Wernic Wiesław
Barry Bede
Spojrzenie tu przeszłość
Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa. Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po
końskie brzuchy, gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca koniec jesieni,
a nie początek wiosny.
Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały ponad nią kępy drzew —
przerywniki w monotonii krajobrazu — a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku niebu
postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę, dwu pasm górskich, które musi zauważyć
każdy przybywający w te strony z. Kansasu.
Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie zmuszało do pośpiechu, a nocleg w
jakimkolwiek miejscu tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady. Drewna na opał
nie brakowało, chodziło jedynie o wodę, lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny
przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem.
— Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed rokiem. Przejazdem.
— Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to rzeczywiście musisz świetnie
orientować się w terenie.
Zerknął na mnie podejrzliwie.
— Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci.
Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem zbytecznie.
— Oczarował cię widok?
Wzruszył ramionami.
— Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo kamyków wyrzuconych na piaszczystą
plażę.
— Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć.
— Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd mógł aż tu zanieść drobiny złota.
—
Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o niej nie wspominałeś.
— Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska
wyprawą mocno się mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu przypadek. I to
przypadek bardzo dziwny.
— Tajemnicza historia? — zażartowałem.
— Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć. Powiedz, co uczyniłbyś na widok
obcego człowieka klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami kamienie?
—
Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć cel tej pracy, a później zapytał
dziwnego zbieracza, czego szuka.
—
Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim zdołałem zawołać. Po prostu ze
zdziwienia zapomniałem języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i żeby
dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej skarpy na piaszczystą łachę.
Jechałem wówczas tak wolno, jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi
się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i ujrzałem zieloną! linię krzewów.
Łatwo odgadnąć, że za nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę,
przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej trawiastej skarpy, na piasku,
dostrzegłem człowieka. Klęczał, od- wrócony do mnie plecami. W lewej dłoni dzierżył
spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i
wpychał je do worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem go za eksplorera
gromadzącego wyniesione wodą nuggety. Nie pomyślałbyś podobnie? Przytaknąłem.
— No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno usiłowałem dostrzec żółtawozielony
poblask tak charakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że to zapewne nie
złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór
Skalistych. Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.
— Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale nie zdziwienie pozbawiło cię
mowy.
— Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa. Ostrożny zawsze wygrywa,
Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb.
— Słusznie. I co dalej?
— Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał go, wstał, otrzepał dłonie i
ruszył ku krzakom, na prawo ode mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło,
przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a
później zbiegłem na łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy godziny
kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego schylania grzbiet mnie rozbolał.
— I co?
—
I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwartościowym, wygładzonym wodą
kamykiem, jakich pełno w górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie: po co
on to zbierał?
— Przyjrzałeś się uważnie kamykom?
—
Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku skały.
Pokręciłem głową.
—
Może to geolog? Zbierał próbki.
—
Nie wyglądał na geologa. Roześmiałem się.
—
Z czego to wnioskujesz?
—
Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.
—
Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb gór? Geologowie prowadzą tam
badania.
—
Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym wyczerpaliśmy temat.
Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo
pasował do wizerunku badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający swój
bagaż rzecznym żwirem.
W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola rzeczka pojawiła się na horyzoncie.
Zasygnalizował ją z daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli. Ruszyliśmy
galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało:
porosła murawą skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami drobnym żwirem.
— To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie rozwiał i deszcz nie spłukał,
znalazłbyś na tej plaży odciski stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich
butów.
— Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś mnie do tego miejsca?
— Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu przypadek.
Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie. Obozowisko zostało rozbite
poniżej skarpy, bo chociaż ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy —
wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało
się liczyć. Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło ściągnąć nam na karki
nieproszonego gościa. Przebywaliśmy bezludne co prawda okolice Kolorado (bo
znajdowaliśmy się właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz wcale niej tak
bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę,
ani na pastwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć za kryjówkę lub
dogodną drogę ucieczki na zachód dla różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z
oszustw, szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na samotnych wędrowcach. Z
leżącego miedzę, ludnego i bogatego Kansasu na pewno ciągnęli tu amatorzy łatwych
zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało terytorium Utahu, po którym krążyli —
jak słyszałem — eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a raczej na trans-
porty drogocennych metali, trafiały się zawsze tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary
sprzyjały buszowaniu rabusiów.
Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym brzegu, lecz w dole. Licho nie
ś
pi!
Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie przypadł dyżur do północy,
Karolowi od północy do świtu.
Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy poznaczyły niebo, otulił się pledem,
siodło podsunął pod głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli ogniska. Moim
obowiązkiem było nie dopuścić do całkowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie
dać buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność człowieka. Wiedziałem, jak
mam postępować, a stos zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą noc.
Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i ruszyłem na obchód. Najpierw
pobrzeżem łagodnie pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie podnieść
choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem
półokrąg, którego centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni przywiązanych u
samotnego drzewa, niedaleko krawędzi skarpy. Spały. W czasie swego strażowania
parokrotnie powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy: bezpieczeństwo, drugi:
senność. Bałem się, że siedząc w cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym
zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek wydarzył mi się tylko raz, podczas
pierwszej z Karolem wędrówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.
Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespodziewaną napaść, chyba tylko białych,
bo ziemie jedynych w Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-zachodnim krańcu
stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności,
ż
adna sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież ich nie ma?) nie dawały
znać o swej obecności. Preria spała pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi
gwiazdami.
Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego zegarka utworzyły jedną prostą linię,
obudziłem Karola. Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym przez niego
miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie. Pod czujnym okiem Karola mogłem spać
tali bezpiecznie, jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w odległym Milwaukee
nad jeziorem Michigan.
Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach Kolorado i do zamienienia
wygodnego łóżka na twarde legowisko w piachu? Co?
Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat każdej wiosny lub wczesnym
latem ruszałem poza mury rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza granicę
Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z
rzadka tylko ludzi. Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali wschodnie stany
Ameryki!
Zaczęło się to od przypadku.
Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele lat wcześniej, nim stałem się
szanownym i wziętym lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee.
Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne — dostrzegam siebie jako małego
brzdąca, kręcącego się po wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą parterowym
domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko jeziora Michigan, którego połyskliwe wody
widać było poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród.
Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w podmuchach ciepłego wiatru płynęły
wydęte żagle łodzi, niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało.
Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem brzegu, a gdy temperatura spadała
gwałtownie, w ciągu jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod lodową
taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne wozy. Ale mnie w tamtych czasach
nigdy, ani latem, ani zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w towarzystwie
dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe dni, buszowałem po ogrodowych krzakach
razem z dwoma lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa. Stawiałem swoje
pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę
pod skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego wojownika i pod jego opieką.
Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i bieganinach po ogrodzie, który był
równocześnie prerią i dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali jeńców i
wyzwalali „blade twarze" od męczeństwa przy palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi
koledzy nie chcieli odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły nas do tego
zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy
traperami lub oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz oblężonym fortom lub
otoczonemu przez wyjącą hordę blokhauzowi któregoś z pograniczników.
Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom, młodym drzewkom, wreszcie
zielsku pod płotem, które mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze strony
moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki krzewy róż, a nawet (o zgrozo!)
młodziutka jabłonka wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni takim
stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam
spotkało nas całkowite niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się powodem
scysji, w której przegraliśmy oczywiście my. Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel
naszych ataków.
Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie psuło zabawy. Lecz deszczowa
jesień, zlewając strugami wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem zima
bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed kominki, na których buzowały grube
i pachnące bierwiona. Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla starszych,
lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące
płomyki?
Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze stronny, lecz nawet największe sale
są niczym w po równaniu z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami prowadziliśmy i
zimą, jednak daleko im było dc uroku buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple
pogodnego dnia. Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany czy fotele — z
uwagi na przewidywane konsekwencje — nie nadawały się do odgrywania roli
czerwonoskórych? Tak więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się do jego
gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz
dziwną atmosferę tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrębie jego ścian
rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i
moim małym przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła kancelaria —
pomieszczenie równie tajemnicze, 'lecz przez cały dzień pozostające pod pieczą chudego
młodzieńca o długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to zresztą
sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą, niekiedy aż ziewający z nudów. W takich
chwilach przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię, czy prawdziwe) o podboju Ameryki
przez białych kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki trzask frontowych
drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do
pokoju gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał nam bawić się w
gabinecie, a że słuch miał nad podziw wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się
między meblami szybko bywały wykrywane.
Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a pachnący drzewem dom zniknął w
przestrzeni dawno minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem, kancelarią, mnóstwem
innych pokojów i ogrodem, który był dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków,
to lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to bezkresną prerią Dzikiego Zachodu.
Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie swej bardzo ważnej. Oddającej
bowiem atmosferę tamtych czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza tych,
którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na wschodzie.
Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie chciało brać udziału w zabawie
jako czerwonoskóry?
Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci znały Indian wyłącznie z
opowiadań dorosłych,
od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo — Indianie to podstępni
mordercy, którzy napadają na białych i podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi,
brudni złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej uczciwej pracy.
Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie, gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i
strach. Któż by więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się takiej roli?
Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat wrogość w stosunku do
czerwonoskórych, a
wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość umocniły.
Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem na pewien czas do ciotki i
wuja (brata matki), którzy trudnili się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad
rzeką Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to radości dawała ml każda
taka wyprawa! Wyruszaliśmy we trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom
pod opiekał gospodyni i chudego praktykanta.
A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom, farmerskie corrale i stodoły, wszystko
tak różne od miejskich zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna,
starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już pierwszego dnia gnaliśmy na
prawdziwą prerię, gdzie kończyły się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i
nadrzecznych sitowi Kilka kroków w bok płynęła cicha woda Minnesoty, a daleko ku
zachodowi ciągnęły się dzikie łąki, nigdy] nie tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia
podkreślał jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian. Zakazano nam
udawać się w tamtym kierunkuj lecz sama świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała
na mnie podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie zabawy na takim terenie!
Ba, moja kuzynka wcale nie wzdragała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika
(bo indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady nabierały nowego smaku.
Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin,
„brudnym i cuchnącym" czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła, że Indianie to tacy
sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj „potrafi śmierdzieć" nie gorzej od miedzianolicego
wojownika. Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim dotychczasowym
mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie
mogą być przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że zawsze dochowują
danego słowa, że wreszcie... zostali skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się — co też ta
dziewczyna plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa siostry, w mojej głowie
powstał nie byle jaki zamęt. Prawdopodobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w
wolnych chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet znalazł kogoś z dorosłych
o innym niż powszechny poglądzie na „kwestię indiańską", lecz po prostu... zapomniałem o
tej rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które utrwaliło — i to na długie lata —
mój pierwotny sąd o czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś któż o
nim pamięta? Lecz wówczas wieść przerażająca wstrząsnęła „białą" Ameryką. Rzecz
wyglądała zupełnie nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako jedenastoletni
malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem
sprawdzić w dawnych opisach świadków i w dochodzeniach specjalnej komisji śledczej, jak
to naprawdę wyglądało. I ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna, beznamiętna
wersja nie różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat.
Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy też Indian z białymi, pod
nazwą masakry w Minnesocie. Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie
grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która nikomu nie może wyrządzić
szkody, tocząc się po zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w śmiercionośną
lawinę. Masakra! w Minnesocie tak właśnie wyglądała.
W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa. Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa
sądowa, a matka nie zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie zabolała ta
decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na
szczęście nie wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać historię masakry w
Minnesocie.
Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wieczorem i na pewno niedaleko biegu
górnej Minnesoty (bo tam właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy
Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouxami) wracali z polowania do
rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej przydomki, przeszły! do historii: Zabijający Duch,
Rozpraszający, Brązowej Skrzydło oraz Uderza Się Gdy Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły
mnie takie przedziwne nazwania, później doi nich przywykłem. Lecz w tej historii nie
istniało nici śmiesznego.
Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka kurzych jaj złożonych w gnieździe w
pobliżu chaty osadnika o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych podniósł
je z ziemi, drugi zwrócił mul uwagę, że nie trzeba jajek ruszać, bo należą do białego
człowieka. Wtedy ten pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem.
„Nie lękam się białych — miał odpowiedzieć —I ażeby tego dowieść, zabiję jednego z
nich!"
I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały stracił życie, lecz zabitych zostało aż
pięć osób: Robinson Jones, jego żona, jego córka oraz dwu sąsiadów. Zaskoczeni napadem,
nie potrafili się obronić.
Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych w farmie koniach do rezerwatu i opowiedzieli,
co się stało, zwołano naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i dalsze
konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie możliwości: wydać morderców w ręce białych
lub wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona, najwybitniejszy z plemiennych
przywódców, ostrzegał, że nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego, dwu,
dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić..."
Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach narady Mała Wrona uległ
argumentom innych wodzów i rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej
agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu wodospadów rzeczki Redwood.
Jednocześnie, jeszcze przed brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć
okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni farmerzy stawiali słaby opór.
Wprawdzie wojownicy wzięli kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których
uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego spotkanego białego mordowano na
miejscu. W sumie zginęło czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, których
jedyną winą było to, że urodzili się białymi.
W cztery tygodnie później rebelia została .stłumiona przez oddziały regularnego wojska,
którymi dowodził pułkownik Henry Sibley. Spośród dwu tysięcy Indian, którzy się poddali,
trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy.
Wydano trzysta siedem wyroków śmierci.
Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji natychrniast, ale sprzeciwił się temu
biskup Minnesoty Henry B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla
skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bowiem wśród białych osadników
wzbudził powszechne oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja — jedenastoletni malec, bo
oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem się na co dzień.
Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych wyroków, utrzymał je natomiast
w mocy w stosunku do oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i morderstwa.
W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu, odbyła się publiczna egzekucja —
trzydziestu ośmiu indiańskich wojowników powieszono.
Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał uciec do północnej Dakoty. Kiedy
jednak po roku wrócił, został zastrzelony przez jednego z farmerów.
Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych powodów. W masakrze Minnesoty
zginęli wszyscy krewni mej matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci. Nietrudno
sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok. Rodzice pojechali na pogrzeb, mnie zostawiono w
domu, w którym spędzałem czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na czerwonoskórych, gdy
tylko dorosnę. Po powrocie ojca i matki dowiedziałem się, że gdyby na miejscu napadu
znajdował się lekarz, moi krewniacy zostaliby uratowani. Poraniono ich, to prawda, lecz
zmarli z upływu krwi.
W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi sąsiedzi, spragnieni nowin z
odległej Minnesoty. Brałem udział w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w
którymś z kątów ogromnego salonu. Wiele razy wysłuchałem opowiadania ojca i komentarzy
matki kończących się niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz...
Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa, krzyknąłem na cały pokój:
—
Ja zostanę lekarzem!
I przestraszyłam się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle okropnie cicho i oczy iluś tam
dorosłych, mężczyzn i kobiet, dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego skruchy
za tak okropny nietakt.
—
Zapewne — odezwał się pierwszy pan Jeremiah Rothery, miejscowy sędzia —
zostaniesz nim, jeśli wytrwasz w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny
ludziom...
Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po głowie, matka przytuliła.
Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię Minnesoty. Odpłynął w przeszłość
rodzinny dom pachnący żywicą.
Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w chłopięcym podnieceniu
wykrzyknąłem, że nim zostanę. Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum
mocniej począł kierować mym życiem, doszedłem do wniosku, że ten zawód najbardziej mi
odpowiada.
I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha Rothery'ego: „piękny to zawód i
potrzebny ludziom..." Ba, cóż cenniejszego nad zdrowie lub życie!
Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem się na nie byle jaki szczyt. Jako
zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję
wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi zazdrościł i marzył o zajęciu takie-
go stanowiska, lecz nigdy tego nie dano mi odczuć.
Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym fregata pod pełnymi żaglami,
kierowana silną dłonią sternika, który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu.
Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco monotonny żywot w moim prze-
stronnym mieszkaniu, wolny od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni —
rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na imię Katarzyna. W domu
spędzałem połowę mego życia, drugą — w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala,
gdzie każdy dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie twarzą w twarz z ludzkim
nieszczęściem. Ileż tam się nauczyłem... O chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu. O,
szpital był dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później! Nie chcę się chwalić, lecz wiele razy
wyrywałem kalectwu lub śmierci ludzi, zdawałoby siej beznadziejnie skazanych. I wiele razy
zdarzało mi siej widzieć łzy nie smutku, lecz radości. Przeżywałem to jako swój największy
sukces. Powiem jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się życia ze śmiercią] nie
umniejszyły w niczym mej wrażliwości. Nie stałem; się oschłym, nieczułym wykonawcą
swego zawodu, jakich dziś wielu. Zbyt wielu!
Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje mym życiem. I ten los
postanowił dać mi mocnego kopniaka. Wyleciałem po nim jak z procy ze swego
uregulowanego bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z zimowych dumań
w wygodnym fotelu obok huczącego ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo
pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem więc mnóstwo czasu na
czytanie książek i na rozmyślania w wonnym dymku; cygara, tak pięknie pachnącym w
cieple bijącym od płomieni.
Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-; a może nawet trzecioplanowego
udziału w życiu miasta. Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko w oko z
trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym słyszał rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz
stać się w swoim własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty, piecuchu!
Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na życiową scenę, aby odegrać
główną rolę w trzyaktowym dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę.
Rozpoczął się akt pierwszy.
W lecie 1880 roku, w okresie urlopów, zostałem sam na oddziale chirurgicznym szpitala
w Milwaukee, ni« licząc młodego lekarza, Jerzego Davisa, nad którym sprawowałem
opiekę, dwu sanitariuszy i kilku pielęgniarek. Mój bezpośredni przełożony, naczelny
chirurg, doktor Lindsay, uznał, że zasłużył na odpoczynek, i wyjechał na południe do
krewnych.
W tym miejscu należy wspomnieć, że na cztery lata przed pamiętnym dla mnie rokiem
1880 w Montanie, nad rzeczką Little Bighorn, doszło do niezwykle krwawej batalii między
oddziałem federalnej kawalerii a wojownikami Dakotów (Siouxów). Kawalerią dowodził
generał Jerzy Armstrong Custer, głośny z osobistego męstwa, jakim wykazał się jeszcze
podczas wojny domowej. Indianami dowodził Szalony Koń, a pieczę nad ich akcją
sprawował nie mniej znany od Custera wódz i czarownik Dakotów, Sitting Buli (co stanowi
odpowiednik dakockiego przezwania: Tatanka-Yotanka).
Custer poległ, poległo wraz z nim dwustu piętnastu żołnierzy i oficerów, zginęły
wszystkie konie tego kawaleryjskiego oddziału, z wyjątkiem jednego, który nazywał się —
cóż za zbieg okoliczności! — Komańcz.
Jak później się okazało, Custer poniósł klęskę z powodu swej pychy. Gdyby poczekał
dzień, nadciągnęłyby posiłki. Lecz on nie chciał z nikim dzielić się przewidywanym
zwycięstwem. Przegrał również dlatego, że zlekceważył odwagę i sprawność
czerwonoskórych wojowników.
Klęska Custera narobiła sporo szumu wśród białych, lecz mną nie wstrząsnęła tak, jak
wstrząsnęła niegdyś wieść o masakrze w Minnesocie. Ze zrozumiałych przyczyn. Tym razem
uznałem, że nie jest to moja sprawa, bo mnie osobiście nie dotyczy. Choć oczywiście śmierć
tylu żołnierzy utwierdziła mój wrogi stosunek do Indian.
Bitwa nad Little Bighorn została stoczona 25 czerwca 1876 roku. Sam król Salomon,
jakoby największy mędrzec świata, nie potrafiłby przewidzieć, iż w cztery lata później, w
lipcu 1880 roku, uboczne skutki klęski
Custera odmienia całkowicie moją sytuację, mój sposób życia i... myślenia. Lecz to fakt.
Otóż w początkach lipca, gdy pacjentów było mało, a za to nudy sporo, zawiadomiono
mnie, iż zgłosił się
nowy chory. Kazałem go wprowadzić do gabinetu. Wszedł mężczyzna, na oko tak pod
trzydziestkę. Jego strój nie był strojem mieszczucha, raczej trapera uganiającego się po
lasach i preriach za futerkowymi zwierzętami. Twarz miał opaloną, ale spod opalenizny
przebijała dobrze mi znana bladość człowieka cierpiącego.
Powiem w dużym skrócie: przybysz był ranny w lewe udo, lecz była to jakaś zastarzała
rana, która na nowo się otworzyła. Brud spowodował zaognienie ciała, wywiązała się
infekcja.
Zacząłem rozpytywać o przyczynę tej rany. Okazało się, że zadał ją grizzli, szary
niedźwiedź Gór Skalistych. A więc nie omyliło mnie pierwsze przypuszczenie: nowy pacjent
był traperem. Zbeształem go, że tak późno się do nas zgłosił. Uśmiechnął się — znad
Saskatchewan daleka do Milwaukee droga, początkowo sprawa nie przedstawiała się groźnie,
a on miał do załatwienia pewne interesy. Zabrzmiało to nieco tajemniczo: Saskatchewan to
przecież rzeka płynąca przez północną Kanadę. Lecz nie do mnie należało badanie
przeszłości przybysza.
Zajęliśmy się troskliwie rannym. Wykąpany, obłożony opatrunkami, natychmiast zapadł
w głęboki sen na szpitalnym łóżku. Budził się w ciągu dnia parokrotnie i wydało mi się, że
nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. Zły to u chorego objaw. Tymczasem udo
obrzękło, wokół rany wystąpił siny pas, a temperatura ciała skoczyła do niebezpiecznej wy-
sokości. Nie było kogo poradzić się, sam musiałem zadecydować o życiu człowieka (a
niełatwa to decyzja), i to szybko. Zwłoka groziła śmiercią. Ratunek mógł przynieść tylko
nóż chirurgiczny, jedynie bowiem amputacja nogi mogła uratować ciało przed gangreną. Ta
myśl przejęła mnie strachem. Przecież miałem wypuścić ze szpitala zdrowego... kalekę.
Kalekę trapera! Okropność! Dlatego dopiero czwartego dnia rankiem zdecydowałem się na
obcięcie nogi w pachwinie. Operacja miała się odbyć w godzinach popołudniowych, ale ze
względu na groźbę śmierci wymagała zgody pacjenta.
Tkwiłem w swym gabinecie i myślałem o tym z goryczą w sercu i z prawdziwą złością na
bezradność naszej wiedzy medycznej. Z posępnych rozważań wyrwał mnie jakiś hałas. W
obowiązkowej ciszy szpitalnego budynku było to wydarzenie niecodzienne. Wyszedłem
zobaczyć, co się dzieje.
Tak oto zakończył się akt pierwszy dramatu, a zaczął akt drugi.
W końcu korytarza dostrzegłem grupę osób: młodego lekarza, pielęgniarkę i starszego
sanitariusza oddziału. Lecz przecież nie ich widok pozbawił mnie na chwilę mowy i
zdolności ruchu. Stanąłem jak sparaliżowany. Wśród trzech białych fartuchów ujrzałem
skórzane bluzy i spodnie, najbardziej autentyczne leg-giny. Nie, to nie maskarada.
Wystarczyło popatrzeć na twarze dwu dziwnych gości. Indianie!
—
Co to ma znaczyć? — zagadnąłem nieco bezsensownie.
—
Indianie, panie doktorze — odparł Devis, równie bezsensownie.
—
To widzę. Czego chcą?
—
Jeśli dobrze zrozumiałem, przyszli odwiedzić chorego z raną nogi.
—
Ale jak tu weszli? — wtrącił się pielęgniarz. — Przecież portier nie mógł ich wpuścić.
—
Pewnie przez płot — stwierdził Davis nieco pogardliwym tonem. — Tacy potrafią...
Omal głośno nie zakląłem. Czekała mnie trudna operacja i potrzebowałem spokoju,
chociażby przez godzinkę. A tu taka heca! Prawdziwi czerwonoskórzy. Ujrzałem ich po raz
pierwszy w życiu. Dziwne? Jednak to fakt. Większość mieszkańców wschodu, tych
młodszych, nigdy nie oglądała Indian, chyba na rysunkach. I ja znałem barwne pióropusze,
skórzane tarcze, legginy i zdobne paciorkami mokasyny wyłącznie z kolorowych malowideł.
Teraz stały przede mną żywe modele tych ilustracji.
W cztery lata po rzezi oddziału Custera zjawili się w Milwaukee, ba! w szpitalu, bracia
tamtych, a może nawet ci sami wojownicy, którzy brali udział w bitwie nad Little Bighorn.
Tu muszę dodać, że mimo upływu lat pamięć klęski nie wygasła wśród osadników zachodu,
ż
ywa była również i tu, na wschodzie, a przekazywana w opowiadaniach, odpowiednio
urabiała opinię. Ja sam, jak już wspominałem, kształtowałem swe poglądy pod presją takiej
opinii, święcie przekonany o naszej misji cywilizacyjnej i o bezgranicznym okrucieństwie
pierwotnych gospodarzy tej ziemi.
Jak powinienem był teraz postąpić? Gdyby nie współczucie dla mojego pacjenta, tak
ciężko dotkniętego losem, kazałbym intruzów wyrzucić poza szpitalną bramę.
Nie będę mówił o szczegółach *. Pozwoliłem na wizytę. Z rozmowy przeprowadzonej w
moim gabinecie z czerwonoskórymi dowiedziałem się, iż przybyli do swego „białego brata"
przynosząc lek, który w sposób niezawodny i szybki wybawi go z ciężkiej dolegliwości.
Wzruszyłem na to ramionami, a nie roześmiałem się tylko dlatego, że była to sprawa zbyt
poważna. Dowiedziałem się również, iż pochodzą z plemienia
Czarnych Stóp, osiadłego po obu stronach amerykańsko-kanadyjskiej granicy, że byli
ś
wiadkami wypadku, w którym „biały brat" odniósł ciężką ranę. Leczył się u nich, lecz zbyt
krótko. Rana musiała się odnowić.
Zapytałem, jakim sposobem tu trafili, i otrzymałem odpowiedź, że dobry tropiciel śladów
trafi wszędzie.
Zapytałem, dlaczego tak się troszczą o zdrowie białego człowieka, a wtedy jeden z
wojowników odparł:
—
On mnie uratował.
Zapytałem więc, jakie to leki mają ocalić mego pacjenta.
Pokazali naczynie z tykwy i wiązkę jakichś ziół.
Poszliśmy do separatki, w której leżał chory. Był przytomny. Uśmiechnął się na widok
gości, później z nimi rozmawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Na koniec oświadczył,
ż
e wie doskonale o planowanej przeze mnie operacji i... nie zgadza się na nią. Prosi o
wypisanie ze szpitala.
Chciałem krzyknąć: „pan oszalał!". Zamiast tego jednak tylko szepnąłem: „to oznacza
ś
mierć".
Zaprzeczył. Powiedział, iż nie chce żyć jako kaleka, że gotów pozostać w szpitalu pod
warunkiem zastosowania środków, jakie przynieśli jego „czerwoni bracia" (tak ich nazwał).
Przyjacielu, który czytać będziesz te słowa, wyobraź sobie (jeśli posiadasz dość
wyobraźni!) jak się poczułem usłyszawszy o takim warunku? śaden opis tego nie odtworzy,
więc nie silę się na taki opis. To był koszmar. Jednak zdobyłem się w chaosie myśli na
decyzję. Operacji nie mogę przeprowadzić wbrew woli operowanego — a to znaczy: śmierć.
Jeśli go wypiszę ze szpitala — to również znaczy: śmierć. Cóż pozostaje? Tylko ryzyko.
Zdecydowałem, się na ryzyko. Huczało mi w głowie jak w młynie, a wewnętrzny głos
ostrzegał: „Wylecisz jak z procy. Znachorskie praktyki w szpitalu? Odkąd istnieje
Milwaukee nic podobnego jeszcze się nie wydarzyło!"
—
Więc się wydarzy — szepnąłem w pasji sam do siebie i... wyraziłem zgodę.
Znowu pominę szczegóły. Po dwu dniach „znachorskich praktyk" (Indianie pojawili się i
następnego po- południa, drogą przez płot czy nie przez płot — nigdy tego nie sprawdzałem)
pacjent poczuł się znacznie lepiej. Gorączka spadła. Ziołowa kuracja indiańska dokonała
rzeczy niemożliwej do osiągnięcia przy pomocy leków, jakimi dysponowaliśmy. Po trzech
następnych dniach stan chorego tak się poprawił, że począł wstawać z łóżka. Najpierw
spacerował po szpitalnym korytarzu, później — po szpitalnym ogrodzie. Stał się cud! Cóż
więc dziwnego, że zainteresowałem się tym nieprawdopodobnym przypadkiem i dziwnym
pacjentem. W miarę jak go poznawałem — zdziwienie moje rosło niczym dynia posadzona
na żyznej glebie.
Dotąd sądziłem, że traper świetnie odczytuje tropy zwierząt, lecz nie przeczyta książki.
Jako analfabeta. A okazało się, że mój pacjent — odtąd nazywać go będę Karolem
Gordonem, bo takie nazwisko widniało na jego karcie chorobowej — jest człowiekiem
nieźle oczytanym. Niejeden raz zawstydził mnie mówiąc o książkach, o których tylko
słyszałem, a on je znał. Rozmawialiśmy coraz częściej, to o tym, to o owym, lecz przede
wszystkim (cóż w tym dziwnego?) o Dzikim Zachodzie i pierwotnych jego mieszkańcach: o
zwierzętach i najczęściej o Indianach. Ba, podczas którejś z takich rozmów pokłóciłem się z
nim nie na żarty i przez kilka dni starałem się go unikać. Później doszliśmy do porozumienia.
Rzecz poszła o czerwonoskórych. Gordon reprezentował poglądy, które mnie podówczas
oburzały. Zażarcie bronił Indian, usprawiedliwiał ich krwawe wystąpienia, a winą za
wszystko obciążał „blade twarze". Mówił o Czarnych Stopach i o tym, że od paru lat
korzysta z ich gościny polując właśnie na ich łowieckich terenach.
— Zdumiewające — zauważyłem wówczas sceptycznie. — Słyszałem, że
czerwonoskórzy nie znoszą obcych. Wybijają im zwierzynę, której i tak coraz mniej.
— Prawda. Pan, doktorze, w ich położeniu odczuwałby to samo. Lecz wrogi stosunek nie
dotyczy wszystkich białych. Na przykład... mnie — dodał po chwili, lekko się
uśmiechając.
— Dlaczego?
— Długo by mówić!... Ale powiem krótko. Ci dwaj moi goście to nie zwykli wojownicy.
Jeden z nich, Długi Niedźwiedź, jest nieprzeciętną w plemieniu osobistością. Człowiek
dzielny i doświadczony, z którym pobratymcy bardzo się liczą. Drugi to jeszcze waż-
niejsza postać, coś jakby naczelny czarodziej. Nazywa się Czerwona Chmura.
Przypadkiem wyratowałem go z pazurów szarego niedźwiedzia. Wówczas to odniosłem tę
paskudną ranę. Dlatego tu przybył. Indianie potrafią być wdzięczni.
— I dlatego pozwolili panu polować?
— Och, nie. Wyświadczyłem im pewne usługi dużo wcześniej.
Jakiego rodzaju były te usługi, dowiedziałem się dopiero po dłuższym czasie.
Innego z kolejnych dni Gordon -— podczas ogrodowego spaceru — zapytał mnie, czy
jazda konna zaszkodziłaby jego nodze?
Odparłem, że obecnie bardzo by zaszkodziła. Trzeba poczekać co najmniej jeszcze z
tydzień.
— Cóż panu tak pilno? Preria ciągnie, co? — zaryzykowałem pytanie.
Przyznał, że nie omyliłem się, a później opowiedział mi, jak z niby zagojoną raną uda
wybrał, się nad rzekę Mleczną. Podczas tej wyprawy łowieckiej stracił konia w bagniskach i
sam w nie wpadł. Im mocniej się
szarpał, tym bardziej pogrążał w grząskim mule. Po godzinie takich prób zdrętwiał na
kamień. Zapadł w półsen, czy też półomdlenie. Tak dotrwał do świtu dnia następnego.
Odzyskał przytomność (żelazny mieć musiał organizm!) i dzięki temu, że przymrozek skuł
lodem powierzchnię bagna, zdołał zeń się wygrzebać. Jednak nie potrafiłby dojść o własnych
siłach do jakiegokolwiek osiedla, gdyby dwaj, przypadkowo spot-kani wojownicy Czarnych
Stóp nie zawiedli go do j swego obozowiska.
—
I to wówczas odnowiła się rana?
—
Tak. Powinienem był poleżeć kilka dni, lecz sądziłem, że to samo się zagoi...
Takie były przyczyny, z powodu których Karol Gordon znalazł się w szpitalu. I fakt ten,
można by- powiedzieć: przesądził o dalszych kolejach mego życia. Rozmowy z Gordonem
mocno podważyły mą niezachwianą dotąd opinię o Indianach i problemie indiańskim. Nie
twierdzę, że stałem się przyjacielem „czerwonych mężów", zmiana raz ustalonych poglądów
nie następuje tak szybko, Wszakże nie miałem już tej pewności co przedtem. Zapewne cała
historia skończyłaby się na tej tylko drobnej ewolucji poglądów, gdyby.'.
Gdyby nie rozpoczął się trzeci akt mego dramatu.
Niespodziewanie powrócił naczelny chirurg, doktor Lindsay, na tydzień przed końcem
swego urlopu. Uznałem ten fakt za niepokojący. I nie omyliłem się. Ktoś bardziej chyba
złośliwy niż czuły o dobrą opinię szpitala wypichcił do mego szefa niewybredny anonim, w
którym opisał — nieco mijając się z prawdą — historię wizyty Indian w szpitalu.
Anonimowy informator zarzucał mi znachorskie praktyki, nieuctwo i brak należytej troski o
pacjenta, którego o mało nie skazałem na śmierć.
Lindsay pokazał mi ten list, potem poprosił o wyjaśnienia. Z kolei zapragnął ujrzeć
pacjenta. Gordon został dokładnie zbadany, a gdy odszedł, naczelny chirurg pokiwał
głową.
— Zdumiewający przypadek — stwierdził. — Ten człowiek jest zdrów jak przysłowiowa
ryba. Mimo wszystko lękam się nieco o... pana.
— Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze.
— Dlatego że nasz szpital jest fundacją i że w zarządzie tej fundacji zasiada niejaki
Vincent. Słyszał pan o nim?
Rzecz jasna, słyszałem. Vincent był właścicielem kilku młynów i cegielni w Milwaukee.
Posiadał duże wpływy. Lecz co to mogło mieć wspólnego z Karolem Gordonem? Lindsay
zaraz mi to wyjaśnił.
—
Siostrzeniec Vincenta brał udział w ekspedycji generała Custera i poległ. Od tamtej
chwili Vincent
głosi hasła jakiejś wyprawy krzyżowej przeciw czerwonoskórym. Niech się teraz dowie o
wszystkim...
Następnego dnia opowiedziałem Gordonowi o anonimie. Nie przejął się tym zbytnio, co
mnie nawet troszkę uraziło.
—
Furda, doktorze! — zawołał. — Da sobie pan radę, nie tu, to gdzie indziej.
Kiepska to była pociecha.
W trzy dni po tej rozmowie Gordon został wypisany ze szpitala. Przy pożegnaniu
zapewnił, że będzie mnie odwiedzał i że nigdy nie zapomni przysługi, jaką mu oddałem
zgadzając się na „czarodziejską" (jak to określił) kurację.
— Myślę, że pana namówię — stwierdził ściskając mi dłoń.
— No co?
— Na krótką przejażdżkę w prerię. Roześmiałem się:
— To dopiero pomysł!
—
Pomysł znakomity. Będę w Milwaukee za trzy miesiące. Proszę mi dać swój adres i
zastanowić się nad tą propozycją.
Minął lipiec, minął sierpień. We wrześniu w miejscowym dzienniku „Daily Herald"
ukazał się artykuł o wizycie Indian w szpitalu. Sprawa stała się głośna i od tej chwili
wypadki potoczyły się jak śnieżna lawina. Przesłuchiwała mnie specjalna komisja, powołana
przez kierownictwo szpitalnej fundacji. Rzecz rozpatrywano drobiazgowo, wprowadzając
mnie w stan nerwowego rozstroju. Szybko, się zorientowałem, że wpływy pana Vincenta
znaczą więcej niż jakiekolwiek argumenty, więcej niż sprawiedliwość i prawda. Nawet
doktor Lindsay nie potrafił mnie obronić. Panowie z komisji zapragnęli nie tylko wyrzucić
mnie ze szpitala, lecz poprzez sąd państwowy pozbawić prawa wykonywania zawodu.
Wtedy właśnie przyjechał do Milwaukee Karol Gordon. Jemu zawdzięczam, że nie
poniosłem całkowitej klęski. Karol zgłosił się przed komisję jako żywy dowód skuteczności
przeprowadzonej na nim kuracji. Ostatecznie uratowałem prawo do praktyki lekarskiej, lecz
musiałem opuścić szpital. Jak bardzo byłem tym zgnębiony, nie sposób tego opisać.
Początkowo nawet sądziłem, że przyjdzie mi opuścić Milwaukee. Jakiż chory zgłosi się do
lekarza tak napiętnowanego, jak ja? Pomyliłem się. Cała ta głośna historia okazała się
najlepszą reklamą. Stałem się w oczach innych lekarzem-cudotwórcą, który wszystko
potrafi! Mój prywatny gabinet pęczniał od pacjentów. Jednakże niewielka to była
satysfakcja.
Tak minęła jesień 1880 roku. Karol Gordon ponownie wyruszył na traperską wędrówkę.
Wrócił z końcem grudnia i zamieszkał na stałe w Milwaukee w nie byle jakim hotelu. Z tego
wyciągnąłem wniosek, że, łowienie futerek jest nadal bardzo popłatnym zawodem.
Widywaliśmy się co dzień, co drugi dzień. Wówczas to Karol (już mówiliśmy sobie po
imieniu) przypomniał o swej propozycji i począł namawiać na wycieczkę w prerie
południowo-zachodniej Kanady, wiosną następnego roku.
Nie mówiłem ani tak, ani nie, lecz wcale nie kwapiłem się na taką eskapadę. Tymczasem
Karol zajął się przygotowaniem mnie do trudów wyprawy. Zgodziłem się. W moim osiadłym
trybie życia nieco ruchu nie mogło zaszkodzić, wręcz przeciwnie.
Nieco później przekonałem się, na czym miała polegać zaproponowana przez Karola
zaprawa fizyczna. Wpadłem. Lecz wstyd było się wycofać. Odbywałem więc dalekie piesze
wycieczki, uczyłem się jeździć konno, na oklep i w siodle. Marzłem czołgając się w śniegu i
odczytując tropy ludzi lub zwierząt. Później przyszła kolej na naukę strzelania i na rzucanie
lassem. Natomiast pływania w przeręblu kategorycznie odmówiłem.
Mijały tygodnie, a ja powolutku począłem przywykać do myśli o dalekiej podróży. I
przywykłem.
Nadeszła wiosna i któregoś majowego ranka wsiedliśmy w pociąg, który powiózł nas ku
północnemu zachodowi, a wyrzucił podobnego ranka już na terytorium Kanady. Była to
malutka stacyjka, obok której wznosiły się dwa drewniane domki, jakiś zajazd i... psia buda.
Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się rozległa przestrzeń jasnej zieleni, pusta, szumiąca wia-
trem. Wyładowaliśmy konie (Karol nabył je w okolicach Milwaukee, przed samym naszym
wyjazdem), osiodłaliśmy je, przytroczyliśmy derki i juki. Parowóz zagwizdał, kierownik
pociągu pomachał nam ręką, jakaś młoda podróżująca dama — chusteczką, wagony ruszyły i
wkrótce znikły za horyzontem. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na „westmańskiej
ś
cieżce". Bardzo to dumnie brzmi, lecz w tamtej chwili pożałowałem nagle przytulnego
mieszkanka w Milwaukee,
wygodnego łóżka, kominka i stołu nakrytego obrusem. Kiedyż ja znowu tam wrócę? I czy
wrócę?
Podczas tej wyprawy odwiedziliśmy siedziby plemienia Czarnych Stóp, znajdujące się w
kanadyjskiej prowincji Alberta. Przyznam, że byłem zdumiony przyjęciem zgotowanym nam
przez czerwonoskórych. Tak wypadło serdecznie i tak kłóciło się z moimi dotychczasowymi
poglądami o Indianach, ich życiu i obyczajach. Jako nowicjusz, po prostu greenhorn, popeł-
niłem błąd uznając gościnność, jaką mi okazywano, za nieledwie codzienne zjawisko wśród
czerwonoskórych. Prawda leżała pośrodku.
Dopiero później zrozumiałem, że przyjmowano mnie tak serdecznie tylko dlatego, iż
byłem „białym bratem białego brata", czyli Karola Gordona, którego zasługi wysoko sobie
ceni to plemię Czarnych Stóp. To przecież oni — jak się dowiedziałem — nadali Karolowi
imię Wielkiego Bobra, a bóbr jest dla Indian symbolem mądrości, jak u nas sowa. Tak więc
wyłącznie Karolowi zawdzięczałem tę wersalską prawie uprzejmość ze strony nieco
posępnych i nieco dzikich wojowników. Lecz — właśnie jako greenhorn — nie potrafiłem
tego zrozumieć. Zrozumienie przyszło nieco później, a wraz z nim sprawiedliwy pogląd na
„czerwonych" i na „blade twarze". Ocena wzajemnych krzywd i bezstronne spojrzenie na
rzeczywistość. Teraz już wiem, że Indianie nie potrafią być serdeczni ani ufni wobec nie
znanej „bladej twarzy", dopóki jej dobrze nie poznają, po tygodniach, niekiedy miesiącach
wzajemnych kontaktów. Zbyt wielu krzywd doznali od białych, zbyt wielu oszustw i
kradzieży. Oczywiście: kradzieży ziemi, która zawsze stanowiła wspólną własność
plemienia, nigdy — pojedynczego wojownika czy nawet rodziny.
Nadszedł jednak czas, kiedy „czerwoni bracia" poczęli mnie cenić na równi z Karolem,
kiedy uzyskałem
od nich zaszczytny przydomek: Orle Pióro (gdy upolowałem orła). Tam, w Górach
Skalistych, zabiłem pierwszego w swym życiu (i jak dotąd — ostatniego) szarego
niedźwiedzia i dzięki temu zdobyłem prawo noszenia naszyjnika z pazurów i zębów grizzli.
Moja pozycja wśród wojowników plemienia umocniła się jeszcze bardziej, gdy
nieoczekiwany splot okoliczności uwikłał nas (Karola i mnie) w przygodę pełną praw-
dziwych niebezpieczeństw. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, ile razy
ryzykuję skórą, lecz widzieli to Indianie i potrafili ocenić.
Zdołałem przywyknąć do warunków życia na prerii dość szybko, przestał mnie razić
specyficzny i nie każdemu miły zapach potu i dymu, jakim są przesiąknięte indiańskie
ubrania, pod skórzanym dachem tipi sypiałem równie wygodnie, jak we własnym pokoju w
Milwaukee. Karol pół żartem, pół serio stwierdził po kilku tygodniach, że nie zawiódł się na
mnie, a błędy, które popełniałem, popełniłby każdy inny znajdujący się w mej sytuacji...
greenhorn. Była więc to nieco dwuznaczna pochwała. Ale, niech tam!
W następnym roku znowu odwiedziliśmy Czarne Stopy, a później — tak mi to weszło w
nawyk — każdej wiosny wędrowałem z Karolem w inne okolice, a każdej jesieni
powracałem w zakurzone mury miasta, aby zająć się na nowo praktyką lekarską. Przy tym
systemie letniego odpoczynku zdołałem poznać spory szmat Arizony, Nowego Meksyku,
Oklahomy, Montany, Teksasu, a nawet odwiedzić północną część Meksyku.
Jak twierdził żartobliwie Karol, stałem się w ten sposób pierwszym westmanem wśród
lekarzy i pierwszym lekarzem wśród westmanów.
Na kolejną eskapadę, tym razem na terytorium Kolorado, namówił mnie jak zwykle Karol.
Piszę: „jak zwykle”, ponieważ to on właśnie wybierał kierunki naszych wędrówek i był tak
uparty, iż żadne moje argumenty przeciw nigdy nie osiągały zamierzonego skutku. Zresztą,
słabe to były argumenty. Ja, urodzony mieszczuch, nie mogłem nawet porównać swej zna-
jomości kraju z tym, co wiedział Karol Gordon i co widział podczas dalekich wypraw na
północ, na południe, na zachód.
Z wiosną tego roku zaproponował mi wyjazd do stanu Kolorado i mówił z takim
entuzjazmem o przyrodzie, klimacie i faunie tej ziemi, aż mnie ubawił.
— Wyobraź sobie — perorował — wysokie góry, porośnięte na zboczach sosną, jodłą,
osiką i świerkiem.
Tam napotkasz niedźwiedzie, a nad brzegami bagnistych strumyków łosie. Niżej preria, po
której biegają
antylopy i jelenie, a maszerują stada indyków.
Karol wcale nie żartował. Istotnie dzikie indyki maszerują, bo skrzydeł używają tylko
wtedy, gdy im drogę przetnie rzeka. Niejeden raz obserwowałem te zabawne ptaki, jak
zwartymi kolumnami kroczyły poprzez trawiaste płaszczyzny. śeby było jeszcze śmieszniej
— posuwały się w dwu grupach: w jednej — sami przedstawiciele płci męskiej, w drugiej
— same indyczki.
— Jak widzisz — mówił dalej Karol — zwierzyny nam nie zabraknie. A klimat!
Wspaniały. Suchy i zdrowy. Czyste powietrze, dużo słońca. Wymarzony zwłaszcza dla
osób chorych na płuca.
— A to skąd ta wiadomość? — zapytałem podejrzliwie.
— No... pewien człowiek — zmieszał się. — Zresztą, zapytaj się lekarzy.
Parsknąłem śmiechem.
—
Zapomniałeś, Karolu, że i ja jestem lekarzem, a na płuca nigdy nie chorowałem.
Zresztą, zgadzam się. Niech będzie Kolorado.
I na tym stanęło.
Jak z powyższego wynika, ruszyliśmy w świat bez żadnego upatrzonego celu. Ot, aby się
nieco powłóczyć. Wypróbowanym sposobem na najnudniejszą część trasy wybraliśmy jako
ś
rodek lokomocji — kolej. W ten sposób dość szybko, wraz z bronią, bagażami i siodłami
przebyliśmy przestrzeń dzielącą Milwaukee od Garden City nad rzeką Arkansas w Kansasie.
Tam nabyliśmy dwa konie, które przed kupnem Karol poddał bacznym oględzinom.
Wreszcie uprząż znalazła się na grzbietach wierzchowców, drobne ma-natki we wnętrzach
juków, zrolowane koce z tyłu siodeł, a winczestery w skórzanych kaburach pod prawą ręką.
Ruszyliśmy, dokąd oczy poniosą, ściśle ku zachwalanemu przez mego towarzysza Kolorado.
Pogoda sprzyjała: niewiele chmurek na niebie, sporo słońca, lecz bez skwaru. Chłodził nas
wiosenny wiatr, pełen woni ziół i kwiatów — zapach jakże dobrze mi znany. Co roku o tej
porze wdychałem go pełną piersią i zaręczam, że nie istnieje nic bardziej przyjemnego i
radosnego, niż ten wiatr dla płuc i ten widok dalekiego obszaru dla źrenic. Cóż za rozkosz
czuć pod sobą grzbiet koński, uzdę w dłoni, strzemiona pod podeszwą butów! I móc
spoglądać ponad łbem wierzchowca, wypatrując stada antylop, jelenia u źródła, kujota
pomykającego ku nadrzecznym zaroślom.
Droga, a raczej zupełne bezdroże, była gładka jak przysłowiowy stół, porośnięta niską,
rzadką trawą. A dokoła pustka i cisza, ani ludzi, ani zwierząt. Widoku tych pierwszych wcale
nie pragnąłem, co do tych drugich mój przyjaciel zapewnił, iż rychło je ujrzymy.
Słowo „rychło" okazało się zbyt optymistycznym twierdzeniem, jednak przepowiednia
Karola sprawdziła się. Oczywiście znacznie, znacznie później. Lecz jakież to ma znaczenie w
warunkach, w których czas się nie liczy, przestają obowiązywać wszelkie terminy, poza porą
rozpalenia wieczornego ogniska!
Stary znajomy obudził mnie dość bezceremonialnie. Był przedświt. Jak zwykle oznaczający
zakończenie nocnego odpoczynku. Nie spieszyliśmy się ku żadnemu celowi, nic nas nie
gnało, czemu więc tak wcześnie zrywać się z dobrze wygrzanego legowiska? Ano, Karol miał
taki zwyczaj. Traperski zwyczaj, gdy myśliwy czai się u brzegu rzeki na przychodzące do
rannego wodopoju czworonogi. Zrozumiale. Lecz teraz? Dawniej, podczas naszych
pierwszych wspólnych wypraw, podnosiłem bunt przeciw tego rodzaju praktyce. Starałem się
wytłumaczyć towarzyszowi, że dodatkowe dwie godziny snu nikomu z nas nie zaszkodzą,
przeciwnie, pozwolą lepiej wypocząć po całodziennej włóczędze.
Równie dobrze mogłem to tłumaczyć polnemu kamieniowi. Mieszczuch, jakim
jestem, nigdy nie przekona westmana, co najwyżej narazi się na kpiny. Karol
jednak nie kpił. Poważnie dowodził, że na prerii należy wstawać najpóźniej ze
ś
witem, aby nie dać się zaskoczyć.
—
Nie rozumiem — wyznałem. — Kto ma nas zaskoczyć? Drapieżnik?
—
Ech, nie. Drapieżniki o świtaniu właśnie udają się na spoczynek. Myślę o
ludziach, nie zawsze przyjacielsko usposobionych do innych wędrowców.
—
Któż, na Boga, włóczy się o świcie?
—
Każdy — tu spojrzał na mnie nieco ironicznie i dodał po chwili wymownej przerwy:
— z wyjątkiem greenhornów.
Nigdy więcej nie wracałem do tego tematu. Więc teraz podniosłem się bez słowa skargi.
Mój protest wyraził się jedynie w ziewaniu od ucha do ucha.
Wciągnąłem buty (zawsze zdejmowałem je na noc wbrew przestrogom Karola, iż „w razie
czego" nie zdążę założyć) i poczłapałem ku wodzie. Z ręcznikiem i mydłem. Co było często
powodem drwin Karola. Pod gołym niebem nie uznawał ani ręcznika, ani mydła. Co innego
— w hotelu. Hotele jednak trafiały się na naszych szlakach tak rzadko, że prawie... nigdy.
Nie, Karol nie był brudasem, chociaż wśród podobnych jemu traperów zdarzali się często
tacy, którzy tylko wtedy czuli wodę na twarzy, gdy padał deszcz. Karol kąpał się przy każdej
okazji, jeśli na to okoliczności pozwalały, a szorował rzecznym piaskiem. Suszył — biegając
brzegiem strumyka lub jeziora.
Ciągle jeszcze ziewając złożyłem ręcznik z mydłem na jakimś mniej wilgotnym miejscu
i... przypomniałem sobie dziwnego zbieracza kamyków. Schyliłem się, podniosłem ich
garść. Bacznie się przyjrzałem w szarości wstającego dnia. Niestety, to nie złoto ani dro-
gocenne kamienie. Schyliłem się po raz drugi, po raz trzeci, po raz czwarty... Tę interesującą
czynność przerwał śmiech Karola.
—
No i jak tam, Janie? Ile zebrałeś worków złota?
Dopiero teraz spostrzegłem, że bezwiednie przemierzyłem całą długość plaży.
—
Do licha! — odpowiedziałem. — Miałeś rację. To tylko żwir — i poszedłem się
wykąpać.
Mydło i ręcznik są znakomitymi wynalazkami naszej cywilizacji. Natychmiast poczułem
się czysty i rzeźwy, jakbym całą dobę przespał, a przecież dopiero teraz zapłonęły na
horyzoncie ranne zorze.
Ogień już gorzał otaczając kręgiem niskich płomieni trzy płaskie głazy, na których Karol
umieścił wielki żelazny imbryk. Nie rzekłem nic, uśmiechnąłem się, lecz tak, aby Karol mego
uśmiechu nie zauważył. O ten przecież imbryk toczyłem, jeszcze w Milwaukee, długotrwałe
boje. Jak dotąd bowiem zabieraliśmy na wyprawy, wraz z niezbędnym sprzętem, ciężki i nie-
poręczny, metalowy garnek półgalonowej pojemności. Było to nasze jedyne naczynie do
gotowania wody lub kawy. Nigdy żadnych zup nie pitrasiliśmy, zbyt wiele zachodu, a mięso
piekło się na zaimprowizowanym rożnie lub patyku. Garnek po każdym użyciu płukało się od
wewnątrz, a od zewnątrz szorowało piaskiem. Był więc garnek naczyniem bardzo
użytecznym, chociaż równocześnie kłopotliwym w użyciu. Po pierwsze dlatego, że należało
stawiać go lub podnosić trzymając za oba uchwyty równocześnie. Po drugie — że woda
bardzo długo się w nim gotowała, zwłaszcza gdy dmuchał wiatr i chłodził powierzchnię
płynu, bo garnek nie miał pokrywki. Po trzecie — ponieważ do wnętrza garnka wpadał
zarówno popiół, jak kurz, co w niczym nie polepszało smaku kawy. Nie wspominam już o
owadach. Drobiazg? Zapewne, jednak łatwo tych niedogodności uniknąć.
Przed naszą obecną wyprawą zbuntowałem się przeciw niedogodnemu naczyniu i
zakupiłem solidny imbryk z nieodzowną pokrywką. Nie wspomniałem o tym Karolowi.
Dopiero gdy zabraliśmy się do pakowania tłumoczków, mój przyjaciel zauważył nowy
nabytek.
— A to co?
—
No... imbryk, albo czajnik.
— Chyba nie masz zamiaru tego taskać?
— Dlaczego nie?
—
Bo jest nieporęczny w drodze. Wystający dziobek będzie zawadzał. Do wnętrza nic
nie upchasz. To zły pomysł.
—
Nie kłopocz się. Doskonale go zapakuję. Przecież imbryk jest wygodniejszy w użyciu,
ma tylko jeden
pałąk, stawiasz go i podnosisz jedną ręką, a pokrywka chroni przed zapiaszczeniem.
Karol tylko wzruszył ramionami. Chwilowo dałem więc spokój tej śmiesznej sprawie.
Wróciłem do niej, niby mimochodem, dnia następnego.
— Imbryk bardzo trudno umyć od wewnątrz — argumentował Karol — ma wąski otwór.
— A po czym to mamy go w środku szorować? Po wodzie czy po kawie? Wystarczy
wypłukać w strumieniu.
— Przykrywka zaraz zginie.
— Przywiążę ją sznurkiem.
—
Nigdy żaden traper nie używał imbryka.
Zaśmiałem się. Więc o to chodziło? Imbryk psuł fason traperskiego sposobu życia.
— Nie wiem, czy nie używał — odparłem. — A jeśli nawet nie używał, ten zwyczaj nie
dotyczy mnie, nie jestem traperem.
— Ciekawe, jak go upakujesz na koniu?
— Przywiążę do koca, za siodłem.
— Przykrywka pocznie rzegotać i płoszyć wierzchowca.
— Nie martw się, umieszczę ją tak, że nawet nie dźwięknie.
Znów wzruszył ramionami, lecz tym razem był to gest rezygnacji.
—
Niech tam, ja palcem nie tknę tego żelastwa.
Czcza pogróżka! Właśnie tknął, a nim zdążyłem wciągnąć spodnie, pokrywka poczęła
wesoło podskakiwać. I oto po raz pierwszy na bezludziu piłem kawę bez piasku
trzeszczącego w zębach, bez popiołu i bez
utopionych much. Nie warto o tym wspominać? Ja jednak wciąż jestem dumny ze swego
usprawnienia.
Po śniadaniu zająłem się imbrykiem. Wyczyściłem go piachem, że błyszczał jak księżyc.
Odtąd stale miałem nad nim pieczę, a wdzięczny imbryk nigdy mnie nie zawiódł. Bo Karol
dostrzegał imbryk dopiero wówczas, gdy nadchodziła pora posiłku.
Spakowaliśmy manatki, zaleli ognisko wodą, oporządzili konie i wskoczyli na siodła.
Dopalały się ostatnie łuny świtu, za chwilę słoneczny krąg miał się ukazać nad horyzontem.
— Dokąd teraz? — zagadnąłem.
— W górę rzeczki. Przecież trafimy wreszcie na jakieś interesujące tropy.
Powiedziawszy to skierował wierzchowca w wodę. Sądziłem, że chce przedostać się na
przeciwległy brzeg, lecz omyliłem się. Karol skręcił raptownie i ruszył samym środkiem
koryta.
— Po co to?! — zawołałem.
— Cóż ci to szkodzi, Janie? Woda tu płytka, a końskie kopyta nie zostawią śladów.
— Obawiasz się czego, Karolu?
— Nie. Zwykły środek ostrożności, więc czemu go nie zastosować, skoro nie wymaga
ż
adnego trudu?
Pewnie!
Po przebyciu pół mili Karol skierował się na prawy brzeg i odtąd poruszaliśmy się
znacznie szybciej. Słońce zdążyło wgramolić się ponad linię horyzontu i jego ukośne
promienie grzały nam plecy. Przyjąłem to z zadowoleniem, ranek był nieco chłodny. Jednak
w dwie godziny później z tym słońcem poczęły się dziać dziwne rzeczy. Zamiast świecić
złociście i coraz mocniej — poczęło różowieć, dosłownie: różowieć! Popędziłem konia i
zrównałem się z Karolem. Spojrzał na mnie pytająco, a ja tylko ruchem ręki wskazałem naszą
dzienną gwiazdę. Kiwnął głową.
— Zauważyłem to — odparł. — Liczę, że gdzieś w pobliżu trafimy na zaciszną dolinkę
albo że wiatr zmieni kierunek. W konie, Janie!
— Jaki wiatr? Nie czuję żadnego wiatru.
— Tam w górze — wyjaśnił. — Musi dąć jak sto diabłów. Słońce poróżowiało, bo wicher
przyniósł tumany kurzu, czerwonego pyłu chyba aż z Arizony. Burza nadciąga. To są jej
pierwsze sygnały.
Pognaliśmy galopem i tak pędzili, aż wierzchowce poczęły chrapać. Ba, to nie mustangi,
chude koniki mogące biec pół dnia bez przerwy. Tak więc musieliśmy zwolnić. Tymczasem
słońce z różowego stało się ceglastoczerwone, preria nabrała jakichś ponurych odcieni,
łagodny wietrzyk, dmuchający od świtu, ustał. Nagle zrobiło się duszno i gorąco. W chwilę
później na horyzoncie, który począł zagadkowo pobłyskiwać, jak gdyby ktoś zapalał i gasił
morską latarnię, ukazała się czarna linia. Minęło pół godziny, a linia zamieniła się w grubą
krechę. Rosła w oczach. Popędziliśmy znów galopem, aż Karol (nie pojmuję, w jaki sposób)
dostrzegł na przeciwległym brzegu niewielkie zagłębienie gruntu.
— Tam! — krzyknął i wjechał koniem w wodę. Ruszyłem za nim. Fontanna bryzgów
zmoczyła mnie od stóp do głów. Jeszcze parę jardów i zjechaliśmy w dół do kotlinki tak
płytkiej, że jej zaokrąglone krawędzie sięgały zaledwie końskich piersi. Karol zeskoczył z
siodła, jak gdyby go zmiotła huraganowa wichura.
— Rozkulbacz zwierzę! Szybko, szybko! I spętaj mu nogi. Widzisz, co tam się wyrabia?
Zerknąłem za siebie. To już nie była gruba krecha, lecz ściana nieprzeniknionej czerni.
Pędziła ku nam i nabierała wysokości.
Słońce jeszcze świeciło purpurowym ogniem, gdy zdejmowałem juki, siodło, uzdę i
wszystko ciskałem na ziemię.
— Nie tu, na zbocze! — krzyknął Karol.
Nie zgadłem, dlaczego na zbocze, lecz natychmiast przeniosłem cały bagaż nieco wyżej.
Konie zostały spętane. Zauważyłem, iż drżą, kręcą się, zamiast szczypać trawę.
—
Czego się spodziewasz? — zapytałem osuwając się na ziemię obok siodła, juków,
kłębowiska rzemieni
i winczestera wydobytego z kabury.
Karol, który spoczywał obok mnie, między zrolowanym kocem a moim cennym
imbrykiem, wydobył lornetkę i długo spoglądał ku południowi. I ja przyłożyłem szła do
oczu. To, co ujrzałem, mogło zaniepokoić każdego. Już nie linia, nie krecha, nawet nie ścia-
na, lecz pół nieba ciemności wisiało nad prerią.
— Co to jest?
— Huragan, może trąba powietrzna, może tornado. Wszystko, co najgorsze. Zaraz zacznie
dąć jak tysiąc kowalskich miechów, a jeśli nas stąd nie zwieje, to tylko dlatego, że dobre
duchy wykopały kiedyś tę dolinkę, a teraz nas do niej przywiodły...
Spojrzał za siebie.
— Popatrz, konie się pokładły. Są bardziej doświadczone, niż sądziłem.
Zwierzęta leżały w ten sposób, że głowy miały zwrócone w kierunku odwrotnym od
nadciągającej chmury ciemności. Czy był to tylko wrodzony instynkt, czy też nasze
wierzchowce już kiedyś zetknęły się z taką zawieruchą?
—
Jedno mnie tylko martwi — odezwał się Karol — że znajdujemy się tak blisko rzeczki.
Jak zacznie mocno dmuchać, a na pewno będzie mocno dmuchać, wychlusta całą wodę na
nas. Już czuję, jak przemokniemy.
— Niejeden raz mokliśmy — westchnąłem z rezygnacją.
—
Ale nie w tak przykry sposób. Zobaczysz!
Zobaczyłem.
Pociemniało. Czarna opona zakryła słońce. Wówczas poczułem uderzenie wiatru. Mój
kapelusz pofrunął w nieznane. Nawet nie zdążyłem się za nim obejrzeć. Nastała chwila ciszy
i powtórne uderzenie, które zaparło mi dech w piersiach. Myślałem, że płuca mi pękną nie
wytrzymując ciśnienia powietrza. Przywarłem ustami do ziemi i w ten sposób uniknąłem
uduszenia, równocześnie nieco zsunąłem się po zboczu. Teraz wiatr przelatywał nade mną,
wyjąc, świszcząc i usiłując zerwać z mego ciała całą odzież. Lecz najgorsze dopiero
nastąpiło. Lunął wodospad. To nie był deszcz milionów kropel, lecz fala płynąca w
podmuchach wiatru. Czyżby istotnie huragan wychlustał na nas wodę z rzeczki? Nie
spostrzegłem, że to powódź spadająca z wysokości nieba.
Jak to długo trwało? Sprawdziłem później, gdy piekielne zjawisko atmosferyczne
przegnało nad nami i popędziło siać zniszczenie w innej stronie świata. Otóż przez półtorej
godziny (według zegarka) dusił nas wiatr i zlewały kaskady potopu. Później wszystko
uspokoiło się, znikły chmury, słońce przybrało znów złocistą barwę i zaraz cała preria
poczęła dymić parującą wilgocią.
—
Klimat suchy i zdrowy, wymarzony dla chorych na płuca — powiedziałem bardzo
głośno, dźwigając się z ziemi. — Twoi informatorzy, Karolu, znają Kolorado pewnie tylko z
mapy.
Oczywiście, zaprzeczył.
—
To wyjątkowy przypadek — zaznaczył — huragany nigdy nie nawiedzają tej części
kraju, a opadów jest bardzo mało.
Odparłem zgryźliwie, że jeden taki starczy na kilka lat, po czym zająłem się końmi. Już
się podniosły, a woda zebrana na dnie dolinki sięgała im zaledwie pęcin. Był to dziw nad
dziwy! Logicznie rozumując
powinniśmy byli utopić się wraz ze zwierzętami w tej zapadlinie. Widocznie jednak bardzo
sucha i bardzo porowata gleba wchłonęła lawinę wody jak gąbka.
Wytarłem konia rękawem, bez efektu zresztą, bo raczej go bardziej jeszcze zmoczyłem.
Cała moja odzież przypominała ścierkę długo leżącą w wodzie. Zrzuciłem z siebie wszystko.
Wyżąłem spodnie, koszulę, kamizelkę. Wylałem z kieszeni kurty całe dzbanki deszczówki, a
z butów — całe wiadra. W końcu rozłożyłem to wszystko na wilgotnym stoku dolinki.
Począłem się kręcić w kółko i dla rozgrzewki podskakiwać, naśladując Karola, i tak oto, na
bezludnej prerii dwu nagusów wykonywało przez kilkanaście minut pozornie bezsensowne
skoki. Gdyby ktokolwiek nas dostrzegł, pognałby z pewnością do najbliższego miasteczka,
by w najbliższym saloonie opowiedzieć o dwu niebezpiecznych wariatach goniących się
nago po prerii.
Jednak nikt nas nie śledził, a podskoki i biegi doprowadziły temperaturę ciała do
właściwego stopnia — przestaliśmy dygotać i szczękać zębami. Niestety, ciąg dalszy układał
się niepomyślnie. Z mokrych gałęzi krzewów, nawet z tych, które już dawn9 uschły, nie
potrafiliśmy rozpalić ogniska. Po nieudanej próbie przestałem wierzyć w legendy o ludziach,
którzy umieją wydrzeć płomień ociekającym wodą gałęziom.
— Chyba ruszymy, Janie — smętnie zauważył Karol. — Może gdzieś dalej znajdziemy
suchszy opał. Marzę o kubku wrzącej kawy.
Ja również marzyłem. Porwałem więc leżącą na trawie odzież i zadrżałem na samą myśl,
ż
e mam ją na siebie włożyć. Wprawdzie woda spłynęła strumykami, ale nadal wszystko było
nieprzyjemnie wilgotne. A buty? Och, z nimi jeszcze gorzej! W ich wnętrzu nie znalazłem
ani śladu osuszającej działalności słońca. Grzało teraz wcale nieźle, widać jednak jego pro-
mienie nie sięgnęły w głąb cholewek.
—
Na co czekasz? — zapytał Karol.
Stał ode mnie o krok, tak samo nagi, z flanelową koszulą w rękach. Nie mógł się
zdecydować na wciągnięcie jej na grzbiet.
—
Jak założymy, szybciej wyschnie — pocieszył
mnie, lecz słaba to była pociecha.
Dopiero teraz ocknąłem się. Szybko ukląkłem przy jukach, sięgnąłem w wilgotną głąb (i
tam dotarła woda!), wydobyłem dwa cynowe kubki i smukłą butelkę z grubego szkła. Jak
mogłem o niej zapomnieć?!
—
Trzymaj — rozkazałem wręczając Karolowi naczynia.
Odkorkowałem butelkę i napełniłem kubki do połowy. Należało już dawno tak postąpić.
Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. Przytknąłem kubek do warg i nie odjąłem, póki nie
ukazał dna. Od razu zrobiło mi się gorąco, a świat dokoła poweselał.
Założyłem koszulę, kamizelkę, wciągnąłem spodnie, następnie buty, w których stopa
poczuła się jak w lepkim, bagnie, lecz porcja whisky pozwoliła bohatersko wytrzymać
obrzydliwe uczucie. Konie zostały okulbaczone, sikające wodą koce przywiązane do siodeł.
Desperackim ruchem zarzuciłem na wilgotną koszulę znacznie jeszcze wilgotniejszą kurtkę.
Wskoczyliśmy na siodła. Jeszcze raz rozejrzałem się dokoła w nadziei, że może cud nie
pozwolił memu kapeluszowi pofrunąć daleko. Cud się nie zdarzył, nakrycie głowy powędro-
wało na skrzydłach wiatru gdzieś tam, hen.
Ruszyliśmy prawym brzegiem rzeczki, która nadal toczyła swe wody raz wśród wysokich,
raz wśród niskich brzegów.
Słońce ogrzewało coraz mocniej nasze plecy, a whisky — nasze żołądki. Nikt z nas nawet
nie złapał kataru. Kto wie, może Karol miał rację twierdząc, że klimat Kolorado działa
zbawiennie na drogi oddechowe?
Ubranie na mnie schło, czułem to świetnie, jedynie obuwie okazało się odporne na
słoneczną operację. Dlatego marzyłem o ognisku, przy którym mógłbym tę ważną część
ubioru doprowadzić do właściwego stanu. Pilnie rozglądałem się po okolicy, wypatrując
drzew, wysokich, starych drzew szpilkowych, bardziej odpornych na wilgoć, a mniej na
płomień zapałki. I znalazłem! Całą kępę, rozpoznałem sosny. Pokazałem Karolowi. Bez
słowa skręcił w ich kierunku. W ten sposób nieco oddaliliśmy się od rzeki.
—
Jedno drzewo jest zwalone — stwierdził mój przyjaciel.
—
Tym lepiej! — wykrzyknąłem radośnie. — Rozpalimy potężne ognisko. Ale... patrz,
coś tam jeszcze leży obok. Kto wie — fantazjowałem — może czeka na nas mięso
antylopy?
Karol mruknął, że jeśli się nie mylę, to może być tylko niejadalna padlina, i zmusił konia
do galopu, wyprzedzając mnie w sekundę. Dotarł do drzewa, zeskoczył z siodła i ukląkł przy
tym czymś, co obok pnia spoczywało. Znalazłem się przy nim, szybko stwierdzając, że nie
była to antylopa. Z twarzą skrytą wśród traw, spoczywał człowiek. Dokoła ani śladu ja-
kiegokolwiek obozowiska, ani śladu bagaży, brak konia. Zagadka. Nieruchomość ciała
pozwalała przypuszczać najgorsze.
Ś
ciągnąłem cugle, jeszcze w biegu ześliznąłem się z siodła, dwoma skokami dopadłem
bezwładnego nieszczęśnika. Ujrzałem plecy przykryte całkowicie przemoczoną kurtą i tył
głowy z nasuniętym kapeluszem.
—
Nieprzytomny?
Karol wzruszył ramionami.
—
Pomóż odwrócić biedaka.
Delikatnie dokonaliśmy tego zabiegu. Ukazała się twarz mocno opalona. Lecz przez
opaleniznę przebijała bladość charakterystyczna dla osób cierpiących. Spojrzałem na tę
twarz. Zdumienie zaparło mi dech w piersiach.
— Wielkie nieba! — ledwie zdołałem wyszeptać. — Barry Bede!
— Barry Bede... — powtórzył nie mniej zaskoczony Karol. — Co go tu przygnało?
— Dowiemy się o tym później, jeśli w ogóle... się dowiemy. Przynieś apteczkę, szybko.
Rozpiąłem skórzaną kurtę, rozpiąłem kamizelkę, prawie rozdarłem koszulę — wszystko
było okropnie mokre — i przyłożyłem ucho do piersi. Nigdy dotąd z taką niecierpliwością i z
takim niepokojem nie doszukiwałem się śladów bicia serca, lekkiego szmeru dającego
nadzieję, że pomoc lekarska nie będzie spóźniona.
Karol już klęczał obok mnie ze skórzaną płaską torbą, jaką zawsze zabierałem na nasze
wyprawy i z której zawartości parokrotnie korzystałem ku zadowoleniu własnemu i tych
uratowanych.
Karol klęczał i milczał. W takich wypadkach stawał się wzorowym pomocnikiem, czymś
w rodzaju sanitariusza.
—
ś
yje — powiedziałem podnosząc głowę. — Omdlenie. Prawdopodobnie trwa już dość
długo. Zdaje się, że przybyliśmy w samą porę. Pomóż, Karolu, ściągnąć te mokre łachy.
Muszę znaleźć przyczynę zemdlenia.
Zabraliśmy się szybko i zręcznie do dzieła. Gdy już Bede był nagi, jak go matka urodziła,
zbadałem piersi, plecy, brzuch, nogi. Nigdzie nawet śladu obrażeń. Lecz kiedy zdjąłem
kapelusz, ujrzałem gąszcz włosów pozlepianych krwią.
— Wody — rozkazałem.
Karol-sanitariusz uwinął się tak prędko, jakby pod ręką miał lśniący kurek szpitalnej
umywalki. Chlusnąłem, a później mokrą szmatką ostrożnie zmyłem czerwone ślady.
Odkryłem ranę, jak gdyby zasklepioną na szczycie potężnego guza.
— Kto go tak urządził? — szepnąłem.
— Kto? Łatwo odgadnąć: gruby konar, kawał oderwanej kory lub walący się pień. Szukał
schronienia pod drzewem, a w czasie takiej wichury...
Wyjąłem z apteczki płyn dezynfekcyjny i zlałem nim ranę. Wówczas Bede dał znak życia:
jęknął.
— Butelkę, Karolu.
Wiedział, o jaką mi butelkę chodzi. Migiem przyniósł, odkorkował, napełnił połowę
kubka.
— Unieś go. Ostrożnie.
Wykonał to z wprawą zawodowego pielęgniarza. Doprawdy, Karol był godny podziwu.
Skąd w tym surowym traperze brało się tyle delikatności, gdy tego było potrzeba?
Przytknąłem krawędź kubka do warg rannego. Nie byłem pewien: pociągnie czy nie
pociągnie? Przełknął. Raz, drugi, trzeci. Otworzył oczy.
—
Dżentelmeni — odezwał się jękliwym głosem.
Gdyby nawet nie twarz dobrze nam obu znana, po tym jednym słowie natychmiast
odgadlibyśmy, kim jest ten człowiek. Tak często tego słowa używał podczas naszej
niekrótkiej znajomości.
—
Dżentelmeni — powtórzył spoglądając na nas niezbyt przytomnym wzrokiem, po
czym znowu przymknął powieki i znieruchomiał.
Chwyciłem go za przegub ręki. Puls bił, chociaż słabo.
— Co z nim? — zaniepokoił się Karol. — Znowu zemdlał?
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Jest bardzo osłabiony, a poza tym mokry jak ryba. Musimy natychmiast rozpalić
ognisko.
— Siedź przy nim, ja się tym zajmę.
Nie wiem, jak tego dokonał (byłem zajęty rozcieraniem rąk, nóg i piersi Bedego), bo
drewno na pewno było jeszcze wilgotne, dość że najpierw poczułem dym, a później ciepło
płomienia. Odwróciłem się. Gorzało ognisko jak się patrzy, a Karol umiejętnie dokładał doń
grubsze gałęzie.
—
Wysusz koce — zakomenderowałem. — I to szybko, bo nasz pacjent gotów złapać
zapalenie płuc.
Mimo cudownego klimatu Kolorado.
Nic na to nie odparł, lecz jednym okiem (bo drugie miałem utkwione w leżącym)
dostrzegłem, jak pozdejmował z siodeł nasze derki, jak spętał konie, jak trzymał rozpostarte
derki tak blisko ogniska, iż wydawało się, że płomień przerzuci się na materiał. Lecz Karol
uważał, więc tylko para buchała kłębami.
— Już — powiedział podszedłszy. — Co teraz?
—
Teraz pomóż mi owinąć go. Ot tak, doskonale.
Podciągnęliśmy Bedego jeszcze bliżej ogniska. Na pewno nadal nie zdawał sobie
sprawy z sytuacji, w
jakiej się znajduje, bo nie otworzył oczu i nie odezwał się. Bardzo mnie to zaniepokoiło.
Podejrzewałem wstrząs mózgu, a warunki uniemożliwiały jakiekolwiek leczenie. Raz jeszcze
obejrzałem ranę głowy, raz jeszcze ją przemyłem i zabandażowałem. To było wszystko, co
mogłem uczynić.
Nieco zgnębiony i ponury przyjąłem z rąk Karola kubek gorącej kawy. Jednak tą kawą
należało przede wszystkim napoić rannego. Lecz w jaki sposób?
Wrzącym płynem wprost z kubka mogłem go poparzyć (tylko tego brakowało!), a łyżki nie
mieliśmy. Któż zabiera łyżki na taką jak nasza wyprawę? Poradziłem sobie inaczej.
Wydobyłem czystą szmatkę z apteczki, zanurzyłem ją w kubku i wyciskałem z niej krople
wprost między wargi rannego. Połykał, chyba odruchowo. Trwało to bardzo długo, wreszcie
ujrzałem dno naczynia i puste zwróciłem Karolowi.
Mój imbryk okazał się raz jeszcze wynalazkiem doskonałym. Otrzymałem drugą porcję
kawy, już tylko dla siebie. Po paru łykach poczułem się lepiej. Słońce grzało, nie było
wilgoci ani na moich plecach, ani na piersiach, jedynie wnętrze butów pozostawiało sporo do
ż
yczenia.
—
Co dalej? — zapytał Karol.
—
Nic — odparłem. — Niech śpi, może to najlepsze lekarstwo, jakiego mu potrzeba.
—
Rana chyba nie przedstawia się groźnie. Widywałem ciężej poranionych, którzy dziś
nawet o tym nie pamiętają.
—
Zapewne, zapewne. Jednak wiele zależy od organizmu. Człowiek to nie maszyna, mój
drogi, w której uszkodzona część łatwo da się wymienić i wszystko w porządku. Rana nie
przedstawia się groźnie, ale groźne mogą być inne skutki uderzenia. Bede kości ma całe,
natomiast nie wiem, jak wygląda wnętrze jego głowy. I nie mogę się dowiedzieć. Ot
kłopot.
— No... nigdy nie był chuchrem.
— Na pewno — potwierdziłem. — W tym cała nadzieja.
— Więc aż tak kiepsko... — mruknął zawiedzionym tonem.
— Nie mylisz się, niestety.
Machnął ręką, odszedł od ogniska, począł krążyć wokół pnia i porozrzucanych szczątków
strzaskanego drzewa. Po coś tam schylił się i ruszył ku mnie.
— Oto — powiedział — twój kapelusz, Janie. Zdrowo musiał się biedaczek nafruwać,
lecz przecież nie
opuścił cię.
To rzekłszy wręczył mi nakrycie głowy, mokre i pokryte błotem, jednak całe.
— Gdzieżeś go znalazł?
— Pod jednym z grubszych konarów. Kapelusz musiał się tu zjawić na sekundę przed
trzaśnięciem drzewa. Konar się odłamał i zmusił twą zgubę do pozostania na miejscu.
— Cóż za dziwna historia.
— Pewnie, że dziwna. Niestety, drugiej zguby nie odnalazłem, musiała pognać z wiatrem
w zawody.
— Druga zguba? O czym myślisz?
— Koń, koń, mój kochany. Czy przypuszczasz, iż Bede wędrował piechotą? Bez
prowiantu i długiej broni? Zaręczam ci, że w pobliżu nie istnieje żadna farma ani
miasteczko. Zresztą, odkryłem końskie ślady. Wierzchowiec uciekł pewnie w tej samej
chwili, w której Bede stracił przytomność.
— Masz rację. Tak musiało być.
— A on — wskazał na leżącego — nadal śpi?
— Nadal. I nie należy go niepokoić.
— No, to i ja się prześpię. Jak poczujesz głód, obudź mnie.
— Na pewno — obiecałem.
Kiwnął głową, potem położył się w cieniu sąsiedniej sosny i nasunął kapelusz na oczy.
Przyjrzałem się bacznie rannemu, znowu zbadałem puls, był mocniejszy. Uspokojony,
dokładnie obejrzałem rozłożoną obok odzież Bedego. Już nieco podeschła.
Dorzuciłem kilka gałęzi do dogasającego ognia, ściągnąłem z nóg buty i ułożyłem je
cholewkami zwróconymi w stronę płomienia. Następnie odnalazłem swą fajkę i puszkę z
tytoniem. Ku mej radości okazała się szczelna. Nabiłem fajkę, zapaliłem węgielkiem i py-
kając obłoczkami dymu, objąłem dzienną straż nad snem obu towarzyszy.
Spoglądając na daleki, jasny i pusty horyzont dumałem nad przyczyną, która skłoniła
Bedego do zapuszczenia się w bezludne ziemie Kolorado. Przyjrzałem się dokładnie jego
odzieży i obuwiu. Wszystko było prawie nowiuteńkie i w najlepszym gatunku. Więc chyba
nie nędza zmusiła tego dziwnego człowieka do odbycia dalekiej podróży. Czyżby przed kimś
uciekał? Czy znowu wplątał się w niebezpieczną awanturę? A może kogoś gonił?
W ten sposób mogłem zadawać sobie setki pytań, lecz odpowiedzieć na nie potrafiłby
tylko sam Bede. Kim był? Ach, warto o tym wspomnieć.
Spotkaliśmy się po raz pierwszy prawie przed dwoma laty w El Paso. To miasteczko o
hiszpańskiej nazwie leży nad graniczną rzeką Rio Grandę del Norte, zwaną również Rio
Bravo. Znowu hiszpańskie nazwy. El Paso — po prostu znaczy przejście. Rio Grandę del
Norte — wielka rzeka północy. Rio Bravo — rzeka dzielnych. Dumna i nieco pompatyczna
nazwa. Nie wyjaśniająca jednak, na którym jej brzegu znajdują się ci „dzielni". Tym
bardziej że przez wiele setek lat nie istniała polityczna różnica między prawym a lewym
brzegiem. Najpierw oba (i hen, hen, na północ, i na południe) należały do Hiszpanii, a po
zrzuceniu jej jarzma — do wolnego już Meksyku. Dopiero w roku 1845 Rio Grandę stała się
w swym środkowym i dolnym biegu granicą państwową, gdy Teksas, Arizona i Nowy
Meksyk przyłączono do Stanów Zjednoczonych. Stare hiszpańskie nazwy pozostały, a El
Paso poczęło od tamtego roku odgrywać rolę punktu granicznego, położone przy
najdogodniejszym trakcie, jaki łączy północ Meksyku z południem Stanów.
Wczesną wiosną 1888 roku znaleźliśmy się — Karol i ja — właśnie w El Paso, w drodze
do Meksyku. Po co tam Jechaliśmy na końskich grzbietach? Po to aby złożyć wizytę Pedro
Gonzalesowi, hacjenderowi meksykańskiemu, którego poznaliśmy w Arizonie podczas
jednej z naszych wypraw. Posiadłość Gonzalesa leżała we wschodnim Meksyku, w stanie
Chihuahua, w rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio Grandę.
W El Paso, zakurzeni, zmęczeni, brudni i głodni, znaleźliśmy jakiś saloon-hotel czy też
hotel-saloon, którego nazwy nawet nie zapamiętałem. Budynek dość obskurny, z jeszcze
obskurniejszą klientelą, złożoną z na pół dzikich vaqueros (czyli po prostu: kowbojów), nie-
wiele różniących się od nich rancheros (to znaczy: drobnych rolników), wreszcie — stałych
mieszkańców El Paso (raczej tych spod ciemnej gwiazdy!): Metysów, Hiszpanów i
Amerykanów.
Mimo że szynkwas oblepiony był rzędami spragnionych, Karol zdołał sforsować
przejście. Natychmiast otrzymaliśmy nie tylko po szklaneczce whisky (o co wcale nie
prosiłem), ale również jedyne gorące danie o nazwie „guisantes en salsa dulce", co okazało
się grochem w słodkim sosie, tak hojnie potraktowanym papryką, że smakował jak cukier
zmieszany z potłuczonym szkłem.
Whisky, a później piwo pomogły nam w spożyciu tej jakoby narodowej meksykańskiej
potrawy. W tym saloonie zdołaliśmy otrzymać pokój hotelowy, bo tylko w ten sposób można
było skorzystać z miednicy, wody i ręcznika, a na dodatek z lustra. Do tego pokoju po-
prowadził nas jakiś malec po schodach przypominających drabinę.
Wkrótce okazało się, iż godny pochwały zwyczaj mycia się, stosowania mydła i ręcznika
może — w pewnych warunkach — sprawić czyściochowi sporo kłopotów. W El Paso
należało nam zrezygnować z miednicy, nawet gdyby przyszło cuchnąć potem i brudem przez
następnych kilka dni. Zresztą, niezbyt daleko od saloonu płynęła Rio Grandę i w jej nurtach
mogliśmy od biedy się obmyć.
Miednica i nieco zbyt gwałtowne zachowanie Karola — oto, co wpędziło nas w tarapaty.
Bo gdy chłopaczek otworzył zbite z tarcic drzwi i wkroczyliśmy do pokoju, okazało się, że
był już zajęty przez jakiegoś lokatora. Pijany jak cała beczka okowity, spał w ubraniu na
jednym z dwu łóżek. Wnioskując z niedbałości stroju, musiał to być któryś z przedstawicieli
bandy, z jaką zetknęliśmy się na parterze.
Sądziłem, że wynajęto nam niewłaściwe pomieszczenie, chłopak zapewnił jednak, że nie
ma mowy o pomyłce, a intruza należy po prostu wyrzucić. Zaraz też usiłował tego dokonać,
rzecz jasna — bezskutecznie. Uczynił to Karol, bardzo sprawnie i szybko. Chwycił śpiącego
za kołnierz koszuli i ściągnął z łóżka na podłogę. Nie na wiele się to zdało, bowiem intruz
nadal tkwił w pijackim zamroczeniu i nie rozumiał, o co nam chodzi. W tym stanie rzeczy
ż
adne perswazje nie mogły osiągnąć pomyślnego dla nas skutku. Nie pozostało nic innego,
jak wyprowadzić pijaka na korytarz aż do schodów. Kiedy zamykałem drzwi dobiegł mych
uszu rumor świadczący chyba tylko o szybkości, z jaką bezwładne ciało osunęło się po
stopniach aż na sam dół, pod drzwi do bufetu.
Po jakimś czasie na polecenie Karola miałem zajrzeć do naszych koni, wciąż jeszcze
stojących przy słupach werandy. I z tego wynikła zupełnie paskudna historia. Wyrzucony
przez nas pijak okazał się jednak dość trzeźwy, by rozpoznać mnie, gdy przeciskałem się ku
wyjściu poprzez tłum gości. Łapsko wielkie jak łopata spadło mi na ramię i unieruchomiło.
— Gringo! — usłyszałem pijany bełkot.
Warto wyjaśnić, że słowo „gringo", chociaż to znaczy w języku hiszpańskim:
cudzoziemiec, jest określeniem obelżywym. Grzeczne brzmi: extranjero. Dobrze o tym
wiedziałem, lecz chciałem uniknąć awantury. Strąciłem łapsko z ramienia, szepnąłem:
pardoneme — przepraszam, i w ten sposób usiłowałem pozbyć się natręta. Daremnie. Pijak
począł wrzeszczeć, że został przeze mnie napadnięty. Pominę szczegóły. Doszło do bójki, w
której wzięło udział chyba jeszcze kilku przyjaciół napastnika. Szybko bym uległ takiej
przewadze, gdyby Karol, zaalarmowany wrzawą, nie skoczył mi na pomoc. Lecz i we dwu
nie dalibyśmy rady. Uratowała nas nieoczekiwana pomoc. Nieznajomy mężczyzna, na pewno
nietutejszy, bo bardzo różnił się od innych strojem, zdołał nas oswobodzić, wyciągnąć na
dwór i doprowadzić do koni. Wskoczyliśmy na siodła, galopem przebyli koryto Rio Grandę i
zatrzymali się dopiero wówczas, gdy piniowy lasek skrył nas przed oczami przeciwników.
Nasz wybawca, jak się okazało, podążał za nami krok w krok. W zrozumiałym pośpiechu
ucieczki nawet nie zauważyłem, gdzie i kiedy dosiadł swego wierzchowca.
Podziękowaliśmy mu za pomoc. Wyglądał dość sympatycznie. Miał szczerą, uśmiechniętą
twarz, jasne oczy
i gładko ogolone policzki. Kurta z jelonkowej skóry świadczyła dobitnie o tym, że nasz
wybawiciel nie zaliczał się do stałych mieszkańców El Paso. Oni się tak nie ubierali. Kim
jednak był? Może traperem, może kowbojem, może wędrującym tu i tam westmanem?
Zapytać — nie wypadało. Dlaczego? — zagadnie zdziwiony greenhorn, po raz pierwszy
oglądający środkowoamerykańską prerię. Wyjaśnię, bo nigdy nie wiadomo, czy komu nie
przyda się taka informacja.
Otóż w niepisanym kodeksie dobrych obyczajów Dzikiego Zachodu powiedziane zostało
wyraźnie: nie pytaj nieznajomego o nazwisko ani skąd przybywa. Nie tylko dlatego, że w ten
sposób łatwo go skłonisz do kłamstwa, lecz również dlatego, że może nadejść taki kłopotliwy
dla ciebie dzień, w którym nie będzie ci na rękę udzielanie obcym szczegółowych o sobie in-
formacji.
Dziki Zachód nie bawił się w grzecznościowe konwenanse i omówienia, lecz wyjaśnia!
sprawę prosto, nie zostawiając miejsca na żadne wątpliwości. Dziś mnie — jutro tobie.
Szanuj zwyczaje i tajemnice innych. We własnym interesie.
Nauczyłem się od Karola tych praw Zachodu, więc ani mi w głowie postało brać na spytki
nieznajomego wybawcę.
Pogawędziliśmy chwilkę na temat niedawnej bójki. Cudownym zbiegiem okoliczności nikt
z nas trzech nie odniósł poważniejszego obrażenia. Mnie bolał tylko kark, Karol miał lekkie
zatarcie skóry na dłoni, a nieznajomy — rysę na policzku. I to wszystko.
—
No, dżentelmeni — powiedział obcy — pora mi wracać do El Paso, mam tam pewne
sprawy do załatwienia. A wy?
Oświadczyłem, że nie potrzebujemy odwiedzać po raz drugi miasteczka.
— Szczęśliwej drogi! — krzyknął. Uderzył konia i po paru skokach osiągnął brzeg rzeki. W
chwilę później skryły go przed naszymi oczami srebrne bryzgi wody.
Przyznam szczerze, bardzo mnie to ucieszyło. Nie dlatego, iżbym nie poczuwał się do
wdzięczności. Poczuwałem się, ale...
Ale tereny rozciągające się po obu brzegach Rio Grandę, zwłaszcza w jej środkowym
biegu, nie są ani śródmiejskim ogrodem, ani miejscem dla zabaw dzieci. Niebezpieczna to
kraina, właśnie dlatego, że stanowi pogranicze amerykańsko-meksykańskie, prawie bez-
ludny obszar wyznaczający trasę wędrówek i ucieczek na południe tym wszystkim, których
na północy ściga prawo. Najłatwiej zbiec przed nim tędy, a później ukryć się po drugiej
stronie płytkich rozlewisk rzeki, w kraju, do którego nie sięgnie nawet najdłuższa ręka
szeryfa.
Czy nasz nowy znajomy nie należał do kategorii takich chroniących się na dzikim
pograniczu przestępców? Co prawda przeczył temu jego szybki powrót do El Paso, lecz ten
fakt nie był jeszcze żadnym dowodem zaprzeczającym moim podejrzeniom.
Ruszyliśmy w głąb Meksyku i jechali ze dwie godziny, gdy za nami, daleko, daleko
ukazał się kłąb kurzu, coraz większy, coraz wyraźniejszy. Ten kurz wzbijały końskie
kopyta, a na końskim grzbiecie tkwił... kto? Nasz wybawca z El Paso.
— Witajcie, dżentelmeni! — zakrzyknął na nasz widok.
Był to zwrot, od którego zaczynał prawie każdą rozmowę. Zdobyłem się na uśmiech
podobny uśmiechowi człowieka po wypiciu szklanki cytrynowego soku.
Teraz dowiedzieliśmy się, że nieznajomego spotkało niezbyt gościnne przyjęcie w
miasteczku. Gdy prze-
jeżdżał — jak twierdził — obok saloonu, gapie podnieśli wrzask, a kilku skoczyło, by go
zatrzymać. Uciekał więc co sił w nogach swego wierzchowca, aż zgubił prześladowców i
postanowił nas odszukać.
—
Myślę — zakończył swą relację — iż powinienem kilka dni przeczekać po tej stronie
granicy. Chyba nie będę wam zawadzał?
—
Oczywiście, że nie — odpowiedzieliśmy.
Czy można było udzielić innej odpowiedzi człowiekowi, który narażał swe życie
wyciągając nas z opresji? Tylko skończony gałgan i gbur postąpiłby inaczej.
Ba, uczyniliśmy zadość honorowi i grzeczności, lecz na pewno nie rozwadze. Za dwa dni
mieliśmy dotrzeć do granic hacjendy don Gonzalesa. I co wówczas? Jeśli nasz wybawca nie
zechce przedtem poszukać swej własnej ścieżki? Wprowadzić pod dach gościnnego i
ufającego nam plantatora człowieka, nie tylko o nie znanym nam nazwisku (chociaż to
najmniejszy szkopuł, bo w tamtych stronach można było przybrać sobie nazwisko, jakie kto
chciał), lecz o którym nie wiedzieliśmy dosłownie nic!
Ruszyliśmy teraz już w trójkę ku dalekiemu celowi i muszę bezstronnie przyznać, że
nieproszony towarzysz wcale nam nie przeszkadzał. Wprost przeciwnie — pomagał. A ta
pomoc zaiste nie dała się niczym zastąpić. Pierwszy nasz nocleg na terytorium Meksyku
wypadł obok opuszczonej chaty, tak okropnie brudnej, że woleliśmy spać na dworze. W
budzie tej (bo trudno by nazwać to inaczej) koczował półdziki meksykański kaboklo, który w
ś
rodku nocy tajemniczo znikł. Zapewne to on ściągnął na nas bandę, jedną z rozbójniczych
watah, jakich wiele wówczas krążyło w tych stronach. Przecież były to niespokojne dla
Meksyku czasy rządów generała Porfirio Diaza, obfitujące w zbrojne starcia między
zwolennikami a przeciwnikami generała. Bardzo często pod jednych i pod drugich
podszywały się grupy najzwyklejszych rabusiów. Jestem pewien, iż z takimi przyszło nam
mieć wówczas do czynienia. śe nie staliśmy się ofiarami napadu — to przede wszystkim1
zasługa naszego towarzysza. Po raz drugi wyciągnął nas z biedy. I to jak! Dynamitem.
Zdumiewający był to sposób, lecz bardzo skuteczny. Nieznajomy, który wiózł w jukach
swego siodła kilka ładunków wybuchowego materiału, pod-kradł się do napastników i
zapaliwszy detonatory spowodował fajerwerk, jakiego nigdy jeszcze nie oglądałem. Zbóje
uciekli pozostawiając kilka martwych koni. Skąd nasz wybawca miał dynamit? Powiedział,
ż
e otrzymał go od znajomych górników, trasujących drogę przez Góry Skaliste. Lecz po co
woził z sobą tak niebezpieczny oręż? Czy czasem nie zamierzał spróbować rozsadzenia
pancernej kasy w którymś z miasteczek Dzikiego Zachodu? Bo podejrzewałem go o różne
sprawki, a podejrzenie jeszcze przybrało na sile, gdy podczas rozpalania ogniska użył
skrawka papieru od-dartego od większego arkusza, jaki wyjął z kieszeni. Zgubił ten arkusz, a
ja przypadkowo go znalazłem. Łatwo sobie wyobrazić mój niepokój, gdy stwierdziłem, że
jest to list gończy sławnej Agencji Pinkertona. Poszukiwała ona niejakiego Reubena
Houstona Burrowsa, alias Rube Burrowsa, współuczestnika napadu na pociąg i zabójcy
człowieka, który pomagał go ująć. Powiedziałem o tym Karolowi, lecz ten dość sceptycznie
odniósł się do mych przypuszczeń twierdząc, że opis fizyczny mordercy da się zastosować do
bardzo wielu mężczyzn, jednak zgodził się ze mną, iż rzecz wygląda tajemniczo i należy
zachować ostrożność. Nie było okazji pozbycia się przygodnego towarzysza. Pełen złości na
samego siebie i na przewrotny los, jechałem strzemię w strzemię z Barrym Bede (bo
wreszcie uznał za słuszne przedstawić się) i łamałem sobie głowę nad tym, w jaki sposób
delikatnie dać do zrozumienia Gonzalesowi, iż ani ja, ani Karol nie ponosimy
odpowiedzialności za przyszłe postępki Bedego. Los pokrzyżował moje zamierzenia, bo oto
w trakcie pobytu na hacjendzie Bede zastrzelił dowódcę zbrojnej watahy oraz jego dwu
zastępców, czym tak przeraził napastników dybiących na pieniądze (i konie) Gonzalesa, iż
część uciekła, część poddała się. Bez wątpienia Bede ocalił życie hacjenderowi i jego
rodzinie, czym zjednał sobie dozgonną wdzięczność gospodarza. W tym stanie rzeczy
musiałem milczeć. Ale to jeszcze nie wszystko. Podczas dalekiej wyprawy całej rodziny
Gonzalesów w meksykańskie pasmo gór, w której i nasza trójka wzięła udział, Bede z kolei
mnie uratował życie, kładąc trupem trzech groźnych napastników.
Zdumiewała mnie łatwość, z jaką strzelał i zabijał ludzi. Łatwość zaiste niepokojąca. Nie
mogłem mu odmówić odwagi, celnego oka i sprawnej ręki. Z tego tytułu można by go uznać
za westmana, tropiciela śladów, zwiadowcę lub trapera. Lecz przeczyła temu całkowita
niezaradność w takich sprawach, jak rozbijanie biwaku, rozpalanie ogniska lub pitraszenie
strawy. Na tropach zwierzęcych w ogóle się nie znał. W odczytywaniu stron świata na
podstawie położenia słońca lub gwiazdy polarnej był zupełnym analfabetą. A poza tym —
bardzo miłym kompanem, chociaż zasób jego wiadomości o świecie i ludziach z koniecz-
ności bardzo ograniczał tematykę pogawędek, jakie z nim od czasu do czasu prowadziłem.
W tym miejscu warto wyjaśnić, czemu to Bede, zamiast wracać do El Paso, po długiej
gościnie w hacjendzie Gonzalesa przyłączył się do wędrówki w góry, która jeszcze bardziej
oddalała go od granicznej Rio Grandę.
Wyprawa została zorganizowana z inicjatywy Gonzalesa i jego żony. Mieliśmy zapolować
(Bede nie był dobrym myśliwym — jeszcze jeden charakterystyczny jego rys), ale nie to było
głównym powodem wyprawy, tylko pragnienie odnalezienia w paśmie Sierra Mądre
Occidental ukrytych skarbów, na które składały się cenne dzieła sztuki dawnych władców
Meksyku. Skarb, po wielu przygodach, odnaleźliśmy. Później żona Gonzalesa przekazała go
do jednego z muzeów.
Bede, jak mi wyznał, liczył na to, iż znalezisko (a obfitowało ono w przedmioty wykute w
srebrze i złocie,
zdobne drogimi kamieniami) podzielimy między uczestników wyprawy. Dlatego i tylko
dlatego zrezygnował z powrotu do El Paso. Spotkał go bolesny zawód. Myślę, że właśnie ten
zawód skłonił go do szukania rady u mnie, do zwierzenia się ze swych kłopotów i ze swego...
ż
ycia. Wreszcie dowiedziałem się, kim naprawdę był nasz wybawca. Ani przestępcą ści-
ganym prawem, ani westmanem, traperem czy agentem Pinkertona. Więc czym się trudnił?
Łapaniem przestępców. Dziwny zaiste zawód i jak mi wiadomo, istniejący przez pewien
czas jedynie w Północnej Ameryce, w jej środkowej i zachodniej części. Krótko
powiedziawszy — Bede był „łapaczem". Na wielkich, słabo zaludnionych obszarach,
zapewnienie bezpieczeństwa osiadłej ludności stanowiło trudny problem. Szeryfowie rzadko
kiedy dawali sobie z tym radę, potrzebna była w nagłych wypadkach pomoc wszystkich
odważnych i chętnych. W tym celu stworzono bodziec materialny — listy gończe. Podawały
one nie tylko przyczynę ścigania wymienionego z nazwiska przestępcy (napad rabunkowy na
pociąg, dyliżans lub bank, zabójstwo) oraz jego możliwie najbardziej dokładny rysopis, lecz
również wysokość nagrody pieniężnej za oddanie przestępcy w ręce szeryfa, „martwego lub
ż
ywego", jak najczęściej głosił tekst listu. Nagrody pieniężne fundowali poszkodowani lub
władze państwowe. Wahały się one od paruset dolarów do kilku nawet tysięcy. Za głośnego
przywódcę gangu rozbójniczego, Jessie Jamesa (zabity w kwietniu 1882 roku), wyznaczona
początkowo nagroda w wysokości pięciuset dolarów została podniesiona do piętnastu
tysięcy, a później nawet do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów.
„Łapacze" nie cieszyli się uznaniem spokojnych mieszkańców. Tolerowano ich, lecz nie
lubiano. Rzecz przedziwna, że niekiedy śmiałe do szaleństwa, lecz przecież sprzeciwiające
się prawu czyny rabusiów były bardziej popularne niż zgodne z prawem i nie mniej odważne
akcje „łapaczów". O tych pierwszych pisano nawet ballady, tych drugich pomijano
milczeniem.
Tak więc, jak już powiedziałem, Bede trudnił się poszukiwaniem zbiegłych przestępców.
Dlatego właśnie nosił ze sobą list gończy, ścigając Burrowsa. Kiedy jednak wysłuchałem
dokładnej relacji, włosy — jak to się określa — stanęły mi dęba na głowie. Oto Bede
dostarczył szeryfom aż dwunastu przestępców. Wszystkich... martwych! Zwierzył mi się — a
nawet przez chwilę nie wątpiłem w szczerość tych zwierzeń — że każdemu ze ściganych
„dawał szansę". To znaczy ujawniał swój zamiar i czekał, aż tamten wyciągnie broń.
Wówczas i on wydobywał z kabury swego colta, a ponieważ był szybszy i posiadał lepsze
oko, zawsze w pojedynku wygrywał.
Mówił mi o tym z takim spokojem i z tak niewinną miną, jakby sprawa dotyczyła trofeów
myśliwskich lub łowienia ryb! Wcale nie dostrzegał paskudnej strony tego rodzaju pomocy
udzielanej oficjalnemu wymiarowi sprawiedliwości.
Do El Paso przybył tropiąc kolejnego trzynastego bandytę. Jednak udzieliwszy nam
pomocy w saloonowej bójce musiał zrezygnować z przyobiecanej listem gończym nagrody
siedmiuset dolarów za dostarczenie przestępcy „martwego lub żywego". Jestem pewien, że i
tym razem byłby to przestępca martwy.
Jeśli sposób, w jaki Bede służył prawu, można nazwać zaskakującym (dla mnie był
przerażający), to życiowa ścieżka, która go doprowadziła do takiej działalności, wydaje się
wręcz niewiarygodna. Był farmerskim synem i tylko przypadek uczynił zeń łapacza. Myślę
jednak, że ten przypadek to prawdziwy symbol tamtych dni oraz wcale nie przebrzmiałych
tęsknot chłopców w pewnym wieku, marzących o wielkiej przygodzie. Czy tylko chłopców?
Przecież i mnie skusiła nieskończoność prerii, głusza pierwotnych lasów i tajemnica
górskich dolin. Dziki Zachód jest i pozostanie po wsze czasy (nawet gdy już nie będzie
istnieć!) krainą marzeń jakże wielu. Ktoś, nie pamiętam już kto — człowiek chyba bardzo
rozumny — powiedział, że dopóki w piersiach ludzkich biją młode serca, dopóty dzielny
kowboj, dopóty zarośnięty huncwot w czarnym, wielkim kapeluszu na głowie i bandyta
rabujący bogatych tylko po to, aby pomagać biednym, będą wiecznie galopować poprzez
równiny Zachodu.
Wiele przyczyn złożyło się na taki właśnie obraz — w rzeczywistości i w marzeniach —
Dzikiego Zachodu, który niekiedy zwano „krwawym", tyle ofiar pochłonął, a zawsze —
sprawdzianem ludzkiej wytrzymałości na trudy i niebezpieczeństwa życia tak odmiennego
od życia w wielkich miastach wschodu.
Na tle wydarzeń rozgrywających się w górach i na bezkresnej, zdawałoby się, prerii
rodziła się legenda. Z ust do ust, zwłaszcza osadników wędrujących na nowe, dziewicze
ziemie, podawano sobie informacje o ostatnich wydarzeniach. Przekręcane, wyolbrzymiane,
tworzyły przecież żywą historię, z której dopiero dociekliwy badacz potrafiłby oddzielić
fantazję od prawdy.
Barry Bede opuścił rodzinny dom jako młody chłopiec, pozbawiony minimum
koniecznego rozsądku, lecz
za to obdarzony silnym pragnieniem wypróbowania swych sił, doświadczenia swej
męskości.
Mógł zostać rabusiem. Jakże wielu wkroczyło na tę niebezpieczną i zawsze tragicznie
kończącą się drogę. Został łapaczem. Widać nauki rodzicielskie tkwiły w nim mocno, a
poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło na czyny krzywdzące innych. Zapisałem mu to na
wielki plus. Tak wielki, że przesłonił inne wady Bedego: lekkomyślność, niezdolność
przewidywania, całkowite nie liczenie się z rzeczywistością, jakąś prowizorkę i
powierzchowność pędzonego życia. Musiał mieć już pod trzydziestkę, a niekiedy swym
rozumowaniem sprawiał wrażenie rozbisurmanionego chłopaka. Wyznam, że na pierwszy
rzut oka wszystkie te cechy czyniły zeń przyjemnego towarzysza, lecz gdy zastanawiałem się
głębiej nad tym, ogarniało mnie przerażenie. Jakim sposobem tak nierozważny człowiek,
parający się jakże ryzykownym „zawodem", zdołał przez tyle lat uniknąć śmierci? Całe jego
postępowanie przypominało zabawę ciągnięcia za ogon rozwścieczonej pumy! Polubiłem
naszego wybawiciela i nie życzyłem mu tragicznego zakończenia ziemskiej wędrówki. Zdaje
się, że i na niego przyszła chwila zastanowienia. To ona była przyczyną, dla której zwierzył
mi się ze swego życia i prosił o radę. Bo tym zakończył swą spowiedź.
Z własnego doświadczenia wiem, iż ludzie proszący o radę najczęściej nie stosują się do
niej. Po prostu nie odpowiada im. Pragnąłem ocalić Bedego i lękałem się, że bądź przez
przekorę, bądź z wrodzonej lekkomyślności zbagatelizuje moje ostrzeżenia i wskazówki.
Zagadnąłem go, jak długo jeszcze ma zamiar prowadzić dotychczasowy tryb życia i czy
nie przewiduje, że w którymś tam zbrojnym spotkaniu przeciwnik okaże się szybszy?
Trafiłem w sedno rzeczy. Zastanowił się i przyznał mi rację. Po chwili dodał, że ma już
powyżej uszu swej
ustawicznej włóczęgi. Lecz wracać nie ma dokąd. To prawda. Wiedziałem już, że rodzice,
których Bede tak lekkomyślnie opuścił, sprzedali farmę i przenieśli się... nie wiadomo dokąd.
Bede nie wyuczył się żadnego zawodu. Na pewno znał się nieco na rolnictwie (z czasów
kiedy pomagał gospodarować ojcu), nie miał jednak ziemi. Cóż mu mogłem zaproponować w
zamian za dotychczasowe polowanie na ludzi? A nie miałem serca odprawić go z kwitkiem.
Wówczas pomyślałem o Gonzalesie. Była to sprawa delikatna. Oświadczyłem Bedemu, iż
zastanowię się nad jego położeniem i najprawdopodobniej coś wymyślę.
Jeszcze przed powrotem do hacjendy, podczas podróży przez ostatnie doliny i wzniesienia
Sierra Mądre Occidental, znalazłem okazję do pogadania z Gonzalesem w cztery oczy.
Mogłem go poprosić o danie Bedemu jakiejś pracy, Gonzales na pewno nie odmówiłby takiej
przysługi, bez względu na to, czy zatrudnienie byłego łapacza dawałoby jakiekolwiek
korzyści hacjendzie. Ale tego właśnie należało uniknąć.
—
Nie sądzi pan, seńor Gonzales — zagadnąłem ni z tego, ni z owego — że pańskie
gospodarstwo nie jest
zbyt bezpiecznym miejscem?
Wytrzeszczył na mnie oczy.
—
O czym pan myśli, doktorze?
—
O napadach — odparłem zwięźle. — Nie tak dawno o mało nie padł pan ofiarą jednego
z nich.
Roześmiał się, chyba niezbyt szczerze.
—
Przyzwyczaiłem się do niebezpieczeństw.
—
Nie wątpię, iż jest pan dzielnym człowiekiem. Lecz... pańska żona, pańska córka...
—
Moja żona włada bronią nie gorzej ode mnie, a co się tyczy córki, wychowałem ją
prawie na chłopca. Zresztą Inez uczy się w mieście i w hacjendzie bywa tylko jako gość.
—
A jednak... — upierałem się.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
—
Czyżby pan proponował, abym się przeniósł w inne strony, doktorze? Chętnie słucham
rad przyjaciół,
a za jednego z nich uważam właśnie pana, lecz do takiej rady nie zastosuję się. Czasy
przeżywamy nie
spokojne, to prawda, jednak w otoczeniu wiernych mi ludzi potrafię doczekać dni, w których
sprawiedliwość
odniesie triumf.
Powiedział to nieco pompatycznym tonem, w który popadał, gdy przychodziło do jakichś
zasadniczych deklaracji. Zabawnie brzmiały, już przywykłem do nich, wiedziałem, że nie są
wyrazem samochwalstwa, lecz manierą przekazywaną z pokolenia w pokolenie tych
dawnych potomków hiszpańskich konkwistadorów. Więc nawet nie uśmiechnąłem się.
Gonzales nie zasługiwał na kpiny.
—
Ależ nie — odparłem szybko. — Nie namawiam pana do opuszczenia hacjendy. Nie
ośmieliłbym się
podsuwać panu podobnego rozwiązania. Na pewno kosztowało pana wiele trudu
doprowadzenie gospodarstwa do tak kwitnącego stanu. Któż by chciał je dobrowolnie
porzucić?
Rozpromienił się. Bardzo był czuły na pochwały.
—
Słucham pilnie, doktorze, chociaż nadal nie wiem, do czego pan zmierza.
—
Do tego, że pańscy vaqueros (taką nazwę nosili meksykańscy kowboje), wprawdzie
dzielności im nie odmawiam, mogą nie sprostać przewadze dobrze uzbrojonych
napastników. Przydałby się panu ktoś, kto bardziej... hm... zawodowo obeznany jest ze
sztuką walki.
Przyznaję, zabrzmiało to nieco głupio nie potrafiłem wyrazić swych myśli prościej. Lecz
Gonzales pojął mnie w lot.
—
Ależ tak! — wykrzyknął. — Myślałem o tym niejeden raz. Czyżby... — tu zawahał się
— seńor Gordon gotów był objąć w mym gospodarstwie taką funkcję? Bo... chyba nie pan,
doktorze?
— Ani Gordon, ani ja. Obu nas wzywają pilne obowiązki i niestety wkrótce się
rozstaniemy.
— To przykre — westchnął.
— Lecz nieuniknione. Natomiast naszego towarzysza, jak mi wiadomo, nic w tej chwili
nie ciągnie na północ.
— Seńor Bede? Wspaniale! Jest pan pewien, że się zgodzi?
— Porozmawiam z nim — odparłem chytrze.
— Świetnie. To znakomity strzelec i śmiałek, jakiego rzadko można znaleźć.
Oczywiście zgodę Bedego uzyskałem natychmiast. Dosłownie osłupiał ze szczęścia, a
Gonzales był nie mniej zadowolony. Ja również. I tak to się zakończyło.
Wróciliśmy na północ, Bede został na południu. Minęły prawie dwa lata, odkąd
widzieliśmy się po raz ostatni. Przypuszczałem, że Bede zadomowi się u Gonzalesa na długo,
a później, gdy zaoszczędzi sporo pieniędzy (których w hacjendzie nie miał na co wydać),
kupi kawał gruntu i zajmie się hodowlą bydła. Sam mi o tym wspominał.
Czyżby dorobił się tak szybko i osiedlił w Kolorado? Nie wyglądało to prawdopodobnie.
Gonzales na pewno płacił dobrze swemu pracownikowi, lecz nie tak dobrze, aby po dwu
zaledwie latach mógł odłożyć sumę potrzebną na kupno farmy. Więc nasze spotkanie sta-
nowiło dla mnie zagadkę, którą rozwikłać potrafił tylko sam Bede. Czekałem z
niecierpliwością, aż ocknie się wreszcie z niepokojącego bezwładu.
Wyprawa
Karol spał, Bede spał, ja czuwałem przy rannym, co pewien czas podnosząc się i przez
lornetkę badając dokoła rozległy teren. Nadal było pusto i cicho. Za którymś tam razem
dostrzegłem, hen daleko, drobne punkciki biegnące szybko po prerii. Wkrótce zniknęły.
Prawdopodobnie stadko antylop.
Gdy słońce przemierzać poczęło zachodnią półkulę nieba, obudził się mój przyjaciel.
Natychmiast usiadł i rozejrzał się.
— Co nowego? — zapytał.
—
Sytuacja bez zmian — odparłem. — Ani dwunogów, ani czworonogów. Możesz
drzemać dalej.
— A Bede?
—
Ś
pi jak suseł,
— To chyba dobrze. Nie jesteś głodny?
Przyznałem, iż chętnie zjadłbym co nieco.
— Zajmę się obiadem — oświadczył, po czym na
nowo rozpalił ognisko.
—- Co byś sobie życzył? — zagadnął, jakby miał pod ręką spiżarnię pełną wiktuałów.
— Na pierwsze danie — odparłem — pieczone ziemniaki, na drugie zielony groszek, na
trzecie porcja szpinaku i kalafior. Zgoda?
—
Nic z tego. Odłóż swoje menu, aż wrócisz do Milwaukee. Skąd z ciebie taki
jarosz? Dostaniesz boczek przysmażany na sucharze.
—
A gdyby tak na przykład rybkę? — zaproponowałem pół żartem, pół serio.
Spojrzał na mnie uważnie.
—
A wiesz? To jest myśl. Popilnuj ognia.
Wszedł między kępę drzew. Odgadłem, w jakim celu. Karol był nie tylko zawołanym
myśliwym, lecz również znakomitym rybakiem. Nie wiem, czy stosował jakieś czary, czy też
posiadał wyjątkowe szczęście. Faktem jest, iż parokrotnie widziałem, jak wyciągał z wody
trzepoczące się ryby, schwytane na wędkę zmajstrowaną z giętkiej witki, sznurka i... zagiętej
agrafki zamiast haczyka. Tłumaczył mi, że w dziewiczych strumieniach ryby łapie się na byle
co, w przeciwieństwie do wód odwiedzanych stałe przez wędkarzy. Zapytałem, dlaczego tak
się dzieje, czyżby złowione ryby przestrzegały rybi naród przed konsekwencjami połknięcia
robaka nadzianego na haczyk. Odparł, że raczej w to wątpi. Dlaczego jednak ryba w rzece
„nie łowionej" jest mniej ostrożna od swej krewnej w rzece „łowionej" — nie ma pojęcia.
Karol wychynął spośród drzew z długim patykiem w dłoni, klęknął przy siodle i począł
grzebać w jukach. Wiedziałem, czego szuka. Na obecną wyprawę zabrał komplet
prawdziwych haczyków różnej wielkości, cieniutki, lecz bardzo mocny sznurek do wędziska
oraz jakieś przedziwne przynęty w kształcie much lub małych srebrnych rybek. Tego właśnie
szukał w głębi juku. A kiedy znalazł, pomaszerował nad rzeczkę. Nie wątpiłem, iż coś tam
przyniesie, chyba... że w rzece w ogóle nie byłoby ryb. Ale to było nieprawdopodobne. Więc
z góry cieszyłem się na nową potrawę. Wędzony boczek już mi się przejadł, a żadna
czworonożna pieczeń jak dotąd nie pojawiła się w zasięgu naszych sztucerów.
Przy okazji muszę stwierdzić, że nawet najznakomiciej przyrządzona pieczeń, jeśli się ją
spożywa dwa lub trzy razy dziennie, staje się potrawą obrzydliwą. Ba, nadmiar zjadanego
mięsa w ten sposób powoduje nadkwasotę żołądka, objawiającą się tak zwaną zgagą.
Przypadłość przykra, a nawet niebezpieczna dla zdrowia, jeśli trwa długo.
Opowiadali mi traperzy i eksplorerzy, żyjący miesiącami tylko z polowań, iż marzyli o
ziemniakach, kapuście, ogórkach, pomidorach. Organizm domagał się warzyw i owoców.
Indianie dobrze o tym wiedzą i wzbogacają swój jadłospis leśnymi jagodami, kukurydzą,
dzikimi ziemniakami i dzikim ryżem obficie rosnącym w rejonie wielkich jezior, na północy
kraju.
Ja sam, po trzech miesiącach wędrówki po prerii lub wśród gór, wróciwszy do Milwaukee
stawałem się wegeterianinem na wiele tygodni. Moje żądanie ziemniaków, szpinaku czy
kalafiora było oczywiście żartem. Zresztą dopiero co rozpoczęliśmy wędrówkę i jeszcze
pamiętałem smak warzyw i owoców. Jednak po miesiącu na pewno pocznę śnić o ogórkach,
fasoli i innych tego rodzaju przysmakach, których nie sposób z sobą wozić, a nie można
nabyć wśród głuszy i pustkowia.
Karol wrócił nadspodziewanie szybko. W jednym ręku dzierżył swą zaimprowizowaną
wędkę, w drugim — jakiś tobół sporządzony z własnej kurtki.
—
Schwytałeś wieloryba?
—
Lepiej! — krzyknął triumfalnie. — Popatrz. Złożył tobół na trawie, rozplatał go.
Spojrzałem. Wewnątrz leżał stos ryb i to wcale nie małych.
—
Co to?
—
Pstrągi. Ta rzeczka wypływa przecież z gór, więc mamy górskie pstrągi.
—
Pstrągi! — zachwyciłem się. — Ależ to wspaniale!
—
Złapałem na podrywkę — wyjaśnił Karol.
Nie masz pojęcia, ile ich tu jest. Co pół minuty wyciągałem nowego. To fantastyczna rzeka.
Zajmę się tym.
— Bardzo dobrze — pochwaliłem.
Nie lubię patroszenia ryb. Karol rączo przystąpił do dzieła. Odsunął od ognia nieco żaru,
a później, gdy zakończył oczyszczanie swej zdobyczy, zagrzebał ryby w gorącym popiele.
Kto nie jadł smażonego pstrąga, polanego świeżym masłem — ten nie zna największego
przysmaku świata, lecz ryba upieczona w drzewnym popiele wcale nie jest gorsza. Karol
podał mi dwie wielkie sztuki na kawałku suchara zamiast talerza.
— A on? — zapytał wskazując na opatulonego kocami Bedego. — Umrze z głodu, jeśli
tak dalej będzie
spał.
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Dla niego sen jest najlepszym lekarstwem. Obudzi się, gdy będziemy go wieczorem
ubierać.
Było to zgodne ze zwyczajem praktykowanym na Dzikim Zachodzie. W dzień, podczas
ciepłych dni wiosny lub upałów lata, zrzucało się z siebie tyle odzieży, ile można. Na noc
jednak każdy wędrowiec ubierał się dokładnie i grubo. Po pierwsze dlatego, że po zachodzie
słońca temperatura spada o kilka, nawet kilkanaście stopni (z wyjątkiem terenów leżących
na samym południu kraju), po drugie — że zawsze należało być przygotowanym na nocne
odwiedziny nieproszonych dwunożnych gości: czerwonych lub białych, a w takiej sytuacji
nie starczyłoby czasu na ubieranie się.
Zjadłem, a raczej pożarłem cztery pstrągi, popiłem kawą, a na deser zapaliłem fajkę.
Później nudziliśmy się do zmierzchu, przerywając od czasu do czasu tę nudę spacerem
wokół obozowiska. Ani przed rzeką, ani za
rzeką, ani w jakiejkolwiek innej stronie świata nie działo się nic godnego uwagi. Kraina
wyglądała na wymarłą, a może taką była w rzeczywistości?
Zagadnąłem o to Karola. Przyznał, że ludzi nie jest tu wiele, bo gdy przejeżdżał tędy przed
rokiem poza małymi osadami nie napotkał nigdzie ani farmerów, ani hodowców bydła. Ale
bardziej na południu, w żyznych dolinach rzek, kwitną rolnictwo i hodowla.
—
Zresztą — dodał — nie przybyliśmy tutaj dla zawierania znajomości, a że dotychczas
nie spotkaliśmy nikogo poza Bedem, tym lepiej.
Gdy nadeszła godzina przedwieczornej szarówki, wezwałem do pomocy Karola. Należało
bardzo ostrożnie obchodzić się z rannym. Zaledwie jednak ściągnąłem zeń koc, Bede
poruszył się, otworzył oczy i niespodziewanie dla nas — siadł.
— Dżentelmeni... — przemówił z trudem i umilkł.
— Jak się pan czuje? — zapytałem.
Znowu na mnie spojrzał.
—
We łbie mi huczy jak w ulu. Gdzie ja jestem?
No me siento bien — dodał po hiszpańsku. Pobyt w Meksyku zostawił wyraźne ślady.
Popatrzał na Karola, popatrzał na mnie. Chyba dopiero teraz wróciła mu pełna
ś
wiadomość.
—
Que suerte! — wykrzyknął. — Doktor! Pan Gordon! A mnie tak łeb boli! Kto mnie tak
zaprawił?
— Konar drzewa, potężny konar — wyjaśnił Karol. — Złamany przez huragan.
— Ach tak? Musiałem stracić przytomność. Dlaczego jestem nagi? — zapytał z
komicznym przerażeniem.
— Wyglądał pan jak mokra ścierka — wytłumaczyłem. — Zdjęliśmy szatki, żeby
przeschły. Co się już dokonało i teraz można je wdziać.
Nadal jeszcze nie bardzo orientował się w sytuacji, więc opowiedziałem, jak i w jakim
stanie znaleźliśmy go. Mówiłem powoli i dokładnie, jak gdybym tłumaczył małemu dziecku
zawikłaną zagadkę. Zrozumiał.
— Więc to tak było? A mój koń?
— Konia nie zastaliśmy, pewnie pogalopował z wiatrem w zawody.
— Niech to licho... — jęknął.
— Poniósł pan dużą stratę?
— Ech, głupstwo. Siodło i trochę żywności. Pieniądze na szczęście miałem w ubraniu.
Gdzie moja kurta? — zaniepokoił się.
Podałem. Pogrzebał w licznych kieszeniach.
— W porządku — stwierdził. — Ale koń! Cóż pocznę bez konia?
—
Znajdziemy na to radę, a teraz proszę się ubrać.
Wdział spodnie i buty, na siedząco, lecz kiedy wstał, musiałem go podtrzymać.
— W głowie mi się kręci — poskarżył się żałośnie.
Kazałem mu spocząć.
— To skutki uderzenia — wyjaśniłem. — Rana nie jest wielka, gorsze jest samo
uderzenie. Pamięta pan, jak to się odbyło?
— Coś tam pamiętam. Jechałem. Ani prędko, ani wolno, ot, byle dalej i byle zwierzęcia
nie zmęczyć. I nagle, w czasie najpiękniejszego ranka gdzieś od tyłu przygnała ta
piekielna wichura. Wyście jej uniknęli?
— Gdzie tam!
— Ale konie macie.
— Skryliśmy się w małej dolince — wyjaśnił Karol — a zwierzętom spętali nogi.
Należało uczynić podobnie.
Bede lekko wzruszył ramionami.
—
Pewnie, gdybym tylko zdążył. Jak dmuchnęło drugi raz, dostrzegłem tę kępę drzew.
Podjechałem, zeskoczyłem i wówczas lunął na mnie wodospad z nieba. Co działo się dalej,
nie wiem. Musiało mnie wtedy rąbnąć w głowę, Ach, doktorze, pan jest wspaniałym
lekarzem i zjawia się, gdy potrzeba! To płótno na mym łbie to na pewno pańskie dzieło. Po
prostu... wędrujący szpital.
Uśmiechnąłem się na takie pochwały.
— Ratowaliśmy pana obaj. Jeden jako lekarz, drugi jako pielęgniarz.
— No, nie mówiłem? Szpital na prerii.
— Proszę się położyć — rozkazałem. — Nie czuje pan głodu?
— Jeszcze jak! — wyznał z humorem.
— Zaraz coś przygotujemy.
Razem z Karolem zajęliśmy się przyrządzaniem pozostałych pstrągów, a było ich jeszcze
tyle, że starczyło na trzech. Bede nie dał się prosić. Za jednym zamachem pochłonął pół
tuzina.
— Uff! — odsapnął. — Teraz czuję się znacznie lepiej.
Otrzymał kawę do popicia, a później leżał nieruchomo, wpatrzony w znikający za
horyzontem czerwony krąg słońca.
Bardzo byłem ciekawy, skąd Bede pojawił się w tych stronach i czego tu szukał, jednak
nie pytałem. Mówienie mogło męczyć rannego.
— Jak ja pojadę? — zatroskał się nagle.
— Pomyślimy o tym jutro — uspokoiłem go. — Teraz proszę odpoczywać, a najlepiej
zasnąć.
— Przecież przespałem cały dzień!
— Widać organizm tego wymaga.
Daliśmy Bedemu jeden z naszych koców i siodło pod głowę. Karol i ja musieliśmy
czuwać na przemian, wystarczyło więc jedno posłanie.
Noc minęła bez niespodzianek. Karol trzymał straż pierwszy, ja — drugi, toteż na mnie
spadł obowiązek
rozniecenia porannego ogniska. Przedświt był cichy i piękny. Złotopurpurowe kolumny zorzy
wsparły firmament i zapowiadały pogodny dzień. Rzeczka, do której udałem się z
czajnikiem, toczyła swe wody, lekko pluszcząc drobniutkimi falami. Jej nurt mienił się i
błyskał niczym wypolerowana srebrna taca. Od czasu do czasu tworzyły się kręgi na jej
powierzchni — to ryby dawały znać o swej obecności.
Postawiwszy imbryk przy ognisku, wróciłem na brzeg. Ranek był jednak tak chłodny, iż
tylko zamaczałem dłonie i przetarłem twarz wilgotnym ręcznikiem. Na więcej nie starczyło
mi odwagi.
Przy ogniu wziąłem się do kucharzenia. Niestety, pstrągów już nie mieliśmy, pozostał
jedynie ten okropny wędzony boczek. Zaparzyłem kawę, obudziłem Karola. Zerwał się jak
zwykle natychmiast i jak zwykle kładąc prawą dłoń na leżącym obok winczesterze. Był to
odruch, który obserwowałem wielokrotnie, wyrywając przyjaciela ze snu, nawyk setek nocy
spędzonych wśród nie zawsze bezpiecznego pustkowia.
Dostrzegłszy tylko mnie, a nie hordę napastników, ziewnął, rzekł „dzień dobry" i powlókł
się do rzeki. Bedego musiało zbudzić moje krzątanie. Gdy doń podszedłem, oczy miał
otwarte.
—
Piękny dzionek, doktorze — powitał mnie rzeźwym głosem.
—
Jak się pan czuje?
—
Znakomicie. Nawet głowa już mniej dokucza.
—
Jeśli tak, to proszę przysunąć się do ogniska.
Wręczyłem mu kubek z kawą, przysmażony boczek na patyku i jeden suchar. Karol sam
się obsłużył.
—
Nie dziwicie się z naszego spotkania? — zagadnął Bede obcierając usta rękawem
koszuli.
—
Bardzo się dziwimy — przyznałem — lecz na wyjaśnienie tej sprawy możemy jeszcze
poczekać do czasu, aż poczuje się pan silniejszy.
— Ten czas już nadszedł — oświadczył gryząc ostatni kęs suchara i wycierając tłuste
dłonie o spodnie.
— Co z Gonzalesem? — nie wytrzymałem. — Czemu go pan opuścił?
— Gonzales żyje sobie świetnie i nadal gospodarzy. Przynajmniej tak wyglądała sytuacja,
gdy rozstawaliśmy się. To znaczy prawie przed półtora rokiem.
—
Przed półtora rokiem! — wykrzyknąłem. — Niedługo zagrzał pan miejsca w
hacjendzie — rzekłem z lekkim wyrzutem w głosie. Przecież to ja właśnie naraiłem
Bedemu nową pracę, w nadziei iż do niej przywyknie.
— Ba! Mimo najlepszych chęci jakoś nie potrafiłem zapuścić tam korzeni. Nudno. Przez
cały czas mego pobytu nie przydarzył się nawet najlichszy napad.
Było to zaskakujące spostrzeżenie, lecz pasowało do Bedego, jakim go znałem, a znałem
chyba nieźle.
— Pokłóciliście się?
— Nic podobnego. Rozstanie nastąpiło co prawda już po sześciu miesiącach, lecz w
braterskiej zgodzie.
— Ależ... z jakiego powodu?
— Powiedziałem: było nudno nie do wytrzymania. To jedyny powód. Bo Gonzales nieźle
mnie wynagradzał i zaoszczędziłem pokaźną sumkę.
— I teraz wędruje pan, aby nabyć małe gospodarstwo. Wspominał pan o tym jeszcze w
Meksyku.
— Wspominałem, prawda, lecz nie mam już tamtych pieniędzy i chociaż nie powiem, że
jestem bez centa, co to, to nie, na kupno farmy nie wystarczy. Zresztą... zajmowałem się
ostatnio młynarstwem.
— Czym? — zapytałem nie wierząc własnym uszom.
— Młynarstwem.
Spojrzałem na Karola i równocześnie parsknęliśmy śmiechem.
—
Ś
miejcie się, ale to prawda. Byłem kierownikiem młyna.
— Doskonale — opanowałem wesołość — lecz gdzie się pan tego zawodu nauczył?
—
Jestem pojętnym człowiekiem, doktorze. Przez rok dokładnie przyglądałem się pracy
młynarza fachowca. Nadzorowałem go i już wiem niemało o tym pięknym zawodzie.
— A teraz go pan rzucił — usiłowałem odgadnąć.
— Coś w tym rodzaju, chociaż sam jeszcze nie jestem pewien. To brzmi nieco dziwnie i
chyba opowiem wszystko od samiutkiego początku.
— Od tego należało zacząć — mruknął Karol.
— Powinienem był posiedzieć u Gonzalesa nieco dłużej. Zebrałbym na piękną farmę i
uniknął późniejszych kłopotów. Ano, stało się. Oglądałem ładne gospodarstwo w Teksasie,
akurat na sprzedaż. Bardzo mi przypadło do serca, lecz ciut za drogie.
— Należało wrócić do Gonzalesa.
— Wstydziłem się, a poza tym... te nudy! Gonzales zrobił mnie czymś w rodzaju szeryfa
albo oficera nie istniejącej armii. Miałem dowodzić jego ludźmi na wypadek napadu,
jednak żaden napad się nie wydarzył. Nie narzekam na hacjendera, bodaj się tacy na
kamieniu rodzili! Honorował mnie, jak mógł najlepiej, i wyróżniał spośród reszty
pracowników. Siadałem do stołu razem z nim i z jego rodziną. Wiecie, jak tam celebruje
się posiłki. Człowiek musi siedzieć sztywno jak drąg, cedzić słodkie słówka obu paniom
(miał tu na myśli żonę hacjendera i jego córkę), uważać, żeby nie poplamić obrusu, nie
skrobać łyżką po talerzu, nie upuścić widelca, nie wycierać dłoni o spodnie... Zacni ludzie,
lecz wszystko to nie dla mnie. Postanowiłem poszukać szczęścia gdzie indziej.
Uśmiechnąłem się. Bede rozumował jak dziecko. Gdy przestał go bawić pobyt na
hacjendzie, ruszył w poszukiwaniu innej zabawki.
— W ten sposób przybył pan do Kolorado.
—
O, nie tak od razu. Rzecz odbyła się etapami.
Najpierw dotarłem do granic Teksasu. Wyobraźcie sobie, iż wracałem przez El Paso! Ba,
odwiedziłem tę samą knajpę, w której tak gracko uwinęliśmy się z pijaną bandą. I nikt mnie
nie poznał. Jednak w El Paso nie zabawiłem długo. Ostrożność przede wszystkim.
Znowu się uśmiechnąłem. Bede był zadziwiającym typem człowieka. Jego ostrożność
przypominała ciągnięcie pumy za ogon. Uda się albo nie. Pchać się do saloonu, który przed
pół rokiem był terenem bijatyki, o jakiej na pewno gadano w całym miasteczku, a może i w
jego okolicach — to było duże ryzyko. Nie wyjawiłem głośno swych myśli, tylko
zagadnąłem:
— A później?
—
Później ruszyłem na wschód, ku rzece Pecos, a po jej przebyciu dalej w tym samym
kierunku. Ale pewna dobra dusza przestrzegła mnie przed tego rodzaju marszrutą. Jakiś
wędrowny handlarz nagadał mi tyle o okropnościach Liano Estacado, że skręciłem nieco
na południe, omijając niegościnną jakoby krainę.
— I słusznie pan postąpił — wtrącił Karol.
— Tak tam okropnie?
— Jechać samotnie, i to po raz pierwszy, przez Liano to znacznie gorzej niż pchać się do
saloonu pełnego strzelających pijaków. Zapewne nigdy nie dotarłby pan do krańca tej
pustyni i umarł z pragnienia.
— Ha, skoro rzecz w ten sposób wygląda, rację miał tamten jegomość i już nie żałuję
nadłożonego szmatu
drogi. Przez Teksas posuwałem się wolniutko, raz w prawo, raz w lewo. Szukałem
odpowiedniej dla siebie farmy. Przyjemnie tak wędrować mając pełną kieszeń i mnóstwo
wolnego czasu. Przypomniałem sobie dawne lata.
— Chyba nie tak bardzo dawne — sprostowałem.
—
Pół roku na hacjendzie, w jednym miejscu, to dla mnie całe lata.
— Mam nadzieję, że nie wrócił pan do starego zawodu? — zaniepokoiłem się.
— O, nie! Przy oglądaniu co ładniejszej farmy, gdy jej cena nie pasowała do mojej
kieszeni, przyznam, iż kusiło mnie, aby w dawny sposób co nieco sobie dorobić. Lecz
przezwyciężyłem tę chętkę. Skąd jednak miałem wyciągnąć brakujące kilkaset dolarów? A
właściciel gospodarstwa, co za pech!... zawsze okazywał się wyrachowanym,
nieustępliwym sprzedawcą.
— Nie trafiło się nic tańszego?
—
Owszem. Czemu więc nie kupiłem? To wina Gonzalesa.
— Zbyt mało płacił?
— O nie! Tylko że pokazał mi rzeczy, jakich dotąd nie oglądałem. Chociażby wnętrze
budynku hacjendy. Te sale, pokoje, łazienki. Ta gorąca woda ciurkająca ze srebrnego
kranu, ech...
— I zapragnął pan mieć coś podobnego.
—
Taki głupi to ja nie jestem. Skąd bym wydobył tyle pieniędzy? Lecz pomyślałem, że
jak już mam coś kupić, to nie chałupę zbitą z pniaków, z jedną izbą i okienkiem, przez
które mucha z trudem się prze-ciśnie. Stałem się wymagający. Zapragnąłem domku z
pokojami, z podłogą, nie klepiskiem, z małą werandką i kolumienkami. A dokoła ogródek,
a za ogródkiem stajnia i corral. Są takie farmy w Teksasie, lecz piekielnie drogie.
Zwłaszcza jedna bardzo przypadła mi do serca, niedaleko Abilene. Biały domek
obrośnięty dzikim winem. I zabudowania gospodarcze jak się patrzy. Na mój gust to było
to, o czym marzyłem. Dziwiłem się, że sprzedają takie cacko i zacząłem podejrzewać jakiś
szwindel. Wiecie, dżentelmeni, że znam się na farmerce i gdyby nie przeciwności losu,
byłbym od lat rolnikiem.
Wiedzieliśmy o tym, a z pewnością Bede historii swego życia nie upiększył. Opowiadał ją
podczas pobytu w Meksyku. Jego ojciec był farmerem. Więc tylko kiwnąłem głową na znak
potwierdzenia.
— Obejrzałem dokładnie zabudowania oraz zwierzęta: stadko krów, dwa konie i jednego
muła. Na mój rozum wszystko było w porządku. Dopiero później zagadka się wyjaśniła. Otóż
farmer miał dwu synów w Kalifornii. śonatych i dzieciatych. Obaj dorobili się setek
hektarów ziemi, a teraz wzywali ojca do siebie. Farmer był starym człowiekiem, jego żona
również posunięta w latach, a pomoc jednego parobka na pewno nie wystarczała. Przestałem
się dziwić. Musiałem przypaść do serca gospodarzowi, bo gdy odjeżdżałem, obiecał, że
jeszcze poczeka ze sprzedażą z roczek. Ruszyłem dalej. Przyznaję, że wówczas, właśnie
wówczas, począłem przemyśliwać, czyby choć ze dwa razy nie zabawić się na nowo w
łapacza.
Wędrowałem od miasteczka do miasteczka, od osady do osady. Lecz nie znalazłem ani
jednego listu gończego. Świat nagle strasznie zuczciwiał. Może to był mój pech, a może
właśnie w ten sposób los ocalił mnie od kuli szybszego niż ja strzelca?
Przemyśliwałem, w jaki inny sposób zebrać brakujące pieniądze. Nawet próbowałem
zaciągnąć się w służbę któregoś z farmerów, lecz płacili tak mało, iż musiałbym chyba ze sto
lat harować, by zdobyć potrzebne dolary. A tymczasem to, co mi dał Gonzales, coraz
bardziej topniało. Prawda, iż niczego sobie nie odmawiałem, że sypiałem w łóżkach
hotelowych, a nie na prerii z siodłem pod głową, że jadłem w saloonach z talerzy, a nie przy
obozowych ogniskach z patyka.
Chociaż te rybki wczorajsze były znakomite. Jak je złapaliście?
—
Na wędkę — wyjaśnił Karol. — śadna to sztuka.
—
A jednak sztuka. Myślę, że na pustkowiu umarłbym z głodu — wyznał szczerze.
Nie żywiłem co do tego żadnych wątpliwości, Barry Bede — najpierw początkujący
rolnik, później łapacz, chociaż przez długi czas przemierzał ziemie Dzikiego Zachodu, nie
miał w sobie nic z westmana. Ścigając przestępców wędrował od miasteczka do miasteczka,
od osady do osady i z farmy do farmy, aby zasięgnąć wiadomości, i przypuszczam, że
samotnie nie spędził pod gołym niebem ani jednej nocy. Posiadał celne oko i szybką rękę,
lecz — rzecz przedziwna — był, jak to zdołałem stwierdzić w Meksyku, bardzo kiepskim
myśliwym. Krótką bronią władał bardzo sprawnie, z długą mu to nie wychodziło.
Pomilczeliśmy chwilę. Bede westchnął, pewnie do swych wspomnień.
—
Nie nudzę was? — zapytał.
Zaprzeczyliśmy.
—
To dobrze — stwierdził. — Później poproszę o radę, lecz musicie wysłuchać mnie do
samiuteńkiego
końca. W przedziwne bowiem wpadłem tarapaty. śe was tu spotkałem, to cud prawdziwy i
chyba moja
szczęśliwa gwiazda ciągle jeszcze świeci na niebie. Na czym to ja stanąłem? Aha, pieniędzy
posiadałem coraz
mniej, lecz któregoś dnia spotkałem Freda Clarka.
W samym Amarillo, bo i tam trafiłem szukając wymarzonej farmy, to znaczy ładnej i taniej.
Tamtej, w okolicach Abilene, musiałem się przecież wyrzec, nie jestem fantastą.
Usłyszawszy te słowa pomyślałem coś wręcz przeciwnego. Bede był właśnie fantastą,
niebezpiecznym dla samego siebie.
—
To stało się w knajpie — opowiadał. — Tkwiliśmy stołek przy stołku, wcale się nie
znając. Takie już
zrządzenie losu. Knajpa elegancka, ani słowa. Szynkwas błyszczał jak srebro, przy
szynkwasie rząd wysokich stołków. Nie ma potrzeby opierać się o blat, odpoczywasz
wygodnie, a barman podsuwa ci, czego tylko zapragniesz. Łapserdaków do takiego lokalu nie
wpuszczają. Broń należy oddawać facetowi przy wejściu, za numerkiem. Dziwny zwyczaj,
ale chyba rozsądny. Na szczęście ubranie, które otrzymałem w prezencie od Gonzalesa
(bodaj mu się zawsze dobrze wiodło!), wyglądało doskonale, co mój sąsiad, właśnie Fred
Clark, musiał zauważyć.
Zjadłem, co należy, opróżniłem kufelek, ciągle dumając o swej farmie. Zerknąłem na
sąsiada. Po stroju trudno odgadnąć, kim kto jest. Chociaż trapera zawsze się pozna. Lecz na
trapera ten człowiek nie wyglądał. Na farmera również nie. Zerkam raz i drugi. Zauważył to,
bo się odezwał nagle:
„
Pan nietutejszy, prawda?"
„
A nietutejszy" — przyznałem.
„
Przejazdem?"
„
Przejazdem".
„
W interesie?"
„
Owszem, szukam pewnego interesu".
„
Może potrafię pomóc, znam to miasto jak własną kieszeń".
Wyjaśniłem, o co mi chodzi.
„
Farma? — zastanowił się. — Hm, jest tu w okolicy sporo gospodarstw. Na pewno któreś
na sprzedaż, trzeba się popytać".
Wypiliśmy na znajomość, raz i drugi, i umówili na następny dzień. Okazało się, że
mieszkamy w tym samym hotelu. Następnego ranka już gadaliśmy sobie po imieniu, jak
starzy znajomi.
—
Prędko poszło — mruknął Karol.
Uśmiechnąłem się w duchu. Tak, mój przyjaciel w swym barwnym życiu zdobył sporo
doświadczeń, często przykrych, ale właśnie na takich człowiek rozumny najszybciej się uczy.
Karol nie był odludkiem, nie stronił od ludzi, lecz z zawieraniem nowych znajomości bardzo
był ostrożny. Zwłaszcza wśród wędrówek po Dzikim Zachodzie. Jakże więc musiał potępiać
Bedego za wręcz dziecinną lekkomyślność.
—
Dużo wtedy miał pan pieniędzy? — zagadnąłem niedoszłego farmera.
—
No... — zająknął się — chciałem przecież nabyć gospodarstwo.
Widać jakoś było mu niezręcznie wyjawić sumę. Pewnie wstydził się, że tyle przetracił,
więc nie nalegałem.
—
Mniejsza z tym. Jednak to była nieostrożność z pańskiej strony zaprzyjaźnić się z
obcym człowiekiem.
—
Ś
więte słowa, doktorze! Święte słowa, lecz proszę nie myśleć, że Clark mnie okradł,
oszukał lub ograł w karty. Albo że zaciągnął pożyczkę. Taki on nie był i nie jest. Nie
zgrzeszyłem ostrożnością, prawda, jednak moja nieostrożność polegała na czymś innym.
Zabrzmiało to zagadkowo. W jakąż kabałę znowu wplątał się Bede? Już zacząłem
przypuszczać, że nabył farmę od osoby, która nie była jej właścicielem. Omyliłem się. Bede
nie został rolnikiem, lecz — jak sam twierdził — młynarzem. W jaki jednak sposób?
Z tym jakimś Clarkiem objeżdżał okolice Amarillo. Znaleźli kilka gospodarstw na
sprzedaż, lecz te, dostępne dla kieszeni, leżały w całkowitej ruinie i wymagały potężnego
wkładu pieniędzy, by doprowadzić je do jakiej takiej użyteczności. Natomiast za inne,
kwitnące, domagano się zapłaty przerastającej możliwości Bedego.
—
Nie wiedziałem, co począć, bo i pieniędzy, jak domyślacie się, dżentelmeni, wcale
mi nie przybywało.
Zwierzyłem się z tego Clarkowi. Oświadczył, iż w takim razie nie ma co marzyć o farmie,
chociaż... byłby sposób na podreperowanie funduszów, ale on nie chce mnie do niczego
namawiać. Myślałem, że w ten sposób zachęca do spróbowania szczęścia w kartach, i od razu
odmówiłem. Lecz Clarkowi nie to było w głowie. Powiedział, że sporo wędrował po Górach
Skalistych i niejeden raz napotykał ludzi szukających złota. Podobno wielu z nich doszło do
majątku. Zaproponował więc, abyśmy razem wyruszyli na wyprawę. Dowodził, iż życie w
górach na pewno wypadnie taniej niż w miejskich saloonach i hotelach. Co racja, to racja.
Rada w radę zadecydowaliśmy udać się w pasmo San Juan, właśnie tu, w Kolorado. Z
Amarillo do San Juan to szmat drogi, tylko że ja wówczas o tym jeszcze nie wiedziałem. Gdy
zaproponowałem część trasy przebyć koleją, wyśmiał mnie. Twierdził, iż cena biletów oraz
opłata za transport koni wielokrotnie przewyższą koszty wędrówki na siodle. Uwierzyłem.
Później się okazało, dlaczego tak twierdził: bo sam był bez jednego centa. Więc gdy przyszło
do zakupu żywności na drogę, amunicji do broni, kilofów i łopat, musiałem za wszystko
zapłacić. Clark bardzo mi dziękował i przyrzekł zwrócić, gdy tylko odkryjemy chociaż
najmniejszą żyłkę złota.
Wreszcie opuściliśmy Amarillo w wesołych humorach, bo czegóż nam brakowało do
szczęścia? Jak wiecie, dżentelmeni, nie lubię długo tkwić w jednym miejscu. Kocham ruch, a
wtedy wyobrażałem sobie, iż czekają mnie w górach całe pola nuggetów, wielkich jak
orzechy, za które kupię farmę jak się patrzy!
— Chociaż nie lubi pan tkwić w jednym miejscu — zauważyłem nieco złośliwie. — Jak
to pogodzić?
—
Da się pogodzić, doktorze. Przy pracy na roli nie ma czasu na nudę, a to właśnie nuda
podsuwa wariackie pomysły. Gdybym miał własny kawał gruntu... ho, ho!
— Więc powędrowaliście w kierunku San Juan — przypomniał Karol, którego rozwlekła
gadanina widać poczęła nużyć.
— Oczywiście. I dotarliśmy tam.
— Nie słyszałem, aby w tamtym paśmie znaleziono chociaż drobinę złota.
— Ech, nie jest aż tak źle. Tylko że ja się nic a nic na tym nie znałem.
— A Clark?
—
Raczej zajmował się wszystkim innym niż szukaniem bonanzy.
—
Toście się świetnie dobrali — stwierdził Karol.
Bede pominął milczeniem uszczypliwą uwagę, a ja spojrzałem z wyrzutem na przyjaciela.
Nie miał zwyczaju naigrywać się z pokonanych, a w tym wypadku pokonanym był właśnie
Bede, łatwo przecież odgadnąć. Domyślałem się, iż wyprawa w San Juan nie ziściła
nadziei. Później Karol usprawiedliwiał się przede mną. Oburzyła go tak bezgraniczna
lekkomyślność, wręcz głupota nie do darowania.
—
Ten człowiek ma nadzwyczajne szczęście w swych nieszczęściach — dodał. — Inny,
znacznie mądrzejszy i roztropniejszy, doświadczywszy połowy niepowodzeń Bedego, albo
ż
yłby w nędzy, albo zginął. A ten, skądkolwiek zleci, zawsze spada na cztery łapy jak kot.
Powiedz, Janie, czy to sprawiedliwe?
Bardzo mnie ubawił takim pytaniem.
Wracam do opowieści Bedego o tej idiotycznej, nie przemyślanej eskapadzie w dzikie,
nieznane góry, o lekkomyślności ludzi, którzy nie mieli pojęcia, gdzie szukać złota i jak je
wydobywać. Zaopatrzeni w kilofy, łopaty i patelnie, ruszyli.
—
Najpierw — gadał Bede — szło nam zupełnie nieźle. Z Amarillo skierowaliśmy się na
północny zachód, przeprawiając się przez południowy, później przez północny Canadian w
Oklahomie, z kolei przez Cimarron, aż znaleźliśmy się w Kolorado. Do tego miejsca Clark
ś
wietnie mnie prowadził. Każdej nocy mieliśmy dach nad głową, a konie pełne żłoby w
stajni. Niekiedy zatrzymywaliśmy się u farmerów, którzy za nocleg ani za strawę nie chcieli
przyjąć nawet centa. Tę gościnność wyrównaliśmy z nawiązką w saloonach i hotelach.
Zwłaszcza w Trinidad, na południu Kolorado, zdarto z nas dziesiątą skórę. Ściślej, zdarto ze
mnie, bo Clark, jak już wspominałem, nie miał pieniędzy. Odkąd jednak skręciliśmy na
zachód, poczęło się nam gorzej wieść. Farmy poznikały, miasteczek coraz mniej. Dobre drogi
zamieniły się w kiepskie, wreszcie całkowicie znikły. śeby dotrzeć do San Juan, wiecie o
tym na pewno, dżentelmeni, należy najpierw sforsować wyżyny pasma Sangre de Christo. Oj,
to nie była zabawa, lecz ciężka praca, zwłaszcza dla naszych koni. Wyżej i coraz wyżej! Już
myślałem, że tym sposobem trafimy żywcem do nieba. Na koniec skały się rozstąpiły i
ujrzałem kraj leżący po drugiej stronie, wcale nie piękniejszy od tego, który opuściliśmy.
Drogę przeciął nam strumień, więc wędrując wzdłuż tego strumienia doszliśmy do większej
rzeczki i odtąd jechali wzdłuż jej koryta. Clark twierdził, że to Rio Grandę, która wypływa z
San Juan, wobec czego dotarliśmy do celu. A teraz pozostaje tylko szukać i śmiałym niech
szczęście sprzyja!
I tak oto w pewnej dolinie zanurzyliśmy po raz pierwszy nasze patelnie w piasku
bezimiennego strumyka.
Nie wiedziałem, że to aż taka sztuka bełtać wodę na patelni, żeby błoto wyleciało, a
pozostały ciężkie ziarnka metalu. Clarkowi od razu udawało się, ale i ja wkrótce
nauczyłem się tej sztuki. I cóż powiecie, dżentelmeni? Złote punkciki poczęły błyskać na
dnach naszych patelni. Co za traf! Już widziałem siebie hacjenderem na wymarzonej farmie!
Uścisnęliśmy sobie dłonie, a później napoczęli butelczynę, jaką na ten cel przywiozłem. I
dalej do roboty!
Babraliśmy się w wodzie i piachu, póki mrok nie ogarnął dolinki i uniemożliwił
wyszukiwanie złotych ziarnek, nie większych od główki szpilki.
Pierwszy nocleg w górach wypadł jak najgorzej. Zajęci szukaniem złota zapomnieliśmy o
bożym świecie, a przede wszystkim o przygotowaniu obozowiska. Gdy zapadła noc, na łapu-
capu poczęliśmy szukać opału i nie znaleźli nic, poza zbutwiałym kawałem drewna,
wyrzuconym przez wodę. Pożytku żadnego, nie chciał się palić.
Coś tam przegryźliśmy na sucho i napoili konie. Teraz okazało się, iż w dolince nie rośnie
nawet najmizerniejsza trawa. Nie mieliśmy czym nakarmić wierzchowców.
Tej nocy spałem okropnie, budząc się co pewien czas i szczękając zębami z zimna. Gdzieś
z wysokości spadł na nas lodowaty wiatr, więc przemarzliśmy do szpiku kości. To było
okropne. Na długo przed świtem poczęliśmy biegać dla rozgrzewki tam i z powrotem. Tak
zastał nas dzień, lecz jeszcze wcale nie pocieplało. Wytłumaczyłem Clarkowi, że nie
możemy tu pozostać ani godziny dłużej. W dolince nie rosną drzewa, nie rośnie żaden krzak
zdatny na rozpałkę ani trawa. Zamarzniemy na śmierć, a konie padną z głodu.
Trochę się upierał, żeby jeszcze pogrzebać w korycie, lecz wkrótce ustąpił. Ruszyliśmy
dalej w górę rzeczki, a dolinka raz się rozszerzała, raz zwężała do rozmiarów wąwozu. W ten
sposób przewędrowaliśmy dobre dwie mile. Nie jestem piechurem, więcej czasu spędziłem
na siodle niż na podeszwach własnych butów, a tę dwumilową drogę odbyliśmy pieszo
wiodąc konie za uzdy. Clark twierdził, że w ten sposób nie przeoczymy żadnej bonanzy.
Dobrze czułem w kościach spacerek.
Wszystko ma swój kres, niekiedy dobry, niekiedy zły. Nagle ujrzeliśmy pionową skałę
zamykającą drogę, jednak woda płynęła nadal, tak samo spokojnie jak przedtem. Był to
bowiem tylko nagły zakręt wąwozu, a za tym zakrętem, kilka jardów zaledwie, rozstąpiły się
skały tworząc kolistą łączkę. Przez jej środek mknął nurt strumienia. Zbocza porastały
drzewa, a dalej, w głębi, walił z wysokości stromej iglicy wodospad.
Tak oto dotarliśmy do źródeł naszej rzeczki. Migiem rozpaliłem ogień, nastawiłem wodę
w garnku, Clark zajął się rozkulbaczeniem koni. Później... ach, cóż to była za uczta!
Byłem piekielnie zmęczony, Clark również. Przecież nie wytrzymał. Ledwie połknął
ostatni kęs, porwał patelnię i pognał do rzeczki. Położyłem się z siodłem pod głową. Nie
upłynęło i kilka minut, a mój kompan przygnał z patelnią.
„
Popatrz! — wrzasnął. — Popatrz, Barry, i bierz się żywo do roboty!"
Siadłem, spojrzałem i, porwałem się na nogi. Patelnia Clarka lśniła od złotych punkcików,
było ich znacznie więcej niż wówczas, za pierwszym razem. Nie zasnąłbym po takim
widoku.
Cały dzień taplaliśmy się w wodzie i w piachu. Zapomnieliśmy o obiedzie, zapomnieliśmy
o całym świecie, dopiero zmrok oderwał nas od roboty. Wtedy poczułem, co to znaczy
płukać złoto. Grzbiet mnie bolał, nogi miałem zdrętwiałe od lodowatej wody. Chyba Clark
czuł się podobnie, bo ledwie dowlókł się do obozowiska. Obaj osunęliśmy się na ziemię,
ciężko dysząc. Nigdy dawniej nie przypuszczałem, że to piekielne złoto tyle wymaga
zachodu. Ileż wysiłku kosztowało mnie wtedy rozpalenie ognia i zagotowanie wody!
Do ranką zmęczenie minęło, więc z nowym zapałem pognaliśmy do naszej bonanzy. Po
drugim dniu pracy dno woreczka pokryło się żółtym pyłem. Jednak nie było tego wiele.
Skalkulowałem, że jeśli nadal tylko tyle będziemy zbierać, i roku nie starczy, abym uciułał
na swą farmę. Powiedziałem o tym Clarkowi, przyznał mi rację.
„Musimy przenieść się pod tamten wodospad — zdecydował. — Coś mi się wydaje, że
woda wypłukuje złoto z wnętrza skały".
Nazajutrz powędrowaliśmy z pół mili i znowu na skraju puszczy rozbili obóz. I
natychmiast... do roboty!
Clark dobrze poradził. Im bliżej wodospadu, tym więcej złota leżało w korycie rzeczki. Ba,
znalazłem nawet dwie małe grudki, a mój kompan aż trzy. Podeszliśmy do miejsca, gdzie z
szumem spadała z góry spieniona woda. Był to dołek głęboki na pół chłopa. Zrzuciliśmy
odzież i buch, do dołka! Dzień był gorący, a przecież gdym zanurzył się w wodę, aż mną
zatrzęsło. Dłużej jak pięć minut nie sposób było tu usiedzieć.
Odtąd pracowaliśmy na zmianę: jeden grzał się w słońcu, drugi, drżąc na całym ciele,
uwijał się jak szatan w lodowatej kąpieli. Opłaciło się. Pod koniec dnia mieliśmy ze cztery
garście złotych orzeszków. Byłem słaby jak mucha, a Clark jak komar. To pewnie od tej
wody, albo z głodu, bo obiadów nie jadaliśmy, żeby nie tracić czasu.
— Iz jednego, i z drugiego — zauważył Karol. — Ludzie nazywają to gorączką złota.
Trudno się od niej ustrzec nawet starym wygom, a cóż dopiero początkującym greenhornom.
Sam widziałem, jak tacy poszukiwacze ograniczali się do jednego posiłku dziennie, a później
marli ni z tego, ni z owego.
—
To znaczy, że postępowaliśmy głupio?
—
Bardzo głupio — bezlitośnie stwierdził Karol.
Spostrzegłem, iż Bede nie wziął do serca tak ostrej
oceny. Machnął tylko ręką i wrócił do przerwanej opowieści.
—
Po kilku następnych dniach posiadaliśmy pół woreczka samych nuggetów, ale już nic
więcej nie znaleźliśmy w naszej dziurze. Należało poszukać wyżej, to znaczy w skale, z
której walił wodospad. Ba, łatwo postanowić, trudniej wykonać. Clark twierdził, iż w
miejscu, z którego woda wypływa, musi istnieć złota żyła. Lecz jak się do tej żyły dostać?
Próbowaliśmy oskardami powybijać stopnie w skale. Nic z tego. Wiecznie mokra ściana
nie dawała oparcia ani nogom, ani rękom. Więc tylko wyłamywaliśmy okruchy skały,
oglądali każdy chyba ze sto razy, lecz na żadnym z nich nie było nawet śladu złota.
—
Kto wie — mruknął Karol — złoto mogło tkwić w środku, lecz żeby je wydostać,
należało zemleć kamień na proszek.
—
Pewnie ma pan rację. Nam to nie przyszło do głowy, zresztą... skąd mieliśmy wziąć taki
młyn? Wróciliśmy do przemywania piasku z rzeczki. To trwało ze dwa tygodnie. Wyniki
były coraz gorsze. Na dobitkę kończyła nam się żywność. Należało poszukać czworonogiej
pieczeni. Droga wiodła przez las, na szczęście rzadki, porastający niezbyt strome zbocze, i
bez większego wysiłku osiągnęliśmy kopulasty szczyt. Za nim widniała następna dolinka,
tyle że bezwodna. Powędrowaliśmy dalej, raz pieszo, raz konno, aż wieczorem trafiliśmy na
górski potoczek. Tam zanocowaliśmy. Kiepsko wypadł wieczorny posiłek. Przypomniał nam,
ż
e jeśli sprawy nadal tak się będą toczyć, przyjdzie zginąć z głodu. Więc mimo zmęczenia o
ś
wicie zaczailiśmy się nad strumykiem. Los się do nas uśmiechnął. Clark ustrzelił łosia, ja
paskudnie spudłowałem.
Lecz to był ostatni uśmiech losu. Złota nigdzie nie odkryliśmy, nawet tyle, żeby wypełnić
nim naparstek. Dalsza włóczęga, raz tu. raz tam, nie dała żadnych rezultatów, poza jeleniem
(to znowu zasługa Clarka) i kilkoma indykami. Lecz trafiały się dni, kiedy tylko leśne jagody
zaspokajały nasz głód. Miałem już tego dosyć. Rada w radę, należało wracać do naszej
pierwszej dolinki. Ba, ale podczas tak długiej wędrówki wszystko nam się pokręciło. Nie
potrafiliśmy odszukać drogi powrotu. Najgorsze nastąpiło w dwa dni później: napadnięto
nas!
Wieczorem w bardzo zacisznym miejscu, gdzie, jak się zdawało, nigdy nie stąpnęła noga
człowieka. Nawet nie zdążyłem wyplątać się z koca. Gdybym zdążył! Mój pas z coltami
spoczywał na długość ręki, ale tej ręki już nie zdążyłem wyciągnąć. Pierwszy raz tak mi się
przydarzyło, że przeciwnik okazał się szybszy. Ja jeszcze leżałem, gdy on stał nade mną. I
nadal musiałem tkwić na ziemi naprzeciw lufy skierowanej pro-ściutko w mą pierś. A jak
zachował się Clark?
O, wcale nie lepiej. I trudno mieć do niego pretensję. Nad nim sterczał drugi drab z
rewolwerem w łapie. Księżyc błyszczał, gwiazdy świeciły, było widno, prawie jak w dzień.
Dobrze widziałem zarośnięte gęby napastników. Ech, gdybym się na nich natknął mając pas
z coltami na sobie! Nic z tego.
Clark milczał, bandziory milczały. Uznałem, że należy przerwać tę ciszę. Jeszcze się
łudziłem, że to jakieś nieporozumienie.
„
Dżentelmeni — pytam — o co chodzi?"
„
Zaraz się dowiesz. Rozwiń koc i obróć się plecami. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek".
Ani mi to było w głowie!
Uczyniłem, co mi polecił, a później pozwoliłem związać sobie ręce i nogi, zupełnie jak
cielak przed cechowaniem. Leżałem z nosem w ziemi, zerkając na prawo i lewo. Dlatego
dostrzegłem, jak skrępowano Clarka. W ten sam sposób. Nawet nie mruknął, i słusznie.
Później te dwa draby (było ich tylko dwu, ale i tak o dwu za dużo!) zajęły się
przetrząsaniem naszych bagaży. Najbardziej interesowały ich wnętrza juków. Oczywiście
znaleźli woreczek ze złotem, a z kolei moje pieniądze w kieszeni kurty. Nie zdradzę, ile tego
było i nie pytajcie, bo mnie krew zaleje. Mogłem przecież, idiota, przed wyprawą złożyć je w
jakimkolwiek banku. Czemu tak nie postąpiłem?
Jaki był dalszy ciąg? Odeszli na stronę i coś tam między sobą szeptali, a co z tego
szeptania wynikło, zaraz się dowiedziałem „Słuchajcie, greenhorny — rzekł ten, który mnie
skrępował. — śadnej krzywdy wam nie wyrządzimy. Zostawiamy broń, konie i dobrą radę
na przyszłość: jak jeden śpi, to drugi powinien czuwać. śeby wam to w głowach mocno
utkwiło, zabieramy złotko i pieniążki".
Tak to pieszczotliwie określił, a ja tylko zęby zacisnąłem i połknąłem całą złość. Tamten
jeszcze dodał: „więzów nie możemy zdjąć, chyba rozumiecie, dlaczego? Ale okrutnikami nie
jesteśmy. Trochę się je rozluźni i do rana się wyswobodzicie".
I tak nas zostawili. Lecz przed odejściem bandzior położył mi przed nosem trzy spore
nuggety.
„
Na pamiątkę" — zaśmiał się.
I jeszcze dołożył dwie, moje własne, pięciodolarówki.
„
Na nową drogę życia" — dodał, a mną zatrzęsło z oburzenia i wściekłości.
Okazało się, że Clark również otrzymał trzy nuggety, lecz ani centa. Słyszałem, jak
odchodzili, jak zastukały kopyta po kamieniach. Gdzieś blisko ukryli konie. Później
wszystko ucichło, a my zaczęliśmy się mozolić z rzemieniami na rękach i nogach. Co przy
tym wygadywaliśmy na zbójów, nie będę powtarzał. Możecie się domyślić.
Chociaż nam pęta rzeczywiście rozluźnili, dopiero po kilku godzinach zdołaliśmy je
zdjąć. Rankiem wskoczyliśmy na siodła i w drogę, byle dalej od miejsca naszej klęski.
Gdyby przydarzyła się na równinie prerii, pierwszy pognałbym za rabusiami, lecz jakże ich
doścignąć w labiryncie gór i dolin?
Później długo jeszcze szukaliśmy złota. Bez rezultatu. Nadeszła jesień. Czas było wracać
w ludzkie strony. Po górach wędrowaliśmy razem, gdy zaczęły się płaszczyzny,
postanowiliśmy się rozdzielić. Dlaczego?
Wyglądaliśmy jak dwa głodomory i dwaj obszarpańcy, bo ubrania nasze znajdowały się
w stanie żałosnym. Naszego obuwia nie podjąłby się wylatać nawet najbardziej biedujący
szewc. Tylko konie kwitły zdrowiem, odpasły się na górskich halach. Tym gorzej dla nas!
Wcale nie pasowały do właścicieli i mogły budzić podejrzenie, że są kradzione.
Clark twierdził, że widok takich dwu, jak my, wystarczy, aby każdy farmer, wbrew
zasadom gościnności, zatrzasnął nam drzwi przed nosem, a szeryf miasteczka kazał się
wynosić tam, gdzie diabeł pacierze odmawia. Jednego oberwańca to jeszcze ludzie jakoś
ś
cierpią, lecz dwu zaczną się lękać.
Przyznałem mu rację. I tak doszło do rozstania.
„
Barry — poradził mi Clark — kieruj się prosto na południe. Trafisz na rzeczkę.
Niegłęboka. Przejdź na drugi brzeg i znowu prościutko. Nie będzie więcej niż dwie mile, jak
ujrzysz domostwa. Miasteczko nazywa się Goodyear. Może dla ciebie znajdzie się tam jakiś
dobry rok? Jest w tym miasteczku hotel i saloon równocześnie, Lucky Saloon. Ano, świetnie
pasuje do Goodyear. Pracowałem tam przez pewien czas. Właściciel, Martin Harper,
sympatyczny facet. Spróbuj zaczepić się u niego, ale na mnie lepiej się nie powołuj. No,
trzymaj się stary!"
Po tych słowach uścisnęliśmy sobie dłonie. On ruszył na północ, ja na południe. Miałem
pięknego konia, niezłą uprząż, dwa colty, winczestera, dziury w butach, podarte portki, a w
kieszeni trzy grudki złota i pięć dolarów, bo drugą piątkę dałem Clarkowi... To było na
jesieni, przed rokiem. Teraz wyglądam jak bogacz. Ale pech mnie prześladuje... znowu
wpadłem w kłopoty, z których nie wiem, jak się wywikłać. Bo na tamtej wyprawie w góry
moja przygoda wcale się nie skończyła.
Wielki plan
Był sam i w bardzo kiepskim humorze. Nie z powodu samotności. Tej się nie lękał.
Posiadał przecież broń, ścigłego wierzchowca, celne oko i szybką rękę. śadne spotkanie na
tym pustkowiu nie wydawało mu się groźne. Zresztą, gdzieś niezbyt daleko leżało mia-
steczko o śmiesznej nazwie Goodyear, w którym na pewno sprawiedliwy szeryf pilnował
ładu i przepisów prawa.
Zły humor wynikał z tego, że z całego majątku zostało mu pięć dolarów i trzy grudki złota
i że był tak głodny, jak nigdy w swym pełnym przygód życiu.
Rozglądał się dokoła, jadąc lekkim kłusem, czy nie dostrzeże gdzieś łatwej do strzału
zwierzyny, najlepiej — indyków, bo o upolowaniu płochliwej antylopy nawet nie marzył.
Lecz płaszczyzna porosła przekwitłą już szałwią wyglądała tak, jakby nigdy nie biegało tu
nic, co można by przy ognisku zamienić w pachnącą dymem i mięsem pieczeń. Ujrzał przed
sobą gęsty pas wysokich zarośli, ciągnący się ze wschodu, na zachód. Odgadł, że jest to
zapowiedziana przez Clarka rzeczka, a dwie mile za rzeczką, miał leżeć ów Goodyear, w
którym na pewno można się najeść po uszy, wstąpiwszy do „Lucky Saloon".
Zmusił konia do galopu, ale przed zaroślami zatrzymał zwierzę. Ponad czubkami krzewów
ujrzał piasz-
czystą plażę i szerokie koryto płytkiej wody. Dokoła pusto — na prawo, na lewo, na tamtym
brzegu. Zeskoczył z siodła, ujął wierzchowca za cugle i rozgarnąwszy obrośnięte liśćmi
witki, sprowadził go z pochyłej skarpy na łachę pokrytą gdzieniegdzie błyszczącymi w
słońcu, oszlifowanymi przez wodę drobniutkimi kamykami. Koń stanął na granicy rzeczki i
lądu, pochylił głowę, pił powoli i długo, od czasu do czasu podnosząc łeb i strząsając z warg
kropelki.
Barry Bede spoglądał dokoła czujnym wzrokiem Starał się nie myśleć ani o kawie, ani o
wędzonym boczku, ani o jajecznicy z dziesięciu jaj; której to ilości wcale nie uważał za
przesadną. Ostatni raz jadł wieczorem poprzedniego dnia, jeszcze z Clarkiem. Jadł! Ale cóż
to było za jedzenie, pożal się Boże! A kawa, którą popili ten niby-posiłek? Lekko brązowa
woda, tyle że gorąca.
Poczuł skurcz żołądka. Przez sekundę zastanawiał się, czy nie rozpalić ogniska i nie
zagotować wrzątku, może w ten sposób oszuka głód? Lecz wizja saloonu w niedalekim
miasteczku kazała mu zaniechać takiej przerwy w podróży. Byle tylko dotrzeć do drzwi go-
spody, zasiąść za stołem i najeść się do syta. A płacić? — zreflektował się. Pięć dolarów
pewnie starczy na jeden posiłek, lecz co później? Sprzedać konia? Sprzedać broń?
Wierzchowca nie sprzeda. Nigdy! Przecież nie zostanie w tym Goodyear do końca życia. Po-
patrzał na swe buty, na swe złachmanione spodnie i westchnął. Ma trzy grudki złota, ach,
gdyby ich miał pełen woreczek! Gdyby jego odzież prezentowała się lepiej. Człowiek dobrze
ubrany budzi zaufanie, może uzyskać kredyt, nikt od niego nie żąda zapłaty z góry. Takiemu
wynajmuje się pokój w hotelu bez mrugnięcia okiem. Po kilku dniach Bede znalazłby jakąś
tymczasową robotę i spłacił dług. Był tego pewien.
Co prawda, wędrowcy wracający z gór mają zawsze zniszczone ubrania, lecz za to
woreczki pełne nuggetów. I mogą tylko potrząsnąć takim woreczkiem przed oczyma
szynkarza, aby otrzymać wszystko, czego się zażąda. Wystarczyłoby wyjąć z woreczka dwie,
trzy samorodki — tyle właśnie, ile ich miał — aby zdobyć zaufanie i opinię człowieka
majętnego. Bede zabrał aż dwa woreczki w przewidywaniu złotodajnych plonów. Ten pełny
został zrabowany. W głębi juków spoczywał tylko pusty.
Spojrzał ponurym wzrokiem na piasek plaży, na kamyki hojnie po nim rozsypane, zerknął
ku niebu, jakby wśród białych obłoczków szukał natchnienia, i klepnął się dłonią w czoło.
— To jest myśl — powiedział do siebie. — To jest myśl! Czemu nie spróbować?
Chwycił konia za uzdę, uwiązał go w krzakach. Wydobył z juku woreczek i wrócił na
plażę. Ukląkł, począł zbierać kamyczki i wsypywać je do' woreczka. Spieszył się. Nie tylko
dlatego, że był głodny, ale że lękał się, by go kto nie podpatrzył przy tak dziwnym zajęciu.
Bo gdyby ten ktoś również podążał do Goodyear, cały plan, wielki plan Bedego, straciłby
wszelką wartość.
Gdy woreczek wypełnił się po rąbek, Bede związał go rzemykiem, schował do juku,
otrzepał dłonie, wskoczył na siodło i wielce zadowolony z siebie ruszył przez rzeczkę wśród
rozbryzgów wody. Na brzegu zmusił konia do galopu.
Gdzieś, niezbyt daleko, w prostej przed nim linii, leżało nieznane Goodyear z wyśnioną
kawą, wołową pieczenia i jajecznicą z dziesięciu jajek.
Jednakże Clark mógł się mylić co do odległości, a z prostej linii łatwo zboczyć jadąc nagą
płaszczyzną bez żadnych punktów orientacyjnych. Dlatego Bede wytężył wzrok, spoglądał w
lewo i w prawo, usiłując dojrzeć szczyty domostw lub smugę dymu. Ale nie budynki stały
się zwiastunem zamieszkałych stron, lecz kolejowy nasyp, a na nim lśniące w słońcu szyny.
Biegły ze wschodu na zachód. Bede zatrzymał wierzchowca. Clark nic a nic nie wspominał o
kolei, nie mówił, że w Goodyear jest stacja. Może zapomniał? Może gdy bawił w
miasteczku, pędziły tędy tylko dyliżanse? Ba, cóż można wiedzieć. Albo te tory wiodą do
Goodyear, albo je omijają.
Bede nie mógł się zdecydować, w jakim kierunku powinien teraz ruszyć. Wspomniał
jednak słowa Clarka: „przejedź na drugi brzeg i znowu prościutko, nie więcej niż dwie mile,
a ujrzysz domostwa".
Jak prościutko, to prościutko. Zeskoczył z siodła, przeprowadził czworonoga przez nasyp,
dosiadł konia i pojechał prosto przed siebie, nie zważając już na kierunek torów. I oto
kolejowy szlak, chociaż najpierw zniknął mu z oczu, znowu się ukazał, dalekim łukiem
skręcając ku południowi. Na końcu tego łuku Bede zauważył zielone kępy drzew, a nad nimi
szczyty dachów. Tam leżało Goodyear. A jeśli nie Goodyear — to inne miasteczko, gdzie
gościnne saloony zapraszają do swych wnętrz spragnionych i zgłodniałych wędrowców.
Pognał galopem. Drzewa i dachy ogromniały w miarę przebywanej przestrzeni. Ani się
spostrzegł, jak wjechał na prymitywny trakt, szeroką niby-drogę, oznaczoną koleinami
wozów i wydeptaną przez pieszych. Przystanął. Wydobył z juku woreczek ze żwirem, roz-
wiązał go i na samym wierzchu położył trzy wyjęte z kieszeni nuggety. Zasupłał rzemyki,
schował woreczek i ruszył dalej. Teraz już tylko truchtem.
Przejechał drewniany, lecz solidny mostek, przerzucony zapewne nad tą samą rzeczką,
jaką napotkał poprzednio, i ujrzał pierwsze corrale dla koni, zagrody dla bydła — oczywiste
oznaki zamożności mieszkańców.
Dalej minął pas zieleniejącej jeszcze łąki, za nim —świeżo zaorane rżyska, sad pełen
jabłek, znowu corral, powtórne rżyska, aż na koniec zwarta linia zabudowań ograniczyła
drogę z obu jej stron. Dostrzegł poprzeczną deskę, przybitą do pala na skraju drogi, która w
tym miejscu stawała się ulicą. Napis głosił: „Goodyear. Mieszkańców 984". Więc trafił do
celu.
Właśnie kilku z tych 984 mieszkańców stało przed piętrowym budynkiem ze sztuczną,
podwyższającą fasadą oraz informacją na niej, że tu się mieści „General storę", paru innych
przed sąsiednią budą z szyldem „Dry goods" i przed dziwacznego kształtu jakąś remizą z
czerwonej cegły, opatrzoną napisem-reklamą: „General outfitting storę. M. G. Hoover".
Spotkał na swej drodze wysoki wóz farmerski, którego woźnica drzemał na koźle, a konie
tkwiły w miejscu z opuszczonymi łbami. Pewnie również drzemały. Lecz gdzie, u licha, ten
„Lucky Saloon"?
Znowu głód dał o sobie znać. Bede postanowił wstąpić do pierwszego napotkanego
saloonu, bez względu na to, czy będzie to „Lucky", czy nie. I właśnie w tym' samym
momencie ujrzał poszukiwany lokal, budowlę wielce różną od poprzednich: szeroki
drewniany dom, z długą werandą zajmującą cały front. Przed tą werandą wbito pale
konowiązów. Stało przy nich kilka gniadoszy i jeden piękny karosz, z siodłem błyszczącym
srebrnymi okuciami.
Bede uwiązał tam i swego wierzchowca, wyjął z juku woreczek i wspiął się po stopniach
werandy.
„
Albo się uda, albo się nie uda — myślał desperacko. — Ostatecznie, mam pięć dolarów i
trzy grudki złota, więc mnie nie oddadzą w łapy szeryfa".
Przybrał pewną siebie minę i pchnął drzwi.
Ujrzał przestronną salę, stoliki, krzesła, bufet. Poczuł znajomy zapach tytoniowego dymu,
piwa, whisky i jakiejś potrawy, co spowodowało ucisk w dołku, napływ śliny do ust i prawie
mdłości.
W saloonie było nieomal pusto. Zaledwie kilku mężczyzn piło piwo przy stolikach, a długi
szynkwas podpierało dwu innych, chyba kowbojów, sądząc z ubrań, i chyba
młodzieniaszków, sądząc z wyglądu twarzy. Tylko oni, jak zdążył się zorientować, pociągali
ze szklanek coś mocniejszego od piwa.
Siadł przy pustym stoliku, woreczek położył pod prawą ręką i czekał, pełen
niecierpliwości. Młodziki przy szynkwasie klepali się po ramionach, gaworzyli bełkotliwie i
bardzo głośno, a co pewien czas wybuchali śmiechem przypominającym rżenie koni. Pewnie
mieli dobrze w czubach. Bede niejeden raz oglądał takie scenki w przydrożnych oberżach
małych miasteczek, więc nie widział w tym nic interesującego. Jego uwagę przykuł natomiast
drobny człowieczek nieokreślonego wieku, odziany w czarne spodnie, czarną kamizelkę i
białą koszulę z podwiniętymi rękawami ze ścierką w ręce. Dostrzegł on nowego gościa i
skierował się ku niemu. Zatrzymawszy się przy stoliku, długo wycierał blat, chociaż zaiste
nic tam nie było do wytarcia. Ukończywszy tę pracę wyprostował się i wlepił w twarz
Bedego wybladłe oczy.
—
Co podać? — zagadnął zwięźle. — Piwo?
—
Niech będzie piwo, lecz przede wszystkim coś do jedzenia.
Wydało się Bedemu, iż kelner (wyglądał na kelnera) spojrzał nań podejrzliwym wzrokiem
i jakby się zawahał. Ba, obdartus zawsze budzi wątpliwości: zapłaci czy nie zapłaci? Jednak
wiara w wypłacalność Bedego musiała zwyciężyć, bo kelner znowu zapytał:
— Potrawka z królika czy schab?
—
Schab i dużo chleba — zarządził Bede.
— Zaraz przyniosę.
Pobiegł drobnym truchtem w kierunku bufetu. Tymczasem krzykliwi młodzieńcy,
zarykując się śmiechem, bili pięściami w blaszany blat. Bede, przez miesiące
przyzwyczajony do ciszy, aż drgnął. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się kobieta. Stanęła
przy wesołkach, coś tam im przykazała. Umilkli. Bede ujrzał, jak wyciągają pieniądze z
kieszeni, jak płacą, jak nasuwają na głowy szerokoskrzydłe kapelusze i opuszczają lokal
nieco chwiejnym krokiem.
—
A to heca! — mruknął. — Matka, nie matka? — zastanowił się, patrząc na znikającą
za szynkwasem kobiecą postać. Bo kogóż by tak potulnie usłuchali?
A może to właścicielka saloonu? Wprawdzie Clark wspominał o karczmarzu, nie o
karczmarce.
Kres tym wątpliwościom położył kelner, a ściślej: przecudowny zapach mięsa i parującej
kapusty oraz widok talerza, noża, kufla bursztynowego płynu i bochenka chleba o złocistej
skórce.
Zabrał się do dzieła, zapominając o świecie. Mogły teraz bić gromy, dąć huragany, mogli
rewolwerowcy strzelać do siebie o krok od stolika — Bede nie zwróciłby na to uwagi.
Odsapnął, gdy talerz był już pusty, a z bochenka pozostała mizerna skibka. Sięgnął po
piwo gestem człowieka sytego i nieco ociężałego po obfitym posiłku. Usłyszał daleki gwizd
parowozu i przyszło mu na myśl, że nawet po sprzedaży konia (co uznał za ostateczność) nie
czekałaby go piesza wędrówka, lecz podróż wagonem.
Znowu zabrzmiał gwizd, tym razem znacznie bliższy, pomieszany z turkotem wagonów
toczących się po szynach. W kilkanaście minut później do wnętrza saloonu wtargnęli nowi
przybysze. Z walizkami, torbami i tobołkami. Cicha dotąd salka rozbrzęczała gwarem
głosów i tupotem nóg po deskach. Podróżni obsiedli stoły, a kelner w czarnej kamizelce
zwijał się jak rak w ukropie.
— Przepraszam...
Bede drgnął.
—
Przepraszam, widzę, że jest pan sam, a wszystkie miejsca zajęte.
Te słowa wypowiedział wysoki, szczupły mężczyzna w czarnym kapeluszu i czarnym
płaszczu. Na przyzwalający gest postawił na podłodze skórzany sakwojaż i zdjął wierzchnie
okrycie. Jego garnitur był również ciemny.
„Na pewno urzędnik — pomyślał Bede — albo komiwojażer".
Przybysz przewiesił płaszcz przez oparcie krzesła, kapelusz złożył na sąsiednim i usiadł.
— To okropne — jęknął.
Bede zerknął na gładko ogoloną twarz, szpakowate włosy i wyraźną siwiznę na skroniach.
„Starszy facet — doszedł do łatwego wniosku. — Na pewno wędrowny agent handlowy.
W jego wieku to może być męczące".
—
Okropne — powtórzył sąsiad i umilkł, jakby czekając na pytanie o rodzaj okropności.
Lecz Bede nie podjął tej próby. Sączył piwo i pogrążał się coraz głębiej w stan
obojętności na sprawy tego świata.
— Niech pan sobie wyobrazi, że jechałem pociągiem przez ostatnie dwanaście godzin. W
nocy było piekielnie zimno, a w dzień upał i duchota od kłębów dymu. Cały wagon kopcił
fajki.
— A pan nie znosi palaczy — zdobył się Bede na leniwą uwagę.
—
Wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie. Sam jestem palaczem, jednak gdy czterdziestu
ludzi równocześnie
zamienia funty tytoniu na czarną mgłę, i to we wnętrzu małego wagonu, przy zamkniętych
oknach, to, rozumie pan...
Bede nie usłyszał, co ma zrozumieć, ko kelner przerwał opowieść propozycją potrawki z
królika lub schabu.
—
Potrawka z królika? Oczywiście! Pieczywo i szklaneczkę whisky. A może... — zwrócił
się do Bedego — może i pan pozwoli? Proszę nie odmawiać. Tak? Więc dwa razy whisky
— a gdy kelner odszedł, dodał półgłosem: — zawsze używam alkoholu jako odtrutki,
pojmuje pan?
— Odtrutki? Przeciw czemu?
— Ach, drogi panie, kto mi zagwarantuje, że potrawa jest świeża? Może ten królik jest
sprzed dwu dni? Jadł pan królika?
— Nie, schab z kapustą.
— No, to i panu dobrze zrobi szklaneczka czegoś mocniejszego. Schab jest
ciężkostrawny. To okropne stołować się w saloonach, zawsze człowiek ryzykuje chorobą
ż
ołądka.
— Może weźmie pan schab? — zaproponował Bede, nieco ubawiony uwagami
nieznajomego.
— Och, w żadnym wypadku. Królik ma mięso znacznie delikatniejsze i jeśli tylko... —
przerwał w połowie zdania, jakby zastanawiając się nad propozycją Bede-go. — Tak,
proszę pana — dodał po chwili — oto, na co człowiek się naraża wędrując z dala od
rodzinnego domu i jedząc co popadnie i gdzie popadnie. Chociaż... „Lucky Saloon"
posiada nie najgorszą kuchnię, właściciel nie truje gości. Jednak... któż może za to
ręczyć?
— Pan jest komiwojażerem?
— Ach, nie! Księgowym.
Bede wytrzeszczył oczy.
przecież zawód księgowego nie wymaga wyjazdów.
— I ja tak sądziłem, drogi panie. Jestem księgowym w firmie „Simpson i Spółka", słyszał
pan o niej?
— Nigdy.
— Jak to możliwe? — szczerze zdumiał się nieznajomy. — Nigdy nie korzystał pan z
kredytu ani nie lokował swych oszczędności w bankach?
— Istotnie, nigdy.
— To pewnie widział pan ogłoszenia w gazetach. Zawsze zaczynają się nagłówkiem:
„Jesteśmy Pinker-tonem Twoich oszczędności". Agencja Pinkertona zgodziła się na taki
tekst. Dla nich to także reklama.
— To znaczy, ,że pracuje pan w banku.
— Oczywiście. „Simpson i Spółka" to sieć kas oszczędnościowych i pożyczkowych, -
istniejąca we wszystkich miastach południa i zachodu. Nasza centrala mieści się w
Topeka, w Kansas.
Wygłosiwszy to wszystko jednym tchem, księgowy spojrzał z dumą na sąsiada. Zjawił się
kelner, przyniósł zamówioną potrawkę, pieczywo i dwie porcje whisky. Opróżnili
szklaneczki. Bede poczuł się jeszcze lepiej niż przed chwilą.
— Cóż pańska praca w banku ma wspólnego z wyjazdami? — zapytał.
— Wszystko przez awans. Nie ma nic gorszego od niespodziewanego awansu.
Bede uśmiechnął się.
—
To wcale nie zabawne, drogi panie. Dopóki byłem zwykłym księgowym, siedziałem w
centrali jak Adam w raju. Lecz widać zbyt dobrze pracowałem i ukarano mnie za pychę. Po
kilku latach podwyższono mi wynagrodzenie i mianowano księgowym do specjalnych zadań.
Jakże byłem dumny. Wkrótce się okazało, że moje specjalne zadania polegają na
kontrolowaniu naszych filii. Stale muszę wędrować. Co za złośliwość losu... Bo ja nie znoszę
wędrówek!
— Nie może pan zmienić pracodawcy?
— Ba, gdzie by mi tak dobrze płacili? Gdybym był kawalerem! Lecz ja mam żonę i
czworo dzieci.
Bede parsknął śmiechem.
— Przepraszam — usprawiedliwił się. — Pomyślałem, że pańska posada wcale nie jest
zła i nie ma na co narzekać. Ach, gdybym ja na taką trafił!
— Lubi pan wędrować?
— Szalenie! Próbowałem posiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pół roku i nie
wytrzymałem.
— Może pan również jest księgowym?
— Nic się na tym nie znam.
—
Szkoda. Właśnie nam potrzeba zastępcy księgowego, tutaj, w Goodyear.
— Macie tu filię? — zainteresował się Bede, w którym nagle począł dojrzewać nowy
genialny pomysł.
— Od wielu już lat. Ja sam po raz czwarty tu goszczę.
—
Czy te pańskie kasy oszczędnościowe przyjmują na przechowanie wartościowe
przedmioty?
— Myśli pan o depozycie? Oczywiście, przyjmujemy złoto, srebro, cenne kamienie.
Posiadamy nowoczesne kasy pancerne, drogi panie. To nasza chluba.
— Az tym depozytem to jak?
— Określa się w przybliżeniu rynkową cenę przedmiotu, a srebro lub złoto waży. Od tej
ceny i od czasu, na jaki przyjmujemy depozyt, liczymy opłatę. Klient nigdy nie ponosi
ż
adnej straty. Gdyby depozyt przepadł, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, wypłacamy
pełną wartość.
Bede zasępił się.
— Nie, to mi nie odpowiada — stwierdził melancholijnie. — A nie można by takiego
przedmiotu nie
wyceniać?
—
Widzę, że pan słabo orientuje się w tych sprawach. Jeśli nie oznaczymy wartości
depozytu, to w jaki sposób wynagrodzić klientowi ewentualną stratę? Bo przecież
przewidywać należy wszystkie możliwości. Wyceniamy depozyt w interesie klienta. To
chyba jasne?
— No, tak, lecz to mi nie odpowiada — powtórzył Bede. — Czy nie można by po prostu
przechować u was jakiegoś przedmiotu nie wyceniając go i nie oglądając? Przypuśćmy, że
wasz klient pragnie utrzymać w tajemnicy to, co posiada, czy to sprzeczne z bankowymi
przepisami?
— Ależ nie! Tylko, że w takim wypadku, gdyby coś zaszło, klient nie uzyska żadnego
odszkodowania.
— Właśnie o to mi chodzi — uradował się Bede.
— O to panu chodzi? — zdziwił się księgowy.
— Chyba źle się wyraziłem. Po prostu zależy mi na tym, żeby nikt, absolutnie nikt nie
wiedział, co przechowuję w banku. Czy to możliwe?
— Nasz klient, nasz pan. Całkowicie możliwe. Wolno w ten sposób na przykład chronić
przed kradzieżą jakieś cenne dla klienta listy lub cokolwiek innego, byle oczywiście nie
był to przedmiot zbyt wielkich rozmiarów.
—
Niewielkich — stwierdził Bede. — O, ten pakuneczek — tu dotknął palcami woreczka.
Chyba księgowy dopiero teraz zauważył zniszczoną odzież sąsiada, jego kurtę pełną
ś
ladów biwakowania przy ognisku i oblicze spalone górskim słońcem.
— Czyżby pan był eksplorerem?
— Parałem się tym przez kilka miesięcy.
— Domyślam się, że z dobrym rezultatem.
Bede skinął głową. Nie dodał jednak, że ten rezultat znalazł się w kieszeniach rabusiów.
—
Mieszka pan w Goodyear? Nigdy dotąd pana nie spotkałem.
—
Jestem tu po raz pierwszy, lecz chcę pozostać nieco dłużej.
—
W hotelu?
—
Tak.
—
Dlatego pragnie pan zabezpieczyć swój skarb nie nadając temu rozgłosu. To bardzo
słuszne. Proszę odwiedzić naszą filię. Może się jeszcze spotkamy, a teraz... dziękuję za
towarzystwo i przepraszam. Pragnę nieco odpocząć, jazda koleją zawsze mnie
wyczerpuje.
Odsunął krzesło, wstał, założył płaszcz i kapelusz, zabrał walizeczkę. Bede widział, jak
podszedł do bufetu, z kimś tam rozmawiał, a później zniknął za bocznymi drzwiami sali.
Zjawił się kelner, by posprzątać naczynia.
—
Chcę porozmawiać z gospodarzem — odezwał się Bede. — Jeśli bardzo zajęty,
poczekam.
Człowiek w kamizelce podejrzliwie zerknął na nędznie ubranego gościa. W „Lucky
Saloon" zdarzały się niekiedy wypadki, że klient po to tylko wzywał gospodarza, aby mu
oświadczyć, że nie może zapłacić za posiłek, bo nie ma centa w kieszeni.
—
Dobrze, proszę pana. Zaraz go zawiadomię.
Minęło kilkanaście minut, zanim do stolika podszedł tęgi mężczyzna, szpakowaty brunet z
ogorzałą twarzą, odziany w czyściutki biały kitel.
—
Słucham pana.
—
Pan jest właścicielem „Lucky Saloon"? — chciał upewnić się Bede.
—
Jestem. O co chodzi?
—
O to, że nie mam akurat pieniędzy. Nie, nie — zaprzeczył natychmiast widząc, jak
pogodne oblicze gospodarza nagle pochmurnieje. — Mam czym zapłacić, lecz nie
pieniędzmi.
Rozwiązał rzemyki woreczka, lecz tak, by stojący obok mężczyzna nie mógł zajrzeć do
wnętrza. Sięgnął dłonią w głąb i bez trudu namacał trzy złote grudki,
które miały powierzchnię bardziej chropowatą niż wy-szlifowane wodą kamyki. Wyciągnął
rękę i położył je na stoliku. Po czym szybko zasznurował woreczek.
— Czy mogę tym zapłacić?
Karczmarz cicho gwizdnął.
—
Ho, ho — zauważył półgłosem. — Oczywiście, że może pan.
Sięgnął do kieszeni spodni, wydobył składany scyzoryk i jego ostrzem naciął jedną
grudkę.
— Prawdziwy nugget — stwierdził. — Lecz to zbyt wiele jak na jedną porcję schabu —
zaśmiał się. — Zważę i wydam resztę.
— Nie. Proszę zapisać na mój rachunek. Mam zamiar spędzić tu kilka dni.
— Doskonale.
— I chcę otrzymać pokój jednoosobowy.
— Oczywiście.
— I — mówił dalej Bede — proszę zaopiekować się moim koniem, stoi przed werandą.
— Może być pan spokojny. „Lucky Saloon" posiada własną stajnię. Za chwilę przyślę
chłopca. Wskaże pokój i odprowadzi konia. śyczę panu dobrego odpoczynku.
Skłonił się lekko i odszedł unosząc jeden z nuggetów. Dwa pozostałe Bede schował do
kieszeni, bardzo z siebie zadowolony. Jego plan zdawał egzamin. Gapił się na szynkwas,
przy którym zebrała się grupka mężczyzn. Pewnie gospodarz pokazywał im otrzymaną za-
płatę, bo raz po raz jakiś ciekawski odwracał się i spoglądał na nieznanego przybysza. Tym
lepiej!
Zapowiedziany chłopak przybył po kilku minutach, z potężnym kluczem w dłoni, i
zaprowadził gościa na pięterko, pod drzwi oznaczone numerem siódmym, co Bede uznał za
dobrą wróżbę, bowiem — jak powszechnie wiadomo — siódemka przynosi szczęście, a kto
nie wierzy, ten kiep i greenhorn.
Bede rozejrzał się po pokoju, dotknął łóżka, czy miękkie, zajrzał do dzbanka z wodą, do
szuflady stolika, do szafy na ubrania. Jako bywalec hoteli wiedział, iż roztargnieni goście
zostawiają w szufladach i szafach hotelowych pomieszczeń przeróżne drobiazgi, nawet
części garderoby, a później posądzają swych następców o kradzież, jeśli przedmiot
tajemniczo zginie. Lecz szuflada była pusta, szafa również. Bede zawahał się sekundę,
włożył swój woreczek do szuflady, przekręcił w niej klucz i wsunął do kieszeni. Nie było to
najlepsze zabezpieczenie rzekomego skarbu, lecz przecież nie zamierzał opuszczać pokoju na
dłużej.
—
Chodźmy — zwrócił się do chłopca — pokażę ci mego konia.
Zeszli po schodach, minęli gwarną salę, znaleźli się na werandzie. Wierzchowiec stał
spokojnie, uwiązany. Bede wyciągnął z kabury winczester.
—
Chce pan obejrzeć stajnię? To zaraz obok, na tyłach domu.
Stajnię wypadało obejrzeć, chociażby z troski o zwierzę, lecz gdyby przez ten czas jakiś
złodziej lub ciekawski włamał się do szuflady stolika — cały plan Bedego, jak to się mówi,
wziąłby w łeb!
— Nie — odparł. — Zajrzę tam później.
— A uprząż i rzeczy? Zostawić w stajni czy przynieść do pokoju?
— Przynieś — rozkazał krótko i czym" prędze j pobiegł na piętro. Szuflada była
zamknięta, woreczek, sprawdził, leżał nie tknięty.
Postawił broń w kącie pokoju i rozciągnął się na łóżku. W kilka minut później przyszedł
chłopiec z uprzężą, kilofem, patelnią i zrolowanym kocem. Złożył to wszystko pod ścianą i
objaśnił, że wystarczy stajennemu pokazać klucz z numerem pokoju, a wyda konia na każde
żą
danie.
Bede nadal leżał, odpoczywał i myślał nader intensywnie. Miał zapewniony dach nad
głową i wyżywienie co
najmniej na dwa tygodnie. Dlaczego właśnie na dwa? Bo uważał, że jest to okres czasu ani
długi, ani krótki, w sam raz równy zaufaniu, jakie wzbudziła w gospodarzu grudka rodzimego
złota. No i woreczek. Uznał, że przez dwa tygodnie nikt ani piśnie o uregulowaniu rachunku.
Tak więc pierwszy etap ryzykownego planu miał poza sobą. Nie musi teraz sprzedawać
konia, bez którego straciłby swobodę ruchu. Lecz co dalej? Nie groziła mu ani śmierć z
głodu, ani nocleg pod gołym niebem. Lecz co dalej?
Usiadł, zdjął kurtkę i kamizelkę. Obejrzał je krytycznym wzrokiem. Jakże nędznie
wyglądała ta odzież. Dziury od iskier iluż ognisk! Dziury od ostrych krawędzi skał. Tłuste
plamy, oczywiście od boczku smażonego na patyku. Popiół drzewny i kurz wbiły się tak
głęboko w materiał, że nie usunęłoby ich nawet najenergiczniejsze pranie.
Pokiwał smętnie głową nad rozdartym rękawem koszuli, nad nogawkami spodni
wyglądającymi jeszcze gorzej niż kurtka, nad rozklapanymi buciorami, w których obcasy
zostały tak starte, że i śladu po nich nie było widać.
— Wyglądam jak obdartus — szepnął do siebie z goryczą.
Nie mylił się. Wolno przybyć do Goodyear w tak pożałowania godnym stroju. Wiadomo,
eksplorer nie wraca z wyprawy w ubranku przypominającym garnitur świeżo uszyty przez
krawca. Lecz nie wypada człowiekowi posiadającemu worek... nuggetów zbyt długo
pokazywać się w łachmanach. Zdziwiłoby to licznych obserwatorów i mogłoby w ich
umysłach zasiać ziarna wątpliwości.
Bede zerknął na winczester i powziął decyzję. Długiej broni nie potrzebował obecnie.
Wystarczy colt. Należało znaleźć rusznikarza, sprzedać winczester, a później załatwić
umieszczenie w bezpiecznym miejscu woreczka, który im dłużej znajdował się w posiadaniu
Bedego, tym bardziej go niepokoił.
Wstał, winczester przewiesił przez ramię, woreczek wpakował pod kurtę i ruszył w drogę.
Zaczepił pierwszego napotkanego przechodnia i zagadnął o rusznikarza. W Goodyear było
ich dwu, a oba warsztaty mieściły się przy tej samej ulicy, łatwe do odnalezienia, zwłaszcza
ż
e, jak Bede słusznie przypuszczał, podobnie jak w tysiącach innych małych miasteczek,
istniała tu tylko jedna ulica.
Bez trudu odnalazł sklepik, z daleka już dostrzegłszy nad drzwiami strzelbę wykrojoną z
kawałka blachy. Wszedł do wnętrza i po długim targu pozbył się broni.
Szeleszcząc zielonkawymi papierkami banknotów powędrował załatwić następną
transakcję handlową. Tym razem w domu towarowym. Znalazł to, czego szukał: wybór
ubrań różnej wielkości, różnego gatunku i różnej ceny. Długo gmerał w stosach gotowej
odzieży, a później kłócił się ząb za ząb ze sprzedawcą o wartość każdej sztuki, zanim
wreszcie opuścił sklep. Jakże inaczej teraz wyglądał! Jedyną starą rzeczą, jaką obecnie miał
na sobie, był pas z coltami. Reszta, od kapelusza po buty, lśniła niepokalaną świeżością.
Z nieodstępnym woreczkiem pod pachą wrócił do saloonu. Bo chociaż o informację
dotyczącą banku czy kasy oszczędności, o której mówił księgowy, mógł się zwrócić do
każdego przechodnia, uważał, że dla dobra swego genialnego planu powinien zapytać
właśnie gospodarza saloonu. I tak też uczynił.
—
Kasa oszczędności? — powtórzył pytanie Harper. — Oczywiście, „Simpson i Spółka",
stara solidna firma. Chce pan sprzedać im złoto? To może i ja...
— Nie, nie... — zaprzeczył energicznie Bede. — Chcę tylko oddać swój woreczek w
depozyt.
I słusznie pan uczyni. Co prawda, nigdy jeszcze w moim lokalu nikogo nie okradziono,
lecz, jak to się mówi, okazja stwarza złodzieja.
Wyprowadził gościa za próg i wskazał mu kierunek.
— Piętrowy budyneczek z czerwonej cegły, z kratami w oknach. Łatwo zauważyć.
Bede podziękował. Teraz już był pewien, że wieść o złotym depozycie rozejdzie się wśród
gości saloonu, a poprzez nich — po całym miasteczku. To jasne, karczmarz pochwali się
znajomkom, że zamieszkał u niego „prawdziwy eksplorer" i do tego „szczęśliwy eksplorer".
Filia „Simpsona i Spółki" mieściła się istotnie w czerwonym budynku, którego okna
wyposażono w solidne kraty. Nad wejściem widniał elegancki, mosiężny szyldzik: „Savings
Bank". Musiano go chyba codziennie pucować, bo lśnił jak złoty.
Bede pchnął drzwi, za nimi ujrzał następne, oszklone i dwuskrzydłowe. Znalazł się w
salce przegrodzonej w poprzek ścianką nie sięgającą sufitu. W ściance widniały dwa
okienka. Przed jednym sterczał siwowłosy i siwobrody mężczyzna, rozmawiający przyci-
szonym głosem z ukrytą za okienkiem osobą. Drugie było wolne. W jego obramowaniu Bede
zauważył pochyloną głowę. Podszedł. Natychmiast został zauważony.
— Słucham pana — odezwał się urzędnik.
— Chciałbym to złożyć na przechowanie — powiedział Bede kładąc woreczek na desce
przed okienkiem.
— Jaka wartość?
— Bardzo dla mnie cenna.
Urzędnik uśmiechnął się.
—
Na pewno cenna — odparł — lecz przyjmując przedmiot w depozyt, musimy znać
jego wartość.
— Słyszałem, że można przechowywać w banku niektóre drobiazgi bez takich
formalności.
— Dla nas to wcale nie formalność. Przecież odpowiadamy finansowo za depozyt. Nie ma
tu sejfów. Pojmuje pan?
Bede nie pojął, ponieważ nie wiedział, co to: „sejf".
—
To, proszę pana, pancerna skrytka, jaką bank wynajmuje klientowi.. Wręcza mu
kluczyk do takiej skrzynki, a co w niej przechowuje klient, to już tylko jego sprawa.
Niestety, jak już powiedziałem, nie rozporządzamy sejfami. Dlatego nie możemy
odpowiadać za całość przechowywanego przedmiotu i nie wypłacamy odszkodowania.
Bele pomarkotniał. Realizacja „genialnego planu" natrafiła na nieprzewidzianą
przeszkodę.
— Czy jest obecnie u was ten kontroler z Topeka?
— Pan Marshall?
Bede potwierdził. Jakkolwiek nazywał się znajomy od stolika, tylko on mógł być
kontrolerem z Topeka.
— Owszem, jest.
— Pragnę z nim zamienić kilka słów.
— Proszę chwilę poczekać.
Urzędnik podniósł się zza stołu i zginął w głębi lokalu. Istotnie tylko na chwilę, bo prawie
natychmiast ukazał się w towarzystwie poznanego w saloonie starszego jegomościa.
—
Ach, to pan! — ucieszył się księgowy. — Bardzo się zdziwiłem, że ktoś pyta o mnie.
Raczej nie mam tu znajomych. Czym mogę panu służyć?
Bede powtórzył swe życzenie.
— Och, to głupstwo. Sprawa do załatwienia. Nie widzę żadnych przeszkód.
— Lecz — wtrącił się urzędnik — nie wolno ubezpieczać depozytu nie znając jego
wartości.
— A czy pan żąda ubezpieczenia?
— Nie — odparł Bede.
Więc... o cóż jeszcze chodzi? Należy wypisać pokwitowanie i przyjąć paczkę. Jest pan
zadowolony? —
zwrócił się do klienta.
Bardzo dziękuję za pomoc, tylko... proszę obwiązać mój pakunek mocnym sznurem i
opieczętować.
Pragnę mieć pewność, że nikt nie będzie zaglądać...
Zrozumiałe. Panie Hastings, zechce się pan zastosować do tego życzenia, a teraz —
zwrócił się do Bedego— pan wybaczy, mam mnóstwo roboty. Liczą, że wieczorem znów się
spotkamy. Będzie mi bardzo przyjemnie.
Skłonił się i odszedł.
Woreczek został skrępowany grubym szpagatem, opieczętowany czterokrotnie lakiem.
Piąta pieczęć spoczęła na węźle łączącym oba końce sznura. Z kolei urzędnik sporządził
pokwitowanie na dwu arkuszach. Opisał w nich wygląd przedmiotu oddanego na prze-
chowanie, nazwisko właściciela i miejsce zamieszkania (oczywiście „Lucky Saloon'" w
Goodyear). Nazwisko i adres zostały wypisane tuszem również na woreczku. W końcu
pokwitowanie zaopatrzono uwagą, że przedmiot nie jest ubezpieczony, a zawartość —
nieznana. Dlatego, gdyby z przyczyn niezależnych od banku uległ zniszczeniu lub zgubie,
okaziciel kwitu nie może rościć żadnych pretensji finansowych.
Bede uśmiechnął się. Słowo „zguba" nie oznaczało przecież nic innego, jak „kradzież",
jednak bank nie chciał sugerować klientowi, by taka możliwość mogła zaistnieć.
Bede podpisał jeden arkusz pokwitowania, urzędnik — drugi. Arkusze wymieniono.
— Czy pragnie pan zapłacić z góry, czy dopiero przy odbiorze?
Bede zapłacił z góry za miesiąc, licząc, że dłużej niż miesiąc nie będzie w Goodyear
przebywał i że wydobędzie się jakimś sposobem z finansowych tarapatów. Wówczas zapłaci
za pobyt w „Lucky Saloon", odbierze woreczek, wskoczy na konia i ruszy. Dokąd? Ba, tego
jeszcze nie wiedział.
Nowy klient banku „Simpson i Spółka" opuścił lokal, pogwizdując lekko, wielce
zadowolony, że wszystkie swe zamierzenia realizuje tak łatwo.
„Mam głowę na karku" — pomyślał i poszedł zwiedzać miasteczko w nastroju turysty
posiadającego książeczkę czekową i plik banknotów na drobne wydatki. I zaraz rzucił mu się
w oczy szyld fryzjera. Przystanął, dotknął dłonią karku i stwierdził, że włosy sięgają pleców,
stanowiąc dowód, że i ich właściciel przebywał w stronach, w których nożyczki i brzytwa
należą raczej do przedmiotów zbędnych. Taki dowód nie był mu już potrzebny. Otworzył
drzwi i wkroczył do wnętrza.
Dwa puste fotele, dwa lustra, i człowiek w białym fartuchu. Skłonił się gościowi, wskazał
miejsce.
Bede osunął się na obite skórą oparcie.
— Strzyżenie?
— Strzyżenie i golenie — odparł.
— Pan pierwszy raz u nas? — zagadnął człowiek w kitlu, szczękając nożycami.
— Pierwszy raz.
— Zapewne z dalekiej drogi, włosy szanownemu panu wyrosły nadmiernie, jeśli tak
wolno rzecz określić.
— Pół roku wędrowałem po górach San Juan.
— Ho, ho! — wyraził swój podziw fryzjer. — Czy na karku przyciąć krótko?
— Jak najkrócej.
— Pan tam polował?
— Hm, trochę.
— Na futra?
— Nie parałem się traperstwem. Raczej... grzebałem w piasku.
— O! I znalazł coś pan szanowny?
— Owszem, niewiele tego, zawsze jednak... pełen woreczek.
— To pogratulować. Nie każdy ma takie szczęście. A z przodu jak obciąć? Nad czołem?
— Nad czołem — zgodził się Bede.
Chwilę milczeli. Fryzjer, ponieważ musiał uważać, aby wymagania klienta zostały jak
najlepiej spełnione; klient, ponieważ zastanawiał się nad tym, co by tu jeszcze powiedzieć o
rzekomych sukcesach swoich tak, aby zabrzmiało to wiarygodnie i sensacyjnie zarazem, aby
wieść o nich pofrunęła na skrzydłach plotki. Wiedział bowiem, że nie ma większych
gadułów nad fryzjerów zabawiających rozmową swych gości.
— Miałem szczęście — powtórzył jakby sam do siebie. — W małej dolince, przy
strumyku... Złota żyła przecinała skałę, z której wypływał wodospad. Wyczyściłem ja...
— To niebywałe! I nic tam nie zostało?
— Nic a nic.
— A nie wie szanowny pan, jak się nazywa tamten strumień i dolinka?
— Nie wiem — odparł Bede poważnym tonem. — Sądzę, że nie mają jeszcze żadnej
nazwy. Zresztą... to był przypadek. Dziś, nawet gdybym chciał, nie trafiłbym na tamto
miejsce. Lecz i tak nic tam już nie ma.
— Jaka szkoda — westchnął fryzjer.
Czy żal wynikł z faktu nieustalenia miejsca bonanzy, czy z wyczerpania złotodajnej żyły
— Bede nie odgadł. Namydlony po czubki uszu, w milczeniu poddawał się operacji lśniącej
brzytwy. Gdy dobiegła końca i twarz obtarto mu wilgotnym ręcznikiem, zapłacił pięć
dolarów nie żądając reszty. Ten gest został skwitowany głębokim ukłonem.
—
Zamieszka pan w Goodyear? — zapytał jeszcze fryzjer.
—
Nie. Lecz pobędę jeszcze z tydzień łub dwa. „Lucky Saloon" to chyba porządny lokal?
—
Bardzo dobry.
—
Wynająłem tam pokój.
—
Słusznie pan postąpił. Myślę, że po takiej wędrówce należy się panu odpoczynek.
Bede powiedział „do widzenia" i wyszedł.
„
Jestem kiep — pomyślał — jeśli jutro pół miasta nie będzie gadać o milionerze, który
przybył do Goodyear".
Wrócił do swego pokoju, legł na łóżku. Wypoczywał i rozmyślał. Ze sprzedaży
winczestera uzyskał sporą sumkę, ale równocześnie niemało wydał na ubranie i buty.
Dziesięć dolarów zostawił w banku jako miesięczną opłatę za przechowanie woreczka, pięć
dał fryzjerowi.
Nie podnosząc się począł grzebać w kieszeniach spodni. Wyciągnął garść monet, policzył.
Dwadzieścia dwa dolary i siedemdziesiąt pięć centów. Więcej niż posiadał wjeżdżając w
opłotki Goodyear, jednak również niewiele. Do tego — dwie grudki złota, bo jedną dał
Harperowi. Jak długo można żyć za taką sumę?
Westchnął, lecz natychmiast wrodzony optymizm wziął górę. Na pewno znajdzie jakąś
robotę, choćby tymczasową.
„
Jutro pójdę do szeryfa" — zdecydował w myślach. Może będzie jakiś list gończy? Ba,
lecz wyjeżdżając w pościg trzeba najpierw uregulować rachunki w „Lucky Saloon". Za dwa
dni pobytu chyba wystarczy pieniędzy? A jeśli listu gończego nie będzie? I czy nie wzbudzi
podejrzeń, że eksplorer z workiem złota angażuje się na łapacza? Byle nie wpaść w jakąś
kabałę — zaniepokoił się.
Nie wiedział, kiedy zasnął. Otworzył oczy, gdy za oknem wisiał szary zmrok. Wstał,
przygładził włosy
przed lustrem, obejrzał nowiutki garnitur i zeszedł na dół.
Drobny człowieczek w czarnej kamizelce i koszuli z podwiniętymi rękawami właśnie
zapalał naftowe lampy siadł za stołem. W miarę rozbłyskiwania żółtawych świateł pusty
dotąd lokal począł się zapełniać. Blask lamp przyciągał ludzi jak ćmy. Oto pojawił się pan
Marshall, wędrowny księgowy, który tak nie znosił wędrówek. Pomachał z daleka ręką i
natychmiast skierował się do stolika Bedego.
—
Pracowity dzień — stwierdził zajmując bezceremonialnie puste krzesło. — Miałem
mnóstwo roboty, lecz sprawy poszły szybko. Już jutro opuszczam Goodyear — powiedział
smutno.
—
Chyba się pan z tego cieszy? Goodyear musi być okropnie nudną dziurą.
—
Ba, pewnie bym się cieszył, gdyby nie fakt, że znowu czeka mnie męcząca droga. Przy
dłuższej kontroli mógłbym tu nieco odpocząć. Niech pan mi wierzy, Goodyear nie jest
najgorszym miejscem świata, zbyt pochopnie pan je ocenił. Proszę się nieco rozejrzeć,
można spotkać tu ciekawych ludzi. Przepraszam, nie chciałem pana dotknąć.
Bede odparł, że wcale nie czuje się dotknięty, po czym zagadnął:
—
Dlaczego nie zabawi pan tu dłużej?
—
Och, kochany panie, firma płaci mi za pracę, nie za odpoczynek.
Roześmieli się obaj.
—
A pan — ciągnął dalej księgowy — załatwił swój interes w naszym banku i chyba jest
zadowolony?
—
Bardzo dziękuję za pomoc. Tamten urzędnik nie bardzo się kwapił...
— Głupstwo. To młody człowiek i jeszcze słabo orientuje się w bankowych przepisach.
Co pan zamierza dalej, jeśli wolno spytać?
— Nie wiem — szczerze odparł Bede.
Już chciał dodać, iż rozgląda się za jakąkolwiek pracą. W porę ugryzł się w język. Takie
oświadczenie w ustach człowieka, który przed paru godzinami zdeponował w banku cenną
paczkę musiałoby zdumieć księgowego. Więc zmienił odpowiedź.
—
Rozglądam się za jakimś interesem w tej nudnej dziurze? — zażartował Marshall.
— No... może w okolicy?
Zjawił się kelner. Tym razem proponował, zamiast schabu i królika, comber barani lub
parówki. Bede wybrał parówki, przewidując, że będą tańsze. Jego wielki plan zdawał
egzamin, lecz nie należało zbyt szybko pogrążać się w długach.
Księgowy również poprzestał na parówkach, stwierdziwszy, że baranina mu szkodzi.
Dodatkowo zamówili dwa wielkie kufle piwa i czekali cierpliwie.
— Musiał pan zwiedzić kawał świata — zauważył Marshall.
— Tyle, ile da się przejechać na końskim grzbiecie. Pociągiem na pewno więcej.
— Wiem coś o tym, przecież stałem się niewolnikiem pociągów. Czyż można poznać kraj
będąc uwięzionym w hałaśliwym pudełku z oknami? Zazdroszczę każdemu, kto jedzie
wierzchem lub bryczką. W każdej chwili potrafi zeskoczyć z siodła, zatrzymać bryczkę,
lec w trawie lub zaszyć się w lesie. Toż to jest przyjemność!
— Dobra w lecie — mruknął Bede. Podczas licznych wędrówek nigdy nie przyszło mu do
głowy, by przerywać podróż dla jakiegoś tam wylegiwania się w trawie. — Ale zimą? Czy
pan sobie wyobraża, jak się marznie siedząc bez ruchu na końskim grzbiecie?
Gdy dmie przenikliwy wiatr albo gdy jesienny deszcz spływa po kapeluszu, po grzbiecie, po
nogach?
—
Prawda. Nie pomyślałem o tym. Lecz przecież wędrując na południe uniknie się tych
niedogodności.
Nawet tu, w Kolorado, zim prawie nie ma, a deszcze należą do rzadkości.
Dalszy ciąg uwag na temat aury Kolorado przerwało pojawienie się kelnera z
zamówionymi potrawami i bochenkiem chleba.
Jedli, popijając piwem, a w miarę jak opróżniały się talerze, zapełniała się sala. Lekki
szmer głosów przeszedł w gwar, smugi dymu z fajek i cygar poczęły kondensować się w siną
mgiełkę wokół kloszów lamp.
—
Harper ma głowę na karku — stwierdził nieoczekiwanie Marshall, gdy ostatni kęs
parówki zniknął w jego ustach.
—
Co za Harper? — zdziwił się Bede.
—
No... Martin Harper, właściciel tego lokalu.
—
Ach, ten. Rozmawiałem z nim wszystkiego dwa razy, i bardzo krótko. Więc go nie
znam.
—
Proszę sobie wyobrazić, iż zaczął od małego kra-miku z warzywami. Później miał
sklepik, ciemną dziurkę z pieczywem, masłem, mlekiem i jajkami. Sklepik był ciasny, lecz
towar pierwszorzędny i tańszy niż u konkurentów.
—
Był pan klientem tego sklepiku?
—
Och, nie. Wtedy nawet nie wiedziałem o istnieniu Goodyear. Dzieje Harpera znam z
opowiadań. Jako firma bankowa interesujemy się rozwojem handlu i przemysłu. A przede
wszystkim ludźmi, którzy są pionierami tego rozwoju.
—
A Harper się do nich zalicza?
—
Na pewno. Oczywiście w skali Goodyear. W biednym miasteczku bank nie posiada
ż
adnych szans istnienia, więc cieszy nas wszelki rozwój, rozbudowa, inwestycje,
zamożność mieszkańców. Otóż po paru la-
tach Harper przystąpił do stawiania tego domu. Gdy podciągnął go pod dach, zwrócił się do
mej firmy o pożyczkę. Uzyskał ją i spłacił co do centa. Pracowity i mądry człowiek, ale
myślę, że nie dokonałby tego bez pomocy swej żony. To nadzwyczajna kobieta, proszę pana.
Ile razy przybywam do Goodyear, zawsze tutaj się zatrzymuję, chociaż w Goodyear istnieje
drugi hotel. Jak pan sądzi, dlaczego tak postępuję?
Bede pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy.
—
Dlatego, drogi panie, że tu mogę spokojnie zjeść. W tym saloonie nikt nie ośmieli się
strzelać na wiwat, przeklinać i wrzeszczeć, a jeśli spróbuje, szybko musi opuścić lokal.
—
Tak się boją gospodarza?
—
Tak się boją gospodyni.
—
- O, do licha! Ona pewnie jest z gatunku tych siłaczek, które uspokajają awanturników
pięścią lub rewolwerem. Dobrze, że pan mnie przestrzegł.
—
Ależ nic podobnego! Osoba cicha i spokojna. Gdyby pan ją zobaczył...
—
Zaraz — przypomniał sobie Bede — czy to nie ta szaro ubrana kobieta, średniego
wzrostu i w średnim wieku?
—
Czy szaro, nie wiem. Różnie się ubiera, lecz średni wzrost zgadza się.
—
Taką panią widziałem tutaj. Wyszła zza bufetu. Sterczało przy nim dwu młodzików,
nieco podpitych. Okropnie hałasowali, ledwie mogłem wytrzymać. I wówczas właśnie ta
pani podeszła do nich, coś im powiedziała, a oni natychmiast się uspokoili i grzeczniutko
opuścili lokal. Sądziłem, że to ich matka.
Księgowy roześmiał się.
—
To ona, oczywiście, że ona! Harperowie nie mają synów, tylko córkę, jedynaczkę.
Nieraz zastanawiałem
się, dlaczego pani Adełina (bo na imię jej Adelina) Harper potrafi tak uspokajająco
wpływać na mężczyzn. Dlaczego jej wszyscy słuchają?
—
I do jakiego wniosku pan doszedł?
—
Do żadnego. W tej kobiecie tkwi coś, co zmusza do posłuchu. Zupełne czary. Może
dlatego, że pani Harper tak dobrze zna mieszkańców Goodyear? Lecz w jaki sposób zbiera
o nich wiadomości? Nie wiem.
—
Przecież nie zna wszystkich dziewięciuset mieszkańców — roześmiał się Bede.
—
Nie jestem pewien, drogi panie, nie jestem pewien i nie założyłbym się o to. O...
proszę spojrzeć. Jest. Idzie tu. Coś musiało się jej nie spodobać. Miał pan rację, dzisiaj
ubrana jest na szaro. Proszę się jej nie przyglądać tak natarczywie. Ona to natychmiast
zauważy.
Bede dostrzegł panią Harper, jak szła przez salę, a tłum gości rozstępował się przed nią,
uchylano kapeluszy, skłaniano głowy. Widać otaczał ją powszechny szacunek.
—
Idzie ku nam — szepnął Marshall.
Nie mylił się. Podeszła do znajdującego się obok stolika. Siedziała przy nim czwórka
mężczyzn przy butelce whisky, rozprawiająca nieco hałaśliwie. Na jej widok zamilkli jak na
komendę.
—
Kapitanie Powder — usłyszał Bede i dostrzegł, jak jeden z siedzących zerwał się z
krzesła. — Dochodzi ósma. O ósmej obiecał pan żonie wrócić do domu.
—
Tak, pani Harper. Oczywiście... już idę. Dobranoc.
—
Dobranoc — odpowiedziała.
Jegomość nazwany kapitanem natychmiast skierował się ku drzwiom. Lecz pani Harper
jeszcze nie odeszła.
—
Ben, jutro o świcie rozpoczynasz pracę w tartaku. Jeśli będziesz tyle pił, zamiast kloca
utniesz własną
rękę. Musisz się wyspać.
Bede osłupiał na widok rosłego mężczyzny wstającego ze stołka z takim pośpiechem, z
jakim to czyni uczniak karcony przez nauczyciela. Mężczyzna coś tam wybąkał i natychmiast
oddalił się. Pozostało jeszcze dwu. Bede dostrzegł ich twarze, mocno zaniepokojone,
zupełnie jak u dzieci, które nie są pewne, czy czegoś nie przeskrobały, i przysłonił dłonią
usta, aby skryć uśmiech. Czegoś podobnego nigdy w żadnym saloonie nie oglądał.
„Ciekawe, czy ich wyrzuci?" — pomyślał.
Lecz surowa gospodyni tylko skinęła głową i powędrowała dalej.
— I co pan na to? — szepnął Marshall.
— Niezbyt przyjemna osoba z tej pani Harper.
— Ciii! — Marshall ostrzegawczo położył palec na wargach. — Niech pan zachowa ten
pogląd dla siebie.
—
Dlaczego?
— Wszyscy ci ludzie daliby się posiekać w kawałki za Adelinę Harper.
— śe ich wyrzuca z saloonu?
— Wiedzą, że czyni to dla ich dobra.
— Przypuśćmy. Jednak nie mogę pojąć, jak oficer dał się wyprosić w tak niegrzeczny
sposób?
— Jaki oficer?
— No ten, tu obok...
—
Ach, Powder. Kochany panie, to jest z zawodu bednarz.
— Przecież kapitan!
—
Kapitan ochotniczej milicji w Goodyear. Kapitanem został chyba z powodu swego
nazwiska. Zabawne, co?
Bede roześmiał się.
— Pan tu musi znać spore ludzi.
— Zna się trochę...
— Ale... — zauważył Bede — czy bednarz, czy kapitan, to wstyd dla dorosłego
mężczyzny zostać skarconym jak uczniak.
— Ręczę panu, że się nie obraził. A w zaufaniu powiem, iż Powder nie stroni od kieliszka,
co jest powodem awantur jego żony. Dzięki pani Harper nie wróci do domu pijany.
—
O ile nie wstąpi do innego saloonu.
—
Gotów jestem założyć się, że zmierza najkrótszą drogą w domowe pielesze.
—
Skąd taka pewność?
—
Stąd, że jutro pani Harper wiedziałaby o wszystkim.
—
I cóż z tego?
—
Tylko tyle, że jutro zostałby wyproszony z „Lucky Saloon".
—
Czyż nie ma tu innych saloonów? Tak samo dobrych?
—
Otóż to właśnie! Widać, że pan pierwszy raz w Goodyear. Nie każdy saloon jest tak
samo dobry, powiem: każdy jest gorszy od tego. Przede wszystkim tutaj ceny są niższe,
whisky nie fałszuje się wodą, a potrawy podają w większych porcjach. Po drugie: nigdy w
„Lucky Saloon" nie wydarzyła się żadna strzelanina ani bójka. Można tu zabawić się
bezpiecznie. Na pewno zwiedził pan niejeden saloon i wie, jak te sprawy wyglądają.
—
Wiem — przytaknął Bede — ale pan opowiada zdumiewające rzeczy.
—
I prawdziwe, kochany panie, i prawdziwe. Pani Harper potrafi przejrzeć na wylot
każdego, nie wpuści żadnego łapserdaka czy rewolwerowca.
—
A jeśli łapserdak lub rewolwerowiec uprze się.
—
To w obronie pani Harper stanie cała sala nie mówiąc już, że jej małżonek brał udział
w wojnie domowej i był najlepszym strzelcem w pułku, a dziś najlepszym w całym
Goodyear. Na dorocznych zawodach strzeleckich zawsze zdobywa pierwszą nagrodę.
Wszyscy o tym wiedzą. Być może i ten fakt odgrywa jakąś rolę.
—
Na pewno — pospiesznie przytaknął Bede. — To wiele tłumaczy.
—
Lecz nie wszystko, drogi panie. Pan Harper jeszcze nigdy nie potrzebował
interweniować. Pani Adelina daje sobie świetnie radę.
—
Ależ to okropna kobieta!
—
Iw tym się pan myli. Ile ludzi wyciągnęła z biedy? Mówiono mi o takich sprawach
wielokrotnie. Ona cieszy się szacunkiem i chyba w Goodyear jest nie byle jaką personą.
—
Wnioskując ze sposobu jej mówienia, wydaje się być osobą oschłą.
—
Zbyt pochopnie ocenia pan ludzi. Jej oschłość jest pozorna. Sądzę, że stanowi dla niej
rodzaj tarczy chroniącej przed zbytnim pobłażaniem wobec tych, którzy na to nie
zasługują. Być może jej niełatwa młodość jest tego przyczyną. Wyznam panu — tu ściszył
głos — iż Adelina Harper przeżyła kiedyś wielką tragedię.
—
W Goodyear?
—
Och, nie. Daleko stąd. Nie nosiła jeszcze nazwiska Harper. Jej ojciec, którego bardzo
kochała, był farmerem, ani lepszym, ani gorszym od tysięcy innych. Doszedłszy do
pewnego wieku zaczął nadmiernie gustować w trunkach, co nie tylko odbiło się ujemnie na
gospodarstwie, ale pośrednio stało się przyczyną jego śmierci. Zginął w bójce w
miejscowym saloonie. Adelina została na farmie razem z matką. Nieco później sprzedały
gospodarstwo i powędrowały na zachód. Zdaje się, że wówczas Adelina poznała Martina
Harpera, ale to już nieważny szczegół.
—
No, no — pokiwał głową Bede. — Pan jest prawdziwą kopalnią wiadomości o
tutejszych ludziach. Czy o każdym miasteczku, które pan odwiedza, posiada takie
mnóstwo informacji?
—
W pewnym stopniu, tylko w pewnym stopniu. Jak już wspomniałem, moją firmę
interesują niektóre
aspekty życia osób, które są lub mogą zostać naszymi klientami. Dodam jeszcze — mówił
Marshall — że pani Adelina świetnie jeździ konno i ma głowę do interesów. A teraz, tylko
dla pań wiadomości — tu znów ściszył głos — ona namawia męża do śmiałego przed-
sięwzięcia. Do tej pory nie było tu młyna, rolnicy sprzedają ziarno. Na codzienny użytek
mielą je w domowych żarnach. Domyśla się pan chyba, jaka z tego jest mąka. Kto pragnie
mieć lepszą, kupuje w sklepie lub wiezie zboże na przemiał wiele mil stąd. Może to pana
zainteresuje?
— Dlaczego? — szczerze zdziwił się Bede.
— Bo to znakomita lokata kapitału. Pański woreczek spoczywa bezpiecznie w naszym
banku i może tam leżeć do końca świata, lecz nie będzie procentował, nie przysporzy
ż
adnego zysku. Rozumie pan?
— Rozumiem — odparł Bede, który wiedział lepiej od Marshalla, iż woreczek żwiru
nigdy nie przysporzy mu majątku. — Lecz co to ma wspólnego z młynem?
—
Widzi pan, taka budowa to kosztowna rzecz. Harper nie posiada tyle gotówki.
— Jak nie posiada, to na pewno pożyczy w waszym banku.
— I tak, i nie. Gdyby miał godnego zaufania wspólnika, udzielilibyśmy kredytu. Samego
Harpera bardzo by to obciążyło, mogłyby z tego wyniknąć kłopoty. Niech pan to sobie
rozważy. Oczywiście, ja do niczego nie namawiam. Po prostu tak mi zaświtało w głowie.
Bede przestraszył się tej propozycji. Groziła nie przewidzianymi komplikacjami,
mogącymi doprowadzić do publicznego ujawnienia zawartości woreczka. To dopiero byłby
skandal! Odparł szybko:
— Nic się nie znam na młynarstwie, a poza tym nie pragnę tak ostatecznie wiązać się z
Goodyear.
— Jak pan uważa, drogi panie. Jak pan uważa. To była z mej strony jedynie sugestia. Nie
mówmy o tym
więcej. Wie pan... myślę o pani Harper, przypomina mi nieco inną, równie dzielną kobietę,
którą poznałem i o której zadziwiających przygodach bardzo szczegółowo opowiadała
moja bliska krewna. Pana, jako amatora wędrówek, powinna zainteresować historia jej
ż
ycia. Ona również nie potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu.
—
Kobiety raczej są domatorkami — zauważył Bede — nawet takie, które w młodych
latach uciekają
z rodzicielskiego domu. Później im to przechodzi.
—
Całkowicie się z tym zgadzam. Moja znajoma była dziwnym wyjątkiem.
—
Widocznie należała do pewnej, nielicznej zresztą, kategorii pań zjawiających się w co
elegantszych saloonach, zwłaszcza w okolicach, gdzie odkryto złoto. Lecz i takie
najczęściej kończą na małżeństwie.
—
Wiem, wiem. Jednak ta, o której wspomniałem, była i jest osobą jak najbardziej
zasługującą na szacunek. Dbała aż do przesady o swe dobre imię. Chce pan o niej
posłuchać? Godzina jeszcze wczesna...
—
Chętnie.
—
Wobec tego... — pomachał ręką kelnerowi krzątającemu się w pobliżu. — Dwie
podwójne whisky i dwie flaszki wody. Ale nie tu. Niech pan przyśle chłopca do mego
pokoju i zapisze na rachunek.
—
Oczywiście — skłonił się kelner. — Pana również na rachunek — zwrócił się do
Bedego. — Szef mi tak polecił.
—
Doskonale.
Marshall podniósł się zza stołu.
—
Zapraszam pana do siebie — powiedział. — Zbyt tu gwarno i zbyt dużo dymu.
Chodźmy.
Przecisnęli się przez rozbawiony, rozgadany tłum gości aż ku schodom. Pusto tu było i
półmroczno. Półmrok panował w słabo oświetlonym korytarzu, zupełna ciemność w
pokoju Marshalla. Bede zatrzymał
się na progu, póki gospodarz nie zapalił naftowej lampy. W smugach jej żółtego blasku
dostrzegł wnętrze pokoju bliźniaczo podobne do tego, który sam zajmował. Różnica polegała
jedynie na dwu wielkich, obitych skórą fotelach. Nie było ich w pokoju Bedego.
Proszę się rozgościć. Za chwilę chłopak przyniesie nam wszystko co potrzebne dla miłego
spędzenia wieczoru, a tymczasem...
Marshall sięgnął do szufladki nocnego stolika i wydobył brązowe drewniane pudełko.
Otworzył i postawił przed gościem.
—- Niech pan spróbuje. Uważam, że są niezłe. A może pan nie pali cygar? Pali pan? To
ś
wietnie. Ja przepadam za cygarami. Proszę nie obgryzać, tu leżą nożyczki, a tu popielniczka.
Rozsiadł się w sąsiednim fotelu.
—
Przyjemnie tak odpoczywać w ciszy. Ustawiczny gwar bardzo mnie męczy, pewnie
dlatego, że tyle godzin spędzam w zatłoczonych wagonach. O ile przyjemniejszą musi być
podróż na końskim grzbiecie! Domyślam się, że pan ma konia. Ja, niestety, nie mogę
korzystać z takiego środka lokomocji, podróż trwałaby
zbyt długo. Zresztą, kiepski ze mnie jeździec.
Zapukano do drzwi, ukazał się chłopak z tacą, dwiema szklankami i aż trzema butelkami.
— Ależ — zdenerwował się Marshall — prosiłem tylko o dwie porcje, nie o całą butelkę.
— Szef kazał przynieść butelkę. Powiedział, że policzy tylko za to, co zostanie wypite.
Księgowy roześmiał się cicho.
— Twój szef jest dobrym handlowcem. A teraz zmykaj!
Gdy drzwi się zamknęły, dodał:
—
Harper przewiduje, że jak przyśle pełną butelkę, to zwrócimy pustą. Chyba się
zawiedzie, jak pan sądzi?
— Na pewno się zawiedzie. Nie lubię przesadzać z alkoholem.
— Słuszny zwyczaj, kochany panie, lecz szklaneczka whisky nikomu nie zaszkodzi. Dolać
wody?
— Proszę.
Bede posmakował, kiwnął głową z aprobatą, sięgnął po cygaro i zapalił.
— No i jak?
— Dawno takiego nie miałem w ustach — pochwalił.
— Kupuję w Topeka u znajomka — poinformował Marshall. — Lecz nie o tym mieliśmy
mówić, a o pewnej pani, która przed laty wędrowała po Kolorado, od samej północy
prawie po samo południe tego kraju. Piękny to kraj.
Bede nie potrafił powstrzymać się od niechętnego pomruku. Dla niego nie mógł być
pięknym kraj, w którym stracił i to, co z sobą przywiózł, i to, co tu znalazł.
— Nie uważa pan, że Kolorado obfituje we wspaniałe krajobrazy?
— Spędziłem tu kilka miesięcy na ciężkiej harówce i na podziwianie przyrody nie miałem
ani czasu, ani chęci.
— Bywa i tak, bywa i tak — zgodził się księgowy. — Praca może być przyjemnością, ale
równocześnie iluż to wrażeń nas pozbawia? No, ale to tylko takie teoretyczne rozważania,
przejdźmy do spraw mojej dziwnej podróżniczki.
Izabela Bird
—
Niech pan sobie wyobrazi osobę, której wzrost nie przekraczał pięciu stóp, raczej
przysadzistą niż szczupłą, o twarzy nie większej od pięści dorosłego mężczyzny, o
wielkich, smutnych oczach. Tak ją ujrzałem po raz pierwszy i równocześnie po raz ostatni,
ale wrażenie przetrwało po dziś, a obraz nie zatarł się w mej pamięci. Chociaż to
wydarzyło się aż siedemnaście lat temu. W innych czasach, wśród innych ludzi. Ileż to
przemian zaszło, drogi panie! Pamięta pan? Taki na przykład Jessie James, przemierzający
prerie. Kto dziś go wspomina? Dziwny typ, rabujący bogatych, aby rozdawać pieniądze
biednym. Na pewno słyszał pan o nim.
— Przepraszam — wtrącił się Bede, w którym nagle obudził się dawny łapacz. — Jessie
został zastrzelony przed ośmiu laty. Rzeczywiście, słyszałem o tej historii, lecz nic o
rozdawaniu pieniędzy biednym. Jessie James był wodzem gangu, krwawym zbrodniarzem i
złodziejem. Skąd ta legenda?
— Nie będziemy się spierać, drogi panie. Może to legenda, może nie legenda. Ludzie
opowiadali...
— Czy spotkał pan chociaż jednego, któremu Jessie napełnił kieszenie?
— Hm... istotnie nie spotkałem.
— Ano, właśnie. Dziwi mnie jak pan, urzędnik bankowy, może czuć sentyment do
człowieka mającego na sumieniu tyle napadów na banki? Ale przecież on się do tego nie
ograniczał. Rabował także podróżnych dyliżansów i pociągów, wcale nie czyniąc różnicy
między bogaczami a biednymi.
— Mogło się tak zdarzyć — odparł księgowy tonem świadczącym, że słowa Bedego wcale
go nie przekonały. — Nie sprzeczajmy się, drogi panie, bo i tak nikt nie rozstrzygnie
naszego sporu. Wracam do mej znajomej. Nazywała się Izabela Lucy Bird. Przybyła do
Stanów w 1873 roku ze Szkocji, gdzie stale mieszkała i stale chorowała. Na bóle krzyża,
na bóle głowy, na bezsenność, słowem, na całą furę przypadłości, które mogą zatruć życie
każdemu. Panna Bird jakoby nabawiła się tych chorób mieszkając w bardzo niezdrowej
okolicy szkockiej wyspy Muli. Pan wie, gdzie leży wyspa Muli?
— Nie mam pojęcia.
— Sprawdzałem na mapie, tak mnie zainteresował gość mej ciotki. Panna Bird była u niej
przez kilka dni zaledwie, lecz później pisywała listy. Z nich dowiedziałem się mnóstwa
szczegółów o osobie, która więcej zwiedziła niż niejeden najzdrowszy mężczyzna. Proszę
sobie wyobrazić, że panna Bird przybyła do San Francisco zawadzając po drodze o Nową
Zelandię, a później o Hawaje. Toż to prawie podróż dokoła świata! Podobno taką poradził
jej lekarz. A wyspa Mul, drogi panie, znajduje się przy zachodnich brzegach Szkocji, na
północy, prawie na tej samej wysokości, co u nas Labrador. Nic dziwnego, że jej klimat
nie zalicza się do najzdrowszych.
— Ta Szkotka musiała pana bardzo interesować — zauważył Bede przymrużając nieco
lewe oko. — Chyba się nie mylę?
— I myli się pan, i nie myli równocześnie — odparł poważnym tonem księgowy. —
Między mną a nią jest prawie dwadzieścia lat różnicy. A poza tym... pannę Bird trudno
zaliczyć do osób zgrabnych i ładnych. To nie wykręt z mej strony, lecz szczera prawda.
Moje zainteresowanie dla niej zrodziło się znacznie później. Dopiero wówczas gdy ciotka
w przystępie dobrego humoru zaczęła mi opowiadać o przygodach Izabeli Bird w czasie
wędrówki po Kolorado. Bardzo lubię słuchać o przygodach, siedząc w fotelu i paląc
cygaro. Jak już powiedziałem, panna Bird, przybyła do San Francisco w sierpniu 1873
roku. Wsiadła do pociągu i udała się najpierw do Cheyenne w Wyomingu, później do
Greeley w Kolorado.
— Czegóż tu szukała?
— Myślę, że po prostu jedynie przygody, najprawdziwszej przygody. Opowiadano jej
cuda o przyrodzie i klimacie Estes Park. Słyszał pan o Estes Park?
— Nigdy.
— Gdzież pan się do tej pory obracał?
— Pół swego życia spędziłem na południu, do Kolorado trafiłem po raz pierwszy.
—
Rozumiem. Estes Park to piękna dolina o powierzchni kilku tysięcy hektarów,
położona na wschód od Greeley lub na północo-wschód od Denver. Pierwszym
gospodarzem tej doliny był niejaki Joel Estes, który w połowie 1860 roku gdzieś wy
wędrował i więcej o nim nie słyszano. W roku 1873 w Estes Park gospodarzył Griffith
Evans, emigrant przybyły aż z Walii. Przez Estes Park przepływa rzeczka Big Thompson,
lecz jej głęboki kanion jest nie do przebycia. Jedyna droga wiedzie przez parów
Mugginsa. Tam zbudował sobie ranczo Jim Nugent, przezwany Górskim Jimem, człowiek
cieszący się okropną opinią. Mówiono o nim, że co pewien czas dostaje ataków szału,
przyjeżdża do Denver i rozrabia. Pannę Bird poinformowano o tym wszystkim. Inna
kobieta w takiej sytuacji na pewno zrezygnowałaby z przejażdżki, ona wręcz przeciwnie.
Postanowiła poznać Jima Nugenta. Teraz już wie pan tyle samo, co i ja.
— Odważna osoba z tej panny Bird albo może...
rozpaskudzona życiem i szukająca tak zwanych mocnych wrażeń?
Marshall lekko wzruszył ramionami.
—
Sam się nad tym wielokrotnie zastanawiałem.
Rozpaskudzona życiem to ona raczej nie była, lecz odwagi istotnie jej nie brakowało. Nigdy
nie czuła strachu wobec ludzi cieszących się złą opinią. Wiem, bo sam widziałem, że w
fałdach sukni nosiła wielostrzałowego colta, i ręczę panu, że nie mdlała, jak inne panie, na
huk broni palnej.
Do Greeley panna Bird przyjechała z listem polecającym od byłego gubernatora
terytorium Kolorado, pana Hunta, otrzymanym jeszcze w Cheyenne. Wówczas to poznała ją
moja ciotka, no i ja, bo akurat przez kilka tygodni u ciotki mieszkałem. Pamiętam, że panna
Bird narzekała na upał, na czarne muchy i na pluskwy, które nie dały jej spać w pensjonacie
pani Graham. Greeley było w tamtych czasach okropną dziurą, za to okolica... Gdy się
spojrzało ku zachodowi, wzrok napotykał bezkresne płaszczyzny, prawdziwe morze
falujących traw. W czystym jak kryształ powietrzu ostro rysowały się wyniosłe grzbiety naj-
bliższego pasma Gór Skalistych, zwanego Front Rangę, a za nim jeszcze wyższy szczyt
Longs Peak.
Panna Bird kochała się w koniach, lubiła jeździć, lecz jazda sposobem damskim
przyprawiała ją o dotkliwe bóle krzyża. Nabyła więc tureckie szarawary, aby móc siedzieć
okrakiem. Na tych szarawarach, spadających na buty śmiesznymi falbankami, nosiła spód-
nicę, aby nie razić ani męskich, ani kobiecych oczu. W Greeley jednak próżno usiłowała
nabyć wierzchowca. Ruszyła, więc na północny zachód, do Collins, wozem przypadkowo
wracającym w tamte strony. Z Collins, jak pisała do mej ciotki, „melancholijny młodzian"
zawiózł ją powozikiem poprzez prerię do Namaqua i dalej, aż do kanionu rzeki Big
Thompson. Tam przekazał ją Tomaszowi Chalmers, mieszkającemu w pobliżu. Panna Bird
pisała z oburzeniem do mej ciotki, że Chalmers nawet nie zaprosił jej do swej chaty, lecz na
nocleg przeznaczył otwarty szałas. Na szczęście noc była ciepła. Chalmers twierdził, że
ś
wietnie zna drogę do Estes Park, wiodącą dokoła północnej strony kanionu. Następnego
dnia pożyczył pannie Bird konia tak chudego, że przypominał szkielet, i powiódł ją ku Estes
Park. Po trzech dobach włóczęgi straszliwymi bezdrożami wrócili nie osiągnąwszy celu.
Chalmers okazał się samochwałem nie mającym pojęcia, w jaki sposób tam dotrzeć.
Rozzłoszczona panna Bird (trudno się jej dziwić) następnego dnia skorzystała z napotkanego
wozu jadącego do Longmont. Dwudziestodwumilowa podróż przez rozgrzaną słońcem
prerię, bez skrawka cienia, do reszty zużyła siły podróżniczki. Po przybyciu do Longmont
zatrzymała się w miejscowym hotelu. Wróciły jej wszystkie przypadłości, na jakie cierpiała
w Szkocji: bóle głowy, zapalenie oczu i uczucie krańcowego wyczerpania.
Przy kolacji oświadczyła właścicielowi hotelu, że rankiem musi w jakikolwiek sposób
dostać się do Denver, aby zdążyć na pociąg jadący do Nowego Jorku. Miała już zupełnie
dosyć podróży po Ameryce. Opowiedziała również, jak Chalmers pobłądził, jak ona sama
ź
le się czuje w tym nie do zniesienia klimacie. Właściciel oburzył się, stwierdził, że klimat
tutejszy jest idealny i wszyscy się nim zachwycają. Dodał jeszcze, że Estes Park to raj na
ziemi i byłoby wstyd stracić taką okazję. Po czym odszedł, lecz wrócił po paru minutach
zawiadamiając, iż dwu młodych ludzi przed chwilą przybyło do Longmont, że jutro ruszają
do Estes Park i chętnie ją zabiorą.
Panna Bird noc spędziła bezsennie, niepokojona nerwobólami, lecz rankiem jakoś to jej
przeszło. Zdecydowała się jechać.
— Skąd pan o tym tak dokładnie wie? Wygląda na to, jak gdyby towarzyszył pan tej
damie.
— Cóż znowu! Po prostu ciotka pokazywała mi listy panny Bird. Wszystko w nich zostało
opisane z zadziwiającą drobiazgowością, aż do przesady...
Bede tylko pokiwał głową, co mogło oznaczać zarówno wiarę, jak i niewiarę w słowa
Marshalla, lecz nic nie powiedział.
—
Izabela Bird wynajęła konia, a gdy wskoczyła na siodło, zaraz poczuła się lepiej.
Zabrała z sobą pa- kuneczek z niezbędnymi przedmiotami, a nawet parasolkę, którą powiesiła
na łęku siodła.
Trójka wędrowców, przejechawszy spieczoną słońcem prerię, opuściła się w głąb
cienistego kanionu rzeczki Vrain. Stamtąd ruszyła ku strumieniowi Little Thompson, a
późnym popołudniem dotarła do parowu Mugginsa, gdzie mieszkał Jim Nugent.
Ujrzeli prymitywną, poczerniałą chatę, stojącą na polanie, między krzakami dębiny.
Poprzedzany przez szczekającego psa ukazał się jej właściciel. Izabela Bird opisała go
bardzo dokładnie. Był tęgim mężczyzną średniego wzrostu. Na głowie nosił zniszczoną
czapkę, a jego szary myśliwski strój wisiał prawie w strzępach. Za szarfą, którą się przepasał,
tkwił myśliwski nóż w pochwie, a z kieszeni kurty sterczał rewolwer. Na nogach miał
prymitywne mokasyny z końskiej skóry.
Panna Bird oceniła jego wiek na czterdzieści pięć lat. Pisała, że sądząc z rysów twarzy,
musiał być niegdyś wyjątkowo przystojny. Zwróciła uwagę na gładko ogolone, oblicze, na
wąsy, na brązowe włosy w zaniedbanych puklach spadające spod czapki aż na kark.
Podszedł, ukłonił się i zapytał grzecznym tonem, czym może służyć.
Poprosiła go o wodę. Przyniósł ją w pogiętym blaszanym kubku przepraszając, że nie
może podać ładniejszego naczynia. Panna Bird stwierdziła wówczas, że Jim Nugent
wysławia się poprawnie, że jego maniery są eleganckie i że to wszystko razem jakoś nie pa-
suje do opinii, z jakiej słynął w okolicy. Podczas rozmowy z samotnikiem dostrzegła kilka
łapek bobrzych, które suszyły się przed chatą. Zagadnęła, gdzie je zdobył. Natychmiast
poprosił o ich przyjęcie. Na pamiątkę spotkania. Ponieważ słońce chyliło się ku zachodowi,
ruszyli dalej. Jim Nugent jakoby krzyknął za odjeżdżającymi: „Pani nie jest Amerykanką,
tylko moją rodaczką. Poznałem po głosie. Mam nadzieję, że pani nie odmówi mi
przyjemności złożenia jej wizyty".
Przejechawszy parów Mugginsa wędrowcy ujrzeli leżącą niżej dolinę. Tworzyła ją
nieregularna niecka, przez którą przepływał strumień. Dokoła dźwigały się górskie szczyty o
fantastycznych kształtach, a wśród nich najwyższy, Longs Peak. W zachodzącym słońcu
woda w strumieniu mieniła się krwawo, a szczyt gorzał purpurą.
Izabela Bird napisała do mej ciotki, iż nigdy i nigdzie dotąd nie oglądała czegoś równie
pięknego.
Nasyciwszy oczy widokiem, ruszyli szybko i po przybyciu prawie mili wjechali do Estes
Park. Gospodarstwo Griffith Evansa leżało tuż przy małym, niebieskim jeziorku. Rozmiar
posiadłości zadziwił Izabelę. Ujrzała bowiem cztery pięknie się prezentujące chaty,
otaczające w dużym promieniu dom centralny, największy. Dalej znajdowały się dwa corrale
dla koni, budynek mleczarni, gromada krów czekających na udój oraz w odległości chyba
mili, setki sztuk bydła.
W tej głuszy i dziczy widok tak dostatniego gospodarstwa zaskakiwał każdego przybysza.
Griffith Evans wybiegł ze środkowego budynku powitać gości. Powiedział pannie Bird, iż
może zamieszkać w chacie stojącej najbliżej jeziorka, za opłatą ośmiu dolarów tygodniowo,
łącznie z wyżywieniem i prawem używania koni do spacerów. Nieco później Izabela
poinformowała moją ciotkę, że Evans spodobał się jej pomimo mocnej woni bourbona,
bijącej z jego krzaczastej brody. Po kilku dniach dowiedziała się od gospodarza, że nabył on
wszystkie budynki za niewielką sumę w roku 1867, na rok wcześniej nim Jim Nugent
wzniósł swą chałupę w parowie Mugginsa. Ja osobiście uważam to za bajkę. Estes zniknął z
doliny w roku 1860, komu więc płacił Evans? Najprawdopodobniej objął w posiadanie
budynki będące własnością niczyją. I Evans, i Nugent byli hodowcami bydła. Nie cierpieli
się wzajemnie. Trochę dlatego, że współzawodniczyli z sobą jako przewodnicy turystów,
częściowo dlatego (jak Evans wyznał pannie Bird), że Nugent jakoby czynił jego
siedemnastoletniej córce nieprzystojne propozycje.
Izabela Bird napisała w jednym z listów, iż kiedyś nocą słyszała, jak Evans wrzeszczał w
swej chacie: „Jim, ja cię zastrzelę!"
Izabela Bird zamieszkała nad jeziorkiem i starała się na swój sposób być użyteczna.
Zaopatrzona w podręczną apteczkę, wydzielała Evansowi porcje lekarstwa mającego
neutralizować skutki pijaństwa, pomagała gotować posiłki, a wieczorami, dla rozrywki
innych (u Evansa przebywało wówczas dziewięć osób) grywała na fujarce zrobionej z
trzciny. Ranki upływały jej na nauce karmienia bydła, a lekcji udzielali dwaj pastusi Evansa.
Poza tym przyjmowała codzienne wizyty Jima Nugenta. Pisała, że jest on wesołym i dow-
cipnym towarzyszem, na pewno wykształconym, znającym światową literaturę. Nugent
wtajemniczył ją w swą przeszłość. Wspomniał o swym urodzeniu w Montrealu, o ojcu-
Irlandczyku, który służy jako wysoki rangą oficer w brytyjskiej armii. Zwierzył się również
ze starego romansu z siedemnastoletnią dziewczyną, który to romans zakończył się ponuro i
wpędził go w pijaństwo.
— Cóż to takiego było? — zainteresował się Bede.
— Nie wiem. Panna Bird nic więcej na ten temat nie napisała. Albo Nugent nie
powiedział jej wszystkiego, albo też zachowała dyskrecję.
— Szkoda — westchnął Bede, którego rozwlekła opowieść Marshalla poczynała nieco
nużyć.
—
Potrafię tylko tyle powiedzieć, iż ten Jim Nugent, jeśli to prawdziwe nazwisko,
pracował w Kanadzie jako nauczyciel. Później rzucił nauczanie i został traperem na
usługach Hudson's Bay Company. Szybko mu się to znudziło, więc powędrował do
Stanów, zaciągnął się do armii jako wywiadowca. Brał udział w walkach z Indianami.
Wyjątkowo niespokojny typ, jak sądzę, albo też... miał coś na sumieniu, co go zmuszało
do ciągłej zmiany miejsca pobytu. Tak podejrzewam. No i wreszcie ukrył się w parowie
Mugginsa, jak to się mówi: na końcu świata. Był na pewno człowiekiem wykształconym,
panna Bird nie 'mogła się mylić, zbyt jest na to inteligentna. Zresztą pisała, że Nugent
deklamował jej swoje wiersze, przeważnie poświęcone dawnej miłości. Innego znowu
dnia odtworzył swe spotkanie z szarą niedźwiedzicą. Bardzo obrazowo opowiadał, jak to
pies wypłoszył z groty grizzli z małymi, jak później, przerażony, uciekł do swego
Hudson's Bay Company — Kompania Handlowa Zatoki Hudsona, działająca na terenie
Kanady poprzez sieć swych faktorii i agentów.
pana, a rozwścieczone zwierzę pognało za nim. Nugent zdążył aż czterokrotnie strzelić, lecz
nie powstrzymał napastnika. Niedźwiedzica dopadła strzelca, pogryzła mu lewą rękę, urwała
jeden palec, podrapała szyję i twarz. Nugent wówczas zemdlał. Chyba to właśnie go ocaliło.
Podobno niedźwiedzie nie ruszają ludzkich zwłok, a Jim wyglądał jak trup. Słyszał pan o
tym?
— Nic a nic. Nie jestem myśliwym.
— Jednak tak się zdarzyło. Gdy ranny odzyskał przytomność, spostrzegł, że leży w kałuży
krwi. Niedźwiedzicy nie było. Wówczas zdołał wspiąć się na grzbiet swego muła i
przejechać aż osiem mil. Na swe szczęście przypadkowo spotkał lekarza.
— Nie wie pan, jak ten lekarz się nazywał?
— Nie.
— Pytam, bowiem i ja niedawno spotkałem takiego wędrującego lekarza, może to ten
sam?
— Leczył pana?
— Nie było potrzeby.
— Z Jimem była potrzeba. Proszę sobie wyobrazić, że ten doktor zeszył mu aż
pięćdziesiąt ran. Trzeba końskiego zdrowia, aby coś takiego wytrzymać. Jednak Jim miał
tak pociętą skórę na twarzy, że na prawe oko zaniewidział. Pannę Bird bardzo wzruszyło to
opowiadanie.
Innego dnia zaczął ją namawiać na wspinaczkę wysokogórską na Longs Peak. Ten szczyt
widać było z Estes Park i Izabela poczęła marzyć o wycieczce we dwójkę. Po wielu
rozważaniach doszła do wniosku, że jednak będzie stosowniej powędrować większym
gronem.
Namówiła na wyprawę obu młodzieńców, z którymi przyjechała. W końcu września cała
czwórka, zaopatrzywszy się w żywność i derki, ruszyła konno w daleką drogę. Widział pan
kiedy Longs Peak?
—
Może tak, może nie — odparł flegmatycznie Bede. — Oglądałem tyle już szczytów, że
wszystko mi się pokręciło w głowie.
—
Szkoda. To piękna góra. Bardzo wysoka, ponad czternaście tysięcy stóp. Wyobraża pan
sobie taki ogrom?
Bede coś tam mruknął, co od biedy można było uznać za odpowiedź twierdzącą.
— Do wysokości jedenastu tysięcy stóp — mówił Marshall — zbocza porasta pierwotny
las, powyżej jest już tylko nagi granit, porznięty przepaścistymi rozpadlinami, skalnymi
półkami i rumowiskiem potężnych głazów. Podobno znajdują się tam liczne jeziorka,
wiecznie zamarznięte bagna i zasypane śniegiem wąwozy. Rozrzedzone powietrze bardzo
utrudnia oddychanie.
— Pan tam był? — zdumiał się Bede.
— Nie, nigdy. Ale, jak już wspomniałem, listy, które przesyłała Izabela Bird do mej
ciotki, były niesłychanie szczegółowe w opisach, powiem: precyzyjne, to najlepsze
określenie. Czytałem je jak najciekawszą książkę o przygodach podróżników, czytałem po
kilka razy, a pamięć mam, nie chwaląc się, znakomitą.
— Wyznam, iż nie pojmuję, po co ludzie gramolą się na górskie szczyty? Po to, żeby z
nich schodzić?
— Ha, natura ludzka jest wielce skomplikowana. Niektórzy szukają przygód i
niebezpieczeństw. Czy pan wie, iż do tej pory dwadzieścia jeden osób przypłaciło życiem
próbę zdobycia wierzchołka Longs Peak? Lecz innych to nie odstrasza. Sądzę, że i pan,
gdyby mu zaproponowano...
— Co to, to nie! — wykrzyknął Bede. — To nie ma żadnego sensu.
—
Jednak panna Bird uznała, że ma to jakiś sens. Już o zmroku cała czwórka, ciągle
konno, osiągnęła
granicę lasów. Obozowali w sosnowym, zagajniku. Nazajutrz wstali ze wschodem słońca, a
po śniadaniu ruszyli dalej. Po osiągnięciu dwunastu tysięcy stóp wysokości pozostawili
konie. Z wielkim trudem dobrnęli do miejsca, w którym nierówna, naturalna ścieżka ciągnęła
się na przestrzeni kilkuset stóp między skalnymi zwaliskami, aż do granicy głębokiego paro-
wu. Odtąd należało wędrować wąziutką półką skalną, biegnącą tuż nad przepaścią. Izabela
Bird była już niezdolna do dalszego marszu. Wtedy Jim Nugent przywiązał ją do siebie liną i
ciągnął. Ślizgając się, chwiejąc na nogach, dysząc z wyczerpania i z braku powietrza, z
bijącym sercem i bolącymi płucami (jak to sama opisała) dobrnęła do bezpieczniejszego
miejsca. Stamtąd już widać było sam czubek góry.
Teraz czwórka wędrowców, pełznąc, czołgając się, przystawała co chwila dla nabrania
oddechu. Ta wspinaczka trwała ponad godzinę. Wreszcie osiągnęli szczyt na pół żywi ze
zmęczenia. Była to akrowej powierzchni płaszczyzna kamieni, otoczona urwistymi
zboczami. Miejsce ponure, z którego szybko się wycofali. Lecz zejście wcale nie było
łatwiejsze. Panna Bird przewróciła się parokrotnie, a przez część drogi Jim po prostu niósł ją
na plecach. W końcu dobrnęli do postoju koni, wskoczyli na siodła i już szybko dojechali do
poprzedniego obozowiska w sosnowym lasku. Rozpalono ognisko, spożyto wieczerzę.
Gdy dwaj młodzi uczestnicy wyprawy, bardzo utrudzeni, zasnęli, Izabela długo jeszcze
gawędziła z Nu-gentem. W jednym z listów wspomniała, iż Jim opowiadał jej dzieje swej
młodości, śpiewał ballady, a później się jej oświadczył. Izabela Bird napisała, iż tylko przez
pięć minut wierzyła w szczerość tego wyznania, lecz swą wiarę uznała za zarozumiałość
niewybaczalną kobiecie w jej wieku. Jednak według opinii mej ciotki, a kobiety na tych
sprawach znają się lepiej od mężczyzn, panna Bird zupełnie poważnie myślała o poślubieniu
Jima Nugenta, lecz zdecydować się na taki krok nie potrafiła. Jej opinia o Nugencie
zmieniała się chyba co parę dni. Raz nazywała go w swych listach człowiekiem budzącym
strach, nawet łotrem, kiedy indziej dżentelmenem.
W kilka dni po powrocie do Estes Park, miotana sprzecznymi uczuciami, nagle
zdecydowała się na wyjazd. W towarzystwie jednego z turystów opuściła Park i przybyła do
Longmont, gdzie zatrzymała się w hotelu „St. Vrain". Nazajutrz wczesnym rankiem
samotnie ruszyła konno na południe, szlakiem wiodącym przez pustą prerię, do Denver.
Trzeba przyznać, iż odwagi jej nie brakło. Wątpię, czy nawet dziś, gdy bezpieczniej już jest
w tym kraju i po drogach nie krążą bandyci czyhający na samotnych podróżnych,
jakakolwiek kobieta zdecydowałaby się na przebycie trzydziestu mil pustkowi, z koniem
jako jedynym towarzyszem.
Jednak do Denver dotarła bez przeszkód i pierwszą noc spędziła u krewnych Gryffitha
Evansa. Moja ciotka podejrzewa, że Izabela udała się do Denver, aby zasięgnąć języka o
Jimie. Dlatego właśnie tam nocowała, lecz chyba tą drogą nie dowiedziała się nic dobrego o
Nugencie. Oczywiście, to tylko przypuszczenia.
Już nazajutrz śniadanie jadła w towarzystwie pana Hunta, byłego gubernatora terytorium
Kolorado. Miała zamiar wybrać się pociągiem do miejscowości Colorado Springs, lecz Hunt
zapewnił ją, iż jest to bardzo łatwa wycieczka, a z wyżyn końskiego grzbietu lepiej można
podziwiać krajobrazy.
Szlak z Denver do Colorado Springs liczy sobie osiemdziesiąt mil, a był wówczas tak źle
oznakowany,
ż
e panna Bird dwukrotnie zmyliła drogę. Korzystając z gościny poleconych jej przez Hunta
ranczerów i farmerów, dotarła wreszcie w ciągu pięciu dni do Colorado Springs.
Początkowo miała zamiar pobyć tu dłużej, lecz (jak wzmiankowała w kolejnym liście)
dręczył ją niepokój o pozostawionych w Estes Park znajomych, no i... Jima Nugenta. Zdaje
się, że to ostatnie zadecydowało o powrocie. Wybrała się do Denver nieco inną trasą i znacz-
nie dłuższą od poprzedniej, chyba o kilkadziesiąt mil, jeśli nie więcej. Proszę pomyśleć,
drogi panie, osoba bawiąca po raz pierwszy w tym kraju, nie ciesząca się mocnym zdrowiem,
ryzykuje samotną, daleką wędrówkę! Przyzna pan, iż taka osoba jest godna podziwu.
—
Być może — przytaknął Bede dość wstrzemięźliwie. — Ona świetnie pasowała do
tego Jima Nugenta.
Ja za skarby świata nie chciałbym mieć żony szukającej guza po jakichś diabelskich
pustkowiach. Pewnie się z tym Nugentem dogadała? Nie?
Marshall uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Można dolać? — zapytał.
Bede podsunął pustą szklankę.
—
Jest pan bliski prawdy — powiedział księgowy — ale tylko... bliski. Bo prawdą jest, że
Izabela Bird, spiesząc do Estes Park, zastanawiała się, czy byłaby dobrą żoną dla człowieka,
który przez czterdzieści dwa lata żył na odludziu zupełnie sam, niezależny. Tak pisała.
Oczywiście, to przesada. Oczywiście, w swym dziecięcym okresie Nugent musiał mieć
jakichś opiekunów, więc nie sposób mówić aż o czterdziestu dwu latach jego niezależności.
Lecz mniejsza z tym.
W połowie października panna Bird po raz drugi zawitała do parowu Mugginsa. Już
zmierzchało, a w oknach chaty nie zauważyła światła. Pomyślała, że Nugent stąd odszedł na
zawsze. Jednak w kilka minut później usłyszała szczekanie psa, a w chwilę potem ukazał się
jego pan na koniu. Podobno szalał z radości na jej widok. Odprowadził ją do granic Estes
Park, w którym Izabela zajęła swój dawny domek. Odtąd widywała się z Jimem codziennie.
Po tygodniu udali się we dwójkę obejrzeć żeremia bobrów. Jim jakoś stracił humor.
Jechał w posępnym milczeniu, bijąc często swego wierzchowca i zmuszając go do
wariackiego galopu. Wreszcie podjechał do swej towarzyszki i nieoczekiwanie oświadczył,
iż jest ona pierwszą od wielu lat osobą, która traktuje go jak człowieka. Powiedział również,
ż
e kiedy odjechała, zdał sobie sprawę, jak bardzo się do niej przywiązał, i ta myśl go zabija.
Takie wyznanie bardzo przeraziło słuchaczkę. Napisała do mej ciotki, że Jim jest
mężczyzną, którego każda kobieta może pokochać, lecz żadna zdrowa na umyśle nie poślubi.
—
Chyba miała rację — wtrącił Bede. — Ten Nugent wygląda na kiepskiego wariata. Ale
ona — zastanowił się chwilę — wcale nie lepsza. Nie potrafiła zdecydować się.
—
Prawda, drogi panie, lecz trudno się temu dziwić. Jim był niezłą partią, jak to się
potocznie mówi. Miał ziemię, czterdzieści sztuk bydła i corocznie zdobywał kilkadziesiąt
sztuk cennych futer. Lecz równocześnie jakby ostrzegał pannę Bird przed zbyt pochopną
decyzją. Sam o sobie twierdził, że jest potworem, i prosił, aby nie próbowała go zmienić.
Tak więc zamiast rozmowy o małżeństwie panna Bird usłyszała o rzeczach okropnych. W
zdenerwowaniu oświadczyła, że dość ma tego. Rozstali się bez słowa. Lecz już następnego
dnia Jim przybył do Estes Park, nieco pijany, i zaprosił pannę Bird na wycieczkę.
— Odmówiła?
—
Gdzie tam. Pojechali! Podobno przez cały czas Jim był lodowato grzeczny, co wcale
nie spodobało się jego towarzyszce. Przez następne dwa dni Jim nie odwiedzał Izabeli.
Rozżalona, poczęła się szykować do ostatecznego odjazdu. Tę decyzję umocniła
informacja udzielona przez przebywających na miejscu turystów, że widzieli Jima, jak
tamtędy przejeżdżał. A więc umyślnie jej unikał. To stało się przysłowiową kroplą, jaka
przepełniła dzban goryczy. W porywie gniewu napisała krótki liścik do Jima, w którym
zawiadamiała, że nie życzy sobie dalszej znajomości. I co później nastąpiło, jak pan sądzi?
—
Och, to jasne. Poprosiła Evansa lub kogokolwiek innego, aby doręczył list adresatowi.
—
Nie zgadł pan, chociaż rozumuje logicznie. Panna Bird osiodłała konia i pogalopowała
do parowu Mug-ginsa, aby swe pismo wręczyć osobiście.
Bede, który akurat pociągnął ze szklaneczki głębszy łyk, aż się zakrztusił.
—
Widać — zauważył wesoło, pokasłując jeszcze — wcale z nim nie chciała skończyć.
—
Na pewno. Proszę sobie wyobrazić, że w drodze spotkała Jima. Wręczyła mu list.
Podziękował i nie czytając schował pismo do kieszeni. Później, jakby nic nie zaszło,
mówił, że się przeziębił, ale gdy poczuje się lepiej, przyjedzie. Przyjechał już następnego
dnia, a o liście nie było mowy. O rozstaniu również
—
Przedziwna historia — mruknął Bede.
—
Bardzo zawikłana — dodał Marshall. — Sądzić wolno, iż ta dziwna para jakoś się
pogodziła, bo panna Bird nabrała humoru i chęci do życia. W Dzień Dziękczynienia
upiekła parofuntowy placek dla gości w Estes Park, a później zajęła się opisaniem swej
wyprawy na Longs Peak, w czym pomagał jej Jim. Taka sielanka trwała jednak tylko
tydzień. Coś tam musiało zajść między nimi, o czym Izabela Bird już nie wspomniała, bo
nagle zdecydowała się wyjechać. I decyzji swej już nie zmieniła.
Do chaty Jima odprowadził ją Evans, do Namaqua sam Jim Nugent. O czym ze sobą w
drodze rozmawiali, historia milczy. W Namaqua rozstali się ostatecznie. Izabela Bird
wsiadła do dyliżansu, dotarła szczęśliwie do Greeley, gdzie złapała pociąg zdążający do
Nowego Jorku. I tak się to skończyło, drogi panie. Dodam jeszcze, że panna Bird w roku
1879 wydała książkę pod tytułem „śycie pani w Górach Skalistych". Czytałem ją. O Jimie
Nugencie niewiele w niej, nawet nie ma połowy tego, co opowiadała mi ciotka.
— A co z tym Jimem? Nie wie pan?
—- To jednak dramatyczna historia. Słyszałem, że w czerwcu 1874 roku został
postrzelony z dubeltówki przez Evansa. Jakoby Evans działał w obronie własnej i sąd go
uniewinnił. Jim Nugent, ciężko ranny, przewieziony do szpitala w Fort Collins, zmarł po
trzech miesiącach.
—
A ona? Dowiedziała się o tym?
— Tak. Bawiła wówczas w Europie, w Szwajcarii. Pisała do mej ciotki, kto chce niech w
to wierzy, że w hotelu ukazał się jej duch Jima. Ukłonił się, powiedział: „żegnaj", i
zniknął.
— Brrr — wstrząsnął się Bede. — Proszę mi jeszcze dolać. Cóż za ponura historia.
— Na pewno niewesoła. Co pan sądzi o tej dziwnej kobiecie?
Bede lekko wzruszył ramionami:
— Byłoby lepiej dla niej i dla innych, gdyby urodziła się mężczyzną. Pewnie została starą
panną do końca życia.
—
Otóż nie! Pisała do mej ciotki najpierw z Japonii, a później ze Szkocji donosząc, iż
wyszła za mąż. I to była ostatnia od niej wiadomość. Co robiła dalej, nie wiem.
Wspominam ją często jako dzielnego człowieka i jedynego westmana w spódnicy.
—
Być może. Co do mnie, nie chciałbym spotkać podobnej kobiety.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że nie potrafiłbym przewidzieć jej postępowania. Takie osoby są zwykle
niebezpieczne. Uważam, że Jim Nugent przez nią zginął.
—
Cóż znowu?!
—
A tak. Gdyby z nim została, nie włóczyłby się, lecz siedział w chałupie.
—
Lecz Evans zastrzelił przecież Jima dlatego, że przyszedł się zalecać do jego córki.
Tak mi opowiadano.
—
Właśnie! — wykrzyknął Bede. — Gdyby Jim miał żonę...
—
Nie będziemy się spierać, co byłoby, gdyby... No, wypijmy za naszą znajomość.
Szkoda, że taka krótka. Jutro o świcie ruszam stąd.
—
Kiedy się pan znowu pojawi w Goodyear?
—
Któż odgadnie? Za pół roku, za rok...
Opróżnili szklaneczki, uścisnęli dłonie, powiedzieli:
„
do zobaczenia", nie wierząc ani przez sekundę, że się kiedykolwiek spotkają.
Bede wrócił do swego pokoju z lekkim szumem w głowie. Spał niespokojnie, budził się
parokrotnie, spocony z przerażenia. Śniła mu się Izabela Bird wymachująca potężnym
coltem i grożąca śmiercią, jeśli natychmiast się z nią nie ożeni. Później ujrzał ducha
Nugenta, okropną postać jednookiego ślepca.
Dopiero nad ranem, gdy wyparowała z niego resztka whisky, Bede zapadł w ciężki jak
kamień sen.
Wymarły dom
Obudził się późno. Słońce świeciło wprost w okno jego pokoju. Zerwał się z łóżka, ubrał,
umył, ogolił i pognał na dół.
Senną ciszę saloonu mąciło tylko podreptywanie kelnera. Kto miał wypić lub zjeść,
uczynił to już wcześniej, a następnych gości należało się spodziewać dopiero w późnych,
popołudniowych godzinach.
Bede usiadł przy stoliku, a gdy kelner podbiegł truchcikiem, zapytał:
—
Czy pan Marshall wyjechał?
—
Tak proszę pana. Dziś rano o szóstej, pociągiem do Denver.
—
Szkoda — westchnął Bede, nie wiadomo dlaczego miał nadzieję, że księgowy odłoży
swój wyjazd.
Pomyślał, iż odtąd nawet nie będzie miał z kim porozmawiać w tej przeklętej dziurze.
—
Co mam podać? Może jajka na szynce?
—
Nie, nie chcę mięsa. Dzbanek kawy, mleko, chleb i masło.
—
Tak jest, proszę pana. Natychmiast przyniosę.
Bede pogrążył się w posępnej zadumie. Nie zauważył, że przy sąsiednim stoliku zasiadł
spóźniony gość w szarej kapocie i wytłuszczonym kapeluszu na głowie. Myślał. Czy ma
zwrócić się do szeryfa z zapytaniem o listy gończe? Lecz istniał powszechny zwyczaj
wywieszania takich zawiadomień w miejscach uczęszczanych przez mieszkańców. Na
przykład na budynkach szeryfówek, na stacjach kolejowych... Trzeba sprawdzić. Jeśli jednak
listów nie będzie... To co? Jaka szkoda, że Marshall wyjechał! On miał w jednym palcu
wszystkie informacje o ludziach tego miasteczka i o ich interesach. Należało go o to wczoraj
zapytać, zamiast wysłuchiwać niesamowicie długiej historii życia jakiejś starej panny. A Jim
Nugent... zdobył ziemię, chałupę i czterdzieści sztuk bydła!
„
I ja mógłbym posiadać to samo... Wystarczyło pobyć nieco dłużej w Meksyku, a nie
włóczyć się po górach San Juan. śebym ja ich jeszcze kiedyś spotkał... — pomyślał o
bandziorach ze złotodajnej dolinki. — Dobrze zapamiętałem te gęby".
—
Tu kawa, a tu mleczko. Chleb i masełko.
—
Ś
wietnie — mruknął Bede wracając do rzeczywistości.
Kawa okazała się znakomita, mleko bez zrzutu, chleb jeszcze ciepły, Bede wspomniał swą
głodówkę sprzed dwu dni i zaraz mu wrócił humor. Przynajmniej teraz nic podobnego mu
nie groziło. Przez kilka lub nawet kilkanaście dni. Martwienie się na zapas nie ma sensu.
Więc jadł i pił w ciszy prawie pustej sali. Dopiero jakieś dziwne odgłosy skłoniły go do
przerwania posiłku. Zerknął na sąsiedni stolik.
Kelner zwijał się jak w ukropie, więc samotny gość, siedzący w pobliżu, już pokrzepiał się
mięsem, piwem i whisky. Mlaskał przy tym (zupełnie jak świnia!) i siorbał w sposób tak
obrzydliwy, iż Bedego opuściła połowa ochoty do jedzenia. Widział, jak tamten, nie uznając
widelca, pakował do ust kawały wołowiny przy pomocy noża, a później wciągał w siebie
piwo z okropnym gulgotem, zupełnie jak słoń, którego kiedyś Bede oglądał na arenie
wędrownego cyrku. Teraz przypomniał sobie, jak bardzo musiał uważać siedząc przy stole
seńora Gonzalesa w dalekim Meksyku. Lecz nigdy, nawet gdy był sam, nie jadł nożem ani
nie mlaskał tak obrzydliwie.
„A cóż to za dziki człowiek! — pomyślał. — Zwrócić mu uwagę czy przesiąść się dalej?"
Nagle dostrzegł panią Harper. Dzisiaj ubrana była na niebiesko. Tkwiła za bufetem i
wydało się Bede-mu, iż spogląda na niego. Jednak pomylił się. Gdy po kilku minutach
opuściła swój posterunek, skierowała swe kroki wcale nie do Bedego, lecz do głośnego są-
siada.
— Panie Pond — powiedziała — pociąg do Colorado Springs odjeżdża o jedenastej. Ma
pan zaledwie pół godziny czasu.
— Ach... nie przypuszczałem, że jest tak późno. Bardzo dziękuję, pani Harper.
Kiwnęła mu głową i podeszła do Bedego.
— Jest pan zadowolony z obsługi?
Głos miała przyjemny, lecz ton tego głosu był zadziwiający. Bowiem pytanie zabrzmiało
tak jak stwierdzenie, i to stwierdzenie nie znoszące sprzeciwu.
— Bardzo jestem zadowolony.
— Cieszę się z tego.
Wygląd jej twarzy nie świadczył jednak o jakiejkolwiek radości. Raczej o tym, iż zła czy
dobra obsługa mało ją obchodzi. Spojrzała na Bedego wzrokiem, który — jak mu się wydało
— przewiercił go na wylot, i odeszła.
Tymczasem człowiek w szarej kapocie i wytłuszczonym kapeluszu pospiesznie ładował do
ust kawały mięsa, a gdy uporał się z ostatnim, już na stojąco wlał w siebie resztkę piwa i
wybiegł z lokalu.
„
Co ją u licha, obchodzi, czy on zdąży na pociąg, czy nie? — zastanawiał się Bede. — A
może ma jej
załatwić jakiś sprawunek? Lecz wczoraj wieczorem kazała temu kapitanowi o śmiesznym
nazwisku wyjść o ósmej, bo obiecał żonie..."
Postanowił być ostrożny i trzymać język za zębami. Przecież ta dziwna kobieta z powodu
byle głupstwa gotowa mu wymówić pokój, zanim zdobędzie pieniądze na jego opłacenie.
Doszedłszy do takiego wniosku, czym prędzej opuścił „Lucky Saloon".
Powałęsał się wzdłuż głównej ulicy, odnalazł malutki domeczek z napisem
informującym, iż w nim mieści się biuro szeryfa. Niestety, na drewnianej tablicy ogłoszeń
nie dostrzegł ani jednego listu gończego. Z wejścia do biura zrezygnował. Postanowił
jeszcze sprawdzić w budynku stacyjnym. Zupełnie przypadkowo zauważył,, że Goodyear
posiada drugą ulicę, raczej uliczkę, prostopadłą do głównej. Była znacznie krótsza i za-
budowana tylko po jednej stronie. Nosiła nazwę, która zorientowała Bedego równie dobrze,
jak ustna informacja. Na narożnym budynku widniał koślawy nieco napis, wymalowany
białą farbą: „Ulica Kolejowa".
Skoro Kolejowa, na pewno prowadzi do kolei. Ruszył więc odkrytym przez siebie
szlakiem. Z lewej strony domki, z prawej — pola i ugory porosłe niską trawą, krzakami,
kępkami drzew. Zaniedbany wygon ciągnął się bez przerwy aż do zrytego koleinami wozów,
gliniastego placyku, przy którym wznosił się drewniany budyneczek. Zaraz za nim
biegła prosta linia lśniących torów. Budyneczek, jak prawidłowo, odgadł Bede, był
stacją. Od strony podjazdu dworzec kolejowy został wyposażony w schodki i drzwi, lecz
każdy, kto wkroczył do wnętrza, mógł stwierdzić, że jest to tylko weranda o trzech
ś
cianach, schronienie przed deszczem, a nie poczekalnia z kasami, bufetem i biurem
dyżurnego ruchu.
Zadeptana podłoga, brudne ściany, na których wisiał jeden tylko, ręcznie wymalowany i
popstrzony przez
muchy afisz — robiły wrażenie ponurego zaniedbania. Afisz nie był zresztą listem gończym,
lecz zawiadomieniem o zebraniu organizacyjnym Armii Zbawienia, oddziału w Goodyear.
Zawiadomienie nosiło datę sprzed dwu miesięcy, co było zresztą dla Bedego sprawą
całkowicie obojętną. Obszedł stację-werandę dokoła, lecz i na zewnątrz nie znalazł nic
godnego uwagi. Natomiast w odległości nie większej niż pół mili dostrzegł migocącą w
słońcu rzeczkę i postanowił się wykąpać.
Ruszył poprzez chaszcze i wkrótce trafił na ledwo widoczną dróżkę, zapewne od dawna
nie używaną. Zawiodła go nieoczekiwanie do zmurszałego, walącego, się płotu, oplecionego
dziką winoroślą, tak że z daleka zlewał się kolorytem z łąką, krzewami i kępami drzew. Bede
zerknął przez szparę w płocie. Ujrzał zarośnięty ogród, a dalej drewnianą, szeroką fasadę
domu. Cisza panująca dokoła, pustka, na głucho zawarte okiennice — wszystko to
ś
wiadczyło, iż nikt tu nie mieszka, i to od dłuższego czasu. Bede okrążył parkan i znalazł się
nad brzegiem wody. Pluskała wśród szafirowych łąk, płynąc w tym miejscu ostro
skręcającym korytem, co tworzyło miniaturowy półwysep o stromych brzegach nad
piaszczystym osypiskiem. Na cyplu tego półwyspu Bede zauważył samotnego człowieka.
Postąpił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Wędzisko śmignęło w górę, a na końcu linki
ukazał się srebrny kształt ryby. Bede nigdy nie parał się wędkarstwem, lecz jak każdy
przeciętny mężczyzna lubił popatrzeć na pływak raptownie pogrążający się w wodzie, a
później wyskakujący w nagłym szarpnięciu, aby ukazać zdobycz iskrzącą się w słońcu
ś
wieżą wilgocią.
Obok rybaka stał kubeł, w którym już miotała się spora sztuka.
—
Jak idzie? — zagadnął Bede.
Nieznajomy odczepił z haczyka rybę, cisnął ją do wiadra.
—
Nieźle — odparł siadając na krawędzi skarpy, tuż
nad wodą. — Na dziś wystarczy.
Wydobył kopciuch i fajeczkę.
—
Palicie?
—
Nie mam fajki.
—
To może cygarko?
—
Chętnie.
Wędkarz pogrzebał w licznych kieszeniach swej kurtki, wreszcie wydobył szukany
przedmiot, nieco pokruszony z jednego końca, i wręczył go Bedemu. Przez pewien czas obaj
delektowali się dymem.
—
Tamten dom — Bede wskazał palcem za siebie — od dawna tak stoi pusty?
—
Będzie trzeci rok — pyknął fajeczką. — Widać, żeście nietutejsi.
—
Nie ma właściciela?
—
A jakże, jest właściciel.
—
Więc dlaczego tu nie mieszka? śal patrzeć, jak taka chałupa marnuje się, a i ogród
zapuszczony.
—
Widzieliście?
—
Aha...
—
Tu nikt nie chce mieszkać. Stary Ramsey nabył go wraz z kawałkiem gruntu od
poprzedniego posiadacza, a teraz w brodę sobie pluje. Gdyby kupił furę kamieni, zrobiłby
lepszy interes.
—
Ależ... dlaczego? — zdziwił się Bede. Wędkarz znowu pyknął dymem.
—
To złe miejsce — odparł zwięźle.
—
Zagadka? — skrzywił się Bede.
Cygaro było ohydne. Im dłużej palił, tym bardziej pragnął cisnąć je do wody, lecz
wrodzona grzeczność na to mu nie pozwoliła.
—
Nie będziecie się ze mnie śmieli?
—
Cóż znowu!
—
Bo widzicie, ludzie mówią, że tam straszy. Bede spojrzał podejrzliwie na wędkarza,
czy aby nie
kpi. Lecz nie, mówił to z całą powagą.
—
A co tam takiego straszy? — zapytał Bede spokojnie, chociaż to, co usłyszał, wydało
mu się wręcz humorystyczne.
—
Albo ja wiem?
—
Nie rozumiem — wyznał Bede powstrzymując się od śmiechu.
—
A co tu jest do zrozumienia? Ludzie gadają, że w dawnym domu Allena dzieją się
niedobre rzeczy.
—
Mówiliście, że ten budynek przecież jest własnością Ramseya.
—
Jest. Lecz przed laty miał go Allen. I mieszkał w nim.
—
I co z tym Allenem? Wyprowadził się?
—
A jakże! Z tego świata. Powiesił się.
—
O, do licha! I od tamtego czasu straszy?
—
Właśnie tak. Niektórzy widzieli, jak nocą poprzez szpary w okiennicach błyskało
ś
wiatło.
—
Może ktoś się wprowadził na jedną noc?
—
Ale tam! Zbyt często się to powtarzało. Chłopcy Grahama poszli kiedyś wieczorem
narwać owoców, bo dokoła domu rośnie sad, i wieli stamtąd, że mało portek nie pogubili.
Pokazał się im upiór wysoki jak sosna.
—
Chłopcy różne bajki potrafią wymyślić.
—
Pewnie, że potrafią, lecz w ten sposób przyznali się do kradzieży i oberwali od ojca
tęgie lanie. Od tamtego czasu po zapadnięciu zmroku nikt tędy nie chodzi, ludzie się boją.
Postukał główką fajeczki o obcas buta, wytrząsnął resztkę popiołu i wstał.
—
Czas na mnie. Dobrze się nam pogadało. Jeśli was ciekawi historia tego domu,
zapytajcie Harpera. To
właściciel „Lucky Saloon". On wie więcej ode mnie.
Zarzucił wędkę na ramię, dźwignął wiadro i ruszył wolno w kierunku stacji.
—
A to ci dopiero heca! — szepnął Bede. — Jak można wierzyć w takie bzdury?
Zrzucił z siebie ubranie i plusnął w wodę. Popływał tu i tam, wyszedł i położył się na
trawie. Słońce grzało przyjemnie, chociaż to była już druga połowa jesieni.
„Jednak coś w tym musi być — rozmyślał przymknąwszy oczy. — Oczywiście, nie żadne
duchy. Gdybym był szeryfem, zająłbym się tą sprawą. Ani chybi, że w chałupie ktoś się
ukrywa i płoszy ciekawskich. Może jakiś bandzior? Muszę pogadać z Harperem" —
postanowił.
Wstał, ubrał się i poszedł ku stacji. Po drodze przystanął i raz jeszcze popatrzył przez
szparę rozpadającego się płotu. Bardzo go korciło, by wtargnąć do środka. Obszedł
ogrodzenie, znalazł bramę i furtkę, lecz zamknięte na kłódki. Uznał, że nie wypada przełazić
przez płot, i wrócił do miasta.
W saloonie zastał pustkę. Ani jeden stolik nie był zajęty. Za bufetem podrzemywał kelner.
Ciszę wczesnego popołudnia mąciło jedynie bzykanie much. Bede oparł się o mosiężną
balustradę, chroniącą szynkwas przed zbytnim naporem co bardziej niecierpliwych gości, i
postukał zgiętym palcem w metal. Kelner drgnął, otworzył oczy, spojrzał niezbyt
przytomnym wzrokiem, wreszcie, poznawszy go, uśmiechnął się i zerwał ze stołka.
— Czym mogę służyć? — zapytał powstrzymując ziewanie.
— Jedna mała whisky. Z wodą.
Pił wolno, czekając, czy gdzieś w głębi nie wyjrzy głowa Harpera. Na próżno. A nie
wypadało przywoływać gospodarza do tak błahej sprawy.
— Byłem nad rzeką — powiadomił kelnera, który tę informację pokwitował sztucznym
uśmiechem.
— Woda musi być ciepła, proszę pana. Pogoda dopisuje.
— Bardzo ciepła. Kąpałem się.
— I ryb tu mnóstwo — zauważył kelner. — Piękna rzeczka, górska rzeczka. Można w niej
łowić pstrągi.
— Zapewne. Ale, ale... co to za dom tam stoi? Wygląda na opuszczony, aż przykro
patrzeć.
Kelner od razu się ożywił.
—
Ma pan na myśli wymarły dom?
— Nie wiem, jak go nazywają, dość że pusty i na głucho zamknięty.
— Ten sam, ten sam! Ludzie go nazwali wymarłym domem. Tam podobno straszy.
Jak gdyby dla zaakcentowania swych słów pacnął ścierką muchę spacerującą po lśniącej
ladzie bufetu.
Bede roześmiał się. Ze słów kelnera nie wynikało, czy wierzy plotkom, czy nie.
Postanowił go sprowokować.
— Ależ to bzdura! — wykrzyknął.
—
Ach, proszę pana, nie jestem tego pewien. Przyznam — tu ściszył głos — że wolałbym
ujrzeć grzechotnika niż żywego upiora. Tfu! Co ja gadam! Upiory są przecież martwe.
— Był pan w środku?
— Nie, nigdy. Po co?
— Przez ciekawość.
— Nie, nie. Po co mam pchać palce w sprawy, które do mnie nie należą?
—
Szkoda — zauważył Bede. — Chciałbym porozmawiać z człowiekiem, który obejrzał
ten dom od wewnątrz i widział ducha.
—
Niech pan zapyta szefa, on zna takich.
—
Oczywiście, że zapytam.
—
O — wykrzyknął kelner. — Zupełnie mi z głowy wyparowało! Kiedyś dwaj synowie
Grahama, dzieciaki, z czystej łobuzerki, wybrali się na owoce do sadu przy tamtym domu.
Uciekli przerażeni i opowiedzieli ojcu o swej przygodzie.
—
Ujrzeli ducha?
—
Dokładnie tak. Mówili, że był wysoki jak kościelna wieża.
—
Któż to był taki wysoki? O kim ty mówisz, Henry?
Martin Harper ukazał się w półotwartych drzwiach i ujrzawszy Bedego kiwnął mu głową.
—
Właśnie... pan mnie pytał o wymarły dom.
—
To nasza ciekawostka — roześmiał się karczmarz. — Czego ludzie nie plotą? Wieczny
temat w Goodyear. Interesuje pana?
—
Byłem dziś przy tym domu — wyjaśnił Bede. — Nieznajomy wędkarz opowiedział mi
jakieś dziwne historie.
—
A nie poczęstował pana cygarem?
—
Skąd pan wie?
—
Tylko jeden człowiek z całego miasteczka łowi w tamtym miejscu. To Andy Duffus.
Wszystkich częstuje cygarami, chociaż, a może właśnie dlatego, sam ich nie pali. Są
okropne.
—
Zgadza się — wesoło przytaknął Bede. — Lecz czemu kupuje takie okropieństwo?
—
Nie stać go na lepsze, a równocześnie uważa, że częstowanie cygarami należy do
obowiązków dżentelmena. Cóż on panu nagadał?
Bede powtórzył szczegóły rozmowy.
—
Tak więc skierował pana po dalsze informacje do mnie. Proszę bardzo. Henry, podaj
dwie butelki piwa.
Siądziemy gdzieś w kąciku.
Powiódł gościa w głąb sali.
—
Ot, tu będzie najwygodniej. O duchach najlepiej bajać o północy, wrażenie jest
najmocniejsze — zażartował. — Lecz nie będziemy sprawy odkładać.
Kelner przyniósł butelki, napełnił dwa kufle i wrócił na swe stare miejsce za bufetem.
Prawie równocześnie podnieśli naczynia do ust, a Bede stwierdził, że to piwo jest dużo
lepsze od nalewanego z kranu.
—
Ta chałupa, zwana wymarłym domem — zaczął Harper — ma bardzo smutną historię.
I oczywiście prawdziwą, w przeciwieństwie do bredni o duchach.
—
Przepraszam, że przerywam — wtrącił się Bede. — Co to było z synami Grahama?
—
Ach, proszę pana, mali chłopcy potrafią dostrzec różne rzeczy, gdy sami mają duszę na
ramieniu. Poszli wieczorem nakraść owoców. Na pewno trzęśli się ze strachu, żeby ich kto
nie zauważył.
—
Ten wędkarz, jak mu tam... Andy Duffus twierdził, iż widywano światło w szparach
okiennic.
—
To pan wierzy w duchy? — zdziwił się karczmarz.
—
Ani przez sekundę. Jednak... niekiedy często fizyczne zjawiska tłumaczone są
opacznie, zwłaszcza przez osoby zabobonne lub głupców.
—
Hm... nie mogę panu odmówić racji. Bo na przykład światło w oknach widzieli, cóż za
zbieg okoliczności, ludzie wracający do domów z saloonu. Nikt inny, tylko tacy właśnie.
A teraz proszę sobie wyobrazić zachodzące słońce, którego różowe promienie padają na
okienną szybę. Czyż to nie stwarza złudzenia, że źródło blasku znajduje się wewnątrz
domu?
—
A okiennice...
—
W okiennicach są duże szpary, drzewo się porozsychało. Przecież ten dom wzniesiono
bodajże przed trzydziestu laty. Jeszcze mnie tutaj nie było. Postawił go Beniamin Allen,
rolnik i hodowca, który gdzieś tam na wschodzie miał kawałek gruntu. Sprzedał go, jak
zresztą w tamtych czasach czyniło bardzo wielu, aby nabyć większy majątek. W naszych
stronach ziemia była wówczas niczyja, a częściowo w posiadaniu przedsiębiorstw
kolejowych, które odstępowały ją za bezcen. Chyba Allen skorzystał z takiej okazji.
Przywędrował tu z karawaną wozów ciągnących na zachód i tu się zatrzymał. Goodyear
istniało jako malutka osada, lecz tuż obok rozpoczęto trasowanie nowej linii kolei. Allen
kupił spory kawałek ziemi nad rzeczką i w pobliżu przyszłych torów. W rok później
wzniósł dom i zabudowania gospodarcze, zatrudniając przy budowie chyba z połowę
mieszkańców ówczesnego Goodyear. Dobrze mu się powodziło. Nawet w okresie wojny *
uniknął strat, ba, wzbogacił się na dostawach bydła dla wojska. Później dotknęło go
nieszczęście: dwaj synowie w 1864 zgłosili się do służby w armii Unii i obaj polegli. W
sześć lat później jedyna córka uciekła z jakimś zdemobilizowanym oficerem i nie
wiadomo, co się z nią stało. Allen jeszcze wówczas gospodarzył, lecz już nie z takim
zapałem, jak dawniej. Dziwaczał coraz bardziej, a gdy zmarła mu żona, rozpuścił całą
służbę i żył już tylko ze stopniowej sprzedaży gruntów. Na koniec pozostał mu sad, dom i
spłachetek łąki graniczącej z rzeką. Przed trzema laty Allen sprzedał wszystko
Ramsey'owi, właścicielowi składu towarowego w naszym mieście, zastrzegając sobie
prawo do bezpłatnego mieszkania przez rok w swym dawnym domu. I oto zdarzył się
wypadek, którego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Nazajutrz po dokonaniu sprzedaży Allen
powiesił się. Sporo było na ten temat plotek i domysłów. Sprawą zajął się szeryf, lecz
niczego się nie doszukał. Nawet pieniędzy, które Allen otrzymał za swą posiadłość.
Przepadły jak kamień w wodzie. Początkowo myśleliśmy, że Ramsey jeszcze mu nie
zapłacił, ale pokazał nam akt kupna-sprzedaży, pokwitowanie odbioru pieniędzy oraz
podał dwu świadków obecnych przy zawieraniu transakcji. I co pan na to?
—
Podejrzana historia. Chyba Allena okradziono?
— I ja tak przypuszczam. W tamtym czasie pracował u mnie niejaki Clark, miał dozór nad
końmi klientów. Próżniak i gałgan, z nadmierną skłonnością do whisky i kart. W moim
lokalu nie grywa się, ale on włóczył się po innych saloonach. Kto wie, może to on okradł
Allena? Dowodów nie było żadnych, jednak wolałem tego szaławiłę zwolnić z pracy.
Natychmiast wyjechał z Goodyear. To również podejrzane. Ale cóż? Nasz szeryf miał
wówczas dwadzieścia dwa lata i żadnego doświadczenia.
— Czemu wybraliście tak młodego?
— Z trzech powodów. Po pierwsze: dawny szeryf ustąpił. Nie protestowaliśmy, bo był to
człowiek w podeszłym już wieku i o ograniczonej sprawności fizycznej. Po drugie:
wynagrodzenie szeryfa jest u nas niskie, więc nikt się nie pcha na takie stanowisko. Po
trzecie: jedynym kandydatem był właśnie Dan Douglas, od pół roku wówczas pomocnik
szeryfa. No, więc go wybrano.
— I sądzi pan — zapytał Bede — że Allen powiesił się z powodu kradzieży?
—
O, nie. Co do tego nie mam pewności. Allen był starym, zgorzkniałym człowiekiem.
Odludkiem, który od lat nie udzielał się nikomu. Po prostu obrzydł mu świat i ludzie. I ten
fakt mógł być przyczyną samobójstwa. A kradzież pieniędzy nastąpiła później. Nie-
szczęśnika znalazł w domu Ramsey, zupełnie przypadkiem, gdy poszedł dorabiać klucz do
drzwi wejściowych. Allen wisiał na haku od lampy. Szeryf przeprowadził rewizję w całym
mieszkaniu, lecz pieniędzy nie znalazł.
—
Wielce tajemniczy wypadek — zauważył Bede — i nie bardzo to rozumiem. Bo...
jegomość sprzedaje chałupę i grunt, bierze pieniądze do ręki i w kilka godzin później
wiesza się? Z jakiego powodu? Ja bym tak nie zrobił.
—
Och, wierzę — zaśmiał się Harper. — Pan jest w pełni sił, zdrowym człowiekiem;
Allen to była ruina pod każdym względem, fizycznym i umysłowym.
—
Powiedzmy... lecz przecież przy sprzedaży Allen zastrzegł sobie prawo darmowego
mieszkania przez rok. Czy tak postępuje człowiek myślący o samobójstwie? Jakoś mi się to
nie widzi.
—
Nie wiem. Allen nie wyglądał na normalnego.
—
I co było dalej?
—
Ramsey sądził, że zrobił dobry interes. Miał zamiar nieco poczekać, później sprzedać
lub wydzierżawić dom. Nie przewidział, że w domu samobójcy ludzie nie będą chcieli
mieszkać.
—
Zrozumiałe. śadna to frajda.
—
I ja tak myślę. Ramsey liczył na to, że po kilku miesiącach wszystko pójdzie w
niepamięć. Może by i tak się stało, gdyby nie... duchy! To, co panu opowiadano: światła w
oknach, jakieś zjawy w sadzie, a na dobitkę ktoś tam dostrzegł dym nad kominem. Ktoś
inny przysięgał, iż słyszał odgłos kroków dobiegający z wnętrza budynku. Cała fura nie
sprawdzonych faktów. Na pewno wie pan, jak to się dzieje w małych miasteczkach.
Wiadomość rozchodzi się z szybkością błyskawicy, a rośnie z szybkością ciasta na
drożdżach. Każdy coś doda i w końcu nie wiadomo, ile w tym prawdy.
—
Co na to szeryf?
—
Douglas oświadczył, że nie jest od zwalczania duchów. Wyśmiał plotkarzy, a w
sprawie zjawisk nad-
przyrodzonych radził zwrócić się do pastora. Chyba miał rację, chociaż w ten sposób bardzo
się naraził niektórym obywatelom Goodyear.
—
I miał rację, i nie miał racji — zauważył Bede. — Nie ma dymu bez ognia, jak głosi
przysłowie.
Przecież ktoś tam dostrzegł dym nad kominem. Na miejscu szeryfa zainteresowałbym się
tym, a nie kładł
wszystkiego między bajki. Podejrzewam, że albo opuszczona chałupa jest zamieszkana, i to
od dawna, albo
też komuś zależy na tym, aby dom stał pustką. Może w ten sposób chce zmusić właściciela
do sprzedania
nieruchomości za niską cenę?
Harper podrapał się po głowie.
—
Nie przyszło mi to na myśl. Ale rzecz wygląda prawdopodobnie. Chociaż... nie
słyszałem dotąd o żadnym amatorze na ten dom. — Umilkł, zastanowił się chwilę i
niespodziewanie wykrzyknął. — Do licha! Oby tylko Ramsey nie doszedł do podobnego
wniosku, co pan.
—
Dlaczego?
—
Mógłby podejrzewać mnie.
—
Pana?!
—
Jak dotąd jestem jedynym człowiekiem gotowym nabyć wymarły dom. I Ramsey
dobrze o tym wie. Ale daję słowo, iż nie mam nic wspólnego z żadnymi duchami. Pomysł
nabycia powziąłem dopiero przed kilku miesiącami, a heca ze strachami trwa już prawie
trzy lata.
Bede parsknął śmiechem:
—
Nawet przez sekundę nie posądziłbym pana. I ten Ramsey zgadza się na sprzedaż?
—
Zbyt wiele chce zarobić, więc jeszcze nie doszliśmy do porozumienia.
—
A co on myśli o przyczynie tych dziwnych zjawisk?
—
Początkowo odwiedzał swój nabytek codziennie,
raz nawet spędził w nim noc. Zupełnie spokojnie. Z tego wysnuł wniosek, że duchy wylęgły
się w głowach kilku pijanych głupców.
—
Czy ja — Bede zawahał się — mógłbym obejrzeć dom od wewnątrz?
—
Bez zgody właściciela? Wykluczone.
—
Oczywiście, że za zgodą. Jeśli pan mnie poprze...
—
Bardzo mi przykro, że muszę odmówić. Ramsey to raptus, a obecnie na samą
wzmiankę o duchach ogarnia go wściekłość. Nie chcę mu się narazić, bo mam nadzieję, że
w końcu obniży cenę, aby pozbyć się kłopotliwego obiektu. Chyba wkrótce to już nastąpi i
jeśli pan jeszcze nieco u nas zabawi, nadejdzie dzień, w którym sam pana zaprowadzę do
tej rudery.
—
Przepraszam, czy można wiedzieć, po co panu ten budynek?
—
Po to, żeby go rozebrać od dachu po fundamenty. W ten sposób pozbędę się duchów
lub ludzi, którzy się pod nie podszywają. Mnie sam dom nie interesuje, tylko plac, na
którym stoi. Nawet proponowałem Ramseyowi, aby sobie zabrał chałupę. Rozłościł się, że
ledwie go udobruchałem.
—
No — przyznał Bede — ma pan rzeczywiście znakomity sposób na duchy. Nigdy nie
wpadłbym na taki pomysł.
—
Ba, jak już powiedziałem, dom nie jest mi potrzebny, a dobre pomysły rodzi potrzeba.
—
To największa prawda, jaką kiedykolwiek usłyszałem — przyznał Bede, jako że jego
obecna sytuacja była również wynikiem pomysłu zrodzonego przez potrzebę.
Dopili piwa i tak rozstali się, bowiem Harpera, jak sam oświadczył, czekała jakaś pilna
robota. Karczmarz udał się w głąb lokalu, a Bede — powłóczyć się po miasteczku. Skoro
listy gończe zawiodły, należało szukać innej okazji zarobku. Kto wie, może sprawa duchów
w wymarłym domu stanie się taką okazją? Bede był pewien, iż ludzkie bajędy stanowią
jedynie skorupę, we wnętrzu której tkwi ziarno prawdy. Oczywiście, nie mającej nic
wspólnego z rzekomo nadprzyrodzonymi zjawiskami. Była to na pewno działalność osoby
lub osób pragnących coś ukryć przed wzrokiem ciekawskich.
Bede zajrzał do stajni. Wielkopańskim gestem wcisnął pięciodolarówkę w dłoń stajennego
i dokładnie obejrzał swego konia.
—
Tylko go nie przekarm — pouczył chłopaka. — Jak ci na imię?
—
Jim, proszę pana. Jim Nugent.
—
Jak?! — wykrzyknął zdumiony Bede.
—
Jim Nugent — powtórzył stajenny, nieco przestraszony okrzykiem.
—
Urodziłeś się w północnym Kolorado? A może w Kanadzie?
—
Nie, proszę pana. Pięć mil stąd, na ojcowej farmie.
—
A twój ojciec jak ma na imię?
—
Nikodem.
Bede parsknął śmiechem.
—
Co też mi do głowy przyszło — powiedział wesoło. — Nugent musi być bardzo
popularnym nazwiskiem w tych okolicach.
—
W Goodeyar nie ma ani jednego Nugenta poza mną — zaprzeczył chłopiec.
—
Hm, widać... zbieg okoliczności. A znasz ty pana Marshalla?
—
Nie.
—
Przecież bawił tu kilkakrotnie i za każdym razem mieszkał w „Lucky Saloon".
—
Nie znam go, pewnie nie miał konia. Czy to coś ważnego?
—
Et, głupstwo. Opiekuj się moim wierzchowcem.
Kiwnął głową i wyszedł, rozmyślając nad zaiste przedziwnym zbiegiem okoliczności. No,
bo żeby po wysłuchaniu historii życia Jima Nugenta już następnego dnia spotkać drugiego
Jima Nugenta...
Przez chwilę podejrzewał, że Marshall zmyślił romantyczną bajeczkę, lecz odrzucił takie
przypuszczenie. Wszystkowiedzący księgowy wyglądał na zbyt poważnego człowieka.
Cóż za dziwne osoby zamieszkują Goodyear. Marshall nie mylił się mówiąc o ciekawych
ludziach. No, bo chociażby sama pani Harper! Albo ten wędkarz rozdający cygara, sam
paląc tylko fajkę. A chłopiec stajenny, Jim Nugent? śaden przecież krewniak straceńca z
parowu Mugginsa. Marshall... również interesujący typ. A ja sam? Z woreczkiem kamyków
zamkniętym w pancernej szafie banku? Skąd mi to przyszło do głowy? Może tutejszy klimat
tak działa na człowieka? Do tego jeszcze wymarły dom, w którym nie wiadomo, co
naprawdę się wyrabia. Dziwne!
Minęły kolejne dwa dni, podczas których Bede pędził żywot unormowany i nudny. Zjadał
trzy posiłki dziennie o ustalonych porach, korzystał do woli z kąpieli w rzeczce, wylegiwał
się na trawie, przyglądał zniszczonemu parkanowi opuszczonej budowli i rozmyślał nad swą
sytuacją. Jednak nie odkrył żadnego sposobu, aby wycofać się z honorem (i z... woreczkiem
kamyków!) z drogi, która w niedalekiej przyszłości mogła go doprowadzić do
kompromitacji. I chociaż cały plan z punktu widzenia najsurowszego nawet szeryfa nie był
przestępstwem (każdemu przecież wolno zdeponować w banku choćby kupkę śmieci!), to
musiałby budzić wiele wątpliwości i podejrzeń. A Będę wcale nie pragnął, aby przylgnęła
doń opinia oszusta czy wydrwigrosza.
Któregoś dnia rankiem w pokoju Bedego zjawił się Martin Harper. Ta niespodziewana
wizyta zaniepokoiła lokatora. Pomyślał, że gospodarzowi pewnie chodzi o uregulowanie
rachunków. Pierwsze słowa karczmarza rozwiały te obawy.
—
Ma pan chwilę czasu? — zapytał.
Bede, którego wolny czas obejmował równo dwadzieścia cztery godziny na dobę, odparł
twierdząco.
—
Ś
wietnie! Spełnię pańskie pragnienie.
—
Moje pragnienie?
—
Wyraził pan chęć obejrzenia wymarłego domu od wewnątrz. Możemy tam iść.
—
Ramsey zgodził się?
—
Ramsey nie ma już nic do gadania w tej sprawie. Od wczorajszego wieczoru ja jestem
właścicielem parceli i domu, ze wszystkim, co znajduje się w jego pomieszczeniach, od
piwnic do strychu. Chodźmy.
Pomaszerowali prościutko ku stacji, a później w bok, zarośniętą ścieżką, znaną Bedemu z
jego wędrówek do rzeczki.
Harper najpierw otworzył i zdjął kłódkę ze skobla ogrodowej furtki. Czynność tę
powtórzył przy wrotach domu, na koniec wetknął wielki klucz w otwór zamka, przekręcił,
nacisnął klamkę.
Bede poczuł stęchły zapach. Wkroczyli w głąb ciemnego korytarza. Na prawo i na lewo po
dwoje drzwi lekko uchylonych, przez które widać było mroczne wnętrza pokojów, Przez
szpary okienne tu i tam padały wąskie smugi światła z wirującymi drobinkami kurzu.
Weszli do pierwszej izby. Harper otworzył okno, pchnął obie połowy okiennic. Blask
poranka rozświetlił ponure wnętrze. Bede ujrzał stół, krzesła, fotel na biegunach i czarną
głębię ceglastego kominka. Na blacie stołu, na oparciach krzeseł, na deskach podłogi spo-
czywała gruba warstwa pyłu.
—
Fe! Aż w nosie kręci — zauważył karczmarz. — Proszę spojrzeć na podłogę. Nie ma tu
ż
adnych śladów stóp, jedynie nasze. Tędy od lat nikt nie chodził.
—
Na to wygląda — potwierdził Bede. — Popatrzmy dalej.
Następny pokój był zapewne sypialnią, świadczyły o tym dwa drewniane łóżka, ukazujące
goliznę desek, szafa, dwa krzesła i naftowa lampa na stole, tak przysypana kurzem, że jej
szklany klosz miał ciemnoszarą barwę. Bede zajrzał do szafy, była pusta.
—
Chyba po zmarłym zostały jakieś ubrania?
—
Owszem. Ramsey za radę szeryfa początkowo ich nie ruszał. Po kilku miesiącach
zebrał wszystko razem i przekazał pastorowi, by rozdał biedakom. Pamiętam, bo moja
ż
ona sporządzała listę obdarowanych.
—
Czy odzież przejrzano?
—
Tak. Szeryf szukał pieniędzy, które tajemniczo zniknęły. Bez rezultatu.
Minęli dwa dalsze, puste i podobnie zakurzone pokoje, aż trafili do kuchni wyposażonej w
potężny piec, stół i taborety. Bede zatrzymał się na progu.
—
Niech pan przyjrzy się podłodze.
Harper cicho gwizdnął.
—
Siady — powiedział zniżając głos do szeptu. — Siady stóp.
—
Ano, właśnie. Ot, i mamy nasze duchy zostawiające odciski butów. Ciekawe, w jakim
celu tu przychodzą? I którędy się dostają? Zbadajmy.
Odemknęli okna, rozwarli okiennice.
—
Zagadka rozwiązana — zauważył Bede dotykając palcami parapetu. Duchy gramolą się
przez okno. Jest
tylko przymknięte. I mnóstwo odcisków.
Karczmarz pokiwał głową:
—
Rzeczywiście... lecz w jakim celu?
—
Być może jakaś grupa włóczęgów urządziła tu sobie bezpłatny hotel.
—
Od trzech lat? Nieprawdopodobne. W końcu ktoś musiałby tych obcych zauważyć.
Goodyear jest małym miasteczkiem i wszyscy dobrze się znają. Dodam, że Goodyear
należy do najspokojniejszych okręgów w całym Kolorado. I to jest przyczyną, dla której
nasz szeryf tak lekko sobie traktuje sprawę wymarłego domu. Jak już panu wspominałem,
mam zamiar rozebrać budynek i duchy będą musiały zmienić lokal. Ten dziwaczny
problem przestanie istnieć.
Bede nic na to nie odpowiedział. Zajrzał do wnętrza pieca, pogrzebał w popiele patykiem,
potem zainteresował się stołem przytykającym do ściany.
—
Co to może być? — zagadnął karczmarza, podnosząc ze stołu prostokątny blok szarego
metalu.
Harper wyciągnął rękę, zważył na dłoni podany przedmiot.
—
Wygląda na ołów — odparł.
—
Czyżby Beniamin Allen parał się odlewaniem figurek z ołowiu?
—
Nic o tym nie wiem.
—
W popiele paleniska znalazłem drobiny tego samego metalu. W jakim celu topiono
ołów?
—
Może reperowano dach? Dom kryty jest blachą, ołowiem zalewa się dziury. Zapytam
Ramseya.
—
Chyba nic więcej tu nie znajdziemy. Teraz.
—
Teraz? O czym pan myśli?
—
O odwiedzeniu tego przybytku duchów nocą.
—
> Ależ... kochany panie, przepraszam, lecz to nie ma sensu. Na co pan liczy?
—
Na zaskoczenie ludzi, którzy gospodarują tu po zapadnięciu zmroku.
—
To może być niebezpieczne. Zgodziłem już robotników i za trzy dni przystąpią do
rozbiórki tej rudery. Duchy się wyniosą, a my, kto wie, może trafimy na ich ślady?
Szczerze panu radzę zrezygnować z tego pomysłu.
—
Ba, ją mam taką dociekliwą naturę. Gdy czegoś nie rozumiem, muszę zbadać.
W słowach tych tkwiła tylko część prawdy. Bedego, dawnego łapacza, bardzo korciło
poznanie tajemnicy, lecz równocześnie kierował się pragnieniem zdemaskowania przestępcy
lub przestępców ukrywających się w wymarłym domu. Mimo stwierdzenia Harpera o braku
poważniejszych przestępstw w Goodyear, był pewien, że pod bokiem spokojnego miasteczka
kryła się grupa ludzi żyjących na bakier z prawem. śe nie działali na terenie Goodyear?
Sprytny złodziejaszek czy rabuś obiera za teren swej działalności zawsze dalej położone od
miejsca swego zamieszkania okolice. Kto wie, czy w wymarłym domu nie ukrywa się czło-
wiek poszukiwany listami gończymi? A jeśli list gończy — rozumował — to i pewna
nagroda pieniężna! Jakże przydałaby się teraz!
Opuścili budynek. Harper dokładnie pozamykał drzwi i ogrodową furtkę.
—
Gdzieś tu musi być dziura w płocie — zauważył Bede. — Nie wierzę, aby duchy
dorobiły klucze, a przez ogrodzenie zbyt trudno przeskoczyć. Chodźmy poszukać.
—
Czy warto?
—
Oczywiście. Bo i ja w ten sposób będę mógł przedostać się do sadu.
—
Ale się pan uparł! No dobrze.
Obeszli dokoła calutkie ogrodzenie, lecz poza licznymi szparami w spojeniach desek nie
odkryli nic więcej. Stracili prawie godzinę czasu, nim Bede, wiedziony chyba jakimś
tropicielskim instynktem, uderzył pięścią w deskę pozornie nie różniącą się od innych, ale
gdy poruszyła się, wyjął ją bardzo łatwo.
—
Oto i brama duchów — stwierdził z zadowoleniem. — Siódma, licząc od rogu. Trafię
tu nawet w najciemniejszą noc.
Wrócili do miasteczka, a w drodze Bede tak długo molestował Harpera, aż znudzony i
trochę rozbawiony karczmarz akceptował nocną wyprawę. Lecz swego udziału w tym
przedsięwzięciu odmówił.
—
Muszę pilnować gości — wytłumaczył. — Największy ruch mam wieczorem. Ostatni
wychodzą dopiero koło północy, a pan powinien być w wymarłym domu znacznie wcześniej.
Bede uznał słuszność takiego rozumowania i przed jedenastą wymknął się z rozgadanego,
rozwrzeszczanego saloonu.
Było ciemno, tak ciemno, że musiał chwilę postać na skraju drogi-ulicy, aby przyzwyczaić
wzrok do otaczającej go czerni. Gdy wreszcie począł rozróżniać kontury domostw, wolniutko
ruszył wzdłuż ścian. Goodyear spało, a garstka amatorów nocnej zabawy musiała być niezbyt
liczna czy może pora zbyt wczesna, bo Bede nie napotkał ani jednego przechodnia.
Tak dotarł do ulicy Kolejowej, zabudowanej z jednej tylko strony, więc było nieco
widniej. Wiatr musiał przepędzić chmury, bo na niebie ukazały się gwiazdy, a ich słaby blask
trochę rozjaśnił szlak wędrówki. Wkrótce Bede dostrzegł czarniejszy od nocy kontur bu-
dynku stacyjnego, skręcił w prawo i ruszył poprzez dziką łąkę. Posuwał się wolno i prawie
bezszelestnie, przystając co kilka kroków i nasłuchując. Wiatr ucichł. Wysokie łodygi traw
sterczały prosto i sztywno, a na rzadko rosnących tu drzewach nie zadrgał ani jeden listek.
Była to okoliczność wielce niepomyślna, bo szmer niósł się bardzo daleko. Ukazała się
ciemna plama sadu i wystrzelający ponad nią dach budowli. Bede dotarł do niezarośniętego
pasma ścieżki, gdzie mógł posuwać się szybciej.
Po paru minutach znalazł się przy narożniku płotu.
Policzył deski. Siódma od rogu, jak przewidywał, ustąpiła pod naciskiem ręki. Ostrożnie
prześliznął się przez otwór. Przykucnął po drugiej stronie, wytrzeszczył oczy i nastawił uszu.
Nic, zupełnie nic. Najcichszy nawet dźwięk nie zakłócił spokoju nocy. Lecz spostrzegł coś,
co natychmiast zaostrzyło jego czujność: w szparach okiennicy migotał żółtawy blask.
Zastanowił się
chwilę nad rozkładem wnętrza domu i doszedł do wniosku, że światełko wydostawało się z
głębi kuchni. Zgięty w kabłąk, ruszył ku ścianie pełen nadziei, że przez szparę uda mu się
zobaczyć tajemniczych gospodarzy opuszczonego domu.
Plan, łatwy w wykonaniu, na pewno by się powiódł, gdyby nie zdradziecki korzeń w
gąszczu traw. Doświadczony westman, tropiciel śladów, umiejący czołgać się poprzez
zarośla, wyczułby przeszkodę. Bede nie był tropicielem śladów i zawadziwszy czubkiem bu-
ta o korzeń, runął z szumem i trzaskiem między krzewy.
Nie podniósł się, lecz bez poruszenia leżał wśród pachnącej wilgością gęstwiny,
przeklinając w myślach swą niezdarność. Czekał, co się teraz stanie. Nie doczekał się, więc
wstał ostrożnie i zerknął w kierunku oświetlonej okiennicy. Tym razem nie zauważył naj-
mniejszego nawet błysku. Cała ściana domu wyglądała jednolicie czarno. Pomyślał, że źródło
ś
wiatła przesunęło się w głąb budynku, co mogło mu ułatwić wtargnięcie do wnętrza kuchni.
Wolniutko począł się zbliżać ku oknu. Wtedy ujrzał na tle ściany kształt przedziwny, coś, co
przypominało w zarysach postać ludzką, jednak było znacznie większe i wyższe od
największego i najwyższego człowieka. Bede znieruchomiał. Kształt świecił lekkim, jak
gdyby księżycowym blaskiem. Dziecko, a nawet niejeden z dorosłych obywateli Goodyear,
wzięłoby nogi za pas na tak niesamowity widok. Bede nie należał do tego typu ludzi. Dziwne
zjawisko bardziej go zdumiało niż przeraziło. Zastanawiał się, czemu ta kukła o
człowieczych kształtach, a może przebrany mężczyzna, jest tak wysoka i dlaczego błyszczy.
Postanowił sprawdzić. Nurknął między krzewy, aby podejść ją niepostrzeżenie. Ale już po
chwili zaalarmował go trzask gwałtownie roztrącanych gałęzi. Skoczył w bok i ten ruch
uchronił go przed ciosem, który
w najlepszym wypadku pozbawiłby go przytomności. W najgorszym — życia.
Gruby i ciężki drąg wysunął się z czarnego gąszczu, lecz zamiast spaść na głowę, uderzył
w lewe ramię Bedego tak silnie, że zdrętwiało po czubki palców, niezdolne do ruchu. Bede
odwrócił się, wyszarpując colta z kabury i dwukrotnie pociągnął za spust. W ciszy nocy dwie
grzmiące eksplozje stopiły się w jeden przeciągły huk. Nastała cisza, jeszcze bardziej
przejmująca niż przedtem. Bede niczego nie dojrzał, niczego nie usłyszał. Nieznany
napastnik nie dał znaku życia, a świetlista figura nagle zniknęła.
Z rewolwerem w ręku, nie zważając na nic, przedarł się ku ogrodzeniu.
Nie tracąc czasu na szukanie odpowiedniej deski, wgramolił się na płot i skoczył. Odwrót
uznał za jedyne rozsądne wyjście z tak niebezpiecznej sytuacji. Któż bowiem odgadnie, ile
jeszcze duchów zaopatrzonych w śmiercionośne drągi ukryło się w głębi ogrodu? Szanse
były nierówne, zbyt nierówne dla takiego nawet śmiałka, jak były rewolwerowiec.
Bede pospieszył do „Lucky Saloon" i przekroczył próg karczmy, kiedy z lokalu wychodził
ostatni z nocnych gości.
—
Już? — zdziwił się Harper. — Co się stało?
Bede klapnął na krzesło i zdyszanym głosem poprosił o szklaneczkę whisky.
— Bez wody — dodał. — Jestem nieco zdenerwowany...
— Ho, ho — mruknął karczmarz i pognał wykonać polecenie.
Bede duszkiem opróżnił szklankę i odetchnął.
— Niech to licho porwie! Duchy lekko mnie zaprawiły... Do diabła! Proszę posłuchać...
Opowiedział dokładnie o całym przebiegu wyprawy.
—
Musiałem wiać — zakończył swą relacje. — Następny cios mógł mnie zwalić z nóg.
/
—
Słusznie pan postąpił. Rankiem zaalarmujemy szeryfa. Niechże wreszcie coś
przedsięweźmie, a teraz proszę zdjąć kurtkę. Może pan ruszać ręką?
Bede wykonał kilka ruchów w przód i w tył. Odrętwienie minęło, natomiast poczuł
dotkliwy ból. Karczmarz pomógł mu się rozebrać. Obmacał ramię.
—
Kości całe — zawyrokował. — To najważniejsze.
Zrobię panu okład ziołowy. Proszę chwilkę poczekać.
Chwilka przedłużyła się do kilkunastu minut. A gdy w końcu zbieg został
przeprowadzony i Bede przywlókł się do swego pokoju, zegary i zegarki w Goodyear
wskazywały kilka minut po pierwszej.
Bede położył się na prawym boku. Nie mógł zasnąć. Męczył go pulsujący ból lewej ręki,
dręczyła myśl o tak haniebnej porażce i pragnienie odwetu na nieznanym posiadaczu drąga.
Wreszcie zmęczenie wzięło górę.
Obudził się wcześnie, popędzany myślą o jak najszybszym powrocie do wymarłego domu,
już w towarzystwie szeryfa. Zeszedł po schodach i na progu jadalnej sali natknął się na
Harpera. Karczmarz powitał go dość kwaśną miną.
—
Już po naszym kłopocie — oświadczył — chociaż przyznam, że wolałbym inne
zakończenie sprawy.
Bede wytrzeszczył oczy:
—
O co chodzi?
—
Chałupa się spaliła, o czwartej nad ranem.
—
Jaka chałupa?
—
No... ten cały dom duchów.
—
Niemożliwe!
—
Możliwe, możliwe. Zaalarmowano mnie o świtaniu. Sam widziałem pożar. Gasili, jak
mogli, lecz nie na wiele się to zdało. Płakać z tego powodu nie będę, chociaż szkoda mi
tych belek i desek, które poszły
z dymem. Z drugiej jednak strony... zaoszczędzę na kosztach rozbiórki.
—
Czemu mnie pan nie obudził?
—
A po co? Pańska obecność nie uratowałaby budynku.
—
Szeryf był?
—
Był. Grzebie teraz w pogorzeliskach. Czego tam szuka, nie wiem. Uważa, że dom
podpalono, ale taki mądry to i ja jestem.
Bede westchnął. Jego marzenie o wykryciu przestępczej bandy uleciało z dymem pożaru.
—
Widzę, że pan bardziej się martwi niż ja. Dajmy
temu spokój. Jak tam pańskie ramię?
Bede obnażył się do pasa. Oberżysta zdjął opatrunek, obmacał całe ramię, od karku po
czubki palców.
—
Boli?
Bede odparł, że prawie nic, na dowód czego wykonał kilka szybkich ruchów.
—
Ś
wietnie! Nie przypuszczałem, że mój lek odniesie tak błyskawiczny skutek. Musi pan
być zdrowy jak przysłowiowa ryba. Proszę przez kilka dni nie forsować ręki, a teraz
chodźmy na śniadanie. Dzielny z pana chłop, bardzo żałuję, że przystałem na tę nocną wy-
prawę.
—
Ja również żałuję — wyznał Bede. — Spłoszyłem łobuzów, dlatego spalili chałupę.
Strasznie mi przykro.
—
Ani słowa więcej! Co się stało, to się stało i żadnym gadaniem sprawy nie odkręcimy.
Klepnął Bedego po zdrowym ramieniu i udał się do bufetu, aby wybrać stosowne potrawy.
Ś
niadanie zjedli we dwójkę w pustej sali, jako że pora była wczesna i żaden z gości nie
zdążył jeszcze odwiedzić saloonu.
Od tej chwili aż do ukończenia posiłku ani Harper, ani Bede nie zahaczyli nawet słówkiem
o sprawę pożaru. Potem Bede udał się na górę odespać stracone
nocą godziny i dopiero dobrze po południu obudził go Harper.
—
Nie zgadnie pan, czym zajmowały się nasze duchy przez tyle lat. Właśnie był u mnie
szeryf. Znalazł w pogorzelisku kilka interesujących przedmiotów. Proszę sobie wyobrazić,
ż
e są to różnej wielkości formy do odlewania pieniędzy. Nasze duchy widać pomagały
państwowej mennicy!
—
A więc do tego potrzebny był im ołów! — wykrzyknął Bede. — śe też od razu o tym
nie pomyślałem! Lecz oni musieli przecież srebrzyć monety, inaczej każdy poznałby
fałszerstwo natychmiast. Srebra szeryf nie znalazł?
—
Nie. Zastanawia mnie — powiedział karczmarz — gdzie puszczali w obieg swe
wyroby. Bo w Goodyear na pewno nie. W okresie ostatnich lat w swej kasie znalazłem
tylko trzy sztuki podrobione. I nikt nigdy nie skarżył się szeryfowi w tej sprawie.
—
Ba, spryciarze! Wywozili swą produkcję znacznie dalej. I co na to wasz stróż prawa?
Harper zawahał się.
—
Prosił mnie o zachowanie tajemnicy, lecz uważam... że panu powinienem ją zdradzić.
—
Będę milczał jak głaz — przyrzekł Bede.
—
Otóż szeryf zamierza zbadać, czy fałszerzami nie byli jacyś mieszkańcy Goodyear.
Moim zdaniem szeryf podąża fałszywym tropem. Jeśli od prawie trzech lat straszyło, to
znaczy, że od trzech lat wymarły dom odgrywał rolę prywatnej mennicy. Goodyear jest
jednak malutkim miasteczkiem i wszyscy się tu znają. Dlatego szybko wydałoby się, gdyby
kilku ludzi nie spędzało nocy we własnych mieszkaniach. To musieli być obcy przybysze.
—
Lecz w jaki sposób dowiedzieli się o opuszczonym domu.
—
Och, przecież wieść o samobójstwie Allena była taką sensacją, iż rozniosła się bardzo
daleko. Gotów jestem założyć się o każdą sumę, że nasz szeryf nigdy nie odkryje ani
fałszerzy, ani podpalaczy.
Bede się nie założył. I słusznie. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a śledztwo nie posunęło się
ani o krok, aż na koniec szeryf machnął na wszystko ręką.
Jednak zanim ostatecznie zagadka wymarłego domu poszła w zapomnienie, w dość
monotonnym życiu Bedego dokonała się zasadnicza zmiana.
Uśmiech losu
—
Jutro przystępuję do oczyszczania placu — zapowiedział któregoś dnia karczmarz.
Bede akurat pokrzepiał się kuflem piwa i porcją duszonej baraniny. Przyjął tę wiadomość
obojętnie. Rozmyślał ponuro, iż z każdym łykiem i każdym kęsem wzrasta jego zadłużenie u
Harpera, a szanse na wyrównanie długu nadal równe są zeru. W takiej sytuacji cóż mogło go
obchodzić usuwanie resztek pogorzeliska? Więc tylko przez grzeczność zagadnął:
—
I co pan zrobi z placem?
—
Proszę zauważyć, iż rzeczka w tamtym miejscu gwałtownie skręca, tworząc coś w
rodzaju małego półwyspu.
—
Tak — potwierdził Bede — widziałem.
—
Więc właśnie! Przekopię półwysep, zmontuję jaz i spiętrzę wodę. Zgaduje pan, w
jakim celu?
—
Młyn — powiedział Bede przypomniawszy sobie słowa księgowego Marshalla.
—
Oczywiście. Proszę sobie wyobrazić, że w okolicy nie istnieje ani jeden młyn.
Mieszkańcy Goodyear i farmerzy, żeby zemleć ziarno, muszą je wozić prawie dwadzieścia
mil. Tam i z powrotem. To strata całego dnia. Dlatego wielu korzysta z domowych żarn.
Lecz co to za przemiał! Więcej plew niż mąki. Tak, kochany panie, młyn w takich
warunkach to doskonały interes.
Tylko w tym celu nabyłem wymarły dom wraz z kawałkiem gruntu, bo samego gruntu
Ramsey nie chciał sprzedać. Pan jest pierwszą osobą, która dowiaduje się o moim pomyśle.
Bede opanował wesołość. O młynie, kropka w kropkę, mówił to samo wszechwiedzący
Marshall.
—
A teraz — zwierzył się Harper — chcę panu za proponować... korzystną współpracę.
Bede nastawił uszu. Czyżby rodziła się okazja, o której marzył od szeregu dni? Płatna
praca? Z górą wiedział, że ją przyjmie, jeśli tylko nie będzie to związane z koniecznością
ujawnienia zawartości zdeponowanego woreczka. Nie pokazał jednak radości. Zapytał
uprzejmie obojętnym tonem:
—
O co chodzi?
—
O to, że nie potrafię równocześnie prowadzić saloonu i nadzorować robót przy
wznoszeniu młyna. śona poradziła mi zwrócić się do pana. Ona świetnie zna się na
ludziach. Twierdzi, że pan znakomicie nadaje się do tego celu.
—
Do jakiego celu?
—
Do nadzorowania robót przy oczyszczaniu placu, a później do pilnowania budowy.
—
Ależ ja się na tym nic nie znam! — wykrzyknął rozczarowany Bede.
—
Drogi panie, czy robotnicy muszą o tym wiedzieć? Wystarczy, jeśli będzie pan miał na
nich oko.
—
Nie potrafię budować młyna ani montować jazu — Bede był szczerze zmartwiony.
Karczmarz roześmiał się.
—
Wszystko furda! Nie ma się czym przejmować.
1 młyn, i jaz budować mają fachowcy, lecz pańska stała obecność na pewno skłoni ich do
rzetelniejszej pracy. Bardzo proszę nie odmawiać. Będę panu płacił pięć dolarów dniówki, a
za pobyt w moim hotelu nie policzę przez ten czas ani centa. Zgoda?
Propozycja wyglądała wprost olśniewająco. Lecz Bede nie podskoczył z radości na
krześle. Oświadczył, że do wieczora rozważy ofertę, która go zaskoczyła. Uznał bowiem, że
nie wolno mu postąpić inaczej. Posiadacz pękatego woreczka złota nie powinien zbyt
pospiesznie decydować się na przyjęcie pracy. Dopiero więc w kilka godzin późnej wyraził
karczmarzowi swą zgodę. Dodając — niby mimochodem — że w tej chwili nic go nie
zmusza do wyjazdu.
—
Bardzo się cieszę, kochany panie — uradował się Harper. — Spadła mi z głowy
połowa kłopotów. A teraz zapraszam do siebie. Moja żona pragnie bliżej pana poznać. Bo
z widzenia to chyba już się znacie?
—
Znamy — odparł lakonicznie Bede.
Wspomniał na charakterystykę pani Adeliny Harper, jaką mu sprezentował księgowy
Marshall, i zaniepokoił się. Ta dociekliwa (jak twierdził przecież Marshall) kobieta potrafiła
wzbudzić lęk nawet w tych, którzy sumienie mieli zupełnie czyste, a sumienie Bedego...
szkoda mówić! Ponieważ jednak żaden wykręt nie przyszedł mu do głowy, a wizyta w
mieszkaniu Harperów prędzej czy później wydawała się nieunikniona, postanowił wziąć
byka za rogi i podziękował uprzejmie za zaproszenie.
Ustalono godzinę i o siódmej wieczorem gość i gospodarz przekroczyli, próg tej części
„Lucky Saloon", do której prawo wstępu mieli tylko prywatni znajomi i przyjaciele rodziny
karczmarza. Na pewno istniało jakieś inne, wiodące wprost z ulicy wejście do zacisza
domowego Harperów, lecz Bede został tam wprowadzony przez wąskie drzwiczki za
szynkwasem.
Znalazł się w ciasnym korytarzyku — następne drzwi, a za nimi mały hol. Bede poczuł
dość miły zapach, zdradzający bliskie sąsiedztwo kuchni.
—
Tędy, kochany panie, tędy...
Harper pchnął jeszcze jedne drzwi. Pośrodku dużego, widnego pokoju stał długi stół
nakryty białym
obrusem. Dwa pięcioramienne świeczniki gorzały złotym blaskiem zapalonych świec,
których migotliwe płomyki odbijały się na powierzchni talerzy i sztućców. Ten widok nieco
stropił Bedego. Przypomniał mu ceremoniał towarzyszący posiłkom w meksykańskiej
hacjendzie don Pedro Gonzalesa, przy których musiał naginać swe zwyczaje do
jaśniepańskich (jak je w myśli nazywał) manier gospodarza. Nie spodziewał się, że w
mieszkaniu skromnego, zdawałoby się, właściciela saloonu ujrzy takie wspaniałości. Bo na
talerzach i sztućcach sprawa się nie kończyła. Wyściełane krzesła przy stole, oszklony
kredens ze stojącym na nim metalowym zegarem, firanki w oknach — wszystko to
ś
wiadczyło o zamożności Harperów.
Na dwu ścianach rozpięto skóry czworonogich władców gór i podgórzy. Na lewej — futro
szarego niedźwiedzia, na prawej — pumy. Lecz ten widok nie zaskoczył przybysza. W
swych wędrówkach po kraju niejeden raz w chałupach ubogich farmerów widział podobne
eksponaty tutejszej fauny.
—
Panie za chwilę przyjdą — oznajmił karczmarz.
—
Panie? — zdziwił się Bede.
—
Tak. Pozna pan moją córkę.
Gość na chwilę sposępniał. Taka sytuacja znowu przypomniała mu rodzinę Gonzalesa:
jeden mężczyzna i dwie kobiety ze swą błyskotliwą gadaniną, której Bede mimo wysiłków
nie potrafił sprostać. W tamtych czasach wstawał od stołu z cichym westchnieniem ulgi,
spocony jak po parowej łaźni. Czyżby rzecz miała się powtórzyć?
Znajdujące się w głębi pokoju drzwi cicho skrzypnęły. Bede odzyskał humor — strój pani
Adeliny Har-per w niczym nie przypominał kosztownych fatałaszków seńory Gonzales. śona
karczmarza ukazała się odziana w tę samą suknię, w której widział ją rankiem. Uznał więc,
ż
e ten drobny szczegół oddała niebezpieczeństwo nudnego ceremoniału.
Za panią Adeliną wkroczyła, a raczej wsunęła się do pokoju dziewczyna nieco niższa od
matki, ubrana na niebiesko. Bedemu wydała się cicha, nieśmiała, jakby zastraszona.
—
Oto, moja droga — zwrócił się karczmarz do żony — pan Barry Bede, o którym ci
opowiadałem, a którego znasz z widzenia.
—
Nie tylko, Martin. Z panem Bede już rozmawiałam, co prawda przelotnie i krótko,,
lecz teraz trafia się okazja do dłuższej pogawędki. Oto moja córka, Katarzyna. Przywitaj
się, Kasiu.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado, powiedziała „dobry wieczór", a Bede skłonił się, jak
umiał najlepiej, czując równocześnie, że wykonuje to jak najgorzej.
—
Siadajmy — powiedziała pani Adelina.
W jej ustach słowo to zabrzmiało raczej rozkazująco niż zapraszająco. Bede przypomniał
sobie opowiadanie księgowego i postanowił mieć się na baczności. Siadł na krześle
sztywno, jakby drąg połknął, pełen wewnętrznego napięcia. Korpulentna Murzynka wniosła
dymiącą wazę, pani Adelina rozlała zupę do talerzy i w ten sposób zaczęła się wieczorna
biesiada.
—
Obserwowałam pana od chwili jego przybycia — zagaiła rozmowę gospodyni. — To
ja poradziłam Martinowi, by zwrócił się do pana o pomoc.
—
I miałaś rację, moja droga. Miałaś rację — wtrącił się Harper. — To jest właściwy
człowiek...
—
Ależ... dlaczego? — zapytał Bede nieco zdumiony, a równocześnie mile połaskotany
w swej ambicji.
—
Przez nasz saloon — odpowiedziała gospodyni — przewija się wiele ludzi.
Miejscowych znam wszystkich. Jedni są interesujący, inni mniej. Najbardziej jednak
ciekawią mnie nowi przybysze, tacy właśnie jak pan.
W tym momencie utkwiła w Bedem baczne spojrzenie. Było w nim coś tak natarczywego,
ż
e gość poczuł się na wylot przewiercony niby świdrem. Nie można by tego nazwać
przyjemnym uczuciem.
—
Tak, tak — monologowała pani Adelina. — Widziałam, i to niejeden raz, w „Lucky
Saloon" poszukiwaczy złota wracających z dalekich wypraw. Różnych, bardzo różnych.
Jak to się mówi: galeria typów. Najbardziej przypadli mi do smaku ci, którzy wracali bez
sukcesów.
—
Dlaczego? — zdziwił się Bede.
Znowu poczuł niepokój. Przecież to on właśnie wrócił bez sukcesu.
—
Odpowiedź jest prosta: eksplorerzy to najczęściej nieokrzesane typy. Gdy mają
pieniądze, trudno znieść ich obecność. Uważają bowiem, że cały świat do nich należy.
—
Tylko proszę nie brać tego do siebie, drogi panie — wtrącił się Harper.
—
Ach, oczywiście! Otóż eksplorer, któremu się nie powiodło, jest skromny i cichy w
przeciwieństwie do takiego, który się wzbogacił. Zawsze mieliśmy z nimi sporo kłopotu.
Jak pan zapewne zauważył, nikt z nas nie gra w karty i nie tolerujemy żadnych innych gier
hazardowych. I o to były sprzeczki, bo posiadacze złota gonią za niewybrednymi
rozrywkami, mimo że te rozrywki najczęściej ich "rujnują. Hazard to okropna rzecz.
Dlatego właśnie obserwowałam pana od samego początku. Przyznam, zostałam przyjemnie
zaskoczona. Nie gra pan w karty, nie nadużywa whisky i nie stara się pokazać innym, że
góruje nad nimi bogactwem. („O kobieto! — pomyślał Bede — gdybyś wiedziała, jak
wygląda moje bogactwo!"). Nie jest pan również próżniakiem, bo zgodził się na przyjęcie
pracy, bez której przecież mógłby się obyć. („Bez której nie mógłbym się obyć —
zaprotestował Bede w myślach. — Chyba jednak Marshall nieco przesadził chwaląc do-
myślność pani Adeliny!"). Gdyby moja córka miała wyjść za mąż, a przecież ją to kiedyś
czeka — mówiła gospodyni — chciałabym, aby jej przyszły chociaż trochę przypominał
pana.
Bede nieśmiało zaprotestował, co spowodowało przyjazne uśmiechy na twarzach
gospodarzy. Katarzyna lekko się zarumieniła. Rozmowę przerwało kolejne pojawienie się
Murzynki niosącej potężny półmisek.
—
Zapewne ta potrawa — zauważył nieco pompatycznym tonem karczmarz — przypomni
panu jego dalekie wędrówki: pieczeń z antylopy!
—
To pańskie trofeum?
—
Ach, nie. Gdzieżbym miał czas na polowanie? Zresztą kiepski ze mnie strzelec.
—
- I ze mnie kiepski — wyznał Bede. — Niejeden raz przyszło mi z tego powodu
głodować.
—
Lecz teraz nam to nie grozi — zażartował Harper. — Antylopę kupiłem od
przejezdnego trapera.
Mam nadzieję, że będzie panu smakować nie gorzej od tych pieczonych przy obozowym
ognisku.
Bede grzecznie przytaknął.
Pani Adelina obdarzyła każdego odpowiednią porcją. Podano piwo. Rozmowę zastąpiło na
chwilę delikatne szczękanie noży i widelcy.
—
Z pewnością musiał pan przeżyć wiele przygód — przerwała milczenie gospodyni".
—
O, tak — odparł szczerze.
—
A może, przy okazji, coś pan o nich opowie? Dawno trudni się pan eksplorerstwem?
Bede zawahał się. Czy miał powiedzieć, że była to pierwsza w jego życiu eksplorerska
wyprawa? śe przedtem, przez szereg lat parał się wyłącznie ściganiem zbiegłych
przestępców tropionych listami gończymi? śe żył z nagród wypłacanych za schwytanie
(żywych lub martwych) poszukiwanych? Wiedział przecież, jak złą sławą wśród spokojnych
farmerów cieszyli się, tylko nieliczni podziwiali ich ryzykanckie życie. Cóż by się stało z
jego opinią „solidnego" człowieka, gdyby zdradził Harperowi właściwy zawód? Czy po
takim wyznaniu nie cofnąłby swej propozycji?
— To była moja pierwsza wyprawa zakończona takim sukcesem — odparł opanowując
zdenerwowanie.
— A inne?
— Różnie bywało — odpowiedział wymijająco, czując, że stąpa po coraz bardziej
grząskim gruncie historii swego życia.
— Przepraszam, że tak nagabuję — zaatakowała go ponownie pani Adelina. —
Ciekawość to moja choroba. Czym się zajmują pańscy rodzice?
— Byli rolnikami.
— Byli?
— Nie żyją.
— Och... bardzo mi przykro. Czemu nie został pan farmerem?
„Uwaga! — pomyślał Bede. — Ona jest bardzo niebezpieczna".
Wyjaśnił, że farma podupadła i została sprzedana, a on po to zabawił się w eksplortera,
aby zebrać pieniądze na kupno nowego gospodarstwa.
Przed dalszym kłopotliwym nagabywaniem wybawił go Harper, przepraszając gościa, że
musi zajrzeć do saloonu, zbliża się bowiem pora, w której strumień odwiedzających „Lucky
Saloon" gwałtownie przybiera. Bede skorzystał z okazji, aby również wstać od stołu, mimo
protestów gospodarzy, a nawet milczącej 4otąd jak głaz panny Katarzyny.
Oświadczył, że powinien dokładnie obejrzeć pogorzelisko wymarłego domu, aby
zorientować się w rozmiarach prac, jakie ma nadzorować.
Pożegnał się elegancko i odszedł przekonany, iż jednym strzałem ubił dwie zwierzyny:
przerwał ciąg natrętnych pytań i wzmocnił o sobie opinię „solidnego człowieka". Tak
przypuszczając — wcale się nie mylił.
Pognał w kierunku budynku stacji, jakby go ścigał rozwścieczony grizzli. Bał się, że pani
Adelina zechce mu towarzyszyć. Przed stacją skręcił w znajomą ścieżkę i dotarł nią do
miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał duży budynek otoczony sadem. Zdumiał go widok
ogromu zniszczeń. Parkan nie istniał, został doszczętnie rozwalony, zapewne w wyniku akcji
ratowniczej. Owocowe drzewka, te rosnące w pobliżu domu, sterczały osmolonymi i
opalonymi kikutami pni bez liści, a nawet i bez gałęzi. Po budynku został tylko stos
porozrzucanych, na pół zwęglonych belek wśród pagórków szarego popiołu. W tym popiele
widniały wyraźnie odbite liczne odciski butów. Zapewne Harpera, szeryfa i innych
ciekawskich, którzy widocznie, nie bojąc się już duchów, nabrali odwagi do przetrząsania
resztek pogorzeliska, szukając zapewne ukrytych skarbów lub jakichś fragmentów budowli
nadających się do użytku.
Bede powałęsał się tu i tam, o mało nie wpadł do prostokątnej głębokiej dziury —
prawdopodobnie piwnicy domostwa. Doszedł do wniosku, że podpalacze musieli obficie zlać
naftą całą budowlę, skoro spaliła się tak doszczętnie mimo prób ugaszenia ognia. Kim byli?
Nie warto tym zaprzątać sobie głowy. Bedego czekały bardziej istotne sprawy do
rozwiązania.
Zaszył się w najodleglejszym, nie tkniętym przez ogień kącie sadu i pogrążył w
rozważaniach swej życiowej sytuacji.
Nieoczekiwana propozycja Harpera wybawiała go z finansowych kłopotów, lecz
równocześnie mogła kryć w sobie zdradzieckie zasadzki. Wiązała się przecież z częstszymi
niż dotychczas spotkaniami z panią Adelina. Był pewien, że ta zbyt ciekawa kobieta nie
zaniecha podchwytliwych pytań, na które coraz trudniej przyjdzie odpowiadać. Stwierdził to
przecież podczas pierwszej rozmowy przy kolacji. Wybrnął z niej zwycięsko, lecz w
przyszłości mógł tak się zaplątać w swym skomplikowanym życiorysie, iż chytra gospodyni
gotowa dostrzec kłamstwo.
Bo na przykład historia z rodzicami: powiedział, że nie żyją. Powiedział z drżeniem serca,
bo wcale tego sobie nie życzył. Lecz któż wie, jak wygląda prawda? Barry Bede miał
nadzieję, iż zarówno matka, jak ojciec i rodzeństwo — wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem
i gospodarują na jakiejś farmie, w jakimś tam zakątku wielkiego kraju. Ale gdzie? Tego
mimo usilnych poszukiwań nie zdołał stwierdzić. Nawet już przyzwyczaił się do myśli, iż
stał się okropnym zrządzeniem losu — sierotą, który nie jest sierotą, co na jedno wychodziło.
Gdy jednak sięgał wspomnieniami do tamtych lat, serce poczynało mu bić mocniej, czuł
suchość w gardle i gorycz w ustach. Czy o nim jeszcze pamiętają ci najbliżsi? Czy też
wyrzucili go ze swych serc jako marnotrawnego syna i brata, lekkomyślnego włóczykija,
myślącego tylko o sobie, a nie o kłopotach i udrękach rodziców? Jakże podle się im za
wszystko odpłacił! A najgorsze, że nie mógł niczego naprawić mimo wysiłków, jakie czynił.
Cóż za los przeklęty!
Jego obecna sytuacja wynikła z grzechu młodości. Nie był to jednak wielki grzech, a w
kodeksie obowiązującego prawa w ogóle się nie liczył. Lecz często się zdarza, iż
nierozważny postępek, ot, po prostu głupstwo niewarte chwili zastanowienia, pociąga za
sobą groźne skutki. Coś jakby malutki kamyczek strącony ze zbocza góry, zamieniający się
w potworną lawinę skał, ziemi, wyrwanych drzew. Któż potrafi przewidzieć?
Barry Bede urodził się w domu swych rodziców,
w farmerskim gospodarstwie w stanie Missouri, w pobliżu miasteczka o zabawnej nazwie
Sunday. Zgodnie z tą nazwą słońce powinno było stale świecić nad okolicą i rozpromieniać
jej mieszkańcom życiowe ścieżki. Jednak dla Barry'ego w pewnym fatalnym dniu — zgasło.
Lecz nie uprzedzajmy wypadków.
Od farmy do miasteczka nie było daleko, więc w nim właśnie dokonywano zakupów dóbr,
jakich nie mogła wyprodukować farma. Barry jeździł niekiedy z rodzicami do tego
miasteczka i podziwiał murowane, piętrowe domy o spadzistych dachach, obserwował
uliczny ruch, który mieszkańcowi samotnej chaty wydawał się
być czymś nadzwyczajnym. Tam właśnie, w Sunday, ujrzał po raz pierwszy kowbojów, tych
legendarnych pastuchów bydła — znakomitych jeźdźców i pełnych temperamentu
młodzieńców, którzy potrafili w chwilach niezbyt wybrednej uciechy wyrwać ze snu wszy-
stkich mieszkańców Sunday przy pomocy nie kończących się serii strzałów z potężnych
coltów. Tam też pewnego dnia osłupiał na widok człowieka o obrośniętej twarzy, odzianego
w dziwaczne skóry, w krymce ozdobionej ogonem grzechotnika, jak kupował amunicję w
kramiku miejscowego rusznikarza. Od ojca dowiedział się, że jest to traper polujący hen, w
górach, na niedźwiedzie. Lecz najbardziej utkwiło mu w pamięci, gdy stopniały ostatnie
ś
niegi i wiosenne słońce grzało coraz mocniej, spotkanie z dwoma ludźmi o kamiennych
obliczach, brązowej cerze i czarnych włosach spadających na ramiona. Dostrzegł ich na uli-
cy, gdy maszerował z ojcem.
—
Kto to? — zaszeptał trwożnie.
Ojciec zaśmiał się cicho.
—
Nigdy ich nie widziałeś? Indianie, synku. Niektórzy się ich boją, niektórzy nawet
lubią. Ja jednak
myślę, że nie bardzo można dowierzać czerwonoskórym.
Nieco później Barry dowiedział się z ust ojca, dlaczego nie bardzo można dowierzać
Indianom. Była to jednak dość jednostronna informacja. Daleka od prawdy, która —
podobnie jak medal czy pieniądz — dwie posiada strony. Lecz ludzie zaślepieni nienawiścią
dostrzegają tylko jedną. Najwygodniejszą dla nich.
Indianie zniknęli we wnętrzu hurtowego magazynu, a ojciec Barry'ego na prośbę syna
zgodził się zaczekać na ich powrót. Więc Barry raz jeszcze ujrzał posępne oblicza
wojowników, gdy odjeżdżali na chudych, grzywiastych konikach. Pozostała po nich przez
chwilę smuga dziwnej woni: zapach końskiego potu, zjełczałego tłuszczu, szałwii, a nade
wszystko — dymu obozowych ognisk. Ta mieszanina dla delikatnego powonienia nie mogła
być miłą, lecz dla chłopca stała się odkryciem, progiem jakiegoś innego świata istniejącego
daleko, daleko od ulic Sunday i od ścian rodzinnej chaty. Tajemniczego świata.
Po powrocie na farmę Barry z przejęciem opowiadał swemu rodzeństwu, a później matce
o Indianach, kowbojach i półdzikim traperze. Z kolei usłyszał od ojca o dawnych dziejach
krainy, w której zamieszkali. Tak narodziła się w malcu tęsknota za jakąś wielką, życiową
przygodą.
Później nastąpiły szkolne lata. Dzień w dzień maszerował Barry Bede do Sunday, aby
nasiąkać wiedzą, jak gąbka wodą. Lecz obok tej szkolnej wiedzy zdobywał jeszcze inną. Od
kolegów, niekiedy nauczycieli, niekiedy od przechodniów w wesołym nastroju opusz-
czających wnętrza saloonów, którzy lubili gawędzić z malcami. Nasłuchał się wówczas
Barry opowieści prawdziwych i nieprawdziwych. Wszystko wyolbrzymione, aż
nieprawdopodobne. Uszy chłopca chłonęły takie informacje z ufnością, ani na chwilę nie
posądzając dorosłych o zwykłe łgarstwo. I jakże często sami dorośli święcie wierzyli w
opowiadane przez siebie banialuki. Przecież nie wszystko było banialuką. Odtąd Barry miał
głowę nabitą sylwetkami nieulękłych westmanów, bystrych tropicieli śladów, traperów
przemierzających głusze rozległych przestrzeni, eksplorerow odkrywających złote żyły w
ustronnych dolinach gór, na koniec — okrutnych wojowników z piórami w czuprynach,
napadających wczesnym świtem osiedla bladych twarzy. Jakież wspaniałe życie musieli
wieść ci wszyscy ludzie!
Barry po raz pierwszy wyjrzał myślą poza domowe opłotki. A do tych wszystkich prawd-
nieprawd dochodziły jeszcze legendarne opowieści rówieśników i dorosłych o tajemniczych
jeźdźcach prerii, rabujących złych bogaczy tylko po to, aby zdobytymi pieniędzmi obdarzać
dobrych biedaków. A później, którejś wiosny, przeznaczenie uchyliło przed oczami chłopca
skrawka swej kurtyny.
Pewnego wiosennego dnia, gdy Barry wracał ze szkoły do domu, jak zwykle piechotą,
spadł ulewny deszcz. śe akurat znajdował się przed saloonem „Pod Złotym Słońcem",
którego właściciel przyjaźnił się z ojcem, szybko wbiegł do lokalu. Dodam, że wnętrze
każdego saloonu było dla Barry'ego tajemniczym światem dorosłych, gdzie wstępu dzieciom
surowo zakazywały niepisane prawa. Jednak deszcz zbyt dokuczliwie atakował chłopca.
Karczmarz nie wyprosił niespodziewanego gościa. Może dlatego, że dobrze znał jego ojca,
może dlatego, że ulitował się nad zmokniętym, a najprawdopodobniej — ponieważ nudził się
jak przysłowiowy mops. Ba, nawet poczęstował Barry'ego szklaneczką piwa. Chłopak siadł
przy stoliku, pociągał bursztynowy płyn ze szklanki i spoglądał w okno zasnute
spływającymi po szkle smugami wody. Było pusto i cicho. O tej godzinie ludzie pracowali i
rzadko który z nich wpadał na kufelek lub na coś mocniejszego. Okazało się po chwili, iż
poza Barrym i karczmarzem w przestronnej sali znajduje się jeszcze jeden człowiek. Tkwił
za stolikiem o kilka kroków dalej, a chłopiec dokonawszy tego odkrycia wytrzeszczał oczy na
nieznajomego. Musiał to być jeden z westmanów, o których tyle się nasłuchał. Świadczył o
tym chociażby ubiór: kurta z łosiowej skóry, spodnie zdobne wszywanymi frędzlami, buty o
wysokich obcasach, przy których tkwiły lśniące ostrogi. Nade wszystko jednak uwagę
zwracał szeroki pas ze złocistą klamrą i dwie kabury na rewolwery. Serce zabiło w chłopaku,
gdy nieznajomy przysiadł się do jego stolika, gdy wyjął błękitnie polśniewające colty i
pozwolił mu dokładnie
obejrzeć broń. Deszcz przestał padać. Barry podziękował za piwo i wyszedł na dwór z
pewnym jednak ociąganiem. śal mu było tracić z oczu westmana. Jednak szczęście
przedłużyło się nieco. Nieznajomy zaproponował chłopcu, iż podwiezie go pod dom.
Posadził Barry'ego przed sobą na końskim grzbiecie i wiózł tak długo, aż ukazały się szczyty
dachów farmy. W tym miejscu rozstali się, chociaż Barry zdobył się na odwagę i zaprosił
westmana, by odwiedził rodziców. Nieznajomy odmówił grzecznie, lecz stanowczo.
Ileż teraz było do opowiadania! Słuchała chłopca cała rodzina, a ojciec zastanawiał się,
kim może być grzeczny jeździec z coltami? Zastanawiał się, ale nie odgadł. Dopiero po kilku
dniach, z okazji wizyty w Sunday i „Pod Złotym Słońcem", prawda wyszła na jaw.
Rzekomego westmana nikt nie znał, karczmarz widział go po raz pierwszy. Więc ojciec
przestrzegł syna, aby w przyszłości nie wdawał się w rozmowy z ludźmi nieznanymi,
przybywającymi nie wiadomo skąd. Z takich znajomości zwykle rodzą się kłopoty.
Minęło parę lat. Barry ukończył swą szkolną edukację i zajął się gospodarstwem. Za dobre
postępy w nauce otrzymał od ojca kowbojski pas (o którym marzył), lecz bez futerałów na
rewolwery, no i oczywiście bez rewolwerów. Trochę go to rozczarowało.
—
Po co ci broń? — zdumiał się ojciec. — Syn porządnego gospodarza nie potrzebuje
ś
miercionośnych pukawek. To nie są żadne zabawki, a poza tym okolica tu spokojna. Nie,
nie, mój kochany! Nie chcę, abyś wyrósł na rewolwerowca. Czy wiesz, co to znaczy zabić
człowieka? Zastanów się!
Po kilku zaledwie tygodniach Barry dowiedział się, co to znaczy zabić człowieka,
tymczasem jednak nie molestował dłużej ojca o kupno błękitnych coltów.
Odtąd wypadki poczęły się toczyć niczym koła wagonów pospiesznego pociągu. Pewnego
dnia cała rodzi-
na udała się wozem do Sunday po zakupy i dla złożenia wizyt znajomym. Mieli wrócić
dopiero następnego dnia rankiem. Na gospodarstwie został Barry. Wtedy to, przypadkowo, w
lasku rosnącym na granicy farmy spotkał znajomego z saloonu „Pod Złotym Słońcem".
Spoczywał pod drzewem, z ręką przewiązaną jakimś gałganem. Jakże inny, jakże zmieniony,
jakże mało podobny do eleganckiego gościa z saloonu. Ubranie miał brudne i podarte,
policzki wpadnięte jak u głodomora, twarz zarośniętą niczym niedźwiedź. Przybysz nie po-
znał Barry'ego, a i Barry nie od razu zorientował się, z kim ma do czynienia. Zwłaszcza gdy
oberwaniec sięgnął błyskawicznie po rewolwer i czarny otwór lufy znalazł się na wprost
piersi chłopaka.
—
Kto ty jesteś? — zagadnął ochrypłym szeptem ranny.
Barry, z duszą na ramieniu, przedstawił się, jak mógł najdokładniej.
—
Barry Bede... — mruknął tamten. — Barry... Do licha, ja ciebie chyba znam? Jakież to
stare dzieje.
Byłeś wówczas pędrakiem, a teraz... Pamiętasz?
Zapytany wybałuszył oczy i milczał.
—
Przypomnij sobie deszczowy dzień w Sunday i piwo w saloonie „Pod Złotym
Słońcem"!
—
Ach, to pan? Poznaję, oczywiście, że poznaję.
—
Nareszcie. Mówiłeś, że to farma twoich rodziców.
—
Tak.
—
Słuchaj, potrzebuję bandaża. Miałem wypadek...
—
Proszę iść ze mną. Pomogę.
Nieznajomy kategorycznie odmówił. Jednak gdy Bede poinformował go, że cała rodzina
bawi w Sunday, dźwignął się ciężko i prowadząc konia poczłapał za chłopcem. Nie był to już
ten sam koń, na którego grzbiecie odbył przed laty przejażdżkę młody uczeń szkoły w
Sunday. Nie kary, lecz srokacz.
Barry nakarmił gościa, nagotował wrzątku do mycia, znalazł czyściutkie płótno, a nawet
pilnował wejścia
chaty, gdy nieznajomy szorował się w misce. Czynił tak, ponieważ miał nadzieję, że
tajemniczy westman (jak go w myślach nazywał) przedłuży swój pobyt aż do dnia
następnego i opowie o swych przygodach na Dzikim Zachodzie.
Nic z tej kalkulacji nie wyszło.
Na pierwsze słowo zapraszające do noclegu przybysz wzdrygnął się, jak gdyby ujrzał
grzechotnika.
—
Dziękuję, Barry — odparł ostro — dobry z ciebie chłopak, lecz ja zaraz muszę ruszać.
Daleka droga, bardzo daleka droga przede mną.
Zamyślił się.
—
Wiesz! — zawołał nagle, już łagodniejszym tonem. — Mam pomysł. Odprowadź mnie
kawałek. Bardzo mi zbrzydła samotna jazda. Chyba masz konia?
Zapytany oświadczył, że istotnie rozporządza wierzchowcem, lecz jakże może zostawić
gospodarstwo bez opieki?
—
Nawet na godzinkę? Na pewno nudzisz się w tej samotności.
To była prawda, Barry nudził się. Jednak... chata, bydło, konie. A jeśli wybuchnie pożar?
A jeśli złodzieje dobiorą się do krów? Lecz godzina — to przecież niewiele. Kto tam się
spostrzeże, że gospodarstwo stoi pustką!
Osiodłał konia. Ruszyli razem, strzemię w strzemię, jak starzy towarzysze dalekich dróg.
Oklepane powiedzonko brzmi: miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Sprawdziło się na
dalszych losach Barry'ego co do kropki. Sprawdziło się aż nazbyt okrutnie. Tymczasem
jednak tajemniczemu westmanowi usta się nie zamykały, a Barry słuchał jak urzeczony.
Przed wiejskim chłopakiem nagle otworzyły się szerokie wrota, przez które wiodła ścieżka
ku zielonym preriom, ku dzikim górom pełnym zwierzyny. Tajemniczy westman gadał o
stadach bizonów, jakie ongiś tędy wędrowały, o polowaniu na antylopy, na jelenie, które
można spotkać na bezdrożach. Mówił o grizzlim— szarym niedźwiedziu, który potrafi w
biegu prześcignąć konia i którego pazury mocniejsze są od żelaza. Mówił o pumie, zwanej
również potocznie lwem amerykańskim lub kuguarem, że nie zaczepiona nie atakuje
człowieka, lecz biada nieostrożnemu, gdy natknie się na samicę z małymi!
Był to świat dziwów i Barry poczuł nagle żal do ojca, że go trzymał z daleka od takich
cudów, że nie nauczył go strzelać, że nigdy nie próbował zapolować.
Minęła godzina, minęła druga, aż chłopiec spostrzegł tabliczkę z napisem „Greenhill".
Nigdy tu nie był, więc poczuł lęk.
—
Muszę już wracać — powiedział niezbyt pewnie.
—
Wracać? Ależ tak, oczywiście. Przykro mi, Barry, że cię daleko odciągnąłem od domu.
Lecz da się to naprawić — tu roześmiał się. — Patrz, to jest miasteczko, gdzie mieszka
mój przyjaciel. Kłopot z tym, iż nie wiem, czy mogę go odwiedzić.
—
Jak to?
—
Ano tak, gdyż mieszka tu również paru moich wrogów. Złych ludzi, którzy na mnie
czyhają. Nie myśl, że się ich lękam, o nie, mój chłopcze, lecz nie lubię strzelaniny. Czy
mogę cię o coś poprosić?
—
Na pewno!
—
Więc posłuchaj: jak wjedziesz do Greenhill, zauważysz po prawej stronie piętrowy
dom z napisem: „Skład zaopatrzenia". Wejdź do środka i zapytaj o pana Ratha. Gdy się
zjawi, powiedz mu, że Niebieski Bill chce gó odwiedzić.
—
A kto to jest Niebieski Bill?
—
Nie bądź taki ciekawy, chłopcze. Jednak zdradzę ci: ja noszę przezwisko Niebieski
Bill. A teraz jedź i szybko wracaj. Będę tu czekał.
Barry wykonał polecenie, migiem wrócił i teraz, już razem, udali się do składu. Tam
Niebieski Bill sprawił sobie nowy strój, a dla Barry'ego nabył wspaniały pas i dwa nowiutkie
colty. I oto spełniło się marzenie nigdy dotąd nie zaspokojone przez ojca. Chłopak był
wniebowzięty, a za swego towarzysza dałby się teraz w kawałki porąbać.
Ze składu udali się w kierunku miejscowego saloonu, aby wypić na pożegnanie kufel piwa
i ostatecznie rozstać się. Ten kufel nigdy jednak nie został wypity, a Barry mimo woli
przekroczył zaklęty krąg wielkiej przygody, lecz na pewno nie była ona taka, o jakiej marzył.
Tuż przy budynku saloonu miejscowy szeryf kazał im obu zatrzymać się. Niebieski Bill
wspiął konia, o mało nie tratując przedstawiciela prawa, i pognał uliczką. Barry naśladował
go. Dlaczego? Ze strachu czy z poczucia solidarności? Później wiele razy rozmyślał nad
nierozważnym postępkiem, jednak nie potrafił go uzasadnić.
Gonieni okrzykami szeryfa i przypadkowych przechodniów, przegnali galopem poprzez
główną ulicę miasteczka, później szerokim szlakiem rozjeżdżonym przez ciężkie wozy, a
potem bezdrożem prerii, aż na koniec skrył ich szczęśliwie napotkany gęsty las. Zeskoczyli z
koni i wędrowali poprzez zarośla, między pniami potężnych drzew, aż trafili na malutką
polankę i strumyk szemrzący wśród traw. Kończył się dzień i mroczne cienie powoli
wypełniały bór.
—
Tu zostaniemy aż do rana — zadecydował Niebieski Bill. — Nie możesz teraz wracać i
w ogóle nie możesz wracać przez Greenhill, ale jutro wskażę ci bezpieczniejszą drogę.
—
Co to było? — wyjąkał chłopak.
Dyszał ze zmęczenia i ledwie trzymał się na nogach.
—
Głupstwo! Zwykła pomyłka. Już ci mówiłem, że mam w Greenhill paru wrogów. To
oni napuścili na nas szeryfa. Na pewno sprawa wyjaśniłaby się, lecz przedtem
posiedzielibyśmy ze trzy dni w areszcie. Kiepska to przyjemność, więc lepiej było zwiać.
Nie uważasz?
Barry niezbyt pewnym głosem przyznał, że istotnie lepiej... A następnego ranka okazało
się, że Niebieski Bill zmienił decyzję.
—
Rozmyślałem w nocy — oświadczył po przebudzeniu się — i doszedłem do wniosku,
ż
e nie mogę puszczać cię w samotną podróż. Ci głupcy z Greenhill na pewno krążą
jeszcze dokoła.
—
Przecież nie jestem niczemu winien — nieśmiało sprzeciwił się chłopiec.
—
To jasne. Ani ty, ani ja. Lecz pewnie chcieliby sprawdzić i posłali umyślnego do
rodziców, a ty przez ten czas tkwiłbyś za kratami. Odpowiada ci to?
Barry odparł, że wcale mu nie odpowiada. Co za wstyd siedzieć w więzieniu!
Więc powędrowali dalej w głuszę i tkwili w niej ponad tydzień. Nie był to wcale nudny
dla Barry'ego okres. Nawet wyrzuty sumienia z powodu samowolnego opuszczenia farmy
przestały go dręczyć. Niebieski Bill nie lubił siedzieć bezczynnie. Z braku innego zajęcia
zajął się edukacją swego towarzysza. Barry'emu niesłychanie przypadła do smaku. Polegała
na nauce strzelania. Najpierw do nieruchomego celu, później do rzucanej w górę monety.
Już po pierwszych dwu dniach nauki Niebieskiego Billa ogarnęło zdumienie.
—
Nigdy dotąd nie strzelałeś? — zagadnął chłopca.
—
Nigdy nie miałem broni w ręku.
—
Zdumiewające! Wobec tego posiadasz niezwykłe wrodzone zdolności.
Wrodzone zdolności objawiły się w tym, że Barry rzadko chybiał, że potrafił strzelać z
dwu rewolwerów jednocześnie, co jest sztuką wymagającą wielotygodniowych niekiedy
wielomiesięcznych ćwiczeń. Na dodatek okazał się człowiekiem o celnym oku i szybkiej a
pewnej dłoni. Z bronią długą — wypadło gorzej. Niebieski Bill posiadał remingtona, broń
jak cacko, lecz w rękach Barry'ego zamieniała się w zbytecznie huczący patyk, który tylko
płoszył zwierzynę. Tak więc stało się rzeczą pewną, że chłopiec nigdy nie będzie traperem,
natomiast posiada zadatki na niebezpiecznego rewolwerowca, ale wówczas nic o tym
jeszcze nie wiedział.
Czas minął jak z bicza trząsł i Niebieski Bill doszedł do wniosku, że można już
bezpiecznie wychynąć z głuszy i wrócić do łudzi. Opuścili bór i ruszyli traktem, lecz nie w
stronę Greenhill. Wszelako Bill obiecał chłopcu, iż go wkrótce doprowadzi do właściwego
szlaku, skąd trafi prościutko pod rodzinną strzechę. śeby odbyć tę ostatnią podróż, należało
zaopatrzyć się w żywność. Poszukali najbliższego osiedla. Zwało się Helldock. Po zakupy
udał się jednak tylko Barry (Bill wytłumaczył mu, iż dwu jeźdźców bardziej zwraca na siebie
uwagę niż jeden, a sprawa z Greenhill może niezupełnie przyschła). Barry otrzymał
kilkanaście złotych monet i tak wyposażony przekroczył próg napotkanego sklepiku.
Załatwił, co miał załatwić, lecz nie zdążył już wyrównać rachunku, bo w chwili obliczania
należności gdzieś z głębi ulicy huknął strzał. Sprzedawca przerwał swe zajęcie, przeprosił i
wybiegł na dwór. Bede wolniutko podążył za nim. Spojrzał w kierunku, w którym zostawił
swego towarzysza, i strach z jeżył mu włosy na głowie. Zamiast Niebieskiego Billa dostrzegł
teraz gromadkę ludzi. Poszedł tam. Nie zwiodło go złe przeczucie: w kręgu gapiów stał koń
Niebieskiego Billa, a jego właściciel, skrwawiony i nieruchomy, spoczywał w pyle drogi.
Człowiek z gwiazdą szeryfa na piersiach obwieszczał właśnie gapiom, iż oto zabity został
William Fagin, zwany Niebieskim Billem. Przestępca poszukiwany za napad na pociąg linii
Union Pacific, dokonany w miejscowości Big Springs przed dwoma miesiącami. Fagin zabił
konduktora, konwojenta wagonu pocztowego i ranił maszynistę. Zrabował dziesięć tysięcy
dolarów w samych złotych dwudziestodolarówkach.
Pod Barrym zatrzęsły się nogi. Zdobył się jeszcze na tyle spokoju, że wolniutko odszedł
w chwili, gdy ktoś usłużnie poinformował szeryfa, iż bandycie towarzyszył młody chłopak!
Przez następne dni Barry był chory ze strachu. Zdoławszy niepostrzeżenie opuścić
Helldock, krył się po
pustkowiach, unikał farm i osad, a nawet pojedynczych wędrowców. Dopiero teraz pojął,
komu towarzyszył przez tyle czasu. Należało po prostu zgłosić się do najbliższego szeryfa i
wyznać prawdę. Przecież nawet najbardziej tępy szeryf, po zasięgnięciu informacji o
Barrym w Sunday, zwolniłby go od winy i kary. Ktoś starszy i bardziej życiowo
doświadczony nie wahałby się ani chwili w ten sposób postąpić.
Barry Bede znacznie, znacznie później — kiedy sprawa przestała być ważna —
wymyślał sam sobie swą
młodzieńczą głupotę, lecz teraz kluczył mało uczęszczanymi ścieżkami, póki głód nie zmusił
go do szukania jakiegokolwiek sklepiku w jakimkolwiek miasteczku. Miał przecież złote
monety otrzymane od Fagina na kupno żywności. Co prawda, wiedział już, że pieniądze te
pochodzą z rabunku i że powinien je oddać najbliższemu szeryfowi. Lecz wzdragał się na
samą myśl o takiej wizycie i sprawę odłożył do powrotu do domu. Ojciec najlepiej mu
poradzi.
Natrafił na malutką osadę, w osadzie — na sklepik, w sklepiku — na suchary, chleb,
kaszę, cukier, kawę i
różne inne towary. Kupił mały garnczek i nieco produktów spożywczych. Zapłacił złotymi
monetami, co zwróciło uwagę paru klientów. Najprawdopodobniej stało się to przyczyną
kolejnego dramatu Barry'ego. Daleko za miasteczkiem został napadnięty przez zama-
skowanego jeźdźca, a podczas wzajemnej szarpaniny rewolwer trzymany przez bandytę
wystrzelił i położył trupem jego posiadacza. Barry doprawdy nic temu nie był winien,
zresztą, gdyby nawet... Przecież działał w obronie własnej! Jednak chłopak ubrdał sobie, że
może zostać posądzony o morderstwo. Uznał, iż w takiej sytuacji nie wolno wracać do
Sunday, lecz nadal należy się ukrywać. Wędrował długo, aż dotarł na południe, na ziemie
Teksasu. Poczuł się bezpieczny, ale bez środków do życia. Złote dolary Fagina wyczerpały
się. Na szczęście znalazł zatrudnienie w farmie. Nie na długo, bo na trzy miesiące
wszystkiego. Gospodarz nie potrzebował dodatkowego parobka na okres zimy. Grzecznie
podziękował, nieźle, zapłacił i obiecał, iż z wiosną gotów jest na nowo go zatrudnić.
Dalsza życiowa ścieżka zawiodła błędnego wędrowca w mury miasta Little Rock. Tkwił w
tych murach całą zimę pracując jako niewykwalifikowany robotnik w mechanicznej kuźni.
Sprzedał konia. Przez cały ten okres żył niezwykle oszczędnie a z wiosną kupił innego
wierzchowca i z pieniędzmi w kieszeni ruszył prościutko do Sunday, pewien, iż teraz nic nie
zagraża jego wolności. W drodze zawadził o osadę Janesboro, wkroczył do miejscowego
saloonu zaspokoić głód i pragnienie.
Co za pech, co za okropny pech go ścigał! Przy szynkwasie pijany włóczęga wszczął z
Bedem kłótnię, w wyniku której doszło do pojedynku. I wydarzyła się rzecz przedziwna:
Barry, nawet nie mierząc, okazał się lepszym strzelcem od tamtego. A tamten — jak rychło
się wyjaśniło — był głośnym rewolwerowcem postrachem Janesboro, ściganym listami
gończymi. I oto Barry otrzymał nagrodę w wysokości pięciuset dolarów i gratulacje
miejscowego szeryfa, któremu kamień spadł z serca. Nie każdy bowiem szeryf jest
pozbawiony uczucia lęku, nie każdy umie szybko i celnie strzelać, wreszcie nie każdy z
ochotą naraża się na śmierć.
Barry, trochę przerażony, a trochę uradowany sukcesem, odjechał. Niezbyt daleko.
Prawdopodobnie zabity rewolwerowiec miał godnych siebie przyjaciół, bo Barry, nie
ujechawszy nawet dwu mil padł ofiarą podstępnego zamachu. Otrzymał niebezpieczny
postrzał, gdy mijał przydrożną kępę drzew. Stracił przytomność i zwalił się z konia. Po
godzinie odnalazł go przypadkowo pewien mieszkaniec Jonesboro i rozpoznawszy w rannym
„oswobodziciela" miasteczka odwiózł go natychmiast do lekarza. Kuracja trwała prawie dwa
miesiące. Gdy wreszcie wrócił do zdrowia, stwierdził, iż został nie tylko raniony, lecz
również... okradziony. Z nagrody jaką otrzymał, nie zostało śladu. Ocalały tylko te pieniądze,
które przezornie trzymał schowane w woreczku zawieszonym na szyi, pod koszulą. Szeryf
wcale nie okazał się skłonnym do wyrównania straty. Nie mógł przecież wypłacić drugiej
nagrody za ten sam czyn. Tak więc Barry odjechał uboższy o pięćset dolarów, a
równocześnie bogatszy o życiowe doświadczenie. Bardzo go to rozgoryczyło.
Wtedy to po raz pierwszy począł rozmyślać nad warunkami bezpieczeństwa kraju. Czemu
to grasowali bezkarnie po zapylonych szlakach bandyci żyjący z rabunku? Utożsamił
wówczas własną krzywdę z krzywdą innych ograbionych ludzi i poczuł nienawiść do
przestępców. Na koniec znalazł wytłumaczenie istniejącego stanu rzeczy: mieszkańcy
małych miasteczek lękają się czynnie występować przeciw gwałcicielom prawa. Każdy
bowiem ludzi się nadzieją, że jego ominie napad rabunkowy. Zdaje się, iż ten wniosek do-
prowadził Barry'ego (chociaż nie był tego pewien) do zupełnie już świadomej, a nie
przypadkowej akcji.
Po całym dniu jazdy dotarł do osady, której nazwa jakoś nie utkwiła mu w pamięci,
chociaż ta właśnie
osada zapoczątkowała jego karierę łapacza. Wlokąc się uliczką, jedyną chyba w tym małym
skupisku ludzkim, dostrzegł na ścianie mijanej szeryfówki przybity list gończy. Poszukiwano
Abrahama Quin, którego prawo ścigało za rozliczne rabunki i morderstwa. Nagroda wynosiła
osiemset dolarów za dostarczenie przestępcy najbliższemu szeryfowi, „żywego lub
martwego", jak nieodmiennie głosiła ustalona formuła każdego z gończych listów. W Barrym
obudziła się żyłka hazardu, postanowił zaryzykować, a poza tym uznał, iż schwytanie
przestępcy będzie jakąś rekompensatą za rabunek, którego sam padł ofiarą.
Dziwnym losu zrządzeniem Abraham Quin postąpił bardzo nierozważnie prosząc o
gościnę farmera, u którego Barry zatrzymał się godzinę wcześniej. Oczywiście Abraham
Quin nic o tym nie mógł wiedzieć, jednak powinien był unikać ludzi. W wyniku takiego błę-
du — przegrał ostatecznie. W rewolwerowym pojedynku Barry okazał się szybszy i Abraham
został skreślony z listy żywych.
Zmitrężywszy nieco czasu na podjęcie nagrody, ruszył do Sunday i nie zatrzymując się
zawitał wreszcie w progi ojcowego domu. Tu spotkała go klęska. Rodzina wyprowadziła się
stąd przed pół rokiem, sprzedawszy całe gospodarstwo. Nowy posiadacz nie potrafił
poinformować o obecnym adresie państwa Bede, słyszał, iż mieli wyjechać do Wyomingu i
tam nabyć większą farmę.
Chłopca ogarnęła rozpacz. Pognał do Sunday, prosto do saloonu „Pod Złotym Słońcem".
Karczmarz poznał go natychmiast, a przypadkowi goście powitali przybysza jak
zmartwychwstałego. Musiał odpowiadać na setki pytań, dość kłopotliwych, bo nie chciał
przyznać się do głupstwa, jakie popełnił. Wykręcił się półprawdą o rannym wędrowcu,
jakiego musiał dość daleko odprowadzić i o napadzie, którego padł ofiarą. Ciężko ranny
przeleżał wiele miesięcy w szpitalu. Jakoś w to uwierzyli. Natomiast wieści o rodzicach
wypadły gorzej niż skromnie.
Twierdzono zgodnie, iż wyjechali do Wyomingu. I to wszystko. Wyoming jest stanem
olbrzymim, więc uzyskana wiadomość równała się praktycznie zeru. Jednak postanowił
rodziców odnaleźć. Ruszył ku północnemu zachodowi. Konno, bo sądził, że w ten sposób
łatwiej trafi na ślad swej rodziny. Lecz tego śladu nigdy nie odnalazł.
Gdy wydał ostatnie centy w tej wędrówce bezkresnej, znalazł się w sytuacji wielce
kłopotliwej. Nie mógł przyjąć żadnej stałej pracy zmuszającej do przerwania poszukiwań.
Zachęcony dwoma poprzednimi sukcesami, został łapaczem. Na samym obszarze Wyomingu
ujął w myśl zaleceń listów gończych: „żywych" lub martwych", czterech poszukiwanych
przestępców, wszystkich właśnie... martwych! Uzyskane nagrody pozwoliły mu na dalsze
poszukiwanie przez kolejne pół roku. Gdy znowu wyczerpały się fundusze, zapędzi! się na
teren Utahu, a z Utahu do Arizony, gdzie odniósł kolejny sukces: piąty przestępca zabity!
Bede dźwignął się ciężko z ziemi, spojrzał raz jeszcze na zgliszcza i mruknął:
—
Do diabła! Przecież nie mogę o tym wszystkim opowiedzieć...
Nie mógł opowiedzieć, zwłaszcza iż następną, szóstą nagrodę wypłacono mu za
unieszkodliwienie (raz na zawsze) niejakiego Billy Harpera. Czy był to zbieg okoliczności,
czy też Billy wywodził się z rodziny Martina Harpera? Lepiej nie badać. Zabicia przestępcy
ś
ciganego listami gończymi, mimo wszystko, nie pogratulowałby Barryemu żaden z
krewnych ofiary.
—
Tfu, do licha! Muszę coś wymyślić, a przede wszystkim trzymać język na wodzy —
postanowił.
Minęły dwa dni, trzeciego, wczesnym rankiem, Bede wraz z Harperem udali się na
pogorzelisko. Tam czekało już na nich sześciu ludzi z bosakami, kilofami, łopatami. Harper
przedstawił im swego zastępcę — jak oświadczył — i poprosił Bedego, aby zwracał uwagę
na drzewka owocowe te, które nie ucierpiały od ognia, i odszedł do „Lucky Saloon".
Zaczęła się robota w tumanach czarnego pyłu, a Bede wszedł całkowicie w swą rolę
nadzorcy. W porze obiadowej, podczas przerwy udał się do saloonu czarny jak kominiarz,
zjadł obiad i czym prędzej powrócił na swe stanowisko. Pracowano do zmierzchu i tak do-
brze, iż dokonano połowy dzieła. Następnego dnia przed wieczorem zadanie wypełniono.
Harper nie ukrywał radości z obrotu sprawy i zaprosił Bedego na wspólny rodzinny posiłek.
Ten jednak zdołał się wykręcić od zaproszenia oświadczając, że czuje się bardzo zmęczony.
Nazajutrz, ponieważ czekano na przyjazd technika mającego zająć się konstrukcją przyszłego
młyna, a bez jego porady karczmarz nie chciał ryzykować rozpoczęcia robót ciesielskich —
Bede miał pół dnia wolnego i spędził je nad rzeką, unikając w ten sposób spotkania z panią
Adeliną. Po południu natomiast nadzorował zwózki budulca: potężnych bali i desek
zakontraktowanych już dawniej w miejscowym tartaku. Harper musiał być pewien swego, bo
umowę na dostarczenie budulca zawarł jeszcze na kilka dni przed kupnem wymarłego domu.
Nazajutrz karczmarz i Bede asystowali przy zakładaniu węgłów nowego budynku, a
wieczorem odbyli rozmowę, której skutki, jak mogło się wydawać, powinny były na długie
lata ustabilizować ruchliwy dotąd i burzliwy żywot Bedego.
—
Mam dla pana pewną propozycję — oświadczył Harper bez żadnego wstępu,
podchodząc do stolika, przy którym Bede tkwił nad talerzem parującej baraniny.
Sala szumiała gwarem rozmów, wokół świecących lamp kłębiły się chmurki tytoniowego
dymu, a od strony szynkwasu dobiegał szczęk szkła i stukot kufli do piwa.
—
Zbyt tu hałaśliwie — mówił dalej karczmarz — więc pójdziemy omówić sprawę w
bardziej zaciszne
miejsce. Ale proszę się nie spieszyć. Poczekam.
Ta prośba na nic się zdała. Bede na samą wzmiankę o „pewnej propozycji" o mało się nie
udławił jedzeniem, tak pilno było mu zaspokoić ciekawość. Co też Harper wymyślił
nowego? Oczyścił talerz z szybkością podróżnego w dworcowej restauracji, dostrzegającego
nadjeżdżający pociąg.
—
Jestem gotów — oświadczył przełykając ostatni kęs i zrywając się od stołu. — Idziemy
do mnie?
—
A może wpadnie pan do nas? śona bardzo się ucieszy.
Bede grzecznie zaprotestował.
—
Nie chcę sprawiać państwu kłopotu, zresztą... mój pokój jest chyba bardziej
odpowiedni, nikt nam nie
przeszkodzi.
Udali się więc na piętro.
—
Rzecz w tym — zagaił Harper — że nieco przeliczyłem się z groszem. Nie moja to
wina, tylko majstra od ciesielskich robót. Podniósł cenę. Twierdzi, że pomylił się w
obliczeniach. Nie wierzę takiej bajeczce, lecz muszę ustąpić. Lepszego fachowca nie znajdę
w Goodyear ani w okolicy.
Przerwał i spojrzał na Bedego.
—
I co <pan zamierza? — zagadnął zaniepokojony słuchacz. — Zaniechać roboty?
—
Ani mi to w głowie. Rozważyłem dobrze całą sprawę. Mógłbym pożyczyć w banku,
lecz wówczas koszty wzrosną, bo trzeba będzie płacić procenty. Pomyślałem, że przecież
rozporządza pan nielichym majątkiem, jak sądzę... Co?
Bede zmartwiał. Niebezpieczeństwo pojawiło się z najmniej oczekiwanej strony.
—
Oczywiście — odparł celowo przeciągając sylaby. Niech Harper zrozumie, iż wcale
mu niespieszno ze sprzedażą złota. — Mam tam coś niecoś. Myślę o kupnie farmy.
— Bardzo dobry pomysł, nie będę pana od niego odwodził, lecz mój chytry majster wcale
nie żąda zapłaty natychmiast, gotów jest poczekać pół roku, jednak żąda gwarancji.
— Jakich?
— Zobowiązania na piśmie i zastawu.
— Więc o co chodzi?
— O to, kochany panie, iż memu majstrowi nie wystarcza mój podpis, chce dwu
gwarantów.
— Nie rozumiem — wyznał Bede. — Mam za pana poręczyć?
— Właśnie! Stał się pan w Goodyear znaną osobą, wszyscy wiedzą o pańskim depozycie
w banku. Trafia się okazja do zrobienia niezłego interesu.
— Cóż to za interes? — przestraszył się Bede.
— Ano taki, iż za poręczenie proponuję panu jedną trzecią dochodów z młyna tak długo,
jak długo będzie pan mieszkał w Goodyear. Pod warunkiem, że zajmie się pilnowaniem
ludzi w moim młynie. Zgoda?
— Ależ... ja nic nie znam się na młynarstwie!
— Już mi pan o tym wspomniał. Lecz, drogi panie, sprowadzę młynarza. Techniczne
sprawy on będzie załatwiał. Zwracam się do pana nie tylko dlatego, że pańskie poręczenie
będzie uznane za dobre. Również dlatego że, co tu dużo gadać, przypadł mi pan do serca.
Moja żona poparła mnie w tym projekcie, a ona zna się na ludziach.
Clark na widowni
Bede przerwał na chwilę swą opowieść. Skorzystałem z tego i wtrąciłem:
—
No, to znalazł się pan wreszcie na dobrej drodze. Teraz radzę chwilę odpocząć. Jak na
człowieka ledwie przywróconego do przytomności wysiłek jest zbyt wielki.
—
To było wczoraj, doktorze. Dziś czuję się znakomicie, chociaż jeszcze trochę szumi mi
w głowie. Zresztą, zależy mi na czasie.
—
Po co ten pośpiech? — zapytał Karol.
—
Jak skończę, będziecie wiedzieli. Powiem krótko; stałem się wspólnikiem Harpera.
Przyznam, nie bez strachu. Bałem się, że jeśli młyn nie będzie dawać dochodów, zanim
nadejdzie termin zapłaty za jego budowę, wszystko się wyda, a do mnie przylgnie opinia
oszusta. Och, co ja przeżyłem, 'dżentelmeni! Jednak karczmarz ma głowę do interesów i
wszystko świetnie przewidział. Nim pół roku minęło, majster otrzymał wszystko, co mu
się należało. Rolnicy, nawet z dalszych okolic, zaczęli zwozić do młyna wory ziarna.
Początkowo nadawałem się tylko do liczenia tych worów i pobierania opłaty za przemiał,
ale teraz! Ho, ho! Dobrze spenetrowałem, na czym polega praca w młynie i pewnie sam
potrafiłbym nim .kierować, tylko... po co mi to? Nadal marzę o farmie, a nie o zawodzie
młynarza. Lecz teraz wszystko diabli wzięli! Wyobraźcie sobie, odezwał się Clark! Ten
facet, z którym odbyłem wyprawę eksplorerską. Skąd się o mnie dowiedział, nie mam
pojęcia. Któregoś dnia poczta dostarczyła mi list. Możecie sobie wyobrazić, jak się
zdumiałem! List! Któż mógł go napisać. Przez sekundę podejrzewałem, że odnaleźli się
moi rodzice i teraz dają znać o sobie. Niestety, nie. Mam ten list. Proszę go przeczytać,
doktorze.
Zaczął grzebać po kieszeniach kurty, aż wydobył papier mocno pognieciony, ze śladami
wilgoci i częściowo pozamazywanymi literami. Piszę „literami", w rzeczywistości były to
okropne kulfony ręki nie przywykłej do pisania. Do spółki z Karolem zdołaliśmy jakoś
odcyfrować bazgraninę. List ten, nieco później, wręczył mi Bede. Niepozorną kartkę
zachowałem na pamiątkę tamtego zdarzenia i przechowuję ją w szufladzie biurka w
rodzinnym Milwaukee. Jej tekst przytaczam wiernie, zachowując wszystkie błędy językowe i
ortograficzne.
„
Bede, stary kumplu! W pirszych słowach tego listu zawiadamiam, iż jestem cały i
zdrowy, c h o c i a b i d n y jak mysz polna w zimie. Chybaś o mnie nie zapomniał, stary
przyjacielu. W i m, że się t o b i powodzi i wyrosłeś na bogacza u tego Harpera. Ale to
paskudnie, żeś_ ukrył przede mną tyle złota, co go knysisz w banku. Jakeś to zrobił, nie w i
m. Ja nie taki głupek, jak ci się zdaje. W i m o wszystkim. Ja tu czekam, że się zjawisz i
sprawiedliwie podzielisz. Bo inaczej sam przyjadę do Goodyear, c h o c i a mi to nie na r e n
k e, i swoje odbiorę. Tak się nie robi, Bede! Ja mieszkam w La Junta, to od ciebie niedaleko.
Znajdź mnie pod «Złotą Sową». Tam pracuje. Czekam dwa tygodnie, w i e n c nie rób
zawodu. Twój Fred Clark".
Starannie złożyłem list i zwróciłem go Bedemu.
— I co pan na to, doktorze?
— Oto skutki zabawy z kamyczkami — zauważyłem. — Clark jest pewien, że został
pozbawiony złota, które wspólnie zbieraliście. Podejrzewa, że bandyci nie zrabowali
wszystkiego, i nigdy nie uwierzy, by ktoś mógł bezwartościowy żwir przechowywać w
banku.
Karol parsknął śmiechem:
— Ej, Barry, Barry! Znowu musiałeś się wkopać w nie byle jaką dziurę.
— Takie już moje pieskie szczęście — mruknął Bede.
— I jak pan postąpił? — zapytałem.
—
Powiedziałem Harperowi, że to list od przyjaciół zapraszających na spotkanie i że
wobec tego muszę na tydzień — dwa wyjechać. Zgodził się. Wsiadłem na konia i ruszyłem
w drogę.
— Do La Junta? — zainteresował się Karol.
— Gdzież tam! Jak najdalej od tamtej miejscowości. Zabrałem nieco pieniędzy, więc
powinienem dać sobie radę, lecz ta przeklęta burza pozbawiła mnie wierzchowca.
— I oczywiście nie ma pan zamiaru wracać do Goodyear — stwierdziłem.
— A... nie mam.
— Nie pomyślał pan, co sobie wyobrazi Harper po dwu tygodniach czekania?
— Hm... cóż może sobie wyobrazić?
— Bardzo wiele. śe na przykład spotkał pana nieszczęśliwy wypadek i rozpocznie
poszukiwania poprzez szeryfów.
— O, do licha! Mam nadzieję, iż nie wykaże tyle troskliwości.
—
Przypuśćmy. Więc dojdzie do wniosku, że pan uciekł z jakichś podejrzanych
powodów. Mieszkańcy Goodyear zaczną plotkować, iż karczmarz związał się z
nieuczciwym przybłędą. Pana nie przemyślany krok popsuje mu opinię. Kiepska to
oznaka wdzięczności dla człowieka, który pomógł panu wydobyć się z kłopotów —
powiedziałem ostro.
— Pomógł, bo miał w tym interes, a o moich kłopotach nie wiedział.
Rozłościł mnie taką argumentacją i już miałem na języku cierpką uwagę, gdy Karol mnie
uprzedził.
— Co z kamykami? — zapytał.
— Zostały w banku. Nie mogłem ich zabrać. Zaraz rozeszłaby się pogłoska, że wyjeżdżam
raz na zawsze.
— Nowe krętactwo — szepnąłem.
— Jeszcze jedno głupstwo. Przecież człowiek nie powracający po to, aby odebrać złoty
depozyt, już przez to samo staje się podejrzany — powiedział mój przyjaciel. — Jednak
los czuwał nad panem i zesłał burzę, która zapobiegła doprowadzeniu głupstwa do
najgłupszego końca.
—
Nikt tyle mi nie nagadał — zabawnie jęknął Bede.
— A szkoda — wtrąciłem.
— Lecz co mam począć teraz? Poradźcie, dżentelmeni!
Karol spojrzał na niego uważnie.
— No... dobrze — powiedział. — Faktem jest, że ucieczka z Goodyear nie udała się.
Pozostaje więc powrót do Goodyear. Tyle już się pan nakłamał, że jedno kłamstwo więcej
niewiele zaszkodzi. Załóżmy, że spotkał pan oczekiwanych przyjaciół w drodze, podczas
burzy, i zaprosił ich do „Lucky Saloon". Czy przypadkiem nie zdradził pan Harperowi
jakichś szczegółów o tych „przyjaciołach", które nie pasowałyby do nas? Na przykład:
gdzie mieszkają lub kim są?
— Nic a nic. Harper nie pytał, a spotkania z panią Adeliną zdołałem uniknąć.
— Dobre i to. Uchroni nas, Janie, od powiększania bogatej kolekcji krętactw naszego
towarzysza.
—
Na liście widniała pieczęć poczty w La Junta — poinformował smętnie Bede. —
Harper mógł ją zauważyć.
—
Ano... — stwierdził wesoło Karol — bawiąc w La Junta wysłaliśmy list do pana.
Zapamiętaj to sobie, Janie.
—
Nigdy nie byłem w La Junta i jak karczmarz zapyta o wygląd miasteczka, jeszcze
strzelę jakieś głupstwo.
—
Bawiliśmy przejazdem, nie starczyło czasu na lepsze poznanie...
—
Znakomicie, Karolu! A w jakim hotelu nocowaliśmy?
—
W... zupełnie wyleciało mi to z głowy — odparł z takim przekonaniem, jak gdyby
przed chwilą przybył właśnie z La Junta.
—
Może jednak Harper nie zauważył pieczęci? — powiedział Bede. — Więc lepiej z tym
La Junta nie wyjeżdżać zbyt wcześnie...
—
Ot, i początek trudności — zauważyłem. — Jeśli pani Adelina jest osobą tak
przenikliwą, jak z opowiadania Bedego wynika, zyskamy sobie opinię niezłych łgarzy.
—
Nie bądź pesymistą, Janie.
—
A może... ja sam powrócę do Goodyear? — wyjąkał Bede. — Po co mam was znów
wplątywać w swoje kłopoty?
Powiedział to z tak widocznym przygnębieniem, że uleciała ze mnie resztka złości na
niego.
—
I co dalej?! — zawołałem. — Za dwa tygodnie przyjedzie Clark.
—
Mam pieniądze, kupię drugiego konia...
—
Więc znowu ucieczka!
—
Ano... ucieczka.
—
Bede — powiedziałem spokojnie — w Meksyku wyciągnął pan nas z różnych
tarapatów i myśmy o tym nie zapomnieli. Dlatego postaramy się panu pomóc.
—
Pan jest wspaniały, doktorze!
Bede przeszedł z krańcowego pesymizmu do niczym nie uzasadnionej radości.
—
Ale jak powstrzymać Clarka od przybycia do Goodyear? Jak wytłumaczyć temu
idiocie, że go nie
skrzywdziłem?
Wzruszyłem ramionami.
—
Jeszcze nie wiem — odparłem — a ty, Karolu?
—
Przede wszystkim musimy zlikwidować oszukańczy woreczek.
—
Jak to? — zdziwił się Bede.
—
Odbierze go pan z banku i przekaże nam. Przy najbliższej okazji wyrzucę to świństwo
w miejscu ustronnym i bez świadków.
—
Lecz jak ja to wytłumaczę Harperowi?
—
Cóż za skrupuły?! — wykrzyknąłem. — Czy pan tłumaczył mu się z każdego
wydanego dolara?
—
No... nie. Jednak Harper, kto wie, może myśli o powiększeniu wspólnego interesu przy
pomocy mojego złota?
—
To niech nie myśli — odparłem zgryźliwie. — Woreczek pomógł karczmarzowi w
uzyskaniu kredytu, drugi raz takiej sztuczki nie radzę próbować. Masz rację, Karolu.
Trzeba zniszczyć woreczek. To bomba, która nie wiadomo kiedy wybuchnie. Ale
likwidacja woreczka jeszcze nie załatwia sprawy.
—
Nie załatwia — przyznał Karol. — Chyba będziemy musieli odwiedzić La Junta.
Oczywiście, nie teraz. Najpierw pojedziemy do Goodyear.
—
W La Junta czeka nas niełatwa rozmowa z tym Clarkiem.
—
Zapewne. Przede wszystkim jednak musimy sprawdzić, co to za człowiek. Bo z
opowieści naszego towarzysza niewiele wynika. Na przykład, czym się trudnił przed tą
nieszczęsną wyprawą po złoto? Wie pan?
— Nie wiem — mruknął Bede. — Nigdy go o to nie pytałem. Ech — westchnął —
zmarnujecie przeze mnie mnóstwo czasu...
— Mamy mnóstwo czasu — odparłem — i żadnych innych spraw do załatwienia, czy nie
tak, Karolu?
— Oczywiście. Okazja do zapolowania (bo przecież tylko po to przybyliśmy w te strony)
trafi się niejeden raz w drodze. No — spojrzał w niebo — chyba pora coś przegryźć.
Napełnij wodą, Janie, swój cudowny imbryk. Rozpalę ogień.
— Tylko bez pstrągów — zastrzegłem się. — Chwilowo mam ich dosyć.
— Zgoda. Otworzę puszkę z wołowiną. W Goodyear będziemy mogli uzupełnić zapasy.
Podczas posiłku Bede, któremu poprawił się humor, wrócił do paru szczegółów, mało
zresztą ważnych, swej ostatniej wędrówki, a później opowiedział historyjkę--dowcip tak
ś
wietnie charakteryzujący pewne kategorie ludzi i zwyczaje naprawdę Dzikiego Zachodu, iż
warto go przytoczyć.
Otóż w pewnym saloonie nie określonej bliżej miejscowości spotkało się przy szynkwasie
dwu obcych sobie wędrowców. Mieli już dobrze w czubie, a że przyszli do lokalu w
usposobieniu ponurym i zaczepnym, whisky, zamiast wprowadzić ich w pogodny nastrój,
tylko wzmogła ich agresywność. Doszło do kłótni, w wyniku której jeden z przybyszów
wyzwał drugiego na pojedynek. Saloon natychmiast opustoszał, a garstka odważniejszych
usunęła się pod ściany. I oto stanęli twarzą w twarz dwaj przeciwnicy w jednakowych
kowbojskich strojach, z coltami tkwiącymi w kaburach pasów. Pierwszy, ten wyzywający,
był bardzo szczupły i niski, drugi — wysoki i tęgi, prawdziwy olbrzym. On właśnie, gdy już
mieli sięgnąć po broń, krzyknął:
„
Dżentelmeni! To niesprawiedliwe! Szanse są nierówne. Jaki ja stanowię wspaniały cel, a
jaki... tamten
wywłoka?"
Gromadka widzów po chwili namysłu orzekła, iż szanse rzeczywiście są nierówne, bo
chudemu i niskiemu łatwiej będzie trafić do celu.
Chudy i niski oburzył się, lecz nie mógł odmówić oczywistym racjom.
„
Zgoda! — wrzasnął. — Barman! Weź kredę i nary-ruj na nim — tu wskazał palcem
przeciwnika — mój kontur. Jeżeli trafię poza linię kredy, taki strzał nie będzie się liczył!"
Mimo że do zmierzchu pozostało dużo czasu i Bede zaraz chciał ruszać, sprzeciwiłem się.
— Jeden dzień wcześniej czy jeden dzień później — powiedziałem — cóż za różnica?
Lepiej poczekać do jutra, większa pewność, że głowa zupełnie wydobrzeje.
Karol mnie poparł dodając, że znacznie wygodniej i bezpieczniej wjeżdżać do nieznanego
miasteczka rano niż wieczorem.
Tak więc spędziliśmy jeszcze jedną noc nad pstrągową rzeczką. Opukałem i ostukałem
Bedego, raz jeszcze zmieniłem mu opatrunek, a rankiem w ogóle go zdjąłem, gdy pacjent
oświadczył, że nie chce się pokazywać w Goodyear jako inwalida. No i ruszyliśmy. Jak?
Bede siadł za plecami Karola. Trzeba było zwolnić tempo, lecz i tak Goodyear osiągnęliśmy
przed południem.
Przed pierwszym domostwem Bede zeskoczył z konia i poprowadził nas prościutko ku
budynkowi „Lucky Saloon". Zauważyłem, że na tej krótkiej drodze wielu przechodniów i
podpierających ściany gapiów "uchylało kapeluszy lub czapek na widok naszego towarzysza.
Stał się widocznie znaną w miasteczku osobistością. Dopieroż wybuchłby skandal, gdyby
znikł tajemniczo!
Ulica, nie wiadomo po co tak szeroka, oraz zabudowania — wszystko to zgodne było z
opisem Bedego. I
mostek nad rzeczką, i zagrody dla bydła, i składy towarowe, i siedziba „Lucky Saloon":
szeroki, drewniany dom z długą werandą, ciągnącą się wzdłuż całej fasady.
Przywiązaliśmy konie do palików, wspięli się po stopniach werandy, a Bede
otworzył przed nami szerokie drzwi z gestem, którego nigdy dawniej u niego nie
zauważyłem: zamaszysty ruch ręki gospodarza zapraszającego gości do własnej siedziby.
Myślę, że mimo wszystkich kłopotów czuł się pewny siebie, jak nigdy dotąd podczas
włóczęgowskiego życia.
—
Dżentelmeni! — powiedział. — Witam was w „Lucky Saloon"!
Jakże podobnie pozdrowił nas na progu swej luksusowej hacjendy don Pedro Gonzales w
dalekim Meksyku!
Uśmiechnąłem się. Wkroczyliśmy na salę, pustą o tej porze.
—
Siadajcie, dżentelmeni! Natychmiast przywołam chłopaka, żeby się zajął waszymi
końmi.
Odszedł, a ja szepnąłem do Karola:
— Bede zapuścił korzenie.
Kiwnął głową:
— Jeśli zdołamy przeszkodzić przybyciu Clarka, Bede wkrótce stanie się solidnym
obywatelem Goodyear. Kto wie, może go wybiorą szeryfem?
—
Wszystko, tylko nie to! — zaprotestowałem. — Zacznie na nowo pięknie uśmiercać
ludzi. Już lepiej, gdyby uzyskał godność burmistrza. Mam jednak nadzieję, iż Harper nie
zgodzi się, aby jego wspólnik zajmował się czymkolwiek innym niż prowadzeniem młyna.
Bede pojawił się dopiero po kilku minutach. Nie sam. W asyście średniego wzrostu
mężczyzny z ogorzałą twarzą i lekko szpakowatymi włosami na skroniach. Miał wysokie
czoło, prosty nos oraz mocno zarysowany podbródek, co jakoby charakteryzuje ludzi ener-
gicznych. Spojrzał na mnie i wyciągnął rękę.
— Pan Martin Harper — przedstawił gospodarza Bede.
—
Barry już mi zdążył opowiedzieć o panach. Co za szczęśliwe spotkanie, i w samą porę.
Witam panów
serdecznie. Na pewno jesteście głodni i spragnieni. Zaraz zarządzę.
Uściskawszy nam dłonie karczmarz wrócił do bufetu, a Bede usiadł przy nas.
— Podoba mi się ten człowiek — zauważyłem. — Pozostajecie chyba w zażyłych
stosunkach?
— Ano... od roku przecież prowadzimy wspólny interes.
— I pan chciał stąd uciec! Cóż za nierozważny pomysł.
— Ale Clark...
— Ciii! — szepnął ostrzegawczo Karol. — Na ten temat porozmawiamy oddzielnie i w
bardziej ustronnym miejscu. Lepiej popatrz, Janie, na ten napis. Jeszcze z czymś takim nie
spotkałem się.
— Napis? Gdzie?
— No tam, na prawo, na ścianie.
Spojrzałem i parsknąłem śmiechem.
Do desek ściany przypięto mocno wyblakły karton z napisem wykaligrafowanym
wielkimi, czarnymi literami: „Nie zapomnij napisać do matki! Ona myśli o Tobie.
Zaopatrujemy w papier i koperty bezpłatnie i mamy najlepszą whisky w mieście"..
— To chyba dzieło pani Adeliny — zauważyłem wesoło.
— Być może, lecz zakończenie tego wezwania jest chyba pomysłem karczmarza.
Ciekawe, czy wielu gości stosuje się do pierwszej części apelu?
— Zdarza się — odparł Bede. — Lecz tutejsi mieszkają z rodzinami, a przybysze
najczęściej potrafią tylko czytać, z pisaniem gorzej. Natomiast whisky... Napijecie się,
dżentelmeni?
Kelner, który wyglądał kropka w kropkę tak, jak go opisał Bede, przywędrował do nas z
tacą uginającą się pod ciężarem talerzy i półmisków. Chyba Harper chciał nam zaimponować
możliwościami swej kuchni.
Bowiem poza normalną dla wszystkich saloonów świata potrawą, pieczenia wołową, na tacy
widniały różowe płaty wędzonego łososia, sardynki i — cuda nad cudami! — ostrygi! Bede
nie chciał spróbować, ja zjadłem kilka sztuk, a Karol zajął się resztą, i to ze znakomitym
wynikiem.
Poza butelką whisky kelner ulokował na środku stołu trzy butelki piwa i trzy wysokie
szklanice wypełnione płynem o ceglastej barwie. Domyśliłem się, co to jest, chociaż napój
ten — o świetnie pasującej do Dzikiego Zachodu nazwie: „krwawa Mary" '— rzadko można
uzyskać w saloonach Zachodu. Z braku pomidorów. Bo „krwawa Mary" to po prostu
mieszanina pół na pół mocnej wódki i soku pomidorowego.
Gdybym chciał wypić przypadającą na mnie część tych wszystkich trunków, na pewno nie
wstałbym od stołu o własnych siłach, a u surowej pani Adeliny zyskał złą notę z zachowania
się. Poprzestałem więc na „krwawej Mary" tak, jak i moi współbiesiadnicy. Z obfitości
jedzenia skorzystał najbardziej Karol. Nie dlatego, by był żarłokiem — po prostu obudził się
w nim stary nawyk traperskiego życia: jeść na zapas.
Niejeden raz w saloonach lub przy obozowych ogniskach spotykałem się z
zadziwiającymi przykładami apetytu. Kiedyś ze zdumieniem zauważyłem, jak kościsty,
chudy niczym szczapa poszukiwacz złota bez żądnego wysiłku zjadł płat pieczeni wagi
chyba dwu funtów. Gdy go grzecznie zapytałem, czy zaspokoił głód, odparł; że zjadłby
jeszcze, ale już nic nie zostało...
Tacy właśnie ludzie, pozornie wyglądający na obżartuchów, potrafią w innych
okolicznościach głodować przez dzień lub dwa, jeśli zapasy prowiantu się wyczerpią lub gdy
pośpiech nie pozwala na przyrządzenie najlichszej nawet strawy. I po takich dwu dniach
postu czują się tak samo sprawni fizycznie, jak poprzednio. Ciągły ruch, a więc spory
wysiłek fizyczny, jest jednym z powodów tego apetytu. Innym powodem jest jednostronny i
monotonny zestaw potraw. Organizm ludzki potrzebuje stale sporej ilości białka — źródła
energii, substancji nieodzownej dla normalnego rozwoju i utrzymania życia, znajdującej się
w roślinach i mięsie. Otóż potrawy roślinne są dla westmana rzadko dostępne. Głód białka
musi zostać wyrównany spożyciem mięsa w ilościach, które — przy normalnym odżywianiu
się — byłyby nawet szkodliwe. „Białkowego głodu" miałem okazję doświadczać niejeden
raz podczas kilkumiesięcznych wędrówek z dala od miast. Przejawiał się on w moich
marzeniach o rzekach mleka, górach jaj i masła oraz kotłach grochówki. Wracając do
rodzinnego Milwaukee przez pierwsze dni pochłaniałem nieprawdopodobne ilości pieczywa,
nabiału, grochu, fasoli... Lecz dosyć na ten temat.
Po obfitym posiłku czułem się nieco ociężałe. Na prerii rozciągnąłbym się przy obozowym
ognisku, lecz nie znajdowałem się na prerii. Na szczęście Bede zaraz zaprowadził nas na
pięterko.
—
Oto, dżentelmeni — oświadczył otwierając któreś tam drzwi — pokój przeznaczony
dla was. Ze
wszystkimi wygodami. Ja, niestety, muszę zajrzeć do młyna. Chłopiec zaraz przyniesie
uprząż i broń. Wrócę
za jakieś trzy godziny.
To powiedziawszy wyszedł. Położyłem się na jednym z dwu łóżek. Karol pokręcił się po
pokoju, wreszcie poszedł w moje ślady. Zapowiedziany chłopak wkrótce się zjawił,
objuczony niczym wielbłąd siodłami i bronią.
—
Pan gospodarz pyta, czy panom czego nie potrzeba.
Podziękowaliśmy. Chłopak znikł jak duch, a ja zapadłem w lekką drzemkę, podczas której
majaczyły mi na przemian fantastyczne postaci podejrzliwej pani Adeliny, nieznanego
Clarka, rzucającego we mnie garściami żwiru, i Harpera, który z pistoletem w dłoni domagał
się uregulowania długów Bedego. Wszystko to nie miało żadnego sensu, lecz było tak
przykre i realistyczne równocześnie, że obudziłem się z bijącym sercem i mokry od potu.
Karol nadal spoczywał na sąsiednim łóżku, ćmiąc fajeczkę. Zauważył, że nie śpię.
— Idziemy? — zagadnął.
— Dokąd? — stęknąłem nie mogąc jeszcze otrząsnąć się z półsennych majaków.
— Na spacer. Spacer dobrze nam zrobi. Zwiedzimy miasteczko. Duszno tu jak w piekle.
Widziałem, jak rzucałeś się na łóżku niczym szczupak wyjęty z wody.
Opowiedziałem o swym śnie.
—
To wszystko przez „krwawą Mary" — stwierdził tonem znawcy. — Wszelkie
mieszaniny są szkodliwe.
Piłem kiedyś koktajl zwany francuskim. Pięknie wyglądał, ani słowa, trzykolorowe pasma:
białe, niebieskie i czerwone. Lecz później łeb mnie bolał przez cały dzień. Chodź.
Westchnąłem i podniosłem się. Zeszliśmy z pięterka. Sala nadal świeciła pustką. Za jej
drzwiami trwała martwa cisza popołudnia i podobna duchota. Z rozgrzanych ścian domostw
parowało gorąco. Mijający nas wóz zaprzężony w parę koni wzbił tuman szarego kurzu,
który natychmiast poczułem w ustach, w nosie i w oczach. Na wozie spoczywały białe,
pękate worki. Ich widok nasunął mi pewien pomysł.
— Chodźmy do młyna odwiedzić Bedego. Młyn jest za miastem, a tu nie ma czym
oddychać. Fu!
— Zgoda. Młyn musi stać nad rzeczką, to pewnie tam — Karol wskazał ręką.
Trafiliśmy bezbłędnie. Na niewielkim placyku, rozciągającym się między sadem a
frontową ścianą młyna, stały cztery wozy: jeden pusty, trzy wyładowane pękatymi worami.
Jak na tę porę roku (wczesną wiosnę, a więc nie sezon młynarski) interes rzeczywiście
musiał prosperować znakomicie. Zdaje się, iż tym razem Barry Bede — jak to się określa —
trafił w sedno rzeczy. Choć raczej dzięki pomyślnemu zrządzeniu losu niż swym staraniom.
Tym stwierdzeniem podzieliłem się z Karolem. Kiwnął głową i dodał:
—
Niewiele brakowało, a znalazłby się znowu na szlaku beznadziejnej wędrówki.
Siądźmy tu — zaproponował wskazując na wysoki drewniany pomost, biegnący przez całą
szerokość ściany.
Budynek zdawał się drgać od bezustannego łomotu dobiegającego z wnętrza. Pachniało
ziarnem i mąką. Wyciągnąłem fajeczkę, lecz Karol natychmiast rozkazał ją schować.
— W młynie się nie pali — zauważył. — Opowiadano mi, że mączny pył wiszący w
powietrzu jest bardzo podatny na ogień, niczym nafta. Czasem iskra powoduje wybuch.
Nie wiedziałem (i po dziś nie wiem), czy miał rację, czy nie. Wolałem jednak nie
sprawdzać. I tak oto czekaliśmy na pojawienie się Bedego.
Słońce grzało, konie parskały i dzwoniły uprzężą, a woźnice spoczywali na workach,
przykrywszy twarze okropnie brudnymi kapeluszami. Oparłem się plecami o ścianę. Ciepło
popołudnia, pomrukiwanie młyna niby wielkiego kota, bezruch, a najprawdopodobniej zmę-
czenie po podróży — wszystko to spowodowało, że zapadłem w jakiś półsen, z którego
wyrwał mnie tupot butów po deskach i donośny okrzyk:
—
Longville! Teraz na was kolej, ruszcie się!
Drgnąłem i o mało nie spadłem z pomostu. Dwa kroki od siebie dostrzegłem nogi
Bedego, on sam jeszcze nas nie zauważył. Na zawołanie „Longville" (nigdy się nie
dowiedziałem, czy było to nazwisko, czy nazwa farmy, a może jakiejś osady) leżący na
najbliższym wozie człowiek dźwignął się, siadł, zeskoczył i wrzasnął w kierunku
owocowych drzew:
— Chris!
W odpowiedzi wysunął się z zielonego gąszczu rozczochrany wyrostek w połatanych
portkach i rozpiętej koszuli, ziewnął i złapał konia za kantar. Zgrzytnęły osie i ciężki wehikuł
podjechał pod samą rampę (razem z Karolem natychmiast odsunęliśmy się nieco w bok).
Dopiero teraz Bede spojrzał w naszym kierunku.
—
Dżentelmeni! — wykrzyknął swoim zwyczajem. — Jak to dobrze, żeście przyszli! —
zawołał i nagle ściszył głos. — Idzie tu pani Adelina z córką. Porozmawiajcie z nią, ja
tymczasem...
Nie dokończył i zniknął w głębi młyna. Wypadło to tak zabawnie, iż z trudem
powstrzymałem śmiech.
— Zdaje się — zauważyłem — że na widok żony Harpera Bede wpada w popłoch.
— Ciągle lęka się kłopotliwych pytań.
— Przecież to już rok minął! Z czym się mógł wygadać, z tym się wygadał i chyba
zaspokoił ciekawość tej kobiety.
— Ba, przypomnij sobie, Janie, co Bede o niej opowiadał. To musi być bardzo wścibska
osoba. Przygotujmy się na to.
— Może lepiej odejść? — zaproponowałem.
—
Nie. Chwytajmy byka za rogi. Ta rozmowa czeka nas nieuchronnie. Wygodniej ją
odbyć tu niż w jadalni państwa Harperów. Tam trudniej będzie o okazję do przerwania
podchwytliwych pytań. Tylko uważaj, Janie. Mów dużo o niczym, a jak najmniej o
Bedem.
— A jeśli zagadnie, gdzie go poznaliśmy?
— No, to odpowiedź zostaw mnie.
Kiwnąłem głową z zadowoleniem. Tymczasem przez drzwi wiodące na pomost wyciągano
z głębi budynku białe, wypchane worki. Dwu nie znanych mi ludzi przekazywało je
właścicielowi wozu, który do spółki z piegowatym wyrostkiem układał worki na platformie
pojazdu. Przyglądałem się przez chwila tej monotonnej robocie, póki dwie kobiety w długich
sukniach, z odkrytymi głowami, nie ukazały się na tle drzew sadu, zmierzając prosto w
naszym kierunku. Jedna była niższa i na pewno młodsza, jak zdążyłem zauważyć mimo
sporej jeszcze odległości. A więc — córka Harperów, Katarzyna. Kto wie — zaświtało mi w
głowie — może przyszła żona Bedego? Skoro bowiem karczmarz tak zachwyca się naszym
znajomkiem, a jego podejrzliwa małżonka nie odkryła żadnej plamy na przeszłości Bedego,
mogą skojarzyć tę parę.
Udałem, że patrzę na załadunek worków, lecz kątem oka obserwowałem zbliżające się
panie. Były ubrane jednakowo w skromne, szare suknie. Barwa ich włosów również było
podobna, tyle że matka wyglądała na ciemną szatynkę, córka — na jasną szatynkę.
Widziałem, jak podeszły do wozu czekającego swej kolejki, ominęły go i zatrzymały się tuż
przed nami. Równocześnie zeskoczyliśmy z pomostu i elegancko uchylili kapeluszy.
—
Pani Harper? — zagaił Karol. — Chyba się nie mylę? Bede opisał nam panią bardzo
dokładnie.
Po co się tak zgrywał? Czyżby to miał być sposób „chwytania byka za rogi"?
— Tak, to ja — odpowiedziała uśmiechając się, a równocześnie utkwiła we mnie swe
czarne oczy. Bede się nie mylił, w jej natarczywym spojrzeniu było istotnie coś
ś
widrującego człowieka na wylot.
— A to moja córka, Katarzyna. Barry opowiadał mi o panach, jednak niezbyt wiele,
bardzo się spieszył. Skryty z niego człowiek, przez cały rok nie wspomniał o was ani
słowem, dopiero dzisiaj... Barry jest tutaj?
Potwierdziliśmy, że jest, lecz mocno zajęty. Wcale nie pragnąłem, aby pierwsza
rozmowa odbyła się
w obecności Bedego. Mógł się zdradzić z niepotrzebnymi szczegółami o naszej znajomości.
— Ach tak... Nie będziemy mu przeszkadzać. Barry jest niesłychanie obowiązkowy.
Chciałabym mieć takiego zięcia.
Zauważyłem, jak panna Katarzyna lekko się zaczerwieniła. Więc moje dalekosiężne
przypuszczenie nie
bardzo odbiegało od prawdy. Jednak pominąłem uwagę milczeniem. Nie miałem
najmniejszego zamiaru zajmować się sercowymi sprawami naszego towarzysza, dość kłopotu
sprawiły nam inne jego problemy.
W jakim celu pani Adelina zaznajomiła nas z swymi pragnieniami? Nie wiedziałem, co
jej Bede nagadał. Może przedstawił nas jako zaufanych przyjaciół i żona karczmarza
chciała sprawdzić, jakie to na nas
wywrze wrażenie? Jeśli tak — zawiodła się. Ani Karol, ani ja nie mruknęliśmy na ten temat
nawet pół słowa.
— No, to tylko takie żarty — dorzuciła po paro-sekundowej przerwie. — Strasznie
hałasuje ten młyn — zmieniła nagle temat. — Jeśli panowie nie macie nic innego do
roboty, chodźmy nad rzeczkę.
Nie znalazłem żadnego rozsądnego powodu odmowy, zresztą Karol radził przecież „chwycić
byka za rogi". Całą czwórką ruszyliśmy poprzez placyk i łączkę ku pluszczącej wodzie, z
której turkocące koło młyńskie unosiło mgiełkę wilgoci, a później brzegiem tak daleko, że
warkot koła i plusk przelewającego się nad nim rwącego nurtu słychać już było tylko jako
łagodny szmer. Siedliśmy na zboczu kopulastego pagórka, wśród drzew rzucających drgające
cienie na ziemię i wodę. Nie będę przytaczał treści całej rozmowy, jaka odbyła się na
pagórku, zajęłoby to zbyt wiele miejsca i okazałoby się nudne. Wspomnę tylko, że pani
Adelina nie ustawała w pytaniach, na które odpowiadaliśmy (Karol i ja) bądź krócej,
bądź dłużej, bardziej lub mniej szczegółowo, lecz zawsze tak, aby w niczym nie
zaszkodzić Bedemu przez ujawnienie jego przeszłości. O sobie mówiliśmy najwięcej. Zdaje
się, że nasza słuchaczka (chodzi o panią Adelinę, bo jej milcząca córka zdawała się
myślami błądzić gdzieś bardzo daleko) została zaskoczona faktem, iż żaden z nas dwu nie był
farmerem (co prawda Karol nim był, lecz dość dawno, i zerwał z tym zawodem). Być może
przypuszczała, że byliśmy sąsiadami rodziców Bedego i potrafimy opowiedzieć o jego
młodzieńczych latach. Dostrzegłem na jej twarzy rozczarowanie, a później zdziwienie, gdy
oświadczyłem, że jestem lekarzem, a Karol traperem.
—
Pan jest lekarzem? — zdumiała się i przewierciła mnie wzrokiem. — Przybył pan do
Goodyear na stałe?
Przydałby się nam dobry chirurg.
Zaprzeczyłem, a później, bawiąc się jej rozczarowaniem, wyjaśniłem, jak doszło do mej
znajomości z Karolem i do wypraw w nieznane, przedsiębranych każdej wiosny.
— Lecz tym razem — spojrzała na mnie podejrzliwie — przybyliście odwiedzić
Barry'ego.
— Oczywiście — potwierdziłem, co było tylko pół-kłamstwem, jako że ostatecznie
odwiedziliśmy go.
— A dawno go znacie?
Poczułem, że odpowiedź na takie pytanie może mnie wprowadzić na dość grząski grunt, na
szczęście uprzedził mnie Karol.
- Przed trzema bodajże laty. Uczestniczyliśmy wspólnie w pewnej wyprawie
eksplorerskiej, jednak nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Mimo nie byle jakich
osiągnięć.
(Nawiasem powiedziawszy, czas podany przez Karola nieco odbiegał od rzeczywistości i
on sam dobrze musiał o tym wiedzieć. Czemu więc poinformował panią Adelinę tak
nieściśle? Może chciał w ten sposób zaznaczyć, że Bede jest naszym starym znajomym?)
Pani Harper pokręciła głową.
—
Coś tu się nie zgadza. Barry twierdził, że swą pierwszą wyprawę odbył przed samym
przybyciem do Goodyear, a teraz się okazuje...
To nieporozumienie — przerwał jej Karol. — Bede zapewne miał na myśli pierwszą
udaną wyprawę.
— A tamta, o której wspomniał pan tak dziwnie?
— Okazała się udaną i nieudaną równocześnie. Znowu pokręciła głową:
— Nie rozumiem.
—
Proszę sobie wyobrazić — cierpliwie tłumaczył Karol — że znaleźliśmy skarb,
który nas wcale nie
wzbogacił. Składały się nań najróżniejsze przedmioty i narzędzia wykonane z złota i
srebra. Wartość tego
znaleziska znacznie przekraczała wartość samego me
talu.
— Czemu więc was nie wzbogaciło?
—
Dlatego że znalezione przedmioty były bardzo stare, wykonane przed wiekami
przez ówczesnych mieszkańców Meksyku i stanowiły jakby część historii tego kraju.
Czy w takiej okoliczności mogliśmy skarb sprzedać? śeby go zwykły handlarz
przetopił na metal? Otóż za pośrednictwem pewnego hacjendera przekazaliśmy
wszystko do muzeum w mieście Chichuahua.
— Za darmo?
— Za darmo. Nie wypadało nam brać zapłaty.
— A Bede?
— Podczas wyprawy w Sierra Mądre (bo tam szukaliśmy) spisywał się bardzo
dzielnie. A później wspólnie postanowiliśmy, by skarb przekazać na cele nauki.
Wzdrygnąłem się. Karol w swej chęci umocnienia dobrej opinii o Bedem grubo
przesadził. W rzeczywistości Bede liczył, że przypadnie mu odpowiednia część
znaleziska.
Pani Adelina znowu obrzuciła nas badawczym spojrzeniem. Pewnie chciała w ten
sposób odgadnąć, ile w słowach Karola tkwi prawdy. Badanie musiało wypaść dla nas
dodatnio, bo po chwili milczenia stwierdziła nieco egzaltowanym głosem:
—
Jakże to szlachetnie z panów strony! Widzę, iż Bede znalazł godnych siebie przyjaciół.
Znowu drgnąłem. Takie porównanie, a raczej zrównanie, nie bardzo przypadło mi do
smaku. Widać jasnowidztwo pani Adeliny od czasu do czasu zakładało jej na oczy
nieprzenikliwe okulary. Podniosła się. Jak na razie jej ciekawość została zaspokojona.
Podnieśliśmy się również.
—
Muszę już wracać, czeka mnie mnóstwo roboty.
Lecz bardzo proszę odwiedzić nas, dzisiaj o piątej.
Skłoniła się i odeszła razem ze swą milczącą córką. Siedliśmy z powrotem.
—
Hm... — zauważyłem. — Ona nie miała żadnego interesu do Bedego. Chodziło jej o
nas. Ciekawe, skąd
wiedziała, że poszliśmy do młyna?
Karol wzruszył ramionami.
— Czy to ważne? Ale przyznaj, Janie, że dobrze się spisałem.
— Aż za dobrze.
Karol cicho roześmiał się.
—
To leży w naszym wspólnym interesie. Czynię wszystko, co można, aby nigdy już
więcej nie spotkać
Bedego jako włóczęgi bez dachu nad głową. I któremu w imię jego meksykańskich zasług
musimy pomagać.
Umieściłeś go u Gonzalesa i wytrwał zaledwie pół roku. Teraz staram się, aby w Goodyear
ugrzązł na
zawsze i przestał straszyć samotnych wędrowców na preriach. W gruncie rzeczy to niezły
chłopak. A im
lepszą będzie miał opinię u Harperów, przede wszystkim u pani Adeliny, tym prędzej
zostanie mężem Katarzyny. I to go na dobre tutaj zakotwiczy. Wreszcie się ustatkuje. O to
mi chodzi.
Z kolei ja się roześmiałem.
— No dobrze, Karolu, tylko zbytnio się nie zagalopuj.
Ruszyliśmy szukać Bedego.
Właśnie odjeżdżał ostatni wóz, a Bede tkwił na pomoście, obsypany mącznym pyłem, i
wyglądał jak anioł, tyle że bez skrzydeł. Ucieszył się na nasz widok. Udaliśmy się w cień
sadu, gdzie Karol powtórzył dokładnie wszystko, o co pytała nas żona karczmarza. Udzielił
przy tym Bedemu szeregu rad, moim zdaniem zbytecznych, bo Bede był spryciarzem nie
lada, jeśli po rocznym pobycie w Goodyear umiał poinformować panią Adelinę tylko o tych
fragmentach swego życia, o których chciał poinformować, chociaż nadal lękał się
dociekliwej niewiasty. Gdy mu powiedziałem o zaproszeniu na godzinę piątą, skrzywił się
zabawnie.
— Obiad — zawyrokował zwięźle. — Znowu zacznie się gadanina o wszystkim i o
niczym, przeplatana dociekliwymi pytaniami gospodyni. Myślę, że teraz was weźmie na
patelnię.
— Już wzięła — stwierdziłem ze śmiechem — lecz nie mamy nic do ukrycia.
— Na pewno zacznie domagać się szczegółów wyprawy do Meksyku. I zagadnie, w jaki
sposób poznaliśmy się.
—
Powiemy prawdę — odparłem. — Ku pańskiej chwale.
— Pięknie, lecz skąd ja się wziąłem w El Paso?
—
Och, po prostu szukał pan złota w górach Guadelupy. To właśnie w tamtych stronach
— wtrącił się
Karol. — Zresztą da sobie pan radę z odpowiedzią, wnioskując z dotychczasowego pobytu
w Goodyear.
Na tym temat został wyczerpany. Bede pokazał nam wnętrze i urządzenia młyna, przebrał
się i oprowadził
po miasteczku. Nie zauważyłem nic godnego uwagi. Typowa zabudowa świeżo powstałych
osiedli Dalekiego Zachodu, paskudna i tandetna mieszanina drewnianych domostw,
wznoszonych byle jak, byle szybciej. Wróciłem z przechadzki okropnie znudzony i do
godziny piątej nudziłem się jeszcze bardziej wraz z Karolem. Oświadczyłem przyjacielowi,
ż
e dłużej niż trzy dni nie wytrzymam tutaj, że jeśli mam przebywać w mieście, to już wolę
Milwaukee od takiej zakazanej dziury.
— Podziwiam Bedego, że potrafił tyle czasu tu wysiedzieć! — zakończyłem swe
utyskiwania.
Mój okrzyk Karol przyjął z humorem.
— Tylko mu o tym nie wspominaj. Jeszcze gotów rzucić młyn. A że mógł rok tu przebyć?
Po prostu musiał. Tak się uwikłał swym woreczkiem żwiru i tym, że żył na kredyt. Może
ktoś inny, włóczący się hultaj, drapnąłby po tygodniu, nie płacąc ani centa, lecz Bede jest
na to zbyt uczciwy. Jego szczęście. W przeciwnym wypadku nie kiwnąłbym nawet palcem,
by mu pomóc.
— Oczywiście — zgodziłem się. — Ale kiedy stąd ruszymy?
— Cierpliwości, Janie. Jeszcze nie wymyśliłem żadnego planu w sprawie Clarka. A
możeś ty coś wymyślił?
Zaprzeczyłem, lecz natychmiast dodałem, iż taki plan świetnie dałby się ustalić już w
drodze do La Junta.
— Przypuśćmy — zgodził się. — Ale po pierwsze, dopiero dzisiaj tu przybyliśmy i czeka
nas wizyta u Harperów. Jutro musimy iść z Bedem do banku i odebrać te nieszczęsne
kamyki. Z kolei należy poinformować karczmarza, ot tak, mimochodem, że w zimie
wyruszam na północ, aby skupywać skóry i w tym celu pożyczam pieniądze od Bedego. Po
drugie, wszelki pośpiech jest cechą ludzi nierozważnych, zwłaszcza gdy nie jest
uzasadniony.
— No, no — pokiwałem głową. — Co za filozof zrobił się z ciebie, Karolu! Nieźle to
wszystko wymyśliłeś. Uprzedź Bedego z tym skupem skór. Byle tylko Harper nie zechciał
uczestniczyć finansowo w twoim przedsięwzięciu.
—
Nie sądzę. Ledwie spłacił kredyty za młyn, więc na pewno nie rozporządza większą
gotówką. Zresztą... jakoś się z tego wykręcę.
—
Innymi słowy, odjeżdżamy pojutrze.
—
O, nie. Najwcześniej czwartego dnia. Zastanów się, proszę. Przyjeżdżamy do dawno
nie widzianego przyjaciela i gościmy u niego zaledwie dwie doby? Jak by to wyglądało?
Wzruszyłem ramionami.
—
Niech tam — odparłem. — Jakoś wytrzymam.
Byle nie dłużej.
Kilka minut przed piątą zgłosił się do nas Bede, z kwaśną miną, i powiódł nas
zakamarkami budynku do jadalni państwa Harper.
Przebieg obiadu i sam obiad bardzo przypominały przyjęcie, o którym opowiadał nam
Bede, więc rezygnuję z opisu ogólnego, warto jednak wspomnieć o kilku szczegółach. Otóż
Karol wykazał niezwykłe zdolności dyplomatyczne. Kiedy i gdzie tego się nauczył? Chyba
podczas swych kontaktów z Indianami. Stwierdziłem, że można z kimś zjeść przysłowiowy
worek soli, a jednak nie poznać się na człowieku.
Otóż Karol, gdy go pani Adelina zagadnęła o myśliwskie przygody, rozwinął swój kunszt
krasomówczy, nie dając przyjść gospodyni do głosu. A o to właśnie chodziło. Gdy zdawało
się, iż temat został całkowicie wyczerpany, mój przyjaciel wciągnął w rozmowę Harpera.
Niezbyt, jak sądzę, wygadany karczmarz tym razem sięgnął do swych dawnych wspomnień i
tak się tym podniecił, iż przez cały czas trwania posiłku słychać było prawie tylko tych dwu
biesiadników. Od czasu do czasu zerkałem w stronę pani Adeliny, która musiała zdobyć się
na spory wysiłek, aby ukryć zdenerwowanie. A przecież dostrzegłem je. Jestem pewien, że
pragnęła wykorzystać wspólny obiad do zebrania dokładniejszych wiadomości o nas.
Pomyślałem+, że towarzystwo przyszłej teściowej mogłoby się okazać, na dłuższy okres,
nieco uciążliwe dla Bedego, lecz gdy klamka zapadnie, to znaczy, gdy Katarzyna zostanie
jego żoną, nawet ujawnienie przeszłości łapacza niczego już nie zmieni. Ale do rzeczy!
Otóż Karol, opowiadając o swych polowaniach, począł utyskiwać na malejącą z roku na
rok ilość łownej zwierzyny. Wspomniał o całkowitym prawie zniknięciu bizonów, którym
— w wyniku już nie polowania, lecz faktycznej rzezi, i to dla cennych skór, nie dla mięsa —
grozi ostateczna zagłada.
—
Tak, tak — potwierdził Harper — już dziś na prerii nikt nie dostrzeże tego, co można
było oglądać jeszcze przed kilku laty. Wyobraźcie sobie, panowie — zwrócił się do nas
dwu, jakby zapomniawszy o reszcie towarzystwa — że w 1871 roku, podczas przepędu by-
dła z Teksasu na północ, przewodnik musiał zatrzymać stado. Patrzałem wówczas, nie
wierząc własnym oczom, jak drogę przecięła olbrzymia, zdawałoby się nie mająca końca
kolumna tysięcy bizonów, mustangów, łosi, jeleni, antylop, zdziczałego bydła domowego i
wilków. Wszystko to biegło pomieszane, a ja czułem, jak ziemia drży. Sądziliśmy, że
gdzieś tam płonie preria i zwierzęta uciekają przed ogniem. Na szczęście dla nas i dla
naszych krów nic takiego się nie wydarzyło.
—
Cóż więc mogło być powodem tej dziwnej wędrówki? — zapytałem.
—
Nie wiem. Dziś, gdy opowiadam o tym zjawisku, słuchacze śmieją się jak z
najlepszego żartu i nie chcą wierzyć.
—
Ja wierzę — wtrącił Karol. — Sam obserwowałem parokrotnie coś podobnego. śe
wilki biegną przy takim stadzie, to zrozumiałe. Czekają, aż któraś ze słabszych sztuk padnie
lub odłączy się. śe zdziczałe bydło domowe przyłącza się do bizonów, również zrozumiałe,
jako że to są bliscy krewni. Jednak nie potrafię wytłumaczyć, czemu czynią to mustangi i
łosie albo znacznie szybsze od bizonów antylopy. To prawdziwa tajemnica prerii.
Umilkł, lecz zanim pani Adelina zdołała otworzyć usta, ja zadałem pytanie.
— Brał pan udział w przepędach bydła?
Harper uśmiechnął się.
—
To była nie najgorsza część mego życia — odparł. — Może dlatego, iż młodość
dodawała mi wówczas skrzydeł. Przez trzy kolejne lata gnałem wraz z setkami innych
kowbojów długorogie teksaskie krowy z Houston, z San Antonio, z Bronsville, wszystko w
południowym Teksasie, aż do Abilene lub Dodge City w Kansas, lub jeszcze dalej, do
Laramie na ówczesnym terytorium Wyomingu, do Miles City w Montanie... Cztery miesiące
trwała taka wędrówka, od maja do końca sierpnia. W Kansas ładowaliśmy bydło do
kolejowych wagonów, które wiozły je do wielkich miast wschodu. W Wyomingu i Montanie
sprzedawaliśmy stada miejscowym hodowcom. Praca była wyczerpująca i niebezpieczna, a
wynagrodzenie wcale nie wysokie. Przeciętnie kowboj otrzymywał za miesiąc dwadzieścia
pięć dolarów. Wyobraźcie sobie, panowie, że wówczas tyleż kosztowała para eleganckich
kowbojskich spodni. Więc nie chęć zarobku gnała tylu młodych ludzi na daleki szlak, lecz
pragnienie przeżycia niezapomnianej przygody. Wszystko to już dawno się skończyło.
Najpierw władze stanu Kansas zakazały przepędu teksaskiego bydła przez swe ziemie,
ponieważ zdarzały się wypadki przenoszenia przez bydło zaraźliwych chorób. Później, a
może równocześnie, farmerzy poczęli grodzić swe pola kolczastym drutem, aby przeszkodzić
tratowaniu przez krowy ich uprawnych pół, na koniec przedłużono linie kolejowe daleko na
południe, aż do brzegów Zatoki Meksykańskiej. Przepędy stały się niemożliwe i
niepotrzebne. Teraz można sprzedać stado handlarzowi, na przykład w San Antonio.
Towarzystwo kolejowe podstawi wagony i krowy szybciutko pojadą na północ lub na
zachód.
— Napatrzył się pan świata — zauważyłem.
—
O tak, doktorze — rozpromienił się (równocześnie pani Adelina wyraźnie
pomarkotniała). — Wędrowałem dwa razy szlakiem Chisholm, raz trasą Goodnight-
Loving. Jak zapewne panowie wiecie...
— Wiemy — wtrącił się Karol. — Istniało kilka najwygodniejszych dróg przepędu z
południa na północ. Ich nazwy pochodzą albo od nazwisk ludzi, którzy je pierwszy raz
przetarli, jak na przykład Charles Good-night i 01iver Loving lub Jesse Chisholm, albo od
kierunku, na przykład szlak Zachodni.
— Świetnie się pan orientuje. Czyżby również...
— Nie, nie — szybko zaprzeczył mój przyjaciel. — Nigdy nie brałem udziału w takich
przedsięwzięciach.
— A przez Goodyear wiodła jakaś droga przepędu? — zapytałem.
Karczmarz przecząco potrząsnął głową i dodał:
— Na szczęście!
— Dlaczego: na szczęście?
— Dlatego, doktorze, iż żywot osady czy miasteczka wyrosłego na szlaku zawsze był
kruchy i niepewny. Błyskawiczny wzrost, a później katastrofalny upadek. Pamiętam miasto
Newton w Kansas. Powstało przy kolejowej linii „Atchinson, Topeka i Santa Fe", jako
punkt spędu i załadunku bydła do wagonów.
W maju 1871 roku w Newton istniała tylko kuźnia, skład towarowy i zaledwie około tuzina
domostw mieszkalnych. W trzydzieści dni później było to już spore miasto, samych
saloonów naliczyłem wówczas dwadzieścia siedem. Lecz budowle wyglądały niechlujnie i
tandetnie. Ze wszystkich nowych domów jedynie stacja kolejowa posiadała tynkowane
ś
ciany, pozostałe wzniesiono z nagich desek, gdzieniegdzie stały namioty lub nawet szałasy.
Gdy do Newton przygnano pierwsze krowy, na ulicach rosła jeszcze trawa, a wśród tej trawy,
nie uwierzycie, ukazywały się głowy preriowych piesków. Dodam, iż woda ciekła jedynie z
dwu źródeł znajdujących się na głównej ulicy. Ale za to jaki ruch, jaki gwar i tłumy
ciekawskich gapiące się przy każdym przepędzie bydła. Wzdłuż torów kolei stały obszerne
corrale, z których specjalnymi pochylniami zaganiano krowy do podstawionych wagonów.
Tak to trwało do końca sierpnia 1871 roku. Później miasto poczęło się wyludniać. Najpierw
opuścili je kowboje i przewodnicy szlaków. Wyjechali kupcy i właściciele saloonów, znikły
różne typy włóczęgów i ludzi niewiadomego zawodu, pozamykano sklepy i hotele, a
następnej wiosny punkt spędu i załadunku został przeniesiony do dalszej miejscowości.
Dlaczego tak się stało, nie wiem. Nie zdziwiłbym się wcale na wiadomość, iż Newton
przestało istnieć. Co innego nasze Goodyear. Jego żywot opiera się na solidnych funda-
mentach. Rozwija się powoli, lecz stale, jest ośrodkiem przemysłowym chociaż na małą skalę
i handlowym dla okolicznych farmerów. Nie grozi nam ucieczka mieszkańców, bo nie ma tu
ludzi zatrudnionych sezonowo. Tak, tak, moi panowie, można tylko cieszyć się, że Goodyear
nie wyrosło na żadnym szlaku.
—
Och — zdołała wreszcie wtrącić się pani Adelina — nigdy nie zamieszkałabym w
ż
adnym z takich bydlęcych miast! Pijani kowboje, tłumy włóczęgów, strzelanina na
ulicach i wrzask przez całą noc, że oka nie można zmrużyć. Nigdy!
— Przesadzasz, moja droga — nieśmiało zaprotestował Harper. — Niekiedy dochodziło
tam do pewnych wykroczeń, no ale przy tak gwałtownym, okresowym wzroście ludności
było to zło nie do uniknięcia. Jednak plotki wszystko wyolbrzymiały.
— Och, Martin! Przestań! Nasłuchałam się dość na ten temat. Wiem, iż w tym twoim
Newton, bodaj się pod ziemię zapadło jako siedlisko zła, w jednym roku zabito w bójkach
dziesięciu ludzi, a pięćdziesięciu raniono.
— Nie zaprzeczam, moja droga, chociaż wszystkie takie obliczenia są mocno wątpliwe.
Zresztą... osiedliliśmy się w Goodyear, a przepędy bydła dawno się skończyły. Czy warto
spierać się o to, co minęło bezpowrotnie? Lecz — tu zawahał się — niekiedy żałuję
tamtych lat. I zazdroszczę panom chwil swobody, jakie wam daje wyprawa w nieznane.
Na szczęście w naszym wielkim kraju sporo jeszcze jest miejsc, gdzie łatwiej o jelenia czy
kozicę niż o człowieka, chociaż, jak słusznie zauważył pan Gordon, zwierzyny jest coraz
mniej.
Wydawało się, iż na tym dyskusja na temat „bydlęcych" miast dobiegła kresu. Jednak
panią Adelinę, niezadowoloną z przebiegu dotychczasowej rozmowy, musiało jeszcze
bardziej podrażnić mimowolne wyznanie jej małżonka, bo zapytała tonem, w którym
poczułem zapowiedź nie lada rodzinnej sprzeczki:
— Czyżbyś chciał, Martin, opuścić Goodyear?
— Tylko z tobą, tylko z tobą, moja droga — zażartował karczmarz. — Cóż bym począł
bez ciebie?
Prychnęła jak rozgniewany kocur:
— Tego się po mnie nie spodziewaj!
— Więc też nigdy nie będę cię namawiał na żadną wyprawę.
—
Bardzo dobrze — stwierdziła nieco udobruchana.
Być może dopiero teraz spostrzegła niestosowność małżeńskiego sporu, toczonego
wobec zupełnie
obcych ludzi, więc zapytała już spokojniejszym głosem:
—
A pan, panie Barry, bardzo tęskni za swymi wędrówkami?
Zaniepokoiłem się, lecz Bede znalazł się na poziomie.
—
Nigdy, szanowna pani. Jestem szczęśliwy, że mam dach nad głową i stałą pracę.
Wrócił jej dobry humor, roześmiała się.
—
Brawo, Barry! Wiedziałam, iż się na panu nie zawiodę. Słyszysz, Martin?
—
Jestem tego samego zdania — przytaknął karczmarz.
Miałem poprzednio zamiar zagadnąć Harpera o szczegóły przepędu bydła, lecz
zaniechałem pytań. Zdaje się, że pani Adelina nie lubiła, gdy małżonek sięgał pamięcią do
przeszłości. Kto wie, może przypominała sobie przeszłość własną, niewartą wspomnień?
Tak to sobie wytłumaczyłem, i chyba z sensem.
Dalsza rozmowa, na pewno ku zadowoleniu wszystkich, potoczyła się w innym kierunku.
Nadał go Karol, opowiadając o naszym pobycie w Meksyku, o wyprawie w Sierra Mądre
Occidental, co przywróciło dobry humor naszej gospodyni. Nareszcie doszła do głosu, wy-
pytając o szczegóły, zwłaszcza o te, w których główną rolę odgrywał Barry Bede. W
opowiadaniu Karola — Bede wyrósł na bohatera, co było lekką przesadą, chociaż nigdy nie
mogłem odmówić Bedemu odwagi. On sam zresztą, słuchając opowieści o swych czynach,,
wiercił się i kręcił niespokojnie na krześle, jak oskarżony w krzyżowym ogniu pytań
sędziego. Bede nie lubił się przechwalać, to fakt, więc nie bardzo przypadła mu do gustu
relacja mego przyjaciela.
Za to pani Adelina! Widziałem, iż rośnie jak na drożdżach. Przecież wszystko to, co teraz
słyszała, potwierdzało jej opinię o Bedem, a równocześnie jej nieomylność w
rozpoznawaniu ludzkich charakterów.
Nawet nie spostrzegliśmy się, jak zapadł zmierzch. Karczmarz przeprosił, że musi odejść
do saloonu. Skorzystaliśmy z tej okazji i we trzech (z Bedem) opuścili jadalnię gospodarzy.
Tak więc niepotrzebnie lękałem się podchwytliwych pytań pani Adeliny. Wszystko wypadło
jak najlepiej dla nas, a przede wszystkim dla Bedego.
Nieznajomi
Nareszcie!
Mamy już za sobą Goodyear. Budynki miasteczka zostały kilka mil na południowym
zachodzie. Udajemy się do La Junta zakończyć ostatecznie sprawę Bedego. Zakończyć
pomyślnie, takie jest nasze niezłomne zamierzenie. Lecz od zamierzenia do wykonania droga
niekiedy bywa bardzo długa. I to mnie niepokoi. Karol jak dotąd jakoś nic nie wymyślił i
doprawdy nie wiem, w jaki sposób zamierza postąpić z Fredem Clarkiem, gdy przekroczymy
progi saloonu „Pod Złotą Sową"?
Zabraliśmy list Clarka jako dowód, że przybywamy z polecenia adresata, lecz to niczego
jeszcze nie załatwia. Jadę więc nieco markotny i jakoś wcale mi nie-spieszno do La Junta.
Dokoła bezdrzewna płaszczyzna, raz porosła trawą, kiedy indziej krzewami szałwi lub
naga, spalona słońcem, ciemnoczerwonej barwy gleba. „Pstrągowa" rzeczka już nam nie
towarzyszy. Karol oświadczył, że wędrówka jej biegiem zaprowadziłaby nas zbyt daleko na
wschód, a La Junta, jak mu wiadomo, leży bardziej na północy, nad górną Arkansas. Co
prawda, nigdy nie był w La Junta, lecz koryto Arkansasu musi nam przeciąć drogę, a skoro
do niego dotrzemy, reszta — to fraszka.
Ktoś inny pewnie parsknąłby śmiechem na taką przechwałkę, ja — nie. Zbyt dobrze
znałem Karola i jego zdumiewający instynkt w szukaniu właściwego kierunku. Zaleta, którą
zdobywa się latami wędrówek po bezdrożach. Orientowanie się w terenie, oznaczanie godzin
dnia i nocy według położenia słońca i gwiazd — to były podstawowe umiejętności
wszystkich prawdziwych westmanów, a Karol był właśnie jednym z nich. Nawet uczył mnie
odczytywania „zegara przyrody", lecz czego nauczył w lecie, zapominałem zimą wśród
miejskich murów. Jeszcze za dnia, zwłaszcza gdy był słoneczny, orientowałem się jako tako
w godzinach, gorzej wypadało to wśród mrocznych leśnych ostępów, jeszcze gorzej w nocy.
Co prawda wiedziałem, że gdy stanie się twarzą ku Gwieździe Północnej, zwanej również
Polarną, a Wielka Niedźwiedzica (lub Wielki Wóz, jak kto woli) znajdować się będzie na
północnym zachodzie — zegarek wskaże godzinę dziesiątą wieczór. Gdy Wielka
Niedźwiedzica przesunie się na południe i zabłyśnie dokładnie na zachód od Gwiazdy —
oznacza to północ. Natomiast o godzinie drugiej po północy Niedźwiedzica przesunie się ku
południowemu zachodowi, a o czwartej nad ranem — ku południowi. Łatwo to zapamiętać,
znacznie trudniej odczytać z najbardziej nawet rozgwieżdżonego nieba. A cóż dopiero, gdy
pokryte jest chmurami! Lecz wówczas najdoskonalszy nawet znawca nieba nic nie poradzi.
Ja orientowałem się nieco, pełen dumy z tego powodu, aż do chwili, w której Karol
przeegzaminował mnie z moich umiejętności. Pierwsza próba wypadła fatalnie, lecz i przy
następnych zawsze myliłem się, mniej więcej o godzinę. Dziesiąta wieczór stawała się dla
mnie jedenastą i odwrotnie — często jedenastą uznawałem za środek nocy. Wiedziałem, że w
dawnych latach, a nawet później, już w okresie przepędów bydła, wędrowcy, jadący z
południa na północ, przed udaniem się na spoczynek ustawiali dyszel wozu lub po prostu
pochylony ku Gwieździe drąg, aby wytyczyć swą dzienną drogę. Taki mądry to i ja byłem,
lecz poza tym wolałem posługiwać się własnym zegarkiem.
A teraz wracam do bardziej interesującego tematu — do woreczka żwiru. Postąpiliśmy
tak, jak Karol zaproponował. Odbiór depozytu z banku nie zajął nam wiele czasu. Pękaty,
oplatany sznurem pakunek, zalakowany na wszystkich rogach i w samym środku, został
ukradkiem przeniesiony do naszego pokoju w „Lucky Saloon". Dlaczego ukradkiem, skoro
zależało nam na tym, aby Harper właśnie dowiedział się, że Bede przekazuje nam swe złoto?
Ba, owszem, zależało, ale nie w taki sposób, aby sprawa stała się powszechnie znana.
Mieliśmy pobyć w Goodyear jeszcze jedną dobę, a złodziejów nigdzie nie brak. I chociaż
złodziej nie obłowiłby się naszym skarbem, gdyby rozgadał, co kryje wnętrze woreczka,
kariera Bedego w Goodyear byłaby raz na zawsze skończona, a my dwaj (Karol i ja)
uzyskalibyśmy mało pochlebną opinię przyjaciół oszusta, czyli — współ-oszustów. Oto
dlaczego na myśl, iż ktokolwiek niepowołany mógłby odkryć tajemnicę pakunku, zimne
ciarki przebiegały mi po krzyżu. Karol wykazał większe opanowanie, jednak długo
zastanawialiśmy się po powrocie z banku, gdzie na kilkanaście godzin ukryć kompromitujący
skarb.
Bede zaproponował, że przechowa woreczek we własnej szafie, ukryty między różnymi
rupieciami, był to pomysł najgorszy z najgorszych, bo jeśli kto szukałby złota, to przede
wszystkim u jego właściciela.
—
Chodźmy do Harpera — zaproponowałem. — Za jednym zamachem załatwimy dwie
sprawy: zabezpieczymy woreczek, bo karczmarz na pewno rozporządza solidnym
schowkiem, a równocześnie trafi się okazja poinformowania go o twej pożyczce.
I tak też postąpiliśmy.
Harper usłyszawszy, o co chodzi, zdziwił się. Gdy jednak Karol wyjaśnił mu przyczynę,
dla której Bede odebrał złoto z depozytu, nie zmartwił się ani trochę, wprost przeciwnie —
ż
yczył powodzenia w zamierzonym skupie skór. Wynika z tego, że nie przewidywał zamiaru
ponownego użycia skarbu do rozbudowania wspólnego interesu handlowego. (Nawiasem
powiedziawszy, bardzo byłem ciekaw, jak Bede wytłumaczy się swemu wspólnikowi, gdy
tamten zauważy, że Karol nie zwraca długu? Coś tam będzie musiał wymyślić).
Opuszczaliśmy Goodyear z woreczkiem bezpiecznie umieszczonym w juku Karolowego
siodła. Gdy dotarliśmy w odludne miejsce i przebywali raz jeszcze pstrągową rzeczkę, mój
przyjaciel zatrzymał konia w samym środku płytkiego nurtu, wyciągnął woreczek,
myśliwskim nożem rozpruł go i całą zawartość wysypał do wody. Uczyniwszy to — trzymał
nadal w dłoni płócienną szmatę, jakby się zastanawiał, co ma z nią począć.
—
Nie — powiedział w końcu — lepiej tego tutaj nie zostawiać. Lakowe pieczęcie zbyt
rzucają się w oczy.
—
Daj mnie — zaproponowałem.
—
I co z tym zrobisz?
—
Zawiozę do Milwaukee, na pamiątkę.
Roześmiał się i wręczył mi zawiniątko. Mam je po dziś dzień, razem z listem Clarka.
A więc pozbyliśmy się oszukańczego pakunku, który tak ważną rolę odegrał w życiowej
karierze Bedego. Zaiste, rzecz nie do wiary, że kilka garści kamyków potrafiło zapewnić
Harperowi kredyt na budowę młyna, a Bedemu najpierw stworzyć dach nad głową, a
później współuczestnictwo i współudział w dochodach. Jednak wiara w bogactwo, jakie
rzekomo zawierał woreczek, nikomu nie wyrządziła szkody i chyba przejdzie do legendy
wśród mieszkańców Goodyear, bo jestem pewien, iż Bede nigdy nie zdradzi, jak wyglądała
prawda.
Nad wieczorem, posuwając się przez bezludne, bezdrzewne i nieco ponure pustkowie,
natrafiliśmy nieoczekiwanie na prawdziwą oazę zieleni: okrągłe jeziorko, częściowo
zarośnięte szuwarami, otoczone koliskiem krzaków, nad którymi nawet wybujały pnie dwu
sosen. Był to zaiste dziw nad dziwy, lecz dla nas — wspaniały skład opału w postaci stosu
uschłych gałęzi, których zapewne dotąd nikt nie zbierał. Świeża trawa porastała najbliższe
sąsiedztwo jeziorka — nasze konie mogły się posilić. Oczywiście, tu rozbiliśmy obozowisko.
Nim mrok zapadł i pochłodniało, siedzieliśmy przy wesołym ogniu popijając chleb i boczek
pachnącą kawą, a później ćmiąc fajeczki. Spętane wierzchowce tupotały cicho w naszym
pobliżu, dalekie głosy kujotów niosły się po równinie z wolna pogrążającej się w ciem-
nościach i nocnym odpoczynku.
Poczęliśmy mościć sobie legowiska. Ogień przygasł, a równocześnie na niebie zajaśniał
księżyc i uczyniło się widno prawie jak w dzień. I wówczas się zaczęło. Co? Ruszyły na nas
całe pułki, nie! — armie drobnych, boleśnie kłujących owadów. Chmury moskitów wyle-
ciały jak spod ziemi. Próbowaliśmy różnych sposobów, aby je przegnać. Niewiele pomógł
dym z polewanego wodą ogniska ani zapalone fajki. Owinąłem się szczelnie kocem,
zarzuciłem go sobie na głowę, lecz pod tak grubym okryciem trudno było oddychać. Gdy
więc wpadłem w drzemkę, odruchowo odsuwałem rąbek koca. To wystarczało. Budziłem się
natychmiast pod wpływem bólu od ukłuć tysięcy drobnych szpileczek, z twarzą prawie
mokrą od krwi, gdy dłonią ścierałem zdradliwych napastników. Karol podobnie walczył ze
skrzydlatymi rojami. O śnie nie było mowy. Czuwaliśmy do świtu nad kopcącym ogniskiem,
oganiali witkami nasze konie, których ogony okazały się niewystarczającą bronią. Z
pierwszą zorzą moskity znikły. Mieliśmy popuchnięte twarze, szyje, napięstki rąk. Zleliśmy
chłodną wodą nasze nieszczęśliwe czworonogi, postanawiając przedłużyć tu swój pobyt o
kilka godzin, aby nieco odespać niespokojną noc i dopiero po dziesiątej rozpoczęła się nasza
dalsza podróż.
Przewidujący Karol zaopatrzył się w skórzany worek na wodę i napełniał go przy każdej
okazji. Uczynił to również przed opuszczeniem moskitowego jeziorka. Dobrze jest jechać
przy boku towarzysza pamiętającego o sprawach, na które mieszkaniec miasta nawet uwagi
nie zwraca, przywykły do ich codziennej obecności. Na przykład — woda. Odkręcasz kran i
płynie nieprzerwanym strumieniem. Jednak na prerii nie ma kranów ani pomp, ani nawet
studzien. Nie wysychające rzeki płyną w dość znacznych odległościach jedna od drugiej.
Natomiast spośród przypadkowo napotykanych innych zbiorników — malutkich stawów lub
gliniastych dziur — sporo zawiera wodę, w której rozpuściły się alkaliczne, trujące związki
zawarte w glebie. Już sam smak takiego płynu stanowi ostrzeżenie. śadne zwierzę go nie
tknie, chociaż zdarzały się wypadki, iż nękane pragnieniem stada domowego bydła
korzystały z takich wodopojów, co zwykle kończyło się tragicznie. Natknęliśmy się na tego
rodzaju zbiornik o wodzie gorzko-słonej, od którego nasze konie, mimo upału i
parogodzinnej jazdy, odwracały głowy. W drugiej połowie dnia poratowała nas część
zawartości bukłaka. Niestety, do wieczora nie ukazał się na naszym szlaku nawet ślad
wilgoci. Na wieczorny posiłek wydzieliliśmy sobie po pół kubka wody, koniom oczywiście
więcej, tak że worek został prawie całkowicie opróżniony. Rankiem mój towarzysz wydzielił
mnie i sobie po ćwierć kubka, resztę dał koniom bo, jak wiadomo, w takich warunkach
podróży dbać należy przede wszystkim o zwierzę. Kto nie przestrzega tej zasady, często traci
swego czworonoga i... ginie. Piesza wędrówka po bezwodnych i pustych przestrzeniach
nawet dla zahartowanego westmana jest wysiłkiem, któremu rzadko kto potrafi podołać.
Co oznacza pragnienie, miałem możność przekonać się niejeden raz, zwłaszcza podczas
włóczęgi po południowych obszarach kraju. Dlatego nie lękałem się chwilowego braku
płynu, którego nic nie potrafi zastąpić. Gdy słońce osiągnęło szczyt nieba, spocona koszula
przylepiła mi się do pleców, w gardle zaschło, a język z trudem poruszał się w ustach. Nie
oznaczało to zresztą zbyt wielkiego niebezpieczeństwa. Sytuacja staje się groźna dopiero
wtedy, gdy ciało przestaje wydzielać pot — sygnał odwodnienia organizmu. Tym razem nie
pisano nam zaznać większej udręki. Gdzieś około drugiej konie poczęły parskać i bez
przynaglania przyspieszyły biegu. Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu, lecz z uśmiechem —
zwierzęta poczuły wilgoć. Taki przedziwny węch (czy instynkt?) — wielokrotnie ratował
jeźdźców. Z jak dużej odległości potrafi zwierzę wyczuć wodę? Różni różnie na ten temat
się wypowiadali. Ja słyszałem o stadzie bydła pędzonego przez wschodnie tereny Nowego
Meksyku, że poczuło wilgoć rzeki Pecos na dziesięć mil przed jej osiągnięciem.
Pozwoliliśmy naszym wierzchowcom biec aż do chwili, w której ujrzeliśmy błyszczące
szyny linii kolejowej, ciągnące się ze wschodu na zachód, za nimi — spłacheć szmaragdowej
łąki, a jeszcze dalej — srebrny nurt rzeki. Szyny spoczywały na nasypie, więc zeskoczyliśmy
z siodeł i konie, chociaż wciąż rwały się do pędu, przeprowadziliśmy przez tory.
—
Trzymaj, Janie, trzymaj mocno — ostrzegł Karol.
Odgadłem, o co mu chodzi: nie wolno puścić zwierząt do wody samopas. Na początek
należy dać odmierzoną porcję życiodajnego płynu, a dopiero po jakiejś półgodzinie dalej
poić. Zwierzęciu cierpiącemu na pragnienie od dłuższego czasu, wodę należy dozować, w
przeciwnym wypadku — padnie. Wysuszony organizm, a przede wszystkim serce — nie
wytrzymają. To samo zresztą dotyczy człowieka. Lecz wracam do sprawy.
Niełatwo utrzymać wyrywającego się wierzchowca, gdy czuje lub widzi rzekę. Dłoń mi
ś
cierpła i mimo wysiłku zbliżaliśmy się (ja i wierzchowiec) krok po kroku do szumiącego
nurtu. Doprawdy nie wiem, jak dałbym sobie radę z upartym zwierzęciem, gdybym
niespodziewanie nie zauważył, prosto przed sobą, w połowie drogi do rzeki, dwu zrośniętych
z sobą sosen. Tam chytrze podprowadziłem wierzchowca, błyskawicznie zdjąłem linkę
wiszącą u łęku siodła, pętlę zarzuciłem na szyję zwierzęcia, a drugi koniec oplatałem wokół
pnia. Pętla zacisnęła się, gdy poczuwszy luz w cuglach koń skoczył do przodu. Omal nie padł
na przednie kolana, ale zaraz się podniósł chrapiąc i drżąc na całym ciele. Odwróciłem się.
W samą porę. Za mną Karol zmagał się ze swym rumakiem, który walił kopytami w ziemię i
usiłował stanąć dęba. We dwu zdołaliśmy opanować koński bunt i drugie zwierzę również
uwiązać u pnia. Teraz należało je napoić. Po raz pierwszy pożałowałem, że nie mieliśmy
kociołka, mój znakomity czajnik nie nadawał się do takich celów. Chyba w tym momencie
straciłem głowę, bo sięgnąłem po patelnię. Bądź co bądź to też naczynie.
—
Co robisz?! — wrzasnął Karol. — Przecież mamy worek!
Roześmiałem się. Pognaliśmy do rzeki, napełnili bukłak i wrócili również biegiem. Konie
wyskoczyły na
całą długość linek, chrapiąc i kładąc uszy po sobie. Oba rwały się do wody i gdy pierwszy
wepchnął wreszcie łeb do worka, drugi chwycił bukłak zębami i gdyby nie Karol, na pewno
rozszarpałby skórę. Pognaliśmy do rzeki po raz drugi, by zaspokoić przynajmniej pierwsze
pragnienie naszych wierzchowców.
Dopiero teraz, nieźle zmęczeni, sami zaczęliśmy pić chciwie wodę wprost z Arkansasu, a
potem ciężko dysząc, odwróciliśmy się na wznak. Upał zelżał, bo słońce wisiało już nad
horyzontem, lecz rozgrzana ziemia jeszcze promieniowała ciepłem niczym stygnący piec.
— To Arkansas — niepotrzebnie stwierdził Karol. — Już nam nie zabraknie wody do
samego La Junta. Cały czas będziemy jechać wzdłuż rzeki. Te szyny biegną na zachód do
Pueblo, na wschód — do Hutchinson, już w Kansas. Jasne, że ruszymy na wschód.
— Bardzo ładnie — potwierdziłem i usiadłem. — Karolu, dom! — krzyknąłem.
Natychmiast się podniósł.
—
Rzeczywiście! Gdzież się dotąd podziewały nasze oczy? Ale to świetnie. Oszczędzi
nam pitraszenia przy
ognisku.
Budynek stał między torami a rzeką, nie dalej niż pół mili od nas. Nie spieszyliśmy się.
Dopiero po godzinie szczypiące dotąd trawę konie zostały zaprowadzone do wodopoju.
Odeszły parskając i machając ogonami na znak pełnego zadowolenia.
—
Mam nadzieję, że nie ma tu moskitów — zauważyłem.
— Trzy razy obozowałem nad Arkansasem i nigdy nie dostrzegłem nawet komara.
— Bodaj było to prawdą — westchnąłem. — Jeszcze swędzą mnie policzki po tej
makabrycznej nocy. Jedziemy?
— Jedziemy.
Wskoczyliśmy, na siodła. Domek, do którego zmierzaliśmy, wydawał się tym mniejszy, im
mniejsza dzieliła nas od niego odległość. Zjawisko sprzeczne zgoła z zasadami optyki.
Pewnie wynikło z tego, że dom wznosił się na wyniosłym płaskowzgórzu, podczas gdy my
znajdowaliśmy się na nizinie, stopniowo dźwigającej się ponad koryto Arkansasu. W miarę
jak ją przebywaliśmy, imponująca budowla jakby zapadała się coraz niżej, wreszcie
przypominała już tylko sporą... psią budę. Lecz to również okazało się złudzeniem.
Przed nami wyrósł długi rząd kołków wbitych w ziemię, między którymi rozciągały się
dwa pasma drutów kolczastych. Karol zatrzymał wierzchowca.
— Wkrótce cały kraj zostanie zapaskudzony tym świństwem — zauważył gniewnie.
Jak każdy westman nie znosił sztucznych przeszkód, zmuszających do nadkładania drogi, a
niekiedy wręcz uniemożliwiających dalszą jazdę. Drut kolczasty był — jak słyszałem —
wynalazkiem niejakiego Józefa Gid-dena i od roku 1874 stosowano go coraz częściej. Po-
czątkowo drutu używali farmerzy, by chronić pola uprawne przed stadami bydła pędzonego z
południa na północ. Później wielkie przedsiębiorstwa hodowlane poczęły w ten sam sposób
ogradzać pastwiska, a nawet zbiorniki wody, niekiedy jedyne na całe okolicę. Trafiało się, że
druty kolczaste możnych sąsiadów blokowały przejazd farmerskim wozom. Do walki z tym
oczywistym bezprawiem wystąpili właśnie ci drobni farmerzy, ranczerzy oraz wszyscy,
którzy uznawali i praktykowali niczym nie skrępowaną swobodę wędrówki dla jeźdźca i jego
konia. Zaczęto niszczyć pale, przecinać druty.
Opowiadano mi, że gdy przed kilku laty pewien hodowca bydła w Teksasie, R. A. Davis,
ogrodził poczwórnym pasmem drutów swe tysiącakrowe pastwisko, w dwa dni później
stwierdził, że nieznani spraw-
cy poprzecinali druty w trzech i pół tysiąca miejscach. Dziennik „Galveston News" (w
Teksasie) w roku 1883 doniósł, iż druty kolczaste, rozpięte na długości dwudziestu mil na
granicy posiadłości przedsiębiorstwa hodowlanego „Hickey Pasture Company", zostały cał-
kowicie zniszczone, ponieważ uniemożliwiały sąsiadom korzystanie z jedynego źródła wody
na tym terenie.
Nie mieliśmy zamiaru naśladować rozgoryczonych farmerów. Po prostu objechaliśmy
przeszkodę aż do miejsca, gdzie znajdowała się furtka.
—
Hej! Jest tam kto? — zawołał Karol, zgodnie z wymaganiami przepisów grzeczności
obowiązującymi
na Dzikim Zachodzie. Kto bowiem bez opowiedzenia się wkracza na teren stanowiący
prywatną własność osadnika, może się spotkać z grubiaństwem, niekiedy z... kulą. Natomiast
gość, który poprosi o pozwolenie wejścia do zagrody, zawsze przyjęty będzie z otwartymi
ramionami, kimkolwiek by był, jeśli oczywiście nie okaże wrogich zamiarów. Gościnność
stanowi bowiem niepisane prawo Zachodu i kto go nie przestrzega, zyskuje złą sławę w całej
okolicy, a ludzie stronią od niego. Bolesna to kara. Farmy leżą na ogół w odległości
dwudziestu, trzydziestu, a nawet więcej mil jedna od drugiej, każda więc nowa ludzka twarz
to zapowiedź miłych chwil rozrywki w monotonnym życiu wśród pustkowi. A cóż dopiero
gdy ranczer czy rolnik jest człowiekiem samotnym i może rozmawiać co najwyżej ze swym
koniem lub psem. Ciężkie schorzenia nerwowe nierzadko bywają konsekwencją takiego try-
bu życia.
— Hej! — powtórzył Karol. — Jest tam kto?
Odczekaliśmy chwilę, zeskoczyli z siodeł i wprowadzili zwierzęta w obręb ogrodzenia,
przed sam dom. Zbyt wielkie to jednak słowo dla określenia budowli, przed którą
stanęliśmy. Był to solidny barak, coś w rodzaju obronnego blokhauzu wzniesionego z nie
okorowanych bali drzewnych. Od prawdziwego blokhauzu różnił się tym, że zamiast
strzelnic posiadał okna, a w oknach szyby, i że nad dachem sterczał komin, nie metalowa
rura od przenośnego piecyka. Drzwi, sporządzone z nie heblowanych desek, były zawarte.
Na tych drzwiach ujrzałem białą kartkę przybitą gwoździami.
„Witaj, gościu! Nie zapomnij sprzątnąć po sobie, a przed odjazdem nakarm kury. Będę za
dwa dni".
Brakowało podpisu i daty, lecz papier był świeży. Gospodarz musiał wyjechać przed
niewielu godzinami.
Uśmiechnąłem się na tak eleganckie zaproszenie, pchnąłem drzwi i weszliśmy.
Wbrew zewnętrznym, nieco odstręczającym pozorom wnętrze przedstawiało się schludnie
i wesoło. Podłoga z desek czystych i równiutko ułożonych, normalny piec, co prawda
wzniesiony z cegieł, nie z kafli, za to nakryty żelazną płytą z fajerkami, stół, ława, krzesła i
metalowe łóżko pod ścianą — wszystko sprawiało wrażenie przedmiotów nowych, niezbyt
dawno nabytych w którymś tam z miasteczkowych magazynów. Nad piecem, na hakach
wbitych w belkę, wisiały dwa metalowe kociołki i patelnia, tak wypucowane, że lśniły
niczym srebrne.
— Gospodyni kocha czystość — zauważyłem.
— Gospodarz — sprzeciwił się Karol. — Ten dom jest własnością kawalera lub wdowca,
który mieszka tu samotnie. Niech cię nie wprowadza w błąd czystość. Nie wszyscy
mężczyźni są flejtuchami, jak nie wszystkie kobiety przepadają za szorowaniem podłóg i
naczyń kuchennych.
— No proszę — zauważyłem ironicznie — jaki to znawca z ciebie. A ja jestem pewien, że
gospodaruje tu młode małżeństwo na dorobku. Dlatego mają jedno łóżko.
Parsknął śmiechem.
— Mogę udowodnić, że się mylisz. Po pierwsze, napisano: „będę za dwa dni", a nie:
„będziemy".
— Zgoda — odparłem — lecz kury! Jakiż mężczyzna troszczy się o kury?
— Zabawny jesteś, Janie, i wyłazi z ciebie niepoprawny mieszczuch. O kury troszczy się
każdy farmer, samotny również. Po drugie: gdyby tu mieszkało małżeństwo, jedno z nich
najpewniej zostałoby, by pilnować gospodarstwa.
—
ś
ona mogła zachorować — wyraziłem wątpliwość — albo spodziewa się dziecka.
- W takim przypadku autor napisu nie zapewniałby, że wróci za dwa dni. Poza tym...
brak daty.
—
I cóż z tego?
t— Ano to, że kobiety są zazwyczaj bardziej dokładne, zwłaszcza w szczegółach, i gdyby
tu mieszkała kobieta, nie zapomniałaby o dacie.
Spojrzałem na Karola. Przypomniała mi się moja pedantyczna gospodyni w Milwaukee.
—
Przekonałeś mnie — rzekłem. — Ten argument jest nie do odparcia.
—
No, widzisz. Właściwe wnioski sprowadzają nas na właściwe tropy.
—
Proszę, proszę! Jaki filozof z ciebie! Ale popatrz, pełna sterta drewienek. Ciekawe, z
jakiego to lasu zaopatruje się w opał nasz gospodarz?
—
Mniejsza z tym. Rozpal ogień, marzę o kawie. Zobacz, czy nie ma tu gdzie chleba.
Suchary nieco mi zbrzydły. Ja pójdę zbadać obejście.
—
Po co?
—
Ostrożność nie zaszkodzi — powiedział już na progu.
Rozpaliłem ogień, wziąłem puste wiadro i również opuściłem chatę. Przed domem, co już
poprzednio zauważyłem, znajdowała się studnia. Zaczepiłem kabłąk kubła o zakrzywiony
hak, przybity na końcu długiego drąga i zaczerpnąłem wody. Wróciłem, nalałem wody do
kociołka, który postawiłem na płycie pieca i do potężnej miednicy umieszczonej na wysokim
stołku. Obok zauważyłem mydło i ręcznik. Ściągnąłem kurtę, kamizelkę, koszulę i umyłem
się do pasa. Znowu zerknąłem na ręcznik. Był biały jak śnieg, chyba nigdy nie używany.
Zawahałem się. Lecz skoro gospodarz powiesił nowiutki ręcznik, liczył widać na to, że sko-
rzysta z niego nieznany gość... Potem wychlusnąłem przez okno pełną mydlin wodę —
jestem pewien, że gospodarz postępował w ten sam sposób. Gdzie jednak wyrzucał śmiecie?
Podwórko za domem wyglądało tak samo schludnie jak wnętrze izby, jak spłacheć ziemi
przed domem.
Zachęcony przez Karola, rozpocząłem poszukiwanie żywności. Znalazłem w szafce pół
bochenka chleba domowego wypieku (farmer musiał być chyba geniuszem albo... byłym
piekarzem) wprawdzie nieco czerstwego, lecz na pewno smaczniejszego od sucharów.
Odkryłem również spory worek pszenicy (pewnie dla kur) i również spory — fasoli.
Postanowiłem ugotować zupę fasolową. Pierwszy raz w życiu. Uznałem jednak, że z
dodatkiem naszego boczku okaże się daniem znakomitym. Podczas naszych wędrówek nie
gotowaliśmy zup — zbyt wiele z tym kłopotu. Teraz trafiła się świetna okazja. Napełniłem
wodą drugi kociołek, wrzuciłem kilka garści fasoli. Potem siadłem za stołem i zapaliłem
fajkę.
Karol wrócił, zajrzał do obu garnków i pokiwał głową z aprobatą.
—
Za domem jest kurnik — poinformował. — Kury również. Aż dziwne, że nie
znalazłem strzępków piór.
Czyżby w okolicy nie było lisów i kujotów? Jest również stajenka. Farmer ma dwa konie i
wóz. Pewnie
pojechał na zakupy.
—
Zaprowadziłeś wierzchowce do stajni? Uśmiechnął się ironicznie.
—
A gdyby tak nagle zniknęły, podczas gdy my tu sobie gwarzymy? Wolę je mieć na oku.
—
Przez całą noc?
—
Będziemy spali w stajni, razem z końmi. A do tej zupy przydałby się kawałek boczku.
Począł myszkować w szafce z prowiantami.
—
Chleb, mąka, kasza, fasola — wyliczał. — Niewiele tego. O, pszenica! Jak będziesz
szedł po boczek,
nakarm przy okazji ptactwo. Jutro możemy o tym zapomnieć. Przypilnuję ognia.
Nasypałem parę garści ziarna do swego kapelusza i wyszedłem. Za domem, od strony
rzeki, wznosiły się
dwie budowle: jedna większa — zapewne stajnia, druga malutka, otoczona drewnianym
płotkiem, za którym gdakały śnieżnobiałe kokoszki, a wspaniały kogut, z ogonem jak
wachlarz, dumnie kroczył wzdłuż ogrodzenia. Opróżniłem zawartość kapelusza, a gdy ptac-
two rzuciło się hurmem na pokarm, uchyliłem furteczki i wkroczyłem do środka. Niski kurnik
z pochyłym daszkiem zajmował jedną trzecią całej przestrzeni. Ukląkłem i zajrzałem do
wnętrza. Na grzędach było pusto, lecz na ziemi, na rozłożonym sianie, ujrzałem trzy
bielutkie jajka. Zgarnąłem je, płosząc odętą kokosz siedzącą w rogu. Dostrzegłem dalsze
cztery jaja, a w chwilę później jeszcze dwa. Wszystkie włożyłem do kapelusza i stanąłem na
progu domu dumny jak paw.
—
Przyniosłeś boczek? — zapytał Karol pochylony nad garnkami.
— Zaraz przyniosę, ale popatrz!
Odwrócił się i gwizdnął.
—
Ho, ho, spisałeś się, Janie. Jajecznica będzie na drugie danie.
Zupa wypadła znakomicie, jajecznica świetnie, kawa wspaniale. Wydało mi się, że nawet
w „Lucky Saloon" nie jadałem nic podobnie smacznego. Ba, ale też od rana nie miałem nic
w ustach, a i śniadanie z niedostatku wody wypadło gorzej niż skromnie.
Jeszcze było widno, gdy wyszorowaliśmy naczynia piaskiem i wypłukali wodą tak, że
błyszczały nie gorzej niż przed użyciem. Farmer, gdy wróci, powinien być zadowolony.
— Otóż i on! — zawołałem stając na progu chaty.
Z południa, poprzez nagą płaszczyznę, zbliżał się ku nam samotny jeździec. Karol
spojrzał i pokręcił głową.
—
Mylisz się. Farmer wyruszył wozem z parą koni.
Lepiej chwyć za strzelbę, Janie. Nie wiemy, kogo nam tu los zsyła.
Uwzględniłem tę radę. Tamten galopował prosto na nas, później gwałtownie zmienił
kierunek, prawdopodobnie trafił na druty, potem znowu-pojechał prosto. Zwolnił biegu,
zdołał przecisnąć się przez furtkę, otworzywszy ją kopnięciem buta i zatrzymał się tuż przed
nami. Zachowywał się bardzo bezceremonialnie i bardzo by się naraził na gniew farmera,
chyba że był jego dobrym znajomym.
—
Gdzie jest gospodarz? — zawołał.
Głos miał donośny.
—
Nie ma gospodarza? Widzę kartkę na drzwiach, pewnie wyjechał, lecz pozwolicie, że
również skorzystam z gościny, bo chyba nie jesteście przyjaciółmi farmera, raczej
wędrowcami szukającymi noclegu, nie mylę się, a jeśli się mylę, możecie sprostować...
Gadał tak bez sekundy przerwy, a mnie dosłownie zatkało. Jeśli ten człowiek potrafi pisać
(a wyglądał na takiego), na pewno nigdy nie używał kropek. Bezstronnie muszę dodać, iż w
tej galopującej czy też kłusującej wymowie nie tkwiło nic przykrego, była grzeczna, tylko
nieco zbyt... wartka. Najpierw ogłuszyła mnie, później zaczęła bawić, jednak powstrzyma-
łem się od śmiechu, byłaby to obraza.
Przybysz, nie przerywając wodospadu słów, zeskoczył z siodła, zdjął kapelusz, otrzepał
go o własne spodnie, rękawem kurtki starł kurz z piersi i ramion. Widać dbał o schludność
swego odzienia.
—
Wolno chyba wejść do środka, o proszę (utkwił wzrok w kartce) „witaj, gościu, nie
zapomnij sprzątnąć po sobie..." terę fere kuku, muszę chwilkę spocząć na ławie, siodło już
mi całkowicie zbrzydło, miesiąc w drodze, a wy?
—
Krócej — odparłem.
Wkroczył do izby pierwszy i ciężko osunął się na krzesło. Pociągnął nosem.
—
Pachnie — zauważył — piec jeszcze ciepły, to znaczy, że jedliście, nic nie zostało?
—
Bardzo nam przykro — odparłem półżartem. — W spiżarce jest nieco zapasów.
Nieznajomy nadal tkwił w krześle, spoglądał na nas bystro, i uśmiechał się. Miał czarne
włosy, krótko obcięte, jakby przed kilku dniami odwiedził zakład fryzjerski. Co tu robił,
czego szukał? Ba, byłoby niegrzecznością pytać, pogwałceniem niepisanych, lecz ostro
przestrzeganych przepisów zachowania się na ziemiach Dalekiego Zachodu. Tylko
nieświadomy rzeczy greenhorn pyta spotkanego wędrowca, skąd i dokąd jedzie. Lecz naraża
się wtedy na odpowiedź, która nie jest żadną informacją, a kpiną lub grubiaństwem, w zależ-
ności od tego, w jakim usposobieniu znajduje się zapytywany. Nie miałem zamiaru
naśladować greenhor-nów.
Po sekundach ciszy przybysz znowu zalał nas potokiem wymowy.
—
Pierwszy raz jestem tutaj, a wy przede mną, ale chyba starczy miejsca na trzech w tej
izbie, a może
wybieracie stajnię, jest tu stajenka...
—
Wolimy stajnię — wpadł mu w słowo Karol.
Odezwał się nareszcie, wyglądał na bardzo niezadowolonego.
—
To świetnie, zostanę w chałupie, jest łóżko, prześpię się znakomicie, kawał drogi mam
za sobą, jadę
z Dodge City, pozwolicie, że napoję konia...
Podniósł się i wyszedł.
—
Coś takiego! — mruknąłem. Karol tylko machnął ręką.
—
Chodźmy do stajenki, Janie, zapada zmrok. Opuściliśmy izbę. Nieznajomy ciągnął
wiadro z głębi studni.
—
Już — zdziwił się. — A tak się nam przyjemnie gadało.
Albo kpił z nas, albo brakowało mu jednej klepki w głowie.
— Kiedy odjeżdżacie?
— Rankiem — odparłem ujmując wierzchowca za cugle.
— To dobrej nocy i nie przerywajcie sobie snu na dźwięk kopyt, może stąd wyruszę
wcześniej, właściwie nie miałem zamiaru tu pozostać, lecz wydaje się, że mój
wierzchowiec nadwerężył ścięgno.
— Do zobaczenia — odparłem, żeby wreszcie przerwać ten monolog.
Miałem nadzieję, że się więcej nie zobaczymy. Jakże się myliłem!
Powiedliśmy zwierzęta za kurniczy wybieg, przy którym wznosiła się stajenka.
Słońce już tylko czerwonym rąbkiem wisiało nad horyzontem i mrok ogarnął pół nieba.
Wprowadziliśmy wierzchowca poprzez dwuskrzydłowe drzwi. Pachniało sianem i słomą.
Wnętrze było tak samo czysto wysprzątane jak izba w domu. Gdy wzrok mój oswoił się z
ciemnością, dostrzegłem dwa boksy, dwa żłoby, a poza nimi sporo miejsca, pewnie
przeznaczonego dla wozu. Zdjęliśmy uprząż, napełnili żłoby sianem, którego wielki stos
spoczywał pod ścianą, potem zająłem się moszczeniem legowiska na noc. Karol natomiast z
dziwnym zainteresowaniem oglądał drzwi, minę miał przy tym nieco frasobliwą.
— O co chodzi? — zapytałem.
— O to, iż brama zamyka się tylko z zewnątrz. Wolałbym, aby żaden nocny gość nie
wtargnął tu, gdy będziemy spali.
— Jaki gość? Ten zabawny wędrowiec?
— Nie podoba mi się ten zabawny wędrowiec.
— Z powodu galopującej mowy?
—
Ten facet łże jak z nut. W jakim celu?
—
A to coś nowego! — wykrzyknąłem. — Z czego taki wniosek?
—
Z tego, że on już tu był, może nawet niejeden
raz, a zapewnia, że po raz pierwszy.
—
Jak na to wpadłeś?
—
Zastanów się chwilkę. Przypuśćmy, że przybywasz do znajomej zagrody i
dostrzegasz przed nią dwu
obcych ci ludzi, czy nie zapytasz o gospodarza?
—
Oczywiście, że zapytam.
—
Tak właśnie uczynił ten przybysz. Lecz gdyby nie znał farmera, jego pytanie
brzmiałoby zupełnie
inaczej, na przykład „który z was jest gospodarzem?", I chyba jasne?
Zastanowiłem się chwilę.
—
Coś w tym jest — odparłem — jednak widząc nas przy komach mógł odgadnąć, że
przybyliśmy, jak on, przed chwilą, jako goście.
—
Tak? No, to przypomnę ci jego dalsze słowa: „chyba nie jesteście znajomymi
farmera?" Skąd taka I pewność? Tylko z tego, że nie pierwszy raz tu zawitał i miał już
okazję poznać wszystkich znajomków roiriika.
—
O, przepraszam — zaprotestowałem. — On powiedział „chyba", a „chyba" to tylko
przypuszczenie, nie pewność. Nie przekonałeś mnie, Karolu.
—
Czy przekonałem, czy nie, wolę jakoś zabarykadować wejście. Jak tego, u licha,
dokonać? Podeprzeć drągami nie mogę, bo otwierają się na zewnątrz.
—
Hm... — mruknąłem i podszedłem do uchylonych wrót.
Znakomity pomysł zaświtał w mej głowie.
—
Masz drąg?
—
Pod ścianą leży ich kilka.
—
Daj mi.
Przyniósł cztery, różnej grubości. Zamknąłem obie połowy bramy. Nie przylegały ściśle do
futryn, między zawiasami widniała pionowa szpara. Wepchnąłem w nią drąg. Podobnie
postąpiłem z drugą połową wejścia.
—
No — zaproponowałem — spróbuj.
Karol pchnął wrota, ustąpiły tylko malutki kawałek. Moje kliny tkwiące między
futrynami zdały egzamin.
—
Znakomicie! — pochwalił mnie Karol. — Najwyżej szczur się przeciśnie.
Położyliśmy się na sianie. Było miękko, ciepło, zacisznie. Ani się spostrzegłem, jak
zasnąłem. Obudził mnie łomot, ktoś walił pięścią w deski. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem
za ramię Karola.
—
Nie śpię — powiedział szeptem, a głośno zapytał: — Kto tam?
Pomyślałem, że to farmer wrócił, lecz głos, który odpowiedział na pytanie Karola,
wyprowadził mnie z błędu.
—
Przepraszam, nie mogę sobie dać rady, w izbie ciemno jak w norze borsuka, czy nie
wiecie, gdzie jest lampa, bo mój wierzchowiec chyba naprawdę okulał...
—
Co za niedołęga! — mruknąłem wściekły, że wyrwano mnie ze snu.
Karol podniósł się:
—
Idę! — zawołał, a do mnie: — Nie śpij i trzymaj broń pod ręką.
Gdy wyszedł, siadłem na progu z winczesterem. Sierp księżyca błyszczał na niebie,
gwiazdy mrugały. Przy takim oświetleniu nawet we wnętrzu chaty nie mogło być
całkowicie ciemno. Nasz nieznajomy nie był człowiekiem zaradnym.
Poszukałem fajki, wydobyłem kopciuch, nakładłem tytoniu i zapaliłem uważając pilnie,
by żadna iskierka nie padła w głąb stajni.
Czas mijał, ciągnąłem dym z cybucha, aż wreszcie przeszła mi senność. Wśród ciszy
panującej dokoła nagle wydało mi się, że słyszę rżenie konia. Prawdopodobnie był to koń
nieznajomego, więc nie fatygowałem się, by sprawdzić.
Minuta goniła minutę, a ja ćmiłem fajkę niecierpliwiąc się, że Karol nie wraca.
Skończyłem palenie, wyczyściłem główkę fajki, wstałem trzymając broń w garści.
Skrzypiący odgłos kroków dobiegł mych uszu. Zza węgła wyjrzała sylwetka ludzka.
— To ja. Pański przyjaciel pana prosi, bo we dwu nie możemy dać sobie rady...
— Z czym? — zdumiałem się.
— Chodźmy, szkoda czasu.
Nie była to żadna odpowiedź, lecz skoro Karol mnie wzywa... Obeszliśmy dom, w oknach
było ciemno. Nie znaleźli lampy?
— Zechce pan wejść...
Pchnąłem drzwi. Trudno mi opisać dokładnie to, co się ze mną stało, gdy przekroczyłem
próg izby. Zarzucono mi coś na głowę, wytrącając równocześnie broń z dłoni. To „coś"
musiało być wielkim workiem, bo opadło na mnie, sięgając niżej pasa, unieruchamiając obie
ręce. Nie zdążyłem krzyknąć, tak mnie zaskoczył ten napad. Czułem, jak mnie oplatają
sznurem czy też rzemieniem. Później zostałem uniesiony przez kilka par rąk i położony
(przyznać muszę, dość delikatnie) na podłodze. Wszystko to rozegrało się w zupełnej ciszy.
— Co to znaczy?! — wrzasnąłem uczuwszy pod plecami twarde deski.
— Nic a nic — odparł znajomy głos. — Nie trzeba się niepokoić, nic wam się nie stanie
ani waszym koniom, po prostu... godzina unieruchomienia i odpoczynku nikomu jeszcze
nie zaszkodziła, proszę nie krzyczeć, nie pomoże...
Usłyszałem, jak ktoś się roześmiał.
—
Ciii. Bez hałasu — zganił go ten sam głos — dajcie im pooddychać...
O co chodziło, zaraz się przekonałem. Na wysokości nosa poczułem czyjeś palce, a później
duszna, cuchnąca tkanina worka została rozpruta. Odetchnąłem pełną piersią i
wytrzeszczyłem oczy. W izbie było ciemno, jeśli nie brać pod uwagę księżycowego blasku.
W tym blasku zdołałem dostrzec czterech ludzi. Jednym z nich był nasz nowy znajomek,
pozostała trójka, co było wystarczająco podejrzane, miała twarze zasłonięte chustkami do
wysokości oczu i kapelusze mocno wciśnięte na czoło. Po prostu — bandyci.
Na kogo tu czyhali? Na nieobecnego farmera? Nie wydało mi się to prawdopodobne.
Przecież gadatliwy jegomość dowiedział się, iż odjeżdżamy jutro rano, a farmer zawiadomił
o swej dwudniowej nieobecności, po cóż więc nas zatrzymywał? Widać w grę musiał
wchodzić ktoś inny, lub coś innego. A może w tej chacie ukryto pieniądze? Odrzuciłem i to
podejrzenie. Po pierwsze dlatego, że skromny rolnik nie mógł posiadać sumy mogącej
zadowolić aż czterech ludzi, po drugie — że farmer pojechał po zakupy, a więc zabrał z sobą
swe oszczędności.
A oto, co nastąpiło dalej: mimo że zostałem skrępowany jak niemowlę w beciku, jeszcze
dodatkowo związano mi nogi w kostkach. Na tym nie koniec. Któryś z drabów chwycił mnie
za nos, a gdy otworzyłem usta, wpakował w nie gruby gałgan. Teraz potrafiłem co najwyżej
chrząkać, a oddychanie przychodziło z trudem.
— Tylko na chwilę — zagadnął znajomy głos — na małą godzinkę, może dwie,
najpewniejszy, chociaż może przykry sposób zapewnienia ciszy, pański przyjaciel cały i
zdrowy spoczywa wygodniej, bo na łóżku, niestety, jest tu tylko jedno łóżko, był pierwszy, a
kto pierwszy, ten lepszy, do zobaczenia i nie próbujcie żadnych głupstw, idziemy!
Gadanina urwała się raptownie. Usłyszałem tupot nóg, drzwi trzasnęły, gdzieś tam, na
zewnątrz,
zatętniły kopyta i ogarnęła mnie cisza. Leżałem nieruchomo, ale po chwili zacząłem
pracować... językiem. Chciałem wypchnąć szmatę z ust. Powodowała drętwienie szczęk i
ohydnie cuchnęła. Męczyłem się, krztusiłem i robiłem przerwy, aby złapać oddech. Minuty
upływały za minutami, a moje wysiłki nie dawały żadnego rezultatu. Usłyszałem, jak coś
poruszyło się na łóżku. Pewnie Karol usiłował się oswobodzić.
Księżyc przepłynął po niebie i teraz zaglądał prosto w okna. Srebrny pas legł na podłodze,
w izbie pojaśniało. W tym blasku zauważyłem skrawek gałgana wystający z moich szeroko
rozwartych ust.
Odpoczywałem rozmyślając równocześnie, w jaki sposób pozbyć się knebla. Gdybym tak
potrafił wystający strzępek zaczepić o coś, na przykład o gwóźdź. Lecz jak tu szukać
wystających z podłogi gwoździ? Wstać nie mogłem, co najwyżej potoczyć się jak źle
ociosany bal. Z lekkim wysiłkiem odwróciłem się na piersi. W tej pozycji, kręcąc głową i
szyją, zamiotłem deskę zwisającym z ust skrawkiem materiału. Nie zaczepił o nic. Znowu
przewróciłem się na wznak i jeszcze raz na piersi. Ruch głową, w prawo, w lewo. Skrawek
materiału ślizga się bezszelestnie. Próbuję po raz trzeci. Natrafiłem na lekki opór, czuję, jak
materiał zaczepia się o jakąś drzazgę w podłodze. Odchylam głowę, aż mi kark drętwieje.
Dostrzegam w blasku księżyca, że zwisający skrawek napręża się, wydłuża cal po calu,
pomagam językiem wypchnąć kłąb. Udało się!
Leżę chwilę bez ruchu i głęboko oddycham. Co za ulga!
—
Karolu — odzywam się nieco bełkotliwym głosem, język mam zdrętwiały.
W odpowiedzi słyszę coś w rodzaju chrząkania. Mój przyjaciel nie zdołał pozbyć się
knebla.
—
Karolu — powtórzyłem półgłosem — spróbuj stoczyć się z łóżka.
Bezkształtny kłąb worka i rzemieni drgnął. Mego przyjaciela spętano w taki sam sposób,
jak i mnie. Łóżko skrzypnęło, Karol upadł na deski podłogi. Teraz ja obróciłem się trzy razy,
aż głowa moja znalazła się tuż przy kolanach Karola. Źle. Zgiąłem nogi, wsparłem się
obcasami, usiłując w ten sposób posunąć się w kierunku głowy mego towarzysza niedoli.
Deski były gładkie, obcasy obsuwały się po drzewie, a szorstki worek stawiał opór. Jednak
powolutku zmierzałem do celu. Jak to długo trwało? Chyba z pół godziny. Wreszcie moja
głowa zrównała się z głową Karola.
— Odwróć się — rozkazałem. — Doskonale.
Ujrzałem biały kłąb sterczący z szeroko rozdziawionych ust. Szarpnąłem zań zębami i
wyciągnąłem płótno.
— Jak się czujesz? — zagadnąłem.
— Ohydnie — odetchnął ciężko. — Lecz teraz już znacznie lepiej. Próbowałeś się
uwolnić?
— Nic z tego, a ty?
— Czuję się jak niemowlę w powijakach.
— Wymyśl coś, Karolu. Sądzisz, że oni tu wrócą?
— Prawdopodobnie, lecz kiedy? Jednak, trzeba przyznać, obeszli się z nami dość
łagodnie. Paskudnie wpadliśmy. Będzie lepiej, jeśli nikomu nie wspomnisz o tej haniebnej
przygodzie.
Roześmiałem się cicho.
— Na pewno — przyrzekłem — lecz co teraz?
Milczał przez chwilę.
— Jest pewien sposób na rzemienie, bo ze sznurem, rzecz byłaby nie do przeprowadzenia.
— Nie rozumiem.
— Rzemień można przegryźć. Spróbuję.
Gdzieś zza okna dobiegł mych uszu charakterystyczny stukot.
—
Pociąg — zauważyłem.
—
Mniejsza z tym. Przysuń się nieco, Janie. Tak, żebym mógł oprzeć głowę na twoim
brzuchu. W tym miejscu rzemień wydaje mi się najcieńszy.
Spełniłem jego prośbę. Daleki turkot wagonów powoli ucichł, lecz jeszcze nie umilkł
całkowicie, gdy ozwał się donośny gwizd parowozu. Nie było w tym nic dziwnego, więc nie
zwróciłem na to uwagi, a Karol począł obrabiać zębami mój rzemień. Nie bardzo mu to szło,
lecz była to jedyna droga wiodąca do wolności. Przerwanie rzemienia natychmiast mnie
uwalniało, bowiem zostałem okręcony jednym rzemieniem, a tylko kostki nóg skrępowano
mi oddzielnie.
Gdzieś w głębinach nocy ozwał się gromki głos wystrzału, po sekundzie ciszy —
następny i jeszcze następny, aż na koniec pojedyncze huki zlały się w jedną nieustającą
palbę.
—
- Co to jest? — Karol przerwał swą żmudną robotę. I zaraz sam sobie odpowiedział: —
Napad na pociąg. Robota tego gadatliwego herszta i jego bandy. Napręż pęta, może lepiej
mi pójdzie. Tfu! Ta skóra ma wstrętny smak.
Spróbowałem, a on na nowo zabrał się do dzieła. Tymczasem grzmiało i huczało, jakby
przy torach rozgrywała się regularna bitwa, nie dalej niż o pół mili od nas. Dokonano skoku
na pociąg, to było pewne, lecz atakujący musieli natrafić na niespodziewany opór.
Cała ta pukanina trwała chyba z piętnaście minut, później ozwało się już tylko kilka
pojedynczych strzałów i nagle wszystko ucichło. Triumfowali zwycięzcy, lecz kim oni byli?
Obsadą pociągu czy grupą napastników?
—
Jak tam, Karolu? — zdenerwowałem się.
—
Fu! Najadłem się nieco worka. Rzemień trochę puścił, ale szczęka mnie rozbolała.
Muszę odpocząć.
—
Obawiam się, że nie zdążysz, zanim tamci wrócą.
— Jacy tamci?
— Bandyci.
— Nie wrócą.
— Skąd taka pewność?
— Zauważyłeś, jakie było natężenie strzałów? Ilu mogło być napastników? Widzieliśmy
w izbie czterech, przypuśćmy, że jeszcze czterech stało na zewnątrz domu, razem ośmiu. A
palba huczała tak, jakby strzelało pół setki ludzi. Przypuszczam, iż tym pociągiem jechał
oddział wojska, jaką więc szansę mogli mieć napastnicy?
— Napastników mogło być równie dobrze ośmiu, jak osiemdziesięciu.
— Nie. Niejeden raz słyszałem o napadach na pociągi i nigdy liczba atakujących nie
przekraczała tuzina. Większa gromada ludzi zawsze musi zwrócić uwagę w tak bezludnych
stronach i wzbudzi podejrzenie. Sądzę, że oni obrali tę chatę za punkt zborny, że wiedzieli
o nieobecności farmera. Czy słyszałeś rżenie koni i tupot licznych stóp? Bo ja nie. Ani
wówczas gdy zarzucono mi na głowę ten piekielny worek, ani wówczas gdy odchodzili.
— To prawda — przyznałem — tylko jeden koń zarżał, lecz mogli zwierzęta trzymać
gdzieś dalej.
Karol nic nie odpowiedział. Na nowo jął się przegryzania moich więzów. Przerwał tę
czynność bardzo szybko.
— Ktoś tu idzie — szepnął.
Natężyłem słuch. Karol się nie mylił. Wyraźne skrzypienie piachu pod podeszwami butów.
Tych butów musiało być więcej niż jedna para. Odgłos kroków zbliżał się. Ucichł na chwilę,
pisnęły drzwi. W ich czarnym obramowaniu ujrzałem migotliwe światło latarki.
— Jest tu kto? — zapytał gruby głos.
— Jesteśmy — odparłem za nas dwu.
—
Nie ruszać się — rozkazał ten sam glos. — Rączki do góry! Dom jest otoczony.
—
Nie możemy się ruszać — zauważył Karol lekko kpiącym tonem — a o rękach do
góry... mowy nie ma.
—
Co takiego? Poświećcie.
Latarka wzniosła się. Nieco blasku padło na podłogę i na ściany. Zauważyłem trzech
mężczyzn: dwu w wojskowych mundurach, jednego w kolejarskim szynelu. To on właśnie
ś
wiecił latarką.
—
- O... — zdziwił się gruby głos. — Farmerzy? Kto was tak urządził?
—
Do licha! — oburzył się Karol. — Uwolnijcie nas wreszcie! Na rozmowę potem będzie
czas.
Latarka zbliżyła się do mnie na odległość cala, dwie głowy pochyliły się.
—
Związani na amen — stwierdził kolejarz. — To żaden z tamtych. Naprawdę są
związani.
—
Nie, na żarty... — mruknąłem czując, że mnie gniew ponosi. Ci ludzie uważali nas za
bandytów.
—
Spokojnie, spokojnie! Sprawdzimy. Harry! Obejrzyj ich — rozkazał gruby głos.
Zostałem obrócony na piersi i znowu na wznak. Podobnie postąpiono z Karolem.
-— Niemożliwe, aby powiązali się wzajemnie, panie poruczniku.
—
W porządku. Uwolnij ich.
Myśliwskim nożem rozcięto rzemienie. Podniosłem się i o mało natychmiast nie runąłem z
powrotem, tak mi zdrętwiały nogi.
—
Usiądźmy — zaproponowałem — ledwie potrafię stać.
—
Nie mamy czasu na pogawędkę. Który z was jest właścicielem farmy?
—
ś
aden — odparłem.
—
Więc goście? A gdzie farmer?
—
Wyjechał — wyjaśnił Karol — zostawił kartkę na drzwiach, że wróci za dwa dni.
—
Aha, nie zauważyłem. Znacie gospodarza?
—
Nie znamy.
—
Rozumiem, przygodna wizyta. Kto was związał?
Karol opowiedział krótko o naszym paskudnym wypadku.
—
Poznalibyście napastników?
—
Nosili chusty na twarzach — wyjaśniłem. — Tylko ten gadający herszt nie był
zamaskowany. Tamci nawet ust nie otworzyli.
—
Spotkaliście go dawniej? — Nigdy.
—
Dokąd jedziecie?
Pytania padały szybko, jedno za drugim, zupełnie jak w śledztwie. No, ale trudno było się
dziwić.
—
Do La Junta — tym razem odpowiedział Karol. — Lecz, co się wydarzyło?
—
Napad na pociąg. Nieudany. Jechałem z oddziałem żołnierzy i tak gościnnie
przyjęliśmy tę bandę, że czterech leży obok toru i nigdy już się nie podniesie. Trzech
zdołało uciec, pewnie ranni, lecz nimi niech się zajmie szeryf. Przypuszczaliśmy, że
schronili się do tej chałupy, jednak to pomyłka...
—
I nam się tak wydaje — zauważyłem nieco złośliwie.
Oficer (bo to on nas cały czas przesłuchiwał) nie zareagował na moje powiedzenie.
—
Jeśli wędrujecie do La Junta, możecie zabrać się pociągiem.
—
Mamy konie — odparłem.
—
Gdzie one?
—
W stajni.
—
Harry — rozkazał oficer — sprawdź. Tylko biegiem! Straciliśmy mnóstwo czasu.
Paskudna historia — zwrócił się do nas — mam trzech ludzi rannych, a w całym pociągu
nie znalazł się nawet sanitariusz, nie mówiąc już o lekarzu.
— Tu jest lekarz — spokojnie zauważył Karol.
— Tu? Gdzie?
Mój przyjaciel bez słowa wskazał na mnie palcem.
— Pan jest lekarzem?
— Nawet chirurgiem — wzruszyłem ramionami.
— Przepraszam... ale raczej nie zdarza się na prerii spotkać lekarza.
— A jednak się zdarzyło — mruknął Karol.
Odniosłem wrażenie, że i jemu postać oficera me wydała się sympatyczną.
—
Wybaczcie, panowie (nagle staliśmy się „panami"!), przepraszam jeszcze raz,
doktorze, gdyby pan zechciał pofatygować się...
—
Oczywiście — odparłem.
Nie podobał mi się ten prostacki oficerek, nie podobało mi się i to, że tak nagle zmienił ton
dowiedziawszy się, kim jestem, jednak nie miałem prawa odmówić. Trzasnęły drzwi.
—
- No i jak tam, Harry?
—
Dwa konie, panie poruczniku, siodła również. Odetchnąłem z ulgą.
—
Chodźmy — zaproponowałem. — A ty, Karolu? — Zostanę pilnować wierzchowców.
—
Słusznie — przytaknął oficer. — Harry, poczekaj tu, póki doktor nie wróci. No, w
drogę.
Wyszliśmy we trójkę. Wiódł nas kolejarz, świecąc latarką, a oficer zamykał ten krótki
pochód. Księżyc nadal błyszczał na niebie, więc bez trudu zdołaliśmy ominąć kolczaste
przeszkody. Na nasypie migotały żółto okna wagonów, a znad komina parowozu wystrzelał
raz po raz snop wiśniowych iskier. Piękna sceneria do ponurej przygody.
—
Kto tam? — zabrzmiał z ciemności głos.
—
Swoi! — odkrzyknął oficer. — Pozwoli pan, doktorze, bardziej w lewo, żołnierze
zajmują pierwszy wagon po pocztowym. Tamci dranie zatrzymali nas rozpaliwszy ognisko
na torach, ale dostali nauczkę. Tędy, tędy.
Wdarliśmy się na nasyp i ruszyli wzdłuż wagonów. We wszystkich okna zostały
opuszczone, ale tu i ówdzie wychylały się głowy pasażerów. Przy szynach grupki osób
głośno dyskutowały. Mimo kiepskiego oświetlenia rozpoznałem wśród nich kilka
kolejarskich płaszczy i sporo najrozmaitszego kroju ubrań podróżnych. W miarę jak
przechodziliśmy, rozmowy milkły. Czułem, że oczy wszystkich zwracają się ku naszej trójce,
a najpewniej ku mnie. Ciekawe, za kogo mnie brano? Za tropiciela śladów, za szeryfa, a
może za podejrzanego o współudział w napadzie?
—
Panie poruczniku, można ruszać? Jesteśmy bardzo spóźnieni.
—
Jeszcze nie. Sprowadziłem lekarza. Myślę, że za jakieś piętnaście minut, lecz nie
wcześniej niż dam znak. To kierownik pociągu — wyjaśnił półgłosem. — Niecierpliwi się.
Tutaj, doktorze.
Chwyciłem za poręcz schodków i wspiąłem się na platformę. We wnętrzu wagonu, dość
widnym, kilkunastu żołnierzy obsiadło ławki, a kilku stało pochylonych, w najodleglejszym
krańcu wozu. Rozstąpili się na nasz widok. Tam właśnie spoczywali ranni. Było ich trzech,
tak, jak wspominał oficer.
—
Gdzie apteczka? — zapytałem.
Okazało się, że nie posiadali żadnych środków opatrunkowych. Poprosiłem porucznika,
aby wysłał któregoś ze swych podwładnych do chaty po moją apteczkę podręczną. Wynikła z
tego pewna zwłoka. Na szczęście rany okazały się raczej powierzchownej natury:
przestrzelone przedramię, lecz kula nie naruszyła kości, drobny postrzał w lewe udo oraz —
co mogło być najniebezpieczniejsze — otarcie skóry na skroni. Gdyby kąt padania pocisku
zmienił się o ułamek cala, moja pomoc na nic by się zdała.
Zdjąłem szmaty, jakimi obwiązano rany, a gdy odchodziłem, moi przypadkowi pacjenci,
prawidłowo obandażowani, wyglądali tak, jakby przed chwilą opuścili wojskowy lazaret.
Jeszcze raz okazało się, wbrew prawdopodobieństwu, że i na prerii lekarz może znaleźć
pacjentów.
—
Doktorze — zwrócił się do mnie oficer — w jaki sposób mógłbym się panu
odwdzięczyć?
Wzruszyłem ramionami.
—
W żaden. Przecież tylko spełniłem swój lekarski obowiązek.
—
Może potrzebuje pan żywności?
Podziękowałem.
—
To chociaż proszę mi powiedzieć, co pan robi w tych bezludnych stronach.
Wyjaśniłem, że odpoczywam wraz z przyjacielem na myśliwskiej wycieczce.
—
Ach tak. Gdyby więc znalazł się pan w okolicach Grand Junction, proszę mnie
odwiedzić. Odwożę żołnierzy do Kansas City i zaraz" wracam.
Znowu podziękowałem. Grand Junctio leżało na dalekim zachodzie Kolorado, od którego
dzieliły nas trudne do przebycia pasma górskie.
—
Jestem porucznikiem trzeciego batalionu, 117 pułku strzelców, moje nazwisko:
Karmer.
Uścisnął mi dłoń i sprowadził ze schodów wagonu.
—
A tamci? — zapytałem zatrzymując się na nasypie.
—
Tamci? Ach, myśli pan o napastnikach. Kazałem ich ciała umieścić w wozie
towarowym, niech się im przyjrzy szeryf w La Junta, może kogoś pozna.
—
Można tam wejść?
—
Oczywiście, lecz im już nic nie pomoże.
Zaprowadził mnie na koniec pociągu. Sprawdziłem, oficer się nie mylił. Dodam jeszcze, iż
wśród zabitych
nie znalazłem oblicza gadatliwego jegomościa, który nas tak pięknie urządził. Ano, zdołał
zbiec. Bezstronnie muszę przyznać, że gdyby nie porucznik Karmer, długo leżelibyśmy na
podłodze chaty. Przegryzienie rzemienia to niełatwa sprawa.
Przed rozstaniem się zapytałem jeszcze:
—
Czego tu oni szukali?
—
Skrzynek z pieniędzmi wiezionych w pocztowym wagonie.
Wróciłem do zagrody. Karol wraz z żołnierzem sterczeli na progu stajenki.
—
Wszystko załatwione — poinformowałem — a na was czeka porucznik.
Ruszył natychmiast w kierunku torów, tak szybko, jakby się za nim preria paliła. Pewnie
bal się, że pociąg odjedzie bez niego. Minęło jeszcze kilkanaście minut, nim usłyszeliśmy
gwizd parowozu i turkot kół po szynach.
— Och — westchnąłem — która to godzina? Karol popatrzał w niebo.
— Dobrze po północy — stwierdził.
— No, to jeszcze zdążymy się wyspać.
—
Wątpię. —i Dlaczego?
— Musimy natychmiast opuścić to miejsce.
— Spodziewasz się drugiego napadu? — zażartowałem.
— Kto wie? Skoro kilku bandytów zdołało uciec, mogą kręcić się po okolicy. A jeśli
zapragną powetować sobie na .nas nieudany rabunek pociągu? Konie już osiodłałem, włóż
swą apteczkę do juku i ruszajmy.
— Niech to licho... —- mruknąłem.
Ostrożność Karola była uzasadniona, więc wyprowadziłem wierzchowca ze stajni.
Opuściliśmy gościnny farmerski dom, który zbiegiem okoliczności okazał się dla nas tak
niegościnny, i zagłębili w mrok nocy.
Marna to była jazda, raczej — włóczęga, bo chociaż księżyc rzucał nieco światła na
ziemię, roztropność nakazywała ograniczenie szybkości. Wróg każdego jeźdźca — piesek
preriowy — kopał swe nory w najróżniejszych stronach tego kraju. Stanowiły one pułapkę
dla końskich nóg.
Powolna wędrówka przeciągnęła się do drugiej nad ranem. Dopiero wówczas Karol
zgodził się na postój
na skrawku lądu oblewanego z trzech stron przez wody Arkansasu. Kiepski to był postój,
kiepskie obozowisko, bo mój towarzysz nie zgodził się na rozpalenie ogniska, a od rzeki
dmuchało wilgocią i chłodem. Z trudem doczekałem świtu i pierwszych blasków zorzy.
La Junta
Do La Junta dotarliśmy nad wieczorem. Nie będę opisywał miasteczka o zabudowie
typowej dla wszystkich osiedli miejskich Dalekiego Zachodu. Jednakowe domy, jednakowe
ulice i podobne typy ludzkie łatwo było w tamtych latach napotkać wszędzie na terenie
olbrzymiego kraju, ograniczonego na wschodzie doliną Missisipi, a na zachodzie grzbietami
Gór Skalistych.
Gdzie znajduje się saloon „Pod Złotą Sową", powiedział nam pierwszy napotkany
przechodzień, a trafić nie było trudno. Słońce zachodziło czerwono i wszystkie domy, domki,
baraki i budy polśniewały różowo, co kryło szpetotę brudnych ścian i rzadko kiedy mytych
szyb w oknach.
„
Złota Sowa", mimo iż zmierzch przyozdobił ją wesołym kolorem, już na pierwszy rzut
oka nie wytrzymywała porównania ze wspaniałością „Lucky Saloon".
„
Złota Sowa" była piętrową, wąską budowlą, z równie wąskim malutkim ganeczkiem, u
stropu którego wisiała latarnia, z jedną jedyną świecą rozsiewającą mdły blask dokoła. We
wnętrzu było widniej dzięki naftowym lampom, lecz właśnie ich światło demaskowało cały
prymityw wyposażenia: zamiast krzeseł i stolików — nie malowane ławy i stoły, zamiast
lśniącego niklem bufetu — zbity z desek szynkwas.
Zatrzymaliśmy się zaraz za progiem. Kilku gości obsiadło ławy, kilku innych tkwiło przy
szynkwasie.
—
Okropna nora — szepnąłem. — Chodźmy poszukać przyjemniejszego lokalu. O
Clarka można się zapytać równie dobrze jutro rano.
—
Chyba masz rację. Wątpię, czy tu są pokoje do spania, a stajni na pewno nie ma. Ten
Clark musiał być w wielkiej potrzebie, skoro przyjął pracę w tak obskurnej knajpie.
Niewiele brakowało, a wyszlibyśmy na ulicę, jednak właśnie zabrakło kilkunastu sekund.
Nie wiem skąd się ten człowiek przed nami ukazał tak nagle, jakby wyskoczył spod
podłogi. Nosił biały kitel sięgający kolan. Nietrudno było odgadnąć, że to ktoś z personelu.
—
Proszę bardzo, proszę bardzo — zagadał. — Mnóstwo miejsca, znakomite potrawy i
napoje. Szybka
obsługa. Siadajcie, panowie, a za chwilkę sami się przekonacie.
Ani mi na myśl przyszło posłuchać zaproszenia, lecz Karol jakby się zawahał. Popatrzał
na nieznajomego, nieznajomy popatrzał na mego towarzysza, podskoczył i wrzasnął:
—
Karol! Co tu robisz? Co za spotkanie?!
—
Derek Carty! Oczom nie wierzę.
—
Ten sam, ten sam. Witaj, stary druhu!
Objął Karola ramionami i mocno go uściskał. Wydało mi się, że Karol nie jest zbytnio
uradowany nieoczekiwanym spotkaniem.
—
Prędzej spodziewałbym się ujrzeć tu żywą złotą sowę niż ciebie — powiedział
uwalniając się z objęć Carty'ego.
—
Ale ujrzałeś. I teraz nigdzie nie pójdziesz.
—
Musimy umieścić konie w stajni — szepnąłem — a tu...
Człowiek w kitlu miał pewnie znakomity słuch.
—
Jest stajnia! — wykrzyknął. — Trzymam w niej muła, innych nie przyjmuję, ale dla
ciebie, Karolu,
wszystko! Siadajcie — wskazał pustą ławę. — Wrócę za chwilę.
To powiedziawszy odszedł, a my usiedliśmy.
—
Kto to jest? — zapytałem. — Widzę, że łączą was zażyłe stosunki.
—
To jest, jeśli się nie mylę, właściciel saloonu.
—
Prawdopodobnie. Skąd go znasz? Przecież nigdy nie byłeś w La Junta.
—
Nigdy, lecz moja znajomość z tym człowiekiem wywodzi się z zupełnie innej
miejscowości i sięga odległych lat. Pytasz, kto to jest? Trochę złodziej koni, trochę szuler,
a poza tym... nic o nim więcej nie wiem. Zdumiewa mnie, iż został karczmarzem, i nie
potrafię odgadnąć, w jaki sposób do tego doszedł.
—
No, to powinszować znajomości — zauważyłem zgryźliwie, lecz Karol ani nie oburzył
się, ani nie obrócił w żart moich słów.
—
Masz krótką pamięć, Janie — odparł poważnym tonem. Opowiadałem ci dość
dokładnie o moim pobycie w Czarnych Górach. Wówczas jeszcze nie znaliśmy się. Och,
jak ten czas leci, niczym na skrzydłach huraganu. Ileż to lat minęło? Czternaście czy
piętnaście? Zabawne, lecz nie jestem tego pewien.
—
Widać i ciebie pamięć zawodzi..
—
W liczbach nigdy nie byłem mocny, mniejsza z tym. Derek Carty uratował mi życie, to
raz. Wybawił z nie byle jakiego kłopotu, to dwa. A przydarzyło się to w miejscowości... w
miejscowości — zamyślił się chwilę — w Blowy Garden, gdzieś w okolicach Północnej
Platte, w Nebrasco. Zostałem posądzony o napad na pociąg i rabunek złota. Bagatela!
Miałem istotnie sporo złota przy sobie i gdyby nie Derek Carty... Kimkolwiek byłby teraz,
nie podniosę na niego nawet palca, a twoja złośliwość, Janie, jest akurat nie w porę.
Tak skarcony, nie rzekłem ani słowa w swej obronie. Gdzieś tam w zakamarkach mego
mózgu odemknęła się właściwa komórka pamięci.
—
Derek Carty — szepnąłem — istotnie opowiadałeś o nim. To się wydarzyło na rok
przed klęską Cu-stera. Spotkałeś go później?
—
Nigdy. Ostatni raz właśnie w Błowy Garden. Mam nadzieję, że stara znajomość ułatwi
nam zasięgnięcie informacji o Clarku, Carty niczego przede mną nie ukryje. Ale oto i on.
—
Już, już, Karolu! Wszystko załatwione, konie w stajni.
—
A siodła i broń?
—
Nie martw się, wszystko przeniesiono do moich własnych apartamentów.
—
Pięknie, lecz czy przypadkiem nie pomyliłeś wierzchowców?
—
Jakże mogłem pomylić, skoro tylko dwa zostały uwiązane u wrót mej posiadłości? A
teraz chodźcie ze mną. W tej izbie nie jest tak bardzo przyjemnie.
—
Mój przyjaciel — przedstawił mnie Karol.
—
Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi — stwierdził sentencjonalnie.
Nie byłem zachwycony tym wyróżnieniem.
—
Poprowadzę was.
Ruszył pierwszy, my za nim. Przeszliśmy wzdłuż salę, minęli jakąś sionkę i dopiero za nią
Carty uchylił drzwi.
—
Sprezentuję was mojej żonie — oświadczył.
Jak zauważyłem, wyrażał się chwilami nieco pompatycznie, lecz żartobliwym tonem, jak
człowiek, który
ś
wietnie zdaje sobie sprawę z komizmu takiego sposobu mówienia. Zanotowałem mu to na
plus.
—
Ho, ho! — zdziwił się Karol. — Widzę, żeś się ustatkował.
—
Ba, przecież jestem właścicielem „Złotej Sowy". Wejdźcie, proszę. Elso, oto
zapowiedziani goście.
Pani domu okazała się niską, szczupłą osóbką o kasztanowatych włosach, brązowych
oczach, twarzy okrągłej i świeżej niczym jabłko przed chwilą zerwane z gałęzi i o
niesłychanie — jak się później okazało — żywym usposobieniu.
—
Witajcie, panowie — powiedziała dźwięcznym głosikiem. — Derek nie zdążył mi
wszystkiego wytłumaczyć, lecz z którymś z panów podobno przeżył wiele przygód.
—
To ze mną — przyznał się Karol.
—
Ach, jakże się cieszę! Więc pan jest tym sławnym myśliwym i odkrywcą złotych żył,
pogromcą bandytów i opiekunem słabych!
—
Ależ... — zaprotestował Karol.
—
Nie zaprzeczaj — wtrącił się Carty, a zwracając się do żony: — Karol zawsze był
człowiekiem skromnym i widać takim pozostał.
—
Tym większa moja radość. W La Junta życie upływa nieco monotonnie i każdy gość z
dalekiego świata jest prawie jak złoto, którego szukaliście w Czarnych Górach.
Uśmiechnąłem się. Ciekawe, co Carty naplótł swej żonie?
—
Przepraszam cię, moja droga — wtrącił się karczmarz — muszę rzec słówko memu
przyjacielowi.
Powiódł Karola w kąt i coś mu tam naszeptał, po czym całą czwórką wkroczyliśmy do
następnego pokoju, gdzie powitał nas stół nakryty obrusem, zastawiony talerzami i
mnóstwem półmisków. Kiedyż to pani Elsa zdążyła przygotować, skoro nie minęło jeszcze
dwadzieścia minut od naszego przybycia pod dach „Złotej Sowy"?
Gdy siadaliśmy do stołu, Carty poinformował nas, że „apartament" gościnny już czeka i
ż
e nas sam do niego zaprowadzi w odpowiedniej chwili. To rzekłszy, z niezwykłą wprawą
napełnił szklaneczki złotawym płynem.
—
Wasze zdrowie, przyjaciele. A teraz wybaczcie, że was na chwilę opuszczę, interesy
zawodowe wymagają mej obecności na sali.
Zostaliśmy we trójkę, co w niczym nie umniejszyło przyjemności biesiadowania. Pani
Elsa — jak to się potocznie określa — dwoiła się i troiła, a chłopak, wyrostek zjawiał się
kilka razy, aby zmieniać talerze i przynosić wciąż nowe potrawy (nawiasem powiedziawszy,
zauważyłem, że w każdym saloonie znajduje się zawsze jakiś chłopiec do posług, widać
taka już jest specyfika tych przedsiębiorstw gastronomicznych). Nim po. raz trzeci
zmieniono talerze, byłem najedzony po dziurki w nosie. Na szczęście strumień dań wysechł
i mogłem zaprzestać powtarzania słowa „dziękuję" przy każdym podsuwanym przez
gospodynię półmisku. Co do Karola... użył sobie za wszystkie czasy.
—
Jak to ładnie ze strony panów, że przybyliście odwiedzić Derka.
—
ś
eby rzec prawdę — odparł Karol — są to nie zamierzone odwiedziny, po prostu
nieoczekiwane spot-' kanie. Nie miałem pojęcia, że pani mąż osiedlił się tutaj.
Rozstaliśmy się tak dawno.
—
Wiem, wiem, Derek mi mówił. Więc to przypadek, że zawitał pan do La Junta?
—
No, niezupełnie. Przybyliśmy do La Junta w określonym celu, szukając właśnie
saloonu „Pod Złotą Sową", ale nie przypuszczałem, że jego właścicielem jest ktoś, z kim
przeżyłem sporo wesołych i smutnych chwil i któremu zawdzięczam to, że nadal żyję.
—
Ach tak — uradowała się — Derek mi mówił. — A pan? — zwróciła się do mnie. —
Również bawił
w Czarnych Górach?
Zaprzeczyłem.
— W tamtych czasach jeszcze nie znałem mego towarzysza. Nasze spotkanie wydarzyło
się w innych okolicznościach i w zupełnie innym miejscu.
— W szpitalu — wtrącił Karol. — W Milwaukee.
— Razem chorowaliście?
—
Och, nie. To tylko ja chorowałem, on mnie kurował. To jest, proszę pani, lekarz.
— Lekarz! — wykrzyknęła i aż klasnęła w dłonie. — Przybył pan tu do pacjenta?
Wyprowadziłem ją z błędu.
—
Nie, bawimy w tych stronach, żeby poznać kraj i trochę popolować.
Karol znowu włączył się do rozmowy i nawet opowiedział o początkach naszej
znajomości i o wspólnych wyprawach w nieznane tereny.
— Ależ to cudownie! — ucieszyła się znowu. — Móc tak spacerować po kraju.
— No, trudno to nazwać spacerem — zaprotestowałem. — Niekiedy podczas takich
wędrówek przydarzały się nam niezbyt miłe spotkania i dość ryzykowne przygody. Ma to
jednak swój urok, dodaje smaku, jak sól, pieprz czy ocet użyte do potraw.
Karol zerknął w mą stronę, przymrużywszy lewe oko. Miałem nadzieję, że gospodyni tego
nie zauważyła, bowiem wszystko, co przed chwilą powiedziałem, było czystym
samochwalstwem, lecz któż jest od niego całkowicie wolny? Jeszcze teraz ciarki
przechodziły mi po plecach na wspomnienie samotnej chaty, gadatliwego herszta bandy i
worka, w który mnie ubrano. Pięknie dziękuję za taką sól, pieprz czy ocet!
—
Ach — westchnęła — chciałabym kiedyś powędrować przez prerię w towarzystwie
prawdziwych westmanów, takich jak wy obaj!
—
Na pewno pani pojedzie — pocieszył ją Karol. — Derek ma głowę nie od parady i na
pewno coś wymyśli. Może zorganizuje wycieczkę w liczniejszym towarzystwie.
—
Podróżować w gromadzie? To żadna przyjemność.
—
Za to chroni przed nieprzewidzianymi wypadkami — stwierdziłem.
—
Indianie? — zainteresowała się.
—
Ci nie są najgorsi — wyjaśnił Karol. — Przeważnie siedzą w rezerwatach. Za to nie
brak bladych twarzy okrutnych i nienasyconych w chciwości.
—
Kogo ma pan na myśli?
—
Między innymi takich właśnie drabów, z którymi zetknęliśmy się nie dalej jak wczoraj.
—
Przygoda? Lecz wyszliście z niej cało. Chyba się nie mylę?
—
Wyszliśmy cało dzięki przypadkowi.
—
O, proszę opowiedzieć.
Karol, na przekór temu, o co prosił mnie jeszcze w chacie, aby nie chwalić się
ośmieszającą nas wpadką, teraz szeroko się nad nią rozwiódł. (Gdy w parę godzin później
przypomniałem mu o tym, odparł, że ani Derek Carty, ani jego żona nie należą do ludzi,
przed którymi powinniśmy się wstydzić, na pewno nikomu nie potworzą, zresztą La Junta
jest taką dziurą...)
Warto było przypatrzeć się słuchaczce. Ileż wrażeń odczytałem na jej twarzy, jak żywo
reagowała na opis groźnych chwil, jakie przeżyliśmy, mimo że Karol wcale nie
dramatyzował zdarzeń, opowiadał raczej żartobliwym tonem. Właśnie skończył, gdy zjawił
się Carty.
— Słyszałeś, Derek? Wczoraj napadnięto na pociąg. To niesłychane! Panowie byli
ś
wiadkami.
—
Byliście świadkami? — zdumiał się karczmarz. — Przed chwilą jeden z gości
opowiadał mi o tym wydarzeniu, lecz że był po kilku szklaneczkach, nie bardzo dałem mu
wiarę. Gadaj, Karolu, bo ze skóry wyskoczę!
Nalał nam whisky, a mój przyjaciel, chcąc nie chcąc, musiał powtórzyć wszystko, od
samego początku do samiuteńkiego końca. Nie obeszło się przy tym bez przerywań
karczmarza, w rodzaju:
— Wpakowali was do worków? I ciebie, Karolu, pierwszego? Świetny kawał! Jakże
mogłeś tak nie.-ostrożnie pchać się do ciemnej izby?
— Nie widzę w tym nic świetnego — pokiwał głową Karol. — Czy tobie zawsze
wszystko się udawało? Chociażby tam, w Dakocie?
Carty spoważniał.
— Oczywiście, nie wszystko, lecz ja nie z tego się śmieję, lecz z radości, że wszystko
dobiegło szczęśliwego końca. Niepotrzebnie się chmurzysz. Powiadasz, że widzieliście
twarz herszta, nie zawiadomisz o tym szeryfa? Rysopis to rzecz ważna.
— I bardzo często wprowadzająca w błąd. Zastanowię się.
Karol skończył opowiadanie, a ja dodałem kilka słów o swej wizycie w pociągu.
— Jest pan policjantem? — zainteresował się Carty.
— Ależ Derek! — oburzyła się pani Elsa. — To lekarz!
— Lekarz? Ho, ho! Czyżbyś, Karolu, aż tak bardzo dbał o swe zdrowie?
Roześmieliśmy się, a Karol wyjaśnił, jak sprawa istotnie wygląda.
— No, to co innego. Przyznam, że pierwszy raz spotykam lekarza uganiającego się po
preriach. Lecz co
z tobą działo się, Karolu, odkąd rozstaliśmy się w Blowy Garden? Zniknąłeś wówczas bardzo
tajemniczo.
— Widzisz... doszła mych uszu wiadomość o karawanie osadniczej, więc nie tracąc chwili
czasu pognałem na jej spotkanie.
— I spotkałeś?
— I spotkałem. A później przez kilka lat byłem farmerem na własnej zagrodzie.
— Patrzcie państwo! No, no... I nadal gospodarujesz?
(Pomyślałem, że z tą osadniczą karawaną było nieco inaczej. Wiedziałem jednak, że
„prawdziwej prawdy" Karol nie mógł Carty’emu zdradzić.)
— Już nie gospodaruję. Po trzech latach suszy sprzedałem ziemię, aby przedzierzgnąć się
w trapera, i wcale tego nie żałuję.
— Handlujesz skórami? Niezły to interes, lecz teraz nie pora na nie.
— Wiem o tym. W te okolice przyjechaliśmy, aby się nieco powałęsać, a przy okazji
zapolować na antylopy.
— No, to masz mnóstwo czasu. Chyba posiedzicie u mnie kilka dni?
— Może tak, może nie. To zależy.
— Od czego? Cóżeś taki tajemniczy?
— Słuchaj, czy u ciebie pracuje Fred Clark?
— Znasz go?
— Nigdy nie widziałem.
— Owszem, pracuje u mnie.
— Co to za człowiek?
— Mnie się nie podoba — wtrąciła pani Elsa. — Czuję w nim jakiś fałsz.
— Przesadzasz, moja droga. Clark przybył do mnie przed pół rokiem, może nieco
wcześniej. Szukał jakiegokolwiek zatrudnienia. Zlitowałem się nad nim i przyjąłem.
Pytasz, co to za człowiek? Bardzo przeciętny,
niczym się nie wyróżnia. Obsługuje gości, jak umie, stara się. Jedno, co mam mu do
zarzucenia: zbytni pociąg do wódki i do kart.
Stłumiłem uśmiech. Z tego, co mi Karol opowiadał, Derek Car ty sam był karciarzem! No,
ale mógł się zmienić.
—
Więc Clark jest kelnerem — stwierdził mój przyjaciel. — Czy znajdował się na sali,
kiedyśmy przybyli?
—
Nie. Nie ma go od dwu dni.
—
Co to znaczy?
—
Prosił o trzydniowy urlop, chciał odwiedzić ciotkę. Podobno mieszka w okolicy.
Powinien jutro wrócić, a jak nie wróci, płakać po nim nie będę.
O mało nie podskoczyłem na krześle na taką wiadomość. Czyżby Clark pojechał do
Goodyear? Mimo że obiecywał zjawić się dopiero za dwa tygodnie? Karol musiał
rozumować podobnie, bo powiedział do karczmarza:
—
Jeśli jutro Clark się nie zjawi, opuszczamy La Junta.
—
Cóż to za dowcip? — zaniepokoił się Carty. — Pragniesz sprawić mi przykrość?
—
Na pewno nie. Może zresztą jeszcze tu wrócimy...
—
Rozumiem. Ścigacie Clarka.
—
No... niezupełnie. Pragniemy z nim porozmawiać.
—
Przecież go nie znasz?
—
Nie znam, lecz Clark szantażuje naszego znajomka i może mu narobić sporo kłopotów.
—
Czyżby ten znajomek coś przeskrobał?
—
Nic takiego, czym mógłby zainteresować się szeryf lub sędzia.
—
Nie chodzi tu o kobietę? — chytrze zagadnął karczmarz.
—
Teraz jesteś bliższy prawdy. Clark potrafi zepsuć pięknie zapowiadające się
małżeństwo, ale proszę, nie pytaj więcej, nie jest to tylko moja tajemnica. I nie mów
Clarkowi, że mamy do niego interes.
— Będę milczał jak głaz. Dla ciebie, Karolu, wszystko!
Po takim przyrzeczeniu zmieniliśmy temat rozmowy. Carty coś niecoś opowiedział o
sobie. Wynikło z tego, że dopiero od trzech lat jest właścicielem saloonu, a od dwu lat
mężem pani Elsy. Zaoszczędził okrągłe sumkę jako wędrowny agent handlowy kilku
przedsiębiorstw i kupił podupadły zakład od poprzedniego posiadacza, który zapragnął
wycofać się z interesu ze względu na podeszły wiek. Brzmiało to prawdopodobnie, lecz nie
bardzo dawałem temu wiarę, mając w pamięci dawne wyczyny Carty'ego.
— Jeśli wolno zapytać — zagadnął nieoczekiwanie — czy nie jesteście zmęczeni?
Nie odpowiedziałem, udając zucha, jednak Karol nie krępował się. Przyznał, że ostatnią
noc raczej przeleżeliśmy, przejechali i przegadali.
— Tak też sobie myślałem. Zaprowadzę was do pokoju.
Rzekliśmy „dobranoc" pani Elsie i udali się za gospodarzem.
— Nad saloonem mam dwie sypialnie — poinformował — lecz to nie dla was. Tam sypia
po kilka osób. Na szczęście jest tu wolny pokój gościnny dla domowych przyjaciół.
Spójrzcie! — otworzył któreś tam drzwi. — Jak wam się podoba?
— Piękny — odparł Karol.
— No, to dobrej nocy.
To powiedziawszy odszedł.
Pokój, jaki otrzymaliśmy, na pewno nie grzeszył pięknością, lecz był czysty i schludny.
Posiadał dwa świeżo zasłane łóżka, okrągły stół, firanki w oknie oraz
miednicę i wiadro z wodą. Naftowa lampa na stole mżyła dokoła żółtym światłem. Czegóż
nam więcej było potrzeba?
—
Karolu — zagadnąłem — co ci Carty naszeptał tam w kącie?
—
Prosił, abym raczej nie opowiadał o naszych spotkaniach w Czarnych Górach, do
czego się zastosowałem. Przypuszczam, że naplótł swej żonie o różnych przygodach, które
nigdy się nie wydarzyły, i lękał się, że mimo woli zdemaskuję jego kłamstwa.
Szybko znalazłem się pod pledami, na miękkim materacu, z głową na poduszce. Karol
dmuchnął w klosz lampy, ogarnęła nas ciemność, a po niej — sen.
Nadeszła więc teraz odpowiednia pora wyjaśnić, w jaki sposób doszło do znajomości, a
nawet zażyłości między Karolem a Derkiem Carty.
Stara to historia, lecz przez to wcale nie mniej interesująca. Zaczęła się na gdzieś koło
roku 1874, żeby głębiej nie sięgać w przeszłość. Wówczas Karol Gordon pracował na farmie
Jamesa Bootha, piętnaście mil od Chicago. Był kowbojem, raczej nietypowym kowbojem,
jako że podówczas olbrzymia większość ludzi tego zawodu nie umiała ani czytać, ani pisać.
Za to Karol Gordon zaraził się, nie wiadomo kiedy i od kogo, szlachetnym zwyczajem
czytania książek. W godzinach wolnych od pracy, wbrew nawykom współtowarzyszy
spędzających sporo czasu w saloonach chicagowskich przedmieść, Karol siadał na konia i
gnał do centrum miasta, gdzie kupował książki. Początkowo — jak popadło. Stąd narodziła
się zabawna mieszanina dobrych i złych utworów, pochłanianych przez żarliwego czytelnika
w cieniu samotnego wiązu, gdzie mu nikt nie przeszkadzał. Do uszu pana Bootha doszły
wieści o niecodziennych zwyczajach jego pracownika, a ponieważ farmer znał ongiś nie
ż
yjącego już ojca Karola, słabiutkie więzy znajomości skłoniły go do większego za-
interesowania się chłopcem. Tu należy zauważyć, iż James Booth nie należał do grupy
tych prymitywnych, nieokrzesanych rolników i hodowców, którzy poza własną ziemią
niczego nie dostrzegają, a których cała mądrość sprowadza się do umiejętnej uprawy roli i
troski o stada krów.
James Booth przewędrował kawałek świata, lubił drukowane nowinki, a przede wszystkim
chciał róż- I nić się od owych ciemnych jak tabaka w rogu sąsiadów. Marzył w cichości
serca, że nadejdzie dzień, w którym ta jego odmienność zostanie w pełni oceniona przez
współobywateli, a on doczeka się stanowiska sędziego lub jakiejś innej obieralnej godności.
Wezwał do siebie Karola, przejrzał nabyte i przeczytane książki, rozdzielił je na dwie
nierówne kupki. Jedną bardzo pochwalił, drugą polecił Karolowi wrzucić do ognia, jako
bezwartościowe piśmidła, zaśmiecające — jak to określił — serce i głowę czytelnika. Karol
nie od razu pojął, na czym polega różnica między „dobrą" a „złą" książką, ale kilka uwag,
jakie na ten temat wypowiedział farmer, zapamiętał bardzo dokładnie. Na tym sprawa się nie
zakończyła. Booth udzielił Gordonowi prawa korzystania ze swej biblioteki, wcale okazałej,
i od ręki wybrał kilkanaście tomów, grubych i cienkich, które — jak twierdził — I należy
poznać. Czy ten wybór był słuszny? Na pewno daleki od ideału. Niemniej James Booth znał
się na rzeczy znacznie lepiej od młodego kowboja.
Karol zabrał się energicznie do lektury. Najbardziej spodobały mu się powieści
traktujące o życiu pierwszych białych osadników Północnej Ameryki. „Pięcioksiąg
Sokolego Oka" — słynny cykl napisany przez J. F. Coopera — dosłownie pochłonął,
chociaż miejscami narracja wydała mu się rozwlekła i nudna. Ale później trafił na
powieści z czasów nowszych, te lepsze spośród wielkiej gromady książek opisujących
prerie
i Dziki Zachód. Powoli zaczął rozróżniać. Coraz częściej wykrywał fałsz lub wręcz
niepodobieństwa świadczące chyba, że autorzy mówią o tym, o czym sami niewiele wiedzą.
Z czytania takich książek: złych i dobrych, ciekawych i nudnych, wyrosła tęsknota za nie
zbadanymi ziemiami, za innymi ludźmi, za przygodą.
W roku 1874 rozeszła się wieść o odkryciu złota w Czarnych Górach w odległej
Południowej Dakocie. To zdecydowało. Mimo przestróg Bootha Karol Gordon wyruszył w
nieznane.
Piękny, majowy poranek 1875 roku powitał Karola na stacji kolejowej w Cheyenne,
mieście leżącym na samiutkim południowym krańcu terytorium Wyoming. Tu kończyła się
podróż koleją dla tych wszystkich, którzy wędrowali na północ. Skończyła się dla Karola, bo
i on tam dążył. Stąd ku Czarnym Górom można było dotrzeć już tylko na końskim grzbiecie,
dyliżansem, własnym wozem lub na piechotę. Karol konia nie posiadał, nie miał również
pieniędzy na jego kupno. Jako typowy greenhorn nabył przed wyprawą piękne traperskie
ubranie, torbę, winczester i w kieszeni pozostało mu niewiele dolarów, zaledwie wystarczyło
na opłacenie noclegu, skromnego posiłku i na podróż dyliżansem do Custer City, w samym
sercu Czarnych Gór. Lecz amatorów podróży dyliżansem było zbyt wielu, aby mógł ich
pomieścić jeden wehikuł, a na następny należało czekać cztery do pięciu dni. Przez ten czas
mieszkać i żywić się w Cheyenne. I tak oto Karol znalazł się w paskudnym położeniu. Na
szczęście los mu sprzyjał. Spotkał w Cheyenne wędrującą ku północy własnym wozem
rodzinę Heartów: dziadka, syna z żoną, wnuka. Z przypadkowej rozmowy wynikło, że
chętnie widzieliby w swym towarzystwie jeszcze jedną dobrą strzelbę, jako że droga do
Custer City nie była bezpieczna. Trafiali się na niej
Indianie, trafiali biali rozbójnicy rabujący podróżnych. Karol został zaproszony do odbycia
wspólnej wędrówki.
Okazało się, że poza mułami ciągnącymi wóz Heartowie posiadają dwa konie. Na jednym
jechał syn starego Hearta — Abel, drugiego wraz z siodłem wypożyczono Karolowi. Jeszcze
tego samego dnia piątka wędrowców ruszyła w podróż.
Czwartego dnia dotarli do Laramie, byłej faktorii handlowej, obecnie fortu obsadzonego
wojskową załogą. Tam spotkała Karola Gordona przygoda, która raz na zawsze zjednała mu
serca wszystkich członków rodziny. Jack Heart, mały chłopczyk, nie potrafił długo tkwić w
jednym miejscu. Korzystając, że wszyscy zajęci byli rozbijaniem obozowiska, oddalił się od
starszych. Trafił na grzechotnika, nie zdając sobie sprawy, czym grozi takie spotkanie.
Gdyby nie celny strzał Karola, padłby ofiarą zabójczego jadu. Karol nie był wówczas
dobrym strzelcem i gdy później opowiadał mi o tym zdarzeniu, przyznał, że trzy razy
pociągnął za spust winczestera i prawdziwym cudem było, że raz trafił, i to w sam środek
obrzydliwej głowy gada. Lecz o tym nie wiedzieli Heartowie i uznali swego gościa za
znakomitego myśliwca, którego opatrzność zesłała im w odpowiedniej chwili.
Tegoż dnia nad wieczorem Karol Gordon spotkał się z Derkiem Cartym po raz pierwszy.
Carty zawitał do obozowiska Heartów, dźwigając upolowaną przez siebie antylopę.
Przedstawił się i poprosił o miejsce przy ognisku. Nie odmówiono mu, tym bardziej że
pieczeń z antylopy stała się dla wszystkich przyjemną odmianą codziennego posiłku. Gdy
przyszło do omawiania kolejności nocnych wart (bo ktoś musiał pilnować dobytku), Carty
nie uchylił się od obowiązku i wypełnił go bez zarzutu. Następnego ranka oświadczył, że
chętnie przyłączyłby się do towarzystwa na pewien czas.
Jedna strzelba więcej (Carty posiadał długą broń) była przedmiotem nie do pogardzenia w
tych dzikich stronach. Carty nie miał jednak wierzchowca. Ustalono, że będzie jechał w tyle
wozu.
Karol nie okazał zachwytu tą decyzją. Nie istniały powody do nieufności, jednak przybysz
nie bardzo przypadł mu do gustu. Dlaczego? Nie potrafił tego nawet sobie wyjaśnić. Po
prostu wydało mu się, że w słowach nieznajomego tkwi jakiś fałsz.
Derek Carty opowiadał, że jest myśliwym, a złoto Czarnych Gór nic a nic go nie obchodzi.
Na uwagę Karola, iż w wiosennym sezonie futra upolowanych zwierząt są liche i handlarze
nie chcą ich nabywać, Carty odparł, że obecnie poluje wyłącznie na grzechotniki. Słuchacze
roześmieli się sądząc, że to żart. Carty z niezmąconą powagą wyjaśnił, że skóra
grzechotników jest mocna i trwała, bez względu na porę roku i nadaje się świetnie do
wyrobu nieprzemakalnych czapek, pokrowców, a nawet obuwia. Ile było w tym wszystkim
prawdy — nikt nie wiedział, ani Heartowie, ani Karol Gordon.
Podróżowano przez cały dzień, z krótką południową przerwą. Jeszcze daleko było do
zmroku, gdy trafili na małe jeziorko, a raczej dziurę wypełnioną wodą. Dziadek Heart chciał
jechać dalej, lecz Carty zaprotestował mówiąc, że od tego miejsca rozciąga się kraj pustynny,
i radził napełnić wszystkie naczynia życiodajnym płynem. Jak się później okazało, mówił
prawdę.
Rozbito więc obóz, zjedzono resztę antylopy i ciągnięto losy mające wyznaczyć kolejność
nocnej warty. Karolowi przypadł najwcześniejszy dyżur. Najkrótszy patyczek (bo losowano
przy pomocy różnej długości patyczków), oznaczający wartę przedranną, wyciągnął Carty.
(Karol twierdził później, że to wcale nie był przypadek, ale jak tego dowieść?)
Rankiem Karol obudził się pierwszy. Gdy otworzył oczy, stwierdził ze zdumieniem, że
słońce swą tarczą już zdążyło wyjrzeć zza horyzontu. Jego towarzysze jednak spali nadal.
Dlaczego Carty ich nie obudził?
Sprawa wyjaśniła się bardzo szybko. Oto Derek Carty zniknął wraz z dwoma końmi,
pozostawił tylko muły. Lecz dla dwu pozbawionych wierzchowców osób nie było miejsca w
wozie. Jeden musiałby wędrować pieszo. Karol postanowił złapać złodzieja, był dobrym
jeźdźcem i wierzył, że mu się to uda.
Na szczęście koniokrad zabrał tylko jedno siodło. Pozostałe założono na grzbiet muła.
Karol przytroczył do łęku lasso i ruszył w drogę. Siad uciekającego — ślad dwu koni — był
bardzo wyraźny. Po kilku godzinach dopadł Carty’ego, przy pomocy lassa ściągnął go z
wierzchowca, a następnie zmusił do powrotu. W obozowisku powitała go radosnymi
okrzykami cała rodzina.
Z koniokradem obeszli się bardzo po ludzku, tyle że go dokładnie związano. Co mieli dalej
począć z tym człowiekiem, nikt nie wiedział. Po długiej naradzie zdecydowano się, na
wniosek Karola, odstawić Carty'ego do Laramie i oddać w ręce szeryfa.
Tegoż dnia zawitali do nich niespodziewani goście: dwaj hodowcy bydła (ojciec i syn) z
okolic Cheyenne. Poszukiwali niejakiego Derka Carty'ego, który przed paru tygodniami
został przez nich przyjęty do pracy, a po paru tygodniach sprzedał stado bydła przygodnemu
handlarzowi i uciekł z pieniędzmi. Ruszyli natychmiast w pościg i dopadli złodzieja w
Goodwill w Nebrasce. Siedział spokojnie w miejscowym saloonie i grał w karty. Wcale się
nie przeraził na widok oszukanych. Wstał od stołu, elegancko przeprosił resztę towarzystwa,
a przybyłym oświadczył, że musi im coś wyjaśnić w cztery oczy. Zabrali go do hotelowego
pokoiku. Tam Carty wytłumaczył, że sprzedaż bydła była
nadzwyczajną okazją, że takiej ceny nie sposób uzyskać, po czym pokazał zaskoczonym
hodowcom plik banknotów, które następnie wręczył poszkodowanym. Na pytanie, czemu
tego nie uczynił wcześniej, odparł dość mętnie, że w drodze powrotnej coś go „napadło" i
postanowił odwiedzić Goodwill, w którym rzekomo chował się od maleńkości. Naiwni,
dobroduszni farmerzy uwierzyli. Zanocowano we trójkę we wspólnym pokoju, a rankiem
okazało się, że Carty uciekł: z pieniędzmi i na jednym z farmerskich koni.
Znowu ruszyli w pogoń i dotarli aż tutaj, ani przez sekundę nie przypuszczając, że
poszukiwany znajduje się obecnie o kilka kroków od nich. Zaprowadzeni przez Karola do
miejsca, na które ciśnięto Carty'ego, rozpoznali złodziejaszka i zażądali zrewidowania go.
Za zgodą rodziny Heartów Karol dokonał tej operacji. Najpierw przetrząśnięto manatki i w
jednym z woreczków odkryto prawdziwy skarb: grudki rodzimego złota. Na pytanie, skąd je
ma, Carty z humorem oświadczył, iż wygrał w najuczciwszej grze od przypadkowych
znajomków. Rewizja osobista pozwoliła zajrzeć do portfela. Nie było w nim nic poza
pokaźną paczką banknotów. Przeliczono: wypadło trzysta dwadzieścia dolarów. Ponieważ
farmerzy oceniali swą stratę na dwieście dolarów, a skradzionego konia na trzydzieści
dolarów (co Carty uczynił z tym koniem, zanim pieszo przybył do Heartów, nie sposób było
ustalić, najprawdopodobniej sprzedał wraz z uprzężą), stary Heart wypłacił żądaną sumę, a
resztę schował z powrotem do portfela. Portfel umieszczono na nowo w kieszeni właściciela.
Było to najbardziej uczciwe wyrównanie strat osobom poszkodowanym. Jednak farmerów
takie zakończenie sprawy jeszcze nie zadowoliło. Pragnęli doraźnego ukarania złodzieja.
Warto zauważyć, iż na Dzikim Zachodzie kradzież nawet kilku sztuk bydła była
traktowana, jako przestępstwo mniej szkodliwe od kradzieży jednego tylko konia. Po prostu
dlatego, że bez krowy można się obejść, lecz zabranie komuś wierzchowca często skazywało
okradzionego na śmierć z głodu lub pragnienia wśród niegościnnych pustkowi.
Farmerzy domagali się natychmiastowego postawienia złodzieja przed sądem preriowym,
czyli sądem Lyn-cha, a ponieważ wyrok skazujący był przesądzony, Carty'emu groziło
powieszenie na gałęzi najbliższego drzewa.
Karol wystąpił w obronie złodzieja. Uczynił to bardzo chytrze. Stwierdziwszy na
początku, że nikt nie poniósł straty, zauważył następnie, że w sądzie preriowym muszą brać
udział ludzie niezaangażowani. Poszkodowany może być tylko świadkiem. Tymczasem
zarówno Heartowie, jak obaj farmerzy byli właśnie poszkodowanymi. W takiej sytuacji za
bezstronnego sędziego uchodzić mógł tylko Karol. Lecz sąd prerii wymaga co najmniej
trzech sędziów.
Karol gardłował tak długo, aż poparł go stary Heart, a po nim jego syn. Farmerzy ustąpili.
Zdecydowano, że wezmą ze sobą złodzieja do Laramie i tam przekażą go w ręce szeryfa.
Lecz Karol nie bardzo ufał obcym. Za zgodą Heartów również eskortował Carty'ego do
Laramie i odjechał dopiero wówczas, gdy koniokrada zamknięto w miejscowym areszcie.
Jest rzeczą pewną, iż Carty słyszał cały spór "(bardzo głośną prowadzony) o swą skórę i
ś
wietnie pojął, kto ocalił go od stryczka. Ten fakt nie pozostał bez znaczenia w przyszłości.
Piątka wędrowców dotarła wreszcie do Custer City, a Karol stał się jakby przybranym
członkiem rodziny Heartów. Postanowiono nie rozłączać się.
Zajęli wspólnie działkę eksploatacyjną nad małym potoczkiem o nazwie French Creek.
Grzebanie się w piachu, ziemi i żwirze początkowo kiepskie dało wyniki. Złota znaleziono
tyle, co kot napłakał. Lecz
nowicjuszami zainteresował się przypadkowo poznany w tamtejszym saloonie doświadczony
eksplorer, Clive Tess. To on, nie wiadomo czym powodowany, wskazał Heartom właściwe
miejsce poszukiwań, a rezultaty nie dały na siebie długo czekać. Gdy pokopali doły na
zboczu pagórka, nad strumieniem, trafili na prawdziwą złotą żyłę.
Którejś nocy Karol, obudziwszy się, zauważył, że konie czymś się niepokoją. Zaalarmował
starego Hearta i z bronią w ręku ruszył, by zbadać tego przyczynę. Niespodziewanie usłyszał
głos strzału. Młodzieńcza ciekawość przywiodła go aż na główną ulicę-drogę osiedla. Huk
strzelby ponowił się. Ulica była pusta i cicha. Wędrując ostrożnie wzdłuż ścian baraków, bud
i szałasów, Karol natknął się na Tessa. Eksplorer został napadnięty, gdy wracał z saloonu.
Zbyt głośno chwalił się tam swym bogactwem, zbyt wielu pokazywał woreczek wypchany
nuggetami. I oto pięciu mężczyzn zaskoczyło go na pustej drodze. Bronił się oparty plecami
o ścianę jakiejś budowli lecz nie mógł uciec, było to zbyt wielkie ryzyko.
W chwilę po przybyciu Karola Tess zdołał trafić jednego z napastników, lecz sam również
odniósł ciężką ranę. Z kolei Karol wziął udział w obronie i postrzelił jednego z bandytów,
chyba śmiertelnie, bo człowiek ten upadł w piach drogi i nawet nie usiłował podnieść się.
Nagle Tess osunął się na ziemię, a Karolowi, który ukląkł przy nim, wręczył woreczek z
nuggetami.
—
Co mam z tym począć?
—
Zabierz dla siebie, przyda ci się. Zabierz... mnie już...
—
Co?
Karol nie otrzymał odpowiedzi. Poczuł pod palcami ciało rannego dziwnie zwiotczałe i
ogarnął go strach.
—
Tess! — zawołał półgłosem, lecz nie uzyskał odpowiedzi.
Wepchnął woreczek do kieszeni, oparł się o ścianę i czekał. Minęła chyba minuta, może
więcej, gdy znowu ozwała się palna broń z przeciwległej strony ulicy. Usłyszał chrobot za
swymi plecami. Później coś lekko trzasnęło. Zerknął za siebie i zobaczył w ścianie podłużny,
prostokątny otwór.
—
Nie strzelaj! — ostrzegł szepczący głos, dziwnie znajomy. — Chodź do mnie, szybko.
Te draby zabiją cię.
—
Kto ty?
—
Chodź, bo zginiesz.
—
A Tess?
—
Zabieraj go. Ranny?
—
On nie żyje.
—
O, do diabła! To był porządny facet.
—
Ktoś ty? — powtórzył Karol pytanie.
—
Zgłupiałeś? Chodźże wreszcie.
Z ciemności wysunęła się dłoń i chwyciła go za rękaw kurty.
—
No, szybciej!
Karol wkroczył w ciemność. Zbawcza ręka powiodła go poprzez nieznane wnętrze,
wypełnione nieprzenikliwa czernią. Na krańcach tej czerni błysnęło światło księżyca. Ujrzał
twarz wybawcy.
—
Derek Carty — powiedział zdumiony.
—
Ten sam. Szybciej! Za chwilę poczną nas ścigać.
Lecz Karol zawahał się. Zrozumiały odruch. Złodziej koni i sprzedawca cudzego bydła nie
zasługiwał na zaufanie.
Carty chyba wyczuł, bo powiedział bardzo szybko:
—
Możesz mnie uważać za złodzieja, ale ani mor
dercą, ani rabusiem nigdy nie byłem i nie będę. Ru
szaj, bo ci zdejmą skórę z pleców, a przy okazji i mnie!
Gdzieś z tyłu za nimi trzasnęły sucho dwa strzały. Karol przestał się opierać.
I tak wyglądał początek drugiego spotkania z Derkiem Carty. Karol nigdy nie dowiedział
się, jakim sposobem człowiek osadzony w areszcie w odległej Laramie po dwu tygodniach
znalazł się w Custer City, natomiast usłyszał, czemu zawdzięcza pomoc.
— Nie pamiętasz, jakeś gardłował w mej sprawie?
Tamci farmerzy chcieli mnie powiesić i gdyby nie ty...
Ta noc — we wspomnieniach Karola —- przedstawiała się jak jeden wielki koszmar, z
którego usiłował się wyrwać. Zapragnął natychmiast wrócić do Heartów, lecz Carty na to nie
zezwolił.
— Będą się szukać, trafią do Heartów, bo i to możliwe. Gdzież się wówczas ukryjesz?
Ś
ciągniesz tylko
kłopot na głowy swych przyjaciół.
Było w tym sporo racji, więc Karol, prawie bezwolny, dał się zaprowadzić na jakieś puste
podwórko, gdzie stały dwa konie. Wskoczyli na siodła i pognali poza ostatnie zabudowania
Custer City. Carty wywiódł swego towarzysza między daleką linię wzgórz, do zielonej,
porosłej trawą dolinki. Widać świetnie orientował się w terenie. W kilka godzin później
odjechał do Custer, aby wtajemniczyć Heartów w całą historię. I tak rzeczywiście postąpił.
Karol dowiedział się o tym po paru dniach, gdy odważył się tam wrócić. Nie na długo
jednak, bowiem jacyś podejrzani osobnicy kręcili się wokół obozowiska Heartów, a nawet
wypytywali o „młodego człowieka", który „miał winczester". Prawdopodobnie tamtej nocy,
mimo ciemności, potrafili dobrze przypatrzeć się Karolowi. Wobec tego postanowił wracać
do Laramie. Carty gdzieś zniknął.
Znacznie, znacznie później spotkał go jadącego dyliżansem na południe, lecz mimo
namów nie przystał na wspólną podróż. Tak wyglądało trzecie spotkanie z Cartym.
Czwarte wypadło w Blowy Garden, w Nebrasce. Znajdował się tam mały banczek, w
którym Karol postanowił zamienić na banknoty złoto otrzymane od Tessa. Na
nieszczęście w okolicy dokonano napadu na pociąg i zrabowano spory transport złota.
Nieznany przybysz wydał się właścicielom banczku osobą wielce podejrzaną. Sprowadzili
szeryfa. Niewiele brakowało. ą Karol znalazłby się w areszcie. I tu, niespodziewanie,
znowu wkroczył na widownię Derek Carty. Zaiste, stał się dla Karola opatrznościowym
człowiekiem!
Co Carty'ego przygnało do Blowy Garden? W jakim I celu tu zawitał? Pozostało to
tajemnicą. W ogóle Carty i miał przedziwną zdolność mówienia o niczym, pomijania zbyt
dociekliwych pytań i to w sposób, który j zbijał z tropu pytającego. Teraz okazało się, iż jest
j przyjacielem szeryfa. Zaręczył za Karola, a później zaprowadził go do saloonu. Po obfitym
posiłku zagadnął:
—
Co teraz zamierzasz, Karolu?
—
Marzę o kawałku ziemi, na której mógłbym gospodarować. Już mi się znudziła
włóczęga.
Carty zastanowił się chwilę.
—
A wiesz, to dobry pomysł. Pojadę z tobą.
Karol zdrętwiał na takie słowa. Ani mu w głowie powstało wędrować razem z
koniokradem, szulerem i Bóg wie z kim jeszcze.
—
Trzeba mieć nieco centów — odparł wykrętnie. — Ziarno na siew, materiał na
budowę domu, na
rzędzia rolnicze. No i sama ziemia, wszystko to kosztuje.
—
Nie martw się o mnie. A może lepiej kupić gotową farmę?
—
Nie. Chcę się przyłączyć do jakiejś karawany osadniczej i zagospodarować
dziewicze tereny. Tak wy
padnie taniej, a poza tym liczę, że w gromadzie znajdę sąsiedzką pomoc.
—
Ś
wietnie! Bardzo mi to odpowiada.
Karol z coraz większym trudem ukrywał niepokój. Stowarzyszenie się z Cartym uważał za
największe głupstwo, jakie mógłby popełnić. Lecz jak z tego wybrnąć? Ten sympatyczny
mimo wszystko koniokrad uratował mu życie w Custer City, a przed chwilą wybawił z
wielkiego kłopotu.
—
Wyruszamy jutro — mówił Carty. — Najpóźniej pojutrze. Wcześniej nie mogę. Mam
tu pewne zobowiązania.
—
Zobowiązania? — zdziwił się Karol.
—
Tak, rewanż. Widzisz... zbiera się tu co wieczór gromadka moich znajomych i
skracamy nudę grą. Wczoraj karta poszła mi nadzwyczajnie, obiecałem, że dam im dzisiaj
możność odegrania się. Chyba rozumiesz?
—
Oczywiście, czyś ty w ogóle cokolwiek do nich przegrał?
—
No, w sumie to raczej nie...
—
Rozumiem — odparł Karol i wpadł w jeszcze bardziej ponury nastrój, ponieważ już od
dawna podejrzewał swego towarzysza o niezbyt dżentelmeńskie sposoby gry. Niech teraz
przyłapią Carty'ego na oszustwie, szeryf zmieni swą decyzję i wpakuje Karola za kratki.
Jaką bowiem wartość przedstawia poręka szulera?
—
No i co, Karolu, zgadzasz się?
—
To wymaga zastanowienia.
—
Więc zastanawiaj się. Ja idę do szeryfa. Czekaj tu na mnie. Jak będziesz się nudził,
zamów cokolwiek na mój rachunek. Do zobaczenia!
Karol odczekał kilka minut, potem zapłacił wszystko co do centa, chociaż karczmarz
początkowo nie chciał przyjąć pieniędzy („Jeszcze się pan Carty na mnie obrazi, jak mu o
tym powiem"). Opuszczając lokal, za-trzymał się na progu i rzucił w stronę właściciela
saloonu:
— Jakby pan Carty mnie szukał, proszę powiedzieć, że musiałem szybko opuścić Blowy
Garden. Będzie pan pamiętał?
Wziął konia za uzdę i poprowadził go skrajem drogi aż do miejsca, gdzie kończyły się
ostatnie zabudowania. Wówczas przystanął i obejrzał się, cały spocony z wrażenia. Nigdzie
jednak nie zauważył znajomej sylwetki Carty'ego. Wskoczył na siodło i najpierw kłusem,
później galopem ruszył na południe.
Tak się zakończyło czwarte spotkanie z Derkiem Carty. Któż mógł przewidzieć, że po
latach nastąpi piąte?
Carty musiał dobrze poznać Karola Gordona, skoro tak radośnie go powitał i przedstawił
swej żonie. Był pewien, iż Karol, przez pamięć dawnych wydarzeń w Custer City, nie ujawni
pewnych szczegółów z jego przeszłości.
Obudziłem się, gdy promień słońca uderzył w okienną szybę, przebił się przez ażurową
firankę i padł mi na twarz. Siadłem na łóżku wypoczęty i beztroski, póki nie przypomniałem
sobie, że dziś czeka nas rozmowa z Fredem Clarkiem. Natychmiast wyparowała ze mnie cała
radość, bo wyniki tej rozmowy jakże wątpliwie się przedstawiały.
—
Hej — krzyknąłem — wstawaj.
Karol podniósł się.
—
No, Janie — powiedział ziewając — za kilka godzin rozstrzygnie się nasza najbliższa
przyszłość. Albo
powędrujemy truchcikiem na wiosenne polowanie, albo pognamy galopem na złamanie
karku do Goodyear. Chciałbym już wiedzieć, co nas czeka.
—
Ułożyłeś sobie rozmowę z Clarkiem?
—
Tak. Jeśli prawda nie znajdzie sobie drogi do jego mózgu, spróbuję go nastraszyć.
Myślę, że pierwszą rozmowę przeprowadzę w cztery oczy.
—
To znaczy, że mam zniknąć — powiedziałem nie bez goryczy.
—
Nie denerwuj się. Tak będzie lepiej. Za to przy drugiej pogawędce staniesz się
nieodzowny.
—
To ile tego ma być?
—
Na dwóch się skończy, a może nawet na jednej? Gdy pójdę do Clarka, będziesz mógł
swój czas poświęcić pani Elsie. Ona bardzo jest spragniona nowin z dalekiego świata,
tylko nie daj się wciągnąć w rozmowę o przeszłości Derka, zbyt wiele o nim wiesz —
mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Ogoliliśmy się, umyli i wyszli z pokoju.
—
Jestem głodny jak wilk — zauważył mój przyjaciel. — Przed tak ważną rozmową
muszę dobrze podjeść.
—
Zazdroszczę ci. Na myśl, że czeka nas może jazda do Goodyear, tracę apetyt. Ale
chodźmy.
Nie bardzo wiedzieliśmy, które drzwi mają nas doprowadzić do celu, w tym korytarzu
znajdowały się aż cztery.
—
To te — pokazałem palcem.
—
Nie, tamte...
Wówczas uchyliły się zupełnie inne, a na progu stanęła Elsa Carty.
—
O! — krzyknęła wesoło — właśnie szłam po panów. Proszę, śniadanie czeka.
Najlepsze, jakie potrafiłam wymyślić.
Poprowadziła nas prosto do nakrytego stołu.
—
A gdzie Derek? — zapytał Karol. — W saloonie?
—
Ach, nie. Przyszedł posłaniec od szeryfa i prosił, żeby Derek natychmiast przybył.
Jakaś pilna sprawa.
Szeryf często radzi się Derka. Bo — dodała z odcieniem dumy w głosie — bardzo się tu
liczą z opinią mego męża.
Zabraliśmy się do jedzenia. Karol dał dobry przykład, ale mnie jakoś nie szło. Na myśl o
Clarku, o Goodyear — każdy kęs zamieniał się w kamień. Zbliżała się chwila mająca
rozstrzygnąć o dalszych losach Bedego. Rzecz dziwna, bardzo mnie one obchodziły, zu-
pełnie jakby to dotyczyło mojej własnej przyszłości.
Pani Elsa zabawiała nas rozmową, a czyniła to z wrodzonym talentem, i tak interesująco,
ż
e na pewien czas nawet zapomniałem o dręczących mnie niepokojach. Jednak gdy uchyliły
się drzwi i do jadalni wkroczył Derek Carty, znowu ogarnęły mnie ponure myśli.
—
Witajcie! — zawołał. — Jak się czujesz, Karolu?
A pan, doktorze?
Odparliśmy, że znakomicie, chociaż z mej strony było to kłamstwo.
—
To świetnie! Dzień zapowiada się pięknie, ani jednej chmurki na niebie.
—
Czego chciał od ciebie szeryf?
Carty pomarkotniał. Zauważyłem to natychmiast. Czyżby wyszły na jaw jakieś stare
sprawki naszego gospodarza?
—
Ponura historia — odparł siadając za stołem.
—
Co się stało? — zaniepokoiła się pani Elsa.
—
Nic takiego, co by dotyczyło nas bezpośrednio. Opowiem o tym za chwilę. Po co
mącić wesołą biesiadę. Jedźcie i pijcie.
Rozejrzał się po stole.
—
Czy nie masz gdzie whisky pod ręką, moja droga?
—
Tak wcześnie? — zapytała z akcentem nagany w głosie.
—
Wyjątkowo — odparł. — Wracam z dość makabrycznego widowiska.
—
Derek! Zaraz mów, czego chciał szeryf.
—
No dobrze, lecz najpierw przynieś whisky i szklaneczki.
Wyszła z pokoju.
—
A co z Clarkiem? — zagadnął Karol. — Wrócił wreszcie?
—
Ech — odparł karczmarz z wyraźnym ociąganiem — wrócił i nie wrócił równocześnie.
Cały zamieniłem się w słuch.
—
Powiedz wyraźnie.
—
Powiem, że jeśli miałeś zamiar z nim rozmawiać, nic z tego nie wyjdzie.
—
Uciekł! — nie wytrzymałem i aż się zawstydziłem tego okrzyku.
Carty przecząco pokręcił głową.
—
Wyobraźcie sobie, szeryf mnie wezwał do rozpoznania zwłok. Tak, tak. Przywieziono
tych czterech
z bandy, jaka napadła na pociąg. Trzech nie znam, lecz w czwartym rozpoznałem Freda
Clarka. Martwego. Możecie sobie wyobrazić, jak mnie to zaskoczyło. Nigdy nie
podejrzewałem, że z niego był taki niebezpieczny ptaszek. O, jesteś, moja droga!
Napełnił szklaneczki. Wypiliśmy. Jakoś mi to pozwoliło wrócić do równowagi.
Na tym wypada zakończyć historię Bedego i woreczka żwiru. Wszystko, co działo się
potem, nie ma już żadnego związku z tą sprawą. Jednak dla całkowitego wyczerpania tematu
dodam, że w godzinę później napisałem do Bedego list i natychmiast zaniosłem na pocztę.
Pisząc go wziąłem pod uwagę nienasyconą ciekawość pani Adeliny Harper. Kto wie, co
jej przyjdzie do głowy? Może domagać się będzie, aby Bede głośno odczytał mą epistołę?
Dlatego zdobyłem się na niezwykły (nie chwaląc się!) dyplomatyczny wybieg. Poza
pozdrowieniami dla całej rodziny Harperów, donosiłem, że bawimy w La Junta, skąd
ruszamy na polowanie.
„
Niedaleko La Junta — napisałem dalej — dokonano napadu na pociąg. Bandyci zostali
rozproszeni, czterech poległo. Trzech z nich nie rozpoznano, czwartym jest niejaki Fred
Clark, od pół roku zatrudniony jako kelner w saloonie Pod Złotą Sową w La Junta.
Wspominam o tym, ponieważ jest to chyba ten sam człowiek, którego kiedyś zatrudniał pan
Harper. Jeszcze raz pozdrawiam Cię, Barry, w imieniu Karola Gordona i własnym. Oby ci się
jak najlepiej wiodło. Kto wie, może kiedyś znowu wpadniemy do Goodyear?"
Zakończywszy na tym, podpisałem się zamaszyście i postawiłem datę. A po chwili
namysłu dopisałem jeszcze swój adres w Milwaukee. Mam nadzieję, że Bede raz na zawsze
wybrnął z kłopotów, lecz któż odgadnie przyszłość... polubiłem tego człowieka.
„
BodzioKB”