Wernic Wiesław
Barry Bede
Spojrzenie tu przeszłość
Trawa. Jak daleko sięgnąć wzrokiem — trawa.
Gdzieniegdzie gęsta i wysoka aż po końskie brzuchy,
gdzieniegdzie rzadka, zwiędła jakaś, jak gdyby zwiastująca
koniec jesieni, a nie początek wiosny.
Równina ciągnęła się bezkreśnie. Tu i tam wystrzelały
ponad nią kępy drzew — przerywniki w monotonii
krajobrazu — a na dalekim zachodzie dźwigały się nagle ku
niebu postrzępione szczyty Medicine Bow i Front Rangę,
dwu pasm górskich, które musi zauważyć każdy
przybywający w te strony z. Kansasu.
Jechaliśmy powoli, chociaż dzień szarzał. Nic nas nie
zmuszało do pośpiechu, a nocleg w jakimkolwiek miejscu
tej płaszczyzny posiadałby takie same zalety co wady.
Drewna na opał nie brakowało, chodziło jedynie o wodę,
lecz Karol zapewnił mnie, iż najdalej za pół godziny
przetnie drogę rzeczka płynąca szerokim korytem.
— Nie mogę się mylić — twierdził — bawiłem tu przed
rokiem. Przejazdem.
— Przejazdem — powtórzyłem ironicznie. — No, to
rzeczywiście musisz świetnie orientować się w terenie.
Zerknął na mnie podejrzliwie.
— Ta rzeczka, Janie, dobrze utkwiła mi w pamięci.
Zaręczam. Spędziłem nad nią kilka godzin, chociaż całkiem
zbytecznie.
— Oczarował cię widok?
Wzruszył ramionami.
— Grzebałem w kamykach. Leży tam mnóstwo ka-
myków wyrzuconych na piaszczystą plażę.
— Szukałeś nuggetów? — spróbowałem zgadnąć.
— Nie mylisz się. Rzeczka wypływa z gór, bystry prąd
mógł aż tu zanieść drobiny złota.
—
Eksplorerska wyprawa? — zdziwiłem się. — Nic mi o
niej nie wspominałeś.
— Nie warto było wspominać, zresztą... po prostu
zapomniałem. Lecz z tą eksplorerska wyprawą mocno się
mylisz. Dawno z tym zerwałem. To był po prostu
przypadek. I to przypadek bardzo dziwny.
— Tajemnicza historia? — zażartowałem.
— Istotnie. Po dziś dzień nie potrafię jej wytłumaczyć.
Powiedz, co uczyniłbyś na widok obcego człowieka
klęczącego na rzecznej wydmie i zbierającego garściami
kamienie?
—
Hm... chyba przyglądałbym się, próbując odgadnąć
cel tej pracy, a później zapytał dziwnego zbieracza, czego
szuka.
—
Tamten człowiek nie zauważył mnie. Odjechał, zanim
zdołałem zawołać. Po prostu ze zdziwienia zapomniałem
języka w gębie. Rzeczka płynęła wśród wysokich brzegów i
żeby dostać się do wody, należało najpierw zejść z wysokiej
skarpy na piaszczystą łachę. Jechałem wówczas tak wolno,
jak my teraz, a trawa głuszyła tętent kopyt. Rozluźniły mi
się popręgi, zatrzymałem konia, naciągnąłem paski i
ujrzałem zieloną! linię krzewów. Łatwo odgadnąć, że za
nimi płynął strumień. Prowadząc wierzchowca za uzdę,
przystanąłem jak nakazywała ostrożność. W dole, poniżej
trawiastej skarpy, na piasku, dostrzegłem człowieka.
Klęczał, od- wrócony do mnie plecami. W lewej dłoni
dzierżył spory, na pół już wypełniony woreczek. Prawą
zbierał porozrzucane tu i ówdzie kamyki i wpychał je do
worka, bardzo pospiesznie. Cóż więc dziwnego, iż wziąłem
go za eksplorera gromadzącego wyniesione wodą nuggety.
Nie pomyślałbyś podobnie? Przytaknąłem.
— No, widzisz. Patrzałem i patrzałem, ale na próżno
usiłowałem dostrzec żółtawozielony poblask tak cha-
rakterystyczny dla grudek złota. Doszedłem do wniosku, że
to zapewne nie złoto, lecz jakaś odmiana szlachetnych
kamieni. Nie brak ich w różnych partiach Gór Skalistych.
Postanowiłem czekać i sprawdzić. Nie trwało to długo.
— Ej, coś kręcisz, Karolu — przerwałem. — To wcale
nie zdziwienie pozbawiło cię mowy.
— Najpierw zdziwienie, a później i zdziwienie, i obawa.
Ostrożny zawsze wygrywa, Janie. Nie jest rzeczą bezpieczną
zaskakiwać na pustkowiu człowieka, który znalazł skarb.
— Słusznie. I co dalej?
— Dalej? Tamten jegomość wypełnił woreczek, zawiązał
go, wstał, otrzepał dłonie i ruszył ku krzakom, na prawo ode
mnie. Stamtąd wyprowadził konia, wskoczył na siodło,
przebył rzeczkę i zniknął mi z oczu na przeciwległym
brzegu. Postałem jeszcze chwilę, a później zbiegłem na
łachę. Możesz się śmiać ze mnie. Przez dwie albo i trzy
godziny kręciłem się po plaży tu i tam. Od ustawicznego
schylania grzbiet mnie rozbolał.
— I co?
—
I nic! Cokolwiek podniosłem, było tylko bezwar-
tościowym, wygładzonym wodą kamykiem, jakich pełno w
górach i w korytach podgórskich rzek. Powiedz mi, Janie:
po co on to zbierał?
— Przyjrzałeś się uważnie kamykom?
— Nie żartuj. Potrafię odróżnić grudkę złota od odprysku
skały.
Pokręciłem głową.
— Może to geolog? Zbierał próbki.
— Nie wyglądał na geologa.
Roześmiałem się.
— Z czego to wnioskujesz?
— Z jego stroju. Zupełny obszarpaniec.
— Kto wie, może powracał z dalekiej wyprawy w głąb
gór? Geologowie prowadzą tam badania.
— Pewno masz rację — zgodził się Karol i na tym
wyczerpaliśmy temat.
Jednak, żeby rzec prawdę, opowiadanie Karola mocno
utkwiło mi w pamięci. Nie bardzo pasował do wizerunku
badacza ziemi samotny jeździec, pospiesznie uzupełniający
swój bagaż rzecznym żwirem.
W dwie godziny później zapowiedziana przez Karola
rzeczka pojawiła się na horyzoncie. Zasygnalizował ją z
daleka widoczny, ciemniejszy od zieleni traw, pas zarośli.
Ruszyliśmy galopem i zatrzymali się dopiero wśród gąszczu
szeleszczących liści. Wszystko się zgadzało: porosła murawą
skarpa, a niżej — piaszczysta łacha, pokryta miejscami
drobnym żwirem.
— To tu — stwierdził mój towarzysz. — Gdyby wiatr nie
rozwiał i deszcz nie spłukał, znalazłbyś na tej plaży odciski
stóp człowieka, o którym ci opowiadałem, a obok... moich
butów.
— Lecz chyba nie twierdzisz, iż celowo doprowadziłeś
mnie do tego miejsca?
— Nie twierdzę — uśmiechnął się. — Po prostu
przypadek.
Zmierzchało już na dobre, więc szybko napoiliśmy konie.
Obozowisko zostało rozbite poniżej skarpy, bo chociaż
ciągnęło wilgocią od wody, a piasek niezupełnie był suchy
— wysoki brzeg chronił nas przed wiatrem i przed
niepożądaną obserwacją. Bo i z tym należało się liczyć.
Wysoki brzeg skrywał również blask ogniska, które mogło
ściągnąć nam na karki nieproszonego gościa. Przebywaliśmy
bezludne co prawda okolice Kolorado (bo znajdowaliśmy się
właśnie na terenach należących do stanu Kolorado), lecz
wcale niej tak bezpieczne. Bezludna, bo jałowa, na pół
pustynna ziemia nie nadawała się ani pod uprawę, ani na pa-
stwiska dla bydła. Natomiast dlatego właśnie mogła służyć
za kryjówkę lub dogodną drogę ucieczki na zachód dla
różnych ludzi, co to ani sieją, ani orzą, lecz żyją z oszustw,
szwindli lub po prostu z rabunków dokonywanych na
samotnych wędrowcach. Z leżącego miedzę, ludnego i
bogatego Kansasu na pewno ciągnęli tu amatorzy łatwych
zarobków, kierując się ku górom, za którymi leżało
terytorium Utahu, po którym krążyli — jak słyszałem —
eksplorerzy szukający żył złota i serbra. Napady na nich, a
raczej na transporty drogocennych metali, trafiały się zawsze
tam, gdzie rozległe, nie zamieszkane obszary sprzyjały bu-
szowaniu rabusiów.
Oto dlaczego obozowaliśmy nie na wysokim, trawiastym
brzegu, lecz w dole. Licho nie śpi!
Losowaliśmy jak zwykle kolejność nocnych wart. Mnie
przypadł dyżur do północy, Karolowi od północy do świtu.
Tak więc mój towarzysz, gdy pierwsze gwiazdy po-
znaczyły niebo, otulił się pledem, siodło podsunął pod
głowę, a nogi wyciągnął w stronę żarzących się węgli
ogniska. Moim obowiązkiem było nie dopuścić do cał-
kowitego wygaśnięcia drewien, ale i równocześnie nie dać
buchnąć płomieniowi — łuna sygnalizowałaby obecność
człowieka. Wiedziałem, jak mam postępować, a stos
zebranych gałęzi i wiklin powinien był wystarczyć na całą
noc.
Wziąłem winczester, sprawdziłem naboje w magazynku i
ruszyłem na obchód. Najpierw pobrzeżem łagodnie
pluskającej wody — powstrzymywałem się przy tym, by nie
podnieść choć paru kamyków, tak mnie korciło! — później
wdrapałem się na skarpę i przemierzyłem półokrąg, którego
centrum stanowiło ognisko, wreszcie zajrzałem do koni
przywiązanych u samotnego drzewa, niedaleko krawędzi
skarpy. Spały. W czasie swego strażowania parokrotnie
powtórzyłem wędrówkę. Z dwu powodów. Pierwszy:
bezpieczeństwo, drugi: senność. Bałem się, że siedząc w
cieple bijącym od żarzących się gałęzi i patyków, mógłbym
zasnąć. Co prawda, taki hańbiący westmana przypadek
wydarzył mi się tylko raz, podczas pierwszej z Karolem wę-
drówki, nigdy później. Wolałem jednak nie kusić losu.
Skracałem czas czuwania wyobrażając sobie niespo-
dziewaną napaść, chyba tylko białych, bo ziemie jedynych w
Kolorado Indian leżały daleko stąd, na południowo-
zachodnim krańcu stanu. Wytężałem wzrok i słuch. Lecz
żaden głos nie dobiega! z głębi nocnych ciemności, żadna
sylwetka nie poruszyła się w mroku. Nawet kujoty (gdzież
ich nie ma?) nie dawały znać o swej obecności. Preria spała
pod czarnym namiotem nieba usianego srebrnymi
gwiazdami.
Tak dotrwałem do północy, a gdy wskazówki mego
zegarka utworzyły jedną prostą linię, obudziłem Karola.
Zerwał się natychmiast. A ja ułożyłem się na wygrzanym
przez niego miejscu i wkrótce zapomniałem o całym świecie.
Pod czujnym okiem Karola mogłem spać tali bezpiecznie,
jak gdybym znajdował się we własnym mieszkaniu, w
odległym Milwaukee nad jeziorem Michigan.
Cóż więc skłoniło mnie do tłuczenia się po wertepach
Kolorado i do zamienienia wygodnego łóżka na twarde
legowisko w piachu? Co?
Ot, po prostu — nawyk, przyzwyczajenie. Od kilku już lat
każdej wiosny lub wczesnym latem ruszałem poza mury
rodzinnego Milwaukee, na zachód lub na północ, poza
granicę Missisipi, tam gdzie jeszcze można było spotkać w
pierwotnej prerii dzikie zwierzęta, a z rzadka tylko ludzi.
Jakże jednak różnych od tych, którzy zamieszkiwali
wschodnie stany Ameryki!
Zaczęło się to od przypadku.
Myślę jednak, że ten przypadek narodził się wiele, wiele
lat wcześniej, nim stałem się szanownym i wziętym
lekarzem, zastępcą naczelnego chirurga szpitala w
Milwaukee.
Gdy pamięcią sięgnę wstecz — co nie jest takie trudne —
dostrzegam siebie jako małego brzdąca, kręcącego się po
wielkim mieszkaniu rodziców, po pachnącym żywicą
parterowym domu na przedmieściu Milwaukee, niedaleko
jeziora Michigan, którego połyskliwe wody widać było
poprzez sztachety parkanu ogradzającego nasz spory ogród.
Tam, zdawało się, iż w zasięgu wyciągniętej ręki, w
podmuchach ciepłego wiatru płynęły wydęte żagle łodzi,
niczym dzikie łabędzie, których również nie brakowało.
Zimą kry poczynały piętrzyć się na pokrytym szronem
brzegu, a gdy temperatura spadała gwałtownie, w ciągu
jednej zaledwie nocy ginęły rozbryzgi sztormowych fal pod
lodową taflą, tak grubą, że mogły po niej jeździć parokonne
wozy. Ale mnie w tamtych czasach nigdy, ani latem, ani
zimą, nie wolno było opuszczać ogrodu, chyba że w
towarzystwie dorosłego opiekuna. Kiedy nastawały ciepłe
dni, buszowałem po ogrodowych krzakach razem z dwoma
lub trzema przyjaciółmi-równolatkami z sąsiedztwa.
Stawiałem swoje pierwsze tipi i wigwamy, nie przeczuwając
w najśmielszych marzeniach, że kiedyś spać będę pod
skórami prawdziwego tipi, o krok od czerwonoskórego
wojownika i pod jego opieką.
Nie przeczuwając, bowiem w naszych zabawach i
bieganinach po ogrodzie, który był równocześnie prerią i
dziewiczą puszczą, walczyliśmy z Indianami, porywali
jeńców i wyzwalali „blade twarze" od męczeństwa przy
palach śmierci. Niestety, ani ja, ani moi koledzy nie chcieli
odgrywać roli miedzianotwarzych wojowników. Nie mogły
nas do tego zachęcić nawet pióra kaczek i gęsi, mające
imitować pióra orle. Zawsze więc byliśmy traperami lub
oddziałem federalnej kawalerii, kłusującym na odsiecz
oblężonym fortom lub otoczonemu przez wyjącą hordę
blokhauzowi któregoś z pograniczników.
Z konieczności więc rola Indian przypadała zaroślom,
młodym drzewkom, wreszcie zielsku pod płotem, które
mogliśmy niszczyć drewnianymi szablami bez protestu ze
strony moich rodziców. Dopiero połamane w szale walki
krzewy róż, a nawet (o zgrozo!) młodziutka jabłonka
wywołały protest, i to dość gwałtowny. Później, zrażeni
takim stanowiskiem dorosłych, przenieśliśmy swe prerie i
lasy do ogródka sąsiadów, lecz i tam spotkało nas całkowite
niezrozumienie. Złamana gałąź owocującej gruszy stała się
powodem scysji, w której przegraliśmy oczywiście my.
Odtąd tylko chwasty mogły stanowić cel naszych ataków.
Takie pomniejszenie szeregów wroga, chociaż przykre, nie
psuło zabawy. Lecz deszczowa jesień, zlewając strugami
wody całe Milwaukee i okolice, lub trzaskająca mrozem
zima bezlitośnie zapędzały zmarźluchów w głąb domu, przed
kominki, na których buzowały grube i pachnące bierwiona.
Owszem, płomień kominka ma swe uroki, zwłaszcza dla
starszych, lecz jak długo tęskniący za ruchem malec może
tkwić nieruchomo wpatrując się w skaczące płomyki?
Wprawdzie dom moich rodziców był obszerny, prze
stronny, lecz nawet największe sale są niczym w po
równaniu z najmniejszym ogródkiem. Wałki z Indianami
prowadziliśmy i zimą, jednak daleko im było dc uroku
buszowania wśród zarośli, w słońcu i cieple pogodnego dnia.
Z kimże zresztą mieliśmy walczyć, skoro krzesła, otomany
czy fotele — z uwagi na przewidywane konsekwencje — nie
nadawały się do odgrywania roli czerwonoskórych? Tak
więc, gdy mój ojciec wychodził z domu, wślizgiwaliśmy się
do jego gabinetu i skradając się w cieniu wielkich, krytych
skórą foteli wdychaliśmy dym cygar oraz dziwną atmosferę
tego pokoju, pełnego tajemniczych spraw, które się w obrę-
bie jego ścian rozgrywały. Bo ojciec był prawnikiem, dość
wziętym, co imponowało nie tylko mnie, lecz i moim małym
przyjaciołom. Niestety, z gabinetem ojca graniczyła
kancelaria — pomieszczenie równie tajemnicze, 'lecz przez
cały dzień pozostające pod pieczą chudego młodzieńca o
długim nosie, odbywającego swą pierwszą praktykę. Był to
zresztą sympatyczny człowiek, niekiedy zawalony robotą,
niekiedy aż ziewający z nudów. W takich chwilach
przywoływał nas i opowiadał historie (wątpię, czy
prawdziwe) o podboju Ameryki przez białych
kolonizatorów. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, póki
trzask frontowych drzwi nie oznajmiał powrotu ojca. W
bardzo smętnym nastroju wracaliśmy wówczas do pokoju
gościnnego. Chudy młodzieniec nigdy jednak nie pozwalał
nam bawić się w gabinecie, a że słuch miał nad podziw
wyostrzony, najcichsze podchody i skradania się między
meblami szybko bywały wykrywane.
Nigdy tego nie zapomnę, mimo że upłynęły lata, a
pachnący drzewem dom zniknął w przestrzeni dawno
minionego czasu, razem z tajemniczym gabinetem,
kancelarią, mnóstwem innych pokojów i ogrodem, który był
dla nas, rozbieganych i rozwrzeszczanych chłopaków, to
lasem nieprzebytym, to skalistym łańcuchem gór, to
bezkresną prerią Dzikiego Zachodu.
Lecz wracam do sprawy drobnej na pozór, lecz w istocie
swej bardzo ważnej. Oddającej bowiem atmosferę tamtych
czasów i poglądy olbrzymiej większości ludzi, zwłaszcza
tych, którzy osiedlili się lub urodzili w miastach na
wschodzie.
Pytanie wyda się naiwne: czemu to żadne z dzieci nie
chciało brać udziału w zabawie jako czerwonoskóry?
Odpowiedź okaże się wcale nie naiwna: dlatego, że dzieci
znały Indian wyłącznie z opowiadań dorosłych,
od których słyszały mrożące krew w żyłach historie Wiadomo
— Indianie to podstępni mordercy, którzy napadają na białych i
podpalają chaty spokojnych farmerów, to leniwi, brudni
złodzieje, którzy kradną i rabują, nie chcąc się zabrać do żadnej
uczciwej pracy. Słowem, to okrutne, mściwe, dzikie bestie,
gorsze od kujota, budzące wstręt, pogardę i strach. Któż by
więc chciał, choćby w zabawie, choćby na niby, podjąć się
takiej roli?
Tak oto budziła się we mnie już od najmłodszych lat
wrogość w stosunku do czerwonoskórych, a
wydarzenia, które nastąpiły później, jeszcze tę wrogość
umocniły.
Tu muszę wspomnieć, że prawie każdego lata wyjeżdżałem
na pewien czas do ciotki i wuja (brata matki), którzy trudnili
się rolnictwem, gospodarując na farmie położonej nad rzeką
Minnesota, na terenie dzisiejszego stanu Minnesota. Ileż to
radości dawała ml każda taka wyprawa! Wyruszaliśmy we
trójkę: matka ojciec i ja, pozostawiając na miesiąc dom pod
opiekał gospodyni i chudego praktykanta.
A później? Toż dopiero była uciecha! Farmerski dom,
farmerskie corrale i stodoły, wszystko tak różne od miejskich
zabudowań, ileż dawały nowych wrażeń! Wujostwo mieli syna,
starszego ode mnie o rok, i córkę, o rok młodszą. Już
pierwszego dnia gnaliśmy na prawdziwą prerię, gdzie kończyły
się grunta farmy, i tam budowaliśmy szałasy z trzciny i
nadrzecznych sitowi Kilka kroków w bok płynęła cicha woda
Minnesoty, a daleko ku zachodowi ciągnęły się dzikie łąki,
nigdy] nie tknięte pługiem. Niezwykłość otoczenia podkreślał
jeszcze fakt, iż w górze rzeki znajdował się rezerwat Indian.
Zakazano nam udawać się w tamtym kierunkuj lecz sama
świadomość niemal sąsiedztwa „dzikich” działała na mnie
podniecająco. Ileż więc dodatkowego uroku miały dla mnie
zabawy na takim terenie! Ba, moja kuzynka wcale nie wzdra-
gała się przed odgrywaniem roli indiańskiego wojownika (bo
indiańską kobietą być nie chciała), przez co podchody i napady
nabierały nowego smaku. Któregoś dnia zapytałem ją, czy nie
wstydzi się być, chociażby tylko przez kilka godzin, „brudnym
i cuchnącym" czerwonoskórym. Ku memu zdumieniu odparła,
że Indianie to tacy sami ludzie jak my, a przeciętny kowboj
„potrafi śmierdzieć" nie gorzej od miedzianolicego wojownika.
Zaniemówiłem. Był to pogląd całkowicie sprzeczny z moim
dotychczasowym mniemaniem. Jeszcze później dowiedziałem
się od Daisy (właśnie mej kuzynki), że Indianie mogą być
przyjaciółmi białych, że są dzielni, że nigdy nie kłamią, że
zawsze dochowują danego słowa, że wreszcie... zostali
skrzywdzeni przez nas! Oburzyłem się — co też ta dziewczyna
plecie! Ale gdy Nicholas (mój kuzyn) potwierdził słowa
siostry, w mojej głowie powstał nie byle jaki zamęt. Prawdo-
podobnie po powrocie do Milwaukee rozmyślałbym w wolnych
chwilach nad usłyszanymi rewelacjami, może bym nawet
znalazł kogoś z dorosłych o innym niż powszechny poglądzie
na „kwestię indiańską", lecz po prostu... zapomniałem o tej
rozmowie i dopiero przypomniało mi ją zdarzenie, które
utrwaliło — i to na długie lata — mój pierwotny sąd o
czerwonoskórych. Warto wspomnieć o tym zdarzeniu, bo dziś
któż o nim pamięta? Lecz wówczas wieść przerażająca
wstrząsnęła „białą" Ameryką. Rzecz wyglądała zupełnie
nieprawdopodobnie. Uwierzyłem jednak, ponieważ jako
jedenastoletni malec zawsze jeszcze wierzyłem dorosłym. Po
latach, ze zwykłej ciekawości, postanowiłem sprawdzić w
dawnych opisach świadków i w dochodzeniach specjalnej
komisji śledczej, jak to naprawdę wyglądało. I ku swemu
zdumieniu stwierdziłem, że oficjalna, beznamiętna wersja nie
różni się w niczym od tego, co już słyszałem na ten temat.
Sprawa przeszła do historii wojen białych z Indianami, czy
też Indian z białymi, pod nazwą masakry w Minnesocie.
Dramat, który w swym przebiegu przypominał spadanie
grudki śniegu po zboczu stromej góry. Mała grudka, która
nikomu nie może wyrządzić szkody, tocząc się po
zaśnieżonej pochyłości, przekształca się w końcu w
śmiercionośną lawinę. Masakra! w Minnesocie tak właśnie
wyglądała.
W roku 1862 nie pojechaliśmy na wakacje do wujostwa.
Ojcu wypadła jakaś pilna sprawa sądowa, a matka nie
zdecydowała się na daleką podróż z dzieckiem. Bardzo mnie
zabolała ta decyzja. Popłakiwałem po kątach, a rodzicom
ukazywałem swą mocno chmurną twarz. Na szczęście nie
wzruszały ich moje dąsy. Dzięki temu mogę obecnie opisać
historię masakry w Minnesocie.
Oto 17 sierpnia 1862 roku, prawdopodobnie nad wie-
czorem i na pewno niedaleko biegu górnej Minnesoty (bo tam
właśnie znajdował się indiański rezerwat), czterej wojownicy
Dakotów (popularnie, choć niesłusznie zwanych Siouxami)
wracali z polowania do rezerwatu. Ich nazwiska, a raczej
przydomki, przeszły! do historii: Zabijający Duch,
Rozpraszający, Brązowej Skrzydło oraz Uderza Się Gdy
Czołga. Dawniej zawsze śmieszyły mnie takie przedziwne
nazwania, później doi nich przywykłem. Lecz w tej historii
nie istniało nici śmiesznego.
Otóż wymienieni czterej wojownicy natrafili na kilka
kurzych jaj złożonych w gnieździe w pobliżu chaty osadnika
o nazwisku Robinson Jones. Gdy jeden z czerwonoskórych
podniósł je z ziemi, drugi zwrócił mul uwagę, że nie trzeba
jajek ruszać, bo należą do białego człowieka. Wtedy ten
pierwszy jajka rozbił, a swego towarzysza nazwał tchórzem.
„Nie lękam się białych — miał odpowiedzieć —I ażeby
tego dowieść, zabiję jednego z nich!"
I tak się stało. Z pewną tylko różnicą. Nie jeden biały
stracił życie, lecz zabitych zostało aż pięć osób: Robinson
Jones, jego żona, jego córka oraz dwu sąsiadów. Zaskoczeni
napadem, nie potrafili się obronić.
Kiedy wojownicy wrócili na skradzionych w farmie
koniach do rezerwatu i opowiedzieli, co się stało, zwołano
naradę wodzów. Przez całą noc rozważano całą sprawę i
dalsze konsekwencje. Uznano, że istnieją tylko dwie
możliwości: wydać morderców w ręce białych lub
wypowiedzieć bladym twarzom wojnę. Mała Wrona,
najwybitniejszy z plemiennych przywódców, ostrzegał, że
nie ma żadnych szans pokonania białych. „Zabijesz jednego,
dwu, dziesięciu, a zjawi się stu, aby ciebie zabić..."
Lecz jego słowa nie przekonały innych. Po paru godzinach
narady Mała Wrona uległ argumentom innych wodzów i
rozkazał przygotować się do ataku na budynki rządowej
agencji do spraw Indian, wznoszące się w pobliżu
wodospadów rzeczki Redwood. Jednocześnie, jeszcze przed
brzaskiem, wyruszyły grupy wojowników, by zniszczyć
okoliczne osiedla, a ich mieszkańców pozabijać. Zaskoczeni
farmerzy stawiali słaby opór. Wprawdzie wojownicy wzięli
kilku jeńców, a nawet oszczędzili kilku osadników, których
uważali za przyjaciół, na ogół jednak prawie każdego
spotkanego białego mordowano na miejscu. W sumie zginęło
czterystu pięćdziesięciu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, któ-
rych jedyną winą było to, że urodzili się białymi.
W cztery tygodnie później rebelia została .stłumiona przez
oddziały regularnego wojska, którymi dowodził pułkownik
Henry Sibley. Spośród dwu tysięcy Indian, którzy się
poddali, trzystu dziewięćdziesięciu dwóch zostało
postawionych przed sądem. Odwet był straszliwy. Wydano
trzysta siedem wyroków śmierci.
Pułkownik Sibley miał zamiar dokonać egzekucji
natychrniast, ale sprzeciwił się temu biskup Minnesoty Henry
B. Whipple. Udał się do Waszyngtonu błagać o łaskę dla
skazanych. Był to czyn wymagający wielkiej odwagi,
bowiem wśród białych osadników wzbudził powszechne
oburzenie. Oburzałem się wówczas i ja — jedenastoletni
malec, bo oburzali się wszyscy dorośli, z którymi stykałem
się na co dzień.
Abraham Lincoln złagodził karę w większości zapadłych
wyroków, utrzymał je natomiast w mocy w stosunku do
oskarżonych, którym w pełni udowodniono gwałty i
morderstwa.
W grudniu 1862 roku, w dzień po Bożym Narodzeniu,
odbyła się publiczna egzekucja — trzydziestu ośmiu
indiańskich wojowników powieszono.
Mała Wrona, przeciwnik rozpoczynania wojny, zdołał
uciec do północnej Dakoty. Kiedy jednak po roku wrócił,
został zastrzelony przez jednego z farmerów.
Dlaczego o tym wspominam? Z czysto osobistych po-
wodów. W masakrze Minnesoty zginęli wszyscy krewni mej
matki: jej brat, a mój wuj, jego żona i dwoje dzieci.
Nietrudno sobie wyobrazić, jaki był to dla mnie szok.
Rodzice pojechali na pogrzeb, mnie zostawiono w domu, w
którym spędzałem czas płacząc i obmyślając srogą zemstę na
czerwonoskórych, gdy tylko dorosnę. Po powrocie ojca i
matki dowiedziałem się, że gdyby na miejscu napadu
znajdował się lekarz, moi krewniacy zostaliby uratowani.
Poraniono ich, to prawda, lecz zmarli z upływu krwi.
W naszym domu pojawiali się wtedy tłumnie dalsi i bliżsi
sąsiedzi, spragnieni nowin z odległej Minnesoty. Brałem
udział w tych spotkaniach jako milczący słuchacz, skryty w
którymś z kątów ogromnego salonu. Wiele razy
wysłuchałem opowiadania ojca i komentarzy matki
kończących się niezmiennie słowami: gdyby tam był lekarz...
Aż pewnego dnia, gdy padły te zamykające relację słowa,
krzyknąłem na cały pokój:
— Ja zostanę lekarzem!
I przestraszyłam się swej śmiałości. Bo uczyniło się nagle
okropnie cicho i oczy iluś tam dorosłych, mężczyzn i kobiet,
dostrzegły mnie stojącego za oparciem fotela. Pełnego
skruchy za tak okropny nietakt.
— Zapewne — odezwał się pierwszy pan Jeremiah
Rothery, miejscowy sędzia — zostaniesz nim, jeśli wytrwasz
w postanowieniu, mój chłopcze. Piękny to zawód i potrzebny
ludziom...
Wszyscy obecni uśmiechnęli się, ojciec pogłaskał mnie po
głowie, matka przytuliła.
Przeminęły lata, mgła niepamięci przysłoniła historię
Minnesoty. Odpłynął w przeszłość rodzinny dom pachnący
żywicą.
Jestem lekarzem. Nie, wcale nie dlatego, że kiedyś w
chłopięcym podnieceniu wykrzyknąłem, że nim zostanę.
Rychło o tym zapomniałem. Lecz później, gdy rozum
mocniej począł kierować mym życiem, doszedłem do
wniosku, że ten zawód najbardziej mi odpowiada.
I wtedy odnalazłem w pamięci słowa Jeremiaha
Rothery'ego: „piękny to zawód i potrzebny ludziom..." Ba,
cóż cenniejszego nad zdrowie lub życie!
Po szczeblach nauki i po szczeblach awansów wspinałem
się na nie byle jaki szczyt. Jako zastępca naczelnego chirurga
szpitala w Milwaukee, osiągnąłem dość poczesną pozycję
wśród grona tamtejszych lekarzy. Na pewno niejeden mi
zazdrościł i marzył o zajęciu takiego stanowiska, lecz nigdy
tego nie dano mi odczuć.
Zwycięsko przebrnąłem życiowe burze młodości, niczym
fregata pod pełnymi żaglami, kierowana silną dłonią sternika,
który wie, w jakim kierunku płynąć. I zawinąłem do portu.
Wiodłem spokojny, ustatkowany, może nawet nieco
monotonny żywot w moim przestronnym mieszkaniu, wolny
od trosk i kłopotów, pod pieczą wiernej gospodyni —
rudowłosej Irlandki nieokreślonego wieku, która miała na
imię Katarzyna. W domu spędzałem połowę mego życia,
drugą — w jeszcze bardziej przestronnym gmachu szpitala,
gdzie każdy dzień, niekiedy każda godzina stawiały mnie
twarzą w twarz z ludzkim nieszczęściem. Ileż tam się
nauczyłem... O chorobach, o ludziach i o ludzkim cierpieniu.
O, szpital był dobrą szkołą! Jakże przydała mi się później!
Nie chcę się chwalić, lecz wiele razy wyrywałem kalectwu
lub śmierci ludzi, zdawałoby siej beznadziejnie skazanych. I
wiele razy zdarzało mi siej widzieć łzy nie smutku, lecz
radości. Przeżywałem to jako swój największy sukces.
Powiem jeszcze jedno: widok cierpień, ciągłe zmagania się
życia ze śmiercią] nie umniejszyły w niczym mej
wrażliwości. Nie stałem; się oschłym, nieczułym wykonawcą
swego zawodu, jakich dziś wielu. Zbyt wielu!
Lecz wszystko to widać nie zadowoliło losu, który kieruje
mym życiem. I ten los postanowił dać mi mocnego kopniaka.
Wyleciałem po nim jak z procy ze swego uregulowanego
bytowania. Z letnich spacerów po okolicach Milwaukee i z
zimowych dumań w wygodnym fotelu obok huczącego
ogniem kominka w moim prywatnym gabinecie. Bo
pacjentów nie przyjmowałem. Wystarczał mi szpital. Miałem
więc mnóstwo czasu na czytanie książek i na rozmyślania w
wonnym dymku
;
cygara, tak pięknie pachnącym w cieple
bijącym od płomieni.
Widać jednak los nie był zadowolony z mego drugo-; a
może nawet trzecioplanowego udziału w życiu miasta.
Zdecydował wysunąć mnie na plan pierwszy, postawić oko
w oko z trudnościami nie byle jakimi. Zupełnie jakbym
słyszał rozkaz: skończ z tym, jeśli nie chcesz stać się w
swoim własnym mniemaniu niedołęgą! Do roboty,
piecuchu!
Piecuch nie bardzo się kwapił, więc został wypchnięty na
życiową scenę, aby odegrać główną rolę w trzyaktowym
dramacie. Los pociągnął za sznury, kurtyna poszła w górę.
Rozpoczął się akt pierwszy.
W lecie 1880 roku, w okresie urlopów, zostałem sam na
oddziale chirurgicznym szpitala w Milwaukee, ni« licząc
młodego lekarza, Jerzego Davisa, nad którym
sprawowałem opiekę, dwu sanitariuszy i kilku pielęgniarek.
Mój bezpośredni przełożony, naczelny chirurg, doktor
Lindsay, uznał, że zasłużył na odpoczynek, i wyjechał na
południe do krewnych.
W tym miejscu należy wspomnieć, że na cztery lata przed
pamiętnym dla mnie rokiem 1880 w Montanie, nad rzeczką
Little Bighorn, doszło do niezwykle krwawej batalii między
oddziałem federalnej kawalerii a wojownikami Dakotów
(Siouxów). Kawalerią dowodził generał Jerzy Armstrong
Custer, głośny z osobistego męstwa, jakim wykazał się
jeszcze podczas wojny domowej. Indianami dowodził
Szalony Koń, a pieczę nad ich akcją sprawował nie mniej
znany od Custera wódz i czarownik Dakotów, Sitting Buli
(co stanowi odpowiednik dakockiego przezwania: Tatanka-
Yotanka).
Custer poległ, poległo wraz z nim dwustu piętnastu
żołnierzy i oficerów, zginęły wszystkie konie tego ka-
waleryjskiego oddziału, z wyjątkiem jednego, który nazywał
się — cóż za zbieg okoliczności! — Komańcz.
Jak później się okazało, Custer poniósł klęskę z powodu
swej pychy. Gdyby poczekał dzień, nadciągnęłyby posiłki.
Lecz on nie chciał z nikim dzielić się przewidywanym
zwycięstwem. Przegrał również dlatego, że zlekceważył
odwagę i sprawność czerwonoskórych wojowników.
Klęska Custera narobiła sporo szumu wśród białych, lecz
mną nie wstrząsnęła tak, jak wstrząsnęła niegdyś wieść o
masakrze w Minnesocie. Ze zrozumiałych przyczyn. Tym
razem uznałem, że nie jest to moja sprawa, bo mnie
osobiście nie dotyczy. Choć oczywiście śmierć tylu
żołnierzy utwierdziła mój wrogi stosunek do Indian.
Bitwa nad Little Bighorn została stoczona 25 czerwca
1876 roku. Sam król Salomon, jakoby największy mędrzec
świata, nie potrafiłby przewidzieć, iż w cztery lata później,
w lipcu 1880 roku, uboczne skutki klęski
Custera odmienia całkowicie moją sytuację, mój sposób
życia i... myślenia. Lecz to fakt.
Otóż w początkach lipca, gdy pacjentów było mało, a za to
nudy sporo, zawiadomiono mnie, iż zgłosił się
nowy chory. Kazałem go wprowadzić do gabinetu. Wszedł
mężczyzna, na oko tak pod trzydziestkę. Jego strój nie był
strojem mieszczucha, raczej trapera uganiającego się po
lasach i preriach za futerkowymi zwierzętami. Twarz miał
opaloną, ale spod opalenizny przebijała dobrze mi znana
bladość człowieka cierpiącego.
Powiem w dużym skrócie: przybysz był ranny w lewe
udo, lecz była to jakaś zastarzała rana, która na nowo się
otworzyła. Brud spowodował zaognienie ciała, wywiązała
się infekcja.
Zacząłem rozpytywać o przyczynę tej rany. Okazało się, że
zadał ją grizzli, szary niedźwiedź Gór Skalistych. A więc nie
omyliło mnie pierwsze przypuszczenie: nowy pacjent był
traperem. Zbeształem go, że tak późno się do nas zgłosił.
Uśmiechnął się — znad Saskatchewan daleka do Milwaukee
droga, początkowo sprawa nie przedstawiała się groźnie, a
on miał do załatwienia pewne interesy. Zabrzmiało to nieco
tajemniczo: Saskatchewan to przecież rzeka płynąca przez
północną Kanadę. Lecz nie do mnie należało badanie
przeszłości przybysza.
Zajęliśmy się troskliwie rannym. Wykąpany, obłożony
opatrunkami, natychmiast zapadł w głęboki sen na
szpitalnym łóżku. Budził się w ciągu dnia parokrotnie i
wydało mi się, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się
znajduje. Zły to u chorego objaw. Tymczasem udo
obrzękło, wokół rany wystąpił siny pas, a temperatura ciała
skoczyła do niebezpiecznej wysokości. Nie było kogo
poradzić się, sam musiałem zadecydować o życiu
człowieka (a niełatwa to decyzja), i to szybko. Zwłoka
groziła śmiercią. Ratunek mógł przynieść tylko nóż
chirurgiczny, jedynie bowiem amputacja nogi mogła
uratować ciało przed gangreną. Ta myśl przejęła mnie
strachem. Przecież miałem wypuścić ze szpitala
zdrowego... kalekę. Kalekę trapera! Okropność! Dlatego
dopiero czwartego dnia rankiem zdecydowałem się na
obcięcie nogi w pachwinie. Operacja miała się odbyć w
godzinach popołudniowych, ale ze względu na groźbę
śmierci wymagała zgody pacjenta.
Tkwiłem w swym gabinecie i myślałem o tym z goryczą
w sercu i z prawdziwą złością na bezradność naszej wiedzy
medycznej. Z posępnych rozważań wyrwał mnie jakiś hałas.
W obowiązkowej ciszy szpitalnego budynku było to
wydarzenie niecodzienne. Wyszedłem zobaczyć, co się
dzieje.
Tak oto zakończył się akt pierwszy dramatu, a zaczął akt
drugi.
W końcu korytarza dostrzegłem grupę osób: młodego
lekarza, pielęgniarkę i starszego sanitariusza oddziału. Lecz
przecież nie ich widok pozbawił mnie na chwilę mowy i
zdolności ruchu. Stanąłem jak sparaliżowany. Wśród trzech
białych fartuchów ujrzałem skórzane bluzy i spodnie,
najbardziej autentyczne leg-giny. Nie, to nie maskarada.
Wystarczyło popatrzeć na twarze dwu dziwnych gości.
Indianie!
— Co to ma znaczyć? — zagadnąłem nieco
bezsensownie.
— Indianie, panie doktorze — odparł Devis, równie
bezsensownie.
— To widzę. Czego chcą?
— Jeśli dobrze zrozumiałem, przyszli odwiedzić chorego
z raną nogi.
— Ale jak tu weszli? — wtrącił się pielęgniarz. —
Przecież portier nie mógł ich wpuścić.
— Pewnie przez płot — stwierdził Davis nieco po-
gardliwym tonem. — Tacy potrafią...
Omal głośno nie zakląłem. Czekała mnie trudna operacja i
potrzebowałem spokoju, chociażby przez godzinkę. A tu
taka heca! Prawdziwi czerwonoskórzy. Ujrzałem ich po raz
pierwszy w życiu. Dziwne? Jednak to fakt. Większość
mieszkańców wschodu, tych młodszych, nigdy nie oglądała
Indian, chyba na rysunkach. I ja znałem barwne pióropusze,
skórzane tarcze, legginy i zdobne paciorkami mokasyny
wyłącznie z kolorowych malowideł. Teraz stały przede mną
żywe modele tych ilustracji.
W cztery lata po rzezi oddziału Custera zjawili się w
Milwaukee, ba! w szpitalu, bracia tamtych, a może nawet ci
sami wojownicy, którzy brali udział w bitwie nad Little
Bighorn. Tu muszę dodać, że mimo upływu lat pamięć
klęski nie wygasła wśród osadników zachodu, żywa była
również i tu, na wschodzie, a przekazywana w
opowiadaniach, odpowiednio urabiała opinię. Ja sam, jak już
wspominałem, kształtowałem swe poglądy pod presją takiej
opinii, święcie przekonany o naszej misji cywilizacyjnej i o
bezgranicznym okrucieństwie pierwotnych gospodarzy tej
ziemi.
Jak powinienem był teraz postąpić? Gdyby nie
współczucie dla mojego pacjenta, tak ciężko dotkniętego
losem, kazałbym intruzów wyrzucić poza szpitalną bramę.
Nie będę mówił o szczegółach *. Pozwoliłem na wizytę. Z
rozmowy przeprowadzonej w moim gabinecie z
czerwonoskórymi dowiedziałem się, iż przybyli do swego
„białego brata" przynosząc lek, który w sposób niezawodny i
szybki wybawi go z ciężkiej dolegliwości. Wzruszyłem na to
ramionami, a nie roześmiałem się tylko dlatego, że była to
sprawa zbyt poważna. Dowiedziałem się również, iż
pochodzą z plemienia
Czarnych Stóp, osiadłego po obu stronach amerykańsko-
kanadyjskiej granicy, że byli świadkami wypadku, w którym
„biały brat" odniósł ciężką ranę. Leczył się u nich, lecz zbyt
krótko. Rana musiała się odnowić.
Zapytałem, jakim sposobem tu trafili, i otrzymałem
odpowiedź, że dobry tropiciel śladów trafi wszędzie.
Zapytałem, dlaczego tak się troszczą o zdrowie białego
człowieka, a wtedy jeden z wojowników odparł:
— On mnie uratował.
Zapytałem więc, jakie to leki mają ocalić mego pacjenta.
Pokazali naczynie z tykwy i wiązkę jakichś ziół.
Poszliśmy do separatki, w której leżał chory. Był
przytomny. Uśmiechnął się na widok gości, później z nimi
rozmawiał w niezrozumiałym dla mnie języku. Na koniec
oświadczył, że wie doskonale o planowanej przeze mnie
operacji i... nie zgadza się na nią. Prosi o wypisanie ze
szpitala.
Chciałem krzyknąć: „pan oszalał!". Zamiast tego jednak
tylko szepnąłem: „to oznacza śmierć".
Zaprzeczył. Powiedział, iż nie chce żyć jako kaleka, że
gotów pozostać w szpitalu pod warunkiem zastosowania
środków, jakie przynieśli jego „czerwoni bracia" (tak ich
nazwał).
Przyjacielu, który czytać będziesz te słowa, wyobraź sobie
(jeśli posiadasz dość wyobraźni!) jak się poczułem
usłyszawszy o takim warunku? Żaden opis tego nie
odtworzy, więc nie silę się na taki opis. To był koszmar.
Jednak zdobyłem się w chaosie myśli na decyzję. Operacji
nie mogę przeprowadzić wbrew woli operowanego — a to
znaczy: śmierć. Jeśli go wypiszę ze szpitala — to również
znaczy: śmierć. Cóż pozostaje? Tylko ryzyko.
Zdecydowałem, się na ryzyko. Huczało mi w głowie jak w
młynie, a wewnętrzny głos ostrzegał: „Wylecisz jak z procy.
Znachorskie praktyki w szpitalu? Odkąd istnieje Milwaukee
nic podobnego jeszcze się nie wydarzyło!"
— Więc się wydarzy — szepnąłem w pasji sam do siebie
i... wyraziłem zgodę.
Znowu pominę szczegóły. Po dwu dniach „znachorskich
praktyk" (Indianie pojawili się i następnego po- południa,
drogą przez płot czy nie przez płot — nigdy tego nie
sprawdzałem) pacjent poczuł się znacznie lepiej. Gorączka
spadła. Ziołowa kuracja indiańska dokonała rzeczy
niemożliwej do osiągnięcia przy pomocy leków, jakimi
dysponowaliśmy. Po trzech następnych dniach stan chorego
tak się poprawił, że począł wstawać z łóżka. Najpierw
spacerował po szpitalnym korytarzu, później — po
szpitalnym ogrodzie. Stał się cud! Cóż więc dziwnego, że
zainteresowałem się tym nieprawdopodobnym przypadkiem i
dziwnym pacjentem. W miarę jak go poznawałem —
zdziwienie moje rosło niczym dynia posadzona na żyznej
glebie.
Dotąd sądziłem, że traper świetnie odczytuje tropy
zwierząt, lecz nie przeczyta książki. Jako analfabeta. A
okazało się, że mój pacjent — odtąd nazywać go będę
Karolem Gordonem, bo takie nazwisko widniało na jego
karcie chorobowej — jest człowiekiem nieźle oczytanym.
Niejeden raz zawstydził mnie mówiąc o książkach, o
których tylko słyszałem, a on je znał. Rozmawialiśmy coraz
częściej, to o tym, to o owym, lecz przede wszystkim (cóż w
tym dziwnego?) o Dzikim Zachodzie i pierwotnych jego
mieszkańcach: o zwierzętach i najczęściej o Indianach. Ba,
podczas którejś z takich rozmów pokłóciłem się z nim nie na
żarty i przez kilka dni starałem się go unikać. Później
doszliśmy do porozumienia. Rzecz poszła o
czerwonoskórych. Gordon reprezentował poglądy, które
mnie podówczas oburzały. Zażarcie bronił Indian, usprawie-
dliwiał ich krwawe wystąpienia, a winą za wszystko
obciążał „blade twarze". Mówił o Czarnych Stopach i o
tym, że od paru lat korzysta z ich gościny polując właśnie na
ich łowieckich terenach.
— Zdumiewające — zauważyłem wówczas sceptycznie.
— Słyszałem, że czerwonoskórzy nie znoszą obcych.
Wybijają im zwierzynę, której i tak coraz mniej.
— Prawda. Pan, doktorze, w ich położeniu odczuwałby to
samo. Lecz wrogi stosunek nie dotyczy wszystkich białych.
Na przykład... mnie — dodał po chwili, lekko się
uśmiechając.
— Dlaczego?
— Długo by mówić!... Ale powiem krótko. Ci dwaj moi
goście to nie zwykli wojownicy. Jeden z nich, Długi
Niedźwiedź, jest nieprzeciętną w plemieniu osobistością.
Człowiek dzielny i doświadczony, z którym pobratymcy
bardzo się liczą. Drugi to jeszcze ważniejsza postać, coś
jakby naczelny czarodziej. Nazywa się Czerwona Chmura.
Przypadkiem wyratowałem go z pazurów szarego
niedźwiedzia. Wówczas to odniosłem tę paskudną ranę.
Dlatego tu przybył. Indianie potrafią być wdzięczni.
— I dlatego pozwolili panu polować?
— Och, nie. Wyświadczyłem im pewne usługi dużo
wcześniej.
Jakiego rodzaju były te usługi, dowiedziałem się dopiero
po dłuższym czasie.
Innego z kolejnych dni Gordon -— podczas ogrodowego
spaceru — zapytał mnie, czy jazda konna zaszkodziłaby
jego nodze?
Odparłem, że obecnie bardzo by zaszkodziła. Trzeba
poczekać co najmniej jeszcze z tydzień.
— Cóż panu tak pilno? Preria ciągnie, co? —
zaryzykowałem pytanie.
Przyznał, że nie omyliłem się, a później opowiedział mi,
jak z niby zagojoną raną uda wybrał, się nad rzekę Mleczną.
Podczas tej wyprawy łowieckiej stracił konia w bagniskach i
sam w nie wpadł. Im mocniej się
szarpał, tym bardziej pogrążał w grząskim mule. Po godzinie
takich prób zdrętwiał na kamień. Zapadł w półsen, czy też
półomdlenie. Tak dotrwał do świtu dnia następnego.
Odzyskał przytomność (żelazny mieć musiał organizm!) i
dzięki temu, że przymrozek skuł lodem powierzchnię bagna,
zdołał zeń się wygrzebać. Jednak nie potrafiłby dojść o
własnych siłach do jakiegokolwiek osiedla, gdyby dwaj,
przypadkowo spot-kani wojownicy Czarnych Stóp nie
zawiedli go do j swego obozowiska.
— I to wówczas odnowiła się rana?
—
Tak. Powinienem był poleżeć kilka dni, lecz sądziłem,
że to samo się zagoi...
Takie były przyczyny, z powodu których Karol Gordon
znalazł się w szpitalu. I fakt ten, można by- powiedzieć:
przesądził o dalszych kolejach mego życia. Rozmowy z
Gordonem mocno podważyły mą niezachwianą dotąd opinię
o Indianach i problemie indiańskim. Nie twierdzę, że stałem
się przyjacielem „czerwonych mężów", zmiana raz
ustalonych poglądów nie następuje tak szybko, Wszakże nie
miałem już tej pewności co przedtem. Zapewne cała historia
skończyłaby się na tej tylko drobnej ewolucji poglądów,
gdyby.'.
Gdyby nie rozpoczął się trzeci akt mego dramatu.
Niespodziewanie powrócił naczelny chirurg, doktor
Lindsay, na tydzień przed końcem swego urlopu. Uznałem
ten fakt za niepokojący. I nie omyliłem się. Ktoś bardziej
chyba złośliwy niż czuły o dobrą opinię szpitala wypichcił
do mego szefa niewybredny anonim, w którym opisał —
nieco mijając się z prawdą — historię wizyty Indian w
szpitalu. Anonimowy informator zarzucał mi znachorskie
praktyki, nieuctwo i brak należytej troski o pacjenta, którego
o mało nie skazałem na śmierć.
Lindsay pokazał mi ten list, potem poprosił o wyjaśnienia.
Z kolei zapragnął ujrzeć pacjenta. Gordon został
dokładnie zbadany, a gdy odszedł, naczelny chirurg
pokiwał głową.
— Zdumiewający przypadek — stwierdził. — Ten
człowiek jest zdrów jak przysłowiowa ryba. Mimo wszystko
lękam się nieco o... pana.
— Dlaczego? — zdziwiłem się szczerze.
— Dlatego że nasz szpital jest fundacją i że w zarządzie
tej fundacji zasiada niejaki Vincent. Słyszał pan o nim?
Rzecz jasna, słyszałem. Vincent był właścicielem kilku
młynów i cegielni w Milwaukee. Posiadał duże wpływy.
Lecz co to mogło mieć wspólnego z Karolem Gordonem?
Lindsay zaraz mi to wyjaśnił.
— Siostrzeniec Vincenta brał udział w ekspedycji
generała Custera i poległ. Od tamtej chwili Vincent
głosi hasła jakiejś wyprawy krzyżowej przeciw
czerwonoskórym. Niech się teraz dowie o wszystkim...
Następnego dnia opowiedziałem Gordonowi o anonimie.
Nie przejął się tym zbytnio, co mnie nawet troszkę uraziło.
— Furda, doktorze! — zawołał. — Da sobie pan radę, nie
tu, to gdzie indziej.
Kiepska to była pociecha.
W trzy dni po tej rozmowie Gordon został wypisany ze
szpitala. Przy pożegnaniu zapewnił, że będzie mnie
odwiedzał i że nigdy nie zapomni przysługi, jaką mu
oddałem zgadzając się na „czarodziejską" (jak to określił)
kurację.
— Myślę, że pana namówię — stwierdził ściskając mi
dłoń.
— No co?
— Na krótką przejażdżkę w prerię.
Roześmiałem się:
— To dopiero pomysł!
—
Pomysł znakomity. Będę w Milwaukee za trzy
miesiące. Proszę mi dać swój adres i zastanowić się nad tą
propozycją.
Minął lipiec, minął sierpień. We wrześniu w miejscowym
dzienniku „Daily Herald" ukazał się artykuł o wizycie
Indian w szpitalu. Sprawa stała się głośna i od tej chwili
wypadki potoczyły się jak śnieżna lawina. Przesłuchiwała
mnie specjalna komisja, powołana przez kierownictwo
szpitalnej fundacji. Rzecz rozpatrywano drobiazgowo,
wprowadzając mnie w stan nerwowego rozstroju. Szybko,
się zorientowałem, że wpływy pana Vincenta znaczą więcej
niż jakiekolwiek argumenty, więcej niż sprawiedliwość i
prawda. Nawet doktor Lindsay nie potrafił mnie obronić.
Panowie z komisji zapragnęli nie tylko wyrzucić mnie ze
szpitala, lecz poprzez sąd państwowy pozbawić prawa
wykonywania zawodu.
Wtedy właśnie przyjechał do Milwaukee Karol Gordon.
Jemu zawdzięczam, że nie poniosłem całkowitej klęski.
Karol zgłosił się przed komisję jako żywy dowód
skuteczności przeprowadzonej na nim kuracji. Ostatecznie
uratowałem prawo do praktyki lekarskiej, lecz musiałem
opuścić szpital. Jak bardzo byłem tym zgnębiony, nie
sposób tego opisać. Początkowo nawet sądziłem, że
przyjdzie mi opuścić Milwaukee. Jakiż chory zgłosi się do
lekarza tak napiętnowanego, jak ja? Pomyliłem się. Cała ta
głośna historia okazała się najlepszą reklamą. Stałem się w
oczach innych lekarzem-cudotwórcą, który wszystko
potrafi! Mój prywatny gabinet pęczniał od pacjentów.
Jednakże niewielka to była satysfakcja.
Tak minęła jesień 1880 roku. Karol Gordon ponownie
wyruszył na traperską wędrówkę. Wrócił z końcem grudnia i
zamieszkał na stałe w Milwaukee w nie byle jakim hotelu. Z
tego wyciągnąłem wniosek, że, łowienie futerek jest nadal
bardzo popłatnym zawodem. Widywaliśmy się co dzień, co
drugi dzień. Wówczas to Karol (już mówiliśmy sobie po
imieniu) przypomniał o swej propozycji i począł namawiać
na wycieczkę w prerie południowo-zachodniej Kanady, wio-
sną następnego roku.
Nie mówiłem ani tak, ani nie, lecz wcale nie kwapiłem się
na taką eskapadę. Tymczasem Karol zajął się
przygotowaniem mnie do trudów wyprawy. Zgodziłem się.
W moim osiadłym trybie życia nieco ruchu nie mogło
zaszkodzić, wręcz przeciwnie.
Nieco później przekonałem się, na czym miała polegać
zaproponowana przez Karola zaprawa fizyczna. Wpadłem.
Lecz wstyd było się wycofać. Odbywałem więc dalekie
piesze wycieczki, uczyłem się jeździć konno, na oklep i w
siodle. Marzłem czołgając się w śniegu i odczytując tropy
ludzi lub zwierząt. Później przyszła kolej na naukę strzelania
i na rzucanie lassem. Natomiast pływania w przeręblu
kategorycznie odmówiłem.
Mijały tygodnie, a ja powolutku począłem przywykać do
myśli o dalekiej podróży. I przywykłem.
Nadeszła wiosna i któregoś majowego ranka wsiedliśmy
w pociąg, który powiózł nas ku północnemu zachodowi, a
wyrzucił podobnego ranka już na terytorium Kanady. Była
to malutka stacyjka, obok której wznosiły się dwa drewniane
domki, jakiś zajazd i... psia buda. Dalej, jak okiem sięgnąć,
ciągnęła się rozległa przestrzeń jasnej zieleni, pusta,
szumiąca wiatrem. Wyładowaliśmy konie (Karol nabył je w
okolicach Milwaukee, przed samym naszym wyjazdem),
osiodłaliśmy je, przytroczyliśmy derki i juki. Parowóz
zagwizdał, kierownik pociągu pomachał nam ręką, jakaś
młoda podróżująca dama — chusteczką, wagony ruszyły i
wkrótce znikły za horyzontem. Po raz pierwszy w życiu
znalazłem się na „westmańskiej ścieżce". Bardzo to dumnie
brzmi, lecz w tamtej chwili pożałowałem nagle przytulnego
mieszkanka w Milwaukee,
wygodnego łóżka, kominka i stołu nakrytego obrusem.
Kiedyż ja znowu tam wrócę? I czy wrócę?
Podczas tej wyprawy odwiedziliśmy siedziby plemienia
Czarnych Stóp, znajdujące się w kanadyjskiej prowincji
Alberta. Przyznam, że byłem zdumiony przyjęciem
zgotowanym nam przez czerwonoskórych. Tak wypadło
serdecznie i tak kłóciło się z moimi dotychczasowymi
poglądami o Indianach, ich życiu i obyczajach. Jako
nowicjusz, po prostu greenhorn, popełniłem błąd uznając
gościnność, jaką mi okazywano, za nieledwie codzienne
zjawisko wśród czerwonoskórych. Prawda leżała pośrodku.
Dopiero później zrozumiałem, że przyjmowano mnie tak
serdecznie tylko dlatego, iż byłem „białym bratem białego
brata", czyli Karola Gordona, którego zasługi wysoko sobie
ceni to plemię Czarnych Stóp. To przecież oni — jak się
dowiedziałem — nadali Karolowi imię Wielkiego Bobra, a
bóbr jest dla Indian symbolem mądrości, jak u nas sowa. Tak
więc wyłącznie Karolowi zawdzięczałem tę wersalską
prawie uprzejmość ze strony nieco posępnych i nieco dzikich
wojowników. Lecz — właśnie jako greenhorn — nie
potrafiłem tego zrozumieć. Zrozumienie przyszło nieco
później, a wraz z nim sprawiedliwy pogląd na „czerwonych"
i na „blade twarze". Ocena wzajemnych krzywd i bezstronne
spojrzenie na rzeczywistość. Teraz już wiem, że Indianie nie
potrafią być serdeczni ani ufni wobec nie znanej „bladej
twarzy", dopóki jej dobrze nie poznają, po tygodniach,
niekiedy miesiącach wzajemnych kontaktów. Zbyt wielu
krzywd doznali od białych, zbyt wielu oszustw i kradzieży.
Oczywiście: kradzieży ziemi, która zawsze stanowiła wspól-
ną własność plemienia, nigdy — pojedynczego wojownika
czy nawet rodziny.
Nadszedł jednak czas, kiedy „czerwoni bracia" poczęli
mnie cenić na równi z Karolem, kiedy uzyskałem
od nich zaszczytny przydomek: Orle Pióro (gdy upolowałem
orła). Tam, w Górach Skalistych, zabiłem pierwszego w
swym życiu (i jak dotąd — ostatniego) szarego niedźwiedzia
i dzięki temu zdobyłem prawo noszenia naszyjnika z
pazurów i zębów grizzli. Moja pozycja wśród wojowników
plemienia umocniła się jeszcze bardziej, gdy nieoczekiwany
splot okoliczności uwikłał nas (Karola i mnie) w przygodę
pełną prawdziwych niebezpieczeństw. Wówczas nie
zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, ile razy ryzykuję
skórą, lecz widzieli to Indianie i potrafili ocenić.
Zdołałem przywyknąć do warunków życia na prerii dość
szybko, przestał mnie razić specyficzny i nie każdemu miły
zapach potu i dymu, jakim są przesiąknięte indiańskie
ubrania, pod skórzanym dachem tipi sypiałem równie
wygodnie, jak we własnym pokoju w Milwaukee. Karol pół
żartem, pół serio stwierdził po kilku tygodniach, że nie
zawiódł się na mnie, a błędy, które popełniałem, popełniłby
każdy inny znajdujący się w mej sytuacji... greenhorn. Była
więc to nieco dwuznaczna pochwała. Ale, niech tam!
W następnym roku znowu odwiedziliśmy Czarne Stopy, a
później — tak mi to weszło w nawyk — każdej wiosny
wędrowałem z Karolem w inne okolice, a każdej jesieni
powracałem w zakurzone mury miasta, aby zająć się na
nowo praktyką lekarską. Przy tym systemie letniego
odpoczynku zdołałem poznać spory szmat Arizony, Nowego
Meksyku, Oklahomy, Montany, Teksasu, a nawet odwiedzić
północną część Meksyku.
Jak twierdził żartobliwie Karol, stałem się w ten sposób
pierwszym westmanem wśród lekarzy i pierwszym lekarzem
wśród westmanów.
Na kolejną eskapadę, tym razem na terytorium Kolorado,
namówił mnie jak zwykle Karol. Piszę: „jak zwykle”,
ponieważ to on właśnie wybierał kierunki naszych wędrówek
i był tak uparty, iż żadne moje argumenty przeciw nigdy nie
osiągały zamierzonego skutku. Zresztą, słabe to były
argumenty. Ja, urodzony mieszczuch, nie mogłem nawet
porównać swej znajomości kraju z tym, co wiedział Karol
Gordon i co widział podczas dalekich wypraw na północ, na
południe, na zachód.
Z wiosną tego roku zaproponował mi wyjazd do stanu
Kolorado i mówił z takim entuzjazmem o przyrodzie,
klimacie i faunie tej ziemi, aż mnie ubawił.
— Wyobraź sobie — perorował — wysokie góry, po-
rośnięte na zboczach sosną, jodłą, osiką i świerkiem.
Tam napotkasz niedźwiedzie, a nad brzegami bagnistych
strumyków łosie. Niżej preria, po której biegają
antylopy i jelenie, a maszerują stada indyków.
Karol wcale nie żartował. Istotnie dzikie indyki maszerują,
bo skrzydeł używają tylko wtedy, gdy im drogę przetnie
rzeka. Niejeden raz obserwowałem te zabawne ptaki, jak
zwartymi kolumnami kroczyły poprzez trawiaste
płaszczyzny. Żeby było jeszcze śmieszniej — posuwały się
w dwu grupach: w jednej — sami przedstawiciele płci
męskiej, w drugiej — same indyczki.
— Jak widzisz — mówił dalej Karol — zwierzyny nam
nie zabraknie. A klimat! Wspaniały. Suchy i zdrowy. Czyste
powietrze, dużo słońca. Wymarzony zwłaszcza dla osób
chorych na płuca.
— A to skąd ta wiadomość? — zapytałem podejrzliwie.
— No... pewien człowiek — zmieszał się. — Zresztą,
zapytaj się lekarzy.
Parsknąłem śmiechem.
— Zapomniałeś, Karolu, że i ja jestem lekarzem, a na
płuca nigdy nie chorowałem. Zresztą, zgadzam się. Niech
będzie Kolorado.
I na tym stanęło.
Jak z powyższego wynika, ruszyliśmy w świat bez
żadnego upatrzonego celu. Ot, aby się nieco powłóczyć.
Wypróbowanym sposobem na najnudniejszą część trasy
wybraliśmy jako środek lokomocji — kolej. W ten sposób
dość szybko, wraz z bronią, bagażami i siodłami
przebyliśmy przestrzeń dzielącą Milwaukee od Garden City
nad rzeką Arkansas w Kansasie. Tam nabyliśmy dwa konie,
które przed kupnem Karol poddał bacznym oględzinom.
Wreszcie uprząż znalazła się na grzbietach wierzchowców,
drobne ma-natki we wnętrzach juków, zrolowane koce z tyłu
siodeł, a winczestery w skórzanych kaburach pod prawą
ręką. Ruszyliśmy, dokąd oczy poniosą, ściśle ku
zachwalanemu przez mego towarzysza Kolorado.
Pogoda sprzyjała: niewiele chmurek na niebie, sporo
słońca, lecz bez skwaru. Chłodził nas wiosenny wiatr, pełen
woni ziół i kwiatów — zapach jakże dobrze mi znany. Co
roku o tej porze wdychałem go pełną piersią i zaręczam, że
nie istnieje nic bardziej przyjemnego i radosnego, niż ten
wiatr dla płuc i ten widok dalekiego obszaru dla źrenic. Cóż
za rozkosz czuć pod sobą grzbiet koński, uzdę w dłoni,
strzemiona pod podeszwą butów! I móc spoglądać ponad
łbem wierzchowca, wypatrując stada antylop, jelenia u
źródła, kujota pomykającego ku nadrzecznym zaroślom.
Droga, a raczej zupełne bezdroże, była gładka jak
przysłowiowy stół, porośnięta niską, rzadką trawą. A dokoła
pustka i cisza, ani ludzi, ani zwierząt. Widoku tych
pierwszych wcale nie pragnąłem, co do tych drugich mój
przyjaciel zapewnił, iż rychło je ujrzymy.
Słowo „rychło" okazało się zbyt optymistycznym
twierdzeniem, jednak przepowiednia Karola sprawdziła się.
Oczywiście znacznie, znacznie później. Lecz jakież to ma
znaczenie w warunkach, w których czas się nie liczy,
przestają obowiązywać wszelkie terminy, poza porą
rozpalenia wieczornego ogniska!
Stary znajomy obudził mnie dość bezceremonialnie. Był przedświt.
Jak zwykle oznaczający zakończenie nocnego odpoczynku. Nie
spieszyliśmy się ku żadnemu celowi, nic nas nie gnało, czemu więc tak
wcześnie zrywać się z dobrze wygrzanego legowiska? Ano, Karol miał
taki zwyczaj. Traperski zwyczaj, gdy myśliwy czai się u brzegu rzeki
na przychodzące do rannego wodopoju czworonogi. Zrozumiale. Lecz
teraz? Dawniej, podczas naszych pierwszych wspólnych wypraw,
podnosiłem bunt przeciw tego rodzaju praktyce. Starałem się wy-
tłumaczyć towarzyszowi, że dodatkowe dwie godziny snu nikomu z
nas nie zaszkodzą, przeciwnie, pozwolą lepiej wypocząć po
całodziennej włóczędze.
Równie dobrze mogłem to tłumaczyć polnemu ka-
mieniowi. Mieszczuch, jakim jestem, nigdy nie przekona
westmana, co najwyżej narazi się na kpiny. Karol jednak nie
kpił. Poważnie dowodził, że na prerii należy wstawać
najpóźniej ze świtem, aby nie dać się zaskoczyć.
— Nie rozumiem — wyznałem. — Kto ma nas za-
skoczyć? Drapieżnik?
— Ech, nie. Drapieżniki o świtaniu właśnie udają się na
spoczynek. Myślę o ludziach, nie zawsze przyjacielsko
usposobionych do innych wędrowców.
— Któż, na Boga, włóczy się o świcie?
— Każdy — tu spojrzał na mnie nieco ironicznie i dodał
po chwili wymownej przerwy: — z wyjątkiem
greenhornów.
Nigdy więcej nie wracałem do tego tematu. Więc teraz
podniosłem się bez słowa skargi. Mój protest wyraził się
jedynie w ziewaniu od ucha do ucha.
Wciągnąłem buty (zawsze zdejmowałem je na noc wbrew
przestrogom Karola, iż „w razie czego" nie zdążę założyć) i
poczłapałem ku wodzie. Z ręcznikiem i mydłem. Co było
często powodem drwin Karola. Pod gołym niebem nie
uznawał ani ręcznika, ani mydła. Co innego — w hotelu.
Hotele jednak trafiały się na naszych szlakach tak rzadko, że
prawie... nigdy. Nie, Karol nie był brudasem, chociaż wśród
podobnych jemu traperów zdarzali się często tacy, którzy
tylko wtedy czuli wodę na twarzy, gdy padał deszcz. Karol
kąpał się przy każdej okazji, jeśli na to okoliczności
pozwalały, a szorował rzecznym piaskiem. Suszył —
biegając brzegiem strumyka lub jeziora.
Ciągle jeszcze ziewając złożyłem ręcznik z mydłem na
jakimś mniej wilgotnym miejscu i... przypomniałem sobie
dziwnego zbieracza kamyków. Schyliłem się, podniosłem
ich garść. Bacznie się przyjrzałem w szarości wstającego
dnia. Niestety, to nie złoto ani drogocenne kamienie.
Schyliłem się po raz drugi, po raz trzeci, po raz czwarty... Tę
interesującą czynność przerwał śmiech Karola.
—
No i jak tam, Janie? Ile zebrałeś worków złota?
Dopiero teraz spostrzegłem, że bezwiednie przemierzyłem
całą długość plaży.
— Do licha! — odpowiedziałem. — Miałeś rację. To
tylko żwir — i poszedłem się wykąpać.
Mydło i ręcznik są znakomitymi wynalazkami naszej
cywilizacji. Natychmiast poczułem się czysty i rzeźwy,
jakbym całą dobę przespał, a przecież dopiero teraz
zapłonęły na horyzoncie ranne zorze.
Ogień już gorzał otaczając kręgiem niskich płomieni trzy
płaskie głazy, na których Karol umieścił wielki żelazny
imbryk. Nie rzekłem nic, uśmiechnąłem się, lecz tak, aby
Karol mego uśmiechu nie zauważył. O ten przecież imbryk
toczyłem, jeszcze w Milwaukee, długotrwałe boje. Jak dotąd
bowiem zabieraliśmy na wyprawy, wraz z niezbędnym
sprzętem, ciężki i nieporęczny, metalowy garnek
półgalonowej pojemności. Było to nasze jedyne naczynie do
gotowania wody lub kawy. Nigdy żadnych zup nie
pitrasiliśmy, zbyt wiele zachodu, a mięso piekło się na
zaimprowizowanym rożnie lub patyku. Garnek po każdym
użyciu płukało się od wewnątrz, a od zewnątrz szorowało
piaskiem. Był więc garnek naczyniem bardzo użytecznym,
chociaż równocześnie kłopotliwym w użyciu. Po pierwsze
dlatego, że należało stawiać go lub podnosić trzymając za
oba uchwyty równocześnie. Po drugie — że woda bardzo
długo się w nim gotowała, zwłaszcza gdy dmuchał wiatr i
chłodził powierzchnię płynu, bo garnek nie miał pokrywki.
Po trzecie — ponieważ do wnętrza garnka wpadał zarówno
popiół, jak kurz, co w niczym nie polepszało smaku kawy.
Nie wspominam już o owadach. Drobiazg? Zapewne, jednak
łatwo tych niedogodności uniknąć.
Przed naszą obecną wyprawą zbuntowałem się przeciw
niedogodnemu naczyniu i zakupiłem solidny imbryk z
nieodzowną pokrywką. Nie wspomniałem o tym Karolowi.
Dopiero gdy zabraliśmy się do pakowania tłumoczków, mój
przyjaciel zauważył nowy nabytek.
— A to co?
— No... imbryk, albo czajnik.
— Chyba nie masz zamiaru tego taskać?
— Dlaczego nie?
—
Bo jest nieporęczny w drodze. Wystający dziobek
będzie zawadzał. Do wnętrza nic nie upchasz. To zły
pomysł.
— Nie kłopocz się. Doskonale go zapakuję. Przecież
imbryk jest wygodniejszy w użyciu, ma tylko jeden
pałąk, stawiasz go i podnosisz jedną ręką, a pokrywka chroni
przed zapiaszczeniem.
Karol tylko wzruszył ramionami. Chwilowo dałem więc
spokój tej śmiesznej sprawie. Wróciłem do niej, niby
mimochodem, dnia następnego.
— Imbryk bardzo trudno umyć od wewnątrz —
argumentował Karol — ma wąski otwór.
— A po czym to mamy go w środku szorować? Po
wodzie czy po kawie? Wystarczy wypłukać w strumieniu.
— Przykrywka zaraz zginie.
— Przywiążę ją sznurkiem.
— Nigdy żaden traper nie używał imbryka.
Zaśmiałem się. Więc o to chodziło? Imbryk psuł fason
traperskiego sposobu życia.
— Nie wiem, czy nie używał — odparłem. — A jeśli
nawet nie używał, ten zwyczaj nie dotyczy mnie, nie jestem
traperem.
— Ciekawe, jak go upakujesz na koniu?
— Przywiążę do koca, za siodłem.
— Przykrywka pocznie rzegotać i płoszyć wierzchowca.
— Nie martw się, umieszczę ją tak, że nawet nie
dźwięknie.
Znów wzruszył ramionami, lecz tym razem był to gest
rezygnacji.
— Niech tam, ja palcem nie tknę tego żelastwa.
Czcza pogróżka! Właśnie tknął, a nim zdążyłem wciągnąć
spodnie, pokrywka poczęła wesoło podskakiwać. I oto po
raz pierwszy na bezludziu piłem kawę bez piasku
trzeszczącego w zębach, bez popiołu i bez
utopionych much. Nie warto o tym wspominać? Ja jednak
wciąż jestem dumny ze swego usprawnienia.
Po śniadaniu zająłem się imbrykiem. Wyczyściłem go
piachem, że błyszczał jak księżyc. Odtąd stale miałem nad
nim pieczę, a wdzięczny imbryk nigdy mnie nie zawiódł. Bo
Karol dostrzegał imbryk dopiero wówczas, gdy nadchodziła
pora posiłku.
Spakowaliśmy manatki, zaleli ognisko wodą, oporządzili
konie i wskoczyli na siodła. Dopalały się ostatnie łuny świtu,
za chwilę słoneczny krąg miał się ukazać nad horyzontem.
— Dokąd teraz? — zagadnąłem.
— W górę rzeczki. Przecież trafimy wreszcie na jakieś
interesujące tropy.
Powiedziawszy to skierował wierzchowca w wodę.
Sądziłem, że chce przedostać się na przeciwległy brzeg, lecz
omyliłem się. Karol skręcił raptownie i ruszył samym
środkiem koryta.
— Po co to?! — zawołałem.
— Cóż ci to szkodzi, Janie? Woda tu płytka, a końskie
kopyta nie zostawią śladów.
— Obawiasz się czego, Karolu?
— Nie. Zwykły środek ostrożności, więc czemu go nie
zastosować, skoro nie wymaga żadnego trudu?
Pewnie!
Po przebyciu pół mili Karol skierował się na prawy brzeg i
odtąd poruszaliśmy się znacznie szybciej. Słońce zdążyło
wgramolić się ponad linię horyzontu i jego ukośne promienie
grzały nam plecy. Przyjąłem to z zadowoleniem, ranek był
nieco chłodny. Jednak w dwie godziny później z tym
słońcem poczęły się dziać dziwne rzeczy. Zamiast świecić
złociście i coraz mocniej — poczęło różowieć, dosłownie:
różowieć! Popędziłem konia i zrównałem się z Karolem.
Spojrzał na mnie pytająco, a ja tylko ruchem ręki wskazałem
naszą dzienną gwiazdę. Kiwnął głową.
— Zauważyłem to — odparł. — Liczę, że gdzieś w
pobliżu trafimy na zaciszną dolinkę albo że wiatr zmieni
kierunek. W konie, Janie!
— Jaki wiatr? Nie czuję żadnego wiatru.
— Tam w górze — wyjaśnił. — Musi dąć jak sto
diabłów. Słońce poróżowiało, bo wicher przyniósł tumany
kurzu, czerwonego pyłu chyba aż z Arizony. Burza nadciąga.
To są jej pierwsze sygnały.
Pognaliśmy galopem i tak pędzili, aż wierzchowce
poczęły chrapać. Ba, to nie mustangi, chude koniki mogące
biec pół dnia bez przerwy. Tak więc musieliśmy zwolnić.
Tymczasem słońce z różowego stało się ceglastoczerwone,
preria nabrała jakichś ponurych odcieni, łagodny wietrzyk,
dmuchający od świtu, ustał. Nagle zrobiło się duszno i
gorąco. W chwilę później na horyzoncie, który począł
zagadkowo pobłyskiwać, jak gdyby ktoś zapalał i gasił
morską latarnię, ukazała się czarna linia. Minęło pół
godziny, a linia zamieniła się w grubą krechę. Rosła w
oczach. Popędziliśmy znów galopem, aż Karol (nie pojmuję,
w jaki sposób) dostrzegł na przeciwległym brzegu niewielkie
zagłębienie gruntu.
— Tam! — krzyknął i wjechał koniem w wodę. Ru-
szyłem za nim. Fontanna bryzgów zmoczyła mnie od stóp do
głów. Jeszcze parę jardów i zjechaliśmy w dół do kotlinki
tak płytkiej, że jej zaokrąglone krawędzie sięgały zaledwie
końskich piersi. Karol zeskoczył z siodła, jak gdyby go
zmiotła huraganowa wichura.
— Rozkulbacz zwierzę! Szybko, szybko! I spętaj mu
nogi. Widzisz, co tam się wyrabia?
Zerknąłem za siebie. To już nie była gruba krecha, lecz
ściana nieprzeniknionej czerni. Pędziła ku nam i nabierała
wysokości.
Słońce jeszcze świeciło purpurowym ogniem, gdy
zdejmowałem juki, siodło, uzdę i wszystko ciskałem na
ziemię.
— Nie tu, na zbocze! — krzyknął Karol.
Nie zgadłem, dlaczego na zbocze, lecz natychmiast
przeniosłem cały bagaż nieco wyżej. Konie zostały spętane.
Zauważyłem, iż drżą, kręcą się, zamiast szczypać trawę.
— Czego się spodziewasz? — zapytałem osuwając się na
ziemię obok siodła, juków, kłębowiska rzemieni
i winczestera wydobytego z kabury.
Karol, który spoczywał obok mnie, między zrolowanym
kocem a moim cennym imbrykiem, wydobył lornetkę i
długo spoglądał ku południowi. I ja przyłożyłem szła do
oczu. To, co ujrzałem, mogło zaniepokoić każdego. Już nie
linia, nie krecha, nawet nie ściana, lecz pół nieba ciemności
wisiało nad prerią.
— Co to jest?
— Huragan, może trąba powietrzna, może tornado.
Wszystko, co najgorsze. Zaraz zacznie dąć jak tysiąc
kowalskich miechów, a jeśli nas stąd nie zwieje, to tylko
dlatego, że dobre duchy wykopały kiedyś tę dolinkę, a teraz
nas do niej przywiodły...
Spojrzał za siebie.
— Popatrz, konie się pokładły. Są bardziej doświadczone,
niż sądziłem.
Zwierzęta leżały w ten sposób, że głowy miały zwrócone
w kierunku odwrotnym od nadciągającej chmury ciemności.
Czy był to tylko wrodzony instynkt, czy też nasze
wierzchowce już kiedyś zetknęły się z taką zawieruchą?
—
Jedno mnie tylko martwi — odezwał się Karol — że
znajdujemy się tak blisko rzeczki. Jak zacznie mocno
dmuchać, a na pewno będzie mocno dmuchać, wychlusta
całą wodę na nas. Już czuję, jak przemokniemy.
— Niejeden raz mokliśmy — westchnąłem z rezygnacją.
— Ale nie w tak przykry sposób. Zobaczysz!
Zobaczyłem.
Pociemniało. Czarna opona zakryła słońce. Wówczas
poczułem uderzenie wiatru. Mój kapelusz pofrunął w
nieznane. Nawet nie zdążyłem się za nim obejrzeć. Nastała
chwila ciszy i powtórne uderzenie, które zaparło mi dech w
piersiach. Myślałem, że płuca mi pękną nie wytrzymując
ciśnienia powietrza. Przywarłem ustami do ziemi i w ten
sposób uniknąłem uduszenia, równocześnie nieco zsunąłem
się po zboczu. Teraz wiatr przelatywał nade mną, wyjąc,
świszcząc i usiłując zerwać z mego ciała całą odzież. Lecz
najgorsze dopiero nastąpiło. Lunął wodospad. To nie był
deszcz milionów kropel, lecz fala płynąca w podmuchach
wiatru. Czyżby istotnie huragan wychlustał na nas wodę z
rzeczki? Nie spostrzegłem, że to powódź spadająca z
wysokości nieba.
Jak to długo trwało? Sprawdziłem później, gdy piekielne
zjawisko atmosferyczne przegnało nad nami i popędziło siać
zniszczenie w innej stronie świata. Otóż przez półtorej
godziny (według zegarka) dusił nas wiatr i zlewały kaskady
potopu. Później wszystko uspokoiło się, znikły chmury,
słońce przybrało znów złocistą barwę i zaraz cała preria
poczęła dymić parującą wilgocią.
— Klimat suchy i zdrowy, wymarzony dla chorych na
płuca — powiedziałem bardzo głośno, dźwigając się z ziemi.
— Twoi informatorzy, Karolu, znają Kolorado pewnie tylko
z mapy.
Oczywiście, zaprzeczył.
— To wyjątkowy przypadek — zaznaczył — huragany
nigdy nie nawiedzają tej części kraju, a opadów jest bardzo
mało.
Odparłem zgryźliwie, że jeden taki starczy na kilka lat, po
czym zająłem się końmi. Już się podniosły, a woda zebrana
na dnie dolinki sięgała im zaledwie pęcin. Był to dziw nad
dziwy! Logicznie rozumując
powinniśmy byli utopić się wraz ze zwierzętami w tej
zapadlinie. Widocznie jednak bardzo sucha i bardzo
porowata gleba wchłonęła lawinę wody jak gąbka.
Wytarłem konia rękawem, bez efektu zresztą, bo raczej go
bardziej jeszcze zmoczyłem. Cała moja odzież przypominała
ścierkę długo leżącą w wodzie. Zrzuciłem z siebie wszystko.
Wyżąłem spodnie, koszulę, kamizelkę. Wylałem z kieszeni
kurty całe dzbanki deszczówki, a z butów — całe wiadra. W
końcu rozłożyłem to wszystko na wilgotnym stoku dolinki.
Począłem się kręcić w kółko i dla rozgrzewki podskakiwać,
naśladując Karola, i tak oto, na bezludnej prerii dwu
nagusów wykonywało przez kilkanaście minut pozornie
bezsensowne skoki. Gdyby ktokolwiek nas dostrzegł,
pognałby z pewnością do najbliższego miasteczka, by w
najbliższym saloonie opowiedzieć o dwu niebezpiecznych
wariatach goniących się nago po prerii.
Jednak nikt nas nie śledził, a podskoki i biegi do-
prowadziły temperaturę ciała do właściwego stopnia —
przestaliśmy dygotać i szczękać zębami. Niestety, ciąg
dalszy układał się niepomyślnie. Z mokrych gałęzi
krzewów, nawet z tych, które już dawn9 uschły, nie
potrafiliśmy rozpalić ogniska. Po nieudanej próbie
przestałem wierzyć w legendy o ludziach, którzy umieją
wydrzeć płomień ociekającym wodą gałęziom.
— Chyba ruszymy, Janie — smętnie zauważył Karol. —
Może gdzieś dalej znajdziemy suchszy opał. Marzę o kubku
wrzącej kawy.
Ja również marzyłem. Porwałem więc leżącą na trawie
odzież i zadrżałem na samą myśl, że mam ją na siebie
włożyć. Wprawdzie woda spłynęła strumykami, ale nadal
wszystko było nieprzyjemnie wilgotne. A buty? Och, z nimi
jeszcze gorzej! W ich wnętrzu nie znalazłem ani śladu
osuszającej działalności słońca. Grzało teraz wcale nieźle,
widać jednak jego promienie nie sięgnęły w głąb cholewek.
— Na co czekasz? — zapytał Karol.
Stał ode mnie o krok, tak samo nagi, z flanelową koszulą
w rękach. Nie mógł się zdecydować na wciągnięcie jej na
grzbiet.
— Jak założymy, szybciej wyschnie — pocieszył
mnie, lecz słaba to była pociecha.
Dopiero teraz ocknąłem się. Szybko ukląkłem przy
jukach, sięgnąłem w wilgotną głąb (i tam dotarła woda!),
wydobyłem dwa cynowe kubki i smukłą butelkę z grubego
szkła. Jak mogłem o niej zapomnieć?!
— Trzymaj — rozkazałem wręczając Karolowi naczynia.
Odkorkowałem butelkę i napełniłem kubki do połowy.
Należało już dawno tak postąpić. Spojrzeliśmy na siebie z
uśmiechem. Przytknąłem kubek do warg i nie odjąłem, póki
nie ukazał dna. Od razu zrobiło mi się gorąco, a świat dokoła
poweselał.
Założyłem koszulę, kamizelkę, wciągnąłem spodnie,
następnie buty, w których stopa poczuła się jak w lepkim,
bagnie, lecz porcja whisky pozwoliła bohatersko wytrzymać
obrzydliwe uczucie. Konie zostały okulbaczone, sikające
wodą koce przywiązane do siodeł. Desperackim ruchem
zarzuciłem na wilgotną koszulę znacznie jeszcze
wilgotniejszą kurtkę. Wskoczyliśmy na siodła. Jeszcze raz
rozejrzałem się dokoła w nadziei, że może cud nie pozwolił
memu kapeluszowi pofrunąć daleko. Cud się nie zdarzył,
nakrycie głowy powędrowało na skrzydłach wiatru gdzieś
tam, hen.
Ruszyliśmy prawym brzegiem rzeczki, która nadal toczyła
swe wody raz wśród wysokich, raz wśród niskich brzegów.
Słońce ogrzewało coraz mocniej nasze plecy, a whisky —
nasze żołądki. Nikt z nas nawet nie złapał kataru. Kto wie,
może Karol miał rację twierdząc, że klimat Kolorado działa
zbawiennie na drogi oddechowe?
Ubranie na mnie schło, czułem to świetnie, jedynie
obuwie okazało się odporne na słoneczną operację. Dlatego
marzyłem o ognisku, przy którym mógłbym tę ważną część
ubioru doprowadzić do właściwego stanu. Pilnie
rozglądałem się po okolicy, wypatrując drzew, wysokich,
starych drzew szpilkowych, bardziej odpornych na wilgoć, a
mniej na płomień zapałki. I znalazłem! Całą kępę,
rozpoznałem sosny. Pokazałem Karolowi. Bez słowa skręcił
w ich kierunku. W ten sposób nieco oddaliliśmy się od
rzeki.
— Jedno drzewo jest zwalone — stwierdził mój
przyjaciel.
— Tym lepiej! — wykrzyknąłem radośnie. — Rozpalimy
potężne ognisko. Ale... patrz, coś tam jeszcze leży obok. Kto
wie — fantazjowałem — może czeka na nas mięso
antylopy?
Karol mruknął, że jeśli się nie mylę, to może być tylko
niejadalna padlina, i zmusił konia do galopu, wyprzedzając
mnie w sekundę. Dotarł do drzewa, zeskoczył z siodła i
ukląkł przy tym czymś, co obok pnia spoczywało.
Znalazłem się przy nim, szybko stwierdzając, że nie była to
antylopa. Z twarzą skrytą wśród traw, spoczywał człowiek.
Dokoła ani śladu jakiegokolwiek obozowiska, ani śladu
bagaży, brak konia. Zagadka. Nieruchomość ciała pozwalała
przypuszczać najgorsze.
Ściągnąłem cugle, jeszcze w biegu ześliznąłem się z
siodła, dwoma skokami dopadłem bezwładnego nie-
szczęśnika. Ujrzałem plecy przykryte całkowicie prze-
moczoną kurtą i tył głowy z nasuniętym kapeluszem.
— Nieprzytomny?
Karol wzruszył ramionami.
— Pomóż odwrócić biedaka.
Delikatnie dokonaliśmy tego zabiegu. Ukazała się twarz
mocno opalona. Lecz przez opaleniznę przebijała bladość
charakterystyczna dla osób cierpiących. Spojrzałem na tę
twarz. Zdumienie zaparło mi dech w piersiach.
— Wielkie nieba! — ledwie zdołałem wyszeptać. —
Barry Bede!
— Barry Bede... — powtórzył nie mniej zaskoczony
Karol. — Co go tu przygnało?
— Dowiemy się o tym później, jeśli w ogóle... się
dowiemy. Przynieś apteczkę, szybko.
Rozpiąłem skórzaną kurtę, rozpiąłem kamizelkę, prawie
rozdarłem koszulę — wszystko było okropnie mokre — i
przyłożyłem ucho do piersi. Nigdy dotąd z taką
niecierpliwością i z takim niepokojem nie doszukiwałem się
śladów bicia serca, lekkiego szmeru dającego nadzieję, że
pomoc lekarska nie będzie spóźniona.
Karol już klęczał obok mnie ze skórzaną płaską torbą,
jaką zawsze zabierałem na nasze wyprawy i z której
zawartości parokrotnie korzystałem ku zadowoleniu
własnemu i tych uratowanych.
Karol klęczał i milczał. W takich wypadkach stawał się
wzorowym pomocnikiem, czymś w rodzaju sanitariusza.
— Żyje — powiedziałem podnosząc głowę. — Omdlenie.
Prawdopodobnie trwa już dość długo. Zdaje się, że
przybyliśmy w samą porę. Pomóż, Karolu, ściągnąć te mokre
łachy. Muszę znaleźć przyczynę zemdlenia.
Zabraliśmy się szybko i zręcznie do dzieła. Gdy już Bede
był nagi, jak go matka urodziła, zbadałem piersi, plecy,
brzuch, nogi. Nigdzie nawet śladu obrażeń. Lecz kiedy
zdjąłem kapelusz, ujrzałem gąszcz włosów pozlepianych
krwią.
— Wody — rozkazałem.
Karol-sanitariusz uwinął się tak prędko, jakby pod ręką
miał lśniący kurek szpitalnej umywalki. Chlusnąłem, a
później mokrą szmatką ostrożnie zmyłem czerwone ślady.
Odkryłem ranę, jak gdyby zasklepioną na szczycie
potężnego guza.
— Kto go tak urządził? — szepnąłem.
— Kto? Łatwo odgadnąć: gruby konar, kawał oderwanej
kory lub walący się pień. Szukał schronienia pod drzewem, a
w czasie takiej wichury...
Wyjąłem z apteczki płyn dezynfekcyjny i zlałem nim
ranę. Wówczas Bede dał znak życia: jęknął.
— Butelkę, Karolu.
Wiedział, o jaką mi butelkę chodzi. Migiem przyniósł,
odkorkował, napełnił połowę kubka.
— Unieś go. Ostrożnie.
Wykonał to z wprawą zawodowego pielęgniarza. Do-
prawdy, Karol był godny podziwu. Skąd w tym surowym
traperze brało się tyle delikatności, gdy tego było potrzeba?
Przytknąłem krawędź kubka do warg rannego. Nie byłem
pewien: pociągnie czy nie pociągnie? Przełknął. Raz,
drugi, trzeci. Otworzył oczy.
— Dżentelmeni — odezwał się jękliwym głosem.
Gdyby nawet nie twarz dobrze nam obu znana, po tym
jednym słowie natychmiast odgadlibyśmy, kim jest ten
człowiek. Tak często tego słowa używał podczas naszej
niekrótkiej znajomości.
— Dżentelmeni — powtórzył spoglądając na nas niezbyt
przytomnym wzrokiem, po czym znowu przymknął
powieki i znieruchomiał.
Chwyciłem go za przegub ręki. Puls bił, chociaż słabo.
— Co z nim? — zaniepokoił się Karol. — Znowu ze-
mdlał?
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Jest bardzo osłabiony, a poza tym mokry jak ryba.
Musimy natychmiast rozpalić ognisko.
— Siedź przy nim, ja się tym zajmę.
Nie wiem, jak tego dokonał (byłem zajęty rozcieraniem
rąk, nóg i piersi Bedego), bo drewno na pewno było jeszcze
wilgotne, dość że najpierw poczułem dym, a później ciepło
płomienia. Odwróciłem się. Gorzało ognisko jak się patrzy,
a Karol umiejętnie dokładał doń grubsze gałęzie.
— Wysusz koce — zakomenderowałem. — I to szybko,
bo nasz pacjent gotów złapać zapalenie płuc.
Mimo cudownego klimatu Kolorado.
Nic na to nie odparł, lecz jednym okiem (bo drugie
miałem utkwione w leżącym) dostrzegłem, jak pozdej-
mował z siodeł nasze derki, jak spętał konie, jak trzymał
rozpostarte derki tak blisko ogniska, iż wydawało się, że
płomień przerzuci się na materiał. Lecz Karol uważał, więc
tylko para buchała kłębami.
— Już — powiedział podszedłszy. — Co teraz?
— Teraz pomóż mi owinąć go. Ot tak, doskonale.
Podciągnęliśmy Bedego jeszcze bliżej ogniska. Na
pewno nadal nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, w
jakiej się znajduje, bo nie otworzył oczu i nie odezwał się.
Bardzo mnie to zaniepokoiło. Podejrzewałem wstrząs
mózgu, a warunki uniemożliwiały jakiekolwiek leczenie.
Raz jeszcze obejrzałem ranę głowy, raz jeszcze ją
przemyłem i zabandażowałem. To było wszystko, co
mogłem uczynić.
Nieco zgnębiony i ponury przyjąłem z rąk Karola kubek
gorącej kawy. Jednak tą kawą należało przede wszystkim
napoić rannego. Lecz w jaki sposób?
Wrzącym płynem wprost z kubka mogłem go poparzyć
(tylko tego brakowało!), a łyżki nie mieliśmy. Któż zabiera
łyżki na taką jak nasza wyprawę? Poradziłem sobie inaczej.
Wydobyłem czystą szmatkę z apteczki, zanurzyłem ją w
kubku i wyciskałem z niej krople wprost między wargi
rannego. Połykał, chyba odruchowo. Trwało to bardzo
długo, wreszcie ujrzałem dno naczynia i puste zwróciłem
Karolowi.
Mój imbryk okazał się raz jeszcze wynalazkiem do-
skonałym. Otrzymałem drugą porcję kawy, już tylko dla
siebie. Po paru łykach poczułem się lepiej. Słońce grzało, nie
było wilgoci ani na moich plecach, ani na piersiach, jedynie
wnętrze butów pozostawiało sporo do życzenia.
— Co dalej? — zapytał Karol.
— Nic — odparłem. — Niech śpi, może to najlepsze
lekarstwo, jakiego mu potrzeba.
— Rana chyba nie przedstawia się groźnie. Widywałem
ciężej poranionych, którzy dziś nawet o tym nie pamiętają.
—
Zapewne, zapewne. Jednak wiele zależy od orga-
nizmu. Człowiek to nie maszyna, mój drogi, w której
uszkodzona część łatwo da się wymienić i wszystko w
porządku. Rana nie przedstawia się groźnie, ale groźne
mogą być inne skutki uderzenia. Bede kości ma całe,
natomiast nie wiem, jak wygląda wnętrze jego głowy. I nie
mogę się dowiedzieć. Ot kłopot.
— No... nigdy nie był chuchrem.
— Na pewno — potwierdziłem. — W tym cała nadzieja.
— Więc aż tak kiepsko... — mruknął zawiedzionym
tonem.
— Nie mylisz się, niestety.
Machnął ręką, odszedł od ogniska, począł krążyć wokół
pnia i porozrzucanych szczątków strzaskanego drzewa. Po
coś tam schylił się i ruszył ku mnie.
— Oto — powiedział — twój kapelusz, Janie. Zdrowo
musiał się biedaczek nafruwać, lecz przecież nie
opuścił cię.
To rzekłszy wręczył mi nakrycie głowy, mokre i pokryte
błotem, jednak całe.
— Gdzieżeś go znalazł?
— Pod jednym z grubszych konarów. Kapelusz musiał
się tu zjawić na sekundę przed trzaśnięciem drzewa. Konar
się odłamał i zmusił twą zgubę do pozostania na miejscu.
— Cóż za dziwna historia.
— Pewnie, że dziwna. Niestety, drugiej zguby nie
odnalazłem, musiała pognać z wiatrem w zawody.
— Druga zguba? O czym myślisz?
— Koń, koń, mój kochany. Czy przypuszczasz, iż Bede
wędrował piechotą? Bez prowiantu i długiej broni?
Zaręczam ci, że w pobliżu nie istnieje żadna farma ani
miasteczko. Zresztą, odkryłem końskie ślady. Wierzchowiec
uciekł pewnie w tej samej chwili, w której Bede stracił
przytomność.
— Masz rację. Tak musiało być.
— A on — wskazał na leżącego — nadal śpi?
— Nadal. I nie należy go niepokoić.
— No, to i ja się prześpię. Jak poczujesz głód, obudź
mnie.
— Na pewno — obiecałem.
Kiwnął głową, potem położył się w cieniu sąsiedniej sosny
i nasunął kapelusz na oczy.
Przyjrzałem się bacznie rannemu, znowu zbadałem puls,
był mocniejszy. Uspokojony, dokładnie obejrzałem rozłożoną
obok odzież Bedego. Już nieco podeschła.
Dorzuciłem kilka gałęzi do dogasającego ognia, ściągnąłem
z nóg buty i ułożyłem je cholewkami zwróconymi w stronę
płomienia. Następnie odnalazłem swą fajkę i puszkę z
tytoniem. Ku mej radości okazała się szczelna. Nabiłem fajkę,
zapaliłem węgielkiem i pykając obłoczkami dymu, objąłem
dzienną straż nad snem obu towarzyszy.
Spoglądając na daleki, jasny i pusty horyzont dumałem nad
przyczyną, która skłoniła Bedego do zapuszczenia się w
bezludne ziemie Kolorado. Przyjrzałem się dokładnie jego
odzieży i obuwiu. Wszystko było prawie nowiuteńkie i w
najlepszym gatunku. Więc chyba nie nędza zmusiła tego
dziwnego człowieka do odbycia dalekiej podróży. Czyżby
przed kimś uciekał? Czy znowu wplątał się w niebezpieczną
awanturę? A może kogoś gonił?
W ten sposób mogłem zadawać sobie setki pytań, lecz
odpowiedzieć na nie potrafiłby tylko sam Bede. Kim był?
Ach, warto o tym wspomnieć.
Spotkaliśmy się po raz pierwszy prawie przed dwoma laty
w El Paso. To miasteczko o hiszpańskiej nazwie leży nad
graniczną rzeką Rio Grandę del Norte, zwaną również Rio
Bravo. Znowu hiszpańskie nazwy. El Paso — po prostu
znaczy przejście. Rio Grandę del Norte — wielka rzeka
północy. Rio Bravo — rzeka dzielnych. Dumna i nieco
pompatyczna nazwa. Nie wyjaśniająca jednak, na którym jej
brzegu znajdują się ci „dzielni". Tym bardziej że przez wiele
setek lat nie istniała polityczna różnica między prawym a
lewym brzegiem. Najpierw oba (i hen, hen, na północ, i na
południe) należały do Hiszpanii, a po zrzuceniu jej jarzma —
do wolnego już Meksyku. Dopiero w roku 1845 Rio Grandę
stała się w swym środkowym i dolnym biegu granicą
państwową, gdy Teksas, Arizona i Nowy Meksyk
przyłączono do Stanów Zjednoczonych. Stare hiszpańskie
nazwy pozostały, a El Paso poczęło od tamtego roku
odgrywać rolę punktu granicznego, położone przy
najdogodniejszym trakcie, jaki łączy północ Meksyku z
południem Stanów.
Wczesną wiosną 1888 roku znaleźliśmy się — Karol i ja
— właśnie w El Paso, w drodze do Meksyku. Po co tam
Jechaliśmy na końskich grzbietach? Po to aby złożyć wizytę
Pedro Gonzalesowi, hacjenderowi meksykańskiemu, którego
poznaliśmy w Arizonie podczas jednej z naszych wypraw.
Posiadłość Gonzalesa leżała we wschodnim Meksyku, w
stanie Chihuahua, w rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio
Grandę.
W El Paso, zakurzeni, zmęczeni, brudni i głodni,
znaleźliśmy jakiś saloon-hotel czy też hotel-saloon, którego
nazwy nawet nie zapamiętałem. Budynek dość obskurny, z
jeszcze obskurniejszą klientelą, złożoną z na pół dzikich
vaqueros (czyli po prostu: kowbojów), niewiele różniących
się od nich rancheros (to znaczy: drobnych rolników),
wreszcie — stałych mieszkańców El Paso (raczej tych spod
ciemnej gwiazdy!): Metysów, Hiszpanów i Amerykanów.
Mimo że szynkwas oblepiony był rzędami spragnionych,
Karol zdołał sforsować przejście. Natychmiast otrzymaliśmy
nie tylko po szklaneczce whisky (o co wcale nie prosiłem),
ale również jedyne gorące danie o nazwie „guisantes en salsa
dulce", co okazało się grochem w słodkim sosie, tak hojnie
potraktowanym papryką, że smakował jak cukier zmieszany
z potłuczonym szkłem.
Whisky, a później piwo pomogły nam w spożyciu tej
jakoby narodowej meksykańskiej potrawy. W tym saloonie
zdołaliśmy otrzymać pokój hotelowy, bo tylko w ten sposób
można było skorzystać z miednicy, wody i ręcznika, a na
dodatek z lustra. Do tego pokoju poprowadził nas jakiś
malec po schodach przypominających drabinę.
Wkrótce okazało się, iż godny pochwały zwyczaj mycia
się, stosowania mydła i ręcznika może — w pewnych
warunkach — sprawić czyściochowi sporo kłopotów. W El
Paso należało nam zrezygnować z miednicy, nawet gdyby
przyszło cuchnąć potem i brudem przez następnych kilka
dni. Zresztą, niezbyt daleko od saloonu płynęła Rio Grandę i
w jej nurtach mogliśmy od biedy się obmyć.
Miednica i nieco zbyt gwałtowne zachowanie Karola —
oto, co wpędziło nas w tarapaty. Bo gdy chłopaczek
otworzył zbite z tarcic drzwi i wkroczyliśmy do pokoju,
okazało się, że był już zajęty przez jakiegoś lokatora. Pijany
jak cała beczka okowity, spał w ubraniu na jednym z dwu
łóżek. Wnioskując z niedbałości stroju, musiał to być któryś
z przedstawicieli bandy, z jaką zetknęliśmy się na parterze.
Sądziłem, że wynajęto nam niewłaściwe pomieszczenie,
chłopak zapewnił jednak, że nie ma mowy o pomyłce, a
intruza należy po prostu wyrzucić. Zaraz też usiłował tego
dokonać, rzecz jasna — bezskutecznie. Uczynił to Karol,
bardzo sprawnie i szybko. Chwycił śpiącego za kołnierz
koszuli i ściągnął z łóżka na podłogę. Nie na wiele się to
zdało, bowiem intruz nadal tkwił w pijackim zamroczeniu i
nie rozumiał, o co nam chodzi. W tym stanie rzeczy żadne
perswazje nie mogły osiągnąć pomyślnego dla nas skutku.
Nie pozostało nic innego, jak wyprowadzić pijaka na
korytarz aż do schodów. Kiedy zamykałem drzwi dobiegł
mych uszu rumor świadczący chyba tylko o szybkości, z
jaką bezwładne ciało osunęło się po stopniach aż na sam dół,
pod drzwi do bufetu.
Po jakimś czasie na polecenie Karola miałem zajrzeć do
naszych koni, wciąż jeszcze stojących przy słupach werandy.
I z tego wynikła zupełnie paskudna historia. Wyrzucony
przez nas pijak okazał się jednak dość trzeźwy, by rozpoznać
mnie, gdy przeciskałem się ku wyjściu poprzez tłum gości.
Łapsko wielkie jak łopata spadło mi na ramię i
unieruchomiło.
— Gringo! — usłyszałem pijany bełkot.
Warto wyjaśnić, że słowo „gringo", chociaż to znaczy w
języku hiszpańskim: cudzoziemiec, jest określeniem
obelżywym. Grzeczne brzmi: extranjero. Dobrze o tym
wiedziałem, lecz chciałem uniknąć awantury. Strąciłem
łapsko z ramienia, szepnąłem: pardoneme — przepraszam, i
w ten sposób usiłowałem pozbyć się natręta. Daremnie. Pijak
począł wrzeszczeć, że został przeze mnie napadnięty.
Pominę szczegóły. Doszło do bójki, w której wzięło udział
chyba jeszcze kilku przyjaciół napastnika. Szybko bym uległ
takiej przewadze, gdyby Karol, zaalarmowany wrzawą, nie
skoczył mi na pomoc. Lecz i we dwu nie dalibyśmy rady.
Uratowała nas nieoczekiwana pomoc. Nieznajomy mężczy-
zna, na pewno nietutejszy, bo bardzo różnił się od innych
strojem, zdołał nas oswobodzić, wyciągnąć na dwór i
doprowadzić do koni. Wskoczyliśmy na siodła, galopem
przebyli koryto Rio Grandę i zatrzymali się dopiero
wówczas, gdy piniowy lasek skrył nas przed oczami
przeciwników. Nasz wybawca, jak się okazało, podążał za
nami krok w krok. W zrozumiałym pośpiechu ucieczki
nawet nie zauważyłem, gdzie i kiedy dosiadł swego
wierzchowca.
Podziękowaliśmy mu za pomoc. Wyglądał dość
sympatycznie. Miał szczerą, uśmiechniętą twarz, jasne
oczy
i gładko ogolone policzki. Kurta z jelonkowej skóry
świadczyła dobitnie o tym, że nasz wybawiciel nie zaliczał
się do stałych mieszkańców El Paso. Oni się tak nie ubierali.
Kim jednak był? Może traperem, może kowbojem, może
wędrującym tu i tam westmanem? Zapytać — nie wypadało.
Dlaczego? — zagadnie zdziwiony greenhorn, po raz
pierwszy oglądający środkowoamerykańską prerię.
Wyjaśnię, bo nigdy nie wiadomo, czy komu nie przyda się
taka informacja.
Otóż w niepisanym kodeksie dobrych obyczajów
Dzikiego Zachodu powiedziane zostało wyraźnie: nie pytaj
nieznajomego o nazwisko ani skąd przybywa. Nie tylko
dlatego, że w ten sposób łatwo go skłonisz do kłamstwa, lecz
również dlatego, że może nadejść taki kłopotliwy dla ciebie
dzień, w którym nie będzie ci na rękę udzielanie obcym
szczegółowych o sobie informacji.
Dziki Zachód nie bawił się w grzecznościowe kon-
wenanse i omówienia, lecz wyjaśnia! sprawę prosto, nie
zostawiając miejsca na żadne wątpliwości. Dziś mnie —
jutro tobie. Szanuj zwyczaje i tajemnice innych. We
własnym interesie.
Nauczyłem się od Karola tych praw Zachodu, więc ani mi
w głowie postało brać na spytki nieznajomego wybawcę.
Pogawędziliśmy chwilkę na temat niedawnej bójki.
Cudownym zbiegiem okoliczności nikt z nas trzech nie
odniósł poważniejszego obrażenia. Mnie bolał tylko kark,
Karol miał lekkie zatarcie skóry na dłoni, a nieznajomy —
rysę na policzku. I to wszystko.
— No, dżentelmeni — powiedział obcy — pora mi
wracać do El Paso, mam tam pewne sprawy do załatwienia.
A wy?
Oświadczyłem, że nie potrzebujemy odwiedzać po raz
drugi miasteczka.
— Szczęśliwej drogi! — krzyknął. Uderzył konia i po paru
skokach osiągnął brzeg rzeki. W chwilę później skryły go
przed naszymi oczami srebrne bryzgi wody.
Przyznam szczerze, bardzo mnie to ucieszyło. Nie
dlatego, iżbym nie poczuwał się do wdzięczności. Po-
czuwałem się, ale...
Ale tereny rozciągające się po obu brzegach Rio Grandę,
zwłaszcza w jej środkowym biegu, nie są ani śródmiejskim
ogrodem, ani miejscem dla zabaw dzieci. Niebezpieczna to
kraina, właśnie dlatego, że stanowi pogranicze amerykańsko-
meksykańskie, prawie bezludny obszar wyznaczający trasę
wędrówek i ucieczek na południe tym wszystkim, których na
północy ściga prawo. Najłatwiej zbiec przed nim tędy, a
później ukryć się po drugiej stronie płytkich rozlewisk rzeki,
w kraju, do którego nie sięgnie nawet najdłuższa ręka
szeryfa.
Czy nasz nowy znajomy nie należał do kategorii takich
chroniących się na dzikim pograniczu przestępców? Co
prawda przeczył temu jego szybki powrót do El Paso, lecz
ten fakt nie był jeszcze żadnym dowodem zaprzeczającym
moim podejrzeniom.
Ruszyliśmy w głąb Meksyku i jechali ze dwie godziny,
gdy za nami, daleko, daleko ukazał się kłąb kurzu, coraz
większy, coraz wyraźniejszy. Ten kurz wzbijały końskie
kopyta, a na końskim grzbiecie tkwił... kto? Nasz wybawca z
El Paso.
— Witajcie, dżentelmeni! — zakrzyknął na nasz widok.
Był to zwrot, od którego zaczynał prawie każdą rozmowę.
Zdobyłem się na uśmiech podobny uśmiechowi człowieka
po wypiciu szklanki cytrynowego soku.
Teraz dowiedzieliśmy się, że nieznajomego spotkało
niezbyt gościnne przyjęcie w miasteczku. Gdy prze-
jeżdżał — jak twierdził — obok saloonu, gapie podnieśli
wrzask, a kilku skoczyło, by go zatrzymać. Uciekał więc co
sił w nogach swego wierzchowca, aż zgubił prześladowców
i postanowił nas odszukać.
— Myślę — zakończył swą relację — iż powinienem
kilka dni przeczekać po tej stronie granicy. Chyba nie będę
wam zawadzał?
— Oczywiście, że nie — odpowiedzieliśmy.
Czy można było udzielić innej odpowiedzi człowiekowi,
który narażał swe życie wyciągając nas z opresji? Tylko
skończony gałgan i gbur postąpiłby inaczej.
Ba, uczyniliśmy zadość honorowi i grzeczności, lecz na
pewno nie rozwadze. Za dwa dni mieliśmy dotrzeć do
granic hacjendy don Gonzalesa. I co wówczas? Jeśli nasz
wybawca nie zechce przedtem poszukać swej własnej
ścieżki? Wprowadzić pod dach gościnnego i ufającego nam
plantatora człowieka, nie tylko o nie znanym nam nazwisku
(chociaż to najmniejszy szkopuł, bo w tamtych stronach
można było przybrać sobie nazwisko, jakie kto chciał), lecz
o którym nie wiedzieliśmy dosłownie nic!
Ruszyliśmy teraz już w trójkę ku dalekiemu celowi i
muszę bezstronnie przyznać, że nieproszony towarzysz
wcale nam nie przeszkadzał. Wprost przeciwnie —
pomagał. A ta pomoc zaiste nie dała się niczym zastąpić.
Pierwszy nasz nocleg na terytorium Meksyku wypadł obok
opuszczonej chaty, tak okropnie brudnej, że woleliśmy spać
na dworze. W budzie tej (bo trudno by nazwać to inaczej)
koczował półdziki meksykański kaboklo, który w środku
nocy tajemniczo znikł. Zapewne to on ściągnął na nas
bandę, jedną z rozbójniczych watah, jakich wiele wówczas
krążyło w tych stronach. Przecież były to niespokojne dla
Meksyku czasy rządów generała Porfirio Diaza, obfitujące
w zbrojne starcia między zwolennikami a przeciwnikami
generała. Bardzo często pod jednych i pod drugich
podszywały się grupy najzwyklejszych rabusiów. Jestem
pewien, iż z takimi przyszło nam mieć wówczas do
czynienia. Że nie staliśmy się ofiarami napadu — to przede
wszystkim
1
zasługa naszego towarzysza. Po raz drugi
wyciągnął nas z biedy. I to jak! Dynamitem. Zdumiewający
był to sposób, lecz bardzo skuteczny. Nieznajomy, który
wiózł w jukach swego siodła kilka ładunków wybuchowego
materiału, pod-kradł się do napastników i zapaliwszy
detonatory spowodował fajerwerk, jakiego nigdy jeszcze nie
oglądałem. Zbóje uciekli pozostawiając kilka martwych
koni. Skąd nasz wybawca miał dynamit? Powiedział, że
otrzymał go od znajomych górników, trasujących drogę
przez Góry Skaliste. Lecz po co woził z sobą tak
niebezpieczny oręż? Czy czasem nie zamierzał spróbować
rozsadzenia pancernej kasy w którymś z miasteczek
Dzikiego Zachodu? Bo podejrzewałem go o różne sprawki,
a podejrzenie jeszcze przybrało na sile, gdy podczas
rozpalania ogniska użył skrawka papieru od-dartego od
większego arkusza, jaki wyjął z kieszeni. Zgubił ten arkusz,
a ja przypadkowo go znalazłem. Łatwo sobie wyobrazić mój
niepokój, gdy stwierdziłem, że jest to list gończy sławnej
Agencji Pinkertona. Poszukiwała ona niejakiego Reubena
Houstona Burrowsa, alias Rube Burrowsa, współuczestnika
napadu na pociąg i zabójcy człowieka, który pomagał go
ująć. Powiedziałem o tym Karolowi, lecz ten dość sceptycz-
nie odniósł się do mych przypuszczeń twierdząc, że opis
fizyczny mordercy da się zastosować do bardzo wielu
mężczyzn, jednak zgodził się ze mną, iż rzecz wygląda
tajemniczo i należy zachować ostrożność. Nie było okazji
pozbycia się przygodnego towarzysza. Pełen złości na
samego siebie i na przewrotny los, jechałem strzemię w
strzemię z Barrym Bede (bo wreszcie uznał za słuszne
przedstawić się) i łamałem sobie głowę nad tym, w jaki
sposób delikatnie dać do zrozumienia Gonzalesowi, iż ani
ja, ani Karol nie ponosimy odpowiedzialności za przyszłe
postępki Bedego. Los pokrzyżował moje zamierzenia, bo
oto w trakcie pobytu na hacjendzie Bede zastrzelił dowódcę
zbrojnej watahy oraz jego dwu zastępców, czym tak
przeraził napastników dybiących na pieniądze (i konie)
Gonzalesa, iż część uciekła, część poddała się. Bez
wątpienia Bede ocalił życie hacjenderowi i jego rodzinie,
czym zjednał sobie dozgonną wdzięczność gospodarza. W
tym stanie rzeczy musiałem milczeć. Ale to jeszcze nie
wszystko. Podczas dalekiej wyprawy całej rodziny
Gonzalesów w meksykańskie pasmo gór, w której i nasza
trójka wzięła udział, Bede z kolei mnie uratował życie,
kładąc trupem trzech groźnych napastników.
Zdumiewała mnie łatwość, z jaką strzelał i zabijał ludzi.
Łatwość zaiste niepokojąca. Nie mogłem mu odmówić
odwagi, celnego oka i sprawnej ręki. Z tego tytułu można by
go uznać za westmana, tropiciela śladów, zwiadowcę lub
trapera. Lecz przeczyła temu całkowita niezaradność w
takich sprawach, jak rozbijanie biwaku, rozpalanie ogniska
lub pitraszenie strawy. Na tropach zwierzęcych w ogóle się
nie znał. W odczytywaniu stron świata na podstawie
położenia słońca lub gwiazdy polarnej był zupełnym
analfabetą. A poza tym — bardzo miłym kompanem,
chociaż zasób jego wiadomości o świecie i ludziach z
konieczności bardzo ograniczał tematykę pogawędek, jakie
z nim od czasu do czasu prowadziłem.
W tym miejscu warto wyjaśnić, czemu to Bede, zamiast
wracać do El Paso, po długiej gościnie w hacjendzie
Gonzalesa przyłączył się do wędrówki w góry, która jeszcze
bardziej oddalała go od granicznej Rio Grandę.
Wyprawa została zorganizowana z inicjatywy Gonzalesa i
jego żony. Mieliśmy zapolować (Bede nie był dobrym
myśliwym — jeszcze jeden charakterystyczny jego rys), ale
nie to było głównym powodem wyprawy, tylko pragnienie
odnalezienia w paśmie Sierra Mądre Occidental ukrytych
skarbów, na które składały się cenne dzieła sztuki dawnych
władców Meksyku. Skarb, po wielu przygodach,
odnaleźliśmy. Później żona Gonzalesa przekazała go do
jednego z muzeów.
Bede, jak mi wyznał, liczył na to, iż znalezisko (a
obfitowało ono w przedmioty wykute w srebrze i złocie,
zdobne drogimi kamieniami) podzielimy między
uczestników wyprawy. Dlatego i tylko dlatego zrezygnował
z powrotu do El Paso. Spotkał go bolesny zawód. Myślę, że
właśnie ten zawód skłonił go do szukania rady u mnie, do
zwierzenia się ze swych kłopotów i ze swego... życia.
Wreszcie dowiedziałem się, kim naprawdę był nasz
wybawca. Ani przestępcą ściganym prawem, ani
westmanem, traperem czy agentem Pinkertona. Więc czym
się trudnił?
Łapaniem przestępców. Dziwny zaiste zawód i jak mi
wiadomo, istniejący przez pewien czas jedynie w Północnej
Ameryce, w jej środkowej i zachodniej części. Krótko
powiedziawszy — Bede był „łapaczem". Na wielkich, słabo
zaludnionych obszarach, zapewnienie bezpieczeństwa
osiadłej ludności stanowiło trudny problem. Szeryfowie
rzadko kiedy dawali sobie z tym radę, potrzebna była w
nagłych wypadkach pomoc wszystkich odważnych i
chętnych. W tym celu stworzono bodziec materialny — listy
gończe. Podawały one nie tylko przyczynę ścigania
wymienionego z nazwiska przestępcy (napad rabunkowy na
pociąg, dyliżans lub bank, zabójstwo) oraz jego możliwie
najbardziej dokładny rysopis, lecz również wysokość nagro-
dy pieniężnej za oddanie przestępcy w ręce szeryfa,
„martwego lub żywego", jak najczęściej głosił tekst listu.
Nagrody pieniężne fundowali poszkodowani lub władze
państwowe. Wahały się one od paruset dolarów do kilku
nawet tysięcy. Za głośnego przywódcę gangu
rozbójniczego, Jessie Jamesa (zabity w kwietniu 1882 roku),
wyznaczona początkowo nagroda w wysokości pięciuset
dolarów została podniesiona do piętnastu tysięcy, a później
nawet do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów.
„Łapacze" nie cieszyli się uznaniem spokojnych mie-
szkańców. Tolerowano ich, lecz nie lubiano. Rzecz
przedziwna, że niekiedy śmiałe do szaleństwa, lecz przecież
sprzeciwiające się prawu czyny rabusiów były bardziej
popularne niż zgodne z prawem i nie mniej odważne akcje
„łapaczów". O tych pierwszych pisano nawet ballady, tych
drugich pomijano milczeniem.
Tak więc, jak już powiedziałem, Bede trudnił się
poszukiwaniem zbiegłych przestępców. Dlatego właśnie
nosił ze sobą list gończy, ścigając Burrowsa. Kiedy jednak
wysłuchałem dokładnej relacji, włosy — jak to się określa
— stanęły mi dęba na głowie. Oto Bede dostarczył szeryfom
aż dwunastu przestępców. Wszystkich... martwych!
Zwierzył mi się — a nawet przez chwilę nie wątpiłem w
szczerość tych zwierzeń — że każdemu ze ściganych „dawał
szansę". To znaczy ujawniał swój zamiar i czekał, aż tamten
wyciągnie broń. Wówczas i on wydobywał z kabury swego
colta, a ponieważ był szybszy i posiadał lepsze oko, zawsze
w pojedynku wygrywał.
Mówił mi o tym z takim spokojem i z tak niewinną miną,
jakby sprawa dotyczyła trofeów myśliwskich lub łowienia
ryb! Wcale nie dostrzegał paskudnej strony tego rodzaju
pomocy
udzielanej
oficjalnemu
wymiarowi
sprawiedliwości.
Do El Paso przybył tropiąc kolejnego trzynastego
bandytę. Jednak udzieliwszy nam pomocy w saloonowej
bójce musiał zrezygnować z przyobiecanej listem gończym
nagrody siedmiuset dolarów za dostarczenie przestępcy
„martwego lub żywego". Jestem pewien, że i tym razem
byłby to przestępca martwy.
Jeśli sposób, w jaki Bede służył prawu, można nazwać
zaskakującym (dla mnie był przerażający), to życiowa
ścieżka, która go doprowadziła do takiej działalności,
wydaje się wręcz niewiarygodna. Był farmerskim synem i
tylko przypadek uczynił zeń łapacza. Myślę jednak, że ten
przypadek to prawdziwy symbol tamtych dni oraz wcale nie
przebrzmiałych tęsknot chłopców w pewnym wieku,
marzących o wielkiej przygodzie. Czy tylko chłopców?
Przecież i mnie skusiła nieskończoność prerii, głusza
pierwotnych lasów i tajemnica górskich dolin. Dziki Zachód
jest i pozostanie po wsze czasy (nawet gdy już nie będzie
istnieć!) krainą marzeń jakże wielu. Ktoś, nie pamiętam już
kto — człowiek chyba bardzo rozumny — powiedział, że
dopóki w piersiach ludzkich biją młode serca, dopóty
dzielny kowboj, dopóty zarośnięty huncwot w czarnym,
wielkim kapeluszu na głowie i bandyta rabujący bogatych
tylko po to, aby pomagać biednym, będą wiecznie
galopować poprzez równiny Zachodu.
Wiele przyczyn złożyło się na taki właśnie obraz — w
rzeczywistości i w marzeniach — Dzikiego Zachodu, który
niekiedy zwano „krwawym", tyle ofiar pochłonął, a zawsze
— sprawdzianem ludzkiej wytrzymałości na trudy i
niebezpieczeństwa życia tak odmiennego od życia w
wielkich miastach wschodu.
Na tle wydarzeń rozgrywających się w górach i na
bezkresnej, zdawałoby się, prerii rodziła się legenda. Z ust
do ust, zwłaszcza osadników wędrujących na nowe,
dziewicze ziemie, podawano sobie informacje o ostatnich
wydarzeniach. Przekręcane, wyolbrzymiane, tworzyły
przecież żywą historię, z której dopiero dociekliwy badacz
potrafiłby oddzielić fantazję od prawdy.
Barry Bede opuścił rodzinny dom jako młody chłopiec,
pozbawiony minimum koniecznego rozsądku, lecz
za to obdarzony silnym pragnieniem wypróbowania swych
sił, doświadczenia swej męskości.
Mógł zostać rabusiem. Jakże wielu wkroczyło na tę
niebezpieczną i zawsze tragicznie kończącą się drogę.
Został łapaczem. Widać nauki rodzicielskie tkwiły w nim
mocno, a poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło na czyny
krzywdzące innych. Zapisałem mu to na wielki plus. Tak
wielki, że przesłonił inne wady Bedego: lekkomyślność,
niezdolność przewidywania, całkowite nie liczenie się z
rzeczywistością, jakąś prowizorkę i powierzchowność
pędzonego życia. Musiał mieć już pod trzydziestkę, a
niekiedy swym rozumowaniem sprawiał wrażenie
rozbisurmanionego chłopaka. Wyznam, że na pierwszy rzut
oka wszystkie te cechy czyniły zeń przyjemnego
towarzysza, lecz gdy zastanawiałem się głębiej nad tym,
ogarniało mnie przerażenie. Jakim sposobem tak
nierozważny człowiek, parający się jakże ryzykownym
„zawodem", zdołał przez tyle lat uniknąć śmierci? Całe jego
postępowanie przypominało zabawę ciągnięcia za ogon
rozwścieczonej pumy! Polubiłem naszego wybawiciela i nie
życzyłem mu tragicznego zakończenia ziemskiej wędrówki.
Zdaje się, że i na niego przyszła chwila zastanowienia. To
ona była przyczyną, dla której zwierzył mi się ze swego
życia i prosił o radę. Bo tym zakończył swą spowiedź.
Z własnego doświadczenia wiem, iż ludzie proszący o
radę najczęściej nie stosują się do niej. Po prostu nie
odpowiada im. Pragnąłem ocalić Bedego i lękałem się, że
bądź przez przekorę, bądź z wrodzonej lekkomyślności
zbagatelizuje moje ostrzeżenia i wskazówki.
Zagadnąłem go, jak długo jeszcze ma zamiar prowadzić
dotychczasowy tryb życia i czy nie przewiduje, że w
którymś tam zbrojnym spotkaniu przeciwnik okaże się
szybszy?
Trafiłem w sedno rzeczy. Zastanowił się i przyznał mi
rację. Po chwili dodał, że ma już powyżej uszu swej
ustawicznej włóczęgi. Lecz wracać nie ma dokąd. To
prawda. Wiedziałem już, że rodzice, których Bede tak
lekkomyślnie opuścił, sprzedali farmę i przenieśli się... nie
wiadomo dokąd. Bede nie wyuczył się żadnego zawodu. Na
pewno znał się nieco na rolnictwie (z czasów kiedy pomagał
gospodarować ojcu), nie miał jednak ziemi. Cóż mu mogłem
zaproponować w zamian za dotychczasowe polowanie na
ludzi? A nie miałem serca odprawić go z kwitkiem.
Wówczas pomyślałem o Gonzalesie. Była to sprawa
delikatna. Oświadczyłem Bedemu, iż zastanowię się nad
jego położeniem i najprawdopodobniej coś wymyślę.
Jeszcze przed powrotem do hacjendy, podczas podróży
przez ostatnie doliny i wzniesienia Sierra Mądre Occidental,
znalazłem okazję do pogadania z Gonzalesem w cztery
oczy. Mogłem go poprosić o danie Bedemu jakiejś pracy,
Gonzales na pewno nie odmówiłby takiej przysługi, bez
względu na to, czy zatrudnienie byłego łapacza dawałoby
jakiekolwiek korzyści hacjendzie. Ale tego właśnie należało
uniknąć.
— Nie sądzi pan, seńor Gonzales — zagadnąłem ni z
tego, ni z owego — że pańskie gospodarstwo nie jest
zbyt bezpiecznym miejscem?
Wytrzeszczył na mnie oczy.
— O czym pan myśli, doktorze?
— O napadach — odparłem zwięźle. — Nie tak dawno o
mało nie padł pan ofiarą jednego z nich.
Roześmiał się, chyba niezbyt szczerze.
— Przyzwyczaiłem się do niebezpieczeństw.
— Nie wątpię, iż jest pan dzielnym człowiekiem. Lecz...
pańska żona, pańska córka...
— Moja żona włada bronią nie gorzej ode mnie, a co się
tyczy córki, wychowałem ją prawie na chłopca. Zresztą Inez
uczy się w mieście i w hacjendzie bywa tylko jako gość.
— A jednak... — upierałem się.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
— Czyżby pan proponował, abym się przeniósł w inne
strony, doktorze? Chętnie słucham rad przyjaciół,
a za jednego z nich uważam właśnie pana, lecz do takiej
rady nie zastosuję się. Czasy przeżywamy nie
spokojne, to prawda, jednak w otoczeniu wiernych mi ludzi
potrafię doczekać dni, w których sprawiedliwość
odniesie triumf.
Powiedział to nieco pompatycznym tonem, w który
popadał, gdy przychodziło do jakichś zasadniczych de-
klaracji. Zabawnie brzmiały, już przywykłem do nich,
wiedziałem, że nie są wyrazem samochwalstwa, lecz
manierą przekazywaną z pokolenia w pokolenie tych
dawnych potomków hiszpańskich konkwistadorów. Więc
nawet nie uśmiechnąłem się. Gonzales nie zasługiwał na
kpiny.
— Ależ nie — odparłem szybko. — Nie namawiam pana
do opuszczenia hacjendy. Nie ośmieliłbym się
podsuwać panu podobnego rozwiązania. Na pewno ko-
sztowało pana wiele trudu doprowadzenie gospodarstwa do
tak kwitnącego stanu. Któż by chciał je dobrowolnie
porzucić?
Rozpromienił się. Bardzo był czuły na pochwały.
— Słucham pilnie, doktorze, chociaż nadal nie wiem, do
czego pan zmierza.
— Do tego, że pańscy vaqueros (taką nazwę nosili
meksykańscy kowboje), wprawdzie dzielności im nie
odmawiam, mogą nie sprostać przewadze dobrze uzbro-
jonych napastników. Przydałby się panu ktoś, kto bardziej...
hm... zawodowo obeznany jest ze sztuką walki.
Przyznaję, zabrzmiało to nieco głupio nie potrafiłem
wyrazić swych myśli prościej. Lecz Gonzales pojął mnie w
lot.
— Ależ tak! — wykrzyknął. — Myślałem o tym niejeden
raz. Czyżby... — tu zawahał się — seńor Gordon gotów
był objąć w mym gospodarstwie taką funkcję? Bo... chyba
nie pan, doktorze?
— Ani Gordon, ani ja. Obu nas wzywają pilne obowiązki
i niestety wkrótce się rozstaniemy.
— To przykre — westchnął.
— Lecz nieuniknione. Natomiast naszego towarzysza, jak
mi wiadomo, nic w tej chwili nie ciągnie na północ.
— Seńor Bede? Wspaniale! Jest pan pewien, że się
zgodzi?
— Porozmawiam z nim — odparłem chytrze.
— Świetnie. To znakomity strzelec i śmiałek, jakiego
rzadko można znaleźć.
Oczywiście zgodę Bedego uzyskałem natychmiast.
Dosłownie osłupiał ze szczęścia, a Gonzales był nie mniej
zadowolony. Ja również. I tak to się zakończyło.
Wróciliśmy na północ, Bede został na południu. Minęły
prawie dwa lata, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni.
Przypuszczałem, że Bede zadomowi się u Gonzalesa na
długo, a później, gdy zaoszczędzi sporo pieniędzy (których
w hacjendzie nie miał na co wydać), kupi kawał gruntu i
zajmie się hodowlą bydła. Sam mi o tym wspominał.
Czyżby dorobił się tak szybko i osiedlił w Kolorado? Nie
wyglądało to prawdopodobnie. Gonzales na pewno płacił
dobrze swemu pracownikowi, lecz nie tak dobrze, aby po
dwu zaledwie latach mógł odłożyć sumę potrzebną na kupno
farmy. Więc nasze spotkanie stanowiło dla mnie zagadkę,
którą rozwikłać potrafił tylko sam Bede. Czekałem z
niecierpliwością, aż ocknie się wreszcie z niepokojącego
bezwładu.
Wyprawa
Karol spał, Bede spał, ja czuwałem przy rannym, co
pewien czas podnosząc się i przez lornetkę badając dokoła
rozległy teren. Nadal było pusto i cicho. Za którymś tam
razem dostrzegłem, hen daleko, drobne punkciki biegnące
szybko po prerii. Wkrótce zniknęły. Prawdopodobnie stadko
antylop.
Gdy słońce przemierzać poczęło zachodnią półkulę nieba,
obudził się mój przyjaciel. Natychmiast usiadł i rozejrzał
się.
— Co nowego? — zapytał.
—
Sytuacja bez zmian — odparłem. — Ani dwunogów,
ani czworonogów. Możesz drzemać dalej.
— A Bede?
—
Śpi jak suseł,
— To chyba dobrze. Nie jesteś głodny?
Przyznałem, iż chętnie zjadłbym co nieco.
— Zajmę się obiadem — oświadczył, po czym na
nowo rozpalił ognisko.
—- Co byś sobie życzył? — zagadnął, jakby miał pod
ręką spiżarnię pełną wiktuałów.
— Na pierwsze danie — odparłem — pieczone ziem-
niaki, na drugie zielony groszek, na trzecie porcja szpinaku i
kalafior. Zgoda?
—
Nic z tego. Odłóż swoje menu, aż wrócisz do
Milwaukee. Skąd z ciebie taki jarosz? Dostaniesz boczek
przysmażany na sucharze.
— A gdyby tak na przykład rybkę? — zaproponowałem
pół żartem, pół serio.
Spojrzał na mnie uważnie.
— A wiesz? To jest myśl. Popilnuj ognia.
Wszedł między kępę drzew. Odgadłem, w jakim celu.
Karol był nie tylko zawołanym myśliwym, lecz również
znakomitym rybakiem. Nie wiem, czy stosował jakieś czary,
czy też posiadał wyjątkowe szczęście. Faktem jest, iż
parokrotnie widziałem, jak wyciągał z wody trzepoczące się
ryby, schwytane na wędkę zmajstrowaną z giętkiej witki,
sznurka i... zagiętej agrafki zamiast haczyka. Tłumaczył mi,
że w dziewiczych strumieniach ryby łapie się na byle co, w
przeciwieństwie do wód odwiedzanych stałe przez
wędkarzy. Zapytałem, dlaczego tak się dzieje, czyżby
złowione ryby przestrzegały rybi naród przed konsek-
wencjami połknięcia robaka nadzianego na haczyk. Odparł,
że raczej w to wątpi. Dlaczego jednak ryba w rzece „nie
łowionej" jest mniej ostrożna od swej krewnej w rzece
„łowionej" — nie ma pojęcia.
Karol wychynął spośród drzew z długim patykiem w
dłoni, klęknął przy siodle i począł grzebać w jukach.
Wiedziałem, czego szuka. Na obecną wyprawę zabrał
komplet prawdziwych haczyków różnej wielkości, cieniutki,
lecz bardzo mocny sznurek do wędziska oraz jakieś
przedziwne przynęty w kształcie much lub małych
srebrnych rybek. Tego właśnie szukał w głębi juku. A kiedy
znalazł, pomaszerował nad rzeczkę. Nie wątpiłem, iż coś
tam przyniesie, chyba... że w rzece w ogóle nie byłoby ryb.
Ale to było nieprawdopodobne. Więc z góry cieszyłem się
na nową potrawę. Wędzony boczek już mi się przejadł, a
żadna czworonożna pieczeń jak dotąd nie pojawiła się w
zasięgu naszych sztucerów.
Przy okazji muszę stwierdzić, że nawet najznakomiciej
przyrządzona pieczeń, jeśli się ją spożywa dwa lub trzy razy
dziennie, staje się potrawą obrzydliwą. Ba, nadmiar
zjadanego mięsa w ten sposób powoduje nadkwasotę
żołądka, objawiającą się tak zwaną zgagą. Przypadłość
przykra, a nawet niebezpieczna dla zdrowia, jeśli trwa
długo.
Opowiadali mi traperzy i eksplorerzy, żyjący miesiącami
tylko z polowań, iż marzyli o ziemniakach, kapuście,
ogórkach, pomidorach. Organizm domagał się warzyw i
owoców. Indianie dobrze o tym wiedzą i wzbogacają swój
jadłospis leśnymi jagodami, kukurydzą, dzikimi
ziemniakami i dzikim ryżem obficie rosnącym w rejonie
wielkich jezior, na północy kraju.
Ja sam, po trzech miesiącach wędrówki po prerii lub
wśród gór, wróciwszy do Milwaukee stawałem się
wegeterianinem na wiele tygodni. Moje żądanie ziem-
niaków, szpinaku czy kalafiora było oczywiście żartem.
Zresztą dopiero co rozpoczęliśmy wędrówkę i jeszcze
pamiętałem smak warzyw i owoców. Jednak po miesiącu na
pewno pocznę śnić o ogórkach, fasoli i innych tego rodzaju
przysmakach, których nie sposób z sobą wozić, a nie można
nabyć wśród głuszy i pustkowia.
Karol wrócił nadspodziewanie szybko. W jednym ręku
dzierżył swą zaimprowizowaną wędkę, w drugim — jakiś
tobół sporządzony z własnej kurtki.
— Schwytałeś wieloryba?
—
Lepiej! — krzyknął triumfalnie. — Popatrz. Złożył
tobół na trawie, rozplatał go. Spojrzałem. Wewnątrz leżał
stos ryb i to wcale nie małych.
— Co to?
— Pstrągi. Ta rzeczka wypływa przecież z gór, więc
mamy górskie pstrągi.
— Pstrągi! — zachwyciłem się. — Ależ to wspaniale!
— Złapałem na podrywkę — wyjaśnił Karol.
Nie masz pojęcia, ile ich tu jest. Co pół minuty wyciągałem
nowego. To fantastyczna rzeka. Zajmę się tym.
— Bardzo dobrze — pochwaliłem.
Nie lubię patroszenia ryb. Karol rączo przystąpił do
dzieła. Odsunął od ognia nieco żaru, a później, gdy
zakończył oczyszczanie swej zdobyczy, zagrzebał ryby w
gorącym popiele.
Kto nie jadł smażonego pstrąga, polanego świeżym
masłem — ten nie zna największego przysmaku świata, lecz
ryba upieczona w drzewnym popiele wcale nie jest gorsza.
Karol podał mi dwie wielkie sztuki na kawałku suchara
zamiast talerza.
— A on? — zapytał wskazując na opatulonego kocami
Bedego. — Umrze z głodu, jeśli tak dalej będzie
spał.
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Dla niego sen jest najlepszym lekarstwem. Obudzi się,
gdy będziemy go wieczorem ubierać.
Było to zgodne ze zwyczajem praktykowanym na Dzikim
Zachodzie. W dzień, podczas ciepłych dni wiosny lub
upałów lata, zrzucało się z siebie tyle odzieży, ile można. Na
noc jednak każdy wędrowiec ubierał się dokładnie i grubo.
Po pierwsze dlatego, że po zachodzie słońca temperatura
spada o kilka, nawet kilkanaście stopni (z wyjątkiem terenów
leżących na samym południu kraju), po drugie — że zawsze
należało być przygotowanym na nocne odwiedziny niepro-
szonych dwunożnych gości: czerwonych lub białych, a w
takiej sytuacji nie starczyłoby czasu na ubieranie się.
Zjadłem, a raczej pożarłem cztery pstrągi, popiłem kawą,
a na deser zapaliłem fajkę. Później nudziliśmy się do
zmierzchu, przerywając od czasu do czasu tę nudę spacerem
wokół obozowiska. Ani przed rzeką, ani za
rzeką, ani w jakiejkolwiek innej stronie świata nie działo się
nic godnego uwagi. Kraina wyglądała na wymarłą, a może
taką była w rzeczywistości?
Zagadnąłem o to Karola. Przyznał, że ludzi nie jest tu
wiele, bo gdy przejeżdżał tędy przed rokiem poza małymi
osadami nie napotkał nigdzie ani farmerów, ani hodowców
bydła. Ale bardziej na południu, w żyznych dolinach rzek,
kwitną rolnictwo i hodowla.
— Zresztą — dodał — nie przybyliśmy tutaj dla
zawierania znajomości, a że dotychczas nie spotkaliśmy
nikogo poza Bedem, tym lepiej.
Gdy nadeszła godzina przedwieczornej szarówki, we-
zwałem do pomocy Karola. Należało bardzo ostrożnie
obchodzić się z rannym. Zaledwie jednak ściągnąłem zeń
koc, Bede poruszył się, otworzył oczy i niespodziewanie dla
nas — siadł.
— Dżentelmeni... — przemówił z trudem i umilkł.
— Jak się pan czuje? — zapytałem.
Znowu na mnie spojrzał.
— We łbie mi huczy jak w ulu. Gdzie ja jestem?
No me siento bien — dodał po hiszpańsku. Pobyt w
Meksyku zostawił wyraźne ślady.
Popatrzał na Karola, popatrzał na mnie. Chyba dopiero
teraz wróciła mu pełna świadomość.
—
Que suerte! — wykrzyknął. — Doktor! Pan Gordon! A
mnie tak łeb boli! Kto mnie tak zaprawił?
— Konar drzewa, potężny konar — wyjaśnił Karol. —
Złamany przez huragan.
— Ach tak? Musiałem stracić przytomność. Dlaczego
jestem nagi? — zapytał z komicznym przerażeniem.
— Wyglądał pan jak mokra ścierka — wytłumaczyłem.
— Zdjęliśmy szatki, żeby przeschły. Co się już dokonało i
teraz można je wdziać.
Nadal jeszcze nie bardzo orientował się w sytuacji, więc
opowiedziałem, jak i w jakim stanie znaleźliśmy go.
Mówiłem powoli i dokładnie, jak gdybym tłumaczył
małemu dziecku zawikłaną zagadkę. Zrozumiał.
— Więc to tak było? A mój koń?
— Konia nie zastaliśmy, pewnie pogalopował z wiatrem
w zawody.
— Niech to licho... — jęknął.
— Poniósł pan dużą stratę?
— Ech, głupstwo. Siodło i trochę żywności. Pieniądze na
szczęście miałem w ubraniu. Gdzie moja kurta? —
zaniepokoił się.
Podałem. Pogrzebał w licznych kieszeniach.
— W porządku — stwierdził. — Ale koń! Cóż pocznę
bez konia?
— Znajdziemy na to radę, a teraz proszę się ubrać.
Wdział spodnie i buty, na siedząco, lecz kiedy wstał,
musiałem go podtrzymać.
— W głowie mi się kręci — poskarżył się żałośnie.
Kazałem mu spocząć.
— To skutki uderzenia — wyjaśniłem. — Rana nie jest
wielka, gorsze jest samo uderzenie. Pamięta pan, jak to się
odbyło?
— Coś tam pamiętam. Jechałem. Ani prędko, ani wolno,
ot, byle dalej i byle zwierzęcia nie zmęczyć. I nagle, w
czasie najpiękniejszego ranka gdzieś od tyłu przygnała ta
piekielna wichura. Wyście jej uniknęli?
— Gdzie tam!
— Ale konie macie.
— Skryliśmy się w małej dolince — wyjaśnił Karol — a
zwierzętom spętali nogi. Należało uczynić podobnie.
Bede lekko wzruszył ramionami.
— Pewnie, gdybym tylko zdążył. Jak dmuchnęło drugi
raz, dostrzegłem tę kępę drzew. Podjechałem,
zeskoczyłem i wówczas lunął na mnie wodospad z nieba.
Co działo się dalej, nie wiem. Musiało mnie wtedy rąbnąć w
głowę, Ach, doktorze, pan jest wspaniałym lekarzem i
zjawia się, gdy potrzeba! To płótno na mym łbie to na
pewno pańskie dzieło. Po prostu... wędrujący szpital.
Uśmiechnąłem się na takie pochwały.
— Ratowaliśmy pana obaj. Jeden jako lekarz, drugi jako
pielęgniarz.
— No, nie mówiłem? Szpital na prerii.
— Proszę się położyć — rozkazałem. — Nie czuje pan
głodu?
— Jeszcze jak! — wyznał z humorem.
— Zaraz coś przygotujemy.
Razem z Karolem zajęliśmy się przyrządzaniem po-
zostałych pstrągów, a było ich jeszcze tyle, że starczyło na
trzech. Bede nie dał się prosić. Za jednym zamachem
pochłonął pół tuzina.
— Uff! — odsapnął. — Teraz czuję się znacznie lepiej.
Otrzymał kawę do popicia, a później leżał nieruchomo,
wpatrzony w znikający za horyzontem czerwony krąg
słońca.
Bardzo byłem ciekawy, skąd Bede pojawił się w tych
stronach i czego tu szukał, jednak nie pytałem. Mówienie
mogło męczyć rannego.
— Jak ja pojadę? — zatroskał się nagle.
— Pomyślimy o tym jutro — uspokoiłem go. — Teraz
proszę odpoczywać, a najlepiej zasnąć.
— Przecież przespałem cały dzień!
— Widać organizm tego wymaga.
Daliśmy Bedemu jeden z naszych koców i siodło pod
głowę. Karol i ja musieliśmy czuwać na przemian,
wystarczyło więc jedno posłanie.
Noc minęła bez niespodzianek. Karol trzymał straż
pierwszy, ja — drugi, toteż na mnie spadł obowiązek
rozniecenia porannego ogniska. Przedświt był cichy i
piękny. Złotopurpurowe kolumny zorzy wsparły firmament i
zapowiadały pogodny dzień. Rzeczka, do której udałem się z
czajnikiem, toczyła swe wody, lekko pluszcząc drobniutkimi
falami. Jej nurt mienił się i błyskał niczym wypolerowana
srebrna taca. Od czasu do czasu tworzyły się kręgi na jej
powierzchni — to ryby dawały znać o swej obecności.
Postawiwszy imbryk przy ognisku, wróciłem na brzeg.
Ranek był jednak tak chłodny, iż tylko zamaczałem dłonie i
przetarłem twarz wilgotnym ręcznikiem. Na więcej nie
starczyło mi odwagi.
Przy ogniu wziąłem się do kucharzenia. Niestety,
pstrągów już nie mieliśmy, pozostał jedynie ten okropny
wędzony boczek. Zaparzyłem kawę, obudziłem Karola.
Zerwał się jak zwykle natychmiast i jak zwykle kładąc
prawą dłoń na leżącym obok winczesterze. Był to odruch,
który obserwowałem wielokrotnie, wyrywając przyjaciela ze
snu, nawyk setek nocy spędzonych wśród nie zawsze
bezpiecznego pustkowia.
Dostrzegłszy tylko mnie, a nie hordę napastników,
ziewnął, rzekł „dzień dobry" i powlókł się do rzeki. Bedego
musiało zbudzić moje krzątanie. Gdy doń podszedłem, oczy
miał otwarte.
—
Piękny dzionek, doktorze — powitał mnie rzeźwym
głosem.
— Jak się pan czuje?
—
Znakomicie. Nawet głowa już mniej dokucza.
— Jeśli tak, to proszę przysunąć się do ogniska.
Wręczyłem mu kubek z kawą, przysmażony boczek na
patyku i jeden suchar. Karol sam się obsłużył.
— Nie dziwicie się z naszego spotkania? — zagadnął
Bede obcierając usta rękawem koszuli.
— Bardzo się dziwimy — przyznałem — lecz na
wyjaśnienie tej sprawy możemy jeszcze poczekać do czasu,
aż poczuje się pan silniejszy.
— Ten czas już nadszedł — oświadczył gryząc ostatni
kęs suchara i wycierając tłuste dłonie o spodnie.
— Co z Gonzalesem? — nie wytrzymałem. — Czemu go
pan opuścił?
— Gonzales żyje sobie świetnie i nadal gospodarzy.
Przynajmniej tak wyglądała sytuacja, gdy rozstawaliśmy się.
To znaczy prawie przed półtora rokiem.
—
Przed półtora rokiem! — wykrzyknąłem. — Niedługo
zagrzał pan miejsca w hacjendzie — rzekłem z lekkim
wyrzutem w głosie. Przecież to ja właśnie naraiłem Bedemu
nową pracę, w nadziei iż do niej przywyknie.
— Ba! Mimo najlepszych chęci jakoś nie potrafiłem
zapuścić tam korzeni. Nudno. Przez cały czas mego pobytu
nie przydarzył się nawet najlichszy napad.
Było to zaskakujące spostrzeżenie, lecz pasowało do
Bedego, jakim go znałem, a znałem chyba nieźle.
— Pokłóciliście się?
— Nic podobnego. Rozstanie nastąpiło co prawda już po
sześciu miesiącach, lecz w braterskiej zgodzie.
— Ależ... z jakiego powodu?
— Powiedziałem: było nudno nie do wytrzymania. To
jedyny powód. Bo Gonzales nieźle mnie wynagradzał i
zaoszczędziłem pokaźną sumkę.
— I teraz wędruje pan, aby nabyć małe gospodarstwo.
Wspominał pan o tym jeszcze w Meksyku.
— Wspominałem, prawda, lecz nie mam już tamtych
pieniędzy i chociaż nie powiem, że jestem bez centa, co to,
to nie, na kupno farmy nie wystarczy. Zresztą... zajmowałem
się ostatnio młynarstwem.
— Czym? — zapytałem nie wierząc własnym uszom.
— Młynarstwem.
Spojrzałem na Karola i równocześnie parsknęliśmy
śmiechem.
— Śmiejcie się, ale to prawda. Byłem kierownikiem
młyna.
— Doskonale — opanowałem wesołość — lecz gdzie się
pan tego zawodu nauczył?
—
Jestem pojętnym człowiekiem, doktorze. Przez rok
dokładnie przyglądałem się pracy młynarza fachowca.
Nadzorowałem go i już wiem niemało o tym pięknym
zawodzie.
— A teraz go pan rzucił — usiłowałem odgadnąć.
— Coś w tym rodzaju, chociaż sam jeszcze nie jestem
pewien. To brzmi nieco dziwnie i chyba opowiem wszystko
od samiutkiego początku.
— Od tego należało zacząć — mruknął Karol.
— Powinienem był posiedzieć u Gonzalesa nieco dłużej.
Zebrałbym na piękną farmę i uniknął późniejszych kłopotów.
Ano, stało się. Oglądałem ładne gospodarstwo w Teksasie,
akurat na sprzedaż. Bardzo mi przypadło do serca, lecz ciut
za drogie.
— Należało wrócić do Gonzalesa.
— Wstydziłem się, a poza tym... te nudy! Gonzales zrobił
mnie czymś w rodzaju szeryfa albo oficera nie istniejącej
armii. Miałem dowodzić jego ludźmi na wypadek napadu,
jednak żaden napad się nie wydarzył. Nie narzekam na
hacjendera, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Honorował
mnie, jak mógł najlepiej, i wyróżniał spośród reszty
pracowników. Siadałem do stołu razem z nim i z jego
rodziną. Wiecie, jak tam celebruje się posiłki. Człowiek musi
siedzieć sztywno jak drąg, cedzić słodkie słówka obu paniom
(miał tu na myśli żonę hacjendera i jego córkę), uważać,
żeby nie poplamić obrusu, nie skrobać łyżką po talerzu, nie
upuścić widelca, nie wycierać dłoni o spodnie... Zacni
ludzie, lecz wszystko to nie dla mnie. Postanowiłem
poszukać szczęścia gdzie indziej.
Uśmiechnąłem się. Bede rozumował jak dziecko. Gdy
przestał go bawić pobyt na hacjendzie, ruszył w po-
szukiwaniu innej zabawki.
— W ten sposób przybył pan do Kolorado.
— O, nie tak od razu. Rzecz odbyła się etapami.
Najpierw dotarłem do granic Teksasu. Wyobraźcie sobie, iż
wracałem przez El Paso! Ba, odwiedziłem tę samą knajpę, w
której tak gracko uwinęliśmy się z pijaną bandą. I nikt mnie
nie poznał. Jednak w El Paso nie zabawiłem długo.
Ostrożność przede wszystkim.
Znowu się uśmiechnąłem. Bede był zadziwiającym typem
człowieka. Jego ostrożność przypominała ciągnięcie pumy
za ogon. Uda się albo nie. Pchać się do saloonu, który przed
pół rokiem był terenem bijatyki, o jakiej na pewno gadano w
całym miasteczku, a może i w jego okolicach — to było
duże ryzyko. Nie wyjawiłem głośno swych myśli, tylko
zagadnąłem:
— A później?
—
Później ruszyłem na wschód, ku rzece Pecos, a po jej
przebyciu dalej w tym samym kierunku. Ale pewna dobra
dusza przestrzegła mnie przed tego rodzaju marszrutą. Jakiś
wędrowny handlarz nagadał mi tyle o okropnościach Liano
Estacado, że skręciłem nieco na południe, omijając
niegościnną jakoby krainę.
— I słusznie pan postąpił — wtrącił Karol.
— Tak tam okropnie?
— Jechać samotnie, i to po raz pierwszy, przez Liano to
znacznie gorzej niż pchać się do saloonu pełnego
strzelających pijaków. Zapewne nigdy nie dotarłby pan do
krańca tej pustyni i umarł z pragnienia.
— Ha, skoro rzecz w ten sposób wygląda, rację miał
tamten jegomość i już nie żałuję nadłożonego szmatu
drogi. Przez Teksas posuwałem się wolniutko, raz w prawo,
raz w lewo. Szukałem odpowiedniej dla siebie farmy.
Przyjemnie tak wędrować mając pełną kieszeń i mnóstwo
wolnego czasu. Przypomniałem sobie dawne lata.
— Chyba nie tak bardzo dawne — sprostowałem.
— Pół roku na hacjendzie, w jednym miejscu, to dla
mnie całe lata.
— Mam nadzieję, że nie wrócił pan do starego zawodu?
— zaniepokoiłem się.
— O, nie! Przy oglądaniu co ładniejszej farmy, gdy jej
cena nie pasowała do mojej kieszeni, przyznam, iż kusiło
mnie, aby w dawny sposób co nieco sobie dorobić. Lecz
przezwyciężyłem tę chętkę. Skąd jednak miałem wyciągnąć
brakujące kilkaset dolarów? A właściciel gospodarstwa, co
za pech!... zawsze okazywał się wyrachowanym,
nieustępliwym sprzedawcą.
— Nie trafiło się nic tańszego?
—
Owszem. Czemu więc nie kupiłem? To wina
Gonzalesa.
— Zbyt mało płacił?
— O nie! Tylko że pokazał mi rzeczy, jakich dotąd nie
oglądałem. Chociażby wnętrze budynku hacjendy. Te sale,
pokoje, łazienki. Ta gorąca woda ciurkająca ze srebrnego
kranu, ech...
— I zapragnął pan mieć coś podobnego.
—
Taki głupi to ja nie jestem. Skąd bym wydobył tyle
pieniędzy? Lecz pomyślałem, że jak już mam coś kupić, to
nie chałupę zbitą z pniaków, z jedną izbą i okienkiem, przez
które mucha z trudem się prze-ciśnie. Stałem się
wymagający. Zapragnąłem domku z pokojami, z podłogą,
nie klepiskiem, z małą werandką i kolumienkami. A dokoła
ogródek, a za ogródkiem stajnia i corral. Są takie farmy w
Teksasie, lecz piekielnie drogie. Zwłaszcza jedna bardzo
przypadła mi do serca, niedaleko Abilene. Biały domek
obrośnięty dzikim winem. I zabudowania gospodarcze jak
się patrzy. Na mój gust to było to, o czym marzyłem.
Dziwiłem się, że sprzedają takie cacko i zacząłem podej-
rzewać jakiś szwindel. Wiecie, dżentelmeni, że znam się na
farmerce i gdyby nie przeciwności losu, byłbym od lat
rolnikiem.
Wiedzieliśmy o tym, a z pewnością Bede historii swego
życia nie upiększył. Opowiadał ją podczas pobytu w
Meksyku. Jego ojciec był farmerem. Więc tylko kiwnąłem
głową na znak potwierdzenia.
— Obejrzałem dokładnie zabudowania oraz zwierzęta:
stadko krów, dwa konie i jednego muła. Na mój rozum
wszystko było w porządku. Dopiero później zagadka się
wyjaśniła. Otóż farmer miał dwu synów w Kalifornii.
Żonatych i dzieciatych. Obaj dorobili się setek hektarów
ziemi, a teraz wzywali ojca do siebie. Farmer był starym
człowiekiem, jego żona również posunięta w latach, a pomoc
jednego parobka na pewno nie wystarczała. Przestałem się
dziwić. Musiałem przypaść do serca gospodarzowi, bo gdy
odjeżdżałem, obiecał, że jeszcze poczeka ze sprzedażą z
roczek. Ruszyłem dalej. Przyznaję, że wówczas, właśnie
wówczas, począłem przemyśliwać, czyby choć ze dwa razy
nie zabawić się na nowo w łapacza.
Wędrowałem od miasteczka do miasteczka, od osady do
osady. Lecz nie znalazłem ani jednego listu gończego. Świat
nagle strasznie zuczciwiał. Może to był mój pech, a może
właśnie w ten sposób los ocalił mnie od kuli szybszego niż ja
strzelca?
Przemyśliwałem, w jaki inny sposób zebrać brakujące
pieniądze. Nawet próbowałem zaciągnąć się w służbę
któregoś z farmerów, lecz płacili tak mało, iż musiałbym
chyba ze sto lat harować, by zdobyć potrzebne dolary. A
tymczasem to, co mi dał Gonzales, coraz bardziej topniało.
Prawda, iż niczego sobie nie odmawiałem, że sypiałem w
łóżkach hotelowych, a nie na prerii z siodłem pod głową, że
jadłem w saloonach z talerzy, a nie przy obozowych
ogniskach z patyka.
Chociaż te rybki wczorajsze były znakomite. Jak je
złapaliście?
— Na wędkę — wyjaśnił Karol. — Żadna to sztuka.
— A jednak sztuka. Myślę, że na pustkowiu umarłbym z
głodu — wyznał szczerze.
Nie żywiłem co do tego żadnych wątpliwości, Barry Bede
— najpierw początkujący rolnik, później łapacz, chociaż
przez długi czas przemierzał ziemie Dzikiego Zachodu, nie
miał w sobie nic z westmana. Ścigając przestępców
wędrował od miasteczka do miasteczka, od osady do osady i
z farmy do farmy, aby zasięgnąć wiadomości, i
przypuszczam, że samotnie nie spędził pod gołym niebem
ani jednej nocy. Posiadał celne oko i szybką rękę, lecz —
rzecz przedziwna — był, jak to zdołałem stwierdzić w
Meksyku, bardzo kiepskim myśliwym. Krótką bronią władał
bardzo sprawnie, z długą mu to nie wychodziło.
Pomilczeliśmy chwilę. Bede westchnął, pewnie do swych
wspomnień.
— Nie nudzę was? — zapytał.
Zaprzeczyliśmy.
— To dobrze — stwierdził. — Później poproszę o radę,
lecz musicie wysłuchać mnie do samiuteńkiego
końca. W przedziwne bowiem wpadłem tarapaty. Że was tu
spotkałem, to cud prawdziwy i chyba moja
szczęśliwa gwiazda ciągle jeszcze świeci na niebie. Na czym
to ja stanąłem? Aha, pieniędzy posiadałem coraz
mniej, lecz któregoś dnia spotkałem Freda Clarka.
W samym Amarillo, bo i tam trafiłem szukając wymarzonej
farmy, to znaczy ładnej i taniej. Tamtej, w okolicach
Abilene, musiałem się przecież wyrzec, nie jestem fantastą.
Usłyszawszy te słowa pomyślałem coś wręcz prze-
ciwnego. Bede był właśnie fantastą, niebezpiecznym dla
samego siebie.
— To stało się w knajpie — opowiadał. — Tkwiliśmy
stołek przy stołku, wcale się nie znając. Takie już
zrządzenie losu. Knajpa elegancka, ani słowa. Szynkwas
błyszczał jak srebro, przy szynkwasie rząd wysokich
stołków. Nie ma potrzeby opierać się o blat, odpoczywasz
wygodnie, a barman podsuwa ci, czego tylko zapragniesz.
Łapserdaków do takiego lokalu nie wpuszczają. Broń należy
oddawać facetowi przy wejściu, za numerkiem. Dziwny
zwyczaj, ale chyba rozsądny. Na szczęście ubranie, które
otrzymałem w prezencie od Gonzalesa (bodaj mu się zawsze
dobrze wiodło!), wyglądało doskonale, co mój sąsiad,
właśnie Fred Clark, musiał zauważyć.
Zjadłem, co należy, opróżniłem kufelek, ciągle dumając o
swej farmie. Zerknąłem na sąsiada. Po stroju trudno
odgadnąć, kim kto jest. Chociaż trapera zawsze się pozna.
Lecz na trapera ten człowiek nie wyglądał. Na farmera
również nie. Zerkam raz i drugi. Zauważył to, bo się
odezwał nagle:
„Pan nietutejszy, prawda?"
„A nietutejszy" — przyznałem.
„Przejazdem?"
„Przejazdem".
„W interesie?"
„Owszem, szukam pewnego interesu".
„Może potrafię pomóc, znam to miasto jak własną
kieszeń".
Wyjaśniłem, o co mi chodzi.
„Farma? — zastanowił się. — Hm, jest tu w okolicy sporo
gospodarstw. Na pewno któreś na sprzedaż, trzeba się
popytać".
Wypiliśmy na znajomość, raz i drugi, i umówili na
następny dzień. Okazało się, że mieszkamy w tym samym
hotelu. Następnego ranka już gadaliśmy sobie po imieniu,
jak starzy znajomi.
— Prędko poszło — mruknął Karol.
Uśmiechnąłem się w duchu. Tak, mój przyjaciel w swym
barwnym życiu zdobył sporo doświadczeń, często
przykrych, ale właśnie na takich człowiek rozumny
najszybciej się uczy. Karol nie był odludkiem, nie stronił od
ludzi, lecz z zawieraniem nowych znajomości bardzo był
ostrożny. Zwłaszcza wśród wędrówek po Dzikim Zachodzie.
Jakże więc musiał potępiać Bedego za wręcz dziecinną
lekkomyślność.
— Dużo wtedy miał pan pieniędzy? — zagadnąłem
niedoszłego farmera.
— No... — zająknął się — chciałem przecież nabyć
gospodarstwo.
Widać jakoś było mu niezręcznie wyjawić sumę. Pewnie
wstydził się, że tyle przetracił, więc nie nalegałem.
— Mniejsza z tym. Jednak to była nieostrożność z
pańskiej strony zaprzyjaźnić się z obcym człowiekiem.
— Święte słowa, doktorze! Święte słowa, lecz proszę nie
myśleć, że Clark mnie okradł, oszukał lub ograł w karty.
Albo że zaciągnął pożyczkę. Taki on nie był i nie jest. Nie
zgrzeszyłem ostrożnością, prawda, jednak moja
nieostrożność polegała na czymś innym.
Zabrzmiało to zagadkowo. W jakąż kabałę znowu wplątał
się Bede? Już zacząłem przypuszczać, że nabył farmę od
osoby, która nie była jej właścicielem. Omyliłem się. Bede
nie został rolnikiem, lecz — jak sam twierdził —
młynarzem. W jaki jednak sposób?
Z tym jakimś Clarkiem objeżdżał okolice Amarillo.
Znaleźli kilka gospodarstw na sprzedaż, lecz te, dostępne dla
kieszeni, leżały w całkowitej ruinie i wymagały potężnego
wkładu pieniędzy, by doprowadzić je do jakiej takiej
użyteczności. Natomiast za inne, kwitnące, domagano się
zapłaty przerastającej możliwości Bedego.
— Nie wiedziałem, co począć, bo i pieniędzy, jak
domyślacie się, dżentelmeni, wcale mi nie przybywało.
Zwierzyłem się z tego Clarkowi. Oświadczył, iż w takim
razie nie ma co marzyć o farmie, chociaż... byłby sposób na
podreperowanie funduszów, ale on nie chce mnie do niczego
namawiać. Myślałem, że w ten sposób zachęca do
spróbowania szczęścia w kartach, i od razu odmówiłem.
Lecz Clarkowi nie to było w głowie. Powiedział, że sporo
wędrował po Górach Skalistych i niejeden raz napotykał
ludzi szukających złota. Podobno wielu z nich doszło do
majątku. Zaproponował więc, abyśmy razem wyruszyli na
wyprawę. Dowodził, iż życie w górach na pewno wypadnie
taniej niż w miejskich saloonach i hotelach. Co racja, to
racja. Rada w radę zadecydowaliśmy udać się w pasmo San
Juan, właśnie tu, w Kolorado. Z Amarillo do San Juan to
szmat drogi, tylko że ja wówczas o tym jeszcze nie
wiedziałem. Gdy zaproponowałem część trasy przebyć
koleją, wyśmiał mnie. Twierdził, iż cena biletów oraz opłata
za transport koni wielokrotnie przewyższą koszty wędrówki
na siodle. Uwierzyłem. Później się okazało, dlaczego tak
twierdził: bo sam był bez jednego centa. Więc gdy przyszło
do zakupu żywności na drogę, amunicji do broni, kilofów i
łopat, musiałem za wszystko zapłacić. Clark bardzo mi
dziękował i przyrzekł zwrócić, gdy tylko odkryjemy chociaż
najmniejszą żyłkę złota.
Wreszcie opuściliśmy Amarillo w wesołych humorach, bo
czegóż nam brakowało do szczęścia? Jak wiecie,
dżentelmeni, nie lubię długo tkwić w jednym miejscu.
Kocham ruch, a wtedy wyobrażałem sobie, iż czekają mnie
w górach całe pola nuggetów, wielkich jak orzechy, za które
kupię farmę jak się patrzy!
— Chociaż nie lubi pan tkwić w jednym miejscu —
zauważyłem nieco złośliwie. — Jak to pogodzić?
—
Da się pogodzić, doktorze. Przy pracy na roli nie ma
czasu na nudę, a to właśnie nuda podsuwa wariackie
pomysły. Gdybym miał własny kawał gruntu... ho, ho!
— Więc powędrowaliście w kierunku San Juan —
przypomniał Karol, którego rozwlekła gadanina widać
poczęła nużyć.
— Oczywiście. I dotarliśmy tam.
— Nie słyszałem, aby w tamtym paśmie znaleziono
chociaż drobinę złota.
— Ech, nie jest aż tak źle. Tylko że ja się nic a nic na tym
nie znałem.
— A Clark?
—
Raczej zajmował się wszystkim innym niż szukaniem
bonanzy.
— Toście się świetnie dobrali — stwierdził Karol.
Bede pominął milczeniem uszczypliwą uwagę, a ja
spojrzałem z wyrzutem na przyjaciela. Nie miał zwyczaju
naigrywać się z pokonanych, a w tym wypadku
pokonanym był właśnie Bede, łatwo przecież odgadnąć.
Domyślałem się, iż wyprawa w San Juan nie ziściła
nadziei. Później Karol usprawiedliwiał się przede mną.
Oburzyła go tak bezgraniczna lekkomyślność, wręcz
głupota nie do darowania.
— Ten człowiek ma nadzwyczajne szczęście w swych
nieszczęściach — dodał. — Inny, znacznie mądrzejszy i
roztropniejszy, doświadczywszy połowy niepowodzeń
Bedego, albo żyłby w nędzy, albo zginął. A ten, skądkolwiek
zleci, zawsze spada na cztery łapy jak kot.
Powiedz, Janie, czy to sprawiedliwe?
Bardzo mnie ubawił takim pytaniem.
Wracam do opowieści Bedego o tej idiotycznej, nie
przemyślanej eskapadzie w dzikie, nieznane góry, o lek-
komyślności ludzi, którzy nie mieli pojęcia, gdzie szukać
złota i jak je wydobywać. Zaopatrzeni w kilofy, łopaty i
patelnie, ruszyli.
— Najpierw — gadał Bede — szło nam zupełnie nieźle. Z
Amarillo skierowaliśmy się na północny zachód,
przeprawiając się przez południowy, później przez północny
Canadian w Oklahomie, z kolei przez Cimarron, aż
znaleźliśmy się w Kolorado. Do tego miejsca Clark świetnie
mnie prowadził. Każdej nocy mieliśmy dach nad głową, a
konie pełne żłoby w stajni. Niekiedy zatrzymywaliśmy się u
farmerów, którzy za nocleg ani za strawę nie chcieli przyjąć
nawet centa. Tę gościnność wyrównaliśmy z nawiązką w
saloonach i hotelach. Zwłaszcza w Trinidad, na południu
Kolorado, zdarto z nas dziesiątą skórę. Ściślej, zdarto ze
mnie, bo Clark, jak już wspominałem, nie miał pieniędzy.
Odkąd jednak skręciliśmy na zachód, poczęło się nam gorzej
wieść. Farmy poznikały, miasteczek coraz mniej. Dobre
drogi zamieniły się w kiepskie, wreszcie całkowicie znikły.
Żeby dotrzeć do San Juan, wiecie o tym na pewno,
dżentelmeni, należy najpierw sforsować wyżyny pasma
Sangre de Christo. Oj, to nie była zabawa, lecz ciężka praca,
zwłaszcza dla naszych koni. Wyżej i coraz wyżej! Już
myślałem, że tym sposobem trafimy żywcem do nieba. Na
koniec skały się rozstąpiły i ujrzałem kraj leżący po drugiej
stronie, wcale nie piękniejszy od tego, który opuściliśmy.
Drogę przeciął nam strumień, więc wędrując wzdłuż tego
strumienia doszliśmy do większej rzeczki i odtąd jechali
wzdłuż jej koryta. Clark twierdził, że to Rio Grandę, która
wypływa z San Juan, wobec czego dotarliśmy do celu. A
teraz pozostaje tylko szukać i śmiałym niech szczęście
sprzyja!
I tak oto w pewnej dolinie zanurzyliśmy po raz pierwszy
nasze patelnie w piasku bezimiennego strumyka.
Nie wiedziałem, że to aż taka sztuka bełtać wodę na
patelni, żeby błoto wyleciało, a pozostały ciężkie ziarnka
metalu. Clarkowi od razu udawało się, ale i ja wkrótce
nauczyłem się tej sztuki. I cóż powiecie, dżentelmeni? Złote
punkciki poczęły błyskać na dnach naszych patelni. Co za
traf! Już widziałem siebie hacjenderem na wymarzonej
farmie! Uścisnęliśmy sobie dłonie, a później napoczęli
butelczynę, jaką na ten cel przywiozłem. I dalej do roboty!
Babraliśmy się w wodzie i piachu, póki mrok nie ogarnął
dolinki i uniemożliwił wyszukiwanie złotych ziarnek, nie
większych od główki szpilki.
Pierwszy nocleg w górach wypadł jak najgorzej. Zajęci
szukaniem złota zapomnieliśmy o bożym świecie, a przede
wszystkim o przygotowaniu obozowiska. Gdy zapadła noc,
na łapu-capu poczęliśmy szukać opału i nie znaleźli nic,
poza zbutwiałym kawałem drewna, wyrzuconym przez
wodę. Pożytku żadnego, nie chciał się palić.
Coś tam przegryźliśmy na sucho i napoili konie. Teraz
okazało się, iż w dolince nie rośnie nawet najmizerniejsza
trawa. Nie mieliśmy czym nakarmić wierzchowców.
Tej nocy spałem okropnie, budząc się co pewien czas i
szczękając zębami z zimna. Gdzieś z wysokości spadł na nas
lodowaty wiatr, więc przemarzliśmy do szpiku kości. To
było okropne. Na długo przed świtem poczęliśmy biegać dla
rozgrzewki tam i z powrotem. Tak zastał nas dzień, lecz
jeszcze wcale nie pocieplało. Wytłumaczyłem Clarkowi, że
nie możemy tu pozostać ani godziny dłużej. W dolince nie
rosną drzewa, nie rośnie żaden krzak zdatny na rozpałkę ani
trawa. Zamarzniemy na śmierć, a konie padną z głodu.
Trochę się upierał, żeby jeszcze pogrzebać w korycie, lecz
wkrótce ustąpił. Ruszyliśmy dalej w górę rzeczki, a dolinka
raz się rozszerzała, raz zwężała do rozmiarów wąwozu. W
ten sposób przewędrowaliśmy dobre dwie mile. Nie jestem
piechurem, więcej czasu spędziłem na siodle niż na
podeszwach własnych butów, a tę dwumilową drogę
odbyliśmy pieszo wiodąc konie za uzdy. Clark twierdził, że
w ten sposób nie przeoczymy żadnej bonanzy. Dobrze
czułem w kościach spacerek.
Wszystko ma swój kres, niekiedy dobry, niekiedy zły.
Nagle ujrzeliśmy pionową skałę zamykającą drogę, jednak
woda płynęła nadal, tak samo spokojnie jak przedtem. Był to
bowiem tylko nagły zakręt wąwozu, a za tym zakrętem,
kilka jardów zaledwie, rozstąpiły się skały tworząc kolistą
łączkę. Przez jej środek mknął nurt strumienia. Zbocza
porastały drzewa, a dalej, w głębi, walił z wysokości stromej
iglicy wodospad.
Tak oto dotarliśmy do źródeł naszej rzeczki. Migiem
rozpaliłem ogień, nastawiłem wodę w garnku, Clark zajął
się rozkulbaczeniem koni. Później... ach, cóż to była za
uczta!
Byłem piekielnie zmęczony, Clark również. Przecież nie
wytrzymał. Ledwie połknął ostatni kęs, porwał patelnię i
pognał do rzeczki. Położyłem się z siodłem pod głową. Nie
upłynęło i kilka minut, a mój kompan przygnał z patelnią.
„Popatrz! — wrzasnął. — Popatrz, Barry, i bierz się żywo
do roboty!"
Siadłem, spojrzałem i, porwałem się na nogi. Patelnia
Clarka lśniła od złotych punkcików, było ich znacznie
więcej niż wówczas, za pierwszym razem. Nie zasnąłbym po
takim widoku.
Cały dzień taplaliśmy się w wodzie i w piachu. Za-
pomnieliśmy o obiedzie, zapomnieliśmy o całym świecie,
dopiero zmrok oderwał nas od roboty. Wtedy poczułem, co
to znaczy płukać złoto. Grzbiet mnie bolał, nogi miałem
zdrętwiałe od lodowatej wody. Chyba Clark czuł się
podobnie, bo ledwie dowlókł się do obozowiska. Obaj
osunęliśmy się na ziemię, ciężko dysząc. Nigdy dawniej nie
przypuszczałem, że to piekielne złoto tyle wymaga zachodu.
Ileż wysiłku kosztowało mnie wtedy rozpalenie ognia i
zagotowanie wody!
Do ranką zmęczenie minęło, więc z nowym zapałem
pognaliśmy do naszej bonanzy. Po drugim dniu pracy dno
woreczka pokryło się żółtym pyłem. Jednak nie było tego
wiele. Skalkulowałem, że jeśli nadal tylko tyle będziemy
zbierać, i roku nie starczy, abym uciułał na swą farmę.
Powiedziałem o tym Clarkowi, przyznał mi rację.
„Musimy przenieść się pod tamten wodospad — zde-
cydował. — Coś mi się wydaje, że woda wypłukuje złoto z
wnętrza skały".
Nazajutrz powędrowaliśmy z pół mili i znowu na skraju
puszczy rozbili obóz. I natychmiast... do roboty!
Clark dobrze poradził. Im bliżej wodospadu, tym więcej
złota leżało w korycie rzeczki. Ba, znalazłem nawet dwie
małe grudki, a mój kompan aż trzy. Podeszliśmy do miejsca,
gdzie z szumem spadała z góry spieniona woda. Był to dołek
głęboki na pół chłopa. Zrzuciliśmy odzież i buch, do dołka!
Dzień był gorący, a przecież gdym zanurzył się w wodę, aż
mną zatrzęsło. Dłużej jak pięć minut nie sposób było tu usie-
dzieć.
Odtąd pracowaliśmy na zmianę: jeden grzał się w słońcu,
drugi, drżąc na całym ciele, uwijał się jak szatan w
lodowatej kąpieli. Opłaciło się. Pod koniec dnia mieliśmy ze
cztery garście złotych orzeszków. Byłem słaby jak mucha, a
Clark jak komar. To pewnie od tej wody, albo z głodu, bo
obiadów nie jadaliśmy, żeby nie tracić czasu.
— Iz jednego, i z drugiego — zauważył Karol. — Ludzie
nazywają to gorączką złota. Trudno się od niej ustrzec nawet
starym wygom, a cóż dopiero początkującym greenhornom.
Sam widziałem, jak tacy poszukiwacze ograniczali się do
jednego posiłku dziennie, a później marli ni z tego, ni z
owego.
— To znaczy, że postępowaliśmy głupio?
— Bardzo głupio — bezlitośnie stwierdził Karol.
Spostrzegłem, iż Bede nie wziął do serca tak ostrej
oceny. Machnął tylko ręką i wrócił do przerwanej opo-
wieści.
— Po kilku następnych dniach posiadaliśmy pół wo-
reczka samych nuggetów, ale już nic więcej nie znaleźliśmy
w naszej dziurze. Należało poszukać wyżej, to znaczy w
skale, z której walił wodospad. Ba, łatwo postanowić,
trudniej wykonać. Clark twierdził, iż w miejscu, z którego
woda wypływa, musi istnieć złota żyła. Lecz jak się do tej
żyły dostać? Próbowaliśmy oskardami powybijać stopnie w
skale. Nic z tego. Wiecznie mokra ściana nie dawała oparcia
ani nogom, ani rękom. Więc tylko wyłamywaliśmy okruchy
skały, oglądali każdy chyba ze sto razy, lecz na żadnym z
nich nie było nawet śladu złota.
— Kto wie — mruknął Karol — złoto mogło tkwić w
środku, lecz żeby je wydostać, należało zemleć kamień na
proszek.
— Pewnie ma pan rację. Nam to nie przyszło do głowy,
zresztą... skąd mieliśmy wziąć taki młyn? Wróciliśmy do
przemywania piasku z rzeczki. To trwało ze dwa tygodnie.
Wyniki były coraz gorsze. Na dobitkę kończyła nam się
żywność. Należało poszukać czworonogiej pieczeni. Droga
wiodła przez las, na szczęście rzadki, porastający niezbyt
strome zbocze, i bez większego wysiłku osiągnęliśmy
kopulasty szczyt. Za nim widniała następna dolinka, tyle że
bezwodna. Powędrowaliśmy dalej, raz pieszo, raz konno, aż
wieczorem trafiliśmy na górski potoczek. Tam
zanocowaliśmy. Kiepsko wypadł wieczorny posiłek.
Przypomniał nam, że jeśli sprawy nadal tak się będą toczyć,
przyjdzie zginąć z głodu. Więc mimo zmęczenia o świcie
zaczailiśmy się nad strumykiem. Los się do nas uśmiechnął.
Clark ustrzelił łosia, ja paskudnie spudłowałem.
Lecz to był ostatni uśmiech losu. Złota nigdzie nie
odkryliśmy, nawet tyle, żeby wypełnić nim naparstek.
Dalsza włóczęga, raz tu. raz tam, nie dała żadnych re-
zultatów, poza jeleniem (to znowu zasługa Clarka) i kilkoma
indykami. Lecz trafiały się dni, kiedy tylko leśne jagody
zaspokajały nasz głód. Miałem już tego dosyć. Rada w radę,
należało wracać do naszej pierwszej dolinki. Ba, ale podczas
tak długiej wędrówki wszystko nam się pokręciło. Nie
potrafiliśmy odszukać drogi powrotu. Najgorsze nastąpiło w
dwa dni później: napadnięto nas!
Wieczorem w bardzo zacisznym miejscu, gdzie, jak się
zdawało, nigdy nie stąpnęła noga człowieka. Nawet nie
zdążyłem wyplątać się z koca. Gdybym zdążył! Mój pas z
coltami spoczywał na długość ręki, ale tej ręki już nie
zdążyłem wyciągnąć. Pierwszy raz tak mi się przydarzyło,
że przeciwnik okazał się szybszy. Ja jeszcze leżałem, gdy on
stał nade mną. I nadal musiałem tkwić na ziemi naprzeciw
lufy skierowanej pro-ściutko w mą pierś. A jak zachował się
Clark?
O, wcale nie lepiej. I trudno mieć do niego pretensję. Nad
nim sterczał drugi drab z rewolwerem w łapie. Księżyc
błyszczał, gwiazdy świeciły, było widno, prawie jak w
dzień. Dobrze widziałem zarośnięte gęby napastników. Ech,
gdybym się na nich natknął mając pas z coltami na sobie!
Nic z tego.
Clark milczał, bandziory milczały. Uznałem, że należy
przerwać tę ciszę. Jeszcze się łudziłem, że to jakieś
nieporozumienie.
„Dżentelmeni — pytam — o co chodzi?"
„Zaraz się dowiesz. Rozwiń koc i obróć się plecami.
Tylko nie próbuj żadnych sztuczek".
Ani mi to było w głowie!
Uczyniłem, co mi polecił, a później pozwoliłem związać
sobie ręce i nogi, zupełnie jak cielak przed cechowaniem.
Leżałem z nosem w ziemi, zerkając na prawo i lewo.
Dlatego dostrzegłem, jak skrępowano Clarka. W ten sam
sposób. Nawet nie mruknął, i słusznie.
Później te dwa draby (było ich tylko dwu, ale i tak o dwu
za dużo!) zajęły się przetrząsaniem naszych bagaży.
Najbardziej interesowały ich wnętrza juków. Oczywiście
znaleźli woreczek ze złotem, a z kolei moje pieniądze w
kieszeni kurty. Nie zdradzę, ile tego było i nie pytajcie, bo
mnie krew zaleje. Mogłem przecież, idiota, przed wyprawą
złożyć je w jakimkolwiek banku. Czemu tak nie postąpiłem?
Jaki był dalszy ciąg? Odeszli na stronę i coś tam między
sobą szeptali, a co z tego szeptania wynikło, zaraz się
dowiedziałem „Słuchajcie, greenhorny — rzekł ten, który
mnie skrępował. — Żadnej krzywdy wam nie wyrządzimy.
Zostawiamy broń, konie i dobrą radę na przyszłość: jak
jeden śpi, to drugi powinien czuwać. Żeby wam to w
głowach mocno utkwiło, zabieramy złotko i pieniążki".
Tak to pieszczotliwie określił, a ja tylko zęby zacisnąłem i
połknąłem całą złość. Tamten jeszcze dodał: „więzów nie
możemy zdjąć, chyba rozumiecie, dlaczego? Ale
okrutnikami nie jesteśmy. Trochę się je rozluźni i do rana się
wyswobodzicie".
I tak nas zostawili. Lecz przed odejściem bandzior
położył mi przed nosem trzy spore nuggety.
„Na pamiątkę" — zaśmiał się.
I jeszcze dołożył dwie, moje własne, pięciodolarówki.
„Na nową drogę życia" — dodał, a mną zatrzęsło z
oburzenia i wściekłości.
Okazało się, że Clark również otrzymał trzy nuggety, lecz
ani centa. Słyszałem, jak odchodzili, jak zastukały kopyta po
kamieniach. Gdzieś blisko ukryli konie. Później wszystko
ucichło, a my zaczęliśmy się mozolić z rzemieniami na
rękach i nogach. Co przy tym wygadywaliśmy na zbójów,
nie będę powtarzał. Możecie się domyślić.
Chociaż nam pęta rzeczywiście rozluźnili, dopiero po
kilku godzinach zdołaliśmy je zdjąć. Rankiem wsko-
czyliśmy na siodła i w drogę, byle dalej od miejsca naszej
klęski. Gdyby przydarzyła się na równinie prerii, pierwszy
pognałbym za rabusiami, lecz jakże ich doścignąć w
labiryncie gór i dolin?
Później długo jeszcze szukaliśmy złota. Bez rezultatu.
Nadeszła jesień. Czas było wracać w ludzkie strony. Po
górach wędrowaliśmy razem, gdy zaczęły się płaszczyzny,
postanowiliśmy się rozdzielić. Dlaczego?
Wyglądaliśmy jak dwa głodomory i dwaj obszarpańcy,
bo ubrania nasze znajdowały się w stanie żałosnym.
Naszego obuwia nie podjąłby się wylatać nawet najbardziej
biedujący szewc. Tylko konie kwitły zdrowiem, odpasły się
na górskich halach. Tym gorzej dla nas! Wcale nie
pasowały do właścicieli i mogły budzić podejrzenie, że są
kradzione.
Clark twierdził, że widok takich dwu, jak my, wystarczy,
aby każdy farmer, wbrew zasadom gościnności, zatrzasnął
nam drzwi przed nosem, a szeryf miasteczka kazał się
wynosić tam, gdzie diabeł pacierze odmawia. Jednego
oberwańca to jeszcze ludzie jakoś ścierpią, lecz dwu zaczną
się lękać.
Przyznałem mu rację. I tak doszło do rozstania.
„Barry — poradził mi Clark — kieruj się prosto na
południe. Trafisz na rzeczkę. Niegłęboka. Przejdź na drugi
brzeg i znowu prościutko. Nie będzie więcej niż dwie mile,
jak ujrzysz domostwa. Miasteczko nazywa się Goodyear.
Może dla ciebie znajdzie się tam jakiś dobry rok? Jest w
tym miasteczku hotel i saloon równocześnie, Lucky Saloon.
Ano, świetnie pasuje do Goodyear. Pracowałem tam przez
pewien czas. Właściciel, Martin Harper, sympatyczny facet.
Spróbuj zaczepić się u niego, ale na mnie lepiej się nie
powołuj. No, trzymaj się stary!"
Po tych słowach uścisnęliśmy sobie dłonie. On ruszył na
północ, ja na południe. Miałem pięknego konia, niezłą
uprząż, dwa colty, winczestera, dziury w butach, podarte
portki, a w kieszeni trzy grudki złota i pięć dolarów, bo
drugą piątkę dałem Clarkowi... To było na jesieni, przed
rokiem. Teraz wyglądam jak bogacz. Ale pech mnie
prześladuje... znowu wpadłem w kłopoty, z których nie
wiem, jak się wywikłać. Bo na tamtej wyprawie w góry moja
przygoda wcale się nie skończyła.
Wielki plan
Był sam i w bardzo kiepskim humorze. Nie z powodu
samotności. Tej się nie lękał. Posiadał przecież broń,
ścigłego wierzchowca, celne oko i szybką rękę. Żadne
spotkanie na tym pustkowiu nie wydawało mu się groźne.
Zresztą, gdzieś niezbyt daleko leżało miasteczko o śmiesznej
nazwie Goodyear, w którym na pewno sprawiedliwy szeryf
pilnował ładu i przepisów prawa.
Zły humor wynikał z tego, że z całego majątku zostało mu
pięć dolarów i trzy grudki złota i że był tak głodny, jak
nigdy w swym pełnym przygód życiu.
Rozglądał się dokoła, jadąc lekkim kłusem, czy nie
dostrzeże gdzieś łatwej do strzału zwierzyny, najlepiej —
indyków, bo o upolowaniu płochliwej antylopy nawet nie
marzył.
Lecz płaszczyzna porosła przekwitłą już szałwią wy-
glądała tak, jakby nigdy nie biegało tu nic, co można by przy
ognisku zamienić w pachnącą dymem i mięsem pieczeń.
Ujrzał przed sobą gęsty pas wysokich zarośli, ciągnący się
ze wschodu, na zachód. Odgadł, że jest to zapowiedziana
przez Clarka rzeczka, a dwie mile za rzeczką, miał leżeć ów
Goodyear, w którym na pewno można się najeść po uszy,
wstąpiwszy do „Lucky Saloon".
Zmusił konia do galopu, ale przed zaroślami zatrzymał
zwierzę. Ponad czubkami krzewów ujrzał piasz-
czystą plażę i szerokie koryto płytkiej wody. Dokoła pusto
— na prawo, na lewo, na tamtym brzegu. Zeskoczył z siodła,
ujął wierzchowca za cugle i rozgarnąwszy obrośnięte liśćmi
witki, sprowadził go z pochyłej skarpy na łachę pokrytą
gdzieniegdzie błyszczącymi w słońcu, oszlifowanymi przez
wodę drobniutkimi kamykami. Koń stanął na granicy rzeczki
i lądu, pochylił głowę, pił powoli i długo, od czasu do czasu
podnosząc łeb i strząsając z warg kropelki.
Barry Bede spoglądał dokoła czujnym wzrokiem Starał
się nie myśleć ani o kawie, ani o wędzonym boczku, ani o
jajecznicy z dziesięciu jaj; której to ilości wcale nie uważał
za przesadną. Ostatni raz jadł wieczorem poprzedniego dnia,
jeszcze z Clarkiem. Jadł! Ale cóż to było za jedzenie, pożal
się Boże! A kawa, którą popili ten niby-posiłek? Lekko
brązowa woda, tyle że gorąca.
Poczuł skurcz żołądka. Przez sekundę zastanawiał się, czy
nie rozpalić ogniska i nie zagotować wrzątku, może w ten
sposób oszuka głód? Lecz wizja saloonu w niedalekim
miasteczku kazała mu zaniechać takiej przerwy w podróży.
Byle tylko dotrzeć do drzwi gospody, zasiąść za stołem i
najeść się do syta. A płacić? — zreflektował się. Pięć
dolarów pewnie starczy na jeden posiłek, lecz co później?
Sprzedać konia? Sprzedać broń? Wierzchowca nie sprzeda.
Nigdy! Przecież nie zostanie w tym Goodyear do końca
życia. Popatrzał na swe buty, na swe złachmanione spodnie i
westchnął. Ma trzy grudki złota, ach, gdyby ich miał pełen
woreczek! Gdyby jego odzież prezentowała się lepiej.
Człowiek dobrze ubrany budzi zaufanie, może uzyskać
kredyt, nikt od niego nie żąda zapłaty z góry. Takiemu
wynajmuje się pokój w hotelu bez mrugnięcia okiem. Po
kilku dniach Bede znalazłby jakąś tymczasową robotę i
spłacił dług. Był tego pewien.
Co prawda, wędrowcy wracający z gór mają zawsze
zniszczone ubrania, lecz za to woreczki pełne nuggetów. I
mogą tylko potrząsnąć takim woreczkiem przed oczyma
szynkarza, aby otrzymać wszystko, czego się zażąda.
Wystarczyłoby wyjąć z woreczka dwie, trzy samorodki —
tyle właśnie, ile ich miał — aby zdobyć zaufanie i opinię
człowieka majętnego. Bede zabrał aż dwa woreczki w
przewidywaniu złotodajnych plonów. Ten pełny został
zrabowany. W głębi juków spoczywał tylko pusty.
Spojrzał ponurym wzrokiem na piasek plaży, na kamyki
hojnie po nim rozsypane, zerknął ku niebu, jakby wśród
białych obłoczków szukał natchnienia, i klepnął się dłonią w
czoło.
— To jest myśl — powiedział do siebie. — To jest myśl!
Czemu nie spróbować?
Chwycił konia za uzdę, uwiązał go w krzakach. Wydobył
z juku woreczek i wrócił na plażę. Ukląkł, począł zbierać
kamyczki i wsypywać je do' woreczka. Spieszył się. Nie
tylko dlatego, że był głodny, ale że lękał się, by go kto nie
podpatrzył przy tak dziwnym zajęciu. Bo gdyby ten ktoś
również podążał do Goodyear, cały plan, wielki plan
Bedego, straciłby wszelką wartość.
Gdy woreczek wypełnił się po rąbek, Bede związał go
rzemykiem, schował do juku, otrzepał dłonie, wskoczył na
siodło i wielce zadowolony z siebie ruszył przez rzeczkę
wśród rozbryzgów wody. Na brzegu zmusił konia do galopu.
Gdzieś, niezbyt daleko, w prostej przed nim linii, leżało
nieznane Goodyear z wyśnioną kawą, wołową pieczenia i
jajecznicą z dziesięciu jajek.
Jednakże Clark mógł się mylić co do odległości, a z
prostej linii łatwo zboczyć jadąc nagą płaszczyzną bez
żadnych punktów orientacyjnych. Dlatego Bede wytężył
wzrok, spoglądał w lewo i w prawo, usiłując dojrzeć szczyty
domostw lub smugę dymu. Ale nie budynki stały się
zwiastunem zamieszkałych stron, lecz kolejowy nasyp, a na
nim lśniące w słońcu szyny. Biegły ze wschodu na zachód.
Bede zatrzymał wierzchowca. Clark nic a nic nie wspominał
o kolei, nie mówił, że w Goodyear jest stacja. Może
zapomniał? Może gdy bawił w miasteczku, pędziły tędy
tylko dyliżanse? Ba, cóż można wiedzieć. Albo te tory
wiodą do Goodyear, albo je omijają.
Bede nie mógł się zdecydować, w jakim kierunku
powinien teraz ruszyć. Wspomniał jednak słowa Clarka:
„przejedź na drugi brzeg i znowu prościutko, nie więcej niż
dwie mile, a ujrzysz domostwa".
Jak prościutko, to prościutko. Zeskoczył z siodła,
przeprowadził czworonoga przez nasyp, dosiadł konia i
pojechał prosto przed siebie, nie zważając już na kierunek
torów. I oto kolejowy szlak, chociaż najpierw zniknął mu z
oczu, znowu się ukazał, dalekim łukiem skręcając ku
południowi. Na końcu tego łuku Bede zauważył zielone kępy
drzew, a nad nimi szczyty dachów. Tam leżało Goodyear. A
jeśli nie Goodyear — to inne miasteczko, gdzie gościnne
saloony zapraszają do swych wnętrz spragnionych i
zgłodniałych wędrowców.
Pognał galopem. Drzewa i dachy ogromniały w miarę
przebywanej przestrzeni. Ani się spostrzegł, jak wjechał na
prymitywny trakt, szeroką niby-drogę, oznaczoną koleinami
wozów i wydeptaną przez pieszych. Przystanął. Wydobył z
juku woreczek ze żwirem, rozwiązał go i na samym
wierzchu położył trzy wyjęte z kieszeni nuggety. Zasupłał
rzemyki, schował woreczek i ruszył dalej. Teraz już tylko
truchtem.
Przejechał drewniany, lecz solidny mostek, przerzucony
zapewne nad tą samą rzeczką, jaką napotkał poprzednio, i
ujrzał pierwsze corrale dla koni, zagrody dla bydła —
oczywiste oznaki zamożności mieszkańców.
Dalej minął pas zieleniejącej jeszcze łąki, za nim —
świeżo zaorane rżyska, sad pełen jabłek, znowu corral,
powtórne rżyska, aż na koniec zwarta linia zabudowań
ograniczyła drogę z obu jej stron. Dostrzegł poprzeczną
deskę, przybitą do pala na skraju drogi, która w tym miejscu
stawała się ulicą. Napis głosił: „Goodyear. Mieszkańców
984". Więc trafił do celu.
Właśnie kilku z tych 984 mieszkańców stało przed
piętrowym budynkiem ze sztuczną, podwyższającą fasadą
oraz informacją na niej, że tu się mieści „General storę",
paru innych przed sąsiednią budą z szyldem „Dry goods" i
przed dziwacznego kształtu jakąś remizą z czerwonej cegły,
opatrzoną napisem-reklamą: „General outfitting storę. M. G.
Hoover".
Spotkał na swej drodze wysoki wóz farmerski, którego
woźnica drzemał na koźle, a konie tkwiły w miejscu z
opuszczonymi łbami. Pewnie również drzemały. Lecz gdzie,
u licha, ten „Lucky Saloon"?
Znowu głód dał o sobie znać. Bede postanowił wstąpić do
pierwszego napotkanego saloonu, bez względu na to, czy
będzie to „Lucky", czy nie. I właśnie w tym' samym
momencie ujrzał poszukiwany lokal, budowlę wielce różną
od poprzednich: szeroki drewniany dom, z długą werandą
zajmującą cały front. Przed tą werandą wbito pale
konowiązów. Stało przy nich kilka gniadoszy i jeden piękny
karosz, z siodłem błyszczącym srebrnymi okuciami.
Bede uwiązał tam i swego wierzchowca, wyjął z juku
woreczek i wspiął się po stopniach werandy.
„Albo się uda, albo się nie uda — myślał desperacko. —
Ostatecznie, mam pięć dolarów i trzy grudki złota, więc
mnie nie oddadzą w łapy szeryfa".
Przybrał pewną siebie minę i pchnął drzwi.
Ujrzał przestronną salę, stoliki, krzesła, bufet. Poczuł
znajomy zapach tytoniowego dymu, piwa, whisky i jakiejś
potrawy, co spowodowało ucisk w dołku, napływ śliny do
ust i prawie mdłości.
W saloonie było nieomal pusto. Zaledwie kilku mężczyzn
piło piwo przy stolikach, a długi szynkwas podpierało dwu
innych, chyba kowbojów, sądząc z ubrań, i chyba
młodzieniaszków, sądząc z wyglądu twarzy. Tylko oni, jak
zdążył się zorientować, pociągali ze szklanek coś
mocniejszego od piwa.
Siadł przy pustym stoliku, woreczek położył pod prawą
ręką i czekał, pełen niecierpliwości. Młodziki przy
szynkwasie klepali się po ramionach, gaworzyli bełkotliwie i
bardzo głośno, a co pewien czas wybuchali śmiechem
przypominającym rżenie koni. Pewnie mieli dobrze w
czubach. Bede niejeden raz oglądał takie scenki w
przydrożnych oberżach małych miasteczek, więc nie widział
w tym nic interesującego. Jego uwagę przykuł natomiast
drobny człowieczek nieokreślonego wieku, odziany w czarne
spodnie, czarną kamizelkę i białą koszulę z podwiniętymi
rękawami ze ścierką w ręce. Dostrzegł on nowego gościa i
skierował się ku niemu. Zatrzymawszy się przy stoliku,
długo wycierał blat, chociaż zaiste nic tam nie było do
wytarcia. Ukończywszy tę pracę wyprostował się i wlepił w
twarz Bedego wybladłe oczy.
— Co podać? — zagadnął zwięźle. — Piwo?
— Niech będzie piwo, lecz przede wszystkim coś do
jedzenia.
Wydało się Bedemu, iż kelner (wyglądał na kelnera)
spojrzał nań podejrzliwym wzrokiem i jakby się zawahał.
Ba, obdartus zawsze budzi wątpliwości: zapłaci czy nie
zapłaci? Jednak wiara w wypłacalność Bedego musiała
zwyciężyć, bo kelner znowu zapytał:
— Potrawka z królika czy schab?
—
Schab i dużo chleba — zarządził Bede.
— Zaraz przyniosę.
Pobiegł drobnym truchtem w kierunku bufetu. Tym-
czasem krzykliwi młodzieńcy, zarykując się śmiechem, bili
pięściami w blaszany blat. Bede, przez miesiące
przyzwyczajony do ciszy, aż drgnął. Nagle, nie wiadomo
skąd, pojawiła się kobieta. Stanęła przy wesołkach, coś tam
im przykazała. Umilkli. Bede ujrzał, jak wyciągają pieniądze
z kieszeni, jak płacą, jak nasuwają na głowy szerokoskrzydłe
kapelusze i opuszczają lokal nieco chwiejnym krokiem.
— A to heca! — mruknął. — Matka, nie matka? —
zastanowił się, patrząc na znikającą za szynkwasem kobiecą
postać. Bo kogóż by tak potulnie usłuchali?
A może to właścicielka saloonu? Wprawdzie Clark
wspominał o karczmarzu, nie o karczmarce.
Kres tym wątpliwościom położył kelner, a ściślej:
przecudowny zapach mięsa i parującej kapusty oraz widok
talerza, noża, kufla bursztynowego płynu i bochenka chleba
o złocistej skórce.
Zabrał się do dzieła, zapominając o świecie. Mogły teraz
bić gromy, dąć huragany, mogli rewolwerowcy strzelać do
siebie o krok od stolika — Bede nie zwróciłby na to uwagi.
Odsapnął, gdy talerz był już pusty, a z bochenka pozostała
mizerna skibka. Sięgnął po piwo gestem człowieka sytego i
nieco ociężałego po obfitym posiłku. Usłyszał daleki gwizd
parowozu i przyszło mu na myśl, że nawet po sprzedaży
konia (co uznał za ostateczność) nie czekałaby go piesza
wędrówka, lecz podróż wagonem.
Znowu zabrzmiał gwizd, tym razem znacznie bliższy,
pomieszany z turkotem wagonów toczących się po szynach.
W kilkanaście minut później do wnętrza saloonu wtargnęli
nowi przybysze. Z walizkami, torbami i tobołkami. Cicha
dotąd salka rozbrzęczała gwarem głosów i tupotem nóg po
deskach. Podróżni obsiedli stoły, a kelner w czarnej
kamizelce zwijał się jak rak w ukropie.
— Przepraszam...
Bede drgnął.
— Przepraszam, widzę, że jest pan sam, a wszystkie
miejsca zajęte.
Te słowa wypowiedział wysoki, szczupły mężczyzna w
czarnym kapeluszu i czarnym płaszczu. Na przyzwalający
gest postawił na podłodze skórzany sakwojaż i zdjął
wierzchnie okrycie. Jego garnitur był również ciemny.
„Na pewno urzędnik — pomyślał Bede — albo ko-
miwojażer".
Przybysz przewiesił płaszcz przez oparcie krzesła,
kapelusz złożył na sąsiednim i usiadł.
— To okropne — jęknął.
Bede zerknął na gładko ogoloną twarz, szpakowate włosy
i wyraźną siwiznę na skroniach.
„Starszy facet — doszedł do łatwego wniosku. — Na
pewno wędrowny agent handlowy. W jego wieku to może
być męczące".
— Okropne — powtórzył sąsiad i umilkł, jakby czekając
na pytanie o rodzaj okropności.
Lecz Bede nie podjął tej próby. Sączył piwo i pogrążał się
coraz głębiej w stan obojętności na sprawy tego świata.
— Niech pan sobie wyobrazi, że jechałem pociągiem
przez ostatnie dwanaście godzin. W nocy było piekielnie
zimno, a w dzień upał i duchota od kłębów dymu. Cały
wagon kopcił fajki.
— A pan nie znosi palaczy — zdobył się Bede na leniwą
uwagę.
— Wręcz przeciwnie, wręcz przeciwnie. Sam jestem
palaczem, jednak gdy czterdziestu ludzi równocześnie
zamienia funty tytoniu na czarną mgłę, i to we wnętrzu
małego wagonu, przy zamkniętych oknach, to, rozumie pan...
Bede nie usłyszał, co ma zrozumieć, ko kelner przerwał
opowieść propozycją potrawki z królika lub schabu.
—
Potrawka z królika? Oczywiście! Pieczywo i szkla-
neczkę whisky. A może... — zwrócił się do Bedego — może
i pan pozwoli? Proszę nie odmawiać. Tak? Więc dwa razy
whisky — a gdy kelner odszedł, dodał półgłosem: — zawsze
używam alkoholu jako odtrutki, pojmuje pan?
— Odtrutki? Przeciw czemu?
— Ach, drogi panie, kto mi zagwarantuje, że potrawa jest
świeża? Może ten królik jest sprzed dwu dni? Jadł pan
królika?
— Nie, schab z kapustą.
— No, to i panu dobrze zrobi szklaneczka czegoś
mocniejszego. Schab jest ciężkostrawny. To okropne
stołować się w saloonach, zawsze człowiek ryzykuje
chorobą żołądka.
— Może weźmie pan schab? — zaproponował Bede,
nieco ubawiony uwagami nieznajomego.
— Och, w żadnym wypadku. Królik ma mięso znacznie
delikatniejsze i jeśli tylko... — przerwał w połowie zdania,
jakby zastanawiając się nad propozycją Bede-go. — Tak,
proszę pana — dodał po chwili — oto, na co człowiek się
naraża wędrując z dala od rodzinnego domu i jedząc co
popadnie i gdzie popadnie. Chociaż... „Lucky Saloon"
posiada nie najgorszą kuchnię, właściciel nie truje gości.
Jednak... któż może za to ręczyć?
— Pan jest komiwojażerem?
— Ach, nie! Księgowym.
Bede wytrzeszczył oczy.
__ przecież zawód księgowego nie wymaga wyjazdów.
— I ja tak sądziłem, drogi panie. Jestem księgowym w
firmie „Simpson i Spółka", słyszał pan o niej?
— Nigdy.
— Jak to możliwe? — szczerze zdumiał się nieznajomy.
— Nigdy nie korzystał pan z kredytu ani nie lokował swych
oszczędności w bankach?
— Istotnie, nigdy.
— To pewnie widział pan ogłoszenia w gazetach. Zawsze
zaczynają się nagłówkiem: „Jesteśmy Pinker-tonem Twoich
oszczędności". Agencja Pinkertona zgodziła się na taki tekst.
Dla nich to także reklama.
— To znaczy, ,że pracuje pan w banku.
— Oczywiście. „Simpson i Spółka" to sieć kas
oszczędnościowych i pożyczkowych, -istniejąca we
wszystkich miastach południa i zachodu. Nasza centrala
mieści się w Topeka, w Kansas.
Wygłosiwszy to wszystko jednym tchem, księgowy
spojrzał z dumą na sąsiada. Zjawił się kelner, przyniósł
zamówioną potrawkę, pieczywo i dwie porcje whisky.
Opróżnili szklaneczki. Bede poczuł się jeszcze lepiej niż
przed chwilą.
— Cóż pańska praca w banku ma wspólnego z wy-
jazdami? — zapytał.
— Wszystko przez awans. Nie ma nic gorszego od
niespodziewanego awansu.
Bede uśmiechnął się.
— To wcale nie zabawne, drogi panie. Dopóki byłem
zwykłym księgowym, siedziałem w centrali jak Adam w
raju. Lecz widać zbyt dobrze pracowałem i ukarano mnie za
pychę. Po kilku latach podwyższono mi wynagrodzenie i
mianowano księgowym do specjalnych zadań. Jakże byłem
dumny. Wkrótce się okazało, że moje specjalne zadania
polegają na kontrolowaniu naszych filii. Stale muszę
wędrować. Co za złośliwość losu... Bo ja nie znoszę
wędrówek!
— Nie może pan zmienić pracodawcy?
— Ba, gdzie by mi tak dobrze płacili? Gdybym był
kawalerem! Lecz ja mam żonę i czworo dzieci.
Bede parsknął śmiechem.
— Przepraszam — usprawiedliwił się. — Pomyślałem, że
pańska posada wcale nie jest zła i nie ma na co narzekać.
Ach, gdybym ja na taką trafił!
— Lubi pan wędrować?
— Szalenie! Próbowałem posiedzieć w jednym miejscu
dłużej niż pół roku i nie wytrzymałem.
— Może pan również jest księgowym?
— Nic się na tym nie znam.
—
Szkoda. Właśnie nam potrzeba zastępcy księgowego,
tutaj, w Goodyear.
— Macie tu filię? — zainteresował się Bede, w którym
nagle począł dojrzewać nowy genialny pomysł.
— Od wielu już lat. Ja sam po raz czwarty tu goszczę.
—
Czy te pańskie kasy oszczędnościowe przyjmują na
przechowanie wartościowe przedmioty?
— Myśli pan o depozycie? Oczywiście, przyjmujemy
złoto, srebro, cenne kamienie. Posiadamy nowoczesne kasy
pancerne, drogi panie. To nasza chluba.
— Az tym depozytem to jak?
— Określa się w przybliżeniu rynkową cenę przedmiotu,
a srebro lub złoto waży. Od tej ceny i od czasu, na jaki
przyjmujemy depozyt, liczymy opłatę. Klient nigdy nie
ponosi żadnej straty. Gdyby depozyt przepadł, co jeszcze
nigdy się nie zdarzyło, wypłacamy pełną wartość.
Bede zasępił się.
— Nie, to mi nie odpowiada — stwierdził melancholijnie.
— A nie można by takiego przedmiotu nie
wyceniać?
— Widzę, że pan słabo orientuje się w tych sprawach.
Jeśli nie oznaczymy wartości depozytu, to w jaki sposób
wynagrodzić klientowi ewentualną stratę? Bo przecież
przewidywać należy wszystkie możliwości. Wyceniamy
depozyt w interesie klienta. To chyba jasne?
— No, tak, lecz to mi nie odpowiada — powtórzył Bede.
— Czy nie można by po prostu przechować u was jakiegoś
przedmiotu nie wyceniając go i nie oglądając? Przypuśćmy,
że wasz klient pragnie utrzymać w tajemnicy to, co posiada,
czy to sprzeczne z bankowymi przepisami?
— Ależ nie! Tylko, że w takim wypadku, gdyby coś
zaszło, klient nie uzyska żadnego odszkodowania.
— Właśnie o to mi chodzi — uradował się Bede.
— O to panu chodzi? — zdziwił się księgowy.
— Chyba źle się wyraziłem. Po prostu zależy mi na tym,
żeby nikt, absolutnie nikt nie wiedział, co przechowuję w
banku. Czy to możliwe?
— Nasz klient, nasz pan. Całkowicie możliwe. Wolno w
ten sposób na przykład chronić przed kradzieżą jakieś cenne
dla klienta listy lub cokolwiek innego, byle oczywiście nie
był to przedmiot zbyt wielkich rozmiarów.
—
Niewielkich — stwierdził Bede. — O, ten pakuneczek
— tu dotknął palcami woreczka.
Chyba księgowy dopiero teraz zauważył zniszczoną
odzież sąsiada, jego kurtę pełną śladów biwakowania przy
ognisku i oblicze spalone górskim słońcem.
— Czyżby pan był eksplorerem?
— Parałem się tym przez kilka miesięcy.
— Domyślam się, że z dobrym rezultatem.
Bede skinął głową. Nie dodał jednak, że ten rezultat
znalazł się w kieszeniach rabusiów.
— Mieszka pan w Goodyear? Nigdy dotąd pana nie
spotkałem.
— Jestem tu po raz pierwszy, lecz chcę pozostać nieco
dłużej.
— W hotelu?
— Tak.
— Dlatego pragnie pan zabezpieczyć swój skarb nie
nadając temu rozgłosu. To bardzo słuszne. Proszę odwiedzić
naszą filię. Może się jeszcze spotkamy, a teraz... dziękuję za
towarzystwo i przepraszam. Pragnę nieco odpocząć, jazda
koleją zawsze mnie wyczerpuje.
Odsunął krzesło, wstał, założył płaszcz i kapelusz, zabrał
walizeczkę. Bede widział, jak podszedł do bufetu, z kimś
tam rozmawiał, a później zniknął za bocznymi drzwiami
sali. Zjawił się kelner, by posprzątać naczynia.
— Chcę porozmawiać z gospodarzem — odezwał się
Bede. — Jeśli bardzo zajęty, poczekam.
Człowiek w kamizelce podejrzliwie zerknął na nędznie
ubranego gościa. W „Lucky Saloon" zdarzały się niekiedy
wypadki, że klient po to tylko wzywał gospodarza, aby mu
oświadczyć, że nie może zapłacić za posiłek, bo nie ma centa
w kieszeni.
— Dobrze, proszę pana. Zaraz go zawiadomię.
Minęło kilkanaście minut, zanim do stolika podszedł tęgi
mężczyzna, szpakowaty brunet z ogorzałą twarzą, odziany
w czyściutki biały kitel.
— Słucham pana.
— Pan jest właścicielem „Lucky Saloon"? — chciał
upewnić się Bede.
— Jestem. O co chodzi?
— O to, że nie mam akurat pieniędzy. Nie, nie —
zaprzeczył natychmiast widząc, jak pogodne oblicze go-
spodarza nagle pochmurnieje. — Mam czym zapłacić, lecz
nie pieniędzmi.
Rozwiązał rzemyki woreczka, lecz tak, by stojący obok
mężczyzna nie mógł zajrzeć do wnętrza. Sięgnął dłonią w
głąb i bez trudu namacał trzy złote grudki,
które miały powierzchnię bardziej chropowatą niż wy-
szlifowane wodą kamyki. Wyciągnął rękę i położył je na
stoliku. Po czym szybko zasznurował woreczek.
— Czy mogę tym zapłacić?
Karczmarz cicho gwizdnął.
— Ho, ho — zauważył półgłosem. — Oczywiście, że
może pan.
Sięgnął do kieszeni spodni, wydobył składany scyzoryk i
jego ostrzem naciął jedną grudkę.
— Prawdziwy nugget — stwierdził. — Lecz to zbyt wiele
jak na jedną porcję schabu — zaśmiał się. — Zważę i
wydam resztę.
— Nie. Proszę zapisać na mój rachunek. Mam zamiar
spędzić tu kilka dni.
— Doskonale.
— I chcę otrzymać pokój jednoosobowy.
— Oczywiście.
— I — mówił dalej Bede — proszę zaopiekować się
moim koniem, stoi przed werandą.
— Może być pan spokojny. „Lucky Saloon" posiada
własną stajnię. Za chwilę przyślę chłopca. Wskaże pokój i
odprowadzi konia. Życzę panu dobrego odpoczynku.
Skłonił się lekko i odszedł unosząc jeden z nuggetów.
Dwa pozostałe Bede schował do kieszeni, bardzo z siebie
zadowolony. Jego plan zdawał egzamin. Gapił się na
szynkwas, przy którym zebrała się grupka mężczyzn.
Pewnie gospodarz pokazywał im otrzymaną zapłatę, bo raz
po raz jakiś ciekawski odwracał się i spoglądał na
nieznanego przybysza. Tym lepiej!
Zapowiedziany chłopak przybył po kilku minutach, z
potężnym kluczem w dłoni, i zaprowadził gościa na
pięterko, pod drzwi oznaczone numerem siódmym, co Bede
uznał za dobrą wróżbę, bowiem — jak powszechnie
wiadomo — siódemka przynosi szczęście, a kto nie wierzy,
ten kiep i greenhorn.
Bede rozejrzał się po pokoju, dotknął łóżka, czy miękkie,
zajrzał do dzbanka z wodą, do szuflady stolika, do szafy na
ubrania. Jako bywalec hoteli wiedział, iż roztargnieni goście
zostawiają w szufladach i szafach hotelowych pomieszczeń
przeróżne drobiazgi, nawet części garderoby, a później
posądzają swych następców o kradzież, jeśli przedmiot
tajemniczo zginie. Lecz szuflada była pusta, szafa również.
Bede zawahał się sekundę, włożył swój woreczek do
szuflady, przekręcił w niej klucz i wsunął do kieszeni. Nie
było to najlepsze zabezpieczenie rzekomego skarbu, lecz
przecież nie zamierzał opuszczać pokoju na dłużej.
— Chodźmy — zwrócił się do chłopca — pokażę ci mego
konia.
Zeszli po schodach, minęli gwarną salę, znaleźli się na
werandzie. Wierzchowiec stał spokojnie, uwiązany. Bede
wyciągnął z kabury winczester.
— Chce pan obejrzeć stajnię? To zaraz obok, na tyłach
domu.
Stajnię wypadało obejrzeć, chociażby z troski o zwierzę,
lecz gdyby przez ten czas jakiś złodziej lub ciekawski
włamał się do szuflady stolika — cały plan Bedego, jak to
się mówi, wziąłby w łeb!
— Nie — odparł. — Zajrzę tam później.
— A uprząż i rzeczy? Zostawić w stajni czy przynieść do
pokoju?
— Przynieś — rozkazał krótko i czym" prędze j pobiegł
na piętro. Szuflada była zamknięta, woreczek, sprawdził,
leżał nie tknięty.
Postawił broń w kącie pokoju i rozciągnął się na łóżku. W
kilka minut później przyszedł chłopiec z uprzężą, kilofem,
patelnią i zrolowanym kocem. Złożył to wszystko pod ścianą
i objaśnił, że wystarczy stajennemu pokazać klucz z
numerem pokoju, a wyda konia na każde żądanie.
Bede nadal leżał, odpoczywał i myślał nader intensywnie.
Miał zapewniony dach nad głową i wyżywienie co
najmniej na dwa tygodnie. Dlaczego właśnie na dwa? Bo
uważał, że jest to okres czasu ani długi, ani krótki, w sam raz
równy zaufaniu, jakie wzbudziła w gospodarzu grudka
rodzimego złota. No i woreczek. Uznał, że przez dwa
tygodnie nikt ani piśnie o uregulowaniu rachunku. Tak więc
pierwszy etap ryzykownego planu miał poza sobą. Nie musi
teraz sprzedawać konia, bez którego straciłby swobodę
ruchu. Lecz co dalej? Nie groziła mu ani śmierć z głodu, ani
nocleg pod gołym niebem. Lecz co dalej?
Usiadł, zdjął kurtkę i kamizelkę. Obejrzał je krytycznym
wzrokiem. Jakże nędznie wyglądała ta odzież. Dziury od
iskier iluż ognisk! Dziury od ostrych krawędzi skał. Tłuste
plamy, oczywiście od boczku smażonego na patyku. Popiół
drzewny i kurz wbiły się tak głęboko w materiał, że nie
usunęłoby ich nawet najenergiczniejsze pranie.
Pokiwał smętnie głową nad rozdartym rękawem koszuli,
nad nogawkami spodni wyglądającymi jeszcze gorzej niż
kurtka, nad rozklapanymi buciorami, w których obcasy
zostały tak starte, że i śladu po nich nie było widać.
— Wyglądam jak obdartus — szepnął do siebie z goryczą.
Nie mylił się. Wolno przybyć do Goodyear w tak
pożałowania godnym stroju. Wiadomo, eksplorer nie wraca z
wyprawy w ubranku przypominającym garnitur świeżo
uszyty przez krawca. Lecz nie wypada człowiekowi
posiadającemu worek... nuggetów zbyt długo pokazywać się
w łachmanach. Zdziwiłoby to licznych obserwatorów i
mogłoby w ich umysłach zasiać ziarna wątpliwości.
Bede zerknął na winczester i powziął decyzję. Długiej
broni nie potrzebował obecnie. Wystarczy colt. Należało
znaleźć rusznikarza, sprzedać winczester, a później załatwić
umieszczenie w bezpiecznym miejscu woreczka, który im
dłużej znajdował się w posiadaniu Bedego, tym bardziej go
niepokoił.
Wstał, winczester przewiesił przez ramię, woreczek
wpakował pod kurtę i ruszył w drogę. Zaczepił pierwszego
napotkanego przechodnia i zagadnął o rusznikarza. W
Goodyear było ich dwu, a oba warsztaty mieściły się przy tej
samej ulicy, łatwe do odnalezienia, zwłaszcza że, jak Bede
słusznie przypuszczał, podobnie jak w tysiącach innych
małych miasteczek, istniała tu tylko jedna ulica.
Bez trudu odnalazł sklepik, z daleka już dostrzegłszy nad
drzwiami strzelbę wykrojoną z kawałka blachy. Wszedł do
wnętrza i po długim targu pozbył się broni.
Szeleszcząc zielonkawymi papierkami banknotów po-
wędrował załatwić następną transakcję handlową. Tym
razem w domu towarowym. Znalazł to, czego szukał: wybór
ubrań różnej wielkości, różnego gatunku i różnej ceny.
Długo gmerał w stosach gotowej odzieży, a później kłócił
się ząb za ząb ze sprzedawcą o wartość każdej sztuki, zanim
wreszcie opuścił sklep. Jakże inaczej teraz wyglądał! Jedyną
starą rzeczą, jaką obecnie miał na sobie, był pas z coltami.
Reszta, od kapelusza po buty, lśniła niepokalaną świeżością.
Z nieodstępnym woreczkiem pod pachą wrócił do
saloonu. Bo chociaż o informację dotyczącą banku czy kasy
oszczędności, o której mówił księgowy, mógł się zwrócić do
każdego przechodnia, uważał, że dla dobra swego
genialnego planu powinien zapytać właśnie gospodarza
saloonu. I tak też uczynił.
—
Kasa oszczędności? — powtórzył pytanie Harper. —
Oczywiście, „Simpson i Spółka", stara solidna firma. Chce
pan sprzedać im złoto? To może i ja...
— Nie, nie... — zaprzeczył energicznie Bede. — Chcę
tylko oddać swój woreczek w depozyt.
__ I słusznie pan uczyni. Co prawda, nigdy jeszcze w
moim lokalu nikogo nie okradziono, lecz, jak to się mówi,
okazja stwarza złodzieja.
Wyprowadził gościa za próg i wskazał mu kierunek.
— Piętrowy budyneczek z czerwonej cegły, z kratami w
oknach. Łatwo zauważyć.
Bede podziękował. Teraz już był pewien, że wieść o
złotym depozycie rozejdzie się wśród gości saloonu, a
poprzez nich — po całym miasteczku. To jasne, karczmarz
pochwali się znajomkom, że zamieszkał u niego „prawdziwy
eksplorer" i do tego „szczęśliwy eksplorer".
Filia „Simpsona i Spółki" mieściła się istotnie w
czerwonym budynku, którego okna wyposażono w solidne
kraty. Nad wejściem widniał elegancki, mosiężny szyldzik:
„Savings Bank". Musiano go chyba codziennie pucować, bo
lśnił jak złoty.
Bede pchnął drzwi, za nimi ujrzał następne, oszklone i
dwuskrzydłowe. Znalazł się w salce przegrodzonej w
poprzek ścianką nie sięgającą sufitu. W ściance widniały
dwa okienka. Przed jednym sterczał siwowłosy i siwobrody
mężczyzna, rozmawiający przyciszonym głosem z ukrytą za
okienkiem osobą. Drugie było wolne. W jego obramowaniu
Bede zauważył pochyloną głowę. Podszedł. Natychmiast
został zauważony.
— Słucham pana — odezwał się urzędnik.
— Chciałbym to złożyć na przechowanie — powiedział
Bede kładąc woreczek na desce przed okienkiem.
— Jaka wartość?
— Bardzo dla mnie cenna.
Urzędnik uśmiechnął się.
— Na pewno cenna — odparł — lecz przyjmując
przedmiot w depozyt, musimy znać jego wartość.
— Słyszałem, że można przechowywać w banku niektóre
drobiazgi bez takich formalności.
— Dla nas to wcale nie formalność. Przecież odpo-
wiadamy finansowo za depozyt. Nie ma tu sejfów. Pojmuje
pan?
Bede nie pojął, ponieważ nie wiedział, co to: „sejf".
— To, proszę pana, pancerna skrytka, jaką bank
wynajmuje klientowi.. Wręcza mu kluczyk do takiej
skrzynki, a co w niej przechowuje klient, to już tylko jego
sprawa. Niestety, jak już powiedziałem, nie rozporządzamy
sejfami. Dlatego nie możemy odpowiadać za całość
przechowywanego przedmiotu i nie wypłacamy
odszkodowania.
Bele pomarkotniał. Realizacja „genialnego planu"
natrafiła na nieprzewidzianą przeszkodę.
— Czy jest obecnie u was ten kontroler z Topeka?
— Pan Marshall?
Bede potwierdził. Jakkolwiek nazywał się znajomy od
stolika, tylko on mógł być kontrolerem z Topeka.
— Owszem, jest.
— Pragnę z nim zamienić kilka słów.
— Proszę chwilę poczekać.
Urzędnik podniósł się zza stołu i zginął w głębi lokalu.
Istotnie tylko na chwilę, bo prawie natychmiast ukazał się w
towarzystwie poznanego w saloonie starszego jegomościa.
— Ach, to pan! — ucieszył się księgowy. — Bardzo się
zdziwiłem, że ktoś pyta o mnie. Raczej nie mam tu
znajomych. Czym mogę panu służyć?
Bede powtórzył swe życzenie.
— Och, to głupstwo. Sprawa do załatwienia. Nie widzę
żadnych przeszkód.
— Lecz — wtrącił się urzędnik — nie wolno ubezpieczać
depozytu nie znając jego wartości.
— A czy pan żąda ubezpieczenia?
— Nie — odparł Bede.
__ Więc... o cóż jeszcze chodzi? Należy wypisać po-
kwitowanie i przyjąć paczkę. Jest pan zadowolony? —
zwrócił się do klienta.
Bardzo dziękuję za pomoc, tylko... proszę obwiązać mój
pakunek mocnym sznurem i opieczętować.
Pragnę mieć pewność, że nikt nie będzie zaglądać...
Zrozumiałe. Panie Hastings, zechce się pan zastosować
do tego życzenia, a teraz — zwrócił się do Bedego— pan
wybaczy, mam mnóstwo roboty. Liczą, że wieczorem znów
się spotkamy. Będzie mi bardzo przyjemnie.
Skłonił się i odszedł.
Woreczek został skrępowany grubym szpagatem,
opieczętowany czterokrotnie lakiem. Piąta pieczęć spoczęła
na węźle łączącym oba końce sznura. Z kolei urzędnik
sporządził pokwitowanie na dwu arkuszach. Opisał w nich
wygląd przedmiotu oddanego na przechowanie, nazwisko
właściciela i miejsce zamieszkania (oczywiście „Lucky
Saloon'" w Goodyear). Nazwisko i adres zostały wypisane
tuszem również na woreczku. W końcu pokwitowanie
zaopatrzono uwagą, że przedmiot nie jest ubezpieczony, a
zawartość — nieznana. Dlatego, gdyby z przyczyn
niezależnych od banku uległ zniszczeniu lub zgubie,
okaziciel kwitu nie może rościć żadnych pretensji
finansowych.
Bede uśmiechnął się. Słowo „zguba" nie oznaczało
przecież nic innego, jak „kradzież", jednak bank nie chciał
sugerować klientowi, by taka możliwość mogła zaistnieć.
Bede podpisał jeden arkusz pokwitowania, urzędnik —
drugi. Arkusze wymieniono.
— Czy pragnie pan zapłacić z góry, czy dopiero przy
odbiorze?
Bede zapłacił z góry za miesiąc, licząc, że dłużej niż
miesiąc nie będzie w Goodyear przebywał i że wydobędzie
się jakimś sposobem z finansowych tarapatów. Wówczas
zapłaci za pobyt w „Lucky Saloon", odbierze woreczek,
wskoczy na konia i ruszy. Dokąd? Ba, tego jeszcze nie
wiedział.
Nowy klient banku „Simpson i Spółka" opuścił lokal,
pogwizdując lekko, wielce zadowolony, że wszystkie swe
zamierzenia realizuje tak łatwo.
„Mam głowę na karku" — pomyślał i poszedł zwiedzać
miasteczko w nastroju turysty posiadającego książeczkę
czekową i plik banknotów na drobne wydatki. I zaraz rzucił
mu się w oczy szyld fryzjera. Przystanął, dotknął dłonią
karku i stwierdził, że włosy sięgają pleców, stanowiąc
dowód, że i ich właściciel przebywał w stronach, w których
nożyczki i brzytwa należą raczej do przedmiotów zbędnych.
Taki dowód nie był mu już potrzebny. Otworzył drzwi i
wkroczył do wnętrza.
Dwa puste fotele, dwa lustra, i człowiek w białym
fartuchu. Skłonił się gościowi, wskazał miejsce.
Bede osunął się na obite skórą oparcie.
— Strzyżenie?
— Strzyżenie i golenie — odparł.
— Pan pierwszy raz u nas? — zagadnął człowiek w kitlu,
szczękając nożycami.
— Pierwszy raz.
— Zapewne z dalekiej drogi, włosy szanownemu panu
wyrosły nadmiernie, jeśli tak wolno rzecz określić.
— Pół roku wędrowałem po górach San Juan.
— Ho, ho! — wyraził swój podziw fryzjer. — Czy na
karku przyciąć krótko?
— Jak najkrócej.
— Pan tam polował?
— Hm, trochę.
— Na futra?
— Nie parałem się traperstwem. Raczej... grzebałem w
piasku.
— O! I znalazł coś pan szanowny?
— Owszem, niewiele tego, zawsze jednak... pełen wo-
reczek.
— To pogratulować. Nie każdy ma takie szczęście. A z
przodu jak obciąć? Nad czołem?
— Nad czołem — zgodził się Bede.
Chwilę milczeli. Fryzjer, ponieważ musiał uważać, aby
wymagania klienta zostały jak najlepiej spełnione; klient,
ponieważ zastanawiał się nad tym, co by tu jeszcze
powiedzieć o rzekomych sukcesach swoich tak, aby
zabrzmiało to wiarygodnie i sensacyjnie zarazem, aby wieść
o nich pofrunęła na skrzydłach plotki. Wiedział bowiem, że
nie ma większych gadułów nad fryzjerów zabawiających
rozmową swych gości.
— Miałem szczęście — powtórzył jakby sam do siebie.
— W małej dolince, przy strumyku... Złota żyła przecinała
skałę, z której wypływał wodospad. Wyczyściłem ja...
— To niebywałe! I nic tam nie zostało?
— Nic a nic.
— A nie wie szanowny pan, jak się nazywa tamten
strumień i dolinka?
— Nie wiem — odparł Bede poważnym tonem. —
Sądzę, że nie mają jeszcze żadnej nazwy. Zresztą... to był
przypadek. Dziś, nawet gdybym chciał, nie trafiłbym na
tamto miejsce. Lecz i tak nic tam już nie ma.
— Jaka szkoda — westchnął fryzjer.
Czy żal wynikł z faktu nieustalenia miejsca bonanzy, czy
z wyczerpania złotodajnej żyły — Bede nie odgadł.
Namydlony po czubki uszu, w milczeniu poddawał się
operacji lśniącej brzytwy. Gdy dobiegła końca i twarz
obtarto mu wilgotnym ręcznikiem, zapłacił pięć dolarów nie
żądając reszty. Ten gest został skwitowany głębokim
ukłonem.
— Zamieszka pan w Goodyear? — zapytał jeszcze
fryzjer.
— Nie. Lecz pobędę jeszcze z tydzień łub dwa. „Lucky
Saloon" to chyba porządny lokal?
— Bardzo dobry.
— Wynająłem tam pokój.
— Słusznie pan postąpił. Myślę, że po takiej wędrówce
należy się panu odpoczynek.
Bede powiedział „do widzenia" i wyszedł.
„Jestem kiep — pomyślał — jeśli jutro pół miasta nie
będzie gadać o milionerze, który przybył do Goodyear".
Wrócił do swego pokoju, legł na łóżku. Wypoczywał i
rozmyślał. Ze sprzedaży winczestera uzyskał sporą sumkę,
ale równocześnie niemało wydał na ubranie i buty. Dziesięć
dolarów zostawił w banku jako miesięczną opłatę za
przechowanie woreczka, pięć dał fryzjerowi.
Nie podnosząc się począł grzebać w kieszeniach spodni.
Wyciągnął garść monet, policzył. Dwadzieścia dwa dolary i
siedemdziesiąt pięć centów. Więcej niż posiadał wjeżdżając
w opłotki Goodyear, jednak również niewiele. Do tego —
dwie grudki złota, bo jedną dał Harperowi. Jak długo można
żyć za taką sumę?
Westchnął, lecz natychmiast wrodzony optymizm wziął
górę. Na pewno znajdzie jakąś robotę, choćby tymczasową.
„Jutro pójdę do szeryfa" — zdecydował w myślach. Może
będzie jakiś list gończy? Ba, lecz wyjeżdżając w pościg
trzeba najpierw uregulować rachunki w „Lucky Saloon". Za
dwa dni pobytu chyba wystarczy pieniędzy? A jeśli listu
gończego nie będzie? I czy nie wzbudzi podejrzeń, że
eksplorer z workiem złota angażuje się na łapacza? Byle nie
wpaść w jakąś kabałę — zaniepokoił się.
Nie wiedział, kiedy zasnął. Otworzył oczy, gdy za
oknem wisiał szary zmrok. Wstał, przygładził włosy
przed lustrem, obejrzał nowiutki garnitur i zeszedł na dół.
Drobny człowieczek w czarnej kamizelce i koszuli z
podwiniętymi rękawami właśnie zapalał naftowe lampy
siadł za stołem. W miarę rozbłyskiwania żółtawych świateł
pusty dotąd lokal począł się zapełniać. Blask lamp
przyciągał ludzi jak ćmy. Oto pojawił się pan Marshall,
wędrowny księgowy, który tak nie znosił wędrówek.
Pomachał z daleka ręką i natychmiast skierował się do
stolika Bedego.
—
Pracowity dzień — stwierdził zajmując bezcere-
monialnie puste krzesło. — Miałem mnóstwo roboty, lecz
sprawy poszły szybko. Już jutro opuszczam Goodyear —
powiedział smutno.
— Chyba się pan z tego cieszy? Goodyear musi być
okropnie nudną dziurą.
—
Ba, pewnie bym się cieszył, gdyby nie fakt, że znowu
czeka mnie męcząca droga. Przy dłuższej kontroli mógłbym
tu nieco odpocząć. Niech pan mi wierzy, Goodyear nie jest
najgorszym miejscem świata, zbyt pochopnie pan je ocenił.
Proszę się nieco rozejrzeć, można spotkać tu ciekawych
ludzi. Przepraszam, nie chciałem pana dotknąć.
Bede odparł, że wcale nie czuje się dotknięty, po czym
zagadnął:
— Dlaczego nie zabawi pan tu dłużej?
— Och, kochany panie, firma płaci mi za pracę, nie za
odpoczynek.
Roześmieli się obaj.
— A pan — ciągnął dalej księgowy — załatwił swój
interes w naszym banku i chyba jest zadowolony?
— Bardzo dziękuję za pomoc. Tamten urzędnik nie
bardzo się kwapił...
— Głupstwo. To młody człowiek i jeszcze słabo orientuje
się w bankowych przepisach. Co pan zamierza dalej, jeśli
wolno spytać?
— Nie wiem — szczerze odparł Bede.
Już chciał dodać, iż rozgląda się za jakąkolwiek pracą. W
porę ugryzł się w język. Takie oświadczenie w ustach
człowieka, który przed paru godzinami zdeponował w banku
cenną paczkę musiałoby zdumieć księgowego. Więc zmienił
odpowiedź.
—
Rozglądam się za jakimś interesem w tej nudnej
dziurze? — zażartował Marshall.
— No... może w okolicy?
Zjawił się kelner. Tym razem proponował, zamiast schabu
i królika, comber barani lub parówki. Bede wybrał parówki,
przewidując, że będą tańsze. Jego wielki plan zdawał
egzamin, lecz nie należało zbyt szybko pogrążać się w
długach.
Księgowy również poprzestał na parówkach, stwier-
dziwszy, że baranina mu szkodzi. Dodatkowo zamówili dwa
wielkie kufle piwa i czekali cierpliwie.
— Musiał pan zwiedzić kawał świata — zauważył
Marshall.
— Tyle, ile da się przejechać na końskim grzbiecie.
Pociągiem na pewno więcej.
— Wiem coś o tym, przecież stałem się niewolnikiem
pociągów. Czyż można poznać kraj będąc uwięzionym w
hałaśliwym pudełku z oknami? Zazdroszczę każdemu, kto
jedzie wierzchem lub bryczką. W każdej chwili potrafi
zeskoczyć z siodła, zatrzymać bryczkę, lec w trawie lub
zaszyć się w lesie. Toż to jest przyjemność!
— Dobra w lecie — mruknął Bede. Podczas licznych
wędrówek nigdy nie przyszło mu do głowy, by przerywać
podróż dla jakiegoś tam wylegiwania się w trawie. — Ale
zimą? Czy pan sobie wyobraża, jak się marznie siedząc bez
ruchu na końskim grzbiecie?
Gdy dmie przenikliwy wiatr albo gdy jesienny deszcz
spływa po kapeluszu, po grzbiecie, po nogach?
— Prawda. Nie pomyślałem o tym. Lecz przecież
wędrując na południe uniknie się tych niedogodności.
Nawet tu, w Kolorado, zim prawie nie ma, a deszcze należą
do rzadkości.
Dalszy ciąg uwag na temat aury Kolorado przerwało
pojawienie się kelnera z zamówionymi potrawami i
bochenkiem chleba.
Jedli, popijając piwem, a w miarę jak opróżniały się
talerze, zapełniała się sala. Lekki szmer głosów przeszedł w
gwar, smugi dymu z fajek i cygar poczęły kondensować się
w siną mgiełkę wokół kloszów lamp.
— Harper ma głowę na karku — stwierdził nieocze-
kiwanie Marshall, gdy ostatni kęs parówki zniknął w jego
ustach.
— Co za Harper? — zdziwił się Bede.
— No... Martin Harper, właściciel tego lokalu.
— Ach, ten. Rozmawiałem z nim wszystkiego dwa razy, i
bardzo krótko. Więc go nie znam.
— Proszę sobie wyobrazić, iż zaczął od małego kra-miku
z warzywami. Później miał sklepik, ciemną dziurkę z
pieczywem, masłem, mlekiem i jajkami. Sklepik był ciasny,
lecz towar pierwszorzędny i tańszy niż u konkurentów.
— Był pan klientem tego sklepiku?
— Och, nie. Wtedy nawet nie wiedziałem o istnieniu
Goodyear. Dzieje Harpera znam z opowiadań. Jako firma
bankowa interesujemy się rozwojem handlu i przemysłu. A
przede wszystkim ludźmi, którzy są pionierami tego
rozwoju.
— A Harper się do nich zalicza?
— Na pewno. Oczywiście w skali Goodyear. W biednym
miasteczku bank nie posiada żadnych szans istnienia, więc
cieszy nas wszelki rozwój, rozbudowa, inwestycje,
zamożność mieszkańców. Otóż po paru la-
tach Harper przystąpił do stawiania tego domu. Gdy
podciągnął go pod dach, zwrócił się do mej firmy o po-
życzkę. Uzyskał ją i spłacił co do centa. Pracowity i mądry
człowiek, ale myślę, że nie dokonałby tego bez pomocy swej
żony. To nadzwyczajna kobieta, proszę pana. Ile razy
przybywam do Goodyear, zawsze tutaj się zatrzymuję,
chociaż w Goodyear istnieje drugi hotel. Jak pan sądzi,
dlaczego tak postępuję?
Bede pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy.
— Dlatego, drogi panie, że tu mogę spokojnie zjeść. W
tym saloonie nikt nie ośmieli się strzelać na wiwat,
przeklinać i wrzeszczeć, a jeśli spróbuje, szybko musi
opuścić lokal.
— Tak się boją gospodarza?
— Tak się boją gospodyni.
—- O, do licha! Ona pewnie jest z gatunku tych siłaczek,
które uspokajają awanturników pięścią lub rewolwerem.
Dobrze, że pan mnie przestrzegł.
— Ależ nic podobnego! Osoba cicha i spokojna. Gdyby
pan ją zobaczył...
— Zaraz — przypomniał sobie Bede — czy to nie ta
szaro ubrana kobieta, średniego wzrostu i w średnim wieku?
— Czy szaro, nie wiem. Różnie się ubiera, lecz średni
wzrost zgadza się.
—
Taką panią widziałem tutaj. Wyszła zza bufetu.
Sterczało przy nim dwu młodzików, nieco podpitych.
Okropnie hałasowali, ledwie mogłem wytrzymać. I wówczas
właśnie ta pani podeszła do nich, coś im powiedziała, a oni
natychmiast się uspokoili i grzeczniutko opuścili lokal.
Sądziłem, że to ich matka.
Księgowy roześmiał się.
— To ona, oczywiście, że ona! Harperowie nie mają
synów, tylko córkę, jedynaczkę. Nieraz zastanawiałem
się, dlaczego pani Adełina (bo na imię jej Adelina)
Harper potrafi tak uspokajająco wpływać na mężczyzn.
Dlaczego jej wszyscy słuchają?
— I do jakiego wniosku pan doszedł?
— Do żadnego. W tej kobiecie tkwi coś, co zmusza do
posłuchu. Zupełne czary. Może dlatego, że pani Harper tak
dobrze zna mieszkańców Goodyear? Lecz w jaki sposób
zbiera o nich wiadomości? Nie wiem.
— Przecież nie zna wszystkich dziewięciuset mie-
szkańców — roześmiał się Bede.
— Nie jestem pewien, drogi panie, nie jestem pewien i
nie założyłbym się o to. O... proszę spojrzeć. Jest. Idzie tu.
Coś musiało się jej nie spodobać. Miał pan rację, dzisiaj
ubrana jest na szaro. Proszę się jej nie przyglądać tak
natarczywie. Ona to natychmiast zauważy.
Bede dostrzegł panią Harper, jak szła przez salę, a tłum
gości rozstępował się przed nią, uchylano kapeluszy,
skłaniano głowy. Widać otaczał ją powszechny szacunek.
— Idzie ku nam — szepnął Marshall.
Nie mylił się. Podeszła do znajdującego się obok stolika.
Siedziała przy nim czwórka mężczyzn przy butelce whisky,
rozprawiająca nieco hałaśliwie. Na jej widok zamilkli jak na
komendę.
— Kapitanie Powder — usłyszał Bede i dostrzegł, jak
jeden z siedzących zerwał się z krzesła. — Dochodzi ósma.
O ósmej obiecał pan żonie wrócić do domu.
— Tak, pani Harper. Oczywiście... już idę. Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedziała.
Jegomość nazwany kapitanem natychmiast skierował się
ku drzwiom. Lecz pani Harper jeszcze nie odeszła.
— Ben, jutro o świcie rozpoczynasz pracę w tartaku. Jeśli
będziesz tyle pił, zamiast kloca utniesz własną
rękę. Musisz się wyspać.
Bede osłupiał na widok rosłego mężczyzny wstającego ze
stołka z takim pośpiechem, z jakim to czyni uczniak karcony
przez nauczyciela. Mężczyzna coś tam wybąkał i
natychmiast oddalił się. Pozostało jeszcze dwu. Bede
dostrzegł ich twarze, mocno zaniepokojone, zupełnie jak u
dzieci, które nie są pewne, czy czegoś nie przeskrobały, i
przysłonił dłonią usta, aby skryć uśmiech. Czegoś
podobnego nigdy w żadnym saloonie nie oglądał.
„Ciekawe, czy ich wyrzuci?" — pomyślał.
Lecz surowa gospodyni tylko skinęła głową i powę-
drowała dalej.
— I co pan na to? — szepnął Marshall.
— Niezbyt przyjemna osoba z tej pani Harper.
— Ciii! — Marshall ostrzegawczo położył palec na
wargach. — Niech pan zachowa ten pogląd dla siebie.
—
Dlaczego?
— Wszyscy ci ludzie daliby się posiekać w kawałki za
Adelinę Harper.
— Że ich wyrzuca z saloonu?
— Wiedzą, że czyni to dla ich dobra.
— Przypuśćmy. Jednak nie mogę pojąć, jak oficer dał się
wyprosić w tak niegrzeczny sposób?
— Jaki oficer?
— No ten, tu obok...
—
Ach, Powder. Kochany panie, to jest z zawodu
bednarz.
— Przecież kapitan!
—
Kapitan ochotniczej milicji w Goodyear. Kapitanem
został chyba z powodu swego nazwiska. Zabawne, co?
Bede roześmiał się.
— Pan tu musi znać spore ludzi.
— Zna się trochę...
— Ale... — zauważył Bede — czy bednarz, czy kapitan,
to wstyd dla dorosłego mężczyzny zostać skarconym jak
uczniak.
— Ręczę panu, że się nie obraził. A w zaufaniu powiem,
iż Powder nie stroni od kieliszka, co jest powodem awantur
jego żony. Dzięki pani Harper nie wróci do domu pijany.
— O ile nie wstąpi do innego saloonu.
— Gotów jestem założyć się, że zmierza najkrótszą drogą
w domowe pielesze.
— Skąd taka pewność?
— Stąd, że jutro pani Harper wiedziałaby o wszystkim.
— I cóż z tego?
—
Tylko tyle, że jutro zostałby wyproszony z „Lucky
Saloon".
— Czyż nie ma tu innych saloonów? Tak samo dobrych?
— Otóż to właśnie! Widać, że pan pierwszy raz w
Goodyear. Nie każdy saloon jest tak samo dobry, powiem:
każdy jest gorszy od tego. Przede wszystkim tutaj ceny są
niższe, whisky nie fałszuje się wodą, a potrawy podają w
większych porcjach. Po drugie: nigdy w „Lucky Saloon" nie
wydarzyła się żadna strzelanina ani bójka. Można tu zabawić
się bezpiecznie. Na pewno zwiedził pan niejeden saloon i
wie, jak te sprawy wyglądają.
— Wiem — przytaknął Bede — ale pan opowiada
zdumiewające rzeczy.
— I prawdziwe, kochany panie, i prawdziwe. Pani Harper
potrafi przejrzeć na wylot każdego, nie wpuści żadnego
łapserdaka czy rewolwerowca.
—
A jeśli łapserdak lub rewolwerowiec uprze się.
—
To w obronie pani Harper stanie cała sala nie mówiąc
już, że jej małżonek brał udział w wojnie domowej i był
najlepszym strzelcem w pułku, a dziś najlepszym w całym
Goodyear. Na dorocznych zawodach strzeleckich zawsze
zdobywa pierwszą nagrodę. Wszyscy o tym wiedzą. Być
może i ten fakt odgrywa jakąś rolę.
— Na pewno — pospiesznie przytaknął Bede. — To
wiele tłumaczy.
— Lecz nie wszystko, drogi panie. Pan Harper jeszcze
nigdy nie potrzebował interweniować. Pani Adelina daje
sobie świetnie radę.
— Ależ to okropna kobieta!
— Iw tym się pan myli. Ile ludzi wyciągnęła z biedy?
Mówiono mi o takich sprawach wielokrotnie. Ona cieszy się
szacunkiem i chyba w Goodyear jest nie byle jaką personą.
— Wnioskując ze sposobu jej mówienia, wydaje się być
osobą oschłą.
— Zbyt pochopnie ocenia pan ludzi. Jej oschłość jest
pozorna. Sądzę, że stanowi dla niej rodzaj tarczy chroniącej
przed zbytnim pobłażaniem wobec tych, którzy na to nie
zasługują. Być może jej niełatwa młodość jest tego
przyczyną. Wyznam panu — tu ściszył głos — iż Adelina
Harper przeżyła kiedyś wielką tragedię.
— W Goodyear?
— Och, nie. Daleko stąd. Nie nosiła jeszcze nazwiska
Harper. Jej ojciec, którego bardzo kochała, był farmerem,
ani lepszym, ani gorszym od tysięcy innych. Doszedłszy do
pewnego wieku zaczął nadmiernie gustować w trunkach, co
nie tylko odbiło się ujemnie na gospodarstwie, ale pośrednio
stało się przyczyną jego śmierci. Zginął w bójce w
miejscowym saloonie. Adelina została na farmie razem z
matką. Nieco później sprzedały gospodarstwo i
powędrowały na zachód. Zdaje się, że wówczas Adelina
poznała Martina Harpera, ale to już nieważny szczegół.
— No, no — pokiwał głową Bede. — Pan jest prawdziwą
kopalnią wiadomości o tutejszych ludziach. Czy o każdym
miasteczku, które pan odwiedza, posiada takie mnóstwo
informacji?
—
W pewnym stopniu, tylko w pewnym stopniu. Jak już
wspomniałem, moją firmę interesują niektóre
aspekty życia osób, które są lub mogą zostać naszymi
klientami. Dodam jeszcze — mówił Marshall — że pani
Adelina świetnie jeździ konno i ma głowę do interesów. A
teraz, tylko dla pań wiadomości — tu znów ściszył głos —
ona namawia męża do śmiałego przedsięwzięcia. Do tej pory
nie było tu młyna, rolnicy sprzedają ziarno. Na codzienny
użytek mielą je w domowych żarnach. Domyśla się pan
chyba, jaka z tego jest mąka. Kto pragnie mieć lepszą,
kupuje w sklepie lub wiezie zboże na przemiał wiele mil
stąd. Może to pana zainteresuje?
— Dlaczego? — szczerze zdziwił się Bede.
— Bo to znakomita lokata kapitału. Pański woreczek
spoczywa bezpiecznie w naszym banku i może tam leżeć do
końca świata, lecz nie będzie procentował, nie przysporzy
żadnego zysku. Rozumie pan?
— Rozumiem — odparł Bede, który wiedział lepiej od
Marshalla, iż woreczek żwiru nigdy nie przysporzy mu
majątku. — Lecz co to ma wspólnego z młynem?
—
Widzi pan, taka budowa to kosztowna rzecz. Harper
nie posiada tyle gotówki.
— Jak nie posiada, to na pewno pożyczy w waszym
banku.
— I tak, i nie. Gdyby miał godnego zaufania wspólnika,
udzielilibyśmy kredytu. Samego Harpera bardzo by to
obciążyło, mogłyby z tego wyniknąć kłopoty. Niech pan to
sobie rozważy. Oczywiście, ja do niczego nie namawiam. Po
prostu tak mi zaświtało w głowie.
Bede przestraszył się tej propozycji. Groziła nie prze-
widzianymi komplikacjami, mogącymi doprowadzić do
publicznego ujawnienia zawartości woreczka. To dopiero
byłby skandal! Odparł szybko:
— Nic się nie znam na młynarstwie, a poza tym nie
pragnę tak ostatecznie wiązać się z Goodyear.
— Jak pan uważa, drogi panie. Jak pan uważa. To była z
mej strony jedynie sugestia. Nie mówmy o tym
więcej. Wie pan... myślę o pani Harper, przypomina mi nieco
inną, równie dzielną kobietę, którą poznałem i o której
zadziwiających przygodach bardzo szczegółowo opowiadała
moja bliska krewna. Pana, jako amatora wędrówek, powinna
zainteresować historia jej życia. Ona również nie potrafiła
długo usiedzieć w jednym miejscu.
— Kobiety raczej są domatorkami — zauważył Bede —
nawet takie, które w młodych latach uciekają
z rodzicielskiego domu. Później im to przechodzi.
— Całkowicie się z tym zgadzam. Moja znajoma była
dziwnym wyjątkiem.
—
Widocznie należała do pewnej, nielicznej zresztą,
kategorii pań zjawiających się w co elegantszych saloonach,
zwłaszcza w okolicach, gdzie odkryto złoto. Lecz i takie
najczęściej kończą na małżeństwie.
— Wiem, wiem. Jednak ta, o której wspomniałem, była i
jest osobą jak najbardziej zasługującą na szacunek. Dbała aż
do przesady o swe dobre imię. Chce pan o niej posłuchać?
Godzina jeszcze wczesna...
— Chętnie.
— Wobec tego... — pomachał ręką kelnerowi krzą-
tającemu się w pobliżu. — Dwie podwójne whisky i dwie
flaszki wody. Ale nie tu. Niech pan przyśle chłopca do mego
pokoju i zapisze na rachunek.
— Oczywiście — skłonił się kelner. — Pana również na
rachunek — zwrócił się do Bedego. — Szef mi tak polecił.
— Doskonale.
Marshall podniósł się zza stołu.
— Zapraszam pana do siebie — powiedział. — Zbyt tu
gwarno i zbyt dużo dymu. Chodźmy.
Przecisnęli się przez rozbawiony, rozgadany tłum gości aż
ku schodom. Pusto tu było i półmroczno. Półmrok panował
w słabo oświetlonym korytarzu, zupełna ciemność w pokoju
Marshalla. Bede zatrzymał
się na progu, póki gospodarz nie zapalił naftowej lampy. W
smugach jej żółtego blasku dostrzegł wnętrze pokoju
bliźniaczo podobne do tego, który sam zajmował. Różnica
polegała jedynie na dwu wielkich, obitych skórą fotelach.
Nie było ich w pokoju Bedego.
Proszę się rozgościć. Za chwilę chłopak przyniesie nam
wszystko co potrzebne dla miłego spędzenia wieczoru, a
tymczasem...
Marshall sięgnął do szufladki nocnego stolika i wydobył
brązowe drewniane pudełko. Otworzył i postawił przed
gościem.
—- Niech pan spróbuje. Uważam, że są niezłe. A może
pan nie pali cygar? Pali pan? To świetnie. Ja przepadam za
cygarami. Proszę nie obgryzać, tu leżą nożyczki, a tu
popielniczka.
Rozsiadł się w sąsiednim fotelu.
— Przyjemnie tak odpoczywać w ciszy. Ustawiczny gwar
bardzo mnie męczy, pewnie dlatego, że tyle godzin spędzam
w zatłoczonych wagonach. O ile przyjemniejszą musi być
podróż na końskim grzbiecie! Domyślam się, że pan ma
konia. Ja, niestety, nie mogę korzystać z takiego środka
lokomocji, podróż trwałaby
zbyt długo. Zresztą, kiepski ze mnie jeździec.
Zapukano do drzwi, ukazał się chłopak z tacą, dwiema
szklankami i aż trzema butelkami.
— Ależ — zdenerwował się Marshall — prosiłem tylko o
dwie porcje, nie o całą butelkę.
— Szef kazał przynieść butelkę. Powiedział, że policzy
tylko za to, co zostanie wypite.
Księgowy roześmiał się cicho.
— Twój szef jest dobrym handlowcem. A teraz zmykaj!
Gdy drzwi się zamknęły, dodał:
— Harper przewiduje, że jak przyśle pełną butelkę, to
zwrócimy pustą. Chyba się zawiedzie, jak pan sądzi?
— Na pewno się zawiedzie. Nie lubię przesadzać z
alkoholem.
— Słuszny zwyczaj, kochany panie, lecz szklaneczka
whisky nikomu nie zaszkodzi. Dolać wody?
— Proszę.
Bede posmakował, kiwnął głową z aprobatą, sięgnął po
cygaro i zapalił.
— No i jak?
— Dawno takiego nie miałem w ustach — pochwalił.
— Kupuję w Topeka u znajomka — poinformował
Marshall. — Lecz nie o tym mieliśmy mówić, a o pewnej
pani, która przed laty wędrowała po Kolorado, od samej
północy prawie po samo południe tego kraju. Piękny to kraj.
Bede nie potrafił powstrzymać się od niechętnego
pomruku. Dla niego nie mógł być pięknym kraj, w którym
stracił i to, co z sobą przywiózł, i to, co tu znalazł.
— Nie uważa pan, że Kolorado obfituje we wspaniałe
krajobrazy?
— Spędziłem tu kilka miesięcy na ciężkiej harówce i na
podziwianie przyrody nie miałem ani czasu, ani chęci.
— Bywa i tak, bywa i tak — zgodził się księgowy. —
Praca może być przyjemnością, ale równocześnie iluż to
wrażeń nas pozbawia? No, ale to tylko takie teoretyczne
rozważania, przejdźmy do spraw mojej dziwnej
podróżniczki.
Izabela Bird
—
Niech pan sobie wyobrazi osobę, której wzrost nie
przekraczał pięciu stóp, raczej przysadzistą niż szczupłą, o
twarzy nie większej od pięści dorosłego mężczyzny, o
wielkich, smutnych oczach. Tak ją ujrzałem po raz pierwszy
i równocześnie po raz ostatni, ale wrażenie przetrwało po
dziś, a obraz nie zatarł się w mej pamięci. Chociaż to
wydarzyło się aż siedemnaście lat temu. W innych czasach,
wśród innych ludzi. Ileż to przemian zaszło, drogi panie!
Pamięta pan? Taki na przykład Jessie James, przemierzający
prerie. Kto dziś go wspomina? Dziwny typ, rabujący
bogatych, aby rozdawać pieniądze biednym. Na pewno
słyszał pan o nim.
— Przepraszam — wtrącił się Bede, w którym nagle
obudził się dawny łapacz. — Jessie został zastrzelony przed
ośmiu laty. Rzeczywiście, słyszałem o tej historii, lecz nic o
rozdawaniu pieniędzy biednym. Jessie James był wodzem
gangu, krwawym zbrodniarzem i złodziejem. Skąd ta
legenda?
— Nie będziemy się spierać, drogi panie. Może to
legenda, może nie legenda. Ludzie opowiadali...
— Czy spotkał pan chociaż jednego, któremu Jessie
napełnił kieszenie?
— Hm... istotnie nie spotkałem.
— Ano, właśnie. Dziwi mnie jak pan, urzędnik bankowy,
może czuć sentyment do człowieka mającego na sumieniu
tyle napadów na banki? Ale przecież on się do tego nie
ograniczał. Rabował także podróżnych dyliżansów i
pociągów, wcale nie czyniąc różnicy między bogaczami a
biednymi.
— Mogło się tak zdarzyć — odparł księgowy tonem
świadczącym, że słowa Bedego wcale go nie przekonały. —
Nie sprzeczajmy się, drogi panie, bo i tak nikt nie
rozstrzygnie naszego sporu. Wracam do mej znajomej.
Nazywała się Izabela Lucy Bird. Przybyła do Stanów w
1873 roku ze Szkocji, gdzie stale mieszkała i stale
chorowała. Na bóle krzyża, na bóle głowy, na bezsenność,
słowem, na całą furę przypadłości, które mogą zatruć życie
każdemu. Panna Bird jakoby nabawiła się tych chorób
mieszkając w bardzo niezdrowej okolicy szkockiej wyspy
Muli. Pan wie, gdzie leży wyspa Muli?
— Nie mam pojęcia.
— Sprawdzałem na mapie, tak mnie zainteresował gość
mej ciotki. Panna Bird była u niej przez kilka dni zaledwie,
lecz później pisywała listy. Z nich dowiedziałem się
mnóstwa szczegółów o osobie, która więcej zwiedziła niż
niejeden najzdrowszy mężczyzna. Proszę sobie wyobrazić,
że panna Bird przybyła do San Francisco zawadzając po
drodze o Nową Zelandię, a później o Hawaje. Toż to prawie
podróż dokoła świata! Podobno taką poradził jej lekarz. A
wyspa Mul, drogi panie, znajduje się przy zachodnich brze-
gach Szkocji, na północy, prawie na tej samej wysokości, co
u nas Labrador. Nic dziwnego, że jej klimat nie zalicza się
do najzdrowszych.
— Ta Szkotka musiała pana bardzo interesować —
zauważył Bede przymrużając nieco lewe oko. — Chyba się
nie mylę?
— I myli się pan, i nie myli równocześnie — odparł
poważnym tonem księgowy. — Między mną a nią jest
prawie dwadzieścia lat różnicy. A poza tym... pannę Bird
trudno zaliczyć do osób zgrabnych i ładnych. To nie wykręt
z mej strony, lecz szczera prawda. Moje zainteresowanie dla
niej zrodziło się znacznie później. Dopiero wówczas gdy
ciotka w przystępie dobrego humoru zaczęła mi opowiadać
o przygodach Izabeli Bird w czasie wędrówki po Kolorado.
Bardzo lubię słuchać o przygodach, siedząc w fotelu i paląc
cygaro. Jak już powiedziałem, panna Bird, przybyła do San
Francisco w sierpniu 1873 roku. Wsiadła do pociągu i udała
się najpierw do Cheyenne w Wyomingu, później do Greeley
w Kolorado.
— Czegóż tu szukała?
— Myślę, że po prostu jedynie przygody, najpraw-
dziwszej przygody. Opowiadano jej cuda o przyrodzie i
klimacie Estes Park. Słyszał pan o Estes Park?
— Nigdy.
— Gdzież pan się do tej pory obracał?
— Pół swego życia spędziłem na południu, do Kolorado
trafiłem po raz pierwszy.
—
Rozumiem. Estes Park to piękna dolina o powierzchni
kilku tysięcy hektarów, położona na wschód od Greeley lub
na północo-wschód od Denver. Pierwszym gospodarzem tej
doliny był niejaki Joel Estes, który w połowie 1860 roku
gdzieś wy wędrował i więcej o nim nie słyszano. W roku
1873 w Estes Park gospodarzył Griffith Evans, emigrant
przybyły aż z Walii. Przez Estes Park przepływa rzeczka
Big Thompson, lecz jej głęboki kanion jest nie do
przebycia. Jedyna droga wiedzie przez parów Mugginsa.
Tam zbudował sobie ranczo Jim Nugent, przezwany Gór-
skim Jimem, człowiek cieszący się okropną opinią.
Mówiono o nim, że co pewien czas dostaje ataków szału,
przyjeżdża do Denver i rozrabia. Pannę Bird
poinformowano o tym wszystkim. Inna kobieta w takiej
sytuacji na pewno zrezygnowałaby z przejażdżki, ona wręcz
przeciwnie. Postanowiła poznać Jima Nugenta. Teraz już
wie pan tyle samo, co i ja.
— Odważna osoba z tej panny Bird albo może...
rozpaskudzona życiem i szukająca tak zwanych mocnych
wrażeń?
Marshall lekko wzruszył ramionami.
— Sam się nad tym wielokrotnie zastanawiałem.
Rozpaskudzona życiem to ona raczej nie była, lecz odwagi
istotnie jej nie brakowało. Nigdy nie czuła strachu wobec
ludzi cieszących się złą opinią. Wiem, bo sam widziałem, że
w fałdach sukni nosiła wielostrzałowego colta, i ręczę panu,
że nie mdlała, jak inne panie, na huk broni palnej.
Do Greeley panna Bird przyjechała z listem polecającym
od byłego gubernatora terytorium Kolorado, pana Hunta,
otrzymanym jeszcze w Cheyenne. Wówczas to poznała ją
moja ciotka, no i ja, bo akurat przez kilka tygodni u ciotki
mieszkałem. Pamiętam, że panna Bird narzekała na upał, na
czarne muchy i na pluskwy, które nie dały jej spać w
pensjonacie pani Graham. Greeley było w tamtych czasach
okropną dziurą, za to okolica... Gdy się spojrzało ku
zachodowi, wzrok napotykał bezkresne płaszczyzny,
prawdziwe morze falujących traw. W czystym jak kryształ
powietrzu ostro rysowały się wyniosłe grzbiety najbliższego
pasma Gór Skalistych, zwanego Front Rangę, a za nim
jeszcze wyższy szczyt Longs Peak.
Panna Bird kochała się w koniach, lubiła jeździć, lecz
jazda sposobem damskim przyprawiała ją o dotkliwe bóle
krzyża. Nabyła więc tureckie szarawary, aby móc siedzieć
okrakiem. Na tych szarawarach, spadających na buty
śmiesznymi falbankami, nosiła spódnicę, aby nie razić ani
męskich, ani kobiecych oczu. W Greeley jednak próżno
usiłowała nabyć wierzchowca. Ruszyła, więc na północny
zachód, do Collins, wozem przypadkowo wracającym w
tamte strony. Z Collins, jak pisała do mej ciotki,
„melancholijny młodzian" zawiózł ją powozikiem poprzez
prerię do Namaqua i dalej, aż do kanionu rzeki Big
Thompson. Tam przekazał ją Tomaszowi Chalmers,
mieszkającemu w pobliżu. Panna Bird pisała z oburzeniem
do mej ciotki, że Chalmers nawet nie zaprosił jej do swej
chaty, lecz na nocleg przeznaczył otwarty szałas. Na
szczęście noc była ciepła. Chalmers twierdził, że świetnie
zna drogę do Estes Park, wiodącą dokoła północnej strony
kanionu. Następnego dnia pożyczył pannie Bird konia tak
chudego, że przypominał szkielet, i powiódł ją ku Estes
Park. Po trzech dobach włóczęgi straszliwymi bezdrożami
wrócili nie osiągnąwszy celu. Chalmers okazał się
samochwałem nie mającym pojęcia, w jaki sposób tam
dotrzeć. Rozzłoszczona panna Bird (trudno się jej dziwić)
następnego dnia skorzystała z napotkanego wozu jadącego
do Longmont. Dwudziestodwumilowa podróż przez
rozgrzaną słońcem prerię, bez skrawka cienia, do reszty
zużyła siły podróżniczki. Po przybyciu do Longmont
zatrzymała się w miejscowym hotelu. Wróciły jej wszystkie
przypadłości, na jakie cierpiała w Szkocji: bóle głowy,
zapalenie oczu i uczucie krańcowego wyczerpania.
Przy kolacji oświadczyła właścicielowi hotelu, że
rankiem musi w jakikolwiek sposób dostać się do Denver,
aby zdążyć na pociąg jadący do Nowego Jorku. Miała już
zupełnie dosyć podróży po Ameryce. Opowiedziała
również, jak Chalmers pobłądził, jak ona sama źle się czuje
w tym nie do zniesienia klimacie. Właściciel oburzył się,
stwierdził, że klimat tutejszy jest idealny i wszyscy się nim
zachwycają. Dodał jeszcze, że Estes Park to raj na ziemi i
byłoby wstyd stracić taką okazję. Po czym odszedł, lecz
wrócił po paru minutach zawiadamiając, iż dwu młodych
ludzi przed chwilą przybyło do Longmont, że jutro ruszają
do Estes Park i chętnie ją zabiorą.
Panna Bird noc spędziła bezsennie, niepokojona ner-
wobólami, lecz rankiem jakoś to jej przeszło. Zdecydowała
się jechać.
— Skąd pan o tym tak dokładnie wie? Wygląda na to, jak
gdyby towarzyszył pan tej damie.
— Cóż znowu! Po prostu ciotka pokazywała mi listy
panny Bird. Wszystko w nich zostało opisane z zadziwiającą
drobiazgowością, aż do przesady...
Bede tylko pokiwał głową, co mogło oznaczać zarówno
wiarę, jak i niewiarę w słowa Marshalla, lecz nic nie
powiedział.
— Izabela Bird wynajęła konia, a gdy wskoczyła na
siodło, zaraz poczuła się lepiej. Zabrała z sobą pa- kuneczek
z niezbędnymi przedmiotami, a nawet parasolkę, którą
powiesiła na łęku siodła.
Trójka wędrowców, przejechawszy spieczoną słońcem
prerię, opuściła się w głąb cienistego kanionu rzeczki Vrain.
Stamtąd ruszyła ku strumieniowi Little Thompson, a
późnym popołudniem dotarła do parowu Mugginsa, gdzie
mieszkał Jim Nugent.
Ujrzeli prymitywną, poczerniałą chatę, stojącą na polanie,
między krzakami dębiny. Poprzedzany przez szczekającego
psa ukazał się jej właściciel. Izabela Bird opisała go bardzo
dokładnie. Był tęgim mężczyzną średniego wzrostu. Na
głowie nosił zniszczoną czapkę, a jego szary myśliwski strój
wisiał prawie w strzępach. Za szarfą, którą się przepasał,
tkwił myśliwski nóż w pochwie, a z kieszeni kurty sterczał
rewolwer. Na nogach miał prymitywne mokasyny z końskiej
skóry.
Panna Bird oceniła jego wiek na czterdzieści pięć lat.
Pisała, że sądząc z rysów twarzy, musiał być niegdyś
wyjątkowo przystojny. Zwróciła uwagę na gładko ogolone,
oblicze, na wąsy, na brązowe włosy w zaniedbanych
puklach spadające spod czapki aż na kark.
Podszedł, ukłonił się i zapytał grzecznym tonem, czym
może służyć.
Poprosiła go o wodę. Przyniósł ją w pogiętym blaszanym
kubku przepraszając, że nie może podać ładniejszego
naczynia. Panna Bird stwierdziła wówczas, że Jim Nugent
wysławia się poprawnie, że jego maniery są eleganckie i że
to wszystko razem jakoś nie pasuje do opinii, z jakiej słynął
w okolicy. Podczas rozmowy z samotnikiem dostrzegła kilka
łapek bobrzych, które suszyły się przed chatą. Zagadnęła,
gdzie je zdobył. Natychmiast poprosił o ich przyjęcie. Na
pamiątkę spotkania. Ponieważ słońce chyliło się ku zacho-
dowi, ruszyli dalej. Jim Nugent jakoby krzyknął za
odjeżdżającymi: „Pani nie jest Amerykanką, tylko moją
rodaczką. Poznałem po głosie. Mam nadzieję, że pani nie
odmówi mi przyjemności złożenia jej wizyty".
Przejechawszy parów Mugginsa wędrowcy ujrzeli leżącą
niżej dolinę. Tworzyła ją nieregularna niecka, przez którą
przepływał strumień. Dokoła dźwigały się górskie szczyty o
fantastycznych kształtach, a wśród nich najwyższy, Longs
Peak. W zachodzącym słońcu woda w strumieniu mieniła
się krwawo, a szczyt gorzał purpurą.
Izabela Bird napisała do mej ciotki, iż nigdy i nigdzie
dotąd nie oglądała czegoś równie pięknego.
Nasyciwszy oczy widokiem, ruszyli szybko i po przy-
byciu prawie mili wjechali do Estes Park. Gospodarstwo
Griffith Evansa leżało tuż przy małym, niebieskim jeziorku.
Rozmiar posiadłości zadziwił Izabelę. Ujrzała bowiem
cztery pięknie się prezentujące chaty, otaczające w dużym
promieniu dom centralny, największy. Dalej znajdowały się
dwa corrale dla koni, budynek mleczarni, gromada krów
czekających na udój oraz w odległości chyba mili, setki
sztuk bydła.
W tej głuszy i dziczy widok tak dostatniego gospodarstwa
zaskakiwał każdego przybysza.
Griffith Evans wybiegł ze środkowego budynku powitać
gości. Powiedział pannie Bird, iż może zamieszkać w chacie
stojącej najbliżej jeziorka, za opłatą ośmiu dolarów
tygodniowo, łącznie z wyżywieniem i prawem używania
koni do spacerów. Nieco później Izabela poinformowała
moją ciotkę, że Evans spodobał się jej pomimo mocnej woni
bourbona, bijącej z jego krzaczastej brody. Po kilku dniach
dowiedziała się od gospodarza, że nabył on wszystkie
budynki za niewielką sumę w roku 1867, na rok wcześniej
nim Jim Nugent wzniósł swą chałupę w parowie Mugginsa.
Ja osobiście uważam to za bajkę. Estes zniknął z doliny w
roku 1860, komu więc płacił Evans? Najprawdopodobniej
objął w posiadanie budynki będące własnością niczyją. I
Evans, i Nugent byli hodowcami bydła. Nie cierpieli się
wzajemnie. Trochę dlatego, że współzawodniczyli z sobą
jako przewodnicy turystów, częściowo dlatego (jak Evans
wyznał pannie Bird), że Nugent jakoby czynił jego
siedemnastoletniej córce nieprzystojne propozycje.
Izabela Bird napisała w jednym z listów, iż kiedyś nocą
słyszała, jak Evans wrzeszczał w swej chacie: „Jim, ja cię
zastrzelę!"
Izabela Bird zamieszkała nad jeziorkiem i starała się na
swój sposób być użyteczna. Zaopatrzona w podręczną
apteczkę, wydzielała Evansowi porcje lekarstwa mającego
neutralizować skutki pijaństwa, pomagała gotować posiłki, a
wieczorami, dla rozrywki innych (u Evansa przebywało
wówczas dziewięć osób) grywała na fujarce zrobionej z
trzciny. Ranki upływały jej na nauce karmienia bydła, a
lekcji udzielali dwaj pastusi Evansa. Poza tym przyjmowała
codzienne wizyty Jima Nugenta. Pisała, że jest on wesołym i
dowcipnym towarzyszem, na pewno wykształconym, zna-
jącym światową literaturę. Nugent wtajemniczył ją w swą
przeszłość. Wspomniał o swym urodzeniu w Montrealu, o
ojcu-Irlandczyku, który służy jako wysoki rangą oficer w
brytyjskiej armii. Zwierzył się również ze starego romansu z
siedemnastoletnią dziewczyną, który to romans zakończył
się ponuro i wpędził go w pijaństwo.
— Cóż to takiego było? — zainteresował się Bede.
— Nie wiem. Panna Bird nic więcej na ten temat nie
napisała. Albo Nugent nie powiedział jej wszystkiego, albo
też zachowała dyskrecję.
— Szkoda — westchnął Bede, którego rozwlekła
opowieść Marshalla poczynała nieco nużyć.
—
Potrafię tylko tyle powiedzieć, iż ten Jim Nugent, jeśli
to prawdziwe nazwisko, pracował w Kanadzie jako
nauczyciel. Później rzucił nauczanie i został traperem na
usługach Hudson's Bay Company. Szybko mu się to
znudziło, więc powędrował do Stanów, zaciągnął się do
armii jako wywiadowca. Brał udział w walkach z Indianami.
Wyjątkowo niespokojny typ, jak sądzę, albo też... miał coś
na sumieniu, co go zmuszało do ciągłej zmiany miejsca
pobytu. Tak podejrzewam. No i wreszcie ukrył się w
parowie Mugginsa, jak to się mówi: na końcu świata. Był na
pewno człowiekiem wykształconym, panna Bird nie 'mogła
się mylić, zbyt jest na to inteligentna. Zresztą pisała, że
Nugent deklamował jej swoje wiersze, przeważnie po-
święcone dawnej miłości. Innego znowu dnia odtworzył swe
spotkanie z szarą niedźwiedzicą. Bardzo obrazowo
opowiadał, jak to pies wypłoszył z groty grizzli z małymi,
jak później, przerażony, uciekł do swego Hudson's Bay
Company — Kompania Handlowa Zatoki Hudsona,
działająca na terenie Kanady poprzez sieć swych faktorii i
agentów.
pana, a rozwścieczone zwierzę pognało za nim. Nugent
zdążył aż czterokrotnie strzelić, lecz nie powstrzymał
napastnika. Niedźwiedzica dopadła strzelca, pogryzła mu
lewą rękę, urwała jeden palec, podrapała szyję i twarz.
Nugent wówczas zemdlał. Chyba to właśnie go ocaliło.
Podobno niedźwiedzie nie ruszają ludzkich zwłok, a Jim
wyglądał jak trup. Słyszał pan o tym?
— Nic a nic. Nie jestem myśliwym.
— Jednak tak się zdarzyło. Gdy ranny odzyskał
przytomność, spostrzegł, że leży w kałuży krwi. Nie-
dźwiedzicy nie było. Wówczas zdołał wspiąć się na grzbiet
swego muła i przejechać aż osiem mil. Na swe szczęście
przypadkowo spotkał lekarza.
— Nie wie pan, jak ten lekarz się nazywał?
— Nie.
— Pytam, bowiem i ja niedawno spotkałem takiego
wędrującego lekarza, może to ten sam?
— Leczył pana?
— Nie było potrzeby.
— Z Jimem była potrzeba. Proszę sobie wyobrazić, że ten
doktor zeszył mu aż pięćdziesiąt ran. Trzeba końskiego
zdrowia, aby coś takiego wytrzymać. Jednak Jim miał tak
pociętą skórę na twarzy, że na prawe oko zaniewidział. Pannę
Bird bardzo wzruszyło to opowiadanie.
Innego dnia zaczął ją namawiać na wspinaczkę wy-
sokogórską na Longs Peak. Ten szczyt widać było z Estes
Park i Izabela poczęła marzyć o wycieczce we dwójkę. Po
wielu rozważaniach doszła do wniosku, że jednak będzie
stosowniej powędrować większym gronem.
Namówiła na wyprawę obu młodzieńców, z którymi
przyjechała. W końcu września cała czwórka, zaopatrzywszy
się w żywność i derki, ruszyła konno w daleką drogę. Widział
pan kiedy Longs Peak?
— Może tak, może nie — odparł flegmatycznie Bede. —
Oglądałem tyle już szczytów, że wszystko mi się pokręciło
w głowie.
— Szkoda. To piękna góra. Bardzo wysoka, ponad
czternaście tysięcy stóp. Wyobraża pan sobie taki ogrom?
Bede coś tam mruknął, co od biedy można było uznać za
odpowiedź twierdzącą.
— Do wysokości jedenastu tysięcy stóp — mówił
Marshall — zbocza porasta pierwotny las, powyżej jest już
tylko nagi granit, porznięty przepaścistymi rozpadlinami,
skalnymi półkami i rumowiskiem potężnych głazów.
Podobno znajdują się tam liczne jeziorka, wiecznie
zamarznięte bagna i zasypane śniegiem wąwozy.
Rozrzedzone powietrze bardzo utrudnia oddychanie.
— Pan tam był? — zdumiał się Bede.
— Nie, nigdy. Ale, jak już wspomniałem, listy, które
przesyłała Izabela Bird do mej ciotki, były niesłychanie
szczegółowe w opisach, powiem: precyzyjne, to najlepsze
określenie. Czytałem je jak najciekawszą książkę o
przygodach podróżników, czytałem po kilka razy, a pamięć
mam, nie chwaląc się, znakomitą.
— Wyznam, iż nie pojmuję, po co ludzie gramolą się na
górskie szczyty? Po to, żeby z nich schodzić?
— Ha, natura ludzka jest wielce skomplikowana.
Niektórzy szukają przygód i niebezpieczeństw. Czy pan wie,
iż do tej pory dwadzieścia jeden osób przypłaciło życiem
próbę zdobycia wierzchołka Longs Peak? Lecz innych to nie
odstrasza. Sądzę, że i pan, gdyby mu zaproponowano...
— Co to, to nie! — wykrzyknął Bede. — To nie ma
żadnego sensu.
—
Jednak panna Bird uznała, że ma to jakiś sens. Już o
zmroku cała czwórka, ciągle konno, osiągnęła
granicę lasów. Obozowali w sosnowym, zagajniku. Nazajutrz
wstali ze wschodem słońca, a po śniadaniu ruszyli dalej. Po
osiągnięciu dwunastu tysięcy stóp wysokości pozostawili
konie. Z wielkim trudem dobrnęli do miejsca, w którym
nierówna, naturalna ścieżka ciągnęła się na przestrzeni
kilkuset stóp między skalnymi zwaliskami, aż do granicy
głębokiego parowu. Odtąd należało wędrować wąziutką
półką skalną, biegnącą tuż nad przepaścią. Izabela Bird była
już niezdolna do dalszego marszu. Wtedy Jim Nugent
przywiązał ją do siebie liną i ciągnął. Ślizgając się, chwiejąc
na nogach, dysząc z wyczerpania i z braku powietrza, z
bijącym sercem i bolącymi płucami (jak to sama opisała)
dobrnęła do bezpieczniejszego miejsca. Stamtąd już widać
było sam czubek góry.
Teraz czwórka wędrowców, pełznąc, czołgając się,
przystawała co chwila dla nabrania oddechu. Ta wspinaczka
trwała ponad godzinę. Wreszcie osiągnęli szczyt na pół żywi
ze zmęczenia. Była to akrowej powierzchni płaszczyzna
kamieni, otoczona urwistymi zboczami. Miejsce ponure, z
którego szybko się wycofali. Lecz zejście wcale nie było
łatwiejsze. Panna Bird przewróciła się parokrotnie, a przez
część drogi Jim po prostu niósł ją na plecach. W końcu
dobrnęli do postoju koni, wskoczyli na siodła i już szybko
dojechali do poprzedniego obozowiska w sosnowym lasku.
Rozpalono ognisko, spożyto wieczerzę.
Gdy dwaj młodzi uczestnicy wyprawy, bardzo utrudzeni,
zasnęli, Izabela długo jeszcze gawędziła z Nu-gentem. W
jednym z listów wspomniała, iż Jim opowiadał jej dzieje
swej młodości, śpiewał ballady, a później się jej oświadczył.
Izabela Bird napisała, iż tylko przez pięć minut wierzyła w
szczerość tego wyznania, lecz swą wiarę uznała za
zarozumiałość niewybaczalną kobiecie w jej wieku. Jednak
według opinii mej ciotki, a kobiety na tych sprawach znają
się lepiej od mężczyzn, panna Bird zupełnie poważnie
myślała o poślubieniu Jima Nugenta, lecz zdecydować się na
taki krok nie potrafiła. Jej opinia o Nugencie zmieniała się
chyba co parę dni. Raz nazywała go w swych listach
człowiekiem budzącym strach, nawet łotrem, kiedy indziej
dżentelmenem.
W kilka dni po powrocie do Estes Park, miotana
sprzecznymi uczuciami, nagle zdecydowała się na wyjazd.
W towarzystwie jednego z turystów opuściła Park i przybyła
do Longmont, gdzie zatrzymała się w hotelu „St. Vrain".
Nazajutrz wczesnym rankiem samotnie ruszyła konno na
południe, szlakiem wiodącym przez pustą prerię, do Denver.
Trzeba przyznać, iż odwagi jej nie brakło. Wątpię, czy nawet
dziś, gdy bezpieczniej już jest w tym kraju i po drogach nie
krążą bandyci czyhający na samotnych podróżnych,
jakakolwiek kobieta zdecydowałaby się na przebycie
trzydziestu mil pustkowi, z koniem jako jedynym to-
warzyszem.
Jednak do Denver dotarła bez przeszkód i pierwszą noc
spędziła u krewnych Gryffitha Evansa. Moja ciotka
podejrzewa, że Izabela udała się do Denver, aby zasięgnąć
języka o Jimie. Dlatego właśnie tam nocowała, lecz chyba tą
drogą nie dowiedziała się nic dobrego o Nugencie.
Oczywiście, to tylko przypuszczenia.
Już nazajutrz śniadanie jadła w towarzystwie pana Hunta,
byłego gubernatora terytorium Kolorado. Miała zamiar
wybrać się pociągiem do miejscowości Colorado Springs,
lecz Hunt zapewnił ją, iż jest to bardzo łatwa wycieczka, a z
wyżyn końskiego grzbietu lepiej można podziwiać
krajobrazy.
Szlak z Denver do Colorado Springs liczy sobie
osiemdziesiąt mil, a był wówczas tak źle oznakowany,
że panna Bird dwukrotnie zmyliła drogę. Korzystając z
gościny poleconych jej przez Hunta ranczerów i farmerów,
dotarła wreszcie w ciągu pięciu dni do Colorado Springs.
Początkowo miała zamiar pobyć tu dłużej, lecz (jak
wzmiankowała w kolejnym liście) dręczył ją niepokój o
pozostawionych w Estes Park znajomych, no i... Jima
Nugenta. Zdaje się, że to ostatnie zadecydowało o powrocie.
Wybrała się do Denver nieco inną trasą i znacznie dłuższą od
poprzedniej, chyba o kilkadziesiąt mil, jeśli nie więcej.
Proszę pomyśleć, drogi panie, osoba bawiąca po raz pierwszy
w tym kraju, nie ciesząca się mocnym zdrowiem, ryzykuje
samotną, daleką wędrówkę! Przyzna pan, iż taka osoba jest
godna podziwu.
— Być może — przytaknął Bede dość wstrzemięźliwie.
— Ona świetnie pasowała do tego Jima Nugenta.
Ja za skarby świata nie chciałbym mieć żony szukającej guza
po jakichś diabelskich pustkowiach. Pewnie się z tym
Nugentem dogadała? Nie?
Marshall uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Można dolać? — zapytał.
Bede podsunął pustą szklankę.
— Jest pan bliski prawdy — powiedział księgowy — ale
tylko... bliski. Bo prawdą jest, że Izabela Bird, spiesząc do
Estes Park, zastanawiała się, czy byłaby dobrą żoną dla
człowieka, który przez czterdzieści dwa lata żył na odludziu
zupełnie sam, niezależny. Tak pisała. Oczywiście, to
przesada. Oczywiście, w swym dziecięcym okresie Nugent
musiał mieć jakichś opiekunów, więc nie sposób mówić aż o
czterdziestu dwu latach jego niezależności. Lecz mniejsza z
tym.
W połowie października panna Bird po raz drugi zawitała
do parowu Mugginsa. Już zmierzchało, a w oknach chaty nie
zauważyła światła. Pomyślała, że Nugent stąd odszedł na
zawsze. Jednak w kilka minut później usłyszała szczekanie
psa, a w chwilę potem ukazał się jego pan na koniu. Podobno
szalał z radości na jej widok. Odprowadził ją do granic Estes
Park, w którym Izabela zajęła swój dawny domek. Odtąd
widywała się z Jimem codziennie. Po tygodniu udali się we
dwójkę obejrzeć żeremia bobrów. Jim jakoś stracił humor.
Jechał w posępnym milczeniu, bijąc często swego
wierzchowca i zmuszając go do wariackiego galopu.
Wreszcie podjechał do swej towarzyszki i nieoczekiwanie
oświadczył, iż jest ona pierwszą od wielu lat osobą, która
traktuje go jak człowieka. Powiedział również, że kiedy
odjechała, zdał sobie sprawę, jak bardzo się do niej
przywiązał, i ta myśl go zabija.
Takie wyznanie bardzo przeraziło słuchaczkę. Napisała do
mej ciotki, że Jim jest mężczyzną, którego każda kobieta
może pokochać, lecz żadna zdrowa na umyśle nie poślubi.
—
Chyba miała rację — wtrącił Bede. — Ten Nugent
wygląda na kiepskiego wariata. Ale ona — zastanowił się
chwilę — wcale nie lepsza. Nie potrafiła zdecydować się.
—
Prawda, drogi panie, lecz trudno się temu dziwić. Jim
był niezłą partią, jak to się potocznie mówi. Miał ziemię,
czterdzieści sztuk bydła i corocznie zdobywał kilkadziesiąt
sztuk cennych futer. Lecz równocześnie jakby ostrzegał
pannę Bird przed zbyt pochopną decyzją. Sam o sobie
twierdził, że jest potworem, i prosił, aby nie próbowała go
zmienić. Tak więc zamiast rozmowy o małżeństwie panna
Bird usłyszała o rzeczach okropnych. W zdenerwowaniu
oświadczyła, że dość ma tego. Rozstali się bez słowa. Lecz
już następnego dnia Jim przybył do Estes Park, nieco pijany, i
zaprosił pannę Bird na wycieczkę.
— Odmówiła?
—
Gdzie tam. Pojechali! Podobno przez cały czas Jim był
lodowato grzeczny, co wcale nie spodobało się jego
towarzyszce. Przez następne dwa dni Jim nie odwiedzał
Izabeli. Rozżalona, poczęła się szykować do ostatecznego
odjazdu. Tę decyzję umocniła informacja udzielona przez
przebywających na miejscu turystów, że widzieli Jima, jak
tamtędy przejeżdżał. A więc umyślnie jej unikał. To stało się
przysłowiową kroplą, jaka przepełniła dzban goryczy. W
porywie gniewu napisała krótki liścik do Jima, w którym
zawiadamiała, że nie życzy sobie dalszej znajomości. I co
później nastąpiło, jak pan sądzi?
— Och, to jasne. Poprosiła Evansa lub kogokolwiek
innego, aby doręczył list adresatowi.
— Nie zgadł pan, chociaż rozumuje logicznie. Panna Bird
osiodłała konia i pogalopowała do parowu Mug-ginsa, aby
swe pismo wręczyć osobiście.
Bede, który akurat pociągnął ze szklaneczki głębszy łyk,
aż się zakrztusił.
— Widać — zauważył wesoło, pokasłując jeszcze —
wcale z nim nie chciała skończyć.
— Na pewno. Proszę sobie wyobrazić, że w drodze
spotkała Jima. Wręczyła mu list. Podziękował i nie czytając
schował pismo do kieszeni. Później, jakby nic nie zaszło,
mówił, że się przeziębił, ale gdy poczuje się lepiej,
przyjedzie. Przyjechał już następnego dnia, a o liście nie było
mowy. O rozstaniu również
— Przedziwna historia — mruknął Bede.
—
Bardzo zawikłana — dodał Marshall. — Sądzić wolno,
iż ta dziwna para jakoś się pogodziła, bo panna Bird nabrała
humoru i chęci do życia. W Dzień Dziękczynienia upiekła
parofuntowy placek dla gości w Estes Park, a później zajęła
się opisaniem swej wyprawy na Longs Peak, w czym
pomagał jej Jim. Taka sielanka trwała jednak tylko tydzień.
Coś tam musiało zajść między nimi, o czym Izabela Bird już
nie wspomniała, bo nagle zdecydowała się wyjechać. I
decyzji swej już nie zmieniła.
Do chaty Jima odprowadził ją Evans, do Namaqua sam
Jim Nugent. O czym ze sobą w drodze rozmawiali, historia
milczy. W Namaqua rozstali się ostatecznie. Izabela Bird
wsiadła do dyliżansu, dotarła szczęśliwie do Greeley, gdzie
złapała pociąg zdążający do Nowego Jorku. I tak się to
skończyło, drogi panie. Dodam jeszcze, że panna Bird w
roku 1879 wydała książkę pod tytułem „Życie pani w Górach
Skalistych". Czytałem ją. O Jimie Nugencie niewiele w niej,
nawet nie ma połowy tego, co opowiadała mi ciotka.
— A co z tym Jimem? Nie wie pan?
—- To jednak dramatyczna historia. Słyszałem, że w
czerwcu 1874 roku został postrzelony z dubeltówki przez
Evansa. Jakoby Evans działał w obronie własnej i sąd go
uniewinnił. Jim Nugent, ciężko ranny, przewieziony do
szpitala w Fort Collins, zmarł po trzech miesiącach.
—
A ona? Dowiedziała się o tym?
— Tak. Bawiła wówczas w Europie, w Szwajcarii. Pisała
do mej ciotki, kto chce niech w to wierzy, że w hotelu ukazał
się jej duch Jima. Ukłonił się, powiedział: „żegnaj", i
zniknął.
— Brrr — wstrząsnął się Bede. — Proszę mi jeszcze
dolać. Cóż za ponura historia.
— Na pewno niewesoła. Co pan sądzi o tej dziwnej
kobiecie?
Bede lekko wzruszył ramionami:
— Byłoby lepiej dla niej i dla innych, gdyby urodziła się
mężczyzną. Pewnie została starą panną do końca życia.
—
Otóż nie! Pisała do mej ciotki najpierw z Japonii, a
później ze Szkocji donosząc, iż wyszła za mąż. I to była
ostatnia od niej wiadomość. Co robiła dalej, nie wiem.
Wspominam ją często jako dzielnego człowieka i jedynego
westmana w spódnicy.
— Być może. Co do mnie, nie chciałbym spotkać
podobnej kobiety.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie potrafiłbym przewidzieć jej po-
stępowania. Takie osoby są zwykle niebezpieczne. Uważam,
że Jim Nugent przez nią zginął.
— Cóż znowu?!
— A tak. Gdyby z nim została, nie włóczyłby się, lecz
siedział w chałupie.
— Lecz Evans zastrzelił przecież Jima dlatego, że
przyszedł się zalecać do jego córki. Tak mi opowiadano.
— Właśnie! — wykrzyknął Bede. — Gdyby Jim miał
żonę...
— Nie będziemy się spierać, co byłoby, gdyby... No,
wypijmy za naszą znajomość. Szkoda, że taka krótka. Jutro
o świcie ruszam stąd.
— Kiedy się pan znowu pojawi w Goodyear?
— Któż odgadnie? Za pół roku, za rok...
Opróżnili szklaneczki, uścisnęli dłonie, powiedzieli:
„do zobaczenia", nie wierząc ani przez sekundę, że się
kiedykolwiek spotkają.
Bede wrócił do swego pokoju z lekkim szumem w głowie.
Spał niespokojnie, budził się parokrotnie, spocony z
przerażenia. Śniła mu się Izabela Bird wymachująca
potężnym coltem i grożąca śmiercią, jeśli natychmiast się z
nią nie ożeni. Później ujrzał ducha Nugenta, okropną postać
jednookiego ślepca.
Dopiero nad ranem, gdy wyparowała z niego resztka
whisky, Bede zapadł w ciężki jak kamień sen.
Wymarły dom
Obudził się późno. Słońce świeciło wprost w okno jego
pokoju. Zerwał się z łóżka, ubrał, umył, ogolił i pognał na
dół.
Senną ciszę saloonu mąciło tylko podreptywanie kelnera.
Kto miał wypić lub zjeść, uczynił to już wcześniej, a
następnych gości należało się spodziewać dopiero w
późnych, popołudniowych godzinach.
Bede usiadł przy stoliku, a gdy kelner podbiegł
truchcikiem, zapytał:
— Czy pan Marshall wyjechał?
— Tak proszę pana. Dziś rano o szóstej, pociągiem do
Denver.
— Szkoda — westchnął Bede, nie wiadomo dlaczego
miał nadzieję, że księgowy odłoży swój wyjazd.
Pomyślał, iż odtąd nawet nie będzie miał z kim po-
rozmawiać w tej przeklętej dziurze.
— Co mam podać? Może jajka na szynce?
— Nie, nie chcę mięsa. Dzbanek kawy, mleko, chleb i
masło.
— Tak jest, proszę pana. Natychmiast przyniosę.
Bede pogrążył się w posępnej zadumie. Nie zauważył, że
przy sąsiednim stoliku zasiadł spóźniony gość w szarej
kapocie i wytłuszczonym kapeluszu na głowie. Myślał. Czy
ma zwrócić się do szeryfa z zapytaniem o listy gończe? Lecz
istniał powszechny zwyczaj wywieszania takich
zawiadomień w miejscach uczęszczanych przez
mieszkańców. Na przykład na budynkach szeryfówek, na
stacjach kolejowych... Trzeba sprawdzić. Jeśli jednak listów
nie będzie... To co? Jaka szkoda, że Marshall wyjechał! On
miał w jednym palcu wszystkie informacje o ludziach tego
miasteczka i o ich interesach. Należało go o to wczoraj
zapytać, zamiast wysłuchiwać niesamowicie długiej historii
życia jakiejś starej panny. A Jim Nugent... zdobył ziemię,
chałupę i czterdzieści sztuk bydła!
„I ja mógłbym posiadać to samo... Wystarczyło pobyć
nieco dłużej w Meksyku, a nie włóczyć się po górach San
Juan. Żebym ja ich jeszcze kiedyś spotkał... — pomyślał o
bandziorach ze złotodajnej dolinki. — Dobrze zapamiętałem
te gęby".
— Tu kawa, a tu mleczko. Chleb i masełko.
— Świetnie — mruknął Bede wracając do rzeczy-
wistości.
Kawa okazała się znakomita, mleko bez zrzutu, chleb
jeszcze ciepły, Bede wspomniał swą głodówkę sprzed dwu
dni i zaraz mu wrócił humor. Przynajmniej teraz nic
podobnego mu nie groziło. Przez kilka lub nawet
kilkanaście dni. Martwienie się na zapas nie ma sensu.
Więc jadł i pił w ciszy prawie pustej sali. Dopiero jakieś
dziwne odgłosy skłoniły go do przerwania posiłku. Zerknął
na sąsiedni stolik.
Kelner zwijał się jak w ukropie, więc samotny gość,
siedzący w pobliżu, już pokrzepiał się mięsem, piwem i
whisky. Mlaskał przy tym (zupełnie jak świnia!) i siorbał w
sposób tak obrzydliwy, iż Bedego opuściła połowa ochoty
do jedzenia. Widział, jak tamten, nie uznając widelca,
pakował do ust kawały wołowiny przy pomocy noża, a
później wciągał w siebie piwo z okropnym gulgotem,
zupełnie jak słoń, którego kiedyś Bede oglądał na arenie
wędrownego cyrku. Teraz przypomniał sobie, jak bardzo
musiał uważać siedząc przy stole seńora Gonzalesa w
dalekim Meksyku. Lecz nigdy, nawet gdy był sam, nie jadł
nożem ani nie mlaskał tak obrzydliwie.
„A cóż to za dziki człowiek! — pomyślał. — Zwrócić mu
uwagę czy przesiąść się dalej?"
Nagle dostrzegł panią Harper. Dzisiaj ubrana była na
niebiesko. Tkwiła za bufetem i wydało się Bede-mu, iż
spogląda na niego. Jednak pomylił się. Gdy po kilku
minutach opuściła swój posterunek, skierowała swe kroki
wcale nie do Bedego, lecz do głośnego sąsiada.
— Panie Pond — powiedziała — pociąg do Colorado
Springs odjeżdża o jedenastej. Ma pan zaledwie pół godziny
czasu.
— Ach... nie przypuszczałem, że jest tak późno. Bardzo
dziękuję, pani Harper.
Kiwnęła mu głową i podeszła do Bedego.
— Jest pan zadowolony z obsługi?
Głos miała przyjemny, lecz ton tego głosu był za-
dziwiający. Bowiem pytanie zabrzmiało tak jak stwier-
dzenie, i to stwierdzenie nie znoszące sprzeciwu.
— Bardzo jestem zadowolony.
— Cieszę się z tego.
Wygląd jej twarzy nie świadczył jednak o jakiejkolwiek
radości. Raczej o tym, iż zła czy dobra obsługa mało ją
obchodzi. Spojrzała na Bedego wzrokiem, który — jak mu
się wydało — przewiercił go na wylot, i odeszła.
Tymczasem człowiek w szarej kapocie i wytłuszczonym
kapeluszu pospiesznie ładował do ust kawały mięsa, a gdy
uporał się z ostatnim, już na stojąco wlał w siebie resztkę
piwa i wybiegł z lokalu.
„Co ją u licha, obchodzi, czy on zdąży na pociąg, czy nie?
— zastanawiał się Bede. — A może ma jej
załatwić jakiś sprawunek? Lecz wczoraj wieczorem kazała
temu kapitanowi o śmiesznym nazwisku wyjść o ósmej, bo
obiecał żonie..."
Postanowił być ostrożny i trzymać język za zębami.
Przecież ta dziwna kobieta z powodu byle głupstwa gotowa
mu wymówić pokój, zanim zdobędzie pieniądze na jego
opłacenie. Doszedłszy do takiego wniosku, czym prędzej
opuścił „Lucky Saloon".
Powałęsał się wzdłuż głównej ulicy, odnalazł malutki
domeczek z napisem informującym, iż w nim mieści się
biuro szeryfa. Niestety, na drewnianej tablicy ogłoszeń nie
dostrzegł ani jednego listu gończego. Z wejścia do biura
zrezygnował. Postanowił jeszcze sprawdzić w budynku
stacyjnym. Zupełnie przypadkowo zauważył,, że Goodyear
posiada drugą ulicę, raczej uliczkę, prostopadłą do głównej.
Była znacznie krótsza i zabudowana tylko po jednej stronie.
Nosiła nazwę, która zorientowała Bedego równie dobrze, jak
ustna informacja. Na narożnym budynku widniał koślawy
nieco napis, wymalowany białą farbą: „Ulica Kolejowa".
Skoro Kolejowa, na pewno prowadzi do kolei. Ruszył więc
odkrytym przez siebie szlakiem. Z lewej strony domki,
z prawej — pola i ugory porosłe niską trawą, krzakami,
kępkami drzew. Zaniedbany wygon ciągnął się bez przerwy
aż do zrytego koleinami wozów, gliniastego placyku, przy
którym wznosił się drewniany budyneczek. Zaraz za
nim biegła prosta linia lśniących torów. Budyneczek,
jak prawidłowo, odgadł Bede, był stacją. Od strony podjazdu
dworzec kolejowy został wyposażony w schodki i drzwi, lecz
każdy, kto wkroczył do wnętrza, mógł stwierdzić, że jest to
tylko weranda o trzech ścianach, schronienie przed
deszczem, a nie poczekalnia z kasami, bufetem i biurem
dyżurnego ruchu.
Zadeptana podłoga, brudne ściany, na których wisiał jeden
tylko, ręcznie wymalowany i popstrzony przez
muchy afisz — robiły wrażenie ponurego zaniedbania. Afisz
nie był zresztą listem gończym, lecz zawiadomieniem o
zebraniu organizacyjnym Armii Zbawienia, oddziału w
Goodyear.
Zawiadomienie nosiło datę sprzed dwu miesięcy, co było
zresztą dla Bedego sprawą całkowicie obojętną. Obszedł
stację-werandę dokoła, lecz i na zewnątrz nie znalazł nic
godnego uwagi. Natomiast w odległości nie większej niż pół
mili dostrzegł migocącą w słońcu rzeczkę i postanowił się
wykąpać.
Ruszył poprzez chaszcze i wkrótce trafił na ledwo
widoczną dróżkę, zapewne od dawna nie używaną. Zawiodła
go nieoczekiwanie do zmurszałego, walącego, się płotu,
oplecionego dziką winoroślą, tak że z daleka zlewał się
kolorytem z łąką, krzewami i kępami drzew. Bede zerknął
przez szparę w płocie. Ujrzał zarośnięty ogród, a dalej
drewnianą, szeroką fasadę domu. Cisza panująca dokoła,
pustka, na głucho zawarte okiennice — wszystko to
świadczyło, iż nikt tu nie mieszka, i to od dłuższego czasu.
Bede okrążył parkan i znalazł się nad brzegiem wody.
Pluskała wśród szafirowych łąk, płynąc w tym miejscu ostro
skręcającym korytem, co tworzyło miniaturowy półwysep o
stromych brzegach nad piaszczystym osypiskiem. Na cyplu
tego półwyspu Bede zauważył samotnego człowieka. Postą-
pił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się. Wędzisko śmignęło
w górę, a na końcu linki ukazał się srebrny kształt ryby.
Bede nigdy nie parał się wędkarstwem, lecz jak każdy
przeciętny mężczyzna lubił popatrzeć na pływak raptownie
pogrążający się w wodzie, a później wyskakujący w nagłym
szarpnięciu, aby ukazać zdobycz iskrzącą się w słońcu
świeżą wilgocią.
Obok rybaka stał kubeł, w którym już miotała się spora
sztuka.
— Jak idzie? — zagadnął Bede.
Nieznajomy odczepił z haczyka rybę, cisnął ją do wiadra.
— Nieźle — odparł siadając na krawędzi skarpy, tuż
nad wodą. — Na dziś wystarczy.
Wydobył kopciuch i fajeczkę.
— Palicie?
— Nie mam fajki.
— To może cygarko?
— Chętnie.
Wędkarz pogrzebał w licznych kieszeniach swej kurtki,
wreszcie wydobył szukany przedmiot, nieco pokruszony z
jednego końca, i wręczył go Bedemu. Przez pewien czas
obaj delektowali się dymem.
— Tamten dom — Bede wskazał palcem za siebie — od
dawna tak stoi pusty?
— Będzie trzeci rok — pyknął fajeczką. — Widać, żeście
nietutejsi.
— Nie ma właściciela?
— A jakże, jest właściciel.
— Więc dlaczego tu nie mieszka? Żal patrzeć, jak taka
chałupa marnuje się, a i ogród zapuszczony.
— Widzieliście?
— Aha...
— Tu nikt nie chce mieszkać. Stary Ramsey nabył go
wraz z kawałkiem gruntu od poprzedniego posiadacza, a
teraz w brodę sobie pluje. Gdyby kupił furę kamieni,
zrobiłby lepszy interes.
— Ależ... dlaczego? — zdziwił się Bede.
Wędkarz znowu pyknął dymem.
— To złe miejsce — odparł zwięźle.
— Zagadka? — skrzywił się Bede.
Cygaro było ohydne. Im dłużej palił, tym bardziej pragnął
cisnąć je do wody, lecz wrodzona grzeczność na to mu nie
pozwoliła.
— Nie będziecie się ze mnie śmieli?
— Cóż znowu!
— Bo widzicie, ludzie mówią, że tam straszy. Bede
spojrzał podejrzliwie na wędkarza, czy aby nie
kpi. Lecz nie, mówił to z całą powagą.
— A co tam takiego straszy? — zapytał Bede spokojnie,
chociaż to, co usłyszał, wydało mu się wręcz
humorystyczne.
— Albo ja wiem?
— Nie rozumiem — wyznał Bede powstrzymując się od
śmiechu.
— A co tu jest do zrozumienia? Ludzie gadają, że w
dawnym domu Allena dzieją się niedobre rzeczy.
— Mówiliście, że ten budynek przecież jest własnością
Ramseya.
— Jest. Lecz przed laty miał go Allen. I mieszkał w nim.
— I co z tym Allenem? Wyprowadził się?
— A jakże! Z tego świata. Powiesił się.
— O, do licha! I od tamtego czasu straszy?
— Właśnie tak. Niektórzy widzieli, jak nocą poprzez
szpary w okiennicach błyskało światło.
— Może ktoś się wprowadził na jedną noc?
— Ale tam! Zbyt często się to powtarzało. Chłopcy
Grahama poszli kiedyś wieczorem narwać owoców, bo
dokoła domu rośnie sad, i wieli stamtąd, że mało portek nie
pogubili. Pokazał się im upiór wysoki jak sosna.
— Chłopcy różne bajki potrafią wymyślić.
— Pewnie, że potrafią, lecz w ten sposób przyznali się do
kradzieży i oberwali od ojca tęgie lanie. Od tamtego czasu
po zapadnięciu zmroku nikt tędy nie chodzi, ludzie się boją.
Postukał główką fajeczki o obcas buta, wytrząsnął resztkę
popiołu i wstał.
— Czas na mnie. Dobrze się nam pogadało. Jeśli was
ciekawi historia tego domu, zapytajcie Harpera. To
właściciel „Lucky Saloon". On wie więcej ode mnie.
Zarzucił wędkę na ramię, dźwignął wiadro i ruszył wolno
w kierunku stacji.
— A to ci dopiero heca! — szepnął Bede. — Jak można
wierzyć w takie bzdury?
Zrzucił z siebie ubranie i plusnął w wodę. Popływał tu i
tam, wyszedł i położył się na trawie. Słońce grzało
przyjemnie, chociaż to była już druga połowa jesieni.
„Jednak coś w tym musi być — rozmyślał przymknąwszy
oczy. — Oczywiście, nie żadne duchy. Gdybym był
szeryfem, zająłbym się tą sprawą. Ani chybi, że w chałupie
ktoś się ukrywa i płoszy ciekawskich. Może jakiś bandzior?
Muszę pogadać z Harperem" — postanowił.
Wstał, ubrał się i poszedł ku stacji. Po drodze przystanął i
raz jeszcze popatrzył przez szparę rozpadającego się płotu.
Bardzo go korciło, by wtargnąć do środka. Obszedł
ogrodzenie, znalazł bramę i furtkę, lecz zamknięte na kłódki.
Uznał, że nie wypada przełazić przez płot, i wrócił do
miasta.
W saloonie zastał pustkę. Ani jeden stolik nie był zajęty.
Za bufetem podrzemywał kelner. Ciszę wczesnego
popołudnia mąciło jedynie bzykanie much. Bede oparł się o
mosiężną balustradę, chroniącą szynkwas przed zbytnim
naporem co bardziej niecierpliwych gości, i postukał
zgiętym palcem w metal. Kelner drgnął, otworzył oczy,
spojrzał niezbyt przytomnym wzrokiem, wreszcie,
poznawszy go, uśmiechnął się i zerwał ze stołka.
— Czym mogę służyć? — zapytał powstrzymując
ziewanie.
— Jedna mała whisky. Z wodą.
Pił wolno, czekając, czy gdzieś w głębi nie wyjrzy głowa
Harpera. Na próżno. A nie wypadało przywoływać
gospodarza do tak błahej sprawy.
— Byłem nad rzeką — powiadomił kelnera, który tę
informację pokwitował sztucznym uśmiechem.
— Woda musi być ciepła, proszę pana. Pogoda dopisuje.
— Bardzo ciepła. Kąpałem się.
— I ryb tu mnóstwo — zauważył kelner. — Piękna
rzeczka, górska rzeczka. Można w niej łowić pstrągi.
— Zapewne. Ale, ale... co to za dom tam stoi? Wygląda
na opuszczony, aż przykro patrzeć.
Kelner od razu się ożywił.
—
Ma pan na myśli wymarły dom?
— Nie wiem, jak go nazywają, dość że pusty i na głucho
zamknięty.
— Ten sam, ten sam! Ludzie go nazwali wymarłym
domem. Tam podobno straszy.
Jak gdyby dla zaakcentowania swych słów pacnął ścierką
muchę spacerującą po lśniącej ladzie bufetu.
Bede roześmiał się. Ze słów kelnera nie wynikało, czy
wierzy plotkom, czy nie. Postanowił go sprowokować.
— Ależ to bzdura! — wykrzyknął.
—
Ach, proszę pana, nie jestem tego pewien. Przyznam
— tu ściszył głos — że wolałbym ujrzeć grzechotnika niż
żywego upiora. Tfu! Co ja gadam! Upiory są przecież
martwe.
— Był pan w środku?
— Nie, nigdy. Po co?
— Przez ciekawość.
— Nie, nie. Po co mam pchać palce w sprawy, które do
mnie nie należą?
—
Szkoda — zauważył Bede. — Chciałbym poroz-
mawiać z człowiekiem, który obejrzał ten dom od wewnątrz
i widział ducha.
— Niech pan zapyta szefa, on zna takich.
— Oczywiście, że zapytam.
— O — wykrzyknął kelner. — Zupełnie mi z głowy
wyparowało! Kiedyś dwaj synowie Grahama, dzieciaki, z
czystej łobuzerki, wybrali się na owoce do sadu przy tamtym
domu. Uciekli przerażeni i opowiedzieli ojcu o swej
przygodzie.
— Ujrzeli ducha?
— Dokładnie tak. Mówili, że był wysoki jak kościelna
wieża.
— Któż to był taki wysoki? O kim ty mówisz, Henry?
Martin Harper ukazał się w półotwartych drzwiach i
ujrzawszy Bedego kiwnął mu głową.
— Właśnie... pan mnie pytał o wymarły dom.
— To nasza ciekawostka — roześmiał się karczmarz. —
Czego ludzie nie plotą? Wieczny temat w Goodyear.
Interesuje pana?
— Byłem dziś przy tym domu — wyjaśnił Bede. —
Nieznajomy wędkarz opowiedział mi jakieś dziwne historie.
— A nie poczęstował pana cygarem?
— Skąd pan wie?
— Tylko jeden człowiek z całego miasteczka łowi w
tamtym miejscu. To Andy Duffus. Wszystkich częstuje
cygarami, chociaż, a może właśnie dlatego, sam ich nie pali.
Są okropne.
— Zgadza się — wesoło przytaknął Bede. — Lecz czemu
kupuje takie okropieństwo?
— Nie stać go na lepsze, a równocześnie uważa, że
częstowanie cygarami należy do obowiązków dżentelmena.
Cóż on panu nagadał?
Bede powtórzył szczegóły rozmowy.
— Tak więc skierował pana po dalsze informacje do
mnie. Proszę bardzo. Henry, podaj dwie butelki piwa.
Siądziemy gdzieś w kąciku.
Powiódł gościa w głąb sali.
— Ot, tu będzie najwygodniej. O duchach najlepiej bajać
o północy, wrażenie jest najmocniejsze — zażartował. —
Lecz nie będziemy sprawy odkładać.
Kelner przyniósł butelki, napełnił dwa kufle i wrócił na
swe stare miejsce za bufetem.
Prawie równocześnie podnieśli naczynia do ust, a Bede
stwierdził, że to piwo jest dużo lepsze od nalewanego z
kranu.
— Ta chałupa, zwana wymarłym domem — zaczął
Harper — ma bardzo smutną historię. I oczywiście
prawdziwą, w przeciwieństwie do bredni o duchach.
—
Przepraszam, że przerywam — wtrącił się Bede. —
Co to było z synami Grahama?
— Ach, proszę pana, mali chłopcy potrafią dostrzec
różne rzeczy, gdy sami mają duszę na ramieniu. Poszli
wieczorem nakraść owoców. Na pewno trzęśli się ze
strachu, żeby ich kto nie zauważył.
— Ten wędkarz, jak mu tam... Andy Duffus twierdził, iż
widywano światło w szparach okiennic.
— To pan wierzy w duchy? — zdziwił się karczmarz.
— Ani przez sekundę. Jednak... niekiedy często fizyczne
zjawiska tłumaczone są opacznie, zwłaszcza przez osoby
zabobonne lub głupców.
— Hm... nie mogę panu odmówić racji. Bo na przykład
światło w oknach widzieli, cóż za zbieg okoliczności, ludzie
wracający do domów z saloonu. Nikt inny, tylko tacy
właśnie. A teraz proszę sobie wyobrazić zachodzące słońce,
którego różowe promienie padają na okienną szybę. Czyż to
nie stwarza złudzenia, że źródło blasku znajduje się
wewnątrz domu?
— A okiennice...
—
W okiennicach są duże szpary, drzewo się
porozsychało. Przecież ten dom wzniesiono bodajże przed
trzydziestu laty. Jeszcze mnie tutaj nie było. Postawił go
Beniamin Allen, rolnik i hodowca, który gdzieś tam na
wschodzie miał kawałek gruntu. Sprzedał go, jak zresztą w
tamtych czasach czyniło bardzo wielu, aby nabyć większy
majątek. W naszych stronach ziemia była wówczas niczyja,
a częściowo w posiadaniu przedsiębiorstw kolejowych,
które odstępowały ją za bezcen. Chyba Allen skorzystał z
takiej okazji. Przywędrował tu z karawaną wozów
ciągnących na zachód i tu się zatrzymał. Goodyear istniało
jako malutka osada, lecz tuż obok rozpoczęto trasowanie
nowej linii kolei. Allen kupił spory kawałek ziemi nad
rzeczką i w pobliżu przyszłych torów. W rok później
wzniósł dom i zabudowania gospodarcze, zatrudniając przy
budowie chyba z połowę mieszkańców ówczesnego
Goodyear. Dobrze mu się powodziło. Nawet w okresie
wojny * uniknął strat, ba, wzbogacił się na dostawach bydła
dla wojska. Później dotknęło go nieszczęście: dwaj synowie
w 1864 zgłosili się do służby w armii Unii i obaj polegli. W
sześć lat później jedyna córka uciekła z jakimś zde-
mobilizowanym oficerem i nie wiadomo, co się z nią stało.
Allen jeszcze wówczas gospodarzył, lecz już nie z takim
zapałem, jak dawniej. Dziwaczał coraz bardziej, a gdy
zmarła mu żona, rozpuścił całą służbę i żył już tylko ze
stopniowej sprzedaży gruntów. Na koniec pozostał mu sad,
dom i spłachetek łąki graniczącej z rzeką. Przed trzema laty
Allen sprzedał wszystko Ramsey'owi, właścicielowi składu
towarowego w naszym mieście, zastrzegając sobie prawo
do bezpłatnego mieszkania przez rok w swym dawnym
domu. I oto zdarzył się wypadek, którego nikt nie potrafi
wytłumaczyć. Nazajutrz po dokonaniu sprzedaży Allen po-
wiesił się. Sporo było na ten temat plotek i domysłów.
Sprawą zajął się szeryf, lecz niczego się nie doszukał.
Nawet pieniędzy, które Allen otrzymał za swą posiadłość.
Przepadły jak kamień w wodzie. Początkowo myśleliśmy,
że Ramsey jeszcze mu nie zapłacił, ale pokazał nam akt
kupna-sprzedaży, pokwitowanie odbioru pieniędzy oraz
podał dwu świadków obecnych przy zawieraniu transakcji. I
co pan na to?
—
Podejrzana historia. Chyba Allena okradziono?
— I ja tak przypuszczam. W tamtym czasie pracował u
mnie niejaki Clark, miał dozór nad końmi klientów.
Próżniak i gałgan, z nadmierną skłonnością do whisky i kart.
W moim lokalu nie grywa się, ale on włóczył się po innych
saloonach. Kto wie, może to on okradł Allena? Dowodów
nie było żadnych, jednak wolałem tego szaławiłę zwolnić z
pracy. Natychmiast wyjechał z Goodyear. To również
podejrzane. Ale cóż? Nasz szeryf miał wówczas
dwadzieścia dwa lata i żadnego doświadczenia.
— Czemu wybraliście tak młodego?
— Z trzech powodów. Po pierwsze: dawny szeryf
ustąpił. Nie protestowaliśmy, bo był to człowiek w po-
deszłym już wieku i o ograniczonej sprawności fizycznej.
Po drugie: wynagrodzenie szeryfa jest u nas niskie, więc
nikt się nie pcha na takie stanowisko. Po trzecie: jedynym
kandydatem był właśnie Dan Douglas, od pół roku wówczas
pomocnik szeryfa. No, więc go wybrano.
— I sądzi pan — zapytał Bede — że Allen powiesił się z
powodu kradzieży?
—
O, nie. Co do tego nie mam pewności. Allen był
starym, zgorzkniałym człowiekiem. Odludkiem, który od lat
nie udzielał się nikomu. Po prostu obrzydł mu świat i ludzie.
I ten fakt mógł być przyczyną samobójstwa. A kradzież
pieniędzy nastąpiła później. Nieszczęśnika znalazł w domu
Ramsey, zupełnie przypadkiem, gdy poszedł dorabiać klucz
do drzwi wejściowych. Allen wisiał na haku od lampy.
Szeryf przeprowadził rewizję w całym mieszkaniu, lecz
pieniędzy nie znalazł.
— Wielce tajemniczy wypadek — zauważył Bede — i
nie bardzo to rozumiem. Bo... jegomość sprzedaje chałupę i
grunt, bierze pieniądze do ręki i w kilka godzin później
wiesza się? Z jakiego powodu? Ja bym tak nie zrobił.
— Och, wierzę — zaśmiał się Harper. — Pan jest w pełni
sił, zdrowym człowiekiem; Allen to była ruina pod każdym
względem, fizycznym i umysłowym.
— Powiedzmy... lecz przecież przy sprzedaży Allen
zastrzegł sobie prawo darmowego mieszkania przez rok.
Czy tak postępuje człowiek myślący o samobójstwie? Jakoś
mi się to nie widzi.
— Nie wiem. Allen nie wyglądał na normalnego.
— I co było dalej?
— Ramsey sądził, że zrobił dobry interes. Miał zamiar
nieco poczekać, później sprzedać lub wydzierżawić dom.
Nie przewidział, że w domu samobójcy ludzie nie będą
chcieli mieszkać.
— Zrozumiałe. Żadna to frajda.
— I ja tak myślę. Ramsey liczył na to, że po kilku
miesiącach wszystko pójdzie w niepamięć. Może by i tak się
stało, gdyby nie... duchy! To, co panu opowiadano: światła
w oknach, jakieś zjawy w sadzie, a na dobitkę ktoś tam
dostrzegł dym nad kominem. Ktoś inny przysięgał, iż słyszał
odgłos kroków dobiegający z wnętrza budynku. Cała fura
nie sprawdzonych faktów. Na pewno wie pan, jak to się
dzieje w małych miasteczkach. Wiadomość rozchodzi się z
szybkością błyskawicy, a rośnie z szybkością ciasta na
drożdżach. Każdy coś doda i w końcu nie wiadomo, ile w
tym prawdy.
— Co na to szeryf?
— Douglas oświadczył, że nie jest od zwalczania du-
chów. Wyśmiał plotkarzy, a w sprawie zjawisk nad-
przyrodzonych radził zwrócić się do pastora. Chyba miał
rację, chociaż w ten sposób bardzo się naraził niektórym
obywatelom Goodyear.
— I miał rację, i nie miał racji — zauważył Bede. — Nie
ma dymu bez ognia, jak głosi przysłowie.
Przecież ktoś tam dostrzegł dym nad kominem. Na miejscu
szeryfa zainteresowałbym się tym, a nie kładł
wszystkiego między bajki. Podejrzewam, że albo
opuszczona chałupa jest zamieszkana, i to od dawna, albo
też komuś zależy na tym, aby dom stał pustką. Może w ten
sposób chce zmusić właściciela do sprzedania
nieruchomości za niską cenę?
Harper podrapał się po głowie.
— Nie przyszło mi to na myśl. Ale rzecz wygląda
prawdopodobnie. Chociaż... nie słyszałem dotąd o żadnym
amatorze na ten dom. — Umilkł, zastanowił się chwilę i
niespodziewanie wykrzyknął. — Do licha! Oby tylko
Ramsey nie doszedł do podobnego wniosku, co pan.
— Dlaczego?
— Mógłby podejrzewać mnie.
— Pana?!
— Jak dotąd jestem jedynym człowiekiem gotowym
nabyć wymarły dom. I Ramsey dobrze o tym wie. Ale daję
słowo, iż nie mam nic wspólnego z żadnymi duchami.
Pomysł nabycia powziąłem dopiero przed kilku miesiącami,
a heca ze strachami trwa już prawie trzy lata.
Bede parsknął śmiechem:
— Nawet przez sekundę nie posądziłbym pana. I ten
Ramsey zgadza się na sprzedaż?
— Zbyt wiele chce zarobić, więc jeszcze nie doszliśmy
do porozumienia.
— A co on myśli o przyczynie tych dziwnych zjawisk?
— Początkowo odwiedzał swój nabytek codziennie,
raz nawet spędził w nim noc. Zupełnie spokojnie. Z tego
wysnuł wniosek, że duchy wylęgły się w głowach kilku
pijanych głupców.
— Czy ja — Bede zawahał się — mógłbym obejrzeć dom
od wewnątrz?
— Bez zgody właściciela? Wykluczone.
— Oczywiście, że za zgodą. Jeśli pan mnie poprze...
— Bardzo mi przykro, że muszę odmówić. Ramsey to
raptus, a obecnie na samą wzmiankę o duchach ogarnia go
wściekłość. Nie chcę mu się narazić, bo mam nadzieję, że w
końcu obniży cenę, aby pozbyć się kłopotliwego obiektu.
Chyba wkrótce to już nastąpi i jeśli pan jeszcze nieco u nas
zabawi, nadejdzie dzień, w którym sam pana zaprowadzę do
tej rudery.
— Przepraszam, czy można wiedzieć, po co panu ten
budynek?
— Po to, żeby go rozebrać od dachu po fundamenty. W
ten sposób pozbędę się duchów lub ludzi, którzy się pod nie
podszywają. Mnie sam dom nie interesuje, tylko plac, na
którym stoi. Nawet proponowałem Ramseyowi, aby sobie
zabrał chałupę. Rozłościł się, że ledwie go udobruchałem.
— No — przyznał Bede — ma pan rzeczywiście
znakomity sposób na duchy. Nigdy nie wpadłbym na taki
pomysł.
— Ba, jak już powiedziałem, dom nie jest mi potrzebny, a
dobre pomysły rodzi potrzeba.
— To największa prawda, jaką kiedykolwiek usłyszałem
— przyznał Bede, jako że jego obecna sytuacja była również
wynikiem pomysłu zrodzonego przez potrzebę.
Dopili piwa i tak rozstali się, bowiem Harpera, jak sam
oświadczył, czekała jakaś pilna robota. Karczmarz udał się w
głąb lokalu, a Bede — powłóczyć się po miasteczku. Skoro
listy gończe zawiodły, należało szukać innej okazji zarobku.
Kto wie, może sprawa duchów
w wymarłym domu stanie się taką okazją? Bede był pewien,
iż ludzkie bajędy stanowią jedynie skorupę, we wnętrzu
której tkwi ziarno prawdy. Oczywiście, nie mającej nic
wspólnego z rzekomo nadprzyrodzonymi zjawiskami. Była
to na pewno działalność osoby lub osób pragnących coś
ukryć przed wzrokiem ciekawskich.
Bede zajrzał do stajni. Wielkopańskim gestem wcisnął
pięciodolarówkę w dłoń stajennego i dokładnie obejrzał
swego konia.
—
Tylko go nie przekarm — pouczył chłopaka. — Jak ci
na imię?
— Jim, proszę pana. Jim Nugent.
— Jak?! — wykrzyknął zdumiony Bede.
— Jim Nugent — powtórzył stajenny, nieco prze-
straszony okrzykiem.
— Urodziłeś się w północnym Kolorado? A może w
Kanadzie?
— Nie, proszę pana. Pięć mil stąd, na ojcowej farmie.
— A twój ojciec jak ma na imię?
— Nikodem.
Bede parsknął śmiechem.
— Co też mi do głowy przyszło — powiedział wesoło. —
Nugent musi być bardzo popularnym nazwiskiem w tych
okolicach.
— W Goodeyar nie ma ani jednego Nugenta poza mną —
zaprzeczył chłopiec.
— Hm, widać... zbieg okoliczności. A znasz ty pana
Marshalla?
— Nie.
— Przecież bawił tu kilkakrotnie i za każdym razem
mieszkał w „Lucky Saloon".
— Nie znam go, pewnie nie miał konia. Czy to coś
ważnego?
— Et, głupstwo. Opiekuj się moim wierzchowcem.
Kiwnął głową i wyszedł, rozmyślając nad zaiste
przedziwnym zbiegiem okoliczności. No, bo żeby po
wysłuchaniu historii życia Jima Nugenta już następnego
dnia spotkać drugiego Jima Nugenta...
Przez chwilę podejrzewał, że Marshall zmyślił ro-
mantyczną bajeczkę, lecz odrzucił takie przypuszczenie.
Wszystkowiedzący księgowy wyglądał na zbyt poważnego
człowieka.
Cóż za dziwne osoby zamieszkują Goodyear. Marshall
nie mylił się mówiąc o ciekawych ludziach. No, bo
chociażby sama pani Harper! Albo ten wędkarz rozdający
cygara, sam paląc tylko fajkę. A chłopiec stajenny, Jim
Nugent? Żaden przecież krewniak straceńca z parowu
Mugginsa. Marshall... również interesujący typ. A ja sam? Z
woreczkiem kamyków zamkniętym w pancernej szafie
banku? Skąd mi to przyszło do głowy? Może tutejszy klimat
tak działa na człowieka? Do tego jeszcze wymarły dom, w
którym nie wiadomo, co naprawdę się wyrabia. Dziwne!
Minęły kolejne dwa dni, podczas których Bede pędził
żywot unormowany i nudny. Zjadał trzy posiłki dziennie o
ustalonych porach, korzystał do woli z kąpieli w rzeczce,
wylegiwał się na trawie, przyglądał zniszczonemu
parkanowi opuszczonej budowli i rozmyślał nad swą
sytuacją. Jednak nie odkrył żadnego sposobu, aby wycofać
się z honorem (i z... woreczkiem kamyków!) z drogi, która
w niedalekiej przyszłości mogła go doprowadzić do
kompromitacji. I chociaż cały plan z punktu widzenia
najsurowszego nawet szeryfa nie był przestępstwem
(każdemu przecież wolno zdeponować w banku choćby
kupkę śmieci!), to musiałby budzić wiele wątpliwości i
podejrzeń. A Będę wcale nie pragnął, aby przylgnęła doń
opinia oszusta czy wydrwigrosza.
Któregoś dnia rankiem w pokoju Bedego zjawił się
Martin Harper. Ta niespodziewana wizyta zaniepokoiła
lokatora. Pomyślał, że gospodarzowi pewnie chodzi o
uregulowanie rachunków. Pierwsze słowa karczmarza
rozwiały te obawy.
— Ma pan chwilę czasu? — zapytał.
Bede, którego wolny czas obejmował równo dwadzieścia
cztery godziny na dobę, odparł twierdząco.
— Świetnie! Spełnię pańskie pragnienie.
— Moje pragnienie?
— Wyraził pan chęć obejrzenia wymarłego domu od
wewnątrz. Możemy tam iść.
— Ramsey zgodził się?
— Ramsey nie ma już nic do gadania w tej sprawie. Od
wczorajszego wieczoru ja jestem właścicielem parceli i
domu, ze wszystkim, co znajduje się w jego po-
mieszczeniach, od piwnic do strychu. Chodźmy.
Pomaszerowali prościutko ku stacji, a później w bok,
zarośniętą ścieżką, znaną Bedemu z jego wędrówek do
rzeczki.
Harper najpierw otworzył i zdjął kłódkę ze skobla
ogrodowej furtki. Czynność tę powtórzył przy wrotach
domu, na koniec wetknął wielki klucz w otwór zamka,
przekręcił, nacisnął klamkę.
Bede poczuł stęchły zapach. Wkroczyli w głąb ciemnego
korytarza. Na prawo i na lewo po dwoje drzwi lekko
uchylonych, przez które widać było mroczne wnętrza
pokojów, Przez szpary okienne tu i tam padały wąskie smugi
światła z wirującymi drobinkami kurzu.
Weszli do pierwszej izby. Harper otworzył okno, pchnął
obie połowy okiennic. Blask poranka rozświetlił ponure
wnętrze. Bede ujrzał stół, krzesła, fotel na biegunach i
czarną głębię ceglastego kominka. Na blacie stołu, na
oparciach krzeseł, na deskach podłogi spoczywała gruba
warstwa pyłu.
— Fe! Aż w nosie kręci — zauważył karczmarz. —
Proszę spojrzeć na podłogę. Nie ma tu żadnych śladów stóp,
jedynie nasze. Tędy od lat nikt nie chodził.
— Na to wygląda — potwierdził Bede. — Popatrzmy
dalej.
Następny pokój był zapewne sypialnią, świadczyły o tym
dwa drewniane łóżka, ukazujące goliznę desek, szafa, dwa
krzesła i naftowa lampa na stole, tak przysypana kurzem, że
jej szklany klosz miał ciemnoszarą barwę. Bede zajrzał do
szafy, była pusta.
— Chyba po zmarłym zostały jakieś ubrania?
— Owszem. Ramsey za radę szeryfa początkowo ich nie
ruszał. Po kilku miesiącach zebrał wszystko razem i
przekazał pastorowi, by rozdał biedakom. Pamiętam, bo
moja żona sporządzała listę obdarowanych.
— Czy odzież przejrzano?
— Tak. Szeryf szukał pieniędzy, które tajemniczo
zniknęły. Bez rezultatu.
Minęli dwa dalsze, puste i podobnie zakurzone pokoje, aż
trafili do kuchni wyposażonej w potężny piec, stół i
taborety. Bede zatrzymał się na progu.
— Niech pan przyjrzy się podłodze.
Harper cicho gwizdnął.
— Siady — powiedział zniżając głos do szeptu. — Siady
stóp.
— Ano, właśnie. Ot, i mamy nasze duchy zostawiające
odciski butów. Ciekawe, w jakim celu tu przychodzą? I
którędy się dostają? Zbadajmy.
Odemknęli okna, rozwarli okiennice.
— Zagadka rozwiązana — zauważył Bede dotykając
palcami parapetu. Duchy gramolą się przez okno. Jest
tylko przymknięte. I mnóstwo odcisków.
Karczmarz pokiwał głową:
— Rzeczywiście... lecz w jakim celu?
— Być może jakaś grupa włóczęgów urządziła tu sobie
bezpłatny hotel.
— Od trzech lat? Nieprawdopodobne. W końcu ktoś
musiałby tych obcych zauważyć. Goodyear jest małym
miasteczkiem i wszyscy dobrze się znają. Dodam, że
Goodyear należy do najspokojniejszych okręgów w całym
Kolorado. I to jest przyczyną, dla której nasz szeryf tak
lekko sobie traktuje sprawę wymarłego domu. Jak już panu
wspominałem, mam zamiar rozebrać budynek i duchy będą
musiały zmienić lokal. Ten dziwaczny problem przestanie
istnieć.
Bede nic na to nie odpowiedział. Zajrzał do wnętrza
pieca, pogrzebał w popiele patykiem, potem zainteresował
się stołem przytykającym do ściany.
— Co to może być? — zagadnął karczmarza, podnosząc
ze stołu prostokątny blok szarego metalu.
Harper wyciągnął rękę, zważył na dłoni podany
przedmiot.
— Wygląda na ołów — odparł.
— Czyżby Beniamin Allen parał się odlewaniem figurek
z ołowiu?
— Nic o tym nie wiem.
— W popiele paleniska znalazłem drobiny tego samego
metalu. W jakim celu topiono ołów?
— Może reperowano dach? Dom kryty jest blachą,
ołowiem zalewa się dziury. Zapytam Ramseya.
— Chyba nic więcej tu nie znajdziemy. Teraz.
— Teraz? O czym pan myśli?
— O odwiedzeniu tego przybytku duchów nocą.
—> Ależ... kochany panie, przepraszam, lecz to nie ma
sensu. Na co pan liczy?
— Na zaskoczenie ludzi, którzy gospodarują tu po
zapadnięciu zmroku.
—
To może być niebezpieczne. Zgodziłem już robot-
ników i za trzy dni przystąpią do rozbiórki tej rudery. Duchy
się wyniosą, a my, kto wie, może trafimy na ich ślady?
Szczerze panu radzę zrezygnować z tego pomysłu.
— Ba, ją mam taką dociekliwą naturę. Gdy czegoś nie
rozumiem, muszę zbadać.
W słowach tych tkwiła tylko część prawdy. Bedego,
dawnego łapacza, bardzo korciło poznanie tajemnicy, lecz
równocześnie kierował się pragnieniem zdemaskowania
przestępcy lub przestępców ukrywających się w wymarłym
domu. Mimo stwierdzenia Harpera o braku poważniejszych
przestępstw w Goodyear, był pewien, że pod bokiem
spokojnego miasteczka kryła się grupa ludzi żyjących na
bakier z prawem. Że nie działali na terenie Goodyear?
Sprytny złodziejaszek czy rabuś obiera za teren swej
działalności zawsze dalej położone od miejsca swego
zamieszkania okolice. Kto wie, czy w wymarłym domu nie
ukrywa się człowiek poszukiwany listami gończymi? A jeśli
list gończy — rozumował — to i pewna nagroda pieniężna!
Jakże przydałaby się teraz!
Opuścili budynek. Harper dokładnie pozamykał drzwi i
ogrodową furtkę.
— Gdzieś tu musi być dziura w płocie — zauważył Bede.
— Nie wierzę, aby duchy dorobiły klucze, a przez
ogrodzenie zbyt trudno przeskoczyć. Chodźmy poszukać.
— Czy warto?
— Oczywiście. Bo i ja w ten sposób będę mógł
przedostać się do sadu.
— Ale się pan uparł! No dobrze.
Obeszli dokoła calutkie ogrodzenie, lecz poza licznymi
szparami w spojeniach desek nie odkryli nic więcej. Stracili
prawie godzinę czasu, nim Bede, wiedziony chyba jakimś
tropicielskim instynktem, uderzył pięścią w deskę pozornie
nie różniącą się od innych, ale gdy poruszyła się, wyjął ją
bardzo łatwo.
— Oto i brama duchów — stwierdził z zadowoleniem.
— Siódma, licząc od rogu. Trafię tu nawet w
najciemniejszą noc.
Wrócili do miasteczka, a w drodze Bede tak długo
molestował Harpera, aż znudzony i trochę rozbawiony
karczmarz akceptował nocną wyprawę. Lecz swego udziału
w tym przedsięwzięciu odmówił.
— Muszę pilnować gości — wytłumaczył. — Największy
ruch mam wieczorem. Ostatni wychodzą dopiero koło
północy, a pan powinien być w wymarłym domu znacznie
wcześniej.
Bede uznał słuszność takiego rozumowania i przed
jedenastą wymknął się z rozgadanego, rozwrzeszczanego
saloonu.
Było ciemno, tak ciemno, że musiał chwilę postać na
skraju drogi-ulicy, aby przyzwyczaić wzrok do otaczającej
go czerni. Gdy wreszcie począł rozróżniać kontury
domostw, wolniutko ruszył wzdłuż ścian. Goodyear spało, a
garstka amatorów nocnej zabawy musiała być niezbyt liczna
czy może pora zbyt wczesna, bo Bede nie napotkał ani
jednego przechodnia.
Tak dotarł do ulicy Kolejowej, zabudowanej z jednej
tylko strony, więc było nieco widniej. Wiatr musiał
przepędzić chmury, bo na niebie ukazały się gwiazdy, a ich
słaby blask trochę rozjaśnił szlak wędrówki. Wkrótce Bede
dostrzegł czarniejszy od nocy kontur budynku stacyjnego,
skręcił w prawo i ruszył poprzez dziką łąkę. Posuwał się
wolno i prawie bezszelestnie, przystając co kilka kroków i
nasłuchując. Wiatr ucichł. Wysokie łodygi traw sterczały
prosto i sztywno, a na rzadko rosnących tu drzewach nie
zadrgał ani jeden listek. Była to okoliczność wielce
niepomyślna, bo szmer niósł się bardzo daleko. Ukazała się
ciemna plama sadu i wystrzelający ponad nią dach budowli.
Bede dotarł do niezarośniętego pasma ścieżki, gdzie mógł
posuwać się szybciej.
Po paru minutach znalazł się przy narożniku płotu.
Policzył deski. Siódma od rogu, jak przewidywał, ustąpiła
pod naciskiem ręki. Ostrożnie prześliznął się przez otwór.
Przykucnął po drugiej stronie, wytrzeszczył oczy i nastawił
uszu. Nic, zupełnie nic. Najcichszy nawet dźwięk nie
zakłócił spokoju nocy. Lecz spostrzegł coś, co natychmiast
zaostrzyło jego czujność: w szparach okiennicy migotał
żółtawy blask. Zastanowił się
chwilę nad rozkładem wnętrza domu i doszedł do wniosku,
że światełko wydostawało się z głębi kuchni. Zgięty w
kabłąk, ruszył ku ścianie pełen nadziei, że przez szparę uda
mu się zobaczyć tajemniczych gospodarzy opuszczonego
domu.
Plan, łatwy w wykonaniu, na pewno by się powiódł,
gdyby nie zdradziecki korzeń w gąszczu traw. Doświad-
czony westman, tropiciel śladów, umiejący czołgać się
poprzez zarośla, wyczułby przeszkodę. Bede nie był
tropicielem śladów i zawadziwszy czubkiem buta o korzeń,
runął z szumem i trzaskiem między krzewy.
Nie podniósł się, lecz bez poruszenia leżał wśród pachnącej
wilgością gęstwiny, przeklinając w myślach swą niezdarność.
Czekał, co się teraz stanie. Nie doczekał się, więc wstał
ostrożnie i zerknął w kierunku oświetlonej okiennicy. Tym
razem nie zauważył najmniejszego nawet błysku. Cała ściana
domu wyglądała jednolicie czarno. Pomyślał, że źródło
światła przesunęło się w głąb budynku, co mogło mu ułatwić
wtargnięcie do wnętrza kuchni. Wolniutko począł się zbliżać
ku oknu. Wtedy ujrzał na tle ściany kształt przedziwny, coś,
co przypominało w zarysach postać ludzką, jednak było
znacznie większe i wyższe od największego i najwyższego
człowieka. Bede znieruchomiał. Kształt świecił lekkim, jak
gdyby księżycowym blaskiem. Dziecko, a nawet niejeden z
dorosłych obywateli Goodyear, wzięłoby nogi za pas na tak
niesamowity widok. Bede nie należał do tego typu ludzi.
Dziwne zjawisko bardziej go zdumiało niż przeraziło.
Zastanawiał się, czemu ta kukła o człowieczych kształtach, a
może przebrany mężczyzna, jest tak wysoka i dlaczego
błyszczy.
Postanowił sprawdzić. Nurknął między krzewy,
aby podejść ją niepostrzeżenie. Ale już po chwili zaalarmo-
wał go trzask gwałtownie roztrącanych gałęzi. Skoczył w
bok i ten ruch uchronił go przed ciosem, który
w najlepszym wypadku pozbawiłby go przytomności. W
najgorszym — życia.
Gruby i ciężki drąg wysunął się z czarnego gąszczu, lecz
zamiast spaść na głowę, uderzył w lewe ramię Bedego tak
silnie, że zdrętwiało po czubki palców, niezdolne do ruchu.
Bede odwrócił się, wyszarpując colta z kabury i dwukrotnie
pociągnął za spust. W ciszy nocy dwie grzmiące eksplozje
stopiły się w jeden przeciągły huk. Nastała cisza, jeszcze
bardziej przejmująca niż przedtem. Bede niczego nie dojrzał,
niczego nie usłyszał. Nieznany napastnik nie dał znaku
życia, a świetlista figura nagle zniknęła.
Z rewolwerem w ręku, nie zważając na nic, przedarł się
ku ogrodzeniu.
Nie tracąc czasu na szukanie odpowiedniej deski,
wgramolił się na płot i skoczył. Odwrót uznał za jedyne
rozsądne wyjście z tak niebezpiecznej sytuacji. Któż
bowiem odgadnie, ile jeszcze duchów zaopatrzonych w
śmiercionośne drągi ukryło się w głębi ogrodu? Szanse były
nierówne, zbyt nierówne dla takiego nawet śmiałka, jak były
rewolwerowiec.
Bede pospieszył do „Lucky Saloon" i przekroczył próg
karczmy, kiedy z lokalu wychodził ostatni z nocnych gości.
—
Już? — zdziwił się Harper. — Co się stało?
Bede klapnął na krzesło i zdyszanym głosem poprosił o
szklaneczkę whisky.
— Bez wody — dodał. — Jestem nieco zdenerwowany...
— Ho, ho — mruknął karczmarz i pognał wykonać
polecenie.
Bede duszkiem opróżnił szklankę i odetchnął.
— Niech to licho porwie! Duchy lekko mnie zaprawiły...
Do diabła! Proszę posłuchać...
Opowiedział dokładnie o całym przebiegu wyprawy.
—
Musiałem wiać — zakończył swą relacje. — Następny
cios mógł mnie zwalić z nóg.
/
— Słusznie pan postąpił. Rankiem zaalarmujemy szeryfa.
Niechże wreszcie coś przedsięweźmie, a teraz proszę zdjąć
kurtkę. Może pan ruszać ręką?
Bede wykonał kilka ruchów w przód i w tył. Odrętwienie
minęło, natomiast poczuł dotkliwy ból. Karczmarz pomógł
mu się rozebrać. Obmacał ramię.
— Kości całe — zawyrokował. — To najważniejsze.
Zrobię panu okład ziołowy. Proszę chwilkę poczekać.
Chwilka przedłużyła się do kilkunastu minut. A gdy w
końcu zbieg został przeprowadzony i Bede przywlókł się do
swego pokoju, zegary i zegarki w Goodyear wskazywały
kilka minut po pierwszej.
Bede położył się na prawym boku. Nie mógł zasnąć.
Męczył go pulsujący ból lewej ręki, dręczyła myśl o tak
haniebnej porażce i pragnienie odwetu na nieznanym po-
siadaczu drąga. Wreszcie zmęczenie wzięło górę.
Obudził się wcześnie, popędzany myślą o jak naj-
szybszym powrocie do wymarłego domu, już w towa-
rzystwie szeryfa. Zeszedł po schodach i na progu jadalnej
sali natknął się na Harpera. Karczmarz powitał go dość
kwaśną miną.
— Już po naszym kłopocie — oświadczył — chociaż
przyznam, że wolałbym inne zakończenie sprawy.
Bede wytrzeszczył oczy:
— O co chodzi?
— Chałupa się spaliła, o czwartej nad ranem.
— Jaka chałupa?
— No... ten cały dom duchów.
— Niemożliwe!
— Możliwe, możliwe. Zaalarmowano mnie o świtaniu.
Sam widziałem pożar. Gasili, jak mogli, lecz nie na wiele się
to zdało. Płakać z tego powodu nie będę, chociaż szkoda mi
tych belek i desek, które poszły
z dymem. Z drugiej jednak strony... zaoszczędzę na
kosztach rozbiórki.
— Czemu mnie pan nie obudził?
— A po co? Pańska obecność nie uratowałaby budynku.
— Szeryf był?
— Był. Grzebie teraz w pogorzeliskach. Czego tam
szuka, nie wiem. Uważa, że dom podpalono, ale taki mądry
to i ja jestem.
Bede westchnął. Jego marzenie o wykryciu przestępczej
bandy uleciało z dymem pożaru.
— Widzę, że pan bardziej się martwi niż ja. Dajmy
temu spokój. Jak tam pańskie ramię?
Bede obnażył się do pasa. Oberżysta zdjął opatrunek,
obmacał całe ramię, od karku po czubki palców.
— Boli?
Bede odparł, że prawie nic, na dowód czego wykonał
kilka szybkich ruchów.
—
Świetnie! Nie przypuszczałem, że mój lek odniesie tak
błyskawiczny skutek. Musi pan być zdrowy jak
przysłowiowa ryba. Proszę przez kilka dni nie forsować ręki,
a teraz chodźmy na śniadanie. Dzielny z pana chłop, bardzo
żałuję, że przystałem na tę nocną wyprawę.
—
Ja również żałuję — wyznał Bede. — Spłoszyłem
łobuzów, dlatego spalili chałupę. Strasznie mi przykro.
— Ani słowa więcej! Co się stało, to się stało i żadnym
gadaniem sprawy nie odkręcimy.
Klepnął Bedego po zdrowym ramieniu i udał się do
bufetu, aby wybrać stosowne potrawy. Śniadanie zjedli we
dwójkę w pustej sali, jako że pora była wczesna i żaden z
gości nie zdążył jeszcze odwiedzić saloonu.
Od tej chwili aż do ukończenia posiłku ani Harper, ani
Bede nie zahaczyli nawet słówkiem o sprawę pożaru. Potem
Bede udał się na górę odespać stracone
nocą godziny i dopiero dobrze po południu obudził go
Harper.
— Nie zgadnie pan, czym zajmowały się nasze duchy
przez tyle lat. Właśnie był u mnie szeryf. Znalazł w
pogorzelisku kilka interesujących przedmiotów. Proszę sobie
wyobrazić, że są to różnej wielkości formy do odlewania
pieniędzy. Nasze duchy widać pomagały państwowej
mennicy!
— A więc do tego potrzebny był im ołów! — wykrzyknął
Bede. — Że też od razu o tym nie pomyślałem! Lecz oni
musieli przecież srebrzyć monety, inaczej każdy poznałby
fałszerstwo natychmiast. Srebra szeryf nie znalazł?
— Nie. Zastanawia mnie — powiedział karczmarz —
gdzie puszczali w obieg swe wyroby. Bo w Goodyear na
pewno nie. W okresie ostatnich lat w swej kasie znalazłem
tylko trzy sztuki podrobione. I nikt nigdy nie skarżył się
szeryfowi w tej sprawie.
— Ba, spryciarze! Wywozili swą produkcję znacznie
dalej. I co na to wasz stróż prawa?
Harper zawahał się.
— Prosił mnie o zachowanie tajemnicy, lecz uważam... że
panu powinienem ją zdradzić.
— Będę milczał jak głaz — przyrzekł Bede.
— Otóż szeryf zamierza zbadać, czy fałszerzami nie byli
jacyś mieszkańcy Goodyear. Moim zdaniem szeryf podąża
fałszywym tropem. Jeśli od prawie trzech lat straszyło, to
znaczy, że od trzech lat wymarły dom odgrywał rolę
prywatnej mennicy. Goodyear jest jednak malutkim
miasteczkiem i wszyscy się tu znają. Dlatego szybko
wydałoby się, gdyby kilku ludzi nie spędzało nocy we
własnych mieszkaniach. To musieli być obcy przybysze.
— Lecz w jaki sposób dowiedzieli się o opuszczonym
domu.
—
Och, przecież wieść o samobójstwie Allena była taką
sensacją, iż rozniosła się bardzo daleko. Gotów jestem
założyć się o każdą sumę, że nasz szeryf nigdy nie odkryje
ani fałszerzy, ani podpalaczy.
Bede się nie założył. I słusznie. Mijały dni, tygodnie,
miesiące, a śledztwo nie posunęło się ani o krok, aż na
koniec szeryf machnął na wszystko ręką.
Jednak zanim ostatecznie zagadka wymarłego domu
poszła w zapomnienie, w dość monotonnym życiu Bedego
dokonała się zasadnicza zmiana.
Uśmiech
losu
— Jutro przystępuję do oczyszczania placu — za-
powiedział któregoś dnia karczmarz.
Bede akurat pokrzepiał się kuflem piwa i porcją duszonej
baraniny. Przyjął tę wiadomość obojętnie. Rozmyślał
ponuro, iż z każdym łykiem i każdym kęsem wzrasta jego
zadłużenie u Harpera, a szanse na wyrównanie długu nadal
równe są zeru. W takiej sytuacji cóż mogło go obchodzić
usuwanie resztek pogorzeliska? Więc tylko przez grzeczność
zagadnął:
— I co pan zrobi z placem?
— Proszę zauważyć, iż rzeczka w tamtym miejscu
gwałtownie skręca, tworząc coś w rodzaju małego półwyspu.
— Tak — potwierdził Bede — widziałem.
— Więc właśnie! Przekopię półwysep, zmontuję jaz i
spiętrzę wodę. Zgaduje pan, w jakim celu?
— Młyn — powiedział Bede przypomniawszy sobie
słowa księgowego Marshalla.
— Oczywiście. Proszę sobie wyobrazić, że w okolicy nie
istnieje ani jeden młyn. Mieszkańcy Goodyear i farmerzy,
żeby zemleć ziarno, muszą je wozić prawie dwadzieścia mil.
Tam i z powrotem. To strata całego dnia. Dlatego wielu
korzysta z domowych żarn. Lecz co to za przemiał! Więcej
plew niż mąki. Tak, kochany panie, młyn w takich
warunkach to doskonały interes.
Tylko w tym celu nabyłem wymarły dom wraz z kawałkiem
gruntu, bo samego gruntu Ramsey nie chciał sprzedać. Pan
jest pierwszą osobą, która dowiaduje się o moim pomyśle.
Bede opanował wesołość. O młynie, kropka w kropkę,
mówił to samo wszechwiedzący Marshall.
— A teraz — zwierzył się Harper — chcę panu za
proponować... korzystną współpracę.
Bede nastawił uszu. Czyżby rodziła się okazja, o której
marzył od szeregu dni? Płatna praca? Z górą wiedział, że ją
przyjmie, jeśli tylko nie będzie to związane z koniecznością
ujawnienia zawartości zdeponowanego woreczka. Nie
pokazał jednak radości. Zapytał uprzejmie obojętnym
tonem:
— O co chodzi?
—
O to, że nie potrafię równocześnie prowadzić saloonu
i nadzorować robót przy wznoszeniu młyna. Żona poradziła
mi zwrócić się do pana. Ona świetnie zna się na ludziach.
Twierdzi, że pan znakomicie nadaje się do tego celu.
— Do jakiego celu?
— Do nadzorowania robót przy oczyszczaniu placu, a
później do pilnowania budowy.
— Ależ ja się na tym nic nie znam! — wykrzyknął
rozczarowany Bede.
— Drogi panie, czy robotnicy muszą o tym wiedzieć?
Wystarczy, jeśli będzie pan miał na nich oko.
— Nie potrafię budować młyna ani montować jazu —
Bede był szczerze zmartwiony.
Karczmarz roześmiał się.
— Wszystko furda! Nie ma się czym przejmować.
1 młyn, i jaz budować mają fachowcy, lecz pańska stała
obecność na pewno skłoni ich do rzetelniejszej pracy.
Bardzo proszę nie odmawiać. Będę panu płacił pięć dolarów
dniówki, a za pobyt w moim hotelu nie policzę przez ten
czas ani centa. Zgoda?
Propozycja wyglądała wprost olśniewająco. Lecz Bede nie
podskoczył z radości na krześle. Oświadczył, że do wieczora
rozważy ofertę, która go zaskoczyła. Uznał bowiem, że nie
wolno mu postąpić inaczej. Posiadacz pękatego woreczka
złota nie powinien zbyt pospiesznie decydować się na
przyjęcie pracy. Dopiero więc w kilka godzin późnej wyraził
karczmarzowi swą zgodę. Dodając — niby mimochodem —
że w tej chwili nic go nie zmusza do wyjazdu.
— Bardzo się cieszę, kochany panie — uradował się
Harper. — Spadła mi z głowy połowa kłopotów. A teraz
zapraszam do siebie. Moja żona pragnie bliżej pana poznać.
Bo z widzenia to chyba już się znacie?
— Znamy — odparł lakonicznie Bede.
Wspomniał na charakterystykę pani Adeliny Harper, jaką
mu sprezentował księgowy Marshall, i zaniepokoił się. Ta
dociekliwa (jak twierdził przecież Marshall) kobieta potrafiła
wzbudzić lęk nawet w tych, którzy sumienie mieli zupełnie
czyste, a sumienie Bedego... szkoda mówić! Ponieważ jednak
żaden wykręt nie przyszedł mu do głowy, a wizyta w
mieszkaniu Harperów prędzej czy później wydawała się
nieunikniona, postanowił wziąć byka za rogi i podziękował
uprzejmie za zaproszenie.
Ustalono godzinę i o siódmej wieczorem gość i gospodarz
przekroczyli, próg tej części „Lucky Saloon", do której prawo
wstępu mieli tylko prywatni znajomi i przyjaciele rodziny
karczmarza. Na pewno istniało jakieś inne, wiodące wprost z
ulicy wejście do zacisza domowego Harperów, lecz Bede
został tam wprowadzony przez wąskie drzwiczki za
szynkwasem.
Znalazł się w ciasnym korytarzyku — następne drzwi, a za
nimi mały hol. Bede poczuł dość miły zapach, zdradzający
bliskie sąsiedztwo kuchni.
— Tędy, kochany panie, tędy...
Harper pchnął jeszcze jedne drzwi. Pośrodku dużego,
widnego pokoju stał długi stół nakryty białym
obrusem. Dwa pięcioramienne świeczniki gorzały złotym
blaskiem zapalonych świec, których migotliwe płomyki
odbijały się na powierzchni talerzy i sztućców. Ten widok
nieco stropił Bedego. Przypomniał mu ceremoniał
towarzyszący posiłkom w meksykańskiej hacjendzie don
Pedro Gonzalesa, przy których musiał naginać swe zwyczaje
do jaśniepańskich (jak je w myśli nazywał) manier
gospodarza. Nie spodziewał się, że w mieszkaniu skromnego,
zdawałoby się, właściciela saloonu ujrzy takie wspaniałości.
Bo na talerzach i sztućcach sprawa się nie kończyła.
Wyściełane krzesła przy stole, oszklony kredens ze stojącym
na nim metalowym zegarem, firanki w oknach — wszystko to
świadczyło o zamożności Harperów.
Na dwu ścianach rozpięto skóry czworonogich władców
gór i podgórzy. Na lewej — futro szarego niedźwiedzia, na
prawej — pumy. Lecz ten widok nie zaskoczył przybysza. W
swych wędrówkach po kraju niejeden raz w chałupach
ubogich farmerów widział podobne eksponaty tutejszej
fauny.
— Panie za chwilę przyjdą — oznajmił karczmarz.
— Panie? — zdziwił się Bede.
— Tak. Pozna pan moją córkę.
Gość na chwilę sposępniał. Taka sytuacja znowu
przypomniała mu rodzinę Gonzalesa: jeden mężczyzna i dwie
kobiety ze swą błyskotliwą gadaniną, której Bede mimo
wysiłków nie potrafił sprostać. W tamtych czasach wstawał
od stołu z cichym westchnieniem ulgi, spocony jak po
parowej łaźni. Czyżby rzecz miała się powtórzyć?
Znajdujące się w głębi pokoju drzwi cicho skrzypnęły.
Bede odzyskał humor — strój pani Adeliny Har-per w
niczym nie przypominał kosztownych fatałaszków seńory
Gonzales. Żona karczmarza ukazała się odziana w tę samą
suknię, w której widział ją rankiem. Uznał więc, że ten
drobny szczegół oddała niebezpieczeństwo nudnego
ceremoniału.
Za panią Adeliną wkroczyła, a raczej wsunęła się do
pokoju dziewczyna nieco niższa od matki, ubrana na
niebiesko. Bedemu wydała się cicha, nieśmiała, jakby
zastraszona.
— Oto, moja droga — zwrócił się karczmarz do żony —
pan Barry Bede, o którym ci opowiadałem, a którego znasz z
widzenia.
— Nie tylko, Martin. Z panem Bede już rozmawiałam, co
prawda przelotnie i krótko,, lecz teraz trafia się okazja do
dłuższej pogawędki. Oto moja córka, Katarzyna. Przywitaj
się, Kasiu.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado, powiedziała „dobry
wieczór", a Bede skłonił się, jak umiał najlepiej, czując
równocześnie, że wykonuje to jak najgorzej.
— Siadajmy — powiedziała pani Adelina.
W jej ustach słowo to zabrzmiało raczej rozkazująco niż
zapraszająco. Bede przypomniał sobie opowiadanie
księgowego i postanowił mieć się na baczności. Siadł na
krześle sztywno, jakby drąg połknął, pełen wewnętrznego
napięcia. Korpulentna Murzynka wniosła dymiącą wazę,
pani Adelina rozlała zupę do talerzy i w ten sposób zaczęła
się wieczorna biesiada.
— Obserwowałam pana od chwili jego przybycia —
zagaiła rozmowę gospodyni. — To ja poradziłam Martinowi,
by zwrócił się do pana o pomoc.
— I miałaś rację, moja droga. Miałaś rację — wtrącił się
Harper. — To jest właściwy człowiek...
— Ależ... dlaczego? — zapytał Bede nieco zdumiony, a
równocześnie mile połaskotany w swej ambicji.
— Przez nasz saloon — odpowiedziała gospodyni —
przewija się wiele ludzi. Miejscowych znam wszystkich.
Jedni są interesujący, inni mniej. Najbardziej jednak
ciekawią mnie nowi przybysze, tacy właśnie jak pan.
W tym momencie utkwiła w Bedem baczne spojrzenie.
Było w nim coś tak natarczywego, że gość poczuł się na
wylot przewiercony niby świdrem. Nie można by tego
nazwać przyjemnym uczuciem.
— Tak, tak — monologowała pani Adelina. — Wi-
działam, i to niejeden raz, w „Lucky Saloon" poszukiwaczy
złota wracających z dalekich wypraw. Różnych, bardzo
różnych. Jak to się mówi: galeria typów. Najbardziej
przypadli mi do smaku ci, którzy wracali bez sukcesów.
— Dlaczego? — zdziwił się Bede.
Znowu poczuł niepokój. Przecież to on właśnie wrócił bez
sukcesu.
— Odpowiedź jest prosta: eksplorerzy to najczęściej
nieokrzesane typy. Gdy mają pieniądze, trudno znieść ich
obecność. Uważają bowiem, że cały świat do nich należy.
— Tylko proszę nie brać tego do siebie, drogi panie —
wtrącił się Harper.
—
Ach, oczywiście! Otóż eksplorer, któremu się nie
powiodło, jest skromny i cichy w przeciwieństwie do
takiego, który się wzbogacił. Zawsze mieliśmy z nimi sporo
kłopotu. Jak pan zapewne zauważył, nikt z nas nie gra w
karty i nie tolerujemy żadnych innych gier hazardowych. I o
to były sprzeczki, bo posiadacze złota gonią za
niewybrednymi rozrywkami, mimo że te rozrywki
najczęściej ich "rujnują. Hazard to okropna rzecz. Dlatego
właśnie obserwowałam pana od samego początku.
Przyznam, zostałam przyjemnie zaskoczona. Nie gra pan w
karty, nie nadużywa whisky i nie stara się pokazać innym, że
góruje nad nimi bogactwem. („O kobieto! — pomyślał Bede
— gdybyś wiedziała, jak wygląda moje bogactwo!"). Nie
jest pan również próżniakiem, bo zgodził się na przyjęcie
pracy, bez której przecież mógłby się obyć. („Bez której nie
mógłbym się obyć — zaprotestował Bede w myślach. —
Chyba jednak Marshall nieco przesadził chwaląc do-
myślność pani Adeliny!"). Gdyby moja córka miała wyjść za
mąż, a przecież ją to kiedyś czeka — mówiła gospodyni —
chciałabym, aby jej przyszły chociaż trochę przypominał
pana.
Bede nieśmiało zaprotestował, co spowodowało przyjazne
uśmiechy na twarzach gospodarzy. Katarzyna lekko się
zarumieniła. Rozmowę przerwało kolejne pojawienie się
Murzynki niosącej potężny półmisek.
— Zapewne ta potrawa — zauważył nieco pompa-
tycznym tonem karczmarz — przypomni panu jego dalekie
wędrówki: pieczeń z antylopy!
— To pańskie trofeum?
— Ach, nie. Gdzieżbym miał czas na polowanie? Zresztą
kiepski ze mnie strzelec.
—- I ze mnie kiepski — wyznał Bede. — Niejeden raz
przyszło mi z tego powodu głodować.
— Lecz teraz nam to nie grozi — zażartował Harper. —
Antylopę kupiłem od przejezdnego trapera.
Mam nadzieję, że będzie panu smakować nie gorzej od tych
pieczonych przy obozowym ognisku.
Bede grzecznie przytaknął.
Pani Adelina obdarzyła każdego odpowiednią porcją.
Podano piwo. Rozmowę zastąpiło na chwilę delikatne
szczękanie noży i widelcy.
— Z pewnością musiał pan przeżyć wiele przygód —
przerwała milczenie gospodyni".
— O, tak — odparł szczerze.
— A może, przy okazji, coś pan o nich opowie? Dawno
trudni się pan eksplorerstwem?
Bede zawahał się. Czy miał powiedzieć, że była to
pierwsza w jego życiu eksplorerska wyprawa? Że przedtem,
przez szereg lat parał się wyłącznie ściganiem zbiegłych
przestępców tropionych listami gończymi? Że żył z nagród
wypłacanych za schwytanie (żywych lub martwych)
poszukiwanych? Wiedział przecież, jak złą sławą wśród
spokojnych farmerów cieszyli się, tylko nieliczni podziwiali
ich ryzykanckie życie. Cóż by się stało z jego opinią
„solidnego" człowieka, gdyby zdradził Harperowi właściwy
zawód? Czy po takim wyznaniu nie cofnąłby swej
propozycji?
— To była moja pierwsza wyprawa zakończona takim
sukcesem — odparł opanowując zdenerwowanie.
— A inne?
— Różnie bywało — odpowiedział wymijająco, czując,
że stąpa po coraz bardziej grząskim gruncie historii swego
życia.
— Przepraszam, że tak nagabuję — zaatakowała go
ponownie pani Adelina. — Ciekawość to moja choroba.
Czym się zajmują pańscy rodzice?
— Byli rolnikami.
— Byli?
— Nie żyją.
— Och... bardzo mi przykro. Czemu nie został pan
farmerem?
„Uwaga! — pomyślał Bede. — Ona jest bardzo nie-
bezpieczna".
Wyjaśnił, że farma podupadła i została sprzedana, a on po
to zabawił się w eksplortera, aby zebrać pieniądze na kupno
nowego gospodarstwa.
Przed dalszym kłopotliwym nagabywaniem wybawił go
Harper, przepraszając gościa, że musi zajrzeć do saloonu,
zbliża się bowiem pora, w której strumień odwiedzających
„Lucky Saloon" gwałtownie przybiera. Bede skorzystał z
okazji, aby również wstać od stołu, mimo protestów
gospodarzy, a nawet milczącej 4otąd jak głaz panny
Katarzyny.
Oświadczył, że powinien dokładnie obejrzeć pogorzelisko
wymarłego domu, aby zorientować się w rozmiarach prac,
jakie ma nadzorować.
Pożegnał się elegancko i odszedł przekonany, iż jednym
strzałem ubił dwie zwierzyny: przerwał ciąg natrętnych
pytań i wzmocnił o sobie opinię „solidnego człowieka". Tak
przypuszczając — wcale się nie mylił.
Pognał w kierunku budynku stacji, jakby go ścigał
rozwścieczony grizzli. Bał się, że pani Adelina zechce mu
towarzyszyć. Przed stacją skręcił w znajomą ścieżkę i dotarł
nią do miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał duży budynek
otoczony sadem. Zdumiał go widok ogromu zniszczeń.
Parkan nie istniał, został doszczętnie rozwalony, zapewne w
wyniku akcji ratowniczej. Owocowe drzewka, te rosnące w
pobliżu domu, sterczały osmolonymi i opalonymi kikutami
pni bez liści, a nawet i bez gałęzi. Po budynku został tylko
stos porozrzucanych, na pół zwęglonych belek wśród pa-
górków szarego popiołu. W tym popiele widniały wyraźnie
odbite liczne odciski butów. Zapewne Harpera, szeryfa i
innych ciekawskich, którzy widocznie, nie bojąc się już
duchów, nabrali odwagi do przetrząsania resztek
pogorzeliska, szukając zapewne ukrytych skarbów lub
jakichś fragmentów budowli nadających się do użytku.
Bede powałęsał się tu i tam, o mało nie wpadł do
prostokątnej głębokiej dziury — prawdopodobnie piwnicy
domostwa. Doszedł do wniosku, że podpalacze musieli
obficie zlać naftą całą budowlę, skoro spaliła się tak
doszczętnie mimo prób ugaszenia ognia. Kim byli? Nie
warto tym zaprzątać sobie głowy. Bedego czekały bardziej
istotne sprawy do rozwiązania.
Zaszył się w najodleglejszym, nie tkniętym przez ogień
kącie sadu i pogrążył w rozważaniach swej życiowej
sytuacji.
Nieoczekiwana propozycja Harpera wybawiała go z
finansowych kłopotów, lecz równocześnie mogła kryć w
sobie zdradzieckie zasadzki. Wiązała się przecież z
częstszymi niż dotychczas spotkaniami z panią Adelina. Był
pewien, że ta zbyt ciekawa kobieta nie zaniecha
podchwytliwych pytań, na które coraz trudniej przyjdzie
odpowiadać. Stwierdził to przecież podczas pierwszej
rozmowy przy kolacji. Wybrnął z niej zwycięsko, lecz w
przyszłości mógł tak się zaplątać w swym skomplikowanym
życiorysie, iż chytra gospodyni gotowa dostrzec kłamstwo.
Bo na przykład historia z rodzicami: powiedział, że nie
żyją. Powiedział z drżeniem serca, bo wcale tego sobie nie
życzył. Lecz któż wie, jak wygląda prawda? Barry Bede
miał nadzieję, iż zarówno matka, jak ojciec i rodzeństwo —
wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem i gospodarują na
jakiejś farmie, w jakimś tam zakątku wielkiego kraju. Ale
gdzie? Tego mimo usilnych poszukiwań nie zdołał
stwierdzić. Nawet już przyzwyczaił się do myśli, iż stał się
okropnym zrządzeniem losu — sierotą, który nie jest sierotą,
co na jedno wychodziło. Gdy jednak sięgał wspomnieniami
do tamtych lat, serce poczynało mu bić mocniej, czuł
suchość w gardle i gorycz w ustach. Czy o nim jeszcze
pamiętają ci najbliżsi? Czy też wyrzucili go ze swych serc
jako marnotrawnego syna i brata, lekkomyślnego
włóczykija, myślącego tylko o sobie, a nie o kłopotach i
udrękach rodziców? Jakże podle się im za wszystko
odpłacił! A najgorsze, że nie mógł niczego naprawić mimo
wysiłków, jakie czynił. Cóż za los przeklęty!
Jego obecna sytuacja wynikła z grzechu młodości. Nie był
to jednak wielki grzech, a w kodeksie obowiązującego
prawa w ogóle się nie liczył. Lecz często się zdarza, iż
nierozważny postępek, ot, po prostu głupstwo niewarte
chwili zastanowienia, pociąga za sobą groźne skutki. Coś
jakby malutki kamyczek strącony ze zbocza góry,
zamieniający się w potworną lawinę skał, ziemi, wyrwanych
drzew. Któż potrafi przewidzieć?
Barry Bede urodził się w domu swych rodziców,
w farmerskim gospodarstwie w stanie Missouri, w pobliżu
miasteczka o zabawnej nazwie Sunday. Zgodnie z tą nazwą
słońce powinno było stale świecić nad okolicą i
rozpromieniać jej mieszkańcom życiowe ścieżki. Jednak dla
Barry'ego w pewnym fatalnym dniu — zgasło. Lecz nie
uprzedzajmy wypadków.
Od farmy do miasteczka nie było daleko, więc w nim
właśnie dokonywano zakupów dóbr, jakich nie mogła
wyprodukować farma. Barry jeździł niekiedy z rodzicami do
tego miasteczka i podziwiał murowane, piętrowe domy o
spadzistych dachach, obserwował uliczny ruch, który
mieszkańcowi samotnej chaty wydawał się
być czymś nadzwyczajnym. Tam właśnie, w Sunday, ujrzał
po raz pierwszy kowbojów, tych legendarnych pastuchów
bydła — znakomitych jeźdźców i pełnych temperamentu
młodzieńców, którzy potrafili w chwilach niezbyt
wybrednej uciechy wyrwać ze snu wszystkich mieszkańców
Sunday przy pomocy nie kończących się serii strzałów z
potężnych coltów. Tam też pewnego dnia osłupiał na widok
człowieka o obrośniętej twarzy, odzianego w dziwaczne
skóry, w krymce ozdobionej ogonem grzechotnika, jak
kupował amunicję w kramiku miejscowego rusznikarza. Od
ojca dowiedział się, że jest to traper polujący hen, w górach,
na niedźwiedzie. Lecz najbardziej utkwiło mu w pamięci,
gdy stopniały ostatnie śniegi i wiosenne słońce grzało coraz
mocniej, spotkanie z dwoma ludźmi o kamiennych
obliczach, brązowej cerze i czarnych włosach spadających
na ramiona. Dostrzegł ich na ulicy, gdy maszerował z
ojcem.
— Kto to? — zaszeptał trwożnie.
Ojciec zaśmiał się cicho.
— Nigdy ich nie widziałeś? Indianie, synku. Niektórzy
się ich boją, niektórzy nawet lubią. Ja jednak
myślę, że nie bardzo można dowierzać czerwonoskórym.
Nieco później Barry dowiedział się z ust ojca, dlaczego
nie bardzo można dowierzać Indianom. Była to jednak dość
jednostronna informacja. Daleka od prawdy, która —
podobnie jak medal czy pieniądz — dwie posiada strony.
Lecz ludzie zaślepieni nienawiścią dostrzegają tylko jedną.
Najwygodniejszą dla nich.
Indianie zniknęli we wnętrzu hurtowego magazynu, a
ojciec Barry'ego na prośbę syna zgodził się zaczekać na ich
powrót. Więc Barry raz jeszcze ujrzał posępne oblicza
wojowników, gdy odjeżdżali na chudych, grzywiastych
konikach. Pozostała po nich przez chwilę smuga dziwnej
woni: zapach końskiego potu, zjełczałego tłuszczu, szałwii,
a nade wszystko — dymu obozowych ognisk. Ta
mieszanina dla delikatnego powonienia nie mogła być miłą,
lecz dla chłopca stała się odkryciem, progiem jakiegoś
innego świata istniejącego daleko, daleko od ulic Sunday i
od ścian rodzinnej chaty. Tajemniczego świata.
Po powrocie na farmę Barry z przejęciem opowiadał
swemu rodzeństwu, a później matce o Indianach, kow-
bojach i półdzikim traperze. Z kolei usłyszał od ojca o
dawnych dziejach krainy, w której zamieszkali. Tak
narodziła się w malcu tęsknota za jakąś wielką, życiową
przygodą.
Później nastąpiły szkolne lata. Dzień w dzień maszerował
Barry Bede do Sunday, aby nasiąkać wiedzą, jak gąbka
wodą. Lecz obok tej szkolnej wiedzy zdobywał jeszcze inną.
Od kolegów, niekiedy nauczycieli, niekiedy od
przechodniów w wesołym nastroju opuszczających wnętrza
saloonów, którzy lubili gawędzić z malcami. Nasłuchał się
wówczas Barry opowieści prawdziwych i nieprawdziwych.
Wszystko wyolbrzymione, aż nieprawdopodobne. Uszy
chłopca chłonęły takie informacje z ufnością, ani na chwilę
nie posądzając dorosłych o zwykłe łgarstwo. I jakże często
sami dorośli święcie wierzyli w opowiadane przez siebie
banialuki. Przecież nie wszystko było banialuką. Odtąd
Barry miał głowę nabitą sylwetkami nieulękłych
westmanów, bystrych tropicieli śladów, traperów przemie-
rzających głusze rozległych przestrzeni, eksplorerow
odkrywających złote żyły w ustronnych dolinach gór, na
koniec — okrutnych wojowników z piórami w czuprynach,
napadających wczesnym świtem osiedla bladych twarzy.
Jakież wspaniałe życie musieli wieść ci wszyscy ludzie!
Barry po raz pierwszy wyjrzał myślą poza domowe
opłotki. A do tych wszystkich prawd-nieprawd dochodziły
jeszcze legendarne opowieści rówieśników i dorosłych o
tajemniczych jeźdźcach prerii, rabujących złych bogaczy
tylko po to, aby zdobytymi pieniędzmi obdarzać dobrych
biedaków. A później, którejś wiosny, przeznaczenie
uchyliło przed oczami chłopca skrawka swej kurtyny.
Pewnego wiosennego dnia, gdy Barry wracał ze szkoły do
domu, jak zwykle piechotą, spadł ulewny deszcz. Że akurat
znajdował się przed saloonem „Pod Złotym Słońcem",
którego właściciel przyjaźnił się z ojcem, szybko wbiegł do
lokalu. Dodam, że wnętrze każdego saloonu było dla
Barry'ego tajemniczym światem dorosłych, gdzie wstępu
dzieciom surowo zakazywały niepisane prawa. Jednak
deszcz zbyt dokuczliwie atakował chłopca. Karczmarz nie
wyprosił niespodziewanego gościa. Może dlatego, że dobrze
znał jego ojca, może dlatego, że ulitował się nad zmoknię-
tym, a najprawdopodobniej — ponieważ nudził się jak
przysłowiowy mops. Ba, nawet poczęstował Barry'ego
szklaneczką piwa. Chłopak siadł przy stoliku, pociągał
bursztynowy płyn ze szklanki i spoglądał w okno zasnute
spływającymi po szkle smugami wody. Było pusto i cicho.
O tej godzinie ludzie pracowali i rzadko który z nich wpadał
na kufelek lub na coś mocniejszego. Okazało się po chwili,
iż poza Barrym i karczmarzem w przestronnej sali znajduje
się jeszcze jeden człowiek. Tkwił za stolikiem o kilka
kroków dalej, a chłopiec dokonawszy tego odkrycia
wytrzeszczał oczy na nieznajomego. Musiał to być jeden z
westmanów, o których tyle się nasłuchał. Świadczył o tym
chociażby ubiór: kurta z łosiowej skóry, spodnie zdobne
wszywanymi frędzlami, buty o wysokich obcasach, przy
których tkwiły lśniące ostrogi. Nade wszystko jednak uwagę
zwracał szeroki pas ze złocistą klamrą i dwie kabury na
rewolwery. Serce zabiło w chłopaku, gdy nieznajomy
przysiadł się do jego stolika, gdy wyjął błękitnie
polśniewające colty i pozwolił mu dokładnie
obejrzeć broń. Deszcz przestał padać. Barry podziękował za
piwo i wyszedł na dwór z pewnym jednak ociąganiem. Żal
mu było tracić z oczu westmana. Jednak szczęście
przedłużyło się nieco. Nieznajomy zaproponował chłopcu,
iż podwiezie go pod dom. Posadził Barry'ego przed sobą na
końskim grzbiecie i wiózł tak długo, aż ukazały się szczyty
dachów farmy. W tym miejscu rozstali się, chociaż Barry
zdobył się na odwagę i zaprosił westmana, by odwiedził
rodziców. Nieznajomy odmówił grzecznie, lecz stanowczo.
Ileż teraz było do opowiadania! Słuchała chłopca cała
rodzina, a ojciec zastanawiał się, kim może być grzeczny
jeździec z coltami? Zastanawiał się, ale nie odgadł. Dopiero
po kilku dniach, z okazji wizyty w Sunday i „Pod Złotym
Słońcem", prawda wyszła na jaw. Rzekomego westmana
nikt nie znał, karczmarz widział go po raz pierwszy. Więc
ojciec przestrzegł syna, aby w przyszłości nie wdawał się w
rozmowy z ludźmi nieznanymi, przybywającymi nie
wiadomo skąd. Z takich znajomości zwykle rodzą się
kłopoty.
Minęło parę lat. Barry ukończył swą szkolną edukację i
zajął się gospodarstwem. Za dobre postępy w nauce
otrzymał od ojca kowbojski pas (o którym marzył), lecz bez
futerałów na rewolwery, no i oczywiście bez rewolwerów.
Trochę go to rozczarowało.
— Po co ci broń? — zdumiał się ojciec. — Syn po-
rządnego gospodarza nie potrzebuje śmiercionośnych
pukawek. To nie są żadne zabawki, a poza tym okolica tu
spokojna. Nie, nie, mój kochany! Nie chcę, abyś wyrósł na
rewolwerowca. Czy wiesz, co to znaczy zabić człowieka?
Zastanów się!
Po kilku zaledwie tygodniach Barry dowiedział się, co to
znaczy zabić człowieka, tymczasem jednak nie molestował
dłużej ojca o kupno błękitnych coltów.
Odtąd wypadki poczęły się toczyć niczym koła wagonów
pospiesznego pociągu. Pewnego dnia cała rodzi-
na udała się wozem do Sunday po zakupy i dla złożenia
wizyt znajomym. Mieli wrócić dopiero następnego dnia
rankiem. Na gospodarstwie został Barry. Wtedy to,
przypadkowo, w lasku rosnącym na granicy farmy spotkał
znajomego z saloonu „Pod Złotym Słońcem". Spoczywał
pod drzewem, z ręką przewiązaną jakimś gałganem. Jakże
inny, jakże zmieniony, jakże mało podobny do eleganckiego
gościa z saloonu. Ubranie miał brudne i podarte, policzki
wpadnięte jak u głodomora, twarz zarośniętą niczym
niedźwiedź. Przybysz nie poznał Barry'ego, a i Barry nie od
razu zorientował się, z kim ma do czynienia. Zwłaszcza gdy
oberwaniec sięgnął błyskawicznie po rewolwer i czarny
otwór lufy znalazł się na wprost piersi chłopaka.
— Kto ty jesteś? — zagadnął ochrypłym szeptem ranny.
Barry, z duszą na ramieniu, przedstawił się, jak mógł
najdokładniej.
— Barry Bede... — mruknął tamten. — Barry... Do licha,
ja ciebie chyba znam? Jakież to stare dzieje.
Byłeś wówczas pędrakiem, a teraz... Pamiętasz?
Zapytany wybałuszył oczy i milczał.
— Przypomnij sobie deszczowy dzień w Sunday i piwo w
saloonie „Pod Złotym Słońcem"!
— Ach, to pan? Poznaję, oczywiście, że poznaję.
— Nareszcie. Mówiłeś, że to farma twoich rodziców.
—
Tak.
— Słuchaj, potrzebuję bandaża. Miałem wypadek...
— Proszę iść ze mną. Pomogę.
Nieznajomy kategorycznie odmówił. Jednak gdy Bede
poinformował go, że cała rodzina bawi w Sunday, dźwignął
się ciężko i prowadząc konia poczłapał za chłopcem. Nie był
to już ten sam koń, na którego grzbiecie odbył przed laty
przejażdżkę młody uczeń szkoły w Sunday. Nie kary, lecz
srokacz.
Barry nakarmił gościa, nagotował wrzątku do mycia,
znalazł czyściutkie płótno, a nawet pilnował wejścia
chaty, gdy nieznajomy szorował się w misce. Czynił tak,
ponieważ miał nadzieję, że tajemniczy westman (jak go w
myślach nazywał) przedłuży swój pobyt aż do dnia
następnego i opowie o swych przygodach na Dzikim
Zachodzie.
Nic z tej kalkulacji nie wyszło.
Na pierwsze słowo zapraszające do noclegu przybysz
wzdrygnął się, jak gdyby ujrzał grzechotnika.
— Dziękuję, Barry — odparł ostro — dobry z ciebie
chłopak, lecz ja zaraz muszę ruszać. Daleka droga, bardzo
daleka droga przede mną.
Zamyślił się.
— Wiesz! — zawołał nagle, już łagodniejszym tonem. —
Mam pomysł. Odprowadź mnie kawałek. Bardzo mi
zbrzydła samotna jazda. Chyba masz konia?
Zapytany oświadczył, że istotnie rozporządza wierz-
chowcem, lecz jakże może zostawić gospodarstwo bez
opieki?
— Nawet na godzinkę? Na pewno nudzisz się w tej
samotności.
To była prawda, Barry nudził się. Jednak... chata, bydło,
konie. A jeśli wybuchnie pożar? A jeśli złodzieje dobiorą się
do krów? Lecz godzina — to przecież niewiele. Kto tam się
spostrzeże, że gospodarstwo stoi pustką!
Osiodłał konia. Ruszyli razem, strzemię w strzemię, jak
starzy towarzysze dalekich dróg.
Oklepane powiedzonko brzmi: miłe złego początki, lecz
koniec żałosny. Sprawdziło się na dalszych losach Barry'ego
co do kropki. Sprawdziło się aż nazbyt okrutnie. Tymczasem
jednak tajemniczemu westmanowi usta się nie zamykały, a
Barry słuchał jak urzeczony.
Przed wiejskim chłopakiem nagle otworzyły się szerokie
wrota, przez które wiodła ścieżka ku zielonym preriom, ku
dzikim górom pełnym zwierzyny. Tajemniczy westman
gadał o stadach bizonów, jakie ongiś tędy wędrowały, o
polowaniu na antylopy, na jelenie, które można spotkać na
bezdrożach. Mówił o grizzlim— szarym niedźwiedziu, który
potrafi w biegu prześcignąć konia i którego pazury
mocniejsze są od żelaza. Mówił o pumie, zwanej również
potocznie lwem amerykańskim lub kuguarem, że nie
zaczepiona nie atakuje człowieka, lecz biada nieostrożnemu,
gdy natknie się na samicę z małymi!
Był to świat dziwów i Barry poczuł nagle żal do ojca, że
go trzymał z daleka od takich cudów, że nie nauczył go
strzelać, że nigdy nie próbował zapolować.
Minęła godzina, minęła druga, aż chłopiec spostrzegł
tabliczkę z napisem „Greenhill". Nigdy tu nie był, więc
poczuł lęk.
— Muszę już wracać — powiedział niezbyt pewnie.
— Wracać? Ależ tak, oczywiście. Przykro mi, Barry, że
cię daleko odciągnąłem od domu. Lecz da się to naprawić —
tu roześmiał się. — Patrz, to jest miasteczko, gdzie mieszka
mój przyjaciel. Kłopot z tym, iż nie wiem, czy mogę go
odwiedzić.
— Jak to?
— Ano tak, gdyż mieszka tu również paru moich
wrogów. Złych ludzi, którzy na mnie czyhają. Nie myśl, że
się ich lękam, o nie, mój chłopcze, lecz nie lubię strzelaniny.
Czy mogę cię o coś poprosić?
— Na pewno!
— Więc posłuchaj: jak wjedziesz do Greenhill, zau-
ważysz po prawej stronie piętrowy dom z napisem: „Skład
zaopatrzenia". Wejdź do środka i zapytaj o pana Ratha. Gdy
się zjawi, powiedz mu, że Niebieski Bill chce gó odwiedzić.
— A kto to jest Niebieski Bill?
— Nie bądź taki ciekawy, chłopcze. Jednak zdradzę ci: ja
noszę przezwisko Niebieski Bill. A teraz jedź i szybko
wracaj. Będę tu czekał.
Barry wykonał polecenie, migiem wrócił i teraz, już
razem, udali się do składu. Tam Niebieski Bill sprawił sobie
nowy strój, a dla Barry'ego nabył wspaniały pas i dwa
nowiutkie colty. I oto spełniło się marzenie nigdy dotąd nie
zaspokojone przez ojca. Chłopak był wniebowzięty, a za
swego towarzysza dałby się teraz w kawałki porąbać.
Ze składu udali się w kierunku miejscowego saloonu, aby
wypić na pożegnanie kufel piwa i ostatecznie rozstać się.
Ten kufel nigdy jednak nie został wypity, a Barry mimo woli
przekroczył zaklęty krąg wielkiej przygody, lecz na pewno
nie była ona taka, o jakiej marzył.
Tuż przy budynku saloonu miejscowy szeryf kazał im obu
zatrzymać się. Niebieski Bill wspiął konia, o mało nie
tratując przedstawiciela prawa, i pognał uliczką. Barry
naśladował go. Dlaczego? Ze strachu czy z poczucia
solidarności? Później wiele razy rozmyślał nad
nierozważnym postępkiem, jednak nie potrafił go uzasadnić.
Gonieni okrzykami szeryfa i przypadkowych prze-
chodniów, przegnali galopem poprzez główną ulicę
miasteczka, później szerokim szlakiem rozjeżdżonym przez
ciężkie wozy, a potem bezdrożem prerii, aż na koniec skrył
ich szczęśliwie napotkany gęsty las. Zeskoczyli z koni i
wędrowali poprzez zarośla, między pniami potężnych drzew,
aż trafili na malutką polankę i strumyk szemrzący wśród
traw. Kończył się dzień i mroczne cienie powoli wypełniały
bór.
— Tu zostaniemy aż do rana — zadecydował Niebieski
Bill. — Nie możesz teraz wracać i w ogóle nie możesz
wracać przez Greenhill, ale jutro wskażę ci bezpieczniejszą
drogę.
— Co to było? — wyjąkał chłopak.
Dyszał ze zmęczenia i ledwie trzymał się na nogach.
— Głupstwo! Zwykła pomyłka. Już ci mówiłem, że mam
w Greenhill paru wrogów. To oni napuścili na nas szeryfa.
Na pewno sprawa wyjaśniłaby się, lecz przedtem
posiedzielibyśmy ze trzy dni w areszcie. Kiepska to
przyjemność, więc lepiej było zwiać. Nie uważasz?
Barry niezbyt pewnym głosem przyznał, że istotnie
lepiej... A następnego ranka okazało się, że Niebieski Bill
zmienił decyzję.
— Rozmyślałem w nocy — oświadczył po przebudzeniu
się — i doszedłem do wniosku, że nie mogę puszczać cię w
samotną podróż. Ci głupcy z Greenhill na pewno krążą
jeszcze dokoła.
— Przecież nie jestem niczemu winien — nieśmiało
sprzeciwił się chłopiec.
— To jasne. Ani ty, ani ja. Lecz pewnie chcieliby
sprawdzić i posłali umyślnego do rodziców, a ty przez ten
czas tkwiłbyś za kratami. Odpowiada ci to?
Barry odparł, że wcale mu nie odpowiada. Co za wstyd
siedzieć w więzieniu!
Więc powędrowali dalej w głuszę i tkwili w niej ponad
tydzień. Nie był to wcale nudny dla Barry'ego okres. Nawet
wyrzuty sumienia z powodu samowolnego opuszczenia
farmy przestały go dręczyć. Niebieski Bill nie lubił siedzieć
bezczynnie. Z braku innego zajęcia zajął się edukacją
swego towarzysza. Barry'emu niesłychanie przypadła do
smaku. Polegała na nauce strzelania. Najpierw do
nieruchomego celu, później do rzucanej w górę monety. Już
po pierwszych dwu dniach nauki Niebieskiego Billa
ogarnęło zdumienie.
— Nigdy dotąd nie strzelałeś? — zagadnął chłopca.
— Nigdy nie miałem broni w ręku.
—
Zdumiewające! Wobec tego posiadasz niezwykłe
wrodzone zdolności.
Wrodzone zdolności objawiły się w tym, że Barry rzadko
chybiał, że potrafił strzelać z dwu rewolwerów
jednocześnie, co jest sztuką wymagającą
wielotygodniowych niekiedy wielomiesięcznych ćwiczeń.
Na dodatek okazał się człowiekiem o celnym oku i szybkiej
a pewnej dłoni. Z bronią długą — wypadło gorzej.
Niebieski Bill posiadał remingtona, broń jak cacko, lecz w
rękach Barry'ego zamieniała się w zbytecznie huczący
patyk, który tylko płoszył zwierzynę. Tak więc stało się
rzeczą pewną, że chłopiec nigdy nie będzie traperem,
natomiast posiada zadatki na niebezpiecznego
rewolwerowca, ale wówczas nic o tym jeszcze nie wiedział.
Czas minął jak z bicza trząsł i Niebieski Bill doszedł do
wniosku, że można już bezpiecznie wychynąć z głuszy i
wrócić do łudzi. Opuścili bór i ruszyli traktem, lecz nie w
stronę Greenhill. Wszelako Bill obiecał chłopcu, iż go
wkrótce doprowadzi do właściwego szlaku, skąd trafi
prościutko pod rodzinną strzechę. Żeby odbyć tę ostatnią
podróż, należało zaopatrzyć się w żywność. Poszukali
najbliższego osiedla. Zwało się Helldock. Po zakupy udał się
jednak tylko Barry (Bill wytłumaczył mu, iż dwu jeźdźców
bardziej zwraca na siebie uwagę niż jeden, a sprawa z
Greenhill może niezupełnie przyschła). Barry otrzymał
kilkanaście złotych monet i tak wyposażony przekroczył
próg napotkanego sklepiku. Załatwił, co miał załatwić, lecz
nie zdążył już wyrównać rachunku, bo w chwili obliczania
należności gdzieś z głębi ulicy huknął strzał. Sprzedawca
przerwał swe zajęcie, przeprosił i wybiegł na dwór. Bede
wolniutko podążył za nim. Spojrzał w kierunku, w którym
zostawił swego towarzysza, i strach z jeżył mu włosy na
głowie. Zamiast Niebieskiego Billa dostrzegł teraz gromadkę
ludzi. Poszedł tam. Nie zwiodło go złe przeczucie: w kręgu
gapiów stał koń Niebieskiego Billa, a jego właściciel,
skrwawiony i nieruchomy, spoczywał w pyle drogi.
Człowiek z gwiazdą szeryfa na piersiach obwieszczał
właśnie gapiom, iż oto zabity został William Fagin, zwany
Niebieskim Billem. Przestępca poszukiwany za napad na
pociąg linii Union Pacific, dokonany w miejscowości Big
Springs przed dwoma miesiącami. Fagin zabił konduktora,
konwojenta wagonu pocztowego i ranił maszynistę. Zrabo-
wał dziesięć tysięcy dolarów w samych złotych
dwudziestodolarówkach.
Pod Barrym zatrzęsły się nogi. Zdobył się jeszcze na
tyle spokoju, że wolniutko odszedł w chwili, gdy ktoś
usłużnie poinformował szeryfa, iż bandycie towarzyszył
młody chłopak!
Przez następne dni Barry był chory ze strachu.
Zdoławszy niepostrzeżenie opuścić Helldock, krył się po
pustkowiach, unikał farm i osad, a nawet pojedynczych
wędrowców. Dopiero teraz pojął, komu towarzyszył przez
tyle czasu. Należało po prostu zgłosić się do najbliższego
szeryfa i wyznać prawdę. Przecież nawet najbardziej tępy
szeryf, po zasięgnięciu informacji o Barrym w Sunday,
zwolniłby go od winy i kary. Ktoś starszy i bardziej
życiowo doświadczony nie wahałby się ani chwili w ten
sposób postąpić.
Barry Bede znacznie, znacznie później — kiedy sprawa
przestała być ważna — wymyślał sam sobie swą
młodzieńczą głupotę, lecz teraz kluczył mało uczęszczanymi
ścieżkami, póki głód nie zmusił go do szukania
jakiegokolwiek sklepiku w jakimkolwiek miasteczku. Miał
przecież złote monety otrzymane od Fagina na kupno
żywności. Co prawda, wiedział już, że pieniądze te pochodzą
z rabunku i że powinien je oddać najbliższemu szeryfowi.
Lecz wzdragał się na samą myśl o takiej wizycie i sprawę
odłożył do powrotu do domu. Ojciec najlepiej mu poradzi.
Natrafił na malutką osadę, w osadzie — na sklepik, w
sklepiku — na suchary, chleb, kaszę, cukier, kawę i
różne inne towary. Kupił mały garnczek i nieco produktów
spożywczych. Zapłacił złotymi monetami, co zwróciło
uwagę paru klientów. Najprawdopodobniej stało się to
przyczyną kolejnego dramatu Barry'ego. Daleko za
miasteczkiem został napadnięty przez zamaskowanego
jeźdźca, a podczas wzajemnej szarpaniny rewolwer trzymany
przez bandytę wystrzelił i położył trupem jego posiadacza.
Barry doprawdy nic temu nie był winien, zresztą, gdyby
nawet... Przecież działał w obronie własnej! Jednak chłopak
ubrdał sobie, że może zostać posądzony o morderstwo.
Uznał, iż w takiej sytuacji nie wolno wracać do Sunday, lecz
nadal należy się ukrywać. Wędrował długo, aż dotarł na po-
łudnie, na ziemie Teksasu. Poczuł się bezpieczny, ale bez
środków do życia. Złote dolary Fagina wyczerpały się. Na
szczęście znalazł zatrudnienie w farmie. Nie na długo, bo na
trzy miesiące wszystkiego. Gospodarz nie potrzebował
dodatkowego parobka na okres zimy. Grzecznie
podziękował, nieźle, zapłacił i obiecał, iż z wiosną gotów jest
na nowo go zatrudnić.
Dalsza życiowa ścieżka zawiodła błędnego wędrowca w
mury miasta Little Rock. Tkwił w tych murach całą zimę
pracując jako niewykwalifikowany robotnik w mechanicznej
kuźni. Sprzedał konia. Przez cały ten okres żył niezwykle
oszczędnie a z wiosną kupił innego wierzchowca i z
pieniędzmi w kieszeni ruszył prościutko do Sunday, pewien,
iż teraz nic nie zagraża jego wolności. W drodze zawadził o
osadę Janesboro, wkroczył do miejscowego saloonu
zaspokoić głód i pragnienie.
Co za pech, co za okropny pech go ścigał! Przy
szynkwasie pijany włóczęga wszczął z Bedem kłótnię, w
wyniku której doszło do pojedynku. I wydarzyła się rzecz
przedziwna: Barry, nawet nie mierząc, okazał się lepszym
strzelcem od tamtego. A tamten — jak rychło się wyjaśniło
— był głośnym rewolwerowcem postrachem Janesboro,
ściganym listami gończymi. I oto Barry otrzymał nagrodę w
wysokości pięciuset dolarów i gratulacje miejscowego
szeryfa, któremu kamień spadł z serca. Nie każdy bowiem
szeryf jest pozbawiony uczucia lęku, nie każdy umie szybko
i celnie strzelać, wreszcie nie każdy z ochotą naraża się na
śmierć.
Barry, trochę przerażony, a trochę uradowany sukcesem,
odjechał. Niezbyt daleko. Prawdopodobnie zabity
rewolwerowiec miał godnych siebie przyjaciół, bo Barry, nie
ujechawszy nawet dwu mil padł ofiarą podstępnego
zamachu. Otrzymał niebezpieczny postrzał, gdy mijał
przydrożną kępę drzew. Stracił przytomność i zwalił się z
konia. Po godzinie odnalazł go przypadkowo pewien
mieszkaniec Jonesboro i rozpoznawszy w rannym
„oswobodziciela" miasteczka odwiózł go natychmiast do
lekarza. Kuracja trwała prawie dwa miesiące. Gdy wreszcie
wrócił do zdrowia, stwierdził, iż został nie tylko raniony,
lecz również... okradziony. Z nagrody jaką otrzymał, nie
zostało śladu. Ocalały tylko te pieniądze, które przezornie
trzymał schowane w woreczku zawieszonym na szyi, pod
koszulą. Szeryf wcale nie okazał się skłonnym do
wyrównania straty. Nie mógł przecież wypłacić drugiej
nagrody za ten sam czyn. Tak więc Barry odjechał uboższy o
pięćset dolarów, a równocześnie bogatszy o życiowe
doświadczenie. Bardzo go to rozgoryczyło.
Wtedy to po raz pierwszy począł rozmyślać nad wa-
runkami bezpieczeństwa kraju. Czemu to grasowali
bezkarnie po zapylonych szlakach bandyci żyjący z ra-
bunku? Utożsamił wówczas własną krzywdę z krzywdą
innych ograbionych ludzi i poczuł nienawiść do
przestępców. Na koniec znalazł wytłumaczenie istniejącego
stanu rzeczy: mieszkańcy małych miasteczek lękają się
czynnie występować przeciw gwałcicielom prawa. Każdy
bowiem ludzi się nadzieją, że jego ominie napad rabunkowy.
Zdaje się, iż ten wniosek doprowadził Barry'ego (chociaż nie
był tego pewien) do zupełnie już świadomej, a nie
przypadkowej akcji.
Po całym dniu jazdy dotarł do osady, której nazwa jakoś
nie utkwiła mu w pamięci, chociaż ta właśnie
osada zapoczątkowała jego karierę łapacza. Wlokąc się
uliczką, jedyną chyba w tym małym skupisku ludzkim,
dostrzegł na ścianie mijanej szeryfówki przybity list gończy.
Poszukiwano Abrahama Quin, którego prawo ścigało za
rozliczne rabunki i morderstwa. Nagroda wynosiła osiemset
dolarów za dostarczenie przestępcy najbliższemu szeryfowi,
„żywego lub martwego", jak nieodmiennie głosiła ustalona
formuła każdego z gończych listów. W Barrym obudziła się
żyłka hazardu, postanowił zaryzykować, a poza tym uznał, iż
schwytanie przestępcy będzie jakąś rekompensatą za rabu-
nek, którego sam padł ofiarą.
Dziwnym losu zrządzeniem Abraham Quin postąpił
bardzo nierozważnie prosząc o gościnę farmera, u którego
Barry zatrzymał się godzinę wcześniej. Oczywiście Abraham
Quin nic o tym nie mógł wiedzieć, jednak powinien był
unikać ludzi. W wyniku takiego błędu — przegrał
ostatecznie. W rewolwerowym pojedynku Barry okazał się
szybszy i Abraham został skreślony z listy żywych.
Zmitrężywszy nieco czasu na podjęcie nagrody, ruszył do
Sunday i nie zatrzymując się zawitał wreszcie w progi
ojcowego domu. Tu spotkała go klęska. Rodzina
wyprowadziła się stąd przed pół rokiem, sprzedawszy całe
gospodarstwo. Nowy posiadacz nie potrafił poinformować o
obecnym adresie państwa Bede, słyszał, iż mieli wyjechać do
Wyomingu i tam nabyć większą farmę.
Chłopca ogarnęła rozpacz. Pognał do Sunday, prosto do
saloonu „Pod Złotym Słońcem". Karczmarz poznał go
natychmiast, a przypadkowi goście powitali przybysza jak
zmartwychwstałego. Musiał odpowiadać na setki pytań, dość
kłopotliwych, bo nie chciał przyznać się do głupstwa, jakie
popełnił. Wykręcił się półprawdą o rannym wędrowcu,
jakiego musiał dość daleko odprowadzić i o napadzie,
którego padł ofiarą. Ciężko ranny przeleżał wiele miesięcy w
szpitalu. Jakoś w to uwierzyli. Natomiast wieści o rodzicach
wypadły gorzej niż skromnie.
Twierdzono zgodnie, iż wyjechali do Wyomingu. I to
wszystko. Wyoming jest stanem olbrzymim, więc uzyskana
wiadomość równała się praktycznie zeru. Jednak postanowił
rodziców odnaleźć. Ruszył ku północnemu zachodowi.
Konno, bo sądził, że w ten sposób łatwiej trafi na ślad swej
rodziny. Lecz tego śladu nigdy nie odnalazł.
Gdy wydał ostatnie centy w tej wędrówce bezkresnej,
znalazł się w sytuacji wielce kłopotliwej. Nie mógł przyjąć
żadnej stałej pracy zmuszającej do przerwania poszukiwań.
Zachęcony dwoma poprzednimi sukcesami, został łapaczem.
Na samym obszarze Wyomingu ujął w myśl zaleceń listów
gończych: „żywych" lub martwych", czterech
poszukiwanych przestępców, wszystkich właśnie...
martwych! Uzyskane nagrody pozwoliły mu na dalsze
poszukiwanie przez kolejne pół roku. Gdy znowu
wyczerpały się fundusze, zapędzi! się na teren Utahu, a z
Utahu do Arizony, gdzie odniósł kolejny sukces: piąty
przestępca zabity!
Bede dźwignął się ciężko z ziemi, spojrzał raz jeszcze na
zgliszcza i mruknął:
— Do diabła! Przecież nie mogę o tym wszystkim
opowiedzieć...
Nie mógł opowiedzieć, zwłaszcza iż następną, szóstą
nagrodę wypłacono mu za unieszkodliwienie (raz na
zawsze) niejakiego Billy Harpera. Czy był to zbieg
okoliczności, czy też Billy wywodził się z rodziny Martina
Harpera? Lepiej nie badać. Zabicia przestępcy ściganego
listami gończymi, mimo wszystko, nie pogratulowałby
Barryemu żaden z krewnych ofiary.
— Tfu, do licha! Muszę coś wymyślić, a przede
wszystkim trzymać język na wodzy — postanowił.
Minęły dwa dni, trzeciego, wczesnym rankiem, Bede wraz
z Harperem udali się na pogorzelisko. Tam czekało już na
nich sześciu ludzi z bosakami, kilofami, łopatami. Harper
przedstawił im swego zastępcę — jak oświadczył — i
poprosił Bedego, aby zwracał uwagę na drzewka owocowe
te, które nie ucierpiały od ognia, i odszedł do „Lucky
Saloon".
Zaczęła się robota w tumanach czarnego pyłu, a Bede
wszedł całkowicie w swą rolę nadzorcy. W porze obiadowej,
podczas przerwy udał się do saloonu czarny jak kominiarz,
zjadł obiad i czym prędzej powrócił na swe stanowisko.
Pracowano do zmierzchu i tak dobrze, iż dokonano połowy
dzieła. Następnego dnia przed wieczorem zadanie
wypełniono. Harper nie ukrywał radości z obrotu sprawy i
zaprosił Bedego na wspólny rodzinny posiłek. Ten jednak
zdołał się wykręcić od zaproszenia oświadczając, że czuje
się bardzo zmęczony. Nazajutrz, ponieważ czekano na przy-
jazd technika mającego zająć się konstrukcją przyszłego
młyna, a bez jego porady karczmarz nie chciał ryzykować
rozpoczęcia robót ciesielskich — Bede miał pół dnia
wolnego i spędził je nad rzeką, unikając w ten sposób
spotkania z panią Adeliną. Po południu natomiast
nadzorował zwózki budulca: potężnych bali i desek
zakontraktowanych już dawniej w miejscowym tartaku.
Harper musiał być pewien swego, bo umowę na dostarczenie
budulca zawarł jeszcze na kilka dni przed kupnem
wymarłego domu.
Nazajutrz karczmarz i Bede asystowali przy zakładaniu
węgłów nowego budynku, a wieczorem odbyli rozmowę,
której skutki, jak mogło się wydawać, powinny były na
długie lata ustabilizować ruchliwy dotąd i burzliwy żywot
Bedego.
— Mam dla pana pewną propozycję — oświadczył
Harper bez żadnego wstępu, podchodząc do stolika, przy
którym Bede tkwił nad talerzem parującej baraniny.
Sala szumiała gwarem rozmów, wokół świecących lamp
kłębiły się chmurki tytoniowego dymu, a od strony
szynkwasu dobiegał szczęk szkła i stukot kufli do piwa.
— Zbyt tu hałaśliwie — mówił dalej karczmarz — więc
pójdziemy omówić sprawę w bardziej zaciszne
miejsce. Ale proszę się nie spieszyć. Poczekam.
Ta prośba na nic się zdała. Bede na samą wzmiankę o
„pewnej propozycji" o mało się nie udławił jedzeniem, tak
pilno było mu zaspokoić ciekawość. Co też Harper wymyślił
nowego? Oczyścił talerz z szybkością podróżnego w
dworcowej restauracji, dostrzegającego nadjeżdżający
pociąg.
—
Jestem gotów — oświadczył przełykając ostatni kęs i
zrywając się od stołu. — Idziemy do mnie?
— A może wpadnie pan do nas? Żona bardzo się ucieszy.
Bede grzecznie zaprotestował.
— Nie chcę sprawiać państwu kłopotu, zresztą... mój
pokój jest chyba bardziej odpowiedni, nikt nam nie
przeszkodzi.
Udali się więc na piętro.
— Rzecz w tym — zagaił Harper — że nieco prze-
liczyłem się z groszem. Nie moja to wina, tylko majstra od
ciesielskich robót. Podniósł cenę. Twierdzi, że pomylił się w
obliczeniach. Nie wierzę takiej bajeczce, lecz muszę ustąpić.
Lepszego fachowca nie znajdę w Goodyear ani w okolicy.
Przerwał i spojrzał na Bedego.
— I co <pan zamierza? — zagadnął zaniepokojony
słuchacz. — Zaniechać roboty?
—
Ani mi to w głowie. Rozważyłem dobrze całą sprawę.
Mógłbym pożyczyć w banku, lecz wówczas koszty wzrosną,
bo trzeba będzie płacić procenty. Pomyślałem, że przecież
rozporządza pan nielichym majątkiem, jak sądzę... Co?
Bede zmartwiał. Niebezpieczeństwo pojawiło się z
najmniej oczekiwanej strony.
—
O c z y w i ś c i e — odparł celowo przeciągając
sylaby. Niech Harper zrozumie, iż wcale mu niespieszno ze
sprzedażą złota. — Mam tam coś niecoś. Myślę o kupnie
farmy.
— Bardzo dobry pomysł, nie będę pana od niego
odwodził, lecz mój chytry majster wcale nie żąda zapłaty
natychmiast, gotów jest poczekać pół roku, jednak żąda
gwarancji.
— Jakich?
— Zobowiązania na piśmie i zastawu.
— Więc o co chodzi?
— O to, kochany panie, iż memu majstrowi nie wystarcza
mój podpis, chce dwu gwarantów.
— Nie rozumiem — wyznał Bede. — Mam za pana
poręczyć?
— Właśnie! Stał się pan w Goodyear znaną osobą,
wszyscy wiedzą o pańskim depozycie w banku. Trafia się
okazja do zrobienia niezłego interesu.
— Cóż to za interes? — przestraszył się Bede.
— Ano taki, iż za poręczenie proponuję panu jedną
trzecią dochodów z młyna tak długo, jak długo będzie pan
mieszkał w Goodyear. Pod warunkiem, że zajmie się
pilnowaniem ludzi w moim młynie. Zgoda?
— Ależ... ja nic nie znam się na młynarstwie!
— Już mi pan o tym wspomniał. Lecz, drogi panie,
sprowadzę młynarza. Techniczne sprawy on będzie za-
łatwiał. Zwracam się do pana nie tylko dlatego, że pańskie
poręczenie będzie uznane za dobre. Również dlatego że, co
tu dużo gadać, przypadł mi pan do serca. Moja żona poparła
mnie w tym projekcie, a ona zna się na ludziach.
Clark na widowni
Bede przerwał na chwilę swą opowieść. Skorzystałem z
tego i wtrąciłem:
— No, to znalazł się pan wreszcie na dobrej drodze.
Teraz radzę chwilę odpocząć. Jak na człowieka ledwie
przywróconego do przytomności wysiłek jest zbyt wielki.
— To było wczoraj, doktorze. Dziś czuję się znakomicie,
chociaż jeszcze trochę szumi mi w głowie. Zresztą, zależy
mi na czasie.
—
Po co ten pośpiech? — zapytał Karol.
—
Jak skończę, będziecie wiedzieli. Powiem krótko;
stałem się wspólnikiem Harpera. Przyznam, nie bez strachu.
Bałem się, że jeśli młyn nie będzie dawać dochodów, zanim
nadejdzie termin zapłaty za jego budowę, wszystko się
wyda, a do mnie przylgnie opinia oszusta. Och, co ja
przeżyłem, 'dżentelmeni! Jednak karczmarz ma głowę do
interesów i wszystko świetnie przewidział. Nim pół roku
minęło, majster otrzymał wszystko, co mu się należało.
Rolnicy, nawet z dalszych okolic, zaczęli zwozić do młyna
wory ziarna. Początkowo nadawałem się tylko do liczenia
tych worów i pobierania opłaty za przemiał, ale teraz! Ho,
ho! Dobrze spenetrowałem, na czym polega praca w młynie
i pewnie sam potrafiłbym nim .kierować, tylko... po co mi
to? Nadal marzę o farmie, a nie o zawodzie młynarza. Lecz
teraz wszystko diabli wzięli! Wyobraźcie sobie, odezwał się
Clark! Ten facet, z którym odbyłem wyprawę eksplorerską.
Skąd się o mnie dowiedział, nie mam pojęcia. Któregoś dnia
poczta dostarczyła mi list. Możecie sobie wyobrazić, jak się
zdumiałem! List! Któż mógł go napisać. Przez sekundę po-
dejrzewałem, że odnaleźli się moi rodzice i teraz dają znać o
sobie. Niestety, nie. Mam ten list. Proszę go przeczytać,
doktorze.
Zaczął grzebać po kieszeniach kurty, aż wydobył papier
mocno pognieciony, ze śladami wilgoci i częściowo
pozamazywanymi literami. Piszę „literami", w rze-
czywistości były to okropne kulfony ręki nie przywykłej do
pisania. Do spółki z Karolem zdołaliśmy jakoś odcyfrować
bazgraninę. List ten, nieco później, wręczył mi Bede.
Niepozorną kartkę zachowałem na pamiątkę tamtego
zdarzenia i przechowuję ją w szufladzie biurka w rodzinnym
Milwaukee. Jej tekst przytaczam wiernie, zachowując
wszystkie błędy językowe i ortograficzne.
„Bede, stary kumplu! W p i r s z y c h słowach tego listu
zawiadamiam, iż jestem cały i zdrowy, c h o c i a b i d n y
jak mysz polna w zimie. Chybaś o mnie nie zapomniał, stary
przyjacielu. W i m, że się t o b i powodzi i wyrosłeś na
bogacza u tego Harpera. Ale to paskudnie, żeś_ ukrył przede
mną tyle złota, co go knysisz w banku. Jakeś to zrobił, nie w
i m. Ja nie taki głupek, jak ci się zdaje. W i m o wszystkim.
Ja tu czekam, że się zjawisz i sprawiedliwie podzielisz. Bo
inaczej sam przyjadę do Goodyear, c h o c i a mi to nie na r e
n k e, i swoje odbiorę. Tak się nie robi, Bede! Ja mieszkam
w La Junta, to od ciebie niedaleko. Znajdź mnie pod «Złotą
Sową». Tam p r a c u j e . Czekam dwa tygodnie, w i e n c
nie rób zawodu. Twój Fred Clark".
Starannie złożyłem list i zwróciłem go Bedemu.
— I co pan na to, doktorze?
— Oto skutki zabawy z kamyczkami — zauważyłem. —
Clark jest pewien, że został pozbawiony złota, które
wspólnie zbieraliście. Podejrzewa, że bandyci nie zrabowali
wszystkiego, i nigdy nie uwierzy, by ktoś mógł
bezwartościowy żwir przechowywać w banku.
Karol parsknął śmiechem:
— Ej, Barry, Barry! Znowu musiałeś się wkopać w nie
byle jaką dziurę.
— Takie już moje pieskie szczęście — mruknął Bede.
— I jak pan postąpił? — zapytałem.
—
Powiedziałem Harperowi, że to list od przyjaciół
zapraszających na spotkanie i że wobec tego muszę na
tydzień — dwa wyjechać. Zgodził się. Wsiadłem na konia i
ruszyłem w drogę.
— Do La Junta? — zainteresował się Karol.
— Gdzież tam! Jak najdalej od tamtej miejscowości.
Zabrałem nieco pieniędzy, więc powinienem dać sobie radę,
lecz ta przeklęta burza pozbawiła mnie wierzchowca.
— I oczywiście nie ma pan zamiaru wracać do Goodyear
— stwierdziłem.
— A... nie mam.
— Nie pomyślał pan, co sobie wyobrazi Harper po dwu
tygodniach czekania?
— Hm... cóż może sobie wyobrazić?
— Bardzo wiele. Że na przykład spotkał pana nie-
szczęśliwy wypadek i rozpocznie poszukiwania poprzez
szeryfów.
— O, do licha! Mam nadzieję, iż nie wykaże tyle
troskliwości.
—
Przypuśćmy. Więc dojdzie do wniosku, że pan uciekł
z jakichś podejrzanych powodów. Mieszkańcy Goodyear
zaczną plotkować, iż karczmarz związał się z nieuczciwym
przybłędą. Pana nie przemyślany krok popsuje mu opinię.
Kiepska to oznaka wdzięczności dla człowieka, który
pomógł panu wydobyć się z kłopotów — powiedziałem
ostro.
— Pomógł, bo miał w tym interes, a o moich kłopotach
nie wiedział.
Rozłościł mnie taką argumentacją i już miałem na języku
cierpką uwagę, gdy Karol mnie uprzedził.
— Co z kamykami? — zapytał.
— Zostały w banku. Nie mogłem ich zabrać. Zaraz
rozeszłaby się pogłoska, że wyjeżdżam raz na zawsze.
— Nowe krętactwo — szepnąłem.
— Jeszcze jedno głupstwo. Przecież człowiek nie
powracający po to, aby odebrać złoty depozyt, już przez to
samo staje się podejrzany — powiedział mój przyjaciel. —
Jednak los czuwał nad panem i zesłał burzę, która
zapobiegła doprowadzeniu głupstwa do najgłupszego końca.
—
Nikt tyle mi nie nagadał — zabawnie jęknął Bede.
— A szkoda — wtrąciłem.
— Lecz co mam począć teraz? Poradźcie, dżentelmeni!
Karol spojrzał na niego uważnie.
— No... dobrze — powiedział. — Faktem jest, że
ucieczka z Goodyear nie udała się. Pozostaje więc powrót do
Goodyear. Tyle już się pan nakłamał, że jedno kłamstwo
więcej niewiele zaszkodzi. Załóżmy, że spotkał pan
oczekiwanych przyjaciół w drodze, podczas burzy, i zaprosił
ich do „Lucky Saloon". Czy przypadkiem nie zdradził pan
Harperowi jakichś szczegółów o tych „przyjaciołach", które
nie pasowałyby do nas? Na przykład: gdzie mieszkają lub
kim są?
— Nic a nic. Harper nie pytał, a spotkania z panią
Adeliną zdołałem uniknąć.
— Dobre i to. Uchroni nas, Janie, od powiększania
bogatej kolekcji krętactw naszego towarzysza.
—
Na liście widniała pieczęć poczty w La Junta —
poinformował smętnie Bede. — Harper mógł ją zauważyć.
— Ano... — stwierdził wesoło Karol — bawiąc w La
Junta wysłaliśmy list do pana. Zapamiętaj to sobie, Janie.
— Nigdy nie byłem w La Junta i jak karczmarz zapyta o
wygląd miasteczka, jeszcze strzelę jakieś głupstwo.
— Bawiliśmy przejazdem, nie starczyło czasu na lepsze
poznanie...
— Znakomicie, Karolu! A w jakim hotelu nocowaliśmy?
— W... zupełnie wyleciało mi to z głowy — odparł z
takim przekonaniem, jak gdyby przed chwilą przybył
właśnie z La Junta.
— Może jednak Harper nie zauważył pieczęci? —
powiedział Bede. — Więc lepiej z tym La Junta nie
wyjeżdżać zbyt wcześnie...
— Ot, i początek trudności — zauważyłem. — Jeśli pani
Adelina jest osobą tak przenikliwą, jak z opowiadania
Bedego wynika, zyskamy sobie opinię niezłych łgarzy.
— Nie bądź pesymistą, Janie.
— A może... ja sam powrócę do Goodyear? — wyjąkał
Bede. — Po co mam was znów wplątywać w swoje kłopoty?
Powiedział to z tak widocznym przygnębieniem, że
uleciała ze mnie resztka złości na niego.
— I co dalej?! — zawołałem. — Za dwa tygodnie
przyjedzie Clark.
— Mam pieniądze, kupię drugiego konia...
— Więc znowu ucieczka!
— Ano... ucieczka.
—
Bede — powiedziałem spokojnie — w Meksyku
wyciągnął pan nas z różnych tarapatów i myśmy o tym nie
zapomnieli. Dlatego postaramy się panu pomóc.
— Pan jest wspaniały, doktorze!
Bede przeszedł z krańcowego pesymizmu do niczym nie
uzasadnionej radości.
— Ale jak powstrzymać Clarka od przybycia do
Goodyear? Jak wytłumaczyć temu idiocie, że go nie
skrzywdziłem?
Wzruszyłem ramionami.
— Jeszcze nie wiem — odparłem — a ty, Karolu?
— Przede wszystkim musimy zlikwidować oszukańczy
woreczek.
— Jak to? — zdziwił się Bede.
— Odbierze go pan z banku i przekaże nam. Przy
najbliższej okazji wyrzucę to świństwo w miejscu
ustronnym i bez świadków.
— Lecz jak ja to wytłumaczę Harperowi?
— Cóż za skrupuły?! — wykrzyknąłem. — Czy pan
tłumaczył mu się z każdego wydanego dolara?
— No... nie. Jednak Harper, kto wie, może myśli o
powiększeniu wspólnego interesu przy pomocy mojego
złota?
— To niech nie myśli — odparłem zgryźliwie. —
Woreczek pomógł karczmarzowi w uzyskaniu kredytu, drugi
raz takiej sztuczki nie radzę próbować. Masz rację, Karolu.
Trzeba zniszczyć woreczek. To bomba, która nie wiadomo
kiedy wybuchnie. Ale likwidacja woreczka jeszcze nie
załatwia sprawy.
— Nie załatwia — przyznał Karol. — Chyba będziemy
musieli odwiedzić La Junta. Oczywiście, nie teraz. Najpierw
pojedziemy do Goodyear.
— W La Junta czeka nas niełatwa rozmowa z tym
Clarkiem.
— Zapewne. Przede wszystkim jednak musimy
sprawdzić, co to za człowiek. Bo z opowieści naszego
towarzysza niewiele wynika. Na przykład, czym się trudnił
przed tą nieszczęsną wyprawą po złoto? Wie pan?
— Nie wiem — mruknął Bede. — Nigdy go o to nie
pytałem. Ech — westchnął — zmarnujecie przeze mnie
mnóstwo czasu...
— Mamy mnóstwo czasu — odparłem — i żadnych
innych spraw do załatwienia, czy nie tak, Karolu?
— Oczywiście. Okazja do zapolowania (bo przecież
tylko po to przybyliśmy w te strony) trafi się niejeden raz w
drodze. No — spojrzał w niebo — chyba pora coś
przegryźć. Napełnij wodą, Janie, swój cudowny imbryk.
Rozpalę ogień.
— Tylko bez pstrągów — zastrzegłem się. — Chwilowo
mam ich dosyć.
— Zgoda. Otworzę puszkę z wołowiną. W Goodyear
będziemy mogli uzupełnić zapasy.
Podczas posiłku Bede, któremu poprawił się humor,
wrócił do paru szczegółów, mało zresztą ważnych, swej
ostatniej wędrówki, a później opowiedział historyjkę--
dowcip tak świetnie charakteryzujący pewne kategorie ludzi
i zwyczaje naprawdę Dzikiego Zachodu, iż warto go
przytoczyć.
Otóż w pewnym saloonie nie określonej bliżej miej-
scowości spotkało się przy szynkwasie dwu obcych sobie
wędrowców. Mieli już dobrze w czubie, a że przyszli do
lokalu w usposobieniu ponurym i zaczepnym, whisky,
zamiast wprowadzić ich w pogodny nastrój, tylko wzmogła
ich agresywność. Doszło do kłótni, w wyniku której jeden z
przybyszów wyzwał drugiego na pojedynek. Saloon
natychmiast opustoszał, a garstka odważniejszych usunęła
się pod ściany. I oto stanęli twarzą w twarz dwaj
przeciwnicy w jednakowych kowbojskich strojach, z coltami
tkwiącymi w kaburach pasów. Pierwszy, ten wyzywający,
był bardzo szczupły i niski, drugi — wysoki i tęgi,
prawdziwy olbrzym. On właśnie, gdy już mieli sięgnąć po
broń, krzyknął:
„Dżentelmeni! To niesprawiedliwe! Szanse są nierówne.
Jaki ja stanowię wspaniały cel, a jaki... tamten
wywłoka?"
Gromadka widzów po chwili namysłu orzekła, iż szanse
rzeczywiście są nierówne, bo chudemu i niskiemu łatwiej
będzie trafić do celu.
Chudy i niski oburzył się, lecz nie mógł odmówić
oczywistym racjom.
„Zgoda! — wrzasnął. — Barman! Weź kredę i nary-ruj
na nim — tu wskazał palcem przeciwnika — mój kontur.
Jeżeli trafię poza linię kredy, taki strzał nie będzie się
liczył!"
Mimo że do zmierzchu pozostało dużo czasu i Bede zaraz
chciał ruszać, sprzeciwiłem się.
— Jeden dzień wcześniej czy jeden dzień później —
powiedziałem — cóż za różnica? Lepiej poczekać do jutra,
większa pewność, że głowa zupełnie wydobrzeje.
Karol mnie poparł dodając, że znacznie wygodniej i
bezpieczniej wjeżdżać do nieznanego miasteczka rano niż
wieczorem.
Tak więc spędziliśmy jeszcze jedną noc nad pstrągową
rzeczką. Opukałem i ostukałem Bedego, raz jeszcze
zmieniłem mu opatrunek, a rankiem w ogóle go zdjąłem,
gdy pacjent oświadczył, że nie chce się pokazywać w
Goodyear jako inwalida. No i ruszyliśmy. Jak? Bede siadł
za plecami Karola. Trzeba było zwolnić tempo, lecz i tak
Goodyear osiągnęliśmy przed południem.
Przed pierwszym domostwem Bede zeskoczył z konia i
poprowadził nas prościutko ku budynkowi „Lucky Saloon".
Zauważyłem, że na tej krótkiej drodze wielu przechodniów i
podpierających ściany gapiów "uchylało kapeluszy lub
czapek na widok naszego towarzysza. Stał się widocznie
znaną w miasteczku osobistością. Dopieroż wybuchłby
skandal, gdyby znikł tajemniczo!
Ulica, nie wiadomo po co tak szeroka, oraz
zabudowania — wszystko to zgodne było z opisem
Bedego. I
mostek nad rzeczką, i zagrody dla bydła, i składy towarowe,
i siedziba „Lucky Saloon": szeroki, drewniany dom z długą
werandą, ciągnącą się wzdłuż całej fasady.
Przywiązaliśmy konie do palików, wspięli się po
stopniach werandy, a Bede otworzył przed nami szerokie
drzwi z gestem, którego nigdy dawniej u niego nie
zauważyłem: zamaszysty ruch ręki gospodarza za-
praszającego gości do własnej siedziby. Myślę, że mimo
wszystkich kłopotów czuł się pewny siebie, jak nigdy dotąd
podczas włóczęgowskiego życia.
— Dżentelmeni! — powiedział. — Witam was w „Lucky
Saloon"!
Jakże podobnie pozdrowił nas na progu swej luksusowej
hacjendy don Pedro Gonzales w dalekim Meksyku!
Uśmiechnąłem się. Wkroczyliśmy na salę, pustą o tej
porze.
— Siadajcie, dżentelmeni! Natychmiast przywołam
chłopaka, żeby się zajął waszymi końmi.
Odszedł, a ja szepnąłem do Karola:
— Bede zapuścił korzenie.
Kiwnął głową:
— Jeśli zdołamy przeszkodzić przybyciu Clarka, Bede
wkrótce stanie się solidnym obywatelem Goodyear. Kto wie,
może go wybiorą szeryfem?
—
Wszystko, tylko nie to! — zaprotestowałem. —
Zacznie na nowo pięknie uśmiercać ludzi. Już lepiej, gdyby
uzyskał godność burmistrza. Mam jednak nadzieję, iż Harper
nie zgodzi się, aby jego wspólnik zajmował się czymkolwiek
innym niż prowadzeniem młyna.
Bede pojawił się dopiero po kilku minutach. Nie sam. W
asyście średniego wzrostu mężczyzny z ogorzałą twarzą i
lekko szpakowatymi włosami na skroniach. Miał wysokie
czoło, prosty nos oraz mocno zarysowany podbródek, co
jakoby charakteryzuje ludzi energicznych. Spojrzał na mnie i
wyciągnął rękę.
— Pan Martin Harper — przedstawił gospodarza Bede.
—
Barry już mi zdążył opowiedzieć o panach. Co za
szczęśliwe spotkanie, i w samą porę. Witam panów
serdecznie. Na pewno jesteście głodni i spragnieni. Zaraz
zarządzę.
Uściskawszy nam dłonie karczmarz wrócił do bufetu, a
Bede usiadł przy nas.
— Podoba mi się ten człowiek — zauważyłem. —
Pozostajecie chyba w zażyłych stosunkach?
— Ano... od roku przecież prowadzimy wspólny interes.
— I pan chciał stąd uciec! Cóż za nierozważny pomysł.
— Ale Clark...
— Ciii! — szepnął ostrzegawczo Karol. — Na ten temat
porozmawiamy oddzielnie i w bardziej ustronnym miejscu.
Lepiej popatrz, Janie, na ten napis. Jeszcze z czymś takim
nie spotkałem się.
— Napis? Gdzie?
— No tam, na prawo, na ścianie.
Spojrzałem i parsknąłem śmiechem.
Do desek ściany przypięto mocno wyblakły karton z
napisem wykaligrafowanym wielkimi, czarnymi literami:
„Nie zapomnij napisać do matki! Ona myśli o Tobie.
Zaopatrujemy w papier i koperty bezpłatnie i mamy
najlepszą whisky w mieście"..
— To chyba dzieło pani Adeliny — zauważyłem wesoło.
— Być może, lecz zakończenie tego wezwania jest chyba
pomysłem karczmarza. Ciekawe, czy wielu gości stosuje się
do pierwszej części apelu?
— Zdarza się — odparł Bede. — Lecz tutejsi mieszkają z
rodzinami, a przybysze najczęściej potrafią tylko czytać, z
pisaniem gorzej. Natomiast whisky... Napijecie się,
dżentelmeni?
Kelner, który wyglądał kropka w kropkę tak, jak go opisał
Bede, przywędrował do nas z tacą uginającą się pod
ciężarem talerzy i półmisków. Chyba Harper chciał nam
zaimponować możliwościami swej kuchni.
Bowiem poza normalną dla wszystkich saloonów świata
potrawą, pieczenia wołową, na tacy widniały różowe płaty
wędzonego łososia, sardynki i — cuda nad cudami! —
ostrygi! Bede nie chciał spróbować, ja zjadłem kilka sztuk, a
Karol zajął się resztą, i to ze znakomitym wynikiem.
Poza butelką whisky kelner ulokował na środku stołu trzy
butelki piwa i trzy wysokie szklanice wypełnione płynem o
ceglastej barwie. Domyśliłem się, co to jest, chociaż napój
ten — o świetnie pasującej do Dzikiego Zachodu nazwie:
„krwawa Mary" '— rzadko można uzyskać w saloonach
Zachodu. Z braku pomidorów. Bo „krwawa Mary" to po
prostu mieszanina pół na pół mocnej wódki i soku
pomidorowego.
Gdybym chciał wypić przypadającą na mnie część tych
wszystkich trunków, na pewno nie wstałbym od stołu o
własnych siłach, a u surowej pani Adeliny zyskał złą notę z
zachowania się. Poprzestałem więc na „krwawej Mary" tak,
jak i moi współbiesiadnicy. Z obfitości jedzenia skorzystał
najbardziej Karol. Nie dlatego, by był żarłokiem — po
prostu obudził się w nim stary nawyk traperskiego życia:
jeść na zapas.
Niejeden raz w saloonach lub przy obozowych ogniskach
spotykałem się z zadziwiającymi przykładami apetytu.
Kiedyś ze zdumieniem zauważyłem, jak kościsty, chudy
niczym szczapa poszukiwacz złota bez żądnego wysiłku
zjadł płat pieczeni wagi chyba dwu funtów. Gdy go
grzecznie zapytałem, czy zaspokoił głód, odparł; że zjadłby
jeszcze, ale już nic nie zostało...
Tacy właśnie ludzie, pozornie wyglądający na obżar-
tuchów, potrafią w innych okolicznościach głodować przez
dzień lub dwa, jeśli zapasy prowiantu się wyczerpią lub gdy
pośpiech nie pozwala na przyrządzenie najlichszej nawet
strawy. I po takich dwu dniach postu czują się tak samo
sprawni fizycznie, jak poprzednio. Ciągły ruch, a więc spory
wysiłek fizyczny, jest jednym z powodów tego apetytu.
Innym powodem jest jednostronny i monotonny zestaw
potraw. Organizm ludzki potrzebuje stale sporej ilości białka
— źródła energii, substancji nieodzownej dla normalnego
rozwoju i utrzymania życia, znajdującej się w roślinach i
mięsie. Otóż potrawy roślinne są dla westmana rzadko do-
stępne. Głód białka musi zostać wyrównany spożyciem
mięsa w ilościach, które — przy normalnym odżywianiu się
— byłyby nawet szkodliwe. „Białkowego głodu" miałem
okazję doświadczać niejeden raz podczas kilkumiesięcznych
wędrówek z dala od miast. Przejawiał się on w moich
marzeniach o rzekach mleka, górach jaj i masła oraz kotłach
grochówki. Wracając do rodzinnego Milwaukee przez
pierwsze dni pochłaniałem nieprawdopodobne ilości
pieczywa, nabiału, grochu, fasoli... Lecz dosyć na ten temat.
Po obfitym posiłku czułem się nieco ociężałe. Na prerii
rozciągnąłbym się przy obozowym ognisku, lecz nie
znajdowałem się na prerii. Na szczęście Bede zaraz
zaprowadził nas na pięterko.
— Oto, dżentelmeni — oświadczył otwierając któreś tam
drzwi — pokój przeznaczony dla was. Ze
wszystkimi wygodami. Ja, niestety, muszę zajrzeć do młyna.
Chłopiec zaraz przyniesie uprząż i broń. Wrócę
za jakieś trzy godziny.
To powiedziawszy wyszedł. Położyłem się na jednym z
dwu łóżek. Karol pokręcił się po pokoju, wreszcie poszedł w
moje ślady. Zapowiedziany chłopak wkrótce się zjawił,
objuczony niczym wielbłąd siodłami i bronią.
— Pan gospodarz pyta, czy panom czego nie potrzeba.
Podziękowaliśmy. Chłopak znikł jak duch, a ja zapadłem
w lekką drzemkę, podczas której majaczyły mi na przemian
fantastyczne postaci podejrzliwej pani Adeliny, nieznanego
Clarka, rzucającego we mnie garściami żwiru, i Harpera,
który z pistoletem w dłoni domagał się uregulowania długów
Bedego. Wszystko to nie miało żadnego sensu, lecz było tak
przykre i realistyczne równocześnie, że obudziłem się z
bijącym sercem i mokry od potu. Karol nadal spoczywał na
sąsiednim łóżku, ćmiąc fajeczkę. Zauważył, że nie śpię.
— Idziemy? — zagadnął.
— Dokąd? — stęknąłem nie mogąc jeszcze otrząsnąć się
z półsennych majaków.
— Na spacer. Spacer dobrze nam zrobi. Zwiedzimy
miasteczko. Duszno tu jak w piekle. Widziałem, jak
rzucałeś się na łóżku niczym szczupak wyjęty z wody.
Opowiedziałem o swym śnie.
— To wszystko przez „krwawą Mary" — stwierdził
tonem znawcy. — Wszelkie mieszaniny są szkodliwe.
Piłem kiedyś koktajl zwany francuskim. Pięknie wyglądał,
ani słowa, trzykolorowe pasma: białe, niebieskie i czerwone.
Lecz później łeb mnie bolał przez cały dzień. Chodź.
Westchnąłem i podniosłem się. Zeszliśmy z pięterka. Sala
nadal świeciła pustką. Za jej drzwiami trwała martwa cisza
popołudnia i podobna duchota. Z rozgrzanych ścian
domostw parowało gorąco. Mijający nas wóz zaprzężony w
parę koni wzbił tuman szarego kurzu, który natychmiast
poczułem w ustach, w nosie i w oczach. Na wozie
spoczywały białe, pękate worki. Ich widok nasunął mi
pewien pomysł.
— Chodźmy do młyna odwiedzić Bedego. Młyn jest za
miastem, a tu nie ma czym oddychać. Fu!
— Zgoda. Młyn musi stać nad rzeczką, to pewnie tam —
Karol wskazał ręką.
Trafiliśmy bezbłędnie. Na niewielkim placyku, roz-
ciągającym się między sadem a frontową ścianą młyna,
stały cztery wozy: jeden pusty, trzy wyładowane pękatymi
worami. Jak na tę porę roku (wczesną wiosnę, a więc nie
sezon młynarski) interes rzeczywiście musiał prosperować
znakomicie. Zdaje się, iż tym razem Barry Bede — jak to
się określa — trafił w sedno rzeczy. Choć raczej dzięki
pomyślnemu zrządzeniu losu niż swym staraniom. Tym
stwierdzeniem podzieliłem się z Karolem. Kiwnął głową i
dodał:
— Niewiele brakowało, a znalazłby się znowu na szlaku
beznadziejnej wędrówki. Siądźmy tu — zaproponował
wskazując na wysoki drewniany pomost, biegnący przez całą
szerokość ściany.
Budynek zdawał się drgać od bezustannego łomotu
dobiegającego z wnętrza. Pachniało ziarnem i mąką.
Wyciągnąłem fajeczkę, lecz Karol natychmiast rozkazał ją
schować.
— W młynie się nie pali — zauważył. — Opowiadano
mi, że mączny pył wiszący w powietrzu jest bardzo podatny
na ogień, niczym nafta. Czasem iskra powoduje wybuch.
Nie wiedziałem (i po dziś nie wiem), czy miał rację, czy
nie. Wolałem jednak nie sprawdzać. I tak oto czekaliśmy na
pojawienie się Bedego.
Słońce grzało, konie parskały i dzwoniły uprzężą, a
woźnice spoczywali na workach, przykrywszy twarze
okropnie brudnymi kapeluszami. Oparłem się plecami o
ścianę. Ciepło popołudnia, pomrukiwanie młyna niby
wielkiego kota, bezruch, a najprawdopodobniej zmęczenie
po podróży — wszystko to spowodowało, że zapadłem w
jakiś półsen, z którego wyrwał mnie tupot butów po deskach
i donośny okrzyk:
— Longville! Teraz na was kolej, ruszcie się!
Drgnąłem i o mało nie spadłem z pomostu. Dwa kroki
od siebie dostrzegłem nogi Bedego, on sam jeszcze nas nie
zauważył. Na zawołanie „Longville" (nigdy się nie
dowiedziałem, czy było to nazwisko, czy nazwa farmy, a
może jakiejś osady) leżący na najbliższym wozie
człowiek dźwignął się, siadł, zeskoczył i wrzasnął w
kierunku owocowych drzew:
— Chris!
W odpowiedzi wysunął się z zielonego gąszczu roz-
czochrany wyrostek w połatanych portkach i rozpiętej
koszuli, ziewnął i złapał konia za kantar. Zgrzytnęły osie i
ciężki wehikuł podjechał pod samą rampę (razem z Karolem
natychmiast odsunęliśmy się nieco w bok). Dopiero teraz
Bede spojrzał w naszym kierunku.
— Dżentelmeni! — wykrzyknął swoim zwyczajem. —
Jak to dobrze, żeście przyszli! — zawołał i nagle ściszył głos.
— Idzie tu pani Adelina z córką. Porozmawiajcie z nią, ja
tymczasem...
Nie dokończył i zniknął w głębi młyna. Wypadło to tak
zabawnie, iż z trudem powstrzymałem śmiech.
— Zdaje się — zauważyłem — że na widok żony Harpera
Bede wpada w popłoch.
— Ciągle lęka się kłopotliwych pytań.
— Przecież to już rok minął! Z czym się mógł wygadać, z
tym się wygadał i chyba zaspokoił ciekawość tej kobiety.
— Ba, przypomnij sobie, Janie, co Bede o niej opowiadał.
To musi być bardzo wścibska osoba. Przygotujmy się na to.
— Może lepiej odejść? — zaproponowałem.
—
Nie. Chwytajmy byka za rogi. Ta rozmowa czeka nas
nieuchronnie. Wygodniej ją odbyć tu niż w jadalni państwa
Harperów. Tam trudniej będzie o okazję do przerwania
podchwytliwych pytań. Tylko uważaj, Janie. Mów dużo o
niczym, a jak najmniej o Bedem.
— A jeśli zagadnie, gdzie go poznaliśmy?
— No, to odpowiedź zostaw mnie.
Kiwnąłem głową z zadowoleniem. Tymczasem przez
drzwi wiodące na pomost wyciągano z głębi budynku białe,
wypchane worki. Dwu nie znanych mi ludzi przekazywało je
właścicielowi wozu, który do spółki z piegowatym
wyrostkiem układał worki na platformie pojazdu.
Przyglądałem się przez chwila tej monotonnej robocie, póki
dwie kobiety w długich sukniach, z odkrytymi głowami, nie
ukazały się na tle drzew sadu, zmierzając prosto w naszym
kierunku. Jedna była niższa i na pewno młodsza, jak
zdążyłem zauważyć mimo sporej jeszcze odległości. A więc
— córka Harperów, Katarzyna. Kto wie — zaświtało mi w
głowie — może przyszła żona Bedego? Skoro bowiem kar-
czmarz tak zachwyca się naszym znajomkiem, a jego
podejrzliwa małżonka nie odkryła żadnej plamy na
przeszłości Bedego, mogą skojarzyć tę parę.
Udałem, że patrzę na załadunek worków, lecz kątem oka
obserwowałem zbliżające się panie. Były ubrane jednakowo
w skromne, szare suknie. Barwa ich włosów również było
podobna, tyle że matka wyglądała na ciemną szatynkę, córka
— na jasną szatynkę. Widziałem, jak podeszły do wozu
czekającego swej kolejki, ominęły go i zatrzymały się tuż
przed nami. Równocześnie zeskoczyliśmy z pomostu i
elegancko uchylili kapeluszy.
— Pani Harper? — zagaił Karol. — Chyba się nie mylę?
Bede opisał nam panią bardzo dokładnie.
Po co się tak zgrywał? Czyżby to miał być sposób
„chwytania byka za rogi"?
— Tak, to ja — odpowiedziała uśmiechając się, a
równocześnie utkwiła we mnie swe czarne oczy. Bede się
nie mylił, w jej natarczywym spojrzeniu było istotnie coś
świdrującego człowieka na wylot.
— A to moja córka, Katarzyna. Barry opowiadał mi o
panach, jednak niezbyt wiele, bardzo się spieszył. Skryty z
niego człowiek, przez cały rok nie wspomniał o was ani
słowem, dopiero dzisiaj... Barry jest tutaj?
Potwierdziliśmy, że jest, lecz mocno zajęty. Wcale nie
pragnąłem, aby pierwsza rozmowa odbyła się
w obecności Bedego. Mógł się zdradzić z niepotrzebnymi
szczegółami o naszej znajomości.
— Ach tak... Nie będziemy mu przeszkadzać. Barry jest
niesłychanie obowiązkowy. Chciałabym mieć takiego zięcia.
Zauważyłem, jak panna Katarzyna lekko się zaczerwieniła.
Więc moje dalekosiężne przypuszczenie nie
bardzo odbiegało od prawdy. Jednak pominąłem uwagę
milczeniem. Nie miałem najmniejszego zamiaru zajmować się
sercowymi sprawami naszego towarzysza, dość kłopotu
sprawiły nam inne jego problemy.
W jakim celu pani Adelina zaznajomiła nas z swymi
pragnieniami? Nie wiedziałem, co jej Bede nagadał. Może
przedstawił nas jako zaufanych przyjaciół i żona karczmarza
chciała sprawdzić, jakie to na nas
wywrze wrażenie? Jeśli tak — zawiodła się. Ani Karol, ani ja
nie mruknęliśmy na ten temat nawet pół słowa.
— No, to tylko takie żarty — dorzuciła po paro-
sekundowej przerwie. — Strasznie hałasuje ten młyn —
zmieniła nagle temat. — Jeśli panowie nie macie nic innego
do roboty, chodźmy nad rzeczkę.
Nie znalazłem żadnego rozsądnego powodu odmowy, zresztą
Karol radził przecież „chwycić byka za rogi". Całą czwórką
ruszyliśmy poprzez placyk i łączkę ku pluszczącej wodzie, z
której turkocące koło młyńskie unosiło mgiełkę wilgoci, a
później brzegiem tak daleko, że warkot koła i plusk
przelewającego się nad nim rwącego nurtu słychać już było
tylko jako łagodny szmer. Siedliśmy na zboczu kopulastego
pagórka, wśród drzew rzucających drgające cienie na ziemię i
wodę. Nie będę przytaczał treści całej rozmowy, jaka odbyła się
na pagórku, zajęłoby to zbyt wiele miejsca i okazałoby się
nudne. Wspomnę tylko, że pani Adelina nie ustawała w
pytaniach, na które odpowiadaliśmy (Karol i ja) bądź
krócej, bądź dłużej, bardziej lub mniej szczegółowo, lecz
zawsze tak, aby w niczym nie zaszkodzić Bedemu przez
ujawnienie jego przeszłości. O sobie mówiliśmy najwięcej.
Zdaje się, że nasza słuchaczka (chodzi o panią Adelinę, bo
jej milcząca córka zdawała się myślami błądzić gdzieś bardzo
daleko) została zaskoczona faktem, iż żaden z nas dwu nie był
farmerem (co prawda Karol nim był, lecz dość dawno, i zerwał
z tym zawodem). Być może przypuszczała, że byliśmy
sąsiadami rodziców Bedego i potrafimy opowiedzieć o jego
młodzieńczych latach. Dostrzegłem na jej twarzy
rozczarowanie, a później zdziwienie, gdy oświadczyłem, że
jestem lekarzem, a Karol traperem.
— Pan jest lekarzem? — zdumiała się i przewierciła mnie
wzrokiem. — Przybył pan do Goodyear na stałe?
Przydałby się nam dobry chirurg.
Zaprzeczyłem, a później, bawiąc się jej rozczarowaniem,
wyjaśniłem, jak doszło do mej znajomości z Karolem i do
wypraw w nieznane, przedsiębranych każdej wiosny.
— Lecz tym razem — spojrzała na mnie podejrzliwie —
przybyliście odwiedzić Barry'ego.
— Oczywiście — potwierdziłem, co było tylko pół-
kłamstwem, jako że ostatecznie odwiedziliśmy go.
— A dawno go znacie?
Poczułem, że odpowiedź na takie pytanie może mnie
wprowadzić na dość grząski grunt, na szczęście uprzedził mnie
Karol.
- Przed trzema bodajże laty. Uczestniczyliśmy wspólnie w
pewnej wyprawie eksplorerskiej, jednak nie przyniosła
spodziewanych rezultatów. Mimo nie byle jakich osiągnięć.
(Nawiasem powiedziawszy, czas podany przez Karola nieco
odbiegał od rzeczywistości i on sam dobrze musiał o tym
wiedzieć. Czemu więc poinformował panią Adelinę tak
nieściśle? Może chciał w ten sposób zaznaczyć, że Bede jest
naszym starym znajomym?)
Pani Harper pokręciła głową.
—
Coś tu się nie zgadza. Barry twierdził, że swą pierwszą
wyprawę odbył przed samym przybyciem do Goodyear, a teraz
się okazuje...
To nieporozumienie — przerwał jej Karol. — Bede
zapewne miał na myśli pierwszą udaną wyprawę.
— A tamta, o której wspomniał pan tak dziwnie?
— Okazała się udaną i nieudaną równocześnie.
Znowu pokręciła głową:
— Nie rozumiem.
— Proszę sobie wyobrazić — cierpliwie tłumaczył Karol
— że znaleźliśmy skarb, który nas wcale nie
wzbogacił. Składały się nań najróżniejsze przedmioty i
narzędzia wykonane z złota i srebra. Wartość tego
znaleziska znacznie przekraczała wartość samego me
talu.
— Czemu więc was nie wzbogaciło?
—
Dlatego że znalezione przedmioty były bardzo stare,
wykonane przed wiekami przez ówczesnych mieszkańców
Meksyku i stanowiły jakby część historii tego kraju. Czy w
takiej okoliczności mogliśmy skarb sprzedać? Żeby go
zwykły handlarz przetopił na metal? Otóż za pośrednictwem
pewnego hacjendera przekazaliśmy wszystko do muzeum w
mieście Chichuahua.
— Za darmo?
— Za darmo. Nie wypadało nam brać zapłaty.
— A Bede?
— Podczas wyprawy w Sierra Mądre (bo tam szuka-
liśmy) spisywał się bardzo dzielnie. A później wspólnie
postanowiliśmy, by skarb przekazać na cele nauki.
Wzdrygnąłem się. Karol w swej chęci umocnienia dobrej
opinii o Bedem grubo przesadził. W rzeczywistości Bede
liczył, że przypadnie mu odpowiednia część znaleziska.
Pani Adelina znowu obrzuciła nas badawczym spoj-
rzeniem. Pewnie chciała w ten sposób odgadnąć, ile w
słowach Karola tkwi prawdy. Badanie musiało wypaść dla
nas dodatnio, bo po chwili milczenia stwierdziła nieco
egzaltowanym głosem:
— Jakże to szlachetnie z panów strony! Widzę, iż Bede
znalazł godnych siebie przyjaciół.
Znowu drgnąłem. Takie porównanie, a raczej zrównanie,
nie bardzo przypadło mi do smaku. Widać jasnowidztwo
pani Adeliny od czasu do czasu zakładało jej na oczy
nieprzenikliwe okulary. Podniosła się. Jak na razie jej
ciekawość została zaspokojona. Podnieśliśmy się również.
— Muszę już wracać, czeka mnie mnóstwo roboty.
Lecz bardzo proszę odwiedzić nas, dzisiaj o piątej.
Skłoniła się i odeszła razem ze swą milczącą córką.
Siedliśmy z powrotem.
— Hm... — zauważyłem. — Ona nie miała żadnego
interesu do Bedego. Chodziło jej o nas. Ciekawe, skąd
wiedziała, że poszliśmy do młyna?
Karol wzruszył ramionami.
— Czy to ważne? Ale przyznaj, Janie, że dobrze się
spisałem.
— Aż za dobrze.
Karol cicho roześmiał się.
— To leży w naszym wspólnym interesie. Czynię
wszystko, co można, aby nigdy już więcej nie spotkać
Bedego jako włóczęgi bez dachu nad głową. I któremu w
imię jego meksykańskich zasług musimy pomagać.
Umieściłeś go u Gonzalesa i wytrwał zaledwie pół roku.
Teraz staram się, aby w Goodyear ugrzązł na
zawsze i przestał straszyć samotnych wędrowców na
preriach. W gruncie rzeczy to niezły chłopak. A im
lepszą będzie miał opinię u Harperów, przede wszystkim u
pani Adeliny, tym prędzej zostanie mężem Katarzyny. I to
go na dobre tutaj zakotwiczy. Wreszcie się ustatkuje. O to
mi chodzi.
Z kolei ja się roześmiałem.
— No dobrze, Karolu, tylko zbytnio się nie zagalopuj.
Ruszyliśmy szukać Bedego.
Właśnie odjeżdżał ostatni wóz, a Bede tkwił na po-
moście, obsypany mącznym pyłem, i wyglądał jak anioł,
tyle że bez skrzydeł. Ucieszył się na nasz widok. Udaliśmy
się w cień sadu, gdzie Karol powtórzył dokładnie wszystko,
o co pytała nas żona karczmarza. Udzielił przy tym
Bedemu szeregu rad, moim zdaniem zbytecznych, bo Bede
był spryciarzem nie lada, jeśli po rocznym pobycie w
Goodyear umiał poinformować panią Adelinę tylko o tych
fragmentach swego życia, o których chciał poinformować,
chociaż nadal lękał się dociekliwej niewiasty. Gdy mu
powiedziałem o zaproszeniu na godzinę piątą, skrzywił się
zabawnie.
— Obiad — zawyrokował zwięźle. — Znowu zacznie
się gadanina o wszystkim i o niczym, przeplatana do-
ciekliwymi pytaniami gospodyni. Myślę, że teraz was
weźmie na patelnię.
— Już wzięła — stwierdziłem ze śmiechem — lecz nie
mamy nic do ukrycia.
— Na pewno zacznie domagać się szczegółów wyprawy
do Meksyku. I zagadnie, w jaki sposób poznaliśmy się.
—
Powiemy prawdę — odparłem. — Ku pańskiej
chwale.
— Pięknie, lecz skąd ja się wziąłem w El Paso?
— Och, po prostu szukał pan złota w górach Guadelupy.
To właśnie w tamtych stronach — wtrącił się
Karol. — Zresztą da sobie pan radę z odpowiedzią,
wnioskując z dotychczasowego pobytu w Goodyear.
Na tym temat został wyczerpany. Bede pokazał nam
wnętrze i urządzenia młyna, przebrał się i oprowadził
po miasteczku. Nie zauważyłem nic godnego uwagi.
Typowa zabudowa świeżo powstałych osiedli Dalekiego
Zachodu, paskudna i tandetna mieszanina drewnianych
domostw, wznoszonych byle jak, byle szybciej. Wróciłem z
przechadzki okropnie znudzony i do godziny piątej nudziłem
się jeszcze bardziej wraz z Karolem. Oświadczyłem
przyjacielowi, że dłużej niż trzy dni nie wytrzymam tutaj, że
jeśli mam przebywać w mieście, to już wolę Milwaukee od
takiej zakazanej dziury.
— Podziwiam Bedego, że potrafił tyle czasu tu wy-
siedzieć! — zakończyłem swe utyskiwania.
Mój okrzyk Karol przyjął z humorem.
— Tylko mu o tym nie wspominaj. Jeszcze gotów rzucić
młyn. A że mógł rok tu przebyć? Po prostu musiał. Tak się
uwikłał swym woreczkiem żwiru i tym, że żył na kredyt.
Może ktoś inny, włóczący się hultaj, drapnąłby po tygodniu,
nie płacąc ani centa, lecz Bede jest na to zbyt uczciwy. Jego
szczęście. W przeciwnym wypadku nie kiwnąłbym nawet
palcem, by mu pomóc.
— Oczywiście — zgodziłem się. — Ale kiedy stąd
ruszymy?
— Cierpliwości, Janie. Jeszcze nie wymyśliłem żadnego
planu w sprawie Clarka. A możeś ty coś wymyślił?
Zaprzeczyłem, lecz natychmiast dodałem, iż taki plan
świetnie dałby się ustalić już w drodze do La Junta.
— Przypuśćmy — zgodził się. — Ale po pierwsze,
dopiero dzisiaj tu przybyliśmy i czeka nas wizyta u
Harperów. Jutro musimy iść z Bedem do banku i odebrać te
nieszczęsne kamyki. Z kolei należy poinformować
karczmarza, ot tak, mimochodem, że w zimie wyruszam na
północ, aby skupywać skóry i w tym celu pożyczam
pieniądze od Bedego. Po drugie, wszelki pośpiech jest cechą
ludzi nierozważnych, zwłaszcza gdy nie jest uzasadniony.
— No, no — pokiwałem głową. — Co za filozof zrobił
się z ciebie, Karolu! Nieźle to wszystko wymyśliłeś.
Uprzedź Bedego z tym skupem skór. Byle tylko Harper nie
zechciał uczestniczyć finansowo w twoim przedsięwzięciu.
— Nie sądzę. Ledwie spłacił kredyty za młyn, więc na
pewno nie rozporządza większą gotówką. Zresztą... jakoś
się z tego wykręcę.
— Innymi słowy, odjeżdżamy pojutrze.
— O, nie. Najwcześniej czwartego dnia. Zastanów się,
proszę. Przyjeżdżamy do dawno nie widzianego przyjaciela
i gościmy u niego zaledwie dwie doby? Jak by to
wyglądało?
Wzruszyłem ramionami.
— Niech tam — odparłem. — Jakoś wytrzymam.
Byle nie dłużej.
Kilka minut przed piątą zgłosił się do nas Bede, z kwaśną
miną, i powiódł nas zakamarkami budynku do jadalni
państwa Harper.
Przebieg obiadu i sam obiad bardzo przypominały
przyjęcie, o którym opowiadał nam Bede, więc rezygnuję z
opisu ogólnego, warto jednak wspomnieć o kilku
szczegółach. Otóż Karol wykazał niezwykłe zdolności
dyplomatyczne. Kiedy i gdzie tego się nauczył? Chyba
podczas swych kontaktów z Indianami. Stwierdziłem, że
można z kimś zjeść przysłowiowy worek soli, a jednak nie
poznać się na człowieku.
Otóż Karol, gdy go pani Adelina zagadnęła o myśliwskie
przygody, rozwinął swój kunszt krasomówczy, nie dając
przyjść gospodyni do głosu. A o to właśnie chodziło. Gdy
zdawało się, iż temat został całkowicie wyczerpany, mój
przyjaciel wciągnął w rozmowę Harpera. Niezbyt, jak sądzę,
wygadany karczmarz tym razem sięgnął do swych dawnych
wspomnień i tak się tym podniecił, iż przez cały czas
trwania posiłku słychać było prawie tylko tych dwu
biesiadników. Od czasu do czasu zerkałem w stronę pani
Adeliny, która musiała zdobyć się na spory wysiłek, aby
ukryć zdenerwowanie. A przecież dostrzegłem je. Jestem
pewien, że pragnęła wykorzystać wspólny obiad do zebrania
dokładniejszych wiadomości o nas. Pomyślałem+, że
towarzystwo przyszłej teściowej mogłoby się okazać, na
dłuższy okres, nieco uciążliwe dla Bedego, lecz gdy klamka
zapadnie, to znaczy, gdy Katarzyna zostanie jego żoną,
nawet ujawnienie przeszłości łapacza niczego już nie
zmieni. Ale do rzeczy!
Otóż Karol, opowiadając o swych polowaniach, począł
utyskiwać na malejącą z roku na rok ilość łownej
zwierzyny. Wspomniał o całkowitym prawie zniknięciu
bizonów, którym — w wyniku już nie polowania, lecz
faktycznej rzezi, i to dla cennych skór, nie dla mięsa —
grozi ostateczna zagłada.
—
Tak, tak — potwierdził Harper — już dziś na prerii
nikt nie dostrzeże tego, co można było oglądać jeszcze
przed kilku laty. Wyobraźcie sobie, panowie — zwrócił się
do nas dwu, jakby zapomniawszy o reszcie towarzystwa —
że w 1871 roku, podczas przepędu bydła z Teksasu na
północ, przewodnik musiał zatrzymać stado. Patrzałem
wówczas, nie wierząc własnym oczom, jak drogę przecięła
olbrzymia, zdawałoby się nie mająca końca kolumna tysięcy
bizonów, mustangów, łosi, jeleni, antylop, zdziczałego
bydła domowego i wilków. Wszystko to biegło pomieszane,
a ja czułem, jak ziemia drży. Sądziliśmy, że gdzieś tam
płonie preria i zwierzęta uciekają przed ogniem. Na
szczęście dla nas i dla naszych krów nic takiego się nie
wydarzyło.
— Cóż więc mogło być powodem tej dziwnej wędrówki?
— zapytałem.
— Nie wiem. Dziś, gdy opowiadam o tym zjawisku,
słuchacze śmieją się jak z najlepszego żartu i nie chcą
wierzyć.
—
Ja wierzę — wtrącił Karol. — Sam obserwowałem
parokrotnie coś podobnego. Że wilki biegną przy takim
stadzie, to zrozumiałe. Czekają, aż któraś ze słabszych sztuk
padnie lub odłączy się. Że zdziczałe bydło domowe
przyłącza się do bizonów, również zrozumiałe, jako że to są
bliscy krewni. Jednak nie potrafię wytłumaczyć, czemu
czynią to mustangi i łosie albo znacznie szybsze od bizonów
antylopy. To prawdziwa tajemnica prerii.
Umilkł, lecz zanim pani Adelina zdołała otworzyć usta, ja
zadałem pytanie.
— Brał pan udział w przepędach bydła?
Harper uśmiechnął się.
— To była nie najgorsza część mego życia — odparł. —
Może dlatego, iż młodość dodawała mi wówczas skrzydeł.
Przez trzy kolejne lata gnałem wraz z setkami innych
kowbojów długorogie teksaskie krowy z Houston, z San
Antonio, z Bronsville, wszystko w południowym Teksasie,
aż do Abilene lub Dodge City w Kansas, lub jeszcze dalej,
do Laramie na ówczesnym terytorium Wyomingu, do Miles
City w Montanie... Cztery miesiące trwała taka wędrówka,
od maja do końca sierpnia. W Kansas ładowaliśmy bydło do
kolejowych wagonów, które wiozły je do wielkich miast
wschodu. W Wyomingu i Montanie sprzedawaliśmy stada
miejscowym hodowcom. Praca była wyczerpująca i
niebezpieczna, a wynagrodzenie wcale nie wysokie.
Przeciętnie kowboj otrzymywał za miesiąc dwadzieścia pięć
dolarów. Wyobraźcie sobie, panowie, że wówczas tyleż
kosztowała para eleganckich kowbojskich spodni. Więc nie
chęć zarobku gnała tylu młodych ludzi na daleki szlak, lecz
pragnienie przeżycia niezapomnianej przygody. Wszystko to
już dawno się skończyło. Najpierw władze stanu Kansas
zakazały przepędu teksaskiego bydła przez swe ziemie,
ponieważ zdarzały się wypadki przenoszenia przez bydło
zaraźliwych chorób. Później, a może równocześnie,
farmerzy poczęli grodzić swe pola kolczastym drutem, aby
przeszkodzić tratowaniu przez krowy ich uprawnych pół, na
koniec przedłużono linie kolejowe daleko na południe, aż do
brzegów Zatoki Meksykańskiej. Przepędy stały się
niemożliwe i niepotrzebne. Teraz można sprzedać stado
handlarzowi, na przykład w San Antonio. Towarzystwo
kolejowe podstawi wagony i krowy szybciutko pojadą na
północ lub na zachód.
— Napatrzył się pan świata — zauważyłem.
—
O tak, doktorze — rozpromienił się (równocześnie
pani Adelina wyraźnie pomarkotniała). — Wędrowałem
dwa razy szlakiem Chisholm, raz trasą Goodnight-Loving.
Jak zapewne panowie wiecie...
— Wiemy — wtrącił się Karol. — Istniało kilka naj-
wygodniejszych dróg przepędu z południa na północ. Ich
nazwy pochodzą albo od nazwisk ludzi, którzy je pierwszy
raz przetarli, jak na przykład Charles Good-night i 01iver
Loving lub Jesse Chisholm, albo od kierunku, na przykład
szlak Zachodni.
— Świetnie się pan orientuje. Czyżby również...
— Nie, nie — szybko zaprzeczył mój przyjaciel. —
Nigdy nie brałem udziału w takich przedsięwzięciach.
— A przez Goodyear wiodła jakaś droga przepędu? —
zapytałem.
Karczmarz przecząco potrząsnął głową i dodał:
— Na szczęście!
— Dlaczego: na szczęście?
— Dlatego, doktorze, iż żywot osady czy miasteczka
wyrosłego na szlaku zawsze był kruchy i niepewny.
Błyskawiczny wzrost, a później katastrofalny upadek.
Pamiętam miasto Newton w Kansas. Powstało przy
kolejowej linii „Atchinson, Topeka i Santa Fe", jako punkt
spędu i załadunku bydła do wagonów.
W maju 1871 roku w Newton istniała tylko kuźnia, skład
towarowy i zaledwie około tuzina domostw mieszkalnych. W
trzydzieści dni później było to już spore miasto, samych
saloonów naliczyłem wówczas dwadzieścia siedem. Lecz
budowle wyglądały niechlujnie i tandetnie. Ze wszystkich
nowych domów jedynie stacja kolejowa posiadała tynkowane
ściany, pozostałe wzniesiono z nagich desek, gdzieniegdzie
stały namioty lub nawet szałasy. Gdy do Newton przygnano
pierwsze krowy, na ulicach rosła jeszcze trawa, a wśród tej
trawy, nie uwierzycie, ukazywały się głowy preriowych
piesków. Dodam, iż woda ciekła jedynie z dwu źródeł
znajdujących się na głównej ulicy. Ale za to jaki ruch, jaki
gwar i tłumy ciekawskich gapiące się przy każdym
przepędzie bydła. Wzdłuż torów kolei stały obszerne corrale,
z których specjalnymi pochylniami zaganiano krowy do
podstawionych wagonów. Tak to trwało do końca sierpnia
1871 roku. Później miasto poczęło się wyludniać. Najpierw
opuścili je kowboje i przewodnicy szlaków. Wyjechali kupcy
i właściciele saloonów, znikły różne typy włóczęgów i ludzi
niewiadomego zawodu, pozamykano sklepy i hotele, a
następnej wiosny punkt spędu i załadunku został przeniesiony
do dalszej miejscowości. Dlaczego tak się stało, nie wiem.
Nie zdziwiłbym się wcale na wiadomość, iż Newton przestało
istnieć. Co innego nasze Goodyear. Jego żywot opiera się na
solidnych fundamentach. Rozwija się powoli, lecz stale, jest
ośrodkiem przemysłowym chociaż na małą skalę i handlo-
wym dla okolicznych farmerów. Nie grozi nam ucieczka
mieszkańców, bo nie ma tu ludzi zatrudnionych sezonowo.
Tak, tak, moi panowie, można tylko cieszyć się, że Goodyear
nie wyrosło na żadnym szlaku.
— Och — zdołała wreszcie wtrącić się pani Adelina —
nigdy nie zamieszkałabym w żadnym z takich bydlęcych
miast! Pijani kowboje, tłumy włóczęgów, strzelanina na
ulicach i wrzask przez całą noc, że oka nie można zmrużyć.
Nigdy!
— Przesadzasz, moja droga — nieśmiało zaprotestował
Harper. — Niekiedy dochodziło tam do pewnych wykroczeń,
no ale przy tak gwałtownym, okresowym wzroście ludności
było to zło nie do uniknięcia. Jednak plotki wszystko
wyolbrzymiały.
— Och, Martin! Przestań! Nasłuchałam się dość na ten
temat. Wiem, iż w tym twoim Newton, bodaj się pod ziemię
zapadło jako siedlisko zła, w jednym roku zabito w bójkach
dziesięciu ludzi, a pięćdziesięciu raniono.
— Nie zaprzeczam, moja droga, chociaż wszystkie takie
obliczenia są mocno wątpliwe. Zresztą... osiedliliśmy się w
Goodyear, a przepędy bydła dawno się skończyły. Czy warto
spierać się o to, co minęło bezpowrotnie? Lecz — tu zawahał
się — niekiedy żałuję tamtych lat. I zazdroszczę panom
chwil swobody, jakie wam daje wyprawa w nieznane. Na
szczęście w naszym wielkim kraju sporo jeszcze jest miejsc,
gdzie łatwiej o jelenia czy kozicę niż o człowieka, chociaż,
jak słusznie zauważył pan Gordon, zwierzyny jest coraz
mniej.
Wydawało się, iż na tym dyskusja na temat „bydlęcych"
miast dobiegła kresu. Jednak panią Adelinę, niezadowoloną
z przebiegu dotychczasowej rozmowy, musiało jeszcze
bardziej podrażnić mimowolne wyznanie jej małżonka, bo
zapytała tonem, w którym poczułem zapowiedź nie lada
rodzinnej sprzeczki:
— Czyżbyś chciał, Martin, opuścić Goodyear?
— Tylko z tobą, tylko z tobą, moja droga — zażartował
karczmarz. — Cóż bym począł bez ciebie?
Prychnęła jak rozgniewany kocur:
— Tego się po mnie nie spodziewaj!
— Więc też nigdy nie będę cię namawiał na żadną
wyprawę.
— Bardzo dobrze — stwierdziła nieco udobruchana.
Być może dopiero teraz spostrzegła niestosowność
małżeńskiego sporu, toczonego wobec zupełnie
obcych ludzi, więc zapytała już spokojniejszym głosem:
— A pan, panie Barry, bardzo tęskni za swymi wę-
drówkami?
Zaniepokoiłem się, lecz Bede znalazł się na poziomie.
— Nigdy, szanowna pani. Jestem szczęśliwy, że mam
dach nad głową i stałą pracę.
Wrócił jej dobry humor, roześmiała się.
— Brawo, Barry! Wiedziałam, iż się na panu nie
zawiodę. Słyszysz, Martin?
— Jestem tego samego zdania — przytaknął karczmarz.
Miałem poprzednio zamiar zagadnąć Harpera o szcze-
góły przepędu bydła, lecz zaniechałem pytań. Zdaje się, że
pani Adelina nie lubiła, gdy małżonek sięgał pamięcią do
przeszłości. Kto wie, może przypominała sobie przeszłość
własną, niewartą wspomnień? Tak to sobie wytłumaczyłem,
i chyba z sensem.
Dalsza rozmowa, na pewno ku zadowoleniu wszystkich,
potoczyła się w innym kierunku. Nadał go Karol,
opowiadając o naszym pobycie w Meksyku, o wyprawie w
Sierra Mądre Occidental, co przywróciło dobry humor
naszej gospodyni. Nareszcie doszła do głosu, wy-pytając o
szczegóły, zwłaszcza o te, w których główną rolę odgrywał
Barry Bede. W opowiadaniu Karola — Bede wyrósł na
bohatera, co było lekką przesadą, chociaż nigdy nie mogłem
odmówić Bedemu odwagi. On sam zresztą, słuchając
opowieści o swych czynach,, wiercił się i kręcił niespokojnie
na krześle, jak oskarżony w krzyżowym ogniu pytań
sędziego. Bede nie lubił się przechwalać, to fakt, więc nie
bardzo przypadła mu do gustu relacja mego przyjaciela.
Za to pani Adelina! Widziałem, iż rośnie jak na
drożdżach. Przecież wszystko to, co teraz słyszała, po-
twierdzało jej opinię o Bedem, a równocześnie jej nie-
omylność w rozpoznawaniu ludzkich charakterów.
Nawet nie spostrzegliśmy się, jak zapadł zmierzch.
Karczmarz przeprosił, że musi odejść do saloonu. Sko-
rzystaliśmy z tej okazji i we trzech (z Bedem) opuścili
jadalnię gospodarzy. Tak więc niepotrzebnie lękałem się
podchwytliwych pytań pani Adeliny. Wszystko wypadło jak
najlepiej dla nas, a przede wszystkim dla Bedego.
Nieznajomi
Nareszcie!
Mamy już za sobą Goodyear. Budynki miasteczka zostały
kilka mil na południowym zachodzie. Udajemy się do La
Junta zakończyć ostatecznie sprawę Bedego. Zakończyć
pomyślnie, takie jest nasze niezłomne zamierzenie. Lecz od
zamierzenia do wykonania droga niekiedy bywa bardzo
długa. I to mnie niepokoi. Karol jak dotąd jakoś nic nie
wymyślił i doprawdy nie wiem, w jaki sposób zamierza
postąpić z Fredem Clarkiem, gdy przekroczymy progi
saloonu „Pod Złotą Sową"?
Zabraliśmy list Clarka jako dowód, że przybywamy z
polecenia adresata, lecz to niczego jeszcze nie załatwia. Jadę
więc nieco markotny i jakoś wcale mi nie-spieszno do La
Junta.
Dokoła bezdrzewna płaszczyzna, raz porosła trawą, kiedy
indziej krzewami szałwi lub naga, spalona słońcem,
ciemnoczerwonej barwy gleba. „Pstrągowa" rzeczka już
nam nie towarzyszy. Karol oświadczył, że wędrówka jej
biegiem zaprowadziłaby nas zbyt daleko na wschód, a La
Junta, jak mu wiadomo, leży bardziej na północy, nad górną
Arkansas. Co prawda, nigdy nie był w La Junta, lecz koryto
Arkansasu musi nam przeciąć drogę, a skoro do niego
dotrzemy, reszta — to fraszka.
Ktoś inny pewnie parsknąłby śmiechem na taką
przechwałkę, ja — nie. Zbyt dobrze znałem Karola i jego
zdumiewający instynkt w szukaniu właściwego kierunku.
Zaleta, którą zdobywa się latami wędrówek po bezdrożach.
Orientowanie się w terenie, oznaczanie godzin dnia i nocy
według położenia słońca i gwiazd — to były podstawowe
umiejętności wszystkich prawdziwych westmanów, a Karol
był właśnie jednym z nich. Nawet uczył mnie odczytywania
„zegara przyrody", lecz czego nauczył w lecie, zapominałem
zimą wśród miejskich murów. Jeszcze za dnia, zwłaszcza
gdy był słoneczny, orientowałem się jako tako w godzinach,
gorzej wypadało to wśród mrocznych leśnych ostępów,
jeszcze gorzej w nocy. Co prawda wiedziałem, że gdy stanie
się twarzą ku Gwieździe Północnej, zwanej również Polarną,
a Wielka Niedźwiedzica (lub Wielki Wóz, jak kto woli)
znajdować się będzie na północnym zachodzie — zegarek
wskaże godzinę dziesiątą wieczór. Gdy Wielka
Niedźwiedzica przesunie się na południe i zabłyśnie
dokładnie na zachód od Gwiazdy — oznacza to północ.
Natomiast o godzinie drugiej po północy Niedźwiedzica
przesunie się ku południowemu zachodowi, a o czwartej nad
ranem — ku południowi. Łatwo to zapamiętać, znacznie
trudniej odczytać z najbardziej nawet rozgwieżdżonego
nieba. A cóż dopiero, gdy pokryte jest chmurami! Lecz
wówczas najdoskonalszy nawet znawca nieba nic nie
poradzi.
Ja orientowałem się nieco, pełen dumy z tego powodu, aż
do chwili, w której Karol przeegzaminował mnie z moich
umiejętności. Pierwsza próba wypadła fatalnie, lecz i przy
następnych zawsze myliłem się, mniej więcej o godzinę.
Dziesiąta wieczór stawała się dla mnie jedenastą i odwrotnie
— często jedenastą uznawałem za środek nocy. Wiedziałem,
że w dawnych latach, a nawet później, już w okresie
przepędów bydła, wędrowcy, jadący z południa na północ,
przed udaniem się na spoczynek ustawiali dyszel wozu lub
po prostu pochylony ku Gwieździe drąg, aby wytyczyć swą
dzienną drogę. Taki mądry to i ja byłem, lecz poza tym
wolałem posługiwać się własnym zegarkiem.
A teraz wracam do bardziej interesującego tematu — do
woreczka żwiru. Postąpiliśmy tak, jak Karol zaproponował.
Odbiór depozytu z banku nie zajął nam wiele czasu. Pękaty,
oplatany sznurem pakunek, zalakowany na wszystkich
rogach i w samym środku, został ukradkiem przeniesiony do
naszego pokoju w „Lucky Saloon". Dlaczego ukradkiem,
skoro zależało nam na tym, aby Harper właśnie dowiedział
się, że Bede przekazuje nam swe złoto?
Ba, owszem, zależało, ale nie w taki sposób, aby sprawa
stała się powszechnie znana. Mieliśmy pobyć w Goodyear
jeszcze jedną dobę, a złodziejów nigdzie nie brak. I chociaż
złodziej nie obłowiłby się naszym skarbem, gdyby rozgadał,
co kryje wnętrze woreczka, kariera Bedego w Goodyear
byłaby raz na zawsze skończona, a my dwaj (Karol i ja)
uzyskalibyśmy mało pochlebną opinię przyjaciół oszusta,
czyli — współ-oszustów. Oto dlaczego na myśl, iż
ktokolwiek niepowołany mógłby odkryć tajemnicę pakunku,
zimne ciarki przebiegały mi po krzyżu. Karol wykazał więk-
sze opanowanie, jednak długo zastanawialiśmy się po
powrocie z banku, gdzie na kilkanaście godzin ukryć
kompromitujący skarb.
Bede zaproponował, że przechowa woreczek we własnej
szafie, ukryty między różnymi rupieciami, był to pomysł
najgorszy z najgorszych, bo jeśli kto szukałby złota, to
przede wszystkim u jego właściciela.
— Chodźmy do Harpera — zaproponowałem. — Za
jednym zamachem załatwimy dwie sprawy: zabezpieczymy
woreczek, bo karczmarz na pewno rozporządza solidnym
schowkiem, a równocześnie trafi się okazja poinformowania
go o twej pożyczce.
I tak też postąpiliśmy.
Harper usłyszawszy, o co chodzi, zdziwił się. Gdy jednak
Karol wyjaśnił mu przyczynę, dla której Bede odebrał złoto
z depozytu, nie zmartwił się ani trochę, wprost przeciwnie
— życzył powodzenia w zamierzonym skupie skór. Wynika
z tego, że nie przewidywał zamiaru ponownego użycia
skarbu do rozbudowania wspólnego interesu handlowego.
(Nawiasem powiedziawszy, bardzo byłem ciekaw, jak Bede
wytłumaczy się swemu wspólnikowi, gdy tamten zauważy,
że Karol nie zwraca długu? Coś tam będzie musiał
wymyślić).
Opuszczaliśmy Goodyear z woreczkiem bezpiecznie
umieszczonym w juku Karolowego siodła. Gdy dotarliśmy
w odludne miejsce i przebywali raz jeszcze pstrągową
rzeczkę, mój przyjaciel zatrzymał konia w samym środku
płytkiego nurtu, wyciągnął woreczek, myśliwskim nożem
rozpruł go i całą zawartość wysypał do wody. Uczyniwszy
to — trzymał nadal w dłoni płócienną szmatę, jakby się
zastanawiał, co ma z nią począć.
— Nie — powiedział w końcu — lepiej tego tutaj nie
zostawiać. Lakowe pieczęcie zbyt rzucają się w oczy.
— Daj mnie — zaproponowałem.
— I co z tym zrobisz?
— Zawiozę do Milwaukee, na pamiątkę.
Roześmiał się i wręczył mi zawiniątko. Mam je po dziś
dzień, razem z listem Clarka.
A więc pozbyliśmy się oszukańczego pakunku, który tak
ważną rolę odegrał w życiowej karierze Bedego. Zaiste,
rzecz nie do wiary, że kilka garści kamyków potrafiło
zapewnić Harperowi kredyt na budowę młyna, a Bedemu
najpierw stworzyć dach nad głową, a później
współuczestnictwo i współudział w dochodach. Jednak
wiara w bogactwo, jakie rzekomo zawierał woreczek,
nikomu nie wyrządziła szkody i chyba przejdzie do legendy
wśród mieszkańców Goodyear, bo jestem pewien, iż Bede
nigdy nie zdradzi, jak wyglądała prawda.
Nad wieczorem, posuwając się przez bezludne,
bezdrzewne i nieco ponure pustkowie, natrafiliśmy nie-
oczekiwanie na prawdziwą oazę zieleni: okrągłe jeziorko,
częściowo zarośnięte szuwarami, otoczone koliskiem
krzaków, nad którymi nawet wybujały pnie dwu sosen. Był
to zaiste dziw nad dziwy, lecz dla nas — wspaniały skład
opału w postaci stosu uschłych gałęzi, których zapewne
dotąd nikt nie zbierał. Świeża trawa porastała najbliższe
sąsiedztwo jeziorka — nasze konie mogły się posilić.
Oczywiście, tu rozbiliśmy obozowisko. Nim mrok zapadł i
pochłodniało, siedzieliśmy przy wesołym ogniu popijając
chleb i boczek pachnącą kawą, a później ćmiąc fajeczki.
Spętane wierzchowce tupotały cicho w naszym pobliżu,
dalekie głosy kujotów niosły się po równinie z wolna
pogrążającej się w ciemnościach i nocnym odpoczynku.
Poczęliśmy mościć sobie legowiska. Ogień przygasł, a
równocześnie na niebie zajaśniał księżyc i uczyniło się
widno prawie jak w dzień. I wówczas się zaczęło. Co?
Ruszyły na nas całe pułki, nie! — armie drobnych, boleśnie
kłujących owadów. Chmury moskitów wyleciały jak spod
ziemi. Próbowaliśmy różnych sposobów, aby je przegnać.
Niewiele pomógł dym z polewanego wodą ogniska ani
zapalone fajki. Owinąłem się szczelnie kocem, zarzuciłem
go sobie na głowę, lecz pod tak grubym okryciem trudno
było oddychać. Gdy więc wpadłem w drzemkę, odruchowo
odsuwałem rąbek koca. To wystarczało. Budziłem się
natychmiast pod wpływem bólu od ukłuć tysięcy drobnych
szpileczek, z twarzą prawie mokrą od krwi, gdy dłonią
ścierałem zdradliwych napastników. Karol podobnie walczył
ze skrzydlatymi rojami. O śnie nie było mowy. Czuwaliśmy
do świtu nad kopcącym ogniskiem, oganiali witkami nasze
konie, których ogony okazały się niewystarczającą bronią. Z
pierwszą zorzą moskity znikły. Mieliśmy popuchnięte
twarze, szyje, napięstki rąk. Zleliśmy chłodną wodą nasze
nieszczęśliwe czworonogi, postanawiając przedłużyć tu swój
pobyt o kilka godzin, aby nieco odespać niespokojną noc i
dopiero po dziesiątej rozpoczęła się nasza dalsza podróż.
Przewidujący Karol zaopatrzył się w skórzany worek na
wodę i napełniał go przy każdej okazji. Uczynił to również
przed opuszczeniem moskitowego jeziorka. Dobrze jest
jechać przy boku towarzysza pamiętającego o sprawach, na
które mieszkaniec miasta nawet uwagi nie zwraca,
przywykły do ich codziennej obecności. Na przykład —
woda. Odkręcasz kran i płynie nieprzerwanym strumieniem.
Jednak na prerii nie ma kranów ani pomp, ani nawet
studzien. Nie wysychające rzeki płyną w dość znacznych
odległościach jedna od drugiej. Natomiast spośród przypad-
kowo napotykanych innych zbiorników — malutkich
stawów lub gliniastych dziur — sporo zawiera wodę, w
której rozpuściły się alkaliczne, trujące związki zawarte w
glebie. Już sam smak takiego płynu stanowi ostrzeżenie.
Żadne zwierzę go nie tknie, chociaż zdarzały się wypadki, iż
nękane pragnieniem stada domowego bydła korzystały z
takich wodopojów, co zwykle kończyło się tragicznie.
Natknęliśmy się na tego rodzaju zbiornik o wodzie gorzko-
słonej, od którego nasze konie, mimo upału i parogodzinnej
jazdy, odwracały głowy. W drugiej połowie dnia poratowała
nas część zawartości bukłaka. Niestety, do wieczora nie
ukazał się na naszym szlaku nawet ślad wilgoci. Na
wieczorny posiłek wydzieliliśmy sobie po pół kubka wody,
koniom oczywiście więcej, tak że worek został prawie
całkowicie opróżniony. Rankiem mój towarzysz wydzielił
mnie i sobie po ćwierć kubka, resztę dał koniom bo, jak
wiadomo, w takich warunkach podróży dbać należy przede
wszystkim o zwierzę. Kto nie przestrzega tej zasady, często
traci swego czworonoga i... ginie. Piesza wędrówka po
bezwodnych i pustych przestrzeniach nawet dla
zahartowanego westmana jest wysiłkiem, któremu rzadko
kto potrafi podołać.
Co oznacza pragnienie, miałem możność przekonać się
niejeden raz, zwłaszcza podczas włóczęgi po południowych
obszarach kraju. Dlatego nie lękałem się chwilowego braku
płynu, którego nic nie potrafi zastąpić. Gdy słońce osiągnęło
szczyt nieba, spocona koszula przylepiła mi się do pleców,
w gardle zaschło, a język z trudem poruszał się w ustach.
Nie oznaczało to zresztą zbyt wielkiego niebezpieczeństwa.
Sytuacja staje się groźna dopiero wtedy, gdy ciało przestaje
wydzielać pot — sygnał odwodnienia organizmu. Tym
razem nie pisano nam zaznać większej udręki. Gdzieś około
drugiej konie poczęły parskać i bez przynaglania przy-
spieszyły biegu. Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu, lecz z
uśmiechem — zwierzęta poczuły wilgoć. Taki przedziwny
węch (czy instynkt?) — wielokrotnie ratował jeźdźców. Z
jak dużej odległości potrafi zwierzę wyczuć wodę? Różni
różnie na ten temat się wypowiadali. Ja słyszałem o stadzie
bydła pędzonego przez wschodnie tereny Nowego Meksyku,
że poczuło wilgoć rzeki Pecos na dziesięć mil przed jej
osiągnięciem.
Pozwoliliśmy naszym wierzchowcom biec aż do chwili, w
której ujrzeliśmy błyszczące szyny linii kolejowej, ciągnące
się ze wschodu na zachód, za nimi — spłacheć
szmaragdowej łąki, a jeszcze dalej — srebrny nurt rzeki.
Szyny spoczywały na nasypie, więc zeskoczyliśmy z siodeł i
konie, chociaż wciąż rwały się do pędu, przeprowadziliśmy
przez tory.
— Trzymaj, Janie, trzymaj mocno — ostrzegł Karol.
Odgadłem, o co mu chodzi: nie wolno puścić zwierząt do
wody samopas. Na początek należy dać odmierzoną porcję
życiodajnego płynu, a dopiero po jakiejś półgodzinie dalej
poić. Zwierzęciu cierpiącemu na pragnienie od dłuższego
czasu, wodę należy dozować, w przeciwnym wypadku —
padnie. Wysuszony organizm, a przede wszystkim serce —
nie wytrzymają. To samo zresztą dotyczy człowieka. Lecz
wracam do sprawy.
Niełatwo utrzymać wyrywającego się wierzchowca, gdy
czuje lub widzi rzekę. Dłoń mi ścierpła i mimo wysiłku
zbliżaliśmy się (ja i wierzchowiec) krok po kroku do
szumiącego nurtu. Doprawdy nie wiem, jak dałbym sobie
radę z upartym zwierzęciem, gdybym niespodziewanie nie
zauważył, prosto przed sobą, w połowie drogi do rzeki, dwu
zrośniętych z sobą sosen. Tam chytrze podprowadziłem
wierzchowca, błyskawicznie zdjąłem linkę wiszącą u łęku
siodła, pętlę zarzuciłem na szyję zwierzęcia, a drugi koniec
oplatałem wokół pnia. Pętla zacisnęła się, gdy poczuwszy
luz w cuglach koń skoczył do przodu. Omal nie padł na
przednie kolana, ale zaraz się podniósł chrapiąc i drżąc na
całym ciele. Odwróciłem się. W samą porę. Za mną Karol
zmagał się ze swym rumakiem, który walił kopytami w
ziemię i usiłował stanąć dęba. We dwu zdołaliśmy opanować
koński bunt i drugie zwierzę również uwiązać u pnia. Teraz
należało je napoić. Po raz pierwszy pożałowałem, że nie
mieliśmy kociołka, mój znakomity czajnik nie nadawał się
do takich celów. Chyba w tym momencie straciłem głowę,
bo sięgnąłem po patelnię. Bądź co bądź to też naczynie.
— Co robisz?! — wrzasnął Karol. — Przecież mamy
worek!
Roześmiałem się. Pognaliśmy do rzeki, napełnili bukłak i
wrócili również biegiem. Konie wyskoczyły na
całą długość linek, chrapiąc i kładąc uszy po sobie. Oba
rwały się do wody i gdy pierwszy wepchnął wreszcie łeb do
worka, drugi chwycił bukłak zębami i gdyby nie Karol, na
pewno rozszarpałby skórę. Pognaliśmy do rzeki po raz
drugi, by zaspokoić przynajmniej pierwsze pragnienie
naszych wierzchowców.
Dopiero teraz, nieźle zmęczeni, sami zaczęliśmy pić
chciwie wodę wprost z Arkansasu, a potem ciężko dysząc,
odwróciliśmy się na wznak. Upał zelżał, bo słońce wisiało
już nad horyzontem, lecz rozgrzana ziemia jeszcze
promieniowała ciepłem niczym stygnący piec.
— To Arkansas — niepotrzebnie stwierdził Karol. — Już
nam nie zabraknie wody do samego La Junta. Cały czas
będziemy jechać wzdłuż rzeki. Te szyny biegną na zachód do
Pueblo, na wschód — do Hutchinson, już w Kansas. Jasne,
że ruszymy na wschód.
— Bardzo ładnie — potwierdziłem i usiadłem. — Karolu,
dom! — krzyknąłem.
Natychmiast się podniósł.
— Rzeczywiście! Gdzież się dotąd podziewały nasze
oczy? Ale to świetnie. Oszczędzi nam pitraszenia przy
ognisku.
Budynek stał między torami a rzeką, nie dalej niż pół mili
od nas. Nie spieszyliśmy się. Dopiero po godzinie
szczypiące dotąd trawę konie zostały zaprowadzone do
wodopoju. Odeszły parskając i machając ogonami na znak
pełnego zadowolenia.
— Mam nadzieję, że nie ma tu moskitów — zauważyłem.
— Trzy razy obozowałem nad Arkansasem i nigdy nie
dostrzegłem nawet komara.
— Bodaj było to prawdą — westchnąłem. — Jeszcze
swędzą mnie policzki po tej makabrycznej nocy. Jedziemy?
— Jedziemy.
Wskoczyliśmy, na siodła. Domek, do którego zmie-
rzaliśmy, wydawał się tym mniejszy, im mniejsza dzieliła
nas od niego odległość. Zjawisko sprzeczne zgoła z
zasadami optyki. Pewnie wynikło z tego, że dom wznosił się
na wyniosłym płaskowzgórzu, podczas gdy my
znajdowaliśmy się na nizinie, stopniowo dźwigającej się
ponad koryto Arkansasu. W miarę jak ją przebywaliśmy,
imponująca budowla jakby zapadała się coraz niżej,
wreszcie przypominała już tylko sporą... psią budę. Lecz to
również okazało się złudzeniem.
Przed nami wyrósł długi rząd kołków wbitych w ziemię,
między którymi rozciągały się dwa pasma drutów
kolczastych. Karol zatrzymał wierzchowca.
— Wkrótce cały kraj zostanie zapaskudzony tym
świństwem — zauważył gniewnie.
Jak każdy westman nie znosił sztucznych przeszkód,
zmuszających do nadkładania drogi, a niekiedy wręcz
uniemożliwiających dalszą jazdę. Drut kolczasty był — jak
słyszałem — wynalazkiem niejakiego Józefa Gid-dena i od
roku 1874 stosowano go coraz częściej. Początkowo drutu
używali farmerzy, by chronić pola uprawne przed stadami
bydła pędzonego z południa na północ. Później wielkie
przedsiębiorstwa hodowlane poczęły w ten sam sposób
ogradzać pastwiska, a nawet zbiorniki wody, niekiedy
jedyne na całe okolicę. Trafiało się, że druty kolczaste
możnych sąsiadów blokowały przejazd farmerskim wozom.
Do walki z tym oczywistym bezprawiem wystąpili właśnie
ci drobni farmerzy, ranczerzy oraz wszyscy, którzy uznawali
i praktykowali niczym nie skrępowaną swobodę wędrówki
dla jeźdźca i jego konia. Zaczęto niszczyć pale, przecinać
druty.
Opowiadano mi, że gdy przed kilku laty pewien hodowca
bydła w Teksasie, R. A. Davis, ogrodził poczwórnym
pasmem drutów swe tysiącakrowe pastwisko, w dwa dni
później stwierdził, że nieznani spraw-
cy poprzecinali druty w trzech i pół tysiąca miejscach.
Dziennik „Galveston News" (w Teksasie) w roku 1883
doniósł, iż druty kolczaste, rozpięte na długości dwudziestu
mil na granicy posiadłości przedsiębiorstwa hodowlanego
„Hickey Pasture Company", zostały całkowicie zniszczone,
ponieważ uniemożliwiały sąsiadom korzystanie z jedynego
źródła wody na tym terenie.
Nie mieliśmy zamiaru naśladować rozgoryczonych
farmerów. Po prostu objechaliśmy przeszkodę aż do miejsca,
gdzie znajdowała się furtka.
— Hej! Jest tam kto? — zawołał Karol, zgodnie z
wymaganiami przepisów grzeczności obowiązującymi
na Dzikim Zachodzie. Kto bowiem bez opowiedzenia się
wkracza na teren stanowiący prywatną własność osadnika,
może się spotkać z grubiaństwem, niekiedy z... kulą.
Natomiast gość, który poprosi o pozwolenie wejścia do
zagrody, zawsze przyjęty będzie z otwartymi ramionami,
kimkolwiek by był, jeśli oczywiście nie okaże wrogich
zamiarów. Gościnność stanowi bowiem niepisane prawo
Zachodu i kto go nie przestrzega, zyskuje złą sławę w całej
okolicy, a ludzie stronią od niego. Bolesna to kara. Farmy
leżą na ogół w odległości dwudziestu, trzydziestu, a nawet
więcej mil jedna od drugiej, każda więc nowa ludzka twarz to
zapowiedź miłych chwil rozrywki w monotonnym życiu
wśród pustkowi. A cóż dopiero gdy ranczer czy rolnik jest
człowiekiem samotnym i może rozmawiać co najwyżej ze
swym koniem lub psem. Ciężkie schorzenia nerwowe
nierzadko bywają konsekwencją takiego trybu życia.
— Hej! — powtórzył Karol. — Jest tam kto?
Odczekaliśmy chwilę, zeskoczyli z siodeł i wprowadzili
zwierzęta w obręb ogrodzenia, przed sam dom. Zbyt wielkie
to jednak słowo dla określenia budowli, przed którą
stanęliśmy. Był to solidny barak, coś w rodzaju obronnego
blokhauzu wzniesionego z nie okorowanych bali drzewnych.
Od prawdziwego blokhauzu różnił się tym, że zamiast
strzelnic posiadał okna, a w oknach szyby, i że nad dachem
sterczał komin, nie metalowa rura od przenośnego piecyka.
Drzwi, sporządzone z nie heblowanych desek, były zawarte.
Na tych drzwiach ujrzałem białą kartkę przybitą
gwoździami.
„Witaj, gościu! Nie zapomnij sprzątnąć po sobie, a przed
odjazdem nakarm kury. Będę za dwa dni".
Brakowało podpisu i daty, lecz papier był świeży.
Gospodarz musiał wyjechać przed niewielu godzinami.
Uśmiechnąłem się na tak eleganckie zaproszenie, pchnąłem
drzwi i weszliśmy.
Wbrew zewnętrznym, nieco odstręczającym pozorom
wnętrze przedstawiało się schludnie i wesoło. Podłoga z
desek czystych i równiutko ułożonych, normalny piec, co
prawda wzniesiony z cegieł, nie z kafli, za to nakryty żelazną
płytą z fajerkami, stół, ława, krzesła i metalowe łóżko pod
ścianą — wszystko sprawiało wrażenie przedmiotów
nowych, niezbyt dawno nabytych w którymś tam z
miasteczkowych magazynów. Nad piecem, na hakach
wbitych w belkę, wisiały dwa metalowe kociołki i patelnia,
tak wypucowane, że lśniły niczym srebrne.
— Gospodyni kocha czystość — zauważyłem.
— Gospodarz — sprzeciwił się Karol. — Ten dom jest
własnością kawalera lub wdowca, który mieszka tu
samotnie. Niech cię nie wprowadza w błąd czystość. Nie
wszyscy mężczyźni są flejtuchami, jak nie wszystkie kobiety
przepadają za szorowaniem podłóg i naczyń kuchennych.
— No proszę — zauważyłem ironicznie — jaki to
znawca z ciebie. A ja jestem pewien, że gospodaruje tu
młode małżeństwo na dorobku. Dlatego mają jedno łóżko.
Parsknął śmiechem.
— Mogę udowodnić, że się mylisz. Po pierwsze, na-
pisano: „będę za dwa dni", a nie: „będziemy".
— Zgoda — odparłem — lecz kury! Jakiż mężczyzna
troszczy się o kury?
— Zabawny jesteś, Janie, i wyłazi z ciebie niepoprawny
mieszczuch. O kury troszczy się każdy farmer, samotny
również. Po drugie: gdyby tu mieszkało małżeństwo, jedno z
nich najpewniej zostałoby, by pilnować gospodarstwa.
—
Żona mogła zachorować — wyraziłem wątpliwość —
albo spodziewa się dziecka.
- W takim przypadku autor napisu nie zapewniałby, że
wróci za dwa dni. Poza tym... brak daty.
— I cóż z tego?
T
— Ano to, że kobiety są zazwyczaj bardziej dokładne,
zwłaszcza w szczegółach, i gdyby tu mieszkała kobieta, nie
zapomniałaby o dacie.
Spojrzałem na Karola. Przypomniała mi się moja
pedantyczna gospodyni w Milwaukee.
— Przekonałeś mnie — rzekłem. — Ten argument jest
nie do odparcia.
— No, widzisz. Właściwe wnioski sprowadzają nas na
właściwe tropy.
— Proszę, proszę! Jaki filozof z ciebie! Ale popatrz,
pełna sterta drewienek. Ciekawe, z jakiego to lasu
zaopatruje się w opał nasz gospodarz?
— Mniejsza z tym. Rozpal ogień, marzę o kawie.
Zobacz, czy nie ma tu gdzie chleba. Suchary nieco mi
zbrzydły. Ja pójdę zbadać obejście.
— Po co?
— Ostrożność nie zaszkodzi — powiedział już na progu.
Rozpaliłem ogień, wziąłem puste wiadro i również
opuściłem chatę. Przed domem, co już poprzednio za-
uważyłem, znajdowała się studnia. Zaczepiłem kabłąk kubła
o zakrzywiony hak, przybity na końcu długiego drąga i
zaczerpnąłem wody. Wróciłem, nalałem wody do kociołka,
który postawiłem na płycie pieca i do potężnej miednicy
umieszczonej na wysokim stołku. Obok zauważyłem mydło
i ręcznik. Ściągnąłem kurtę, kamizelkę, koszulę i umyłem
się do pasa. Znowu zerknąłem na ręcznik. Był biały jak
śnieg, chyba nigdy nie używany. Zawahałem się. Lecz skoro
gospodarz powiesił nowiutki ręcznik, liczył widać na to, że
skorzysta z niego nieznany gość... Potem wychlusnąłem
przez okno pełną mydlin wodę — jestem pewien, że
gospodarz postępował w ten sam sposób. Gdzie jednak
wyrzucał śmiecie? Podwórko za domem wyglądało tak
samo schludnie jak wnętrze izby, jak spłacheć ziemi przed
domem.
Zachęcony przez Karola, rozpocząłem poszukiwanie
żywności. Znalazłem w szafce pół bochenka chleba do-
mowego wypieku (farmer musiał być chyba geniuszem
albo... byłym piekarzem) wprawdzie nieco czerstwego, lecz
na pewno smaczniejszego od sucharów. Odkryłem również
spory worek pszenicy (pewnie dla kur) i również spory —
fasoli. Postanowiłem ugotować zupę fasolową. Pierwszy raz
w życiu. Uznałem jednak, że z dodatkiem naszego boczku
okaże się daniem znakomitym. Podczas naszych wędrówek
nie gotowaliśmy zup — zbyt wiele z tym kłopotu. Teraz
trafiła się świetna okazja. Napełniłem wodą drugi kociołek,
wrzuciłem kilka garści fasoli. Potem siadłem za stołem i za-
paliłem fajkę.
Karol wrócił, zajrzał do obu garnków i pokiwał głową z
aprobatą.
— Za domem jest kurnik — poinformował. — Kury
również. Aż dziwne, że nie znalazłem strzępków piór.
Czyżby w okolicy nie było lisów i kujotów? Jest również
stajenka. Farmer ma dwa konie i wóz. Pewnie
pojechał na zakupy.
— Zaprowadziłeś wierzchowce do stajni?
Uśmiechnął się ironicznie.
— A gdyby tak nagle zniknęły, podczas gdy my tu sobie
gwarzymy? Wolę je mieć na oku.
— Przez całą noc?
— Będziemy spali w stajni, razem z końmi. A do tej zupy
przydałby się kawałek boczku.
Począł myszkować w szafce z prowiantami.
— Chleb, mąka, kasza, fasola — wyliczał. — Niewiele
tego. O, pszenica! Jak będziesz szedł po boczek,
nakarm przy okazji ptactwo. Jutro możemy o tym
zapomnieć. Przypilnuję ognia.
Nasypałem parę garści ziarna do swego kapelusza i
wyszedłem. Za domem, od strony rzeki, wznosiły się
dwie budowle: jedna większa — zapewne stajnia, druga
malutka, otoczona drewnianym płotkiem, za którym gdakały
śnieżnobiałe kokoszki, a wspaniały kogut, z ogonem jak
wachlarz, dumnie kroczył wzdłuż ogrodzenia. Opróżniłem
zawartość kapelusza, a gdy ptactwo rzuciło się hurmem na
pokarm, uchyliłem furteczki i wkroczyłem do środka. Niski
kurnik z pochyłym daszkiem zajmował jedną trzecią całej
przestrzeni. Ukląkłem i zajrzałem do wnętrza. Na grzędach
było pusto, lecz na ziemi, na rozłożonym sianie, ujrzałem trzy
bielutkie jajka. Zgarnąłem je, płosząc odętą kokosz siedzącą w
rogu. Dostrzegłem dalsze cztery jaja, a w chwilę później
jeszcze dwa. Wszystkie włożyłem do kapelusza i stanąłem na
progu domu dumny jak paw.
— Przyniosłeś boczek? — zapytał Karol pochylony nad
garnkami.
— Zaraz przyniosę, ale popatrz!
Odwrócił się i gwizdnął.
— Ho, ho, spisałeś się, Janie. Jajecznica będzie na drugie
danie.
Zupa wypadła znakomicie, jajecznica świetnie, kawa
wspaniale. Wydało mi się, że nawet w „Lucky Saloon" nie
jadałem nic podobnie smacznego. Ba, ale też od rana nie
miałem nic w ustach, a i śniadanie z niedostatku wody
wypadło gorzej niż skromnie.
Jeszcze było widno, gdy wyszorowaliśmy naczynia
piaskiem i wypłukali wodą tak, że błyszczały nie gorzej niż
przed użyciem. Farmer, gdy wróci, powinien być
zadowolony.
— Otóż i on! — zawołałem stając na progu chaty.
Z południa, poprzez nagą płaszczyznę, zbliżał się ku nam
samotny jeździec. Karol spojrzał i pokręcił głową.
— Mylisz się. Farmer wyruszył wozem z parą koni.
Lepiej chwyć za strzelbę, Janie. Nie wiemy, kogo nam tu los
zsyła.
Uwzględniłem tę radę. Tamten galopował prosto na nas,
później gwałtownie zmienił kierunek, prawdopodobnie trafił
na druty, potem znowu-pojechał prosto. Zwolnił biegu,
zdołał przecisnąć się przez furtkę, otworzywszy ją
kopnięciem buta i zatrzymał się tuż przed nami.
Zachowywał się bardzo bezceremonialnie i bardzo by się
naraził na gniew farmera, chyba że był jego dobrym
znajomym.
— Gdzie jest gospodarz? — zawołał.
Głos miał donośny.
— Nie ma gospodarza? Widzę kartkę na drzwiach,
pewnie wyjechał, lecz pozwolicie, że również skorzystam z
gościny, bo chyba nie jesteście przyjaciółmi farmera, raczej
wędrowcami szukającymi noclegu, nie mylę się, a jeśli się
mylę, możecie sprostować...
Gadał tak bez sekundy przerwy, a mnie dosłownie
zatkało. Jeśli ten człowiek potrafi pisać (a wyglądał na
takiego), na pewno nigdy nie używał kropek. Bezstronnie
muszę dodać, iż w tej galopującej czy też kłusującej
wymowie nie tkwiło nic przykrego, była grzeczna, tylko
nieco zbyt... wartka. Najpierw ogłuszyła mnie, później
zaczęła bawić, jednak powstrzymałem się od śmiechu,
byłaby to obraza.
Przybysz, nie przerywając wodospadu słów, zeskoczył z
siodła, zdjął kapelusz, otrzepał go o własne spodnie,
rękawem kurtki starł kurz z piersi i ramion. Widać dbał o
schludność swego odzienia.
— Wolno chyba wejść do środka, o proszę (utkwił wzrok
w kartce) „witaj, gościu, nie zapomnij sprzątnąć po sobie..."
terę fere kuku, muszę chwilkę spocząć na ławie, siodło już
mi całkowicie zbrzydło, miesiąc w drodze, a wy?
— Krócej — odparłem.
Wkroczył do izby pierwszy i ciężko osunął się na krzesło.
Pociągnął nosem.
— Pachnie — zauważył — piec jeszcze ciepły, to znaczy,
że jedliście, nic nie zostało?
— Bardzo nam przykro — odparłem półżartem. — W
spiżarce jest nieco zapasów.
Nieznajomy nadal tkwił w krześle, spoglądał na nas
bystro, i uśmiechał się. Miał czarne włosy, krótko obcięte,
jakby przed kilku dniami odwiedził zakład fryzjerski. Co tu
robił, czego szukał? Ba, byłoby niegrzecznością pytać,
pogwałceniem niepisanych, lecz ostro przestrzeganych
przepisów zachowania się na ziemiach Dalekiego Zachodu.
Tylko nieświadomy rzeczy greenhorn pyta spotkanego
wędrowca, skąd i dokąd jedzie. Lecz naraża się wtedy na
odpowiedź, która nie jest żadną informacją, a kpiną lub
grubiaństwem, w zależności od tego, w jakim usposobieniu
znajduje się zapytywany. Nie miałem zamiaru naśladować
greenhor-nów.
Po sekundach ciszy przybysz znowu zalał nas potokiem
wymowy.
— Pierwszy raz jestem tutaj, a wy przede mną, ale chyba
starczy miejsca na trzech w tej izbie, a może
wybieracie stajnię, jest tu stajenka...
—
Wolimy stajnię — wpadł mu w słowo Karol.
Odezwał się nareszcie, wyglądał na bardzo niezado-
wolonego.
— To świetnie, zostanę w chałupie, jest łóżko, prześpię
się znakomicie, kawał drogi mam za sobą, jadę
z Dodge City, pozwolicie, że napoję konia...
Podniósł się i wyszedł.
— Coś takiego! — mruknąłem.
Karol tylko machnął ręką.
—
Chodźmy do stajenki, Janie, zapada zmrok.
Opuściliśmy izbę. Nieznajomy ciągnął wiadro z głębi studni.
— Już — zdziwił się. — A tak się nam przyjemnie
gadało.
Albo kpił z nas, albo brakowało mu jednej klepki w
głowie.
— Kiedy odjeżdżacie?
— Rankiem — odparłem ujmując wierzchowca za cugle.
— To dobrej nocy i nie przerywajcie sobie snu na dźwięk
kopyt, może stąd wyruszę wcześniej, właściwie nie miałem
zamiaru tu pozostać, lecz wydaje się, że mój wierzchowiec
nadwerężył ścięgno.
— Do zobaczenia — odparłem, żeby wreszcie przerwać
ten monolog.
Miałem nadzieję, że się więcej nie zobaczymy. Jakże się
myliłem!
Powiedliśmy zwierzęta za kurniczy wybieg, przy którym
wznosiła się stajenka.
Słońce już tylko czerwonym rąbkiem wisiało nad
horyzontem i mrok ogarnął pół nieba.
Wprowadziliśmy wierzchowca poprzez dwuskrzydłowe
drzwi. Pachniało sianem i słomą. Wnętrze było tak samo
czysto wysprzątane jak izba w domu. Gdy wzrok mój oswoił
się z ciemnością, dostrzegłem dwa boksy, dwa żłoby, a poza
nimi sporo miejsca, pewnie przeznaczonego dla wozu.
Zdjęliśmy uprząż, napełnili żłoby sianem, którego wielki
stos spoczywał pod ścianą, potem zająłem się moszczeniem
legowiska na noc. Karol natomiast z dziwnym
zainteresowaniem oglądał drzwi, minę miał przy tym nieco
frasobliwą.
— O co chodzi? — zapytałem.
— O to, iż brama zamyka się tylko z zewnątrz. Wo-
lałbym, aby żaden nocny gość nie wtargnął tu, gdy
będziemy spali.
— Jaki gość? Ten zabawny wędrowiec?
— Nie podoba mi się ten zabawny wędrowiec.
— Z powodu galopującej mowy?
— Ten facet łże jak z nut. W jakim celu?
— A to coś nowego! — wykrzyknąłem. — Z czego
taki wniosek?
— Z tego, że on już tu był, może nawet niejeden
raz, a zapewnia, że po raz pierwszy.
— Jak na to wpadłeś?
— Zastanów się chwilkę. Przypuśćmy, że przybywasz
do znajomej zagrody i dostrzegasz przed nią dwu
obcych ci ludzi, czy nie zapytasz o gospodarza?
— Oczywiście, że zapytam.
— Tak właśnie uczynił ten przybysz. Lecz gdyby nie
znał farmera, jego pytanie brzmiałoby zupełnie
inaczej, na przykład „który z was jest gospodarzem?", I
chyba jasne?
Zastanowiłem się chwilę.
— Coś w tym jest — odparłem — jednak widząc nas
przy komach mógł odgadnąć, że przybyliśmy, jak on, przed
chwilą, jako goście.
—
Tak? No, to przypomnę ci jego dalsze słowa: „chyba
nie jesteście znajomymi farmera?" Skąd taka I pewność?
Tylko z tego, że nie pierwszy raz tu zawitał i miał już okazję
poznać wszystkich znajomków roiriika.
—
O, przepraszam — zaprotestowałem. — On powiedział
„chyba", a „chyba" to tylko przypuszczenie, nie pewność.
Nie przekonałeś mnie, Karolu.
— Czy przekonałem, czy nie, wolę jakoś zabaryka-
dować wejście. Jak tego, u licha, dokonać? Podeprzeć
drągami nie mogę, bo otwierają się na zewnątrz.
— Hm... — mruknąłem i podszedłem do uchylonych
wrót.
Znakomity pomysł zaświtał w mej głowie.
— Masz drąg?
— Pod ścianą leży ich kilka.
— Daj mi.
Przyniósł cztery, różnej grubości. Zamknąłem obie połowy
bramy. Nie przylegały ściśle do futryn, między zawiasami
widniała pionowa szpara. Wepchnąłem w nią drąg.
Podobnie postąpiłem z drugą połową wejścia.
— No — zaproponowałem — spróbuj.
Karol pchnął wrota, ustąpiły tylko malutki kawałek. Moje
kliny tkwiące między futrynami zdały egzamin.
— Znakomicie! — pochwalił mnie Karol. — Najwyżej
szczur się przeciśnie.
Położyliśmy się na sianie. Było miękko, ciepło, zacisznie.
Ani się spostrzegłem, jak zasnąłem. Obudził mnie łomot,
ktoś walił pięścią w deski. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem
za ramię Karola.
— Nie śpię — powiedział szeptem, a głośno zapytał: —
Kto tam?
Pomyślałem, że to farmer wrócił, lecz głos, który
odpowiedział na pytanie Karola, wyprowadził mnie z błędu.
— Przepraszam, nie mogę sobie dać rady, w izbie
ciemno jak w norze borsuka, czy nie wiecie, gdzie jest
lampa, bo mój wierzchowiec chyba naprawdę okulał...
— Co za niedołęga! — mruknąłem wściekły, że wy-
rwano mnie ze snu.
Karol podniósł się:
— Idę! — zawołał, a do mnie: — Nie śpij i trzymaj broń
pod ręką.
Gdy wyszedł, siadłem na progu z winczesterem. Sierp
księżyca błyszczał na niebie, gwiazdy mrugały. Przy takim
oświetleniu nawet we wnętrzu chaty nie mogło być
całkowicie ciemno. Nasz nieznajomy nie był człowiekiem
zaradnym.
Poszukałem fajki, wydobyłem kopciuch, nakładłem
tytoniu i zapaliłem uważając pilnie, by żadna iskierka nie
padła w głąb stajni.
Czas mijał, ciągnąłem dym z cybucha, aż wreszcie
przeszła mi senność. Wśród ciszy panującej dokoła nagle
wydało mi się, że słyszę rżenie konia. Prawdopodobnie był
to koń nieznajomego, więc nie fatygowałem się, by
sprawdzić.
Minuta goniła minutę, a ja ćmiłem fajkę niecierpliwiąc
się, że Karol nie wraca. Skończyłem palenie, wyczyściłem
główkę fajki, wstałem trzymając broń w garści. Skrzypiący
odgłos kroków dobiegł mych uszu. Zza węgła wyjrzała
sylwetka ludzka.
— To ja. Pański przyjaciel pana prosi, bo we dwu nie
możemy dać sobie rady...
— Z czym? — zdumiałem się.
— Chodźmy, szkoda czasu.
Nie była to żadna odpowiedź, lecz skoro Karol mnie
wzywa... Obeszliśmy dom, w oknach było ciemno. Nie
znaleźli lampy?
— Zechce pan wejść...
Pchnąłem drzwi. Trudno mi opisać dokładnie to, co się ze
mną stało, gdy przekroczyłem próg izby. Zarzucono mi coś
na głowę, wytrącając równocześnie broń z dłoni. To „coś"
musiało być wielkim workiem, bo opadło na mnie, sięgając
niżej pasa, unieruchamiając obie ręce. Nie zdążyłem
krzyknąć, tak mnie zaskoczył ten napad. Czułem, jak mnie
oplatają sznurem czy też rzemieniem. Później zostałem
uniesiony przez kilka par rąk i położony (przyznać muszę,
dość delikatnie) na podłodze. Wszystko to rozegrało się w
zupełnej ciszy.
— Co to znaczy?! — wrzasnąłem uczuwszy pod plecami
twarde deski.
— Nic a nic — odparł znajomy głos. — Nie trzeba się
niepokoić, nic wam się nie stanie ani waszym koniom, po
prostu... godzina unieruchomienia i odpoczynku nikomu
jeszcze nie zaszkodziła, proszę nie krzyczeć, nie pomoże...
Usłyszałem, jak ktoś się roześmiał.
— Ciii. Bez hałasu — zganił go ten sam głos — dajcie im
pooddychać...
O co chodziło, zaraz się przekonałem. Na wysokości nosa
poczułem czyjeś palce, a później duszna, cuchnąca tkanina
worka została rozpruta. Odetchnąłem pełną piersią i
wytrzeszczyłem oczy. W izbie było ciemno, jeśli nie brać
pod uwagę księżycowego blasku. W tym blasku zdołałem
dostrzec czterech ludzi. Jednym z nich był nasz nowy
znajomek, pozostała trójka, co było wystarczająco
podejrzane, miała twarze zasłonięte chustkami do wysokości
oczu i kapelusze mocno wciśnięte na czoło. Po prostu —
bandyci.
Na kogo tu czyhali? Na nieobecnego farmera? Nie wydało
mi się to prawdopodobne. Przecież gadatliwy jegomość
dowiedział się, iż odjeżdżamy jutro rano, a farmer
zawiadomił o swej dwudniowej nieobecności, po cóż więc
nas zatrzymywał? Widać w grę musiał wchodzić ktoś inny,
lub coś innego. A może w tej chacie ukryto pieniądze?
Odrzuciłem i to podejrzenie. Po pierwsze dlatego, że
skromny rolnik nie mógł posiadać sumy mogącej zadowolić
aż czterech ludzi, po drugie — że farmer pojechał po zakupy,
a więc zabrał z sobą swe oszczędności.
A oto, co nastąpiło dalej: mimo że zostałem skrępowany
jak niemowlę w beciku, jeszcze dodatkowo związano mi
nogi w kostkach. Na tym nie koniec. Któryś z drabów
chwycił mnie za nos, a gdy otworzyłem usta, wpakował w
nie gruby gałgan. Teraz potrafiłem co najwyżej chrząkać, a
oddychanie przychodziło z trudem.
— Tylko na chwilę — zagadnął znajomy głos — na małą
godzinkę, może dwie, najpewniejszy, chociaż może przykry
sposób zapewnienia ciszy, pański przyjaciel cały i zdrowy
spoczywa wygodniej, bo na łóżku, niestety, jest tu tylko
jedno łóżko, był pierwszy, a kto pierwszy, ten lepszy, do
zobaczenia i nie próbujcie żadnych głupstw, idziemy!
Gadanina urwała się raptownie. Usłyszałem tupot nóg,
drzwi trzasnęły, gdzieś tam, na zewnątrz,
zatętniły kopyta i ogarnęła mnie cisza. Leżałem nieruchomo,
ale po chwili zacząłem pracować... językiem. Chciałem
wypchnąć szmatę z ust. Powodowała drętwienie szczęk i
ohydnie cuchnęła. Męczyłem się, krztusiłem i robiłem
przerwy, aby złapać oddech. Minuty upływały za minutami,
a moje wysiłki nie dawały żadnego rezultatu. Usłyszałem,
jak coś poruszyło się na łóżku. Pewnie Karol usiłował się
oswobodzić.
Księżyc przepłynął po niebie i teraz zaglądał prosto w
okna. Srebrny pas legł na podłodze, w izbie pojaśniało. W
tym blasku zauważyłem skrawek gałgana wystający z moich
szeroko rozwartych ust.
Odpoczywałem rozmyślając równocześnie, w jaki sposób
pozbyć się knebla. Gdybym tak potrafił wystający strzępek
zaczepić o coś, na przykład o gwóźdź. Lecz jak tu szukać
wystających z podłogi gwoździ? Wstać nie mogłem, co
najwyżej potoczyć się jak źle ociosany bal. Z lekkim
wysiłkiem odwróciłem się na piersi. W tej pozycji, kręcąc
głową i szyją, zamiotłem deskę zwisającym z ust skrawkiem
materiału. Nie zaczepił o nic. Znowu przewróciłem się na
wznak i jeszcze raz na piersi. Ruch głową, w prawo, w lewo.
Skrawek materiału ślizga się bezszelestnie. Próbuję po raz
trzeci. Natrafiłem na lekki opór, czuję, jak materiał zaczepia
się o jakąś drzazgę w podłodze. Odchylam głowę, aż mi kark
drętwieje. Dostrzegam w blasku księżyca, że zwisający
skrawek napręża się, wydłuża cal po calu, pomagam
językiem wypchnąć kłąb. Udało się!
Leżę chwilę bez ruchu i głęboko oddycham. Co za ulga!
— Karolu — odzywam się nieco bełkotliwym głosem,
język mam zdrętwiały.
W odpowiedzi słyszę coś w rodzaju chrząkania. Mój
przyjaciel nie zdołał pozbyć się knebla.
— Karolu — powtórzyłem półgłosem — spróbuj stoczyć
się z łóżka.
Bezkształtny kłąb worka i rzemieni drgnął. Mego
przyjaciela spętano w taki sam sposób, jak i mnie. Łóżko
skrzypnęło, Karol upadł na deski podłogi. Teraz ja obróciłem
się trzy razy, aż głowa moja znalazła się tuż przy kolanach
Karola. Źle. Zgiąłem nogi, wsparłem się obcasami, usiłując
w ten sposób posunąć się w kierunku głowy mego
towarzysza niedoli. Deski były gładkie, obcasy obsuwały się
po drzewie, a szorstki worek stawiał opór. Jednak powolutku
zmierzałem do celu. Jak to długo trwało? Chyba z pół
godziny. Wreszcie moja głowa zrównała się z głową Karola.
— Odwróć się — rozkazałem. — Doskonale.
Ujrzałem biały kłąb sterczący z szeroko rozdziawionych
ust. Szarpnąłem zań zębami i wyciągnąłem płótno.
— Jak się czujesz? — zagadnąłem.
— Ohydnie — odetchnął ciężko. — Lecz teraz już
znacznie lepiej. Próbowałeś się uwolnić?
— Nic z tego, a ty?
— Czuję się jak niemowlę w powijakach.
— Wymyśl coś, Karolu. Sądzisz, że oni tu wrócą?
— Prawdopodobnie, lecz kiedy? Jednak, trzeba przyznać,
obeszli się z nami dość łagodnie. Paskudnie wpadliśmy.
Będzie lepiej, jeśli nikomu nie wspomnisz o tej haniebnej
przygodzie.
Roześmiałem się cicho.
— Na pewno — przyrzekłem — lecz co teraz?
Milczał przez chwilę.
— Jest pewien sposób na rzemienie, bo ze sznurem, rzecz
byłaby nie do przeprowadzenia.
— Nie rozumiem.
— Rzemień można przegryźć. Spróbuję.
Gdzieś zza okna dobiegł mych uszu charakterystyczny
stukot.
— Pociąg — zauważyłem.
— Mniejsza z tym. Przysuń się nieco, Janie. Tak, żebym
mógł oprzeć głowę na twoim brzuchu. W tym miejscu
rzemień wydaje mi się najcieńszy.
Spełniłem jego prośbę. Daleki turkot wagonów powoli
ucichł, lecz jeszcze nie umilkł całkowicie, gdy ozwał się
donośny gwizd parowozu. Nie było w tym nic dziwnego,
więc nie zwróciłem na to uwagi, a Karol począł obrabiać
zębami mój rzemień. Nie bardzo mu to szło, lecz była to
jedyna droga wiodąca do wolności. Przerwanie rzemienia
natychmiast mnie uwalniało, bowiem zostałem okręcony
jednym rzemieniem, a tylko kostki nóg skrępowano mi
oddzielnie.
Gdzieś w głębinach nocy ozwał się gromki głos wy-
strzału, po sekundzie ciszy — następny i jeszcze następny,
aż na koniec pojedyncze huki zlały się w jedną nieustającą
palbę.
—- Co to jest? — Karol przerwał swą żmudną robotę. I
zaraz sam sobie odpowiedział: — Napad na pociąg. Robota
tego gadatliwego herszta i jego bandy. Napręż pęta, może
lepiej mi pójdzie. Tfu! Ta skóra ma wstrętny smak.
Spróbowałem, a on na nowo zabrał się do dzieła.
Tymczasem grzmiało i huczało, jakby przy torach roz-
grywała się regularna bitwa, nie dalej niż o pół mili od nas.
Dokonano skoku na pociąg, to było pewne, lecz atakujący
musieli natrafić na niespodziewany opór.
Cała ta pukanina trwała chyba z piętnaście minut, później
ozwało się już tylko kilka pojedynczych strzałów i nagle
wszystko ucichło. Triumfowali zwycięzcy, lecz kim oni
byli? Obsadą pociągu czy grupą napastników?
— Jak tam, Karolu? — zdenerwowałem się.
— Fu! Najadłem się nieco worka. Rzemień trochę puścił,
ale szczęka mnie rozbolała. Muszę odpocząć.
— Obawiam się, że nie zdążysz, zanim tamci wrócą.
— Jacy tamci?
— Bandyci.
— Nie wrócą.
— Skąd taka pewność?
— Zauważyłeś, jakie było natężenie strzałów? Ilu mogło
być napastników? Widzieliśmy w izbie czterech,
przypuśćmy, że jeszcze czterech stało na zewnątrz domu,
razem ośmiu. A palba huczała tak, jakby strzelało pół setki
ludzi. Przypuszczam, iż tym pociągiem jechał oddział
wojska, jaką więc szansę mogli mieć napastnicy?
— Napastników mogło być równie dobrze ośmiu, jak
osiemdziesięciu.
— Nie. Niejeden raz słyszałem o napadach na pociągi i
nigdy liczba atakujących nie przekraczała tuzina. Większa
gromada ludzi zawsze musi zwrócić uwagę w tak
bezludnych stronach i wzbudzi podejrzenie. Sądzę, że oni
obrali tę chatę za punkt zborny, że wiedzieli o nieobecności
farmera. Czy słyszałeś rżenie koni i tupot licznych stóp? Bo
ja nie. Ani wówczas gdy zarzucono mi na głowę ten
piekielny worek, ani wówczas gdy odchodzili.
— To prawda — przyznałem — tylko jeden koń zarżał,
lecz mogli zwierzęta trzymać gdzieś dalej.
Karol nic nie odpowiedział. Na nowo jął się przegryzania
moich więzów. Przerwał tę czynność bardzo szybko.
— Ktoś tu idzie — szepnął.
Natężyłem słuch. Karol się nie mylił. Wyraźne skrzy-
pienie piachu pod podeszwami butów. Tych butów musiało
być więcej niż jedna para. Odgłos kroków zbliżał się. Ucichł
na chwilę, pisnęły drzwi. W ich czarnym obramowaniu
ujrzałem migotliwe światło latarki.
— Jest tu kto? — zapytał gruby głos.
— Jesteśmy — odparłem za nas dwu.
— Nie ruszać się — rozkazał ten sam glos. — Rączki do
góry! Dom jest otoczony.
— Nie możemy się ruszać — zauważył Karol lekko
kpiącym tonem — a o rękach do góry... mowy nie ma.
— Co takiego? Poświećcie.
Latarka wzniosła się. Nieco blasku padło na podłogę i na
ściany. Zauważyłem trzech mężczyzn: dwu w wojskowych
mundurach, jednego w kolejarskim szynelu. To on właśnie
świecił latarką.
—- O... — zdziwił się gruby głos. — Farmerzy? Kto was
tak urządził?
— Do licha! — oburzył się Karol. — Uwolnijcie nas
wreszcie! Na rozmowę potem będzie czas.
Latarka zbliżyła się do mnie na odległość cala, dwie
głowy pochyliły się.
— Związani na amen — stwierdził kolejarz. — To żaden
z tamtych. Naprawdę są związani.
— Nie, na żarty... — mruknąłem czując, że mnie gniew
ponosi. Ci ludzie uważali nas za bandytów.
— Spokojnie, spokojnie! Sprawdzimy. Harry! Obejrzyj
ich — rozkazał gruby głos.
Zostałem obrócony na piersi i znowu na wznak. Podobnie
postąpiono z Karolem.
-— Niemożliwe, aby powiązali się wzajemnie, panie
poruczniku.
— W porządku. Uwolnij ich.
Myśliwskim nożem rozcięto rzemienie. Podniosłem się i o
mało natychmiast nie runąłem z powrotem, tak mi
zdrętwiały nogi.
— Usiądźmy — zaproponowałem — ledwie potrafię stać.
— Nie mamy czasu na pogawędkę. Który z was jest
właścicielem farmy?
— Żaden — odparłem.
— Więc goście? A gdzie farmer?
— Wyjechał — wyjaśnił Karol — zostawił kartkę na
drzwiach, że wróci za dwa dni.
— Aha, nie zauważyłem. Znacie gospodarza?
— Nie znamy.
—
Rozumiem, przygodna wizyta. Kto was związał?
Karol opowiedział krótko o naszym paskudnym wypadku.
— Poznalibyście napastników?
— Nosili chusty na twarzach — wyjaśniłem. — Tylko
ten gadający herszt nie był zamaskowany. Tamci nawet ust
nie otworzyli.
—
Spotkaliście go dawniej?
— Nigdy.
— Dokąd jedziecie?
Pytania padały szybko, jedno za drugim, zupełnie jak w
śledztwie. No, ale trudno było się dziwić.
— Do La Junta — tym razem odpowiedział Karol. —
Lecz, co się wydarzyło?
— Napad na pociąg. Nieudany. Jechałem z oddziałem
żołnierzy i tak gościnnie przyjęliśmy tę bandę, że czterech
leży obok toru i nigdy już się nie podniesie. Trzech zdołało
uciec, pewnie ranni, lecz nimi niech się zajmie szeryf.
Przypuszczaliśmy, że schronili się do tej chałupy, jednak to
pomyłka...
— I nam się tak wydaje — zauważyłem nieco złośliwie.
Oficer (bo to on nas cały czas przesłuchiwał) nie
zareagował na moje powiedzenie.
—
Jeśli wędrujecie do La Junta, możecie zabrać się
pociągiem.
—
Mamy konie — odparłem.
— Gdzie one?
— W stajni.
—
Harry — rozkazał oficer — sprawdź. Tylko biegiem!
Straciliśmy mnóstwo czasu. Paskudna historia — zwrócił
się do nas — mam trzech ludzi rannych, a w całym pociągu
nie znalazł się nawet sanitariusz, nie mówiąc już o lekarzu.
— Tu jest lekarz — spokojnie zauważył Karol.
— Tu? Gdzie?
Mój przyjaciel bez słowa wskazał na mnie palcem.
— Pan jest lekarzem?
— Nawet chirurgiem — wzruszyłem ramionami.
— Przepraszam... ale raczej nie zdarza się na prerii
spotkać lekarza.
— A jednak się zdarzyło — mruknął Karol.
Odni
osłem
wrażen
ie, że i
jemu
postać
oficera
me
wydała
się
sympat
yczną.
— W
ybaczci
e,
panowi
e
(nagle
staliśm
y się
„pana-
mi"!),
przepra
szam
jeszcze
raz,
doktorz
e,
gdyby
pan
zechcia
ł
pofatyg
ować
się...
— O
czyw
iście
—
odpar
łem.
Nie
podoba
ł mi się
ten
prostac
ki
oficere
k, nie
po-
dobało
mi się i
to, że
tak
nagle
zmienił
ton
dowie-
dziawszy się, kim jestem, jednak nie miałem prawa
odmówić. Trzasnęły drzwi.
—- No i jak tam, Harry?
— Dwa konie, panie poruczniku, siodła również.
Odetchnąłem z ulgą.
—
Chodźmy — zaproponowałem. — A ty, Karolu? —
Zostanę pilnować wierzchowców.
— Słusznie — przytaknął oficer. — Harry, poczekaj
tu, póki doktor nie wróci. No, w drogę.
Wyszliśmy we trójkę. Wiódł nas kolejarz, świecąc
latarką, a oficer zamykał ten krótki pochód. Księżyc nadal
błyszczał na niebie, więc bez trudu zdołaliśmy ominąć
kolczaste przeszkody. Na nasypie migotały żółto okna
wagonów, a znad komina parowozu wystrzelał raz po raz
snop wiśniowych iskier. Piękna sceneria do ponurej
przygody.
— Kto tam? — zabrzmiał z ciemności głos.
—
Swoi! — odkrzyknął oficer. — Pozwoli pan, dok-
torze, bardziej w lewo, żołnierze zajmują pierwszy wagon
po pocztowym. Tamci dranie zatrzymali nas rozpaliwszy
ognisko na torach, ale dostali nauczkę. Tędy, tędy.
Wdarliśmy się na nasyp i ruszyli wzdłuż wagonów. We
wszystkich okna zostały opuszczone, ale tu i ówdzie
wychylały się głowy pasażerów. Przy szynach grupki
osób głośno dyskutowały. Mimo kiepskiego oświetlenia
rozpoznałem wśród nich kilka kolejarskich płaszczy i
sporo najrozmaitszego kroju ubrań podróżnych. W miarę
jak przechodziliśmy, rozmowy milkły. Czułem, że oczy
wszystkich zwracają się ku naszej trójce, a najpewniej ku
mnie. Ciekawe, za kogo mnie brano? Za tropiciela śladów,
za szeryfa, a może za podejrzanego o współudział w
napadzie?
—
Panie poruczniku, można ruszać? Jesteśmy bardzo
spóźnieni.
—
Jeszcze nie. Sprowadziłem lekarza. Myślę, że za
jakieś piętnaście minut, lecz nie wcześniej niż dam znak.
To kierownik pociągu — wyjaśnił półgłosem. —
Niecierpliwi się. Tutaj, doktorze.
Chwyciłem za poręcz schodków i wspiąłem się na
platformę. We wnętrzu wagonu, dość widnym, kilkunastu
żołnierzy obsiadło ławki, a kilku stało pochylonych, w
najodleglejszym krańcu wozu. Rozstąpili się na nasz
widok. Tam właśnie spoczywali ranni. Było ich trzech,
tak, jak wspominał oficer.
— Gdzie apteczka? — zapytałem.
Okazało się, że nie posiadali żadnych środków opa-
trunkowych. Poprosiłem porucznika, aby wysłał któregoś
ze swych podwładnych do chaty po moją apteczkę
podręczną. Wynikła z tego pewna zwłoka. Na szczęście
rany okazały się raczej powierzchownej natury:
przestrzelone przedramię, lecz kula nie naruszyła kości,
drobny postrzał w lewe udo oraz — co mogło być
najniebezpieczniejsze — otarcie skóry na skroni. Gdyby
kąt padania pocisku zmienił się o ułamek cala, moja
pomoc na nic by się zdała.
Zdjąłem szmaty, jakimi obwiązano rany, a gdy od-
chodziłem, moi przypadkowi pacjenci, prawidłowo
obandażowani, wyglądali tak, jakby przed chwilą opuścili
wojsko
wy
lazaret.
Jeszcze
raz
okazało
się,
wbrew
prawdo
podobie
ństwu,
że i na
prerii
lekarz
może
znaleźć
pacjent
ów.
—
Doktor
ze —
zwrócił
się do
mnie
oficer
— w
jaki
sposób
mógłby
m się
panu
odwdzi
ęczyć?
Wzruszyłem ramionami.
— W żaden. Przecież tylko spełniłem swój lekarski
obowiązek.
— Może potrzebuje pan żywności?
Podziękowałem.
— To chociaż proszę mi powiedzieć, co pan robi w tych
bezludnych stronach.
Wyjaśniłem, że odpoczywam wraz z przyjacielem na
myśliwskiej wycieczce.
— Ach tak. Gdyby więc znalazł się pan w okolicach
Grand Junction, proszę mnie odwiedzić. Odwożę żołnierzy
do Kansas City i zaraz" wracam.
Znowu podziękowałem. Grand Junctio leżało na dalekim
zachodzie Kolorado, od którego dzieliły nas trudne do
przebycia pasma górskie.
— Jestem porucznikiem trzeciego batalionu, 117 pułku
strzelców, moje nazwisko: Karmer.
Uścisnął mi dłoń i sprowadził ze schodów wagonu.
— A tamci? — zapytałem zatrzymując się na nasypie.
— Tamci? Ach, myśli pan o napastnikach. Kazałem ich
ciała umieścić w wozie towarowym, niech się im przyjrzy
szeryf w La Junta, może kogoś pozna.
— Można tam wejść?
— Oczywiście, lecz im już nic nie pomoże.
Zaprowadził mnie na koniec pociągu. Sprawdziłem, oficer
się nie mylił. Dodam jeszcze, iż wśród zabitych
nie znalazłem oblicza gadatliwego jegomościa, który nas tak
pięknie urządził. Ano, zdołał zbiec. Bezstronnie muszę
przyznać, że gdyby nie porucznik Karmer, długo leżelibyśmy
na podłodze chaty. Przegryzienie rzemienia to niełatwa
sprawa.
Przed rozstaniem się zapytałem jeszcze:
— Czego tu oni szukali?
— Skrzynek z pieniędzmi wiezionych w pocztowym
wagonie.
Wróciłem do zagrody. Karol wraz z żołnierzem sterczeli
na progu stajenki.
— Wszystko załatwione — poinformowałem — a na was
czeka porucznik.
Ruszył natychmiast w kierunku torów, tak szybko, jakby
się za nim preria paliła. Pewnie bal się, że pociąg odjedzie
bez niego. Minęło jeszcze kilkanaście minut, nim
usłyszeliśmy gwizd parowozu i turkot kół po szynach.
— Och — westchnąłem — która to godzina?
Karol popatrzał w niebo.
— Dobrze po północy — stwierdził.
— No, to jeszcze zdążymy się wyspać.
—
Wątpię. —i
Dlaczego?
— Musimy natychmiast opuścić to miejsce.
— Spodziewasz się drugiego napadu? — zażartowałem.
— Kto wie? Skoro kilku bandytów zdołało uciec, mogą
kręcić się po okolicy. A jeśli zapragną powetować sobie
na .nas nieudany rabunek pociągu? Konie już osiodłałem,
włóż swą apteczkę do juku i ruszajmy.
— Niech to licho... —- mruknąłem.
Ostrożność Karola była uzasadniona, więc wyprowa-
dziłem wierzchowca ze stajni.
Opuściliśmy gościnny farmerski dom, który zbiegiem
okoliczności okazał się dla nas tak niegościnny, i zagłębili w
mrok nocy.
Marna to była jazda, raczej — włóczęga, bo chociaż
księżyc rzucał nieco światła na ziemię, roztropność
nakazywała ograniczenie szybkości. Wróg każdego jeźdźca
— piesek preriowy — kopał swe nory w najróżniejszych
stronach tego kraju. Stanowiły one pułapkę dla końskich
nóg.
Powolna wędrówka przeciągnęła się do drugiej nad
ranem. Dopiero wówczas Karol zgodził się na postój
na skrawku lądu oblewanego z trzech stron przez wody
Arkansasu. Kiepski to był postój, kiepskie obozowisko, bo
mój towarzysz nie zgodził się na rozpalenie ogniska, a od
rzeki dmuchało wilgocią i chłodem. Z trudem doczekałem
świtu i pierwszych blasków zorzy.
La Junta
Do La Junta dotarliśmy nad wieczorem. Nie będę
opisywał miasteczka o zabudowie typowej dla wszystkich
osiedli miejskich Dalekiego Zachodu. Jednakowe domy,
jednakowe ulice i podobne typy ludzkie łatwo było w
tamtych latach napotkać wszędzie na terenie olbrzymiego
kraju, ograniczonego na wschodzie doliną Missisipi, a na
zachodzie grzbietami Gór Skalistych.
Gdzie znajduje się saloon „Pod Złotą Sową", powiedział
nam pierwszy napotkany przechodzień, a trafić nie było
trudno. Słońce zachodziło czerwono i wszystkie domy,
domki, baraki i budy polśniewały różowo, co kryło szpetotę
brudnych ścian i rzadko kiedy mytych szyb w oknach.
„Złota Sowa", mimo iż zmierzch przyozdobił ją wesołym
kolorem, już na pierwszy rzut oka nie wytrzymywała
porównania ze wspaniałością „Lucky Saloon".
„Złota Sowa" była piętrową, wąską budowlą, z równie
wąskim malutkim ganeczkiem, u stropu którego wisiała
latarnia, z jedną jedyną świecą rozsiewającą mdły blask
dokoła. We wnętrzu było widniej dzięki naftowym lampom,
lecz właśnie ich światło demaskowało cały prymityw
wyposażenia: zamiast krzeseł i stolików — nie malowane
ławy i stoły, zamiast lśniącego niklem bufetu — zbity z
desek szynkwas.
Zatrzymaliśmy się zaraz za progiem. Kilku gości obsiadło
ławy, kilku innych tkwiło przy szynkwasie.
— Okropna nora — szepnąłem. — Chodźmy poszukać
przyjemniejszego lokalu. O Clarka można się zapytać równie
dobrze jutro rano.
— Chyba masz rację. Wątpię, czy tu są pokoje do spania,
a stajni na pewno nie ma. Ten Clark musiał być w wielkiej
potrzebie, skoro przyjął pracę w tak obskurnej knajpie.
Niewiele brakowało, a wyszlibyśmy na ulicę, jednak
właśnie zabrakło kilkunastu sekund.
Nie wiem skąd się ten człowiek przed nami ukazał tak
nagle, jakby wyskoczył spod podłogi. Nosił biały kitel
sięgający kolan. Nietrudno było odgadnąć, że to ktoś z
personelu.
— Proszę bardzo, proszę bardzo — zagadał. — Mnóstwo
miejsca, znakomite potrawy i napoje. Szybka
obsługa. Siadajcie, panowie, a za chwilkę sami się
przekonacie.
Ani mi na myśl przyszło posłuchać zaproszenia, lecz
Karol jakby się zawahał. Popatrzał na nieznajomego,
nieznajomy popatrzał na mego towarzysza, podskoczył i
wrzasnął:
— Karol! Co tu robisz? Co za spotkanie?!
— Derek Carty! Oczom nie wierzę.
— Ten sam, ten sam. Witaj, stary druhu!
Objął Karola ramionami i mocno go uściskał. Wydało
mi się, że Karol nie jest zbytnio uradowany nieoczekiwanym
spotkaniem.
— Prędzej spodziewałbym się ujrzeć tu żywą złotą sowę
niż ciebie — powiedział uwalniając się z objęć Carty'ego.
— Ale ujrzałeś. I teraz nigdzie nie pójdziesz.
— Musimy umieścić konie w stajni — szepnąłem — a
tu...
Człowiek w kitlu miał pewnie znakomity słuch.
— Jest stajnia! — wykrzyknął. — Trzymam w niej muła,
innych nie przyjmuję, ale dla ciebie, Karolu,
wszystko! Siadajcie — wskazał pustą ławę. — Wrócę za
chwilę.
To powiedziawszy odszedł, a my usiedliśmy.
— Kto to jest? — zapytałem. — Widzę, że łączą was
zażyłe stosunki.
— To jest, jeśli się nie mylę, właściciel saloonu.
— Prawdopodobnie. Skąd go znasz? Przecież nigdy nie
byłeś w La Junta.
— Nigdy, lecz moja znajomość z tym człowiekiem
wywodzi się z zupełnie innej miejscowości i sięga odległych
lat. Pytasz, kto to jest? Trochę złodziej koni, trochę szuler, a
poza tym... nic o nim więcej nie wiem. Zdumiewa mnie, iż
został karczmarzem, i nie potrafię odgadnąć, w jaki sposób
do tego doszedł.
— No, to powinszować znajomości — zauważyłem
zgryźliwie, lecz Karol ani nie oburzył się, ani nie obrócił w
żart moich słów.
— Masz krótką pamięć, Janie — odparł poważnym
tonem. Opowiadałem ci dość dokładnie o moim pobycie w
Czarnych Górach. Wówczas jeszcze nie znaliśmy się. Och,
jak ten czas leci, niczym na skrzydłach huraganu. Ileż to lat
minęło? Czternaście czy piętnaście? Zabawne, lecz nie
jestem tego pewien.
— Widać i ciebie pamięć zawodzi..
— W liczbach nigdy nie byłem mocny, mniejsza z tym.
Derek Carty uratował mi życie, to raz. Wybawił z nie byle
jakiego kłopotu, to dwa. A przydarzyło się to w
miejscowości... w miejscowości — zamyślił się chwilę — w
Blowy Garden, gdzieś w okolicach Północnej Platte, w
Nebrasco. Zostałem posądzony o napad na pociąg i rabunek
złota. Bagatela! Miałem istotnie sporo złota przy sobie i
gdyby nie Derek Carty... Kimkolwiek byłby teraz, nie
podniosę na niego nawet palca, a twoja złośliwość, Janie,
jest akurat nie w porę.
Tak skarcony, nie rzekłem ani słowa w swej obronie.
Gdzieś tam w zakamarkach mego mózgu odemknęła się
właściwa komórka pamięci.
—
Derek Carty — szepnąłem — istotnie opowiadałeś o
nim. To się wydarzyło na rok przed klęską Cu-stera.
Spotkałeś go później?
—
Nigdy. Ostatni raz właśnie w Błowy Garden. Mam
nadzieję, że stara znajomość ułatwi nam zasięgnięcie
informacji o Clarku, Carty niczego przede mną nie ukryje.
Ale oto i on.
— Już, już, Karolu! Wszystko załatwione, konie w stajni.
— A siodła i broń?
— Nie martw się, wszystko przeniesiono do moich
własnych apartamentów.
— Pięknie, lecz czy przypadkiem nie pomyliłeś
wierzchowców?
— Jakże mogłem pomylić, skoro tylko dwa zostały
uwiązane u wrót mej posiadłości? A teraz chodźcie ze mną.
W tej izbie nie jest tak bardzo przyjemnie.
— Mój przyjaciel — przedstawił mnie Karol.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przy-
jaciółmi — stwierdził sentencjonalnie.
Nie byłem zachwycony tym wyróżnieniem.
— Poprowadzę was.
Ruszył pierwszy, my za nim. Przeszliśmy wzdłuż salę,
minęli jakąś sionkę i dopiero za nią Carty uchylił drzwi.
— Sprezentuję was mojej żonie — oświadczył.
Jak zauważyłem, wyrażał się chwilami nieco pompa-
tycznie, lecz żartobliwym tonem, jak człowiek, który
świetnie zdaje sobie sprawę z komizmu takiego sposobu
mówienia. Zanotowałem mu to na plus.
— Ho, ho! — zdziwił się Karol. — Widzę, żeś się
ustatkował.
—
Ba, przecież jestem właścicielem „Złotej Sowy".
Wejdźcie, proszę. Elso, oto zapowiedziani goście.
Pani domu okazała się niską, szczupłą osóbką o ka-
sztanowatych włosach, brązowych oczach, twarzy okrągłej i
świeżej niczym jabłko przed chwilą zerwane z gałęzi i o
niesłychanie — jak się później okazało — żywym
usposobieniu.
— Witajcie, panowie — powiedziała dźwięcznym gło-
sikiem. — Derek nie zdążył mi wszystkiego wytłumaczyć,
lecz z którymś z panów podobno przeżył wiele przygód.
— To ze mną — przyznał się Karol.
— Ach, jakże się cieszę! Więc pan jest tym sławnym
myśliwym i odkrywcą złotych żył, pogromcą bandytów i
opiekunem słabych!
— Ależ... — zaprotestował Karol.
— Nie zaprzeczaj — wtrącił się Carty, a zwracając się do
żony: — Karol zawsze był człowiekiem skromnym i widać
takim pozostał.
— Tym większa moja radość. W La Junta życie upływa
nieco monotonnie i każdy gość z dalekiego świata jest
prawie jak złoto, którego szukaliście w Czarnych Górach.
Uśmiechnąłem się. Ciekawe, co Carty naplótł swej żonie?
— Przepraszam cię, moja droga — wtrącił się karczmarz
— muszę rzec słówko memu przyjacielowi.
Powiódł Karola w kąt i coś mu tam naszeptał, po czym
całą czwórką wkroczyliśmy do następnego pokoju, gdzie
powitał nas stół nakryty obrusem, zastawiony talerzami i
mnóstwem półmisków. Kiedyż to pani Elsa zdążyła
przygotować, skoro nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od
naszego przybycia pod dach „Złotej Sowy"?
Gdy siadaliśmy do stołu, Carty poinformował nas, że
„apartament" gościnny już czeka i że nas sam do niego
zaprowadzi w odpowiedniej chwili. To rzekłszy, z nie-
zwykłą wprawą napełnił szklaneczki złotawym płynem.
— Wasze zdrowie, przyjaciele. A teraz wybaczcie, że
was na chwilę opuszczę, interesy zawodowe wymagają mej
obecności na sali.
Zostaliśmy we trójkę, co w niczym nie umniejszyło
przyjemności biesiadowania. Pani Elsa — jak to się
potocznie określa — dwoiła się i troiła, a chłopak, wyrostek
zjawiał się kilka razy, aby zmieniać talerze i przynosić
wciąż nowe potrawy (nawiasem powiedziawszy,
zauważyłem, że w każdym saloonie znajduje się zawsze
jakiś chłopiec do posług, widać taka już jest specyfika tych
przedsiębiorstw gastronomicznych). Nim po. raz trzeci
zmieniono talerze, byłem najedzony po dziurki w nosie. Na
szczęście strumień dań wysechł i mogłem zaprzestać
powtarzania słowa „dziękuję" przy każdym podsuwanym
przez gospodynię półmisku. Co do Karola... użył sobie za
wszystkie czasy.
— Jak to ładnie ze strony panów, że przybyliście
odwiedzić Derka.
— Żeby rzec prawdę — odparł Karol — są to nie
zamierzone odwiedziny, po prostu nieoczekiwane spot-'
kanie. Nie miałem pojęcia, że pani mąż osiedlił się tutaj.
Rozstaliśmy się tak dawno.
— Wiem, wiem, Derek mi mówił. Więc to przypadek,
że zawitał pan do La Junta?
—
No, niezupełnie. Przybyliśmy do La Junta w
określonym celu, szukając właśnie saloonu „Pod Złotą
Sową", ale nie przypuszczałem, że jego właścicielem jest
ktoś, z kim przeżyłem sporo wesołych i smutnych chwil i
któremu zawdzięczam to, że nadal żyję.
— Ach tak — uradowała się — Derek mi mówił. — A
pan? — zwróciła się do mnie. — Również bawił
w Czarnych Górach?
Zaprzeczyłem.
— W tamtych czasach jeszcze nie znałem mego to-
warzysza. Nasze spotkanie wydarzyło się w innych
okolicznościach i w zupełnie innym miejscu.
— W szpitalu — wtrącił Karol. — W Milwaukee.
— Razem chorowaliście?
—
Och, nie. To tylko ja chorowałem, on mnie kurował.
To jest, proszę pani, lekarz.
— Lekarz! — wykrzyknęła i aż klasnęła w dłonie. —
Przybył pan tu do pacjenta?
Wyprowadziłem ją z błędu.
— Nie, bawimy w tych stronach, żeby poznać kraj i
trochę popolować.
Karol znowu włączył się do rozmowy i nawet opo-
wiedział o początkach naszej znajomości i o wspólnych
wyprawach w nieznane tereny.
— Ależ to cudownie! — ucieszyła się znowu. — Móc tak
spacerować po kraju.
— No, trudno to nazwać spacerem — zaprotestowałem.
— Niekiedy podczas takich wędrówek przydarzały się nam
niezbyt miłe spotkania i dość ryzykowne przygody. Ma to
jednak swój urok, dodaje smaku, jak sól, pieprz czy ocet
użyte do potraw.
Karol zerknął w mą stronę, przymrużywszy lewe oko.
Miałem nadzieję, że gospodyni tego nie zauważyła, bowiem
wszystko, co przed chwilą powiedziałem, było czystym
samochwalstwem, lecz któż jest od niego całkowicie wolny?
Jeszcze teraz ciarki przechodziły mi po plecach na
wspomnienie samotnej chaty, gadatliwego herszta bandy i
worka, w który mnie ubrano. Pięknie dziękuję za taką sól,
pieprz czy ocet!
— Ach — westchnęła — chciałabym kiedyś powędrować
przez prerię w towarzystwie prawdziwych westmanów,
takich jak wy obaj!
— Na pewno pani pojedzie — pocieszył ją Karol. —
Derek ma głowę nie od parady i na pewno coś wymyśli.
Może zorganizuje wycieczkę w liczniejszym towarzystwie.
— Podróżować w gromadzie? To żadna przyjemność.
— Za to chroni przed nieprzewidzianymi wypadkami —
stwierdziłem.
— Indianie? — zainteresowała się.
— Ci nie są najgorsi — wyjaśnił Karol. — Przeważnie
siedzą w rezerwatach. Za to nie brak bladych twarzy
okrutnych i nienasyconych w chciwości.
— Kogo ma pan na myśli?
— Między innymi takich właśnie drabów, z którymi
zetknęliśmy się nie dalej jak wczoraj.
— Przygoda? Lecz wyszliście z niej cało. Chyba się nie
mylę?
— Wyszliśmy cało dzięki przypadkowi.
— O, proszę opowiedzieć.
Karol, na przekór temu, o co prosił mnie jeszcze w chacie,
aby nie chwalić się ośmieszającą nas wpadką, teraz szeroko
się nad nią rozwiódł. (Gdy w parę godzin później
przypomniałem mu o tym, odparł, że ani Derek Carty, ani
jego żona nie należą do ludzi, przed którymi powinniśmy się
wstydzić, na pewno nikomu nie potworzą, zresztą La Junta
jest taką dziurą...)
Warto było przypatrzeć się słuchaczce. Ileż wrażeń
odczytałem na jej twarzy, jak żywo reagowała na opis
groźnych chwil, jakie przeżyliśmy, mimo że Karol wcale nie
dramatyzował zdarzeń, opowiadał raczej żartobliwym
tonem. Właśnie skończył, gdy zjawił się Carty.
— Słyszałeś, Derek? Wczoraj napadnięto na pociąg. To
niesłychane! Panowie byli świadkami.
—
Byliście świadkami? — zdumiał się karczmarz. —
Przed chwilą jeden z gości opowiadał mi o tym wydarzeniu,
lecz że był po kilku szklaneczkach, nie bardzo dałem mu
wiarę. Gadaj, Karolu, bo ze skóry wyskoczę!
Nalał nam whisky, a mój przyjaciel, chcąc nie chcąc,
musiał powtórzyć wszystko, od samego początku do
samiuteńkiego końca. Nie obeszło się przy tym bez
przerywań karczmarza, w rodzaju:
— Wpakowali was do worków? I ciebie, Karolu,
pierwszego? Świetny kawał! Jakże mogłeś tak nie.-ostrożnie
pchać się do ciemnej izby?
— Nie widzę w tym nic świetnego — pokiwał głową
Karol. — Czy tobie zawsze wszystko się udawało?
Chociażby tam, w Dakocie?
Carty spoważniał.
— Oczywiście, nie wszystko, lecz ja nie z tego się śmieję,
lecz z radości, że wszystko dobiegło szczęśliwego końca.
Niepotrzebnie się chmurzysz. Powiadasz, że widzieliście
twarz herszta, nie zawiadomisz o tym szeryfa? Rysopis to
rzecz ważna.
— I bardzo często wprowadzająca w błąd. Zastanowię
się.
Karol skończył opowiadanie, a ja dodałem kilka słów o
swej wizycie w pociągu.
— Jest pan policjantem? — zainteresował się Carty.
— Ależ Derek! — oburzyła się pani Elsa. — To lekarz!
— Lekarz? Ho, ho! Czyżbyś, Karolu, aż tak bardzo dbał
o swe zdrowie?
Roześmieliśmy się, a Karol wyjaśnił, jak sprawa istotnie
wygląda.
— No, to co innego. Przyznam, że pierwszy raz
spotykam lekarza uganiającego się po preriach. Lecz co
z tobą działo się, Karolu, odkąd rozstaliśmy się w Blowy
Garden? Zniknąłeś wówczas bardzo tajemniczo.
— Widzisz... doszła mych uszu wiadomość o karawanie
osadniczej, więc nie tracąc chwili czasu pognałem na jej
spotkanie.
— I spotkałeś?
— I spotkałem. A później przez kilka lat byłem farmerem
na własnej zagrodzie.
— Patrzcie państwo! No, no... I nadal gospodarujesz?
(Pomyślałem, że z tą osadniczą karawaną było nieco
inaczej. Wiedziałem jednak, że „prawdziwej prawdy" Karol
nie mógł Carty’emu zdradzić.)
— Już nie gospodaruję. Po trzech latach suszy
sprzedałem ziemię, aby przedzierzgnąć się w trapera, i
wcale tego nie żałuję.
— Handlujesz skórami? Niezły to interes, lecz teraz nie
pora na nie.
— Wiem o tym. W te okolice przyjechaliśmy, aby się
nieco powałęsać, a przy okazji zapolować na antylopy.
— No, to masz mnóstwo czasu. Chyba posiedzicie u mnie
kilka dni?
— Może tak, może nie. To zależy.
— Od czego? Cóżeś taki tajemniczy?
— Słuchaj, czy u ciebie pracuje Fred Clark?
— Znasz go?
— Nigdy nie widziałem.
— Owszem, pracuje u mnie.
— Co to za człowiek?
— Mnie się nie podoba — wtrąciła pani Elsa. — Czuję w
nim jakiś fałsz.
— Przesadzasz, moja droga. Clark przybył do mnie przed
pół rokiem, może nieco wcześniej. Szukał jakiegokolwiek
zatrudnienia. Zlitowałem się nad nim i przyjąłem. Pytasz, co
to za człowiek? Bardzo przeciętny,
niczym się nie wyróżnia. Obsługuje gości, jak umie, stara
się. Jedno, co mam mu do zarzucenia: zbytni pociąg do
wódki i do kart.
Stłumiłem uśmiech. Z tego, co mi Karol opowiadał, Derek
Car ty sam był karciarzem! No, ale mógł się zmienić.
— Więc Clark jest kelnerem — stwierdził mój przyjaciel.
— Czy znajdował się na sali, kiedyśmy przybyli?
— Nie. Nie ma go od dwu dni.
— Co to znaczy?
— Prosił o trzydniowy urlop, chciał odwiedzić ciotkę.
Podobno mieszka w okolicy. Powinien jutro wrócić, a jak
nie wróci, płakać po nim nie będę.
O mało nie podskoczyłem na krześle na taką wiadomość.
Czyżby Clark pojechał do Goodyear? Mimo że obiecywał
zjawić się dopiero za dwa tygodnie? Karol musiał
rozumować podobnie, bo powiedział do karczmarza:
— Jeśli jutro Clark się nie zjawi, opuszczamy La Junta.
— Cóż to za dowcip? — zaniepokoił się Carty. —
Pragniesz sprawić mi przykrość?
— Na pewno nie. Może zresztą jeszcze tu wrócimy...
— Rozumiem. Ścigacie Clarka.
— No... niezupełnie. Pragniemy z nim porozmawiać.
— Przecież go nie znasz?
— Nie znam, lecz Clark szantażuje naszego znajomka i
może mu narobić sporo kłopotów.
— Czyżby ten znajomek coś przeskrobał?
— Nic takiego, czym mógłby zainteresować się szeryf lub
sędzia.
— Nie chodzi tu o kobietę? — chytrze zagadnął
karczmarz.
—
Teraz jesteś bliższy prawdy. Clark potrafi zepsuć
pięknie zapowiadające się małżeństwo, ale proszę, nie pytaj
więcej, nie jest to tylko moja tajemnica. I nie mów
Clarkowi, że mamy do niego interes.
— Będę milczał jak głaz. Dla ciebie, Karolu, wszystko!
Po takim przyrzeczeniu zmieniliśmy temat rozmowy.
Carty coś niecoś opowiedział o sobie. Wynikło z tego, że
dopiero od trzech lat jest właścicielem saloonu, a od dwu lat
mężem pani Elsy. Zaoszczędził okrągłe sumkę jako
wędrowny agent handlowy kilku przedsiębiorstw i kupił
podupadły zakład od poprzedniego posiadacza, który
zapragnął wycofać się z interesu ze względu na podeszły
wiek. Brzmiało to prawdopodobnie, lecz nie bardzo
dawałem temu wiarę, mając w pamięci dawne wyczyny
Carty'ego.
— Jeśli wolno zapytać — zagadnął nieoczekiwanie —
czy nie jesteście zmęczeni?
Nie odpowiedziałem, udając zucha, jednak Karol nie
krępował się. Przyznał, że ostatnią noc raczej przeleżeliśmy,
przejechali i przegadali.
— Tak też sobie myślałem. Zaprowadzę was do pokoju.
Rzekliśmy „dobranoc" pani Elsie i udali się za go-
spodarzem.
— Nad saloonem mam dwie sypialnie — poinformował
— lecz to nie dla was. Tam sypia po kilka osób. Na
szczęście jest tu wolny pokój gościnny dla domowych
przyjaciół. Spójrzcie! — otworzył któreś tam drzwi. — Jak
wam się podoba?
— Piękny — odparł Karol.
— No, to dobrej nocy.
To powiedziawszy odszedł.
Pokój, jaki otrzymaliśmy, na pewno nie grzeszył
pięknością, lecz był czysty i schludny. Posiadał dwa świeżo
zasłane łóżka, okrągły stół, firanki w oknie oraz
miednicę i wiadro z wodą. Naftowa lampa na stole mżyła
dokoła żółtym światłem. Czegóż nam więcej było potrzeba?
— Karolu — zagadnąłem — co ci Carty naszeptał tam w
kącie?
— Prosił, abym raczej nie opowiadał o naszych spo-
tkaniach w Czarnych Górach, do czego się zastosowałem.
Przypuszczam, że naplótł swej żonie o różnych przygodach,
które nigdy się nie wydarzyły, i lękał się, że mimo woli
zdemaskuję jego kłamstwa.
Szybko znalazłem się pod pledami, na miękkim materacu,
z głową na poduszce. Karol dmuchnął w klosz lampy,
ogarnęła nas ciemność, a po niej — sen.
Nadeszła więc teraz odpowiednia pora wyjaśnić, w jaki
sposób doszło do znajomości, a nawet zażyłości między
Karolem a Derkiem Carty.
Stara to historia, lecz przez to wcale nie mniej in-
teresująca. Zaczęła się na gdzieś koło roku 1874, żeby
głębiej nie sięgać w przeszłość. Wówczas Karol Gordon
pracował na farmie Jamesa Bootha, piętnaście mil od
Chicago. Był kowbojem, raczej nietypowym kowbojem,
jako że podówczas olbrzymia większość ludzi tego zawodu
nie umiała ani czytać, ani pisać. Za to Karol Gordon zaraził
się, nie wiadomo kiedy i od kogo, szlachetnym zwyczajem
czytania książek. W godzinach wolnych od pracy, wbrew
nawykom współtowarzyszy spędzających sporo czasu w
saloonach chicagowskich przedmieść, Karol siadał na konia
i gnał do centrum miasta, gdzie kupował książki.
Początkowo — jak popadło. Stąd narodziła się zabawna
mieszanina dobrych i złych utworów, pochłanianych przez
żarliwego czytelnika w cieniu samotnego wiązu, gdzie mu
nikt nie przeszkadzał. Do uszu pana Bootha doszły wieści o
niecodziennych zwyczajach jego pracownika, a ponieważ
farmer znał ongiś nie żyjącego już ojca Karola, słabiutkie
więzy znajomości skłoniły go do większego za-
interesowania się chłopcem. Tu należy zauważyć, iż James
Booth nie należał do grupy tych prymitywnych,
nieokrzesanych rolników i hodowców, którzy poza własną
ziemią niczego nie dostrzegają, a których cała mądrość
sprowadza się do umiejętnej uprawy roli i troski o stada
krów.
James Booth przewędrował kawałek świata, lubił
drukowane nowinki, a przede wszystkim chciał róż- I nić się
od owych ciemnych jak tabaka w rogu sąsiadów. Marzył w
cichości serca, że nadejdzie dzień, w którym ta jego
odmienność zostanie w pełni oceniona przez współobywateli,
a on doczeka się stanowiska sędziego lub jakiejś innej
obieralnej godności.
Wezwał do siebie Karola, przejrzał nabyte i przeczytane
książki, rozdzielił je na dwie nierówne kupki. Jedną bardzo
pochwalił, drugą polecił Karolowi wrzucić do ognia, jako
bezwartościowe piśmidła, zaśmiecające — jak to określił —
serce i głowę czytelnika. Karol nie od razu pojął, na czym
polega różnica między „dobrą" a „złą" książką, ale kilka uwag,
jakie na ten temat wypowiedział farmer, zapamiętał bardzo do-
kładnie. Na tym sprawa się nie zakończyła. Booth udzielił
Gordonowi prawa korzystania ze swej biblioteki, wcale
okazałej, i od ręki wybrał kilkanaście tomów, grubych i
cienkich, które — jak twierdził — I należy poznać. Czy ten
wybór był słuszny? Na pewno daleki od ideału. Niemniej
James Booth znał się na rzeczy znacznie lepiej od młodego
kowboja.
Karol zabrał się energicznie do lektury. Najbardziej
spodobały mu się powieści traktujące o życiu pierwszych
białych osadników Północnej Ameryki. „Pięcioksiąg
Sokolego Oka" — słynny cykl napisany przez J. F. Coopera
— dosłownie pochłonął, chociaż miejscami narracja wydała
mu się rozwlekła i nudna. Ale później trafił na powieści z
czasów nowszych, te lepsze spośród wielkiej gromady
książek opisujących prerie
i Dziki Zachód. Powoli zaczął rozróżniać. Coraz częściej
wykrywał fałsz lub wręcz niepodobieństwa świadczące
chyba, że autorzy mówią o tym, o czym sami niewiele
wiedzą. Z czytania takich książek: złych i dobrych,
ciekawych i nudnych, wyrosła tęsknota za nie zbadanymi
ziemiami, za innymi ludźmi, za przygodą.
W roku 1874 rozeszła się wieść o odkryciu złota w
Czarnych Górach w odległej Południowej Dakocie. To
zdecydowało. Mimo przestróg Bootha Karol Gordon
wyruszył w nieznane.
Piękny, majowy poranek 1875 roku powitał Karola na
stacji kolejowej w Cheyenne, mieście leżącym na samiutkim
południowym krańcu terytorium Wyoming. Tu kończyła się
podróż koleją dla tych wszystkich, którzy wędrowali na
północ. Skończyła się dla Karola, bo i on tam dążył. Stąd ku
Czarnym Górom można było dotrzeć już tylko na końskim
grzbiecie, dyliżansem, własnym wozem lub na piechotę.
Karol konia nie posiadał, nie miał również pieniędzy na jego
kupno. Jako typowy greenhorn nabył przed wyprawą piękne
traperskie ubranie, torbę, winczester i w kieszeni pozostało
mu niewiele dolarów, zaledwie wystarczyło na opłacenie
noclegu, skromnego posiłku i na podróż dyliżansem do
Custer City, w samym sercu Czarnych Gór. Lecz amatorów
podróży dyliżansem było zbyt wielu, aby mógł ich
pomieścić jeden wehikuł, a na następny należało czekać
cztery do pięciu dni. Przez ten czas mieszkać i żywić się w
Cheyenne. I tak oto Karol znalazł się w paskudnym
położeniu. Na szczęście los mu sprzyjał. Spotkał w
Cheyenne wędrującą ku północy własnym wozem rodzinę
Heartów: dziadka, syna z żoną, wnuka. Z przypadkowej
rozmowy wynikło, że chętnie widzieliby w swym towarzy-
stwie jeszcze jedną dobrą strzelbę, jako że droga do Custer
City nie była bezpieczna. Trafiali się na niej
Indianie, trafiali biali rozbójnicy rabujący podróżnych.
Karol został zaproszony do odbycia wspólnej wędrówki.
Okazało się, że poza mułami ciągnącymi wóz Heartowie
posiadają dwa konie. Na jednym jechał syn starego Hearta
— Abel, drugiego wraz z siodłem wypożyczono Karolowi.
Jeszcze tego samego dnia piątka wędrowców ruszyła w
podróż.
Czwartego dnia dotarli do Laramie, byłej faktorii
handlowej, obecnie fortu obsadzonego wojskową załogą.
Tam spotkała Karola Gordona przygoda, która raz na zawsze
zjednała mu serca wszystkich członków rodziny. Jack Heart,
mały chłopczyk, nie potrafił długo tkwić w jednym miejscu.
Korzystając, że wszyscy zajęci byli rozbijaniem
obozowiska, oddalił się od starszych. Trafił na grzechotnika,
nie zdając sobie sprawy, czym grozi takie spotkanie. Gdyby
nie celny strzał Karola, padłby ofiarą zabójczego jadu. Karol
nie był wówczas dobrym strzelcem i gdy później opowiadał
mi o tym zdarzeniu, przyznał, że trzy razy pociągnął za spust
winczestera i prawdziwym cudem było, że raz trafił, i to w
sam środek obrzydliwej głowy gada. Lecz o tym nie
wiedzieli Heartowie i uznali swego gościa za znakomitego
myśliwca, którego opatrzność zesłała im w odpowiedniej
chwili.
Tegoż dnia nad wieczorem Karol Gordon spotkał się z
Derkiem Cartym po raz pierwszy. Carty zawitał do
obozowiska Heartów, dźwigając upolowaną przez siebie
antylopę. Przedstawił się i poprosił o miejsce przy ognisku.
Nie odmówiono mu, tym bardziej że pieczeń z antylopy
stała się dla wszystkich przyjemną odmianą codziennego
posiłku. Gdy przyszło do omawiania kolejności nocnych
wart (bo ktoś musiał pilnować dobytku), Carty nie uchylił
się od obowiązku i wypełnił go bez zarzutu. Następnego
ranka oświadczył, że chętnie przyłączyłby się do
towarzystwa na pewien czas.
Jedna strzelba więcej (Carty posiadał długą broń) była
przedmiotem nie do pogardzenia w tych dzikich stronach.
Carty nie miał jednak wierzchowca. Ustalono, że będzie
jechał w tyle wozu.
Karol nie okazał zachwytu tą decyzją. Nie istniały
powody do nieufności, jednak przybysz nie bardzo przypadł
mu do gustu. Dlaczego? Nie potrafił tego nawet sobie
wyjaśnić. Po prostu wydało mu się, że w słowach
nieznajomego tkwi jakiś fałsz.
Derek Carty opowiadał, że jest myśliwym, a złoto
Czarnych Gór nic a nic go nie obchodzi. Na uwagę Karola,
iż w wiosennym sezonie futra upolowanych zwierząt są
liche i handlarze nie chcą ich nabywać, Carty odparł, że
obecnie poluje wyłącznie na grzechotniki. Słuchacze
roześmieli się sądząc, że to żart. Carty z niezmąconą
powagą wyjaśnił, że skóra grzechotników jest mocna i
trwała, bez względu na porę roku i nadaje się świetnie do
wyrobu nieprzemakalnych czapek, pokrowców, a nawet
obuwia. Ile było w tym wszystkim prawdy — nikt nie
wiedział, ani Heartowie, ani Karol Gordon.
Podróżowano przez cały dzień, z krótką południową
przerwą. Jeszcze daleko było do zmroku, gdy trafili na małe
jeziorko, a raczej dziurę wypełnioną wodą. Dziadek Heart
chciał jechać dalej, lecz Carty zaprotestował mówiąc, że od
tego miejsca rozciąga się kraj pustynny, i radził napełnić
wszystkie naczynia życiodajnym płynem. Jak się później
okazało, mówił prawdę.
Rozbito więc obóz, zjedzono resztę antylopy i ciągnięto
losy mające wyznaczyć kolejność nocnej warty. Karolowi
przypadł najwcześniejszy dyżur. Najkrótszy patyczek (bo
losowano przy pomocy różnej długości patyczków),
oznaczający wartę przedranną, wyciągnął Carty. (Karol
twierdził później, że to wcale nie był przypadek, ale jak tego
dowieść?)
Rankiem Karol obudził się pierwszy. Gdy otworzył oczy,
stwierdził ze zdumieniem, że słońce swą tarczą już zdążyło
wyjrzeć zza horyzontu. Jego towarzysze jednak spali nadal.
Dlaczego Carty ich nie obudził?
Sprawa wyjaśniła się bardzo szybko. Oto Derek Carty
zniknął wraz z dwoma końmi, pozostawił tylko muły. Lecz
dla dwu pozbawionych wierzchowców osób nie było
miejsca w wozie. Jeden musiałby wędrować pieszo. Karol
postanowił złapać złodzieja, był dobrym jeźdźcem i wierzył,
że mu się to uda.
Na szczęście koniokrad zabrał tylko jedno siodło.
Pozostałe założono na grzbiet muła. Karol przytroczył do
łęku lasso i ruszył w drogę. Siad uciekającego — ślad dwu
koni — był bardzo wyraźny. Po kilku godzinach dopadł
Carty’ego, przy pomocy lassa ściągnął go z wierzchowca, a
następnie zmusił do powrotu. W obozowisku powitała go
radosnymi okrzykami cała rodzina.
Z koniokradem obeszli się bardzo po ludzku, tyle że go
dokładnie związano. Co mieli dalej począć z tym
człowiekiem, nikt nie wiedział. Po długiej naradzie
zdecydowano się, na wniosek Karola, odstawić Carty'ego do
Laramie i oddać w ręce szeryfa.
Tegoż dnia zawitali do nich niespodziewani goście: dwaj
hodowcy bydła (ojciec i syn) z okolic Cheyenne.
Poszukiwali niejakiego Derka Carty'ego, który przed paru
tygodniami został przez nich przyjęty do pracy, a po paru
tygodniach sprzedał stado bydła przygodnemu handlarzowi i
uciekł z pieniędzmi. Ruszyli natychmiast w pościg i dopadli
złodzieja w Goodwill w Nebrasce. Siedział spokojnie w
miejscowym saloonie i grał w karty. Wcale się nie przeraził
na widok oszukanych. Wstał od stołu, elegancko przeprosił
resztę towarzystwa, a przybyłym oświadczył, że musi im coś
wyjaśnić w cztery oczy. Zabrali go do hotelowego pokoiku.
Tam Carty wytłumaczył, że sprzedaż bydła była
nadzwyczajną okazją, że takiej ceny nie sposób uzyskać, po
czym pokazał zaskoczonym hodowcom plik banknotów,
które następnie wręczył poszkodowanym. Na pytanie, czemu
tego nie uczynił wcześniej, odparł dość mętnie, że w drodze
powrotnej coś go „napadło" i postanowił odwiedzić
Goodwill, w którym rzekomo chował się od maleńkości.
Naiwni, dobroduszni farmerzy uwierzyli. Zanocowano we
trójkę we wspólnym pokoju, a rankiem okazało się, że Carty
uciekł: z pieniędzmi i na jednym z farmerskich koni.
Znowu ruszyli w pogoń i dotarli aż tutaj, ani przez
sekundę nie przypuszczając, że poszukiwany znajduje się
obecnie o kilka kroków od nich. Zaprowadzeni przez Karola
do miejsca, na które ciśnięto Carty'ego, rozpoznali
złodziejaszka i zażądali zrewidowania go.
Za zgodą rodziny Heartów Karol dokonał tej operacji.
Najpierw przetrząśnięto manatki i w jednym z woreczków
odkryto prawdziwy skarb: grudki rodzimego złota. Na
pytanie, skąd je ma, Carty z humorem oświadczył, iż wygrał
w najuczciwszej grze od przypadkowych znajomków.
Rewizja osobista pozwoliła zajrzeć do portfela. Nie było w
nim nic poza pokaźną paczką banknotów. Przeliczono:
wypadło trzysta dwadzieścia dolarów. Ponieważ farmerzy
oceniali swą stratę na dwieście dolarów, a skradzionego
konia na trzydzieści dolarów (co Carty uczynił z tym
koniem, zanim pieszo przybył do Heartów, nie sposób było
ustalić, najprawdopodobniej sprzedał wraz z uprzężą), stary
Heart wypłacił żądaną sumę, a resztę schował z powrotem
do portfela. Portfel umieszczono na nowo w kieszeni
właściciela. Było to najbardziej uczciwe wyrównanie strat
osobom poszkodowanym. Jednak farmerów takie
zakończenie sprawy jeszcze nie zadowoliło. Pragnęli
doraźnego ukarania złodzieja.
Warto zauważyć, iż na Dzikim Zachodzie kradzież nawet
kilku sztuk bydła była traktowana, jako przestępstwo mniej
szkodliwe od kradzieży jednego tylko konia. Po prostu
dlatego, że bez krowy można się obejść, lecz zabranie
komuś wierzchowca często skazywało okradzionego na
śmierć z głodu lub pragnienia wśród niegościnnych
pustkowi.
Farmerzy domagali się natychmiastowego postawienia
złodzieja przed sądem preriowym, czyli sądem Lyn-cha, a
ponieważ wyrok skazujący był przesądzony, Carty'emu
groziło powieszenie na gałęzi najbliższego drzewa.
Karol wystąpił w obronie złodzieja. Uczynił to bardzo
chytrze. Stwierdziwszy na początku, że nikt nie poniósł
straty, zauważył następnie, że w sądzie preriowym muszą
brać udział ludzie niezaangażowani. Poszkodowany może
być tylko świadkiem. Tymczasem zarówno Heartowie, jak
obaj farmerzy byli właśnie poszkodowanymi. W takiej
sytuacji za bezstronnego sędziego uchodzić mógł tylko
Karol. Lecz sąd prerii wymaga co najmniej trzech sędziów.
Karol gardłował tak długo, aż poparł go stary Heart, a po
nim jego syn. Farmerzy ustąpili. Zdecydowano, że wezmą ze
sobą złodzieja do Laramie i tam przekażą go w ręce szeryfa.
Lecz Karol nie bardzo ufał obcym. Za zgodą Heartów
również eskortował Carty'ego do Laramie i odjechał dopiero
wówczas, gdy koniokrada zamknięto w miejscowym
areszcie. Jest rzeczą pewną, iż Carty słyszał cały spór
"(bardzo głośną prowadzony) o swą skórę i świetnie pojął,
kto ocalił go od stryczka. Ten fakt nie pozostał bez
znaczenia w przyszłości.
Piątka wędrowców dotarła wreszcie do Custer City, a
Karol stał się jakby przybranym członkiem rodziny
Heartów. Postanowiono nie rozłączać się.
Zajęli wspólnie działkę eksploatacyjną nad małym
potoczkiem o nazwie French Creek. Grzebanie się w piachu,
ziemi i żwirze początkowo kiepskie dało wyniki. Złota
znaleziono tyle, co kot napłakał. Lecz
nowicjuszami zainteresował się przypadkowo poznany w
tamtejszym saloonie doświadczony eksplorer, Clive Tess. To
on, nie wiadomo czym powodowany, wskazał Heartom
właściwe miejsce poszukiwań, a rezultaty nie dały na siebie
długo czekać. Gdy pokopali doły na zboczu pagórka, nad
strumieniem, trafili na prawdziwą złotą żyłę.
Którejś nocy Karol, obudziwszy się, zauważył, że konie
czymś się niepokoją. Zaalarmował starego Hearta i z bronią
w ręku ruszył, by zbadać tego przyczynę. Niespodziewanie
usłyszał głos strzału. Młodzieńcza ciekawość przywiodła go
aż na główną ulicę-drogę osiedla. Huk strzelby ponowił się.
Ulica była pusta i cicha. Wędrując ostrożnie wzdłuż ścian
baraków, bud i szałasów, Karol natknął się na Tessa.
Eksplorer został napadnięty, gdy wracał z saloonu. Zbyt
głośno chwalił się tam swym bogactwem, zbyt wielu
pokazywał woreczek wypchany nuggetami. I oto pięciu
mężczyzn zaskoczyło go na pustej drodze. Bronił się oparty
plecami o ścianę jakiejś budowli lecz nie mógł uciec, było to
zbyt wielkie ryzyko.
W chwilę po przybyciu Karola Tess zdołał trafić jednego
z napastników, lecz sam również odniósł ciężką ranę. Z
kolei Karol wziął udział w obronie i postrzelił jednego z
bandytów, chyba śmiertelnie, bo człowiek ten upadł w piach
drogi i nawet nie usiłował podnieść się.
Nagle Tess osunął się na ziemię, a Karolowi, który ukląkł
przy nim, wręczył woreczek z nuggetami.
— Co mam z tym począć?
— Zabierz dla siebie, przyda ci się. Zabierz... mnie już...
— Co?
Karol nie otrzymał odpowiedzi. Poczuł pod palcami ciało
rannego dziwnie zwiotczałe i ogarnął go strach.
— Tess! — zawołał półgłosem, lecz nie uzyskał
odpowiedzi.
Wepchnął woreczek do kieszeni, oparł się o ścianę i
czekał. Minęła chyba minuta, może więcej, gdy znowu
ozwała się palna broń z przeciwległej strony ulicy. Usłyszał
chrobot za swymi plecami. Później coś lekko trzasnęło.
Zerknął za siebie i zobaczył w ścianie podłużny, prostokątny
otwór.
— Nie strzelaj! — ostrzegł szepczący głos, dziwnie
znajomy. — Chodź do mnie, szybko. Te draby zabiją cię.
— Kto ty?
— Chodź, bo zginiesz.
— A Tess?
— Zabieraj go. Ranny?
— On nie żyje.
— O, do diabła! To był porządny facet.
— Ktoś ty? — powtórzył Karol pytanie.
— Zgłupiałeś? Chodźże wreszcie.
Z ciemności wysunęła się dłoń i chwyciła go za rękaw
kurty.
— No, szybciej!
Karol wkroczył w ciemność. Zbawcza ręka powiodła go
poprzez nieznane wnętrze, wypełnione nieprzenikliwa
czernią. Na krańcach tej czerni błysnęło światło księżyca.
Ujrzał twarz wybawcy.
— Derek Carty — powiedział zdumiony.
— Ten sam. Szybciej! Za chwilę poczną nas ścigać.
Lecz Karol zawahał się. Zrozumiały odruch. Złodziej koni
i sprzedawca cudzego bydła nie zasługiwał na zaufanie.
Carty chyba wyczuł, bo powiedział bardzo szybko:
— Możesz mnie uważać za złodzieja, ale ani mor
dercą, ani rabusiem nigdy nie byłem i nie będę. Ru
szaj, bo ci zdejmą skórę z pleców, a przy okazji i mnie!
Gdzieś z tyłu za nimi trzasnęły sucho dwa strzały. Karol
przestał się opierać.
I tak wyglądał początek drugiego spotkania z Derkiem
Carty. Karol nigdy nie dowiedział się, jakim sposobem
człowiek osadzony w areszcie w odległej Laramie po dwu
tygodniach znalazł się w Custer City, natomiast usłyszał,
czemu zawdzięcza pomoc.
— Nie pamiętasz, jakeś gardłował w mej sprawie?
Tamci farmerzy chcieli mnie powiesić i gdyby nie ty...
Ta noc — we wspomnieniach Karola —- przedstawiała
się jak jeden wielki koszmar, z którego usiłował się wyrwać.
Zapragnął natychmiast wrócić do Heartów, lecz Carty na to
nie zezwolił.
— Będą się szukać, trafią do Heartów, bo i to możliwe.
Gdzież się wówczas ukryjesz? Ściągniesz tylko
kłopot na głowy swych przyjaciół.
Było w tym sporo racji, więc Karol, prawie bezwolny, dał
się zaprowadzić na jakieś puste podwórko, gdzie stały dwa
konie. Wskoczyli na siodła i pognali poza ostatnie
zabudowania Custer City. Carty wywiódł swego towarzysza
między daleką linię wzgórz, do zielonej, porosłej trawą
dolinki. Widać świetnie orientował się w terenie. W kilka
godzin później odjechał do Custer, aby wtajemniczyć
Heartów w całą historię. I tak rzeczywiście postąpił. Karol
dowiedział się o tym po paru dniach, gdy odważył się tam
wrócić. Nie na długo jednak, bowiem jacyś podejrzani
osobnicy kręcili się wokół obozowiska Heartów, a nawet
wypytywali o „młodego człowieka", który „miał
winczester". Prawdopodobnie tamtej nocy, mimo ciemności,
potrafili dobrze przypatrzeć się Karolowi. Wobec tego
postanowił wracać do Laramie. Carty gdzieś zniknął.
Znacznie, znacznie później spotkał go jadącego dy-
liżansem na południe, lecz mimo namów nie przystał na
wspólną podróż. Tak wyglądało trzecie spotkanie z Cartym.
Czwarte wypadło w Blowy Garden, w Nebrasce.
Znajdował się tam mały banczek, w którym Karol postanowił
zamienić na banknoty złoto otrzymane od Tessa. Na
nieszczęście w okolicy dokonano napadu na pociąg i
zrabowano spory transport złota. Nieznany przybysz wydał
się właścicielom banczku osobą wielce podejrzaną.
Sprowadzili szeryfa. Niewiele brakowało. ą Karol znalazłby
się w areszcie. I tu, niespodziewanie, znowu wkroczył na
widownię Derek Carty. Zaiste, stał się dla Karola
opatrznościowym człowiekiem!
Co Carty'ego przygnało do Blowy Garden? W jakim I celu
tu zawitał? Pozostało to tajemnicą. W ogóle Carty i miał
przedziwną zdolność mówienia o niczym, pomijania zbyt
dociekliwych pytań i to w sposób, który j zbijał z tropu
pytającego. Teraz okazało się, iż jest j przyjacielem szeryfa.
Zaręczył za Karola, a później zaprowadził go do saloonu. Po
obfitym posiłku zagadnął:
— Co teraz zamierzasz, Karolu?
—
Marzę o kawałku ziemi, na której mógłbym
gospodarować. Już mi się znudziła włóczęga.
Carty zastanowił się chwilę.
— A wiesz, to dobry pomysł. Pojadę z tobą.
Karol zdrętwiał na takie słowa. Ani mu w głowie powstało
wędrować razem z koniokradem, szulerem i Bóg wie z kim
jeszcze.
—
Trzeba mieć nieco centów — odparł wykrętnie. —
Ziarno na siew, materiał na budowę domu, na
rzędzia rolnicze. No i sama ziemia, wszystko to kosztuje.
—
Nie martw się o mnie. A może lepiej kupić gotową
farmę?
— Nie. Chcę się przyłączyć do jakiejś karawany
osadniczej i zagospodarować dziewicze tereny. Tak wy
padnie taniej, a poza tym liczę, że w gromadzie znajdę
sąsiedzką pomoc.
— Świetnie! Bardzo mi to odpowiada.
Karol z coraz większym trudem ukrywał niepokój.
Stowarzyszenie się z Cartym uważał za największe
głupstwo, jakie mógłby popełnić. Lecz jak z tego wybrnąć?
Ten sympatyczny mimo wszystko koniokrad uratował mu
życie w Custer City, a przed chwilą wybawił z wielkiego
kłopotu.
— Wyruszamy jutro — mówił Carty. — Najpóźniej
pojutrze. Wcześniej nie mogę. Mam tu pewne zobowiązania.
— Zobowiązania? — zdziwił się Karol.
— Tak, rewanż. Widzisz... zbiera się tu co wieczór
gromadka moich znajomych i skracamy nudę grą. Wczoraj
karta poszła mi nadzwyczajnie, obiecałem, że dam im dzisiaj
możność odegrania się. Chyba rozumiesz?
— Oczywiście, czyś ty w ogóle cokolwiek do nich
przegrał?
— No, w sumie to raczej nie...
— Rozumiem — odparł Karol i wpadł w jeszcze bardziej
ponury nastrój, ponieważ już od dawna podejrzewał swego
towarzysza o niezbyt dżentelmeńskie sposoby gry. Niech
teraz przyłapią Carty'ego na oszustwie, szeryf zmieni swą
decyzję i wpakuje Karola za kratki. Jaką bowiem wartość
przedstawia poręka szulera?
— No i co, Karolu, zgadzasz się?
— To wymaga zastanowienia.
— Więc zastanawiaj się. Ja idę do szeryfa. Czekaj tu na
mnie. Jak będziesz się nudził, zamów cokolwiek na mój
rachunek. Do zobaczenia!
Karol odczekał kilka minut, potem zapłacił wszystko co
do centa, chociaż karczmarz początkowo nie chciał przyjąć
pieniędzy („Jeszcze się pan Carty na mnie obrazi, jak mu o
tym powiem"). Opuszczając lokal, za-trzymał się na progu i
rzucił w stronę właściciela saloonu:
— Jakby pan Carty mnie szukał, proszę powiedzieć, że
musiałem szybko opuścić Blowy Garden. Będzie pan
pamiętał?
Wziął konia za uzdę i poprowadził go skrajem drogi aż do
miejsca, gdzie kończyły się ostatnie zabudowania. Wówczas
przystanął i obejrzał się, cały spocony z wrażenia. Nigdzie
jednak nie zauważył znajomej sylwetki Carty'ego. Wskoczył
na siodło i najpierw kłusem, później galopem ruszył na
południe.
Tak się zakończyło czwarte spotkanie z Derkiem Carty.
Któż mógł przewidzieć, że po latach nastąpi piąte?
Carty musiał dobrze poznać Karola Gordona, skoro tak
radośnie go powitał i przedstawił swej żonie. Był pewien, iż
Karol, przez pamięć dawnych wydarzeń w Custer City, nie
ujawni pewnych szczegółów z jego przeszłości.
Obudziłem się, gdy promień słońca uderzył w okienną
szybę, przebił się przez ażurową firankę i padł mi na twarz.
Siadłem na łóżku wypoczęty i beztroski, póki nie
przypomniałem sobie, że dziś czeka nas rozmowa z Fredem
Clarkiem. Natychmiast wyparowała ze mnie cała radość, bo
wyniki tej rozmowy jakże wątpliwie się przedstawiały.
— Hej — krzyknąłem — wstawaj.
Karol podniósł się.
— No, Janie — powiedział ziewając — za kilka godzin
rozstrzygnie się nasza najbliższa przyszłość. Albo
powędrujemy truchcikiem na wiosenne polowanie, albo
pognamy galopem na złamanie karku do Goodyear.
Chciałbym już wiedzieć, co nas czeka.
— Ułożyłeś sobie rozmowę z Clarkiem?
— Tak. Jeśli prawda nie znajdzie sobie drogi do jego
mózgu, spróbuję go nastraszyć. Myślę, że pierwszą rozmowę
przeprowadzę w cztery oczy.
— To znaczy, że mam zniknąć — powiedziałem nie bez
goryczy.
— Nie denerwuj się. Tak będzie lepiej. Za to przy drugiej
pogawędce staniesz się nieodzowny.
— To ile tego ma być?
— Na dwóch się skończy, a może nawet na jednej? Gdy
pójdę do Clarka, będziesz mógł swój czas poświęcić pani
Elsie. Ona bardzo jest spragniona nowin z dalekiego świata,
tylko nie daj się wciągnąć w rozmowę o przeszłości Derka,
zbyt wiele o nim wiesz — mrugnął do mnie
porozumiewawczo.
Ogoliliśmy się, umyli i wyszli z pokoju.
— Jestem głodny jak wilk — zauważył mój przyjaciel. —
Przed tak ważną rozmową muszę dobrze podjeść.
— Zazdroszczę ci. Na myśl, że czeka nas może jazda do
Goodyear, tracę apetyt. Ale chodźmy.
Nie bardzo wiedzieliśmy, które drzwi mają nas do-
prowadzić do celu, w tym korytarzu znajdowały się aż
cztery.
— To te — pokazałem palcem.
— Nie, tamte...
Wówczas uchyliły się zupełnie inne, a na progu stanęła
Elsa Carty.
— O! — krzyknęła wesoło — właśnie szłam po panów.
Proszę, śniadanie czeka. Najlepsze, jakie potrafiłam
wymyślić.
Poprowadziła nas prosto do nakrytego stołu.
—
A gdzie Derek? — zapytał Karol. — W saloonie?
— Ach, nie. Przyszedł posłaniec od szeryfa i prosił, żeby
Derek natychmiast przybył. Jakaś pilna sprawa.
Szeryf często radzi się Derka. Bo — dodała z odcieniem
dumy w głosie — bardzo się tu liczą z opinią mego męża.
Zabraliśmy się do jedzenia. Karol dał dobry przykład, ale
mnie jakoś nie szło. Na myśl o Clarku, o Goodyear — każdy
kęs zamieniał się w kamień. Zbliżała się chwila mająca
rozstrzygnąć o dalszych losach Bedego. Rzecz dziwna,
bardzo mnie one obchodziły, zupełnie jakby to dotyczyło
mojej własnej przyszłości.
Pani Elsa zabawiała nas rozmową, a czyniła to z
wrodzonym talentem, i tak interesująco, że na pewien czas
nawet zapomniałem o dręczących mnie niepokojach. Jednak
gdy uchyliły się drzwi i do jadalni wkroczył Derek Carty,
znowu ogarnęły mnie ponure myśli.
— Witajcie! — zawołał. — Jak się czujesz, Karolu?
A pan, doktorze?
Odparliśmy, że znakomicie, chociaż z mej strony było to
kłamstwo.
— To świetnie! Dzień zapowiada się pięknie, ani jednej
chmurki na niebie.
— Czego chciał od ciebie szeryf?
Carty pomarkotniał. Zauważyłem to natychmiast. Czyżby
wyszły na jaw jakieś stare sprawki naszego gospodarza?
— Ponura historia — odparł siadając za stołem.
— Co się stało? — zaniepokoiła się pani Elsa.
— Nic takiego, co by dotyczyło nas bezpośrednio.
Opowiem o tym za chwilę. Po co mącić wesołą biesiadę.
Jedźcie i pijcie.
Rozejrzał się po stole.
— Czy nie masz gdzie whisky pod ręką, moja droga?
— Tak wcześnie? — zapytała z akcentem nagany w
głosie.
— Wyjątkowo — odparł. — Wracam z dość maka-
brycznego widowiska.
— Derek! Zaraz mów, czego chciał szeryf.
— No dobrze, lecz najpierw przynieś whisky i szkla-
neczki.
Wyszła z pokoju.
— A co z Clarkiem? — zagadnął Karol. — Wrócił
wreszcie?
—
Ech — odparł karczmarz z wyraźnym ociąganiem —
wrócił i nie wrócił równocześnie.
Cały zamieniłem się w słuch.
— Powiedz wyraźnie.
— Powiem, że jeśli miałeś zamiar z nim rozmawiać, nic z
tego nie wyjdzie.
— Uciekł! — nie wytrzymałem i aż się zawstydziłem
tego okrzyku.
Carty przecząco pokręcił głową.
— Wyobraźcie sobie, szeryf mnie wezwał do rozpo-
znania zwłok. Tak, tak. Przywieziono tych czterech
z bandy, jaka napadła na pociąg. Trzech nie znam, lecz w
czwartym rozpoznałem Freda Clarka. Martwego. Możecie
sobie wyobrazić, jak mnie to zaskoczyło. Nigdy nie
podejrzewałem, że z niego był taki niebezpieczny ptaszek.
O, jesteś, moja droga!
Napełnił szklaneczki. Wypiliśmy. Jakoś mi to pozwoliło
wrócić do równowagi.
Na tym wypada zakończyć historię Bedego i woreczka
żwiru. Wszystko, co działo się potem, nie ma już żadnego
związku z tą sprawą. Jednak dla całkowitego wyczerpania
tematu dodam, że w godzinę później napisałem do Bedego
list i natychmiast zaniosłem na pocztę.
Pisząc go wziąłem pod uwagę nienasyconą ciekawość
pani Adeliny Harper. Kto wie, co jej przyjdzie do głowy?
Może domagać się będzie, aby Bede głośno odczytał mą
epistołę? Dlatego zdobyłem się na niezwykły (nie chwaląc
się!) dyplomatyczny wybieg. Poza pozdrowieniami dla całej
rodziny Harperów, donosiłem, że bawimy w La Junta, skąd
ruszamy na polowanie.
„Niedaleko La Junta — napisałem dalej — dokonano
napadu na pociąg. Bandyci zostali rozproszeni, czterech
poległo. Trzech z nich nie rozpoznano, czwartym jest niejaki
Fred Clark, od pół roku zatrudniony jako kelner w saloonie
Pod Złotą Sową w La Junta. Wspominam o tym, ponieważ
jest to chyba ten sam człowiek, którego kiedyś zatrudniał
pan Harper. Jeszcze raz pozdrawiam Cię, Barry, w imieniu
Karola Gordona i własnym. Oby ci się jak najlepiej wiodło.
Kto wie, może kiedyś znowu wpadniemy do Goodyear?"
Zakończywszy na tym, podpisałem się zamaszyście i
postawiłem datę. A po chwili namysłu dopisałem jeszcze
swój adres w Milwaukee. Mam nadzieję, że Bede raz na
zawsze wybrnął z kłopotów, lecz któż odgadnie przyszłość...
polubiłem tego człowieka.
„BodzioKB”