Wernic Wieslaw Old Gray


Wernic Wiesław

Old Gray

Siwowłosy

Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10 kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka minut po dziesiątej rano. Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś" najbardziej pasuje do okoliczności) na północ od doliny Missouri i równocześnie na południe od rzeki Mlecz­nej. A więc, jak łatwo odgadnąć, na obszarach teryto­rium Montany, która w kilka miesięcy później, bo w listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako czterdziesty pierwszy stan Unii amerykańskiej. Jechałem na północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem miałem się spotkać z Karolem Gordonem, nieodstęp­nym towarzyszem moich dalekich wypraw.

Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc znajomej sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem podziwiać zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby morze, ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych. Czułem się świetnie, jak zwykle na początku każdej podróży, nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od fizycznego wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się wreszcie do no­wego rytmu życia wśród pierwotnej przyrody. Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przy­gniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!

Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby w porą dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w myśl informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Na­gle — stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na piersi, nie na głowę, co najprawdo­podobniej uchroniło mnie od skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca. Usiłował również po­wstać. Bezskutecznie. Miał złamaną nogę. Trafił kopy­tem w głęboką norę. Zorientowałem się, że cała prze­strzeń dokoła podziurawiona została niczym sito pod­ziemnymi mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem nigdzie ani jednego przedstawiciela te­go gatunku. Najprawdopodobniej z jakichś tajemni­czych powodów opuściły swoje osiedle. A może wy­marły? Ciekawie zajrzałem do kilku norek — w żad­nej nie znalazłem nawet śladu czworonożnych lokato­rów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach prerio­wych powiem, że są to stworzonka długości około dwu­nastu cali [12 cali, czyli ok. 30 cm 2 funty, czyli ok. 900 g], ważące niewiele ponad dwa funty, a set­ki takich osobników zamieszkuje podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw. Osiedli tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem. Wielokrotnie byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowa­łem, jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwie­rzątek błyskawicznie znika pod ziemią. Wszystko to prawda, jednak nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą pre­riowych piesków, a ściślej mówiąc ich mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim sercem! — zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!

Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na śmierć. Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdo­łał ocalić swe ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez wiele tygodni w stajni, podwiesiwszy nad podło­gą na specjalnie sporządzonych pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po tym zabiegu koń poruszał się zupełnie sprawnie.

Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego spo­sobu wypróbować — nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.

W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po dziesiątej. O dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka była nasza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną? Dwie? Dziesięć? Sia­dłem i zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!

Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów, mi­mo że należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego typu. A derka? A wypchane juki? A winchester, pled do spania, metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na własnym karku, z perspekty­wą całodziennej włóczęgi przez bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po bezskutecznym wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczycie nasypu ruszy na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrze­żenie wśród pagórkowatego kraju...

Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży — poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło — na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że na ziemi spoczywa jesz­cze winchester i kociołek. Czemuż to natura nie wy­posażyła człowieka w dodatkową parę rąk? Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności. Kociołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsa­dziłem pod pachą. No i — w drogę!

Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musia­łem raz jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie pozwalał wyprostować pleców. Po przej­ściu stu jardów poczułem się u kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków — nakazałem sobie. Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do następnych.

Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgo­rętszy dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się na ziemię, wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak okiem sięgnąć nie rósł najlichszy na­wet krzaczek i żadna struga nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego kształtu, aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na wschód, gi­nąc między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek. Karol Gordon?!

Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdoła­łem tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez trawy, zataczając się z każdym krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na mura­wie, lecz ktoś zupełnie mi obcy.

Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z sie­bie ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były całkowicie bezwładne. Gdyby w tej chwili szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się poruszyć.

I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po wielu miesiącach życia w mieście nie wymagającego ode mnie większej sprawności fizycznej.

— Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłysza­łem jak przez watę chropawy głos. — Wyglądasz niczym rak wyjęty z wrzątku.

Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko ciężko, chrapliwie.

— Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierz­chu. Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś
konia? Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska
sprawa. Trzymaj...

Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę ob­szytą skórą.

— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.

— A cóż by innego?

Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg. Jakże mi ulżyło!

— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normal­nym tonem, zwracając naczynie. — Gdybym tak mógł jeszcze napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierz­chowca, musiałem go zastrzelić.

— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam — wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudo­wania farmy, gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwie­rzę.

— Czy tam jest jeziorko?

— Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?

— Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spo­tkać gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym kierował się na gospodarstwo położone nad je­ziorkiem.

— To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?

Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w mil­czeniu, wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.

Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój koń, minęło prawie półtorej godziny. Powinienem natychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wy­siłku obezwładniała mnie.

— Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy spoglądając w niebo.

Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się w czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.

— To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na nie­ go z uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.

Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w za­dumie. Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się dokład­nie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainte­resowanie przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skó­rzana kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, moc­no wypłowiały. Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą, by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można by uznać tego człowieka za

Indianina.

Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków dalej, nierozsiodłany, i nie różnił się niczym od tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza. Ot, zupełnie przeciętne zwierzę.

Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii horyzontu marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy galo­pujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby to najlepsze zakończenie przygody.

I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:

— Mamy gościa.

Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta, jak przez cały okres mej dotychczasowej wę­drówki.

— W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo. Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!

— Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szuka mnie przyjaciel.

— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?

— Właśnie on.

— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z za­chodu?

— Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?

Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej. Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej przypominała postać Karola.

— To jednak nie on — westchnąłem.

W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój jeźdźca, a nawet rysy twarzy.

Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czy­sta, a wierzchowiec zbyt wypoczęty.

Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle. Niewiele brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.

— Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy ta­kich sztuczkach — odezwał się siwowłosy.

— Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... — to było do mnie — podnieś rączki w górę. No, już!

Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrza­łem utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.

Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewol­weru.

— Czego chcesz?

Roześmiał się nonszalancko.

— Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się, bo...

Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W tej chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni napastnika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.

— Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowłosy. — I więcej nie próbuj takich sztuczek!

Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skry­ło go najbliższe wzniesienie gruntu.

— Ale masz oko! — powiedziałem do sąsiada. — Tak trafić!

— Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na mnie uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z ko­lana. Znasz ten sposób?

— Znam, bardzo zawodny.

— Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.

Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrza­łem. Była to istna armata o kalibrze rzadko spotyka­nym. Ciężka. Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed chwilą opuściły rusznikarski warsztat. Tylko kol­ba, pełna rys i drobnych wgłębień, świadczyła o dłu­gim używaniu.

— Ależ to waży...

— Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a cel­ność znakomita. Służy mi od dwudziestu prawie lat, i nie zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automa­tyczne cuda.

— Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.

— A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś.

Pomyślałem, iż zdumiewający strzał był w znacznie większym stopniu wynikiem bystrego oka i sprawnej ręki niż rusznikarskiej techniki. Strzał z kolana, jak go niektórzy nazywają, polega na tym, że lufę strzelby przykłada się do uda i odpowiednio zginając nogę w ko­lanie naprowadza muszkę na cel. Jest to prawdziwa sztuka, której sprostać nie potrafią nawet biegli myśliwi. Po co więc strzelać z kolana? Po to, aby zmylić prze­ciwnika. Przyłożenie kolby do ramienia jest przecież ostrzeżeniem, lecz mało kto zwróci uwagę na pozornie niedbały ruch ręki przysuwającej broń do nogi.

Siwowłosy wstał, przeszedł parę kroków i podniósł jakiś ciemny przedmiot spoczywający wśród traw.

— Rykoszet — stwierdził podając mi na otwartej dłoni potężnego colta. — Ot, tu... — wskazał na błysz­czącą rysę. — Celowałem w magazynek, kula ześliznęła się i smarkacz dostał w rękę.

Siadł tuż przy mnie, wydobył krótki myśliwski nóż i coś tam począł majstrować przy broni.

— Popatrz — odezwał się po chwili.

Spojrzałem. Stalowy walec, w którym umieszcza się kule, został wyjęty.

— Jak myślisz? Co z tym zrobię? — Nie czekając na odpowiedź dodał: — właśnie to.

Zamachnął się ramieniem. Kawałek stali wyleciał wysoko, a potem zginął wśród traw. Reszta broni od­była podobną drogę, tyle że w innym kierunku.

— Ot, i wszystko. Nigdy już żaden spragniony wra­żeń łobuz nie skorzysta z tego colta.

— Nie mogę pojąć, co skłoniło chłopaka do napa­du. Nie wyglądał na krwawego mordercę ani na zło­dzieja.

— Pozory mylą, lecz chyba masz rację. Co go skło­niło? Chęć pokazania swej odwagi, szukanie przygody, którą można by pochwalić się przed rówieśnikami. Och, mnóstwo przyczyn!

— Po nauczce, jaką otrzymał, na pewno odejdzie mu chętka do następnego napadu.

— Może tak, może nie. Kto raz wkroczył na niebez­pieczną ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.

— Cóż znowu! — zaprotestowałem. — Nie słyszałeś o rewolwerowcach, którzy drugą połowę życia spędzili jako uczciwi obywatele kraju, często stawiani innym za wzór?

— A jakże, słyszałem. Lecz jeszcze częściej o bandytach, dla których spokojne życie jest tylko drobnym fragmentem w ich przestępczej działalności. Niekiedy dłuższym, niekiedy krótszym. Ot, choćby dla przykła­du Henry Brown. Jego sprawa była głośna. Znasz tę historię?

Zaprzeczyłem.

— To jest przykład potwierdzający moją teorię. Browna spotkałem w Caldwell. Taka mieścina przy dawnym szlaku przepędu bydła, zwanym chisholmskim. Wiesz, co to jest?

— Wiem — odparłem nieco podrażniony i równocze­śnie rozbawiony.

Siwowłosy widać uznał mnie za typowego przedsta­wiciela gromady greenhornów, ludzi niedoświadczo­nych i niezaradnych, a równocześnie bezgranicznie za­rozumiałych. Pojawiali się coraz częściej na Dzikim Zachodzie, w miarę jak ten Zachód cywilizował się, a linie kolejowe ułatwiały podróżowanie.

Szlak chisholmski? Była to trasa masowych przepę­dów bydła, jakie przez blisko dwadzieścia lat gnano z pastwisk Teksasu na północ, dopóki rozbudowa kolei nie położyła kresu uciążliwym wędrówkom.

— Caldwell — mówił dalej Siwowłosy (tak go w my­ślach począłem nazywać) — leży na południu Kansasu,
niedaleko granic Oklahomy. Tam właśnie przybył w czerwcu 1882 roku Henry Brown, wędrując właśnie chisholmskim szlakiem wprost z południa. Nie wyglą­dał na obdartusa. Ubranie nosił takie, na jakie stać
kowboja lub trapera, któremu nie powodzi się ani bardzo źle, ani bardzo dobrze. Poza tym posiadał dwa sześciostrzałowe rewolwery i mocno sfatygowany winchester. Takim go właśnie ujrzałem. Nie nudzi cię moje
opowiadanie?

Zaprzeczyłem całkiem szczerze. Bardzo lubię przysłu­chiwać się opowieściom związanym z dziejami Dzikiego Zachodu — często wprawdzie ubarwianym przez kolejnego narratora, ale przecież zawsze tkwiło w nich ziar­no prawdy.

— Brown przybywszy do Caldwell zgłosił się do bur­mistrza z prośbą o jakąkolwiek pracę. Burmistrz skwa­pliwie skorzystał z okazji. Musisz wiedzieć, że Caldwell, podobnie jak wiele pogranicznych miasteczek, nie cie­szyło się dobrą opinią. Mieszkańcy byli zbyt potulni, a nieproszeni goście, ściągający tu z południa i zacho­du, nazbyt przedsiębiorczy. Nie mijał tydzień bez krwa­wej bijatyki. Na krótko przed przybyciem Browna pi­jani kowboje zastrzelili miejscowego marszala [Marszal — odpowiednik szeryfa; z tą tylko różnicą, że szeryf jest wybierany przez mieszkańców, marszal pochodzi z nominacji władz miasta, okręgu, terytorium lub nawet rządu federalnego. Marszalowie urzędowali na terenach, które nie uzy­skały jeszcze samorządowych praw stanów. Jednak zdarza się, iż szeryfowie wielkich miast przybierają tytuły marszali uzna­jąc, iż taka nazwa bardziej odpowiada ich godności.]. Brown został jego następcą.

Trzeba przyznać, że wzorowo pełnił służbę. Razem ze swym pomocnikiem, Benem Wheelerem, oczyścił miasto z włóczęgów, szulerów i rewolwerowców. Pra­wie nie używając broni. Miejscowa gazeta pisała o nim pochwalne hymny, nazywając go człowiekiem pociąga­jącym za cyngiel szybciej niż wszyscy mieszkańcy po­łudniowego zachodu. Była to oczywista bzdura, bowiem Brown w okresie dwu lat swego urzędowanie tylko dwukrotnie za cyngiel pociągnął. Po raz pierwszy, gdy pijany Indianin opierał się aresztowaniu; po raz drugi, gdy miejscowy szuler sięgnął po rewolwer.

Już po sześciu miesiącach pracy Brown otrzymał w prezencie nowy winchester z napisem na srebrnej plakietce: „Za cenne usługi — wdzięczni obywatele Caldwell".

Istotnie mieli być za co wdzięczni, bo Caldwell stało się najbardziej spokojnym, najbardziej bezpiecznym ze wszystkich miast i osiedli Kansasu; Brown w swym prywatnym życiu mógł służyć za wzór innym. Nigdy nie pił, nie grał w karty, nawet nie używał tytoniu. Po prostu chodząca cnota! Co ty na to?

Mruknąłem, że trafiają się tacy, ale raczej rzadko.

— Prawda. Według mnie lepiej unikać tego rodzaju osobników. Każdy człowiek ma swoje słabości, tak już
świat został stworzony. U jednych szybko je zauważasz, inni tak potrafią się kryć, że uchodzą za aniołów. I na­gle taki anioł okazuje się istnym diabłem. Najgorsze, że trudno przewidzieć, w jakich okolicznościach, poj­mujesz?

Uśmiechnąłem się na taki wywód.

To znaczy — odparłem — że Brown okazał się diabłem w anielskiej skórze?

— Otóż to! Wyobraź sobie, że w marcu 1884 roku Brown poślubił miłą panienkę i kupił dom. Miasto sza­lało z radości wierząc, że teraz Brown na zawsze zosta­nie w Caldwell, a gdzie szukać lepszego marszala? Ja­kież było zdziwienie i przerażenie, gdy w miesiąc po ślubie Brown zniknął. Gubiono się w domysłach, lecz jeszcze nie tracono nadziei, że wzorowy marszal po­wróci. Nieco później sprawa się wyjaśniła, przyprawia­jąc niektórych o ciężką chorobę nerwową: Brown wraz ze swym pomocnikiem Benem Wheelerem opuścili mia­sto. Nigdy nie dowiemy się dlaczego. W drodze spotkali dwu włóczących się kowbojów teksaskich. Historia zdą­żyła zanotować ich imiona i nazwiska: Bill Smith i John Wesley. O czym ta czwórka rozmawiała na pustkowiu, nietrudno się domyślić, bo razem ruszyli najkrótszą1 drogą do miasta Medicine Lodge, pięćdziesiąt pięć mil od Caldwell. Przybyli tam wczesnym rankiem. Bill ob­jął straż przed wejściem do banku, pozostała trójka wkroczyła do wnętrza. W biurze znajdował się tylko kasjer i prezes. Strzelono do prezesa, raniąc go ciężko, strzelono do kasjera, trafiając go śmiertelnie, ale padając zdołał zatrzasnąć pancerne drzwi skarbca. Głośny huk zaalarmował przechodniów. Bandyci wybiegli z lo­kalu, wskoczyli na konie i ruszyli galopem poprzez za­ludniające się ulice. Nie znali miasta, nie znali okolicy, po kilku godzinach, ścigani przez liczną grupę, zapę­dzili się w głąb kanionu bez wyjścia. Po krótkiej wy­mianie strzałów poddali się. Odprowadzono ich do mia­sta i zamknięto w areszcie. Lecz na tym sprawa się nie kończy. Gdy szczegóły napadu stały się powszechnie znane, rozwścieczony tłum zebrał się przed więzieniem i mimo oporu szeryfa wtargnął do środka. Więźniów wywleczono. Brown wyrwał się i rzucił do ucieczki. Po kilku krokach padł przeszyty kulami. Pozostałą trójkę wyprowadzono za granice miasta i powieszono na gałęziach samotnego wiązu. Tak zakończyła się pró­ba rabunku.

— A co mówiono w Caldwell na temat śmierci tego wzorowego marszala?

— Ba! — wykrzyknął Siwowłosy. — Nikt z miesz­kańców Caldwell nie wierzył, że to Brown dokonał na­padu. Gdy gazeta w Medicine Lodge opisała przebieg wydarzeń, uznano tę informację za kłamstwo, za próbę pohańbienia najlepszego z marszali. Sporo jeszcze czasu minęło, zanim ujawniony życiorys Browna pozbawił tę postać anielskich skrzydeł. Sprawa nabrała rozgłosu nawet poza granicami Kansas. Okazało się, że Brown cieszył się niemałą popularnością i w Nowym Meksyku, i w Teksasie. Ponurą popularnością. W 1878 roku zabił okręgowego szeryfa i dwu jego pomocników, później ukradł tabun koni w dolinie rzeki Pecos i uciekł z nim do Teksasu, gdzie parał się karcianą szulerką. Potem, nie wiadomo dlaczego, uspokoił się. I już w roku 1880 został pomocnikiem szeryfa okręgu Oldham, wzorowo pełniąc swą służbę. Z kolei powędrował do Caldwell. Zaledwie jednak dwa lata wytrwał w roli wzorowego stróża prawa. Stare nawyki wzięły górę. Dlatego powiadam: kto raz wkroczył na przestępczą ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.

Nie zgadzałem się z taką opinią. Słyszałem o wielu przestępcach, którzy po odbyciu więziennej pokuty ni­gdy więcej nie dopuścili się najdrobniejszego wykro­czenia.

— Pewnie zrozumieli — twierdziłem — że żaden z nich nie uniknie sprawiedliwości. Uda się sto razy,
wpadnie za sto pierwszą próbą rabunku czy oszustwa. Dlaczego? Bo takich ludzi rozzuchwala początkowe powodzenie i coraz bardziej lekceważą grożące im niebez­pieczeństwa.

Spojrzał na mnie i przymrużył żartobliwie oko.

— Filozof z ciebie! Jednak w tym, co mówisz, sporo jest prawdy. W ostatecznym rachunku żadne przestęp­stwo się nie opłaca. Tylko że o tym nie wiedzą ci, któ­rzy je popełniają. A dlaczego popełniają? Z mnóstwa przyczyn, a jedną z nich jest żądza przygód. Im bar­dziej ryzykownych, tym bardziej upragnionych. Wi­dzisz, ten chłopak nasłuchał się czy też naczytał bajęd o rzekomym bohaterstwie ludzi określanych ogólnym mianem „desperados", czyli „straceńców", i stara się ich naśladować. Ot, i cała prawda.

— Żal mi go.

— A mnie żal jego ojca. Musi mieć kłopoty z takim synalkiem, jeśli sam jest uczciwym człowiekiem.

Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło minąć szczyt nieba — termin mego spotkania z Karolem dawno już upłynął. Podniosłem się, spojrzałem z rozpaczą na stos rzemieni, juków i siodło.

— Czas na mnie — powiedziałem.

— Nie spiesz się. Znowu ktoś tu zmierza. Może to nasz chłopaczek wraca?...

Rzeczywiście, zza linii horyzontu wychynęła malutka figurka. Rosła z każdą sekundą. Wydobyłem z juków lornetkę.

— Nie — stwierdziłem — to nie chłopak. Na szczę­ście.

Uniosłem broń i trzykrotnie wystrzeliłem w niebo. Głos strzałów rozbrzmiał w przestrzeni słabym echem.

— Oszalałeś?! — krzyknął Siwowłosy.

— To mój przyjaciel. Jestem tego pewien.

— Niepotrzebny hałas. Jeśli ten twój przyjaciel ma oczy, znajdzie nas i bez tej kanonady.

Zerwałem kapelusz z głowy i począłem nim machać. Jeździec musiał zauważyć te sygnały, bo nagle zboczył z dotychczasowego szlaku i gnał prosto w naszym kie­runku. W końcu zbliżył się na odległość już tylko kilku jardów.

— Karol! — wrzasnąłem.

Zeskoczył z konia nie czekając, aż zwierzę zatrzyma się, i podbiegł.

— W porę przybywasz — zawołałem nie kryjąc ra­dości.

— I ja tak myślę — odparł.

Uściskał mnie, zerknął na Siwowłosego, rozejrzał się dokoła.

— Nic się tu nie działo? — zapytał.

— A jakże! Skąd wiesz?

— Mówiono mi o dwóch bandytach, jacy pojawili się w tych stronach. O... straciłeś konia?

— Złamał nogę. Co to za historia z bandytami?

— Niebezpieczna historia. — Siadł na zboczu nasypu, trzymając strzelbę między kolanami. — Czekałem na ciebie wędrując wzdłuż torów, a później odwiedziłem farmę. Milę stąd. Nic tam o tobie nie słyszeli. Wtedy właśnie przygnał syn farmera. Był ranny w dłoń. Opo­wiadał, że napotkał dwu obwiesiów, którzy usiłowali go obrabować, lecz stawił opór i wrócił tylko z drobną szramą.

— Na prawej ręce? — zagadnąłem.

— Na prawej. Możesz sobie wyobrazić, jak się zaniepokoiłem tą informacją. No, ale już wszystko w po­rządku.

— Słuchaj, Karolu, obejrzałeś ranę chłopca?

— Tak. Drobne zdarcie skóry.

— Oczywiście. Bo to był rykoszet. Kula trafiła w na­sadę rewolweru i ześliznęła się po niej.

— Najprawdopodobniej nie mylisz się, lecz skąd o tym wiesz? Byłeś świadkiem?

— I świadkiem, i niedoszłą ofiarą.

— Co takiego?! Więc jednak bandyci tu zawitali.

— Nie było żadnych bandytów, myślę, że nigdy nie istnieli. Ci dwaj obwiesie, o których mówił syn farmera, to... my! — wskazałem na siebie i na Siwowło­sego. — Ten ranny chłopiec to gałgan i kłamca.

— Ależ...

— Wysłuchaj do końca. Gdyby nie mój towarzysz — znowu skinąłem głową w kierunku nieznajomego — zostałbym dokładnie oczyszczony z pieniędzy i broni. Zaskoczył mnie ten chłystek jak najprawdziwszego greenhorna.

— Jak to się stało?

Opowiedziałem szczegółowo o przebiegu zdarzenia.

— Strzał z uda! — wykrzyknął mój przyjaciel. — Ho, ho! Nie byle jaka to sztuka. Gratuluję! — zwrócił się do Siwowłosego. — Lecz doprawdy trudno mi uwierzyć, że napastnikiem jest syn farmera. Bardzo sympatyczny chłopak. Może to tylko zbieg okoliczności?

— Zdumiewający zbieg! Ta sama rana na tej samej dłoni.

— Poznałbyś chłopca?

— Oczywiście.

— No to jedziemy na farmę. Rzecz się tam roz­strzygnie, a przy okazji nabędziemy konia. Dziwnie się składa — powiedział półżartem — że ile razy okoliczności nie pozwalają mi towarzyszyć ci w drodze, tyle razy wpadasz w tarapaty.

— Lecz jakoś z nich wychodzę. Natomiast ty, Karolu nie potrafisz dotrzymywać terminów. Albo spóź­niasz się kilka godzin, albo też znikasz przed umówio­nym spotkaniem. Przybyłem do Fort Benton tak, jak było ustalone, a tam dowiedziałem się, że przed dwoma dniami wyjechałeś „gdzieś na prerię", wyznaczając mi nasyp kolejowy jako punkt orientacyjny. Ładny punkt! Ciągnący się milami!

— Lecz w pobliżu farmy nad jeziorkiem. Prosiłem Irvina, aby ci o tym powiedział.

— I powiedział, lecz ja nie miałem pojęcia, gdzie ta farma się znajduje. Jak mogłeś tak postąpić?

Moje pretensje były uzasadnione. Miejsce spotkania wybrał Karol. Fort Benton, miasteczko nad górną Missouri, dobrze znałem. Miejscowy szeryf, Vincent Irvin, którego Karol chciał odwiedzić, również był mi znany. Wydawało się więc, że nasze spotkanie nie na­stręczy żadnych trudności. Jakież więc było moje zdu­mienie, rozczarowanie i prawie... złość, gdy go nie za­stałem. Dodam, że Fort Benton leży niedaleko kanadyj­skiej granicy, którą obaj zamierzaliśmy przekroczyć. Tymczasem musiałem odbyć długą wędrówkę po bez­drożach w poszukiwaniu kolejowego nasypu i jakiejś tam farmy nad jeziorkiem, straciłem konia i niewiele brakowało, a stałbym się ofiarą rabunku.

Zwróciłem się do Karola:

— Może zechciałbyś mi wyjaśnić przyczynę twego zniknięcia z Benton? Bo Irvin nie zdradził się ani słówkiem.

Skinął głową, co mogło oznaczać, że przyznaje mi ra­cję, i wesoło odpowiedział:

— Obiecuję wyjaśnić ci wszystko w stosownym cza­sie i miejscu.

Tu zerknął na Siwowłosego. Nie nalegałem dłużej: jeśli Karol pragnął zachować tajemnicę wobec obcych, na pewno nie była to błahostka.

— Zgoda — oświadczyłem. — A teraz w drogę, po konia. Zabierz manatki i nie pędź zbyt szybko. Moje
nogi już dosyć się napracowały.

Wskoczył na swego wierzchowca.

— Najpierw podaj mi siodło — zarządził.

Przez cały czas, to znaczy od chwili pojawienia się mego przyjaciela, Siwowłosy nie odzywał się. Teraz niespodziewanie zagadał:

— Jedziecie na farmę przy jeziorku, jeśli dobrze zro­zumiałem.

— Tak — uprzedziłem Karola.

— Ruszam z wami.

Było to bezceremonialne wproszenie się do towarzy­stwa. Nie oponowałem jednak, ten człowiek niedawno uratował mnie przed grabieżą.

— Będzie nam bardzo miło — odparłem.

Coś tam mruknął, a głośno powiedział:

— Chcę poinformować farmera o postępku jego syna. Jeśli nie został w to wtajemniczony. Przed laty gości­łem nad jeziorkiem, a Sam Harfield wyświadczył mi kilka usług. Wyglądał na uczciwego człowieka i mam nadzieję, że się nie zmienił.

— Więc znasz tego chłopca! — wykrzyknąłem. — To dziwne, że cię nie poznał.

— Nie mógł mnie poznać, gdyż go nigdy dotąd nie widziałem. Harfield wspominał o swym synu, przebywającym gdzieś w dalekim mieście. Pewnie teraz wró­cił. Wszystko się okaże, co ma się okazać. Jedźmy.

Uwinął się tak szybko, jakby był młodzieniaszkiem. Nie byłem tym zaskoczony. Podczas wspólnych z Karo­lem wędrówek niejeden raz spotykałem ludzi, którzy w miastach wiedliby życie spokojne, unikając fizycz­nego wysiłku, a tu na prerii znakomicie dawali sobie radę, prześcigając niejednego gołowąsa. Sądzę, że wiel­ka żywotność traperów, eksplorerów i w ogóle westmanów wywodzi się ze zdrowszego trybu życia na Dalekim Zachodzie. Obcowanie na co dzień z surową dla człowieka przyrodą staje się źródłem energii na długie lata. Dziś coraz mniej takich ludzi. Powoli wykrusza się grupa samotnych wędrowców, a w miarę rozbudowy sieci kolejowej zwiększa się z roku na rok liczba zadu­fanych w sobie mieszczuchów, dostatecznie zasobnych w pieniądze, by stać ich było na parotygodniowe wycieczki krajoznawcze. Rzecz jasna, że tacy mają słabe lub całkiem błędne pojęcie o wędrówkach przez pustkowia, a od popełniania głupstw nie potrafi ich ustrzec zabierana w taką „podróż" służba, równie nie­doświadczona jak jej pracodawcy. Przed laty spotkali­śmy na swej ścieżce kawalkadę takich mieszczuchów. Jedynym w tej gromadzie człowiekiem, który miał nie­co oleju w głowie, był wynajęty przewodnik. Gdyby nie nasza interwencja, sprawa zakończyłaby się tra­gicznie.

Na bezkresnych terenach Dzikiego Zachodu tego ro­dzaju ludzie są niebezpieczni sami dla siebie, bo usiłują wprowadzić miejskie nawyki tam, gdzie nie sposób ich utrzymać nie ryzykując własnym życiem. Powiem szczerze: i ja kiedyś byłem taki. Na szczęście, dla mnie — przez krótki okres.

Siwowłosy skończył obrządzać konia i zwrócił się do mnie:

— Z kim jedziesz?

Miałem zamiar odpowiedzieć, że oczywiście z Karo­lem, jeśli tylko Siwowłosy zgodzi się wieźć moje baga­że, lecz mój przyjaciel słusznie zauważył:

— Na dwu nie ma miejsca na moim koniu, skorzy­staj, Janie, z zaproszenia.

Siadłem za plecami nieznajomego i ruszyliśmy wzdłuż kolejowego nasypu. Nie była to przyjemna wędrówka, bo chociaż kłusowaliśmy wolno, jazda we dwójkę na grzbiecie jednego zwierzęcia zawsze jest uciążliwa. W miarę jak coraz boleśniej tłukła mnie po biodrze kolba winchestera, którego musiałem przewiesić przez ple­cy, nabierałem coraz większego wstrętu do takiego spo­sobu podróżowania. Toteż z niecierpliwością wypatry­wałem zabudowań farmy. A co nas czeka na farmie? Jeśli młody napastnik jest synem gospodarza?

Tym, którzy nigdy dotąd nie słyszeli o wiernym to­warzyszu mych dalekich wypraw, należy się kilka słów informacji.

Karola Gordona poznałem przypadkowo, pracując jako lekarz szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michi­gan. Do szpitala Gordon trafił, a raczej przywlókł się, z paskudną raną uda — dzieło pazurów szarego nie­dźwiedzia Gór Skalistych, zwanego grizzli. Rana goiła się szybko dzięki staraniom znachora plemienia Czar­nych Stóp, wśród których Gordon przebywał przez pe­wien czas po wypadku. Wbrew rozsądkowi i przestro­gom Indian zbyt wcześnie jednak wyruszył na następ­ną wędrówkę. W jakim celu? Powiem krótko: Gordon parał się zanikającym już traperstwem: polował na futerkowe zwierzęta, co — jak później stwierdziłem — przynosiło niemałe zyski. Podczas swej samotnej wy­prawy na bezludne obszary północnej Kanady, gdzie cennych czworonogów jeszcze nie brakuje, Gordon o mało nie zginął. Wpadł w bagno i cudem chyba zdołał się wydostać na twardszy grunt, lecz długie przebywanie w grzęzawisku spowodowało otwarcie się starej rany. Gdy zgłosił się do szpitala, jego noga do­tknięta była gangreną, a zakażenie groziło mu śmier­cią. W takiej sytuacji jedynym ratunkiem mogła być amputacja. Jednak potrzebna jest na to zgoda pacjen­ta, a Gordon energicznie się sprzeciwił.

Powiem krótko: Karol Gordon został wyleczony przy pomocy ziół dostarczonych do szpitala przez dwu indiańskich wojowników z plemienia Czarnych Stóp. Im zawdzięczał powrót do normalnego życia, nie mnie. Jednak podczas rekonwalescencji wielokrotnie dzięko­wał mi za opiekę i pomoc. W rzeczywistości ta pomoc była całkowicie biernej natury: mogłem się sprzeciwić zastosowaniu niezbadanych, nieznanych mi indiań­skich leków. Nie uczyniłem tego, chociaż było to ry­zyko grożące surowymi konsekwencjami w wypadku zgonu chorego. Czemu zdecydowałem się na takie ry­zyko? Ot, po prostu, wobec braku zgody pacjenta na przeprowadzenie operacji, nie widziałem innego sposo­bu ratowania jego życia. A ten sposób okazał się sku­teczny.

Cokolwiek sądziłoby się o indiańskich sposobach le­czenia, faktem jest, że opierają się one na doskonałej znajomości ziół i sposobach stosowania liści czy kory rozmaitych gatunków drzew i krzewów. Takie zioło­lecznictwo wymaga rzecz jasna odpowiedniej wiedzy, przekazywanej przez indiańskich czarowników z po­kolenia na pokolenie. Doprawdy szkoda, że oficjalna medycyna dotychczas nie zainteresowała się tym.

Moja znajomość z Karolem Gordonem nie zakoń­czyła się jednak na pożegnaniu w murach szpitala. Później, znacznie później dowiedziałem się od Karola, jakie wiódł życie. Przed laty pracował jako kowboj na dużej farmie w okolicach Chicago. Jednakże sku­siła go stugębna fama o odkryciu pokładów złota w Czarnych Górach, w Południowej Dakocie. Bardziej zresztą zadecydowała o tym chęć przeżycia przygody niż pragnienie bogactwa. Kowboje nigdy nie należeli do ludzi o wysokim poziomie kultury. Prymitywni w obejściu — do tego stopnia, że niektórzy hodowcy wy­najmujący kowbojów do przepędu bydła, jako wa­runek zatrudnienia stawiali zakaz używania wulgar­nych słów — często analfabeci. Otóż Karol Gordon w tym zbiorowisku zaliczał się do wyjątków. Nie tylko bowiem ukończył szkołę, lecz czytał, a nawet do­słownie „pożerał" książki.

Dlaczego więc został kowbojem? Przyczyną stało się przedwczesne sieroctwo. Po śmierci rodziców znajomy ojca przyjął chłopca do pracy na farmie. A kiedy do­wiedział się o jego zamiłowaniu do lektury, udo­stępnił mu własną bibliotekę. Tam Karol znalazł sze­reg książek traktujących o Dzikim Zachodzie i za­fascynowany tą tematyką zapragnął sprawdzić własne siły, a jednocześnie porównać książkowe opisy z rze­czywistością. I to było głównym motywem jego wy­jazdu na ziemie Południowej Dakoty.

Gordon wrócił ze swej wyprawy bogatszy o niejedno doświadczenie i... o pękaty woreczek złotego piasku. Jak mi później opowiadał, wtedy również nauczył się podstawowych zasad traperstwa od poznanego wo­jownika z plemienia Dakotów. Potem przyłączył się do karawany osadniczej, gospodarował na własnej far­mie, aż paroletnia katastrofalna susza zmusiła go do sprzedaży ziemi. Wraz z towarzyszem niedoli, Vincentem Irvinem, wyruszył na północ. Nieoczekiwany zbieg okoliczności pokrzyżował ich plany zagospodarowania się na nowej ziemi. Vincent Irvin został wybrany sze­ryfem Fort Benton, a Karol Gordon jął się traperstwa. Spotkałem go właśnie w tym okresie jego życia. W 1880 roku namówił mnie do krótkiej wyprawy my­śliwskiej na ziemie Dalekiego Zachodu i Północy. Za­smakowałem w tego rodzaju wędrówkach i odtąd co roku, wczesną wiosną, wyruszałem przy boku przyja­ciela poznawać kraj, jego mieszkańców i jego przyro­dę. Gordon nauczył mnie jazdy konnej, celnego strze­lania i szeregu innych umiejętności nieodzownych pod­czas włóczęgi po bezdrożach. Dzięki niemu poznałem życie i zwyczaje Indian, a nawet zaprzyjaźniłem się z plemieniem Czarnych Stóp, do siedzib których Ka­rol dwukrotnie mnie zaprowadził. To od nich uzyskałem zaszczytny przydomek Orlego Pióra. Nigdy go nie używałem, traktując to wyróżnienie ponad miarę mo­ich skromnych usług, jakie wyświadczyłem „czerwo­nym braciom".

Z Karolem Gordonem wędrowałem przez południo­wą Kanadę, Arizonę, Nowy Meksyk, Oklahomę. Ba, nawet zwiedziliśmy północny Meksyk zaproszeni tam przez wspólnego przyjaciela, Pedro Gonzalesa. A te­raz oto czekał mnie daleki szlak, wiodący ku północy poprzez prerie środkowej Kanady. Takie bowiem były nasze, a przede wszystkim Karola, zamierzenia.

W swej wędrówce mieliśmy odwiedzić wsie Czar­nych Stóp, bitnego plemienia, którego tereny rozcią­gają się po obu stronach granicy Stanów i Kanady, sięgając na południe poza środkowy bieg rzeki Mlecz­nej, a na północy — dopływów Północnego Saska tche-wanu. Kraina to jeszcze pierwotna, gdzie łatwiej na­potkać łosia, wapiti lub antylopę niż białego wędrow­ca. Żerują tam jeszcze resztki bizonów wytępionych na południu, a bobrowe żeremia, wśród spiętrzonych wód strumieni bez nazwy, nie należą do rzadkości. Cie­szyłem się na myśl, że znowu ujrzę kraj, w którym przed laty, przy boku Karola, przeżyłem swą pierw­szą westmańską przygodę.

Na farmie

Linia torów wiodła nas najkrótszą drogą na zachód, poprzez krainę falistą, porośniętą wiosenną trawą, gdzieniegdzie ograniczoną ścianą lasów porastających zbocza wzgórz. Oczy moje cieszyły się pięknem krajobrazu, lecz radość mąciła niewygoda jazdy. Toteż z westchnieniem ulgi przyjąłem zapowiedź końca podroży — budowle różnego kształtu i wielkości, widoczne z grzbietu pagórka, na który wspięły się nasze ko­nie. Obok tych zabudowań mieniła się w słońcu czar­na jak sadze plama wody. Jeziorko.

Nim zjechaliśmy w dolinę, obskoczyła nas sfora i szczekających psów, którą dopiero rozpędził nadjeżdżający kowboj.

— Wszystko w porządku?! — krzyknął do Ka­rola.

— W porządku.

— Pan Harfield kazał mieć oko na otoczenie.

— I słusznie, lecz tym razem oko można nieco przymknąć — wesoło odpowiedział mój przyjaciel. I dodał: — Z tym napadem to coś nie tak...

Zostawiliśmy zdumionego kowboja. Raźnym kłusem podjechaliśmy pod szeroką werandę jednego z najokazalszych domów. Stał najbliżej jeziorka, którego ciemne wody oblewały piaszczystą łachę w odległości kil­ku zaledwie kroków.

Pierwszy zeskoczyłem z końskiego zadu — dobrze mi się ta jazda dała we znaki! Daszek werandy rzucał cień na ścianę, na okna i otwarte drzwi, tak że trudno było dostrzec czy ktoś znajduje się wewnątrz. Przez paliki balustrady otaczającej werandę ujrzałem tylko psa. Olbrzyma, chyba rasy nowofunlandzkiej. Gapił się na mnie przez szparę, później ziewnął przeciągle, po­kazując zębiska, jakich nie powstydziłby się niedź­wiedź. Ciężkie i leniwe zwierzę wyglądało niczym uosobienie łagodności. Bez wahania postawiłem więc nogę na pierwszym schodku i wspiąłbym się na drugi, gdyby Karol nie chwycił mnie za ramię.

— Nie spiesz się — przestrzegł.

— O co chodzi?

— O psa.

— O tego poczciwego leniucha? — zdziwiłem się.

—Tak. Jego pozorna ospałość i powolność są zwy­kłym oszustwem. Jeśli wkroczysz na werandę, rzuci się na ciebie nawet bez warknięcia. Tak go wytreso­wano.

Cofnąłem się.

— Masz rację — powiedział Siwowłosy — to be­stia, lecz i nieoceniony stróż w tych dzikich stro­nach.

— Taki dozorca może być kłopotliwy dla samego gospodarza — zauważyłem.

— Oh, nic podobnego. Hej, Sam! — krzyknął. — Zabierz stąd swego smoka!

Z mrocznej głębi budynku nikt się nie odezwał. Si­wowłosy zawołał po raz drugi i dopiero wówczas w drzwiach zamajaczyła czyjaś sylwetka. Na werandę wyszedł mężczyzna w białej koszuli i takiej barwy spodniach, ale pomiętych i nie pierwszej czystości, jak­by ich posiadacz przez długie godziny tarzał się po podłodze.

— Nareszcie jesteś — stwierdził Siwowłosy.

Człowiek w czystej koszuli i brudnych portkach zatrzymał się, wytrzeszczył oczy i ryknął śmiechem.

— Nie! To nieprawdopodobne! Kogo ja widzę?!

— Przestań wrzeszczeć.

— To z radości. Jeszcze się nie zdarzyło, abyś przy­był w odpowiedniejszej chwili. Zupełnie jak na żąda­nie. Marzyłem o tobie od kilku godzin. I oto jesteś. Co za traf! Co za traf!

— Czy z powodu tych bandytów, którzy zaatako­wali twego syna?

— Już wiesz? Niesłychane!

— Wiem. Nie wymachuj ręką, bo zgubisz śrubę, któ­rą z takim mozołem wygrzebałeś spod łóżka. Ciekawe, kiedy ostatnio szorowano podłogę w twojej budzie? A teraz odpędź psa.

Farmer znowu zahuczał śmiechem.

— Przy mnie jest łagodny jak baranek.

— Zabierz go.

— No dobrze. Quiet! [Quiet (ang.) — spokojny] — krzyknął na psa. — Marsz stąd! Tam! — wskazał na drzwi.

Zwierzę dźwignęło się z zaskakującą jak na swe rozmiary zręcznością i zniknęło w głębi domu.

— Zaiste, stosowne imię — mruknąłem do Karo­la. — Jak na kpiny.

— Wybaczcie, panowie — dopiero teraz farmer zwrócił się do nas. — Straciłem głowę ujrzawszy przy­jaciela. Po tylu latach. Proszę na górę. Teksas! — ryknął. — Hej, Teksas! Rusz się. Co ja mam z tym chłopakiem!

Machnął ręką i w tej chwili coś stuknęło o deski.

— Mówiłem: nie gestykuluj tak gwałtownie — po­wiedział Siwowłosy.

— O, do licha!

Farmer schylił się i bezradnie rozglądał dokoła.

— Wpadła w szparę — poinformował Siwowłosy.

— Ależ ty masz wzrok! Hej, Teksas!

— Daj nam coś do picia. Twój Teksas pewnie śpi w jakimś kącie.

— Old Gray, Old Gray — zaśmiał się rolnik — za­wsze jesteś wszechwiedzący. Bo na przykład, w jaki
sposób odgadłeś, że ja tę nieszczęsną śrubę wydoby­łem spod łóżka?

— Wystarczy nieco spostrzegawczości. Poznałem po twoich spodniach. Otrzep je chociaż, bo wyglądasz jak najgorszy brudas świata.

Farmer nic na to nie odpowiedział. Wzruszył ramio­nami i odszedł w głąb domu.

— Uwaga — zwrócił się do nas Siwowłosy zniża­jąc głos — sprawę syna ja z nim omówię. Wy nie wspominajcie ani słówkiem.

— Dlaczego? — zdziwiłem się, bo przecież cała ta paskudna historia wiązała się przede wszystkim ze mną.

— Daj spokój, Janie — wtrącił się Karol. — Obaj jesteśmy tu obcy, więc lepiej milczmy.

Osłupiałem. Czemu mój przyjaciel okazał się tak ustępliwy? Chętnie porozmawiałbym w cztery oczy z młodzieniaszkiem próbującym zbójeckiego procede­ru, jednak — dla świętego spokoju — machnąłem le­kceważąco ręką, jakby cała sprawa przestała mnie in­teresować.

Farmer wrócił po kilku minutach niosąc w dłoniach i pod pachami butelki z zielonkawego szkła. Za nim stąpał wysoki i chudy dryblas w szerokoskrzydłym kapeluszu i kowbojskim pasie wokół bioder. Dźwigał sporej wielkości okrągły stół, który z łomotem po­stawił na środku werandy.

— A teraz krzesła — zarządził farmer. — Żywo, żywo, Teksas! Ruszasz się jak mucha w miodzie.

A więc to był Teksas. Oczywiście — przezwisko, nie nazwisko. Na pewno przybysz z Teksasu. Wreszcie siedliśmy na trzcinowych fotelach.

— Piwo, panowie — oświadczył gospodarz. — Spro­wadziłem je dopiero wczoraj. Niezłe, zupełnie niezłe.
Hej, stary chłopie — zwrócił się do Siwowłosego — na twoją cześć!

Napełnił szklanki.

Spróbowałem, istotnie napój był godny uznania.

— Więc odnalazł pan poszukiwaną osobę? — za­gadał Harfield do Karola.

— Tak, nawet nie trwało to długo.

— Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Farmer znowu zahuczał śmiechem. Jego głos musiał robić na każdym nowym słuchaczu zaskakujące wra­żenie. Zazwyczaj bowiem takim basem mówią męż­czyźni tędzy, najczęściej potężni. Nasz gospodarz był szczupły, niskiego wzrostu i raczej niepozorny.

— Ha — odezwał się znowu. — I ja potrafię od­gadywać, niczym Old Gray.

— Ja nie odgaduję — sprzeciwił się Siwowłosy — ja wiem.

— Bujasz, stary chłopie. Pijcie, panowie — zwrócił się do nas. — Butelek nie zabraknie. Pełnych!

Pomyślałem, że rolnik czy hodowca może z niego jest dobry, lecz sposobem bycia nie różni się od miej­skiego andrusa. Niejeden raz spotykałem podobnych mu farmerów, tak ograniczonych umysłowo, że trud­no było mi pojąć, w jaki sposób potrafili zagospoda­rować ugory i stawiać czoło rozlicznym przeciwno­ściom, póki żelazny szlak nie połączył ich posiadłości ze światem, czyniąc je w ten sposób bardziej bezpiecz­nym miejscem zamieszkania.

A przecież ich gospodarka rolna przynosiła wspaniałe efekty. Porozumieć się z nimi nie było łatwo, a to głównie z powodu ich zdumiewającej niemal dziecin­nej wiary dawanej bajędom i obrażania się na słucha­cza usiłującego sprostować mylne informacje. Hardzi i pewni siebie, a równocześnie przerażająco ciemni. Z nich to przecież wywodzili się zwolennicy linczu, rendżerzy [Rendżerzy — uzbrojeni ochotnicy czuwający nad bez­pieczeństwem osad.] ścigający przestępców, niemniej okrutni od ściganych, oraz — niegdyś — łowcy skalpów, wzo­rujący się na najbardziej krwawych zwyczajach in­diańskich.

Obcowanie z Samem Harfieldem przez dłuższy czas było na pewno uciążliwe, zwłaszcza dla takiego mieszczucha jak ja. Ledwie tu przybyliśmy, a już począ­łem marzyć o jak najszybszym opuszczeniu farmy.

— No i co z tą bandą rabusiów? — zagadnął gospo­darz. — Widzieliście ją?

— Nie — odparł za nas dwu Siwowłosy. — Sprawa nie jest prosta.

— O czym ty mówisz?

— Na ten temat porozmawiamy później.

— Ależ... ja rozesłałem ludzi, aby mieli baczenie na bydło i konie.

— Możesz ich pościągać z powrotem.

— Nie żartujesz?

— Ani mi to w głowie.. Ręczę ci, że żadna banda nie buszuje w okolicy.

— Czyżby ich Jack przepłoszył?

— Twój syn? — zapytał Siwowłosy.

— Właśnie.

— Nigdy go tu nie spotkałem.

— Ba, chłopak uczy się w mieście. U mnie bywa tylko przez parę tygodni w roku. Nie chcę, aby wyrósł z niego tępy i głupi farmer. Ojca mego nie stać było na taki wydatek, ale mnie stać. Źle postępuję?

— Doskonale. Lecz... przepraszam, kto opiekuje się w mieście twoim synem?

— Babka i matka. Na pewno dobrze nad nim czu­wają.

— Na twoim miejscu nie byłbym tego zbyt pew­ny... — mruknął Siwowłosy.

— Old Gray — zaniepokoił się farmer — ty coś przede mną ukrywasz!

— Pogadamy o tym później, a teraz odwołaj kow­bojów.

Farmer wzruszył ramionami i ryknął swym tubal­nym głosem w kierunku drzwi:

— Teksas! Teksas!

Tym razem przywołany zjawił się prawie natych­miast.

— Słuchaj uważnie. Weźmiesz siwka, pojedziesz do Billa i powiesz mu, że może już wracać. Potem od­szukasz Corsona, za torami, i Rodericka, kręci się po prerii. Niech wszyscy wracają. Na twoją odpowiedzial­ność — spojrzał na Siwowłosego.

— Zgoda, na moją odpowiedzialność!

— Teksas! Poczekaj! Zanim wyruszysz, sprowadź tu Jacka, muszę wam, panowie, przedstawić syna. Gdzie on się kręci?

— Widziałem go przy koniach.

— Powiedz, żeby tu zaraz przyszedł.

Poczułem się bardzo nieprzyjemnie. Ojciec nieświa­domie szykował konfrontację napastnika z napadnię­tymi.

— Chwileczkę, Teksas — wtrącił się Siwowłosy, a zwracając do farmera: — Chętnie poznałbym twego syna, lecz jeszcze nie teraz. Nie przeszkadzaj mu ba­wić się końmi, nieszkodliwa to zabawa. Bo nie ma nic gorszego od nudy. Strzeż swego syna przed nudą, ona rodzi złe myśli.

— Nie rozumiem — burknął Harfield. — Opowia­dasz mi zagadki, o co ci chodzi?

— O to, żebyś nie wzywał syna. Zawsze ci dobrze radziłem, Sam. Posłuchaj mnie i tym razem.

— Coś knujesz, Old Gray, a ja, prosty rolnik, nie potrafię się w tym wyznać. Ale dobrze już, dobrze. Teksas, nie przywołuj Jacka. Odejdź. A teraz, Gray, opowiedz o sobie. Gdzieś był, coś porabiał?

Zaiste farmer musiał być wyjątkowo tępym czło­wiekiem, jeśli dziwaczna prośba Siwowłosego nie wzbudziła w nim niepokoju.

— No, Old Gray, powiedz, znalazłeś swój dom?

Siwowłosy pokręcił przecząco głową.

Spojrzałem nań pytająco. Jakiegoż to domu szukał nasz przypadkowy towarzysz? Karola musiały rów­nież zaciekawić te słowa, bo poruszył się niespokojnie, aż zatrzeszczał trzcinowy fotel. Sądziłem, iż podejmie temat, lecz on tylko rozparł się wygodniej i milczał.

— Sam skarży się na zagadki, a równocześnie je zadaje — uśmiechnął się do nas Siwowłosy. — Oni — zwrócił się do gospodarza — nic nie wie­dzą o żadnym domu i na pewno ich to nie interesuje.

— Ależ... — zaoponowałem.

Skrzywił się zabawnie.

— Widzicie, moi drodzy, to jest po prostu żart, nic więcej. Lecz Sam traktuje go ze śmiertelną powagą.
Wyjaśnię, żeby nie było nieporozumienia. Opowiada­łem kiedyś Samowi, że w mieszkaniu moich rodziców wisiał obraz, namalowany przez serdecznego przyja­ciela ojca. Wielki obraz w złoconych ramach. Widać było las, taki jak wygląda wczesną jesienią: pożółkłe liście klonu na zrudziałej murawie polanki otoczonej z trzech stron kolumnami potężnych drzew, między którymi czai się mrok nadciągającego wieczoru. Po stronie czwartej, nieco w głębi, wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych, świeżych desek, z małą werandką pośrodku. Samotny, blady liść orzecha spo­czywał na stopniu schodków tej werandy... Nie nu­dzę was?

Zaprzeczyłem energicznie. Nie posądzałem Siwowło­sego o tyle liryzmu...

— A więc, werandką przykryta była szpiczastym daszkiem spadającym na oba boki, niżej dwa okna z prawej, dwa z lewej, a w szybach odbijały się zorze zachodu. Czy na polance widniała jeszcze ostatnia smu­ga światłości uciekającego dnia? Już nie pamiętam, chyba tak, bo było dość jasno i od zrudziałej murawy ostro odcinały się postacie dwu małych, czarnych nie­dźwiadków. Mocowały się, stojąc na tylnych łapach. Ludzi nie było, chociaż dom nie wydawał się opusz­czony. Może skryli się w jego głębi, spoglądając po­ przez lśniące szyby na baraszkujących malców? Z oba­wy przed niedźwiedzią mamą, która gdzieś niedaleko musiała czuwać nad igraszkami dzieci? A dokoła cisza. Czy można ciszę namalować? Widać można — odpo­wiedział sam sobie. — Spoglądałem na ten obraz co­dziennie. Moje marzenia wiodły mnie w głąb tego la­su. Stałem ukryty za drzewem lub deptałem poszycie, wdychając zapach wilgoci. I zadawałem sobie py­tanie: kto skrył się za oknami i przygląda się zwierzę­tom? Bo byłem pewien, że ktoś je obserwuje. Za­bawne, prawda? Fantazja dziecka nie ma granic. My­ślałem sobie: nagle uchylą się drzwi, a spłoszone nie­dźwiadki uciekną... Otóż... ten dom na polance chyba gdzieś stał lub stoi po dziś dzień. Kto wie, może kiedyś trafię na samotną polanę. — Wydało mi się, że wes­tchnął. — Wędrujecie na północ?

— Na północ — odparł Karol.

— Może wam uda się odnaleźć taki dom? Wznie­siono go na terenie Kanady, z tego kraju przywiózł swe szkice artysta, zanim przeniósł je na płótno. Et, dziecinada — zakończył weselszym głosem. — Każdy na starość ma jakiegoś bzika. Oto dlaczego Sam za­pytał mnie, czy znalazłem swój dom.

Obaj z Karolem milczeliśmy. Kim był Old Gray? Czy jego opowieść to wspomnienie, żart czy też kryje w sobie fragment historii życia tego człowieka? Tak nie potrafiłby opowiadać żaden traper ani rolnik, ani odludek-westman. Po co szukał tajemniczego domu? Bo, że szukał, byłem tego pewien. I nie bez celu opisał go nam tak dokładnie. A może taki obraz w ogóle nie istniał?

Ciszę przerwało dalekie klaskanie końskich kopyt, a później przeciągły ryk krów gnanych zapewne do wodopoju.

Farmer podniósł kolejną butelkę, napełnił szklanki

— Rozklejasz się, Old Gray — zauważył rubasznie. — Coś ci się przywidziało z tą chałupą. A twój pacykarz na pewno wszystko zmyślił. Widziałem w salonach różne malunki kobiet. Myślałem, że którąś z nich spotkam, ale okazało się, że to wszystko były wymyślone postacie.

Nawet się nie uśmiechnąłem na tę prymitywną: uwagę.

— Bywa i tak — odpowiedział Siwowłosy — bywa inaczej. Nie jestem pewien, czy obraz malowano z natury... Po prostu lubię wspominać swe dzieciń­stwo.

— Nie każdy tak myśli. — Po licho to komu? — wzruszył ramionami Harfield. — Jeszcze raz przeży­wać stare kłopoty?

Znowu zajął się butelkami.

— Niekiedy i to potrzebne — stwierdził Old Gray sięgając po szklankę.

Rozmowa się urwała. Za spadzistym dachem jakiejś szopy chowało się słońce. Nad szczytową belką ster­czał jeszcze czerwony, półkolisty rąbek dziennej gwia­zdy. Ten fakt oznaczał dla mnie jedno: będziemy no­cować na farmie. Nikt nie wyrusza w drogę z koń­cem dnia, bez pilnej potrzeby. Nie było nam pilno. Niestety! Irytował mnie i drażnił nasz gospodarz. Nie potrafiłem odgadnąć, co mogło łączyć tych dwóch lu­dzi ulepionych przecież z zupełnie innej gliny! Po co Siwowłosy zwierzał się ze swych marzeń czy wspo­mnień, których tamten nie potrafił zrozumieć? A mo­że tu chodzi o nas dwu? Żeby nie koń! Ten koń był przyczyną, dla której musiałem tu tkwić. A do tej pory sprawa kupna zwie­rzęcia nie doczekała się najmniejszej wzmianki.

— Karolu — szepnąłem — a koń...

Siwowłosy usłyszał moje słowa. Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po jego ciemnej twarzy.

— Sam — odezwał się. — Oni potrzebują konia, dobrego kłusaka na daleką drogę.

— Konia? Da się zrobić. Czemu nie?

Przerwał i wzrok swój skierował na dwa wierz­chowce stojące przed werandą: Karola i Old Graya.

Niezbyt gościnny, a może tylko nierozgarnięty far­mer dotąd nie zainteresował się zwierzętami.

— Dwa konie! — wykrzyknął. — Ten kasztan to przecież twój, Old Gray. Przybyliście na jednym ko­niu? Dlaczego?

— Ośla łączka — wyjaśnił krótko Siwowłosy.

— Rozumiem. Kiedyś straciłem tam swego osła. Stąd poszła nazwa — wyjaśnił Karolowi i mnie. — Pieski preriowe dawno z tej łączki uciekły, a szkoda. Swoim piskiem ostrzegały jadących. To pan stracił zwierzę? — zwrócił się do mego przyjaciela.

— Nie — odparłem — to ja.

— Oczywiście pański koń złamał nogę...

— Tak — przyświadczyłem ponuro.

— No, to chodźmy — zaproponował nieoczekiwa­nie. — Właśnie zwierzęta spędzają do korralu, a jesz­cze dość widno.

Podniosłem się pierwszy i ruszyliśmy za gospoda­rzem. Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Dom, w którym nas przyjmowano, stanowił centralny punkt farmy. Bowiem inne zabudowania tworzyły wo­kół niego półkole o długim promieniu. Jedne migotały różowymi szybami, w których przeglądało się gasnące słońce, inne okazywały gołe, ślepe ściany, jeszcze inne składały się wyłącznie z dachów wspartych na palach. Nad samym jeziorkiem widać było za ogrodzeniem spore połacie zrytej kopytami ziemi — korrale.

Ludzi zauważyłem niewielu. Dwu mężczyzn wpro­wadzało do jakiejś szopy wóz na wysokich kołach, dwu innych, w asyście szczekającego psa, zaganiało powolne stado krów.

— Tam — Harfield wskazał w kierunku jeziorka.

Na brzegu, rozdeptanym, gliniastym i mokrym, ta­bun klaczy i źrebiąt krążył wchodząc i wychodząc z wody. Konie opuszczały głowy ku czarnej, migotli­wej powierzchni. Stawały nieruchomo, z pyskami zanurzonymi w wodzie, waląc się z szelestem po zadach długimi ogonami.

Dwu kowbojów z wysokości siodeł spoglądało na zwierzęta, na jezioro i na kolejowy nasyp biegnący po przeciwległej stronie jeziorka.

Z kupnem konia zdałem się całkowicie na Karola — znał się na tych sprawach. Gdy stado już kłusowało od wodopoju, wskazał dwie biegnące na końcu sztuki. Harfield dał znak kowbojom, frunęły lassa niczym latające węże, spadają na szyje wybranych czworono­gów. W chwilę później przyprowadzono je do nas, a reszta stada znikła w tumanach kurzu.

Schwytane wierzchowce zatrzymały się podrzucając głowami, chrapiąc i bijąc kopytami w zdeptaną ziemię. Uspokoiły się na głos Karola — umiał przemawiać do zwierząt, czego ja nigdy nie potrafiłem. Obydwie dwie sztuki były jednakowej maści, kasztany, a róż­niły się tylko tym, że jeden miał białą strzałkę na czole, drugi — ciemny pas między chrapami. Gdy Ka­rol oglądał pierwszego, Siwowłosy zajął się drugim koniem.

— Możesz go zabrać, Sam. Nie nadaje się.

— Co takiego? — oburzył się farmer. — W moim stadzie nie ma koni, które by się nie nadawały! Co mu zarzucasz?

— Ma skrocza.

— Skrocza? A jeśli nawet! To co? Takie wierz­chowce są bardzo wytrzymałe i ścigłe.

— Nie zaprzeczam, jednak zostawiają wyraźny ślad.

— I cóż z tego? Kogo obchodzą końskie ślady?

— Ej, Sam, Sam! Niezbyt mądrze brzmi twoje py­tanie. Jakbyś nie wiedział, że końskie tropy bardzo wielu interesują.

Harfield wzruszył ramionami.

— Nie jestem tropicielem, nie jestem traperem i nie przybyłem tu, aby wałęsać się po górach. Dla rolnika koń to jest koń, żeby nawet miał krowie racice. Byle dobrze chodził w zaprzęgu lub galopował pod siodłem.

Rozbawiła mnie ta sprzeczka, lecz nie wtrącałem się do niej, chociaż i ja wiedziałem, co to jest skrocze. Konie stąpają w ten sposób, że najpierw wysuwają lewą nogę przednią i prawą tylną, następny krok — to prawa przednia i lewa tylna. Niekiedy jednak tra­fia się zwierzę-odmieniec: stawia równocześnie dwie lewe nogi, potem dwie prawe, jak wielbłąd, co powo­duje lekkie kołysanie się grzbietu. Słyszałem, że takie wierzchowce są bardzo szybkie, lecz prawdą jest rów­nież, że odciski ich kopyt różnią się od odcisków nor­malnych koni i łatwo wpadają w oko nawet niezbyt wytrawnego tropiciela. W mieście, w osadzie, w gospo­darstwie — nie ma to żadnego znaczenia. Ale na Dalekim Zachodzie wyróżniający się ślad może zawa­żyć tragicznie na życiu jeźdźca. Co prawda ani Karola, ani mnie nikt nie tropił, nie jechaliśmy na wojenną wyprawę lecz... licho nie śpi! Dobra to zasada: nie wyróżniać się ani ubiorem zbyt jaskrawym, ani ru­makiem zbyt wspaniałym, ani zachowaniem zwraca­jącym uwagę innych.

— Oni tego konia nie kupią — mruknął Old Gray.

— Nie kupimy — potwierdził Karol.

— No, to sprawdzimy drugiego kandydata — Si­wowłosy zbliżył się do gniadosza z białą strzałką na czole, odebrał koniec lassa z rąk kowboja, skrócił je owijając wokół ramienia, chwycił za grzywę wierz­chowca i natychmiast znalazł się na jego grzbiecie. Był to skok wymagający nie byle jakiej sprawności fizycznej.

— No, no... — cmoknąłem na widok takiej sztuki.

— Nie rób niemądrej miny — szepnął Karol. — Na pewno niejedno jeszcze cię zadziwi...

Tymczasem Siwowłosy, posługując się wyłącznie lassem i kolanami, pokazał znakomitą szkołę jazdy: raz stępa, raz galopem, raz kłusem. Przyglądałem się temu pełen zachwytu i zazdrości jednocześnie. Nigdy nie osiągnę takiej sprawności, choćbym przez sto lat nie schodził z siodła. A przecież nie zaliczałem się do kiepskich jeźdźców. Lecz z umiejętnością powodowa­nia koniem rzecz ma się podobnie jak z grą na instru­mentach muzycznych: rzadko kto zostaje mistrzem mi­mo długoletniej nauki. Nasz nowy znajomy okazał się prawdziwym mistrzem. O mało nie zaklaskałem, gdy zatoczywszy ostatnie koło zatrzymał wierzchowca.

— Bierzcie go — powiedział zeskakując. — Jest ścigły i wytrzymały, a poza tym posłuszny. Jeśli co­kolwiek znam się na rzeczy. A ty — zwrócił się do farmera — nie żądaj zbyt wygórowanej ceny. Odbi­jesz sobie na kim innym.

Gospodarz machnął lekceważąco ręką i rozkazał kowbojowi, aby przyprowadził wybrane zwierzę pod werandę.

— Czas na posiłek — powiedział do nas. — Chodź­my, panowie.

Tym razem wkroczyliśmy do wnętrza domu. Pokój wyglądał ponuro. Chociaż zwisająca z sufitu naftowa lampa ledwo mżyła, dostrzegłem brud wyzierający z każdego kąta, a z uginających się przy byle stąpnię­ciu desek wzbijały się obłoczki kurzu.

— Siadajcie — zaprosił Harfield.

Siedliśmy. Stołek trzeszczał pode mną przy każdym poruszeniu, a i stół chwiał się niepokojąco. Na blacie, wątpliwej czystości, ustawiono pięć cynowych talerzy, bliźniaczo podobnych do dostarczanych przez intendenturę żołnierzom naszej armii. Siwowłosy również mu­siał to dostrzec, bo nagle zapytał:

— Dawno u ciebie biwakowali żołnierze? Założę się, że najdalej przed rokiem.

— Zgadłeś! — zahuczał śmiechem Harfield. — Nic nie ujdzie twej uwadze. Miejcie się na baczności, pa­nowie. On doszuka się dziury nawet w całym. Teksas! — ryknął odwracając głowę. — Długo mamy cze­kać?

Teksas, tym razem opasany białą ścierką, pojawił się natychmiast, niosąc oburącz sporą rynkę, z której buchała chmurka pary.

— Gdzie Jack? — zapytał farmer.

— Mówił, że go ręka boli i poszedł spać.

— Co takiego? Wszystko przez te miejskie wycho­wanie! Słyszałeś, Old Gray? Chłopak ma lekko startą skórę na dłoni i już robi z siebie inwalidę. Ale ja my­ślę, że po prostu... boi się! Tak przeżywa ten napad... Powiedz, Old Gray, czy pobyt w mieście pozbawia mężczyznę odwagi? Kiedy ja zaorywałem tu pierwszy zagon, idąc za pługiem miałem przewieszonego przez ramię remingtona. Pojmujesz?

Zapytany skinął głową.

— Czarne Stopy — rzekł krótko. — Chociaż... ostat­nie walki toczyły się na tych ziemiach w 1877 roku: Lame Deer, Big Hole i Bear Paws, jeśli mi pamięć dopisuje.

— Walki! — wykrzyknął farmer. — Co ty uważasz za walkę? Armaty, piechota, szarżująca kawaleria? Lecz gdy banda czerwonych skór obiegnie dom far­mera i spali go wraz z mieszkańcami, to już się nie li­czy! Teksas, nie stój jak kołek w płocie. Dawaj, co tam masz.

To, co miał Teksas, okazało się gulaszem z baranie­go mięsa. Jadłem go wyszczerbionym widelcem i cy­nową łyżką. Jak widać, Harfield nie dbał o elegancję sztućców.

Jedząc rozmyślałem o chłopcu. Na pewno nas zau­ważył i poznał, a teraz trząsł się ze strachu przed kon­frontacją.

— Na szczęście — podjął farmer — Indian widzia­łem tylko z daleka. Miałem tu paru zuchów nieźle umiejących władać bronią, a nawet przyplątał się jakiś traper. Gościłem go przez dwa miesiące, chociaż z żywnością było kiepsko. Lecz dobrą strzelbę w do­brych rękach ceniło się wówczas wyżej od jedzenia. Wy tego nie znacie — zwrócił się do mnie i do Ka­rola — a wyobrazić sobie trudno.

— Kto wie — mruknął Siwowłosy — może znają?

— E, tam! Teksas, dawaj piwo! Jak tu przybyłem, zaraz wzięliśmy się do budowy. Z tamtej strony je­ziorka rósł las, niewiele z niego pozostało. Pierwsze drzewa poszły na blokhauz. Tęga to była robota. Dźwi­gnęliśmy we czwórkę prawdziwy fort z palisadą. Na­reszcie można było bezpieczniej spać, lecz przed sa­mym świtem kolejny wartownik budził wszystkich. Wiadomo, świt to ulubiona pora napadów czerwonoskórych. Takie to były czasy. Mało kto o nich pa­mięta.

— Lecz przecież żaden napad się nie zdarzył — wtrącił Old Gray.

— Na szczęście. W przeciwnym wypadku może nie popijalibyśmy teraz piwa. Wasze zdrowie!

Opróżniłem szklankę i skromnie zauważyłem, że warto by zanotować takie wspomnienia. Harfield wytrzeszczył na mnie oczy, a Siwowłosy roześmiał się.

— Zapewne, zapewne — przytaknął — jednak Sa­ma nikt nie zmusi do pisania. On tego nie lubi.

— A nie lubię. Zbyt mądra to dla mnie sztuka. Cóż, prosty jestem człowiek, za to mój syn...

W ten sposób rozmowa wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę. Siwowłosy też to zauważył, bo natychmiast przerwał wywody farmera:

— Gdzie nam szykujesz nocleg, Sam?

— W domku gościnnym. Zapomniałeś o domku go­ścinnym?

— Ta stara buda jeszcze stoi?

— Ho, ho! I to wcale mocno.

— Dobrze. A teraz każ nakarmić i napoić nasze ko­nie.

— Oczywiście. Teksas! Hej, Teksas!

Przywołany wysłuchał polecenia i oświadczył, że przekaże je jakiemuś tam Dickowi.

— Niech umieści konie w stajni, nie w korralu.

— Ani w stajni, ani w korralu — zaprotestował Old Gray. — Taki już jestem, że lubię swoje zwierzę mieć na oku.

— Słyszałeś, Teksas? A wasze wierzchowce, pano­wie?

Wiadomo, że konie w stajni lepiej zabezpieczone są przed kradzieżą, więc już otwierałem usta, aby oznaj­mić o swym wyborze, gdy Karol kopnął mnie pod sto­łem i oświadczył, że podziela pogląd Old Graya i że on sam nigdy nie sypia z dala od swego wierzchowca. Było to oczywiste kłamstwo, którego celu nie mogłem pojąć.

Teksas odszedł, a w kilka minut później dobiegło mych uszu głuche tupotanie kopyt. Zapewne niewidocz­ny naszym oczom Dick spełniał polecenie.

Skończyliśmy sączyć piwo, Old Gray poczęstował wszystkich cygarem i zaczął się targ o konia. Jednak­że, choć najbardziej zainteresowaną osobą byłem ja, bo chodziło przecież o konia dla mnie, nie miałem możliwości zabrania głosu. Rozmowę, która chwilami przeradzała się w kłótnię, prowadzili Siwowłosy i far­mer. Jakoś nie mogli dojść do porozumienia. Harfield zmieniał zdanie, wycofywał się, raz okazując wyraźną chciwość na pieniądze, to znów odgrywając rolę go­ścinnego gospodarza, gotowego oddać przyjaciołom ca­łe swe mienie, nie tylko konia.

Mało nie parsknąłem śmiechem, gdy farmer całkiem serio oświadczył, że najchętniej podarowałby nam wierzchowca, gdyby nie chwilowe trudności natury pieniężnej.

Już zdecydowałem się przerwać ten targ i akcepto­wać wygórowaną cenę, gdy raptem Harfield skapitu­lował. Wyłożyłem trzydzieści dolarów, zapłatę niezłą z uwagi na brak jakichkolwiek kupców na farmerską stadninę, i w czwórkę ruszyliśmy ku „gościnnemu domkowi".

Znakomicie go określił Old Gray: buda i to chyba najstarsza na farmie, zapewne przerobiona z blokhau­zu, bo okienka i drzwi były wąziutkie, a ściany zbite z nieokorowanych bali, między które ponapychano mchu, siana i gliny.

Gdy wkroczyliśmy do środka, Harfield usiłował za­palić naftową lampę, co mu się wreszcie z wielkim tru­dem udało, jako że wiatr buszujący we wnętrzu gasił płomień. Teraz dopiero ujrzałem izbę: podłoga z pole­py, zardzewiały żelazny piecyk z kominem w kształcie rury wyprowadzonej ukośnie ku otworowi w ścia­nie, dwie prymitywne ławy, stół z nogami wbitymi w ziemię oraz cztery legowiska, coś w rodzaju skrzyń zbitych z desek, wypełnionych sianem i słomą.

— Oto — oświadczył z dumą gospodarz — moja pierwsza siedziba. Trzyma się krzepko i posiada tyle wygód, ile ich wymaga prawdziwy mężczyzna wędru­jący po Dzikim Zachodzie. Zapewniam was, że kiedyś była jedynym budynkiem w promieniu stu mil.

Na pewno miał rację, lecz ten fakt nie umniejszył mego rozczarowania. Sądziłem, że w przededniu dłu­giej wyprawy na prerie Kanady prześpię się raz jeszcze na normalnym łóżku. Nic z tego!

Karol krytycznym okiem ogarnął ciemne wnętrze, później zapytał, kiedy ostatnio zmieniano ściółkę w legowiskach i czy przypadkiem nie nocował tu jakiś zawszony i zapchlony brudas.

Pytanie i w treści, i w tonie nie zabrzmiało grzecz­nie, lecz przecież nocleg, jaki zaofiarował nam farmer, był oczywistym uchybieniem prawom gościnności. Cóż było robić? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Zresztą Harfield zapewnił nas poważnie, że ściół­kę w łóżkach (powiedział: „łóżkach"!) zmieniono za­ledwie przed godziną, w przewidywaniu naszego noc­legu, a „zawszonych brudasów" nigdy nie wpuszczał pod swój dach. Po takim oświadczeniu nie pozostawało nam nic innego jak uprzejmie podziękować za tak wspaniałe miejsce do spania, co farmer przyjął z wiel­ce zadowoloną miną. Nasze konie przywiązano do pa­lików wbitych w ziemię obok drzwi. Miały tak ster­czeć przez całą noc, co przecież nie jest najlepszym odpoczynkiem dla zwierząt. Nie mogłem zrozumieć dlaczego Karol przystał na to. Niecierpliwie wyczekiwałem okazji, aby go o to zapytać. Wreszcie farmer ruszył ku drzwiom, życząc nam dobrego odpoczynku. Siwowłosy ujął go pod ramię.

— Przepraszam — zwrócił się do nas — muszę omówić pewne sprawy z Samem.

Znikli w ciemnościach wieczoru.

— Co to wszystko znaczy, Karolu? — wybuchną­łem. — Dlaczego się zgodziłeś, aby nasze konie mę­czyły się przez całą noc? A przede wszystkim wyjaśnij wreszcie, czemu nie czekałeś na mnie w Fort Benton, jak było umówione!

— Och — stęknął — tyle pytań. Oczywiście... — przerwał raptownie. — Uwaga, ktoś idzie...

Słuch go nie mylił. W otworze drzwi ukazała się głowa Siwowłosego.

— Nie kładźcie się, póki nie wrócę — zaszeptał. — Później wyjaśnię.

— W porządku — odparł Karol.

Usłyszeliśmy skrzy­pienie oddalających się kroków.

— Co to wszystko znaczy? — powtórzyłem. — Dlacze­go słuchasz się we wszystkim tego Siwowłosego? Prze­cież to zupełnie obcy człowiek!

Mój przyjaciel zaśmiał się cicho.

— Dla ciebie obcy. Ja o nim już coś niecoś słysza­łem.

— Więc co z tego? — zacietrzewiłem się.

— Wyratował cię z kłopotu, zapomniałeś już, Ja­nie?

— Nie zapomniałem, jednak to nie powód, żeby się zgadzać na wszystko, co on proponuje. Choćby z tymi końmi.

— Nie krzycz! Po co wszyscy dokoła mają nas sły­szeć? Nocą dźwięki niosą się daleko.

Miał rację, opanowałem się.

— Więc któż to jest? — zagadnąłem spokojnie.

— Tak na dobrą sprawę... nie wiem.

Parsknąłem śmiechem.

— Uważasz, że gadam od rzeczy? Rzeczywiście nie wiem kim jest Old Gray, ale słyszałem o nim na pew­no więcej niż nasz gruboskórny gospodarz. Lecz to chowam dla siebie.

— A dla mnie? — zagadnąłem, ciągle jeszcze roz­bawiony.

— Dla ciebie nie mam tajemnic.

— Domyślam się, że Siwowłosy musi być kimś nie­zwykle ważnym — powiedziałem zgryźliwie — skoro przytakujesz każdemu jego słowu.

— Nie mylisz się, Janie. Old Gray to nieprzeciętna postać.

— Ho, ho! Aż tak?

— Właśnie tak. Buszuje po preriach i górach nie od dziś. Nie muszę ci wyjaśniać, co oznacza dodatek „old" przed nazwiskiem czy zawołaniem?

Kiwnąłem głową. Doskonale wiedziałem. Słowo „old" na Dzikim Zachodzie nie pozostaje w żadnym związku z wiekiem osoby, która zasłużyła na takie określenie, lecz z jej doświadczeniem, z nabytą mą­drością o życiu i o ludziach Zachodu.

— A Gray? — zapytałem. — Sądzisz, że to nazwi­sko?

— Nie. Tyle że pasuje do barwy jego włosów. Z te­go się narodziło. Przezwisko, pseudonim czy jak tam chcesz.

— Dobrze — zgodziłem się — lecz słowo „old" uzy­skiwał niejeden westman i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.

— Bo wiesz mniej ode mnie.

— Pewnie. I ciągle czekam na informacje. Kołu­jesz jak lis obok nory.

— Bo nie wiem, czy zdążę... Old Gray poszedł po­gadać z farmerem o wyczynie synka. Rozmowa, przypuszczam, będzie burzliwa, ale kto wie, jak się za­kończy. Dlatego zgodnie z radą nie położymy się spać. Może jednak uda mi się powiedzieć ci wszystko, co sam wiem o tym człowieku. Otóż Old Gray... po raz pierwszy usłyszałem o nim w związku z haniebną aferą Masakry nad Piaskowym Strumieniem. Słysza­łeś o tym?

Zaprzeczyłem.

— Ta historia wydarzyła się w 1864 roku, chyba w listopadzie, w Kolorado.

Uśmiechnąłem się:

— Wybacz moją nieświadomość — rzekłem — lecz wówczas miałem zaledwie trzynaście lat.

— I ja niewiele więcej. Zainteresowałem się Pia­skowym Strumieniem znacznie później. Sprawa była dość głośna i rozeszła się echem po całym kraju.

Ułożyłem się na mojej skrzyni możliwie wygodnie, zaszeleściło siano.

— Szykujesz się do snu?

— Po prostu przygotowuję się do wysłuchania dłuż­szej opowieści — oświadczyłem.

— I słusznie. Teraz opowiem ci o niejakim Janie Chivingtonie, bohaterze afery, który w 1860 roku osiedlił się w Denver. Był wówczas kaznodzieją me­todystów, lecz jego wygórowana ambicja kazała mu szukać kariery na innym polu.

— O, do diabła! — wrzasnąłem zrywając się z pry­czy.

— Nie podoba ci się pan Chivington? — z podej­rzanym akcentem zagadnął Karol.

— Dajże spokój! — krzyknąłem. — W tej trawie kryją się roje pcheł.

Zrzuciłem kurtę, kamizelę i koszulę. Plecy mnie swędziały i piekły jak od ukłuć kaktusa.

— Nasz farmer to dziki człowiek! — złościłem się. — Jak mógł proponować taki nocleg?

— On tu nie sypia — odparł filozoficznie mój przy­jaciel — więc nie wie.

— Ale ty? Nie odgadnę jakim cudem, aleś ty chy­ba wiedział, Karolu, i nie ostrzegł! — wykrzyknąłem z wyrzutem.

— Ja tylko podejrzewałem...

Wytrzepałem swą odzież, a jeśli któraś z pcheł sko­czyła na Karola przy tej operacji, to dobrze mu tak!

— Poczekaj, jeszcze się na tobie odegram... A teraz gadaj dalej.

— A więc... gdy wybuchła wojna domowa i w Ko­lorado utworzono 1 pułk kawalerii, Chivington otrzy­mał propozycję objęcia funkcji kapelana. Odmówił. Oświadczył, że pragnie walczyć. Wstąpił do pułku, uzyskał stopień oficerski. W następnym roku jednost­ka ta wyruszyła na wojnę i walczyła w Nowym Mek­syku, gdzie Chivington odznaczył się prowadząc szarżę na południowców. Wrócił do Denver jako bohater. Później dowódca pułku zrezygnował ze służby. Jego miejsce zajął Chivington. W tym samym 1862 roku przybył do Denver John Evans, mianowany guberna­torem terytorium. Chivington począł marzyć o tym urzędzie. Uznał, że może taki cel osiągnąć służąc w wojsku. Sytuacja mu sprzyjała, bo w tym czasie na terenie Kolorado nasilały się starcia osadników z Indianami. Do Chivingtona — który sam siebie ogłosił naczelnym dowódcą całego terytorium — coraz czę­ściej zgłaszali się farmerzy i górnicy żądając ochrony. Chivington raz po raz wysyłał tu i tam swe oddziały. Przestań się wreszcie drapać!

Dobrze mu było mówić! Widocznie moją pryczę pchły specjalnie sobie upodobały.

Z dalszej relacji Karola wynikało, że wałki toczyły się w lecie, zamarły zimą, a żadna ze stron nie uzy­skała przewagi. Wtedy to gubernator terytorium zwró­cił się do ministra wojny w Waszyngtonie o przysła­nie dziesięciu tysięcy żołnierzy. Propozycja zupełnie bezsensowna, Armia Unii zmagała się z Konfedera­tami i wszystkie swe jednostki musiała kierować na linię frontu. Co prawda w Kolorado utworzono 2 pułk kawalerii, lecz został on natychmiast przerzucony do sąsiedniego stanu Kansas, celem odparcia ofensywy. W takiej sytuacji gubernator Evans otrzymał zgodę naczelnych władz wojskowych na utworzenie trzecie­go pułku, złożonego z ochotników zobowiązanych do służby jedynie na okres stu dni. Chętnych nie było jednak wielu. Spokojni farmerzy i obywatele miast nie chcieli brać udziału w studniowej awanturze. Wre­szcie w 1864 roku, pułk się uformował, lecz z ludzi najgorszego gatunku — awanturników, koniokradów i różnych innych niebieskich ptaków. Czas spędzali na próżniactwie, pijaństwie, grze w karty, i tylko żołd państwowy pobierali ochoczo. Ot, banda nicponiów, nie zdyscyplinowana, rozpuszczona. Ten 3 pułk ochotni­ków miał być użyty przeciw Indianom, tak aby stu­dniowy termin służby został dotrzymany — a tym­czasem z końcem lata i wczesną jesienią napady In­dian ustały. Dwa najbliższe plemiona, Czejenowie i Arapaho, zajęte były całkowicie polowaniem na bi­zony, a jednocześnie coraz więcej zwolenników zyski­wała pokojowa agitacja Czarnego Kotła, jednego z przywódców Czejenów, który uważał, że wobec li­czebnej przewagi bladych twarzy tylko trwały pokój może ocalić czerwonoskórych przed klęską. Dlatego wódz udał się do Waszyngtonu, spotkał z prezydentem Lincolnem i otrzymał od niego olbrzymią flagę amery­kańską. W czerwcu 1864 roku gubernator Evans wy­dał proklamację skierowaną do Indian, obiecując pełne bezpieczeństwo osobiste tym, którzy oddadzą się pod opiekę armii. Czarny Kocioł przystał na tę propozycję. Pokojowo nastawione plemiona nadciągnęły i — zgod­nie z żądaniem Evansa — założyły obóz nad Piasko­wym Strumieniem, czterdzieści mil od fortu Lyon we wschodnim Kolorado. Gubernator nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, a Chivington — wręcz wście­kły. Obaj liczyli na odmowę Indian, co stałoby się pre­tekstem do wojny.

W listopadzie 1864 roku studniowy termin służby bliski był końca, a ochotnicy nawet nie powąchali pro­chu. Chivington począł się odgrażać, że wymorduje wszystkich Indian, gdy tylko nadarzy mu się okazja. Lecz okazja jakoś nie nadchodziła.

Z końcem listopada Chivington przybył z siedmiu­set ludźmi do fortu Lyon, gdzie oświadczył, że posta­nowił zaatakować obóz Indian nad Piaskowym Stru­mieniem. A gdy oficerowie załogi fortu zaprotestowali, wykrzyknął: „Niech będzie przeklęty, kto sprzyja In­dianom! Przybyłem tu, aby pozabijać wszystkich Indian i wierzę, że mam prawo użyć wszelkich środków dla osiągnięcia tego celu!"

Wieczorem opuścił fort i o świcie 29 listopada jego oddział zatrzymał się nie opodal obozowiska Czarnego Kotła. Jak później wykazało śledztwo, w obozie prze­bywało pięciuset Indian, w tym dwie trzecie kobiet i dzieci. Większość wojowników znajdowała się na wy­prawie łowieckiej. Ufni w opiekę armii nie wystawili żadnych straży, jedynie paru chłopców pilnowało koni. Chivington rozkazał schwytać wszystkie wierzchowce, aby żaden z czerwonoskórych nie zdołał uciec.

Dopiero wtedy Indianie zorientowali się w sytuacji. Czarny Kocioł wciągnął na maszt amerykańską flagę otrzymaną od prezydenta Lincolna, a poniżej białą flagę poddania się. Biała Antylopa, jeden z wodzów Czejennów, rzucił się naprzeciw żołnierzom, wołając po angielsku: „Zatrzymać się! Zatrzymać się!" i padł przeszyty kilkoma kulami.

Żołnierze strzelali na oślep z karabinów i rewolwe­rów. Kilku wojowników zdążyło chwycić za broń i otoczywszy grupę kobiet i dzieci poprowadziło ją w górę strumienia. Czterdzieści kobiet, które schroniły się w ziemnej jamie, wysłało sześcioletnią dziewczynkę z bia­łą flagą. Została zabita po przejściu kilku kroków. Żołnierze wywlekli kobiety, zabili je i oskalpowali. Tymczasem Indianie, którzy zdołali doprowadzić ko­biety i dzieci do miejsca, gdzie wysoki brzeg zapewnił im bezpieczeństwo, wrócili, aby walczyć.

Z nastaniem nocy żołnierze wycofali się, a ocaleni od pogromu Indianie powędrowali pieszo do oddalo­nego o pięćdziesiąt mil obozu myśliwców. Było zimno. Termometr tej nocy wskazywał zero stopni [W skali Fahrenheita (0°F równa się -18 °C)]. W masakrze nad Piaskowym Strumieniem zabitych zostało 98 kobiet i dzieci oraz 25 wojowników. Żołnierze stracili 9 ludzi, 38 było rannych, głównie w wy­niku własnej, bezładnej strzelaniny.

Trzeci pułk wrócił do Denver wioząc jako trofea po­nad sto indiańskich skalpów. Uciecha była wielka, lecz nie trwała długo. I tu wreszcie dochodzę do sprawy Old Graya — powiedział Karol.

— On tam był? — zapytałem.

— Nie wiem, czy był, lecz w miejscowej prasie, a później w gazetach innych stanów ukazały się alar­mujące informacje. Pod wieloma z nich figurowało przezwisko Old Graya. Opinia publiczna potępiła mord. Poczęto żądać śledztwa i sądów wojskowych. Chivington zwąchał pismo nosem i przed końcem roku zwol­nił ze służby wszystkich żołnierzy 3 pułku, zalecając im opuszczenie nie tylko Denver, lecz i terytorium Kolorado. Sam czmychnął do Kalifornii. Utworzone trzy komisje śledcze przeprowadziły szczegółowe do­chodzenie i potępiły zbrodniczy akt. Jednak nikt nie stanął przed sądem. Winni masakry — żołnierze i ofi­cerowie — rozproszyli się po całym kraju. Jedynym rezultatem był koniec wojskowej i politycznej ka­riery Chivingtona. Ot, tak właśnie sprawa wyglą­dała.

— Hm... — rzekłem po chwili milczenia. — Takich jak Old Gray było wielu. W jego postępowaniu nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Niczym nie ryzyko­wał.

— Łatwo tak twierdzić — oburzył się Karol. — Lecz trzeba sporej odwagi, aby przeciwstawić się ów­czesnej opinii. Czyn Chivingtona uznano za bohater­stwo. Bez wystąpienia Old Graya zapewne nikt nie dowiedziałby się, jak wyglądała prawda.

— No, więc dowiedzieliśmy się — stwierdziłem chło­dno — co jednak nie przywróciło życia pomordowa­nym.

— A czego byś chciał?! — wykrzyknął Karol. — Cóż więcej mógł zrobić Old Gray?

— Zgoda — odparłem — oczywiście ja też wysoko sobie cenię odwagę Old Graya, mimo to nadal nie pojmuję, dlaczego na każdym kroku ustępujesz temu człowiekowi.

— Bo jest znakomitym myśliwym, wspaniałym wy­wiadowcą, dzielnym człowiekiem, a poza tym... nie­słychanie tajemniczą postacią. Włóczy się po Dzikim Zachodzie i nagle znika na całe miesiące. Nie jest tra­perem ani eksplorerem, więc za co kupuje naboje czy konie? Niektórzy podejrzewają go, że pozostaje na służbie Narodowej Agencji Wywiadowczej Allana Pinkertona, lecz on nikogo nie ściga!

Wzruszyłem ramionami:

— Tajemnicza postać... dzielny człowiek... niektórzy podejrzewają... — powtórzyłem sceptycznym tonem. — Widzę go po raz pierwszy, nigdy dotąd o nim nie sły­szałem. Nawet od ciebie, Karolu.

— Prawda — przyznał niechętnie. — Jakoś się nie zgadało, A poza tym... przez długi czas myślałem, że Old Gray to tylko mit czy legenda... Mało to razy fan­tazjowano o nieistniejących westmanach lub odkryw­cach złotych gór? Nawet udział Old Graya w głośnej niegdyś krwawej awanturze w Minnesocie przez długi czas między bajki kładłem. Pewnie o Minnesocie rów­nież nie słyszałeś.

— Minnesota! — wykrzyknąłem, nieco podrażniony słowem „również". — Znam tę historię. Bardzo do­kładnie.

— Byłeś wówczas małym chłopcem.

— Tak, jedenastoletnim. Niewiele interesowały mnie wtedy sprawy wielkiego świata, lecz w Minnesocie zginął brat mojej matki i jego dwoje dzieci, moi ró­wieśnicy, z którymi bawiłem się w traperów, westmanów i czerwonoskórych!

— No, to wyobraź sobie, że Old Gray bawił wów­czas w Minnesocie, a może nawet specjalnie się tam udał, aby ratować niedoszłe ofiary rzezi. I uratował ich niemałą liczbę, podobno około dwustu osób: ko­biet i dzieci oraz z setkę mężczyzn. Wszystkich zdołał wyprowadzić tylko sobie znanymi ścieżkami z samego środka trwającej od pięciu dni walki.

— Hm... — mruknąłem — jeśli to prawda, z Old Graya nie lada zuch. Jeśli to prawda, bo ileż w takim razie lat sobie liczy?

— Prawda, prawda, a co się tyczy jego lat, mówią, że życie na prerii znakomicie przedłuża sprawność fi­zyczną. Nie słyszałeś o dziewięćdziesięcioletnich trape­rach zwijających się jak czterdziestolatki? Ano cóż! Wiek Old Graya jest taką samą tajemnicą jak jego całe życie.

Zamyśliłem się. Odżyły w mej pamięci tamte czasy. W sierpniu 1862 roku wybuchła na terenie stanu Min­nesota rebelia Dakotów, zwanych również Siuksami, odłamu Santi, niczym bezpośrednio niesprowokowana. Zginęło wówczas czterystu pięćdziesięciu osadników, zaskoczonych nagłym atakiem. Wojsko wysłane pod dowództwem pułkownika Sibleya, dopiero po czterech tygodniach opanowało sytuację.

— Przyznaję, że wielkiej trzeba było odwagi, aby ratować nieszczęśników.

— A widzisz! — ożywił się Karol. — Lecz gdybyś znał jeszcze inne relacje o czynach Siwowłosego! Po­wiadają, że upolował dwanaście szarych niedźwiedzi, że przy dziesięciu stopniach mrozu przebył na śnież­nych rakietach przestrzeń ośmiu mil [-10CF, czyli -24°C 8 mil, czyli 12,8 km], dźwigając na plecach rannego trapera. Miało się to wydarzyć nad Północną Saskatchewan, w samym sercu głuszy i w pełni zimy.

— No, no — mruknąłem — jeśli to prawda, czyn godny podziwu. Lecz dobrze wiesz, jak ludzie potrafią przesadzać i fantazjować. Jedno jest dla mnie pewne: Old Gray strzela znakomicie. Dzięki temu synek far­mera nie obłupił mnie ze skóry. A teraz powiedz mi, Karolu, a raczej wytłumacz się wreszcie, czemu nie czekałeś na mnie w Fort Benton?

— Uff! Wiedziałem, że o to zapytasz... Musisz mi wybaczyć. W Fort Benton dowiedziałem się, że Old Gray krąży po okolicy. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo pragnąłem go poznać. A tu trafiała się okazja. Jakże mogłem ją przepuścić? Wyznaczyłem ci nowe spotkanie, przy torach kolejowych, niedaleko farmy. Miejsce ściśle określiłem, więc dotrzeć nie było trudno. Ot i wszystko. Zresztą, dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem Old Graya właśnie jadąc na spotkanie z tobą.

— Dlaczego swój zamiar trzymałeś w tajemnicy? W Fort Benton nikt nie potrafił mi wyjaśnić, co było przyczyną twego odjazdu.

— Vincent Irvin znał powód mego wyjazdu. Tylko on jeden.

— Lecz mi nie powiedział — oburzyłem się.

— Prosiłem, aby milczał. Dla ciebie taka informacja nie miała żadnego znaczenia. Obawiałem się, że ty, Janie, po prostu z nudów na własną rękę też poczniesz szukać Siwowłosego.

— Na pewno tak nie postąpiłbym, lecz nawet...

— Otóż to właśnie! Zależało mi bardzo i nadal za­leży na tym, aby Old Gray nie domyślił się, że go poszukiwałem, a ty, przepraszam cię, ale nie znając całej sprawy, mógłbyś mi popsuć szyki.

— Wzruszyłem ramionami.

— Nie bardzo rozumiem, po co taka tajemnica?

— Old Gray to bardzo dziwny człowiek. Mówiono mi, że jeśli wyczuje, że ktoś się nim zainteresował, natychmiast daje drapaka. Pamiętaj o tym.

— Będę pamiętał — odparłem grzeczniutko — jak również o czymś innym jeszcze.

— O czym?

— Że niejaki Karol Gordon, do niedawna mój wier­ny przyjaciel, stał się nagle nieufny i podejrzliwy. Ale nie będę ci przeszkadzał. Baw się w detektywa. — Przyznaję, nie umiałem ukryć goryczy. Może nawet doszłoby między nami do ostrzejszej wymiany zdań, lecz okoliczności na to nie pozwoliły. Zamiast odpo­wiedzi Karol podniósł wskazujący palec.

— Ktoś idzie!

Dwa czy trzy razy pociągnąłem dym z fajeczki, za­nim usłyszałem odgłos kroków, a później zaskrzypiały uchylone drzwi. W rażącym świetle lampy wyłoniła się z mroku sylwetka Old Graya.

— Nie śpicie. To bardzo dobrze. Za chwilę odjeż­dżam. Myślę, że postąpicie podobnie.

— Co takiego?! — wykrzyknąłem.

— Harfield oszalał, a ja nie potrafiłem przywrócić mu rozumu. Zamiast wyłoić synowi skórę dobrym postronkiem, postanowił jutro zorganizować rozprawę są­dową.

— Co takiego? — powtórzyłem.

— Mówię wyraźnie: rozprawę sądową. Jego trzech kowbojów utworzy grono sędziowskie, ciebie — tu spoj­rzał na Karola — ma uprosić, abyś podjął się roli oskarżyciela, my dwaj — kiwnął głową w moją stro­nę — mamy być świadkami i poszkodowanymi rów­nocześnie.

— A sobie jaką wyznaczył rolę? — zapytał Karol.

— Obrońcy.

— Ależ to idiotyzm! — wykrzyknąłem. — I po co?

Siwowłosy wzruszył ramionami.

— Żebym to ja wiedział. Może Samowi chodzi o uniewinnienie syna, a może o przykładne, publiczne ukaranie?

— Jedno drugie wyklucza — stwierdził Karol.

— I ja tak sądzę. Próbowałem przekonać Harfielda, aby zaniechał zabawy, lecz on jest uparty jak muł, a rozumu posiada nie więcej. Twierdził, że taki sąd najsprawiedliwiej sprawę rozpatrzy. Ładny sąd, w któ­rym wyrokować mają trzej pracownicy farmera! Od­mówiłem udziału w tej hecy i pokłóciliśmy się. Dla­tego odjeżdżam. A wy?

Nim Karol zdążył otworzyć usta, zerwałem się z ła­wy.

— Ruszamy. I tak nie zmrużyłbym oczu przez całą noc.

— Z powodu Sama Harfielda? — zapytał Siwowło­sy, a w jego głosie zabrzmiała nutka wesołości.

— Albo z powodu pcheł, od których roi się w tych barłogach — zażartował Karol.

Wyszliśmy na dwór. Każdy z nas obejrzał swą szka­pę, załadował skromne bagaże i sprawdził broń. Si­wowłosy pierwszy wskoczył na siodło.

— Jedźcie za mną — rozkazał — wyprowadzę was najkrótszą drogą.

Poczłapaliśmy stępa w indiańskim szyku. Karol w ariergardzie. Czy ktoś spostrzegł naszą ucieczkę — po dziś dzień nie wiem. Nikogo po drodze nie zauważy­łem. Za to psów ukazała się cała sfora. Gnały za na­mi szczekając hałaśliwie. Objechaliśmy jeziorko, prze­byli kolejowe tory. Dopiero wówczas zaniechały po­goni.

— Na północ? — zapytał Old Gray obracając się w siodle.

— Tak — odparł Karol.

— To odprowadzę was kawałek. Znam nieco te strony. Za godzinę dotrzemy do miejsca, gdzie można bezpiecznie przespać resztę nocy.

Nie czekając na naszą zgodę puścił się kłusem. Księ­życ wspinał się ku szczytowi nieba, preria pojaśniała. Tak więc, jeden za drugim, trzej milczący jeźdźcy jechali równie milczącą prerią, niczym duchy wędru­jące północną porą przez uroczyska.


Botanik

Alberta to jedna z trzech środkowych prowincji Ka­nady, określanych wspólnym mianem: „preriowe". Do roku 1870 stanowiła część olbrzymiego Kraju Księcia Ruperta, stanowiąc własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa, którego handlowe placów­ki zwane faktoriami pokrywały rzadką siecią cały pra­wie obszar. Kompania zajmowała się skupem skór i futer, sprzedażą wszystkiego, co potrzebne było łow­com biało- i czerwonoskórym — co konieczne było dla życia nielicznych w tych stronach farmerów. Handel prowadzono przeważnie wymienny.

W maju 1882 roku stworzono nową jednostkę admi­nistracyjną, ochrzczoną imieniem Alberty na cześć żony generalnego gubernatora Kanady (z ramienia Londynu), księżniczki Ludwiki Karoliny Alberty, czwartej córki królowej Anglii, Wiktorii [W roku 1905 do okręgu administracyjnego Alberty przyłą­czono okręg Athabaska, tworząc nową prowincję z zachowa­niem nazwy — Alberta.].

Południowe obszary Alberty stanowią faliste prerie, porosłe niską trawą, ciągnące się na przestrzeni 200 mil [200 mil, czyli 320 km] od granicy ze Stanami Zjednoczonymi, aż po rzekę Red Deer. Dalsza, środkowa część Alberty jest również prerią, lecz poprzecinaną płytkimi dolina­mi, gdzieniegdzie szerokimi grzbietami górskich wznie­sień, nieregularnie porosłą kępkami wierzb, drzewami bawełnianymi, topolami, brzozami i świerkiem. Naj­większą rzeką jest tu Saskatchewan.

Wielkie lasy, pierwotne bory, pokrywają północny obszar Alberty. Tysiące małych jezior — wśród któ­rych największe: Athabaska oraz Mniejsze Jezioro Nie­wolnicze — stanowią raj dla myśliwych i rybaków.

Takim to krajem wędrowaliśmy we trójkę podczas pierwszej nocy pobytu na kanadyjskiej ziemi. Konie biegły prawie bezszelestnie po miękkim podłożu świe­żych traw, a księżyc dodawał tej nocnej wyprawie tajemniczego uroku. Nasz przewodnik milczał, więc i ja nie otwierałem ust, zresztą... nawet nie bardzo mi się chciało. Trud poprzedniego dnia dał mi się we znaki. Piwo, którym tak hojnie częstował nas farmer, również podziałało: marzyłem o śnie jak nigdy dotąd i czułem, że jeśli nadal będziemy posuwać się w ta kim tempie, zapadnę w drzemkę. Na szczęście płasz­czyzna prerii poczęła się obniżać, aż w dole ujrzałem drugi księżyc zerkający ku nam z gładkiej powierzchni bezszelestnie płynącej wody.

Siwowłosy skręcił. Przez kilka minut jechaliśmy z prądem rzeki aż do punktu, gdzie zakole nurtu utworzyło długi i wąski półwysep. Old Gray zeskoczył z siodła.

— Chodźcie za mną. To dobre miejsce na nocleg.

Miejsce istotnie było doskonałe. Półwysep u nasady miał szerokość zaledwie trzech kroków — stanowiła ją porośnięta rzadką trawą grobelka. Nawet mysz nie mogłaby się tędy przemknąć niezauważona. Dalej te­ren rozszerzał się we wszystkich kierunkach, tworząc regularne koło. Półwysep dzięki temu przypominał kuchenną patelnię o długiej rączce. Na samym środku rosła kępa drzew i krzaków. Leżąc wśród nich można było swobodnie obserwować rzekę i ląd, samemu nie będąc widzianym. Rozbiliśmy obóz. Grunt był suchy, pokryty darnią i zeschłym igliwiem świerków. Pa­chniało żywicą i wilgotnym oddechem wody. Rozkulbaczyliśmy konie, przywiązali na długich linkach do drzew, wymościliśmy sobie legowiska.

A teraz spać! — powiedział Old Gray.

— Bez nocnej warty? — zdobyłem się na uwagę.

Zaśmiał się cicho.

— W tym miejscu... zbyteczne. A poza tym mam bardzo czujny sen. Mój człapak również. Pusto tu do­
koła na dziesiątki mil. Ani ludzi, ani drapieżników. Dobranoc.

Skoro tak zdecydował człowiek, którego Karol uzna­wał za znakomitego westmana, głupotą byłoby sprze­ciwiać się. Zwłaszcza z mojej strony. Zostawiłem osta­teczną decyzję Karolowi, lecz on nawet nie mruknął.

Otuliłem się kocem, pod głowę podsunąłem siodło i patrzyłem poprzez gałęzie wysokich świerków na nie­bo rozjaśnione blaskiem księżyca. Zmęczenie powinno pogrążyć mnie natychmiast w głębokim śnie. Jednak nie potrafiłem zasnąć. Albo zbyt dużo wrażeń przeży­łem tego pierwszego dnia wyprawy, albo też nie dosto­sowałem się jeszcze do odmiennych warunków życia. Leżałem z otwartymi oczami, wsłuchany w ciszę mą­coną ledwie dosłyszalnym pluskiem fal. Myśli moje krążyły wokół postaci to Sama Harfielda, to Old Graya. Harfield okazał się nieokrzesanym — i to ponad prze­ciętną miarę — rolnikiem i niczym więcej. Lecz kim był Siwowłosy? Nie wystarczyły mi informacje Ka­rola. Tym bardziej, że nie pochodziły z pierwszej ręki, lecz od jakichś nieznanych mi osób, nieznanych rów­nież Karolowi. Dziwne, że mój przyjaciel, tak zawsze ostrożny w swych sądach i rozważny, dawał im wiarę. Więc chyba nie powiedział wszystkiego. Może nie zdą­żył? A może nie chciał...

— Do licha z tym wszystkim — szepnąłem. — Jeśli zaraz nie zasnę, jutro będę czuł się jak na pół zdechłe
cielę.

Nic mi nie pomogło takie rozumowanie. Zamykałem i otwierałem oczy, widziałem, jak księżyc płynie po niebie, na koniec usłyszałem daleki głos kujota. I chy­ba dopiero wówczas zacząłem zapadać w drzemkę.

Obudził mnie poranny wietrzyk, lecz przede wszy­stkim — tupotanie końskich nóg i trzask łamanych ga­łęzi. Siadłem. Kilka kroków ode mnie, poza zasięgiem drzew i krzewów, płonął wielki ogień, a Karol łamał na kolanie uschłe konary świerków i rzucał je do ogni­ska. Nieco dalej, nad samą wodą, sterczał Old Gray, tuż obok koni, które opuszczały i podnosiły głowy, na przemian pijąc, na przemian parskając i waląc kopyta­mi w ziemię. Różowy świt stopniowo gasł, a dzień nad­biegał z dalekiego wschodu zielonej prerii. Karol za­uważył moje przebudzenie.

— Idź się umyć — mruknął i dodał żartobliwie: — wyglądasz, jakby cię przed chwilą odwiązano od pala męczarni.

— Pół nocy oka nie zmrużyłem — poskarżyłem się ziewając. — Dobrze radzisz — ziewnąłem po raz drugi.

Wydobyłem ze swego tłumoczka ręcznik, mydło (przedmiot rozlicznych żartów Karola i wszystkich spotykanych wędrowców) i pomaszerowałem w dół rzecz­ki, aby mydliny nie zatruły wodopoju. Lekko szczęka­jąc zębami bohatersko skoczyłem w nurt. Kiedy par­skając, kłusem wróciłem do obozowiska, kawa już bul­gotała, boczek smażył się na patykach pod pieczą Ka­rola, a Old Gray siedział oparty o pień i ćmił fajeczkę.

— Zawsze tak? — spytał spojrzawszy na mnie.

— Zawsze — odparłem — jeśli tylko w pobliżu znaj­duje się rzeka lub jezioro, lub jakakolwiek dziura peł­na wody.

— Słusznie — kiwnął głową. — Lecz z tego wynika, że z ciebie tylko przypadkowy bywalec prerii.

W jego słowach nie zabrzmiał nawet cień złośliwo­ści, jednak dotknęło mnie określenie „przypadkowy". Chociaż oczywiście miał rację. Bo przecież moje wę­drówki po Dzikim Zachodzie ograniczały się do trzech-czterech miesięcy w roku. Byłem istotnie „przypad­kowym" bywalcem prerii.

Zjedliśmy boczek, popili kawą i jeszcze przez chwilę siedzieliśmy przy wygaszonym ognisku w milczeniu pa­ląc fajki. Cienie drzew skracały się coraz bardziej, bo słońce pełzło wyżej i wyżej po bezchmurnym niebie. Zapowiadał się gorący dzień.

— Jesteśmy nad rzeką Mleczną — poinformował Old Gray — jak zapewne wam wiadomo. Nie pytam, dokąd się udajecie, ja jadę na wschód.

— My na północny-zachód — powiedział Karol zgod­nie z prawdą, bo tylko taki kierunek jazdy mógł nas doprowadzić do siedzib Czarnych Stóp.

— A więc ścieżki nasze w tym miejscu się rozcho­dzą.

Oczyścił fajeczkę, wstał, obrządził konia, skoczył na siodło i ruszył powoli przez grobelkę.

— Bywajcie!

— Jeszcze raz dziękuję! — zawołałem za nim.

— Głupstwo! Kto wie, czy kiedyś nie odwdzięczysz mi się w podobny sposób?

Skręcił koniem w lewo i zmusił zwierzę do galopu. Widzieliśmy go jeszcze chwilę jako ruchomy, znikający punkt wśród bezkresnej płaszczyzny, później ciemna plamka znikła.

— Ruszamy? — zapytałem.

— Tak ci pilno, Janie? Myślę, że jeszcze nie wypo­cząłeś po wczorajszym dniu.

— Karolu, ty coś knujesz.

— Nie knuję, lecz zamyślam. Słowo „knucie" oznacza przecież podstępną działalność na czyjąś szkodę, a ja nie chcę nikomu szkodzić.

— No, no — zauważyłem ironicznie — jaki to z ciebie językoznawca. Po co mamy tu tkwić niczym dwa kołki w płocie?

— Twoja podejrzliwość jest niczym nie uzasadniona. Sprawa polega na tym, że jeżeli natychmiast ruszymy w drogę może to wyglądać na chęć obserwowa­nia Old Graya.

— Przecież udaje się w zupełnie odmiennym kierunku.

— Nie dałbym i centa, że tak jest naprawdę. Old Gray zachował się bardzo sympatycznie w stosunku do nas, pomijając już fakt, że wyciągnął ciebie z biedy Jest w rozmowie bezpośredni i szczery, lecz ta szczerość na pewno ma swe granice. Po cóż miałby informować dwu nieznajomych o kierunku czy celu swej wy prawy? Zresztą... sprawdzimy.

— Co takiego?! — oburzyłem się. — Masz zamiar szpiegować Siwowłosego?!

— Nie denerwuj się, Janie. Chcesz jeszcze kawy? Nie mam zamiaru go szpiegować, jak mówisz, czy tropić. Sprawdzenie może być wynikiem przypadku nie zależnego od naszej woli.

— Nie rozumiem. Przecież powinniśmy jechać w wręcz przeciwnym kierunku? Na zachód, nie na wschód.

— Prawda, prawda. Mówisz jak najmądrzejszy geo­graf świata. Bieda z tym, że jadąc na zachód trzeba przebyć rzekę, a w tym miejscu bród nie istnieje. Rę­czę ci za to. Sam chyba zauważyłeś, jak tu głęboko?

— Istotnie — przyznałem — cztery kroki od brzegi; nie potrafiłem zmacać gruntu.

— Tak zawsze dzieje się na wiosnę. Rzeka Mleczna bardzo przybiera o tej porze roku. Po co ryzykować gdy nic nas do tego nie zmusza?


— Więc należy poszukać brodu.

— Oczywiście. Bród jest, leży niecałą milę w kie­runku, w którym udał się Old Gray. Dlatego właśnie tu siedzimy zamiast deptać mu po piętach. Przyznasz, że w ten sposób postępujemy bardzo elegancko.

— Nadzwyczajnie elegancko! — parsknąłem śmie­chem. — A że przy okazji jazdy na zachód pewien zna­komity traper potrafi sprawdzić dokąd wiodą tropy na­szego poprzednika... to już się nie liczy!

— Będzie to tylko przypadek, nie świadome działa­nie. Zresztą... jeśli sądzisz, że mój plan jest karygodny, wymyśl coś innego.

Nie mogłem wymyślić, nie znałem przecież brodów Mlecznej Rzeki. Przyznałem się do tego szczerze, lecz zaraz zadałem pytanie:

— Nie mogę pojąć, czemu tak interesujesz się tym człowiekiem?.

— Zwykła, nieszkodliwa ciekawość. Już ci o tym wspominałem. Takich ludzi, jak Old Gray, coraz mniej teraz na preriach. Powód wystarczający.

— Jeśli to wszystko prawda, co o nim słyszałeś.

— Czyżby przez ciebie przemawiała zazdrość? — ro­ześmiał się tak serdecznie, że nawet nie zdążyłem się oburzyć, bo zaraz dodał: — Możemy już powolutku szy­kować się do drogi.

I tak zakończyła się nasza sprzeczka. Nie pierwsza tego typu. Zdarzało się niejeden raz, że spieraliśmy się zażarcie, lecz takie spory nigdy nie wpłynęły na zmia­nę naszego wzajemnego stosunku.

Zwinęliśmy manatki, osiodłali wierzchowce i ruszyli trop w trop za Old Grayem. Widoczny był to trop i — jak to się mówi — nawet ślepiec musiałby go dostrzec. Po przebyciu zapowiedzianej przez Karola mili, odciski końskich kopyt skręciły ku wodzie i znikły w jej głębi.

— Skorzystał z brodu — stwierdził mój przyjaciel.

— To jasne.

— Wcale nie jasne, bo udając się na wschód, nie po­trzebowałby przebywać rzeki akurat w tym miejscu.
Idźmy za jego przykładem.

Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Tam jednak na próżno rozglądałem się za zdeptanymi tra­wami i odciskami podków.

— Stanęło na moim — stwierdził triumfalnie Ka­rol. — Old Gray powędrował korytem rzeki, pewnie jej brzegiem, i dokładnie zatarł w ten sposób wszelkie ślady. On dobrze wiedział, że skorzystamy z tego sa­mego brodu. To facet kuty na cztery nogi! A czy udał się na wschód, to także wątpliwe.

— Zwykła ostrożność — stwierdziłem — i nie ma w tym nic dziwnego. Ruszajmy!

— Ruszajmy — powtórzył Karol i klepnął konia po zadzie.

Rzeka Mleczna została za nami, a przed nami — pre­ria porosła niską trawą, bardzo stosowna dla szybkiej jazdy. W ten też sposób przebywaliśmy ją dążąc ku terenom Czarnych Stóp, graniczących z Mleczną Rze­ką. Na południu ziemie Czarnych Stóp przekraczały granicę Stanów, zajmując północny skraj Montany, na północ — biegły po północną Saskatchewan.

Plemię Czarnych Stóp to w rzeczywistości federacja aż trzech sprzymierzonych ze sobą ludów: właściwych Czarnych Stóp zwanych również Siksika, oraz Piegan i Blood. We wczesnych latach XVIII wieku podstawą ich utrzymania były bizony. Polowali na nie pieszo, bo dopiero około 1750 roku Czarne Stopy uzyskali ko­nie od swych południowych sąsiadów, Szoszonów. Broń palną dostarczyli biali handlarze. Wyposażone w ten sposób trzy bratnie plemiona stały się groźnymi prze­ciwnikami zarówno sąsiadów, jak i nielicznych jeszcze wówczas traperów.

Czarne Stopy pierwotnie zamieszkiwali dolinę pół­nocnej Saskatchewan, koło czterystu mil na wschód od Gór Skalistych. Później, w pierwszej połowie XIX wie­ku, przewędrowali na zachód, zajmując teren na po­łudnie od północnej Saskatchewan aż po górną Missouri w obecnej Montanie. Przez dobre ćwierć wieku unie­możliwiali prowadzenie działalności traperskiej. Dopie­ro w roku 1855 zawarty został traktat pokojowy z rzą­dem Stanów Zjednoczonych. Określił on granice ziem plemiennych leżących w Stanach (nie w Kanadzie!) oraz zezwalał białym na budowę dróg oraz wznoszenie fortów. W roku 1888 Czarne Stopy sprzedali znaczną część swej ziemi w Montanie, a grupy Czarnych Stóp w Kanadzie odstąpiły część terytorium rządowi Kana­dy już w roku 1877. W zamian za to rząd kanadyjski zatwierdził ich wieczyste prawa do pozostałej ziemi w stosunku: jedna mila kwadratowa na każdą indiań­ską rodzinę [Mila kwadratowa, czyli 2,6 km* (260 ha)], zapłacił jednorazowo po 25 kanadyjskich dolarów każdemu z wodzów, 15 dolarów każdemu z po­mniejszych przywódców i po 12 dolarów każdemu z pozostałych członków plemienia. Władze zobowiązały się również do płacenia wodzom co roku po 25 dolarów, przywódcom po 15 i pozostałym po 5 dolarów. Prócz tego plemię otrzymuje corocznie 2 tysiące dolarów na zakup amunicji.

Za taką sumę „blade twarze" nabyły dla swego osad­nictwa obszar 42 400 mil kwadratowych. Szczęśliwie złożyło się dla Indian, że osadnictwo nigdy nie przy­brało tak gwałtownych, intensywnych rozmiarów, jak na Dzikim Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Olbrzy­mie przestrzenie i brak aż do roku 1883 połączeń kole­jowych między gęsto zaludnionymi prowincjami połud­niowo-wschodniej Kanady a jej prawie pustym zacho­dem przyczyniło się do zachowania ziem południowej Alberty prawie w stanie nienaruszonym. Gdy bawi­łem wraz z Karolem u kanadyjskich Czarnych Stóp w roku 1881 i następnym, poza wioskami Indian i nie­licznymi faktoriami Kompanii Zatoki Hudsona witała nas pustka dziewiczej przyrody. Co prawda rzecz działa się przed siedmiu laty, lecz i obecnie pierwszy dzień wędrówki nie doprowadził nas do żadnej farmy bia­łego osadnika. A dalej? Bardziej na zachód?

Karol zagadnięty w tej sprawie uspokoił mnie.

— Możesz się nie lękać. Nie powstały tu jeszcze ani wielkie miasta, ani małe osady. Drogi należą do rzad­kości, a na podgórzu i w głębi Gór Skalistych nie do­konały się żadne zmiany. Nawet resztki bizonów krążą gdzieś na północy. Nie widziałem ich, lecz opowiadali mi o tym traperzy powracający znad Athabaski.

— Lecz tamte obszary nie należą do Czarnych Stóp — zauważyłem.

— A nie należą — przyznał. — Ci Indianie zmienili się w przykładnych kowbojów i wypasają stada domo­wego bydła na swych równinach.

Wiedziałem o tym. Już przed siedmiu laty, wobec stale malejącej ilości bizonów, starszyzna Czarnych Stóp, po długich dyskusjach i licznych sprzeciwach, zdecydowała się na zakup pewnej liczby bydła domo­wego. Karol i ja — w wyniku niezwykłego zbiegu oko­liczności — w poważnym stopniu przyczyniliśmy się do realizacji tego zamierzenia [Historia ta została opisana w książce pt. „Tropy wiodą przez prerię".], chociaż nie bardzo mo­głem sobie wyobrazić Indian jako pastuchów. Wiedzia­łem jednak, że hodowla bydła może uchronić Czarne Stopy przed nędzą i głodem. Nie chroniły ich bowiem skromne fundusze płacone członkom plemienia w za­mian za odebrane tereny łowieckie. Pocieszała mnie myśl o nieoznaczonych ściśle granicach rezerwatu, zwłaszcza wśród obszarów górskich i o łatwości ich umyślnego lub przypadkowego przekraczania. To dawało czerwonoskórym szansę docierania na obszary bardziej zasobne w łowną zwierzynę aż do czasu, kiedy zagęszczenie osiedli białych uniemożliwi im organizo­wanie takich wypraw.

Tak oto wyglądała sytuacja plemienia, jakie zamie­rzaliśmy w najbliższym czasie odwiedzić. W tej chwili przebywaliśmy co najmniej o setkę mil od najbliższej wioski czerwonoskórych, a o kilka setek od najbliż­szego skupiska bladych twarzy. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w porze południa dostrzegłem w dali ruchomy, czarny punkt poruszający się po linii prosto­padłej do kierunku naszej jazdy.

— Popatrz — podałem Karolowi lornetkę.

— Dwa konie — poinformował. — Trudno coś wię­cej stwierdzić, chyba tylko tyle, że nie są to Indianie. Ani czerwone kurty. Widać by było dokładnie.

Mówiąc o czerwonych kurtach Karol miał na myśli kanadyjską Konną Policję, noszącą takie właśnie mun­dury.

— Jedziemy naprzeciw? — zagadnąłem.

— Nie widzę powodu do zmiany drogi.

Decyzja była słuszna, jako że w tym jedynie kie­runku posuwając się mogliśmy trafić na wodę. Jecha­liśmy od wielu godzin suchą równiną, a nasze skórzane wory napełnione nad Rzeką Mleczną były już w poło­wie puste. Do tego słońce piekło nieznośnie, a nad całą prerią unosiła się jakby nikła mgiełka — nieomylna oznaka długotrwałej pogody i upałów.

Karol znał miejsce, w którym istniało — jak twier­dził — spore, nigdy niewysychające jeziorko. Nad nim mieliśmy pobyć dwa, trzy dni, aby odpocząć i zapolo­wać na któregoś z przedstawicieli płowej rodziny sarn, jeleni czy antylop.

Ruchomy punkt rósł nam w oczach. Już teraz mo­głem stwierdzić, że był nim samotny jeździec z jucz­nym koniem. Posuwał się wolniej od nas i my właśnie przecięliśmy jemu drogę. Karol zeskoczył na ziemię.

— Poczekamy — oświadczył w odpowiedzi na mą zdziwioną minę. — Samotny wędrowiec, może potrze­buje pomocy?

Przyznałem mu rację. Zsiadłem, zarzuciłem wierz­chowcowi linkę na szyję, a drugi koniec okręciłem wo­kół palika wbitego w ziemię. Taki palik zawsze wozi­łem w jukach. Drobiazg, lecz nieodzowny podczas podróży po bezleśnej prerii. Odkryłem mały dołek, spo­cząłem na jego zboczu i pół leżąc, pół siedząc znowu się­gnąłem po lornetkę. Karol uprzedził mnie.

— Posuwa się nadal w naszym kierunku — mruknął odrywając szkła od oczu. — Chyba nas jeszcze nie wi­dzi. Ciekawe, jak się zachowa, gdy dostrzeże konie?

Wokół nas rozciągała się preria lekko falista, usiana miniaturowymi pagórkami i dolinkami. Dlatego nie­znany wędrowiec od czasu do czasu znikał nam z oczu, aby po chwili ukazać się na szczycie kolejnego pagórka. Nie liczyłem, ile przebył w ten sposób dolin i wzgórz; na którymś tam zatrzymał się.

— Zauważył nas — powiedziałem. — Co teraz uczy­ni?

— Łatwo odgadnąć. Będzie się namyślał bardzo dłu­go. Trzeba go zachęcić.

— Po co?

— Bo każdy napotkany na bezludziu wędrowiec jest źródłem nowych wiadomości. Niekiedy zbytecznych, niekiedy bardzo przydatnych.

Zdjął kapelusz i pomachał nim w powietrzu. Raz, drugi, trzeci.

— Nabrał odwagi — stwierdził podchodząc do ko­nia. — Wyciągnij broń, Janie.

— Dla obrony przed nowymi wiadomościami? — ro­ześmiałem się.

— Dla bezpieczeństwa. Wiadomości nigdy nie są tak złe jak niekiedy ludzie, którzy je dostarczają.

— Więc po kiego licha przyzwałeś tego włóczęgę?

— To może być zupełnie porządny człowiek.

Podniosłem się, wyciągnąłem winchester z kabury i stanąłem oparty o łęk siodła.

— Zbliża się bardzo powoli — szepnąłem. — Musi być pełen strachu.

— Nie sądź po pozorach. Trudno się dziwić samotne­mu, gdy na swej drodze spotyka aż dwu obcych.

Jeździec znajdował się obecnie w odległości jakichś stu jardów. Wstrzymał konie, zeskoczył i znowu ruszył ku nam, kryjąc się za siodłem swego wierzchowca.

— Hej! — krzyknął i przystanął.

Karol jeszcze raz pomachał kapeluszem. Ten gest powtórnie zachęcił i natchnął odwagą wędrownika. Te­raz już bez wahania ruszył w naszą stronę.

— O co chodzi? — zagadnął zatrzymując się o jakieś dziesięć kroków przed nami. Lewą ręką trzymał koń­ską uzdę, w prawej dzierżył długą broń.

— Ot, przyjacielskie spotkanie — odpowiedział Ka­rol, ostentacyjnie chowając swego winchestera.

— Ano... to witajcie! Przyznam, że stęskniłem się za ludzką twarzą, lecz ostrożność przede wszystkim. Co tu robicie?

— Polujemy — odparłem.

— A gdzie zwierzyna? — zapytał podejrzliwie.

— To dopiero pierwszy dzień naszej wyprawy.

— Aha.

Za przykładem Karola schował broń, zbliżył się i ko­lejno uścisnął nam dłonie.

— Nazywam się Fryderyk Randall, jestem doktorem nauk [Doktor nauk (Doctor of Science) w danym wypadku oznacza doktora nauk przyrodniczych, według nomenklatury an­gielskiej.] uniwersytetu w Ottawie. Pozwólcie, że spocznę.

Puścił uzdę i rozciągnął się na trawie.

Ubawiło mnie to dokładne przedstawienie się, raczej niepraktykowane na Dalekim Zachodzie. Wobec tego i nam nie wypadało zataić swych nazwisk. Jednak nie podałem swego zawodu. Niczym nieumotywowana ostrożność kazała mi tak właśnie postąpić.

Nieznajomy przyjął naszą prezentację bez wrażenia.

— Traperzy — powiedział. — Ciekawy to zawód i chyba już zanikający.

Przytaknąłem dodając z pewną przesadą, że niestety zwierzyna łowna zaczyna stawać się rzadkością.

— Prawda — powiedział. — Od wielu dni jestem w drodze i ani razu żaden z czworonogów nie znalazł
się w zasięgu mej strzelby. Co prawda — dodał z wa­haniem — kiepski ze mnie myśliwy i nie w takim celu
wybrałem się na prerię.

— Więc nic pan nie upolował — wyraził ubolewa­nie Karol. — To z jedzeniem pewnie krucho?

— Byłem na to przygotowany. Dlatego wożę z sobą całą spiżarnię. Przewidywanie to cenna cecha każdego naukowca, a ja, skromny adept przyrodniczej wiedzy, pragnę za takiego uchodzić.

Zabrzmiało to nieco sztucznie i jakoś samochwalczo mimo podkreślenia własnej skromności.

Zerknąłem na jego konie pasące się niemrawo, złączone ze sobą długą linką, i drgnąłem. Oba miały siodła na grzbietach. A zwierzę juczne zamiast siodła dźwiga przecież dwie potężne, skórzane lub płócienne torby zwieszające się po obu stronach. W tych torbach można wieźć nie byle jaki ładunek. Na konia wyposażonego w siodło niewiele da się upakować, zaledwie derkę, kilka naczyń oraz tyle tylko jedzenia i amunicji, ile można zmieścić w niewielkich jukach siodła.

Nieznajomy zauważył moje zdziwienie.

— Zabrałem dwa wierzchowce pod siodło — wyja­śnił — bo gdy jedno zwierzę się zmęczy, przesiadam
się na drugie. Wielka to wygoda. Nie uważacie, panowie?

Z trudem opanowałem uśmiech. Przecież w ten spo­sób mógł rozumować jedynie greenhorn. Drugi koń, uwiązany na lince, zmniejszał szybkość jazdy. Doświad­czony westman tylko w takim wypadku zabierał dwa konie, gdy wiózł duży bagaż. Oczywiście drugie zwierzę dźwigało wtedy jedynie juki, nie siodło.

Jednak nie tylko zbyteczny kłusak ze zbytecznym siodłem, lecz i sam strój „pana doktora" nie był odpowiedni do podróży poprzez pustkowia: czarny, sukien­ny garnitur, równie czarny kapelusz, i — dziw nad dziwy! — półbuty świetnie nadające się do spacerów po ulicach miast, w żadnym jednak wypadku do wędrówki po bezdrożach.

Czego tu szukał tak kiepsko wyekwipowany człowiek?

— Chyba — zauważył Karol — przydałyby się panu dodatkowe juki zamiast dodatkowego siodła. Tym bar­dziej że, jak pan zauważył, polowanie nie daje rezultatów.

— Ach tam... — machnął lekceważąco ręką — osta­tecznie mogę trafić na faktorię Kompanii Hudsona, w której za pieniądze kupię wszystko, czego mi brakuje. A co się tyczy polowań... Trafiłem na stado dzi­kich indyków, zastrzeliłem dwa. Jadam niewiele i je­szcze nie wyczerpałem swych zapasów.

— Długo pan w drodze? — zainteresował się Karol.

— Od tygodnia. Przepraszam, nie macie wody?

Podałem mu manierkę. Pił bardzo powoli.

— Serdecznie dziękuję. Od świtu nie miałem ani kropli w ustach. Nocowałem nad jakąś sadzawką. Oka­zała się pełna pijawek. Moje konie zaspokoiły pragnie­ nie, ja... nie potrafiłem się zmusić.

W tym momencie Karol zakaszlał podejrzanie, a ja, żeby odwrócić uwagę od dziwnego ataku astmy mego przyjaciela, zapytałem:

— Dlaczego wybrał pan tak uciążliwy sposób podró­żowania? Nie lepiej dyliżansem, wozem lub, gdzie to możliwe, kolejowym wagonem?

— Pociąg nie załatwiał sprawy, ani dyliżans. A bio­rąc wóz musiałbym zaangażować woźnicę. Bo, widzicie panowie, ja kompletuję rośliny dla naszego gabinetu botaniki. Nie sposób je zrywać przez okno wagonu lub dyliżansu.

— Oczywiście — przyznałem. — Jak widzę, jest pan kanadyjskim Tomaszem Nuttal — powiedziałem z galanterią.

Spojrzał na mnie pytająco, jakby nie pojął komple­mentu. Jego milczenie trwało kilka sekund. Wreszcie odpowiedział.

— Och nie. Jestem tylko skromnym uczniem wiel­kiej nauki. Gdzie mnie tam do takich sław?

Było to zgodne z prawdą. Tomasz Nuttal miał sławę na skalę światową. Botanik i równocześnie ornitolog, zwany Kolumbem przyrody Dzikiego Zachodu, przed­siębrał w pierwszej połowie XIX wieku szereg dale­kich wypraw na mało zbadany zachód Ameryki, a efek­tem tych podróży były setki przywiezionych roślin, ga­tunków nieznanych dotąd. Coś niecoś wiedziałem o Tomaszu Nuttal, chociaż nie interesowała mnie ani bota­nika, ani ornitologia. Dlatego dziwne wydało mi się wahanie osoby, która podawała się za doktora nauk przyrodniczych. Czyżby „pan doktor" nie słyszał o zna­komitym przyrodniku?

Jak to dobrze, że nie zdradziłem swego zawodu! Le­piej, aby ten dziwny przybysz brał nas za „ciemnych jak tabaka w rogu" traperów. Jeśli bowiem nie jest tym, za kogo się podaje, zaniecha ostrożności i łatwiej go będzie przyłapać na nieuctwie.

Wstałem, podszedłem do swego konia i począłem grzebać w jukach, gorączkowo zastanawiając się jak by tu mojego przyjaciela odciągnąć na bok.

— Karolu! — zawołałem.

— O co chodzi?

— Nie mogę znaleźć...

— Czego?

— Pozwól na chwilę.

Dźwignął się niechętnie.

— O co chodzi? — powtórzył stając tuż obok.

— Szukam zapałek — odparłem głośno, a szeptem dodałem: — Nie zdradź, że jestem lekarzem. O, są! —
wykrzyknąłem wydobywając z juku pudełko.

Wróciliśmy na poprzednie miejsca, Karol, jak zaw­sze, potrafił zachować niefrasobliwy wyraz twarzy wo­bec najbardziej nawet zaskakujących wiadomości.

— Pewnie pan ma sporo kłopotów z przechowywa­niem zbiorów — zagadnąłem chytrze nieznajomego. — Juki siodeł nie stanowią najlepszego dla nich schowka.

— Interesuje to pana?

— Nic się na tym nie znam, lecz wydaje mi się...

— Coś panu pokażę.

Zerwał się lekko i zwinnie, co również wydało mi się podejrzane (praca naukowa raczej nie sprzyja zacho­waniu sprawności fizycznej), lecz moje podejrzenie rychło doznało nie lada klęski.

Randall pogrzebał w jukach i wrócił niosąc dwa pu­dełka. Usiadł między nami i pokazał jedno z nich. Do­piero teraz mogłem stwierdzić, że nie było pudełkiem. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak podłużna torba z bardzo grubej skóry zamknięta klapą przez całą sze­rokość.

— Proszę otworzyć — zachęcił mnie pan doktor.

Przekręciłem błyszczące kółeczko, uchyliłem przy­krywy. Z wnętrza wionął zapach suszonych ziół. To dziwne opakowanie wykonane zostało jednak nie z gru­bej skóry, lecz z blachy pokrytej skórką jedynie od zewnątrz. Musiałem przybrać zdziwiony wyraz twarzy, bo botanik zagadnął:

— Nie widział pan nigdy czegoś takiego? To bardzo wygodny podręczny schowek na rośliny.

— Chyba widziałem coś podobnego w witrynie skle­powej, lecz nie miałem pojęcia, do czego służy. Cały czas nosi pan zbiory w tym pudełku?

— O, nie. Szybko pokruszyłyby się. Rośliny są bar­dzo delikatne, a uszkodzone stają się bezwartościowe dla naszych kolekcji. Dlatego posiadam jeszcze drugi pojemnik.

To powiedziawszy rozwinął cielęcą skórkę szczelnie przylegającą do prostokątnego przedmiotu. Ujrzałem niby grubą księgę o kartkach ze sztywnej tektury. Gdy Randall począł je wolniutko odwracać, ukazały się na każdej stronicy starannie rozpięte przy pomocy wą­skich pasków papieru liście, łodygi i kwiaty. Ten widok przekonał mnie ostatecznie o bezzasadności podejrzeń. Randall musiał być rzeczywiście botanikiem, lecz rów­nocześnie greenhornem mającym słabe pojęcie o wa­runkach koczowniczego życia, na które się zdecydo­wał.

W odpowiedzi na me pytanie odparł (z dumą w gło­sie), że po raz pierwszy przebywa na prerii.

Zaiste tylko człowiek zupełnie niedoświadczony mógł zdecydować się na samotną wyprawę. Co prawda obec­nie preria przestała być rojną areną walk poszcze­gólnych plemion indiańskich, lecz nadal pozostała miejscem ucieczek i wędrówek najróżniejszych nie­spokojnych duchów, często przestępców kryjących się tu przed zasięgiem oficjalnego wymiaru spra­wiedliwości.

Podczas rozmowy i oglądania zbiorów mogłem dobrze przyjrzeć się Randallowi. Należał na pewno do osób bardzo dbających o swój zewnętrzny wygląd. Jego odzież nie nosiła żadnych śladów wędrówki odbywa­nej w tak niewygodnych warunkach. Nie była ani po­plamiona, ani pomięta. Nie widziałem w niej dziur wy­palonych iskrami ogniska. Jak on to potrafił? Nie mam f pojęcia. Jednak nabrałem doń szacunku właśnie za tę schludność.

Doktor Randall był szczupłym, średniego wzrostu mężczyzną o pociągłej twarzy, ciemnych oczach, dłu­gim nosie i czarnej, bez jednego siwego włoska czupry­nie. Mówił wolno, jak gdyby zastanawiając się nad każdym słowem. Robił wrażenie człowieka panującego nad swymi uczuciami, może nawet nieco oschłego.

— No — odezwał się Karol spoglądając w niebo — na nas już czas. Trzeba się ruszać, jeśli przed zmrokiem mamy dotrzeć do jeziorka. A pan, doktorze? Do­ kąd pan zmierza?

Zagadnięty wskazał ręką na wschód. Karol pokręcił głową na znak dezaprobaty.

— Posiada pan zapas wody?

— Nie. Tamte pijawki wyglądały tak obrzydliwie.

— Ba, mało kto za nimi przepada. Jednak muszę pa­nu zwrócić uwagę, że kierunek drogi, jaką pan obrał, jest bardzo niedogodny. Tam rozciąga się sucha preria. W okresie co najmniej trzech dni jazdy nie znajdzie pan wody.

Randall stropił się.

— Więc cóż mi pan radzi?

— Jechać z nami. Co prawda w ten sposób wędrów­ka się przedłuży, jednak niezbyt wiele. Za to nie za­braknie podgórskich strumieni, rzek i jezior.

— Muszę się zastanowić.

— Oczywiście, lecz ja ostrzegam.

Randall zamilkł na kilka długich chwil. Medytował. Typowy nawyk greenhorna nieufającego bardziej od siebie doświadczonym.

— Więc tam nie znajdę ani kropli wody?

— Kroplę może tak — odparł Karol żartobliwie — lecz nie więcej. Nawet deszcz pana nie uratuje. Sądzę, że przez następne dni nie będzie padać.

— Skąd pan o tym wie? — zdumiał się.

— Wystarczy spojrzeć na niebo i sprawdzić kieru­nek wiatru.

Znowu popadł w zadumę.

— Doktorze — wtrąciłem się zniecierpliwiony. — Traci pan czas. Pora ruszać. W przeciwnym wypadku i my dwaj nie dotrzemy do wody przed nastaniem nocy.

— Trzeba się zdecydować — poparł mnie Karol.

— A panowie dokąd zmierzają?

— Na północny zachód — wyjaśnił mój przyjaciel.

— A więc w zupełnie innym kierunku niż ja.

— Jednak niewiele pan nadłoży drogi jadąc z nami przez kilka godzin. Później należy skręcić na południe, a najbliższa rzeka zaprowadzi na wschód.

— Zgoda — odparł dźwigając się z ziemi. — Będę wam towarzyszył.

Wskoczyliśmy na siodła i Karol powiódł nas truchtem w sobie tylko wiadomą stronę. Nie mogliśmy szybciej posuwać się ze względu na drugiego konia Randalla.

Słońce świeciło nam prosto w twarze, bo przetoczy­ło się już na zachodnią połać nieba. Rozgrzana preria buchała żarem. W gardle znowu mi zaschło, lecz nauczony starym doświadczeniem postanowiłem tak długo i wstrzymać się od picia, jak tylko będzie to możliwe.

Zapasowy koń Randalla okazał się zwierzęciem narowistym i raz po raz starał się wyprzedzać wierzchow­ca, do którego został uwiązany. Kiedy indziej przystawał, szarpiąc linkę, jakby pragnął ją zerwać. Mimo tych przeszkód przed wieczorem dotarliśmy na szczyt trawiastej wyniosłości, porosłej małym, lecz gęstym laskiem. Zeskoczyłem z wierzchowca za przykładem Karola, Randall uczynił to samo i w ten sposób przebrnęliśmy gęstwinę. Zbocze przeciwległe, niezbyt stro­me, pokrywała świeża zieleń traw. Widok był rozległy i piękny. Od stóp wzgórza ciągnęły się hen w dal ni­skie skupiska krzewów. Między nimi biegły tu i tam wydeptane, wąskie ścieżki — tędy zwierzęta szły do wodopoju. Na dalszym planie sterczała ponad zaroślami grupa wysokich sosen, a jeszcze dalej — kępa sześciu brzóz. Miejsce wydało mi się dziwnie znajome. Sosny, brzozy, zarośla, trawiaste zbocze... Ależ tak!

— Karolu — o mało nie krzyknąłem — gdzieś ty nas przyprowadził?

Uśmiechnął się.

— Byłem ciekaw, czy rozpoznasz po tylu latach.

— Po ośmiu latach — zauważyłem. — Jezioro Jelenia! Tam, tam... — wskazałem ręką.

— Znakomicie! Posiadasz wyrobioną pamięć wzrokową. No to... prowadź.

I poprowadziłem bezbłędnie. Szliśmy wolno przez gąszcz zarośli, splątanych traw i paproci. Jeszcze kilka krzewów dzikiego bzu i oto m ukazała się gładka powierzchnia wody, różowiejąca w pierwszych blaskach zachodu. Jezioro Jelenia!

Zatrzymałem się nad brzegiem. Opadły mnie wspomnienia. Tu przecież przed ośmiu laty spędziłem w towarzystwie Karola swój pierwszy nocleg, a nazajutrz o świcie wykąpałem się w prawie lodowatej wodzie, i ta właśnie kąpiel doprowadziła nas do odkrycia, w wy­niku którego nasza dalsza wędrówka myśliwska uległa poważnym komplikacjom.

Stare to dzieje, a przecież, tkwiąc teraz nad wodą, widziałem dokładnie, że okolica nie uległa żadnym zmianom. Jedynie krzaki bardziej się rozrosły, a z drze­wek powstały potężne pnie sosen. A może tylko tak mi się zdawało? Bo cóż to znaczy dla przyrody osiem lat? Wiek drzew mierzy się przecież na setki takich lat.

— Nie smęć się, Janie — powiedział Karol — co było, to było, a teraz pora rozkulbaczyć konie.

Wybraliśmy miejsce suche, na granicy łączki i za­rośli, zdjęli siodła z końskich grzbietów, a następnie napoili zwierzęta. Randall dokładnie nas naśladował. Godne to pochwały, bowiem w ten sposób mógł się nauczyć podstawowych zasad życia westmanów. Z ko­lei ja naniosłem sporo połamanych gałęzi, a Karol za­jął się kucharzeniem. Bardzo lubił pitrasić, natomiast nie znosił szorowania garnków. Ponieważ niczego dotąd nie upolowaliśmy, wieczorny posiłek nie należał do zbyt udanego: wędzony boczek, a więc mięso w postaci naj­mniej ulegającej zepsuciu, do tego suchary, nieco twar­de, lecz za to wytrzymałe na pleśń. Skorzystaliśmy również z sucharów doktora Randalla. Tak długo na­legał, aż zgodziłem się otworzyć hermetycznie zamknię­tą puszkę. I nie pożałowałem tego. Były o niebo lepszej jakości od naszych. Przysmażony na patykach boczek nie wydał mi się specjałem, lecz w braku czego inne­go... Zdaje się, że mój organizm w ten sposób poczynał bronić się przed nadmiarem zwierzęcego tłuszczu. Jest rzeczą wielokrotnie stwierdzoną, że ludzie spożywający zbyt wiele tłuszczu, a zbyt mało lub wcale owoców i ja­rzyn, po pewnym czasie zapadają na choroby żołądko­we. Otóż samotny wędrowiec prerii — traper, eksplorer lub po prostu szukający przygód westman — przez miesiące wędrówek zdany jest tylko na własne zapasy żywności lub na własną strzelbę. Jeśli ta ostatnia za­wiedzie go, będzie jadł wyłącznie boczek lub słoninę. Zdarza się, że zmuszony jest przerwać swą wędrówkę i szukać najbliższego osiedla, zapada bowiem na groźną chorobę, jaką przerwać może tylko zmiana pożywienia. Mimo wszystko byłem dobrej myśli mając za towarzy­sza tak znakomitego myśliwca, jak Karol Gordon.

Gdy skończyliśmy wieczorny posiłek, udałem się nad brzeg jeziora wyszorować garnek po kawie, a później wróciłem, aby wypalić fajkę przy dogasającym ogni­sku. Moi towarzysze już zdążyli to uczynić, więc trzy obłoczki dymu unosiły się nad naszymi głowami.

— Nie jest to najprzyjemniejsze dla mnie miejsce — powiedziałem wyjmując z ust cybuch.

Karol pokiwał głową, niby potwierdzając mą opinię, jednak zaraz dodał:

— Co było, to było, a w pobliżu nie ma innego zbior­nika wody.

Randall spojrzał pytająco na mego przyjaciela.

— Przepraszam, czy oznacza to, że przeżyliście pa­nowie w tej okolicy jakąś niebezpieczną przygodę? Czyżby główną rolę grał w niej jeleń?

— Owszem — odparłem — ujrzeliśmy tutaj wspa­niałego rogacza w towarzystwie dwu łani, i stąd nazwa, nie figurująca zresztą na żadnej mapie. Ale nie jest to dla mnie przyjemne miejsce, bo przed ośmiu laty stra­ciło tutaj życie dwu ludzi. Nam przypadkowo udało się znaleźć ich zwłoki, a w dwa tygodnie później i mor­dercę [Opis tej historii zawarty jest w powieści pt. „Tropy wiodą przez prerię".].

— Napad? — zainteresował się Randall.

— Tak. Pospolity napad rabunkowy, a chociaż spraw­cę również spotkała śmierć, nie przywróciło to życia ofiarom. Zostały pochowane niedaleko stąd, na skraju lasu.

Randall jakby zmarkotniał.

— To straszne — stwierdził. — Nigdy nie przypu­szczałem, że preria może być widownią takich scen.

Gdyby nie wspomnienie tamtych ponurych chwil, pewnie parsknąłbym śmiechem. Cóż za naiwny greenhorn? Ściemniło się na dobre, pierwsze gwiazdy poczęły mi­gotać na niebie.

— Pora spać — oświadczył Karol. — Czuję zmęcze­nie w kościach.

— A nocna warta? — zapytałem w nadziei, że w tak cichym, ustronnym miejscu mój przyjaciel zrezygnuje z przykrego dla mnie obowiązku. Gdzie tam!

— Będzie warta, jak ją nazywasz.

Porozrzucał nieco grubszych patyków na skraju ogniska, a później złamał dwa cieńsze i ukrył je w gar­ści tak, by wystawały jedynie ich końce.

— Ciągnij, Janie. Dłuższy... do północy, krótszy... od północy do świtu.

Zdziwił mnie. Mieliśmy czuwać jedynie we dwu? Lecz natychmiast zreflektowałem się. Na czujność doktora Randalla nie wolno było liczyć. Wyciągnąłem dłuższy patyczek, więc zamiast mościć sobie legowisko, sprawdziłem, czy mój winchester jest nabity, czy lufa nie została zaprószona kurzem. Jakże chętnie rozciągnął­bym się na miękkim kocu, z głową wspartą na siodle, z nogami wyciągniętymi w stronę żarzących się węgli ogniska. Nic z tego!

— Przepraszam, panowie — odezwał się Randall. — Zdaje się, że macie zamiar czuwać w nocy?

Zgodnie przytaknęliśmy.

— Jeśli tak, czemu mnie wyłączyliście z tego obo­wiązku?

Wytłumaczyłem jak najbardziej delikatnie, że nocne dyżury wymagają nieco doświadczenia, jakie nabywa się dopiero po dłuższym pobycie wśród pustkowi i że... hm... takiego doświadczenia nie zdobywa się przecież po kilku dniach wędrówki. Przyznał mi rację i równo­cześnie stwierdził, że nigdy nie czuwał w nocy.

— Któż by wówczas spał za mnie? — zauważył we­soło.

— No to proszę się kłaść. Również i za mnie — do­dałem żartobliwie.

— Będzie mi trochę głupio. Czy nie mógłbym panu towarzyszyć? Może w ten sposób czegoś się nauczę?

Nie wypadało odmówić.

— Zgoda. Lecz broń niech pan odłoży — dodałem widząc, że sięga po swą strzelbę. — Proszę usiąść za tym krzakiem — wskazałem ręką — nie czynić hałasu i nasłuchiwać. Ja zbadam teren dokoła.

— A gdyby coś się zdarzyło?

— Wówczas należy obudzić mego przyjaciela.

Karol, otulony pledem po uszy, widać jeszcze nie za­snął, bo wymamrotał coś gniewnie. Machnąłem ręką i ruszyłem między zarośla. Moim celem nie było pene­trowanie zbyt wielkiej przestrzeni wokół obozowiska. Nasz botanik przecież nie gwarantował bezpieczeństwa śpiącemu Karolowi. Więc tylko obszedłem pobrzeże naszego biwaku, co jakiś czas przystając i nasłuchując, a później wyszedłem z zarośli na łączkę, która łagodną pochyłością spływała ku jeziorku. Miało kształt owal­ny. Niezbyt wielkie, dzieliło się na dwie części, jakby dwie zatoki, dzięki półwyspowi wrzynającemu się głę­boko w wodę. Stanąłem na brzegu, prawie naprzeciwko cypla półwyspu. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Le­dwo dostrzegałem smugę przeciwległego lądu, porośnię­tego czarnym lasem i gęstwą niskich krzewów. Przed ośmiu laty z tego chyba miejsca popłynąłem wprost ku półwyspowi. Lecz był to ranek, a teraz zapadała noc i tylko wariat odważyłby się na postępek tak karkołomny. Coś przeleciało bezszelestnie nad wodą. Nieto­perz. Z gatunku tych, które spędzają dnie ukryte w dziuplach drzew lub wisząc na gałęziach. Przemknął i zniknął, dosłownie jak duch. W chwilę później usły­szałem skrzekliwy dźwięk, coś w rodzaju „kew-kew", i nad moją głową przefrunął ptak. Znałem dobrze ten głos, wydawała go sowa błotna, gnieżdżąca się zwykle wśród trzcin i oczeretów. I znów po chwili usłyszałem cichy plusk, gładka toń zmarszczyła się, a charakte­rystyczna smuga roztrącanej wody świadczyła, że pły­nie po niej jakiś duży czworonóg. Dostrzegłem rozłoży­ste rogi jelenia wirgińskiego, którego najczęściej można było spotkać wśród lasów i prerii, podobnie jak anty­lopy.

Jakże tajemniczo brzmiały te odgłosy nocy. Lecz dla mnie oznaczały również, że poza naszą trójką nikt inny nie obozował nad jeziorem. Zwierzęta nie zachowywa­łyby się tak beztrosko.

Pomaszerowałem jeszcze kawałek brzegiem, lecz gdy woda chlupnęła pod nogami, zawróciłem. Prawdopodobnie w tym miejscu część jeziora, porosła trawami, zmieniła się w bagno. Niebezpiecznie było iść dalej.

Wracałem, jak to się określa, wilczym chodem, cie­sząc się w duchu, że zaskoczę Randalla tak, jak przed laty zaskakiwał mnie Karol. Niepotrzebne okazały się moje wysiłki — pan doktor spał jak suseł pod krza­kiem, gdzie mu kazałem czuwać. Konie stały spokojnie. Cisnąłem na żar ogniska kilka gałązek, żeby ze szczę­tem nie wygasło, lecz sam cofnąłem się między krzewy, chociaż od wody wiatr lekko dmuchał przenikliwą wil­gocią. Wartownik powinien być ostatnim człowiekiem, jakiego mógłby zauważyć napastnik, a nie pierwszym, oświetlonym blaskiem ognia. I tak czuwałem do półno­cy. Wtedy obudziłem Karola i — dość bezceremonial­nie — pana doktora. Zdarzało się, że traper, westman, czy kowboj, gwałtownie wyrwany ze snu, odruchowo łapał za broń i strzelał do rzekomego napastnika. Randall nie był westmanem, nie posiadał przy sobie broni, a przede wszystkim — w karygodny sposób zanie­dbał swego obowiązku. Był tak rozespany, że ledwie dowlókł się do ogniska, aby na nowo zachrapać. Uczyniłem podobnie.

Rankiem okazało się, że jestem największym leniem. Karol już krzątał się przy ogniu, a Randall poszedł się myć nad wodę. Niezbyt chętnie zrzuciłem z siebie koc. Było bardzo chłodno i bolały mnie wszystkie mięśnie od leżenia na twardym posłaniu. Zawsze odczuwałem takie dolegliwości podczas pierwszych noclegów po dłu­giej, zimowej przerwie. Po kilkunastu dniach potrafi­łem już spać nawet na kamieniach.

— Karolu! — zawołałem między jednym ziewnięciem a drugim. — Chyba nam nigdzie się nie spieszy?

Przerwał mieszanie kawy w garnku.

— O co chodzi? Wiesz, że jedziemy do Czarnych Stóp.

— Wiem, lecz jeśli nawet osiągniemy cel o kilka dni później, nikt na tym nie ucierpi.

— Na pewno nie ucierpi, lecz tobie po prostu nie chce się wstawać, ty leniu.

— Słuchaj — powiedziałem, by zyskać na czasie — przyszło mi do głowy, że moglibyśmy chociaż kawałek drogi dotrzymać Randallowi towarzystwa. Szkoda by­łoby jego i jego zbiorów, gdyby nie dotarł do Ottawy.

— Kiedy to wymyśliłeś?

— Dzisiejszej nocy.

— Gdy ujrzałeś, jak spał zamiast czuwać?

— Skąd o tym wiesz? Lecz to prawda, właśnie wów­czas. Kompletny z niego greenhorn.

— Ale do tej pory jakoś dawał sobie radę?

— Szczęśliwe zrządzenie losu.

— Nie przesadzaj, Janie. Preria stała się spokojną krainą. Indianie nie napadają, a puma i grizzli grasują tylko na podgórzu lub w górach. Bizony również nie stratują pana doktora, bo ich tu nie ma. Czym się tra­pisz?

— Tym, że ten człowiek wygląda na całkowicie bez­radnego. Jeśli na przykład zwichnie nogę albo straci konia, umrze z głodu i pragnienia.

— Musiałyby paść oba konie. Zresztą, gotów jestem towarzyszyć kawałek drogi Randallowi. Gotów jestem zaopatrzyć go w dodatkową żywność. Przecież w koń­cu znajdziemy antylopy lub dzikie indyki. Zastana­wiam się, czy o zmierzchu nie spróbować polowania? Lecz nie żądaj ode mnie niczego więcej. Udajemy się do Czarnych Stóp, nie do Ottawy.

— Zgoda. Zaraz mu o tym powiem.

— Oczywiście. Przecież to twój pomysł.

Gdy kawa poczęła kipieć, a suchary zarumieniły się, nadszedł Randall z ręcznikiem, mydłem i przyborami do golenia. Podczas posiłku zapoznałem go ze swoim planem. Myślałem, że się ucieszy. Nic podobnego. Na­wet wydał mi się zaniepokojony. Podziękował mi ser­decznie, lecz oświadczył, że nie może przyjąć pomocy. Że nigdy nie potrafiłby odpłacić czymś podobnym, że czułby się skrępowany, że świetnie da sobie radę wę­drując samotnie. Innymi słowy wykręcał się (to jest chyba najlepsze określenie), jak umiał, przed naszym dłuższym towarzystwem. Bardzo mnie to zdziwiło.

— Proszę się zastanowić — nalegałem. — Podróż po tych ziemiach stwarza mnóstwo niebezpieczeństw. Sam pan mówił, że jest kiepskim strzelcem.

— No tak — przerwał mi — jednak nie strzelam kulą w płot. Pokażę panom, co potrafię. Nie, nie! Jesz­cze raz dziękuję. Sam sobie dotychczas dawałem radę, to i dalej jakoś będzie.

Dopił kawy, otarł usta i odszedł do swych bagaży. Po chwili wrócił niosąc broń.

— Proszę.

Podał mi gwintówkę produkcji znanej firmy „Hen­ry". Stary model, chyba jedna z pierwszych długich broni ładowana przy pomocy dźwigni umieszczonej pod spustem.

— Sędziwy okaz — zauważyłem.

— Tak — przyznał. — Nabyłem go od rusznikarza, który zapewniał, że jest lepsza od najnowszych egzemplarzy.

Karol również przyjrzał się strzelbie.

— Rusznikarz miał rację — powiedział krótko.

— A teraz — zaproponował Randall — pokażę pa­nom, że coś niecoś znam się na strzelaniu.

Podniósł z ziemi suchy, brunatnej barwy patyk, nie dłuższy i nie grubszy od wskazującego palca, położył go na liściu bzu, wziął broń i odmierzył, głośno licząc, sto kroków. Złożył się, strzelił. Widziałem, jak liść drgnął, a spoczywający na nim patyczek po prostu zniknął. Jeśli to nie był przypadek (co podejrzewałem), strzał wypadł znakomicie.

Pogratulowaliśmy Randallowi proponując, aby został z nami do jutra i wziął udział w polowaniu. Odmówił. Wobec tego odstąpiłem mu część naszej żywności, przede wszystkim boczek, na wypadek gdyby mu szczęście łowieckie nie dopisało. Przyjął i bardzo ucieszył się z daru.

— Niech pan mi zdradzi, doktorze — zapytałem — w jaki sposób znajduje pan właściwy kierunek drogi?

Wydobył z juków mapę i kompas.

— W taki — odparł podając mi jedno i drugie.

Mapę obejrzałem wraz z Karolem. Była znakomita: potężny, w ósemkę złożony arkusz, na którym zaznaczono wszystkie szlaki wodne, wzgórza, a nawet bardziej przetarte ścieżki — wszystko, co znajdowało się na wschód od Gór Skalistych, na zachód od rzeki Swiętego Wawrzyńca i na północ od granicy Stanów Zjednoczonych. Mapa nie obejmowała więc całego terenu Kanady, lecz dzięki temu była bardziej dokładna. Nieco obeznany z kartografią człowiek potrafiłby przy jej po­mocy wędrować bezbłędnie w obranym przez siebie kie­runku.

Ta mapa i kompas uspokoiły mnie co do dalszych lo­sów pana doktora. Uścisnęliśmy sobie dłonie, Randall wskoczył na siodło i prowadząc na lince zapasowego konia zniknął wśród drzew. Tak oto zakończyło się nieprzewidziane spotkanie.

Pozostaliśmy jeszcze dwa dni nad brzegiem jeziora. Miałem okazję popływać dowoli, a wieczorem — ustrze­lić wspaniałego jelenia. Cały dzień spędziliśmy na żmudnej i nudnej robocie pieczenia i suszenia takiej ilości mięsa, że obiecałem sobie na przyszłość polować wyłącznie na dzikie indyki.

Trzeciego dnia rankiem wyruszyliśmy w dalszą dro­gę. Jak zwykle — prowadził Karol.

W Ukrytym Mieście

Jeśli derka wisząca nad wejściem do tipi jest unie­siona, przyjacielowi wolno wejść do wnętrza. Jeśli jest opuszczona, należy dać znać o swej wizycie i cierpliwie czekać, aż gospodarz sam zaprosi.

Gdy mężczyzna wchodzi do tipi, powinien zatrzymać się po prawej stronie wejściowego otworu, póki gospo­darz nie zaprosi go dalej. Trzeba wówczas usiąść po le­wej jego ręce, nieco z tyłu. Kobieta natomiast wchodzi do tipi za mężczyzną i kieruje się w stronę lewą.

Gość-mężczyzna siada ze skrzyżowanymi nogami (jak to się potocznie nazywa: po turecku), kobieta ma przykucnąć na piętach lub półleżeć.

Gdy gość zostaje zaproszony na ucztę, powinien przy­nieść swą własną łyżkę i miskę, a jeść wszystko, co mu podadzą. Odmowa stanowi ciężką obrazę gospo­darza.

Siadając przy ognisku nie wolno przechodzić między osobami zgromadzonymi dokoła, należy obejść je od tyłu.

W grupie zgromadzonych mężczyzn rozpocząć roz­mowę wolno tylko najstarszym. Młodzi powinni mil­czeć, póki nie zostaną zaproszeni do rozmowy przez ko­goś starszego.

Gdy gospodarz zaczyna czyścić swą fajkę, to znak zakończenia wizyty. Trzeba wówczas opuścić tipi.

Tak brzmią podstawowe zasady poprawnego zacho­wania się w indiańskiej społeczności. Niby łatwe do zapamiętania i przestrzegania, a przecież iluż to białych mimo woli uchybiło przepisom dobrego wychowania, zyskując sobie opinię gburów lub — gorzej jeszcze! — wrogów czerwonoskórych. Niekiedy z nieprzestrzega­nia indiańskich zwyczajów wynikały jedynie zabawne nieporozumienia. Oto na przykład pewien traper, który mieszkał na pustkowiu i tęsknił za widokiem ludzkiej twarzy, ucieszył się, gdy kiedyś pod wieczór zawitali doń dwaj znajomi wojownicy z zaprzyjaźnionego ple­mienia. Wracali z polowania, lecz droga do ich wioski była długa, a wędrówka zimową nocą niebezpieczna.

Traper starał się jak najlepiej przyjąć gości. Usadził ich przed ogniem buzującym w metalowym piecyku i na początek poczęstował tytoniem. Sam również za­pragnął zapalić. Wydobył fajeczkę. Zauważył, że nie zo­stała dokładnie opróżniona z popiołu. Podniósł z pod­łogi patyk i począł nim oskrobywać wnętrze fajki. Wo­jownicy dostrzegli tę czynność. Natychmiast powstali i opuścili chatę, nim zdumiony traper odzyskał głos. Za­stanawiał się długo, czym mógł obrazić czerwonych bra­ci, a w końcu spojrzał na fajkę — zrozumiał.

O tym myślałem jadąc z Karolem ku tej dziwnej wio­sce indiańskiej, której nazwa przetłumaczona na język bladych twarzy brzmi: Ukryte Miasto. Co to takiego?

Wojownicy Czarnych Stóp nie żyją w wielkich sku­piskach. Dzielą się na grupy, które rozproszone na ol­brzymiej przestrzeni prowadzą samodzielne polowania, a mieszkają nad brzegami rozlicznych rzek, na dnie jarów wypłukanych przez te rzeki, co chroni ich, zwła­szcza w zimie, przed mroźnymi wiatrami z północy, a sąsiedztwo wody nie tylko zapewnia dostateczną ilość niezbędnego do życia napoju, lecz również i ryb. Tylko w wypadku wojny mężczyźni zbierali się na wspólną wyprawę. Jednak wojny należą już do przeszłości.


Przetrwał natomiast zwyczaj wspólnego gromadzenia się na doroczne święto obchodzone w pełni lata, przeważnie pod koniec lipca, zwane Tańcem Słońca. Przez kilka lub kilkanaście dni trwają tańce obrzędo­we, śpiewy, pantomimy obrazujące sceny z polowań lub walk, a centralnym punktem uroczystości jest przy­jęcie dorastających chłopców do grona wojowników. Muszą oni jednak przejść dość okrutną próbę męsko­ści: tańczyć aż do upadłego wokół słupów, do których są przywiązani długimi rzemieniami. Rzemienie te zo­stają przewleczone poprzez nacięcia na skórze tańczą­cych. Poddany takiej próbie chłopak powinien, nie oka­zując bólu, uwolnić się od rzemieni, wyrywając je wraz z kawałkami skóry. Blade twarze traktują tego rodzaju praktyki jako szczyt okrucieństwa i zabraniają ich. Jed­nak z wątpliwym sukcesem, ponieważ Taniec Słońca odbywa się w Ukrytych Miastach — osiedlach, do któ­rych prawie nigdy nie umie trafić funkcjonariusz ka­nadyjskich władz.

Bawiłem już raz w takim Ukrytym Mieście Czarnych Stóp, a nawet obserwowałem Taniec Słońca. Jakże bar­dzo musieli ufać Karolowi wodzowie Czernych Stóp do­puszczając go (wraz ze mną) do uczestnictwa w uroczystości. Teraz miałem znowu odwiedzić Ukryte Miasto, lecz czułem się znacznie pewniej niż poprzednio. Przede wszystkim dlatego, że od tamtych dni nauczyłem się coś niecoś języka Algonkinów, jakim posługują się Czarne Stopy. Nauczył mnie Karol. Teraz przepowiadałem so­bie w myślach potoczne zwroty oraz... zasady dobrego wychowania, aby nie palnąć głupstwa takiego, jak wspomniany traper.

Jechaliśmy ku północy. Podgórze dźwigało się po­woli kopiastymi wzgórkami, po których dmuchał wiatr, a trawy kłoniły się tak, że ze szczytu każdego wzniesienia daleka preria wyglądała niczym falujące morze.

Na dalekim zachodzie ogromniało postrzępionymi wierchami pasmo Kordylierów — przedłużenie Gór Skalistych. Siwe wierzchołki towarzyszyły nam odtąd przez cały czas podróży.

Tego dnia, następnego i jeszcze jednego. Wreszcie późnym popołudniem szumiąca pianami rzeczka doprowadziła nas do celu. Wypływała ona z boru porastają­cego podnóża i zbocza coraz wyraźniejszych wysoczyzn. Lecz pojedyncze drzewa rosły tu i tam na łące, niby rozproszeni zwiadowcy nadciągającej kolumny lasu. Po jednej stronie bulgocącej wody, równym szeregiem, stały stożkowate namioty. To było właśnie Ukryte Mia­sto. W języku Algonkinów jego nazwa brzmi: Oden-na-ka-inne-he-kaj.

Opadła nas gromada wychudłych, warczących psów, lecz nie ukazał się ani jeden człowiek. Jakże inaczej wyglądało to samo miejsce przed siedmiu laty! Wów­czas koczowały tu chyba tysiące wojowników przyby­łych zarówno z Montany, jak i z północnych obszarów kanadyjskiej Alberty. Wtedy po raz pierwszy w życiu miałem okazję przyjrzeć się takiej masie czerwonoskórych i to ubranych odświętnie, a więc niezwykle barw­nie, na tę uroczystość Tańca Słońca. Teraz mieliśmy kwiecień. Ten prosty fakt tłumaczył panującą ciszę i pustkę. Jednak ludzie tu byli. Wiedziałem, że wiele par oczu obserwuje nas z wnętrza tipi, a może i zza pni drzew? A wieść o przybyciu bladych twarzy w ja­kiś tajemniczy sposób przemknie z krańca po kraniec Ukrytego Miasta i dotrze do uszu osoby, od której de­cyzji zależy, w jaki sposób mają być przyjęci niespo­dziewani goście.

Zsiedliśmy z koni, psy biegały dokoła, lecz w żadnym tipi nie uniosła się derka i nikt nie wyszedł na powi­tanie.

— Długo będziemy tak samotnie spacerować? — za­pytałem szeptem.

— Niedługo. Wiem, w którym miejscu stoi chata Czerwonej Chmury.

Czerwonej Chmury... przeszłość stanęła mi przed oczyma. Jakże kolorowa!

Zdarzyło się wówczas, że w samym sercu Kordylie­rów napotkałem stado górskich owiec. Zabiłem jedną, a reszta uciekła w popłochu. Gdy zmierzałem do nie­ruchomo leżącej sztuki, na tle jasnego nieba ukazał się potężny ptak. Zataczał kręgi, aż nagle runął w dół i wbił się szponami w moje myśliwskie trofeum. Złoży­łem się do strzału. Napastnik jakby przeczuł me za­miary, bo błyskawicznie poderwał się do nowego lotu. Zarzuciłem owcę na plecy. Nie minęła chyba i minuta, gdy uderzenie skrzydeł strąciło z mej głowy kapelusz. Ujrzałem potężne szpony i cisnąwszy ciężar ledwie zdą­żyłem uskoczyć. Ptak uderzył na mnie powtórnie. Ob­roniłem się kolbą, a gdy odleciał, przyłożyłem broń do ramienia i dwukrotnie pociągnąłem za spust. Za dru­gim strzałem — padł kilka kroków ode mnie. Podsze­dłem, dotknąłem go końcem lufy. Ani drgnął. Nareszcie mogłem mu się przyjrzeć. Miał czarnobrunatne pióra, potężny dziób i porośnięte puchem nogi. Rozpiętość jego skrzydeł, jak później zmierzyłem, dochodziła sześciu stóp, a więc równała się wzrostowi wysokiego mężczyz­ny. Był to orzeł, z gatunku orłów przednich, jeden z najsilniejszych drapieżników ptasiego rodu. Zdarza się, jak i mnie się zdarzyło, że atakuje człowieka, a je­śli człowiek nie ma przy sobie broni palnej lub długie­go kija, powinien czym prędzej się wycofać.

Zajęty walką nie zauważyłem, że spieszył mi na po­moc czarodziej Czarnych Stóp — Czerwona Chmura. Później w Ukrytym Mieście, na zakończenie Tańca Słońca, czarodziej wespół z drugim wojownikiem ode­grał przed zgromadzonymi pantomimę przedstawiającą moją walkę z potężnym ptakiem. Wtedy nadano mi przezwisko: Orle Pióro. Nigdy go nie używałem i poza Karolem oraz Czarnymi Stopami mało kto o tym wie­dział.

Dodam, że orle pióra są u czerwonoskórych w wyso­kiej cenie. Nieznającym się na rzeczy powiem, że jesz­cze przed kilku laty w handlu wymiennym między Indianami oraz między Indianami a wędrownymi bia­łymi handlarzami za piętnaście dużych orlich piór moż­na było otrzymać średniej jakości konia lub trzy funty tytoniu, lub nakrycie tipi sporządzone z bizoniej skóry, lub nawet strzelbę z setką ładunków. Orzeł bowiem jest uważany za ptaka cudownego, a jego pióra ma prawo nosić na głowie jedynie ten wojownik, który wsławił się wybitnym czynem. Niektóre plemiona, jak na przy­kład Hopi, żyjące w pueblach Arizony, wierzą że orły są duchami ludzi zamieszkujących specjalne domy w niebie. Tam przebywa wódz orłów, który raz do roku wypuszcza swój lud, by budował gniazda, składał i wy­siadywał jaja. Na orły poluje się, lecz niekiedy rów­nież chwyta żywcem. Jest to bardzo niebezpieczna dla myśliwego próba zręczności. Hopiowie chwytają ptaki młode, zabierają je do swych wiosek i hodują tak dłu­go, aż pióra ptaka stwardnieją. Wtedy orzeł zostaje za­bity, oskubany, a jego szczątki zakopane na odludziu, w dziurze głębokiej na dwie stopy, wysypanej mąką kukurydzianą. W grób wbija się patyk, aby ułatwić orłowi wydostanie się na powierzchnię i powrót do nieba.

W okresie poprzedniego pobytu wśród Czarnych Stóp zabiłem również szarego niedźwiedzia i doprawdy świe­cić mi musiała wówczas nad głową szczęśliwa gwiazda jeśli — jako kiepski jeszcze myśliwy — jednym strza­łem, oddanym wprost w rozwartą paszczękę drapież­nika, położyłem go trupem. Z pazurów niedźwiedzia zrobiono naszyjnik — cel zazdrości białych i czerwo­nych traperów. Nigdy go nie nosiłem. W mieście — ponieważ nie pasował do miejskiego stroju, na prerii — ponieważ bałem się zgubić. Teraz, ogarnięty lekką py­chą na wspomnienie tamtych wydarzeń, pożałowałem, że nie mam na sobie tego dowodu męskiej odwagi.

Szliśmy powoli wśród szpaleru indiańskich chat, aż na koniec w którejś z nich uniosła się derka i w dzien­nym blasku ukazała się jakże znajoma mi twarz. Wy­soki Orzeł! Nie mogłem się mylić, rysy jego oblicza doskonale zachowały się w mej pamięci.

Podniósł prawicę na znak powitania. Uczyniliśmy podobnie. Wówczas wódz zbliżył się, uścisnął mego przyjaciela kładąc dłonie na obu jego ramionach, z kolei na moich.

— Wiedziałem — rzekł głębokim gardłowym gło­sem — że moi bracia przybędą tu, nim kresu dobiegnie
Duża Wiosna.

Mówił po angielsku prawie bezbłędnie, lecz dla okre­ślenia pory roku użył indiańskiej nazwy. — Duża Wio­sna oznacza miesiąc kwiecień. Czy naprawdę przewi­dział nasze przybycie — raczej wątpiłem. Mimo, że In­dianie posiadają w stopniu znacznie większym niż blade twarze zdolność przewidywania, nie zrozumiałą dla nas, irracjonalną.

Wysoki Orzeł jest naczelnym wodzem Czarnych Stóp, wybranym przez przywódców poszczególnych grup plemiennych, które żyją w dość znacznych od sie­bie odległościach. Grupy te, jak już wspomniałem, zbie­rają się na doroczny Taniec Słońca, gdy wybrać trzeba najwyższego wodza, lub w wypadku wojny.

— Wejdźcie — odezwał się podnosząc kotarę zakrywającą otwór tipi.

Wkroczyliśmy do półmrocznego wnętrza i stanęli po prawej stronie, jak każe dobry obyczaj. Dopiero gdy gospodarz siadł na stosie derek, zajęliśmy miejsca, po jego lewej ręce. Ku mej radości i tu leżały derki, co pozwoliło mi uniknąć siedzenia ze skrzyżowanymi nogami. Niezbyt to wygodna pozycja dla kogoś, kto przez dwie trzecie roku korzysta z krzeseł lub foteli. Milczeliśmy czekając, aż Wysoki Orzeł odezwie się pierwszy. Trwało to dość długo. Pośpiech w rozpoczynaniu rozmowy, we­dług tutejszych przekonań, cechuje nierozważnych mło­dzików. Wreszcie wódz przemówił:

— Moi bracia wybierają się na łowy. W górach wi­działem dzikie owce i kozły, a na podgórzu antylopy i jelenie. Moi biali bracia przybyli w dobrą porę. Lecz bizonów tu nie ma — dodał z ledwie dostrzegalnym odcieniem smutku, chociaż oblicze jego pozostało tak samo nieodgadnione, nie zdradzając żadnych uczuć.

— Wiemy, że bawoły stąd odeszły — stwierdził Ka­rol. — Czy Wysoki Orzeł nie słyszał o stadach wędru­jących na dalekiej północy?

Wódz zamyślił się.

— Tak — odparł. — Tak — powtórzył — za wielką rzeką, którą biali zwą Pokojową, i jeszcze dalej, za jeziorem Athabasca, i jeszcze dalej, za Wielkim Jezio­rem Niewolniczym. Tam należy szukać. Mówiono mi o leśnych bizonach. One nie wędrują na południe, a my nie szukamy ich tak daleko. Niebezpieczny to szlak i nigdy synowie Czarnych Stóp nie rozbijają swych tipi poza północną Saskatschewan.

Była to prawda. Z lektury wiedziałem, że plemię to nie przekraczało granic swych terenów tak daleko ku północy. Słyszałem również o leśnych bizonach, chociaż nigdy jeszcze nie oglądały ich moje oczy.

— Opowiadali traperzy — zabrał głos Karol — że w okolicy Jeziora Niewolniczego, na leśnych nizinach, żyje jakaś odmiana bizonów. Podobno są mniejsze od preriowych. Nie odbywają wędrówek zapewne dlatego, że małym stadom wystarcza pokarm, jaki znajdują na miejscu. Daleka tam droga i — tu zwrócił się do mnie — chyba nie zamierzasz, Janie, ich szukać?

— Nie zdążylibyśmy wrócić przed zimą — odpar­łem.

— A jednak — szepnął wódz — mój ojciec opowiadał o bladej twarzy, która wyruszyła znad jeziora Athabasca, dotarła do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, a póź­niej z biegiem potężnej rzeki do ojca wszystkich rzek. Blada twarz zabrała ze sobą ośmiu wojowników i trzy kanoe. Czterdzieści razy widzieli, jak wschodziła dzien­na gwiazda, zanim dotarli do ojca wód, lecz to nie był ten, którego szukali.

— Mackenzie — szepnął Karol. — Aleksander Mackenzie, pierwszy biały, który przemierzył ląd Północ­nej Ameryki z zachodu na północ i ze wschodu na za­chód. O nim to mówi Wysoki Orzeł.

— Słowa mego brata są prawdziwe. Niech opowiada.

— Mackenzie liczył sobie zaledwie dwadzieścia pięć lat, gdy począł szukać legendarnego przejścia północ­no-zachodniego, mającego łączyć Atlantyk z Pacyfi­kiem.

— I nigdy go nie odnalazł — zauważyłem — ponie­waż takie przejście nie istniało.

— Oczywiście. Aleksander Mackenzie pracował w ro­ku 1789 w spółce handlowej, angielskiej Kompanii Północno-Zachodniej, i ona sfinansowała jego przedsię­wzięcia. Gdy okazało się, że rzeka, którą płynął, przy­wiodła go nie do brzegów Pacyfiku, lecz do Oceanu Arktycznego, był zrozpaczony. Jednak imię dzielnego podróżnika uwieczniła później nazwa wielkiej rzeki: Mackenzie.

— Ta blada twarz — odezwał się znowu Wysoki Orzeł — zawitała w pobliże naszych siedzib. Tak opo­wiadał ojciec. Nieznajomy przypłynął Rzeką Pokojową na wielkiej łodzi, z Fort Fork aż do miejsca, w którym silny prąd uniemożliwił dalszą żeglugę. Wówczas on i jego ośmiu ludzi ciągnęło łódź od strumienia do stru­mienia. Przebyli szczyty gór, aż dotarli do Złej Rzeki [Zła Rzeka — obecnie rzeka Fraser.]. Jej rwący nurt przewrócił łódź, nikt jednak nie utonął. Szli dalej, dopóki nie napotkali wojowników plemienia zwanego przez blade twarze Bella Coola. Kanoe tych wojowników przewiozło wędrowców aż na wybrzeże wielkiej wody, w której kryje się słońce. Po czym wrócili na wschód i żaden nie padł w drodze.

— Tak istotnie było — potwierdził Karol. — Mackenzie szukał z uporem przejścia do Pacyfiku i wreszcie znalazł je, lecz tak trudne do przebycia, że nie posiada praktycznej wartości.

— Howgh! — potwierdził wódz.

Podniósł się wolno, a my za nim.

— Chata dla mych braci jest przygotowana. Niech idą za mną.

Nie uszliśmy daleko, zaledwie kilka kroków. Indiań­skie tipi, jakie nam wyznaczono, stało w pobliżu tipi wodza. Tak bliskie sąsiedztwo miało świadczyć o powa­żaniu, jakim się cieszymy. Mniej cenionym wyznacza się tipi stojące na krańcach wsi i nigdy w pobliżu do­mostw plemiennej starszyzny.

Wysoki Orzeł uniósł derkę wiszącą nad wejściowym otworem, uczynił zapraszający gest ręką i bez słowa oddalił się. Weszliśmy. W okrągłym wnętrzu panował półmrok. Jedynie z góry, przez otwór, którym ulatywał dym z ogniska, wpadał snop światła. Pod ścianami le­żały kolorowe pledy, a podłogę wyścielały niedźwiedzie skóry.

Trzeba było zabrać uprzęże i broń. Wysoki Orzeł o naszych wierzchowcach już widać pomyślał, bo gdy skończyliśmy rozkulbaczać zwierzęta, zjawił się jak spod ziemi indiański wyrostek. Zarzucił dwa lassa na końskie szyje, wskoczył na grzbiet mego wierzchowca i pognał galopem ku skrajowi wioski. Mogliśmy już być spokojni o los zwierząt.

— Co teraz? — zagadnął Karol rzuciwszy bagaże do tipi.

Spojrzałem na koce, na futra i... ziewnąłem.

— Spać mi się chce — wyznałem szczerze.

— No to... przyjemnych snów.

Nie wiem, czy moje sny były przyjemne czy nieprzy­jemne, ponieważ nie zapamiętałem żadnego. Karol sie­dział przy wejściu. Ćmił fajeczkę. Widocznie usłyszał, że się obudziłem, bo nie odwracając głowy powiedział:

— Czy wiesz, że był tu Old Gray?

— Kiedy?

— Przedwczoraj.

— Przedwczoraj? — zdumiałem się. — A to jakim cudem?

— I ja się nad tym zastanawiam. Albo ma lepszego od naszych wierzchowca, albo też zna krótszą drogę.

— Nic nam nie wspominał...

— Ba, nawet zatarł swoje tropy. Mówiłem, że to bar­dzo dziwny człowiek. Czerwona Chmura opowiadał mi przed chwilą, że Old Gray pytał, czy ostatnio nie kręcił się w tych stronach jakiś obcy człowiek.

— Chyba nie nas miał na myśli?

— Na pewno nie. Przecież mówił o jednym czło­wieku. A poza tym poinformował czarownika o spotka­niu z nami.

Roześmiałem się.

— Cóż ci tak wesoło?

— Ach, zrozumiałem, w jaki sposób Wysoki Orzeł przewidział nasze przybycie. A brzmiało to tak tajem­niczo!

— Do licha! Chyba się nie mylisz, chociaż... nasza obecność na prerii nie świadczyła jeszcze o tym, że tu zawitamy.

— Ejże! Sam mi opowiadałeś, że ile razy bawisz w tych stronach, tyle razy odnawiasz stare znajomości. O twoim zwyczaju dobrze wiedzą Czarne Stopy.

— Prawda — mruknął.

Szarzało już, gdy zasiedliśmy wielkim kręgiem doko­ła ogniska. Karol, ja, Wysoki Orzeł, Czerwona Chmura, Długi Niedźwiedź i czterech innych wybitnych wojow­ników, których przezwisk nie byłem w stanie zapamię­tać. Przystąpiliśmy do obrzędu palenia fajki pokoju. Było to jak gdyby odnowienie naszej przyjaźni, bowiem taką fajkę paliłem tutaj już przed ośmiu laty, jako to­warzysz Karola Gordona, choć jeszcze zupełny greenhorn.

I oto znowu spoglądałem na długi cybuch zakończony główką wyrzeźbioną w czerwonym kamieniu, zwanym catlinitem. Od nazwiska słynnego podróżnika [Jerzy Catlin (1796—1872) jest twórcą 900 obrazów ludzi i przyrody Dzikiego Zachodu.] . On to właśnie, zjednawszy sobie przyjaźń indiańskich ple­mion, uzyskał w roku 1837, jako pierwszy z białych, zgodę na pobranie próbek dziwnego minerału, którego pokłady znajdują się w pobliżu miejscowości Pipestone w Minnesocie, uznawanej przez wszystkich Indian za teren święty, ziemię wiecznego pokoju, gdzie zakazane są jakiekolwiek walki i zakaz ten był zawsze przestrze­gany.

Tam przez wieki całe udawali się pielgrzymi czerwonoskórych po kamień do wyrobu główek fajkowych. Nie do wszystkich jednak, lecz do tych, które używano pod­czas ważnych uroczystości. Indianie palą bowiem ty­toń i na co dzień, chociaż starsi przestrzegają młodych przed tym nałogiem, twierdząc, że częste palenie tyto­niu szkodzi płucom i przez to czyni wojowników mniej sprawnymi w walce. Na co dzień Indianie używają mniejszych i nieozdobnych fajek, często sporządzonych z jednej grubej kości zwierzęcej. Odświętną fajkę, sta­rannie zabezpieczoną przed zniszczeniem, wódz lub cza­rownik troskliwie przechowywał w swoim własnym tipi lub wigwamie. Takie fajki pokoju używane były również jako swoiste przepustki, chroniące przed napa­dem, gdy wojownicy jednego plemienia udawali się do siedzib wrogów celem wykupu jeńców lub zawarcia pokojowego traktatu.

Teraz Czerwona Chmura trzymał w blasku płomie­ni długi, chyba na 30 cali [30 cali, czyli ponad 75 cm] ustnik, świecący kolorowy­mi paciorkami, owinięty jedwabną wstęgą i końskim włosiem. Była to fajka zwana kalumetem.

Nazwę tę, rzecz zaskakująca, przejęły plemiona od francuskich osadników północno-wschodniej Kanady. Bowiem gdy Francuzi po raz pierwszy ujrzeli w rękach Indian nieznane im dotąd fajki o tak długich cybu­chach, uznali je za... fujarki! Francuska nazwa fujarki, chalumeau, zmieniona została później na: kalumet. Cy­buchy do kalumetów wyrabia się z drążonych, długich gałęzi szarego jesionu, wierzby lub drzewa bawełnianego.

Gdy siedzieliśmy milcząc wokół ogniska, Czerwona Chmura począł wolno nabijać główkę fajki tytoniem wyjmowanym ze skórzanego podłużnego woreczka, zdobnego białymi i czarnymi paciorkami. Następnie przygniótł tytoń żółtym patyczkiem z okrągłą główką, okręconym czerwonym sznurkiem. Wykonawszy w sku­pieniu tę czynność, wyciągnął z ogniska płonącą drzaz­gę, przytknął do warg cybuch i rozżarzył wnętrze głów­ki. Indianie znają tytoń dziko rosnący w pewnych czę­ściach kraju, niektóre plemiona nawet go uprawiają, lecz to, czym napychają fajki, jest mieszaniną nie przefermentowanych, tylko pokrajanych liści tytoniu oraz kory wierzbowej i łąkowych ziół. Ta mieszanina zwie się kinnikinnik, które to słowo właśnie oznacza mie­szankę.

Nie radzę nikomu z bladych twarzy, uczestniczących w obrzędzie po raz pierwszy, zaciągnąć się dymem. Smak jego jest nieprzyjemny, a moc taka, że potrafi zwalić z nóg najsilniejszego, co mogłoby być przyjęte przez Indian za dowód nieszczerości.

Ja sam nigdy nie zaciągałem się dymem kinnikinniku, nie zaciągnąłem się i teraz, gdy przypadła moja ko­lej i podano mi kalumet. Przyjąłem go z należnym, wi­docznym dla wszystkich szacunkiem, zgodnie ze staro­dawnym zwyczajem. To znaczy — ujmując cybuch obu dłońmi, trzymając najpierw w poprzek, później powoli obracając, aby przytknąć go do warg. Pociągnąłem dym pięć razy. Za pierwszym razem wydmuchnąłem go ku niebu, za następnymi — w cztery strony świata. Od okolicznościowego w takich razach przemówienia uchronił mnie Karol, zabierając głos w imieniu nas obu, i to w języku Algonkinów, używanym przez Czarne Stopy.

Treści wygłoszonych przemówień nie przytaczam, ani Karola, ani innych uczestników kalumetu. Wszyst­kie były do siebie bardzo podobne, to znaczy — obie­cujące przybyszom wieczystą przyjaźń oraz życzące ta­kich sukcesów, że gdyby się one choć w jednym pro­cencie spełniły (a wysłuchałem ich niemało), żyłbym wiecznie jako najpotężniejszy i najbogatszy człowiek świata. I słusznie postępują doświadczeni westmani nie traktując takich życzeń poważnie, lecz równocześnie udając, że przyjmują je z wiarą w ich spełnienie. Inne postępowanie zraziłoby Indian, a nawet mogłoby zmie­nić ich przyjacielski stosunek na wrogi. Życzenia skła­dane podczas tego obrzędu mają dla nich dużą wagę. Wielokrotnie oglądałem ich rozjaśnione oblicza i sły­szałem: „uff, uff!" — okrzyki zachwytu i zdumienia za­razem, gdy Karol pompatycznym tonem wygłaszał swą mowę, naszpikowaną taką ilością praktycznie nie osią­galnych przez gospodarzy sukcesów, że najbardziej tępa blada twarz uznałaby ją za kpiny ze zdrowego rozsąd­ku. Na tym kończę swe uwagi, bo nastąpiły ważniej­sze sprawy. Do nich zaliczę (jakże wówczas byłem głod­ny!) pieczeń z antylopy. Cóż — zaspokojenie potrzeb fizycznych bywa często w tych stronach bardzo istot­nym problemem.

Indianie rzadko kiedy przysmażają pieczeń na sposób białych, to znaczy nadzianą na patyk i obracaną nad płomieniem. Wojownicy zajmują się kucharzeniem pra­wie wyłącznie podczas wypraw wojennych lub my­śliwskich, na które nie zabierają kobiet. Inaczej rzecz wygląda w indiańskiej wiosce. Tam squaw wznosi niezbyt wysoki, drewniany trójnóg i zawiesza na nim rze­mień, dobrze zmoczony, aby nie zajął się od ognia, z na­bitymi na poprzeczny patyk drewnianymi klockami. Na tych klockach układa się natarte wonnymi ziołami mięso, które piecze się nad niewielkim ogniskiem. Pło­mień podgrzewa klocki prawie aż do zwęglenia się drewna, ale wtedy mięso gotowe jest do spożycia. Taka pieczeń zawsze jest nieco surowa, lecz dzięki temu nie sucha. Kto lubi krwiste befsztyki, byłby zadowo­lony. Ja też byłem zadowolony, bowiem potrawy, jakie przygotowywaliśmy z Karolem zawsze były tak przy­palone, że oskrobywaliśmy je nożem z grubej warstwy węgla.

Cynową miskę z płatami pieczeni podały Wysokiemu Orłowi dwie squaw, a my, jako goście, próbowaliśmy jej pierwsi.

Spożywanie posiłku odbywało się w milczeniu, lecz gdy ostatni kęs zniknął w ustach biesiadników, Czer­wona Chmura podniósł dłoń na znak, że pragnie prze­mawiać.

— Nasi biali bracia — zaczął czarodziej — wybie­rają się na łowy. Czeka ich wiele przygód, lecz wyjdą z nich zwycięsko, pokonają wroga i wrócą do swych tipi w porze Małego Kasztana. Tak powiedziały mi duchy lasu, duchy prerii i zwierząt, które na niej żyją. Howgh!

Z trudem powstrzymywałem uśmiech słuchając tej przepowiedni. Gdybym był jasnowidzem... Ba, lecz któż, poza Czerwoną Chmurą, to potrafi? Bo jednak słowa czarownika sprawdziły się. Ale wtedy, gdy ich słucha­łem siedząc przy ognisku, wydawały mi się baj durze­niem niewartym chwili uwagi.

Następny zabrał głos Wysoki Orzeł oświadczając, że wyrusza z białymi braćmi: Wielkim Bobrem (czyli Karolem) i Orlim Piórem (czyli mną), aby ich strzec i stać u boku w chwili niebezpieczeństwa i walki. Co za pompatyczna mowa! Jakaż to walka miała nas czekać na spokojnej od lat prerii i wśród pustkowi górskich dolin? Przecież odkąd Indianie przenieśli się do rezerwatów, ustały nie tylko międzyplemienne krwawe spory, lecz i wszelkie wyprawy zbrojnych wojowników.

Byłem zaskoczony tą — przecież nie do odrzuce­nia — propozycją wodza. Prawdopodobnie tylko on sam będzie nam towarzyszyć. Bowiem gromada czerwonoskórych, buszująca, nawet w najlepszych intencjach, poza granicami rezerwatu, wzbudziłaby niepokój wśród farmerów i patroli Konnej Policji. Kto wie, czy nie zo­stałby ogłoszony stan alarmu i ściągnięte wojskowe oddziały? Rzecz ciekawa: gdy Indian zmuszono trakta­tami do nie przekraczania granic wyznaczonych im ziem i na wielkim amerykańskim lądzie prawie że usta­ły walki z czerwonoskórymi, zagorzali wrogowie au­tochtonicznej ludności tego kraju wyrażali smętny żal, że bezpowrotnie mija niepowtarzalna epoka wielkich czynów, wielkiej odwagi i wielkich przygód...

Tak to sobie rozmyślałem podczas przemówień, wpa­trzony w płomienie dogasającego ogniska.

Spotkania

Wielką trawiastą doliną, ograniczoną na zachodzie i na wschodzie bliźniaczo podobnymi grzbietami postrzępionych gór, wędrowało na końskich grzbietach trzech mężczyzn.

Dwu z nich nosiło stroje doskonale pasujące do tej pustej i dzikiej okolicy — skórzane buty i spodnie, weł­niane, kraciaste koszule i kapelusze o szerokich ron­dach, chroniących zarówno przed skwarem, jak i przed deszczem. Trzeci z jeźdźców jeszcze bardziej pasował do dziewiczego pejzażu. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, wystarczyło spojrzeć na legginy, mokasyny i ko­szulę, by nie tylko zorientować się, że był Indianinem, ale i określić jego przynależność plemienną. Nie jest to zbyt trudną sztuką dla kogoś, kto od lat wędruje po prerii i wśród gór, chociaż zupełnie nie osiągalną dla greenhorna.

Trzej wędrowcy posiadali długą broń. Biali — ukry­tą w skórzanych kaburach zwieszających się z siodeł, czerwonoskóry trzymał bardzo wysoką dwururkę w prawej dłoni, lufą opartą o łęk. Konie przedstawiały się mniej okazale niż jeźdźcy, a najgorzej wyglądał wierz­chowiec wojownika: chudy i kudłaty podjezdek, z dłu­gim ogonem i długą grzywą. Lecz kto z tego faktu wy­ciągnąłby niepochlebny wniosek o tym wierzchowcu, popełniłby błąd. Koń Indianina był najczystszej krwi mustangiem a niepozorną postać wyrównywała z nad­miarem olbrzymia wytrzymałość fizyczna, duża odpor­ność na głód i pragnienie, a przede wszystkim — szyb­kość, jaką mógł rozwinąć. Mustang, po przejściu in­diańskiej tresury, przypominał zachowaniem myśliw­skiego psa. Ze swym czułym powonieniem i doskonałym słuchem potrafił ostrzec właściciela przyuczonymi i ci­chymi parsknięciami o zbliżaniu się obcego człowieka lub zwierzęcia.

Wymieniona trójka posuwała się powoli i — wbrew indiańskim zwyczajom — obok siebie. Spoglądali doko­ła uważnie, jednak nieco leniwie, w przeciwieństwie do ludzi tropiących upatrzony ślad. Raczej ciekawi otocze­nia, które świeżością wiosennej zieleni i dziwacznym kształtem górskich szczytów, kępami drzew i wodami licznych strumyków torujących sobie drogę przez do­linę, przyciągać musiało wzrok nawet mało wrażliwego na piękno przyrody człowieka.

Pora była wczesna i choć słońce przed kilkoma godzi­nami wyjrzało zza wschodniego pasma wzniesień, dale­ko jeszcze mu było wędrować ku szczytowi nieba. Lek­ki wietrzyk przyjemnie chłodził twarze, niosąc zapach ziół. Czułem go przy każdym oddechu, bowiem wśród jeźdźców posuwających się środkiem doliny znajdowa­łem się i ja. Dwaj inni — to Karol Gordon i Wysoki Orzeł.

W wiosce indiańskiej, w Ukrytym Mieście, spędzi­liśmy aż trzy dni. Nic nie zmuszało do pośpiechu, a nasi czerwonoskórzy przyjaciele pragnęli pokazać swe osią­gnięcia gospodarcze.

Jakże zmieniły się czasy! Jeszcze przed dziesięciu laty podstawą utrzymania Czarnych Stóp było myśli­stwo, lecz zniknięcie bizonieh stad stworzyło pokaźną lukę w zaopatrzeniu w żywność, mimo że po dzień dzi­siejszy wędruje po tych ziemiach sporo płowej zwie­rzyny.

Wodzowie Czarnych Stóp trafnie przewidzieli skutki zniknięcia bizonów. Należało szybko obmyślić środki ratunku! Były dwa wyjścia: uprawa roli albo hodowla. Jedynie nieliczne plemiona, głównie na ziemiach po­łudniowego zachodu, uprawiały rolę. I zajmowały się tym wyłącznie kobiety, podobnie jak zbieraniem dzi­kiego ryżu, dzikich owoców i jarzyn. Mężczyźni rzadko kiedy wykonywali tę rzekomo hańbiącą pracę. Dlatego usiłowania bladych twarzy mające zachęcić Indian do rolnictwa kończyły się niepowodzeniem. Mądrzy wo­dzowie Czarnych Stóp nawet nie próbowali skłonić swego ludu do rolnictwa. Zdecydowali rozwinąć ho­dowlę bydła. Wprawdzie i ten projekt początkowo spot­kał się z oporem. Pasterstwo bardzo odbiegało od od­wiecznych pojęć o prawdziwym życiu wojownika. Gdy­by nie upór Wysokiego Orła i Czerwonej Chmury, ni­gdy nie doszłoby do realizacji projektu. A oto teraz, po siedmiu latach od chwili mojego pobytu w Ukrytym Mieście, ujrzałem potężne stada krów, pilnowane przez konnych wojowników — na wzór kowbojów. I chyba po raz pierwszy w dziejach czerwonych narodów Indianin poznał smak krowiego mleka. Tu warto dodać, że in­diańskie niemowlęta i małe dzieci nie były dotychczas karmione mlekiem, a antyhigieniczny system odżywia­nia stał się jedną z przyczyn dużej śmiertelności wśród najmłodszych.

Jechaliśmy środkiem doliny, której krańców nie mo­głem dostrzec nawet przy pomocy lornetki. Nad brze­gami strumyków przecinających nasz szlak widziałem liczne tropy czworonogów — antylop, jeleni, łosi. Tylko raz zauważyłem w miękkiej glinie ślad łap zakończo­nych pazurami. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu. Uznałem te odciski za świadectwo niedawnej obecności misia, i poczułem się niezbyt dobrze wspomniawszy na swe stare spotkanie z grizzlim, które omal nie skończy­ło się dla mnie tragicznie.

Karol również stwierdził, że to niedźwiedź buszował tu przed paru godzinami, lecz nie grizzli. Odciski łap były zbyt małe, a kilka kłaków futra zostawionych wśród zarośli miało czarnobrązową barwę. A więc nie szary rozbójnik gór, lecz raczej barribal, czyli niedź­wiedź czarny, drapieżnik niezbyt groźny dla człowieka i podobno tak dobroduszny, że — jak podżartowują so­bie traperzy — można go nawet nauczyć robótek na drutach. Krótko pogadaliśmy na ten temat rozważając, czy warto tropić misia. Uznaliśmy jednak, że po zimo­wym śnie niedźwiedź musi być chudy, mięso łykowate, a futro mało warte.

Wkrótce krajobraz zaczął się zmieniać. Zieloną płasz­czyznę urozmaiciły liczne kępy drzew. Takie tereny powszechnie nazywane są parkami.

Skorzystaliśmy z najbliższej kępy, gdy słońce zbyt mocno poczęło dogrzewać. Nad płytkim strumieniem, w cieniu drzew, legli moi towarzysze, a ja wraz z nimi. Konie rozkulbaczone, lecz spętane, piły wodę i skubały trawę. Wysoko sunęły po niebie pierzaste obłoki, jakiś ptak o szerokich skrzydłach zataczał kręgi w powietrzu, a inny, ukryty wśród gałęzi, odzywał się zabawnym gło­sem: najpierw wywodził trele, później wydawał dźwięk podobny do klaskania.

Odpoczywaliśmy w milczeniu. Leżałem wsłuchując się w delikatny bulgot strumyka, w głos nieznanego ptaka i w szum drzew. Nagle wydało mi się, że dołączył się jakiś inny dźwięk. Wytężyłem słuch, lecz nie potra­fiłem stwierdzić, co to takiego. Brzmiał przeciągle, coś w rodzaju „hooo...".

— Karolu — przerwałem milczenie — słyszysz?

Drgnął, wyrwany z zadumy.

— Co mam słyszeć? — ziewnął.

— Głos. Dziwny głos.

— Och, to pewno ptak-przedrzeźniacz. Śmieszne stworzenie. Potrafi naśladować nie tylko trele swych pobratymców, lecz nawet dźwięk mechanicznych ude­rzeń.

— To nie ptak — uparłem się.

— Wydaje ci się.

Jak na złość tajemnicze „hooo" umilkło.

— Słyszałem głos przypominający wołanie człowieka.

— Może to był... kojot?

— Karolu — oburzyłem się. — Nie ulegam słucho­wym halucynacjom, a kojocich szczekań nasłuchałem się dosyć. Poczekaj chwilę, może na nowo się odezwie.

Jednak nikt czy nic nie dało znać o sobie. I to przez pełną godzinę. Zacząłem przypuszczać, że Karol miał rację.

Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli w dalszą drogę. A wówczas, po przebyciu mili czy półtorej, „hooo!" powtórzyło się. Tym razem znacznie wyraźniej.

— Słuchajcie! — krzyknąłem.

Karol zatrzymał konia.

— Hm — mruknął. — Żaden czworonóg tak się nie odzywa. Co myśli o tym Wysoki Orzeł?

— Człowiek — odparł wódz. — Tam — wskazał ręką przed siebie i nieco w lewo, gdzie poczynały się dźwigać pierwsze zbocza górskie.

Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Wspaniała była to jazda. Kopyta końskie roztrącały z szumem gęste ło­dygi traw, a tętentu prawie że nie było słychać na tym miękkim, szmaragdowym dywanie. Galopowaliśmy chy­ba z piętnaście minut, aż Wysoki Orzeł zatrzymał wierzchowca i rozejrzał się dokoła, nieco bezradnie. Bo głos znowu zamilkł, a wśród doliny porośniętej drze­wami trudno dostrzec zwierzę lub człowieka.

— Widzicie co? — zapytał Karol.

— Trop — odparłem spokojnie i niedbale, chociaż duma rozsadzała mi piersi.

No, bo takie wygi preriowe, jak Indianin i Karol, przeoczyły wyraźny ślad biegnący poprzez murawę.

— Spójrzcie — i pokazałem ścieżkę nadłamanych i przyduszonych roślin.

Coś na kształt uśmiechu przemknęło przez oblicze wodza.

— Orle Pióro ma sokoli wzrok, a my ogłuchliśmy na mowę prerii.

Aż sapnąłem z zadowolenia na taką pochwałę, cho­ciaż pełną przesady.

Podczas naszej podróży rozmowa toczyła się po an­gielsku. Wódz władał tym językiem dość poprawnie, na pewno lepiej niż ja mową Czarnych Stóp. Karol znał świetnie oba. Więc ze strony Wysokiego Orła była to specjalnie okazywana mnie uprzejmość. Rozumia­łem go doskonale, chociaż niekiedy wtrącał do angiel­szczyzny indiańskie zwroty.

Moi towarzysze zsiedli z koni, podeszli do tropu. Z wysokości siodła widziałem pasmo pogniecionych traw, w jedną stronę ciągnące się prościutko ku pół­nocy, w drugą — skręcające ku zboczu górskiemu.

— Dziwna historia — powiedział Karol. — Dwa pod­kute wierzchowce trzy do czterech godzin temu przy­były tu z zachodu. I skierowały się ku wzniesieniom. Po czym wróciły prawie tą samą ścieżką. Dlaczego?

Jak gdyby w odpowiedzi na pytanie zabrzmiało: „hooo! hooo!"

Był to głos ludzki, nie ulegało wątpliwości. Pogna­liśmy w tamtą stronę.

— Koń! — zawołałem na widok zwierzęcia przywiązanego długim rzemieniem do konara potężnego świer­ku. Pierwszego z grupy pięciu wyniosłych olbrzymów.

Przy pniu stał człowiek. Wrzasnął na nasz widok, już nie żadne: „hooo", lecz po prostu:

— Ratujcie, dżentelmeni! Piekielne rzemienie ani rusz nie chcą puścić!

Rzeczywiście — nie chciały puścić. Nieznajomy był bardzo mocno przywiązany do drzewa długim lassem. Kto go tak urządził i z jakiego powodu? Dlaczego nie zakneblowano mu ust? Czyżby napastnikowi zależało na tym, aby więzień mógł wzywać pomocy?

Pierwszy zeskoczyłem z siodła. Przy pomocy myśliw­skiego noża uwolniłem nieboraka. O mało nie runął na ziemię.

— Dziękuję — przemówił ochrypłym głosem. — Ba­łem się, że z nadejściem nocy zjawi się tu jakiś pie­kielny grizzli i połknie mnie razem z rzemieniami. Po­zwólcie dżentelmeni, że usiądę.

Natychmiast to uczynił.

— Nie ma chyba nic gorszego, niż tak stać jak słup przydrożny, z którym każdy może uczynić, co zechce.
Nogi mi zdrętwiały — wyjaśnił.

Mówił szybko, nieco piskliwie, co czyniło zabawne wrażenie.

— Jeśli kiedykolwiek spotkam tych, co mnie tak urządzili... — urwał, ale spostrzegłem, że z pasją za­ciska pięści.

— Ilu ich było? — rzeczowo spytał Karol.

— Dwu, ale ja widziałem tylko jednego. Drugi pewnie pilnował koni. Wracałem spokojnie z gór, a oni na mnie napadli.

— Tak bez powodu?

— Powód był, nielichy! Znalazłem bonanzę, niewiel­ką, po prostu maciupinkę, o tam... — wskazał na dalekie szczyty, gdzie nad pasmami lasów srebrzyły się w słońcu skaliste turnie. — Wybrałem wszystko, do ostatnie­go ziarnka, i hajda z powrotem! Wydostałem się z tych paskudnych gór, a później w dwa dni do tego właśnie miejsca doprowadziły mnie jakieś złe demony. I stało się nieszczęście. Tego ranka upolowałem dwa indyki, a że woreczek aż pękał od złotego piachu, wszystko wy­glądało jak najlepiej. Indyki były smaczne, miejsce wy­marzone na nocleg, więc położyłem się spać. A ran­kiem... ani ręką, ani nogą nie mogłem ruszyć. Tak mnie elegancko opakowano. Wtedy ich zauważyłem. Bobro­wali w moich manatkach. Zacząłem prosić, aby mi dali spokój, bo ja tylko biedny traper. Na to jeden z nich roześmiał się i powiedział, że dopiero teraz zbiednieję, i potrząsnął moim woreczkiem. Na nic się nie zdały za­pewnienia, że po raz pierwszy w życiu, i to zwykłym przypadkiem, odkryłem żyłkę złota, że po raz drugi takie szczęście już mnie nie spotka. Ten z woreczkiem wrzasnął żebym „zamknął jadaczkę", bo ją zaknebluje. Jestem spokojnym człowiekiem, dżentelmeni, nie lubię awantur, zamilkłem. Chyba postąpiłem rozsądnie?

— Bardzo rozsądnie — potwierdził poważnie Karol, lecz w głosie dosłyszałem lekką nutkę wesołości. — No i co dalej?

— Ano... przywiązali mnie do tego właśnie pnia. Przeklęty drab, który tego dokonał, kpił sobie radząc, bym wracał do mojej bonanzy. W końcu oświadczył, że w nagrodę za moje poprawne zachowanie się nie kne­bluje mi ust. Dodał jeszcze, że krępuje mnie delikatnie, więc na pewno potrafię sam się oswobodzić. Powiedział również, że mu jest bardzo przykro z powodu ograni­czenia mej swobody ruchów, jednak nie życzy sobie, abym go dopadł gdzieś w dalszej drodze. Słyszycie, dżentelmeni? Ograniczył swobodę ruchów! A ja mogłem zaledwie poruszać głową i palcami w butach. Bodaj go piekło pochłonęło! Mimo że mi zostawił konia i broń. Mówił, że ma miękkie serce i wcale nie pragnie, abym umarł z głodu na tym pustkowiu. Tak sobie kpił z bezbronnego. Później wskoczył na siodło i odje­chali.

— A gdzie był ten drugi? — Możesz opisać, jak wyglądali? — wypytywał Karol.

— Hm... Najbardziej mnie zdziwiło, że ten, który mnie wiązał, nosił się z miejska. Rozumiecie, dżentel­meni, o czym myślę?

Przytaknęliśmy. Ja i Karol, bo Wysoki Orzeł przez cały czas rozmowy milczał jak głaz. Nieznajomy nie zwracał nań uwagi, sądząc zapewne, że czerwonoskóry jest tylko wynajętym przez nas przewodnikiem, a nie towarzyszem wyprawy.

— Powiem krótko, ten bandyta miał czarne włosy, czarny kapelusz i czarne ubranie. To wszystko.

— Niewiele — zauważyłem sceptycznie. — Takich ludzi mogą być miliony.

— Ale nie na prerii, nie na prerii! — zaprotestował przybysz. — Żaden westman nie założy na nogi miasto­wych półbucików, dobrych na spacery po ulicznym bruku.

— Półbuty? — zainteresował się Karol.

— A jakże! Oczywiście bez ostróg.

Zdumiałem się. Lecz kiedy właśnie chciałem głośno wyjawić swą myśl, mój przyjaciel znaczącym gestem przyłożył palec do ust.

— Porozmawiamy o tym później, Janie. A teraz... jak wyglądał drugi napastnik?

Zagadnięty wzruszył ramionami.

— Albo ja wiem? Wcale go nie oglądałem. Pewnie pilnował koni.

— Nawet gdy odjeżdżali?

— Ba, wskoczyli na wierzchowce za moimi plecami. Przecież nie mogłem odwrócić się, a oni zniknęli jak duchy. Jeszcze raz dziękuję wam i nigdy nie zapomnę. Zostaniecie tu na noc? Chętnie się przyłączę do towarzystwa. Nie ma nic gorszego od samotnej wędrówki. Poczułem to na własnej skórze.

Chciałem odpowiedzieć, że nie mamy nic przeciw temu, lecz nie zdążyłem. Przeszkodził mi Wysoki Orzeł.

— Preria nie ma granic, lecz czas moich białych bra­ci jest ograniczony. Ruszamy. Howgh!

— A ja?

— Czy bladej twarzy coś dolega?

— No... nie.

— Czy koń potrafi unieść go na grzbiecie?

— Oczywiście — odparł nieznajomy, a wyraz zdzi­wienia odmalował się na jego twarzy.

— Więc niech zostanie lub rusza własną ścieżką.

Były to bardzo ostre słowa, wręcz grubiańskie. Nie mogłem pojąć, co w zachowaniu nieznajomego tak bar­dzo rozgniewało Wysokiego Orła. Żeby nieco złagodzić wrażenie, zaproponowałem, że moglibyśmy zostawić trochę żywności. Podziękował.

W minutę później ruszyliśmy ku północy.

— Bywajcie! — wrzasnął za nami.

Tylko ja pomachałem kapeluszem na pożegnanie. Ani Karol, ani wódz nawet się nie odwrócili. Przez pierwsze pół godziny pędziliśmy równolegle do zboczy doliny, aż dotarliśmy do strumienia przecinają­cego nam szlak. Wysoki Orzeł wjechał w wodę, lecz zamiast skierować się ku przeciwległemu brzegowi, po­suwał się środkiem koryta, ku wschodowi. Naśladowa­liśmy go. Co skłoniło wodza do wybrania drogi mającej zatrzeć nasze tropy, nie wiedziałem. Wędrówka kory­tem rzeczki trwała dość długo. Wreszcie wyjechaliśmy na brzeg i odtąd aż do zmierzchu pędzili to kłusem, to galopem.

Obóz wypadł nam nad małym jeziorkiem, w cieniu kilku drzew bawełnianych. Język mnie — jak to się popularnie określa — świerzbił, lecz bohatersko powstrzy­małem się od pytań aż do chwili, gdy rozpaliliśmy ognisko. Nasz wieczorny posiłek wypadł skromnie. Tego dnia nie upolowaliśmy nawet marnego indyka, pozostał więc wędzony boczek, suchary i kawa. Nadaremnie cze­kałem, aż Karol lub Wysoki Orzeł wyjaśnią przyczynę tak niegrzecznego i pospiesznego rozstania się z urato­wanym przez nas człowiekiem. Dlatego odważyłem się zapytać:

— Wytłumacz mi, Karolu, co to wszystko znaczy?

Zamiast niego odezwał się Indianin.

— Tamta blada twarz mówiła dwoma językami.

Oznaczało to, że wędrowiec kłamał. Jaki jednak po­wód skłonił wodza do takiej oceny?

Karol okazał się mniej wstrzemięźliwy w słowach.

— Sądzisz, że był to traper?

— Może traper, może eksplorer — wzruszyłem ra­mionami. — Najprawdopodobniej i jedno, i drugie.

— Najprawdopodobniej... kłamca, nie umiejący kła­mać z sensem.

— Bezpodstawne posądzenie — oburzyłem się.

— Tak ci się tylko wydaje. Widziałeś ładunek jego konia?

— Widziałem.

— Więc zapewne zwróciłeś uwagę na kilof?

— Na kilof? Nie przypominam sobie. Jednak... chy­ba on nie miał kilofa?

— Nie miał, Ani miski do przemywania złotego pia­sku, ani łopaty.

— Rzeczywiście, poszukiwacz złota bez kilofa, bez ło­paty?

— Gdyby nawet znalazł przypadkiem złotą żyłę, czym wydobyłby kruszec? Palcami? Absurd.

— Być może skłamał — przyznałem niechętnie — lecz niewinne to kłamstwo.

— Tak? To skąd miał złoto, które rzekomo mu zra­bowano?

Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.

— A może je ukradł? — monologował Karol — a może w ogóle go nie miał? Więc niby z czego mieli go okraść napastnicy?

— No, racja... — przyznałem.

— Więc nie dziw się, że Wysoki Orzeł chciał jak najszybciej pozbyć się tak podejrzanego towarzystwa.

— Już się nie dziwię — odparłem — jednak zasta­nawia mnie opis jednego z napastników. Z ubioru i barwy włosów wyglądał na Fryderyka Randalla.

— Otóż to właśnie! — przerwał mi Karol. — Czy wyobrażasz sobie doktora-greenhorna napadającego na sprytnego włóczęgę?

— Nie wyobrażam sobie — przyznałem szczerze.

— A ja — mówił dalej Karol — przypuszczam, że sprawa przedstawiała się wręcz odwrotnie. To ten włó­częga był złodziejem, a Randall jakimś cudem umiał się obronić. Karę ograniczył do skrępowania napastni­ka licząc, że wkrótce sam uwolni się z więzów.

— To nieprawdopodobne — zaprotestowałem. — Po pierwsze dlatego, że moim zdaniem pan doktor nie potrafiłby tego dokonać, po drugie, że tam było dwu rzekomych napastników.

— Jeśli ten włóczęga nie kłamał. A może zresztą Randall spotkał kogoś po drodze?

— Lecz... te półbuciki bez ostróg! Wszystko mi psują. Randall jest niedołęgą, niezdolnym do pokonania preriowego wygi. Ale opis ubrania pasuje doń jak ulał. Czyż to możliwe, aby po prerii w tym samym czasie podróżowało dwu ludzi jednakowo ubranych?

— Nie wykluczam tej możliwości. Jednak był to chyba Randall.

— Tajemnicza historia — mruknąłem.

— Może i tajemnicza. Jedno w niej jest jasne: uwol­niony przez nas człowiek nie parał się eksplorerstwem. Co o tym sądzi czerwony brat?

— Język Wielkiego Bobra powiedział prawdę, a je­go myśli odkryły właściwy trop. Howgh!

Wobec takiej opinii skapitulowałem. Wydarzenia, jakie nastąpiły później, dowiodły jednak, że ze słusz­nych pozornie przypuszczeń czy domniemań można wyciągnąć fałszywe wnioski. Ja się myliłem, lecz my­lili się również Karol i Wysoki Orzeł.

Tego wieczoru nie mówiliśmy już więcej o nieocze­kiwanym spotkaniu. Gdy gwiazdy zaczęły mrugać na ciemniejącym niebie, przygasiłem ognisko. Kolejność dyżurów, jak zwykle, rozstrzygnęło losowanie. Wycią­gnąłem najkrótszy patyczek, co oznaczało pierwszą wartę. Wielce zadowolony — bo dzięki temu nie gro­ziło mi przerwanie nocnego spoczynku — po dwu go­dzinach pełnienia swego obowiązku obudziłem Wyso­kiego Orła, otuliłem się kocem i zasnąłem jak nie­dźwiedź w zimowej gwarze. Jakże krótko dane mi było spać. O czwartej nad ranem obudził mnie huk dwu strzałów, a w kilka minut później Karol i wódz przy­ciągnęli świeżo upolowaną antylopę. Ta zbyt wielka w stosunku do naszych potrzeb ilość mięsa opóźniła poranny wymarsz. Wysoki Orzeł przysmażył co praw­da znakomite, krwiste steki, lecz ile ich można zjeść za jednym razem?

Po szybko spożytym śniadaniu moi towarzysze zajęli się pilnie zamianą reszty antylopiego mięsa na ka­wałki pieczeni. Tylko w takim stanie mogło ono prze­trwać najbliższe dwa, trzy dni. Nadmiar mięsa powo­duje równie poważne kłopoty jak jego niedostatek, ba, pociąga za sobą karygodne marnotrawstwo. Tra­perzy i westmani często zostawiali całe sztuki upolo­wanej zwierzyny, wykrawając z nich drobne kawałki na jednorazowy posiłek. Następnego dnia znowu polo­wali i historia się powtarzała. Wytrzebienie bizonów było, poza innymi przyczynami, rezultatem tego ro­dzaju postępowania.

Ponieważ dwu ludzi całkowicie wystarczyło do pre­parowania zapasu na dalszą wędrówkę, ja zająłem się czyszczeniem i pojeniem wierzchowców. Gdy na ko­niec puściłem je na świeżą trawę, poczułem nieodpar­tą chęć snu. Zabrałem koc i siodło i powlokłem się w zaciszne miejsce wśród drzew. Może ktoś by powie­dział, że prawdziwy westman tak by nie postąpił? Hm... jednak ja bardzo kiepsko daję sobie radę z opra­wianiem czworonogich trofeów i bardziej bym prze­szkadzał niż pomagał. Obudził mnie Karol wrzesz­cząc:

— Wstawaj, śpiochu!

Znów ruszyliśmy w kolorowy świat pierwotnej przy­gody. Słońce już wyjrzało zza gór, wśród wysokich traw błyszczały ostatnie krople wysychającej rosy. Dzień zapowiadał się pięknie, było mi lekko na duszy i radośnie. Cieszyła mnie myśl, że przez miesiące prze­bywać będę z dala od zakurzonych, dusznych ulic i murów miasta, od monotonnego trybu życia. Tu wszystko było odmienne. Nawet wiatr, który nagle, gdy słońce minęło szczyt nieba, zleciał na nas ze skali­stych turni. Jednocześnie kłębiaste zwały chmur nad­biegły z zachodu i dokoła pociemniało. Błyskawica wyprysnęła z czarnego nieba, srebrnym zygzakiem połą­czyła firmament z ziemią. W chwilę później odgłos grzmotu wypełnił dolinę, powracając ku nam cztero­krotnym echem.

Wysoki Orzeł podniósł prawicę.

— Niech moi bracia pospieszają za mną.

Skręcił koniem i pojechał wprost ku niedalekim zbo­czom górskiego masywu. Gnaliśmy galopem poprzez ciemność rozświetlaną raz po raz błyskawicami. Konie chrapały i kładły uszy po sobie, a ja nie potrafiłem powstrzymać się od myśli, że jeśli przypadkiem wje­dziemy na teren skopany przez pieski preriowe, ozna­czać to będzie koniec naszej wyprawy. W najlepszym wypadku stracę po raz drugi wierzchowca, w najgor­szym — skręcę kark.

Po jakimś czasie Karol zatrzymał się i zeskoczył na ziemię. Od tego miejsca pięła się wąska ścieżka, po­kryta drobnym gruzem. Mimo coraz gęściejszego mro­ku widziałem dokładnie zad konia mego przyjaciela i wiodłem swego wierzchowca krok w krok za tam­tym. Ścieżka stawiała się coraz bardziej stroma. Nagle Karol zniknął mi z oczu. Zupełnie jakby pod ziemię się zapadł. Wkroczyłem w ciemność. Ogarnął mnie chłód i cisza mącona jedynie odgłosami stąpania ludzi i zwierząt. Znalazłem się wewnątrz skalnej jaskini.

Za moimi plecami niebo rozjarzyło się na kilka se­kund zielonkawym światłem, którego blask rozproszył ciemności. Ujrzałem wodza, Karola, gładkie ściany groty i jej półkoliste sklepienie. Po chwili zamigotał malutki płomyczek, zniżył się ku ziemi i zaraz czer­wony jęzor ognia ogarnął wiązkę chrustu piętrzącą się na środku piaszczystego dna jaskini. To Wysoki Orzeł tak szybko odnalazł zgromadzony tu opał. Przez ko­go — nawet nie usiłowałem odgadnąć.

W tym nowym oświetleniu jaskinia wydawała się długa, bez końca. Wódz powiódł nas daleko w głąb, gdzie wąski korytarz przekształcał się w półokrągłą komnatę. Tu umieściliśmy wierzchowce. Ku memu zdziwieniu zobaczyłem mały zbiornik owalnego kształ­tu, jakby wykuty ludzką ręką w twardym podłożu. Ciurkał doń strumyk wody nie przelewając się poza brzegi. Widocznie musiał gdzieś znajdować się jakiś niewidoczny odpływ. Ujrzałem również stos wyschłych traw nastroszonych pod kamienną ścianą. Ktoś widać gospodarował w tej jaskini, zaopatrując ją w opał i pa­szę dla zwierząt. Spora sterta grubych konarów — i do tego porąbanych — spoczywała tuż przy wejściu. A za tym wejściem nadal błyskało i grzmiało, aż wresz­cie lunął deszcz tak gwałtowny i gęsty, że zdawało się, jakby wodospad spadał z górskich wysoczyzn nad ka­miennymi wrotami naszego schroniska.

Siedliśmy na derkach wokół trzaskających iskrami gałęzi i grzali dłonie. Bardzo się ochłodziło.

— Pewnie przyjdzie nam tu nocować — smętnie zauważył Karol. — Kiedy Wysoki Orzeł odkrył tę ja­skinię?

— Nie ja ją odkryłem, lecz człowiek o srebrnych włosach, którego wy nazywacie Old Gray.

— To tajemniczy człowiek. Co wie o nim Wysoki Orzeł? — zapytał Karol.

— Zjawia się niespodziewanie jak chinook, gorący wiatr, który topi śniegi na szczytach gór i prerię z bia­łej odmienia w zieloną. Później znika, jak znika chi­nook, i rzeki na nowo stają w swym biegu. Jego słowa są dobre, a serce nie zna trwogi. Old Gray — dodał po chwili milczenia wódz — pomógł nam odszukać złodziei bydła.

— Dawno to było? — zaciekawił się Karol.

Wysoki Orzeł wyprostował dwa palce swej dłoni.

— Rosła wówczas świeża trawa. Złodzieje zjawili się w nocy, tam — wskazał ręką za siebie.

Ten gest nie określał nawet w przybliżeniu miejsca napadu, lecz dla nas nie miało to znaczenia.

— Blade twarze zabiły jednego wojownika, a dwu raniły. Porwały dziesięć razy po dziesięć i jeszcze raz tyle krów, które pasły się u podnóża gór. Dopiero nad ranem powiedziano mi o tym. Ruszyliśmy, gdy dzien­na gwiazda poczęła wspinać się po skalnych ścieżkach. Lecz tamci zmylili tropy. Rozdzieliły się na cztery strony. Byli chytrzy jak lisy.

— Dwieście sztuk bydła zostawia bardzo wyraźny ślad — wtrąciłem.

Kiwnął głową.

— Orle Pióro nie myli się. Siad był wyraźny. Zbyt wyraźny, dlatego kłamliwy. Nie wiedzieliśmy, którymi tropami należy wędrować. Wtedy zjawił się Old Gray. Zdawało się, że wyskoczył z wnętrza góry, jak duch, a to była właśnie ta jaskinia. Widział, jak skra­dzione bydło pędzono ku północy, jak podzielono je na cztery stada. Moi biali bracia wiedzą, jak trudno jest zatrzeć ślady wielu krów i jak trudno zmusić je do szybkiego biegu. Złodzieje liczyli na to, że podzie­liwszy stado zdołają ukraść chociaż jego część. Kaza­łem moim wojownikom również podzielić się. Old Gray przekonał mnie, że nie jest to konieczne. Ruszyliśmy jednym tylko tropem. Old Gray radził jechać powoli, aby tamci nabrali przekonania, że zaniechaliśmy po­ścigu. Posłuchałem go i nikt nie sprzeciwił się moim rozkazom. Jednak wiedziałem, że serca wojowników Czarnych Stóp nie są chętne takiej wędrówce. Noc spadła na ziemię, a oczy nasze nie dostrzegły końca tropu. Legliśmy wśród traw. Nikt nie odezwał się, lecz ja począłem wątpić w prawdę słów białego brata. I rze­kłem sobie, że gdy minie następny dzień, a nie dości­gniemy porwanych krów, roześlę wojowników tam i tam — tu rozłożył ręce jak kierunkowskazy — gdzie wschodzi dzienna gwiazda i gdzie kryje się w ojcu wód, i gdzie staje u szczytu nieba. Jednak tak nie po­stąpiłem.

Umilkł i spojrzał na nas badawczo.

— Znaleźliście stado — krótko stwierdził Karol.

— Znaleźliśmy — potwierdził wódz. — Spełniło się wszystko, o czym mówił Old Gray. Złodzieje najpierw gnali bydło w czterech grupach, później połączyli je. Nad wielką rzeką, której wezbrane wody nie zezwo­liły na przejście. Rozpierzchli się na nasz widok jak indyki, gdy orzeł poczyna krążyć na niebie.

— Ruszyliście w pogoń? — pytał Karol.

Wysoki Orzeł wykonał gest przeczenia.

—Wasze mustangi były zmęczone? Znowu gest przeczenia.

— Old Gray radził zaniechać pościgu. Tłumaczył nam, że gdy krew splami trawę prerii, przybędą czer­wone kurty. On tak powiedział: „czy moi bracia pragną oglądać ludzi, którzy otoczą wioski Czarnych Stóp, żądając wydania wojowników, jacy walczyli ze złodzie­jami, czy też chcą spokojnie powrócić na pastwiska wraz z odzyskanym stadem?" Więc zawróciliśmy.

— A Old Gray? — zapytałem.

— Odprowadził nas tylko do skały, w której znaj­duje się ta jaskinia. Rzekł, że odtąd ma ona być schro­nieniem znanym tylko jemu i wojownikom naszego narodu. Później odjechał.

— Dokąd? — wtrąciłem.

— Któż wie, dokąd wiatr wieje? Old Gray wędruje własnymi ścieżkami. Zjawia się i znika, jak duch pre­rii, o którym opowiadają najstarsi przy wieczornych ogniskach. Howgh!

Ostatnie słowo oznaczało, że temat został wyczer­pany. Więc ani ja, ani Karol nie powróciliśmy do nie­go. Tak zakończyła się jeszcze jedna próba dowiedzenia się czegoś więcej o Siwowłosym.

Następnego dnia, jeszcze leżąc na wiązce siana, ujrzałem światło poranka sączące się poprzez otwór jaskini, jakieś zamazane, niewyraźne. Wnętrze naszego schroniska wypełniał dym drapiący w gardle i wyci­skający łzy z oczu.

— Wstawaj — rozkazał Karol. — Musimy stąd ucie­kać. Fu, jak dusi!

— Co się stało?

— Żadnego przewiewu. Popatrz!

Podszedłem do wyjścia. Za skalnymi drzwiami, po­wyżej i poniżej, kłębiły się tumany nieprzeniknionych mgieł.

— A to pięknie — mruknąłem. — Pogoda wymarzona do jazdy.

— Wolisz tkwić w tej dziurze?

Zaprzeczyłem.

— No, to siadaj. Tu masz suchary, tu boczek, a tu kawa. Zwijaj się, a ja zagaszę ognisko.

Skończyłem śniadanie i wybiegłem przed jaskinię. Otaczała mnie wata! Gęsta, wilgotna wata. Do tego ciepła. Coś obrzydliwego. Poczułem na twarzy, na rę­kach kropelki wilgoci. I w tę watę mieliśmy się teraz zagłębić. Jakże paskudnie zapowiadał się dzień!

W ciemnym wnętrzu groty zatupotały kopyta. Wy­soki Orzeł wiódł trójkę naszych wierzchowców.

Ścieżka, którą należało zejść, wydała mi się drogą samobójców. Wiedziałem, że z prawej strony spada w dół prawie pionowa ściana skalna, obecnie niewi­doczna. Z lewej — podobna ściana pnie się ku górze. Nieostrożny krok mógł zakończyć się katastrofą. Moje wędrówki z Karolem nauczyły mnie nie przeceniać niebezpieczeństw, ale też ich nie lekceważyć. Jednak tym razem czułem zwykły ludzki strach, a odwagi nie dodawało zachowanie się wierzchowca, którego pro­wadziłem trzymając krótko za uzdę. Koń chrapał, chwi­lami przystawał okazując groźne dla mnie i dla siebie oznaki zdenerwowania. Klepałem go po szyi, a nawet przemawiałem doń czule, byle tylko odzyskał spokój.

Po kilkunastu dalszych krokach wszystko powtarzało się od nowa.

Zejście, mimo że posuwaliśmy się jak ślimaki, nie trwało długo obliczając według zegarka, lecz dla mnie była to droga bez końca. Rzeczywiście jej końca nie potrafiłem dostrzec, oddzielony kurtyną mgieł. Gdy znalazłem się wraz z towarzyszami u stóp góry, byłem mokry od potu z gorąca i z fizycznego wysiłku.

Widoczność na dole wcale nie była lepsza. Mogliśmy jednak posuwać się śmielej po płaskiej równinie. Po­przez kłębiące się opary dostrzegałem trawy i krzewy rosnące w odległości piętnastu-dwudziestu kroków ode mnie, dalej wszystko rozpływało się w białej mgle.

Pierwszy ruszył Wysoki Orzeł. Czekałem, aż Karol zajmie kolejne miejsce, lecz on skinął na mnie.

— Lepiej, jeśli pojadę na końcu — wyjaśnił.

— Spodziewasz się zasadzki? — zażartowałem.

— Przy takiej widoczności łatwo się zgubić.

Pojechaliśmy truchtem. Starałem się trzymać tak blisko wodza, aby móc obserwować jego plecy i zad mustanga. Wiedziałem, że mgła stanowi zawsze niebez­pieczeństwo dla jeźdźca, nawet gdy posuwa się znaną sobie drogą, a cóż dopiero w trakcie wędrówki przez obcy mu teren? Liczyłem na to, że Wysoki Orzeł po­trafi nas uchronić od przykrych niespodzianek. Posia­dał przecież instynkt człowieka pierwotnego, zatraco­ny przez nas — blade twarze — wśród zdobyczy cy­wilizacji.

Smętnie przedstawiała się nasza wędrówka. Nie tylko z powodu żółwiego tempa, lecz i z powodu milczenia, jakie musieliśmy zachować. Przy braku widoczności słuch bowiem powinien zastąpić wzrok. Co pewien czas obcierałem twarz mokrą od kropelek rosy, a kark me­go konia lśnił wilgocią. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się jechać w takiej duchocie poprzez ścianę tumanów, poprzez kraj, o którym wiatr nagle zapomniał. A do tego jakże męczyły ciągła czujność i nadsłuchiwanie. Któż z nas potrafił odgadnąć, co kryje się przed nami? Człowiek, zwierzę drapieżne, a może po prostu jakaś jama, przez którą koń może złamać nogę. Czyż nie le­piej było przeczekać ten dzień w jaskini?

Tak sobie myślałem wpatrzony w plecy Wysokiego Orła. Nagle plecy te przestały się kołysać charakterystycznym dla wolno jadącego człowieka ruchem. Bły­skawicznie ściągnąłem wodze. Niewiele brakowało, a potrąciłbym indiańskiego mustanga.

Wysoki Orzeł podniósł rękę. Powtórzyłem ten znak Karolowi. Natychmiast ucichł odgłos końskich stąpań i ogarnęła mnie cisza tak intensywna, jakby zamarło wszelkie życie, a świat pogrążył się w pustce. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Czemu wódz nakazał nam sta­nąć? Delikatnym ruchem wyciągnąłem broń, lufę opar­łem na łęku. Mijały sekundy, później minuty, a zza białej kurtyny rozciągniętej dokoła nas nie wyjrzało ani zwierzę, ani człowiek.

— Co tam? — szepnąłem.

Wódz odwrócił głowę i podobnym szeptem odpowie­dział:

— Rzeka.

Zdziwiłem się. Cóż to za powód do przerwania ja­zdy? I dlaczego Wysoki Orzeł słowo „rzeka" wypo­wiedział w języku Algonkinów? Chyba musiał być czymś bardzo przejęty i mimo woli użył ojczystej nazwy.

Usłyszałem teraz plusk, jakby ktoś szedł przez wodę. Plusk powtórzył się, ba — wiele plusków, jak gdyby grupa ludzi lub czworonogów przeprawiała się w po­przek nurtu niewidocznej rzeczki. Wytrzeszczyłem oczy i po chwili przez białe opary dostrzegłem zama­zaną sylwetkę jeźdźca. Posuwał się wolno, wprost na nas, coraz bliżej i bliżej, aż na koniec moje oczy roz­różniły barwę jego stroju — jaskrawoczerwoną kurtę.

Wsunąłem broń do kabury. Wysoki Orzeł odwrócił gło­wę i rzekł:

— Czerwone kurty. Niech Wielki Bóbr przemówi.

Wierzchowiec Karola z szelestem roztrącanych traw przesunął się obok mnie i z kolei wyprzedził indiań­skiego mustanga.

— Hej, tam! — zabrzmiało z głębi mgły. — Zatrzy­mać się!

— Hej, tam! — odkrzyknął Karol obruszony grubiańskim wezwaniem. — Zbliżcie się, nie jesteśmy po­żeraczami niemowląt!

— Co takiego?!

— Właśnie to. Czekamy na dzielnych chłopców. Schowajcie flinty. No jazda, śmiało!

Karol miał ostry język, lecz wiedział kiedy go użyć. Po jego zaproszeniu ukazał się nie jeden, lecz trzech jeźdźców w czerwonych kurtach, granatowych spod­niach ze złotymi lampasami, długich butach i szerokoskrzydłych, okrągłych kapeluszach. Takie mundury nosi kanadyjska policja, której pełna nazwa brzmi: Północno-zachodnia Konna Policja [Nazwa policji dwukrotnie uległa zmianie: w 1904 r. dodano słowo: „Królewska", od 1920 r. — Królewska Kanadyjska Kon­na Policja.]. Powstała w roku 1873 jako siła zbrojna dla ochrony prawa i porządku na obszarach zachodnich prerii. Przez parę pierwszych lat swego istnienia jej głównym zadaniem była ochro­na osadników i robotników budujących linie kolejowe przed napadami Indian. Później obowiązki te zostały rozszerzone na zwalczanie przestępstw kryminalnych, wzorem policji innych krajów.

Z historią powstania Konnej Policji związana jest pierwsza grupowa wyprawa, skierowana na bezdroża kanadyjskiego Dalekiego Zachodu. Oto 8 lipca 1874 roku wyruszyła z punktu zbiórki, leżącego o 60 mil na południe od Winnipeg, długa (jakoby na dwie mile) kolumna koni i wozów. Brało w niej udział 275 ludzi, 310 koni, 142 woły w zaprzęgach, 93 sztuki bydła prze­znaczonego na mięso, 114 lżejszych wozów i 73 plat­formy ciężarowe. Policjanci zostali wyposażeni w krótką broń palną, w dwie armatki i dwa moździerze. Od­dział ubrano w szkarłatne kurty tej samej barwy, ja­ką nosiły regularne pułki brytyjskiej armii.

Wędrówka trwała cztery miesiące, przebyto ponad tysiąc mil bardzo trudnego szlaku. Trzaskały osie wo­zów na bezdrożach, a na obszarach pozbawionych wo­dy padały z pragnienia i głodu zwierzęta. Mimo to wy­prawa spełniła swe zadanie i to bez strat w ludziach: zlikwidowano przemyt wódki dostarczanej z południa, szmuglowanej poprzez granicę Stanów Zjednoczonych, wyłapano handlarzy rozpijających Indian, zawarto sze­reg pokojowych umów z miejscowymi plemionami, co pozwoliło na wzniesienie pierwszych w tej okolicy for­tów. Nie była to jedyna tego rodzaju wyprawa, lecz największa, stanowiąca generalny egzamin dla powsta­łej przed rokiem służby bezpieczeństwa. Jednakże pra­ca w policji kanadyjskiej nie jest łatwa, wymaga rów­nież dużej sprawności fizycznej i umiejętności orien­towania się wśród bezkresnych obszarów. Dla zachęty do tej niebezpiecznej służby, każdy policjant — który by przez trzy lata wykonywał wzorowo swe obowiąz­ki — może otrzymać bezpłatnie 160 akrów ziemi pod uprawę i osiedlić się na niej, pełniąc jednocześnie rolę opiekuna osadników okolicznego terenu.

Z przedstawicielami takiej na pół wojskowej organi­zacji spotkaliśmy się obecnie. Był to oczywiście przy­padek, lecz jakże dziwnym mi się wydał, gdy środko­wy z czerwonych jeźdźców wrzasnął wesoło:

— Do licha! Co za niespodzianka! Karol Gordon! Co tu porabiasz, chłopie?

— Mitchell, jeśli mnie oczy nie mylą! — odkrzy­knął Karol. — Ciągle na służbie?

— Ciągle.

Podjechali do siebie strzemię w strzemię, poczęli się ściskać i poklepywać po plecach tak energicznie, aż zląkłem się, że obaj wylecą z siodeł. Gdy nastąpił kres hucznej radości, Mitchell poprawił kapelusz i zagadnął rzeczowym tonem:

— Kogo tam wiedziesz z sobą, Karolu? Przez tę pie­kielną mgłę nie widać ani świata, ani ludzi.

— Janie — powiedział mój przyjaciel — ukaż się...

Podjechałem trzy kroki.

— Hę? — mruknął policjant. — Twarz jakby zna­joma, lecz skąd?

— Przecież spotkaliśmy się już dwa razy, sierżan­cie...

— Janie, gdzieś podział oczy? Tylko mgła potrafi cię usprawiedliwić. Przecież to porucznik Gary Mi­tchell!

— Bardzo przepraszam.

— Głupstwo. Och, już wiem! Pan towarzyszył Karo­lowi. Na prerii. Oczywiście. A później była Osada Dzie­siątej Mili.

— W następnym roku spotkaliśmy się powtórnie — wtrąciłem.

— Zgadza się. Pan jest tym wędrującym lekarzem, który szuka guza. To jasne. A kto to ten trzeci? India­nin? Przewodnik?

— Znasz go również — zauważył Karol. — Wysoki Orzeł nam towarzyszy.

— Dokąd zmierzacie?

— Do miejsca, gdzie można by jeszcze napotkać antylopy, jelenie i wielkorogie owce.

— Na pewno coś się za tym kryje.

— Przysięgam... — zabawnym tonem odparł zagad­nięty.

— Daj spokój, daj spokój. Ja tylko żartuję.

— Ech, Gary, Gary. Nawet w żartach wyłazi z cie­bie policyjna dusza. A teraz puścisz nas czy będziesz trzymał we mgle?

— Co ty gadasz! Chodźcie, moi drodzy. Tam z tyłu, nad rzeczką, znajduje się mały cypelek. Doskonałe miejsce do pogawędzenia o tym i owym. Nie chmurz się, Karolu, to tylko propozycja, nie rozkaz.

Zawrócił koniem prawie w miejscu. To samo uczy­nili dwaj jego podkomendni. Nasza trójka poczłapała ich śladem. Mgła wydawała się rzednąć. Wkrótce do­strzegłem ciemny pas zarośli, jakie ciągnęły się na prawo i na lewo, niknąc w białych tumanach. W koń­cu dojrzałem i wodę — szary nurt, nad którym wi­siały jak susząca się bielizna porozciągane pasemka mgły.

— Tu zaczyna się przesmyk — ostrzegł nas głos po­rucznika — lepiej zejść z koni.

Drożyna była wąska. Czułem, jak pod nogami grunt lekko się ugina, a przy każdym stąpnięciu bulgocze niczym najprawdziwsze bagno. Nieco dalej teren roz­szerzał się. Mitchell się zatrzymał.

— Możecie puścić zwierzęta — powiedział. — Je­steśmy na półwyspie.

— Któż to może wiedzieć — nieco zgryźliwie zau­ważył Karol. — Wyprowadziłeś nas na grzęzawisko. Paskudne miejsce.

— Nie takie paskudne, jak się wydaje. Dalej jest zupełnie sucho. Sam zobaczysz, jak tylko mgła opa­dnie.

Jednak Karol nie dał się przekonać.

— Wydobądź kołek, Janie — zwrócił się do mnie — i dobrze uwiąż konia, jeśli nie chcesz go stracić.

Poza Karolem i mną nikt inny nie przywiązał ko­nia. Wysoki Orzeł posiadał wytresowanego mustanga i mógł polegać na jego rozwadze, lecz postępowanie trójki policjantów wydało mi się co najmniej lekko­myślne.

— Siadajmy — zaproponował Mitchell. — Sucho tu i bezpiecznie, a zresztą... O'Neil, idź na koniec cypla
i nasłuchuj.

Trawa okazała się nieco wilgotna wbrew twierdze­niu porucznika. Sucho na pewno tu nie było, a czy bezpiecznie?

— No więc? — zaczął Karol. — O co chodzi? Czuję, Gary, że głowa ci puchnie od nadmiaru przygotowa­nych pytań.

— Przesadzasz. Dawno jesteście w drodze?

— Powiedzmy... pięć dni, jeśli pamięć mnie nie za­wodzi.

— Hm... nie jest to zbyt ścisła odpowiedź, ale mniej­sza z tym. Spotkałeś kogo w ciągu tych pięciu dni?

— Cały tłum wędrowców.

— Karolu! To poważna sprawa.

— O, na pewno. Sprawa poważna i tajemnicza. Je­śli nam nie ufasz, nie pytaj. Jeśli ufasz, powiedz wre­szcie, o co chodzi. I zdecyduj się na to, nim mgła opa­dnie, bo wówczas nie pozostaniemy tu ani chwili dłu­żej.

— No i po co te dąsy — zagadał Mitchell. — Przed wami nie mam powodu niczego ukrywać. Chciałem sprawę wyjaśnić na końcu, lecz skoro sobie życzysz...

— Życzę — twardo odpowiedział Karol. — Znamy się przecież od dawna, więc nie traktuj nas jak pierw­szych lepszych włóczęgów, których bierze się na spy­tki.

— Przepraszam — głos porucznika naprawdę za­brzmiał przepraszająco. — Wszystko przez mgłę. Dzia­ła mi na nerwy. I cała ta awantura... Posłuchajcie. Przed dwoma bodajże tygodniami dokonano napadu na pociąg linii Pacyfiku. Siedem mil na zachód od sta­cji Acton, wieczorem, w miejscu gdzie tory zataczają dość ostry łuk i maszynista musi hamować. Najpierw odczepił ktoś wagony znajdujące się zaraz za ambu­lansem pocztowym, a w kilka minut później i sam ambulans. W ten sposób parowóz pojechał dalej już tylko z dwoma wozami bagażowymi.

— I maszynista nic nie zauważył? — zdziwił się Karol.

— Owszem, spostrzegł, że coś nie jest w porządku, lecz dopiero po przebyciu ponad mili. Podobno dla­tego, że zaraz za łukiem szyny biegną pochyłością w dół. Pociąg tam jedzie szybciej. Tak brzmi raport, ja­ki nam dostarczono, bo w Acton nie byłem. Maszy­nista, zauważywszy zgubę, cofnął się i odnalazł ambu­lans wraz z dwuosobową załogą. Obaj pracownicy poczty zostali związani, wnętrze wagonu opróżnione z najcenniejszego ładunku: około pięćdziesięciu tysię­cy dolarów zapakowanych w dwa skórzane, zaopatrzo­ne w specjalne zamki i oplombowane worki. Według zeznań uwolnionych, w Acton wpuścili do wagonu mężczyznę w mundurze kolejarza. Bardzo ich o to pro­sił mówiąc, że pragnie się wyspać po całonocnej służ­bie, a wagony pasażerskie są przepełnione. W kilkana­ście minut później poczuli, jak wagon zwalnia biegu. Lecz to ich nie zaniepokoiło. Na tym odcinku trasy pociągi zawsze hamują ze względu na ostry zakręt. Dopiero gdy ambulans zatrzymał się, doszli do wnio­sku, że coś jest nie w porządku. Myślę, że były to dwie niedołęgi. Bo z kolei, zaskoczeni przez tego ko­lejarza, pod groźbą rewolweru otworzyli drzwi wago­nu. Wówczas wskoczył tam drugi rabuś. Obu pocztow­ców, jak już mówiłem, skrępowano, zrewidowano i za­brano klucze od pancernego schowka, w którym prze­wożono pieniądze. Resztę łatwo odgadnąć. Rabusie czmychnęli.

— Oczywiście mieli konie w pobliżu — zauważył Karol.

— A mieli, lecz ten fakt został stwierdzony dopiero następnego dnia. Niedaleko miejsca napadu znaleziono odciski kopyt dwu wierzchowców. Nim maszynista na nowo zmontował cały skład pociągu i cofnął się do Acton, było już dobrze po dziesiątej wieczorem. Nim z Acton wyruszył patrol policji, dobiegła północ. Dzię­ki temu na ślady natrafiono dopiero rankiem następ­nego dnia. Trop był wyraźny, że ślepy by dostrzegł, więc wszystko zapowiadało się pomyślnie, a zakoń­czyło... fatalnie.

— Możesz dalej nie mówić — odezwał się Karol. — Niczego nie znaleziono, trop został zgubiony. To jasne.

— Mylisz się. Znaleźli, a jakże! Najpierw kolejar­ską kurtę i czapkę, nieco później oba rozprute worki po pieniądzach. Nic więcej.

— Wszystko to oznacza, że ty, Gary, gonisz rabu­siów. To chyba beznadziejny pościg. Po tylu dniach od chwili napadu zdołali ukryć się tam, gdzie ich na­wet diabeł nie odnajdzie. Pewnie w którymś z wiel­kich miast. Ba, przecież nie masz ich rysopisów! Bę­dziesz rewidował wszystkich napotkanych po drodze wędrowców? Grzebał w ich bagażach? — wyraził swe wątpliwości Karol.

— Zbyt szybko wnioskujesz, stary wygo. Gdyby rzecz wyglądała tak, jak przypuszczasz, nie włóczył­bym się po wertepach Lecz mój pościg ma sens. A dla­czego, jak sądzisz?

Mój przyjaciel wzruszył ramionami.

— Odkryłeś jakieś nowe ślady?

— Nie. Ale wiem, za kim gonię.

— Brawo! Masz cień nadziei, że twój wyścig za­kończy się pomyślnie. Rozpoznano rabusiów?

— I tak, i nie. Wyobraźcie sobie, że przed rokiem na tej samej linii dokonano podobnego napadu: odcze­piono wagony, kiedy pociąg na zakręcie zwalniał bie­gu. W ambulansie pocztowym również jechał obcy mężczyzna, rzekomo kolejarz. Gdy wagon stanął, zja­wił się drugi rabuś. Potem odkryto ślady dwu koni. Niestety gwałtowne deszcze całkowicie zatarły koń­skie tropy. Tak więc ostatni napad był wiernym po­wtórzeniem poprzedniego. Ktoś sobie opracował sche­mat. I doszedł do wniosku, że jest on bezbłędny. Uda­ło się za pierwszym razem, uda się za drugim.

Mimo woli wykonałem głową ruch przeczenia. Twierdzenie porucznika uznałem za naciągnięte. Za­uważył to.

— Pan się nie zgadza, doktorze?

— Sądzę — odparłem — że dokładne powtórzenie akcji o niczym jeszcze nie świadczy. Trafiają się prze­cież znakomici naśladowcy, a pierwszy rabunek na pewno został dokładnie opisany przez wszędobylskich reporterów gazet. Nie było tak?

— Było. Napad został opisany nawet dwukrotnie. Powtórnie, gdy schwytano jednego ze sprawców. Nie­stety, ten ważniejszy czmychnął na dobre.

— Połowiczny sukces — sceptycznie zauważył Ka­rol.

— Znowu się mylisz. Twoja niewiara w nasze moż­liwości bywa doprawdy chorobliwą — żachnął się Mit­chell.

— No, no. Nie sierdź się. Jestem pełen uznania dla twych osiągnięć, lecz tym razem przeszkody na dro­dze do celu są chyba nie do pokonania.

— Wiem o tym. Nasz poprzedni sukces wcale nie okazał się połowicznym, bo schwytany wspólnik na­padu był doskonałym źródłem informacji. Od niego wiemy, że rabusie zaraz po napadzie rozdzielili się, każdy ze swoją częścią łupu, przy czym schwytany po­siadał niewielką część zrabowanych pieniędzy. Twier­dził że tyle otrzymał. Na pewno było to zgodne z praw­dą. W śledztwie wyszły na jaw dalsze szczegóły. Czło­wiek ten należał do służby kolejowej i trudnił się sczepianiem i rozczepianiem wagonów. Niebezpieczna to praca, nic dziwnego, że marzyła mu się bezpieczniej­sza, lepsza kariera życiowa. I nagle błysnęło mu świa­tełko nadziei. W podrzędnym barze pewnego dnia spot­kał jakiegoś „eleganta" — tak go określał — który postawił mu kilka kolejek oraz wypytywał dokładnie o jego pracę. Po tygodniu znowu spotkali się i znów rozmowa dotyczyła pracy na kolei. „Elegant" pytał między innymi, czy wagony mogą się same odczepić podczas jazdy.

— Oszczędź nam tych detali, Gary — zaprotestował Karol — bo nie skończysz przed nocą. Zgaduję już: wagony „same" się poodczepiały w odpowiednim cza­sie i miejscu. Czy ten schwytany wspólnik jechał po­ciągiem?

— Nie, wskoczył, gdy pociąg zwolnił na zakręcie. Poodczepiał wagony, a gdy ambulans stanął, a paro­wóz odjechał, znajdował się na dachu tego ambulansu. W pocztowym ambulansie odbywał swą podróż jedy­nie „elegant" przebrany za kolejarza. Tak zeznał.

— A konie? Kto przyprowadził konie? — zapytał Karol.

— Konie czekały w pobliżu. Przyprowadził je wła­śnie pracownik kolejowy, o którym mówię. Uwiązał zwierzęta, później wskoczył do wagonu. Lecz nie to jest ważne. Najważniejsze, że nasz kolejarz podał nam dokładny rysopis zbiegłego. Dobrze mu się przyjrzał. Twierdzi, że do końca życia nie zapomni nawet jednej zmarszczki na twarzy tego człowieka, który go skusił czy raczej opętał.

— Kimże jest ten twój „elegant"? — zniecierpli­wił się Karol.

— Niejaki Joe Shoes, albo Joe Starr, albo Joe Kel­ly. Może słyszałeś o nim?

— Przecież nie służę w policji — zaśmiał się Ka­rol — i nie ścigam przestępców. Zgaduję jednak, że ta mnogość nazwisk nie ułatwia sprawy.

— Nie mylisz się. To typowy błękitny ptaszek, fru­wał tam, gdzie bez pracy można żyć. Nawet wygodnie. Na podstawie rysopisu policja dogrzebała się w archi­wach sądowych i więziennych osoby pasującej jak ulał do sylwetki „eleganta". Bo „elegant" już raz siedział w areszcie za kradzież koni. Po kilku tygodniach zdołał uciec i ślad po nim zaginął. Teraz jest jasne, że oba napady na pociągi były jego dziełem.

— Czy pan jest tego pewien? — wtrąciłem się. — Wiele ludzi podobnych do siebie mieszka w tym kraju i o pomyłkę nietrudno.

— Jestem pewien, doktorze. Cała policja jest tego pewna. Przecież uwięzieni w ambulansie pocztowcy również mieli czas dobrze przyjrzeć się rzekomemu kolejarzowi podczas ostatniego napadu. Ich informacje pokrywają się dokładnie z informacjami schwytanego przed rokiem wspólnika. Dorzucili ponadto wiele szcze­gółów, na przykład związanych z obuwiem rabusia.

— Z obuwiem? — zdziwiłem się.

— A tak, doktorze. To niby drobiazg, przecież bar­dzo obciążający pana Shoes. Proszę odgadnąć skąd wzięło się to przezwisko?

— Może pracował u szewca?

— Gdzie tam! Mam ja swoją teorię, a ona mi po­wiada, że każdy zawodowy złodziej, rabuś czy po pro­stu bandyta po kilku latach działalności otrzymuje przezwisko nadane mu przez przestępczy światek. Ta­kie przezwisko zazwyczaj ukazuje jakąś charaktery­styczną cechę danej osoby: sposób wysławiania się, deformację fizyczną, ubiór. Joe Kelly czy Joe Shoes chodził w półbutach. Może ma zniekształcone stopy, dlatego nie nosi długich butów, a może zależy mu na elegancji? W każdym razie w obu wypadkach napast­nik nosił półbuciki! Zabawne, co?

— Sprytnie to wykalkulowałeś, ani słowa! Jednak nie bierzesz pod uwagę zbiegu przypadkowych okolicz­ności. One często prowadzą fałszywym tropem. Ileż to ludzi nosi półbuciki!

— Zgoda, lecz kto używa takiego obuwia do długiej wędrówki na końskim grzbiecie?

— Kto? — roześmiałem się — a chociażby pan Fry­deryk Randall z Ottawy!

— Ech, doktorze! Po miejskich ulicach najczęściej spaceruje się w półbutach.

— Ależ Randalla spotkaliśmy nie w mieście, lecz na prerii. Tutaj!

Mitchell wyprostował się gwałtownie.

— Kiedy?

— Przed paru dniami, lecz proszę do tego faktu nie przywiązywać wagi. Nie sposób przecież podejrzewać botanika z Ottawy o napad na pociąg.

— Botanika? A skąd wiecie, że jest botanikiem?

— Oglądaliśmy jego zielnik — wyręczył mnie w od­powiedzi Karol — poza tym... to skończony niedołęga i cud prawdziwy, że jeszcze się uchował i nie zginął z głodu na prerii. Widzisz więc, Gary, że to obuwie nie jest takim najpewniejszym atutem.

— Hm, może masz rację. Ale... opowiedzcie mi o tym człowieku.

— O naszym botaniku? Doskonale. Więc... kiedyż to było? — zwróciłem się do Karola. — Nie pamię­tasz?

— No... krótko po rozstaniu się z Old Grayem...

— Old Gray! — zainteresował się policjant. — Dla­czego mi o nim nie wspomniałeś, Karolu?

— Musisz o wszystkim wiedzieć? Old Gray nie nosi półbutów.

— Nie kpij. Słucham, doktorze — zwrócił się do mnie.

— Według moich obliczeń Randalla spotkaliśmy pięć dni temu.

— Pozwól — przerwał mi nagle Karol i nie cze­kając na zgodę opisał bardzo dokładnie wygląd bota­nika, a nawet sposób wysławiania się.

— Nie, to nie jest Joe Shoes — pokiwał głową Mit­chell. Nawet kolor włosów się nie zgadza. Joe ma jasne, wasz botanik ciemne, no i rzeczywiście wyjątko­wy niedołęga. Nikogo więcej nie spotkaliście?

— Owszem — odparł Karol — przedziwnego typa, który skarżył się, że go obrabowano. Chociaż ja podejrzewam, że to on właśnie próbował rabunku. Za co został przykładnie ukarany.

— Brzmi to nieco zagadkowo. Nie bądź taki skąpy w słowach, Karolu.

— To już może ja opowiem — powiedziałem. — Karol od początku był uprzedzony do tego nieszczę­śnika.

Streściłem, jak mogłem najdokładniej, dziwne spot­kanie z dziwnym eksplorerem. Mitchell wysłuchał mnie uważnie, zadał kilka pytań związanych z wyglądem uratowanego przez nas człowieka.

— Rzeczywiście dziwna historia — stwierdził. — Lecz to nie jest osobnik, za którym gonię. Pan powie­dział, doktorze, że napadło go dwu ludzi?

— Tak twierdził, ale jednocześnie wyznał, że wi­dział tylko jednego i tylko jednego nam opisał. A ten jeden, och prawda, byłbym zapomniał... nosił półbuty!

Karol zaśmiał się cicho.

— Widzisz, Gary? Preria aż roi się od miejskiego obuwia. I co ty na to?

— Opisany napastnik — dodałem — bardzo mi przy­pominał doktora Randalla. Mówiliśmy o tym, pamię­tasz, Karolu?

— Pamiętam — stwierdził krótko.

— Chciałbym ujrzeć tego odkrywcę skarbów — wy­raził swe życzenie porucznik. — Kiedy napotkaliście go?

— Przed dwoma dniami.

— Daleko stąd?

— W tej samej dolinie — wyjaśniłem. — On bar­dzo nawet pragnął nam towarzyszyć, lecz Karol sprze­ciwił się temu.

— Dlaczego?

— Bo — wytłumaczył Karol — uznałem tego typa za kłamcę.

— Jaka szkoda — westchnął policjant. — Ja potra­fiłbym z niego wydobyć prawdę. Kto wie, może to właśnie Joe Shoes tak go potraktował? Gdyby nie mgła, natychmiast ruszyłbym w pościg. Prawdziwy pech.

— Przypuszczasz, że ten Shoes od dwu tygodni krę­ci się po prerii? Nieprawdopodobne. Z pewnością schro­nił się gdzieś w mieście.

— Może tak, może nie. Postawiliśmy na nogi wszyst­kich ludzi, w pobliżu nie ma większych miast, a w osiedlach każdy przybysz zwraca na siebie uwagę. Je­mu pozostaje tylko jedna droga ratunku: przedostać się przez granicę Stanów. A Old Gray nie wspominał wam o jakimś przypadkowym spotkaniu?

— Nie — odparłem.

— Dziwny z niego człowiek. Wygląda na to, że cze­goś tu szuka. A może kogoś? Próbowałem pociągnąć go za język. To chytra sztuka i nic z tego nie Wyszło.

— Old Gray po prostu poluje — zauważyłem.

— Poluje, to pewne, lecz ile razy go spotkam, tyle razy odnoszę wrażenie, że nie polowanie jest głównym celem jego wędrówek.

— Przecież nie ambulanse pocztowe — zażartowa­łem.

— Och nie! Znam się trochę na ludziach i taką myśl dawno już wykluczyłem. Spójrzcie — zmienił nagle temat — przeciera się.

Tuman mgieł rzednął. Jeszcze w dole kłębiła się wa­ta, lecz wyżej białe pasma rozpływały się. Błysnęło słoń­ce. W jego promieniach dostrzegłem oba brzegi rzeczki, a po chwili rosnące dalej kępy drzew i krzewów.

— No — odezwał się Karol wstając — chyba już nas puścisz?

— Puszczę, puszczę, stary kpiarzu. Przecież ja was w ogóle nie zatrzymywałem. Pomyślnych łowów, Ka­rolu, wielu trofeów, doktorze, a tobie, Wysoki Orle, chociaż jednej bizoniej skóry. Gdyby jednak... — prze­rwał i machnął ręką.

— Zgaduję, co chciałeś powiedzieć — rzekł mój przyjaciel. — Gdybyśmy napotkali twojego eleganta, mamy go aresztować. Nie tak?

— Wspaniale odczytujesz cudze myśli. Lecz nic z te­go. Nie macie niestety prawa go aresztować.

— I nie mamy zamiaru. Od czego są czerwone kurty?

— Oczywiście. Jaka szkoda, że nie jedziemy w tym samym kierunku.

— Janie! — zawołał Karol komicznie przerażonym głosem. — Wskakuj na siodło. Jeszcze chwila a po­rucznik Mitchell zaangażuje nas jako zwiadowców. Bywaj, Gary!

Zagadki

Trzy następne dni upłynęły dość monotonnie. Jedy­nym urozmaiceniem naszej wędrówki było upolowa­nie jelenia z gatunku wapiti, który niespodziewanie, w samo południe, wyszedł nam naprzeciw z wysokich traw. Wiatr dął w naszym kierunku i wspaniały ro­gacz został chyba równie jak my zaskoczony spotka­niem. Trofeum przypadło w udziale Karolowi. Zapo­wiedź zmiany jadłospisu przyjąłem z wielką radością, przysmażanego boczku miałem dość — jak mi się zda­wało — na całe życie. Spotkało mnie gorzkie rozcza­rowanie. Upolowana sztuka była samcem nie pierw­szej już młodości, a jej mięso okazało się twarde i ży­łowate. Po prostu nie do jedzenia. Karol przyznał, że strzelając do jelenia strzelił... kapitalne głupstwo. Wia­domo bowiem, że wapiti żyją w niewielkich grupkach, a samotnicy to z zasady bardzo wiekowe sztuki, nie­godne strzału. I tak mogliśmy jedynie podziwiać wspa­niałe rogi, ważące chyba ze 100 funtów [100 funtów, czyli ponad 45 kg 152]. Stanowiłyby ozdobę mojego gabinetu w Milwaukee i obiekt zazdro­ści wielu myśliwych. Lecz zarówno ciężar, jak i roz­miary uniemożliwiły transport. Przyszło więc zosta­wić i poroże, i mięso. Jedynie skórę, uprzednio natartą ciepłym popiołem drzewnym, aby zbytnio nie stwardniała, zabrał Wysoki Orzeł.

Widocznie jednak los postanowił wynagrodzić nam monotonię dotychczasowej wędrówki i dostarczyć tak zwanych silnych wrażeń. Czwartego dnia, licząc od spotkania z Mitchellem, dotarliśmy do końca doliny, nad poprzeczny, zielony wał. Nie była to przeszkoda trudna do sforsowania. Ot, po prostu trawą pokryte wzniesienie. Coś w rodzaju niskiej przełęczy między dwoma równoległymi pasmami stromych zboczy. Na­wet nie zsiadaliśmy z koni. Przed nami niewielkie skałki tu i tam sterczały na zboczu, a dalej u krańca pochyłości wiosenna ruń falowała aż ku dalekiemu horyzontowi. Na prawo wał przełęczy, niczym szeroka grobla, piął się ku niebosiężnym turniom, na lewo stromizna była nieco łagodniejsza. Przełęcz dźwigała się stopniowo, by wpłynąć niczym zielona rzeka w skalną bramę, strzeżoną przez dwie kamienne iglice. To już druga przełęcz, znacznie wyżej usytuowana.

Zatrzymaliśmy konie.

— Owce — powiedział Wysoki Orzeł i wskazał dło­nią tam, gdzie ciemne iglice bodły błękitne niebo swy­mi szpicami.

Widoczność była znakomita, jednak nie dostrzegłem ani śladu czworonogów. Sięgnąłem po lornetkę. Zawsze ją zabieram na dalekie wyprawy, a Karol, który po­czątkowo pokpiwał z mego nawyku, podczas którejś wizyty w Milwaukee zaopatrzył się w równie dobre szkła.

Dopiero teraz na tle kamiennej ściany dojrzałem podłużną głowę, zwieńczoną parą potężnych, ku tyło­wi zakrzywionych rogów. Któż by nie poznał tego mieszkańca gór — owcę wielkorogą, zwaną również wielkorogiem. Jej brunatne, miejscami szarawe runo prawie stapiało się z barwą skały. Skąd się tu wziął mieszkaniec niedostępnych szczytów?

— Ładna sztuka — zauważył pogłosem Karol. — Gdybyż tak podeszła nieco bliżej...

— Nawet nie marz o tym. Dziwne, czemu zawę­drowała w dolinę. Słyszałem, że te zwierzęta jedynie zimą opuszczają górne partie skał.

— Może ją coś wystraszyło? Patrz — szepnął Ka­rol — stoi nieruchomo, ani drgnie. Jestem pewien, że nas widzi. Jednak nie ucieka.

— Ścieżka — powiedział Wysoki Orzeł. — Jeśli moi bracia zostawią konie... — wykonał dłonią ruch koli­sty. — Za tamtą skałą znajduje się przejście.

Pojąłem, o co mu chodzi. Otóż w połowie odległości między nami a skalną bramą biegła w bok wąska, z osypiska piargów powstała dróżka. Niedostępna dla wierzchowca, ale nadająca się do pieszej wspinacz­ki.

— Co ty na to, Karolu?

— Warto spróbować. Może w ten sposób zdołamy zbliżyć się na odległość strzału. Idziemy?

— Idziemy? — powtórzyłem spoglądając na wodza.

— Im więcej osób, tym większy hałas — odparł Indianin. — Zostanę tutaj.

Wydobyłem broń i ruszyłem krok w krok za Karo­lem. Chociaż szanse upolowania owcy wydawały się nikłe, ani mi w głowie było rezygnować. Mój przyja­ciel stąpał powoli, stawiając długie posuwiste kroki. Naśladowałem go. Każdy szybszy ruch mógł spłoszyć zwierzę.

Trawiaste podłoże urwało się, zaczęła się stromizna usiana ostrymi kamykami, które mimo naszej ostroż­ności usuwały się spod nóg z cichym szelestem. Spoci­łem się z wysiłku, zanim osiągnęliśmy kamienną plat­formę, ograniczoną z przeciwległej strony wałem bez­ładnie narzuconych kamieni. Za tym wałem leżała skalna brama. Wspiąłem się, wystawiłem głowę. Owca znajdowała się tam, w tym samym miejscu, w którym zauważyliśmy ją na początku. Zdumiewające! Dlacze­go tkwiła bez ruchu? Nie skusiła jej obfitość poży­wienia, bo jak okiem sięgnąć szare skały, bez źdźbła trawy ani nawet mchu. Jednak odległość między nami a zwierzęciem okazała się nadal zbyt wielka, tym bar­dziej że załamanie kamiennej iglicy częściowo kryło owcę. W takich warunkach celny strzał był więcej niż wątpliwy. Należało jeszcze kawałek podejść. Lecz prze­ciwległy stok kamiennego wału tworzył prawie prosto­padłe zbocze.

— Co teraz? — szepnąłem do Karola. — Rezygnujemy?

Przyłożył do oczu lornetkę, popatrzał w dół, później w bok i pokręcił przecząco głową.

— Skoro już tutaj jesteśmy...

Jak on sobie to wyobrażał? Wzruszyłem ramionami i pokazałem palcem groźną stromiznę. Znowu prze­cząco potrząsnął głową. Wyciągnął dłoń poziomo.

— Tam — szepnął mi w ucho. — Tam jest obej­ście. Widzę...

Pochylony pomaszerował wzdłuż kamiennego wału, aż do miejsca gdzie skalna platforma zmieniała się w wąski grzbiet kształtu siodła, o bokach opadających łagodnie na obie strony. Ruszyłem za nim, coraz niżej i niżej, aż zaledwie kilka stóp wysokości dzieliło nas od poziomu, na którym znajdowała się owca. Karol chwycił mnie za ramię, przytrzymał, jakby przycisnął ku ziemi, co oznaczało, że mam tu zostać, położył pa­lec na wargach. Później skradającym się krokiem po­czął schodzić. Nie trwało to długo. Ujrzałem, jak sku­lił się, prawie rozpłaszczył i... zawrócił.

— To na nic — szepnął znalazłszy się obok mnie. — Owca czmychnie, nim naciśniemy cyngiel. Ale po tamtej stronie wije się ścieżka znacznie wy­godniejsza.

— Daj spokój — powiedziałem zniechęcony.

— A jednak... — uparł się. — Kto wie? Zostań tu, Janie, spróbuję po raz ostatni. Zajmę stanowisko przy ścieżce.

Nic na to nie odpowiedziałem. Po kilku krokach mój przyjaciel skrył się między skałami. Czekałem ze wzro­kiem utkwionym w spadającą przede mną pochyłość. Tylko tu mogła pojawić się spłoszona owca. Upłynęło kilka minut, gdy usłyszałem łoskot. Coś jakby wielki głaz runęło z wysokości, za moimi plecami. Odwró­ciłem się natychmiast i znieruchomiałem. Bowiem wi­dok, jaki ujrzały moje oczy, zaskoczyłby nawet naj­bardziej doświadczonego trapera.

Kilkanaście kroków ode mnie, po zboczu siodła, na którym stałem, biegł potężny czworonóg o skudłaconym, brązowoszarym futrze. Zdrętwiałem.

Oto po raz drugi w życiu spotkałem największego z drapieżników Ameryki, jeśli nie świata? Waga jego sięga niekiedy ponad tysiąc funtów [1000 funtów, czyli ponad 450 kg], jednak nie prze­szkadza mu to biegać niezwykle szybko, nawet po trudnej drodze. Grizzli tym różni się od innych ga­tunków niedźwiedzi, że atakuje niesprowokowany, a jedno dotknięcie jego łapy, zakończonej ostrymi jak stal pazurami, zdziera z ofiary skórę. Jeśli nie zosta­nie trafiony w głowę, umie ranny gnać za strzelcem jeszcze dobre kilkadziesiąt jardów.

Teraz znalazłem się oko w oko z sapiącym potwo­rem, nie mogąc uskoczyć chociażby za skalny załom. Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramie­nia. O czym wówczas myślałem? Chyba w ogóle nie myślałem, kierując muszkę w sam środek czoła zwie­rzęcia. Nie było to łatwe. Potwór raz pochylał łeb, raz go podnosił, a wściekłe chrapanie brzmiało mi w uszach jak dzwon bijący na trwogę. Wiedziałem, że szary nie­dźwiedź zawsze atakuje przednimi łapami, musi więc się wyprostować. Sięga wtedy wzrostem, a częściej jeszcze przewyższa dorosłego mężczyznę. Nie wolno czekać na tę ostatnią chwilę, bo byłaby również ostat­nią w życiu myśliwego.

Już miałem pociągnąć za cyngiel, gdy rozległ się huk wystrzału. Jeden, po sekundzie drugi. Niedźwiedź raptownie zwolnił biegu, zakołysał się i... padł!

— Zabiłeś go! — wrzasnął mi nad uchem Karol.

— Ja? — odparłem na pół przytomny.

— Ależ zabiłeś!

Zsunął się po pochyłości i lufą swej strzelby dźgnął nieruchomy stos żółtoszarego futra.

— Martwy jak głaz, gratuluję ci.

— Ależ to nie ja!

— Czemu się wypierasz? Po co ta zabawa w skro­mność?

— Daję ci słowo, że nie zdążyłem wystrzelić. To pewnie Wysoki Orzeł.

Rozejrzeliśmy się dokoła. Ani śladu Indianina. Ze­szedłem pochyłością, ostrożnie dotknąłem martwe tro­feum, obejrzałem łeb zwierzęcia. Dosięgły go dwa po­ciski: jeden w środek czoła u nasady nosa, drugi — dziw nad dziwy — w oko! Po takim jednym strzale każde inne zwierzę padłoby na miejscu, lecz grizzli potrafił jeszcze biec spory kawałek.

— Jak to się stało? — wypytywał Karol.

— Ten potwór zaskoczył mnie, gdy wypatrywałem owcę.

— I nadal twierdzisz, że nie strzeliłeś?

— Nadal.

— Ha, wobec tego jakiś znakomity myśliwy musiał cię uprzedzić. Lecz gdzież on może być?

— Nie wiem. Poczekajmy chwilę, na pewno się zgłosi po swą zdobycz.

Czekaliśmy minutę, dwie, dziesięć...

— Jakoś nie nadchodzi — zauważył nieco ironicznym tonem mój przyjaciel. — A może w ogóle nie istnieje?

— Chyba powinniśmy go poszukać. Może wpadł w jakąś szczelinę biegnąc mi na pomoc...

— Nie fantazjuj — przerwał mi w połowie zda­nia. — Zresztą, dobrze, popatrzymy.

Ruszyliśmy sprawdzać. Tu i tam. Tędy i owędy. Bez rezultatu. Na skałach i kamiennych piargach nie ma sposobu odszukać jakichkolwiek śladów. Wreszcie zadyszani i wściekli, siedliśmy na płaskim głazie.

— A może jednak strzelałeś? Przypomnij sobie.

— Nie rób ze mnie idioty! — krzyknąłem w zdener­wowaniu, — Uważasz, że straciłem zmysły?

— Wybacz, lecz doprawdy nie wiem, co mam o tym wszystkim sądzić.

— Ja również — odparłem nieco gwałtownie, bo­wiem posądzenie mego towarzysza dopiekło mi do ży­wego. Zdarza się niekiedy, że pod wpływem wielkiego wzruszenia straci się na pewien czas świadomość, lecz przecież w takim stanie nie można położyć trupem szarego niedźwiedzia!

— A co z owcą? — zapytałem po chwili przerwy.

— Uciekła. Twoje dwa... przepraszam... czyjeś dwa strzały spłoszyły ją i mnie. Szukamy dalej?

— Niewiele brakuje, a uwierzę w duchy spieszące na pomoc samotnym myśliwym. Poczekaj — zastanowiłem się — czemu owca nie uciekała na nasz widok?

— Nie wiem.

— A ja domyślam się. Otóż przed sobą miała trzech ludzi, z lewej strony drogę odciął jej grizzli, a z pra­wej — tajemniczy strzelec.

— Wygląda to prawdopodobnie, lecz gdzież ten strze­lec? Zapadł się pod ziemię? Jakoś trudno uwierzyć w istnienie człowieka dobrowolnie rezygnującego z kłów i pazurów szarego niedźwiedzia.

— Może nie każdy — odparłem — przywiązuje taką wagę do myśliwskich trofeów? Jednak jeszcze raz na­leży przeszukać najbliższą okolicę. Pójdę po Wysokie­go Orła.

— Idź. I zostań przy koniach. Aby ich przypadkiem nie uprowadził tajemniczy strzelec. Nie lubię takich tajemnic.

Pobiegłem ścieżką poprzez urwiska i piargi ku zie­lonej przełęczy. W kilku słowach wyjaśniłem sytuację. Wódz kiwnął głową i ruszył pod górę. Zostałem sam, W niezbyt spokojnym nastroju. Nie z powodu grizzli. Było rzeczą wątpliwą, by mógł się tu pojawić drugi taki okaz. Nękała mnie myśl o dziwnym strzelcu. Dla­czego się krył?

Nasłuchiwałem jakichkolwiek odgłosów, wytrzeszcza­łem oczy w kierunku skalnej bramy — wszystko na próżno. Rozbudzona fantazja podsuwała najprzeróżniej­sze obrazy. Raz widziałem już Karola i wodza rozma­wiających z okutanym w skóry mężczyzną, kiedy in­dziej, jak spuszczali się na dno stromej rozpadliny, aby nieść ratunek leżącemu nieruchomo człowiekowi. Czas upływał, nieobecność moich przyjaciół przeciągała się ponad miarę mej cierpliwości. Wreszcie ich dostrze­głem. Tam, w górze. Niby parę karzełków. Nikt im nie towarzyszył. Gdy na koniec podeszli ku mnie, Karol powiedział:

— To musiał być chyba duch, który rozpłynął się w powietrzu. Szukaliśmy dokładnie, a wszystko, co zna­
leźliśmy, to te dwie łuski.

Podał je na otwartej dłoni.

— Leżały na kamieniu — wyjaśnił — kilkanaście kroków od miejsca, w którym padł niedźwiedź. Poza tym żadnych śladów. Teraz już uwierzyłem, że to nie ty, Janie, strzelałeś.

Więc jednak mnie podejrzewał! Łuski nie mogły pasować do mojej broni, zbyt były wielkie. To ostatecznie przekonało Karola.

— Zabieram na pamiątkę — oświadczyłem wrzuca­jąc mosiężne gilzy do kieszeni. — A co z niedźwie­dziem? Nie porwał go duch gór?

— Spoczywa tam, gdzie padł.

— Mięsa nie zabierzemy?

— Nie. Przede wszystkim dlatego, że nie nasza to zdobycz, a w dodatku misio jest chudy jak szkielet po zimowym poście. Zresztą... wykroję jedną łapę. Chyba da się zjeść.

Kiedy przy wieczornym ognisku obgryzaliśmy pokra­jane w paski i przypieczone mięso, wciąż powracałem do sprawy tajemniczego strzelca, który wybawił mnie ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Dlaczego wzgardził podziękowaniem i cennym trofeum? Zwłaszcza pa­zurami. U Indian wojownik noszący naszyjnik z pazu­rów grizzli cieszy się specjalnym szacunkiem. Za od­wagę — oczywiście. Czemu więc nieznany myśliwy zrezygnował z kłów i pazurów? Czyżby aż tak bardzo się spieszył? Dokąd?

— Chyba nie mylisz się — zauważył Karol. — Ten jegomość widać gnał na umówione spotkanie, bardzo dlań ważne. I tak należy wszystko wytłumaczyć. Przy­znam, że nigdy dotąd nie zetknąłem się z podobnie dziwnym wydarzeniem.

— Czy moi bracia są tego pewni?

Zgodnie wytrzeszczyliśmy oczy na Wysokiego Orła. Zaskoczył nas niespodziewanym pytaniem.

— O czym myśli Wysoki Orzeł? — zdołałem wy­krztusić.

— On nie chciał, aby go widziano. Ktoś z was już go dawniej spotkał.

— Lecz czemu miałby się kryć?

Wódz wykonał dłońmi gest mający oznaczać niewie­dzę.

— Przecież — nie ustawałem — gdyby był naszym wrogiem...

— Nie kończ — wpadł mi Karol w słowa. — Gdyby był naszym wrogiem, strzeliłby raczej do ciebie lub do mnie, a nie do niedźwiedzia. To jasne! A poza tym któż i z jakiego powodu miałby dybać na nasze ży­cie?

— A chłopak z farmy! — wydałem okrzyk. — Nie, nie! — zaprzeczyłem sam sobie. — Gadam głupstwa. Farma daleko, a człowiek, który położył dwoma strza­łami grizzli, mógł być tylko naszym sojusznikiem. Chy­ba że nie potrafię logicznie rozumować.

— Rozumujesz znakomicie, Janie, lecz w tym wy­darzeniu kryje się jakaś tajemnica, której nie potra­fimy zgłębić. Trochę mnie to denerwuje, a uspokoję się dopiero wtedy, gdy znajdziemy się nieco dalej. Nie lubię niewidzialnych osób, nawet jeśli działają na na­szą korzyść.

Nocą przy ledwie żarzącym się ognisku czuwałem nad snem moich towarzyszy. Spętane konie zapewne też spały. Na nasze dwa niewielką zwracałem uwagę. Zostały nabyte od farmerów, a więc wyhodowane w wa­runkach przytępiających naturalne instynkty zwierząt. Czworonóg pozostający pod opieką człowieka po prostu zatraca je, jako zbyteczne. Z mustangami rzecz ma się inaczej. Zawsze na pół dzikie, mimo tresury indiań­skiej, zachowują wszystkie cechy zwierząt żyjących na swobodzie, przede wszystkim służącą samoobronie czuj­ność.

Mustang Wysokiego Orła tkwił nieco dalej. Nie od­powiadało mu sąsiedztwo naszych wierzchowców. Prawdopodobnie koń domowy przesiąka jakimś obcym zapachem. Właśnie na tego mustanga baczną zwraca­łem uwagę wiedząc, że nim cokolwiek usłyszę lub zo­baczę, uprzedzi mnie — bardziej ode mnie wrażliwy — kudłaty, niepozorny indiański konik. I zaraz zaalarmu­je: cichym parsknięciem, lekkim uderzeniem kopyt lub tylko ruchem uszu.

Przez pierwszą godzinę mego czuwania mustang na­wet nie drgnął, pod koniec drugiej — czymś się zanie­pokoił. Wyciągnął szyję, podniósł głowę, jakby chcąc wzrokiem przeniknąć ciemności nocy. Z winchesterem gotowym do strzału ruszyłem na obchód obozowiska, przystając co kilka kroków. Nasłuchiwałem. Początko­wo bez rezultatu. Jednakże po jakimś czasie wydało mi się, że ciszę mąci szelest roztrącanej trawy. Znieru­chomiałem. Szmer nie powtórzył się. Być może, zbliżył się jakiś strachliwy czworonóg, znęcony zapachem nie­dźwiedziej łapy, której resztkę odłożyliśmy na śniadanie. Poczuł mnie i uciekł. Prawdopodobnie kojot. O to zwierzą najłatwiej zarówno na prerii, jak i na skrajach lasów. Gdzież zresztą nie kręci się ten niegroźny dla człowieka drapieżnik? Niegroźny, ponieważ odżywia się jedynie małymi gryzoniami, rzadko odważa się atako­wać owce czy kozy. W przeciwieństwie do swego krew­niaka, wilka, żyje i poluje samotnie lub co najwyżej parami.

Po kilku minutach bezowocnego krążenia podszedłem do mustanga. Tym razem czujny czworonóg nie oka­zywał żadnych oznak niepokoju. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że nocnym gościem musiał być kojot, lękliwie usiłujący zbadać sytuację. Nie było co dłużej się trapić.

Znów wróciłem do rozpamiętywania minionego dnia. Raz jeszcze poczułem ciarki na skórze, kiedy wspomniałem kudłatego olbrzyma i grożące mi śmiertelne nie­bezpieczeństwo.

Opowiadano mi kiedyś, że dwu młodych wojowni­ków Czarnych Stóp wybrało się raz na polowanie w do­linę rzeki Łuku, mając dwie strzelby i jeden tylko nóż. Po długiej wędrówce dostrzegli na przeciwległym brze­gu szarego niedźwiedzia. Odległość niezbyt wielka, umożliwiała celny strzał. Ale młodym wojownikom nie odpowiadał tak łatwy sposób upolowania grizzli. Gdy zwierzę wkroczyło w szumiący nurt, porzucili palną broń, wskoczyli do wody i popłynęli naprzeciw, tak że niedźwiedź znalazł się między nimi. Głęboko było i zwierzę musiało również płynąć, tracąc przez to szyb­kość ruchów. Gdy sapiąc ze złości skierowało się ku jednemu z przeciwników, drugi chwycił je za kudły, zwracając uwagę na siebie. Taka zabawa powtórzyła się wielokrotnie, aż cała trójka, płynąc z prądem, prze­była z pół mili. Dopiero gdy grizzli poczuł grunt pod łapami, jeden z myśliwych uderzył go w bok nożem, natychmiast odskoczył i oddał nóż towarzyszowi. Ten z kolei przebił drugi bok zwierzęcia. Ciosy okazały się śmiertelne. Woda wyrzuciła na brzeg martwego dra­pieżnika. Wojownicy ściągnęli zeń skórę, wycięli najsmaczniejsze płaty mięsa i powrócili do swojej wio­ski.

Historia powyższa wydaje się bajką, jednak prawdo­mówność Indian nie pozwala w nią wątpić. Gdyby bo­wiem wojownik przypisywał sobie czyny, których nie dokonał, a prawda ujawniłaby się, stałby się pośmie­wiskiem dla wszystkich. Lęk przed taką hańbą po­wstrzymuje nawet najbardziej zarozumiałych od wy­olbrzymiania swej dzielności lub swego sprytu. I dla­tego, chociaż polowanie na grizzli nożem graniczy z sza­leństwem, nie wątpiłem ani przez sekundę, że tak było. Dodam: żaden z wojowników nie przekroczył wówczas dwudziestu lat. Prawdopodobnie bardziej doświadczo­ny Indianin użyłby jednak broni palnej.

Moja warta dobiegła kresu. Obudziłem Karola i za­jąłem jego wygrzane legowisko.

Na drugi dzień natknęliśmy się — przypadkiem — na stadko antylop zwanych widłorogami, od kształtu poroża. Zwierzęta wyskoczyły przed nami z gąszczu krzewów i gnały z szybkością, której nie dorówna naj­bardziej ścigły koń. Nic dziwnego, że nie zdążyłem się­gnąć po broń. Ale Wysoki Orzeł zdążył i jednym strza­łem położył biegnącą w ogonie stada sztukę. Pozostałe znikły w tumanie kurzu, wdzięcznie skacząc. Wyglą­dało to bardzo pięknie, powiedziałbym: elegancko. Dzięki tym właśnie bardzo zręcznym, bardzo długim skokom antylopy zalicza się do najszybszych czworo­nogów świata.

Musieliśmy natychmiast przerwać podróż, żeby zdo­bycz oprawić, pociąć i upiec. Dzień zapowiadał się go­rący i kilka godzin słońca wystarczyłoby, żeby mięso stało się niejadalne. Obserwowałem, jak Wysoki Orzeł na przemyślnie skonstruowanym ruszcie z wilgotnych patyków przypiekał płaty polędwicy, wreszcie oświad­czyłem, że nic tu po mnie i że pójdę spenetrować oko­licę.

— Nie odchodź zbyt daleko — przestrzegł Karol. — W upalne dni niedźwiedzie schodzą z gór szukać ochło­dy w dolinach.

Podziękowałem za troskę, ścisnąłem broń w garści i ruszyłem. Połowa doliny błyszczała w słońcu, drugą skrywał cień szczytów. Dął lekki wietrzyk kołysząc źdźbłami traw. Pora była więc wymarzona, ani zbyt gorąca, ani zbyt chłodna. Rozglądałem się dokoła, dep­cząc łąkę, po której w tym roku chyba żaden człowiek nie stąpał, jeśli w ogóle kiedykolwiek tu zawitał.

Uszedłem z pół mili, pilnie szukając tropów zwierzy­ny. Nie dla polowania, mięsa mieliśmy dosyć, lecz po prostu dla sportu. Poza odciskami racic antylop nic więcej nie zdołałem dostrzec. Zawiedziony skręciłem w bok, gdzie teren dźwigał się łagodnie ku górze. W okularach mej lornetki pojawiły się przedziwnie ukształtowane turnie. Niektóre przypominały wieże starych zamków, inne — strzeliste iglice gotyckich ko­ściołów, jeszcze inne — warowne mury cytadel. Pasma zieleni — wątłych drzewek, krzaków, traw — pięły się prawie do połowy wysokości, a dalej już tylko mchy i lita skała.

Skierowałem lornetkę nieco niżej i wtedy u stóp góry ukazała się czarna, nieregularna plama. Oczywi­ście wejście do jaskini.

Byłem pewien, że przygotowywanie antylopiego mię­sa potrwa co najmniej kilka godzin, jeśli nie do wie­czora. A to oznaczało nocleg w tym samym miejscu. Miałem więc sporo czasu, a poza tym bliskość jaskini zapewniała znakomite schronienie na wypadek deszczu. Ruszyłem. Droga nie była ani długa, ani trudna. Wejście do jaskini okazało się dostatecznie wysokie, by wprowadzić konie.

Oślepiony blaskiem słońca, niewiele mogłem dostrzec w ciemnym korytarzu. Cofnąłem się by nazbierać su­chych gałęzi, aż powstał mały stos, który złożyłem na progu jaskini. Musiałem zmarnować sporo zapałek, nim wątły płomyk buchnął ku górze, ale po minucie roz­szerzył się już w spore ognisko. Wkroczyłem do chłod­nego wnętrza. Dziwny, nieprzyjemny odór kazał mi się zatrzymać. Czyżby tu mieszkały jakieś czworo­nogi? Może drapieżnik, który pozostawił resztki swej uczty?

Nasłuchiwałem, lecz żaden dźwięk nie dobiegł mych uszu. Pomny przestróg Karola powinienem był zrezygnować ze zbadania groty, lecz przekorna ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Szybko zgromadziłem nową, większą jeszcze porcję opału, ognisko buchnęło wysoko, drżące blaski rozświetliły ciemność migotając na kostropatych ścianach i pókolistym skle­pieniu.

Grota nie sięgała daleko. Zwał gruzów zamykał ten kamienny tunel. Lecz znacznie bliżej spoczywał jakiś dziwny przedmiot. Trącony końcem lufy, nawet nie drgnął. Schyliłem się. To był but! Podniszczony, męski but!

Schyliłem się po raz drugi usiłując podnieść trzewik. Bezskutecznie. Włosy zjeżyły się na mej głowie. W bu­cie tkwiła bowiem... noga.

Nie potrafię opisać nagłego przerażenia, jakie mnie ogarnęło. I chyba nie można się temu dziwić. Przetarłem oczy, makabryczny obraz nie znikał. Wróciła mi przy­tomność. Nakaz obowiązku zagłuszył wszystko inne: Klęknąwszy rozpocząłem badanie. Pominę szczegóły. Faktem jest, że właściciel buta był martwy od wielu dni.

Ognisko zgasło, ciemność ogarnęła grotę. Szaleńczym biegiem popędziłem do ogniska. Moja twarz musiała wyrażać moje uczucia, bo Karol zaniepokoił się:

— Co się stało? Jak ty wyglądasz?!

Zdyszanym urywanym głosem próbowałem wyjaśnić co odkryłem. Mój przyjaciel w lot pojął, o co chodzi.

— Do licha! To pewnie robota grizzli lub pumy.

— Nie wiem. Nie wydaje mi się.

— Może biedak spadł z jakiejś turni i resztką sił dowlókł się do jaskini?

— Szkoda czasu na rozważania — burknąłem. — Po­winieneś zobaczyć.

— Słusznie — zgodził się.

— No to idźcie obaj. Ja dopilnuję mięsa.

Karol zawahał się:

— Właściwie ty, jako lekarz...

— Lekarz nie ma już tam nic do roboty.

— A stwierdzić przyczynę zgonu nie łaska?

— Po tylu dniach? Jak ty sobie to wyobrażasz? I co to da?

— A jednak...

— Dobrze — odparłem niechętnie.

Poszliśmy. Doznałem lekkiej satysfakcji, gdy Karol już ani wspomniał o stwierdzeniu przyczyny śmierci. Jedno było pewne: nieboszczyk nie nosił żadnych wi­docznych na ciele obrażeń. Karol przeszukał jego ubra­nie. Nic nie znalazł. Sądząc po odzieży na pewno nie był to westman. Bawełniana bluza, bawełniane spodnie, czapka z daszkiem... Zdjąłem ją z głowy biedaka w na­dziei, że na podszewce odnajdę naszywkę firmy. Pod­szewka nie istniała. Wnętrze pokrywały plamy skrzepłej krwi, a z boku, z lewej strony, ukazał się malutki, okrą­gły otworek. Taki sam łatwo już dał się odnaleźć nad skronią.

— Karolu — rzekłem podnosząc się z klęczek — ten człowiek zginął od kuli.

Trzeba było dokonać smutnego obrzędu przykrycia zwłok górą żwiru. Innego sposobu nie było, nie mieli­śmy kilofa lub choćby łopaty. Potem Karol przy pło­nącym łuczywie zbadał krok po kroku całe wnętrze jaskini. Bez rezultatu. Żadnych śladów, żadnego przed­miotu ani broni. To samo na ścieżce przed jaskinią — poza odciskami naszego obuwia. Widać ulewny deszcz, jaki nas niedawno zaskoczył, padał i tutaj, zacierając wszelkie tropy. Ponuro wyglądało dokonane przez nas odkrycie.

— Szkoda, że nie ma tu Mitchella — zauważyłem podczas powrotnej drogi. — Bo może to jego Joe Shoes?

— Ależ... — żachnął się Karol — przecież Shoes według opisu porucznika wygląda na eleganckiego jegomościa. A półbuty? Zapomniałeś o półbutach? Nieboszczyk miał na nogach stare, sfatygowane buciska.

— Prawda — mruknąłem. — Tyle wiemy, że nic nie wiemy. Tajemnicze zwłoki i tajemniczy sprawca. Jed­nak... przydałby się. tu Mitchell.

— Ech, najgenialniejszy tropiciel świata nic tu nie odkryje, porucznik również.

Znacznie, znacznie później bieg wypadków mnie przyznał rację, nie Karolowi.

W obozie Wysoki Orzeł nadal przypiekał mięso. Zwy­czajem Indian o nic nie zapytał, lecz po jego spojrze­niu poznałem, jak bardzo był zaintrygowany. Wysłu­chał uważnie relacji i zagadnął:

— Moi bracia nie zauważyli niczego więcej?

— Nie — odparliśmy prawie jednocześnie.

— Pójdę tam — poinformował krótko.

Zabrał rusznicę i oddalił się szybkim, posuwistym krokiem. Nie było sensu przekonywać go, że traci tylko czas.

Pomogłem Karolowi krajać, piec i odkładać na bok gotowe plastry antylopiej polędwicy. Wódz zastał nas ciągle jeszcze zatrudnionych przy tej robocie. Stanął przy ognisku i pokazał na wyciągniętej dłoni — guzik! Czarny, rogowy guzik. Z gatunku tych, jakie zdobią marynarki miejskich elegantów.

— Przed wejściem do jaskini — wyjaśnił.

Obejrzeliśmy dokładnie ten drobiazg, tak nieodłącz­nie związany ze strojem bladych twarzy, i wyrazili po­dziw dla sokolich oczu znalazcy. Nawet się nie uśmiech­nął.

— Takich guzików nie było przy ubraniu zabitego.

— Nie było — przytaknął Karol. — Guzik zgubił ktoś inny. Być może morderca, być może przypadkowy wędrowiec, który kiedyś nocował w grocie. Popatrz, Janie. Jeszcze zachowały się nitki.

— Istotnie w rowkach guzika tkwiło kilka czarnych pa­semek.

— Cóż nam to da — westchnąłem. — Nawet w są­dzie byłby to wątpliwy dowód, a w sytuacji, gdy nie ma przestępcy, ten guzik nie ma żadnej wartości,

— Jednak zachowam go — powiedział mój przyjaciel.

— A zachowaj. Może ci się przyda, kiedy zgubisz własny — zażartowałem.

Wbrew moim pesymistycznym przewidywaniom ku­chenne zajęcia zostały zakończone na długo przed koń­cem dnia. Mogliśmy więc kontynuować podróż, obłado­wani mięsem jak trzy rzeźnicze sklepy.

W miarę jazdy krajobraz się zmieniał. Strzeliste tur­nie po lewej stronie nadal nam towarzyszyły, lecz ko­pulaste pagórki po przeciwnej — poczęły maleć, zniżać się aż w ogóle znikły. Tu dolina wlewała się niczym rzeka w ocean bezmiernego stepu.

Gdy słońce połową czerwonej tarczy zapadło za grzbiety gór, rozbiliśmy nocny biwak. Szukając stosow­nego miejsca, odkryłem za sennie ciurkającym strumykiem czarną, wypaloną w darni plamę z resztkami zwę­glonych patyków. Ktoś tu koczował przed nami, lecz chyba dość dawno, jako że popiół zmyły już deszcze lub rozdmuchał wiatr.

— Rojnie czyni się na prerii — zauważyłem poma­gając Karolowi zbierać chrust.

Spojrzał na mnie nieco zdziwiony.

— No, policz. Najpierw spotkaliśmy Old Graya...

— To nie było na prerii kanadyjskiej, lecz w pobli­żu farmy, w zamieszkałej okolicy.

— Zgoda — ustąpiłem. — Wobec tego pierwsze spotkanie wypadło z botanikiem.

— No?

— Drugie... z podejrzanym typem, którego uwolni­liśmy z więzów.

— I na tym koniec.

— Jak to? A Mitchell?

— On się nie liczy.

— Dlaczego?

— Bo wędrówka po prerii stanowi jego zawodowy obowiązek.

— Poddaję się — odparłem wesoło. — Lecz co są­dzisz o tajemniczym strzelcu?

— Widziałeś go?

— Ależ, Karolu! Chyba kpisz? To był przecież czło­wiek, nie zjawa.

— Lecz nie spotkałeś go, więc nie wciągaj na swoją listę.

— A nieboszczyk w grocie?

— Ten się liczy. Odkryliśmy epilog na pewno ponu­rej historii. Temu trudno zaprzeczyć. Jednak, Janie... jeszcze przed pół wiekiem podobnych przypadkowych odkryć westmani dokonywali wcale nie mniej, mimo że osadnictwo znajdowało się w powijakach.

— A ten ślad po ognisku?

— Bardzo stary, jak sam widzisz... Cóż w nim nad­zwyczajnego?

Skapitulowałem. Ostatecznie Karol posiadał większe ode mnie doświadczenie, a po pustkowiach wędrował, gdy mnie się o tym nawet nie śniło.

Ani tej nocy, ani czterech następnych dni nie zaszło nic, co mogłoby uzasadnić moje twierdzenia. Preria drzemała rozleniwiona promieniami wiosennego słońca, a jedyni jej mieszkańcy, rogate czworonogi — może antylopy, może wapiti lub mulaki — umykali przed nami w takiej odległości, że o polowaniu nie było co marzyć. Zresztą nie było potrzeby. Ani Karol, ani ja, ani tym bardziej Wysoki Orzeł nie należeliśmy do osób szukających rozrywki w bezsensownym tępieniu zwie­rzyny. Wieziony zapas mięsa uzupełniał Karol rybami, gdy tylko napotkał większą rzeczkę. Przy pomocy ha­czyka (na każdą wyprawę zabierał ich kilkadziesiąt), zwykłego sznurka i witki, zastępującej wędzisko, do­konywał przedziwnych sztuk. Łapał na kawałek mięsa, na jakąś muszkę, a nawet na źdźbło trawy! Usiłowałem go naśladować, jednak wyniki uzyskiwałem mizerne. Ryby po prostu kryły się przede mną.

Piękne to były dni. Pogoda dopisywała, a ja już na nowo i całkowicie przywykłem do tak odmiennego niż w mieście trybu życia. Nawet o nieboraku ukrytym w grocie coraz rzadziej myślałem. A tajemniczy strze­lec? Och, jego wspominałem już tylko jako aktora przygody, o której będę opowiadać znajomkom po po­wrocie do miasta. Na pewno nikt mi nie uwierzy. Lecz przecież olbrzymie, bezludne, dzikie obszary zachodu Stanów i Kanady wciąż jeszcze kryją wiele tajemnic nieodgadnionych. I dramatów, których przyczyn próż­no byś szukał z braku środków i nieobecności aktorów.

Opowieści

W tej wyprawie nie mam jakoś szczęścia do koni. Pierwszy złamał nogę, drugi okulał! Gdy to zauważy­łem, ogarnęła mnie rozpacz. Na szczęście okazało się, że koń zgubił tylko podkowę. A mogło być znacznie gorzej, na przykład pęknięcie kopyta, nadwyrężenie lub nawet zerwanie ścięgna wyłączające zwierzę raz na zawsze ze służby człowiekowi. Miałem do wyboru: albo rozkuć w ogóle wierzchowca, albo zastąpić zgubę nową podkową. Lecz w obu wypadkach potrzebny był kowal. Gdzie szukać kowala na prerii?

Wędrowaliśmy wówczas — jak twierdził Wysoki Orzeł — gdzieś niezbyt daleko od koryta rzeki Red Deer. Ta lokalizacja, mało dokładna, nie stanowiła żad­nej wskazówki, jak dotrzeć do najbliższego osiedla. Ka­rol nie potrafił przypomnieć sobie, czy znajduje się gdzieś w okolicy jakaś farma. Sytuację uratował wódz twierdząc, że nad Red Deer istnieje placówka Kompa­nii Zatoki Hudsona [Oryginalna nazwa brzmi: Hudson's Bay Company.].

Historia Kompanii sięga aż 1659 roku i tak związana jest z dziejami Kanady, że warto ją przypomnieć.

Otóż w tym właśnie 1659 roku dwaj francuscy eksplorerzy i handlarze futrami: Piotr Radisson i Medard Groseilliers wrócili z wyprawy łowieckiej znad mało wówczas znanych regionów Jeziora Górnego. Przywieźli do francuskiego wtedy Montrealu aż sześćdziesiąt ło­dzi pełnych skór i... zostali przez władze kolonii ukara­ni wysoką grzywną za prowadzenie handlu bez zezwo­lenia. Skóry skonfiskowano. Na nic się zdała skarga wysłana aż do Paryża. Rozgoryczeni traperzy zwrócili się do Anglików, proponując im zawiązanie spółki dla eksploatacji zwierząt futerkowych w rejonie Zatoki Hudsona i w roku 1670, w Londynie, utworzono przed­siębiorstwo nazwane Kompanią Zatoki Hudsona. Król angielski nadał jej monopol na handel skórkami w pół­nocnej części Ameryki.

Kompania nie ograniczyła się do własnych wypraw myśliwskich. Zaczęła również skupować futra od In­dian i białych traperów. Dla usprawnienia tego handlu wzniesiono na terytorium dzisiejszej Kanady szereg faktorii handlowych, budowli o charakterze obronnym. Stały się one pierwszymi fortami dalekiego zachodu i północy. I pierwszymi placówkami zaopatrującymi tu­bylców i białych myśliwych w sprzęt, narzędzia, ubra­nia, tytoń, broń i amunicję — jako że skup skórek od­bywał się głównie drogą wymiany towarów. Agenci Kompanii w znacznej mierze przyczynili się do ograni­czenia wojen międzyplemiennych wśród Indian — woj­ny przecież zakłócały handel i niekorzystnie wpływały na obroty.

W roku 1869 Kompania Zatoki Hudsona — faktycz­ny administrator obszarów położonych między zatoką a wybrzeżem Pacyfiku — straciła swe przywileje. Zo­stała zmuszona do przekazania angielskim władzom Ka­nady nadane przez króla Karola II (w 1670 roku) uprawnienia i terytoria. Składały się na nie ziemie objęte nazwą Kraju Ruperta, które później weszły w granice prowincji: Quebecku, Ontario, Manitoby, Saskatchewanu, Alberty i Terytoriów Północno-Zachodnich. Potężny obszar o powierzchni półtora milio­na mil kwadratowych [1,5 miliona mil kwadratowych, czyli 3,9 miliona km2].

W zamian za to zrzeczenie się Kompanii wypłacono półtora miliona angielskich funtów oraz zagwaranto­wano prawo utrzymywania faktorii i prowadzenia handlu, lecz już nie na warunkach wyłączności.

Faktorie Kompanii stały się prawdziwym dobrodziej­stwem na bezludnych, pozbawionych osad ludzkich terytoriach. Tylko one potrafiły zaopatrywać myśliwych i plemiona indiańskie w pożądane artykuły przemysło­we i spożywcze. Odegrały również pewną rolę w zago­spodarowaniu pustych ziem. Z biegiem lat wokół bu­dynków faktorii, zwłaszcza tam, gdzie gleba była uro­dzajna i karczunek lasów zbyteczny poczęły wyrastać rolnicze farmy i małe miasteczka, w których rzemieśl­nicy mogli zakładać warsztaty.

Do takiej właśnie osady miał nas zaprowadzić Wy­soki Orzeł. Rezygnuję z opisu tego fragmentu naszej wędrówki. Była monotonna i powolna. Z troski o mego wierzchowca. Dosłownie wlekliśmy się noga za nogą, część drogi odbyłem nawet pieszo, aby nie męczyć zwierzęcia. Wreszcie ujrzałem na gładkiej jak stół pła­szczyźnie dachy domostw. Niespodziewanie podbiegł ku nam rozjeżdżony kołami wozów trakt. Wysoki Orzeł zeskoczył ze swego mustanga. Rozejrzał się dokoła i oświadczył:

— Moi bracia pojadą dalej sami. Będę ich oczeki­wał tutaj — wskazał ręką na odległą kępę drzew i krzewów.

— Dlaczego Wysoki Orzeł nas opuszcza? — zanie­pokoiłem się.

— Blade twarze nie zawsze widzą w nas braci.

Wyjaśnienie zwięzłe, lecz zrozumiałe dla każdego, kto choć trochę orientował się w stosunkach istnieją­cych między bladymi twarzami a czerwonoskórymi.

Czarne Stopy, podobnie jak szereg innych plemion, zepchnięto w obręb wyznaczonych terenów — rezer­watów — wprawdzie bardzo rozległych i o granicach raczej teoretycznych, jednak pojawienie się Indianina w osadzie mogło wywołać niezbyt przyjazne reakcje mieszkańców. Lepiej nie ryzykować.

Ruszyliśmy więc tylko we dwóch nierówną drogą ciemnoczerwonej barwy, która powiodła nas ku mostko­wi przerzuconemu nad wodą. To właśnie rzeka Red Deer toczyła pod nim swe fale, a zaraz na drugim brze­gu, jak odczytałem z napisu umieszczonego na tablicy przydrożnej, leżało miasteczko o tej samej nazwie: Red Deer. Zakurzona, jakby zapomniana osada, pełna jed­nak nieuchwytnego uroku, podobna do wielu miaste­czek pogranicza Dzikiego Zachodu.

Droga zmieniła się w ulicę, bo chociaż w dalszym ciągu była wyboista, po obu stronach wyrosły zabudo­wania. Było południe, rozgrzane powietrze wisiało bez ruchu nad ziemią i nad dachami domostw, wzniesio­nych nie z drewna — gdzież go tu szukać? — lecz z dar­ni, wyglądających na opuszczone. Pozamykane okna, zawarte drzwi, puste werandki i tak samo puste ogród­ki, widoczne gdzieniegdzie za drewnianymi sztache­tami.

W gardle mi zaschło, a język stwardniał na kołek, marzyłem o szklance wody lub piwa. Karol musiał również odczuwać pragnienie, bo nagle wesoło krzyknął:

— Saloon! Widzisz, Janie? Z nieba nam spadł. Tu najlepiej nas poinformują, gdzie szukać kuźni.

— Oczywiście — zgodziłem się skwapliwie — a przy okazji chyba spróbujemy...

— Piwa! Oczywiście!

Przyczłapaliśmy przed parterowy domek, uwiązali zwierzęta do wbitych w ziemię palików i wkroczyli na werandę. Z prawej strony drzwi wisiał wielki plakat — list gończy. Jego treść zgadzała się z tym, co opowiadał nam porucznik Mitchell. Konna Policja tą drogą poszu­kiwała człowieka o nazwisku Joe Shoes lub Joe Starr, lub też Joe Kelly. Ścigany dokonał rabunku pieniędzy wiezionych w ambulansie pocztowym pociągli linii Pa­cyfiku, niedaleko stacji Acton.

Dalej następował rysopis: wzrost średni, włosy blond, oczy siwe, ubrany w czarny garnitur, na nogach pół­buty. Cechy charakterystyczne: wyraża się poprawnie, nie przeklina, potrafi prowadzić rozmowę na każdy te­mat. Bardzo inteligentny. Lat około czterdziestu, wy­gląda młodo. Interesuje się przyrodą. Doskonale jeździ konno. I tak dalej, i tak dalej.

Dalsza część listu gończego dotyczyła wspólnika gra­bieży, o którym porucznik Mitchell zaledwie wspom­niał. Tym wspólnikiem był niejaki Henry Kleen, pra­cownik kolejowy, lat trzydzieści siedem. Blondyn, oczy niebieskie, wzrost ponad przeciętny, odziany w dreli­chowe szare ubranie, buty z krótkimi cholewkami, płó­cienną czapkę z daszkiem. Mało rozgarnięty, szorstki. Kiepsko jeździ konno.

Ponieważ myśli moje wciąż wracały do przeżytych w ostatnich dniach wydarzeń, niemal machinalnie szepnąłem:

— Ten Kleen dziwnie jest podobny do nieboszczyka z groty...

— Rzeczywiście — mruknął — lecz teraz na ten te­mat ani słówka! Chodźmy!

Sala gospody nie była duża. Z lewej strony szynkwas, z prawej kilka stolików. Słońce zaglądało do wnętrza przez zakurzone szyby, a w smugach światła wirowały drobniutkie pyłki. I niestety, było tu jeszcze goręcej niż na dworze.

Barman zerknął na nas podejrzliwie, a gdy Karol zażądał piwa, jakby ogłuchł. Przypatrywał się Karo­lowi, jeszcze dłużej gapił się na mnie, wreszcie stwier­dził:

— Wyście nietutejsi.

— Nietutejsi — odparłem. — A czy piwo jest tylko dla tutejszych?

Drgnął, jakby wyrwany ze snu.

— Ach, nie. Tylko... W butelkach czy z beczki?

— Z beczki — zdecydował Karol.

— Już się robi... — i podał nam dwa pełne kufle. — Trzy dolary.

— Ile? — zdumiałem się.

— Po półtora dolara za kufel — wyjaśnił.

Karol tylko kiwnął głową i zapłacił. Targować się nie było sensu, choć w mieście taka sama porcja koszto­wała pięćdziesiąt centów, więc nawet biorąc pod uwa­gę trudności transportu — padliśmy ofiarą wyjątko­wego zdzierstwa.

Skandal — zauważyłem wręcz wściekły.

Ano, bywa i tak — westchnął mój towarzysz. — Nic na to nie poradzimy.

Nigdy jeszcze nie dźwigałem kufla zwykłego piwa ostrożniej, niż teraz. Byle nie uronić ani kropli tak drogocennego płynu.

— Hej! — ozwał się rzeźwy głos. — Chodźcie tutaj, do cienia.

Obejrzałem się. Zbyt gwałtownie, bo nieco piany po­ciekło po szkle.

W kącie salki, istotnie w cieniu, za okrągłym stoli­kiem tkwił Old Gray!

Tym razem rzeczywiście rozlałem piwo. Z wrażenia. Karol wykazał więcej opanowania i zaraz podszedł do Siwowłosego.

— Siadajcie. Radzę zrzucić kurtki i zdjąć kapelusze. Ależ upał! Chyba z 90 stopni [90°F, czyli 32 °C].

Przytknąłem kufel do ust. W porównaniu z tempera­turą otoczenia piwo wydało mi się zupełnie chłodne.

— Co u was słychać? — zagadnął Siwowłosy. — Jak łowy?

— Łowy dość średnio — odparłem. — Mój koń zgu­bił podkowę.

— O, to przykre. Pechowy koń — uśmiechnął się. — Warsztat kowalski mieści się kilka domów dalej. Zaprowadzę was. Będziecie tu nocować?

— Nie — powiedział Karol i dodał ciszej — ktoś na nas czeka.

— Nowy towarzysz drogi? Dlaczego nie przyszedł do saloonu?

— To Wysoki Orzeł.

— Ach tak? Mój stary znajomy. Rozsądnie postąpił omijając tę dziurę. Czerwonoskórzy raczej nie są mile widziani w tych stronach. Napijecie się jeszcze?

— Dziękuję. Tutejszy barman niezbyt chętnie obsłu­guje gości. Gapił się na nas z minutę, nim napełnił kufle — zgryźliwie zauważył Karol.

Old Gray zaśmiał się cicho.

— Czytaliście list gończy? Wisi na zewnątrz.

— Owszem.

— Właściciel knajpy bardzo się nim przejął. Praw­dopodobnie podejrzewa każdego przybysza o bandycką profesję. Chyba jesteśmy jedynymi dziś gośćmi w Red Deer. Mnie tu znają, ale was nie. No, chodźmy. Czas ucieka, a ja też mam tu coś do załatwienia.

Wyszliśmy. Ulica wyglądała tak samo pusto jak przed półgodziną. Miałem wrażenie, że rozpalona ziemia pa­rzy mnie poprzez podeszwy butów. W saloonie było po­dobnie gorąco, lecz za to sporo cienia, do którego chęt­nie bym wrócił.

Zgodnie z informacją Siwowłosego warsztat kowalski znajdował się w odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od knajpy. W ciszy panującej na wymarłej uli­cy było słychać metaliczny stuk młota.

Podkucie mojego konia trwało zaledwie parę minut.

— A teraz — oświadczył Old Gray — zaprowadzę was do faktorii.

— Po co? — zaniepokoiłem się perspektywą nowej włóczęgi.

— Chodź, chodź — odparł Karol. — Może znajdzie­ my coś dla uzupełnienia zapasów.

O jakich zapasach myślał? Juki naszych siodeł puch­ły od ładunku. Nie brakowało ani kawy, ani soli, ani sucharów. Mięsa mieliśmy aż za dużo.

— To naprawdę blisko — pocieszył mnie Siwowło­sy, — Nie pożałujecie.

Poczłapałem na końcu, prowadząc konia, zadowolony, że zwierzę już nie kuleje. Old Gray nie kłamał. Fakto­ria hudsońskiej kompanii leżała w odległości jakichś dwustu kroków od kuźni i chyba tu kończyło się osie­dle, bo ulica — na pewno.

Ujrzałem palisadę z zaostrzonych bali, poczerniałych od starości, gdzieniegdzie porośniętych siwym mchem. Potężna, niska brama wiodąca w głąb dziedzińca stała otworem. Na narożnych wieżyczkach palisady nikt już nie czuwał z bronią gotową do strzału. Bo i po co? Prze­minęły z szumem preriowego wiatru czasy, kiedy wokół małego fortu paliły się ogniska, a tłum wojowników obozował przez kilkanaście dni jesieni lub wiosny, przy­wożąc na wymianę myśliwskie trofea, a wywożąc broń, proch, kule i nic nie warte świecidełka dla swych squaw. Zresztą magazyny dzisiejszych faktorii nie przedstawiały już tak cennej wartości, jak choćby pięć­dziesiąt lat temu. Może jeszcze na dalekiej północy, w rejonie Jukonu czy też na bezmiernych i bezmiernie dzikich obszarach Terytoriów Północno-Zachodnich za­opatrzenie w towary wyglądało kiepsko, lecz tu, na po­łudniu, sieć handlowa zgęstniała, a szlaki kolejowe skró­ciły czas transportu. Więc tylko nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym lub nad brzegami wciąż mało zbadanej rzeki Mackenzie wznosiły się czujnie strzeżone przed napadami placówki Hudson's Bay Company, nadal od­grywające rolę fortów i nadal przeżywające swą pełną przygód historię, obsługując traperów oraz wojownicze plemiona Indian i Eskimosów, których swobody tam jedynie nie krępowały granice rezerwatów.

— Tędy — powiedział Old Gray,

Minął dwa wozy kryte pałąkcwatymi budami, później jakąś szopę, skąd zapachniało sianem i końskim potem, aż zatrzymaliśmy się przed piętrowym domem o wą­skich oknach i równie wąskich schodkach wiodących ku wysokiemu parterowi. Nasze przybycie musiał ktoś tam zauważyć, bo nagle uchyliły się drzwi obite żelaznymi antabami,

— Hi! — wrzasnął obcy głos. — Old Gray!

— Właśnie ja. I moi przyjaciele.

— Witajcie! Każdy gość na cenę złota. Proszę, proszę bardzo...

Za sionką długą jak kiszka i podobnie wąską znajdo­wał się pokój z okratowanymi oknami, przypominający podrzędny sklepik. Szeregi półek z nie malowanych de­sek ciągnęły się wzdłuż ścian, a na wysokim kontuarze tkwiła potężna waga. Wszędzie porozstawiane były be­ki, beczułki, zwoje koców, bele materiału, uprzęże, pa­sy, blaszane puszki i butle z kolorowymi nalepkami. Przedziwna mieszanina woni wypełniała wnętrze. Czu­łem ostry zapach skór, dziegciu, smoły, tytoniu i czegoś tam jeszcze.

— To jest Kit Curson — Siwowłosy przedstawił nam gospodarza. — Najlepszy myśliwy wśród handlarzy
i najlepszy handlarz wśród myśliwych!

Padli sobie w objęcia — na dowód starej i serdecznej zażyłości.

— Pozwólcie, panowie, dalej... — skłonił się kierow­nik faktorii. — Bardzo się cieszę z waszego przybycia.
Tu świat nadal jeszcze zabity deskami, a każdy gość to fura nowin. Dawidzie! — krzyknął ku uchylonym drzwiom. — Zastąp mnie tutaj i zobacz, kto to do nas zawitał!

Zawiasy skrzypnęły. Ujrzałem czarnookiego i czar­nowłosego chłopaka, o cerze lekko opalonej i nieco wystających kościach policzkowych. Indianin lub Metys.

— Dawid Green — przedstawił mi przybysza Cur-son.

— Old Gray! — wykrzyknął chłopiec radośnie.

Nie padli sobie w objęcia, lecz Siwowłosy objął ser­decznie młodzieńca i poklepał po plecach.

— Jak się masz, Dawidzie! Mam ci sporo do opowie­ dzenia, ale to później. Moi towarzysze drogi — wska­zał na nas.

Uścisnęliśmy dłonie i przeszli do następnej izby, przypominającej trochę biuro, a trochę pokój miesz­kalny. Za biurem przemawiał stół zawalony grubaśnymi foliałami, nad którymi ślęczał jegomość nieokreślo­nego wieku. Za pokojem mieszkalnym — tapczan na­kryty niedźwiedzią skórą, szafa i stolik z lustrem.

Jegomość nieokreślonego wieku podniósł głowę.

— O, pan Gray — ucieszył się.

— Witaj, Basil — powiedział Siwowłosy i nie za­trzymując się poprowadził nas dalej, przez jeszcze jed­ne drzwi. Tu widać kończyła się biurowa część faktorii, o czym świadczyło wręcz odmienne umeblowanie: stół obstawiony krzesłami, kredens, ścienny zegar, jakaś konsolka, a na ścianach niedźwiedzie futra. Wszystko to, z wyjątkiem skór, musiało ongiś przebyć setki kilo­metrów, nim trafiło do Red Deer.

— Rozgośćcie się — poprosił Curson.

Sięgnął do kredensu, postawił na stole pudełko cy­gar i olbrzymią jak miednica popielniczkę.

— Spróbujcie, znakomite. Ja znikam na chwilę. Chwila przeciągnęła się, jednak cygara bardzo nam pomogły skrócić czas oczekiwania. Na koniec gospodarz wrócił dźwigając kilka butelek i szklanek. Widok ten przyjąłem z nieukrywanym zadowoleniem.

— Pijcie wolno, jest zimne jak lodowce Jukonu.

Nie przesadził. W jaki sposób przy takim upale zdo­łał zamrozić napój? Zapytałem.

— W piwnicy tego domu tryska źródełko. Zimne, aż ręce drętwieją. Dawnymi czasy różnie się tu działo, a że faktoria została pomyślana jako budynek obronny, za­opatrzenie w wodę miało wielkie znaczenie.

— A gdzie Peggy i chłopcy? — zapytał Old Gray.

— Synów spodziewam się lada dzień, a żona zjawi się za chwilę. Skąd przybywasz, jeśli wolno zapytać?

— Oczywiście. Żadna tajemnica. Przywędrowaliśmy prosto z... tutejszego saloonu, a przy okazji zawadzili o kowala.

— Dlaczego nie przyprowadziłeś panów od razu do mnie?

— Po pierwsze dlatego, że chciałem posłuchać, co ludzie gadają o liście gończym, po drugie, że spotkali­śmy się dopiero w saloonie.

— Ach, więc to taka świeża znajomość.

— Mylisz się. Znajomość zawarliśmy jeszcze po tam­tej stronie granicy, a dziś znowu nasze ścieżki przy­padkowo się spotkały. Oni wędrują za zwierzyną, a po drodze zgubili podkowę.

— A ty? Jak tam twoje sprawy?

— Bez zmian. Niestety.

Ta wymiana zdań zabrzmiała dla mnie niezrozumiale. Jakimiż to sprawami mógł parać się Old Gray?

— Dowiedziałeś się czego w saloonie? — zagadnął znowu Curson.

—Miałem pecha. Poza tu obecnymi towarzyszami nawet pies z kulawą nogą nie zajrzał do knajpy.

— A barman?

— Nauczył się listu gończego na pamięć i teraz w każdym przybyszu podejrzewa bandytę.

Roześmieli się.

Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy jak mu­mia. Czyżby Old Gray ścigał sprawców napadu na po­ciąg? W jakim charakterze? Z tego, co o nim wspomniał porucznik Mitchell, wcale nie wynikało, iżby pozosta­wał na służbie policji. Zaintrygowany tym greenhom zapytałby wprost o cel wędrówki. I strzeliłby głupstwo! Byłoby to pogwałceniem niepisanego prawa prerii, któ­re głosi, że nie należy pytać przypadkowo poznanego człowieka ani o to, skąd przybywa, ani o to, dokąd się udaje, ani o to, czego szuka. A poza tym — najpewniej nie uzyskałbym wyjaśnienia, a obraził zagadniętego.

Zamyśliłem się głęboko, tak że dopiero Karol przy­wrócił mnie rzeczywistości, lekko pociągnąwszy za ra­mię. Zerwałem się z krzesła, żeby powitać panią Peggy Curson, której wejścia nie dostrzegłem.

Nie będę opisywać ze szczegółami naszej wizyty w fa­ktorii. O jednym tylko wspomnę. Otóż po bardzo obfi­tym posiłku Old Gray pierwszy podniósł się od stołu.

— Wybaczcie — przeprosił — muszę chwilkę poga­wędzić z Dawidem.

— Ale dzisiaj nie odjedziesz? — zaniepokoił się Cur­son.

— Ba, to zależy właśnie od tej rozmowy. Jeszcze raz przepraszam.

Wyszedł.

— Dawid to Indianin? — dałem upust swej cieka­wości.

— Metys — odparł Curson. — Ojciec biały, matka z plemienia Piegan. Jest sierotą i wiele zawdzięcza Old Grayowi. Nie zna pan tej historii?

— Nie — odparłem szykując się już do wysłuchania interesującej opowieści. Jednak zawiodłem się srodze.

— Proszę zapytać się Old Graya. Nie lubię mówić o cudzych sprawach. Dawid jest pracownikiem faktorii, spisuje się znakomicie.

I na tym skończyła się moja próba uchylenia rąbka tajemniczej zasłony otaczającej postać Siwowłosego.

Następne pół godziny rozmawialiśmy o zwierzętach łownych spotykanych w okolicy, o synach Cursona uczących się w dalekim mieście, o ostrych zimach, jakie nawiedzają Red Deer, o starych dziejach Kompanii Za­toki Hudsona.

Wreszcie zjawił się Oid Gray.

— Czas na nas — przypomniałem Karolowi.

Skinął głową na znak aprobaty I poczęliśmy się że­gnać, mimo protestów gospodyni i gospodarza.

— Oni muszę jechać — poparł nas Siwowłosy. — Mają umówione spotkanie.

— Ha, skoro tak... lecz ty zostaniesz.

— Zostanę. Kto wie — powiedział — gdy już wska­kiwaliśmy na siodła — czy znowu się nie zobaczymy? Powodzenia w łowach! I pozdrówcie Wysokiego Orła.

Wodza odnaleźliśmy bez trudu. Biały pewnie by zrzę­dził, że kazaliśmy mu tak długo czekać. Wysoki Orzeł nawet nie mruknął. Gdy Karol, pragnąc usprawiedliwić tak długą naszą nieobecność, wspomniał o Old Grayu, Indianin zauważył:

— On jest szybki jak wiatr. Pojawia się i znika, kiedy zechce.

Później, a była to już druga połowa dnia, pędziliśmy prerią, mając słońce za plecami, a przed sobą zielone morze falujących traw. Potem zieleń poróżowiała od czerwonych zórz na zachodzie i wkrótce zapadł wieczór.

Tej nocy dręczyły mnie sny-koszmary. Budziłem się, znów zasypiałem i na nowo śnił mi się Old Gray ze strzelbą w dłoni, który wskazywał coś, czego nie potra­fiłem dostrzec, a później grzmiały odgłosy strzałów tak długo, aż wyrwały mnie ze snu, przywracając rzeczywi­stości. Z ulgą przejąłem kolejną wartę, a szary świt rozpędził ostatecznie nocne mary.

Chyba jednak w moim śnie tkwiło coś z wieszczej przepowiedni, bo nim dzień upłynął, dognał nas Old Gray.

Tylko Wysoki Orzeł nie okazał zdziwienia. My obaj wytrzeszczyliśmy oczy.

— Hej! Czemu się tak na mnie gapicie?

— Głupstwo — zaśmiał się Karol. — Po prostu przy­puszczaliśmy, że nie tak prędko opuścisz Red Deer.

— Na to się zanosiło początkowo. Później przyszła odmiana... Nie spotkaliście kogo po drodze?

— Nikogo.

— A jakieś tropy?

— Żadnych.

— Szkoda — mruknął. Rozkulbaczywszy konia siadł obok nas. — Ostatni raz jadłem o świcie.

Podzieliliśmy się mięsem antylopy, potem zapalili fajki.

— Sprawa wygląda tak — powiedział Siwowłosy dmuchając dymem — że ten jegomość z gończego listu kręci się w tych stronach. Podobno usiłował przemknąć się na południe, ale tam aż gęsto od czerwonych kurtek. Zwijają się, jak potrafią, bardzo im zależy na schwyta­niu rabusia. Przypadkowo wiem coś o tym.

— Porucznik Mitchell opowiadał nam szczegóły...

— Mitchell?! — przerwał mi. — Był tu? Kiedy?

Karol wyręczył mnie, opowiadając o przypadkowym spotkaniu.

— Ach tak... — westchnął Siwowłosy — jaka szkoda. Nic nie wspomnieliście o tym w Red Deer.

— Jakoś się nie zgadało.

— Szkoda, wielka szkoda — powtórzył. — Mitchell na pewno jest lepiej poinformowany, niż ten policjant, na którego natknąłem się w Red Deer.

— O co chodzi? — zdumiałem się.

— O to, że obecność Mitchella pozwoliłaby uniknąć wielu kłopotów.

— Jakich kłopotów? — z kolei zdziwił się Karol.

— Czy któryś z was widział kiedykolwiek Joego Shoes?

— Ależ skąd! — wykrzyknąłem.

— No, to możecie go spotkać, nawet obozować wspól­nie, nie wiedząc, z kim macie do czynienia.

— Na pewno — potwierdziłem. — Lecz przecież nie wybraliśmy się na prerię ścigać przestępców.

Uśmiechnął się.

— Oczywiście. Jednak warto pomyśleć i o własnym bezpieczeństwie. Shoes to przecież groźny typ. Wiele przemawia za tym, że jest to ten sam człowiek, którego spotkałem przed laty, rabuś i morderca. Chyba potrafił­bym go rozpoznać.

— No, to Mitchell już nie jest potrzebny — zauwa­żyłem żartobliwie.

— Owszem, potrzebny. Nie mamy prawa aresztować nikogo.

— Właśnie. To samo mówił porucznik.

Old Gray zasępił się.

— Po waszym odjeździe — podjął — zjawił się w fa­ktorii pewien traper, a w godzinę później konny poli­cjant. Obaj twierdzili to samo: Shoes zamierzał prze­drzeć się przez granicę amerykańską, jednak zawró­cił.

— Kto go widział?

— O tym ani traper, ani policjant nie potrafili nic rozsądnego powiedzieć.

— Wygląda na to, że się nie wymknie — zauważy­łem.

— Może próbować drogi na północ.

— Do Jukonu?! — krzyknąłem. — Ależ to szaleń­stwo.

— I ja tak sądzę, lecz desperat potrafi odważyć się na najbardziej ryzykowny krok. Być może spróbuje również górskiego szlaku do Montany. Droga piekielnie trudna, lecz stwarzająca mnóstwo możliwości ukrycia się. Przyszłość pokaże.

— Jeśli pokaże — wyraziłem wątpliwość.

Old Gray nic nie odpowiedział. Skończył ćmić fa­jeczkę, wytrząsnął popiół,

— A teraz, skoro już wiecie, czego można się spo­dziewać, niech każdy dobrze wytrzeszcza oczy i nad­
stawia uszu podczas nocnej straży.

Istotnie, nie wolno było bagatelizować faktu obecno­ści na prerii niebezpiecznego osobnika. Noc jednak upłynęła spokojnie, a rankiem razem z Siwowłosym ru­szyliśmy dalej. Old Gray zamierzał zapolować, lecz z te­go polowania nic nie wyszło aż do południa, a po połud­niu zainteresowała nas zupełnie inna sprawa.

Gdy pędziliśmy prerią, Siwowłosy pierwszy dostrzegł czarną plamę wśród traw. Ślad po ognisku. Zatrzyma­liśmy konie. Old Gray zeskoczył.

— Nie zsiadajcie — przestrzegł. — Zbyt wiele nóg zadepcze ślady.

Tkwiliśmy w siodłach, a on krążył wokół czarnej pla­my, z głową opuszczoną, podobny do ptaka biegusa polującego na jaszczurkę lub węża. Co pewien czas pod­nosił nie dopalony patyk i grzebał nim w popiele lub w trawie, raz nawet przykląkł. Widać nie osiągnął żad­nych rezultatów, bo zwrócił się do Indianina:

— Niech Wysoki Orzeł pomoże mi...

Ubodło mnie to troszkę. Przecież Karol słynął jako znakomity tropiciel, a i ja coś niecoś potrafiłem.

Wódz bez słowa przystąpił do poszukiwań. We dwój­kę dreptali tu i tam. Do znudzenia długo. I po li­cho?

— Dwa konie — streścił Old Gray wyniki badań — lecz człowiek tylko jeden, chyba że obaj noszą buty
jednakowe. Obozował lub obozowali przed kilkunastu godzinami. A oto pamiątka.

Wyciągnął ku nam dłoń i pokazał spory czarny guzik.

— Ktoś sieje guziki po drodze — zauważyłem. — Pokaż no, Karolu, tamten.

Guziki były bliźniaczo podobne.

— Skąd macie ten drugi? — zainteresował się Siwo­włosy.

Opowiedziałem po krotce o naszym odkryciu w ja­skini.

— Czy Mitchell o tym wie?

— Na jaskinię trafiliśmy już po spotkaniu z porucz­nikiem — odparłem.

— Mitchell ma wyjątkowego pecha. Chociaż... są to fabryczne guziki przyszywane do tysięcy ubrań. Jed­nak zbieg okoliczności jest zastanawiający. Ten sam człowiek mógł obozować w jaskini i tutaj. Ten sam czło­wiek mógł być mordercą odkrytej przez was ofiary. W jakim celu?

Uznałem, że tego rodzaju rozważania do niczego nie prowadzą, zagadnąłem więc niecierpliwie:

— Jedziemy?

— Dziwna historia — mruknął Old Gray dosiadając konia.

— Ba, zapewne — odparłem — lecz jeszcze dziwniej­sza mnie się przytrafiła. Z niedźwiedziem.

— A cóż takiego?

Wydało mi się, że Old Gray się uśmiechnął. Opowiedziałem o grizzlim.

— Bardzo ciekawe — stwierdził, — Nie zobaczyliście strzelca?

Po godzinnych poszukiwaniach daliśmy spokój.

— Zaczynam wierzyć, że duchy krążą po górach, aby ra­tować nieostrożnych wędrowców. Jak to wytłumaczyć?

— Może mu się spieszyło? Może gonił za czymś bar­dziej dla niego wartościowym od futra niedźwiedzia i podziękowań? Któż odgadnie?

— Jednak dziwny to postępek.

— Świat pełen jest dziwnych postępków. W drogę!

I to było wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie Siwowłosy.

Towarzyszył nam jeszcze przez dwa dni i dwie noce. Cały czas pilnie wypatrywał kolejnych śladów po ogni­skach, lecz bezskutecznie. Dostrzegłem, że staje się co­raz bardziej markotny. Pod koniec drugiego dnia zdo­byłem się na odwagę i zagadnąłem o przyczynę złego humoru.

— Podejrzewam — odparł — że odkryte przez nas ognisko rozpalał mój dawny znajomy. Poszukuję go
w ważnej sprawie i jak na złość nie potrafię dości­gnąć.

Zapytałem, na czym opiera swe przypuszczenie — chyba nie na znalezionym guziku?

Roześmiał się. Po raz pierwszy od wielu godzin.

— Oczywiście, że nie. Czarne guziki zdobią garni­tury wielu mężczyzn. Po prostu wiem, że mój znajo­mek właśnie przebywa w tych stronach, dlatego inte­resuje mnie każdy człowieczy trop.

— A może to był Shoes? — wyraziłem przypuszcze­nie.

— Może tak, może nie. Dowodów brak.

Zaniechałem dalszych pytań. Natarczywość wyglą­dałaby na niegrzeczne wścibstwo. A poza tym... dość już miałem całej tej historii. Dopiero nieco później, skojarzywszy pewne sprawy, doszedłem do wniosków bardzo interesujących, zarówno mnie, jak i każdego przeciętnego człowieka. Zwłaszcza przebywającego na prerii, lecz wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.

Poczęliśmy rozglądać się za dogodnym miejscem noclegu. Drzewa i krzewy gdzieniegdzie widzieliśmy, natomiast wody ani śladu. Za radą Karola jechaliśmy tak daleko jeden od drugiego, jak na to pozwalała wi­doczność. Posuwając się w ten sposób zwiększało się prawdopodobieństwo napotkania jakiejś rzeczki czy je­ziorka. Bo wielkich rzek nie było w tych stronach, a wielkie jeziora leżały na północ i na wschód od prze-bywanej przez nas trasy.

Tym razem ja odkryłem wspaniałe miejsce na bi­wak: kępę drzew otaczających stawek o wodzie przej­rzystej i zimnej niczym lód. Gdzieś od spodu biło źró­dło a nadmiar wody wypływał wąskim strumykiem, który po kilkudziesięciu jardach po prostu... znikał, wsiąkał w piaszczystą glebę.

Wspominam o tym miejscu nie bez powodu. Bo tam właśnie, przy wieczornym ognisku, Old Gray ćmiąc fajeczkę opowiedział nam historię, jaka wydała mi się najdziwniejszą z dziwnych, podobną do gawęd, któ­rymi skracali sobie czas na postojach osadnicy cią­gnący na zachód lub traperzy. W takich gawędach tkwiło zazwyczaj tyleż zmyślenia, co i prawdy, więc nie trzeba ich uznawać wyłącznie za bajki. I podejrze­wam, że z opowiadaniem Old Graya sprawa miała się podobnie.

— Słonko już zachodzi, lecz chyba jeszcze nie pójdziemy spać? Słyszeliście o historii Balfourów? Na
pewno nie.

Potrząsnąłem głową na znak całkowitej nieświado­mości.

— W pewnym mieście naszego wschodu — zaczął Old Gray pykając z fajki — ani wielkim, ani małym,
żył przed laty zamożny przemysłowiec. Fabrykant bry­czek, powozów, a przede wszystkim dyliżansów. Nie­
źle mu się powodziło, jako że sieć linii kolejowych była podówczas rzadka, zwłaszcza na Dalekim Zacho­dzie. Przecież dopiero w 1869 roku nastąpiło połącze­nie torami Atlantyku z Pacyfikiem, a do tego czasu dyliżans odgrywał rolę najwygodniejszego środka ko­munikacji. Ten przedsiębiorca był z pewnych wzglę­dów człowiekiem niezwykłym. Swych zainteresowań nie ograniczał bowiem, jak wielu jemu podobnych, do spraw związanych jedynie z produkcją konnych pojazdów. W którymś tam roku, skonstruowawszy ule­pszoną partię wehikułów, wybrał się w daleką drogę karawaną złożoną z takich właśnie wozów. Chciał sprawdzić, jak jego wozy spisywać się będą podczas długiej podróży. Jednak, o ile mi wiadomo, powodem głównym wycieczki stała się nieprzeparta chęć ujrzenia dalekich przestrzeni z ich pięknem i grozą, o czym sporo informacji podawała prasa wschodnich stanów. W zasiedziałym mieszczuchu odżyły stare tęsknoty je­go dziadka, znanego łowcy futerek z czasów, kiedy wędrówka na zachód od doliny Missisipi uznawana była za czyste szaleństwo.

Przemysłowiec, nazwijmy go panem Hopkinsem, za­brał na swą wyprawę serdecznego przyjaciela, jeszcze ze szkolnej ławy. Przyjaciel był rysownikiem i malarzem, raczej biednym niż bogatym, i pewnie nigdy by nie ukończył kosztownych studiów, gdyby nie finanso­wa pomoc Hopkinsa. Zdarzają się takie wypadki. Dla wygody nazwijmy tego malarza panem Balfourem. Dla wygody, zaznaczam, ponieważ sprawa nazwisk nie gra w mej opowieści żadnej roli.

Tak więc Hopkins i Balfour podróżowali własnym wozem. Wrócili cali i zdrowi do rodzinnego miasta, bo­gatsi o doświadczenia, których nie mogliby zdobyć w żaden inny sposób.

Balfour przywiózł z wędrówki kilkadziesiąt szkiców oraz skórę upolowanego przez siebie bizona. Jednego z ostatnich. Skóra zdobiła ścianę w jego mieszkaniu, szkice przemieniły się w olejne obrazy o nie małej wartości. Znalazły się na specjalnie zorganizowanej wystawie i szybko trafiły do rąk licznych amatorów zachodniej egzotyki. Chyba po raz pierwszy w swym życiu malarz pozbył się finansowych kłopotów.

Natomiast Hopkins przywiózł, poza wrażeniami, fu­tro niedźwiedzie oraz kompletny strój indiański, naby­ty od wojownika jednego z mniej wrogich plemion. Od czasu tej eskapady coś się zmieniło w jego życiu. Bo chociaż nadal produkował pojazdy różnej wielkości i przeznaczenia, obok zawodowych zajęć, niejako rów­nolegle z nimi, rozwijać się poczęło jego nowe zainte­resowanie. Niemające nic wspólnego z pomnażaniem dochodów. Wręcz przeciwnie, raczej je uszczuplające.

Przemysłowiec zaangażował się finansowo i uczucio­wo w zbieranie najróżniejszych przedmiotów mających jakikolwiek związek z historią Dzikiego Zachodu. Na­byty w czasie wyprawy strój indiański zapoczątkował kolekcję. Zakończyła ją śmierć Hopkinsa. Z jego zbio­rów i z fundacji, jaką ustanowił testamentem, powsta­ło jedno z największych muzeów historii naturalnej naszego kraju. Lecz cofnijmy się w czasie.

Balfour, zachęcony sukcesem, jaki odniosły jego obrazy ukazujące przyrodę i ludzi Dzikiego Zachodu, postanowił tworzyć dzieła o takiej właśnie tematyce. W poszukiwaniu nowych wrażeń zapuszczał się coraz dalej w głąb mało znanych ziem: na zachód i na pół­noc. Stał się pierwszym rysownikiem-westmanem.

Zbiegiem okoliczności obaj przyjaciele wstąpili w związki małżeńskie w tym samym miesiącu tego sa­mego roku.

Zmiana kawalerskiego stanu w niczym nie wpłynęła na ich wzajemne stosunki, na codzienne zajęcia i zainteresowania. Obu urodzili się synowie. Przyjaźń mię­dzy ojcami przeszła na synów. Potomek Balfoura już w młodzieńczych łatach począł zdradzać zainteresowa­nie i zdolności sztuką, ojciec cieszył się, że znalazł go­dnego następcę. Przewidywania sprawdziły się.

Inaczej ułożyła się życiowa kariera syna Hopkinsa. Bardziej interesowało go ojcowskie hobby — kolekcjonowanie odzieży, broni, dzieł sztuki indiańskiej — niż produkcja konnych pojazdów. Zresztą stale gęstniejąca sieć linii kolejowych zmniejszyła zapotrzebowanie na wozy. Tak więc syn przemysłowca sprzeniewierzył się ojcu. Nie powozy go pociągały, lecz książka i pióro. Jeszcze za życia ojca rozpoczął pracę w jednym z dzienników wschodu, a po zgonie rodzica sprzedał fabrykę, by bez reszty zająć się pisarstwem. Wkrótce później zmarli i rodzice Balfoura, lecz stara, wierna przyjaźń między młodym dziennikarzem i młodym ry­sownikiem nie wygasła. I podobnie jak ich ojcowie ruszyli na Dziki Zachód — jeden rysować, drugi pisać korespondencje. Warunki podróży były lepsze niż ongiś za życia fabrykanta wozów, lecz przecież nadal trudne. Linie kolejowe nie wszędzie docierały, a najpiękniejsze partie kraju leżały wciąż wśród bezdroży i pustkowi. Ale obu przyjaciołom to właśnie najbardziej się podo­bało.

Po pierwszej paromiesięcznej wyprawie odbyli dru­gą, trzecią i czwartą. W ten sposób poznali tajniki ży­cia na prerii i w górach. Piątą wyprawę odbył młody Balfour samotnie i przywiózł z niej... indiańską dziew­czynę. Gdy ją prezentował dziennikarzowi, tamten za głowę się złapał. Odprowadził przyjaciela na bok i za­pytał:

Co ty chcesz z nią uczynić?"

Raczej: z niej — odparł tamten. — Chcę z niej uczynić własną żonę".

Oszalałeś? Człowieku, zastanów się. Przecież, ona nawet nie potrafi poprawnie mówić po angielsku! A na pewno nie umie czytać".

To ją nauczę. Według zwyczajów Indian jest już moją żoną, a wkrótce będzie nią według praw bladych twarzy".

Poczekaj! Nie tak prędko. Przemyśl swą decyzję, bardzo cię o to proszę".

Już przemyślałem. Czy możesz mi pomóc?"

I tak się zaczęła ta zupełnie nowa historia. Nie je­dyna w naszym kraju. Na pewno wiecie, że mieszane małżeństwa, zwłaszcza w pierwszych latach osadnictwa, nie należały do rzadkości, a i dzisiaj niekiedy się trafiają.

— Oczywiście — przytaknąłem. — Świadczy o tym wzrastająca ilość Metysów wśród ludności obu Ame­ryk.

— Otóż to! Lecz poślubienie indiańskiej dziewczyny przez trapera, eksplorera czy nawet rolnika, gospodarzącego gdzieś na zachodnim pograniczu a sprowadze­nie Indianki do miasta białych to dwie różne sprawy. Farmerzy czy traperzy decydowali się na takie związ­ki często wyłącznie ze względów osobistego bezpie­czeństwa. Żona-Indianka, zwłaszcza gdy była córką któregoś z wodzów, gwarantowała przyjaźń plemienia. Poza tym warunki jej nowego życia drobnym tylko ulegały zmianom, a poziom umysłowy męża i ludzi z najbliższego otoczenia wcale nie był wyższy, często nawet niższy od jej własnego. Indianki — żony bia­łych czuły się bardzo dobrze, najczęściej znacznie le­piej od squaw czerwonoskórych wojowników.

W przypadku młodego Balfoura wszystko przedsta­wiało się odmiennie. Wręcz groźnie dla niego i dla wybranki. Początkujący rysownik i malarz, chociaż bardzo zdolny i zyskujący uznanie w kręgach zawo­dowców i amatorów, musiał liczyć się z tak zwaną opinią publiczną. Żona Indianka mogła stać się magne­sem przyciągającym doń ludzi. Egzotyczne małżeń­stwo — niemal reklamą zwiększającą popyt na jego obrazy. Lecz żona-analfabetka, nieumiejąca sklecić jednego zdania w poprawnej angielszczyźnie, której poza tym obce były towarzyskie zwyczaje, żona usiłująca wejść po schodach jak po drabinie, to znaczy na czworakach, woniejąca zjełczałym tłuszczem — wszystko to mogło młodego Balfoura narazić na śmieszność, na drwiny, na niewybredne żarty i złośliwości, a w końcu złamać mu karierę.

Hopkins, który odziedziczył po ojcu nie tylko fabrykę, lecz i kupiecki rozsądek, i trzeźwy pogląd na świat, w lot dostrzegł niebezpieczeństwo.

Henry — zwrócił się do Balfoura — co uczynisz, jeśli za twoją żoną ściągnie tu jej ojciec, wuj, brat i tuzin innych krewnych? Gdzie im rozbijesz tipi i jak przyjmiesz ludzi, którzy na pewno uważają cię za wy­bitną wśród bladych twarzy osobistość?"

Mam nadzieję, że nie przyjadą. Zbyt daleka to droga".

„A jeśli jednak zjawią się tutaj?"

„To... to... chyba ucieknę!"

W tym miejscu obaj parsknęli śmiechem. Chociaż problem był poważny. Wizyta krewnych Indianki była raczej nieprawdopodobna, natomiast niebezpieczeństwo tkwiło w tym, jak ludzie, wśród których obracał się Henry Balfour, odniosą się do jego postępku i jego egzotycznej żony.

Myślę, że bez pomocy Hopkinsa Henry popełniłby wiele głupstw, pozrażał sobie wszystkich i w ten spo­sób zakończył swą artystyczną karierę. Na szczęście miał dość zaufania i rozsądku, aby zastosować się do rad przyjaciela. I oto po długich rozważaniach i znacz­nie krótszych poszukiwaniach znaleźli pensjonat, gdzie umieszczono Indiankę. Jej wygląd wzbudził zachwyt właścicielki, jej zachowanie — z trudem maskowaną wesołość.

Z kolei obaj przyjaciele znaleźli kogoś, kto podjął się nauczyć dziewczynę języka angielskiego w słowie i pi­śmie, a kierowniczka pensjonatu — za dodatkowym wynagrodzeniem — przyjęła na swe barki ciężar edu­kacji towarzyskiej i sposobu bycia obowiązującego w społeczeństwach bladych twarzy.

Nie szło to łatwo, chociaż uczennica okazała się nie­zwykle pojętna. Najtrudniej było wytłumaczyć jej cel tych wszystkich poczynań, Henry Balfour sam ją prze­konał. Przez pierwsze tygodnie dziewczyny nie wypuszczano na rojne ulice miasta i korzystała jedynie ze spacerów po ogrodzie, budząc zrozumiałą sensację wśród współlokatorów, zwłaszcza mężczyzn, bo była śliczna. Jednakże przechadzki po niewielkim ogrodzie dla osoby wyrosłej wśród nie ograniczonych niczym przestrzeni stanowiły to samo, co dreptanie po wię­ziennym podwórku człowieka korzystającego dotych­czas z nieskrępowanej wolności. Indianka poczęła się buntować i tylko obecność Balfoura poprawiała jej humor. Ale stałe towarzyszenie narzeczonej nie zezwa­lało na wyjazdy. Henry Balfour odtworzył już wszyst­kie krajobrazy Dalekiego Zachodu na płótnach i z przy­czyn czysto ekonomicznych („wychowanie" narzeczo­nej kosztowało sporo) zaczął malować portrety co bar­dziej snobistycznych obywateli miasta. Wiele mu w tym dopomógł Hopkins, zarówno przez swe znajo­mości, jak przez chytrze zamaskowaną reklamę prac swego przyjaciela, o którym bądź w formie wywiadów, bądź krótkich felietonów pisał na łamach swego dzien­nika.

Minęło kilka najgorszych dla indiańskiej dziewczyny tygodni odosobnienia. Osoba ucząca ją angielskiego podjęła się oprowadzania egzotycznego przybysza po mieście. „Przybysz" został odziany w strój białych sąuaw, by uniknąć zbyt wielu natarczywych spojrzeń. Kto jednak przyjrzał się dokładniej cerze i rysom twa­rzy pięknej dziewczyny, ten musiał odgadnąć jej po­chodzenie.

Po kilku miesiącach nauki angielskiego dodatkowo obciążono uczennicę rozmowami z pewnym zakonni­kiem. Przecież żaden chrześcijański duchowny nie udzieliłby ślubu pogance!

I tu znowu Hopkins okazał się bardzo pomocny. Wy­nalazł pastora, który przez wiele lat bawił na zacho­dzie i północy, gdzie poznać mógł obyczaje i wierzenia czerwonoskórych, dzięki czemu rozmowy między poganką a pastorem przebiegały gładko i były zrozu­miałe dla obu stron.

Dalsza edukacja objęła początki arytmetyki, geogra­fii i historii. W sumie cała nauka trwała prawie dwa lata i zaiste podziwiać należy zarówno upór Balfoura, jak i wytrwałość młodej squaw.

Gdy po upływie tego czasu obaj przyjaciele wyprawili huczne przyjęcie dla kolegów, znajomych i znajomych znajomych — nikt z gości nie mógł uwierzyć, by elegancka, młoda miss miała coś wspólnego z czerwonoskórą rasą, poza lekkim podobieństwem rysów twa­rzy. W dwa miesiące później odbył się ślub młodej pary, a miejscowe gazety poświęciły temu wydarzeniu sporo miejsca na swych łamach. Co nie pozostało bez wpływu na dalszy przebieg życiowej kariery Balfoura. Młode damy uznały to małżeństwo za wysoce roman­tyczne, mężowie młodych dam zdumiewali się nad od­wagą Balfoura. „Romantyczna" para zapraszana by­wała na pikniki, przyjęcia, bale, wszędzie budząc za­interesowanie, Balfour natomiast otrzymywał częściej zamówienia na portrety. Przyjmował te zamówienia z... konieczności, nadal marząc o powrocie do swych ukochanych krajobrazów, do surowego piękna Gór Skalistych, pierwotnych borów i nie tkniętych płu­giem prerii.

Aż nadszedł dzień, w którym marzenia swoje zreali­zował. Wyruszył na Dziki Zachód. Nie sam. Z żoną i przyjacielem. Była to wspaniała trzymiesięczna wy­prawa, podczas której — rzecz zrozumiała — pani Anna (takie bowiem otrzymała „białe" imię) w swych westmańskich osiągnięciach pobiła na głowę obu męż­czyzn. Jednak nie złożono wizyty w jej rodzinnym ple­mieniu. Małżonka wcale się przy tym nie upierała, a małżonek doszedł do wniosku, że prezentacja półdzi­kim krewnym kobiety tak gruntownie przemienionej z Indianki w „bladą twarz" mogłaby wywołać oburzenie wśród co bardziej konserwatywnych wojowników. Lepiej nie ryzykować.

Balfour przywiózł z tej podróży sporo szkiców czar­no-białych, a także akwarel przedstawiających wę­drownych traperów, indiańskich przewodników, konie, wozy zwane „okrętami prerii" oraz antylopy gnające przez równiny. Hopkins natomiast powrócił ze stosem notatek, Anna — z mnóstwem wspomnień.

Takich wspólnych wypraw odbyli kilka. Jedna na długo pozostała w ich pamięci, ta — na wielbłądach.

— Na wielbłądach! — wykrzyknąłem przerywając wątek opowiadania. — Chyba nie tu, lecz w Afryce?

— Nie w Afryce. Mało kto wie lub pamięta, że na południu Stanów przez niezbyt długi czas próbowano używać do transportu właśnie wielbłądów.

— Nic o tym nie słyszałem — zainteresował się Ka­rol. — Czy to nie bajka?

— Nie bajka. Najprawdziwsza prawda. Na kilka lat przed wybuchem wojny domowej armia Stanów Zjednoczonych zakupiła w Egipcie trzydzieści cztery wiel­błądy. Chodziło o sprawdzenie użyteczności tych zwierząt przy transporcie ludzi i towarów poprzez bezdrzewne i bezwodne, pustynne obszary Zachodu. Pierwsza taka wyprawa, do Kalifornii, udała się zna­komicie. Stwierdzono, że wielbłądy są odporne na uką­szenia grzechotników, że mogą obywać się bez wody przez wiele dni, żywić szałwią, a nawet ostem, którego nie tknie ani koń, ani muł. Wielbłądy nie lękały się wody, gdy przyszło przebywać w bród rwące strumie­nie i głębokie rzeki, no i potrafiły unieść tyle ładunku, co cztery muły.

Na wiadomość o wynikach tych doświadczeń grupa osób zainteresowanych transportem założyła Kompa­nię Amerykańskiego Wielbłąda. Zwierzęta zakupiono jednak nie w Egipcie, lecz w Azji, uznając, że będą odporniejsze na zimno. Szybko nastąpiło rozczarowanie. Okazało się bowiem, że wielbłądy były niezwykle złośliwe, bez żadnych powodów atakowały ludzi zę­bami, pluły im w twarze jadowitą śliną, a konie, muły i woły płoszyły się na ich widok, co doprowadzało do ostrych zatargów z właścicielami. Poza tym — amato­rów jazdy na grzbiecie wielbłąda nie znalazło się wie­lu. Powstał kłopot z angażowaniem przewoźników. Uciekali od wielbłądów jak od zarazy. I tak cały po­mysł okazał się chybiony. Kompania sprzedała kilka zwierząt cyrkom, resztę po prostu puściła wolno na bezludne prerie. Azjatyckie zwierzęta nie potrafiły aklimatyzować się, jak europejskie konie. Podróżni widywali je jeszcze przez kilka lat, jak błąkały się tu i tam, później wszelkie ślad po nich zaginął. Prawdo­podobnie padły ofiarą chorób i drapieżników. Lecz wra­cam do historii małżeństwa Balfourów.

Urodziło się im dziecko, syn. W okresie niemowlęctwa i jeszcze przez kilka następnych lat przyszło zrezygnować z dalekich wypraw, poprzestając jedynie na krót­kich wycieczkach, bądź też — w pełni upalnego lata — przenosić się do wynajętej przez malarza podmiejskiej willi. W tym to okresie Balfour był już wziętym rysownikiem, a Hopkins napisał swą pierwszą książkę poświęconą ludziom i sprawom Dalekiego Zachodu. Nie nudzę was za bardzo?

Szczerze zaprzeczyliśmy. Co do mnie, przepadałem za tego typu opowieściami. Przecież to one składały się na historię wielkiego kraju. Myślę, że Karola również zain­teresowały dzieje dwu przyjaciół. Z zupełnie jednak in­nych przyczyn, niż sądziłem.

— Jeśli więc was nie nudzę — ciągnął dalej Old Gray — posłuchajcie, co wydarzyło się dalej. Nie mamy zresztą nic innego do roboty.

Młody Balfour uczęszczał normalnie do szkoły, a gdy nieco podrósł i zmężniał, począł brać udział w letnich wyprawach rodziców i oczywiście Hopkinsa. Ten ostatni stał się jak gdyby czwartym członkiem rodziny. Bo­wiem Hopkins nie ożenił się, lecz to już zupełnie inna sprawa.

Nie we wszystkich jednak wędrówkach młody Balfour uczestniczył. Nie w takich, które były zbyt uciąż­liwe lub niebezpieczne. Oddawano go wówczas do inter­natu lub wysyłano na letnie obozy amerykańskich skau­tów.

Którejś wiosny małżeństwo, we dwójkę jedynie, wy­ruszyło nie na zachód, lecz na północ, do Kanady. Tym razem Hopkins nie mógł im towarzyszyć, zatrzymała go w mieście praca zawodowa. Ale zajął się opieką nad młodym Balfourem.

Podróżnicy wrócili z wyprawy dopiero późną jesie­nią, przywożąc nieprawdopodobną nowinę: uzyskali od władz kilkanaście akrów lasu i łąki w cichym zakątku na podgórzu i postanowili zbudować dom, ba, nawet już sprowadzili drwali do karczowania kawałka puszczy. Drzewo miało schnąć aż do najbliższej wiosny. W po­czątkach lata zamówiony przedsiębiorca zobowiązał się wybudować dom. Hopkins osłupiał.

Chyba oszaleliście?"

Wybuchnęli śmiechem.

Chcecie opuścić miasto? Zamieszkać w głuszy? No i jakie to koszty!"

Odpowiedzieli, że mają zamiar tam mieszkać tylko przez parę miesięcy w roku, nigdy zimą. A co się tyczy kosztów, są mniejsze niż można by sądzić. Ziemia za darmo, budulec za darmo, a zapłata cieślom i drwalom nie przekroczy rozsądnej kwoty.

No dobrze — ustąpił Hopkins — a plan budynku? Musisz zapłacić architektowi".

Zapomniałeś — odpowiedział Balfour — że jestem nie tylko malarzem, lecz i rysownikiem. Obraz domu mam już w głowie, lecz to moja tajemnica. Przyjedziesz tam dopiero wtedy, kiedy dom będzie gotowy i godny przyjęcia najbardziej wybrednych gości. Anna również nie pojedzie tam wcześniej. Pragnę jej sprawić archi­tektoniczną niespodziankę".

Hopkins przez pewien czas łudził się, że wariacki po­mysł wyparuje z głowy przyjaciela podczas zimowych miesięcy. Nic z tego. Balfour zapalił się do swego pro­jektu i wczesną wiosną, mimo że nocami jeszcze chwy­tały przymrozki, ruszył na północ. Sam. Ku niezadowo­leniu Hopkinsa i lekkiemu niepokojowi Anny. Wrócił w lipcu, nieco wychudły, opalony i, pełen energii. Oświadczył, że dom stoi pod dachem, że ma nawet szy­by w oknach, studnię z pompą i werandę. Nic już nie brakuje z wyjątkiem wyposażenia wnętrz.

Jak to załatwisz?" — zafrasował się Hopkins.

Bardzo prosto: kupuję wóz, dwa muły, angażuję wo­źnicę i ruszam za tydzień razem z Anną. Potrzebny sprzęt, niezbyt drogi, nabędę w najbliższym mego domu miasteczku i sam przetransportuję. Opiekuj się chłop­cem i naszym mieszkaniem."

To znaczy, że nie pojadę z wami?"

Jeszcze nie teraz. Przyjedziemy po ciebie, kiedy wszystko zostanie uporządkowane. Zgoda?"

Cóż, musiał się zgodzić. Po dwu dniach Balfour poka­zał przyjacielowi pojazd świeżo wyprodukowany w dawnych zakładach Balfoura-seniora. Był to wehikuł zdat­ny do długich podróży, coś pośredniego między dyliżansem a wozem ciężarowym. Tak wygodny, jak tylko mo­że być wygodny tego rodzaju środek lokomocji.

Nieco później Hopkins miał okazję obejrzeć zaprzęg złożony z dwu mułów oraz zgodzonego do nich woźnicę. Był to młody mężczyzna przybyły, jak poinformował go Balfour, z Kanady w poszukiwaniu lepszej pracy. Dotychczas bowiem pracował jako woźnica i kowboj na jednym z farmerskich gospodarstw niedaleko Montre­alu. Balfour znalazł go przypadkowo i zaangażował. Nowo przyjęty sprawiał wrażenie człowieka inteligentnego, uprzejmego i nie lękającego się pracy. Cze­góż więcej wymagać?

W następnym tygodniu państwo Balfour ruszyli w drogę. Minął miesiąc, podczas którego Hopkins rzetel­nie wywiązywał się z opieki nad synem przyjaciół. Mi­nęły jeszcze dwa tygodnie. Hopkinsa nie niepokoił brak wiadomości. Rozumiał, że wyposażenie domu musi po­trwać długo: że wyjazdy do miasteczka, zakup mebli, a później ich transport zabiorą Balfourom mnóstwo czasu. Lecz nagle dziennikarz zaalarmowany został depeszą (wówczas już istniały między niektórymi miastami połączenia telegraficzne [Pierwsza depesza w Północnej Ameryce została nadana już w 1844 r. z Waszyngtonu do Baltimore w USA.]) nadaną przez szpital w Edmonton, wzywający go pilnie w sprawie małżeń­stwa Balfour.

Hopkins pognał na północ, używając różnych środ­ków lokomocji, jako że Edmonton, wówczas zupełnie małą mieścinę, nie łączyła jeszcze ze światem żadna linia kolejowa.

Gdy wreszcie Hopkins dotarł do celu, od lekarza miejscowego szpitalika dowiedział się, że przybył za późno! Oboje Balfourowie nie żyli. Zmarli na skutek ciężkich obrażeń zadanych im przez nieznanego na­pastnika.

Jak się czuł Hopkins usłyszawszy tę wiadomość, mo­żecie sobie wyobrazić. Jednak nie pogrążył się w bez­radnej rozpaczy, lecz począł badać przyczyny tragedii. Oto Balfourowie zostali znalezieni przypadkowo przez patrol konnej policji około pięćdziesięciu mil na pół­nocny zachód od Edmonton. Oboje, na pół przytomni, poranieni kulami rewolwerowymi, leżeli przy wyga­słym ognisku na prerii, niedaleko swego wozu. Konie znikły. Przywróceni do przytomności zdołali powie­dzieć, że napastnikiem był wynajęty przez nich woźnica o nazwisku Joe Royer. Zginęły wszystkie pieniądze zabrane na drogę, broń i nieco żywności.

Rannych z wielkim trudem przywieziono do Edmonton, lecz prymitywny szpitalik nie rozporządzał odpowiednim zestawem środków koniecznych do uratowa­nia życia. Przed śmiercią Henry Balfour poprosił o wezwanie Hopkinsa. I tak oto skończyła się ta okropna historia...

Old Gray przerwał i począł ponownie napełniać faj­kę tytoniem. Milczałem wstrząśnięty tą opowieścią. Milczał Karol; milczał, jak zwykle małomówny, Wy­soki Orzeł.

Wypadek, o którym opowiedział Siwowłosy, nie był niestety wyjątkowym w dziejach Dzikiego Zachodu, jednak dotąd sądziłem, że tego rodzaju dramatyczne wydarzenia rozgrywały się raczej na zachodzie Stanów Zjednoczonych niż w Kanadzie i raczej przed wieloma dziesiątkami lat. Szybko podsumowałem wypadki, z jakimi zetknęliśmy się w ostatnich tygodniach. Oto jakiś Joe Starr czy Joe Shoes zatrzymywał pociąg, oto nieznany włóczęga skarżył się, że go okradziono, oto zwłoki tajemniczego wędrowcy odkryte przeze mnie w górskiej grocie. Teraz — relacja Old Graya... Gło­śno wyjawiłem swe myśli sądząc, że Old Gray powie nam dokładniej, kiedy to się stało, lecz on nie odezwał się, nadal całkowicie zajęty fajką.

— A bandyta? — zagadnąłem zniecierpliwiony. — Schwytano go?

— Nie — zaprzeczył zwięźle. — To wszystko, co mogę wam opowiedzieć.

Nie pytałem więcej, chociaż tyle pytań miałem na końcu języka. Na przykład: jak potoczyło się życie syna Balfourów? Co przedsięwziął Hopkins, aby od­naleźć mordercę? Czy Balfourowie wieźli aż tak znacz­ną sumę pieniędzy, że skusiła ona woźnicę do popeł­nienia zbrodni?

— Jednak mylisz się, Janie — zabrał głos Karol. — Nie trzeba sięgać daleko w przeszłość, aby przypo­mnieć sobie o napadach na podróżnych. Zapamiętałem bardzo dobrze przedziwną historię szeregu rabunków dokonanych przez jednego tylko człowieka.

— Masz na myśli Karola Bolesa? — niespodziewa­nie zagadnął Old Gray.

— Właśnie jego.

— Obiło mi się to o uszy. Jeśli znasz szczegóły, opo­wiedz.

Ja nic nie wiedziałem o żadnym Karolu Bolesie, więc nastawiłem uszu.

— To działo się zaledwie czternaście lat temu, w ro­ku 1875 — zaczął mój przyjaciel. — W lipcu owego roku zamaskowany mężczyzna uzbrojony w dubeltów­kę zatrzymał dyliżans na szczycie wzgórza, niedaleko miejscowości Copperpolis, w Kalifornii. Rozkazał woź­nicy zrzucić z dachu skrzynkę, w której znajdowały
się pieniądze. Gdy woźnica zawahał się, napastnik krzyknął: „Jeśli ośmieli się strzelić, dajcie mu dobrą
nauczkę, chłopcy!
"

Woźnica zerknął w bok i zauważył wystające nad nierównościami gruntu lufy strzelb wymierzone wprost w niego. Szybko zwalił skrzynkę na ziemię. Bandyta otworzył ją przy pomocy siekiery i począł wyjmować z wnętrza woreczki pełne złotych monet. W tym mo­mencie oszalała z przerażenia pasażerka dyliżansu wy­rzuciła przez okno sakiewkę z pieniędzmi. Bandyta podniósł sakiewkę i zwrócił mówiąc, że nie ma zwy­czaju rabować podróżnych. Bowiem skrzynka ze zło­tymi monetami nie stanowiła własności żadnego z po­dróżnych, lecz firmy ekspedycyjnej i bankowej „Wells, Fargo i Sp.”

Opróżniwszy skrzynkę rabuś skoczył między przy­drożne krzewy i zniknął. Woźnica zdecydował się za­brać rozbite opakowanie. Zeskoczył z kozła, lecz równocześnie z przerażeniem stwierdził, że strzelby nadal są w niego wycelowane. Stał niezdecydowany, co czy­nić. Po jakimś czasie zastanowiła go całkowita cisza i zupełny bezruch. Okazało się, że były to zwykłe kije, umieszczone rzędem w krzakach. Tak oto zakończył się pierwszy rabunek. Gdy szczegoły napadu opublikowano w gazetach, zdumiewano się nad sprytem i bezczelnością bandyty. Według ze­znań woźnicy miał on na twarzy maskę, a na sobie luźny jasny prochowiec. Buty napastnik owinął ka­wałkami sukna, by nie zostawić śladów.

Poszukiwanie nie dało wyników. Nikt nigdy takiej osoby nie widział poza woźnicą i pasażerami dyliżan­su. Zresztą sprzecznych i nieprawdopodobnych zeznań podróżnych nie można było traktować poważnie. Prze­żyte chwile strachu nie pozwoliły im zapamiętać żad­nego sensownego szczegółu.

Po kilku miesiącach wydarzył się drugi podobny rabunek. Miał taki sam przebieg. Znowu ukazał się po­dobnie ubrany człowiek z wymierzoną w woźnicę du­beltówką. Zrzuconą skrzynkę znowu rozbił siekierą, a wypatroszywszy wnętrze znikł w przydrożnych krzakach. A w sierpniu 1877 roku dokonano trzeciego napadu. Na dyliżans jadący z Fort Ross do Duncan Mills. Wszystko odbyło się identycznie. Tyle, że na ko­niec bandyta włożył do rozbitej skrzynki świstek pa­pieru z wypisanym wierszem, przy czym każda linijka nosiła inny charakter pisma. Na dole stronicy wi­dniał podpis: Black Bart. Człowiek, który mi o tym wydarzeniu opowiadał, nie pamiętał treści tego poe­matu. Zdawało mu się, że autor skarżył się na swój los, że ciężko i długo pracował, lecz zbyt często następowano mu na odciski.

Po jakimś czasie spokoju zapomniano o bandycie. Nie na długo. Znów dał znać o sobie kolejnym rabun­kiem. Zauważono już wówczas, że niekiedy napady dzieliły od siebie miesiące, niekiedy tylko godziny. Zdarzyło się, że napastnik w ciągu jednej doby obra­bował dwa dyliżanse w miejscach odległych od siebie o trzydzieści mil.

Ponieważ poszkodowaną była zawsze firma trans­portowa „Wells, Fargo i Sp." (samotny rabuś nigdy nie okradał podróżnych), ona to podniosła gromki alarm. Utworzyła oddział własnych detektywów, który usiłował wytropić nieuchwytnego wroga. Przesłuchano dziesiątki ranczerów i farmerów zamieszkałych w są­siedztwie miejsc napadów. Po zestawieniu i porówna­niu zeznań detektywi stwierdzili bardzo interesujący fakt: wielu rolników spotykało w pobliżu miejsc ra­bunków zupełnie obcego im wędrowca. Z opisów po­staci wynikło, że człowiek ten był mężczyzną szczu­płym, trzymającym się prosto, siwowłosym, w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat, wzrostu niskiego, ubra­nym nędznie, w zniszczonych butach, w sztywnym ka­peluszu o małej główce i wąskim rondzie. Zawsze wi­dywano go z przewieszoną przez ramię zwiniętą derką.

Detektywi przypuszczali, że w tej właśnie derce ukrywał siekierę i strzelbę. Farmerzy twierdzili, że człowiek ten podawał się za robotnika, a kiedy zapra­szano go na posiłki, zabawiał całe towarzystwo inte­resującą rozmową, Zapytywani zgodnie utrzymywali, że jest to bardzo sympatyczny pan. Dodatkowa infor­macja mówiła o jego zamiłowaniu do dalekich pieszych wycieczek. Śledztwo potwierdziło ten fakt. Bandyta nigdy nie używał konia, aby nie zostawić odcisków podków, a jednak potrafił w ciągu jednej nocy od­dalić się o kilkanaście mil od miejsca napadu. Kiedyś wysłana pogoń ścigała go na przestrzeni sześćdziesię­ciu mil bezdrożnego kraju, nim ostatecznie zgubiła wszelki ślad.

W lipcu 1878 roku samotny rabuś zatrzymał dyli­żans jadący z Quincy do Oroville i zabrał cenne prze­syłki, stanowiące, jak zwykle, własność przedsiębior­stwa „Wells-Fargo". W rozbitej siekierą skrzynce ban­dyta zostawił drugi swój wiersz z podpisem Black Bart.

Firma „Wells, Fargo i Sp." wydrukowała w tysią­cach egzemplarzy coś w rodzaju listu gończego, wyznaczając osiemset dolarów nagrody za schwytanie bandyty — co również nie dało żadnych rezultatów.

Aż któregoś dnia... Dyliżans jechał zwykłą trasą. Obok woźnicy siedział młody chłopak, który wybrał się na polowanie. Niedaleko miejscowości Copperpolis, u stóp wzgórza, chłopiec zeskoczył z kozła i poszedł szukać śladów zwierzyny. Dyliżans powoli piął się na szczyt, gdzie przed laty Bart po raz pierwszy dokonał napadu. I wtedy zza krzaków wyskoczył zamaskowany człowiek (oczywiście Black Bart) żądając wydania skrzynki z pieniędzmi firmy „Wells-Fargo". Ale skrzynka umieszczona została nie na dachu pojazdu, lecz we wnętrzu. Napastnik kazał woźnicy wyprząc konie, odprowadzić je poza szczyt pagórka, sam nato­miast rzucił się ku skrzynce, która jak się okazało była przybita do podłogi dyliżansu. Zaczął więc sie­kierą podważać wieko, ale nie ustępowało łatwo.

Tymczasem młody myśliwiec nie znalazłszy tropów wrócił od drugiej strony pagórka, gdzie spotkał woźni­cę z końmi. Woźnica wyrwał strzelbę z rąk chłopaka, podbiegł na szczyt i strzelił do pochylonego nad skrzynką bandyty. Dwukrotnie pociągał za spust i dwu­krotnie chybił — czemu trudno się przecież dziwić. Wtedy chłopak odebrał mu strzelbę i sam wystrzelił, kiedy napastnik rzucił się już do ucieczki. Potknął się, upadł, lecz w sekundę później poczołgał i zniknął w przydrożnych zaroślach.

Gdy na miejsce wypadku przybyli detektywi, zna­leźli na drodze leżącą w pyle lornetkę, sztywny ka­pelusz, brzytwę oraz chustkę do nosa, a na chustce znak pralni: XF07.

Poczęto szukać tej pralni. Znaleziono ją w San Fran­cisco. Właściciel przedsiębiorstwa oświadczył, że chu­stkę wraz z inną bielizną oddał mu do prania niejaki Karol Bolton, zamożny górnik, który często zatrzymuje się w hotelu „Webb House". Na prośbę detektywa właściciel udał się razem z nim do hotelu. Poszukiwa­ny Bolton akurat znajdował się w hallu. Wygląd Boltona zgadzał się z opisami farmerów, lecz odzież róż­niła się całkowicie. W przeciwieństwie do poszukiwa­nego Barta — Karol Bolton ubrany był bardzo ele­gancko: na głowie miał czarny, sztywny kapelusz, w ręku trzcinkę, w krawat wpiętą szpilkę z diamentem, diamentowy pierścień na palcu, a złota dewizka zwie­szała się z kieszeni kamizelki. Mimo tak odmiennego stroju chustka była przekonującym dowodem, że Ka­rol Bolton to właśnie Black Bart — groźny rabuś i dziwaczny poeta, pozostawiający na miejscu prze­stępstwa swoje utwory.

Dalsze śledztwo wykazało, że jest to włóczykij i nie­bieski ptaszek, nigdy dotąd nie parający się pracą. Sąd w San Quentin skazał go na sześć lat więzienia. Jako okoliczność łagodzącą wzięto pod uwagę fakt, że nigdy nikogo nie zabił ani nawet nie ranił oraz to, że zwró­cił większość swoich łupów, bowiem żył oszczędnie, nie szastając pieniędzmi. I tak się to skończyło.

— Zawsze tak się kończy — zauważyłem. — Ban­dyta nie ma szans ujścia sprawiedliwości. Prędzej czy
później wpada. Twoje opowiadanie, Karolu, raz jeszcze potwierdza moją tezę.

Old Gray wypalił fajkę, wyjął cybuch z ust i spoj­rzał na mnie przenikliwie.

— Obyś się nie mylił, przyjacielu...

Kolejne tajemnice

Rankiem doszło do rozstania z Siwowłosym. Odje­chał na południe, wracając po naszych świeżych jesz­cze tropach. A my — dalej na północ.

Świerzbił mnie język, aby zapytać Karola, co sądzi o opowiadaniu Old Graya. Jednak krępowała mnie obecność Indianina. Po co wtajemniczać Wysokiego Orła w sprawy bladych twarzy? Wódz był człowiekiem godnym największego zaufania, lecz sposób myślenia Indian różni się od naszego. Gdyby na przykład z czyichś rąk zginęli jego przyjaciele, na pewno tak długo ścigałby zabójcę, aż by go dopadł i albo sam padł ofiarą, albo oskalpował i zabił przeciwnika. Nie­stety, Indianie nadal nie potrafią pojąć dziwnej dla nich sprawiedliwości bladych twarzy.

Dodam, że same blade twarze sporo uczyniły, aby takie zrozumienie utrudnić.

Jechałem więc krok w krok za Karolem rozpamię­tując opowieść Siwowłosego. Zastanawiałem się, skąd Old Gray znał tak dokładnie szczegóły wydarzenia. Przypomniało mi się, co kiedyś mówił o obrazie znaj­dującym się w mieszkaniu jego rodziców. Obrazie — jak twierdził wówczas na farmie Old Gray — nama­lowanym przez serdecznego przyjaciela jego ojca. Czy tym serdecznym przyjacielem nie był właśnie Balfour-senior, malarz? A jeśli tak... czyżby Siwowłosy... Tak, to nikt inny, tylko Roger Hopkins!

Takie odkrycie olśniło mnie, lecz tylko na mgnienie oka. Bzdura! — odpowiedziałem sam sobie. Po pierw­sze dlatego, że zarówno nazwisko Balfour jak i Hop­kins były nazwiskami zmyślonymi, przecież Old Gray dał nam to wyraźnie do zrozumienia. Po drugie dla­tego, że niejeden artysta-malarz ofiarowuje znajomym swe dzieła. Tak więc przypuszczenia moje mogły opie­rać się na prostym zbiegu okoliczności. Doszedłszy do tego wniosku powinienem był zaniechać dalszych roz­ważań, lecz natura ludzka jest przekorną i często skła­nia człowieka do zupełnie zbytecznego wnikania w obce mu sprawy. Tak też działo się ze mną. Bowiem z kolei począłem dumać nad losami syna Balfoura. Co z nim mogło się stać? Czy przyjaciel rodziców potrafił po­kierować życiem chłopca w sposób właściwy? I na­gle — kolejne olśnienie! Czemu to Dawid Green, pra­cownik faktorii Hudsona, tak serdecznie powitał Old Graya? Jako stary znajomy czy też może... wychowa­nek?

Lecz sam Old Gray nie bardzo spieszył się do fakto­rii, przecież spotkaliśmy go w saloonie! Więc chyba uczuciowe więzy łączące Siwowłosego z Dawidem nie były aż tak silne.

— Do licha z tym wszystkim! — krzyknąłem czu­jąc, że gubię się w tej zawikłanej historii i we wła­snych podejrzeniach.

— Co się stało, Janie?! — zdumiał się Karol.

— Och, nic. Po prostu wdałem się w zbyteczne roz­ważania i wpakowałem się na zupełne bezdroża my­ślowe.

— Nie wysilaj się — uśmiechnął się porozumiewaw­czo — i daj spokój bezdrożom. Wiem, o co ci chodzi.

Udałem zdziwioną minę.

— O historię, której niedawno wysłuchaliśmy.

— Stałeś się jasnowidzem, Karolu.

— Żadna to sztuka. Zauważyłem twą marsową twarz, zmarszczone czoło i zacięte usta. To widoczny znak, że nie o zabawnych sprawach rozmyślasz i na pewno nie o naszej wędrówce. Cóż więc potrafiło cię tak ponuro nastroić? Czy moja opowieść o kalifornijskim rabusiu? Od razu to wykluczyłem, bo stara to i przebrzmiała historia. Jednak pozostała druga, nie zakończona. Więc tylko do niej szukałeś rozwiązania. Ot i wszystko.

— Znakomicie — odparłem — zgadza się.

— No, to przestań sobie łamać głowę nad zagadkami, które do ciebie nie należą i których nie odgadniesz.

— To wcale nie jest takie pewne — zaprotestowa­łem. — Ale... masz rację.

I na tym zakończyła się nasza rozmowa. Wieczorem nad malutką rzeczką postanowiliśmy spróbować polowania. O świcie. Woda ściąga okoliczne czworonogi wieczorem i rankiem. Dogodniejszy jest świt, widać wtedy lepiej niż o zmroku.

Natychmiast po posiłku przeszliśmy się wzdłuż stru­mienia, aby zbadać, w jakich miejscach antylopy, je­lenie czy wapiti korzystają z wodopojów.

Wszędzie zauważyliśmy tropy kojotów, co bardzo popsuło nam humor, jako że tam gdzie chmara kojo­tów obsadzi brzeg, nie pojawi się żaden godny strzału przedstawiciel płowej zwierzyny. Bo chociaż kojoty najczęściej żywią się mięsem królików i zajęcy, tra­fia się, że atakują również kozy, a nawet antylopy, i to z dużym prawdopodobieństwem sukcesu. Kojot należy bowiem do najszybszych przedstawicieli preriowej fauny, prawie dorównuje w biegu antylopie.

Na szczęście, nieco dalej ujrzeliśmy odciski drob­nych racic — dowód, że poszukiwana przez nas zwie­rzyna także przychodzi tu do wodopoju.

Prawie nad samą rzeczką ciągnął się jakby różaniec falistych pagórków, zza których można obserwować nurt i przeciwległy brzeg, nie będąc zauważonym. Na­stępnego dnia było jeszcze szaro, gdy we trójkę ruszy­liśmy ku tym pagórkom. Wiatr wiał w naszym kie­runku, więc sytuacja układała się pomyślnie.

Ja zająłem skrajną pozycję, za najdalej wysuniętym wzniesieniem. Karol, po mej lewej ręce, kilkadziesiąt kroków w bok. Wysoki Orzeł — na lewym skrzydle.

Ucichł szelest traw pod naszymi stopami. Skryłem się wśród nierówności gruntu, z lufą winchestera wy­suniętą, z kolbą dotykającą ramienia. Przyłożyłem do oczu lornetkę. Jeszcze wisiała nad ziemią szara opona ustępującej nocy, lecz widoczność poprawiała się z każ­dą sekundą. Niestety, przeoczyłem naturalną przesz­kodę: linię krzaków gęsto porastających przeciwległy brzeg. Paskudna niespodzianka. Krzaki bardzo utrud­niały obserwację, a zwierzynę mogłem zauważyć do­piero wtedy, gdyby przedarła się przez zarośla. Straci­łem nadzieję na jakiekolwiek trofeum myśliwskie. Na zmianę stanowiska było już za późno. Co za pech!

Spoczywałem bez ruchu i w bardzo ponurym nastroju. Po kilku minutach wietrzyk dmuchający mi w twarz przyniósł na swych skrzydłach odgłos miękkiego tupotu licznych stóp. Chociaż zarośla ani drgnęły.

Przycisnąłem mocniej kolbę do ramienia, lewą ręką podparłem lufę, palec położyłem na spuście. Czekanie wydało mi się straszliwie długie. Wreszcie krzewy rozstąpiły się. Z ich zielonej głębi wyprysnęły trzy antylopy. Stanęły tuż nad wodą, nieruchome jak po­sągi. Czyżby coś przeczuły? Jeszcze czekałem. Nagle zabrzmiał huk wystrzału. Jeden drugi, trzeci... Mój pa­lec nacisnął cyngiel w ostatniej sekundzie. Antylopy poderwały się do skoku. Strzeliłem po raz drugi. Jed­na sztuka runęła i leżała bezwładnie na granicy lądu i wody. Pozostałe dwie zniknęły wśród drżących wi­tek i liści. Podniosłem się.

— Hej! — zawołałem w kierunku stanowiska Ka­rola. — Jest! Chodźcie!

Po minucie ukazał się Karol, za nim Wysoki Orzeł.

— I co? — nie potrafiłem powściągnąć zniecierpli­wienia.

— Ano, obaj spudłowaliśmy. Gratuluję, Janie. Gdzie ona?

— Tam — pokazałem przed siebie.

Podszedł bliżej. Moje trofeum wyglądało z tego miej­sca jak ruda plama na zieleni murawy. Przebrnęliśmy rzeczkę, bardzo płytką, w chwili gdy różowe zorze za­paliły się na niebie, a ostatnie cienie nocy pierzchały przed rodzącym się dniem.

Duma rozsadzała mi pierś. No bo jakże? Tacy dwaj znakomici strzelcy, jak Karol i Wysoki Orzeł, wracali z polowania z pustymi rękami. Co prawda ja miałem zwierzynę wprost przed sobą, a oni z boku i znacznie dalej, jednak...

— No i co sądzisz o tym, Karolu? — zagadnąłem chełpliwie, podczas gdy mój przyjaciel oglądał anty­lopę.

— Znakomity strzał — stwierdził. — Wprost pod lewą łopatkę. Ile razy strzelałeś?

— Dwa.

— Hm... nie dostrzegam śladu drugiej kuli, pewnie pudło.

— Liczy się wynik ostateczny: ja mam antylopę, a ty nie.

— Oczywiście, oczywiście. Najlepszy strzelec potrafi spudłować, i odwrotnie... — spojrzał na mnie z szelmowską miną.

— Zabieramy antylopę? Czuję wściekły głód, lecz na samą myśl o boczku niedobrze mi się robi.

— Jeszcze chwilkę — zaprotestował Karol. — Strze­lałeś dwa razy, więc może i druga antylopa została tra­fiona? Trzeba sprawdzić.

— Sprawdzaj. Ale... raczej wątpię... To byłby zbyt wielki sukces.

Karol poszedł pierwszy, rozgarniając liściaste witki, ja za nim, za mną wódz. Nie żywiłem wielkich nadziei na drugie trofeum, lecz wszystko przecież może się wydarzyć.

Przebrnąłem przez gąszcz i stanąłem jak wryty. Przede mną na nagiej płaszczyźnie rosły trzy drzewa, jedno obok drugiego. Przy drzewach stał koń z siodłem na grzbiecie i szczypał trawę. Obok leżało jakieś za­winiątko, a za zawiniątkiem... Poczułem, jak mi serce zaczyna bić mocniej, jak zimny pot występuje na czo­ło. Dostrzegłem nieruchomą postać ludzką, nad którą pochylał się Karol.

— Co się stało?! — krzyknąłem otrząsnąwszy się z odrętwienia.

— Przykra historia — odparł mój przyjaciel, jakoś powoli, przeciągle.

Jednym skokiem znalazłem się przy nim.

— Obawiam się, Janie, że twoja wiedza już mu nie przywróci życia. Dostał kulę w plecy.

Ukląkłem. Nieznany człowiek spoczywał twarzą do ziemi. Na jego kurcie widniała czerwona plama krwi, jeszcze nie całkowicie zakrzepłej. Zbadałem puls. Nie bił. Ostrożnie odwróciliśmy ciało. Ukazała się twarz.

— Patrz! — krzyknąłem. — Przecież to ten sam, którego odwiązaliśmy od drzewa!

— Rzeczywiście! On. Cóż to za historia... Wiesz co, Janie, obejrzyj go jednak dokładnie.

Obejrzałem. Ściągnęliśmy nawet kurtę, by zbadać ranę. Musiała spowodować natychmiastowy zgon.

Wysoki Orzeł stał chwilę nad zabitym, przyglądał mu się uważnie, a później, nie rzekłszy słowa, opuścił nas. Dlaczego? Nie wiedziałem i nie zastanawiałem się nad tym. Interesowało mnie zupełnie co innego.

— Wygląda na to, że ja go zabiłem... — szepnąłem podnosząc się z klęczek. — Ten drugi strzał dosięgnął tego biedaka. On zginął zaledwie przed kilku minu­tami. Co za okropność!

— Nie mylisz się?

— Niestety, na pewno nie. Jestem mordercą.

— Ależ to przypadek, Janie! Któż mógł przewidzieć, że na linii strzału znajdzie się człowiek? O tak wcze­snej porze? Co on tu robił? Dlaczego zachowywał się tak cicho? Obozowaliśmy w pobliżu, czemu nas nie odwiedził?

Wzruszyłem ramionami.

— Nawet rozsądna odpowiedź na twe pytania, Ka­rolu, nie przywróci mu życia.

— Trzeba go pochować.

Skinąłem głową niezdolny do wymówienia słowa.

— Lecz najpierw... — Karol ukląkł, przejrzał ubra­nie zmarłego, jednak nie znalazł nic, co by mogło nam wyjaśnić, kim był nieznajomy.

— Pójdę po nóż myśliwski, ułatwi nam wykopanie grobu.

— Idź. I przynieś narzędzia chirurgiczne.

— Po co?

— Żeby wydobyć kulę.

— Ależ...

— Uważam to za konieczne.

Z zamętem w głowie i rozpaczą w sercu powlokłem się poprzez zarośla, poprzez rzekę. Nasze konie pasły się spokojnie, nasze siodła nadal spoczywały wokół wygasłego ogniska.

Wydobyłem z juku myśliwski nóż. Wydobyłem swe lekarskie pudełko. Wróciłem.

— Doskonale — stwierdził Karol.

— Czy to konieczne?

— Konieczne. Chyba nie pierwszy raz przystępujesz do wykonania takiego zabiegu?

— Nie pierwszy raz, lecz nigdy w tak okropnej dla mnie sytuacji.

— Weź się w garść, I zaczynaj. Ja się rozejrzę do­koła.

Odszedł.

Zabrałem się do sondowania rany. Nawet najtrud­niejszy z zabiegów, jakich tyle dokonałem w szpitalu w Milwaukee, nigdy nie wydawał mi się tak trudny, a równocześnie tak bezsensowny, jak ten właśnie!

Wydobyłem pocisk, gdy mój towarzysz zdążył wró­cić. Podałem mu kulę, nawet nie spojrzawszy na nią. Podniosłem się dopiero na okrzyk Karola.

— Do licha! A to coś nowego!

— Co się znowu stało?

— Ten nabój nigdy nie wyleciał z lufy żadnego winchestera. Mogę na to przysiąc.

— Co?! — wrzasnąłem.

— Właśnie to. Spójrz tylko.

Wyrwałem mu z ręki stożkowaty kawałek ołowiu.

Karol się nie mylił. To nie był pocisk z winchestera. Odetchnąłem głęboko. Co za ulga! Więc strzał nie z mojej dłoni!

— Wiesz — odezwałem się do Karola — wiele tobie zawdzięczam, lecz tego, że kazałeś mi wyjąć kulę, nie zapomnę do końca życia...

— Nie przesadzaj.

— Uważałbym się mimo wszystko za mordercę. Cóż, że przypadkowego? Fakt pozostawał faktem, a prawo karze nawet za przypadkowy mord.

— Lecz nie w takim przypadku. A z tego zdarzenia płynie nauka, że na prerii nawet drobiazg może mieć olbrzymie znaczenie.

— Oczywiście — potwierdziłem. — Mam nauczkę na przyszłość. Lecz... kto zabił tego człowieka? Ile razy strzelaliście, ty i Wysoki Orzeł?

— Po razie.

— A ja usłyszałem trzy huki, zanim pociągnąłem za cyngiel — wykrzyknąłem.

— Nie mylisz się?

— Doskonale pamiętam.

— Z tego wynika, że ten trzeci strzał, a może drugi, oddał ktoś inny. Ktoś, kto wiedział o naszym polowa­niu i wykorzystał je dla popełnienia zbrodni. Po czym uciekł.

Pokręciłem głową z powątpiewaniem.

— Nie takie to pewne, jak ci się wydaje. Zabójstwo mogło być przypadkowe. Kręcił się w pobliżu jakiś myśliwy, czekając podobnie jak my na antylopy, a za­bity znalazł się niespodziewanie na linii jego strzału.

— I zamiast biec na pomoc swej ofierze, uciekł?

— Przestraszył się. Nie uważasz tego za prawdopo­dobne?

— Hm... mogło się tak zdarzyć. Ale to gałgan i tchórz. Chciałbym się z nim spotkać.

— Ja również.

— Jednak twoje tłumaczenie posiada wiele słabych punktów. Zdążyłem nieco zbadać najbliższą okolicę. Zastrzelony nocował o kilka kroków stąd.

— To jeszcze nie obala moich przypuszczeń.

— Wstrzymaj się chwilkę. Zaraz usłyszysz o bar­dzo dziwnych sprawach. Otóż... zabity nie rozpalił ogni­ska. Czemu to wędrowiec prerii rezygnuje z ognia, aby się ogrzać i zagotować wodę?

— Może nie miał opału?

— Przecież opał miał pod ręką. Popatrz, ile tu leży uschłych gałązek.

— Rzeczywiście — przyznałem. — Gadam głupstwa.

— Ano, widzisz. Powód musiał być inny. Jak są­dzisz?

— Nie chciał zdradzać swej obecności.

— Otóż to właśnie! Lecz przed kim tak się ukry­wał?

— Może przed nami? Mógł dostrzec nasze ognisko.

— Pewnie, że mógł. Chociaż to tylko przypuszcze­nia. Załóżmy, że nas zauważył i poznał. Przecież ra­czej przyłączyłby się do towarzystwa swych niedaw­nych wybawicieli? A nie trząsł się z zimna przez całą noc.

— Lecz... jeśli się nas lękał?

— Z jakiego powodu?

— Skąd mogę wiedzieć?

— Zbyt fantazjujesz, Janie. A teraz następna za­gadka: dlaczego zerwał się ze snu tak wczesnym świ­tem?

— Pewnie chciał zapolować.

— I dlatego osiodłał konia i spakował manatki? Czy to nie dziwne?

— Istotnie — przyznałem — nawet bardzo dziwne. Wygląda na to, że ten człowiek szykował się do od­jazdu, do ucieczki. Czy nie przed nami? Dostrzegł pło­mień naszego ogniska, lecz nie zbadał, kto przy nim sie­dzi. Nauczony przykrym doświadczeniem, zdecydował się zniknąć. To wszystko tłumaczy.

— Z wyjątkiem kuli w plecach.

— Przypadkowy myśliwy... — wtrąciłem.

— Zbyt wiele tu przypadków. Mam nadzieję, że gdy Wysoki Orzeł wróci, staniemy się nieco mądrzejsi w tej sprawie. Z jednym tylko jestem gotów zgodzić się z tobą, że ten biedak nie wiedział, że to właśnie my jesteśmy jego sąsiadami. Przecież rozdzielały nas wy­sokie zarośla. Może nie zauważył malutkiej łuny na­szego ogniska? Gdyby przyszedł do nas, żyłby. A teraz, Janie, spełnijmy swój ludzki obowiązek.

Niewdzięczna to była praca. Najpierw wycięliśmy nożem prostokąt darni, a później bardzo długo wybie­rali ziemię. Na koniec zwłoki spoczęły w grobie, nad którym usypaliśmy mały kopczyk i obłożyli darnią.

— Wracamy — powiedział Karol.

— Jak to?! Nie chcesz sprawdzić, dokąd uciekł mor­derca?

— Czyni to właśnie Wysoki Orzeł. Chyba można mu zaufać? Nie sądzisz?

— Ależ... na pewno.

— No, to chodźmy do koni. Mam nadzieję, że nadal znajdują się tam gdzieśmy je zostawili. Wielka nieostrożność, lecz niech nas z niej tłumaczą niezwykłe okoliczności. Szybciej, Janie!

— A ten wierzchowiec? — wskazałem palcem na samotnego czworonoga nadal szczypiącego trawę.

— Zabieraj go.

Prawie biegiem przebrnęliśmy zarośla i rzeczkę. Nie sprawdziły się obawy mego przyjaciela. Nikt nie od­wiedził naszego obozowiska, zwierzęta spokojnie pasły się, a manatki leżały nie tknięte.

— Pomóż, Janie, rozpalić ognisko. Wysoki Orzeł może wrócić lada chwila, a tu tyle jeszcze roboty.

Pomogłem. Później przyciągnęliśmy moją antylopę i zajęli się nią. Przy okazji wyszła na jaw zagadka drugiej kuli: utkwiła w szyi zwierzęcia.

Praca dobiegała końca, gdy zjawił się wódz. Z jego nieruchomych rysów twarzy nie wyczytałem nic, a py­tać byłoby — zgodnie z indiańskim zwyczajem — niegrzecznością. Usiadł, przyjął kubek świeżo zagotowa­nej kawy i kawał upieczonej antylopiej polędwicy. Za­paliliśmy fajki.

Niecierpliwie czekałem, kiedy wreszcie wódz prze­mówi. Zapewne aby go sprowokować, Karol opowie­dział o naszych odkryciach. Poskutkowało. Wódz ki­wnął głową na znak aprobaty.

— Dwa konie bladych twarzy — poinformował zwięźle. — Tam — wskazał ręką za rzeczkę. — Od­jechali, nim ranna gwiazda wzeszła na niebo. Tam — pokazał ku zachodowi. — Obozowisko — po raz trzeci wyciągnął dłoń, tym razem ku północy.

Tego rodzaju oszczędność, a raczej skąpstwo słów jest denerwujące dla bladej twarzy. Kto nie stykał się z Indianami, ten nie potrafi zorientować się w treści ich wypowiedzi i łączyć ich z wymową gestów. Zadaje wówczas mnóstwo pytań, czym pogrąża się w opinii swych rozmówców, poczynających uważać białego za niedojdę. Strzegłem się tego rodzaju postępowania. Lecz miałem zawsze Karola u boku, a ten w lot pojmował w czym rzecz. Tak stało się i teraz.

Z dalszych, równie zwięzłych wypowiedzi Wysokie­go Orła powstał dość wyraźny obraz tego, co rozegrało się przed świtem, prawie tuż obok naszego ogniska. Za­służyliśmy na dobre baty za brak czujności! Ano, zda­rza się nawet najlepszemu westmanowi, genialnemu tropicielowi śladów, że pewnego dnia lub nocy oczy jego stają się mniej widzące, a uszy mniej czułe.

Wysoki Orzeł, jak się okazało, powędrował bardzo daleko tajemniczym tropem dwu koni, który się koń­czył, a równocześnie zaczynał przy obozowisku zabite­go. Ten ostatni, jak już wspomniałem, nocował w po­bliżu nas. Znacznie dalej biwakowało dwu ludzi (bo dwa konie). Zostawili wyraźny ślad po ognisku. Ta para ruszyła o świcie w naszym kierunku. Prawdopodobnie już wczoraj. Czy był to pościg? Być może. Dwaj nie­znajomi spędzili noc ostatnią, podobnie jak zabity, za rzeczką. Musieli zerwać się o świcie i zaskoczyć nie­szczęśnika w trakcie naszego polowania, nim zdążył do­siąść konia. Po dokonaniu zbrodni natychmiast zawró­cili ku swemu dawnemu obozowisku, po czym skręcili w stronę gór.

Tak to wyglądało, jeśli oczywiście mój pogląd o rów­noczesnym polowaniu trzech grup myśliwych (to zna­czy — i nas), z których żadna nic nie wiedziała o sąsia­dach, był niesłuszny. Bez względu jednak na to, czy zabójstwo było wynikiem działania umyślnego, czy też — wypadkiem, postępek dwu jeźdźców stał się czy­nem haniebnym. Uciekli nie troszcząc się o przypad­kową ofiarę swych strzałów. Jeśli to był przypa­dek...

— Czy moi bracia pragną ścigać morderców? — zagadnął wódz.

Zdaje się, że był przekonany o złych intencjach ucie­kinierów.

Nie potrafiłbym odpowiedzieć odmownie, mimo że zgoda na propozycję Wysokiego Orła. zmieniała sens naszej wycieczki. Zamiast beztroskich łowów — nie­bezpieczna pogoń!

— Pragniemy — rzekł Karol. — I chyba należy na­tychmiast ruszać w drogę. Lecz co począć z taką ilością
świeżego mięsa? — zafrasował się.

Pozornie był to problem mało ważny. Jednak zabez­pieczenie mięsa przed zepsuciem stawało się sprawą o wielkim dla nas znaczeniu. Udając się w pościg nale­żało zrezygnować z polowań — zabierały mnóstwo cza­su, a odgłos strzałów mógł zdradzić naszą obecność. Lecz czym żywić się w drodze?

Biorąc to pod uwagę przedłużyliśmy nasz pobyt nad rzeczką do chwili, gdy ostatni płat dziczyzny został upieczony. We trójkę gorliwie i bez sekundy wytchnie­nia przypiekaliśmy długie pasma mięsa, aż nareszcie z antylopy pozostały jedynie niejadalne części. Do wie­czora pozostało jeszcze sporo godzin, gdy nasze konie, z jeźdźcami na siodłach, przebrnęły rzeczkę, a wraz z nimi luzak, smętny spadek po zabitym człowieku.

Wysoki Orzeł prowadził nas tropem wyraźnym, że widać go było z wysokości zwierzęcych grzbietów. Bar­dzo to sprzyjało szybszej jeździe.

W jakieś pół godziny osiągnęliśmy obozowisko, o któ­rym mówił wódz. Tu na życzenie Karola przerwaliśmy wędrówkę. Mój przyjaciel obszedł dokoła wypalony krąg poczerniałej ziemi, przyjrzał się odciskom koń­skich kopyt, nieźle widocznym dokoła, pogrzebał paty­kiem wśród resztek zwęglonych drzazg i gałęzi, zbadał miejsce, gdzie pognieciona, zbita trawa świadczyła, że najprawdopodobniej spoczywał tu przez dłuższy czas śpiący człowiek.

— No tak — stwierdził zaniechawszy dalszych po­szukiwań — niczego nie zostawili. Jedno mnie zastana­wia: dlaczego nie obozowali nad samą wodą?

Ba, któż z nas potrafiłby odpowiedzieć na takie py­tanie?

Ślad od tego miejsca skręcał ku zachodowi, bardzo wyraźny. Natomiast mniej wyraźny, a więc dawniej­szy trop ciągnął się ku północy. Zapewne z tamtego kierunku nadciągnęli tu obaj nieznani jeźdźcy, a mo­że — przed nimi — ich późniejsza ofiara. Stary trop nas nie interesował.

Udaliśmy się wzdłuż szlaku tak wydeptanego, że miejscami czynił wrażenie ścieżki. Wiódł nas najpierw ku górom, lecz w którymś miejscu skręcił ku rzeczce i prowadził jej brzegiem. Po jakiejś godzinie jazdy tra­filiśmy do lasu, którędy płynął nasz strumień. Drzewa gdzieniegdzie rosły tuż nad wodą, gdzieniegdzie linia boru cofała się, a ziemię pokrywały bagienne mchy i sitowia świadczące, że grunt tu podmokły. Trzeba było je omijać i przepychać się przez gąszcz zarośli. Lecz i tu drogę nam przerywały niebezpieczne rozle­wiska, zmuszające do uciążliwych objazdów. W efek­cie — straciliśmy trop z oczu. Pocieszałem się myślą, że na tym bezdrożu nie istnieje żaden inny możliwy kierunek jazdy poza tym, jaki obraliśmy. Ludzie ści­gani przez nas również nie mieli wyboru, musieli po­suwać się wzdłuż rzeczki. Więc spodziewałem się, że wkrótce na nowo odkryjemy ich tropy. Wreszcie bór skończył się, zamiast drzew wyrosły skały o dziwacz­nych kształtach, znowu zmuszające do objazdów. Nurt strumienia bulgotał, przelewając się po oślizłych gła­zach, na których nawet najzręczniejszy koń natych­miast straciłby równowagę.

Szepnąłem do Karola, że przecież za każdą z mija­nych skał doskonale mogli się ukryć ścigani przez nas ludzie. I albo przeczekać nasz przejazd, albo też zdmuchnąć całą naszą trójkę, podobnie jak swą po­przednią ofiarę.

— Jeśli to oczywiście nie był wypadek — dodałem nie wyzbywszy się wciąż jeszcze wątpliwości.

— Nic na to nie możemy poradzić — odparł. — Co najwyżej dobrze wytrzeszczać oczy.

— Uważasz, że potrafię przebić wzrokiem litą ska­łę? — zakpiłem.

— No, to co radzisz?

— Zejść z koni. Będzie bezpieczniej.

— Lecz wolniej. Poza tym nie bardzo wierzę, aby oni przypuszczali, że ktokolwiek ich ściga.

Pokłusował ku przodowi, dopędził Wysokiego Orła i zapewne podzielił się z nim mymi obawami, bo wódz zeskoczył z siodła, a my poszliśmy za jego przykładem. Posuwaliśmy się nieco wolniej, lecz i tak skały, załomy i wyboje nie zezwalały nam nawet na kłus.

Z kolei zagrodził drogę granitowy, prawie pionowy mur, nie do przebycia nawet dla piechura. Zboczyliśmy ku rzece. Kamienna zapora nie sięgała jej nurtu, zosta­wiając wolny pas pobrzeża. Wędrowaliśmy, mając po prawej ręce postrzępione, wysokie skałki brązowo-czerwonej barwy. Bardzo się uradowałem dostrzegłszy na miękkim piasku odciski końskich podków. A więc we właściwym kierunku wiódł nas obrany szlak.

Teren przed nami stopniowo dźwigał się ku coraz wyższym szczytom, na zachód.

Było już dobrze po południu, gdy zatrzymała nas ko­lejna ściana, wysoka na kilkadziesiąt stóp. Spod tej właśnie skały wypływał strumień, pędząc w dół po­przez miniaturową łączkę — jedyny zielony punkt wśród szarzyzny piargów, piasków i kamieni. Wyglą­dało na to, że ku wyższym partiom gór nie prowadzi żadne przejście. A przecież na łączce widać było od­ciski kopyt.

— Przeszli tędy jakieś dwie, trzy godziny temu — stwierdził Karol. — I chyba nie zapadli się pod zie­mię...

— Nader słuszna uwaga — odparłem ironicznie. — Pewnie przebili głowami skałę, bo innej drogi jakoś nie widzę. Pozwolisz, że zapalę fajkę?

— Nie jesteśmy na wycieczce — zgromił mnie.

— Spójrz, jak wyglądają nasze konie! Chyba nale­ży im się kilka minut odpoczynku.

Wysoki Orzeł z filozoficznym spokojem usiadł w cie­niu skały. A już się bałem, że Karol będzie gnał dalej. Przyznam bowiem, że nogi dobrze mnie rozbolały. Miej­ska zima odzwyczaiła od dalekich spacerów, a ten był wyjątkowo trudny.

Wyruszyliśmy po godzinie. Trzeba było wyminąć ka­mienną przeszkodę aż do miejsca, gdzie stroma, wi­jąca się ścieżka prowadziła w górę. Ile wysiłku koszto­wało forsowanie tej wyniosłości! Ślady znowu znikły na kamiennych osypiskach.

— Tamci poszli z pewnością inną drogą — westchną­łem głośno.

— Orle Pióro się myli — odparł zwięźle wódz nie zaprzestając wspinaczki.

Na koniec osiągnęliśmy grzbiet, a raczej przełęcz w tym grzbiecie, i zjechali w dół, w głąb zielonej do­liny. Na jej dnie odnalazł się zagubiony trop, wiodący prosto ku następnemu łańcuchowi gór. Wysoki Orzeł miał rację!

Zbliżała się wieczorna szarówka. Karol zauważył, że tropy pochodzą sprzed trzech godzin najwyżej. Tę pomyślną wiadomość przyjąłem obojętnie, tak już byłem zmordowany. Na szczęście zatrzymaliśmy się tu na noc. Wody w dolinie nie było, zwierzęta trzeba było napoić tą z zapasu wiezionego w skórzanych workach.

— Po licha nam dodatkowy koń? — zdenerwowałem się widząc, jak dużo ubyło drogocennego płynu. — Nie lepiej go puścić?

— Nie — sprzeciwił się Karol. — Kto wie, co nas jeszcze czeka? Zapasowy wierzchowiec może okazać się niezbędny.

— Utrudnia jazdę — upierałem się.

— Co o tym sądzi Wysoki Orzeł?

— Konia należało zostawić na prerii — powiedział Indianin. — Tu zginie z braku wody.

W ten sposób sprawa została rozstrzygnięta, ku me­mu niezadowoleniu. Luzaka bowiem wiedliśmy na prze­mian, a na ostatnim odcinku drogi już mi ręka zdrętwia­ła od ściskania rzemiennych uzd aż dwu prowadzonych czworonogów.

Następnego dnia czekał nas szlak nie mniej uciążli­wy. Póki mieliśmy przed sobą dolinę, jazda odbywała się kłusem, a nawet galopem, lecz nieco później trop wijący się jak wąż znowu doprowadził ku wzniesie­niom, a ze wzniesień — ku stromiznom. Trzeba było, któryż to już raz, zrezygnować z jazdy na rzecz pieszej wędrówki. Nie mogłem pojąć, czemu ścigani przez nas wybrali tak karkołomną trasę.

Na to pytanie odpowiedział Wysoki Orzeł, lecz do­piero wieczorem. Nieoczekiwanie trafiliśmy wówczas nad siklawę rwącą ze zbocza niedostępnej skały. Do­koła, mimo nieurodzajnego gruntu, rosła skąpa tra­wa — pożywienie górskich owiec i kozic. W tej kotlince gęsto było od zarośli kosodrzewiny tak przesyconej ży­wicą, że płonęła niczym smolne pochodnie.

Według obliczeń Karola znajdowaliśmy się zaledwie o parę mil od tamtych i kto wie, czy na równinie nie dałoby się ujrzeć ich przez lornetki.

Na równinie, lecz tu górskie wzniesienia uniemożli­wiały widoczność.

Skorzystałem z miniaturowego wodospadu, by się wreszcie dobrze umyć z kurzu i potu. Czynność ta wymagała z mej strony sporej odwagi, przeraźliwie zimna woda o mało nie zwaliła mnie z nóg, tym bardziej że prąd okazał się niezwykle silny. Lecz po tym zabiegu opuściło mnie znużenie i przy wieczornym posiłku czułem się tak rześko, jakbym tego dnia nie pozostawił za sobą kilku mil wspinaczki.

Pełen energii żwawo zabrałem się do mięsa, kawy i sucharów. Rozpierała mnie żądza czynów. To znak, że wreszcie złapałem „drugi oddech". Co oznacza takie określenie, wie każdy zamiłowany w długich wędrówkach piechur. Już po godzinie lub dwu pierwszego marszu poczyna odczuwać szybko postępujące zmęczenie. Jeśli podda mu się i przerwie wędrówkę, nigdy nie odczuje tego, co przynosi „drugi oddech". Jeśli natomiast potrafi zdobyć się na wysiłek, by iść dalej, po pewnym czasie dolegliwości ustąpią.

Jeśli chodzi o mnie, „drugi oddech" oznaczał coś wię­cej niż przezwyciężenie skutków uciążliwego marszu. Był bowiem sygnałem, że po wielomiesięcznym pobycie w mieście mój organizm na nowo dostosował się doodmiennych warunków życia. Począłem głośno zasta­nawiać się, dlaczego uciekinierzy nie obrali dogodniej­szej trasy.

— Pewnie nie wiedzą, że ta droga będzie dla ciebie tak uciążliwą — zażartował Karol. — Gdy ich dopędzimy, poproś, aby w przyszłości liczyli się bardziej z twoimi upodobaniami.

Wysoki Orzeł potrząsnął głową, jakby czemuś za­przeczał.

— Oni dążą na Szlak Czarnych Stóp — poinformo­wał krótko.

— Szlak Czarnych Stóp? — powtórzyłem zdziwio­ny. — Co to jest?

— Tajemnica — mruknął Karol uśmiechając się.

— Przestań kpić! I powiedz, co wiesz.

— Wielki Bóbr — ozwał się wódz — nigdy nie prze­mierzył tej drogi, lecz jego myśl sięga dalej niż wzrok.

Była to pochwała zdolności wnioskowania i przewi­dywania. Więc zacząłem podejrzewać, że mój przyja­ciel jednak orientuje się w sprawie bardziej, niż na to pozornie wyglądało. Przecież nie okazał zaskoczenia, jak ja, usłyszawszy dziwną nazwę.

— Musimy jechać Szlakiem Czarnych Stóp, jeśli mamy schwytać morderców — mówił dalej Wysoki Orzeł — więc moi bracia usłyszą o nim wszystko. Prawdę powiedział Wielki Bóbr, że to tajemnica. Znana jedynie wodzom. Dziś nie korzystamy z tej drogi. Minęły dni wielkich wypraw. Jednak to, co opowiem, musi pozostać w sercach mych braci, aby nigdy zły człowiek nie skorzystał z górskiego przejścia. Posłu­chajcie.

I tak w ciszy nadciągającego wieczoru dowiedziałem się o tajemniczym szlaku. Kto go pierwszy przebył — Wysoki Orzeł nie wiedział. Najprawdopodobniej przy­padek musiał pokierować krokami odkrywcy, tak zwykle bywa. Otóż Szlak Czarnych Stóp wiódł przez pozornie nieprzebyte pustacie Gór Skalistych z północy na południe. Służył wojownikom plemienia za drogę ucieczki przed pościgiem bladych twarzy, był równocześnie sekretną furtką skalną, zezwalającą na nagłe i wtargnięcie na niziny prerii i zaskoczenie wroga. Ponadto Szlak Czarnych Stóp umożliwiał niedostrzegalne przez innych przejście granicy między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, kiedy wymagało tego zachowa­nie najgłębszej tajemnicy, a więc w czasie wypraw wojennych.

Nie opiszę szczegółowo, jak ten szlak przebiega, ze względu na prośbę Wysokiego Orła. On sam stwierdził, że ukrytą drogą gnali na południe zbrojni wojownicy, aby zaskoczyć przeciwników podczas wojny toczonej między Anglią a Stanami Zjednoczonymi. Wódz nie podał roku, lecz ja odgadłem, że chodziło o rok 1812.

Tym szlakiem ciągnęły również zastępy Czarnych Stóp podczas wypraw przeciw Kutenajom, sąsiadom i z zachodu. A teraz oto ja i Karol mieliśmy poznać tę drogę. Lecz w jaki sposób trafili na nią ścigani przez nas ludzie? Czy byli to westmani, którzy wcześniej, pe­netrując góry, odkryli dogodne przejście, czy dopiero i teraz, przypadkowo?

Nie potrafiłem spokojnie doczekać świtu i nawet podczas nocnej warty moje myśli bardziej zaabsorbowane były wizją nieznanego szlaku niż zwracaniem I uwagi na bezpieczeństwo własne i śpiących towarzyszy.

Rankiem zerwałem się pierwszy. Jeszcze drżały cienie nocy, a już buchał rozpalony przeze mnie ogień. Wysoki Orzeł ani okiem nie mrugnął, lecz Karol nie omieszkał, w żartobliwym tonie, wyrazić swego uznania, zastrzegając się równocześnie, że w dalszym ciągu obowiązuje mnie mycie naczyń.

Gdy już dokonane zostało wszystko, co porządny westman powinien dokonać każdego ranka, chwyciliśmy konie za uzdy i pomaszerowali, bo o jeździe nadal nie było nawet co marzyć. Raz w górę, raz w dół i znowu pod górę wiodła nas kamienista ścieżka, aż w końcu szlak został przerwany przez niebotyczny skalny wał. Dostrzegłem, jak Wysoki Orzeł zatrzymał się, stanął również podążający za nim Karol. Wąziutka ścieżka nie pozwoliła mi zrównać się z nimi. Nie istniała tu co prawda żadna przepaść, lecz na prawo i na lewo po­chyły grunt usiany był głazami o ostrych krawędziach, między którymi mógł się przecisnąć piechur, lecz w żad­nym wypadku koń. Zawołałem więc:

— Widzisz przejście, Karolu?

— Nie.

— Ja również nie widzę. Chyba Wysoki Orzeł za­błądził — dodałem zniżając głos.

— To niemożliwe — zaprzeczył energicznie.

Tymczasem wódz zostawił swego mustanga, odszedł kilkanaście kroków, aż stanął przed litą ścianą. Czego tam szukał?

Ukląkł. Wydało mi się, że odgarnia gruz i piasek. Trwało to chyba kilka minut. Na koniec podniósł się i odwrócił trzymając naręcze długich patyków. Pod­szedł i wręczył każdemu z nas po trzy, mocno oble­pione żywicą, szczapki.

— Niech moi bracia idą za mną. Trzeba będzie za­ palić, lecz jeszcze nie teraz.

Z jakiego powodu mieliśmy palić smolne szczapy, skoro słońce błyszczało nad naszymi głowami?

— Ruszaj, Janie — ponaglił mnie Karol ciągnąc za uzdy aż dwa nasze wierzchowce.

Powoli wspinaliśmy się ku skale, gdzie ścieżka skrę­ciła pod ostrym kątem i pobiegła równolegle do niej. Po kilkunastu krokach dostrzegłem na skalnej szarzyźnie, tuż nad ziemią, czarną plamę — otwór dość wysoki, choć człowiek siedzący na koniu zawadziłby głową o sklepienie. Wysoki Orzeł przystanął.

— Zapalcie — rozkazał.

Wykonałem polecenie, marnując przy tym kilka za­pałek — patyki były mocno nasycone żywicą, lecz nie­co wilgotne. I tak z gorejącymi łuczywami ruszyliśmy naprzód. Konie poczęły się trwożyć.

Wysoki Orzeł zniknął w czerni otworu, za nim Karol z trudem wprowadzając oba konie, wreszcie i mnie udało się wciągnąć w głąb mocno opierającego się wierzchowca.

Pochodnie skwierczały rzucając na ściany drżące bla­ski, co stanowiło dość kiepskie oświetlenie. Na szczę­ście, nim zgasły, dotarliśmy szczęśliwie do kresu czar­nej drogi.

Nie zapomnę widoku, jaki roztoczył się przed oczy­ma, gdy wychynąłem z głębi mroku.

Oto przede mną, wcale nie niżej, jak tego oczekiwa­łem, lecz na poziomie równym z wylotem tunelu cią­gnął się barwny dywan traw i kwiatów. Dość wąski, bo ograniczony w odległości pół mili murem skalnym na pewno nie do przebycia. Na prawo i na lewo łączka biegła tak daleko, że nie widać było jej krańców. Któż mógłby się spodziewać, że wśród trudnych do sforso­wania turni i żlebów znajduje się taki pas równej i urodzajnej ziemi? Rosły tu kępy krzaków, a gdzienie­gdzie nawet szpilkowe drzewa. Kilka ptaszków przele­ciało nad naszymi głowami, a nad kolorowymi kwia­tami unosił się rój motyli.

Jakże wspaniałe i bezpieczne pastwisko dla górskich baranów i kozic stanowiła ta miniaturowa preria.

Puściliśmy konie kłusem. Prowadzony na lince luzak uniemożliwiał jazdę galopem. Na widok świeżej trawy powtórzyłem propozycję, by porzucić tu zawadzającego czworonoga. Ale wódz sprzeciwił się twierdząc, że zimą śnieg zawali dolinę i zwierzę padnie z głodu.

Jechaliśmy tak do zmroku. Trop był wciąż bardzo wyraźny, w którymś miejscu zauważyłem ślady po ognisku. Wydobyłem lornetkę, jednak w jej szkłach nie ujrzałem przed nami nic, co mogłoby przypominać dwu jeźdźców. Widocznie Karol mylnie ocenił czas i przestrzeń, jakie dzieliły nas od tamtych. Przyznał mi rację dodając, że gdy uciekinierzy osiągnęli dolinkę, na pewno pognali nią co sił w końskich nogach, podczas gdy my gramoliliśmy się pod górę.

— W ten sposób — odparłem — odległość się zwięk­szyła i jeśli nadal mamy jechać w takim tempie, nigdy ich nie dopędzimy. A wszystko przez tę chabetę... Kie­dyż się jej wreszcie pozbędziemy?

— Cierpliwości! Przyjdzie pora. Nadrobimy opóźnie­nie, gdy tamci trafią na trudniejszy szlak. Co sądzi o tym Wysoki Orzeł?

Odpowiedź nie wypadła dla nas pocieszająco. Bowiem dolinka ciągnęła się bardzo daleko. Można było gnać równiną trzy do czterech dni i dopiero później wygod­ny trakt zwężał się do szerokości kamienistej ścież­ki.

W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak tylko przedłużyć czas jazdy każdego dnia. Dlatego zrywaliśmy się z nocnego odpoczynku bardzo wcześnie i wędrowali tak długo, póki nie zapadła zupełna ciem­ność. W ten sposób godziny naszego snu zostały skró­cone, a nocne warty skracały je dodatkowo. Cóż więc dziwnego, że gdy gwiazdy poczynały migotać na czar­nym niebie, półprzytomny zsuwałem się z siodła. Minęły tak dwa dni i dwie noce. Trzeciego, w porze południa, trafiliśmy na kolejny czarny krąg wypalonej trawy. Wyglądało na to, że tutaj właśnie, być może jeszcze rankiem, obozowali ścigani przez nas ludzie. Tak więc odległość między nami a nimi wynosiła sześć do ośmiu godzin dobrej jazdy. Lecz wkrótce po raz drugi musie­liśmy się zatrzymać.

Wysoki Orzeł, jadący na czele, uniósł rękę — znak, że należy stanąć.

— Nie ma tropów — powiadomił nas, gdyśmy się z nim zrównali. — Moi bracia zaczekają. Sprawdzę.

Uderzył wierzchowca piętami i pognał galopem.

— Niech to piorun trzaśnie! — zawołałem. — Prze­cież nie oślepliśmy?!

— Lecz stali się zbyt pewni tego — odparł Karol — że dolina jest jedyne drogą. Widać istnieje jakaś inna. Przeoczyliśmy ją. Oto do czego wiedzie zbytnia pew­ność siebie. Zawróćmy.

Teraz okazało się, jakim błędem może się stać po­wierzchowne badanie terenu. Odnaleźliśmy ślad wio­dący od czarnej plamy po ognisku ku południowi, lecz po kilkunastu jardach urywający się raptownie. Gdzież znikli dwaj jeźdźcy? Przecież nie unieśli się ku niebu?

Dokładne zbadanie tropów wykryło, że wędrowcy za­wrócili ku obozowisku i wyruszyli z niego po raz dru­gi, ale już w innym kierunku.

— Czy to przypadek, czy chęć wprowadzenia nas w błąd? — zapytałem.

Karol przecząco pokręcił głową.

— Nie uważam za możliwe, aby wiedzieli o naszym pościgu. Zbyt wielka nas dzieli odległość. Nie, nie! To wykluczone. Zważ przy tym, Janie, że do tej pory nic na to nie wskazywało.

— A co miałoby wskazywać?

— Chociażby próba zacierania śladów.

— Więc dlaczego najpierw ruszyli prosto, później raptownie zawrócili, aby umknąć w bok? Czyżby ich coś spłoszyło? Ale co?

Karol wzruszył ramionami.

— Jedzie Wysoki Orzeł, może odkrył inny trop?

Wódz zatrzymał mustanga, zeskoczył.

— Tam ich nie ma — poinformował krótko. — Czy moi bracia zbadali ślady?

Karol przytaknął i wspomniał o naszych wątpliwo­ściach.

Wysoki Orzeł obszedł krąg ogniska, potem skręcił w lewo, prościutko ku wschodniej ścianie doliny, w końcu zawrócił i zatrzymał się przed nami.

— Droga Wschodzącego Słońca — rzekł.

Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.

— Droga? — zdziwił się mój przyjaciel. — Przecież jesteśmy na Szlaku Czarnych Stóp?

— Pamięć zawiodła Wysokiego Orła — odezwał się wódz — lecz teraz wie już wszystko. Mój ojciec, a przed nim ojciec mego ojca opowiadali, że Szlak Czarnych Stóp ma trzy wyjścia i dwa wejścia.

Chciałem zapytać, jak to jest możliwe, lecz w porę ugryzłem się w język.

— Pewnie to dziwi moich braci? Otóż wjechać i wy­jechać można ze szlaku drogą, jaką tu przybyliśmy oraz na południu, daleko stąd, przez górską przełęcz. Lecz istnieje jeszcze jedno przejście, zwane Drogą Wschodzącego Słońca. Ojciec opowiadał, że ta nazwa oznacza kierunek. Bowiem wiedzie tylko ku słońcu, które wstaje, nigdy ku słońcu, które chowa się w wiel­kiej wodzie, tam — pokazał ręką na zachód.

— Dlaczego? — zagadnął Karol.

— Nigdy tam nie byłem, lecz ojciec opowiadał, że łatwo zejść ku prerii, nawet z końmi. Jednak drogę powrotną, pod górę, potrafi przebyć tylko pieszy. Zwie­rzęta nie potrafią. Jedziemy! — zakończył wyjaśnienia.

Słowo „jedziemy" okazało się jedynie teorią. Szero­kość doliny przemknęliśmy w kilka minut, ale później trzeba było zeskoczyć z koni. Trop omijał sporą kępę drzew, a za nią widniała potężna szczerba, jakby gi­gantycznym toporem wyrąbana w skalnym murze. Gó­rą — szersza, na dole — tak wąska, że wątpiłem, aby nasze wierzchowce potrafiły przecisnąć się przez nią. Jakoś jednak udało się je przeciągnąć za uzdy. Była to oczywiście przełęcz, a za nią... Stanąłem.

— I my mamy tędy zejść? — zapytałem rozglądając się na boki w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki.

To, co ujrzałem, nie było ścieżką, lecz kamienną la­winą żwiru, szutru, głazów o ostrych krawędziach. Ani jednej trawki, ani jednego krzaczka. Spadała jak z pie­ca na łeb ku dalekiej plamie zieleni, hen w dole. Czło­wieka, który upadłby na tym iście diabelskim szlaku, zatrzymałyby głazy, lecz koń stoczyłby się łamiąc nogi.

— To jest Droga Wschodzącego Słońca — powiedział Wysoki Orzeł. — Niech moi bracia zachowają ostrożność. Zwierzęta trzymać krótko, a stąpać powoli. Kro­czymy obok siebie, nie jeden za drugim.

Na szczęście zaraz za szczerbą usypisko znacznie się rozszerzało. Trzy osoby mogły tędy posuwać się swobodnie przez całą szerokość.

Opuściliśmy ostrożnie kamienną cieśninę i natych­miast pojąłem, dlaczego wódz kazał nam iść obok, a nie jeden za drugim. Określenie: lawina — najlepiej chy­ba obrazuje sytuację. Grunt okazał się bardziej grząski, niż na to wyglądał. Po pierwszych krokach moje stopy zapadły się po kostki w pyle i żwirze, a tkwiące w pod­łożu głazy ujawniły niebezpieczną chwiejność. Tu i ów­dzie obsunęły się, grzechocząc i pociągając za sobą ka­mienie. Ktokolwiek znalazłby się na ich drodze, zgi­nąłby natychmiast. Ujrzałem, jak daleko w dole dźwiga się potężna chmura szarego pyłu. Nasze konie poczęły chrapać, kłaść uszy po sobie i zapierać kopytami w ru­chome podłoże. Jedynie mustang Indianina nie zdra­dzał oznak niepokoju. Musieliśmy przystanąć, by uspo­koić zwierzęta. Takie przystanki mnożyły się. Od czasu do czasu grunt zsuwał się wraz z nami na długość paru stóp, a w sekundę później groźny grzechot sygnalizo­wał toczącą się lawinę głazów i chmurę kurzu.

Co chwila musieliśmy opanowywać przerażenie na­szych czworonogów. Miał rację Wysoki Orzeł twier­dząc, że wdrapać się tędy wraz z koniem — nie sposób, lecz i zejście iście diabelskie! Jakże długo trwało!

Gdy osiągnęliśmy podnóże góry, słońce już poczy­nało się kryć za zachodnie szczyty. Byłem mokry od potu, jak gdybym przed chwilą wyszedł z gorącej łaźni. Prawe ramię mi zdrętwiało od przytrzymywania konia, nogi uginały się pode mną, a piasek trzeszczał w zę­bach.

— Karolu — przeraziłem się. — Co ci? Jesteś pur­purowy na twarzy!

— A ty? — roześmiał się ochryple. — Szkoda, że nie masz lusterka. Jesteś czerwony jak rak wyjęty z wrzątku.

Stanęliśmy na zielonej polance, otoczonej szpalerem młodych świerków, za którymi dźwigał się wysoko­pienny, choć rzadki las. Innej drogi nie zauważyłem. Na trawie widniał dobrze odciśnięty trop, który ginął wśród drzew. Ująłem cugle wierzchowca lewą ręką, prawą wyciągnąłem z kabury winchestera. Karol ski­nął głową i uczynił podobnie. Przy tak złej widoczności należało przygotować się na najgorsze. Jednak to naj­gorsze okazało się nie dwunożnym czy czteronożnym napastnikiem, lecz... ciemnościami, które nas wkrótce ogarnęły. Przeprawa kamienną lawiną zajęła mnóstwo czasu. Noc zapadła, nim się spostrzegliśmy. Wysoko nad nami splątane gałęzie dodatkowo nie dopuszczały resz­tek światła. Trzeba było posuwać się wolno jak ślimak. Co pewien czas przystawaliśmy, aby mozolnie odszuki­wać ginące tropy. Przecież jedynie one mogły nas wy­wieść z gęstwiny. Tamci szli tędy za dnia, więc łatwiej było im kroczyć i jeśli nawet nie prowadziła tędy żadna ścieżka ku prerii, szanse wydostania się na bezleśne płaszczyzny mieli większe od nas.

Wspomniałem przygodę pewnego trapera, który pra­gnąc sobie skrócić drogę do swego szałasu, zagłębił się w gąszcz i po dwu godzinach wędrówki spędził noc pod pniem sosny. Rankiem stwierdził, że miejsce jego noclegu znajdowało się nie dalej niż o sto jardów od granicy prerii i prawie naprzeciw szałasu. Gdy później prześledził szlak swej wędrówki okazało się, że bez­wiednie kręcił się w kółko. Nam mogło grozić coś po­dobnego.

Tak wlekliśmy się noga za nogą, aż straciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek wybrniemy z tego labiryntu drzew i krzewów.

Niespodziewanie, sto razy gubiony i sto razy odnaj­dywany ślad wywiódł nas na małą polankę. Tu współtowarzysze podzielili wreszcie mój pogląd o bezsensie nocnej wędrówki.

Był to chyba najgorszy nocleg w moim życiu. Bez ogniska, bez kropli ciepłego płynu, z wyjątkiem paru łyków whisky, czułem się fatalnie. Jedliśmy przypalo­ną pieczeń antylopy na przemian z sucharami. W świe­tle księżyca, który właśnie wzeszedł, stanowiliśmy zna­komity cel dla każdego, kto ukryty w zaroślach, zapra­gnąłby nas zdmuchnąć.

Dwie godziny spędziłem na warcie wsłuchany w ta­jemnicze odgłosy lasu: trzaskania gałęzi, pohukiwania sów, jakieś pomruki i miaukoty. Nie brzmiało to mile i szczerze wyznam, że zimno mi się robiło na samą myśl, iż z głębi ciemnego boru wyskoczyć może na polankę szarożółty potwór — grizzli. Ostatecznie obo­zowaliśmy w sąsiedztwie gór.

Gdy jednak Wysoki Orzeł przejął ode mnie obowią­zek wartowania, wcale nie poczułem się lepiej. Może to powodował blask księżyca, może były to skutki prze­męczenia, dość że budziłem się parokrotnie, spocony i pełen przerażenia, nieuzasadnionego jednak żadnym konkretnym wydarzeniem. Dopiero nad ranem poczu­łem się lepiej, lecz wtedy należało już wstawać. Tym razem nie zrezygnowaliśmy z gorącego posiłku. Oczy­ściłem z traw i mchów spory krąg ziemi, Karol naniósł chrustu i po chwili wesoły ogieniek rozgrzał nasze zziębnięte dłonie, a gorąca kawa — nasze wnętrza. Zu­żyliśmy na nią resztkę wody z bukłaków, jaka jeszcze pozostała po napojeniu zwierząt. No i o porannym my­ciu mowy nie było.

W dalszą wędrówkę udaliśmy się nadal pieszo. Jazda na koniach nie byłaby szybsza i uniemożliwiała dokładniejszą obserwację tropów. Zatrzymaliśmy się w po­rze południa, nadal w lesie, który widać nie miał końca. Dopiero pod wieczór drzewa poczęły rzednąć. Mimo, że dzień dobiegał kresu, od razu pojaśniało. Jeszcze kilka­dziesiąt kroków i oto wydostaliśmy się na skraj boru. I natychmiast stanęli. Wśród gładkiej płaszczyzny traw wznosił się spory drewniany dom. Widok nieoczekiwa­ny, zaskakujący! Któż odważył się zamieszkać na tym pustkowiu?

Serce zabiło mi żywiej, gdy wyobraziłem sobie wy­godne łóżko, normalny stół, a na nim talerze i sztućce. A do tego gospodarza, a może i gospodynię uwijających się, aby jak najlepiej obsłużyć niespodziewanych gości. Dlatego tkwiłem w miejscu jak urzeczony widokiem, od którego oczu nie mogłem oderwać. Pośrodku ściany znajdowała się werandka o szpiczastym daszku, stromo spadającym na boki. Dwa okna z prawej, dwa z lewej, w szybach połyskiwały zorze zachodu. A może myliłem się? Może to było światło bijące z wnętrza? I jeszcze zauważyłem pewien szczegół: żeliwną pompę.

— Przecież to jest ten dom! Pamiętasz, co mówił Old Gray? — szepnąłem wprost w ucho Karolowi.

Nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Mijały sekundy ciszy. Nagle usłyszeliśmy rżenie ko­ni. Nie naszych przecież!

— Janie, zostań tu i pilnuj wierzchowców — skinął na mnie Karol i obaj z wodzem ruszyli brzegiem lasu,
a później podbiegli z obu stron pod werandkę.

Teraz się okaże — pomyślałem — czy wewnątrz nie goszczą ludzie przez nas poszukiwani..."

Widziałem, jak Karol wstąpił na schodki, widziałem, jak otworzyły się drzwi. Promień przyćmionego światła padł długą smugą na deski, jakaś postać zamajaczyła na progu, a znajomy głos zabrzmiał wyraźnie w ciszy wieczoru:

— Witajcie, panowie! Co za nieoczekiwane spotkanie? Lecz w samą porę. Chyba moje myśli sprowadziły
was tutaj. Wchodźcie, wchodźcie...

Opuszczony dom

Jednym susem, lekceważąc polecenia Karola, znala­złem się przy werandce. Poznałem głos, jednak nie wierzyłem uszom. Teraz oczy potwierdziły zaskakującą prawdę.

W drzwiach stał pan doktor Fryderyk Randall z Ottawy!

Karol najprawdopodobniej został tak samo zaskoczo­ny, jak ja, bo długo milczał.

— Czy to pański dom, doktorze? — odezwał się wreszcie.

— Ach, nie!

— A czyj?

— Nie wiem. To jakiś opuszczony, nie zamieszkały budynek. Trafiłem tu przypadkowo. Proszę do środka.

Szybko cofnąłem się ku koniom. Tamci weszli do wnętrza. Trzymałem nadal winchester w garści, stojąc tuż przy boku własnego wierzchowca, a w głowie kłę­biło mi się od najrozmaitszych myśli. Wędrowaliśmy tropami morderców, aby wreszcie natrafić na nieszkod­liwego botanika-greenhorna! To oznaczało, że zmylili­śmy ślad. W jaki sposób? Kiedy? Co robi tu pan bota­nik? Miał wracać do Ottawy. A dom? Jego wygląd od­powiadał opisowi Old Graya, gdy — jeszcze na far­mie — mówił o obrazie wiszącym w mieszkaniu rodzi­ców. A później, zabawiając nas przy ognisku historią rodziny Balfourów, wspomniał o żelaznej pompie, jaką zainstalował Henry Balfour.

Przypuszczałem, że to co zostało namalowane przez ojca, a zbudowane przez syna — to były bliźniacze z wyglądu wille. Nie mogłem jednak pojąć, w jaki spo­sób najpierw powstał obraz, a dopiero w wiele lat póź­niej widoczna na tym obrazie willa? Chyba Old Gray coś pokręcił, aby uniemożliwić rozszyfrowanie swego nazwiska oraz nazwiska Balfourów, oba na pewno były zmyślone.

Ktoś odemknął skrzypiące drzwi. Sądziłem, że to Ka­rol, lecz to był Wysoki Orzeł. Podszedł.

— Niech Orle Pióro towarzyszy mnie.

Pociągnął za sobą dwa wierzchowce, następne dwa ja poprowadziłem.

— Trzeba napoić zwierzęta i rozkulbaczyć — powie­dział zatrzymując konie tuż obok poidła wyciosanego
z długiego pnia. Zacząłem opuszczać i podnosić lewar, nie wierząc jednak w skutek tej czynności. Ta pompa nie była przecież używana od szeregu lat. Czyż mogła działać? Na pewno jej gumowe czy skórzane zaworki rozeschły się i rozsypały. Jakże się zdziwiłem, gdy po trzecim czy czwartym ruchu coś zabulgotało we wnętrzu, a przy następnym — z rury buchnął strumień wprost do koryta.

Później wódz powiódł mnie na tyły domu, gdzie już pasły się oba człapaki Randalla. Dołączyliśmy do nich nasze i objuczeni uprzężą i derkami wrócili przed werandkę. Bardzo byłem ciekaw wnętrza.

Wysoki Orzeł poprowadził mnie krótkim i ciemnym korytarzykiem, a później pchnął drzwi. Ujrzałem izbę słabo rozjaśnioną światłem umykającego dnia, które wpadało przez szyby dwu okien. Szyby! Jakim cudem przetrwały nienaruszone przez tak długi czas? Albo myliłem się w swoich obliczeniach, albo tkwiła w tym wszystkim jakaś tajemnicza zagadka.

Obszerną izbę dodatkowo rozświetlał drżący płomień ogniska rozpalonego we wnętrzu kamiennego kominka. Pośrodku wznosił się stół z dwiema ławami. Karol i Randall siedzieli obok siebie i na nasz widok przerwali rozmowę.

— Jak się pan ma, doktorze? — powitałem botanika i zwaliłem w kąt cały swój bagaż. Po czym zająłem
miejsce na ławie. — Co to za dom? — zagadnąłem.

Randall lekko wzruszył ramionami.

— Tyle wiem, co i pan. W pogoni za rzadkimi rośli­nami skręciłem z prerii na podgórze i trafiłem tutaj. Szukałem gospodarza lub gospodyni. Zastałem pustkę. Ten stół i te ławy to jedyne meble. Reszta pomieszczeń świeci pustką i kurzem. Ot, i wszystko.

— Niezupełnie — sprzeciwił się Karol. — Czy wiesz — zwrócił się do mnie — że oni tu byli? Nie dalej jak przed trzema godzinami.

— Tak — wtrącił się Randall. — Dwu ludzi i dwa konie. Stałem na ganku, gdy wychynęli z lasu. Widać wyglądałem na właściciela, bo bardzo grzecznie zapy­tali, czy pozwolę napoić konie. Zrozumiałe, że nie odmówiłem. Szczerze mówiąc, miałem duszę na ramieniu.

— Dlaczego? — wtrąciłem rozbawiony.

— Ach, żeby pan ich widział! Brudne, prawie podar­te ubrania, obrośnięte, dzikie twarze. Lęk mnie ogar­nął na samą myśl, że zechcą tu przenocować. Lecz ich coś gnało, bo po napojeniu koni ruszyli dalej. Obawia­łem się jednak, że zawrócą. Przybyliście, panowie, jak­by na mój ratunek. Cóż, nie jestem westmanem i lepiej znam się na ziołach niż na palnej broni.

Przypomniał mi się niezwykle celny strzał Randalla. Albo to był przypadek, albo też doktor przesadzał ze skromnością.

— Dawno pan tu przybył? — zapytał Karol.

— Mija czwarty dzień. Dach nad głową i tyle cieka­wych odmian traw i paproci to doprawdy wielkie dla mnie szczęście. Postanowiłem nieco opóźnić swój po­wrót do Ottawy, o czym panom wspominałem. I jeszcze jedno: upolowałem antylopę! Dzisiaj rano. Teraz zamie­nia się w mięsną zupę w tamtym garnku.

Wskazał na kominek. Na żelaznym haku wbitym w spojenia kamiennej obudowy wisiał spory, okopcony sagan. Pociągnąłem nosem. Pięknie pachniało.

— Zrobicie mi, panowie, nie lada przyjemność, jeśli będę mógł odegrać rolę gospodarza.

— Nas jest trzech — zauważyłem.

— Cóż to szkodzi? Dokroję mięsa i starczy dla wszy­stkich. Większość mej antylopy spoczywa w sąsiednim pokoju. Przepraszam.

Wstał od stołu i zniknął za bocznymi drzwiami. Spojrzałem na Wysokiego Orła Jego oblicze, jak zwykle, nie odzwierciedlało żadnych uczuć. Zerknąłem na Karola. Skrzywił się zabawnie.

— Co o tym myślisz? — szepnąłem.

— Jesteśmy trójką głupców — odparł takim samym szeptem.

— Ależ... dlaczego?

— Nie wiem, lecz czuję to.

Roześmiałem się.

— Coś ci się roi po głowie, pewnie ze zmęczenia. Jutro świat będzie wyglądać przyjemniej.

— Wątpię — odparł zgryźliwym tonem. — Co u li­cha? Czy my nigdy nie osiągniemy celu? Kilka godzin jazdy dzieliło nas od nich przed paru dniami i ta od­ległość ani rusz nie chce się zmniejszyć. Jeśli Randall dobrze obliczył, oni nas mocno wyprzedzili. To jakiś pech prawdziwy.

— Nie pech, lecz nasz dodatkowy koń — odparłem nie bez złośliwej satysfakcji. — Puśćmy go wreszcie, albo ofiarujmy Randallowi. Co myśli o tym Wysoki Orzeł?

Zagadnięty skinął głową, potem dodał:

— Niech oczy moich braci będą otwarte, a uszy po­magają oczom. To jest złe miejsce.

Nie zdążyłem zapytać o przyczynę tego czarnowidz­twa, bo właśnie wrócił Randall niosąc spory płat antylopiego mięsa. Machnął dłonią po blacie stołu, strąca­jąc jakieś niewidoczne pyłki, położył mięso i począł je krajać na drobne kawałeczki. Nikt z nas nie zdziwił się, ani nie oburzył na tak urągającą higienie czynność. Na pewno blat stołu, nie myty od lat, pokryty był brudem. Lecz któż by na prerii zwracał uwagę na takie głup­stwa? Ostatecznie temperatura kociołka zniszczy wszy­stkie zarazki, a że wraz z mięsem połkniemy nieco ku­rzu i piasku — nikomu to nie zaszkodzi.

Pan doktor wrzucił mięso do sagana i raz jeszcze nas opuścił, aby umyć ręce pod pompą.

— Dlaczego to ma być złe miejsce? — dopiero teraz zapytałem wodza.

— Tak czuję.

Uspokoiłem się natychmiast. Karol czuł, że popełni­liśmy jakieś głupstwo, wódz czuł jakieś grożące nam niebezpieczeństwo. Na szczęście, ja czułem tylko głód. Do licha z tym wszystkim! Trudno traktować poważnie czyjeś przywidzenia.

Randall znowu się pojawił, siadł i opowiadał o swych sukcesach zielarskich. Niewiele mnie to obchodziło, a Karola pewnie jeszcze mniej, jednak w ten sposób niepostrzeżenie mijał czas, aż mięso było gotowe. Po­wstał problem: czym jeść i na czym? Ani ja, ani Karol nie mieliśmy talerzy, nie posiadał ich i Randall. Tylko Wysoki Orzeł rozporządzał własną miseczką. Oczywiście nikt z nas nie miał widelca, a łyżkę — jedynie pan doktor. Rozwiązaliśmy ten kłopotliwy problem w ten sposób, że wódz jadł z miseczki, my z kubków, a Ran­dall z sagana. Posługując się wyłącznie myśliwskimi nożami. Zabawnie to wyglądało, lecz któż zabiera na prerie łyżki, skoro nie przyrządza zupy, a właśnie zupę przypominał gulasz upitraszony przez doktora. Bardzo smaczny, o czym nie omieszkałem głośno powiedzieć.

— Cieszę się — odparł. — Zawsze lubiłem kucharzyć, po prostu dla rozrywki. A teraz pozwólcie, panowie, że
przygotuję kawę na swój domowy sposób. Jestem pe­wien, że nic podobnego dotąd nie próbowaliście.

Rozbawiło mnie tak samochwalstwo.

— Jakiż jest ten pański sposób, doktorze? Jeśli to nie tajemnica?

— Tajemnica, jednak miłym gościom ją wyjawię. Otóż do wody na kawę dodaję szczyptę soli i sporo cukru. Kawę wsypuję dopiero do wrzątku, a później zdejmuję naczynie z ognia na kilka minut. Poczujecie, jaki ma cudowny aromat.

Chciał zabrać naczynia ze stołu, lecz go uprzedziłem mówiąc, że szorowanie garnków to moja tradycyjna funkcja.

Grzechocząc garnkiem i kubkami pomaszerowałem na dwór, do pompy. Na początek poszedł sagan, z zewnątrz mocno okopcony, wewnątrz bardzo tłusty. Szorowałem go piachem na wszystkie strony i trwało to bardzo dłu­go. Saganek był własnością Randalla, a ja zapragnąłem chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za wspaniałą ucztę.

Gęsty mrok spadł już z nieba na ziemię, ą w głębi boru panowała nieprzenikniona ciemność. Uporałem się z największym naczyniem. Umycie pozostałych było już fraszką. Raz jeszcze opłukałem garnczki w korycie i już zamierzałem ruszyć ku domowi, gdy ciche parsknięcie, dobiegające zza budynku, unieruchomiło mnie na chwilę. Za domem przecież stały nasze konie!

Zostawiłem naczynia i krokiem jak najcichszym po­cząłem skradać się w tamtym kierunku. Nie był to po­stępek zbyt rozsądny — nie posiadałem broni, a par­sknięcie mogło być spowodowane ukazaniem się jakie­goś leśnego drapieżnika. Mogli również powrócić ścigani przez nas ludzie. W takim wypadku miałem zamiar dobrze przypatrzyć się im z ukrycia,, Zbliżyłem się ku ścianie domu, wzdłuż niej aż do narożnika. Ostrożnie wyjrzałem. Sześć koni stało spokojnie, parskał jedynie indiański mustang i szarpał za lasso, na którym został uwiązany. Kilka kroków od mustanga tkwił nierucho­mo mężczyzna dzierżący w prawej ręce długą broń, w lewej — uzdę jeszcze jednego konia. Rozpoznałem go natychmiast.

— Old Gray!

Skierował ku mnie wylot lufy, lecz zaraz ją zniżył.

— Co za spotkanie? — rzekł półgłosem. — A ja spo­dziewałem się zastać tu zupełnie kogo innego.

— Kogo? — zapytałem szeptem. Nie zaspokoił mojej ciekawości.

— Kto tam jest? — wskazał na dom.

— Mój przyjaciel, Wysoki Orzeł i jeszcze jeden przy­padkowo spotkany wędrowiec.

— Kto? — powtórzył pytanie.

— Niejaki doktor Randall z Ottawy. Botanik, które­go już poprzednio spotkaliśmy.

— To razem cztery osoby, a tu widzę sześć koni.

— Dwa z nich są luzakami. Jeden należy do Randalla, drugi do nas.

— Do was? — zdziwił się. — Przecież nie posiadali­ście żadnego luzaka.

— Prawda. Lecz to jest wierzchowiec człowieka za­bitego na prerii. Może jednak wejdziemy do środka. Tego wydarzenia nie da się streścić w kilku słowach.

— Jeszcze chwilkę — powstrzymał mnie. — Czyj to jest dom?

— Niczyj — odparłem.

— Nie rozumiem...

Powtórzyłem to, co na ten temat powiedział nam Randall. A od siebie dodałem:

— Byliśmy tu za dnia i miałem czas dobrze go obejrzeć. I wiesz... nie śmiej się, ale wydaje mi się bardzo podobny właśnie do tego z obrazu, o którym nam kie­dyś opowiadałeś, że wisiał w mieszkaniu twoich rodzi­ców.

— Sprawdzę to jutro — w jego głosie wyczułem lek­kie drżenie. — Jeśli się nie mylisz... Wielkie nieba — szepnął i umilkł, aż przypomniałem niecierpliwie:

— Chodźmy, robi się chłodno.

— Poczekaj. Wspomniałeś o zabitym człowieku. Jak on wyglądał?

Wróciłem pamięcią do dnia, w którym uwolniliśmy z więzów rzekomego trapera, a później podałem do­kładny rysopis. Wysłuchał uważnie, westchnął i mruk­nął:

— To nie on...

Widocznie Karola zaniepokoiła moja zbyt długa nie­obecność, bo usłyszałem jego głos:

— Janie! Gdzie jesteś?

— Tu! — odkrzyknąłem. — Idziemy!

— Co?! Kogo tam prowadzisz? Chodźże wreszcie.

— Jeszcze chwilkę...

Pomogłem Siwowłosemu rozkulbaczyć wierzchowca, a nawet nieść siodło. Na koniec wkroczyliśmy do półmrocznego wnętrza izby. Dostrzegłem, że na kominku buzował wielki stos szczap, było zupełnie jasno, ale że okien nie otworzono, panowała wręcz tropikalna tem­peratura.

— Ależ tu gorąco! — wykrzyknąłem, lecz mój okrzyk minął bez echa.

Karol i wódz porwali się od stołu witać gościa. Zwa­liłem ciężar tuż obok stosu naszych uprzęży, po czym uchyliłem okna. Tymczasem wszyscy zdążyli już zająć miejsca wokół stołu.

— Macie co do jedzenia? — zapytał Old Gray.

— Przed chwilą skończyliśmy ucztować — odpowie­działem nieco zawstydzony.

— Och — wtrącił się Randall — zostało jeszcze sporo antylopy. Zaraz uwarzę gularz.

— Był doskonały — zauważyłem.

— Po co tyle kłopotu? Mam wędzony boczek — po­wiedział Siwowłosy.

—Ależ... proszę nie odmawiać — nastawał bota­nik. — Szybko się uwinę.

Spojrzał na mnie pytająco.

— Przepraszam — zerwałem się z ławy. — Zapomniałem o naczyniach. Leżą w korycie.

— Nie, nie. Proszę się nie trudzić, sam przyniosę.

Pewnie bym nie ustąpił, gdyby nie dziwny ruch Old Graya. Chwycił mnie mocno za skraj kurty i przytrzy­mał, póki Randall nie wyszedł.

— Kto to jest? — zagadnął półgłosem.

— Przecież doktor Randall — odparłem mocno zdzi­wiony pytaniem. — Już mówiłem, że spotkaliśmy go na początku naszej wędrówki.

— Był sam?

— Sam — wtrącił się Karol. — O co chodzi?

— Ma dwa konie?

— Dwa — odpowiedziałem dziwiąc się coraz bardziej.

— Jeden z jukami?

— Nie — zaprzeczyłem — oba pod siodłem. Randall twierdzi, że w ten sposób zwierzęta mniej się męczą, może się przesiadać.

— Ach tak... — mruknął. — I to jest botanik?

— Oczywiście. Pracownik uniwersytetu w Otta­wie — odpowiedziałem już trochę zniecierpliwiony py­taniami.

— A skąd wiesz... — zagadnął znowu, lecz przerwał w połowie zdania, bo skrzypnęły drzwi i Randall brzę­cząc naczyniami wkroczył do środka. Powtórzyła się historia z krajaniem mięsa i gotowaniem w świeżo
oczyszczonym przeze mnie saganie. Tymczasem piliśmy kawę. Była rzeczywiście znakomita.

— Niech się pan przysiadzie — zaproponowałem botanikowi, zajętemu mieszaniem mięsa w garnku.

Przeprosił, że musi pilnować gulaszu i że nie pija kawy na noc, ponieważ trapi go wówczas bezsenność. Trochę mnie to zaskoczyło, bo pamiętałem, że podczas poprzedniego spotkania pił kawę wieczorem. No, ale może zmienił zwyczaje.

Wreszcie gulasz ugotował się, saganek powędrował z kominka na stół i Old Gray, posługując się nożem, począł jeść. Zauważyłem, że między jednym a drugim kęsem zerkał ciekawie na Randalla, lecz opuszczał wzrok, gdy tamten zwracał twarz w jego stronę. Wy­glądało to dziwnie, lecz z kolei nastąpiło jeszcze dziw­niejsze wydarzenie, do powstania którego mimowolnie się przyczyniłem.

— Cóż powiesz o tym domu?— niebacznie zagadną­łem Siwowłosego. — Jego wnętrze nie było przecież namalowane na obrazie.

— Na jakim obrazie?

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Karol kopnął mnie pod stołem, więc udając obojętność zająłem się nabijaniem swej fajki tytoniem.

— O jakim to domu rozmawialiście, panowie? — za­pytał Randall.

Nadal napełniałem fajkę tytoniem, nie ważąc się na­wet mruknąć.

— Och, głupstwo — zaśmiał się Old Gray. — Opo­wiadałem kiedyś o domu, w którym straszyło, jak
sądzili naiwni. Podobno ukazywały się w nim duchy zamordowanego małżeństwa.

Osłupiałem usłyszawszy coś takiego!

— Napad? — zaciekawił się Randall.

— Tak, napad rabunkowy. Dokonał go młody czło­wiek, głupiec, który sądził, że ujdzie kary.

— Więc go schwytano?

— Dotychczas nie, lecz któregoś dnia tak się stanie.

— Skąd taka pewność? — zapytał Randall, a mnie wydało się, że głos mu się trochę zmienił.

— Stąd — odpowiedział dziwnie surowym tonem Si­wowłosy — że sprawiedliwość naszego świata może być powolna, lecz w końcu dosięga winowajcę. Znam wiele przykładów potwierdzających ten pogląd.

Ciągle nie mogłem pojąć, w jakim celu Old Gray wy­myślił bajeczkę o duchach.

— A panowie zapewne dawno się znacie — Randall raptownie zmienił temat.

— Dawno i niedawno — pospieszył z wyjaśnieniem Old Gray, jak gdyby w obawie, że ktoś z nas go uprze­dzi. — Na prerii czas liczy się inaczej. Zresztą, mniej­sza z tym. Chętnie obejrzałbym zielnik.

— O, to już pan wie? — zdziwił się Randall.

— Wiem i wielce jestem ciekaw zbiorów.

— Ależ oczywiście! Czy jednak nie lepiej rzecz od­łożyć do rana, trochę tu ciemno.

— Mam świetny wzrok.

Upór Old Graya graniczył z niegrzecznością. O co mu chodziło? Z kolei nastąpiło trzecie wydarzenie, jakie uznałem za przedziwne. Oto Wysoki Orzeł udał się w kąt izby, gdzie złożyliśmy broń, wziął dwururkę i sta­nął z nią przy otwartym oknie. Poczułem, że coś jest nie w porządku, że nastąpić może coś nieoczekiwanego. Zimny dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Opanowałem się natychmiast i tylko moje zęby silniej zacisnęły się na ustniku fajki.

Randall wolno podszedł do swych bagaży, długo w nich gmerał, wreszcie wrócił niosąc znany mi już prostokątny futerał, owinięty w cielęcą skórkę. Odwinął. Wewnątrz spoczywał zielnik.

— Można? — zagadnął Old Gray.

— Proszę bardzo...

Siwowłosy przysunął do siebie grubą księgę. Otworzył pierwszą kartę, później drugą, trzecią... Przy któ­rejś tam z kolei zatrzymał się dłużej.

— Co to takiego? — zapytał wskazując palcem.

— Moje odkrycie — pochwalił się botanik. — Znala­złem na podgórzu. Nieznana roślina.

— Na pewno?

— Mogę się mylić, lecz zbiory mego uniwersytetu wzbogacą się tym eksponatem.

— A mnie się wydaje — powiedział Old Gray — że się nie wzbogacą.

— Co pan ma na myśli?

— Tyle tylko, że jest to znana roślina o nazwie Clarkia pulchella, kwitnie niebiesko.

— Ależ...

— Nie istnieje żadne ależ. Idę o zakład, że się nie po­myliłem.

— Doprawdy... — Randall zająknął się. — Musiałem być bardzo roztargniony tamtego dnia.

— I ja tak sądzę — potwierdził Old Gray. — A sły­szałeś, doktorze, o pochodzeniu tej nazwy?

— Tak, oczywiście. Obiło mi się o uszy.

— Na pewno? Co właściwie?

Randall wyraźnie zawahał się.

— No... na pamiątkę nazwiska odkrywcy — rzucił pospiesznie i bacznie spojrzał w twarz Siwowłosego.

— Nieźle — zauważył tamten. — To znaczy... Jakże brzmi imię i nazwisko odkrywcy?

— Pan chyba żartuje? Cóż to za egzamin? — w gło­sie Randalla zabrzmiały akcenty gniewu.

— Trochę żartuję, trochę nie — powiedział spokojnie Old Gray.

— Czy pan jest botanikiem?

— Gdzie mnie tam do takiej znajomości roślin! Ot, po prostu coś niecoś interesowałem się przyrodą. Dla­tego wiem, że William Clark wielokrotnie wyruszał na Dziki Zachód, że przywiózł stamtąd sporo wiadomości obalających różne legendy. Razem z Meriwether Lewi­sem w 1804 roku odbył swą pierwszą podróż i dotarł aż do wybrzeża Pacyfiku. Pierwsza mapa tamtych obsza­rów została sporządzona częściowo w oparciu o zapiski i rysunki Clarka. Z tej wyprawy przywiózł około dwu­stu okazów roślin, z których jedna nazwana została jego imieniem. Zresztą, to nieważne.

Znowu począł odwracać kartki.

— Co to jest? — zapytał po krótkiej przerwie.

— Leśnik pospolity — odparł Randall. — Mimo ta­kiej nazwy jest to ziele niezwykle rzadkie.

— Leśnik pospolity? — powtórzył Siwowłosy i parsknął śmiechem. — Świetny dowcip! Przecież to po pro­stu krwawnik, bardzo pospolita roślina. Służy do tamo­wania krwi, stąd jej nazwa. No, dość już tej zabawy! Jesteś, mój drogi, takim samym botanikiem jak ja ce­sarzem Chin. W jakim celu stroisz się w cudze piórka?

— Wypraszam sobie — oburzył się doktor. — Może pan sprawdzić w Ottawie, czy jestem botanikiem, czy nie.

— Mam nadzieję, że nie jesteś. Kiepsko wyszliby na tym twoi uczniowie, a że Ottawa daleko, sprawdzać nie
będę. Istnieje lepszy sposób odkrycia prawdy.

Nieoczekiwanie powstał z ławy, jego dłoń przez se­kundę spoczęła na głowie Randalla. Natychmiast unio­sła się z pękiem czarnych włosów — prawdziwym skal­pem indiańskim.

— Peruka! Patrzcie! Randall, czy jak się tam jeszcze nazywasz, połóż ręce na stole. Wysoki Orle, gdyby się poruszył, strzelaj! Na moją odpowiedzialność.

Botanik zastosował się do rozkazu, lecz równocześnie wrzasnął:

— Co to znaczy?! Napad? Panowie — zwrócił się do nas już spokojniejszym tonem — widzicie, że dzieje mi się krzywda.

— Później się wyżalisz — zadrwił Old Gray. — Po­dajcie rzemień.

Karol skoczył pod ścianę, chwycił linkę, podał Siwo­włosemu. Ja tkwiłem znieruchomiały na ławie, jakby mnie do niej przybito hakami. W głowie miałem zamęt, a wyraz twarzy pewnie niezbyt mądry. Randall nie stawiał oporu, gdy mu krępowano ręce na plecach.

— To pomyłka — powtarzał — jakaś okropna po­myłka...

— Nie — zaprzeczył energicznie Old Gray. — Zaraz udowodnię oczywiście nie tobie, lecz wam, przyjaciele. Żebym nie wyglądał na rozbójnika.

— Cóż znowu? — zaprotestowałem nieśmiało. — Kto to naprawdę jest?

Old Gray siadł obok więźnia.

— Wysoki Orle, uważaj na tego człowieka. Co prawda ręce ma związane, lecz z niego chytry lis. Chytry
i krwawy. A teraz — zwrócił się do mnie i do Karola — pozwólcie, że wam sprezentuję pana... rzekomego botanika. To jest Joe Royer, morderca małżonków Balfour! — wykrzyknął. — Pamiętacie, co wam opowiada­łem?

Przytaknęliśmy zgodnie, a ja wreszcie ocknąłem się z osłupienia. Elegancki i grzeczny pracownik naukowy okazał się bandytą! Nie do wiary!

— Kłamstwo! — krzyknął Randall. — Przysięgam, że nigdy nie znałem żadnych Balfourów.

— Będziesz ty cicho?! Później się wygadasz. Oczy­wiście, że nie znałeś Balfourów. Bowiem ich prawdziwe nazwisko brzmi: Anna i Henry Green. Dobrze ich mu­sisz pamiętać, Royer!

— Nie.

— Ale za to ja dobrze zapamiętałem twoją twarz i nie zapomniałem jej rysów, chociaż to było dość daw­no, a ty wyrosłeś na mężczyznę. Bo wówczas byłeś bar­dzo jeszcze młody. Tak moi kochani, to właśnie jego wynajął Henry Green jako woźnicę, który miał dowieźć oboje małżonków do ich nowego domu, do cudownego domu, jaki wzniesiono na granicy lasu i prerii. To jest ten dom! Co za przedziwne zrządzenie losu... — głos mu się załamał i ostatnie zdanie zakończył szeptem.

— Pomyłka! — krzyknął znowu Randall.

— Mam dosyć twoich wrzasków — Old Gray odzy­skał mowę. — Pójdziesz do ciemnicy, lecz nim to się stanie... Pokaż te guziki — zwrócił się do Karola.

— Guziki! — przypomniałem sobie. Jeden znaleziony obok zwłok spoczywających w odkrytej przeze mnie grocie, drugi — niedaleko śladu po ognisku, na prerii.

— Otóż to właśnie! — powiedział Siwowłosy trzymając na dłoni dwa czarne krążki. — Tego mi brakokowało. Przypatrzcie się jego marynarce! — wskazał na botanika. — Tu i tu.

Spojrzałem. Z czterech guzików (bo były cztery na nie dziurki) pozostały tylko dwa.

— Czego to dowodzi? — zapytał Old Gray. — Nie wiecie? Ano tego, że on zabił również i niejakiego Kleena, pracownika kolei, tak samo poszukiwanego listem gończym. To ty — zwrócił się do mnie — odkryłeś
zwłoki nieszczęśnika w jaskini. A mam prawo przypuszczać, że jeszcze jeden człowiek padł jego ofiarą,
ten dziwny traper, którego uwolniliście z więzów. Chy­ba teraz domyślacie się, że pan Randall, albo Joe Royer
to również Joe Shoes, Joe Starr i Joe Kelly, ścigany li­stem gończym za napad na pociąg. Rysopis się zgadza, kolor włosów również. Coś wam jeszcze powiem, lecz bez zbytecznego świadka. Royer, czy jak tam się nazy­wasz, bądź łaskaw wstać. Doskonale. Wysoki Orle, więź­nia ulokujemy w przyległej izbie.

Wyszli we trójkę, a wrócił już tylko Old Gray. Na me pytające spojrzenie odparł:

— Wódz został, żeby go pilnować. Możemy teraz spo­kojnie porozmawiać.

— Ty jesteś Hopkins! — nie wytrzymałem.

Spojrzał na mnie uważnie.

— Świetnie zapamiętałeś dzieje Balfourów. Lecz czy ja się nazywam Hopkins, czy Old Gray... w niczym nie zmienia to sprawy. Widzicie, Royera szukałem od daw­na. Wówczas gdy zabił Greenów, ślad po nim zaginął. Jednak liczyłem na to, że go jeszcze spotkam. Moje za­miłowanie do dalekich wędrówek przysporzyło mi spo­ro doświadczenia. Na początek co prawda zwróciłem się do Agencji Pinkertona. Bardzo mi pomogła. To jej agenci trafili na stary trop przestępcy. Okazało się, że nim został woźnicą Greenów, miał już kilka sprawek na sumieniu. Uwięziony w Kanadzie za kradzież, zdołał uciec i przez parę miesięcy mieszkał na terenie Stanów Zjednoczonych. Później, któż odgadnie, z jakiego po­wodu, zdecydował się na powrót do Kanady. Trafiała się po temu okazja, gdy Henry Green zatrudnił go jako woźnicę. Właśnie wtedy go poznałem. A pamięć mam niezłą. Od agentów Pinkertona dowiedziałem się nieco później o kilku nazwiskach, jakie sobie przybierał w potrzebie. Przypuszczam, że Royer to również nie jest jego prawdziwe nazwisko, ale o to niech się martwi policja. Co do mnie... postaram się, aby cały i zdrowy trafił prosto do jej rąk. Pomożecie mi? W pojedynkę będzie mi nieco trudno upilnować łajdaka, a Wysokiego Orła nie chcę w to mieszać.

— Możesz na nas polegać — odparł Karol. — Jeśli trzeba, udamy się nawet do Ottawy lub gdzie tylko ze­chcesz.

— O, wystarczy najbliższy posterunek, chyba w Red Deer. Bardzo wam dziękuję. Nie wiem, czy zdajecie so­bie sprawę, jak pomogliście mi w wytropieniu bandyty.

— Mimo woli... — bąknąłem.

— To nie ma znaczenia. Wasze informacje o zabitym w grocie wędrowcu pozwoliły mi skierować się na właściwy trop. A więc jutro ruszamy do Red Deer.

— Dawid Green — szepnąłem domyślnie.

Uśmiechnął się.

— Zgadłeś. Dawid jest synem zamordowanych. Do­wie się wreszcie o schwytaniu przestępcy i o odnalezie­niu domu, który przecież teraz stanowi jego własność.

— Więc jednak to jest właśnie ten dom...

— Wszystko za tym przemawia. Obejrzę go za dnia dokładnie.

— Nie rozumiem jednej sprawy: co powstało wcze­śniej, obraz czy dom?

— Oczywiście, że obraz. Nie mam pojęcia, czy ojciec Henry'ego widział gdzieś budowlę tego typu, czy po prostu ją wyfantazjował? Jego syn postanowił wznieść swą siedzibę wzorując się na obrazie ojca. Ba, nawet wraz z żoną odkryli miejsce do złudzenia przypomina­jące namalowany krajobraz. Tak wygląda prawda. Cóż jeszcze chcesz wiedzieć?

— A co z tym Royerem? — zapytał Karol. — Urwa­łeś w najciekawszym miejscu.

— Z Royerem? Przyznam, że po kilku miesiącach zacząłem tracić nadzieję. Zniknął jak duch. I nagle ten pierwszy napad na pociąg! Znałem już wówczas porucz­nika Mitchella. Opowiedział mi szczegółowo, jak to wyglądało: dwu sprawców, z których jednego schwytano. Zdradził wspólnika, a tym wspólnikiem był, jak się okazało, człowiek, którego sylwetka już dawniej została opisana w więziennych dokumentach.

— Mitchell wspominał nam o tym — wtrącił Karol.

— Tym lepiej, nie potrzebuję powtarzać. Otóż po tej informacji nabrałem pewności, że to jest jednak Royer. Lecz cóż, znowu mi zniknął z horyzontu. Teraz już mnie to nie dziwi. On się ukrywał tutaj i chyba się nie mylę.

— Na pewno! — krzyknąłem. — Pompa działa wspa­niale po tylu latach. To najlepszy dowód, że ktoś tutaj często przebywał. Któż inny, jeśli nie Royer?

— Jutro obejrzymy resztę pokojów. Musi gdzieś tu trzymać zapasy żywności. A poza tym o położeniu domu wiedzieli tylko Greenowie, no i... Royer. Niejeden raz próbowałem ten dom odnaleźć, na próżno. Lecz posłu­chajcie dalej. Minął rok. Zjeździłem szmat kraju po obu stronach granicy. Stąd ma znajomość z Samem Harfieldem, stąd moja znajomość z Czarnymi Stopami i Wy­sokim Orłem. Przywykłem do tych dalekich wypraw. Wierzcie lub nie, lecz chwilami zapominałem o głów­nym celu moich wędrówek. Coroczne odwiedziny Red Deer przypominały mi jednak o mym obowiązku.

— Przepraszam — wtrąciłem się. — Odwiedzałeś Dawida. Opiekowałeś się nim po śmierci rodziców, to dla mnie jasne, lecz... — tu zawahałem się czując, że zbyt obcesowo wkraczam w cudze sprawy.

— Śmiało, śmiało... — zachęcił mnie Old Gray.

— Czy więc... to jest, chciałem zapytać...

Znowu zamilkłem.

— Pośpiesz się, Janie — zauważył żartobliwie Ka­rol — w ten sposób nie skończysz do jutra.

— Dobrze — nabrałem odwagi. — Więc... czy praca w takiej zapadłej dziurze, jak Red Deer, jest odpo­wiednim zajęciem dla Dawida?

— Ach, interesuje cię to? — uśmiechnął się Siwo­włosy. — Cóż, Dawid ukończył średnią szkołę. Gdzie, to nieważne. Skłonności do malarstwa, jak jego ojciec lub dziadek nigdy nie zdradzał. Miałem znajomości w Kompanii Hudsona. Przyjaciele pomogli mi umieścić go w Red Deer w charakterze urzędnika. Nie zapomi­najcie, że Dawid jest półkrwi Indianinem. Obawiałem się, że praca w mieście nie będzie mu odpowiadać. Na­tomiast w Red Deer może świetnie nauczyć się zawodu i wykorzystać swe pochodzenie.

— W jaki sposób? — zdziwiłem się.

— Kompania Zatoki Hudsona wciąż jeszcze handluje z Indianami, zwłaszcza na dalekiej północy, gdzie nie ma rezerwatów. Dawid od czasu do czasu wyrusza w drogę jako agent, a jego pochodzenie ułatwia mu na­wiązywanie kontaktów z Indianami. Podoba mu się ta praca. Kto wie, czy za rok lub dwa nie umieszczę go w którejś z wyższych uczelni ekonomicznych? Będzie miał wówczas otwartą drogę do zajęcia lepszego sta­nowiska w Kompanii. Dobrze wiemy, jak trudno jest Indianinowi czy Metysowi stać się „kimś" w społeczeń­stwie bladych twarzy. Jesteś zadowolony z mej odpo­wiedzi?

— Przepraszam za natręctwo. — Istotnie, prawdą jest, że Indianom trudno dostosować się do naszych oby­czajów i to zapewne stanowi przeszkodę w ich życiowej karierze. Nie ufamy im, a oni nam również nie ufają. Niewiele dotąd uczyniliśmy, by te wzajemne nieufności przełamać.

— Natomiast sporo dokonaliśmy — odparł Karol — aby je pogłębić.

— Obaj macie rację — zauważył Old Gray. — Kim ty właściwie jesteś? — zaskoczył mnie pytaniem. — Traperem? Na pewno nie. Poznałbym się na tym. A nie­dzielnym myśliwym... również nie. Zbyt dobrze orien­tujesz się w westmańskich sprawach.

— On był moim nauczycielem — skinąłem głową w stronę Karola, wielce zadowolony z pochwały. — Je­stem lekarzem...

Old Gray spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.

— Coś podobnego! Wędrowny lekarz? Jeszcze dotąd nie...

— Nie żaden wędrowny — zaprotestowałem ener­gicznie, przerywając mu w połowie zdania. — Niekiedy niosę pomoc ludziom spotkanym na prerii, lecz nie w tym celu wędruję.

— A w jakim, jeśli wolno zapytać?

— Po prostu kocham się w przyrodzie, lubię konną jazdę, dalekie wyprawy i... — przerwałem uświadomiwszy sobie, jak naiwnie musiałyby zabrzmieć moje słowa. — Czy to dziwne?

— Nie ma w tym nic dziwnego, jednak... zaskaku­jący to wypadek.

Zapadła cisza, którą przerwał Karol:

— Wróćmy do Royera. Mnóstwo spraw nie zostało jeszcze wyjaśnionych. Jakim cudem trafiłeś tutaj?

— Zgoda. Otóż z wiosną wyruszyłem na prerię, jak co roku. Wówczas wydarzył się ten drugi napad na po­ciąg. Znacie szczegóły?

— Mitchell opowiadał — przytaknął Karol.

— Pomyślałem, że zdarza się okazja, jakiej dotąd ni­gdy nie miałem. Wszystkie posterunki policji zaalarmo­wane, a listy gończe trafiły do najmniejszych nawet osiedli. Sami widzieliście. Dla Royera pozostawała tylko jedna droga ucieczki: poza granice Kanady, a gdyby przedostał się do Stanów Zjednoczonych, mógłby znik­nąć na zawsze. Posiadał pieniądze, i to spore, umożli­wiające podróż do Kalifornii czy jeszcze dalej, do Mek­syku. Począłem szukać jego śladów i śladów wspólnika. Wasza informacja bardzo mi w tym pomogła.

— Która? — zainteresowałem się.

— Wiadomość o tym nieboraku znalezionym w ja­skini. Zacząłem wówczas podejrzewać, że Royer pozbył się niewygodnego dla siebie wspólnika. Ten kolejarz kiepsko jeździł konno, a Royerowi zależało na szybkości. Podczas poprzedniego napadu na pociąg bandyta rozłączył się ze swym wspólnikiem, którego szybko schwytano. Tym razem postanowił zapobiec tego rodza­ju niespodziance. Pozbył się Kleena raz na zawsze. Te­raz stało się dla mnie rzeczą oczywistą, że należy szu­kać nie dwu, lecz jednego tylko uciekiniera. Z iloma jednak końmi? Długo się nad tym zastanawiałem. Czy Royer konia swego towarzysza puścił wolno, czy też za­brał jako zapasowego? Gdyby jednak zwierzę porzucił, musiałby zeń zdjąć uprząż. Koń hasający po prerii z siodłem i uzdą rzuca się w oczy. Mógłby wzbudzić po­dejrzenia. Bandyta liczył się z tym. Dlatego uznałem, że Royer powinien mieć dwa konie. Szkoda, że nie poin­formowaliście mnie w porę o spotkaniu z rzekomym botanikiem. Iluż uniknąłbym pomyłek.

— Jakoś nie zgadało się — odparłem tonem uspra­wiedliwienia. — Nie trafiła się okazja,

— Co też mówisz? A choćby w Red Deer!

— Prawda — przyznał Karol — poszkapiliśmy spra­wę, lecz któż z nas mógł odgadnąć, że kogokolwiek szukasz?

Old Gray roześmiał się.

— Słusznie. Sam sobie jestem winien. Usprawiedli­wia mnie jednak chęć zatajenia celu mej wędrówki. Ludzie są przeważnie gadatliwi, zwłaszcza na prerii. Przejawiają dziwną skłonność do opowiadania byle ko­mu wszystkiego o sobie i znajomych. Czy mogłem być pewien, że nie rozgadacie o mych poszukiwaniach? A wieść o nich dotrze do uszu Royera? Zbyt mało, zbyt krótko was znałem. Jednak... wykazaliście dużą łatwo­wierność ufając rzekomemu botanikowi.

— Ten człowiek wyglądał na stuprocentowego greenhorna — powiedział Karol.

— Oczywiście! — poparłem przyjaciela. — I chociaż początkowo wydawał się postacią podejrzaną, obserwu­jąc jego zachowanie uwierzyliśmy, że jest naprawdę naukowcem zbierającym rośliny.

— Zielnik przekonał was ostatecznie.

— Tak. Mało znamy się na botanice.

— Wielka szkoda.

— Lecz i Mitchell, gdy mu opowiedzieliśmy o spo­tkaniu i podali rysopis rzekomego Randalla, uznał, że nie jest to człowiek poszukiwany. Co prawda głównie dlatego, że nie zgadzał się kolor włosów.

— To jasne. Lecz gdyby pan porucznik zastanowił się nieco dłużej nad dwoma końmi pod siodłem, a przede wszystkim nad miejskimi bucikami Randalla, pew­nie już dawno pochwyciłby zbiega. Domyślam się, że opisaliście botanika jako zupełnego niedołęgę. Mitchell dał się zasugerować waszym słowom i strzelił kapital­ne głupstwo. Nie ma po co dłużej rozmyślać nad tym błędem, niech będzie nauką na przyszłość. Dla porucz­nika i dla nas. A teraz należy się wam jeszcze kilka wyjaśnień. Otóż istnieje w tych górach nieznana lub mało zna­na droga. Początkowo nie zwracałem uwagi na ten fakt. Nie sądziłem, aby Royer odkrył to przejście. Lecz bez­owocna wędrówka po prerii skłoniła mnie do zbadania i tej trasy.

— Oczywiście chodzi o Szlak Czarnych Stóp — za­uważył Karol.

— Oczywiście, lecz skąd u licha o nim wiecie?

— Od Wysokiego Orła. Sam nas poprowadził.

Klepnął się dłonią w czoło.

— Ależ ze mnie tuman! — wykrzyknął. — Teraz wszystko stało się zrozumiałe. Słuchajcie! Ja byłem na południowym odcinku tej drogi, wy na północnym. I jechaliśmy naprzeciw siebie. Posiadam wspaniałą lor­netkę. Przy jej pomocy zauważyłem jakiś punkt poru­szający się środkiem doliny, w moim kierunku. Posta­nowiłem sprawdzić, co to takiego. I niespodziewanie ten punkt zniknął mi z oczu. Gnałem jeszcze przez kilka­naście minut, aż do miejsca, w którym ktoś niedawno obozował. Mnóstwo śladów nakładających się jedne na drugie. Prawdziwa łamigłówka! Dobrze się nad nią na­ męczyłem. Cała ta gmatwanina tropów, teraz już wiem, że była waszym dziełem, powiodła mnie we właściwym kierunku, ku jakiejś diabelskiej przełęczy. Zwątpiłem, czy w ogóle można ją przebyć i gdyby nie odciski ko­pyt, najpewniej bym zawrócił. Później, przez las, po­suwałem się tą samą ścieżką, co i wy i nocowałem w tym samym miejscu. Świeże ślady zdradziły mi, że wędrowały przede mną cztery konie. Ten fakt nie pa­sował ani do was (bo trzy konie!), ani do tajemniczego jeźdźca, który tak nagle zniknął z mych oczu. Wygląda­ło na to, że znalazłem się na fałszywej ścieżce. Próbo­wałem zawrócić. Nic z tego. Wdrapać się na ten diabelski upłaz to przekracza końskie siły. Wobec tego brnąłem dalej. Przez leśną gęstwinę, zły jak chrzan. W końcu znalazłem się tutaj. Nie potrafię opisać, jak bardzo się ucieszyłem dostrzegłszy ciebie, doktorze. Lecz równocześnie straciłem nadzieję na rychłe schwy­tanie Royera. Jakiś tam botanik o nazwisku Randall... to nie mógł być człowiek, za którym goniłem. Kiedy tu wszedłem, w półmroku, twarz waszego towarzysza wy­dała mi się obca. Lecz przyjrzałem mu się dokładnie. Obudziło się we mnie podejrzenie. Royer, nie Royer? Lecz kolor włosów wszystko psuł. Przecież Royer był blondynem. A ta botanika? Także nie pasowała. I nagle przypomniałem sobie, że ktoś kiedyś (może to był Mit­chell, może nie Mitchell) wspominał o zainteresowa­niach Royera zielarstwem. Postanowiłem rzecz spraw­dzić. Sztuczka z zielnikiem udała się, z peruką również. Royer kalkulował sobie, że zmieniwszy barwę włosów i udając naukowca potrafi zmylić pogoń, przejechać pod nosem patroli policji, aby dać nurka po tamtej stronie granicy. Niewiele brakowało, Lecz jakim cudem trafili­ście w te strony?

— W pogoni za mordercą — odparłem.

— Za Royerem?

— Nie, chociaż właściwie... tak — zaprzeczyłem sam sobie.

— Tak, nie. Więc jak?

— Karolu — poprosiłem — opowiedz o polowaniu.

Mój przyjaciel dokładnie opisał przebieg zdarzeń, nie pomijając faktu skłonienia mnie do wydobycia kuli z ciała zabitego.

— To było bardzo mądre — pochwalił Old Gray. — Nie tylko dlatego, że oczyściło ciebie — tu spojrzał na mnie — z zarzutu nieumyślnego zabójstwa, lecz rów­nież dlatego, że przesądziło o waszym pościgu. Co praw­da nie każdy zdobyłby się na taką decyzję, lecz z was, jak widać, dzielne chłopy.

Przyjęliśmy w milczeniu tę pochwałę.

— Royer popełnił błąd strzelając do obcego człowie­ka. Dlaczego tak postąpił? — zapytałem po chwili.

— Ba, on sam na ten temat słówka nie piśnie. Moż­na się tylko domyślać. Zakładam istnienie dwu możli­wości: albo ten obcy człowiek chciał po raz drugi obra­bować Royera, może zemścić się za pierwsze niepowo­dzenie, bo przecież to był ten włóczęga uwolniony po­przednio przez was?

— Ten sam.

— No, właśnie. Druga możliwość: włóczęga przypad­kowo zauważył, jak bandyta zdejmuje lub zakłada pe­rukę. Royer spostrzegł to i postanowił usunąć z tego świata niewygodnego świadka.

— Jednak dziwi mnie, że Royer za pierwszym razem tak łaskawie obszedł się z napastnikiem. Poza tym, włó­częga opowiadał nam o dwu ludziach, jacy go rzekomo obrabowali. Jak to wytłumaczyć?

— Myślę, że Royer bardzo się spieszył, nie chciał zostawiać po sobie śladu w postaci niepogrzebanych zwłok, więc tylko przywiązał złodzieja do drzewa. Dwaj ludzie to zwykłe kłamstwo albo też mylny wniosek z powodu dwu koni pod siodłem.

— Lecz za następnym razem Royer nie okazał się już tak wspaniałomyślny.

— Bo uznał, że nadarza się wspaniała szansa prze­rzucenia zabójstwa na was. Wykorzystał moment wa­szego polowania. I niewiele brakowało, doktorze, a do końca swego życia byłbyś przekonany, że zabiłeś nie­winnego człowieka. O, Royer to chytry lis! Tak to wszystko mogło przedstawiać się albo... inaczej. Nie macie jeszcze odrobiny kawy? Całkiem mi w gardle za­schło.

Napełniłem kubek Old Graya resztką pozostałą na dnie saganka.

— Jeszcze jedno pytanie — odezwałem się.

— O co chodzi?

— O grizzly.

Parsknął śmiechem.

— Tak, to ja byłem tym tajemniczym strzelcem. Przyznaję się.

— Ocaliłeś mi życie — stwierdziłem poważnie. — Czemu uciekłeś i dlaczego później nie przyznałeś się do tego?

— Dlatego, że zbyt krótko znaliśmy się. A uciekłem, ponieważ wydało mi się, że wpadłem na trop Royera. Każda sekunda była cenna.

Piliśmy kawę we trójkę, a później przywołali Wyso­kiego Orła na wspólne wypalenie fajek. W końcu ustalono kolejność nocnych wart. Na mnie przypadła w sa­mym środku nocy. Nie narzekałem z tego powodu. Opa­nowało mnie zmęczenie, ledwie powłóczyłem nogami. Pierwszą straż objął Wysoki Orzeł, po nim miał czu­wać Karol, a ja dopiero po Karolu. Zdecydowaliśmy się nocować w domu, na konie miał zwracać uwagę wartownik.

Wydobyłem spod siodła koce, rozłożyłem na podłodze i szybko zapadłem w senną nicość. Mimo że deski były twarde, a podłożone pod głowę siodło mocno uwierało. Lecz do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Nic mi się tej nocy nie śniło, nie dręczyły mnie żad­ne koszmary. Później, pierwszy raz w życiu, żałowałem tak spokojnego snu. Dlaczego?

Nie należy uprzedzać wypadków!

Kres wędrówki

Obudziłem się w stanie silnego oszołomienia. Nie­zdolny do żadnego ruchu, z nogami i rękoma jak z wa­ty, a głową jak z ołowiu.

W pokoju było widno, promień słońca wpadał przez okienną szybę, w jego smudze wirowały pyłki kurzu. Leżałem nadal, mimo, że Wysoki Orzeł szarpał mnie energicznie za ramię i mówił coś, czego nie potrafiłem pojąć. Wreszcie dźwignąłem się i znowu opadłem.

— Co to jest? — rozległ się bełkot dziwnie obcy. A przecież to właśnie był mój głos!

— Wstawaj! On uciekł! On uciekł!

— Kto uciekł?

— Jeniec. Wstawaj!

Heroiczny zaiste wysiłek pomógł mi dźwignąć się z podłogi. Lecz gdyby wódz w porę nie chwycił mnie w pół, runąłbym na deski. Zatoczyłem się i opadłem na ławkę.

— Gdzie Karol? — zdołałem wyszeptać.

W tym momencie wzrok mój padł na sylwetkę mego przyjaciela, nieruchomo spoczywającą pod ścianą. Obok leżał, tak samo bez ruchu, Old Gray. Przetarłem oczy sądząc, że to złudzenie.

— Co z nimi?

— Śpią — odparł wódz.

— Obudź ich — wystękałem.

— Budziłem.

Zimny pot zrosił moje czoło. Z osłabienia czy ze stra­chu? Próbowano nas otruć! Ta jedna myśl zaświtała mi w głowie, reszta była chaosem.

— A Randall?

— Już mówiłem memu bratu, uciekł.

— Prawda — szepnąłem. — Daj mi wody...

Przyniósł. Nawet nie zauważyłem, kiedy wychodził. Wypiłem cały garnczek. Jakoś mnie to otrzeźwiło.

— Niech Wysoki Orzeł przyniesie więcej wody i... za­gotuje. Dużo, dużo kawy. Saganek wymyć... tam trucizna...

Wszystko powyższe powiedziałem bardzo wolno, z przerwami. Wódź zniknął, a ja, wsparłszy się dłońmi o blat stołu, zdołałem powstać. Krok za krokiem, jakże długą wydała się ta droga, osiągam swój cel. To w tej chwili najważniejsze. Karol spoczywa bezwładny jak trup. Klękam. Musiała ta czynność trwać bardzo długo. Ledwie pochyliłem się, a już Wysoki Orzeł podsunął blaszankę z wodą. Chlusnąłem nią na twarz przyjacie­la, a później klepałem go i szczypałem po policzkach. Wreszcie się poruszył, odetchnął głęboko i spojrzał na mnie.

— Karolu — delikatnie pociągnąłem go za dłoń. — Jak się czujesz?

Normalnie zrywał się natychmiast po przebudzeniu. Teraz leżał nieruchomo.

— Co? — zapytał szeptem.

— Jak się czujesz? — powtórzyłem.

— To już dnieje — odparł zupełnie bez sensu. — Przestań klepać — dodał po przerwie.

— Randall uciekł — zakomunikowałem.

— Uciekł?

Zdaje się, że dopiero teraz wróciła mu częściowa świadomość. Podniósł się do połowy i osunął z powro­tem na podłogę. Wysoki Orzeł przyskoczył — tylko on jeden zachowywał się normalnie — i postawił mego przyjaciela na nogi. Karol dowlókł się do stołu i ławki. Siadł ciężko. A ja pospieszyłem do Old Graya. Postąpi­łem podobnie jak z Karolem, jednak przywrócenie przy­tomności Siwowłosemu potrwało znacznie dłużej. Gdy wreszcie we trójkę obsiedliśmy stół, byłem mokry od potu. Nadal pełen okropnej bezsiły. Moi towarzysze na pewno nie czuli się lepiej. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, na pół widzącymi oczyma. Jak to długo trwa­ło? Chyba z pół godziny, to znaczy przez czas koniecz­ny do rozpalenia ognia i zagotowania kawy. Tym zajął się Wysoki Orzeł. Widać nie odczuł skutków trucizny.

Wreszcie stanęły przed nami kubki gorącego płynu.

Łykałem parząc sobie gardło i zachęcałem swych to­warzyszy. Wtedy dopiero wódz opowiedział, co się stało.

— Pełnił pierwszą wartę i... zasnął! A z tego wynikało, że i on musiał połknąć sporo trucizny. Jednak obudził się. Być może jego organizm okazał się bardziej odpor­ny. Powiedziałem o tym głośno.

— Nie — zaprzeczył. — Lecz moi bracia pili kawę dwa razy, ja tylko raz.

Istotnie tak było. Gdy wódz zdołał otworzyć oczy, słońce stało już nad horyzontem. Spostrzegł nieobec­ność jeńca. Zrzucone pęta leżały na podłodze. Randall (a raczej — Royer) potrafił w jakiś sposób pozbyć się więzów. Na ten widok Wysoki Orzeł pobiegł do izby, w której spaliśmy i tu opuściły go resztki sił. Zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, na czworakach przewędro­wał przez pokój, korytarz i ganek. W ten sposób do­tarł do pompy. Nie mógł wstać. Na szczęście w korycie była woda. Zanurzył w niej głowę i pił. Zataczając się powrócił. Najpierw chciał obudzić Karola. Gdy to się nie udało, zabrał się do mnie.

Wysłuchaliśmy w milczeniu tej relacji. Ja odezwałem się pierwszy.

— Gdyby nie Wysoki Orzeł, najprawdopodobniej nie siedzielibyśmy przy tym stole. Ani teraz, ani... nigdy. Jak się czujecie?

Karol odpowiedział, że przestaje mu szumieć w uszach, natomiast Old Gray tylko mruknął, że nogi ma jak z waty.

— Przyniosę krople pobudzające serce. Dobrze nam zrobią.

Porwałem się i... siadłem, ciężko dysząc.

— Ładnie nas ten łobuz urządził... — zdołałem wy­szeptać.

Znowu powstałem. Udało się tym razem. Ileż jednak trudu wymagało uklęknięcie, rozplatanie rzemieni juku i wydobycie pudełka z lekarstwami!

Wysoki Orzeł dostarczył wody, wlałem do niej sporą dawkę leku, podzieliłem na cztery części. Wypiliśmy. Minęła godzina, nim ośmieliłem się wstać. Tym razem wypadło to znacznie lepiej. Podszedłem do otwartego okna, skąd rozpościerał się widok na małą łączkę pod lasem. Tu właśnie uwiązaliśmy wierzchowce. Łączka była pusta. Wychyliłem się, zerknąłem w prawo i w lewo.

— Słuchajcie! — krzyknąłem, — Nie ma koni!

Porwali się z ławy.

— Możeś źle patrzał — powiedział Karol już prawie normalnym głosem.

— Proszę, sprawdź...

— Idę na dwór.

Wyszliśmy we czwórkę. Wierzchowców nie było tam, gdzie jeszcze wieczorem się pasły. Nie było ich nigdzie! Pozostały tylko linki porozrzucane wśród trawy. Jako świadectwo działania ludzkiej ręki.

— A nasza broń! — przeraziłem się.

Bez zwierząt i bez broni — o setki mil od najbliższe­go osiedla — to była perspektywa śmierci z głodu i wyczerpania.

Old Gray pierwszy ruszył ku domowi, lecz wódz wyprzedził go. Za chwilę przez okno krzyknął, że strzelby spoczywają nietknięte. Widać Randall w pośpiechu za­pomniał zabrać. A może lękał się, że któregoś z nas przebudzi? Zresztą, pozbawieni wierzchowców, przesta­liśmy być dlań groźni.

— Dobre i to — zauważyłem smętnie. — Lecz pie­szej wędrówki nie unikniemy. A z Randalla przyjdzie zrezygnować. Co za diabeł wcielony!

— Przecież on tych koni z sobą nie mógł zabrać! — krzyknął Karol. — Przeszkadzałyby w drodze.

— Na pewno nie zabrał — ponuro przytaknął Old Gray. — Wygnał je na prerię.

— Może pasą się w pobliżu? — wyraziłem nadzieję.

— Wątpliwe — stwierdził Siwowłosy — lecz nie trać­my nadziei.

— Trzeba szukać! Chociażby nawet na czwora­kach! — zirytował się Karol. — Konie to nie ptaki, nie uleciały w powietrze. Chodzi mi nie tylko o Randalla, ale i o trudy pieszej włóczęgi.

— A mnie nadal tylko o niego chodzi — zaprotesto­wał Siwowłosy. — Ja tak łatwo nie zrezygnuję. Macie lassa? Spróbujemy.

Wysoki Orzeł, który słyszał naszą rozmowę, podał przez okno broń i rzemienie.

— Ruszamy — zakomenderował Old Gray.

— Nie! — sprzeciwił się Karol. — Jeden z nas musi pozostać. Chociażby dla pilnowania bagaży.

W tym momencie spojrzał na mnie. Zrozumiałem.

— Dobrze — odpowiedziałem z westchnieniem. — Zostaję.

Była to słuszna decyzja. Moje umiejętności rzucania lassem były kiepskie, nie dorównywałem żadnemu z moich towarzyszy.

Siadłem na stopniach werandki z winchesterem mię­dzy kolanami i z lornetką w dłoni. Obserwowałem całą trójkę, jak podążała skrajem lasu, aż poczęła mi znikać z oczu. Zwierząt nie zauważyłem. Musiały odbiec daleko, jak daleko? Zdarzają się wypadki, że nie spęta­ne wierzchowce porzucają swych panów i nie ma spo­sobu, by je odnaleźć. Przed laty, gdy po preriach jeszcze wędrowały tabuny mustangów, domowe konie przyłą­czały się do swych dzikich pobratymców. Na szczęście w tych stronach mustangów nie było. Jedna w tej koń­skiej ucieczce intrygowała mnie kwestia — dlaczego oddalił się wierzchowiec Wysokiego Orła? Koń, który przeszedł dobrą tresurę indiańską. A może jej nie prze­szedł. A może Randall znał jakiś sposób na indiańskie mustangi? Gdyby wódz mógł dosiąść swego czworonoga, schwytanie pozostałych byłoby fraszką.

Tak sobie dumałem. Ponieważ z tego dumania nic nie wynikło, okrążyłem dom i odnalazłem ślady ucieczki Randalla-Royera. Wiodły prościutko na południe. Wi­dać z nich było, że początkowo Randall jechał stępa, później kłusem. Tylko z jednym koniem! Nie od razu dałem się przekonać wymowie tropów. Dopiero po sprawdzeniu i porównaniu wielkości odciśniętych pod­ków — uwierzyłem. Uciekinier porzucił swego luzaka. Na pewno, by móc szybciej jechać. Nie ufał więc zbyt­nio działaniu trucizny ani skutkom przepędzenia na­szych wierzchowców. Wykazał nie byle jaką ostrożność. Pewnie oceniał nas wysoko jako przeciwników. A może najbardziej lękał się Old Graya? Wszystko przemawia­ła za tym, że Randall początkowo nie odgadł, z kim ma do czynienia. Siwowłosego przecież widział tylko raz jeden, krótko i przed wielu laty.

Należało zawrócić. Przebiegłem truchtem kawałek drogi. Bardzo mnie to podniosło na duchu. Widać mój organizm już zwalczył truciznę.

Gdy głód dał znać o sobie — znak powrotu do zdro­wia — uzbierałem chrustu na skraju lasu, na nowo rozpaliłem ogień w kominku. Pokrajałem resztkę mięsa antylopy w drobne paski, naniosłem wody w saganku — Randall nie zabrał go. Jakże musiał się spieszyć!

Gdy gulasz począł bulgotać we własnym sosie, zja­dłem sporą porcję, resztę zostawiając dla towarzyszy. Teraz poczułem się całkowicie wyleczony. Wróciłem na werandkę, szkłami lornetki ogarnąłem horyzont. Preria leniwie falowała w podmuchach wiatru i w blasku słoń­ca, które już wspięło się na bezchmurne niebo.

Odkąd się obudziłem, minęło już kilka godzin. Dale­ko musiał odjechać Randall. Czy potrafimy go dości­gnąć? Mocno wątpiłem. Pal licho Randalla! W końcu złapie go policja. Ale konie! Perspektywa dalekiej pie­szej wędrówki może radować tylko nowicjusza nie zda­jącego sobie sprawy, czym jest marsz przez bezdroża Kanady. A ja nowicjuszem już od dawna być przesta­łem. Niech to licho porwie! Oto skutki naszej naiwno­ści! Pan Randall (ciągle go tak nazywałem w myślach) okazał się człowiekiem zdecydowanym na wszystko i gdy­by nie Wysoki Orzeł... Istnieją środki nasenne dzia­łające powoli, lecz niezwykle skutecznie. Wiodące czło­wieka wprost ku bramom śmierci. Randall zatruł kawę jeszcze przed zdemaskowaniem go przez Siwowłosego. Przecież później nie miał ku temu okazji! Sól i cukier, o których wspominał, miały zneutralizować jakiś szcze­gólny smak trucizny. Jaki z tego wniosek? Otóż Randall wiedział, że go ścigamy, że podążamy jego śladem, nie domyślając się jednak, kto jest zabójcą. Dlatego opo­wiedział bajeczkę o jakichś tajemniczych wędrowcach, którzy poili konie przed domem. Lecz rankiem — z bra­ku odpowiednich tropów — kłamstwo wyszłoby na wierzch. Dlatego postanowił pozbyć się nas. Dowodów na to, że pragnął nas otruć, nie mam, być może chodziło mu jedynie o uśpienie na kilka godzin. Prawdopodobnie w zdenerwowaniu i pośpiechu, aby nikt nie zauważył, wsypał do kawy dawkę przekraczającą granicę toleran­cji ludzkiego organizmu. Gdyby nie odporność Wyso­kiego Orła, który zdołał mnie obudzić, a ja z kolei sięgnąłem do środków ratunku — skończyłaby się raz na zawsze nasza pogoń i nasze podróż. Sądzę, że Randalla jedna tylko nękała myśl: czy Old Gray, który przybył tu ostatni, również napije się kawy? W prze­ciwnym wypadku z chytrego planu nic by nie wyszło.

Nie było sensu rozmyślać nad tym dłużej. Poszedłem zwiedzić wnętrze budynku. Pokoje były cztery. Old Gray nie mylił się przypuszczając, że Royer-Randall obrał samotny dom na swą siedzibę. W jednej z izb od­kryłem prawdziwy skład żywności: cukier, sól, mąkę, suszone mięso, a nawet suszone owoce. Przy takich za­pasach łatwo było tu zimować. W ten sposób bandyta znikał na długie miesiące sprzed ludzkich oczu. Gdzie jednak ukrywał łupy z rabunków? Byłem przekonany, że ani kradzież koni, ani dwa napady na pociągi i na małżeństwo Greenów nie wyczerpywały listy jego prze­stępstw. Na pewno miał ich więcej na sumieniu, nie ujawnionych.

Dopiero nad wieczorem powrócili moi towarzysze, jadąc na trzech, a prowadząc czwartego wierzchowca. Sukces godny uznania, szkoda jednak, że okupiony stra­tą całego dnia.

Przy wieczerzy Karol opowiedział, jak wędrowali tro­pami stadka czworonogów, jak po godzinie zauważyli, że ślady się rozdzieliły. Cztery wierzchowce pobiegły na wschód, dwa — na północ.

Po krótkiej naradzie ruszyli tropami czwórki, jako że schwytanie dwu jedynie zwierząt nie załatwiało sprawy, a w dodatku wśród czterech wierzchowców znajdował się jeden nie podkuty, a więc mustang Wy­sokiego Orła.

Po dalszej, około dwu godzin trwającej wędrówce za­uważyli konie. Odległość była znaczna, a do tego zwie­rzęta co pewien czas — z niezrozumiałych przyczyn — podrywały się do galopu. Być może płoszyły je kojoty. Jednakże trójce wędrowców udało się zbliżyć na odległość rzutu lassem. Karol i Siwowłosy chybili. Wysoki Orzeł okazał się niezawodny. Schwytał własnego mu­stanga. Reszta poszła gładko. Wskoczyli na grzbiety końskie i przyjechali na oklep, co bardzo przedłużyło czas powrotu. Co prawda wódz sporządził z dwu lass prowizoryczne, indiańskie uździennice, lecz konie, poza mustangiem, z trudem dały się nimi powodować.

— Z tropów wynikło — zakończył swą relację Ka­rol — że Randall pozbył się również jednego z własnych wierzchowców.

Potwierdziłem to przypuszczenie.

— Bardzo mu się spieszy — zauważył Old Gray. — Niech to licho porwie! Ja nie przerwę pogoni. A wy?

— Jedziemy z tobą — odpowiedział Karol. — Jak mogłeś wątpić? Przecież Randall to człowiek, którego i my ścigamy!

— Dziękuję. Teraz idę spać. Piesza wędrówka dobrze mi się dała we znaki.

— To nie wędrówka — sprostowałem — lecz skutki trucizny.

— Co to było, Janie?

— Coś, co Randall wsypał do kawy. To coś musi być słone, dlatego Randall mówił nam o soli.

— Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Sądziłem, że jako lekarz...

— Ależ, Karolu! Nie wymagaj zbyt wiele od lekarza na prerii. Aby wykryć tę dodatkową zawartość kawy i określić, co to jest, należy przeprowadzić analizę. Cóż ty sobie wyobrażasz? A poza tym jakie to ma dla nas znaczenie? Ważne, że odzyskaliśmy siły.

— Ot, po prostu ciekawość.

— Przykro mi, lecz nie potrafię jej zaspokoić. Ani teraz, ani w przyszłości.

Spojrzał na mnie nieco ironicznie i machnął ręką na znak rezygnacji. Noc minęła szybko, zbyt szybko nawet, bo gdy o wczesnym świcie obudził mnie Old Gray, ostatni z ko­lejki wartujących, ledwo zwlokłem się z legowiska i dopiero zimna woda przywróciła mi pełną sprawność umy­słu i ciała. Uwinęliśmy się szybko i opuścili dom, który o mało nie stał się naszym wspólnym grobem.

Dwa dni trwała jazda poprzez bezkresną prerię. Dnia trzeciego ujrzałem na horyzoncie chmurkę dymu, póź­niej ukazał się dach z kominem, na koniec jakaś szopa, ogrodzenie korralu i stadko bydła pasące się wśród kwiecistej łąki. Na spotkanie wyskoczył na siwej kobyle nieznajomy podrostek. Zatrzymał zwierzę zgrabnie, tuż przed wierzchowcem Old Graya, zerwał z głowy okrop­nie pomięty kapelusz i zawołał:

— Witajcie, panowie, w Little Meadow! [Little Meadow (ang.) — Mała Łąka] Proszę za mną.

Zawrócił koniem, nim zdążyliśmy odpowiedzieć. Spo­dobał mi się ten chłopak, a jeszcze bardziej jego rodzi­ce, że nauczyli go tak eleganckich manier.

Dom zbliżał się ku nam z każdym uderzeniem koń­skich kopyt, lecz zanim stanęliśmy przed nim, dane mi było ujrzeć po raz pierwszych w tych stronach zieloną ruń pokrywającą rozległe, uprawne pola. Tak więc far­merska gospodarka zdążyła już wkroczyć nawet na te dalekie pustkowia. Powinienem był radować się z ta­kich osiągnięć bladych twarzy, a jednak... Serce mi się ścisnęło na myśl, że pewnie za kilka, kilkanaście lat pachnący, rozległy step przetną wiejskie drogi; łany pszenicy zajmą miejsce dzikich traw, a turkot wozów i porykiwanie krów wypłoszą ciszę i spokój pierwotnej przyrody.

— Nie smęć się, Janie, tak bardzo — powiedział nagle Karol. — Jeszcze za dwieście lat w tak ogromnym
kraju poszukiwacz przygód znajdzie dla siebie sporo dzikich terenów. Nie wszystkie grunta nadają się pod orkę i siew.

— To doprawdy zdumiewające — wykrzyknąłem. — Chyba urodziłeś się jasnowidzem! Bo to już nie pierw­szy raz odgadujesz moje myśli. Jakim cudem?

— Bez trudu. Dostrzegłem, jak twe wesołe oblicze spochmurniało na widok bruzd wykrojonych pługiem. Tylko nie zdradź swych uczuć gospodarzowi, mógłby je opacznie zrozumieć.

— Twoje dwieście lat bardzo mnie pocieszyło — ro­ześmiałem się. — Lecz jakże daleko trzeba będzie wów­czas gnać, by ujrzeć antylopę lub wapiti?

— Niech się tym trapią nasze prawnuki. No, jeste­śmy. Dom prezentuje się całkiem nieźle, a dym nad kominem świadczy, że zawitaliśmy tu o stosownej porze.

Istotnie, budynek wyglądał nieźle, nawet dość ele­gancko w porównaniu z wielu innymi siedzibami far­merów, jakie spotykałem podczas wędrówek. Zwłaszcza na Dzikim Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Na bez­leśnych równinach oglądałem budowle prawie wyłącz­nie ze ścianami wznoszonymi z cegiełek wykrojonych z darni i wysuszonych na słońcu. Drewniane były co najwyżej ramy okienne, czasem pokrycia dachów. Że jednak między deskami pozostają zawsze szpary, dla lepszego zabezpieczenia pokrywano je dodatkowo gru­bą warstwą darni. Mimo to podczas dłuższych deszczów dach przeciekał. Domy o ścianach z darni są ciepłe, to prawda. Ich wadą — mnóstwo robactwa gnieżdżą­cego się w wysuszonej trawie.

Teraz mieliśmy przed sobą dom wzniesiony całko­wicie z drewna, co świadczyło o zamożności posiadacza. Budulec musiał przecież sprowadzać z daleka, a taki transport wymaga i czasu, i pieniędzy.

Niedaleko płynął strumień, bardzo płytki, lecz nie­odzowny dla gospodarki. Podążając za chłopcem przebyliśmy koryto o piaszczystym dnie i wjechali na udep­tany, trawiasty placyk.

— Poczekajcie, panowie, zaraz uprzedzę ojca.

Po chwili na progu ukazał się wysoki mężczyzna w kolorowej koszuli. Podszedł do nas bardzo rozradowany i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem z wysokości siodła. Podobne uściski wymienili Karol i Old Gray. Przy in­diańskim mustangu farmer zawahał się, wreszcie podał dłoń i Wysokiemu Orłowi.

— Zejdźcie z koni, mili goście. Od dawna nie oglą­dałem takiej masy ludzi. Proszę bardzo, proszę bardzo
do środka.

Nie czekaliśmy na powtórne zaproszenie. Zresztą od­mowa w takim wypadku równa się śmiertelnej obrazie. Chociaż więc zależało nam na każdej minucie, wkroczy­liśmy do wnętrza.

Karola nie myliły przewidywania. Gospodarze zajęci byli spożywaniem czegoś, co bardzo przyjemnie pach­niało. Przy stole siedziała najprawdopodobniej cała ro­dzina: żona farmera, córka, starszy syn oraz wyrostek, który nas powitał. Nasze wejście narobiło sporo zamie­szania, jak to zwykle w takich wypadkach się dzieje. Lecz szybko sprawy poczęły się toczyć swą normalną koleją. Nakarmiono nas tak jak karmi się głodomorów lub ludzi po długich tygodniach ścisłego postu.

— Zostańcie panowie u nas — zachęcał gospodarz, gdy ostatni pusty talerz zabrano ze stołu. — Okolica tu
piękna, a i zwierzyny nie brak. Chyba nigdzie się nie spieszycie?

Uprzedziłem Old Graya, któremu na pewno byłoby niezręcznie udzielić odpowiedzi w imieniu nas wszystkich.

— Niestety — odparłem przybierając zmartwioną minę — okoliczności zmuszają do szybkiej jazdy.

— Coś ważnego?

— Bardzo — poparł mnie Karol.

— A to prawdziwy pech — żałośnie stwierdził far­mer. — Miesiącami nikt tu nie zagląda, a jak wreszcie
zajrzy, to zaledwie starcza czasu na wypicie kubka wo­dy. A ja zawsze twierdzę, że z nadmiernego pośpiechu
nic dobrego wyniknąć nie może.

Uśmiechnąłem się, a Old Gray oświadczył, że praw­dopodobnie za kilka dni przyjdzie nam tędy wracać, a wówczas...

— Ech, każdy tak obiecuje. Ten, który wczoraj wpadł tu jak po ogień, również obiecywał. Wiem ja z doświadczenia, jak mało warte są obietnice przelotnych gości. Nie obrażajcie się, panowie, lecz to szczera prawda. Ten wczorajszy gość wyglądał na myśliwego. Chociaż miało się dobrze ku zachodowi i zapraszałem go na nocleg, wykręcał się, jak potrafił i odjechał, jakby preria dokoła się paliła.

— Myśliwy? — zapytał Old Gray. — Jak on wyglą­dał? Czy przypadkiem nie nosił czarnego ubrania. Blon­dyn, średniego wzrostu i wieku?

— Zgadza się. To wasz znajomy?

— Przyjaciel — gładko skłamał Karol. — Pragniemy spotkać się z nim jak najszybciej. Podróż w tych stro­nach nie jest bezpieczna dla samotnego człowieka.

Gospodarz zaśmiał się.

— Co też pan opowiada?! Teraz? Nawet niemowlę mogłoby spokojnie wędrować! Od czasu gdy czerwone kurty poczęły wysyłać patrole na prerię, a przede wszy­stkim odkąd... — tu spojrzał na Wysokiego Orła i za­
kaszlał podejrzliwie — ...zresztą mniejsza z tym. Dość, że można tu czuć się bezpieczniej niż w niejednym
z wielkich miast.

Nie zaprzeczyłem, aby nie wdawać się w zbyteczny spór.

— No — Siwowłosy pierwszy dał znak, podnosząc się z ławy — pora nam ruszać.

Gospodarz protestował, przyłączyła się gospodyni, lecz nie zdołali przełamać naszego uporu. Wizyta na farmie trwała chyba z godzinę. Dostarczyła nam dobrej informacji o Randallu, a poza tym tak napełniła nasze żołądki, że podczas wieczornego biwaku odpadł kłopot gotowania. Nikt nie czuł głodu.

Nazajutrz, nim świt pobielił niebo, gnaliśmy na po­łudnie ledwie widocznym śladem uciekiniera. Według moich obliczeń Randall wyprzedzał nas o półtora dnia dobrej jazdy. To nie było wiele. Znowu począłem wie­rzyć, że zbliża się chwila schwytania mordercy. Jecha­liśmy bez przerwy do południa, a po godzinnym odpo­czynku — aż do zapadnięcia nocy. Old Gray — czu­łem to — chętnie wydłużyłby czas jazdy, lecz konie chrapały ze zmęczenia, a z pyska mego wierzchowca kapała piana, znak ostrzegawczy dla jeźdźca. Nie wolno go lekceważyć pod groźbą utraty zwierzęcia.

Następna doba nie przyniosła żadnych zmian: nadal otwierała przed nami swe zielone ramiona bezkresna i wciąż pusta równina.

Czwartego dnia, w drugiej jego połowie, zauważyłem, hen, daleko przed nami, czarny ruchomy punkcik.

— Ktoś jedzie! — krzyknąłem i sięgnąłem po lor­netkę.

Karol i Old Gray również przyłożyli szkła do oczu. Jednak ze względu na znaczną odległość nawet lor­netki nie pomogły nam stwierdzić, czy to Randall, czy nie Randall.

Pozornie wbrew logice zwolniliśmy tempo jazdy. Jeśli bowiem ten ktoś jest Randallem, zauważywszy nas zacznie gnać co sił w końskich nogach. Na taką chwilę powinniśmy byli oszczędzać siły naszych zwie­rząt.

Czas mijał i malała jednak odległość dzieląca nas od nierozpoznanego jeźdźca. Albo był bardzo pewien swe­go bezpieczeństwa, albo też jego wierzchowiec gonił ostatkiem sił. Już gołym okiem mogłem obserwować samotnego wędrowca. Po pół godzinie ukazało się przed nami długie wzniesienie przecinające prerię w poprzek. Zbyt regularne, aby można było je uznać za dzieło na­tury.

— Kolej! — krzyknąłem do Karola. — Nie pozwól­my zniknąć mu za nasypem. To Randall! Poznaję jego
sylwetkę.

Minęło następnych kilkanaście minut. Randall osią­gnąwszy nasyp nie wjechał na jego grzbiet, lecz pędził wzdłuż skarpy i chyba zmusił konia do galopu. Nie mo­głem pojąć dlaczego. Dopiero później stwierdziłem, że zbocze nasypu było bardzo strome, uniemożliwiające wjazd na końskim grzbiecie.

Sytuacja uległa raptownej zmianie. Randall pędził po linii prostopadłej do kierunku naszego biegu. Dzięki temu odległość między nami znacznie się skróciła. Lecz nasze konie poczęły zdradzać objawy zmęczenia. Do­tychczas posuwałem się bok w bok z Karolem, obecnie mój wierzchowiec począł ustawać. Po sekundzie wy­przedzili mnie Old Gray i Wysoki Orzeł. Znalazłem się na końcu. Lecz chyba i ich zwierzęta miały już dość szaleńczego pościgu, bo teraz nie przybliżaliśmy się do Randalla. Wówczas niespodziewane wydarzenie zmie­niło bieg wypadków. Po mojej prawej ręce, tam gdzie nasyp kolei zakręcał łagodnym łukiem, ukazała się gru­pa jeźdźców. Świetnie dostrzegłem ich czerwone mun­dury. Konna policja!

Randall również ją zauważył. Dostrzegłem, jak za­trzymał wierzchowca, zeskoczył i wspiął się na nasyp. W chwilę później zniknął mi z oczu. Rozległ się huk dwu wystrzałów. W tym momencie Wysoki Orzeł zsu­nął się z grzbietu swego mustanga — pomyślałem, że został trafiony. Lecz nie. Pobiegł w kierunku nasypu. Za nim biegli już Old Gray i Karol. Znowu ozwał się głos strzelby. Nie miałem pojęcia, kto strzela. Zatrzy­małem konia. Wydobyłem winchester z kabury, zesko­czyłem między trawy. Jeszcze raz zagrzmiało. To Ran­dall, ukryty za szynami, zabawiał się polowaniem na nas. Uznałem, że popełnia błąd. Zamiast uciekać — strzelał. Tracił cenny dla siebie czas, bo ta bezsensow­na kanonada nie mogła przecież powstrzymać pogoni. Podbiegłem i zrównałem się z Karolem.

— Uważaj, Janie — ostrzegł. — Połóż się, Poślę mu parę kulek.

— Tylko nie traf go śmiertelnie. Old Gray nigdy by ci tego nie darował.

— Postaram się — odpowiedział. — Spróbuję prze­skoczyć nasyp.

— Ej, ostrożnie, Karolu! Randall trafia celnie!

— Pamiętam. Trzymaj go pod obstrzałem, Janie.

To powiedziawszy począł czołgać się w stronę nasypu. Za nim ruszył Wysoki Orzeł, na końcu Old Gray.

Zgodnie z zaleceniem Karola, aby odciągnąć uwagę Randalla od mych towarzyszy, waliłem raz za razem ze swego winchestera, nie bardzo zresztą dostrzegając cel. Przeciwnik krył się chytrze za stalową linią torów i tylko pd czasu do czasu unosił głowę.

Tymczasem pełzająca trójka zbliżała się z każdą chwilą do skarpy. Jeszcze minuta, a nasyp zasłoni ich przed wzrokiem Randalla. Zerknąłem w prawo. Ludzie w czerwonych kurtach galopowali. Przypuszczałem, że to porucznik Mitchell, zaalarmowany nieustającą pal­bą, gnał ile sił w końskich nogach. Ale popełnił błąd. Powinien był w bezpiecznej odległości przeskoczyć na­syp i zajść Randalla z drugiej strony.

Jeszcze dwukrotnie pociągnąłem za spust broni, gdy do uszu mych dobiegł charakterystyczny szum, a póź­niej turkot coraz wyraźniejszy. Gwizd parowozu po­derwał mnie na nogi. Przede mną biegła już trójka mych przyjaciół. Nie zdążyliśmy. Nim dopadłem stóp nasypu, na jego szczypcie ukazał się rząd wagonów. Toczyły się z łomotem, z brzękiem łańcuchów. Zda­wało się, że pociąg nie ma końca. Widziałem platformy I naładowane pniami drzew i kryte, zamknięte na głucho I wagony towarowe. Randall dzięki temu zyskiwał na czasie. Gdyby poprzednio przeprowadził konia poza nasyp, mógłby teraz swobodnie odjechać.

Wspiąłem się na sam szczyt nasypu, skąd obserwo­wałem drewniane podkłady i szyny drgające pod ciężarem wozów oraz cienie i blaski, w miarę jak prze­biegały mi przed oczyma wirujące w piekielnym po­śpiechu, ciężkie stalowe koła. Na koniec mignęła ich ; ostatnia para. Końcowy wagon zajazgotał przeraźli­wym dźwiękiem żelastwa i uciekł.

Obok mnie leżał Karol, za Karolem Old Gray i Wy­soki Orzeł wysuwali lufy swych strzelb ponad lśniące szyny. Kilka kroków od nas, po przeciwległej stronie, kryć się musiał człowiek, którego mieliśmy żywcem schwytać. Więc też żaden z nas nie powstał, byłoby to szaleństwem. Jak długo tkwiliśmy w bezruchu? Mi­nutę, dwie, a może więcej? Wreszcie Wysoki Orzeł wysunął się, pełznąc bezszelestnie dotarł do krawędzi nasypu i zniknął za nią. Przyłożyłem broń do ramie­nia. Cisza. I nagle głos wodza:

— Niech moi bracia przyjdą tutaj...

Kto był pierwszy — nie zauważyłem. Albo Karol, albo Old Gray. Zbiegłem w paru skokach. U stóp na­sypu leżał Randall z rozkrzyżowanymi rękoma, z gołą głową. Jego kapelusz spoczywał kilka kroków dalej, a broń błyszczała w trawie. I jeszcze coś wpadło mi w oczy. Najpierw niby ciemna plama, później jako dwa prostokątne, skórzane pakunki. Skierowałem swe kroki ku bezwładnej postaci. Nie będę wdawał się w szczegóły, zbyt przykre, nawet gdy dotyczą osoby mającej na swym rachunku aż cztery zabójstwa! Jeśli nie więcej.

Randall, jak wywnioskowałem, usiłował wskoczyć do pociągu, co było dlań jedyną drogą ratunku. Do po­ciągu osobowego skok pewnie by się udał. Lecz to była towarówka. Może Randall skoczył na którąś z platform wiozących pnie drzew, może chciał dostać się na złącza wozów? Został odrzucony z taką siłą, że przeleciał nad zboczem nasypu i runął dopiero u jego podnóża. Obra­żenia, jakie odniósł, były śmiertelne.

— Jak tam, Janie? — zapytał Karol. — Żyje?

Rozłożyłem ręce gestem bezsiły.

— Jesteś pewien?

— Całkowicie — odparłem.

— Wielki Duch go pokarał — szepnął Wysoki Orzeł.

Podniósł kapelusz i przykrył nim twarz leżącego.

— Macie go?!

Po stoku nasypu zbiegał porucznik Mitchell. Za nim drugi policjant z rewolwerem w dłoni.

— Zobacz — odparł Karol.

Mitchell schylił się nad leżącym, strącił mu z twa­rzy nakrycie.

— Joe Shoes! — To on... Jaka szkoda...

Machnął ręką desperacko, rozejrzał się dokoła i po­maszerował ku dwu torbom porzuconym wśród tra­wy. Dźwignął je i zawrócił ku nam.

— Jeśli ktokolwiek wątpi, że to jest Joe Shoes, niech spojrzy...

Rozluźnił sprzączkę jednej torby, odchylił skórzaną klapę, sięgnął dłonią do wnętrza i wydobył równiutko ułożoną i przewiniętą banderolą paczkę studolarowych banknotów.

— Ciekawe, czy zdążył cokolwiek z tego wydać. I ile przekazał wspólnikowi. Jak wpadliście na jego trop, Karolu? Opowiedz!

Przede wszystkim — odparł mój przyjaciel — wspólnika już nie ma.

— Co to znaczy?! — wykrzyknął porucznik.

Siedliśmy na zboczu i Karol powoli streścił znany jedynie nam przebieg wydarzeń. Gdy skończył, Mit­chell westchnął i zasępił się.

— Paskudna sprawa — stwierdził ponurym to­nem. — Dwu morderstw można było uniknąć — wes­tchnął. — Gdyby... policja była sprawniejsza. Nie wstydzę się tego powiedzieć. I czuję wyrzuty sumie­nia. Lecz dobrze wiecie, w jakich warunkach musimy pracować. Gdyby nie wasza pomoc, jeszcze długo mu­siałbym go szukać.

— Zbieg okoliczności — zauważył Karol. — A za to, że w botaniku Randallu rozpoznaliśmy złodzieja i mordercę, podziękuj jemu — tu skinął głową w stro­nę Old Graya.

— Czy możesz wyjaśnić? — zwrócił się Mitchell do Siwowłosego.

— Znasz historię małżeństwa Green?

— Green... Green... chwileczkę... coś mi świta...

— To była głośna sprawa, lecz szybko uległa zapo­mnieniu. Mam o to nieco pretensji do waszej Konnej. Ja nie potrafiłem zapomnieć: rabunek i podwójne mor­derstwo.

— Już wiem! — krzyknął Mitchell. — Sprawca nie został wykryty.

— Został — sucho zauważył Siwowłosy. — Leży tu i nigdy już więcej nie popełni żadnego przestępstwa

— Joe Shoes?!

— On się wówczas nazywał Royer.

— Jesteś pewien, że to ten właśnie człowiek za­mordował i ograbił Greenów?

— Zupełnie pewien — poważnie odparł Old Gray. — Zapamiętałem twarz młodzieńca, którego zgodził do powożenia Henry Green, nim wraz z żoną wyruszył na prerię. To jest twarz Joego Shoes. Mogę na to przy­siąc. Zresztą, dla mnie to już bez znaczenia...

— Po co go ścigałeś? Bo przecież ścigałeś go?

— Green był moim przyjacielem od dziecięcych lat. Wystarczy?

— Przepraszam. I rozumiem. Wybacz ciekawość. To mój zawód jej wymaga. Więc ten Shoes, Starr, Kelly, Randall, jeszcze dodatkowo nosił nazwisko Royer... za­myślił się. — A ten dom, o którym wspomniałeś, Ka­rolu, czyją stanowi własność?

— Małżeństwa Green — odparł Old Gray — a obec­nie ich syna, Dawida.

— Gdzie on jest?

— O co chodzi? — wtrącił się mój przyjaciel.

— Muszę przeprowadzić rewizję, a nie chcę uczy­nić tego bez zgody właściciela.

— Biorę to na siebie — powiedział Siwowłosy. — Trudno tam trafić, lecz pojedziemy razem.

I tak zakończyło się ostatnie spotkanie z Joe Shoes, który był równocześnie Randallem i Royerem. Następ­nego dnia całą grupą ruszyliśmy na północ. Zapragną­łem raz jeszcze ujrzeć tajemniczą budowlę, będącą po­czątkiem i końcem tragicznej historii. Karol się temu nie sprzeciwiał.

Porucznika Mitchella spotkało rozczarowanie. Poza odkrytymi już przeze mnie zapasami żywności nie zna­lazł nic więcej, żadnych śladów przestępczej działal­ności bandyty. Po spędzeniu z nami jednej tylko nocy odjechał wraz z odzyskanymi pieniędzmi, by zawia­domić swych przełożonych. W jaki sposób wytłuma­czył im śmierć wspólnika napadu na pociąg i zabój­stwo nieznanego włóczęgi, o tym nigdy się nie dowie­działem. Być może, że w tych dwu sprawach prowa­dzone było oddzielne śledztwo. Z jakim skutkiem — również nie wiem.

W dzień później rozstaliśmy się z Old Grayem. I on spieszył, aby poinformować Dawida Green o odnalezie­niu domu rodziców i o losie, jaki spotkał Royera.

— Jeśli wam to odpowiada — rzekł na pożegna­nie — rozbijcie tu swój biwak. Dach nad głową to
lepsza rzecz od gałęzi. Okolica obfituje w zwierzynę, a zapasy tego łotra mogą wam się przydać. Korzystaj­cie z nich do woli.

Podziękowaliśmy. Wskoczył na siodło.

— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytałem.

— Kto wie? Kto wie? Jeśli jednak kiedykolwiek za­witacie w te strony, drzwi tego domu będą dla was stały otworem.

Cmoknął na wierzchowca i ruszył truchtem wzdłuż ciemnej ściany lasu, a później galopem przez prerię zaróżowioną wschodzącym słońcem. Stał się czarnym punktem wśród zieleni traw, aż zniknął.

Odwróciłem się. Blask porannej zorzy rozjaśnił stro­my daszek werandy, przesunął się, wydłużył, aż się­gnął okien i zamigotał w szybach niczym garść rzu­conych z nieba diamentów.

Opowieści tej nie zakończyłbym właściwie urywając ją w tym miejscu. W kilka miesięcy później, gdy wró­ciłem do swych codziennych zajęć i utrapień, jakie stwarza życie w mieście, znajomy księgarz w Milwau­kee namawiał mnie do kupna grubawego tomiska.

— To pana zainteresuje, doktorze. Przecież pan lubi podróże.

W tym momencie uśmiechnął się chytrze, wiedział bowiem o moich eskapadach. Wahałem się. Nie z po­wodu ceny, lecz jedynie dlatego, że moja biblioteczka już pękała w szwach, a umieszczenie na półce tak gru­bego tomiska zabierało miejsce innym, potrzebniej­szym książkom.

— Aleck! — zawołał księgarz dostrzegłszy mój brak zdecydowania. — Podaj krzesło panu doktorowi. Ot tu,
pod oknem jest najwidniej.

— Ależ... — zaprotestowałem.

— To tylko chwila — nie dał mi dokończyć. — jed­na krótka chwila. Proszę usiąść i łaskawie przejrzeć, chociaż jedną stroniczkę. Jeśli się nie spodoba, nie bę­dę nalegał.

— Dobrze — odparłem rozbawiony taką natarczy­wością.

Usiadłem i — na chybił-trafił — otworzyłem książ­kę. Moje oczy zatrzymały się na czarnych linijkach druku, w połowie strony.

W mieszkaniu moich rodziców wisiał obraz nama­lowany przez serdecznego przyjaciela ojca. Wielki obraz w złoconych ramach. Widniał na nim las. Tak jak wygląda wczesną jesienią: pożółkłe liście klonu na zrudziałej murawie polanki otoczonej z trzech stron kolumnami potężnych drzew. Po stronie czwartej, nieco w głębi, wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych, świeżych desek, z małą werandką po­środku. Samotny, blady liść orzecha..."

Przerwałem w połowie zdania, prawie podskoczyłem na krześle. Mimo woli, bezsensownie zapytałem:

— Co to jest? Przecież... wielkie nieba!

Zaniepokojony księgarz wychynął zza regałów wy­pełnionych kolorowymi okładkami.

— Czy coś się stało, panie doktorze?

— Nie... nic, bardzo przepraszam. Ma pan jeszcze jakieś inne książki tego autora?

— Zaraz sprawdzę.

— Zniknął w głębi lokalu. Wrócił po paru minutach, przynosząc dwa tomiki.

— Proszę zapakować wszystkie trzy.

— O, byłem pewien, że to się panu spodoba!

Zapłaciłem, zabrałem pakunek i prawie biegiem po­gnałem do swego mieszkania. Płaszcz, kapelusz — wszystko to frunęło w kąt. Osunąłem się w fotelu przed kominkiem, rozdarłem opakowanie. Otworzyłem pierwszy z brzegu tom i znowu moje oczy napotkały tę samą linijkę druku:

„...wznosił się parterowy, drewniany dom z pozło­cistych świeżych desek..."

Zamknąłem książkę, spojrzałem na okładkę. Nazwi­ska autora nie ujawnię. Old Gray nie zdradził go prze­cież, a ja nie zawiodę zaufania Siwowłosego. Tak bę­dzie najlepiej.

94



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Old Gray
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie

więcej podobnych podstron