Wernic Wieslaw Znikajace stado

WIESŁAW WERNIC

ZNIKAJĄCE STADO


ILUSTROWAŁ

S. ROZWADOWSKI



CZYTELNIK 1982 WARSZAWA


© Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa 1982

Czytelnik”. Warszawa 1982. Wydanie i. Nakład 60320 egz. Ark. wyd. 16; ark. druk. 19. Papier druk. m/gł. kl. IV, 65 g. 82 x 104. Oddano do składania 26 IX 1980 r. Podpisano do druku 20 V 1981 r. Druk ukończono w kwietniu

1982 r.

Drukarnia Wydawnicza w Krakowie

Zam. wyd. 65; druk. 2444/81 L-22. Cena zł 80.-

Printed in Poland

Czego lęka się Ben Halley


Świtało. Cisza okryła ziemię, wiatr zwinął skrzydła. Żało­sny głos sowy rozpłynął się bez echa. Dalekie, przeciągłe wołanie niewidocznego drapieżnika urwało się w półdźwięku. Gwiazdy przygasły, a mrok pojaśniał. Tylko w głębi posępnego matecznika świerków — tajemniczej wyspy wśród bezleśnej równiny — nadal kłębiła się czerń nocy.

Potem wschód zapłonął purpurą. Drżące igiełki czerwieni pojawiły się ponad linią horyzontu i po chwili rąbek sło­necznej tarczy dźwignął się nad ziemią. Ścieżka jasności po­biegła chyżo, znacząc swój szlak rodzącymi się cieniami drzew, krzewów, pagórków i dolin. W zielonej gęstwinie zaśpiewał pierwszy ptak, na łodygach traw rozbłysły krople rosy. Rodził się dzień.

Chwyciłem lufę winczestera, zimną i mokrą. Kolbą prze­sunąłem żarzące się polano bliżej środka ogniska. Po jego drugiej stronie, na skraju zagajnika, spał otulony w pasiaste koce Karol Gordon. Nie opodal nasze dwa kasztany, pusz­czone na długich linkach, potrząsały łbami, szczypiąc rzad­ką trawę. Tupot ich kopyt przyjemnie brzmiał w ciszy po­ranka.

Nieco dalej pęczniała półokrągła płócienna buda wozu, kryjąca nasze bagaże oraz woźnicę. Chrapał głośno, co świad­czyło o dobrym samopoczuciu i głębokiej drzemce.

Za wozem kończyła się ściana lasu. Dalej, ku północy, równina biegła łagodną pochyłością aż ku odległym skalistym pagórkom, a zieleń traw nabierała zgniłego odcienia, znak, iż pod cienką warstewką gleby kryje się nigdy nie wy­sychająca otchłań bagien.

Stwierdziliśmy ten fakt jeszcze poprzedniego dnia, nim zmierzch uniemożliwił dokładną obserwację.

Ponura to była okolica i pełna dziwnych odgłosów, które niepokoiły nas przez pierwsze godziny minionej nocy.

Jakieś pluski, świsty, mlaskania dobiegały z krańca mo­czarów, jak gdyby taplały się w nich potężne jaszczury, któ­rych szkielety znajdowali w ziemi i w skalnych jaskiniach archeolodzy. Sądzę, że dźwięki te wydawał gaz (może metan?) powstający z fermentacji zgniłych szczątków roślin i zwie­rząt, który stopniowo wydobywał się na powierzchnię. Dla­czego jednak słychać go było tylko w nocy? Może powstawał w wyniku różnicy temperatur?

Nasz woźnica, który wydał mi się na pierwszy rzut oka człowiekiem rozważnym i śmiałym, dostał napadu drżączki, gdy Karol postanowił zatrzymać się na nocleg właśnie tutaj.

Halley, tak brzmiało nazwisko strachajły, żarliwie nas namawiał do dalszej wędrówki, mimo pogarszającej się wi­doczności i szybko nadciągającej nocy. Namawiał jednak bezskutecznie. Widziałem, jak mu się trzęsły ręce, gdy zdej­mował uprząż z końskich karków, również gdy w chwilę później, przy trzaskającym ognisku, popijał kawę z blasza­nego kubka, ale obaj z Karolem uznaliśmy, że miejsce to jest najlepsze na obozowisko.

Tego, co gadał Halley, nie można było przecież traktować poważnie. Twierdził, że na moczarach żyją żaby wielkości sporych psów oraz węże porywające śmiałków podchodzą­cych zbyt blisko do bagien.

Oświadczył wreszcie, że rezygnuje ze snu w tak niebez­piecznym miejscu i ukryje się w głębi zagajnika. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Karol obiecał, że we dwójkę czuwać będziemy nad własnym i zwierząt bezpieczeństwem.

Tak też postąpiliśmy. Oczywiście nie ze względu na gigan­tyczne rzekomo żaby i węże, lecz na inne, realne groźby: możliwość niespodziewanego pojawienia się czworonożnych drapieżników, a, kto wie, może i dwunożnych? Rzecz jasna należało zrezygnować z pomocy Halleya. Zapewne budziłby nas przy lada szeleście.

Z zadowoleniem przyjął wykluczenie go z kolejki wart (zapisałem mu to na minus) i zaraz po kolacji zagrzebał się w derkach, w głębi wozu. Popełniliśmy chyba błąd godząc się na takiego przewodnika, ale któż mógł przewidzieć jego zaskakujące zachowanie.

Dorzuciłem drugą szczapę do ognia, a gdy objął ją leniwy płomień, metalowy trójnóg ustawiłem nad ogniskiem. Z kociołkiem trzeba było powędrować do dziwnej dziury, którą Mulicy pokazał nam w kilka minut po przybyciu na miejsce. I era byłem przekonany, że żałował swego postępku. Bo­wiem źródło na skraju lasu było jedynym zbiornikiem wody w okolicy (oczywiście nie licząc bagien). To ono właśnie przesądziło o rozbiciu tu biwaku. Nie wiadomo, czy ktoś umyślnie wykopał dziurę, aby malutki ponik, sączący się głębi zagajnika, miał się gdzie zbierać, czy też woda sama wypłukała zagłębienie. Dość, że dobrze służyła niejednym wędrowcom.

Kociołek plusnął o wodę. Zabulgotała wypełniając go po brzegi. Zawiesiłem naczynie na metalowym haku pod trój­nogiem, dołożyłem do ogniska trzecią szczapę. Buchnęły iskry, płomień począł lizać dno garnka.

Zabębniłem pięścią w budę wozu. Poruszyło się, podniosła się płócienna płachta. Najpierw ujrzałem nogi, później tors, wreszcie resztę naszego woźnicy.

Wzruszyłem ramionami.

Sięgnął w głąb wozu, wydobył skórzany wór. Ponik nie nadawał się do bezpośredniego pojenia zwierząt, zagłębie­nie było zbyt małe. Należało więc napełnić worek przy pomo­cy mniejszego naczynia i dopiero wówczas posłużyć się nim jako pojnikiem. Kłopotliwy sposób, lecz nie było lepszego.

Obserwowałem ruchy woźnicy. Ukląkł przy źródle i wchlustywał wodę w czarny otwór worka. Czynił to niezwykle sprawnie. Rzecz graniczyła z cudem, bo żadna kropla nie upadła na ziemię.

Halley (jakże mu na imię... aha, Ben!) musiał być jednym z tych doświadczonych pastuchów, którzy ongiś gnali ty­siące sztuk bydła z prerii Teksasu aż do Dogde City w Kan­sas lub jeszcze dalej na północ, do Deadwood w Południowej Dakocie i Bozeman w Montanie. Rozbudowa sieci kolejo­wej oraz gęstniejące osadnictwo na pustych ongiś trasach przepędu położyły kres wędrówkom i pozbawiły pracy wiel­ką rzeszę kowbojów.

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna nieokreślonego wieku wyglądał na potrafiącego stawić czoła niejednemu młodzikowi, chociaż siwizna przyprószyła mu skronie, a twarz poorały zmarszczki.

Jego sposób wyrażania się trącił nieco staroświeckim sty­lem dawnych hacjenderów Południa, gdzie hiszpańska ele­gancja w wysławianiu się i francuska lekkość w prowadzeniu konwersacji pozostawiły trwałe ślady wśród mieszkańców Teksasu i Luizjany. Byłem pewien, że Halley wiele lat spę­dził na tamtych terenach. W sumie, na pierwszy rzut oka czynił bardzo sympatyczne wrażenie. Nieco później, w czasie wędrówki wozem, wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdy obserwowałem sprawnego fizycznie, energicznego człowieka. Dlatego nie potrafiłem zrozumieć, czemu odgłosy trzęsa­wiska nagle zmieniły naszego woźnicę w półmisek drżącej galarety. Czy poprzednie zachowanie było jedynie pozorem, czy też obecne przerażenie jest udane? A może Ben Halley, mimo ogłady i rozsądku, w rzeczywistości należał do ciem­nych, zabobonnych, przesądnych kowbojów nie dających się nastraszyć popłochem wśród wędrującego stada ani strzałą wypuszczoną z indiańskiego łuku, ani widokiem rewol­werowej lufy, lecz bzdurną gadaniną, bajędami o duchach prerii i niesamowitych zwierzętach, wobec których człowiek ma mniejsze szansę niż mucha atakowana przez wróbla. Kto mu nagadał głupstw o żabach wielkości psów i wężach porywających ludzi?

Obserwowałem go, jak napełniał wór, a później, jak poił konie. Ruchy miał śmiałe, krok pewny, dłoń niezawodną. To był Ben Halley z poprzedniego ranka, z poprzednich dni, w niczym niepodobny do strachajły szukającego schro­nienia we wnętrzu wozu.

Konie podnosiły łby, parskały kropelkami wody lśnią­cymi w słońcu różowo i złociście.

Załatwione, proszę pana.

Halley podniósł wór spodem do góry, wytrząsając zeń resztki wilgoci, wyprostował go i dokładnie zwinął w grubą i krótką rolkę. Wszystko, co czynił, było systematyczne i celowe.

Poprzedniego dnia trafiliśmy na stado wędrujących dzi­kich indyków. Sześć padło ofiarą naszych strzelb. Z tego trzy zjedliśmy prawie natychmiast. Upieczone w żarze ogni­ska, oblepione gliną i nadziane nie znanym mi zielem, które Halley wyszukał na łące. Gdy glina poczęła różowieć — pie­czeń była gotowa. Patykiem odsunąłem ją poza obręb ogni­ska, a gdy nieco ostygła, rozbiłem skorupę trzonkiem noża. Odleciała wraz z piórami ptaka, pozostawiając czyste mięso, gorące, soczyste, o woni, z którą nie da się porównać zapach w inny sposób przyrządzonego. Tak pieczone indyki jadłem niejeden raz, lecz te, przygotowane ręką Halleya, były naj­lepsze z najlepszych. Ileż ten człowiek posiadał umiejętności! Bo i strzelcem był niezłym, woźnicą znakomitym, a o jego orientacji w terenie świadczył fakt, iż podczas podróży ani razu nie zawahał się w wyborze drogi; a sygnalizowane przez niego dziwy krajobrazu ukazywały się nam zawsze w zapo­wiedzianym terminie.

Za jakąś godzinkę, proszę panów, natkniemy się na kępę drzew otaczających głaz. Powiadają, iż znajduje się pod nim grób trapera, który zginął stratowany przez bizony. Powiadają, że był wielkim przyjacielem Indian Kri, że urato­wał ich przed wielkim głodem, gdy bizony pewnej jesieni obrały sobie inny szlak dorocznej wędrówki. Nikt już nie pamięta, jak się nazywał. Stare to dzieje i niestare jednocześ­nie, bo czas tu upływa na skrzydłach wiatru.

Zabrzmiało to zadziwiająco poetycznie w ustach czło­wieka, który (jak podejrzewałem) nie umiał ani czytać, ani pisać.

Podobno ten traper, proszę panów, zawsze powiadał czerwonoskórym, że chce być pochowany na prerii w cieniu drzew i pod wielkim głazem. Sama fantazja, proszę panów! Przecież jak drzewa, to nie preria, gdzież na równinie szukać skał? A jednak Kri spełnili jego życzenie. Na travois1 przytaszczyli z dalekich stron potężny kamień i odszukali kępę drzew. Musiało ich to kosztować niemało pracy. Aż dziw, że podjęli się takiego trudu. A później, gdy przywalono grób głazem, odbyły się indiańskie tańce, bicie w bębny i czary szamanów przepędzających złe duchy od miejsca, w którym spoczął “biały brat”. Czysto pogański pogrzeb,
lecz dla trapera było to już obojętne...

W niecałą godzinę później zeskoczyliśmy z wozu przy kępie drzew wyrosłej kaprysem przyrody wśród bezleśnej równiny. Potężny głaz leżał w samym środku tej kępy. Na świadectwo prawdy słów Halleya. Czy rzeczywiście spoczy­wały tu doczesne szczątki nieznanego trapera, czy też była to jedna z wielu legend, jakie rodzą się wśród wielkich prze­strzeni pierwotnej przyrody? Nikt tego nigdy nie pozna.

Innego dnia, gdy Halley niezawodnie określił położenie małego jeziorka, o dwie mile od miejsca, w którym wówczas byliśmy, zagadnąłem:

Chyba uczyłeś się orientacji w terenie od czerwonoskórych?

Samo mi weszło w głowę. Tyle lat tu jestem. Od Indian raczej trzymam się z daleka.

Co takiego?! — oburzył się Karol, trafiony w naj­czulsze miejsce.

Słyszałem, że jest pan myśliwym raczej dla rozrywki niż z potrzeby, a ja w swym życiu wydeptałem sporo ścieżek wśród głuszy. Jeśli pan sądzi, że oni się w ogóle myją, to, przepraszam, ale jest pan w błędzie.

A jednak myją się. To obrzydliwe kłamstwo twierdzić inaczej — zdenerwował się mój przyjaciel. — Obrzydliwe kłamstwo wymyślone przez różne typy, które nie wysunęły nawet nosa poza miejskie granice. Słyszałeś kiedy, Halley, o indiańskich łaźniach?

A jakże, a jakże. Szałas, w którym leżą gorące kamie­nie. Polewa się je wodą i Indiański nagus wypaca w parze swe brudy. Lecz, za pozwoleniem pana, oni korzystają z pa­rówki niezwykle rzadko, musi być jakaś ku temu specjalna okazja lub nakaz czarownika. Prawdę powiedziawszy, w ta­kim przypadku szorują się od zewnątrz i od środka. Bowiem przed parówką piją przeczyszczające napary. Może to i racja, może to i słuszne, lecz czy taki zabieg może zastąpić mydło i codzienną kąpiel?

Uśmiechnąłem się na ten wywód, bo przecież i wśród ..bladych twarzy” nie brakuje brudasów, mimo że znacznie im łatwiej utrzymać czystość osobistą.

No, bo — Halley znowu podjął temat — czyżby w prze­ciwnym razie tak okropnie cuchnęli? I mieli wszy? A oni mają!

Takie to rozmówki prowadziliśmy w czasie naszej po­dróży, aż do dzisiejszego dnia.

Karolu, hej!

Siadł natychmiast, a jego dłoń automatycznym ruchem sięgnęła po winczester. Ileż to razy obserwowałem ten odruch nabyty latarni doświadczeń? Karol, gdy go wyrwano ze snu, nie wpadał w panikę, nie przecierał oczu, nie pytał bezsen­sownie o powód zbudzenia, nie ziewał, nie przeciągał się, lecz natychmiast spoglądał bystro dokoła. Uczynił tak i tym razem.

Późno już, Janie — zauważył podnosząc się. — Gdzie Halley?

Wyjaśniłem powód oddalenia się woźnicy.

Pojmujesz coś z tego, Janie?

Musiałem przyznać, że nic nie pojmuję.

Tak twierdzi medycyna? — zapytał Karol wesoło.

Skoczyłem do wozu po puchę zmielonej kawy. Jak daleko potrafię sięgnąć pamięcią, nigdy nie byliśmy tak zaopatrzeni w żywność, jak obecnie. Na przykład cukier. Wielkie nieba! Nigdy nie zabierałem cukru w drogę. Rozsypuje się, wilgotnieje, roztapia. Ileż go zresztą należy zabrać, aby starczyło chociaż na miesiąc? A koce, a trójnóg do gotowania nad ogniskiem i z tuzin garnków! To było dobre dla wyprawy greenhornów, lecz nam psuło opinię. Chociaż właśnie takie mniemanie o nas sprzyjało osiągnięciu ostatecznego celu.

Zdjąłem kociołek z trójnoga, wsypałem doń cztery garście ciemnobrązowego pyłu. Powierzchnia wody spęczniała pianą i buchnął znajomy zapach. Trzymaj, Karolu.

Siadłem obok. Blaszany kubek parzył palce, wrzątek pa­rzył wargi, lecz poczułem w żołądku i całym ciele przyjemne ciepło. Ranek był rzeźwy i zimny, niebo zapowiadało pogo­dę, a przed chłodem zabezpieczał płomień ogniska. Kurzyliś­my fajeczki. Siwy dymek unosił się pionowo. Halley przyczłapał z potężną bryłą gliny, pozdrowił Karola. Wymiesił glinę z wodą niby ciasto i zajął się oblepianiem indyków. W końcu rozgarnął popiół, ułożył ptaki, nakrył je węgiel­kami.

Za pół godziny będą gotowe — oznajmił.

W kociołku jest gorąca kawa — poinformowałem. — Rozgrzej się.



Podziękował bardzo elegancko i grubym patykiem począł zeskrobywać resztki gliny z dłoni. Potem wytarł je o spodnie. Ano cóż, dla wielu wędrowców prerii, gór i lasów spodnie są nie tylko częścią odzieży, lecz i... ścierką. Nasycone z upływem czasu kurzem, potem, krwią upolowanej zwierzyny, stają się nieprzemakalne i sztywne jak blacha.

Siadł kilka kroków od nas i zajął się zawartością kubka. Zachowywał dystans. Ktokolwiek inny, obojętnie kto, kow­boj, traper, nie mówiąc już o niedzielnych westmanach (myśliwych snobizujących się w jedno lub dwudniowych wyprawach na reklamowane tereny łowieckie), po prostu spocząłby tuż obok mnie czy Karola, chociażby tylko po to, aby porozmawiać. Ben Halley zawsze trzymał się na uboczu. Dlaczego? Czy był to nawyk wdrożony mu przez pracodawcę, czy też oznaka nieufności do nas? A może taki sposób bycia wiązał się z przeszłością Halleya? Ze służbą u nadętego hacjendera, niby łaskawego dla podwładnych, lecz surowo przestrzegającego hierarchii społecznej dzielącej zwykłego vaquero, czyli pastucha, od posiadacza tysięcy akrów ziemi. Tradycje hiszpańskie głęboko zapuściły swe korzenie na ziemiach Teksasu i Florydy. Nie potrafiły ich wyplenić bardziej republikańskie zwyczaje jankesów przy­byłych tam przed i po wojnie domowej, która zdruzgotała feudalną gospodarkę Południa, lecz niewiele zmieniła w sta­rych układach społecznych. Ben Halley, podejrzewałem, z tego Południa pochodził.

Tak sobie myślałem ćmiąc fajeczkę do chwili, w której zamiast dymu pociągnąłem już tylko ciepłe powietrze, a Halley zawiadomił:

Pieczeń gotowa, proszę panów.

Wygarnęliśmy skorupy z żaru i ochoczo zajęli się opróżnia­niem ich zawartości.

A teraz — odezwał się Karol wycierając tłuste dłonie o trawę — udamy się na małą przechadzkę. Masz tu na nas czekać, Halley. Być może wrócimy z jakąś zakąską. Zabierz winczester, Janie.

Poszliśmy. Nie widziałem, lecz czułem, że Ben Halley obserwuje kierunek naszego marszu. Czyżby go na nowo opadła drżączka? Podążaliśmy najkrótszą drogą ku mocza­rom. Ciągnęły się nie dalej niż pół mili od naszego biwaku.

Dzień był jasny, powietrze przejrzyste, więc w szkłach lornetki odcinały się ostro od reszty prerii jesienne barwy zielonoszarej trawy. Szarość nikła, jej miejsce zajmował kolor śniedzi. Nieco dalej sterczały kostropate wzniesienia głazów i litej skały. Poprzez przełęcze pagórków widać było nieskończoną dal traw, oczeretów i czarnych jak smoła ma­lutkich jeziorek — ponurej topieli dostępnej chyba tylko dla łosi, gadów i płazów.

Widok był odpychający. Już wczoraj pokrótce spenetro­waliśmy tę okolicę, lecz obecnie Karol zapragnął dokładniej przyjrzeć się topielisku.

- A więc to tak wygląda w świetle ranka — pokiwał głową, gdy zatrzymaliśmy się w dość niebezpiecznej odle­głości od granicy grząskiego gruntu. Pod podeszwami mych butów obrzydliwie zabulgotała woda. Jeszcze krok lub dwa, a zapadłbym się po kolana, jeśli nie po pas. Brrr!

Sięgnij, Janie, po lornetkę. Może ujrzysz coś intere­sującego.

Uczyniłem, jak sobie życzył. On sam wodził szkłami to w lewo, to w prawo.

Co widzisz? — zagadnął nie zaprzestając obserwacji.

Nic

Hm... ja również nic. Gdyby tak można było dotrzeć do któregoś z tamtych pagórków... Stąd widzimy jedynie fragmenty bagien, a z wysokości tamtej skały...

Ale nie można dotrzeć — przerwałem mu w połowie zdania, ponieważ projekt wędrówki ku linii wzgórz uznałem za samobójczy.

Opuścił lornetkę, poprawił kapelusz na głowie.

Nie jestem taki pewien. Pomaszerujmy kawałek w bok.

Wzruszyłem ramionami. Mój, towarzysz zauważył ten odruch.

Twój sceptycyzm, Janie, opiera się na powierzchownej obserwacji. Nie bądź uparty. Chodź, sprawdzimy.

Nie wiedziałem, w jaki sposób chce sprawdzić głębokość bagna. Jednak ruszyłem za nim. Nasza droga wypadła nie­zwykle kręto. Bowiem grzęzawisko raz tu, raz tam sięgało swymi mackami w głąb prerii. Jęzory zgniłej zieleni wdzie­rały się w suchy grunt zmuszając nas do bacznej uwagi i do żmudnego omijania niebezpiecznych miejsc. Prawdopodob­nie przed tysiącem lat obecne bagnisko było jeziorem o bar­dzo rozczłonkowanych brzegach. Sprzyjające warunki kli­matyczne spowodowały bujny rozrost roślinności wodnej i zarośnięcie całego akwenu. Wiatr przynosił tu tumany kurzu i nasiona traw, więc powstała na powierzchni wody grubiejąca z każdym rokiem pokrywa. Miną jeszcze setki czy tysiące lat, a płaszczyzna moczarów stwardnieje, upo­dobni się do okolicznej prerii. Karol przystanął.

Patrz!

Jego wskazujący palec kazał mi spojrzeć na zamazaną granicę bagna i suchej łąki. Biegły tu, ku ponurym pagórkom, głębokie odciski racic.

Łosie — powiedziałem. — Tylko łosie potrafiłyby tędy wędrować.

Uśmiechnął się.

Ruszył pierwszy, ja za nim, przekonany o słuszności wnio­sku. Najpierw nogi poczęły się zapadać po kostki, później po łydki, wreszcie po. kolana. Przy każdym stąpnięciu czułem pod podeszwami butów groźne drgania trzęsawiska. Doprawdy trzęsło się.

- Do licha, Karolu! Bydło, które przed nami wędrowało, chyba nic nie ważyło albo ktoś zaopatrzył je w śnieżne rakicty3.

Nie zatrzymuj się, Janie. Już blisko. A co się tyczy rakiet, sądzę, że istotnie nadają się do chodzenia po mocza­rach. Muszę to wypróbować.

Nie zatrzymałem się. Jakakolwiek bowiem przerwa w mar­s/u mogła mnie pogrążyć w błocie po pas. Wreszcie poczułem pod stopami twardą glebę.

Już po kłopocie — wesoło skonstatował mój towarzysz wchodząc na łagodną pochyłość pagórka.

Westchnąłem z ulgą. Ze szczytu wzniesienia, na które wspięliśmy się bez trudu, dźwigała się czarna skała. Obe­szliśmy ją. Teraz objawiła się mym oczom dalsza partia bez­kresnych bagien. Przez szkła lornetki nie dostrzegłem jednak na nich żadnego ruchu, żadnej żywej istoty. Gdzież więc podziały się krowy, których tropy zawiodły nas tutaj? Obe­szliśmy dokoła niewielką przestrzeń wzniesienia. Z lewej stro­ny łączyło się malutką przełęczą z następnym, bliźniaczo podobnym, lecz, jak sprawdziliśmy, była ona mocno pod­mokła. Nigdzie ani jednego odcisku kopyt.

Nie rozumiem — wyznałem. — Gdzież podziały się twoje krowy, Karolu? Weszły w bagno i utonęły?

I ja nie pojmuję. Można podejrzewać, że było to stampede4 i stado w oszalałym biegu runęło w bagnistą otchłań. Siedząc z tropów, krowy musiały dojść do tego wzgórka, lecz gdyby pobiegły dalej, ,to na samej granicy moczarów musiałyby pozostawić jakieś ślady! A tu ich nie widzę. Wygląda na to, że wyrosły im skrzydła i uniosły się w powietrze. Poszukajmy jeszcze raz.

Szukaliśmy bez żadnego rezultatu. Wielce markotni dokonaliśmy odwrotu. Tym razem szczęście mniej mi dopisało. Zapadłem w błoto powyżej kolan i gdyby nie natychmiasto­wa pomoc Karola, tkwiłbym tam po dziś dzień. Na suchym lądzie obejrzałem z niesmakiem buty i spodnie.

Jeszcze raz sięgnąłem po lornetkę. Długo wodziłem nią po linii horyzontu, aż szkła przypadkowo trafiły na stadko pomykających czworonogów. Po ich płynnych ruchach rozpoznałem antylopy. Cóż z tego? Nawet gdybyśmy mieli konie, nic nie wyszłoby z polowania. Te zwinne zwierzęta są niezwykle czujne i potrafią prześcignąć wierzchowca w ga­lopie. Jedyny na nie sposób, to zaczaić się, gdy o świcie lub o zmierzchu gromadzą się przed jakimś zbiornikiem wody.

Ben Halley ćmił fajeczkę oparty o pień drzewa. Wydało mi się, że w jego oczach zamigotały iskierki wesołości. Nic dziwnego. W opinii woźnicy musieliśmy wyglądać jak para greenhornów. Powstał jednak natychmiast i z wielkim usza­nowaniem zapytał, czy pragniemy ruszać w dalszą drogę.

Tak — odparł Karol. — Poza antylopami nie dostrzeg­łem tu innej zwierzyny.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy Halleya. W chwilę później wpakował na wóz wszystko, co miał do wpakowania, przyprzągł oba konie i wskoczył na kozioł ławę z oparciem obitym miękką skórą. Normalnie nie stosowano w wozach tego typu siedzeń dla woźnicy, był to wyjątek uczyniony dla mnie i dla Karola. Dla wygody oczywiście, mimo iż żaden z nas nie prosił o takie ulepszenie. Ława-fotel była szeroka, swo­bodnie mogły na niej siedzieć trzy osoby. Zajęliśmy miejsca po prawej stronie woźnicy.

Przed wieczorem zagrodził nam drogę płytki, szeroko rozlany strumień. Szemrał sennie między złocistymi łachami, kępami krzaków i pniami drzew, które musiała zwalić wio­senna powódź lub, wcześniej jeszcze, huraganowy wiatr zimy. Po obu brzegach ciągnął się żółciejący szpaler brzóz i olch.

Ruszyłem wraz z Karolem zielonym szlakiem drzew i traw. Płyciznę przebyliśmy zaledwie mocząc stopy. Po przeciwnej stronie rzeczki natrafiliśmy na bardzo wyraźne, świeże ślady czterokopytnych. Bez trudu odróżniłem odciski kopytek antylop od tropów jeleni, wapiti, a nawet — aż trudno uwie­rzyć — karibu. Gdy Karol potwierdził wynik mych obser­wacji, wyraziłem zdziwienie, że ten roślinożerca dalekiej północy zawędrował tak głęboko na południe.

Zdarza się. Musisz wiedzieć, Janie, że to wspaniałe zwierzę zaliczane jest do najbardziej rozpowszechnionych w Kanadzie. Żyje w wielkich stadach, od północnej tundry aż po lasy południa i od jałowych pagórków Nowej Funlandii na wschodzie po podnóża gór zachodu. Jutro o świcie urzą­dzimy sobie zabawę, jaka nie każdemu myśliwemu się trafia. Lecz teraz poszukajmy śladów bydła domowego. Ostatecznie, w tym przecież celu przybyliśmy tutaj.

Szukanie nie dało rezultatów. Ani wzdłuż brzegu, ani w głąb dalekiej i pustej równiny. Należało wracać, bo już tylko czerwony skrawek słońca sterczał nad ziemią, a mrok szybko nadciągał ze wschodu, niby chmura czarnego pyłu pędzonego wiatrem. Na zielonej trawie prerii dostrzegłem drgającą, długą smugę — złocistą ścieżkę blasku. Ciemna postać uwijała się” na tle ogniska. Podeszliśmy w chwili, w której Ben Halley zdejmował z metalowego trójnoga kociołek z ukropem. Pachniało kawą i jeszcze czymś bardzo apetycznym. Zwłasz­cza dla człowieka, który zdążył zapomnieć o śniadaniu. Nie jedliśmy nic od świtu, Halley nawet nie mruknął na ten temat w czasie krótkiego postoju po drodze. Może, złośli­wiec, liczył, że będziemy go prosić chociaż o kawałek sucha­ra? Jeśli tak, zawiódł się. Niejeden już raz, wędrując przy boku Karola przez arizońskie pustynie czy bezludzia Gór Skalistych, zadowalać się musiałem dwoma tylko posiłkami na dzień.

Zauważyłem przyczynę smakowitych zapachów: trzy otwar­te puszki z mięsem i fasolą, lizane płomieniem stały na skraju ogniska. Kilka kroków dalej leżał mały stosik równo pocię­tych polan. To gościnny i zapobiegliwy gospodarz zaopa­trzył nas (wbrew protestom i śmiechom) w opał na drogę.

Będziecie jechać bezleśną prerią — tłumaczył — a noce są już bardzo chłodne.

I tak wieźliśmy na wozie spory zapas paliwa. Nic dziwne­go, że Halley (byłem tego pewien) musiał uważać nas za greenhornów.

Z zawartością puszek uporaliśmy się szybko, z kawą rów­nież. Halley pojadał jak zwykle w pewnej odległości od nas. Przedziwny człowiek! Jakoś minęła mu bagienna drżączka, ponieważ sam zaproponował wzięcie udziału w nocnej ko­lejce wart. Tak zresztą działo się podczas wszystkich nocy, z wyjątkiem tej ostatniej. Czy mogliśmy ufać człowiekowi o tak zmiennych nastrojach? Wahałem się z odpowiedzią, Karol milczał, pewnie żywił te same wątpliwości.

Na pewno. Bardzo mi przykro. Te bagna mają złą sławę, proszę pana. I... i... ja zawsze czuję się źle w ich pobliżu

Dlaczego?!

Samemu mi trudno to zrozumieć, ale... tak właśnie się dzieje.

Zaniechałem dalszych pytań. Albo Halley kłamał, albo leż (co jednak wydało mi się mało prawdopodobne) jego organizm dziwacznie reagował na normalne zjawiska przy­rody.

Ponieważ poprzedniej nocy sprawowałem wartę przed-ranną, Karol zgodził się, abym czuwał do północy. Moje miejsce miał zająć Halley. Trzecią, ostatnią zmianę obejmo­wał Karol.

Mój przyjaciel zerwał mnie o przedrannym zmroku, obu­dziliśmy Halleya, zabrali broń i pomaszerowali “wilczym chodem” wzdłuż rzeczki. Wiatru nie było, lecz od wody ciągnął dotkliwy chłód. Wybraliśmy- odpowiednie miejsce. Była nim kępa krzewów otaczająca nie zarośnięty, półokrągły placyk — miejsce wystarczające na schronienie dla dwu szczupłych mężczyzn, osłonięte z boku i z tyłu, natomiast posiadające wąski prześwit nad samą wodą, co pozwalało na swobodną obserwację przeciwległego brzegu. Ten prze­ciwległy brzeg, gdzie indziej gęsto porośnięty łozą, tu, na przestrzeni paru jardów, był nagi.

Teraz należało uzbroić się w cierpliwość. Ciemność wisiała nad ziemią, lecz stopniowo już przemieniała się w szarość, u w tej szarości leniwy nurt poczynał srebrzyście błyszczeć. Swój winczester położyłem tak, żeby kolba dotykała ramie­nia. Upływały minuty za minutami, wreszcie w ciszy przed­świtu lekko zatupotały kopyta. Przed nami, na przeciwległym brzegu, wysunęła się smukła sylwetka zwierzęcia z krótkim porożem. Antylopa widłoroga. Za nią cztery jej towarzyszki, pierwsza zatrzymała się na skraju rzeczki, spoglądając prosto na nas. To była decydująca sekunda. Jeśli nas dojrzy — zniknie natychmiast.

Nic dojrzała. Pochyliła głowę ku wodzie, a za jej przykładem pochyliły się cztery łudząco do siebie podobne głowy. Zerknąłem na Karola. Podniósł ostrzegawczo palec prawej dłoni. Wiedziałem, że ten gest oznacza: nie strzelać!

Na co czekał?

Odpowiedź nadeszła natychmiast — wspaniały jeleń wirginijski, nie zwracając uwagi na sąsiadki, wkroczył w wodę budząc srebrne bryzgi. Pochylił łeb i pił. Mój towarzysz opuścił palec. Strzelby zagadały chórem. Antylopa pod­skoczyła i padła. Jeleń zdążył wykonać pół obrotu, gdy drugi strzał Karola osadził go na miejscu. Grupka płowych czwo­ronogów zniknęła z pola widzenia tak szybko jak zjawy. Przeszliśmy przez płyciznę.

No tak... — zamruczał Karol oglądając głowę jele­nia — moja pierwsza kula zrykoszetowała na kości czołowej, ale się nie wstydzę. To był trudny strzał. Co poczniemy z ta­ką górą mięsa? Halley uzna nas za głupców i... będzie miał rację.

Więc po coś strzelał? — zapytałem bardzo dumny ze swego sukcesu.

Zobaczyłem Halleya. Ukazał się na przeciwległym brzegu z długą tyką w ręku. Przebrnął rzeczkę. Kawałkami sznura (bo i o nim nie zapomniał) skrępował tylne i przednie koń­czyny antylopy, przesunął pod nimi tykę i wraz z Karolem dźwignął ten spory ciężar, który oceniłem na jakieś sto fun­tów5. Położyli końce tyki na ramionach i wolno ruszyli w stronę obozowiska. Zostałem na straży, pilnując jelenia aż do powrotu towarzyszy. Tym razem czekała nas trudniej­sza przeprawa. Jeleń był prawie dwa razy większy od anty­lopy, a więc chyba dwa razy cięższy. Nie pomyliłem się. Halley, chociaż chłop na schwał, poczerwieniał na twarzy podnosząc koniec drąga, do którego uwiązaliśmy trofeum. Pomogłem Karolowi, lecz gdy końce tyki spoczęły na na­szych barkach, ugięliśmy się.

Marsz hamowało potężne poroże zwierzęcia, wlokące się po ziemi. Kiedy wreszcie, po licznych odpoczynkach, do^ wlekliśmy się do obozowiska i zwalili ciężar na/ murawę, żaden z nas nie był w stanie wykrztusić słowa. Padłem na ziemię dysząc ciężko, niby ryba wyjęta z wody. Pierwszy odzyskał siły Halley. Zagadnął nas swym usłużnym tonem:

Zanim pierwsza smuga różowego blasku rozjaśniła trawy i krzewy, każdy z nas trzymał na kolanach cynowy talerz z pachnącym, nieco krwistym kawałem mięsa.

Później Halley sprawnie załadował na wóz wszystko, co było do załadowania, łącznie z upolowaną zwierzyną, za­przągł konie, a my zajęliśmy miejsca na koźle-fotelu. Wehikuł potoczył się na wschód trawiastym bezdrożem.

Następnego dnia w samo południe, by zwierzęta mogły odpocząć, rozbiliśmy biwak w cieniu samotnego drzewa. W kilka godzin później ujrzałem znowu stado łaciatych krów pasące* się pod strażą kowbojów, dalej tabunek koni, jeszcze dalej — corrale, zabudowania gospodarcze, a na koniec — dom mieszkalny. Nasza podróż dobiegła końca.


Pomysł porucznika Mitchella


Nigdy dotąd nawet jednym słówkiem nie wspomniałem o tej historii. Wydawała mi się zbyt błaha. A poza tym rów­nież i dlatego, że po raz pierwszy przyszło mi odegrać rolę nie — jak zwykle dotąd — beztroskiego myśliwca, lecz dziw­nego tropiciela śladów, jakie miały doprowadzić do odkry­cia przestępcy, czy przestępców.

Znakomita rola do odegrania dla szeryfa lub też kanadyj­skiego funkcjonariusza Północno-Zachodniej Konnej Po­licji. Przecież nie dla mnie! A jednak podjąłem się tak nie­codziennego zadania. Nie bez energicznej zachęty Karola Gordona. Lecz o tym — później.

Z końcem lata 1890 roku powróciłem wraz ze swym to­warzyszem (właśnie — Karolem Gordonem) do rodzinnego Milwaukee nad jeziorem Michigan. W domowe pielesze przywiozłem wonie dalekich przestrzeni i woń dymu ognisk, przy jakich warzyło się strawę. Odzież moja tak przesiąkła egzotycznymi dla mieszczucha zapachami, że usunąć je byłe trudno nawet wielokrotnym praniem.

W tym roku zwiedzaliśmy łowieckie tereny stanu Kolo­rado,, równocześnie doświadczając nieoczekiwanych skutków tej wędrówki6. Lecz najbardziej nieoczekiwane czekało na mnie w Milwaukee, na biurku w gabinecie lekarskim. Był to list.

Kanadyjski znaczek pocztowy przylepiony na kopercie zaskoczył mnie. Nie miałem w tamtym kraju ani zażyłych przyjaciół, ani nawet znajomków, z którymi zazwyczaj utrzy­muje się listowne kontakty.

Siadłem za biurkiem i nożykiem do rozcinania papieru rozprułem kopertę. Wewnątrz znajdowało się sporo zapi­sanych kartek. Pierwsza z nich zaczynała się od słów: “Drogi doktorze”. Odczytałem je głośno.

Na pewno któryś z twoich pacjentów — zauważył Karol. — Podaj mi puszkę z tytoniem i oszczędź sobie głoś­nego czytania, medyczne sprawy mało mnie interesują.

Żaden z moich pacjentów nie mieszka w Kanadzie. — Odwróciłem zapisaną ćwiartkę, aby znaleźć podpis, i wrza­snąłem :

Gary Mitchell!

Oderwałem na chwilę wzrok od pisma i spojrzałem na nabijającego fajkę Karola.

Znowu spojrzałem na przyjaciela.

— “Proszę was obu o pomoc. W okręgu Saskatchewan Terytoriów Północno-Zachodnich, niezbyt daleko od miasta Regina (w którym istnieje nasza główna kwatera), leży spo­ra posiadłość Jonathana Caldwella. Znam go od lat jako człowieka prawego i nie lękającego się przeciwności. Jest farmerem, lecz raczej hodowcą niż rolnikiem. Zaopatruje w mięso cały nasz okręg, a również wysyła je na południe i wschód. Caldwell jeszcze nikomu nie odmówił pomocy. W roku rebelii Ludwika Riela7 ocalił dziesiątki ludzi od śmierci głodowej. Piszę o tym, abyście obaj wiedzieli, jakie­go człowieka dotyczy sprawa i dlaczego chcę mu pomóc i zwracam się do Pana, doktorze, i do Karola.

Od czasu gdy ostatnie śniegi stopniały, dziwne historie dzie­ją się w gospodarstwie Jonathana Caldwella. Ginie bydło — podstawa jego egzystencji. Zapewne pomyśli Pan, doktorze, iż krowy bardzo często odłączają się od stada, że padają od wilczych czy niedźwiedzich kłów lub podczas stampede łamią sobie karki na stromych zboczach kanionów. Gdyby tak się sprawa miała ze stadami Caldwella, nigdy nie ośmie­liłbym się zwracać do Pana. Jednak rzecz przedstawia się całkowicie odmiennie. Nie podaję szczegółów, przekażę je ustnie, jeśli zechce Pan wraz z Karolem odwiedzić mnie w Reginie. Generalnie traktując sprawę stwierdzam, iż kro­wy Caldwella giną bez śladu. Zupełnie jakby im wyrosły skrzydła, na których fruną nie wiadomo dokąd. Brzmi to śmiesznie, lecz Caldwellowi nie jest do śmiechu. Alarmował mnie parokrotnie, parokrotnie bawiłem w jego posiadłości. Jedno tylko mogę powiedzieć: niekiedy po kilkadziesiąt sztuk bydła ginie bez śladu w ciągu nocy. Może gdybym otoczył teren kordonem swych ludzi, nie zginęłaby ani jedna krowa, lecz — sam Pan przyzna — byłby to bezsens. Przy szczupłości naszych sił, na tak olbrzymiej przestrzeni nie mogę zatrudniać policjantów wyłącznie do pilnowania wła­sności jednej osoby. Mamy pełne...”

“Bardzo nam przeszkadza rozgłos, jaki towarzyszy pojawieniu się «czerwonych kurt», ostrzegając złodzieja. Natomiast ktoś obcy i nie znany mógłby zdziałać więcej od policji. Obaj posiadacie doświadczenie, odwagę, rozum i do­bre oczy...” Ha! — uśmiechnąłem się — co za pochwały! To znaczy, iż sprawa musi być diablo trudna, “...i dobre oczy — powtórzyłem szukając przerwanego wątku — a więc wszystkie szansę sukcesu. Dlatego zaproponowałem Caldwellowi, aby Was zaprosił, pokrywając równocześnie wszyst­kie koszta Waszej wycieczki. Ostrzegłem, aby nikomu nie wspominał o tym projekcie, a jeśli projekt stanie się rzeczywistością, żeby rekomendował Was znajomym jako myśliwych szukających łatwego sukcesu. Zwierzyny jest tu sporo. Na tym kończę. Załączam list Caldwella i pilnie ocze­kuję odpowiedzi, lub — lepiej jeszcze — wizyty w Reginie. Kolej funkcjonuje znakomicie, a jesień zapowiada się długa i ciepła. Nie zabierajcie niczego ze sobą poza bronią myśliw­ską. U Caldwella znajdzie się wszystko, co Wam będzie potrzebne. Wspominam o tym za jego zgodą. Wasz Gary Mitchell”. Co ty na to, Karolu?

Podejrzewam, Janie, że poczułeś się lekko urażony. Sądzisz, iż porucznik lekceważy twą osobę traktując cię jako posłańca mającego przekazać list właściwemu adresatowi.

Wzruszyłem ramionami udając obojętność.

Mylisz się, Janie. Wiem bardzo dobrze, jak Mitchell cię ceni. Nie tylko jako lekarza, lecz przede wszystkim jako tropiciela ścieżek. Nie zaprzeczaj i zabierz się do listu tego hodowcy bydła — dodał Karol widząc mój gest.

Pismo Caldwella było znacznie mniej wyraźne od ele­ganckich zawijasów policjanta. Niekiedy utykałem na trud­nych do odcyfrowania bazgrołach.

“Szanowny Panie Doktorze — zaczynała się pierwsza kartka. — Nigdy nie ośmieliłbym się zwracać do Pana o po­moc, gdyby nie zachęta ze strony porucznika. Opowiadał mi o Panu i Pańskim przyjacielu tyle wspaniałych rzeczy, iż nabrałem odwagi. Jak napisał porucznik, znalazłem się w krytycznej sytuacji: od pierwszych dni wiosny aż po dzień dzisiejszy straciłem prawie jedną trzecią stada. Nim jesień dobiegnie końca, stracę połowę, a jeśli nie, zima wykończy mnie do reszty”.

To jest bardzo dziwna, wręcz tajemnicza historia. Nim przybyła policja, sam ze swymi ludźmi starałem się dociec prawdy. Nic z tego nie wyszło. Wiem, że Pan, Dokto­rze, i Pański przyjaciel jesteście bardzo zajęci. Potraktujcie więc moją propozycję jako finansowy interes. Powitam Was w moim domu jako gości, a poza tym za stracony czas roz­liczymy się, bez względu na to czy odkryjecie przyczynę zni­kania mych stad, czy nie. Jeśli zdecydujecie się zawitać w mo­je progi, nigdy Warn tego nie zapomnę. Nie zabierajcie z sobą niczego poza bronią. O tym, jak do mnie trafić, poinformuje Was w Reginie porucznik Mitchell. Pozostaję, pełen nadziei, Jonathan Caldwell”. Położyłem papier na biurku.

Uparty? — oburzyłem się. — Dlaczego mam ratować z kłopotów nieznajomego człowieka? Gdybyż to był biedak zasługujący na współczucie, ale pan Caldwell jest, jak wynika
z listu Mitchella, bardzo zamożny i stać go na wynajęcie kilku tuzinów najlepszych wywiadowców. Dla ciebie, Karolu, to na pewno dobra okazja dla dodatkowego zarobku, lecz
po mnie nic tam.

Mówił prawdę. Po sprzedaniu wierzchowców przesiedliśmy się do wagonu, by szybciej dotrzeć do domowych pieleszy. Była to najkrócej trwająca część naszej podróży, ale też najnudniejsza, a nic tak nie męczy jak nuda.

Przystałem na to. Ostatecznie, czy porucznik otrzyma mój list za dwa czy za pięć dni — cóż za różnica!

Tego popołudnia nie poruszaliśmy więcej sprawy Jonathana Caldwella i jego krów, za to wspominali przygody przeżyte w Kolorado. Teraz wydały się nam bardzo zabawne. Czas, chociaż krótki, zatarł już w naszej wyobraźni niebez­pieczeństwa, jakie nam wówczas groziły, a uwypuklił ich cechy komiczne. A takich nie brakowało. Lecz już wieczo­rem przerwaliśmy interesującą pogawędkę, bo zmęczenie coraz silniej dawało się nam we znaki.

Nazajutrz Karol opuścił mnie na kilka godzin, aby, jak twierdził, przyjrzeć się na nowo miastu. W rzeczywistości odwiedził jeden ze sklepów z bronią dla uzupełnienia zapa­sów amunicji do swego winczestera. W tym czasie ja zają­łem się porządkowaniem wnętrz szuflad biurka aż do chwili, w której Katarzyna (moja gospodyni od lat) zakomuniko­wała, iż przyszedł , jakiś” pacjent. Był to przypadek, po­nieważ swych stałych klientów poinformowałem, że dopiero we wrześniu rozpocznę na nowo normalną praktykę.

Około drugiej po południu wrócił Karol, bardzo zado­wolony z siebie, żartobliwie narzekający na uliczne hałasy, od których zdążył odwyknąć. W kilkanaście minut później siedzieliśmy za pięknie zastawionym stołem, spożywając swój pierwszy, po miesiącach wędrówek, lunch w mej ja­dalni. Później usadowiłem przyjaciela w fotelu przed ko­minkiem i podpaliłem kilka szczapek sosnowych, raczej dla stworzenia nastroju niż z chłodu. Ostatnie dni sierpnia nie zapowiadały jeszcze zbliżającej się jesieni. Nadal panowały letnie upały.

Sięgnąłem po fajkę i pudło z tytoniem i zająłem drugi fotel. Płomień trzaskał cichutko, przez zamknięte okna dobie­gał daleki przytłumiony szum miasta, a my dwaj trwaliśmy w milczeniu, pogrążeni w misterium palenia fajek.

Nagle Karol powiedział dobitnie:

Drgnąłem.

O tych wszystkich wydarzeniach, jakie się nam przytra­fiły i z których nie wyszlibyśmy zwycięsko, gdyby nie twoja pomoc.

Wytrzeszczyłem oczy, otworzyłem usta. Karol był zwykle skromny w pochwałach, teraz zaskoczył mnie nieoczekiwa­nym i niczym nie sprowokowanym oświadczeniem.

Mimo woli parsknąłem śmiechem.

Zająłem się czyszczeniem fajki. Mój przyjaciel potrafił być uparty i często ulegałem temu uporowi. Jak dotąd, to on wybierał trasy naszych letnich eskapad i zawsze umiał mnie przekonać co do trafności swego wyboru. Tylko jeden raz uznał moje racje, lecz wówczas nie przewidziane okoliczności przeważyły szalę na mą korzyść9.

Kropla wody wydrąży najtwardszą skałę. Powtarzające się do znudzenia argumenty i namowy Karola, gdyby je zamie­nić w wodę, przewierciłyby blok stali, nie tylko człowieka, choćby najbardziej odpornego. Jednak postanowiłem nie załamać się. Obrałem metodę stałego zmieniania tematu rozmowy, gdy tylko z jego ust padało słowo “Kanada”. Raz zaciągnąłem przyjaciela do cyrku, by skierować jego myśli w inną stronę. Innego dnia odwiedziliśmy zakład foto­graficzny, by na kawałku błyszczącego papieru uwiecznić nasze podobizny. Fotografia poczynała wchodzić w modę. Niektórzy twierdzili, iż ten wynalazek z biegiem lat stworzy nową dziedzinę sztuki, wyprze obraz i rysunek10. Uznałem ten pogląd za bzdurę, bo nawet najlepsza fotografia nie odda nastroju, jaki wyczarowuje pędzel lub ołówek utalentowa­nego malarza.

Dwukrotnie zaciągnąłem przyjaciela (ku niezadowoleniu Katarzyny) na lunch w bardzo eleganckiej restauracji. Wszy­stkie te i mnóstwo innych rozrywek nie zdołały jednak wyple­nić z głowy uparciucha myśli, której się uczepił niczym tonący brzytwy. Już nie potrafiłem spokojnie wysłuchiwać jego naga­bywań i podstępnych pytań stawianych przy lada okazji lub bez niej i któregoś dnia — ku własnemu zdziwieniu — ustąpiłem! Najpierw z ciężkim westchnieniem i pełen najgor­szych przeczuć. Później jakoś nabrałem chętki na tę eskapa­dę. Może stało się to pod wpływem Karola, a może dlatego, iż w Milwaukee kończące się lato zapomniało o nadciąga­jącej jesieni i poczęło prażyć słońcem i dusić upałem. Zatę­skniłem za chłodnym wiatrem dalekich przestrzeni, za za­pachem schnących ziół i ciszą gwiaździstych nocy.

A więc zdecydowałem się wyruszyć do Reginy, do kwate­ry Północno-Zachodniej Konnej Policji i raz jeszcze ujrzeć porucznika Mitchella. Poznałem go przed laty, gdy przy boku Karola na końskim grzbiecie przemierzać przyszło mi prerie i górskie doliny południowej Kanady. Mitchell był wówczas jeszcze sierżantem i przysięgał, że gdy “dochrapie się” oficer­skiego stopnia, zrezygnuje z męczącej służby na rzecz farmer­skiej gospodarki. Przed rokiem, gdy go po raz trzeci napotkaliśmy, nosił już porucznikowskie odznaki i nie wspo­minał ani słówkiem o orce, sianiu i żniwach.

Podczas sporów z Karolem zauważyłem, iż Mitchell nie jest człowiekiem, za którym można by umierać z tęsknoty. Przyznaję, że takie słowa podsunęło mi rozdrażnienie naga­bywaniami przyjaciela. Zbyt ostre. Nigdy nie żywiłem do policjanta niechęci. Nic podobnego. Mitchell był uosobie­niem wielu cnót, zwłaszcza tych, jakie ceni się na pustko­wiach i bezdrożach zachodu i północy Ameryki. Ciężka, odpowiedzialna służba w szeregach tej najbardziej roman­tycznej policji wyrobiła w nim — jak wyrabiała w każdym funkcjonariuszu Północno-Zachodniej Konnej Policji11 — hart ducha, sprawność fizyczną, umiejętność tropienia i wre­szcie chęć niesienia pomocy wszystkim potrzebującym. Zwła­szcza tym, których spotkał nieszczęśliwy wypadek w drodze wiodącej poprzez bezludne wertepy. To, co mnie nieco raziło u Mitchella — skłonność do przepytywania, do stawiania mnóstwa pytań, jakieś wścibstwo i natrętna ciekawość — były wynikiem charakteru jego długoletniej służby. Gdyby nie czerwona kurta, jaką nosił niejednokrotnie, spotkałby się z ostrą odprawą nagabywanego w taki sposób wędrowca. Pielgrzymi pustkowi nie znoszą, gdy się im zadaje pytania, chyba, że dotyczą one kierunku drogi, nazwy rzeki lub naj­bliższego źródła pitnej wody. A nabyta przez Mitchella w wieloletniej służbie skłonność polegała przede wszystkim na zadawaniu pytań związanych z najbardziej osobistymi sprawami zapytywanego.

O Karolu, czyli dokładnie o Karolu Gordonie napisałem do tej pory już tyle w poprzednich wspomnieniach, iż nie wi­dzę potrzeby prezentować go dokładniej. Powiem krótko — to jeden z moich dawnych pacjentów, który z wdzięczności postanowił odwzajemnić się za leczenie pokazując mi nie znany lub mało znany świat pierwotnej przyrody z jego czworonożnymi mieszkańcami. Gordon, ongiś kowboj, później rolnik, a jeszcze później traper, namówił mnie do odbycia dalekiej wyprawy w góry Montany i jeszcze dalej, na południe kanadyjskich prerii. Od tamtego czasu corocznie, w porze najdogodniejszej dla takiego mieszczucha jak ja, czyli w lecie, wyruszałem wraz z Karolem zwiedzać coraz to nowe połacie dalekiego zachodu lub północy. Niekiedy, by skrócić czas podróży, przebywaliśmy jej najmniej ciekawy odcinek w kolejowym wagonie, lecz większość drogi na końskim grzbiecie. Obecnie po raz pierwszy miałem wyruszyć wczesną jesienią, i to zale­dwie w kilka dni po powrocie z innej eskapady. Oczywiście, iż moja pierwotna niechęć do powtórnego wyjazdu wynikała po trosze ze zmęczenia. To zrozumiałe. Lecz przede wszy­stkim nie spodobała mi się rola, jaką nam obu wyznaczył porucznik Gary Mitchell: detektywów na służbie nie znanego mi człowieka. Ustąpiłem wobec bezustannych nalegań Karo­la, jednak przed samym wyjazdem oświadczyłem przyjacie­lowi, że jeżeli osoba pana Caldwella nie przypadnie mi do smaku — natychmiast wracam. Zgodził się, bo musiał, lecz podejrzewam, że w przewidywaniu takiego obrotu spra­wy natychmiast począł obmyślać nowe argumenty, jakie skłoniłyby mnie do pozostania dłużej.

Tym razem, wbrew dotychczasowym zwyczajom, nie czyniliśmy żadnych przygotowań do wyjazdu. Nasza broń znajdowała się w dobrym stanie, a o resztę — jak wynikało z obu listów — zadbać miał pan Jonathan Caldwell. I nie zawiódł naszych oczekiwań.


Zabraliśmy na tę podróż dwie walizeczki bielizny, sporo ładunków do strzelb, myśliwskie noże i właściwie nic więcej, jeśli nie liczyć fajek, zapasu tytoniu, kompasów i lornetek, jakie nam zawsze tyle wartościowych usług oddały.

Słonecznego ranka wsiedliśmy do pociągu, a później, po dwu przesiadkach, dotarli poprzez granicę Kanady do miasta Regina — stolicy okręgu Saskatchewan Terytoriów Północno-Zachodnich.

Podróż była na tyle nudna, że nie jest warta nawet naj­krótszej wzmianki. Rezygnuję również z opisania samej Re­giny, stolicy okręgu od 1882 raku, a więc od chwili związa­nia tej miejscowości z siecią kolejową. Miejsce, na którym wzniesiono ongiś pierwsze domy osady przemieniającej się szybko w miasto (przede wszystkim w wyniku rozwijającego się handlu produktami spożywczymi oraz sprzętem rolni­czym i skórami), nazywało się w języku Indian plemienia Kri: “Wascana”, co oznacza “sterta kości”. W tych bowiem okolicach odbywały się niegdyś masowe polowania na bi­zony. Co się tyczy nazwy okręgu — wzięto ją od nazwy rze­ki Saskatchewan, wywodzącej się z kolei od indiańskiego słowa “kisiskatchewan”, oznaczającego “szybko^ płynąca woda”. Aby sprawę zamknąć ostatecznie, dodam, iż słowo Regina oznacza w języku łacińskim “królowa”. Osadzie, a później miastu, nadano tę nazwę dla uhonorowania angiel­skiej królowej Wiktorii. Wyboru dokonała księżniczka Lud­wika — córka królowej, a żona gubernatora generalnego Kanady.

Do kwatery Północno-Zachodniej Konnej Policji trafi­liśmy bez trudu. Porucznik Mitchell powitał nas z tak szczerą radością, iż nabrałem niezbitego przekonania o poważnych trudnościach, na jakie natrafił usiłując odkryć przyczyny znikania stad Caldwella. Wydaje się, iż byliśmy ostatnim atutem porucznika w jego walce z tajemniczymi porywacza­mi (jeśli tacy istnieli!) krów kanadyjskiego hodowcy. Pod­czas trzydniowego pobytu w Reginie nie brakowało nam ni­czego. Mitchell zapewnił bezpłatne noclegi, całodzienne wyżywienie i... wycieczki po mieście, co okazało się przysługą najmniej atrakcyjną.

Informacje udzielone nam przez porucznika, a dotyczące “sprawy” Caldwella, były niezwykle interesujące. Ba, zdu­miewające! Dowiedzieliśmy się, że znikanie bydła zauważył Caldwell dopiero z końcem maja.

Siedzieliśmy w gabinecie Mitchella, w głębokich fotelach. Przez uchylone okno dmuchał do wnętrza pokoju ciepły, wcale nie jesienny wietrzyk, a słońce zaglądając poprzez szyby drgało smugami jasności na deskach podłogi.

W taki, że sprzedając handlarzom część stada, musiał tę część bardzo dokładnie przeliczyć. Wówczas zwrócił uwagę na dziwnie małą grupę krów, jakie mu pozostały. Sprawdził ich liczbę. Okazało się. że brakuje około stu pięć­ dziesięciu sztuk. Zaczął podejrzewać popłoch w stadzie, lecz poszukiwanie zbłąkanych krów nie dało rezultatu. Nie znaleziono ani żywych zwierząt, ani nawet ich kości. W dwa tygodnie później Caldwell, tknięty jakimś przeczuciem, po raz drugi policzył krowy. Ubytek wyniósł dalsze pięćdzie­siąt sztuk. Wówczas doszedł do wniosku, że bydło dziesiątkuje mu jakaś nie znana zaraza. Mimo że sam nieźle się zna na chorobach zwierząt, sprowadził weterynarza. Ko­sztowało go to sporo, a moim zdaniem był to zbędny wydatek. Przecież bydło nie padało, bo nie znaleziono ani jednej sztuki martwej. W rzeczywistości krowy cieszyły się dobrym zdro­wiem i cieszą się nim nadal. Jednak liczebność stada zmniej­sza się w tajemniczy sposób. Z okazji badań weterynaryjnych po raz trzeci dokonano obliczenia. Znowu ubyło 20 sztuk.

Mitchell poskrobał się po głowie. Gest, który najczę­ściej oznacza zakłopotanie. I na pewno porucznik był za­kłopotany.

Trafiłeś w sedno — zgodził się policjant. — Poszu­kiwania rozpoczynano najczęściej dopiero w dzień lub dwa po wypadkach stwierdzenia strat. Zjeździłem cały obszar gospodarstwa Caldwella i przyległe tereny. Na północ i na zachód znajduje się bezludna pustka: prerie, lasy, do­liny i mnóstwo wertepów, wśród których, na dobrą sprawę, można by ukryć niejedno stado. Lecz przecież takie stado musiałoby pozostawić jakiś ślad, a takiego śladu ani ja, ani moi pomocnicy nie odnaleźliśmy.

A służba? — zapytał Karol. — Kowboje i inni?

Mitchell potakująco kiwał głową.

Mitchell westchnął.

Bo jeszcze nie znasz szczegółów. Nie ograniczyłem się do przeprowadzenia śledztwa w farmie Caldwella. Moi lu­dzie dyskretnie zainteresowali się handlem żywcem w całym okręgu i interesują się nadal. Mimo to nie zdołaliśmy stwier­dzić, aby ktokolwiek nabył chociaż jedną krowę Caldwella bez jego aprobaty.

Nie potrafię w to uwierzyć — zdenerwował się Karol. — Wszystko, co dotąd nam opowiedziałeś, wybacz, Gary, wy­gląda na bajkę. Ciekawe, jak przebiegało przesłuchanie lu­dzi na farmie? Wyobrażam sobie: tak zwane krzyżowe pytania, stara sztuczka policyjna, oraz ograne chwyty w rodzaju: “Co robiłeś? Gdzie byłeś tego a tego dnia o takiej i takiej godzinie? Kto może to poświadczyć?” i tak dalej, i tak dalej. Najniewinniejszy facet dostaje wówczas drżączki i plącze się w zeznaniach, a kuty na cztery nogi przestępca łże jak z nut, gładko i z takim akcentem w głosie, iż prze­konuje każdą “czerwoną kurtę”.

Z trudem stłumiłem śmiech, a Mitchell wyraźnie spo­sępniał.

Szkoda. Lecz wróćmy do tematu. Jonathan Caldwell odziedziczył swe gospodarstwo po ojcu, razem z pierwszymi ojca pracownikami lub ich dziećmi. Z takiej sytuacji wywo­dzi się nieco patriarchalna forma stosunków między praco­dawcą a pracownikami. W wielu wypadkach jego obecni kowboje to ongiś dzieci, z którymi się bawił. Sądzę, że tego rodzaju stosunki stwarzają bardzo dobrą atmosferę, raczej utrudniającą rodzenie się jakichś zadrażnień. W okresie kil­ku ostatnich lat Caldwell zatrudnił paru nowych ludzi.

Caldwell wskaże ci, Karolu, tych nowicjuszy. A teraz kilka słów o terenie. Na północy posiadłość Caldwella gra­niczy z pustą prerią, dalej są bagna nie do przekroczenia. Na zachodzie i wschodzie istnieją gospodarstwa rolne, le­żące w odległości kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu mil. Brałem to pod uwagę, lecz me podejrzenia nie zostały po­twierdzone żadnym dowodem. Nikt z sąsiadów nie jest po­siadaczem skradzionych krów. Wszystkie sztuki są cecho­wane, więc łatwo byłoby je rozpoznać. Na południe od farmy Caldwella ciągną się obszary najgęściej zaludnione, no i Regina, oczywiście. Tyle w wielkim skrócie. Czy macie jakieś pytania?

W tym punkcie Mitchell urwał, spojrzał w sufit i wyrecy­tował bezbarwnym tonem, właśnie jakby czytał z sufitu:

Traktat numer siedem, podpisany 15 września 1874 roku z plemionami południowego Saskatchewanu: Kri, Saltaux i inni. A więc dotyczy również Assinoboinów zwanych Stony. Plemiona te odstąpiły rządowi Dominium te­reny przekraczające 74 tysiące mil kwadratowych12. W zamian za to otrzymały na wieczystą własność po mili kwadratowej na każdą rodzinę liczącą do pięciu osób, prawo prowadzenia handlu z osadnikami, prawo do polowania i rybołówstwa. Rząd zobowiązał się do założenia szkół w rezerwatach. W dniu podpisania układu każdy wojownik otrzymał 12 dolarów, przywódca grupy plemiennej 15 dolarów, każdy z wodzów po 25 dolarów. Poza tym przekazano Indianom najroz­maitsze wyposażenie rolnicze, zapasy żywności, flagi, me­dale. Z tytułu tego traktatu Indianie otrzymują corocznie po 5 dolarów na wojownika, po 15 dolarów dla przywódców grup i po 25 dla wodzów. Dodatkowo rząd wypłaca corocz­nie 750 dolarów na zakup amunicji dla myśliwych. Co trzy lata wodzowie oraz naczelnicy grup otrzymują komplety ubrań... — przerwał i przeniósł wzrok z sufitu na nas. — To wszystko, co wiem o rezerwacie Assinoboinów. Dodam, iż podobny traktat został zawarty w 1877 roku z Assinoboinami i innymi plemionami południowej Alberty.

A więc... hm... w zasadzie niby nie, lecz w praktyce... Granice ziem rezerwatowych są tylko z grubsza oznaczone i właściwie nikt nie wie dokładnie, jak biegną. Poza tym Indianie mają przecież prawo polować i łowić i jeśli w takim celu wyjdą poza swe ziemie, trudno zarzucić pogwałcenie umów. A spróbuj sprawdzić, czy wojownik ruszył tropem zwierzyny, czy z innych powodów. Jedno jest tu pewne: nie wolno Indianom przenosić swych wiosek poza granice re­zerwatów.

To znaczy, iż grupa wojowników mogłaby zawędro­wać w pobliże farmy Caldwella.

Mogłaby, jednak wrócić ze skradzionym bydłem nie sposób. Przecież już mówiłem, że południe jest najgęściej zaludnione. Przepęd od razu zwróciłby uwagę osadników. Nie, Karolu, wykreśl takie podejrzenie ze spisu swych przy­puszczeń.

Chciałbym posiadać taki spis. Niestety, jak dotąd nie mam o co zahaczyć.

Czy to gwarancja policyjna? — zakpił mój przyjaciel. — Jeśli tak, nie żywię wielkiego zaufania do mądrości tego farmera.

No, to chylę czoło przed “czerwonymi kurtami” — zażartował Karol. — Lękałem się, że przyjdzie nam tu tkwić przez kilka dni.

Robi się, co można i jak można. Przyznaję, iż chętnie zatrzymałbym was na dłużej, ale czas biegnie, a sprawa jest pilna. Bo liczyć się należy również i z pogodą. Teraz jest ciepło, później nadejdą dwa, trzy tygodnie indiańskiego lata13, a po nich pierwsze przymrozki.

Nie potrzebujesz mnie o tym informować — burknął Karol. — Bywam na północy częściej od ciebie, na prawdzi­wej północy, i do tego w zimie.

Mitchell zaśmiał się:

Zupełnie o tym zapomniałem, ale też spotykamy się jedynie w lecie.

Było to zgodne i prawdą twierdzenie. Wiosenno-letnie wyprawy Karola stanowiły jedynie rozrywkę, natomiast jego traperska, ciężka praca rozpoczynała się każdego roku z po­czątkiem zimy, a kończyła, gdy śnieg poczynał topnieć. Powód zrozumiały: najcenniejszym, najgęstszym futrem porastają zwierzęta łowne podczas zimy. W ten właśnie sposób natura, zabezpiecza je przed mrozem. Natomiast podczas wiosny i lata zwierzyna linieje i za jej skórki nie można uzyskać nawet połowy zimowej ceny. A przecież Karol Gordon żył z polowań na futerkowe czworonogi.

Najczęściej udawał się na pobrzeża Zatoki Hudsona lub jeszcze dalej na północ. Nic więc dziwnego, iż nigdy dotąd nie napotkał Mitchella na białym szlaku, a jedynie na zie­lonym, gdy wędrowaliśmy po południowej Kanadzie, wła­ściwym dla porucznika rejonie działalności.

Jeszcze jedno podejrzenie


Sądziłem, że nasza rozmowa z porucznikiem dobiegła końca. Wszystko przecież zostało już obgadane, a reszty wyjaśnień mogliśmy oczekiwać od Caldwella. Jednak pomy­liłem się.

Bo oto gdy już podnosiłem się z fotela, Karol klepnął mnie po ramieniu.

Dostrzegłem zdumienie na twarzy Mitchella. Pokiwał gło­wą w milczeniu, zaśmiał się i rozłożył ręce gestem bezrad­ności.

To zdumiewające — oświadczył. — Wręcz nie do wytłumaczenia. Karolu, ty masz chyba jakiś dar jasnowidzenia czy też odczytywania cudzych myśli.


Ilu było tych Metysów? Niewielu. Jeśli pamięć mnie nie myli, przeprowadzony w 1840 roku spis ludności wykazał nieco ponad 4300 “mieszańców” skupionych nad doliną Rzeki Czerwonej.

Cierpliwość jest cnotą — zaśmiał się Mitchell. — Sam mnie sprowokowałeś do tego gadania, więc nie przerywaj. Wkrótce dojdę do tak zwanego sedna sprawy. Otóż przywódcą Metysów znad Rzeki Czerwonej był ojciec Riela, z zawodu młynarz. Dopóki tamte ziemie znajdowały się w administracji urzędników Kompanii Zatoki Hudsona, Metysom wiodło się wcale nieźle. Urządzali polowania, mięso i skóry sprzedawali w faktoriach Kompanii, a poza tym prowadzili handel z osiedlami i miastami leżącymi po przeciwnej stronie granicy, w Stanach Zjednoczonych. Spra­wa zmieniła się radykalnie, gdy posiadłość Kompanii prze­szła na własność rządu. Jak wiecie, był to teren olbrzymi, bo obejmujący tak zwaną Ziemię Ruperta na południu Kana­dy oraz Terytoria Północne-Zachodnie, rozciągające się na dalekiej północy, aż poza krąg arktyczny i na północo-zachód po Góry Skaliste. W sumie półtora miliona mil kwadra­towych powierzchni. Pierwszym objawem zmiany stał się masowy napływ szkockich osadników na tereny przylega­jące do doliny Rzeki Czerwonej. Poczęli oni dość inten­sywnie trzebić łowną zwierzynę, zagrażając w ten sposób materialnym interesom Metysów, a poza tym odnosili się do “mieszańców” w sposób pogardliwy, niekiedy wręcz agresywny. Jednak nie ten powód stał się przyczyną rewolty mieszkańców doliny Rzeki Czerwonej, lecz decyzja rządu z Ottawy przeprowadzenia pomiarów gospodarstw rolnych stanowiących własność Metysów. Gdybyż to były jedynie po­miary utwierdzające stan rzeczy! Nie wywołałyby protestu. Jednak wraz z przeprowadzeniem pomiarów miano również generalnie zmienić kształt działek rolniczych tak, aby każda z nich tworzyła regularny kwadrat. Nie wiem, kto to wymyślił, nie do mnie należy krytyka posunięć władz, nawet tak odle­głych w czasie.

Oczywiście — uśmiechnął się Karol. — Biorąc pod uwagę, iż sam jesteś na służbie rządu...

Mitchell skrzywił się z dezaprobatą.

Niech będzie i tak, ale nie odbiegajmy od tematu. Otóż, działki rolne Metysów znad Rzeki Czerwonej najczęściej posiadały kształty bardzo wydłużonych prostokątów. I to wcale nie z przypadku. Kompania Zatoki Hudsona, która te działki ongiś przydzieliła lub za bezcen sprzedała osadni­kom, wymierzała je tak, iż każde gospodarstwo rolne miało niczym nie skrępowany dostęp do rzeki z jednej strony, z drugiej zaś obejmowało część lasu stanowiącego dla far­merów źródło budulca i opału. Zarządzona zmiana granic tych posiadłości odcinała wiele z nich i od wody, i od lasu. To właśnie stało się powodem fermentu. Metysi sprzeciwili się jakimkolwiek nowym pomiarom, a próby przeprowadze­nia ich siłą, powitali zbrojnym oporem. W tamtym okresie, jak już wspomniałem przywódcą Metysów był młynarz Riel. Po jego śmierci stanowisko to osiągnął jego syn, Ludwik Dawid Riel. Dlaczego właśnie on? Po prostu dlatego, iż był w stosunku do swych współbraci człowiekiem niezwykle wykształconym. Ukończył szkołę w Montrealu, a poza tym, jak mi mówiono, cieszył się sławą znakomitego mówcy. To on prowadził rokowania z rządem kanadyjskim, a gdy nie spowodowały oczekiwanego przez Metysów skutku, utworzył Narodowy Komitet Metysów z siedzibą w starej faktorii Kompanii Zatoki Hudsona: forcie Garry. Riel wraz z kilku Metysami należącymi do Komitetu opracowali 18 punktową “Listę Praw”, w której domagali się od rządu kanadyjskiego utworzenia na terenach przylegających do Rzeki Czerwonej samodzielnej prowincji z szerokimi upra­wnieniami samorządowymi. Rząd przystał na te żądania. Nie będę wyjaśniał szczegółów, dość że parlament w Ottawie uchwalił utworzenie “Prowincji Jeziora Prerii”, lecz nie zgo­dził się na udzielenie amnestii Metysom, którzy byli bezpo­średnio zaangażowani w akcjach zbrojnych. Mało tego, postanowiono wysłać na metyskie ziemie ponad tysiąc żoł­nierzy, jakoby celem zapewnienia mieszkańcom ochrony przed napadami Indian. Riel, który okazał się przecież zrę­cznym politykiem, nie wyczuł podstępu. Jeszcze sam dostar­czył wojsku przewodników. Gdy wreszcie mała armia znala­zła się na przedpolu fortu Garry, jeden z przyjaciół Riela, “biały” osadnik, ostrzegł go, iż zostanie aresztowany. Riel zdążył uciec w ostatniej chwili. Przedarł się przez granicę Stanów i przez szereg lat, uzyskawszy obywatelstwo USA, mieszkał tam. Tak oto zakończyło się pierwsze powstanie Metysów.

Bardzo to interesujące — zauważył Karol nieco sceptycz­nym tonem — lecz ani na krok nie przybliża nas do sprawy Caldwella. Czyżby odżyły wspomnienia tamtych, odległych dni i Metysi na nowo pragną uzyskać autonomię i wypędzić białych farmerów z ich gospodarstw? Bo chyba o to tu chodzi?

Właśnie. Jednak sprawa ta wiąże się nie z rebelią Rzeki Czerwonej, lecz z drugim powstaniem, które nastąpiło w piętnaście lat później, w 1885 roku, nad rzeką Saskatchewan. I w tym wypadku przyczyną rebelii był ten nieszczęsny, nowy podział gospodarstw należących do Metysów. Ścią­gnięto Riela ze Stanów do miasteczka Batoche, głównego skupiska Metysów, położonego nad rzeką Południowy Saskatchewan. I teraz, jak przed piętnastu laty, Metysi opracowali petycję do rządu, domagając się nie tylko zaniechania pomiarów, lecz również powołania lokalnych władz. Rząd nie udzielił odpowiedzi. W początkach marca 1885 roku Ludwik Riel wezwał swych pobratymców do chwycenia za broń. Ba, słyszałem, że, aby wzmocnić wojownicze nastroje

i wiarę w ostateczne zwycięstwo, Riel dopuścił się nawet oszustwa. Na mityngu zwołanym w Batoche w połowie marca zapewnił zebranych, iż uzyskał błogosławieństwo Niebios, że na dowód tego “Bóg położy swą dłoń na słońcu”. W kilka­naście minut po tej zapowiedzi niebo istotnie pociemniało. Otóż Riel uprzednio zapoznał się z rocznikiem astronomi­cznym, przewidującym zaćmienie słońca. Łatwowierni Me­tysi uznali swego przywódcę za człowieka wszechmogącego. W kilka dni później Riel powołał do życia “Tymczasowy Rząd Saskatchewanu”. Metysi przecięli druty linii telegra­ficznej łączącej Batoche ze światem, splądrowali rządowe składy żywności i artykułów przemysłowych, aresztowali kilku “białych”, w tym agenta do spraw Indian. Z kolei Riel wysłał zaufanych ludzi do wodzów poszczególnych plemion indiańskich, wzywając je do zbrojnego buntu.

Jednak Czerwonoskórzy odnieśli się niechętnie do tego apelu, zaledwie czterystu wojowników z plemienia Kri odpo­wiedziało ochoczo na wezwanie do wspólnej walki z “bia­łymi twarzami”. Ani potężna federacja Czarnych Stóp, ani Assinoboinowie, Salteaux i Czipeweje nie dostrzegali dla siebie żadnej korzyści w popieraniu Riela. Na szczęście. Udział w powstaniu 20 tysięcy wojowników mógł doprowa­dzić do katastrofalnych dla Kanady skutków. A sam Riel potrafił wystawić zaledwie tysiąc strzelców, co prawda zna­komitych, umiejących jak nikt inny prowadzić partyzancką wojnę, lecz niezdolnych do uzyskania decydującego zwycię­stwa. Jak wiecie, rebelia zakończyła się klęską. Po zdobyciu przez wojsko Batoche Ludwik Riel oddał się do niewoli i po długim procesie został skazany na śmierć. Kilku jego najbliższych pomocników otrzymało wyroki paroletniego pobytu w więzieniach, lecz olbrzymia większość uczestników domowej wojny zdołała uniknąć wszelkiej kary. I teraz właśnie — jeszcze chwilkę, Karolu — dochodzę do sprawy, która powinna cię specjalnie zainteresować. I pana, doktorze, również — dodał spoglądając na mnie. — W Saskatchewanie nadal istnieją farmy metyskie, może nawet w większej ilości niż przed drugim powstaniem Riela, ponieważ wielu “mieszańców” przeniosło się tam z doliny Rzeki Czerwo­nej. Czy pogodzili się z istniejącym obecnie stanem rzeczy? Na podstawie własnych obserwacji sądzę, że większość zrezygnowała z dawnych planów i dawnych ambicji. Jednak mit, bo to najlepsze chyba określenie, Ludwika Riela nie wygasł ze szczętem. Zwłaszcza wśród Metysów francuskiego pochodzenia. Ta dziwna postać nadal fascynuje wielu z jego współbraci, a również bardzo wielu “białych”. Ongiś rozpę­tała ona wśród ludności Kanady gwałtowny spór, grożący rozpadnięciem się naszego państwa. Katolicy francuskiego pochodzenia bronili przywódcy Metysów uznając go za patriotę. Angielscy protestanci potępili go jako zdrajcę. Z upływem lat spór ten wiele stracił na swej ostrości, prze­cież nie wygasł całkowicie. Myślę, że w pewnych kręgach wciąż są żywe niebezpieczne marzenia na temat samodziel­nego państwa metyskiego, czy autonomicznej prowincji zamieszkałej wyłącznie przez pobratymców Riela.

W ubiegłym roku zanotowaliśmy w naszym okręgu kilka wypadków, natury kryminalnej, trudnych do wytłumacze­nia. Sprawców przestępstw niestety nie wykryto.

Sam chyba w to nie wierzysz. Któż ośmieli się igrać z ogniem w sąsiedztwie łanu zboża? Badaliśmy oba wypadki bardzo dokładnie. Na ślad jakichś pokrzywdzonych kowbo­jów nie wpadłem. Wręcz przeciwnie, w obu gospodarstwach stosunki między pracodawcami a robotnikami od lat ukła­dają się w sposób patriarchalny. Farmerzy, zwłaszcza ci prowadzący uprawy na większych obszarach, troszczą się o swych ludzi w stopniu znacznie większym niż to się dzieje we wschodnich prowincjach Kanady. Po prostu z braku chętnych. Teren ten jest słabo zagospodarowany, wiele farm leży wśród bezdroży i pustkowi, ten fakt odstręcza od podejmowania pracy na roli przez siły najemne. Dlatego trudno ich tu werbować, dlatego utrata człowieka umiejącego orać, siać czy pasać bydło stwarza posiadaczom ziemi poważne
kłopoty. Więc też dbają o swych ludzi, jak mogą. Płace są tu wyższe niż w innych rejonach, warunki wyżywienia i mie­szkania również znacznie lepsze. Będziecie mogli stwierdzić
to sami bawiąc u Caldwella. Wykluczam jakąś kowbojską zemstę. Nie w tym tkwi sedno sprawy.

Lecz oba wypadki nie mają przecież nic wspólnego z chęcią zagarnięcia cudzego mienia — zauważyłem. — Jeśli spłonięcie łanów zbóż nie było dziełem przypadku, są to przykłady zemsty osobistej.

Zemsty — potwierdził porucznik. — Lecz czy osobi­stej? Na tym zresztą sprawa się nie kończy. W ubiegłym roku, już na jesieni, doniesiono nam o dwu wypadkach maso­wego zatrucia stad bydła. Badałem te wypadki. Przyczyna była prosta: bydło najadło się trującego zielska. Lecz w jakiż to cudowny sposób zielsko rozmnożyło się na łąkach, na których dotąd nigdy nie rosło? Dlatego podejrzewam, iż trujące chwasty zostały podrzucone i to nie przez jedną osobę, zbyt długo by to trwało. W tej akcji musiała brać udział spora grupa ludzi. Jakich ludzi? Nie odkryliśmy. Teraz z kolei mamy do czynienia z nie mniej tajemniczym zjawiskiem ginięcia stad bydła na farmie Caldwella. Dowo­dów nie posiadam, jak wam już wspomniałem, jednak wolno mi przypuszczać, iż we wszystkich pięciu wypadkach dzia­łała jakaś zorganizowana grupa ludzi, których celem jest doprowadzenie do ruiny tamtejszych farmerów i opuszcze­nia przez nich zagospodarowanej ziemi.

Machnął ręką przerywając mi w połowie zdania.

Nie kończ. — A zwracając się do Mitchella: — Widzisz, jakiego masz sojusznika w doktorze? Zostałem prze­głosowany. Dobrze. Pojedziemy do tej dzikiej farmy poło­żonej w dzikich stronach.

Opuściliśmy biuro umawiając się na spotkanie rankiem, następnego dnia. Szliśmy ulicą wśród gwarnego tłumu tak zamyśleni, że o mało nie wpadłem pod kopyta koni ciągnących ładowny furgon. Karol wziął mnie pod rękę i puścił dopiero wówczas, gdy znaleźliśmy się we wnętrzu malutkiej restauracji. Był to oczywiście pomysł Karola, a nie mój.

Wybacz, mój drogi — powiedział siadając za stoli­kiem — ale bałem się, że jeszcze kilkaset jardów spaceru i zostanę pozbawiony towarzysza rozpoczynającej się przy­gody. Przygody! — powtórzył. — Niech ją licho porwie. Co będziesz jadł? — zapytał dostrzegłszy zbliżającego się kel­nera. — Rozmowa z Mitchellem wzbudziła we mnie iście wilczy głód. Nie potrafię prawidłowo myśleć przy pustym żołądku.

Wybraliśmy z karty hamburgery oraz po butelce piwa. Hamburgery okazały się nieledwie parodaniowym obiadem, tyle do każdego kotleta zaserwowano nam jarzynowych dodatków i włoskiego makaronu.

Nie odzywałem się więc ani słówkiem, a że Karol również milczał, obaj wyglądaliśmy jak goście na pogrzebowej sty­pie. Na koniec hamburgery zostały zjedzone a piwo wypite. Karol dodatkowo zamówił dwie kawy (,,to nam dobrze zrobi”) i zajął się nabijaniem fajki. Poszedłem za jego przy­kładem.

Tylko pozorny. Ponieważ i mylne tropy stanowią jakiś punkt zaczepienia. Pozwalają na działalność w określo­nym kierunku, a w konsekwencji na eliminację błędów. Tym­czasem brak wszelkiego poglądu na sprawę uniemożliwia rozpoczęcie jakiejkolwiek akcji. Z tego co nam naopowia­dał Mitchell, przyznasz chyba, nic nie wynikało. Bo sugestie o pracownikach robiących Caldwellowi “na złość”, nie po­twierdzone żadnym faktem, nie stanowią przecież poważnych poszlak. Relacja porucznika to gąbka mocno nasiąknięta wodą, gdy ją wycisnąłem, nie zostało nic. I dlatego trudno było mi uwierzyć, że tak sumienny i dociekliwy w swych badaniach policjant wie tak mało o sprawie. Jak się okazało, moje podejrzenie było słuszne.

Lecz czemu Mitchell zataił przed nami tak ważny fakt?

Prawda, jeśli badano dokładnie. Lecz wypalane na skórze zwierząt znaki łatwo zniekształcić, zamazać lub na­wet przerobić. A poza tym złodzieje wcale nie musieli sprzedawać bydła handlarzom, tylko jakimś dalej zamieszkałym hodowcom, niezbyt dociekliwie sprawdzającym pochodze­nie zwierząt.

Wolałbym, aby Mitchell mylił się w swym ostatnim podej­rzeniu, jednak nie sposób nie brać jego sugestii pod uwagę. I to chyba wszystko. Pytałeś mnie, co sądzę o sprawie. Oto masz odpowiedź. Jesteś zadowolony?

Na tym zakończyliśmy rozmowę przy stoliku. Nie pod­niosła mnie ona na duchu.

Ponure myśli nie opuściły mnie aż do chwili, w której zapadłem w głęboki sen, w wygodnym łóżku na kwaterze zarezerwowanej dla nas przez porucznika. A następny ra­nek wprowadził mnie w lepszy humor, Przyczyna takiej zmiany tkwiła w tym, iż udawszy się do biura Mitchella za­staliśmy w jego gabinecie spodziewanego od paru dni gościa.

No więc — wykrzyknął porucznik na powitanie — wreszcie jesteśmy w komplecie! Pan Jonathan Caldwell, a to — zwrócił się do nieznajomego — moi przyjaciele.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i zagłębili w fotelach.

Czy panowie macie zapewniony nocleg? — zaintere­sował się farmer. — Bo jeżeli nie...

Caldwell uśmiechnął się, co na pewno oznaczało: “już ja dobrze wiem, co mam o was sądzić”. Oświadczenie Karola uznał za oznakę skromności. Z kolei ja sam stałem się obiek­tem przesadnych pochwał w rodzaju: “znakomity lekarz” (skąd o tym, u licha, mógł wiedzieć Mitchell?!), “wybitny westman”, który tyle zagadek rozwiązał.

O jakie to “zagadki” chodziło — nie miałem pojęcia. Porucznik dobrze musiał nablagować! Dotąd sądziłem, iż raczej lekceważy me zdolności i jako lekarza, i jako towarzy­sza wypraw Karola. A może to były nieszczere pochwały, których celem — zaprezentowanie naszej dwójki jako ludzi wybitnych, a równocześnie przedstawienie siebie jako czło­wieka posiadającego tak wspaniałe znajomości?

Karol przerwał tę “odę” ku naszej czci kilkoma pytaniami dotyczącymi sprawy znikającego bydła. To, co opowiedział Caldwell, niewiele różniło się od informacji porucznika. Potwierdziło, iż właściciel zauważył stratę po raz pierwszy w ostatnich dniach maja. A przedtem?

Kogo pan podejrzewa?

Rozłożył ręce gestem bezradności.

Porucznik Mitchell mówił nam, iż wszyscy pańscy lu­dzie pracują od lat, z wyjątkiem dwu czy trzech. Czy to prawda?

Mitchell nieco spochmurniał usłyszawszy pytanie stawia­jące pod znakiem zapytania rzetelność jego informacji.

Spojrzałem z sympatią na naszego rozmówcę. Bo chociaż w sporej liczbie wielkich gospodarstw rolnych lub hodowla­nych stosunki między pracownikiem a pracodawcą — jak mi wiadomo — układały się bez porównania lepiej niż w za­kładach przemysłowych, rzadko kiedy tolerowano ludzi nie mogących podołać ciężkiej pracy na roli i obsłudze hodowla­nej.

Rozumiem — przerwał mu Karol — i wracam do swego pytania. Otóż czy wśród pańskiej gromadki znajdują się ludzie, których darzy pan mniejszym zaufaniem?

Pomijam ciąg dalszy “śledztwa” prowadzonego przez me­go towarzysza, ponieważ większość jego pytań dotyczyła szczegółów moim zdaniem nie wnoszących nic do tak zwa­nego sedna sprawy.

Tkwiłem w fotelu, nie wtrącając się do rozmowy i — wy­znam — nudząc się nieco. Mitchell milczał również, uśmie­chając się od czasu do czasu przy co “celniejszym” pytaniu Karola. Stary praktyk zapewne w taki sposób wyrażał swe uznanie dla “śledczych” zdolności mego przyjaciela.

Rozmowa, a raczej długa seria pytań i odpowiedzi, trwała niezmiernie, jak na mą cierpliwość, długo. Przerwała ją pora lunchu. Lecz gdy zasiedliśmy przy stole najelegantszej jako­by restauracji w Reginie (dokąd nas i porucznika zaprosił Caldwell), Karol wznowił swe przepytywania. Wyobrażam sobie, jak to musiało zmęczyć Caldwella!

Na szczęście lunch szybko dobiegł końca, porucznik Mit­chell pożegnał się, by wrócić do swego biura, a nas Caldwell wyciągnął na przechadzkę po mieście.

Nie zauważyłem nic godnego specjalnej uwagi. Może dla­tego iż nie jestem architektem ani historykiem sztuki, a może istotnie Regina nie stanowiła obiektu jakiegokolwiek podzi­wu. Miasto przypominało nieco “frontowe”, pograniczne osiedle dalekiego zachodu Stanów Zjednoczonych, jakich widziałem wiele, chociaż jednocześnie różniło się nieco sty­lem swego budownictwa. Oczywiście odrobinę ładniejszego w formie od parterowych bud i baraków podwyższanych sztucznym frontem zbitym z desek, sięgającym ponad dach do wysokości kilku stóp. Nigdy nie mogłem pojąć sensu takiej nadbudówki. Niczego nie upiększała, niczemu nie służyła, chyba... marnotrawstwu cennego drewna, zwłaszcza tam, gdzie go właśnie w okolicy brakowało.

Caldwell okazał się — w przeciwieństwie do budowli mia­sta — człowiekiem bardzo interesującym. Z rozmowy wy­wnioskowałem, iż zna dokładnie historię Kanady, że wiele mogę skorzystać z jego informacji na temat dawnych dziejów Brytyjskiej Ameryki Północnej. Kiedy jednak zahaczył o re­belię Ludwika Riela i oświadczył, że w wolnych chwilach go­tów jest nam szczegółowo o niej opowiedzieć — wyraziłem zaledwie umiarkowaną ciekawość. O Rielu już coś-niecoś czytałem, a relacja Mitchella, chociaż dość zwięzła, zupełnie mi wystarczała. Sądzę, że i Karolowi również. Zresztą nie po to udawaliśmy się na farmę. Dlatego po tej obietnicy Caldwella szybko skierowałem rozmowę na inne tory. Bardziej chyba związane ze sprawą, dla której tu przybyliśmy, nawet gdyby była w nią wmieszana jakaś grupa Metysów.

Począłem więc wypytywać o położenie geograficzne farmy, o ukształtowanie terenu, które mogło sprzyjać lub utrud­niać akcję nieznanych nam porywaczy krów. Uznałem jego informacje za niezwykle dla nas ważne. Nieco później Karol potwierdził mój pogląd.

Prognoza Caldwella sprawdziła się. Tuż przed zmierzchem zerwała się wichura zamieniająca miasto w jeden potężny obłok kurzu. Trwało to z dobrą godzinę, pozwalając nam schronić się pod dach do kwatery gościnnie przeznaczonej nam przez porucznika Mitchella. Caldwell pognał do hotelu. Umówiliśmy się na dzień następny, na godzinę ósmą rano w biurze Północno-Zachodniej Konnej Policji.

Po huraganowych podmuchach, hukach piorunów i zy­gzakach błyskawic — lunął deszcz tak gęsty, jak gdyby z nie­ba spłynęła na ziemię potężna rzeka. Spoglądając przez szyby na czarne jak sadza niebo raz po raz rozświetlane zielonożółtymi ogniami błyskawic, wymienialiśmy swe spo­strzeżenia dotyczące osoby Caldwella. Na ogół zgodne. Farmer okazał się — ku naszemu zadowoleniu — człowie­kiem kulturalnym, rozsądnym i wesołym. Jak dotąd trapiła mnie obawa, iż natkniemy się na prostaka nie dostrzegają­cego świata poza orką i hodowlą, a równocześnie tak zadzie­rającego nosa wobec innych, że dłuższe przebywanie w jego towarzystwie będzie prawdziwym dopustem Bożym. Spo­tykałem wielu takich farmerów i ranczerów na zachodzie Stanów.

Na tym zakończyliśmy rozmowę. Burza okazała się bar­dzo długa. Zasnąłem w migotliwym blasku błyskawic i ło­skocie piorunów, a gdy ocknąłem się rankiem, przez szyby wpadał słoneczny blask i niebo błękitniało nad miastem.

Spakowaliśmy się szybko, ujęli swe strzelby i tłumoczki, a następnie szparkim krokiem dotarli do kwatery Mitchella w tak ściśle oznaczonym czasie, jakbyśmy stanowili parę niezawodnych chronometrów. Caldwell już czekał na nas. Ze zdziwieniem dostrzegłem w gabinecie porucznika stół nakryty bielusieńkim obrusem, pełen talerzy, filiżanek i sztuć­ców. Pomyślałem, iż Mitchell urządza przyjęcie na cześć jakichś Bardzo Ważnych Osobistości i że powinniśmy jak najszybciej wycofać się. Jednak zaraz okazało się, że Bardzo Ważne Osobistości to... Karol i ja!

Siadajcie — zaprosił porucznik. — Nasze restauracje karmią podwójnie kiepsko, bo i potrawy są niesmaczne, i ceny nie do strawienia. A poza tym, na pewno dziś jeszcze nie jedliście. Spróbujcie tych skromnych dań naszej policyj­nej kuchni, jednak zdrowszych od tego, co nam serwują barmani. Po takim wstępie ochoczo zabraliśmy się do opróżniania

półmisków.

Ależ, doktorze — zaprotestował Caldwell. — Z ludzi, którzy znali O'Briena, żyje tylko dwu, inni byli w tamtych latach dziećmi. Ja sam ledwie pamiętam Leonarda, moi ówcześni rówieśnicy podobnie. Co takich szkrabów mógł obchodzić jakiś tam dorosły przybysz? Powtarzam: pano­wie mogliście w ogóle nie znać O'Briena, natomiast syn jego nigdy u mnie nie był. Zresztą bardzo wątpię, czy ktokolwiek zagadnie was w takiej sprawie.

Lekarzem?

Ech, nie. Cóż poczniesz, gdy jakiś kowboj zwróci się do ciebie o poradę? Powiedzmy, że będziesz... pracownikiem administracji. Tyle czasu spędziłeś w szpitalu jako pacjent, że chyba orientujesz się w tych sprawach. A zresztą, kogo mo­że interesować praca urzędnika?

Zerknął na mnie niezbyt przychylnym okiem i wzruszył ramionami.

Dobrze — mruknął. — Tylko proszę nie żądać, abym przyprawił sobie sztuczną brodę i dla niepoznaki przefarbował włosy.

Reszta śniadania upłynęła już tylko na wesołej gadaninie i na opowiadaniu dykteryjek związanych z zawodem każde­go z opowiadających. Nie na tyle jednak interesujących, aby warto było przytoczyć je w tym miejscu.

I tak oto upłynęły nam ostatnie godziny pobytu w Regi­na. Czekała nas teraz trudna i dziwna sprawa, której roz­wiązania podjęliśmy się. Czy nie nazbyt pochopnie? Czy po­trafimy, jak to się zwykle określa, wyjść z honorem uzasad­niając w ten sposób swe tropicielskie zdolności?

Alicja”


Średniego wzrostu, o jasnych włosach, okrągłej twarzy gładko ogolonej — pan Jonathan Caldwell czynił wrażenie człowieka energicznego, nieco rozgadanego, lecz interesują­cego. Ani chudy, ani tęgi, budową fizyczną przypominał przeciętnego, amerykańskiego farmera, który miał zbyt mało czasu, by utyć, i zbyt dużo jedzenia, by wyschnąć na patyk. Do strojów chyba nie przywiązywał wielkiego znaczenia, bo gdy spotkaliśmy go po raz pierwszy w biurze porucznika Mitchella, odziany był w piaskowej barwy spodnie i kurtę, szyte z drelichu, czyste i schludne, jednak dalekie od ele­ganckich garniturów, w jakich przybywali do Reginy — prze­cież stolicy okręgu! — właściciele bliższych lub dalszych, mniejszych lub większych gospodarstw rolnych.

Jego skromne odzienie doskonale pasowało do zewnętrzne­go wyglądu domu, w którym mieszkał wraz z rodziną.

Dom ten ujrzałem po półtora dnia trwającej podróży. Caldwell, jak się okazało, przybył po nas bryczką zaprzę­żoną w dwa konie, którymi sam kierował, wioząc nas szlakiem kolein latami wytłaczanych w murawie dzikiej łąki przez pojazdy. Raczej nieliczne.

Piszę “nieliczne”, wnioskując z faktu, iż przez te półtora dnia nie spotkaliśmy nikogo (pomijając stado antylop). Jedyne zabudowania na tym bezludziu, jakie wskazał nam nasz gospodarz, stały tak daleko od szlaku, którym podąża­liśmy, iż nie było sensu skręcać celem skorzystania z gościny.

Skromny dowód świadczący o istnieniu człowieka w tych stronach.

Nasza bryczka nie stanowiła jednak jedynego pojazdu, jaki rozjeżdżał wysokie, poczynające żółknąć łodygi traw. Kilka kroków za nami toczył się drugi wehikuł — jednokonna, kryta płócienną budą dwukółka. Jak się później dowie­działem, pojazdy tego typu są w Kanadzie w powszechnym użyciu. Uznano je bowiem za lepsze, za zwrotniejsze od czterokołowych, ciężkich wozów używanych w Stanach Zje­dnoczonych w okresie osadniczych wędrówek na ziemie Dzikiego Zachodu. Przyczyną drugą popularności tego ro­dzaju środków transportu był fakt, iż głównymi szlakami komunikacyjnymi od momentu zapoczątkowania koloni­zacji zachodniej i północno-zachodniej Kanady stały się rzeki.

Łódź, niekiedy płaskodenna barka, niekiedy mały paro­wiec, lecz najczęściej canoe — lekkie czółno sporządzone z zeszytych, smołą lub żywicą uszczelnionych płatów kory — oto środki transportu zdolne do przewożenia na odległość wiele kilometrów setek funtów ładunku. Canoe, mimo swej pozornej kruchości, mogła unieść kilkuosobową zało­gę, długa na 25 do 45 stóp14, pozwalała na załadowanie pół­torej tony15 bagaży. Zaletą canoe był fakt, iż nadawała się do pływania po płyciznach, że łatwo ją było przenieść z jedne­go działu wód do drugiego lub też brzegiem rzeki, celem ominięcia raf i wodospadów.

Kanadyjski, nieprawdopodobnie spławny, gęsty system rzek i jezior zezwolił pierwszym żeglarzom-traperom już w roku 1754 dotrzeć ze wschodu do podnóży Gór Skalistych, a więc o dwadzieścia lat wcześniej niż dokonano tego na późniejszym terytorium Stanów Zjednoczonych. Taką była czarodziejska magia wód płynących poprzez bezkresny obszar i niosących na swych barkach łodzie śmiałych myśliwych, żądnych przygód eksplorerów, dzielnych pracowni­ków dwu kompanii handlowych: hudsońskiej i północno--zachodniej, na koniec — nieustraszonych badaczy nowych ziem. Ich imiona przeszły do historii odkryć geograficznych, utrwalone w nazwach jezior, rzek, zatok, przylądków i gór­skich szczytów. Przy tak dogodnym transporcie wodnym zbytecznym stawał się ładowny, lecz ciężki wóz czterokołowy. Wystarczała lekka dwukółka.

Wspomniałem już, że skromna odzież Cajdwella bardzo pasowała swym wyglądem do wyglądu domu, w którym mieszkał. Bliskość tego domu zasygnalizowały nam stada krów pasących się tu j ówdzie, aż po granicę czarnego boru, jaki ujrzałem po zachodniej stronie prerii. Później ukazały się budynki, zapewne gospodarcze, bo bez kominów, na koniec przedziwnego kształtu dzieło architektury otoczone nie mniej zadziwiającą palisadą. Zabłysło szybami okien, w których migotały różowe blaski zachodzącego słońca.

Napisałem “zadziwiająca palisada” nie bez powodu. Było to bowiem ogrodzenie wbite czy też wkopane w ziemię, z różnej grubości okorowanych bali, pomalowanych na bia­ło, przyciętych do wysokości piersi średniego wzrostu męż­czyzny. Parkan tak solidny a równocześnie przed niczym i nikim nie chroniący. Mógł go przeskoczyć nawet najmniej sprawny mężczyzna.

Caldwell chyba odgadł moje myśli, bo zatrzymał konie i odwróciwszy się do nas powiedział:

Dziś paliki, doktorze, lecz w latach, w których ojciec zwoził je z lasu i mocował w ziemi, były to bale na półtora chłopa wysokie, z ostro zakończonymi szczytami, wyposa­żone w strzelnice. Niewiele brakowało, a odegrałyby po raz ostatni swą obronną rolę podczas powstania Riela. Na szczęś­cie obyło się bez napastników i bez oblężenia. W ubiegłym roku ścięliśmy palisadę do połowy jej wysokości przy pomo­cy piły, okorowali i pomalowali. Było z tym mniej roboty niż z wykopywaniem bali i stawianiem sztachet. A poza tym... to pamiątka po mym ojcu.

Cmoknął na konie i podjechaliśmy truchtem pod dziwne ogrodzenie w miejscu, w którym szeroko rozwarta brama umożliwiała wjazd w głąb ogrodu. Nad bramą, na wysokich tykach umieszczono na poprzecznej desce biały napis: “Ali­cja”. Taką więc nazwę nosiła posiadłość Jonathana Caldwella.

Ruszyliśmy teraz szparko szeroką aleją, wzdłuż której rosły świerki. Dalej leżały szmaragdowe trawniki, a dwa gazony, po lewej i po prawej stronie, czerwieniły się i żół­ciły na przemian barwami ostatnich, jesiennych kwiatów.

Wszystko wyglądało bardzo czysto, kolorowo, powiem — elegancko. Za to dom! Była nim mieszanina przybudówek, niczym zabawka z klocków ustawiona rękami bardzo nie­zdarnego dziecka. Nietrudno odgadnąć, iż tak dziwaczna konstrukcja wynikła ze stopniowego powiększania wnętrz i że pracami budowlanymi na pewno nie kierował żaden architekt, bo cały obiekt świecił okropną brzydotą.

Środkowa część była parterowa. Prawa, na oko znacznie nowsza, górowała jednym piętrem nad swą starszą sąsiadką. Lewe skrzydło dźwigało się aż na dwa piętra, a miało kształt prawie kwadratowy, coś w rodzaju wieży. Wszystkie trzy części wzniesiono z drewna. Dodam, iż w każdej z tych części otwory okienne miały inne wymiary.

Nasza bryczka zatrzymała się przed małą werandką, któ­ra zapewne niegdyś pasowała do parterowego budynku, a dziś wyglądała śmiesznie wobec ogromnej szerokości ca­łego (wraz z przybudówkami) domostwa. Z wysokości stop­ni tej werandki spoglądała na nas kobieta oraz dwoje szkra­bów, które na widok pojazdu ruszyły ku nam, wrzeszcząc niczym wataha Indian napadająca na obóz bladych twarzy. Były to dzieci naszego gospodarza.

Caldwell pierwszy zeskoczył z bryczki i uchylając kape­lusza powiedział:

Witam w “Alicji”! Pozwólcie, że przedstawię was żo­nie.

Poprowadził nas ceremonialnie po stopniach werandki, po czym wymienił nasze imiona i nazwiska. Pani Caldwell okazała się szczupłą szatynką o brązowych oczach, kształt­nej postaci i ujmującym sposobie bycia.

Wkroczyliśmy do sieni albo raczej — hallu, bo było to pomieszczenie tyleż długie co szerokie, z lustrami na dwu ścianach, ze świecznikiem zwieszającym się z sufitu i z czte­rema fotelami ustawionymi wokół okrągłego stołu. Na po­zostałych dwu ścianach rozpięto skóry niedźwiedzie, a nad drzwiami sterczał łeb łosia o wyjątkowo potężnych rogach. Zaskoczył mnie taki widok wnętrza. Nie sądziłem, iż w środku domu przypominającego fragmentami stodołę lub stajnię napotkam tak piękne wyposażenie. Bo i lustra, i stół, i fotele, a przede wszystkim kuty w mosiądzu świecznik, świadczyły o dobrym smaku osoby, która te przedmioty nabyła, oraz o sporych możliwościach finansowych nabywcy. — Pozwól, Alicjo, że od razu zaprowadzę naszych gości do ich pokojów.

Skłoniła głowę, odwzajemniliśmy ukłon i prowadzeni przez Caldwella schodami, które lśniły od politury, powę­drowali na piętro. Tu, naprzeciw balustrady zamykającej szyb schodów, znajdowało się dwoje drzwi ciemnych, prawie czarnych, ze złocistymi klamkami i tejże barwy oku­ciami.

Oto panów pokoje — poinformował gospodarz. — Nie wiedziałem, czy chcecie zająć dwa oddzielne, czy też jeden wspólny. Proszę wybierać. W obu są dwa łóżka.

Nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Ujrza­łem komnatę o dwu oknach z podłogą pokrytą dywanem, z okrągłym stołem, wyściełanymi krzesłami i łożami tak potężnymi, że na każdym z nich zmieściłyby się dwie tęgie osoby. Luksus, jakiego nie mogłem oczekiwać sądząc z zew­nętrznego wyglądu domu.

Podziwiam pańską przenikliwość — elegancko stwier­dził Karol. —- Dla dobra sprawy, wygodniej nam będzie zakwaterować się tutaj. Niekiedy zdarza się, iż memu przy­jacielowi lub mnie przychodzą do głowy tak zwane odkryw­cze myśli. Informujemy się o nich natychmiast, nawet w nocy. Tak to bywa w różnych kłopotliwych sytuacjach, a przyzna pan, iż sprawa, jaką mamy rozwikłać, należy raczej do skom­plikowanych.

Caldwell uśmiechnął się, skłonił i dodał:

Za pół godziny zjawię się u panów. O piątej jadamy obiad.

Skłonił się jeszcze raz i wyszedł. Zostaliśmy sami.

W oznaczonym czasie, dokładnie umyci (jeśli można do­kładnie umyć się w miednicy) i ogoleni zeszliśmy na dół wraz z gospodarzem i zasiedli do stołu z całą czteroosobową rodziną Caldwellów. Przy obiedzie zauważyłem, iż nazwa budynku wywodzi się pewnie od imienia żony gospodarza.

Odgadł pan, lecz niezbyt ściśle. Istotnie takie imię nosi moja małżonka, lecz nazwa powstała w okresie mego dzieciństwa. Była ona wynikiem przypadku. Gdy zawitał w te strony serdeczny przyjaciel mego ojca, pan OBrien, na widok szmaragdowych łąk, ciemnych borów i przezro­czystych wód strumienia, wykrzyknął:

Ależ to kraina z bajki! Jak nazwałeś swój dom, Edwar­dzie? Przecież nazwa jest potrzebna, chociażby dla tych, którzy zapragną cię odwiedzić.

Ojciec mój miał jakoby parsknąć śmiechem i odpowie­dzieć, iż skoro to kraina z bajki, najlepiej nazwać farmę imie­niem Alicji. Domyśla się pan, doktorze, o co chodzi?

Zauważyłem, jak Karol wytrzeszczył oczy niczego nie pojmując. Na pewno nigdy nie czytał tej książki.

Dopiero późnym wieczorem, gdy zostaliśmy sami, wytłu­maczyłem Karolowi, o co chodziło. Przyznał ze skruchą, że nigdy nie słyszał “o czymś takim”, lecz obiecał, iż nie omieszka w najbliższym czasie zaznajomić się z twórczością pana Lewisa Carrolla.

Po zakończeniu posiłku poszliśmy wraz z gospodarzem przespacerować się po ogrodzie. Wolno mi tak nazwać tę sporą przestrzeń ziemi ograniczoną dziwacznym płotem, wy- . sadzaną wzdłuż wjazdowej alei rzędami świerków. Zagadną­łem Caldwella, kto sadził drzewa, bo ich długie, pod sznurek wyprostowane rzędy świadczyły o tym, że nie wyrosły z na­sion rzuconych przez wiatr. Wtedy dowiedziałem się o hi­storii i ogrodu, i budynku mieszkalnego, i całej liczącej 800 akrów posiadłości16.

Na wschód i na zachód ziem “Alicji” — mówił Caldwell — rozciągają się tereny nie zagospodarowane. Tymcza­sem korzystam z tych niczyich łąk dla wypasu bydła. Ojciec mój nabył grunt jeszcze w okresie, w którym ziemia należała do Kompanii Zatoki Hudsona. Zapewne wiecie, iż Kompania uzyskała nie tylko prawo do handlu skórkami upolowanych zwierząt, lecz również, na mocy królewskiego nadania, olbrzymie tereny rozciągające się na wschód od Gór Skalistych i hen, na północ. Jak daleko, tego wówczas nikt dokładnie nie wiedział. Później okazało się, iż jest to obszar o powierzch­ni półtora miliona mil kwadratowych. Cały ten kraj, zwa­ny w królewskim nadaniu “Ziemią Ruperta i Terytorium Północno-Zachodnim”, w roku 1869 został przejęty przez nowo powstały rząd Dominium Kanady za odpowiednim odszkodowaniem pieniężnym. Mój ojciec uzyskał jednak za­twierdzenie prawa własności. Miałem wówczas dziesięć lat, więc doskonale pamiętam tamte dni, a czego zapamiętać nie potrafiłem, o tym powiedzieli mi starsi. Ongiś to był zupełnie dziki kraj. Ongiś, to znaczy przed 1820 rokiem, bo wówczas właśnie mój ojciec, dzięki pomocy finansowej swych rodziców a moich dziadków, nabył ten teren: kawałek lasu i spory szmat prerii.

Przepraszam — wtrąciłem przekornie — twierdzi pan, iż był to wówczas dziki kraj. A obecnie? Przecież to są na­dal prawie bezludne pustkowia.

Roześmiał się.

Ach, doktorze! W porównaniu z tamtym okresem osiągnęliśmy szczyty cywilizacji. Saskatchewan posiada mias­ta, ma sieć niezłych dróg (w tym momencie Karol chrząknął, a Caldwell znowu się roześmiał) ...przyznaję oczywiście, iż trakt łączący “Alicję” z Reginą nie jest ani traktem, ani dro­gą, lecz nasze władze nie budują szlaków dla jednego tylko osadnika, chociażby zajmował się od lat dostarczaniem żyw­ca do miast. Jednak na południu Saskatchewanu dalekie i wygodne szosy już dawno połączyły wszystkie duże i mniej­sze skupiska ludzkie. Lecz przede wszystkim — kolej! To jest osiągnięcie! Nie minęło jeszcze pięć lat od chwili, w któ­rej żelazny szlak połączył dwa oceany i uczynił Reginę cen­trum komunikacyjnym naszego okręgu, zachęcając dziesiątki tysięcy przybyszów ze wschodu do zakładania gospodarstw rolnych. Sądzę, iż za rok, za dwa będę miał pod swym bo­kiem sporo sąsiadów. Mimo że, przyznam, wcale za tym nie tęsknię. Czy panów nie nudzę?

Zgodnie zaprzeczyliśmy.

Chyba pradziadowskie tradycje. Trzeba wam, pano­wie, wiedzieć, iż mój pradziad rozpoczął swą życiową karierę od traperki. Buszował w pojedynkę na dalekim zachodzie i północy, lecz później przeszedł na służbę Kompanii Zatoki Hudsona. Został nawet kierownikiem jakiejś faktorii, cho­ciaż, jak się mówi w mej rodzinie, ledwie umiał czytać, a z pi­saniem w ogóle mu nie wychodziło. W drugiej połowie swe­go życia wycofał się z tego interesu, przeprowadził do Mon­trealu, gdzie wstąpił w związki małżeńskie z córką któregoś z szefów Kompanii. Myślę, że to małżeństwo bardzo pomogło memu ojcu w nabyciu ziemi. Żaden z moich bliskich krewnych nie ruszył tropami pradziada. Dopiero w mym ojcu, chyba jakimś prawem dziedziczności, obudziła się tęsknota za przeżyciem wielkiej przygody w dziewiczym kraju. O traperce nawet mowy nie było, lecz ponieważ ojciec ukończył studia agrarne, a w fabryce produkującej narzędzia rolni­cze pracować nie chciał, uradzono, iż zawód rolnika naj­bardziej będzie mu odpowiadał. Któż mógł przypuszczać, że przyszły farmer wybierze dla swej gospodarki tereny tak bardzo odległe od ludzkich skupisk? A o tym, w wielkiej tajemnicy, właśnie marzył mój ojciec, pragnąc zostać jed­nym z takich pionierów, o których ongiś pisał James Fenimore Cooper17. Wykazał sporo energii, by osiągnąć cel. Po­wołując się na swego dziadka zdołał uzyskać poparcie któ­regoś ze współzarządców Kompanii i wiosną, jako pasażer łodzi przedsiębiorstwa, wybrał się na północny zachód. Powiem krótko: znalazł szmat ziemi nadającej się zarówno pod uprawę, jak i na hodowlę bydła. Gdy powrócił do Mon­trealu z radosną dla siebie informacją, w rodzinie wybuchł niemały huczek. Na mego ojca poczęto spoglądać jak na niebezpiecznego szaleńca. Jednak w jakiś tam sposób zdołał przekonać rodziców i swego brata. Ziemia została nabyta za wręcz śmieszną sumę. Jednak koszty transportu maszyn rolniczych, ziarna siewnego, pierwszych sztuk bydła i koni wyrównały taniość ziemi z poważną nadwyżką. Wydawało się, iż największy kłopot sprawi znalezienie odpowiednich pracowników. W rzeczywistości nie zabrakło niespokojnych duchów, których pociągała praca na odludziu. Ojciec zwer­bował pięciu, a później rozpoczęła się pionierska orka, w rzeczywistości i w przenośni. Na pewno jest panom znane, z różnych wspomnień i opisów świadków, zagospodarowy­wanie Dzikiego Zachodu Ameryki.

Nie tylko z opisów — zaprzeczyłem. — Mój przy­jaciel — tu skinąłem głową w stronę Karola — sam przeżywał wszystkie blaski i cienie osadniczego życia.

Caldwell aż klasnął dłońmi.

Przesada, doktorze. Mój ojciec uważał, iż wyposażone odpowiednio mieszkanie ułatwia życie na tym pustkowiu, polepsza samopoczucie jego lokatorów. Podzielam ten po­gląd wraz z żoną. Z jej to inicjatywy założyliśmy ogród na miejscu smutnej płaszczyzny traw, przeciętej jedynie szpa­lerem świerków zasadzonych jeszcze przez mego ojca. Kwia­ty stanowią rozrywkę dla oczu i pozwalają na zwalczenie smętnych nastrojów. A któż z nas nie przeżywa kiepskich chwil ?

Gdy stanął pierwszy “ludzki” budynek, ojciec udał, się do Montrealu, a później prowadził długą korespondencję z wybranką swego serca. Skończyło się to małżeństwem i czworgiem dzieci. Dwu chłopców, dwie dziewczynki. Mój brat kieruje przedsiębiorstwem założonym przez dziadka,' a prowadzonym przez długie lata przez mego stryja. Siostry powychodziły za mąż, mieszkają daleko stąd, aż na atlan­tyckim wybrzeżu, lecz co roku, w maju lub czerwcu, cała mo­ja rodzina zjeżdża tu na kilka tygodni. I to wszystko. Jak widzicie, mimo woli zanudziłem was historią swego rodu.

Oczywiście natychmiast zaprzeczyliśmy takiemu przypu­szczeniu. Karol zapytał, czy przez cały ubiegły okres nic nie zagroziło istnieniu gospodarstwa lub życiu jego mieszkańców.

Z opowiadań ojca i z własnych doświadczeń wiem, że do roku 1885 nie wydarzyło się w tych stronach nic, co w po­ważnym stopniu mogło być dla nas niebezpieczne. W pierw­szych latach gospodarki ojca pojawiły się tu grupy Indian plemienia Kri, lecz ojciec dysponował już wtedy siłą dzie­sięciu dobrze uzbrojonych mężczyzn, więc takie spotkania kończyły się jedynie ofiarowaniem przybyszom jednej lub dwu krów. Niekiedy trafiały się kradzieże bydła, lecz były to wypadki rzadkie i nigdy wielkich rozmiarów. Jak obec­nie! Zresztą ślady prawie zawsze wiodły nas do kryjówki złodzieja. Dopiero w roku 1885 przeżyliśmy długie dni nie­pokoju. Nieoczekiwane zbrojne wystąpienie Ludwika Riela napędziło strachu przecież nie tylko nam. Na pewno sły­szeliście, jaką panikę wywołały sukcesy Riela wśród osadni­ków. Po bitwie nad Kaczym Jeziorem, w marcu, w obłąkanej ucieczce dotarli tu pierwsi zbiegowie: farmerzy z rodzinami. Była to szaleńcza wyprawa, bo większość tych ludzi nigdy nie słyszała o istnieniu “Alicji”. Śnieg jeszcze leżał na polach, mróz, zwłaszcza nocami, dobrze dawał się we znaki. Wte­dy to przyjąłem w swe progi grupkę zbiegów, w jakże okrop­nym stanie! Część z nich przywiozła swój dobytek na wo­zach, część opuściła domostwa z tym zaledwie, co mieli na sobie. Mężczyźni, kobiety, dzieci — przerażeni, powtarzający przesadzone wieści o sukcesach Metysów Riela i o przyłą­czeniu się Indian do powstania. W istocie rzeczy, tylko dwie grupy Indian z plemienia Kri chwyciły za broń. Inne narody indiańskie, jak na przykład Czarne Stopy, zachowały neu­tralność. Lecz skąd wówczas mogłem o tym wiedzieć?

W parę dni później przywędrowała, a raczej przywlokła się nowa garść uciekinierów: sześciu mężczyzn z rodzinami. Przybyli z zachodu. Odniosłem wrażenie, że “Alicja” jest wyspą otoczoną morzem płomieni rebelii. Nowi, niespodzie­wani goście poinformowali mnie, iż przed kilku dniami, 150 mil na północ od Północnej Saskatchewan, grupa wojowni­ków Kri napadła na placówkę misji katolickiej, zrabowała magazyny Kompanii Zatoki Hudsona i wymordowała 9 z 13 osadników. Dwie kobiety i jeden mężczyzna zostali uprowadzeni. W cztery dni później przyjąłem jeszcze pięć osób z północnego zachodu, z miasteczka Battleford, które stało się ofiarą napadu innej grupy Kri. Mieszkańcy zdążyli zbiec i schronić się w niedaleko leżącej placówce obronnej policji. Miasto zrabowano, okoliczne budynki farmerskie spalono, a kilkunastu rolników zamordowano. Jak się wkrót­ce okazało, nie tkwiła w tej relacji wielka przesada. Przewi­dując wszystko, co najgorsze, postanowiłem z domu mieszkalnego uczynić coś w rodzaju małego fortu. Przybysze, na pewno pod wpływem strachu, bardzo mi w tym zamierze­niu pomogli. Zatarasowaliśmy okna workami z piaskiem, a wzdłuż palisady, która wówczas miała pierwotną wysokość, dzień i noc czuwały straże. Było nas w sumie trzydziestu mężczyzn, z czego prawie połowa wyposażona w broń palną. Kobiety i dzieci rozlokowaliśmy na piętrze, co do bydła i koni — kilkanaście sztuk kazałem wpędzić w obręb pali­sady, na resztę machnąłem ręką. W razie napadu czerwonoskórych szansę ocalenia stada równały się zeru. Jednak mo­gło nam ono ocalić życie. Kri na pewno i przede wszystkim połakomiliby się na czworonogi, rezygnując z oblężenia bu­dynku. Na szczęście do oblężenia nie doszło. Powstanie Mety­sów Riela załamało się z końcem maja klęską pod Batoche. Jednak akcja wojowników Kri trwała jeszcze do pierwszych dni czerwca i do tego czasu gościłem w “Alicji” przybyszów z południa, zachodu i północy. Trzech z nich, samotnych mężczyzn, zapragnęło pozostać. Przyjąłem ich do pracy i nie żałuję tego. Po latach trafiło mi się wiele okazji do­kładniejszego zaznajomienia się z przebiegiem rebelii. W świet­le tych informacji nie można traktować, jak chcą niektórzy, Ludwika Riela jedynie jako szaleńca i zbrodniarza. Chyba raczej jako zjawisko będące wynikiem istniejących wówczas niedociągnięć, niesprawiedliwości i karygodnych zaniedbań państwowej administracji. Riel po dziś dzień jest postacią wielce kontrowersyjną, wywołującą nadal spory i krańcowo sprzeczne oceny. Ale o tym na pewno dobrze wiecie. Przerwał i spojrzał na nas pytająco.

Powędrowaliśmy z gospodarzem poprzez śmieszną we-randkę i hali do pokoju, który był gabinetem Caldwella. Było to najskromniej umeblowane pomieszczenie ze wszyst­kich, jakie miałem okazję oglądać. Biurko, stół, kilka szaf. Na prawie gołych ścianach wisiały dwie mapy: Kanady i okręgu Saskatchewan oraz imponującej wielkości futro szarego niedźwiedzia.

Wysunął jedną z szuflad biurka i wydobył kwadratowy arkusz papieru, nie pierwszej już świeżości.

Podszedłem do stołu. Mapa, a raczej plan posiadłości Caldwella, obejmowała, jak stwierdziłem, nie tylko ziemię naszego gospodarza, lecz również część obszarów przyle­gających. Granice “Alicji” tworzyły linie dające obraz prosto­kąta o dwu krótszych i dwu dłuższych bokach. Prostotę geometrycznego rysunku psuł jedynie niebieski wężyk prze­biegający ukośnie przez północną część terenu.

Odszedł od stołu, pogrzebał w szufladach biurka i wrócił z kompasem. Umieścił go w lewym, górnym rogu arkusza, po czym całą mapę nieco przesunął, zgodnie ze strzałką busoli, wskazującą północ.

Jak widzicie teraz, na północy, powyżej granic “Alicji”, ciągnie się pasmo niskich wzgórz, a za nimi równina mokra­deł. Nie mam pojęcia, jak daleko sięgająca. Nikt ich nie
badał, bo i po co? Przypuszczam, iż niegdyś znajdowało się tam potężne jezioro, które zostało zamulone przez rzecz­kę — pokazał palcem — i zarośnięte wodną roślinnością. Nawet nie próbujcie tamtędy wędrować, pewna śmierć.

To znaczy, że strumień przepływający przez pańską posiadłość nie jest dopływem innej rzeki — odezwałem się.

Nie. Jego ujście leży na skraju bagien, kilkanaście mil stąd. Bawiłem tam z ojcem tylko raz, aby stwierdzić fakt. Roi się tam od ptactwa, lecz przestrzegam przed polo­waniem w tamtej okolicy. Nawet brzegi strumienia są przy jego ujściu niebezpieczne. A teraz proszę spojrzeć tutaj.

Wskazał palcem zachodnią część swych ziem.

Temat został wyczerpany, a że ciemność spadła już na ziemię, Caldwell odprowadził nas na piętro, do sypialni.

Naftowa lampa na stole rzucała przyćmione światło, za oknem czerń nocy zasłoniła panoramę dalekich zielonych łąk i lasu.

A chociażby przez zagnanie go na bagno. Ono pochło­nie wszelkie ślady.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, zaraz po śniadaniu dosiedliśmy podprowadzonych pod dom wierzchowców i, wie­dzeni przez Caldwella, wolniutko ruszyli, by objechać po­siadłość. Na prośbę Karola gospodarz zaprowadził nas również do wnętrza szeregu budynków gospodarczych. Mój przyjaciel bardziej jednak interesował się ludźmi niż urzą­dzeniami magazynów, stajni i obór. Obejrzeliśmy jedyną w gospodarstwie oborę krów mlecznych. Zaledwie dwanaś­cie sztuk tych zwierząt zapewnia wystarczające zaopatrzenie w mleko wszystkich mieszkańców. Większa produkcja nie miałaby sensu. Transport mleka do Reginy ze względu na odległość nie opłacał się. Obejrzeliśmy również niewielką stadninę koni, używanych zarówno do prac polowych, jak i do jazdy wierzchem. Przyznam, iż cały ten przegląd gospo­darczy znudził mnie, lecz skoro Karol — może pod wpły­wem własnych doświadczeń na farmie — tak bardzo inte­resował się sprawą, uzbroiłem się w cierpliwość. Na koniec opuściliśmy półmroczne wnętrza obór, stodół i szop, wsko­czyli na końskie grzbiety i pogalopowali ku tej części ziem farmy, jakie przeznaczone zostały wyłącznie na wypas.

W drodze mijaliśmy szaro-brązowe połacie gruntów za­oranych już pod ozime zasiewy. Dalej ciągnęły się zielone, poczynające żółknąć dzikie łąki, których granic nie potra­fiłem dostrzec. Wśród tej zieloności tu i tam dostrzegłem kolorowe plamy wolno poruszające się w różnych kierunkach. Caldwell jadący dotąd na czele naszej kawalkady, obecnie zatrzymał wierzchowca,, a gdy przystanęliśmy obok, powie­dział wskazując ręką przed siebie, na prawo i na lewo:

Karol potakująco skinął głową.

Słabo mnie pan pocieszył, doktorze — wyznał Cald­well. — To, co pan powiedział, oznacza przecież, iż z wiosną, gdy sprowadzę paręset jałówek, cała heca powtórzy się —zamyślił się. W końcu podniósł na nas oczy: — Ruszamy?

Jeszcze chwilkę — powstrzymał go Karol. — Pragnę panu zadać kilka pytań i lepiej, aby ich nikt inny nie usły­szał. Przede wszystkim: czy nie można odłożyć przepędu aż do końca września?

Ruszyliśmy dalej.

Nie znam się na rasach bydła, jednak przyglądając się najbliższej grupie krów zauważyłem ich podobieństwo do teksaskich. Moje spostrzeżenie potwierdził gospodarz. Pew­nie chciał się pochwalić swym osiągnięciem.

Zwróćcie uwagę na kształt rogów — powiedział. — To wynik hodowlanych doświadczeń mego ojca, które ja nadal prowadzę. Przed laty ojciec zakupił w Bozeman, w Sta­nach, i sprowadził tutaj kilkadziesiąt sztuk teksaskich byków i jałówek. Powstała z tego znakomita krzyżówka teksasko-kanadyjskiego bydła długorogiego. Osiągająca szybki przy­rost wagi a równocześnie bardziej odporna na zmiany kli­matyczne.

Podjechaliśmy bliżej, Wówczas przycwałowało ku nam dwu jeźdźców, kręcących się dotąd na dalekim krańcu prerii. Wstrzymali konie rozpoznawszy Caldwella i dotknęli dłońmi rond szerokoskrzydłych kapeluszy. Jakże bardzo przypomina­li z ubioru teksaskich kowbojów! Na mą żartobliwą uwagę na ten temat, gospodarz zauważył, iż po prostu jest to moda wynikająca z dostosowania odzieży do potrzeb i wygody użytkowników.

Zresztą — dodał — kilku moich ludzi właśnie z Tek­sasu pochodzi.

Przyjrzałem się dokładnie witającym nas pastuchom. Caldwell na pewno nie był srogim pracodawcą. I pewnie lubianym. Krótka wymiana zdań między podwładnymi a szefem, utrzymana w poufałym i nieco żartobliwym tonie, była dla mnie tego dowodem.

Opuścili nas podrzucając w galopie kapelusze. Dawny kowbojski zwyczaj, stosowany jako powitanie mieszkańców osad zagubionych na Dzikim Zachodzie, przez które wiódł szlak przepędu bydła.

Nasz spacer trwał dalej. Raz po raz przystawaliśmy i wów­czas witali nas w podobny sposób, dozorcy rogatych gromad poruszających się leniwie lub odpoczywających w cieple jeszcze nie jesiennego słońca.

Przez kilka godzin trwania naszej wędrówki miałem sporo okazji, aby stwierdzić, iż wszędzie, zarówno na polach, jak i we wnętrzach gospodarskich budynków, panował wzoro­wy porządek. Była to dodatkowa zagadka do rozwiązania: jak w takich warunkach mogło powstać zagrożenie całości stad Caldwella?

Ostatnia grupa bydła, którą napotkaliśmy, pasła się na pobrzeżu strumienia o brzegach dość stromych, lecz miej­scami obniżających się piaszczystymi plażami, omywanych przez cicho pluszczącą, kryształowo czystą wodę. Droga wzdłuż koryta doprowadziła do miejsca, w którym wznosił się niski, pokryty darnią pagórek.

To jeden z moich kopców granicznych — wyjaśnił farmer. — Zatrzymajmy się tu, jeśli to wam odpowiada.

Spętaliśmy konie, legli nad brzegiem strumienia, sięgnęli po fajki i kapciuchy z tytoniem. Patrzyłem na wodę, na prze­ciwległy brzeg porosły rzadką wikliną, za pasmem której kładła się nieskończona-dal aż po granatową linię horyzontu. Słońce działało na mnie rozleniwiająco, ogarnęła mnie sen­ność, więc tylko jednym uchem łowiłem nieco monotonny szmer rozmowy, jaką wiódł Karol z naszym gospodarzem.

Piąte przez dziesiąte zrozumiałem, że pytał o ziemie leżące poza granicznym kopcem.

Odpowiedź przeleciała mimo moich uszu, bo, przyznaję z wielkim wstydem, zasnąłem.

Jak mi później wyjaśniono, rozmowa Karola z Caldwellem trwała znacznie dłużej i dotyczyła planu postępowania w naj­bliższych dniach. Nieco mnie ubodło, iż decyzje zostały powzięte w czasie mojej duchowej nieobecności.

Spałeś tak smacznie — tłumaczył Karol — że nie mia­łem serca cię budzić. Zresztą... jestem pewien, że zaakceptu­jesz nasze propozycje. Powiedziałem Caldwellowi o opra­cowaniu przez nas obu tego planu.

Przede wszystkim zaproponowałem dłuższą wycieczkę. Nie w obrębie granic gospodarstwa, jak dziś, lecz poza jego terenami. Uważam, że po pierwsze: powinniśmy odegrać
swą rolę “niedzielnych myśliwych”, a po drugie: dokładnie przyjrzeć się dalszej okolicy. Poprosiłem naszego gospodarza, by wypożyczył nam konie i dał przewodnika zorientowanego w terenie. Powiedział, iż chętnie sam tego się podejmie. Nie przystałem na to.

I cóż on na to?

Zgodził się.

Obawiam się, Karolu, iż podróż Caldwella może być związana z poważnym ryzykiem.

Twój wywód, Karolu, nie trafia mi do przekonania. Przecież z tego, co wiemy o powstaniu Riela, jasno wynika, że Metysi nigdy nie liczyli się z jakimikolwiek akcjami re­presyjnymi w stosunku do nich. To są ryzykanci pozbawieni wyobraźni, nie potrafiący przewidzieć skutków własnego postępowania. Jeśli Mitchell się nie myli, to znaczy, że jeśli Metysi istotnie zamierzają zmusić białych farmerów do opuszczenia tych stron, nie cofną się przed żadną akcją mo­gącą doprowadzić do realizacji swych celów.

Wobec takich argumentów, ustąpiłem. Z ciężkim sercem wyznaję. Niebezpieczeństwo grożące osobie Caldwella wy­dawało mi się bardzo realne, a na przypuszczenie, że pod­czas naszej tu obecności mogłoby dojść do większej niż kra­dzieże bydła tragedii, zimne ciarki przebiegały mi po krzyżu.

Tak sprawy wyglądały, gdy tego jeszcze wieczoru gospo­darz sprezentował nam przewodnika, z którym mieliśmy się udać na wyprawę.

Jak ona przebiegała i kim był, lub wydawał się być, ten właśnie przewodnik — Ben Halley, wspomniałem już po­przednio.

Przywieźliśmy z polowania dwie potężne sztuki płowej zwierzyny: jelenia i antylopę, dwie tajemnice do odgadnię­cia: ślady na bagnie i dziwaczne przerażenie Halleya, na koniec niezliczoną ilość sińców na plecach (i poniżej!) w wy­niku wariackiej jazdy wozem.

Obiecałem sobie nigdy odtąd nie korzystać na tutejszych bezdrożach z wehikułów pozbawionych resorów. Oczywiście nikomu o tym nie mogłem wspomnieć. Po cóż pozbawiać naszego gospodarza złudzeń, że potrafił stworzyć nam lu­ksusowe warunki podróży.

Ten piekielny wóz — jak go w myślach nazwałem — na pewno przyczynił się do wyrobienia nam “murowanej” opinii greenhornów, których męczy jazda na siodle i którzy muszą wieźć z sobą mnóstwo zbytecznych bagaży. Jednak, nie ma co ukrywać, irytowała mnie myśl, że Halley będzie opowiadał o dwu nowicjuszach, których wytrząsł na wozie, i na pewno pozwoli sobie na wiele niewybrednych dowcipów. A czy opowie również o strachu, jaki przeżył tamtej nocy, w po­bliżu bagien? Ba, jeśli ten strach nie był udany, jeśli rzeczy­wiście jego przyczyną były “gigantyczne żaby” i “potwory” kryjące się rzekomo w głębiach moczarów, na pewno po­dzieli się wrażeniami. A jeśli nie podzieli? Jeśli zatai swe tchórzliwe zachowanie się?

Słuszną rzeczą byłoby sprawdzić, o czym gadał Halley z kolegami po naszym powrocie do farmy. Powiedziałem o tym Karolowi.

Dobrze o tym wiem — mruknąłem. — Aż za dobrze. Niech to licho porwie!


Spotkanie


Caldwell szybko uwinął się z wyjazdem (i przyjazdem). Gdy powróciliśmy z wyprawy, powitał nas na progu werandki. Pogratulował myśliwskiego plonu i pozornie zdawał się nie interesować innymi osiągnięciami wycieczki. Powiadomił, iż podczas jego nieobecności, na ziemiach “Alicji” nie wy­darzyło się nic godnego uwagi. Natomiast wynik pobytu w Reginie jest połowiczny: firma skupująca żywiec zgodziła się na opóźnienie terminu dostawy jedynie o osiem dni.

Dobre i to — skomentował informację Karol. — Trze­ba nam będzie pospieszyć się. Czy mówił pan komukolwiek o tym?

Caldwell nawet nie mruknął na tę dziwną propozycję, lecz dostrzegłem, jak mu oczy rozbłysły. Weszliśmy na piętro i tam Karol opowiedział o dwu dziwnych wydarzeniach, jakie się nam przytrafiły podczas wycieczki. Muszę stwier­dzić, iż gospodarz... osłupiał. Najpierw spoglądał na nas nie potrafiąc wykrztusić słowa, później zaczął nam sugerować, iż padliśmy ofiarą pomyłki, złudzenia.

Halley — dowodził — nie jest tchórzem, nigdy nie zauważyłem u niego najmniejszych nawet objawów strachu. Przybył w te strony podczas powstania Metysów i był jednym z najbardziej dzielnych uciekinierów. Pomógł mi wówczas w uspokojeniu ogarniętych paniką farmerów i w fortyfikowaniu budynków “Alicji”. Poza tym, jak mi wiadomo, jest z zawodu kowbojem. Zdołałem go poznać przez tyle lat. Czyż dobry kowboj może być tchórzem?!

Nieco zabawnie wypadł ten końcowy wykrzyknik. Trudno bowiem bezbłędnie stwierdzić, czy kowboj może być tchó­rzem czy nie. A poza tym nie był to argument mogący zadać kłam naszym spostrzeżeniom.

Ależ tu nie chodzi o łosie! — wykrzyknąłem, a Karol natychmiast dodał: — Mieliśmy okazję dobrze przyjrzeć się odciskom. To są ślady po przejściu krów!

Caldwell aż podskoczył na krześle.

Caldwell przyrzekł, chociaż z pewnym ociąganiem, i bar­dzo chyba przejęty naszymi rewelacjami opuścił pokój.

Gratuluję wyobraźni, Karolu. Gdy Caldwell znowu nie doliczy się kilku sztuk bydła, przekreśli to cały twój wy­wód, a pochodzenie odkrytych przez nas tropów okaże się bardzo proste.

Sprzeczaliśmy się jeszcze przez pewien czas, później wy­palili fajkę i w ten sposób aniśmy się spostrzegli, jak zapadła noc.

Stanąłem przy oknie, aby je uchylić i wywietrzyć zady­mione pomieszczenie. Niebo pokryły chmury, nie widziałem gwiazd, a księżyc jedynie od czasu do czasu swym srebrnym rąbkiem kładł na ziemi wąską smugę jasności. Gdzieś szcze­kały psy i były to jedyne odgłosy zakłócające ciszę. Wychy­liłem się poza okienną ramę, zerknąłem na prawo i na lewo. Nigdzie nie dostrzegłem światła. Fasada budynku była ciem­na, a dalej stojące stodoły i obory ledwie rysowały się swymi konturami. Wionął na mnie dotkliwy chłód. Temperatura w porównaniu z dniem musiała spaść o kilka stopni. Już zamierzałem zamknąć okno, gdy nagle wydało mi się, iż coś błysnęło wśród czarnej ściany boru. Błysnęło i zgasło. Odcze­kałem jeszcze moment. Błysk powtórzył się.

Co tam robisz, Janie? — odezwał się Karol mozolący się właśnie nad ściągnięciem butów. — Zamknij wreszcie okno...

Uczynił to natychmiast.

Patrz tam — ręką wskazałem kierunek i przyłożyłem szkła do oczu.

Nie mogłem się mylić, to było światło. Najprawdopo­dobniej płomień ogniska, a nie leśnego pożaru. Ten płomień gorzał stale w tym samym miejscu, nie rozprzestrzeniał

się.

Widzisz? Zgasło — stwierdziłem. — O... znowu błyska!

Postaliśmy w otwartym oknie jeszcze kilka minut, tak że nieźle zmarzłem, lecz żaden błysk już się nie powtórzył. Zatrzasnąłem okno, jednak Karol natychmiast je otworzył. Wychylił się na zewnątrz tak bardzo, iż chwyciłem go za pasek z obawy, aby nie wyleciał. Rozglądał się, a później wyprostował.

Mruknął coś tam, a ja po raz drugi zamknąłem okno. Począłem się rozbierać i zdmuchnąłem płomień naftowej lampy, gdy mój towarzysz już spoczywał w łóżku.

Czyżby do dwu nie wyjaśnionych tajemnic: strachu Halleya i krowich tropów na bagnie, doszła jeszcze trzecia: ogień na skraju lasu? Jeśli nie jest to zwykły zbieg okoliczności? Ale sprawdzić nie zawadzi. Po ognisku musiał pozostać ślad, łatwy do odnalezienia.

Sądziłem, że rankiem wyruszymy w stronę boru. Od lasu dzielił nas spory kawałek drogi. Wygodniej było przebyć ją konno. A więc należało poprosić gospodarza o wierzchowce.

Powiedziałem o tym Karolowi. Zaskoczył mnie kategorycz­nym sprzeciwem:

Prosząc o konie będziesz musiał wyjawić powód swej prośby. A ja myślę, iż lepiej do czasu nikomu nie wspominać o naszej nocnej obserwacji. Może ogień da się wytłumaczyć w sposób zupełnie naturalny? A poza tym, Caldwell ma dziś przeliczać swe krowy. To dla mnie ważna sprawa. Okaże się, czy odkryte przez nas ślady na bagnie pozostają w związ­ku z ponownym uszczupleniem się stada, czy też, jak przy­puszczam, są tropami mylnymi.

Tę krótką rozmowę przeprowadziliśmy jeszcze w sypialni. Później zeszliśmy na dół i zasiedli do jadalnego stołu. Rodzina gospodarza już nas oczekiwała. Caldwell natychmiast po­informował, iż od wczesnego świtu zajmuje się liczeniem krów. Zapytał również, czy nas może zainteresować ta nudna robota.

Jeśli chcecie poznać jej wyniki — dodał — proszę za mną.

Ależ, Jonathanie! — zaprotestowała pani Alicja. — Nasi goście ledwo zasiedli do stołu!

Karol zapewnił, że już zdążył zaspokoić głód, a wynik przeliczenia może być bardzo ciekawy.

Ruszyliśmy najpierw piechotą, bo tylko gospodarz miał konia pod ręką, lecz nieco dalej, w sąsiedztwie corralu i staj­ni, Caldwell przywołał któregoś ze stajennych. Nie minęło dziesięć minut, gdy znaleźliśmy się na siodłach i kłusem ru­szyli ku dalekim płaszczyznom łąk.

Słońce stało już wysoko nad horyzontem, lecz jeszcze cienie były długie i chłód nocy całkowicie nie ustąpił. Na­szym celem okazał się obszerny corral z wąziutką bramą, do której wiodła równie wąska i długa ścieżka ograniczona z obu stron drewnianymi palisadami. Prosta, lecz niezawod­na konstrukcja, zezwalająca na dokładne przeliczenie sztuk zwierząt znajdujących się w obrębie corralu. Wypędzając je na zewnątrz raz jeszcze można sprawdzić, czy nie popeł­niono pomyłki przy pierwszym rachunku.

Karol, niegdyś sam przecież kowboj, fachowym okiem ocenił praktyczną przydatność urządzenia. Później zaczęło się sprawdzanie pozostałej części stada. Ta monotonna czyn­ność trwała jeszcze parę godzin. Stado, jak się okazało, li­czyło 525 sztuk. Z tego wniosek, iż odkryte przez Karola i przeze mnie ślady na bagnie nie wiązały się z żadną nową kradzieżą. Przyznam, że zaskoczony byłem tym faktem! Więc jednak Karol miał rację! A może po prostu odkryliśmy jakiś stary ślad? Tropy na grząskiej ziemi nie zacierają się szybko.

Jednak nie ten fakt stał się dla mnie najważniejszym wy­darzeniem dnia, lecz przedziwne spotkanie, które w swej konsekwencji mogło zaważyć na dalszym rozwoju wypad­ków. Otóż, gdy skończyliśmy wreszcie (a raczej: gdy Cald­well skończył) żmudną rachubę, gospodarz zaproponował nam przejażdżkę w kierunku lasu. I oto powstała niespodzie­wana okazja zbadania śladów po tajemniczym ognisku. I to bez wyjawienia sprawy Caldwellowi. A więc tak, jak tego sobie życzył Karol.

Gospodarz wydał kilka poleceń kowbojom, a później ruszyliśmy we trójkę w stronę boru. Słońce wreszcie wspięło się na tyle wysoko, iż jego promienie poczęły przyjemnie grzać moje plecy. Jechałem kilkanaście kroków z tyłu za Caldwellem i Karolem i nagle poczułem, że z moim siodłem dzieje się coś niedobrego.

Istotnie popręg był nie dopięty lub źle dopięty. Zesko­czywszy zauważyłem, że siodło zdradza skłonność do obsu­wania się w lewą stronę. Taki pozornie drobny fakt często kończy się katastrofą, jakiej skutki trudno przewidzieć. Bo­wiem przekręcenie się siodła przy szybkim biegu konia wy­rzuca z jego grzbietu jeźdźca, a jeśli noga uwięzła w strze­mieniu, wleczony przez zwierzę człowiek zostaje mocno poturbowany, o ile nie zabity, Nic więc dziwnego, że troskli­wie zająłem się popręgiem. Zacisnąłem go o jedną “dziurkę” ciaśniej.

Od godziny obserwuję pana i... doprawdy nie wiem, czy się mylę, czy też rozpoznałem starego znajomka...

Odwróciłem się gwałtownie. Ten człowiek nadjechał jak duch, bezszelestnie. Zwykły- kowboj, któryś z gromadki Caldwella. Rozzłościł mnie takim zaskoczeniem.


Spojrzałem memu rozmówcy prosto w twarz. Niełatwo przyszło wyłowić znajome rysy spośród twarzy bohaterów, aktorów, statystów wymienionych przez nieznajomego scen--terenów, na których dawno temu rozegrały się dramatyczne wypadki. Po chwili zastanowienia bezbłędnie odgadłem, z kim mam do czynienia.

Jednak nie był całkowicie ten sam. Czas poorał mu czoło bruzdami, sieć drobniutkich zmarszczek pojawiła się na skro­niach i pod oczami. Lecz nie tylko na tym polegała różnica. Zmarszczki i bruzdy to tylko zewnętrzne cechy, nie do unik­nięcia w miarę upływu lat. Lewis Stone nie był tym samym człowiekiem, co dawniej, również i z innych przyczyn. Nie był tamtym szorstkim w ruchach i mowie włóczęgą, traperem, poszukiwaczem skarbów, tropicielem i przewodnikiem po dzikich terenach zachodu. Dodam, iż wówczas tylko szczęśli­wy zbieg okoliczności uchronił go przed więzieniem. Cho­ciaż, moim zdaniem, nie był przestępcą, a jedynie otarł się (to najwłaściwsze określenie) o tę trudną do wyznaczenia granicę, jaka w świetle przepisów prawa dzieli dozwolone od niedozwolonego. Po krótkiej rozmowie zauważyłem, iż Stone używał słownictwa zupełnie innego niż ongiś, a więc nie gwary Dalekiego Zachodu stworzonej przez mało kul­turalnych pograniczników. Poprzekręcane słowa, określenia trudno zrozumiałe dla przybysza z miasta, kłopoty ze skład­nią i niesłychanie ubogi zasób określeń — wszystko to teraz uległo zmianie. Obecnie mój dawny znajomy mówił gładko, potoczyście, rzekłbym: elegancko. Gdzie i kiedy się tego nau­czył?

Ileż to lat, doktorze, ileż to lat... — westchnął zesko­czywszy z konia.

Zaledwie trzy — odparłem — lecz od pierwszego spot­kania aż siedem.

Mówiąc spojrzałem za siebie, w kierunku, w którym od­dalali się moi towarzysze. Jeszcze ich widziałem na tle czar­nego boru, jednak coraz słabiej.

Stone zauważył moje zaniepokojenie:

Przepraszam, doktorze. Proszę mi wybaczyć. Wybrał się pan z panem Caldwellem, a ja pana zatrzymuję. Jeszcze raz przepraszam.

Wskoczył na siodło.

I słusznie postąpisz, Stone. Więc do zobaczenia.

Do zobaczenia.

Klepnąłem konia po zadzie i po paru minutach zrówna­łem się z Karolem i Caldwellem.

Karol jakoś dziwnie pokręcił głową, coś tam cicho szep­nął do siebie.

Gnaliśmy teraz kłusem, to znowu galopem, a czarna gęstwina lasu ogromniała przed nami. Moje myśli krążyły wokół postaci Lewisa Stone’a i tak mnie wreszcie zaabsor­bowały, iż straciłem poczucie czasu i miejsca, w którym się znajdowałem. Chyba tylko wdrożone, jeździeckie nawyki doprowadziły mnie bez wypadku do pierwszych zarośli. I dopiero gdy zagadał do mnie Caldwell, powróciłem do rzeczywistości.

A teraz pora wyjaśnić, czemu to spotkanie ze Stone’em tak mną wstrząsnęło. I kim był Lewis Stone?

Zetknąłem się z nim w 1883 roku, w Arizonie. Przed sied­miu laty. Jak ten czas leci!

Była to jedna z najdziwniejszych przygód przeżyta przeze mnie przy boku Karola. Tu muszę wyjaśnić, iż Karol Gordon nie był jedynie cichym i skromnym traperem. Prawda, iż nigdy nie szukał rozgłosu, nie pysznił się sukcesami ani wobec swoich, ani wobec obcych. Lecz w sumie wcale to nie ozna­czało, iż był człowiekiem mało znanym, jak pierwotnie są­dziłem. Niecodzienne wydarzenie uświadomiło mi całą praw­dę. Otóż we wspomnianym już roku 1883 Arizona nadal była obszarem rzadko zaludnionym. Mimo ciągnących ze wschodu licznych karawan osadniczych liczba ludności na tym tery­torium nie przekraczała dziesięciu tysięcy. A więc kompletna pustka19. Co prawda, do tej liczby należy dodać wielokrot­nie wyższą wówczas liczbę Indian, lecz i to nie stawiało Arizony w rzędzie obszarów jako tako zagospodarowanych i zaludnionych.

Na bezludziu Arizony w roku 1882 poczęły mnożyć się zbójeckie napady na osadnicze karawany i na nieliczne sa­motne farmy. Jeszcze bardziej nieliczni szeryfowie nie byli w stanie ani schwytać nieznanych sprawców, ani tym bar­dziej zapobiec wypadkom. Dalekie, bo na wschodzie poło­żone, centrum administracji państwowej, zapewne zlekce­ważyłoby sporadyczne wypadki rozgrywające się na prawie bezludnym obszarze. Lecz sprawy nagle przyjęły taki obrót, iż Waszyngton zmuszony został do szybkiego i energicznego działania. Oto dokonano dwu kolejnych napadów na tery­torium należącym do plemienia Nawajów. Plemię to już dawno zakopało topór wojenny, a nawet cierpliwie znosiło oszustwa popełniane przez niektórych agentów na dostawach żywności i wyrobów przemysłowych, zagwarantowanych specjalnym układem przez rząd Stanów. Tym razem Nawajowie ostrzegli przedstawiciela waszyngtońskiej instytucji — Rady do Spraw Indian (przekształconej później w Biuro do Spraw Indian), że jeśli sprawcy napadów na indiańskie wioski' nie zostaną pochwyceni i przykładnie ukarani, Nawajowie sami rozwiążą ten problem. Mogło się przekształcić takie “rozwiązanie” w krwawą rebelię, która uderzyłaby we wszyst­kich “białych” osadników kraju.

Nic więc dziwnego, iż poczęto bić na alarm. Jednak ten alarm nie pociągnął za sobą żadnych decyzji. Rada do Spraw Indian po prostu utonęła w jałowych i bałamutnych dysku­sjach. Tymczasem w Arizonie dokonano trzeciego napadu na czerwonoskórych. Ofiarą była stadnina Nawajów, pasąca się w pobliżu doliny Kolorado. Tym razem szczęście opuści­ło bandytów. Nie zdołali uciec z tabunem mustangów. Spo­śród dziesięciu udało się zbiec jedynie sześciu. Czterech pozostałych zabarykadowało się w budynku farmy. Oblężeni przez Nawajów zginęli, ale wraz z nimi zginęła rodzina spo­kojnego farmera — pięć osób! Wieść o tej masakrze szybko się rozniosła budząc zrozumiałe przerażenie wśród arizońskich osadników oraz panikę w gronie odpowiedzialnych za te sprawy urzędników waszyngtońskich. W pierwszym porywie oburzenia postanowiono wysłać silne oddziały woj­skowe. Jednak armia nie garnęła się do rozwiązywania tak skomplikowanej sytuacji. Z kim właściwie miała walczyć? Z Nawajami? Nonsens! Z nieuchwytną i nieokreśloną grupą rabusiów? To było obowiązkiem arizońskich szeryfów i marszalli!20

Nastała zima 1882—83 roku i seria napadów urwała się. Jednak z wiosną nieznani sprawcy obrabowali dyliżans, a w kilka dni później grupę Nawajów. Nikt nie potrafił wy­jaśnić, czemu zaatakowano Indian. Oni sami twierdzili,- że napadnięto ich podczas wyprawy myśliwskiej. W jakim celu? Ba, o tym mogli wiedzieć jedynie napastnicy.

Karol Gordon, w kilka tygodni później, zwierzył mi się ze swego podejrzenia: Nawajowie wieźli srebro wydobyte z im tylko znanych pokładów i nie chcieli tego zdradzić. Nic w tym dziwnego! Wieść o kopalni srebra mogła ścią­gnąć na nawajskie ziemie nieproszonych i niebezpiecznych gości.

Dwa ostatnie napady wyrwały z zimowej drzemki admi­nistrację federalną. Należało uspokoić Indian. Dla tego celu wojsko nie było przydatne. Znaleziono inny sposób, chyba najbardziej słuszny. Polegał on na odszukaniu człowieka orientującego się w indiańskiej problematyce, a równocześ­nie cieszącego się zaufaniem czerwonoskórych. Poza tym musiała to być osoba inteligentna i roztropna. Tylko ktoś taki potrafiłby sprostać wielce delikatnemu zadaniu. Tylko ktoś taki, a nie przeciętny traper czy eksplorer o sporym doświadczeniu, lecz miałkim rozumie. Niełatwo przyszło znaleźć odpowiedniego kandydata, a nawet gdy taki został odszukany, za skarby świata nie chciał podjąć się niebez­piecznej misji, Na koniec ktoś tam w Radzie do Spraw In­dian wspomniał o Karolu Gordonie. Mój przyjaciel bawił wówczas, jak się później dowiedziałem, w Montanie, lecz na rozpaczliwe wezwanie Rady przybył do Waszyngtonu, wyraził zgodę i otrzymał pełnomocnictwo tak szerokie, ja­kiego dotąd nie wystawiono żadnemu z terenowych agentów Rady. Wyposażony w ten sposób ruszył do Arizony i tam szukał omackiem tropów nieznanej bandy rabusiów. Odwie­dził większe miasta terytorium: Phoenix, Tucson, Florence, Jumę. Szukając rzetelnych informacji zawitał do fortu Huachuca. Nie powiedziano mu nic więcej ponad to, co usłyszał w Waszyngtonie. Gorzej, bo komendant fortu uprzedził mego przyjaciela, że garstka żołnierzy, jaką rozporządza, nie podoła zadaniu, gdyby przyszło jej pacyfikować kraj. Z fortu Huachuca Karol powędrował do małej mieściny o nazwie Rainy Valley. Dlaczego właśnie tam?

Otóż parotygodniowa podróż i urywkowo uzyskiwane wiadomości stworzyły dość wyraźny obraz sytuacji. Poka­zywał on, iż tajemnicze napady powtarzały się przede wszy­stkim na północy i na południowo-zachodnich obszarach Arizony. Na wschodzie trafiały się rzadziej, a w pobliżu granicy z Meksykiem w ogóle ich nie było. Z kolei Karol na wojskowej mapie Arizony ponaznaczał miejscowości, w rejonie których wydarzyło się najwięcej napadów. Tak wypunktowany obszar utworzył figurę geometryczną podobną do koła, a w centrum tego koła znalazło się właśnie Rainy Valley! Może to był przypadek, a może coś innego kryło się w tym fakcie. Karol postanowił rzecz sprawdzić.

Z Rainy Valley wysłał do mnie list wzywający do przy­jazdu. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Od miesięcy pla­nowaliśmy przejażdżkę po Arizonie, w turystycznym jedynie celu. Zdziwiło mnie tylko, czemu Karol nie przybył do Milwaukee, skąd mieliśmy wspólnie wyruszyć? Prawdy dowiedziałem się w Rainy Valley, w pokoju miejscowej gospody o indiańskiej nazwie “Arizonac”. Tam właśnie odbyłem ze swoim przyjacielem rozmowę.

Wiem, że wszystko powyższe stanowi nieco przydługi wstęp, jednak dopiero na tym tle odpowiednio wyraziście zarysowuje się sylwetka Lewisa Stone’a.

Dzięki zaiste zdumiewającym zdolnościom Karola do­szliśmy do porozumienia z arizońskimi Nawajami. Ba, uzy­skaliśmy przyrzeczenie pomocy w razie potrzeby. Dodam jeszcze, że wielce pomógł nam w zawarciu takiego sojuszu don Pedro Gonzales, hacjender z Meksyku, który co roku przybywał do Arizony na polowania. Ongiś wyświadczył Nawajom poważną usługę i od tamtego czasu był mile wi­dzianym gościem zarówno wśród Nawajów, jak i ich sąsia­dów: Apaczów odłamu Mescallero.

Gonzales wraz ze swymi ludźmi wziął udział w zlikwido­waniu bandy, bo to była banda świetnie zorganizowana, chyba na wzór powstałego po wojnie domowej Ku-Klux-Klanu. Członkowie bandy nie znali swych nazwisk, rozpo­znawali się po haśle i po srebrnych krążkach, na których widniał wizerunek stylizowanego słońca. Przypadki, fatalne dla dalszego istnienia przestępczej spółki, stały się dla nas znakomitym źródłem informacji. Jednym z takich przypad­ków było wzięcie do niewoli (przez Nawajów) grupy ban­dytów. Wśród nich znajdował się właśnie Lewis Stone. Przy­puszczam, iż niezbyt dobrze orientował się w sytuacji, bo gdy jego towarzysze zawzięcie milczeli, Stone — jak to się potocznie określa — puścił farbę. Nie bez zachęty z naszej strony. Tą zachętą była rola, jaką mnie do wykonania pole­cono. Rola wyzwoliciela więźnia. Wszystko zostało z góry zaplanowane, jednak bardziej podejrzliwy i lepiej znający zwyczaje Indian człowiek nie dałby się tak łatwo wyprowa­dzić w pole. Zastanowiłaby go niezwykła łatwość, z jaką został wyprowadzony przeze mnie z samego środka nawajskiego obozowiska. Ale Stone przyjął za dobrą monetę moją udaną akcję. Posiadałem wówczas znak rozpoznawczy — srebrny krążek z wizerunkiem słońca. Pokazanie tej blaszki > otworzyło usta Stone'owi. Dowiedziałem się, iż ongiś był kowbojem, później doszedł do wniosku, że szukanie złotych żył jest zajęciem bardziej dochodowym. Wydeptał sporo dziewiczych ścieżek wśród bezludnych obszarów. Nie bez sukcesów. Jednak, jak to się często zdarza wśród ludzi pa­rających się tego rodzaju zajęciem, Stone nie zgromadził majątku. Jego złote żyły szybko zmieniały się w butelki whisky, w wysokie przegrane w miejskich szulerniach, w dro­gie i zbyteczne stroje, w szereg innych kosztownych a nie­wybrednych uciech. Jednym słowem, skarby wydarte ziemi topniały w jego dłoniach, niczym kawałki lodu ciśnięte na rozpaloną blachę kuchennego piecyka.

Wędrówki Stone’a po Arizonie zwróciły nań uwagę przy­wódców bandy. Stone ze swą znajomością terenu i niewinnym zajęciem mógł być dobrym nabytkiem. Nie wzbudzał prze­cież podejrzenia, wiadomo — eksplorer włóczy się stale to tu, to tam. Zaproponowano mu przystąpienie do organizacji. Gdy odmówił — zagrożono wypędzeniem z Arizony. Wów­czas Stone ustąpił.

Wysłuchawszy takiego życiorysu doszedłem do wniosku, iż Stone nie grzeszy odwagą i nie żywi żadnych skrupułów. Innymi słowy, jest to gałgan niewarty złamanego centa. Później okazało się, że mój wniosek zbyt pochopnie został, sformułowany. Dalszy rozwój wypadków zaprzeczył tak pesymistycznej ocenie człowieka. Stone bardzo nam pomógł w ustaleniu tożsamości szefa bandy, a później, gdy po raz drugi stał się jeńcem (już nie Nawajów, lecz oficjalnego przedstawiciela prawa — miejscowego szeryfa), wykazał tyle dobrej woli w udzieleniu informacji, że zarówno Karol jak i ja uznaliśmy za pożądane wyłączyć Stone’a spośród licznej gromady aresztowanych. Szeryf ostro się sprzeciwił. Lewis Stone zdołał uciec podczas transportu schwytanych z Rainy Valley do fortu Huachuca.

Szeryf bardzo się sierdził i spoglądał na nas podejrzliwym okiem. Jednak po dwu dniach wrócił mu dobry humor i pożegnanie wypadło bardzo serdecznie. Wyznam szczerze, że pomogliśmy Stone'owi w ucieczce i zatarli ślady. Była to mistrzowska robota. Przyznaję, iż później niejeden raz ogar­niały mnie wątpliwości, czy postąpiliśmy słusznie?

Odpowiedź na takie pytanie uzyskałem dopiero w cztery lata po wypadkach Arizony, w roku 1887, w drodze do Południowego Canadianu: Cel mój stanowiło miasteczko El Paso nad meksykańską granicą. Tam miałem się spotkać z Karolem. Spotkanie doszło do skutku, jednak nie w ozna­czonym miejscu i czasie. Nie ma to jednak żadnego związku z Lewisem Stone, więc nie będę rozwodził się nad tym. W da­leką wędrówkę (z Milwaukee do El Paso), dzięki pomyślne­mu trafowi, wybrałem się wraz z wędrownym handlarzem a równocześnie współwłaścicielem sklepu ze sprzętem tu­rystycznym. Część, i to znaczną, drogi odbyliśmy koleją, w wagonie towarowym, w towarzystwie koni, które miały nam służyć w dalszej podróży.

Lewisa Stone spotkałem w kilka dni po rozpoczęciu jazdy wierzchem. Było to zaiste dramatyczne spotkanie! Pewnego późnego wieczoru, gdy grzaliśmy się w blasku ogniska, przy-cwałował ku nam spłoszony koń dźwigający na siodle ran­nego i zemdlonego mężczyznę. Wiele szczęścia miał Lewis Stone, że nie spadł z grzbietu wierzchowca, że zwierzę nie poniosło go w inne, bezludne okolice, że na koniec trafił na osobę, która mogła służyć fachową pomocą lekarską.

Już następnego dnia dowiedziałem się o przyczynie tak niesamowitego wydarzenia. Otóż Stone został, wraz z trójką innych, wynajęty jako przewodnik przedziwnej, turystycznej wyprawy czworga kompletnych greenhornów. Zaangażował go niejaki Roger Deen, syn bogatego przemysłowca któregoś ze wschodnich, amerykańskich miast. Wraz z Deenem w tej wyprawie brał udział jego kolega oraz dwie kobiety, z któ­rych jedna była żoną Deena.

Dodatkowo zabrano lokaja oraz kucharza wraz z wozem zaopatrzonym nie tylko w produkty żywnościowe i namioty, lecz również w całkowicie zbędne rzeczy. Do nich należały (jak później naocznie stwierdziłem) foteje, krzesła, stół, obrusy, elegancka zastawa, a nawet... srebrne lichtarze do

świec!

Wkrótce okazało się, iż z czterech zaangażowanych do pomocy ludzi tylko Lewis Stone jest człowiekiem uczciwym. Trójosobowa szajka postanowiła ukraść konie, zostawić podróżnych na pustkowiu, a wrócić dopiero po kilku dniach, aby zabłąkanym, bezradnym wędrowcom podyktować wa­runki, na jakich mogą być doprowadzeni do najbliższej stacji kolejowej. Był to oczywisty szantaż mający przynieść rabusiom spore korzyści. Do tego planu usiłowano wciągnąć Stone’a. Odmówił, a później starał się zapobiec kradzieży wierzchowców. Bezskutecznie. Otrzymał cios nożem, na szczęście niezbyt groźny. Jednak w pogoni za rabusiami zemdlał.

Ta opowieść okazała się prawdziwa. Przy pomocy Stone’a odnaleźliśmy zbłąkanych turystów i z niemałym trudem doprowadzili do “żelaznego szlaku”, skąd mogli powrócić na wschód.

Ze Stone’em rozstaliśmy się nieco później, nad środkowym biegiem Arkanzasu. Zwierzył mi się wówczas, iż ma zamiar nabyć kawałek gruntu i zająć się farmerstwem lub hodowlą bydła.

Tak to wyglądało, w wielkim oczywiście skrócie. I oto po trzech latach spotykam się ze starym znajomkiem. Jak już wspomniałem, zewnętrznie i zachowaniem niewiele przy­pominał dawnego eksplorera czy też opiekuna turystów. Jednak trudno było stwierdzić, czy to był ten sam Stone z roku 1887, uczciwy przewodnik po bezdrożach Dzikie­go Zachodu, czy też rzezimieszek sprzed lat siedmiu? Je­dno było dla mnie pewne, nie posiadał farmy. Cóż jednak przywiodło go aż tak daleko od stron, w których go dwu­krotnie spotkałem?

Liczyłem, że powie mi o tym w dłuższej rozmowie. Lecz taka rozmowa nie mogła być przeprowadzona teraz, dzisiaj. A kiedy? Któż to odgadnie?

No, Janie — Karol zsiadł z konia— przespacerujemy się kawałek.

Przyłożył lornetkę do oczu i odwrócony plecami do pier­wszych drzew boru, obserwował majaczący w dali budynek “Alicji”.

Zeskoczyłem na chrzęszczącą, suchą trawę. Caldwell zro­bił to samo.

Chyba można tu zostawić wierzchowce? — zapytał Karol.

Nie czekając na potwierdzenie obwiązał cugle wokół sęka­tego konaru świerka. Poszliśmy za jego przykładem.

Chcecie panowie obejrzeć las? Bez siekiery daleko nie zajdziemy. Lecz na szczęście tuż obok jest ścieżka wyrąbana dla przeciągania ściętych pni.

Z głębi lasu? — zdziwiłem się. — Czemuż nie ścina pan na skraju?

Nie była to daleka wędrówka, kilkaset kroków zaledwie.

Czy tędy? — zapytałem wskazując na wąski przesmyk ginący wśród gęstwy zarośli i drzew.

Caldwell spojrzał na owalną, czarną plamę wypaloną wśród traw, lecz skrajem swym sięgającą w głąb leśnej steczki.

Wątpię. Po cóż rozpalałby ogień mając tak blisko dach nad głową? Drzwi “Alicji” stoją dla wszystkich otworem. Tego nauczył mnie ojciec.

Coś tam jeszcze pomruczał do siebie, a tymczasem mój) przyjaciel nurknął w gęstwinę. Zniknął na chwilkę, a później ruszyliśmy ścieżką. Spodziewałem się jakichś śladów po taje­mniczym rozpalaczu ogniska, lecz drogę naszą znaczyły jedynie drzewne ostrużyny, kawałki kory, połamane gałęzie i głęboko wbite w ziemię odciski końskich kopyt. Tak dotarliśmy do poręby — wielkiej polany zarosłej trawą między niskimi pniami.

Pierwsze drzewa rąbał tu jeszcze mój ojciec — objaśnił Caldwell. — Ja również z tego miejsca biorę budulec.

Powałęsaliśmy się tu i tam. Tropów, poza śladami koni, nie zauważyłem żadnych, Karol, zapewne z tego powodu, przestał interesować się uroczyskiem i pierwszy zaproponował odwrót. Później ruszyliśmy konno wzdłuż leśnej ściany i w po­rze lunchu wrócili do domu. Krótka to była wycieczka i nie wniosła nic nowego do interesującej nas sprawy. Bo znak po ognisku nie był żadną rewelacją, ani przez sekundę nie podej­rzewałem, że zauważone w nocy światło mogło być złudze­niem.

W kilka godzin później, gdy już tylko we dwójkę przecha­dzaliśmy się parkową aleją, Karol zniżając głos poinformował mnie:

Cóż to takiego? — Lusterko.

Lekceważąco wzruszyłem ramionami.

Nie interesuje cię takie znalezisko? A jednak warte chwili zastanowienia.

Jeszcze chwileczkę! — klepnął się w czoło. — Już wiem! On miał przezwisko “Złoty”. Złoty Lewis. Prawdziwe nazwi­sko uleciało z mej pamięci. Czy nie tak?

Tak. Złoty Lewis, czyli Lewis Stone.

Karol nie mylił się, Stone’a, ze względu na jego poszuki­wania złotych żył, przezywano Złotym Lewisem.

Moja ciekawość szybko została zaspokojona. Najbliższego ranka przy śniadaniu Caldwell — z nieco zakłopotaną miną — oświadczył, iż jeden z jego pracowników zwichnął nogę w ko­stce.

Nie wiem, skąd taki pomysł przyszedł mu do głowy, ale zwrócił się do mnie, abym poprosił pana, doktorze, o po­radę lekarską. Moim zdaniem to śmieszne! Jako tako do­świadczony kowboj doskonale wie, co czynić w wypadku na­ciągnięcia mięśnia. Jednak nudził mnie tak długo, aż ustąpi­łem. Proszę wybaczyć, doktorze, i odmówić niesłychanemu żądaniu. Jeśli bowiem pan je spełni, wkrótce przed pańskimi drzwiami ustawi się kolejka pacjentów, którym na przykład drzazga utkwiła w palcu. A przecież nie po to ośmieliłem się zaprosić tutaj was obu.

Nieco mnie rozśmieszył, nieco rozgniewał takim gadaniem.

Mówiono mi — powiedziałem od niechcenia — że pan bardzo dba o swych ludzi.

Stropił się.

Nie zwracam uwagi na to, co o mnie mówią, lecz, proszę mi wierzyć, nigdy nie żałowałem na koszty sprowadzenia lekarza ż Reginy, jeśli zdarzył się poważny wypadek lub choroba. Jednak w danym wypadku...

W danym wypadku — wpadłem mu w słowo — lekarz jest na miejscu. Niejeden raz udzielałem pierwszej pomocy nawet na prerii, chociaż mnie nikt o nią nie prosił. Gdzie jest ten człowiek?

Caldwell lekko poczerwieniał.

Zgłosi się do pana. Może chodzić, chociaż kuleje. Jest mi niesłychanie przykro z tego powodu...

Nazywa się Lewis Stone. Drgnąłem usłyszawszy to nazwisko.

I tak oto Lewis Stone przygotował sobie spotkanie z na­mi.

W godzinę później dostrzegłem z okna naszego pokoju, jak podpierając się laską kuśtykał w stronę domu. Po chyba dziesięciu minutach zastukano do naszych drzwi. Otworzy­łem. To był Stone, lecz w towarzystwie Caldwella. Tylko jego brakowało!

Oto wasz chory — oświadczył gospodarz.

Ująłem pacjenta pod ramię i podprowadziłem do krzesła.

Usiadł, lekko stęknąwszy, wyprostowując chorą nogę na całą jej długość.

Nosił obuwie z krótką cholewką, lecz tylko na prawej stopie, na lewej widniał okropnie gruby bandaż opadający na drewniany, płytki kapeć.

Nim ktokolwiek z nas, chociażby przez grzeczność, za­protestował, zniknął za drzwiami.

To przyjdę powtórnie, na zmianę opatrunku.

Rzekłszy to podciągnął nogawkę i począł odwiązywać brudny bandaż.

Zostaw — rozkazałem. — Caldwella mógłby zdziwić normalny wygląd twej kończyny.

Karol poparł mnie, dodając, iż “coś wymyśli”, aby zbyt ciekawego gospodarza pod jakimś pozorem znowu wypra­wić z pokoju. Na szczęście Caldwell nie przyszedł. Zamiast niego zjawił się chłopak z wiadrem buchającego parą wrzątku. Gorąca woda oczywiście wcale nie była potrzebna dla jakiegokolwiek zabiegu. Jednak okazała się pożyteczna zupełnie z innego powodu.

Zajął się nogą, a gdy ją wreszcie odsłonił, ujrzałem...

Potulnie wykonał polecenie.

Obie nogi! — dodałem gniewnie.

Uporał się dość szybko z myciem, po którym woda nabra­ła barwy ciemnoszarej. Rozpakowałem swą podręczną walizeczkę lekarską, wydobyłem bandaż, założyłem zbędny opatrunek na zupełnie zdrową nogę.

Gdy rozstawaliśmy się przed trzema laty, wspominałeś o farmie i o hodowli.


Szukałem pracy i nie mogłem znaleźć, a jak znalazłem, to była nieodpowiednia albo też licho płatna. A oprócz tego, niech się panowie ze mnie nie śmieją, na Dzikim Zachodzie
robi się zbyt ciasno. Ja przywykłem do pustych przestrzeni i dalekich widoków...

Jaki jest ten Caldwell?

Wytrzeszczy! oczy:

Nie trafiło mi do przekonania takie wytłumaczenie.

Podejrzewasz stampede? — zagadnął Karol.

Pokręcił głową.

Zastanawiałem się nad tym. Chyba nie stampede. Zbyt często się powtarza. Zresztą... czy to możliwe, aby ze spłoszonego stada nie dała się odnaleźć ani jedna sztuka?

Więc kradzież?

Znowu pokręcił głową.

Nie — zaprzeczył energicznie. — Nasze krowy są ce­chowane, kto by je kupił?

A jakże. Beniamin O’Neil. Powiadają, że ojciec Be­niamina starał się o naszą ziemię, lecz ojciec Caldwella uprze­dził go. Mówiono też, że miał jakieś znajomości w Hudson's Bay Company, a te tereny stanowiły wówczas własność Kompanii. Ile w tym prawdy, nie wiem.

Lecz ja wiedziałem, co w gadaninie Stone’a było prawdą. Istotnie ojciec naszego gospodarza posiadał wpływy w za­rządzie Kompanii, co pomogło mu w nabyciu odpowiednie­go obszaru gruntu, przecież o tym już nam wspomniał Jonathan Caldwell. Czy jednak istotnie o te tereny starali się przed laty dwaj równocześnie ludzie? Mogło to być zwykłą plotką rozgłaszaną przez tak bezkrytycznych informatorów jak Lewis Stone.

Dużo, bardzo dużo.

Przecież gospodarz mógł wyznaczyć, kogo chciał?

Stone zachichotał.

Pomyślałem: jakże prymitywna jest ta kowbojska wygoda! Drewniane prycze, wypchane słomą sienniki i takież podusz­ki. Czy ludzie Caldwella uznawali pościel? Wątpliwe, wniosku­jąc z czarnych jak ziemia nóg Stone’a.

Nie od razu przystał na Halleya. Stałem obok, więc dostrzegłem, jak się zasępił. Halley również to zauważył i natychmiast począł zapewniać, że przez parę dni nikt nie odczuje jego nieobecności, a jeśli chodzi o polowanie, któż lepiej zna myśliwskie okolice? I coś tam jeszcze dłużej tłu­maczył, aż Caldwell klepnął go po ramieniu i kazał iść ze sobą. Pewnie, żeby omówić wycieczkę. Później dotarły do nas słuchy, że wybraliście się. wozem, więc przez dwa wieczory w naszej sypialni wykpiwano dwu greenhornów, którzy na furze pewnie przywieźli armatę, by strzelać do dzikich indyków.

Czy to ma być coś przeciw Caldwellowi?

Wyczułem niepokój w jego głosie.

Nie — odparłem — daję ci słowo, że nie. Wręcz prze­ciwnie, w interesie Caldwella.

Twarz mu się rozjaśniła.

Rzekłszy to nabrałem pewności, iż od ostatniego spotka­nia, przed laty, Stone nie zszedł z uczciwej ścieżki. Zaiste pomyślny wypadek zesłał nam do pomocy tego człowieka. Stwierdziwszy ten fakt zaraz poczułem się lepiej. Zabawne! Bo przecież nadal błąkaliśmy się w takim samym mroku, jak w dniu przybycia do “Alicji”.

Wracając do sprawy Halleya — Karol podjął przerwa­ny temat — co jeszcze o nim wiesz?

Powiem szczerze, ten jegomość nie podoba mi się.

Miałeś z nim zatarg?

Pokręcił przecząco głową.

Za to, że źle pracowali i że podburzali innych kowbo­jów przeciw Halleyowi. Nie zauważyłem, żeby podburzali, a co się tyczy pracy, hm... być może, że w końcowym okre­sie troszkę ją zaniedbywali, ale to nie powód, żeby tak od razu odprawiać ludzi z kwitkiem. Nie wiem, o co jeszcze Halley ich oskarżył, lecz znalazł poparcie Caldwella.

Nie możemy Stone’a dłużej zatrzymywać — wtrąciłem się. — Przez tyle czasu potrafiłbym przeprowadzić nie­złą operację i dodatkowo obandażować dwa tuziny zwichnię­tych nóg. Wracaj do swoich, Lewis, a nie zapomnij kuleć i podpierać się kosturem. Dziś i jutro. Pojutrze odwiedź nas. I trzymaj język za zębami.

Zabawnie kulejąc i postukując kijem podszedł do drzwi, skłonił się i zniknął. Zapomniałem wezwać go do wylania wody i wyszorowania okropnie brudnej miednicy. Uczynił to Karol, podkreślając, iż to jest jego wkład do mej lekarskiej praktyki. Nie mniej ważny od kurowania całkowicie zdro­wych pacjentów.

Energicznie zapukano do drzwi.

To był Caldwell. Co za szczęście, że dopiero teraz się zjawił.

Przepraszam — zagaił. — Wezwano mnie do pilnej roboty. Jak tam, doktorze, ze Stone’em?

Wyjaśniłem, że sprawa jest błaha, a za dwa, trzy dni Stone będzie skakał jak antylopa.

To byłoby zbyt prymitywne i zbyt ryzykowne dla sprawcy — zauważył Karol. — Być może chodzi w tej spra­wie o zniszczenie pańskiej gospodarki.

Caldwell aż zamrugał oczami z wrażenia.

Szybko poznaje się pan na ludziach — zauważył z prze­kąsem. — Nie mam nic do zarzucenia Stone'owi, jednak Halley pracuje u mnie od lat, poznałem go świetnie i za jego uczciwość ręczę własną głową. W przeciwnym wypadku nie zrobiłbym go nadzorcą moich kowbojów.

Lecz nie potrafi pan wyjaśnić dziwnego zachowania się Halleya podczas naszej wycieczki. Chociaż, być może to zachowanie się nie pozostaje w żadnym związku ze znika­niem krów. Pan — zwróciłem się do gospodarza — zna dłu­żej, a więc na pewno lepiej, swych pracowników od nas, lecz my, właśnie jako obcy, możemy być bardziej uczuleni na zjawiska uchodzące pańskim oczom. Jedyna droga do wykrycia prawdy wiedzie poprzez baczną obserwację pań­skich ludzi, w tym i Halleya.

Hm... na mojej farmie nic takiego nie zaobserwowałem. A jeśli chodzi o wieści z okręgu Saskatchewan, istotnie sły­szałem o kradzieżach bydła, a jeden raz o podpaleniu łanu pszenicy. Jeśli to oczywiście było podpalenie, a nie samoza­palenie się. Po za tym... włóczęgostwo. Trafia się. Te bez­ludne strony są nie tylko magnesem przyciągającym myśliwych, lecz również stanowią doskonałe schronienie dla ucie­kających przed prawem przestępców.

Obiecał solennie i zaprosił na wieczorną pogawędkę.

Zdumiała mnie taka odpowiedź, więc, gdy Caldwell nas opuścił, zapytałem:

Co znaczy, Karolu, twoja uwaga o wczesnym spaniu? Czy ci tak zależy na powtórnym wysłuchaniu historii rebelii? Znasz ją wystarczająco dokładnie. Chyba, że chodzi ci o coś
zupełnie innego.

Pokiwał głową potakująco.

Nowe myśli Karola, jak orientowałem się z wieloletniej z nim znajomości, najczęściej prowadziły do bardzo ryzy­kownych przedsięwzięć.

Pewnie, pewnie. Wypytywałeś Caldwella o Metysów. Czyli nie odrzucasz przypuszczeń porucznika?

Oczywiście, że nie. Ale, jak dotąd, nic nie wskazuje na to, aby jacyś pogrobowcy Riela maczali palce w interesującej nas sprawie. Zresztą słyszałeś, co mówił nasz gospodarz. Ani jednego zahaczenia.

Może Caldwell coś ukrywa przed nami.

Roześmieliśmy się obaj.

No, chodźmy się przewietrzyć. Siedzenie w pokoju nie przysporzy nam ani uncji mądrości.

Pozostała część tego dnia upłynęła bez żadnych niespo­dzianek, co należy traktować raczej jako niepomyślny zbieg okoliczności.

O zmierzchu Caldwell poprowadził nas do swego gabinetu. Tam wydobył z przepastnej głębi szafy butelkę whisky (“Old Canadian Club”), szklanki i pudełko cygar.

Zapadliśmy w głębiny obszernych foteli. Szarość nadcią­gającej nocy wisiała za uchylonym oknem, a lekki podmuch wiatru wpadający przez szparę niósł z sobą wonie ziół, usy­chających traw i ostatnich, jesiennych kwiatów. Było zdu­miewająco ciepło jak na tę porę dnia i roku.

Gdzieś w niewielkiej odległości rozlegało się przytłumione porykiwanie bydła pędzonego do wodopoju, delikatne rże­nie koni i poszczekiwanie psów. Ot, takie sielskie odgłosy słyszane z końcem każdego dnia na każdej większej farmie.

Sięgnęliśmy po szklanki, zapalili cygara i Caldwell rozpo­czął swą opowieść. Była ona powtórzeniem tego, o czym mówił nam Mitchell. Ale obfitowała w szczegóły, niekiedy w korytarzu biegnącym poprzez starą część domostwa. Zno­wu Karol począł mnie ciągnąć za rękę a zwolnił uścisk do­piero wówczas, gdy w dalekiej, jak się wydawało, czerni dostrzegłem wąską smugę szarości. Nie miałem pojęcia, co to mogło być.

O mało nie wpadłem na Karola, gdy raptownie przystanął. Później jego dłoń spoczęła na moim ramieniu i ruszyliśmy dalej, ale już wolno, niczym dwa bezgłośne duchy.

Smuga szarości poszerzała się z każdym naszym krokiem. Nie miałem już wątpliwości, że jej źródłem jest lampa lub świeca. Jednak to źródło znajdowało się nie przed nami, lecz gdzieś z boku. Na koniec dostrzegłem ledwo, ledwo uchy­lone drzwi. To właśnie tędy, szparką, przeciskała się z oświe­tlonego pokoju w ciemność korytarza strużka przyćmionego blasku. Jak się po chwili ^kazało, była nią raczej poświata księżycowa niż ogień rozniecony ludzką ręką.

Lękałem się głośniej odetchnąć widząc, jak z każdym kro­kiem zbliżają się ku mnie tajemniczo uchylone drzwi. Wresz­cie znaleźliśmy się u celu. Moje oczy, przywykłe do ciemności, oślepione zostały “blaskiem”, lecz trwało to kilka sekund zaledwie. Karol podniósł ostrzegawczo lewą rękę i przy­łożył głowę do szpary, później skinął na mnie, bym go naśla­dował. I oto ujrzałem wnętrze pokoju, raczej komnaty, tak obszerne było pomieszczenie. Zalana była księżycowym światłem wpadającym przez dwa spore okna. Przed jednym z nich, odwrócony do nas plecami, stał jakiś mężczyzna. Dostrzegłem, jak porusza rękami, jak od szyby, którą częś­ciowo zasłaniał, odbija się blask o żółtej barwie, odmiennej od srebrzystych migotań nocy.

Oderwałem oczy od szpary i spojrzałem na Karola. Przy­łożył palec do warg a następnie, niesłychanie wolno, pociąg­nął za klamkę. Przestrzeń między drzwiami a futryną po­częła grubieć, równocześnie grubiała smuga jasności. Jak to długo trwało? Na pewno bardzo krótko, lecz dla mnie ta chwila była próbą nerwów i cierpliwości. Na koniec po­wstało przejście odpowiednio szerokie. To, że podczas otwierania drzwi ich zawiasy ani razu nie zapiszczały, było chyba zbiegiem okoliczności, albo też wyjątkową troską Caldwella o stan domu. Być może, co pewien czas smarował zawiasy drzwi tłuszczem.

Teraz — szepnął Karol i pierwszy wszedł, a raczej wśliznął się do pokoju.

Obaj byliśmy bez butów, więc mój przyjaciel wkroczył bezszelestnie i człowiek przy oknie na pewno nie przeczuwał żadnej niespodzianki. Ruszyłem za Karolem, stąpając na palcach i stawiając możliwie jak najdłuższe kroki. Wszystko to czyniliśmy bardzo sprawnie, w zupełnej ciszy. Jestem pewien, że nasz plan zakończyłby się całkowitym zaskocze­niem tajemniczej postaci przy oknie, gdyby nie ta piekielna zaiste kałuża nafty na podłodze! Że to była właśnie nafta, stwierdziłem nieco później, co w niczym nie poprawiło sytu­acji, w jakiej się znaleźliśmy.

Gdy Karol bezszelestnie zmierzał ku oknu a ja za nim, poczułem nagle, że moja prawa stopa, a raczej skarpetka na tej stopie, przesiąkła chłodną wilgocią. W sekundę, a może nawet w pół sekundy, później moja prawa noga, poślizgną­wszy się, wykonała gwałtowny ruch ku przodowi. Runąłem na posadzkę, pomimo rozpaczliwych prób utrzymania rów­nowagi. Lecz to nie wszystko. Waląc się, potrąciłem jakiś taboret stojący tuż-tuż. Sprzęt runął z trzaskiem, który w tej ciszy zabrzmiał jak grom.

Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie, szybciej niż zdążyłem je dostrzec, wstając z podłogi. Usłyszałem jakiś brzęk, tupot i trzask zamykanych drzwi. Dopiero teraz zau­ważyłem Karola usiłującego sforsować małe drzwiczki, znaj­dujące się w głębi pokoju. Podbiegłem. Szarpanie klamką nie dało żadnego rezultatu.

A niech to licho! Chodź. Nie spisałeś się, Janie.

Pociągnął mnie ku oknu. Na jego parapecie stała zapalona, naftowa lampka, na podłodze leżało błyszczące, okrągłe lu­sterko. Podniosłem je. Wówczas dostrzegłem w srebrzystej dali, hen pod lasem, błysk, który powtórzył się trzykro­tnie.

Karol wyrwał z mej dłoni lusterko i umieściwszy je za lampką powtórzył sygnał. — Co to znaczy?

Nie wiem — odparł — lecz nim tamten zorientuje się, iż zmienił się nadawca, będę już pod lasem. Nie odchodź od okna i powtarzaj sygnały tamtego.

Odwrócił się i pobiegł cicho jak cień znikając w czerni korytarza. Pozostało mi odgrywać rolę tajemniczego sygna­listy, którego ocaliła przeklęta nafta. Żebym chociaż oriento­wał się w sensie przesyłanych świetlnych znaków? W tej chwili “las” znowu zamrugał. Odczekałem chwilę i posłałem identy­czny sygnał. Powtórzyło się to parokrotnie. Zdaje się, iż od­biorca począł się denerwować. Moje odpowiedzi na jego pyta­nia (tak to sobie wyobraziłem) musiały brzmieć bezsensownie lub w ogóle nic nie znaczyły. Sześć razy zamigotało w lesie i zgasło. Sześć razy i ja zamigotałem. Teraz nastąpiła długa przerwa. Czyżby człowiek z lasu dostrzegł coś podejrzanego? Jednak nie. Bo po niepokojącej mnie przerwie znowu po­wtórzyło się sześć błysków. Odpowiedziałem trzema sygnała­mi. “Las” dał się oszukać. A może ja przypadkowo trafiłem na właściwy układ sygnałów? Na trzy sygnały otrzymałem również trzy błyski. Rozzuchwalony takim powodzeniem operowałem lusterkiem coraz śmielej. Jak to długo trwało? Trudno określić: godzinę, dwie... Wreszcie sygnały leśne urwa­ły się. Na moje dalsze migotania nie uzyskałem już odzewu. Stwierdziłem równocześnie, iż księżyc dziwnie pobladł, gwiaz­dy przygasły, nadciągał przedświt. A Karol? Cóż stało się z Karolem?

Porwałem lusterko, przebiegłem przez pokój, a później przez korytarz, obecnie już nie tak czarny. Trafiłem do nasze­go pokoju. Mego przyjaciela w nim nie było. Chwyciłem za winczester i własne buty. A później po schodach, jak to się mówi potocznie: na łeb, na szyję... dotarłem do hallu. Drzwi na werandę znalazłem otwarte.

Siadłem na schodach, by wdziać obuwie. Ogród przebyłem biegiem, a gdy już znalazłem się poza dziwaczną palisadą, zerknąłem za siebie. W jednym z okien piętra mdłym świa­tełkiem jarzył się płomyk naftowej lampki. Nie zgasiłem go pospiesznie opuszczając pokój. I słusznie. Bo to oświetlone okno leżało na wprost miejsca nadawania sygnałów, wyzna­czając w ten sposób kierunek mej drogi.

Ruszyłem półbiegiem, mocno pochylony, aby stanowić jak najmniej widoczny punkt wśród nagiej płaszczyzny. Gdy ściana lasu stała się wyraźna, skręciłem w bok i dopadłem jej paru skokami. Dysząc ze zmęczenia, oparty o pień drzewa, próbowałem odszukać “moje” okno z lampką. Z trudem mi to przyszło, mimo iż cały budynek pogrążony był w ciemno­ściach. Dość znaczna odległość czyniła z naftowego płomyka ledwie widoczny punkcik. Oto dlaczego sygnalista używał wzmacniającego światło lusterka.

Ścisnąłem mocniej strzelbę w garści i krok po kroku począ­łem zmierzać w kierunku miejsca, gdzie jeszcze niedawno mu­siało gorzeć wielkie ognisko. Obecnie nie zamigotał najmniej­szy nawet płomień. Kto zgasił ognisko? Ten, kto go rozpalił, czy Karol?

Stąpałem bardzo ostrożnie, zatrzymując się co kilka kro­ków, aby nadsłuchiwać. Złotawy punkcik “mego” okna znajdował się jeszcze nieco z boku. Przewiesiłem winczester przez plecy i począłem czołgać się. Na szczęście nie wysze­dłem z wprawy, a przecież oblałem się potem, gdy wreszcie świecące okno znalazło się na wprost miejsca, w którym leżałem. Cisza wisiała nad łąką, cisza panowała w głębi boru. Wiedziałem jednak, z wielu doświadczeń, iż cisza może być najbardziej zwodniczym odczuciem. Jej intensywność zależy jedynie od słuchu człowieka, więcej nawet — od umiejętności słuchania. Bo i to trzeba umieć. Mieszczuch zagubiony w lesie nie zwróci uwagi nawet na jedną trzecią dźwięków, które w uszach starego trapera brzmią z siłą kościelnych dzwonów. Faktem bowiem jest, iż monotonny szum miejskich ulic działa przytępiająco na nasz zmysł słuchu. Przeniesieni z miej­skiej ulicy w bezludne połacie prerii i borów stajemy się głusi na mowę przyrody: trzask gałązek, delikatny poszum drzew czy szelest traw. Uchodzi naszej uwadze nie tylko stąpanie drapieżnika, lecz również głuchy tupot antylopy,
łosia czy jelenia.

Wiedziałem o tym, wiedziałem o niedoskonałości swego słuchu, pomimo niezłej szkoły przy boku Karola. Nic więc dziwnego, że nie żywiłem zaufania do tej ciszy. Mogła być pozorna i kryć niebezpieczne niespodzianki.

Na dłoniach i na kolanach, niekiedy na czubkach butów, co jest sposobem wymagającym długiego treningu, najbar­dziej męczącym i na dłuższą odległość nie do zniesienia nawet przez najbardziej fizycznie wytrzymałego mężczyznę — posu­wałem się w stronę przypuszczalnego ogniska, raczej śladu po nim. Ktoś mógłby powiedzieć, że była to zbyteczna ostro­żność. Przecież przede mną wędrował Karol Gordon, czło­wiek posiadający znakomite doświadczenie. Jeśli nie wyszedł na me spotkanie, znaczyć to jedynie mogło, że udał się dalej, że w tym miejscu w ogóle nikogo nie ma.

Ba, lecz kilka już razy w minionych latach przekonałem się, jak logiczne rozumowanie “bierze w łeb” w warunkach, w których drobiazg decyduje o życiu człowieka.

Uniosłem głowę znad ziemi, aby stwierdzić, że znajduję . się dokładnie na linii oświetlonego okna. Przeleżałem jeszcze chwilę, intensywnie nasłuchując. Nic, zupełnie nic, najdeli­katniejszy nawet szmer nie zabrzmiał ani w głębi boru, ani na łące. Podczołgałem się do najbliższego drzewa i wsta­łem.

Przede mną powoli poczynała szarzeć daleka przestrzeń. Księżyc znikł, gwiazdy gasły jedna po drugiej, jeszcze tylko w głębi boru trwała nieprzenikniona noc. Odetchnąłem głębo­ko wciągając w nos woń spalenizny. A więc znajdowałem się bardzo blisko śladów po ognisku.

Przesunąłem się w bok i wówczas ujrzałem tuż przy pierwszych krzewach półkolisty krąg — popiół. Odczekałem chwi­lę, bacznie obserwując pobrzeże lasu. Później dotknąłem dłonią popiołu. Ciepły! Gdzie znajdował się człowiek, który rozpalił ognisko? A przede wszystkim — gdzie podział się Karol?

Było jeszcze zbyt mroczno na zbadanie śladów odciśniętych w ziemi. Postanowiłem poczekać z pół godziny a później — jeśli niczego więcej nie odkryję — wrócić do domu. Przecież Karol mógł dotrzeć do “Alicji” zupełnie inną drogą, a teraz niepokoi się moim zniknięciem.

Okrążyłem ślad po ognisku, obszedłem skraj lasu, uczyni­łem kilka kroków w jego głąb. Potknąłem się i przerażająca niespodzianka kazała mi zapomnieć o własnym bezpieczeń­stwie. W półmroku, pod krzakiem, którego liście poczynały opadać, dojrzałem męski trzewik, czubkiem wbity w poszycie, obcasem sterczący ku górze. Nieczęsto znajduje się buty w dziewiczych lasach, chyba, że... tkwią na czyichś nogach, W moim przypadku naturalnym przedłużeniem cholewki okazała się właśnie noga!

Człowiek spoczywający pod krzakiem nawet nie drgnął, gdy ukląkłszy powolutku wyciągałem bezwładne ciało. Odwróciłem je na wznak i o mało nie krzyknąłem. To był Karol!

Wszystkiego oczekiwałem, wszystkiego spodziewałem się, lecz nie takiego widoku. Chwyciłem za przegub ręki i wyczu­łem tętno, wprawdzie słabe, lecz miarowe. A więc — tylko omdlenie. Jednak utrata przytomności przez tak odpornego fizycznie mężczyznę jak Karol musiała być wynikiem bardzo ciężkiego urazu.

Rozpiąłem mu kurtkę, kamizelkę i koszulę. Palcami obma­całem piersi, obojczyki i ramiona. Wyglądały na nie uszko­dzone. Z kolei zająłem się głową, pozbawioną kapelusza, który na pewno leżał gdzieś w leśnym gąszczu. Teraz odkryłem przyczynę zemdlenia. Przesuwając dłonią po włosach poczułem lepką wilgoć. Krew! A więc uderzenie. Niełatwo przyszło mi znaleźć miejsce tego uderzenia. Wreszcie trafiłem: potężny guz w tyle czaszki. Jakże niebezpieczny cios, po którym trudno natychmiast stwierdzić, czy nie spowodował głębo­kich i nieodwracalnych obrażeń wewnętrznych. Najpilniejszą teraz sprawą stało się przywrócenie rannemu przytomności. Gdybym miał chociaż kubeczek wody! Musiałem użyć innego sposobu, nieco okrutnego, lecz działającego niezawodnie. Silnie nacisnąłem krwawiące obrzmienie. Ból sprawił, że ranny jęknął. Począłem go klepać po twarzy.

Objąłem go wpół i nie bez trudu dźwignąłem. Nie potrafił iść, zapewne w wyniku zawrotu głowy. Dlatego droga powro­tna wypadła wręcz koszmarnie. Po prostu dźwigałem Karola na swych plecach. Było chłodno, nawet bardzo chłodno, lecz nim dotarliśmy do bramy w ogrodzeniu, mokra koszula przylgnęła do mego ciała, a z czoła poczęły kapać grube krople potu.

Jeszcze trudniej wypadło wejście, a raczej wspinaczka po schodach. Nie chciałem, aby ktokolwiek z domowników zauważył nas. Lecz jak tu zachować ciszę dźwigając pod górę i w mroku bezwładne ciało? Chyba tylko szczęśliwym zbie­giem okoliczności nie zauważony dotarłem do drzwi naszego pokoju. Mocno musieli spać mieszkańcy “Alicji”.

Gdy wreszcie Karol spoczął na łóżku, omal sam nie padłem. Dysząc ciężko, z szumem w uszach i wyschniętym na kołek językiem, przystąpiłem do ratowania przyjaciela.

Za oknem już wisiała szarówka, więc nie było potrzeby zupni cni a lampy. Miałem w swej apteczce bandaż i gazę, i mnóstwo wody w dzbanku stojącym obok miednicy. Woda była zimna, więc moje mokre okłady poskutkowały. Po kilku minutach Karol westchnął, chyba na znak ulgi. Dopiero teraz ściągnąłem mu buty, kurtkę i kamizelę.

Jak się czujesz?

Znowu westchnął.

We łbie mi szumi jak w ulu... — zdołał wyszeptać, a po krótkiej przerwie dodał: — Musiałem dobrze oberwać.

Aż za dobrze. Później mi opowiesz, a teraz staraj się zasnąć.

Napełniłem szklankę wodą, wlałem kilka kropel środka uspokajającego i napoiłem przyjaciela. Wkrótce po miarowym oddechu poznałem, że zasnął. Zbadałem mu puls, a potem zrzuciwszy z siebie kurtę rozciągnąłem się na łóżku. Ogarnął mnie sen.

Czy dobrze postąpiłem?

Być może ktoś inny — a na pewno greenhorn — znalazłszy Karola nieprzytomnego, narobiły alarmu na całą okolicę, powyciągał wszystkich z łóżek i zagnał do szukania napastni­ka. Oczywiście bez skutku. Grupa ludzi jedynie pozadeptywałaby wszelkie ślady, a sprawca (a może sprawcy?) napadu zostałby szybko i dokładnie poinformowany o zamierzeniach przeciwników. Podejrzewałem bowiem, że człowiek, któ­ry zadał cios memu przyjacielowi, należał do stałych mieszkańców “Alicji”. Co prawda napastnikiem mógł być bezdomny włóczęga, lecz w jakim celu atakowałby Karola, zdradzając w ten sposób miejsce swego pobytu? Zbiegły przestępca dążący do zdobycia palnej broni? Nie, bo tym razem Karol nie miał przy sobie strzelby. Zresztą... świetlne sygnały nadawane z budynku świadczyły najlepiej o tym, że przestępca jest “tutejszym człowiekiem”. Tu nasuwało się pytanie — dlaczego porozumiewano się w tak niedogodny sposób? Przeprowadzona w cieniu nocy bezpośrednia ustna wymiana informacji nie zwróciłaby niczyjej uwagi.

Doszedłem do wniosku (czas pokaże czy słusznego), że w sprawę jest wmieszany ktoś na tyle znany, iż jego pokaza­nie się na terenach “Alicji” wzbudziłoby zainteresowanie tutejszych ludzi. Ktoś, kto bał się zdemaskowania, i to tak bardzo, że nawet pod ochroną nocy nie odważył się na spot­kanie z miejscowym pracownikiem Caldwella. Na ziemiach “Alicji” oczywiście. Wymiana świetlnych sygnałów mogła być uzupełniana spotkaniami osobistymi gdzieś w odległych od “Alicji” miejscach. Czego mogły dotyczyć takie rozmowy?

Czy nie znikającego bydła? Taka myśl nasunęła mi się natychmiast. Lecz mogłem się mylić.

Jedno w tym wszystkim było pewne: w majątku Caldwella działy się bardzo tajemnicze historie, zaprzeczające pozor­nemu porządkowi i przekonaniu właściciela, że może pole­gać na uczciwości swych ludzi. Oto dlaczego nie zaalarmo­wałem nikogo z mieszkańców “Alicji”, dlaczego zachęciłem Karola do snu i sam ległem w łóżku.

Gdy mój przyjaciel powróci do sił, na pewno opowie o wy­padku i dopiero wówczas zdecydujemy obaj, czy trzymać go w tajemnicy, nawet przed Caldwellem, czy też zdradzić mu przebieg zdarzeń, a może nawet rozgłosić je wśród miesz­kańców farmy.

Karol, po mych kropelkach uspokajających, spał jak suseł w norze, a ja byłem tak zmęczony, że obudziło mnie dopiero energiczne pukanie do drzwi.

Zerknąłem na zegarek. Za pięć minut dziesiąta! Zerwałem się z łóżka, jakby oblano mnie wiadrem lodowatej wody. Ładna historia!

Na rolniczej posiadłości taka godzina — to szczyt gospo­darskich prac. Aż dziwne, że nikt nie obudził nas wcześniej, że nikogo nie zainteresowała nasza nieobecność na rannym posiłku.

Nacisnąłem klamkę, układając w głowie jakieś prawdo­podobne wyjaśnienie, uzależnione jednak od tego, kto bę­dzie stał po drugiej stronie drzwi. Sądziłem, że to ktoś ze służby Caldwella, którego da się zbyć byle czym. Niestety, za drzwiami stał sam gospodarz.

Udałem radość.

Dzień dobry, doktorze — powitał mnie wesoło. — Proszę wybaczyć mą natarczywość. Przychodzę tu już drugi raz, lecz za pierwszym nie chciałem panów budzić.

Spojrzał przez moje ramię.

Niech pan wejdzie — poprosiłem półgłosem. — Istotnie mój przyjaciel nie najlepiej się czuje. Sen mu dobrze zrobi, nie będę go budził.

Przeziębiony? — zapytał zniżając za mym przykładem głos.

Zawahałem się. W końcu Caldwellowi należała się prawda. Sam nas tu zaprosił. Zmieniłem więc swój pierwotny zamiar i przypuściłem gospodarza do tajemnicy. Wskazałem mu krzesło, siadłem na sąsiednim.

I tu opowiedziałem o nocnej historii. Aż pobladł z wrażenia.

Pytanie zaskoczyło go tak bardzo, że na chwilę zaniemó­wił. Wykorzystałem ten moment, aby mu zaprezentować swe intencje, jakimi do tej pory się kierowałem.

Był przerażony.

Wyrabia się — powtórzyłem — a wszystko to, podej­rzewam, wiąże się ze znikaniem pańskiego bydła.

Pokręcił głową.

Mówi pan przerażające rzeczy! Komu może na tym zależeć?

Nie miałem zamiaru przekonywać go dłużej, zapytałem jedynie (mając w pamięci to, co opowiadał Stone):

Czy nigdy nikt nie proponował panu sprzedaży “Ali­cji”?

Zastanowił się chwilę.

Pomór. Najpierw w wyniku jakiejś zaraźliwej choroby później w wyniku szkodliwej karmy. Jakoby na łąkach O’Neila rośnie odmiana trujących ziół. Prawdziwa to klęska dla farmera, który pragnie oprzeć swe gospodarstwo na stadach bydła. Radziłem mu, aby zajął się uprawą zbóż, jak to czynił jego ojciec, ale O’Neil pewnie uznał, iż dając mu taką radę chcę się pozbyć konkurencji. Powiedział mi o tym, lecz w spo­sób tak żartobliwy, że nie mogłem się obrazić.

A tak naprawdę?

Spojrzał na mnie przenikliwie, pomyślał chwilę i... wzru­szył ramionami.

Skoczyłem jak dźgnięty igłą.

Aj... — syknął.

Zbadałem ranę. Już nie krwawiła, lecz guz miał nadal potężne rozmiary.

Uśmiechnąłem się. Karolowi wracał humor, dobra oznaka. Caldwell głośno odetchnął.

Już dobrze, dobrze...

Zmieniłem okład.

Przyznał mi rację i obiecał natychmiast dostarczyć obfite śniadanie. Już z ręką na klamce zapytał, czy , jednak w obec­nej sytuacji nie należałoby “ściągnąć porucznika Mitchella?”

Zgodnie zaprotestowaliśmy. Ja energicznie i głośno, Karol nieco słabszym głosem, lecz równie dobitnie.

Kiwnął głową i wyszedł. Muszę przyznać, że wykazał du­żo cierpliwości i dobrej woli nie męcząc Karola pytaniami. Wielu innych, w jego sytuacji, żądałoby dokładnego opisu wypadku bez względu na stan zdrowia ofiary.

Ta nieprzyjemna wpadka spotkała nas przed laty, na pre­riach południowej Kanady. Obaj daliśmy się podejść grupie wojowników Czarnych Stóp i chociaż była to pomyłka szyb­ko wyjaśniona, nie przysporzyła nam chwały. No cóż, nie ma niezwyciężonych westmanów, tropicieli ścieżek, traperów czy innych niespokojnych duchów żądnych przygód. Ani wśród “bladych twarzy”, ani wśród czerwonoskórych. Kto twierdzi inaczej i pisze na ten temat wierutne androny, ten albo nigdy nie przebywał na Dzikim Zachodzie, albo też świadomie dopuszcza się fałszerstwa.

Na to przypomnienie Karol nie zareagował. Nie pytałem go więc o szczegóły nocnej wyprawy, by nie męczyć dłuższą rozmową.

W kilkanaście minut później powtórnie odwiedził nas Caldwell. Tym razem w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, chyba parobka, dźwigającego wiadro pełne wody. Natomiast tacę zastawioną talerzami i dzbanuszkami, pełną najroz­maitszych potraw przyniósł nam gospodarz.

Na tym stanęło. Odeszli, a ja najpierw nałożyłem świeży okład na guz Karola, a później usiłowałem nakarmić chorego. Oburzenie pacjenta nie pozwoliło mi odegrać roli pielęgniar­ki. Mój przyjaciel prawie mnie zwymyślał, odzyskując na chwilę normalny głos. Stwierdził, iż nie jest niemowlęciem potrzebującym butelki ze smoczkiem ani zgrzybiałym star­cem, który nie potrafi donieść łyżki do ust. Ustąpiłem. Usa­dziwszy go obłożonego poduszkami sporządziłem z tacy coś na kształt blatu stołu nad łóżkiem. Poradził sobie z po­siłkiem, lecz widziałem, jak go to zmęczyło. Oświadczył, że jest senny. Zmierzyłem mu temperaturę, kilka kresek wyż­szą od normalnej. Nie był to jeszcze powód do obaw, lecz jeśli gorączka podniesie się? Taki fakt może świadczyć o obrażeniach wewnętrznych. I co wówczas? Transporto­wać chorego do szpitala w Reginie? Tą piekielnie złą drogą? Wierzyłem, że zaalarmowany Mitchell uczyni wszystko, aby nam pomóc. Tymczasem zaaplikowałem Karolowi śro­dek przeciwbólowy, po zażyciu którego szybko zasnął.

Zapukano do drzwi. Sądziłem, że to Caldwell w nadmia­rze troski po raz trzeci składa nam wizytę.

Proszę wejść...

W szparze drzwi ukazało się oblicze Stone’a, który po chwili bezgłośnie wsunął się do pokoju. Najpierw zerknął na łóżko Karola i zniżając głos zapytał:

Wysłuchał mej opowieści w skupieniu, a później klasnął się dłonią w kolano.

Tak, tak. Mówił mi o tym. Wielka to frajda dla mnie.

Więc wszystko w porządku. Bandaż z nogi zdejm, możesz jeszcze nieco kuleć, ale bez przesady. A teraz zosta­wiam cię z panem Gordonem. Czuwaj nad nim i ani na chwi­li; nie wychodź.

Pan się czegoś lęka, doktorze ?

Nie, jednak ostrożny nigdy nie traci. Siedź tu murem, ja spróbuję zbadać nocny teren boju. I jeszcze jedno: przed Caldwellem udawaj, że wierzysz w przeziębienie; gospodarz bardzo zdziwiłby się dowiedziawszy, iż znasz naszą ta­jemnicę.

Stanie się tak, jak pan sobie życzy.

No to trzymaj się! Wrócę za godzinę, najdalej za dwie.

Opuściłem pokój na palcach, bezszelestnie zamknąłem

drzwi. Lecz zamiast zejść po schodach, skierowałem się ko­rytarzem w lewo, tam gdzie wędrowaliśmy w nocy. Może był tam jakiś ślad, może została jeszcze lampka nieznajo­mego?

Tym razem droga wydała mi się znacznie krótsza, a do celu trafiłem bezbłędnie. W świetle dnia pomieszczenie oka­zało się mniejsze, niż wyglądało w nocy. Dwa okna, między którymi stała niska szafka; po przeciwległej stronie kwadra­towy stół, kilka krzeseł i ten przeklęty taboret, który zagro­dził mi wówczas drogę. Kurz na meblach i na podłodze świadczył, że pokoju od dawna nie sprzątano. Świecąca plama od nafty, przyczyna mego upadku, nie została wytarta. Lampa jednak zniknęła. Może ją zabrał Caldwell?

Na deskach podłogi widniało mnóstwo odciśniętych śladów stóp, najprawdopodobniej naszych. Spróbowałem otworzyć mniejsze drzwi. Te, które nam przed nosem zatrzasnął taje­mniczy uciekinier. Nadal pozostały zawarte. Na framudze — żadnych śladów. Nie było czego więcej szukać. Zawróciłem, a później schodami w dół dotarłem do hallu. U wyjściowych drzwi natknąłem się na Caldwella.

Przeląkłem się, że Caldwell zechce mi towarzyszyć i... przeszkadzać.

Cóż miałem na to odrzec?

No... nie, jeśli tylko nie oderwie pana od codziennych obowiązków.

Zaprzeczył energicznie, więc skapitulowałem.

Opuściliśmy ogród, a później przez dziką łąkę pomaszero­wali ku ciemnej linii lasu. Odległość była spora, lecz ja nada­łem takie tempo, że w kilkanaście minut osiągnęliśmy pierwsze zarośla.

Żaden z nas nie był pewien, czy to są sygnały, czy też przypadkowe błyski ogniska — wyjaśniałem niezbyt zgodnie 7 prawdą. — Nie chcieliśmy pana niepokoić przed sprawdze­niem. A teraz proszę stanąć przy tamtym pniu. Spróbuję odczytać ślady, jeśli jakiekolwiek jeszcze istnieją.

Zastosował się do mego polecenia. Ślady były, bardzo wyraźne. Przede wszystkim zdołałem prześledzić drogę, którą przebył Karol aż do ogniska. Większą część tej trasy czołgał się, później wstał i przez dłuższy czas tkwił w miejscu. Świadczyły o tym głębsze od normalnych odciski butów, Z kolei wykonał długi skok i w tym momencie runął. Nie zatarte, dość szerokie pasmo przyduszonych traw i złamanych krzaków świadczyło, iż nieprzytomnego powleczono w głąb lasu, gdzie go odnalazłem. A napastnik? Jeden, dwu czy więcej? Z tym poszło mi trudniej. Tropy w wielu miejscach nakładały się na siebie, krzyżowały. Ba, przecież i ja je tu. pozostawiłem! Spróbowałem przy pomocy patyczka mierzyć długość poszczególnych odcisków. Nic z tego nie wyszło, każde wgłębienie posiadało inny wymiar. Rzecz po prostu w tym, że odcisk stopy w miękkim gruncie zmienia się w zale­żności od tego, czy ktoś kroczy wolno, szybko czy biegnie. Tak więc nie potrafiłem stwierdzić, z iloma przeciwnikami miał Karol do czynienia. Jednak poszukiwania moje nie były całkowicie bezowocne. Dokonałem odkrycia, pewno ważniejszego. Otóż jeden ze śladów był odciskiem mokasyna! Nie wierzyłem oczom, ukląkłem z nosem prawie przy ziemi. Znalazłem drugi, później trzeci odcisk indiańskiego obuwia. Czyżby buszowali tu czerwonoskórzy? A może to tylko po­zór? Przecież w tych stronach nie tylko indiańscy wojownicy nosili mokasyny, często i “blade twarze”, zwłaszcza traperzy przekładający ponad ciężkie kamasze takie właśnie skórznie.

Widzę, doktorze — odezwał się Caldwell — iż dostrzegł pan coś bardzo ciekawego.

Szperałem jeszcze tu i tam, jednak bez dalszego skutku. Na koniec ruszyłem wzdłuż linii drzew. Tu też tropy były zamazane, gdzieniegdzie przydeptana trawa zdążyła się już podnieść. Jednak mój trud nie poszedł na marne. Stało się dla mnie jasne, że przed kilku godzinami kroczyło tędy dwu ludzi. Jeden w mokasynach, drugi w normalnych butach. Po przemierzeniu kilkunastu jardów, maszerujący obok sie­bie (jak zdołałem stwierdzić) rozeszli się. Jeden (mokasyny!) skręcił w stronę zabudowań “Alicji”, drugi (buty!) nadal wędrował prosto. Dokąd? Należało to natychmiast zbadać. Zawołałem Caldwella.

Oczywiście! — wykrzyknął z zapałem.

Spenetrowałem zarośla i pnie najbliższe. Dostrzegłem poła­mane gałęzie i witki zarośli. Normalne zjawisko w każdym borze, znak przedzierającego się poprzez gąszcz człowieka lub zwierzęcia. Jednak tu trafiłem również na strzępek materiału, zwisający z kostropatego ułamka konaru, mniej więcej na wysokości mego ramienia. Delikatnie zdjąłem ten fragment czyjejś kurty lub koszuli i pokazałem Caldwellowi.

Zobaczymy. Chodźmy dalej.

Poszliśmy śladami butów. Nadal wiodły nas skrajem lasu i łąki. Z kształtu odcisków wywnioskowałem, iż człowiek w butach spieszył się, prawie biegł. Dokąd?

Moja cierpliwość na trudną była wystawiona próbę. Prze­wędrowaliśmy bowiem prawie dwie mile, nim ukazał się nieoczekiwany cel naszej wędrówki: naturalna nisza w gęstwie drzew, porosła zbitą, stratowaną trawą. Wszystko było jasne. Nieznany wędrowiec tu pozostawił konia, przywiązując go do pnia. Wyjaśniłem Caldwellowi sytuację, zresztą zbyte­cznie. Końskie ślady były zbyt wyraźne, aby ktokolwiek mógł je przeoczyć.

To żaden z moich pracowników — ucieszył się. — Taki nic potrzebowałby wierzchowca.

Odciski kopyt widniały bardzo wyraźnie. Pozwoliło m, to stwierdzić, że jeździec z miejsca ruszył galopem.

Z trudem stłumiłem uśmiech, tak naiwnie zabrzmiało pytanie.

Drgnąłem usłyszawszy taką informację. Gdyby nie to, że uważałem Caldwella za człowieka rozsądnego, który prze­cież nie mógł pomagać ludziom kradnącym mu bydło, uznał­bym jego wyjaśnienia za próbę wprowadzenia mnie w błąd. No, bo najpierw twierdził, iż koński trop wiedzie donikąd, a teraz wspomniał o farmie dalekiego sąsiada.

Pokiwałem głową. Być może jeden z napastników Karola pogalopował ku domostwu O’Neila. Być może w zupełnie innym kierunku? Gdyby nie choroba mego przyjaciela, poprosiłbym Caldwella o konia, aby dotrzeć do jeziorka.

Wracajmy — zdecydowałem.

Przeszliśmy tym samym szlakiem, znacznie już wolniej. Musiałem pilnie uważać, by nie przeoczyć miejsca, w którym rozdzielały się tropy mokasynów od butów.

Spróbujemy zbadać, dokąd te mokasyny powędrowały. Niestety, próba nie powiodła się. W odległości jakiejś pół mili od zabudowań “Alicji” trop znikł, zadeptany racicami krów, które pewnie przepędzano tędy rankiem. Jeszcze prze­szliśmy kilkadziesiąt kroków przed siebie, później w lewo, z kolei w prawo. Mokasynowe odciski nie pojawiły się wię­cej. Mimo to nie miałem wątpliwości, iż posiadacz skórzni powędrował do któregoś z budynków. Do którego? Każdy z nich mógł być celem. Wędrujący nocą człowiek oczywiście nic był Indianinem. Caldwell bowiem nie zatrudniał czerwonoskórych. Z kolei “biały” obcy nie szukałby kryjówki tam, udzie najłatwiej mógł zostać zauważony. O swych domysłach poinformowałem gospodarza. Zmartwił się.

Och, doktorze! Czyżby istotnie któryś z moich pracowni­ków maczał palce w tej brudnej sprawie? I czemu napadł na pana Gordona? Czyżby został rozpoznany przez pańskiego przyjaciela?

Zaprzeczyłem.

Karol natychmiast powiedziałby mi o tym. Nie, nie został rozpoznany. W takim wypadku sprawa nie zakończy­łaby się uderzeniem w głowę, lecz kto wie, może śmiertelnym ciosem noża? Sądzę, że napastnik uprzedził rozpoznanie pozbawiając Karola przytomności. To wystarczyło. Jednak jest to dowód, iż człowiek ten wywodzi się z grona pańskich pracowników. Karol musiał go uprzednio widzieć, być może ja również.

W domu zastaliśmy Stone’a czuwającego nad ciągle jeszcze śpiącym Karolem. Caldwell szybko wycofał się prosząc o wiadomość, gdyby czegokolwiek było nam potrzeba. Zaledwie zamknęły się za nim drzwi, Karol poruszył się i otworzył oczy.

Skrzywił się, ale nie protestował. Guz, ku mej radości, bardzo się zmniejszył. Wiedziałem jednak, iż upłynie kilka dni, zanim zniknie całkowicie. Jednak nie samo malenie opuchlizny nastroiło mnie optymistycznie, lecz poprawa samopoczucia Karola. Świadczyła ona o tym, iż cios, jakie­go mój przyjaciel padł ofiarą, nie spowodował groźniejszych wewnętrznych obrażeń, na przykład wstrząsu mózgu.

Przyłożyłem dobrze zmoczony w zimnej wodzie tampon na obolałe miejsce i zabandażowałem.

Opowiedziałem dość szczegółowo, najpierw o swych noc­nych wędrówkach, z kolei o dziennej wyprawie z Caldwellem. Rzuciłem Karolowi na pled strzępek materiału zdjęty z drzewa. Obejrzał go tak dokładnie, jakby to był archeologiczny zabytek sprzed tysięcy lat. Kazał go obejrzeć Lewisowi, na koniec schować i nikomu ani mru-mru!

Wetknąłem mu termometr pod pachę. Po dziesięciu mi nutach mogłem stwierdzić, że Karol nie mylił się w ocenie swego zdrowia. Podałem mu fajkę. Delektował się nią bar­dzo długo, aż wreszcie wrócił do swej przerwanej opowieści. Wynikało z niej, iż zostawiwszy mnie przy oknie z polece­niem udawania sygnałów, pognał do naszego pokoju po buty i nie wdziewając ich zszedł na parter domostwa, a stam­tąd do ogrodu. Dopiero tu wdział obuwie, szybko przebył ogród, a później tym samym szparkim krokiem łąkę dzie­lącą go od lasu. Przez cały ten czas widział na tle czarnego boru czerwony punkcik płonącego ogniska, a jeszcze wyraź­niej srebrne błyski nadawanych sygnałów. Karol uważał, iż zaskoczy sygnalistę przy ognisku, jeśli tylko nie został uprzedzony o niebezpieczeństwie przez wspólnika z okna.

Dlatego — opowiadał — chwilami nawet biegłem. Była to nieostrożność, przyznaję. Podczas biegu rodzi się odgłos tupotu, a noc była bardzo cicha. Poza tym świecił księżyc i cień szybko poruszającego się człowieka musiał zwrócić uwagę każdego, kto miał dobry wzrok i nie spał. Jednak nie miałem wyboru. Posuwając się ostrożniej, a więc wolniej, nie zdążyłbym na czas. Tak dotarłem do linii lasu, lecz oczywiście nie do miejsca, w którym nadal gorzało ognis­ko. Spojrzałem w kierunku domostwa. Znakomicie sprawi­łeś się, Janie! Twoje lusterko błyskało co pewien czas, w spo­sób bardzo podobny do sygnałów nadawanych uprzednio przez tamtego człowieka- Wiedziałem jednak, iż odbiorca twoich migotań wkrótce zorientuje się w oszustwie. Nale­żało szybko działać. Padłem na trawę i czołgałem się, dobrze nastawiając uszu na wszystkie dźwięki. Unosząc nieco gło­wę widziałem, iż człowiek przy ognisku nadal odpowiada na twe sygnały. A więc nie poznał się na oszustwie. I to był mój pierwszy błąd.

Doprawdy... nie wiem. Jak mówiłem, czołgałem się cichutko w stronę ognia i wówczas zauważyłem, że ustała wymiana sygnałów! Tylko ty, Janie, jeszcze migotałeś. “Las” przestał odpowiadać. Dla mnie był to znak, że człowiek, którego chcę schwytać, lada chwila ucieknie, jeśli już nie uciekł. Świetnie odczytałeś moje tropy. Rzeczywiście pod­niosłem się i oparłem o pień drzewa. Ogień gorzał tuż-tuż i w jego blasku wyraźnie rysowała się czarna sylwetka mężczyzny. Odczekałem jeszcze kilkanaście sekund i skoczyłem w stronę przeciwnika. To był mój drugi błąd, bo ten przeciwnik właśnie czekał na mnie. Podczas skoku otrzymałem cios w głowę. Co się dalej działo, nie wiem. Zemdlałem. Oto i cała moja nocna przygoda. Dziękuję ci, Janie, za ratunek, za to, że potrafiłeś mnie przytaszczyć do tego pokoju nikogo nie alarmując. Jestem pełen dla ciebie podziwu.

Daj spokój! — żachnąłem się. — Nigdy nie wiem, kiedy kpisz, a kiedy mówisz poważnie.

Tym razem mówię jak najbardziej poważnie.

Ech, bracie, rusz nieco głową. Powiadasz: umówione sygnały. Pewnie, to jasne jak słońce, lecz kto te sygnały wy­myślił?

Ano... któryś z nich.

Długo musieliby pracować, aby wynaleźć i ułożyć cały alfabet.

Alfabet? — zdziwił się Lewis.

A jak inaczej można prowadzić długą rozmowę? Bo była to długa pogawędka. Jak można bez znajomości całego alfabetu?

Stone nic na to nie odpowiedział, lecz ja odgadłem, o czym Karol myślał.

Alfabet Morse’a21 — stwierdziłem. — Karolu, jesteś wspaniały!

Przyjmuję twą pochwałę jako całkowicie zasłużoną — wytwornie skłonił głowę. — Nic innego nie nadawało się przecież do prowadzenia rozmowy przy pomocy świetlnych migotań, raz krótkich, raz długich. Cóż za szkoda, Janie, ze do tej pory nie zaznajomiliśmy się z wynalazkiem pana Morse’a. Ileż to cennych informacji ominęło nas.

Nigdy nie słyszałem o żadnym Morsie — wyznał Stone ze skruchą. — Chociaż powiadano, iż z niektórych miast można wysyłać wiadomości, które pędzą po drucie, ale nie bardzo w to wierzyłem.

Na tym polega telegraf — wyjaśniłem krótko, rezygnu­jąc z wytłumaczenia zasad, na jakich opiera się ten wyna­lazek.

Nie było go z pół godziny, a może nawet nieco dłużej, lecz wynagrodził nam oczekiwanie przynosząc, wraz z. nie znajomą Murzynką, dwie tace tak zastawione potrawami, jak gdyby chodziło o wykarmienie kompanii głodomorów

Widziałem się z gospodarzem — zakomunikował. — Przyjdzie tu po lunchu.

Istotnie przyszedł. Stone zabrał talerze, sztućce i półmiski z resztkami jedzenia i wyszedł. Teraz Karol, raz jeszcze, opowiedział o nocnej przygodzie, a również o swym przy­puszczeniu związanym z alfabetem Morse’a.

Caldwell wysłuchał wszystkiego bardzo spokojnie, lecz gdy mój przyjaciel zakończył swą relację, wykazał nieco zde­nerwowania.

To moja wina. Naraziłem pana na okropne niebezpie­czeństwo i nie powinienem narażać powtórnie.

Policja już próbowała, wiemy, z jakim skutkiem — zau­ważyłem łagodnie.

Wobec rozdrażnienia Caldwella zbyt energiczny sprzeciw mógł spowodować kłótnię i jej konsekwencję: nasz natych­miastowy wyjazd z farmy. Zdrowie Karola było dla mnie lak samo cenne, jak własne, przecież na rezygnację schwytania przestępcy trudno było przystać. Nie tylko dlatego, 1/ byłoby to przyznaniem się do klęski, lecz również — bez­karnością złodzieja i kapitulacją sprawiedliwości. Wszystko we mnie wzdragało się przeciw zgodzie na propozycję Cald­wella. Byłem pewien, że Karol czuje to samo, co ja. Jeśli ustąpimy, sprawca czy sprawcy porywania bydła rozzuchwa­lił się. Nie tylko szybko zlikwidują stado, lecz kto wie? — czy nic dobiorą się do zabudowań “Alicji”, by zniszczyć do­szczętnie całe gospodarstwo, a może nawet zagrożą życiu jego właściciela? Czy mogła temu zapobiec policja, tak nie­liczna, że nie mogąca zaangażować się w obronie praw jed­nego farmera!

Więc cóż mam czynić?

Przede wszystkim uspokoić się — zauważył Karol. — Rozumiem pańskie rozdrażnienie, lecz proszę się opanować. Tym razem tamci są górą, lecz do czasu. Niechże pan zacho­wa spokój, zatrzyma wszystko, co tutaj mówiliśmy, w tajemni­cy i pozwoli nam działać. Alarmować Mitchella nie ma sensu, w ten sposób ostrzeglibyśmy przestępców i policja znowu nie odkryłaby żadnego tropu. Taki jest mój pogląd, na pewno zgodny z pańskimi interesami.

Więc pragnie pan nadal ryzykować?

Caldwell na chwilę zaniemówił. Popatrzył na mnie, po­patrzył na Karola, wreszcie uśmiechnął się.

Obaj zaprotestowaliśmy, ostrzegając, iż tego rodzaju za­mierzenia nie odsłonią prawdy, a jedynie ostrzegą “sygna­listów”.

Czyli... przyglądać się bezczynnie rozwojowi wypad­ków?

Niestety, na takie pytanie żaden z nas nie potrafił dać roz­sądnej odpowiedzi.

Chata w lesie


Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Tak oświadczył mi Karol, gdy po trzech dniach “łóżkowania”, zdecydowanie odmówił dalszego “leżenia w betach”.

Odparłem, że jeszcze nic się nie zakończyło, bo ma nadal guza na potylicy, a sprawcy tego guza hasają na wolności.

Wyśmiał mnie, zaprotestował energicznie przeciw banda­żowi na głowie (“Nie będziesz się ze mną bawił w szpital!”), zaznaczył, że takich guzów miał już w swym życiu kilka tuzi­nów i śladu po nich nie zostało. Dodał wreszcie, iż spoczy­wanie w łóżku nie popchnie naszej sprawy ani o cal naprzód.

Bąknąłem, że podczas jego choroby “popchnąłem sprawę”, przecież odkrywszy coś niecoś i że nadal...

Przecież sam twierdziłeś, że nie posuną się zbyt daleko w obawie przed ingerencją policji.

I nadal tak uważam. Oberwałem po głowie, to fraszka. Na pewno nie zastrzelą ani zadźgają nożem któregoś z nas. Morderstwo wywołałoby zbyt wiele wrzawy. Ale... na przy­kład, gdyby ci, Janie, połamano kilka żeber?

Owszem, już doprowadziły. Nie wolno nam działać samotnie, tracić siebie z oczu. Co się tyczy Caldwella. sam dobrze wiesz, w jakim stopniu na niego można liczyć.

A Stone?

Sprytny to i odważny człowiek, lecz rozumem nie grze­szy. Przyda się nam na pewno jako sojusznik, jednak trzeba jego poczynaniami kierować. W przeciwnym wypadku może popełnić nie byle jakie głupstwo. Caldwell zajęły jest bez­ustannie swym gospodarstwem, a oprócz tego... żaden z nie­go tropiciel śladów, zwiadowca lub chociaż obeznany z terenem kowboj. Na ten temat wie na pewno mniej od Stone’a.

Nie zaprzeczyłem. Tu warto dodać, iż nasza rozmowa po­przedzona została dwoma innymi, jeszcze lego ranka. Pierw­szą odbyliśmy z Caldwellem, który, jak co dzień, przyszedł dowiedzieć się o stan zdrowia mego przyjaciela. Szczerze się ucieszył widoczną poprawą, a bardzo zdumiał, gdy Karol poprosił go, aby podczas kolejnej wycieczki w okolice towa­rzyszył nam Lewis Stone.

Widzę, że przypadł wam do serca, lecz moim zdaniem to człowiek o niepewnej przeszłości i niezbyt mądry. Oczy­wiście nie odmawiam, lecz dziwię się...

Pomyślałem, że gdyby Caldwell znał dokładnie dzieje Lewisa tak jak ja, pewnie nie trzymałby go ani jednego dnia dłużej.

Karol zrobił uwagę na temat bardzo różnych przeszłości ludzi, którzy przeszli kowbojską szkołę.

Gdyby tak dobrze poszukać — powiedział — kto wie, ilu wśród pańskich pracowników ma całkowicie czystą prze­szłość, a ilu niemałe grzechy na sumieniu.

Caldwell westchnął.

Oby tak nie było. chociaż odciski stóp, jakie odkryliś­my z doktorem, wiodły od miejsca bandyckiego napadu wprost ku budynkom farmy. Okropne! Zawsze ufałem swym ludziom i nigdy dotąd nie zawiodłem się.

Więc jakże będzie ze Stone’em? — zapytałem prze­rywając te biadania.— Rozkażę mu, by był nadal do panów dyspozycji. Kiedy chcecie ruszać?

Jutro — odezwał się mój przyjaciel. Zaprotestowałem, lecz skutek był tylko taki, ..że Karol zgodził się wyprawę przesunąć najwyżej o jeden dzień.

Polecę przyszykować bryczkę.

Kiwnąłem głową na znak aprobaty. Bryczka, w przeci­wieństwie do wozu, była pojazdem resorowanym, odpornym na wstrząsy.

Za bryczkę dziękujemy — zaskoczył mnie Karol. — Prosimy o dobre konie, ciepłe derki i nieco żywności na drogę.

Na jak długo?

Otrzymawszy taką odpowiedź Caldwell nie pytał już o nic więcej i odszedł.

W porze lunchu zjawił się z obfitym poczęstunkiem Lewis Słone. Wiedział już od gospodarza o wspólnej wyprawie i teraz promieniał zadowoleniem niczym słońce na bezchmur­nym niebie.

To dopiero będzie frajda — gadał ustawiając talerze i montując prymitywny stół dla Karola (Karol na me usil­ne nalegania pozostał jeszcze przez ten dzień w łóżku). — Przypomną się stare dzieje, człowiek znowu pohasa na ko­niu...

Ciszej, Lewis — zgromiłem go. — O starych dziejach lepiej nie wspominać, nie przypadłyby do smaku twemu pracodawcy. Wydaje się, że i tak zbyt wiele gadałeś o nich
wśród tutejszych kowbojów.

W tym miejscu powtórzyłem to, co opowiadał Caldwell.

O... — stropił się. — A od kogo gospodarz dowiedział się? Ja mu nic nie mówiłem.

W odpowiedzi wzruszyłem ramionami. Nie było mądrze obciążać donosicielstwem Halleya. Stone mógłby zdradzić się swym oburzeniem wobec nadzorcy kowbojów.

Zapewne — wyjaśniłem — musiałeś mieć bardzo licz­nych słuchaczy. Długi język nie popłaca.

Nic na to nie rzekł. Gdy talerze poczęły świecić pustką, a Lewis wybierał się, aby je odnieść do kuchni. Karol za­trzymał go.


O to, aby ten O’Neil nie sądził, iż pozostajemy w za­żyłych stosunkach z Caldwellem. Podejrzewam bowiem, że nie lubi naszego gospodarza, a skoro tak, nie będzie lubił jego gości, czyli nas. Zamyślałem udawać, iż Caldwella nie znamy. Byłby to jednak kiepski pomysł, bo nieprawdopo­dobny. A przecież zależy mi, aby O’Neila usposobić do nas przyjaźnie. Trudna sprawa. Słuchaj, Lewis: ani słówkiem o tym, że Caldwell nas zaprosił. Do “Alicji” trafiliśmy, po­nieważ polecono ją nam w Reginie, również polecono farmę O’Neila.

Co takiego? — zapytałem

Przecież wszyscy wiedzą, że panów przywiózł pan Cald­well. A jeśli wszyscy, to na pewno informacja dotarła do O’Neila.

Jednak tym razem, jak się później okazało, Karol był jasnowidzem. Lecz nie uprzedzajmy wypadków.

Hm... — rozważałem — musimy być bardzo ostrożni. Aby nie wyrządzić krzywdy niewinnemu, a przez to jeszcze bardziej skomplikować sprawę. Jeśli oczywiście O’Neil nie jest jedynym w okolicy człowiekiem, któremu zależy na gruntach “Alicji”.

Następnego dnia Karol, zgodnie ze swą zapowiedzią, zerwał się z łóżka. Obserwowałem go, jak się golił, mył i jadł śniadanie w towarzystwie rodziny Caldwellów. Nie objawiał żadnych oznak osłabienia. A więc pomyślnie zakończyło się wydarzenie, które łatwo mogło się przerodzić w dramat.

Po śniadaniu wałęsaliśmy się we dwójkę tu i tam. Trochę brzegiem strumienia, który, ku strapieniu Karola, okazał się całkowicie pozbawiony ryb. Mój przyjaciel był zamiłowa­nym wędkarzem. Później spacerowaliśmy między budynka­mi gospodarczymi. Pilnie obserwowałem twarze mijających nas ludzi. Czy któryś z nich nie zareaguje zdziwieniem na widok Karola? Uznałem bowiem, iż sprawca guza na pewno interesuje się stanem zdrowia swej ofiary i mimowolnie zdra­dzi się tym. Jednak nie dostrzegłem nic godnego uwagi. Albo więc nocny zbój był człowiekiem o bardzo opanowa­nych odruchach, albo doskonale wiedział o stanie zdrowia mego przyjaciela, albo też po prostu nie napotkaliśmy go.

Po lunchu Karol zdecydował się na małą przejażdżkę. Żeby się wypróbować, jak zauważył. Poprosiliśmy o konie, a później powiodłem swego towarzysza do miejsca, w któ­rym, wraz z Caldwellem, odkryliśmy rozdzielające się tropy. Z tego, który wiódł ku zabudowaniom “Alicji”, nic nie zo­stało, tak zadeptały go konie i krowy; drugi idący wzdłuż linii lasu dał się jeszcze odczytać. Dotarliśmy aż do drzewa, przy którym przywiązano konia. Kopyta wbiły się tak głę­boko w ziemię, iż odciski nadal były wyraźne.

Pojechaliśmy jeszcze kawałek tym tropem, jednak nie osiągnęli wspomnianego przez Caldwella jeziorka. Linia lasu ciągnęła się nieprzerwanie ku horyzontowi.

Wracajmy — zaproponowałem, lękając się, aby zbyt długa przejażdżka nie zaszkodziła memu towarzyszowi. Zgodził się. Widać me przypuszczenie było słuszne. Spa­cer pieszy i konna wycieczka w ciągu jednego dnia to było zbyt wiele po kilku dniach leżenia w łóżku. A co będzie ju­tro? Gdy wędrówka potrwa znacznie dłużej?

Zacząłem przemyśliwać, w jaki sposób skłonić Karola do jazdy bryczką.

Spotkaliśmy się powtórnie z Caldwellem i Stone’em. Zo­stały omówione drobne szczegóły naszej wyprawy. Jednak nie zdradziliśmy gospodarzowi ani kierunku planowanej jazdy, ani jej zasadniczego celu. Karol jedynie ogólnikowo poinformował gospodarza, iż zamierzamy objechać granice jego posiadłości, a może nawet zapuścić się nieco dalej na północ. Jak długo to potrwa? Najwyżej trzy do czterech dni. Lecz nie powinien się niepokoić, gdyby nasza nieobecność nieco się przeciągnęła.

Jeśli tak, powinniście panowie zabrać wóz z żywnoś­cią i wyposażeniem. Aby korzystać w drodze z maksimum wygody. Moim zdaniem pan Gordon nie powinien zbyt się forsować.

Przytaknąłem delikatnie, aby nie spowodować energicz­nego protestu Karola. Jednak nie ustrzegło mnie to przed nieco zgryźliwą uwagą mego przyjaciela. Oświadczył, że skoro doktor czuje się tak bardzo osłabiony, niechże korzysta z wozu, bryczki, a nawet... balonu. On nie ma nic przeciw temu, lecz sam wyruszy na grzbiecie wierzchowca.

Nawet nie usiłowałem spierać się. Caldwell również zre­zygnował ze swej propozycji.

Tego wieczoru udaliśmy się na spoczynek wcześniej niż zazwyczaj, Karol bowiem miał zamiar wyruszyć jeszcze przed świtem. Po co tak rano, nie miałem pojęcia. Jednak okoliczności pozwoliły wyspać mi się do woli. Otóż Lewis Stone, który miał nas zbudzić, nim zorze poranka błysną na niebie, po prostu zaspał. My obaj również zaspaliśmy. Nic takiego nie przytrafiłoby się nam przy noclegu pod go­łym niebem. Budził nas zawsze przedranny, rzeźwy chłód. Zaspania w tym wypadku nie uznałem za życiową tragedię i nawet udało mi się nieco złagodzić gniew mego przyjaciela.

Dopiero koło ósmej rano opuściliśmy farmę, kierując się najpierw w stronę lasu. Pogoda zapowiadała się wspaniale. Świeciło słońce; lekki wietrzyk gnał po niebie pierzaste chmurki i spadał na ziemię niby wiosenny zefirek. Karol już zdążył się otrząsnąć z gniewu, Stone z przygnębienia, w jakie go ten gniew pogrążył, a ja... Ja nie miałem żadnych powodów ani do gniewu, ani do przygnębienia, więc czułem się znakomicie.

Pędziliśmy kłusem równolegle do czarnej ściany lasu. Po pół godzinie takiej jazdy, gdy nadal nic nie zwiastowało ani kresu puszczy, ani jeziorka, o którym mówił Caldwell, począłem wątpić w poprawność obliczeń naszego gospodarza.

Trzy mile? — zdziwił się Stone na me głośno wypowie­dziane wątpliwości. — Będzie prawie pięć. Pan Caldwell się pomylił.

Po dalszych piętnastu minutach wędrówki istotnie ściana lasu urwała się raptownie, skręciła prawie pod ostrym kątem w lewo od nas, tworząc wąski klin zarośli i rzadkich drzew przeglądających się w cichych i gładkich jak lustro wodach jeziorka, a raczej stawu nie zasilanego, jak zaraz zauważy­łem, żadnym dopływem, ale też nie odprowadzającego nigdzie swej zawartości. Ot, taka “wodna dziura”, jakich sporo można spotkać w głębi pierwotnych borów lub na ich po­boczach.

Zsiedliśmy z koni, przywiązali je uzdami do konarów drzew, ominęli staw i wyszli na prerię.

A więc, Stone — odezwał się Karol — gdzie leży po­siadłość O’Neila?

Wskazał w lewo.

Trzeba jechać, jak las się ciągnie. Dlatego zabłądzić nie sposób, chociaż nie ma tu żadnej drogi. W miejscu, w któ­rym mała rzeczka przecina prerię, wznoszą się budynki far­my. Nie tak liczne jak u nas, jednak nie można ich ominąć.

Jak daleko stąd?

Stone podrapał się w głowę.

Stąd... jakieś dwadzieścia pięć mil. Może trochę wię­cej, może nieco mniej.

Pięknie — stwierdził mój przyjaciel. — Teraz postój­cie chwilę w miejscu. Spróbuję zbadać, czy istnieją tu jakie­kolwiek ślady oprócz naszych.

Siadłem na brzegu jeziorka o tafli ciemnej, prawie czar­nej. Nic nie marszczyło jej powierzchni. Na pewno w głębi nie znajdowała się ani jedna ryba. Stone przykucnął obok mnie i potwierdził me przypuszczenie.

Nie ma tu ryb, doktorze. To paskudna woda, której lepiej nie próbować pić. Cuchnie stęchlizną tak, że nawet zwierzęta jej unikają. Ha — dodał po chwili zerkając w stronę Karola — pan Gordon bardzo dokładnie bada tropy.

Istotnie Karol to do nas się zbliżał, to oddalał, przyśpie­szał kroku lub zwalniał, zawsze z głową pochyloną. Chwilami przypominał mi ptaka zwanego biegusem, zachowującego się podobnie podczas polowania na-jaszczurki i grzechotniki.

Idę o zakład — zagadał znowu Stone — że żadne śla­dy nie wiodą stąd na północ, tylko skręcają na zachód.

W kilka minut później Karol powrócił i potwierdził te słowa.

Więc powiadasz, Lewis, że dwadzieścia pięć mil? Wobec tego proponuję, abyśmy naszą podróż przegrodzili noc­legiem.

Musimy sprawdzić. Gdzie to jest? — odezwał się Ka­rol.

Jak się później okazało, Stone’a zawiodła pamięć. Od ścieżki do farmy było około pięciu mil.

Ruszyliśmy. Ta wędrówka nie zasługuje na opis, nic się podczas niej nie wydarzyło. Jedyną ciekawostką wartą uwa­gi okazał się fakt, iż steczkę odnaleźliśmy niezwykle łatwo. Stanowił ją wąski przesmyk, wijący się wśród starodrzewu, słabo zarośnięty (wbrew temu, co przypuszczał Stone), usia­ny tu i tam poczerniałymi już pniami po zrąbanych drzewach. Widać ten szlak wytyczono przed laty, lecz jego obecny stan świadczył, iż ktoś niezbyt dawno oczyścił przejście z co wię­kszych krzewów.

Cóżeś nam nagadał? — zdziwił się Karol, gdy zasiedliśmy z koni i zajrzeli w głąb poczynającej już mrocznieć głuszy boru.

Stone był tak samo zaskoczony. Wzruszył ramionami, podrapał się po głowie.

Przepuściłem Stone’a i zająłem miejsce w ariergardzie pochodu. Szliśmy, a raczej wlekliśmy się wąską cieśniną, przebitą między dwoma ścianami drzew. Prawdopodobnie to przejście zostało wydeptane dawno temu przez czworo­nogi szukające wodopoju, a później poszerzone przez nie­znanego trapera. Wyglądało na to, iż jego miejsce obecnie zajął następca o podobnym fachu, amator futerkowych zwierząt i... samotności.

Jak długo trwał nasz przemarsz? Prawie godzinę. Nic w tym dziwnego. Traper nie budowałby chaty nie mając pod ręką wody, a widać dość daleko od granic prerii i lasu znaj­dowało się jej źródło. Wreszcie dróżka rozszerzyła się nieco, a po dalszych kilkudziesięciu krokach zogromniała w dość obszerną, prawie kolistą polanę. Starczyło mi miejsca, aby minąć Stone’a i zająć stanowisko przy boku Karola.

Polana zarosła trawą i niskimi krzewami. Tu i tam wy­łaniały się spod zieleni czarne odziomki zrąbanych drzew. Było tu zacisznie, niby we wnętrzu szczelnie obudowanej chaty. Przystanęliśmy. Obyczaj Zachodu wymagał oznaj­mienia swej obecności. Przybysz, który właził na cudzy teren bez zgody jego użytkownika, łacno mógł być uznany za nieproszonego gościa i potraktowany kulą.

Uważajcie — powiedział Karol półgłosem — ani sło­wa o nas: skąd jesteśmy, dokąd dążymy. Mnie pozostawcie wszelkie wyjaśnienia.

Nie wiedziałem, do czego zmierza, lecz nie była to pora na pytania, więc tylko skinąłem głową, a Lewis szeptem przytaknął.

Doskonale — mruknął mój przyjaciel. — Ej, tam! — zawołał.

Nikt nie odpowiedział, głos jakby utonął w oceanie krze­wów i drzew, nie budząc echa.

Chyba nie zastaliśmy gospodarza — zastanowiłem się. — A skoro tak, możemy śmiało wkroczyć na teren jego posiadłości.

Moje przypuszczenie pozostawało w zgodzie ze zwycza­jami Dalekiego Zachodu. Mieszkańca domu i właściciela najbliższego otoczenia zawsze należało uprzedzić o swym przybyciu, lecz gdy lokator był nieobecny, każdy wędro­wiec miał prawo skorzystać nie tylko z dachu nad głową, ale i ze zgromadzonych w domostwie zapasów żywności. Tak przesądzał sprawę wieloletni zwyczaj prerii i lasów. I nikt nie ważył się go łamać. Obowiązkiem niespodziewane­go gościa było jedynie zostawić wnętrze i otoczenie domostwa w takim stanie, w jakim je zastał, no i oczywiście w niczym nie uszczuplić ruchomości.

Lewis nie dokończył, bo przerwał mu okrzyk:

Halo! Wchodźcie śmiało!

Z tupotem końskich kopyt i szelestem roztrącanych traw wkroczyliśmy na pobrzeże polany. Domu nadal nie mogłem zauważyć, za to z czerni boru wychynął nagle człowiek. Stał teraz z dłonią przyłożoną do czoła, bo słońce świeciło mu prosto w oczy.

Witajcie! — odezwał się, gdy przebyliśmy połowę dzie­lącej go do nas odległości.

Teraz mogłem mu się przyjrzeć. Wyglądał jak przeciętny traper. Co oznacza takie określenie, wie każdy, kto chociaż raz zetknął się z przedstawicielami tego dziwnego zawodu. Tu wtrącę, iż Karol Gordon nie wyglądał na typowego tra­pera. Nigdy, odkąd go poznałem. Mężczyzn zawodowo pa­rających się myślistwem określają pewne wspólne cechy charakteru i wyglądu. Rzecz zadziwiająca, że wśród tej ka­tegorii ludzi nigdy nie trafiłem na młodych. Przeważnie byli to mężczyźni w tak zwanym średnim wieku lub powyżej niego. Szpakowaci lub siwi, z twarzami spalonymi od wi­chrów i słońca na barwę podobną do cery czerwonoskórych, z włosami najczęściej opadającymi na szyję. Bardzo spokojni w ruchach a równocześnie szybcy, o głosie przytłumionym, rzadko hałaśliwi, za to lubiący gadać przy każdej okazji aż do znudzenia słuchaczów. To stanowiło rekompensatę za miesiące przymusowego milczenia, spędzone w głuszy i sa­motności. Że się znali na zwyczajach poszczególnych gatun­ków zwierząt, że posiadali nabyty latami instynkt orientowa­nia się w terenie — o tym zbytecznie zapewniać.

Teraz stał przed nami jeden z takich “przebiegaczy lasów”, w futrzanej, okrągłej czapce na głowie, w skórzanych spo­dniach, butach z krótkimi cholewkami, w wypłowiałej ciemno­zielonej koszuli. W prawicy dzierżył strzelbę, jak się później przekonałem — dwururkę z jedną lufą na kule, drugą na śrut.

Zawsze w porę. Chodźcie.

Zarzuciliśmy cugle na łęki siodeł i ruszyli krok w krok za nieznajomym, jednak już bez Stone’a, który pozostał przy wierzchowcach.


Na przeciwległym krańcu polanki — dopiero teraz to zau­ważyłem — stała chałupa, tak wtopiona w tło otoczenia, iż prawie niewidoczna. Zgodnie z tym, co mówił Stone, był to typowy traperski blokhauz ze szparami zamiast okien. Dodam — szpary te w zimie zwykle zatykano mchem. Ode­tkane służyły za strzelnice w wypadku nadejścia niezbyt życzliwie usposobionych Indian lub jakichś “białych” włó­czykijów rodem z pod ciemnej gwiazdy! Jednak tego rodzaju spotkania należały już do rzadkości.

Budowla musiała być stara. Kloce zdążyły pokryć się mchem, a na płaskim dachu z belek i darni rzucone wiatrem nasiona wyrosły w drobne, liściaste krzaczki. — Siadajcie — zaprosił gospodarz uroczyska. Siedliśmy na zmurszałych pniach, wokół spopielałego kręgu po ognisku. Dostrzegłem wówczas, tuż pod dachem budowli, wylot metalowej rury, świadczący o tym, że w dni zimowej zawieruchy właściciel budyneczku rozporządzał piecykiem. Wynalazek, który coraz bardziej się rozpowsze­chniał, zastępując gliniane paleniska, dające więcej dymu niż ciepła.

Nieznajomy zniknął na chwilę w czarnej głębi swego przy­bytku, by powrócić z wiadrem i kubkiem. Woda była lodo­wato zimna i smaczna. Bez śladu bagiennych woni, które tak często charakteryzują leśne źródła. Zaspokoiliśmy pra­gnienie, a potem Karol zapytał, czym można napoić konie.

Wiadrem, oczywiście. Tym samym — dodał traper spostrzegłszy, iż mój przyjaciel nie zrozumiał odpowiedzi. — Nie mam innego. Przecież koń to czyste stworzenie!

Na pewno koń jest stworzeniem czystym w porównaniu z innymi zwierzętami oraz niektórymi... ludźmi. Jednak tkwiące we mnie podstawowe zasady higieny spowodowały, że wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Lecz nie było innego, stosowniejszego naczynia.

Karol chwycił za pałąk wiadro i pomaszerował ku wierz­chowcom.

Piękne mamy w tym roku lato — zagaił traper. — Piękne i długie.

Przytaknąłem. Gdy nie ma o czym mówić, zwykle mówi się właśnie o pogodzie. Wydobył skórzany kapciuch z kieszeni.

Nabiliśmy główki fajek tytoniem, podałem mu zapałki.

Niezły — stwierdził wypuszczając smugę dymu.

W odpowiedzi wymieniłem markę fabryczną tego gatunku i udałem, iż całkowicie zajmuje mnie palenie. Dlaczego tak powstrzymywałem się od rozmowy? Ze względu na Karo­la. Przecież zastrzegł sobie prawo do poinformowania nie­znajomego o nas i o naszych sprawach. Cokolwiek teraz rzekłbym, za chwilę mój przyjaciel mógł stwierdzić coś wręcz przeciwnego, co wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia w naszym gospodarzu. Że też Karol akurat musiał oddalić się! Przypuszczałem, iż nie czynił tego wyłącznie dla napoje­nia koni, lecz dla dokładniejszego poinstruowania Stone’a, jak ma się zachować i co mówić. Mnie był pewien, lecz ga­datliwy Lewis mógł wyrwać się z czymś zupełnie nie prze­znaczonym dla postronnych uszu.

Skąd wiedzieliście, że tu jest źródło? — niespodzie­wanie zagadnął traper.

Co powinienem był odpowiedzieć? Czy zgodnie z prawdą, to znaczy, że poinformował nas Lewis? Z kolei zapewne padłoby pytanie, kim jest ten informator. Na szczęście py­tający nie był człowiekiem podejrzliwym i sam sobie odpo­wiedział na pytanie.

Pokręciłem przecząco głową, pełen niepokoju, jakie następ­ne pytanie zada mi ten człowiek. Na szczęście nie zadał. Pewnie przeszkodziło mu w tym nadejście Karola i Stone’a.

Skorzystałem z okazji, by przerwać pogawędkę pod pre­tekstem rozkul baczenia wierzchowców.

Zdaje się, że odetchnął z ulgą. Przyznam, iż jego troska o mnie bywała denerwująca.

Zwaliliśmy manatki kilkanaście kroków od miejsca po ognisku i teraz, już we trójkę, siedli.

Jesteście głodni — stwierdził traper. — Od dawna w drodze?

Od dwu tygodni — odparł Karol ku memu zdumieniu.

Pytającego również musiała zdziwić ta odpowiedź, bo przyjrzał się bacznie naszym schludnie wyglądającym posta­ciom, zerknął na konie, wyglądające tak, jakby je tuczono niczym świnie na rzeź, wreszcie...

To dobry żart!.

Rozpromienił się.

Prawda — potwierdził Karol, a ja pomyślałem, jak bardzo go musiało bawić i gniewać równocześnie zrównanie z miejskimi elegancikami.

Widać nasz gospodarz nie posiadał jednak zbyt demasku­jącego spojrzenia. Nie odkrył pokrewnej duszy w Karolu. Może dlatego, że nasza znajomość trwała tak krótko albo nie posiadał doświadczenia w rozpoznawaniu ludzi.

Nic innego nie potrafiłby powiedzieć zarozumiały greenhorn, przekonany, że może stanowić jakąkolwiek konkuren­cję dla starego trapera. Karol celowo dał taką odpowiedź, mrugnąwszy do mnie, gdy gospodarz podniósł się z pnia i poszedł do chaty. Po krótkiej chwili wyjrzał z niej dźwiga­jąc kawał krwistego mięsa.

Antylopa — wyjaśnił. — Upolowałem ją o świtaniu i przez resztę dnia sumienie mnie gryzło, że nie zdążę zjeść takiej fury mięsa, zanim się nie zepsuje. Na szczęście los zesłał mi niespodziewanych gości.

Położył sztukę na pniaku, który wyglądał jak stół rzeźni-czy w masarni, i długim nożem począł ćwiartować przyszłą pieczeń. Sądziłem, że z kolei umieści ją na zaimprowizowa­nym rożnie, lecz on wyniósł z głębi chaty potężny, osmolony garnek i do jego wnętrza wrzucił pokrojone kawały. Było ich pięć, jak zdążyłem policzyć. Dla kogo ten piąty, skoro było nas czterech?

Z kolei zajął się gromadzeniem opału na miejscu po ognisku. Spora sterta chrustu i porąbanych drewien leżała kilka kro­ków dalej. Dokonawszy dzieła, obtarł dłonie o spodnie i po­nownie siadł obok nas.

Rozpalę później — wyjaśnił — czekam na jeszcze jed­nego gościa, a on nie lubi rozgotowanych potraw.

Pewnie trafiłeś tu starą ścieżką — spróbował odgadnąć Karol.

Gdzie tam! Steczka zarosła tak, iż niczym nie różniła się od lasu. Ja trafiłem najpierw na farmę, po prostu, aby wypytać się, czy w okolicy nie trapuje jakiś mój konkurent. Wtedy to właśnie powiadomiono mnie o tej chacie, a nawet jeden z kowbojów zaprowadził mnie do niej. Ot, i cała moja historia.

Rzecz jasna, nie była to wcale “cała historia”, ten traper nie spadł tu z nieba i na pewno niejedno przeżył, lecz pytać byłoby niegrzecznością.

Długo zabawicie w tych stronach? Oby jak najdłużej, będzie z kim pogadać.

Do wszystkiego można się przyzwyczaić — wtrąciłem się z obawy, że zacznie nas wypytywać, czym zajmujemy się w mieście. Nie byłoby sprawą roztropną udzielenie traperowi zbyt obszernych informacji o sobie, zwłaszcza że ten tra­per pozostawał w ścisłych kontaktach z farmą O’Neila.

A pewnie, pewnie — odparł — lecz to wymaga czasu tak niekiedy długiego, iż przekracza życie jednego człowieka.

Uśmiechnąłem się. Samotność, na jaką skazuje się traper, wiedzie ku zżyciu się z przyrodą, ku rozmyślaniom, w wy­niku których rodzą się zadziwiające później słuchaczy gadki, lub też ku całkowitemu zdziczeniu. Jednak takie wypadki, jak mi wiadomo, rzadko się trafiają.

Ubawiło mnie takie stwierdzenie.

Jedyny wówczas sposób na usunięcie brudu to tłuszcz zwierzęcy, najlepiej łój, rozsmarowany na skórze. Zeskro­bany ściąga sporo brudu, a jeśli trochę tłuszczu pozostanie, tym lepiej, chroni przed odmrożeniem. A stopy to już ko­niecznie należy grubo wysmarować. Skarpety, co prawda, przylepiają się i nienawykłego będzie ten fakt mocno drażnił, lecz lepsze to od odmrożenia palców u nóg. Ech — zmienił nagle temat spojrzawszy na mą strzelbę — widzę, że używasz winczestera. Czy chociaż z dobrym skutkiem?

Odparłem, że za mistrza wcale się nie uważam, jednak...

Godna pochwały skromność — przerwał mi ze śmie­chem. — Najgorszym strzelcem jest nie ten, kto raz za ra­zem pudłuje, lecz ten, kto opowiada niestworzone bajędy o swym bystrym oku i niezawodnej ręce. W ten bowiem spo­sób do grzechu marnotrawstwa prochu dodaje grzech kłam­stwa.

Cóż mogłem na to odpowiedzieć nie wychodząc ze swej roli greenhorna? Oczywiście nic.

Winczester to dobra dla poniektórych broń — gadał dalej traper — bo lekka. Jednak ja przedkładam stare i cięż­kie pukawki. W odpowiednich dłoniach stają się niezawodne. Ja mam dwururkę, na śrut i na kule, i nie sprzedałbym jej za tyle złota, ile waży. Toteż chronię ją jak oka w głowie. Pokażę wam.

Znowu pobiegł do chaty i wyniósł z niej broń. Spoczywała w grubym, skórzanym pokrowcu.

Pewnie was to dziwi — zauważył, ściągając z dubel­tówki lisią skórkę. — Proszę spojrzeć na lufy. Ani jednej plam­ki rdzy, a kolba tak błyszczy, jakby ją wczoraj polerowano.

Mówił prawdę. Istotnie broń wyglądała, jakby ją przed chwilą zdjęto z półki rusznikarskiego sklepu. Niejeden raz czytałem i niejeden raz oglądałem długą broń starych przebiegaczy prerii — okropne samopały o odrapanych kolbach i lufach, które wydawały się nieco skrzywione, jakby używa­no ich zamiast młotków i lewarków. Jednak w rękach właści­cieli spełniające znakomicie funkcję, dla których je wypro­dukowano. Z biegiem lat i oglądania tego rodzaju strzelb, wbrew rozsądkowi, nabierałem przeświadczenia, iż celnie strzelać można jedynie z mocno zniszczonej pukawki. Teraz oglądałem coś wręcz przeciwnego.

Wyciągnął ze stosu drew jasną drzazgę długości mniej więcej cala, a szerokości o połowę mniejszej. Umieścił ją na gałązce świerku w odległości około trzydziestu kroków od nas.

Kto z was trafi? — zapytał siadając między mną a Ka­rolem.

Odmówiliśmy uczestnictwa w tym konkursie. Zmierzył się, a trwało to mgnienie oka, i wypalił. Drzazga znikła.

Świetnie — pochwaliłem, a Karol poprosił o dubel­tówkę.


Obejrzał ją dość powierzchownie.

A jeśli w drodze na polowanie napotkasz nagle dwu­nożnego wroga? On będzie szybszy.

Traper roześmiał się.

Bandyci w tych stronach? A cóż mieliby rabować? Nie istnieją tu ani kopalnie złota, ani banki. Ja milionerem nie jestem i nikt się na mnie nie obłowi. Gdyby jednak do­tarł tu zbiegły z więzienia przestępca, to po pierwsze: nie będzie się ukrywał w sąsiedztwie farmy i to bardzo ludnej, po drugie: nie popełni kolejnego przestępstwa ze strachu przed policją. Ona tu już zaglądała w lecie, była w gospodar­stwie niejakiego Caldwella i tutaj. Węszyła za śladem znikających krów, lecz do jakiego wniosku doszła, nie wiem. Chy­ba do bardzo niepomyślnego dla właściciela, bo, jak mi wia­domo, żadna krowa nie odnalazła się.

Nastawiłem uszu. Trafiała się okazja pociągnięcia za ję­zyk gadatliwego trapera. Nie uczyniłem tego czekając na inicjatywę Karola.

Krowy? — zdziwił się mój przyjaciel oddając dubel­tówkę gospodarzowi. — Znikające krowy? Pewnie był po­płoch w stadzie. Takie wypadki podobno często się zda­rzają.

Traper założył pokrowiec na strzelbę, popatrzył na nas.

Nic o tym nie wiecie? Hm... na porywaczy bydła żaden z was nie wygląda. Zresztą pierwszy wypadek zniknięcia kilkudziesięciu krów wydarzył się jeszcze w lecie, a was tu wówczas nie było.

Słuchając tego wywodu poczułem lekki dreszcz przebie­gający po mych plecach. Ten człowiek posiadał zdolność logicznego rozumowania pozwalającą dojść prawdy.

Ależ nie! Po prostu lubię wiedzieć, z kim mam do czy­nienia, to wszystko. Dam wam dobrą radę: jeśli odwiedzicie O’Neila, nie chwalcie się noclegiem w “Alicji”. O’Neil nie znosi Caldwella, zdążyłem to wyniuchać. Ten gość, na któ­rego czekam, przybędzie z farmy O’Neila, więc dlatego i jemu nic na ten temat nie wspominajcie.

Wszystko to wypowiedział wesołym głosem, raz po raz uśmiechając się. W rewanżu podaliśmy swe imiona i nazwiska, po czym zauważyłem niby od niechcenia:

Telegraf to jednak wspaniały wynalazek. List potrze­buje wielu dni, czasem tygodni, na dotarcie do adresata, depesza tylko sekund.

A pewnie, pewnie. Pogadajcie na ten temat z Burto­nem. On kiedyś pracował na poczcie, ale rzucił tę posadę, bo jak mówi, zbyt była denerwująca. Teraz pozwólcie, że się zajmę rozpalaniem ognia. Fred lada chwila przybędzie.

Udał się do źródełka i po chwili wrócił z naczyniem peł­nym wody.

Gdyby między nas padł nagle piorun z jasnego nieba, nie zrobiłoby to większego wrażenia niż informacja Atkinsa!

Nieznajomy Burton był telegrafistą! Spojrzałem na Karo­la, a Stone rozdziawił usta niczym wrota stodoły.

Ciepło, ciepło... — powiedziałem półgłosem.

Odszedł, klęknął przy stosie naszych bagaży.

Lewis — szepnąłem — jeśli będziesz tak się rozdzia­wiał, wleci ci do gardła kruk.

Nie wiem, czy mi odpowiedział czy nie, bo akurat zawo­łał mnie Karol:

Chodź tu, Janie, nie mogę znaleźć... Oczekiwałem tego wezwania, jednak bez pośpiechu pod­szedłem do naszych siodeł.

Gdy wstaliśmy z klęczek, pierwsze płomyki ognia poczęły lizać bierwiona i dno garnka zawieszonego na prymitywnym trójnogu.

Teraz tylko trochę cierpliwości — zagadał traper. — Dostaniecie rosół i sztukę mięsa. Dzisiaj otrzymałem nieco warzyw od Burtona, zupa będzie jak się patrzy i nawet z solą. To podkreślenie nie było wcale żartem. Sól na odludziu stanowiła cenną rzadkość. Indianie jej nie używali, a “biały” wędrowiec ma z nią zawsze sporo kłopotu: szybko nasiąka wilgocią i przy każdej okazji rozsypuje się. Jest ładunkiem bardzo uciążliwym, więc tym bardziej pożądanym.

Powoli nadciągała szarówka i coraz jaśniej błyskał pło­mień. Atkins co kilka chwil mieszał zawartość garnka długim myśliwskim nożem, pogadując na temat swych kucharskich zdolności:

Nie będę się chwalił, lecz potrafię usmażyć befsztyk tak doskonały, że nie powstydziłaby się go najlepsza miej­ska restauracja.

W parę minut później ujrzałem “spokojnego i sympatycz­nego chłopa” w całej jego okazałości. Wychynął, a raczej wy­toczył się z wylotu ścieżki, wiodąc konia. Po prawdzie to koń jego prowadził. Nie trzeba było wielkiej spostrzegaw­czości, aby zauważyć, iż kowboj O’Neila był pijany.

Przybysz pozostawił konia w pobliżu naszych wierzchow­ców, później długo grzebał w jukach siodła, na koniec — chwiejąc się na wszystkie strony niby czubek świerku na wietrze — podszedł do ogniska niosąc w obu rękach po

jednej flaszce.

Ten człowiek wyglądał obrzydliwie z czerwoną, pijacką gębą i bełkotliwym głosem, jednak — niech mi będzie wyba­czone — uznałem to za szczęśliwy wypadek. Któż odgadnie, co oznaczać miały te słowa, lecz natychmiast skojarzyłem je ze znikaniem bydła. Może słusznie, może niesłusznie. Ten nieostrożny pijak mógł stać się dla nas źródłem bezcennych informacji.

Nie gadaj tyle — zmitygował go Atkins. — Usiądź, powiadam, bo się zwalisz w ognisko.

Przybysz jeszcze przez kilkanaście sekund kołysał się, na koniec “klapnął” na najbliższą kłodę. Jednak butelki ustawił obok siebie z zadziwiającą w takim stanie ostrożnością. Zdaje się, iż dopiero teraz zauważył nas, bo wytrzeszczył oczy na mnie, na Karola, jakby ujrzał dwie zjawy:

Ooo... — zdziwił się. — Coś mi się widzi, że masz gości. Może przeszkadzam? — naburmuszył się.

Gadał dalej bełkotliwie, w sposób, którego nie potrafię odtworzyć.

Siedź cicho! — zgromił go traper. — Nigdzie cię nie puszczę, bo chyba niedaleko zaszedłbyś. Pewnie piłeś na pusty żołądek?

Burton zaśmiał się rechotliwie:

Zgadłeś. Wódka wówczas najlepiej smakuje, ale też głodny jestem jak wilk. Co mi dasz, Peter?

Cierpliwości, odpocznij krzynkę. Wiec to O’Neil tak cię napoił?

Oho, pewnie! Żeby nie ja, nikt tak pięknie sprawy by nie wyspekulował, ale to... tajemnica. Jednak tobie, Peter, zdradzę, przypadłeś mi do serca...

W tym miejscu odbiło mu się obrzydliwie.

Nie jestem ciekaw twoich tajemnic. Lepiej pogadaj z gośćmi z dalekiego świata.

Burton musiał usłyszeć ostatnie słowo, bo natychmiast wybełkotał:

Kto mówi o spaniu? Zabawimy się jeszcze. O, goście! — przypomniał sobie. — Z dalekiego świata, to niby skąd?

Tak obcesowe pytanie było niegrzecznością, lecz odpo­wiedziałem natychmiast bardzo łagodnym tonem, by nie drażnić opilca:

Przyjechaliśmy ze Stanów Zjednoczonych.

Jankesi! — wykrzyknął. — Twoi znajomi, Peter? Może przyjaciele? No to i moi... Napijmy się...

Sięgnął po jedną z dwu butelek.

Odkorkuj, Peter, mnie ręka trochę drży — wybuchnął śmiechem, niby z najlepszego dowcipu.

Atkins, ku memu oburzeniu, otworzył butelkę, a nawet przyniósł trzy cynowe kubki.

Nie odmówicie chyba? — zwrócił się do nas.

Wzdrygnąłem się, lecz w tym momencie Karol oparł się dłonią o me ramię i lekko uścisnął, a równocześnie rzekł:

Napijmy się. Odrobinka whisky przed snem nikomu nie zaszkodzi.

Miałem więc nie tylko pić, lecz jeszcze być świadkiem upicia dobrze już mającego w czubie kowboja! Wręczono mi prawie pełen kubek. Tak wyglądała w praktyce “odro­binka” Karola. Siedział obok mnie, bardzo z czegoś rad.

Za chwilę zagotuje się — oświadczył. — Macie jakieś naczynia?

Posiadaliśmy jedynie kubki. Któż bowiem w podróży gotuje zupę?

Ot, kłopot — zafrasował się gospodarz. — W moim dobytku znajdują się tylko dwie miseczki i łyżek zaledwie para.

Udałem się do naszych bagaży, za mną poczłapał Lewis i przynieśliśmy własne kubki, nawet trzy, bo przewidujący Stone również się w kubek zaopatrzył. Kubek, nawet najpojemniejszy, nie zastąpi talerza ani miseczki, ale ponieważ i łyżek brakowało, piliśmy zupę. Przed tą potrawą — na życzenie pijanego gościa — spełniliśmy toast na cześć go­spodarza. Połknąłem jeden łyk i zaraz odstawiłem naczynie z alkoholem za siebie, umyślnie tak niezgrabnie, żeby po­kaźna reszta jego zawartości wsiąkła w ziemię. Ten fakt zauważył jedynie Karol. Pokiwał głową z aprobatą i równie szybko odstawił swój kubek. Co się tyczy Stone’a — sie­dział od nas w odległości kilku kroków — ani ja, ani Karol nie mieliśmy żadnych możliwości skontrolowania jego konsumpcji. Trochę mnie to zaniepokoiło. Dodam jeszcze, że Fred Burton oświadczył, iż nie ma zamiaru z nikim dzielić naczynia i wobec tego będzie pił prosto z... butelki. Tak więc po rozlaniu nam hojnych porcji whisky zawładnął po­kaźną pozostałością. Zdziwiła mnie obojętność Atkinsa na tak wyraźne dążenie jego znajomka do upicia się, ale nie do nas należało ingerowanie w tę sprawę.

Rosołowi musiałem oddać pełną sprawiedliwość, był zna­komity, a mięso, które jedliśmy następnie (przy pomocy palców i myśliwskich noży), w niczym nie ustępowało zupie. Najprawdopodobniej obie te potrawy w Milwaukee uznał­bym za ledwie jadalne, lecz spróbuj, człowieku, przegłodzić się przez kilkanaście godzin w drodze i nawdychać woni traw i drzew, a byle co wyda ci się wspaniałym przysmakiem! Cisza panowała, gdy paraliśmy się z posiłkiem, lecz póź­niej Burton wydobył stojącą za jego plecami drugą butelkę.

Teraz — oświadczył — musimy wypić za zdrowie O’Neila. — Tak, za jego zdrowie.

Oby mu się udał cały plan!

O jakim planie gadasz, Fred?

Ano o tej... “Alicji”. O’Neil chce ją kupić.

Już o tym mówiłeś — odparł Atkins.

Doszedł już do takiego stanu, iż poczynał tracić świado­mość miejsca i czasu.

Brzękając naczyniami ruszył w stronę chaty. Nie wszedł do jej wnętrza, lecz zniknął za rogiem budowli. Zapewne


lam znajdowało się źródełko. Nasz gospodarz musiał już mieć nieźle “w czubie”. Zdradzał to jego niezbyt pewny chód.

Uważacie, że się upiłem? — zabełkotał Burton agre­sywnym tonem. — Fred Burton nigdy nie był pijany i... nie będzie. Może który z was otworzy butelkę, co?

Oczywiście — szybko odpowiedział Karol.

Podniósł się z pnia, podszedł do pijaka i odkorkował flaszkę tak sprawnie, jakby przez całe życie wykonywał pra­cę, barmana.

Karolu — szepnąłem, gdy wrócił na swe miejsce — ten człowiek już przeholował miarę. Patrz!

Burton przystawił szyjkę butelki do ust, przechylił głowę do tyłu i tak ją trzymał z dobrą minutę. Na koniec odstawił naczynie i splunął prosto w gorejące ognisko.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, zwrócił się do nas:

uprzejmość.

Ale... ale... ja się pytam, skąd po drodze?

Nie wiedziałem, co na to rzec, przyznać się do pobytu w “Alicji”, czy nie? Karol wyręczył mnie w odpowiedzi.

Zdaje się, iż mu na sekundę wróciła odrobina przytomnoś­ci, bo przerwał i po małej chwili wymamrotał:

Dosyć tego — rozeźlił się.

Sądziłem, że zabierze flaszkę do chaty, lecz on ją przechy­lił do ust i łyknąwszy sporo cisnął naczynie między krzaki. — Dosyć — powtórzył, ale jakoś bełkotliwie, a później odszedł ku domostwu nieco chwiejnym krokiem.

Było dla mnie jasne, iż kolejna porcja alkoholu gwałtow­nie naruszyła już i bez tego kiepską równowagę jego ciała. Taki widok mocno umniejszył sympatię, jaką poczułem do tego człowieka.

Jak on sobie wyobrażał to “mamy go”? Nie miałem po­jęcia. Jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości: Burton (wraz ze swym pracodawcą) był mocno zaangażowany w sprawę znikającego bydła. Kto wie, czy nie był głównym wykonawcą poleceń O’Neila? A poza tym ongiś pracował w urzędzie pocztowym. Byłem pewien, że właśnie jako telegrafista. Ponieważ świat wcale nie jest pełen telegrafistów, a tym bardziej północne bezludzie Kanady, Burton musiał być jednym z dwu tajemniczych sygnalistów pamiętnej nocy. Jednak, rozmyślałem, nie mamy na to żadnego dowodu i na­wet najbardziej łatwowierny sędzia nie uzna tego oskarże­nia za oczywiste. A porucznik Mitchell?

Atkins znowu pojawił się przed nami. Siadł między Ka­rolem a Burtonem, a spostrzegłszy, jak ten ostatni zwiesił głowę, zauważył:

Pojadę... jutro muszę coś załatwić... z tym... bydłem... — wymruczał tak cicho, że ledwo go usłyszałem.

Głowa na nowo opadła na piersi, ciało zakołysało i Burton łagodnie osunął się między krzewy i trawy.

Drgnąłem, lecz Karol przeczuł mój odruch i położył mi dłoń na ramieniu.

Siedź! — rozkazał. — To tylko pijacka meta. Do jutra mu minie. Późno już, czas nam spać — zwrócił się do Atkinsa.

Prawda — bełkotliwie odparł gospodarz. — Chcecie nocować w chałupie, czy na dworze?

Na dworze — odparł Karol.

Dostrzegłem, jak bardzo stara się zachować normalne ruchy i sposób mówienia normalnego człowieka i jak ten wysiłek nie daje pełnego rezultatu.

No to... dobranoc. A o tego pijaka nie troszczcie się, zresztą... nakryję go kocem.

Ruszył ku chałupie.

Karolu — powiedziałem — mimo że ten obrzydliwy typ przyznał się, nie powinniśmy zostawiać go w takiej sy­tuacji. Nabawi się zapalenia płuc...

Karol zachichotał.

Och, Janie, Janie — szepnął. — Nie zostawimy tutaj pacjenta chorego na... alkohol. Pojedzie z nami pod czułą opieką lekarza!

Nie była to kołdra, lecz gruby koc, którym traper usiło­wał otulić śpiącego, bo Burton spał głębokim, pijackim snem. Stwierdziłem to osobiście, pomagając Atkinsowi okryć le­żącego.

Ot tak, będzie dobrze... — pochwalił swe dzieło traper ciężko dźwigając się z kolan. — Rozkulbaczcie jego konia i wsuńcie mu siodło pod głowę. Niezły to chłop w gruncie rzeczy...

Przyrzekłem, chociaż na ten temat miałem nieco inny po­gląd. Traper powiedział nam jeszcze raz “dobranoc” i znik­nął w czarnym wnętrzu chaty.

Nie sprzeciwiałem się dłużej. Zresztą nie była to stosowna pora. O Burtonie sąd mój był identyczny z poglądem Karola, jednak sposób załatwienia sprawy budził moje wątpliwości. Siedząc przy ognisku i kurząc fajkę na próżno szukałem innego rozwiązania tak kłopotliwej sytuacji.

Podszedł Stone.


Stone umilkł, umilkła i przyroda, bo nawet wiatr przestał dąć w konarach drzew i tylko delikatne trzaski dopalających się drew mąciły ciszę. Polana pogrążyła się w mroku, ani jedna gwiazda nie zabłysła na niebie, a księżyc nie wyjrzał.

Czekała nas piekielnie trudna wędrówka poprzez bez­droże lasu, a później prerii. To było pewne, resztę kryło nie-odgadnione jutro. Jak na nasz postępek zareaguje porucznik Mitchell? Co powie Caldwell? Co skłonny będzie wyjawić Burton, gdy wreszcie oprzytomnieje z pijackiego snu?

Mnóstwo pytań — żadnej odpowiedzi.


Tropy wiodą ku prawdzie


To była najgorsza ze wszystkich mych podróży, chociaż równocześnie najkrótsza. Lecz nim ją rozpocząłem, wczesną nocą, zatrudniono mnie jako “łapacza”. Cóż to znaczy?

W Kanadzie określenie takie nigdy nie było używane, lecz na Dzikim Zachodzie Stanów Zjednoczonych cieszyło się przez dziesiątki lat ujemną sławą. “Łapaczem” był każdy, kto, znęcony pieniężną nagrodą za schwytanie, puszczał się tropami ściganego prawem przestępcy. Muszę podkreślić, iż nagroda była zawsze wypłacana —jak głosiły listy gończe — za dostarczenie szeryfowi “żywego lub martwego” bandyty. “Łapacz” musiał być przygotowany na walkę, na wymianę strzałów, z której to walki nie zawsze wychodził zwycięsko. Mimo że w swej niebezpiecznej akcji spełniał funkcję obrońcy sprawiedliwości, nie cieszył się dobrą opinią wśród spokoj­nych farmerów. Ponieważ, choć postępował zgodnie z pra­wem, czynił to niejako... poza tym prawem. Uważano po­wszechnie, iż motywem postępowania “łapacza” jest chęć zysku, a nie walka z przestępczością.

Moja rola jednak nie była całkowicie w tym stylu. Nie brałem siłą przestępcy, jako że był całkowicie niezdolny do oporu, lecz równocześnie nie miałem za sobą żadnego po­parcia prawa w formie chociażby listu gończego. Ale nie li­czyłem na żadną nagrodę! Zresztą w tej samej sytuacji znaj­dował się Karol oraz Stone. Ten ostatni niczym się nie przej­mował.

G dy wypaliliśmy fajki w całkowitym milczeniu i tak głę­bokiej ciszy, że w uszach dzwoniło, mój przyjaciel powstał z kłody, na której dotąd siedział.

Zrobił kilka kroków i nagle zawrócił.

Zaśmiał się cicho, ale ten śmiech nie zabrzmiał w mych uszach radośnie.

Na czym miała polegać, szybko się przekonałem. Po pierwsze: na osiodłaniu koni, lecz to fraszka. Po drugie: na przeniesieniu spitego jak bela Burtona do miejsca, w którym stały nasze wierzchowce. Tego dokonałem już przy pomocy Karola. Z kolei czekała nas najtrudniejsza do wykonania praca: przywiązanie nieprzytomnego człowieka do siodła i końskiego karku tak, aby nie spadł podczas jazdy. Trudna to sztuka. Początkowo mój przyjaciel chciał po prostu prze­rzucić Burtona przez siodło głową w dół, a pod brzuchem końskim przesunąć rzemień, aby połączyć nim ręce z nogami leżącego. Zaprotestowałem.

Dopieroż to była robota! Spociłem się przy niej jak przy konkursowym rąbaniu drzewa. Burton był to kawał chłopa, a więc bardzo ciężki, i całkowicie bezwładny. Leciał nam z rąk jak kamień. Gdy wreszcie został osadzony na siodle, z no­gami związanymi pod końskim brzuchem, z rękami po­dobnie związanymi pod końskim karkiem, wydało mi się, że upłynęła już połowa nocy. Ku memu zdziwieniu i radości stwierdziłem, spojrzawszy na zegarek, że koszmarne zajęcie zabrało nam zaledwie trzydzieści minut.

Postój tu, Janie, i rozglądaj się na wszystkie strony. W razie czego alarmuj strzałem. Idę po Stone’a.

Gdy odszedł, zrobiło się nagle tak ciemno, iż sylwetki na­szych zwierząt ledwo były widoczne, mimo że stałem od nich na odległość rozwiniętych cugli. Równocześnie poczułem na twarzy i na dłoniach wilgoć, począł siąpić drobny desz­czyk. Tylko tego brakowało!

Po kilku minutach usłyszałem przytłumiony odgłos kro­ków, lecz że dobiegał od strony gorejącego jeszcze ogniska, nie zaniepokoił mnie. Po chwili czerwona plama nagle znikła. To na pewno Karol, ostrożny i przewidujący jak każdy tra­per, chlusnął wodą na źródło ognia. Wreszcie raczej wyczu­łem, niż dostrzegłem, zbliżanie się moich towarzyszy.

W takim porządku poczęliśmy się wycofywać z polany. Konie strzygły uszami potykając się o ukryte w gęstej tra­wie odziomki pni. Być może krążył wokół jakiś drapieżnik leśny, najprawdopodobniej wilk, lecz o tej porze roku zwie­rzęta te nie są napastliwe, nie lękałem się więc ani o nas, ani o śpiącego w swej chałupie Atkinsa.

Gdy minęliśmy polanę, cały czas trzymając wierzchowce za uzdy tuż przy pyskach, droga stała się mniej uciążliwa, chociaż ciemności na niej panowały jeszcze głębsze. Była to jednak trasa ograniczona z obu stron szpalerami drzew i krze­wów o dość równym podłożu. Zabłądzić nie sposób. Jednak gdy przed paru godzinami przy dziennym świetle wędrowa­łem tą steczką prawie godzinę, to obecnie przeszło dwie.

Podziwiałem Karola, że sobie tak świetnie radzi z obu końmi: tym, do którego przytroczyliśmy Burtona, i swoim własnym. Z powodu wąskości przejścia mój przyjaciel wła­snego wierzchowca przywiązał do siodła zwierzęcia Bur­tona długim rzemieniem, lecz ten właśnie wierzchowiec spra­wiał nam najwięcej kłopotu: tupał, szarpał uzdą aż chrzę­ściły rzemienie, wyraźnie nie chciał iść i dopiero na głośne uspokajanie Karola ruszał w dalszą drogę.

Deszczyk mżył nadal, gdy wreszcie wychynęliśmy z leśnej ciaśniny. Przypuszczałem, że na otwartej przestrzeni wi­doczność poprawi się, ale gdzie tam!

Zatrzymajmy się — polecił Karol. — Trzeba zmienić szyk naszego marszu. Lewis, będziesz jechał nadal pierwszy, tylko żebyś się nam nie urwał. Przyczepię ci Burtona, za koniem Burtona pojedzie doktor. Uważaj, Janie, aby nasz pupilek nie spadł. Dopiero byłby kłopot. Ja jadę ostatni. Jeszcze chwilkę. Muszę odsapnąć, spociłem się jak mysz. To było trudne przejście. Miał rację, mnie również koszula przylgnęła do pleców. Postaliśmy przez kilka minut mając przed sobą prerię, a za plecami las. Gdyby nie wilgoć spadająca z nieba, chwila odpoczynku byłaby nawet przyjemna. Szepnąłem coś na ten temat.

No właśnie, lecz skradzione bydło nie zniknie bez śla­du, tropów będzie sporo na rozmokłej ziemi. Sądzę więc, iż w takiej sytuacji zrezygnują z uprowadzenia stada, a poza tym Burton jest w naszych rękach. Teraz rozumiesz, dlaczego pragnę ulewy? Jedziemy!

Wskoczyliśmy na siodła. Pierwszy pokłusował Stone, ciągnąc na lince zwierzę Burtona, wraz z jego nieprzytomnym właścicielem. Z kolei ruszyłem ja, a za mną Karol. Deszcz siąpił bezlitośnie, ba, wydało mi się, że nawet zgęstniał. Dzięki lasowi, który teraz mieliśmy po prawej ręce, zabłą­dzić było nie sposób, lecz w jakim stanie dobrniemy do “Alicji” i o jakiej porze? Bo to był ważny problem: przed świtem, gdy jeszcze wszyscy śpią, czy za dnia, na oczach zdumionych gapiów?

Dotarliśmy wreszcie do jeziorka, a wówczas lunął na nas deszcz jak wodospad Niagary! W sekundę przemokłem od głowy po stopy. Ściana wody, bo tak to można nazwać, ograniczyła widoczność. Koń z Burtonem, mimo że posuwał się przede mną na kilka zaledwie kroków, chwilami znikał mi z oczu. Parokrotnie wydało mi się, iż nie ma na nim jeźdźca. Na szczęście było to jedynie złudzenie wywołane ciemnością i drżącymi falami deszczu. Zaczął padać bez żadnych oznak burzy, a więc nie należało liczyć na szybkie ustanie. To był jesienny deszcz mogący lać bez przerwy przez kilka dni. Ku mej rozpaczy, spełniło się życzenie Karola.

Szumiało dokoła i pluskało pod kopytami naszych koni, gdy skręcaliśmy w stronę dalekiej “Alicji”. Z tej ulewy mógł wyniknąć dla nas dodatkowy kłopot: przebudzenie się Bur-tona. Gdyby oprzytomniał i począł wzywać pomocy, to mimo zawieruchy, ktoś, przedziwnym zbiegiem okolicz­ności (a takie przedziwne zbiegi okoliczności trafiają się nie­kiedy), mógłby usłyszeć jego wrzask i skoczyć na pomoc. Ileżby z tego wynikło dla nas trudności?! Kierowany tą obawą zrównałem się ze Stonem i kazałem przystanąć. Zaraz zrów­nał się z nami Karol.

Co się stało?

Wyjaśniłem mu przyczynę. Przyznał mi rację. Zeskoczy­łem z siodła, podbiegłem do Burtona, by sprawdzić stan na­szego więźnia. Spał, nadal spał! Dawka pochłoniętego alko­holu nie została zrównoważona działaniem kubłów wody, jakie lały mu się na głowę. Było to dziwne, przecież możliwe. Z czystej lekarskiej ostrożności zbadałem puls. Bił słabo, ale miarowo i wyraźnie.

Niech to licho! Lepiej nie ryzykujmy. Naprzód 1

Poczłapaliśmy, na przemian pokłusowali i znowu stępa.

Cóż to za okropna noc! Po kilku godzinach ulewa znacznie zelżała, za to chwycił ziąb i gdyby nie ciepło, jakie dawał mym nogom wierzchowiec, pewnie bym zaczął szczękać zębami. Ulewa przeszła w mżawkę i coś niecoś powidniało. Wtedy Karol zrównał się ze mną.

Zaczyna się przedświt. Musimy szybciej jechać.

Minął mnie i pogalopował do przodu. Zaraz odczułem skutki decyzji Karola. Idący przede mną koń Burtona przy­spieszył kroku. Po paru sekundach już biegł wytężonym kłu­sem. Klepnąłem wierzchowca po zadzie. Przyjemnie jest gnać przez otwartą, widną prerię, pod jasnym niebem i w blasku słońca. Lecz spróbujcie tej sztuki w nocy, gdy otacza paskud­na wilgoć i woda zalewa oczy! Spróbujcie ustrzec zwierzę przed runięciem na rozkisłym gruncie, przy widoczności tak złej, iż pozwala widzieć zaledwie koński zad lub plecy po­przednika! Nie, nie runąłem, lecz większa w tym chyba za­sługa rumaka niż moja.

Wszystkie ziemskie okropności mają tę cechę, iż się wresz­cie kończą, a szczęśliwy ten, kto radosnego końca doczeka. Jakże się ucieszyłem ujrzawszy pierwsze, zamglone w mżawce, zabudowania “Alicji”. Deszcz teraz bardzo nam pomógł. Psy nie zwęszyły nas i nie wybiegły na spotkanie. Uniknęliśmy wrzaskliwego jazgotu i dotarli pod samą bramę ogrodu. Lecz co dalej? Okropna noc dobiegała końca, ale wraz z nią nie kończyły się nasze kłopoty.

Ty, Janie, pomóż dźwignąć tego pijaczynę.

Stwierdziłem, że Burton odzyskał przytomność, choć nie całkowicie. Gdy go odwiązywaliśmy otworzył na chwilę oczy, lecz wzrok miał całkowicie błędny tak, jakby patrzał, a nie widział. Gdy mu rozsupłałem więzy, o mało nie runął na ziemię. Karol podtrzymał go w ostatnim momencie. Ja­sne, iż w takiej sytuacji musieliśmy go przenieść. Dokąd? Karol, jak gdyby przeczuł me pytanie, bo powiedział:

Do naszego pokoju. Później obmyślimy mu inne za­cisze. Lewis pospiesz się i szybko wracaj. No, Janie!

Podjąłem się roli tragarza, Karol trzymał leżącego na mych plecach Burtona za nogi.

Zadziwiająco głęboki sen mieli lokatorzy “Alicji” — po raz drugi to stwierdziłem, bo i tym razem nikogo nie zbudził odgłos stąpania. Co prawda staraliśmy się posuwać jak koty, lecz nie zawsze się to udawało. Dotarliśmy do celu bez prze­szkód, Karol otworzył drzwi naszej sypialni, przez które wkroczyłem ze swym żywym bagażem.

Uznałem, iż Burton nie zasługuje na taką ofiarę z mej strony i ułożyłem go na parkiecie.

Poszedłem za przykładem Karola. Zaiste nie było mi ani sucho, ani ciepło. Przez kilka minut biegaliśmy w skarpet­kach po naszej komnacie (aby się rozgrzać), zrzucając z sie­bie mokre jak nie wyżęte ścierki poszczególne części gar­deroby. Wreszcie pozostaliśmy jedynie w koszulach, nadal hasając wokół śpiącego Burtona, co na pewno musiało wy­glądać na obrazek z zakładu dla umysłowo chorych, w którym para wariatów tańczy dokoła nieprzytomnego współ­towarzysza niedoli.

A teraz — rzekłem głęboko oddychając — przydałaby się kropelka whisky.

Karol z wielką ochotą spełnił me żądanie.

A wiesz... to znakomity pomysł. Nawet gdy wytrzeźwieje, nie będzie mógł uciec. Ale ja go do łóżka nie przyj­mę.

Ani ja — zastrzegłem się. — Chwileczkę... przecież Caldwell proponował nam dwa oddzielne pokoje! Jeden z nich znajduje się tuż obok, sprawdzę, czy drzwi są otwarte.

Wysunąłem się na korytarz cicho, jak duch. Tu jeszcze panowały nocne ciemności i nocna cisza. Omackiem trafiłem do najbliższych drzwi. Nie były zamknięte. Wewnątrz pokoju znajdowało się łóżko, nawet zaścielone. Tak więc dane nam było spełnić humanitarne obowiązki wobec kowboja, co oznacza, iż przenieśliśmy go, rozebrali i ułożyli na łóżku. Ubranie zostało zabrane, a Karol przekręcił klucz w drzwiach i wyjął go.

Może się wydawać, iż taki sposób zabezpieczenia się przed ucieczką więźnia był niedostateczny, wręcz śmieszny. Otóż nie! Burton goły, jak praojciec Adam, nie mógł nigdzie uciec, przynajmniej podczas dnia, a i nocą wątpię, czy odważyłby się maszerować trzydzieści mil do farmy O’Neila całkowicie pozbawiony przyodziewku. A musiałby najpierw wyważyć drzwi czyniąc łomot, który zaalarmowałby wszystkich, bo skok z piętra, przez okno, był zbyt ryzykowny.

Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo. Burton, otrzeź­wiawszy, mógł wrzeszczeć i wzywać pomocy. Kowboj chyba miał w “Alicji” wspólników, którzy donieśliby o wszystkim O’Neilowi. Lecz najpierw musiałby się zorientować, dokąd trafił. I w jaki sposób?

Zakładałem, że prześpi z pół dnia nim na dobre odzyska przytomność, a później pocznie się głowić nad tym, gdzie się podziało jego ubranie i gdzie się znajduje! Według moich kalkulacji, czasu było sporo.

Gdy wróciliśmy do sypialni i owinęli się kocami niby Indianie przy ognisku (jakże wówczas tęskniłem za ogniem!), zjawił się Stone. Mokry i zmęczony, bo przydźwigał wszystko, co było przytroczone do siodeł i znajdowało się w jukach, a więc i w jukach Burtona. Jakże roztropnie postąpił Lewis! Był zaiste nieocenionym pomocnikiem.

Spójrzcie, panowie — powiedział rzucając manatki na podłogę. — Co to jest, doktorze?

Podał mi średniej wielkości gruby niby-patyk, na którego końcu osadzono... krowie kopyto!

Popatrz, Karolu! — wykrzyknąłem.

Obejrzał, pokiwał głową, spojrzał na mnie i zauważył:

Oto czym robiono fałszywe ślady uciekającego stada...

Była to rurka z trzciny, którą Karol z wielkim zainteresowaniem oglądał na wszystkie strony. Obejrzałem i ja. Za­pewne Burton przygotowywał sobie ustnik do fajki. Powie­działem o tym.

Ustnik do fajki? — ironicznie powtórzył Karol. — Co za szczęście, że tego rodzaju “ustników” nie używali i nie używają nasi czerwoni bracia w północnej Ameryce. Wiecie, co to jest? To cicha śmierć znana wśród Indian Bra­zylii na setki lat przed wynalezieniem palnej broni. Znana i obecnie. Kolec z twardego drzewa, nasycony szybko dzia­łającą trucizną, wkłada się do takiej rurki i po prostu wy­dmuchuje w kierunku wroga. Lewis aż pobladł z wrażenia.

Stone odszedł. Siedliśmy w kucki na swych łóżkach, otu­leni derkami. Zbierało mi się na sen, lecz w takich okolicz­nościach nie wolno było nawet na chwilę zmrużyć oczu.

Przytaknąłem i wyraziłem żal z powodu nie zabrania za­pasowych ubrań,- jednak nigdy tego nie czyniliśmy.

Wreszcie Lewis ujawnił się. Dźwigał pod pachą spore za­winiątko. Na polecenie Karola przebrał się pospiesznie i z za­dowoloną miną siadł na krześle. Jednak nie na długo.

Dzień zapowiadał się późny i ponury wśród monotonnego odgłosu wody spadającej z dachu.

Lewis, wiesz, gdzie śpi Caldwell?

Zapytany skinął głową.

No to idź natychmiast, obudź go i sprowadź tu. Po­wiedz mu, że musimy z nim porozmawiać, że siedzimy tu uwięzieni z braku ubrań. Przydałyby się nam dwie suche pary spodni i dwa komplety bielizny. Tylko bez nadmiernego alarmu, Lewis. Lepiej, aby o wszystkim dowiedział się jedy­nie Caldwell, nikt więcej.

Stone znowu odszedł, a my nadal tkwiliśmy na łóżkach, okutani w koce.

Okropny ranek — ziewnąłem.

Oczywiście.

Zerwał się z łóżka jak igłą dźgnięty i skoczył na podłogę bosymi nogami.

Ubieraj się. Musimy lecieć do Caldwella, niech ściągnie ludzi. Może jeszcze nie jest za późno.

Z obrzydzeniem począłem wciągać na siebie mokrą odzież, na szczęście w tym momencie zastukano do drzwi, które na moje energiczne “proszę” otworzyły się bezszelestnie, a za nimi ukazał się nasz gospodarz oraz Stone. Zaiste Caldwell zasługiwał na uznanie za swą prawie błyskawiczną szyb­kość.

Czuję, że stało się coś bardzo ważnego — powiedział zdyszanym głosem — więc jestem...

Streściłem mu jak najwięcej wypadki wczorajszego wie­czoru i nocy. Gdy skończyłem, Karol nie dał Caldwellowi dojść do słowa.

Musi pan natychmiast udać się do stada i zabrać z sobą najpewniejszych ludzi. Może już rozpoczęło się stampede, ale dognamy tych drabów. Tobie, Janie, powierzam pieczę nad Burtonem. Stone będzie nam towarzyszył. Czy ma pan jakąś suchą odzież?

I tym razem Caldwell okazał się znakomitym wykonawcą poleceń.

Wyszli pospiesznie. Zacząłem się odziewać, lecz nie w tak wariackim tempie, jak Karol. Zabrawszy fajkę i kapciuch z tytoniem pospieszyłem do sąsiedniego pokoju. Cichutko włożyłem klucz w otwór, delikatnie przekręciłem. Wystar­czył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że Burton, przykryty kocami, nadal śpi. Siadłem na stojącym w pobliżu fotelu. Zapaliłem fajkę i utonąłem w rozmyślaniach nie spuszczając wzroku z łóżka i jego lokatora.

Czy Karol z Caldwellem zdążą na czas, by zapobiec nowej ucieczce stada? Czy nie dojdzie do strzelaniny? Czy O’Neil, zaniepokojony rozwojem wypadków, przybędzie do “Alicji”?

Za oknem poczynało powoli rozjaśniać się, lecz strugi wody ściekające po szybie nie zapowiadały ani pogody, ani słońca.

Monotonnie mijały minuty. Nagle łóżko zaskrzypiało. Dostrzegłem, jak Burton obrócił się na wznak, a nawet otworzył oczy. Czyżbym pomylił się w ocenie jego trzeź­wości? Jednak nie. W następnej chwili począł monotonnie chrapać.

Ile czasu tak przesiedziałem pilnując więźnia? Ponad dwie godziny, a te dwie godziny wydały mi się wiecznością. Usły­szałem czyjeś kroki na korytarzu, później — wrzawę i śmiech dzieci, wreszcie wołanie pani Alicji. Byłem znużony, głodny i coraz bardziej senny. Jakże więc ucieszyły mnie odgłosy paru stuknięć. Przekręciłem klucz w zamku. To byli Karol i Stone. Po ich minach poznałem, że nasza sprawa przed­stawia się pomyślnie.

A to ładna warta! — wykrzyknąłem. — Popili się, czy co?

Opowiem później. Lewis zostanie tutaj, już jadł śnia­danie, a na nas czeka pięknie zastawiony stół.

Istotnie czekał, lecz nie w jadami, jak sądziłem, a w na­szym gościnnym pokoju.

To mój pomysł — wyjaśnił Karol — by móc pilnować Burtona.

Więc co z tym stampede? — zagadnąłem napełniając szklankę kawą.

Nie było popłochu w stadzie, chociaż wszystko do tego przygotowano.



Aby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę. Na przykład wmówić w Caldwella, iż krowy po prostu utonęły w bagnie.

Odpowiedziałem, iż jego wywód jest logiczny i trafia mi do przekonania.

Resztę naszej porannej uczty zakończyliśmy szybko, na­słuchując, czy z pokoju zajętego przez Burtona nie dobiegają jakieś alarmujące odgłosy. Lecz w sąsiedztwie panowała cisza i tylko z zewnątrz dochodziły urywane poszczekiwania psów i żałosny poryk bydła. Wróciliśmy do Stone’a. Burton nadal chrapał. Karol wyprowadził nas na korytarz:

Idźcie się przespać ze dwie godzinki, oczywiście w ubra­niach, nie wiadomo, co może się przydarzyć. Lewis, możesz się położyć na moim łóżku. Gdyby zjawił się Caldwell, dajcie mi znać.

I tak nas odprawił, a później usłyszałem klucz przekręcany w zamku drzwi sąsiedniego pokoju.

Przyznam, iż z radością skorzystałem z propozycji Karola. Stone chyba również. Jak długo trwał mój sen?

Energiczne pukanie do drzwi wyrwało mnie ze świata ma­rzeń i nicości. Siadłem, spojrzałem na zegarek. Dochodziło południe. Jednym skokiem znalazłem się przy drzwiach. Za nimi stał Caldwell.

Wyszedłem na korytarz i wywołałem przyjaciela.

Odszedł.

Skrupulatnie przekręciłem klucz w zamku i zająłem ciepłe jeszcze miejsce w fotelu.

Znowu począł mijać monotonnie czas. Wreszcie zaskrzy­piało łóżko. Spojrzałem: śpiący otworzył oczy. Wpatrywał się w sufit, na koniec stęknął i usiadł. Chyba dopiero wów­czas mnie zauważył. Gapił się przez dobrą minutę.

Kto ty jesteś? — zagadnął ochrypłym głosem. — O rany! Ależ mnie łeb boli.

Odrzucił koce i spostrzegł, że jest całkowicie nagi. Szybko się nakrył.

Nie, nie O’Neil. Po prostu z własnej ochoty czuwam nad twym zdrowiem.

Nie dosłyszał ironii w mym głosie.

Nic się nie wydarzyło. Nie było popłochu w stadzie. Ten człowiek wcale mnie nie poznawał, więc postanowiłem nieco z nim pożartować i pociągnąć za język.


Począł rozglądać się po pokoju, zapewne sądząc, iż wy­patrzy swą odzież.

Męczy mnie pragnienie, przynieś trochę wody.

Prawdopodobnie chciał się mnie pozbyć chociaż na chwilę. W mej bowiem obecności krępował się wyskoczyć z łóżka.

Zerknął na mnie podejrzliwie.

Jakie kopyto? O niczym nie wiem.

Nawet o tym, że wiozłeś je w jukach siodła?

Wybałuszył na mnie oczy.

Był blady po tej pijackiej nocy, ale teraz pobladł jeszcze bardziej.

Zrobił się prawie siny.

Gdzie ja jestem? — powtórzył raz jeszcze stare pyta­nie. — Jakim prawem więzisz mnie tutaj? Żadnego Halleya nie znam!

Był prawie gotów wyskoczyć z łóżka, więc podniosłem się z fotela.

Kłamiesz, Burton — powiedziałem spokojnie. — Nie wrzeszcz, bo to ci nic nie pomoże. Lepiej zastanów się nad swą sytuacją, ona prowadzi prosto za więzienne kratki. Kra­dzież bydła to nie przelewki i tylko szczerym przyznaniem się do winy możesz poprawić swe położenie.

Popatrzył na mnie.

Jeśli jesteś policjantem, niczego mi nie dowiedziesz, jeśli nie, tym gorzej dla ciebie, bo nie masz prawa trzymać mnie tutaj i przesłuchiwać. Poskarżę się O’Neilowi.

Był pewny siebie, czy tylko nadrabiał tupetem? Raczej to drugie.

Kim jestem — odpowiedziałem — dowiesz się później. Od O’Neila nie spodziewaj się pomocy, on sam będzie jej potrzebował, a poza tym musi być wściekły, bo zawaliłeś całą sprawę. Być może całą winą obciąży ciebie i wówczas ruszysz do Reginy pod dobrą eskortą.

Otulił się kocem i udał, że śpi. Przypuszczam, że czuł się fatalnie po wczorajszym pijaństwie, a poza tym chciał przemyśleć sprawę. Czy go “skruszyłem” w dostatecznej mierze, miała ujawnić najbliższa przyszłość. Opadłem z powrotem na fotel i tkwiłem w nim do chwili, w której delikatnie za­stukano do drzwi. To Stone przyszedł mnie zwolnić z dyżu­ru. Powiedział, że “pan Gordon i gospodarz” znajdują się obok. Istotnie zastałem ich w naszym pokoju.

Tu powtórzyłem dokładnie przebieg mej rozmowy z kow­bojem.

A więc nawet odgraża się. No, no! Tupetu mu nie brak. Musisz wiedzieć, Janie, iż wysłaliśmy do Reginy gońca z pismem dla Mitchella, w którym pan Caldwell prosi o natychmiastowe przybycie. Dopisałem, że sprawa kradzieży bydła zbliża się ku rozwiązaniu.

Czy to pewny człowiek ten goniec?

Karol wzruszył ramionami.

Mam ja na tę sprawę swój pogląd, bardzo odmienny od pańskiego — tu Karol spojrzał na niego przenikliwie. — Jednak powstrzymam się chwilowo od jego ujawnienia, bra­kuje mi pewnych szczegółów.

Tak sądzę — wyznał Caldwell.

Zaniemówiłem, Caldwell wytrzeszczył na nas oczy. Uczy­niło się nieprzyjemnie cicho.

Może jednak... — szepnąłem półgłosem.

Karol machnął ręką.

Nie próbuj mnie przekonywać, Janie. Nie ustąpię.

Caldwell głośno westchnął.

Caldwell bezradnie rozłożył ręce.

I tak źle, i tak niedobrze, lecz ponieważ pan Caldwell zgodził się na twe propozycje, a jest to przede wszystkim jego sprawa, ustępuję, chociaż nadal gnębi mnie wątpliwość.

Wreszcie — mruknął zabawnie. — Skoro już tyle uzgodniliśmy, trzeba pomyśleć o kolejnym działaniu. Nie wolno nam siedzieć z założonymi rękami i czekać na Mitchella. Pan — zwrócił się do gospodarza — niech zarządzi, aby nikt z pańskich ludzi nie opuszczał farmy. Przede wszystkim ra­dzę zatrudnić Halleya przy jakiejś żmudnej robocie. Naj­bardziej mi zależy, aby on właśnie nie oddalał się z “Alicji”. Jeśli bowiem w nocy lub o świcie miano zorganizować stampede (według słów Burtona), a do tego nie doszło z powodu nieobecności Burtona, jego wspólnicy zostali zdezorientowani i czekają nowych poleceń. Kto wie, czy nie będą próbować nawiązania kontaktu z Burtonem, szukając go oczywiście na farmie O’Neila. Proszę, aż do przyjazdu Mitchella, zwra­cać baczną uwagę na pracowników.

Udałem się z Caldwellem na obchód. Szczęściem deszcz ustał, choć zerwał się bardzo chłodny wiatr. Nie warto opi­sywać przebiegu wędrówki. Zauważę jedynie, iż Caldwell postępował bardzo sprytnie. Bowiem przy każdej napotka­nej grupce swych pracowników zapytywał o tych, którzy nie znajdowali się w pobliżu, kazał ich szukać, a gdy się odnajdywali, wydawał różne polecenia dotyczące gospodar­skich prac, wymagających szybkiego wykonania. W ten spo­sób doszło i do Halleya, któremu gospodarz rozkazał zająć się zbadaniem stanu jakiejś bryczki oraz wymianą kół. Halley, jak zwykle, był niesłychanie grzeczny, we wszystkim pota­kiwał Caldwellowi. Jednak przy oględzinach wzmianko­wanej bryczki, gdy gospodarz odwrócił się, by zbadać re­sory pojazdu, na mgnienie oka dostrzegłem na twarzy Halleya strach, bliźniaczo podobny do tego, jaki okazywał podczas naszego noclegu na bagnach. Gdy Caldwell wyprostował się, twarz kowboja znowu zajaśniała niczym nie zmąconym spokojem i radością.

Czego przeraził się Halley? Przecież nie resorów?

Nieco później odwiedziliśmy stajnie i obory, w których trzymano jedynie dojne krowy. Caldwell wszędzie objawiał niezwykłą energię zapędzając do roboty wszystkich, którzy akurat nie mieli żadnego zajęcia. Tak to trwało prawie do piątej godziny i przyznam, iż dobrze rozbolały mnie nogi od tej niekończącej się wędrówki.

No — stwierdził gospodarz, gdy wreszcie skierowaliśmy się ku centralnemu budynkowi “Alicji” — pan Gordon powinien być zadowolony. Nie brakuje żadnego z mych ludzi.

A w nocy? — zapytałem.

Rozłożył ręce bezradnym gestem.

To nie jest pewne. Wysłał pan człowieka z listem do Reginy. Na pewno wielu pytało go, dokąd jedzie i po co. Dla nie wtajemniczonych rzecz nie ma znaczenia, ale wspól­nicy Burtona mogą coś podejrzewać i głowić się nad tym, co list zawiera. Na złodzieju czapka gore, proszę pana. A taki Halley! Na pewno wie o wysłaniu gońca.

Oczywiście, że wie. Przecież jest nadzorcą moich kow­bojów.

Niestety — westchnąłem.

Roześmiał się.

Proszę mi przedstawić, doktorze, chociaż jeden dowód nieuczciwości Bena, a natychmiast zwolnię go z pracy.

Zamilkłem. Dowodów mi brakło, istniały tylko podejrze­nia. Wróciliśmy do gościnnego pokoju spotykając po dro­dze panią Alicję. Nie widziałem jej od dwu dni.

Uspokoiłem ją, jak mogłem najlepiej. Czy uwierzyła mej udanej beztrosce? Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Tu do­dam, iż z panią Alicją spotykałem się przeważnie tylko przy posiłkach. Była zawsze bardzo zajęta, zresztą i ja nie miałem czasu na pogawędki. Nie po to tu przybyliśmy, nie na zaba­wę ani na przyjemny odpoczynek. I chyba dobrze, że tak właśnie ułożyły się stosunki z rodziną gospodarza, więcej pozostawało nam czasu na wykonanie zadania, jakiego pod­jęliśmy się.

W gościnnym pokoju siedział Stone.

Pan Gordon rozmawia z Burtonem — poinformował, okropnie ziewając. — Prosił, aby mu nie przeszkadzać.

Caldwell postał chwilę i odszedł, obiecując przysłać obiad dla naszej trójki.

W niecałe pół godziny później gruba Murzynka przyniosła obficie zastawioną tacę. Ciekawe, czy wiedziała o powodzie zmuszającym nas do obiadowania oddzielnie? Chyba była zdziwiona, że trzech zdrowych mężczyzn (zakładając, iż o czwartym wieść do kuchni nie dotarła) jada oddzielnie. Może doszła do wniosku, że nie zasługujemy na zasiadanie przy jednym stole z gospodynią i gospodarzem. Posłałem Stone’a po Karola. Zjawił się jedynie ten ostatni.

Co słychać w więzieniu? — zażartowałem.

Poklepał mnie po plecach.

Uśmiechnął się i począł z półmiska nakładać na jeden z talerzy olbrzymie płaty mięsa, stos ziemniaków i krojonej w kostkę marchwi.

Poszedł i szybko powrócił, już bez talerza.

Zaatakowaliśmy półmiski.

Przyznał się?

Jestem pewien, że dawniej pracował na jakimś ranczo, na dalekim południu Stanów. Przecież Caldwell ceni go jako kowboja!

Wolno przypuszczać, iż Burton szukając wspólników na terenie “Alicji” natknął się na starego znajomka i począł mu grozić ujawnieniem prawdy o jego postępowaniu w Batoche. Gdyby bowiem Caldwell dowiedział się o wszystkim, natychmiast zwolniłby Halleya z pracy... Pamiętaj, że Halley jako poczciarz był urzędnikiem państwowym i dopuścił się na swoim stanowisku poważnego przestępstwa.

Poszedł i odesłał Stone’a z pustym talerzem.

Nie czekał na powtórną zachętę. Jadł, a ja zapaliłem fajkę. Ogarnęła mnie nuda przymusowego odpoczynku. Ano cóż! We trójkę odgrywaliśmy rolę straży więziennej, której nie wolno opuszczać wartowni. Jak długo jeszcze ma trwać taki stan ?

Późnym wieczorem, gdy za oknami zawisła noc, Karol powrócił z “przesłuchania”. Widziałem, jak jest zmęczony, więc tylko zapytałem:

Może ja pójdę wartować ?

Lewisowi nie bardzo uśmiechała się perspektywa powrotu do codziennych zajęć, bo na dźwięk pierwszych słów Karola spochmurniał, a rozweselił się dopiero przy ostatnich.

Tylko pamiętaj — dodał mój przyjaciel — nikomu ani słowa o tym, co się tu dzieje, zwłaszcza Halleyowi. Najwyżej możesz powiedzieć, że pan Caldwell zatrudnił cię przy obsłu­dze greenhornów, to znaczy nas. Oczywiście o Burtonie nic nie wiesz. Dobranoc!

Dobranoc panom!

Odszedł.

Uff — stęknął Karol — wolałbym drzewa rąbać niż codziennie prowadzić tak długie rozmowy. Nie nadaję się ani na policjanta, ani na sędziego.

Nic na to nie rzekłem, chociaż ciekawość aż mnie “roz­sadzała”. W milczeniu podałem przyjacielowi woreczek z tytoniem, a on z niego natychmiast skorzystał. Paliliśmy w milczeniu. Ciemność gęstniała z każdą chwilą, aż wreszcie zdecydowałem się zapalić lampę. Karol odłożył fajkę, prze­ciągnął się.

Uśmiechnął się.

Twe pragnienia wkrótce się spełnią. Wyobraź sobie, że Burton przyznał się do brania udziału w porywaniu stada. Aż podskoczyłem na krześle.

Nie potrafiłem powstrzymać się od śmiechu.

Chyba kpisz ze mnie, Karolu? Za co mam ci być wdzięczny u licha?!

W duchu przyznałem sporo racji Karolowi, jednak nie odpowiadała mi jego metoda postępowania.

I cóż ci jeszcze ten kowboj wyjawił?

Przypuśćmy — uśmiechnął się Karol. — Chociaż nie jest to wykluczone. Jednak uważam, że przerwa była spowodowana ryzykiem. Co innego bowiem skierować pęd już galopujących zwierząt w odpowiednim kierunku, a co innego sztucznie wywołać stampede w pogodny dzień, czy w pogod­ną noc, i to pod obserwacją pilnujących stada kowbojów.

Wówczas postawimy go oko w oko z Burtonem. Inte­resująca będzie to rozmowa. Przewiduję, iż w ostatecznym wyniku wszystko zwróci się przeciw O’Neilowi.

Ciekawe, jak się zachowa wobec oskarżeń?

Najpierw wszystkiemu zaprzeczy, a z kolei będzie sta­rał się dogadać z Caldwellem, zrzucając z siebie odpowie­dzialność na Burtona i Halleya.

Sprzeda farmę?

Nie powiem, że twoja wizja, Karolu, napełnia mnie zachwytem. Żywię nadzieję, iż Caldwell nie okaże się aż tak dobroduszny, jak to przewidujesz. Jego oburzenie, gdy do­wiedział się o tamtym nocnym napadzie, było na pewno szczere.

Być może — stwierdziłem pesymistycznie.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę na ten temat i doszli do zgodnego wniosku, iż należy jak najszybciej przesłuchać Halleya. Lecz przedtem rzecz musiała być uzgodniona z na­szym gospodarzem. Dopiero pod wieczór udało się nam odbyć rozmowę z Caldwellem. Wyraził zgodę, lecz zauwa­żyłem, iż czynił to niechętnie. Widać ciągle jeszcze ufał nad­zorcy kowbojów.

Rozmowę z Halleyem odbyliśmy następnego dnia.

Nie wiem, jak ją określić: pogawędką, badaniem czy prze­słuchaniem. Na polecenie Caldwella Halley stawił się w na­szym pokoju późnym rankiem. Stone'owi zleciliśmy tym­czasem pieczę nad Burtonem, a Caldwell, zgodnie z naszą sugestią, nie wziął udziału w spotkaniu.

Halley zjawił się punktualnie o oznaczonej godzinie, pe­łen ugrzecznienia i uśmiechów. Może sądził, iż wezwano go w sprawie jakiejś nowej wyprawy myśliwskiej? A może swy­mi uśmiechami maskował niepokój?

Nie przytoczę dokładnie przebiegu rozmowy, jaką od początku do końca kierował Karol. Zajęłoby to zbyt wiele miejsca przez nieistotne lub mało istotne dla sprawy szcze­góły.

Mój przyjaciel bardzo energicznie, chociaż moim zda­niem zbyt ostro, przystąpił do dzieła. Bez żadnego wstępu zagadnął” Halleya, czemu ukrywał swój poprzedni zawód. Zapytany nie stracił, jak to się określa, głowy. Zdaje się, iż nie zorientował się jeszcze, do czego Karol zmierza. Odrzekł, iż niczego nie ukrywał, że Caldwell przecież wie, iż był kowbojem. Przy którymś, jak twierdził, przepędzie stad z Teksa­su do Abilene zrezygnował z ciężkiej i licho płatnej pracy i powędrował na północ, do Kanady, w poszukiwaniu za­trudnienia. Lecz i tu nie wiodło mu się lepiej, aż wreszcie rewolta Riela przygnała go na ziemię “Alicji”, w której po­został.

Istotnie zarobki kowbojów, o tym świetnie wiedzieliśmy, były liche i raczej jedynie chęć przeżycia wielkiej przygody, niż szansa wzbogacenia się, skłaniała ich do angażowania się przy przepędzaniu stad. Darmowe wyżywienie i suma kilkudziesięciu dolarów miesięcznie (bo przepęd trwał do trzech miesięcy) mogły zadowolić tylko młodzieniaszka po­szukującego życiowej rozrywki w długotrwałej, dalekiej i peł­nej niebezpieczeństw wędrówce poprzez pustkowia prerii. Tak więc Halley na pewno mówił prawdę, lecz nie całą. To, że był kowbojem na teksaskich równinach, odgadliśmy już dawno. Po sposobie bycia, po sposobie wyrażania się.

Czy przed przybyciem do “Alicji” pracowałeś jako urzędnik pocztowy?

Zmieszał się, ale jeszcze nie stracił rezonu. Pewnym siebie tonem oświadczył, iż rzeczywiście przez pewien czas praco­wał na poczcie. Nie wspomniał o tym Caldwellowi uważa­jąc, iż taka informacja może mu utrudnić uzyskanie pracy. Wolał uchodzić za kowboja i tylko kowboja, co zresztą jest zgodne z prawdą.

Jesteś telegrafistą — stwierdził mój przyjaciel.

Zaprzeczył, lecz gdy Karol powołał się na oświadczenie Burtona, poszarzał na twarzy.

Wystarczająco długo, Halley, aby można stwierdzić, iż obaj pełniliście funkcję telegrafistów w urzędzie poczto­wym w Batoche. Przecież stamtąd uciekłeś podczas rebelii Riela. Nie ma w tym nic złego, natomiast paskudna sprawa, która cię obciąża, to udział w porywaniu krów Caldwella. Czemu zgodziłeś się na odegranie tak paskudnej roli wobec człowieka, u którego przecież nie jest ci źle i który darzy cię specjalnym zaufaniem?

Począł się trząść jak galareta (przypominając stan. w ja­kim znajdował się podczas naszego noclegu przy bagnach) i w tym przerażeniu wyznał nam wszystko, a raczej prawie wszystko.

Motywem przestępczego działania Halleya był strach, nie ulegało to dla mnie wątpliwości. Mimo iż nie potrafił, czy raczej nie chciał, odkryć przed nami przyczyny tego strachu. Nie przyznawał się do udziału w rebelii, ani do ra­bunku magazynów w Batoche. Twierdził, że Burton groził mu ujawnieniem kłamliwych faktów, które chociaż niezgodne z prawdą na pewno spowodowałyby utratę dobrze płatnego zajęcia.

Bałem się — przyznał — lecz byłem bezsilny. Nie roz­porządzałem żadnymi dowodami przemawiającymi za moją niewinnością. Burton to drań! zakończył ocierając rzę­sisty pot z czoła.

Należało wszystko szczerze wyznać Caldwellowi — zauważyłem.

Znowu pobladł, na pewno do tej pory nie przypuszczał, iż wiemy o sprawie.

I nie bałeś się?

Halley począł się jąkać. Aż przykro mi się zrobiło, słucha­jąc jego nieudolnej próby wybielenia swych paskudnych postępków. Nazwałem go w myślach tchórzem z łajdacką “podszewką”, lecz Burton był chyba jeszcze gorszym typem, chociażby dlatego, że wciągnął Halleya w całą aferę. I ta­kiemu człowiekowi Karol obiecał łagodniejsze potraktowanie!

Słuchaj, Ben — ostro natarł mój przyjaciel. — Twe tłumaczenie można między bajki włożyć. Znalazłeś się w pa­skudnej sytuacji i chyba wiesz, co cię czeka. I tylko jedno może ci pomóc: szczere wyjawienie nam całej prawdy.

Poskutkowało.

Halley przyznał, iż korzystał z pomocy dwu wspólników: niejakiego Allana Gee oraz Nataniela Littlehead, Dziwne nazwisko22 drugiego skłoniło mnie do przypuszczenia, że jest to Indianin lub Metys. Plemienny przydomek został po prostu dosłownie przetłumaczony na język “bladych twarzy” i stał się nazwiskiem. Halley potwierdził me podejrzenie. Wspominam o tym jedynie dlatego, że, jak się okazało, Littlehead znał sposób przyrządzania z ziół naparów usy­piających, jakie wlewał do potraw podawanych tym kowbo­jom, którym .wypadał nocny dyżur przy pilnowaniu stada. Przy śpiących, jak niedźwiedzie w zimowej gawrze, straż­nikach uprowadzenie części stada było po prostu fraszką.

Z dalszych zeznań Halleya wynikało, że w akcjach porywań brał zawsze udział Burton, który uprzednio porozumiewał się z Halleyem; bądź bezpośrednio, jeśli Halleyowi udawało się wyrwać poza granice “Alicji”, bądź też za pośrednic­twem lusterek nadających sygnały Morse'a. Burton wystrze­gał się odwiedzania “Alicji”, jeśli nie istniała nie budząca podejrzeń okazja. Dodam, iż niekiedy zaplanowane stampede nie dochodziło do skutku. Nagła zmiana pogody z zapowia­dającej deszcz na bezdeszczową zawsze skłaniała Burtona do odłożenia stampede na noc gwarantującą zatarcie śladów burzliwym opadem atmosferycznym. Nieźle musiał O’Neil opłacać wykonawców swych poleceń, jeśli zgadzali się na udział w tak ryzykownym przedsięwzięciu. 1 jeszcze jeden szczegół, dotyczący naszego noclegu przy bagnach. Otóż Halley wiedział, że tej właśnie nocy Burton zjawi się. by znaczyć fałszywe ślady w sąsiedztwie miejsca, jakie obra­liśmy na nocleg. Halley bał się, że przypadkowo przyłapie-my Burtona na gorącym uczynku. Co prawda, uznawał nas za greenhornów, lecz nawet największego greenhorna mu­siałaby zastanowić tego rodzaju pozornie bezsensowna czyn­ność i mógł donieść o niej Caldwellowi. A dlaczego zrezy­gnował z nocnej warty? Po prostu lękał się, iż może napotkać Burtona, któremu był całkowicie posłuszny, lecz którego równocześnie bał się i nie cierpiał. Nie chciał z nim wówczas rozmawiać, pełen strachu, że zwróci to naszą uwagę.

A nocny napad? Ben Halley przysięgał, iż nie brał w nim udziału. Gdy został przez nas zaskoczony przy nadawaniu sygnałów, uciekł w stronę zabudowań gospodarczych i nie pobiegł do lasu.

Mogło to być prawdą, ale ja raczej podejrzewałem kłam­stwo. Tylko jak je udowodnić?

Gdy ukończyliśmy tę długą i męczącą rozmowę, przesłu­chiwany spojrzał na nas żałośnie i zapytał:

W odpowiedzi westchnął, nie wiem, czy z ulgi czy ze stra­pienia, i odszedł.


Nikt nie uratuje skóry


Tego dnia nad wieczorem poczęło się chmurzyć. Powie­trze stało się duszne, temperatura wzrosła tak, jakby to był środek upalnego lata.

Karol zaznajomił gospodarza z treścią zeznań Halleya, czym wprowadził Caldwella w stan skrajnego pesymizmu.

I komu tu wierzyć — począł biadać. — Byłem naiwnym głupcem ufając Benowi. To skończony łotr. Czemu pozosta­wiliście go na wolności?

Pomijam tę część naszej wspólnej rozmowy dotyczącej technicznych sposobów zapobieżenia popłochowi w stadzie. Zaskoczyła mnie jedynie decyzja Karola. Oświadczył, że na tę noc oddaje się do dyspozycji Caldwella. Natychmiast zgło­siłem i swoją gotowość.

Nie sierdź się. Czuwanie nad Burtonem to nie mniej ważne zadanie i na pewno wywiążesz się z niego doskonale.

Na tym stanęło.

Tymczasem niebo poczęło się chmurzyć coraz bardziej, pociemniało gwałtownie, wiatr ustał, a na horyzoncie poczęły migotać żółte światła błyskawic. Pierwszy, daleki jeszcze grom zahuczał nad prerią i lasem: sygnał nadciągającej burzy.

Idziemy — zakomenderował Karol. — Bądź czujny, Janie.

Wzruszyłem ramionami. Burton, od chwili, w której przy­znał się do swych sprawek, przestał być dla nas groźnym przeciwnikiem. Tak sądziłem. Na pewno wyrzekł się wszel­kich prób ucieczki, zresztą, w jaki sposób mógłby tego do­konać zamknięty na trzy spusty i pozbawiony odzieży?

Poszli zabierając Stone’a. Ja zająłem jego miejsce przy więźniu w półmrocznym pokoju, oświetlonym słabo małą lampką naftową. Burton zauważył tę zmianę warty.

A, to pan? — mruknął przekręcając się na łóżku. — Już mi bokiem wychodzi to ciągłe leżenie, marzę o spacerze. Może się przejdziemy?

Wrócił mu dobry humor, lecz ja byłem zły jak chrzan z powodu decyzji Karola.

Na pewno się przejdziemy — burknąłem — ale nie teraz. I w liczniejszym towarzystwie.

Chyba nie przypadła mu do smaku moja odpowiedź, bo odwrócił się plecami. Zapaliwszy fajkę, przesunąłem fotel w róg pokoju, uchyliłem okno i wpadłem w zadumę. Czy któryś z moich pacjentów z dalekiego Milwaukee mógłby w swych najfantastyczniejszych marzeniach wyobrazić sobie solidnego, spokojnego lekarza w roli dozorcy złodzieja? Pomyślałem, jak wytrzeszczaliby oczy ujrzawszy mnie z win-czesterem w ręku, siedzącego o krok od śpiącego, czy też udającego sen, niebezpiecznego draba! Pewnie taki widok odstręczyłby wielu od składania wizyt w moim gabinecie! Uzyskałbym opinię człowieka niepoważnego, ba, niebez­piecznego!

Błyskawica zamigotała w oknie. Nim zdążyła zgasnąć ozwał się grzmot. Jego dźwięk rozpoczął się trzaskiem, a zakończył hurgotem, jak gdyby po wyboistej drodze przejechał ciężko wyładowany wóz. Drgnąłem. Nieźle się zaczynało! Zaiste niełatwą robotę będzie miał Caldwell z upilnowaniem swych stad.

Od tej chwili błyskawice powtarzały się w coraz krótszych odstępach, a pioruny biły coraz gęściej i bliżej. Na koniec ozwał się szum wody walącej z nieba — gwałtowny deszcz zabębnił o szyby.

Wyczyściłem fajkę, wyprostowałem nogi. Szumiało i plu­skało za ścianami domu w monotonny, usypiający sposób. Grzmoty cichły, błyskawice coraz rzadziej przecinały niebo, burza powoli przetaczała się nad ziemiami “Alicji”. Jednak ulewa trwała nadal. Poczułem ogarniającą mnie senność i chyba... zdrzemnąłem się. Jak to długo trwało? Prawdo­podobnie mniej niż godzinę, bo gdy się ocknąłem, za oknem szumiało tak samo jak poprzednio. Spojrzałem na łóżko, przerażony swym niedbalstwem. Na szczęście Burton leżał bez ruchu, a nawet, jak wydało mi się, lekko pochrapywał. Co mnie obudziło? Myślę, że instynkt nabyty podczas długich wypraw z Karolem, jakieś poczucie zagrożenia, bardzo nie­określone, lecz silne. Nie podniosłem się z fotela, by nie bu­dzić śpiącego, lecz wytrzeszczyłem oczy i nastawiłem uszu. W głębi domu panowała cisza, na zewnątrz pluskały stru­mienie wody. A jednak czułem niepokój. Utkwiłem wzrok w uchylonym oknie, coś zamajaczyło za jedną z szyb, coś ukazało się w szparze futryn. Ptak? Absurd. Żadna sowa nie odważyłaby się polować podczas takiej pogody.

Pociemniało tak, iż na chwilę zaniewidziałem. Za szkłem lampki już tylko żarzył się koniec knota. Prawdziwy pech! Zabrakło nafty. Tymczasem dziwny szelest trwał. Oswoiwszy oczy z mrokiem zdążyłem zauważyć jakiś przedmiot o nie­określonych kształtach przepychający się między rozsunię­tymi szybami. Co to mogło być, u licha!

Może ktoś inny na moim miejscu zerwałby się gwałtownie z fotela i skoczył ku oknu. Nie uczyniłem tego. Po prostu nie leżało w mych zamiarach płoszenie zjawiska. Obserwowany przeze mnie przedmiot nagle zakołysał się i z cichym pacnięciem upadł na deski podłogi. Sądząc z odgłosu mu­siało to być coś miękkiego. Nadal siedziałem bez ruchu, a skłonił mnie do gwałtownego skoku dopiero widok zam­glonego zarysu ludzkiej głowy. I popełniłem błąd. Należało jeszcze poczekać. Bo oto, gdy znalazłem się przy oknie i schwy­ciłem za szyję niespodziewanego gościa, ten szarpnął się gwałtownie i runął w dół z szelestem i zgrzytem tłumionym przez plusk ulewy. Zdaje się, że w tym momencie zakląłem. Zrozumiała ciekawość kazała mi wyjrzeć na zewnątrz. Jednak nie sposób było dojrzeć cokolwiek. Deszcz niczym kurtyna zasłaniał wszystko. Wróciłem na fotel. Bezsensem byłoby zbiegać na dół w poszukiwaniu nieznajomego włamywacza. Jeśli nie potłukł się dotkliwie, nie złamał na przykład nogi, na pewno uciekł. A jeśli nie? Zastanowiłem się chwilę i... zostałem. Kimkolwiek jest ten nieznajomy, moim pierwszym obowiązkiem było pilnowanie Burtona, którego przecież usiłowano uwolnić. Tylko w taki sposób mogłem wytłuma­czyć nocne odwiedziny. Nie podniosłem również alarmu, w tej chwili w całym domu nie znajdował się ani jeden męż­czyzna, wszyscy pognali pilnować stad. A sam Burton? Podszedłem na palcach do łóżka. Spał albo udawał, że śpi. Czy oczekiwał oswobodzenia? Wydało mi się to wątpliwe. Przecież mógł mnie zaatakować w chwili, w której szamo­tałem się z człowiekiem zaglądającym przez okno.

Przysunąłem tłumok do fotela, odkładając zbadanie jego wnętrza do chwili, w której pierwszy blask dziennego światła umożliwi rozeznanie zawartości pakunku.

Czas wlókł się nielitościwie wolno, jednak teraz już nie psioczyłem na Karola. Moja nocna warta miała swój sens. Deszcz już nie padał i stało się jakby nieco jaśniej, lecz długo jeszcze przyszło mi czekać, nim ciche wnętrze domu rozbrzmiało tupotem nóg. W chwilę później energicznie za­pukano do drzwi. Przekręciłem klucz. Okropnie zmoczony Karol ukazał się na progu. Najpierw spojrzał na łóżko, póź­niej na tobół.

Jak się okazało, wewnątrz pakunku znajdowały się dość podniszczone spodnie, koszula i kurta.

Ubranie dla Burtona — stwierdziłem zniżając głos do szeptu.

Opowiedziałem o wydarzeniu.

Nawet się nie ruszył. Na szczęście. Z dwoma nie dał­bym sobie rady.

To chyba sprawka Halleya — szepnął. — Powiedział o wszystkim któremuś ze swych wspólników.

Cała nasza rozmowa prowadzona była półgłosem. Śpiący Burton nawet nie drgnął. Udawał, czy rzeczywiście jeszcze się nie obudził?

Karol wrócił po kilkunastu minutach.

Usłuchał bardzo gorliwie, a mnie przyszło dalsze pół go­dziny tkwić w fotelu.

Burton wreszcie przebudził się, powiedział mi “dzień do­bry” i natychmiast zauważył rozpakowany tłumok.

Wzruszyłem ramionami. Rozmowa z więźniem wcale mnie nie bawiła. Przybył Stone z informacją, iż Karol mnie ocze­kuje. Nareszcie koniec nudy! Zabrałem tłumok i wyszed­łem.

Największym wydarzeniem tego dnia był przyjazd Mitchella. Zjawił się przed południem wraz z asystą: jednym policjantem w stopniu sierżanta i dwoma szeregowymi fun­kcjonariuszami. Sierżant robił wrażenie bardzo dobrodusz­nego jegomościa, a dwaj jego towarzysze takich, za których inteligencję nie dałbym nawet centa. Później się przekona­łem, iż były to jedynie pozory. Dobroduszny sierżant okazał się bystrym i energicznym (chyba jednak zbyt “służbistym”) człowiekiem, a dwaj “gapowicze” posiadali niezwykłe zdol­ności tropicielskie. Lecz to tylko drobny szczegół.

Na powitanie nie traciliśmy czasu. Mitchell nigdy nie mar­nował ani chwili na błahostki, jeśli sprawa, do której go wezwano, wymagała szybkiej interwencji.

Przywitawszy się pospiesznie z nami i z Caldwellem, wy­słuchał szczegółowej relacji Karola, po czym jednemu ze swych ludzi zlecił straż nad Burtonem. Z pozostałymi udał się do mieszkań kowbojów. Wrócił z trofeum — mokasyna­mi Halleya i jego rozdartą koszulą drelichową. I tak oto w ciągu kilkunastu minut uzyskaliśmy dowody tak bardzo obciążające Halleya. Bowiem mokasyny wskazywały na to, iż właśnie Halley uczestniczył pamiętnej nocy w pobiciu Karola i że to on uciekał przez zarośla rozdzierając ubranie. Zagadnąłem wówczas mego przyjaciela, czy nadal obstaje przy łagodnym potraktowaniu przestępcy. Odparł, iż kłam­stwa Halleya zwalniają od dotrzymania mu obietnicy, jednak Halley nie jest w tej sprawie głównym winowajcą. Ani mokasyny, ani dziura w koszuli — to nie dowody, iż cios w gło­wę wymierzył właśnie Halley, a nie Burton. W odpowiedzi na takie rozumowanie wzruszyłem ramionami.

Mitchell inaczej podszedł do tego zagadnienia. Halley został aresztowany. Zupełnie załamanego zamknięto w jednym z pustych pokojów “Alicji”, kilka kroków od pomieszcze­nia, w którym przymusowo zakwaterowaliśmy Burtona.

Przybycie patrolu policyjnego wywołało nie byle jakie po­ruszenie wśród mieszkańców farmy, jeszcze większe — fakt aresztowania Halleya. Mało tego! W pół godziny później Allan Gee oraz Nataniel Littlehead również zostali pozba­wieni wolności.

Nie uczestniczyłem w wyżej podanych wypadkach. Mit­chell nie pragnął mej asysty, a ja nie widziałem powodu, dla którego miałbym towarzyszyć w spełnianiu czysto po­licyjnych obowiązków.


Po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się dwu nowym aresztantom. Nie wyróżniali się niczym spośród swych ko­legów po fachu, chociaż na przykład Littlehead wyglądem zewnętrznym — czarną czupryną, wystającymi kośćmi po­liczkowymi i nieco ciemniejszą cerą odbijał od innych. Bez wątpienia był Indianinem lub Metysem.

Zamieniwszy w ten sposób ..Alicję” w małe więzienie. Mitchell zabrał jednego z policjantów i Karola i jeszcze tego samego dnia ruszył odwiedzić O’Neila. Na straży więźniów pozostał sierżant z szeregowcem, do której to kompanii po­proszono mnie i Stone’a, ponieważ “siły policyjne” nie wy­starczały do pilnowania (przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy) osób uwięzionych, a Caldwella nie sposób by­ło obarczać takim obowiązkiem. Chyba miał dość dodatko­wych kłopotów z uspokajaniem swych pracowników i skło­nieniem ich do normalnego wykonywania obowiązków, za­miast omawiania na wszystkie sposoby plotek podawanych z ust do ust.

Dodam. Mitchell polecił zwrócić Burtonowi odzież, a każ­dego z aresztowanych umieścić w oddzielnym pokoju. Co za szczęście, iż budynek “Alicji” wzniesiony został “na wy­rost” i pustych pokojów nie brakowało.

Pierwszą wartę objęli: Stone i policjant. Chodzili po kory­tarzu i co pewien czas zaglądali do zaimprowizowanych cel. Ja wraz z sierżantem udaliśmy się do ogrodu, skąd był widok na okna uwięzionych. Baczyliśmy, czy któremu z zatrzyma­nych nie strzeli do głowy wariacki pomysł wyskoczenia z pierwszego piętra. Caldwell pojawiał się od czasu do czasu^ niekiedy ze szklankami i butelkami piwa. Natomiast od rana po późny wieczór bez przerwy defilowała przez ogród kolejka pracowników “Alicji”, z których każdy miał “pilny interes” do gospodarza. Wiadomo, o co im naprawdę chodziło! Ostatnie wydarzenia w monotonnym życiu mieszkańców farmy stały się przecież sensacją już nie dnia, lecz lat!

Co się mnie tyczy, byłem mocno senny i raczej znudzony. Rzecz przeszła w ręce policji i wyglądało na to, że wszystko zmierza ku przewidzianemu zakończeniu. Czekałem tego zakończenia, by wreszcie zwolniło mnie od przykrego obo­wiązku dozorowania uwięzionych. Na szczęście sierżant oka­zał się człowiekiem rozmownym i bardzo zainteresowanym całą historią znikającego stada. Co prawda, już Mitchell wtajemniczył go w sprawę, lecz drobnych szczegółów do­piero ja mu dostarczyłem. Przez cały czas pogawędki odnosił się do winie z przesadnym, a więc nieco krępującym szacun­kiem. Ciekawe, co mu Mitchell o mnie nagadał?

Co jakieś pół godziny wędrowaliśmy obaj na piętro, spraw­dzić, jak funkcjonuje “więzienna służba”, i obejrzeć niesły­chanie zadowolonego Stone’a. Dla niego była to prawdziwa gratka, zwalniająca z codziennych nieciekawych obowiąz­ków. A dla mnie?

Zabijałem nudę słuchając wspomnień sierżanta, jakimi z kolei zaczął raczyć mnie obficie. Warte były uwagi. Z tych wspomnień dałoby się ułożyć sporą i interesującą książeczkę. Zwróciłem mu na to uwagę.

Gdzież ja do pisania, doktorze? Chętnie odstąpię pa­nu wszystko, co naopowiadałem, a na życzenie służę dalszą porcją. Proszę o tym napisać, pod warunkiem, że wspomni pan o mnie. Nazywam się Owen Hove.

Niczego nie obiecałem, ale kto wie? Może w przyszłości?

Porucznik Mitchell nie wrócił tego dnia. Rzecz normalna, wynikająca z odległości, jaką miał do przebycia, i z niełatwe­go śledztwa, które musiał przeprowadzić na farmie O’Neila. Jednak nie żywiłem żadnych wątpliwości, co do wyników. Mitchell potrafiłby zmusić do zeznań nawet granitowy głaz.

Żałowałem, iż nie dane mi było uczestniczyć w tej wypra­wie. Tymczasem przez całą noc, na przemian ze Stonem i dwo­ma policjantami, przyszło mi pełnić wartę na korytarzu pierwszego piętra. Co prawda, usiłowałem skłonić sierżanta do zmiany decyzji sugerując, że wystarczy zabrać więź­niom odzież i obuwie. Jednak funkcjonariusz “północno-zachodniej” oświadczył, iż byłoby to karygodnym pogwał­ceniem obowiązujących przepisów. Poddałem się więc prze­pisom.

Wieczorem, przy jadalnym stole, panowała dość napięta atmosfera. Caldwell okazywał zdenerwowanie, pani Alicja milczała, aż do przesady zajęta dziećmi (może by ukryć nie­pokój), i ani mnie, ani sierżantowi nie udało się wprowadzić obojga gospodarzy w lepszy humor. Tak więc posiłek wy­padł nieco ponuro i szybko, bo bez zwykłej pogawędki.

Caldwell towarzyszył mnie i sierżantowi na piętro i zajął się dostarczeniem jedzenia więźniom, wymógł również przy­rzeczenie, że w razie czego obudzę go bez względu na porę nocy. Na szczęście nie zaszła taka potrzeba.

Następny dzień niczego nie odmienił. Nadal 'nie wiedzie­liśmy nic ani o Mitchellu, ani o Karolu. Caldwell okazywał jeszcze większe zdenerwowanie, sierżant nadal czuwał nad więźniami z niczym nie zmąconym spokojem, Stone coraz lepiej wdrażał się w funkcję więziennego strażnika, a mnie od ostatecznych nudów ratowały dykteryjki sierżanta Hove’a.

Wreszcie poczęło się coś dziać. Po trzech dniach nieobec­ności powrócili tak niecierpliwie oczekiwani wysłannicy. Stało się to przedwieczorną porą. Tkwiłem wówczas przy uchylonym oknie gościnnego pokoju. Niebo na zachodzie poczynało już purpurowieć, a od wschodu napływała gęstnie­jąca szarość uciekającego dnia.

Jechali z zachodu, więc na tle zorzy sylwetki jeźdźców rysowały się ostro, prawie czarnymi konturami. Dokoła pa­nowała cisza, umilkły nawet psy szczekające w pobliżu i tylko pojedyncze rżenie konia ozwało się od strony długich i ni­skich, ciemnych budynków stajni.

Wracali stępa, na pewno dobrze zmęczeni, a coraz bliższe i głośniejsze uderzenia kopyt brzmiały głucho i rytmicz­nie, niczym monotonna przygrywka starej, kowbojskiej śpiewki:

Głosi ballada: trzech ich wracało

Na koniach, mustangach srokatych,

Gdy nagle purpury rozgorzał zew.


Niebo zachodem noc przywołało,

Wiatr szumiał w konarach sękatych

Wśród puszczy potężnych jak wieże drzew.


Dokąd jechali?

Z zachodu na wschód,

Wciąż dalej i dalej,

Gdzie wody Niagary,

Pianami szumiący bród.

Nagle dostrzegłem nie trzech, lecz czterech jeźdźców, właś­nie mijających słupy ogrodowej bramy. Kimże był ten czwar­ty, którego sylwetka wydała mi się całkowicie obca?

Przez sekundę pomyślałem o Atkinsie. Lornetka pozwo­liła stwierdzić pomyłkę. Nie, to nie był Atkins.

Jeźdźcy zatrzymali się przed gankiem: Karol, Mitchell, policjant i czwarty przybysz w szerokoskrzydłym kapeluszu, okryty szarą guńką, opadającą mu prawie do kostek. Od­biegłem od okna, uchyliłem drzwi korytarza.

Sierżancie! — zawołałem. — Przyjechali!

Nie przejął się mą informacją.

To znaczy — odparł — że porucznik za chwilę tu się zjawi, ale nam nie wolno opuścić posterunku.

Do pilnowania więźniów wystarczył jeden człowiek, jed­nak nie wypadało mi świecić złym przykładem. Zostałem, tyle że przy oknie, z którego zresztą nic interesującego nie można było dostrzec. Przybysze znikli w głębi budynku, a konie ktoś ze służby Caldwella właśnie odprowadzał w kie­runku stajni.

Moja cierpliwość na srogą została wystawiona próbę. Sądziłem, że lada chwila ujrzę Karola lub porucznika. Nic z tego. Zapewne na parterze rozpoczęła się rozmowa z Caldwellem, lecz czemu wlokła się tak niemiłosiernie długo? Bowiem dopiero po godzinie przybiegł Karol.

Ej, Janie. Dziwię ci się, że jako syn prawnika nie wiesz, iż każde zeznanie można i sto razy zmienić, i wszystko od­wołać. Że wreszcie przyznanie się do winy wymaga jednak dowodów potwierdzających prawdziwość oświadczenia winowajcy. Nigdy nie słyszałeś o osobach samooskarżających się przed sądem? Wbrew rzeczywistej sytuacji?

Uważam, że to nie wystarcza. Przestępca powinien ponieść karę, jak to się mówi, w majestacie prawa.

A to dopiero! — wykrzyknąłem.

Na skazaniu przestępców.

Pewnie. Stanowisko Caldwella jeszcze nie decyduje o niczym. Gdyby to był proces cywilny, lecz to jest sprawa karna i Mitchell nie wypuści jej z garści.


Od chwili objęcia śledztwa przez Mitchella znalazłem się niejako na dalekim marginesie rozgrywającej się akcji. Czu­łem o to trochę żalu do porucznika, trochę zazdrościłem Karolowi, który — jako główny świadek zeznań Burtona — nie mógł być wykluczony ze śledztwa. A przez zaufanie, ja­kim cieszył się u porucznika, miał na to śledztwo poważny wpływ.

Jedyną mą rozrywką w okresie ostatnich dni pobytu w “Ali­cji” stała się wyprawa mająca na celu ustalenie miejsca “gro­bu” krów Caldwella. Udało się tam liczne grono. Oczywiście Mitchell z jednym policjantem, oczywiście Burton jako prze­wodnik. Lecz poza tą trójką w wycieczce wziął udział Caldwell, Karol, O’Neil i ja.

Burton został ostrzeżony o konsekwencjach próby uciecz­ki, lecz równocześnie jego pracodawca, tak samo odpowie­dzialny, korzystał z nieograniczonej wolności. Przyznam, że oburzył mnie fakt tak odmiennego potraktowania dwu co najmniej jednakowo winnych ludzi. Tym bardziej że, jak już wspomniałem, porucznik wręcz wrogo odniósł się do pro­pozycji O’Neila. Czyżby więc teraz zmienił zdanie pod wpły­wem sugestii Caldwella? Najprawdopodobniej jednak wolność O’Neila była tylko chwilową wolnością. Nie mógł prze­cież zbiec, jak Burton, nie ryzykując utraty swej farmy.

Podczas jazdy zauważyłem, że Burton trzymał się jak naj­dalej od O’Neila i jak najbliżej Mitchella. Przypuszczam, iż w ten sposób chciał uniknąć rozmowy ze swym pracodaw­cą, a równocześnie okazać swą lojalność wobec policji.

Przez cały czas wędrówki jej uczestnicy milczeli jak głazy. Jazda nie trwała długo, bo Burton przywiódł nas do celu bez wahań i błądzenia. Poza tym sam cel nie leżał daleko od “Alicji”.

Przedziwne to było miejsce: bezkresna równina, nie za­powiadająca istnienia żadnych uskoków gruntu, przecięta przepaścią długą na jakieś dwie mile a szeroką na kilkadzie­siąt jardów. Dla rozpędzonego, nie orientującego się w tere­nie jeźdźca, było to miejsce groźne. Pionowa ściana spadała raptownie z płaszczyzny łąki w miejscu, w którym nikt nie mógł podejrzewać istnienia takiej przeszkody.

Zsiedliśmy z koni i w milczeniu, stojąc tuż na krawędzi przepaści, spoglądali w dół na pokruszoną, kamienistą ścia­nę. Na dnie rozpadliny dostrzegłem bielejące kości, poroz­rzucane tu i tam wśród niskich krzaczków, potężnych gła­zów i skalnego szutru szarymi ścieżkami rozsypanego wśród skąpej zieleni. Tak oto przestawiał się “grób” krów Cald­wella. Ich właściciel stał krok ode mnie, pobladły z wraże­nia, z ustami zaciśniętymi i zmarszczką na czole. Wyobra­żam sobie, jak musiał nim wstrząsnąć ten widok. I co w tej chwili czuł do O’Neila, którego sylwetka zamykała nasz szereg gapiów z nachylonymi głowami, zaglądających w głąb parowu.

Obserwowałem O’Neila. Zdaje się, że i on czuł się kiepsko. Przypuszczam, że nigdy tutaj nie był, że chytrze unikał bra­nia udziału w sztucznym stampede. A teraz miał okazję obej­rzeć miejsce, które miało przypieczętować materialną ruinę Caldwella, a stało się grobem nadziei O’Neila. Przypatrzy­łem mu się dokładnie. Niski, krępy, czarnowłosy. Przez swą dziwaczną opończę i okrągły kapelusz przypominający som­brero zrobił na mnie wrażenie Hiszpana lub Meksykańczyka.

Oblicze miał ściągnięte grymasem, tak ponurym, jakby to była twarz człowieka szykującego się do skoku w głąb prze­paści. Odwróciłem się.

Tymczasem Mitchell i Karol odnaleźli bardzo stromą niby-ścieżkę i poczęli po niej schodzić, a częściej zsuwać się. Ru­szyłem w ich ślady.

Niby-ścieżka spadała zakosami aż na dno jaru. Przebyłem ją z dużym trudem, chociaż bez wypadku, jeśli nie liczyć za­drapań na dłoniach spowodowanych ostrymi krawędziami wystających ze ścian głazów, których co chwila musiałem się czepiać. Na samym dole grunt pokryty był stosami kości, czerepami krowich głów ze sterczącymi rogami oraz strzę­pami wyschniętych skór. I nic więcej, ani jednego szczątku butwiejącego mięsa, żadnej woni zgnilizny. Dziwne.

Nim odkryłem przyczynę tak idealnej czystości, już ją przeczułem, a przeczucie potwierdził widok licznych tropów: łap lisich, odcisków kojotów, wilków a nawet — w paru miejscach — pazurów niedźwiedzich. Kenion, z taką masą mięsa, został szybko odkryty przez czworonożnych drapież­ników. Miały używanie! A resztki uprzątnęły drapieżniki skrzydlate, no i mrówki. Na pewno po każdym stampede gromadziły się tu hordy ucztujące za dnia i w nocy. Jak tu wtargnęły, jak przebyły stromizny obu ścian kenionu? Zba­dałem te ściany, jednak na ich powierzchni żadnych tropów nie odkryłem, natomiast znaleźć mi się udało liczne ślady wiodące wzdłuż kenionu, w jego północno-wschodnim kie­runku. Nawet przeszedłem się kawałek. Jednak nigdzie nie zauważyłem dogodnego zejścia. Prawdopodobnie kenion był rozpadliną kończącą się łagodnym spadkiem. Uznałem, że “badanie tej sprawy nie ma sensu.

Wróciliśmy do “Alicji”, gdzie godzinami trwały narady prowadzone w gronie Mitchella, Karola, Caldwella. Niekie­dy wzywano sierżanta, niekiedy O’Neila, mnie — nigdy. Jednak dowiedziałem się, iż konfrontacja Halleya z Burtonem o mało nie doprowadziła do bójki niedawnych wspólników. Obciążali się nawzajem, pogarszając swą sytuację.

Moja rola nadal była ograniczona do dyżurowania, wraz z sierżantem i dwoma policjantami, przy więźniach. Stone został, ku swemu strapieniu, odesłany do codziennych prac kowbojskich.

Tak to trwało pełne trzy dni. Dobrze, że tylko trzy, bo przez tak nieruchliwy tryb życia i nudę zostałem doprowa­dzony do krańców psychicznej wytrzymałości. Sierżant wy­czerpał zapas swych anegdotek i wspomnień, więc w przer­wach, jakie mi wypadały w strażowaniu, paliłem fajkę, zie­wałem lub udawałem się na krótki spacer po ogrodzie.. Karol prosił, abym nie wybierał się nigdzie dalej, ponieważ w każ­dej chwili mogę być potrzebny. Niestety! Nie byłem po­trzebny.

Karola widywałem jedynie przy lunchu i obiedzie, bo nawet rano zrywał się równo ze świtem i znikał z mych oczu na prawie cały dzień. Co robił? Pytałem go o to przy każdej okazji, przede wszystkim wieczorem.

Otóż Karol prowadził przedziwne dla mnie pertraktacje: to z Mitchellem, to z Caldwellem, nawet z O’Neilem, który (zapewne na życzenie porucznika, bo nie z inicjatywy Cald­wella) zamieszkał w “Alicji”. Zaiste tragikomiczna sytuacja! Sprawca wszystkich kłopotów naszego gospodarza jego goś­ciem! Ale wszystko w tej zagmatwanej historii było bardzo

dziwne.

Jak się wkrótce okazało, Mitchell nie ustąpił ani o krok. Caldwell przestał się upierać przy swym cudacznym żądaniu. Stało się to w wyniku całkowitego “odwrotu” O’Neila. Prag­nąc zmniejszyć grożącą mu nieuchronną klęskę zobowiązał się przy świadkach do zapłacenia Caldwellowi odszkodo­wania.

Burton, Halley i dwaj pozostali wspólnicy zostali prze­wiezieni do więzienia w Reginie. Tam mieli oczekiwać roz­prawy sądowej.

Zagadnąłem porucznika, co sądzi o wydarzeniach, jakie rozegrały się przed łaty w Batoche. Ciężkie przestępstwo popełnione przez Burtona i Halleya musiało zaważyć na wyroku i spowodować kolejną rozprawę karną.

Mitchell jednak nie brał pod uwagę tamtych wydarzeń. Oświadczył, iż nie bardzo wierzy Burtonowi.

Kto dziś dojdzie, doktorze, do sedna sprawy, jaka ro­zegrała się w Batoche? Stare to dzieje i nie podjąłbym się śledztwa w takiej sytuacji.

Zagadnąłem jeszcze o “nocnego gościa”, który tak nie­spodziewanie mnie zaskoczył i równie niespodziewanie uwol­nił z mych rąk.

Nataniel Littlehead — odparł — przyznał się. Ale to drobiazg, nocny włamywacz, niczego nie dokonał, więc w oskarżeniu nawet nie zostanie ten fakt uwzględniony. Tak sądzę.

Z kolei pytałem Karola, czy odkryto sprawcę jego po­bicia.

Nie — zaprzeczył smętnie. — Niech to licho porwie! Burton i Halley łżą na przemian i zwalają winę jeden na drugiego. Niech ich gęś kopnie! I tak posiedzą.

A O’Neil? Nie został aresztowany. Mitchell uznał, że posiadacz tak wielkiej farmy nie uchyli się od stanięcia przed sądem. Gdyby uciekł, straciłby przecież cały swój majątek.

Mitchell nie mylił się.

Rozprawa sądowa odbyła się w Reginie dopiero z końcem października. Na wezwanie Mitchella obaj (Karol i ja) mu­sieliśmy stawić się w charakterze świadków. Męcząca to by­ła podróż i przykra rola, jaką musiałem odegrać. Lecz po­nieważ leżała w interesie wymiaru sprawiedliwości, zniosłem ją cierpliwie.

Wszyscy oskarżeni (w tym i O’Neil) zostali skazani na więzienie. Lecz — z czym trudno się pogodzić — O’Neila zwolniono po pół roku za pieniężną kaucją. Jak się później dowiedziałem z listu Caldwella, O’Neil zdołał sprzedać swe gospodarstwo i natychmiast później zniknął. Poszukiwano go bez skutku. Prawdopodobnie wyjechał do Stanów lub jeszcze dalej, odżałowując stratę swej kaucji.

Na zakończenie za wikłanej historii znikającego stada do­dam, że Caldwell wynagrodził nas (Karola i mnie) dość wy­soką kwotą pieniężną. Wahaliśmy się obaj, czy ją przyjąć, i z tego powodu o mało nie doszło do kłótni. Caldwell; “za­galopował się” tak bardzo, że przyjął nasze wahanie za oso­bistą obrazę. Ustąpiliśmy. Chyba słusznie. Przecież ja stra­ciłem miesięczne honoraria pacjentów, którzy przez cały wrzesień bezskutecznie pukali do drzwi mego mieszkania, a Karol musiał doroczną traperkę rozpocząć z dużym opóź­nieniem. Zresztą na takich przecież warunkach zaangażo­waliśmy się w poszukiwanie znikającego stada. Co zostało uwieńczone sukcesem.

I to już wszystko.

1 T r a v o i s — francuska nazwa długich tyk przywiązanych jednym końcem do końskiego karku.

2 Mowa tu o skali Fahrenheita. 10° F = -12,2°C.

3 śnieżna rakieta — obręcz przeplatana sznurem, która umożliwia chodzenie po sypkim śniegu.

4 S t u m p e d e — (ang.) — popłoch w stadzie bydła.

5 Sto funtów równa się 45,3 kg.

6 Przygodę w Kolorado opisuje powieść pt. “Barry Bede”.

7 Ludwik Riel — Metys, w roku 1885 wywołał powstanie kanadyjskich Metysów.

8 Allan Pinkierton – założył w 1850 roku “Narodową Agencję Wywiadowczą”

9 Jak to się stało, wyjaśnia powieść pt. “Skarby Mackenzie”.

10 W 1888 roku ukazały się w sprzedaży pierwsze amerykańskie aparaty fotograficzne, wyprodukowane w zakładach Kodaka, lecz fotografowano już wcześniej, aparatami importowanymi z Europy.

11 Północno-Zachodnia Konna Policja zmieniła swą nazwę w roku 1904 na: Królewska Północno-Zachodnia Konna Policja, a w roku 1920 na: Królewska Kanadyjska Konna Policja. Istnieje po dziś, a jej czerwone kurty wdziewane są z okazji świąt państwowych. Szerokoskrzydłe kapelusze i granatowe spodnie z żółtymi lampasami mają świadczyć o ciągłości tradycji tej, jedynego rodzaju na świecie, służby bezpieczeństwa.

12 Mila kwadratowa równa się 2,59 kilometra kwadratowego.

13 Indiańskie łato — odpowiednik naszego babiego lata.

14 Stopa równa się 0,3013 metra.

15 Tona amerykańska to 2000 funtów, czyli 907,2 kg.

16 Akr równa się 0,4047 hektara.

17 J. F. Cooper (1789—1851), pisarz amerykański o światowej sławie, m. in. autor “Pięcioksięgu Sokolego Oka”.

18 Historia ta została opisana w powieści pt. “Łapacz z Sacramento”.

19 Obszar Arizony wynosi ponad 294 tysiące km kw., uzyskała prawa stanowe w 1912 roku jako 48 stan USA.

20 Różnica między szeryfem a marszallem polega na tym, iż szeryf wybierany jest przez mieszkańców, marszall zaś mianowany przez gubernatora stanu lub terytorium.

21 Amerykanin Samuel Morse wynalazł aparat telegraficzny, do którego opracował odpowiednik łacińskiego alfabetu, nadający krótkie i długie sygnały: dźwiękowe, świetlne lub pisane. Pierwsza depesza została wysłana kablem 24 maja 1844 roku z Waszyngtonu do Baltimore.

22 Littlehead, a raczej little head, oznacza po angielsku: mała głowa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Znikajace Stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
16 Znikające stado
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento

więcej podobnych podstron