Wernic Wieslaw 13 Old Gray

background image

Wernic Wiesław
Old Gray

Siwowłosy

Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10 kwietnia 1889 roku. Godzinę

również mogę podać: kilka minut po dziesiątej rano.

Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś" najbardziej pasuje do okoliczności) na

północ od doliny Missouri i równocześnie na południe od rzeki Mlecznej. A więc, jak łatwo
odgadnąć, na obszarach terytorium Montany, która w kilka miesięcy później, bo w
listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako czterdziesty pierwszy stan Unii amerykańskiej.
Jechałem na północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem miałem się
spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym towarzyszem moich dalekich wypraw.

Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem^więc znajomej sylwetki jeźdźca, a

równocześnie mogłem podziwiać zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby
morze, ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych. Czułem się świetnie, jak
zwykle na początku każdej podróży, nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od
fizycznego Wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się wreszcie do nowego rytmu życia
wśród pierwotnej przyrody. Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przy-
gniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!

Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby

5

w porą dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w myśl informacji Karola Gordona)
przeciąć mi drogę. Nagle — stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na
szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na piersi, nie na głowę, co
najprawdopodobniej uchroniło mnie od skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko
oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca. Usiłował również powstać.
Bezskutecznie. Miał złamaną nogę. Trafił kopytem w głęboką norę. Zorientowałem się, że
cała przestrzeń dokoła podziurawiona została niczym sito podziemnymi mieszkaniami
piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem nigdzie ani jednego przedstawiciela tego
gatunku. Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów opuściły swoje osiedle. A
może wymarły? Ciekawie zajrzałem do kilku norek — w żadnej nie znalazłem nawet śladu
czworonożnych lokatorów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach preriowych powiem, że
są to stworzonka długości około dwunastu cali *, ważące niewiele ponad dwa funty **, a set-
ki takich osobników zamieszkuje podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw. Osiedli
tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o niebezpieczeństwie przenikliwym
gwizdaniem. Wielokrotnie byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowałem,
jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwierzątek błyskawicznie znika pod ziemią.
Wszystko to prawda, jednak nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej
mówiąc ich mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim sercem! — zastrzelić własnego
wierzchowca, nabytego zaledwie przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!

Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na

12 cali, czyli ok. 30 cm 2 funty, czyli ok. 900 g

6

ś

mierć. Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał ocalić swe ulubione zwierzę.

Podobno trzymał je przez wiele tygodni w stajni, podwiesiwszy nad podłogą na specjalnie
sporządzonych pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po tym zabiegu
koń poruszał się zupełnie sprawnie.

Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu wypróbować — nie miałem ani

background image

pasów, ani stajni w pobliżu.

W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i spojrzałem na zegarek. Wskazywał

osiem minut po dziesiątej. O dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy
torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka była nasza umowa. Lecz
gdzież te tory? Milę przede mną? Dwie? Dziesięć? Siadłem i zapaliłem fajkę. Trzeba
odpocząć przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!

Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów, mimo że należało do tych lżejszych,

kowbojskich, kalifornijskiego typu. A derka? A wypchane juki? A wincze-ster, pled do
spania, metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na własnym karku, z
perspektywą całodziennej włóczęgi przez bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po
bezskutecznym wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczyciev nasypu ruszy na
poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrzeżenie wśród pagórkowatego kraju...

Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży — poczułem przedsmak tego,

co mnie czeka. Po chwili zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło —
na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że na ziemi spoczywa jeszcze
winczester i kociołek. Czemuż to natura nie wyposażyła człowieka w dodatkową parę rąk?
Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności. Ko-

7

ciołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsadziłem pod pachą. No i — w drogę!

Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled przekrzywił się, a siodło runęło

między trawy. Musiałem raz jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem
męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po nogach, pled drapał szyję, a ciężar
siodła i juków nie pozwalał wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów poczułem się u
kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków — nakazałem sobie. Policzywszy do dziesięciu,
zmusiłem się do następnych.

Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy dzień lata. Spływając strugami

potu, marzyłem tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się na ziemię,
wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak okiem sięgnąć nie rósł najlichszy na-
wet krzaczek i żadna struga nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co
zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie dalej niż o pół mili, biegło
wzniesienie zbyt regularnego kształtu, aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na
wschód, ginąc między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie wszystko. U
stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek. Karol Gordon?!

Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło miałem wyschnięte, a język

sztywny jak kołek. Zdołałem tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez
trawy, zataczając się z każdym krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że
mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na murawie, lecz ktoś zupełnie mi
obcy.

Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie ciężar, by paść na zbocze

nasypu. Co za ulga! Serce biło jak młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi
były całkowicie bezwładne. Gdyby w tej chwili

8

szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się poruszyć.

I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po wielu miesiącach życia w

mieścIeThie wymagającego ode mnie większej sprawności fizycznej.

Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłysza

łem jak przez watę chropawy głos. — Wyglądasz ni
czym rak wyjęty z wrzątku.

Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko ciężko, chrapliwie.

Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierz

chu. Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś
konia? Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą

background image

jak rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska
sprawa. Trzymaj...

Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę obszytą skórą.

— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.
— A cóż by innego?

Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg. Jakże mi ulżyło!

— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normalnym tonem, zwracając naczynie. —
Gdybym tak mógł jeszcze napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca,
musiałem go zastrzelić.
— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz
wzdłuż toru, ot tam — wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudowania farmy, gdzie bez
trudu nabędziesz nowe zwierzę.
— Czy tam jest jeziorko?
— Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?
— Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać gdzieś tu przy nasypie
kolejowym, powiedział, abym kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.

9

To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?

Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w milczeniu, wypuszczając ustami sine

obłoczki dymu.

Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój koń, minęło prawie półtorej

godziny. Powinienem natychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wysiłku
obezwładniała mnie.

Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy

spoglądając w niebo.

Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się w czasie z położenia słońca i

wyglądu nieba.

To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na nie

go z uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.

Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie. Miałem teraz okazję przyjrzeć

mu się dokładnie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainteresowanie przechodniów
w jakimkolwiek mieście. Skórzana kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na
spodnie również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich cholewach musiały na
nogach właściciela przewędrować wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił
szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały. Jeden z tych, które w razie
potrzeby można napełnić wodą, by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów
barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i wiatrem. Gdyby nie ubiór i
rysy oblicza, można by uznać tego człowieka za

Indianina.

Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków dalej, nie rozsiodłany, i nie różnił

się niczym od tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza. Ot, zupełnie
przeciętne zwierzę.

Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii horyzontu marząc, iż nagle zza tej

linii wyskoczy galopujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby to najlepsze
zakończenie przygody.

10

I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych pragnień nieznajomy sąsiad

nagle zauważył:

Mamy gościa.

Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta, jak przez cały okres mej

dotychczasowej wędrówki.

W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.

background image

Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!

Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szu

ka mnie przyjaciel.

— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?
— Właśnie on.
— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?

Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?

Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.

Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej przypominała postać Karola.

To jednak nie on — westchnąłem.

W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój jeźdźca, a nawet rysy twarzy.
Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na przybysza z dalekich stron, jego odzież

była zbyt czysta, a wierzchowiec zbyt wypoczęty.

Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle. Niewiele brakowało, a najechałby na

moje wyciągnięte nogi.

— śebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich sztuczkach — odezwał się
siwowłosy.

Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... — to było do mnie — podnieś

rączki w górę. No, już!

Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem utkwione we mnie ponure

spojrzenie. Och, to nie był żart.

11

Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.

Czego chcesz?

Roześmiał się nonszalancko.

Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się,

bo...

Lufa colta zatańczyła ńa wysokości moich piersi. W tej chwili padł strzał, colt

wyleciał z dłoni napast-

13

nika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak krzyknął, skręcił koniem w miejscu i
pognał w bok.

Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowło

sy. — I więcej nie próbuj takich sztuczek!

Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go najbliższe wzniesienie gruntu.

Ale masz oko! — powiedziałem do sąsiada. — Tak

trafić!

Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na

mnie uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z kolana. Znasz ten sposób?

— Znam, bardzo zawodny.
— Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.

Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrzałem. Była to istna armata o kalibrze

rzadko spotykanym. Ciężka. Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed chwilą opuściły
rusznikarski warsztat. Tylko kolba, pełna rys i drobnych wgłębień, świadczyła o długim
używaniu.

— Ależ to waży...
— Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a celność znakomita. Służy mi od

background image

dwudziestu prawie lat, i nie zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automatyczne
cuda.

— Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.
— A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś. Pomyślałem, iż zdumiewający strzał był w
znacznie

większym stopniu wynikiem bystrego oka (i sprawnej ręki niż rusznikarskiej techniki.
Strzał z kolana, jak go niektórzy nazywają, polega na tym, że lufę strzelby przykłada się
do uda i odpowiednio zginając nogę w kolanie naprowadza muszkę na cel. Jest to
prawdziwa sztuka, której sprostać nie potrafią nawet biegli myśliwi. Po co więc strzelać z
kolana? Po to, aby zmylić przeciwnika. Przyłożenie kolby do ramienia jest przecież

14

ostrzeżeniem, lecz mało kto zwróci uwagę na pozornie niedbały ruch ręki przysuwającej
broń do nogi.

Siwowłosy wstał, przeszedł parę kroków i podniósł jakiś ciemny przedmiot spoczywający

wśród traw.

Rykoszet — stwierdził podając mi na otwartej

dłoni potężnego colta. — Ot, tu... — wskazał na błyszczącą rysę. — Celowałem w
magazynek, kula ześliznęła się i smarkacz dostał w rękę.

Siadł tuż przy mnie, wydobył krótki myśliwski nóż i coś tam począł majstrować przy

broni.

popatrz — odezwał się po chwili.

Spojrzałem. Stalowy walec, w którym umieszcza się kule, został wyjęty.

Jak myślisz? Co z tym zrobię? — Nie czekając

na odpowiedź dodał: — właśnie to.

Zamachnął się ramieniem. Kawałek stali wyleciał wysoko, a potem zginął wśród traw.

Reszta broni odbyła podobną drogę, tyle że w innym kierunku.

— Ot, i wszystko. Nigdy już żaden spragniony wrażeń łobuz nie skorzysta z tego colta.
— Nie mogę pojąć, co skłoniło chłopaka do napadu. — Nie wyglądał na krwawego
mordercę ani na złodzieja.
— Pozory mylą, lecz chyba masz rację. Co go skłoniło? Chęć pokazania swej odwagi,
szukanie przygody, którą można by pochwalić się przed rówieśnikami. Och, mnóstwo
przyczyn!
— Po nauczce, jaką otrzymał, na pewno odejdzie mu chętka do następnego napadu.

Może tak, może nie. Kto raz wkroczył na niebezpieczną ścieżkę, niełatwo z niej

schodzi.

- Cóż znowu! — zaprotestowałem. — Nie słyszałeś o rewolwerowcach, którzy drugą
połowę życia spędzili jako uczciwi obywatele kraju, często stawiani innym za wzór?

- A jakże, słyszałem. Lecz jeszcze częściej o bandy-

15

tach, dla których spokojne życie jest tylko drobnym fragmentem w ich przestępczej
działalności. Niekiedy dłuższym, niekiedy krótszym. Ot, choćby dla przykładu Henry
Brown. Jego sprawa była głośna. Znasz tę historię?

Zaprzeczyłem.

To jest przykład potwierdzający moją teorię.

Browna spotkałem w Caldwell. Taka mieścina przy
dawnym szlaku przepędu bydła, zwanym chisholmskim.

Wiesz, co to jest?

Wiem — odparłem nieco podrażniony i równocze

ś

nie rozbawiony.

Siwowłosy widać uznał mnie za typowego przedstawiciela gromady greenhornów,

ludzi niedoświadczonych i niezaradnych, a równocześnie bezgranicznie zarozumiałych.
Pojawiali się coraz częściej na Dzikim Zachodzie, w miarę jak ten Zachód cywilizował

background image

się, a linie kolejowe ułatwiały podróżowanie.

Szlak chisholmski? Była to trasa masowych przepędów bydła, jakie przez blisko

dwadzieścia lat gnano z pastwisk Teksasu na północ, dopóki rozbudowa kolei nie
położyła kresu uciążliwym wędrówkom.

Caldwell — mówił dalej Siwowłosy (tak go w my

ś

lach począłem nazywać) — leży na południu Kansasu,

niedaleko granic Oklahomy. Tam właśnie przybył
w czerwcu 1882 roku Henry Brown, wędrując właśnie
chisholmskim szlakiem wprost z południa. Nie wyglą
dał na obdartusa. Ubranie nosił takie, na jakie stać
kowboja lub trapera, któremu nie powodzi się ani bar
dzo źle, ani bardzo dobrze. Poza tym posiadał dwa sze-
ś

ciostrzałowe rewolwery i mocno sfatygowany wincze-

ster. Takim go właśnie ujrzałem. Nie nudzi cię moje |
opowiadanie?

'

Zaprzeczyłem całkiem szczerze. Bardzo lubię przysłuchiwać się opowieściom

związanym z dziejami Dzikiego Zachodu — często wprawdzie ubarwianym przez kolej-

16

nego narratora, ale przecież zawsze tkwiło w nich ziarno prawdy.

Brown przybywszy do Caldwell zgłosił się do burmistrza z prośbą o jakąkolwiek

pracę. Burmistrz skwapliwie skorzystał z okazji. Musisz wiedzieć, że Caldwell,
podobnie jak wiele pogranicznych miasteczek, nie cieszyło się dobrą opinią.
Mieszkańcy byli zbyt potulni, a nieproszeni goście, ściągający tu z południa i zachodu,
nazbyt przedsiębiorczy. Nie mijał tydzień bez krwawej bijatyki. Na krótko przed
przybyciem Browna pijani kowboje zastrzelili miejscowego marszala *. Brown został
jego następcą.

Trzeba przyznać, że wzorowo pełnił służbę. Razem ze swym pomocnikiem, Benem

Wheelerem, oczyścił miasto z włóczęgów, szulerów i rewolwerowców. Prawie nie
używając broni. Miejscowa gazeta pisała o nim pochwalne hymny, nazywając go
człowiekiem pociągającym za cyngiel szybciej niż wszyscy mieszkańcy południowego
zachodu. Była to oczywista bzdura, bowiem Brown w okresie dwu lat swego
urzędowanie tylko dwukrotnie za cyngiel pociągnął. Po raz pierwszy, gdy pijany
Indianin opierał się aresztowaniu; po raz drugi, gdy miejscowy szuler sięgnął po
rewolwer.

Już po sześciu miesiącach pracy Brown otrzymał w prezencie nowy winczester z

napisem na srebrnej plakietce: „Za cenne usługi — wdzięczni obywatele Caldwell".

Istotnie mieli być za co wdzięczni, bo Caldwell stało się najbardziej spokojnym,

najbardziej bezpiecznym ze

Marszal — odpowiednik szeryfa; z tą tylko różnicą, że szeryf jest wybierany przez

mieszkańców, marszal pochodzi z nominacji władz miasta, okręgu, terytorium lub nawet rządu
federalnego. Marszalowie urzędowali na terenach, które nie uzyskały jeszcze samorządowych
praw stanów. Jednak zdarza się, iż szeryfowie wielkich miast przybierają tytuły marszali uzna-
jąc, iż taka nazwa bardziej odpowiada ich godności.

Old Gray

17

wszystkich miast i osiedli Kansasu; Brown w swym prywatnym życiu mógł służyć za wzór
innym. Nigdy nie pił, nie grał w karty, nawet nie używał tytoniu. Po prostu chodząca cnota!
Co ty na to?

Mruknąłem, że trafiają się tacy, ale raczej rzadko.

Prawda. Według mnie lepiej unikać tego rodzaju

osobników. Każdy człowiek ma swoje słabości, tak już
ś

wiat został stworzony. U jednych szybko je zauważasz,

background image

inni tak potrafią się kryć, że uchodzą za aniołów. I na
gle taki anioł okazuje się istnym diabłem. Najgorsze,
ż

e trudno przewidzieć, w jakich okolicznościach, poj

mujesz?

Uśmiechnąłem się na taki wywód.

— To znaczy — odparłem — że Brown okazał się diabłem w anielskiej skórze?

Otóż to! Wyobraź sobie, że w marcu 1884 roku Brown poślubił miłą panienkę i kupił

dom. Miasto szalało z radości wierząc, że teraz Brown na zawsze zostanie w Caldwell, a
gdzie szukać lepszego marszala? Jakież było zdziwienie i przerażenie, gdy w miesiąc po
ś

lubie Brown zniknął. Gubiono się w domysłach, lecz jeszcze nie tracono nadziei, że

wzorowy marszal powróci. Nieco później sprawa się wyjaśniła, przyprawiając niektórych
o ciężką chorobę nerwową: Brown wraz ze swym pomocnikiem Benem Wheelerem
opuścili miasto. Nigdy nie dowiemy się dlaczego. W drodze spotkali dwu włóczących się
kowbojów teksaskich. Historia zdążyła zanotować ich imiona i nazwiska: Bill Smith i
John i Wesley. O czym ta czwórka rozmawiała na pustkowiu,' nietrudno się domyślić, bo
razem ruszyli najkrótszą1 drogą do miasta Medicine Lodge, pięćdziesiąt pięć mil od
Caldwell. Przybyli tam wczesnym rankiem. Bill objął straż przed wejściem do banku,
pozostała trójka wkroczyła do wnętrza. W biurze znajdował się tylko kasjer i prezes.
Strzelono do prezesa, raniąc go ciężko, strzelono do kasjera, trafiając go śmiertelnie, ale
pa-

18

dając zdołał zatrzasnąć pancerne drzwi skarbca. Głośny huk zaalarmował przechodniów.
Bandyci wybiegli z lokalu, wskoczyli na konie i ruszyli galopem poprzez zaludniające się
ulice. Nie znali miasta, nie znali okolicy, po kilku godzinach, ścigani przez liczną grupę,
zapędzili się w głąb kanionu bez wyjścia. Po krótkiej wymianie strzałów poddali się.
Odprowadzono ich do miasta i zamknięto w areszcie. Lecz na tym sprawa się nie kończy.
Gdy szczegóły napadu stały się powszechnie znane, rozwścieczony tłum zebrał się przed
więzieniem i mimo oporu szeryfa wtargnął do środka. Więźniów wywleczono. Brown
wyrwał się i rzucił do ucieczki. Po kilku krokach padł przeszyty kulami. Pozostałą trójkę
wyprowadzono za granice miasta i powieszono na gałęziach samotnego wiązu. Tak
zakończyła się próba rabunku.

— A co mówiono w Caldwell na temat śmierci tego wzorowego marszala?
— Ba! — wykrzyknął Siwowłosy. — Nikt z mieszkańców Caldwell nie wierzył, że to
Brown dokonał napadu. Gdy gazeta w Medicine Lodge opisała przebieg wydarzeń, uznano
tę informację za kłamstwo, za próbę pohańbienia najlepszego z marszali. Sporo jeszcze
czasu minęło, zanim ujawniony życiorys Browna pozbawił tę postać anielskich skrzydeł.
Sprawa nabrała rozgłosu nawet poza granicami Kansas. Okazało się, że Brown cieszył się
niemałą popularnością i w Nowym Meksyku, i w Teksasie. Ponurą popularnością. W 1878
roku zabił okręgowego szeryfa i dwu jego pomocników, później ukradł tabun koni w
dolinie rzeki Pecos i uciekł z nim do Teksasu, gdzie parał się karcianą szulerką. Potem, nie
wiadomo dlaczego, uspokoił się. I już w roku 1880 został pomocnikiem szeryfa okręgu
Oldham, wzorowo pełniąc swą służbę. Z kolei powędrował do Caldwell. Zaledwie jednak
dwa lata wytrwał w roli wzorowego stróża prawa. Stare nawyki wzięły górę. Dlatego
powia-

19

dam: kto raz wkroczył na przestępczą ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.

Nie zgadzałem się z taką opinią. Słyszałem o wielu przestępcach, którzy po odbyciu

więziennej pokuty nigdy więcej nie dopuścili się najdrobniejszego wykroczenia.

Pewnie zrozumieli — twierdziłem — że żaden

z nich nie uniknie sprawiedliwości. Uda się sto razy,
wpadnie za sto pierwszą próbą rabunku czy oszustwa.
Dlaczego? Bo takich ludzi rozzuchwala początkowe po
wodzenie i coraz bardziej lekceważą grożące im niebez
pieczeństwa.

background image

Spojrzał na mnie i przymrużył żartobliwie oko.

— Filozof z ciebie! Jednak w tym, co mówisz, sporo jest prawdy. W ostatecznym
rachunku żadne przestępstwo się nie opłaca. Tylko że o tym nie wiedzą ci, którzy je
popełniają. A dlaczego popełniają? Z mnóstwa przyczyn, a jedną z nich jest żądza
przygód. Im bardziej ryzykownych, tym bardziej upragnionych. Widzisz, ten chłopak
nasłuchał się czy też naczytał bajęd o rzekomym bohaterstwie ludzi określanych ogólnym
mianem „desperados", czyli „straceńców", i stara się ich naśladować. Ot, i cała prawda.
— śal mi go.
— A mnie żal jego ojca. Musi mieć kłopoty z takim synalkiem, jeśli sam jest uczciwym
człowiekiem.

Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło minąć szczyt nieba — termin mego spotkania z

Karolem dawno już upłynął. Podniosłem się, spojrzałem z rozpaczą na stos rzemieni, juków
i siodło.

— Czas na mnie — powiedziałem.
— Nie spiesz się. Znowu ktoś tu zmierza. Może to nasz chłopaczek wraca?...

Rzeczywiście, zza linii horyzontu wychynęła malutka figurka. Rosła z każdą sekundą.

Wydobyłem z juków lornetkę.

20

Nie — stwierdziłem — to nie chłopak. Na szczę

ś

cie.

Uniosłem broń i trzykrotnie wystrzeliłem w niebo. Głos strzałów rozbrzmiał w przestrzeni

słabym echem.

Oszalałeś?! — krzyknął Siwowłosy.

.— To mój przyjaciel. Jestem tego pewien.

Niepotrzebny hałas. Jeśli ten twój przyjaciel ma

oczy, znajdzie nas i bez tej kanonady.

Zerwałem kapelusz z głowy i począłem nim machać. Jeździec musiał zauważyć te sygnały,

bo nagle zboczył z dotychczasowego szlaku i gnał prosto w naszym kierunku. W końcu
zbliżył się na odległość już tylko kilku jardów.

Karol! — wrzasnąłem.

Zeskoczył z konia nie czekając, aż zwierzę zatrzyma się, i podbiegł.

W porę przybywasz — zawołałem nie kryjąc radości.

/

— I ja tak myślę — odparł.

Uściskał mnie, zerknął na Siwowłosego, rozejrzał się dokoła.

— Nic się tu nie działo? — zapytał.
— A jakże! Skąd wiesz?
— Mówiono mi o dwóch bandytach, jacy pojawili się w tych stronach. O... straciłeś
konia?
— Złamał nogę. Co to za historia z bandytami?
— Niebezpieczna historia. — Siadł na zboczu nasypu, trzymając strzelbę między
kolanami. — Czekałem na ciebie wędrując wzdłuż torów, a później odwiedziłem farmę.
Milę stąd. Nic tam o tobie nie słyszeli. Wtedy właśnie przygnał syn farmera. Był ranny w
dłoń. Opowiadał, że napotkał dwu obwiesiów, którzy usiłowali go obrabować, lecz stawił
opór i wrócił tylko z drobną szramą.
— Na prawej ręce? — zagadnąłem.
— Na prawej. Możesz sobie wyobrazić, jak się zanie-

21

pokoiłem tą informacją. No, ale już wszystko w porządku.

— Słuchaj, Karolu, obejrzałeś ranę chłopca?

Tak. Drobne zdarcie skóry.

— Oczywiście. Bo to był rykoszet. Kula trafiła w nasadę rewolweru i ześliznęła się po
niej.
— Najprawdopodobniej nie mylisz się, lecz skąd o tym wiesz? Byłeś świadkiem?

background image

— I świadkiem, i niedoszłą ofiarą.
— Co takiego?! Więc jednak bandyci tu zawitali.

— Nie było żadnych bandytów, myślę, że nigdy nie istnieli. Ci dwaj obwiesie, o których
mówił syn far- I mera, to... my! — wskazałem na siebie i na Siwowłosego. — Ten ranny
chłopiec to gałgan i kłamca.
— Ależ...
— Wysłuchaj do końca. Gdyby nie mój towarzysz — znowu skinąłem głową w kierunku
nieznajomego — zo- 1 stałbym dokładnie oczyszczony z pieniędzy i broni. Zaskoczył
mnie ten chłystek jak najprawdziwszego

greenhorna.

Jak to się stało?

Opowiedziałem szczegółowo o przebiegu zdarzenia.
— Strzał z uda! — wykrzyknął mój przyjaciel. — i Ho, ho! Nie byle jaka to sztuka.
Gratuluję! — zwrócił 1 się do Siwowłosego. — Lecz doprawdy trudno mi uwie- i rzyć,
ż

e napastnikiem jest syn farmera. Bardzo sympa- I tyczny chłopak. Może to tylko zbieg

okoliczności?
— Zdumiewający zbieg! Ta sama rana na tej samej

dłoni.

— Poznałbyś chłopca?
— Oczywiście.

No to jedziemy na farmę. Rzecz się tam rozstrzygnie, a przy okazji nabędziemy

konia. Dziwnie się składa — powiedział półżartem — że ile razy okoliczno-ści nie
pozwalają mi towarzyszyć ci w drodze, tyle \ razy wpadasz w tarapaty.

22

Lecz jakoś z nich wychodzę. Natomiast ty, Ka-

olu nie potrafisz dotrzymywać terminów. Albo spóźniasz się kilka godzin, albo też znikasz

przed umówionym spotkaniem. Przybyłem do Fort Benton tak, jak było ustalone, a tam
dowiedziałem się, że przed dwoma dniami wyjechałeś „gdzieś na prerię", wyznaczając mi
nasyp kolejowy jako punkt orientacyjny. Ładny punkt! Ciągnący się milami!

Lecz w pobliżu farmy nad jeziorkiem. Prosiłem

Irvina, aby ci o tym powiedział.

I powiedział, lecz ja nie miałem pojęcia, gdzie ta

farma się znajduje. Jak mogłeś tak postąpić?

Moje pretensje były uzasadnione. Miejsce spotkania wybrał Karol. Fort Benton,

miasteczko nad górną Missouri, dobrze znałem. Miejscowy szeryf, Vincent Irvin, którego
Karol chciał odwiedzić, również był mi znany. Wydawało się więc, że nasze spotkanie nie
nastręczy żadnych trudności. Jakież więc było moje zdumienie, rozczarowanie i prawie...
złość, gdy go nie zastałem. Dodam, że Fort Benton leży niedaleko kanadyjskiej granicy,
którą obaj zamierzaliśmy przekroczyć. Tymczasem musiałem odbyć długą wędrówkę po bez-
drożach w poszukiwaniu kolejowego nasypu i jakiejś tam farmy nad jeziorkiem, straciłem
konia i niewiele brakowało, a stałbym się ofiarą rabunku.

Zwróciłem się do Karola:

Może zechciałbyś mi wyjaśnić przyczynę twego

zniknięcia z Benton? Bo Irvin nie zdradził się ani słów
kiem.

Skinął głową, co mogło oznaczać, że przyznaje mi rację, i wesoło odpowiedział:

Obiecuję wyjaśnić ci wszystko w stosownym czasie i miejscu.

Tu zerknął na Siwowłosego. Nie nalegałem dłużej: jeśli Karol pragnął zachować tajemnicę

wobec obcych, na pewno nie była to błahostka.

23

Zgoda — oświadczyłem. — A teraz w drogę, po

konia. Zabierz manatki i nie pędź zbyt szybko. Moje
nogi już dosyć się napracowały.

background image

Wskoczył na swego wierzchowca.

;— Najpierw podaj mi siodło — zarządził.

Przez cały czas, to znaczy od chwili pojawienia się mego przyjaciela, Siwowłosy nie

odzywał się. Teraz niespodziewanie zagadał:

— Jedziecie na farmę przy jeziorku, jeśli dobrze zrozumiałem.
— Tak — uprzedziłem Karola.
— Ruszam z wami.

Było to bezceremonialne wproszenie się do towarzystwa. Nie oponowałem jednak, ten

człowiek niedawno uratował mnie przed grabieżą.

Będzie nam bardzo miło — odparłem.

Coś tam mruknął, a głośno powiedział:

— Chcę poinformować farmera o postępku jego syna. Jeśli nie został w to
wtajemniczony. Przed laty gościłem nad jeziorkiem, a Sam Harfield wyświadczył mi
kilka usług. Wyglądał na uczciwego człowieka i mam nadzieję, że się nie zmienił.

— Więc znasz tego chłopca! — wykrzyknąłem. — To dziwne, że cię nie poznał.

Nie mógł mnie poznać, gdyż go nigdy dotąd nie

widziałem. Harfield wspominał o swym synu, przeby
wającym gdzieś w dalekim mieście. Pewnie teraz wró
cił. Wszystko się okaże, co ma się okazać. Jedźmy.

Uwinął się tak szybko, jakby był młodzieniaszkiem. Nie byłem tym zaskoczony. Podczas

wspólnych z Karolem wędrówek niejeden raz spotykałem ludzi, którzy w miastach
wiedliby życie spokojne, unikając fizycznego wysiłku, a tu na prerii znakomicie dawali
sobie radę, prześcigając niejednego gołowąsa. Sądzę, że wielka żywotność traperów,
eksplorerów i w ogóle west-manów wywodzi się ze zdrowszego trybu życia na Da-

24

lekim Zachodzie. Obcowanie na co dzień z surową dla człowieka przyrodą staje się źródłem
energii na długie lata. Dziś coraz mniej takich ludzi. Powoli wykrusza się grupa samotnych
wędrowców, a w miarę rozbudowy sieci kolejowej zwiększa się z roku na rok liczba zadu-
fanych w sobie mieszczuchów, dostatecznie zasobnych w pieniądze, by stać ich było na

parotygodniowe wycieczki krajoznawcze". Rzecz jasna, że tacy mają słabe lub całkiem
błędne pojęcie o wędrówkach przez pustkowia, a od popełniania głupstw nie potrafi ich
ustrzec zabierana w taką „podróż" służba, równie niedoświadczona jak jej pracodawcy.
Przed laty spotkaliśmy na swej ścieżce kawalkadę takich mieszczuchów. Jedynym w tej
gromadzie człowiekiem, który miał nieco oleju w. głowie, był wynajęty przewodnik. Gdyby
nie nasza interwencja, sprawa zakończyłaby się tragicznie.

Na bezkresnych terenach Dzikiego Zachodu tego rodzaju ludzie są niebezpieczni sami dla

siebie, bo usiłują wprowadzić miejskie nawyki tam, gdzie nie sposób ich utrzymać nie
ryzykując własnym życiem. Powiem szczerze: i ja kiedyś byłem taki. Na szczęście, dla mnie
— przez krótki okres.

Siwowłosy skończył obrządzać konia i zwrócił się do mnie:

Z kim jedziesz?

Miałem zamiar odpowiedzieć, że oczywiście z Karolem, jeśli tylko Siwowłosy zgodzi się

wieźć moje bagaże, lecz mój przyjaciel słusznie zauważył:

Na dwu nie ma miejsca na moim koniu, skorzy

staj, Janie, z zaproszenia.

Siadłem za plecami nieznajomego i ruszyliśmy wzdłuż kolejowego nasypu. Nie była to

przyjemna wędrówka, bo chociaż kłusowaliśmy wolno, jazda we dwójkę na grzbiecie
jednego zwierzęcia zawsze jest uciążliwa. W miarę jak coraz boleśniej tłukła mnie po
biodrze kol-

25

ba winczestera, którego musiałem przewiesić przez plecy, nabierałem coraz większego
wstrętu do takiego sposobu podróżowania. Toteż z niecierpliwością wypatrywałem
zabudowań farmy. A co nas czeka na farmie? Jeśli młody napastnik jest synem gospodarza?

background image

Tym, którzy nigdy dotąd nie słyszeli o wiernym towarzyszu mych dalekich wypraw,

należy się kilka słów informacji.

Karola Gordona poznałem przypadkowo, pracując jako lekarz szpitala w Milwaukee nad

jeziorem Michigan. Do szpitala Gordon trafił, a raczej przywlókł się, z paskudną raną uda —
dzieło pazurów szarego niedźwiedzia Gór Skalistych, zwanego grizzli. Rana goiła się szybko
dzięki staraniom znachora plemienia Czarnych Stóp, wśród których Gordon przebywał przez
pewien czas po wypadku. Wbrew rozsądkowi i przestrogom Indian zbyt wcześnie jednak
wyruszył na następną wędrówkę. W jakim celu? Powiem krótko: Gordon parał się
zanikającym już traperstwem: polował na futerkowe zwierzęta, co — jak później
stwierdziłem — przynosiło niemałe zyski. Podczas swej samotnej wyprawy na bezludne
obszary północnej Kanady, gdzie cennych czworonogów jeszcze nie brakuje, Gordon o mało
nie zginął. Wpadł w bagno i cudem chyba zdołał się wydostać na twardszy grunt, lecz długie
przebywanie w grzęzawisku spowodowało otwarcie się starej rany. Gdy zgłosił się do
szpitala, jego noga dotknięta była gangreną, a zakażenie groziło mu śmiercią. W takiej
sytuacji jedynym ratunkiem mogła być amputacja. Jednak potrzebna jest na to zgoda pacjen-
ta, a Gordon energicznie się sprzeciwił.

Powiem krótko: Karol Gordon został wyleczony przy pomocy ziół dostarczonych do

szpitala przez dwu indiańskich wojowników z plemienia Czarnych Stóp. Im

26

zawdzięczał powrót do normalnego życia, nie mnie. Jednak podczas rekonwalescencji
wielokrotnie dziękował mi za opiekę i pomoc. W rzeczywistości ta pomoc była całkowicie
biernej natury: mogłem się sprzeciwić zastosowaniu nie zbadanych, nie znanych mi indiań-
skich leków. Nie uczyniłem tego, chociaż było to ryzyko grożące surowymi konsekwencjami
w wypadku zgonu chorego. Czemu zdecydowałem się na takie ryzyko? Ot, po prostu, wobec
braku zgody pacjenta na przeprowadzenie operacji, nie widziałem innego sposobu ratowania
jego życia. A ten sposób okazał się skuteczny.

Cokolwiek sądziłoby się o indiańskich sposobach leczenia, faktem jest, że opierają się one

na doskonałej znajomości ziół i sposobach stosowania liści czy kory rozmaitych gatunków
drzew i krzewów. Takie ziołolecznictwo wymaga rzecz jasna odpowiedniej wiedzy,
przekazywanej przez indiańskich czarowników z pokolenia na pokolenie. Doprawdy szkoda,
ż

e oficjalna medycyna dotychczas nie zainteresowała się tym.

Moja znajomość z Karolem Gordonem nie zakończyła się jednak na pożegnaniu w murach

szpitala. Później, znacznie później dowiedziałem się od Karola, jakie wiódł życie. Przed laty
pracował jako kowboj na dużej farmie w okolicach Chicago. Jednakże skusiła go stugębna
fama o odkryciu pokładów złota w Czarnych Górach, w Południowej Dakocie. Bardziej
zresztą zadecydowała o tym chęć przeżycia przygody niż pragnienie bogactwa. Kowboje
nigdy nie należeli do ludzi o wysokim poziomie kultury. Prymitywni w obejściu — do tego
stopnia, że niektórzy hodowcy wynajmujący kowbojów do przepędu bydła, jako warunek
zatrudnienia stawiali zakaz używania wulgarnych słów — często analfabeci. Otóż Karol
Gordon w tym zbiorowisku zaliczał się do wyjątków. Nie tyl-

27

ko bowiem ukończył szkołę, lecz czytał, a nawet dosłownie „pożerał" książki.

Dlaczego więc został kowbojem? Przyczyną stało się przedwczesne sieroctwo. Po śmierci

rodziców znajomy ojca przyjął chłopca do pracy na farmie. A kiedy dowiedział się o jego
zamiłowaniu do lektury, uprzystępnił mu własną bibliotekę. Tam Karol znalazł szereg
książek traktujących o Dzikim Zachodzie i zafascynowany tą tematyką zapragnął sprawdzić
własne siły, a jednocześnie porównać książkowe opisy z rzeczywistością. I to było głównym
motywem jego wyjazdu na ziemie Południowej Dakoty.

Gordon wrócił ze swej wyprawy bogatszy o niejedno doświadczenie i... o pękaty woreczek

złotego piasku. Jak mi później opowiadał, wtedy również nauczył się podstawowych zasad
traperstwa od poznanego wojownika z plemienia Dakotów. Potem przyłączył się do

background image

karawany osadniczej, gospodarował na własnej farmie, aż paroletnia katastrofalna susza
zmusiła go do sprzedaży ziemi. Wraz z towarzyszem niedoli, Vincen-tem Irvinem, wyruszył
na północ. Nieoczekiwany zbieg okoliczności pokrzyżował ich plany zagospodarowania się
na nowej ziemi. Vincent Irvin został wybrany szeryfem Fort Benton, a Karol Gordon jął się
traperstwa. Spotkałem go właśnie w tym okresie jego życia. W 1880 roku namówił mnie do
krótkiej wyprawy myśliwskiej na ziemie Dalekiego Zachodu i Północy. Zasmakowałem w
tego rodzaju wędrówkach i odtąd co roku, wczesną wiosną, wyruszałem przy boku przyja-
ciela poznawać kraj, jego mieszkańców i jego przyrodę. Gordon nauczył mnie jazdy konnej,
celnego strzelania i szeregu innych umiejętności nieodzownych podczas włóczęgi po
bezdrożach. Dzięki niemu poznałem życie i zwyczaje Indian, a nawet zaprzyjaźniłem się z
plemieniem Czarnych Stóp, do siedzib których Karol dwukrotnie mnie zaprowadził. To od
nich uzyska-

28

lem zaszczytny przydomek Orlego Pióra. Nigdy go nie używałem, traktując to wyróżnienie
ponad miarę moich skromnych usług, jakie wyświadczyłem „czerwonym braciom".

Z Karolem Gordonem wędrowałem przez południową Kanadę, Arizonę, Nowy Meksyk,

Oklahomę. Ba, nawet zwiedziliśmy północny Meksyk zaproszeni tam przez wspólnego
przyjaciela, Pedro Gonzalesa. A teraz oto czekał mnie daleki szlak, wiodący ku północy
poprzez prerie środkowej Kanady. Takie bowiem były nasze, a przede wszystkim Karola,
zamierzenia.

W swej wędrówce mieliśmy odwiedzić wsie Czarnych Stóp, bitnego plemienia, którego

tereny rozciągają się po obu stronach granicy Stanów i Kanady, sięgając na południe poza
ś

rodkowy bieg rzeki Mlecznej, a na północy — dopływów Północnego Saska tche-wanu.

Kraina to jeszcze pierwotna, gdzie łatwiej napotkać łosia, wapiti lub antylopę niż białego
wędrowca. śerują tam jeszcze resztki bizonów wytępionych na południu, a bobrowe żeremia,
wśród spiętrzonych wód strumieni bez nazwy, nie należą do rzadkości. Cieszyłem się na
myśl, że znowu ujrzę kraj, w którym przed laty, przy boku Karola, przeżyłem swą pierwszą
westmańską przygodę.

Na farmie

Linia torów wiodła nas najkrótszą drogą na zachód, poprzez krainę falistą, porośniętą

wiosenną trawą, gdzieniegdzie ograniczoną ścianą lasów porastających zbocza wzgórz.
Oczy moje cieszyły się pięknem kraj- j obrazu, lecz radość mąciła niewygoda jazdy.
Toteż z westchnieniem ulgi przyjąłem zapowiedź końca po-j droży — budowle różnego
kształtu i wielkości, widocz-1 ne z grzbietu pagórka, na który wspięły się nasze konie. Obok
tych zabudowań mieniła się w słońcu czarna jak sadze plama wody. Jeziorko.

Nim zjechaliśmy w dolinę, obskoczyła nas sfora i szczekających psów, którą dopiero

rozpędził nad jeż- j dżający kowboj.

Wszystko w porządku?! — krzyknął do Ka

rola.

— W porządku.
— Pan Harfield kazał mieć oko na otoczenie.
— I słusznie, lecz tym razem oko można nieco przy- ] mknąć — wesoło odpowiedział mój
przyjaciel. I do-i dał: — Z tym napadem to coś nie tak...

Zostawiliśmy zdumionego kowboja. Raźnym kłusem) podjechaliśmy pod szeroką werandę

jednego z najokazalszych domów. Stał najbliżej jeziorka, którego cie-i mne wody oblewały
piaszczystą łachę w odległości kilku zaledwie kroków.

30

pierwszy zeskoczyłem z końskiego zadu — dobrze mi się ta jazda dała we znaki! Daszek

werandy rzucał cień na ścianę, na okna i otwarte drzwi, tak że trudno było dostrzec czy ktoś

znajduje się wewnątrz. Przez paliki balustrady otaczającej werandę ujrzałem tylko psa.
Olbrzyma, chyba rasy nowofunlandzkiej. Gapił się na mnie przez szparę, później ziewnął
przeciągle, pokazując zębiska, jakich nie powstydziłby się niedźwiedź. Ciężkie i leniwe

background image

zwierzę wyglądało niczym uosobienie łagodności. Bez wahania postawiłem więc nogę na
pierwszym schodku i wspiąłbym się na drugi, gdyby Karol nie chwycił mnie za ramię.

— Nie spiesz się — przestrzegł.
— O co chodzi?
— O psa.
— O tego poczciwego leniucha? — zdziwiłem się.
— Tak. Jego pozorna ospałość i powolność są zwykłym oszustwem. Jeśli wkroczysz na
werandę, rzuci się na ciebie nawet bez warknięcia. Tak go wytresowano.

Cofnąłem się.

Masz rację — powiedział Siwowłosy — to be

stia, lecz i nieoceniony stróż w tych dzikich stro
nach.

Taki dozorca może być kłopotliwy dla samego

gospodarza — zauważyłem.

Oh, nic podobnego. Hej, Sam! — krzyknął. —

Zabierz stąd swego smoka!

Z mrocznej głębi budynku nikt się nie odezwał. Siwowłosy zawołał po raz drugi i dopiero

wówczas w drzwiach zamajaczyła czyjaś sylwetka. Na werandę wyszedł mężczyzna w białej
koszuli i takiej barwy spodniach, ale pomiętych i nie pierwszej czystości, jakby ich
posiadacz przez długie godziny tarzał się po podłodze.

Nareszcie jesteś — stwierdził Siwowłosy.

31

Człowiek w czystej koszuli i brudnych portkach zal trzymał się, wytrzeszczył oczy i

ryknął śmiechem.

— Nie! To nieprawdopodobne! Kogo ja widzę?!
— Przestań wrzeszczeć.
— To z radości. Jeszcze się nie zdarzyło, abyś przybył w odpowiedniejszej chwili.
Zupełnie jak na żądanie. Marzyłem o tobie od kilku godzin. I oto jesteś. Co za traf! Co
za traf!
— Czy z powodu tych bandytów, którzy zaatakowali twego syna?
— Już wiesz? Niesłychane!
— Wiem. Nie wymachuj ręką, bo zgubisz śrubę, którą z takim mozołem wygrzebałeś
spod łóżka. Ciekawe, kiedy ostatnio szorowano podłogę w twojej budzie? A teraz
odpędź psa.

Farmer znowu zahuczał śmiechem.

— Przy mnie jest łagodny jak baranek.
— Zabierz go.
— No dobrze. Quiet! — krzyknął na psa. — Marsz stąd! Tam! — wskazał na drzwi.

Zwierzę dźwignęło się z zaskakującą jak na swe rozmiary zręcznością i zniknęło w

głębi domu.

— Zaiste, stosowne imię * — mruknąłem do Karola. — Jak na kpiny.
— Wybaczcie, panowie — dopiero teraz farmer zwrócił się do nas. — Straciłem
głowę ujrzawszy przyjaciela. Po tylu latach. Proszę na górę. Teksas! — ryknął. — Hej,
Teksas! Rusz się. Co ja mam z tym chłopakiem!

Machnął ręką i w tej chwili coś stuknęło o deski.

— Mówiłem: nie gestykuluj tak gwałtownie — powiedział Siwowłosy.
— O, do licha!
Farmer schylił się i bezradnie rozglądał dokoła.

Q u i e t (ang.) — spokojny

32

Wpadła w szparę — poinformował Siwowłosy.

Ależ ty masz wzrok! Hej, Teksas!

background image

Daj nam coś do picia. Twój Teksas pewnie śpi

w jakim

ś

kącie.

Old Gray, Old Gray — zaśmiał się rolnik — za

wsze jesteś wszechwiedzący. Bo na przykład, w jaki
sposób odgadłeś, że ja tę nieszczęsną śrubę wydoby
łem spod łóżka?

Wystarczy nieco spostrzegawczości. Poznałem po

twoich spodniach. Otrzep je chociaż, bo wyglądasz jak najgorszy brudas świata.

Farmer nic na to nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i odszedł w głąb domu.

— Uwaga —' zwrócił się do nas Siwowłosy zniżając głos — sprawę syna ja z nim
omówię. Wy nie wspominajcie ani słówkiem.
— Dlaczego? — zdziwiłem się, bo przecież cała ta paskudna historia wiązała się
przede wszystkim ze mną.
— Daj spokój, Janie — wtrącił się Karol. — Obaj jesteśmy tu obcy, więc lepiej
milczmy.

Osłupiałem. Czemu mój przyjaciel okazał się tak ustępliwy? Chętnie

porozmawiałbym w cztery oczy z młodzieniaszkiem próbującym zbójeckiego procede-
ru, jednak — dla świętego spokoju — machnąłem lekceważąco ręką, jakby cała sprawa
przestała mnie interesować.

Farmer wrócił po kilku minutach niosąc w dłoniach i pod pachami butelki z

zielonkawego szkła. Za nim stąpał wysoki i chudy dryblas w szerokoskrzydłym
kapeluszu i kowbojskim pasie wokół bioder. Dźwigał sporej wielkości okrągły stół,
który z łomotem postawił na środku werandy.

A teraz krzesła — zarządził farmer. — śywo, ży

wo, Teksas! Ruszasz się jak mucha w miodzie.

- Old Gray

33

A więc to był Teksas. Oczywiście — przezwisko, nie nazwisko. Na pewno przybysz z
Teksasu. Wreszcie siedliśmy na trzcinowych fotelach.

Piwo, panowie — oświadczył gospodarz. — Spro

wadziłem je dopiero wczoraj. Niezłe, zupełnie niezłe.
Hej, stary chłopie — zwrócił się do Siwowłosego —
na twoją cześć!

Napełnił szklanki.

Spróbowałem, istotnie napój był godny uznania.

— Więc odnalazł pan poszukiwaną osobę? — zagadał Harfield do Karola.
— Tak, nawet nie trwało to długo.
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Farmer znowu zahuczał śmiechem. Jego głos musiał robić na każdym nowym słuchaczu

zaskakujące wrażenie. Zazwyczaj bowiem takim basem mówią mężczyźni tędzy,
najczęściej potężni. Nasz gospodarz był szczupły, niskiego wzrostu i raczej niepozorny.

Ha — odezwał się znowu. — I ja potrafię od

gadywać, niczym Old Gray.

35

Ja nie odgaduję — sprzeciwił się Siwowłosy -

ja wiem.

background image

Bujasz, stary chłopie. Pijcie, panowie — zwrócił

się do nas. — Butelek nie zabraknie. Pełnych!

Pomyślałem, że rolnik czy hodowca może z niego jest dobry, lecz sposobem bycia nie

różni się od miejskiego andrusa. Niejeden raz spotykałem podobnych mu farmerów, tak
ograniczonych umysłowo, że trudno było mi pojąć, w jaki sposób potrafili zagospodarować
ugory i stawiać czoło rozlicznym przeciwnościom, póki żelazny szlak nie połączył ich
posiadłości ze światem, czyniąc je w ten sposób bardziej bezpiecznym miejscem
zamieszkania.

A przecież ich gospodarka rolna przynosiła wspaniałe efekty. Porozumieć się z nimi nie

było łatwo, a to głównie z powodu ich zdumiewającej niemal dziecinnej wiary dawanej
bajędom i obrażania się na słuchacza usiłującego sprostować mylne informacje. Hardzi i
pewni siebie, a równocześnie przerażająco ciemni. Z nich to przecież wywodzili się
zwolennicy linczu, rendżerzy * ścigający przestępców, niemniej okrutni od ściganych, oraz
— niegdyś — łowcy skalpów, wzorujący się na najbardziej krwawych zwyczajach in-
diańskich.

Obcowanie z Samem Harfieldem przez dłuższy czas było na pewno uciążliwe, zwłaszcza

dla takiego mieszczucha jak ja. Ledwie tu przybyliśmy, a już począłem marzyć o jak
najszybszym opuszczeniu farmy.

— No i co z tą bandą rabusiów? — zagadnął gospodarz. — Widzieliście ją?
— Nie — odparł za nas dwu Siwowłosy. — Sprawa nie jest prosta.
— O czym ty mówisz?

Rendżerzy — uzbrojeni ochotnicy czuwający -Jiad bezpieczeństwem osad.

36

.— Na ten temat porozmawiamy później.

— Ależ... ja rozesłałem ludzi, aby mieli baczenie na bydło i konie.
— Możesz ich pościągać z powrotem.
— Nie żartujesz?
— Ani mi to w głowie.. Ręczę ci, że żadna banda nie buszuje w okolicy.
— Czyżby ich Jack przepłoszył?
— Twój syn? — zapytał Siwowłosy.
— Właśnie.
— Nigdy go tu nie spotkałem.
— Ba, chłopak uczy się w mieście. U mnie bywa tylko przez parę tygodni w roku. Nie
chcę, aby wyrósł z niego tępy i głupi farmer. Ojca mego nie stać było na taki wydatek, ale
mnie stać. śle postępuję?
— Doskonale. Lecz... przepraszam, kto opiekuje się w mieście twoim synem?
— Babka i matka. Na pewno dobrze nad nim czuwają.
— Na twoim miejscu nie byłbym tego zbyt pewny... — mruknął Siwowłosy.
— Old Gray — zaniepokoił się farmer — ty coś przede mną ukrywasz!
— Pogadamy o tym później, a teraz odwołaj kowbojów.
Farmer wzruszył ramionami i ryknął swym tubalnym głosem w kierunku drzwi:

Teksas! Teksas!

Tym razem przywołany zjawił się prawie natychmiast.

Słuchaj uważnie. Weźmiesz siwka, pojedziesz do

Billa i powiesz mu, że może już wracać. Potem od
szukasz Corsona, za torami, i Rodericka, kręci się po
Prerii. Niech wszyscy wracają. Na twoją odpowiedzial
ność — spojrzał na Siwowłosego.

Zgoda, na moją odpowiedzialność!

37

— Teksas! Poczekaj! Zanim wyruszysz, sprowadź tu Jacka, muszę wam, panowie,
przedstawić syna. Gdzie on się kręci?

background image

— Widziałem go przy koniach.
— Powiedz, żeby tu zaraz przyszedł.

Poczułem się bardzo nieprzyjemnie. Ojciec nieświadomie szykował konfrontację

napastnika z napadniętymi.

— Chwileczkę, Teksas — wtrącił się Siwowłosy, a zwracając do farmera: — Chętnie
poznałbym twego syna, lecz jeszcze nie teraz. Nie przeszkadzaj mu bawić się końmi,
nieszkodliwa to zabawa. Bo nie ma nic gorszego od nudy. Strzeż swego syna przed nudą,
ona rodzi złe myśli.
— Nie rozumiem — burknął Harfield. — Opowiadasz mi zagadki, o co ci chodzi?
— O to, żebyś nie wzywał syna. Zawsze ci dobrze radziłem, Sam. Posłuchaj mnie i tym
razem.
— Coś knujesz, Oid Gray, a ja, prosty rolnik, nie potrafię się w tym wyznać. Ale dobrze
już, dobrze. Teksas, nie przywołuj Jacka. Odejdź. A teraz, Gray, opowiedz o sobie. Gdzieś
był, coś porabiał?
Zaiste farmer musiał być wyjątkowo tępym człowiekiem, jeśli dziwaczna prośba

Siwowłosego nie wzbudziła w nim niepokoju.

No, Old Gray, powiedz, znalazłeś swój dom?

Siwowłosy pokręcił przecząco głową.
Spojrzałem nań pytająco. Jakiegoż to domu szukał nasz przypadkowy towarzysz? Karola

musiały również zaciekawić te słowa, bo poruszył się niespokojnie, aż zatrzeszczał
trzcinowy fotel. Sądziłem, iż podejmie temat, lecz on tylko rozparł się wygodniej i milczał.

— Sam skarży się na zagadki, a równocześnie je zadaje — uśmiechnął się do nas
Siwowłosy.
— Oni — zwrócił się do gospodarza — nic nie wiedzą o żadnym domu i na pewno ich to
nie interesuje.

Sfi

Ależ... — zaoponowałem.

Skrzywił się zabawnie.

Widzicie, moi drodzy, to jest po prostu żart, nic

więcej. Lecz Sam traktuje go ze śmiertelną powagą.
Wyjaśnię, żeby nie było nieporozumienia. Opowiada
łem kiedyś Samowi, że w mieszkaniu moich rodziców
wisiał obraz, namalowany przez serdecznego przyja
ciela ojca. Wielki obraz w złoconych ramach. Widać
było las, taki jak wygląda wczesną jesienią: pożółkłe
liście klonu na zrudziałej murawie polanki otoczonej
z trzech stron kolumnami potężnych drzew, między
którymi czai się mrok nadciągającego wieczoru. Po
stronie czwartej, nieco w głębi, wznosił się parterowy,
drewniany dom z pozłocistych, świeżych desek, z małą
werandką pośrodku. Samotny, blady liść orzecha spo
czywał na stopniu schodków tej werandy... Nie nu
dzę was?

Zaprzeczyłem energicznie. Nie posądzałem Siwowłosego o tyle liryzmu...

A więc, werandką przykryta była szpiczastym

daszkiem spadającym na oba boki, niżej dwa okna
z prawej, dwa z lewej, a w szybach odbijały się zorze
zachodu. Czy na polance widniała jeszcze ostatnia smu
ga światłości uciekającego dnia? Już nie pamiętam,
chyba tak, bo było dość jasno i od zrudziałej murawy
ostro odcinały się postacie dwu małych, czarnych nie
dźwiadków. Mocowały się, stojąc na tylnych łapach.
Ludzi nie było, chociaż dom nie wydawał się opusz
czony. Może skryli się w jego głębi, spoglądając po
przez lśniące szyby na baraszkujących malców? Z oba

background image

wy przed niedźwiedzią mamą, która gdzieś niedaleko
musiała czuwać nad igraszkami dzieci? A dokoła cisza.
Czy można ciszę namalować? Widać można — odpo
wiedział sam sobie. — Spoglądałem na ten obraz co
dziennie. Moje marzenia wiodły mnie w głąb tego la
su. Stałem ukryty za drzewem lub deptałem poszy-

ci?

cie, wdychając zapach wilgoci. I zadawałem sobie pytanie: kto skrył się za oknami i
przygląda się zwierzętom? Bo byłem pewien, że ktoś je obserwuje. Zabawne, prawda?
Fantazja dziecka nie ma granic. Myślałem sobie: nagle uchylą się drzwi, a spłoszone nie-
dźwiadki uciekną... Otóż... ten dom na polance chyba gdzieś stał lub stoi po dziś dzień. Kto
wie, może kiedyś trafię na samotną polanę. — Wydało mi się, że westchnął. — Wędrujecie
na północ?

— Na północ — odparł Karol.
— Może wam uda się odnaleźć taki dom? Wzniesiono go na terenie Kanady, z tego kraju
przywiózł swe szkice artysta, zanim przeniósł je na płótno. Et, dziecinada — zakończył
weselszym głosem. — Każdy na starość ma jakiegoś bzika. Oto dlaczego Sam zapytał
mnie, czy znalazłem swój dom.

Obaj z Karolem milczeliśmy. Kim był Old Gray? Czy jego opowieść to wspomnienie, żart

czy też kryje w sobie fragment historii życia tego człowieka? Tak nie potrafiłby opowiadać
ż

aden traper ani rolnik, ani od-ludek-westman. Po co szukał tajemniczego domu? Bo, że

szukał, byłem tego pewien. I nie bez celu opisał go nam tak dokładnie. A może taki obraz w
ogóle nie istniał?

Ciszę przerwało dalekie klaskanie końskich kopyt, a później przeciągły ryk krów gnanych

zapewne do wodopoju.

Farmer podniósł kolejną butelkę, napełnił szklanki

Rozklejasz się, Old Gray — zauważył rubasz-;

nie. — Coś ci się przywidziało z tą chałupą. A twój
pacykarz na pewno wszystko zmyślił. Widziałem w
salonach różne malunki kobiet. Myślałem, że którąś
z nich spotkam, ale okazało się, że to wszystko były
wymyślone postacie.

Nawet się nie uśmiechnąłem na tę prymitywną: uwagę.

40

__ Bywa i tak — odpowiedział Siwowłosy — bywa • inaczej. Nie jestem pewien,

czy obraz malowano

natury... Po prostu lubię wspominać swe dzieciństwo.

Nie każdy tak myśli. — Po licho to komu? —

wzruszył ramionami Harfield. — Jeszcze raz przeżywać stare kłopoty?

Znowu zajął się butelkami.

. Niekiedy i to potrzebne — stwierdził Old Gray

sięgając po szklankę.

Rozmowa się urwała. Za spadzistym dachem jakiejś szopy chowało się słońce. Nad

szczytową belką sterczał jeszcze czerwony, półkolisty rąbek dziennej gwiazdy. Ten fakt
oznaczał dla mnie jedno: będziemy nocować na farmie. Nikt nie wyrusza w drogę z końcem
dnia, bez pilnej potrzeby. Nie było nam pilno. Niestety! Irytował mnie i drażnił nasz
gospodarz. Nie potrafiłem odgadnąć, co mogło łączyć tych dwóch ludzi ulepionych przecież
z zupełnie innej gliny! Po co Siwowłosy zwierzał się ze swych marzeń czy wspomnień,
których tamten nie potrafił zrozumieć? A może tu chodzi o nas dwu?

ś

eby nie koń! Ten koń był przyczyną, dla której musiałem tu tkwić. A do tej pory sprawa

kupna zwierzęcia nie doczekała się najmniejszej wzmianki.

Karolu — szepnąłem — a koń...

Siwowłosy usłyszał moje słowa. Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po jego

background image

ciemnej twarzy.

Sam — odezwał się. — Oni potrzebują konia,

dobrego kłusaka na daleką drogę.

Konia? Da się zrobić. Czemu nie?

Przerwał i wzrok swój skierował na dwa wierzchowce stojące przed werandą: Karola i Old

Graya.

Niezbyt gościnny, a może tylko nierozgarnięty farmer dotąd nie zainteresował się

zwierzętami. ;■ ' Dwa konie! — wykrzyknął. — Ten kasztan to

41

przecież twój, Old Gray. Przybyliście na jednym koniu? Dlaczego?

— Ośla łączka — wyjaśnił krótko Siwowłosy.
— Rozumiem. Kiedyś straciłem tam swego osła. Stąd poszła nazwa — wyjaśnił Karolowi
i mnie. — Pieski preriowe dawno z tej łączki uciekły, a szkoda. Swoim piskiem ostrzegały
jadących. To pan stracił zwierzę? — zwrócił się do mego przyjaciela.
— Nie — odparłem — to ja.

Oczywiście pański koń złamał nogę...

—• Tak — przyświadczyłem ponuro.

No, to chodźmy —- zaproponował nieoczekiwa

nie. — Właśnie zwierzęta spędzają do korrali, a jesz
cze dość widno.

Podniosłem się pierwszy i ruszyliśmy za gospodarzem. Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się

otoczeniu. Dom, w którym nas przyjmowano, stanowił centralny punkt farmy. Bowiem inne
zabudowania tworzyły wokół niego półkole o długim promieniu. Jedne migotały różowymi
szybami, w których przeglądało się gasnące słońce, inne okazywały gołe, ślepe ściany,
jeszcze inne składały się wyłącznie z dachów wspartych na palach. Nad samym jeziorkiem
widać było za ogrodzeniem spore połacie zrytej kopytami ziemi — korrale.

Ludzi zauważyłem niewielu. Dwu mężczyzn wprowadzało do jakiejś szopy wóz na

wysokich kołach, dwu innych, w asyście szczekającego psa, zaganiało po-: wolne stado
krów.

Tam — Harfield wskazał w kierunku jeziorka.

Na brzegu, rozdeptanym, gliniastym i mokrym, tabun klaczy i źrebiąt krążył wchodząc

i wychodząc. z wody. Konie opuszczały głowy ku czarnej, migotliwej powierzchni. Stawały
nieruchomo, z pyskami za-; nurzonymi w wodzie, waląc się z szelestem po zadach długimi
ogonami.

Dwu kowbojów z wysokości siodeł spoglądało na

42

zWierz

ę

ta, na jezioro i na kolejowy nasyp biegnący po przeciwległej stronie jeziorka.

Z kupnem konia zdałem się całkowicie na Karola — znał się na tych sprawach. Gdy stado

już kłusowało 0d wodopoju, wskazał dwie biegnące na końcu sztuki. Harfield dał znak

kowbojom, frunęły lassa niczym la-, tające węże, spadają na szyje wybranych czworonogów.
W chwilę później przyprowadzono je do nas, a reszta stada znikła w tumanach kurzu.

Schwytane wierzchowce zatrzymały się podrzucając głowami, chrapiąc i bijąc kopytami

w zdeptaną ziemię. Uspokoiły się na głos Karola — umiał przemawiać do zwierząt, czego ja
nigdy nie potrafiłem. Wszystkie dwie sztuki były jednakowej maści, kasztany, a różniły się
tylko tym, że jeden miał białą strzałkę na czole, drugi — ciemny pas między chrapami. Gdy
Karol oglądał pierwszego, Siwowłosy zajął się drugim koniem.

— Możesz go zabrać, Sam. Nie nadaje się.
— Co takiego? — oburzył się farmer. — W moim stadzie nie ma koni, które by się nie
nadawały! Co mu zarzucasz?
— Ma skrocza.
— Skrocza? A jeśli nawet! To co? Takie wierzchowce są bardzo wytrzymałe i ścigłe.

- Nie zaprzeczam, jednak zostawiają wyraźny ślad.

— I cóż z tego? Kogo obchodzą końskie ślady?
— Ej, Sam, Sam! Niezbyt mądrze brzmi twoje pytanie. Jakbyś nie wiedział, że końskie

background image

tropy bardzo wielu interesują.

Harfield wzruszył ramionami.

Nie jestem tropicielem, nie jestem traperem i nie

przybyłem tu, aby wałęsać się po górach. Dla rolnika
koń to jest koń, żeby nawet miał krowie racice. Byle
dobrze chodził w zaprzęgu lub galopował pod siodłem.

43

Rozbawiła mnie ta sprzeczka, lecz nie wtrącałem się do niej, chociaż i ja wiedziałem, co to

jest skrocze. Konie stąpają w ten sposób, że najpierw wysuwają lewą nogę przednią i prawą
tylną, następny krok — to prawa przednia i lewa tylna. Niekiedy jednak trafia się zwierzę-
odmieniec: stawia równocześnie dwie lewe nogi, potem dwie prawe, jak wielbłąd, co powo-
duje lekkie kołysanie się grzbietu. Słyszałem, że takie wierzchowce są bardzo szybkie, lecz
prawdą jest również, że odciski ich kopyt różnią się od odcisków normalnych koni i łatwo
wpadają w oko nawet niezbyt wytrawnego tropiciela. W mieście, w osadzie, w gospo-
darstwie — nie ma to żadnego znaczenia. Ale na Dalekim Zachodzie wyróżniający się ślad
może zaważyć tragicznie na życiu jeźdźca. Co prawda ani Karola, ani mnie nikt nie tropił, -
nie jechaliśmy na wojenną wyprawę lecz... licho nie śpi! Dobra to zasada: nie wyróżniać się
ani ubiorem zbyt jaskrawym, ani rumakiem zbyt wspaniałym, ani zachowaniem zwracającym
uwagę innych.

— Oni tego konia nie kupią — mruknął Old Gray.
— Nie kupimy — potwierdził Karol.
— No, to sprawdzimy drugiego kandydata — Siwowłosy zbliżył się do gniadosza z białą
strzałką na czole, odebrał koniec lassa z rąk kowboja, skrócił je owijając wokół ramienia,
chwycił za grzywę wierzchowca i natychmiast znalazł się na jego grzbiecie. Był to skok
wymagający nie byle jakiej sprawności fizycznej.
— No, no... — cmoknąłem na widok takiej sztuki.
— Nie rób niemądrej miny — szepnął Karol. — Na pewno niejedno jeszcze cię zadziwi...
Tymczasem Siwowłosy, posługując się wyłącznie lassem i kolanami, pokazał znakomitą

szkołę jazdy: raz stępa, raz galopem, raz kłusem. Przyglądałem się temu pełen zachwytu i
zazdrości jednocześnie. Nigdy

44

nie osiągnę takiej' sprawności, choćbym przez sto lat nie schodził z siodła. A przecież nie
zaliczałem się do kiepskich jeźdźców. Lecz z umiejętnością powodowania koniem rzecz ma
się podobnie jak z grą na instrumentach muzycznych: rzadko kto zostaje mistrzem mimo
długoletniej nauki. Nasz nowy znajomy okazał się prawdziwym mistrzem. O mało nie
zaklaskałem, gdy zatoczywszy ostatnie koło zatrzymał wierzchowca.

Bierzcie go — powiedział zeskakując. — Jest

ś

cigły i wytrzymały, a poza tym posłuszny. Jeśli co

kolwiek znam się na rzeczy. A ty — zwrócił się do
farmera — nie żądaj zbyt wygórowanej ceny. Odbi
jesz sobie na kim innym.

Gospodarz machnął lekceważąco ręką i rozkazał kowbojowi, aby przyprowadził wybrane

zwierzę pod werandę.

Czas na posiłek — powiedział do nas. — Chodź

my, panowie.

Tym razem wkroczyliśmy do wnętrza domu. Pokój wyglądał ponuro. Chociaż zwisająca z

sufitu naftowa lampa ledwo mżyła, dostrzegłem brud' wyzierający z każdego kąta, a z
uginających się przy byle stąpnięciu desek wzbijały się obłoczki kurzu.

Siadajcie — zaprosił Harfield.

Siedliśmy. Stołek trzeszczał pode mną przy każdym poruszeniu, a i stół chwiał się

niepokojąco. Na blacie, wątpliwej czystości, ustawiono pięć cynowych talerzy, bliźniaczo
podobnych do dostarczanych przez intenden-turę żołnierzom naszej armii. Siwowłosy
również musiał to dostrzec, bo nagle zapytał:

background image

— Dawno u ciebie biwakowali żołnierze? Założę się, że najdalej przed rokiem.
— Zgadłeś! — zahuczał śmiechem Harfield. — Nic nie ujdzie twej uwadze. Miejcie się
na baczności, panowie. On doszuka się dziury nawet w całym. Tek-

45

sas! — ryknął odwracając głowę. — Długo mamy czekać?

Teksas, tym razem opasany białą ścierką, pojawił się natychmiast, niosąc oburącz sporą

rynkę, z której buchała chmurka pary.

— Gdzie Jack? — zapytał farmer.
— Mówił, że go ręka boli i poszedł spać.
— Co takiego? Wszystko przez te miejskie wychowanie! Słyszałeś, Old Gray? Chłopak
ma lekko startą skórę na dłoni i już robi z siebie inwalidę. Ale ja myślę, że po prostu... boi
się! Tak przeżywa ten napad... Powiedz, Old Gray, czy pobyt w mieście pozbawia
mężczyznę odwagi? Kiedy ja zaorywałem tu pierwszy zagon, idąc za pługiem miałem
przewieszonego przez ramię remingtona. Pojmujesz?

Zapytany skinął głową.

— Czarne Stopy — rzekł krótko. — Chociaż... ostatnie walki toczyły się na tych ziemiach
w 1877 roku: Lamę Deer, Big Hole i Bear Paws, jeśli mi pamięć dopisuje.
— Walki! — wykrzyknął farmer. — Co ty uważasz za walkę? Armaty, piechota,
szarżująca kawaleria? Lecz gdy banda czerwonych skór obiegnie dom farmera i spali go
wraz z mieszkańcami, to już się nie liczy! Teksas, nie stój jak kołek w płocie. Dawaj, co
tam masz.

To, co miał Teksas, okazało się gulaszem z baraniego mięsa. Jadłem go wyszczerbionym

widelcem i cynową łyżką. Jak widać, Harfield nie dbał o elegancję sztućców.

Jedząc rozmyślałem o chłopcu. Na pewno nas zauważył i poznał, a teraz trząsł się ze

strachu przed konfrontacją.

Na szczęście — podjął farmer — Indian widzia

łem tylko z daleka. Miałem tu paru zuchów nieźle
umiejących władać bronią, a nawet przyplątał się ja-

46

kiś traper. Gościłem go przez dwa miesiące, chociaż z żywnością było kiepsko. Lecz dobrą
strzelbę w dobrych rękach ceniło się wówczas wyżej od jedzenia. Wy tego nie znacie —
zwrócił się do mnie i do Karola — a wyobrazić sobie trudno.

— Kto wie — mruknął Siwowłosy — może znają?
— E, tam! Teksas, dawaj piwo! Jak tu przybyłem, zaraz wzięliśmy się do budowy. Z
tamtej strony jeziorka rósł las, niewiele z niego pozostało. Pierwsze drzewa poszły na
blokhauz. Tęga to była robota. Dźwignęliśmy we czwórkę prawdziwy fort z palisadą. Na-
reszcie można było bezpieczniej spać, lecz przed samym świtem kolejny wartownik budził
wszystkich. Wiadomo, świt to ulubiona pora napadów czerwono-skórych. Takie to były
czasy. Mało kto o nich pamięta.
— Lecz przecież żaden napad się nie zdarzył — wtrącił Old Gray.
— Na szczęście. W przeciwnym wypadku może nie popijalibyśmy teraz piwa. Wasze
zdrowie!

Opróżniłem szklankę i skromnie zauważyłem, że warto by zanotować takie wspomnienia.

Harfiełd wytrzeszczył na mnie oczy, a Siwowłosy roześmiał się.

— Zapewne, zapewne — przytaknął — jednak Sama nikt nie zmusi do pisania. On tego
nie lubi.
— A nie lubię. Zbyt mądra to dla mnie sztuka. Cóż, prosty jestem człowiek, za to mój
syn...

W ten sposób rozmowa wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę. Siwowłosy też to zauważył,

bo natychmiast przerwał wywody farmera:

— Gdzie nam szykujesz nocleg, Sam?
— W domku gościnnym. Zapomniałeś o domku gościnnym?

Ta stara buda jeszcze stoi?

— Ho, ho! I to wcale mocno.

background image

47

Dobrze. A teraz każ nakarmić i napoić nasze konie.

Oczywiście. Teksas! Hej, Teksas!

Przywołany wysłuchał polecenia i oświadczył, że

przekaże je jakiemuś tam Dickowi.

Niech umieści konie w stajni, nie w korralu.

— Ani w stajni, ani w korralu — zaprotestował Old Gray. — Taki już jestem, że lubię swoje
zwierzę mieć na oku.
— Słyszałeś, Teksas? A wasze wierzchowce, panowie?
Wiadomo, że konie w stajni lepiej zabezpieczone są przed kradzieżą, więc już otwierałem usta, aby

oznajmić o swym wyborze, gdy Karol kopnął mnie pod stołem i oświadczył, że podziela pogląd Old
Graya i że on sam nigdy nie sypia z dala od swego wierzchowca. Było to oczywiste kłamstwo, którego
celu nie mogłem pojąć.

Teksas odszedł, a w kilka minut później dobiegło mych uszu głuche tupotanie kopyt. Zapewne

niewidoczny naszym oczom Dick spełniał polecenie.

Skończyliśmy sączyć piwo, Old Gray poczęstował wszystkich cygarem i zaczął się targ o konia.

Jednakże, choć najbardziej zainteresowaną osobą byłem ja, bo chodziło przecież o konia dla mnie, nie
miałem możliwości zabrania głosu. Rozmowę, która chwilami przeradzała się w kłótnię, prowadzili
Siwowłosy i farmer. Jakoś nie mogli dojść do porozumienia. Harfield zmieniał zdanie, wycofywał się,
raz okazując wyraźną chciwość na pieniądze, to znów odgrywając rolę gościnnego gospodarza,
gotowego oddać przyjaciołom całe swe mienie, nie tylko konia.

Mało nie parsknąłem śmiechem, gdy farmer całkiem serio oświadczył, że najchętniej podarowałby

nam wierzchowca, gdyby nie chwilowe trudności natury pieniężnej.

48

Już zdecydowałem się przerwać ten targ i akceptować wygórowaną cenę, gdy raptem

Harfield skapitulował. Wyłożyłem trzydzieści dolarów, zapłatę niezłą z uwagi na brak
jakichkolwiek kupców na farmerską stadninę, i w czwórkę ruszyliśmy ku „gościnnemu
domkowi".

Znakomicie go określił Old Gray: buda i to chyba najstarsza na farmie, zapewne

przerobiona z blokhauzu, bo okienka i drzwi były wąziutkie, a ściany zbite z nie
okorowanych bali, między które ponapychano mchu, siana i gliny.

Gdy wkroczyliśmy do środka, Harfield usiłował zapalić naftową lampę, co mu się

wreszcie z wielkim trudem udało, jako że wiatr buszujący we wnętrzu gasił płomień.
Teraz dopiero ujrzałem izbę: podłoga z polepy, zardzewiały żelazny piecyk z kominem
w kształcie rury wyprowadzonej ukośnie ku otworowi w ścianie, dwie prymitywne
ławy, stół z nogami wbitymi w ziemię oraz cztery legowiska, coś w rodzaju skrzyń
zbitych z desek, wypełnionych sianem i słomą.

Oto — oświadczył z dumą gospodarz — moja pierwsza siedziba. Trzyma się

krzepko i posiada tyle wygód, ile ich wymaga prawdziwy mężczyzna wędrujący po
Dzikim Zachodzie. Zapewniam was, że kiedyś była jedynym budynkiem w promieniu
stu mil.

Na pewno miał rację, lecz ten fakt nie umniejszył mego rozczarowania. Sądziłem, że

w przededniu długiej wyprawy na prerie Kanady prześpię się raz jeszcze na normalnym
łóżku. Nic z tego!

Karol krytycznym okiem ogarnął ciemne wnętrze, później zapytał, kiedy ostatnio

zmieniano ściółkę w legowiskach i czy przypadkiem nie nocował tu jakiś zawszony i
zapchlony brudas.

Pytanie i w treści, i w tonie nie zabrzmiało grzecznie, lecz przecież nocleg, jaki

zaofiarował nam farmer, był oczywistym uchybieniem prawom gościnności. Cóż

4 — Old Gray

49

było robić? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Zresztą Harfield zapewnił nas
poważnie, że ściółkę w łóżkach (powiedział: „łóżkach"!) zmieniono zaledwie przed godziną,

background image

w przewidywaniu naszego noclegu, a „zawszonych brudasów" nigdy nie wpuszczał pod swój
dach. J^o takim oświadczeniu nie pozostawało nam nic innego jak uprzejmie podziękować za
tak wspaniałe miejsce do spania, co farmer przyjął z wielce zadowoloną miną. Nasze konie
przywiązano do palików wbitych w ziemię obok drzwi. Miały tak sterczeć przez całą noc, co
przecież nie jest najlepszym odpoczynkiem dla zwierząt. Nie mogłem zrozumieć, I dlaczego
Karol przystał na to. Niecierpliwie wyczeki-wałem okazji, aby go o to zapytać. Wreszcie
farmer ruszył ku drzwiom, życząc nam dobrego odpoczynku. Siwowłosy ujął go pod ramię.

Przepraszam — zwrócił się do nas — muszę

omówić pewne sprawy z Samem.

Znikli w ciemnościach wieczoru.

— Co to wszystko znaczy, Karolu? — wybuchnąłem. — Dlaczego się zgodziłeś, aby
nasze konie męczyły się przez całą noc? A przede wszystkim wyjaśnij wreszcie, czemu
nie czekałeś na mnie w Fort Benton, jak było umówione!
— Och — stęknął — tyle pytań. Oczywiście... — przerwał raptownie. — Uwaga, ktoś
idzie...

Słuch go nie mylił. W otworze drzwi ukazała się głowa Siwowłosego.

— Nie kładźcie się, póki nie wrócę — zaszeptał. — Później wyjaśnię.
— W porządku — odparł Karol. Usłyszeliśmy skrzypienie oddalających się kroków.
— Co to wszystko znaczy? — powtórzyłem. Dlaczego słuchasz się we wszystkim tego
Siwowłosego? Przecież to zupełnie obcy człowiek!

50

Mój przyjaciel zaśmiał się cicho.

— Dla ciebie obcy. Ja o nim już coś niecoś słyszałem.
— Więc co z tego? — zacietrzewiłem się.
— Wyratował cię z kłopotu, zapomniałeś już, Janie?
— Nie zapomniałem, jednak to nie powód, żeby się zgadzać na wszystko, co on
proponuje. Choćby z tymi końmi.
— Nie krzycz! Po co wszyscy dokoła mają nas słyszeć? Nocą dźwięki niosą się daleko.

Miał rację, opanowałem się.

Więc któż to jest? — zagadnąłem spokojnie.

Tak na dobrą sprawę... nie wiem.

Parsknąłem śmiechem.

Uważasz, że gadam od rzeczy? Rzeczywiście nie

wiem kim jest Old Gray, ale słyszałem o nim na pew
no więcej niż nasz gruboskórny gospodarz. Lecz to
chowam dla siebie.

—•

A dla mnie? — zagadnąłem, ciągle jeszcze rozbawiony.

— Dla ciebie nie mam tajemnic.
— Domyślam się, że Siwowłosy musi być kimś niezwykle ważnym — powiedziałem
zgryźliwie — skoro przytakujesz każdemu jego słowu.
— Nie mylisz się, Janie. Old Gray to nieprzeciętna postać.
— Ho, ho! Aż tak?
— Właśnie tak. Buszuje po preriach i górach nie od dziś. Nie muszę ci wyjaśniać, co
oznacza dodatek „old" przed nazwiskiem czy zawołaniem?

Kiwnąłem głową. Doskonale wiedziałem. Słowo „old" * na Dzikim Zachodzie nie

pozostaje w żadnym związku z wiekiem osoby,. która zasłużyła na takie

Old— (ang.) — stary

5 i

określenie, lecz z jej doświadczeniem, z nabytą mądrością o życiu i o ludziach Zachodu.

— A Gray? — zapytałem. — Sądzisz, że to nazwisko?
— Nie. Tyle że pasuje do barwy jego włosów. Z tego się narodziło. Przezwisko,
pseudonim czy jak tam chcesz.

background image

— Dobrze — zgodziłem się — lecz słowo „old" uzyskiwał niejeden westman i nie widzę
w tym nic nadzwyczajnego.
— Bo wiesz mniej ode mnie.
— Pewnie. I ciągle czekam na informacje. Kołujesz jak lis obok nory.
— Bo nie wiem, czy zdążę... Old Gray poszedł pogadać z farmerem o wyczynie synka.
Rozmowa, przypuszczam, będzie burzliwa, ale kto wie, jak się zakończy. Dlatego zgodnie
z radą nie położymy się spać. Może jednak uda mi się powiedzieć ci wszystko, co sam
wiem o tym człowieku. Otóż Old Gray... po raz pierwszy usłyszałem o nim w związku z
haniebną aferą Masakry nad Piaskowym Strumieniem. Słyszałeś o tym?

Zaprzeczyłem.

Ta historia wydarzyła się w 1864 roku, chyba

w listopadzie, w Kolorado.

Uśmiechnąłem się:

— Wybacz moją nieświadomość — rzekłem — lecz wówczas miałem zaledwie trzynaście
lat.
— I ja niewiele więcej. Zainteresowałem się Piaskowym Strumieniem znacznie później.
Sprawa była dość głośna i rozeszła się echem po całym kraju.

Ułożyłem się na mojej skrzyni możliwie wygodnie, zaszeleściło siano.

— Szykujesz się do snu?
— Po prostu przygotowuję się do wysłuchania dłuższej opowieści — oświadczyłem.

52

— I słusznie. Teraz opowiem ci o niejakim Janie Chivingtonie, bohaterze afery, który w
1860 roku osiedlił się w Denver. Był wówczas kaznodzieją metodystów, lecz jego
wygórowana ambicja kazała mu szukać kariery na innym polu.
— O, do diabła! — wrzasnąłem zrywając się z pryczy.
— Nie podoba ci się pan Chivington? — z podejrzanym akcentem zagadnął Karol.
— Dajże spokój! — krzyknąłem. — W tej trawie kryją się roje pcheł.

Zrzuciłem kurtę, kamizelę i koszulę. Plecy mnie swędziały i piekły jak od ukłuć kaktusa.

— Nasz farmer to dziki człowiek! — złościłem się. — Jak mógł proponować taki nocleg?
— On tu nie sypia — odparł filozoficznie mój przyjaciel — więc nie wie.
— Ale ty? Nie odgadnę jakim cudem, aleś ty chyba wiedział, Karolu, i nie ostrzegł! —
wykrzyknąłem z wyrzutem.
— Ja tylko podejrzewałem...

Wy trzepałem swą odzież, a jeśli któraś z pcheł skoczyła na Karola przy tej operacji, to

dobrze mu tak!

— Poczekaj, jeszcze się na tobie odegram... A teraz gadaj dalej.
— A więc... gdy wybuchła wojna domowa i w Kolorado utworzono 1 pułk kawalerii,
Chivington otrzymał propozycję objęcia funkcji kapelana. Odmówił. Oświadczył, że
pragnie walczyć. Wstąpił do pułku, uzyskał stopień oficerski. W następnym roku jednost-
ka ta wyruszyła na wojnę i walczyła w Nowym Meksyku, gdzie Chivington odznaczył się
prowadząc szarżę na południowców. Wrócił do Denver jako bohater. Później dowódca
pułku zrezygnował ze służby. Jego miejsce zajął Chivington. W tym samym 1862
roku

53

przybył do Denver John Evans, mianowany gubernatorem terytorium. Chivington począł
marzyć o tym urzędzie. Uznał, że może taki cel osiągnąć służąc w wojsku. Sytuacja mu
sprzyjała, bo w tym czasie na terenie Kolorado nasilały się starcia osadników z Indianami.
Do Chivingtona — który sam siebie ogłosił naczelnym dowódcą całego terytorium — coraz
częściej zgłaszali się farmerzy i górnicy żądając ochrony. Chivington raz po raz wysyłał tu i
tam swe oddziały. Przestań się wreszcie drapać!

Dobrze mu było mówić! Widocznie moją pryczę pchły specjalnie sobie upodobały.

Z dalszej relacji Karola wynikało, że wałki toczyły się w lecie, zamarły zimą, a żadna ze

stron nie uzyskała przewagi. Wtedy to gubernator terytorium zwrócił się do ministra wojny

background image

w Waszyngtonie o przysłanie dziesięciu tysięcy żołnierzy. Propozycja zupełnie
bezsensowna, Armia Unii zmagała się z Konfederatami * i wszystkie swe jednostki musiała
kierować na linię frontu. Co prawda w Kolorado utworzono 2 pułk kawalerii, lecz został on
natychmiast przerzucony do sąsiedniego stanu Kansas, celem odparcia ofensywy. W takiej
sytuacji gubernator Evans otrzymał zgodę naczelnych władz wojskowych na utworzenie
trzeciego pułku, złożonego z ochotników zobowiązanych do służby jedynie na okres stu dni.
Chętnych nie było jednak wielu. Spokojni farmerzy i obywatele miast nie chcieli brać
udziału w studniowej awanturze. Wreszcie w 1864 roku, pułk się uformował, lecz z ludzi
najgorszego gatunku — awanturników, koniokradów i różnych innych niebieskich ptaków.
Czas spędzali na próżniactwie, pijaństwie, grze w karty, i tylko żołd

Mowa o wojnie między południowymi (Konfederaci) a północnymi (Unia) stanami (1861—1864),

zakończonej zwycięstwem Unii.

54

państwowy pobierali ochoczo. Ot, banda nicponiów, nie zdyscyplinowana, rozpuszczona.
Ten 3 pułk ochotników miał być użyty przeciw Indianom, tak aby studniowy termin służby
został dotrzymany — a tymczasem z końcem lata i wczesną jesienią napady Indian ustały.
Dwa najbliższe plemiona, Czejenowie i Arapaho, zajęte były całkowicie polowaniem na bi-
zony, a jednocześnie coraz więcej zwolenników zyskiwała pokojowa agitacja Czarnego
Kotła, jednego z przywódców Czejenów, który uważał, że wobec liczebnej przewagi bladych
twarzy tylko trwały pokój może ocalić czerwonoskórych przed klęską. Dlatego wódz udał się
do Waszyngtonu, spotkał z prezydentem Lincolnem i otrzymał od niego olbrzymią flagę
amerykańską. W czerwcu 1864 roku gubernator Evans wydał proklamację skierowaną do
Indian, obiecując pełne bezpieczeństwo osobiste tym, którzy oddadzą się pod opiekę armii.
Czarny Kocioł przystał na tę propozycję. Pokojowo nastawione plemiona nadciągnęły i —
zgodnie z żądaniem Evansa — założyły obóz nad Piaskowym Strumieniem, czterdzieści mil
od fortu Lyon we wschodnim Kolorado. Gubernator nie był zadowolony z takiego obrotu
sprawy, a Chivington — wręcz wściekły. Obaj liczyli na odmowę Indian, co stałoby się pre-
tekstem do wojny.

W listopadzie 1864 roku studniowy termin służby bliski był końca, a ochotnicy nawet nie

powąchali prochu. Chivington począł się odgrażać, że wymorduje wszystkich Indian, gdy
tylko nadarzy mu się okazja. Lecz okazja jakoś nie nadchodziła.

Z końcem listopada Chivington przybył z siedmiuset ludźmi do fortu Lyon, gdzie

oświadczył, że postanowił zaatakować obóz Indian nad Piaskowym Strumieniem. A gdy
oficerowie załogi fortu zaprotestowali, wykrzyknął: „Niech będzie przeklęty, kto sprzyja In-
dianom! Przybyłem tu, aby pozabijać wszystkich In-

55

dian i wierzę, że mam prawo użyć wszelkich środków dla osiągnięcia tego celu!"

Wieczorem opuścił fort i o świcie 29 listopada jego oddział zatrzymał się nie opodal

obozowiska Czarnego Kotła. Jak później wykazało śledztwo, w obozie przebywało pięciuset
Indian, w tym dwie trzecie kobiet i dzieci. Większość wojowników znajdowała się na wy-
prawie łowieckiej. Ufni w opiekę armii nie wystawili żadnych straży, jedynie paru chłopców
pilnowało koni. Chivington rozkazał schwytać wszystkie wierzchowce, aby żaden z
czerwonoskórych nie zdołał uciec.

Dopiero wtedy Indianie zorientowali się w sytuacji. Czarny Kocioł wciągnął na maszt

amerykańską flagę otrzymaną od prezydenta Lincolna, a poniżej białą flagę poddania się.
Biała Antylopa, jeden z wodzów Czejennów, rzucił się naprzeciw żołnierzom, wołając po
angielsku: Zatrzymać się! Zatrzymać się!" i padł przeszyty kilkoma kulami.

ś

ołnierze strzelali na oślep z karabinów i rewolwerów. Kilku wojowników zdążyło

chwycić za broń i otoczywszy grupę kobiet i dzieci poprowadziło ją w górę strumienia.
Czterdzieści kobiet, które schroniły się w ziemnej jamie, wysłało sześcioletnią dziewczynkę
z białą flagą. Została zabita po przejściu kilku kroków. śołnierze wywlekli kobiety, zabili je
i oskalpowali. Tymczasem Indianie, którzy zdołali doprowadzić kobiety i dzieci do miejsca,
gdzie wysoki brzeg zapewnił im bezpieczeństwo, wrócili, aby walczyć.

background image

Z nastaniem nocy żołnierze wycofali się, a ocaleni od pogromu Indianie powędrowali

pieszo do oddalonego o pięćdziesiąt mil obozu myśliwców. Było zimno. Termometr tej nocy
wskazywał zero stopni *.

W masakrze nad Piaskowym Strumieniem zabitych zostało 98 kobiet i dzieci oraz 25

wojowników. śoł-

W skali Fahrenheita (0°F równa się —18 °C)

56

nierze stracili 9 ludzi, 38 było rannych, głównie w wyniku własnej, bezładnej strzelaniny.

Trzeci pułk wrócił do Denver wioząc jako trofea ponad sto indiańskich skalpów. Uciecha

była wielka, lecz nie trwała długo.

— I tu wreszcie dochodzę do sprawy Old Graya — powiedział Karol.
— On tam był? — zapytałem.
— Nie wiem, czy był, lecz w miejscowej prasie, a później w gazetach innych stanów
ukazały się alarmujące informacje. Pod wieloma z nich figurowało przezwisko Old Graya.
Opinia publiczna potępiła mord. Poczęto żądać śledztwa i sądów wojskowych. Chivin-gton
zwąchał pismo nosem i przed końcem roku zwolnił ze służby wszystkich żołnierzy 3 pułku,
zalecając im opuszczenie nie tylko Denver, lecz i terytorium Kolorado. Sam czmychnął do
Kalifornii. Utworzone trzy komisje śledcze przeprowadziły szczegółowe dochodzenie i
potępiły zbrodniczy akt. Jednak nikt nie stanął przed sądem. Winni masakry — żołnierze i
oficerowie — rozproszyli się po całym kraju. Jedynym rezultatem był koniec wojskowej i
politycznej kariery Chivingtona. Ot, tak właśnie sprawa wyglądała.

Hm... —; rzekłem po chwili milczenia. — Takich jak Old Gray było wielu. W jego

postępowaniu nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Niczym nie ryzykował.
— Łatwo tak twierdzić — oburzył się Karol. — Lecz trzeba sporej odwagi, aby
przeciwstawić się ówczesnej opinii. Czyn Chivingtona uznano za bohaterstwo. Bez
wystąpienia Old Graya zapewnie nikt nie dowiedziałby się, jak wyglądała prawda.
— No, więc dowiedzieliśmy się — stwierdziłem chłodno — co jednak nie przywróciło
ż

ycia pomordowanym.

57

— A czego byś chciał?! — wykrzyknął Karol. — Cóż więcej mógł zrobić
Old Gray?
— Zgoda — odparłem — oczywiście ja też wysoko sobie cenię odwagę
Old Graya, mimo to nadal nie pojmuję, dlaczego na każdym kroku
ustępujesz" temu człowiekowi.
— Bo jest znakomitym myśliwym, wspaniałym wywiadowcą, dzielnym
człowiekiem, a poza tym... niesłychanie tajemniczą postacią. Włóczy się po
Dzikim Zachodzie i nagle znika na całe miesiące. Nie jest traperem ani
eksplorerem, więc za co kupuje naboje czy konie? Niektórzy podejrzewają
go, że pozostaje na służbie Narodowej Agencji Wywiadowczej Allana Pin-
kertona *, lecz on nikogo nie ściga!
Wzruszyłem ramionami:

Tajemnicza postać... dzielny człowiek... niektórzy

Narodowa Agencja Wywiadowcza, założona w USA w 1850 r., zajmowała się ściganiem

przestępców.

59

podejrzewają... — powtórzyłem sceptycznym tonem. — Widzę go po raz pierwszy, nigdy dotąd o nim
nie słyszałem. Nawet od ciebie, Karolu.

— Prawda — przyznał niechętnie. — Jakoś się nie zgadało, A poza tym... przez długi czas
myślałem, że Old Gray J;o tylko mit czy legenda... Mało to razy fantazjowano o nie istniejących

background image

westmanach lub odkrywcach złotych gór? Nawet udział Old Graya w głośnej niegdyś krwawej
awanturze w Minnesocie przez długi czas między bajki kładłem. Pewnie o Minnesocie również nie
słyszałeś.
— Minnesota! — wykrzyknąłem, nieco podrażniony słowem „również". — Znam tę historię.
Bardzo dokładnie.
— Byłeś wówczas małym chłopcem.
— Tak, jedenastoletnim. Niewiele interesowały mnie wtedy sprawy wielkiego świata, lecz w
Minnesocie zginął brat mojej matki i jego dwoje dzieci, moi rówieśnicy, z którymi bawiłem się w
traperów, west-manów i czerwonoskórych!
— No, to wyobraź sobie, że Old Gray bawił wówczas w Minnesocie, a może nawet specjalnie się
tam udał, aby ratować niedoszłe ofiary rzezi. I uratował ich niemałą liczbę, podobno około dwustu
osób: kobiet i dzieci oraz z setkę mężczyzn. Wszystkich zdołał wyprowadzić tylko sobie znanymi
ś

cieżkami z samego środka trwającej od pięciu dni walki.

— Hm... — mruknąłem — jeśli to prawda, z Old Graya nie lada zuch. Jeśli to prawda, bo ileż w
takim razie lat sobie liczy?
— Prawda, prawda, a co się tyczy jego lat, mówią, że życie na prerii znakomicie przedłuża
sprawność fizyczną. Nie słyszałeś o dziewięćdziesięcioletnich traperach zwijających się jak
czterdziestolatki? Ano cóż! Wiek Old Graya jest taką samą tajemnicą jak jego całe życie.

60

Zamyśliłem się. Odżyły w mej pamięci tamte czasy. W sierpniu 1862 roku wybuchła na

terenie stanu Minnesota rebelia Dakotów, zwanych również Siuksami, odłamu Santi, niczym
bezpośrednio nie sprowokowana. Zginęło wówczas czterystu pięćdziesięciu osadników,
zaskoczonych nagłym atakiem. Wojsko wysłane pod dowództwem pułkownika Sibleya,
dopiero po czterech tygodniach opanowało sytuację.

— Przyznaję, że wielkiej trzeba było odwagi, aby ratować nieszczęśników.
— A widzisz! — ożywił się Karol. — Lecz gdybyś znał jeszcze inne relacje o czynach
Siwowłosego! Powiadają, że upolował dwanaście szarych niedźwiedzi, że przy dziesięciu
stopniach mrozu * przebył na śnieżnych rakietach przestrzeń ośmiu mil **, dźwigając na
plecach rannego trapera. Miało się to wydarzyć nad Północną Saskatchewan, w samym
sercu głuszy i w pełni zimy.
— No, no — mruknąłem — jeśli to prawda, czyn godny podziwu. Lecz dobrze wiesz, jak
ludzie potrafią przesadzać i fantazjować. Jedno jest dla mnie pewne: Old Gray strzela
znakomicie. Dzięki temu synek farmera nie obłupił mnie ze skóry. A teraz powiedz mi,
Karolu, a raczej wytłumacz się wreszcie, czemu nie czekałeś na mnie w Fort Benton?
— Uff! Wiedziałem, że o to zapytasz... Musisz mi wybaczyć. W Fort Benton
dowiedziałem się, że Old Gray krąży po okolicy. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo
pragnąłem go poznać. A tu trafiała się okazja. Jakże mogłem ją przepuścić? Wyznaczyłem
ci nowe spotkanie, przy torach kolejowych, niedaleko farmy. Miejsce ściśle określiłem,
więc dotrzeć nie było trudno. Ot i wszystko. Zresztą, dziwnym zbiegiem

-10CF, czyli -24°C 8 mil, czyli 12,8 km

61

okoliczności spotkałem Old Graya właśnie jadąc na 1 spotkanie z tobą.

— Dlaczego swój zamiar trzymałeś w tajemnicy? 1 W Fort Ben ton nikt nie potrafił mi
wyjaśnić, co było 1 przyczyną twego' odjazdu.
— Vincent Irvin znał powód mego wyjazdu. Tylko j on jeden.
— Lecz mi nie powiedział — oburzyłem się.
— Prosiłem, aby milczał. Dla ciebie taka informacja nie miała żadnego znaczenia.
Obawiałem się, że ty, Ja- 1 nie, po prostu z nudów na własną rękę też poczniesz | szukać
Siwowłosego.
— Na pewno tak nie postąpiłbym, lecz nawet...
— Otóż to właśnie! Zależało mi bardzo i nadal zależy na tym, aby Old Gray nie domyślił
się, że go po- I szukiwałem, a ty, przepraszam cię, ale nie znając całej sprawy, mógłbyś mi

background image

popsuć szyki.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie bardzo rozumiem, po co taka tajemnica?
— Old Grąy to bardzo dziwny człowiek. Mówiono 1 mi, że jeśli wyczuje, że ktoś się
nim zainteresował, natychmiast daje drapaka. Pamiętaj o tym.

. Będę pamiętał — odparłem grzeczniutko — jak również o czymś innym jeszcze.

— O czym?
— śe niejaki Karol Gordon, do niedawna mój wierny przyjaciel, stał się nagle nieufny i
podejrzliwy. Ale nie będę ci przeszkadzał. Baw się w detektywa.
Przyznaję, nie umiałem ukryć goryczy. Może nawet doszłoby między nami do

ostrzejszej wymiany zdań, lecz okoliczności na to nie pozwoliły. Zamiast odpowiedzi
Karol podniósł wskazujący palec.

Ktoś idzie!

Dwa czy trzy razy pociągnąłem dym z fajeczki, zanim usłyszałem odgłos kroków, a

później zaskrzypiały

32

uchylone drzwi. W rażącym świetle lampy wyłoniła się z mroku sylwetka Old Graya.

— Nie śpicie. To bardzo dobrze. Za chwilę odjeżdżam. Myślę, że postąpicie podobnie.
— Co takiego?! — wykrzyknąłem.
— Harfield oszalał, a ja nie potrafiłem przywrócić mu rozumu. Zamiast wyłoić synowi
skórę dobrym postronkiem, postanowił jutro zorganizować rozprawę sądową.
— Co takiego? — powtórzyłem.
— Mówię wyraźnie: rozprawę sądową. Jego trzech kowbojów utworzy grono
sędziowskie, ciebie— tu spojrzał na Karola — ma uprosić, abyś podjął się roli
oskarżyciela, my dwaj — kiwnął głową w moją stronę — mamy być świadkami i
poszkodowanymi równocześnie.
— A sobie jaką wyznaczył rolę? — zapytał Karol.
— Obrońcy.

Ależ to idiotyzm! — wykrzyknąłem. — I po co?

Siwowłosy wzruszył ramionami.

— śebym to ja wiedział. Może Samowi chodzi o uniewinnienie syna, a może o
przykładne, publiczne ukaranie?
— Jedno drugie wyklucza — stwierdził Karol.
— I ja tak sądzę. Próbowałem przekonać Harfielda, aby zaniechał zabawy, lecz on jest
uparty jak muł, a rozumu posiada nie więcej. Twierdził, że taki sąd najsprawiedliwiej
sprawę rozpatrzy. Ładny sąd, w którym wyrokować mają trzej pracownicy farmera! Od-
mówiłem udziału w tej hecy i pokłóciliśmy się. Dlatego odjeżdżam. A wy?

Nim Karol zdążył otworzyć usta, zerwałem się z ławy.

Ruszamy. I tak nie zmrużyłbym oczu przez całą

noc.

63

— Z powodu Sama Harfielda? — zapytał Siwowłosy, a w jego głosie zabrzmiała nutka
wesołości.
— Albo z powodu pcheł, od których roi się w tych barłogach — zażartował Karol.

Wyszliśmy na dwór. Każdy z nas obejrzał swą szkapę, załadował skromne bagaże i

sprawdził broń. Siwowłosy pierwszy wskoczył na siodło.

Jedźcie za mną — rozkazał — wyprowadzę was

najkrótszą drogą.

Poczłapaliśmy stępa w indiańskim szyku. Karol w ariergardzie. Czy ktoś spostrzegł naszą

ucieczkę — po dziś dzień nie wiem. Nikogo po drodze nie zauważyłem. Za to psów ukazała
się cała sfora. Gnały za nami szczekając hałaśliwie. Objechaliśmy jeziorko, przebyli
kolejowe tory. Dopiero wówczas zaniechały pogoni.

background image

— Na północ? — zapytał Old Gray obracając się w siodle.
— Tak — odparł Karol.
— To odprowadzę was kawałek. Znam nieco te strony. Za godzinę dotrzemy do miejsca,
gdzie można bezpiecznie przespać resztę nocy.

Nie czekając na naszą zgodę puścił się kłusem. Księżyc wspinał się ku szczytowi nieba,

preria pojaśniała.

Tak więc, jeden za drugim, trzej milczący jeźdźcy jechali równie milczącą prerią, niczym

duchy wędrujące północną porą przez uroczyska.

Botanik

Alberta to jedna z trzech środkowych prowincji Kanady, określanych wspólnym

mianem: „preriowe".

Do roku 1870 stanowiła część olbrzymiego Kraju Księcia Ruperta, stanowiąc

własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa, którego handlowe placówki
zwane faktoriami pokrywały rzadką siecią cały prawie obszar. Kompania zajmowała
się skupem skór i futer, sprzedażą wszystkiego, co potrzebne było łowcom biało- i
czerwonoskórym — co konieczne było dla życia nielicznych w tych stronach
farmerów. Handel prowadzono przeważnie wymienny.

W maju 1882 roku stworzono nową jednostkę administracyjną, ochrzczoną

imieniem Alberty na cześć żony generalnego gubernatora Kanady (z ramienia
Londynu), księżniczki Ludwiki Karoliny Alberty, czwartej córki królowej Anglii,
Wiktorii *.

Południowe obszary Alberty stanowią faliste prerie, porosłe niską trawą, ciągnące

się na przestrzeni 200 mil ** od granicy ze Stanami Zjednoczonymi, aż po rzekę Red
Deer. Dalsza, środkowa część Alberty

W roku 1905 do okręgu administracyjnego Alberty przyłączono okręg Athabaska, tworząc nową

prowincję z zachowaniem nazwy — Alberta.

200 mil, czyli 320 km

5 — Old Gray

65

jest również prerią, lecz poprzecinaną płytkimi dolinami, gdzieniegdzie szerokimi grzbietami
górskich wzniesień, nieregularnie porosłą kępkami wierzb, drzewami J bawełnianymi,
topolami, brzozami i świerkiem. Największą rzeką jest tu Saskatchewan.

Wielkie lasy, pierwotne bory, pokrywają północny obszar Alberty. Tysiące małych jezior

— wśród których największe: Athabaska oraz Mniejsze Jezioro Niewolnicze — stanowią
raj dla myśliwych i rybaków.

Takim to krajem wędrowaliśmy we trójkę podczas pierwszej nocy pobytu na kanadyjskiej

ziemi. Konie biegły prawie bezszelestnie po miękkim podłożu świeżych traw, a księżyc
dodawał tej nocnej wyprawie tajemniczego uroku. Nasz przewodnik milczał, więc i ja nie
otwierałem ust, zresztą... nawet nie bardzo mi się chciało. Trud poprzedniego dnia dał mi
się we znaki. Piwo, którym tak hojnie częstował nas farmer, również podziałało: marzyłem
o śnie jak nigdy dotąd i czułem, że jeśli nadal będziemy posuwać się w ta kim tempie,
zapadnę w drzemkę. Na szczęście płaszczyzna prerii poczęła się obniżać, aż w dole
ujrzałem drugi księżyc zerkający ku nam z gładkiej powierzchni bezszelestnie płynącej
wody.

Siwowłosy skręcił. Przez kilka minut jechaliśmy z prądem rzeki aż do punktu, gdzie

zakole nurtu utworzyło długi i wąski półwysep. Old Gray zeskoczył z siodła.

Chodźcie za mną. To dobre miejsce na nocleg.

Miejsce istotnie było doskonałe. Półwysep u nasady miał szerokość zaledwie trzech

kroków — stanowiła ją porośnięta rzadką trawą grobelka. Nawet mysz nie mogłaby się tędy
przemknąć nie zauważona. Dalej teren rozszerzał się we wszystkich kierunkach, tworząc
regularne koło. Półwysep dzięki temu przypominał kuchenną patelnię o długiej rączce. Na

background image

samym środku rosła kępa drzew i krzaków. Leżąc wśród nich można

66

było swobodnie obserwować rzekę i ląd, samemu nie będąc widzianym. Rozbiliśmy obóz.
Grunt był suchy, pokryty darnią i zeschłym igliwiem świerków. Pachniało żywicą i
wilgotnym oddechem wody. Rozkul-baczyliśmy konie, przywiązali na długich linkach do
drzew, wymościliśmy sobie legowiska.

— A teraz spać! — powiedział Old Gray.
— Bez nocnej warty? — zdobyłem się na uwagę. Zaśmiał się cicho.

W tym miejscu... zbyteczne. A poza tym mam

bardzo czujny sen. Mój człapak również. Pusto tu do
koła na dziesiątki mil. Ani ludzi, ani drapieżników.
Dobranoc.

Skoro tak zdecydował człowiek, którego Karol uznawał za znakomitego westmana,

głupotą byłoby sprzeciwiać się. Zwłaszcza z mojej strony. Zostawiłem ostateczną decyzję
Karolowi, lecz on nawet nie mruknął.

Otuliłem się kocem, pod głowę podsunąłem siodło i patrzyłem poprzez gałęzie wysokich

ś

wierków na niebo rozjaśnione blaskiem księżyca. Zmęczenie powinno pogrążyć mnie

natychmiast w głębokim śnie. Jednak nie potrafiłem zasnąć. Albo zbyt dużo wrażeń przeży-
łem tego pierwszego dnia wyprawy, albo też nie dostosowałem się jeszcze do odmiennych
warunków życia. Leżałem z otwartymi oczami, wsłuchany w ciszę mąconą ledwie
dosłyszalnym pluskiem fal. Myśli moje krążyły wokół postaci to Sama Harfielda, to Old
Graya. Harfield okazał się nieokrzesanym — i to ponad przeciętną miarę — rolnikiem i
niczym więcej. Lecz kim był Siwowłosy? Nie wystarczyły mi informacje Karola. Tym
bardziej, że nie pochodziły z pierwszej ręki, lecz od jakichś nie znanych mi osób, nie
znanych również Karolowi. Dziwne, że mój przyjaciel, tak zawsze ostrożny w swych sądach
i rozważny, dawał im wiarę. Więc chyba nie powiedział wszystkiego. Może nie zdążył? A
może nie chciał...

67

Do licha z tym wszystkim — szepnąłem. — Jeśli;

zaraz nie zasnę, jutro będę czuł się jak na pół zdechłe
cielę.

Nic mi nie pomogło takie rozumowanie. Zamykałem i otwierałem oczy, widziałem, jak

księżyc płynie po niebie, na koniec usłyszałem daleki głos kujota. I chyba dopiero wówczas
zacząłem zapadać w drzemkę.

Obudził mnie poranny wietrzyk, lecz przede wszystkim — tupotanie końskich nóg i trzask

łamanych gałęzi. Siadłem. Kilka kroków ode mnie, poza zasięgiem drzew i krzewów, płonął
wielki ogień, a Karol łamał na kolanie uschłe konary świerków i rzucał je do ogniska. Nieco
dalej, nad samą wodą, sterczał Old Gray, tuż obok koni, które opuszczały i podnosiły głowy,
na przemian pijąc, na przemian parskając i waląc kopytami w ziemię. Różowy świt
stopniowo gasł, a dzień nadbiegał z dalekiego wschodu zielonej prerii. Karol zauważył moje
przebudzenie.

— Idź się umyć — mruknął i dodał żartobliwie: — wyglądasz, jakby cię przed chwilą
odwiązano od pala męczarni.
— Pół nocy oka nie zmrużyłem — poskarżyłem się ziewając. — Dobrze radzisz —
ziewnąłem po raz drugi.
Wydobyłem ze swego tłumoczka ręcznik, mydło (przedmiot rozlicznych żartów Karola i

wszystkich spotykanych wędrowców) i pomaszerowałem w dół rzeczki, aby mydliny nie
zatruły wodopoju. Lekko szczękając zębami bohatersko skoczyłem w nurt. Kiedy parskając,
kłusem wróciłem do obozowiska, kawa już bulgotała, boczek smażył się na patykach pod
pieczą Karola, a Old Gray siedział oparty o pień i ćmił fajeczkę.

— Zawsze tak? — spytał spojrzawszy na mnie.
— Zawsze — odparłem — jeśli tylko w pobliżu znajduje się rzeka lub jezioro, lub
jakakolwiek dziura pełna wody.

background image

68

Słusznie — kiwnął głową. — Lecz z tego wynika,

ż

e z ciebie tylko przypadkowy bywalec prerii.

W jego słowach nie zabrzmiał nawet cień złośliwości, jednak dotknęło mnie określenie

„przypadkowy". Chociaż oczywiście miał rację. Bo przecież moje wędrówki po Dzikim
Zachodzie ograniczały się do trzech--czterech miesięcy w roku. Byłem istotnie „przypad-
kowym" bywalcem prerii.

Zjedliśmy boczek, popili kawą i jeszcze przez chwilę siedzieliśmy przy wygaszonym

ognisku w milczeniu paląc fajki. Cienie drzew skracały się coraz bardziej, bo słońce pełzło
wyżej i wyżej po bezchmurnym niebie. Zapowiadał się gorący dzień.

— Jesteśmy nad rzeką Mleczną — poinformował Old Gray — jak zapewne wam
wiadomo. Nie pytam, dokąd się udajecie, ja jadę na wschód.
— My na północny-zachód — powiedział Karol zgodnie z prawdą, bo tylko taki kierunek
jazdy mógł nas doprowadzić do siedzib Czarnych Stóp.
— A więc ścieżki nasze w tym miejscu się rozchodzą.

Oczyścił fajeczkę, wstał, obrządził konia, skoczył na siodło i ruszył powoli przez

grobelkę.

— Bywajcie!
— Jeszcze raz dziękuję! — zawołałem za nim.
— Głupstwo! Kto wie, czy kiedyś nie odwdzięczysz mi się w podobny sposób?

Skręcił koniem w lewo i zmusił zwierzę do galopu. Widzieliśmy go jeszcze chwilę jako

ruchomy, znikający punkt wśród bezkresnej płaszczyzny, później ciemna plamka znikła.

— Ruszamy? — zapytałem.
— Tak ci pilno, Janie? Myślę, że jeszcze nie wypocząłeś po wczorajszym dniu.
— Karolu, ty coś knujesz.
— Nie knuję, lecz zamyślam. Słowo „knucie" ozna-

69

cza przecież podstępną działalność na czyjąś szkodę, a ja nie chcę nikomu szkodzić.

— No, no — zauważyłem ironicznie — jaki to z cie bie językoznawca. Po co mamy tu
tkwić niczym dwa kołki w płocie?
— Twoja podejrzliwość jest niczym nie uzasadnio na. Sprawa polega na tym, że jeżeli
natychmiast rui szymy w drogę może to wyglądać na chęć obserwowania Old Graya.
— Przecież udaje się w zupełnie odmiennym kie runku.
— Nie dałbym i centa, że tak jest naprawdę. Old Gray zachował się bardzo sympatycznie
w stosunku do nas, pomijając już fakt, że wyciągnął ciebie z biedy Jest w rozmowie
bezpośredni i szczery, lecz ta szcze rość na pewno ma swe granice. Po cóż miałby informo-
^j wać dwu nieznajomych o kierunku czy celu swej wy prawy? Zresztą... sprawdzimy.
— Co takiego?! — oburzyłem się. — Masz zamiar szpiegować Siwowłosego?!
— Nie denerwuj się, Janie. Chcesz jeszcze kawy?. Nie mam zamiaru go szpiegować,
jak mówisz, czy tro pić. Sprawdzenie może być wynikiem przypadku nie zależnego od
naszej woli.
— Nie rozumiem. Przecież powinniśmy jechać w| wręcz przeciwnym kierunku? Na
zachód, nie na wschód.
— Prawda, prawda. Mówisz jak najmądrzejszy geograf świata. Bieda z tym, że jadąc na
zachód trzeba przebyć rzekę, a w tym miejscu bród nie istnieje. Ręczę ci za to. Sam chyba
zauważyłeś, jak tu głęboko?
— Istotnie — przyznałem — cztery kroki od brzegi; nie potrafiłem zmacać gruntu.
— Tak zawsze dzieje się na wiosnę. Rzeka Mleczna bardzo przybiera o tej porze roku. Po
co ryzykować gdy nic nas do tego nie zmusza?

70

— Więc należy poszukać brodu.
— Oczywiście. Bród jest, leży niecałą milę w kierunku, w którym udał się Old Gray.
Dlatego właśnie tu siedzimy zamiast deptać mu po piętach. Przyznasz, że w ten sposób

background image

postępujemy bardzo elegancko.
— Nadzwyczajnie elegancko! — parsknąłem śmiechem. — A że przy okazji jazdy na
zachód pewien znakomity traper potrafi sprawdzić dokąd wiodą tropy naszego
poprzednika... to już się nie liczy!
— Będzie to tylko przypadek, nie świadome działanie. Zresztą... jeśli sądzisz, że mój plan
jest karygodny, wymyśl coś innego.
Nie mogłem wymyślić, nie znałem przecież brodów Mlecznej Rzeki. Przyznałem się do

tego szczerze, lecz zaraz zadałem pytanie:

— Nie mogę pojąć, czemu tak interesujesz się tym człowiekiem?.
— Zwykła, nieszkodhwa ciekawość. Już ci o tym wspominałem. Takich ludzi, jak Old
Gray, coraz mniej teraz na preriach. Powód wystarczający.
— Jeśli to wszystko prawda, co o nim słyszałeś.
— Czyżby przez ciebie przemawiała zazdrość? — roześmiał się tak serdecznie, że nawet
nie zdążyłem się oburzyć, bo zaraz dodał: — Możemy już powolutku szykować się do
drogi.
I tak zakończyła się nasza sprzeczka. Nie pierwsza tego typu. Zdarzało się niejeden raz, że

spieraliśmy się zażarcie, lecz takie spory nigdy nie wpłynęły na zmianę naszego wzajemnego
stosunku.

Zwinęliśmy manatki, osiodłali wierzchowce i ruszyli trop w trop za Old Grayem.

Widoczny był to trop i — jak to się mówi — nawet ślepiec musiałby go dostrzec. Po
przebyciu zapowiedzianej przez Karola mili, odciski końskich kopyt skręciły ku wodzie i
znikły w jej głębi.

— Skorzystał z brodu — stwierdził mój przyjaciel.
— To jasne.

71

Wcale nie jasne, bo udając się na wschód, nie po

trzebowałby przebywać rzeki akurat w tym miejscu.
Idźmy za jego przykładem.

Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Tam jednak na próżno rozglądałem się za

zdeptanymi trawami i odciskami podków.

— Stanęło na moim — stwierdził triumfalnie Karol. — Old Gray powędrował korytem
rzeki, pewnie jej brzegiem, i dokładnie zatarł w ten sposób wszelkie ślady. On dobrze
wiedział, że skorzystamy z tego samego brodu. To facet kuty na cztery nogi! A czy udał
się na wschód, to także wątpliwe.
— Zwykła ostrożność — stwierdziłem — i nie ma w tym nic dziwnego. Ruszajmy!
— Ruszajmy — powtórzył Karol i klepnął konia po zadzie.
Rzeka Mleczna została za nami, a przed nami — preria porosła niską trawą, bardzo

stosowna dla szybkiej jazdy. W ten też sposób przebywaliśmy ją dążąc ku terenom Czarnych
Stóp, graniczących z Mleczną Rzeką. Na południu ziemie Czarnych Stóp przekraczały
granicę Stanów, zajmując północny skraj Montany, na północ — biegły po północną
Saskatchewan.

Plemię Czarnych Stóp to w rzeczywistości federacja aż trzech sprzymierzonych ze sobą

ludów: właściwych Czarnych Stóp zwanych również Siksika, oraz Piegan i Blood. We
wczesnych latach XVIII wieku podstawą ich utrzymania były bizony. Polowali na nie pieszo,
bo dopiero około 1750 roku Czarne Stopy uzyskali konie od swych południowych sąsiadów,
Szoszonów. Broń palną dostarczyli biali handlarze. Wyposażone w ten sposób trzy bratnie
plemiona stały się groźnymi przeciwnikami zarówno sąsiadów, jak i nielicznych jeszcze
wówczas traperów.

Czarne Stopy pierwotnie zamieszkiwali dolinę północnej Saskatchewan, koło czterystu

mil na wschód od

72

Gór Skalistych. Później, w pierwszej połowie XIX wieku, przewędrowali na zachód,
zajmując teren na południe od północnej Saskatchewan aż po górną Missouri w obecnej

background image

Montanie. Przez dobre ćwierć wieku uniemożliwiali prowadzenie działalności traperskiej.
Dopiero w roku 1855 zawarty został traktat pokojowy z rządem Stanów Zjednoczonych.
Określił on granice ziem plemiennych leżących w Stanach (nie w Kanadzie!) oraz zezwalał
białym na budowę dróg oraz wznoszenie fortów. W roku 1888 Czarne Stopy sprzedali
znaczną część swej ziemi w Montanie, a grupy Czarnych Stóp w Kanadzie odstąpiły część
terytorium rządowi Kanady już w roku 1877. W zamian za to rząd kanadyjski zatwierdził ich
wieczyste prawa do pozostałej ziemi w stosunku: jedna mila kwadratowa na każdą indiańską
rodzinę *, zapłacił jednorazowo po 25 kanadyjskich dolarów każdemu z wodzów, 15 dolarów
każdemu z pomniejszych przywódców i po 12 dolarów każdemu z pozostałych członków
plemienia. Władze zobowiązały się również do płacenia wodzom co roku po 25 dolarów,
przywódcom po 15 i pozostałym po 5 dolarów. Prócz tego plemię otrzymuje corocznie 2
tysiące dolarów na zakup amunicji.

Za taką sumę „blade twarze" nabyły dla swego osadnictwa obszar 42 400 mil

kwadratowych. Szczęśliwie złożyło się dla Indian, że osadnictwo nigdy nie przybrało tak
gwałtownych, intensywnych rozmiarów, jak na Dzikim Zachodzie Stanów Zjednoczonych.
Olbrzymie przestrzenie i brak aż do roku 1883 połączeń kolejowych między gęsto
zaludnionymi prowincjami południowo-wschodniej Kanady a jej prawie pustym zachodem
przyczyniło się do zachowania ziem południowej Alberty prawie w stanie nie naruszonym.
Gdy bawiłem wraz z Karolem u kanadyjskich Czarnych Stóp

Mila kwadratowa, czyli 2,6 km* (260 ha)

73

w roku 1881 i następnym, poza wioskami Indian i nielicznymi faktoriami Kompanii Zatoki
Hudsona witała nas pustka dziewiczej przyrody. Co prawda rzecz działa się przed siedmiu
laty, lecz i obecnie pierwszy dzień wędrówki nie doprowadził nas do żadnej farmy białego
osadnika. A dalej? Bardziej na zachód?

Karol zagadnięty w tej sprawie uspokoił mnie.
— Możesz się nie lękać. Nie powstały tu jeszcze ani wielkie miasta, ani małe osady.
Drogi należą do rzadkości, a na podgórzu i w głębi Gór Skalistych nie dokonały się żadne
zmiany. Nawet resztki bizonów krążą gdzieś na północy. Nie widziałem ich, lecz
opowiadali mi o tym traperzy powracający znad Athabaski.
— Lecz tamte obszary nie należą do Czarnych Stóp — zauważyłem.
— A nie należą — przyznał. — Ci Indianie zmienili się w przykładnych kowbojów i
wypasają stada domowego bydła na swych równinach.

Wiedziałem o tym. Już przed siedmiu laty, wobec stale malejącej ilości bizonów,

starszyzna Czarnych Stóp, po długich dyskusjach i licznych sprzeciwach, zdecydowała się na
zakup pewnej liczby bydła domowego. Karol i ja — w wyniku niezwykłego zbiegu oko-
liczności — w poważnym stopniu przyczyniliśmy się do realizacji tego zamierzenia *,
chociaż nie bardzo mogłem sobie wyobrazić Indian jako pastuchów. Wiedziałem jednak, że
hodowla bydła może uchronić Czarne Stopy przed nędzą i głodem. Nie chroniły ich bowiem
skromne fundusze płacone członkom plemienia w zamian za odebrane tereny łowieckie.
Pocieszała mnie myśl o nie oznaczonych ściśle granicach rezerwatu, zwłaszcza wśród
obszarów górskich i o łatwości ich umyślnego lub przypadkowego przekraczania. To da-

Historia ta została opisana w książce pt. „Tropy wiodą przez prerię".

74

wało ezerwonoskórym szansę docierania na obszary bardziej zasobne w łowną zwierzynę aż
do czasu, kiedy zagęszczenie osiedli białych uniemożliwi im organizowanie takich wypraw.

Tak oto wyglądała sytuacja plemienia, jakie zamierzaliśmy w najbliższym czasie

odwiedzić. W tej chwili przebywaliśmy co najmniej o setkę mil od najbliższej wioski
czerwonoskórych, a o kilka setek od najbliższego skupiska bladych twarzy. Jakież więc było
moje zdziwienie, gdy w porze południa dostrzegłem w dali ruchomy, czarny punkt
poruszający się po linii prostopadłej do kierunku naszej jazdy.

— Popatrz — podałem Karolowi lornetkę.

background image

— Dwa konie — poinformował. — Trudno coś więcej stwierdzić, chyba tylko tyle, że nie
są to Indianie. Ani czerwone kurty. Widać by było dokładnie.

Mówiąc o czerwonych kurtach Karol miał na myśli kanadyjską Konną Policję, noszącą

takie właśnie mundury.

— Jedziemy naprzeciw? — zagadnąłem.
— Nie widzę powodu do zmiany drogi.

Decyzja była słuszna, jako że w tym jedynie kierunku posuwając się mogliśmy trafić na

wodę. Jechaliśmy od wielu godzin suchą równiną, a nasze skórzane wory napełnione nad
Rzeką Mleczną były już w połowie puste. Do tego słońce piekło nieznośnie, a nad całą prerią
unosiła się jakby nikła mgiełka — nieomylna oznaka długotrwałej pogody i upałów.

Karol znał miejsce, w którym istniało — jak twierdził — spore, nigdy nie wysychające

jeziorko. Nad nim mieliśmy pobyć dwa, trzy dni, aby odpocząć i zapolować na któregoś z
przedstawicieli płowej rodziny sarn, jeleni czy antylop.

Ruchomy punkt rósł nam w oczach. Już teraz mogłem stwierdzić, że był nim samotny

jeździec z jucznym koniem. Posuwał się wolniej od nas i my właśnie

75

przecięliśmy jemu drogę. Karol zeskoczył na ziemię.

Poczekamy — oświadczył w odpowiedzi na mą

zdziwioną minę. — Samotny wędrowiec, może potrze
buje pomocy?

Przyznałem mu rację. Zsiadłem, zarzuciłem wierzchowcowi linkę na szyję, a drugi koniec

okręciłem wokół palika wbitego w ziemię. Taki palik zawsze woziłem w jukach. Drobiazg,
lecz nieodzowny podczas podróży po bezleśnej prerii. Odkryłem mały dołek, spocząłem na
jego zboczu i półleżąc, półsiedząc znowu sięgnąłem po lornetkę. Karol uprzedził mnie.

Posuwa się nadal w naszym kierunku — mruknął

odrywając szkła od oczu. — Chyba nas jeszcze nie wi
dzi. Ciekawe, jak się zachowa, gdy dostrzeże konie?

Wokół nas rozciągała się preria lekko falista, usiana miniaturowymi pagórkami i

dolinkami. Dlatego nieznany wędrowiec od czasu do czasu znikał nam z oczu, aby po chwili
ukazać się na szczycie kolejnego pagórka. Nie liczyłem, ile przebył w ten sposób dolin i
wzgórz; na którymś tam zatrzymał się.

— Zauważył nas — powiedziałem. — Co teraz uczyni?
— Łatwo odgadnąć. Będzie się namyślał bardzo długo. Trzeba go zachęcić.

Po co?

— Bo każdy napotkany na bezludziu wędrowiec jest źródłem nowych wiadomości.
Niekiedy zbytecznych, niekiedy bardzo przydatnych.

Zdjął kapelusz i pomachał nim w powietrzu. Raz, drugi, trzeci.

— Nabrał odwagi — stwierdził podchodząc do konia. — Wyciągnij broń, Janie.
— Dla obrony przed nowymi wiadomościami? — roześmiałem się.
— Dla bezpieczeństwa. Wiadomości nigdy nie są tak złe jak niekiedy ludzie, którzy je
dostarczają.

76

— Więc po kiego licha przyzwałeś tego włóczęgę?
— To może być zupełnie porządny człowiek. Podniosłem się, wyciągnąłem winczester
z kabury

i stanąłem oparty o łęk siodła.

— Zbliża się bardzo powoli — szepnąłem. — Musi być pełen strachu.
— Nie sądź po pozorach. Trudno się dziwić samotnemu, gdy na swej drodze spotyka aż
dwu obcych.

Jeździec znajdował się obecnie w odległości jakichś stu jardów. Wstrzymał konie,

zeskoczył i znowu ruszył ku nam, kryjąc się za siodłem swego wierzchowca.

Hej! — krzyknął i przystanął.

Karol jeszcze raz pomachał kapeluszem. Ten gest powtórnie zachęcił i natchnął odwagą

wędrownika. Teraz już bez wahania ruszył w naszą stronę.

background image

— O co chodzi? — zagadnął zatrzymując się o jakieś dziesięć kroków przed nami. Lewą
ręką trzymał końską uzdę, w prawej dzierżył długą broń.
— Ot, przyjacielskie spotkanie — odpowiedział Karol, ostentacyjnie chowając swego
winczestera.
— Ano... to witajcie! Przyznam, że stęskniłem się za ludzką twarzą, lecz ostrożność
przede wszystkim. Co tu robicie?
— Polujemy — odparłem.
— A gdzie zwierzyna? — zapytał podejrzliwie.
— To dopiero pierwszy dzień naszej wyprawy.
— Aha.

Za przykładem Karola schował broń, zbliżył się i kolejno uścisnął nam dłonie.

Nazywam się Fryderyk Randall, jestem doktorem

nauk * uniwersytetu w Ottawie. Pozwólcie, że spocznę.

Puścił uzdę i rozciągnął się na trawie.

Doktor nauk (Doctor of Science) w danym wypadku ozna cza doktora nauk

przyrodniczych, według nomenklatury angielskiej.

77

Ubawiło mnie to dokładne przedstawienie się, raczej nie praktykowane na

Dalekim Zachodzie. Wobec tego i nam nie wypadało zataić swych nazwisk.
Jednak nie podałem swego zawodu. Niczym nie umotywowana ostrożność
kazała mi tak właśnie postąpić.

Nieznajomy przyjął naszą prezentację bez wrażenia.

Traperzy — powiedział. — Ciekawy to zawód

i chyba już zanikający.

Przytaknąłem dodając z pewną przesadą, że niestety zwierzyna łowna

zaczyna stawać się rzadkością.

Prawda — powiedział. — Od wielu dni jestem

w drodze i ani razu żaden z czworonogów nie znalazł
się w zasięgu mej strzelby. Co prawda — dodał z wa
haniem — kiepski ze mnie myśliwy i nie w takim celu
wybrałem się na prerię.

— Więc nic pan nie upolował — wyraził ubolewanie Karol. — To z
jedzeniem pewnie krucho?
— Byłem na to przygotowany. Dlatego wożę z sobą całą spiżarnię.
Przewidywanie to cenna cecha każdego naukowca, a ja, skromny adept
przyrodniczej wiedzy, pragnę za takiego uchodzić.

Zabrzmiało to nieco sztucznie i jakoś samochwalczo mimo podkreślenia

własnej skromności.

78

Zerknąłem na jego konie pasące się niemrawo, złą- I czone ze sobą długą linką, i

drgnąłem. Oba miały siodła na grzbietach. A zwierzę juczne zamiast siodła dźwi-ga przecież
dwie potężne, skórzane lub płócienne torby zwieszające się po obu stronach. W tych torbach
można wieźć nie byle jaki ładunek. Na konia wyposażonego w siodło niewiele da się
upakować, zaledwie derkę, kil- I ka naczyń oraz tyle tylko jedzenia i amunicji, ile moż- j na
zmieścić w niewielkich jukach siodła.

Nieznajomy zauważył moje zdziwienie.

Zabrałem dwa wierzchowce pod siodło — wyja

ś

nił — bo gdy jedno zwierzę się zmęczy, przesiadam

się na drugie. Wielka to wygoda. Nie uważacie, pano- i
wie?

background image

Z trudem opanowałem uśmiech. Przecież w ten sposób mógł rozumować jedynie

greenhorn. Drugi koń, uwiązany na lince, zmniejszał szybkość jazdy. Doświadczony
westman tylko w takim wypadku zabierał dwa konie, gdy wiózł duży bagaż. Oczywiście
drugie zwie- | rzę dźwigało wtedy jedynie juki, nie siodło.

Jednak nie tylko zbyteczny kłusak ze zbytecznym siodłem, lecz i sam strój „pana doktora"

nie był odpo-wiedhi do podróży poprzez pustkowia: czarny, sukienny garnitur, równie czarny
kapelusz, i — dziw nad I dziwy! — półbuty świetnie nadające się do spacerów po ulicach
miast, w żadnym jednak wypadku do wę- | drówki po bezdrożach.

Czego tu szukał tak kiepsko wyekwipowany czło- j wiek?

— Chyba — zauważył Karol — przydałyby się panu dodatkowe juki zamiast
dodatkowego siodła. Tym bardziej że, jak pan zauważył, polowanie nie daje rezulta- I tów.
— Ach tam... — machnął lekceważąco ręką — ostatecznie mogę trafić na faktorię
Kompanii Hudsona, w której za pieniądze kupię wszystko, czego mi bra-

80

kuje. A co się tyczy polowań... Trafiłem na stado dzikich indyków, zastrzeliłem dwa.
Jadam niewiele i jeszcze nie wyczerpałem swych zapasów.

— Długo pan w drodze? — zainteresował się Karol.
— Od tygodnia. Przepraszam, nie macie wody? Podałem mu manierkę. Pił
bardzo powoli.

Serdecznie dziękuję. Od świtu nie miałem ani

kropli w ustach. Nocowałem nad jakąś sadzawką. Oka
zała się pełna pijawek. Moje konie zaspokoiły pragnie
nie, ja... nie potrafiłem się zmusić.

W tym momencie Karol zakaszlał podejrzanie, a ja, żeby odwrócić uwagę od

dziwnego ataku astmy mego przyjaciela, zapytałem:

— Dlaczego wybrał pan tak uciążliwy sposób podróżowania? Nie lepiej dyliżansem,
wozem lub, gdzie to możliwe, kolejowym wagonem?
— Pociąg nie załatwiał sprawy, ani dyliżans. A biorąc wóz musiałbym zaangażować
woźnicę. Bo, widzicie panowie, ja kompletuję rośliny dla naszego gabinetu botaniki.
Nie sposób je zrywać przez okno wagonu lub dyliżansu.
— Oczywiście — przyznałem. — Jak widzę, jest pan kanadyjskim Tomaszem
Nuttal — powiedziałem z galanterią.

Spojrzał na mnie pytająco, jakby nie pojął komplementu. Jego milczenie trwało

kilka sekund. Wreszcie odpowiedział.

Och nie. Jestem tylko skromnym uczniem wiel

kiej nauki. Gdzie mnie tam do takich sław?

Było to zgodne z prawdą. Tomasz Nuttal miał sławę na skalę światową. Botanik i

równocześnie ornitolog, zwany Kolumbem przyrody Dzikiego Zachodu, przedsiębrał
w pierwszej połowie XIX wieku szereg dalekich wypraw na mało zbadany zachód
Ameryki, a efektem tych podróży były setki przywiezionych roślin, gatunków nie
znanych dotąd. Coś niecoś wiedziałem o To-

6 — Old Gray

31

maszu Nuttal, chociaż nie interesowała mnie ani botanika, ani ornitologia. Dlatego dziwne
wydało mi się wahanie osoby, która podawała się za doktora nauk przyrodniczych. Czyżby
„pan doktor" nie słyszał o znakomitym przyrodniku?

Jak to dobrze, że nie zdradziłem swego zawodu! Lepiej, aby ten dziwny przybysz brał nas

za „ciemnych jak tabaka w rogu" traperów. Jeśli bowiem nie jest tym, za kogo się podaje,
zaniecha ostrożności i łatwiej go będzie przyłapać na nieuctwie.

Wstałem, podszedłem do swego konia i począłem grzebać w jukach, gorączkowo

zastanawiając się jak by tu mojego przyjaciela odciągnąć na bok.

— Karolu! — zawołałem.

background image

— O co chodzi?
— Nie mogę znaleźć...
— Czego?
— Pozwól na chwilę. Dźwignął się niechętnie.
— O co chodzi? — powtórzył stając tuż obok.

Szukam zapałek — odparłem głośno, a szeptem

dodałem: — Nie zdradź, że jestem lekarzem. O, są! —
wykrzyknąłem wydobywając z juku pudełko.

Wróciliśmy na poprzednie miejsca, Karol, jak zawsze, potrafił zachować niefrasobliwy

wyraz twarzy wobec najbardziej nawet zaskakujących wiadomości.

- Pewnie pan ma sporo kłopotów z przechowywaniem zbiorów — zagadnąłem chytrze

nieznajomego. — Juki siodeł nie stanowią najlepszego dla nich schowka.

Interesuje to pana?

Nic się na tym nie znam, lecz wydaje mi się...

-— Coś panu pokażę.
Zerwał się lekko i zwinnie, co również wydało mi się podejrzane (praca naukowa raczej

nie sprzyja zachowaniu sprawności fizycznej), lecz moje podejrzenie rychło doznało nie lada
klęski.

82

Randall pogrzebał w jukach i wrócił niosąc dwa pudełka. Usiadł między nami i pokazał

jedno z nich. Dopiero teraz mogłem stwierdzić, że nie było pudełkiem. Na pierwszy rzut oka
wyglądało jak podłużna torba z bardzo grubej skóry zamknięta klapą przez całą szerokość.

Proszę otworzyć — zachęcił mnie pan doktor.

Przekręciłem błyszczące kółeczko, uchyliłem przykrywy. Z wnętrza wionął zapach

suszonych ziół. To dziwne opakowanie wykonane zostało jednak nie z grubej skóry, lecz z
blachy pokrytej skórką jedynie od zewnątrz. Musiałem przybrać zdziwiony wyraz twarzy, bo
botanik zagadnął:

— Nie widział pan nigdy czegoś takiego? To bardzo wygodny podręczny schowek na
rośliny.
— Chyba widziałem coś podobnego w witrynie sklepowej, lecz nie miałem pojęcia, do
czego służy. Cały czas nosi pan zbiory w tym pudełku?
— O, nie. Szybko pokruszyłyby się. Rośliny są bardzo delikatne, a uszkodzone stają się
bezwartościowe dla naszych kolekcji. Dlatego posiadam jeszcze drugi pojemnik.
To powiedziawszy rozwinął cielęcą skórkę szczelnie przylegającą do prostokątnego

przedmiotu. Ujrzałem niby grubą księgę o kartkach ze sztywnej tektury. Gdy Randall począł
je wolniutko odwracać, ukazały się na każdej stronicy starannie rozpięte przy pomocy wą-
skich pasków papieru liście, łodygi i kwiaty. Ten widok przekonał mnie ostatecznie o
bezzasadności podejrzeń. Randall musiał być rzeczywiście botanikiem, lecz równocześnie
greenhornem mającym słabe pojęcie o warunkach koczowniczego życia, na które się
zdecydował.

W odpowiedzi na me pytanie odparł (z dumą w głosie), że po raz pierwszy przebywa na

prerii.

Zaiste tylko człowiek zupełnie niedoświadczony mógł

83

zdecydować się na samotną wyprawę. Co prawda obecnie preria przestała być rojną areną
walk poszczególnych plemion indiańskich, lecz nadal pozostała miejscem ucieczek i
wędrówek najróżniejszych niespokojnych duchów, często przestępców kryjących się tu
przed zasięgiem oficjalnego wymiaru sprawiedliwości.

Podczas rozmowy i oglądania zbiorów mogłem dobrze przyjrzeć się Randallowi. Należał

na pewno do osób bardzo dbających o swój zewnętrzny wygląd. Jego odzież nie nosiła
ż

adnych śladów wędrówki odbywanej w tak niewygodnych warunkach. Nie była ani po-

plamiona, ani pomięta. Nie widziałem w niej dziur wypalonych iskrami ogniska. Jak on to
potrafił? Nie mam f pojęcia. Jednak nabrałem doń szacunku właśnie za tę schludność.

background image

Doktor Randall był szczupłym, średniego wzrostu mężczyzną o pociągłej twarzy,

ciemnych oczach, długim nosie i czarnej, bez jednego siwego włoska czuprynie. Mówił
wolno, jak gdyby zastanawiając się nad każdym słowem. Robił wrażenie człowieka
panującego nad swymi uczuciami, może nawet nieco oschłego.

No — odezwał się Karol spoglądając w niebo —

na nas już czas. Trzeba się ruszać, jeśli przed zmro
kiem mamy dotrzeć do jeziorka. A pan, doktorze? Do
kąd pan zmierza?

Zagadnięty wskazał ręką na wschód. Karol pokręcił głową na znak dezaprobaty.

— Posiada pan zapas wody?
— Nie. Tamte pijawki wyglądały tak obrzydliwie.
— Ba, mało kto za nimi przepada. Jednak muszę panu zwrócić uwagę, że kierunek
drogi, jaką pan obrał, jest bardzo niedogodny. Tam rozciąga się sucha preria. W okresie
co najmniej trzech dni jazdy nie znajdzie pan wody.
Randall stropił się.

84

— Więc cóż mi pan radzi?
— Jechać z nami. Co prawda w ten sposób wędrówka się przedłuży, jednak niezbyt wiele.
Za to nie zabraknie podgórskich strumieni, rzek i jezior.
— Muszę się zastanowić.
— Oczywiście, lecz ja ostrzegam.

Randall zamilkł na kilka długich chwil. Medytował. Typowy nawyk greenhorna nie

ufającego bardziej od siebie doświadczonym.

— Więc tam nie znajdę ani kropli wody?
— Kroplę może tak — odparł Karol żartobliwie — lecz nie więcej. Nawet deszcz pana
nie uratuje. Sądzę, że przez następne dni nie będzie padać.
— Skąd pan o tym wie? — zdumiał się.
— Wystarczy spojrzeć na niebo i sprawdzić kierunek wiatru.

Znowu popadł w zadumę.

— Doktorze — wtrąciłem się zniecierpliwiony. — Traci pan czas. Pora ruszać. W
przeciwnym wypadku i my dwaj nie dotrzemy do wody przed nastaniem nocy.
— Trzeba się zdecydować — poparł mnie Karol.
— A panowie dokąd zmierzają?
— Na północny zachód — wyjaśnił mój przyjaciel.
— A więc w zupełnie innym kierunku niż ja.
— Jednak niewiele pan nadłoży drogi jadąc z nami przez kilka godzin. Później należy
skręcić na południe, a najbliższa rzeka zaprowadzi na wschód.
— Zgoda — odparł dźwigając się z ziemi. — Będę wam towarzyszył.
Wskoczyliśmy na siodła i Karol powiódł nas truchtem w sobie tylko wiadomą stronę. Nie

mogliśmy szybciej posuwać się ze względu na drugiego konia Randalla.

Słońce świeciło nam prosto w twarze, bo przetoczyło się już na zachodnią połać nieba.

Rozgrzana preria buchała żarem. W gardle znowu mi zaschło, lecz nau-

85

czony starym doświadczeniem postanowiłem tak długo i wstrzymać się od picia, jak tylko
będzie to możliwe.

Zapasowy koń Randalla okazał się zwierzęciem na-rówistym i raz po raz starał się

wyprzedzać wierzchowca, do którego został uwiązany. Kiedy indziej przysta- j wał,
szarpiąc linkę, jakby pragnął ją zerwać. Mimo ] tych przeszkód przed wieczorem
dotarliśmy na szczyt 1 trawiastej wyniosłości, porosłej małym, lecz gęstym laskiem.
Zeskoczyłem z wierzchowca za przykładem Karola, Randall uczynił to samo i w ten
sposób prze- I brnęliśmy gęstwinę. Zbocze przeciwległe, niezbyt strome, pokrywała świeża
zieleń traw. Widok był rozległy i piękny. Od stóp wzgórza ciągnęły się hen w dal niskie
skupiska krzewów. Między nimi biegły tu i tam I wydeptane, wąskie ścieżki — tędy
zwierzęta szły do j wodopoju. Na dalszym planie sterczała ponad zarośla- 1 mi grupa

background image

wysokich sosen, a jeszcze dalej — kępa sze- 1 ściu brzóz. Miejsce wydało mi się dziwnie
znajome. Sosny, brzozy, zarośla, trawiaste zbocze... Ależ tak!

Karolu — o mało nie krzyknąłem — gdzieś ty nas

przyprowadził?

Uśmiechnął się.
— Byłem ciekaw, czy rozpoznasz po tylu latach.
— Po ośmiu latach — zauważyłem. — Jezioro Jele- I nia! Tam, tam... — wskazałem ręką.
— Znakomicie! Posiadasz wyrobioną pamięć wzroko- i wą. No to... prowadź.

I poprowadziłem bezbłędnie.
Szliśmy wolno przez gąszcz zarośli, splątanych traw I i paproci. Jeszcze kilka krzewów

dzikiego bzu i oto m ukazała się gładka powierzchnia wody, różowiejąca I w pierwszych
blaskach zachodu. Jezioro Jelenia!

Zatrzymałem się nad brzegiem. Opadły mnie wspo-M mnienia. Tu przecież przed ośmiu

laty spędziłem w towarzystwie Karola swój pierwszy nocleg, a nazajutrz o świcie
wykąpałem się w prawie lodowatej wodzie, i
Ta właśnie kąpiel doprowadziła nas do odkrycia, w wyniku którego nasza dalsza wędrówka
myśliwska uległa poważnym komplikacjom.

Stare to dzieje, a przecież, tkwiąc teraz nad wodą, widziałem dokładnie, że okolica nie

uległa żadnym zmianom. Jedynie krzaki bardziej się rozrosły, a z drzewek powstały potężne
pnie sosen. A może tylko tak mi się zdawało? Bo cóż to znaczy dla przyrody osiem lat?
Wiek drzew mierzy się przecież na setki takich lat.

Nie smęć się, Janie — powiedział Karol — co było, to było, a teraz pora rozkulbaczyć

konie.

Wybraliśmy miejsce suche, na granicy łączki i zarośli, zdjęli siodła z końskich grzbietów,

a następnie napoili zwierzęta. Randall dokładnie nas naśladował. Godne to pochwały,
bowiem w ten sposób mógł się nauczyć podstawowych zasad życia westmanów. Z kolei ja
naniosłem sporo połamanych gałęzi, a Karol zajął się kucharzeniem. Bardzo lubił pitrasić,
natomiast nie znosił szorowania garnków. Ponieważ niczego dotąd nie upolowaliśmy,
wieczorny posiłek nie należał do zbyt udanego: wędzony boczek, a więc mięso w postaci naj-
mniej ulegającej zepsuciu, do tego suchary, nieco twarde, lecz za to wytrzymałe na pleśń.
Skorzystaliśmy również z sucharów doktora Randalla. Tak długo nalegał, aż zgodziłem się
otworzyć hermetycznie zamkniętą puszkę. I nie pożałowałem tego. Były o niebo lepszej
jakości od naszych. Przysmażony na patykach boczek nie wydał mi się specjałem, lecz w
braku czego innego... Zdaje się, że mój organizm w ten sposób poczynał bronić się przed
nadmiarem zwierzęcego tłuszczu. Jest rzeczą wielokrotnie stwierdzoną, że ludzie
spożywający zbyt wiele tłuszczu, a zbyt mało lub wcale owoców i jarzyn, po pewnym czasie
zapadają na choroby żołądkowe. Otóż samotny wędrowiec prerii — traper, eksplorer lub po
prostu szukający przygód westman — przez

87

miesiące wędrówek zdany jest tylko na własne zapasy żywności lub na własną strzelbę. Jeśli
ta ostatnia zawiedzie go, będzie jadł wyłącznie boczek lub słoninę. Zdarza się, że zmuszony
jest przerwać swą wędrówkę i szukać najbliższego osiedla, zapada bowiem na groźną
chorobę, jaką przerwać może tylko zmiana pożywienia. Mimo wszystko byłem dobrej myśli
mając za towarzysza tak znakomitego myśliwca, jak Karol Gordon.

Gdy skończyliśmy wieczorny posiłek, udałem się nad brzeg jeziora wyszorować garnek

po kawie, a później wróciłem, aby wypalić fajkę przy dogasającym ognisku. Moi towarzysze
już zdążyli to uczynić, więc trzy obłoczki dymu unosiły się nad naszymi głowami.

Nie jest to najprzyjemniejsze dla mnie miejsce —

powiedziałem wyjmując z ust cybuch.

Karol pokiwał głową, niby potwierdzając mą opinię, jednak zaraz dodał:

Co było, to było, a w pobliżu nie ma innego zbior

nika wody.

Randall spojrzał pytająco na mego przyjaciela.
— Przepraszam, czy oznacza to, że przeżyliście panowie w tej okolicy jakąś
niebezpieczną przygodę? Czyżby główną rolę grał w niej jeleń?

background image

— Owszem — odparłem — ujrzeliśmy tutaj wspaniałego rogacza w towarzystwie dwu
łani, i stąd nazwa, nie figurująca zresztą na żadnej mapie. Ale nie jest to dla mnie
przyjemne miejsce, bo przed ośmiu laty straciło tutaj życie dwu ludzi. Nam przypadkowo
udało się znaleźć ich zwłoki, a w dwa tygodnie później i mordercę *.

— Napad? — zainteresował się Randall.
— Tak. Pospolity napad rabunkowy, a chociaż sprawcę również spotkała śmierć, nie
przywróciło to życia

Opis tej historii zawarty jest w powieści pt. „Tropy wiodą przez prerię".

83

ofiarom. Zostały pochowane niedaleko stąd, na skraju lasu.

Randall jakby zmarkotniał.

To straszne — stwierdził. — Nigdy nie przypu

szczałem, że preria może być widownią takich scen.

Gdyby nie wspomnienie tamtych ponurych chwil, pewnie parsknąłbym śmiechem. Cóż za

naiwny green-horn?

Ś

ciemniło się na dobre, pierwsze gwiazdy poczęły migotać na niebie.

— Pora spać — oświadczył Karol. — Czuję zmęczenie w kościach.
— A nocna warta? — zapytałem w nadziei, że w tak cichym, ustronnym miejscu mój
przyjaciel zrezygnuje z przykrego dla mnie obowiązku. Gdzie tam!
— Będzie warta, jak ją nazywasz.

Porozrzucał nieco grubszych patyków na skraju ogniska, a później złamał dwa cieńsze i

ukrył je w garści tak, by wystawały jedynie ich końce.

Ciągnij, Janie. Dłuższy... do północy, krótszy... od

północy do świtu.

Zdziwił mnie. Mieliśmy czuwać jedynie we dwu? Lecz natychmiast zreflektowałem się.

Na czujność doktora Randalla nie wolno było liczyć. Wyciągnąłem dłuższy patyczek, więc
zamiast mościć sobie legowisko, sprawdziłem, czy mój winczester jest nabity, czy lufa nie
została zaprószona kurzem. Jakże chętnie rozciągnąłbym się na miękkim kocu, z głową
wspartą na siodle, z nogami wyciągniętymi w stronę żarzących się węgli ogniska. Nic z tego!

Przepraszam, panowie — odezwał się Randall. —

Zdaje się, że macie zamiar czuwać w nocy?

Zgodnie przytaknęliśmy.

Jeśli tak, czemu mnie wyłączyliście z tego obo

wiązku?

Wytłumaczyłem jak najbardziej delikatnie, że nocne

89

dyżury wymagają nieco doświadczenia, jakie nabywa się dopiero po dłuższym pobycie
wśród pustkowi i że... hm... takiego doświadczenia nie zdobywa się przecież po kilku dniach
wędrówki. Przyznał mi rację i równocześnie stwierdził, że nigdy nie czuwał w nocy.

— Któż by wówczas spał za mnie? — zauważył wesoło.
— No to proszę się kłaść. Również i za mnie — dodałem żartobliwie.
— Będzie mi trochę głupio. Czy nie mógłbym panu towarzyszyć? Może w ten sposób
czegoś się nauczę?

Nie wypadało odmówić.

— Zgoda. Lecz broń niech pan odłoży — dodałem widząc, że sięga po swą strzelbę. —
Proszę usiąść za tym krzakiem — wskazałem ręką — nie czynić hałasu i nasłuchiwać. Ja
zbadam teren dokoła.
— A gdyby coś się zdarzyło?
— Wówczas należy obudzić mego przyjaciela.

Karol, otulony pledem po uszy, widać jeszcze nie zasnął, bo wymamrotał coś gniewnie.

Machnąłem ręką i ruszyłem między zarośla. Moim celem nie było penetrowanie zbyt wielkiej
przestrzeni wokół obozowiska. Nasz botanik przecież nie gwarantował bezpieczeństwa
ś

piącemu Karolowi. Więc tylko obszedłem pobrzeże naszego biwaku, co jakiś czas

background image

przystając i nasłuchując, a później wyszedłem z zarośli na łączkę, która łagodną pochyłością
spływała ku jeziorku. Miało kształt owalny. Niezbyt wielkie, dzieliło się na dwie części,
jakby dwie zatoki, dzięki półwyspowi wrzynającemu się głęboko w wodę. Stanąłem na
brzegu, prawie naprzeciwko cypla półwyspu. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Ledwo
dostrzegałem smugę przeciwległego lądu, porośniętego czarnym lasem i gęstwą niskich
krzewów. Przed ośmiu laty z tego chyba miejsca popłynąłem wprost ku półwyspowi. Lecz
był to ranek, a teraz zapadała noc i tylko wariat odważyłby się na postępek tak karko-

90

łomny. Coś przeleciało bezszelestnie nad wodą. Nietoperz. Z gatunku tych, które spędzają
dnie ukryte w dziuplach drzew lub wisząc na gałęziach. Przemknął i zniknął, dosłownie jak
duch. W chwilę później usłyszałem skrzekliwy dźwięk, coś w rodzaju „kew-kew", i nad moją
głową przefrunął ptak. Znałem dobrze ten głos, wydawała go sowa błotna, gnieżdżąca się
zwykle wśród trzcin i oczeretów. I znów po chwili usłyszałem cichy plusk, gładka toń
zmarszczyła się, a charakterystyczna smuga roztrącanej wody świadczyła, że płynie po niej
jakiś duży czworonóg. Dostrzegłem rozłożyste rogi jelenia wirgińskiego, którego najczęściej
można było spotkać wśród lasów i prerii, podobnie jak antylopy.

Jakże tajemniczo brzmiały te odgłosy nocy. Lecz dla mnie oznaczały również, że poza

naszą trójką nikt inny nie obozował nad jeziorem. Zwierzęta nie zachowywałyby się tak
beztrosko.

Pomaszerowałem jeszcze kawałek brzegiem, lecz gdy woda chlupnęła pod nogami,

zawróciłem. Prawdopodobnie w tym miejscu część jeziora, porosła trawami, zmieniła się w
bagno. Niebezpiecznie było iść dalej.

Wracałem, jak to się określa, wilczym chodem, ciesząc się w duchu, że zaskoczę Randalla

tak, jak przed laty zaskakiwał mnie Karol. Niepotrzebne okazały się moje wysiłki — pan
doktor spał jak suseł pod krzakiem, gdzie mu kazałem czuwać. Konie stały spokojnie.
Cisnąłem na żar ogniska kilka gałązek, żeby ze szczętem nie wygasło, lecz sam cofnąłem się
między krzewy, chociaż od wody wiatr lekko dmuchał przenikliwą wilgocią. Wartownik
powinien być ostatnim człowiekiem, jakiego mógłby zauważyć napastnik, a nie pierwszym,
oświetlonym blaskiem ognia. I tak czuwałem do północy. Wtedy obudziłem Karola i — dość
bezceremonialnie — pana doktora. Zdarzało się, że traper, westman, czy kowboj, gwałtownie
wyrwany ze snu, odruchowo

91

łapał za broń i strzelał do rzekomego napastnika. Ran-5 dali nie był westmanem, nie
posiadał przy sobie bro-j ni, a przede wszystkim — w karygodny sposób zaniedbał swego
obowiązku. Był tak rozespany, że ledwie dowlókł się do ogniska, aby na nowo zachrapać.
Uczyniłem podobnie.

Rankiem okazało się, że jestem największym leniem. Karol już krzątał się przy ogniu, a

Randall poszedł się myć nad wodę. Niezbyt chętnie zrzuciłem z siebie koc. Było bardzo
chłodno i bolały mnie wszystkie mięśnie od leżenia na twardym posłaniu. Zawsze
odczuwałem takie dolegliwości podczas pierwszych noclegów po długiej, zimowej
przerwie. Po kilkunastu dniach potrafiłem już spać nawet na kamieniach.

Karolu! — zawołałem między jednym ziewnięciem

a drugim. — Chyba nam nigdzie się nie spieszy?

Przerwał mieszanie kawy w garnku.

— O co chodzi? Wiesz, że jedziemy do Czarnych Stóp.
— Wiem, lecz jeśli nawet osiągniemy cel o kilka dni później, nikt na tym nie ucierpi.
— Na pewno nie ucierpi, lecz tobie po prostu nie chce się wstawać, ty leniu.
— Słuchaj — powiedziałem, by zyskać na czasie — przyszło mi do głowy, że
moglibyśmy chociaż kawałek drogi dotrzymać Randallowi towarzystwa. Szkoda byłoby
jego i jego zbiorów, gdyby nie dotarł do Ottawy.
— Kiedy to wymyśliłeś?
— Dzisiejszej nocy.
— Gdy ujrzałeś, jak spał zamiast czuwać?
— Skąd o tym wiesz? Lecz to prawda, właśnie wówczas. Kompletny z niego greenhorn.

background image

— Ale do tej pory jakoś dawał sobie radę?
— Szczęśliwe zrządzenie losu.
— Nie przesadzaj, Janie. Preria stała się spokojną krainą. Indianie nie napadają, a puma
i grizzli grasują

92

tylko na podgórzu lub w górach. Bizony również nie stratują pana doktora, bo ich tu nie ma.
Czym się trapisz?

— Tym, że ten człowiek wygląda na całkowicie bezradnego. Jeśli na przykład zwichnie
nogę albo straci konia, umrze z głodu i pragnienia.
— Musiałyby paść oba konie. Zresztą, gotów jestem towarzyszyć kawałek drogi
Randallowi. Gotów jestem zaopatrzyć go w dodatkową żywność. Przecież w końcu
znajdziemy antylopy lub dzikie indyki. Zastanawiam się, czy o zmierzchu nie spróbować
polowania? Lecz nie żądaj ode mnie niczego więcej. Udajemy się do Czarnych Stóp, nie
do Ottawy.
— Zgoda. Zaraz mu o tym powiem.
— Oczywiście. Przecież to twój pomysł.

Gdy kawa poczęła kipieć, a suchary zarumieniły się, nadszedł Randall z ręcznikiem,

mydłem i przyborami do golenia. Podczas posiłku zapoznałem go ze swoim planem.
Myślałem, że się ucieszy. Nic podobnego. Nawet wydał mi się zaniepokojony. Podziękował
mi serdecznie, lecz oświadczył, że nie może przyjąć pomocy. śe nigdy nie potrafiłby
odpłacić czymś podobnym, że czułby się skrępowany, że świetnie da sobie radę wędrując
samotnie. Innymi słowy wykręcał się (to jest chyba najlepsze określenie), jak umiał, przed
naszym dłuższym towarzystwem. Bardzo mnie to zdziwiło.

— Proszę się zastanowić — nalegałem. — Podróż po tych ziemiach stwarza mnóstwo
niebezpieczeństw. Sam pan mówił, że jest kiepskim strzelcem.
— No tak — przerwał mi — jednak nie strzelam kulą w płot. Pokażę panom, co potrafię.
Nie, nie! Jeszcze raz dziękuję. Sam sobie dotychczas dawałem radę, to i dalej jakoś
będzie.

Dopił kawy, otarł usta i odszedł do swych bagaży. Po chwili wrócił niosąc broń.

Proszę.

93

Podał mi gwintówkę produkcji znanej firmy „Henry". Stary model, chyba jedna z

pierwszych długich 1 broni ładowana przy pomocy dźwigni umieszczonej pod spustem.

— Sędziwy okaz — zauważyłem.
— Tak — przyznał. — Nabyłem go od rusznikarza, który zapewniał, że jest lepsza od
najnowszych egzem- I plarzy.

Karol również przyjrzał się strzelbie.

— Rusznikarz miał rację — powiedział krótko.
— A teraz — zaproponował Randall — pokażę panom, że coś niecoś znam się na
strzelaniu.

Podniósł z ziemi suchy, brunatnej barwy patyk, nie I dłuższy i nie grubszy od

wskazującego palca, położył go na liściu bzu, wziął broń i odmierzył, głośno licząc, sto
kroków. Złożył się, strzelił. Widziałem, jak liść drgnął, a spoczywający na nim
patyczek po prostu I zniknął. Jeśli to nie był przypadek (co podejrzewałem), | strzał wypadł
znakomicie.

Pogratulowaliśmy Randallowi proponując, aby zo- I stał z nami do jutra i wziął udział w

polowaniu. Od- I mówił. Wobec tego odstąpiłem mu część naszej żywno- | ści, przede
wszystkim boczek, na wypadek gdyby mu | szczęście łowieckie nie dopisało. Przyjął i bardzo
ucie- 1 szył się z daru.

Niech pan mi zdradzi, doktorze — zapytałem —

w jaki sposób znajduje pan właściwy kierunek drogi? 1

Wydobył z juków mapę i kompas.

W taki — odparł podając mi jedno i drugie.

Mapę obejrzałem wraz z Karolem. Była znakomita: 1

background image

potężny, w ósemkę złożony arkusz, na którym zazna- i czono wszystkie szlaki wodne,
wzgórza, a nawet bar- | dziej przetarte ścieżki — wszystko, co znajdowało się j na wschód
od Gór Skalistych, na zachód od rzeki Swię- I tego Wawrzyńca i na północ od granicy
Stanów Zjedno- f czonych. Mapa nie obejmowała więc całego terenu Ka-

94

nady, lecz dzięki temu była bardziej dokładna. Nieco obeznany z kartografią człowiek
potrafiłby przy jej pomocy wędrować bezbłędnie w obranym przez siebie kierunku.

Ta mapa i kompas uspokoiły mnie co do dalszych losów pana doktora. Uścisnęliśmy

sobie" dłonie, Randall wskoczył na siodło i prowadząc na lince zapasowego konia zniknął
wśród drzew. Tak oto zakończyło się nieprzewidziane spotkanie.

Pozostaliśmy jeszcze dwa dni nad brzegiem jeziora. Miałem okazję popływać dowoli, a

wieczorem — ustrzelić wspaniałego jelenia. Cały dzień spędziliśmy na żmudnej i nudnej
robocie pieczenia i suszenia takiej ilości mięsa, że obiecałem sobie na przyszłość polować
wyłącznie na dzikie indyki.

Trzeciego dnia rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jak zwykle — prowadził Karol.

W Ukrytym Mieście

Jeśli derka wisząca nad wejściem do tipi jest uniesiona, przyjacielowi wolno wejść do

wnętrza. Jeśli jest opuszczona, należy dać znać o swej wizycie i cierpliwie czekać, aż
gospodarz sam zaprosi.

Gdy mężczyzna wchodzi do tipi, powinien zatrzymać się po prawej stronie wejściowego

otworu, póki gospodarz nie zaprosi go dalej. Trzeba wówczas usiąść po lewej jego ręce,
nieco z tyłu. Kobieta natomiast wchodzi do tipi za mężczyzną i kieruje się w stronę lewą.

Gość-mężczyzna siada ze skrzyżowanymi nogami (jak to się potocznie nazywa: po

turecku), kobieta ma przykucnąć na piętach lub półleżeć.

Gdy gość zostaje zaproszony na ucztę, powinien przynieść swą własną łyżkę i miskę, a

jeść wszystko, co mu podadzą. Odmowa stanowi ciężką obrazę gospodarza.

Siadając przy ognisku nie wolno przechodzić między osobami zgromadzonymi dokoła,

należy obejść je od tyłu.

W grupie zgromadzonych mężczyzn rozpocząć rozmowę wolno tylko najstarszym. Młodzi

powinni milczeć, póki nie zostaną zaproszeni do rozmowy przez kogoś starszego.

Gdy gospodarz zaczyna czyścić swą fajkę, to znak zakończenia wizyty. Trzeba wówczas

opuścić tipi.

96

Tak brzmią podstawowe zasady poprawnego zachowania się w indiańskiej

społeczności. Niby łatwe do zapamiętania i przestrzegania, a przecież iluż to białych
mimo woli uchybiło przepisom dobrego wychowania, zyskując sobie opinię gburów
lub — gorzej jeszcze! — wrogów czerwonoskórych. Niekiedy z nieprzestrzegania
indiańskich zwyczajów wynikały jedynie zabawne nieporozumienia. Oto na przykład
pewien traper, który mieszkał na pustkowiu i tęsknił za widokiem ludzkiej twarzy,
ucieszył się, gdy kiedyś pod wieczór zawitali doń dwaj znajomi wojownicy z
zaprzyjaźnionego plemienia. Wracali z polowania, lecz droga do ich wioski była długa,
a wędrówka zimową nocą niebezpieczna.

Traper starał się jak najlepiej przyjąć gości. Usadził ich przed ogniem buzującym w

metalowym piecyku i na początek poczęstował tytoniem. Sam również zapragnął
zapalić. Wydobył fajeczkę. Zauważył, że nie została dokładnie opróżniona z popiołu.
Podniósł z podłogi patyk i począł nim oskrobywać wnętrze fajki. Wojownicy
dostrzegli tę czynność. Natychmiast powstali i opuścili chatę, nim zdumiony traper
odzyskał głos. Zastanawiał się długo, czym mógł obrazić czerwonych braci, a w końcu
spojrzał na fajkę — zrozumiał.

O tym myślałem jadąc z Karolem ku tej dziwnej wiosce indiańskiej, której nazwa

przetłumaczona na język bladych twarzy brzmi: Ukryte Miasto. Co to takiego?

background image

Wojownicy Czarnych Stóp nie żyją w wielkich skupiskach. Dzielą się na grupy,

które rozproszone na olbrzymiej przestrzeni prowadzą samodzielne polowania, a
mieszkają nad brzegami rozlicznych rzek, na dnie jarów wypłukanych przez te rzeki,
co chroni ich, zwłaszcza w zimie, przed mroźnymi wiatrami z północy, a sąsiedztwo
wody nie tylko zapewnia dostateczną ilość niezbędnego do życia napoju, lecz również i
ryb. Tylko w wypadku wojny mężczyźni zbierali się na wspólną wyprawę. Jednak
wojny należą już do przeszłości.

7 — Old Gray

97

Przetrwał natomiast zwyczaj wspólnego gromadzę-nia się na doroczne święto

obchodzone w pełni lata, przeważnie pod koniec lipca, zwane Tańcem Słońca. Przez kilka
lub kilkanaście dni trwają tańce obrzędowe, śpiewy, pantomimy obrazujące sceny z
polowań lub walk, a centralnym punktem uroczystości jest przyjęcie dorastających
chłopców do grona wojowników. Muszą oni jednak przejść dość okrutną próbę męskości:
tańczyć aż do upadłego wokół słupów, do których są przywiązani długimi rzemieniami.
Rzemienie te zostają przewleczone poprzez nacięcia na skórze tańczących. Poddany takiej
próbie chłopak powinien, nie okazując bólu, uwolnić się od rzemieni, wyrywając je wraz z
kawałkami skóry. Blade twarze traktują tego rodzaju praktyki jako szczyt okrucieństwa i
zabraniają ich. Jednak z wątpliwym sukcesem, ponieważ Taniec Słońca odbywa się w
Ukrytych Miastach — osiedlach, do których prawie nigdy nie umie trafić funkcjonariusz
kanadyjskich władz.

Bawiłem już raz w takim Ukrytym Mieście Czarnych Stóp, a nawet obserwowałem

Taniec Słońca. Jakże bardzo musieli ufać Karolowi wodzowie Czernych Stóp do-
puszczając go (wraz ze mną) do uczestnictwa w uroczy-stości. Teraz miałem znowu
odwiedzić Ukryte Miasto, lecz czułem się znacznie pewniej niż poprzednio. Przede
wszystkim dlatego, że od tamtych dni nauczyłem się coś niecoś języka Algonkinów, jakim
posługują się Czarne Stopy. Nauczył mnie Karol. Teraz przepowiadałem sobie w myślach
potoczne zwroty oraz... zasady dobrego wychowania, aby nie palnąć głupstwa takiego, jak
wspomniany traper.

Jechaliśmy ku północy. Podgórze dźwigało się powoli kopiastymi wzgórkami, po których

dmuchał wiatr, a trawy kłoniły się tak, że ze szczytu każdego wznie- I sienią daleka
preria wyglądała niczym falujące morze.

Na dalekim zachodzie ogromniało postrzępionymi wierchami pasmo Kordylierów —

przedłużenie Gór Skalistych. Siwe wierzchołki towarzyszyły nam odtąd przez cały czas
podróży.

Tego dnia, następnego i jeszcze jednego. Wreszcie późnym popołudniem szumiąca

pianami rzeczka doprowadziła nas do celu. Wypływała ona z boru porastającego podnóża i
zbocza coraz wyraźniejszych wysoczyzn. Lecz pojedyncze drzewa rosły tu i tam na łące,
niby rozproszeni zwiadowcy nadciągającej kolumny lasu. Po jednej stronie bulgocącej wody,
równym szeregiem, stały stożkowate namioty. To było właśnie Ukryte Miasto. W języku
Algonkinów jego nazwa brzmi: Oden--na-ka-inne-he-ka j.

Opadła nas gromada wychudłych, warczących psów, lecz nie ukazał się ani jeden

człowiek. Jakże inaczej wyglądało to samo miejsce przed siedmiu laty! Wówczas koczowały
tu chyba tysiące wojowników przybyłych zarówno z Montany, jak i z północnych obszarów
kanadyjskiej Alberty. Wtedy po raz pierwszy w życiu miałem okazję przyjrzeć się takiej
masie czerwonoskó-rych i to ubranych odświętnie, a więc niezwykle barwnie, na tę
uroczystość Tańca Słońca. Teraz mieliśmy kwiecień. Ten prosty fakt tłumaczył panującą
ciszę i pustkę. Jednak ludzie tu byli. Wiedziałem, że wiele par oczu obserwuje nas z wnętrza
tipi, a może i zza pni drzew? A wieść o przybyciu bładych twarzy w jakiś tajemniczy sposób
przemknie z krańca po kraniec Ukrytego Miasta i dotrze do uszu osoby, od której decyzji
zależy, w jaki sposób mają być przyjęci niespodziewani goście.

Zsiedliśmy z koni, psy biegały dokoła, lecz w żadnym tipi nie uniosła się derka i nikt nie

wyszedł na powitanie.

Długo będziemy tak samotnie spacerować? — zapytałem szeptem.

background image

99

Niedługo. Wiem, w którym miejscu stoi chata Czerwonej Chmury.

Czerwonej Chmury... przeszłość stanęła mi przed oczyma. Jakże kolorowa!

Zdarzyło się wówczas, że w samym sercu Kordylierów napotkałem stado górskich owiec.

Zabiłem jedną, a reszta uciekła w popłochu. Gdy zmierzałem do nieruchomo leżącej sztuki,
na tle jasnego nieba ukazał się potężny ptak. Zataczał kręgi, aż nagle runął w dół i wbił się
szponami w moje myśliwskie trofeum. Złożyłem się do strzału. Napastnik jakby przeczuł me
zamiary, bo błyskawicznie poderwał się do nowego lotu. Zarzuciłem owcę na plecy. Nie
minęła chyba i minuta, gdy uderzenie skrzydeł strąciło z mej głowy kapelusz. Ujrzałem
potężne szpony i cisną wszy ciężar ledwie zdążyłem uskoczyć. Ptak uderzył na mnie
powtórnie. Obroniłem się kolbą, a gdy odleciał, przyłożyłem broń do ramienia i dwukrotnie
pociągnąłem za spust. Za drugim strzałem — padł kilka kroków ode mnie. Podszedłem,
dotknąłem go końcem lufy. Ani drgnął. Nareszcie mogłem mu się przyjrzeć. Miał
czarnobrunatne pióra, potężny dziób i porośnięte puchem nogi. Rozpiętość jego skrzydeł, jak
później zmierzyłem, dochodziła sześciu stóp, a więc równała się wzrostowi wysokiego
mężczyzny. Był to orzeł, z gatunku orłów przednich, jeden z najsilniejszych drapieżników
ptasiego rodu. Zdarza się, jak i mnie się zdarzyło, że atakuje człowieka, a jeśli człowiek nie
ma przy sobie broni palnej lub długiego kija, powinien czym prędzej się wycofać.

Zajęty walką nie zauważyłem, że spieszył mi na pomoc czarodziej Czarnych Stóp —

Czerwona Chmura. Później w Ukrytym Mieście, na zakończenie Tańca Słońca, czarodziej
wespół z drugim wojownikiem odegrał przed zgromadzonymi pantomimę przedstawiającą
moją walkę z potężnym ptakiem. Wtedy nadano mi przezwisko: Orle Pióro. Nigdy go nie
używałem i poza

100

Karolem oraz Czarnymi Stopami mało kto o tym wiedział.

Dodam, że orle pióra są u czerwonoskórych w wysokiej cenie. Nie znającym się na rzeczy

powiem, że jeszcze przed kilku laty w handlu wymiennym między Indianami oraz między
Indianami a wędrownymi białymi handlarzami za piętnaście dużych orlich piór można było
otrzymać średniej jakości konia lub trzy funty tytoniu, lub nakrycie tipi sporządzone z
bizoniej skóry, lub nawet strzelbę z setką ładunków. Orzeł bowiem jest uważany za ptaka
cudownego, a jego pióra ma prawo nosić na głowie jedynie ten wojownik, który wsławił się
wybitnym czynem. Niektóre plemiona, jak na przykład Hopi, żyjące w pueblach Arizony,
wierzą że orły są duchami ludzi zamieszkujących specjalne domy w niebie. Tam przebywa
wódz orłów, który raz do roku wypuszcza swój lud, by budował gniazda, składał i wy-
siadywał jaja. Na orły poluje się, lecz niekiedy również chwyta żywcem. Jest to bardzo
niebezpieczna dla myśliwego próba zręczności. Hopiowie chwytają ptaki młode, zabierają je
do swych wiosek i hodują tak długo, aż pióra ptaka stwardnieją. Wtedy orzeł zostaje zabity,
oskubany, a jego szczątki zakopane na odludziu, w dziurze głębokiej na dwie stopy,
wysypanej mąką kukurydzianą. W grób wbija się patyk, aby ułatwić orłowi wydostanie się na
powierzchnię i powrót do nieba.

W okresie poprzedniego pobytu wśród Czarnych Stóp zabiłem również szarego

niedźwiedzia i doprawdy świecić mi musiała wówczas nad głową szczęśliwa gwiazda jeśli
— jako kiepski jeszcze myśliwy — jednym strzałem, oddanym wprost w rozwartą paszczękę
drapieżnika, położyłem go trupem. Z pazurów niedźwiedzia zrobiono naszyjnik — cel
zazdrości białych i czerwonych traperów. Nigdy go nie nosiłem. W mieście — ponieważ nie
pasował do miejskiego stroju, na prerii —

101

ponieważ bałem się zgubić. Teraz, ogarnięty lekką pychą na wspomnienie tamtych
wydarzeń, pożałowałem, że nie mam na sobie tego dowodu męskiej odwagi.

Szliśmy powoli wśród szpaleru indiańskich chat, aż na koniec w którejś z nich uniosła się

derka i w dziennym blasku ukazała się jakże znajoma mi twarz. Wysoki Orzeł! Nie mogłem
się mylić, rysy jego oblicza doskonale zachowały się w mej pamięci.

Podniósł prawicę na. znak powitania. Uczyniliśmy podobnie. Wówczas wódz zbliżył się,

background image

uścisnął mego przyjaciela kładąc dłonie na obu jego ramionach, z kolei na moich.

Wiedziałem — rzekł głębokim gardłowym gło

sem — ie moi bracia przybędą tu, nim kresu dobiegnie
Duża Wiosna.

Mówił po angielsku prawie bezbłędnie, lecz dla określenia pory roku użył indiańskiej

nazwy. — Duża Wiosna oznacza miesiąc kwiecień. Czy naprawdę przewidział nasze
przybycie — raczej wątpiłem. Mimo, że Indianie posiadają w stopniu znacznie większym niż
blade twarze zdolność przewidywania, nie zrozumiałą dla nas, irracjonalną.

Wysoki Orzeł jest naczelnym wodzem Czarnych Stóp, wybranym przez przywódców

poszczególnych grup plemiennych, które żyją w dość znacznych od siebie odległościach.
Grupy te, jak już wspomniałem, zbierają się na doroczny Taniec Słońca, gdy wybrać trzeba
najwyższego wodza, lub w wypadku wojny.

Wejdźcie — odezwał się podnosząc kotarę zakry

wającą otwór tipi.

Wkroczyliśmy do półmrocznego wnętrza i stanęli po prawej stronie, jak każe dobry

obyczaj. Dopiero gdy gospodarz siadł na stosie derek, zajęliśmy miejsca, po jego lewej ręce.
Ku mej radości i tu leżały derki, co pozwoliło mi uniknąć siedzenia ze skrzyżowanymi
nogami. Niezbyt to wygodna pozycja dla kogoś, kto przez dwie

102

trzecie roku korzysta z krzeseł lub foteli. Milczeliśmy czekając, aż Wysoki Orzeł odezwie się
pierwszy. Trwało to dość długo. Pośpiech w rozpoczynaniu rozmowy, według tutejszych
przekonań, cechuje nierozważnych młodzików. Wreszcie wódz przemówił:

— Moi bracia wybierają się na łowy. W górach widziałem dzikie owce i kozły, a na
podgórzu antylopy i jelenie. Moi biali bracia przybyli w dobrą porę. Lecz bizonów tu nie
ma — dodał z ledwie dostrzegalnym odcieniem smutku, chociaż oblicze jego pozostało tak
samo nieodgadnione, nie zdradzając żadnych uczuć.
— Wiemy, że bawoły stąd odeszły — stwierdził Karol. — Czy Wysoki Orzeł nie słyszał o
stadach wędrujących na dalekiej północy?

Wódz zamyślił się. -

Tak — odparł. — Tak — powtórzył — za wielką

rzeką, którą biali zwą Pokojową, i jeszcze dalej, za je
ziorem Athabasca, i jeszcze dalej, za Wielkim Jezio
rem Niewolniczym. Tam należy szukać. Mówiono mi
o leśnych bizonach. One nie wędrują na południe, a my
nie szukamy ich tak daleko. Niebezpieczny to szlak
i nigdy synowie Czarnych Stóp nie rozbijają swych tipi
poza północną Saskatschewan.

Była to prawda. Z lektury wiedziałem, że plemię to nie przekraczało granic swych terenów

tak daleko ku północy. Słyszałem również o leśnych bizonach, chociaż nigdy jeszcze nie
oglądały ich moje oczy.

— Opowiadali traperzy — zabrał głos Karol — że w okolicy Jeziora Niewolniczego, na
leśnych nizinach, żyje jakaś odmiana bizonów. Podobno są mniejsze od preriowych. Nie
odbywają wędrówek zapewne dlatego, że małym stadom wystarcza pokarm, jaki znajdują
na miejscu. Daleka tam droga i — tu zwrócił się do mnie — chyba nie zamierzasz, Janie,
ich szukać?
— Nie zdążylibyśmy wrócić przed zimą — odparłem.

103

A jednak — szepnął wódz — mój ojciec opowiadał o bladej twarzy, która wyruszyła

znad jeziora Athaba-sca, dotarła do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, a później z biegiem
potężnej rzeki do ojca wszystkich rzek. Blada twarz zabrała ze sobą ośmiu wojowników i
trzy kanoe. Czterdzieści razy widzieli, jak wschodziła dzienna gwiazda, zanim dotarli do ojca
wód, lecz to nie był ten, którego szukali.

104

background image

— Mackenzie — szepnął Karol. — Aleksander Mac-kenzie, pierwszy biały, który
przemierzył ląd Północnej Ameryki z zachodu na północ i ze wschodu na zachód. O nim
to mówi Wysoki Orzeł.
— Słowa mego brata są prawdziwe. Niech opowiada.
— Mackenzie liczył sobie zaledwie dwadzieścia pięć lat, gdy począł szukać legendarnego
przejścia północno-zachodniego, mającego łączyć Atlantyk z Pacyfikiem.
— I nigdy go nie odnalazł — zauważyłem — ponieważ takie przejście nie istniało.
— Oczywiście. Aleksander Mackenzie pracował w roku 1789 w spółce handlowej,
angielskiej Kompanii Północno-Zachodniej, i ona sfinansowała jego przedsięwzięcia. Gdy
okazało się, że rzeka, którą płynął, przywiodła go nie do brzegów Pacyfiku, lecz do
Oceanu Arktycznego, był zrozpaczony. Jednak imię dzielnego podróżnika uwieczniła
później nazwa wielkiej rzeki: Mackenzie.
— Ta blada twarz — odezwał się znowu Wysoki Orzeł — zawitała w pobliże naszych
siedzib. Tak opowiadał ojciec. Nieznajomy przypłynął Rzeką Pokojową na wielkiej łodzi,
z Fort Fork aż do miejsca, w którym silny prąd uniemożliwił dalszą żeglugę. Wówczas on i
jego ośmiu ludzi ciągnęło łódź od strumienia do strumienia. Przebyli szczyty gór, aż dotarli
do Złej Rzeki *. Jej rwący nurt przewrócił łódź, nikt jednak nie utonął. Szli dalej, dopóki
nie napotkali wojowników plemienia zwanego przez blade twarze Bella Coola. Kanoe tych
wojowników przewiozło wędrowców aż na wybrzeże wielkiej wody, w której kryje się
słońce. Po czym wrócili na wschód i żaden nie padł w drodze.

Tak istotnie było — potwierdził Karol. — Macken

zie szukał z uporem przejścia do Pacyfiku i wreszcie

Zła Rzeka — obecnie rzeka Fraser.

106

znalazł je, lecz tak trudne do przebycia, że nie posiada praktycznej wartości.

Howgh! — potwierdził wódz.

Podniósł się wolno, a my za nim.

Chata dla mych braci jest przygotowana. Niech

idą za mną.

Nie uszliśmy daleko, zaledwie kilka kroków. Indiańskie tipi, jakie nam wyznaczono, stało

w pobliżu tipi wodza. Tak bliskie sąsiedztwo miało świadczyć o poważaniu, jakim się
cieszymy. Mniej cenionym wyznacza się tipi stojące na krańcach wsi i nigdy w pobliżu do-
mostw plemiennej starszyzny.

Wysoki Orzeł uniósł derkę wiszącą nad wejściowym otworem, uczynił zapraszający gest

ręką i bez słowa oddalił się. Weszliśmy. W okrągłym wnętrzu panował półmrok. Jedynie z
góry, przez otwór, którym ulatywał dym z ogniska, wpadał snop światła. Pod ścianami leżały
kolorowe pledy, a podłogę wyścielały niedźwiedzie skóry.

Trzeba było zabrać uprzęże i broń. Wysoki Orzeł o naszych wierzchowcach już widać

pomyślał, bo gdy skończyliśmy rozkulbaczać zwierzęta, zjawił się jak spod ziemi indiański
wyrostek. Zarzucił dwa lassa na końskie szyje, wskoczył na grzbiet mego wierzchowca i
pognał galopem ku skrajowi wioski. Mogliśmy już być spokojni o los zwierząt.

Co teraz? — zagadnął Karol rzuciwszy bagaże do

tipi.

Spojrzałem na koce, na futra i... ziewnąłem.

— Spać mi się chce — wyznałem szczerze.
— No to... przyjemnych snów.

Nie wiem, czy moje sny były przyjemne czy nieprzyjemne, ponieważ nie zapamiętałem

ż

adnego. Karol siedział przy wejściu. Ćmił fajeczkę. Widocznie usłyszał, że się obudziłem,

bo nie odwracając głowy powiedział:

Czy wiesz, że był tu Old Gray?

107

— Kiedy?

Przedwczoraj.

background image

— Przedwczoraj? — zdumiałem się. — A to jakim cudem?
— I ja się nad tym zastanawiam. Albo ma lepszego od naszych wierzchowca, albo też zna
krótszą drogę.
— Nic nam nie wspominał...
— Ba, nawet zatarł swoje tropy. Mówiłem, że to bardzo dziwny człowiek. Czerwona
Chmura opowiadał mi przed chwilą, że Old Gray pytał, czy ostatnio nie kręcił się w tych
stronach jakiś obcy człowiek.
— Chyba nie nas miał na myśli?
— Na pewno nie. Przecież mówił o jednym człowieku. A poza tym poinformował
czarownika o spotkaniu z nami.

Roześmiałem się.

— Cóż ci tak wesoło?
— Ach, zrozumiałem, w jaki sposób Wysoki Orzeł przewidział nasze przybycie. A
brzmiało to tak tajemniczo!
— Do licha! Chyba się nie mylisz, chociaż... nasza obecność na prerii nie świadczyła
jeszcze o tym, że tu zawitamy.
— Ejże! Sam mi opowiadałeś, że ile razy bawisz w tych stronach, tyle razy odnawiasz
stare znajomości. O twoim zwyczaju dobrze wiedzą Czarne Stopy.
— Prawda — mruknął.
Szarzało już, gdy zasiedliśmy wielkim kręgiem dokoła ogniska. Karol, ja, Wysoki Orzeł,

Czerwona Chmura, Długi Niedźwiedź i czterech innych wybitnych wojowników, których
przezwisk nie byłem w stanie zapamiętać. Przystąpiliśmy do obrzędu palenia fajki pokoju.
Było to jak gdyby odnowienie naszej przyjaźni, bowiem taką fajkę paliłem tutaj już przed
ośmiu laty, jako towarzysz Karola Gordona, choć jeszcze zupełny green-horn.

108

I oto znowu spoglądałem na długi cybuch zakończony główką wyrzeźbioną

w czerwonym kamieniu, zwanym catlinitem. Od nazwiska słynnego
podróżnika *. On to właśnie, zjednawszy sobie przyjaźń indiańskich plemion,
uzyskał w roku 1837, jako pierwszy z białych, zgodę na pobranie próbek
dziwnego minerału, którego pokłady znajdują się w pobliżu miejscowości
Pipestone w Minnesocie, uznawanej przez wszystkich Indian za teren święty,
ziemię wiecznego pokoju, gdzie zakazane są jakiekolwiek walki i zakaz ten
był zawsze przestrzegany.

Tam przez wieki całe udawali się pielgrzymi czerwo-noskórych po kamień

do wyrobu główek fajkowych. Nie do wszystkich jednak, lecz do tych, które
używano podczas ważnych uroczystości. Indianie palą bowiem tytoń i na co
dzień, chociaż starsi przestrzegają młodych przed tym nałogiem, twierdząc, że
częste palenie tytoniu szkodzi płucom i przez to czyni wojowników mniej
sprawnymi w walce. Na co dzień Indianie używają mniejszych i nieozdobnych
fajek, często sporządzonych z jednej grubej kości zwierzęcej. Odświętną
fajkę, starannie zabezpieczoną przed zniszczeniem, wódz lub czarownik
troskliwie przechowywał w swoim własnym tipi lub wigwamie. Takie fajki
pokoju używane były również jako swoiste przepustki, chroniące przed napa-
dem, gdy wojownicy jednego plemienia udawali się do siedzib wrogów celem
wykupu jeńców lub zawarcia pokojowego traktatu.

Teraz Czerwona Chmura trzymał w blasku płomieni długi, chyba na 30 cali

* ustnik, świecący kolorowymi paciorkami, owinięty jedwabną wstęgą i
końskim włosiem. Była to fajka zwana kalumetem.

Jerzy Catlin (1796—1872) jest twórcą 900 obrazów ludzi i przyrody Dzikiego
Zachodu. 30 cali, czyli ponad 75 cm

109

background image

Nazwę tę, rzecz zaskakująca, przejęły plemiona od francuskich osadników północno-

wschodniej Kanady. Bowiem gdy Francuzi po raz pierwszy ujrzeli w rękach Indian nie znane
im dotąd fajki o tak długich cybuchach, uznali je za... fujarki! Francuska nazwa fujarki,
chalumeau, zmieniona została później na: kalumet. Cybuchy do kalumetów wyrabia się z
drążonych, długich gałęzi szarego jesionu, wierzby lub drzewa bawełnia nego.

Gdy siedzieliśmy milcząc wokół ogniska, Czerwona Chmura począł wolno nabijać główkę

fajki tytoniem wyjmowanym ze skórzanego podłużnego woreczka, zdobnego białymi i
czarnymi paciorkami. Następnie przygniótł tytoń żółtym patyczkiem z okrągłą główką,
okręconym czerwonym sznurkiem. Wykonawszy w skupieniu tę czynność, wyciągnął z
ogniska płonącą drzazgę, przytknął do warg cybuch i rozżarzył wnętrze główki. Indianie
znają tytoń dziko rosnący w pewnych częściach kraju, niektóre plemiona nawet go uprawiają,
lecz to, czym napychają fajki, jest mieszaniną nie prze-fermentowanych, tylko pokrajanych
liści tytoniu oraz kory wierzbowej i łąkowych ziół .Ta mieszanina zwie się kinnikinnik, które
to słowo właśnie oznacza mieszankę.

Nie radzę nikomu z bladych twarzy, uczestniczących w obrzędzie po raz pierwszy,

zaciągnąć się dymem. Smak jego jest nieprzyjemny, a moc taka, że potrafi zwalić z nóg
najsilniejszego, co mogłoby być przyjęte przez Indian za dowód nieszczerości.

Ja sam nigdy nie zaciągałem się dymem kinnikinni-ku, nie zaciągnąłem się i teraz, gdy

przypadła moja kolej i podano mi kalumet. Przyjąłem go z należnym, widocznym dla
wszystkich szacunkiem, zgodnie ze starodawnym zwyczajem. To znaczy — ujmując cybuch
obu dłońmi, trzymając najpierw w poprzek, później powoli obracając, aby przytknąć go do
warg. Pociągnąłem dym

110

pięć razy. Za pierwszym razem wydmuchnąłem go ku niebu, za następnymi — w cztery
strony świata. Od okolicznościowego w takich razach przemówienia uchronił mnie Karol,
zabierając głos w imieniu nas obu, i to w języku Algonkinów, używanym przez Czarne
Stopy.

Treści wygłoszonych przemówień nie przytaczam, ani Karola, ani innych uczestników

kalumetu. Wszystkie były do siebie bardzo podobne, to znaczy — obiecujące przybyszom
wieczystą przyjaźń oraz życzące takich sukcesów, że gdyby się one choć w jednym procencie
spełniły (a wysłuchałem ich niemało), żyłbym wiecznie jako najpotężniejszy i najbogatszy
człowiek świata. I słusznie postępują doświadczeni westmani nie traktując takich życzeń
poważnie, lecz równocześnie udając, że przyjmują je z wiarą w ich spełnienie. Inne
postępowanie zraziłoby Indian, a nawet mogłoby zmienić ich przyjacielski stosunek na
wrogi. śyczenia składane podczas tego obrzędu mają dla nich dużą wagę. Wielokrotnie
oglądałem ich rozjaśnione oblicza i słyszałem: „uff, uff!" — okrzyki zachwytu i zdumienia
zarazem, gdy Karol pompatycznym tonem wygłaszał swą mowę, naszpikowaną taką ilością
praktycznie nie osiągalnych przez gospodarzy sukcesów, że najbardziej tępa blada twarz
uznałaby ją za kpiny ze zdrowego rozsądku. Na tym kończę swe uwagi, bo nastąpiły ważniej-
sze sprawy. Do nich zaliczę (jakże wówczas byłem głodny!) pieczeń z antylopy. Cóż —
zaspokojenie potrzeb fizycznych bywa często w tych stronach bardzo istotnym problemem.

Indianie rzadko kiedy przysmażają pieczeń na sposób białych, to znaczy nadzianą na patyk

i obracaną nad płomieniem. Wojownicy zajmują się kucharzeniem prawie wyłącznie podczas
wypraw wojennych lub myśliwskich, na które nie zabierają kobiet. Inaczej rzecz wygląda w
indiańskiej wiosce. Tam squaw wznosi nie-

111

zbyt wysoki, drewniany trójnóg i zawiesza na nim rzemień, dobrze zmoczony, aby nie zajął
się od ognia, z nabitymi na poprzeczny patyk drewnianymi klockami. Na tych klockach
układa się natarte wonnymi ziołami mięso, które piecze się nad niewielkim ogniskiem. Pło-
mień podgrzewa klocki prawie aż do zwęglenia się drewna, ale wtedy mięso gotowe jest do
spożycia. Taka pieczeń zawsze jest nieco surowa, lecz dzięki temu nie sucha. Kto lubi

background image

krwiste befsztyki, byłby zadowolony. Ja też byłem zadowolony, bowiem potrawy, jakie
przygotowywaliśmy z Karolem zawsze były tak przypalone, że oskrobywaliśmy je nożem z
grubej warstwy węgla.

Cynową miskę z płatami pieczeni podały Wysokiemu Orłowi dwie squaw, a my, jako

goście, próbowaliśmy jej pierwsi.

Spożywanie posiłku odbywało się w milczeniu, lecz gdy ostatni kęs zniknął w ustach

biesiadników, Czerwona Chmura podniósł dłoń na znak, że pragnie przemawiać.

Nasi biali bracia — zaczął czarodziej — wybierają się na łowy. Czeka ich wiele

przygód, lecz wyjdą z nich zwycięsko, pokonają wroga i wrócą do swych tipi w porze
Małego Kasztana. Tak powiedziały mi duchy lasu, duchy prerii i zwierząt, które na niej żyją.
Howgh!

Z trudem powstrzymywałem uśmiech słuchając tej przepowiedni. Gdybym był

jasnowidzem... Ba, lecz któż, poza Czerwoną Chmurą, to potrafi? Bo jednak słowa
czarownika sprawdziły się. Ale wtedy, gdy ich słuchałem siedząc przy ognisku, wydawały
mi się baj durzeniem niewartym chwili uwagi.

Następny zabrał głos Wysoki Orzeł oświadczając, że wyrusza z białymi braćmi: Wielkim

Bobrem (czyli Karolem) i Orlim Piórem (czyli mną), aby ich strzec i stać u boku w chwili

niebezpieczeństwa i walki. Co za pomna
pa tyczna mowa! Jakaż to walka miała nas czekać na spokojnej od lat prerii i wśród pustkowi
górskich dolin? Przecież odkąd Indianie przenieśli się do rezerwatów, ustały nie tylko
międzyplemienne krwawe spory, lecz i wszelkie wyprawy zbrojnych wojowników.

Byłem zaskoczony tą — przecież nie do odrzucenia — propozycją wodza.

Prawdopodobnie tylko on sam będzie nam towarzyszyć. Bowiem gromada czerwono-
skórych, buszująca, nawet w najlepszych intencjach, poza granicami rezerwatu, wzbudziłaby
niepokój wśród farmerów i patroli Konnej Policji. Kto wie, czy nie zostałby ogłoszony stan
alarmu i ściągnięte wojskowe oddziały? Rzecz ciekawa: gdy Indian zmuszono traktatami do
nie przekraczania granic wyznaczonych im ziem i na wielkim amerykańskim lądzie prawie że
ustały walki z czerwonoskórymi, zagorzali wrogowie autochtonicznej ludności tego kraju
wyrażali smętny żal, że bezpowrotnie mija niepowtarzalna epoka wielkich czynów, wielkiej
odwagi i wielkich przygód...

Tak to sobie rozmyślałem podczas przemówień, wpatrzony w płomienie dogasającego

ogniska.

8 — Old Gray

Spotkania

Wielką trawiastą doliną, ograniczoną na zachodzie i na wschodzie bliźniaczo podobnymi

grzbietami postrzępionych gór, wędrowało na końskich grzbietach trzech mężczyzn.

Dwu z nich nosiło stroje doskonale pasujące do tej pustej i dzikiej okolicy — skórzane

background image

buty i spodnie, wełniane, kraciaste koszule i kapelusze o szerokich rondach, chroniących
zarówno przed skwarem, jak i przed deszczem. Trzeci z jeźdźców jeszcze bardziej pasował
do dziewiczego pejzażu. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, wystarczyło spojrzeć na
legginy, mokasyny i koszulę, by nie tylko zorientować się, że był Indianinem, ale i określić
jego przynależność plemienną. Nie jest to zbyt trudną sztuką dla kogoś, kto od lat wędruje po
prerii i wśród gór, chociaż zupełnie nie osiągalną dla greenhorna.

Trzej wędrowcy posiadali długą broń. Biali — ukrytą w skórzanych kaburach

zwieszających się z siodeł, czerwonoskóry trzymał bardzo wysoką dwururkę w prawej dłoni,
lufą opartą o łęk. Konie przedstawiały się mniej okazale niż jeźdźcy, a najgorzej wyglądał
wierzchowiec wojownika: chudy i kudłaty podjezdek, z długim ogonem i długą grzywą. Lecz
kto z tego faktu wyciągnąłby niepochlebny wniosek o tym wierzchowcu, popełniłby błąd.
Koń Indianina był najczystszej krwi

114

mustangiem a niepozorną postać wyrównywała z nadmiarem olbrzymia wytrzymałość
fizyczna, duża odporność na głód i pragnienie, a przede wszystkim — szybkość, jaką mógł
rozwinąć. Mustang, po przejściu indiańskiej tresury, przypominał zachowaniem myśliw-
skiego psa. Ze swym czułym powonieniem i doskonałym słuchem potrafił ostrzec właściciela
przyuczonymi i cichymi parsknięciami o zbliżaniu się obcego człowieka lub zwierzęcia.

Wymieniona trójka posuwała się powoli i — wbrew indiańskim zwyczajom — obok

siebie. Spoglądali dokoła uważnie, jednak nieco leniwie, w przeciwieństwie do ludzi
tropiących upatrzony ślad. Raczej ciekawi otoczenia, które świeżością wiosennej zieleni i
dziwacznym kształtem górskich szczytów, kępami drzew i wodami licznych strumyków
torujących sobie drogę przez dolinę, przyciągać musiało wzrok nawet mało wrażliwego na
piękno przyrody człowieka.

Pora była wczesna i choć słońce przed kilkoma godzinami wyjrzało zza wschodniego

pasma wzniesień, daleko jeszcze mu było wędrować ku szczytowi nieba. Lekki wietrzyk
przyjemnie chłodził twarze, niosąc zapach ziół. Czułem go przy każdym oddechu, bowiem
wśród jeźdźców posuwających się środkiem doliny znajdowałem się i ja. Dwaj inni — to
Karol Gordon i Wysoki Orzeł.

W wiosce indiańskiej, w Ukrytym Mieście, spędziliśmy aż trzy dni. Nic nie zmuszało do

pośpiechu, a nasi czerwonoskórzy przyjaciele pragnęli pokazać swe osiągnięcia gospodarcze.

Jakże zmieniły się czasy! Jeszcze przed dziesięciu laty podstawą utrzymania Czarnych

Stóp było myślistwo, lecz zniknięcie bizonieh stad stworzyło pokaźną lukę w zaopatrzeniu w
ż

ywność, mimo że po dzień dzisiejszy wędruje po tych ziemiach sporo płowej zwierzyny.

115

Wodzowie Czarnych Stóp trafnie przewidzieli skutki zniknięcia bizonów. Należało szybko

obmyślić środki ratunku! Były dwa wyjścia: uprawa roli albo hodowla. Jedynie nieliczne
plemiona, głównie na ziemiach południowego zachodu, uprawiały rolę. I zajmowały się tym
wyłącznie kobiety, podobnie jak zbieraniem dzikiego ryżu, dzikich owoców i jarzyn.
Mężczyźni rzadko kiedy wykonywali tę rzekomo hańbiącą pracę. Dlatego usiłowania
bladych twarzy mające zachęcić Indian do rolnictwa kończyły się niepowodzeniem. Mądrzy
wodzowie Czarnych Stóp nawet nie próbowali skłonić swego ludu do rolnictwa.
Zdecydowali rozwinąć hodowlę bydła. Wprawdzie i ten projekt początkowo spotkał się z
oporem. Pasterstwo bardzo odbiegało od odwiecznych pojęć o prawdziwym życiu
wojownika. Gdyby nie upór Wysokiego Orła i Czerwonej Chmury, nigdy nie doszłoby do
realizacji projektu. A oto teraz, po siedmiu latach od chwili mojego pobytu w Ukrytym
Mieście, ujrzałem potężne stada krów, pilnowane przez konnych wojowników — na wzór
kowbojów. I chyba po raz pierwszy w dziejach czerwonych narodów Indianin poznał smak
krowiego mleka. Tu warto dodać, że indiańskie niemowlęta i małe dzieci nie były dotychczas
karmione mlekiem, a antyhigieniczny system odżywiania stał się jedną z przyczyn dużej
ś

miertelności wśród najmłodszych.

Jechaliśmy środkiem doliny, której krańców nie mogłem dostrzec nawet przy pomocy

lornetki. Nad brzegami strumyków przecinających nasz szlak widziałem liczne tropy
czworonogów — antylop, jeleni, łosi. Tylko raz zauważyłem w miękkiej glinie ślad łap

background image

zakończonych pazurami. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu. Uznałem te odciski za
ś

wiadectwo niedawnej obecności misia, i poczułem się niezbyt dobrze wspomniawszy na

swe stare spotkanie z grizzlim, które omal nie skończyło się dla mnie tragicznie.

Karol również stwierdził, że to niedźwiedź buszował tu przed paru godzinami, lecz nie

grizzli. Odciski łap były zbyt małe, a kilka kłaków futra zostawionych wśród zarośli miało
czarnobrązową barwę. A więc nie szary rozbójnik gór, lecz raczej barribal, czyli niedźwiedź
czarny, drapieżnik niezbyt groźny dla człowieka i podobno tak dobroduszny, że — jak
podżartowują sobie traperzy — można go nawet nauczyć robótek na drutach. Krótko
pogadaliśmy na ten temat rozważając, czy warto tropić misia. Uznaliśmy jednak, że po zimo-
wym śnie niedźwiedź musi być chudy, mięso łykowate, a futro mało warte.

Wkrótce krajobraz zaczął się zmieniać. Zieloną płaszczyznę urozmaiciły liczne kępy

drzew. Takie tereny powszechnie nazywane są parkami.

Skorzystaliśmy z najbliższej kępy, gdy słońce zbyt mocno poczęło dogrzewać. Nad

płytkim strumieniem, w cieniu drzew, legli moi towarzysze, a ja wraz z nimi. Konie
rozkulbaczone, lecz spętane, piły wodę i skubały trawę. Wysoko sunęły po niebie pierzaste
obłoki, jakiś ptak o szerokich skrzydłach zataczał kręgi w powietrzu, a inny, ukryty wśród
gałęzi, odzywał się zabawnym głosem: najpierw wywodził trele, później wydawał dźwięk
podobny do klaskania.

Odpoczywaliśmy w milczeniu. Leżałem wsłuchując się w delikatny bulgot strumyka, w

głos nieznanego ptaka i w szum drzew. Nagle wydało mi się, że dołączył się jakiś inny
dźwięk. Wytężyłem słuch, lecz nie potrafiłem stwierdzić, co to takiego. Brzmiał przeciągle,
coś w rodzaju „hooo...".

— Karolu — przerwałem milczenie — słyszysz? Drgnął, wyrwany z zadumy.
— Co mam słyszeć? — ziewnął.
— Głos. Dziwny głos.

Och, to pewno ptak-przedrzeźniacz. Śmieszne

stworzenie. Potrafi naśladować nie tylko trele swych

117

pobratymców, lecz nawet dźwięk mechanicznych uderzeń.

— To nie ptak — uparłem się.
— Wydaje ci się.

Jak na złość tajemnicze „hooo" umilkło.

— Słyszałem głos przypominający wołanie człowieka.
— Może to był... kujot?
— Karolu — oburzyłem się. — Nie ulegam słuchowym halucynacjom, a kujocich
szczekań nasłuchałem się dosyć. Poczekaj chwilę, może na nowo się odezwie.

Jednak nikt czy nic nie dało znać o sobie. I to przez pełną godzinę. Zacząłem

przypuszczać, że Karol miał rację.

Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli w dalszą drogę. A wówczas, po przebyciu mili czy

półtorej, „hooo!" powtórzyło się. Tym razem znacznie wyraźniej.

Słuchajcie! — krzyknąłem.

Karol zatrzymał konia.
— Hm — mruknął. — śaden czworonóg tak się nie odzywa. Co myśli o tym Wysoki
Orzeł?
— Człowiek — odparł wódz. — Tam — wskazał ręką przed siebie i nieco w lewo, gdzie
poczynały się dźwigać pierwsze zbocza górskie.
Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Wspaniała była to jazda. Kopyta końskie roztrącały z

szumem gęste łodygi traw, a tętentu prawie że nie było słychać na tym miękkim,
szmaragdowym dywanie. Galopowaliśmy chyba z piętnaście minut, aż Wysoki Orzeł
zatrzymał wierzchowca i rozejrzał się dokoła, nieco bezradnie. Bo głos znowu zamilkł, a
wśród doliny porośniętej drzewami trudno dostrzec zwierzę lub człowieka.

— Widzicie co? — zapytał Karol.
— Trop — odparłem spokojnie i niedbale, chociaż duma rozsadzała mi piersi.

No, bo takie wygi preriowe, jak Indianin i Karol, przeoczyły wyraźny ślad biegnący

background image

poprzez murawę.

118

Spójrzcie — i pokazałem ścieżkę nadłamanych

i przyduszónych roślin.

Coś na kształt uśmiechu przemknęło przez oblicze wodza.

Orle Pióro ma sokoli wzrok, a my ogłuchliśmy na

mowę prerii.

Aż sapnąłem z zadowolenia na taką pochwałę, chociaż pełną przesady.

Podczas naszej podróży rozmowa toczyła się po angielsku. Wódz władał tym językiem

dość poprawnie, na pewno lepiej niż ja mową Czarnych Stóp. Karol znał świetnie oba.
Więc ze strony Wysokiego Orła była to specjalnie okazywana mnie uprzejmość. Rozumia-
łem go doskonale, chociaż niekiedy wtrącał do angielszczyzny indiańskie zwroty.

Moi towarzysze zsiedli z koni, podeszli do tropu. Z wysokości siodła widziałem pasmo

pogniecionych traw, w jedną stronę ciągnące się prościutko ku północy, w drugą —
skręcające ku zboczu górskiemu. * — Dziwna historia — powiedział Karol. — Dwa podkute
wierzchowce trzy do czterech godzin temu przybyły tu z zachodu. I skierowały się ku
wzniesieniom. Po czym wróciły prawie tą samą ścieżką. Dlaczego?

Jak gdyby w odpowiedzi na pytanie zabrzmiało: „hooo! hooo!"
Był to głos ludzki, nie ulegało wątpliwości. Pognaliśmy w tamtą stronę.

Koń! — zawołałem na widok zwierzęcia przywią

zanego długim rzemieniem do konara potężnego świer
ku. Pierwszego z grupy pięciu wyniosłych olbrzymów.

Przy pniu stał człowiek. Wrzasnął na nasz widok, już nie żadne: „hooo", lecz po prostu:

Ratujcie, dżentelmeni! Piekielne rzemienie ani

rusz nie chcą puścić!

Rzeczywiście — nie chciały puścić. Nieznajomy był bardzo mocno przywiązany do

drzewa długim lassem.

119

Kto go tak urządził i z jakiego powodu? Dlaczego nie zakneblowano mu ust?
Czyżby napastnikowi zależało na tym, aby więzień mógł wzywać pomocy?

Pierwszy zeskoczyłem z siodła. Przy pomocy myśliwskiego noża

uwolniłem nieboraka. O mało nie runął na ziemię.

Dziękuję — przemówił ochrypłym głosem. — Ba

łem się, że z nadejściem nocy zjawi się tu jakiś pie
kielny grizzli i połknie mnie razem z rzemieniami. Po
zwólcie dżentelmeni, że usiądę.

Natychmiast to uczynił.

Nie ma chyba nic gorszego, niż tak stać jak słup

przydrożny, z którym każdy może uczynić, co zechce.
Nogi mi zdrętwiały — wyjaśnił.

121

Mówił szybko, nieco piskliwie, co czyniło zabawne wrażenie.

— Jeśli kiedykolwiek spotkam tych, co mnie tak urządzili... — urwał, ale spostrzegłem,
ż

e z pasją zaciska pięści.

— Ilu ich było? — rzeczowo spytał Karol.

background image

— Dwu, ale ja widziałem tylko jednego. Drugi pew- , nie pilnował koni. Wracałem
spokojnie z gór, a oni na mnie napadli.
— Tak bez powodu?
— Powód był, nielichy! Znalazłem bonanzę, niewielką, po prostu maciupinkę, o tam...
— wskazał na dalekie szczyty, gdzie nad pasmami lasów srebrzyły się w słoń-su skaliste
turnie. — Wybrałem wszystko, do ostatniego ziarnka, i hajda z powrotem! Wydostałem
się z tych paskudnych gór, a później w dwa dni do tego właśnie miejsca doprowadziły
mnie jakieś złe demony. I stało się nieszczęście. Tego ranka upolowałem dwa indyki, a
ż

e woreczek aż pękał od złotego piachu, wszystko wyglądało jak najlepiej. Indyki były

smaczne, miejsce wymarzone na nocleg, więc położyłem się spać. A rankiem... ani ręką,
ani nogą nie mogłem ruszyć. Tak mnie elegancko opakowano. Wtedy ich zauważyłem.
Bobrowali w moich manatkach. Zacząłem prosić, aby mi dali spokój, bo ja tylko biedny
traper. Na to jeden z nich roześmiał się i powiedział, że dopiero teraz zbiednieję, i
potrząsnął moim woreczkiem. Na nic się nie zdały zapewnienia, że po raz pierwszy w
ż

yciu, i to zwykłym przypadkiem, odkryłem żyłkę złota, że po raz drugi takie szczęście

już mnie nie spotka. Ten z woreczkiem wrzasnął żebym „zamknął jadaczkę", bo ją
zaknebluje. Jestem spokojnym człowiekiem, dżentelmeni, nie lubię awantur, zamilkłem.
Chyba postąpiłem rozsądnie?
— Bardzo rozsądnie — potwierdził poważnie Karol, lecz w głosie dosłyszałem lekką
nutkę wesołości. — No i co dalej?

122

— Ano... przywiązali mnie do tego właśnie pnia. Przeklęty drab, który tego dokonał, kpił
sobie radząc, bym wracał do mojej bonanzy. W końcu oświadczył, że w nagrodę za moje
poprawne zachowanie się nie knebluje mi ust. Dodał jeszcze, że krępuje mnie delikatnie,
więc na pewno potrafię sam się oswobodzić. Powiedział również, że mu jest bardzo
przykro z powodu ograniczenia mej swobody ruchów, jednak nie życzy sobie, abym go
dopadł gdzieś w dalszej drodze. Słyszycie, dżentelmeni? Ograniczył swobodę ruchów! A
ja mogłem zaledwie poruszać głową i palcami w butach. Bodaj go piekło pochłonęło!
Mimo że mi zostawił konia i broń. Mówił, że ma miękkie serce i wcale nie pragnie, abym
umarł z głodu na tym pustkowiu. Tak sobie kpił z bezbronnego. Później wskoczył na
siodło i odjechali.
— A gdzie był ten drugi? — Możesz opisać, jak wy-wyglądali? — wypytywał Karol.
— Hm... Najbardziej mnie zdziwiło, że ten, który mnie wiązał, nosił się z miejska.
Rozumiecie, dżentelmeni, o czym myślę?
Przytaknęliśmy. Ja i Karol, bo Wysoki Orzeł przez cały czas rozmowy milczał jak głaz.

Nieznajomy nie zwracał nań uwagi, sądząc zapewne, że czerwonoskóry jest tylko wynajętym
przez nas przewodnikiem, a nie towarzyszem wyprawy.

— Powiem krótko, ten bandyta miał czarne włosy, czarny kapelusz i czarne ubranie. To
wszystko.
— Niewiele — zauważyłem sceptycznie. — Takich ludzi mogą być miliony.

Ale nie na prerii, nie na prerii! — zaprotestował przybysz. — śaden westman nie

założy na nogi miastowych półbucików, dobrych na spacery po ulicznym bruku.
— Półbuty? — zainteresował się Karol.
— A jakże! Oczywiście bez ostróg.

Zdumiałem się. Lecz kiedy właśnie chciałem głośno wyjawić swą myśl, mój przyjaciel

znaczącym gestem przyłożył palec do ust.

Porozmawiamy o tym później, Janie. A teraz...

jak wyglądał drugi napastnik?

Zagadnięty wzruszył ramionami.

— Albo ja wiem? Wcale go nie oglądałem. Pewnie pilnował koni.
— Nawet gdy odjeżdżali?
— Ba, wskoczyli na wierzchowce za moimi plecami. Przecież nie mogłem odwrócić się, a
oni zniknęli jak duchy. Jeszcze raz dziękuję wam i nigdy nie zapomnę. Zostaniecie tu na
noc? Chętnie się przyłączę do towarzystwa. Nie ma nic gorszego od samotnej wędrówki.
Poczułem to na własnej skórze.

background image

Chciałem odpowiedzieć, że nie mamy nic przeciw temu, lecz nie zdążyłem. Przeszkodził

mi Wysoki Orzeł.

— Preria nie ma granic, lecz czas moich białych braci jest ograniczony. Ruszamy.
Howgh!
— A ja?
— Czy bladej twarzy coś dolega?
— No... nie.
— Czy koń potrafi unieść go na grzbiecie?
— Oczywiście — odparł nieznajomy, a wyraz zdziwienia odmalował się na jego twarzy.

Więc niech zostanie lub rusza własną ścieżką.

Były to bardzo ostre słowa, wręcz grubiańskie. Nie

mogłem pojąć, co w zachowaniu nieznajomego tak bardzo rozgniewało Wysokiego Orła.
ś

eby nieco złagodzić wrażenie, zaproponowałem, że moglibyśmy zostawić trochę żywności.

Podziękował.

W minutę później ruszyliśmy ku północy.

Bywajcie! — wrzasnął za nami.

Tylko ja pomachałem kapeluszem na pożegnanie. Ani Karol, ani wódz nawet się nie
odwrócili. Przez pierwsze pół godziny pędziliśmy równolegle do

124

zboczy doliny, aż dotarliśmy do strumienia przecinającego nam szlak. Wysoki Orzeł wjechał
w wodę, lecz zamiast skierować się ku przeciwległemu brzegowi, posuwał się środkiem
koryta, ku wschodowi. Naśladowaliśmy go. Co skłoniło wodza do wybrania drogi mającej
zatrzeć nasze tropy, nie wiedziałem. Wędrówka korytem rzeczki trwała dość długo. Wreszcie
wyjechaliśmy na brzeg i odtąd aż do zmierzchu pędzili to kłusem, to galopem.

Obóz wypadł nam nad małym jeziorkiem, w cieniu kilku drzew bawełnianych. Język mnie

— jak to się popularnie określa — świerzbił, lecz bohatersko powstrzymałem się od pytań aż
do chwili, gdy rozpaliliśmy ognisko. Nasz wieczorny posiłek wypadł skromnie. Tego dnia
nie upolowaliśmy nawet marnego indyka, pozostał więc wędzony boczek, suchary i kawa.
Nadaremnie czekałem, aż Karol lub Wysoki Orzeł wyjaśnią przyczynę tak niegrzecznego i
pospiesznego rozstania się z uratowanym przez nas człowiekiem. Dlatego odważyłem się
zapytać:

Wytłumacz mi, Karolu, co to wszystko znaczy?

Zamiast niego odezwał się Indianin.

Tamta blada twarz mówiła dwoma językami.

Oznaczało to, że wędrowiec kłamał. Jaki jednak po
wód skłonił wodza do takiej oceny?

Karol okazał się mniej wstrzemięźliwy w słowach.

— Sądzisz, że był to traper?
— Może traper, może eksplorer — wzruszyłem ramionami. — Najprawdopodobniej i
jedno, i drugie.
— Najprawdopodobniej... kłamca, nie umiejący kłamać z sensem.
— Bezpodstawne posądzenie —'oburzyłem się.
— Tak ci się tylko wydaje. Widziałeś ładunek jego konia?
— Widziałem.
— Więc zapewne zwróciłeś uwagę na kilof?

125

— Na kilof? Nie przypominam sobie. Jednak... chyba on nie miał kilofa?
— Nie miał, Ani miski do przemywania złotego piasku, ani łopaty.

Rzeczywiście, poszukiwacz złota bez kilofa, bez łopaty? Gdyby nawet znalazł

przypadkiem złotą żyłę, czym wydobyłby kruszec? Palcami? Absurd.

— Być może skłamał — przyznałem niechętnie — lecz niewinne to kłamstwo.
— Tak? To skąd miał złoto, które rzekomo mu zrabowano?

Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.

— A może je ukradł? — monologował Karol — a może w ogóle go nie miał? Więc niby z

background image

czego mieli go okraść napastnicy?
— No, racja... — przyznałem.
— Więc nie dziw się, że Wysoki Orzeł chciał jak najszybciej pozbyć się tak podejrzanego
towarzystwa.
— Już się nie dziwię — odparłem — jednak zastanawia mnie opis jednego z napastników.
Z ubioru i barwy włosów wyglądał na Fryderyka Randalla.
— Otóż to właśnie! — przerwał mi Karol. — Czy wyobrażasz sobie doktora-greenhorna
napadającego na sprytnego włóczęgę?
— Nie wyobrażam sobie — przyznałem szczerze.
— A ja — mówił dalej Karol — przypuszczam, że sprawa przedstawiała się wręcz
odwrotnie. To ten włóczęga był złodziejem, a Randall jakimś cudem umiał się obronić.
Karę ograniczył do skrępowania napastnika licząc, że wkrótce sam uwolni się z więzów.
— To nieprawdopodobne — zaprotestowałem. — Po pierwsze dlatego, że moim zdaniem
pan doktor nie potrafiłby tego dokonać, po drugie, że tam było dwu rzekomych
napastników.
— Jeśli ten włóczęga nie kłamał. A może zresztą Randall spotkał kogoś po drodze?

126

Lecz... te półbuciki bez ostróg! Wszystko mi psują. Randall jest niedołęgą, niezdolnym do

pokonania pre-riowego wygi. Ale opis ubrania pasuje doń jak ulał. Czyż to możliwe, aby po
prerii w tym samym czasie podróżowało dwu ludzi jednakowo ubranych?

— Nie wykluczam tej możliwości. Jednak był to chyba Randall.
— Tajemnicza historia — mruknąłem.
— Może i tajemnicza. Jedno w niej jest jasne: uwolniony przez nas człowiek nie parał się
eksplorerstwem. Co o tym sądzi czerwony brat?
— Język Wielkiego Bobra powiedział prawdę, a jego myśli odkryły właściwy trop.
Howgh!
Wobec takiej opinii skapitulowałem. Wydarzenia, jakie nastąpiły później, dowiodły

jednak, że ze słusznych pozornie przypuszczeń czy domniemań można wyciągnąć fałszywe
wnioski. Ja się myliłem, lecz mylili się również Karol i Wysoki Orzeł.

Tego wieczoru nie mówiliśmy już więcej o nieoczekiwanym spotkaniu. Gdy gwiazdy

zaczęły mrugać na ciemniejącym niebie, przygasiłem ognisko. Kolejność dyżurów, jak
zwykle, rozstrzygnęło losowanie. Wyciągnąłem najkrótszy patyczek, co oznaczało pierwszą
wartę. Wielce zadowolony — bo dzięki temu nie groziło mi przerwanie nocnego spoczynku
— po dwu godzinach pełnienia swego obowiązku obudziłem Wysokiego Orła, otuliłem się
kocem i zasnąłem jak niedźwiedź w zimowej gwarze. Jakże krótko dane mi było spać. O
czwartej nad ranem obudził mnie huk dwu strzałów, a w kilka minut później Karol i wódz
przyciągnęli świeżo upolowaną antylopę. Ta zbyt wielka w stosunku do naszych potrzeb
ilość mięsa opóźniła poranny wymarsz. Wysoki Orzeł przysmażył co prawda znakomite,
krwiste steki, lecz ile ich można zjeść za jednym razem?

Po szybko spożytym śniadaniu moi towarzysze za-

127

jęli się pilnie zamianą reszty antylopiego mięsa na kawałki pieczeni. Tylko w takim stanie
mogło ono przetrwać najbliższe dwa, trzy dni. Nadmiar mięsa powoduje równie poważne
kłopoty jak jego niedostatek, ba, pociąga za sobą karygodne marnotrawstwo. Traperzy i
westmani często zostawiali całe sztuki upolowanej zwierzyny, wykrawając z nich drobne
kawałki na jednorazowy posiłek. Następnego dnia znowu polowali i historia się powtarzała.
Wytrzebienie bizonów było, poza innymi przyczynami, rezultatem tego rodzaju
postępowania.

Ponieważ dwu ludzi całkowicie wystarczyło do preparowania zapasu na dalszą wędrówkę,

ja zająłem się czyszczeniem i pojeniem wierzchowców. Gdy na koniec puściłem je na świeżą
trawę, poczułem nieodpartą chęć snu. Zabrałem koc i siodło i powlokłem się w zaciszne
miejsce wśród drzew. Może ktoś by powiedział, że prawdziwy westman tak by nie postąpił?
Hm... jednak ja bardzo kiepsko daję sobie radę z oprawianiem czworonogich trofeów i
bardziej bym przeszkadzał niż pomagał. Obudził mnie Karol wrzeszcząc:

background image

Wstawaj, śpiochu!

Znów ruszyliśmy w,kolorowy świat pierwotnej przygody. Słońce już wyjrzało zza gór,

wśród wysokich traw błyszczały ostatnie krople wysychającej rosy. Dzień zapowiadał się
pięknie, było mi lekko na duszy i radośnie. Cieszyła mnie myśl, że przez miesiące przebywać
będę z dala od zakurzonych, dusznych ulic i murów miasta, od monotonnego trybu życia. Tu
wszystko było odmienne. Nawet wiatr, który nagle, gdy słońce minęło szczyt nieba, zleciał
na nas ze skalistych turni. Jednocześnie kłębiaste zwały chmur nadbiegły z zachodu i dokoła
pociemniało. Błyskawica wy-prysnęła z czarnego nieba, srebrnym zygzakiem połączyła
firmament z ziemią. W chwilę później odgłos

128

grzmotu wypełnił dolinę, powracając ku nam czterokrotnym echem.

Wysoki Orzeł podniósł prawicę.

Niech moi bracia pospieszają za mną.

Skręcił koniem i pojechał wprost ku niedalekim zboczom górskiego masywu.

Gnaliśmy galopem poprzez ciemność rozświetlaną raz po raz błyskawicami. Konie
chrapały i kładły uszy po sobie, a ja nie potrafiłem powstrzymać się od myśli, że jeśli
przypadkiem wjedziemy na teren skopany przez pieski preriowe, oznaczać to będzie
koniec naszej wyprawy. W najlepszym wypadku stracę po raz drugi wierzchowca, w
najgorszym — skręcę kark.

Po jakimś czasie Karol zatrzymał się i zeskoczył na ziemię. Od tego miejsca pięła się

wąska steczka, pokryta drobnym gruzem. Mimo coraz gęściej szego mroku widziałem
dokładnie zad konia mego przyjaciela i wiodłem swego wierzchowca krok w krok za
tamtym. Ścieżka stawiała się coraz bardziej stroma. Nagle Karol zniknął mi z oczu.
Zupełnie jakby pod ziemię się zapadł. Wkroczyłem w ciemność. Ogarnął mnie chłód i
cisza mącona jedynie odgłosami stąpania ludzi i zwierząt. Znalazłem się wewnątrz
skalnej jaskini.

Za moimi plecami niebo rozjarzyło się na kilka sekund zielonkawym światłem,

którego blask rozproszył ciemności. Ujrzałem wodza, Karola, gładkie ściany groty i jej
półkoliste sklepienie. Po chwili zamigotał malutki płomyczek, zniżył się ku ziemi i
zaraz czerwony jęzor ognia ogarnął wiązkę chrustu piętrzącą się na środku
piaszczystego dna jaskini. To Wysoki Orzeł tak szybko odnalazł zgromadzony tu opał.
Przez kogo — nawet nie usiłowałem odgadnąć.

W tym nowym oświetleniu jaskinia wydawała się długa, bez końca. Wódz powiódł

nas w daleką głąb, gdzie wąski korytarz przekształcał się w półokrągłą komnatę. Tu
umieściliśmy wierzchowce. Ku memu

9 — Olg Gray

129

zdziwieniu zobaczyłem mały zbiornik owalnego kształtu, jakby wykuty ludzką ręką w
twardym podłożu. Ciurkał doń strumyk wody nie przelewając się poza brzegi. Widocznie
musiał gdzieś znajdować się jakiś niewidoczny odpływ. Ujrzałem również stos wyschłych
traw nastroszonych pod kamienną ścianą. Ktoś widać gospodarował w tej jaskini,
zaopatrując ją w opał i paszę dla zwierząt. Spora sterta grubych konarów — i do tego
porąbanych — spoczywała tuż przy wejściu. A za tym wejściem nadal błyskało i grzmiało,
aż wreszcie lunął deszcz tak gwałtowny i gęsty, że zdawało się, jakby wodospad spadał z
górskich wysoczyzn nad kamiennymi wrotami naszego schroniska.

Siedłiśmy na derkach wokół trzaskających iskrami gałęzi i grzali dłonie. Bardzo się

ochłodziło.

— Pewnie przyjdzie nam tu nocować — smętnie zauważył Karol. — Kiedy Wysoki Orzeł
odkrył tę jaskinię?
— Nie ja ją odkryłem, lecz człowiek o srebrnych włosach, którego wy nazywacie Old
Gray.
— To tajemniczy człowiek. Co wie o nim Wysoki Orzeł? — zapytał Karol.
— Zjawia się niespodziewanie jak chinook, gorący wiatr, który topi śniegi na szczytach

background image

gór i prerię z białej odmienia w zieloną. Później znika, jak znika chinook, i rzeki na nowo
stają w swym biegu. Jego słowa są dobre, a serce nie zna trwogi.
— Old Gray — dodał po chwili milczenia wódz — pomógł nam odszukać złodziei bydła.

Dawno to było? — zaciekawił się Karol.

Wysoki Orzeł wyprostował dwa palce swej dłoni.

Rosła wówczas świeża trawa. Złodzieje zjawili

się w nocy, tam — wskazał ręką za siebie.

Ten gest nie określał nawet w przybliżeniu miejsca napadu, lecz dla nas nie miało to

znaczenia.

Blade twarze zabiły jednego wojownika, a dwu

130

raniły. Porwały dziesięć razy po dziesięć i jeszcze raz tyle krów, które pasły się u podnóża
gór. Dopiero nad ranem powiedziano mi o tym. Ruszyliśmy, gdy dzienna gwiazda poczęła
wspinać się po skalnych ścieżkach. Lecz tamci zmylili tropy. Rozdzieliły się na cztery strony.
Byli chytrzy jak lisy.

Dwieście sztuk bydła zostawia bardzo wyraźny

ś

lad — wtrąciłem.

Kiwnął głową.

Orle Pióro nie myli się. Siad był wyraźny. Zbyt

wyraźny, dlatego kłamliwy. Nie wiedzieliśmy, który
mi tropami należy wędrować. Wtedy zjawił się Old
Gray. Zdawało się, że wyskoczył z wnętrza góry, jak
duch, a to była właśnie ta jaskinia. Widział, jak skra
dzione bydło pędzono ku północy, jak podzielono je
na cztery stada. Moi biali bracia wiedzą, jak trudno
jest zatrzeć ślady wielu krów i jak trudno zmusić je
do szybkiego biegu. Złodzieje liczyli na to, że podzie
liwszy stado zdołają ukraść chociaż jego część. Kaza
łem moim wojownikom również podzielić się. Old Gray
przekonał mnie, że nie jest to konieczne. Ruszyliśmy
jednym tylko tropem. Old Gray radził jechać powoli,
aby tamci nabrali przekonania, że zaniechaliśmy po
ś

cigu. Posłuchałem go i nikt nie sprzeciwił się moim

rozkazom. Jednak wiedziałem, że serca wojowników
Czarnych Stóp nie są chętne takiej wędrówce. Noc
spadła na ziemię, a oczy nasze nie dostrzegły końca
tropu. Legliśmy wśród traw. Nikt nie odezwał się, lecz
ja począłem wątpić w prawdę słów białego brata. I rze
kłem sobie, że gdy minie następny dzień, a nie dości
gniemy porwanych krów, roześlę wojowników tam
i tam — tu rozłożył ręce jak kierunkowskazy — gdzie
wschodzi dzienna gwiazda i gdzie kryje się w ojcu
wód, i gdzie staje u szczytu nieba. Jednak tak nie po
stąpiłem.

Umilkł i.,spojrzał na nas badawczo.

131

— Znaleźliście stado — krótko stwierdził Karol.
— Znaleźliśmy — potwierdził wódz. — Spełniło się wszystko, o czym mówił Old Gray.
Złodzieje najpierw gnali bydło w czterech grupach, później połączyli je. Nad wielką rzeką,
której wezbrane wody nie zezwoliły na przejście. Rozpierzchli się na nasz widok jak
indyki, gdy orzeł poczyna krążyć na niebie.

— Ruszyliście w pogoń? — pytał Karol. Wysoki Orzeł wykonał gest
przeczenia.
— Wasze mustangi były zmęczone? Znowu gest przeczenia.

background image

— Old Gray radził zaniechać pościgu. Tłumaczył nam, że gdy krew splami trawę prerii,
przybędą czerwone kurty. On tak powiedział: „czy moi bracia pragną oglądać ludzi, którzy
otoczą wioski Czarnych Stóp, żądając wydania wojowników, jacy walczyli ze złodziejami,
czy też chcą spokojnie powrócić na pastwiska wraz z odzyskanym stadem?" Więc
zawróciliśmy.
— A Old Gray? — zapytałem.
— Odprowadził nas tylko do skały, w której znajduje się ta jaskinia. Rzekł, że odtąd ma
ona być schronieniem znanym tylko jemu i wojownikom naszego narodu. Później
odjechał.
— Dokąd? — wtrąciłem.
— Któż wie, dokąd wiatr wieje? Old Gray wędruje własnymi ścieżkami. Zjawia się i
znika, jak duch prerii, o którym opowiadają najstarsi przy wieczornych ogniskach. Howgh!

Ostatnie słowo oznaczało, że temat został wyczerpany. Więc ani ja, ani Karol nie

powróciliśmy do niego. Tak zakończyła się jeszcze jedna próba dowiedzenia się czegoś
więcej o Siwowłosym.

Następnego dnia, jeszcze leżąc na wiązce siana, ujrzałem światło poranka sączące się

poprzez otwór

132

jaskini, jakieś zamazane, niewyraźne. Wnętrze naszego schroniska wypełniał dym drapiący
w gardle i wyciskający łzy z oczu.

— Wstawaj — rozkazał Karol. — Musimy stąd uciekać. Fu, jak dusi!
— Co się stało?
— śadnego przewiewu. Popatrz!
Podszedłem do wyjścia. Za skalnymi drzwiami, powyżej i poniżej, kłębiły się tumany

nieprzeniknionych mgieł.

A to pięknie — mruknąłem. — Pogoda wyma

rzona do jazdy.

Wolisz tkwić w tej dziurze?

Zaprzeczyłem.

No, to siadaj. Tu masz suchary, tu boczek, a tu

kawa. Zwijaj się, a ja zagaszę ognisko.

Skończyłem śniadanie i wybiegłem przed jaskinię. Otaczała mnie wata! Gęsta, wilgotna

wata. Do tego ciepła. Coś obrzydliwego. Poczułem na twarzy, na rękach kropelki wilgoci. I
w tę watę mieliśmy się teraz zagłębić. Jakże paskudnie zapowiadał się dzień!

W ciemnym wnętrzu groty zatupotały kopyta. Wysoki Orzeł wiódł trójkę naszych

wierzchowców.

Ś

cieżka, którą należało zejść, wydała mi się drogą samobójców. Wiedziałem, że z prawej

strony spada w dół prawie pionowa ściana skalna, obecnie niewidoczna. Z lewej — podobna
ś

ciana pnie się ku górze. Nieostrożny krok mógł zakończyć się katastrofą. Moje wędrówki z

Karolem nauczyły mnie nie przeceniać niebezpieczeństw, ale też ich nie lekceważyć. Jednak
tym razem czułem zwykły ludzki strach, a odwagi nie dodawało zachowanie się
wierzchowca, którego prowadziłem trzymając krótko za uzdę. Koń chrapał, chwilami
przystawał okazując groźne dla mnie i dla siebie oznaki zdenerwowania. Klepałem go po
szyi, a nawet przemawiałem doń czule, byle tylko odzyskał spokój.

133

Po kilkunastu dalszych krokach wszystko powtarzało | się od nowa.

Zejście, mimo że posuwaliśmy się jak ślimaki, nie trwało długo obliczając według

zegarka, lecz dla mnie była to droga bez końca. Rzeczywiście jej końca nie potrafiłem
dostrzec, oddzielony kurtyną mgieł. Gdy znalazłem się wraz z towarzyszami u stóp góry,
byłem mokry od potu z gorąca i z fizycznego wysiłku.

Widoczność na dole wcale nie była lepsza. Mogliśmy jednak posuwać się śmielej po

płaskiej równinie. Poprzez kłębiące się opary dostrzegałem trawy i krzewy rosnące w

background image

odległości piętnastu-dwudziestu kroków ode mnie, dalej wszystko rozpływało się w białej
mgle.

Pierwszy ruszył Wysoki Orzeł. Czekałem, aż Karol zajmie kolejne miejsce, lecz on

skinął na mnie.

— Lepiej, jeśli pojadę na końcu — wyjaśnił.
— Spodziewasz się zasadzki? — zażartowałem.
— Przy takiej widoczności łatwo się zgubić. Pojechaliśmy truchtem. Starałem się
trzymać tak

blisko wodza, aby móc obserwować jego plecy i zad mustanga. Wiedziałem, że mgła
stanowi zawsze niebezpieczeństwo dla jeźdźca, nawet gdy posuwa się znaną sobie drogą, a
cóż dopiero w trakcie wędrówki przez obcy mu teren? Liczyłem na to, że Wysoki Orzeł po-
trafi nas uchronić od przykrych niespodzianek. Posiadał przecież instynkt człowieka
pierwotnego, zatracony przez nas — blade twarze — wśród zdobyczy cywilizacji.

Smętnie przedstawiała się nasza wędrówka. Nie tylko z powodu żółtwiego tempa, lecz i

z powodu milczenia, jakie musieliśmy zachować. Przy braku widoczności słuch bowiem
powinien zastąpić wzrok. Co pewien czas obcierałem twarz mokrą od kropelek rosy, a kark
mego konia lśnił wilgocią. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się jechać w takiej duchocie
poprzez ścianę tumanów, poprzez kraj, o którym wiatr nagle zapomniał. A do

134

tego jakże męczyły ciągła czujność i nadsłuchiwanie. Któż z nas potrafił odgadnąć, co kryje
się przed nami? Człowiek, zwierzę drapieżne, a może po prostu jakaś jama, przez którą koń
może złamać nogę. Czyż nie lepiej było przeczekać ten dzień w jaskini?

Tak sobie myślałem wpatrzony w plecy Wysokiego Orła. Nagle plecy te przestały się

kołysać charakterystycznym dla wolno jadącego człowieka ruchem. Błyskawicznie
ś

ciągnąłem wodze. Niewiele brakowało, a potrąciłbym indiańskiego mustanga.

Wysoki Orzeł podniósł rękę. Powtórzyłem ten znak Karolowi. Natychmiast ucichł odgłos

końskich stąpań i ogarnęła mnie cisza tak intensywna, jakby zamarło wszelkie życie, a świat
pogrążył się w pustce. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Czemu wódz nakazał nam stanąć?
Delikatnym ruchem wyciągnąłem broń, lufę oparłem na łęku. Mijały sekundy, później
minuty, a zza białej kurtyny rozciągniętej dokoła nas nie wyjrzało ani zwierzę, ani człowiek.

Co tam? — szepnąłem.

Wódz odwrócił głowę i podobnym szeptem odpowiedział:

Rzeka.

Zdziwiłem się. Cóż to za powód do przerwania jazdy? I dlaczego Wysoki Orzeł słowo

„rzeka" wypowiedział w języku Algonkinów? Chyba musiał być czymś bardzo przejęty i
mimo woli użył ojczystej nazwy.

Usłyszałem teraz plusk, jakby ktoś szedł przez wodę. Plusk powtórzył się, ba — wiele

plusków, jak gdyby grupa ludzi lub czworonogów przeprawiała się w poprzek nurtu
niewidocznej rzeczki. Wytrzeszczyłem oczy i po chwili przez białe opary dostrzegłem zama-
zaną sylwetkę jeźdźca. Posuwał się wolno, wprost na nas, coraz bliżej i bliżej, aż na koniec
moje oczy rozróżniły barwę jego stroju — jaskrawoczerwoną kurtę.

135

Wsunąłem broń do kabury. Wysoki Orzeł odwrócił głowę i rzekł:

Czerwone kurty. Niech Wielki Bóbr przemówi.

Wierzchowiec Karola z szelestem roztrącanych traw

przesunął się obok mnie i z kolei wyprzedził indiańskiego mustanga.

— Hej, tam! — zabrzmiało z głębi mgły. — Zatrzymać się!
— Hej, tam! — odkrzyknął Karol obruszony gru-biańskim wezwaniem. — Zbliżcie się,
nie jesteśmy pożeraczami niemowląt!
— Co takiego?!
— Właśnie to. Czekamy na dzielnych chłopców. Schowajcie flinty. No jazda, śmiało!

Karol miał ostry język, lecz wiedział kiedy go użyć. Po jego zaproszeniu ukazał się nie

background image

jeden, lecz trzech jeźdźców w czerwonych kurtach, granatowych spodniach ze złotymi
lampasami, długich butach i szero-koskrzydłych, okrągłych kapeluszach. Takie mundury nosi
kanadyjska policja, której pełna nazwa brzmi: Północno-zachodnia Konna Policja *.
Powstała w roku 1873 jako siła zbrojna dla ochrony prawa i porządku na obszarach
zachodnich prerii. Przez parę pierwszych lat swego istnienia jej głównym zadaniem była
ochrona osadników i robotników budujących linie kolejowe przed napadami Indian. Później
obowiązki te zostały rozszerzone na zwalczanie przestępstw kryminalnych, wzorem policji
innych krajów.

Z historią powstania Konnej Policji związana jest pierwsza grupowa wyprawa, skierowana

na bezdroża kanadyjskiego Dalekiego Zachodu. Oto 8 lipca 1874

Nazwa policji dwukrotnie uległa zmianie: w 1904 r. dodano słowo: „Królewska", od 1920 r. — Królewska

Kanadyjska Konna Policja.

136

roku wyruszyła z punktu zbiórki, leżącego o 60 mil na południe od Winnipeg, długa (jakoby
na dwie mile) kolumna koni i wozów. Brało w niej udział 275 ludzi, 310 koni, 142 woły w
zaprzęgach, 93 sztuki bydła przeznaczonego na mięso, 114 lżejszych wozów i 73 platformy
ciężarowe. Policjanci zostali wyposażeni w krótką broń palną, w dwie armatki i dwa
moździerze. Oddział ubrano w szkarłatne kurty tej samej barwy, jaką nosiły regularne pułki
brytyjskiej armii.

Wędrówka trwała cztery miesiące, przebyto ponad tysiąc mil bardzo trudnego szlaku.

Trzaskały osie wozów na bezdrożach, a na obszarach pozbawionych wody padały z
pragnienia i głodu zwierzęta. Mimo to wyprawa spełniła swe zadanie i to bez strat w
ludziach: zlikwidowano przemyt wódki dostarczanej z południa, szmuglowanej poprzez
granicę Stanów Zjednoczonych, wyłapano handlarzy rozpijających Indian, zawarto szereg
pokojowych umów z miejscowymi plemionami, co pozwoliło na wzniesienie pierwszych w
tej okolicy fortów. Nie była to jedyna tego rodzaju wyprawa, lecz największa, stanowiąca
generalny egzamin dla powstałej przed rokiem służby bezpieczeństwa. Jednakże praca w
policji kanadyjskiej nie jest łatwa, wymaga również dużej sprawności fizycznej i
umiejętności orientowania się wśród bezkresnych obszarów. Dla zachęty do tej
niebezpiecznej służby, każdy policjant — który by przez trzy lata wykonywał wzorowo swe
obowiązki — może otrzymać bezpłatnie 160 akrów ziemi pod uprawę i osiedlić się na niej,
pełniąc jednocześnie rolę opiekuna osadników okolicznego terenu.

Z przedstawicielami takiej na pół wojskowej organizacji spotkaliśmy się obecnie. Był to

oczywiście przypadek, lecz jakże dziwnym mi się wydał, gdy środkowy z czerwonych
jeźdźców wrzasnął wesoło:

Do licha! Co za niespodzianka! Karol Gordon! Co tu porabiasz, chłopie?

137

— Mitchell, jeśli mnie oczy nie mylą! — odkrzyknął Karol. — Ciągle na
służbie?
— Ciągle.

Podjechali do siebie strzemię w strzemię, poczęli się ściskać i poklepywać po

plecach tak energicznie, aż zląkłem się, że obaj wylecą z siodeł. Gdy nastąpił kres
hucznej radości, Mitchell poprawił kapelusz i zagadnął rzeczowym tonem:

138

Kogo tam wiedziesz z sobą, Karolu? Przez tę pie

kielną mgłę nie widać ani świata, ani ludzi.

Janie — powiedział mój przyjaciel — ukaż się...

Podjechałem trzy kroki.
— Hę? — mruknął policjant. — Twarz jakby znajoma, lecz skąd?
— Przecież spotkaliśmy się już dwa razy, sierżancie...
— Janie, gdzieś podział oczy? Tylko mgła potrafi cię usprawiedliwić. Przecież to

background image

porucznik Gary Mitchell!
— Bardzo przepraszam.
— Głupstwo. Och, już wiem! Pan towarzyszył Karolowi. Na prerii. Oczywiście. A
później była Osada Dziesiątej Mili.

- -=- W następnym roku spotkaliśmy się powtórnie — wtrąciłem.

— Zgadza się. Pan jest tym wędrującym lekarzem, który szuka guza. To jasne. A kto to
ten trzeci? Indianin? Przewodnik?
— Znasz go również — zauważył Karol. — Wysoki Orzeł nam towarzyszy.
— Dokąd zmierzacie?
— Do miejsca, gdzie można by jeszcze napotkać antylopy, jelenie i wielkorogie owce.
— Na pewno coś się za tym kryje.
— Przysięgam... — zabawnym tonem odparł zagadnięty.
— Daj spokój, daj spokój. Ja tylko żartuję.
— Ech, Gary, Gary. Nawet w żartach wyłazi z ciebie policyjna dusza. A teraz puścisz nas
czy będziesz trzymał we mgle?
— Co ty gadasz! Chodźcie, moi drodzy. Tam z tyłu, nad rzeczką, znajduje się mały
cypelek. Doskonałe miejsce do pogawędzenia o tym i owym. Nie chmurz się, Karolu, to
tylko propozycja, nie rozkaz.

140

Zawrócił koniem prawie w miejscu. To samo uczynili dwaj jego podkomendni. Nasza

trójka poczłapała ich śladem. Mgła wydawała się rzednąć. Wkrótce dostrzegłem ciemny pas
zarośli, jakie ciągnęły się na prawo i na lewo, niknąc w białych tumanach. W końcu
dojrzałem i wodę — szary nurt, nad którym wisiały jak susząca się bielizna porozciągane
pasemka mgły.

Tu zaczyna się przesmyk — ostrzegł nas głos po

rucznika — lepiej zejść z koni.

Drożyna była wąska. Czułem, jak pod nogami grunt lekko się ugina, a przy każdym

stąpnięciu bulgocze niczym najprawdziwsze bagno. Nieco dalej teren rozszerzał się. Mitchell
się zatrzymał.

— Możecie puścić zwierzęta — powiedział. — Jesteśmy na półwyspie.
— Któż to może wiedzieć — nieco zgryźliwie zauważył Karol. — Wyprowadziłeś nas na
grzęzawisko. Paskudne miejsce.
— Nie takie paskudne, jak się wydaje. Dalej jest zupełnie sucho. Sam zobaczysz, jak tylko
mgła opadnie.

Jednak Karol nie dał się przekonać.

Wydobądź kołek, Janie — zwrócił się do mnie —

i dobrze uwiąż konia, jeśli nie chcesz go stracić.

Poza Karolem i mną nikt inny nie przywiązał konia. Wysoki Orzeł posiadał

wytresowanego mustanga i mógł polegać na jego rozwadze, lecz postępowanie trójki
policjantów wydało mi się co najmniej lekkomyślne.

Siadajmy — zaproponował Mitchell. — Sucho tu

i bezpiecznie, a zresztą... 0'Neil, idź na koniec cypla
i nasłuchuj.

Trawa okazała się nieco wilgotna wbrew twierdzeniu porucznika. Sucho na pewno tu nie

było, a czy bezpiecznie?

141

— No więc? — zaczął Karol. — O co chodzi? Czuję, Gary, że głowa ci puchnie od
nadmiaru przygotowanych pytań.
— Przesadzasz. Dawno jesteście w drodze?
— Powiedzmy... pięć dni, jeśli pamięć mnie nie zawodzi.
— Hm... nie jest to zbyt ścisła odpowiedź, ale mniejsza z tym. Spotkałeś kogo w ciągu
tych pięciu dni?
— Cały tłum wędrowców.
— Karolu! To poważna sprawa.

background image

— O, na pewno. Sprawa poważna i tajemnicza. Jeśli nam nie ufasz, nie pytaj. Jeśli ufasz,
powiedz wreszcie, o co chodzi. I zdecyduj się na to, nim mgła opadnie, bo wówczas nie
pozostaniemy tu ani chwili dłużej.
— No i po co te dąsy — zagadał Mitchell. — Przed wami nie mam powodu niczego
ukrywać. Chciałem sprawę wyjaśnić na końcu, lecz skoro sobie życzysz...
— śyczę — twardo odpowiedział Karol. — Znamy się przecież od dawna, więc nie
traktuj nas jak pierwszych lepszych włóczęgów, których bierze się na spytki.
— Przepraszam — głos porucznika naprawdę zabrzmiał przepraszająco. — Wszystko
przez mgłę. Działa mi na nerwy. I cała ta awantura... Posłuchajcie. Przed dwoma bodajże
tygodniami dokonano napadu na pociąg linii Pacyfiku. Siedem mil na zachód od stacji
Acton, wieczorem, w miejscu gdzie tory zataczają dość ostry łuk i maszynista musi
hamować. Najpierw odczepił ktoś wagony znajdujące się zaraz za ambulansem
pocztowym, a w kilka minut później i sam ambulans. W ten sposób parowóz pojechał dalej
już tylko z dwoma wozami bagażowymi.
— I maszynista nic nie zauważył? — zdziwił się Karol.
— Owszem, spostrzegł, że coś nie jest w porządku,

142

lecz dopiero po przebyciu ponad mili. Podobno dlatego, że zaraz za łukiem szyny biegną
pochyłością w dół. Pociąg tam jedzie szybciej. Tak brzmi raport, jaki nam dostarczono, bo w
Acton nie byłem. Maszynista, zauważywszy zgubę, cofnął się i odnalazł ambulans wraz z
dwuosobową załogą. Obaj pracownicy poczty zostali związani, wnętrze wagonu opróżnione
z najcenniejszego ładunku: około pięćdziesięciu tysięcy dolarów zapakowanych w dwa
skórzane, zaopatrzone w specjalne zamki i oplombowane worki. Według zeznań
uwolnionych, w Acton wpuścili do wagonu mężczyznę w mundurze kolejarza. Bardzo ich o
to prosił mówiąc, że pragnie się wyspać po całonocnej służbie, a wagony pasażerskie są
przepełnione. W kilkanaście minut później poczuli, jak wagon zwalnia biegu. Lecz to ich nie
zaniepokoiło. Na tym odcinku trasy pociągi zawsze hamują ze względu na ostry zakręt.
Dopiero gdy ambulans zatrzymał się, doszli do wniosku, że coś jest nie w porządku. Myślę,
ż

e były to dwie niedołęgi. Bo z kolei, zaskoczeni przez tego kolejarza, pod groźbą rewolweru

otworzyli drzwi wagonu. Wówczas wskoczył tam drugi rabuś. Obu pocztowców, jak już
mówiłem, skrępowano, zrewidowano i zabrano klucze od pancernego schowka, w którym
przewożono pieniądze. Resztę łatwo' odgadnąć. Rabusie czmychnęli.

— Oczywiście mieli konie w pobliżu — zauważył Karol.
— A mieli, lecz ten fakt został stwierdzony dopiero następnego dnia. Niedaleko miejsca
napadu znaleziono odciski kopyt dwu wierzchowców. Nim maszynista na nowo
zmontował cały skład pociągu i cofnął się do Acton, było już dobrze po dziesiątej
wieczorem. Nim z Acton wyruszył patrol policji, dobiegła północ. Dzięki temu na ślady
natrafiono dopiero rankiem następnego dnia. Trop był wyraźny, że ślepy by dostrzegł,

143

więc wszystko zapowiadało się pomyślnie, a zakończyło... fatalnie.

— Możesz dalej nie mówić — odezwał się Karol. — Niczego nie znaleziono, trop został
zgubiony. To jasne.
— Mylisz się. Znaleźli, a jakże! Najpierw kolejarską kurtę i czapkę, nieco później oba
rozprute worki po pieniądzach. Nic więcej.
— Wszystko to oznacza, że ty, Gary, gonisz rabusiów. To chyba beznadziejny pościg. Po
tylu dniach od chwili napadu zdołali ukryć się tam, gdzie ich nawet diabeł nie odnajdzie.
Pewnie w którymś z wielkich miast. Ba, przecież nie masz ich rysopisów! Będziesz
rewidował wszystkich napotkanych po drodze wędrowców? Grzebał w ich bagażach? —
wyraził swe wątpliwości Karol.
— Zbyt szybko wnioskujesz, stary wygo. Gdyby rzecz wyglądała tak, jak przypuszczasz,
nie włóczyłbym się po wertepach Lecz mój pościg ma sens. A dlaczego, jak sądzisz?

Mój przyjaciel wzruszył ramionami.

— Odkryłeś jakieś nowe ślady?
— Nie. Ale wiem, za kim gonię.

background image

— Brawo! Masz cień nadziei, że twój wyścig zakończy się pomyślnie. Rozpoznano
rabusiów?
— I tak, i nie. Wyobraźcie sobie, że przed rokiem na tej samej linii dokonano podobnego
napadu: odczepiono wagony, kiedy pociąg na zakręcie zwalniał biegu. W ambulansie
pocztowym również jechał obcy mężczyzna, rzekomo kolejarz. Gdy wagon stanął, zjawił
się drugi rabuś. Potem odkryto ślady dwu koni. Niestety gwałtowne deszcze całkowicie
zatarły końskie tropy. Tak więc ostatni napad był wiernym powtórzeniem poprzedniego.
Ktoś sobie opracował schemat. I doszedł do wniosku, że jest on bezbłędny. Udało się za
pierwszym razem, uda się za drugim.

Mimo woli wykonałem głową ruch przeczenia.

144

Twierdzenie porucznika uznałem za naciągnięte. Zauważył to.

— Pan się nie zgadza, doktorze?
— Sądzę — odparłem — że dokładne powtórzenie akcji o niczym jeszcze nie
ś

wiadczy. Trafiają się przecież znakomici naśladowcy, a pierwszy rabunek na pewno

został dokładnie opisany przez wszędobylskich reporterów gazet. Nie było tak?
— Było. Napad został opisany nawet dwukrotnie. Powtórnie, gdy schwytano jednego
ze sprawców. Niestety, ten ważniejszy czmychnął na dobre.
— Połowiczny sukces — sceptycznie zauważył Karol.
— Znowu się mylisz. Twoja niewiara w nasze możliwości bywa doprawdy
chorobliwą — żachnął się Mitchell.
— No, no. Nie sierdź się. Jestem pełen uznania dla twych osiągnięć, lecz tym razem
przeszkody na drodze do celu są chyba nie do pokonania.
— Wiem o tym. Nasz poprzedni sukces wcale nie okazał się połowicznym, bo
schwytany wspólnik napadu był doskonałym źródłem informacji. Od niego wiemy, że
rabusie zaraz po napadzie rozdzielili się, każdy ze swoją częścią łupu, przy czym
schwytany posiadał niewielką część zrabowanych pieniędzy. Twierdził że tyle
otrzymał. Na pewno było to zgodne z prawdą. W śledztwie wyszły na jaw dalsze
szczegóły. Człowiek ten należał do służby kolejowej i trudnił się scze-pianiem i"
rozczepianiem wagonów. Niebezpieczna to praca, nic dziwnego, że marzyła mu się
bezpieczniejsza, lepsza kariera życiowa. I nagle błysnęło mu światełko nadziei. W
podrzędnym barze pewnego dnia spotkał jakiegoś „eleganta" — tak go określał —
który postawił mu kilka kolejek oraz wypytywał dokładnie o jego pracę. Po tygodniu
znowu spotkali się i znów rozmowa dotyczyła pracy na kolei. „Elegant" pytał

10 — Old Gray

143

między innymi, czy wagony mogą się same odczepić podczas jazdy.

— Oszczędź nam tych detali, Gary — zaprotestował Karol — bo nie skończysz przed
nocą. Zgaduję już: wagony ,same" się poodczepiały w odpowiednim czasie i miejscu. Czy
ten schwytany wspólnik jechał pociągiem?
— Nie, wskoczył, gdy pociąg zwolnił na zakręcie. Poodczepiał wagony, a gdy ambulans
stanął, a parowóz odjechał, znajdował się na dachu tego ambulansu. W pocztowym
ambulansie odbywał swą podróż jedynie „elegant" przebrany zą kolejarza. Tak zeznał.
— A konie? Kto przyprowadził konie? — zapytał Karol.
— Konie czekały w pobliżu. Przyprowadził je właśnie pracownik kolejowy, o którym
mówię. Uwiązał zwierzęta, później wskoczył do wagonu. Lecz nie to jest ważne.
Najważniejsze, że nasz kolejarz podał nam dokładny rysopis zbiegłego. Dobrze mu się
przyjrzał. Twierdzi, że do końca życia nie zapomni nawet jednej zmarszczki na twarzy
tego człowieka, który go skusił czy raczej opętał.
— Kimże jest ten twój „elegant"? — zniecierpliwił się Karol.
— Niejaki Joe Shoes, albo Joe Starr, albo Joe Kelly. Może słyszałeś o nim?
— Przecież nie służę w policji — zaśmiał się Karol — i nie ścigam przestępców. Zgaduję

background image

jednak, że ta mnogość nazwisk nie ułatwia sprawy.
— Nie mylisz się. To typowy błękitny ptaszek, fruwał tam, gdzie bez pracy można żyć.
Nawet wygodnie. Na podstawie rysopisu policja dogrzebała się w archiwach sądowych i
więziennych osoby pasującej jak ulał do sylwetki „eleganta". Bo „elegant" już raz siedział
w areszcie za kradzież koni. Po kilku tygodniach zdo-

146

łał uciec i ślad po nim zaginął. Teraz jest jasne, że oba napady na pociągi były jego dziełem.

— Czy pan jest tego pewien? — wtrąciłem się. — Wiele ludzi podobnych do siebie
mieszka w tym kraju i o pomyłkę nietrudno.
— Jestem pewien, doktorze. Cała policja jest tego pewna. Przecież uwięzieni w
ambulansie pocztowcy również mieli czas dobrze przyjrzeć się rzekomemu kolejarzowi
podczas ostatniego napadu. Ich informacje pokrywają się dokładnie z informacjami
schwytanego przed rokiem wspólnika. Dorzucili ponadto wiele szczegółów, na przykład
związanych z obuwiem rabusia.
— Z obuwiem? — zdziwiłem się.
— A tak, doktorze. To niby drobiazg, przecież bardzo obciążający pana Shoes. Proszę
odgadnąć skąd wzięło się to przezwisko? *
— Może pracował u szewca?
— Gdzie tam! Mam ja swoją teorię, a ona mi powiada, że każdy zawodowy złodziej,
rabuś czy po prostu bandyta po kilku latach działalności otrzymuje przezwisko nadane mu
przez przestępczy światek. Takie przezwisko zazwyczaj ukazuje jakąś charakterystyczną
cechę danej osoby: sposób wysławiania się, deformację fizyczną, ubiór. Joe Kelly czy Joe
Shoes chodził w półbutach. Może ma zniekształcone stopy, dlatego nie nosi długich
butów, a może zależy mu na elegancji? W każdym razie w obu wypadkach napastnik nosił
półbuciki! Zabawne, co?
— Sprytnie to wykalkulowałeś, ani słowa! Jednak nie bierzesz pod uwagę zbiegu
przypadkowych okoliczności. One często prowadzą fałszywym tropem. Ileż to ludzi nosi
półbuciki!
— Zgoda, lecz kto używa takiego obuwia do długiej wędrówki na końskim grzbiecie?

Shoes (ang.) — półbuty, trzewiki

147

— Kto? — roześmiałem się — a chociażby pan Fryderyk Randall z Ottawy!
— Ech, doktorze! Po miejskich ulicach najczęściej spaceruje się w półbutach.
— Ależ Randalla spotkaliśmy nie w mieście, lecz na prerii. Tutaj!

Mitchell wyprostował się gwałtownie.

— Kiedy?
— Przed paru dniami, lecz proszę do tego faktu nie przywiązywać wagi. Nie sposób
przecież podejrzewać botanika z Ottawy o napad na pociąg.
— Botanika? A skąd wiecie, że jest botanikiem?
— Oglądaliśmy jego zielnik — wyręczył mnie w odpowiedzi Karol — poza tym... to
skończony niedołęga i cud prawdziwy, że jeszcze się uchował i nie zginął z głodu na
prerii. Widzisz więc, Gary, że to obuwie nie jest takim najpewniejszym atutem.
— Hm, może masz rację. Ale... opowiedzcie mi o tym człowieku.
— O naszym botaniku? Doskonale. Więc... kiedyż to było? — zwróciłem się do Karola.
— Nie pamiętasz?
— No... krótko po rozstaniu się z Old Grayem...

-— Old Gray! — zainteresował się policjant. — Dlaczego mi o nim nie wspomniałeś,

Karolu?

— Musisz o wszystkim wiedzieć? Old Gray nie nosi półbutów.
— Nie kpij. Słucham, doktorze — zwrócił się do mnie.
— Według moich obliczeń Randalla spotkaliśmy pięć dni temu.
— Pozwól — przerwał mi nagle Karol i nie czekając na zgodę opisał bardzo dokładnie

background image

wygląd botanika, a nawet sposób wysławiania się.
— Nie, to nie jest Joe Shoes — pokiwał głową Mitchell. Nawet kolor włosów się nie
zgadza. Joe ma ja-

148

sne, wasz botanik ciemne, no i rzeczywiście wyjątkowy niedołęga. Nikogo więcej nie
spotkaliście?

— Owszem — odparł Karol — przedziwnego typa, który skarżył się, że go obrabowano.
Chociaż ja podejrzewam, że to on właśnie próbował rabunku. Za co został przykładnie
ukarany.
— Brzmi to nieco zagadkowo. Nie bądź taki skąpy w słowach, Karolu.
— To już może ja opowiem — powiedziałem. — Karol od początku był uprzedzony do
tego nieszczęśnika.

Streściłem, jak mogłem najdokładniej, dziwne spotkanie z dziwnym eksplorerem. Mitchell

wysłuchał mnie uważnie, zadał kilka pytań związanych z wyglądem uratowanego przez nas
człowieka.

— Rzeczywiście dziwna historia — stwierdził. — Lecz to nie jest osobnik, za którym
gonię. Pan powiedział, doktorze, że napadło go dwu ludzi?
— Tak twierdził, ale jednocześnie wyznał, że widział tylko jednego i tylko jednego nam
opisał. A ten jeden, och prawda, byłbym zapomniał... nosił półbuty!

Karol zaśmiał się cicho.

— Widzisz, Gary? Preria aż roi się od miejskiego obuwia. I co ty na to?
— Opisany napastnik — dodałem — bardzo mi przypominał doktora Randalla.
Mówiliśmy o tym, pamiętasz, Karolu?
— Pamiętam — stwierdził krótko.
— Chciałbym ujrzeć tego odkrywcę skarbów — wyraził swe życzenie porucznik. —
Kiedy napotkaliście go?
— Przed dwoma dniami.
— Daleko stąd?
— W tej samej dolinie — wyjaśniłem. — On bardzo nawet pragnął nam towarzyszyć, lecz
Karol sprzeciwił się temu.

149

— Dlaczego?
— Bo — wytłumaczył Karol — uznałem tego typa za kłamcę.
— Jaka szkoda — westchnął policjant. — Ja potrafiłbym z niego wydobyć prawdę. Kto
wie, może to właśnie Joe Shoes tak go potraktował? Gdyby nie mgła, natychmiast
ruszyłbym w pościg. Prawdziwy pech.
— Przypuszczasz, że ten Shoes od dwu tygodni kręci się po prerii? Nieprawdopodobne. Z
pewnością schronił się gdzieś w mieście.
— Może tak, może nie. Postawiliśmy na nogi wszystkich ludzi, w pobliżu nie ma
większych miast, a w osiedlach każdy przybysz zwraca na siebie uwagę. Jemu pozostaje
tylko jedna droga ratunku: przedostać się przez granicę Stanów. A Old Gray nie
wspominał wam o jakimś przypadkowym spotkaniu?
— Nie — odparłem.
— Dziwny z niego człowiek. Wygląda na to, że czegoś tu szuka. A może kogoś?
Próbowałem pociągnąć go za język. To chytra sztuka i nic z tego nie Wyszło.
— Old Gray po prostu poluje — zauważyłem.
— Poluje, to pewne, lecz ile razy go spotkam, tyle razy odnoszę wrażenie, że nie
polowanie jest głównym celem jego wędrówek.
— Przecież nie ambulanse pocztowe — zażartowałem.
— Och nie! Znam się trochę na ludziach i taką myśl dawno już wykluczyłem. Spójrzcie
— zmienił nagle temat — przeciera się.

Tuman mgieł rzednął. Jeszcze w dole kłębiła się wata, lecz wyżej białe pasma rozpływały

się. Błysnęło słońce. W jego promieniach dostrzegłem oba brzegi rzeczki, a po chwili
rosnące dalej kępy drzew i krzewów.

background image

— No — odezwał się Karol wstając — chyba już nas puścisz?
— Puszczę, puszczę, stary kpiarzu. Przecież ja was

150

w ogóle nie zatrzymywałem. Pomyślnych łowów, Karolu, wielu trofeów, doktorze, a tobie,
Wysoki Orle, chociaż jednej bizoniej skóry. Gdyby jednak... — przerwał i machnął ręką.

— Zgaduję, co chciałeś powiedzieć — rzekł mój przyjaciel. — Gdybyśmy napotkali
twojego eleganta, mamy go aresztować. Nie tak?
— Wspaniale odczytujesz cudze myśli. Lecz nic z tego. Nie macie niestety prawa go
aresztować.
— I nie mamy zamiaru. Od czego są czerwone kurty?
— Oczywiście. Jaka szkoda, że nie jedziemy w tym samym kierunku.
— Janie! — zawołał Karol komicznie przerażonym głosem. — Wskakuj na siodło. Jeszcze
chwila a porucznik Mitchell zaangażuje nas jako zwiadowców. Bywaj, Gary!

Zagadki

Trzy następne dni upłynęły dość monotonnie. Jedynym urozmaiceniem naszej wędrówki

było upolowanie jelenia z gatunku wapiti, który niespodziewanie, w samo południe, wyszedł
nam naprzeciw z wysokich traw. Wiatr dął w naszym kierunku i wspaniały rogacz został
chyba równie jak my zaskoczony spotkaniem. Trofeum przypadło w udziale Karolowi. Zapo-
wiedź zmiany jadłospisu przyjąłem z wielką radością, przysmażanego boczku miałem dość
— jak mi się zdawało — na całe życie. Spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Upolowana
sztuka była samcem nie pierwszej już młodości, a jej mięso okazało się twarde i żyłowate. Po
prostu nie do jedzenia. Karol przyznał, że strzelając do jelenia strzelił... kapitalne głupstwo.
Wiadomo bowiem, że wapiti żyją w niewielkich grupkach, a samotnicy to z zasady bardzo
wiekowe sztuki, niegodne strzału. I tak mogliśmy jedynie podziwiać wspaniałe rogi, ważące
chyba ze 100 funtów*. Stanowiłyby ozdobę mojego gabinetu w Milwaukee i obiekt zazdrości
wielu myśliwych. Lecz zarówno ciężar, jak i rozmiary uniemożliwiły transport. Przyszło
więc zostawić i poroże, i mięso. Jedynie skórę, uprzednio natartą

100 funtów, czyli ponad 45 kg 152

/ ciepłym popiołem drzewnym, aby zbytnio nie stwardniała, zabrał

Wysoki Orzeł.

Widocznie jednak los postanowił wynagrodzić nam monotonię dotychczasowej wędrówki

i dostarczyć tak zwanych silnych wrażeń. Czwartego dnia, licząc od spotkania z Mitchellem,
dotarliśmy do końca doliny, nad poprzeczny, zielony wał. Nie była to przeszkoda trudna do
sforsowania. Ot, po prostu trawą pokryte wzniesienie. Coś w rodzaju niskiej przełęczy
między dwoma równoległymi pasmami stromych zboczy. Nawet nie zsiadaliśmy z koni.
Przed nami niewielkie skałki tu i tam sterczały na zboczu, a dalej u krańca pochyłości
wiosenna ruń falowała aż ku dalekiemu horyzontowi. Na prawo wał przełęczy, niczym
szeroka grobla, piął się ku niebosiężnym turniom, na lewo stromizna była nieco łagodniejsza.
Przełęcz dźwigała się stopniowo, by wpłynąć niczym zielona rzeka w skalną bramę,
strzeżoną przez dwie kamienne iglice. To już druga przełęcz, znacznie wyżej usytuowana.

Zatrzymaliśmy konie.

Owce — powiedział Wysoki Orzeł i wskazał dłonią tam, gdzie ciemne iglice bodły

błękitne niebo swymi szpicami.

Widoczność była znakomita, jednak nie dostrzegłem ani śladu czworonogów. Sięgnąłem

po lornetkę. Zawsze ją zabieram na dalekie wyprawy, a Karol, który początkowo pokpiwał z
mego nawyku, podczas którejś wizyty w Milwaukee zaopatrzył się w równie dobre szkła.

Dopiero teraz na tle kamiennej ściany dojrzałem podłużną głowę, zwieńczoną parą

potężnych, ku tyłowi zakrzywionych rogów. Któż by nie poznał tego mieszkańca gór —
owcę wielkorogą, zwaną również wielkorogiem. Jej brunatne, miejscami szarawe runo
prawie stapiało się z barwą skały. Skąd się tu wziął mieszkaniec niedostępnych szczytów?

background image

153

Ładna sztuka — zauważył pogłosem Karol. —

Gdybyż tak podeszła nieco bliżej...

— Nawet nie marz o tym. Dziwne, czemu zawędrowała w dolinę. Słyszałem, że te
zwierzęta jedynie zimą opuszczają górne partie skał.
— Może ją coś wystraszyło? Patrz — szepnął Karol — stoi nieruchomo, ani drgnie.
Jestem pewien, że nas widzi. Jednak nie ucieka.
— Ścieżka — powiedział Wysoki Orzeł. — Jeśli moi bracia zostawią konie... — wykonał
dłonią ruch kolisty. — Za tamtą skałą znajduje się przejście.
Pojąłem, o co mu chodzi. Otóż w połowie odległości między nami a skalną bramą biegła w

bok wąska, z osypiska piargów powstała dróżka. Niedostępna dla wierzchowca, ale nadająca
się do pieszej wspinaczki.

— Co ty na to, Karolu?
— Warto spróbować. Może w ten sposób zdołamy zbliżyć się na odległość strzału.
Idziemy?
— Idziemy? — powtórzyłem spoglądając na wodza.
— Im więcej osób, tym większy hałas — odparł Indianin. — Zostanę tutaj.
Wydobyłem broń i ruszyłem krok w krok za Karolem. Chociaż szanse upolowania owcy

wydawały się nikłe, ani mi w głowie było rezygnować. Mój przyjaciel stąpał powoli,
stawiając długie posuwiste kroki. Naśladowałem go. Każdy szybszy ruch mógł spłoszyć
zwierzę.

Trawiaste podłoże urwało się, zaczęła się stromizna usiana ostrymi kamykami, które mimo

naszej ostrożności usuwały się spod nóg z cichym szelestem. Spociłem się z wysiłku, zanim
osiągnęliśmy kamienną platformę, ograniczoną z przeciwległej strony wałem bezładnie
narzuconych kamieni. Za tym wałem leżała skalna brama. Wspiąłem się, wystawiłem głowę.
Owca znajdowała się tam, w tym samym miejscu, w którym

154

zauważyliśmy ją na początku. Zdumiewające! Dlaczego tkwiła bez ruchu? Nie skusiła jej
obfitość pożywienia, bo jak okiem sięgnąć szare skały, bez źdźbła trawy ani nawet mchu.
Jednak odległość między nami a zwierzęciem okazała się nadal zbyt wielka, tym bardziej że
załamanie kamiennej iglicy częściowo kryło owcę. W takich warunkach celny strzał był
więcej niż wątpliwy. Należało jeszcze kawałek podejść. Lecz przeciwległy stok kamiennego
wału tworzył prawie prostopadłe zbocze.

Co teraz? — szepnąłem do Karola. — Rezygnuje

my?

Przyłożył do oczu lornetkę, popatrzał w dół, później w bok i pokręcił przecząco głową.

Skoro już tutaj jesteśmy...

Jak on sobie to wyobrażał? Wzruszyłem ramionami i pokazałem palcem groźną stromiznę.

Znowu przecząco potrząsnął głową. Wyciągnął dłoń poziomo.

Tam — szepnął mi w ucho. — Tam jest obej

ś

cie. Widzę...

Pochylony pomaszerował wzdłuż kamiennego wału, aż do miejsca gdzie skalna platforma

zmieniała się w wąski grzbiet kształtu siodła, o bokach opadających łagodnie na obie strony.
Ruszyłem za nim, coraz niżej i niżej, aż zaledwie kilka stóp wysokości dzieliło nas od
poziomu, na którym znajdowała się owca. Karol chwycił mnie za ramię, przytrzymał, jakby
przycisnął ku ziemi, co oznaczało, że mam tu zostać, położył palec na wargach. Później
skradającym się krokiem począł schodzić. Nie trwało to długo. Ujrzałem, jak skulił się,
prawie rozpłaszczył i... zawrócił.

— To na nic — szepnął znalazłszy się obok mnie. — Owca czmychnie, nim naciśniemy
cyngiel. Ale po tamtej stronie wije się ścieżka znacznie wygodniejsza.
— Daj spokój — powiedziałem zniechęcony.

155

A jednak... — uparł się. — Kto wie? Zostań tu, Janie, spróbuję po raz ostatni. Zajmę

background image

stanowisko przy ścieżce.

Nic na to nie odpowiedziałem. Po kilku krokach mój przyjaciel skrył się między skałami.

Czekałem ze wzrokiem utkwionym w spadającą przede mną pochyłość. Tylko tu mogła
pojawić się spłoszona owca. Upłynęło kilka minut, gdy usłyszałem łoskot. Coś jakby wielki
głaz runęło z wysokości, za moimi plecami. Odwróciłem się natychmiast i znieruchomiałem.
Bowiem widok, jaki ujrzały moje oczy, zaskoczyłby nawet najbardziej doświadczonego
trapera.

Kilkanaście kroków ode mnie, po zboczu siodła, na którym stałem, biegł potężny

czworonóg o skudłaco-nym, brązowoszarym futrze. Zdrętwiałem.

Oto po raz drugi w życiu spotkałem największego z drapieżników Ameryki, jeśli nie

ś

wiata? Waga jego sięga niekiedy ponad tysiąc funtów *, jednak nie przeszkadza mu to

biegać niezwykle szybko, nawet po trudnej drodze. Grizzli tym różni się od innych gatunków
niedźwiedzi, że atakuje nie sprowokowany, a jedno dotknięcie jego łapy, zakończonej
ostrymi jak stal pazurami, zdziera z ofiary skórę. Jeśli nie zostanie trafiony w głowę, umie
ranny gnać za strzelcem jeszcze dobre kilkadziesiąt jardów.

Teraz znalazłem się oko w oko z sapiącym potworem, nie mogąc uskoczyć chociażby za

skalny załom. Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia. O czym wówczas
myślałem? Chyba w ogóle nie myślałem, kierując muszkę w sam środek czoła zwierzęcia.
Nie było to łatwe. Potwór raz pochylał łeb, raz go podnosił, a wściekłe chrapanie brzmiało
mi w uszach jak dzwon bijący na trwogę. Wiedziałem, że szary niedźwiedź zawsze atakuje
przednimi łapami, musi więc

1000 funtów, czyli ponad 450 kg

156

się wyprostować. Sięga wtedy wzrostem, a częściej jeszcze przewyższa dorosłego
mężczyznę. Nie wolno czekać na tę ostatnią chwilę, bo byłaby również ostatnią w życiu
myśliwego.

Już miałem pociągnąć za cyngiel, gdy rozległ się huk wystrzału. Jeden, po sekundzie

drugi. Niedźwiedź raptownie zwolnił biegu, zakołysał się i... padł!

— Zabiłeś go! — wrzasnął mi nad uchem Karol.
— Ja? -— odparłem na pół przytomny.
— Ależ zabiłeś!

Zsunął się po pochyłości i lufą swej strzelby dźgnął nieruchomy stos żółtoszarego futra.

— Martwy jak głaz, gratuluję ci.
— Ależ to nie ja!
— Czemu się wypierasz? Po co ta zabawa w skromność?
— Daję ci słowo, że nie zdążyłem wystrzelić. To pewnie Wysoki Orzeł.

Rozejrzeliśmy się dokoła. Ani śladu Indianina. Zeszedłem pochyłością, ostrożnie

dotknąłem martwe trofeum, obejrzałem łeb zwierzęcia. Dosięgły go dwa pociski: jeden w
ś

rodek czoła u nasady nosa, drugi — dziw nad dziwy — w oko! Po takim jednym strzale

każde inne zwierzę padłoby na miejscu, lecz grizzli potrafił jeszcze biec spory kawałek.

— Jak to się stało? — wypytywał Karol.
— Ten potwór zaskoczył mnie, gdy wypatrywałem owcę.
— I nadal twierdzisz, że nie strzeliłeś?
— Nadal.
— Ha, wobec tego jakiś znakomity myśliwy musiał cię uprzedzić. Lecz gdzież on może
być?
— Nie wiem. Poczekajmy chwilę, na pewno się zgłosi po swą zdobycz.

Czekaliśmy minutę, dwie, dziesięć...

Jakoś nie nadchodzi — zauważył nieco ironicz-

157

nym tonem mój przyjaciel. — A może w ogóle nie istnieje?

— Chyba powinniśmy go poszukać. Może wpadł w jakąś szczelinę biegnąc
mi na pomoc...

background image

— Nie fantazjuj — przerwał mi w połowie zdania. — Zresztą, dobrze,
popatrzymy.

Ruszyliśmy sprawdzać. Tu i tam. Tędy i owędy. Bez rezultatu. Na skałach i

kamiennych piargach nie ma sposobu odszukać jakichkolwiek śladów.
Wreszcie zadyszani i wściekli, siedliśmy na płaskim głazie.

— A może jednak strzelałeś? Przypomnij sobie.

V

— Nie rób ze mnie idioty! — krzyknąłem w zdenerwowaniu, — Uważasz,
ż

e straciłem zmysły?

— Wybacz, lecz doprawdy nie wiem, co mam o tym wszystkim sądzić.
— Ja również — odparłem nieco gwałtownie, bowiem posądzenie mego towarzysza
dopiekło mi do żywego. Zdarza się niekiedy, że pod wpływem wielkiego wzruszenia straci
się na pewien czas świadomość, lecz przecież w takim stanie nie można położyć trupem
szarego niedźwiedzia!
— A co z owcą? — zapytałem po chwili przerwy.
— Uciekła. Twoje dwa... przepraszam... czyjeś dwa strzały spłoszyły ją i mnie. Szukamy
dalej?
— Niewiele brakuje, a uwierzę w duchy spieszące na pomoc samotnym myśliwym.
Poczekaj — zastanowiłem się — czemu owca nie uciekała na nasz widok?
— Nie wiem.
— A ja domyślam się. Otóż przed sobą miała trzech ludzi, z lewej strony drogę odciął jej
grizzli, a z prawej — tajemniczy strzelec.
— Wygląda to prawdopodobnie, lecz gdzież ten strzelec? Zapadł się pod ziemię? Jakoś
trudno uwierzyć w istnienie człowieka dobrowolnie rezygnującego z kłów i pazurów
szarego niedźwiedzia.
— Może nie każdy — odparłem — przywiązuje taką wagę do myśliwskich trofeów?
Jednak jeszcze raz należy przeszukać najbliższą okolicę. Pójdę po Wysokiego Orła.
— Idź. I zostań przy koniach. Aby ich przypadkiem nie uprowadził tajemniczy strzelec.
Nie lubię takich tajemnic.
Pobiegłem ścieżką poprzez urwiska i piargi ku zielonej przełęczy. W kilku słowach

wyjaśniłem sytuację. Wódz kiwnął głową i ruszył pod górę. Zostałem sam, W niezbyt
spokojnym nastroju. Nie z powodu grizzli. Było rzeczą wątpliwą, by mógł się tu pojawić
drugi taki okaz. Nękała mnie myśl o dziwnym strzelcu. Dlaczego się krył?

160

Nasłuchiwałem jakichkolwiek odgłosów, wytrzeszczałem oczy w kierunku skalnej

bramy — wszystko na próżno. Rozbudzona fantazja podsuwała najprzeróżniejsze
obrazy. Raz widziałem już Karola i wodza rozmawiających z okutanym w skóry
mężczyzną, kiedy indziej, jak spuszczali się na dno stromej rozpadliny, aby nieść
ratunek leżącemu nieruchomo człowiekowi. Czas upływał, nieobecność moich
przyjaciół przeciągała się ponad miarę mej cierpliwości. Wreszcie ich dostrzegłem.
Tam, w górze. Niby parę karzełków. Nikt im nie towarzyszył. Gdy na koniec podeszli
ku mnie, Karol powiedział:

To musiał być chyba duch, który rozpłynął się

w powietrzu. Szukaliśmy dokładnie, a wszystko, co zna
leźliśmy, to te dwie łuski.

Podał je na otwartej dłoni.

Leżały na kamieniu — wyjaśnił — kilkanaście

kroków od miejsca, w którym padł niedźwiedź. Poza
tym żadnych śladów. Teraz już uwierzyłem, że to nie

background image

ty, Janie, strzelałeś.

Więc jednak mnie podejrzewał!
Łuski nie mogły pasować do mojej broni, zbyt były wielkie. To ostatecznie

przekonało Karola.

— Zabieram na pamiątkę — oświadczyłem wrzucając mosiężne gilzy do kieszeni.
— A co z niedźwiedziem? Nie porwał go duch gór?
— Spoczywa tam, gdzie padł.
— Mięsa nie zabierzemy?
— Nie. Przede wszystkim dlatego, że nie nasza to zdobycz, a w dodatku misio jest
chudy jak szkielet po zimowym poście. Zresztą... wykroję jedną łapę. Chyba da się
zjeść.
Kiedy przy wieczornym ognisku obgryzaliśmy pokrajane w paski i przypieczone

mięso, wciąż powracałem do sprawy tajemniczego strzelca, który wybawił mnie ze
ś

miertelnego niebezpieczeństwa. Dlaczego wzgar-

11 — oid Gray

161

dził podziękowaniem i cennym trofeum? Zwłaszcza pazurami. U Indian wojownik noszący
naszyjnik z pazurów grizzli cieszy się specjalnym szacunkiem. Za odwagę — oczywiście.
Czemu więc nieznany myśliwy zrezygnował z kłów i pazurów? Czyżby aż tak bardzo się
spieszył? Dokąd?

— Chyba nie mylisz się — zauważył Karol. — Ten jegomość widać gnał na umówione
spotkanie, bardzo dlań ważne. I tak należy wszystko wytłumaczyć. Przyznam, że nigdy
dotąd nie zetknąłem się z podobnie dziwnym wydarzeniem.
— Czy moi bracia są tego pewni?
Zgodnie wytrzeszczyliśmy oczy na Wysokiego Orła. Zaskoczył nas niespodziewanym

pytaniem.

— O czym myśli Wysoki Orzeł? — zdołałem wykrztusić.
— On nie chciał, aby go widziano. Ktoś z was już go dawniej spotkał.
— Lecz czemu miałby się kryć?
Wódz wykonał dłońmi gest mający oznaczać niewiedzę.
— Przecież — nie ustawałem — gdyby był naszym wrogiem...
— Nie kończ — wpadł mi Karol w słowa. — Gdyby był naszym wrogiem, strzeliłby
raczej do ciebie lub do mnie, a nie do niedźwiedzia. To jasne! A poza tym któż i z jakiego
powodu miałby dybać na nasze życie?
— A chłopak z farmy! — wydałem okrzyk. — Nie, nie! — zaprzeczyłem sam sobie. —
Gadam głupstwa. Farma daleko, a człowiek, który położył dwoma strzałami grizzli, mógł
być tylko naszym sojusznikiem. Chyba że nie potrafię logicznie rozumować.
— Rozumujesz znakomicie, Janie, lecz w tym wydarzeniu kryje się jakaś tajemnica, której
nie potrafimy zgłębić. Trochę mnie to denerwuje, a uspokoję

162

się dopiero wtedy, gdy znajdziemy się nieco dalej. Nie lubię niewidzialnych osób, nawet
jeśli działają na naszą korzyść.

Nocą przy ledwie żarzącym się ognisku czuwałem nad snem moich towarzyszy. Spętane

konie zapewne też spały. Na nasze dwa niewielką zwracałem uwagę. Zostały nabyte od
farmerów, a więc wyhodowane w warunkach przytępiających naturalne instynkty zwierząt.
Czworonóg pozostający pod opieką człowieka po prostu zatraca je, jako zbyteczne. Z
mustangami rzecz ma się inaczej. Zawsze na pół dzikie, mimo tresury indiańskiej, zachowują
wszystkie cechy zwierząt żyjących "na swobodzie, przede wszystkim służącą samoobronie
czujność.

Mustang Wysokiego Orła tkwił nieco dalej. Nie odpowiadało mu sąsiedztwo naszych

wierzchowców. Prawdopodobnie koń domowy przesiąka jakimś obcym zapachem. Właśnie

background image

na tego mustanga baczną zwracałem uwagę wiedząc, że nim cokolwiek usłyszę lub zobaczę,
uprzedzi mnie -— bardziej ode mnie wrażliwy — kudłaty, niepozorny indiański konik. I
zaraz zaalarmuje: cichym parsknięciem, lekkim uderzeniem kopyt lub tylko ruchem uszu.

Przez pierwszą godzinę mego czuwania mustang nawet nie drgnął, pod koniec drugiej —

czymą się zaniepokoił. Wyciągnął szyję, podniósł głowę, jakby chcąc wzrokiem przeniknąć
ciemności nocy. Z winczesterem gotowym do strzału ruszyłem na obchód obozowiska,
przystając co kilka kroków. Nasłuchiwałem. Początkowo bez rezultatu. Jednakże po jakimś
czasie wydało mi się, że ciszę mąci szelest roztrącanej trawy. Znieruchomiałem. Szmer nie
powtórzył się. Być może, zbliżył się jakiś strachliwy czworonóg, znęcony zapachem nie-
dźwiedziej łapy, której resztkę odłożyliśmy na śniada-

163

nie. Poczuł mnie i uciekł. Prawdopodobnie kujot. O to zwierzą najłatwiej zarówno na
prerii, jak i na skrajach lasów. Gdzież zresztą nie kręci się ten niegroźny dla człowieka
drapieżnik? Niegroźny, ponieważ odżywia się jedynie małymi gryzoniami, rzadko
odważa się atakować owce czy kozy. W przeciwieństwie do swego krewniaka, wilka,
ż

yje i poluje samotnie lub co najwyżej

parami.

Po kilku minutach bezowocnego krążenia podszedłem do mustanga. Tym razem czujny

czworonóg nie okazywał żadnych oznak niepokoju. To mnie utwierdziło w przekonaniu,
ż

e nocnym gościem musiał być kujot, lękliwie usiłujący zbadać sytuację. Nie było co

dłużej

się trapić.

Znów wróciłem do rozpamiętywania minionego dnia. Raz jeszcze poczułem ciarki na

skórze, kiedy wspomniałem kudłatego olbrzyma i grożące mi śmiertelne nie-
bezpieczeństwo.

Opowiadano mi kiedyś, że dwu młodych wojowników Czarnych Stóp wybrało się raz

na polowanie w dolinę rzeki Łuku, mając dwie strzelby i jeden tylko nóż. Po długiej
wędrówce dostrzegli na przeciwległym brzegu szarego niedźwiedzia. Odległość niezbyt
wielka, umożliwiała celny strzał. Ale młodym wojownikom nie odpowiadał tak łatwy
sposób upolowania grizzli. Gdy zwierzę wkroczyło w szumiący nurt, porzucili palną broń,
wskoczyli do wody i popłynęli naprzeciw, tak że niedźwiedź znalazł się między nimi.
Głęboko było i zwierzę musiało również płynąć, tracąc przez to szybkość ruchów. Gdy
sapiąc ze złości skierowało się ku jednemu z przeciwników, drugi chwycił je za kudły,
zwracając uwagę na siebie. Taka zabawa powtórzyła się wielokrotnie, aż cała trójka,
płynąc z prądem, przebyła z pół mili. Dopiero gdy grizzli poczuł grunt pod łapami, jeden
z myśliwych uderzył go w bok nożem, natychmiast odskoczył i oddał nóż towarzyszowi.
Ten

1

164

z kolei przebił drugi bok zwierzęcia. Ciosy okazały się śmiertelne. Woda wyrzuciła na brzeg
martwego drapieżnika. Wojownicy ściągnęli zeń skórę, wycięli najsmaczniejsze płaty mięsa
i powrócili do swojej wioski.

Historia powyższa wydaje się bajką, jednak prawdomówność Indian nie pozwala w nią

wątpić. Gdyby bowiem bojownik przypisywał sobie czyny, których nie dokonał, a prawda
ujawniłaby się, stałby się pośmiewiskiem dla wszystkich. Lęk przed taką hańbą po-
wstrzymuje nawet najbardziej zarozumiałych od wyolbrzymiania swej dzielności lub swego
sprytu. I dlatego, chociaż polowanie na grizzli nożem graniczy z szaleństwem, nie wątpiłem
ani przez sekundę, że tak było. Dodam: żaden z wojowników nie przekroczył wówczas
dwudziestu lat. Prawdopodobnie bardziej doświadczony Indianin użyłby jednak broni palnej.

Moja warta dobiegła kresu. Obudziłem Karola i zająłem jego wygrzane legowisko.

Na drugi dzień natknęliśmy się — przypadkiem — na stadko antylop zwanych

widłorogami, od kształtu poroża. Zwierzęta wyskoczyły przed nami z gąszczu krzewów i

background image

gnały z szybkością, której nie dorówna najbardziej ścigły koń. Nic dziwnego, że nie
zdążyłem sięgnąć po broń. Ale Wysoki Orzeł zdążył i jednym strzałem położył biegnącą w
ogonie stada sztukę. Pozostałe znikły w tumanie kurzu, wdzięcznie skacząc. Wyglądało to
bardzo pięknie, powiedziałbym: elegancko. Dzięki tym właśnie bardzo zręcznym, bardzo
długim skokom antylopy zalicza się do najszybszych czworonogów świata.

Musieliśmy natychmiast przerwać podróż, żeby zdobycz oprawić, pociąć i upiec. Dzień

zapowiadał się gorący i kilka godzin słońca wystarczyłoby, żeby mięso

165

stało się niejadalne. Obserwowałem, jak Wysoki Orzeł na przemyślnie skonstruowanym
ruszcie z wilgotnych patyków przypiekał płaty polędwicy, wreszcie oświadczyłem, że nic tu
po mnie i że pójdę spenetrować okolicę.

Nie odchodź zbyt daleko — przestrzegł Karol. — W upalne dni niedźwiedzie schodzą

z gór szukać ochłody w dolinach.

Podziękowałem za troskę, ścisnąłem broń w garści i ruszyłem. Połowa doliny błyszczała

w słońcu, drugą skrywał cień szczytów. Dął lekki wietrzyk kołysząc źdźbłami traw. Pora
była więc wymarzona, ani zbyt gorąca, ani zbyt chłodna. Rozglądałem się dokoła, depcząc
łąkę, po której w tym roku chyba żaden człowiek nie stąpał, jeśli w ogóle kiedykolwiek tu
zawitał.

Uszedłem z pół miii, pilnie szukając tropów zwierzyny. Nie dla polowania, mięsa

mieliśmy dosyć, lecz po prostu dla sportu. Poza odciskami racic antylop nic więcej nie
zdołałem dostrzec. Zawiedziony skręciłem w bok, gdzie teren dźwigał się łagodnie ku górze.
W okularach mej lornetki pojawiły się przedziwnie ukształtowane turnie. Niektóre
przypominały wieże starych zamków, inne — strzeliste iglice gotyckich kościołów, jeszcze
inne — warowne mury cytadel. Pasma zieleni — wątłych drzewek, krzaków, traw — pięły
się prawie do połowy wysokości, a dalej już tylko mchy i lita skała.

Skierowałem lornetkę nieco niżej i wtedy u stóp góry ukazała się czarna, nieregularna

plama. Oczywiście wejście do jaskini.

Byłem pewien, że przygotowywanie antylopiego mięsa potrwa co najmniej kilka godzin,

jeśli nie do wieczora. A to oznaczało nocleg w tym samym miejscu. Miałem więc sporo
czasu, a poza tym bliskość jaskini zapewniała znakomite schronienie na wypadek deszczu.
Ruszyłem. Droga nie była ani długa, ani trudna. Wej-

166

ś

cie do jaskini okazało się dostatecznie wysokie, by wprowadzić konie.

Oślepiony blaskiem słońca, niewiele mogłem dostrzec w ciemnym korytarzu. Cofnąłem się

by nazbierać suchych gałęzi, aż powstał mały stos, który złożyłem na progu jaskini.
Musiałem zmarnować sporo zapałek, nim wątły płomyk buchnął ku górze, ale po minucie
rozszerzył się już w spore ognisko. Wkroczyłem do chłodnego wnętrza. Dziwny,
nieprzyjemny odór kazał mi się zatrzymać. Czyżby tu mieszkały jakieś czworonogi? Może
drapieżnik, który pozostawił resztki swej uczty?

Nasłuchiwałem, lecz żaden dźwięk nie dobiegł mych uszu. Pomny przestróg Karola

powinienem był zrezygnować ze zbadania groty, lecz przekorna ciekawość wzięła górę nad
zdrowym rozsądkiem. Szybko zgromadziłem nową, większą jeszcze porcję opału, ognisko
buchnęło wysoko, drżące blaski rozświetliły ciemność migotając na kostropatych ścianach i
pókolistym sklepieniu.

Grota nie sięgała daleko. Zwał gruzów zamykał ten kamienny tunel. Lecz znacznie bliżej

spoczywał jakiś dziwny przedmiot. Trącony końcem lufy, nawet nie drgnął. Schyliłem się.
To był but! Podniszczony, męski but!

Schyliłem się po raz drugi usiłując podnieść trzewik. Bezskutecznie. Włosy zjeżyły się na

mej głowie. W bucie tkwiła bowiem... noga.

Nie potrafię opisać nagłego przerażenia, jakie mnie ogarnęło. I chyba nie można się temu

dziwić. Przetarłem oczy, makabryczny obraz nie znikał. Wróciła mi przytomność. Nakaz
obowiązku zagłuszył wszystko inne: Klęknąwszy rozpocząłem badanie. Pominę szczegóły.
Faktem jest, że właściciel buta był martwy od wielu dni.

background image

Ognisko zgasło, ciemność ogarnęła grotę. Szaleńczym

167

biegiem popędziłem do ogniska. Moja twarz musiała wyrażać moje uczucia, bo Karol
zaniepokoił się:

Co się stało? Jak ty wyglądasz?!

Zdyszanym urywanym głosem próbowałem wyjaśnić co odkryłem. Mój przyjaciel w lot

pojął, o co chodzi.

— Do licha! To pewnie robota grizzli lub pumy.
— Nie wiem. Nie wydaje mi się.
— Może biedak spadł z jakiejś turni i resztką sił dowlókł się do jaskini?
— Szkoda czasu na rozważania — burknąłem. — Powinieneś zobaczyć.
— Słusznie — zgodził się.
— No to idźcie obaj. Ja dopilnuję mięsa. Karol zawahał się:
— Właściwie ty, jako lekarz...
— Lekarz nie ma już tam nic do roboty.
— A stwierdzić przyczynę zgonu nie łaska?

— Po tylu dniach? Jak ty sobie to wyobrażasz? I co to da?
— A jednak...
— Dobrze — odparłem niechętnie.
Poszliśmy. Doznałem lekkiej satysfakcji, gdy Karol już ani wspomniał o stwierdzeniu

przyczyny śmierci. Jedno było pewne: nieboszczyk nie nosił żadnych widocznych na ciele
obrażeń. Karol przeszukał jego ubranie. Nic nie znalazł. Sądząc po odzieży na pewno nie był
to westman. Bawełniana bluza, bawełniane spodnie, czapka z daszkiem... Zdjąłem ją z głowy
biedaka w nadziei, że na podszewce odnajdę naszywkę firmy. Podszewka nie istniała.
Wnętrze pokrywały plamy skrzepłej krwi, a z boku, z lewej strony, ukazał się malutki, okrą-
gły otworek. Taki sam łatwo już dał się odnaleźć nad skronią.

Karolu — rzekłem podnosząc się z klęczek — ten

człowiek zginął od kuli.

Trzeba było dokonać smutnego obrzędu przykrycia

168

zwłok górą żwiru- Innego sposobu nie było, nie mieliśmy kilofa lub choćby łopaty. Potem
Karol przy płonącym łuczywie zbadał krok po kroku całe wnętrze jaskini. Bez rezultatu.
ś

adnych śladów, żadnego przedmiotu ani broni. To samo na ścieżce przed jaskinią — poza

odciskami naszego obuwia. Widać ulewny deszcz, jaki nas niedawno zaskoczył, padał i
tutaj, zacierając wszelkie tropy. Ponuro wyglądało dokonane przez nas
odkrycie.

Szkoda, że nie ma tu Mitchella — zauważyłem

podczas powrotnej drogi. — Bo może to jego Joe Shoes?

Ależ... — żachnął się Karol — przecież Shoes

według opisu porucznika wygląda na eleganckiego jegomościa. A półbuty? Zapomniałeś o
półbutach? Nieboszczyk miał na nogach stare, sfatygowane buci-
ska.

— Prawda — mruknąłem. — Tyle wiemy, że nic nie wiemy. Tajemnicze zwłoki i
tajemniczy sprawca. Jednak... przydałby się. tu Mitchell.
— Ech, najgenialniejszy tropiciel świata nic tu nie odkryje, porucznik również.

Znacznie, znacznie później bieg wypadków mnie przyznał rację, nie Karolowi.

W obozie Wysoki Orzeł nadal przypiekał mięso. Zwyczajem Indian o nic nie zapytał, lecz

po jego spojrzeniu poznałem, jak bardzo był zaintrygowany. Wysłuchał uważnie relacji i
zagadnął:

Moi bracia nie zauważyli niczego więcej?

—•

Nie — odparliśmy prawie jednocześnie.

Pójdę tam — poinformował krótko.

Zabrał rusznicę i oddalił się szybkim, posuwistym krokiem. Nie było sensu przekonywać

go, że traci tylko czas.

background image

Pomogłem Karolowi krajać, piec i odkładać na bok gotowe plastry antylopiej polędwicy.

Wódz zastał nas C13gle jeszcze zatrudnionych przy tej robocie. Stanął

169

przy ognisku i pokazał na wyciągniętej dłoni — guzik! Czarny, rogowy guzik. Z gatunku
tych, jakie zdobią marynarki miejskich elegantów.

Przed wejściem do jaskini — wyjaśnił.

Obejrzeliśmy dokładnie ten drobiazg, tak nieodłącznie związany ze strojem bladych

twarzy, i wyrazili podziw dla sokolich oczu znalazcy. Nawet się nie uśmiechnął.

— Takich guzików nie było przy ubraniu zabitego.
— Nie było — przytaknął Karol. — Guzik zgubił ktoś inny. Być może morderca, być
może przypadkowy wędrowiec, który kiedyś nocował w grocie. Popatrz, Janie. Jeszcze
zachowały się nitki.

Istotnie w rowkach guzika tkwiło kilka czarnych pasemek.

— Cóż nam to da — westchnąłem. — Nawet w sądzie byłby to wątpliwy dowód, a w
sytuacji, gdy nie ma przestępcy, ten guzik nie ma żadnej wartości,
— Jednak zachowam go — powiedział mój przyja*-ciel.
— A zachowaj. Może ci się przyda, kiedy zgubisz własny — zażartowałem.

Wbrew moim pesymistycznym przewidywaniom kuchenne zajęcia zostały zakończone na

długo przed końcem dnia. Mogliśmy więc kontynuować podróż, obładowani mięsem jak trzy
rzeźnicze sklepy.

W miarę jazdy krajobraz się zmieniał. Strzeliste turnie po lewej stronie nadal nam

towarzyszyły, lecz kopulaste pagórki po przeciwnej — poczęły maleć, zniżać się. aż w ogóle
znikły. Tu dolina wlewała się niczym rzeka w ocean bezmiernego stepu.

Gdy słońce połową czerwonej tarczy zapadło za grzbiety gór, rozbiliśmy nocny biwak.

Szukając stosownego miejsca, odkryłem za sennie ciurkającym poni-kiem czarną, wypaloną
w darni plamę z resztkami zwęglonych patyków. Ktoś tu koczował przed nami, lecz

170

chyba dość dawno, jako że popiół zmyły już deszcze lub rozdmuchał wiatr.

— Roj nie czyni się na prerii — zauważyłem pomagając Karolowi zbierać chrust. Spojrzał
na mnie nieco zdziwiony.
— No, policz. Najpierw spotkaliśmy Old Graya...
— To nie było na prerii kanadyjskiej, lecz w pobliżu farmy, w zamieszkałej okolicy.
— Zgoda — ustąpiłem. — Wobec tego pierwsze spotkanie wypadło z botanikiem.
— No?
— Drugie... z podejrzanym typem, którego uwolniliśmy z więzów.
— I na tym koniec.
— Jak to? A Mitchell? —■ On się nie liczy.
— Dlaczego?

Bo wędrówka po prerii stanowi jego zawodowy

obowiązek.

- Poddaję się — odparłem wesoło. — Lecz co sądzisz o tajemniczym strzelcu?

Widziałeś go?

"*

— Ależ, Karolu! Chyba kpisz? To był przecież człowiek, nie zjawa.
— Lecz nie spotkałeś go, więc nie wciągaj na swoją listę.
— A nieboszczyk w grocie?

Ten się liczy. Odkryliśmy epilog na pewno ponurej historii. Temu trudno zaprzeczyć.

Jednak, Janie... jeszcze przed pół wiekiem podobnych przypadkowych odkryć westmani
dokonywali wcale nie mniej, mimo że osadnictwo znajdowało się w7 powijakach.
— A ten ślad po ognisku?
— Bardzo stary, jak sam widzisz... Cóż w nim nadzwyczajnego?
Skapitulowałem. Ostatecznie Karol posiadał większe

171

ode mnie doświadczenie, a po pustkowiach wędrował, gdy mnie się o tym nawet nie śniło.

background image

Ani tej nocy, ani czterech następnych dni nie zaszło nic, co mogłoby uzasadnić moje

twierdzenia. Preria drzemała rozleniwiona promieniami wiosennego słońca, a jedyni jej
mieszkańcy, rogate czworonogi — może antylopy, może wapiti lub mulaki — umykali przed
nami w takiej odległości, że o polowaniu nie było co marzyć. Zresztą nie było potrzeby. Ani
Karol, ani ja, ani tym bardziej Wysoki Orzeł nie należeliśmy do osób szukających rozrywki
w bezsensownym tępieniu zwierzyny. Wieziony zapas mięsa uzupełniał Karol rybami, gdy
tylko napotkał większą rzeczkę. Przy pomocy haczyka (na każdą wyprawę zabierał ich
kilkadziesiąt), zwykłego sznurka i witki, zastępującej wędzisko, dokonywał przedziwnych
sztuk. Łapał na kawałek mięsa, na jakąś muszkę, a nawet na źdźbło trawy! Usiłowałem go
naśladować, jednak wyniki uzyskiwałem mizerne. Ryby po prostu kryły się przede mną.

Piękne to były dni. Pogoda dopisywała, a ja już na nowo i całkowicie przywykłem do tak

odmiennego niż w mieście *4rybu życia. Nawet o nieboraku ukrytym w grocie coraz rzadziej
myślałem. A tajemniczy strzelec? Och, jego wspominałem już tylko jako aktora przygody, o
której będę opowiadać znajomkom po powrocie do miasta. Na pewno nikt mi nie uwierzy.
Lecz przecież olbrzymie, bezludne, dzikie obszary zachodu Stanów i Kanady wciąż jeszcze
kryją wiele tajemnic nieodgadnionych. I dramatów, których przyczyn próżno byś szukał z
braku środków i nieobecności aktorów.

Opowieści

W tej wyprawie nie mam jakoś szczęścia do koni. Pierwszy złamał nogę, drugi okulał!

Gdy to zauważyłem, ogarnęła mnie rozpacz. Na szczęście okazało się, że koń zgubił tylko
podkowę. A mogło być znacznie gorzej, na przykład pęknięcie kopyta, nadwyrężenie lub
nawet zerwanie ścięgna wyłączające zwierzę raz na zawsze ze służby człowiekowi. Miałem
do wyboru: albo rozkuć w ogóle wierzchowca, albo zastąpić zgubę nową podkową. Lecz w
obu wypadkach potrzebny był kowal. Gdzie szukać kowala na prerii?

Wędrowaliśmy wówczas — jak twierdził Wysoki Orzeł — gdzieś niezbyt daleko od koryta

rzeki Red Deer. Ta lokalizacja, mało dokładna, nie stanowiła żadnej wskazówki, jak dotrzeć
do najbliższego osiedla. Karol nie potrafił przypomnieć sobie, czy znajduje się gdzieś w
okolicy jakaś farma. Sytuację uratował wódz twierdząc, że nad Red Deer istnieje placówka
Kompanii Zatoki Hudsona *.

Historia Kompanii sięga aż 1659 roku i tak związana jest z dziejami Kanady, że warto ją

przypomnieć.

Otóż w tym_właśnie 1659 roku dwaj francuscy eks-plorerzy i handlarze futrami: Piotr

Radisson i Medard Groseilliers wrócili z wyprawy łowieckiej znad mało

Oryginalna nazwa brzmi: Hudson's Bay Company.

173

wówczas znanych regionów Jeziora Górnego. Przywieźli do francuskiego wtedy Montrealu
aż sześćdziesiąt łodzi pełnych skór i... zostali przez władze kolonii ukarani wysoką grzywną
za prowadzenie handlu bez zezwolenia. Skóry skonfiskowano. Na nic się zdała skarga
wysłana aż do Paryża. Rozgoryczeni traperzy zwrócili się do Anglików, proponując im
zawiązanie spółki dla eksploatacji zwierząt futerkowych w rejonie Zatoki Hudsona i w roku
1670, w Londynie, utworzono przedsiębiorstwo nazwane Kompanią Zatoki Hudsona. Król
angielski nadał jej monopol na handel skórkami w północnej części Ameryki.

Kompania nie ograniczyła się do własnych wypraw myśliwskich. Zaczęła również

skupować futra od Indian i białych traperów. Dla usprawnienia tego handlu wzniesiono na
terytorium dzisiejszej Kanady szereg faktorii handlowych, budowli o charakterze obronnym.
Stały się one pierwszymi fortami dalekiego zachodu i północy. I pierwszymi placówkami
zaopatrującymi tubylców i białych myśliwych w sprzęt, narzędzia, ubrania, tytoń, broń i
amunicję — jako że skup skórek odbywał się głównie drogą wymiany towarów. Agenci
Kompanii w znacznej mierze przyczynili się do ograniczenia wojen międzyplemiennych
wśród Indian — wojny przecież zakłócały handel i niekorzystnie wpływały na obroty.

W roku 1869 Kompania Zatoki Hudsona — faktyczny administrator obszarów położonych

między zatoką a wybrzeżem Pacyfiku — straciła swe przywileje. Została zmuszona do

background image

przekazania angielskim władzom Kanady nadane przez króla Karola II (w 1670 roku)
uprawnienia i terytoria. Składały się na nie ziemie objęte nazwą Kraju Ruperta, które później
weszły w granice prowincji: Quebecku, Ontario, Manitoby, Saskatchewanu, Alberty i
Terytoriów Północno-Za-

174

chodnich. Potężny obszar o powierzchni półtora miliona mil kwadratowych *.

W zamian za to zrzeczenie się Kompanii wypłacono półtora miliona angielskich funtów

oraz zagwarantowano prawo utrzymywania faktorii i prowadzenia handlu, lecz już nie na
warunkach wyłączności.

Faktorie Kompanii stały się prawdziwym dobrodziejstwem na bezludnych, pozbawionych

osad ludzkich terytoriach. Tylko one potrafiły zaopatrywać myśliwych i plemiona indiańskie
w pożądane artykuły przemysłowe i spożywcze. Odegrały również pewną rolę w zago-
spodarowaniu pustych ziem. Z biegiem lat wokół budynków faktorii, zwłaszcza tam, gdzie
gleba była urodzajna i karczunek lasów zbyteczny poczęły wyrastać rolnicze farmy i małe
miasteczka, w których rzemieślnicy mogli zakładać warsztaty.

Do takiej właśnie osady miał nas zaprowadzić Wysoki Orzeł. Rezygnuję z opisu tego

fragmentu naszej wędrówki. Była monotonna i powolna. Z troski o mego wierzchowca.
Dosłownie wlekliśmy się noga za nogą, część drogi odbyłem nawet pieszo, aby nie męczyć
zwierzęcia. Wreszcie ujrzałem na gładkiej jak stół płaszczyźnie dachy domostw.
Niespodziewanie podbiegł ku nam rozjeżdżony kołami wozów trakt. Wysoki Orzeł zeskoczył
ze swego mustanga. Rozejrzał się dokoła i oświadczył:

— Moi bracia pojadą dalej sami. Będę ich oczekiwał tutaj — wskazał ręką na odległą
kępę drzew i krzewów.

Dlaczego Wysoki Orzeł nas opuszcza? — zaniepokoiłem sią.

Blade twarze nie zawsze widzą w nas braci.

Wyjaśnienie zwięzłe, lecz zrozumiałe dla każdego,

1,5 miliona mil kwadratowych, czyli 3,9 miliona km2

175

kto choć trochę orientował się w stosunkach istniejących między bladymi twarzami a
czerwonoskórymi.

Czarne Stopy, podobnie jak szereg innych plemion, zepchnięto w obręb wyznaczonych

terenów — rezerwatów — wprawdzie bardzo rozległych i o granicach raczej
teoretycznych, jednak pojawienie się Indianina w osadzie mogło wywołać niezbyt
przyjazne reakcje mieszkańców. Lepiej nie ryzykować.

Ruszyliśmy więc tylko we dwóch nierówną drogą ciemnoczerwonej barwy, która

powiodła nas ku mostkowi przerzuconemu nad wodą. To właśnie rzeka Red Deer toczyła
pod nim swe fale, a zaraz na drugim brzegu, jak odczytałem z napisu umieszczonego na
tablicy przydrożnej, leżało miasteczko o tej samej nazwie: Red Deer. Zakurzona, jakby
zapomniana osada, pełna jednak nieuchwytnego uroku, podobna do wielu miasteczek
pogranicza Dzikiego Zachodu.

Droga zmieniła się w ulicę, bo chociaż w dalszym ciągu była wyboista, po obu stronach

wyrosły zabudowania. Było południe, rozgrzane powietrze wisiało bez ruchu nad ziemią i
nad dachami domostw, wzniesionych nie z drewna — gdzież go tu szukać? — lecz z darni,
wyglądających na opuszczone. Pozamykane okna, zawarte drzwi, puste werandki i tak
samo puste ogródki, widoczne gdzieniegdzie za drewnianymi sztachetami.

W gardle mi zaschło, a język stwardniał na kołek, marzyłem o szklance wody lub piwa.

Karol musiał również odczuwać pragnienie, bo nagle wesoło za- I krzyknął:

— Saloon! Widzisz, Janie? Z nieba nam spadł. Tu najlepiej nas poinformują, gdzie
szukać kuźni.
— Oczywiście — zgodziłem się skwapliwie — a przy okazji chyba spróbujemy...
— Piwa! Oczywiście!

background image

Przyczłapaliśmy przed parterowy domek, uwiązali

176

zwierzęta do wbitych w ziemię palików i wkroczyli na werandę. Z prawej strony drzwi
wisiał wielki plakat — list gończy. Jego treść zgadzała się z tym, co opowiadał nam
porucznik Mitchell. Konna Policja tą drogą poszukiwała człowieka o nazwisku Joe
Shoes lub Joe Starr, lub też Joe Kelly. Ścigany dokonał rabunku pieniędzy wiezionych
w ambulansie pocztowym pociągli linii Pacyfiku, niedaleko stacji Acton.

Dalej następował rysopis: wzrost średni, włosy blond, oczy siwe, ubrany w czarny

garnitur, na nogach półbuty. Cechy charakterystyczne: wyraża się poprawnie, nie
przeklina, potrafi prowadzić rozmowę na każdy temat. Bardzo inteligentny. Lat około
czterdziestu, wygląda młodo. Interesuje się przyrodą. Doskonale jeździ konno. I tak
dalej, i tak dalej.

Dalsza część listu gończego dotyczyła wspólnika grabieży, o którym porucznik

Mitchell zaledwie wspomniał. Tym wspólnikiem był niejaki Henry Kleen, pracownik
kolejowy, lat trzydzieści siedem. Blondyn, oczy niebieskie, wzrost ponad przeciętny,
odziany w drelichowe szare ubranie, buty z krótkimi cholewkami, płócienną czapkę z
daszkiem. Mało rozgarnięty, szorstki. Kiepsko jeździ konno.

Ponieważ myśli moje wciąż wracały do przeżytych w ostatnich dniach wydarzeń,

niemal machinalnie szepnąłem:

— Ten Kleen dziwnie jest podobny do nieboszczyka z groty...
— Rzeczywiście — mruknął — lecz teraz na ten temat ani słówka! Chodźmy!

Sala gospody nie była duża. Z lewej strony szynkwas, z prawej kilka stolików.

Słońce zaglądało do wnętrza przez zakurzone szyby, a w smugach światła wirowały
drobniutkie pyłki. I niestety, było tu jeszcze goręcej niż na dworze.

Barman zerknął na nas podejrzliwie, a gdy Karol

12 — Old Gray

177

zażądał piwa, jakby ogłuchł. Przypatrywał się Karolowi, jeszcze dłużej gapił
się na mnie, wreszcie stwierdził:

— Wyście nietutejsi.
— Nietutejsi — odparłem. — A czy piwo jest tylko dla tutejszych?
Drgnął, jakby wyrwany ze snu.

178

— Ach, nie. Tylko... W butelkach czy z beczki?
— Z beczki — zdecydował Karol.
— Już się robi... — i podał nam dwa pełne kufle. — Trzy dolary.
— Ile? — zdumiałem się.
— Po półtora dolara za kufel — wyjaśnił.

Karol tylko kiwnął głową i zapłacił. Targować się nie było sensu, choć w mieście taka

sama porcja kosztowała pięćdziesiąt centów, więc nawet biorąc pod uwagę trudności
transportu — padliśmy ofiarą wyjątkowego zdzierstwa.

— Skandal — zauważyłem wręcz wściekły.
— Ano, bywa i tak — westchnął mój towarzysz. — Nic na to nie poradzimy.

Nigdy jeszcze nie dźwigałem kufla zwykłego piwa ostrożniej, niż teraz. Byle nie uronić

ani kropli tak drogocennego płynu.

Hej! — ozwał się rzeźwy głos. — Chodźcie tutaj,

do cienia.

Obejrzałem się. Zbyt gwałtownie, bo nieco piany pociekło po szkle.
W kącie salki, istotnie w cieniu, za okrągłym stolikiem tkwił Old Gray!

Tym razem rzeczywiście rozlałem piwo. Z wrażenia. Karol wykazał więcej opanowania i

zaraz podszedł do Siwowłosego.

background image

Siadajcie. Radzę zrzucić kurtki i zdjąć kapelusze.

Ależ upał! Chyba z 90 stopni *.

Przytknąłem kufel do ust. W porównaniu z temperaturą otoczenia piwo wydało mi się

zupełnie chłodne.

— Co u was słychać? — zagadnął Siwowłosy. — Jak łowy?
— Łowy dość średnio — odparłem. — Mój koń zgubił podkowę.

90°F, czyli 32 °C

180

— O, to przykre. Pechowy koń — uśmiechnął się. — Warsztat kowalski mieści się kilka
domów dalej. Zaprowadzę was. Będziecie tu nocować?
— Nie — powiedział Karol i dodał ciszej —• ktoś na nas czeka.
— Nowy towarzysz drogi? Dlaczego nie przyszedł do saloonu?
— To Wysoki Orzeł.
— Ach tak? Mój stary znajomy. Rozsądnie postąpił omijając tę dziurę. Czerwonoskórzy
raczej nie są mile widziani w tych stronach. Napijecie się jeszcze?
— Dziękuję. Tutejszy barman niezbyt chętnie obsługuje gości. Gapił się na nas z minutę,
nim napełnił kufle — zgryźliwie zauważył Karol.

Old Gray zaśmiał się cicho.

— Czytaliście list gończy? Wisi na zewnątrz.
— Owszem.
— Właściciel knajpy bardzo się nim przejął. Prawdopodobnie podejrzewa każdego
przybysza o bandycką profesję. Chyba jesteśmy jedynymi dziś gośćmi w Red Deer. Mnie
tu znają, ale was nie. No, chodźmy. Czas ucieka, a ja też mam tu coś do załatwienia.

Wyszliśmy. Ulica wyglądała tak samo pusto jak przed półgodziną. Miałem wrażenie, że

rozpalona ziemia parzy mnie poprzez podeszwy butów. W saloonie było podobnie gorąco,
lecz za to sporo cienia, do którego chętnie bym wrócił.

Zgodnie z informacją Siwowłosego warsztat kowalski znajdował się w odległości zaledwie

kilkudziesięciu kroków od knajpy. W ciszy panującej na wymarłej ulicy było słychać
metaliczny stuk młota.

Podkucie mojego konia trwało zaledwie parę minut.
— A teraz — oświadczył Old Gray — zaprowadzę was do faktorii.
— Po co? — zaniepokoiłem się perspektywą nowej włóczęgi.

181

Chodź, chodź — odparł Karol. — Może znajdzie

my coś dla uzupełnienia zapasów.

O jakich zapasach myślał? Juki naszych siodeł puchły od ładunku. Nie brakowało ani

kawy, ani soli, ani sucharów. Mięsa mieliśmy aż za dużo.

To naprawdę blisko — pocieszył mnie Siwowło

sy, — Nie pożałujecie.

Poczłapałem na końcu, prowadząc konia, zadowolony, że zwierzę już nie kuleje. Old Gray

nie kłamał. Faktoria hudsońskiej kompanii leżała w odległości jakichś dwustu kroków od
kuźni i chyba tu kończyło się osiedle, bo ulica — na pewno.

Ujrzałem palisadę z zaostrzonych bali, poczerniałych od starości, gdzieniegdzie

porośniętych siwym mchem. Potężna, niska brama wiodąca w głąb dziedzińca stała
otworem. Na narożnych wieżyczkach palisady nikt już nie czuwał z bronią gotową do
strzału. Bo i po co? Przeminęły z szumem preriowego wiatru czasy, kiedy wokół małego
fortu paliły się ogniska, a tłum wojowników obozował przez kilkanaście dni jesieni lub
wiosny, przywożąc na wymianę myśliwskie trofea, a wywożąc broń, proch, kule i nic nie
warte świecidełka dla swych squaw. Zresztą magazyny dzisiejszych faktorii nie
przedstawiały już tak cennej wartości, jak choćby pięćdziesiąt lat temu. Może jeszcze na
dalekiej północy, w rejonie Jukonu czy też na bezmiernych i bezmiernie dzikich obszarach
Terytoriów Północno-Zachodnich zaopatrzenie w towary wyglądało kiepsko, lecz tu, na po-
łudniu, sieć handlowa zgęstniała, a szlaki kolejowe skróciły czas transportu. Więc tylko nad

background image

Wielkim Jeziorem Niewolniczym lub nad brzegami wciąż mało zbadanej rzeki Mackenzie
wznosiły się czujnie strzeżone przed napadami placówki Hudson's Bay Company, nadal od-
grywające rolę fortów i nadal przeżywające swą pełną przygód historię, obsługując traperów
oraz wojownicze

182

plemiona Indian i Eskimosów, których swobody tam jedynie nie krępowały granice
rezerwatów.

Tędy — powiedział Old Gray,

Minął dwa wozy kryte pałąkcwatymi budami, później jakąś szopę, skąd zapachniało

sianem i końskim potem, aż zatrzymaliśmy się przed piętrowym domem o wąskich oknach i
równie wąskich schodkach wiodących ku wysokiemu parterowi. Nasze przybycie musiał ktoś
tam zauważyć, bo nagle uchyliły się drzwi obite żelaznymi antabami,

— Hi! * — wrzasnął obcy głos. — Old Gray!
— Właśnie ja. I moi przyjaciele.
— Witajcie! Każdy gość na cenę złota. Proszę, proszę bardzo...
Za sionką długą jak kiszka i podobnie wąską znajdował się pokój z okratowanymi oknami,

przypominający podrzędny sklepik. Szeregi półek z nie malowanych desek ciągnęły się
wzdłuż ścian, a na wysokim kontuarze tkwiła potężna waga. Wszędzie porozstawiane były
beki, beczułki, zwoje koców, bele materiału, uprzęże, pasy, blaszane puszki i butle z
kolorowymi nalepkami. Przedziwna mieszanina woni wypełniała wnętrze. Czułem ostry
zapach skór, dziegciu, smoły, tytoniu i czegoś tam jeszcze.

To jest Kit Curson — Siwowłosy przedstawił nam

gospodarza. — Najlepszy myśliwy wśród handlarzy
i najlepszy handlarz wśród myśliwych!

Padli sobie w objęcia — na dowód starej i serdecznej zażyłości.

Pozwólcie, panowie, dalej... — skłonił się kierow

nik faktorii. ~ Bardzo się cieszę z waszego przybycia.
Tu świat nadal jeszcze zabity deskami, a każdy gość

Hi (czytaj: haj) — przetłumaczy się: witaj, cześć.

183

to fura nowin. Dawidzie! — krzyknął ku uchylonym drzwiom. — Zastąp mnie tutaj i zobacz,
kto to do nas zawitał!

Zawiasy skrzypnęły. Ujrzałem czarnookiego i czarnowłosego chłopaka, o cerze lekko

opalonej i nieco wystających kościach policzkowych. Indianin lub Metys.

— Dawid Green — przedstawił mi przybysza Cur-son.
— Old Gray! — wykrzyknął chłopiec radośnie.

Nie padli sobie w objęcia, lecz Siwowłosy objął serdecznie młodzieńca i poklepał po

plecach.

Jak się masz, Dawidzie! Mam ci sporo do opowie

dzenia, ale to później. Moi towarzysze drogi — wska
zał na nas.

Uścisnęliśmy dłonie i przeszli do następnej izby, przypominającej trochę biuro, a trochę

pokój mieszkalny. Za biurem przemawiał stół zawalony grubaśny-mi foliałami, nad którymi
ś

lęczał jegomość nieokreślonego wieku. Za pokojem mieszkalnym — tapczan nakryty

niedźwiedzią skórą, szafa i stolik z lustrem.

Jegomość nieokreślonego wieku podniósł głowę.

— O, pan Gray — ucieszył się.
— Witaj, Basil — powiedział Siwowłosy i nie zatrzymując się poprowadził nas dalej,
przez jeszcze jedne drzwi. Tu widać kończyła się biurowa część faktorii, o czym
ś

wiadczyło wręcz odmienne umeblowanie: stół obstawiony krzesłami, kredens, ścienny

background image

zegar, jakaś konsolka, a na ścianach niedźwiedzie futra. Wszystko to, z wyjątkiem skór,
musiało ongiś przebyć setki kilometrów, nim trafiło do Red Deer.
— Rozgośćcie się — poprosił Curson.
Sięgnął do kredensu, postawił na stole pudełko cygar i olbrzymią jak miednica

popielniczkę.

Spróbujcie, znakomite. Ja znikam na chwilę.

Chwila przeciągnęła się, jednak cygara bardzo nam

pomogły skrócić czas oczekiwania. Na koniec gospo-

184

darz wrócił dźwigając kilka butelek i szklanek. Widok ten przyjąłem z nie ukrywanym
zadowoleniem.

.— Pijcie wolno, jest zimne jak lodowce Jukonu.

Nie przesadził. W jaki sposób przy takim upale zdołał zamrozić napój? Zapytałem.

— W piwnicy tego domu tryska źródełko. Zimne, aż ręce drętwieją. Dawnymi czasy
różnie się tu działo, a że faktoria została pomyślana jako budynek obronny, zaopatrzenie w
wodę miało wielkie znaczenie.
— A gdzie Peggy i chłopcy? — zapytał Old Gray.
— Synów spodziewam się lada dzień, a żona zjawi się za chwilę. Skąd przybywasz, jeśli
wolno zapytać?
— Oczywiście. śadna tajemnica. Przywędrowaliśmy prosto z... tutejszego saloonu, a przy
okazji zawadzili o kowala.
— Dlaczego nie przyprowadziłeś panów od razu do mnie?
— Po pierwsze dlatego, że chciałem posłuchać, co ludzie gadają o liście gończym, po
drugie, że spotkaliśmy się dopiero w saloonie.
— Ach, więc to taka świeża znajomość.
— Mylisz się. Znajomość zawarliśmy jeszcze po tamtej stronie granicy, a dziś znowu
nasze ścieżki przypadkowo się spotkały. Oni wędrują za zwierzyną, a po drodze zgubili
podkowę.
— A ty? Jak tam twoje sprawy?
— Bez zmian. Niestety.

Ta wymiana zdań zabrzmiała dla mnie niezrozumiale. Jakimiż to sprawami mógł parać się

Old Gray?

— Dowiedziałeś się czego w saloonie? — zagadnął znowu Curson.
— Miałem pecha. Poza tu obecnymi towarzyszami nawet pies z kulawą nogą nie zajrzał
do knajpy.

r A barman?

Nauczył się listu gończego na pamięć i teraz w

każdym przybyszu podejrzewa bandytę.

185

Roześmieli się.
Zerknąłem na Karola. Siedział nieruchomy jak mumia. Czyżby Old Gray ścigał sprawców

napadu na pociąg? W jakim charakterze? Z tego, co o nim wspomniał porucznik Mitchell,
wcale nie wynikało, iżby pozostawał na służbie policji. Zaintrygowany tym greenhom
zapytałby wprost o cel wędrówki. I strzeliłby głupstwo! Byłoby to pogwałceniem
niepisanego prawa prerii, które głosi, że nie należy pytać przypadkowo poznanego człowieka
ani o to, skąd przybywa, ani o to, dokąd się udaje, ani o to, czego szuka. A poza tym —
najpewniej nie uzyskałbym wyjaśnienia, a obraził zagadniętego.

Zamyśliłem się głęboko, tak że dopiero Karol przywrócił mnie rzeczywistości, lekko

pociągnąwszy za ramię. Zerwałem się z krzesła, żeby powitać panią Peggy Curson, której
wejścia nie dostrzegłem.

Nie będę opisywać ze szczegółami naszej wizyty w faktorii. O jednym tylko wspomnę.

Otóż po bardzo obfitym posiłku Old Gray pierwszy podniósł się od stołu.

— Wybaczcie — przeprosił — muszę chwilkę pogawędzić z Dawidem.
— Ale dzisiaj nie odjedziesz? — zaniepokoił się Curson.

background image

— Ba, to zależy właśnie od tej rozmowy. Jeszcze raz przepraszam.

Wyszedł.

— Dawid to Indianin? — dałem upust swej ciekawości.
— Metys — odparł Curson. — Ojciec biały, matka z plemienia Piegan. Jest sierotą i wiele
zawdzięcza Old Grayowi. Nie zna pan tej historii?
— Nie — odparłem szykując się już do wysłuchania interesującej opowieści. Jednak
zawiodłem się srodze.
— Proszę zapytać się Old Graya. Nie lubię mówić o cudzych sprawach. Dawid jest
pracownikiem faktorii, spisuje się znakomicie.

186

I na tym skończyła się moja próba uchylenia rąbka tajemniczej zasłony otaczającej postać

Siwowłosego.

Następne pół godziny rozmawialiśmy o zwierzętach łownych spotykanych w okolicy, o

synach Cursona uczących się w dalekim mieście, o ostrych zimach, jakie nawiedzają Red
Deer, o starych dziejach Kompanii Zatoki Hudsona.

Wreszcie zjawił się Oid Gray.

Czas na nas — przypomniałem Karolowi.

Skinął głową na znak aprobaty I poczęliśmy się żegnać, mimo protestów gospodyni i

gospodarza.

— Oni muszę jechać — poparł nas Siwowłosy. — Mają umówione spotkanie.
— Ha, skoro tak... lecz ty zostaniesz.
— Zostanę. Kto wie — powiedział — gdy już wskakiwaliśmy na siodła — czy znowu się
nie zobaczymy? Powodzenia w łowach! I pozdrówcie Wysokiego Orła.
Wodza odnaleźliśmy bez trudu. Biały pewnie by zrzędził, że kazaliśmy mu tak długo

czekać. Wysoki Orzeł nawet nie mruknął. Gdy Karol, pragnąc usprawiedliwić tak długą
naszą nieobecność, wspomniał o Old Grayu, Indianin zauważył:

On jest szybki jak wiatr. Pojawia się i znika, kie

dy zechce.

Później, a była to już druga połowa dnia, pędziliśmy prerią, mając słońce za plecami, a

przed sobą zielone morze falujących traw. Potem zieleń poróżowiała od czerwonych zórz na
zachodzie i wkrótce zapadł wieczór.

Tej nocy dręczyły mnie sny-koszmary. Budziłem się, znów zasypiałem i na nowo śnił mi

się Old Gray ze strzelbą w dłoni, który wskazywał coś, czego nie potrafiłem dostrzec, a
później grzmiały odgłosy strzałów tak długo, aż wyrwały mnie ze snu, przywracając
rzeczywistości. Z ulgą przejąłem kolejną wartę, a szary świt rozpędził ostatecznie nocne
mary.

Chyba jednak w moim śnie tkwiło coś z wieszczej

187

przepowiedni, bo nim dzień upłynął, dognał nas Old Gray.

Tylko Wysoki Orzeł nie okazał zdziwienia. My obaj wytrzeszczyliśmy oczy.

— Hej! Czemu się tak na mnie gapicie?
— Głupstwo — zaśmiał się Karol. — Po prostu przypuszczaliśmy, że nie tak prędko
opuścisz Red Deer.
— Na to się zanosiło początkowo. Później przyszła odmiana... Nie spotkaliście kogo po
drodze?
— Nikogo.
— A jakieś tropy?
— śadnych.

— Szkoda — mruknął. Rozkulbaczywszy konia siadł obok nas.
— Ostatni raz jadłem o świcie.
Podzieliliśmy się mięsem antylopy, potem zapalili fajki.

— Sprawa wygląda tak — powiedział Siwowłosy dmuchając dymem — że ten jegomość z
gończego listu kręci się w tych stronach. Podobno usiłował przemknąć się na południe, ale
tam aż gęsto od czerwonych kurtek. Zwijają się, jak potrafią, bardzo im zależy na schwyta-

background image

niu rabusia. Przypadkowo wiem coś o tym.
— Porucznik Mitchell opowiadał nam szczegóły...

Mitchell?! — przerwał mi. — Był tu? Kiedy?

Karol wyręczył mnie, opowiadając o przypadkowym

spotkaniu.

— Ach tak... — westchnął Siwowłosy — jaka szkoda. Nic nie wspomnieliście o tym w
Red Deer.
— Jakoś się nie zgadało.
— Szkoda, wielka szkoda — powtórzył. — Mitchell na pewno jest lepiej poinformowany,
niż ten policjant, na którego natknąłem się w Red Deer.
— O co chodzi? — zdumiałem się.
— O to, że obecność Mitchella pozwoliłaby uniknąć wielu kłopotów.

188

— Jakich kłopotów? — z kolei zdziwił się Karol.
— Czy któryś z was widział kiedykolwiek Joego Shoes?
— Ależ skąd! — wykrzyknąłem.
— No, to możecie go spotkać, nawet obozować wspólnie, nie wiedząc, z kim macie do
czynienia.
— Na pewno — potwierdziłem. — Lecz przecież nie wybraliśmy się na prerię ścigać
przestępców.

Uśmiechnął się.

— Oczywiście. Jednak warto pomyśleć i o własnym bezpieczeństwie. Shoes to przecież
groźny typ. Wiele przemawia za tym, że jest to ten sam człowiek, którego spotkałem przed
laty, rabuś i morderca. Chyba potrafiłbym go rozpoznać.
— No, to Mitchell już nie jest potrzebny — zauważyłem żartobliwie.
— Owszem, potrzebny. Nie mamy prawa aresztować nikogo.

Właśnie. To samo mówił porucznik.

Old Gray zasępił się.

— Po waszym odjeździe — podjął — zjawił się w faktorii pewien traper, a w godzinę
później konny policjant. Obaj twierdzili to samo: Shoes zamierzał przedrzeć się przez
granicę amerykańską, jednak zawrócił.
— Kto go widział?
— O tym ani traper, ani policjant nie potrafili nic rozsądnego powiedzieć.
— Wygląda na to, że się nie wymknie — zauważyłem.
— Może próbować drogi na północ.
— Do Jukonu?! — krzyknąłem. — Ależ to szaleństwo.
— I ja tak sądzę, lecz desperat potrafi odważyć się na najbardziej ryzykowny krok. Być
może spróbuje również górskiego szlaku do Montany. Droga piekielnie

189

trudna, lecz stwarzająca mnóstwo możliwości ukrycia się. Przyszłość pokaże.

Jeśli pokaże — wyraziłem wątpliwość.

Old Gray nic nie odpowiedział. Skończył ćmić fajeczkę, wytrząsną! popiół,

A teraz, skoro już wiecie, czego można się spo

dziewać, niech każdy dobrze wytrzeszcza oczy i nad
stawia uszu podczas nocnej straży.

Istotnie, nie wolno było bagatelizować faktu obecności na prerii niebezpiecznego

osobnika. Noc jednak upłynęła spokojnie, a rankiem razem z Siwowłosym ruszyliśmy
dalej. Old Gray zamierzał zapolować, lecz z tego polowania nic nie wyszło aż do południa,
a po południu zainteresowała nas zupełnie inna sprawa.

Gdy pędziliśmy prerią, Siwowłosy pierwszy dostrzegł czarną plamę wśród traw. Ślad po

ognisku. Zatrzymaliśmy konie. Old Gray zeskoczył.

Nie zsiadajcie — przestrzegł. — Zbyt wiele nóg

zadepcze ślady.

Tkwiliśmy w siodłach, a on krążył wokół czarnej plamy, z głową opuszczoną, podobny

background image

do ptaka biegusa polującego na jaszczurkę lub węża. Co pewien czas podnosił nie
dopalony patyk i grzebał nim w popiele lub w trawie, raz nawet przykląkł. Widać nie
osiągnął żadnych rezultatów, bo zwrócił się do Indianina:

Niech Wysoki Orzeł pomoże mi...

Ubodło mnie to troszkę. Przecież Karol słynął jako znakomity tropiciel, a i ja coś niecoś

potrafiłem.

Wódz bez słowa przystąpił do poszukiwań. We dwójkę dreptali tu i tern. Do znudzenia

długo. I po licho?

Dwa konie — streścił Old Gray wyniki badań — ■

lecz człowiek tylko jeden, chyba że obaj noszą buty
jednakowe. Obozował lub obozowali przed kilkunastu
godzinami. A oto pamiątka.

Wyciągnął ku nam dłoń i pokazał spory czarny guzik.

190

Ktoś sieje guziki po drodze —- zauważyłem. —

Pokaż no, Karolu, tamten.

Guziki były bliźniaczo podobne.

Skąd macie ten drugi? — zainteresował się Siwo

włosy.

Opowiedziałem po krotce o naszym odkryciu w jaskini.

— Czy Mitchell o tym wie?
— Na jaskinię trafiliśmy już po spotkaniu z porucznikiem — odparłem.
— Mitchell ma wyjątkowego pecha. Chociaż... są to fabryczne guziki przyszywane do
tysięcy ubrań. Jednak zbieg okoliczności jest zastanawiający. Ten sam człowiek mógł
obozować w jaskini i tutaj. Ten sam człowiek mógł być mordercą odkrytej przez was
ofiary. W jakim celu?

Uznałem, że tego rodzaju rozważania do niczego nie prowadzą, zagadnąłem więc

niecierpliwie:

— Jedziemy?
— Dziwna historia — mruknął Old Gray dosiadając konia.
— Ba, zapewne — odparłem — lecz jeszcze dziwniejsza mnie się przytrafiła. Z
niedźwiedziem.
— A cóż takiego?

Wydało mi się, że Old Gray się uśmiechnął. Opowiedziałem o grizzlim.

— Bardzo ciekawe — stwierdził, —- Nie zobaczyliście strzelca?
— Po godzinnych poszukiwaniach daliśmy spokój. Zaczynam wierzyć, żę duchy krążą po
górach, aby ratować nieostrożnych wędrowców. Jak to wytłumaczyć?
— Może mu się spieszyło? Może gonił za czymś bardziej dla niego wartościowym od
futra niedźwiedzia i podziękowań? Któż odgadnie?
— Jednak dziwny to postępek.
— Świat pełen jest dziwnych postępków. W drogę!

191

I to było wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie Siwowłosy.

Towarzyszył nam jeszcze przez dwa dni i dwie noce. Cały czas pilnie wypatrywał

kolejnych śladów po ogniskach, lecz bezskutecznie. Dostrzegłem, że staje się coraz bardziej
markotny. Pod koniec drugiego dnia zdobyłem się na odwagę i zagadnąłem o przyczynę
złego humoru.

Podejrzewam — odparł — że odkryte przez nas

ognisko rozpalał mój dawny znajomy. Poszukuję go
w ważnej sprawie i jak na złość nie potrafię dości
gnąć.

Zapytałem, na czym opiera swe przypuszczenie — chyba nie na znalezionym guziku?

Roześmiał się. Po raz pierwszy od wielu godzin.

— Oczywiście, że nie. Czarne guziki zdobią garnitury wielu mężczyzn. Po prostu wiem,

background image

ż

e mój znajomek właśnie przebywa w tych stronach, dlatego interesuje mnie każdy

człowieczy trop.
— A może to był Shoes? — wyraziłem przypuszczenie.
— Może tak, może nie. Dowodów brak.
Zaniechałem dalszych pytań. Natarczywość wyglądałaby na niegrzeczne wścibstwo. A

poza tym... dość już miałem całej tej historii. Dopiero nieco później, skojarzywszy pewne
sprawy, doszedłem do wniosków bardzo interesujących, zarówno mnie, jak i każdego
przeciętnego człowieka. Zwłaszcza przebywającego na prerii, lecz wtedy jeszcze o tym nie
wiedziałem.

Poczęliśmy rozglądać się za dogodnym miejscem noclegu. Drzewa i krzewy gdzieniegdzie

widzieliśmy, natomiast wody ani śladu. Za radą Karola jechaliśmy tak daleko jeden od
drugiego, jak na to pozwalała widoczność. Posuwając się w ten sposób zwiększało się
prawdopodobieństwo napotkania jakiejś rzeczki czy jeziorka. Bo wielkich rzek nie było w
tych stronach,

192

a wielkie jeziora leżały na północ i na wschód od prze-bywanej przez nas trasy.

Tym razem ja odkryłem wspaniałe miejsce na biwak: kępę drzew otaczających

stawek o wodzie przejrzystej i zimnej niczym lód. Gdzieś od spodu biło źródło a
nadmiar wody wypływał wąskim strumykiem, który po kilkudziesięciu jardach po
prostu... znikał, wsiąkał w piaszczystą glebę.

Wspominam o tym miejscu nie bez powodu. Bo tam właśnie, przy wieczornym

ognisku, Old Gray ćmiąc fajeczkę opowiedział nam historię, jaka wydała mi się
najdziwniejszą z dziwnych, podobną do gawęd, którymi skracali sobie czas na
postojach osadnicy ciągnący na zachód lub traperzy. W takich gawędach tkwiło
zazwyczaj tyleż zmyślenia, co i prawdy, więc nie trzeba ich uznawać wyłącznie za
bajki. I podejrzewam, że z opowiadaniem Old Graya sprawa miała się podobnie.

Słonko już zachodzi, lecz chyba jeszcze nie pój

dziemy spać? Słyszeliście o historii Balfourów? Na
pewno nie.

Potrząsnąłem głową na znak całkowitej nieświadomości.

W pewnym mieście naszego wschodu — zaczął

Old Gray pykając z fajki — ani wielkim, ani małym,
ż

ył przed laty zamożny przemysłowiec. Fabrykant bry

czek, powozów, a przede wszystkim dyliżansów. Nie
ź

le mu się powodziło, jako że sieć linii kolejowych

była podówczas rzadka, zwłaszcza na Dalekim Zacho
dzie. Przecież dopiero w 1869 roku nastąpiło połącze
nie torami Atlantyku z Pacyfikiem, a do tego czasu
dyliżans odgrywał rolę najwygodniejszego środka ko
munikacji. Ten przedsiębiorca był z pewnych wzglę
dów człowiekiem niezwykłym. Swych zainteresowań
nie ograniczał bowiem, jak wielu jemu podobnych, do
spraw związanych jedynie z produkcją konnych po-

13 — Old Gray

193

jazdów. W którymś tam roku, skonstruowawszy ulepszoną partię wehikułów, wybrał się w
daleką drogę karawaną złożoną z takich właśnie wozów. Chciał sprawdzić, jak jego wozy
spisywać się będą podczas długiej podróży. Jednak, o ile mi wiadomo, powodem głównym
wycieczki stała się nieprzeparta chęć ujrzę- i nia dalekich przestrzeni z ich pięknem i grozą, o
czym sporo informacji podawała prasa wschodnich stanów. W zasiedziałym mieszczuchu
odżyły stare tęsknoty jego dziadka, znanego łowcy futerek z czasów, kiedy wędrówka na
zachód od doliny Missisipi uznawana była za czyste szaleństwo.

Przemysłowiec, nazwijmy go panem Hopkinsem, zabrał na swą wyprawę serdecznego

background image

przyjaciela, jeszcze ze szkolnej ławy. Przyjaciel był rysownikiem i mała-rzem, raczej
biednym niż bogatym, i pewnie nigdy by nie ukończył kosztownych studiów, gdyby nie
finansowa pomoc Hopkinsa. Zdarzają się takie wypadki. Dla wygody nazwijmy tego
malarza panem Balfourem. Dla wygody, zaznaczam, ponieważ sprawa nazwisk nie gra w
mej opowieści żadnej roli.

Tak więc Hopkins i Balfour podróżowali własnym wozem. Wrócili cali i zdrowi do

rodzinnego miasta, bogatsi o doświadczenia, których nie mogliby zdobyć w żaden inny
sposób.

Balfour przywiózł z wędrówki kilkadziesiąt szkiców oraz skórę upolowanego przez

siebie bizona. Jednego z ostatnich. Skóra zdobiła ścianę w jego mieszkaniu, szkice
przemieniły się w olejne obrazy o nie małej wartości. Znalazły się na specjalnie
zorganizowanej wystawie i szybko trafiły do rąk licznych amatorów zachodniej egzotyki.
Chyba po raz pierwszy w swym życiu malarz pozbył się finansowych kłopotów.

Natomiast Hopkins przywiózł, poza wrażeniami, futro niedźwiedzie oraz kompletny strój

indiański, nabyty od wojownika jednego z mniej wrogich plemion.

Od czasu tej eskapady coś się zmieniło w jego życiu. Bo chociaż nadal produkował pojazdy
różnej wielkości i przeznaczenia, obok zawodowych zajęć, niejako równolegle z nimi,
rozwijać się poczęło jego nowe zainteresowanie. Nie mające nic wspólnego z pomnażaniem
dochodów. Wręcz przeciwnie, raczej je uszczuplające.

Przemysłowiec zaangażował się finansowo i uczuciowo w zbieranie najróżniejszych

przedmiotów mających jakikolwiek związek z historią Dzikiego Zachodu. Nabyty w czasie
wyprawy strój indiański zapoczątkował kolekcję. Zakończyła ją śmierć Hopkinsa. Z jego
zbiorów i z fundacji, jaką ustanowił testamentem, powstało jedno z największych muzeów
historii naturalnej naszego kraju. Lecz cofnijmy się w czasie.

Balfour, zachęcony sukcesem, jaki odniosły jego obrazy ukazujące przyrodę i ludzi

Dzikiego Zachodu, postanowił tworzyć dzieła o takiej właśnie tematyce. W poszukiwaniu
nowych wrażeń zapuszczał się coraz dalej w głąb mało znanych ziem: na zachód i na północ.
Stał się pierwszym rysownikiem-westmanem.

Zbiegiem okoliczności obaj przyjaciele wstąpili w związki małżeńskie w tym samym

miesiącu tego samego roku.

Zmiana kawalerskiego stanu w niczym nie wpłynęła na ich wzajemne stosunki, na

codzienne zajęcia i zainteresowania. Obu urodzili się synowie. Przyjaźń między ojcami
przeszła na synów. Potomek Balfoura już w młodzieńczych łatach począł zdradzać
zainteresowanie i zdolności sztuką, ojciec cieszył się, że znalazł godnego następcę.
Przewidywania sprawdziły się.

Inaczej ułożyła się życiowa kariera syna Hopkinsa. Bardziej interesowało go ojcowskie

hobby — kolekcjonowanie odzieży, broni, dzieł sztuki indiańskiej — niż produkcja konnych
pojazdów. Zresztą stale gęstniejąca sieć linii kolejowych zmniejszyła zapotrzebowanie na
wozy. Tak więc syn przemysłowca sprzeniewierzył się

195

ojcu. Nie powozy go pociągały, lecz książka i pióro. Jeszcze za życia ojca rozpoczął pracę w
jednym z dzienników wschodu, a po zgonie rodzica sprzedał fabrykę, by bez reszty zająć się
pisarstwem. Wkrótce później zmarli i rodzice Balfoura, lecz stara, wierna przyjaźń między
młodym dziennikarzem i młodym rysownikiem nie wygasła. I podobnie jak ich ojcowie
ruszyli na Dziki Zachód — jeden rysować, drugi pisać korespondencje. Warunki podróży
były lepsze niż ongiś za życia fabrykanta wozów, lecz przecież nadal trudne. Linie kolejowe
nie wszędzie docierały, a najpiękniejsze partie kraju leżały wciąż wśród bezdroży i pustkowi.
Ale obu przyjaciołom to właśnie najbardziej się podobało.

Po pierwszej paromiesięcznej wyprawie odbyli drugą, trzecią i czwartą. W ten sposób

poznali tajniki życia na prerii i w górach. Piątą wyprawę odbył młody Balfour samotnie i
przywiózł z niej... indiańską dziewczynę. Gdy ją sprezentował dziennikarzowi, tamten za
głowę się złapał. Odprowadził przyjaciela na bok i zapytał:

Co ty chcesz z nią uczynić?"

Raczej: z niej — odparł tamten. — Chcę z niej uczynić własną żonę".

background image

Oszalałeś? Człowieku, zastanów się. Przecież, ona nawet nie potrafi poprawnie mówić po

angielsku! A na pewno nie umie czytać".

To ją nauczę. Według zwyczajów Indian jest już moją żoną, a wkrótce będzie nią według

praw bladych twarzy".

Poczekaj! Nie tak prędko. Przemyśl swą decyzję, bardzo cię o to proszę".

Już przemyślałem. Czy możesz mi pomóc?"

I tak się zaczęła ta zupełnie nowa historia. Nie jedyna w naszym kraju. Na pewno wiecie,

ż

e mieszane małżeństwa, zwłaszcza w pierwszych latach osadnic-

196

twa, nie należały do rzadkości, a i dzisiaj niekiedy się trafiają.

— Oczywiście — przytaknąłem. — Świadczy o tym wzrastająca ilość Metysów wśród
ludności obu Ameryk.
— Otóż to! Lecz poślubienie indiańskiej dziewczyny przez trapera, eksplorera czy nawet
rolnika, gospodarzącego gdzieś na zachodnim pograniczu a sprowadzenie Indianki do
miasta białych to dwie różne sprawy. Farmerzy czy traperzy decydowali się na takie związ-
ki często wyłącznie ze względów osobistego bezpieczeństwa. śona-Indianka, zwłaszcza
gdy była córką któregoś z wodzów, gwarantowała przyjaźń plemienia. Poza tym warunki
jej nowego życia drobnym tylko ulegały zmianom, a poziom umysłowy męża i ludzi z
najbliższego otoczenia wcale nie był wyższy, często nawet niższy od jej własnego.
Indianki — żony białych czuły się bardzo dobrze, najczęściej znacznie lepiej od squaw
czerwonoskórych wojowników.

W przypadku młodego Balfoura wszystko przedstawiało się odmiennie. Wręcz groźnie dla

niego i dla wybranki. Początkujący rysownik i malarz, chociaż bardzo zdolny i zyskujący
uznanie w kręgach zawodowców i amatorów, musiał liczyć się z tak zwaną opinią publiczną.
ś

ona Indianka mogła stać się magnesem przyciągającym doń ludzi. Egzotyczne małżeństwo

— niemal reklamą zwiększającą popyt na jego obrazy. Lecz żona-analfabetka, nie umiejąca
sklecić jednego zdania w poprawnej angielszczyźnie, której poza tym obce były towarzyskie
zwyczaje, żona usiłująca wejść po schodach jak po drabinie, to znaczy na czworakach,
woniejąca zjełczałym tłuszczem — wszystko to mogło młodego Balfoura narazić na
ś

mieszność, na drwiny, na niewybredne żarty i złośliwości, a w końcu złamać mu karierę.

Hopkins, który odziedziczył po ojcu nie tylko fabry-

187

kę, lecz i kupiecki rozsądek, i trzeźwy pogląd na świat, w lot dostrzegł niebezpieczeństwo.

Henry — zwrócił się do Balfoura — co uczynisz, jeśli za twoją żoną ściągnie tu jej

ojciec, wuj, brat i tuzin innych krewnych? Gdzie im rozbijesz tipi i jak przyjmiesz ludzi,
którzy na pewno uważają cię za wybitną wśród bladych twarzy osobistość?"

Mam nadzieję, że nie przyjadą. Zbyt daleka to droga".

A jeśli jednak zjawią się tutaj?"

To... to... chyba ucieknę!"

W tym miejscu obaj parsknęli śmiechem. Chociaż problem był poważny. Wizyta

krewnych Indianki była raczej nieprawdopodobna, natomiast niebezpieczeństwo tkwiło w
tym, jak ludzie, wśród których obracał się Henry Balfour, odniosą się do jego postępku i jego
egzotycznej żony.

Myślę, że bez pomocy Hopkinsa Henry popełniłby wiele głupstw, pozrażał sobie

wszystkich i w ten sposób zakończył swą artystyczną karierę. Na szczęście miał dość
zaufania i rozsądku, aby zastosować się do rad przyjaciela. I oto po długich rozważaniach i
znacznie krótszych poszukiwaniach znaleźli pensjonat, gdzie umieszczono Indiankę. Jej
wygląd wzbudził zachwyt właścicielki, jej zachowanie — z trudem maskowaną wesołość.

Z kolei obaj przyjaciele znaleźli kogoś, kto podjął się nauczyć dziewczynę języka

angielskiego w słowie i piśmie, a kierowniczka pensjonatu — za dodatkowym
wynagrodzeniem — przyjęła na swe barki ciężar edukacji towarzyskiej i sposobu bycia
obowiązującego w społeczeństwach bladych twarzy.

Nie szło to łatwo, chociaż uczennica okazała się niezwykle pojętna. Najtrudniej było

wytłumaczyć jej cel tych wszystkich poczynań, Henry Balfour sam ją przekonał. Przez

background image

pierwsze tygodnie dziewczyny nie wy-

198

puszczano na rojne ulice miasta i korzystała jedynie ze spacerów po ogrodzie, budząc
zrozumiałą sensację wśród współlokatorów, zwłaszcza mężczyzn, bo była śliczna. Jednakże
przechadzki po niewielkim ogrodzie dla osoby wyrosłej wśród nie ograniczonych niczym
przestrzeni stanowiły to samo, co dreptanie po więziennym podwórku człowieka
korzystającego dotychczas z nieskrępowanej wolności. Indianka poczęła się buntować i tylko
obecność Balfoura poprawiała jej humor. Ale stałe towarzyszenie narzeczonej nie zezwalało
na wyjazdy. Henry Balfour odtworzył już wszystkie krajobrazy Dalekiego Zachodu na
płótnach i z przyczyn czysto ekonomicznych („wychowanie" narzeczonej kosztowało sporo)
zaczął malować portrety co bardziej snobistycznych obywateli miasta. Wiele mu w tym
dopomógł Hopkins, zarówno przez swe znajomości, jak przez chytrze zamaskowaną reklamę
prac swego przyjaciela, o którym bądź w formie wywiadów, bądź krótkich felietonów pisał
na łamach swego dziennika.

Minęło kilka najgorszych dla indiańskiej dziewczyny tygodni odosobnienia. Osoba ucząca

ją angielskiego podjęła się oprowadzania egzotycznego przybysza po mieście. „Przybysz"
został odziany w strój białych sąuaw, by uniknąć zbyt wielu natarczywych spojrzeń. Kto
jednak przyjrzał się dokładniej cerze i rysom twarzy pięknej dziewczyny, ten musiał
odgadnąć jej pochodzenie.

Po kilku miesiącach nauki angielskiego dodatkowo obciążono uczennicę rozmowami z

pewnym zakonnikiem. Przecież żaden chrześcijański duchowny nie udzieliłby ślubu
pogance!

I tu znowu Hopkins okazał się bardzo pomocny. Wynalazł pastora, który przez wiele lat

bawił na zachodzie i północy, gdzie poznać mógł obyczaje i wierzenia czerwonoskórych,
dzięki czemu rozmowy między po-

199

ganka a pastorem przebiegały gładko i były zrozumiałe dla obu stron.

Dalsza edukacja objęła początki arytmetyki, geografii i historii. W sumie cała nauka trwała

prawie dwa lata i zaiste podziwiać należy zarówno upór Balfoura, jak i wytrwałość młodej
squaw.

Gdy po upływie tego czasu obaj przyjaciele wyprawili huczne przyjęcie dla kolegów,

znajomych i znajomych znajomych — nikt z gości nie mógł uwierzyć, by elegancka, młoda
miss miała coś wspólnego z czerwo-noskórą rasą, poza lekkim podobieństwem rysów twarzy.
W dwa miesiące później odbył się ślub młodej pary, a miejscowe gazety poświęciły temu
wydarzeniu sporo miejsca na swych łamach. Co nie pozostało bez wpływu na dalszy przebieg
ż

yciowej kariery Balfoura. Młode damy uznały to małżeństwo za wysoce romantyczne,

mężowie młodych dam zdumiewali się nad odwagą Balfoura. „Romantyczna" para
zapraszana bywała na pikniki, przyjęcia, bale, wszędzie budząc zainteresowanie, Balfour
natomiast otrzymywał częściej zamówienia na portrety. Przyjmował te zamówienia z...
konieczności, nadal marząc o powrocie do swych ukochanych krajobrazów, do surowego
piękna Gór Skalistych, pierwotnych borów i nie tkniętych pługiem prerii.

Aż nadszedł dzień, w którym marzenia swoje zrealizował. Wyruszył na Dziki Zachód. Nie

sam. Z żoną i przyjacielem. Była to wspaniała trzymiesięczna wyprawa, podczas której —
rzecz zrozumiała — pani Anna (takie bowiem otrzymała „białe" imię) w swych
westmańskich osiągnięciach pobiła na głowę obu mężczyzn. Jednak nie złożono wizyty w jej
rodzinnym plemieniu. Małżonka wcale się przy tym nie upierała, a małżonek doszedł do
wniosku, że prezentacja półdzikim krewnym kobiety tak gruntownie przemienionej z
Indianki w „bladą twarz" mogłaby wywołać oburze-

200

nie wśród co bardziej konserwatywnych wojowników. Lepiej nie ryzykować.

Balfour przywiózł z tej podróży sporo szkiców czarno-białych, a także akwarel

przedstawiających wędrownych traperów, indiańskich przewodników, konie, wozy zwane
„okrętami prerii" oraz antylopy gnające przez równiny. Hopkins natomiast powrócił ze

background image

stosem notatek, Anna — z mnóstwem wspomnień.

Takich wspólnych wypraw odbyli kilka. Jedna na długo pozostała w ich pamięci, ta — na

wielbłądach.

— Na wielbłądach! — wykrzyknąłem przerywając wątek opowiadania. — Chyba nie tu,
lecz w Afryce?
— Nie w Afryce. Mało kto wie lub pamięta, że na południu Stanów przez niezbyt długi
czas próbowano używać do transportu właśnie wielbłądów.
— Nic o tym nie słyszałem — zainteresował się Karol. — Czy to nie bajka?
— Nie bajka. Najprawdziwsza prawda. Na kilka lat przed wybuchem wojny domowej
armia Stanów Zjednoczonych zakupiła w Egipcie trzydzieści cztery wielbłądy. Chodziło o
sprawdzenie użyteczności tych zwierząt przy transporcie ludzi i towarów poprzez bez-
drzewne i bezwodne, pustynne obszary Zachodu. Pierwsza taka wyprawa, do Kalifornii,
udała się znakomicie. Stwierdzono, że wielbłądy są- odporne na ukąszenia grzechotników,
ż

e mogą obywać się bez wody przez wiele dni, żywić szałwią, a nawet ostem, którego nie

tknie ani koń, ani muł. Wielbłądy nie lękały się wody, gdy przyszło przebywać w bród
rwące strumienie i głębokie rzeki, no i potrafiły unieść tyle ładunku, co cztery muły.

Na wiadomość o wynikach tych doświadczeń grupa osób zainteresowanych transportem

założyła Kompanię Amerykańskiego Wielbłąda. Zwierzęta zakupiono jednak nie w Egipcie,
lecz w Azji, uznając, że będą odporniejsze na zimno. Szybko nastąpiło rozczarowa-

201

nie. Okazało się bowiem, że wielbłądy były niezwykle złośliwe, bez żadnych powodów
atakowały ludzi zębami, pluły im w twarze jadowitą śliną, a konie, muły i woły płoszyły się
na ich widok, co doprowadzało do ostrych zatargów z właścicielami. Poza tym — amatorów
jazdy na grzbiecie wielbłąda nie znalazło się wielu. Powstał kłopot z angażowaniem
przewoźników. Uciekali od wielbłądów jak od zarazy. I tak cały pomysł okazał się chybiony.
Kompania sprzedała kilka zwierząt cyrkom, resztę po prostu puściła wolno na bezludne
prerie. Azjatyckie zwierzęta nie potrafiły aklimatyzować się, jak europejskie konie. Podróżni
widywali je jeszcze przez kilka lat, jak błąkały się tu i tam, później wszelkie ślad po nich
zaginął. Prawdopodobnie padły ofiarą chorób i drapieżników. Lecz wracam do historii
małżeństwa Balfourów.

Urodziło się im dziecko, syn. W okresie niemowlęctwa i jeszcze przez kilka następnych lat

przyszło zrezygnować z dalekich wypraw, poprzestając jedynie na krótkich wycieczkach,
bądź też — w pełni upalnego lata — przenosić się do wynajętej przez malarza podmiejskiej
willi. W tym to okresie Balfour był już wziętym rysownikiem, a Hopkins napisał swą
pierwszą książkę poświęconą ludziom i sprawom Dalekiego Zachodu. Nie nudzę was za
bardzo?

Szczerze zaprzeczyliśmy. Co do mnie, przepadałem za tego typu opowieściami. Przecież to

one składały się na historię wielkiego kraju. Myślę, że Karola również zainteresowały dzieje
dwu przyjaciół. Z zupełnie jednak innych przyczyn, niż sądziłem.

Jeśli więc was nie nudzę — ciągnął dalej Old Gray — posłuchajcie, co wydarzyło się

dalej. Nie mamy zresztą nic innego do roboty.

Młody Balfour uczęszczał normalnie do szkoły, a gdy nieco podrósł i zmężniał, począł

brać udział w letnich wyprawach rodziców i oczywiście Hopkinsa. Ten ostatni

202

stał się jak gdyby czwartym członkiem rodziny. Bowiem Hopkins nie ożenił się, lecz to już
zupełnie inna sprawa.

Nie we wszystkich jednak wędrówkach młody Bal-four uczestniczył. Nie w takich, które

były zbyt uciążliwe lub niebezpieczne. Oddawano go wówczas do internatu lub wysyłano na
letnie obozy amerykańskich skautów.

Którejś wiosny małżeństwo, we dwójkę jedynie, wyruszyło nie na zachód, lecz na północ,

do Kanady. Tym razem Hopkins nie mógł im towarzyszyć, zatrzymała go w mieście praca
zawodowa. Ale zajął się opieką nad młodym Balfourem.

Podróżnicy wrócili z wyprawy dopiero późną jesienią, przywożąc nieprawdopodobną

nowinę: uzyskali od władz kilkanaście akrów lasu i łąki w cichym zakątku na podgórzu i

background image

postanowili zbudować dom, ba, nawet już sprowadzili drwali do karczowania kawałka
puszczy. Drzewo miało schnąć aż do najbliższej wiosny. W początkach lata zamówiony
przedsiębiorca zobowiązał się wybudować dom. Hopkins osłupiał.

Chyba oszaleliście?"

Wybuchnęli śmiechem.

Chcecie opuścić miasto? Zamieszkać w głuszy? No i jakie to koszty!"

Odpowiedzieli, że mają zamiar tam mieszkać tylko przez parę miesięcy w roku, nigdy

zimą. A co się tyczy kosztów, są mniejsze niż można by sądzić. Ziemia za darmo, budulec za
darmo, a zapłata cieślom i drwalom nie przekroczy rozsądnej kwoty.

No dobrze — ustąpił Hopkins — a plan budynku? Musisz zapłacić architektowi".

Zapomniałeś — odpowiedział Balfour — że jestem nie tylko malarzem, lecz i

rysownikiem. Obraz domu mam już w głowie, lecz to moja tajemnica. Przyjedziesz tam
dopiero wtedy, kiedy dom będzie gotowy i godny

203

przyjęcia najbardziej wybrednych gości. Anna również nie pojedzie tam wcześniej. Pragnę
jej sprawić architektoniczną niespodziankę".

Hopkins przez pewien czas łudził się, że wariacki pomysł wyparuje z głowy przyjaciela

podczas zimowych miesięcy. Nic z tego. Balfour zapalił się do swego projektu i wczesną
wiosną, mimo że nocami jeszcze chwytały przymrozki, ruszył na północ. Sam. Ku
niezadowoleniu Hopkinsa i lekkiemu niepokojowi Anny. Wrócił w lipcu, nieco wychudły,
opalony i, pełen energii. Oświadczył, że dom stoi pod dachem, że ma nawet szyby w oknach,
studnię z pompą i werandę. Nic już nie brakuje z wyjątkiem wyposażenia wnętrz.

Jak to załatwisz?" — zafrasował się Hopkins.

Bardzo prosto: kupuję wóz, dwa muły, angażuję woźnicę i ruszam za tydzień razem z

Anną. Potrzebny sprzęt, niezbyt drogi, nabędę w najbliższym mego domu miasteczku i sam
przetransportuję. Opiekuj się chłopcem i naszym mieszkaniem."

To znaczy, że nie pojadę z wami?"

Jeszcze nie teraz. Przyjedziemy po ciebie, kiedy wszystko zostanie uporządkowane.

Zgoda?"

Cóż, musiał się zgodzić. Po dwu dniach Balfour pokazał przyjacielowi pojazd świeżo

wyprodukowany w dawnych zakładach Balf oura-seniora. Był to wehikuł zdatny do długich
podróży, coś pośredniego między dyliżansem a wozem ciężarowym. Tak wygodny, jak tylko
może być wygodny tego rodzaju środek lokomocji.

Nieco później Hopkins miał okazję obejrzeć zaprzęg złożony z dwu mułów oraz

zgodzonego do nich woźnicę. Był to młody mężczyzna przybyły, jak poinformował go
Balfour, z Kanady w poszukiwaniu lepszej pracy. Dotychczas bowiem pracował jako
woźnica i kowboj na jednym z farmerskich gospodarstw niedaleko Montrealu. Balfour
znalazł go przypadkowo i zaangażował. Nowo przyjęty sprawiał wrażenie człowieka
inteli-

204

gentnego, uprzejmego i nie lękającego się pracy. Czegóż więcej wymagać?

W następnym tygodniu państwo Balfour ruszyli w drogę. Minął miesiąc, podczas którego

Hopkins rzetelnie wywiązywał się z opieki nad synem przyjaciół. Minęły jeszcze dwa
tygodnie. Hopkinsa nie niepokoił brak wiadomości. Rozumiał, że wyposażenie domu musi
potrwać długo: że wyjazdy do miasteczka, zakup mebli, a później ich transport zabiorą
Balfourom mnóstwo czasu. Lecz nagle dziennikarz zaalarmowany został depeszą (wówczas
już istniały między niektórymi mia-.stami połączenia telegraficzne *) nadaną przez szpital w
Edmonton, wzywający go pilnie w sprawie małżeństwa Balfour.

Hopkins pognał na północ, używając różnych środków lokomocji, jako że Edmonton,

wówczas zupełnie małą mieścinę, nie łączyła jeszcze ze światem żadna linia kolejowa.

Gdy wreszcie Hopkins dotarł do celu, od lekarza miejscowego szpitalika dowiedział się,

ż

e przybył za późno! Oboje Balfourowie nie żyli. Zmarli na skutek ciężkich obrażeń

zadanych im przez nieznanego napastnika.

Jak się czuł Hopkins usłyszawszy tę wiadomość, możecie sobie wyobrazić. Jednak nie

background image

pogrążył się w bezradnej rozpaczy, lecz począł badać przyczyny tragedii. Oto Balfourowie
zostali znalezieni przypadkowo przez patrol konnej policji około pięćdziesięciu mil na pół-
nocny zachód od Edmonton. Oboje, na pół przytomni, poranieni kulami rewolwerowymi,
leżeli przy wygasłym ognisku na prerii, niedaleko swego wozu. Konie znikły. Przywróceni
do przytomności zdołali powiedzieć, że napastnikiem był wynajęty przez nich woźni-

Pierwsza depesza w Północnej Ameryce została nadana już w 1844 r. z Waszyngtonu do

Baltimore w USA.

205

ca o nazwisku Joe Royer. Zginęły wszystkie pieniądze zabrane na drogę, broń i nieco
ż

ywności.

Rannych z wielkim trudem przywieziono do Edmon-ton, lecz prymitywny szpitalik nie

rozporządzał odpowiednim zestawem środków koniecznych do uratowania życia. Przed
ś

miercią Henry Balfour poprosił o wezwanie Hopkinsa. I tak oto skończyła się ta okropna

historia...

Old Gray przerwał i począł ponownie napełniać fajkę tytoniem. Milczałem wstrząśnięty tą

opowieścią. Milczał Karol; milczał, jak zwykle małomówny, Wysoki Orzeł.

Wypadek, o którym opowiedział Siwowłosy, nie był niestety wyjątkowym w dziejach

Dzikiego Zachodu, jednak dotąd sądziłem, że tego rodzaju dramatyczne wydarzenia
rozgrywały się raczej na zachodzie Stanów Zjednoczonych niż w Kanadzie i raczej przed
wieloma dziesiątkami lat. Szybko podsumowałem wypadki, z jakimi zetknęliśmy się w
ostatnich tygodniach. Oto jakiś Joe Starr czy Joe Shoes zatrzymywał pociąg, oto nieznany
włóczęga skarżył się, że go okradziono, oto zwłoki tajemniczego wędrowcy odkryte przeze
mnie w górskiej grocie. Teraz — relacja Old Graya... Głośno wyjawiłem swe myśli sądząc,
ż

e Old Gray powie nam dokładniej, kiedy to się stało, lecz on nie odezwał się, nadal

całkowicie zajęty fajką.

— A bandyta? — zagadnąłem zniecierpliwiony. — Schwytano go?
— Nie — zaprzeczył zwięźle. — To wszystko, co mogę wam opowiedzieć.

Nie pytałem więcej, chociaż tyle pytań miałem na końcu języka. Na przykład: jak

potoczyło się życie syna Balfourów? Co przedsięwziął Hopkins, aby odnaleźć mordercę?
Czy Balfourowie wieźli aż tak znaczną sumę pieniędzy, że skusiła ona woźnicę do popeł-
nienia zbrodni?

206

— Jednak mylisz się, Janie — zabrał głos Karol. — Nie trzeba sięgać daleko w
przeszłość, aby przypomnieć sobie o napadach na podróżnych. Zapamiętałem bardzo
dobrze przedziwną historię szeregu rabunków dokonanych przez jednego tylko człowieka.
— Masz na myśli Karola Bolesa? — niespodziewanie zagadnął Old Gray.
— Właśnie jego.
— Obiło mi się to o uszy. Jeśli znasz szczegóły, opowiedz.

Ja nic nie wiedziałem o żadnym Karolu Bolesie, więc nastawiłem uszu.

To działo się zaledwie czternaście lat temu, w ro

ku 1875 — zaczął mój przyjaciel. — W lipcu owego
roku zamaskowany mężczyzna uzbrojony w dubeltów
kę zatrzymał dyliżans na szczycie wzgórza, niedaleko
miejscowości Copperpolis, w Kalifornii. Rozkazał woź
nicy zrzucić z dachu skrzynkę, w której znajdowały
się pieniądze. Gdy woźnica zawahał się, napastnik
krzyknął: „Jeśli ośmieli się strzelić, dajcie mu dobrą
nauczkę, chłopcy!"

Woźnica zerknął w bok i zauważył wystające nad nierównościami gruntu lufy strzelb

wymierzone wprost w niego. Szybko zwalił skrzynkę na ziemię. Bandyta otworzył ją przy
pomocy siekiery i począł wyjmować z wnętrza woreczki pełne złotych monet. W tym mo-
mencie oszalała z przerażenia pasażerka dyliżansu wyrzuciła przez okno sakiewkę z
pieniędzmi. Bandyta podniósł sakiewkę i zwrócił mówiąc, że nie ma zwyczaju rabować

background image

podróżnych. Bowiem skrzynka ze złotymi monetami nie stanowiła własności żadnego z po-
dróżnych, lecz firmy ekspedycyjnej i bankowej „Wells, Fargo i Sp.'\

Opróżniwszy skrzynkę rabuś skoczył między przydrożne krzewy i zniknął. Woźnica

zdecydował się zabrać rozbite opakowanie. Zeskoczył z kozła, lecz rów-

207

nocześnie z przerażeniem stwierdził, że strzelby nadal są w niego
wycelowane. Stał niezdecydowany, co czynić. Po jakimś czasie
zastanowiła go całkowita cisza i zupełny bezruch. Okazało się, że były
to zwykłe kije, umieszczone rzędem w krzakach. Tak oto zakończył
się pierwszy rabunek. Gdy szcze-

208

goły napadu opublikowano w gazetach, zdumiewano się nad sprytem i bezczelnością
bandyty. Według zeznań woźnicy miał on na twarzy maskę, a na sobie luźny jasny
prochowiec. Buty napastnik owinął kawałkami sukna, by nie zostawić śladów.

Poszukiwanie nie dało wyników. Nikt nigdy takiej osoby nie widział poza woźnicą i

pasażerami dyliżansu. Zresztą sprzecznych i nieprawdopodobnych zeznań podróżnych nie
można było traktować poważnie. Przeżyte chwile strachu nie pozwoliły im zapamiętać żad-
nego sensownego szczegółu.

Po kilku miesiącach wydarzył się drugi podobny ra bunek. Miał taki sam przebieg. Znowu

ukazał się podobnie ubrany człowiek z wymierzoną w woźnicę dubeltówką. Zrzuconą
skrzynkę znowu rozbił siekierą, a wypatroszywszy wnętrze znikł w przydrożnych krzakach.
A w sierpniu 1877 roku dokonano trzeciego napadu. Na dyliżans jadący z Fort Ross do
Duncan Mills. Wszystko odbyło się identycznie. Tyle, że na koniec bandyta włożył do
rozbitej skrzynki świstek papieru z wypisanym wierszem, przy czym każda linij ka nosiła
inny charakter pisma. Na dole stronicy widniał podpis: Black Bart. Człowiek, który mi o tym
wydarzeniu opowiadał, nie pamiętał treści tego poematu. Zdawało mu się, że autor skarżył
się na swój los, że ciężko i długo pracował, lecz zbyt często następowano mu na odciski.

Po jakimś czasie spokoju zapomniano o bandycie. Nie na długo. Znów dał znać o sobie

kolejnym rabunkiem. Zauważono już wówczas, że niekiedy napady dzieliły od siebie
miesiące, niekiedy tylko godziny. Zdarzyło się, że napastnik w ciągu jednej doby obrabował
dwa dyliżanse w miejscach odległych od siebie o trzydzieści mil.

Ponieważ poszkodowaną była zawsze firma transportowa „Wells, Fargo i Sp." (samotny

rabuś nigdy

210

nie okradał podróżnych), ona to podniosła gromki alarm. Utworzyła oddział własnych
detektywów, który usiłował wytropić nieuchwytnego wroga. Przesłuchano dziesiątki
ranczerów i farmerów zamieszkałych w sąsiedztwie miejsc napadów. Po zestawieniu i
porównaniu zeznań detektywi stwierdzili bardzo interesujący fakt: wielu rolników spotykało
w pobliżu miejsc rabunków zupełnie obcego im wędrowca. Z opisów postaci wynikło, że
człowiek ten był mężczyzną szczupłym, trzymającym się prosto, siwowłosym, w wieku
czterdziestu, pięćdziesięciu lat, wzrostu niskiego, ubranym nędznie, w zniszczonych butach,
w sztywnym kapeluszu o małej główce i wąskim rondzie. Zawsze widywano go z
przewieszoną przez ramię zwiniętą derką.

Detektywi przypuszczali, że w tej właśnie derce ukrywał siekierę i strzelbę. Farmerzy

twierdzili, że człowiek ten podawał się za robotnika, a kiedy zapraszano go na posiłki,
zabawiał całe towarzystwo interesującą rozmową, Zapytywani zgodnie utrzymywali, że jest
to bardzo sympatyczny pan. Dodatkowa informacja mówiła o jego zamiłowaniu do dalekich
pieszych wycieczek. Śledztwo potwierdziło ten fakt. Bandyta nigdy nie używał konia, aby
nie zostawić odcisków podków, a jednak potrafił w ciągu jednej nocy oddalić się o
kilkanaście mil od miejsca napadu. Kiedyś wysłana pogoń ścigała go na przestrzeni
sześćdziesięciu mil bezdrożnego kraju, nim ostatecznie zgubiła wszelki ślad.

background image

W lipcu 1878 roku samotny rabuś zatrzymał dyliżans jadący z Quincy do Oroville i zabrał

cenne przesyłki, stanowiące, jak zwykle, własność przedsiębiorstwa „Wells-Fargo". W
rozbitej siekierą skrzynce bandyta zostawił drugi swój wiersz z podpisem Black Bart.

Firma „Wells, Fargo i Sp." wydrukowała w tysiącach egzemplarzy coś w rodzaju listu

gończego, wy-

211

znaczając osiemset dolarów nagrody za schwytanie bandyty — co również nie dało żadnych
rezultatów.

Aż któregoś dnia... Dyliżans jechał zwykłą trasą. Obok woźnicy siedział młody chłopak,

który wybrał się na polowanie. Niedaleko miejscowości Copperpolis, u stóp wzgórza,
chłopiec zeskoczył z kozła i poszedł szukać śladów zwierzyny. Dyliżans powoli piął się na
szczyt, gdzie przed laty Bart po raz pierwszy dokonał napadu. I wtedy zza krzaków
wyskoczył zamaskowany człowiek (oczywiście Black Bart) żądając wydania skrzynki z
pieniędzmi firmy „Wells-Fargo". Ale skrzynka umieszczona została nie na dachu pojazdu,
lecz we wnętrzu. Napastnik kazał woźnicy wyprząc konie, odprowadzić je poza szczyt
pagórka, sam natomiast rzucił się ku skrzynce, która jak się okazało była przybita do podłogi
dyliżansu. Zaczął więc siekierą podważać wieko, ale nie ustępowało łatwo.

Tymczasem młody myśliwiec nie znalazłszy tropów wrócił od drugiej strony pagórka,

gdzie spotkał woźnicę z końmi. Woźnica wyrwał strzelbę z rąk chłopaka, podbiegł na szczyt i
strzelił do pochylonego nad skrzynką bandyty. Dwukrotnie pociągał za spust i dwukrotnie
chybił — czemu trudno się przecież dziwić. Wtedy chłopak odebrał mu strzelbę i sam
wystrzelił, kiedy napastnik rzucił się już do ucieczki. Potknął się, upadł, lecz w sekundę
później poczołgał i zniknął w przydrożnych zaroślach.

Gdy na miejsce wypadku przybyli detektywi, znaleźli na drodze leżącą w pyle lornetkę,

sztywny kapelusz, brzytwę oraz chustkę do nosa, a na chustce znak pralni: XF07.

Poczęto szukać tej pralni. Znaleziono ją w San Francisco. Właściciel przedsiębiorstwa

oświadczył, że chustkę wraz z inną bielizną oddał mu do prania niejaki Karol Bolton,
zamożny górnik, który często zatrzymuje się w hotelu „Webb House". Na prośbę
detektywa

212

właściciel udał się razem z nim do hotelu. Poszukiwany Bolton akurat znajdował się w hallu.
Wygląd Bol-tona zgadzał się z opisami farmerów, lecz odzież różniła się całkowicie. W
przeciwieństwie do poszukiwanego Barta — Karol Bolton ubrany był bardzo elegancko: na
głowie miał czarny, sztywny kapelusz, w ręku trzcinkę, w krawat wpiętą szpilkę z
diamentem, diamentowy pierścień na palcu, a złota dewizka zwieszała się z kieszeni
kamizelki. Mimo tak odmiennego stroju chustka była przekonującym dowodem, że Karol
Bolton to właśnie Black Bart — groźny rabuś i dziwaczny poeta, pozostawiający na miejscu
przestępstwa swoje utwory.

Dalsze śledztwo wykazało, że jest to włóczykij i niebieski ptaszek, nigdy dotąd nie

parający się pracą. Sąd w San Quentin skazał go na sześć lat więzienia. Jako okoliczność
łagodzącą wzięto pod uwagę fakt, że nigdy nikogo nie zabił ani nawet nie ranił oraz to, że
zwrócił większość swoich łupów, bowiem żył oszczędnie, nie szastając pieniędzmi. I tak się
to skończyło.

Zawsze tak się kończy — zauważyłem. — Ban

dyta nie ma szans ujścia sprawiedliwości. Prędzej czy
później wpada. Twoje opowiadanie, Karolu, raz jeszcze
potwierdza moją tezę.

Old Gray wypalił fajkę, wyjął cybuch z ust i spojrzał na mnie przenikliwie.

Obyś się nie mylił, przyjacielu...

Kolejne tajemnice

Rankiem doszło do rozstania z Siwowłosym. Odjechał na południe, wracając po naszych

ś

wieżych jeszcze tropach. A my — dalej na północ.

background image

Ś

wierzbił mnie język, aby zapytać Karola, co sądzi o opowiadaniu Old Graya. Jednak

krępowała mnie obecność Indianina. Po co wtajemniczać Wysokiego Orła w sprawy bladych
twarzy? Wódz był człowiekiem godnym największego zaufania, lecz sposób myślenia Indian
różni się od naszego. Gdyby na przykład z czyichś rąk zginęli jego przyjaciele, na pewno tak
długo ścigałby zabójcę, aż by go dopadł i albo sam padł ofiarą, albo oskalpował i zabił
przeciwnika. Niestety, Indianie nadal nie potrafią pojąć dziwnej dla nich sprawiedliwości
bladych twarzy.

Dodam, że same blade twarze sporo uczyniły, aby takie zrozumienie utrudnić.
Jechałem więc krok w krok za Karolem rozpamiętując opowieść Siwowłosego.

Zastanawiałem się, skąd Old Gray znał tak dokładnie szczegóły wydarzenia. Przypomniało
mi się, co kiedyś mówił o obrazie znajdującym się w mieszkaniu jego rodziców. Obrazie —
jak twierdził wówczas na farmie Old Gray — namalowanym przez serdecznego przyjaciela
jego ojca. Cz tym serdecznym przyjacielem nie był właśnie Balfour-

214

-senior, malarz? A jeśli tak... czyżby Siwowłosy... Tak, to nikt inny, tylko Roger Hopkins!

Takie odkrycie olśniło mnie, lecz tylko na mgnienie oka. Bzdura! — odpowiedziałem sam

sobie. Po pierwsze dlatego, że zarówno nazwisko Balfour jak i Hopkins były nazwiskami
zmyślonymi, przecież Old Gray dał nam to wyraźnie do zrozumienia. Po drugie dlatego, że
niejeden artysta-malarz ofiarowuje znajomym swe dzieła. Tak więc przypuszczenia moje
mogły opierać się na prostym zbiegu okoliczności. Doszedłszy do tego wniosku powinienem
był zaniechać dalszych rozważań, lecz natura ludzka jest przekorną i często skłania
człowieka do zupełnie zbytecznego wnikania w obce mu sprawy. Tak też działo się ze mną.
Bowiem z kolei począłem dumać nad losami syna Balfoura. Co z nim mogło się stać? Czy
przyjaciel rodziców potrafił pokierować życiem chłopca w sposób właściwy? I nagle —
kolejne olśnienie! Czemu to Dawid Green, pracownik faktorii Hudsona, tak serdecznie
powitał Old Graya? Jako stary znajomy czy też może... wychowanek?

Lecz sam Old Gray nie bardzo spieszył się do faktorii, przecież spotkaliśmy go w

saloonie! Więc chyba uczuciowe więzy łączące Siwowłosego z Dawidem nie były aż tak
silne.

— Do licha z tym wszystkim! — krzyknąłem czując, że gubię się w tej zawikłanej historii
i we własnych podejrzeniach.
— Co się stało, Janie?! — zdumiał się Karol.
— Och, nic. Po prostu wdałem się w zbyteczne rozważania i wpakowałem się na zupełne
bezdroża myślowe.
— Nie wysilaj się — uśmiechnął się porozumiewawczo — i daj spokój bezdrożom.
Wiem, o co ci chodzi.

Udałem zdziwioną minę.

O historię, której niedawno wysłuchaliśmy.

215

— Stałeś się jasnowidzem, Karolu.
— śadna to sztuka. Zauważyłem twą marsową twarz, zmarszczone czoło i zacięte
usta. To widoczny znak, że nie o zabawnych sprawach rozmyślasz i na pewno nie o naszej
wędrówce. Cóż więc potrafiło cię I tak ponuro nastroić? Czy moja opowieść o kalifornij- I
skim rabusiu? Od razu to wykluczyłem, bo stara to

i przebrzmiała historia. Jednak pozostała druga, nie zakończona. Więc tylko do niej
szukałeś rozwiązania. Ot i wszystko.

— Znakomicie — odparłem — zgadza się.
— No, to przestań sobie łamać głowę nad zagadka- ' mi, które do ciebie nie należą i
których nie odgadniesz.
— To wcale nie jest takie pewne — zaprotestowałem. Ale... masz rację.

k I na tym zakończyła się nasza rozmowa.

Wieczorem nad malutką rzeczką postanowiliśmy spróbować polowania. O świcie. Woda

ś

ciąga okoliczne czworonogi wieczorem i rankiem. Dogodniejszy jest świt, widać wtedy

background image

lepiej niż o zmroku.

Natychmiast po posiłku przeszliśmy się wzdłuż strumienia, aby zbadać, w jakich

miejscach antylopy, jelenie czy wapiti korzystają z wodopojów.

Wszędzie zauważyliśmy tropy kujotów, co bardzo popsuło nam humor, jako że tam gdzie

chmara kujotów obsadzi brzeg, nie pojawi się żaden godny strzału przedstawiciel płowej
zwierzyny. Bo chociaż kujoty najczęściej żywią się mięsem królików i zajęcy, trafia się, że
atakują również kozy, a nawet antylopy, i to z dużym prawdopodobieństwem sukcesu. Kuj
ot należy bowiem do najszybszych przedstawicieli prerio-wej fauny, prawie dorównuje w
biegu antylopie.

Na szczęście, nieco dalej ujrzeliśmy odciski drobnych racic — dowód, że poszukiwana

przez nas zwierzyna także przychodzi tu do wodopoju.

Prawie nad samą rzeczką ciągnął się jakby różaniec

216

falistych pagórków, zza których można obserwować nurt i przeciwległy brzeg, nie będąc
zauważonym. Następnego dnia było jeszcze szaro, gdy we trójkę ruszyliśmy ku tym
pagórkom. Wiatr wiał w naszym kierunku, więc sytuacja układała się pomyślnie.

Ja zająłem skrajną pozycję, za najdalej wysuniętym wzniesieniem. Karol, po mej lewej

ręce, kilkadziesiąt kroków w bok. Wysoki Orzeł — na lewym skrzydle.

Ucichł szelest traw pod naszymi stopami. Skryłem się wśród nierówności gruntu, z lufą

winczestera wysuniętą, z kolbą dotykającą ramienia. Przyłożyłem do oczu lornetkę. Jeszcze
wisiała nad ziemią szara opona ustępującej nocy, lecz widoczność poprawiała się z każdą
sekundą. Niestety, przeoczyłem naturalną przeszkodę: linię krzaków gęsto porastających
przeciwległy brzeg. Paskudna niespodzianka. Krzaki bardzo utrudniały obserwację, a
zwierzynę mogłem zauważyć dopiero wtedy, gdyby przedarła się przez zarośla. Straciłem
nadzieję na jakiekolwiek trofeum myśliwskie. Na zmianę stanowiska było już za późno. Co
za pech!

Spoczywałem bez ruchu i w bardzo ponurym nastror ju. Po kilku minutach wietrzyk

dmuchający mi w twarz przyniósł na swych skrzydłach odgłos miękkiego tupotu licznych
stóp. Chociaż zarośla ani drgnęły.

Przycisnąłem mocniej kolbę do ramienia, lewą ręką podparłem lufę, palec położyłem na

spuście. Czekanie wydało mi się straszliwie długie. Wreszcie krzewy rozstąpiły się. Z ich
zielonej głębi wyprysnęły trzy antylopy. Stanęły tuż nad wodą, nieruchome jak posągi.
Czyżby coś przeczuły? Jeszcze czekałem. Nagle zabrzmiał huk wystrzału. Jeden drugi,
trzeci... Mój palec nacisnął cyngiel w ostatniej sekundzie. Antylopy poderwały się do skoku.
Strzeliłem po raz,drugi. Jedna sztuka runęła i leżała bezwładnie na granicy lądu i wody.
Pozostałe dwie zniknęły wśród drżących witek i liści. Podniosłem się.

217

Hej! — zawołałem w kierunku stanowiska Ka

rola. — Jest! Chodźcie!

Po minucie ukazał się Karol, za nim Wysoki Orzeł.

— I co? — nie potrafiłem powściągnąć zniecierpliwienia.
— Ano, obaj spudłowaliśmy. Gratuluję, Janie. Gdzie ona?
— Tam — pokazałem przed siebie.

Podszedł bliżej. Moje trofeum wyglądało z tego miejsca jak ruda plama na zieleni

murawy. Przebrnęliśmy rzeczkę, bardzo płytką, w chwili gdy różowe zorze zapaliły się na
niebie, a ostatnie cienie nocy pierzchały przed rodzącym się dniem.

Duma rozsadzała mi pierś. No bo jakże? Tacy dwaj znakomici strzelcy, jak Karol i

Wysoki Orzeł, wracali z polowania z pustymi rękami. Co prawda ja miałem zwierzynę
wprost przed sobą, a oni z boku i znacznie dalej, jednak...

— No i co sądzisz o tym, Karolu? — zagadnąłem chełpliwie, podczas gdy mój przyjaciel
oglądał antylopę.
— Znakomity strzał — stwierdził. — Wprost pod lewą łopatkę. Ile razy strzelałeś?
— Dwa.

background image

— Hm... nie dostrzegam śladu drugiej kuli, pewnie pudło.
— Liczy się wynik ostateczny: ja mam antylopę, a ty nie.
— Oczywiście, oczywiście. Najlepszy strzelec potrafi spudłować, i odwrotnie... —
spojrzał na mnie z szelmowską miną.
— Zabieramy antylopę? Czuję wściekły głód, lecz na samą myśl o boczku niedobrze mi
się robi.
— Jeszcze chwilkę — zaprotestował Karol. — Strzelałeś dwa razy, więc może i druga
antylopa została trafiona? Trzeba sprawdzić.

218

Sprawdzaj. Ale... raczej wątpię... To byłby zbyt

wielki sukces.

Karol poszedł pierwszy, rozgarniając liściaste witki, ja za nim, za mną wódz. Nie żywiłem

wielkich nadziei na drugie trofeum, lecz wszystko przecież może się wydarzyć.

Przebrnąłem przez gąszcz i stanąłem jak wryty. Przede mną na nagiej płaszczyźnie rosły

trzy drzewa, jedno obok drugiego. Przy drzewach stał koń z siodłem na grzbiecie i szczypał
trawę. Obok leżało jakieś zawiniątko, a za zawiniątkiem... Poczułem, jak mi serce zaczyna
bić mocniej, jak zimny pot występuje na czoło. Dostrzegłem nieruchomą postać ludzką, nad
którą pochylał się Karol.

— Co się stało?! — krzyknąłem otrząsnąwszy się z odrętwienia.
— Przykra historia — odparł mój przyjaciel, jakoś powoli, przeciągle.

Jednym skokiem znalazłem się przy nim.

Obawiam się, Janie, że twoja wiedza już mu nie

przywróci życia. Dostał kulę w plecy.

Ukląkłem. Nieznany człowiek spoczywał twarzą do ziemi. Na jego kurcie widniała

czerwona plama krwi, jeszcze nie całkowicie zakrzepłej. Zbadałem puls. Nie bił. Ostrożnie
odwróciliśmy ciało. Ukazała się twarz.

— Patrz! — krzyknąłem. — Przecież to ten sam, którego odwiązaliśmy od drzewa!
— Rzeczywiście! On. Cóż to za historia... Wiesz co, Janie, obejrzyj go jednak dokładnie.

Obejrzałem. Ściągnęliśmy nawet kurtę, by zbadać ranę. Musiała spowodować

natychmiastowy zgon.

Wysoki Orzeł stał chwilę nad zabitym, przyglądał mu się uważnie, a później, nie rzekłszy

słowa, opuścił nas. Dlaczego? Nie wiedziałem i nie zastanawiałem się nad tym. Interesowało
mnie zupełnie co innego.

Wygląda na to, że ja go zabiłem... — szepnąłem

podnosząc się z klęczek. — Ten drugi strzał dosięgnął tego biedaka. On zginął zaledwie
przed kilku minutami. Co za okropność!

— Nie mylisz się?
— Niestety, na pewno nie. Jestem mordercą.
— Ależ to przypadek, Janie! Któż mógł przewidzieć, że na linii strzału znajdzie się
człowiek? O tak wczesnej porze? Co on tu robił? Dlaczego zachowywał się tak cicho?
Obozowaliśmy w pobliżu, czemu nas nie odwiedził?

Wzruszyłem ramionami.

— Nawet rozsądna odpowiedź na twe pytania, Karolu, nie przywróci mu życia.
— Trzeba go pochować.

Skinąłem głową niezdolny do wymówienia słowa.

— Lecz najpierw... — Karol ukląkł, przejrzał ubranie zmarłego, jednak nie znalazł nic,
co by mogło nam wyjaśnić, kim był nieznajomy.
— Pójdę po nóż myśliwski, ułatwi nam wykopanie grobu.

background image

— Idź. I przynieś narzędzia chirurgiczne.

221

— Po co?
— śeby wydobyć kulę.
— Ależ...
— Uważam to za konieczne.

Z zamętem w głowie i rozpaczą w sercu powlokłem się poprzez zarośla, poprzez rzekę.

Nasze konie pasły się spokojnie, nasze siodła nadal spoczywały wokół wygasłego ogniska.

Wydobyłem z juku myśliwski nóż. Wydobyłem swe lekarskie pudełko. Wróciłem.
— Doskonale — stwierdził Karol.
— Czy to konieczne?
— Konieczne. Chyba nie pierwszy raz przystępujesz do wykonania takiego zabiegu?
— Nie pierwszy raz, lecz nigdy w tak okropnej dla mnie sytuacji.
— Weź się w garść, I zaczynaj. Ja się rozejrzę dokoła.
Odszedł.

Zabrałem się do sondowania rany. Nawet najtrudniejszy z zabiegów, jakich tyle

dokonałem w szpitalu w Milwaukee, nigdy nie wydawał mi się tak trudny, a równocześnie
tak bezsensowny, jak ten właśnie!

Wydobyłem pocisk, gdy mój towarzysz zdążył wrócić. Podałem mu kulę, nawet nie

spojrzawszy na nią. Podniosłem się dopiero na okrzyk Karola.

— Do licha! A to coś nowego!
— Co się znowu stało?
— Ten nabój nigdy nie wyleciał z lufy żadnego win-czestera. Mogę na to przysiąc.
— Co?! — wrzasnąłem.

Właśnie to. Spójrz tylko.

Wyrwałem mu z ręki stożkowaty kawałek ołowiu.

Karol się nie mylił. To nie był pocisk z winczestera.

Odetchnąłem głęboko. Co za ulga! Więc strzał nie z mojej dłoni!

222

— Wiesz — odezwałem się do Karola — wiele tobie zawdzięczam, lecz tego, że kazałeś
mi wyjąć kulę, nie zapomnę do końca życia...
— Nie przesadzaj.
— Uważałbym się mimo wszystko za mordercę. Cóż, że przypadkowego? Fakt pozostawał
faktem, a prawo karze nawet za przypadkowy mord.
— Lecz nie w takim przypadku. A z tego zdarzenia płynie nauka, że na prerii nawet
drobiazg może mieć olbrzymie znaczenie.
— Oczywiście — potwierdziłem. — Mam nauczkę na przyszłość. Lecz... kto zabił tego
człowieka? Ile razy strzelaliście, ty i Wysoki Orzeł?
— Po razie.
— A ja usłyszałem trzy huki, zanim pociągnąłem za cyngiel — wykrzyknąłem.
— Nie mylisz się?
— Doskonale pamiętam.
— Z tego wynika, że ten trzeci strzał, a może drugi, oddał ktoś inny. Ktoś, kto wiedział o
naszym polowaniu i wykorzystał je dla popełnienia zbrodni. Po czym uciekł.

Pokręciłem głową z powątpiewaniem.

— Nie takie to pewne, jak ci się wydaje. Zabójstwo mogło być przypadkowe. Kręcił się w
pobliżu jakiś myśliwy, czekając podobnie jak my na antylopy, a zabity znalazł się
niespodziewanie na linii jego strzału.
— I zamiast biec na pomoc swej ofierze, uciekł?
— Przestraszył się. Nie uważasz tego za prawdopodobne?
— Hm... mogło się tak zdarzyć. Ale to gałgan i tchórz. Chciałbym się z nim spotkać.
— Ja również.
— Jednak twoje tłumaczenie posiada wiele słabych punktów. Zdążyłem nieco zbadać
najbliższą okolicę. Zastrzelony nocował o kilka kroków stąd.

background image

223

— To jeszcze nie obala moich przypuszczeń.
— Wstrzymaj się chwilkę. Zaraz usłyszysz o bardzo dziwnych sprawach. Otóż... zabity
nie rozpalił ogniska. Czemu to wędrowiec prerii rezygnuje z ognia, aby się ogrzać i
zagotować wodę?
— Może nie miał opału?
— Przecież opał miał pod ręką. Popatrz, ile tu leży uschłych gałązek.
— Rzeczywiście — przyznałem. — Gadam głupstwa.
— Ano, widzisz. Powód musiał być inny. Jak sądzisz?
— Nie chciał zdradzać swej obecności.
— Otóż to właśnie! Lecz przed kim tak się ukrywał?
— Może przed nami? Mógł dostrzec nasze ognisko.
— Pewnie, że mógł. Chociaż to tylko przypuszczenia. Załóżmy, że nas zauważył i poznał.
Przecież raczej przyłączyłby się do towarzystwa swych niedawnych wybawicieli? A nie
trząsł się z zimna przez całą noc.
— Lecz... jeśli się nas lękał?
— Z jakiego powodu?
— Skąd mogę wiedzieć?
— Zbyt fantazjujesz, Janie. A teraz następna zagadka: dlaczego zerwał się ze snu tak
wczesnym świtem?
— Pewnie chciał zapolować.
— I dlatego osiodłał konia i spakował manatki? Czy to nie dziwne?
— Istotnie — przyznałem — nawet bardzo dziwne. Wygląda na to, że ten człowiek
szykował się do odjazdu, do ucieczki. Czy nie przed nami? Dostrzegł płomień naszego
ogniska, lecz nie zbadał, kto przy nim siedzi. Nauczony przykrym doświadczeniem,
zdecydował się zniknąć. To wszystko tłumaczy.
— Z wyjątkiem kuli w plecach.

224

— Przypadkowy myśliwy... — wtrąciłem.
— Zbyt wiele tu przypadków. Mam nadzieję, że gdy Wysoki Orzeł wróci, staniemy
się nieco mądrzejsi w tej sprawie. Z jednym tylko jestem gotów zgodzić się z tobą, że
ten biedak nie wiedział, że to właśnie my jesteśmy jego sąsiadami. Przecież
rozdzielały nas wysokie zarośla. Może nie zauważył malutkiej łuny naszego ogniska?
Gdyby przyszedł do nas, żyłby. A teraz, Janie, spełnijmy swój ludzki obowiązek.

Niewdzięczna to była praca. Najpierw wycięliśmy nożem prostokąt darni, a później

bardzo długo wybierali ziemię. Na koniec zwłoki spoczęły w grobie, nad którym
usypaliśmy mały kopczyk i obłożyli darnią.

— Wracamy — powiedział Karol.
— Jak to?! Nie chcesz sprawdzić, dokąd uciekł morderca?
— Czyni to właśnie Wysoki Orzeł. Chyba można mu zaufać? Nie sądzisz?
— Ależ... na pewno.
— No, to chodźmy do koni. Mam nadzieję, że nadal znajdują się tam gdzieśmy je
zostawili. Wielka nieostrożność, lecz niech nas z niej tłumaczą niezwykłe
okoliczności. Szybciej, Janie!
— A ten wierzchowiec? — wskazałem palcem na samotnego czworonoga nadal
szczypiącego trawę.
— Zabieraj go.
Prawie biegiem przebrnęliśmy zarośla i rzeczkę. Nie sprawdziły się obawy mego

przyjaciela. Nikt nie odwiedził naszego obozowiska, zwierzęta spokojnie pasły się, a
manatki leżały nie tknięte.

Pomóż, Janie, rozpalić ognisko. Wysoki Orzeł mo

ż

e wrócić lada chwila, a tu tyle jeszcze roboty.

Pomogłem. Później przyciągnęliśmy moją antylopę i zajęli się nią. Przy okazji wyszła

na jaw zagadka drugiej kuli: utkwiła w szyi zwierzęcia.

background image

Praca dobiegała końca, gdy zjawił się wódz. Z jego

15 — old Gray

225

nieruchomych rysów twarzy nie wyczytałem nic, a pytać byłoby — zgodnie z indiańskim
zwyczajem — nie-grzecznością. Usiadł, przyjął kubek świeżo zagotowanej kawy i kawał
upieczonej antylopiej polędwicy. Zapaliliśmy fajki.

Niecierpliwie czekałem, kiedy wreszcie wódz przemówi. Zapewne aby go sprowokować,

Karol opowiedział o naszych odkryciach. Poskutkowało. Wódz kiwnął głową na znak
aprobaty.

Dwa konie bladych twarzy — poinformował zwięźle. — Tam — wskazał ręką za

rzeczkę. — Odjechali, nim ranna gwiazda wzeszła na niebo. Tam — pokazał ku zachodowi.
— Obozowisko — po raz trzeci wyciągnął dłoń, tym razem ku północy.

Tego rodzaju oszczędność, a raczej skąpstwo słów jest denerwujące dla bladej twarzy. Kto

nie stykał się z Indianami, ten nie potrafi zorientować się w treści ich wypowiedzi i łączyć
ich z wymową gestów. Zadaje wówczas mnóstwo pytań, czym pogrąża się w opinii swych
rozmówców, poczynających uważać białego za niedojdę. Strzegłem się tego rodzaju
postępowania. Lecz miałem zawsze Karola u boku, a ten w lot pojmował w czym rzecz. Tak
stało się i teraz.

Z dalszych, równie zwięzłych wypowiedzi Wysokiego Orła powstał dość wyraźny obraz

tego, co rozegrało się przed świtem, prawie tuż obok naszego ogniska. Zasłużyliśmy na dobre
baty za brak czujności! Ano, zdarza się nawet najlepszemu westmanowi, genialnemu
tropicielowi śladów, że pewnego dnia lub nocy oczy jego stają się mniej widzące, a uszy
mniej czułe.

Wysoki Orzeł, jak się okazało, powędrował bardzo daleko tajemniczym tropem dwu koni,

który się kończył, a równocześnie zaczynał przy obozowisku zabitego. Ten ostatni, jak już
wspomniałem, nocował w pobliżu nas. Znacznie dalej biwakowało dwu ludzi (bo dwa
konie). Zostawili wyraźny ślad po ognisku. Ta para

226

ruszyła o świcie w naszym kierunku. Prawdopodobnie już wczoraj. Czy był to pościg? Być
może. Dwaj nieznajomi spędzili noc ostatnią, podobnie jak zabity, za rzeczką. Musieli
zerwać się o świcie i zaskoczyć nieszczęśnika w trakcie naszego polowania, nim zdążył do-
siąść konia. Po dokonaniu zbrodni natychmiast zawrócili ku swemu dawnemu obozowisku,
po czym skręcili w stronę gór.

Tak to wyglądało, jeśli oczywiście mój pogląd o równoczesnym polowaniu trzech grup

myśliwych (to znaczy — i nas), z których żadna nic nie wiedziała o sąsiadach, był
niesłuszny. Bez względu jednak na to, czy zabójstwo było wynikiem działania umyślnego,
czy też — wypadkiem, postępek dwu jeźdźców stał się czynem haniebnym. Uciekli nie
troszcząc się o przypadkową ofiarę swych strzałów. Jeśli to był przypadek...

Czy moi bracia pragną ścigać morderców? — za

gadnął wódz.

Zdaje się, że był przekonany o złych intencjach uciekinierów.

Nie potrafiłbym odpowiedzieć odmownie, mimo że zgoda na propozycję Wysokiego Orła.

zmieniała sens naszej wycieczki. Zamiast beztroskich łowów — niebezpieczna pogoń!

Pragniemy — rzekł Karol. — I chyba należy na

tychmiast ruszać w drogę. Lecz co począć z taką ilością
ś

wieżego mięsa? — zafrasował się.

Pozornie był to problem mało ważny. Jednak zabezpieczenie mięsa przed zepsuciem

stawało się sprawą o wielkim dla nas znaczeniu. Udając się w pościg należało zrezygnować z
polowań — zabierały mnóstwo czasu, a odgłos strzałów mógł zdradzić naszą obecność. Lecz
czym żywić się w drodze?

Biorąc to pod uwagę przedłużyliśmy nasz pobyt nad rzeczką do chwili, gdy ostatni płat

dziczyzny został

background image

227

upieczony. We trójkę gorliwie i bez sekundy wytchnienia przypiekaliśmy długie pasma
mięsa, aż nareszcie z antylopy pozostały jedynie niejadalne części. Do wieczora pozostało
jeszcze sporo godzin, gdy nasze konie, z jeźdźcami na siodłach, przebrnęły rzeczkę, a wraz z
nimi luzak, smętny spadek po zabitym człowieku.

Wysoki Orzeł prowadził nas tropem wyraźnym, że widać go było z wysokości

zwierzęcych grzbietów. Bardzo to sprzyjało szybszej jeździe.

W jakieś pół godziny osiągnęliśmy obozowisko, o którym mówił wódz. Tu na życzenie

Karola przerwaliśmy wędrówkę. Mój przyjaciel obszedł dokoła wypalony krąg poczerniałej
ziemi, przyjrzał się odciskom końskich kopyt, nieźle widocznym dokoła, pogrzebał patykiem
wśród resztek zwęglonych drzazg i gałęzi, zbadał miejsce, gdzie pognieciona, zbita trawa
ś

wiadczyła, że najprawdopodobniej spoczywał tu przez dłuższy czas śpiący człowiek.

No tak — stwierdził zaniechawszy dalszych poszukiwań — niczego nie zostawili.

Jedno mnie zastanawia: dlaczego nie obozowali nad samą wodą?

Ba, któż z nas potrafiłby odpowiedzieć na takie pytanie?
Siad od tego miejsca skręcał ku zachodowi, bardzo wyraźny. Natomiast mniej wyraźny, a

więc dawniejszy trop ciągnął się ku północy. Zapewne z tamtego kierunku nadciągnęli tu
obaj nieznani jeźdźcy, a może — przed nimi — ich późniejsza ofiara. Stary trop nas nie
interesował.

Udaliśmy się wzdłuż szlaku tak wydeptanego, że miejscami czynił wrażenie ścieżki. Wiódł

nas najpierw ku górom, lecz w którymś miejscu skręcił ku rzeczce i prowadził jej brzegiem.
Po jakiejś godzinie jazdy trafiliśmy do lasu, którędy płynął nasz strumień. Drzewa
gdzieniegdzie rosły tuż nad wodą, gdzieniegdzie linia boru cofała się, a ziemię pokrywały
bagienne mchy

228

i sitowia świadczące, że grunt tu podmokły. Trzeba było je omijać i przepychać się przez
gąszcz zsrośli. Lecz i tu drogę nam przerywały niebezpieczne rozlewiska, zmuszające do
uciążliwych objazdów. W efekcie — straciliśmy trop z oczu. Pocieszałem się myślą, że na
tym bezdrożu nie istnieje żaden inny możliwy kierunek jazdy poza tym, jaki obraliśmy.
Ludzie ścigani przez nas również nie mieli wyboru, musieli posuwać się wzdłuż rzeczki.
Więc spodziewałem się, że wkrótce na nowo odkryjemy ich tropy. Wreszcie bór skończył się,
zamiast drzew wyrosły skały o dziwacznych kształtach, znowu zmuszające do objazdów.
Nurt strumienia bulgotał, przelewając się po oślizłych głazach, na których nawet
najzręczniejszy koń natychmiast straciłby równowagę.

Szepnąłem do Karola, że przecież za każdą z mijanych skał doskonale mogli się ukryć

ś

cigani przez nas ludzie. I albo przeczekać nasz przejazd, albo też zdmuchnąć całą naszą

trójkę, podobnie jak swą poprzednią ofiarę.

— Jeśli to oczywiście nie był wypadek — dodałem nie wyzbywszy się wciąż jeszcze
wątpliwości.
— Nic na to nie możemy poradzić — odparł. — Co najwyżej dobrze wytrzeszczać oczy.
— Uważasz, że potrafię przebić wzrokiem litą skałę? — zakpiłem.
— No, to co radzisz?
— Zejść z koni. Będzie bezpieczniej.
— Lecz wolniej. Poza tym nie bardzo wierzę, aby oni przypuszczali, że ktokolwiek ich
ś

ciga.

Pokłusował ku przodowi, dopędził Wysokiego Orła i zapewne podzielił się z nim mymi

obawami, bo wódz zeskoczył z siodła, a my poszliśmy za jego przykładem. Posuwaliśmy się
nieco wolniej, lecz i tak skały, załomy i wyboje nie zezwalały nam nawet na kłus.

Z kolei zagrodził drogę granitowy, prawie pionowy

229

mur, nie do przebycia nawet dla piechura. Zboczyliśmy ku rzece. Kamienna zapora nie
sięgała jej nurtu, zostawiając wolny pas pobrzeża. Wędrowaliśmy, mając po prawej ręce

background image

postrzępione, wysokie skałki brązowo-czerwonej barwy. Bardzo się uradowałem
dostrzegłszy na miękkim piasku odciski końskich podków. A więc we właściwym
kierunku wiódł nas obrany szlak.

Teren przed nami stopniowo dźwigał się ku coraz wyższym szczytom, na zachód.

Było już dobrze po południu, gdy zatrzymała nas kolejna ściana, wysoka na

kilkadziesiąt stóp. Spod tej właśnie skały wypływał strumień, pędząc w dół poprzez
miniaturową łączkę — jedyny zielony punkt wśród szarzyzny piargów, piasków i
kamieni. Wyglądało na to, że ku wyższym partiom gór nie prowadzi żadne przejście. A
przecież na łączce widać było odciski kopyt.

— Przeszli tędy jakieś dwie, trzy godziny temu — stwierdził Karol. — I chyba nie
zapadli się pod ziemię...
— Nader słuszna uwaga — odparłem ironicznie. — Pewnie przebili głowami skałę,
bo innej drogi jakoś nie widzę. Pozwolisz, że zapalę fajkę?
— Nie jesteśmy na wycieczce — zgromił mnie.
— Spójrz, jak wyglądają nasze konie! Chyba należy im się kilka minut odpoczynku.

Wysoki Orzeł z filozoficznym spokojem usiadł w cieniu skały. A już się bałem, że

Karol będzie gnał dalej. Przyznam bowiem, że nogi dobrze mnie rozbolały. Miejska
zima odzwyczaiła od dalekich spacerów, a ten był wyjątkowo trudny.

Wyruszyliśmy po godzinie. Trzeba było wyminąć kamienną przeszkodę aż do

miejsca, gdzie stroma, wijąca się steczka prowadziła w górę. Ile wysiłku kosztowało
forsowanie tej wyniosłości! Ślady znowu znikły na kamiennych osypiskach.

230

— Tamci poszli z pewnością inną drogą — westchnąłem głośno.
— Orle Pióro się myli — odparł zwięźle wódz nie zaprzestając wspinaczki.

Na koniec osiągnęliśmy grzbiet, a raczej przełęcz w tym grzbiecie, i zjechali w dół, w głąb

zielonej doliny. Na jej dnie odnalazł się zagubiony trop, wiodący prosto ku następnemu
łańcuchowi gór. Wysoki Orzeł miał rację!

Zbliżała się wieczorna szarówka. Karol zauważył, że tropy pochodzą sprzed trzech godzin

najwyżej. Tę pomyślną wiadomość przyjąłem obojętnie, tak już byłem zmordowany. Na
szczęście zatrzymaliśmy się tu na noc. Wody w dolinie nie było, zwierzęta trzeba było
napoić tą z zapasu wiezionego w skórzanych workach.

— Po licha nam dodatkowy koń? — zdenerwowałem się widząc, jak dużo ubyło
drogocennego płynu. — Nie lepiej go puścić?
— Nie — sprzeciwił się Karol. — Kto wie, co nas jeszcze czeka? Zapasowy
wierzchowiec może okazać się niezbędny.
— Utrudnia jazdę — upierałem się.
— Co o tym sądzi Wysoki Orzeł?
— Konia należało zostawić na prerii — powiedział Indianin. — Tu zginie z braku wody.
W ten sposób sprawa została rozstrzygnięta, ku memu niezadowoleniu. Luzaka bowiem

wiedliśmy na przemian, a na ostatnim odcinku drogi już mi ręka zdrętwiała od ściskania
rzemiennych uzd aż dwu prowadzonych czworonogów.

Następnego dnia czekał nas szlak nie mniej uciążliwy. Póki mieliśmy przed sobą dolinę,

jazda odbywała się kłusem, a nawet galopem, lecz nieco później trop wijący się jak wąż
znowu doprowadził ku wzniesieniom, a ze wzniesień — ku stromiznom. Trzeba było, któryż
to już raz, zrezygnować z jazdy na rzecz pieszej

231

wędrówki. Nie mogłem pojąć, czemu ścigani przez nas wybrali tak karkołomną trasę.

Na to pytanie odpowiedział Wysoki Orzeł, lecz dopiero wieczorem. Nieoczekiwanie

trafiliśmy wówczas nad siklawę rwącą ze zbocza niedostępnej skały. Dokoła, mimo
nieurodzajnego gruntu, rosła skąpa trawa — pożywienie górskich owiec i kozic. W tej
kotlince gęsto było od zarośli kosodrzewiny tak przesyconej żywicą, że płonęła niczym
smolne pochodnie.

background image

Według obliczeń Karola znajdowaliśmy się zaledwie 'i o parę mil od tamtych i kto wie, czy

na równinie nie dałoby się ujrzeć ich przez lornetki.

Na równinie, lecz tu górskie wzniesienia uniemożliwiały widoczność.
Skorzystałem z miniaturowego wodospadu, by się wreszcie dobrze umyć z kurzu i potu.

Czynność ta wy- 1 magała z mej strony sporej odwagi, przeraźliwie zimna = woda o mało
nie zwaliła mnie z nóg, tym bardziej że prąd okazał się niezwykle silny. Lecz po tym zabiegu
opuściło mnie znużenie i przy wieczornym posiłku czu- I łem się tak rześko, jakbym tego
dnia nie pozostawił za | sobą kilku mil wspinaczki.

Pełen energii żwawo zabrałem się do mięsa, kawy ] i sucharów. Rozpierała mnie żądza

czynów. To znak, że wreszcie złapałem „drugi oddech". Co oznacza takie określenie, wie
każdy zamiłowany w długich wędrów- 1 kach piechur. Już po godzinie lub dwu pierwszego
mar- I szu poczyna odczuwać szybko postępujące zmęczenie. > Jeśli podda mu się i
przerwie wędrówkę, nigdy nie od- | czuje tego, co przynosi „drugi oddech". Jeśli natomiast
potrafi zdobyć się na wysiłek, by iść dalej, po pewnym czasie dolegliwości ustąpią.

Jeśli chodzi o mnie, „drugi oddech" oznaczał coś więcej niż przezwyciężenie skutków

uciążliwego marszu. Był bowiem sygnałem, że po wielomiesięcznym poby- j cie w mieście
mój organizm na nowo dostosował się do I

232

odmiennych warunków życia. Począłem głośno zastanawiać się, dlaczego uciekinierzy nie
obrali dogodniejszej trasy.

Pewnie nie wiedzą, że ta droga będzie dla ciebie

tak uciążliwą — zażartował Karol. — Gdy ich dopę-
dzimy, poproś, aby w przyszłości liczyli się bardziej
z twoimi upodobaniami.

Wysoki Orzeł potrząsnął głową, jakby czemuś zaprzeczał.

— Oni dążą na Szlak Czarnych Stóp — poinformował krótko.
— Szlak Czarnych Stóp? — powtórzyłem zdziwiony. — Co to jest?
— Tajemnica — mruknął Karol uśmiechając się.
— Przestań kpić! I powiedz, co wiesz.
— Wielki Bóbr — ozwał się wódz — nigdy nie przemierzył tej drogi, lecz jego myśl sięga
dalej niż wzrok.
Była to pochwała zdolności wnioskowania i przewidywania. Więc zacząłem podejrzewać,

ż

e mój przyjaciel jednak orientuje się w sprawie bardziej, niż na to pozornie wyglądało.

Przecież nie okazał zaskoczenia, jak ja, usłyszawszy dziwną nazwę.

Musimy jechać Szlakiem Czarnych Stóp, jeśli ma

my schwytać morderców — mówił dalej Wysoki
Orzeł — więc moi bracia usłyszą o nim wszystko.
Prawdę powiedział Wielki Bóbr, że to tajemnica. Zna
na jedynie wodzom. Dziś nie korzystamy z tej drogi.
Minęły dni wielkich wypraw. Jednak to, co opowiem,
musi pozostać w sercach mych braci, aby nigdy zły
człowiek nie skorzystał z górskiego przejścia. Posłu
chajcie.

I tak w ciszy nadciągającego wieczoru dowiedziałem się o tajemniczym szlaku. Kto go

pierwszy przebył — Wysoki Orzeł nie wiedział. Najprawdopodobniej przypadek musiał
pokierować krokami odkrywcy, tak zwykle bywa. Otóż Szlak Czarnych Stóp wiódł przez

233

pozornie nieprzebyte pustacie Gór Skalistych z północy I na południe. Służył wojownikom
plemienia za drogę ucieczki przed pościgiem bladych twarzy, był równo- I cześnie sekretną
furtką skalną, zezwalającą na nagłe i wtargnięcie na niziny prerii i zaskoczenie wroga. Po-
nadto Szlak Czarnych Stóp umożliwiał niedostrzegalne przez innych przejście granicy
między Kanadą a Sta-nami Zjednoczonymi, kiedy wymagało tego zachowanie najgłębszej
tajemnicy, a więc w czasie wypraw wojennych.

Nie opiszę szczegółowo, jak ten szlak przebiega, ze względu na prośbę Wysokiego Orła.

background image

On sam stwierdził, że ukrytą drogą gnali na południe zbrojni wojownicy, aby zaskoczyć
przeciwników podczas wojny toczonej iftiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi. Wódz nie |
podał roku, lecz ja odgadłem, że chodziło o rok 1812. I

Tym szlakiem ciągnęły również zastępy Czarnych I Stóp podczas wypraw przeciw

Kutenajom, sąsiadom i z zachodu. A teraz oto ja i Karol mieliśmy poznać tę drogę. Lecz w
jaki sposób trafili na nią
ścigani przez I nas ludzie? Czy byli to westmani, którzy wcześniej,
penetrując góry, odkryli dogodne przejście, czy dopiero i teraz, przypadkowo?

Nie potrafiłem spokojnie doczekać świtu i nawet podczas nocnej warty moje myśli

bardziej zaabsorbo-wane były wizją nieznanego szlaku niż zwracaniem I uwagi na
bezpieczeństwo własne i śpiących towarzy- i szy.

Rankiem zerwałem się pierwszy. Jeszcze drżały cie- 1 nie nocy, a już buchał rozpalony

przeze mnie ogień. Wy- J soki Orzeł ani okiem nie mrugnął, lecz Karol nie omie- 1 szkał, w
ż

artobliwym tonie, wyrazić swego uznania, zastrzegając się równocześnie, że w dalszym

ciągu obo- I wiązuje mnie mycie naczyń.

Gdy już dokonane zostało wszystko, co porządny 1 westman powinien dokonać

każdego ranka, chwyciliśmy |

234

konie za uzdy i pomaszerowali, bo o jeździe nadal nie było nawet co marzyć. Raz w górę, raz
w dół i znowu pod górę wiodła nas kamienista ścieżka, aż w końcu szlak został przerwany
przez niebotyczny skalny wał. Dostrzegłem, jak Wysoki Orzeł zatrzymał się, stanął również
podążający za nim Karol. Wąziutka ścieżka nie pozwoliła mi zrównać się z nimi. Nie istniała
tu co prawda żadna przepaść, lecz na prawo i na lewo pochyły grunt usiany był głazami o
ostrych krawędziach, między którymi mógł się przecisnąć piechur, lecz w żadnym wypadku
koń. Zawołałem więc:

— Widzisz przejście, Karolu?
— Nie.
— Ja również nie widzę. Chyba Wysoki Orzeł zabłądził — dodałem zniżając głos.

To niemożliwe — zaprzeczył energicznie.

Tymczasem wódz zostawił swego mustanga, odszedł

kilkanaście kroków, aż stanął przed litą ścianą. Czego tam szukał?

Ukląkł. Wydało mi się, że odgarnia gruz i piasek. Trwało to chyba kilka minut. Na koniec

podniósł się i odwrócił trzymając naręcze długich patyków. Podszedł i wręczył każdemu z
nas po trzy, mocno oblepione żywicą, szczapki.

Niech moi bracia idą za mną. Trzeba będzie za

palić, lecz jeszcze nie teraz.

Z jakiego powodu mieliśmy palić smolne szczapy, skoro słońce błyszczało nad naszymi

głowami?

Ruszaj, Janie — ponaglił mnie Karol ciągnąc za

uzdy aż dwa nasze wierzchowce.

Powoli wspinaliśmy się ku skale, gdzie ścieżka skręciła pod ostrym kątem i pobiegła

równolegle do niej. Po kilkunastu krokach dostrzegłem na skalnej sza-rzyźnie, tuż nad
ziemią, czarną plamę — otwór dość wysoki, choć człowiek siedzący na koniu zawadziłby
głową o sklepienie. Wysoki Orzeł przystanął.

235

Zapalcie — rozkazał.

Wykonałem polecenie, marnując przy tym kilka zapałek — patyki były mocno nasycone

ż

ywicą, lecz nieco wilgotne. I tak z gorejącymi łuczywami ruszyliśmy naprzód. Konie

poczęły się trwożyć.

Wysoki Orzeł zniknął w czerni otworu, za nim Karol z trudem wprowadzając oba konie,

wreszcie i mnie udało się wciągnąć w głąb mocno opierającego się wierzchowca.

Pochodnie skwierczały rzucając na ściany drżące blaski, co stanowiło dość kiepskie

oświetlenie. Na szczęście, nim zgasły, dotarliśmy szczęśliwie do kresu czarnej drogi.

Nie zapomnę widoku, jaki roztoczył się przed oczyma, gdy wychynąłem z głębi mroku.

Oto przede mną, wcale nie niżej, jak tego oczekiwałem, lecz na poziomie równym z

background image

wylotem tunelu ciągnął się barwny dywan traw i kwiatów. Dość wąski, bo ograniczony w
odległości pół mili murem skalnym na pewno nie do przebycia. Na prawo i na lewo łączka
biegła tak daleko, że nie widać było jej krańców. Któż mógłby się spodziewać, że wśród
trudnych do sforsowania turni i żlebów znajduje się taki pas równej i urodzajnej ziemi?
Rosły tu kępy krzaków, a gdzieniegdzie nawet szpilkowe drzewa. Kilka ptaszków przeleciało
nad naszymi głowami, a nad kolorowymi kwiatami unosił się rój motyli.

Jakże wspaniałe i bezpieczne pastwisko dla górskich baranów i kozic stanowiła ta

miniaturowa preria.

Puściliśmy konie kłusem. Prowadzony na lince luzak uniemożliwiał jazdę galopem. Na

widok świeżej trawy powtórzyłem propozycję, by porzucić tu zawadzającego czworonoga.
Ale wódz sprzeciwił się twierdząc, że zimą śnieg zawali dolinę i zwierzę padnie z głodu.

Jechaliśmy tak do zmroku. Trop był wciąż bardzo wyraźny, w którymś miejscu

zauważyłem ślady po

236

ognisku. Wydobyłem lornetkę, jednak w jej szkłach nie ujrzałem przed nami nic, co mogłoby
przypominać dwu jeźdźców. Widocznie Karol mylnie ocenił czas i przestrzeń, jakie dzieliły
nas od tamtych. Przyznał mi rację dodając, że gdy uciekinierzy osiągnęli dolinkę, na pewno
pognali nią co sił w końskich nogach, podczas gdy my gramoliliśmy się pod górę.

— W ten sposób — odparłem — odległość się zwiększyła i jeśli nadal mamy jechać w
takim tempie, nigdy ich nie dopędzimy. A wszystko przez tę chabetę... Kiedyż się jej
wreszcie pozbędziemy?
— Cierpliwości! Przyjdzie pora. Nadrobimy opóźnienie, gdy tamci trafią na trudniejszy
szlak. Co sądzi o tym Wysoki Orzeł?

Odpowiedź nie wypadła dla nas pocieszająco. Bowiem dolinka ciągnęła się bardzo daleko.

Można było gnać równiną trzy do czterech dni i dopiero później wygodny trakt zwężał się do
szerokości kamienistej ścieżki.

W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak tylko przedłużyć czas jazdy każdego

dnia. Dlatego zrywaliśmy się z nocnego odpoczynku bardzo wcześnie i wędrowali tak długo,
póki nie zapadła zupełna ciemność. W ten sposób godziny naszego snu zostały skrócone, a
nocne warty skracały je dodatkowo. Cóż więc dziwnego, że gdy gwiazdy poczynały migotać
na czarnym niebie, półprzytomny zsuwałem się z siodła. Minęły tak dwa dni i dwie noce.
Trzeciego, w porze południa, trafiliśmy na kolejny czarny krąg wypalonej trawy. Wyglądało
na to, że tutaj właśnie, być może jeszcze rankiem, obozowali ścigani przez nas ludzie. Tak
więc odległość między nami a nimi wynosiła sześć do ośmiu godzin dobrej jazdy. Lecz
wkrótce po raz drugi musieliśmy się zatrzymać.

Wysoki Orzeł, jadący na czele, uniósł rękę — znak, że należy stanąć.

237

Nie ma tropów — powiadomił nas, gdyśmy się

z nim zrównali. Moi bracia zaczekają. Sprawdzę.

Uderzył wierzchowca piętami i pognał galopem.

— Niech to piorun trzaśnie! — zawołałem. — Przecież nie oślepliśmy?!
— Lecz stali się zbyt pewni tego — odparł Karol — że dolina jest jedyne drogą. Widać
istnieje jakaś inna. Przeoczyliśmy ją. Oto do czego wiedzie zbytnia pewność siebie.
Zawróćmy.

Teraz okazało się, jakim błędem może się stać powierzchowne badanie terenu.

Odnaleźliśmy ślad wiodący od czarnej plamy po ognisku ku południowi, lecz po kilkunastu
jardach urywający się raptownie. Gdzież znikli dwaj jeźdźcy? Przecież nie unieśli się ku
niebu?

Dokładne zbadanie tropów wykryło, że wędrowcy zawrócili ku obozowisku i wyruszyli z

niego po raz drugi, ale już w innym kierunku.

Czy to przypadek, czy chęć wprowadzenia nas

w błąd? — zapytałem.

Karol przecząco pokręcił głową.

— Nie uważam za możliwe, aby wiedzieli o naszym pościgu. Zbyt wielka nas dzieli

background image

odległość. Nie, nie! To wykluczone. Zważ przy tym, Janie, że do tej pory nic na to nie
wskazywało.
— A co miałoby wskazywać?
— Chociażby próba zacierania śladów.
— Więc dlaczego najpierw ruszyli prosto, później raptownie zawrócili, aby umknąć w
bok? Czyżby ich coś spłoszyło? Ale co?

Karol wzruszył ramionami.

Jedzie Wysoki Orzeł, może odkrył inny trop?

Wódz zatrzymał mustanga, zeskoczył.

Tam ich nie ma — poinformował krótko. — Czy

moi bracia zbadali ślady?

Karol przytaknął i wspomniał o naszych wątpliwościach.

238

Wysoki Orzeł obszedł krąg ogniska, potem skręcił w lewo, prościutko ku wschodniej

ś

cianie doliny, w końcu zawrócił i zatrzymał się przed nami.

Droga Wschodzącego Słońca — rzekł.

Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.

— Droga? — zdziwił się mój przyjaciel. — Przecież jesteśmy na Szlaku Czarnych Stóp?
— Pamięć zawiodła Wysokiego Orła — odezwał się wódz — lecz teraz wie już wszystko.
Mój ojciec, a przed nim ojciec mego ojca opowiadali, że Szlak Czarnych Stóp ma trzy
wyjścia i dwa wejścia.

Chciałem zapytać, jak to jest możliwe, lecz w porę ugryzłem się w język.

— Pewnie to dziwi moich braci? Otóż wjechać i wyjechać można ze szlaku drogą, jaką tu
przybyliśmy oraz na południu, daleko stąd, przez górską przełęcz. Lecz istnieje jeszcze
jedno przejście, zwane Drogą Wschodzącego Słońca. Ojciec opowiadał, że ta nazwa
oznacza kierunek. Bowiem wiedzie tylko ku słońcu, które wstaje, nigdy ku słońcu, które
chowa się w wielkiej wodzie, tam — pokazał ręką na zachód.
— Dlaczego? — zagadnął Karol.
— Nigdy tam nie byłem, lecz ojciec opowiadał, że łatwo zejść ku prerii, nawet z końmi.
Jednak drogę powrotną, pod górę, potrafi przebyć tylko pieszy. Zwierzęta nie potrafią.
Jedziemy! — zakończył wyjaśnienia.

Słowo „jedziemy" okazało się jedynie teorią. Szerokość doliny przemknęliśmy w kilka

minut, ale później trzeba było zeskoczyć z koni. Trop omijał sporą kępę drzew, a za nią
widniała potężna szczerba, jakby gigantycznym toporem wyrąbana w skalnym murze. Górą
— szersza, na dole — tak wąska, że wątpiłem, aby nasze wierzchowce potrafiły przecisnąć
się przez nią. Jakoś jednak udało się je przeciągnąć za uzdy. Była to oczywiście przełęcz, a
za nią... Stanąłem.

I my mamy tędy zejść? — zapytałem rozgląda-

239

jąc się na boki w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki.

To, co ujrzałem, nie było ścieżką, lecz kamienną lawiną żwiru, szutru, głazów o ostrych

krawędziach. Ani jednej trawki, ani jednego krzaczka. Spadała jak z pieca na łeb ku dalekiej
plamie zieleni, hen w dole. Człowieka, który upadłby na tym iście diabelskim szlaku,
zatrzymałyby głazy, lecz koń stoczyłby się łamiąc nogi.

To jest Droga Wschodzącego Słońca — powiedział Wysoki Orzeł. — Niech moi bracia

zachowają ostrożność. Zwierzęta trzymać krótko, a stąpać powoli. Kroczymy obok siebie, nie
jeden za drugim.

Na szczęście zaraz za szczerbą usypisko znacznie się rozszerzało. Trzy osoby mogły tędy

posuwać się swobodnie przez całą szerokość.

Opuściliśmy ostrożnie kamienną cieśninę i natychmiast pojąłem, dlaczego wódz kazał nam

iść obok, a nie jeden za drugim. Określenie: lawina — najlepiej chyba obrazuje sytuację.
Grunt okazał się bardziej grząski, niż na to wyglądał. Po pierwszych krokach moje stopy
zapadły się po kostki w pyle i żwirze, a tkwiące w podłożu głazy ujawniły niebezpieczną
chwiejność. Tu i ówdzie obsunęły się, grzechocząc i pociągając za sobą kamienie.

background image

Ktokolwiek znalazłby się na ich drodze, zginąłby natychmiast. Ujrzałem, jak daleko w dole
dźwiga się potężna chmura szarego pyłu. Nasze konie poczęły chrapać, kłaść uszy po sobie i
zapierać kopytami w ruchome podłoże. Jedynie mustang Indianina nie zdradzał oznak
niepokoju. Musieliśmy przystanąć, by uspokoić zwierzęta. Takie przystanki mnożyły się. Od
czasu do czasu grunt zsuwał się wraz z nami na długość paru stóp, a w sekundę później
groźny grzechot sygnalizował toczącą się lawinę głazów i chmurę kurzu.

Co chwila musieliśmy opanowywać przerażenie naszych czworonogów. Miał rację

Wysoki Orzeł twierdząc, że wdrapać się tędy wraz z koniem — nie sposób, lecz i zejście
iście diabelskie! Jakże długo trwało!

240

Gdy osiągnęliśmy podnóże góry, słońce już poczynało się kryć za zachodnie szczyty.

Byłem mokry od potu, jak gdybym przed chwilą wyszedł z gorącej łaźni. Prawe ramię
mi zdrętwiało od przytrzymywania konia, nogi uginały się pode mną, a piasek
trzeszczał w zębach.

— Karolu — przeraziłem się. — Co ci? Jesteś purpurowy na twarzy!
— A ty? — roześmiał się ochryple. — Szkoda, że nie masz lusterka. Jesteś czerwony
jak rak wyjęty z wrzątku.
Stanęliśmy na zielonej polance, otoczonej szpalerem młodych świerków, za którymi

dźwigał się wysokopienny, choć rzadki las. Innej drogi nie zauważyłem. Na trawie
widniał dobrze odciśnięty trop, który ginął wśród drzew. Ująłem cugle wierzchowca
lewą ręką, prawą wyciągnąłem z kabury winczestera. Karol skinął głową i uczynił
podobnie. Przy tak złej widoczności należało przygotować się na najgorsze. Jednak to
najgorsze okazało się nie dwunożnym czy czteronożnym napastnikiem, lecz...
ciemnościami, które nas wkrótce ogarnęły. Przeprawa kamienną lawiną zajęła mnóstwo
czasu. Noc zapadła, nim się spostrzegliśmy. Wysoko nad nami splątane gałęzie
dodatkowo nie dopuszczały resztek światła. Trzeba było posuwać się wolno jak ślimak.
Co pewien czas przystawaliśmy, aby mozolnie odszukiwać ginące tropy. Przecież
jedynie one mogły nas wywieść z gęstwiny. Tamci szli tędy za dnia, więc łatwiej było
im kroczyć i jeśli nawet nie prowadziła tędy żadna ścieżka ku prerii, szanse wydostania
się na bezleśne płaszczyzny mieli większe od nas.

Wspomniałem przygodę pewnego trapera, który pragnąc sobie skrócić drogę do

swego szałasu, zagłębił się w gąszcz i po dwu godzinach wędrówki spędził noc pod
pniem sosny. Rankiem stwierdził, że miejsce jego noclegu znajdowało się nie dalej niż
o sto jardów od

16 — Old Gray

241

granicy prerii i prawie naprzeciw szałasu. Gdy później prześledził szlak swej
wędrówki okazało się, że bezwiednie kręcił się w kółko. Nam mogło grozić
coś podobnego.

Tak wlekliśmy się noga za nogą, aż straciłem wszelką nadzieję, że

kiedykolwiek wybrniemy z tego labiryntu drzew i krzewów.

Niespodziewanie, sto razy gubiony i sto razy odnajdywany ślad wywiódł

nas na małą polankę. Tu współtowarzysze podzielili wreszcie mój pogląd o
bezsensie nocnej wędrówki.

Był to chyba najgorszy nocleg w moim życiu. Bez ogniska, bez kropli

ciepłego płynu, z wyjątkiem paru łyków whisky, czułem się fatalnie. Jedliśmy
przypaloną pieczeń antylopy na przemian z sucharami. W świetle księżyca,
który właśnie wzeszedł, stanowiliśmy znakomity cel dla każdego, kto ukryty
w zaroślach, zapragnąłby nas zdmuchnąć.

Dwie godziny spędziłem na warcie wsłuchany w tajemnicze odgłosy lasu:

background image

trzaskania gałęzi, pohukiwania sów, jakieś pomruki i miaukoty. Nie brzmiało
to mile i szczerze wyznam, że zimno mi się robiło na samą myśl, iż z głębi
ciemnego boru wyskoczyć może na

243

polankę szarożółty potwór — grizzli. Ostatecznie obozowaliśmy w sąsiedztwie gór.

Gdy jednak Wysoki Orzeł przejął ode mnie obowiązek wartowania, wcale nie poczułem

się lepiej.~Może to powodował blask księżyca, może były to skutki przemęczenia, dość że
budziłem się parokrotnie, spocony i pełen przerażenia, nie uzasadnionego jednak żadnym
konkretnym wydarzeniem. Dopiero nad ranem poczułem się lepiej, lecz wtedy należało już
wstawać. Tym razem nie zrezygnowaliśmy z gorącego posiłku. Oczyściłem z traw i mchów
spory krąg ziemi, Karol naniósł chrustu i po chwili wesoły ogieniek rozgrzał nasze
zziębnięte dłonie, a gorąca kawa — nasze wnętrza. Zużyliśmy na nią resztkę wody z
bukłaków, jaka jeszcze pozostała po napojeniu zwierząt. No i o porannym myciu mowy nie
było.

W dalszą wędrówkę udaliśmy się nadal pieszo. Jazda na koniach nie byłaby szybsza i

uniemożliwiała dokładniejszą obserwację tropów. Zatrzymaliśmy się w porze południa,
nadal w lesie, który widać nie miał końca. Dopiero pod wieczór drzewa poczęły rzednąć.
Mimo, że dzień dobiegał kresu, od razu pojaśniało. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i oto
wydostaliśmy się na skraj boru. I natychmiast stanęli. Wśród gładkiej płaszczyzny traw
wznosił się spory drewniany dom. Widok nieoczekiwany, zaskakujący! Któż odważył się
zamieszkać na tym pustkowiu?

Serce zabiło mi żywiej, gdy wyobraziłem sobie wygodne łóżko, normalny stół, a na nim

talerze i sztućce. A do tego gospodarza, a może i gospodynię uwijających się, aby jak
najlepiej obsłużyć niespodziewanych gości. Dlatego tkwiłem w miejscu jak urzeczony
widokiem, od którego oczu nie mogłem oderwać. Pośrodku ściany znajdowała się werandka
o szpiczastym daszku, stromo spadającym na boki. Dwa okna z prawej, dwa z lewej, w
szybach połyskiwały zorze zachodu. A może myliłem

244

się? Może to było światło bijące z wnętrza? I jeszcze zauważyłem pewien szczegół: żeliwną
pompę.

Przecież to jest ten dom! Pamiętasz, co mówił

Old Gray? — szepnąłem wprost w ucho Karolowi.

Nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Mijały sekundy ciszy. Nagle usłyszeliśmy rżenie koni.
Nie naszych przecież!

Janie, zostań tu i pilnuj wierzchowców — skinął

na mnie Karol i obaj z wodzem ruszyli brzegiem lasu,
a później podbiegli z obu stron pod werandkę.

Teraz się okaże — pomyślałem — czy wewnątrz nie goszczą ludzie przez nas

poszukiwani..."

Widziałem, jak Karol wstąpił na schodki, widziałem, jak otworzyły się drzwi. Promień

przyćmionego światła padł długą smugą na deski, jakaś postać zamajaczyła na progu, a
znajomy głos zabrzmiał wyraźnie w ciszy wieczoru:

Witajcie, panowie! Co za nieoczekiwane spotka

nie? Lecz w samą porę. Chyba moje myśli sprowadziły
was tutaj. Wchodźcie, wchodźcie...

Opuszczony dom

Jednym susem, lekceważąc polecenia Karola, znalazłem się przy werandce. Poznałem głos,

jednak nie wierzyłem uszom. Teraz oczy potwierdziły zaskakującą prawdę.

W drzwiach stał pan doktor Fryderyk Randall z Ottawy!
Karol najprawdopodobniej został tak samo zaskoczony, jak ja, bo długo milczał.
-— Czy to pański dom, doktorze? — odezwał się wreszcie.
— Ach, nie!

background image

— A czyj?
— Nie wiem. To jakiś opuszczony, nie zamieszkały budynek. Trafiłem tu przypadkowo.
Proszę do środka.

Szybko cofnąłem się ku koniom. Tamci weszli do wnętrza. Trzymałem nadal winczester w

garści, stojąc tuż przy boku własnego wierzchowca, a w głowie kłębiło mi się od
najrozmaitszych myśli. Wędrowaliśmy tropami morderców, aby wreszcie natrafić na
nieszkodliwego botanika-greenhorna! To oznaczało, że zmyliliśmy ślad. W jaki sposób?
Kiedy? Co robi tu pan botanik? Miał wracać do Ottawy. A dom? Jego wygląd odpowiadał
opisowi Old Graya, gdy — jeszcze na farmie — mówił o obrazie wiszącym w mieszkaniu
rodziców. A później, zabawiając nas przy ognisku historią

246

rodziny Balfourów, wspomniał o żelaznej pompie, jaką zainstalował Henry Balfour.

Przypuszczałem, że to co zostało namalowane przez ojca, a zbudowane przez syna — to

były bliźniacze z wyglądu wille. Nie mogłem jednak pojąć, w jaki sposób najpierw powstał
obraz, a dopiero w wiele lat później widoczna na tym obrazie willa? Chyba Old Gray coś
pokręcił, aby uniemożliwić rozszyfrowanie swego nazwiska oraz nazwiska Balfourów -r- oba
na pewno były zmyślone.

Ktoś odemknął skrzypiące drzwi. Sądziłem, że to Karol, lecz to był Wysoki Orzeł.

Podszedł.

Niech Orle Pióro towarzyszy mnie.

Pociągnął za sobą dwa wierzchowce, następne dwa ja poprowadziłem.

Trzeba napoić zwierzęta i rozkulbaczyć — powie

dział zatrzymując konie tuż obok poidła wyciosanego
z długiego pnia. Zacząłem opuszczać i podnosić lewar,
nie wierząc jednak w skutek tej czynności. Ta pompa
nie była przecież używana od szeregu lat. Czyż mogła
działać? Na pewno jej gumowe czy skórzane za-
worki rozeschły się i rozsypały. Jakże się zdziwiłem,
gdy po trzecim czy czwartym ruchu coś zabulgotało
we wnętrzu, a przy następnym — z rury buchnął stru
mień wprost do koryta.

Później wódz powiódł mnie na tyły domu, gdzie już pasły się oba człapaki Randalla.

Dołączyliśmy do nich nasze i objuczeni uprzężą i derkami wrócili przed we-randkę. Bardzo
byłem ciekaw wnętrza.

Wysoki Orzeł poprowadził mnie krótkim i ciemnym korytarzykiem, a później pchnął

drzwi. Ujrzałem izbę słabo rozjaśnioną światłem umykającego dnia, które wpadało przez
szyby dwu okien. Szyby! Jakim cudem przetrwały nie naruszone przez tak długi czas? Albo
myliłem się w swoich obliczeniach, albo tkwiła w tym wszystkim jakaś tajemnicza zagadka.

247

Obszerną izbę dodatkowo rozświetlał drżący płomień ogniska rozpalonego we wnętrzu

kamiennego kominka. Pośrodku wznosił się stół z dwiema ławami. Karol i Randall siedzieli
obok siebie i na nasz widok przerwali rozmowę.

Jak się pan ma, doktorze? — powitałem botanika

i zwaliłem w kąt cały swój bagaż. Po czym zająłem
miejsce na ławie. — Co to za dom? — zagadnąłem.

Randall lekko wzruszył ramionami.

— Tyle wiem, co i pan. W pogoni za rzadkimi roślinami skręciłem z prerii na podgórze i
trafiłem tutaj. Szukałem gospodarza lub gospodyni. Zastałem pustkę. Ten stół i te ławy to
jedyne meble. Reszta pomieszczeń świeci pustką i kurzem. Ot, i wszystko.
— Niezupełnie — sprzeciwił się Karol. — Czy wiesz — zwrócił się do mnie — że oni tu
byli? Nie dalej jak przed trzema godzinami.
— Tak — wtrącił się Randall. — Dwu ludzi i dwa konie. Stałem na ganku, gdy
wychynęli z lasu. Widać wyglądałem na właściciela, bq bardzo grzecznie zapytali, czy
pozwolę napoić konie. Zrozumiałe, że nie odmówiłem. Szczerze mówiąc, miałem duszę

background image

na ramieniu.
— Dlaczego? — wtrąciłem rozbawiony.
— Ach, żeby pan ich widział! Brudne, prawie podarte ubrania, obrośnięte, dzikie twarze.
Lęk mnie ogarnął na samą myśl, że zechcą tu przenocować. Lecz ich coś gnało, bo po
napojeniu koni ruszyli dalej. Obawiałem się jednak, że zawrócą. Przybyliście, panowie,
jakby na mój ratunek. Cóż, nie jestem westmanem i lepiej znam się na ziołach niż na
palnej broni.
Przypomniał mi się niezwykle celny strzał Randalla. Albo to był przypadek, albo też

doktor przesadzał ze skromnością.

— Dawno pan tu przybył? — zapytał Karol.
— Mija czwarty dzień. Dach nad głową i tyle ciekawych odmian traw i paproci to
doprawdy wielkie dla

248

mnie szczęście. Postanowiłem nieco opóźnić swój powrót do Ottawy, o czym panom
wspominałem. I jeszcze jedno: upolowałem antylopę! Dzisiaj rano. Teraz zamienia się w
mięsną zupę w tamtym garnku.

Wskazał na kominek. Na żelaznym haku wbitym w spojenia kamiennej obudowy wisiał

spory, okopcony sagan. Pociągnąłem nosem. Pięknie pachniało.

— Zrobicie mi, panowie, nie lada przyjemność, jeśli będę mógł odegrać rolę gospodarza.
— Nas jest trzech — zauważyłem.
— Cóż to szkodzi? Dokroję mięsa i starczy dla wszystkich. Większość mej antylopy
spoczywa w sąsiednim pokoju. Przepraszam.

Wstał od stołu i zniknął za bocznymi drzwiami. Spojrzałem na Wysokiego Orła. Jego
oblicze, jak zwykle, nie odzwierciadlało żadnych uczuć. Zerknąłem na Karola. Skrzywił się
zabawnie.

— Co o tym myślisz? — szepnąłem.
— Jesteśmy trójką głupców — odparł takim samym szeptem.
— Ależ... dlaczego?

Nie wiem, lecz czuję to.

Roześmiałem się.

— Coś ci się roi po głowie, pewnie ze zmęczenia. Jutro świat będzie wyglądać
przyjemniej.
— Wątpię — odparł zgryźliwym tonem. — Co u licha? Czy my nigdy nie osiągniemy
celu? Kilka godzin jazdy dzieliło nas od nich przed paru dniami i ta odległość ani rusz nie
chce się zmniejszyć. Jeśli Randall dobrze obliczył, oni nas mocno wyprzedzili. To jakiś
pech prawdziwy.
— Nie pech, lecz nasz dodatkowy koń — odparłem nie bez złośliwej satysfakcji. —
Puśćmy go wreszcie, albo ofiarujmy Randallowi. Co myśli o tym Wysoki Orzeł?

Zagadnięty skinął głową, potem dodał:

249

Niech oczy moich braci będą otwarte, a uszy po

magają oczom. To jest złe miejsce.

Nie zdążyłem zapytać o przyczynę tego czarnowidztwa, bo właśnie wrócił Randall niosąc

spory płat anty-lopiego mięsa. Machnął dłonią po blacie stołu, strącając jakieś niewidoczne
pyłki, położył mięso i począł je krajać na drobne kawałeczki. Nikt z nas nie zdziwił się, ani
nie oburzył na tak urągającą higienie czynność. Na pewno blat stołu, nie myty od lat, pokryty
był brudem. Lecz któż by na prerii zwracał uwagę na takie głupstwa? Ostatecznie
temperatura kociołka zniszczy wszystkie zarazki, a że wraz z mięsem połkniemy nieco kurzu
i piasku — nikomu to nie zaszkodzi.

Pan doktor wrzucił mięso do sagana i raz jeszcze nas opuścił, aby umyć ręce pod pompą.
-— Dlaczego to ma być złe miejsce? — dopiero teraz zapytałem wodza.

Tak czuję.

Uspokoiłem się natychmiast. Karol czuł, że popełniliśmy jakieś głupstwo, wódz czuł

jakieś grożące nam niebezpieczeństwo. Na szczęście, ja czułem tylko głód. Do licha z tym

background image

wszystkim! Trudno traktować poważnie czyjeś przywidzenia.

Randall znowu się pojawił, siadł i opowiadał o swych sukcesach zielarskich. Niewiele

mnie to obchodziło, a Karola pewnie jeszcze mniej, jednak w ten sposób niepostrzeżenie
mijał czas, aż mięso było gotowe. Powstał problem: czym jeść i na czym? Ani ja, ani Karol
nie mieliśmy talerzy, nie posiadał ich i Randall. Tylko Wysoki Orzeł rozporządzał własną
miseczką. Oczywiście nikt z nas nie miał widelca, a łyżkę — jedynie pan doktor.
Rozwiązaliśmy ten kłopotliwy problem w ten sposób, że wódz jadł z miseczki, my z kubków,
a Randall z sagana. Posługując się wyłącznie myśliwskimi nożami. Zabawnie to wyglądało,
lecz któż zabiera na prerie łyżki, skoro nie przyrządza zupy, a właśnie zupę

250

przypominał gulasz upitraszony przez doktora. Bardzo smaczny, o czym nie omieszkałem
głośno powiedzieć.

Cieszę się — odparł. — Zawsze lubiłem kucharzyć,

po prostu dla rozrywki. A teraz pozwólcie, panowie, że
przygotuję kawę na swój domowy sposób. Jestem pe
wien, że nic podobnego dotąd nie próbowaliście.

Rozbawiło mnie tak samochwalstwo.

— Jakiż jest ten pański sposób, doktorze? Jeśli to nie tajemnica?
— Tajemnica, jednak miłym gościom ją wyjawię. Otóż do wody na kawę dodaję szczyptę
soli i sporo cukru. Kawę wsypuję dopiero do wrzątku, a później zdejmuję naczynie z ognia
na kilka minut. Poczujecie, jaki ma cudowny aromat.

Chciał zabrać naczynia ze stołu, lecz go uprzedziłem mówiąc, że szorowanie garnków to

moja tradycyjna funkcja.

Grzechocząc garnkiem i kubkami pomaszerowałem na dwór, do pompy. Na początek

poszedł sagan, z zewnątrz mocno okopcony, wewnątrz bardzo tłusty. Szorowałem go
piachem na wszystkie strony i trwało to bardzo długo. Saganek był własnością Randalla, a ja
zapragnąłem chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za wspaniałą ucztę.

Gęsty mrok spadł już z nieba na ziemię, ą w głębi boru panowała nieprzenikniona

ciemność. Uporałem się z największym naczyniem. Umycie pozostałych było już fraszką.
Raz jeszcze opłukałem garnczki w korycie i już zamierzałem ruszyć ku domowi, gdy ciche
parsknięcie, dobiegające zza budynku, unieruchomiło mnie na chwilę. Za domem przecież
stały nasze konie!

Zostawiłem naczynia i krokiem jak najcichszym począłem skradać się w tamtym kierunku.

Nie był to postępek zbyt rozsądny — nie posiadałem broni, a parsknięcie mogło być
spowodowane ukazaniem się jakiegoś leśnego drapieżnika. Mogli również powrócić ściga-

251

ni przez nas ludzie. W takim wypadku miałem zamiar dobrze przypatrzyć się im z ukrycia,,
Zbliżyłem się ku ścianie domu, wzdłuż niej aż do narożnika. Ostrożnie wyjrzałem. Sześć
koni stało spokojnie, parskał jedynie indiański mustang i szarpał za lasso, na którym został
uwiązany. Kilka kroków od mustanga tkwił nieruchomo mężczyzna dzierżący w prawej ręce
długą broń, w lewej — uzdę jeszcze jednego konia. Rozpoznałem go natychmiast.

Old Gray!

Skierował ku mnie wylot lufy, lecz zaraz ją zniżył.

Co za spotkanie? — rzekł półgłosem. — A ja spo

dziewałem się zastać tu zupełnie kogo innego.

— Kogo? — zapytałem szeptem. Nie zaspokoił mojej ciekawości.
— Kto tam jest? — wskazał na dom.
— Mój przyjaciel, Wysoki Orzeł i jeszcze jeden przypadkowo spotkany wędrowiec.
— Kto? — powtórzył pytanie.
— Niejaki doktor Randall z Ottawy. Botanik, którego już poprzednio spotkaliśmy.
— To razem cztery osoby, a tu widzę sześć koni.
— Dwa z nich są luzakami. Jeden należy do Ran-dalla, drugi do nas.
— Do was? — zdziwił się. — Przecież nie posiadaliście żadnego luzaka.
— Prawda. Lecz to jest wierzchowiec człowieka zabitego na prerii. Może jednak

background image

wejdziemy do środka. Tego wydarzenia nie da się streścić w kilku słowach.
— Jeszcze chwilkę — powstrzymał mnie. — Czyj to jest dom?
— Niczyj — odparłem.
— Nie rozumiem...

Powtórzyłem to, co na ten temat powiedział nam Randall. A od siebie dodałem:

Byliśmy tu za dnia i miałem czas dobrze go obej-

252

rżeć. I wiesz... nie śmiej się, ale wydaje mi się bardzo podobny właśnie do tego z obrazu, o
którym nam kiedyś opowiadałeś, że wisiał w mieszkaniu twoich rodziców.

— Sprawdzę to jutro — w jego głosie wyczułem lekkie drżenie. — Jeśli się nie mylisz...
Wielkie nieba — szepnął i umilkł, aż przypomniałem niecierpliwie:
— Chodźmy, robi się chłodno.

- Poczekaj. Wspomniałeś o zabitym człowieku. Jak on wyglądał?

Wróciłem pamięcią do dnia, w którym uwolniliśmy z więzów rzekomego trapera, a później

podałem dokładny rysopis. Wysłuchał uważnie, westchnął i mruknął:

To nie on...

Widocznie Karola zaniepokoiła moja zbyt długa nieobecność, bo usłyszałem jego głos:

— Janie! Gdzie jesteś?
— Tu! — odkrzyknąłem. — Idziemy!
— Co?! Kogo tam prowadzisz? Chodźże wreszcie.
— Jeszcze chwilkę...
Pomogłem Siwowłosemu rozkulbaczyć wierzchowca, a nawet nieść siodło. Na koniec

wkroczyliśmy do półmrocznego wnętrza izby. Dostrzegłem, że na kominku buzował wielki
stos szczap, było zupełnie jasno, ale że okien nie otworzono, panowała wręcz tropikalna tem-
peratura.

Ależ tu gorąco! — wykrzyknąłem, lecz mój okrzyk

minął bez echa.

Karol i wódz porwali się od stołu witać gościa. Zwaliłem ciężar tuż obok stosu naszych

uprzęży, po czym uchyliłem okna. Tymczasem wszyscy zdążyli już zająć miejsca wokół
stołu.

— Macie co do jedzenia? — zapytał Old Gray.
— Przed chwilą skończyliśmy ucztować — odpowiedziałem nieco zawstydzony.

253

— Och — wtrącił się Randall — zostało jeszcze sporo antylopy. Zaraz uwarzę gularz.
— Był doskonały — zauważyłem.
— Po co tyle kłopotu? Mam wędzony boczek — powiedział Siwowłosy.
— Ależ... proszę nie odmawiać — nastawał botanik. — Szybko się uwinę.

Spojrzał na mnie pytająco.

Przepraszam — zerwałem się z ławy. — Zapo

mniałem o naczyniach. Leżą w korycie.

-— Nie, nie. Proszę się nie trudzić, sam przyniosę.
Pewnie bym nie ustąpił, gdyby nie dziwny ruch Old Graya. Chwycił mnie mocno za skraj

kurty i przytrzymał, póki Randall nie wyszedł.

— Kto to jest? — zagadnął półgłosem.
— Przecież doktor Randall — odparłem mocno zdziwiony pytaniem. — Już mówiłem, że
spotkaliśmy go na początku naszej wędrówki.
— Był sam?
— Sam — wtrącił się Karol. — O co chodzi?
— Ma dwa konie?
— Dwa — odpowiedziałem dziwiąc się coraz bardziej.
— Jeden z jukami?
— Nie — zaprzeczyłem — oba pod siodłem. Randall twierdzi, że w ten sposób zwierzęta

background image

mniej się męczą, może się przesiadać.
— Ach tak... — mruknął. — I to jest botanik?
— Oczywiście. Pracownik uniwersytetu w Ottawie — odpowiedziałem już trochę
zniecierpliwiony pytaniami.

A skąd wiesz... — zagadnął znowu, lecz przerwał

w połowie zdania, bo skrzypnęły drzwi i Randall brzę
cząc naczyniami wkroczył do środka. Powtórzyła się
historia z krajaniem mięsa i gotowaniem w świeżo
oczyszczonym przeze mnie saganie. Tymczasem piliśmy
kawę. Była rzeczywiście znakomita.

254

Niech się pan przysiadzie — zaproponowałem bo

tanikowi, zajętemu mieszaniem mięsa w garnku.

Przeprosił, że musi pilnować gulaszu i że nie pija kawy na noc, ponieważ trapi go

wówczas bezsenność. Trochę mnie to zaskoczyło, bo pamiętałem, że podczas poprzedniego
spotkania pił kawę wieczorem. No, ale może zmienił zwyczaje.

Wreszcie gulasz ugotował się, saganek powędrował z kominka na stół i Old Gray,

posługując się nożem, począł jeść. Zauważyłem, że między jednym a drugim kęsem zerkał
ciekawie na Randalla, lecz opuszczał wzrok, gdy tamten zwracał twarz w jego stronę. Wy-
glądało to dziwnie, lecz z kolei nastąpiło jeszcze dziwniejsze wydarzenie, do powstania
którego mimowolnie się przyczyniłem.

— Cóż powiesz o tym domu?— niebacznie zagadnąłem Siwowłosego. — Jego wnętrze
nie było przecież namalowane na obrazie.
— Na jakim obrazie?

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Karol kopnął mnie pod stołem, więc udając

obojętność zająłem się nabijaniem swej fajki tytoniem.

O jakim to domu rozmawialiście, panowie? — za

pytał Randall.

Nadal napełniałem fajkę tytoniem, nie ważąc się nawet mruknąć.

Och, głupstwo — zaśmiał się Old Gray. — Opo

wiadałem kiedyś o domu, w którym straszyło, jak
sądzili naiwni. Podobno ukazywały się w nim duchy
zamordowanego małżeństwa.

Osłupiałem usłyszawszy coś takiego!

— Napad? — zaciekawił się Randall.
— Tak, napad rabunkowy. Dokonał go młody człowiek, głupiec, który sądził, że ujdzie
kary.
— Więc go schwytano?
— Dotychczas nie, lecz któregoś dnia tak się stanie.

255

— Skąd taka pewność? — zapytał Randall, a mnie wydało się, że głos mu się trochę
zmienił.
— Stąd — odpowiedział dziwnie surowym tonem Siwowłosy — że sprawiedliwość
naszego świata może być powolna, lecz w końcu dosięga winowajcę. Znam wiele
przykładów potwierdzających ten pogląd.

Ciągle nie mogłem pojąć, w jakim celu Old Gray wymyślił bajeczkę o duchach.

— A panowie zapewne dawno się znacie — Randall raptownie zmienił temat.
— Dawno i niedawno — pospieszył z wyjaśnieniem Old Gray, jak gdyby w obawie, że
ktoś z nas go uprzedzi. — Na prerii czas liczy się inaczej. Zresztą, mniejsza z tym.
Chętnie obejrzałbym zielnik.

— O, to już pan wie? — zdziwił się Randall.
— Wiem i wielce jestem ciekaw zbiorów.

background image

— Ależ oczywiście! Czy jednak nie lepiej rzecz odłożyć do rana, trochę tu ciemno.
— Mam świetny wzrok.

Upór Old Graya graniczył z niegrzecznością. O co mu chodziło? Z kolei nastąpiło trzecie

wydarzenie, jakie uznałem za przedziwne. Oto Wysoki Orzeł udał się w kąt izby, gdzie
złożyliśmy broń, wziął dwururkę i stanął z nią przy otwartym oknie. Poczułem, że coś jest
nie w porządku, że nastąpić może coś nieoczekiwanego. Zimny dreszcz przebiegł mi po
krzyżu. Opanowałem się natychmiast i tylko moje zęby silniej zacisnęły się na ustniku fajki.

Randall wolno podszedł do swych bagaży, długo w nich gmerał, wreszcie wrócił niosąc

znany mi już prostokątny futerał, owinięty w cielęcą skórkę. Odwinął. Wewnątrz spoczywał
zielnik.

— Można? — zagadnął Old Gray.
— Proszę bardzo...

Siwowłosy przysunął do siebie grubą księgę. Otwo-

256

rzył pierwszą kartę, później drugą, trzecią... Przy którejś tam z kolei zatrzymał się
dłużej.

— Co to takiego? — zapytał wskazując palcem.
— Moje odkrycie — pochwalił się botanik. — Znalazłem na podgórzu. Nieznana
roślina.
— Na pewno?
— Mogę się mylić, lecz zbiory mego uniwersytetu wzbogacą się tym eksponatem.
— A mnie się wydaje — powiedział Old Gray — że się nie wzbogacą.

- Co pan ma na myśli?

— Tyle tylko, że jest to znana roślina o nazwie Clar-kia pulchella, kwitnie niebiesko.
— Ależ...
— Nie istnieje żadne ależ. Idę o zakład, że się nie pomyliłem.
— Doprawdy... Randall zająknął się.
— Musiałem być bardzo roztargniony tamtego dnia.
— I ja tak sądzę — potwierdził Old Gray. — A słyszałeś, doktorze, o pochodzeniu
tej nazwy?
— Tak, oczywiście. Obiło mi się o uszy.

Na pewno? Co właściwie?

Randall wyraźnie zawahał się.

— No... na pamiątkę nazwiska odkrywcy — rzucił pospiesznie i bacznie spojrzał w
twarz Siwowłosego.
— Nieźle — zauważył tamten. — To znaczy... Jakże brzmi imię i nazwisko
odkrywcy?
— Pan chyba żartuje? Cóż to za egzamin? — w głosie Randalla zabrzmiały akcenty
gniewu.
— Trochę żartuję, trochę nie — powiedział spokojnie Old Gray.
— Czy pan jest botanikiem?
— Gdzie mnie tam do takiej znajomości roślin! Ot, po prostu coś niecoś
interesowałem się przyrodą. Dlatego wiem, że William Clark wielokrotnie wyruszał
na

17 — oid Gray

257

Dziki Zachód, że przywiózł stamtąd sporo wiadomości obalających różne legendy. Razem
z Meriwether Lewisem w 1804 roku odbył swą pierwszą podróż i dotarł aż do wybrzeża
Pacyfiku. Pierwsza mapa tamtych obszarów została sporządzona częściowo w oparciu o
zapiski i rysunki Clarka. Z tej wyprawy przywiózł około dwustu okazów roślin, z których
jedna nazwana została jego imieniem. Zresztą, to nieważne. Znowu począł odwracać
kartki.

background image

— Co to jest? — zapytał po krótkiej przerwie.
— Leśnik pospolity — odparł Randall. — Mimo takiej nazwy jest to ziele niezwykle
rzadkie.
— Leśnik pospolity? — powtórzył Siwowłosy i par- I sknął śmiechem. — Świetny
dowcip! Przecież to po prostu krwawnik, bardzo pospolita roślina. Służy do tamowania
krwi, stąd jej nazwa. No, dość już tej zabawy! Jesteś, mój drogi, takim samym botanikiem
jak ja cesarzem Chin. W jakim celu stroisz się w cudze piórka?

Wypraszam sobie — oburzył się doktor. — Może

pan sprawdzić w Ottawie, czy jestem botanikiem, czy

nie.

Mam nadzieję, że nie jesteś. Kiepsko wyszliby na

tym twoi uczniowie, a że Ottawa daleko, sprawdzać nie
będę. Istnieje lepszy sposób odkrycia prawdy.

Nieoczekiwanie powstał z ławy, jego dłoń przez sekundę spoczęła na głowie Randalla.

Natychmiast uniosła się z pękiem czarnych włosów — prawdziwym skalpem indiańskim.

-4 Peruka! Patrzcie! Randall, czy jak się tam jeszcze nazywasz, połóż ręce na stole.

Wysoki Orle, gdyby się poruszył, strzelaj! Na moją odpowiedzialność.

Botanik zastosował się do rozkazu, lecz równocześnie

wrzasnął:

Co to znaczy?! Napad? Panowie — zwrócił się do nas już spokojniejszym tonem —

widzicie, że dzieje mi się krzywda.

258

Później się wyżalisz — zadrwił Old Gray. — Po

dajcie rzemień.

Karol skoczył pod ścianę, chwycił linkę, podał Siwowłosemu. Ja tkwiłem znieruchomiały

na ławie, jakby mnie do niej przybito hakami. W głowie miałem zamęt, a wyraz twarzy
pewnie niezbyt mądry. Randall nie stawiał oporu, gdy mu krępowano ręce na plecach.

— To pomyłka — powtarzał — jakaś okropna pomyłka...
— Nie — zaprzeczył energicznie Old Gray. — Zaraz udowodnię oczywiście nie tobie,
lecz wam, przyjaciele. śebym nie wyglądał na rozbójnika.
— Cóż znowu? — zaprotestowałem nieśmiało. — Kto to naprawdę jest?

Old Gray siadł obok więźnia.

Wysoki Orle, uważaj na tego człowieka. Co praw

da ręce ma związane, lecz z niego chytry lis. Chytry
i krwawy. A teraz — zwrócił się do mnie i do Karola —
pozwólcie, że wam sprezentuję pana... rzekomego bota
nika. To jest Joę Royer, morderca małżonków Bal-
four! — wykrzyknął. — Pamiętacie, co wam opowiada
łem?

Przytaknęliśmy zgodnie, a ja wreszcie ocknąłem się z osłupienia. Elegancki i grzeczny

pracownik naukowy okazał się bandytą! Nie do wiary!

— Kłamstwo! — krzyknął Randall. — Przysięgam, że nigdy nie znałem żadnych
Balfourów.
— Będziesz ty cicho?! Później się wygadasz. Oczywiście, że nie znałeś Balfourów.
Bowiem ich prawdziwe nazwisko brzmi: Anna i Henry Green. Dobrze ich musisz
pamiętać, Royer!
— Nie.
— Ale za to ja dobrze zapamiętałem twoją twarz i nie zapomniałem jej rysów, chociaż to
było dość dawno, a ty wyrosłeś na mężczyznę. Bo wówczas byłeś bardzo jeszcze młody.
Tak moi kochani, to właśnie jego

259

wynajął Henry Green jako woźnicę, który miał dowieźć oboje małżonków do ich nowego
domu, do cudownego domu, jaki wzniesiono na granicy lasu i prerii. To jest ten dom! Co za

background image

przedziwne zrządzenie losu... — głos mu się załamał i ostatnie zdanie zakończył szeptem.

— Pomyłka! — krzyknął znowu Randall.
— Mam dosyć twoich wrzasków — Old Gray odzyskał mowę. — Pójdziesz do ciemnicy,
lecz nim to się stanie... Pokaż te guziki — zwrócił się do Karola.

Guziki! — przypomniałem sobie. Jeden znaleziony obok zwłok spoczywających w

odkrytej przeze mnie grocie, drugi — niedaleko śladu po ognisku, na prerii.

Otóż to właśnie! -— powiedział Siwowłosy trzy

mając na dłoni dwa czarne krążki. — Tego mi brako-
kowało. Przypatrzcie się jego marynarce! — wskazał
na botanika. — Tu i tu.

Spojrzałem. Z czterech guzików (bo były cztery na nie dziurki) pozostały tylko dwa.

Czego to dowodzi? — zapytał Old Gray. — Nie

wiecie? Ano tego, że on zabił również i niejakiego Klee-
na, pracownika kolei, tak samo poszukiwanego listem
gończym. To ty — zwrócił się do mnie — odkryłeś
zwłoki nieszczęśnika w jaskini. A mam prawo przy
puszczać, że jeszcze jeden człowiek padł jego ofiarą,
ten dziwny traper, którego uwolniliście z więzów. Chy
ba teraz domyślacie się, że pan Randall, albo Joe Royer
to również Joe Shoes, Joe Starr i Joe Kelly, ścigany li
stem gończym za napad na pociąg. Rysopis się zgadza,
kolor włosów również. Coś wam jeszcze powiem, lecz
bez zbytecznego świadka. Royer, czy jak tam się nazy
wasz, bądź łaskaw wstać. Doskonale. Wysoki Orle, więź
nia ulokujemy w przyległej izbie.

Wyszli we trójkę, a wrócił już tylko Old Gray. Na me pytające spojrzenie odparł:

Wódz został, żeby go pilnować. Możemy teraz spo

kojnie porozmawiać.

260

Ty jesteś Hopkins! — nie wytrzymałem.

Spojrzał na mnie uważnie.

— Świetnie zapamiętałeś dzieje Balfourów. Lecz czy ja się nazywam Hopkins, czy Old
Gray... w niczym nie zmienia to sprawy. Widzicie, Royera szukałem od dawna. Wówczas
gdy zabił Greenów, ślad po nim zaginął. Jednak liczyłem na to, że go jeszcze spotkam.
Moje zamiłowanie do dalekich wędrówek przysporzyło mi sporo doświadczenia. Na
początek co prawda zwróciłem się do Agencji Pinkertona. Bardzo mi pomogła. To jej
agenci trafili na stary trop przestępcy. Okazało się, że nim został woźnicą Greenów, miał
już kilka sprawek na sumieniu. Uwięziony w Kanadzie za kradzież, zdołał uciec i przez
parę miesięcy mieszkał na terenie Stanów Zjednoczonych. Później, któż odgadnie, z
jakiego powodu, zdecydował się na powrót do Kanady. Trafiała się po temu okazja, gdy
Henry Green zatrudnił go jako woźnicę. Właśnie wtedy go poznałem. A pamięć mam
niezłą. Od agentów Pinkertona dowiedziałem się nieco później o kilku nazwiskach, jakie
sobie przybierał w potrzebie. Przypuszczam, że Royer to również nie jest jego prawdziwe
nazwisko, ale o to niech się martwi policja. Co do mnie... postaram się, aby cały i zdrowy
trafił prosto do jej rąk. Pomożecie mi? W pojedynkę będzie mi nieco trudno upilnować
łajdaka, a Wysokiego Orła nie chcę w to mieszać.
— Możesz na nas polegać — odparł Karol. — Jeśli trzeba, udamy się nawet do Ottawy
lub gdzie tylko zechcesz.
— O, wystarczy najbliższy posterunek, chyba w Red Deer. Bardzo wam dziękuję. Nie
wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak pomogliście mi w wytropieniu bandyty.
— Mimo woli... — bąknąłem.
— To nie ma znaczenia. Wasze informacje o zabitym w grocie wędrowcu pozwoliły mi
skierować się na właściwy trop. A więc jutro ruszamy do Red Deer.

261

background image

Dawid Green — szepnąłem domyślnie.

Uśmiechnął się.
— Zgadłeś. Dawid jest synem zamordowanych. Dowie się wreszcie o schwytaniu
przestępcy i o odnalezieniu domu, który przecież teraz stanowi jego własność.
— Więc jednak to jest właśnie ten dom...
— Wszystko za tym przemawia. Obejrzę go za dnia dokładnie.
— Nie rozumiem jednej sprawy: co powstało wcześniej, obraz czy dom?
— Oczywiście, że obraz. Nie mam pojęcia, czy ojciec Henry'ego widział gdzieś budowlę
tego typu, czy po prostu ją wyfantazjował? Jego syn postanowił wznieść swą siedzibę
wzorując się na obrazie ojca. Ba, nawet wraz z żoną odkryli miejsce do złudzenia
przypominające namalowany krajobraz. Tak wygląda prawda. Cóż jeszcze chcesz
wiedzieć?
— A co z tym Royerem? — zapytał Karol. — Urwałeś w najciekawszym miejscu.
— Z Royerem? Przyznam, że po kilku miesiącach zacząłem tracić nadzieję. Zniknął jak
duch. I nagle ten pierwszy napad na pociąg! Znałem już wówczas porucznika Mitchella.
Opowiedział mi szczegółowo, jak to wy-glądało: dwu sprawców, z których jednego
schwytane Zdradził wspólnika, a tym wspólnikiem był, jak się okazało, człowiek, którego
sylwetka już dawniej została opisana w więziennych dokumentach.

— Mitchell wspominał nam o tym — wtrącił Karol.
— Tym lepiej, nie potrzebuję powtarzać. Otóż po tej informacji nabrałem pewności, że to
jest jednak Royer. Lecz cóż, znowu mi zniknął z horyzontu. Teraz już mnie to nie dziwi.
On się ukrywał tutaj i chyba się nie mylę.
— Na pewno! — krzyknąłem. — Pompa działa wspaniale po tylu latach. To najlepszy
dowód, że ktoś tutaj często przebywał. Któż inny, jeśli nie Royer?

262

— Jutro obejrzymy resztę pokojów. Musi gdzieś tu trzymać zapasy żywności. A poza tym
o położeniu domu wiedzieli tylko Greenowie, no i... Royer. Niejeden raz próbowałem ten
dom odnaleźć, na próżno. Lecz posłuchajcie dalej. Minął rok. Zjeździłem szmat kraju po
obu stronach granicy. Stąd ma znajomość z Samem Harfiel-dem, stąd moja znajomość z
Czarnymi Stopami i Wysokim Orłem. Przywykłem do tych dalekich wypraw. Wierzcie lub
nie, lecz chwilami zapominałem o głównym celu moich wędrówek. Coroczne odwiedziny
Red Deer przypominały mi jednak o mym obowiązku.
— Przepraszam — wtrąciłem się. — Odwiedzałeś Dawida. Opiekowałeś się nim po
ś

mierci rodziców, to dla mnie jasne, lecz... — tu zawahałem się czując, że zbyt obcesowo

wkraczam w cudze sprawy.
— Śmiało, śmiało... — zachęcił mnie Old Gray.

Czy więc... to jest, chciałem zapytać...

Znowu zamilkłem.

— Pośpiesz się, Janie — zauważył żartobliwie Karol — w ten sposób nie skończysz do
jutra.
— Dobrze — nabrałem odwagi. — Więc... czy praca w takiej zapadłej dziurze, jak Red
Deer, jest odpowiednim zajęciem dla Dawida?
— Ach, interesuje cię to? — uśmiechnął się Siwowłosy. — Cóż, Dawid ukończył średnią
szkołę. Gdzie, to nieważne. Skłonności do malarstwa, jak jego ojciec lub dziadek nigdy
nie zdradzał. Miałem znajomości w Kompanii Hudsona. Przyjaciele pomogli mi umieścić
go w Red Deer w charakterze urzędnika. Nie zapominajcie, że Dawid jest półkrwi
Indianinem. Obawiałem się, że praca w mieście nie będzie mu odpowiadać. Natomiast w
Red Deer może świetnie nauczyć się zawodu i wykorzystać swe pochodzenie.
— W jaki sposób? — zdziwiłem się.
— Kompania Zatoki Hudsona wciąż jeszcze handluje z Indianami, zwłaszcza na dalekiej
północy, gdzie nie

263

ma rezerwatów. Dawid od czasu do czasu wyrusza w drogę jako agent, a jego pochodzenie

background image

ułatwia mu nawiązywanie kontaktów z Indianami. Podoba mu się ta praca. Kto wie, czy za
rok lub dwa nie umieszczę go w którejś z wyższych uczelni ekonomicznych? Będzie miał
wówczas otwartą drogę do zajęcia lepszego stanowiska w Kompanii. Dobrze wiemy, jak
trudno jest Indianinowi czy Metysowi stać się „kimś" w społeczeństwie bladych twarzy.
Jesteś zadowolony z mej odpowiedzi?

— Przepraszam za natręctwo. — Istotnie, prawdą jest, że Indianom trudno dostosować się
do naszych obyczajów i to zapewne stanowi przeszkodę w ich życiowej karierze. Nie
ufamy im, a oni nam również nie ufają. Niewiele dotąd uczyniliśmy, by te wzajemne
nieufności przełamać.
— Natomiast sporo dokonaliśmy — odparł Karol — aby je pogłębić.
— Obaj macie rację — zauważył Old Gray. — Kim ty właściwie jesteś? — zaskoczył
mnie pytaniem. — Traperem? Na pewno nie. Poznałbym się na tym. A niedzielnym
myśliwym... również nie. Zbyt dobrze orientujesz się w westmańskich sprawach.
— On był moim nauczycielem — skinąłem głową w stronę Karola, wielce zadowolony z
pochwały. — Jestem lekarzem...

Old Gray spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.

— Coś podobnego! Wędrowny lekarz? Jeszcze dotąd nie...
— Nie żaden wędrowny — zaprotestowałem energicznie, przerywając mu w połowie
zdania. — Niekiedy niosę pomoc ludziom spotkanym na prerii, lecz nie w tym celu
wędruję.
— A w jakim, jeśli wolno zapytać?
— Po prostu kocham się w przyrodzie, lubię konną jazdę, dalekie wyprawy i... —
przerwałem uświadomi-

264

wszy sobie, jak nawnie musiałyby zabrzmieć moje słowa. — Czy to dziwne?

Nie ma w tym nic dziwnego, jednak... zaskaku

jący to wypadek.

Zapadła cisza, którą przerwał Karol:

— Wróćmy do Royera. Mnóstwo spraw nie zostało jeszcze wyjaśnionych. Jakim cudem
trafiłeś tutaj?
— Zgoda. Otóż z wiosną wyruszyłem na prerię, jak co roku. Wówczas wydarzył się ten
drugi napad na pociąg. Znacie szczegóły?
— Mitchell opowiadał — przytaknął Karol.
— Pomyślałem, że zdarza się okazja, jakiej dotąd nigdy nie miałem. Wszystkie posterunki
policji zaalarmowane, a listy gończe trafiły do najmniejszych nawet osiedli. Sami
widzieliście. Dla Royera pozostawała tylko jedna droga ucieczki: poza granice Kanady, a
gdyby przedostał się do Stanów Zjednoczonych, mógłby zniknąć na zawsze. Posiadał
pieniądze, i to spore, umożliwiające podróż do Kalifornii czy jeszcze dalej, do Meksyku.
Począłem szukać jego śladów i śladów wspólnika. Wasza informacja bardzo mi w tym
pomogła.
— Która? — zainteresowałem się.
— Wiadomość o tym nieboraku znalezionym w jaskini. Zacząłem wówczas podejrzewać,
ż

e Royer pozbył się niewygodnego dla siebie wspólnika. Ten kolejarz kiepsko jeździł

konno, a Royerowi zależało na szybko-kości. Podczas poprzedniego napadu na pociąg
bandyta rozłączył się ze swym wspólnikiem, którego szybko schwytano. Tym razem
postanowił zapobiec tego rodzaju niespodziance. Pozbył się Kłeena raz na zawsze. Teraz
stało się dla mnie rzeczą oczywistą, że należy szukać nie dwu, lecz jednego tylko
uciekiniera. Z iloma jednak końmi? Długo się nad tym zastanawiałem. Czy Royer konia
swego towarzysza puścił wolno, czy też zabrał jako zapasowego? Gdyby jednak zwierzę
porzucił, musiałby zeń zdjąć uprząż. Koń hasający po prerii

265

z siodłem i uzdą rzuca się w oczy. Mógłby wzbudzić podejrzenia. Bandyta liczył się z tym.
Dlatego uznałem, że Royer powinien mieć dwa konie. Szkoda, że nie poinformowaliście
mnie w porę o spotkaniu z rzekomym botanikiem. Iluż uniknąłbym pomyłek.

background image

— Jakoś nie zgadało się — odparłem tonem usprawiedliwienia. — Nie trafiła się okazja,
— Co też mówisz? A choćby w Red Deer!
— Prawda — przyznał Karol — poszkapiliśmy sprawę, lecz któż z nas mógł odgadnąć, że
kogokolwiek szukasz?

Old Gray roześmiał się.

— Słusznie. Sam sobie jestem winien. Usprawiedliwia mnie jednak chęć zatajenia celu
mej wędrówki. Ludzie są przeważnie gadatliwi, zwłaszcza na prerii. Przejawiają dziwną
skłonność do opowiadania byle komu wszystkiego o sobie i znajomych. Czy mogłem być
pewien, że nie rozgadacie o mych poszukiwaniach? A wieść o nich dotrze do uszu Royera?
Zbyt mało, zbyt krótko was znałem. Jednak... wykazaliście dużą łatwowierność ufając
rzekomemu botanikowi.
— Ten człowiek wyglądał na stuprocentowego green-horna — powiedział Karol.
— Oczywiście! — poparłem przyjaciela. — I chociaż początkowo wydawał się postacią
podejrzaną, obserwując jego zachowanie uwierzyliśmy, że jest naprawdę naukowcem
zbierającym rośliny.
— Zielnik przekonał was ostatecznie.
— Tak. Mało znamy się na botanice.
— Wielka szkoda.
— Lecz i Mitchell, gdy mu opowiedzieliśmy o spotkaniu i podali rysopis rzekomego
Randalla, uznał, że nie jest to człowiek poszukiwany. Co prawda głównie dlatego, że nie
zgadzał się kolor włosów.
— To jasne. Lecz gdyby pan porucznik zastanowił się nieco dłużej nad dwoma końmi pod
siodłem, a prze-

266

de wszystkim nad miejskimi bucikami Randalla, pewnie już dawno pochwyciłby zbiega.
Domyślam się, że opisaliście botanika jako zupełnego niedołęgę. Mitchell dał się
zasugerować waszym słowom i strzelił kapitalne głupstwo. Nie ma po co dłużej rozmyślać
nad tym błędem, niech będzie nauką na przyszłość. Dla porucznika i dla nas. A teraz należy
się wam jeszcze kilka wyjaśnień.

Otóż istnieje w tych górach nie znana lub mało znana droga. Początkowo nie zwracałem

uwagi na ten fakt. Nie sądziłem, aby Royer odkrył to przejście. Lecz bezowocna wędrówka
po prerii skłoniła mnie do zbadania i tej trasy.

— Oczywiście chodzi o Szlak Czarnych Stóp — zauważył Karol.
— Oczywiście, lecz skąd u licha o nim wiecie?

Od Wysokiego Orła. Sam nas poprowadził.

Klepnął się dłonią w czoło.

Ależ ze mnie tuman! — wykrzyknął. — Teraz

wszystko stało się zrozumiałe. Słuchajcie! Ją byłem na
południowym odcinku tej drogi, wy na północnym.
I jechaliśmy naprzeciw siebie. Posiadam wspaniałą lor
netkę. Przy jej pomocy zauważyłem jakiś punkt poru
szający się środkiem doliny, w moim kierunku. Posta
nowiłem sprawdzić, co to takiego. I niespodziewanie ten
punkt zniknął mi z oczu. Gnałem jeszcze przez kilka
naście minut, aż do miejsca, w którym ktoś niedawno
obozował. Mnóstwo śladów nakładających się jedne na
drugie. Prawdziwa łamigłówka! Dobrze się nad nią na
męczyłem. Cała ta gmatwanina tropów, teraz już wiem,
ż

e była waszym dziełem, powiodła mnie we właściwym

kierunku, ku jakiejś diabelskiej przełęczy. Zwątpiłem,
czy w ogóle można ją przebyć i gdyby nie odciski ko
pyt, najpewniej bym zawrócił. Później, przez las, po
suwałem się tą samą ścieżką, co i wy i nocowałem
w tym samym miejscu. Świeże ślady zdradziły mi, że

background image

267

wędrowały przede mną cztery konie. Ten fakt nie pasował ani do was (bo trzy konie!), ani do
tajemniczego jeźdźca, który tak nagle zniknął z mych oczu. Wyglądało na to, że znalazłem
się na fałszywej ścieżce. Próbowałem zawrócić. Nic z tego. Wdrapać się na ten diabelski
upłaz to przekracza końskie siły. Wobec tego brnąłem dalej. Przez leśną gęstwinę, zły jak
chrzan. W końcu znalazłem się tutaj. Nie potrafię opisać, jak bardzo się ucieszyłem
dostrzegłszy ciebie, doktorze. Lecz równocześnie straciłem nadzieję na rychłe schwytanie
Royera. Jakiś tam botanik o nazwisku Randall... to nie mógł być człowiek, za którym
goniłem. Kiedy tu wszedłem, w półmroku, twarz waszego towarzysza wydała mi się obca.
Lecz przyjrzałem mu się dokładnie. Obudziło się we mnie podejrzenie. Royer, nie Royer?
Lecz kolor włosów wszystko psuł. Przecież Royer był blondynem. A ta botanika? Także nie
pasowała. I nagle przypomniałem sobie, że ktoś kiedyś (może to był Mitchell, może nie
Mitchell) wspominał o zainteresowaniach Royera zielarstwem. Postanowiłem rzecz spraw-
dzić. Sztuczka z zielnikiem udała się, z peruką również. Royer kalkulował sobie, że
zmieniwszy barwę włosów i udając naukowca potrafi zmylić pogoń, przejechać pod nosem
patroli policji, aby dać nurka po tamtej stronie granicy. Niewiele brakowało, Lecz jakim
cudem trafiliście w te strony?

— W pogoni za mordercą —■ odparłem.
— Za Royerem?
— Nie, chociaż właściwie... tak — zaprzeczyłem sam sobie.
— Tak, nie. Więc jak?

Karolu — poprosiłem — opowiedz o polowaniu.

Mój przyjaciel dokładnie opisał przebieg zdarzeń, nie

pomijając faktu skłonienia mnie do wydobycia kuli z ciała zabitego.

To było bardzo mądre — pochwalił Old Gray. —

268

Nie tylko dlatego, że oczyściło ciebie — tu spojrzał na mnie — z zarzutu nieumyślnego
zabójstwa, lecz również dlatego, że przesądziło o waszym pościgu. Co prawda nie każdy
zdobyłby się na taką decyzję, lecz z was, jak widać, dzielne chłopy.

Przyjęliśmy w milczeniu tę pochwałę.

— Royer popełnił błąd strzelając do obcego człowieka. Dlaczego tak postąpił? —
zapytałem po chwili.
— Ba, on sam na ten temat słówka nie piśnie. Można się tylko domyślać. Zakładam
istnienie dwu możliwości: albo ten obcy człowiek chciał po raz drugi obrabować Royera,
może zemścić się za pierwsze niepowodzenie, bo przecież to był ten włóczęga uwolniony
poprzednio przez was?
— Ten sam.
— No, właśnie. Druga możliwość: włóczęga przypadkowo zauważył, jak bandyta
zdejmuje lub zakłada perukę. Royer spostrzegł to i postanowił usunąć z tego świata
niewygodnego świadka.
— Jednak dziwi mnie, że Royer za pierwszym razem tak łaskawie obszedł się z
napastnikiem. Poza tym, włóczęga opowiadał nam o dwu ludziach, jacy go rzekomo
obrabowali. Jak to wytłumaczyć?
— Myślę, że Royer bardzo się spieszył, nie chciał zostawiać po sobie śladu w postaci nie
pogrzebanych zwłok, więc tylko przywiązał złodzieja do drzewa. Dwaj ludzie to zwykłe
kłamstwo albo też mylny wniosek z powodu dwu koni pod siodłem.

- Lecz za następnym razem Royer nie okazał się już tak wspaniałomyślny.

Bo uznał, że nadarza się wspaniała szansa prze

rzucenia zabójstwa na was. Wykorzystał moment wa
szego polowania. I niewiele brakowało, doktorze, a do
końca swego życia byłbyś przekonany, że zabiłeś nie
winnego człowieka. O, Royer to chytry lis! Tak to
wszystko mogło przedstawiać się albo... inaczej. Nie ma-

background image

269

cie jeszcze odrobiny kawy? Całkiem mi w gardle zaschło.

Napełniłem kubek Old Graya resztką pozostałą na dnie saganka.

— Jeszcze jedno pytanie — odezwałem się.
— O co chodzi?
— O grizzli. Parsknął śmiechem.
— Tak, to ja byłem tym tajemniczym strzelcem. Przyznaję się.
— Ocaliłeś mi życie — stwierdziłem poważnie. — Czemu uciekłeś i dlaczego później
nie przyznałeś się do tego?
— Dlatego, że zbyt krótko znaliśmy się. A uciekłem, ponieważ wydało mi się, że
wpadłem na trop Royera. Każda sekunda była cenna.

Piliśmy kawę we trójkę, a później przywołali Wysokiego Orła na wspólne wypalenie fajek.

W końcu usta- | łono kolejność nocnych wart. Na mnie przypadła w samym środku nocy. Nie
narzekałem z tego powodu. Opanowało mnie zmęczenie, ledwie powłóczyłem nogami.
Pierwszą straż objął Wysoki Orzeł, po nim miał czuwać Karol, a ja dopiero po Karolu.
Zdecydowaliśmy się nocować w domu, na konie miał zwracać uwagę wartownik.

Wydobyłem spod siodła koce, rozłożyłem na podłodze i szybko zapadłem w senną

nicość. Mimo że deski były twarde, a podłożone pod głowę siodło mocno uwierało. Lecz
do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Nic mi się tej nocy nie śniło, nie dręczyły mnie żadne koszmary. Później, pierwszy raz w

ż

yciu, żałowałem tak spokojnego snu. Dlaczego?

Nie należy uprzedzać wypadków!

Kres wędrówki

Obudziłem się w stanie silnego oszołomienia. Niezdolny do żadnego ruchu, z nogami i

rękoma jak z waty, a głową jak z ołowiu.

W pokoju było widno, promień słońca wpadał przez okienną szybę, w jego smudze

wirowały pyłki kurzu. Leżałem nadal, mimo, że Wysoki Orzeł szarpał mnie energicznie za
ramię i mówił coś, czego nie potrafiłem pojąć. Wreszcie dźwignąłem się i znowu opadłem.

— Co to jest? — rozległ się bełkot dziwnie obcy. A przecież to właśnie był mój głos!
— Wstawaj! On uciekł! On uciekł!
— Kto uciekł?
— Jeniec. Wstawaj!
Heroiczny zaiste wysiłek pomógł mi dźwignąć się z podłogi. Lecz gdyby wódz w porę nie

chwycił mnie w pół, runąłbym na deski. Zatoczyłem się i opadłem na ławkę.

Gdzie Karol? — zdołałem wyszeptać.

W tym momencie wzrok mój padł na sylwetkę mego przyjaciela, nieruchomo

spoczywającą pod ścianą. Obok leżał, tak samo bez ruchu, Old Gray. Przetarłem oczy sądząc,
ż

e to złudzenie.

— Co z nimi?
— Śpią — odparł wódz.
— Obudź ich — wystękałem.

271

Budziłem.

Zimny pot zrosił moje czoło. Z osłabienia czy ze strachu? Próbowano nas otruć! Ta jedna

myśl zaświtała mi w głowie, reszta była chaosem.

— A Randall?
— Już mówiłem memu bratu, uciekł.
— Prawda — szepnąłem. — Daj mi wody... Przyniósł. Nawet nie zauważyłem, kiedy
wychodził.

Wypiłem cały garnczek. Jakoś mnie to otrzeźwiło.

Niech Wysoki Orzeł przyniesie więcej wody i... za

gotuje. Dużo, dużo kawy. Saganek wymyć... tam tru

background image

cizna...

Wszystko powyższe powiedziałem bardzo wolno, z przerwami. Wódź zniknął, a ja,

wsparłszy się dłońmi o blat stołu, zdołałem powstać. Krok za krokiem, jakże długą wydała
się ta droga, osiągam swój cel. To w tej chwili najważniejsze. Karol spoczywa bezwładny
jak trup. Klękam. Musiała ta czyność trwać bardzo długo. Ledwie pochyliłem się, a już
Wysoki Orzeł podsunął blaszankę z wodą. Chlusnąłem nią na twarz przyjaciela, a później
klepałem go i szczypałem po policzkach. Wreszcie się poruszył, odetchnął głęboko i spojrzał
na mnie.

Karolu — delikatnie pociągnąłem go za dłoń. —

Jak się czujesz?

Normalnie zrywał się natychmiast po przebudzeniu. Teraz leżał nieruchomo.

— Co? — zapytał szeptem.
— Jak się czujesz? — powtórzyłem.
— To już dnieje — odparł zupełnie bez sensu. — Przestań klepać — dodał po przerwie.
— Randall uciekł — zakomunikowałem.
— Uciekł?

Zdaje się, że dopiero teraz wróciła mu częściowa świadomość. Podniósł się do połowy i

osunął z powrotem na podłogę. Wysoki Orzeł przyskoczył — tylko on

272

jeden zachowywał się normalnie — i postawił mego przyjaciela na nogi. Karol dowlókł
się do stołu i ławki. Siadł ciężko. A ja pospieszyłem do Old Graya. Postąpiłem podobnie
jak z Karolem, jednak przywrócenie przytomności Siwowłosemu potrwało znacznie
dłużej. Gdy wreszcie we trójkę obsiedliśmy stół, byłem mokry od potu. Nadal pełen
okropnej bezsiły. Moi towarzysze na pewno nie czuli się lepiej. Spoglądaliśmy na siebie
w milczeniu, na pół widzącymi oczyma. Jak to długo trwało? Chyba z pół godziny, to
znaczy przez czas konieczny do rozpalenia ognia i zagotowania kawy. Tym zajął się
Wysoki Orzeł. Widać nie odczuł skutków trucizny.

Wreszcie stanęły przed nami kubki gorącego płynu.
Łykałem parząc sobie gardło i zachęcałem swych towarzyszy. Wtedy dopiero wódz

opowiedział, co się stało.

Pełnił pierwszą wartę i... zasnął! A z tego wynikało, że i on musiał połknąć sporo

trucizny. Jednak obudził się. Być może jego organizm okazał się bardziej odporny.
Powiedziałem o tym głośno.

Nie — zaprzeczył. — Lecz moi bracia pili kawę dwa razy, ja tylko raz.

Istotnie tak było. Gdy wódz zdołał otworzyć oczy, słońce stało już nad horyzontem.

Spostrzegł nieobecność jeńca. Zrzucone pęta leżały na podłodze. Randall (a raczej •—
Royer) potrafił w jakiś sposób pozbyć się więzów. Na ten widok Wysoki Orzeł pobiegł
do izby, w której spaliśmy i tu opuściły go resztki sił. Zemdlał. Gdy odzyskał
przytomność, na czworakach przewędrował przez pokój, korytarz i ganek. W ten sposób
dotarł do pompy. Nie mógł wstać. Na szczęście w korycie była woda. Zanurzył w niej
głowę i pił. Zataczając się powrócił. Najpierw chciał obudzić Karola. Gdy to się nie
udało, jzabrał się do mnie.

Wysłuchaliśmy w milczeniu tej relacji. Ja odezwałem się pierwszy.

Gdyby nie Wysoki Orzeł, najprawdopodobniej nie

18 — Old Gray

273

siedzielibyśmy przy tym stole. Ani teraz, ani... nigdy. Jak się czujecie?

Karol odpowiedział, że przestaje mu szumieć w uszach, natomiast Old Gray tylko

mruknął, że nogi ma jak z waty.

Przyniosę krople pobudzające serce. Dobrze nam

zrobią.

Porwałem się i... siadłem, ciężko dysząc.

background image

Ładnie nas ten łobuz urządził... — zdołałem wy

szeptać.

Znowu powstałem. Udało się tym razem. Ileż jednak trudu wymagało uklęknięcie,

rozplatanie rzemieni juku i wydobycie pudełka z lekarstwami!

Wysoki Orzeł dostarczył wody, wlałem do niej sporą dawkę leku, podzieliłem na cztery

części. Wypiliśmy. Minęła godzina, nim ośmieliłem się wstać. Tym razem wypadło to
znacznie lepiej. Podszedłem do otwartego okna, skąd rozpościerał się widok na małą łączkę
pod lasem. Tu właśnie uwiązaliśmy wierzchowce. Łączka była pusta. Wychyliłem się,
zerknąłem w prawo i w

lewo.

Słuchajcie! — krzyknąłem, — Nie ma koni!

Porwali się z ławy.

Możeś żle patrzał — powiedział Karol już prawie

normalnym głosem.

— Proszę, sprawdź...
— Idę na dwór.

Wyszliśmy we czwórkę. Wierzchowców nie było tam, gdzie jeszcze wieczorem się

pasły. Nie było ich nigdzie! Pozostały tylko linki porozrzucane wśród trawy. Jako
ś

wiadectwo działania ludzkiej ręki.

A nasza broń! — przeraziłem się.

Bez zwierząt i bez broni — o setki mil od najbliższego osiedla — to była perspektywa

ś

mierci z głodu i wyczerpania.

Old Gray pierwszy ruszył ku domowi, lecz wódz wy-

274

przedził go. Za chwilę przez okno krzyknął, że strzelby spoczywają nie tknięte. Widać
Randall w pośpiechu zapomniał zabrać. A może lękał się, że któregoś z nas przebudzi?
Zresztą, pozbawieni wierzchowców, przestaliśmy być dlań groźni.

— Dobre i to — zauważyłem smętnie. — Lecz pieszej wędrówki nie unikniemy. A z
Randalla przyjdzie zrezygnować. Co za diabeł wcielony!
— Przecież on tych koni z sobą nie mógł zabrać! — krzyknął Karol. — Przeszkadzałyby
w drodze.
— Na pewno nie zabrał — ponuro przytaknął Old Gray. — Wygnał je na prerię.
— Może pasą się w pobliżu? — wyraziłem nadzieję.
— Wątpliwe — stwierdził Siwowłosy — lecz nie traćmy nadziei.
— Trzeba szukać! Chociażby nawet na czworakach! — zirytował się Karol. — Konie to
nie ptaki, nie uleciały w powietrze. Chodzi mi nie tylko o Randalla, ale i o trudy pieszej
włóczęgi.
— A mnie nadal tylko o niego chodzi — zaprotestował Siwowłosy. — Ja tak łatwo nie
zrezygnuję. Macie lassa? Spróbujemy.
Wysoki Orzeł, który słyszał naszą rozmowę, podał przez okno broń i rzemienie.
— Ruszamy — zakomenderował Old Gray.
— Nie! — sprzeciwił się Karol. — Jeden z nas musi pozostać. Chociażby dla pilnowania
bagaży.
W tym momencie spojrzał na mnie. Zrozumiałem.

Dobrze — odpowiedziałem z westchnieniem. —

Zostaję.

Była to słuszna decyzja. Moje umiejętności rzucania lassem były kiepskie, nie

dorównywałem żadnemu z moich towarzyszy.

Siadłem na stopniach werandki z winczesterem między kolanami i z lornetką w dłoni.

Obserwowałem całą trójkę, jak podążała skrajem lasu, aż poczęła mi zni-

275

kać z oczu. Zwierząt nie zauważyłem. Musiały odbiec daleko, jak daleko? Zdarzają się

background image

wypadki, że nie spętane wierzchowce porzucają swych panów i nie ma sposobu, by je
odnaleźć. Przed laty, gdy po preriach jeszcze wędrowały tabuny mustangów, domowe konie
przyłączały się do swych dzikich pobratymców. Na szczęście w tych stronach mustangów
nie było. Jedna w tej końskiej ucieczce intrygowała mnie kwestia — dlaczego oddalił się
wierzchowiec Wysokiego Orła? Koń, który przeszedł dobrą tresurę indiańską. A może jej nie
przeszedł. A może Randall znał jakiś sposób na indiańskie mustangi? Gdyby wódz mógł
dosiąść swego czworonoga, schwytanie pozostałych byłoby fraszką.

Tak sobie dumałem. Ponieważ z tego dumania nic nie wynikło, okrążyłem dom i

odnalazłem ślady ucieczki Randalla-Royera. Wiodły prościutko na południe. Widać z nich
było, że początkowo Randall jechał stępa, później kłusem. Tylko z jednym koniem! Nie od
razu dałem się przekonać wymowie tropów. Dopiero po sprawdzeniu i porównaniu wielkości
odciśniętych podków — uwierzyłem. Uciekinier porzucił swego luzaka. Na pewno, by móc
szybciej jechać. Nie ufał więc zbytnio działaniu trucizny ani skutkom przepędzenia naszych
wierzchowców. Wykazał nie byle jaką ostrożność. Pewnie oceniał nas wysoko jako
przeciwników. A może najbardziej lękał się Old Graya? Wszystko przemawiała za tym, że
Randall początkowo nie odgadł, z kim ma do czynienia. Siwowłosego przecież widział tylko
raz jeden, krótko i przed wielu laty.

Należało zawrócić. Przebiegłem truchtem kawałek drogi. Bardzo mnie to podniosło na

duchu. Widać mój organizm już zwalczył truciznę.

Gdy głód dał znać o sobie — znak powrotu do zdrowia — uzbierałem chrustu na skraju

lasu, na nowo rozpaliłem ogień w kominku. Pokrajałem resztkę mięsa antylopy w drobne
paski, naniosłem wody w sagan-

276

ku — Randall nie zabrał go. Jakże musiał się spieszyć!

Gdy gulasz począł bulgotać we własnym sosie, zjadłem sporą porcję, resztę zostawiając

dla towarzyszy. Teraz poczułem się całkowicie wyleczony. Wróciłem na werandkę, szkłami
lornetki ogarnąłem horyzont. Preria leniwie falowała w podmuchach wiatru i w blasku słoń-
ca, które już wspięło się na bezchmurne niebo.

Odkąd się obudziłem, minęło już kilka godzin. Daleko musiał odjechać Randall. Czy

potrafimy go doścignąć? Mocno wątpiłem. Pal licho Randalla! W końcu złapie go policja.
Ale konie! Perspektywa dalekiej pieszej wędrówki może radować tylko nowicjusza nie zda-
jącego sobie sprawy, czym jest marsz przez bezdroża Kanady. A ja nowicjuszem już od
dawna być przestałem. Niech to licho porwie! Oto skutki naszej naiwności! Pan Randall
(ciągle go tak nazywałem w myślach) okazał się człowiekiem zdecydowanym na wszystko i
gdyby nie Wysoki Orzeł... Istnieją środki nasenne działające powoli, lecz niezwykle
skutecznie. Wiodące człowieka wprost ku bramom śmierci. Randall zatruł kawę jeszcze
przed zdemaskowaniem go przez Siwowłosego. Przecież później nie miał ku temu okazji! Sól
i cukier, o których wspominał, miały zneutralizować jakiś szczególny smak trucizny. Jaki z
tego wniosek? Otóż Randall wiedział, że go ścigamy, że podążamy jego śladem, nie
domyślając się jednak, kto jest zabójcą. Dlatego opowiedział bajeczkę o jakichś tajemniczych
wędrowcach, którzy poili konie przed domem. Lecz rankiem — z braku odpowiednich
tropów — kłamstwo wyszłoby na wierzch. Dlatego postanowił pozbyć się nas. Dowodów na
to, że pragnął nas otruć, nie mam, być może chodziło mu jedynie o uśpienie na kilka godzin.
Prawdopodobnie w zdenerwowaniu i pośpiechu, aby nikt nie zauważył, wsypał do kawy
dawkę przekraczającą granicę tolerancji ludzkiego organizmu. Gdyby nie odporność Wyso-
kiego Orła, który zdołał mnie obudzić, a ja z kolei

277

sięgnąłem do środków ratunku — skończyłaby się raz na zawsze nasza pogoń i nasze podróż.
Sądzę, że Ran-dalla jedna tylko nękała myśl: czy Old Gray, który przybył tu ostatni, również
napije się kawy? W przeciwnym wypadku z chytrego planu nic by nie wyszło.

Nie było sensu rozmyślać nad tym dłużej. Poszedłem zwiedzić wnętrze budynku. Pokoje

były cztery. Old Gray nie mylił się przypuszczając, że Royer-Randall obrał samotny dom na
swą siedzibę. W jednej z izb odkryłem prawdziwy skład żywności: cukier, sól, mąkę, suszone
mięso, a nawet suszone owoce. Przy takich zapasach łatwo było tu zimować. W ten sposób

background image

bandyta znikał na długie miesiące sprzed ludzkich oczu. Gdzie jednak ukrywał łupy z
rabunków? Byłem przekonany, że ani kradzież koni, ani dwa napady na pociągi i na
małżeństwo Greenów nie wyczerpywały listy jego przestępstw. Na pewno miał ich więcej na
sumieniu, nie ujawnionych.

Dopiero nad wieczorem powrócili moi towarzysze, jadąc na trzech, a prowadząc

czwartego wierzchowca. Sukces godny uznania, szkoda jednak, że okupiony stratą całego
dnia.

Przy wieczerzy Karol opowiedział, jak wędrowali tropami stadka czworonogów, jak po

godzinie zauważyli, że ślady się rozdzieliły. Cztery wierzchowce pobiegły na wschód, dwa
— na północ.

Po krótkiej naradzie ruszyli tropami czwórki, jako że schwytanie dwu jedynie zwierząt nie

załatwiało sprawy, a w dodatku wśród czterech wierzchowców znajdował się jeden nie
podkuty, a więc mustang Wysokiego Orła.

Po dalszej, około dwu godzin trwającej wędrówce zauważyli konie. Odległość była

znaczna, a do tego zwierzęta co pewien czas — z niezrozumiałych przyczyn — podrywały
się do galopu. Być może płoszyły je kujoty. Jednakże trójce wędrowców udało się zbliżyć na
odle-

278

głość rzutu lassem. Karol i Siwowłosy chybili. Wysoki Orzeł okazał się niezawodny.
Schwytał własnego mustanga. Reszta poszła gładko. Wskoczyli na grzbiety końskie i
przyjechali na oklep, co bardzo przedłużyło czas powrotu. Co prawda wódz sporządził z dwu
lass prowizoryczne, indiańskie uździennice, lecz konie, poza mustangiem, z trudem dały się
nimi powodować.

Z tropów wynikło — zakończył swą relację Ka

rol — że Randall pozbył się również jednego z wła
snych wierzchowców.

Potwierdziłem to przypuszczenie.

— Bardzo mu się spieszy —- zauważył Old Gray. — Niech to licho porwie! Ja nie
przerwę pogoni. A wy?
— Jedziemy z tobą — odpowiedział Karol. — Jak mogłeś wątpić? Przecież Randall to
człowiek, którego i my ścigamy!
— Dziękuję. Teraz idę spać. Piesza wędrówka dobrze mi się dała we znaki.
— To nie wędrówka — sprostowałem — lecz skutki trucizny.
— Co to było, Janie?
— Coś, co Randall wsypał do kawy. To coś musi być słone, dlatego Randall mówił nam o
soli.
— Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Sądziłem, że jako lekarz...
— Ależ, Karolu! Nie wymagaj zbyt wiele od lekarza na prerii. Aby wykryć tę dodatkową
zawartość kawy i określić, co to jest, należy przeprowadzić analizę. Cóż ty sobie
wyobrażasz? A poza tym jakie to ma dla nas znaczenie? Ważne, że odzyskaliśmy siły.
— Ot, po prostu ciekawość.
— Przykro mi, lecz nie potrafię jej zaspokoić. Ani teraz, ani w przyszłości.

Spojrzał na mnie nieco ironicznie i machnął ręką na znak rezygnacji. Noc minęła szybko,
zbyt szybko nawet, bo gdy

279

o wczesnym świcie obudził mnie Old Gray, ostatni z kolejki wartujących, ledwo zwlokłem
się z legowiska i dopiero zimna woda przywróciła mi pełną sprawność umysłu i ciała.
Uwinęliśmy się szybko i opuścili dom, który o mało nie stał się naszym wspólnym grobem.

Dwa dni trwała jazda poprzez bezkresną prerię. Dnia trzeciego ujrzałem na horyzoncie

chmurkę dymu, później ukazał się dach z kominem, na koniec jakaś szopa, ogrodzenie
korralu i stadko bydła pasące się wśród kwiecistej łąki. Na spotkanie wyskoczył na siwej
kobyle nieznajomy podrostek. Zatrzymał zwierzę zgrabnie, tuż przed wierzchowcem Old
Graya, zerwał z głowy okropnie pomięty kapelusz i zawołał:

Witajcie, panowie, w Little Meadow! * Proszę za

background image

mną.

Zawrócił koniem, nim zdążyliśmy odpowiedzieć. Spodobał mi się ten chłopak, a jeszcze

bardziej jego rodzice, że nauczyli go tak eleganckich manier.

Dom zbliżał się ku nam z każdym uderzeniem końskich kopyt, lecz zanim stanęliśmy przed

nim, dane mi było ujrzeć po raz pierwszych w tych stronach zieloną ruń pokrywającą
rozległe, uprawne pola. Tak więc farmerska gospodarka zdążyła już wkroczyć nawet na te
dalekie pustkowia. Powinienem był radować się z takich osiągnięć bladych twarzy, a
jednak... Serce mi się ścisnęło na myśl, że pewnie za kilka, kilkanaście lat pachnący, rozległy
step przetną wiejskie drogi; łany pszenicy zajmą miejsce dzikich traw, a turkot wozów i
porykiwanie krów wypłoszą ciszę i spokój pierwotnej przyrody.

Nie smęć się, Janie, tak bardzo — powiedział na

gle Karol. — Jeszcze za dwieście lat w tak ogromnym
kraju poszukiwacz przygód znajdzie dla siebie sporo

Little Meadow (ang.) — Mała Łąka 280

dzikich terenów. Nie wszystkie grunta nadają się pod orkę i siew.

— To doprawdy zdumiewające — wykrzyknąłem. — Chyba urodziłeś się jasnowidzem!
Bo to już nie pierwszy raz odgadujesz moje myśli. Jakim cudem?
— Bez trudu. Dostrzegłem, jak twe wesołe oblicze spochmurniało na widok bruzd
wykrojonych pługiem. Tylko nie zdradź swych uczuć gospodarzowi, mógłby je opacznie
zrozumieć.
— Twoje dwieście lat bardzo mnie pocieszyło — roześmiałem się. — Lecz jakże daleko
trzeba będzie wówczas gnać, by ujrzeć antylopę lub wapiti?
— Niech się tym trapią nasze prawnuki. No, jesteśmy. Dom prezentuje się całkiem nieźle,
a dym nad kominem świadczy, że zawitaliśmy tu o stosownej porze.
Istotnie, budynek wyglądał nieźle, nawet dość elegancko w porównaniu z wielu innymi

siedzibami farmerów, jakie spotykałem podczas wędrówek. Zwłaszcza na Dzikim Zachodzie
Stanów Zjednoczonych. Na bezleśnych równinach oglądałem budowle prawie wyłącznie ze
ś

cianami wznoszonymi z cegiełek wykrojonych z darni i wysuszonych na słońcu. Drewniane

były co najwyżej ramy okienne, czasem pokrycia dachów. Ze jednak między deskami
pozostają zawsze szpary, dla lepszego zabezpieczenia pokrywano je dodatkowo grubą
warstwą darni. Mimo to podczas dłuższych deszczów dach przeciekał. Domy o ścianach z
darni są ciepłe, to prawda. Ich wadą — mnóstwo robactwa gnieżdżącego się w wysuszonej
trawie.

Teraz mieliśmy przed sobą dom wzniesiony całkowicie z drewna, co świadczyło o

zamożności posiadacza. Budulec musiał przecież sprowadzać z daleka, a taki transport
wymaga i czasu, i pieniędzy.

Niedaleko płynął strumień, bardzo płytki, lecz nieodzowny dla gospodarki. Podążając za

chłopcem prze-

281

byliśmy koryto o piaszczystym dnie i wjechali na udeptany, trawiasty placyk.

Poczekajcie, panowie, zaraz uprzedzę ojca.

Po chwili na progu ukazał się wysoki mężczyzna w kolorowej koszuli. Podszedł do nas bardzo

rozradowany i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem z wysokości siodła. Podobne uściski wymienili Karol i
Old Gray. Przy indiańskim mustangu farmer zawahał się, wreszcie podał dłoń i Wysokiemu Orłowi.

Zejdźcie z koni, mili goście. Od dawna nie oglą

dałem takiej masy ludzi. Proszę bardzo, proszę bardzo
do środka.

Nie czekaliśmy na powtórne zaproszenie. Zresztą odmowa w takim wypadku równa się śmiertelnej

obrazie. Chociaż więc zależało nam na każdej minucie, wkroczyliśmy do wnętrza.

Karola nie myliły przewidywania. Gospodarze zajęci byli spożywaniem czegoś, co bardzo

przyjemnie pachniało. Przy stole siedziała najprawdopodobniej cała rodzina: żona farmera, córka,
starszy syn oraz wyrostek, który nas powitał. Nasze wejście narobiło sporo zamieszania, jak to zwykle

background image

w takich wypadkach się dzieje. Lecz szybko sprawy poczęły się toczyć swą normalną koleją.
Nakarmiono nas tak jak karmi się głodomorów lub ludzi-po długich tygodniach ścisłego postu.

Zostańcie panowie u nas — zachęcał gospodarz,

gdy ostatni pusty talerz zabrano ze stołu. — Okolica tu
piękna, a i zwierzyny nie brak. Chyba nigdzie się nie
spieszycie?

Uprzedziłem Old Graya, któremu na pewno byłob niezręcznie udzielić odpowiedzi w imieniu nas

wszyst kich.

— Niestety — odparłem przybierając zmartwion minę — okoliczności zmuszają do szybkiej
jazdy.
— Coś ważnego?
— Bardzo — poparł mnie Karol.

282

A to prawdziwy pech — żałośnie stwierdził far

mer. — Miesiącami nikt tu nie zagląda, a jak wreszcie
zajrzy, to zaledwie starcza czasu na wypicie kubka wo
dy. A ja zawsze twierdzę, że z nadmiernego pośpiechu
nic dobrego wyniknąć nie może.

Uśmiechnąłem się, a Old Gray oświadczył, że prawdopodobnie za kilka dni przyjdzie nam

tędy wracać, a wówczas...

— Ech, każdy tak obiecuje. Ten, który wczoraj wpadł tu jak po ogień, również obiecywał.
Wiem ja z doświadczenia, jak mało warte są obietnice przelotnych gości. Nie obrażajcie
się, panowie, lecz to szczera prawda. Ten wczorajszy gość wyglądał na myśliwego.
Chociaż miało się dobrze ku zachodowi i zapraszałem go na nocleg, wykręcał się, jak
potrafił i odjechał, jakby preria dokoła się paliła.
— Myśliwy? — zapytał Old Gray. — Jak on wyglądał? Czy przypadkiem nie nosił
czarnego ubrania. Blondyn, średniego wzrostu i wieku?
— Zgadza się. To wasz znajomy?
— Przyjaciel — gładko skłamał Karol. — Pragniemy spotkać się z nim jak najszybciej.
Podróż w tych stronach nie jest bezpieczna dla samotnego człowieka.

Gospodarz zaśmiał się.

Co też pan opowiada?! Teraz? Nawet niemowlę

mogłoby spokojnie wędrować! Od czasu gdy czerwone
kurty poczęły wysyłać patrole na prerię, a przede wszy
stkim odkąd... — tu spojrzał na Wysokiego Orła i za
kaszlał podejrzliwie — ...zresztą mniejsza z tym. Dość,
ż

e można tu czuć się bezpieczniej niż w niejednym

z wielkich miast.

Nie zaprzeczyłem, aby nie wdawać się w zbyteczny spór.

No — Siwowłosy pierwszy dał znak, podnosząc się

z ławy — pora nam ruszać.

Gospodarz protestował, przyłączyła się gospodyni,

283

łecz nie zdołali przełamać naszego uporu. Wizyta na farmie trwała chyba z godzinę.
Dostarczyła nam dobrej informacji o Randallu, a poza tym tak napełniła nasze żołądki,
ż

e podczas wieczornego biwaku odpadł kłopot gotowania. Nikt nie czuł głodu.

Nazajutrz, nim świt pobielił niebo, gnaliśmy na południe ledwie widocznym śladem

background image

uciekiniera. Według moich obliczeń Randall wyprzedzał nas o półtora dnia dobrej
jazdy. To nie było wiele. Znowu począłem wierzyć, że zbliża się chwila schwytania
mordercy. Jechaliśmy bez przerwy do południa, a po godzinnym odpoczynku — aż do
zapadnięcia nocy. Old Gray — czułem to — chętnie wydłużyłby czas jazdy, lecz konie
chrapały ze zmęczenia, a z pyska mego wierzchowca

284

kapała piana, znak ostrzegawczy dla jeźdźca. Nie wolno go lekceważyć pod groźbą utraty
zwierzęcia.

Następna doba nie przyniosła żadnych zmian: nadal otwierała przed nami swe zielone

ramiona bezkresna i wciąż pusta równina.

Czwartego dnia, w drugiej jego połowie, zauważyłem, hen, daleko przed nami, czarny

ruchomy punkcik.

Ktoś jedzie! — krzyknąłem i sięgnąłem po lor

netkę.

Karol i Old Gray również przyłożyli szkła do oczu. Jednak ze względu na znaczną

odległość nawet lornetki nie pomogły nam stwierdzić, czy to Randall, czy nie Randall.

Pozornie wbrew logice zwolniliśmy tempo jazdy. Jeśli bowiem ten ktoś jest Randallem,

zauważywszy nas zacznie gnać co sił w końskich nogach. Na taką chwilę powinniśmy byli
oszczędzać siły naszych zwierząt.

Czas mijał i malała jednak odległość dzieląca nas od nie rozpoznanego jeźdźca. Albo był

bardzo pewien swego bezpieczeństwa, albo też jego wierzchowiec gonił ostatkiem sił. Już
gołym okiem mogłem obserwować samotnego wędrowca. Po pół godzinie ukazało się przed
nami długie wzniesienie przecinające prerię w poprzek. Zbyt regularne, aby można było je
uznać za dzieło natury.

Kolej! — krzyknąłem do Karola. — Nie pozwól

my zniknąć mu za nasypem. To Randall! Poznaję jego
sylwetkę.

Minęło następnych kilkanaście minut. Randall osiągnąwszy nasyp nie wjechał na jego

grzbiet, lecz pędził wzdłuż skarpy i chyba zmusił konia do galopu. Nie mogłem pojąć
dlaczego. Dopiero później stwierdziłem, że zbocze nasypu było bardzo strome,
uniemożliwiające wjazd na końskim grzbiecie.

Sytuacja uległa raptownej zmianie. Randall pędził po

286

linii prostopadłej do kierunku naszego biegu. Dzięki temu odległość między nami znacznie
się skróciła. Lecz nasze konie poczęły zdradzać objawy zmęczenia. Dotychczas posuwałem
się bok w bok z Karolem, obecnie mój wierzchowiec począł ustawać. Po sekundzie wy-
przedzili mnie Old Gray i Wysoki Orzeł. Znalazłem się na końcu. Lecz chyba i ich zwierzęta
miały już dość szaleńczego pościgu, bo teraz nie przybliżaliśmy się do Randalla. Wówczas
niespodziewane wydarzenie zmieniło bieg wypadków. Po mojej prawej ręce, tam gdzie
nasyp kolei zakręcał łagodnym łukiem, ukazała się grupa jeźdźców. Świetnie dostrzegłem ich
czerwone mundury. Konna policja!

Randall również ją zauważył. Dostrzegłem, jak zatrzymał wierzchowca, zeskoczył i wspiął

się na nasyp. W chwilę później zniknął mi z oczu. Rozległ się huk dwu wystrzałów. W tym
momencie Wysoki Orzeł zsunął się z grzbietu swego mustanga — pomyślałem, że został
trafiony. Lecz nie. Pobiegł w kierunku nasypu. Za nim biegli już Old Gray i Karol. Znowu
ozwał się głos strzelby. Nie miałem pojęcia, kto strzela. Zatrzymałem konia. Wydobyłem
winczester z kabury, zeskoczyłem między trawy. Jeszcze raz zagrzmiało. To Randall, ukryty
za szynami, zabawiał się polowaniem na nas. Uznałem, że popełnia błąd. Zamiast uciekać —
strzelał. Tracił cenny dla siebie czas, bo ta bezsensowna kanonada nie mogła przecież
powstrzymać pogoni. Podbiegłem i zrównałem się z Karolem.

— Uważaj, Janie — ostrzegł. — Połóż się, Poślę mu parę kulek.
— Tylko nie traf go śmiertelnie. Old Gray nigdy by ci tego nie darował.
— Postaram się — odpowiedział. — Spróbuję przeskoczyć nasyp.
— Ej, ostrożnie, Karolu! Randall trafia celnie!

background image

— Pamiętam. Trzymaj go pod obstrzałem, Janie.

287

To powiedziawszy począł czołgać się w stronę nasypu. Za nim ruszył Wysoki Orzeł, na

końcu Old Gray.

Zgodnie z zaleceniem Karola, aby odciągnąć uwagę Randalla od mych towarzyszy,

waliłem raz za razem ze swego winczestera, nie bardzo zresztą dostrzegając cel.
Przeciwnik krył się chytrze za stalową linią torów i tylko pd czasu do czasu unosił głowę.

Tymczasem pełzająca trójka zbliżała się z każdą chwilą do skarpy. Jeszcze minuta, a

nasyp zasłoni ich przed wzrokiem Randalla. Zerknąłem w prawo. Ludzie w czerwonych
kurtach galopowali. Przypuszczałem, że to porucznik Mitchell, zaalarmowany nieustającą
palbą, gnał ile sił w końskich nogach. Ale popełnił błąd. Powinien był w bezpiecznej
odległości przeskoczyć nasyp i zajść Randalla z drugiej strony.

Jeszcze dwukrotnie pociągnąłem za spust broni, gdy do uszu mych dobiegł

charakterystyczny szum, a później turkot coraz wyraźniejszy. Gwizd parowozu poderwał
mnie na nogi. Przede mną biegła już trójka mych przyjaciół. Nie zdążyliśmy. Nim dopadłem
stóp nasypu, na jego szczypcie ukazał się rząd wagonów. Toczyły się z łomotem, z brzękiem
łańcuchów. Zdawało się, że pociąg nie ma końca. Widziałem platformy I naładowane pniami
drzew i kryte, zamknięte na głucho I wagony towarowe. Randall dzięki temu zyskiwał na
czasie. Gdyby poprzednio przeprowadził konia poza nasyp, mógłby teraz swobodnie
odjechać.

Wspiąłem się na sam szczyt nasypu, skąd obserwowałem drewniane podkłady i szyny

drgające pod cię- I żarem wozów oraz cienie i blaski, w miarę jak przebiegały mi przed
oczyma wirujące w piekielnym pośpiechu, ciężkie stalowe koła. Na koniec mignęła ich ;
ostatnia para. Końcowy wagon zajazgotał przeraźliwym dźwiękiem żelastwa i uciekł.

Obok mnie leżał Karol, za Karolem Old Gray i Wysoki Orzeł wysuwali lufy swych

strzelb ponad lśniące

288

szyny. Kilka kroków od nas, po przeciwległej stronie, kryć się musiał człowiek, którego
mieliśmy żywcem schwytać. Więc też żaden z nas nie powstał, byłoby to szaleństwem. Jak
długo tkwiliśmy w bezruchu? Minutę, dwie, a może więcej? Wreszcie Wysoki Orzeł wysunął
się, pełznąc bezszelestnie dotarł do krawędzi nasypu i zniknął za nią. Przyłożyłem broń do
ramienia. Cisza. I nagle głos wodza:

Niech moi bracia przyjdą tutaj...

Kto był pierwszy — nie zauważyłem. Albo Karol, albo Old Gray. Zbiegłem w paru

skokach. U stóp nasypu leżał Randall z rozkrzyżowanymi rękoma, z gołą głową. Jego
kapelusz spoczywał kilka kroków dalej, a broń błyszczała w trawie. I jeszcze coś wpadło mi
w oczy. Najpierw niby ciemna plama, później jako dwa prostokątne, skórzane pakunki.
Skierowałem swe kroki ku bezwładnej postaci. Nie będę wdawał się w szczegóły, zbyt
przykre, nawet gdy dotyczą osoby mającej na swym rachunku aż cztery zabójstwa! Jeśli nie
więcej.

Randall, jak wywnioskowałem, usiłował wskoczyć do pociągu, co było dlań jedyną drogą

ratunku. Do pociągu osobowego skok pewnie by się udał. Lecz to była towarówka. Może
Randall skoczył na którąś z platform wiozących pnie drzew, może chciał dostać się na złącza
wozów? Został odrzucony z taką siłą, że przeleciał nad zboczem nasypu i runął dopiero u
jego podnóża. Obrażenia, jakie odniósł, były śmiertelne.

— Jak tam, Janie? — zapytał Karol. — śyje? Rozłożyłem ręce gestem bezsiły.
— Jesteś pewien?
— Całkowicie — odparłem.

Wielki Duch go pokarał — szepnął Wysoki

Orzeł.

Podniósł kapelusz i przykrył nim twarz leżącego.

Macie go?!

19 — Old Gray

289

background image

Po stoku nasypu zbiegał porucznik Mitchell. Za nim drugi policjant z rewolwerem w

dłoni.

Zobacz — odparł Karol.

Mitchell schylił się nad leżącym, strącił mu z twarzy nakrycie.

Joe Shoes! — To on... Jaka szkoda...

Machnął ręką desperacko, rozejrzał się dokoła i pomaszerował ku dwu torbom

porzuconym wśród trawy. Dźwignął je i zawrócił ku nam.

Jeśli ktokolwiek wątpi, że to jest Joe Shoes, niech

spojrzy...

Rozluźnił sprzączkę jednej torby, odchylił skórzaną klapę, sięgnął dłonią do wnętrza i

wydobył równiutko ułożoną i przewiniętą banderolą paczkę studolarowych banknotów.

— Ciekawe, czy zdążył cokolwiek z tego wydać. I ile przekazał wspólnikowi. Jak
wpadliście na jego trop, Karolu? Opowiedz!
— Przede wszystkim — odparł mój przyjaciel — wspólnika już nie ma.

Co to znaczy?! — wykrzyknął porucznik.

Siedliśmy na zboczu i Karol powoli streścił znany

jedynie nam przebieg wydarzeń. Gdy skończył, Mitchell westchnął i zasępił się.

— Paskudna sprawa — stwierdził ponurym tonem. — Dwu morderstw można było
uniknąć — westchnął. — Gdyby... policja była sprawniejsza. Nie wstydzę się tego
powiedzieć. I czuję wyrzuty sumienia. Lecz dobrze wiecie, w jakich warunkach musimy
pracować. Gdyby nie wasza pomoc, jeszcze długo musiałbym go szukać.
— Zbieg okoliczności — zauważył Karol. — A za to, że w botaniku Randallu
rozpoznaliśmy złodzieja i mordercę, podziękuj jemu — tu skinął głową w stronę Old
Graya.

290

— Czy możesz wyjaśnić? — zwrócił się Mitchell do Siwowłosego.
— Znasz historię małżeństwa Green?
— Green... Green... chwileczkę... coś mi świta...
— To była głośna sprawa, lecz szybko uległa zapomnieniu. Mam o to nieco pretensji do
waszej Konnej. Ja nie potrafiłem zapomnieć: rabunek i podwójne morderstwo.
— Już wiem! — krzyknął Mitchell. — Sprawca nie został wykryty.
— Został — sucho zauważył Siwowłosy. — Leży tu i nigdy już więcej nie popełni
ż

adnego przestępstwa

— Joe Shoes?!
— On się wówczas nazywał Royer.
— Jesteś pewien, że to ten właśnie człowiek zamordował i ograbił Greenów?
— Zupełnie pewien — poważnie odparł Old Gray. — Zapamiętałem twarz młodzieńca,
którego zgodził do powożenia Henry Green, nim wraz z żoną wyruszył na prerię. To jest
twarz Joego Shoes. Mogę na to przysiąc. Zresztą, dla mnie to już bez znaczenia...
— Po co go ścigałeś? Bo przecież ścigałeś go?
— Green był moim przyjacielem od dziecięcych lat. Wystarczy?
— Przepraszam. I rozumiem. Wybacz ciekawość. To mój zawód jej wymaga. Więc ten
Shoes, Starr, Kelly, Randall, jeszcze dodatkowo nosił nazwisko Royer... zamyślił się. — A
ten dom, o którym wspomniałeś, Karolu, czyją stanowi własność?
— Małżeństwa Green — odparł Old Gray — a obecnie ich syna, Dawida.
— Gdzie on jest?
— O co chodzi? — wtrącił się mój przyjaciel.
— Muszę przeprowadzić rewizję, a nie chcę uczynić tego bez zgody właściciela.

291

- Biorę to na siebie — powiedział Siwowłosy. — Trudno tam trafić, lecz pojedziemy

razem.

I tak zakończyło się ostatnie spotkanie z Joe Shoes, który był równocześnie Randallem i

background image

Royerem. Następnego dnia całą grupą ruszyliśmy na północ. Zapragnąłem raz jeszcze
ujrzeć tajemniczą budowlę, będącą początkiem i końcem tragicznej historii. Karol się temu
nie sprzeciwiał.

Porucznika Mitchella spotkało rozczarowanie. Poza odkrytymi już przeze mnie zapasami

ż

ywności nie znalazł nic więcej, żadnych śladów przestępczej działalności bandyty. Po

spędzeniu z nami jednej tylko nocy odjechał wraz z odzyskanymi pieniędzmi, by zawia-
domić swych przełożonych. W jaki sposób wytłumaczył im śmierć wspólnika napadu na
pociąg i zabójstwo nieznanego włóczęgi, o tym nigdy się nie dowiedziałem. Być może, że w
tych dwu sprawach prowadzone było oddzielne śledztwo. Z jakim skutkiem — również nie
wiem.

W dzień później rozstaliśmy się z Old Grayem. I on spieszył, aby poinformować Dawida

Green o odnalezieniu domu rodziców i o losie, jaki spotkał Royera.

Jeśli wam to odpowiada — rzekł na pożegna

nie — rozbijcie tu swój biwak. Dach nad głową to
lepsza rzecz od gałęzi. Okolica obfituje w zwierzynę,
a zapasy tego łotra mogą wam się przydać. Korzystaj
cie z nich do woli.

Podziękowaliśmy. Wskoczył na siodło.

— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytałem.
— Kto wie? Kto wie? Jeśli jednak kiedykolwiek zawitacie w te strony, drzwi tego domu
będą dla was stały otworem.

Cmoknął na wierzchowca i ruszył truchtem wzdłuż ciemnej ściany lasu, a później

galopem przez prerię zaróżowioną wschodzącym słońcem. Stał się czarnym punktem wśród
zieleni traw, aż zniknął.

292

Odwróciłem się. Blask porannej zorzy rozjaśnił stromy daszek werandy, przesunął się,

wydłużył, aż sięgnął okien i zamigotał w szybach niczym garść rzuconych z nieba
diamentów.

Opowieści tej nie zakończyłbym właściwie urywając ją w tym miejscu. W kilka miesięcy

później, gdy wróciłem do swych codziennych zajęć i utrapień, jakie stwarza życie w mieście,
znajomy księgarz w Milwaukee namawiał mnie do kupna grubawego tomiska.

To pana zainteresuje, doktorze. Przecież pan lubi

podróże.

W tym momencie uśmiechnął się chytrze, wiedział bowiem o moich eskapadach. Wahałem

się. Nie z powodu ceny, lecz jedynie dlatego, że moja biblioteczka już pękała w szwach, a
umieszczenie na półce tak grubego tomiska zabierało miejsce innym, potrzebniejszym
książkom.

Aleck! — zawołał księgarz dostrzegłszy mój brak

zdecydowania. — Podaj krzesło panu doktorowi. Ot tu,
pod oknem jest najwidniej.

.— Ależ... — zaprotestowałem.
— To tylko chwila — nie dał mi dokończyć. — jedna krótka chwila. Proszę usiąść i
łaskawie przejrzeć, chociaż jedną stroniczkę. Jeśli się nie spodoba, nie będę nalegał.
— Dobrze — odparłem rozbawiony taką natarczywością.

Usiadłem i — na chybił-trafił ■— otworzyłem książkę. Moje oczy zatrzymały się na

czarnych linijkach druku, w połowie strony.

W mieszkaniu moich rodziców wisiał obraz namalowany przez serdecznego przyjaciela

ojca. Wielki obraz w złoconych ramach. Widniał na nim las. Tak jak wygląda wczesną
jesienią: pożółkłe liście klonu na zrudziałej murawie polanki otoczonej z trzech stron
kolumnami potężnych drzew. Po stronie czwartej, nie-

293

co w głębi, wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych, świeżych desek, z małą
werandką pośrodku. Samotny, blady liść orzecha..."

Przerwałem w połowie zdania, prawie podskoczyłem na krześle. Mimo woli,

background image

bezsensownie zapytałem:

Co to jest? Przecież... wielkie nieba!

Zaniepokojony księgarz wychynął zza regałów wy
pełnionych kolorowymi okładkami.

— Czy coś się stało, panie doktorze?
— Nie... nic, bardzo przepraszam. Ma pan jeszcze jakieś inne książki tego autora?
— Zaraz sprawdzę.

Zniknął w głębi lokalu. Wrócił po paru minutach, przynosząc dwa tomiki.

— Proszę zapakować wszystkie trzy.
— O, byłem pewien, że to się panu spodoba!
Zapłaciłem, zabrałem pakunek i prawie biegiem pognałem do swego mieszkania. Płaszcz,

kapelusz — wszystko to frunęło w kąt. Osunąłem się w fotelu przed kominkiem, rozdarłem
opakowanie. Otworzyłem pierwszy z brzegu tom i znowu moje oczy napotkały tę samą
linijkę druku:

...wznosił się parterowy, drewniany dom z pozłocistych świeżych desek..."

Zamknąłem książkę, spojrzałem na okładkę. Nazwiska autora nie ujawnię. Old Gray nie

zdradził go przecież, a ja nie zawiodę zaufania Siwowłosego. Tak będzie najlepiej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Old Gray
Old Gray
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie

więcej podobnych podstron