Isaac Asimov
Pr dy przestrzeni
(The Currents of Space)
IMPERIUM GALAKTYCZNE
Tom2
Prze
: ZBIGNIEW KRÓLICKI
wyd oryginalne: 1952
wyd polskie: 1993
PROLOG
Rok wcze niej
Cz owiek z Ziemi podj decyzj . D ugo j rozwa
, ale ju postanowi .
Min y tygodnie od chwili, kiedy czu pod nogami znajomy pok ad swego statku, a
wokó ch odn , ciemn opo cz Kosmosu. Zamierza przecie tylko szybko z
raport
w miejscowym oddziale Mi dzygwiezdnego Biura Kosmoanalizy i jeszcze szybciej
wróci w przestrze . Tymczasem trzymano go tutaj.
Prawie jak w wi zieniu.
Wypi herbat i spojrza na m czyzn po drugiej stronie sto u.
- Nie zostan tu ani chwili d
ej - powiedzia .
Ten drugi równie podj decyzj . D ugo j rozwa
, ale ju postanowi .
Potrzebowa czasu, du o wi cej czasu. Na pierwsze listy nie otrzyma
adnej odpowiedzi.
Równie dobrze móg by je pos
w ar gwiazdy - skutek by by ten sam.
Niczego wi cej nie oczekiwa , albo raczej niczego mniej. To by jednak dopiero
pierwszy krok.
Nie ulega o w tpliwo ci, e podejmuj c nast pne kroki nie mo e pozwoli , aby ten
cz owiek z Ziemi wymkn mu si z r k. Pomaca g adki, czarny pr t w kieszeni.
Powiedzia :
- Nie rozumiesz, jaka to delikatna sprawa.
Ziemianin rzek :
- A có jest delikatnego w zniszczeniu planety? Chce, eby rozpowszechni te
informacje na Sark; eby poznali je wszyscy na tej planecie.
- Nie mo emy tego zrobi . Wiesz, e wybuch aby panika.
- Przedtem mówi
, e to zrobisz.
- Przemy la em spraw i uzna em, e by oby to nierozs dne.
Ziemianin zg osi drug pretensj .
- Przedstawiciel MBK nie przyby .
- Wiem. S zaj ci opracowywaniem planów przeciwkryzysowych. Jeszcze par dni.
- Jeszcze par dni! Ci gle jeszcze par dni! S tak zaj ci, e nie mog po wi ci mi
ani chwili czasu? Nawet nie widzieli moich oblicze .
- Proponowa em, e przeka im twoje obliczenia. Nie chcia
.
- I nie chc . Mog oni zjawi si tutaj albo ja udam si do nich. - I doda ze z
ci : -
Zdaje si , e mi nie wierzysz. Nie wierzysz, e Florina zostanie zniszczona.
- Wierz ci.
- Nie. Wiem, e nie. Widz to po tobie. Bawisz si mn . Nie rozumiesz moich
danych. Nie jeste kosmoanalitykiem. S dz , e nawet nie jeste tym, za kogo si
podajesz. Kim jeste ?
- Denerwujesz si .
- Tak, denerwuj si . Czy to ci dziwi? A mo e my lisz sobie: „Biedaczek, Kosmos
rzuci mu si na mózg”. S dzisz, e jestem stukni ty.
- Bzdura.
- Na pewno tak uwa asz. Dlatego chc spotka si z tymi z MBK. Oni stwierdz ,
czy jestem szalony czy nie. Znaj si na tym.
Tamten przypomnia sobie o podj tej decyzji.
- Nie czujesz si dobrze - powiedzia . - Pomog ci.
- Nie potrzebuj ! - wrzasn histerycznie Ziemianin. - W
nie zamierzam st d
wyj . Je li chcesz mnie powstrzyma , b dziesz musia mnie zabi - ale nie odwa ysz
si . Je li to zrobisz, b dziesz mia na r kach krew mieszka ców ca ej planety.
Ten drugi te zacz wrzeszcze , przekrzykuj c pierwszego.
- Nie zabij ci . Pos uchaj, nie zabij ci . Nie musz ci zabija .
- Zwi esz mnie. B dziesz mnie tu trzyma . Tak? A co zrobisz, kiedy MBK zacznie
mnie szuka ? Wiesz, e powinienem regularnie wysy
im raporty.
- Biuro wie, e ze mn jeste bezpieczny.
- Taak? Ciekawe, czy oni w ogóle wiedz , e przylecia em na t planet ? Ciekawe,
czy otrzymali moj pierwsz wiadomo ?
Ziemianinowi kr ci o si w g owie. Zdr twia y mu r ce i nogi.
Tamten wsta . Doszed do wniosku, e w sam por podj decyzj . Powoli ruszy w
kierunku Ziemianina wzd
d ugiego sto u. Powiedzia uspokajaj co:
- To dla twojego dobra.
Wyj z kieszeni czarny pr t.
Ziemianin wychrypia :
- To psychosonda.
Z trudem wymawia s owa, a gdy spróbowa wsta , jego r ce i nogi ledwie drgn y.
Wycedzi przez zaci ni te skurczem z by:
- Zosta em odurzony!
- Tak, zosta
odurzony! - przyzna tamten. - Pos uchaj, nie zrobi ci krzywdy.
Kiedy jeste taki wzburzony i niespokojny, trudno ci poj , jaka to delikatna sprawa.
Uspokoj ci troch . Tylko ci uspokoj .
Ziemianin nie móg ju mówi . Móg tylko siedzie i my le t po: „Wielki
Kosmosie! Zosta em odurzony”. Chcia krzycze , wrzeszcze i ucieka , lecz nie by w
stanie.
Tamten ju podszed do niego. Stan , spogl daj c z góry na siedz cego. Ziemianin
odpowiedzia mu spojrzeniem. Jeszcze móg porusza ga kami oczu.
Psychosonda by a urz dzeniem samoczynnym. Wystarczy o przytkn j w
odpowiednie miejsce.
Ziemianin patrzy przera ony, a mi nie poruszaj ce ga kami ocznymi równie mu
st
y. Nie poczu delikatnego uk ucia, gdy ostre, cienkie ig y przebi y skór i dotkn y
szwów ko ci czaszki.
Krzycza i krzycza w ciszy swego umys u. Wo
: „Nie, ty nie rozumiesz. Chodzi o
planet pe
ludzi. Czy nie pojmujesz, e nie mo na ryzykowa
ycia milionów ludzi?”
S owa tamtego by y ciche i niewyra ne, jakby dobiega y z ko ca d ugiego, kr tego
tunelu.
- Nic ci si nie stanie. Za godzin poczujesz si dobrze, ca kiem dobrze. B dziesz
si
mia z tego wszystkiego razem ze mn .
Ziemianin poczu lekkie, wibruj ce dotkni cie, a potem ju nic.
Ciemno zg stnia a i poch on a go. I ju nigdy do ko ca nie ust pi a. Min rok,
nim rozwia a si przynajmniej cz ciowo.
1.
Znajda
Rik od
pomocnik i zerwa si na równe nogi. Dygota tak, e musia oprze si
o nag , mlecznobia
cian .
- Pami tam! - wrzasn .
Popatrzyli na niego i cichy pomruk posilaj cych si ludzi nagle ucich . Spojrza y
na oczy tkwi ce w neutralnie czystych i neutralnie ogolonych twarzach, l ni cych i
bladych w sk pym wietle ciany. Te oczy nie zdradza y ywszego zainteresowania,
jedynie odruchow reakcj na nag y i niespodziewany krzyk.
Rik wrzasn znowu:
- Pami tam moj prac . Mia em prac !
- Sza! - krzykn kto , a inny g os zawo
: - Siadaj!
Twarze odwróci y si i znów rozleg si gwar. Rik patrzy przed siebie nie
widz cym wzrokiem. Us ysza , jak kto mówi, wzruszaj c ramionami:. „Stukni ty Rik”.
Widzia , jak inny m czyzna rysuje palcem kó ko na czole. Ich reakcja nie mia a adnego
znaczenia. W ogóle do niego nie dociera a.
Usiad powoli. Znów z apa pomocnik -
kowaty przyrz d o ostrych brzegach i
ma ych stercz cych z przodu z bach, który równie dobrze s
do ci cia, nabierania i
nabijania. Wystarczaj cy dla zwyk ego robotnika. Rik obróci go w d oni i spojrza na
wybity z ty u numer, nie widz c go. Nie musia . Zna go na pami . Pozostali te mieli
numery rejestracyjne, tak jak on, ale mieli tak e nazwiska. On nie. Nazywali go „Rik”,
poniewa w slangu robotników pracuj cych w fabryce kyrtu oznacza o to kogo w
rodzaju kretyna. I cz sto mówili na niego „Stukni ty Rik”.
Mo e teraz przypomni sobie wi cej. Pierwszy raz od chwili kiedy przyszed do
fabryki, przypomnia sobie co , co zdarzy o si przedtem, nim si tu zjawi . Je li wyt
y
pami ! Je eli postara si ze wszystkich si !
Nagle straci apetyt; wcale nie czu g odu. Gwa townym ruchem wbi pomocnik w
galaretowat kostk mi sa i jarzyn, odsun talerz i utkwi wzrok w grzbietach swoich
oni. Wczepi palce we w osy, tarmosz c je i usilnie próbuj c si gn my
w ten g sty
mrok, z jakiego przyp yn o wspomnienie - jedno niewyra ne, niejasne wspomnienie.
Gdy d wi k dzwonka oznajmi koniec przerwy obiadowej, zala si
zami.
Kiedy tego wieczora wychodzi z fabryki, podesz a do niego Valona March. Z
pocz tku prawie nie zdawa sobie sprawy z jej obecno ci u swego boku. Zauwa
j ,
dopiero gdy zrówna a z nim krok. Przystan i spojrza na ni . Jej w osy mia y kolor
po redni mi dzy
ci a br zem. Nosi a je zaplecione w dwa warkocze, spi te razem
ma ymi namagnesowanymi spinkami z zielonych kamieni. Spinki by y tandetne i
wyblak e. Mia a na sobie prost bawe nian sukienk , b
jedynym odzieniem
potrzebnym w tym klimacie; Rik te by tylko w lu nej koszuli bez r kawów i
bawe nianych spodniach.
- S ysza am, e co by o nie tak podczas przerwy - powiedzia a.
Jak mo na by o oczekiwa , mówi a z wyra nym wiejskim akcentem. J zyk Rika by
pe en mi kkich samog osek i brzmia lekko nosowo. miali si z niego z tego powodu i
przedrze niali jego sposób mówienia, lecz Valona powiedzia a mu, e to tylko wiadczy
o ich ignorancji.
- Nic si nie sta o, Lona - mrukn Rik.
- S ysza am, e co sobie przypomnia
, Rik - nalega a Lona. - Czy to prawda?
Ona te wo
a na niego Rik. Nie mog a nazywa go inaczej. Nie pami ta swego
prawdziwego imienia. Rozpaczliwie próbowa je sobie przypomnie . Valona stara a si
mu pomóc. Kiedy zdoby a gdzie podart ksi
adresow i przeczyta a mu wszystkie
imiona. adne nie wyda o mu si znajome. Spojrza jej prosto w oczy i rzek :
- B
musia odej z fabryki.
Valona zmarszczy a brwi. Jej okr
a, szeroka twarz o p askich i wydatnych
ko ciach policzkowych wyra
a niepokój.
- To chyba nie by oby dobrze.
- Musz dowiedzie si wi cej o sobie.
Valona zwil
a wargi.
- My
, e nie powiniene .
Rik odwróci si . Wiedzia , e jej troska jest szczera. To ona za atwi a mu prac w
fabryce. Nie mia
adnego do wiadczenia z maszynami. A mo e mia , ale nie pami ta .
W ka dym razie to Lona upiera a si , e jest zbyt drobny, aby pracowa fizycznie, i
zgodzili si przeszkoli go za darmo. Przedtem, w tych koszmarnych dniach, kiedy z
trudem wydawa jakie d wi ki i nie wiedzia , co robi z po ywieniem, dogl da a go i
ywi a. Utrzyma a go przy yciu.
- Musz - powiedzia .
- Czy znów masz te bóle g owy, Rik?
- Nie. Naprawd co sobie przypomnia em. Pami tam, co robi em przedtem...
Przedtem!
Nie wiedzia , co chce jej powiedzie . Odwróci wzrok. Ciep emu, agodnemu s
cu
pozosta o co najmniej dwie godziny drogi do linii horyzontu. Monotonne rz dy
robotniczych sypialni, które otacza y fabryk , stanowi y m cz cy widok, ale Rik
wiedzia , e gdy wejd na szczyt wzniesienia, ujrz przed sob pole pi knie wyz ocone
szkar atem zachodu.
Lubi patrze na pola. Od pierwszego spojrzenia ten widok uspokaja go i koi .
Zanim jeszcze dowiedzia si , e te barwy s nazywane szkar atem i z otem, nim
powiedziano mu, e s takie rzeczy jak kolory, zanim potrafi wyrazi zadowolenie
inaczej ni cichym gulgotem - na widok pól szybciej przechodzi y mu bóle g owy. W
ka dy wolny dzie Valona po ycza a skuter diamagnetyczny i wywozi a go z wioski.
dzili, lizgaj c si , stop nad ziemi na g adkiej poduszce pola antygrawitacyjnego, a
znale li si ca e mile od ludzkich osiedli, gdzie tylko wiatr owiewa mu twarz, nios c
zapach kwitn cego kyrtu.
Siadali potem przy drodze, otoczeni zapachem i barw , i dzielili si kostk
od ywcz , grzej c si w s
cu, póki nie nadesz a pora powrotu.
Te wspomnienia poruszy y Rika.
- Chod my na pola. Lona - powiedzia .
- Ju pó no.
- Prosz . Tylko za miasto.
Pogrzeba a w chudej sakiewce, któr nosi a za pasem z mi kkiej niebieskiej skóry -
jedynym luksusem, na jaki sobie pozwoli a. Rik chwyci j za r
.
- Chod my pieszo.
Pó godziny pó niej zeszli z g ównej drogi na kr te, g adkie szutrowe dró ki. Szli w
bokim milczeniu i Valona poczu a znajome uk ucie l ku. Nie znajdowa a w
ciwych
ów, eby wyrazi swoje uczucia, wi c nigdy nie próbowa a.
Co b dzie, je li j opu ci? By ma y, nie wy szy od niej i troch l ejszy. Pod
wieloma wzgl dami przypomina bezradne dziecko. Jednak zanim wyczy cili mu umys ,
musia by wykszta conym cz owiekiem. Bardzo wa nym cz owiekiem.
Valona nie odebra a prawie adnego wykszta cenia; nauczono j tylko czyta i pisa
oraz obs ugiwa maszyny w fabryce, ale wiedzia a, e nie wszyscy ludzie s tak
ograniczeni. Na przyk ad Mieszczanin, którego ogromna wiedza by a tak pomocna im
wszystkim. Czasem przybywali tu na inspekcj Posiadacze. Nigdy nie widzia a adnego
z bliska, ale raz, w czasie urlopu, odwiedzi a Miasto i widzia a z daleka grupk
niewiarygodnie pi knych istot. Czasami robotnikom pozwalano s ucha , jak rozmawiaj
wykszta ceni ludzie. Mówili inaczej, p ynniej, d
szymi s owami i bardziej mi kko. W
podobny sposób zaczyna mówi Rik, w miar jak wraca a mu pami .
Jego pierwsze s owa przestraszy y j . To przysz o tak nagle po d ugim skamleniu
wywo anym bólem g owy. Wymówi je z dziwnym akcentem. I nie pozby si go, cho
próbowa a poprawi jego wymow .
Ju wtedy obawia a si , e on przypomni sobie zbyt wiele i porzuci j . By a tylko
Valona March. Wo ali na ni Du a Lona. Nie wysz a za m . I nigdy nie wyjdzie. Taka
wielka dziewucha o du ych stopach i czerwonych od pracy r kach nigdy nie znajdzie
a. Mog a jedynie spogl da z ponur uraz na ch opców, którzy ignorowali j na
wi tecznych festynach. By a zbyt du a na chichoty i g upie u mieszki.
Nigdy nie b dzie mia a dziecka, które mog aby przytuli i pie ci . Inne dziewczyny
rodzi y dzieci, jedna po drugiej, a ona mog a tylko zerka na czerwone bezw ose g ówki,
zamkni te oczka, bezradnie zaci ni te pi stki, za linione buzie...
- Teraz twoja kolej, Lona.
- Kiedy b dziesz mia a dziecko, Lona?
Mog a tylko odwróci si i odej .
Rik, kiedy si pojawi , by jak dziecko. Musia a go karmi i poi , wyprowadza na
ce i koi do snu, gdy cierpia na bóle g owy.
Dzieciaki biega y za ni , wy miewaj c si . „Lona ma ch opaka - krzycza y. - Du a
Lona ma stukni tego ch opaka. Ch opak Lony to czubek”.
Pó niej, kiedy Rik chodzi ju sam (kiedy zacz stawia pierwsze kroki, by a tak
dumna, jakby mia - przypuszczalnie - nie trzydzie ci jeden lat, ale jeden rok) i chodzi
bez opieki po ulicach miasteczka, opada y go gromad , wy miewaj c si i natrz saj c,
eby zobaczy , jak doros y m czyzna zas ania oczy ze strachu i kuli si , reaguj c tylko
skomleniem. Nieraz wypada a z domu, krzycz c na nie i wymachuj c pot nymi
ku akami.
Nawet doro li obawiali si jej pi ci. Kiedy po raz pierwszy przyprowadzi a Rika do
pracy w fabryce, jednym ciosem obali a kierownika swojego dzia u, który za jej plecami
wygadywa o nich jakie
wi stwa. Rada pracowników ukara a j za to potr ceniem
tygodniówki i mo e zosta aby pos ana do Miasta pod s d Posiadaczy, gdyby nie
interwencja Mieszczanina i fakt, e zosta a wyra nie sprowokowana.
Tak wi c nie chcia a, eby Rik nadal odzyskiwa pami . Wiedzia a, e nie mo e
mu niczego zaofiarowa ; by a samolubna w swoim pragnieniu, aby na zawsze pozosta
taki zagubiony i bezradny. To dlatego, e nigdy nie mia a nikogo, kto tak ca kowicie
nale
by do niej. I dlatego, e obawia a si powrotu do samotno ci.
- Jeste pewien, e co ci si przypomnia o, Rik?
- Tak.
Przystan li w ród pól, a s
ce u ycza o swego czerwieniej cego blasku
wszystkiemu, co ich otacza o. Niebawem zerwie si
agodny i pachn cy, wieczorny
wietrzyk; kratownica kana ów nawadniaj cych ju zaczyna a sp ywa purpur .
- Mog wierzy moim wspomnieniom, kiedy mi wracaj , Lona - powiedzia . -
Wiesz, e tak. Na przyk ad, nie ty nauczy
mnie mówi . Sam przypomnia em sobie
owa. Prawda? Prawda?
- Tak - przyzna a niech tnie.
- Pami tam nawet to, jak zabiera
mnie na pola, zanim zacz em mówi . Ci gle
przypominam sobie nowe rzeczy. Wczoraj przypomnia em sobie, jak z apa
dla mnie
kyrtow much . Trzyma
j w z
onych d oniach i kaza
mi przy
oko do
twoich kciuków, ebym zobaczy , jak wieci w ciemno ci, purpurowo i pomara czowo.
mia em si i próbowa em wcisn r
mi dzy twoje d onie, eby j schwyta , a ona
uciek a i rozp aka em si . Wtedy nie wiedzia em, e to kyrtow mucha, ani niczego,
jednak teraz wietnie to pami tam. Nigdy mi o tym nie opowiada
, prawda, Lona?
Potrz sn a g ow .
- Ale tak by o, prawda? Dobrze pami tam.
- Tak, Rik.
- A teraz przypomnia em sobie co , co by o przedtem. Musia o by jakie przedtem,
Lona.
Musia o. Kiedy o tym my la a, robi o jej si ci ko na sercu. Przedtem by o inaczej,
na pewno nie tak jak tu i teraz. Tamto z pewno ci oznacza o inny wiat. Wiedzia a to,
gdy jedynym s owem, jakiego sobie nie przypomnia , by a nazwa „kyrt”. Musia a
nauczy go, jak nazywa si najwa niejsza rzecz na ca ej Florinie.
- Co sobie przypomnia
? - zapyta a.
W tym momencie podniecenie Rika nagle opad o. Zgarbi si .
- Nie widz w tym wiele sensu, Lona. Po prostu wiem, e kiedy pracowa em i
wiem, co robi em. Przynajmniej tak mi si zdaje.
- Co robi
?
- Analizowa em Nico .
Gwa townie obróci a si do niego, zagl daj c mu w oczy. Na chwil po
a mu
na czole, a cofn si , zirytowany. Powiedzia a:
- Chyba nie masz znów bólu g owy, Rik? Nie bola a ci od kilku tygodni.
- Nic mi nie jest. Nie m cz mnie.
Odwróci a oczy, wi c natychmiast doda :
- Wcale nie chcia em powiedzie , e mnie m czysz, Lono. Po prostu czuj si
dobrze i nie musisz si o mnie martwi .
Poja nia a.
- Co oznacza s owo „analizowa ”?
Zna s owa, których ona nie rozumia a. Z podziwem my la a, jaki musia by kiedy
wykszta cony.
Zastanawia si chwil .
- Oznacza... oznacza „roz
na cz ci”. Wiesz, jak wtedy gdy rozebrali my
sortownik, eby sprawdzi , dlaczego daje nierówny promie skanuj cy.
- Aha. Rik, ale jak mo na pracowa , je li si nie analizuje niczego? To nie jest
praca.
- Nie powiedzia em, e nie analizowa em niczego. Mówi em o Nico ci. Przez du e
„N”.
- Czy to nie to samo?
Zaczyna si , pomy la a. Ju ma j za g upi . Nied ugo porzuci j ze wzgard .
- Nie. Oczywi cie, e nie. - Odetchn g boko. - Obawiam si , e nie potrafi tego
wyt umaczy . Tylko tyle pami tam. Jednak moja praca musia a by wa na. Tak czuj .
Na pewno nie by em przest pc !
Valona skrzywi a si . Nie powinna mu by a tego mówi . Uspokaja a si , e
ostrzeg a go tylko, dla jego dobra, ale teraz czu a, e chodzi o jej o to, eby mocniej
zwi za go ze sob .
Zdarzy o si to, gdy zacz mówi . To sta o si tak nagle, e wystraszy a si . Nawet
nie mia a wspomnie o tym Mieszczaninowi. W pierwszy wolny od pracy dzie podj a
pi kredytów ze swojej polisy na ycie - i tak nigdy nie b dzie m czyzny, który
móg by skorzysta z tych pieni dzy po jej mierci - i zaprowadzi a Rika do lekarza w
Mie cie. Mia a nazwisko i adres zapisane na skrawku papieru, ale i tak min y dwie
okropne godziny, zanim w ród olbrzymich filarów unosz cych Górne Miasto ku s
cu
odnalaz a drog do w
ciwego budynku.
Upar a si , e b dzie patrze , a doktor robi najró niejsze straszne rzeczy dziwnymi
przyrz dami. Kiedy w
g ow Rika mi dzy dwie p ytki metalu i sprawi , e zacz a
wieci jak kyrtowa mucha w nocy, Valona skoczy a na równe nogi, eby go
powstrzyma . Zawo
dwóch m czyzn, którzy si wywlekli j z gabinetu.
Pó godziny pó niej lekarz przyszed do niej, wysoki i chmurny. Czu a si przy nim
niepewnie; mimo e prowadzi gabinet w Dolnym Mie cie, by Posiadaczem. Ale oczy
mia agodne, a nawet dobre. Wyciera r ce w ma y r cznik, który cisn potem do kosza,
chocia Lonie wyda si ca kiem czysty.
- Gdzie spotka
tego m czyzn ? - zapyta .
Ostro nie poda a mu bli sze szczegó y, ograniczaj c si do najwa niejszych faktów
i w ogóle nie wspominaj c o Mieszczaninie i stra nikach.
- A zatem nic o nim nie wiesz?
Potrz sn a g ow .
- Nie wiem, kim by przedtem.
- Ten cz owiek zosta poddany dzia aniu psychosondy. Czy wiesz, co to takiego?
Najpierw potrz sn a g ow , lecz zaraz szepn a suchymi ustami:
- Czy to co , czego u ywaj na szale ców, doktorze?
- I przest pców. W ten sposób zmieniaj umys y dla dobra ich w
cicieli. Lecz ich
umys y albo zmieniaj te cz ci, które ka im kra i zabija . Rozumiesz?
Rozumia a. Poczerwienia a i oznajmi a:
- Rik nigdy niczego nie ukrad ani nikogo nie skrzywdzi .
- Nazywasz go Rik? - Wygl da na ubawionego. - S uchaj, sk d wiesz, co robi ,
zanim go spotka
? Trudno to wywnioskowa w obecnym stanie jego mózgu.
Sondowano g boko i mocno. Nie mog stwierdzi , jaka cz
jego pami ci zosta a
ca kowicie usuni ta, a jak utraci czasowo w wyniku szoku. Chc powiedzie , e z
czasem cz ciowo odzyska pami , podobnie jak mow , jednak nie ca . Powinien zosta
na obserwacji.
- Nie, nie. Musi zosta ze mn . Dobrze si nim opiekuj , doktorze.
Zmarszczy brwi, ale przemówi jeszcze uprzejmiej.
- Hmm, my la em o tobie, dziewczyno. Mo e nie ca e z o usuni to. Chyba nie
chcesz, eby ci kiedy skrzywdzi ?
W tym momencie piel gniarka wyprowadzi a Rika. Uspokaja a go agodnie, jak
przestraszone dziecko. Rik przy
d
do czo a i patrzy pustym wzrokiem, a jego
spojrzenie pad o na Valon ; wtedy wyci gn r ce i zawo
s abym g osem:
- Lona...!
Podbieg a do niego i mocno obj a go ramionami. Powiedzia a lekarzowi:
- On mnie nie skrzywdzi, cho by nie wiem co.
- Musz zg osi ten przypadek - rzek w zadumie doktor. - Nie wiem, jak uszed
uwagi w adz w takim stanie, w jakim musia by .
- Czy to oznacza, e zabior go, doktorze?
- Obawiam si , e tak.
- Prosz , doktorze, niech pan tego nie robi.
Wyszarpn a z kieszeni chusteczk , w której mia a pi kredytów z b yszcz cego
stopu.
- Wszystkie s pa skie, doktorze. Dobrze si nim zaopiekuj . On nikogo nie
skrzywdzi.
Lekarz spojrza na monety w swojej d oni.
- Pracujesz w fabryce, prawda?
Skin a g ow .
- Ile p ac ci tygodniowo?
- Dwa i osiem dziesi tych kredyta.
Lekko podrzuci monety, z brz kiem z apa je w powietrzu i poda Valonie.
- Zatrzymaj je, dziewczyno. Nie wezm ich.
Zdziwiona, przyj a pieni dze.
- Nie powie pan nikomu, doktorze?
Ale on powiedzia :
- Obawiam si , e musz . Tak ka e prawo.
Jak nieprzytomna pojecha a z powrotem do wioski, mocno obejmuj c Rika.
Nast pnego tygodnia w wiadomo ciach na hiperwideo podano, e w katastrofie
drogowej spowodowanej chwilow przerw promienia no nego zgin jaki lekarz.
Nazwisko brzmia o znajomo i w nocy porówna a je z zapisanym na skrawku papieru.
By o takie samo.
Zasmuci a si , bo by dobrym cz owiekiem. Jego nazwisko poda jej dawno temu
inny robotnik, jako lekarza Posiadaczy, który leczy tak e biednych. Zapisa a je na
wszelki wypadek. I kiedy by a w potrzebie, lekarz okaza jej serce. Jednak rado
górowa a nad smutkiem. Nie zd
chyba zg osi przypadku Rika. Przynajmniej nikt nie
przyby do wioski, by go szuka .
Pó niej, gdy Rik coraz wi cej rozumia , opowiedzia a mu, co us ysza a od lekarza,
aby pozosta w wiosce, bezpieczny.
Rik potrz sn ni , wyrywaj c z zadumy.
- Nie s yszysz, co mówi ? - pyta . - Nie mog em by przest pc , skoro mia em tak
wa
prac .
- A mo e co
le zrobi
? - powiedzia a niepewnie. - Nawet je li by
wa
osob . Nawet Posiadacze...
- Jestem pewny, e nie. Nie rozumiesz, e musz pozna prawd , eby przekona
innych? Nie ma innego sposobu. Musz porzuci fabryk i wiosk , eby dowiedzie si
wi cej o sobie.
Poczu a, e ogarnia j panika.
- Rik! To by oby niebezpieczne. Po co? Nawet je li analizowa
Nico , dlaczego
koniecznie musisz dowiedzie si o tym wi cej?
- Z powodu innych rzeczy, które pami tam.
- Jakich?
- Wol ci nie mówi - szepn .
- Musisz komu powiedzie . Mo esz znów o nich zapomnie .
Chwyci j za r
.
- Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? B dziesz moj zapasow pami ci , w razie
gdybym zapomnia .
- Pewnie, Rik.
Rik rozejrza si wokó . wiat by bardzo pi kny. Valona mówi a mu kiedy , e w
Górnym Mie cie, a nawet wiele mil nad nim, wisi ogromny napis: „Florina jest
najpi kniejsza ze wszystkich planet Galaktyki”.
Patrz c dooko a, Rik by sk onny w to uwierzy .
- To okropne wspomnienie - powiedzia - ale je li ju co pami tam, to pami tam
dok adnie. Przypomnia em to sobie dzi po po udniu.
- Tak?
Patrzy na ni ze zgroz .
- Wszyscy na tej planecie umr . Wszyscy na Florinie.
2.
Mieszczanin
Myrlyn Terens w
nie wyjmowa z pó ki ta
z ksi
, gdy us ysza dzwonek do
drzwi. Do pospolite rysy jego twarzy ci gn y si w zadumie, która teraz ust pi a
miejsca zwyk ej skupionej rozwadze. Przyg adzi r
rzedniej ce jasne w osy
o rudawym odcieniu i krzykn : - Chwileczk !
Od
film, nacisn przycisk i doskonale zamaskowany schowek wsun si z
powrotem w cian . Pro ci robotnicy i wie niacy, z którymi mia do czynienia, byli
dumni z tego, e cz owiek b
cy jednym z nich - przynajmniej z pochodzenia - ma
filmy. Ten fakt jakby troch rozja nia monotonn pustk ich w asnych umys ów. A
jednak nie móg trzyma filmów na widocznym miejscu.
Ich widok popsu by wszystko. Móg by skr powa i tak niezbyt skorych do rozmowy
go ci. Mogli chwali si ksi kami swego Mieszczanina, ale gdyby widzieli je na w asne
oczy, Terens wyda by im si nazbyt podobny do Posiadacza.
Chodzi o te oczywi cie o Posiadaczy. Ma o prawdopodobne, aby który z nich
odwiedzi go w domu, lecz gdyby tak si sta o, rz d filmów stoj cych na widocznym
miejscu nie wiadczy by o roztropno ci. Terens by Mieszczaninem i zwyczajowo mia
pewne przywileje, ale lepiej zbytnio nie chwali si nimi.
- Id ! - krzykn znów.
Podszed teraz do drzwi, po drodze zapinaj c górny zamek swojej tuniki. Nawet
jego ubranie przypomina o strój Posiadacza. Czasami niemal zapomina , e urodzi si na
Florinie.
W progu stan a Valona March. Ugi a kolana i pochyli a g ow w pe nym
szacunku powitaniu. Terens szeroko otworzy drzwi.
- Wejd , Valono. Siadaj. Na pewno ju po godzinie policyjnej. Mam nadziej , e
stra nicy ci nie widzieli.
- Nie s dz , Mieszczaninie.
- No có , miejmy nadziej , e si nie mylisz. Masz kiepsk opini , wiesz.
- Tak, Mieszczaninie. Jestem wdzi czna za to, co kiedy dla mnie zrobi
.
- Nie ma za co. Prosz , siadaj. Zjad aby co lub wypi a?
Sztywno wyprostowana, usiad a na skraju fotela i potrz sn a g ow .
- Nie, dzi kuj . Jad am.
W ród mieszka ców wioski proponowanie go ciowi pocz stunku nale
o do
dobrego tonu. Natomiast przyj cie go uwa ano za nietakt. Wiedzia o tym i nie nalega .
- Masz jaki k opot, Valono? Znów Rik?
Valona kiwn a g ow , lecz widocznie nie znalaz a s ów, aby to bli ej wyja ni .
- Co niedobrze w fabryce? - zapyta Terens.
- Nie, Mieszczaninie.
- Znów ma bóle g owy?
- Nie, Mieszczaninie.
Terens zmru
oczy i patrz c bystro, czeka .
- Hmm, Valono, chyba nie oczekujesz, e zgadn , jaki masz k opot, co? No ju ,
mów - inaczej nie zdo am ci pomóc. Bo chyba potrzebujesz pomocy.
- Tak, Mieszczaninie - powiedzia a i nagle wyrzuci a z siebie: - Jak mam ci
wyja ni , Mieszczaninie? To wygl da na gadanin szale ca.
Terens mia ochot poklepa j po ramieniu, ale wiedzia , e dziewczyna nie lubi
tego. Siedzia a, jak zwykle chowaj c wielkie r ce w r kawach ubrania. Zauwa
, e
nerwowo zaplata i ciska krótkie, silne palce.
- Cokolwiek to jest, ch tnie pos ucham.
- Pami tasz, Mieszczaninie, jak przysz am do ciebie opowiedzie o lekarzu z Miasta
i tym, co mówi ?
- Tak, pami tam. I pami tam, e wyra nie ci powiedzia em, eby ju nigdy nie
robi a czego takiego bez porozumienia ze mn . Chyba sobie przypominasz?
Szeroko otworzy a oczy. Doskonale pami ta a jego gniew.
- Nigdy nie zrobi abym ju niczego takiego, Mieszczaninie. Po prostu chc ci
przypomnie , e obieca
mi zrobi wszystko, ebym mog a zatrzyma Rika.
- I dotrzymam s owa. No wi c, czy by stra nicy pytali o niego?
- Nie. Och, Mieszczaninie, my lisz, e mog pyta ?
- Jestem pewien, e nie.
Traci cierpliwo .
- No, Valono, powiedz wreszcie, o co chodzi.
Zachmurzy a si .
- On mówi, e mnie opu ci. Chc , eby go powstrzyma .
- Dlaczego chce ci opu ci ?
- Mówi, e przypomina sobie ró ne rzeczy.
Na twarzy Terensa pojawi o si zainteresowanie. Pochyli si i mia ochot z apa
dziewczyn za r
.
- Ró ne rzeczy? Jakie?
Terens pami ta dzie , gdy znaleziono Rika. Zobaczy gromad m odzie y nad
jednym z rowów nawadniaj cych na samym ko cu wioski. Nawo ywali go piskliwie.
- Mieszczaninie! Mieszczaninie!
Przybieg p dem.
- Co si sta o, Rasie?
Kiedy przyby do miasteczka, postara si zapami ta imiona wszystkich dzieci. To
by o dobrze widziane przez matki i u atwia o ycie w tych pierwszych miesi cach. Rasie
wygl da , jakby mu si co sta o.
- Patrz tam, Mieszczaninie! - zawo
.
Pokazywa na co bia ego i wij cego si , a to co to by Rik. Pozostali ch opcy
niesk adnym chórem wywrzaskiwali wyja nienia. Terens zdo
zrozumie , e bawili si
w jak gr wymagaj
biegania, chowania si i szukania. Koniecznie musieli
powiedzie mu, jak nazywa si ta gra, jak przebiega a, do chwili gdy j przerwali,
sprzeczaj c si , który z nich i która strona „wygrywa a”. Wszystko to, rzecz jasna, nie
mia o adnego znaczenia.
Rasie, czarnow osy dwunastolatek, us ysza s abe poj kiwania i zbli
si ostro nie.
dzi , e to jakie zwierz , mo e polny szczur, na którego mogliby zapolowa . Znalaz
Rika.
Na twarzach ch opców obrzydzenie i fascynacja walczy y o lepsze. Mieli przed sob
doros ego m czyzn , prawie nagiego, za linionego, cicho j cz cego i p acz cego,
bezradnie grzebi cego r kami i nogami. Z poro ni tej g stym zarostem twarzy
spogl da y t po niebieskie oczy. Przez chwil ich spojrzenie zatrzyma o si na twarzy
Terensa. M czyzna powoli podniós r
i w
sobie palec do ust.
Jedno z dzieci za mia o si .
- Patrz, Mieszczaninie! On ssie palec.
Ten okrzyk przerazi le cego. Twarz mu poczerwienia a i ci gn a si .
Zaskowycza cicho, bez ez i nie wyjmuj c palca z ust. Kciuk by mokry i ró owy w
porównaniu z reszt brudnej r ki.
Ten widok wyrwa Terensa z os upienia.
- Dobrze, ch opcy - powiedzia - nie powinni cie biega tak po polu. Niszczycie
upraw i wiecie, co b dzie, je li z api was rolnicy. Id cie st d i nie rozpowiadajcie o
tym. Ty, Rasie, biegnij do pana Jencusa i sprowad go tutaj.
Ull Jencus by w miasteczku kim w rodzaju lekarza. Przez jaki czas terminowa w
gabinecie prawdziwego lekarza w Mie cie, dzi ki czemu zwolniono go z obowi zku
pracy w polu czy w fabryce. Okaza o si to dobrym posuni ciem. Umia mierzy
temperatur , podawa pigu ki, robi zastrzyki oraz - co najwa niejsze - stwierdzi , czy
jaki przypadek jest na tyle powa ny, aby wymaga przekazania do szpitala w Mie cie.
Bez jego pó profesjonalnej pomocy nieszcz liwcy z zapaleniem opon mózgowych lub
zapaleniem wyrostka robaczkowego cierpieliby okropnie, cho krótko. A tak, nadzorcy
szemrali i niemal jawnie oskar ali Jencusa o pomaganie symulantom.
Jencus pomóg Terensowi ulokowa m czyzn w przyczepie skutera i staraj c si
nie rzuca w oczy, zawie li go do miasteczka.
Razem zmyli z niego grub skorup stwardnia ego brudu. Z w osami nic nie da o si
zrobi . Jencus ogoli m czyzn i zbada go najlepiej jak potrafi .
- Nie widz
adnej infekcji - orzek . - By od ywiany. ebra nie stercz . Nie wiem,
co o tym my le . Jak s dzisz, Mieszczaninie, jak on si tu znalaz ?
Pyta tonem, w którym nie by o nadziei, e od Terensa mo na oczekiwa
odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Terens przyjmowa to z filozoficznym spokojem.
Kiedy wioska traci Mieszczanina, do którego przyzwyczai a si przez niemal pi dziesi t
lat, nowo przyby y i m odszy nast pca musi przygotowa si , e zostanie powitany
podejrzliwie i nieufnie. Nie by o w tym niczego osobistego.
- Obawiam si , e nie wiem - rzek .
- Nie umie chodzi , wiesz. Nie potrafi zrobi kroku. Musiano go tu podrzuci .
Wygl da, e równie dobrze móg by by niemowl ciem. Niczego nie umie.
- Czy to mo e by skutek jakiej choroby?
- adnej z tych, które znam. Mo e ma jakie k opoty z g ow , ale o tym nie mam
poj cia. Takie przypadki odsy am do Miasta. Widzia
go kiedy , Mieszczaninie?
Terens u miechn si i powiedzia agodnie:
- Jestem tu dopiero od miesi ca.
Jencus westchn i wyj chusteczk .
- Tak. Stary Mieszczanin by porz dnym cz owiekiem. Dobrze opiekowa si nami,
naprawd . Ja mieszkam tu prawie sze dziesi t lat i nigdy nie widzia em tego faceta.
Musi by z innego miasteczka.
Jencus by pulchny. Wygl da na kogo , kto urodzi si pulchny, a poniewa
wrodzona sk onno do tycia czy a si z brakiem ruchu, nic dziwnego, e nawet tak
krótk przemow przerywa y sapania i daremne próby otarcia b yszcz cego czo a
ogromn czerwon chustk .
- Nie wiem, co powiedzie stra nikom.
Stra nicy oczywi cie przyszli. Tego nie da o si unikn . Ch opcy opowiedzieli
wszystko rodzicom; rodzice sobie nawzajem. ycie w miasteczku p yn o do
monotonnie. Nawet takie zdarzenie by o warte przekazania ka demu przez ka dego.
Stra nicy po prostu musieli si o tym dowiedzie .
Stra nicy byli cz onkami Stra y Flori skiej. Nie pochodzili z Floriny, nie byli tak e
rodakami przyby ych z Sark Posiadaczy. Byli zwyczajnymi najemnikami, za sowit
zap at utrzymuj cymi porz dek na planecie, co wyklucza o ewentualne le ulokowane
sympatie do Flori czyków, z którymi nie czy y ich adne wi zy krwi.
Przyszli we dwóch, a z nimi nadzorca z fabryki, którego rozsadza o wprost poczucie
asnej - niewielkiej zreszt - wa no ci.
Stra nicy byli znudzeni i oboj tni. Ogl danie jakiego debila mo e i wchodzi w
zakres ich obowi zków, ale na pewno nie jest zaj ciem ekscytuj cym. Jeden z nich
zwróci si do nadzorcy:
- No, ile czasu zajmie ci identyfikacja? Kim jest ten cz owiek?
Nadzorca energicznie potrz sn g ow .
- Nigdy go nie widzia em, oficerze. On nie jest st d!
Stra nik zwróci si do Jencusa.
- Mia jakie papiery?
- Nie, prosz pana. Tylko brudny achman. Spali em go, eby zapobiec zarazie.
- Co mu jest?
- Ma le w g owie, o ile mog stwierdzi .
W tej chwili Terens wzi stra ników na bok. Byli znudzeni, wi c dlatego ust pliwi.
Ten, który zadawa pytania, trzymaj c notes powiedzia :
- No, dobra, nawet nie warto zapisywa . To nie nasza sprawa. Pozb
cie si go
jako .
I poszli.
Nadzorca zosta . Mia piegi, rude w osy oraz spore i nastroszone w sy. Od pi ciu at
by nadzorc o niewzruszonych zasadach, co oznacza o, e ponosi odpowiedzialno za
cis e przestrzeganie przepisów w swojej fabryce.
- Patrzcie tylko - rzuci gniewnie. - I co tu zrobi z czym takim? Te cholerne
nieroby s tak zaj te gadaniem, e przesta y pracowa .
- Wedle mnie, trzeba pos
go do szpitala w Mie cie - rzek Jencus, pracowicie
ocieraj c si chusteczk . - Ja tu nic nie poradz .
- Szpital w Mie cie! - przerazi si nadzorca. - A kto za to zap aci? Kogo na to sta ?
On nie jest jednym z nas, prawda?
- O ile wiem, to nie - przyzna Jencus.
- No wi c czemu my mamy p aci ? Dowiedzcie si , sk d jest. Niech zap aci jego
miasto.
- A jak mamy si dowiedzie ? Powiedz nam.
Nadzorca zamy li si . Wysun j zyk i dotkn nim szorstkiej rudej szczeciny na
górnej wardze.
- Zatem b dziemy musieli po prostu pozby si go. Tak jak powiedzia stra nik.
Terens przerwa mu.
- Zaraz, zaraz. Co masz na my li?
- Przecie on równie dobrze móg by nie
. To by oby dla niego lepsze - odpar
nadzorca.
- Nie wolno zabija
ywego cz owieka.
- No to mo e ty powiesz mi, co robi .
- A gdyby zaopiekowa si nim kto z mieszka ców?
- Któ by zechcia ? Mo e ty?
Terens zignorowa bezczelno tej uwagi.
- Ja mam co robi .
- Tak jak ka dy. Nie mog dopu ci , eby kto zaniedbywa prac w fabryce z
powodu opieki nad tym pó
ówkiem.
Terens westchn i rzek bez urazy:
- S uchaj, nadzorco, b
my rozs dni. Gdyby w tym kwartale nie uda o ci si
wykona planu, b
móg przypuszcza , e to dlatego, e jeden z twoich robotników
opiekowa si tym biedakiem, i wstawi si za tob u Posiadaczy. Je li nie - powiem po
prostu, e nie znam adnych powodów, dla jakich mia by go nie wykona .
Nadzorca spojrza na niego z ym wzrokiem. Mieszczanin by tu zaledwie miesi c, a
ju wtr ca si w sprawy ludzi, którzy mieszkali w miasteczku przez ca e ycie. Ale
jednak mia papier z podpisami Posiadaczy. Lepiej
z nim w zgodzie.
- Tylko kto go zechce? - Nagle zrodzi o si w nim potworne przypuszczenie. - Ja nie
mog . Mam troje dzieci i on .
- Wcale ci tego nie proponuj .
Terens spojrza za okno. Teraz, gdy stra nicy odeszli, wokó domu Mieszczanina
zebra si g sty, poszeptuj cy t um. Przewa nie dzieci, za ma e, eby pracowa , i rolnicy
z pobliskich farm. By o te kilku robotników, którzy pracowali na innych zmianach.
Terens zauwa
stoj
z boku dziewczyn . Cz sto widywa j w ci gu minionego
miesi ca. Silna, zaradna, ci ko pracuj ca. Wrodzona inteligencja ukryta pod
nieszcz liwym wyrazem twarzy. Gdyby by a m czyzn , mog aby zosta wybrana na
przysz ego Mieszczanina. By a jednak kobiet , sierot , najwidoczniej niezbyt sk onn do
romantycznych uniesie . Jednym s owem, samotna kobieta, jak te zapewne pozostanie.
- A ona? - zapyta .
Nadzorca spojrza i wrzasn :
- Do jasnej cholery! Przecie ona powinna by w pracy.
- Dobrze, dobrze - uspokaja Terens. - Jak ona si nazywa?
- Valona March.
- Racja. Teraz pami tam. Zawo aj j tu.
Od tej pory Terens sta si nieoficjalnym opiekunem tych dwojga. Robi co móg ,
eby uzyska dla niej dodatkowe racje ywno ci, kupony odzie owe i wszystko, czego
potrzebowa o dwoje doros ych (jedno nie rejestrowane), aby
z jednej pensji. Pomóg
jej wywalczy przeszkolenie Rika w fabryce kyrtu. Jego interwencja zapobieg a
surowszej karze, gdy Valona pok óci a si z kierownikiem dzia u. mier lekarza w
Mie cie sprawi a, i nie musia podejmowa dalszych dzia
, jednak by na nie
przygotowany. To oczywiste, e Valona przychodzi a do niego ze wszystkimi k opotami,
wi c teraz czeka , a odpowie na jego pytanie.
Valona waha a si jeszcze, ale w ko cu powiedzia a:
- On mówi, e wszyscy na wiecie umr .
Terens by wstrz ni ty.
- Czy powiedzia dlaczego?
- Mówi, e nie wie. Po prostu twierdzi, e przypomina sobie co , co wiedzia , zanim
sta si taki - no, taki jaki jest. Jak powiada, pami ta, e wykonywa jak wa
prac ,
ale ja nie rozumiem, na czym ona polega a.
- A jak opisuje to, co robi ?
- Mówi, e a... analizowa Nico , przez du e N.
Valona przez chwil czeka a na komentarz, po czym doda a po piesznie:
- Analizowa to znaczy rozbiera co na cz ci, jak...
- Wiem, co to znaczy, dziewczyno.
Valona spogl da a na niespokojnie.
- Mieszczaninie, czy wiesz, o co mu chodzi?
- Mo e.
- Ale jak kto mo e robi co z Nico ci ?
Terens wsta . U miechn si przelotnie.
- No, có , Valono, nie wiesz, e ca a Galaktyka sk ada si g ównie z Nico ci?
Valona nie dozna a gwa townego ol nienia, ale przyj a takie wyja nienie.
Mieszczanin by bardzo wykszta conym cz owiekiem. Poczu a niespodziewane uk ucie
dumy na my l, e Rik by wykszta cony jeszcze lepiej.
- Chod - Terens wyci gn do niej r
.
- Dok d idziemy? - spyta a.
- Hmm, gdzie jest Rik?
- W domu - odpar a. - pi.
- Dobrze. Odprowadz ci . Chyba nie chcesz, eby stra nicy z apali ci sam na
ulicy?
Noc wioska wygl da a na zupe nie wymar . Wzd
jedynej uliczki rozdzielaj cej
rz dy robotniczych chat pali y si m tne wiat a. Deszcz wisia w powietrzu, ale tylko
przelotny, ciep y deszczyk, jaki pada co wieczór. Nie musieli wk ada p aszczy.
Valona jeszcze nigdy nie by a tak pó no poza domem w dniu pracy. Kuli a si ze
strachu s ysz c odg os w asnych kroków i nas uchiwa a, czy nie nadchodz stra nicy.
- Nie musisz i na palcach, Valono - rzek jej Terens. - Jestem z tob .
Jego g os zabrzmia niespodziewanie g
no w ród ciszy i Valona a podskoczy a.
Pos ucha a go i szybko ruszy a naprzód.
Chata Valony by a ciemna jak inne; ostro nie weszli do rodka. Terens urodzi si i
wychowa w takiej samej cha upie i cho od tego czasu zd
mieszka na Sark, a teraz
zajmowa trzy pokoje z bie
wod , surowe wyposa enie ubogiego wn trza obudzi o w
nim nostalgiczny smutek. Robotnikom wystarcza jeden pokój,
ko, komoda, dwa
krzes a, cementowa posadzka i ubikacja w rogu.
Kuchnia by a niepotrzebna, gdy wszystkie posi ki jadano w fabryce, podobnie
azienka, poniewa tu za domami wznosi si rz d przybudówek i publicznych
ni. W
umiarkowanym, sta ym klimacie okna nie wymaga y przystosowania do ochrony przed
zimnem i deszczem. We wszystkich czterech cianach znajdowa y si otwory okienne z
okiennicami, a okapy nad nimi wystarczaj co zabezpiecza y wn trze przed nocnymi
bezwietrznymi opadami.
W wietle ma ej kieszonkowej latarki, któr trzyma w r ku, Terens zauwa
, e w
jednym rogu pokoju stoi stary parawan. Przypomnia sobie, e zdoby go dla Valony, gdy
Rik sta si w mniejszym stopniu ch opcem, a w wi kszym m czyzn . Zza zas ony
dobiega regularny oddech pi cego.
Terens ruchem g owy wskaza parawan.
- Obud Rika, Valono.
Dziewczyna zastuka a w parawan.
- Rik! Rik, dziecino!
Krzykn cicho.
- To ja, Lona - uspokoi a go.
Weszli za zas on i Terens skierowa promie latarki najpierw na twarz swoj i
Lony, a potem na Rika. Rik os oni si r
przed wiat em.
- O co chodzi?
Terens przysiad na skraju
ka. Zauwa
, e Rik pi w
ku nale cym do
standardowego wyposa enia domku. Zaraz na pocz tku Mieszczanin znalaz Valonie
stare, troch ko lawe
e, które widocznie przydzieli a sobie.
- Rik - powiedzia . - Valona twierdzi, e zaczynasz przypomina sobie ró ne rzeczy.
- Tak, Mieszczaninie.
Rik zawsze zachowywa si pokornie wobec Mieszczanina, który by
najwa niejszym ze znanych mu ludzi. Nawet g ówny dyrektor fabryki by uprzejmy dla
Mieszczanina. Rik przekaza mu strz py wiadomo ci, jakie zdo
sobie przypomnie .
- Czy przypomnia
sobie co jeszcze, od kiedy opowiedzia
o tym Valonie?
- Nic wi cej, Mieszczaninie.
Terens ciska w jednej d oni palce drugiej.
- No dobrze, Rik. pij dalej.
Valona wysz a za nim na próg. Usi owa a powstrzyma dr enie warg i otar a oczy
wierzchem szorstkiej d oni.
- Czy on b dzie musia mnie opu ci ?
Terens wzi j za r
i rzek powa nie:
- Zachowuj si jak doros a, Valono. Zabior go st d na krótko, a potem znów
przyprowadz .
- A pó niej?
- Nie wiem. Musisz zrozumie , Valono. Teraz najwa niejsz rzecz na wiecie jest
poznanie wszystkich wspomnie Rika.
Valona spyta a nagle:
- Chcesz powiedzie , e wszyscy na Florinie mog umrze , tak jak on twierdzi?
Terens zacisn z by.
- Nie mów o tym nikomu, Valono, bo stra nicy zabior Rika na zawsze. Mówi
powa nie.
Odwróci si i powoli, w zadumie poszed do domu, nie zauwa aj c, jak trz
mu
si r ce. Daremnie próbowa zasn ; po godzinie w czy narkopole. By o jedn z
pami tek, jakie przywióz z Sark, wracaj c na Florin , gdzie mia zosta Mieszczaninem.
Za
je na g ow jak cienk czarn czapk . Ustawi wy cznik na pi godzin i
wcisn przycisk.
Zd
jeszcze wygodnie u
si na
ku, nim nast pi a opó niona reakcja
centrów wiadomo ci, która pogr
a go w wolnym od majaków nie.
3.
Bibliotekarka
Zostawili skuter diamagnetyczny w schowku przed granic Miasta. Skutery by y w
Mie cie rzadko ci i Terens nie chcia zwraca na siebie uwagi. Przez chwil pomy la ze
ci o tych w Górnym Mie cie z ich samochodami diamagnetycznymi i yroskopami
antygrawitacyjnymi. Ale to by o Górne Miasto. Tam wszystko by o inne.
Rik czeka , a Terens zamknie schowek i zabezpieczy go odciskiem palca. Mia na
sobie nowy jednocz ciowy strój i czu si troch dziwnie. Niech tnie poszed za
Mieszczaninem pod pierwsz z wysokich, mostopodobnych budowli podtrzymuj cych
Górne Miasto.
Wszystkie inne miasta na Florinie mia y swoje nazwy, a na to mówiono po prostu
„Miasto”. yj cy w nim i wokó niego robotnicy i wie niacy byli przez reszt
mieszka ców planety uwa ani za szcz ciarzy. W Mie cie byli lepsi lekarze i lepsze
szpitale, wi cej fabryk i sklepów z alkoholem, a nawet rzadziej pada deszcz. Mieszka cy
Miasta nie byli a tak bardzo zadowoleni. yli w cieniu Górnego Miasta.
Górne Miasto dok adnie odpowiada o swojej nazwie, gdy Miasto dzieli o si na
dwie cz ci, po
one poni ej i powy ej poziomej p yty elazobetonu, która spoczywa a
na oko o dwudziestu tysi cach stalowych podpór i mia a siedemdziesi t kilometrów
kwadratowych powierzchni. Ni ej, w cieniu, yli „tubylcy”. Nad nimi, w s
cu,
Posiadacze. Przebywaj c w Górnym Mie cie trudno by o uwierzy , e znajduje si ono
na Florinie. Mieszka cy sk adali si g ównie z Sarka czyków i z niewielkiej liczby
stra ników. Byli oni klas wy sz w dos ownym znaczeniu tego okre lenia.
Terens zna drog . Szed szybko, unikaj c spojrze przechodniów, którzy z
mieszanin zazdro ci i niech ci patrzyli na jego strój Mieszczanina. Rik mia krótsze
nogi i porusza si mniej dostojnie, próbuj c dotrzyma kroku Terensowi. Niewiele
zapami ta ze swojego pierwszego pobytu w Mie cie. Teraz wydawa o mu si zupe nie
inne. Wtedy by o tu pochmurno. Dzi
wieci o s
ce, pra c przez regularne otwory w
elazobetonie nad g ow i tworz c prostok ty blasku, przy których oddzielaj ca je
przestrze zdawa a si jeszcze ciemniejsza. W miarowym, niemal hipnotycznym rytmie
raz po raz nurzali si w pasmach jasno ci.
Starsi ludzie siedzieli w wózkach na s
cu, grzej c si i przesuwaj c wraz z ruchem
plam. Czasem zasypiali i zostawali w cieniu, kiwaj c si w fotelach, a budzi o ich
skrzypienie kó przy zmianie pozycji cia a. Miejscami matki prawie tarasowa y pasma
gromadkami pociech.
- Teraz wyprostuj si , Rik - rzek Terens. - Jedziemy na gór .
Sta przed konstrukcj wype niaj
przestrze mi dzy czterema kolumnami, od
ziemi po Górne Miasto.
- Boj si - powiedzia Rik.
Domy li si , co to za konstrukcja. To by a winda prowadz ca na górny poziom.
To by o oczywi cie konieczne. Produkowano na dole, a konsumowano na górze. Do
Dolnego Miasta wysy ano substraty i pó produkty spo ywcze, a do Górnego p yn y
gotowe artyku y i dobre jedzenie. Nadmiar ludno ci wegetowa na dole; pokojówki,
ogrodnicy, szoferzy i robotnicy budowlani wykorzystywani na górze.
Terens nie zwraca uwagi na niepokój Rika. Dziwi si , e i jego serce bije mocniej.
Nie ze strachu. Raczej z dzikiej satysfakcji, e jedzie w gór . Stanie na tym wi tym
elazobetonie, podepcze go, strz nie na kurz ze swoich nóg. Jako Mieszczanin, móg to
uczyni . Rzecz jasna, dla Posiadaczy nadal by jedynie flori skim tubylcem, ale jako
Mieszczanin, móg depta po elazobetonie, ilekro mia na to ochot .
Na Galaktyk , jak e on ich nienawidzi !
Stan , zrobi g boki wdech i przywo
wind . Nie by o sensu pogr
si w
nienawi ci. Tyle lat przebywa na Sark; na samej Sark, w centrum i kolebce Posiadaczy.
Nauczy si znosi to w milczeniu. Nie powinien teraz zapomina tego, czego si
nauczy . Szczególnie teraz.
Us ysza szmer zatrzymuj cej si windy i ciana naprzeciw niego zapad a w
szczelin .
Tubylec obs uguj cy wind spojrza z niesmakiem.
- Tylko was dwóch.
- Tylko dwóch - powiedzia Terens, wchodz c. Rik szed za nim.
Windziarz nie zamierza unie
ciany do poprzedniego po
enia.
- Wy dwaj mo ecie poczeka na adunek, który idzie o drugiej, i pojecha z nim.
Nie b
je dzi tam i z powrotem dla jakich dwóch facetów.
Splun precyzyjnie, dbaj c, by trafi w cement, a nie w pod og swojej windy.
- Gdzie wasze legitymacje pracownicze?
- Jestem Mieszczaninem - zaprotestowa Terens. - Nie widzisz po ubraniu?
- Ubranie nic nie znaczy. Hej, my lisz, e b
ryzykowa utrat pracy, bo uda o ci
si ukra gdzie uniform? Gdzie wasze legitymacje?
Terens bez s owa poda mu standardow ksi eczk identyfikacyjn , któr ka dy
tubylec ma obowi zek stale nosi przy sobie, a na któr sk ada y si : numer rejestracyjny,
wiadectwo zatrudnienia, potwierdzenia op aty skarbowej i inne konieczne dokumenty.
Otworzy ksi eczk na czerwonej licencji Mieszczanina. Windziarz obejrza j
pobie nie.
- No, mo e i to ukrad
, ale to nie moja sprawa. Masz j i przewioz ci , chocia
dla mnie Mieszczanin to tylko wymy lna nazwa krajowca. A ten drugi?
- Jest pod moj opiek - rzek Terens. - Mo e wjecha ze mn , czy te zawo amy
stra nika i sprawdzimy przepisy?
To by a ostatnia rzecz, jakiej móg by yczy sobie Terens, lecz zaproponowa to z
dostateczn doz pewno ci siebie, aby poskutkowa o.
- No dobra! Nie musisz si z
ci .
ciana windy podnios a si i kabina z gwa townym szarpni ciem ruszy a w gór .
Windziarz ze z
ci mrucza co pod nosem.
Terens u miechn si krzywo. To by o niemal normalne. Ludzie pracuj cy
bezpo rednio dla Posiadaczy lubili uto samia si z panami i kompensowali sobie w asn
ni szo
ci lejszym przestrzeganiem zasady segregacji, szorstkim i niegrzecznym
traktowaniem innych. Byli „nadlud mi”, do których reszta Flori czyków ywi a szczer
nienawi , nie os abion , tak jak w przypadku Posiadaczy, przez wpojony szacunek.
Przebyli zaledwie dziesi metrów w gór , lecz drzwi otworzy y si na inny wiat.
Podobnie jak ojczyste miasta Sarka czyków - Górne Miasto zbudowano ze szczególn
trosk o dobór barw. Ka da konstrukcja, czy to budynek mieszkalny, czy gmach
publiczny, by a pokryta delikatn wielobarwn mozaik , która z bliska zdawa a si
bezsensown gmatwanin , a z odleg
ci stu metrów przybiera a najró niejsze odcienie,
w zale no ci od k ta widzenia.
- Chod , Rik - powiedzia Terens.
Rik patrzy szeroko otwartymi oczami. Nie by o tu niczego ywego ani rosn cego!
Tylko kamie i kolory. Nie mia poj cia, e domy mog by tak wielkie. Nagle w jego
pami ci co si poruszy o. Przez sekund ten gmach wydawa mu si znajomy... A potem
wspomnienie znik o.
Obok mign samochód.
- Czy to Posiadacze? - szepn Rik.
Zd
yli tylko zauwa
krótko ostrzy one w osy, obszerne kaftany o szerokich
kawach, w jaskrawych barwach od b kitu do fioletu, spodenki z aksamitu i d ugie
po czochy, b yszcz ce, jakby utkano je z cienkich miedzianych drucików. Nie obdarzyli
Rika i Terensa nawet przelotnym spojrzeniem.
- M odzi - rzek Terens. Nie widzia ich z tak bliska od kiedy opu ci Sark. Na Sark
byli nie do zniesienia, ale tam przynajmniej byli u siebie. Tu, dziesi metrów nad
Piek em, anio owie byli nie na miejscu. Znów si skrzywi , opanowuj c przyp yw
bezp odnej nienawi ci.
Za nimi sykn dwuosobowy lizgacz. Nowy model z wbudowanym uk adem
kontroli powietrza. P yn g adko pi centymetrów nad powierzchni , na b yszcz cej
askiej podstawie, podwini tej w gór dla zmniejszenia oporu powietrza. Mimo to
szybkie rozcinanie przestrzeni dawa o charakterystyczny syk, który oznacza :
„Stra nicy”.
Obaj byli wysocy, jak wszyscy stra nicy, o szerokich jasnobr zowych twarzach,
askich ko ciach policzkowych, z d ugimi, prostymi, czarnymi w osami. Dla tubylców
wszyscy stra nicy wygl dali tak samo. B yszcz ca czer ich mundurów, podkre lona
przez o lepiaj co srebrne, strategicznie rozmieszczone sprz czki i ozdobne guziki,
odbiera a indywidualny wyraz twarzy i wzmaga a wra enie podobie stwa.
Jeden stra nik kierowa pojazdem. Drugi lekko przeskoczy przez jego p ytk burt .
- Ksi eczka! - powiedzia . Obejrza j machinalnie i zaraz odda Terensowi. - Cel
wizyty?
- Zamierzam skorzysta z biblioteki, oficerze. Mam do tego prawo.
Stra nik zwróci si do Rika.
- A ty?
- Ja... - zacz Rik.
- On mi towarzyszy - wyja ni Terens.
- On nie ma przywilejów Mieszczanina - powiedzia stra nik.
- Ja za niego odpowiadam.
Stra nik wzruszy ramionami.
- Twoja sprawa. Mieszczanie maj swoje przywileje, ale nie s Posiadaczami.
Pami taj o tym, ch opcze.
- Tak, oficerze. Przy okazji, czy móg by pan wskaza mi drog do biblioteki?
Stra nik wskaza mu kierunek cienk luf
mierciono nego miotacza igie . Z
miejsca gdzie stali, biblioteka wygl da a jak plama jasnego cynobru, na wy szych
pi trach przechodz cego w szkar at. W miar jak podchodzili, szkar at sp ywa w dó .
Nagle Rik wyrzuci z siebie:
- My
, e to nie adne.
Terens rzuci mu szybkie, zdziwione spojrzenie. Przywyk do tego wszystkiego na
Sark, ale i on te uwa
Górne Miasto za nieco wulgarne. By o nawet bardziej
sarka skie ni sama Sark. Na Sark nie ka dy jest arystokrat . S nawet biedni
Sarka czycy, niektórzy maj si niewiele lepiej ni przeci tni Flori czycy. Tutaj
zamieszkiwa a wy cznie mietanka spo ecze stwa, co by o wida po bibliotece.
Nawet na Sark by o tylko kilka wi kszych od niej; o wiele za du a jak na potrzeby
Górnego Miasta, co wiadczy o o korzy ciach p yn cych z taniej si y roboczej. Terens
zatrzyma si przed ukowatym podestem prowadz cym do g ównego wej cia. Uk ad
kolorów podestu stwarza z udzenie stopni, co przydawa o bibliotece aury staro ci,
zazwyczaj towarzysz cej budynkom akademickim. Rzekome stopnie zbi y z tropu Rika,
który si potkn .
G ówny hol by wielki, zimny i prawie pusty. Bibliotekarka za samotnym biurkiem
wygl da a jak ma e, nieco pomarszczone ziarnko groszku w rozd tym str ku. Spojrza a i
unios a si z krzes a. Terens wyja ni pospiesznie:
- Jestem Mieszczaninem. Specjalne przywileje. Odpowiadam za tego tubylca. - W
wyci gni tej r ce trzyma dokumenty.
Bibliotekarka usiad a z powrotem i spojrza a surowo. Wyj a z przegródki kawa ek
metalu i podsun a Terensowi. Mieszczanin przycisn do prawy kciuk, a ona umie ci a
blaszk w innej przegródce, gdzie przez moment b ysn o fioletowe wiate ko.
- Sala dwie cie czterdzie ci dwa - powiedzia a bibliotekarka.
- Dzi kuj .
Pomieszczenia na drugim pi trze cechowa lodowaty brak jakiejkolwiek
osobowo ci, charakterystyczny dla ka dego ogniwa d ugiego
cucha. Niektóre
pomieszczenia by y zaj te, o czym wiadczy y matowe i nieprzejrzyste glasytowe drzwi.
Wi kszo by a wolna.
- Dwa-cztery-dwa - rzek Rik. G os mia piskliwy.
- O co chodzi, Rik?
- Nie wiem. Jestem bardzo podniecony.
- By
ju kiedy w bibliotece?
- Nie wiem.
Terens przy
kciuk do aluminiowego kr ka, który przed pi cioma minutami
zosta uaktywniony na jego dotkni cie. Szklane drzwi otworzy y si na o cie , a potem -
kiedy weszli - zamkn y si bezg
nie i zmatowia y, jakby zas oni te kotar .
Pozbawione okien i wszelkich ozdób pomieszczenie mia o oko o dwóch metrów
ugo ci i tyle szeroko ci. By o o wietlone rozproszon po wiat s cz
si z sufitu i
napowietrzane. Jedynymi meblami by y si gaj ce od ciany do ciany biurko i stoj ca
przy nim wy cie ana, pozbawiona oparcia awa. Na biurku sta y trzy czytniki. Ich
mlecznobia e przednie cianki by y ustawione sko nie, pod k tem trzydziestu stopni.
Przed ka dym znajdowa y si liczne pokr
a kontrolne.
- Wiesz, co to jest? - Terens usiad i po
mi kk , pulchn d
na jednym z
czytników.
Rik te usiad .
- Ksi ki? - spyta skwapliwie.
- No có - odpar niepewnie Terens. - To biblioteka, wi c fakt, e zgad
, niewiele
znaczy. Umiesz obs
czytnik?
- Nie, chyba nie, Mieszczaninie.
- Jeste pewien? Pomy l.
Rik dzielnie spróbowa .
- Przykro mi, Mieszczaninie.
- A wi c poka ci. Spójrz! Po pierwsze, tu widzisz ga
z napisem „Katalog”, a
wokó niej litery alfabetu. Poniewa potrzebujemy encyklopedii, nastawimy ga
na „E”
i wci niemy.
Zrobi to i od razu wydarzy o si kilka rzeczy. Matowe szk o o
o - pojawi y si na
nim wiersze pisma. wiat o padaj ce z sufitu przygas o i czarne litery na
tym tle sta y
si lepiej widoczne. Przy ka dym stanowisku wysun a si g adka p yta, jak j zyk
sterowany promieniem lasera.
Terens prztykn prze cznikiem i p yty wsun y si z powrotem.
- Nie b dziemy robi notatek - wyja ni . I doda : - Teraz, obracaj c to pokr
o,
obejrzymy wszystkie has a na „S”.
Przez ekran przewin a si d uga lista materia ów, tytu ów, autorów i numerów
katalogowych, zatrzymuj c si na zwartej kolumnie z numerami tomów encyklopedii.
Nagle Rik powiedzia :
- Tymi ma ymi przyciskami wybierzesz litery i cyfry w
ciwe dla ksi ki, o któr ci
chodzi, i zaraz zobaczysz j na ekranie.
Terens spojrza na niego.
- Sk d wiesz? Pami tasz?
- Mo e. Nie jestem pewien. Po prostu tak mi si wydaje.
- No có . Nazwijmy to inteligentnym domys em.
Mieszczanin wystuka kombinacj cyfr i liter. Szklana tafla przygas a, po czym
znów poja nia a. Oznajmi a: „Encyklopedia Sark, tom 54, Sol - Spec.”
- S uchaj, Rik - rzek Terens. - Nie zamierzam ci niczego sugerowa , wi c nie
powiem, o co mi chodzi. Chc tylko, eby przejrza ten tom i powiedzia , je li co wyda
ci si znajome. Rozumiesz?
- Tak.
- Dobrze. A teraz nie spiesz si .
Mija y minuty. Wtem Rik wstrzyma oddech i za pomoc pokr te zacz przewija
ekran wstecz. Kiedy sko czy , Terens przeczyta tytu i u miechn si z zadowoleniem.
- Teraz pami tasz? To nie przypadek? Pami tasz?
Rik energicznie skin g ow .
- Tak, Mieszczaninie. Nagle przypomnia em sobie.
By o to has o po wi cone kosmoanalizie.
- Wiem, co tu jest napisane - odezwa si Rik. - Zobaczysz, zaraz zobaczysz.
Mia k opoty z oddychaniem, a i Terens by niemal tak samo podekscytowany.
- No tak - powiedzia Rik - oni zawsze tak pisz .
Zacz czyta na g os, zacinaj c si , ale ze znacznie wi ksz wpraw ni ta, jak
móg wynie z kilku krótkich lekcji udzielonych mu przez Valon . Rik czyta :
- „Nic dziwnego, e kosmoanalityk jest introwertykiem i cz sto osobnikiem
nieprzystosowanym. Po wi cenie wi kszo ci doros ego ycia na samotne badania
straszliwej pustki mi dzy gwiazdami to wi cej, ni mo na wymaga od zupe nie
normalnego osobnika. Zapewne dlatego Instytut Kosmoanalizy przyj za swoj dewiz
nieco gorzkie stwierdzenie: <<Analizujemy Nico >>„.
Przy ostatnich s owach Rik prawie wrzeszcza . Terens zapyta :
- Rozumiesz to, co przeczyta
?
Tamten spojrza na niego roziskrzonymi oczami.
- Tu pisz : „Analizujemy Nico ”. Pami ta em to. By em jednym z nich.
- By
kosmoanalitykiem?
- Tak! - zawo
Rik i doda nieco ciszej: - Boli mnie g owa.
- Od przypominania sobie?
- Chyba tak.
Podniós g ow i zmarszczy brwi.
- Musz przypomnie sobie wi cej. Niebezpiecze stwo. Potworne
niebezpiecze stwo! Nie wiem, co robi .
- Biblioteka jest do twojej dyspozycji, Rik.
Terens obserwowa go uwa nie i starannie dobiera s owa.
- Skorzystaj z katalogu i wyszukaj jakie teksty z dziedziny kosmoanalizy. Zobacz,
co ci si przypomni.
Rik rzuci si do czytnika. Dygota . Terens odsun si , robi c mu miejsce.
- Mo e „Traktat o kosmoanalizie” Wrijta? - pyta Rik. - Czy to le brzmi?
- Wszystko zale y od ciebie, Rik.
Rik wystuka numer katalogowy; ekran rozja ni si i znieruchomia . Napis g osi :
„W sprawie tego tytu u prosz porozumie si z kustoszem”.
Terens wyci gn r
i wyczy ci ekran.
- Lepiej spróbuj z inn ksi
.
- Ale... - Rik zawaha si , lecz pos ucha rady. Ponownie przeszuka katalog i wybra
„Sk ad przestrzeni” Enniga. Na ekranie znowu pojawi si komunikat polecaj cy
konsultacj z kustoszem. - Do licha! - zakl Terens i ponownie wyczy ci ekran.
- Co si dzieje?
- Nic. Nic. Nie wpadaj w panik , Rik. Po prostu nie rozumiem, jak...
Za kratk z boku czytnika by umieszczony g
niczek. Obaj czytaj cy zamarli,
ysz c dobiegaj cy z niego cienki, suchy g os bibliotekarki.
- Pokój dwie cie czterdzie ci dwa! Czy jest kto w pokoju dwie cie czterdzie ci
dwa?
- O co chodzi? - spyta ostro Terens.
- Jakiej ksi ki potrzebujecie?
- adnej. Dzi kujemy za pomoc. Tylko sprawdzamy czytnik.
Nast pi a krótka przerwa, jakby na narad . Potem g os przemówi jeszcze
ostrzejszym tonem:
- Zapisy wskazuj , e za dano „Traktatu o kosmoanalizie” Wrijta oraz „Sk adu
przestrzeni” Enniga. Czy to si zgadza?
- Wystukali my przypadkowe pozycje katalogu - usi owa wyja ni Terens.
- Czy mog wiedzie , dlaczego wybrali cie akurat te pozycje? - nalega nieub agany
os.
- Mówi , e ich nie wybrali my... Przesta ! - To by o skierowane do Rika, który
zacz j cze .
Znów nasta a chwila ciszy. Potem g os powiedzia :
- Je li zejdziecie na dó i zg osicie si do mnie, uzyskacie dost p do tych ksi ek. S
na specjalnej li cie i b dziecie musieli wype ni formularz.
Terens poda r
Rikowi.
- Chod my.
- Mo e naruszyli my jakie przepisy? - G os Rika dr
.
- Nie, Rik. Idziemy.
- Nie b dziemy wype nia formularzy?
- Nie. Sprawdzimy te ksi ki innym razem.
Terens szed szybko, ci gn c za sob Rika. Weszli do g ównego holu. Bibliotekarka
unios a g ow .
- Tutaj! - zawo
a, wstaj c i wychodz c zza biurka. - Chwileczk . Chwileczk !
Nie zatrzymali si .
Przynajmniej dopóki nie ujrzeli przed sob stra nika.
- Strasznie wam si spieszy, ch opcy.
Dopad a ich nieco zdyszana bibliotekarka.
- Jeste cie z dwie cie czterdzie ci dwa, prawda?
- S uchajcie - rzek stanowczo Terens. - Dlaczego nas zatrzymujecie?
- Czy nie szukali cie pewnych ksi ek? Chcieliby my je dla was znale .
- Ju pó no. Innym razem. Czy nie rozumiesz, e nie chc tych ksi ek? Wróc
jutro.
- Biblioteka - oznajmi a dumnie kobieta - zawsze zaspokaja wymagania
czytelników. Za chwil otrzymacie swoje ksi ki.
Na policzkach wykwit y jej rumie ce. Odwróci a si i wpad a w ma e drzwi, które
otworzy y si przed ni . Terens powiedzia :
- Oficerze, je li pan pozwoli...
Ale stra nik pokaza mu niewielki, ci ki bicz neuronowy. Bro mog a pe ni rol
pa ki albo razi ofiary na odleg
.
- Hej, kole , mo e si dziesz spokojnie i zaczekasz, a pani wróci? To by oby
uprzejmie z twojej strony.
Stra nik nie by ju m ody ani szczup y. Wygl da na faceta tu przed emerytur i
zapewne czeka na ni spokojnie, pilnuj c biblioteki, ale by uzbrojony, a na niadej
twarzy mia fa szywy u mieszek.
Terensowi pot wyst pi na czo o i zacz powoli sp ywa po plecach. Nie doceni
powagi sytuacji. By pewny, e wie, co robi. Tymczasem masz. Nie powinien
post powa tak beztrosko. To przez t przekl
ch przejechania si po Górnym
Mie cie, kroczenia po korytarzach biblioteki, jakby by Sarka czykiem...
Przez jedn okropn chwil mia ochot rzuci si na stra nika, lecz nagle okaza o
si , e ju nie musi.
W powietrzu co mign o. Stra nik zacz si odwraca - troch za pó no. Zgubi go
spó niony refleks - skutek podesz ego wieku. Kto wyrwa mu z r ki bicz neuronowy i
zanim zd
zrobi co wi cej ni otworzy usta do krzyku, zdzieli go nim w skro .
Upad .
Rik krzykn co z ulg , a Terens zawo
:
- To Valona! Na wszystkie demony Sark, to Valona!
4.
Buntownik
Terens niemal natychmiast otrz sn si ze zdumienia.
- Wynosimy si ! Szybko! - powiedzia i ruszy .
Przez chwil mia ochot zawlec bezw adne cia o stra nika w cie stoj cych w
przedsionku kolumn, lecz nie by o na to czasu.
Wyszli na podest; popo udniowe s
ce czyni o wiat jasnym i ciep ym. Kolory
Górnego Miasta przybra y wszystkie odcienie pomara czu.
- Szybciej! - ponagla a niespokojnie Valona, ale Mieszczanin przytrzyma j za r
.
miecha si , mówi cicho i stanowczo.
- Nie biegnij. Id spokojnie za mn . Pilnuj Rika. Nie pozwól mu biec.
Kilka kroków. Zdawa o si , e brn przez klej. Czy te d wi ki za plecami dochodz
z biblioteki? Wyobra nia? Terens nie mia spojrze za siebie.
- T dy - rzek . Napis nad wskazanym przez niego podjazdem lekko migota w
popo udniowym blasku. Nie móg konkurowa ze s
cem Floriny. G osi : „Wjazd dla
karetek”.
Na podjazd, bocznym wej ciem i mi dzy niewiarygodnie bia ymi cianami. Byli jak
bry y obcej materii w aseptycznym celofanie korytarza.
W oddali dostrzegli kobiet w uniformie. Przystan a, zmarszczy a brwi i ruszy a ku
nim. Terens nie czeka . Skr ci , przeszed bocznym korytarzem, potem jeszcze jednym.
Mijali innych ludzi w uniformach i dobrze rozumia ich niepewne miny. To przypadek
bez precedensu, eby tubylcy wa sali si nie pilnowani po górnych poziomach szpitala.
Co robi ?
Oczywi cie w ko cu zostan zatrzymani.
Dlatego serce zamar o mu w piersi, gdy zobaczy niepozorne drzwi z napisem: „Do
poziomów ni szych pi ter”. Winda by a na ich poziomie. Wepchn do niej Rika z
Valona i agodne szarpni cie, z jakim d wig zacz opada , by o najmilszym
wspomnieniem tego dnia.
W Mie cie by y trzy rodzaje budynków. Wi kszo to budynki dolne, stoj ce w
ca
ci na dole. Domy pracowników, najwy ej trzypi trowe. Sk ady, piekarnie,
oczyszczalnie. Inne to budynki górne: domy Sarka czyków, teatry, biblioteka, stadiony
sportowe. Niektóre by y podwójne, mia y wej cia i poziomy zarówno na górze Miasta,
jak i na dole; na przyk ad posterunki si porz dkowych i szpitale.
Dlatego mo na by o wykorzysta szpital do przej cia z Górnego Miasta do Dolnego,
unikaj c wielkich wind towarowych, powolnych i ze w cibsk obs ug . Przechodz c t dy
tubylec pope nia przest pstwo, lecz by to drobiazg dla kogo , kto mia na koncie
pobicie stra nika.
Wyszli na dolny poziom. I tu by y nagie, aseptyczne ciany, lecz nieco mniej bia e,
jakby rzadziej je czyszczono. Znikn y te wy cie ane awki, które sta y rz dami w
korytarzach na górze. Wsz dzie rozchodzi si niespokojny gwar poczekalni pe nej
czujnych m czyzn i wystraszonych kobiet. Samotna pos ugaczka próbowa a
uporz dkowa ten ba agan, z kiepskim rezultatem.
Warcza a na zaro ni tego starszego m czyzn , który podci ga i opuszcza pomi
nogawk wystrz pionych spodni, odpowiadaj c na pytania monotonnym i
przepraszaj cym tonem.
- Na co w
ciwie pan si uskar a? Od jak dawna ma pan te bóle? By pan ju
kiedy w szpitalu? S uchajcie, ludzie, nie mo ecie zawraca nam g owy ka dym
upstwem. Siadaj pan; doktor obejrzy i przepisze nowe lekarstwa. Nast pny! - krzykn a
piskliwie i mrukn a co pod nosem, spogl daj c na du y zegar na cianie.
Terens, Valona i Rik niepostrze enie przeciskali si w ród czekaj cych. Valona
szepta a gor czkowo, jakby obecno flori skich ziomków przywróci a jej zdolno
mówienia.
- Musia am przyj , Mieszczaninie. Tak si martwi am o Rika. My la am, e nie
przyprowadzisz go z powrotem i...
- Jak dosta
si do Górnego Miasta? - rzuci Terens przez rami , przepychaj c si
przez biernie ust puj cy t um.
- Posz am za wami i widzia am, jak pojechali cie wind . Kiedy znów zjecha a,
powiedzia am windziarzowi, e jestem z tob , i zabra mnie.
- Tak po prostu.
- Troch nim potrz sn am.
- Na demony Sark! - j kn Terens.
- Musia am - wyja ni a przygn biona Valona. - Potem widzia am, jak stra nicy
wskazywali wam jaki budynek. Zaczeka am, a odjad , i te tam posz am. Tyle e nie
odwa
am si wej do rodka. Nie wiedzia am, co robi , wi c chowa am si , a
zobaczy am, jak wychodzicie i ten stra nik zatrzy...
- Hej, wy tam!
Ostry, niecierpliwy g os nale
do recepcjonistki. Sta a za betonowym biurkiem i
stukaj c metalow linijk w blat ucisza a zebranych, wymuszaj c pos uch.
- Mówi do was, wy tam, co chcecie wyj . Chod cie no tu. Nie mo ecie odej bez
badania. Nie b dziecie zwalnia si z pracy udaj c chorob . Wraca mi tu!
Jednak oni ju wydostali si w pó cie Dolnego Miasta. Wokó unosi y si zapachy i
wi ki tego, co Sarka czycy nazywali Dzielnic Tubylcz , a górny poziom znów sta
si tylko stropem nad ich g owami. Jednak, cho Valona i Rik mogli odczuwa ulg ,
wydostawszy si z przyt aczaj cego bogactwem otoczenia, niepokój dr cz cy Terensa
nie ust pi . Posun li si za daleko i dlatego nigdzie nie b
bezpieczni.
Zaledwie o tym pomy la , gdy Rik zawo
:
- Patrzcie!
Terens poczu , e ciska go w gardle.
To by chyba najstraszniejszy widok, jaki mogli ujrze tubylcy. Jakby gigantyczny
ptak sfrun przez jeden z otworów wiod cych do Górnego Miasta. Zas oni s
ce i
pog bi z owieszczy cie dolnej dzielnicy. Lecz to nie by ptak. To by jeden z
uzbrojonych lataj cych pojazdów patrolowych.
Tubylcy zacz li krzycze i ucieka w pop ochu. Mogli nie mie
adnych
szczególnych powodów do obaw, ale i tak uciekali. Jaki m czyzna, który sta akurat na
linii pojazdu, niech tnie odsun si na bok. Spieszy gdzie , zaj ty swoimi sprawami,
gdy znalaz si w zasi gu nadlatuj cego cienia. Obejrza si z kamiennym spokojem. By
redniego wzrostu, ale o niemal groteskowo szerokich ramionach. Rozci ty od mankietu
po pach r kaw koszuli ods ania biceps grubo ci m skiego uda.
Terens waha si , a Rik i Valona nie mogli niczego zrobi bez Mieszczanina.
Zastanawia si gor czkowo, nie wiedz c, co pocz . Je li pobiegn , to dok d? Je eli tu
zostan , co zrobi ? Mo e stra nicy szukaj kogo innego, ale to ma o prawdopodobne,
zwa ywszy, e jeden z nich le
rozci gni ty na pod odze biblioteki.
Barczysty m czyzna zbli
si ci kim truchtem. Mijaj c ich, zatrzyma si na
chwil , jakby czego niepewny.
- Piekarnia Khorova, druga na lewo, za pralni - odezwa si do nich tonem
towarzyskiej pogaw dki. I odwróci si na pi cie.
- Chod cie - rzek Terens.
Bieg , ca y spocony ze strachu. Przez wrzask t umu s ysza rozkazy wyszczekiwane
przez stra ników. Zerkn przez rami . Pó tuzina mundurowych wyskoczy o z pojazdu,
rozsypuj c si w szereg. Wiedzia , e nie ma szans. W tym przekl tym stroju
Mieszczanina rzuca si w oczy jak filar podtrzymuj cy Górne Miasto.
Dwaj stra nicy biegli w ich kierunku. Nie wiedzia , czy go widz czy nie, lecz to nie
mia o adnego znaczenia. Zderzyli si z barczystym m czyzn , który dopiero co rzuci
Terensowi kilka s ów. Byli tak blisko, e s ysza g
ny ryk nieznajomego i przekle stwa
stra ników. Terens popchn Valon i Rika za róg.
Piekarni Khorova zdobi niemal nieczytelny szyld z wymy lnie poskr canego
neonowego plastiku, p kni ty w paru miejscach. Z otwartych drzwi s czy si
charakterystyczny zapach. Nie pozosta o im nic innego jak wej . Tak te zrobili.
Jaki stary cz owiek spojrza na nich z zaplecza, gdzie dostrzegli przyprószony m
blask pieców mikrofalowych. Nie zd
zapyta , czego chc .
- Barczysty m czyzna... - zacz Terens.
Roz
r ce, ilustruj c s owa gestem, gdy z zewn trz dobieg y ich krzyki:
- Stra nicy! Stra nicy!
- T dy! Szybko! - powiedzia starzec ochryp ym g osem.
Terens stan jak wryty.
- T dy?
- To atrapa - wyja ni stary.
Najpierw Rik, potem Valona, a na ko cu Terens weszli kolejno w otwór pieca.
Us yszeli cichy trzask i tylna ciana pieca poruszy a si , po czym zako ysa a, zwisaj c na
zawiasach. Pchn li j i znale li si w ma ym, ciemnym pokoiku.
Czekali. Pomieszczenie mia o kiepsk wentylacj , a zapach pieczywa tylko
wzmaga g ód. Valona u miecha a si do Rika, od czasu do czasu odruchowo poklepuj c
jego d
. Rik odpowiada jej spojrzeniem bez wyrazu. W pewnej chwili przycisn d
do rozpalonego czo a.
- Mieszczaninie... - zacz a Valona.
- Nie teraz, Lona! - sykn . - Prosz !
Otar czo o wierzchem d oni i spojrza na wilgotne palce.
W zamkni tej przestrzeni kryjówki da si s ysze g
ny szcz k. Terens zastyg .
Pod wiadomie uniós zaci ni te pi ci.
Barczysty m czyzna przeciska swe szerokie ramiona przez otwór. Ledwie
przesz y. Popatrzy na Terensa i u miechn si .
- Daj spokój, cz owieku. Nie b dziemy si bi .
Terens spojrza na swoje pi ci i opu ci je.
Barczysty by teraz w znacznie gorszym stanie ni wtedy, kiedy ujrzeli go po raz
pierwszy. Koszul na plecach mia prawie ca kiem podart , a na jednym policzku wie y
siniak, krwi cie czerwony. M
czyzna mierzy ich od góry do do u ma ymi oczkami.
- Przestali szuka - rzek . - Je li jeste cie g odni, jedzenie mamy tu niewyszukane,
lecz jest go pod dostatkiem. Co wy na to?
Nad Miastem zapad a noc. W Górnym Mie cie pali y si
wiat a rozja niaj ce niebo
na wiele mil, lecz w Dolnym Mie cie panowa y g bokie ciemno ci. Na frontowe okno
piekarni opuszczono rolet , aby ukry
wiat o nieprzepisowo pal ce si po godzinie
policyjnej.
Rik poczu si lepiej po ciep ym posi ku. Ból g owy zacz ust powa . Spojrza na
policzek barczystego.
- Zranili pana? - zapyta nie mia o.
- Lekko - odpar pytany. - Drobiazg. W moim zawodzie zdarza, si to codziennie.
Za mia si , ukazuj c bia e z by.
- Musieli przyzna , e nie zrobi em nic z ego, tylko sta em im na drodze, gdy gonili
kogo innego. Naj atwiejszym sposobem usuni cia tubylca z drogi jest...
Machn r
, jakby trzyma w niej niewidoczn pa
.
Rik skuli si i Valona obj a go niespokojnym, opieku czym gestem.
Barczysty odchyli si na krze le, wysysaj c spomi dzy z bów resztki jedzenia.
- Jestem Matt Khorov - powiedzia - ale nazywajcie mnie po prostu Piekarzem. A
wy kim jeste cie?
Terens wzruszy ramionami.
- No có ...
- Rozumiem twój punkt widzenia - rzek Piekarz. - Im mniej wiesz, tym lepiej.
Mo e. Mo e. Ale mo ecie mi zaufa . Uratowa em was przed stra nikami, prawda?
- Tak. Dzi kujemy. - Terens nie zdo
zmusi si do serdeczniejszych s ów. - Sk d
wiedzia
, e to nas cigaj ? Tam ucieka o sporo ludzi.
Tamten u miechn si .
- Niczyja twarz nie mia a takiego wyrazu jak wasze. Mo na by je zemle i zrobi z
nich kred .
Terens bez skutku próbowa si u miechn .
- Nie wiem, dlaczego ryzykowa
yciem. W ka dym razie dzi kuj . Wiem, e
„dzi kuj ” to niewiele, ale w tej chwili nie mog zrobi nic innego.
- Nie musisz robi niczego. - Piekarz opar szerokie plecy o cian . - Cz sto zdarzaj
mi si takie rzeczy. Nie ma w tym nic, co by si odnosi o do was. Je li stra nicy kogo
goni , staram si mu pomóc. Nienawidz stra ników.
Valona otworzy a usta.
- I nie masz k opotów?
- Pewnie, e mam. Patrz na to.
Przy
d
do posiniaczonego policzka.
- Chyba nie s dzicie, e co takiego mnie powstrzyma. Po to zbudowa em t atrap
pieca. Dzi ki niemu stra nicy nie mog mnie przy apa .
Valona szeroko otworzy a oczy, patrz c na niego z l kiem i podziwem. Piekarz
powiedzia :
- A czemu nie? Wiecie, ilu Posiadaczy jest na Florinie? Dziesi tysi cy. A
stra ników? Mo e dwadzie cia tysi cy. Tymczasem nas, tubylców, mieszka tu pi set
milionów. Gdyby my wszyscy powstali przeciw nim...
Prztykn palcami.
Terens rzek :
- Stan liby my naprzeciw miotaczy igie i dzia ek laserowych, Piekarzu.
- Taak - odpar tamten. - Musieliby my zdoby kilka takich. Wy, Mieszczanie, za
ugo przebywali cie w ród Posiadaczy. Boicie si ich.
W ci gu kilku godzin wiat Valony wywróci si do góry nogami. Ten cz owiek
walczy ze stra nikami i rozmawia z Mieszczaninem jak równy z równym. Kiedy Rik
poci gn j za r kaw, delikatnie rozchyli a jego palce i kaza a mu spa . Ledwie na niego
spojrza a. S ucha a, co mówi tamten cz owiek.
- Nawet z miotaczami igie i dzia kami laserowymi - ci gn barczysty - Posiadacze
mog utrzyma Florin jedynie dzi ki stu tysi com Mieszczan.
Terens wygl da na obra onego, lecz Piekarz mówi dalej:
- Na przyk ad, spójrz na siebie. Bardzo adne ciuchy. Czyste. Eleganckie. Za
si ,
e masz fajn chat , ksi ki, w asny skuter i gwi
esz na godzin policyjn . Mo esz
nawet wej do Górnego Miasta, je li chcesz. Posiadacze nie daliby ci tego bez powodu.
Terens czu , e nie powinien da si sprowokowa .
- W porz dku - powiedzia . - A co wed ug ciebie maj zrobi Mieszczanie? Walczy
ze stra nikami? Co by to da o? Przyznaj , e w moim miasteczku pilnuj spokoju i dbam
o wykonanie planów, ale troszcz si o nie. Staram si pomaga wszystkim, w granicach
dopuszczonych prawem. Czy to ma o? Kiedy ...
- Ach, kiedy . Kto mo e czeka na kiedy ? Gdy ty i ja b dziemy martwi, có nam
dzie za ró nica, kto rz dzi Florin ? adna.
- Po pierwsze - rzek Terens - nienawidz Posiadaczy bardziej ni ty. Ale... - Urwa i
poczerwienia .
- Mów dalej - roze mia si Piekarz. - Powtórz to. Nie wydam ci , nie powiem
nikomu, e nienawidzisz Posiadaczy. Co zrobili cie, e cigaj was stra nicy?
Terens milcza .
- Spróbuj zgadn - powiedzia Piekarz. - Kiedy stra nicy wpadli na mnie, byli
ciekli. Naprawd w ciekli, nie dlatego, e jaki Posiadacz im kaza . Znam ich, wi c
wiem. S dz , e tylko jedno mog o ich tak wkurzy . R bn li cie którego z nich. A mo e
nawet zabili cie go.
Terens nadal milcza .
Piekarz przemawia przyjaznym tonem:
- M drze trzyma je yk za z bami, Mieszczaninie, ale czasem nadmierna ostro no
to b d. Potrzebna wam pomoc. Oni wiedz , kim jeste cie.
- Nie, nie wiedz - zaprzeczy Terens.
- W Górnym Mie cie musieli cie pokazywa przepustki.
- A kto powiedzia , e byli my w Górnym Mie cie?
- Tak s dz . Za
si , e byli cie.
- Ogl dali moj legitymacj , ale nie tak d ugo, eby przeczyta nazwisko.
- Jednak wystarczaj co d ugo, eby wiedzie , i jeste Mieszczaninem. Wystarczy,
e stwierdz , w którym mie cie nie ma Mieszczanina albo który nie ma alibi na
dzisiejszy dzie . Pewnie na ca ej Florinie ju urywaj si telefony. Chyba jeste cie w
tarapatach.
- Mo liwe.
- Wiesz, e tak. Chcecie pomocy?
Rozmawiali szeptem. Rik skuli si w k cie i zasn . Valona wodzi a wzrokiem od
jednego z mówi cych do drugiego. Terens potrz sn g ow .
- Nie, dzi ki. Jako to za atwi .
Piekarz u miechn si szeroko.
- Ciekawe jak. Nie lekcewa mnie dlatego, e nie mam wykszta cenia. Mam inne
zalety. Wiesz co, masz ca noc do namys u. Mo e dojdziesz do wniosku, e przyda wam
si pomoc.
Valona le
a w ciemno ci, z szeroko otwartymi oczami. Jej pos anie sk ada o si
tylko z rzuconego na pod og koca, ale by o prawie tak samo wygodne jak to, do którego
przywyk a. Rik spa g boko na innym kocu, w przeciwleg ym rogu. Zawsze spa mocno
po dniu pe nym wra
, kiedy przesta a go bole g owa.
Mieszczanin podzi kowa za koc, wywo uj c tym u miech Piekarza (wygl da o na
to, e mieje si ze wszystkiego), zgasi wiat o i powiedzia , e mo e siedzie po
ciemku.
Valonie ani troch nie chcia o si spa . Czy za nie jeszcze kiedykolwiek? Przecie
pobi a stra nika!
Nieoczekiwanie pomy la a o ojcu i matce.
Pami ta a ich jak przez mg . W ci gu minionych lat niemal o nich zapomnia a.
Jednak teraz przypomnia a sobie, jak szeptali nocami, gdy s dzili, e ona pi.
Wspomina a ludzi, którzy przychodzili po zmroku.
Pewnej nocy obudzili j stra nicy i zadawali pytania, których nie rozumia a, ale
stara a si na nie odpowiedzie . Ju nigdy nie ujrza a rodziców. Powiedziano jej, e
odeszli, a nast pnego dnia pos ano j do pracy, chocia inne dzieci zaczyna y pracowa
dopiero dwa lata pó niej. Ludzie ogl dali si za ni , a innym dzieciom nie pozwalano
bawi si z ni , nawet po pracy. Nauczy a si samotno ci. Nauczy a si nie odzywa .
Dlatego miali si z niej i nazywali g upi Du Lona.
Dlaczego dzisiejsza rozmowa przypomnia a jej rodziców?
- Valono.
G os rozleg si tak blisko, e oddech mówi cego rozwia jej w osy, i by tak cichy,
e ledwie go s ysza a. Zesztywnia a, troch ze strachu, a troch ze zmieszania. Jej nagie
cia o by o okryte tylko cienkim prze cierad em.
- Nic nie mów - powiedzia Mieszczanin. - Tylko s uchaj. Wychodz . Drzwi nie s
zamkni te. Wróc . S yszysz? Rozumiesz?
W ciemno ci chwyci a go za r
i cisn a.
- Uwa aj na Rika. Nie spuszczaj go z oka. Poza tym... - urwa na d
sz chwil .
Potem doko czy : - Nie ufaj zbytnio Piekarzowi. Nie znam go. Zrozumia
?
Us ysza a cichy szmer i jeszcze cichsze skrzypni cie; odszed . Podpar a si na
okciu. Oprócz oddechów Rika i jej teraz nie by o s ycha niczego.
Potar a palcami oczy, przyciskaj c ga ki, usi uj c zebra my li. Dlaczego
Mieszczanin, który wiedzia wszystko, powiedzia co takiego o Piekarzu, który
nienawidzi stra ników i uratowa ca trójk ?
Tylko jedno przysz o jej do g owy. On tam by . W
nie gdy sprawy przyj y
najgorszy obrót, Piekarz zjawi si i odpowiednio zadzia
. Prawie tak, jakby wszystko
zosta o zaaran owane albo jakby Piekarz czeka na taki rozwój wydarze .
Potrz sn a g ow . To naprawd dziwne. Gdyby nie s owa Mieszczanina, taka my l
nigdy nie przysz aby jej do g owy.
Cisz przerwa o g
ne i niespodziewane pytanie.
- Hej? Jeste cie tam jeszcze?
Zamar a, gdy pad na ni strumie
wiat a. Powoli rozlu ni a si i okry a
prze cierad em a po szyj . wiat o przesun o si w bok.
Nie mia a w tpliwo ci, kim jest mówi cy. Jego barczysta, przysadzista sylwetka
by a dobrze widoczna w przy mionym wietle odbitym od cian.
- Có , my la em, e pójdziesz z nim - powiedzia Piekarz.
- Z kim, prosz pana? - zapyta a niepewnie.
- Z Mieszczaninem. Wiesz, e poszed . Nie tra czasu na udawanie.
- On wróci, prosz pana.
- Czy powiedzia , e wróci? Je li tak, to le zrobi. Wpadnie w r ce stra ników. Ten
Mieszczanin nie jest zbyt sprytny; gdyby by , wiedzia by, e celowo zostawi em otwarte
drzwi. Ty te zamierzasz odej ?
- Zaczekam na Mieszczanina - odpar a Valona.
- Jak chcesz. B dziesz d ugo czeka . Mo esz odej , kiedy tylko zechcesz.
Promie latarki nagle przesun si po pod odze, wydobywaj c z mroku blad ,
wyn dznia twarz Rika. Powieki pi cego odruchowo zacisn y si , ale spa dalej.
- Je li jednak zechcesz i - powiedzia Piekarz z naciskiem - pami taj, e on zostaje
tu. My
, e mnie rozumiesz. Je eli zamierzasz odej , drzwi s otwarte, ale nie dla
niego.
- Przecie to tylko biedny, chory ch opak... - zacz a Valona piskliwym,
przestraszonym g osem.
- Tak? No có , ja zbieram biednych chorych ch opców i ten tu zostaje. Pami taj!
Strumie
wiat a nie schodzi z twarzy pi cego Rika.
5.
Uczony
Doktor Selim Junz niecierpliwi si od roku, ale cz owiek nie przyzwyczaja si do
niecierpliwo ci. Raczej wprost przeciwnie. Pomimo to ten rok nauczy go, e sarka skiej
administracji nie da si pop dza ; tym bardziej e sk ada a si w wi kszo ci z
przeniesionych tu Flori czyków, straszliwie czu ych na punkcie swojej godno ci.
Kiedy zapyta starego Abla, ambasadora Trantora, który mieszka na Sark tak
ugo, e prawie zapu ci tu korzenie, dlaczego Sarka czycy pozwalaj , aby w ich
ministerstwach kierowali ró nymi sprawami ludzie, którymi tak g boko gardz .
Abel zmru
oczy, patrz c na niego znad kielicha zielonego wina.
- Polityka, Junz - powiedzia . - Polityka. Praktyczne zastosowanie genetyki, zgodnie
z sarka sk logik . Ich wiat jest ma y i niewiele znacz cy, a oni maj co do
powiedzenia tylko dlatego, e kontroluj t kopalni z ota - Florin . Tak wi c co roku
przeczesuj pola i wioski Floriny i zabieraj najzdolniejsz m odzie na Sark, na
przeszkolenie. redniakom ka wype nia formularze, przewraca kartki i podpisywa
papierki, tych za naprawd zdolnych odsy aj na Florin jako tubylczych zarz dców
miast. Nazywaj ich Mieszczanami.
Doktor Junz by kosmoanalitykiem. Nie widzia w tym wszystkim g bszego sensu.
Powiedzia to rozmówcy.
Abel wyci gn w jego kierunku gruby palec wskazuj cy i zielony blask s cz cy si
z kielicha dotkn krzywego paznokcia, t umi c chorobliw ,
toszar barw .
- Nie nadajesz si na administratora - rzek . - Nie pro mnie o rekomendacj .
Widzisz, najinteligentniejsi obywatele Floriny ca ym sercem popieraj Sarka czyków,
poniewa s
c im, maj si ca kiem dobrze, natomiast gdyby odwrócili si od nich, w
najlepszym razie mogliby oczekiwa powrotu do typowej flori skiej egzystencji, która
nie jest ciekawa, przyjacielu, nie jest ciekawa.
Jednym haustem wypi wino i mówi dalej.
- Co wi cej, ani Mieszczanom, ani urz dnikom na Sark nie wolno mie potomstwa,
za to grozi utrata stanowiska. Nawet z Florinkami. Stosunki z kobietami z Sark, rzecz
jasna, nie wchodz w rachub . W ten sposób najlepsze flori skie geny s ustawicznie
wycofywane z obiegu, tak e w ko cu Florina stanie si planet drwali i nosicieli wody.
- Ale nie b
te mieli urz dników.
- To melodia dalekiej przysz
ci.
Doktor Junz siedzia teraz w jednej z poczekalni Urz du do Spraw Floriny i
niecierpliwie czeka , a przepuszcz go przez kolejne szczeble, podczas gdy flori scy
urz dnicy bez ko ca b dzili w biurokratycznym labiryncie.
Stan przed nim Flori czyk, który postarza si i pomarszczy w wieloletniej
bie.
- Doktor Junz?
- Tak.
- Prosz ze mn .
Migaj cy numer na ekranie wywo
by go równie skutecznie, a fluoryzuj ce strza ki
w powietrzu mog y go zaprowadzi do celu, lecz tam, gdzie robotnik jest tani, nie ma
potrzeby nikogo zast powa . Junz nie bez powodu pomy la „robotnik”. W adnym z
sarka skich ministerstw nie widzia kobiet. Florinki zostawiano na ich planecie, oprócz
nielicznych s
cych, którym te zreszt nie wolno by o mie dzieci, miejscowe kobiety
za , jak powiedzia Abel, nie wchodzi y w rachub .
Gestem wskazano mu miejsce przed biurkiem asystenta podsekretarza. Zorientowa
si przeczytawszy tytu
wiec cy si na blacie biurka. aden Flori czyk nie móg , rzecz
jasna, by nikim wi cej ni asystentem, cho by nie wiem ile nici w adzy trzyma w
swoich bia ych palcach. Podsekretarz i sekretarz b
Sarka czykami, ale z kolei Junz
wiedzia , e mo e ich spotka na gruncie towarzyskim, nigdy tu, w ministerstwie.
Siedzia , zniecierpliwiony, ale bli szy celu. Asystent uwa nie przegl da
dokumenty, przewracaj c ka
drobno zapisan stron , tak jakby zawiera a tajemnice
Wszech wiata. By bardzo m ody, zapewne absolwent tegorocznego kursu, i jak wszyscy
Flori czycy jasnow osy i jasnoskóry.
Junz poczu atawistyczn niech . Sam pochodzi z planety Libair i - jak ka dy jej
mieszkaniec - mia skór z wysok zawarto ci pigmentu, ciemnobr zow . Na niewielu
wiatach w Galaktyce spotyka o si tak kra cowe barwy skóry jak na Libairze czy na
Florinie. Regu by y raczej odcienie po rednie.
Niektórzy z radykalnych m odych antropologów przychylali si do tezy, e ludzie ze
wiatów takich jak na przyk ad Libair powstali w wyniku niezale nej, konwergentnej
ewolucji. Starsi ze z
ci odrzucali teori o odr bnych drogach rozwoju, prowadz cych
do powstania ró nych gatunków mog cych krzy owa si ze sob - co by o powszechne
na wszystkich wiatach Galaktyki. Upierali si , e na swej rodzinnej planecie,
którejkolwiek by przypada ten zaszczyt, ludzko by a ju podzielona na grupy o ró nej
pigmentacji.
Taka teoria jedynie odsuwa a problem w czasie i niczego nie wyja nia a, wi c Junz
adnej z nich nie uwa
za s uszn . Nawet teraz cz sto zastanawia si nad tym
problemem. Z niewiadomych powodów na planetach czarnoskórych przetrwa y stare
legendy. Na przyk ad libaira skie mity mówi y o czasach wojen mi dzy lud mi o ró nej
pigmentacji, a pierwsz koloni na Libairze mieli za
br zowoskórzy uciekaj cy po
przegranej bitwie.
Gdy doktor Junz opu ci Libair, udaj c si do Arkturia skiego Instytutu Technologii
Kosmicznej, i kiedy zacz pracowa w swoim zawodzie, te dawne legendy zosta y
zapomniane. Raz tylko zastanawia si nad nimi powa nie. Zdarzy o si to na jednym ze
staro ytnych wiatów w sektorze Centaura, gdzie pe ni swe obowi zki; jednym z tych
wiatów, których histori mierzy si na tysi clecia, a których archaiczne dialekty mo e s
owym zapomnianym i mitycznym j zykiem - angielszczyzn . Tam us ysza specjalne
owo okre laj ce cz owieka o czarnej skórze.
Po co u ywa specjalnego s owa na okre lenie cz owieka o czarnej skórze? Nie ma
specjalnego s owa na cz owieka z niebieskimi oczami, wielkimi uszami czy kr conymi
osami. Nie ma... Suchy g os urz dnika przerwa te rozwa ania.
- Z dokumentów wynika, e by pan ju w naszym urz dzie.
- Istotnie, prosz pana - odpar szorstko Junz.
- Jednak nie ostatnio.
- Nie, nie ostatnio.
- Nadal poszukuje pan kosmoanalityka, który znikn ... - urz dnik przerzuci papiery
- ...oko o jedena cie miesi cy i trzyna cie dni temu.
- Zgadza si .
- Od tego czasu - rzek asystent suchym, beznami tnym g osem, z którego
najwidoczniej wyci ni to ca y sok uczu - nie znaleziono adnego ladu tego cz owieka
ani adnego dowodu, e kiedykolwiek by na terytorium Sark.
- Nim znikn - przypomnia naukowiec - przebywa w Kosmosie w pobli u Sark.
Urz dnik podniós g ow i przez chwil spojrzenie jego bladoniebieskich oczu
zogniskowa o si na twarzy Junza; szybko spu ci wzrok.
- To mo liwe, lecz nie ma adnego dowodu jego obecno ci na Sark.
adnego dowodu! Doktor Junz zacisn wargi. To samo od wielu miesi cy
powtarzano mu z rosn cym zniecierpliwieniem w Mi dzygwiezdnym Biurze
Kosmoanalizy.
adnego dowodu, doktorze Junz. Uwa amy, e traci pan swój cenny czas, doktorze
Junz. Biuro dopilnuje dalszych poszukiwa , doktorze Junz.
A naprawd chcieli w ten sposób powiedzie : „Przesta marnowa nasz fors ,
Junz!”
Wszystko zacz o si , jak dok adnie okre li urz dnik, jedena cie miesi cy i
trzyna cie dni temu Mi dzygwiezdnego Czasu Standardowego (urz dnik oczywi cie w
sprawach takiej wagi nie mia by u
miejscowej miary czasu). Dwa dni przedtem Junz
wyl dowa na Sark, aby przeprowadzi rutynow inspekcj pracy biura, która zmieni a
si w... No w
nie, zamieni a si w to, czym jest teraz.
Powita go miejscowy przedstawiciel MBK, w
y m ody cz owiek, który utrwali
si w pami ci doktora Junza g ównie dzi ki temu, e przez ca y czas
jaki elastyczny
produkt sarka skiego przemys u chemicznego.
Kiedy inspekcja dobiega a szcz liwego ko ca, miejscowy agent przypomnia sobie
co , umie ci trwa owtyk w okolicy migda ków i powiedzia :
- Wiadomo od jednego z pracowników terenowych, doktorze Junz. Pewnie nic
wa nego. Zna pan ich.
Normalny objaw lekcewa enia: „Zna pan ich”. Doktor Junz spojrza na niego z
nag irytacj . Mia ochot powiedzie , e pi tna cie lat temu on sam by „pracownikiem
terenowym”, kiedy przypomnia sobie, e po trzech miesi cach nie móg ju tego znie .
Jednak ta odrobina z
ci sprawi a, e przeczyta wiadomo ze szczególn uwag .
Oto jej tre :
Prosz utrzymywa bezpo redni
czno po kodowanej linii z Kwater G ówn
MBK w oczekiwaniu na szczegó owe wiadomo ci w sprawie niezwyk ej wagi. Dotyczy
ca ej Galaktyki. L duj po najkrótszej trajektorii.
Agent by ubawiony. Jego szcz ki podj y swój monotonny ruch, gdy mówi :
- Prosz to sobie wyobrazi . „Dotyczy ca ej Galaktyki”. To doskona e, nawet jak na
pracownika terenowego. Wywo
em go zaraz po otrzymaniu tej wiadomo ci, eby
dowiedzie si czego sensownego oprócz tego be kotu. Wci powtarza , e ycie
ka dej ywej istoty na Florinie jest w niebezpiecze stwie. No wie pan, pó miliarda
istnie na szali. Gada jak psychopata. Prawd mówi c, nie mia em ochoty prowadzi go
po l dowaniu. Co pan proponuje?
- Czy ma pan zapis waszej rozmowy? - spyta Junz.
- Tak, prosz pana.
Po kilkuminutowym poszukiwaniu znaleziono zwitek mikrofilmu.
Junz obejrza go na czytniku. Zmarszczy brwi.
- To kopia, prawda?
- Orygina wys
em do sarka skiego Biura Transportu Pozaplanetarnego. S dzi em,
e powinni czeka na l dowisku z karetk . Na pewno by o z nim kiepsko.
Doktor Junz mia ochot przytakn m odemu cz owiekowi. Gdy samotni analitycy
kosmicznych otch ani za amuj si w czasie pracy, ich psychopatie mog przybiera
gwa town form .
- Zaraz - rzek nagle. - Mówi pan, jakby on jeszcze nie wyl dowa .
Agent wygl da na zdziwionego.
- Chyba wyl dowa , ale nikt mnie o tym nie zawiadomi .
- No có , niech pan zadzwoni do transportu i dowie si szczegó ów. Psychopata czy
nie, wszystko ma by w raporcie.
Kosmoanalityk wpad tam ponownie nast pnego dnia, na krótk kontrol tu przed
opuszczeniem planety. Mia do za atwienia inne sprawy, na innych wiatach i spieszy
si . Ju wychodz c, rzuci przez rami :
- A jak tam nasz pracownik terenowy?
- Ach, tak - odpar agent. - W
nie chcia em panu powiedzie . W transporcie nic o
nim nie wiedz . Pos
em im wzór energetyczny silników hiperatomowych jego statku, a
oni mówi , e nie ma go nigdzie w pobliskiej przestrzeni. Facet musia zmieni zdanie i
nie wyl dowa .
Doktor Junz postanowi opó ni swój odlot o dwadzie cia cztery godziny.
Nast pnego dnia uda si do Biura Transportu Pozaplanetarnego w Sark City, stolicy
planety. Tam po raz pierwszy spotka flori skich biurokratów, którzy zgodnie potrz sali
owami. Och tak, otrzymali wiadomo dotycz
zamierzonego l dowania analityka z
MBK, ale aden statek nie wyl dowa .
To wa ne, nalega Junz. Ten cz owiek by bardzo chory. Czy nie otrzymali zapisu
jego rozmowy z miejscowym agentem MBK? Szeroko otwierali oczy. Zapis? Nie znalaz
si nikt, kto potwierdzi by odbiór dokumentu. Przykro im, je li ten cz owiek by chory,
ale nie wyl dowa tu aden statek MBK i adnego statku MBK nie by o w pobliskiej
przestrzeni.
Doktor Junz wróci do hotelu i zacz rozmy la . Min kolejny termin planowanego
odlotu. Zadzwoni do recepcji i poprosi o przeniesienie do innego pokoju, bardziej
odpowiedniego na d
szy pobyt. Potem zaaran owa spotkanie z Ludiganem Ablem,
ambasadorem Trantora.
Nast pny dzie sp dzi czytaj c ksi ki o historii Sark, a gdy nadesz a pora
spotkania z Ablem, serce wybija o mu powolny, gniewny werbel. Wiedzia , e nie
zrezygnuje tak atwo.
Stary ambasador potraktowa wizyt jako towarzysk , u cisn mu d
, przywo
mechanicznego barmana i przez pierwsze dwa drinki nie dopu ci do jakiejkolwiek
dyskusji na tematy urz dowe. Junz wykorzysta okazj , spyta o flori sk administracj i
otrzyma informacj o praktycznym wykorzystaniu genetyki na Sark. Jego z
spot gowa a si .
Junz zawsze pami ta Abla takim, jakim widzia go tego dnia. G boko osadzone
oczy, przymkni te pod zdumiewaj co bia ymi brwiami, haczykowaty nos nieustannie
wisz cy nad kraw dzi kielicha, zapadni te policzki podkre laj ce szczup
twarzy i
cia a oraz s katy paluch zdaj cy si porusza w rytmie bezd wi cznej muzyki. Junz
zacz swoj opowie , krótk i zwi
. Abel s ucha uwa nie, nie przerywaj c. Kiedy
Junz sko czy , stary ambasador delikatnie otar wargi.
- No tak. Czy zna pan tego cz owieka, który znikn ?
- Nie.
- I nie widzia go pan?
- Rzadko si widuje naszych pracowników terenowych.
- Czy przedtem miewa urojenia?
- Wed ug jego akt w centrali MBK zdarzy o mu si to po raz pierwszy - je li to by o
urojenie.
- Je li? - ambasador nie rozwija tej my li. Powiedzia : - I dlaczego przyszed pan z
tym do mnie?
- Potrzebuj pomocy.
- Najwidoczniej. Tylko jakiej? Co mog zrobi ?
- Zaraz wyja ni . Sarka skie Biuro Transportu Pozaplanetarnego sprawdzi o
poblisk przestrze na wzór energetyczny silników statku naszego cz owieka - nigdzie
nie ma ani ladu. Nie ok amywaliby mnie. Nie mówi , e Sarka czycy brzydz si
amstwem, ale na pewno brzydz si niepotrzebnym k amstwem, a musz wiedzie , e
mog to sprawdzi w ci gu godziny czy dwóch.
- Racja. I co?
- Tylko w dwóch przypadkach nie mo na wykry
ladu wzoru energetycznego.
Kiedy statku nie ma w pobliskiej przestrzeni, poniewa przeszed w nadprzestrze i
znajduje si w innym rejonie Galaktyki, oraz gdy nie ma go w Kosmosie, gdy
wyl dowa na planecie. Nie uwierz , e nasz cz owiek wykona skok przez
nadprzestrze . Je li jego twierdzenia o zagro eniu Floriny i ca ej Galaktyki s
urojeniami, nic nie powstrzyma oby go od przybycia na Sark i z
enia raportu. Nie
zmieni by zdania i nie odlecia by. Mam pi tnastoletnie do wiadczenie w takich
sprawach. Je eli za przypadkiem jego twierdzenia by y prawdziwe i realne, sprawa by a
zbyt powa na, aby móg zmieni zdanie i opu ci poblisk przestrze .
Stary Trantorianin podniós palec i pokiwa nim lekko.
- St d wysnu pan wniosek, e on jest na Sark.
- W
nie. I znów mamy dwie mo liwo ci. Pierwsza, je li popad w jak psychoz ,
móg wyl dowa gdziekolwiek na planecie, poza portem kosmicznym. Mo e b ka si
po planecie, chory i z zanikiem pami ci. To bardzo ma o prawdopodobne, nawet w
przypadku pracowników terenowych, ale czasem si zdarza o. W takich przypadkach
napady s zazwyczaj chwilowe. Gdy mijaj , ofiara najpierw przypomina sobie szczegó y
swojej pracy, zanim wróc jej osobiste wspomnienia. Mimo wszystko - kosmoanaliza to
zaj cie na ca e ycie. Dotkni ci amnezj cz sto zostaj z apani, gdy wchodz do
publicznych bibliotek, eby poszuka informacji o kosmoanalizie.
- Rozumiem. A zatem chce pan, ebym pomóg panu wymóc na Radzie
Bibliotekarzy zgod na informowanie pana o takim przypadku.
- Nie, gdy nie przewiduj tu adnych problemów. Poprosz , eby pewne
podstawowe dzie a z dziedziny kosmoanalizy wci gni to na specjaln list i aby
ka dego, kto o nie zapyta, a nie zdo a dowie , e jest rodowitym Sarka czykiem,
zatrzymano i przes uchano. Zgodz si , poniewa b
wiedzieli albo niektórzy ich
zwierzchnicy b
wiedzieli, e ten plan na nic si nie zda.
- Dlaczego?
- Dlatego - Junz mówi coraz szybciej, dygoc c z w ciek
ci - e jestem pewien, e
nasz cz owiek wyl dowa w kosmoporcie Sark City dok adnie tak, jak zamierza , po
czym - zdrów na umy le czy nie - zosta uwi ziony lub zabity przez w adze sarka skie.
Ale ja si tego dowiem.
Abel odstawi prawie pusty kielich.
- artuje pan? Zabity?
- Czy wygl dam na artownisia? A co powiedzia mi pan pó godziny temu o
Sarka czykach? Ich ycie, bogactwo i w adza zale od zachowania kontroli nad Florin .
Czego dowiedzia em si przez ostatnie dwadzie cia cztery godziny o ich historii? Tego,
e bogactwem Sark s pola kyrtu na Florinie. I oto zjawia si cz owiek, normalny czy nie,
oboj tne, który twierdzi, e co , co ma znaczenie dla ca ej Galaktyki, zagrozi yciu
ka dego m czyzny i ka dej kobiety na Florinie. Prosz spojrze na zapis ostatniej
rozmowy z naszym cz owiekiem.
Abel wzi rolk filmu, który rzuci mu Junz, i przyj podany czytnik. Powoli
przeczyta wiadomo , mru
c i wyt
aj c bladoniebieskie oczy.
- Niewiele z tego wynika.
- Oczywi cie. Wiadomo, e zagra a jakie niebezpiecze stwo. I trzeba si
pieszy .
To wszystko. Jednak nie wolno by o posy
tego Sarka czykom. Nawet gdyby ten
cz owiek myli si , czy sarka ski rz d pozwoli by mu szerzy takie ob ka cze pog oski -
je eli by y ob ka cze - po ca ej Galaktyce? Nawet abstrahuj c od paniki, jak mog y
wywo
na Florinie, przeszkadzaj c w produkcji w ókien kyrtu, pozostaje faktem, e w
ten sposób ujawni by przed ca Galaktyk to paskudne bagno, jakim s stosunki
polityczne mi dzy Sark a Florin . Tymczasem, aby tego unikn , wystarczy o usun
tylko jednego cz owieka, gdy ja nie mog podj dzia ania opieraj c si tylko na tym
zapisie, o czym oni doskonale wiedz . Czy w takim wypadku Sarka czycy zawahaliby
si przed morderstwem? Ci eksperymentatorzy genetyczni - jak pan ich przed chwil
przedstawi - na pewno nie wahaliby si ani chwili.
- A czego oczekuje pan ode mnie? Musz powiedzie , e nadal nie jestem pewien. -
Abel nie wygl da na poruszonego.
- Niech pan dowie si , czy go zabili - rzek ponuro Junz. - Musi pan tu mie swoich
szpiegów. Och, prosz nie zaprzecza . Wystarczaj co d ugo t uk si po Galaktyce, eby
utraci z udzenia. Prosz zg bi t tajemnic , podczas gdy ja b
odwraca ich uwag
negocjuj c z bibliotekarzami. A kiedy przekona si pan, e naprawd s mordercami,
chcia bym, aby Trantor zadba o to, eby aden rz d w Galaktyce nie wyobra
sobie, i
mo e bezkarnie zabija ludzi MBK.
Na tym zako czy o si jego pierwsze spotkanie z Ablem.
Junz nie pomyli si w jednej sprawie. Sarka scy urz dnicy byli ch tni, a nawet
uprzedzaj co grzeczni, gdy chodzi o o wspó prac z bibliotekami.
Jednak wydawa o si , e pomyli si w czym innym. Mija y miesi ce, a agenci
Abla nigdzie nie mogli znale
ladu zaginionego pracownika MBK, ywego ani
umar ego.
Tak by o przez jedena cie miesi cy. Junz ju by niemal gotowy zrezygnowa . W
duchu postanowi poczeka jeszcze miesi c, nie d
ej. Nagle nast pi prze om, i to
wcale nie za spraw Abla, lecz prawie zapomnianego samotnego strzelca, którego Junz
osobi cie zaanga owa . Wp yn raport z Biblioteki Publicznej Sark i Junz znalaz si
przed flori skim urz dnikiem w Urz dzie do Spraw Floriny.
Urz dnik uporz dkowa spraw w my lach. Przewróci ostatni stron . Podniós
ow .
- I co mog dla pana zrobi ?
Junz poinformowa go zwi le.
- Wczoraj, o czwartej dwadzie cia dwie po po udniu zawiadomiono mnie, e we
flori skiej filii Biblioteki Publicznej w Sark zatrzymano dla mnie cz owieka, który
usi owa skorzysta z dwóch podstawowych dzie z zakresu kosmoanalizy i nie by
rodowitym Sarka czykiem. Od tamtej pory nie mia em adnych wiadomo ci z biblioteki.
Mówi dalej, podnosz c g os, by zakrzycze urz dnika, który próbowa co wtr ci .
- Telewizyjny biuletyn informacyjny z publicznego przeka nika w hotelu, w którym
rezyduj , pod wczorajsz dat i godzin pi
zero pi po po udniu podaje, e we
flori skiej filii Biblioteki Publicznej w Sark zosta og uszony cz onek Stra y Flori skiej,
i e poszukuje si trojga tubylców podejrzanych o to przest pstwo. Tej wiadomo ci nie
podano w pó niejszych biuletynach. Nie ma w tpliwo ci, e obie te informacje maj ze
sob zwi zek. Jestem przekonany, e cz owiek, którego szukam, znajduje si w r kach
Stra y Flori skiej. Prosi em o zezwolenie na przelot na Florin i odmówiono mi.
Po czy em si podprzestrzennie z Florin i za da em, aby przys ano tego cz owieka na
Sark. Nie otrzyma em adnej odpowiedzi. Przybywam do Urz du do Spraw Floriny
domaga si podj cia odpowiednich kroków. Albo ja polec tam, albo on przyleci tutaj.
Bezduszny g os urz dnika powiedzia :
- W adze Sark nie mog przyjmowa ultimatum oficerów MBK. Zosta em
ostrze ony przez moich zwierzchników, e zapewne b dzie pan domaga si odpowiedzi
w tej sprawie i poinstruowano mnie co do faktów, jakie wolno mi panu wyjawi .
Cz owiek, który usi owa skorzysta z zastrze onych dzie , wraz z dwoma innymi
osobami - Mieszczaninem i flori sk kobiet - istotnie pope ni zbrodni , o jakiej pan
wspomnia . Byli cigani przez stra ników. Jednak e nie zostali schwytani. Junz poczu
bokie rozczarowanie, którego nawet nie próbowa ukry . - Uciekli?
- Niezupe nie. Stwierdzono, i ukryli si w piekarni niejakiego Matta Khorova.
- I pozwolono im tam zosta ? - zdumia si Junz.
- Czy ostatnio konferowa pan z Jego Ekscelencj Ludiganem Ablem?
- Co to ma...
- Poinformowano nas, e cz sto widywano pana w ambasadzie trantoria skiej.
- Nie widzia em ambasadora od tygodnia.
- Proponuj wi c, eby si pan z nim spotka . Nie ruszali my przest pców w
piekarni Khorova z uwagi na dobro naszych mi dzygwiezdnych stosunków z Trantorem.
Poinstruowano mnie, abym panu powiedzia - je li oka e si to konieczne - e Khorov,
co zapewne pana nie zdziwi - przy tych s owach blad twarz urz dnika wykrzywi
grymas szyderczego u miechu - jest dobrze znany naszemu Ministerstwu
Bezpiecze stwa jako agent Trantora.
6.
Ambasador
Dziesi godzin przed rozmow Junza z urz dnikiem Terens opu ci piekarni
Khorova.
Krocz c ostro nie ulicami Miasta, Terens wodzi d oni po chropowatych cianach
robotniczych chat. Panuj ce wokó g bokie ciemno ci rozja nia tylko s aby, migotliwy
odblask wiate z Górnego Miasta. Jedynymi wiat ami pochodz cymi z Dolnego Miasta
by y
tawe b yski latarek stra ników, którzy maszerowali po dwóch i po trzech.
Dolne Miasto le
o pogr one we nie jak chory potwór, którego liskie
wn trzno ci skrywa a b yszcz ca kopu a górnych poziomów. Jego cz
zapewne t tni a
ukrytym yciem, tam, gdzie przywo ono i magazynowano produkty, jednak nie tu, nie w
slumsach.
S ysz c odleg y stukot kroków, Terens skry si w zakurzonej uliczce (nawet
conocne flori skie deszcze ledwie dociera y w os oni te miejsca pod elazobetonem).
wiat a b ysn y, min y go i znikn y sto metrów dalej.
Stra nicy maszerowali tam i z powrotem przez ca noc. Wystarczy o, e tak
chodzili. L k, jaki budzili, pozwala utrzyma porz dek niemal bez u ycia si y. W
pozbawionym wiate mie cie ciemno mog a by os on dla ca ych rzesz przest pców,
lecz nawet gdyby nie pilnowali go stra nicy, takie niebezpiecze stwo nie istnia o. Sk ady
ywno ci i warsztaty by y dobrze strze one, luksusy Górnego Miasta niedost pne, a
próby wzajemnego okradania si , erowania na n dzy innych z góry skazane na
niepowodzenie.
To, co na innych wiatach uwa ano za przest pstwo, w tych ciemno ciach
praktycznie nie istnia o. Biedni byli pod r
, lecz ju zostali oskubani do czysta, bogaci
za byli dos ownie poza zasi giem.
Terens skrada si . Gdy przechodzi pod jednym z otworów w elbetowej p ycie,
jego twarz b ysn a w mroku jak bia a plama. Mimowolnie spojrza w gór .
Poza zasi giem!
Czy rzeczywi cie nie mo na ich dosi gn ? Ile ju razy zmieni si jego stosunek do
Posiadaczy? B
c dzieckiem, my la o nich dziecinnie. Stra nicy byli potworami w
czerni i srebrze, przed którymi nale
o ucieka , nawet je li nie zrobi
niczego z ego.
Posiadacze byli zagadkowymi i bajkowymi supermenami, niezwykle dobrymi, yj cymi
w raju znanym jako Sark, ustawicznie i cierpliwie zabiegaj cymi o dobro niem drych
czyzn i kobiet Floriny.
Codziennie powtarza w szkole: „Niech Duch Galaktyki strze e Posiadaczy, tak jak
oni strzeg nas”.
Tak, pomy la teraz, w
nie. W
nie tak! Niech Duch b dzie dla nich tym, czym
oni s dla nas. Ni mniej, ni wi cej. Zacisn pi ci a do bólu.
Kiedy mia dziesi lat, napisa wypracowanie o tym, jak wyobra a sobie ycie na
Sark. Popu ci wodze twórczej wyobra ni, chc c popisa si umiej tno ci pisania.
Niewiele z tego pami ta , w
ciwie tylko jeden akapit. Opisa w nim Posiadaczy, jak
zbieraj si ka dego ranka w wielkiej sali o cianach koloru kwiatów kyrtu,
sze ciometrowych olbrzymów, którzy stoj c dostojnie, debatuj nad grzechami
Flori czyków i z powag i smutkiem rozwa aj , jak nak oni ich do cnotliwego ycia.
Nauczyciel by bardzo zadowolony i pod koniec roku, kiedy inni ch opcy nadal
ucz szczali na krótkie lekcje czytania, pisania i moralno ci, on zosta przeniesiony do
specjalnej klasy, w której uczy si matematyki, galaktografii i historii Sark. W wieku
szesnastu lat zabrano go na Sark.
Wci pami ta ten wspania y dzie i wzdrygn si na samo jego wspomnienie. Na
my l o nim czu dojmuj cy wstyd.
Teraz zbli
si do kra ca miasta. Sporadyczne podmuchy wiatru przynosi y ci ki,
nocny zapach kwiatów kyrtu. Jeszcze kilka minut i znajdzie si w stosunkowo
bezpiecznym miejscu - w ród pól, po których nie kr
y regularne patrole i gdzie przez
postrz pione chmury znów zobaczy gwiazdy. Tak e t mocn , jaskrawo
gwiazd ,
która jest s
cem Sark.
Przez pó
ycia to by a jego gwiazda. Ta niebywale jasna ma a kulka by a dla niego
czym wi cej ni gwiazd . Kiedy ujrza j po raz pierwszy, przez luk kosmolotu, mia
ochot pa na kolana. Na my l, e zbli a si do raju, zapomnia nawet o parali uj cym
ku pierwszej podró y w przestrzeni kosmicznej.
Wyl dowa w tym raju i zosta doprowadzony do starego Flori czyka, który
dopilnowa , eby go wyk pano i odpowiednio odziano. Potem zabrano go do wielkiego
budynku, a po drodze stary przewodnik pok oni si jakiej mijanej postaci.
- Uk
si ! - mrukn gniewnie do m odego Terensa.
Us ucha , zmieszany.
- Kto to by ?
- Posiadacz, ty t py wie niaku.
- To? Posiadacz?
Stan jak wryty, tak e tamten musia poci gn go za r
. Po raz pierwszy ujrza
Posiadacza. Wcale nie sze ciometrowy, lecz zwyczajny cz owiek. Inni flori scy
odzie cy otrz sn li si z szoku wywo anego takim rozczarowaniem, a Terens nie. Co
w nim p
o, zmieni o si na zawsze.
Podczas ca ego szkolenia i d ugich studiów, z którymi tak dobrze sobie radzi , nigdy
nie zapomnia o tym, e Posiadacze s tylko lud mi.
Studiowa dziesi lat, a kiedy nie uczy si , nie jad i nie spa , nauczy si by
yteczny. Nauczono go dor cza przesy ki, opró nia kosze na mieci, k ania si nisko
przechodz cym Posiadaczom i z szacunkiem odwraca twarz do ciany, gdy mija y go
ich kobiety.
Przez pi nast pnych lat pracowa w administracji, jak zwykle przenoszony ze
stanowiska na stanowisko w celu wypróbowania jego zdolno ci w przeró nych
warunkach.
Kiedy odwiedzi go pulchny, agodny Flori czyk, przyja nie u miechni ty, który
poklepa go po ramieniu i zapyta , co s dzi o Posiadaczach.
Terens st umi w sobie ch natychmiastowej ucieczki. Przerazi si , e jego my li
mog y w jaki tajemniczy sposób uzewn trzni si w wyrazie twarzy. Potrz sn g ow i
wymamrota stek komuna ów o dobroci Posiadaczy.
Jednak pulchny tylko wyd usta i rzek :
- Chyba tak nie my lisz. Przyjd dzi wieczór pod ten adres.
I wr czy Terensowi ma y kartonik, który po kilku minutach zw gli si i rozsypa w
proch.
Terens poszed . Ba si , ale by ciekaw. Spotka tam swoich znajomych, którzy
spogl dali na niego porozumiewawczo, a pó niej, w pracy, patrzyli oboj tnie. S ucha
tego, co mówili, i przekona si , e wielu podziela jego opinie, które traktowa jako owoc
asnych, i tylko w asnych przemy le .
Dowiedzia si , e przynajmniej niektórzy Flori czycy uwa aj Posiadaczy za
wstr tnych wyzyskiwaczy, dla w asnej korzy ci grabi cych Florin z jej bogactw i
utrzymuj cych biednych tubylców w ciemnocie i ubóstwie. Dowiedzia si , e nadchodzi
czas wielkiego powstania przeciw Sark i ca e bogactwo Floriny przypadnie prawowitym
cicielom.
W jaki sposób? - pyta Terens. Zadawa to pytanie raz po raz. Przecie Posiadacze i
stra nicy maj bro .
Wtedy powiedzieli mu o Trantorze, gigantycznym imperium rozrastaj cym si w
ostatnich stuleciach tak, e nale
a do niego ju po owa zamieszkanych wiatów
Galaktyki. Trantor, mówili, zniszczy Sark z pomoc Flori czyków.
Jednak, mówi Terens najpierw sobie, a potem innym, je li Trantor jest tak wielki, a
Florina tak ma a, czy Trantor nie zast pi po prostu Sark jako jeszcze pot
niejszy i
bardziej tyra ski w adca? Je li takie by o to jedyne wyj cie, to lepiej ju znosi Sark.
Lepsze z o znane ni nieznane.
Wy miano go i wyrzucono, gro c utrat
ycia, je li kiedykolwiek powie komu o
tym, co s ysza .
A nieco pó niej zauwa
, e konspiratorzy zacz li znika jeden po drugim, a
zosta tylko ten pulchny.
Czasami widzia go, jak tu i tam szepcze do ucha jakiemu nowo przyby emu, ale
Terens nie móg ostrzec ofiary, e to jest wystawianie na pokus i sprawdzanie. Ka dy
musi znale w asn drog - tak jak on.
Przez pewien czas pracowa w Ministerstwie Bezpiecze stwa, czego dost pi o
niewielu Flori czyków. Trwa o to krótko, poniewa w adza zwi zana ze stanowiskiem w
bezpiecze stwie by a tak ogromna, e nikomu nie zezwalano na d
sze piastowanie tam
funkcji.
Jednak pracuj c tam Terens przekona si , ku swojemu zdziwieniu, e istniej
prawdziwe spiski. M czy ni i kobiety na Florinie spotykali si w tajemnicy i planowali
bunt. Zazwyczaj byli potajemnie op acani przez Trantor. Niektórzy z tych niedosz ych
buntowników naprawd uwa ali, e Florina mo e zwyci
bez niczyjej pomocy.
Terens zastanawia si nad tym. Ma o mówi , pracowa bez zarzutu, ale my la
swoje. Nienawidzi Posiadaczy, troch dlatego, e nie mieli sze ciu metrów wzrostu,
troch dlatego, e nie wolno mu by o patrze na ich kobiety, a wreszcie dlatego, e zgi ty
w uk onie s
kilku z nich i stwierdzi , i mimo ca ej ich arogancji byli g upcami,
wiedzieli nie wi cej ni on, a przewa nie byli o wiele mniej inteligentni.
Co jednak mogli zrobi Flori czycy? Jaki by sens wymienia g upiego Posiadacza
sarka skiego na g upiego dostojnika trantoria skiego? Oczekiwa , e flori scy wie niacy
zrobi co samodzielnie, by o niebezpieczn mrzonk . Tak wi c nie by o adnego
wyj cia.
Zastanawia si nad tym problemem od lat - jako student, urz dnik i jako
Mieszczanin.
A nagle ten szczególny splot okoliczno ci w
nieoczekiwane rozwi zanie w
ce tego niepozornego cz owieka, który kiedy by kosmoanalitykiem, a teraz be kota o
czym , co zagra
o yciu wszystkich m czyzn i kobiet na Florinie.
Terens znalaz si ju na polach, gdzie ustawa nocny deszczyk i gwiazdy l ni y
ród wilgoci chmur. Oddycha g boko zapachem kyrtu, najwi kszego skarbu i
przekle stwa Floriny.
Nie mia z udze . Nie by ju Mieszczaninem. Nie by nawet wolnym flori skim
wie niakiem. By uciekaj cym przest pc , ukrywaj cym si zbiegiem.
A jednak w g owie mia zam t. Przez ostatnie dwadzie cia cztery godziny mia w
kach najpot
niejsz bro przeciw Sark, o jakiej ktokolwiek móg by marzy . Nie by o
co do tego w tpliwo ci. Wiedzia , e to, co Rik sobie przypomnia , rzeczywi cie si
zdarzy o, e by kiedy kosmoanalitykiem, e umys Rika by poddany g bokiemu
dzia aniu psychosondy, e we wracaj cej mu pami ci kry a si prawda - straszna i
pot
na.
Terens by tego pewien.
A teraz Rik wpad w grube apy cz owieka, który udawa flori skiego patriot , a
naprawd by agentem Trantora.
Terens czu
ciskaj cy mu gard o gniew. To jasne, e ten Piekarz jest trantoria skim
agentem. Od pierwszej chwili nie mia co do tego w tpliwo ci. Kto z mieszka ców
Dolnego Miasta mia by tyle pieni dzy, eby stawia atrapy pieców mikrofalowych?
Nie móg pozwoli , aby Rik wpad w sieci Trantora. Nie pozwoli na to. By
przygotowany na podj cie ka dego ryzyka. Co tam ryzyko! Przecie i tak czeka go kara
mierci.
Na skraju nieba ujrza s ab po wiat . Zaczeka na wit. Stra nicy z pewno ci ju
otrzymali jego rysopis, ale mo e up ynie kilka minut zanim go zauwa .
A w ci gu tych paru minut b dzie ci gle Mieszczaninem. I zd y zrobi co , o czym
- nawet teraz - nie mia d
ej my le .
Dziesi godzin po rozmowie z urz dnikiem Junz znów odwiedzi Ludigana Abla.
Ambasador przywita Junza ze sw zwyk pozorn serdeczno ci , pod któr
wyczuwa o si wyra ne i niepokoj ce poczucie winy. W czasie ich pierwszego spotkania
(dawno temu; min ju niemal ca y Standardowy Rok) nie zwraca szczególnej uwagi na
jego opowie jako tak . Jedyn trosk ambasadora by o: „Czy to jako pomo e, czy
mo e pomóc Trantorowi?”
Trantor! Zawsze by dla niego najwa niejszy, ale Abel nie by g upcem, który by
ywi kult dla grupki gwiazd czy
tego emblematu z kosmolotem i s
cem
trantoria skich si zbrojnych. Krótko mówi c, nie by patriot w zwyczajnym znaczeniu
tego s owa i Trantor jako Trantor nic dla niego nie znaczy .
Abel ywi kult dla pokoju; tym bardziej e starzej c si , coraz bardziej docenia
kieliszek wina, powietrze przesycone perfumami i d wi kami muzyki, popo udniow
drzemk i spokojne oczekiwanie na mier . Wyobra
sobie, e to samo musi czu
ka dy cz owiek; tymczasem tyle ludzi cierpia o z powodu wojny i zniszczenia. Zamarzali
w kosmicznej pró ni, wyparowywali w b ysku atomowych eksplozji, gin li z g odu na
obleganych i bombardowanych planetach.
Jak wymusi pokój? Nie perswazj , to pewne, i nie kszta ceniem. Je li cz owiek nie
jest w stanie spojrze na zjawisko pokoju i zjawisko wojny tak, aby przed
pierwsze
nad drugie, to jakie argumenty mog go przekona ? Có mo e by wa niejszym
powodem pot pienia wojny ni sama wojna? Jakie popisy dialektyki maj cho dziesi
cz
tej si y przekonywania, jak ma jeden wypatroszony statek ze swym upiornym
adunkiem?
Tak wi c jest tylko jeden sposób, aby sko czy ze stosowaniem si y - u
si y.
Abel mia w swoim gabinecie map Trantora, uj
tak, aby ukazywa a
zastosowanie tej si y. Mapa by a w kszta cie kryszta owej kuli, w której zawieszono
trójwymiarowy obraz Galaktyki. Jej gwiazdy by y bia ymi kropkami diamentowego py u,
mg awice smugami wiat a lub czarnej mg y, w pobli u centrum za znajdowa o si kilka
czerwonych punkcików, b
cych niegdy Republik Trantoria sk .
W
nie „niegdy ”, pi set lat temu Republika Trantoria sk sk ada a si zaledwie z
pi ciu wiatów.
To by a mapa historyczna i pokazywa a Republik w tym stadium tylko wtedy,
kiedy pokr
o ustawione by o na zero. Przestawiaj c pokr
o o jedn kresk mo na by o
ogl da Galaktyk o pi dziesi t lat starsz , a gwiazdy wokó Trantora czerwie sze.
Po dziesi ciu kreskach mija pi set lat i szkar at rozszerza si jak rosn ca plama
krwi, a ponad po owa Galaktyki znajduje si w czerwonej ka
y.
Ta czerwie by a czerwona jak krew nie tylko w przeno ni. W miar jak Republika
Trantoria sk stawa a si Konfederacj Trantoria sk , a potem Imperium
Trantoria skim, jej rozwój znaczy szlak martwych ludzi, martwych statków i martwych
wiatów. A jednak przez to Trantor rós w si i w obr bie tej czerwonej plamy panowa
pokój.
Teraz Trantor zmierza do kolejnej przemiany: z Imperium Trantoria skiego w
Imperium Galaktyczne. Czerwie obejmie wszystkie gwiazdy i wsz dzie zapanuje pokój
- pax Trantorica.
Abel pragn tego. Pi set lat temu, przed czterystu, a nawet przed dwustu laty,
buntowa by si przeciw Trantorowi jako obrzydliwemu gniazdu wstr tnych,
agresywnych materialistów, którzy gwa
prawa innych, niezdolni do stworzenia
prawdziwej demokracji we w asnym domu, ch tnie krytykuj uchybienia innych rz dów,
a ponadto s bezgranicznie chciwi. Ale ten czas ju min .
Ablowi nie chodzi o o Trantor, ale o rezultat, jaki mia przynie rozwój Imperium.
St d te pytanie: „Czy to pomo e pokojowi na Galaktyce?” przyjmowa o posta : „Czy to
pomo e Trantorowi?”
Ca y k opot, e w tym szczególnym przypadku nie by tego pewien. Dla Junza
rozwi zanie by o proste i oczywiste. Trantor musi poprze MBK i ukara Sark.
Mo e to by oby dobre wyj cie, gdyby uda o si co udowodni Sarka czykom. A
mo e nawet wtedy nie. Je li nie uda im si niczego udowodni - na pewno nie. W
ka dym razie Trantor nie powinien post powa pochopnie. Wiadomo, e w
nie Trantor
skupia ca w adz w Galaktyce i nadal istnieje mo liwo , e pozosta e,
nietrantoria skie planety mog zjednoczy si przeciw niemu. Trantor zdo
by
zwyci
w takiej wojnie, ale w obliczu ceny, jak by za to zap aci , zwyci stwo by oby
tylko mniej przykrym okre leniem kl ski.
Dlatego w tej ostatniej fazie gry Trantorowi nie wolno wykona
adnego
nieostro nego posuni cia. Tak wi c Abel post powa z rozmys em, snuj c delikatne sieci
w labiryntach administracji i w ród sarka skich Posiadaczy, wypytuj c z u miechem i
przes uchuj c niczego nie podejrzewaj cych rozmówców. Nie zapomnia te obj Junza
troskliw opiek trantoria skich tajnych s
b, aby rozw cieczony uczony w jednej
chwili nie narobi szkód, których Abel nie zdo
by naprawi przez rok.
Abel by zdumiony nieustaj cym wzburzeniem Libaira czyka. Kiedy zapyta go:
- Dlaczego pan tak troszczy si o jednego kosmoanalityka?
Spodziewa si wyk adu o jedno ci MBK oraz obowi zku popierania go jako
narz dzia nie tego czy tamtego wiata, ale ca ej ludzko ci. Nie us ysza go. Junz
zmarszczy brwi i powiedzia :
- Gdy u ród a tego wszystkiego le y istota stosunków cz cych Sark z Florin .
Chc j ujawni i zniszczy .
Abel poczu niesmak. Zawsze i wsz dzie te niepotrzebne k opoty z pojedynczymi
wiatami, które przeszkadzaj ci gle w rozwi zaniu problemu jedno ci galaktycznej.
Jasne, e tu i ówdzie dochodzi o do niesprawiedliwo ci spo ecznych. Jasne, e czasem
by y trudne do zniesienia. Jednak jak mo na sobie wyobra
, e takie nieprawid owo ci
da si rozwi za w skali mniejszej ni galaktyczna? Najpierw trzeba po
kres
wojnom i wzajemnym animozjom, a wtedy zaj si problemami wewn trznymi, których
ówn przyczyn jest w ko cu konflikt zewn trzny.
A Junz nawet nie pochodzi z Floriny. Nawet nie mia powodu do takiej
emocjonalnej krótkowzroczno ci.
- Czym jest dla pana Florin ? - spyta Abel.
- Czuj pewne pokrewie stwo - odpar po namy le Junz.
- Przecie jest pan Libaira czykiem. Przynajmniej takie odnosz wra enie.
- Jestem - i na tym polega to pokrewie stwo. Oni i my jeste my skrajno ciami w
Galaktyce przeci tno ci.
- Skrajno ciami? Nie rozumiem.
- Chodzi o pigmentacj skóry - rzek Junz. - Oni s niezwykle biali. My niezwykle
czarni. To co oznacza. Wi e nas ze sob . Stanowi wspólny element. Wydaje mi si , i
nasi przodkowie przez d ugi czas cierpieli, a nawet byli wykluczani ze spo eczno ci z
powodu ró nic w kolorze skóry. Jeste my nieszcz liwymi bia ymi i nieszcz liwymi
czarnymi, bra mi w odmienno ci.
Widz c zdumienie Abla, Junz zamilk . Nigdy wi cej nie poruszali tego tematu.
A teraz, po roku, bez ostrze enia, bez jakichkolwiek uprzednich oznak, kiedy
wydawa o si , e ca a ta nieszcz sna sprawa umrze mierci naturaln i gdy ju nawet
Junz zdradza objawy zniech cenia, wybuch a bomba.
Abel mia teraz przed sob innego Junza, którego gniew nie by skierowany
wy cznie przeciw Sarka czykom, ale i przeciw ambasadorowi.
- Nie chodzi o to - powiedzia mi dzy innymi Libaira czyk - e denerwuj mnie
pa scy agenci, którzy siedz mi na karku. Powiedzmy, e jest pan ostro ny i nie mo e
ufa nikomu i niczemu. Dobrze, niech tak b dzie. Ale dlaczego nie poinformowano mnie,
e zlokalizowano mojego cz owieka?
Abel pog adzi r
ciep e obicie fotela.
- To nie s proste sprawy. Nie s proste. Poleci em, aby ka de doniesienie o próbie
dotarcia do tekstów z dziedziny kosmoanalizy przez osoby nieupowa nione
przekazywano moim agentom i panu. S dzi em, e mo e pan potrzebowa ochrony. Ale
na Florinie...
Junz rzek ze z
ci :
- Tak. Byli my g upcami nie bior c tego pod uwag . Stracili my prawie rok, by si
przekona , e nie mo emy znale go nigdzie na Sark. On musia by na Florinie, a my
byli my lepi. W ka dym razie, teraz go mamy. A raczej pan go ma, wi c chyba b
móg go zobaczy ?
Abel nie odpowiedzia wprost.
- Mówi pan, e powiedzieli, i ten ca y Khorov jest agentem Trantora?
- A nie jest? Po co mieliby k ama ? A mo e le ich poinformowano?
- Nie k amali i nie byli le poinformowani. Przez dziesi lat by naszym agentem i
niepokoi mnie, e oni o tym wiedzieli. Zaczynam zastanawia si , co jeszcze o nas
wiedz i jak nietrwa a mo e by nasza siatka. Czy jednak nie zastanawia to pana,
dlaczego tak otwarcie powiedzieli panu, e on jest jednym z naszych ludzi?
- Bo to prawda, jak s dz , i ebym raz na zawsze przesta niepokoi ich dalszymi
daniami, które mog yby wywo
tarcia mi dzy nimi a Trantorem.
- Prawda to dla dyplomatów towar bez warto ci, a czy mogliby zrobi co g upszego
ni zdradzi nam, ile o nas wiedz , pozwalaj c w por zwin siatk , za ata dziury i
rozci gn j na nowo?
- Prosz wi c samemu odpowiedzie na swoje pytanie.
- Powiedzia bym, e ujawnienie wobec pana wiedzy o tym, kim jest Khorov, by o
aktem triumfu z ich strony. Wiedzieli, e zdradzaj c si z posiadaniem tej informacji, w
niczym sobie nie pomog ani nie zaszkodz , gdy ja ju od dwunastu godzin wiedzia em,
e zdemaskowali go jako naszego cz owieka.
- Sk d?
- Z najlepszych róde . S uchaj pan! Dwana cie godzin temu Matt Khorov, agent
Trantora, zosta zabity przez fiori skiego stra nika. Dwoje Flori czyków, których w
owym czasie przetrzymywa , kobieta i m czyzna - prawdopodobnie b
cy
poszukiwanym przez pana pracownikiem terenowym - znikn o bez ladu. Zapewne
wpadli w r ce Posiadaczy.
Junz poderwa si z fotela, a z jego ust wydoby si nieartyku owany okrzyk. Abel
spokojnie uniós kieliszek wina i rzek :
- Oficjalnie nic nie mog zrobi . Zabity by Flori czykiem, a nie mamy te
adnych
dowodów, e nie s nimi ci dwoje, którzy znikn li. Widzi pan, zostali my sprytnie
wymanewrowani, a teraz jeszcze wykpieni.
7.
Stra nik
Rik widzia , jak zgin Piekarz. Zobaczy , jak osuwa si bez j ku, z piersi
rozszarpan i zw glon bezg
nym uderzeniem blastera. Ten widok przys oni mu
wszystko, co wydarzy o si wcze niej, i niemal wszystko, co nast pi o potem.
Niewyra nie pami ta pojawienie si stra nika, spokojny, lecz gro ny ruch, jakim
si gn po bro . Piekarz spojrza na niego i u
wargi do ostatniego s owa, którego nie
zd
wypowiedzie . Potem sta o si , Rikowi zaszumia a w uszach uderzaj ca do g owy
krew i dzikie wrzaski t umu, rozbiegaj cego si na wszystkie strony jak stado
sp oszonych zwierz t.
Przez chwil czu si tak, jakby stan jego umys u po kilku godzinach snu wcale si
nie poprawi . Stra nik run ku niemu, przepychaj c si przez wrzeszcz cych m czyzn i
kobiety jak przez morze b ota, które trzeba rozgarn . Rik i Lona odwrócili si i
pozwolili unie t umowi. Ludzka rzeka mia a wiry i boczne pr dy, skr ca a i drga a, gdy
unosi y si nad ni lataj ce pojazdy stra ników. Valona pop dza a Rika naprzód, ku
przedmie ciom Miasta. W tej chwili by wczorajszym wystraszonym dzieckiem, a nie
prawie doros ym z dzisiejszego ranka.
Obudzi si rano, gdy szarza
wit, którego nie móg widzie w pozbawionym okien
pomieszczeniu. Le
kilka d ugich minut, zbieraj c my li. Co w jego umy le zagoi o
si tej nocy; co zaz bi o si i sta o ca
ci . To mog o wydarzy si w ka dej minucie
tych dwóch dni, jakie up yn y od kiedy zacz „pami ta ”. Ten proces trwa przez ca y
poprzedni dzie . Wyprawa do Górnego Miasta i do biblioteki, napad na stra nika i
pó niejsza ucieczka, spotkanie z Piekarzem - to wszystko podzia
o jak katalizator.
Skurczone w ókna jego mózgu, tak d ugo nieczynne, zosta y pochwycone i rozci gni te,
zmuszone do bolesnej aktywno ci, i teraz, po paru godzinach snu, lekko pulsowa y.
My la o Kosmosie i gwiazdach, o rozleg ych, bezmiernych obszarach pustki i ciszy.
Wreszcie obróci g ow i rzek :
- Lona.
Obudzi a si gwa townie, unosz c na okciu i zerkaj c na towarzysza. - Rik?
- Tu jestem, Lono.
- Dobrze si czujesz?
- Jasne.
Nie potrafi ukry wzburzenia.
- Czuj si
wietnie, Lono. S uchaj! Pami tam wi cej. By em na statku i dok adnie
wiem, co...
Ale ona go nie s ucha a. W lizn a si w swoj sukienk i odwrócona plecami do
niego zasun a zamek na przodzie, po czym zacz a nerwowo zapina pas. Na palcach
podesz a do Rika.
- Nie mia am zamiaru spa . Chcia am czuwa .
Rikowi udzieli o si jej zdenerwowanie.
- Czy co si sta o? - zapyta .
- Cii, nie mów tak g
no. Wszystko w porz dku.
- Gdzie Mieszczanin?
- Nie ma go tu. On... musia i . Dlaczego nie prze pisz si jeszcze chwil , Rik?
Odepchn jej rami .
- Nic mi nie jest. Nie chc spa . Chcia em powiedzie Mieszczaninowi o moim
statku.
Jednak Mieszczanina nie by o, a Valona nie chcia a s ucha . Rik zrezygnowa i po
raz pierwszy poczu prawdziw z
do dziewczyny. Traktowa a go jak dziecko, a on
zaczyna czu si m czyzn .
W pomieszczeniu rozb ys o wiat o, a z nim pojawi si barczysty Piekarz. Rik
zamruga oczami, troch wystraszony. Nie sprzeciwia si , gdy Valona opieku czo obj a
go ramieniem.
Grube wargi Piekarza rozci gn y si w u miechu.
- Wcze nie wstali cie.
Nie odpowiedzieli.
- To dobrze. Dzisiaj was przeka .
Valona poczu a sucho w ustach.
- Nie wydasz nas stra nikom?
Pami ta a, w jaki sposób spogl da na Rika, kiedy odszed Mieszczanin. Nadal
patrzy na Rika; tylko na niego.
- Nie, nie stra nikom. Powiadomiono w
ciwych ludzi; b dziecie bezpieczni.
Wyszed i niebawem wróci nios c jedzenie, ubrania oraz dwie miski z wod .
Ubrania by y nowe i wygl da y bardzo dziwnie. Patrz c, jak Rik z Valona jedz
niadanie, Piekarz rzek :
- Dam wam nowe nazwiska i nowe yciorysy. Macie s ucha i dobrze sobie
zapami ta . Nie jeste cie Flori czykami, rozumiecie? Jeste cie rodze stwem z planety
Wotex. Przyjechali cie na Florin ...
Mówi dalej, podaj c szczegó y, zadaj c pytania, s uchaj c ich odpowiedzi.
Rik z zadowoleniem powita mo liwo wykazania umiej tno ci zapami tywania i
uczenia si , lecz spojrzenie Valony zdradza o niepokój. Piekarz nie móg tego nie
zauwa
. Powiedzia jej:
- Je li sprawisz mi najmniejszy k opot, wy
go samego, a ciebie zostawi tutaj.
Valona kurczowo zacisn a d onie.
- Nie sprawi k opotu.
Pó nym rankiem Piekarz wsta z krzes a i powiedzia :
- Chod my!
Nim wyszli, w
im do kieszeni na piersiach ma e czarne futeraliki z imitacji
skóry.
Znalaz szy si na zewn trz, Rik ze zdumieniem spojrza na siebie. Nie wiedzia , e
ubranie mo e by tak skomplikowane. Piekarz pomóg mu je w
, ale kto pomo e je
zdj ? Valona wcale nie wygl da a na dziewczyn z farmy. Nawet jej nogi pokrywa
cienki materia , a buty mia y wysokie obcasy, tak e id c, musia a ostro nie stawia
stopy.
Przechodnie przystawali, gapi c si z rozdziawionymi ustami i pokrzykuj c do
siebie. W wi kszo ci by y to dzieci, kobiety na zakupach i wa saj ce si nieroby.
Piekarz zdawa si ich nie dostrzega . Niós grub lask , któr jakby przypadkiem
zahacza o nogi tych, którzy podchodzili zbyt blisko.
Nagle, kiedy uszli nie wi cej ni sto metrów od piekarni i skr cili w boczn ulic ,
umek rozpierzchn si na boki i Rik dostrzeg czer i srebro munduru stra nika.
Wtedy to si sta o. Bro , strza i znów rozpaczliwa ucieczka. Czy by taki czas,
kiedy niczego si nie ba , gdy nie unosi si nad nim cie stra nika?
Znale li si w jednej z peryferyjnych dzielnic Miasta, n dznej i brudnej. Valona
ci ko dysza a; na jej nowym ubraniu wyst pi y ciemne plamy potu.
- Nie mog dalej ucieka - wysapa Rik.
- Musimy.
- Nie w ten sposób. S uchaj - mocno przytrzyma jej r
. - Pos uchaj mnie.
Opu ci y go strach i niepewno .
- Dlaczego nie zrobi tego, czego chcia Piekarz? - zapyta .
- Sk d wiesz, czego on chcia ? - Valona by a niespokojna.
- Mieli my udawa , e jeste my z innej planety. Da nam to - rzek podekscytowany
Rik. Wyci gn z kieszeni ma y prostok t i obejrza go ze wszystkich stron, próbuj c
otworzy jak ksi
.
Nie zdo
. To by a pojedyncza kartka. Pomaca kraw dzie i gdy jego palce
zacisn y si na jednym rogu, us ysza - a raczej poczu - jak co ust pi o i skierowana ku
niemu p aszczyzna sta a si mlecznobia a. Z trudem rozumia g sto zapisane s owa,
chocia starannie czyta sylaby. W ko cu orzek :
- To paszport.
- Co takiego?
- Co , dzi ki czemu wydostaniemy si st d. - By tego pewien. Tak nagle przysz o
mu to do g owy. Jedno s owo, „paszport”. No tak. - Nie rozumiesz? - mówi . - On chcia ,
eby my opu cili Florin . Na statku. Zróbmy to.
- Nie - powiedzia a. - Dopadli go. Zabili. Nie mo emy, Rik, nie mo emy.
Mówi gwa townie, niemal be kocz c.
- Przecie to najlepsze, co mo emy zrobi . Nie b
si tego spodziewa . I nie
udamy si na ten statek, którym zamierza nas wys
Piekarz. Mog go pilnowa .
Polecimy innym. Jakimkolwiek innym statkiem.
Statkiem. Jakimkolwiek statkiem. Te s owa rozbrzmiewa y mu w uszach. Nie
obchodzi o go, czy ten pomys jest dobry czy nie. Chcia by na statku. Chcia znale si
w przestrzeni.
- Prosz , Lono!
- No dobrze - powiedzia a. - Je li tego naprawd chcesz. Wiem, gdzie jest
kosmoport. Kiedy by am ma dziewczynk , chodzili my tam czasami w wolne dni i
patrzyli my z daleka, jak statki wzlatuj w niebo.
Znów ruszyli w drog i tylko jaki dziwny niepokój daremnie kr
u progu
wiadomo ci Rika. Jakie wspomnienie, nie z odleg ej, lecz z bardzo bliskiej przesz
ci;
co , o czym powinien pami ta , lecz nie pami ta - po prostu nie pami ta . Co ...
Przeczucie ust pi o pod naporem my li o czekaj cym na nich statku.
Flori czyk przy bramie mia dzie pe en wra
, jednak wra
prze ywanych na
odleg
. Kr
y pog oski o wczorajszym wieczorze, o napadach na stra ników i
mia ych ucieczkach. Do rana plotki uros y do niebywa ych rozmiarów i szeptano ju , e
kilku stra ników zabito.
Stra nik nie odwa
si opu ci swego posterunku, ale wyci ga szyj , patrz c, jak
odlatuj kolejne pojazdy z pos pnymi stra nikami, a ochrona kosmoportu staje si coraz
mniej liczna, prawie znikoma.
ci gaj wszystkie si y do Miasta, pomy la , czuj c jednocze nie l k i zadowolenie.
Dlaczego my la z przyjemno ci , e niektórym stra nikom mo e grozi
mier ? Nigdy
nie mia z nimi k opotów. Przynajmniej powa nych. Mia dobr prac . Nie by zwyk ym
upim wie niakiem.
Jednak by zadowolony.
Prawie nie zwróci uwagi na przyby par , zm czon i spocon w zagranicznych
ubraniach, które od razu zdradza y cudzoziemców. Kobieta poda a mu paszport.
Zerkn na ni , na paszport i list rezerwacji. Nacisn odpowiedni guzik; z
urz dzenia wyskoczy y dwie przezroczyste wst gi filmu.
- No ju - rzuci niecierpliwie. - Za
cie je na r ce i ruszajcie.
- Gdzie stoi nasz statek? - spyta a kobieta uprzejmym szeptem.
Sprawi a mu przyjemno . Cudzoziemcy niecz sto bywali na flori skim
kosmoporcie. W ostatnich latach przybywali coraz rzadziej. Jednak kiedy przylatywali,
nie byli tacy jak stra nicy czy Posiadacze. Zdawali si nie wiedzie , e jeste tylko
Flori czykiem, i zwracali si do ciebie uprzejmie.
- Znajd go pa stwo w doku siedemnastym, prosz pani - powiedzia , czuj c si
wa ny i doceniany. - ycz pa stwu przyjemnej podró y na Wotex.
Wróci do przerwanego zaj cia: wydzwaniania do znajomych w Mie cie, eby
dowiedzie si czego nowego, i jeszcze dyskretniejszych prób pods uchiwania
prywatnych rozmów w Górnym Mie cie.
Min o kilka godzin, zanim przekona si , e pope ni straszny b d.
Lona! - powiedzia Rik. Szarpn j za r kaw, wskaza palcem i szepn : - Ten!
Valona z pow tpiewaniem spojrza a na wskazany statek. By o wiele mniejszy od
statku w doku siedemnastym, na który mieli wa ne bilety. Wydawa si bardziej
obt uczony. Cztery luki powietrzne zia y czerni , a g ówne wej cie sta o otworem.
Prowadz cy do pomost wygl da jak wysuni ty a do ziemi j zyk.
- Wietrz go - wyja ni Rik. - Zazwyczaj wietrz statki pasa erskie przed podró ,
eby pozby si zapachu wielokrotnie u ywanego tlenu.
- Sk d o tym wiesz? - zdumia a si Valona.
Rik poczu ogarniaj
go dum .
- Po prostu wiem. Widzisz, teraz nikogo tam nie ma. W rodku nie jest przyjemnie
przy tym przeci gu. - Niespokojnie rozejrza si wokó . - Nie wiem tylko, dlaczego nie
ma tu wi cej ludzi. Czy zawsze tak by o, kiedy patrzy
na odlatuj ce statki?
Valonie wydawa o si , e nie, ale ledwie to pami ta a. Wspomnienia dzieci stwa
zosta y gdzie daleko.
Wchodzili po pomo cie na uginaj cych si nogach, ale nigdzie nie dostrzegli ani
ladu stra ników. Jedyne dostrze one postacie nosi y cywilne ubrania, by y zaj te
asnymi sprawami i widoczne w oddali.
Gdy weszli do luzy, t oczone powietrze uderzy o w nich, wydymaj c sukienk
Valony, tak e musia a przytrzyma r kami jej skraj, eby nie zadar a si po szyj .
- Czy tu zawsze tak jest? - spyta a. Jeszcze nigdy nie by a w kosmolocie; nawet jej
si nie ni o, e kiedy do czego takiego wsi dzie.
- Nie. Tylko podczas napowietrzania - uspokoi j Rik.
Z przyjemno ci kroczy metalitowymi korytarzami, niecierpliwie zagl daj c do
pustych pomieszcze .
- Tutaj - powiedzia . Byli w mesie. - Nie tyle chodzi o ywno - mówi szybko - co
o wod . Bez jedzenia mo na d ugo wytrzyma .
Przetrz sn szafk ze starannie pouk adanymi, czystymi naczyniami kuchennymi i
znalaz du y, zakr cany pojemnik. Rozejrza si za kranem z wod , pomrukuj c pod
nosem, e chyba nie zapomnieli nape ni zbiorników na wod , po czym na d wi k cicho
pracuj cej pompy i plusk ciekn cej wody u miechn si z ulg .
- Teraz we my troch konserw. Nie za du o. Nie trzeba, eby zauwa yli.
Rik rozpaczliwie usi owa wymy li co , co zapobieg oby wykryciu ich obecno ci
przez za og . Znów usi owa sobie co przypomnie . Od czasu do czasu natrafia na luki
my lowe, które omija tchórzliwie, udaj c, e nie istniej .
Znalaz ma e pomieszczenie przeznaczone na sprz t przeciwpo arowy,
medykamenty i rodki opatrunkowe oraz urz dzenia spawalnicze.
- Tu nie zajrz - powiedzia bez g bszego przekonania - chyba e w razie jakiego
wypadku. Boisz si , Lono?
- Z tob nie b
si ba a, Rik - szepn a pokornie. Dwa dni temu, nie, przed
dwunastoma godzinami, by o odwrotnie. Jednak na pok adzie statku, dzi ki jakiej
przemianie osobowo ci, w któr nie zamierza a wnika , Rik sta si doros ym, a ona
dzieckiem.
- Nie b dziemy mogli zapali
wiat a - obja nia - bo zauwa yliby zu ycie energii, a
z toalet mo emy korzysta tylko wtedy, gdy za oga uda si na spoczynek.
Przeci g usta . Ju nie czuli na twarzach jego zimnego podmuchu, a cichy,
monotonny szum towarzysz cy mu w oddali ucich , pozostawiaj c g uch cisz .
- Zaraz wejd na pok ad - rzek Rik - a potem znajdziemy si w Kosmosie.
Valona nigdy nie widzia a takiej rado ci na twarzy Rika. Wygl da jak kochanek
wyruszaj cy na spotkanie z umi owan .
Je li budz c si dzi rano Rik czu si m czyzn , to teraz by gigantem, pragn cym
obj ramionami ca Galaktyk . Gwiazdy by y kulkami do gry, a mg awice
paj czynami, które nale
o odgarn .
By na statku! Wspomnienia nap yn y d ugim strumieniem, wypieraj c inne.
Zapomnia o polach kyrtu i o Valonie tul cej si do niego w ciemno ciach. To by y
jedynie ma e przerwy w regularnym wzorze, jaki powoli rozwija si w jego pami ci.
To by statek!
Gdyby wcze niej wsadzili go na statek, nie musia by tak d ugo czeka , a wygoj
mu si wypalone komórki mózgu.
- Nie martw si ju - odezwa si cicho do Valony. - Poczujesz wibracje i us yszysz
ha as, ale to b
tylko silniki. Zrobisz si ci sza. To przyspieszenie.
W j zyku flori skim nie zna odpowiedniego s owa, wi c pos
si innym, które
przysz o mu na my l. Valona nie zrozumia a.
- Czy to b dzie bola o? - spyta a.
- B dzie bardzo nieprzyjemne, bo nie mamy ekwipunku przeciwprzeci eniowego,
aby zmniejszy ci nienie, ale to nie potrwa d ugo. Sta pod t
cian , a kiedy poczujesz,
e co ci na ni popycha, rozlu nij si . Widzisz, zaczyna si .
Wybra w
ciw
cian i w miar jak narasta szum silników nap dowych, ci enie
zmienia o si i to, co zdawa o si pionow
cian , powoli przybiera o pozycj poziom .
Valona j kn a g
no, a potem milcza a, ci ko dysz c. Z trudem apali powietrze,
gdy ich klatki piersiowe, nie os oni te pasami i absorberami hydraulicznymi, usi owa y
odci
p uca, aby mog y z apa cho odrobin tlenu.
Rik stara si wysapa kilka s ów, cokolwiek, co dowiod oby Valonie, e on tu jest, i
zmniejszy o straszliwy l k przed nieznanym, jaki - wiedzia - musia a teraz odczuwa . To
by tylko statek, tylko wspania y statek, ale ona nigdy przedtem nie by a na pok adzie
kosmolotu.
- B dzie jeszcze skok, oczywi cie, kiedy przejdziemy przez nadprzestrze , skracaj c
wi ksz cz
drogi w ród gwiazd. Z tym nie b dzie problemu. Nawet nie poczujesz. To
nic w porównaniu z tym. Tylko lekki skurcz w brzuchu i po wszystkim.
Wypowiada s owa sylaba po sylabie. Zaj o mu to sporo czasu.
Powoli ci
cy im na piersi ci ar ust pi , a niewidoczny
cuch przytrzymuj cy
ich przy cianie rozlu ni si i opad . Zdyszani, osun li si na pod og . Po chwili Valona
powiedzia a:
- Jeste ranny, Rik?
- Ja, ranny? - uda o mu si roze mia . Jeszcze nie z apa tchu, ale roz mieszy a go
my l, e co mog o mu si sta na statku. - Kiedy latami mieszka em na statku -
powiedzia . - Nie l dowa em na planetach ca ymi miesi cami.
- Dlaczego? - spyta a. Podczo ga a si bli ej i dotkn a r
jego policzka,
upewniaj c si , e tam jest. Obj j ramieniem; przytuli a si do niego w milczeniu,
przyjmuj c pieszczot . - Dlaczego? - powtórzy a.
Rik nie pami ta . Tak robi ; nienawidzi l dowania na planetach. Z jakiego powodu
trzeba by o zosta w Kosmosie, ale nie pami ta dlaczego. Znów omin luk w pami ci.
- Pracowa em - powiedzia .
- Tak - potwierdzi a. - Analizowa
Nico .
- Zgadza si - odpar zadowolony. - W
nie to robi em. Wiesz, co to znaczy?
- Nie.
Nie spodziewa si , e dziewczyna to zrozumie, ale musia mówi . Musia pogr
si we wspomnieniach, delektowa si tym, e za jednym pstrykni ciem my lowego
guziczka mo e przywo
szczegó y przesz
ci.
- Widzisz, ka dy materia w Kosmosie sk ada si z setek ró nych substancji.
Nazywamy je pierwiastkami. elazo i mied to pierwiastki.
- My la am, e to metale.
- Zgadza si , lecz zarazem i pierwiastki. Podobnie jak tlen, azot, w giel i pallad. I
najwa niejsze - wodór i hel. Te s najprostsze i najbardziej rozpowszechnione.
- Nigdy o nich nie s ysza am - odpar a rzewnie Valona.
- Dziewi dziesi t pi procent Wszech wiata to wodór, a znaczna cz
reszty to
hel. Tak e w Kosmosie.
- A kiedy mówiono mi, e Kosmos to pustka. To ma znaczy , e tam nic nie ma.
To nieprawda?
- Cz ciowa. Tam prawie nic nie ma. Ale wiesz, ja by em kosmoanalitykiem, to
znaczy, e kr
em w przestrzeni zbieraj c niezwykle ma e ilo ci pierwiastków i
analizuj c je. Mówi em, ile jest wodoru, ile helu, a ile innych pierwiastków.
- Po co?
- Hmm, to skomplikowane. Widzisz, rozpowszechnienie pierwiastków w Kosmosie
nie wsz dzie jest jednakowe. W niektórych miejscach jest troch wi cej helu ni gdzie
indziej; w innych wi cej sodu; i tak dalej. S takie obszary, które maj specjalne
znaczenie dla analityka. Obszary te kr
po Kosmosie jak pr dy. I tak s nazywane.
Pr dy przestrzeni. Wa ne jest, aby pozna ich przebieg, poniewa to mo e wyja ni , jak
powsta i rozwija si Wszech wiat.
- Jak mo e wyja ni ?
- Nikt tego dok adnie nie wie - odpowiedzia po chwili wahania.
Pospiesznie mówi dalej, stropiony tym, e te niezmierne pok ady wiedzy, w której
awi si jego umys , mog y tak atwo wyczerpa si , natrafiaj c na napis „nieznane” w
wyniku pytania zadanego przez... przez... Nagle przysz o mu do g owy, e Valona jest
przecie tylko zwyczajn flori sk wie niaczk .
- Sprawdzamy te g sto , no wiesz, grubo , tego kosmicznego gazu we
wszystkich rejonach Galaktyki. W ró nych miejscach jest ona ró na i musimy zna jej
dok adn warto , aby za ogi statków mog y oblicza d ugo skoków w nadprzestrzeni.
To jak... - jego g os ucich .
Valona zmartwia a i niespokojnie czeka a, a podejmie temat, ale Rik milcza . Jej
os zabrzmia chrapliwie w kompletnej ciemno ci.
- Rik? Co si sta o, Rik?
Nadal cisza. Po omacku chwyci a go za ramiona i potrz sn a.
- Rik! Rik!
G os, jakim jej odpowiedzia , by znów g osem dawnego Rika. S aby, wystraszony,
bez cienia weso
ci i pewno ci siebie.
- Lona. Pope nili my b d.
- O co chodzi? Jaki b d?
Nagle jasno i wyra nie przypomnia a mu si scena zabicia Piekarza przez stra nika,
jakby przywo ana wyra nym wspomnieniem tylu innych rzeczy.
- Nie powinni my byli ucieka - rzek . - Nie powinni my byli wsiada na ten statek.
Dr
jak li i Valona daremnie próbowa a otrze mu r
pot z czo a.
- Dlaczego? - pyta a. - Dlaczego?
- Powinni my byli domy li si , e je li Piekarz wyprowadzi nas za dnia, nie
spodziewa si
adnych k opotów ze strony stra ników. Pami tasz tego stra nika? Tego,
który zabi Piekarza?
- Tak.
- A widzia
jego twarz?
- Nie mia am spojrze .
- A ja spojrza em i zauwa
em co dziwnego, ale nie pomy la em, nie
pomy la em... Lono, to nie by stra nik. To by Mieszczanin, Lono. Mieszczanin
przebrany za stra nika.
8.
Dama
Samia z Fife mia a sto pi dziesi t centymetrów wzrostu, a ka dy centymetr jej
cia a trz
si ze wzburzenia. Wa
a czterdzie ci pi kilogramów i w tej chwili ka dy
kilogram sk ada si z tysi ca gramów gniewu.
Miota a si od ciany do ciany pokoju; ciemne w osy upi a wysoko, na nogach
mia a dodaj ce jej wzrostu szpilki, a szczup y podbródek z wyra nie widoczn bruzd
dygota ze z
ci.
- Och nie - wo
a. - Nie zrobi by mi tego. Nie móg by mi tego zrobi . Kapitanie!
Jej g os by przenikliwy i nawyk y do wydawania polece . Kapitan Racety sk oni
si z szacunkiem.
- Pani?
Dla ka dego Flori czyka kapitan Racety by by oczywi cie Posiadaczem. Po prostu.
Dla ka dego Flori czyka wszyscy Sarka czycy byli Posiadaczami. Ale w ród
Sarka czyków byli Posiadacze i prawdziwi Posiadacze. Kapitan nale
do tych
zwyczajnych. Samia z Fife by a prawdziwym posiadaczem, a raczej
skim
odpowiednikiem takowego, co wychodzi o na jedno.
- Pani? - zapyta .
- Nikt nie b dzie mi tu rozkazywa - powiedzia a. - Jestem doros a. Jestem pani
samej siebie. ycz sobie tu zosta .
- Pani - odpar kapitan ostro nie - prosz zrozumie , e nie ja wyda em rozkazy.
Nikt nie pyta mnie o rad . Jasno i wyra nie powiedziano mi, co mam robi .
Bez przekonania zacz szuka kopii swoich rozkazów. Ju dwukrotnie usi owa je
pokaza pasa erce, ale nie chcia a ich widzie , jakby w ten sposób z czystym sumieniem
mog a uniemo liwia mu pe nienie jego obowi zków. Powiedzia a jeszcze raz, dok adnie
tak samo jak przedtem:
- Nie interesuj mnie pa skie rozkazy.
Odwróci a si na pi cie i zacz a szybko odchodzi .
Poszed za ni mówi c agodnie:
- Rozkazy zawieraj polecenia, z których wynika, i - je li nie zechce pani przyj -
musia , prosz mi wybaczy , nakaza przeniesienie pani na statek.
Obróci a si gwa townie.
- Nie odwa y si pan.
- Kiedy wezm pod uwag , kim jest ten, kto wyda mi te rozkazy, odwa si na
wszystko.
Spróbowa a pochlebstwa.
- Kapitanie, z pewno ci nie ma adnego niebezpiecze stwa. To mieszny, ca kiem
szalony pomys . W Mie cie panuje spokój. Wczoraj po po udniu og uszono w bibliotece
jakiego stra nika. Có z tego?!
- Dzi rano Flori czycy zabili drugiego stra nika.
Ta wiadomo poruszy a j , ale jej oliwkowa skóra pociemnia a, a czarne oczy
ysn y z gniewu.
- Co to ma wspólnego ze mn ? Ja nie jestem stra nikiem.
- Pani, statek jest przygotowywany do odlotu. Startuje nied ugo. Musi pani znale
si na jego pok adzie.
- A moja praca? Moje badania? Czy pan wie... Nie, nie wie pan.
Kapitan nie odpowiedzia . Odwróci a si do niego ty em. B yszcz ca suknia z
miedzianego kyrtu, przetykana mlecznosrebrnymi pasmami, nadawa a nadzwyczajn ,
ciep g adko jej ramionom i szyi. Kapitan Racety spogl da na ni z czym wi cej ni
kurtuazja i pokora nale ne takiej damie. Zastanawia si , dlaczego taka pon tna i
apetyczna panienka sp dza czas na na ladowaniu pogr onych w ksi gach uczonych
ów.
Samia dobrze wiedzia a, e jej rzetelne wykszta cenie czyni o j przedmiotem
agodnych drwin ze strony ludzi, w których mniemaniu arystokratyczne damy z Sark
mog tylko najpierw zadawa szyku, a potem sta si
ywym inkubatorem dla co
najmniej jednego, ale nie wi cej ni dwóch przysz ych Posiadaczy z Sark. Ma o j to
obchodzi o. Kobiety przychodzi y do niej i pyta y:
- Naprawd piszesz ksi
, Samia?
I prosi y, eby im j pokaza a, a potem chichota y.
M czy ni byli jeszcze gorsi, lekko protekcjonalni i wyra nie przekonani, e
wystarczy jedno spojrzenie czy u cisk, aby wyleczy j z tych bzdur i skierowa jej
uwag na rzeczy naprawd wa ne.
Wszystko zacz o si tak dawno temu, jak tylko zdo
a si gn pami ci , gdy
zawsze uwielbia a kyrt, podczas gdy wi kszo ludzi uwa
a jego istnienie za rzecz
zupe nie naturaln . Kyrt! Król, cesarz, bóg wszelkich materia ów. Nie by o w
ciwej
metafory.
Pod wzgl dem chemicznym to nic innego jak odmiana celulozy - przysi gali
chemicy. A jednak ze wszystkimi swymi instrumentami i teoriami nigdy nie zdo ali
wyja ni , dlaczego w
nie na Florinie, i tylko na Florinie, na jedynej planecie w
Galaktyce, celuloza przybiera posta kyrtu. To kwestia stanu fizycznego - mówili. Ale
zapyta ich, czym stan fizyczny kyrtu ró ni si od stanu fizycznego zwyczajnej celulozy,
a nabior wody w usta.
Po raz pierwszy zetkn a si z niewiedz w tym wzgl dzie u swojej opiekunki.
- Dlaczego to wieci, nianiu?
- Bo to kyrt, Miasiaczku.
- Dlaczego inne rzeczy tak nie wiec , nianiu?
- Bo nie s z kyrtu, Miasiaczku.
No i masz. Nie dalej jak trzy lata temu powsta a dwutomowa monografia na ten
temat. Samia przeczyta a j dok adnie, ale wnioski by y mniej wi cej takie jak
wyja nienia niani. Kyrt to kyrt, poniewa to kyrt. To, co nie jest kyrtem, nie jest kyrtem,
gdy nie jest kyrtem.
Kyrt nie wieci oczywi cie sam z siebie, ale odpowiednio utkany, b yszcza
metalicznie w s
cu, wieloma kolorami kolejno lub jednocze nie. Inny sposób obróbki
nadawa nitkom diamentowy po ysk. Bez trudu mo na by o otrzyma odmian
wytrzymuj
temperatur sze ciuset stopni Celsjusza i ca kowicie odporn na wszelkie
chemikalia. W ókna mo na by o splata cia niej ni najdelikatniejsze syntetyki, a
wytrzyma
mia y te w ókna tak , jakiej nie wykazywa
aden ze znanych gatunków
stali.
Kyrt mia wi cej zastosowa i by wykorzystywany szerzej ni jakakolwiek inna
znana cz owiekowi substancja. Gdyby nie by tak drogi, zast pi by szk o, metal czy
plastik we wszystkich mo liwych ga ziach przemys u. A tak - wykorzystywano go w
precyzyjnym przemy le optycznym, w formach odlewniczych hydrochronów,
ywanych w nap dach hiperatomowych, oraz do wszelkich lekkich, wytrzyma ych
siatek, tam gdzie metal by zbyt kruchy lub za ci ki, albo i jedno, i drugie.
Jednak by wykorzystywany na niewielk skal , jako trudno dost pny. Niemal ca e
zbiory kyrtu z Floriny sz y na produkcj materia u, z którego powstawa y stroje, jakie nie
mia y sobie równych w historii Galaktyki. Florina odziewa a arystokracj miliona
wiatów i zbierane z jednej planety plony kyrtu musia y by oszcz dnie rozdzielane.
Mo e dwadzie cia kobiet na wiecie mog o mie strój z kyrtu; dwa tysi ce by o sta na
kamizelk albo par r kawiczek. Dwadzie cia milionów patrzy o i zazdro ci o.
Na milionie wiatów Galaktyki u ywano w mowie potocznej pewnego wyra enia na
okre lenie snoba. By to jedyny idiom rozumiany wsz dzie - bez trudu i w
ciwie:
Pomy la by , e wyciera nos w kyrt!
Kiedy Samia by a starsza, posz a do ojca.
- Czym jest kyrt, tatusiu?
- Twoim chlebem z mas em, Miasiu.
- Moim?
- Nie tylko twoim, Miasiu. To chleb z mas em dla ca ej Sark.
Oczywi cie! atwo pozna a przyczyn . Ka dy wiat w Galaktyce próbowa
uprawia kyrt na swojej ziemi. Pocz tkowo Sark grozi a kar
mierci ka demu,
tubylcowi czy cudzoziemcowi, schwytanemu na szmuglowaniu nasion kyrtu z planety.
To nie powstrzyma o przemytu i w miar up ywu stuleci Sarka czycy doznali ol nienia i
znie li zakaz. Ka dy móg naby nasiona kyrtu po cenie - na wag - gotowego stroju.
Móg naby , poniewa okaza o si , e kyrt uprawiany gdziekolwiek indziej w
Galaktyce, wsz dzie poza Florina, daje zwyk celuloz . Bia , p ask , s ab i
bezu yteczn . Gorsz ni bawe na.
Czy to jest co w glebie? Jaka szczególna cecha promieni s
ca Floriny? A mo e
to flora bakteryjna Floriny? Próbowano wszystkiego. Pobierano próbki flori skiej gleby.
Skonstruowano lampy odtwarzaj ce znane widmo promieniowania s
ca Floriny.
Zaka ano ziemie flori skimi bakteriami. A kyrt rós wsz dzie bia y, p aski, s aby i
bezu yteczny.
Wiele spraw wymaga o wyja nienia. Trzeba by o skorzysta z innych róde , nie
tylko z raportów technicznych, prac naukowych czy ksi ek podró niczych. Od pi ciu lat
Samia marzy a, e napisze prawdziw ksi
o historii kyrtu; o ziemi, która go rodzi, i
ludziach, którzy go uprawiaj .
To marzenie wywo ywa o drwi ce u mieszki, lecz ona nie rezygnowa a. Upar a si ,
eby polecie na Florin . Mia a zamiar sp dzi sezon na polach i kilka miesi cy w
fabrykach. Zamierza a...
Jakie to ma znaczenie, co mia a zamiar zrobi ? Kazano jej wraca .
Z impulsywno ci cechuj
wszystkie jej dzia ania podj a decyzj . Za atwi to na
Sark. W duchu obieca a sobie, e najdalej za tydzie wróci na Florin .
- Kiedy wyruszamy, panie kapitanie?
Samia sta a przy luku obserwacyjnym, dopóki Florina by a kul w przestrzeni. To
by zielony, wio niany wiat o znacznie przyjemniejszym klimacie ni Sark. Nie mog a
doczeka si , kiedy rozpocznie badania nad tubylcami. Nie lubi a Flori czyków
mieszkaj cych na Sark, md ych facetów, którzy nie mieli na ni nawet zerkn , tylko
odwracali si twarz do ciany, jak nakazywa o prawo. Jednak w ich w asnym wiecie
tubylcy, wed ug corocznych raportów, byli szcz liwi i beztroscy. Nieodpowiedzialni i
dziecinni, ale czaruj cy.
Kapitan Racety przerwa te rozwa ania.
- Pani, czy zechcesz uda si na spoczynek do swojej kajuty?
Spojrza a na niego, lekko marszcz c brwi.
- Mo e otrzyma pan jakie nowe rozkazy, kapitanie? Czy jestem wi niem?
- Ale sk d! To tylko dla pani bezpiecze stwa. Kosmoport by dziwnie pusty przed
startem. Zdaje si , e mia o miejsce nast pne zabójstwo i ochrona portu do czy a do
innych stra ników przetrz saj cych Miasto.
- A co to ma wspólnego ze mn ?
- Chodzi tylko o to, e w tych okoliczno ciach, na które powinienem by
zareagowa stawiaj c przed statkiem stra nika (bynajmniej nie umniejszam mojej winy),
niepowo ane osoby mog y przedosta si na statek.
- W jakim celu?
- Trudno powiedzie , ale na pewno niezbyt przyjaznym.
- Fantazjuje pan, kapitanie.
- Obawiam si , e nie, pani. Nasze energometry by y, rzecz jasna, bezu yteczne w
pobli u s
ca Floriny, ale teraz s w porz dku i obawiam si , e wykryli my nadmierne
promieniowanie cieplne w magazynie awaryjnym.
- Mówi pan powa nie?
W ska, pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz kapitana przez chwil patrzy a na ni
beznami tnie.
- Nat
enie promieniowania odpowiada wywo anemu przez dwie osoby
przeci tnych wymiarów.
- Albo kto zapomnia wy czy grzejnik.
- Nie rejestrujemy wyp ywu energii z naszego ród a zasilania. Jeste my gotowi
zbada spraw , pani, prosimy tylko, aby najpierw zechcia a uda si do swojej kabiny.
W milczeniu skin a g ow i opu ci a pokój. Dwie minuty pó niej kapitan spokojnie
powiedzia do komunikatora:
- W amanie do magazynu awaryjnego.
Gdyby Myrlyn Terens chocia odrobin rozlu ni napi te nerwy, z pewno ci , a
nawet z ulg , wpad by w histeri . Spó ni si z powrotem do piekarni. Tamci ju j
opu cili i tylko szcz liwym zrz dzeniem losu spotka ich na ulicy. Dalej wydarzenia
potoczy y si same; Terens nie mia wyboru i oto Piekarz le
martwy u jego stóp.
A co mia zrobi pó niej, w tym sk bionym t umie, gdy Rik i Valona znikn li w
ci bie, a latacze stra ników, prawdziwych stra ników, zacz y ko owa jak s py?
Szybko opanowa pierwszy impuls, który kaza mu pobiec za Rikiem. Nie by oby z
tego nic dobrego. Nigdy ich nie znajdzie, a stra nicy prawie na pewno zauwa go.
Pospieszy w innym kierunku, do piekarni.
Jego jedyn szans by a niedoskona
patroli. Ca e pokolenia stra ników wiod y
na Florinie spokojny ywot. Od dwóch stuleci nie by o tu próby otwartego buntu.
Instytucja Mieszczan (u miechn si przy tym krzywo) dokona a cudów i od czasu jej
wprowadzenia stra nicy pe nili tylko rutynowe patrole. Nie tworzyli sprawnych si
porz dkowych, jakimi musieliby by w innych okoliczno ciach.
Dlatego Terens móg wej o wicie na posterunek, gdzie na pewno mieli ju jego
rysopis, lecz najwidoczniej nikt nie po wi ci mu wi kszej uwagi. Samotny stra nik na
bie by oboj tny i ponury. Spyta Terensa, co go sprowadza, ale ten odpowiedzia mu
plastikowym kraw dziakiem, wyrwanym ze ciany jakiej n dznej budy na przedmie ciu.
R bn stra nika w g ow , wzi jego mundur i bro . Lista jego przest pstw by a ju
tak d uga, e nawet nie przej si , odkrywszy, e zabi , a nie og uszy , ofiar .
Dalej pozostawa jednak na wolno ci i zardzewia a machina policyjna na razie
szcz ka a na niego bez skutku.
By w piekarni. Starszy wiekiem pomocnik Piekarza, który stoj c w progu daremnie
wyci ga szyj , chc c ustali przyczyny ca ego zamieszania, pisn cienko na widok
straszliwej czerni i srebra, po czym umkn w g b sklepu.
Mieszczanin skoczy za nim, chwyci w gar lu ny, um czony ko nierz i przydusi .
- Dok d poszed Piekarz?
Stary rozchyli usta, ale nie wyda g osu.
- Dwie minuty temu zabi em cz owieka - powiedzia Mieszczanin. - Mog zaraz
zabi drugiego.
- Prosz . Prosz . Nie wiem, prosz pana.
- No to umrzesz nie wiedz c.
- On mi nie powiedzia . Rezerwowa jakie bilety.
- Pods uchiwa
, tak? Co jeszcze pods ucha
?
- Raz pad o s owo „Wotex”. My
, e rezerwowa miejsca na kosmolocie.
Terens odepchn go.
Musia odczeka . Zaczeka , a och onie. Ryzykuj c, e do piekarni zawitaj
prawdziwi stra nicy.
Ale nie za d ugo. Nie za d ugo. Domy la si , co uczyni jego niedawni towarzysze.
Rik, rzecz jasna, by nieobliczalny, lecz Valona to inteligentna dziewczyna. Po sposobie,
w jaki uciekli, widzia , e wzi li go za prawdziwego stra nika i Valona na pewno uzna, i
tylko ucieczka drog zaplanowan przez Piekarza zapewni im bezpiecze stwo.
Piekarz zarezerwowa dla nich miejsca. Kosmolot czeka. B
tam.
A on musi by tam przed nimi.
Znalaz si w rozpaczliwej sytuacji. Ju nic nie mia o znaczenia. Je li wypu ci z r k
Rika, a w jego osobie potencjaln bro przeciw tyranii Sark, utrata ycia b dzie przy tym
nic nie znacz
, dziecinn zgub .
Dlatego wyszed z piekarni bez l ku, chocia by jasny dzie , cho
cigaj cy musieli
ju wiedzie , e maj szuka cz owieka w mundurze stra nika, a w zasi gu wzroku
unosi y si dwa latacze.
Terens zna kosmolot, z którego mieli odlecie . By tylko jeden taki na planecie. W
Górnym Mie cie znajdowa o si tuzin ma ych l dowisk dla prywatnych jachtów, a na
ca ej planecie setki przeznaczonych wy cznie dla brzydkich frachtowców, zabieraj cych
gigantyczne bele kyrtu na Sark, a przywo cych stamt d maszyny i artyku y
powszechnego u ytku. Ale by tylko jeden kosmolot dla zwyk ych podró nych -
biedniejszych Sarka czyków, flori skich urz dników i nielicznych cudzoziemców,
którym uda o si uzyska zgod na zwiedzenie Floriny.
Stra nik przy bramie portu obserwowa z ywym zainteresowaniem nadchodz cego
Terensa. Samotno zaczyna a mu ci
.
- Witam pana - powiedzia . W jego g osie brzmia wspó czuj cy ton. Wszak zabito
stra ników. - Straszne zamieszanie w Mie cie, prawda?
Terens nie zwróci uwagi na zach
do zwierze . Opu ci wypuk y wizjer he mu i
dopi kombinezon pod szyj .
- Czy dwie osoby - warkn ostro - m czyzna i kobieta udaj cy si na Wotex,
wesz y ostatnio na teren portu?
Wartownik poblad . Zakrztusi si , ale zaraz odpowiedzia pokornym tonem:
- Tak, oficerze. Oko o pó godziny temu. Mo e mniej.
Nagle poczerwienia .
- Czy istnieje jaki zwi zek mi dzy... Oficerze, ich papiery by y w najlepszym
porz dku. Nie przepu ci bym obcych bez odpowiednich dokumentów.
Terens zignorowa jego wyja nienia. Odpowiednie dokumenty! Piekarz zdo
za atwi je w ci gu nocy. Na Galaktyk , my la , ciekawe, jak g boko trantoria scy
szpiedzy spenetrowali sarka sk administracj ?
- Jakie mieli nazwiska?
- Gareth i Hansa Barne.
- Czy ich statek odlecia ? Mów szybko!
- N-nie, prosz pana.
- Który dok?
- Siedemnasty.
Terens powstrzymywa si , by nie pobiec, lecz jego chód niewiele ró ni si od
biegu. Gdyby w polu widzenia zjawi si prawdziwy stra nik, ten szybki, pozbawiony
godno ci trucht by by ostatnim b dem Mieszczanina.
Przy luku powietrznym statku sta kosmonauta w mundurze oficera.
- Czy Gareth i Hansa Barne weszli na pok ad? - spyta Terens dysz c lekko.
- Nie, nie weszli - odpar flegmatycznie tamten. Dla Sarka czyka stra nik by tylko
jeszcze jednym facetem w mundurze. - Czy ma pan dla nich jak wiadomo ?
- Przecie nie weszli na pok ad! - prychn niecierpliwie Terens.
- W
nie to powiedzia em. I nie b dziemy czeka . Odlatujemy zgodnie z planem, z
nimi czy bez nich.
Terens odwróci si i odszed .
Znów znalaz si przy budce wartownika.
- Czy oni wyszli?
- Wyszli? Kto?
- Barne. Ci, którzy lecieli na Wotex. Nie ma ich na pok adzie. Czy wychodzili z
portu?
- Nie, prosz pana. Nic mi o tym nie wiadomo.
- A inne bramy?
- Tylko t dy mo na wyj .
- Sprawd , idioto!
Bliski paniki wartownik podniós komunikator. Jeszcze nigdy nie rozgniewa tak
adnego stra nika i obawia si najgorszych skutków. Po dwóch minutach od
uchawk .
- Nikt nie wychodzi , prosz pana.
Terens zmierzy go spojrzeniem. Wystaj ce spod czapki jasne w osy wartownika
by y wilgotne od potu, który perli si te na jego czole i sp ywa po policzkach.
- Czy jaki statek opu ci port, od kiedy oni tu weszli?
Wartownik sprawdzi plan lotów.
- Jeden - rzek . - Liniowiec Niestrudzony.
I dorzuci pospiesznie, chc c udobrucha rozgniewanego stra nika dodatkowymi
informacjami:
- Niestrudzony wykonuje dodatkowy kurs na Sark, odwozi pani Samie z Fife.
Nie wyja nia , e t „poufn ” informacj uzyska , pods uchuj c cudze rozmowy.
Lecz Terens ju go nie s ucha .
Odszed powoli. Wyeliminuj niemo liwe, a to, co pozostanie, cho by
nieprawdopodobne, b dzie prawd . Rik i Valona weszli na teren kosmoportu. Nie zostali
uj ci, bo wartownik na pewno wiedzia by o tym. Nie w drowali sobie po porcie, bo do
tej pory ju zostaliby schwytani. Nie by o ich na statku, na który mieli bilety. Nie opu cili
portu. Jedynym statkiem, jaki odlecia , by Niestrudzony. Tak wi c na nim, mo e jako
wi niowie, mo e jako pasa erowie na gap , lecieli Rik i Valona.
Có to jednak za ró nica. Je li byli pasa erami na gap , wkrótce b
wi niami.
Tylko flori ska wie niaczka i facet z wyczyszczonym mózgiem mogli nie wiedzie , e
na nowoczesnym kosmolocie nie da si ukry .
I ze wszystkich mo liwych kosmolotów wybrali akurat ten, na którym podró owa a
córka Posiadacza Fife.
Posiadacza Fife!
9.
Posiadacz
Posiadacz Fife by najwa niejszym cz owiekiem na Sark i z tej przyczyny nie chcia ,
aby widziano go stoj cego. Podobnie jak jego córka by niski, lecz w przeciwie stwie do
niej nie tak proporcjonalnie zbudowany, gdy niski wzrost zawdzi cza g ównie nogom.
Tors mia pot
ny i niew tpliwie majestatyczn g ow , lecz tu ów osadzony by na
krótkich nó kach, których ruchy by y niezgrabne, kaczkowate.
Dlatego siedzia za biurkiem i oprócz córki, s
cych oraz ony - kiedy jeszcze
a
- nikt nigdy nie widzia go w innej pozycji.
Siedz c, wygl da na tego, kim by . Wielka g owa o szerokich, niemal bezwargich
ustach, wydatny nos o du ych nozdrzach i wystaj cy podbródek z równ
atwo ci mog y
przybiera wyraz agodny, jak i stanowczy. W osy, zaczesane sztywno do ty u i z
ca kowitym lekcewa eniem obowi zuj cej mody opadaj ce prawie do ramion, mia
kruczoczarne, bez ladu siwizny. Niebieskawe cienie znaczy y jego podbródek, brod i
policzki - dwa razy dziennie golone przez flori skiego fryzjera.
Posiadacz pozowa i robi to wiadomie. Przybra kamienny wyraz twarzy,
pozwalaj c lu no splecionym d oniom - mocnym, szerokim, o krótkich palcach -
pozosta na biurku, którego g adki, polerowany blat by zupe nie pusty. Nie le
na nim
aden dokument, ozdoba czy komunikator. Ta zamierzona pustka podkre la a obecno
Posiadacza.
Specjalnym beznami tnym g osem, zarezerwowanym dla urz dze mechanicznych i
flori skich urz dników, powiedzia do swojego bladego, bia ego jak rybi brzuch
sekretarza:
- Spodziewam si , e wszyscy przyj li?
Nie mia w tpliwo ci, jaka b dzie odpowied .
Sekretarz odpowiedzia równie beznami tnym tonem:
- Posiadacz Bort o wiadczy , i nawa wcze niej uzgodnionych zaj nie pozwala
mu przyby wcze niej jak o trzeciej.
- I powiedzia
mu?
- O wiadczy em, e charakter tej sprawy czyni wszelk zw ok niepo
dan .
- Z jakim wynikiem?
- B dzie, askawy panie. Pozostali zgodzili si bez zastrze
.
Fife u miechn si . Pó godziny wcze niej czy pó niej - to nie ma adnego
znaczenia. Chodzi o o zasad , to wszystko. Wielcy Posiadacze byli bardzo dra liwi na
punkcie w asnej niezale no ci; musz wyleczy si z tego.
Teraz pozosta o mu tylko czeka . Pokój by du y, miejsca dla wszystkich
przygotowane. Wielki chronometr, zasilany male
iskierk radioaktywno ci, który nie
stan i nie zawiód od tysi ca lat, wskazywa drug dwadzie cia dwie.
Tyle emocji w ci gu dwóch ostatnich dni! Ten stary chronometr mo e jeszcze sta
si
wiadkiem jedynych w swoim rodzaju wydarze .
A przecie ten czasomierz widzia wiele przez ten tysi c lat. Kiedy odmierza
pierwsze minuty, Sark by a nowym wiatem r cznie stawianych chat, o s abych
kontaktach z innymi, starszymi wiatami. Wtedy ten zegar osadzono w ceglanej cianie
starego budynku, który ju dawno rozsypa si w proch. Miarowe tykanie towarzyszy o
trzem krótkotrwa ym „imperiom”, jakie niezdyscyplinowani
nierze Sark zdo ali na
szy czy krótszy czas utworzy z tuzina okolicznych planet. Przez dwa okresy
rozpadu pierwiastków radioaktywnych planet rz dzi y floty s siednich wiatów.
Pi set lat temu wybi dla Sark godzin , w której mieszka cy jej odkryli, e gleba
najbli szej planety, Floriny, rodzi skarb nieoszacowanej warto ci. Miarowo odmierza
lata dwóch zwyci skich wojen i chwil zawarcia pokoju na warunkach zdobywców. Sark
porzuci a swoje imperia, wch on a Florin i sta a si pot
w sposób, jakiego nie zdo
powtórzy sam Trantor.
Florin chcia sobie podporz dkowa Trantor i inne pot gi równie . Przez stulecia
Florina by a wiatem, po który wyci ga y si chciwe r ce reszty Kosmosu. Jednak to
Sark trzyma a j w gar ci i pr dzej rozp ta aby wojn galaktyczn , ni wypu ci a t
zdobycz z r k.
Trantor wiedzia o tym! Trantor wiedzia !
Bezg
ne tykanie chronometru zdawa o si odbija echem w mózgu Posiadacza.
By a druga dwadzie cia trzy.
Prawie rok temu spotka o si tu pi ciu Wielkich Posiadaczy Sark. Zebranie odby o
si w tej w
nie sali. Tak jak teraz - Posiadacze, rozproszeni po ca ej planecie, ka dy na
swoim kontynencie, zjawili si pod postaci trójwymiarowych personifikacji.
W uproszczeniu - wygl da o to jak trójwymiarowa transmisja telewizyjna na ywo,
stereo i w kolorze. S
ce do tego urz dzenia znajdowa y si w ka dym rednio
zasobnym domu na Sark. Natomiast niezwyk y by brak jakiegokolwiek odbiornika.
Obecno czterech Posiadaczy, z wyj tkiem Posiadacza Fife, by a projekcj , lecz tak
realn , jakby stawili si w sali osobi cie. Ich sylwetki nie prze witywa y i nie migota y, a
jednak wyci gni ta r ka przechodzi a przez nie na wylot.
Prawdziwe cia o Posiadacza Rune’a siedzia o na antypodach, na jedynym
kontynencie, na którym w tej chwili panowa a noc. Obraz widoczny w biurze Fife’a by
otoczony zimnym, bia ym blaskiem sztucznego o wietlenia, przy mionym tu ja niejszym
dziennym wiat em.
W tym jednym pomieszczeniu, cia em czy duchem, obecna by a ca a Sark,
dziwaczna i niezbyt heroiczna reprezentacja planety. Rune by ysy, ró owy i gruby,
natomiast Balie siwy, chudy i pomarszczony. Upudrowany i uró owany Steen u miecha
si desperackim u miechem cz owieka udaj cego pe ni si , które go opu ci y, a Bort
wykazywa pogard dla wszelkich luksusów, przykro manifestuj
si dwudniowym
zarostem i brudnymi paznokciami.
A jednak byli pi cioma Wielkimi Posiadaczami.
Znajdowali si na samym szczycie trójstopniowej drabiny w adzy na Sark.
Najni szym szczeblem by a oczywi cie flori ska administracja, trwaj ca niezmiennie
przez zmienne koleje losu, wyniesienia i upadki poszczególnych rodów
arystokratycznych Sark. To ona oliwi a osie i obraca a ko ami w adzy. Nad ni byli
szefowie departamentów i ministrowie mianowani przez dziedzicznego (i
nieszkodliwego) Szefa Pa stwa. Podpisy ich oraz Szefa by y potrzebne, aby ustawy
mia y moc prawn , lecz ich faktyczne obowi zki ogranicza y si do podpisywania
papierów.
Najwy szy szczebel zajmowa o tych pi ciu ludzi; ka dy, za zgod pozosta ych
czterech, w ada jednym kontynentem. Byli g owami rodzin kontroluj cych wi ksz
cz
handlu kyrtem i zwi zanych z tym przychodów. Pieni dze dawa y w adz i
dyktowa y polityk Sark. A oni je mieli. W ród tej pi tki najwi cej mia Fife.
Posiadacz Fife spotka si z nimi tamtego dnia, prawie przed rokiem, i rzek
pozosta ym w adcom drugiej z kolei najbogatszej planety Galaktyki (po Trantorze, który
w ko cu mia milion wiatów do grabienia, a nie dwa):
- Otrzyma em dziwn wiadomo .
Nic nie powiedzieli. Czekali.
Fife poda pasek metalitowego filmu sekretarzowi, który podchodzi do ka dego z
siedz cych, trzymaj c go tak, aby by dobrze widoczny, i dostatecznie d ugo, eby mogli
przeczyta .
Ka demu z czwórki uczestników konferencji zdawa o si , i tylko on jest realny,
natomiast pozostali, w tym i Fife, s jedynie cieniami. Metalitowy film tak e by cieniem.
Mogli tylko siedzie i obserwowa promienie wietlne przelatuj ce ogromne odleg
ci
dziel ce kontynenty: Fife, Balie, Bort, Steen oraz archipelag Rune. S owa, które czytali,
by y cieniem na cieniu.
Tylko Bort, bezpo redni i nie lubi cy subtelno ci, zapomnia o tym i si gn po list.
Jego r ka wyci gn a si a po skraj prostok tnego receptora obrazu i zosta a uci ta.
Rami ko czy o si bezkszta tnym kikutem. Fife wiedzia , e gdzie w odleg ym pokoju
ka Borta przesz a przez sfilmowany list i z apa a powietrze. U miechn si , inni te .
Steen zachichota .
Bort poczerwienia . Cofn r
i jego d
pojawi a si znowu. Fife rzek :
- No có , wszyscy widzieli cie. A teraz, je li nie macie nic przeciw temu,
przeczytam j na g os, aby cie mogli zastanowi si nad jej znaczeniem.
Wyci gn r
nad g ow , a jego sekretarz, przyspieszaj c kroku, zdo
podsun
film w odpowiednie miejsce, tak e d
Fife’a natychmiast zamkn a si na zwitku.
Fife czyta spokojnie, dramatycznie akcentuj c s owa, jakby sam u
wiadomo
i cieszy si , mog c j przekaza .
- Oto tre : „Jeste Wielkim Posiadaczem Sark i nie ma nikogo, kto móg by si z
tob równa w adz i bogactwem. A jednak ta w adza i bogactwo opieraj si na
kruchych podstawach. Mo e uwa asz, e dostawy kyrtu, jakie p yn z Floriny, to nie jest
krucha podstawa, ale zadaj sobie pytanie, jak d ugo b dzie istnie Florina? Zawsze?
Nie! Florina mo e zosta zniszczona jutro. A mo e istnie jeszcze tysi c lat.
Bardziej prawdopodobne, e zostanie zniszczona jutro. Nie przeze mnie, rzecz jasna, ale
w sposób, jakiego nie mo ecie przewidzie ani wyliczy . Wyobra to sobie. Wyobra
sobie, e twoja pot ga i bogactwo ko cz si , poniewa ja domagam si wi kszej ich
cz ci. B dziesz mia czas do namys u, ale niezbyt d ugi.
Spróbuj gra na zw ok , a wyjawi ca ej Galaktyce, a szczególnie Florinie, prawd o
zbli aj cym si zniszczeniu. Potem nie b dzie ju kyrtu ani bogactwa, ani w adzy.
Równie i dla mnie, lecz ja jestem do tego przyzwyczajony. Dla ciebie b dzie to
ogromny problem, gdy urodzi
si bogaty.
Oddasz mi wi kszo swoich posiad
ci w sposób, jaki niebawem podyktuj , i
dziesz móg bezpiecznie cieszy si tym, co ci zostanie. Z pewno ci nie b dzie to
wiele w porównaniu do obecnego stanu, ale wi cej, ni pozosta oby ci, gdyby tego nie
zrobi . I nie gard tym, co ci zostanie. Florina, by mo e, dotrwa do ko ca twego ycia i
dziesz
, je li nie w zbytku, to co najmniej w dostatku.”
Fife sko czy czyta . Kilkakrotnie obróci film w r ku, po czym ostro nie umie ci
go w srebrzystym i przezroczystym pojemniku, w którym drukowane litery zla y si w
czerwonaw smug . Powiedzia normalnym g osem:
- Zabawny list. Bez podpisu i napisany, jak s yszeli cie, w pompatycznym i
napuszonym stylu. Co o tym s dzicie, Posiadacze?
Rumiana twarz Rune’a przybra a wyraz dezaprobaty. Rzek :
- To najwidoczniej dzie o cz owieka o mentalno ci psychopaty. On tworzy powie
historyczn . Szczerze mówi c, Fife, nie uwa am, aby my z powodu takich bzdur mieli
narusza nasz tradycyjn autonomi kontynentaln . I nie podoba mi si , e to wszystko
odbywa si w obecno ci twojego sekretarza.
- Mojego sekretarza? Dlatego, e jest Flori czykiem? Czy obawiasz si , e
wstrz nie nim co takiego jak ten list? Nonsens.
Nagle porzuci zabawowy ton i powiedzia rozkazuj co:
- Obró si do Posiadacza Rune’a.
Sekretarz wykona polecenie. Oczy trzyma dyskretnie spuszczone, a jego blada
twarz by a zupe nie bez wyrazu. Zdawa a si niemal pozbawiona ycia.
- Ten Flori czyk - o wiadczy Fife, nie zwa aj c na obecno sekretarza - jest moim
osobistym s ug . Nigdy mnie nie opuszcza, nigdy nie przebywa ze swoimi ziomkami.
Jednak nie dlatego ufam mu bez zastrze
. Patrzcie na niego. Spójrzcie na jego oczy.
Czy nie widzicie, e zosta poddany dzia aniu psychosondy? Nie jest zdolny do adnej
nielojalnej wzgl dem mnie my li. Bez urazy, ale pr dzej zaufa bym jemu ni któremu z
was.
Bort zachichota .
- Nie mam do ciebie alu. aden z nas nie odznacza si lojalno ci potraktowanego
psychosond flori skiego s ugi.
Teraz Steen zachichota , wij c si w fotelu, jakby by o mu zbyt gor co.
aden nie komentowa faktu stosowania przez Fife’a psychosondy wobec
osobistych s
cych. Fife by by ogromnie zdumiony, gdyby co powiedzieli, mimo e
stosowanie psychosondy w innych celach ni leczenie chorób psychicznych lub usuwanie
przest pczych sk onno ci by o surowo zabronione. Nawet Wielkim Posiadaczom.
A jednak Fife robi to, ilekro uwa
za konieczne, szczególnie gdy obiekt by
Flori czykiem. U ycie psychosondy wobec Sarka czyka by o znacznie delikatniejsz
spraw . Posiadacz Steen, którego niepokój wywo any wzmiank o psychosondzie nie
uszed uwagi Fife’a, s yn z wykorzystywania Flori czyków obojga p ci do celów nie
maj cych nic wspólnego z sekretarzowaniem.
- Do rzeczy - Fife z
grube palce. - Nie zwo
em was, aby czyta g upie li ciki.
To, mam nadziej , rozumiecie. Jednak obawiam si , i mamy powa ny problem. Po
pierwsze, zada em sobie pytanie, dlaczego tylko ja? Jasne, jestem najbogatszym z
Posiadaczy, ale kontroluj tylko jedn trzeci obrotu kyrtem. Wspólnie kontrolujemy
wszystko. Równie atwo zrobi cztery kopie listu, jak go napisa .
- Za du o mówisz - mrukn Bort. - O co ci chodzi?
Pomarszczone i bezbarwne wargi Balle’a poruszy y si w jego szarej twarzy.
- On chce wiedzie , lordzie Bort, czy otrzymali my kopie tego listu.
- To niech powie jasno.
- Wydawa o mi si , e mówi wyra nie - rzek spokojnie Fife. - No?
Spojrzeli po sobie, podejrzliwie lub wyzywaj co, zale nie od charakteru.
Pierwszy odezwa si Rune. Ró owe czo o mia mokre od potu; uniós mi kki
kwadrat kyrtu, aby wytrze wilgo z zag bie mi dzy fa dami t uszczu, biegn cymi
pó koli cie od ucha do ucha.
- Nie mam poj cia, Fife. Mog zapyta moich sekretarzy, którzy - nawiasem
mówi c - wszyscy s Sarka czykami. Gdyby taki list nawet dotar do mojego biura,
zosta by uznany za... Jak to si mówi? Uznany za wyczyn szale ca. Nigdy bym go nie
zobaczy . To pewne. Tylko szczególnej organizacji pracy twojego sekretariatu
zawdzi czasz, e nie oszcz dzono ci zajmowania si takim mieciem.
Rozejrza si wokó i u miechn , b yskaj c mokrymi dzi
ami, widocznymi nad
sztucznymi z bami z chromowanej stali. Ka dy z b by g boko wkr cony,
przymocowany do szcz ki i twardszy ni z b z jakiegokolwiek sztucznego tworzywa.
miech Rune’a by bardziej przera aj cy ni grymas w ciek
ci.
- S dz , e to, co powiedzia Run, móg by powiedzie ka dy z nas - wzruszy
ramionami Balie.
- Nigdy nie czytam poczty - zachichota Steen. - Nigdy. To takie nudne, a dostaj
tego tyle, e nie mia bym na nic czasu.
Spojrza na pozosta ych, jakby chc c ich przekona , e mówi prawd .
- Bzdury - odezwa si Bort. - Co si z wami dzieje? Boicie si Fife’a? S uchaj, Fife,
ja nie mam adnego sekretarza, bo nie potrzebuj
adnej pomocy w interesach.
Otrzyma em kopi tego listu i jestem przekonany, e pozostali trzej te . Chcesz wiedzie ,
co z nim zrobi em? Wrzuci em go do spalarki. Radz wam zrobi to samo. Dajmy temu
spokój. Jestem zm czony.
Si gn r
do prze cznika, aby przerwa transmisj i zgasi obraz swojej osoby w
biurze Fife’a.
- Chwileczk , Bort - rzuci ostro Fife. - Zaczekaj, bo jeszcze nie sko czy em. Chyba
nie chcesz, eby my podj li jakie decyzje i kroki pod twoj nieobecno . Na pewno tego
nie chcesz.
- Poczekajmy - nalega Rune nieco agodniejszym tonem, cho jego skryte w
uszczu oczka wcale nie patrzy y przyja nie. - Zastanawiam si , dlaczego Posiadacz Fife
tak bardzo niepokoi si takim drobiazgiem.
- Hmm - rzek Balie chrapliwym g osem. - Mo e Fife my li, e nasz przyjaciel od
listów ma jakie informacje o trantoria skim ataku na Florin .
- Phi! - prychn Fife. - Sk d móg by je mie , kimkolwiek by by ? Zapewniam was,
e nasze s
by wywiadowcze dzia aj sprawnie. I jak móg by powstrzyma atak,
otrzymawszy nasze dobra jako apówk ? Nie, nie. On pisze o zniszczeniu Floriny, jakby
mia na my li fizyczne unicestwienie, a nie destrukcj polityczn .
- To zupe ne szale stwo - rzek Steen.
- Tak? - odpar Fife. - To znaczy, e nie doceniasz wydarze ostatnich dwóch
tygodni?
- Jakich konkretnie? - spyta Bort.
- Zdaje si , e znikn jaki kosmoanalityk. Na pewno s yszeli cie o tym.
Bort wygl da na rozgniewanego i niezadowolonego.
- S ysza em o tym od Abla z Trantoru. I co z tego? Nie mam poj cia o
kosmoanalizie.
- Ale chyba czyta
zapis informacji, jakie przekaza do swojej bazy na Sark, zanim
znikn .
- Abel pokazywa mi, ale nie zwróci em uwagi.
- A wy? - Fife mierzy ich wyzywaj cym spojrzeniem, jednego po drugim. -
Si gniecie pami ci wstecz?
- Ja czyta em - przyzna Rune. - I przypominam sobie. Oczywi cie! By a tam mowa
o zniszczeniu. O to ci chodzi?
- S uchajcie - wtr ci piskliwie Steen. - Tam by o kilka ob ka czych sugestii.
Autentycznie. Mam nadziej , e nie b dziemy tego teraz omawia . Z trudem pozby em
si wtedy Abla, a w
nie nadchodzi a pora obiadu. Okropnie denerwuj ce. Autentycznie.
- Nic na to nie poradz , Steen - odpar Fife, nie kryj c zniecierpliwienia. (Co tu
robi z czym takim jak Steen?) - Musimy o tym porozmawia . Kosmoanalityk
sygnalizowa zagro enie dla Floriny. Wkrótce po jego znikni ciu otrzymujemy listy,
które równie mówi o zniszczeniu Floriny. Czy to tylko zbieg okoliczno ci?
- Chcesz powiedzie , e to kosmoanalityk nas szanta uje? - szepn stary Balie.
- Niepodobna. Po co og asza by to najpierw jawnie, a potem anonimowo?
- Przekaz - rzek Balie - by przeznaczony dla jego biura, a nie dla nas.
- Mimo wszystko. Szanta ysta stara si nie rozmawia z nikim prócz swojej ofiary. -
Wi c?
- Kosmoanalityk znikn . Za
my, e by uczciwy. Jednak nada niebezpieczn
wiadomo . Teraz znajduje si w r kach innych, którzy nie s uczciwi, i to oni nas
szanta uj .
- Jakich innych?
Fife pos pnie odchyli si w fotelu, ledwie poruszaj c wargami.
- Pytasz powa nie? Trantora.
- Trantor! - Steen zadr
. Jego piskliwy g os za ama si .
- Czemu nie? Czy jest lepszy sposób przej cia kontroli nad Florin ? A to jest
jednym z g ównych celów ich polityki zagranicznej. I gdyby uda o im si osi gn go
bez wojny, tym lepiej dla nich. Je eli wi c ugniemy si przed tym bezczelnym
ultimatum, Florin nale y do nich. Zostawi nam odrobin - pokaza dwoma palcami -
ale jak d ugo b dziemy w stanie utrzyma i to? Z drugiej strony, za
my, e
zignorujemy ten list - czy mamy zreszt inne wyj cie? Zaczn rozsiewa w ród
flori skich wie niaków plotki o rych ym ko cu wiata. Te pog oski wywo aj panik ,
która doprowadzi do katastrofy. Jak sk oni do pracy cz owieka, który jest przekonany,
e jutro nast pi koniec wiata? Plony zgnij na polach. Magazyny opustoszej .
Steen potar palcem uró owany policzek i dyskretnie zerkn w lustro stoj ce
opodal, poza zasi giem receptora obrazu.
- Nie s dz - powiedzia - eby to nam zaszkodzi o. Je li spadnie poda , to przecie
wzrosn ceny? A kiedy oka e si , e Florin pozosta a na swoim miejscu, to i wie niacy
wróc do pracy. Ponadto zawsze mo emy zagrozi ograniczeniem eksportu. Naprawd
nie rozumiem, jak jakikolwiek cywilizowany wiat móg by si oby bez kyrtu. Przecie
to Król Kyrt. S dz , e robimy problem z niczego.
Delikatnie masuj c palcem policzek, przybra poz znudzonego wiatowca. Balie
ucha wszystkiego z zamkni tymi oczami.
- Nie mo emy teraz podnie cen - odezwa si po chwili. - Wywindowali my je na
niebotyczny pu ap.
- W
nie - potwierdzi Fife. - Zreszt nie mo emy dopu ci do powa nych przerw
w dostawach. Trantor tylko czeka na jakie oznaki niepokojów na Florinie. Gdyby mogli
przedstawi Galaktyce obraz Sark, która nie potrafi zagwarantowa dostaw kyrtu,
mogliby najzwyczajniej we Wszech wiecie wkroczy , aby zaprowadzi swoje porz dki i
zapewni produkcj . A zachodzi obawa, e wolne wiaty Galaktyki przysta yby na to ze
wzgl du na kyrt. Szczególnie gdyby Trantor przyzwoli na z amanie monopolu,
zwi kszenie produkcji i obni enie cen. Co sta oby si pó niej, to ca kiem inna historia,
ale na razie uzyska by ich poparcie. To jedyny logiczny sposób, w jaki Trantor móg by
przej Florin . Gdyby spróbowali si , reszta Galaktyki, poza stref wp ywów Trantora,
przy czy aby si do nas.
- Jaka w tym wszystkim jest rola kosmoanalityka? - zapyta Rune. - Czy on tu w
ogóle gra jak rol ? Je li twoja teoria jest s uszna, powinna to wyja nia .
- My
, e wyja nia. Ci kosmoanalitycy s przewa nie niezrównowa eni, a ten
stworzy - tu palce Fife’a poruszy y si , jakby budowa y jak dziwn konstrukcj -
zwariowan teori . Niewa ne jak . Trantor tego nie zdradzi, bo Biuro Kosmoanalizy
zdementowa oby j natychmiast. Jednak chwytaj c tego cz owieka i poznaj c bli sze
szczegó y, uzyskali co , co zapewne uwiarygodni j w oczach laików. Mog jej u
,
nada pozory prawdziwo ci. Biuro jest marionetk w r kach Trantora i jego ewentualne
zaprzeczenia, kiedy historia zostanie rozpowszechniona jako plotka naukowa, nie b
wystarczaj co stanowcze, aby obali k amstwo.
- To wydaje si nazbyt skomplikowane - stwierdzi Bort. - Nie mog pu ci pary z
ust, ale puszcz par z ust. To bzdury.
- Nie mog og osi powa nego komunikatu naukowego ani wmiesza w to Biura -
odpar cierpliwie Fife. - Mog spowodowa przeciek informacji. Nie rozumiecie?
- Dlaczego zatem stary Abel marnuje czas szukaj c tego kosmoanalityka?
- Spodziewasz si , e og osi publicznie, e go ma? To, co Abel robi, a co zdaje si ,
e robi, to dwie ró ne
- No có - powiedzia Rune. - Je li masz racj , to co nam pozostaje?
- Znamy niebezpiecze stwo, a to bardzo wa ne. Znajdziemy tego kosmoanalityka.
Musimy dobrze pilnowa wszystkich znanych agentów Trantora, nie przeszkadzaj c im
zarazem. Z ich zachowania mo emy wywnioskowa , jaki b dzie dalszy rozwój
wydarze . Na Florinie musimy zdecydowanie przeciwdzia
wrogiej propagandzie,
zapowiadaj cej zniszczenie planety. Wszelkie pog oski musz spotka si ze
zdecydowan kontrakcj . A przede wszystkim - musimy pozosta zjednoczeni. Oto
ówny cel naszego spotkania, przynajmniej wed ug mnie: utworzenie wspólnego frontu.
Wszyscy chcemy autonomii kontynentów i jestem pewien, e nikt bardziej ode mnie nie
nalega na jej utrzymanie. W normalnych warunkach. Te nie s normalne. Rozumiecie?
Mniej lub bardziej opornie, gdy autonomia kontynentalna nie by a czym , z czego
mo na atwo zrezygnowa , zrozumieli.
- A zatem - rzek Fife - zaczekamy na nast pny ruch.
To by o przed rokiem. Roz czyli si , a potem nast pi a najdziwniejsza i najwi ksza
kl ska, jak Posiadacz Fife poniós w swej umiarkowanie d ugiej i co najmniej
umiarkowanie efektownej karierze.
Nie by o adnego nast pnego posuni cia. aden z nich nie otrzyma nowych listów.
Nie znaleziono kosmoanalityka, a Trantor nadal intensywnie go poszukiwa . Nikt nie
rozsiewa apokaliptycznych plotek na Florinie, a zbiory i przerób kyrtu przebiega y bez
najmniejszych zak óce .
Posiadacz Rune co tydzie
czy si z Fife’em.
- Fife? - pyta . - Jest co nowego?
Jego t uste cielsko trz
o si z uciechy, a z gardzieli dobywa si cichy chichot.
Fife przyjmowa to pos pnie i cierpliwie. A co móg zrobi ? Raz po raz przesiewa
w my lach fakty. Daremnie. Czego brakowa o. Zabrak o jakiego istotnego czynnika.
A potem wszystko wybuch o naraz i od razu dosta odpowied , e wreszcie ma
odpowied , ale tak , jakiej si nigdy nie spodziewa .
Znów zwo
zebranie. Chronometr pokazywa teraz drug dwadzie cia dziewi .
Zacz li si pojawia . Pierwszy Bort, z zaci ni tymi ustami, drapi cy szponiastym
paluchem tark kilkudniowego zarostu. Po nim Steen, z twarz
wie o odmyt z
makija u, blad i niezdrow . Balie, oboj tny i zm czony, o zapadni tych policzkach, w
mi kko wy cielonym fotelu, ze szklank ciep ego mleka pod r
. Na ko cu Rune,
spó niony o dwie minuty, ponury i wilgotnousty, znowu w nocnym o wietleniu. Tym
razem wiat o przygaszono, tak e by tylko niewyra
sylwetk siedz
w sze cianie
czerni, której nie zdo
yby rozproszy wszystkie lampy Fife’a, cho mia y moc s
ca
Sark.
- Posiadacze! - zacz Fife. - W ubieg ym roku przewidywa em odleg e i
niekonwencjonalne zagro enia. W swoich spekulacjach wpad em w pu apk .
Niebezpiecze stwo istnieje, lecz wcale nie jest odleg e. Jest bliskie, bardzo bliskie. Jeden
z was ju wie, o czym mówi . Pozostali dowiedz si wkrótce.
- A o czym mówisz? - spyta krótko Bort.
- O zdradzie! - wypali Fife.
10.
Zbieg
Myrlyn Terens nie by cz owiekiem czynu. Robi sobie z tego powodu wymówki, bo
od kiedy opu ci kosmoport, nie potrafi zebra my li.
Musia utrzymywa odpowiednie tempo marszu. Nie za wolno, bo uznaj go za
pró niaka. Niezbyt szybko, bo pomy
, e ucieka. Zdecydowanie, jak szed by stra nik -
pe ni cy swoje obowi zki i w ka dej chwili gotowy wskoczy do pojazdu.
Gdyby tylko móg usi
w jakim poje dzie! Niestety, kierowanie pojazdami nie
wchodzi o w zakres edukacji Flori czyka, nawet flori skiego Mieszczanina, tak wi c
próbowa wymy li co w marszu i nie móg . Potrzebowa ciszy i spokoju.
Poza tym, ju ledwie szed . Mo e i nie by cz owiekiem czynu, ale przez ca y dzie ,
ca noc i kolejny dzie zachowywa si tak, jakby nim by . Chyba zu
ju wszystkie
zapasy energii.
Nie mia jednak odwagi stan .
Gdyby to by a noc, mia by kilka godzin do namys u. Ale by o wczesne popo udnie.
Gdyby umia prowadzi samochód, odjecha by wiele mil od Miasta. Wystarczaj co
daleko, eby troch pomy le , zanim podejmie jak decyzj . Tymczasem by zdany na
asne nogi.
Gdyby móg zastanowi si chwil . W
nie. Pomy le . Gdyby móg wstrzyma na
moment wszelki ruch, wszelkie dzia anie. Uchwyci Wszech wiat w krótkim przedziale
czasu, kaza mu zatrzyma si , dopóki Mieszczanin nie przemy li sprawy. Musi by
jakie wyj cie.
Zanurzy si w zbawczym cieniu Dolnego Miasta. Szed sztywno, tak jak chodzili
stra nicy. Mocno ciska paralizator. Ulice by y puste. Tubylcy pochowali si w swoich
budach. Tym lepiej.
Starannie wybra dom. Najlepiej by oby wybra jeden z lepszych, taki z kolorowych
plastikowych cegie , z polaryzowanymi szybami w oknach. N dzarze s zawzi ci. Maj
mniej do stracenia. Kto z „wy szej sfery” zrobi wszystko, eby pomóc.
Terens wszed na dró
wiod
do takiego domu. Budynek sta w pewnym
oddaleniu od ulicy - jeszcze jeden dowód dostatku. Wiedzia , e nie b dzie musia wali
do drzwi, ani wywa
ich. Id c podjazdem, zauwa
kogo przy jednym z okien.
(Do wiadczenia pokole nauczy y Flori czyka wyczuwa obecno stra ników). Drzwi
si otworz .
Otworzy y si .
W progu stan a m oda dziewczyna, o okr
ych z wra enia oczach. Mia a na sobie
zbyt lu
sukienk z ozdóbkami, wiadcz cymi o staraniach rodziców, aby podkre li
swoj pozycj , za wszelk cen odró ni si od zwyk ej „flori skiej ho oty”. Dziewczyna
odsun a si , przepuszczaj c Terensa, posapuj c przez lekko rozchylone usta.
Mieszczanin gestem nakaza jej zamkn drzwi.
- Czy twój ojciec jest w domu, dziewczyno?
- Tato! - krzykn a i wysapa a: - Tak, prosz pana.
„Tato” nadchodzi z drugiego pokoju z przepraszaj cym wyrazem twarzy. Szed
powoli. Dobrze wiedzia , e do drzwi stuka stra nik. Po prostu by o bezpieczniej, aby
otworzy a je dziewczyna. Je li stra nik jest z y, mo e jej nie uderzy.
- Nazwisko? - spyta Mieszczanin.
- Jacof, askawy panie.
W jednej z kieszeni munduru Mieszczanin znalaz cienki notatnik. Otworzy go,
przerzuci kilka kartek, postawi znaczek i rzek :
- Jacof! Tak! Chc zobaczy wszystkich domowników. Szybko!
Gdyby Terens by w stanie odczuwa cokolwiek poza przygn bieniem, mo e
bawi aby go ta sytuacja. Nie by zupe nie niewra liwy na uroki w adzy.
Weszli. Chuda, zaniepokojona kobieta z dwuletnim dzieckiem na r kach. Potem
dziewczyna, która go wpu ci a, i jej m odszy brat.
- Czy to wszyscy?
- Wszyscy, prosz pana - odpar pokornie Jacof.
- Czy mog zaj si dzieckiem? - spyta a niespokojnie kobieta. - To jej pora.
nie k ad am j spa .
Pokaza a mu dziecko, jakby ten widok móg zmi kczy serce stra nika.
Mieszczanin nawet nie spojrza . Uwa
, e tak by si zachowa stra nik, a on
przecie by stra nikiem. Powiedzia :
- Po
dziecko i daj mu co do ssania, eby nie p aka o. Teraz ty, Jacof.
- Tak, prosz pana.
- Jeste odpowiedzialnym ch opcem, prawda?
Tubylec, niezale nie od wieku, by zawsze „ch opcem”.
- Tak, prosz pana.
Jacof rozpromieni si i lekko wypi pier .
- Jestem urz dnikiem w centrum obróbki ywno ci. Znam matematyk , nawet
dzielenie bez reszty. I logarytmy.
Tak, pomy la Mieszczanin, pokazali ci, jak pos ugiwa si tablic logarytmów, i
nauczyli ci , jak wymawia si to s owo.
Zna takich. Facet bardziej cieszy si swoimi logarytmami ni Posiadacz nowym
jachtem. Polaryzacyjne szyby w oknach zawdzi cza logarytmom, a kolorowe ceg y
umiej tno ci dzielenia bez reszty. Pogarda, jak darzy nie wykszta conego ziomka, by a
równa tej, jak przeci tny Posiadacz ywi do wszystkich tubylców, a jego nienawi
znacznie g bsza, gdy musia mi dzy nimi
i w oczach lepszych od siebie uchodzi za
jednego z nich.
- Szanujesz prawo, ch opcze, i dobrych Posiadaczy? - rzek Mieszczanin, udaj c, e
sprawdza co w notesie.
- Mój m to dobry cz owiek! - wtr ci a g adko kobieta. - Nigdy nie mia
adnych
opotów. On nie zadaje si z ho ot . I ja te nie. Tak samo dzieci. My zawsze...
Terens uciszy j machni ciem r ki.
- Tak, tak. S uchaj, ch opcze, chc , eby usiad i zrobi , co powiem. Potrzebna mi
lista wszystkich, których znasz w tej dzielnicy. Nazwiska, adresy, czym si zajmuj i co
to za jedni. Szczególnie to ostatnie. Je li mieszka tu jeden z tych m cicieli, chc o tym
wiedzie . Zrobimy tu porz dek. Rozumiesz?
- Tak, prosz pana. Przede wszystkim ten Husting. Mieszka tu obok. On...
- Nie tak, ch opcze. Hej, daj mu kartk papieru. A ty siadaj tu i wszystko opisz.
Dok adnie. Pisz powoli, bo nie umiem czyta tubylczych gryzmo ów.
- Uczono mnie pisa , prosz pana.
- Zobaczymy.
Jacof pochyli si nad sto em i zacz powoli pisa . ona zagl da a mu przez rami .
Terens zwróci si do dziewczyny, która go wpu ci a:
- Podejd do okna i daj mi zna , je li zobaczysz innych stra ników. Chc z nimi
porozmawia . Nie wo aj ich. Po prostu mi powiedz.
Wreszcie móg odpr
si . Zdo
znale sobie zaciszn kryjówk .
W pokoju panowa a cisza, s ycha by o tylko cmokanie ss cego dziecka.
Dziewczyna uprzedzi Terensa o nadej ciu nieprzyjació , tak e b dzie móg uciec.
Teraz mo e pomy le .
Po pierwsze, nie móg ju d
ej udawa stra nika. Niew tpliwie zablokowali
wszystkie mo liwe wyj cia z miasta, a wiedzieli, e nie mo e pos
si doskonalszym
ni skuter diamagnetyczny rodkiem transportu. Nie potrwa d ugo, a rozleniwionym
rutyn stra nikom przyjdzie wreszcie do g owy, e tylko systematycznie przeszukuj c
miasto, blok po bloku i dom po domu, zdo aj schwyta poszukiwanego.
Kiedy w ko cu na to wpadn , na pewno od przedmie i b
posuwa si ku
centrum. Je eli tak, ten dom sprawdz jako jeden z pierwszych, a zatem Terens nie mia
zbyt wiele czasu.
Do tej pory, mimo rzucaj cej si w oczy czerni ze srebrem, mundur stra nika by
niezwykle u yteczny. Tubylcy niczego nie podejrzewali. Nie przystawali na widok bladej
cery Flori czyka i nie przygl dali mu si . Wystarcza im sam mundur.
Nied ugo cigaj cym przyjdzie to do g owy. Wpadn na to, by nada komunikat
nakazuj cy tubylcom zatrzyma ka dego stra nika nie posiadaj cego odpowiednich
dokumentów - szczególnie takiego, który ma bia skór i jasne w osy. Wszyscy
prawdziwi stra nicy otrzymaj tymczasowe identyfikatory. Wyznaczy si nagrod . Mo e
zaledwie jeden tubylec na stu b dzie mia tyle odwagi, by rzuci si na mundur, bez
wzgl du na to, czy i jak podejrzany wyda si jego w
ciciel. Ale ten jeden zupe nie
wystarczy.
Tak wi c musia porzuci rol stra nika.
To jedno. Teraz drugie. Od tej pory nigdzie na Florinie nie b dzie bezpieczny.
Zabójstwo stra nika by o najci sz zbrodni i gdyby nawet winowajca zdo
si ukry
na pi dziesi t lat, nie zrezygnowaliby z poszukiwa . Dlatego musi opu ci Florin .
Ale jak?
No có , dawa sobie jeszcze dzie
ycia. Najwy ej. Zak adaj c, e stra nicy s
niewiarygodnie g upi, a on b dzie mia niewiarygodne szcz cie.
Pod pewnym wzgl dem mia nad nimi przewag . Dwadzie cia cztery godziny ycia
mo na zaryzykowa . A to oznacza o, i mo e podj ryzyko, na jakie nie poszed by
aden zdrowy na umy le cz owiek.
Wsta .
Jacof podniós g ow znad kartki papieru.
- Jeszcze nie sko czy em, prosz pana. Pisz bardzo starannie.
- Poka mi, co napisa
.
Spojrza na podany papier i rzek :
- Wystarczy. Kiedy przyjd tu inni stra nicy, nie tra czasu na t umaczenia, e ju
sporz dzi
list . B
si spieszyli i pewnie wyznacz ci inne zadanie. Rób, co ka .
Czy ju id ?
Dziewczyna przy oknie odpar a:
- Nie, prosz pana. Czy mam wyj na ulic i sprawdzi ?
- Nie trzeba. Zobaczmy. Gdzie jest najbli sza winda?
- Oko o wier mili na lewo od wyj cia z domu. Mo e pan...
- Tak, tak. Wychodz .
Gdy drzwi windy ze zgrzytem otworzy y si przed Mieszczaninem, na ulicy
pojawi a si grupka stra ników. Terens czu , jak omoce mu serce. Pewnie ju rozpocz to
systematyczne poszukiwania i depc mu po pi tach.
W chwil pó niej, wci z sercem w gardle, wysiad z windy w Górnym Mie cie.
Tu nie b dzie adnej os ony. adnych filarów. Ani elazobetonu os aniaj cego przed
spojrzeniem z góry.
W jaskrawym blasku budynków czu si jak ruchoma czarna kropka. Zdawa o mu
si , e jest widoczny z odleg
ci trzech kilometrów i z wysoko ci siedmiu. Mia
wra enie, e wskazuj go du e, malowane strza ki.
Nigdzie nie zauwa
stra ników. Przechodz cy Posiadacze patrzyli przez niego jak
przez powietrze. O ile u Flori czyka stra nik wzbudza l k, o tyle u Posiadacza nie budzi
adnych uczu . Je li co mog o uratowa Terensa, to tylko to.
S abo orientowa si w topografii Górnego Miasta. Gdzie w tej dzielnicy by Park
Miejski. Najlepiej by oby zapyta o drog , a jeszcze lepiej wej do pierwszego
wy szego budynku i rozejrze si z górnego tarasu. Pierwsze rozwi zanie nie wchodzi o
w rachub . aden stra nik nie pyta by o drog . Drugie by o zbyt ryzykowne. Wewn trz
budynku rzuca by si w oczy. I to bardzo.
W rezultacie poszed tam, gdzie podpowiada a mu pami , która podsuwa a mu
obraz raz widzianej mapy Górnego Miasta. Uda o si . Pi minut pó niej natrafi na park.
Park Miejski by sztucznie utworzon p aszczyzn zieleni o obszarze czterdziestu
hektarów. Na Sark jedni uwa ali Park Miejski za sielankowo spokojne miejsce, inni - za
aren nocnych orgii. Na Florinie ci, którzy co o nim s yszeli, wyobra ali sobie, e jest
sto razy wi kszy i tysi c razy wspanialszy, ni by naprawd .
Rzeczywisto by a wystarczaj co przyjemna. W agodnym klimacie Floriny ogród
by zielony przez okr
y rok. Mia rozleg e trawniki, zagajniki oraz kamienne groty. By
tam stawek z ozdobnymi rybkami oraz wi kszy staw, po którym wios owa y dzieci.
Noc , dopóki nie spad y pierwsze krople deszczu, jarzy si barwn iluminacj .
Najgwarniej by o tu mi dzy zmrokiem a deszczem. To by a pora ta ców,
trójwymiarowych pokazów i par b dz cych po kr tych alejkach.
Terens jeszcze nigdy nie zwiedza parku. Sztucznie hodowana ziele wyda a mu si
odra aj ca. Wiedzia , e ziemia i ska y pod nogami, woda i drzewa wokó , wszystko
spoczywa na zimnej elbetowej p ycie. To go denerwowa o. Pomy la o polach kyrtu,
rozleg ych i p askich, oraz o
cuchach gór na po udniu. Pogardza obcymi, którzy
po ród takich wspania
ci musieli budowa sobie zabawki.
Przez pó godziny w óczy si bez celu alejkami. To, co zaplanowa , musia zrobi w
parku. Nawet tu mog o okaza si to niemo liwe. Gdzie indziej niemo liwe.
Nikt go nie widzia . Nikt nie zauwa
jego obecno ci. By tego pewien. Niech
pytaj Posiadaczy i Posiadaczki, którzy go min li: „Czy wczoraj w parku widzieli cie
stra nika?” Zrobi wielkie oczy. Równie dobrze mo na by ich pyta , czy przebieg a im
drog mrówka.
Park by cywilizowany. Terens poczu nag y przyp yw paniki. Wszed po stopniach
onych w ród g azów i zacz schodzi do p ytkiej kotlinki otoczonej ma ymi grotami,
zaprojektowanymi jako schronienie dla par zaskoczonych przez deszcz. (Co zdarza o si
znacznie cz ciej, ni wynika o z rachunku prawdopodobie stwa).
A nagle ujrza to, czego szuka .
Cz owiek! A raczej Posiadacz. Przechadza si tam i z powrotem. Nerwowo pali
cygaro, wcisn je do spalarki, gdzie le
o chwil , a potem znik o w nag ym rozb ysku.
Sprawdzi czas na kieszonkowym zegarku.
W kotlince nie by o nikogo innego. Wymarzone miejsce na sp dzenie wieczoru i
nocy.
Posiadacz czeka na kogo . Nie ulega o w tpliwo ci. Terens rozejrza si wokó .
Nikt nie szed za nim po schodach.
Mo e gdzie tu s inne schody. Na pewno s . Nie szkodzi. Nie wolno przegapi
okazji.
Zszed na dó , do Posiadacza. Ten zauwa
go, oczywi cie, dopiero wtedy, gdy
Terens powiedzia :
- Mo na prosi ?
Mówi z szacunkiem, lecz aden Posiadacz nie przywyk do tego, by jaki stra nik
bra go pod r
, cho by z najwi ksz estym .
- O co chodzi, do diab a? - rzek .
Terens nadal mówi tonem ponaglaj cym i pe nym szacunku. (Rozmawiaj z nim.
Odwró jego uwag cho by na chwile!)
- T dy, askawy panie. To ma zwi zek z poszukiwaniami zbieg ego mordercy.
- O czym ty mówisz?
- - To zajmie tylko chwil .
Terens ukradkiem si gn po bicz neuronowy. Tamten niczego nie poczu .
Paralizator zabucza , a Posiadacz zesztywnia i run na ziemi .
Mieszczanin jeszcze nigdy nie podniós r ki na Posiadacza. Zdziwi o go
obrzydzenie i poczucie winy, jakie przy tym odczuwa .
Wokó nadal by o pusto. Zawlók zesztywnia e cia o - z którego spogl da y na niego
szkliste, nieruchome oczy - do najbli szej groty. Przeci gn je na sam koniec.
Rozebra Posiadacza, z trudem zdejmuj c ubranie ze zdr twia ych ko czyn.
ci gn swój zakurzony, przepocony mundur stra nika i w
bielizn Posiadacza. Po
raz pierwszy mia na sobie co z kyrtu.
Potem reszta stroju i mycka Posiadacza. Ta ostatnia by a konieczna. Mycki nie by y
szczególnie popularne w ród m odzie y, lecz niektórzy nosili je, a ten Posiadacz na
szcz cie zalicza si do nich. Gdyby nie to, jasne w osy Terensa natychmiast by go
zdradzi y. W
nakrycie g owy, naci gaj c je a na uszy.
Zrobi wi c to, co musia . Nagle poj , e zabójstwo stra nika to nie by a jednak
najci sza zbrodnia.
Nastawi blaster na najwi ksze ra enie i skierowa go na nieprzytomnego
Posiadacza. Po dziesi ciu sekundach zosta a tylko zw glona masa. To utrudni
identyfikacj , zbije z tropu cigaj cych.
Nast pnie zmieni mundur stra nika w sypki bia y popió i wygrzeba z py u
poczernia e guziki i sprz czki. To równie opó ni po cig. Mo e tylko o godzin , ale
dobre i to.
Teraz musia niezw ocznie st d odej . Przed wyj ciem z groty przystan i w szy
chwil . Czysta robota. W powietrzu unosi si tylko lekki sw d spalonego cia a, ale
agodny wietrzyk rozwieje go za kilka minut.
Schodz c po schodach min id
w przeciwn stron dziewczyn . Z
przyzwyczajenia na chwil spu ci oczy. By a dam . Podniós je w sam por , by
zauwa
, e jest m oda i do
adna, i bardzo si spieszy.
Zacisn z by. Nie zastanie go, oczywi cie. Spó ni a si , inaczej nie zerka aby tak
na zegarek. Mo e pomy li, e znudzi si czekaniem i poszed . Terens przyspieszy
kroku. Nie chcia , by go dogoni a, zdyszana, pytaj c, czy widzia tu jakiego m odzie ca.
Opu ci park, id c bez celu. Min o kolejne pó godziny.
I co dalej? Ju nie by stra nikiem, by Posiadaczem.
Tylko co dalej?
Przystan na placyku z fontann stoj
na rodku trawnika. Do wody dodano
troch detergentu, tak e pieni a si i musowa a wszystkimi barwami t czy.
Opar si o balustrad , plecami do zachodz cego s
ca, i wrzuci do fontanny
poczernia e kawa ki metalu, jeden po drugim.
Pomy la o dziewczynie, która min a go na schodach. By a taka m oda. Potem
przypomnia sobie Dolne Miasto i al min .
Pozby si srebrnych resztek i mia puste r ce. Zacz powoli przeszukiwa
kieszenie, staraj c si , aby wygl da o to naturalnie.
Nie znalaz w nich niczego niezwyk ego. P k magnetycznych kluczy, kilka monet,
identyfikator. (Na Sark! Nosz je nawet Posiadacze! Tyle e oni nie musz pokazywa
ich ka demu napotkanemu stra nikowi.)
Nazywa si teraz Alstare Deamone. Mia nadziej , e nie b dzie musia pos ugiwa
si tym nowym nazwiskiem. W Górnym Mie cie
o tylko dziesi tysi cy m czyzn,
kobiet i dzieci. Ryzyko napotkania kogo , kto zna Deamone’a, nie by o wielkie, ale
istnia o.
Mia dwadzie cia dziewi lat. Znów poczu md
ci na my l o tym, co pozostawi
w grocie, ale opanowa je. Posiadacz to Posiadacz. Ilu dwudziestodziewi cioletnich
Flori czyków zgin o z ich r k lub z ich polecenia? Ilu?
Zna adres, lecz nic mu on nie mówi . Nie zna tak dobrze Górnego Miasta.
Prosz ! Kolorowa, pseudotrójwymiarowa podobizna ma ego ch opca, mo e
trzyletniego. Barwy rozb ys y, gdy wyj zdj cie z przegródki, i powoli zblad y, kiedy
je z powrotem. Syn? Siostrzeniec? Mia spotka si z dziewczyn , wi c chyba nie
móg to by syn?
A mo e by
onaty? Czy by by o to jedno z tych spotka nazywanych
„schadzkami”? Czy spotykaliby si za dnia? Czemu nie, w pewnych okoliczno ciach...
Terens mia nadziej , e tak by o. Je li dziewczyna spotyka a si z onatym
czyzn , nie od razu zg osi jego zagini cie. B dzie s dzi a, e nie uda o mu si
wyrwa od ony. Mieszczanin zyska troch czasu.
Nie, nie zyska. Poczu nag e przygn bienie. Bawi ce si w chowanego dzieci natkn
si na szcz tki i podnios krzyk. Ma najwy ej dwadzie cia cztery godziny.
Jeszcze raz si gn do kieszeni. Kopia licencji pilota jachtowego. Od
j .
Wszyscy bogatsi Sarka czycy mieli jachty i pilotowali je. Tak nakazywa a obowi zuj ca
w tym stuleciu moda. Wreszcie kilka pasków voucherów. Te mog okaza si przydatne.
U wiadomi sobie, e ostatni raz jad poprzedniego wieczora w piekarni Khorova.
Kiedy poczuje g ód?
Nagle znów wyj licencj pilota. Zaraz, zaraz, przecie teraz, kiedy w
ciciel nie
yje, nikt nie u ywa jachtu. Jacht nale y do niego. Stoi w hangarze dwudziestym
szóstym, w porcie dziewi tym. No có ...
Gdzie jest port dziewi ty? Nie mia poj cia.
Opar czo o o ch odn , g adk balustrad fontanny. I co teraz? Co teraz?
Drgn , s ysz c czyj g os.
- Halo - rzek g os. - Czy pan si
le czuje?
Terens uniós g ow . Zobaczy starszego wiekiem Sarka czyka. Pali d ugiego
papierosa z jakich aromatycznych li ci, u jego nadgarstka zwisa zielony kamie na
otej bransolecie. Na twarzy mia wyraz uprzejmego zainteresowania, co zdziwi o
Terensa, ale przypomnia sobie po chwili, e przecie jest teraz jednym z nich. Wobec
siebie Posiadacze mogli by ca kiem przyzwoitymi lud mi.
- Tylko odpoczywam - rzek Mieszczanin. - Wyszed em na spacer i straci em
poczucie czasu. Obawiam si , e zapomnia em o umówionym spotkaniu.
Ze z
ci machn r
. D ugo przestaj c z Sarka czykami, nauczy si dobrze
na ladowa ich akcent i nie pope nia b du popadaj c w przesad . Przesada zdradzi aby
go szybciej.
Tamten spyta :
- Utkn
tu bez skoczka, co?
Starszego m czyzn bawi a g upota m odych.
- W
nie - przytakn Terens.
- We mój - pad a natychmiastowa propozycja. - Stoi zaparkowany za rogiem.
Nastawisz sterowanie i ode lesz go, kiedy dojedziesz. Nie b dzie mi potrzebny przez
najbli sz godzin czy dwie.
Cudownie! Skoczek by zwrotny i szybki jak b yskawica, móg prze cign i
wymanewrowa ka dy wóz patrolowy. O tyle jednak nie cudownie, e Terens
dysponowa tak sam umiej tno ci latania przy u yciu skoczka jak i bez niego!
- Z panem a po Sark - rzek . Zna to slangowe wyra enie Posiadaczy zast puj ce
„dzi kuj ” i pos
si nim. - Chyba pójd pieszo. Do portu numer dziewi nie jest
daleko.
- Nie, niedaleko - przyzna tamten.
To niewiele Terensowi mówi o. Spróbowa jeszcze raz.
- Oczywi cie, chcia bym pój jak najkrótsz drog . Spacer do Autostrady Kyrtu
przyda si dla zdrowia.
- Do Autostrady Kyrtu? Dlaczego tam?
Czy by spojrza podejrzliwie? Nagle Terensowi przysz o do g owy, e mo e ubranie
nie le y na nim najlepiej.
- Chwileczk - rzek szybko. - Co mi si pokr ci o. Musz si rozejrze . - Zacz
spogl da wokó niepewnie.
- Popatrz. Jeste my na ulicy Recket. Musisz tylko przej przez Triffis i skr ci w
lewo, a stamt d prosto do portu - obja ni Posiadacz, odruchowo pokazuj c palcem.
Terens u miechn si .
- Tak, oczywi cie. Musz przesta marzy i zacz my le . Z panem a po Sark...
- Mo esz wzi mojego skoczka.
- To mi o z pa skiej strony, ale...
Terens ju ruszy , mo e troch zbyt szybko, machn wszy r
. Posiadacz
odprowadza go wzrokiem.
Mo e jutro, kiedy znajd cia o w grocie i poszukiwania, Posiadacz przypomni sobie
to spotkanie. Zapewne powie: „By jaki dziwny, je li wiecie, co mam na my li. Wyra
si dziwnie i chyba nie wiedzia , gdzie jest. Przysi
bym, e nigdy nie s ysza o alei
Triffis”.
Ale to dopiero jutro.
Terens poszed we wskazanym kierunku. Dotar do wiec cej tabliczki z napisem
„Aleja Triffis”, niemal niewidocznej na tle jaskrawopomara czowego muru. Skr ci w
lewo.
W porcie dziewi tym roi o si od m odzie ców ubranych w jachtowe stroje o
charakterystycznych spiczastych nakryciach g owy i lu nych spodniach. Mieszczanin
mia wra enie, e rzuca si tu w oczy, ale nikt nie zwróci na niego uwagi. W ich
rozmowach s ysza terminy, których nie rozumia .
Znalaz dok dwudziesty szósty, odczeka kilka minut, zanim tam wszed . Nie chcia
tego robi w obecno ci jakiego Posiadacza, który móg by by w
cicielem s siedniego
jachtu i znaj c prawdziwego Alstare’a Deamone’a dziwi si , dlaczego jaki obcy kr ci
si ko o jego statku.
W ko cu, nie widz c nikogo w s siednich dokach, podszed bli ej. Jacht wystawa z
hangaru na otwart przestrze , na której sta y doki. Terens odchyli g ow , eby go
obejrze .
I co teraz?
W ci gu ostatnich dwunastu godzin zabi trzech ludzi. Z flori skiego Mieszczanina
przeobrazi si w stra nika, a ze stra nika - w Posiadacza. Przeszed z Dolnego Miasta do
Górnego, a z Górnego Miasta na kosmodrom. Wszelkie znaki na niebie i ziemi
wskazywa y, e jest w
cicielem jachtu, statku wystarczaj co szybkiego, aby zabra go
w bezpieczne miejsce na jakimkolwiek zamieszkanym wiecie w tym sektorze Galaktyki.
By tylko jeden problem.
Nie umia pilotowa jachtu.
By
miertelnie zm czony i g odny. Dotar a tu, a teraz nie móg ruszy dalej.
Kosmos by w zasi gu r ki, a on nie potrafi do niego dotrze .
Do tej pory stra nicy musieli doj do wniosku, e nie ma go w Dolnym Mie cie.
Jak tylko przyjdzie im do t pych bów, e Flori czyk mia tam pój , zaczn
przeszukiwa Górne Miasto. Wtedy odkryj zw oki i po cig ruszy w innym kierunku.
Zaczn szuka fa szywego Posiadacza.
A on tkwi tutaj. Wcisn si w lepy zau ek, gdzie przyparty do muru, b dzie móg
tylko s ucha , jak zbli aj si s abe odg osy pogoni, a dopadnie go stado.
Trzydzie ci sze godzin temu mia najwi ksz okazj w swoim yciu. Teraz utraci
, a niebawem straci i ycie.
11.
Kapitan
Po raz pierwszy kapitan Racety nie by w stanie poradzi sobie z pasa erem. Gdyby
ten pasa er by jednym z Wielkich Posiadaczy, móg by jeszcze liczy na wspó prac .
Wielki Posiadacz móg by wszechpot
ny na swoim kontynencie, ale wiedzia , e na
statku mo e by tylko jeden dowódca - kapitan.
Co innego kobieta. Ka da. A kobieta, która jest córk Wielkiego Posiadacza, to ju
szczyt wszystkiego.
- Pani - rzek - jak mog pozwoli , aby przes uchiwa a ich osobi cie?
- A czemu nie, kapitanie? Czy s uzbrojeni? - odpar a Samia z gro nym b yskiem w
czarnych oczach.
- Oczywi cie, e nie. Nie o to chodzi.
- Wida , e to tylko dwoje wystraszonych biedaków. S
miertelnie przera eni.
- Przestraszeni ludzie mog by bardzo niebezpieczni, pani. Nie mo na liczy na to,
e b
rozs dni.
- Dlaczego wi c ich pan straszy? - Rozz oszczona, j ka a si lekko. - Postawi pan
przy biedakach trzech ludzi z blasterami. Nie zapomn panu tego, kapitanie.
Na pewno nie zapomni - pomy la kapitan. Poczu , e zaczyna si waha .
- A je li si zgodz ? Czy Wasza Dostojno mog aby wyja ni mi, czego chcia aby
si dowiedzie ?
- To proste. Ju mówi am. Chc z nimi porozmawia . Je eli, jak pan twierdzi, s
Flori czykami, mog zdoby niezwykle istotne informacje do mojej ksi ki. Jednak nie
zdo am ich uzyska , je li b
zbyt wystraszeni, by mówi . Mo e mi si uda , tylko je li
porozmawiam z nimi sam na sam. Sama, kapitanie! Rozumie pan, co mówi ? Sama!
- A co powiem pani ojcu, kiedy si dowie, e pozwoli em pani przebywa bez
ochrony w towarzystwie dwojga zdolnych do wszystkiego przest pców?
- Zdolnych do wszystkiego przest pców! Dwoje biednych g upców, którzy
próbowali uciec z Floriny i nie mieli na tyle rozs dku, eby nie wsiada na statek lec cy
na Sark! Poza tym, sk d ojciec mia by dowiedzie si o tym?
- Dowie si , je eli zrobi pani krzywd .
- Dlaczego mieliby mnie krzywdzi ?
Zacisn a pi stki i dygota a ze z
ci. Zebrawszy wszystkie si y, powiedzia a
stanowczo:
-
dam, kapitanie.
- A mo e tak, pani? B
z pani . Nie b dzie ludzi z blasterami, tylko ja sam, z
broni ukryt pod ubraniem. Inaczej - wk ada w swoje s owa ca stanowczo , na jak
móg si zdoby - musz odmówi spe nienia pani dania.
- A wi c dobrze - ust pi a. - Bardzo dobrze. Je li jednak nie zdo am ich nak oni do
rozmowy z powodu pa skiej obecno ci, osobi cie zatroszcz si o to, eby ju nigdy nie
dowodzi pan adnym statkiem.
Gdy do aresztu wesz a Samia, Valona pospiesznie zas oni a Rikowi oczy.
- O co chodzi, dziewczyno? - spyta a ostro Samia, zanim przypomnia a sobie, e
mia a przemawia uspokajaj co.
- On nie jest zbyt bystry, pani - Valona z trudem dobiera a s owa. - Nie wie, e jeste
dam . Móg by na ciebie spojrze . Zrobi by to, nie maj c zamiaru obrazi ci , pani.
- I dobrze - rzek a Samia. - Niech sobie patrzy. Kapitanie - doda a - czy oni musz
zosta tutaj?
- Wola aby pani moj kajut ?
- Na pewno znalaz by pan jak mniej ponur cel .
- Ta jest ponura dla pani. Dla nich z pewno ci jest luksusowa. Jest tu bie ca woda.
Zapytaj, pani, czy maj j w swojej chacie na Florinie.
- No có , ka wyj swoim ludziom.
Kapitan skin g ow . Pos usznie odwrócili si i wyszli. Ustawi lekkie aluminiowe
krzes o, które przyniós ze sob . Samia usiad a.
- Wsta ! - rzuci ostro do Rika i Valony.
- Nie! - przerwa a mu Samia. - Niech siedz . Mia mi pan nie przeszkadza ,
kapitanie.
Odwróci a si do dziewczyny.
- A wi c jeste cie Flori czykami?
Valona potrz sn a g ow .
- Jeste my z Wotexa.
- Nie musisz si niczego obawia . Nikt ci nie skrzywdzi.
- Jeste my z Wotexa.
- Nie rozumiesz, e praktycznie ju przyzna
, e jeste cie z Floriny? Dlaczego
zas oni
ch opcu oczy?
- Nie wolno mu patrze na dam .
- Nawet je li jest z Wotexa?
Valona milcza a.
Samia pozwoli a jej namy la si chwil . Próbowa a u miecha si przyja nie.
Potem powiedzia a:
- Tylko Flori czykom nie wolno patrze na damy. Widzisz wi c, e zdradzi
si ,
jeste cie Flori czykami.
- On nie! - wybuchn a Valona.
- A ty?
- Ja tak Ale on nie. Nie róbcie mu krzywdy. On naprawd nie jest Flori czykiem.
Znaleziono go pewnego dnia. Nie wiem, sk d pochodzi, ale na pewno nie z Floriny.
Nagle sta a si bardziej rozmowna. Samia spojrza a na ni ze zdumieniem.
- No có , porozmawiam z nim. Jak masz na imi , ch opcze?
Rik gapi si na ni zdziwiony. Czy tak wygl daj kobiety Posiadaczy? Taka drobna
i przyjazna. I tak adnie pachnia a. By rad, e pozwoli a mu patrze . Samia zapyta a
ponownie:
- Jak masz na imi , ch opcze?
Rik wróci do rzeczywisto ci, ale zakrztusi si na pierwszej sylabie.
- Rik - powiedzia . I zaraz pomy la : Przecie to nie jest moje imi . Doda wi c: -
My
, e mam na imi Rik.
- Nie jeste pewien? Valona zrobi a nieszcz liw min i usi owa a co wtr ci , lecz
Samia uciszy a j gwa townym ruchem r ki. Rik potrz sn g ow .
- Nie wiem.
- Jeste Flori czykiem?
Tego Rik by pewny.
- Nie. By em na statku. Przylecia em tu sk
.
Nie móg oderwa oczu od Samii, ale wydawa o mu si , e obok niej widzi statek.
Ma y, bardzo przyjazny i przytulny.
- Przylecia em na Florin statkiem, a przedtem mieszka em na innej planecie.
- Jakiej?
My l zdawa a si z trudem przedziera przez zbyt ciasne sploty nerwów. Wreszcie
Rik przypomnia sobie i z przyjemno ci us ysza s owo, które pad o z jego ust, s owo tak
dawno zapomniane.
- Ziemia! Przyby em z Ziemi!
- Z Ziemi?
Rik kiwn g ow . Samia zwróci a si do kapitana.
- Gdzie jest ta planeta?
Kapitan u miechn si krzywo.
- Nigdy o niej nie s ysza em. Prosz nie bra zbyt powa nie tego, co mówi ch opiec,
pani. Tubylcy k ami jak naj ci. Tacy ju s . Plecie, co mu lina na j zyk przyniesie.
- Wcale nie mówi jak tubylec - odpar a Samia i znów odwróci a si do Rika. - Gdzie
jest ta Ziemia, Rik?
- Nnie... - przy
dr
d
do czo a. Potem powiedzia : - W sektorze Syriusza.
Ton jego g osu zdradza niepewno .
Samia spyta a kapitana:
- Istnieje sektor Syriusza, prawda?
- Tak. Dziwi si , e on o tym wie. To jednak wcale nie dowodzi, e jest jaka
Ziemia.
Rik wtr ci gwa townie:
- Jest. Przecie wam mówi . Tak d ugo nie pami ta em. Teraz nie mog si myli .
Na pewno.
Obróci si do Valony, chwytaj c j mocno za r ce.
- Lona, powiedz im, e przyby em z Ziemi. Naprawd . Naprawd .
Valona spojrza a na niego z niepokojem.
- Znale li my go pewnego dnia, pani, zupe nie bezradnego. Nie umia ubra si ,
mówi ani chodzi . By niczym. Od tej pory powoli wraca mu pami . Na razie niewiele
sobie przypomnia .
Rzuci a szybkie, wystraszone spojrzenie na znudzon twarz kapitana.
- On naprawd mo e pochodzi z Ziemi, Posiadaczu. Nie przecz . - To by
zwyczajowy zwrot dodawany po ka dym stwierdzeniu, które mog o sta w sprzeczno ci
ze zdaniem zwierzchnika.
- Z jego opowie ci wynika, e móg przylecie z Sark, moja pani - mrukn kapitan.
- Mo e, ale jest w tym co dziwnego - upiera a si Samia, w typowo kobiecy sposób
sk aniaj c si ku bardziej romantycznej wersji. - Jestem tego pewna... Dlaczego by taki
bezradny, kiedy go znalaz
, dziewczyno? Czy by ranny?
Valona nie odpowiedzia a od razu. Bezradnie zerka a na rozmówców. Najpierw na
Rika, który trzyma si za g ow , potem na kapitana, który u miecha si bez cienia
weso
ci, a w ko cu na Samie, która oczekiwa a odpowiedzi.
- Odpowiedz, dziewczyno.
Valona z ci kim sercem podj a decyzj , lecz w tym miejscu i czasie adne
amstwa nie mog y ukry prawdy.
- Kiedy bada go lekarz - powiedzia a. - Mówi , e... e mój Rik... e u yto wobec
niego psychosondy.
- Psychosonda! - Samia poczu a dreszcz odrazy. Zerwa a si z krzes a. Zapiszcza o
na metalowej pod odze. - Chcesz powiedzie , e by psychicznie chory?
- Nie wiem, co oznacza to s owo, pani - odrzek a pokornie Valona.
- Nie w taki sposób, o jakim my lisz, pani - wtr ci zaraz kapitan. - Tubylcy nie
cierpi na psychozy. Maj zbyt prymitywne potrzeby. Nigdy w yciu nie s ysza em, aby
jaki tubylec mia psychoz .
- No wi c...
- To proste, pani. Je li uwierzymy w t fantastyczn histori , jak opowiada
dziewczyna, mo emy tylko uzna , e ten ch opiec by przest pc , co w pewnym sensie
jest psychoz . Tak s dz . Je li tak, pewnie jeden z tych praktykuj cych w ród tubylców
konowa ów leczy go, doprowadzi niemal do mierci i porzuci na odludziu, aby unikn
dochodzenia i kary.
- Ale musia to by kto , kto dysponuje psychosond - protestowa a Samia. - Chyba
nie s dzi pan, e tubylcy umiej obchodzi si z takim sprz tem?
- Mo e nie. Jednak trudno uwierzy , e uprawniony medyk móg u
jej tak
niefachowo. Fakt, e natrafili my na sprzeczno , dowodzi, e ca a ta historia jest
amstwem. Je li zechcesz skorzysta z mojej rady, pani, zostawisz te stworzenia pod
nasz opiek . Sama widzisz, e nie ma sensu wiele po nich oczekiwa .
Samia zawaha a si .
- Mo e ma pan racj .
Wsta a i niepewnie spojrza a na Rika. Kapitan podszed , podniós krzese ko i z
je z trzaskiem. Rik zerwa si na równe nogi.
- Czekajcie!
- Je li pani pozwoli - rzek kapitan, otwieraj c drzwi przed Sami . - Moi ludzie go
uspokoj .
Samia zatrzyma a si w progu.
- Nie zrobi mu krzywdy?
- Nie s dz , aby byli zmuszeni. atwo go okie znamy.
- Pani! Pani! - zawo
Rik. - Mog tego dowie . Jestem z Ziemi.
Samia przystan a, niezdecydowana.
- Wys uchajmy, co ma do powiedzenia.
- Jak sobie yczysz, pani - rzek ch odno kapitan.
Zawróci a, ale zatrzyma a si o krok od drzwi.
Rik zarumieni si . W ogromnym wysi ku przywo ania przesz
ci wykrzywi usta
w parodii u miechu.
- Pami tani Ziemi . By a radioaktywna. Przypominam sobie Zakazane Rejony i
wiec cy noc niebiesko horyzont. Gleba wieci a i nic na niej nie ros o. By o tylko kilka
miejsc, gdzie mogli
ludzie. Dlatego zosta em kosmoanalitykiem. To dlatego wola em
w kosmosie. Mój wiat by martwy.
Samia wzruszy a ramionami.
- Chod my, kapitanie. On majaczy.
Jednak tym razem kapitan Racety stan jak wryty, z rozdziawionymi ustami.
- Radioaktywny wiat! - wymamrota .
- Chce pan powiedzie , e istnieje co takiego?
- Tak. - Popatrzy na ni ze zdumieniem. - Tylko sk d on mo e o tym wiedzie ?
- Jak wiat mo e by radioaktywny i zamieszkany?
- Jest taki. I znajduje si w sektorze Syriusza. Nie pami tam jego nazwy. Mo e
nazywa si Ziemia.
- To jest Ziemia - potwierdzi Rik dumnie i z przekonaniem. - Najstarsza planeta w
Galaktyce. Planeta, z której wywodzi si ca a ludzka rasa.
- W
nie! - odezwa si cicho kapitan.
- Chce pan powiedzie , e ludzka rasa wywodzi si z Ziemi? - spyta a oszo omiona
Samia.
- Nie, nie - odpar z roztargnieniem kapitan. - To przes d. Wiem ju , co s ysza em o
tej radioaktywnej planecie. Jej mieszka cy twierdz , e jest ojczyzn Cz owieka.
- Nie wiedzia am, e mamy jak ojczyst planet .
- Pewnie z jakiej pochodzimy, ale jestem pewien, e nikt naprawd nie wie, z
której.
Podj wszy decyzj , podszed do Rika.
- Co jeszcze pami tasz? - Ju mia na ustach „ch opcze”, ale powstrzyma si .
- G ównie statek - rzek Rik. - I kosmoanaliz .
Samia do czy a do kapitana. Stali razem, tu przed Rikiem, i Samia poczu a
rosn ce zainteresowanie.
- A zatem to prawda? Jak to si sta o, e poddano go dzia aniu psychosondy?
- No w
nie! - powiedzia w zadumie kapitan Racety. - Mo e go zapytamy. Hej ty,
tubylcze czy przybyszu - kimkolwiek jeste . Jak to si sta o, e u yto wobec ciebie
psychosondy?
Rik spojrza niepewnie.
- Wszyscy to mówicie. Nawet Lona. Nie wiem, co znaczy to s owo.
- No wi c, kiedy przesta
pami ta ?
- Nie jestem pewien - odpar z rozpacz . - By em na statku.
- O tym ju wiemy. Dalej!
- Nie ma sensu krzycze , kapitanie - powiedzia a Samia. Zupe nie odbierze mu pan
odwag .
Rik by ca kowicie poch oni ty zmaganiami z mrokiem spowijaj cym umys . Ten
wysi ek nie pozostawia miejsca na inne uczucia. Ku w asnemu zdumieniu powiedzia :
- Nie obawiam si go, pani. Usi uj sobie przypomnie . By o niebezpiecze stwo.
Jestem tego pewien. Wielkie niebezpiecze stwo dla Floriny, ale nie pami tam
szczegó ów.
- Niebezpiecze stwo zagra aj ce planecie? - Samia zerkn a na kapitana.
- Tak. W pr dach przestrzeni.
- Jakich pr dach? - zapyta Racety.
- Pr dach przestrzeni.
Kapitan roz
r ce i opu ci je bezradnie.
- To szale stwo.
- Nie, nie. Niech mówi.
Samia znowu poczu a przyp yw zainteresowania. Rozchyli a usta, jej czarne oczy
rozb ys y, a na policzkach pokaza y si do eczki, gdy u miechn a si do Rika.
- Co to s te pr dy przestrzeni?
- To s ró ne pierwiastki - odpar niejasno Rik. Ju to raz wyja nia . Nie mia ochoty
znów o tym mówi .
Gwa townie, niemal niezrozumiale, zacz opowiada , gnany przez w asne my li.
- Wys
em wiadomo do miejscowej placówki biura na Sark. Pami tam to bardzo
dobrze. Musia em zachowa ostro no . Niebezpiecze stwo grozi o nie tylko Florinie.
Tak. Nie tylko Florinie. Si ga o a po Mleczn Drog . Nale
o post powa ostro nie.
Zdawa o si , e utraci wszelki kontakt ze s uchaczami, przeniós si w wiat
przesz
ci, który ods ania a mu miejscami podarta kurtyna zapomnienia. Valona
po
a mu r
na ramieniu i powiedzia a „Nie!”, lecz nawet na to nie zareagowa .
- Nie wiem, jak - ci gn bez tchu - moj wiadomo przechwyci kto z Sark. To
by a jaka pomy ka. Nie wiem, jak do tego dosz o. - Zmarszczy brwi. - Jestem pewien,
e wys
em j do miejscowej placówki biura na zastrze onej d ugo ci fali. My licie, e
kto pods uchiwa w podprzestrzeni?
Nawet nie zdziwi si , e tak atwo przysz o mu na my l s owo „podprzestrze ”.
Mo e czeka na odpowied , lecz nadal spogl da nie widz cymi oczami.
- W ka dym razie, kiedy wyl dowa em na Sark, czekali na mnie.
Znowu zapad a cisza, tym razem d uga i pe na namys u. Kapitan, równie
zamy lony, nie usi owa jej przerwa . Natomiast Samia zapyta a:
- Kto na ciebie czeka ? Kto?
- Nie... nie wiem - odpar Rik. - Nie pami tam. Nikt z biura. To by kto z Sark.
Przypominam sobie, e z nim rozmawia em. Wiedzia o niebezpiecze stwie. Mówi o
nim. Jestem pewien. Siedzieli my razem przy stole. Pami tam stó . On siedzia
naprzeciw mnie. Widz to wyra nie. Rozmawiali my d
sz chwil . Zdaje si , e nie
mia em ochoty zdradzi mu szczegó ów. Na pewno. Najpierw musia em powiadomi
biuro. A wtedy on...
- Tak? - zach ca a Samia.
- On co zrobi . On... Nie, nic wi cej nie wiem. Nic nie wiem! Ostatnie s owa
wykrzycza , a potem raptownie zamilk . Us yszeli prozaiczne brz czenie komunikatora
na r ce kapitana.
- O co chodzi? - rzuci kapitan.
Odpowiedzia mu osch y, energiczny g os:
- Wiadomo z Sark dla kapitana.
daj , eby odebra pan osobi cie.
- Dobrze. Zaraz b
w kabinie czno ci.
Racety obróci si do Samii.
- Pani, pozwol sobie przypomnie , e czas na obiad.
Domy li si , e dziewczyna ma zamiar wymówi si brakiem apetytu, powiedzie ,
aby poszed i nie martwi si o ni . Doda wi c dyplomatycznie:
- Czas nakarmi te stworzenia. Na pewno s zm czeni i g odni.
Samia nie mog a zaprzeczy .
- Musz jeszcze raz z nimi porozmawia , kapitanie.
Racety sk oni si w milczeniu. Mo e by a to zgoda. A mo e nie.
Samia by a wzburzona. Badania nad Florin zaspokaja y jej aspiracje intelektualne.
Jednak TAJEMNICZY PRZYPADEK RA ONEGO PSYCHOSOND ZIEMIANINA
(w my lach ju uk ada a tytu ) bardziej do niej przemawia . Budzi dzik i nienasycon
ciekawo .
To by a wielka tajemnica!
Fascynowa y j trzy aspekty tej sprawy. Nie zalicza a do nich do rozs dnego (w
tych okoliczno ciach) pytania, czy opowie tego cz owieka by a urojeniem lub
zmy leniem, czy te prawd . Dopuszczaj c mo liwo , i nie mówi prawdy, popsu aby
ca przyjemno , a tego Samia nie chcia a.
Te trzy aspekty sprowadza y si do odpowiedzi na trzy pytania: Po pierwsze, jakie
niebezpiecze stwo grozi o Florinie, a raczej ca ej Galaktyce? Po drugie, kim by a osoba,
która u
a psychosondy wobec Ziemianina? Po trzecie, dlaczego to zrobi a?
Postanowi a rozwik
t zagadk dla w asnej satysfakcji. Nikt nie jest a tak
skromny, by nie uwa
si za kompetentnego detektywa-amatora, a Samia na pewno nie
grzeszy a skromno ci .
Po obiedzie wsta a od sto u najszybciej jak mog a bez obrazy dla wspó biesiadników
i pospieszy a do aresztu.
- Otwórz drzwi! - poleci a wartownikowi.
Ale ten sta nadal wypr ony jak struna, z szacunkiem, spogl daj c pustym
wzrokiem przed siebie.
- Za pozwoleniem Waszej Dostojno ci - powiedzia - drzwi pozostan zamkni te.
Samia prychn a.
- Jak miesz?! Je li natychmiast nie otworzysz drzwi, poskar si kapitanowi.
- Za pozwoleniem Waszej Dostojno ci, drzwi pozostan zamkni te. Tak rozkaza
kapitan.
Natychmiast pobieg a na pok ad oficerski i jak tornado wpad a do kajuty kapitana.
- Kapitanie!
- Pani?
- Czy poleci pan nie dopuszcza mnie do Ziemianina i dziewczyny?
- Wydaje mi si , pani, i uzgodnili my, e rozmowy b
odbywa si tylko w
mojej obecno ci.
- Owszem - przed obiadem. Jednak sam pan widzia , e oni s nieszkodliwi?
- Widzia em, e wygl daj nieszkodliwie.
Samia kipia a ze z
ci.
- W takim razie rozkazuj panu, aby pan natychmiast poszed tam ze mn .
- Nie mog , pani. Sytuacja zmieni a si .
- Jak to?
- Oni musz zosta przes uchani przez odpowiednie w adze na Sark, a do tego
czasu, jak s dz , nale y ich zostawi w spokoju.
Samia zastyg a z otwartymi ze zdumienia ustami, ale zaraz opanowa a si , jak
przysta o na szlachetnie urodzon dam .
- Na pewno nie zamierza pan przekaza ich Urz dowi do Spraw Floriny.
- Hmm - agodzi kapitan - pierwotnie tak w
nie chcia em zrobi . Opu cili bez
pozwolenia swoj wiosk . Prawd mówi c, bez zezwolenia opu cili planet . Ponadto
podró uj na gap na sarka skim statku.
- Przez pomy
.
- Czy by?
- W ka dym razie, wiedzia pan o tych przest pstwach, zanim pozwoli mi pan
porozmawia z nimi.
- Jednak dopiero w trakcie rozmowy us ysza em, co ten tak zwany Ziemianin ma do
powiedzenia.
- Tak zwany. Sam pan mówi , e planeta Ziemia istnieje naprawd .
- Powiedzia em, e to mo liwe. Pani, czy mog zapyta , co wed ug ciebie mamy
uczyni z tymi lud mi?
- My
, e opowie Ziemianina nale y sprawdzi . Mówi o niebezpiecze stwie
zagra aj cym Florinie oraz o kim na Sark, kto usi owa ukry ten fakt przed
odpowiednimi w adzami. S dz , e to mo e zainteresowa mojego ojca. W rzeczy samej,
zamierzam zaprowadzi go do ojca, gdy nadejdzie odpowiednia chwila.
- Ale to sprytne! - rzek kapitan.
- Czy to sarkazm, kapitanie?
- Prosz wybaczy , Wasza Dostojno - Racety poczerwienia . - Mówi em o
naszych wi niach. Czy mog to wyja ni nieco obszerniej?
- Nie wiem, co to dla pana znaczy „nieco obszerniej” - odrzek a ze z
ci - ale
my
, e pan mo e.
- Dzi kuj . Po pierwsze, pani, mam nadziej , i nie minimalizuje pani znaczenia
tych niepokojów na Florinie.
- Jakich niepokojów?
- Chyba nie zapomnia
incydentu w bibliotece, pani.
- Zabito stra nika! Rzeczywi cie, kapitanie!
- Drugi zosta zabity dzi rano, pani, równie przez tubylca. Tubylcy na ogó raczej
nie zabijaj tam stra ników, a tu nagle kto zabija raz i drugi i pozostaje na wolno ci.
Czy dzia a samotnie? Czy to przypadek? A mo e to fragment starannie zaplanowanego
spisku?
- Najwyra niej wierzy pan w to ostatnie.
- Tak. Morderca mia dwoje wspólników. Ich rysopisy odpowiadaj wygl dowi
naszych gapowiczów.
- Nic mi pan nie mówi !
- Nie chcia em denerwowa Waszej Dostojno ci. Prosz jednak pami ta , e
kilkakrotnie ostrzega em pani , e mog by niebezpieczni.
- Dobrze. I co z tego wynika?
- A co, je li te morderstwa na Florinie pope niono tylko po to, eby odwróci uwag
si porz dkowych od tych dwojga, którzy zakradli si na nasz statek?
- To nie ma sensu.
- Nie ma? Dlaczego oni uciekaj z Floriny? Nie pytali my ich o to. Za
my, e
uciekaj przed stra nikami, gdy to najlogiczniejsze wyja nienie. Dlaczego szukaj
schronienia w
nie na Sark? Dlaczego uciekaj , w dodatku statkiem wioz cym Wasz
Dostojno ? No i on twierdzi, e jest kosmoanalitykiem.
Samia zmarszczy a brwi.
- Wi c co z tego?
- Przed rokiem donoszono o zagini ciu jakiego kosmoanalityka. Nie podano tego
do publicznej wiadomo ci. Wiem o tym, poniewa mój statek by jednym z tych, które
poszukiwa y ladów jego pojazdu w pobliskiej przestrzeni. Ktokolwiek stoi za tymi
niepokojami na Florinie, niew tpliwie s ysza o zagini ciu kosmoanalityka, co dowodzi,
dysponuje dobrze zakonspirowan i bardzo skuteczn organizacj .
- A mo e te dwie sprawy - Ziemianin i zaginiony kosmoanalityk - nie maj ze sob
adnego zwi zku?
- Niew tpliwie nie maj
cis ego zwi zku, pani. Ale by by to niezwyk y zbieg
okoliczno ci, gdyby nie mia y adnego zwi zku. Mamy do czynienia z oszustem. Dlatego
twierdzi, i poddano go dzia aniu psychosondy.
- Och?
- Co mo e nas przekona , e on nie jest kosmoanalitykiem? Nie wie o Ziemi nic
oprócz tego, e jest radioaktywna. Nie umie pilotowa statku. Nie ma poj cia o
kosmoanalizie. I zas ania si utrat pami ci. Teraz rozumiesz, pani?
Samia nie potrafi a znale
adnej odpowiedzi.
- Tylko po co? - zapyta a.
- Po to, eby zrobi a dok adnie to, co mia
zamiar uczyni , pani.
- Rozwik
zagadk ?
- Nie, nie. Zabra tego cz owieka do ojca.
- Nadal nie widz w tym sensu.
- Istnieje kilka mo liwo ci. W najlepszym razie móg by szpiegowa twego ojca -
pracuj c dla Floriny, a mo e dla Trantora. Wyobra am sobie, e stary Abel z Trantora
natychmiast rozpozna by w nim Ziemianina, cho by po to, eby postawi w trudnej
sytuacji w adze Sark, domagaj c si wyja nienia tego rzekomego u ycia psychosondy. W
najgorszym - móg by zabi pani ojca.
- Kapitanie!
- Tak, pani?
- To mieszne!
- Mo liwe, pani. Je li tak, to mieszne jest Ministerstwo Bezpiecze stwa.
Przypominasz sobie, e tu przed obiadem wezwano mnie, abym odebra wiadomo z
Sark?
- Tak.
- Oto ona.
Samia wzi a cienk , przezroczyst foli zapisan czerwonymi literami.
„Doniesiono o dwojgu Flori czykach podró uj cych nielegalnie na pa skim statku.
Nale y ich natychmiast schwyta . Jedno z nich mo e podawa si za kosmoanalityka nie
pochodz cego z Floriny. Prosz nie podejmowa
adnych dzia
w tej sprawie. Ponosi
pan pe
odpowiedzialno za bezpiecze stwo tych ludzi. Nale y ich zatrzyma i
przekaza bezpiecze stwu. ci le tajne. Bardzo pilne.”
Samia by a oszo omiona.
- Bezpiecze stwo - powiedzia a. - Ministerstwo Bezpiecze stwa.
- ci le tajne - rzek kapitan. - Naruszy em nieco rozkazy mówi c pani o tym, lecz
nie pozostawi a mi pani adnego wyboru.
- Co z nimi zrobi ?
- Nie wiem - odpar kapitan. - Podejrzany o szpiegostwo zamachowiec nie mo e
oczekiwa
agodnego traktowania. By mo e, jego opowie cz ciowo zi ci si i
naprawd zostanie potraktowany psychosond .
12.
Detektyw
Ka dy z czterech Wielkich Posiadaczy na swój sposób spogl da na Posiadacza
Fife’a. Bort by z y, Rune ubawiony, Balie rozgniewany, a Steen przestraszony. Pierwszy
przemówi Rune.
- Zdrada? - powiedzia . - Chcesz nas przestraszy tym s owem? Co ono ma
oznacza ? Kto zosta zdradzony? Ty? Bort? Ja? Przez kogo i jak? Na pomy lno Sark,
Fife, te konferencje zak ócaj mi godziny snu.
- Skutki - rzek Fife - mog zak óci ci sen na d ugi czas. Nie mówi , e zdradzono
którego z nas, Rune. Mówi o zdradzeniu Sark.
- Sark? - powiedzia Bort. - Przecie Sark to my.
- Przyznajmy, e to mit. Powiedzmy, e to co , w co wierz zwykli Sarka czycy.
- Nie rozumiem - j kn Steen. - Wy, panowie, zawsze lubicie sobie dogryza .
Autentycznie! Chcia bym ju z tym sko czy .
- Zgadzam si ze Steenem - przytakn Balie. Steen spojrza z wdzi czno ci .
- Mam szczery zamiar - powiedzia Fife - zaraz wam wszystko wyja ni .
yszeli cie, jak s dz , o ostatnich k opotach na Florinie?
- Raporty bezpiecze stwa mówi o kilku zabitych stra nikach - rzek Rune. - Czy o
tym mówisz?
- Na Sark! - przerwa im Bort. - Je li ju mamy konferowa , porozmawiajmy i o
tym. Zabici stra nicy! Zas
yli, eby ich zabito! Chcecie powiedzie , e tubylec mo e
po prostu podej do stra nika i zdzieli go ceg w eb? Dlaczego jaki stra nik pozwala
podej tubylcowi z ceg w r ku? Dlaczego nie usma y go z odleg
ci dwudziestu
kroków? Na Sark, pogoni bym ich wszystkich, od rekruta po kapitana, wyla bym gamoni
na twarz. Ca a ta banda obros a t uszczem. Zbyt wygodnie im si tam yje. Twierdz , e
co pi lat nale y og asza na Florinie stan wojenny i wy apywa wichrzycieli. Wtedy
tubylcy siedzieliby cicho, a nasi ludzie mieliby si na baczno ci.
- Sko czy
? - zapyta Fife.
- Na razie tak. Ale wróc jeszcze do tego tematu. Jak wiecie, ja te mam tam
inwestycje. Mo e nie tak wielkie jak twoje, Fife, ale do du e, eby mie powód do
zmartwienia.
Fife wzruszy ramionami.
- A ty s ysza
o tych niepokojach? - zwróci si do Steena.
- Tak - zerwa si Steen. - To znaczy s ysza em, jak mówi
...
- Nie czyta
biuletynów bezpiecze stwa?
- Hmm, có ... - Steen gwa townie zainteresowa si swoimi d ugimi, spiczastymi
paznokciami, starannie pokrytymi miedzianym lakierem. - Nie zawsze mam czas na
czytanie wszystkich komunikatów. Nie wiedzia em, e powinienem. Prawd mówi c -
zebra ca odwag i spojrza prosto w oczy Fife’a - nie wiedzia em, e chcesz mi mówi ,
co mam robi . Co podobnego!
- Nie chc - rzek Fife. - Mimo to, skoro cho jeden z nas nie zna wszystkich
szczegó ów, pozwólcie, e je przypomn . Mo e zainteresuj tak e pozosta ych.
Zadziwiaj ce, w jak niewielu s owach mo na stre ci wydarzenia czterdziestu o miu
godzin i jak nieciekawe mog wyda si te fakty. A wi c, nieoczekiwana próba dotarcia
do tekstów o kosmoanalizie. Cios w g ow nadgorliwego stra nika, który dwie godziny
pó niej umar w wyniku p kni cia podstawy czaszki. Po cig przerwany, gdy zbiegowie
schronili si w melinie znanego agenta Trantora. Drugi stra nik zabity o wicie, morderca
ucieka w przebraniu stra nika, a po kilku godzinach ginie trantoria ski agent.
- Je li chcecie us ysze najnowsze wie ci - zako czy Fife - mo ecie dorzuci do
tego jeszcze jeden drobiazg. Przed paroma godzinami w Parku Miejskim na Florinie
znaleziono cia o, a raczej szcz tki cia a.
- Czyje? - zapyta Rune.
- Chwileczk . Obok niego le
a kupka popio u, która wygl da a na resztki
spalonego odzienia. Wszystkie metalowe cz ci zosta y starannie usuni te, lecz analiza
popio u wykaza a, e s to pozosta
ci munduru stra nika.
- Nasz przyjaciel przebieraniec? - podsun Balie.
- Nie mo e by - odpar Fife. - Kto zabi by go tak skrycie?
- Samobójstwo - rzuci w ciekle Bort. - Jak d ugo ten przekl ty dra móg by si
wymyka ? S dz , e wybra
mier z w asnej r ki. Je li o mnie idzie, to uwa am, e
nale
oby sprawdzi , który oddzia Stra y do tego dopu ci , i wr czy im
jednostrza owy blaster.
- Niemo liwe - powtórzy Fife. - Gdyby ten cz owiek pope ni samobójstwo,
musia by najpierw zabi si , potem zdj mundur, spali go na popió , usun sprz czki
oraz odznak , a nast pnie pozby si ich. Albo najpierw zdj mundur, spali go, usun
sprz czki oraz odznak , wyj z groty nago lub w bieli nie, wyrzuci je, wróci , a potem
zabi si .
- Cia o le
o w grocie? - spyta Bort.
- Tak. W jednej ze sztucznych grot w parku.
- Zatem mia mnóstwo czasu - upiera si Bort. Nie lubi zmienia zdania. - Móg
najpierw usun sprz czki i odznak , a potem...
- Próbowa
kiedy usun odznak z munduru, który nie zosta przedtem spalony?
- spyta sarkastycznie Fife. - I mo esz poda jaki motyw, je li by o to cia o
poszukiwanego, który pope ni samobójstwo? Ponadto, mam tu raport patologów, którzy
badali budow kostn . To nie jest szkielet stra nika ani Flori czyka. To ko ci
Sarka czyka.
- Co takiego! - krzykn Steen, a Balie szeroko otworzy oczy; metalowe z by
Rune’a, które, b yskaj c od czasu do czasu, o ywia y czarny prostopad
cian, znikn y,
gdy zacisn usta. Nawet Bort os upia .
- Wyobra acie sobie? - spyta Fife. - Teraz pojmujecie, dlaczego z uniformu
usuni to metalowe cz ci. Ktokolwiek zabi Sarka czyka, chcia , aby popió uznano za
resztki sarka skiego stroju, zdj te i spopielone przed zabójstwem, które mogliby my
uzna za samobójstwo lub wynik prywatnej wa ni, w aden sposób nie wi
ce si z
naszym udaj cym stra nika przyjacielem. Nie wiedzia tylko, e analiza popio u pozwoli
odró ni kyrt sarka skiego ubrania od celulitu munduru stra nika, nawet je li sprz czki i
odznaka zostan usuni te.
Teraz, maj c zabitego Sarka czyka i spopielony mundur stra nika, mo emy jedynie
uzna , i gdzie w Górnym Mie cie yje Mieszczanin przebrany za Sarka czyka. Nasz
Flori czyk dostatecznie d ugo udawa stra nika i stwierdziwszy, e staje si to zbyt
niebezpieczne, postanowi zosta Posiadaczem. I zrobi to w jedyny sposób, jakim móg
si pos
.
- Z apano go? - zapyta ochryple Bort.
- Nie.
- Dlaczego? Na Sark, dlaczego?
- Zostanie pojmany - rzek oboj tnie Fife. - Mamy teraz wa niejsze sprawy do
omówienia. Ta zbrodnia to wobec nich drobiazg.
- Do rzeczy! - za da natychmiast Rune.
- Cierpliwo ci! Po pierwsze, chcia bym was zapyta , czy pami tacie tego
kosmoanalityka, który zagin w zesz ym roku.
Steen zachichota .
Bort rzek z bezgraniczn pogard :
- Znowu?
- Czy by istnia o jakie powi zanie? - zapyta Steen. - Czy te jeszcze raz b dziemy
omawia t okropn afer ? Jestem zm czony.
Fife nie da si sprowokowa .
- Te gwa towne wydarzenia dnia wczorajszego i przedwczorajszego rozpocz y si
od tego, e w bibliotece flori skiej kto za da dost pu do ksi ek o kosmoanalizie. To
dla mnie wystarczaj ce powi zanie. Zobaczmy, czy uda mi si przekona o tym i was.
Zaczn od opisu trzech osób zamieszanych w incydent z ksi kami i prosz , nie
przerywajcie mi przez chwil .
Najpierw Mieszczanin, najniebezpieczniejszy z tej trójki. Na Sark zebra doskona e
oceny, jako inteligentny i godny zaufania. Niestety, teraz obróci swoje zdolno ci przeciw
nam. Niew tpliwie to on jest odpowiedzialny za te cztery morderstwa. Niez y wynik.
Zwa ywszy, e w ród ofiar s dwaj stra nicy i Sarka czyk, wprost niewiarygodny jak na
tubylca. I jeszcze go nie schwytano.
Druga z zamieszanych osób jest tubylcz kobiet . Niewykszta cona i zupe nie bez
znaczenia. Jednak e przez kilka ostatnich dni drobiazgowo zbadano ka dy szczegó tej
afery i znamy yciorys tej dziewczyny. Jej rodzice byli cz onkami „Duszy Kyrtu”, je li
kto z was pami ta t podziemn organizacj , któr bez trudu zniszczono jakie
dwadzie cia lat temu.
I tak dochodzimy do trzeciej i najbardziej niezwyk ej osoby. Ten trzeci to zwyk y
robotnik i w dodatku kretyn.
Bort g
no westchn , a Steen zachichota piskliwie. Balie nie otworzy oczu, a
Rune siedzia nieruchomo w ciemno ci.
- To nie jest adna przeno nia ani przesada - ci gn Fife. - Ludzie z bezpiecze stwa
wychodzili z siebie, ale znaj tylko fakty z ostatnich dziesi ciu i pó miesi cy jego ycia.
Znaleziono go w wiosce nie opodal flori skiej metropolii. Nie umia chodzi ani mówi .
Nie potrafi nawet je .
Zauwa cie, e pojawi si kilka tygodni po znikni ciu kosmoanalityka. A w
dodatku, w ci gu paru miesi cy nauczy si mówi , a nawet podj prac w fabryce kyrtu.
Który kretyn uczy by si tak szybko?
- Och, doprawdy - zacz z przekonaniem Steen. - Je li odpowiednio zastosowa
psychosond , mo na wywo
...
Umilk , a Fife rzek ironicznie:
- No tak, nie znam wi kszego autorytetu w tej dziedzinie ni Steen. Ale i bez jego
fachowej opinii doszed em do takiego samego wniosku. To jedyne mo liwe wyja nienie.
Psychosonda mog a by u yta tylko na Sark lub w Górnym Mie cie Floriny. W
ramach rutynowego dochodzenia sprawdzono wszystkich lekarzy w Górnym Mie cie.
Nie znaleziono adnego ladu niedozwolonego stosowania psychosondy. Wtedy jeden z
naszych agentów wpad na pomys , eby sprawdzi kartoteki lekarzy zmar ych potem,
jak pojawi si ten kretyn. Osobi cie zadbam o to, eby ten agent otrzyma awans.
W jednym z takich gabinetów znaleziono kart naszego kretyna. Oko o sze
miesi cy temu przyprowadzi a go na badanie tubylcza kobieta, druga osoba z naszej
trójki. Widocznie zrobi a to w tajemnicy, bo w tym dniu zwolni a si z pracy podaj c
inny powód. Lekarz zbada kretyna i stwierdzi wyra ne lady stosowania psychosondy.
Teraz mamy co ciekawego. Lekarz by jednym z tych, którzy prowadz dwa
gabinety - w Górnym i w Dolnym Mie cie. Jeden z tych idealistów, którzy wierz , e
tubylcom nale y si porz dna opieka medyczna. By metodycznym cz owiekiem i
prowadzi podwójn kompletn kartotek w obu gabinetach, aby unikn niepotrzebnych
podró y wind . Ponadto, jak s dz , jego idealizm wyra
si w braku podzia u na karty
Sarka czyków i Flori czyków. Jednak karta interesuj cego nas kretyna nie mia a
duplikatu - jako jedyna.
Dlaczego? Gdyby z jakiego powodu postanowi nie zdublowa w
nie tej karty,
dlaczego umie ci by j w gabinecie w Górnym Mie cie, gdzie j znaleziono? Dlaczego
nie w Dolnym Mie cie, gdzie jej nie by o? W ko cu pacjent by Flori czykiern. Zosta
przyprowadzony przez Florink . Zbadano go w gabinecie w Dolnym Mie cie. Wszystko
to zosta o wyra nie opisane w historii choroby, któr znale li my.
T zagadk mo na wyja ni tylko w jeden sposób. Pacjent by zarejestrowany w
obu kartotekach, lecz karta w Dolnym Mie cie zosta a zniszczona przez kogo , kto nie
wiedzia , e w Górnym Mie cie istnieje drugi egzemplarz. Mo emy to uzna za pewnik.
W protokole badania lekarz zanotowa , e ten przypadek nale y opisa w kolejnym
rutynowym sprawozdaniu dla s
b bezpiecze stwa. Zgodnie z przepisami. Ka de u ycie
psychosondy mog o sygnalizowa , e mamy do czynienia z przest pc . Nigdy jednak nie
sporz dzi tego sprawozdania. Nie min tydzie , jak zgin w wypadku drogowym.
Wprost nieprawdopodobne nagromadzenie zbiegów okoliczno ci, nie uwa acie?
Balie otworzy oczy.
- Opowiadasz nam tu jakie detektywistyczne zagadki.
- Tak - zawo
zadowolony Fife. - To detektywistyczna zagadka. I w tej chwili ja
jestem detektywem.
- A kto jest podejrzanym? - szepn ze znu eniem Balie.
- Jeszcze nie teraz. Dajcie mi jeszcze chwil pobawi si w detektywa.
W obliczu sytuacji, któr uzna za najpowa niejszy kryzys w historii Sark, Fife
stwierdzi nieoczekiwanie, e wspaniale si bawi.
- Podejd my do tej sprawy z ca kiem innej strony - powiedzia . - Zapomnijmy na
chwil o kretynie i przypomnijmy sobie kosmoanalityka. Po raz pierwszy us yszeli my o
nim, kiedy Biuro Transportu zosta o zawiadomione, e jego statek niebawem wyl duje.
Zawiadomienie opiera o si na informacji pochodz cej od niego. Kosmoanalityk nie
przybywa. Nie ma go nigdzie w pobliskiej przestrzeni. Co wi cej, wiadomo wys ana
przez kosmoanalityka i przekazana do Biura Transportu znikn a. MBK twierdzi o, i
celowo zataili my wiadomo . Bezpiecze stwo uwa
o, e w biurze wymy lili t
wiadomo do celów propagandowych. Nigdy nie przysz o mi do g owy, e i jedni, i
drudzy mylili si . Wiadomo zosta a przekazana, a nie zatai y jej w adze Sark.
Za
my istnienie osoby, któr na razie nazwiemy X. Ten X ma dost p do rejestrów
Biura Transportu. Dowiaduje si o kosmoanalityku oraz jego informacji, a umie szybko
my le i dzia
. Wysy a podprzestrzennie wiadomo na statek kosmoanalityka,
nakazuj c mu wyl dowa na jakim ma ym prywatnym l dowisku. Kosmoanalityk
wykonuje polecenie, a X ju tam na niego czeka. Informacj z ostrze eniem o gro cym
niebezpiecze stwie zabiera. S po temu dwa powody. Po pierwsze, usuwaj c dowód,
utrudni ewentualne próby wykrycia. Po drugie, zapewne pos
y si ni , aby zdoby
zaufanie szalonego kosmoanalityka. Gdyby kosmoanalityk uwa
, e powinien
rozmawia tylko ze swoimi zwierzchnikami, X móg nak oni go do wyjawienia
wszystkiego dowodz c, i ju zna zasadnicze fakty.
Kosmoanalityk na pewno zacz mówi . Jakkolwiek niezborna, zwariowana i
nieprawdopodobna mog a by ta historia, X uzna j za wspania y instrument
propagandowy. Wys
list, szanta uj c nas, Wielkich Posiadaczy. Plan, jaki zamierza
przeprowadzi , w ogólnych zarysach pokrywa si z tym, jaki przypisywa em
Trantorowi. Je li nie przystaniemy na jego warunki, zamierza zak óca produkcj kyrtu
pog oskami o zag adzie Floriny, a spe nimy jego dania. Jednak wtedy pope ni
pierwszy b d. Co go przestraszy o. Pó niej zastanowimy si , co. W ka dym razie
doszed do wniosku, e musi troch odczeka . Jednak oczekiwanie mia o jedn powa
wad . X nie wierzy w histori kosmoanalityka, lecz niew tpliwie sam kosmoanalityk by
szczerze prze wiadczony o jej prawdziwo ci. X musia tak pokierowa sprawami, eby
tamten zechcia prze
„koniec wiata” na pó niejszy termin. Kosmoanalityk nie
zgodzi by si na to, dopóki pozostawa pod wp ywem swojego szale stwa. X móg go
zabi , lecz kosmoanalityk by mu potrzebny jako ród o dalszych informacji (w ko cu X
nie mia poj cia o kosmoanalizie, a nie móg by skutecznie nas szanta owa bez adnych
konkretów), a mo e jako zak adnik w razie niepowodzenia ca ej operacji. W ka dym
razie u
psychosondy. Potem nie mia ju na g owie kosmoanalityka, lecz bezmózgiego
kretyna, który przez pewien czas nie sprawi mu adnych k opotów. A po pewnym czasie
odzyska zmys y.
Nast pny krok? Upewni si , e przez rok oczekiwania kosmoanalityk nie zostanie
znaleziony i adna z licz cych si osób nie ujrzy go nawet w roli bezmózgiego kretyna.
Dokona tego z mistrzowsk prostot . Przewióz swoj ofiar na Florin i przez blisko
rok kosmoanalityk by po prostu pó
ówkiem, tubylcem pracuj cym w fabryce kyrtu.
S dz , e w ci gu tego roku X lub jaki jego zaufany podw adny odwiedzi
miasteczko, w którym umie ci ofiar , eby sprawdzi , czy ta jest zdrowa i ca a. Podczas
jednej z tych wizyt dowiedzia si jako , e kosmoanalityka zabrano do lekarza, który
potrafi rozpozna ra enie psychosond . Lekarz zgin i protokó badania tak e,
przynajmniej z gabinetu w Dolnym Mie cie. To by powa ny b d X. Nie przysz o mu do
owy, e w gabinecie w Górnym Mie cie mo e znajdowa si duplikat. A potem
pope ni nast pny b d. Kretyn zacz troch za szybko odzyskiwa pami , a miejscowy
Mieszczanin by na tyle bystry, aby spostrzec, e jego s owa nie s tylko majaczeniem
szale ca. Mo e dziewczyna opiekuj ca si kretynem opowiedzia a Mieszczaninowi, co
powiedzia lekarz. Tylko zgaduj . Oto ca a historia.
Fife splót swe mocne d onie i czeka na reakcj s uchaczy. Rune zareagowa
pierwszy. Kilka chwil wcze niej w czy
wiat o w swoim prostopad
cianie i teraz
siedzia w nim, mrugaj c oczami i u miechaj c si . Powiedzia :
- To do nudna historia, Fife. Jeszcze chwila i zasn bym.
- Moim zdaniem - rzek powoli Balie - stworzy
konstrukcj równie fantastyczn
jak ta w zesz ym roku. W dziewi ciu dziesi tych sk ada si z przypuszcze .
- Banialuki! - rzek Bort.
- A kim jest ten X? - spyta Steen. - Je li nie wiesz kim jest X, to wszystko nie ma
sensu.
I ziewn lekko, zas aniaj c ma e bia e z by zakrzywionym palcem.
- Przynajmniej jeden z was dostrzega sedno problemu - odezwa si Fife. -
To samo X jest kluczem do ca ej zagadki. Zwa cie, jakimi cechami musi
charakteryzowa si X, je eli moja analiza jest trafna.
Po pierwsze, X ma kontakty w administracji. Jest cz owiekiem, który mo e
zdecydowa o u yciu psychosondy. I który uwa a, e mo e dokona szanta u na wielk
skal . To cz owiek, który bez problemu przewióz kosmoanalityka z Sark na Florin .
Potrafi te zaaran owa
mier lekarza na Florinie. To nie jest byle kto. Wi cej, to
naprawd musi by kto . To musi by Wielki Posiadacz. Nie uwa acie?
Bort zerwa si na nogi. Jego g owa znikn a na chwil , ale zaraz znów usiad . Steen
wybuchn wysokim, histerycznym miechem. Oczy Rune’a, do po owy ukryte w
otaczaj cym je t uszczu, b yszcza y gor czkowo. Balie powoli potrz sn g ow .
- Na Kosmos! Kogo oskar asz, Fife? - wrzasn Bort.
- Na razie nikogo. - Fife zachowa spokój. - Jeszcze nikogo. Spójrzcie na to w ten
sposób. Jest nas pi ciu. aden inny cz owiek na Sark nie móg dokona tego, co zrobi X.
To mo e by tylko jeden z nas pi ciu. To mo na uzna za pewnik. A teraz, który? Zaczn
od siebie - na pewno nie ja.
- Mamy ci uwierzy na s owo, tak? - zadrwi Rune.
- Nie musicie mi wierzy na s owo - odpar Fife. - Jestem jedyny, który nie mia
motywu. Motywem X jest przej cie kontroli nad produkcj kyrtu. Ja j kontroluj .
adam jedn trzeci wszystkich pól na Florinie. Moje fabryki, wytwórnie i flota
handlowa s wystarczaj co liczne, abym móg wysiuda z interesu ka dego z was -
razem czy osobno - gdybym chcia . Nie musia bym ucieka si do skomplikowanego
szanta u.
S uchajcie mnie! - przekrzykiwa chór ich wrzasków. - Ka dy poza mn móg mie
jaki motyw. Rune ma najmniejszy kontynent i najskromniejszy stan posiadania. Wiem,
e to mu si nie podoba. Nie mo e udawa , e jest inaczej. Balie pochodzi z najstarszego
rodu. W swoim czasie jego rodzina w ada a ca Sark. On pewnie o tym pami ta.
Bortowi nie podoba si to, e zawsze zostaje przeg osowany na Radzie, w zwi zku z
czym na swoim terytorium nie mo e prowadzi interesów tak, jak by chcia - za pomoc
bicza i blastera. Steen ma kosztowne zachcianki i jego finanse s w op akanym stanie.
Konieczno powetowania sobie strat to istotny powód. Zatem mamy tu wszystko.
Zazdro .
dz w adzy. Chciwo . Presti . A wi c, który z was?
- A ty nie wiesz? - W starych oczach Balle’a pojawi si z
liwy b ysk.
- To niewa ne. Pos uchajcie. Powiedzia em, e co wystraszy o X (nazywajmy go
nadal X) po pierwszych listach, jakie do nas napisa . Czy wiecie co? Nasza pierwsza
konferencja, na której podkre la em konieczno wspólnego dzia ania. X uczestniczy w
niej. X by oczywi cie jednym z nas. Rozumia , e zjednoczone dzia ania oznaczaj jego
kl sk . Liczy , e nas pokona, poniewa wiedzia , e sztywne przestrzeganie zasady
autonomii kontynentalnej zapewni mu przewag do ostatniej chwili. Stwierdzi , e
pope ni b d, wi c postanowi zaczeka , a zapomnimy o ca ej sprawie i b dzie móg
podj dalsze dzia ania.
Myli si jednak. Wci mo emy podj wspólne dzia ania i je li za
ymy, e X jest
jednym z nas, pozostaje nam tylko jedno - zerwa z zasad autonomii kontynentalnej. To
luksus, na jaki nie mo emy sobie d
ej pozwala , gdy plany X doprowadz do naszej
ekonomicznej kl ski albo do interwencji Trantora. Ja jestem jedyn osob , której mog
ufa , tak wi c od tej pory b
kierowa zjednoczon Sark. Jeste cie ze mn ?
Zerwali si z foteli, krzycz c. Bort wymachiwa pi ciami. Mia pian na ustach.
Nie mogli mu nic zrobi w sensie fizycznym. Ka dy z nich znajdowa si na innym
kontynencie. Fife móg siedzie za swoim biurkiem i patrze , jak pieni si ze z
ci.
- Nie macie wyboru - rzek . - W ci gu roku, który up yn od naszej pierwszej
konferencji, ja te poczyni em pewne przygotowania. Kiedy wy czterej spokojnie
uczestniczyli cie w naradzie, s uchaj c, jak mówi , lojalni wzgl dem mnie oficerowie
przej li dowodzenie flot .
- Zdrada! - zawyli.
- Zdrada zasady autonomii kontynentalnej - odpar Fife. - Lojalno wzgl dem Sark.
Steen nerwowo zaplata palce; ich rdzawe, miedziane ko ce by y jedyn barwn
plam na bia ej jak ciana skórze.
- Przecie to chodzi o X. Nawet je li X jest jednym z nas, pozostali trzej s
niewinni. Ja nie jestem X - obrzuci pozosta ych jadowitym spojrzeniem. - To jeden z
nich.
- Ci z was, którzy s niewinni, mog wej do mojego rz du - je li chc . Nie maj
nic do stracenia.
- Ale ty nie powiesz, kto jest niewinny - wrzeszcza Bort. - B dziesz karmi nas
opowie ciami o X i trzyma za...
Zabrak o mu tchu.
- Nie b
. W ci gu dwudziestu czterech godzin dowiem si , kim jest X. Nie
powiedzia em wam tego. Kosmoanalityk, o którym mówili my, jest teraz w moich
kach.
Zapad o milczenie. Spogl dali po sobie podejrzliwie i z rezerw . Fife zachichota .
- Zastanawiacie si , który z was jest X. Jeden z nas to wie, mo ecie by pewni. A za
dwadzie cia cztery godziny wszyscy b dziemy to wiedzie . Teraz zwa cie, panowie, e
jeste cie zupe nie bezradni. Okr ty wojenne nale do mnie. Do widzenia!
Odprawi ich gestem.
Znikn li jeden po drugim, jak gwiazdy w g bi pró ni, zas oni te na ekranie przez
niewidoczny kad ub mijanego wraka.
Steen wy cza si ostatni.
- Fife - powiedzia dr cym g osem.
Fife spojrza na niego.
- Tak? Chcesz przyzna si teraz, kiedy jeste my sami? Ty jeste X?
Twarz Steena wykrzywi grymas strachu.
- Nie, nie! Autentycznie. Chcia em tylko zapyta , czy mówi
powa nie. To
znaczy, o autonomii kontynentalnej i w ogóle. Autentycznie?
Fife spojrza na stary chronometr.
- Do widzenia.
Steen zaskowycza . Si gn r
do wy cznika i równie znikn .
Fife siedzia nieporuszony. Zako czywszy zebranie i maj c najgorsze za sob ,
poczu g bokie przygn bienie. Niemal pozbawione warg usta by y jak rana w jego
szerokiej twarzy.
Wszystkie kalkulacje opiera y si na jednym za
eniu: kosmoanalityk by szalony,
a niebezpiecze stwo wyimaginowane. Tyle jednak wydarzy o si w zwi zku z tym
szale cem. Czy Junz z MBK sp dzi by rok na szukaniu wariata? Czy tak uparcie
ugania by si za mira em?
Fife nikomu o tym nie mówi . Ledwie mia zastanawia si nad tym. A je li
kosmoanalityk wcale nie by szalony? Je eli wiatu kyrtu grozi zag ada?
Przed Wielkim Posiadaczem pojawi si flori ski sekretarz i rzek bezbarwnym,
suchym g osem:
- askawy panie.
- O co chodzi?
- Statek z pa sk córk wyl dowa .
- Czy kosmoanalityk i tubylcza kobieta s bezpieczni?
- Tak, prosz pana.
- Niech nikt ich nie przes uchuje beze mnie. Maj ich trzyma pod kluczem, a
przyb
... Czy s jakie wie ci z Floriny?
- Tak, prosz pana. Mieszczanin zosta schwytany i przewo go na Sark.
13.
Pilot
Wraz z pog bianiem si mroku wiat a portu coraz bardziej ja nia y. O wietlenie
przez ca y czas nie odbiega o od tego, czego oczekujemy w troch pochmurne, pó ne
popo udnie. W porcie numer dziewi , tak jak i w innych portach jachtowych Górnego
Miasta, mimo obrotu planety panowa dzie . Ta jasno mog a sta si nieco zbyt ra ca
w samo po udnie, lecz nic ponad to.
Markis Genro wiedzia , e min kolejny dzie standardowy, tylko dlatego, e id c
do portu zostawi za plecami kolorowe, nocne wiat a Miasta. Jaskrawe na tle
ciemniej cego nieba, nie usi owa y zast pi blasku dnia.
Genro przystan przy g ównym wej ciu. Gigantyczna podkowa z trzema tuzinami
hangarów i pi cioma p ytami l dowisk nie robi a na nim wra enia. By a dla niego, tak
samo jak dla ka dego do wiadczonego pilota, chlebem powszednim.
Wyj d ugi fioletowy papieros, zawini ty w najcie sz bibu
ze srebrzystego
kyrtu, i w
do ust. Os oni koniec z
onymi d
mi i patrzy , jak jarzy si
zielonkawym p omieniem, gdy wci ga dym w p uca. Papieros spali si powoli, nie
pozostawiaj c popio u. Genro wypu ci nosem szmaragdowy dym.
- Wszystko jak co dzie ! - mrukn .
Cz onek komitetu jachtowego w stroju pilota, jedynie z dyskretnym napisem na
piersi wiadcz cym o tym, e jest cz onkiem komitetu, szybko ruszy na spotkanie Genro,
staraj c si nie okazywa po piechu.
- Cze , Genro! Dlaczego nie mia oby by jak co dzie ?
- Cze , Doty. My la em, e w tym ca ym zamieszaniu jaki spryciarz móg by
wpa na pomys zamkni cia portów. Dzi ki Sark, tak si nie sta o.
Cz onek komitetu spos pnia .
- Jeszcze nie wiadomo, czy do tego nie dojdzie. S ysza
ostatnie wiadomo ci?
Genro wyszczerzy z by w u miechu.
- Jak odró ni ostatnie od przedostatnich?
- No có , s ysza
o tym tubylcu? Tym mordercy?
- Chcesz powiedzie , e go z apali? Nie s ysza em.
- Nie, nie z apali go. Ale wiedz , e nie ma go w Dolnym Mie cie!
- Tak? A wi c gdzie jest?
- No, w Górnym Mie cie. Tutaj.
- Daj spokój.
Genro szeroko otworzy oczy, a potem zmru
je z niedowierzaniem.
- Nie, naprawd - odpar tamten lekko ura ony. - To pewne. Stra nicy kr
tam i z
powrotem po Autostradzie Kyrtu. Otoczyli Park Miejski i na G ównej Arenie zrobili
punkt koordynacyjny. To wszystko prawda.
- No có , mo e. - Genro powiód oboj tnym spojrzeniem po stoj cych w hangarach
statkach. - Zdaje si , e od miesi cy tutaj nie by em. S jakie nowe statki?
- Nie. Chocia tak, jest P omienna Strza a Hjordesse’a.
Genro potrz sn g ow .
- Ten widzia em. Ca y chromowany i nic poza tym. Przykro mi to mówi , ale chyba
w ko cu b
musia sam zaprojektowa sobie statek.
- Sprzedajesz Komet V?
- Sprzedaj albo oddaj na z om. Mam do tych nowoczesnych modeli. S zbyt
zautomatyzowane. Automatyczne uk ady sterowania i komputery nawigacyjne odbieraj
ca przyjemno .
- Wiesz co, s ysza em, jak inni te to mówili - przytakn cz onek komitetu. -
Powiem ci co . Je eli us ysz , e kto sprzedaje stary model w dobrym stanie, dam ci
zna .
- Dzi ki. Mog pokr ci si tu chwil ?
- Oczywi cie. Rób, co chcesz.
Cz onek komitetu u miechn si , machn r
i odszed .
Genro zacz powoln inspekcj . Na pó wypalony papieros zwisa mu z k cika ust.
Genro przystawa przy ka dym zaj tym hangarze, uwa nie oceniaj c jego zawarto .
Jego zainteresowanie wzbudzi hangar dwudziesty szósty. Genro zajrza za nisk
barierk i zawo
uprzejmym tonem:
- Posiadaczu?
Gdy nie doczeka si odpowiedzi, powtórzy zawo anie nieco bardziej stanowczo i
mniej uprzejmie.
Posiadacz, który wy oni si z hangaru, nie wygl da nadzwyczajnie. Po pierwsze,
nie by w stroju pilota. Po drugie, nie by ogolony, a paskudnie wygl daj
myck mia
ci gni
na uszy w zupe nie niemodny sposób. Jego zachowanie zdradza o niezwyk
podejrzliwo .
- Jestem Markis Genro. Czy to pana statek, prosz pana?
- Tak - odpar tamten powoli i z namys em.
Genro nie zwróci na to uwagi. Odchyli g ow i uwa nie obejrza lini kad uba.
Wyj z ust resztki papierosa i pstrykni ciem wys
je wysoko w powietrze. Niedopa ek
jeszcze nie zacz spada , gdy znikn w krótkim rozb ysku.
- Mia by pan co przeciw temu, gdybym wszed ?
Tamten zawaha si , po czym odsun si . Genro wszed .
- W jakie silniki jest wyposa ona ta jednostka, prosz pana? - spyta .
- Dlaczego to pana interesuje?
Genro by wysoki, o ciemnej skórze i oczach, w osach k dzierzawych i krótko
przyci tych. Przewy sza tamtego o pó g owy, a w u miechu ods ania równe, bia e
by.
- Szczerze mówi c - powiedzia - mam ochot na nowy statek.
- Czy to znaczy, e interesuje pana ten?
- Nie wiem. Co podobnego, mo e, o ile cena by aby przyst pna. Czy móg bym
zobaczy stery i silniki?
Posiadacz sta chwil w milczeniu.
- Jak pan uwa a, rzecz jasna... - rzek Genro zimnym tonem i odwróci si .
- Mo e sprzedam. - Posiadacz si gn do kieszeni. - Oto licencja!
Genro obejrza j z obu stron szybkim, wprawnym spojrzeniem. Zwróci dokument.
- Pan Deamone?
Posiadacz kiwn g ow .
- Mo e pan wej , je li pan chce.
Genro przelotnie zerkn na wielki chronometr portowy, którego fosforyzuj ce
wskazówki, b yszcz ce jasno nawet w wietle dnia, pokazywa y pocz tek drugiej
godziny po zachodzie s
ca.
- Dzi kuj . Poka e mi pan drog ?
Posiadacz ponownie pogmera w kieszeniach i poda mu p k kluczy.
- Pan pierwszy, prosz pana.
Genro wzi podany p k. Przejrza paski, szukaj c kodu oznaczaj cego „statek”.
Tamten nie mia zamiaru mu pomóc. W ko cu Genro powiedzia :
- To chyba ten.
Podszed krótkim pomostem do balustrady luku i po jego prawej stronie uwa nie
poszukiwa kluczem otworu zamka.
- Nie widz ... Ach, tu jest! - rzek , przesuwaj c si na lewo.
Powoli, bezg
nie, luk otworzy si i Genro wszed w g sty mrok. Gdy tylko drzwi
zamkn y si za ich plecami, luza uruchomi a si automatycznie. Wewn trzna grod
otwar a si , a w ca ym statku zapali y si jasne wiat a.
Myrlyn Terens nie mia wyboru. Ju zapomnia ten dawno miniony czas, gdy
istnia y takie rzeczy jak „wybór”. Przez trzy d ugie beznadziejne godziny ukrywa si w
doku Deamone’a, czekaj c i nie mog c nic zrobi . Jak dot d, nic mu to nie da o. To nie
mo e zako czy si niczym innym jak uwi zieniem.
A teraz pojawi si ten facet zainteresowany statkiem. Rozmowa z nim by a
szale stwem. Przy tak bliskim kontakcie Terens nie zdo a d ugo go zwodzi . Jednak nie
mo e równie pozosta tutaj.
Na statku b dzie przynajmniej co do jedzenia. Dziwne, e nie pomy la o tym
wcze niej.
- Zbli a si pora obiadu. Ma pan na co ochot ? - zaproponowa go ciowi.
Ten ledwie spojrza przez rami .
- Hmm, mo e pó niej. Dzi kuj .
Terens nie nalega . Pozwoli mu buszowa po statku, a sam z ulg dorwa si do
konserwy mi snej i pakowanych w celulit owoców. Popi chciwie. Na ko cu korytarza,
naprzeciw kuchni, by prysznic. Terens zamkn si tam i wyk pa . Przyjemnie by o
zdj z g owy ciasn myck , cho na chwil . Znalaz nawet p ytk komódk , a w niej
odzie na zmian . Kiedy wróci Genro, Terens ju lepiej nad sob panowa .
- Czy mia by pan co przeciw temu, gdybym spróbowa polata tym statkiem?
- Nie mam nic przeciw temu. Umie pan pilotowa ten model? - spyta Terens z
doskonale udan nonszalancj .
- Tak s dz - odpar tamten z leciutkim u mieszkiem. - Pochlebiam sobie, e
potrafi pilotowa ka dy typowy model. Poza tym, pozwoli em sobie zapyta wie
kontroln - mówi , e maj woln p yt startow . Oto moja licencja pilota, je li chce j
pan obejrze , zanim przejm stery.
Terens rzuci okiem na podany dokument.
- Stery s pa skie - powiedzia .
Statek wytoczy si z hangaru jak kosmiczny wieloryb, poruszaj c si powoli;
diamagnetyczny kad ub unosi si trzy cale nad ubit nawierzchni l dowiska.
Terens patrzy , jak Genro precyzyjnie operuje sterami. W jego r kach statek zmieni
si w yw istot . Widoczny na ekranie obraz l dowiska przesuwa si i zmienia przy
ka dym dotkni ciu klawiszy kontrolnych.
Statek znieruchomia , staj c na rodku p yty startowej. Coraz silniejsze pole
diamagnetyczne wyd
o si w kierunku dziobu i wyci gn o wy ej. Terens na
szcz cie nie czu tego, gdy w sterówce w czy y si uk ady kompensuj ce zmiany si y
ci enia. Tylne lotki statku majestatycznie wpasowa y si we w
ciwe zag bienia
niecki startowej. Jacht sta pionowo, dziobem ku niebu.
Duralitowa os ona niecki startowej schowa a si , ods aniaj c stumetrow studni
wy
on neutralizuj
os on , przyjmuj
uderzenie silników hiperatomowych.
Genro wymienia tajemnicze informacje z wie kontroln . W ko cu rzek :
- Dziesi sekund do startu.
Czerwona nitka wznosz ca si w kwarcowej rurce znaczy a mijaj ce sekundy.
Dotar a do ko ca i silniki pe
moc pchn y statek w niebo.
Terens sta si ci szy, poczu , jak przyspieszenie wciska go w fotel. Ogarn go
strach.
- I jak si kieruje? - mrukn .
Genro zdawa si nie zwraca uwagi na przyspieszenie. Jego g os brzmia niemal
naturalnie, gdy rzek :
- Do dobrze.
Terens wyci gn si w fotelu, usi uj c rozlu ni mi nie, patrz c jak gwiazdy na
ekranie wizjera staj si wyra ne i jasne w miar zanikania atmosfery. Kyrt okrywaj cy
cia o Mieszczanina by ch odny i wilgotny.
Byli ju w Kosmosie. Genro pilotowa statek. Terens nie mia poj cia, co tamten
robi, ale widzia , jak gwiazdy powoli przesuwaj si po ekranie, gdy d ugie, w skie palce
pilota dotyka y przycisków pulpitu sterowniczego niczym klawiszy jakiego instrumentu
muzycznego. W ko cu p aski ekran wype ni a pomara czowa kula.
- Nie le - stwierdzi Genro. - Pa ski statek jest nie le utrzymany, Deamone. Jest
ma y, ale ma swoje zalety.
Terens odpar ostro nie:
- Pewnie zechce pan wypróbowa jego szybko i zasi g skoku. Je li pan chce,
prosz bardzo. Nie mam nic przeciw temu.
Genro skin g ow .
- Bardzo dobrze. Dok d proponuje pan lecie ? Mo e... - zawaha si . - Mo e na
Sark?
Terens poczu , e serce bije mu szybciej. Spodziewa si tego. Zaczyna wierzy , e
yje w zaczarowanym wiecie. Zdarzenia wymusza y na nim pewne dzia ania, nawet bez
jego przyzwolenia. Nietrudno by oby go przekona , e to nie wydarzenia, lecz jaki plan
kierowa jego krokami. Od dziecka
w prze wiadczeniu, e Posiadacze pod ka dym
wzgl dem góruj nad tubylcami, a takich przes dów trudno si pozby . Na Sark by Rik,
który odzyskiwa pami . Gra jeszcze si nie sko czy a.
- Czemu nie? - odpar chrapliwie.
- A zatem na Sark - powiedzia Genro.
Planeta szybko znikn a z ekranu i powróci y na gwiazdy.
- W jakim czasie zwykle dociera pan na Sark? - spyta Genro.
- Nie bi em rekordów - odpar Terens. - W przeci tnym.
- To znaczy, e zdarza o si panu pokonywa t tras w czasie krótszym ni sze
godzin?
- Czasami.
- Ma pan co przeciw temu, ebym spróbowa zmie ci si w pi ciu?
- Absolutnie nic - rzek Terens.
Up yn o kilka godzin, zanim znale li si dostatecznie daleko od zakrzywiaj cej
przestrze masy gwiazdy, aby móc wykona skok.
Terens z trudem walczy ze zm czeniem. Przez ostatnie trzy noce nie spa wcale
albo bardzo ma o, a napi cie pot gowa o senno .
Genro zerkn na niego z ukosa.
- Dlaczego nie zdrzemnie si pan chwil ?
Terens zmusi zdr twia e mi nie twarzy do u miechu.
- To nic - powiedzia . - Drobiazg.
Ziewn szeroko i u miechn si przepraszaj co. Pilot odwróci si z powrotem do
konsoli i oczy Terensa znów zasnu a mg a senno ci.
Fotele statków kosmicznych z konieczno ci musz by wygodne. Musz chroni
siedz cych przed przyspieszeniem. Nawet wypocz ty cz owiek atwo i szybko mo e w
nich zasn . Terens, który w tym momencie móg by spa na t uczonym szkle, nawet nie
zauwa
, kiedy zapad w sen.
Spa kilka godzin; g boko i mocno, jak nigdy w yciu.
Nie porusza si ; nawet nie drgn i tylko oddycha miarowo, gdy tamten zdj mu z
owy myck .
Terens budzi si powoli, mrugaj c oczami. Przez chwil nie mia poj cia, gdzie si
znajduje. Wyda o mu si , e znowu jest w swoim domku. Kolejno przypomina sobie
ostatnie wydarzenia. Wreszcie u miechn si do Genro, który wci by zaj ty przy
pulpicie sterowniczym.
- Chyba zasn em.
- Chyba tak. Oto Sark - Genro ruchem g owy wskaza wielki bia y pó ksi yc na
ekranie.
- Kiedy l dujemy?
- Za godzin .
Terens by ju na tyle przytomny, e wyczu zmian w zachowaniu tamtego. Z
przera eniem u wiadomi sobie, i stalowoszary przedmiot w r ku Genro to miotacz
igie .
- Co, na Przestrze ... - zacz , wstaj c z fotela.
- Siadaj - rozkaza powa nie Genro. W drugiej r ce trzyma myck .
Terens dotkn r
g owy i poczu pod palcami w osy.
- Tak - rzek pilot. - To jasne. Jeste tubylcem.
Mieszczanin spogl da na niego bez s owa.
- Wiedzia em, e jeste tubylcem, zanim jeszcze wszed em na statek biednego
Deamone’a.
Terens czu sucho w ustach i pieczenie pod powiekami. Patrzy na ma ,
mierciono
luf broni i czeka na nag y, bezg
ny b ysk. Dotar tak daleko, tak
daleko, a teraz mimo wszystko przegra .
Genro nie spieszy si . Pewn r
trzyma bro , mówi c powoli i z namys em.
- Najwi kszy b d, Mieszczaninie, pope ni
zak adaj c, e mo esz w
niesko czono wymyka si zorganizowanym si om porz dkowym. Nawet gdyby tak
by o, nie powiniene wybiera na ofiar biednego Deamone’a.
- Nie wybra em go - wychrypia Terens.
- Zatem mia
pecha. Alstare Deamone oko o dwunastu godzin temu sta w Parku
Miejskim, czekaj c na on . Wybra to miejsce na spotkanie z czystego sentymentalizmu.
Tam spotkali si po raz pierwszy i spotykali si tam w ka
rocznic
lubu. Nie jest to
szczególnie oryginalny zwyczaj m odych ma
stw, lecz im wydaje si wa ny.
Deamone nie wiedzia , e to odludne miejsce czyni go odpowiednim kandydatem na
ofiar zabójstwa. Kto przypuszcza by, e co takiego mo e zdarzy si w Górnym
Mie cie? W normalnych okoliczno ciach morderstwa nie odkryto by przez kilka dni.
Jednak ona Deamone’a znalaz a si na miejscu zbrodni ju w pó godziny pó niej.
Nieobecno m a zdziwi a j . Wyja ni a, i nie by on typem cz owieka, który
odszed by roze lony takim niewielkim spó nieniem. Cz sto przychodzi a pó niej. Móg
spodziewa si tego i tym razem. Dosz a do wniosku, e m mo e na ni czeka w „ich”
grocie. Deamone oczywi cie czeka na ni przed „ich” grot , do niej wi c mordercy by o
najbli ej. ona Deamone’a wesz a do groty i znalaz a... no, wiesz, co znalaz a.
Zaszokowana i rozhisteryzowana, zdo
a jednak przez miejscowe biuro bezpiecze stwa
przekaza wiadomo stra nikom. Jak to jest, Mieszczaninie, gdy kto z zimn krwi
zabija cz owieka i zostawia, aby ona znalaz a go w miejscu, z którym wi
si
wspomnienia ich najszcz liwszych chwil?
Terens zakrztusi si . Czerwona mg a w ciek
ci i rozczarowania przys oni a mu
oczy.
- Wy, Sarka czycy, zabili cie miliony Flori czyków. Kobiet. Dzieci.
Wzbogacili cie si na nas. Ten statek... - Gniew odebra mu g os.
- Deamone nie by odpowiedzialny za stan rzeczy, jaki zasta po urodzeniu - rzek
Genro. - Co by zrobi , gdyby urodzi si Sarka czykiem? Zrezygnowa by z wszelkich
dóbr i poszed pracowa na polach kyrtu?
- No ju , strzelaj! - krzykn Terens, skr caj c si ze z
ci. - Na co czekasz?
- Nie ma po piechu. Mamy du o czasu, mog doko czy opowie . Nie mieli my
pewno ci co do to samo ci ofiary i mordercy, lecz domy lali my si , e byli nimi
Deamone i ty. Fakt, i w pobli u zw ok znaleziono popió spalonego munduru stra nika
wskazywa na to, e przebra
si za Sarka czyka. Wydawa o si prawdopodobne, e
skierujesz si na jacht Deamone’a. Nie jeste my tacy g upi, jak ci si wydaje,
Mieszczaninie. Sytuacja nadal by a skomplikowana. By
zdesperowany. Nie mogli my
ci wytropi . By
uzbrojony i osaczony, niew tpliwie pope ni by samobójstwo. A na
to nie mogli my pozwoli . Ci na Sark chc ci dosta ca ego i zdrowego. Z trudem
zdo
em przekona s
by bezpiecze stwa, e sam sobie poradz ze sprowadzeniem ci
na Sark, bez ha asu i zamieszania. Musisz przyzna , e w
nie to robi . Prawd mówi c,
na pocz tku nie wiedzia em, czy jeste tym, o którego chodzi. Mia
na sobie zwyk y
strój, co na terenie portu jachtowego nale y do szczególnie z ego tonu. Wydawa o mi si ,
e nikt nie próbowa by udawa pilota jachtowego bez odpowiedniego stroju. My la em,
e celowo usi ujesz odwróci uwag od kogo , e starasz si zosta aresztowany, podczas
gdy poszukiwany przez nas cz owiek ucieka w innym kierunku. Waha em si i
sprawdza em ci na ró ne sposoby. Szuka em dziurki od klucza po niew
ciwej stronie
luku. aden statek nie ma zamka po prawej stronie. Luk zawsze i niezmiennie otwiera si
od lewej. Nie zdziwi a ci moja pomy ka. Wcale. Potem zapyta em, czy twój statek
dolatywa z Floriny na Sark w czasie krótszym ni sze godzin. Powiedzia
, e
czasami. To wprost niebywa e. Rekordowy czas przelotu wynosi ponad dziewi godzin.
Zdecydowa em, e nie mo esz by podstawiony. Twoja ignorancja by a zbyt wielka.
Musia a by naturalna, a zatem jeste tym, którego szukali my. Pozosta o mi jedynie
zaczeka , a za niesz (a twoja twarz zdradza a, e rozpaczliwie potrzebujesz snu), eby
rozbroi ci i wymierzy w ciebie luf . Zdj em ci czapk bardziej z ciekawo ci ni z
rzeczywistej potrzeby. Chcia em zobaczy , jak sarka ski kostium pasuje do w osów.
Terens nie spuszcza oczu z lufy miotacza. Mo e Genro dostrzeg zaciskaj ce si
szcz ki. Mo e po prostu odgad , o czym Terens my li.
- Rzecz jasna, nie mog ci zabi , nawet gdyby rzuci si na mnie. Nie wolno mi
ci zabi nawet w samoobronie. Jednak nie my l, e to ci daje przewag . Ruszysz si , a
odstrzel ci nog .
Terens straci ch do walki. Ukry twarz w d oniach i siedzia bez ruchu.
- Czy wiesz, dlaczego ci to mówi ? - powiedzia Genro agodnie.
Terens nie odpowiedzia .
- Po pierwsze, lubi patrze , jak cierpisz. Nie lubi morderców, a szczególnie
tubylców, którzy zabijaj Sarka czyków. Rozkazano mi dostarczy ci
ywego, ale nie
powiedziano, e mam ci zapewni przyjemn podró . Po drugie, musisz w pe ni zdawa
sobie spraw z sytuacji, poniewa kiedy wyl dujemy na Sark, nast pne posuni cia zale
od ciebie.
Terens podniós g ow .
- Co?
- S
ba Bezpiecze stwa wie, e przybywasz. Miejscowy oddzia na Florinie wys
im wiadomo , gdy tylko ten statek opu ci atmosfer planety. Mo esz by tego pewien.
Powiedzia em, e musia em przekona bezpiecze stwo, e poradz sobie sam, a fakt, e
mi si uda o, ca kowicie zmienia sytuacj .
- Nie rozumiem. - Terens by oszo omiony.
Genro odpar z kamiennym spokojem:
- Powiedzia em, e ci na Sark chc dosta ci ca ego i zdrowego. Nie mia em jednak
na my li tych z bezpiecze stwa, tylko tych z Trantora!
14.
Renegat
Selim Junz nigdy nie by flegmatykiem. Rok rozczarowa wcale tego nie zmieni .
Nie potrafi spokojnie s czy wina, podczas gdy gmach jego przekona chwia si w
posadach. Krótko mówi c, nie by Ludiganem Ablem.
A kiedy przesta wykrzykiwa , e nic nie upowa nia Sark do porywania i
przetrzymywania pracowników MBK, niezale nie od stanu trantoria skiej siatki
szpiegowskiej, Abel powiedzia :
- My
, e lepiej b dzie, je li sp dzi pan noc tutaj, doktorze.
- Mam ciekawsze rzeczy do zrobienia - odpar Junz lodowato.
- Nie w tpi , cz owieku, nie w tpi . Mimo to, skoro moich ludzi zabija si w bia y
dzie , Sark musi by naprawd zuchwa a. Jest bardzo prawdopodobne, e zanim up ynie
noc, mo e przydarzy si panu jaki wypadek. A zatem przeczekajmy t noc i zobaczmy,
co przyniesie dzie .
Protesty Junza na nic si nie zda y. Abel, nie trac c swej ch odnej, niemal niedba ej
pozy cz owieka oboj tnego na wszystko, jakby og uch . Ze stanowcz kurtuazj Junz
zosta odprowadzony do swego pokoju.
Le c w
ku, spogl da na lekko fosforyzuj cy, pokryty freskami sufit (na którym
yszcza a rednio udana kopia „Bitwy o ksi yce Arktura” Lenhadena) i wiedzia , e nie
zdo a zasn . Potem wci gn w p uca lekki opar somniny i natychmiast zapad w sen.
Pi minut pó niej, gdy wentylacja wyssa a z pokoju wszelkie lady gazu, mia ju
dawk wystarczaj
na osiem godzin zdrowego snu.
Obudzono go w zimnym pó mroku poranka. Zamruga oczami i ujrza Abla.
- Która godzina? - zapyta .
- Szósta.
- Wielki Kosmosie! - Rozejrza si wokó i wysun ko ciste nogi spod ko dry. -
Wcze nie pan wstaje.
- Nie spa em.
- Co?
- Odczuwam to, prosz mi wierzy . Nie znosz ju antisomniny tak dobrze jak za
odu.
- Przepraszam na chwil - wymamrota Junz.
Tego ranka jego poranne przygotowania zaj y mu mniej czasu ni zwykle. Wróci
do pokoju zapinaj c pas i zamek magnetyczny tuniki.
- No? - zapyta . - Na pewno nie zbudzi by si pan w rodku nocy i nie zerwa mnie z
ka o szóstej, gdyby nie mia mi pan nic do powiedzenia.
- Ma pan racj , oczywi cie.
Abel usiad na
ku opuszczonym przez Junza i odchyliwszy g ow do ty u,
parskn
miechem. Wydawa piskliwe, ciche d wi ki, pokazuj c mocne, lekko
te
by, kontrastuj ce z pomarszczonymi dzi
ami.
- Przepraszam, Junz - powiedzia . - Nie jestem dzi sob . Ta wymuszona bezsenno
troch mnie oszo omi a. Jestem bliski nak onienia Trantora, eby zast pili mnie kim
odszym.
- Czy by okaza o si , e jednak nie maj kosmoanalityka? - odpar Junz
sarkastycznie, lecz nie bez cienia nadziei w g osie.
- Niestety, nie. Przykro mi to mówi , ale maj go. Obawiam si , i moja weso
wynika g ównie z faktu, e nasze siatki s nie tkni te.
Junz mia ochot powiedzie : „Do diab a z waszymi siatkami”, ale powstrzyma si .
Abel mówi dalej:
- Nie ulega w tpliwo ci, e wiedz , i Khorov by jednym z naszych agentów.
Mogli rozszyfrowa równie innych na Florinie. To p otki. Sarka czycy wiedz o tym i
dlatego ograniczali si do obserwowania ich.
- Jednego zabili - przypomnia Junz.
- Nie - odpar Abel. - To jedna z osób towarzysz cych kosmoanalitykowi, ten
przebrany za stra nika, u
blastera.
- Nie rozumiem. - Junz otworzy szeroko oczy.
- To do skomplikowana historia. Zechce mi pan towarzyszy przy niadaniu?
Musz natychmiast co zje .
Przy kawie Abel stre ci wydarzenia ostatnich trzydziestu sze ciu godzin. Junz by
zdumiony. Odstawi nie dopit fili ank kawy i ca kiem o niej zapomnia .
- Nawet je li za
ymy, e ukryli si akurat na tym statku, istnieje jeszcze
mo liwo , e nie zostali odkryci. Je li wy le pan swoich ludzi, eby czekali, a statek
wyl duje...
- Ba! Wie pan, e to niemo liwe. Na adnym nowoczesnym statku nie uda si ukry
dodatkowego promieniowania cieplnego cia .
- Mogli je przeoczy . Aparaty s niezawodne, ale ludzie nie.
- Czyste chciejstwo. Prosz pos ucha . W tym samym czasie gdy statek z
kosmoanalitykiem na pok adzie zbli a si do Sark, z absolutnie wiarygodnego ród a
otrzymali my informacj , e Posiadacz Fife zwo
konferencj z udzia em innych
Wielkich Posiadaczy. Te mi dzykontynentalne narady s tak rzadkie jak gwiazdy w
Galaktyce. Zbieg okoliczno ci?
- Mi dzykontynentalna narada na temat kosmoanalityka?
- To rzeczywi cie ma o wa ny temat. My uczynili my go wa nym. MBK
poszukiwa o go przez rok z godnym uwagi uporem.
- Nie MBK - upiera si Junz. - Ja sam. Dzia
em prawie nieoficjalnie.
- Posiadacze o tym nie wiedz i nie uwierzyliby, nawet gdybym im powiedzia .
Ponadto, Trantor równie by zainteresowany t spraw .
- Na moj pro
.
- O tym równie nie maj poj cia i nigdy w to nie uwierz .
Junz wsta i jego fotel automatycznie odsun si od sto u.
Za
ywszy r ce na plecy, Junz zacz chodzi po pokoju. Tam i z powrotem. Tam i
z powrotem. Od czasu do czasu zerka z ukosa na Abla.
Ten spokojnie zaj si drug fili ank kawy.
- Sk d pan o tym wszystkim wie? - zapyta Junz.
- O czym?
- O wszystkim. Jak i kiedy kosmoanalityk ukry si na statku. Jak i w jaki sposób
Mieszczanin unikn po cigu. Czy by mia pan zamiar mnie zwodzi ?
- Drogi doktorze Junz.
- Przyzna pan, e pa scy ludzie równie szukali kosmoanalityka. Zesz ej nocy
postara si pan usun mnie z drogi, niczego nie pozostawiaj c przypadkowi.
Junz nagle przypomnia sobie s aby zapach somniny.
- Sp dzi em noc, doktorze Junz, na rozmowach z kilkoma moimi agentami. To, co
zrobi em i czego si dowiedzia em, nale y uzna za ci le tajne. Musia em usun pana z
drogi, a jednocze nie zapewni panu bezpiecze stwo. Tego, co panu powiedzia em,
dowiedzia em si ostatniej nocy od moich agentów.
- Aby dowiedzie si tego, musia by pan mie swoich ludzi w samym rz dzie Sark.
- Oczywi cie.
Junz obróci si na pi cie.
- No nie!
- To pana dziwi? Rzecz jasna, Sark s ynie ze stabilnego rz du i lojalno ci swych
obywateli. Przyczyna tego jest do prosta; nawet najbiedniejszy Sarka czyk jest
arystokrat w porównaniu z Flori czykami i mo e uwa
si , jakkolwiek mylnie, za
cz onka klasy rz dz cej. Prosz jednak pami ta , i Sark nie jest wiatem miliarderów,
jak s dzi wi kszo Galaktyki. Po rocznym pobycie tutaj musia pan sam si o tym
przekona . Standard yciowy osiemdziesi ciu procent populacji jest taki sam jak na
innych wiatach i niewiele wy szy ni na samej Florinie. Zawsze znajdzie si paru
Sarka czyków, którzy b
wystarczaj co rozgniewani na t nieliczn grupk
op ywaj
we wszelkie luksusy, aby mogli pos
moim celom. Ogromn s abo ci
sarka skiego rz du jest to, e od wieków czyli bunt tylko z Florin . Zapomnieli
pilnowa swoich obywateli.
- Ci niezadowoleni Sarka czycy, o ile istniej , nie na wiele mog si panu przyda .
- Pojedynczo - nie. Zbiorowo stanowi u yteczne narz dzie dla wa niejszych ludzi.
Nawet niektórzy cz onkowie klasy rz dz cej wzi li sobie do serca lekcje ostatnich dwóch
stuleci. S przekonani, e Trantor w ko cu zdob dzie w adz nad ca Galaktyk i, jak
dz , maj racj . Podejrzewaj , e mo e to nast pi jeszcze za ich ycia, wi c zawczasu
wol stan po stronie zdobywców.
- Wygl da na to - skrzywi si Junz - e mi dzygwiezdna polityka to bardzo brudna
gra.
- Istotnie, ale okazuj c pogard dla brudu nie usuwamy go. Ponadto nie wszyscy
uczestnicy tej gry s godni wzgardy. Niech pan pomy li o idealistach. Albo o tych
nielicznych ludziach w rz dzie Sark s
cych Trantorowi nie dla pieni dzy czy za
obietnice w adzy, tylko z g bokiego przekonania, e zjednoczony rz d galaktyczny jest
najlepszy dla ludzko ci i e tylko Trantor mo e go utworzy . Mam takiego cz owieka,
najlepszego w sarka skich s
bach bezpiecze stwa. W
nie leci tu z Mieszczaninem.
- Powiedzia pan, e Mieszczanin zosta schwytany.
- Tak, przez bezpiecze stwo. A ten cz owiek pracuje dla S
by Bezpiecze stwa i
dla mnie.
Abel zastanowi si chwil i poskar
si .
- Teraz stanie si znacznie mniej u yteczny. Kiedy wypu ci z r k Mieszczanina, w
najlepszym razie zostanie zdegradowany, a w najgorszym aresztowany. No có !
- Co pan teraz zamierza?
- Nie wiem. Po pierwsze, musimy przej Mieszczanina. Na razie jestem pewien
tylko tego, e przyb dzie. Co zdarzy si pó niej...
Abel wzruszy ramionami, a starcza,
tawa skóra na jego ko ciach policzkowych
napi a si jak pergamin.
- Posiadacze równie b
czekali na Mieszczanina - doda . - Wydaje im si , e go
maj , a dopóki ani oni, ani my nie mamy go w gar ci, nic szczególnego nie mo e si
wydarzy .
Nie by a to jednak prawda.
ci le bior c, wszystkim obcym ambasadom w ca ej Galaktyce przys ugiwa o prawo
eksterytorialno ci, obejmuj ce teren, na którym je umieszczono. Zazwyczaj prawo to
pozostawa o w sferze ycze , chyba e pot ga rodzimej planety wymusza a jego
respektowanie. W praktyce jedynie Trantor móg zapewni niezale no swoich
placówek.
Teren ambasady trantoria skiej, obejmuj cy obszar prawie dwóch kilometrów
kwadratowych, patrolowali ludzie w trantoria skich mundurach, z insygniami. aden
Sarka czyk nie móg tu wej bez zaproszenia, a ju na pewno nie z broni . Rzecz jasna,
liczebno i uzbrojenie trantoria skich stra ników pozwoli aby im w razie potrzeby
odpiera ataki zdeterminowanego sarka skiego regimentu nie d
ej ni dwie czy trzy
godziny, ale za tym ma ym oddzia kiem sta a ca a pot ga militarna miliona wiatów.
Ambasada pozostawa a nienaruszalna.
Mog a nawet utrzymywa bezpo redni komunikacj z Trantorem, bez potrzeby
korzystania z sarka skich kosmoportów. Z adowni trantoria skiego statku-matki, który
kr
w odleg
ci nieco przekraczaj cej stupi dziesi ciokilometrow „przestrze
planetarn ”, a wi c w „wolnej przestrzeni”, mog y startowa i l dowa (pó szybuj c, pó
lec c) na ma ym l dowisku na terenie ambasady ma e yroskopowe jednostki
wyposa one w mig a do podró y w atmosferze z minimalnym zu yciem energii.
yroskopowa jednostka, która teraz pojawi a si nad l dowiskiem, ani nie
figurowa a w rozk adzie lotów, ani nie nale
a do Trantora. Skromne si y ambasady
szybko i sprawnie wkroczy y do akcji. Dzia ko ig owe unios o w gór swój rozd ty ryj.
czono ekrany ochronne.
Depesze radiowe przelatywa y tam i z powrotem. Impulsy nios y uparte s owa w
gór , a gniewne w dó .
Porucznik Camrum odwróci si od aparatu i powiedzia :
- Sam nie wiem. Twierdzi, e za dwie minuty zestrzel go, je li nie pozwolimy mu
wyl dowa . Prosi o azyl.
W
nie wszed kapitan Elyut.
- No, tak - zauwa
. - A wtedy Sark stwierdzi, e ingerujemy w ich wewn trzne
sprawy, a je li Trantor postanowi za agodzi spraw , my obaj b dziemy sko czeni. Kto
to jest?
- Nie chce powiedzie . - Porucznik mia zm czony g os. - Mówi, e musi zobaczy
si z ambasadorem. Mo e powie mi pan, co mam robi , kapitanie.
Krótkofalówka zacharcza a i kto , najwidoczniej bliski histerii, zawo
:
- Jest tam kto ? L duj i ju . Naprawd ! Mówi wam, nie mog ju d
ej czeka !
S owa zako czy y si nieartyku owanym piskiem.
- Wielki Kosmosie - rzek kapitan - znam ten g os! Przepu cie go! Na moj
odpowiedzialno !
Przekazano rozkaz. yroskopowy stateczek opad pionowo w dó szybciej, ni
powinien, co wiadczy o o tym, e cz owiek trzymaj cy stery by niedo wiadczony i
bliski paniki. Lufa dzia a przez ca y czas ledzi a statek.
Kapitan po czy si z Ablem i w ambasadzie og oszono stan najwy szej gotowo ci.
Eskadra sarka skich statków, przyby a nieca e dziesi minut po l dowaniu obcej
jednostki, przez dwie godziny gro nie kr
a wokó ambasady, po czym odlecia a.
Zasiedli do obiadu - Abel, Junz i nowo przyby y. Z podziwu godnym opanowaniem,
zwa ywszy na okoliczno ci, Abel pe ni rol gospodarza. Od kilku godzin mia na ko cu
zyka pytanie, dlaczego Wielki Posiadacz musi prosi o azyl. Junz by mniej cierpliwy.
Sykn do Abla:
- Na Kosmos! Co ma pan zamiar z nim zrobi ?
Abel u miechn si .
- Nic. Przynajmniej dopóki nie dowiem si , czy mam Mieszczanina, czy nie. Chc
wiedzie , co mam w r ku, zanim rzuc karty na stó . A poniewa to on przyszed do
mnie, czekanie bardziej denerwuje jego ni nas.
Mia racj . Posiadacz dwukrotnie rozpocz szybki monolog i dwukrotnie us ysza
od Abla:
- Mój drogi Posiadaczu! Powa nym rozmowom nie sprzyja pusty
dek.
U miechn si uprzejmie i zamówi obiad.
Przy winie Posiadacz spróbowa jeszcze raz.
- B dziecie chcieli wiedzie , dlaczego opu ci em swój kontynent.
- Nie przychodzi mi do g owy aden powód - przyzna Abel - dla którego Posiadacz
Steen mia by ucieka przed sarka skimi statkami.
Steen spogl da na nich czujnie. Szczup a posta i chuda, blada twarz zdradza y
napi cie. D ugie w osy mia starannie zaplecione w warkoczyki spi te ma ymi spinkami,
które przy ka dym ruchu g owy uderza y o siebie z cichym chrz stem, jakby zwracaj c,
uwag na lekcewa cy stosunek w
ciciela do aktualnej sarka skiej mody, która
nakazywa a strzyc w osy krótko. Skóra i ubranie Posiadacza wydziela y s aby zapach.
Abel - którego uwagi nie usz o to, e Junz lekko zacisn wargi i mimowolnie
dotkn krótkich, we nistych w osów - pomy la , jak zabawna by aby reakcja
kosmoanalityka, gdyby Steen przyby wygl daj c jak zwykle - z uró owanymi
policzkami i lakierowanymi paznokciami.
- Dzi mieli my konferencj mi dzykontynentaln - powiedzia Steen.
- Naprawd ? - zdziwi si Abel. Wys ucha sprawozdania z obrad, nawet nie
mrugn wszy okiem.
- I mamy dwadzie cia cztery godziny - zako czy Steen z uraz . - Teraz ju tylko
szesna cie. To nies ychane!
- I pan jest X! - zawo
Junz, który w trakcie relacji podnieca si coraz bardziej. -
Pan jest X i przyszed pan tu, poniewa przy apali pana. No có , to wietnie. Abel, oto
nasz dowód to samo ci kosmoanalityka. Mo emy go u
jako monety przetargowej i
odzyska naszego cz owieka.
Piskliwy g os Steena z trudem przebi si przez dono ny baryton Junza.
- To nie tak. Nie tak, mówi . Zwariowa pan. Do tego! Dajcie mi powiedzie ...
Wasza Wysoko , nie pami tam nazwiska tego cz owieka.
- Doktor Selim Junz, Posiadaczu.
- A wi c, doktorze Junz, nigdy w yciu nie widzia em tego kretyna, kosmoanalityka,
czy jak go tam nazywacie. Autentycznie! Jeszcze nigdy nie s ysza em takich bzdur. Ja na
pewno nie jestem X. Autentycznie! B
panom wdzi czny, je li przestaniecie
pos ugiwa si t g upi liter . Chyba nie wierzycie w te melodramatyczne bujdy Fife’a!
- To dlaczego pan uciek ? - upiera si Junz.
- Na Sark, czy to nie oczywiste? Och, bo si ud awi . Co takiego! S uchajcie, czy
nie rozumiecie, co wyczynia Fife?
- Je li zechce pan wyja ni , Posiadaczu - wtr ci si Abel - nie b dziemy przerywa .
- Dzi ki i za to - powiedzia Steen i mówi dalej tonem ura onej niewinno ci. -
Tamci maj mnie za nic, poniewa nie widz sensu zajmowania si dokumentami,
statystyk i innymi takimi nudnymi szczegó ami. A w ko cu chcia bym wiedzie , od
czego mamy administracj , je li Wielki Posiadacz nie mo e by po prostu Wielkim
Posiadaczem? Przecie to, e lubi wygody, wcale nie oznacza, e jestem pajacem.
Autentycznie! Mo e inni s
lepi, ale ja widz , e Fife’a wcale nie obchodzi jaki tam
kosmoanalityk. Pewnie sam go wymy li . Fife wpad na ten pomys przed rokiem i od tej
pory manipuluje nami. Robi z nas g upców i durniów. Autentycznie! I tamci pozwalaj
sobie na to. Po
owania godni g upcy! To on zaaran owa t idiotyczn histori z
wariatami i kosmoanalitykami. Wcale nie zdziwi bym si , gdyby tubylec zabijaj cy
tuziny stra ników okaza si jednym ze szpiegów Fife’a w rudej peruce na g owie. A je li
naprawd jest tubylcem, zapewne Fife go wynaj . To do niego podobne. Autentycznie!
On by by zdolny u
tubylców przeciw swoim rodakom. Taki ju jest. W ka dym razie
nie ulega w tpliwo ci, e wykorzystuje to jako pretekst, eby zrujnowa nas wszystkich i
sta si dyktatorem Sark. Chyba to rozumiecie? Nie ma adnego X, ale je li nie
powstrzymamy Fife’a, jutro roze le w podprzestrzeni wie ci o spiskach, og osi stan
pogotowia i obwo a si Przywódc . Od pi ciuset lat na Sark nie mieli my przywódcy, ale
to mu nie przeszkadza. Zawiesi konstytucj na ko ku. Autentycznie! Tylko ja chc go
powstrzyma . W
nie dlatego musia em ucieka . Gdybym zosta na swoim kontynencie,
by bym ju w areszcie domowym. Kiedy tylko sko czy a si narada, sprawdzi em mój
prywatny kosmoport. Okaza o si , e ju zaj li go jego ludzie. To by o oczywiste
naruszenie autonomii kontynentalnej. Czyste chamstwo. Autentycznie! Ale Fife, chocia
bezczelny, nie jest zbyt bystry. My la , e niektórzy z nas spróbuj opu ci planet , wi c
kaza pilnowa kosmoportów, ale... - tu Steen u miechn si chytrze i wyda cichy
chichot - ...nie przysz o mu do g owy, eby obserwowa lotniska yroplanów. Pewnie
dzi , e na ca ej planecie nie znajdziemy bezpiecznego miejsca. Tymczasem ja
pomy la em o ambasadzie Trantora. Tamci na to nie wpadli. Byli tacy m cz cy.
Szczególnie Bort. Znacie Borta? Jest strasznie nieokrzesany. Po prostu brudny.
Rozmawia ze mn tak, jakby to, e jestem czysty i przyjemnie pachn , by o
przest pstwem.
Przytkn czubki palców do nosa i pow cha . Abel lekko dotkn d oni Junza, który
niespokojnie wierci si w fotelu. Ambasador powiedzia do Posiadacza:
- Zostawi pan rodzin . Nie s dzi pan, e Fife mo e j wykorzysta przeciw panu?
- Nie mog em wepchn wszystkich bliskich do yroplanu - odpar tamten i lekko
poczerwienia . - Fife nie odwa y si ich tkn . Poza tym, jutro b
z powrotem na moim
kontynencie.
- W jaki sposób? - zapyta Abel.
Steen spojrza na niego ze zdumieniem. Rozchyli w skie wargi.
- Proponuj przymierze, Wasza Wysoko . Nie mo e pan udawa , e Trantor nie
interesuje si Sark. Mo e pan poinformowa Fife’a, e jakakolwiek próba zmiany
konstytucji Sark zmusi Trantor do interwencji.
- Nie wiem, jak mo na by to zrobi - odpar Abel - nawet gdyby mój rz d mnie
popar .
- Jak mo na tego nie zrobi ? - spyta ura ony Steen. - Je li Fife przejmie kontrol
nad ca produkcj kyrtu, podniesie ceny, za da koncesji na szybkie dostawy i inne
rzeczy.
- Czy wasza pi tka nie kontroluje cen w ten sam sposób?
Steen wyci gn si w fotelu.
- No, nie znam wszystkich szczegó ów. Autentycznie. Zaraz zaczniecie mnie pyta o
liczby. O rany, jeste cie tak samo nieprzyjemni jak Bort. artuj , oczywi cie - opanowa
si i zachichota . - Chc powiedzie , e pozbywszy si Fife, Trantor móg by zawrze z
nami umow . W zamian za pomoc Trantor uzyska by pewne preferencje, a mo e nawet
pewien udzia w zyskach.
- A jak mieliby my zapobiec, by nasza interwencja nie przerodzi a si w wojn
galaktyczn ?
- Och, naprawd , nie rozumiecie? To jasne jak s
ce. Nie byliby cie agresorami.
Zapobiegliby cie wojnie domowej, aby zapewni ci
dostaw kyrtu. Ja oznajmi bym,
e poprosi em was o pomoc. Nie by oby mowy o adnej agresji. Ca a Galaktyka by aby
po waszej stronie. A je eli potem Trantor odniós by jakie korzy ci, to ju by aby
oczywi cie sprawa mi dzy nami. Autentycznie!
Abel splót s kate palce i przygl da mu si uwa nie.
- To nie do wiary, e chce pan po czy si y z Trantorem. U miechni
twarz
Steena wykrzywi przelotny grymas nienawi ci.
- Wol Trantor ni Fife’a - powiedzia .
- Nie chcia bym pana straszy - ostrzeg Abel. - Czy nie lepiej jednak poczeka na
dalszy rozwój wypadków i...
- Nie, nie! - zawo
Steen. - Ani dnia. Autentycznie! Je li nie zadzia amy
stanowczo, natychmiast, b dzie za pó no. Kiedy og osi si Przywódc , nie b dzie móg
wycofa si , nie trac c twarzy. Je li pomo ecie mi teraz, ludno Steena poprze mnie, a
pozostali Wielcy Posiadacze przy cz si do nas. Je li stracicie cho by dzie , Fife pu ci
w ruch machin swojej propagandy. Okrzyknie mnie renegatem. Autentycznie! Ja! Ja!
Renegat! Wykorzysta wszelkie uprzedzenia do Trantora, a sami wiecie, bez obrazy, e
jest ich bez liku.
- A je li poprosimy go, eby pozwoli nam przes ucha kosmoanalityka?
- I po co? On gra na dwie strony. Nam powie, e kretyn z Floriny jest
kosmoanalitykiem, a wam, e kosmoanalityk to kretyn z Floriny. Nie znacie tego faceta.
On jest straszny!
Abel zastanawia si . Mrucza co pod nosem, miarowo poruszaj c palcem
wskazuj cym. Potem powiedzia :
- Wie pan, e mamy Mieszczanina?
- Jakiego Mieszczanina?
- Tego, który zabi stra ników i Sarka czyka.
- Ach! No, no! Autentycznie! Czy my licie, e Fife przejmuje si tym, skoro
zamierza przej ca Sark?
- Tak my
. Widzi pan, tu nie chodzi jedynie o to, e mamy Mieszczanina. Istotne
okoliczno ci jego pojmania. My
, Posiadaczu, e Fife wys ucha mnie, i wys ucha
bardzo uwa nie.
Po raz pierwszy od czasu zawarcia znajomo ci z Ablem Junz us ysza w g osie
starego jak
ywsz nut , jakby satysfakcji, a mo e nawet triumfu.
15.
Wi zie
Pani Samia z Fife niezwykle rzadko bywa a sfrustrowana. A tymczasem by a
sfrustrowana ju od kilku godzin, zjawisko bezprecedensowe, wr cz niewiarygodne.
W kosmoporcie znów natkn a si na kapitana Racety. Uprzejmy, niemal us
ny, z
nieszcz liwym wyrazem twarzy, ubolewaj c zapewni , e nie ma zamiaru si spiera , po
czym z elaznym uporem odmawia spe nienia jej wyra nie stawianych da .
W ko cu by a zmuszona zrezygnowa z da i odwo ywa si do swoich praw, jak
zwyczajny Sarka czyk.
- S dz , i jako obywatelka mam prawo czeka na ka dy przylatuj cy statek, je li
mam ochot - powiedzia a z jadowit ironi .
Racety odchrz kn i jego pomarszczona twarz przybra a jeszcze bardziej zbola y
wyraz.
- W rzeczy samej, pani, wcale nie mamy zamiaru negowa tych praw. Jednak
otrzymali my wyra ne rozkazy od Posiadacza, ojca pani, aby nie pozwala pani czeka
tu na statek.
- A zatem ka e mi pan opu ci port? - rzek a lodowato Samia.
- Nie, pani. - Dowódca ch tnie poszed na kompromis. - Nie mam rozkazu
wyprasza ci z portu. Mo esz tu pozosta , je li chcesz. Jednak, z ca ym szacunkiem,
pani, b dziemy musieli powstrzyma ci , gdyby próbowa a zbli
si do l dowiska.
Odszed , a Samia siedzia a w miesznym luksusie swojego prywatnego pojazdu
naziemnego, trzydzie ci metrów za najdalej wysuni
bram wjazdow . Czekali i
pilnowali jej. Na pewno nadal j obserwuj . Je li podjedzie cho by o pó metra,
rozmy la a ponuro, zapewne odetn jej zasilanie.
Zgrzytn a z bami. Ojciec nie powinien tego robi . Zawsze tak by o. Traktowali j
tak, jakby niczego nie rozumia a. A my la a, e on j zrozumie.
Wsta z fotela na powitanie, czego nigdy nie robi dla nikogo, odk d umar a Matka.
Obj j i mocno u cisn , zapominaj c o pracy. Nawet odes
swojego sekretarza, bo
wiedzia , e ona nie lubi widoku bladej, nieruchomej twarzy tubylca.
By o prawie jak za dawnych dni, kiedy
dziadek, a ojciec nie by jeszcze Wielkim
Posiadaczem.
- Mia, dziecino - powiedzia . - liczy em godziny. Nie mia em poj cia, e podró z
Floriny trwa tak d ugo. Kiedy us ysza em, e ci tubylcy ukryli si na twoim statku, który
wys
em dla twojego bezpiecze stwa, o ma o nie oszala em.
- Tatusiu! Nie by o powodu do niepokoju.
- Czy by? Niewiele brakowa o, a by bym wys
ca flot , eby zabrali ci i
przywie li pod eskort wojskow .
Roze miali si , ubawieni tym pomys em. Min o kilka minut, zanim Samia zdo
a
skierowa rozmow na interesuj cy j temat.
- Co masz zamiar zrobi z gapowiczami, tato? - zagadn a z udan oboj tno ci .
- Dlaczego pytasz, Mio?
- Chyba nie s dzisz, e zamierzaj ci zabi czy co takiego?
Fife u miechn si .
- Nie powinna my le o takich ponurych sprawach.
- Nie my lisz tak, prawda?
- Oczywi cie e nie.
- To dobrze! Bo ja rozmawia am z nimi, tato, i nie wierz , e ci biedni ludzie
mogliby zrobi komu krzywd . Nie zwa am na to, co mówi kapitan Racety.
- Ci „biedni ludzie” naruszyli prawo, Mio.
- Nie mo esz traktowa ich jak zwyk ych kryminalistów, tato - zawo
a z rosn cym
kiem.
- A jak?
- Ten cz owiek nie jest tubylcem. Pochodzi z planety Ziemia. Zosta poddany
dzia aniu psychosondy i nie odpowiada za swoje czyny.
- S
by bezpiecze stwa na pewno wezm to pod uwag , moja droga. Pozostawmy
to im.
- Nie, to zbyt wa ne, eby zostawi to im. Oni nie zrozumiej . Nikt nie rozumie.
Nikt oprócz mnie!
- Tylko ty i nikt wi cej, Mio? - zapyta pob
liwie i odgarn palcem kosmyk
osów, który opad jej na czo o.
- Tylko ja! Ja! - zareagowa a zdecydowanie Samia. - Wszyscy inni my
, e on
oszala , a ja jestem pewna, e nie. On mówi, e Florinie i ca ej Galaktyce grozi jakie
wielkie niebezpiecze stwo. On jest kosmoanalitykiem, a wiesz, e oni znaj si na
kosmologii. Na pewno ma racj !
- Sk d wiesz, e on jest kosmoanalitykiem?
- Tak mówi.
- A na czym polega to niebezpiecze stwo?
- On nie wie. Jego umys zosta pora ony psychosond . Nie rozumiesz, e to
najlepszy dowód? Za du o wiedzia . Kto chcia utrzyma to w sekrecie. - Instynktownie
ciszy a g os. Z trudem si opanowa a, by nie obejrze si przez rami . - Nie widzisz, e
je li jego teoria by aby b dna, nikt nie potraktowa by go psychosond ?
- Je li tak, to dlaczego nie zabili go? - spyta Fife i natychmiast tego po
owa . Nie
powinien artowa z dziewczyny.
Samia przez chwil zastanawia a si , a nie mog c znale odpowiedzi, powiedzia a:
- Je li polecisz S
bie Bezpiecze stwa, eby pozwolili mi z nim porozmawia ,
dowiem si tego. On mi ufa. Wiem, e tak jest. Wyci gn z niego wi cej ni ci z
bezpiecze stwa. Prosz , tato, ka S
bie Bezpiecze stwa, eby pu cili mnie do niego.
To bardzo wa ne, tato.
Fife lekko cisn jej zaci ni te pi stki i u miechn si .
- Jeszcze nie, Mio. Jeszcze nie. Za par godzin b dziemy mieli w r kach tego
trzeciego. Mo e wtedy.
- Trzeciego? Tubylca, który zabija ?
- W
nie. Statek, którym leci, wyl duje za nieca godzin .
- A do tego czasu nic nie zrobisz tej kobiecie i kosmoanalitykowi?
- Nic a nic.
- To dobrze! Pojad do portu.
Wsta a.
- Dok d idziesz, Mia?
- Do portu, ojcze. Mam wiele pyta do tego drugiego tubylca. - Roze mia a si . -
Udowodni ci, tato, e twoja córka jest niez ym detektywem.
Ale Fife nie mia si razem z ni .
- Wola bym, eby tego nie robi a.
- Dlaczego?
- Jest niezwykle wa ne, eby sprowadzi tu tego cz owieka bez rozg osu. Twoja
obecno w porcie b dzie rzuca si w oczy.
- I co z tego?
- Nie mog wyja nia ci spraw wagi pa stwowej, Mio.
- Pa stwowej, phi!
Nachyli a si , poca owa a go w czo o i wysz a.
Teraz siedzia a bezradnie w poje dzie, podczas gdy wysoko w górze szybko
powi ksza a si plamka, czarna na tle popo udniowego nieba.
Dziewczyna nacisn a przycisk otwieraj cy schowek z przyborami i wyj a lornetk ,
której zwykle u ywa a do ledzenia ewolucji jednoosobowych yroplanów w
stratosferycznej grze w polo. Ale mog a te pos
do powa niejszych celów.
Przy
a j do oczu i opadaj cy punkt przybra kszta t miniaturowego statku z wyra nie
widoczn rdzaw po wiat silników.
Przynajmniej zobaczy wysiadaj cych, dowie si tyle, ile zdo a, a potem jako
za atwi sobie widzenie.
Ekran wype ni a planeta - po
one w dole kontynent i ocean, cz ciowo zas oni te
warstw bia ych chmur.
- Kosmoport nie b dzie silnie strze ony - odezwa si Genro rozci gaj c s owa,
gdy ca uwag skupi na pulpicie sterowniczym. - To te ja im zasugerowa em.
Powiedzia em, e wszelkie nadzwyczajne rodki ostro no ci mog ostrzec Trantor, e
co si dzieje. Powiedzia em, e powodzenie operacji zale y od tego, czy Trantor nie
zorientuje si w por w sytuacji. No có , niewa ne.
- Co za ró nica? - Terens ponuro wzruszy ramionami.
- Ogromna - dla ciebie. Skorzystam z platformy znajduj cej si najbli ej Bramy
Wschodniej. Gdy tylko wyl duj , wyjdziesz przez wyj cie awaryjne z ty u. Podejd
szybko, ale nie za szybko, do bramy. Mam papiery, które umo liwi ci przej cie bez
adnych problemów. A je li nie, decyzja co do dalszych kroków nale y do ciebie. Z tego,
co o tobie wiem, s dz , e powinno ci si uda . Przed bram b dzie czeka wóz, który
zabierze ci do ambasady. To wszystko.
- A co z tob ?
Sark powoli zmienia a si z olbrzymiej kuli jaskrawych br zów, zieleni oraz
kitów zasnutych warstw bia ych ob oków w co bardziej ywego, o powierzchni
poprzecinanej rzekami i pomarszczonej górskimi
cuchami.
Genro u miechn si ch odno i bez cienia weso
ci.
- Martw si o siebie. Gdy przekonaj si , e znikn
, mog rozstrzela mnie jako
zdrajc . Je li b
nieprzytomny i niezdolny do akcji, kiedy mnie znajd , mo e tylko
uznaj mnie za g upca. Ten ostatni wariant bardziej mi odpowiada, tak wi c poprosz ci ,
eby , zanim odejdziesz, og uszy mnie biczem neuronowym.
- Czy wiesz, jak dzia a bicz neuronowy? - zapyta Mieszczanin.
- Doskonale.
Na skroniach Genro b yszcza y kropelki potu.
- Sk d wiesz, e ci nie zabij ? Przecie jestem zabójc Posiadaczy.
- Wiem. Ale pozbawienie mnie ycia nie przynios oby ci adnych korzy ci. Tylko
strat czasu. Ryzykowa em ju bardziej.
Widoczna na ekranie powierzchnia Sark powi ksza a si , jej brzegi rozesz y si
poza kraw dzie monitora, rodek rós i pojawia y si nowe szczegó y. Mo na ju by o
dojrze co , co przypomina o kontury sarka skiego miasta.
- Mam nadziej - rzek Genro - e nie masz zamiaru dzia
na w asn r
. Sark nie
jest po temu odpowiednim miejscem. Musisz wybra : Trantor albo Posiadacze. Pami taj.
Teraz ju wyra nie by o wida miasto, a zielono-br zowa plama na jego peryferiach
rozla a si i zmieni a w kosmoport. L dowisko powoli unosi o si ku nim.
- Je li Trantor nie przejmie ci w ci gu najbli szej godziny - odezwa si znów
Genro - Posiadacze dostan ci przed up ywem dnia. Nie wiem, co zrobi z tob
Trantorianie, ale wiem na pewno, co ci czeka od Sarka czyków.
Terens pracowa w tutejszej administracji. Wiedzia , co stanie si tu z zabójc
Posiadacza. Port nadal by widoczny na ekranie, ale Genro ju nie zwraca na uwagi.
Zaj si aparatur , lec c po promieniu naprowadzaj cym. Jakie pó tora kilometra nad
powierzchni statek powoli obróci si w powietrzu, po czym zacz opada ruf w dó .
Dziewi set metrów nad platform rykn y silniki. Mimo hydraulicznych
amortyzatorów Terens czu , jak wibruj . Ci ko zapad w fotel.
- We bicz - poleci Genro. - Szybko. Liczy si ka da sekunda. Luk awaryjny
zamknie si za tob . Przez kilka minut b
zastanawiali si , dlaczego nie otwieram
ównego luku, nast pne pi minut zabierze im otworzenie go z zewn trz i jeszcze pi
znalezienie mnie. Masz pi tna cie minut, eby wydosta si z portu i wsi
do wozu.
Wstrz sy usta y i w g bokiej ciszy Terens u wiadomi sobie, e wyl dowali na
Sark.
W czy y si zmienne pola diamagnetyczne. Jacht przechyli si majestatycznie i
powoli spocz na boku.
- Teraz! - zawo
Genro. Mundur mia mokry od potu.
Z zam tem w g owie i zami w oczach Terens podniós bicz neuronowy...
Poczu zimny powiew sarka skiej jesieni. Sp dzi w tym ostrym klimacie tyle lat, e
prawie zapomnia o agodnym, wiecznym flori skim czerwcu. Teraz nagle przypomnia
sobie czasy pracy w administracji, jakby nigdy nie opuszcza
wiata Posiadaczy.
Tyle e teraz by zbiegiem oskar onym o najci
sz zbrodni .
Szed w rytmie, który wyznacza y mu uderzenia serca. Pozostawi za sob statek, a
w nim Genro, zesztywnia ego w paroksy mie bólu od smagni cia bicza. Luk zamkn si
cicho, a on ruszy szerok , brukowan drog . Wokó roi o si od robotników i
mechaników. Ka dy mia swoj prac i w asne k opoty. Nie przystawali, eby spojrze
komu w twarz. Nie mieli powodu.
Czy kto widzia , jak wysiada ze statku?
Mówi sobie, e nikt, inaczej ju s ysza by odg osy pogoni.
Nieznacznie dotkn nakrycia g owy. Nadal mia je naci gni te na uszy, a
przyczepiony do mycki medalion by g adki w dotyku. Genro powiedzia , e dzi ki temu
zidentyfikuj go. Ludzie Trantora b
wypatrywa tego medalionu, b yszcz cego w
cu.
Móg go zdj , znikn w t umie i spróbowa dosta si na inny statek - mo e.
Móg by uciec - mo e.
Zbyt wiele tych „mo e”! W g bi duszy wiedzia , e dotar do kresu drogi i - jak
stwierdzi Genro - musi wybiera mi dzy Trantorem a Posiadaczami. Nienawidzi i ba
si Trantora, lecz wiedzia , e w adnym razie nie mo e wybra Posiadaczy.
Hej, ty! Ty tam!
Terens zamar . Obejrza si przera ony. Trzydzie ci metrów przed nim jest brama.
Je li pobiegnie... Nie wypuszcz biegn cego cz owieka. Nie odwa y si . Nie wolno mu
biec.
Z otwartego okna pojazdu, jakiego Terens nie widzia nigdy w yciu, nawet w
czasie pi tnastu lat sp dzonych na Sark, wygl da a twarz m odej kobiety. Wóz b yszcza
metalem i skrzy si przezroczystym gemmitem.
- Chod tu - powiedzia a.
Nogi same ponios y Terensa do pojazdu. Genro mówi , e wóz Trantora b dzie
czeka przed kosmoportem. A mo e nie? Czy przydzieliliby takie zadanie kobiecie? A
ciwie dziewczynie. Dziewczynie o niadej, pi knej twarzy.
- Przylecia
statkiem, który w
nie wyl dowa , prawda? - spyta a.
Milcza . Zniecierpliwi a si .
- Daj spokój, widzia am, jak wysiad
ze statku!
Postuka a palcem w lornetk . Widzia ju co takiego.
- Tak. Tak - wymamrota .
Przytrzyma a mu otwarte drzwi. W rodku wóz by jeszcze bardziej luksusowy.
Siedzenie by o mi kkie, wszystko pachnia o nowo ci , a dziewczyna liczna.
- Czy jeste cz onkiem za ogi? - spyta a.
Terens uzna , e chce go wypróbowa .
- Wiesz, kim jestem - odpar .
Odruchowo dotkn r
medalionu.
Wóz cofn si i zawróci , nawet najcichszym d wi kiem nie zdradzaj c pracy
uk adu nap dowego.
Przy bramie Terens wcisn si w mi kkie, ch odne, pokryte kyrtem siedzenie wozu,
ale niepotrzebnie si obawia . Dziewczyna rzuci a kilka stanowczych s ów i przejechali.
Powiedzia a:
- Ten m czyzna jest ze mn . Ja jestem Samia z Fife.
Min o kilka sekund, zanim zm czony Terens w pe ni zrozumia znaczenie tych
ów. Spr
si w fotelu, ale wóz ju p dzi setk po drodze szybkiego ruchu.
Robotnik z obs ugi portu odprowadzi ich wzrokiem i mrukn co w klap swojej
kurtki. Potem wszed do budynku i wróci do pracy. Nadzorca zmarszczy brwi i
zanotowa sobie w pami ci, eby porozmawia z gór o tych pó godzinnych przerwach
na papierosa po czonych z wystawaniem na zewn trz.
Jeden z dwóch m czyzn siedz cych w poje dzie przed portem powiedzia ze
ci :
- Wsiad do wozu z dziewczyn ? Jakiego wozu? Z jak dziewczyn ?
Mimo sarka skiego ubioru mówi z wyra nym akcentem mieszka ca arkturia skich
wiatów Imperium Trantora.
Jego towarzysz by Sarka czykiem, dobrze znaj cym miejscowe uk ady. Kiedy
pojazd przejecha przez bram i nabieraj c szybko ci zacz wje
na drog
szybkiego ruchu, Sarka czyk uniós si z fotela i zawo
:
- To samochód pani Samii! Nie ma drugiego takiego. Na Galaktyk , co mamy
robi ?
- Za ni ! - rzuci krótko pierwszy.
- Ale przecie pani Samia...
- Dla mnie jest niczym. I dla ciebie te powinna by niczym. Je li nie, to co tu
robisz?
Ich wóz ju skr ca , wspinaj c si na szeroki, niemal pusty pas, po którym mog y
porusza si tylko najszybsze pojazdy naziemne.
- Nie dogonimy go! - j kn Sarka czyk. - Jak nas tylko zauwa y, doda gazu. Mo e
nim wyci gn dwie cie pi dziesi t.
- Na razie jedzie setk - powiedzia Arkturianin. I po chwili doda : - Nie jad do
bezpiecze stwa. To pewne. - I po chwili: - Nie kieruj si te do pa acu Fife’a. - I znów
po chwili: - Niech mnie przestrze poch onie, je li wiem, dok d ona jedzie. Znów
wyje
a z miasta.
- Sk d wiemy - spyta Sarka czyk - e w wozie jest ten, o kogo nam chodzi? A je li
to podst p, eby odci gn nas od portu? Ona wcale nie próbuje nas zgubi i przecie nie
ywa aby takiego wozu, gdyby chcia a by nie zauwa ona. Wida go na dwie mile.
- Wiem, ale przecie Fife nie wys
by swojej córki, eby si nas pozby . Oddzia
stra ników zrobi by to lepiej.
- Mo e w rodku jest kto inny, nie prawdziwa Samia.
- Dowiemy si , cz owieku. Zwalniaj . Wyprzed ich i zatrzymaj si za zakr tem!
Chc z tob porozmawia - powiedzia a dziewczyna.
Terens doszed do wniosku, e to nie jest zwyczajna pu apka, jak pocz tkowo
my la . Ta dziewczyna to Samia z Fife. To na pewno ona. Nie wyobra a sobie, e kto
móg by si jej sprzeciwi .
Ani razu si nie obejrza a, eby sprawdzi , czy nie s
ledzeni. On trzy razy, kiedy
skr cali, zauwa
z ty u ten pojazd, który trzyma si w jednakowej odleg
ci za nimi.
To nie by przypadkowy wóz. Na pewno nie. Mo e to by Trantor, co by oby dobre.
A mo e to by Sark, i wtedy pani Samia by aby cennym zak adnikiem.
- Jestem gotowy - rzek .
- By
na statku, który przywióz tubylca z Floriny? Tego poszukiwanego za
zabójstwa?
- Ju mówi em...
- Bardzo dobrze. Przywioz am ci tutaj, eby nikt nam nie przeszkadza . Czy w
czasie podró y na Sark przes uchiwano tubylca?
Takiej naiwno ci, pomy la Terens, nie mo na uda . Ona naprawd nie wie, z kim
ma do czynienia.
- Tak - odpar ostro nie.
- Czy by
obecny przy przes uchaniu?
- Tak.
- Dobrze. Tak my la am. A dlaczego opu ci
statek?
To jest pytanie, pomy la Terens, które powinna by a zada na pocz tku.
- Mia em z
szczegó owy raport... - zawaha si .
- Mojemu ojcu? - podchwyci a natychmiast dziewczyna. - Nie martw si . Obroni
ci . Powiem, e kaza am ci jecha ze mn .
- Doskonale, pani.
S owo „pani” utkwi o mu g boko w pod wiadomo ci. Ona by a dam ,
najznamienitsz na tym wiecie, a on zwyk ym Flori czykiem. Kto , kto mo e zabi
stra nika, mo e powa
si te zabi Sarka czyka, a kto , kto mo e zabi Sarka czyka,
mo e spojrze w twarz damie.
Popatrzy na ni twardo i badawczo. Uniós g ow i spojrza z góry.
By a bardzo pi kna.
Jako najznamienitsza dama w tej krainie, nie mog a by
wiadoma jego rozterek.
- Chcia abym - powiedzia a - eby powtórzy mi wszystko, co s ysza
na
przes uchaniu. Chc wiedzie wszystko, co wyzna wam tubylec. To bardzo wa ne. - Czy
mog zapyta , dlaczego tak interesuje pani ten tubylec?
- Nie, nie mo esz - uci a.
- Jak sobie yczysz, pani.
Nie wiedzia , co ma jej powiedzie . Ow adn y nim sprzeczne uczucia. Z jednej
strony pragn , by jak najszybciej dogoni ich tamten wóz. Z drugiej - chcia siedzie tu
bez ko ca i mie przy sobie twarz i cia o tej pi knej kobiety.
Flori czycy pracuj cy w administracji oraz pe ni cy funkcje Mieszczan teoretycznie
yli w celibacie. W praktyce wi kszo obchodzi a to ograniczenie. Terens równie - na
tyle, na ile mia odwag i mo liwo ci. Jego do wiadczenia by y co najmniej ma o
satysfakcjonuj ce.
Nigdy dot d nie siedzia tak blisko pi knej dziewczyny, w tak luksusowym wozie, z
daleka od ludzi. Donios
tego prze ycia przes oni a mu wszystko.
Czeka a na odpowied , jej ciemne (ach, jak ciemne) oczy b yszcza y ciekawo ci ,
pe ne, czerwone wargi bezwiednie rozchyli y si w oczekiwaniu, kyrtowy strój
podkre la powab jej figury. By a zupe nie nie wiadoma, e kto , ktokolwiek, móg by
ywi tak mia e my li wobec Samii z Fife.
W jednej chwili opu ci o go pragnienie, by po cig si zbli
.
Jak b yskawica przez g ow przelecia a mu my l, e zabicie Posiadacza nie jest
najci sz zbrodni .
Nie zdawa sobie sprawy z tego, co robi. Mia tylko wiadomo , e jej drobne cia o
znalaz o si w jego ramionach; zesztywnia a, krzykn a cicho, lecz on st umi ten okrzyk,
nakrywaj c jej usta swoimi wargami...
Poczu na ramionach czyje r ce, a na plecach powiew zimnego powietrza, które
wpad o przez otwarte drzwi wozu. Chwyci za bro , za pó no. Kto wyrwa mu j z r ki.
Samia z trudem apa a oddech.
- Widzia
, co on zrobi ? - odezwa si Sarka czyk pora ony groz .
- Nic takiego! - powiedzia Arkturianin. Schowa do kieszeni czarn pa
i zasun
zamek magnetyczny. - Bierz go!
Sarka czyk wywlók Terensa z wozu.
- A ona mu pozwoli a - mrucza . - Pozwoli a mu!
- Kim jeste cie? - Samia odzyska a swoj zwyk energi . - Czy przys
was mój
ojciec?
- adnych pyta , prosz - odpar Arkturianin.
- Jeste obcy - stwierdzi a ze z
ci Samia.
- Na Sark! - Wzburzony Sarka czyk zacisn pi ci. - Powinienem mu rozwali
eb!
- Daj spokój! - Arkturianin chwyci go za rami i przytrzyma .
- Istniej pewne granice - rzek tamten. - Mog pogodzi si z tym, e kto zabi
Posiadacza. Sam chcia bym paru zabi . Ale sta tu i patrze , jak tubylec robi to, co on
zrobi , to dla mnie za wiele.
- Tubylec? - zawo
a Samia nienaturalnie wysokim g osem.
Sarka czyk pochyli si i zerwa myck z g owy Terensa.
Mieszczanin poblad , lecz nie poruszy si . Nie odrywa oczu od dziewczyny, a jego
jasne w osy lekko falowa y na wietrze.
Samia bez si cofn a si najdalej jak mog a w g b wozu, a potem gwa townie
ukry a twarz w d oniach.
- Co zamierzasz z ni zrobi ? - spyta Sarka czyk.
- Nic.
- Widzia a nas. Zanim ujedziemy kilometr, ci gnie nam na kark ca planet .
- Czy by zamierza zabi dam z Fife? - zapyta zjadliwie Arkturianin.
- No, nie. Ale mo emy uszkodzi jej samochód. Zanim dotrze do radiotelefonu,
dziemy daleko.
- Nie trzeba.
Arkturianin zajrza do pojazdu.
- Pani, nie mam wiele czasu. S yszysz mnie?
Nie poruszy a si .
- Lepiej wys uchaj mnie. Przykro mi, e przerwa em czu scen , ale dla mnie to
szcz liwa okoliczno . Dzia
em b yskawicznie i uda o mi si zarejestrowa t scen
kamer . Przeka negatyw w bezpieczne miejsce pi minut potem, jak st d odjad , a
je li pó niej sprawi mi pani jakie k opoty, b
musia okaza si naprawd niemi y.
Jestem pewien, e si rozumiemy.
Odwróci si .
- Ona nic nie powie. Ani s owa. Chod ze mn , Mieszczaninie.
Terens nie zdo
si odwróci i spojrze na blad , ci gni
twarz w oknie.
Cokolwiek mia o teraz nast pi , dokona cudu. Przez jedn wspania chwil
ca owa najdumniejsz dam Sark, czu lekki dotyk jej mi kkich, pachn cych ust.
16.
Oskar ony
Dyplomacja ma swój j zyk i swoje prawa. Stosunki mi dzy przedstawicielami
suwerennych pa stw okre lone protoko em bywaj napuszone, a czasem wr cz mieszne.
Wyra enie „nieprzyjemne konsekwencje” oznacza w tym j zyku wojn , a „odpowiednie
uzgodnienia” - poddanie si .
W miar mo liwo ci Abel wola unika dyplomatycznych dwuznaczno ci.
Po czywszy si z Fife’em po w skiej, prywatnej wi zce, zachowywa si jak zwyczajny
starszy pan gaw dz cy przy kieliszku wina.
- Trudno ci z apa , Fife - powiedzia .
Fife u miechn si . By spokojny i odpr ony.
- Ci ki dzie , Abel.
- Tak. Co s ysza em.
- Steen? - spyta oboj tnie Posiadacz.
- Mi dzy innymi. Jest u nas od kilku godzin.
- Wiem. To po trosze moja wina. Masz zamiar odda go nam?
- Obawiam si , e nic z tego.
- To przest pca.
Abel zachichota i obróci puchar w d oni, obserwuj c leniwie wyp ywaj ce b belki.
- Mo emy go potraktowa jako uchod
politycznego. Na terytorium Trantora
chroni go prawo mi dzygwiezdne.
- Twój rz d ci poprze?
- My
, e tak, Fife. Pracuj c w Ministerstwie Spraw Zagranicznych od trzydziestu
siedmiu lat, wiem, co Trantor poprze, a czego nie.
- Mog sprawi , e Sark za da twego odwo ania.
- I co ci to da? Jestem pokojowo nastawionym facetem, który dobrze yje ze
wszystkimi. Mój nast pca mo e by inny.
Zapad a cisza. Fife wyd usta.
- Chyba masz jak propozycj .
- Tak. Masz naszego cz owieka.
- Jakiego cz owieka?
- Kosmoanalityka. Tubylca z planety Ziemia, która - nawiasem mówi c - jest
cz ci Imperium Trantora.
- Steen ci to powiedzia ?
- Mi dzy innymi.
- Czy on widzia tego Ziemianina?
- Tego nie mówi .
- No wi c, nie widzia . W tej sytuacji w tpi , aby móg ufa jego s owom.
Abel odstawi kieliszek i splót d onie na brzuchu.
- Mimo to jestem pewien, e Ziemianin istnieje. Mówi ci, Fife, powinni my
dogada si w tej sprawie. Ja mam Steena, a ty Ziemianina. A wi c remis. Zanim
przyst pisz do realizacji tego, co zaplanowa
, zanim wyga nie termin twojego
ultimatum i wykonasz swój coup d’etat, dlaczego nie naradzi si nad ogóln sytuacj w
produkcji kyrtu?
- Nie widz potrzeby. To, co dzieje si teraz na Sark, to sprawa czysto wewn trzna.
Jestem gotów osobi cie zagwarantowa , e wydarzenia polityczne w aden sposób nie
odbij si na handlu kyrtem. To, jak s dz , powinno upewni Trantor, e jego s uszne
interesy nie ucierpi .
Abel wypi yk wina i pogr
si w zadumie.
- Zdaje si - powiedzia po chwili - e to jeszcze nie wszystko. Mamy te drugiego
uchod
politycznego. Dziwny przypadek. To jeden z waszych flori skich poddanych.
Mieszczanin. Mówi, e nazywa si Myrlyn Terens.
Oczy Posiadacza zab ys y.
- Tak podejrzewali my. Na Sark, Abel, s jakie granice ingerencji Trantora w
wewn trzne sprawy tej planety. Cz owiek, którego porwali cie, jest morderc . Nie
mo ecie zrobi z niego uchod cy politycznego.
- A wi c, czy chcesz tego cz owieka?
- Chodzi ci o wymian ?
- Nie, o narad , o której mówi em.
- Za jednego flori skiego morderc ? Nie ma mowy.
- Jednak sposób, w jaki Mieszczanin zdo
do nas uciec, jest do osobliwy. Mo e
zainteresuje ci , e...
Junz kr
po pokoju, potrz saj c g ow . By a ju pó na noc. Chcia by si
przespa , ale wiedzia , e musia by mie do tego somnin .
- Mog em zagrozi u yciem si y - wywodzi Abel - tak jak proponowa Steen. Ale to
nie by oby dobre. Ryzyko du e, a rezultat niepewny. Dopóki jednak Mieszczanin nie
znalaz si w naszych r kach, nie widzia em innej mo liwo ci, jak tylko bezczynno
polityczna.
- Nie - Junz gwa townie potrz sn g ow . - Co trzeba by o zrobi . Jednak to
wygl da na szanta .
- Z punktu widzenia formalnego - mo e. A co wed ug pana powinienem by zrobi ?
- Dok adnie to, co pan zrobi . Nie jestem hipokryt , Abel. A raczej staram si nie
by . Nie b
pot pia pa skich metod, skoro zamierzam wykorzysta rezultaty. Tylko
co z dziewczyn ?
- Je li Fife dotrzyma umowy, nic jej nie b dzie.
- al mi jej. Nie lubi sarka skiej arystokracji za to, jak post puj z Florin , ale nie
mog nie wspó czu dziewczynie.
- Jako jednostce, tak. Bo prawdziwa odpowiedzialno spoczywa na samej Sark.
uchaj, pan, czy ca owa pan kiedy dziewczyn w samochodzie?
Junz u miechn si leciutko k tem ust.
- Tak.
- I ja te , chocia pewnie musz si gn pami ci dalej ni pan. W tej chwili w takie
rzeczy mo e bawi si moja najstarsza wnuczka. Czym e jest poca unek ukradziony w
samochodzie, jak nie wyrazem najnaturalniejszego w Galaktyce uczucia? Spróbujmy
spojrze na to tak. Jest dziewczyna, z wy szych sfer, która zbiegiem okoliczno ci
znalaz a si w jednym poje dzie z - dajmy na to - przest pc . On wykorzystuje okazj i
ca uje j . Pod wp ywem impulsu i bez jej zgody. Co ona mo e czu ? Co mo e odczuwa
jej ojciec? Upokorzenie? Mo liwe. Gniew? Oczywi cie. Z
? Niesmak? Uraz ? Zgoda
na wszystko. Ale uwa
córk za zha bion ? Nie! Do tego stopnia zha bion , e jest
gotowy narazi
ywotne interesy pa stwa, aby zatuszowa spraw ? Bzdura!
Tymczasem tak w
nie wygl da sytuacja, a mog o si to zdarzy wy cznie na
Sark. Ta Samia nie zrobi a nic z ego; by a tylko uparta i troch naiwna. Jestem pewien, e
ju j kto ca owa . I jeszcze nieraz poca uje; mo e to by ka dy prócz Flori czyka; nikt
nie powie jej z ego s owa. Ale j poca owa Flori czyk! To niewa ne, e ona nie
wiedzia a. Niewa ne, e on wymusi ten poca unek. Gdyby my opublikowali zdj cie
Samii w ramionach Flori czyka, uczyniliby my niezno nym ycie tej dziewczyny i jej
ojca. Widzia em twarz Fife’a, gdy patrzy na zdj cie. Nie mo na by o pozna , e
Mieszczanin jest Flori czykiem. By w stroju Sarka czyka, a czapka dobrze zakrywa a
mu w osy. Ma jasn skór , ale to niczego nie dowodzi. Mimo to, Fife wie, e to nie lada
gratka dla wszystkich zainteresowanych skandalami i sensacyjkami i e zdj cie zostanie
uznane za niepodwa alny dowód. Wie, e jego polityczni przeciwnicy wykorzystaj je
bezlito nie. Mo esz nazywa to szanta em, Junz, i mo e masz racj , lecz ten szanta nie
uda by si na adnej innej planecie Galaktyki. Ich w asny chory system spo eczny da
nam t bro do r ki, a ja u
em jej bez wahania.
Junz westchn .
- I na czym stan o?
- Spotkamy si jutro w po udnie.
- Wycofa swoje ultimatum?
- Oczywi cie. Udam si do jego biura osobi cie.
- Czy to konieczne ryzyko?
- Nie ma adnego ryzyka. Spotkamy si przy wiadkach. Ponadto nie mog si
doczeka , kiedy ujrzymy tego kosmoanalityka, którego tak d ugo szuka
.
- Ja te mam i ? - pyta niespokojnie Junz.
- Och, tak. I Mieszczanin. Potrzebujemy go, eby zidentyfikowa kosmoanalityka. I
Steen, rzecz jasna. Wszyscy b dziecie tam obecni w postaci trójwymiarowych projekcji.
- Dzi kuj .
Ambasador ziewn i zamruga za zawionymi oczami.
- Teraz, je li pan pozwoli, nie spa em dwa dni i jedn noc, a obawiam si , e mój
stary organizm nie zniesie wi cej antisomniny. Musz przespa si troch .
Ze wzgl du na doskona
trójwymiarowej projekcji uczestnicy wa nych narad
rzadko spotykali si twarz w twarz. Fife odbiera materialn obecno starego
ambasadora jako nieprzyzwoito . Na oliwkowej cerze Posiadacza nie by o wida
rumie ca, ale jego twarz wykrzywia grymas gniewu.
Musia milcze . Nie móg nic powiedzie . Móg tylko ponuro spogl da na
siedz cych przed nim ludzi.
Abel! Stary ramol w n dznych ciuchach, maj cy poparcie miliona wiatów.
Junz! Ciemnoskóry, we nistow osy wichrzyciel, który przez swój upór doprowadzi
do kryzysu.
Steen! Zdrajca! Boi si spojrze mu w oczy!
Mieszczanin! Jego widok by najtrudniejszy do zniesienia. Tubylec, który zha bi
swoim dotkni ciem córk Fife’a, po czym schroni si za murami ambasady Trantora.
Gdyby by sam, Fife zgrzyta by z bami i wali by pi ci w biurko. A tak, cho z
najwy szym trudem, musi zachowa kamienn twarz. Gdyby nie Samia... Odepchn od
siebie t my l. Jej upór zawdzi cza w asnym zaniedbaniom i nie mo e mie teraz do niej
pretensji. Nie próbowa a usprawiedliwia si ani pomniejsza swojej winy. Opowiedzia a
mu wszystko o swoich próbach odgrywania roli mi dzygwiezdnego szpiega i o tym, jak
fatalnie si one sko czy y. Zawstydzona i rozgoryczona, liczy a na jego zrozumienie - i
nie zawiedzie si . Nie zawiedzie si , nawet gdyby mia o to oznacza zniszczenie
budowli, jak wznosi .
- Zosta em zmuszony do zwo ania tej narady - zacz . - Nie widz sensu mówi
wam cokolwiek. Jestem tu, aby s ucha .
- S dz - odezwa si Abel - e Steen pierwszy zechce powiedzie swoje.
Pogarda w oczach Fife’a ubod a Steena.
- Zmusi
mnie do przej cia na stron Trantora, Fife! - wrzasn . - Pogwa ci
zasad autonomii kontynentalnej. Chyba nie spodziewa
si , e na to przystan .
Autentycznie!
Fife nie odpowiedzia , a Abel upomnia go z wyczuwaln pogard w g osie.
- Do rzeczy, Steen. Mówi
, e masz co do powiedzenia. Mów.
Blado
te policzki Steena poczerwienia y bez u ycia ró u.
- Powiem, i to zaraz. Nie uwa am si , rzecz jasna, za takiego detektywa, jakim
mieni si Posiadacz Fife, ale umiem my le . Autentycznie! I zrobi em u ytek z tej
umiej tno ci. Fife opowiedzia nam wczoraj historyjk o tajemniczym zdrajcy, którego
nazwa X. Zrozumia em, e to tylko gadanina, eby og osi stan zagro enia. Nie da em
si zwie nawet przez minut .
- Nie ma X? - spyta cicho Fife. - To dlaczego ty uciek
? Ucieczka to jak
przyznanie si do winy.
- Tak my lisz? Autentycznie? - zawo
Steen. - No có , uciek bym z p on cego
budynku, nawet gdybym to nie ja pod
ogie .
- Dalej, Steen - ponagla Abel.
Steen obliza wargi i zacz uwa nie przygl da si swoim paznokciom. Mówi c,
adzi je lekko.
- Jednak wtedy przysz o mi do g owy: po co on wymy la tak skomplikowan
historyjk ? To nie w jego stylu. Autentycznie! Fife tak nie dzia a. Znam go. Wszyscy go
znamy. On nie ma za grosz wyobra ni. Wasza Wysoko . To zwyk y brutal! Prawie tak
niezno ny jak Bort.
Fife zmarszczy brwi.
- Abel, czy on wreszcie co powie, czy tylko b dzie be kota ?
- Dalej, Steen - rzek Abel.
- Ju , tylko dajcie mi mówi . Po czyjej stronie jeste cie? Powiedzia em sobie (zaraz
po obiedzie), powiedzia em: po co taki cz owiek jak Fife wymy la by tak bajeczk ?
By a tylko jedna odpowied . Nie móg tego wymy li . Nie z jego umys em. A zatem to
musi by prawda. Musi. Poza tym, przecie stra nicy naprawd zostali zabici, chocia
Fife z atwo ci móg by zaaran owa te zabójstwa.
Fife wzruszy ramionami. Steen mówi dalej.
- Tylko kim jest X? Ja nim nie jestem. Autentycznie! Wiem, e to nie ja! I
przyznaj , e on musi by Wielkim Posiadaczem. A który z Wielkich Posiadaczy wie o
nim najwi cej? Który z Wielkich Posiadaczy od roku usi owa wykorzysta histori z
kosmoanalitykiem, aby wystraszy pozosta ych i sk oni do tego, co on nazywa
„zjednoczonym dzia aniem”, a ja nazywam dyktatur Fife’a? Powiem wam, kim jest X.
Steen wsta ; jego g owa dotkn a górnej linii receptora i sp aszczy a si . Wyci gn
dr cy palec.
- To on jest X. Posiadacz Fife. On znalaz kosmoanalityka. On pozby si go, kiedy
zobaczy , e nie przej li my si bajeczkami, jakie us yszeli my na pierwszej konferencji,
a potem znowu go sprowadzi , kiedy ju przygotowa przewrót wojskowy.
Fife ze znu eniem powiedzia do Abla:
- Czy on ju sko czy ? Je li tak, wy czcie go. Normalny cz owiek nie mo e tego
ucha .
- Czy chcesz jako skomentowa jego s owa? - spyta Abel.
- Oczywi cie, e nie. Nie s warte komentarza. Ten cz owiek jest w desperacji. Nie
wie, co mówi.
- Nie mo esz tego zignorowa , Fife - zawo
Steen. Spojrza na pozosta ych. Oczy
mia zw one, a twarz blad i pe
napi cia. Nie usiad . - S uchajcie. Powiedzia , e
jego agenci znale li kartoteki w gabinecie lekarza. Mówi , i lekarz zgin w wypadku
potem, jak stwierdzi , e kosmoanalityk jest ofiar u ycia psychosondy. e zamordowa
go X, aby ukry to samo kosmoanalityka. Tak powiedzia . Spytajcie go. Spytajcie, czy
tego nie powiedzia .
- A je li powiedzia em? - zainteresowa si Fife.
- To zapytajcie go, sk d wzi kartoteki lekarza, który umar i zosta pochowany
kilka miesi cy temu. A mo e Fife mia je przez ca y czas?! Autentycznie!
- Bzdury - rzek Fife. - Mo emy tak traci czas w niesko czono . Inny lekarz
przej praktyk zabitego i jego kartoteki. Czy kto s dzi, e karty pacjentów niszczy si
po mierci lekarza?
- Nie, oczywi cie, e nie - powiedzia Abel.
Steen zaj kn si i usiad .
- No i co dalej? - zapyta Fife. - Czy który z was ma jeszcze co do powiedzenia.
Kolejne oskar enia? Dalsze sugestie?
Mówi cicho. Ton jego g osu zdradza rozgoryczenie.
- No có - odpar Abel. - Steen powiedzia swoje i przejd my do nast pnego punktu.
Junz i ja przybyli my tu w innej sprawie. Chcieliby my zobaczy kosmoanalityka.
D onie Fife’a spoczywa y na blacie biurka. Teraz podniós je i mocno cisn
kraw
. ci gn czarne brwi i powiedzia :
- Zatrzymali my cz owieka z zaburzeniami umys owymi, który podaje si za
kosmoanalityka. Ka go tu sprowadzi !
Valonie March nigdy, przenigdy nawet nie ni o si , e mog istnie takie
wspania
ci. Przez ca y dzie , od kiedy wyl dowali na planecie Sark, wszystko
wydawa o jej si wprost cudowne. Nawet wi zienne cele, w których umieszczono osobno
i Rika, zdawa a si spowija jaka aura niezwyk
ci. Woda tryska a z dziury w rurze
za poci ni ciem guzika. Ciep o bucha o ze ciany, chocia powietrze na zewn trz by o
ch odniejsze ni kiedykolwiek na Florinie. I ka dy, kto do niej mówi , mia na sobie takie
pi kne stroje.
Przechodzi a przez pokoje, w których by o mnóstwo najró niejszych rzeczy, jakich
jeszcze nigdy nie widzia a. Ten by wi kszy od innych, ale prawie pusty. By o w nim
jednak wi cej osób. By powa nie wygl daj cy m czyzna za biurkiem i znacznie
starszy, pomarszczony m czyzna w fotelu, a tak e trzej inni...
Jednym z nich by Mieszczanin!
Rzuci a si do niego.
- Mieszczaninie! Mieszczaninie!
Ale jego tam nie by o! Wsta i machn r
.
- Cofnij si , Lona. Cofnij si !
Przesz a przez niego. Chcia a chwyci go za r kaw, ale odsun si . Skoczy a,
potkn a si i znowu przesz a przez niego. Na moment zapar o jej dech. Mieszczanin
odwróci si , ponownie staj c twarz do dziewczyny, ale Valona patrzy a ju tylko na
swoje nogi.
Obie przechodzi y przez masywn drewnian por cz fotela, na którym siedzia
Mieszczanin. Widzia a j wyra nie, jej kolor i kszta t. Otacza a jej nogi, cho Valona
wcale tego nie czu a. Dziewczyna wyci gn a dr
d
i jej palce zapad y si w
obicie, którego równie nie poczu a. Dalej widzia a swoj d
.
Valona wrzasn a i upad a, zd
ywszy jeszcze zobaczy , jak Mieszczanin
odruchowo wyci ga do niej r ce, przez które przelecia a jak przez powietrze.
Znów siedzia a na fotelu. Rik mocno trzyma j za r
, a starzec o pomarszczonej
twarzy pochyla si nad ni .
- Nie bój si , moja droga - mówi . - To tylko obraz. No wiesz, jak fotografia.
Valona rozejrza a si . Mieszczanin nadal tam siedzia . Nie patrzy na ni . Wskaza a
palcem.
- Jego tam nie ma?
Nieoczekiwanie odezwa si Rik.
- To trójwymiarowa projekcja, Lono. On jest gdzie indziej, ale my mo emy go tu
widzie .
Valona potrz sn a g ow . Skoro Rik tak twierdzi, to wszystko w porz dku. Jednak
spu ci a wzrok. Nie mia a odwagi patrze na ludzi, którzy jednocze nie byli tam i nie
byli.
Abel powiedzia do Rika:
- A wi c wiesz, co to jest trójwymiarowa projekcja, m ody cz owieku?
- Tak, prosz pana.
Dla Rika by to równie niezwyk y dzie , ale podczas gdy Valona nie mog a
otrz sn si ze zdziwienia, jemu wszystko wydawa o si coraz bardziej zrozumia e i
znajome.
- Sk d to wiesz?
- Nie mam poj cia, prosz pana. Wiedzia em, zanim... zanim zapomnia em.
Kiedy Valona March rzuci a si do Mieszczanina, Fife nie ruszy si zza biurka.
Teraz powiedzia kwa no:
- Przykro mi, e musia em zak óci t narad sprowadzaj c tu rozhisteryzowan
tubylcz kobiet . Ten tak zwany kosmoanalityk za da jej obecno ci.
- Nie szkodzi - odpar Abel. - Zauwa
em, e twój niespe na rozumu Flori czyk
wie co nieco o trójwymiarowej projekcji.
- Pewnie dobrze go przeszkolono - odpar Fife.
- Czy by przes uchiwany po przybyciu na Sark?
- Oczywi cie.
- Z jakim wynikiem?
- adnych nowych informacji.
Abel zwróci si do Rika.
- Jak si nazywasz?
- Jedyne imi , jakie pami tam, to Rik - odpar spokojnie zapytany.
- Czy znasz kogo spo ród obecnych?
Rik bez obawy powiód spojrzeniem po zebranych.
- Tylko Mieszczanina. I Lon , oczywi cie.
- To - rzek Abel wskazuj c Fife’a - jest najwi kszy Posiadacz, jaki kiedykolwiek
na Sark. Ca y ten wiat to jego w asno . Co o nim my lisz?
Rik odpar
mia o:
- Ja jestem Ziemianinem, Nie jestem jego w asno ci .
- Nie s dz - zwróci si Abel do Fife’a - aby doros ego Flori czyka mo na by o
nauczy takiej zuchwa
ci.
- Nawet psychosond ? - odparowa pogardliwie Fife.
- Znasz tego pana? - zapyta Abel Rika.
- Nie, prosz pana.
- To doktor Selim Junz. Jest wa
osobisto ci w Mi dzygwiezdnym Biurze
Kosmoanalizy.
Rik uwa nie przyjrza si Junzowi.
- A zatem pewnie jest jednym z moich zwierzchników. Jednak - doda z
rozczarowaniem w g osie - nie znam go. A mo e po prostu nie pami tam.
- Nigdy go nie widzia em, Abel - Junz ponuro potrz sn g ow .
- To trzeba zapisa - mrukn Fife.
- Teraz s uchaj, Rik - rzek Abel. - Zamierzam opowiedzie ci pewn histori . Chc ,
eby jej uwa nie wys ucha i pomy la . My l! Pami taj - my l! Rozumiesz?
Rik skin g ow .
Abel mówi powoli. Przez d ugie minuty jego g os by jedynym d wi kiem w
pokoju. Po pewnym czasie Rik zamkn oczy i z ca ej si y zacisn powieki. Rozchyli
wargi, przycisn pi ci do piersi i pochyli g ow . Wydawa o si , e cierpi katusze.
Abel opowiada , rekonstruuj c minione wydarzenia w taki sposób, w jaki opisa je
Posiadacz Fife. Opowiedzia o przes aniu informacji o zagro eniu, o jej przej ciu, o
spotkaniu Rika z X, o psychosondzie, o tym, jak Rika znaleziono na Florinie i zaj to si
nim, o lekarzu, który bada go i zaraz zmar , o odzyskiwanej pami ci.
- Oto ca a historia, Rik - zako czy . - Opowiedzia em ci wszystko. Czy co wydaje
ci si znajome?
Powoli, z wysi kiem, Rik powiedzia :
- Pami tam ostatni cz
. Wie pan, ostatnie dni. Przypominam sobie tak e co
jeszcze. Mo e tego lekarza, kiedy zacz em mówi ... Pami tam jak przez mg ... Ale to
wszystko.
- Ale pami tasz i to, co by o wcze niej. Niebezpiecze stwo zagra aj ce Florinie.
- Tak. Tak. To by a pierwsza rzecz, jak sobie przypomnia em.
- I nie pami tasz nic wi cej? Jak wyl dowa
na Sark i spotka
tego cz owieka.
Rik j kn .
- Nie. Nie mog sobie przypomnie .
- Spróbuj! Próbuj!
Rik podniós g ow . Jego poblad a twarz by a mokra od potu.
- Pami tam jakie s owo.
- Jakie s owo?
- Ono nie ma sensu.
- Mimo to powiedz nam.
- To by o przy stole. Dawno, dawno temu. Jak za mg . Siedzia em. Wydaje mi si ,
e chyba kto jeszcze tam siedzia . A potem sta i patrzy na mnie. I to s owo.
Abel by cierpliwy.
- Co to za s owo?
Rik zacisn pi ci i szepn :
- Fife!
Wszyscy oprócz Fife’a zerwali si na równe nogi.
- Mówi em wam! - wrzasn Steen i wybuchn g
nym, rechotliwym miechem.
17.
Oskar yciel
Z trudem opanowuj c w ciek
, Fife rzek :
- Sko czmy z t fars .
Odczeka chwil , siedz c z kamiennym wyrazem twarzy, a emocje troch opad y i
wszyscy zaj li swoje miejsca. Rik pochyli g ow , mocno zaciskaj c powieki, z trudem
zg biaj c w asne my li. Valona obj a go, przyciskaj c do siebie, delikatnie g adz c po
policzku.
Abel by wstrz ni ty.
- Dlaczego mówisz, e to jest farsa? - zapyta .
- A nie jest? Zgodzi em si na t narad tylko ze wzgl du na twoje pogró ki. Mimo
to odmówi bym, gdybym wiedzia , i ta konferencja ma zmieni si w s d nade mn , a
renegaci i mordercy maj by oskar ycielami i s dziami.
Abel zmarszczy brwi i powiedzia ch odnym, oficjalnym tonem:
- To nie jest s d, Posiadaczu. Doktor Junz przyby tu po osob nale
do
personelu MBK, co jest jego prawem i obowi zkiem. Ja jestem tu po to, aby broni
interesów Trantora w tym niespokojnym okresie. Je li o mnie chodzi - nie w tpi , e ten
cz owiek, Rik, jest zaginionym kosmoanalitykiem. Mo emy natychmiast zako czy t
narad , o ile zgodzisz si wyda tego m czyzn doktorowi Junzowi w celu dalszego
przes uchania oraz bada lekarskich. Rzecz jasna, nadal b dziemy potrzebowali twojej
pomocy, by znale winnego u ycia psychosondy oraz zapobiec powtórzeniu si w
przysz
ci takich incydentów, skierowanych przeciw mi dzygwiezdnej placówce
badawczej, która stoi ponad wszelkimi sporami regionalnymi.
- Co za przemowa! - odpar Fife. - Jednak co oczywiste, to oczywiste i twoje
zamiary s
atwo czytelne. Co si stanie, je li oddam tego cz owieka? S dz , e MBK
znajdzie dok adnie to, co chce znale . Biuro chce uchodzi za mi dzygwiezdn
placówk , która nie ma regionalnych powi za , tymczasem czy nie jest faktem, e
Trantor finansuje dwie trzecie jego rocznego bud etu? W tpi , czy jakikolwiek rozs dny
obserwator nazwa by je dzi neutralnym. Jego odkrycia w zwi zku z tym cz owiekiem z
pewno ci pójd po my li imperialnych interesów Trantora. A jakie to b
odkrycia? To
równie jest jasne. Ten cz owiek powoli odzyska pami . MBK b dzie wydawa
codzienne biuletyny. Fakt po fakcie przypomni sobie coraz wi cej potrzebnych
szczegó ów. Najpierw moje nazwisko. Potem mój wygl d. A pó niej to, co
powiedzia em. Zostan uznany winnym. Trantor za da odszkodowa i b dzie zmuszony
czasowo okupowa Sark, która to okupacja niepostrze enie stanie si trwa a.
Ka dy szanta dzia a do pewnej granicy. Pan, panie ambasadorze, doszed do tej
granicy. Je li chcecie tego cz owieka, Trantor b dzie musia wys
po niego swoj flot .
- Nikt nie mówi o u yciu si y - rzek Abel. - A jednak zauwa
em, e starannie
omijasz to, co kosmoanalityk powiedzia na ko cu, i nie zaprzeczasz.
- Nie powiedzia niczego, co musia bym zaszczyca przeczeniem. Przypomina sobie
jedno s owo, a przynajmniej tak twierdzi. I co z tego?
- Czy to nie ma adnego znaczenia?
- adnego. Nazwisko Fife zna ca a Sark. Nawet je li za
ymy, e ten tak zwany
kosmoanalityk mówi prawd , mia rok czasu, eby us ysze je na Florinie. Przyby na
Sark statkiem wioz cym moj córk - jeszcze lepsza sposobno , aby us ysze to
nazwisko. Czy to nie naturalne, e po czy je ze strz pami wspomnie ? A mo e to
wszystko nie jest wcale spontaniczne? To stopniowe odzyskiwanie pami ci mo e by
dobrze wy wiczone.
Abel nie wiedzia , co móg by powiedzie . Spojrza na pozosta ych. Junz siedzia
ponury, ze zmarszczonymi brwiami, ugniataj c podbródek palcami prawej d oni. Steen
miecha si g upkowato i mamrota co do siebie. Mieszczanin patrzy pustym
wzrokiem na swoje kolana. Tylko Rik, wyrwawszy si z obj Valony, wsta z fotela.
- Pos uchajcie - przemówi . Jego blad twarz wykrzywia wyraz bólu, który by te
widoczny w oczach.
- Kolejne odkrycie, jak s dz - rzek Fife.
- Pos uchajcie! Siedzieli my przy stole. W herbacie by narkotyk. K ócili my si .
Nie pami tam, o co. Nie mog em si ruszy . Mog em tylko siedzie tam. Nie mog em
mówi . Mog em tylko my le . Wielki Kosmosie, zosta em odurzony. Chcia em krzycze ,
wrzeszcze i ucieka , ale nie by em w stanie. Potem podszed tamten, Fife. Przedtem
wrzeszcza na mnie. Potem ju nie krzycza . Nie musia . Obszed stó . Stan przy mnie,
a raczej nade mn , patrz c na mnie z góry. Nie mog em nic powiedzie . Nie mog em
niczego zrobi . Mog em tylko podnie na niego wzrok.
Rik zamilk , ale nie usiad .
- Czy ten cz owiek to by Fife? - zapyta Selim Junz.
- Pami tam, e nazywa si Fife.
- No wi c, czy to by ten m czyzna?
Rik nie odwróci si , eby spojrze .
- Nie pami tam, jak wygl da - odpar .
- Na pewno nie pami tasz?
- Stara em si przypomnie sobie. - Nagle wybuchn : - Nie wiecie, jak to jest! To
boli! Jak roz arzona ig a. G boko! Tutaj!
Dotkn r
czo a. Junz powiedzia agodnie:
- Wiem, e ci ci ko. Jednak musisz jeszcze spróbowa . Rozumiesz? Musisz
spróbowa . Spójrz na tego cz owieka! Odwró si i popatrz!
Rik spojrza na Posiadacza. Patrzy przez chwil , a potem odwróci si .
- Przypominasz sobie? - spyta Junz.
- Nie! Nie!
Fife u miechn si ponuro.
- Czy by wasz cz owiek zapomnia swojej kwestii, czy te historyjka wyda si
bardziej wiarygodna, je li przypomni sobie moj twarz dopiero nast pnym razem?
- Nigdy przedtem nie widzia em tego cz owieka - rzuci Junz z w ciek
ci - i
nigdy z nim nie rozmawia em. Nie zrobi em nic, eby pana obci
, i mam do
pa skich bezzasadnych oskar
. Chc tylko pozna prawd .
- To mo e ja zadam mu kilka pyta ?
- Bardzo prosz .
- Dzi kuj . Bardzo pan uprzejmy. A teraz ty - Rik, czy jak si naprawd nazywasz...
Znów by Posiadaczem przemawiaj cym do Flori czyka. Rik spojrza na niego.
- Tak, prosz pana.
- Pami tasz m czyzn , który podszed do ciebie z drugiej strony sto u, kiedy
siedzia
, odurzony i bezradny.
- Tak, prosz pana.
- Ostatni rzecz , jak pami tasz, jest widok tego m czyzny, który patrzy na ciebie
z góry.
- Tak, prosz pana.
- A ty patrzy
na niego z do u, lub raczej usi owa
patrzy .
- Tak, prosz pana.
- Usi
.
Rik usiad pos usznie.
Przez chwil Fife nie porusza si . Jego bezwargie usta jakby jeszcze bardziej si
zacisn y, a mi nie uchwy pod sinoczarnym zarostem uwydatni y si . Potem powoli
zsun si z fotela.
Zsun si ! Jakby opad na kolana za swoim biurkiem.
Zaraz wyszed jednak zza biurka i wszyscy ujrzeli, e stoi.
Junz spu ci g ow . Ten cz owiek, tak pos gowy i pot
ny w swoim fotelu, nagle
zmieni si w
osnego kar a.
Zdeformowane nogi z trudem nios y pot
ny tors i g ow . Posiadacz poczerwienia
na twarzy, lecz nadal spogl da wyzywaj co na pozosta ych. Steen zachichota i ucich ,
gdy poczu na sobie jego spojrzenie. Inni siedzieli w milczeniu.
Rik patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Fife zapyta :
- Czy to ja by em tym m czyzn , który podszed do ciebie zza sto u?
- Nie pami tam jego twarzy, prosz pana.
- Nie pyta em, czy pami tasz jego twarz. Ale czy móg by nie pami ta tego? -
Ruchem r k zarysowa w powietrzu kszta t swego cia a. - Czy móg by zapomnie , jak
wygl dam, jak chodz ?
- Chyba nie - odpar udr czony Rik - ale nie jestem pewien.
- Ty siedzia
, a on sta i patrzy
na niego z do u.
- Tak, prosz pana.
- On sta nad tob i patrzy na ciebie z góry, tak powiedzia
.
- Tak, prosz pana.
- Tyle pami tasz? Jeste tego pewien?
- Tak, prosz pana.
Teraz spotkali si twarz w twarz.
- Czy patrz na ciebie z góry?
- Nie, prosz pana.
- Czy ty spogl dasz na mnie z do u?
Siedz cy Rik i stoj cy Fife byli równego wzrostu.
- Nie, prosz pana.
- Czy ja mog em by tym m czyzn ?
- Nie, prosz pana.
- Jeste pewny?
- Tak, prosz pana.
- Jednak nadal twierdzisz, e pami tasz nazwisko Fife?
- Pami tam - z uporem powtórzy Rik.
- A wi c, ktokolwiek to by - pos
si moim nazwiskiem.
- Mo e... By mo e.
Fife odwróci si , po czym powoli, z godno ci wróci za biurko i na fotel.
- Przez ca e doros e ycie - powiedzia - nigdy nie dopu ci em, eby kto ujrza mnie
stoj cego. Czy s jakie powody, aby kontynuowa t konferencj ?
Abel by jednocze nie zafrasowany i rozgniewany. Jak do tej pory, nic nie sz o po
jego my li. Fife wymyka si z r k, udowadniaj c innym, e si myl . Uda o mu si
przedstawi siebie jako ofiar . Zosta zmuszony do zwo ania narady szanta em ze strony
Trantora i fa szywie oskar ony, co zaraz wysz o na jaw.
Fife zadba o to, eby taka wersja wydarze rozesz a si po ca ej Galaktyce, i nie
rozmijaj c si zbytnio z prawd , uczyni z niej wietne narz dzie antytrantoria skiej
propagandy.
Abel musi ratowa , co si da. Ra ony psychosond kosmoanalityk b dzie teraz
nieprzydatny dla Trantora. Wszystko, co sobie „przypomni”, nawet je eli b dzie
odpowiada prawdzie, zostanie zaraz wy miane i o mieszone. Rik zostanie uznany za
narz dzie imperializmu trantoria skiego, w dodatku narz dzie bezu yteczne.
Zawaha si , a wtedy przemówi Junz.
- Wydaje mi si , i jest pewien bardzo wa ny powód, aby kontynuowa t narad .
Nie ustalili my jeszcze, kto jest odpowiedzialny za u ycie psychosondy. Pan oskar
Posiadacza Steena, a on pana. Zak adaj c, e aden nie ma racji i obaj jeste cie niewinni,
nadal nie ulega w tpliwo ci, e ka dy z was jest przekonany, e win ponosi jeden z
Wielkich Posiadaczy. A wi c - który?
- Czy to wa ne? - spyta Fife. - Dla was ju chyba nie. Ta sprawa ju zosta aby
wyja niona, gdyby nie przeszkadza y nam Trantor i MBK. A ja i tak w ko cu wykryj
zdrajc . Pami tajcie, e osobnik, który u
psychosondy, ktokolwiek to jest, najpierw
zamierza zmonopolizowa handel kyrtem, a wi c na pewno nie puszcz mu tego p azem.
Kiedy go zidentyfikujemy i unieszkodliwimy, oddamy wam waszego cz owieka. To
jedyna propozycja, jak mog wam z
, i najrozs dniejsza.
- Co zrobicie z tym okrutnikiem?
- To sprawa czysto wewn trzna i nie powinna was interesowa .
- Ale nas interesuje - odpar energicznie Junz. - Tu nie chodzi jedynie o
kosmoanalityka. W gr wchodzi co znacznie wa niejszego i dziwi mnie, e nikt o tym
jeszcze nie wspomnia . Tego Rika potraktowano psychosond nie dlatego, e by
kosmoanalitykiem.
Abel nie by pewny intencji Junza, ale popar go swoim autorytetem.
- Doktor Junz mówi, rzecz jasna, o niebezpiecze stwie, jakie wed ug
kosmoanalityka zagra a. Florinie.
Fife wzruszy ramionami.
- O ile wiem, przez ca y rok nikt, nie wy czaj c doktora Junza, nie przejmowa si
tre ci tego przekazu. Zreszt , ma pan tu swojego cz owieka, doktorze. Prosz go
zapyta , o co w tym wszystkim chodzi.
- Przecie on nie pami ta - odparowa Junz ze z
ci . - Psychosond dzia a
szczególnie skutecznie na potencja intelektualny mózgu. Ten cz owiek mo e nigdy nie
odzyska wiedzy, któr gromadzi ca e ycie.
- Czyli wszystko przepad o - powiedzia Fife. - I co mo emy na to poradzi ?
- Co mo emy. W tym ca a rzecz. Jest kto , kto wie wszystko. Ten, który u
psychosondy. Mo e nie jest kosmoanalitykiem; mo e nie zna szczegó ów. Ale rozmawia
z Rikiem, kiedy jego umys by jeszcze nie naruszony. Zapewne wie do , aby
naprowadzi nas na w
ciwy trop. Gdyby nie wiedzia , nie odwa
by si zniszczy
ród a informacji. Mimo to, na wszelki wypadek zapytam. Pami tasz co , Rik?
- Tylko tyle, e chodzi o o jakie niebezpiecze stwo i pr dy przestrzeni - mrukn
Rik.
- Nawet je li si dowiecie - nie rezygnowa Fife - to co z tego? Czy mo na wierzy
w te szalone teorie, które wci wymy laj jacy stukni ci kosmoanalitycy? Wielu z nich
uwa a, e poznali tajemnice Wszech wiata, podczas gdy s tak niepoczytalni, e z
trudem mog odcyfrowa zapisy swoich instrumentów.
- Mo e i ma pan racj . Czy by obawia si pan dopu ci , abym si o tym przekona ?
- Jestem przeciwny rozpowszechnianiu katastroficznych wizji, które - prawdziwe
czy nie - mog yby niekorzystnie wp yn na handel kyrtem. Zgadzasz si ze mn , Abel?
Abla a skr ca o ze z
ci. Fife manewrowa tak, aby za ka de zak ócenie w
dostawach kyrtu spowodowane przez jego coup obci
odpowiedzialno ci Trantor.
Ale Abel by wytrawnym graczem. Ch odno i bez emocji podj kart .
- Nie. Proponuj , eby wys ucha doktora Junza.
- Dzi ki - rzek Junz. - Powiedzia pan, Posiadaczu Fife, e kimkolwiek jest
cz owiek z psychosond , to on zapewne spowodowa
mier lekarza, który bada Rika.
St d wniosek, e musia w jaki sposób mie Rika na oku podczas jego pobytu na
Florinie.
- Mo e...
- Musz by jakie
lady tej obserwacji.
- Chce pan powiedzie , e pana zdaniem tubylcy mogliby si orientowa , kto ich
obserwowa ?
- A czemu nie?
- Nie jest pan Sarka czykiem i dlatego pope nia pan b dy. Zapewniam pana, e
tubylcy znaj swoje miejsce. Nie zbli aj si do Posiadaczy, a je li ci podchodz do nich,
tubylcy maj do oleju w g owie, eby wbi wzrok w ziemi . Oni nie mog wiedzie ,
kto ich obserwowa .
Junz zatrz
si ze z
ci. Despotyzm Sarka czyków tkwi w nich tak g boko, e
mówili o nim otwarcie, nie widz c w tym nic z ego ani wstydliwego.
- Mo e zwykli tubylcy. Mamy tu jednak cz owieka, który nie jest przeci tnym
tubylcem. My
, e do przekonuj co udowodni nam, e nie jest pokornym
Flori czykiem. Do tej pory nie zabra g osu w dyskusji i czas zada mu kilka pyta .
- Zeznania tego tubylca s bezwarto ciowe - rzek Fife. - Przy okazji jeszcze raz
dam, aby Trantor przekaza go w
ciwym organom s dowym Sark.
- Najpierw chc z nim porozmawia .
- My
, e nie zaszkodzi - wtr ci Abel - je li zadamy mu kilka pyta , Fife. Je li
oka e si niech tny do wspó pracy albo niewiarygodny, mo e rozwa ymy twoje danie
ekstradycji.
Terens, który do tej pory uwa nie ogl da czubki swoich splecionych palców,
obrzuci ambasadora przelotnym spojrzeniem. Junz obróci si do Mieszczanina.
- Rik przebywa w twoim miasteczku od kiedy znaleziono go na Florinie, prawda?
- Tak.
- A ty by
tam przez ca y czas? Chc przez to powiedzie , e nie wyje
na
ej w interesach, tak?
- Mieszczanie nie wyje
aj w interesach. Ich interesem jest ich miasteczko.
- Dobrze. Teraz odpr si i nie b
taki dra liwy. Wyobra am sobie, i cz ci
twoich powinno ci by o wiedzie , czy jaki Posiadacz przyby do miasteczka.
- Pewnie. O ile przybywa .
- A przybywali?
Terens wzruszy ramionami.
- Raz czy dwa. Tylko rutynowo, zapewniam pana. Posiadacze nie brudz sobie r k
kyrtem. Przynajmniej nie przetworzonym kyrtem.
-
dam szacunku! - rykn Fife.
Terens spojrza na niego i powiedzia :
- Mo esz mnie do tego zmusi ?
Abel przerwa im g adko:
- Niech za atwi to mi dzy sob , Fife. Ty i ja jeste my tylko widzami.
Junz z przyjemno ci odnotowa zuchwalstwo Mieszczanina, ale napomnia go:
- Prosz , odpowiadaj na moje pytania bez zb dnych komentarzy, Mieszczaninie. A
teraz powiedz, kim byli Posiadacze, którzy w zesz ym roku odwiedzili twoje miasteczko?
Terens achn si .
- A sk d mam wiedzie ? Nie mog odpowiedzie na to pytanie. Posiadacze to
Posiadacze, a tubylcy to tubylcy. Mog by Mieszczaninem, lecz dla nich nadal jestem
tubylcem. Nie witani ich u bram miasta i nie pytam o nazwiska. Dostaj wiadomo , to
wszystko. Jest zaadresowana „Mieszczanin”. Informuj mnie, e takiego to a takiego dnia
przyb dzie inspekcja Posiadaczy i mam poczyni odpowiednie przygotowania. Musz
wtedy zadba o to, aby robotnicy w
yli swoje najlepsze ubrania, eby fabryka by a
wysprz tana i sprawna, dostawy kyrtu rytmiczne, aby wszyscy wygl dali na
zadowolonych, eby by o czysto w domach i spokojnie na ulicach, mie pod r
kilka
tancerek, w razie gdyby Posiadacze chcieli zobaczy jakie weso e miejscowe ta ce, i
kilka adnych dzie...
- To nas nie obchodzi, Mieszczaninie.
- Was nie obchodzi. Mnie tak.
Po do wiadczeniach z Flori czykami pracuj cymi w administracji Sark Junz uzna ,
e Mieszczanin wyró nia si na ich tle, dzia a jak yk zimnej wody. W my lach
postanowi , e wykorzysta wszelkie wp ywy MBK, aby zapobiec wydaniu go
Posiadaczom.
Terens mówi dalej nieco spokojniej.
- Tak czy inaczej, to nale y do moich obowi zków. Kiedy przybywaj Posiadacze,
nie zbli am si do nich. Nie wiem, kim s . Nie rozmawiam z nimi.
- Czy taka inspekcja mia a miejsce na tydzie przed mierci lekarza? S dz , e
wiesz, kiedy to si sta o.
- Zdaje si , e s ysza em o tym w wiadomo ciach. Nie wydaje mi si , eby wtedy
by a jaka inspekcja. Jednak nie mog przysi c.
- Do kogo nale y ziemia w twojej okolicy?
Terens zacisn wargi.
- Do Posiadacza Fife’a.
Steen z zadziwiaj
gwa towno ci przerwa wymian pyta i odpowiedzi.
- Och, dajcie spokój. Autentycznie! Takie przes uchanie jest po my li Fife’a,
doktorze Junz. Czy nie rozumiecie, e to do niczego nie prowadzi? Autentycznie!
dzicie, e Fife chcia by pilnowa kogo takiego albo trudzi si wycieczkami na
Florin , eby go nadzorowa ? A od czego s stra nicy? Autentycznie!
- W takiej sytuacji - dowodzi Junz podniecony - kiedy gospodarka, a mo e i
bezpiecze stwo, ca ego wiata zale y od zawarto ci umys u jednego cz owieka, to chyba
naturalne, e cz owiek z psychosond nie powierzy tej sprawy stra nikom.
- Mimo e wymaza mu pami ? - wtr ci Fife.
Abel wyd usta i zmarszczy brwi. Widzia , e przegrywa ostatnie rozdanie. Junz
spróbowa jeszcze raz.
- Czy kr ci si tam stale jaki stra nik lub grupa stra ników?
- Nie mam poj cia. Dla mnie to tylko mundury.
Junz niespodziewanie zwróci si do Valony. Przed chwil poblad a jak chusta, a jej
oczy rozszerzy y si i rozb ys y. Nie usz o to jego uwagi.
- Co z tob , dziewczyno?
Bez s owa potrz sn a g ow .
Abel rozmy la ponuro. Ju nic nie mo na zrobi . To koniec.
Valona jednak wsta a, dr c jak li .
- Chc co powiedzie - szepn a ochryp ym g osem.
- Mów, dziewczyno - zach ci j Junz. - Co takiego?
Valona z trudem dobiera a s owa; ka dy rys jej twarzy i nerwowy skurcz palców
zdradza y l k.
- Jestem tylko wiejsk dziewczyn . Nie gniewajcie si na mnie. Chodzi o to, e
mnie si wydaje, e mo e by tak, tylko tak. Czy mój Rik by taki wa ny? Chc
powiedzie , czy by taki wa ny jak mówili cie?
- My
, e by bardzo, bardzo wa ny - powiedzia Junz agodnie. - My
, e nadal
jest wa ny.
- To znaczy, e to musi by tak. Ten, kto zawióz go na Florin , na pewno nawet na
minut nie chcia by spu ci go z oka. Prawda? Chc powiedzie , e Rik móg zosta
pobity przez nadzorc , ukamienowany przez dzieci albo móg zachorowa i umrze . Nie
zostawi by go bezradnego w polu, no nie, gdzie móg umrze , zanim kto go znajdzie?
Przecie nikt nie móg by liczy , e szcz cie b dzie mu sprzyja i kto si nim zajmie.
Przej ta, mówi a ju p ynnie.
- Mów dalej. - Junz przygl da si jej uwa nie.
- Bo w
nie by a jedna osoba, która pilnowa a Rika od pocz tku. On znalaz go w
polu, za atwi , e zaopiekowa am si nim, wyci ga go z tarapatów i wiedzia o nim
wszystko. Wiedzia nawet o lekarzu, bo sama mu powiedzia am. To on! On!
Podnosz c g os do krzyku, wskaza a palcem Myrlyna Terensa, Mieszczanina.
Tym razem nawet Fife zapomnia o swym nadludzkim opanowaniu i opar szy si na
kach, uniós swe masywne cia o w fotelu, szybko obracaj c g ow do Mieszczanina.
18.
Zwyci zcy
Wszyscy umilkli, jakby odj o im mow . Nawet Rik, z niedowierzaniem w oczach,
tylko gapi si , najpierw na Valon , a potem na Terensa. Pó niej cisz przerwa piskliwy
chichot Steena.
- Wierz w to. Autentycznie! Od razu tak mówi em. Powiedzia em, e Fife op aci
tubylca. Teraz widzicie, co to za cz owiek. Zap aci tubylcowi, eby...
- To n dzne k amstwo.
Te s owa nie pad y z ust Fife’a, lecz Mieszczanina. Zerwa si na równe nogi. W
oczach mia gniewne b yski. Abel, który wygl da na najmniej poruszonego, zapyta :
- Co mianowicie?
Terens patrzy na niego przez chwil , nie pojmuj c, po czym rzek zduszonym
osem:
- To, co powiedzia Posiadacz. Nie op aca mnie aden Sarka czyk.
- A to, co mówi a dziewczyna? Czy to te k amstwo?
Terens przejecha j zykiem po wyschni tych wargach.
- Nie, mia a racj . To ja u
em psychosondy. Nie patrz tak na mnie, Lono - doda
pospiesznie. - Nie zamierza em zrobi mu krzywdy. Nie chcia em tego, co si sta o.
- To jaka sztuczka - rzek Fife. - Nie wiem, co knujesz, Abel, ale niczego nie
dopniesz umieszczaj c t zbrodni w repertuarze tego przest pcy. Nie ulega w tpliwo ci,
e tylko Wielki Posiadacz dysponuje po temu odpowiedni wiedz i sprz tem. A mo e
tak bardzo chcesz wybieli swojego Steena, e zaaran owa
fa szywe zeznania?
Terens mocno splót d onie i nachyli si w fotelu.
- Od Trantora te nie bra em pieni dzy.
Fife zignorowa go.
Junz oprzytomnia ostatni. Przez kilka minut nie móg oswoi si z faktem, e
Mieszczanin w rzeczywisto ci nie znajduje si w tym pokoju, e przebywa gdzie na
terenie ambasady, e widzi jedynie jego obraz, nie bardziej realny ni wizerunek
oddalonego o trzydzie ci kilometrów Fife’a. Mia ochot podej do Mieszczanina,
apa go za rami i porozmawia z nim na osobno ci, ale nie móg .
- Nie ma sensu spiera si , nim wys uchamy jego wersji - powiedzia . - Niech poda
fakty. Je li to on u
psychosondy, musimy je pozna . Je eli nie on, zdradz go
szczegó y.
- Je li chcecie wiedzie , co si sta o - zawo
Terens - powiem wam! Ukrywanie
prawdy w niczym mi ju nie pomo e.
I tak albo wygra Sark, albo Trantor, wi c Kosmos z tym. To przynajmniej da mi
szans ujawnienia paru spraw.
Pogardliwym gestem wskaza Fife’a.
- Oto Wielki Posiadacz. Tylko Wielki Posiadacz, powiada ten Wielki Posiadacz,
dysponuje odpowiedni wiedz i sprz tem, eby to zrobi . I on w to wierzy! Tylko co on
wie? Co wiedz wszyscy Sarkanczycy? Nie oni rz dz na tej planecie. Tu rz dz
Flori czycy. Flori ska administracja. Oni odbieraj papiery, wype niaj je i wysy aj . A
na Sark rz dz pisma. Pewnie, wi kszo nas jest zbyt wystraszona, eby cho pisn , ale
czy wiecie, co mogliby my zrobi , gdyby my tylko chcieli, nawet pod nosem naszych
przekl tych Posiadaczy? No có , widzicie, co zrobi em. Rok temu by em przez pewien
czas kontrolerem lotów w kosmoporcie. To by a cz
szkolenia. Znajdziecie w
dokumentach. B dziecie musieli troch pokopa , eby to sprawdzi , poniewa formalnie
kontrolerem lotów by Sarka czyk. On mia stanowisko, a ja by em od roboty. Moje
nazwisko znajdziecie w specjalnej rubryce zatytu owanej „Personel tubylczy”. aden
Sarka czyk nie m czy by oczu zagl daniem tam. Kiedy miejscowa placówka MBK
przys
a do portu informacj kosmoanalityka z sugesti , eby podstawi na l dowisko
ambulans, ja przej em t wiadomo . Przekaza em dalej tyle, ile uzna em za stosowne.
Zatai em spraw zagro enia Floriny. Postara em si , aby kosmoanalityk wyl dowa w
ma ym, podmiejskim porcie. Przysz o mi to z atwo ci . Mia em w ma ym palcu
wszystkie sznurki i spr
yny rz dz ce Sark. Pami tajcie, e pracowa em w administracji.
Wielki Posiadacz, gdyby chcia zrobi to co ja, nie poradzi by sobie sam, musia by
pos
si jakim Flori czykiem. Ja dokona em tego bez niczyjej pomocy. Tyle co do
wiedzy i sprz tu. Spotka em kosmoanalityka, a potem ukry em go zarówno przed MBK,
jak i Sarka czykarni. Wycisn em z niego tyle, ile mog em, i postanowi em wykorzysta
te informacje dla Floriny, a przeciw Sark.
- To ty wys
te listy? - wykrztusi Fife.
- Ja wys
em te listy, Wielki Posiadaczu - odpar ch odno Terens. - My la em, e
uda mi si przej tak cz
pól kyrtowych, abym móg zawrze umow z Trantorem na
moich warunkach i wyprze was z Floriny.
- By
szalony.
- Mo e. Jednak nie uda o mi si . Powiedzia em kosmoanalitykowi, e jestem
Posiadaczem Fife. Musia em, bo on wiedzia , e Fife jest najpot
niejszym cz owiekiem
na planecie, a dopóki uwa
mnie za niego, mówi ze mn otwarcie. mia mi si
chcia o, gdy u wiadomi em sobie, e on my li, i Fife mia by na wzgl dzie dobro
Floriny. Niestety, kosmoanalityk by bardziej niecierpliwy ni ja. Nalega , e ka dy
stracony dzie to zbrodnia, podczas gdy ja wiedzia em, e mój plan wymaga przede
wszystkim czasu. Coraz trudniej mi by o kontrolowa go i w ko cu musia em u
psychosondy. Zdoby em j . Widzia em, jak u ywano jej w szpitalach. Zna em
podstawowe zasady jej dzia ania. Niestety, niedostatecznie. Nastawi em sond tak, eby
usun a niepokój z wierzchnich warstw umys u. To prosta operacja. Nadal nie wiem, co
si sta o. S dz , e niepokój musia le
g biej, o wiele g biej, i sonda automatycznie
ruszy a jego ladem, wymazuj c przy tym wi kszo
wiadomo ci. Mia em na karku
bezmózgie stworzenie... Przepraszam, Rik.
Rik, który uwa nie s ucha Mieszczanina, rzek ze smutkiem:
- Nie powiniene by tego robi , ale wiem, co czu
.
- Tak - powiedzia Terens. - Ty
na Florinie. Znasz stra ników, Posiadaczy oraz
ró nic mi dzy Górnym a Dolnym Miastem.
Ponownie podj przerwan opowie .
- Tak wi c, mia em teraz na karku zupe nie bezradnego kosmoanalityka. Nie
mog em dopu ci , aby znalaz go kto , kto móg by odkry jego to samo . Nie mog em
go zabi . By em pewien, e odzyska pami i e nadal b
potrzebowa jego wiedzy, nie
mówi c ju o tym, e zabiwszy go nie móg bym liczy na dobr wol Trantora i MBK,
której - wiedzia em - b
potrzebowa . Ponadto - wtedy jeszcze nie potrafi em zabija .
Zaaran owa em moje przeniesienie na Florin w charakterze Mieszczanina i zabra em ze
sob kosmoanalityka, za atwiwszy mu fa szywe papiery. Postara em si , eby go
znaleziono, i wybra em mu Valon na opiekunk . Pó niej wszystko sz o g adko, a do
czasu wizyty u lekarza. Wtedy musia em wej do si owni Górnego Miasta. To okaza o
si mo liwe. In ynierami byli Sarka czycy, ale dozorcami Flori czycy. Na Sark
dostatecznie dobrze pozna em zasady energetyki, eby wiedzie , jak zrobi zwarcie. Trzy
dni czeka em na w
ciwy moment. Pó niej zabijanie przychodzi o mi ju
atwo. Nie
wiedzia em tylko, e lekarz prowadzi dwie kartoteki, w obu gabinetach. Szkoda, e nie
wiedzia em.
Ze swego fotela Terens widzia chronometr Fife’a.
- Potem, sto godzin temu - a wydaje si , e sto lat - Rik zacz sobie przypomina .
Teraz wiecie ju wszystko.
- Nie - odpar Junz. - Nie wszystko. Nie wiemy mianowicie, co kosmoanalityk
powiedzia o niebezpiecze stwie zagra aj cym planecie?
- Czy my licie, e zrozumia em? Dla mnie to by y - przepraszam, Rik - brednie
szale ca.
- Nie by y! - wybuchn Rik. - Nie mog y by .
- Ten kosmoanalityk przyby tu statkiem - rzek Junz. - Gdzie on jest?
- Ju dawno poszed na z om. Wys
em polecenie z omowania. Podpisa je mój
zwierzchnik. Sarka czyk nigdy nie czyta adnych dokumentów. Statek z omowano nie
zadaj c pyta .
- A papiery Rika? Mówi
, e pokaza ci jakie papiery!
- Oddajcie nam tego cz owieka - powiedzia nagle Fife - a wycisn z niego
wszystko, co wie.
- Nie - rzek Junz. - Pierwsze przest pstwo pope ni przeciwko MBK. Porwa
kosmoanalityka i zniszczy jego umys . Jest nasz.
- Junz ma racj - popar go Abel.
- S uchajcie - ci gn Terens. - Nie powiem ani s owa, je li nie uzyskam gwarancji.
Wiem, gdzie s papiery Rika. Znajduj si tam, gdzie nigdy nie znajd ich adne s
by,
ani Sark, ani Trantora. Je li chcecie je dosta , musicie uzna mnie za uchod
politycznego. Cokolwiek uczyni em, zrobi em to z patriotyzmu, dla dobra mojej planety.
Sarka czyk i Trantorianin mo e uwa
si za patriot ; dlaczego Flori czyk nie?
- Ambasador - rzek Junz - powiedzia , e zostaniesz przekazany MBK. Zapewniam
ci , e nie b dziesz wydany Sark. Za swój post pek wobec kosmoanalityka odpowiesz
przed s dem. Nie mog przewidzie wyniku rozprawy, lecz je li b dziesz z nami
wspó pracowa , zostanie to uznane za okoliczno
agodz
.
Terens spojrza badawczo na Junza.
- Zaryzykuj i zaufam panu, doktorze... Wed ug kosmoanalityka s
ce Floriny jest
w stadium poprzedzaj cym now .
- Co?! - Taki lub podobny okrzyk wyrwa si z ust wszystkich obecnych oprócz
Valony.
- Ma niebawem eksplodowa z hukiem - potwierdzi beztrosko Terens. - A kiedy to
nast pi, ca a Florina zmieni si w ob oczek dymu, jak gar tytoniu.
- Nie jestem kosmoanalitykiem - rzek Abel - ale s ysza em, e nie mo na
przewidzie , kiedy eksploduje gwiazda.
- To prawda. Przynajmniej do tej pory. Czy Rik wyja ni , na czym opar swoje
twierdzenie?
- Pewnie znajdziecie to w jego papierach. Ja pami tam tylko, e chodzi o o pr d
gla.
- O co?
- Wci powtarza : „W glowy pr d przestrzeni. W glowy pr d przestrzeni”. I
jeszcze: „Efekt katalityczny”. To wszystko.
Steen zachichota . Fife zmarszczy brwi. Junz siedzia przez chwil z szeroko
otwartymi oczami, a potem mrukn :
- Przepraszam. Zaraz wracam.
Wyszed z prostopad
cianu receptora i znikn . Wróci po pi tnastu minutach. Ze
zdumieniem rozejrza si po pokoju. Zostali w nim tylko Abel i Fife.
- Gdzie...?
Abel przerwa mu.
- Czekali my na pana, doktorze Junz. Kosmoanalityk i dziewczyna s w drodze do
ambasady. Narada zako czona.
- Zako czona! Wielka Galaktyko, dopiero zacz li my. Musz wyja ni wam
mo liwo powstania nowej.
Abel niespokojnie kr ci si w fotelu.
- To nie jest potrzebne, doktorze.
- To jest bardzo potrzebne. Wr cz konieczne. Dajcie mi pi minut.
- Niech mówi - zgodzi si Fife z u miechem.
- Zaczn od pocz tku. Ju najwcze niejsze prace naukowe cywilizacji galaktycznej
podaj , e w procesie nuklearnej przemiany swojego wn trza gwiazda uzyskuje energi .
Na podstawie tego, co wiemy o warunkach panuj cych wewn trz gwiazd, stwierdzono
te , e niezb dn energi mog dostarczy dwa, i tylko dwa rodzaje reakcji. Oba wi
si z przemian wodoru w hel. Pierwsza przemiana jest prosta: dwa atomy wodoru i dwa
neutrony cz si , tworz c jedn cz steczk helu. Druga przebiega po rednio, w kilku
etapach. Ko czy si przej ciem wodoru w hel, lecz w reakcjach po rednich uczestnicz
cz steczki w gla. Te cz stki w gla nie s zu ywane, lecz ponownie odszczepiane w
miar przebiegu reakcji, tak e drobna ilo pierwiastka mo e by wykorzystana
wielokrotnie, s
c do przetworzenia ogromnej ilo ci wodoru w hel. Innymi s owy,
giel dzia a jako katalizator. Wszystko to wiedziano od najdawniejszych czasów,
jeszcze wtedy, gdy ludzka rasa zamieszkiwa a tylko na jednej planecie - o ile
kiedykolwiek tak by o.
- Je li wszyscy o tym wiemy - powiedzia Fife - to miem zauwa
, e traci pan
czas.
- Ale to jest wszystko, co wiemy. Nigdy nie stwierdzono, czy w gwiazdach zachodzi
ta pierwsza czy druga reakcja, czy te obie. Zawsze istnia y trzy szko y, z których ka da
opowiada a si za inn teori . Zazwyczaj najwi kszym uznaniem cieszy a si teza o
bezpo redniej konwersji wodoru w hel, jako najprostsza.
Teoria Rika chyba jest nast puj ca: Bezpo rednie przej cie wodór-hel jest
normalnym ród em energii s onecznej, ale w pewnych warunkach wp ywa na ni
katalizator w glowy, przyspieszaj c reakcj , zwi kszaj c wydajno i ogrzewaj c
gwiazd . W przestrzeni istniej pr dy. Wszyscy o tym wiecie. Niektóre z nich nios
cz steczki w gla. Gwiazdy przechodz ce przez te pr dy zbieraj niezliczone ilo ci
atomów. Jednak e ca kowita masa przyci ganych atomów jest wprost mikroskopijna w
porównaniu do masy gwiazdy i nie ma adnego znaczenia. Z wyj tkiem w gla! Gwiazda,
przechodz c przez pr d zawieraj cy wi ksze ni gdzie indziej st enia w gla, staje si
niestabilna. Nie wiem, ile lat, wieków czy tysi cleci trzeba, aby atomy w gla przedosta y
si do wn trza gwiazdy, ale zapewne trwa to bardzo d ugo. Oznacza to, e taki pr d musi
by szeroki, a gwiazda musi wej we pod ostrym k tem. W ka dym razie, kiedy ilo
gla dyfunduj cego do wn trza gwiazdy przekroczy pewien punkt krytyczny,
promieniowanie gwiazdy ogromnie si zwi ksza. Zewn trzne warstwy p kaj w
niewyobra alnej eksplozji i mamy now . Rozumiecie?
- Czy doszed pan do tego wszystkiego w dwie minuty - zapyta Fife - us yszawszy
tne stwierdzenie, jakie wed ug Mieszczanina pad o z ust kosmoanalityka prawie rok
temu?
- Tak. Tak. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Kosmoanaliza czeka a na t
teori . Gdyby nie wyst pi z ni Rik, zrobi by to wkrótce kto inny. Prawd mówi c,
podobne teorie ju by y wysuwane, ale nigdy nie brano ich powa nie. Powsta y, zanim
rozwin y si techniki kosmoanalizy, kiedy nikt nie by w stanie stwierdzi nag ego
poboru cz steczek w gla przez dan gwiazd . A teraz wiemy, e s pr dy nios ce w giel.
Mo emy kre li ich przebieg, stwierdzi , jakie gwiazdy przeci y im drog w ci gu
tysi cy lat, porówna to z naszymi zapisami powstawania nowych i anomalii
promieniowania. To w
nie zapewne zrobi Rik. Te obliczenia i wyniki pomiarów
usi owa pokaza Mieszczaninowi. Ale w tej chwili nie o to chodzi. Teraz powinni my
zarz dzi natychmiastow ewakuacj Floriny.
- No w
nie, czeka em, kiedy do tego dojdziemy - rzek spokojnie Fife.
- Przykro mi, Junz - powiedzia Abel - ale to zupe nie niemo liwe.
- Dlaczego niemo liwe?
- Kiedy flori skie s
ce eksploduje?
- Nie wiem. S dz c po tym, e Rik niepokoi si tym ju przed rokiem,
powiedzia bym, e mamy ma o czasu.
- Ale nie mo e pan poda daty?
- Oczywi cie, e nie.
- Kiedy b dzie pan móg j poda ?
- Trudno powiedzie . Nawet je li dostaniemy obliczenia Rika, b dziemy musieli je
sprawdzi .
- Czy mo e pan zar czy , e teoria kosmoanalityka oka e si s uszna?
- Je li o mnie idzie, jestem tego pewny - Junz zmarszczy brwi - ale aden uczony
nie mo e z góry r czy za s uszno jakiej teorii.
- Czyli okazuje si , i
da pan ewakuacji Floriny w oparciu o domys y.
- S dz , e nie powinni my ryzykowa
ycia ca ej populacji planety.
- Gdyby Florina by a zwyczajn planet , zgodzi bym si z panem. Ale Florina
zapewnia Galaktyce dostawy kyrtu. Nie mo emy tego zrobi .
- Czy tak umow zawar pan z Fife’em w czasie mojej nieobecno ci? - rzuci ze
ci Junz.
Fife przerwa im wymian zda :
- Prosz pozwoli mi wyja ni , doktorze Junz. Rz d Sark nigdy nie zgodzi si na
ewakuacj Floriny, nawet je li MBK o wiadczy, e ma dowody na potwierdzenie
pa skiej teorii. Trantor nas nie zmusi, gdy o ile Galaktyka mog aby poprze wojn z
Sark, aby utrzyma dostawy kyrtu, to nigdy nie zgodzi si , by j prowadzi w celu ich
zablokowania.
- W
nie - przytakn Abel. - Obawiam si , e nasi ludzie nie popr takiej wojny.
Junz poczu gwa towny przyp yw odrazy. Populacja ca ej planety nic nie znaczy
wobec dyktatu korzy ci ekonomicznych.
- Pos uchajcie - powiedzia . - Tu nie chodzi o jedn planet , lecz o ca Galaktyk .
Co roku powstaje w niej oko o dwadzie cia nowych. Prawie dwa tysi ce gwiazd spo ród
galaktycznych stu miliardów zmienia swoje promieniowanie na tyle, aby zamieni swoje
ewentualnie nadaj ce si do zamieszkania planety w pustynie. Ludzko zasiedli a milion
uk adów s onecznych Galaktyki. To oznacza, e rednio co pi dziesi t lat na jakiej
zamieszkanej planecie robi si zbyt gor co, aby
. Takie przypadki s znane w historii.
A co pi tysi cy lat jaka zamieszkana planeta ma pi dziesi t procent szans na to, e
nowa zamieni j w ob ok gazu. Je eli Trantor nic nie zrobi dla Floriny, je li pozwoli jej
wyparowa razem z mieszka cami, da w ten sposób pozna wszystkim ludziom w
Galaktyce, e kiedy przyjdzie ich kolej, nie mog oczekiwa pomocy, gdyby ta pomoc
by a ekonomicznie niewygodna dla paru pot
nych osób. Czy pójdziesz na takie ryzyko,
Abel? Natomiast pomagaj c Florinie udowodnicie, e Trantor przedk ada
odpowiedzialno za losy mieszka ców Galaktyki ponad prawa w asno ci. Okazuj c
dobr wol , Trantor uzyska to, czego nigdy nie uzyska by si .
Abel pochyli g ow . Potem potrz sn ni ze znu eniem.
- Nie, Junz. To, co mówisz, przemawia do mnie, ale jest niepraktyczne. Nie mog
liczy na to, e emocje wezm gór nad przypuszczalnymi skutkami politycznymi
zaniechania produkcji i handlu kyrtem. Prawd mówi c, my
, e lepiej by oby unikn
sprawdzania twojej teorii. Podejrzenie, e mo e by prawdziwa, narobi oby wiele
szkody.
- A je li jest prawdziwa?
- Musimy post powa tak, jakby my przyj li, e nie jest. Rozumiem, e kiedy
wyszed
przed kilkoma minutami, skontaktowa
si z MBK?
- Tak.
- Nic nie szkodzi. My
, e Trantor ma wystarczaj ce wp ywy, aby powstrzyma te
badania.
- Obawiam si , e nie. Nie te badania. Panowie, niebawem poznamy sekret
uzyskiwania taniego kyrtu. Nim minie rok, monopol na kyrt zostanie z amany, czy
dojdzie do powstania nowej czy nie.
- O czym pan mówi?
- Teraz dochodzimy do g ównego punktu narady, Fife. Kyrt ro nie na Florinie jako
jedynej ze wszystkich zamieszkanych planet. Z jego nasion wsz dzie indziej wyrasta
zwyczajna celuloza. Zaryzykuj twierdzenie, i Florina jest obecnie prawdopodobnie
jedyn zamieszkan planet , która znajduje si w fazie poprzedzaj cej now i zapewne
pozostaje w niej, od kiedy wesz a w pr d w glowy - mo e tysi ce lat temu, je li k t
przeci cia by ma y. Dlatego wydaje si ca kiem mo liwe, e kyrt i stadium przed-nowej
id z sob w parze.
- Bzdura - orzek Fife.
- Tak? Musi by jaki powód tego, e kyrt na Florinie jest kyrtem, a na innych
planetach nie jest. Naukowcy usi owali na wiele sposobów wyhodowa kyrt gdzie
indziej, lecz próbowali na lepo, wi c nigdy im si nie uda o. Teraz b
wiedzieli, e
trzeba uwzgl dni czynniki wyst puj ce w uk adzie s
ca w fazie poprzedzaj cej now .
- Ju próbowano odtworzy promieniowanie s
ca Floriny - rzuci pogardliwie
Fife.
- Owszem, odpowiednimi lampami ukowymi, odtwarzaj cymi tylko wiat o
widzialne i ultrafioletowe. A co z promieniowaniem w podczerwieni i dalej? Co z polami
magnetycznymi? Z emisj elektronów? Z dzia aniem promieniowania kosmicznego? Nie
jestem fizykiem biochemikiem, wi c nie wymieni tu wszystkich czynników, jakie mog
wchodzi w gr . Ale teraz fizycy biochemicy na wszystkich planetach Galaktyki wezm
si za to. Zapewniam was, e nim minie rok, znajd rozwi zanie. Teraz ekonomia
opowiada si za humanizmem. Galaktyka chce taniego kyrtu i je li go otrzyma, albo
przynajmniej b dzie mia a nadziej , e wkrótce go otrzyma, zechce ewakuacji Floriny,
nie tylko z humanitarnych pobudek, ale po to, by utrze nosa nienasyconym
Sarka czykom. - Blef! - warkn Fife.
- Ty te tak uwa asz, Abel? Je li staniecie po stronie Posiadaczy, Galaktyka uzna, e
Trantor nie ratowa kyrtu, lecz monopol na kyrt. Pójdziesz na takie ryzyko?
- Czy Trantor zaryzykuje wojn ? - pyta Fife.
- Wojn ? Po có wojna?! Posiadaczu, w ci gu roku twoje dobra na Florinie b
bezwarto ciowe, nowa czy nie nowa. Sprzedaj je. Sprzedajcie Florin . Trantor mo e
zap aci .
- Kupi ca planet ? - zastanawia si zaskoczony Abel.
- Dlaczego nie? Trantor ma na to fundusze, a ta inwestycja przyniesie tysi ckrotnie
wi cej warte skutki polityczne w ród mieszka ców Galaktyki. Je eli nie wystarczy im to,
e ocalili cie miliony istnie , powiecie im, e dostarczycie im tani kyrt. To chyba do .
- Pomy
o tym - rzek Abel.
Spojrza na Fife’a. Ten spu ci wzrok. Po d
szej chwili i on powiedzia :
- Pomy
o tym.
- Nie my lcie zbyt d ugo - za mia si Junz. - Wie ci o kyrcie szybko si rozejd .
Nic ich nie powstrzyma. A wtedy aden z was nie b dzie mia ju swobody dzia ania.
Teraz mo ecie zawrze umow na lepszych warunkach.
Mieszczanin by za amany.
- Czy to jest prawda? - powtarza . - Czy to prawda? Koniec z Florin ?
- Prawda - potwierdzi Junz.
Terens roz
r ce i bezradnie je opu ci .
- Je li chcecie te papiery Rika, s wpi te do danych statystycznych w moim
miasteczku. Wybra em stare akta, sprzed stu lat i dawniejsze. Nikt nigdy by do nich nie
zajrza .
- S uchaj - odezwa si Junz. - Jestem pewien, e mo esz dogada si z MBK.
Potrzebujemy kogo na Florinie, kto zna Flori czyków, kto mo e nam powiedzie , jak
im to wszystko wyt umaczy , jak zorganizowa ewakuacj i wybra najodpowiedniejsze
planety dla uchod ców. Pomo esz nam?
- Masz na my li, e w ten sposób wygra bym t walk ? Nie poniós bym kary za
zabójstwa? Dlaczego nie? - Nagle w oczach Mieszczanina zab ys y zy. - Ale przecie i
tak przegra em. Nie mam wiata, nie mam domu. Wszyscy przegrali my. Flori czycy
stracili swój wiat, Sarka czycy bogactwa, Trantorianie okazj do wzbogacenia si . Nie
ma zwyci zców.
- Chyba - powiedzia agodnie Junz - e zrozumiesz, i w nowej Galaktyce -
Galaktyce wolnej od gro by, jak nios niestabilne gwiazdy, Galaktyce dost pnego dla
wszystkich kyrtu i o wiele bli szej politycznej jedno ci - b
jednak zwyci zcy.
Kwadrylion zwyci zców. Mieszka cy Galaktyki, to oni s zwyci zcami.
EPILOG
Rok pó niej
Rik! Rik! - Selim Junz spieszy przez l dowisko do statku, wyci gaj c r ce. - I
Lona! Nigdy bym was nie pozna . Jak si macie? Jak si macie?
- Najlepiej jak mo na. Widz , e otrzyma
nasze listy - rzek Rik.
- Oczywi cie. Powiedzcie mi, co o tym wszystkim my licie?
Szli razem w kierunku biur Junza. Valona powiedzia a ze smutkiem:
- Dzi rano odwiedzili my miasto, gdzie mieszkali my. Pola s takie puste.
Ubiera a si teraz jak obywatelka Imperium, a nie wie niaczka z Floriny.
- Tak, to musi wydawa si niesamowite komu , kto tu mieszka . Wygl da
niesamowicie nawet dla mnie, ale zostan tu tak d ugo, jak zdo am. Pomiary
promieniowania s
ca Floriny s niezwykle interesuj ce.
- Taka ewakuacja w ci gu nieca ego roku! To wiadczy o wspania ej organizacji.
- Robimy, co mo emy, Rik. Och, chyba powinienem nazywa ci prawdziwym
imieniem.
- Prosz , nie. Nigdy nie przywykn do niego. Jestem Rik. To wci jedyne imi ,
jakie pami tam.
- Czy ju postanowi
, czy wrócisz do kosmoanalizy? - spyta Junz.
- Postanowi em - Rik potrz sn g ow - i odpowied brzmi „nie”. Ju nie
przypomn sobie wszystkiego. Nigdy nie odzyskam tej cz ci pami ci. Ale wcale mnie to
nie martwi. Wróc na Ziemi ... Nawiasem mówi c, mia em nadziej , e zobacz si z
Mieszczaninem.
- Chyba nie. Wzi dzi wolne. S dz , e nie chce ci widzie . Pewnie czuje si
winny. Nie ywisz do niego urazy?
- Nie - odpar Rik. - Chcia dobrze i pod wieloma wzgl dami zmieni moje ycie na
lepsze. Przede wszystkim pozna em Lon .
Obj j ramieniem. Valona spojrza a na niego i u miechn a si .
- Ponadto - ci gn Rik - wyleczy mnie z czego . Dowiedzia em si , dlaczego
zosta em kosmoanalitykiem. Wiem, dlaczego jedna trzecia kosmoanalityków pochodzi z
jednej planety - z Ziemi. Ka dy, kto yje na radioaktywnej planecie, ma sk onno do
ków i poczucia zagro enia. Jeden nierozwa ny krok mo e oznacza
mier , a naszym
najwi kszym wrogiem jest powierzchnia ojczystej planety. To wyja nia nasz wrodzony
niepokój, doktorze Junz, l k przed planetami. Tylko w przestrzeni jeste my szcz liwi; to
jedyne miejsce, gdzie czujemy si bezpieczni.
- I ty ju tego nie odczuwasz, Rik?
- W
nie, Nawet nie pami tam, e kiedy czu em l k i zagro enie. I tu dochodzimy
do sedna sprawy. Mieszczanin nastawi psychosond tak, aby usun a niepokój, ale nie
pomy la o regulacji intensywno ci. My la , e ma do czynienia ze wie ym i
powierzchownym stanem. Tymczasem napotka g boki wrodzony niepokój, o którym
nie wiedzia . Usun wszystko. W pewnym sensie warto by o pozby si tego uczucia,
mimo i razem z nim straci em co wi cej. Teraz ju nie musz ca y czas przebywa w
Kosmosie. Mog wróci na Ziemi . Mog tam pracowa , a Ziemia potrzebuje r k do
pracy. Zawsze b dzie potrzebowa .
- Wiesz co - rzek Junz - dlaczego nie mogliby my zrobi dla Ziemi tego, co robimy
z Florin ? Ziemianie nie musz
w l ku i braku poczucia bezpiecze stwa. Galaktyka
jest wielka.
- Nie - odpar gwa townie Rik. - To zupe nie inny przypadek. Ziemia ma swoj
przesz
, doktorze Junz. Wielu nie wierzy w to, lecz my, Ziemianie, wiemy, e z naszej
planety wywodzi si rasa ludzka.
- No có , mo e. Nie mam poj cia, czy to prawda czy nie.
- Prawda. Dlatego tej planety nie mo na porzuci ; nie wolno jej porzuci . Kiedy
zmienimy j ; przywrócimy jej powierzchni do dawnego stanu. A tymczasem -
zostaniemy tam.
Valona powiedzia a agodnie:
- Jestem teraz Ziemiank .
Rik spogl da na odleg y horyzont. Górne Miasto by o krzykliwe jak zawsze, ale ju
puste.
- Ilu pozosta o jeszcze na Florinie? - zapyta .
- Oko o dwudziestu milionów - odpar Junz. - Idzie nam coraz wolniej. Trzeba
ewakuowa ich rozwa nie. Pozostali jeszcze przez kilka miesi cy musz zapewni
normalne ycie spo eczno ci. Osadnicy dopiero zaczynaj . Wi kszo ewakuowanych
znajduje si jeszcze w obozach przej ciowych na najbli szych planetach. To
nieuniknione trudno ci.
- Kiedy ostatni mieszkaniec opu ci planet ?
- Tak naprawd to nigdy.
- Nie rozumiem.
- Mieszczanin nieoficjalnie poprosi o pozwolenie na pozostanie. Otrzyma je, tak e
nieoficjalnie. To nie zostanie podane do publicznej wiadomo ci.
- Chce zosta ? - Rik by zaszokowany. - Na Galaktyk , dlaczego?
- Nie wiem - rzek Junz. - Chyba jednak sam sobie odpowiedzia
, mówi c o
Ziemi. On czuje tak samo. Mówi, e nie mo e znie my li o skazaniu Floriny na
samotn
mier .
POS OWIE
„Pr dy przestrzeni” powsta y w 1951 roku i zosta y opublikowane w 1952 roku. W
owym czasie stosunkowo ma o wiedziano o astrofizycznych aspektach powstawania
nowej i moje rozwa ania na temat „pr dów w glowych” by y uzasadnione. Obecnie
astronomowie wiedz znacznie wi cej. Jest rzecz pewn , e pr dy przestrzeni nie maj
nic wspólnego z powstawaniem nowych. (Aczkolwiek, z kolei, analizy
mi dzygwiezdnych ob oków py u i gazu okaza y si znacznie bardziej interesuj ce, ni
wyobra
em to sobie w roku 1951). Szkoda, gdy moje teorie dotycz ce pr dów
przestrzeni by y tak ciekawe (moim zdaniem), e powinny okaza si s uszne... Poniewa
jednak Wszech wiat idzie w asnym torem i nie zamierza zbacza z niego tylko dlatego,
eby nagrodzi moj inwencj - mog was jedynie prosi , aby cie, nie zwa aj c na
zastrze enia, jakie mo e budzi teoria powstawania nowej, czerpali rado z lektury tej
ksi ki (zak adaj c, e jest z czego) takiej, jaka jest.
Isaac Asimov