Tom Clancy
Splinter Cell : Szach-Mat
Prolog
Szanghaj, Chiny, 2003
Patrząc wstecz, uznał to za niezwykły sposób wszczęcia wojny. Ale z drugiej strony, to nie on ją
rozpętał.
Spotkanie, jak i informacje dzięki niemu ujawnione zawdzięczał je- dynie przypadkowi. Czy też
synchroniczności, jak by to nazwał szwajcarski psychiatra Carl Jung. Zbiegowi pozornie niezwiązanych
ze sobą wydarzeń, które miały jednak swoje znaczenie, choć widocznie tylko dla najbardziej
wnikliwych. To skomplikowane pojęcie, zwłaszcza dla zachodniego umysłu, pomyślał Kuan-Yin Zhao.
Jego życie pełne było związków przyczynowo-skutkowych. Chińska gra w xiangqi, jedna z jego pasji,
stała się dla niego ćwiczeniem w manipulowaniu synchronicznością. Xiarigqi, tak jak jej młodsza
siostra — szachy — polegała na odkrywaniu tajnych schematów przeciwnika i tworzeniu własnych,
których przeciwnik nie odkryje, a jeśli je odkryje, będzie za późno. Pojedynczy ruch pao, figury na
planszy, w umyśle mistrza łączy się z miriadami ruchów możliwych do wykonania przez przeciwnika,
na które z kolei mistrz musi znaleźć odpowiedź.. . i tak aż do zwycięstwa lub porażki.
Miło było pomyśleć, że xiangqi może podsunąć rozwiązanie dylematu, ale nic w tym zaskakującego.
Potrzebował tylko dobrego otwarcia. Teraz jego umysł może już objąć swoim panowaniem całą planszę
.., a w tym przypadku — całe narody.
Gdyby nie ojciec jednego z jego podwładnych, który trzydzieści lat temu wyjechał z Chin w
poszukiwaniu lepszego życia, plan nigdy nie ujrzałby światła dziennego. A on, jak reszta świata,
uwierzyłby w wersję historii przeznaczoną dla ogółu.
Sfabrykowaną przez rząd — a rządy nie słynęły z prawdomówności, zwłaszcza rosyjski. Dwulicowi
Rosjanie ustępowali jedynie pekińskim politykom.
Zawala się kopalnia węgla w okolicach Krasnojarska, giną setki ludzi, a świat o niczym się nie
dowiaduje. Rosyjska łódź podwodna idzie na dno Morza Karskiego wraz z załogą i tak po prostu
przestaje istnieć. Rosyjski szwadron śmierci przenika na terytorium Chin, wpada do domu jakiegoś
człowieka, zabij a go na oczach j ego dzieci, a mówi się o ofiarach wojny.
Dlaczego z tą tajemnicą miałoby być inaczej? To nawet lepiej, stwierdził Zhao.
Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie życiowej rozgrywki niż ruch, o którym nikt nigdy się nie
dowie?
— Mówię panu, to tam — oznajmił staruszek.
— Jesteś pewien? Widziałeś to na własne oczy?
— Byłem tam, z łopatą, jak inni. — Dopił herbatę i niepewnie podsunął kubek po dolewkę. — To
przeklęte miejsce, mówię panu.
— Niby dlaczego?
— Jest nawiedzone. Widziałem takie rzeczy.. .
Zhao z trudem powstrzymywał uśmiech. Staruszkowi brakowało piątej klepki, ale nie kłamał.
Sprawdzili go. Był tym, za kogo się podawał.
— Trudno je znaleźć?
— Nie trudniej niż własne stopy. No, może trochę trudniej . Trzeba tam jeszcze dotrzeć.
— Powiedz mi, jak długo tam byłeś?
— Mieszkałem tam dwadzieścia lat. — Podrapał się po głowie. — Kiedy zachorowałem, chciałem
wrócić do domu, żeby pochowali mnie w chińskiej ziemi, nie na tamtym śmietniku.
— Dlaczego zapamiętałeś ten jeden szczegół'? Ze wszystkiego, przez co przeszedłeś, dlaczego to?
— Przyglądałem się, jak to robią, i myślałem sobie, jacy muszą być głupi. Ja jestem prosty człowiek, nie
żaden tam mądrala, a i tak nie mogłem uwierzyć, co oni robią.
— Kto jeszcze o tym wie?
Starzec ściągnął usta w głębokim namyśle.
— Chyba wielu, ale też wielu nie żyje. Ci, co pamiętają, pewnie sta- rają się zapomnieć. Poza tym, kto
by tego chciał?
Właśnie, kto? — pomyślał Zhao.
— Komu powiedziałeś?
— Nikomu! — Starzec zesztywniał na krześle. — Synowi, nikomu innemu.
— To nie do końca prawda, zgadza się, dziadku? Mnie też powiedziałeś.
— To co innego. Moj a wnuczka, pan rozumie ...
— Tak, tak. .. ciężko chora. .. to też mi mówiłeś.
— Jest dla mnie wszystkim. Namówiłem j ą, żeby do mnie przyjechała. Chciałem, żeby się uczyła, żeby
do czegoś doszła. Zamiast tego... Coś jej zrobili. Narkotyki, mężczyźni. Nie może się od nich uwolnić.
Pewnie, że nie, pomyślał. Nastoletnie prostytutki to zawsze dochodowy interes. Na takiej filigranowej
Chineczce można zarobić mnóstwo forsy. Naćpana czy nie, klientów to nie obchodzi. Zresztą po
narkotykach są łatwiejsze.
— Słyszałem, że porządny z pana człowiek — zaryzykował starzec. — Nie wierzę w to, co inni mówią.
Tak, przyzwoity. Może pan jej po- móc.
— I pomogę — mówiąc to, nalał herbaty do kubka staruszka. — Odzyskasz wnuczkę w ciągu miesiąca.
Najpierw jednak narysujesz mi mapę, prawda?
Starzec energicznie pokiwał głową.
Rozdział 1
39°00' szerokości północnej, 74°01' długości zachodniej
Dziewięćdziesiąt sześć kilometrów od Waszyngtonu i na wysokości dziewięciu kilometrów MC-130H
„Szpon" kołował już drugą godzinę po nocnym niebie. Samolot zaprojektowano specjalnie z myślą o
potajemnym dostarczaniu agentów operacyjnych na terytorium wroga. Mógł latać w deszczu i śniegu,
przy porywistym wietrze, w całkowitych ciemnościach i pod obstrzałem radarów.
Siedzący w luku samotny mężczyzna w czarnym kombinezonie z nomeksu się tym nie przejmował.
Dziesiątki razy latał „Szponem" — czasem jako pilot — i skakał z niego w dziesiątki punktów
zapalnych. Zawsze pomyślnie dostarczano go na miejsce, czyli w praktyce zrzucano na zapomniany
przez Boga i ludzi teren, pełen uzbrojonych po zęby facetów, którzy z przyjemnością wpakowaliby mu
kulkę w łeb. Taka praca.
Jednak tej nocy Sam Fisher najbardziej obawiał się, że umrze z nudów.
Poprawił się na ławeczce, próbując znaleźć taką pozycję, w której nie drętwiałyby mu nogi ani tyłek.
Zastanawiał się, czy konstruktorzy „Szpona" celowo starali się zaprojektować jak najmniej wygodne
miejsca do siedzenia. Jeśli tak, to odnieśli pełny sukces.
Uroki operacji specjalnych, pomyślał, prostując stopę i naprężając mięśnie łydki.
W przerwie między misjami, nie chcąc wyjść z wprawy, zgłosił się na ochotnika, by przetestować jeden
z najnowszych gadżetów DARPA, Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Obrony. Tym
razem była to niewidoczna dla radarów paralotnia dalekiego zasięgu typu HAHO* o nazwie kodowej
„Jastrząb".
* ang. High-Altitude, High-Opening, czyli przeznaczona do skoków z dużej wysokości i otwierana
zaraz po starcie (przyp. tłum.).
DARPA była nie tylko ściśle tajnym militarnym ośrodkiem badawczym Pentagonu, ale również
instytucją zaopatrującą Wydział Trzeci w większość gadżetów i broni ułatwiających Fisherowi pracę - i
zwiększających jego szanse na przeżycie. Kiedy ta paralotnia wejdzie wreszcie do użytku, będzie
przynajmniej wiedział, że na sprzęcie można polegać. Chyba że wcześniej zostanie zabity.
Musiał czekać dwie godziny, bo nie działała stacja radarowa na Rhode Island, skąd NORAD,
Dowództwo Północnoamerykańskiej Obrony Powietrznej, miało śledzić - miejmy nadzieję, że bez
powodzenia - lot Fishera na „Jastrzębiu". Jeśli testy przebiegną pomyślnie, „Jastrząb" wejdzie do
produkcji jako pierwszy spadochron niewidoczny dla radarów, umożliwiający żołnierzom skoki z
dwudziestu czterech kilometrów nad celem i szybowanie do niego bez możliwości namierzenia.
A Wydział Trzeci dostanie najpewniej pierwszy egzemplarz.
Wydział Trzeci, w istocie oddział NSA, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, wykonywał tajne misje
zbyt delikatne lub zbyt ryzykowne dla tradycyjnych jednostek, takich jak CIA czy standardowe siły
specjalne. Tak jak wszyscy agenci Wydziału Trzeciego, Fisher znany był jako Splinter Cell - niezależny
agent działający w pojedynkę. Nie wiedział, ilu jest takich jak on, i nie chciał wiedzieć. Istotą pracy
Wydziału Trzeciego była niewidzialność. Zaprzeczanie jego istnieniu. Niezostawianie śladów. Jedynie
garstka ludzi znała lokalizację i przydział zadań agentów Splinter Cell.
- Rozmowa przychodząca, panie majorze - zatrzeszczał głos w implancie Fishera.
Dla załogi „Szpona" Fisher był majorem w 3. Batalionie 75. Regimentu Rangersów z Fort Benning w
Georgii. Niespecjalnie ją to obchodziło. Zważywszy na to, jaką mieli robotę, piloci „Szponów" nauczyli
się nie zadawać pytań.
- Przełącz.
- Tak jest. Na kanale piątym.
Komunikator Fishera zdecydowanie różnił się od tradycyjnego zestawu słuchawkowego, z jakiego
korzystał, nim zaczął pracować w Wydziale Trzecim. System składał się z dwóch elementów. Odbiornik
wielkości monety wszczepiono pod skórę za uchem Fishera.
Implant skracał drogę falom dźwiękowym. Pozwalając im ominąć ucho zewnętrzne i błonę bębenkową,
przesyłał wibracje bezpośrednio do kosteczek słuchowych: młoteczka, kowadełka i strzemiączka, które
z kolei przekazywały sygnały do mózgu.
Do komunikacji zwrotnej służył motylkowaty plasterek znany jako SVT, przekaźnik akustyczny,
umiejscowiony tuż nad jabłkiem Adama. Korzystanie z niego wymagało umiejętności, którą Fisher
uważał za coś pośredniego między szeptem a brzuchomówstwem.
Oba te elementy składały się na praktycznie bezgłośny system komunikacyjny.
Fisher postukał palcem w implant, zmieniając kanały.
- Zgłaszam się na piątym - odezwał się wreszcie.
- Czekaj na Xerxesa - wyszeptał głosik w jego uchu, po czym nastąpiło kilka sekund klikania i buczenia
świadczącego o szyfrowaniu rozmowy.
Xerxes, to znaczy pułkownik Irving Lambert, szef i od dawna przyjaciel Fishera, był koordynatorem
Wydziału Trzeciego. --
- Zmiana planów, Sam - odezwał się Lambert.
- Niech zgadnę. Będziemy tak latać w kółko, aż nam skrzydła odpadną.
- Od teraz jesteś w misji.
Jakby na komendę, „Szpon" przechylił się ostro na prawo. Pomruk silników narastał - samolot
przyśpieszył.
- Masz aktualizację OPSAT-u*.
Fisher podwinął mankiet kombinezonu i przycisnął kciuk do ekranu OPSAT-u; w ten sposób go
uruchomił:
* Operational Satellite Uplink- satelitarne łącze operacyjne (przyp. tłum.).
//... SKANOWANIE BIOMETRYCZNE ROZPOCZĘTE... ...SKANUJĘ ODCISK PALCA...
...TOŻSAMOŚĆ POTWIERDZONA... //
Ekran rozbłysł szumem i wyłonił się zielonkawoszary obraz z satelity. Opcja skanowania
biometrycznego była najnowszym ulepszeniem OPSAT-u. Wprowadzono ją nie tylko po to, by ustrzec
urządzenie przed niepowołanym wzrokiem, ale i po to, by zapobiec przełączaniu trybów po
przypadkowym uderzeniu w ekran dotykowy. Podczas swojej ostatniej misji, uciekając przed
pościgiem, Fisher odkrył naraz, że przygląda się planowi Kioto, zamiast stoczni Nampo, skąd starał się
wydostać.
- Co to niby jest? - zapytał.
Odpowiedziała mu Anna Grimsdottir, guru techniczny Lamberta.
- Przekaz w czasie rzeczywistym z satelity zwiadowczego, KH-12. Patrzysz teraz na Ocean Atlantycki,
jakieś sześć mil na wschód od przylądka Hatteras w Karolinie Północnej. Widzisz ten podświetlony
punkt? - mówiła o pulsującym maleńkim wrzecionie w prawym górnym rogu.
- Widzę. Frachtowiec. No i co?
- Patrz na obraz w podczerwieni.
Ekran OPSAT-u zamigotał, po czym ukazał się na nim frachtowiec pulsujący czerwienią i kolorem
pomarańczowym.
- Cieplutki - stwierdził Fisher. - Ktoś zapomniał wymienić płyn w chłodnicach?
- Dobrze by było - odparł Lambert. - Podpis radiometryczny wskazuje, że źródło ma pochodzenie
nuklearne. Coś na tym statku jest radioaktywne. Próbujemy ustalić co, ale tymczasem zmierza ku
naszemu wybrzeżu.
- Nawiązaliście kontakt radiowy?
- Nie odpowiada na wywołania. Utrzymując obecną prędkość i kurs, zacumuje za dwadzieścia dwie
minuty.
Przy minimalnym wyposażeniu do skoku treningowego, nieobejmującym uzbrojenia, Fisher musiał
improwizować. Przeszedł do kokpitu. Okazało się, że załoga otrzymała już rozkazy Lamberta. Pilot
wręczył Fisherowi swoją berettę 92F kaliber 9 milimetrów wraz z dodatkowym magazynkiem.
- Daleko jeszcze? - spytał Fisher. Od otrzymania wiadomości od Lamberta minęły dwie minuty.
- Czterdzieści osiem kilometrów. Zrzucę pana przy ośmiu.
- Na styk.
- W tym jesteś najlepszy, Sam - włączył się nasłuchujący Lambert.
- Jak zwykle mi kadzisz.
- Zmierzają tam dwa kutry straży przybrzeżnej i niszczyciel marynarki wojennej, ale ty będziesz
pierwszy. Z Homestead startują dwa F-16. Powinny znaleźć się nad tobą, kiedy wylądujesz.
0 ile trafię w pokład, pomyślał Fisher. Skok na spadochronie na pokład statku w absolutnej ciemności
był ryzykowny. Jeśli ominie cel - samobójczy.
- Kto tak zdecydował? - chciał wiedzieć.
- Sekretarz obrony. Jeśli nie uda ci się zatrzymać statku, rozkaże F-16 go zatopić.
- Jeśli jest na nim to, co sądzimy...
- To będziemy mieć ekologiczny koszmar. No to powodzenia.
- Wielkie dzięki. Odezwę się.
- Dwie minuty do zrzutu, panie majorze - oznajmił pilot.
Co dalej? - przemknęło Fisherowi przez głowę. Co znajdzie na pokładzie?
ROZDZIAŁ 2
Ramionami zapierając się o krawędzie otwartego luku, stojąc na szeroko rozstawionych i ugiętych
nogach, Fisher wpatrywał się w czerwoną lampkę nad głową; czekał na sygnał. Wiatr podmuchami
wdzierał się do środka, targał uprzężami w ładowni i pobrzękiwał sprzączkami mocowań. Silniki C-130,
które wcześniej ledwo słyszalnie pomrukiwały, teraz ryczały ogłuszająco, przeszywając ciało
wibracjami. Przez maskę tlenową z sykiem sączył się zimny życiodajny gaz o metalicznym posmaku.
Wokół widać było tylko czerń, znaczoną co kilka sekund rozbłyskami świateł nawigacyjnych samolotu.
Jak zawsze przed misją, w wyobraźni zobaczył twarz córki, Sarah. Zacisnął powieki, by wrócić do
rzeczywistości.
Skoncentruj się na tym, co cię czeka, napomniał się. Lampka nad głową zamrugała, rozbłysła żółcią,
zgasła, po czym rozświetliła się zielenią. Skoczył.
Natychmiast wpadł w strumień zaśmigłowy. Ledwo zdążył dojrzeć przemykający obok kadłub
samolotu. Policzył do trzech i pociągnął za linkę. Paralotnia rozłożyła się z łopotem. Poczuł, jak
podrywa go do góry. Żołądek podszedł mu do gardła.
Potem zapadła cisza. Szybowanie w ciemności, bez punktów orientacyjnych, przypominało bezruch.
Poza samym skokiem to nagłe zawieszenie w przestrzeni kosztowało spadochroniarzy najwięcej
nerwów. W jednej chwili twoim ciałem targa huraganowy wiatr, w następnej unosisz się w martwej
ciszy. Przykre uczucie.
Zerknął w górę na paralotnię. Rozłożyła się bez najmniejszych problemów, tworząc klinowaty cień na
tle mrocznego nieba. Ale przecież gdyby czasza się nie otworzyła, nie byłoby po co sprawdzać.
Niekontrolowany upadek ku powierzchni oceanu z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na
godzinę to pierwszy znak, że znalazł się w tarapatach.
Uniósł nadgarstek ku wizjerowi maski i przyjrzał się ekranowi OPSAT-u. Kolisty obraz z radaru nałożył
się na bladą siatkę współrzędnych. W południowo-zachodnim rogu ekranu, daleko, daleko pod nim
widniała wolno pulsująca czerwona plamka frachtowca. Liczby na krawędziach ekranu oznaczały
prędkość wiatru, wysokość, prędkość opadania, kąt zejścia i czas pozostały do osiągnięcia celu.
Nieznacznie przeniósł ciężar ciała. Dzięki wrażliwej na ruch uprzęży mógł w ten sposób sterować
„Jastrzębiem". Skręcił delikatnie na zachód, zrównując lot z kursem frachtowca.
W implancie usłyszał trzask, a potem głos.
- Sam, jesteś tam? - to był Lambert.
- Jestem.
- Zakładam, że „Jastrząb" działa zgodnie ze specyfikacjami.
- Skoro tu jestem, znaczy, że wciąż żyję.
- Sam, sprawdź OPSAT - włączyła się Grimsdottir. - Mamy informacje o tym frachtowcu.
Fisher włączył ekran. Pojawił się na nim model statku wraz ze schematami pokładów oraz
szczegółowymi informacjami:
NAZWA/OZNACZENIE STATKU: „TREGO"/DROBNICOWIEC
DŁUGOŚĆ/POKŁADNIK: 481/62 LICZEBNOŚĆ ZAŁOGI: 10 BANDERA: LIBERIA
PORT DOCELOWY: BALTIMORE
- Tuż obok Waszyngtonu - mruknął Fisher. - Jak dogodnie!
- Bogu dzięki za te małe cuda - powiedział Lambert. Wszystko jest względne, pomyślał Fisher. Jeśli
„Trego" dobije do
brzegu, to ci, którzy zetkną się z jego ładunkiem, nie nazwą tego cudem.
Fisher na własne oczy widział skutki choroby popromiennej. I nie potrafił o tym zapomnieć.
- Przewidywane miejsce dobicia do brzegu to False Cape Landing, na południe od Virginia Beach -
zakomunikowała Grimsdottir. - Masz czternaście minut.
- Jakieś ślady życia na pokładzie?
- Brak. Odczyt z podczerwieni wariuje. Nie potrafimy stwierdzić, czy są tam jakieś obiekty o
temperaturze ludzkiego ciała.
- Najlepiej założyć, że są, Sam - wtrącił Lambert. - Kiedy osiąg niesz cel?
- Za dziewięć minut.
- Niewiele. F-16 mają rozpocząć ostrzał w cztery minuty po tym, jak wylądujesz.
- No to lepiej się pospieszę - rzucił Fisher i się rozłączył.
Zsunął na oczy potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i obrócił w powietrzu, głową w dół, a
rozłożonymi nogami do góry.
„Jastrząb" błyskawicznie zanurkował ku powierzchni oceanu.
Sam nie spuszczał oczu z wysokościomierza OPSAT-u.
Sześćset metrów... 450... 300... 150... 90.
Wygiął się i podciągnął kolana. „Jastrząb" zadygotał. Przez szarozielone gogle noktowizyjne Fisher
ujrzał zbliżającą się ku niemu czarną powierzchnię wody. Już prawie przesłoniła mu cały widok.
No, dalej...
„Jastrząb" rozpostarł się i wyrównał lot. Sam zobaczył horyzont.
Test polowy w warunkach ekstremalnych, stwierdził, dziękując w duchu konstruktorom paralotni.
Sprawdził OPSAT. Od frachtowca dzieliły go trzy kilometry. Skorygował lot, skręcając lekko na
wschód, i zszedł na trzydzieści metrów.
Dźgnął palcem opcję „zbliż" na ekranie OPSAT-u. Obraz zmienił się, pokazując trójwymiarowy model
szkieletowy „Trego" między parą migających ukośnych linii. Przełączył gogle w tryb lornetki.
Zbliżenie. Wreszcie na tle nocnego nieba dostrzegł niewyraźny zarys nadbudówki statku. Żadnego
ruchu na pokładzie. Jedynie kilwater rozpościerał się pienistym białym wachlarzem na sterburcie. Statek
pogrążony był w mroku, świeciły tylko światła pozycyjne.
Zbliżenie. Dwie mile za dziobem frachtowca wypatrzył ciemną linię wybrzeża, a jeszcze dalej
mrugające światełka Virginia Beach.
Pół miliona mieszkańców, pomyślał.
Dopasował kąt zejścia do odczytu z OPSAT-u. Trzydzieści metrów do sterburty. Wygiął się w kabłąk,
unosząc dziób „Jastrzębia".
Gdy przelatywał już nad relingiem rufowym, gwałtowny podmuch wiatru zepchnął go do morza.
Obrócił się w powietrzu i „Jastrząb" posłusznie skręcił w prawo. Fisher zgiął kolana, by zamortyzować
uderzenie, ale okazało się zaskakująco łagodne.
Jednym płynnym ruchem sięgnął w górę, pociągnął za drążek, złożył paralotnię, odpiął uprząż, po czym
umocował je do knagi.
Nagle z prawej strony dobiegł go ryk silników. Uniósł głowę - w samą porę, by zobaczyć przelatującego
F-16. Światła pozycyjne zamrugały w ciemności, samolot wzbił się i odleciał.
Ostrzega mnie czy życzy powodzenia? - zastanawiał się Sam.
Rozejrzał się, po czym postukał palcem w implant.
- Jestem na pokładzie - zameldował. Wyciągnął berettę i pognał ku najbliższej drabince.
ROZDZIAŁ 3
Gdy dotarł na szczyt drabiny, natychmiast przykucnął, kryjąc się za 3 skrzynią. Nasłuchiwał w
bezruchu. Cisza. Słychać było tylko rytmiczny warkot silników „Trego" i wiatr targający olinowaniem.
Na ekranie OPSAT-u wyświetlił plany statku. Znajdował się na głównym pokładzie. Mostek był na
dziobie, w odległości jakichś stu dwudziestu metrów. Aby tam dotrzeć, mógł albo skryć się pod
pokładem i podkraść się cichaczem, albo puścić się biegiem przez otwartą przestrzeń. Wolałby to
pierwsze, ale nie było na to czasu. Włączył implant.
- Powiedz mi, Grimsdottir, jak gorący jest ten statek?
- Chodzi ci o to, jak długo możesz przebywać na pokładzie, zanim zaczniesz świecić?
- Taa.
Trudno powiedzieć, ale na twoim miejscu nie byłabym tam dłużej niż piętnaście minut.
- No to już wiem. Bez odbioru. Wziął głęboki oddech i ruszył biegiem.
W poszarzałym świecie widzianym przez noktowizor pokład wyglądał jak spłaszczona powierzchnia
Księżyca, której monotonię naruszały jedynie spiętrzone tu i ówdzie skrzynie. Czuł się nagi, na widoku.
Choć nie miał wyboru, sprint przez otwartą przestrzeń był wbrew jego instynktowi przetrwania. Nie
myśl tyle, tylko biegnij, napomniał się.
W połowie drogi na mostek podniósł głowę i spostrzegł na trapie stojącą w cieniu postać. Odwróciła się
na pięcie i pędem ruszyła przez luk na mostek.
- Mam towarzystwo - poinformował Lamberta. - Ktoś jest na mostku.
- Zapewne nie sam.
Może tak, może nie, pomyślał Fisher. Statek mógł być zautomatyzowany. W takim przypadku człowiek,
którego ujrzał, pewnie tylko czuwał, czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
- Ile jeszcze czasu, Grim? - zapytał.
- Cztery minuty. F-16 gotowe do odpalenia pocisków. Czekają tylko na rozkaz.
Dotarł do nadbudówki, rozpłaszczył się przy grodzi i przesunął do podnóża trapu.
Zerknął do góiy przez ażurowe schodki, wypatrując jakiegoś ruchu. Nic nie dostrzegł. Wspiął się
bezszelestnie, przeskakując po dwa stopnie. Przy samym szczycie padł na brzuch, czołgając się, pokonał
ostatnie trzy stopnie i wychylił głowę z luku na mostek.
Ujrzał człowieka zgarbionego nad konsoletą sterową, z twarzą skąpaną w mlecznobiałym blasku ekranu
laptopa. Jego wygląd wskazywał, że pochodzi z Bliskiego Wschodu. Nagle uderzył dłonią w klawiaturę
komputera. Chyba zaklął. Szum wiatru zagłuszał słowa.
Mężczyzna podszedł do koła sterowego i pochylił się nad nim, stękając z wysiłku.
Fisher podniósł się z berettą w dłoni i wszedł przez luk.
- Ani kroku dalej, koleś - zawołał.
Mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Mrugniesz i jesteś trupem.
Tamten-wyprostował się i stanął z Samem twarzą w twarz
- Odsuń się od... - zaczął Fisher. Mężczyzna rzucił się do laptopa.
Fisher strzelił tylko raz. Pocisk trafił dokładnie tam, gdzie Sam chciał - w prawe biodro przeciwnika.
Siła odrzutu zakręciła nim niczym bączkiem. Padając, zdołał jednak wyciągnąć rękę i pociągnąć za sobą
laptop, który z łoskotem wylądował na podłodze. Jęcząc z bólu, mężczyzna przetoczył się na bok i znów
sięgnął po komputer.
Co on takiego...
Nagle zrozumiał. Z boku laptopa wystawała karta do komunikacji z siecią bezprzewodową. Komputer
był z czymś połączony. Czymś sterował.
- Nie ruszaj się - rozkazał Fisher. Mężczyzny sięgnął ręką ku klawiaturze.
Strzał. Tak jak za pierwszym razem celny. Kula wbiła się w prawą łopatkę. Przeciwnik jęknął i osunął
się bezwładnie na pokład.
Prawie bezwładnie. Prawa dłoń dotknęła komputera. Palec zadrżał spazmatycznie i nacisnął klawisz
„enter".
Dźwięk silników „Trego" naraz gwałtownie się zmienił. Pokład zadrżał Samowi pod stopami.
W uchu zabrzmiał mu zaniepokojony głos Grimsdottir.
- Fisher, statek właśnie...
- Przyśpieszył. Tak, wiem.
Nie było czasu do namysłu. Błyskawicznie podjął decyzję. Frustracja mężczyzny nad konsoletą sterową
dowodziła, że ster był zablokowany. Pozostawała tylko jedna możliwość.
Zaczął biec.
- Grim, biegnę trapem rufowym. Odliczaj czas i podawaj na bieżąco drogę do maszynowni.
- Trzy pokłady w dół, w prawo do bakburty, potem prosto ku rufie.
Korytarze „Trego" pogrążone były w ciemnościach. Rozjaśniał je tylko czerwonawy blask oświetlenia
awaryjnego. Biegnąc, kątem oka dostrzegał rury i przewody. Przeskoczył przez luk.
- Jestem w mesie - poinformował, nie zatrzymując się. -Jeszcze dwa pokłady i dotrzesz do krzyżówki -
mówiła
Grimsdottir. - Idź w lewo. Maszynownia jest na śródokręciu, na rufo¬wym końcu korytarza.
- Jak z czasem?
- Minuta i dwadzieścia sekund.
Dotarł do korytarza prowadzącego do maszynowni i zatrzymał się z poślizgiem. Miał już plan, ale czy
zadziała? Nie wiedział.
Jak to zwykle na statkach pomieszczenia zajmowane przez silniki są najbardziej zagrożone pożarem,
bez kłopotu więc znalazł szafkę ze zwiniętym wężem przeciwpożarowym. Z rozmachem otworzył
drzwiczki i walnął w dźwignię blokady. Zwinięty wąż upadł na pokład.
- Minuta, Fisher - odezwał się Lambert. - F-16 będą celować w maszynownię.
Co do tego Fisher nie miał wątpliwości. Nie to miejsce, nie ten czas, ale innego wyjścia nie było.
Każdy F-16 wystrzeli parę pocisków AGM-65 Maverick. Zabójczo celne i szybkie, uzbrojone były w
ciężkie głowice. Nie ma szans, żeby w jakiś sposób nie zatrzymały „Trego" - uszkadzając go albo
zatapiając.
Przynajmniej nic nie poczuję, pocieszył się Fisher.
Wyciągnął nóż, naprężył wąż i odciął go ze szpuli. Jedną ręką trzymając końcówkę, drugą otworzył
właz maszynowni. Kopnął drzwi i wbiegł do środka.
Uderzyła go fala potwornego gorąca, ogłuszył łoskot pracujących silników. Sam zmrużył oczy, pochylił
głowę i ruszył do przodu przez unoszące się wokół kłęby pary. Przed nim rozciągała się plątanina
barierek, pomostów i rur.
- Czterdzieści pięć sekund, Fisher.
- Pracuję nad tym - warknął przez zaciśnięte zęby.
Na całe szczęście rozkładem maszynowni „Trego" nie różnił się od większości statków. Kiedy Sam
dotarł na jej środek, rozejrzał się za największą konstrukcją. Była nią para elementów wielkości
samochodu, rozmieszczonych po obu stronach głównego pomostu. Silniki. Nie spuszczając wzroku z
pomostu pod stopami, wbiegł sprintem pomiędzy silniki. Rozglądał się za ruchomymi częściami.
Wreszcie dojrzał błysk wirującego metalu. Tutaj. Upadł na kolana.
- Trzydzieści sekund...
Zerwał kratkę pomostu i zobaczył przekładnię redukcyjną - czyli wał napędowy statku, przenoszący
napęd z silników na śruby na rufie. Pracująca na najwyższych obrotach przekładnia była teraz rozmytym
wirem trybów.
Jeśli to zadziała, skutek będzie natychmiastowy. Co do tego Fisher nie miał wątpliwości. A jeśli nie...
Zebrał zwoje węża i wepchnął go przez otwór po kratce.
ROZDZIAŁ 4
Fort Meade, Maryland
Siedziba NSA znajduje się osiem kilometrów od miasteczka Lau-rel w Marylandzie, w obrębie
posterunku wojskowego nazwanego tak na cześć generała z czasów wojny secesyjnej George'a Gordona
Meade'a. Niegdyś obóz szkoleniowy, a jeniecki w czasie drugiej wojny światowej, Fort Meade od lat
pięćdziesiątych zeszłego wieku zasłynął jako kwatera najbardziej tajemniczej organizacji
wywiadowczej na świecie.
NSA, agencja, której głównym zadaniem było prowadzenie wywiadu sygnałowego we wszystkich jego
odmianach, przechwytywała i analizowała każdą znaną człowiekowi formę komunikacji, od rozmów
przez sieci komórkowe i e-maili po emisje mikrofalowe i impulsy na niskich częstotliwościach
pochodzące z zanurzonych łodzi podwodnych.
Chcąc zlikwidować przepaść między zbieraniem informacji wywiadowczych i działaniem na ich
podstawie, kilka lat temu na mocy specjalnego dekretu prezydenta NSA utworzyła Wydział Trzeci -
własną wewnętrzną jednostkę operacyjną.
Agentów Wydziału Trzeciego - komórki Splinter Celi - rekrutowano z sił specjalnych marynarki, wojsk
lądowych, marines i lotnictwa. Działali niezawodnie nie tylko w pojedynkę we wrogim otoczeniu, ale,
co więcej, robili to bez pozostawiania jakichkolwiek śladów.
Piętnaście metrów węża przeciwpożarowego wrzuconego do komory przekładni redukcyjnej „Trego" w
mgnieniu oka zniknęło w otworze. Towarzyszył temu efekt dźwiękowy przypominający zgrzyt
gigantycznego zamka błyskawicznego, a zarazem odgłos
strzelającego bata. Fisher rzucił się do tyłu, zwijając się w kłębek.
W silnikach metal zazgrzytał o metal. Pomost zadrżał, gdy przekładnia redukcyjna rozerwała się na
kawałki. Przez kratkę buchnęły kłęby czarnego dymu, po czym nastąpiła trzydziestosekundowa
kanonada: odłamki metalu ze świstem rykoszetowały po całej maszynowni, odbijając się od grodzi i
barierek i dziurawiąc rury. Włączyły się syreny alarmowe.
Nagle wszystko ucichło. Przez z wolna rozwiewający się dym Sam widział dopalające się resztki węża
owinięte wokół pokiereszowanego wału. Usłyszał cichy głos z implantu. Lambert.
- ...Fisher ...Fisher, odezwij się...
- Jestem.
- Cokolwiek zrobiłeś, podziałało. „Trego" zwalnia. Zaraz się zatrzyma.
- Mam, kurde, taką nadzieję. Odwołajcie tych pilotów, zanim zarobię wielką kulkę.
Cztery godziny później Fisher siedział w sali dowodzenia Wydziału Trzeciego w przyćmionym świetle
podsufitowych reflektorków przy stole konferencyjnym z pokrytego politurą drewna tekowego.
Poprawił się na krześle, starając się nie uciskać licznych siniaków, skutków akcji na pokładzie „Trego".
Solidna dawka ibuprofenu i będzie jak nowo narodzony. Poza tym, zważywszy na alternatywę lepszy
siniak od oberwania odłamkiem metalu lub płonącym kawałkiem węża przeciwpożarowego. Starość nie
radość, ale też śmierć nie wesele.
Lambert kazał mu zaraz po opuszczeniu „Trego" stawić się na wojskowym oddziale CCCD, na terenie
ośrodka doświadczalnego
Aberdeen w Marylandzie. CCCD - Wydział Wojskowego Instytutu Badań Medycznych - specjalizował
się w dekontaminacji i leczeniu skutków działania substancji biologicznych, chemicznych i
promieniotwórczych. Fishera poddano kilku kąpielom odkażającym i został dokładnie przebadany
przez lekarzy w skafandrach kosmicznych, którzy w końcu stwierdzili, że nie jest skażony.
- Gdzie zabierają „Trego"? - zapytał Lamberta.
- Odholują go do strzeżonej stoczni w Norfolk.
Lambert wycelował pilot w jeden z kilku ekranów plazmowych na ścianach sali dowodzenia; ukazał się
satelitarny obraz przystani w Nor-folk.
„Trego" trudno było nie zauważyć. Płynący za portowym holownikiem frachtowiec eskortowały trzy
fregaty marynarki wojennej oraz niszczyciel klasy Arleigh Burkę.
- W tej chwili przygotowują dok na przyjęcie ekipy z NEST -oznajmił Lambert, mając na myśli Zespół
Szybkiego Reagowania do spraw Zagrożeń Nuklearnych z Departamentu Energii.
Zanim agenci dochodzeniowi FBI będą mogli wejść na pokład „Trego", NEST musi ustalić źródło i
poziom radioaktywności na statku. Na szczęście, dotąd żadna niebezpieczna substancja
najprawdopodobniej nie wyciekła z kadłuba - co stałoby się z pewnością, gdyby statek osiadł na
mieliźnie.
- A co z naszym więźniem i jego laptopem?
Nim wsiadł na pokład wysłanego po niego przez Lamberta śmigłowca Blackhawk, Fisher zdążył złapać
laptop i zarzucić sobie na ramię jedynego załoganta „Trego". Czasem jeniec lepszy jest niż trup.
- Grim biedzi się nad laptopem. Nie mam pojęcia, co za klawisz nacisnął ten facet, nie tylko jednak
przyśpieszył pracę silników, ale i zaszyfrował twardy dysk.
- Faktycznie, wyglądał na nieźle zdeterminowanego. Jest u łapi-duchów?
- Wyjdzie z tego - uspokoił go Lambert.
- Dobrze. - Fisher upił łyk kawy. Skrzywił się i popatrzył krytycznie na kubek. - Kto robił kawę?
- Cieszę się, że ci smakuje. Starałem się - dobiegł go głos od drzwi.
Stanął w nich William Redding, zwiadowca i łącznik terenowy Fishera. W okularach z rogowymi
oprawkami i pulowerku z klapkami na kieszeniach Redding wyglądał dokładnie na tego, kim był, czyli
szczególnie ciężkim przypadkiem mola książkowego, zafiksowanego na drobiazgowym planowaniu.
Choć jego fanatyczne przywiązanie do najdrobniejszych detali bywało irytujące,
Fisher nie wyobrażał sobie wyruszenia w akcję bez Reddinga.
- A tak przy okazji... dzwoniły te nerdy z DARPA - burknął Redding. - Chcą widzieć, co zrobiłeś z ich
„Jastrzębiem".
- Chyba się przesłyszałem - odparł Fisher. - Ty nazywasz ludzi z DARPA nerdami?
Lambert zdusił śmiech. Redding nie słynął z poczucia humoru.
- Jestem geekiem, Sam. Oni to nerdy. To zasadnicza różnica.
- No to przepraszam.
- Jak tam „Jastrząb"?
- Zabezpieczony razem z resztą sprzętu.
- Ale w jakim stanie?
- Trudno ocenić na podstawie tego, co z niego zostało. Oczy Reddinga zwęziły się gwałtownie.
- Że co proszę?
- Pożar był...
- Że co, proszę?
- To taki żart. Spoko, jest jak spod igły.
Redding ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się i niepewnie odwrócił do Fishera. -Sam? -Taa?
- Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy.
Grimsdottir przyszła dwadzieścia minut później. Islandka z pochodzenia, wysoka i zgrabna, miała kości
policzkowe jak u modelki i krótko obcięte kasztanowe włosy, pewnie ze względów praktycznych niż dla
hołdowania modzie. Praktyczność była jej znakiem rozpoznawczym. Nie przywiązywała większej wagi
do fryzury, właściwie to w ogóle się o nią nie martwiła.
- Witaj w domu, Sam. Nie widzę, żeby coś świeciło...
- Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
- Rozmawiałam z lekarzami z Aberdeen. Potwierdzili, że cokolwiek było na pokładzie „Trego", nie
otrzymałeś dawki, którą można by się przejmować.
Mówiąc to, podeszła do komputerowej stacji roboczej i nacisnęła kilka klawiszy. Na ekranie pojawił się
trójwymiarowy elipsoidalny kształt. Zapewne twardy dysk laptopa z „Trego", pomyślał Fisher. Dysk
podzielony był na różnej wielkości części zaznaczone kolorami czerwonym, zielonym i żółtym.
- Najpierw dobra czy zła wiadomość? - zapytała Grimsdottir.
- Zła - zdecydował Lambert.
- Wszystkie sektory danych zaznaczone na czerwono zostały wyczyszczone przez program do
autodestrukcji. Już po nich. Koniec, kropka. Nie można ich odtworzyć.
- Dużo tu tej czerwieni - zauważył Fisher.
-Jakieś osiemdziesiąt procent. Zielone najpewniej da się odtworzyć, co do żółtych nie mam takiej
pewności.
- No a ta dobra wiadomość? - dopytywał się Lambert.
- Być może potrafię stwierdzić, kto napisał ten program do auto-destrukcji.
- A to niby jak?
- Większość programistów zostawia swoisty podpis, sposób, w jaki zestawiają kod, składnia,
komentarze... takie tam szczegóły.
Czasami to równie specyficzne jak charakter pisma. I powiem wam jedno: ktokolwiek napisał ten
program, jest wyjątkowo wyrafinowany. Jego podpis jest absolutnie unikatowy. Mogę co prawda
potrzebować kilku...
Nagle z głośników dobiegł przyciszony dźwięk alarmu. Wszystkie monitory jednocześnie zaczęły
wyświetlać ogromny migający czerwony wykrzyknik.
- O Boże - wymamrotała Grimsdottir, gapiąc się na ekran.
- Co jest? - zaniepokoił się Lambert. - Co się dzieje?
- Wirus przedostał się przez naszego firewalla. Atakuje main-frame'a!
ROZDZIAŁ 5
- Wyłącz te alarmy, Anno - rozkazał Lambert.
W sali zapadła cisza.
- Jak to możliwe? - chciał wiedzieć Lambert. - Na miłość boską, to NSA, nie eBay. Jak coś mogło
przedostać się przez firewalla?
- Laptop - mruknął Fisher.
Grimsdottir potaknęła, nie spuszczając oczu z ekranu.
- Nie inaczej. Pułkowniku, w jednym z sektorów twardego dysku ukryto wirusa. Robaka, który ożył,
kiedy tylko wykrył połączenie z jednym z portów laptopa. Wystarczyło, że podłączyłam go do
diagnostyki.
- Możesz go powstrzymać?
- Pracuję nad tym. Szybko się rozprzestrzenia. Próbuję uratować przed nim resztę mainframe'a...
zastawić pułapkę antywirusową. Może uda mi się skierować go na nieużywany serwer. Szybki jest,
drań!
Przez następnych piętnaście minut Fisher i Lambert obserwowali w milczeniu, jak pracuje. Przez
ciemny ekran przelatywały kolumny zielonego kodu. Dłonie Grimsdottir śmigały po klawiaturze
szybciej, niż wzrok mógł nadążyć. Stopniowo kod zaczął wytracać prędkość, wyświetlać się tylko
fragmentarycznie i z błędami. Wreszcie informatyczka odchyliła się na krześle i odetchnęła z ulgą. Jej
twarz lśniła od potu. Ręce drżały.
- Mam go - sapnęła. - Zamknęłam go w pustym serwerze archiwalnym.
- Dużo szkód wyrządził? - zapytał Lambert.
- Sporo, ale nie dotarł do kopii zapasowych. Uda nam się odtworzyć większość danych z mainframe'a.
- A laptop? - dodał Fisher.
- Już po nim. Martwy i pogrzebany. Ale mam dobrą wiadomość: na całym świecie jest tylko garstka
hakerów, którzy potrafiliby napisać tak złośliwego wirusa. Dajcie mi dzień, a podam wam imię i
nazwisko.
- Do roboty - rozkazał Lambert.
Kiedy wyszła, Fisher zwrócił się do Lamberta.
- Przyszła mi do głowy taka myśl o „Trego"...
- Zamieniam się w słuch.
- Nie kupuję tej liberyjskiej bandery. -Ani ja.
- Statek można zamaskować na wiele sposobów, ale jednej rzeczy ukryć się nie da: numerów seryjnych
silnika. Wybitych numerów nie zmyjesz. FBI kiedyś w końcu znajdzie te numery, a informacje w końcu
przeciekną do nas...
- Nie cierpię słów „w końcu" - krzywo uśmiechnął się Lambert. Fakt, w tym przypadku mogło to
oznaczać całe tygodnie walki
z biurokracją. Fisher odpowiedział uśmiechem na grymas Lamberta. -Ani ja.
Znał swego przełożonego od niemal dwudziestu lat. Najpierw służył z nim w Delta Force, potem obu
wyznaczono do eksperymentalnego programu, w którego ramach żołnierzy sił specjalnych z każdej
formacji wojskowej przenoszono do odpowiednika macierzystej jednostki. Rangersi przeszli do Delty;
członkowie Delty do Marinę Force Recon, a Fishera i Lamberta z Delty przeniesiono do Komanda Foki,
elitarnych sił specjalnych amerykańskiej marynarki. Ideą przewodnią eksperymentu było stworzenie
agentów idealnych, wyszkolenie elity wojskowych sił specjalnych.
- Tak się szczęśliwie składa, że już to omówiłem z prezydentem - oznajmił Lambert. - Nadzór nad
dochodzeniem przejmuje FBI, ale zezwolono nam na równoczesne prowadzenie własnego niezależnego
śledztwa.
Fisher w lot zrozumiał rozkaz. Choć czuł awersję do polityki i starał się trzymać od niej z daleka,
wiedział, co powoduje prezydentem: sytuacja w Iraku. Ktoś przypuścił atak na Stany Zjednoczone.
Atak, który mógł spowodować śmierć tysięcy ludzi i skazić promieniotwórczo tę część wybrzeża
Wirginii na dziesiątki, jeśli nie setki lat. Jak dotąd jedynym podejrzanym był samotny mężczyzna z
pokładu „Trego". Jeśli Ameryka zmierzała ku kolejnej wojnie na Bliskim Wschodzie, to prezydentowi
nie było potrzebne kolejne fiasko wywiadowcze. Kraj jeszcze nie odzyskał wiarygodności straconej w
Iraku. Wydział Trzeci musi dopilnować, żeby nad każdym „i" postawiono kropkę.
- Ograniczenia? - upewnił się Fisher.
- Żadnych - odparł Lambert. - Zrobimy to po naszemu, bez białych rękawiczek.
- Inaczej nie ma zabawy.
- Amen. Teraz idź się przespać. Jutro w nocy włamujesz się do amerykańskiej bazy marynarki wojennej.
Fisher mieszkał w Germantown w Marylandzie, jakieś pół godziny drogi na północny zachód od
Waszyngtonu, na małej farmie otoczonej dwoma akrami czerwonych klonów i sosen. Kiedyś próbował
wieść normalne kawalerskie życie: dom w mieście, znajomi sąsiedzi, wspólne nasiadówy nad
basenem... Szybko jednak musiał przyznać rację głosowi, który od dawna brzmiał w jego głowie: nie
należysz do osób towarzyskich. Nie żeby nie lubił ludzi jako takich, ale nie bardzo tolerował większości
z nich.
Ryzyko zawodowe. Mieć do czynienia z najgorszymi spośród ludzi w najgorszych sytuacjach - to
musiało człowieka zmieniać.
Przebywając wśród ludzi, Fisher przyłapał się na drobiazgowym analizowaniu i rozkładaniu na czynniki
pierwsze zarówno swoich sąsiadów, jak i najbliższego otoczenia: szukał ewentualnych zagrożeń,
możliwych zasadzek, dogodnych stanowisk strzeleckich...
Życie na krawędzi, choć ekscytujące, nie pozostawiało czasu na nic innego. Nie przeżyjesz długo w
świecie operacji specjalnych, jeśli nie zanurzysz się w nim po uszy. Bardzo szybko doszedł do wniosku,
że potrzebuje domu, w którym będzie mógł sobie pozwolić na mniejszą czujność i dokonać mentalnej
dekompresji.
Najbliższy sąsiad mieszkał osiemset metrów od jego farmy. Fisher mógł przesiadywać wieczorami na
ganku i słuchać tylko cykad i rechotu żab. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że życie na łonie przyrody ma
działanie terapeutyczne. Nabył tę posiadłość po bardzo okazyjnej cenie od poprzedniego właściciela,
który doprowadzi ją do ruiny. Wiele czasu musiał poświęcić zagospodarowaniu otoczenia i odbudowie
farmy. Nie miała okien, pokrycia dachu ani hydrauliki. Jednak taka praca sprawiała
Fisherowi przyjemność, dawała wytchnienie. Nawet same tylko noclegi na farmie pozwalały mu
doładować baterie między jedną misją a drugą.
Nim dotarł do domu, niemal już świtało. Nastawił pranie, wziął prysznic, sprawdził pocztę
elektroniczną i wyciągnął się na sofie. Znalazł pilota i włączył telewizor na CNN.
„...nie ma zbyt wielu naocznych świadków, jednak słyszeliśmy o dziesiątkach ludzi padających, jak
stali, czy osuwających się
na stół podczas posiłku..."
Od razu czujnie się wyprostował. Pogłośnił odbiornik.
„Rzecznik biura gubernatora wydał oświadczenie; poinformował, że ekipa dochodzeniowa jest w
drodze do miasteczka Slipstone, a sam gubernator poprowadzi konferencję prasową w późnych
godzinach rannych. Tymczasem nie ustają spekulacje co do przyczyny tajemniczych nagłych zgonów w
odległym Slipstone, w Nowym Meksyku".
Fisher poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Rozdzwoniła się jego komórka.
Czterdzieści minut później był już z powrotem w sali dowodzenia. Lambert stał za stołem
konferencyjnym i oglądał raport
MSNBC. Grimsdottir i Redding siedzieli przy stacjach roboczych po obu jego stronach. Gdzieś w tle
dało się słyszeć szum zakłóceń radiowych, przerywany kobiecym głosem:
„Slipstone, 911, proszę czekać... Slipstone, 911, proszę czekać... Slipstone, 911, proszę czekać..."
Lambert zerknął przez ramię na Fishera.
- Dwieście zgłoszeń... a ich liczba nadal rośnie. O ile dobrze się orientujemy, ofiar są setki. Trupy są na
ulicach, w domach, za kierownicami samochodów...
- Wielki Boże - wymamrotał Sam.
- Mam, pułkowniku - zawołała Grimsdottir.
- Daj na wizję.
Główny monitor wypełnił obraz termowizyjny z satelity. Slipstone, pomyślał Fisher.
- Wyświetl schemat, Anno.
Grimsdottir nacisnęła kilka klawiszy i obraz zmienił się w labirynt żółtych i pomarańczowych linii,
upstrzonych tu i ówdzie czerwonymi kropkami. Wygląda to dziwnie znajomo, stwierdził Fisher. Choć
wydawało mu się, że zna już odpowiedź, mimo to spytał:
- Co to jest, pułkowniku?
- Sieć wodociągowa Slipstone.
- Fakt, niewiele jest sposobów, by uśmiercić tak szybko tak wiele osób. Najlepiej skazić wodę lub
powietrze.
Lambert pokiwał ponuro głową, nie odrywając oczu od monitora.
- Ile jeszcze czasu, Anno?
- Już prawie mam, pułkowniku - odparła. Chwilę potem dodała: - Potwierdzam, to taki sam podpis, jak
w przypadku „Trego".
Fisher poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Odwrócił się od ekranu i wziął głęboki oddech. Casus
„Trego" był tylko przygrywką. Tak naprawdę to o to chodziło.
Ktoś właśnie otruł całe amerykańskie miasto.
ROZDZIAŁ 6
Stocznia Marynarki Wojennej Norfolk, Hampton Roads, Wirginia
Fisher płynął przed siebie, zanurzając się coraz bardziej. Gdy głębokościomierz wskazał dziewięć
metrów, przestał schodzić głębiej i sprawdził OPSAT. W porządku, był prawie na środku rzeki
Elizabeth. Jeszcze czterysta metrów. W uszach słyszał cichy syk akwalungu. Dźwięk jak zwykle
przypominał mu łagodniejszą wersję Dartha Vadera.
Jego maskę wyposażono w wyświetlacz HUD. Zielonkawa powłoka na szkle, podobna do projekcji na
szybie kokpitu nowoczesnego myśliwca, wyświetlała właściwie wszystkie potrzebne mu informacje o
otoczeniu, w tym mapę rzeki i stoczni, obecną pozycję, głębokość, temperaturę wody. Odległość i
położenie następnego punktu orientacyjnego wskazywała żółta strzałka przy górnej krawędzi maski,
która przesuwała się i zmieniała długość w zależności od jego pozycji. Podążaj za żółtą strzałką.
Opracowanie najlepszego planu penetracji południowego basenu stoczni, jednej z najlepiej strzeżonych
rei na Wschodnim Wybrzeżu, było najłatwiejszą częścią misji. Ze względu na wysoki poziom
zabezpieczeń podejście tam lądem było z góry skazane na niepowodzenie. Pozostawała tylko jedna
opcja - woda. Fishera to ucieszyło. Służba w Fokach nauczyła go zaufania do wody.
Woda to bezpieczeństwo. Woda to kamuflaż. Woda to anonimowość.
Stocznia marynarki wojennej Norfolk należy w kraju do najbardziej obłożonych pracą. Każdego dnia
cumuje tam około piętnastu procent floty wojennej Stanów Zjednoczonych. Siedem tysięcy
pracowników, pięćset akrów powierzchni i sześćdziesiąt dziewięć hal produkcyjnych stocznia robi
wrażenie. Potęguje je lokalizacja - trzynaście kilometrów na południe od bazy wojskowej, w
południowej odnodze dość spokojnej rzeki Elizabeth.
Godzinę wcześniej Fisher zostawił samochód na leśnym parkingu na wschodnim brzegu. Odczekał, aż
para nastolatków zrobi swoje i odjedzie zaparowanym fordem escortem. Wyjął z bagażnika swój worek
marynarski i ruszył przez las. Kilkaset metrów dalej, na brzegu, przebrał się w kombinezon
płetwonurka, włożył akwalung, maskę i płetwy i wśliznął się do wody.
Teraz wyciągał szyję, sprawdzając, czy na powierzchni nie ma łodzi. Była druga nad ranem. Żadnego
ruchu, tylko nieliczne cywilne motorówki wracały późno z połowów w zatoce Chesapeake. Podpłynął w
górę rzeki i wynurzył się, uważając przy tym, by nie wystawić nad wodę więcej niż połowę maski. Na
moście Jordana dojrzał światła samochodu.
Czterysta metrów dalej, dokładnie naprzeciw niego, znajdował się jasno oświetlony lampami sodowymi
południowy basen stoczni.
Fisher policzył: dziesięć łodzi różnej wielkości, od żaglowców po statki-chłodnie. Gdzieniegdzie sypały
się iskry ze spawarek. Zaskrzeczały głośniki. Słowa były zbyt zniekształcone, by mógł coś zrozumieć. O
ile komunikat nie brzmiał: „Intruz w wodzie", nie obchodziło go to.
Na południe od głównej linii pomostów leżało pięć sztucznych zatoczek, przykrytych
przypominającymi hangary konstrukcjami.
Wyposażone w masywne drzwi, konstrukcje te mogły pomieścić okręty wojenne wielkości krążownika.
Powstały tak chronione doki,
nazywane też hangarami, ponumerowane od jednego do pięciu. „Trego" stał w hangarze numer 4, w
przedostatnim rzędzie.
Żeby się do niego dostać, Fisher musiał najpierw pokonać długie trzystumetrowe pływające ogrodzenie,
które strzegło wejścia do basenu. Jego górną krawędź znaczyły oświetlone na niebiesko boje połączone
pływającymi aluminiowymi rurami.
Oczywiście to nie ogrodzenie martwiło Fishera, ale wyposażony w szperacze wojskowy ślizgacz,
nieustannie patrolujący je na całej długości.
Agent rozpoznał kilka punktów orientacyjnych, które wyszukał na mapie przed misją, sprawdził ich
pozycję na wyświetlaczu, zrobił przewrót i zanurkował.
Dziesięć minut później podpłynął do brzegu. Zatrzymał się. Ustawił kompensator tak, że mógł bez
ruchu utrzymywać się na wybranej głębokości. Gdyby nie poświata jego HUD-a, otaczałaby go
absolutna ciemność. Nocne nurkowanie to ćwiczenie dla umysłu. Bez żadnych punktów odniesienia
łatwo jest szybko ulec dezorientacji przypomina jącej zawrót głowy. Fisher widział, jak najodważniejsi
nurkowie, którzy mieli za sobą setki godzin pod wodą, panikowali, dryfując bezwładnie w ciemnej
głębinie.
Nawet on czuł, jak rośnie w nim pragnienie natychmiastowego wydostania się na powierzchnię. Stłumił
je i skupił się na wyświetlaczu. Zielonkawa poświata dodawała otuchy. Jeśli nawigacja była
prawidłowa, pływające ogrodzenie rozciągało się dokładnie nad nim.
Z prawej strony dobiegł go stłumiony warkot silnika. Pięćdziesiąt metrów dalej opływowy kadłub szarej
łodzi patrolowej pruł taflę wzdłuż ogrodzenia. Ciągnący się za nią wachlarzem kilwater odbijał się od
blokady i z wolna opadał. Snop światła przebijał powierzchnię, nadając wodzie turkusowy odcień.
Fisher odczekał, aż motorówka przetnie mu drogę, i ruszył naprzód. Do powrotu łodzi patrolowej miał
dwie minuty. Ogrodzenie wyłaniało się z mroku - stalowa siatka rozciągnięta od kotwiczek w dnie do
połączonych ze sobą bojek na powierzchni. Patrząc na siatkę, Fisher cicho podziękował Agencji
Ochrony Środowiska za to, że przed kilkoma laty nakazała marynarce powiększenie rozmiaru oczek, tak
aby żyjące tam ryby mogły się swobodnie przemieszczać. Oczka były duże, co bardzo ułatwiało mu
zadanie.
Gdy sprawdzał czas na wyświetlaczu w prawym górnym rogu maski, dobiegł go hałas ślizgacza. Okręcił
się i wodząc ręką po ogrodzeniu, zszedł pionowo do samego dna. Motorówka przepłynęła nad nim.
Światło szperacza załamywało się w wodzie i pobłyskiwało na siatce. Gdy łódź się oddaliła, wypłynął
trzy metry wyżej i zabrał się do pracy.
Z uprzęży wyjął „ognisty węzeł" - dwadzieścia centymetrów magnezowego lontu. Zapalony magnez,
spalając się, przepala praktycznie wszystko, przechodzi przez dowolny materiał niczym nóż przez
masło.
Zawiązał lont wokół pręta. Paznokciem nacisnął chemiczny detonator i się cofnął. Rozbłysk
oślepiającego białego światła trwał pół sekundy - i siatka zniknęła w chmurze bąbelków. Gdy się
rozproszyły, Fisher podpłynął bliżej. Pręt został zgrabnie przecięty na pół, a szeroki na trzydzieści
centymetrów otwór powiększył się dwukrotnie. Zanim przepłynął przez dziurę, zdjął i przełożył przez
nią akwalung.
Kolejnych dziesięć minut później zatrzymał się przed stalowymi drzwiami hangaru. Wykonano je z
blachy falistej i pomalowano na okrętowy popiel. Obrócił się głową w dół i zanurkował głębiej. Włączył
latarkę.
Gdy przed szkłem maski ukazało się błotniste dno, odbił w prawo. Minął prawą krawędź drzwi i nagle
znalazł to, czego szukał: osadzony w ścianie okrągły właz. Wyciągnął rękę i spróbował przekręcić
przypominający kierownicę zawór. Mógł się tego spodziewać: wejście było zablokowane. Według
Grimsdottir zabezpieczono je dodatkowo alarmem. Gdyby zaczął przy nim manipulować, łodzie
patrolowe otoczyłyby go, nim zdążyłby odpłynąć choćby sto metrów.
- Jest tam kto? - odezwał się przez radio.
- Zgłaszam się, Sam - odpowiedziała Grimsdottir.
- Jestem przy włazie.
- Dobrze. Daj mi trzydzieści sekund. Włamałam się do pokoju kontrolnego hangaru, ale alarmy są
zabezpieczone ośmiocyfrowym szyfrem z kluczem publicznym...
- To miło, Anno, ale moglibyśmy sobie darować ten techniczny bełkot?
- Tak, przepraszam. Nie rozłączaj się. - Odezwała się po minucie. - Dobra, zamki i alarmy są rozbrojone.
- Wchodzę - zameldował Fisher.
Pokrętło było dobrze nasmarowane i łatwo się obracało. Kręcił, dopóki nie usłyszał cichego szczęku
metalu. Gdy pociągnął delikatnie za koło, właz się otworzył. Wysunął ręce przed siebie i wpłynął do
środka.
Ledwie jego płetwy zniknęły w otworze, usłyszał stłumione wycie syren alarmowych. Z oddali dobiegły
go zniekształcone przez wodę słowa z głośnika: Uwaga, intruz... Uwaga, intruz... Grupa interwencyjna
do zbrojowni. To nie są ćwiczenia! Powtarzam: To nie są ćwiczenia...
ROZDZIAŁ 7
W tej samej chwili w jego uchu rozbrzmiał przerażony głos Grimsdottir.
- Sam, ja...
Fisher nacisnął nadajnik dwa razy, potem raz, nadając w ten sposób Lambertowi i Grimsdottir
komunikat: Cisza w eterze. Czekajcie na kontakt.
Wóz albo przewóz, pomyślał. Jeśli wyjdzie teraz, dok zostanie zamknięty i straci jedyną szansę. Jeśli
zdecyduje się kontynuować misję, będzie musiał stawić czoło poszukującym intruza służbom
interwencyjnym. To była łatwa decyzja. Wybrał drugą możliwość.
Szybko zamknął właz i odepchnął się od ściany. Wyciągnął ręce przed siebie i popłynął w głębinę. Gdy
dotknął szorstkiego betonowego dna doku, odbił w prawo i płynął dalej. Miał jedną, jedyną szansę.
Hangar przedzielał główny trakt wodny, obudowany z obu stron pomostami. Gdyby udało mu się
znaleźć kryjówkę między przęsłami, mógłby przeczekać obławę.
Woda nad nim nagle zmieniła kolor z ciemnozielonego na turkusowy, gdy awaryjne oświetlenie
hangaru zalało jego wnętrze jasnym światłem. Usłyszał stłumiony tupot butów i nawołujące się głosy.
Palcami dotknął drewna: pale. Objął przęsło ramieniem i wciągnął się pod pomost. Woda znów
pociemniała. Włączył własne oświetlenie; otoczyło go mętnym, czerwonym światłem. Płynął dalej,
klucząc między przęsłami. Pokryte szarymi cętkowanymi skorupiakami, przypominały mu nogi słonia.
Gdzieś z tyłu usłyszał stłumione odgłosy skoków do wody. Nurkowie w wodzie, pomyślał. Stoczniowa
grupa interwencyjna była dobrze wyszkolona i działała szybko. Nie zatrzymuj się.
Przed oczami wyrosła mu wewnętrzna ściana doku. Spojrzał w górę. Nad głową widział tylko dół
pomostu, labirynt przecinających się dźwigarów i łączników.
Opłynął podpory przy samej ścianie, wyłączył oświetlenie i się wynurzył. Zdjął płetwy i przypiął je do
pasa. Teraz trudniejsza część, pomyślał. Przydadzą się te wszystkie godziny mozolnych ćwiczeń,
mających utrzymać jego niemłode już ciało w formie. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Rękami i nogami zaparty o przęsła, zaczął się wspinać. Mógł polecać tylko na własnych mięśniach.
Manewr, znany w świecie wspinaczy jako wejście kominem, wymagał najwyższej koncentracji. Fisher
poczuł, jak pod kombinezonem pot spływa mu po plecach. Zacisnął zęby i wspinał się dalej.
Od strony szlaku wodnego usłyszał plusk kolejnych skoków. Ujrzał, jak głowa człowieka w
kombinezonie wynurza się na powierzchnię. Światło latarki skakało po przęsłach. Fisher zamarł.
Światło minęło go, zatrzymało się na moment, pozostało tak jeszcze przez chwilę i wreszcie przesunęło
się dalej. Nurek odwrócił się i odpłynął.
Fisher wspiął się kilka metrów wyżej i spojrzał w górę. Szkielet pomostu miał już w zasięgu ręki.
Wyciągnął dłonie, chwycił rurę i podkurczył nogi.
Gdzieś w pobliżu zaskrzeczała krótkofalówka:
- Szefie, tu nurek dwa-jeden. Zbliżam się do ściany północnej, sekcja dziewiąta. Wchodzę między
przęsła. Chyba coś widziałem.
- Przyjąłem, dwa-jeden.
Nurek zawrócił. Wisząc zupełnie bez ruchu, Fisher patrzył w lewo. Nurek był coraz bliżej. Z głową na
powierzchni płynął w jego kierunku. Światło latarki odbijało się od wody, gdy przepływał między
przęsła¬mi.
Cicho i szybko, Sam. Teraz.
Napiął mięśnie brzucha, podciągnął kolana do klatki piersiowej i objął rurę stopami. Ugiął ręce i
przywarł do niej całym ciałem. Spojrzał w dół. Nurek był niemal dokładnie pod nim.
Jedną ręką oparł się o sąsiedni dźwigar i przetoczył się na rurę. Leżał nieruchomo na brzuchu. Latarka
nurka znów się pojawiła, tym razem jeszcze bliżej. Odbicia jej światła tańczyły z cieniami na
elementach konstrukcji. Fisher zamknął oczy i marzył, aby stać się niewidzialny.
Nic tu nie ma, stary. Same rury, przekonywał go w myślach. Płyń sobie dalej.
Choć minęło mniej niż dwadzieścia sekund, miał wrażenie, że trwało to długie minuty. Wreszcie nurek
wyłączył latarkę i odpłynął. Fisher z ulgą wypuścił powietrze.
Do wydania rozkazu wycofania i zakończenia obławy nie miał co robić. Musiał zdecydować, czy tkwić
tu i czekać, czy zbadać teren. Wybrał to drugie.
Rzut oka na OPSAT potwierdził jego przypuszczenia: dolna konstrukcja pomostu nie była ujęta w
planach doku. Dla pewności raz jeszcze przejrzał schematy. Nic.
Do roboty.
Czołgał się przez labirynt rur, aż natknął się na ażurowy chodnik techniczny. Wokół słyszał bulgotanie
wody w rurach, syk pary i niski pomruk transformatorów. Wilgotny sufit ledwie nieco ponad metr nad
chodnikiem pokrywały miniaturowe stalaktyty z osadów mineralnych. Z oddali dobiegał szum palników
acetylenowych.
Nacisnął implant.
- Zgłaszam się.
- Dzięki Bogu - odpowiedziała Grimsdottir - martwiłam się.
- Nie wiedziałem, że cię obchodzę.
- Głupek. Sam, nie wiem, co poszło nie tak. Byłam pewna, że wyłączyłam awaryjne systemy alarmowe.
- Uroki nowoczesnej technologii. Nic się nie stało.
- Wycofałeś się czy zostałeś? - spytał Lambert. - Głupie pytanie. Cofam to. Co robisz?
- Bawię się w grotołaza, dopóki nie skończą obławy.
- Dobrze...
Odezwał się radiowęzeł.
- Zaczekaj - powiedział Fisher do Lamberta. Zamienił się w słuch.
- Do wszystkich. Koniec alarmu. Grupa interwencyjna zgłosi się do raportu.
- Słyszałem. Uważaj na siebie i bądź w kontakcie - nakazał Lambert.
Fisher się rozłączył. Skulony, od czasu do czasu prześlizgując się pod węzłami zaworów i plątaninami
rur, posuwał się chodnikiem. Co kilka sekund przystawał, żeby przełączyć potrójne gogle na
podczerwień i szybko zlustrować teren z przodu. W obłokach pary noktowizor okazał się jednak
bezużyteczny. Sam nie widział nic oprócz czerwonych i żółtych plam ciepła na łącznikach.
Szczur wielkości małego kota z piskiem przebiegł mu drogę i pomknął chodnikiem. Fisher uświadomił
sobie, że trzyma pistolet.
Schował go do kabury. Świetny refleks - skutek nieustannego treningu - sprawiał, że szczury musiały się
go bać.
Jeszcze półtora metra i dotarł do rozwidlenia. Włączył podczerwień. Pusto. Chodnik przed nim biegł nie
wiadomo dokąd. Szczyt drabiny, którą zauważył po prawej stronie, ginął w mroku.
Bogu dzięki za studzienki.
Drabina miała tylko kilka szczebli i kończyła się przy otworze w stropie. Rzeczywiście przypominał
właz studzienki. Sam wyjął kamerę na elastycznym wysięgniku, podłączył przewód do OPSAT-u,
odczekał, aż obraz pojawi się na wyświetlaczu, i wysunął kamerę przez jeden z otworów w pokrywie.
Chwilę trwało, nim zrozumiał, co widzi. But. Czarny, skórzany but. Zamarł. Typowa wojskowa
Chukka, rozmiar 12. Znał ten model aż za dobrze. Znosił trzy pary podczas BUD/S,
sześciomiesięcznego obozu wojskowego dla rekrutów Komanda Foki.
Bardzo powoli wysunął kamerę z otworu.
Do właściciela buta dołączył drugi marynarz. Fisher poczuł gryzącą woń dymu papierosowego.
- Znaleźli coś? - spytał pierwszy.
- Gdzie tam. Wiesz, jak to jest. Zawsze mówią, że to nie ćwiczenia, ale prawie zawsze kantują.
- No... Ale o co biega z tym statkiem? Co to za goście w skafandrach kosmicznych?
- To kombinezony ochronne, idioto. Chronią przed skażeniem biologicznym. Bosman mówi, że to
ćwiczenia, ale ja tego nie kupuję. Coś chyba...
- Wy dwaj! - przerwał im zachrypnięty głos. - Widzę, że nie macie co robić. Za mną. Coś wam znajdę.
- Pan da spokój, szefie, to tylko chwilunia przerwy.
- Koniec przerwy, chłopaki. Do roboty.
Fisher policzył do trzydziestu i ponownie wsunął kamerę w otwór. Buty zniknęły. Przełączył na
podczerwień i zlustrował otoczenie, obracając kamerę o trzysta sześćdziesiąt stopni. Nic. Żadnych ludzi,
żadnego ruchu.
Ostrożnie uniósł pokrywę czubkami palców, przesunął ją na bok i wyczołgał się ze studzienki.
ROZDZIAŁ 8
Przesunął pokrywę na miejsce, na czworakach przeszedł cztery kroki w prawo i przykucnął za paletą
skrzynek. Po obławie w hangarze przywrócono normalne oświetlenie robocze. Zawieszone na belkach
pod stropem lampy sodowe zalewały dok matowym światłem. Dalej, między dźwigami portowymi,
grupa marynarzy układała skrzynki na ręcznym wózku. Spawarki sypały iskrami wśród siarkowych
oparów acetylenu.
Po prawej stronie ujrzał znajomy statek: „Trego". Przycumowano go dziobem skierowanym ku
drzwiom doku. Włazy, iluminatory i okna zasłonięto żółtą folią i zaklejono czerwoną taśmą. Na
głównym włazie postawiono namiot - komorę odkażania, jak się domyślał. Wyszło z niej dwoje ludzi z
NEST w białych kombinezonach ochronnych. Czekająca na nich trójka tak samo ubranych postaci
zaczęła ich spłukiwać spienioną cieczą.
Fisher poczuł skurcz w żołądku. Grimsdottir zapewniała go, że poziom promieniowania na pokładzie
„Trego" nie jest niebezpieczny, jednak widok procedury odkażania wzbudził w nim obawy. Na
szczęście do uprzęży miał podczepiony kieszonkowy dozymetr kwarcowy, podłączony do implantu i
OPSAT-u, który odpowiednio wcześnie ostrzegłby go o ewentualnym niebezpieczeństwie
napromieniowania. Przynajmniej teoretycznie.
Dlatego płacą ci grubą forsę, Sam, uspokajał się. Zlustrował dok i „Trego" przez noktowizor i w
podczerwieni. Kiedy upewnił się, że zna już pozycje całego personelu NEST, wybrał najlepszą drogę.
Nie wychodząc z cienia, ruszył ku rufie. Gdy tam dotarł, podkradł się do krawędzi doku, chwycił
oburącz cumę i, kołysząc się nad wodą, zaczął się wspinać. Dwukrotnie musiał się zatrzymać, gdy
postacie w kombinezonach pojawiały się na pokładzie i obok komory odkażania. Wreszcie dotknął
barierki, przeskoczył ją i w kucki opadł na pokład.
Zrobił dwa szybkie kroki ku nadbudówce i po drabinie ruszył w górę.
Zdążył pokonać dziesięć szczebli, gdy usłyszał szuranie butów. Zamarł i spojrzał w dół.
Poniżej przy barierce zatrzymał się pracownik NEST. Zdjął kaptur, odchylił głowę do tyłu i wdychał
świeże powietrze.
- Len, gdzie jesteś? - zapytał metaliczny głos. Facet odpiął od paska krótkofalówkę.
- Na głównym pokładzie - odparł. - Wyszedłem odetchnąć.
- Podejdź za chwilę do sterburty. Czas na zmianę. Trzeba spłukać wychodzących.
- Już idę - naciągnął kaptur i odszedł. Fisher wspinał się dalej.
Znalezienie właściwego włazu na nadbudówce zajęło mu dwie minuty. Choć droga do maszynowni
przez główny pokład byłaby prostsza, musiałby zerwać plomby. Nie dość, że wzbudziłoby to
podejrzenia, to jeszcze sprowokowało kolejną obławę.
Wybrany przez niego właz również był zapieczętowany, ale taśma łatwo odrywała się od chropowatego
pokładu. Przekręcił koło i uniósł pokrywę. Noktowizorem i w podczerwieni szybko zlustrował wnętrze.
Nic. Wsunął do otworu najpierw nogi, potem resztę ciała. Zamknął za sobą klapę i zeskoczył na
podłogę.
- Jestem w środku - zameldował.
- Według przechwyconych przez nas przekazów - odpowiedział Lambert - większość personelu NEST
pracuje w przedniej części statku. Czymkolwiek jest ta radioaktywna substancja, wygląda na to, że
znajduje się gdzieś w zbiorniku balastowym na dziobie.
Grim uaktualniła ci OPSAT; wskaźniki zaprowadzacie do maszynowni.
- Już tu kiedyś byłem.
- Obejrzałem strefy uczęszczane przez pracowników doku - wtrąciła się Grimsdottir. - Moja trasa omija
te miejsca.
Fisher sprawdził OPSAT. Na obracalny trójwymiarowy schemat statku nałożona była kropkowana
bursztynowa linia. Biegła od jegoobecnej pozycji, zaznaczonej niebieskim kwadratem, do maszynowni
„Trego", oznaczonej kwadratem różowym.
- Widzę - odparł Fisher. - Grim, tak dla jasności...
- Masz moje słowo, Sam. Inspektorzy muszą nosić te kombinezony. Przepisy rządowe. Do diabła,
przecież jak nikt inny wiesz, jak upierdliwe potrafią być władze. Obliczałam na wszystkie sposoby. Jeśli
wyjdziesz stamtąd w ciągu godziny, nic ci nie będzie.
A w ciągu sześćdziesięciu jeden minut? - pomyślał.
Przez lata służby stawał twarzą w twarz z wszystkimi koszmarami, jakie może sobie wyobrazić agent.
Jednak promieniowanie wzbudzało w jego sercu szczególny rodzaj mrocznego lęku - jak zresztą u
większości ludzi. Niewidoczna radiacja powodowała mutację już na poziomie komórkowym. Nie było
przed nią ucieczki. Widział to z bliska i na własne oczy. Okropna śmierć.
Myślami natychmiast przeniósł się do Slipstone. Gdyby rzeczywiście miejskie ujęcie wody zostało
skażone jakąś radioaktywną substancją, nie chciał nawet myśleć, przez co przechodziliby ci, co przeżyli:
nudności, wymioty, oparzenia skóry, utrata włosów, płyn zbierający się w płucach, przyspieszony
rozwój guzów...
Skup się na pracy, Sam. Zajmij się tym, co jest teraz.
Co tu dużo mówić, całkowicie ufał Grimsdottir i Lambertowi. Już dziesiątki razy powierzał im swoje
życie. Teraz też tak zrobi.
- Okej - zgodził się - ruszam.
Aby uniknąć zakłóceń, ekipa NEST wyłączyła generatory „Trego" i podłączyła statek do stoczniowego
zasilania. Korytarz tonął w mroku, rozświetlanym tylko czerwonymi lampkami na ścianach.
Obserwował OPSAT, a jednocześnie rejestrował każdy ruch w otoczeniu. Przejście kończyło się
rozwidleniem. Prawy korytarz prowadził na rufę, lewy na dziób. Poszedł w lewo. Maszynownię miał
dwa i pół metra przed i trzy pokłady pod sobą. Żeby się tam dostać, będzie musiał skorzystać z pięciu
drabin i dwóch przejść między pokładami.
Gdy schodził po drabinie przy kolejnym rozwidleniu, wyświetlacz OPSAT-u zamigotał. Zamiast
„Trego" zaczęły pojawiać się przypadkowe piksele. Przywarł do ściany grodziowej i włączył
komunikator.
- Kto zapomniał zapłacić za kablówkę? Mój OPSAT gubi sygnał.
- Grim się tego obawiała - odparł Lambert. - NEST rozmagnesuje kadłub.
Statki o stalowym kadłubie z czasem zbierają ładunek magnetyczny, który może zakłócać systemy
radiowe i nawigacyjne. W tym przypadku utrudniał on inspektorom NEST rozpoznanie podpisu
radiometrycznego substancji ukrytej w zbiornikach balastowych „Trego". Aby temu zaradzić, użyli
emiterów rozmagnesowujących.
- Przełącz na tryb lokalny - poradziła Grimsdottir. - Nadal będziesz miał schemat, ale bez mojej
nakładki.
- Spoko. Będę improwizował.
Wrócił na szczyt drabiny. Z kabury na plecach wyciągnął pistolet.
Lekki, kompaktowy SC-20 prócz tego, że strzelał standardową NATO-wską amunicją bull-pup 5,56
milimetra i wyposażony był w tłumik redukujący dźwięk i błysk wystrzału, w niczym nie przypominał
innych pistoletów. Wyrzutnia nasadkowa umożliwiała wystrzeliwanie najróżniejszych pocisków i
urządzeń, jak granaty gazowe, oszałamiające czy zakłócające radarki. Obsługiwała też
nieśmiercionośną broń, taką jak gumowe kule czy przylepne paralizatory, jak również
elektromagnetyczne głowice z laserowym mikrofonem kierunkowym, urządzenia zakłócające, laserowy
skaner komputerowych portów do przechwytywania transmisji z użyciem podczerwieni czy pociski
szpiegowskie, jak samoprzylepna kamera bezprzewodowa, wreszcie ASE, miniaturową kamerę z
malutkim spadochronem z aerożelu - gadżet, który Fisher nazywał „kulą szpiegulą".
Aerożel składał się w dziewięćdziesięciu procentach z powietrza, wytrzymywał obciążenie cztery
tysiące razy większe niż jego własna masa i miał niewiarygodną powierzchnię krycia: dwadzieścia pięć
milimetrów sześciennych żelu mogło pokryć boisko futbolowe od jednego pola karnego do drugiego.
Zastosowany w urządzeniu samowyzwalający się aerożelowy spadochron wielkości dłoni przez blisko
dziewięćdziesiąt sekund utrzymywał w powietrzu kamerę wysokiej rozdzielczości, dzięki czemu Fisher
mógł z lotu ptaka obserwować obszar około półtora kilometra kwadratowego.
Dziś raczej nie będzie potrzebował ASE. Miał nadzieję, że amunicji bull-pup SC-20 również nie, ale
gumowe kule i przylepne paralizatory mogą okazać się przydatne w razie kłopotów, które napotka na
pokładzie „Trego".
Spojrzał na noktowizor i usłyszał cichy elektroniczny gwizd towarzyszący jego rozruchowi. Zlustrował
spowity w mroku pokład poniżej. Nic.
- Schodzę pod pokład - zameldował przez radio.
ROZDZIAŁ 9
Z bronią gotową do strzału Fisher zakradł się na następny pokład, skręcił za róg i podążył w stronę rufy.
W połowie korytarza nagle zamarł. Przesadnie powoli ukucnął i oparł się na rękach. Przesunął się w
lewo i przywarł do grodzi.
Dziewięć metrów dalej widział czerwoną kropkę wielkości ziarnka grochu.
Czujnik, pomyślał. Ale jaki? Ciepła? Ruchu?...
Kropka się przesunęła. To nie czujnik. To tylko żar papierosa. Za drążkiem ktoś stał oparty o ścianę i po
kryjomu korzystał z przerwy na papierosa. Czy to ktoś z NEST, czy strażnik, tego Sam nie wiedział.
Zaczął się ostrożnie wycofywać, krok za krokiem.
Postać poruszyła się i wyszła zza drążka.
Fisher uniósł SC-20 i przyłożył oko do celownika.
Mężczyzna nasunął na czoło kaptur białego kombinezonu. U pasa miał automatyczny kolt 45 model
1911 - standardowe uzbrojenie personelu wachtowego.
W drugą stronę, marynarzu. Odwróć się w drugą stronę.
Facet ruszył w stronę Fishera. Nagle zatrzymał się i zesztywniał. Przekrzywił głowę. Najwyraźniej
zauważył coś w słabym świetle, ale nie był pewien, co to takiego. Sięgnął do kabury.
Fisher strzelił. SC-20 wydał z siebie ledwie słyszalny świst.
Gumowy pocisk uderzył marynarza w mostek. Mężczyzna zgiął się wpół i padł nieprzytomny na
pokład. Fisher podbiegł i uklęknął obok niego. Zbadał puls. Był silny i regularny. Chociaż gumowy
pocisk zaklasyfikowano jako broń LTL, jego uderzenie było bardzo mocne. Fisher widział ludzi
umierających od takiego strzału, zwykle wskutek zakrzepu krwi w płucach.
Wziął kolta strażnika, wyjął magazynek, schował go w wiązce rur pod sufitem i włożył pistolet z
powrotem do kabury. Gdyby coś poszło nie tak, będzie do niego strzelała jedna spluwa mniej.
Znalazł ciemny kąt. Zaciągnął tam strażnika, przykrył go kilkoma kawałkami kartonu i nasunął mu
kaptur na twarz. Nie sądził, że będzie potrzebował więcej niż dwie godziny - tak długo mężczyzna
będzie nieprzytomny - ale dla pewności posłał mu strzałkę w udo.
Dotarł do korytarza prowadzącego do maszynowni i ukucnął przed włazem. Przełączył gogle na
podczerwień i podniósł się, żeby spojrzeć przez iluminator. Zatrzymana osiemnaście godzin temu
maszynownia była granatową plamą zmąconą tylko żółcią jeszcze ciepłych rur i niebieskimi zarysami
silników. Nie zauważył żadnego ruchu.
Sprawdził odczyt dozymetru. Zielono. Jak to mówili o tych zabaweczkach? To tak jak ze światłami,
dowcipkował w myślach.
Zielone - dobrze. Czerwone - właśnie rozjechała cię ciężarówka.
Uchylił właz i wśliznął się do środka.
Pomost między silnikami wciąż był wyważony ze wsporników i odrzucony na bok. Fisher zobaczył wąż
przeciwpożarowy - którego użył do zatrzymania „Trego" - splątaną zwęgloną masę, owiniętą wokół
przekładni redukcyjnej. Ciszę mąciło tylko tykanie stygnących rur i czasem syk pary.
Usłyszał metaliczny szczęk otwieranego włazu. Przełączył gogle na noktowizję i się odwrócił. Do
maszynowni weszły dwie osoby w skafandrach.
- Mówiłem ci: nie wiem dlaczego - wyjaśniał jeden z mężczyzn. Głos był stłumiony przez kaptur. - Szef
chce jeszcze jeden odczyt, więc robimy jeszcze jeden odczyt. - Uniósł licznik Geigera i wodził nim w
powietrzu. Miernik regularnie, rzadko cykał.
- Taja... To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.
- Witaj w klubie. Pośpiesz się, chcę to już mieć za sobą. Ruszyli chodnikiem zakręcającym za grodzią.
Fisher odczekał, aż
znikną z pola widzenia, wyprostował ręce, podciągnął się na rurze, zaczepiając się stopami, po czym
koniuszkami palców chwycił krawędź szyny pod sufitem. Przetoczył się na brzuch, tak aby klatka
piersiowa i uda leżały na łącznikach.
Niżej słyszał odgłos kroków.
Licznik Geigera zabrzmiał donośniej.
Fisher wyjął broń. Odbezpieczył ją i przesunął przełącznik w położenie „strzałka".
Kątem oka przez plątaninę rur dojrzał zbliżające się postacie w skafandrach ochronnych. Dwaj
mężczyźni pojawili się na końcu chodnika i przeszli pod Fisherem. Przystanęli przy kratownicy.
- Masz jakieś pojęcie, o co tu chodzi? - zapytał jeden.
- Obiło mi się coś o uszy. Komuś bardzo zależało, żeby zatrzymać tę łajbę.
- Można powiedzieć, że mu się udało jak cholera. Nie ma mowy, żeby to ruszyło. Przekładnia jest
usmażona na dobre.
- Nie nasz problem. - Mężczyzna przesunął licznik Geigera najpierw nad silnikami, potem nad
kratownicą. Uklęknął i obejrzał wąż przeciwpożarowy. Dźwięk miernika się nie zmienił.
- Nic nie ma. Kontrola? Tu Peterson.
- Melduj.
- Drugie badanie maszynowni wykonane. Czysto.
- Dobrze. Wychodźcie na górny pokład. Czas na zmianę.
Gdy odeszli, Fisher opadł na pokład i stopami naprzód prześliznął się przez kratownicę. Stał po kostki w
mieszance piany gaśniczej i wody zęzowej. Ogień to największy wróg statku, zwłaszcza gdy przewozi
się niebezpieczne materiały. By zdusić ogień w zarodku, pianę wpompował tam niszczyciel marynarki -
pierwszy statek ratunkowy na miejscu zdarzenia.
Tak jak przedstawiały to schematy, wysokoprężne silniki „Trego" były zamocowane na masywnych
amortyzatorach. Każdą ze sprężyn wielkości hydrantu przytwierdzono do pokładu śrubami grubości
nadgarstka i długości przedramienia.
Jego obawy się potwierdziły, ciasno upakowane sprężyny uniemożliwiały wejście pod silniki. Wyjął
kamerkę, przypiął teleskopowy wysięgnik i wsunął całość między sprężyny. Włączył reflektorek
kamery. Na wyświetlaczu OPSAT-u pojawił się szorstki metal obudowy silnika. Fisher starannie
oglądał jej powierzchnię, centymetr po centymetrze.
Minęły trzy minuty, zanim tabliczka z numerem seryjnym pojawiła się wreszcie na wizji. Fisher
ustabilizował obraz i nacisnął migawkę. Wyciągnął i schował kamerę. Zastukał w implant.
Odpowiedziała mu cisza w eterze. Spojrzał w górę. Za dużo stali nad głową.
Wyczołgał się z powrotem na chodnik i tą samą drogą wrócił do przejścia. Ponownie zastukał w
implant.
- Wyszedłem. Mam numery.
- Dobra robota - zgłosił się Lambert. - Zmiana planów. Udaj się
do punktu Bravo.
Punkt Bravo był wyznaczonym miejscem awaryjnej ewakuacji.
- Co się dzieje? - spytał Fisher.
- Chyba wiemy, co się stało z pozostałymi członkami załogi „Trego".
ROZDZIAŁ 10
Sala dowodzenia Wydziału Trzeciego
Przekaz został przechwycony przez NSA z komercyjnego satelity LANDSAT, obraz był więc mocno
nachylony, a kolory przyblakłe.
Nie było jednak wątpliwości co do samotnego statku na środku plazmowego ekranu.
- „Trego"? - zgadywał Fisher.
- Zgadza się - odparł Lambert. - Dwieście mil od wybrzeża Wirginii, o poranku w przeddzień twojej
przygody na pokładzie.
Obraz zmienił się, gdy siedząca na drugim końcu stołu konferencyjnego Grimsdottir postukała w
klawisze laptopa. W lewym górnym rogu ekranu pojawił się drugi statek, wyraźnie mniejszy od
„Trego".
- Przenosimy się w czasie. Jest trzydzieści minut później. Zwróć uwagę, że kilwater „Trego" zniknął.
Statek nie płynie. -
Ponownie postukała w klawiaturę. - Czterdzieści minut później. „Trego" i druga jednostka stały obok
siebie.
- Dwanaście minut później. Zoom.
Ekran zamigotał. Anna przybliżała obraz, dopóki dwa statki nie wypełniły całego ekranu. W wodzie
między nimi Fisher dojrzał
coś, co przypominało pneumatyczną łódkę typu Zodiak.
- Cała operacja trwa dwadzieścia dwie minuty - wyjaśnił Lambert. Zodiak płynie do „Trego" z jednym
człowiekiem na pokładzie.
Dziewiętnaście minut później wraca z dziewięcioma osobami.
- Załoga „Trego" minus jeden - zauważył Fisher.
- Zgadza się. Domyślamy się, że ustawili już automatykę.
- I ciągnęli słomki, kto zostaje. A właśnie, jak tam nasz jeniec?
- Nadal milczy - odparł Lambert.
Krótko po tym, jak mężczyzna obudził się przykuty do łóżka w izbie chorych Wydziału Trzeciego,
Redding zaczął go przesłuchiwać.
Kolejna ciekawa rzecz, której Fisher nie wiedział o Reddingu: w piechocie morskiej przeszedł szkolenie
z przesłuchań.
- Przekazujemy go federalnym. Niech oni nad nim popracują. Wracając do „Trego", oto co wiemy:
dziesięć minut po tym, jak załoga weszła na pokład tajemniczego statku, obie jednostki odpłynęły.
„Trego" popłynął na zachód, w kierunku wybrzeża, ten drugi - na południe.
- Powiedz proszę, że wiemy coś jeszcze.
Grimsdottir ponownie postukała w klawisze. Pojawiło się inne zdjęcie satelitarne.
- Witamy we Freeport City na Bahamach. Spójrzcie na prawą stronę ekranu. Mamy tu nasz tajemniczy
statek, jacht pełnomorski „Duroc". Zacumował tam wczoraj. Pracuję nad jego danymi rejestracyjnymi.
Fisher kilka sekund przyglądał się łodzi, po czym zwrócił się do Lamberta.
- Kiedy wyruszam?
Wydział Trzeci posiadał prywatne lądowisko trzynaście kilometrów na północny wschód od kwatery
głównej NSA. Było tuż po pierwszej w nocy, gdy Fisher zatrzymał samochód na asfaltówce obok
boeinga V-22 osprey.
Ospreya Wydział Trzeci używał do misji desantowych i ewakuacyjnych. Zaklasyfikowany jako
półhelikopter, półodrzutowiec, został wyposażony w dwa silniki zainstalowane w ruchomych
gondolach na końcach skrzydeł. Zachowując zalety śmigłowca - zwrotność i możliwość pionowego
startu - mógł latać na pułapach dostępnych tylko samolotom.
Rotory ospreya już pracowały na biegu jałowym. Przez okno oświetlonego kokpitu Fisher widział pilota
Birda i drugą pilot Sandy, przygotowujących się do lotu. Bird był typowym chłopakiem z Południa,
zarówno pod względem śpiewnego akcentu, jak i wrodzonej beztroski, Sandy -profesjonalistką w
każdym calu, jedną z pierwszych kobiet, które przebiły się do tradycyjnie zdominowanych przez
samców sił specjalnych.
Fisher wyjął z bagażnika swój worek i podszedł do tylnych schodków. Zdziwił się na widok stojącego
przy nich Reddinga.
- Nie wiedziałem, że będę miał towarzystwo - mruknął.
- Nie szło mi z naszym jeńcem, więc pomyślałem, że pomogę ci nie wpakować się w tarapaty.
- Will, ja żyję z ładowania się w tarapaty.
- Jak miło. Mam dla ciebie trochę nowego sprzętu. Wskakuj, przed nami kawał drogi.
Gdy już wystartowali i skierowali się na południe, ze schowka nad głową Redding wyjął czarny worek
marynarski i rzucił go na podłogę między fotele. Standardowe wyposażenie operacyjne Fishera
przechowywano w kilku miejscach, między innymi w ospreyu.
Sam domyślał się, że w worku są same nowinki. Redding rozpiął go i wyciągnął znajomy przedmiot:
kombinezon bojowy Fishera- jednoczęściowy czarny skafander z przeróżnymi kieszeniami,
kieszonkami i uprzężą niezbędną do zamocowania całego sprzętu.
Fisher od razu jednak zauważył, że ten egzemplarz jest inny.
- Pierwsza i najważniejsza rzecz - zaczął Redding - słyszałeś o smoczej łusce?
Fisher słyszał. Wynaleziony przez firmę Pinnacle Armor produkt o nazwie Dragon Skin - czyli właśnie
smocza łuska - był pierwszą na świecie odzieżą pancerną dopasowującą się do ruchów użytkownika.
Lekkie i elastyczne tworzywo Dragon Skin chroniło nawet przed pociskami z kałasznikowa kaliber 7,62
milimetra. Przez lata w DARPA pracowano nad zbliżonymi do smoczej łuski kompozytami dla agentów
specjalnych, ale nie udało się obniżyć wagi na tyle, by można je było zastosować.
- DARPA wreszcie to rozpracowała - westchnął Fisher. Redding skinął głową.
- Oto kombinezon bojowy Mark V, zwany Rhino-Plate. Waga: kilogram osiemset gramów bez
wyposażenia. Grubość: osiem milimetrów.
Zewnętrzna powłoka jest z kevlaru; podstawowy materiał: Rhino-Plate; wewnętrzna powłoka to
goreteks siódmej generacji.
- Charakterystyka?
- Zatrzymuje odłamki z odległości trzech i sześć dziesiątych metra, pociski karabinowe z czterech i pół
metra, kule z pistoletu i ze strzelby - z dwóch i pół. Testy wykazały, że dzięki goreteksowi można
utrzymać stałą ciepłotę ciała przy temperaturze zewnętrznej od minus dziewięciu i pół - jeśli włoży się
kaptur - do około czterdziestu trzech stopni Celsjusza.
Możesz przejść od Alaski po Saharę i ani specjalnie nie zmarzniesz, ani się za bardzo nie spocisz.
- Jest też innego koloru.
Masz dobre oko. To nowy kamuflaż. Zewnętrzna warstwa to kevlar powleczony włóknem
polimerowym podobnym do pokrycia niewykrywalnych dla radarów samolotów; jest matowoczarny i
lekko chropowaty w dotyku, dzięki czemu w maksymalnym stopniu pochłania światło. Nie będę cię
zanudzał fizyką, ale ta mikroporowata powłoka częściowo rozszczepia światło. Krótko mówiąc, około
trzydziestu procent uderzających w nie fotonów zostaje uwięzionych, choćby na ułamek sekundy, ale to
wystarczająco długo, żeby się rozproszyły. Jednym słowem, jeśli staniesz w cieniu, to dosłownie
wtopisz się w tło.
- A kieszenie i zaczepy uprzęży? Wszystko jest gdzie indziej. Wygląda to... niezgrabnie.
- Wzornictwo maskujące. Pozmienialiśmy i poprzesuwaliśmy je, żeby zniekształcały twoją sylwetkę.
Matka natura nie znosi prostych linii. Przy niskim natężeniu światła ludzkie oko zwykle szuka jakiegoś
ruchu, różnic w kolorze i form geometrycznych. Najłatwiej wyeliminować ruch: wystarczy stać jak
posąg. Różnica koloru też nie sprawia problemu: dla oka czerń najmniej odróżnia się od tła. Największe
wyzwanie stanowi natomiast kształt. Ludzkie ciało to jedyny w swoim rodzaju zbiór kątów i linii, łatwo
rozpoznawalny dla oka. Dzięki przesunięciu kieszonek w różne miejsca kombinezonu znany zarys ciała
tak bardzo nie rzuca się w oczy.
Fisher wziął od Reddinga kombinezon i obejrzał go dokładnie.
- Podoba mi się - pokiwał głową. - Mam tylko jedno pytanie.
- Jakie?
- Gdzie jest miejsce na kluczyki do auta?
- Jeszcze jeden gadżet - powiedział Redding. - Dodatek do SC-20. Teraz też oszczędzę ci szczegółów
technicznych. Nazwaliśmy to Wacikiem. - Wręczył Fisherowi dwa przedmioty: coś, co przypominało
nabój do strzelby, i miękką, kolczastą gumową kulkę wielkości wiśni. - Zasadniczo strzela się tym tak
samo jak paralizatorami przylepnymi i gumowymi kulami. Jest jedna zasadnicza różnica. Po wyjściu z
lufy sabot odpada, zostaje tylko Wacik. Przy uderzeniu w twardą przeszkodę z wewnętrznego zasobnika
uwalnia się środek usypiający w aerozolu i unosi się w obłoku o promieniu niecałego metra. Każdy w
jego zasięgu w ciągu trzech do czterech sekund pada nieprzytomny.
- Robi wrażenie. Czas działania?
- Uderzenie w korpus kładzie chłopa o wadze osiemdziesięciu trzech kilogramów na jakieś dwadzieścia
minut.
- Celność?
- Plus minus piętnaście centymetrów z odległości piętnastu metr ów.
Z interkomu rozbrzmiał głos Birda.
- Hej, chłopaki, połączenie przychodzące do was Fisher postukał palcem w implant.
- Połącz - powiedział.
- Twój cel się przemieszcza, Fisher - zgłosił się Lambert. - „Durne" właśnie wciągnął kotwicę i opuścił
Freeport City. Płynie na północny wschód.
- Dokąd?
- Pracujemy nad tym. Wiemy już, że przedwczoraj załadowano niego prowiant i paliwo.
- Czyli to raczej nie będzie jednodniowa wycieczka. Albo zaczekamy, aż dopłynie do celu, albo
złapiemy go gdzieś po drodze.
- Hm... pułkowniku - odezwał się Redding - mamy komplet wyposażenia. Pomyślałem...
- „Tuńczyk"?
- „Tuńczyk".
- Człowieku, wiesz, jak ja nie znoszę „Tuńczyka" - jęknął Fisher.
ROZDZIAŁ 11
- Siedem minut do celu. - Fisher usłyszał głos Birda. - Schodzimy na półtora kilometra.
- Zrozumiałem. Opuść rampę, Bird. Opuszczam.
Przy wtórze mechanicznego jęku pr2y górnym łuku rampy zaczęła pojawiać się szczelina; ukazał się
płat ciemnego nocnego nieba.
Fisher odczuł lekkie podciśnienie. Po kilku sekundach rampa obniżyła się do poziomu pokładu. Przez
otwór Fisher widział tylko dywan czarnej wody i migoczące światła odległych Bahamów.
- Rampa opuszczona i zablokowana - zameldował Bird. Redding sprawdził odczyt zegarów na panelu
kontrolnym i skinął
głową z aprobatą.
- Warunki? - zapytał Fisher.
- Stan morza jeden, fala łagodna. Wiatr północno-wschodni, do trzynastu kilometrów.
- Daj znać z dwuminutowym wyprzedzeniem.
- Załatwione.
W słuchawce rozbrzmiał głos Reddinga.
- Sam, wytłumacz mi jeszcze raz. Dlaczego nie znosisz tej zabaweczki?
„Zabaweczka" jest przeznaczonym do tajnych działań pojazdem desantowym znanym pod nazwą
„Tuńczyk". To jednoosobowy IKS, kajak pneumatyczny, wyposażony w cichy silnik elektryczny i
obudowany wykonaną ze wzmocnionego włókna szklanego kapsułą w kształcie przypominającym
pocisk, która zapewnia mu opływową formę. Dzięki temu można go wypuszczać z samolotu przy
prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów. Po wodowaniu kapsuła oddziela się od IKS-a i idzie na dno.
Desant, a zwłaszcza zrzut z powietrza, był zwykle najbardziej ryzykowną częścią misji. Chociaż nisko
lecące samoloty natychmiast wzbudzały podejrzenia, większość wrogich stacji radarowych nie
wszczynała alarmu, dopóki obiekt znacząco nie zwolnił czy też nie zniknął z radaru na dłużej niż
trzydzieści sekund, co mogło oznaczać, że to helikopter, który spuszcza żołnierzy na linach.
Osprey umiał oszukiwać radary. Lecąc z prędkością dwustu dwudziestu kilometrów mógł, nie
zwalniając, wystrzelić „Tuńczyka" i w ciągu dwudziestu sekund wrócić na pierwotną wysokość. Dla
operatorów radaru wyglądało to tak, jakby niedoświadczony pilot cessny po prostu stracił pułap i szybko
skorygował wysokość.
Fisher bał się niewielu rzeczy, a żadna z nich nie wiązała się z pracą. W „Tuńczyku" nie znosił tych
pozornie niekończących się dwudziestu czy trzydziestu sekund od momentu wypuszczenia z samolotu.
Był przypięty w IKS-ie niczym bagaż i nie mógł kierować własnym losem, a przeciw temu burzył się
jego instynkt.
- Nie to, żebym go nienawidził - wyjaśnił - po prostu nie przepadam za tym środkiem lokomocji.
- Sam, słyszysz mnie? - Dobiegł go głos Lamberta.
- Dawaj.
- FBI już wie o „Durocu". Za dwadzieścia minut we Freeport City ląduje ich ekipa. Czeka na nią łódź
bahamskiej marynarki wojennej.
- Ile mam czasu?
- Przejmą go za jakieś siedemdziesiąt minut. W tym czasie musisz dostać się na pokład, zdobyć
informacje i się ulotnić. Pamiętaj, ty nie istniejesz... A my tego nie robimy. Będę w kontakcie.
Fisher wsiadł do przymocowanego do pokładu „Tuńczyka". Zapiął pasy.
- Sto pięćdziesiąt metrów - meldował Bird. - Cel na radarze. Minuta do zrzutu.
Fisher poczuł, jak osprey się przechyla, gdy Bird obniżał pułap. Warkot silników zmienił natężenie.
Przypięty wewnątrz IKS-a Fisher mógł widzieć świat tylko przez małe pleksiglasowe okienko w
kapsule.
- Gdzie mój cel? - zapytał.
- Podchodzimy od strony rufy, niedaleko brzegu. Po wodowaniu będziesz go miał milę przed sobą.
Obecny kurs: trzy-dwa-zero; prędkość: piętnaście kilometrów. Schodzimy poniżej sześćdziesięciu
metrów. Trzymaj się. Wychodzisz na zielonym.
- Zrozumiałem, wychodzę na zielonym - potwierdził Fisher. Redding uklęknął obok kapsuły, klepnął
Fishera w ramię i zamknął
mu osłonę „Tuńczyka" nad głową. Obroty silników ospreya spadły do polowy mocy.
- Dwadzieścia cztery metry - zawołał Bird. - Dziesięć sekund. Osprey zadrżał, gdy odrzut jego śmigieł
uderzył powierzchnię
Oceanu. Przez okienko Fisher widział mgiełkę kłębiącą się przy końcu
rampy.
- Pięć sekund.
Żarówka nad głową Fishera zapaliła się na żółto. Następnie na zielono.
Kątem oka ujrzał, jak Redding pociąga dźwignię wyzwalacza. Poczuł, że ześlizguje się do przodu.
Uderzenie w powierzchnię wody przypominało stłuczkę. Jakby ktoś wjechał mu w tył samochodu na
czerwonym świetle. Wiedział, te tak się stanie, był na to przygotowany, ale mimo wszystko zaparło mu
dech w piersi. Szarpnęło nim do przodu, ale pasy przytrzymały go na miejscu, gdy w ciągu dwóch
sekund prędkość „Tuńczyka" spadki z dwustu dwudziestu do stu czterdziestu kilometrów. Fala uderzyła
w okienko. Poczuł, jak dziób podniósł się o kilka metrów, gdy zadziałała aerodynamika IKS-a.
Zerknął w dół. Prosty licznik wbudowany w kapsułę na wysokości jego kolan wyświetlał obecną
prędkość: 108... 99... 86... 75... Wyjrzał przez okienko. Zgodnie z tym, co mówił Bird, pół mili dalej
widać było białe oświetlenie masztowe „Duroca".
66... 59... 45...
Fisher sięgnął przed siebie i chwycił dźwignię zwolnienia kapsuły. Szarpnął ją, przekręcił i schował
głowę między kolanami. Odpadającego pancerza nie mógł nie usłyszeć. Jego dwie połowy porwane
pędem powietrza wydały dźwięk przypominający uderzenie w wielki arkusz blachy.
Tak naprawdę okłamał Reddinga. Szczerze nienawidził „Tuńczyka" i miał ku temu powody. Podobnie
jak „Jastrząb", „Tuńczyk" był początkowo projektem DARPA. Bliski przyjaciel Fishera z marynarki,
Jon Goodin, zgłosił się na ochotnika do przetestowania prototypu. Podczas pierwszej próby kapsuła
„Tuńczyka" nie oddzieliła się prawidłowo i Goodin dostał ostrą krawędzią w głowę.
Przeżył, ale uderzenie zdarło mu skórę równo od czoła po podstawę czaszki. Do dziś Goodin wygląda,
jakby ktoś mu przejechał po czole tarką do sera.
Fisher odczekał, aż prędkość IKS-a spadnie poniżej osiemnastu kilometrów, sięgnął do tyłu i pstryknął
przełącznikiem. Z cichym szumem włączył się elektryczny silnik. Sam ustawił rumpel i zwrócił dziób
kajaka w kierunku „Duroca".
- Wodowanie pomyślne - zameldował Fisher.
- Skalp w jednym kawałku? - zapytał Lambert.
- Bardzo śmieszne. - Kiedyś Fisher niefortunnie wtajemniczył Lamberta w swoje obawy związane z
„Tuńczykiem". Od tamtej pory kpinom nie było końca. - Gdzie FBI?
- Na ślizgaczu wojskowym. Właśnie odpływają z portu Freeport. Dogonią cię za jakieś pięćdziesiąt
minut.
- Przy okazji, jak z zasadami wymiany ognia?
- Użycie broni bez ograniczeń i autoryzacja na zabijanie. Przydałby się jednak jakiś żywy świadek.
- Zobaczę, co da się zrobić.
Dwieście metrów od rufy „Duroca" Fisher wyjął lornetkę i przyjrzał się pokładom. Pomijając maszt i
światła pozycyjne, jedyne widoczne światło dobywało się z mesy jachtu. Przez kotarę zasłaniającą
szklane przesuwne drzwi przebijała żółta poświata.
Zobaczył, jak jakiś człowiek przechodzi za kotarą i znika z pola widzenia.
Uwagę Fishera przykuło coś na sterburcie. Zlustrował wszystko w zasięgu wzroku i zwiększył
powiększenie.
Na pokład rufowy wszedł mężczyzna, oświetlając sobie drogę latarką. Fisher wyraźnie widział zarys
broni w jego drugiej ręce.
Pistolet automatyczny KSC/lngram MAC-11, pomyślał, próbując sobie przypomnieć jego
charakterystykę. Szybkostrzelność: dwadzieścia pocisków na sekundę, standardowy magazynek mieści
ich czterdzieści osiem. MAC-11 nie był najcelniejszym z automatów, ale braki w precyzji nadrabiał
czystą siłą ognia.
Fisher nacisnął implant.
- Lambert, lepiej szepnij słówko federalnym: załoga „Duroca" jest uzbrojona.
Chociaż czas przeciekał mu przez palce, zmusił się do czekania. Postanowił obserwować jacht dopóty,
dopóki nie nabierze pewności, że strażnik jest sam i porusza się według stałego harmonogramu. Tajne
operacje wymagały cierpliwości i dobrego planowania. To nie tylko podkradanie się w cieniu z nożem
w zębach, jak w hollywoodzkich produkcjach. Z dziesiątek aksjomatów, którymi kierowali się agenci
specjalni, najważniejszym było chyba sześć „P": Porządny Plan Pozwoli Przetrwać Prawdziwe Piekło.
Zgon na papierze był lepszy od śmierci w prawdziwym świecie, a przywiązywanie wagi do szczegółów
mogło uratować życie.
Oczywiście miało to się nijak do tego, jak tajne operacje wyobrażali sobie cywile, ale taka już była
rzeczywistość.
Zaczekał, aż strażnik skończy drugą rundę po pokładach, przesunął manetkę maksymalnie do przodu i
popędził ku rufie „Duroca".
Przećwiczył w głowie wszystkie ruchy i rozpoczął akcję. Wcisnął kilka przycisków OPSAT-u i
uaktywnił chip sterujący silnikiem IKS-a. Program miał pokierować kajakiem tak, by dryfował
kilkanaście metrów od rufy „Duroca". Fisher wstał, chwycił najniższy reling i wspiął się na jacht.
Ledwie dotknął stopami pokładu, usłyszał, jak otwierają się drzwi mesy. W zalanym żółtym światłem
wejściu pojawiła się sylwetka człowieka.
Fisher opadł na brzuch i przekręcił się na prawy bok. Leżał za zwojem liny cumowniczej. Wiedział, że
cumy go nie zasłonią, ale przynajmniej zniekształcą jego postać.
- Hej, Chon, gdzie jesteś? - zawołała postać.
Mężczyzna mówił po angielsku, ale z obcym akcentem. Zamerykanizowany Chińczyk, stwierdził
Fisher.
Uzbrojony strażnik zszedł na boczny pokład.
- Tutaj. Przestań się drzeć.
- Szef chce papierosa.
Fisher połączył fakty. Strażnik najprawdopodobniej nie ma krótkofalówki, czyli najpewniej nie musi się
nikomu meldować. Dobry znak. Jeśli będzie musiał sprzątnąć faceta, nie wywoła to natychmiastowego
alarmu.
Strażnik poszperał w kieszeni koszuli i wyjął papierosa.
- Złapaliście coś na kanałach policyjnych? - zapytał. Pierwszy mężczyzna pokręcił głową.
- Na strażackich też nic. Jeszcze nie znaleźli.
Czego? - zastanowił się Fisher. Domyślił się, że mówią o podsłuchiwaniu bahamskich częstotliwości.
Czekali na jakieś oznaki pościgu czy na coś innego?
- Znajdą - odparł strażnik z chichotem. - Możesz mi wierzyć, znajdą. Nie chodzi o pościg, stwierdził
Fisher. To coś innego.
Zanim mężczyźni się rozeszli, pogawędzili jeszcze kilka sekund. Pierwszy z nich wrócił do mesy i
zasunął drzwi. Strażnik odwrócił się do barierki i utkwił wzrok w morzu za burtą.
No, koleś. Dokąd pójdziesz?
Fisher wydobył i kciukiem odbezpieczył pistolet.
Minęło pięć sekund. Dziesięć.
Strażnik włączył latarkę i ruszył w jego kierunku.
ROZDZIAŁ 12
Fisher się nie zawahał. Podniósł pistolet i strzelił. SC wydał stłumione kaszlnięcie. Trafiony dokładnie
w środek czoła mężczyzna zgiął się wpół i runął na pokład.
Fisher pozostał w bezruchu. Musiał się upewnić, że strzał nikogo nie zaalarmował. Odczekał trzydzieści
sekund, schował broń i na czworakach podszedł do ciała. Pocisk kaliber 5,72 milimetra zostawił
okrągłą, niemal bezkrwawą dziurkę między oczami mężczyzny. Tylko strużka krwi spłynęła na pokład.
W przeciwieństwie do tego, co widać na filmach, takie niemal bezkrwawe rany po strzale z pistoletu
wcale nie są regułą. W tym jednak przypadku Fisher miał asa w rękawie: pistolet był naładowany
pociskami śrutowymi Glaser Safety Slugs o poddźwiękowej prędkości wylotowej. Wypełniony
ziarenkami wielkości łebka od szpilki glaser wchodził czysto i rozpryskiwał śrut wewnątrz rany.
Sam pośpiesznie przeszukał ciało. Znalazł portfel, paczkę papierosów, zapalniczkę i elektroniczną kartę
zbliżeniową. Zatrzymał portfel i kartę, resztę wyrzucił za burtę. Rękawem kurtki denata wytarł plamkę
krwi z pokładu, przeciągnął ciało na rufę i również wrzucił je do wody. Nacisnął implant i szepnął dwa
wyrazy: Śpi, czysto.
Choć podczas misji Fisher miał w dużej mierze wolną rękę, Wydział Trzeci wciąż był częścią
biurokratycznej maszyny - Waszyngtonu. Po każdej operacji Lambert musiał składać szczegółowe
raporty na lemat sposobów i przyczyn użycia śmiercionośnej broni.
„Śpi, czysto" oznaczało „zabity, bez komplikacji". „Odpoczywa, czysto" to z kolei „nieprzytomny, bez
komplikacji". Podobnie słowo „bałagan" oznaczało, że użycie siły prawdopodobnie lub z pewnością
przyciągnęło czyjąś uwagę. „Pożar" - że agent wdał
się w strzelaninę. "Uskok" - został ujawniony i powodzenie misji jest zagrożone. „Opad" że właśnie
ucieka.
Lista była długa. Lambert, jako były agent, oczywiście nie czepiał się szczegółów, zwłaszcza gdy robiło
się gorąco. „Przede wszystkim ty i twoja misja - lubił mawiać. - Jeśli gryzipiórki chcą szczegółów, to
niech sobie dopiszą".
Mimo wszystko Fisher widział pewne korzyści w raportowaniu na
bieżąco.
Przez lata służby widział, jak wielu agentów zginęło, bo zareagowali zbyt pośpiesznie, bo nie
przemyśleli kolejnego kroku. W tym przypadku, jeszcze zanim strażnik obrócił się w jego stronę, Fisher
wiedział, że zlikwidowanie go będzie najlepszym rozwiązaniem i że raczej nie zagrozi to powodzeniu
misji. Sześć „P" obowiązywało nawet przy szybkich decyzjach.
- Zrozumiałem - potwierdził Lambert.
- Idę na mostek.
Fisher sprawdził czas. Czterdzieści minut do abordażu FBI.
Posuwał się wzdłuż bocznego pokładu. Za barierkami słyszał plusk wody muskającej kadłub „Duroca".
Przystanął, przywarł do grodzi i ukucnął. Musiał chwilę pomyśleć. Zagadka ataku „Trego" i tragedii w
Slipstone szybko robiła się coraz bardziej zagmatwana. Samotny marynarz ustawił „Trego" na kurs
kolizyjny z linią brzegową Wirginii. Sterował statkiem, którego prawdziwy właściciel i dane
rejestracyjne pozostawały nieznane. Łatwo było wyciągnąć wniosek i, w tym przypadku, pozornie
właściwy. Ale teraz to... niepasujący fragment układanki. Wyglądało na to, że załoga „Duroca" składa
się wyłącznie z Azjatów - zamerykanizowanych Chińczyków, sądząc po akcencie. Jeśli przekaz
satelitarny był wiarygodny i „Duroc" rzeczywiście zabrał resztę załogi „Trego" do Freeport City, to jak
się do tego miała ta chińska załoga? Dlaczego Bahamy? Dlaczego monitorują częstotliwości strażackie?
I wtedy zrozumiał: chodziło o pozbywanie się świadków. Powinien był domyślić się tego natychmiast.
Włączył implant.
- Lambert, niech Grim weźmie się do roboty. Jeśli dobrze wnioskuję, to załoga „Trego" już nie żyje.
Sąpochowani w jakimś spalonym lub dopalającym się budynku gdzieś na wyspie.
- Skąd wiesz?
- Po prostu dodaję dwa do dwóch. Wyjaśnię ci później. Niech Grim monitoruje strażackie kanały
radiowe.
- W porządku.
Fisher wstał i podkradł się do iluminatora przy wejściu na mostek.
Wnętrze było słabo oświetlone kinkietami i białym światłem pochodzącym, jak zgadywał Fisher, z
przejścia na tyłach nadbudówki. Na podwyższonym krześle przy pulpicie sterowniczym siedział
samotny mężczyzna. Fisher wyciągał szyję, żeby ogarnąć wzrokiem cały tył nadbudówki. Przyglądał się
uważnie, aż wreszcie zauważył to, czego szukał - tablicę rozdzielczą.
Z kabury na plecach wyjął SC-20 i kciukiem ustawił przełącznik w pozycji „paralizator: niskie
natężenie". Ładunek wystarczy, żeby oszołomić sternika na trzydzieści sekund do minuty. Facet musi
żyć i być w stanie mówić.
Wyciągnął rękę i złapał klamkę. Naciskał ją ostrożnie, aż przekonał się, że drzwi nie są zamknięte na
klucz. Kiedy je otworzy, natychmiast zaniepokoi sternika. Musiał założyć, że ten jest dobrze
wyszkolony i gotowy do wszczęcia alarmu. Wziął głęboki oddech i popchnął drzwi.
Co dziwne, mężczyzna nie tylko się nie odwrócił, ale jeszcze się
roześmiał.
- Stary... trochę ci zeszło. Co...?
- Gdzieś ty był po tę kawę? W Peru? Dopiero wtedy się odwrócił.
Fisher nie dał mu szansy na reakcję. Wystrzelił. Przylepny paralizator trafił sternika w szyję, tuż pod
prawym uchem. Flisher usłyszał ciche skwierczenie. Mężczyzna zesztywniał i przechylił mę na krześle.
Jego korpus zawisł nad pokładem, a stymulowane jeszcze paralizatorem kończyny drgały
spazmatycznie. Ręka uderzała rytmicznie o nogę krzesła.
Fisher zamknął drzwi i ukucnął. Schował SC-20 do kabury i wyjął pistolet sternika. Czekał na kawę...
Jak na zawołanie usłyszał stukot butów na tylnej drabince. Drzwi się otworzyły, zobaczył głowę, a
potem całą postać.
- Tommy, masz tu... Co ty robisz, do cholery? Co z tobą? Fisher strzelił. Głowa mężczyzny opadła na
lewą stronę; runął na pokład. Kubek z kawą upadł i poturlał się z brzękiem. Niewłaściwe miejsce,
niewłaściwy czas, przyjacielu. Fisher schował pistolet, skoczył do przodu, złapał denata za kołnierz,
przeciągnął go pod stół i zajął się sternikiem.
Zsunął Tommy'ego z krzesła i skrępował mu ręce plastikowymi kajdankami. Ten jęknął, powoli
odzyskując przytomność. Fisher uniósł go i posadził przy grodzi. Tommy zatrzepotał powiekami i
otworzył oczy.
- Co się...
- Jeśli chcesz żyć, siedź cicho - szepnął Fisher. - Skiń głową, jeśli zrozumiałeś.
- Co? Co się...
Sam uderzył go otwartą dłonią w twarz.
- Cicho bądź. Skiń głową, jeśli rozumiesz. Otumaniony sternik potaknął.
- Słuchasz mnie uważnie? Kolejne skinienie.
- Upewnijmy się.
Z pochwy na łydce Fisher wyjął jedyną broń, do której miał sentyment - oryginalny sztylet bojowy
Sykes Fairbairn.
Sykes, prezent od starego przyjaciela rodziny, jednego z pierwszych instruktorów w STS 103, jednostce
znanej też jako legendarny obóz szkolenia bojowego Camp X, był więcej niż tylko pamiątką. Świetnie
wyważony i ostry jak brzytwa, był chyba najlepszym nożem bojowym, jaki kiedykolwiek
wyprodukowano. Dzięki swoim siedemnastu centymetrom długości, obusiecznemu ostrzu i ostremu jak
igła czubkowi świetnie nadawał się do wymuszania posłuszeństwa.
Fisher włożył czubek ostrza w lewe nozdrze Tommy'ego i rozciągnął je na zewnątrz. Oczy sternika
zrobiły się okrągłe.
- Mam do ciebie kilka pytań, musisz też coś zrobić - zakomunikował Fisher. - Rozumiesz?
Tommy skinął głową.
- Jak się nazywa i gdzie jest facet, który rządzi na tej łajbie? Okłamiesz mnie, a wytnę ci ładny świński
ryjek.
Fisher zastanawiał się, czy nie przycisnąć go bardziej, ale uznał, że gość pokroju Tommy'ego raczej nie
będzie znał potrzebnych mu szczegółów. Poza tym za jakieś trzydzieści minut zjawią się tu federalni i
wycisną z załogi każdy najmniejszy fragmencik informacji.
- Nazywa... nazywa się Lei. Jest w kajucie kapitana. Pokład niżej, prosto przez mesę i w dół po drabince.
Ostatnia kajuta na końcu korytarza.
- Ilu ludzi jest na pokładzie?
- Sześciu.
No to teraz trzech, pomyślał Fisher.
- Czy zasilanie na łodzi można przywrócić z jakiegoś innego miejsca?
- Tak, z maszynowni, aleja tu jestem elektrykiem. Każdy inny będzie się długo z tym męczył.
- Dobrze. Za jakąś minutę odetnę zasilanie. Kiedy to zrobię, ktoś tu zadzwoni i zapyta, co się dzieje,
prawda?
Mężczyzna skinął głową.
- Powiesz, że wywaliło obwód i że w kilka minut to naprawisz, tak?
Kolejne skinięcie.
- Jeśli powiesz coś innego, źle się to dla ciebie skończy.
Aby podkreślić, że nie żartuje, Fisher uniósł czubek sykesa, jeszcze bardziej rozciągając nozdrze
nieszczęśnika.
- Rozumiemy się? Możesz odpowiedzieć.
- Tak, zrozumiałem. Schował nóż i przewrócił sternika na brzuch. Chwycił za kajdanki i postawił go na
nogi. Otworzył tablicę rozdzielczą i wyłączył główny bezpiecznik. Mostek spowiła ciemność. Zsunął na
oczy potrójne gogle i przełączył się na noktowizję.
- Tommy, co się dzieje? - zabrzmiał cichy głos w interkomie. - Nie
mamy prądu.
Fisher przyciągnął Tommy'ego do siebie. - Czas na przedstawienie - szepnął. - Nie pomyl się.
- Tommy, jesteś tam? Odpowiedz, do cholery! Fisher zaprowadził Tommy'ego do konsoli i nacisnął
guzik interkomu.
- Daj mi chwilę! - krzyknął Tommy - Wywaliło obwód. Za pięć minut to naprawię.
- Pośpiesz się. Siedzę tu na kiblu po ciemku. Fisher wyłączył interkom.
- To był Lei? Tommy potwierdził. - Co teraz? - zapytał.
- Teraz masz szczęście, Fisher rękojeścią sykesa uderzył Tommy'ego za uchem, po czym przeciągnął
jego bezwładne ciało pod stół, obok trupa. Nacisnął implant.
Schodzę pod pokład.
ROZDZIAŁ 13
Zaczął schodzić po drabinie, ale zatrzymał się i wrócił do konsoli sterowniczej. Pięć sekund zajęło mu
znalezienie tego, czego szukał. Uruchomił implant.
- Grim, jesteś tam? - Tak.
- Patrzę na skomputeryzowaną konsolę sterowniczą. Z przodu widzę porty podczerwieni i USB.
- Doskonale - odparła. Jej głos zdradzał podniecenie. Jak dzieciak na Boże Narodzenie, pomyślał Fisher.
Grim żyła takimi rzeczami.
- Zsynchronizuj OPSAT, to przeskanuję system - poleciła. - Zobaczymy, gdzie bywał „Duroc".
Fisher nacisnął kilka klawiszy OPSAT-u. Na ekranie pojawił się komunikat:
PORT PODCZERWIENI AKTYWNY; GOTOWY DO SYNCHRONIZACJI.
Fisher skierował OPSAT na port podczerwieni konsoli.
POŁĄCZENIE NAWIĄZANE... ZNALEZIONO PLIKI Z DANYMI... ROZPOCZĄĆ POBIERANIE?
(T/N)
- Udało się - zamruczała Grimsdottir. - Ściągam... Piękne... popatrzcie na to... Rewelacja.
- Zdjęcia Brada Pitta? - zakpił Fisher.
- Na miłość boską, nie - prychnęła Grim. - Wolę mężczyzn trochę bardziej... męskich. I dorosłych.
Czyżby? - pomyślał Fisher.
- Dobra, mam. Możesz się rozłączyć. Mnóstwo tu danych. Zaraz je przeanalizuję.
- Czas?
- Śledzimy łódź FBI. Jeszcze dwadzieścia minut i znikasz stamtąd.
- Zrozumiałem.
Fisher zszedł po drabince na niższy pokład. Na drugim końcu korytarza były tylko jedne drzwi; domyślił
się, że do mesy. Z prawej strony miał stalowy właz. Gdy przycisnął do niego ucho, usłyszał szum
silnika.
Ukucnął i wsunął kamerkę pod drzwi mesy. Wnętrze oświetlało tylko kilka lampek nocnych -
najpewniej zasilanych z awaryjnego źródła energii - ale nawet w wyblakłej poświacie noktowizora
Fisher widział, że pomieszczenie jest świetnie wyposażone: kremowy berberyjski dywan, skórzana
kanapa w komplecie z fotelami; no i tekowa boazeria na ścianach.
Ktoś wydał mnóstwo pieniędzy na „Duroca". Ale kto? Obracał kamerką, aż wreszcie spostrzegł
mężczyznę rozłożonego na fotelu w prawym rogu, obok lampy. Stopy miał na stoliku, głowę
odchyloną do tyłu, usta otwarte, a na brzuchu rozłożoną gazetę. Fisher się uśmiechnął. Uwielbiał
leniwych strażników. Tak bardzo ułatwiali mu pracę. Chyba nadeszła pora na mały eksperyment.
Usunął kamerkę, wydobył SC-20 i przesunął przełącznik w pozycję „wacik". Nacisnął klamkę i
otworzył drzwi. Wszedł do środka zamknął drzwi za sobą. Facet nawet nie drgnął. Fisher podniósł
gazetę ze stolika i rzucił ją na tors śpiącego. Mężczyzna chrząknął i usiadł. Fisher strzelił.
Usłyszał ciche uderzenie, potem słaby syk.
Facet otrząsnął się, jakby spoliczkowany. - Co, do... - zdążył powiedzieć, zanim osunął się na bok w
fotelu.
Niech mnie diabli, pomyślał Fisher. Nie wątpił w słowa Reddinga, nic nic nie mogło się równać testowi
w warunkach bojowych.
Przeciągnął strażnika za kanapę, rozbił dwie najbliższe lampy i postukał w implant.
- Odpoczywa, czysto.
Zostało tylko dwóch, pomyślał. Szef, Lei, który nie spał i pewnie iuż wyszedł z łazienki przy głównej
kajucie, i ostatni załogant. Ale gdzie on jest? Fisher spojrzał na zegarek. Nie ma czasu go szukać. Trzeba
się ruszać. Korytarz za mesą prowadził do czterech kajut. Dwie były od strony pokładu bocznego, jedna
przy sterburcie i jedna na końcu - kajuta kapitana. Gdy stanął u drzwi, ucieszył się, że przeszukał Chona.
Żeby je otworzyć, potrzebował karty zbliżeniowej. Ale sytuacja miała też minusy. Podobnie jak w
przypadku większości drzwi otwieranych elektrycznie, przesunięcie karty przez czytnik spowoduje
dwie rzeczy - zapalenie się zielonej lampki i donośny szczęk metalu towarzyszący cofnięciu bolca.
Fisher obejrzał wnętrze za pomocą kamerki. W przeciwieństwie do mesy oświetlenie awaryjne w
kabinie nie było włączone. W poświacie noktowizora widział postać na dużym łóżku. Domyślił się, że
to Lei leżał z zamkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na piersi. Kajuta była mała, miała może trzy
na trzy i pół metra. Jeśli zrobię to wystarczająco szybko, będę przy łóżku w mniej niż sekundę,
pomyślał.
Wyciągnął pistolet i przez kilka sekund przygotowywał plan działania. Przeciągnął kartę przez czytnik i
pchnął drzwi.
Lei obudził się natychmiast. Usiadł na łóżku i ręką sięgnął do stolika nocnego.
Fisher strzelił. Lei zaskowyczał i szarpnął ręką, pogruchotaną pociskiem kaliber 7,62 milimetra.
- Następny pójdzie w twoje oko - ostrzegł Fisher, zamykając za sobą drzwi. - Kładź się z powrotem.
Ręce na piersi.
Z grymasem bólu Lei posłuchał.
- Kim jesteś i czego chcesz?
- Czarnym Ludem. Zabiję cię, jeśli ruszysz się jeszcze raz. Lei zaimponował Fisherowi. Był szefem nie
bez powodu. Większość mężczyzn postrzelonych w rękę i stojących twarzą
w twarz z człowiekiem-widmem wpadłaby w panikę. Ale nie ten.
- Popełniasz błąd, przyjacielu - powiedział Lei. - Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz.
- To zabawne, ale właśnie miałem cię o to zapytać. Zdradź mi, z kim zadzieram. -Nie.
Fisher strzelił ponownie. Kula przebiła poduszkę obok głowy leżącego.
Lei przesunął się na bok, ale wciąż patrzył na Fishera z lekceważeniem.
Prawdziwy twardziel. W takim razie czas na plan B. Fisher zabrał dodatkową kamizelkę ratunkową na
taką właśnie ewentualność.
Miał już jednego jeńca, ale dwóch to zawsze lepiej. Ekipa przesłuchująca popracuje nad Lei.
- Siadaj - rozkazał. - Zabieram cię na małą wycieczkę. Idź bardzo powoli...
Usłyszał szczęk bolca w zamku. W tej samej chwili, gdy instynktownie odwrócił wzrok w stronę drzwi,
Lei się poruszył. Jego uniesiona zdrowa ręka zatoczyła łuk. Fisher dostrzegł błysk ostrza blisko twarzy.
Gwałtownie odchylił głowę do tyłu - ostrze przecięło powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą była jego
krtań. Drzwi się otworzyły. Kątem oka Fisher zauważył postać w progu.
- Uciekaj! - wrzasnął Lei. - Wysadzaj! Natychmiast wysadzaj w powietrze!
Fisher strzelił. Głowa Lei opadła. Gdy osuwał się na podłogę, Fisher zobaczył czarną jamę wielkości
monety w prawym oku Chińczyka.
- Ostrzegałem - mruknął pod nosem, odwrócił się i wybiegł z kajuty.
ROZDZIAŁ 14
Kiedy ponownie znalazł się na korytarzu, popędził ku drabince. Zdążył tylko zobaczyć stopę załoganta
znikającą z ostatniego szczebla. Uniósł broń i strzelił - miał nadzieję, że trafi w nogę - ale pół sekundy za
późno. Wspiął się szybko po drabince.
Wysadzaj! - myślał. Polecenie bossa mogło oznaczać tylko dwje żeczy: wysadzenie czegoś na pokładzie
„Duroca" lub zniszczenie całego jachtu. Ucisk w żołądku mówił mu, że chodziło o to drugie.
Dlaczego? I kto cieszył się takim poważaniem czy też wzbudzał taki strach, że ci ludzie byli gotowi
popełnić samobójstwo? Lei czy jakaś grubsza ryba? Fisher nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać
Gdy był już na szczycie drabinki, usłyszał trzask drzwi nadbudówki. Zatrzymał się, przywarł do ściany,
po czym zaczął posuwać się pistoletem w pogotowiu, aż zobaczył drzwi.
Czysto. Popędził przed siebie i rzucił okiem na korytarz. Za otwartym na oścież włazem do maszynowni
z lewej strony znajdowała się drabinka. Poniżej nadbudówki igrał snop światła latarki.
Fisher podkradł się bliżej i wyjrzał przez luk. Na pokładzie stała jakaś postać. Gwałtownie cofnął głowę,
gdy mężczyzna uniósł ramię Padły dwa strzały i w ścianie nadbudówki pojawiła się para dziur. -
Przestań - zawołał Fisher - nie rób tego, co zamierzasz. Brak odpowiedzi.
- Dogadamy się. Tylko rzuć broń. Rozległ się tupot butów; szybko ucichł.
Fisher wyjrzał za róg. Nic. Zszedł po drabince. Na dole, za drążkiem po prawej stronie, zobaczył światło
latarki przy silniku. Podkradł się bliżej.
Coś zadudniło. Hałas przypominał dźwięk arkusza blachy rzuconego na pokład. Pokrywa, przebiegło
mu przez głowę. Rusz się.
Natychmiast!
Wyskoczył z bronią gotową do strzału.
Ostatni członek załogi siedział w kucki obok silnika i obiema rękami. grzebał w otworze technicznym.
- Przestań! - rozkazał Fisher.
Tamten patrzył na niego przez kilka sekund, po czym odwrócił głowę i pracował dalej.
Sam strzelił dwa razy. Mężczyzna jęknął i przetoczył się na bok. Fisher ruszył naprzód. Kopnął pistolet
przeciwnika. Broń odjechała w drugi koniec pokładu niczym krążek hokejowy. Ledwie przytomny
ranny zakasłał, plując krwią, i uśmiechnął się szeroko.
- Za późno - wyrzęził.
Niebieskie diody na wyświetlaczu wewnątrz otworu zmieniły odczyt z dziesięciu na dziewięć, potem na
osiem. Fisher zrobił w tył zwrot i pognał do drabinki.
Odliczając w myślach, po dwóch sekundach był przy niej. Wspiął się na mostek i popędził do drzwi.
Pięć... cztery... trzy...
Otworzył właz, przeleciał przez otwór, dobiegł do burty i przeskoczył przez barierkę. Za nim, gdzieś w
głębi „Duroca", rozległ się stłumiony odgłos eksplozji.
Najpierw ładunek wybuchowy. Potem zbiorniki z paliwem, pomyślał półprzytomnie.
Potrzebował ułamka sekundy, żeby, lecąc, zorientować się, gdzie jest. Spojrzał w dół. Powierzchnia
oceanu zbliżała się coraz szybciej. Zwinął się w kłębek dla ochrony przed odłamkami i nadchodzącą falą
gorąca. Po chwili był już pod wodą. Wszystko ucichło.
Bardzo chciał wypłynąć, ale oparł się pokusie, obrócił się głową w dół i mocno kopnął, pomagając sobie
szeroko rozpostartymi ramionami. Usłyszał huk eksplozji i poczuł pchnięcie w plecy, gdy dosięgła go
fala uderzeniowa. Dosłownie wyssało mu powietrze z płuc. Zaczął koziołkować.
Po długiej chwili powrócił do prawidłowej pozycji.
Powierzchnia wody nad głową świeciła pomarańczowo przez kilka sekund, wreszcie blask zgasł. Choć
paliło go w płucach i jego wszystkie zmysły domagały się powietrza, zmusił się do pozostania pod
wodą. Teraz niebezpieczne były kałuże płonącego paliwa i oleju. Gdyby wynurzył się w jednej z nich,
upiekłby sobie płuca.
Krew tętniła mu pod powiekami i czuł, jak ogarnia go otępienie, gdy organizm pożerał ostatnie
molekuły tlenu pozostałe w układzie krwionośnym.
Czekaj, rozkazywał sobie. Czekaj.
Policzył do pięciu, potem do dziesięciu i nie widząc nic nad sobą, odbił się ku powierzchni. Łapczywie
łykał powietrze. Gdy powróciła ostrość wzroku, spojrzał w miejsce, gdzie przed chwilą był „Duroc".
Ale tam na wodzie unosiły się tylko kawałki włókna szklanego i plamki dopalającego się paliwa. Jacht
zatonął i właśnie szedł na dno oceanu.
Z lewej strony zobaczył migoczące światło. W oddali, kilka mil od niego, po powierzchni wody ślizgało
się światło szperacza.
Bahamska marynarka wojenna i FBI przybywają na ratunek, pomyślał. Czas się zbierać.
Wywołał menu sterowania IKS-a i naciskał przyciski OPSAT-u, aż pojawił się komunikat: „Iks: tryb:
naprowadzanie do źródła sygnału". i uruchomił implant.
- Lambert, poślij Birda na miejsce ewakuacji.
- Status?
- Misja czysta. - Brak śladów, brak dowodów, brak czegokolwiek. - Bardzo czysta.
- Wyjaśnij.
- Później. Wracam do domu. I odpłynął.
Szanghaj
Kuan-Yin Zhao usłyszał pukanie do drzwi, potem odgłos kroków kogoś, kto zbliżał się cicho do jego
biurka. Nie musiał patrzeć, kto to. Xun.
Te niepewne drobne kroczki nie pozostawiały wątpliwości. Xun zatrzymał się przed biurkiem i stał w
milczeniu. Czekał.
Blat biurka pokrywały rozłożone wachlarzem gazety z Londynu, Nowego Jorku, Moskwy i Pekinu. Jak
na razie relacje były bardzo podobne. Żadnych istotnych rozbieżności. Plansza była nietknięta,
wszystkie pionki i gracze w pozycji wyjściowej.
Zhao podniósł wzrok. - Tak?
- Wiadomość od Lei, sir. Podnieśli kotwicę i są w drodze. Zadanie wykonane.
Zhao westchnął. Xun nawet głos miał słaby. Inteligentny dzieciak, ukończył z dyplomem Oksford i
MIT, ale nie miał Lan-hut - nie był
twardy, jak mawiają Amerykanie. Był jego dalekim krewnym, jednym z niewielu, dzięki którym jego
ród przetrwał. Oto, co mi zostało, Zhao
znów westchnął. Chłopak miał głowę do interesów, nie miał jednak serca do przemocy koniecznej nie
tylko do przeżycia, ale i utrzymania władzy. Jeśli dałby mu czas, Xun mógłby zostać godnym
spadkobiercą jego imperium. Lecz czas to cenny towar. Gdy trwa wojna, czas to dobro, którym nie
wolno szafować.
- Bez komplikacji? - zapytał Zhao.
- Bez, sir.
Zhao skinął głową. Kolejny pionek wychodzi naprzód i dołącza do dwóch pierwszych. Chronią króla,
pomyślał.
- Częstotliwości ratownicze?
- Podsłuchujemy je. Wyspa jest mała, to nie powinno długo trwać. Czy mogę pana spytać...
- Pytaj.
- Co mamy usłyszeć?
- Dźwięk przesuwanego po planszy pionka przeciwnika.
- Nie rozumiem.
- Zrozumiesz. Patrz i się ucz.
Gestem odprawił Xuna. Kiedy znów został sam, zamknął oczy i wyobraził sobie planszę: przeciwnik
wyciąga rękę, z wahaniem porusza palcami, wreszcie unosi pionek.
Wasz ruch.
ROZDZIAŁ 15
Wydział Trzeci
Fisher był zszokowany zmianami, jakie zaszły podczas jego niespełna piętnastogodzinnej nieobecności.
Miasteczko Slipstone dosłownie przestało istnieć. Kilka minut po tym, jak miejscowi urzędnicy od
ochrony środowiska ustalili, że skażenie zasobów wody pitnej nie było ani naturalne, ani też
przypadkowe, dekretem prezydenta aktywowano plan reagowania na wypadek zagrożenia
promieniotwórczego (RERP). Do nowomeksykańskiego miasteczka zaczęła spływać pomoc
humanitarna z każdego zakątka kraju.
Do akcji wkroczyli funkcjonariusze agencji rządowych, od FBI po EPA, Agencję Ochrony Środowiska,
i od Departamentu Energii po DHS, Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wysłano siły
szybkiego reagowania. W ciągu sześciu godzin od wdrożenia RERP Slipstone objęto kwarantanną.
Każda droga, autostrada czy linia kolejowa wiodąca do miasteczka została obstawiona przez policję
stanową. Mieszkańców, którzy na wiadomość o zagrożeniu wpadli w panikę i usiłowali w pośpiechu
opuścić skażony obszar, szybko otoczono i umieszczono w prowizorycznym medycznym ośrodku
kwarantanny ułożonym przez CCCD. Tak się niefortunnie złożyło, że obraz tego obozu natychmiast
utrwaliły media: całe rodziny bezceremonialnie przeganiane przez żołnierzy w kombinezonach
ochronnych do białych namiotów na środku pustyni. Widok wstrząsnął całym krajem. Amerykanie
zrozumieli, że ziściły się ich najgorsze obawy - terroryści zaatakowali Stany Zjednoczone bronią
promieniotwórczą.
Pierwsza do miasteczka wkroczyła ekipa NEST. Przeżyła prawdziwy szok. Slipstone zmieniło się w
miasto-widmo. Późniejsze dochodzenie wykaże, że zasoby wody pitnej zostały zatrute po południu, na
krótko przed końcem dnia pracy, nim mieszkańcy udali się do swoich domów. Ulice były więc w
większości opustoszałe. Znaleziono na nich jedynie nieliczne ciała - przeważnie w samochodach,
którymi ludzie próbowali uciec z miasta. Później najwięcej trupów odkryto w domach
śpiących snem wiecznym przed telewizorami czy w łazienkach. Serce krajało się na widok tych, którzy
padli martwi przy łóżeczkach swoich dzieci, próbując przyjść im z pomocą.
Garstka ocalałych mieszkańców snuła się po ulicach niczym zombi ze szklistym wzrokiem,
wypadającymi garściami włosami, krwawiąc obficie z oczu; powoli zabijała ich radioaktywna trucizna.
Ci, którym zostało jeszcze trochę sił, zmierzali ku peryferiom i kordonom sanitarnym, gdzie
zatrzymywali ich funkcjonariusze policji stanowej i żołnierze Gwardii Narodowej. Te obrazy też
oglądał cały kraj: trupiobladzi mieszkańcy Slipstone błagają o wypuszczenie, a żołnierze i policjanci z
kamiennymi twarzami wpychają ich z powrotem do piekła, z którego dopiero się wyrwali.
W sali dowodzenia Fisher obserwował z przerażeniem wyświetlane na monitorach obrazy. Każdy kanał,
nie wyłączając telewizji dla farmerów czy kanałów z telezakupami, albo nadawał program specjalny,
albo udostępnił pasmo stacjom informacyjnym.
Grimsdottir i Lambert, siedząc obok Fishera przy stole konferencyjnym, oglądali to wszystko w
milczeniu. Wreszcie Anna zdusiła szloch, wstała i wyszła.
- Dobry Boże - wymamrotał Lambert.
- Ile ofiar? - zapytał Fisher. - Macie jakieś liczby?
- Oficjalnie zostaną podane dopiero za parę dni, ale Grim monitoruje zaszyfrowane przekazy RERP. Jak
dotąd, znaleźli jedynie czternaścioro ocalonych.
- Z ilu?
- Według ostatniego spisu powszechnego z ponad pięciu tysięcy. Dobrą chwilę zajęło mu ogarnięcie tej
liczby. Odetchnął głęboko
i ścisnął palcami grzbiet nosa. Jeśli oddziały szybkiego reagowania się nie mylą, jeśli nie znajdą w
Slipstone ocalałej jakimś cudem znacznej grupy osób, to liczba ofiar znacząco przewyższy żniwo
śmierci z jedenastego września.
- Co się dzieje w Waszyngtonie?
- Zwołano nadzwyczajne posiedzenie Kongresu i Senatu. Jestem pewien, że zagłosują jednomyślnie.
- Za wypowiedzeniem wojny - sprecyzował Sam.
- Nieznanemu wrogowi - przytaknął Lambert. - W południe prezydent wygłosi orędzie do narodu.
- Jaki to ma wpływ na naszą misję?
- Żadnego. Rozmawiałem z prezydentem, gdy byłeś na Bahamach. Przygotowujemy się do wojny, nie
ma już odwrotu. Pozostaje tylko pytanie, z kim. Prezydent chce przeszukać każdy zakątek globu. Nie
może być żadnych wątpliwości co do winowajców. Ruszyła lawina. FBI i CIA pracują pełną parą.
Wkrótce dojdą do jakichś wniosków, sformułują zalecenia, wybiorą cele... Naszym zadaniem jest
zdobyć pewność - absolutną pewność - że będą to cele właściwe.
Ekrany telewizyjne pociemniały. Stojąca za Fisherem Grimsdottir położyła na stole pilot.
- Nie mogę już na to patrzeć - powiedziała. - Przepraszam, naprawdę nie mogę.
- W porządku, Anno - uspokoił ją Lambert. - Opowiedz nam o „Durocu".
- Dobrze... - Podeszła do komputera, przejrzała folder i wybrała z niego plik. - O, proszę. Nie
poszczęściło mi się z namierzeniem właściciela, ale na podstawie danych pobranych przez Sama z
pulpitu sterowniczego znalazłam port macierzysty: Port St. Lucie na Florydzie. Zawężenie listy
potencjalnych właścicieli nie powinno zabrać dużo czasu.
Zadzwonił telefon na stole. Odebrał Lambert. Przez kilka sekund słuchał, po czym odłożył słuchawkę.
Miałeś nosa z tą częstotliwością straży pożarnej, Sam. Dwadzieścia minut temu policja na Bahamach
znalazła dziewięć ciał w spalonym składzie kawy na rogatkach Freeport City. Za kilka godzin
powinniśmy mieć wstępne wyniki sekcji zwłok.
- To wyjaśnia, co stało się z załogą „Trego", ale nie udział tych z "Duroca". Jedyny jeniec, jakiego
mamy, jest z Bliskiego Wschodu. Założę się, że tych dziewięciu, też stamtąd pochodziło.
- Pytanie brzmi - włączyła się Grimsdottir - po co ci Chińczycy z jachtu ich zabrali... tylko po to, aby ich
potem zabić? Gdzie tu związek?
Nagle odezwał się brzęczyk jej stacji roboczej. Podeszła do komputera, usiadła i przez kilka chwil
studiowała wyświetlone dane.
- Mam cię - wymruczała w końcu. - Masz kogo? - zapytał Lambert.
- Pamiętacie wirusa z laptopa? Wiedziałam, że ma unikatowy kod. Robota zawodowca. Trochę mi to
zajęło, ale znalazłam go w naszej bazie danych. To Marcus Greenhorn.
- Powiedz, że wiesz, gdzie jest - prosił Lambert.
- Jeszcze lepiej, pułkowniku. Znam jego numer pokoju.
ROZDZIAŁ 16
Choć Sam nigdy nie słyszał o Marcusie Greenhornie, zarówno Grimsdottir, jak i Lambert zapewnili go,
że jest on równie niebezpieczny jak terrorysta. Tak bardzo, że zasłużył sobie na miejsce na sporządzonj
przez FBI liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych osób.
Marcus Greenhorn miał dwadzieścia dwa lata. Ten matematyczny geniusz ukończył ogólniak w wieku
siedmiu lat, Princeton w wieku dziesięciu, a MIT - czternastu. Gdy miał osiemnaście lat, niemal udało
mu się przekazać broń nuklearną wspieranym przez władze irańskie ekstermistom z Hamasu. Dzięki
swoim niesamowitym umiejętnościom złamał zabezpieczenia amerykańskich sił powietrznych i
wykradł kody dostępu do podziemnego składu amunicji w Kirtland w Nowym Meksyku, gdzie
znajdowały się głowice nuklearne, w tym W56 Minuteman II czy WX4 GLCM, pociski balistyczne
odpalane z ziemi.
Choć błyskotliwy, Greenhorn padł ofiarą najpospolitszej z przywar - chciwości. Kiedy odebrał pół
miliona dolarów zaliczki od Hamasu, zwrócił się przeciw swoim chlebodawcom, próbując z kolei
wyłudzić pieniądze od rządu Stanów Zjednoczonych: obiecał wyjawić szczegółowe informacje o
planowanym przez Hamas nalocie na Kirtland w zamian za dwa miliony dolarów. Mimo że
umiejętności Greenhorna robiły wrażenie, były niczym w porównaniu z pełnym zaangażowaniem sił
NSA. Agenci dotarli do Greenhorna, wydobyli detale dotyczące akcji Hamasu z jego komputera, po
czym wyczyścili szwajcarskie konto, które sobie założył z myślą o wczesnej emeryturze.
Spłukany, ścigany, ukrywając się przed swoimi niezadowolonymi klientami z Hamasu, Greenhorn
musiał zejść do podziemia. Stał się cybernajemnikiem.
Od czasu tych wydarzeń agencje rządowe utrzymywały pod stałą obserwacją elektroniczną byłych
przyjaciół i rodaków Greenhorna, jednak bezskutecznie. Aż do teraz.
- Ten wirus dla laptopa z „Trego" to cały Greenhorn - stwierdziła Grimsdottir - ale zdradził go jeden
szczegół... fragment kodu zabezpieczeń, którego użył o ten jeden raz za dużo. Wydobyłam ten kod i
napuściłam mainframe'a na wszystkie e-maile od starych znajomych Greenhorna, które
przechwyciliśmy. Trafiony-zatopiony.
- Wyjaśnij - poprosił Lambert.
- Przepuściliśmy wszystkie przechwycone e-maile przez te same protokoły szyfrujące, jakich Greenhorn
użył w wirusie. Wyszło na jaw, że jedna z byłych dziewczyn Greenhorna dostawała od niego miłosne
liściki, zamaskowane pod postacią spamu: od ofert pożyczek hipotecznych po reklamy leków, jak to ze
spamem bywa. Otóż wczoraj ta kobieta dostała e-mail od Greenhorna. Po rozszyfrowaniu czytamy:
„Bilet czeka na lotnisku. Spotkanie w Burdż al-Arab. Szampan i kawior".
- Gdzie leży Burdż al-Arab? - zapytał Lambert.
- Nie gdzie leży, tylko co to jest - odparł Fisher. - To hotel w Dubaju. Prawdopodobnie najbardziej
luksusowy na świecie.
Lambert spojrzał na niego spod przymrużonych powiek.
- A ty skąd to wiesz?
- Człowiek musi gdzieś jechać na wakacje, nie? - Fisher wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko.
- O to wysyłam cię na kolejne. Przywieź mi ładną pamiątkę.
Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
Taksówka dotarła do celu. Fisher zapłacił kierowcy i wysiadł. Choć
w ramach przygotowania do misji przeczytał wszystkie opracowania, choć zapamiętał każdy rysunek i
schemat, to i tak widok prawdziwego Burdż al-Arab zaparł mu dech w piersi - tak jak i upał. Mimo że
było jeszcze przedpołudnie, temperatura sięgała już trzydziestu dwu stopni Celsjusza.
Motel wybudowano na obsadzonej palmami sztucznej wyspie, niedaleko od brzegu. Z lądem łączył go
dwupasowy most zwodzony, okolony wysokimi barierkami; na każdym końcu znajdowała się brama
pod dozorem dwóch uzbrojonych strażników.
Sześćdziesięciopiętrowa, lśniąca nieskazitelną bielą wieżyca Burdż al-Arab, wznosząca się na
wysokość trzystu szesnastu metrów na podobieństwo gigantycznego żagla, to nie tylko najwyższy, ale i
najbardziej luksusowy hotel na świecie. Jest tam wysokie na sto osiemdziesiąt metrów atrium, lotnisko
dla helikopterów, kort tenisowy na dachu i apartamenty o powierzchni większej od przeciętnego domu.
Gościom, przywożonym przez szoferów w limuzynach marki Rolls-Royce, przydziela się osobistych
kamerdynerów.
Żaglokształtny hotel, zaprojektowany tak zmyślnie, że wygląda, jakby rzeczywiście łopotał na wietrze,
robi piorunujące wrażenie - zarówno z oddali, jak i z bliska. Podziwiając go, Fisher niemal uwierzył, że
widzi majestatycznie wpływający do portu kliper.
Nie zapominaj o najlepszym na świecie systemie zabezpieczeń, napominał się w duchu, pstrykając
fotkę. Nie był jedynym gapiem.
Dziesiątki turystów stały u podnóża mostu, robiąc zdjęcia ponad głowami Uśmiechniętych strażników
w białych koszulach. Sława, jaką cieszył
Burdż al-Arab jako główna bliskowschodnia atrakcja turystyczna, bardzo ułatwiała Samowi
rozpoznanie.
Podczas gdy on był jeszcze na pokładzie samolotu, Grimsdottir przeprowadzała własny rekonesans - w
cyberprzestrzeni. Według informacji wykradzionych z bazy danych na komputerze mainframe Burdż
al-Arab, Marcus Greenhorn zajmował obszerny penthouse za sześć tysięcy dolarów za noc. Nie
mieszkał w nim jednak sam. Oprócz dziewczyny, która przybyła poprzedniego dnia, Greenhornowi
towarzyszyło pięciu ochroniarzy, przydzielonych mu przez samego emira. Wybrano ich szeregów sił
specjalnych ZEA - Al-Mugawir, czyli Napastników.
Dzięki tym informacjom Fisher dowiedział się dwóch rzeczy. Po pierwsze: ten, dla kogo pracował
Greenhorn, cieszył się niesłychanymi wpływami na Bliskim Wschodzie. Po drugie: dostać się do Burdż
al--Arab będzie jeszcze trudniej, niż z początku przypuszczał.
Zerknął na zegarek. Do zmierzchu zostały trzy godziny.
Brak łodzi patrolowych na wodach otaczających hotel świadczył albo o niefrasobliwości ochrony, albo
o tym, jaką pewność pokładała w wewnętrznym systemie zabezpieczeń. Fisher uznał, że bezpieczniej
jest założyć, że chodzi o tę drugą możliwość.
Jego przypuszczenia potwierdziła ostatnia rozmowa z salą dowodzenia.
- Ściągnąłem plany hotelu i schematy jego instalacji na twój OPSAT - poinformowała go Grimsdottir. -
Nie będę cię okłamywać,
Sam. Jest kiepsko.
- Zdefiniuj to „kiepsko".
- Mają zabezpieczenia awaryjne z podsystemami zapasowymi, gdyby i te zawiodły. Włamałam się do
ich systemu ochrony, ale w większości przypadków będę mogła wyłączyć alarmy i czujniki tylko na
dwadzieścia sekund, potem włączą się systemy awaryjne.
Kiedy powiem „ruszaj", musisz to zrobić szybko. Kiedy powiem „stój", musisz zamienić się w słup soli.
- Jestem na twoje rozkazy.
- Sam, mam potwierdzenie zrzutu wyposażenia - odezwał się Lambert. - Kieruj się wskazaniami GPS-a,
a potem zanurkuj pionowo w dół.
Zważywszy na charakter obiektu, uznali z Lambertem, że typowy desant nie wchodzi w grę. Hotelu
strzegła pobliska stacja radarowa marynarki. Oznaczało to, że jakakolwiek próba desantu z powietrza
ściągnie na nich myśliwce przechwytujące w barwach ZEA. A gdyby nawet nie, Fisherowi i tak nie
uśmiechało się skakanie na spadochronie. Wokół hotelu hulały zmienne wiatry, a dach nie był duży.
Gdyby nie trafił w cel, spadłby z trzystu szesnastu metrów.
Pozostawała tylko jedyna opcja: podwodna. Z myślą o niej zastępca szefa placówki CIA w konsulacie w
Dubaju wybrał się rankiem na ryby. Płynąc wzdłuż wybrzeża niedaleko Burdż al-Arab, upuścił do wody
obciążony worek z ekwipunkiem Fishera.
- Jak głęboko?
- Plus-minus siedem i pół metra. Dla ciebie to pestka.
Wiele lat temu Sam zaczął uprawiać oceaniczne nurkowanie bezdechowe: nurkowie wstrzymują oddech
i zanurzają się w głębiny od trzydziestu do stu dwudziestu metrów. Sportem tym Fisher zajął się z
czystej ciekawości, by wkrótce dać się uwieść nie tylko wyzwaniom fizycznym - choć i te były niemałe
- ale też psychicznym. Nurkowanie na wstrzymanym oddechu było ostatecznym sprawdzianem
umiejętności koncentracji umysłu i kontrolowania strachu.
- To nie nurkowanie jest problemem, pułkowniku, tylko wynurzanie.
Istotnie, pomyślne zejście było tylko połowicznym sukcesem, bo trzeba jeszcze umieć wypłynąć na
powierzchnię.
ROZDZIAŁ 17
Godzinę po tym, jak słońce znikło za horyzontem, Fisher wyszedł Już z hotelu i pojechał taksówką do
dubajskiej dzielnicy rozrywki. Spacerował po niej chwilę, by upewnić się, czy nikt go nie śledzi.
Następnie, kierując się zapamiętaną mapą, przeszedł dwie przecznice na zachód, by dojść do wybrzeża.
Szybko spojrzał przez monokl mininoktowizora: plaża jest pusta.
Podszedł do linii wody.
Po lewej stronie, jakieś półtora kilometra dalej, jaśniały światła Burdż al-Arab. Od wewnątrz hotel
rozświetlał bursztynowy blask, z zewnątrz strategicznie rozmieszczone zielone jupitery, których światło
Odbijało się od śnieżnobiałych ścian. Zgodnie z zamiarem projektantów wyglądał jak ogromny
świecący żagiel unoszącej się na powierzchni oceanu. Po oświetlonym jaskrawym światłem
stadionowych reflektorów dachu biegali tenisiści wielkości mrówek. Niebo było pogodne, ile
zanieczyszczenia z pobliskich rafinerii i szybów wiertniczych przyćmiewały blask gwiazd.
Sam sprawdził odczyt z GPS-a wbudowanego w zegarek: znalazł się we właściwym miejscu.
Rozejrzał się po raz ostatni, po czym ruszył sprintem do przodu zanurkował w nadchodzącą falę.
Kierując się wskazaniami GPS-a, dotarł do celu w kilka minut. Wziął głęboki oddech, zanurkował
szczupakiem i popłynął w dół.
Koordynaty go nie zawiodły. Gdy zbliżył się do dna, z mroku wyłoniło siępulsujące na czerwono
stroboskopowe światło.
Wyciągnął rękę i dotknął gumowej powierzchni.
Zrzucił z siebie cywilne ciuchy, pod którymi nosił kombinezon taktyczny, na wyczucie rozpiął worek i
poszukał w nim maski aparatu tlenowego. Umocował ją na twarzy i zacieśnił paski, aż przyssała się do
skóry. Otworzył zawór upustowy i wypuścił powietrze z płuc, by oczyścić maskę. Wziął wdech.
Usłyszał syk i poczuł na języku gorzki smak - to zaczął działać skruber aparatu. Wreszcie do ust
napłynął mu chłodny tlen.
Włożył uprząż aparatu tlenowego, płetwy i pas balastowy. W końcu przypiął do nadgarstka OPSAT, do
nogi przymocował pistolet, a do kabury na plecach wsunął SC-20.
Włączył szperacz przy masce. Otoczyła go łagodna czerwona poświata. Wyłączył reflektorek i włączył
implant.
- Sprawdzam łączność.
- Słyszę cię głośno i wyraźnie, Sam - odparła Grimsdottir.
- Udaję się do punktu infiltracji.
Po dwudziestu minutach wiedział, że zbliża się do celu. Pierwszą tego oznaką był odległy jeszcze ryk i
przenikające go basowe dudnienie. Sprawdził odczyt z OPSAT-u: jeszcze czterysta metrów.
Kiedy odpadła możliwość desantu powietrznego, Fisher wybrał najsłabszy jego zdaniem punkt Burdż
al-Arab: sieć wodociągową hotelu. Zamiast czerpać wodę pitną z lądu, projektanci Burdż al-Arab
postanowili wyposażyć hotel we własną stację uzdatniania wody morskiej oraz przepompownię. Wodę
pobierano z ogromnych, napędzanych turbinami ujęć z kanałami, z których dwa wbudowano w
betonowe fundamenty wyspy. Według schematów każdy z kanałów miał średnicę przekroju autobusu, a
obracające się w nich turbiny dorównywały rozmiarami śrubom napędowym okrętu wojennego.
Wszystkie kanały doprowadzały do stacji uzdatniania słoną wodę w ilości potrzebnej do dostarczenia
gościom i personelowi świeżej słodkiej wody do picia i celów higienicznych, a jednocześnie
zapewnienia sprawnego działania instalacji przeciwpożarowych.
Był tylko jeden szkopuł. Fisher musiał przepłynąć przez kanał i nie dać się zemleć na papkę. Pierwszą
przeszkodą nie będą jednak same łopaty turbiny, lecz osłaniająca je z zewnątrz siatka ochronna. Marna
to pociecha. Jeśli straci panowanie nad sobą i uwięźnie w siatce, turbina
wessie go, przepuszczając niby mus pomidorowy przez sitko.
- Zostało mi czterysta metrów - zameldował.
- Uważaj - przestrzegł go Lambert. - Nie spuszczaj oka z licznika, JEŚLI poczujesz, że zassała cię któraś
z tych pomp, będzie za późno.
- Kumam.
Popłynął dalej.
Utrzymywał stałe tempo, wciąż patrzył na OPSAT, sprawdzając odległość do celu i porównując ją z
prędkością w wodzie:
ODC: 310 M/PWW: 4,5 KM/GODZ... ODC: 260 M/PWW: 4,5 KM/GODZ...
ODC: 190 M/PWW: 4,5 KM/GODZ... PWW: 4,64 KM/GODZ... PWW:4,8 KM/GODZ...
- Prędkość wzrosła - zakomunikował. Pozostało jeszcze sto osiemdziesiąt metrów, a już czuł prąd
wytwarzany przez ujęcia wody.
Ukłucie strachu. Nabierał prędkości z każdym metrem.
- Przestań machać nogami - rozkazała Grimsdottir. - Przestałem.
W ciągu trwającej kilka sekund wymiany zdań jego prędkość wzrosła do siedmiu kilometrów na
godzinę - na lądzie byłaby to spokojna przebieżka, w wodzie to jednak niezłe przyśpieszenie.
Włączył szperacz i zerknął w dół. Przemykające kilka metrów poniżej dno zmieniło się w rozmazaną
smugę białego piasku i kamieni. Przy wzrastającej prędkości uderzy w siatkę z prędkością trzydziestu
dwu kilometrów na godzinę. Wyłączył szperacz.
Nie myśl, zrób coś.
- Grim, byłoby miło, gdybyś już wyłączyła te turbiny.
- Odpręż się, wszystko przetrenowałam na symulacjach.
Fisher sprawdził OPSAT: ODC: 90 M/PWW: 16,3 KM/GODZ...
– Trzymaj się... trzymaj... - mówiła Grimsdottir. -
- Pamiętaj, Sam, mogę zapętlić system na najwyżej siedemdziesiąt pięć sekund. Potem
włączą się instalacje awaryjne. Dwadzieścia sekund później ujęcia odzyskają pełną moc.
- Zrozumiałem.
ODC: 60 M/PWW: 26,8 KM/GODZ.
ROZDZIAŁ 18
- Czekaj... Teraz! Wyłączam!
Ryk pracujących turbin natychmiast zaczął cichnąć. Fisher poczuł, jak trzymający go w stalowym
uścisku prąd słabnie. Odczyt z OPSAT-u wskazywał na zmniejszanie się odległości z pięćdziesięciu do
trzydziestu, wreszcie do dwudziestu metrów. Prędkość spadła poniżej trzynastu kilometrów na godzinę.
Włączył szperacz.
Nagle wyrosła przed nim siatka - ogromna ściana wynurzyła się z ciemności. Fisher wyciągnął nogi w
samą porę, by przyjąć uderzenie na płetwy. Mimo wszystko prąd wciąż był na tyle silny, by
rozpłaszczyć go na siatce. Za nią czerwone światło szperacza ukazywało coraz wolniej obracającą się
turbinę, z ukrytymi w cieniu ogromnymi łopatami.
Odetchnął.
- Sam, jesteś tam? - dobiegł go głos Grimsdottir.
- Jestem.
- Zegar już tyka. Systemy awaryjne włączą się za pięćdziesiąt sekund.
Z sakiewki przy pasie wydobył dwa i pół metra magnezowego lontu, podobnego do użytego przy
infiltracji stoczni w Norfolk, jednak pokrytego wodoodpornym klejem.
Przykleił lont do siatki, układając go w okrąg, i kciukiem uruchomił chemiczny detonator. Cofnął się.
Minęły dwie sekundy.
Owal białego światła rozbłysł na kolejnych osiem. Kiedy uleciały pęcherzyki powietrza, Fisher
zamachał płetwami i popłynął przed siebie. Wyciągniętą ręką złapał wycięty kawałek siatki. Szarpnął,
oderwał ją i rzucił na dno.
- Podaj czas - polecił.
- Czterdzieści sekund. Przepłynął przez otwór ku turbinie.
Kiedy już znalazł się po drugiej stronie, natychmiast zdał sobie sprawę, że źle odczytali plany kanałów.
W odróżnieniu od śruby okrętowej, gdzie wszystkie łopaty są osadzone na osi w jednej linii, tu
znajdowały się jedna za drugą wzdłuż całej długości wału napędowego, przypominąjąc gwint. Co
gorsza, spoglądając w głąb kanału, naliczył nie cztery, a osiem łopat. Od razu zrozumiał, że układ taki
jest o wiele BARDZIEJ sensowny, zważywszy że jego zadaniem jest generowanie siły ssącej, a nie
napędzanie.
- Jest mały problem - nadał do sali dowodzenia. - Ile mam czasu? - Trzydzieści sekund. Chwycił
krawędź pierwszej łopaty, wciągnął się pod nią, odepchnął płetwami i popłynął do przodu, wykręcając i
zanurzając ciało - i tak Ominął łopatę drugą, trzecią, czwartą, piątą... Piętnaście sekund, Sam. Gruby jak
beczka wał napędowy, obok którego przepływał, wydał z siebie elektroniczne bzyczenie, potem metal
zazgrzytał o metal - to ponownie włączał się napęd turbin. Fisher zanurkował pod szóstą łopatę, skręcił
w lewo i wygiął się, czując, jak szoruje udami o krawędź łopaty numer siedem.
- Osiem sekund... siedem... sześć...
Z całej siły odepchnął się nogami. Raczej poczuł, niż zobaczył, że turbina zaczyna się obracać - jakby
popchnęła go fala przypływu.
- Rozruch... dwadzieścia procent mocy.
- Przepłynąłem.
- Nie zwalniaj. Szyb konserwacyjny znajduje się piętnaście menów w głąb tunelu. Powinien mieć postać
okrągłego otworu w stropie Nie jest oznaczony, sam musisz znaleźć drogę. Jeśli nie dotrzesz tam na
czas, to...
- Wiem, pamiętam.
Dopłynę do zbiornika odsalającego, gdzie się ugotuję.
- Moc: pięćdziesiąt procent.
Ryk turbin już niemal ogłuszał. Przez maskę Fisher widział tylko pianę. Wygiął się ku górze.
Wyciągniętą ręką dotknął blachy falistej
- Moc: siedemdziesiąt pięć procent - podała Grimsdottir. - Z szybu konserwacyjnego powinna wystawać
drabinka, Sam. Szybko się do niej zbliżasz... Jeszcze dziewięć metrów... siedem i pół...
Dzięki temu, że jego ręka uderzała w żebrowany strop, wiedział mniej więcej, jak szybko płynie.
Włączył szperacz w nadziei, że dojrzy drabinkę, jednak wirujące wokół banieczki powietrza
zmniejszyły widoczność do zera. Wyłączył oświetlenie. Będzie musiał polegać na wyczuciu i refleksie.
- Cztery i pół metra... Utrzymujesz prawidłowy kurs, Sam. Już bliziutko...
Na ułamek sekundy piana się przerzedziła i udało mu się dojrzeć coś, co przypominało poziomy pręt ze
stali. Złapał oburącz za szczebel i gwałtownie się zatrzymał. Ból przeszył mu nadgarstki, ramiona i
wybuchł w panewkach stawów. Unoszone dalej z prądem nogi zdały mu się ciężkie jak kamienie.
Rwąca woda zerwała mu jedną płetwę, potem drugą.
Wspinaj się, Sam, wspinaj!
Sięgnął do góry, złapał za następny szczebel i się podciągnął. Potem jeszcze raz. 1 znów. Zmniejszył się
napór na nogi. Wspinał się dalej, szczebel po szczeblu. Nagle jego głowa wynurzyła się z wody i
jednocześnie równie raptownie ustąpił napór na nogi.
Wziął kilka głębokich oddechów, czekając, aż uspokoi mu się puls. Włączył szperacz i spojrzał w dół.
Kilka metrów pod stopami woda w kanale mknęła strumieniem jak ze strażackiego węża. Właściwe
porównanie.
Nacisnął implant.
- Jestem w szybie. O dziwo, kończyny mam całe.
- Dobra robota, Sam - pochwalił go Lambert.
- Zaalarmowaliśmy kogoś? Jakaś zmiana planów?
- Nic z tych rzeczy - uspokoiła go Grimsdottir. - Podłączyłam się do częstotliwości ochrony i obsługi
technicznej hotelu. Wzięli wyłączenie ujęcia za zwykłą usterkę. Zamelduj, gdy dotrzesz do pierwszego
punktu orientacyjnego. Tam dopiero zacznie się zabawa.
- Przyjąłem.
W ciasnym wnętrzu szybu zdjęcie uprzęży i pasa z obciążnikami - i zawieszenie ich na drabince -
wymagało niemałej cierpliwości, ale po paru wygibasach wreszcie się powiodło. Choć nie zamierzał
wydostać się z hotelu tą samą drogą, którą go zinfiltrował, to, będąc starym wygą, niczego nie zakładał z
góry. Pozostawiając sobie sprzęt w odwodzie, zabezpieczał się nie tylko przed działaniem prawa
Murphy'ego.
- „Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się na pewno" - ale i przed działaniem prawa Fishcra, które sam
wymyślił: „Założeniami piekło jest wybrukowane".
Wspiął się na sam szczyt drabinki, przekręcił zawór i uniósł właz - tylko na tyle, by wysunąć koniuszek
elastycznej kamery. Przez obiektyw ujrzał dokładnie to, czego się spodziewał: centrum konserwacyjne
hotelu. Skąpane w mdłym świetle jarzeniówek na całej długości sufitu pomieszczenie miało jakieś
trzydzieści metrów długości i piętnaście szerokości. Ściany pokrywały konsolety monitorujące i
oprawione w ramki plany. Na środku stały rzędy sięgających od podłogi po sufit półek z wszystkimi
tymi rupieciami, które umożliwiały funkcjonowanie hotelu - od najmniejszej śrubki, poprzez elementy
natrysków, po środki czyszczące i farbę. Zobaczył też skrzynie - jak sądził, z większymi przedmiotami,
takimi jak silniki, pompy czy tablice rozdzielcze.
W porównaniu z hałasem w kanale pomieszczenie konserwacyjne wydawało się nienaturalnie ciche.
Jedynie od czasu do czasu tę ciszę przerywało skrzeczenie radia czy odległy pomruk silnika
elektrycznego. Obrócił kamerę wokół osi włazu. W odległym końcu zobaczył, jak wózek widłowy
przejeżdża między rzędami półek i znika mu z oczu. Poza tym nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie
zdziwiło go to. O tej porze w konserwatorni dyżurowało zapewne ledwie paru pracowników. Niestety,
inaczej było ze strażnikami. Według Grimsdottir ochrona w pełnym składzie pełniła dyżur przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę.Przełączył się na widok elektromagnetyczny i rozejrzał za
nietypowymi sygnaturami, które mogłyby wskazywać na zestawy czujników lub kamery. Nic z tych
rzeczy. Wyjął kamerę z otworu włazu.
- No dobra, Grim, odczyt nie wykazuje żadnych kamer ani czuj¬ników.
- Zgadza się - potwierdziła. - Nic nie ma, dopóki nie wyjdziesz na korytarz.
- Przyjąłem, ruszam.
Uniósł pokrywę włazu, wysunął się na zewnątrz i zamknął właz. Zamarł w kucki, obserwując otoczenie.
Odczekał chwilę. Jarzeniówki, w dzień zapewne palące się pełnym światłem, teraz wykorzystywały
ledwie połowę swojej mocy. Na ściany i półki padał cień.
Przemknął się do najbliższej ściany i rozpłaszczył przy niej, potem prześliznął się na prawo, cały czas
uważnie lustrując pomieszczenie, z jedną dłonią na kolbie pistoletu, a drugą na rękojeści noża.
- Jestem przy głównym wejściu - przekazał przez radio. -Pierwsza kamera znajduje się sześć metrów w
głąb korytarza.
Czas obrotu, dziesięć sekund, bez termo- i noktowizji.
- Czekam na twój sygnał - szepnął Fisher. –Na miejsce... gotów... Start!
Nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wyśliznął się na korytarz.
ROZDZIAŁ 19
Burdż al-Arab
Przytulił się do ściany. Pierwsza kamera była sześć metrów dalej. Zamontowano ją wysoko na ścianie.
Tak jak w pomieszczeniu serwisowym, światła w korytarzu przygaszono na nocną zmianę. Małe
halogenowe reflektorki rzucały jasne plamy wzdłuż górnej krawędzi ściany.
Zaczął się przesuwać, nie spuszczając oczu z kamery. Skończyła jeden obrót i zaczęła ponownie obracać
się w jego kierunku. Ślepy punkt znajdował się bezpośrednio pod punktem mocowania kamery. Ruszył:
zrobić krok... dosunąć nogę... krok... dosunąć... Kamera tymczasem wykonała pół obrotu. Błysk
halogenowego światła w obiektywie wyglądał, jakby urządzenie do niego mrugnęło. Słyszał szum
silniczka pozycjonera.
Wszedł pod punkt mocowania i zamarł.
- Jestem przy pierwszej kamerze - zameldował przez radio. Właściwe wykorzystanie kamer
monitorujących było prawdziwą
sztuką. Na szczęście dla niego większość ochroniarzy albo nie rozumiała jej niuansów, albo była zbyt
leniwa, by się tym kłopotać.
Kamery obejmujące swoim zasięgiem nakładające się na siebie obszary były zazwyczaj kalibrowane na
jeden z trzech sposobów: zsynchronizowany, z przesunięciem i z przesunięciem przypadkowym.
Synchronizacja oznaczała dokładnie to, co sugerowała nazwa: kamery poruszały się unisono.
Przesunięcie ruchów jednej kamery względem drugiej pozwalało częściowo wyeliminować luki,
natomiast w przypadku przesunięcia przypadkowego wykorzystywano komputerowo generowane
algorytmy zapewniające objęcie nadzorem całego obszaru i ruch kamer w nieprzewidywalnym rytmie.
Najczęściej stosowanym sposobem kalibracji był zsynchronizowany, najłatwiejszy do oszukania.
Kamery poruszające się z przesunięciem oszukać było trudniej. Przypadkowe przesunięcie to
prawdziwy koszmar - i oczywiście tę właśnie metodę zastosowano w Burdż al-Arab. Na razie w wąskim
korytarzu, gdzie kamery miały ograniczoną możliwość ruchu, problem ten mógł zignorować, ale kiedy
przejdzie dalej, w głąb hotelu, poruszanie się będzie wymagać nie lada kunsztu.
- Plan masz na wyświetlaczu OPS AT-u - odpowiedziała Grimsdottir. - Rozpracowałam algorytm. Teraz
to jak przejście na światłach.
Sam spojrzał na ekran. Następnym punktem orientacyjnym był schowek między tą a następną kamerą.
Kusiło go, aby obserwować kamery, skupił jednak wzrok na ekranie OPSAT-u. Kamery na planie
przedstawione były jako kolorowe trójkąty. Kiedy kamera obracała się, trójkąt zmieniał kolor - z
czerwonego, poprzez żółty, na zielony.
Kiedy następna kamera zmieniła na planie kolor na zielony, pobiegł dalej. Gdy dotarł do drzwi schowka,
otworzyły się i wyszedł z nich strażnik. Ujrzał Fishera i otworzył usta do krzyku. Sam uderzył go
kciukiem w krtań. Usta zamknęły się z gulgotem. Fisher wepchnął go do schowka, wszedł tam i
zatrzasnął za sobą drzwi.
Wciąż trzymając się za gardło, strażnik cofnął się pod ścianę i stanął, próbując złapać oddech. Fisher
wyciągnął pistolet i wycelował go w klatkę piersiową mężczyzny.
- Ból minie — odezwał się. — Jeśli wtedy krzykniesz, zastrzelę cię. Zrozumiano?
Strażnik skinął głową i wychrypiał coś, co zabrzmiało jak „tak". Fisher poczekał, aż dojdzie całkiem do
siebie.
- Obróć się - polecił.
- Zabijesz mnie?
- A chcesz, żebym cię zabił? -Nie, proszę...
- No to się obróć.
Strażnik posłuchał. Fisher nacisnął implant i wywołał Grim.
- Mam coś dla ciebie.
- Gotowa do odbioru.
Fisher przycisnął lufę pistoletu do podstawy karku strażnika, sięg¬nął ponad jego ramieniem i
przystawił mu OPSAT do ust.
- Powiedz coś - polecił.
- Co mam powiedzieć?
- Dobra - odezwał się głos Grimsdottir w implancie Fishera.
- Wystarczy - powiedział Sam do strażnika. - Pora na drzemkę, koleś. - Przełączył pistolet w tryb
usypiający i wpakował strzałkę w kark strażnika. Mężczyzna jęknął i padł na twarz.
- Odpoczywa, czysto - zameldował Fisher.
Nagranie strażnika posłuży Grimsdottir jako wzorzec głosu, który może dopasować do nagrania ze
swojego rejestru podsłuchów hotelu. W żmudnym procesie obróbki poskładała z kawałków nagranie
głosowe, które mogła odtworzyć na potrzeby personelu w stróżówce. Dzięki temu nikt nie wpadnie na
to, by szukać ogłuszonego strażnika. A on przez całą resztę misji, choć leży nieprzytomny na podłodze,
będzie meldował się według harmonogramu.
Fisher przeszukał kieszenie ochroniarza, ale znalazł tylko trochę śmieci i identyfikacyjną kartę
zbliżeniową - dla niego bezużyteczną. Strażnicy patrolujący hotel byli przydzieleni do określonych
sektorów. Gdyby karta strażnika została użyta poza jego sektorem, włączyłby się alarm.
Przetoczył ciało nieprzytomnego w kąt i ukrył je pod stertą kawałków brezentu. Znów spojrzał na
OPSAT, potem podszedł do przeciwległej ściany i wymacał ukryty panel dostępowy. Podważył go,
odsłaniając tajne przejście o niskim stropie, sześćdziesiąt centymetrów na sześćdziesiąt. Przykucnął i
popatrzył w głąb.
- Jestem przy punkcie orientacyjnym numer 2 - przekazał przez radio.
Wczołgał się do środka.
Schematy przejścia były prawidłowe. Ani noktowizja, ani podczerwień nie ujawniły żadnych kamer czy
czujników. Po sześciu metrach tunel kończył się drugim włazem. Zwolnił zaczepy, ostrożnie odłożył
pokrywę na bok, wyczołgał się na zewnątrz i znów przylgnął do ściany. Zamknął właz i popatrzył w
górę. Zamontowana trzy i pół metra wyżej kamera obracała się z cichym pomrukiem.
Znajdował się teraz na najniższym poziomie szybu jednej z sześciu wind Burdż al-Arab - jednej z
dwóch, które poruszały się wyłącznie wewnątrz budynku. Pozostałe cztery wyjeżdżały z wewnętrznych
szybów na poziomie holu i dalej wznosiły się przyklejone do zewnętrznej ściany hotelu, oferując
zapierający dech w piersiach widok na Dubaj, Zatokę Perską i leżący na północy Iran.
Sam spojrzał w górę. Szyb nad jego głową wznosił się na ponad trzysta metrów. Oświetlały go tylko
lampy serwisowe, rozmieszczone co trzy metry. Wyglądał jak wieżowiec na tle nocnego nieba. Od tego
widoku Samowi aż zakręciło się w głowie. Otrząsnął się i nacisnął implant.
- Punkt orientacyjny numer 3. Ściągam windę.
- Przyjęłam - odparła Grimsdottir. - Pamiętaj, Sam, masz tylko dwadzieścia sekund.
- Pamiętam, pamiętam.
Dziesiątki kamer rozmieszczonych w szybie wyposażono w noktowizory, czujniki laserowe i
podczerwień. Wykryją wszystko, co się rusza lub wydziela ciepło. Wiedząc, że szanse na wspięcie się
na wysokość trzystu metrów podczas zabawy w kotka i myszkę z czujnikami szybu windy są zerowe,
odwołał się do kolejnej żelaznej reguły agentów specjalnych: NUŻ, czyli Nie Utrudniaj (sobie) Życia.
W tym przypadku najmniej utrudniające życie rozwiązanie kryło się w sekretnych kryptach DARPA.
Jak większość wynalazków DARPA, również ten miał oficjalny kryptonim, składający się z wielu nic
niemówiących literek i cyferek... i tak jak większość tych wynalazków miał także ksywkę: Całun.
Całun był niczym innym jak kocem. Jego funkcja sprowadzała się zasadniczo do rozpraszania ciepła i
odbijania promieni radarowych. Przez krótki czas chronił też przed kamerami i czujnikami
podczerwieni. Osoba kryjąca się pod kocem musiała pozostawać jednak w idealnym bezruchu, a osłona
działała tylko przez sześćdziesiąt do siedemdziesięciu sekund. Potem ciepło ciała stawało się zbyt duże,
by Całun mógł je rozproszyć.
Fisher przewinął menu OPSAT-u. Wyświetlił sześć kwadratów otaczających większy siódmy - czyli
sześć hotelowych wind, a w środku sam hotel. Uderzył palcem w jeden z kwadratów.
//WINDA: PŁN.-WSCH. 211 //STATUS: PUSTA, POZIOM 14// //WEZWAĆ NA TEN POZIOM?
T/N
Sam nacisnął „tak", po czym wpisał numer kondygnacji.
Z wysokości sześćdziesięciu metrów dobiegło go odległe buczenie, a potem metaliczny klekot, gdy
zaczął działać mechanizm dźwigu. Szyb wypełnił elektryczny warkot.
//PŁN.-WSCH. 2 ZJEŻDŻA NA DÓŁ//
ROZDZIAŁ 20
Winda zmierzała w jego kierunku. Reflektory serwisowe gasły i zapalały się jeden po drugim, gdy
kabina mijała kolejne piętra. Kilka chwil później z ciemności wynurzyła się sama winda. Bezszelestnie
przesunęła się przed oczami Sama i się zatrzymała.
- Gotów - przekazał Sam przez radio. - Możesz zacząć czarować, Grim.
- Zostań tam, gdzie jesteś.
Oddalona o ponad jedenaście tysięcy kilometrów Grimsdottir siedziała przy swoim komputerze,
myszkując po hotelowym intranecie, by załadować własny algorytm i tymczasowo przejąć kontrolę nad
kamerami w szybie.
Była to jedyna wada kamer monitorujących pracujących w trybie z przypadkowym przesunięciem.
Strażnicy w stróżówce nie mieli żadnego punktu odniesienia, by zorientować się, czy kamery pracują w
zamierzony sposób, czy też może zostały przez kogoś przejęte. Tylko wtedy, gdy kamera nie
dostarczyła materiału z trzech pełnych przebiegów, komputer wykrywał błąd i włączał alarm.
Tymczasem Sam potrzebował tylko dwudziestu sekund, by zająć odpowiednią pozycję. Mam -
powiedziała Grimsdottir.
Fisher stanął plecami do ściany, sięgnął nad głowę, chwycił za krawędź dachu kabiny i podciągnął się
do góry. Z kieszeni kombinezonu taktycznego wydobył Całun, rozpostarł go, po czym wsunął lewą dłoń
i obie stopy w obszyte kieszonki, naciągając go na plecy. Położył się na plask na dachu kabiny. Wolną
ręką przewinął ekran OPSAT-u:
//WINDA: PŁN.-WSCH. 211 //STATUS: PUSTA, POZIOM -1// //WEZWAĆ NA TEN POZIOM? T/N
Sam nacisnął „tak", a następnie „59". Całun nie ukryje ciepłoty jego ciała na czas potrzebny, by dotrzeć
na poziom penthouse'u. Na ostatnie piętro będzie musiał wspiąć się na własnych nogach. Ciotów, Grim.
Oddaję kamery pod kontrolę hotelu. Winda zatrzęsła się lekko i ruszyła w górę.
Podczas gdy kabina jechała do góry, Fisher spowolnił oddech i skupił się na pozostawaniu w bezruchu.
Wyobrażał sobie, jak ochroniarze w hotelowej stróżówce obserwują podzielony na dwie części monitor,
ukazujący obraz z nokto- i termowizji. Całun ukryje przed nimi wszystko. Dach windy przykrywać
będzie kwadrat idealnej czerni.
Chyba że..., pomyślał Fisher. Chyba że wystaje mi stopa albo Całun zawiódł, albo...
Przestań! - zbeształ się.
Świat pełen był „chybażów" i „acojeślów". Cały trik polegał na tym, by kontrolować to, co można,
próbować wpłynąć na to, na co ewentualnie wpłynąć można, a całą resztę sobie odpuścić.
Patrzył, jak na ekranie OPSAT-u zmieniają się numery kondygnacji: 25... 26... 27. Napis obok
informował: „Pozostały czas funkcjonowania Całunu" i następowały odliczane sekundy: 50... 49... 48...
Jednym okiem wciąż zerkając na ekran, w myślach przećwiczył kolejny etap misji. Dotarcie do
ostatniego piętra będzie wymagać idealnego zgrania w czasie, cierpliwości i wytrzymałości. Poczuł, jak
mimowolnie się uśmiecha. Takie wyzwania lubił najbardziej. Nie szarżuj, Sam, napomniał się.
W swojej pracy ryzykował nie tylko życie i wolność, ale i uzależnienie od adrenaliny. Życie na krawędzi
działało jak silnie uzależniający narkotyk. Bez żelaznej samodyscypliny pogoń za kolejną jego dawką
mogła zniszczyć nawet najlepszego tajnego agenta. Zważywszy na wiek, jakiego dożył, i niemałe
doświadczenie, Fisher w znacznej mierze uodpornił umysł na tę pokusę, nie znaczyło to jednak, że
znikła. Istniała zawsze.
Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza że stawka była tak wysoka.
Nie miał wątpliwości: Stany Zjednoczone zmierzały ku wojnie. Pozostało tylko jedno pytanie: z kim?
Choć uniknięto rozbicia się „Trego" na amerykańskim wybrzeżu, ofiary ze Slipstone, których liczba
nadal rosła, muszą zostać pomszczone. Jak dotąd wszystkie poszlaki wskazywały na Arabów. Bez
względu na to, czy odpowiedzialność ponosiła jakaś frakcja ekstremistów, organizacja terrorystyczna,
czy nawet cały naród, w nadchodzących tygodniach i miesiącach wielu ludzi straci życie. Zadaniem
Wydziału Trzeciego było dopilnowanie, aby przelano krew właściwych osób. Fisher czuł, jak wielka
odpowiedzialność spoczywa na jego barkach.
Wciąż ciążyły mu pytania o to, co odkrył na pokładzie zniszczo¬nego już jachtu „Duroc". Wydawało się
oczywiste, że jacht zabrał załogantów „Trego" i przewiózł ich do Freeport City, gdzie stracono ich w
opuszczonym magazynie. Jeśli jednak tak właśnie się stało, czemu załoga „Duroca" składała się z
Chińczyków? Gdzie tu punkt zaczepienia? Fisher nie wiedział, ale może mężczyzna, którego miał tu
spotkać, ten cały, pożal się Boże, haker, Marcus Greenhorn, będzie znał odpowiedź.
Poczuł, jak winda zwalnia i wreszcie staje.
- Stoję - zakomunikował przez radio.
- Teraz czekaj - odparła Grimsdottir. - Kiedy dam znać, wstań i wejdź na gzyms pod tobą. Po prawej
stronie będziesz miał podporę. Przytul się do niej i się nie ruszaj.
- Przyjąłem. -Gotów? Dalej!
Fisher wstał, zerwał z siebie Całun i zaczął się cofać, krok po kroku. Gdy poczuł, że stopą dotyka
gzymsu, rozpłaszczył się przy ścianie i przesunął w prawo; uderzył ramieniem w podporę.
- Spuszczam windę - ostrzegła Grimsdottir. Z głuchym jękiem kabina runęła w ciemność.
Fisher wyświetlił na ekranie OPSAT-u schemat szybu windy. Pulsujący niebieski kwadrat oznaczał jego
pozycję. Otaczały go zielone linie - to ściany. Po prawej, po drugiej stronie podpory widział czerwoną
plamkę. Kamera. Naprzeciw niego, z drugiej strony przeciwległej podpory, kolejny czerwony punkt -
jeszcze jedna kamera.
- Teraz musisz skoczyć, Sam. Na gzyms po drugiej stronie szybu. Miał przeskoczyć dwa i pół metra i
uczepić się gzymsu szerokości
dwudziestu pięciu centymetrów. Fakt, był wygimnastykowany, ale nie aż tak. Zerknął w dół szybu.
Ziała tam bezdenna otchłań.
- Chyba paznokciami się zahaczę, Grim. Jak długo mam tak wisieć?
- Dwadzieścia dwie sekundy. Potem musisz znów wspiąć się na gzyms, prześliznąć się na drugą stronę
podpory i znowu zwisnąć. Kamery sfilmują przestrzeń tuż nad twoją głową. Na mój kolejny znak
podciągniesz się i sięgniesz nad głowę. Będzie tam drabinka. Wdrap się pięć szczebli i się nie ruszaj.
- Zrozumiałem.
Musiał się dostać do korytarza serwisowego biegnącego wzdłuż sufitu penthouse'u. Kiedy już tam
dotrze, z dala od niezmordowanie czujnych kamer i czujników będzie mógł otworzyć właz prowadzący
na dach.
Przełączył potrójne gogle na noktowizję i przyjrzał się nakreślonej przez Grimsdottir trasie. Zapowiadał
się taniec między martwymi punktami dwóch kamer. Nie mógł popełnić błędu ani się zawahać.
- Gotów? - spytała Grimsdottir. - Raz... dwa... skacz!
Skoczył. Miał wrażenie, że zawisł w powietrzu na całe długie sekundy. Pod jego stopami ziało trzysta
metrów nicości. Dłońmi uderzył w gzyms. Chwycił się krawędzi i uniósł nogi, by zminimalizować
kołysanie. Potem zwisł swobodnie.
- Prawie koniec - odezwała się Grimsdottir. - Kamera się obraca... Dobra, dawaj.
Fisher podciągnął się, zaczepił obcasem o krawędź gzymsu i wypchnął w górę resztę ciała. Następnie
prawą dłonią chwycił podporę i podciągnął się do pozycji siedzącej. Wreszcie wyprostował się i oparł
plecami o ścianę.
- Udało się - zawołał.
- Następny ruch za cztery sekundy. Trzy... dwie... dawaj!
Fisher odwrócił się twarzą do podpory, chwycił się jej dwiema rękami i wychylił nad ziejącą otchłanią,
pozwalając, by kinetyka jego masy przerzuciła go na drugą stronę. Znów cofnął się, aż obcasy znalazły
się za krawędzią, po czym wziął głęboki oddech i zrobił krok do tyłu, w pustkę. Spadł jak kamień. Kiedy
gzyms mignął mu przed oczami, chwycił go oburącz.
- Siedemnaście sekund - zameldowała Grimsdottir. - Stój tam. Jakbym, kurde, mógł stać, pomyślał
Fisher.
- Przepraszam, źle się wyraziłam - poprawiła się. - No dobra, po drabinie i jesteś w domu. Ruszasz za
pięć... cztery... trzy...
Fisher naprężał właśnie ramiona, szykując się do wspinaczki, kiedy zadźwięczał alarm.
- Dalej, Sam, no już!
Podciągnął się na gzyms, chwycił szczebel nad głową i ruszył w górę.
ROZDZIAŁ 21
Przecisnął się przez właz i skulił w wąskiej przestrzeni między rurami wodociągowymi i przewodami
elektrycznymi. Wijąc się jak wąż, odwrócił się na powrót twarzą do włazu.
- Co to było, do ciężkiej cholery? - spytał.
- Nie bardzo wiem. Właśnie sprawdzam. - Dziesięć sekund później znała już odpowiedź: - No dobra,
wygląda na to, że mieli przepięcie. Zakłóciło działanie algorytmów kamery. Musieli zobaczyć kątem
oka, jak coś się rusza, widzieli pewnie za mało, by stwierdzić, co to takiego, ale wystarczająco dużo, by
podnieść alarm. Przyczaj się i czekaj. Będziesz miał towarzystwo.
Ledwo te słowa przebrzmiały w implancie, gdy usłyszał gdzieś pod sobą stłumiony szum radia, a zaraz
potem stukot. Po chwili zrozumiał, co jest źródłem hałasu. Strażnicy otwierali drzwi windy.
W szybie rozbrzmiały echem głosy; mówili po arabsku. Światło z dołu przesączało się przez szczelinę
przy włazie - przyświecali sobie latarkami. Fisher dobrze znał arabski, ale ochroniarze mówili tak
szybko, że wychwytywał tylko fragmenty:
- ...czegoś? Widzisz coś?
- Nic nie ma. Co takiego zobaczyli?
- Sprawdzę.
Znów szum radia. Kolejna wymiana zdań, ale zbyt przytłumiona, by Sam mógł cokolwiek zrozumieć.
Wreszcie usłyszał wyraźnie: -Nie mają pewności. Tylko jakiś ruch.
- No cóż, tu niczego nie ma. Jesteśmy na wysokości trzystu metrów. Co mogłoby się tu ruszać?
Zaskrzeczało radio.
- Kontrola? Czysto. Nic tu nie ma.
Minęło kilka sekund. Fisher usłyszał, jak z hukiem zatrzaskują się drzwi windy. Zapadła cisza.
- Ruszam dalej - oznajmił i poczołgał się w głąb korytarza.
Bez problemu odszukał właz i pięć minut później kucał już przy krawędzi dachu, zerkając w dół, na
balkon penthouse'u. Gdzieś tam był Marcus Greenhorn.
Szybkość, z jaką ochrona hotelu zareagowała na alarm, dowodziła, że ochroniarze są tuż obok - jak
również żołnierze sił specjalnych Al-
-Mugawir przysłani przez emira. Fisher nie mógł dopuścić do wymiany ognia. Będzie musiał poruszać
się z największą ostrożnością i szybko przycisnąć Greenhorna, zanim ten zdąży wezwać pomoc.
Włożył gogle noktowizyjne, położył się na brzuchu i błyskawicznie podczołgał do przodu, aż na skraj
dachu. Potem już powolutku, centymetr po centymetrze, przesunął tors nad krawędzią by wreszcie na
wpół zawisnąć głową w dół, z ramionami zaczepionymi o okap.
Balkon rozciągał się na całą długość penthouse'u - jakieś trzydzieści metrów. Wyposażono go w jacuzzi,
fontannę i jadalnię na świeżym powietrzu. Przez okna widać było wnętrze pogrążone w niemal
całkowitej ciemności. Jedynym źródłem światła było skąpane w łagodnym błękicie duże akwarium.
Fisher przełączył się na podczerwień i przepatrzył ponownie otoczenie. Nie dostrzegł niczego
podejrzanego. Sprawdził też spektrum elektromagnetyczne, ale nie znalazł żadnych czujników ani
kamer. Bez względu na to, ilu było tych Al-Mugawir, prawdopodobnie czuwali na korytarzu.
Jednym płynnym ruchem ześliznął się z dachu, w zwolnionym tempie zrobił wymyk, zawisł na ułamek
sekundy w powietrzu i bezgłośnie opadł na balkon. Odwrócił się twarzą do okien, wyciągając pistolet.
Przez trzydzieści sekund czekał bez ruchu, aż nabrał pewności, że jest sam.
Do penthouse'u prowadziło troje rozmieszczonych w regularnych odstępach balkonowych drzwi.
Wybrał te po lewej. Nie były zamknięte. Wśliznął się do środka. Przez ostatnią godzinę pocił się jak
mysz, więc gwałtownie zareagował na nagły podmuch chłodnego powietrza z klimatyzacji.
Apartament utrzymany był w odcieniach brązu. Ściany w mahoniu i złoceniach, puszyste dywany; a
gobelinów i obrazów wytarczyłoby na ekspozycję małego muzeum. Akwarium, pełne egzotycznych
rybek we wszystkich kolorach tęczy, gulgotało cichutko, rzucając na sufit falujące cienie.
Wyświetlił plan penthouse'u na ekranie OPSAT-u, określił swoje położenie i ruszył dalej.
Pogrążonego w kamiennym śnie Greenhorna znalazł w sypialni. Kilka metrów dalej na ogromnym
królewskim łożu wyciągnęła się naga kobieta. Fisher stwierdził, że to dziewczyna, której haker przesłał
zaproszenie. Greenhorn miał na sobie białe bokserki, koszulkę z rzędami zer i jedynek oraz biały
frotowy szlafrok z godłem Burdż al-Arab. Choć nie miał jeszcze trzydziestki, wyglądał dziesięć lat
starzej: wielki brzuch, ziemista cera i szerokie zakola.
Fisher zbliżył się do łóżka od strony kobiety. Już miał ją unieszkodliwić, gdy zauważył na jej nadgarstku
bransoletkę z informacją-medyczną. Jak pech, to pech. Mógłby ją uśpić, czy to strzałką, czy Wacikiem,
ale nie wiedział, jak narkotyk zadziała w przypadku jej choroby. Nie zamierzał zabijać jej tylko dlatego,
że była na tyle głupia, by zadawać sic z idiotą pokroju Greenhorna. Pocieszał się, że dziewczyna ma
tylko metr pięćdziesiąt wzrostu i waży niewiele ponad czterdzieści kilogramów. Jeśli się nawet obudzi,
poradzi sobie z nią.
Podszedł do Greenhorna. Wyjął z pistoletu strzałkę, pochylił się i zadrapał przedramię hakera. Ten
poruszył się, wymamrotał coś, potarł rękę i znów zachrapał. Dawka nie była na tyle duża, by stracił
przytomność, wystarczyła jednak, by go oszołomić na kilka minut.
Fisher odczekał dziesięć sekund, aż narkotyk zacznie działać, zdjął gogle i ukląkł przy łóżku, z jedną
ręką na rękojeści leżącego w futerale na łydce sykesa fairbairna. Lekko potrząsnął ramieniem
Greenhorna. Panie Greenhorn - szepnął. - Panie Greenhorn, proszę się obudzić.
Greenhorn jęknął i zamrugał. Odwrócił się i łypnął na Fishera spod pól przymkniętych powiek. Hę?
W paskudnie nieświeżym oddechu hakera dało się wyczuć masło orzechowe i dżin.
- Telefon do pana, panie Greenhorn. Pan pozwoli ze mną. Fisher pomógł mu usiąść, potem wstać,
wreszcie wyprowadził
z sypialni, po drodze fachowo go obszukując.
- Mówisz, że kim jesteś? - wybełkotał Greenhorn.
- Abdul, panie Greenhorn, Abdul z ochrony, pamięta pan?
- A tak, jasne.
Fisher poszedł z nim na drugi koniec penthouse'u, do wnęki z sofą w pobliżu akwarium, posadził go
twarzą do zbiornika, a sam zajął krzesło naprzeciwko. Dzięki tylnemu oświetleniu pozostanie w cieniu.
Greenhorn opadł na sofę i znów zachrapał. Sam odczekał pięć minut, aż wpływ narkotyku osłabnie, po
czym przysunął krzesło, aż kolanami niemal dotykał kolan Greenhorna. Wyciągnął rękę i przycisnął
pięść do podstawy jego przegrody nosowej. Ból przebudził hakera. Ej, co się dzieje...
Fisher chwycił go za podbródek, kciukiem naciskając na gardło.
- Ani piśnij. - Wbił kciuk nieco głębiej. Greenhorn aż się zakrztusił.
- Rozumiemy się? - Haker kiwnął głową.
- Puszczę cię teraz i utnę sobie z tobą pogawędkę. Jeśli udzielisz mi odpowiedzi, pożyjesz sobie jeszcze.
Jeśli podniesiesz głos albo drgniesz, zastrzelę cię. Zrozumiano?
- Tak, tak. Mogę cię o coś spytać? Fisher się zgodził.
- Wysłał cię Duży Joey? Bo jak tak, to mam kasę, tylko nie miałem kiedy jej...
- Nie wysłał mnie Duży Joey.
- No to kto?
- Święty Mikołaj. Byłeś niegrzeczny, Marcusie. Znów zabawiałeś się w cyberprzestrzeni.
Greenhorn wreszcie zrozumiał. Przerażony, wytrzeszczył oczy.
- O Jezu...
- Ciepło, ale jeszcze nie parzy. Pytanie numer jeden: Kto płaci za twoje wakacje?
- Nie wiem, dostałem tylko e-mail.
- Od kogo?
- Nie wiem.
- To twoje drugie „nie wiem". Jeszcze jedno i nie żyjesz. Zacznę teraz opowiadać historyjkę, Marcusie,
a ty ją dokończysz. To było jakoś tak... Pewnego razu wynajęto cię, żebyś napisał dla kogoś wirusa.
Twoja kolej.
- Eee... tego... wynajęto mnie przez e-mail, przysięgam. Mieli już dla mnie konto w szwajcarskim
banku. Dostałem sto tysięcy na początek i kolejne sto po wykonaniu roboty. Musisz mi uwierzyć, nigdy
nie spotkałem się z nikim osobiście.
Fisher mu uwierzył.
- Kiedy to było?
- Dwa miesiące temu.
- Kiedy polecono ci tu przyjechać?
- Jakiś tydzień temu... no, może dziesięć dni.
- Wtedy „Trego" zmierzał ku amerykańskiemu wybrzeżu. Skoro jednak pracodawcy Greenhorna tak
bardzo obawiali się zostawić go samemu sobie, zastanawiał się Fisher, to czemu po prostu go nie zabili?
- Od tej pory nikt się z tobą nie kontaktował?
- Nikt. Kazali mi tu przyjechać i czekać, aż się odezwą.
- Jesteś pewien, że zorganizował to ten sam człowiek, który cię wynajął?
- Tak.
- Taki spryciarz jak ty na pewno zachował szczegółowe informacje, co? E-maile, dane kont... Takie
małe ubezpieczenie.
- Eee... daj spokój facet, oni mnie zabiją.
Sam wyciągnął pistolet i wycelował w czoło hakera.
- Nie zdążą.
- Jezu, no dobra... dobra. Tak, coś tam zachowałem. - Greenhorn sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął
miniaturowy napęd USB. - Wszystko jest tutaj.
Fisher podłączył urządzenie do portu USB OPSAT-u, poczekał, aż OPSAT pobierze zawartość, po
czym wepchnął napęd do kieszeni na ramieniu.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Nie opuszczając wycelowanego w Greenhorna pistoletu, wolno
odwrócił głowę. Dziewczyna hakera, teraz już w figach, wparadowała do pokoju, przecierając zaspane
oczy. Zobaczyła Greenhorna i zatrzymała się w pół kroku. Fisher, wciąż ukryty w cieniu, obniżył
pistolet i pochylił się do przodu.
- Hej, Marcus - odezwała się zachrypłym głosem. - Co tam robisz? Co tak siedzisz po ciemku?
- Eee... no, wiesz, patrzę sobie na ryby. Nie mogłem spać. Podeszła trochę bliżej.
- Potowarzyszyć ci?
- Nie, kotku, nie trzeba. Wracaj do łóżka. -No dobra...
Ale po paru krokach znów się zatrzymała i odwróciła. Spojrzała na Fishera, zamrugała i przechyliła
głowę.
Szlag by to... Wcale mu się nie uśmiechało zabić kobiety, którą Greenhorn wciągnął w swoje
pożałowania godne życie. Przełączył pistolet w tryb usypiania.
- Kotku, wracaj do łóżka - powtórzył Greenhorn. - Przyjdę do ciebie za minutkę.
Nadal wpatrywała się w Fishera. Wciąż jeszcze w półśnie, mrugała zaspana, próbując zrozumieć, co
widzi. Fisher miał jej właśnie posłać strzałkę, gdy krzyknęła.
ROZDZIAŁ 22
Właściwie nie krzyknęła, ale zapiszczała. Tak przeszywająco, że Fisher na moment oniemiał. Ten
ułamek sekundy wystarczył, by kobieta odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Zwinnie jak sarna
przemknęła obok akwarium i dopadła drzwi.
-
Pomocy! Pomocy! - krzyczała
Fisher wstał. Złapał Greenhorna, okręcił nim i założył mu nelsona. Docisnął lufę pistoletu do miękkiej
tkanki za jego uchem i ruszył w lewo, ku oknom i najbliższym drzwiom na balkon.
Drzwi do apartamentu otworzyły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadły cztery postacie w czarnych
kombinezonach. Sposób wtargnięcia nie pozostawiał wątpliwości - Fisher miał do czynienia z
zawodowcami. Idealnie zsynchronizowani, utworzyli półkole. W akcji byli jednością. Każdy z nich
przeszukiwał wzrokiem inną część pokoju. Jeden krzyknął coś do pozostałych i wszyscy zwrócili się
przeciw Fisherowi. Unieśli broń w pogotowiu i podeszli bliżej.
Pomysł Fishera, aby wziąć Greenhorna ze sobą, okazał się chybiony - pierwotny plan ewakuacji też
spalił na panewce.
- Nie ruszaj się, dopóki czegoś nie zrobię - szepnął jeńcowi.
- Dobra, cokolwiek tylko...
Fisher usłyszał pojedynczy stłumiony wystrzał. Głowa hakera odskoczyła do tyłu. Osunął się
bezwładnie w jego ramiona. Fisher natychmiast zdał sobie sprawę, że to nie pomyłka. Ludzie ci byli
zbyt zdyscyplinowani, by ryzykować niepewny strzał, i zbyt dobrzy, by nie trafić dokładnie w to, w co
celowali. Widać wykonywali rozkazy. Gdyby został pochwycony, Greenhorn nie opuściłby hotelu
żywy.
Fisher, łapiąc bezwładnego hakera za kołnierz, wycelował w najbliższego Al-Mugawir i strzelił. Nim
jeszcze ciało mężczyzny osunęło się na ziemię, skorygował trajektorię, strzelił ponownie i
wyeliminował drugiego. Pozostali dwaj schowali się za najbliższą osłoną i otworzyli ogień.
Pod gradem kul ciało Greenhorna zaczęło podskakiwać, szarpane na wszystkie strony. Fisher poczuł,
jak coś uderza w jego lewe ramię, potem w prawy bok. Nie czuł bólu. Mógł mieć tylko nadzieję, że
zbroja Rhino-Plate spełnia swoją rolę. Za plecami usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Używając trupa jako
tarczy, ostrzeliwał się, cofając się ku drzwiom, aż obcasem zawadził o próg.
Wepchnął pistolet do kabury, wyłuskał z uprzęży granat oślepiający, wyrwał zawleczkę i rzucił.
Zapalnik miał jedynie dwusekundowe opóźnienie. Fisher zamknął oczy. Przez zaciśnięte powieki
zobaczył błysk białego światła i poczuł, jak fala uderzeniowa wstrząsa trupem Greenhorna.
Znów wydobył pistolet i rozpoczął ostrzał w nadziei, że zmusi przeciwników do opuszczenia głów.
Sięgnął za plecy, nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Upuścił ciało Greenhorna, obrócił się na pięcie,
przebiegł sprintem przez balkon, przeskoczył barierkę i runął w dół.
Gdy tylko znalazł się w powietrzu, przekonał się, że decyzja, by nie infiltrować hotelu na spadochronie,
była jak najbardziej słuszna. Natychmiast pochwyciły go skrzydła cyklonicznego wiatru, który jak całun
owijał się wokół budynku. Wicher miotał jego ciałem. Wysoki na trzysta metrów hotel na wybrzeżu
narażony był zarówno na fronty atmosferyczne od morza, jak i od lądu. Gwałtowne podmuchy wiatru
mogły przerazić wytrawnego pilota, a co dopiero samotnego śmiałka z paralotnią.
Idąc za radą jakiegoś wewnętrznego głosu, w ostatniej chwili uzu¬pełnił swój ekwipunek kompaktową
paralotnią. Dostać się do hotelu było prawdziwym wyzwaniem, ale wydostać się z niego mogło okazać
się jeszcze większym. Lepiej już mieć za dużo wyposażenia, którego się nie użyje, niż na odwrót.
Nie przejmował się, czy Al-Mugawir strzelają jeszcze do niego z balkonu. Choć od skoku minęło ledwie
parę sekund, zdążył się już zagubić w ciemności, mknąc ku powierzchni wody z szybkością niemal stu
kilometrów na godzinę. Zostało mu najwyżej jakieś trzydzieści sekund.
Wygiął ciało w łuk, rozkładając ramiona i nogi, by maksymalnie wykorzystać prąd powietrzny. Wydało
mu się, że leciutko uniósł się do góry. Zerknął w prawo i ujrzał światła nadmorskich sklepów i
restauracji. Przekręcił ciało w tym kierunku.
Uniósł OPSAT do twarzy i klepnął przycisk, wyświetlając wysokościomierz: „213 metrów". Jedną
trzecią wysokości hotelu przebył w niecałe dziesięć sekund. Zważywszy na zmienne wiatry, musiał
czekać z otwarciem paralotni do ostatniej chwili.
Zerknął na OPSAT: 147 M/140 KM/GODZ.
Jeszcze kilka sekund...
Sięgnął przez klatkę piersiową i oderwał zapinaną na rzepy zakładkę, chroniącą uchwyt linki paralotni.
117 METRÓW.
Czekaj...
102 METRY.
Szarpnął linkę i usłyszał świst i trzepot uwolnionej paralotni. Poderwało go do góry. Poczuł, jak żołądek
podchodzi mu do gardła, a ramiona wykręcają się mu do tyłu. Znalazł linkę regulatora wysokości i
delikatnie ją pociągnął, by nie wznosić się zbyt wysoko. Na tym pułapie, przy zmiennych prądach
powietrznych paralotnia miała tendencję do ustawiania się pod wiatr i nabierania wysokości kosztem
prędkości; w efekcie mógł unosić się w powietrzu Bóg jeden wie jak długo.
Znów zerknął na OPSAT: 77 M/64 KM/GODZ. Przełączył się w tryb radaru. Po lewej stronie na
wybrzeżu migał czerwony trójkąt. To również wynik zmiany w wyposażeniu, dokonanej w ostatniej
chwili. Kiedy czekał na zapadnięcie zmroku, zdążył przejść parę kilometrów wzdłuż wybrzeża i ukryć
między głazami transponder naprowadzający.
Z pewnością każdy glina w Dubaju wiedział już o strzelaninie w najbardziej luksusowym hotelu w
mieście. Oczywiście nikt nie miał jego portretu pamięciowego, ale im szybciej się stąd wyniesie, tym
lepiej. Potwierdził położenie transpondera, pociągnął za lewą linkę i skręcił na północ.
Szanghaj
Z przymkniętymi oczami, rękoma założonymi na plecach, Kuan-Yin Zhao przemierzał pokój, a jego
kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki i wysoko sklepionego sufitu. W ciągu ostatnich
dwóch lat przeszedł to pomieszczenie wzdłuż i wszerz setki razy, obserwując w myślach rozgrywkę,
wyobrażając sobie ruchy przeciwnika i swoje na nie reakcje, by nic nie pozostawić przypadkowi. A
teraz... teraz wreszcie przyszło mu zebrać tego owoce.
Zatrzymał się i spojrzał na środek pokoju. Błyszczący w świetle halogenów marmur ułożono w kształt
mozaiki - gigantycznej planszy do xiangqi, o wymiarach sześć na sześć metrów. Nie było figur, jedynie
puste kwadraty wraz z obszarami macierzystymi każdego z graczy - pałacami Czerwonym i Czarnym -
oraz granatowy pas dzielący planszę na pół, czyli Rzeka.
Zhao wyobraził sobie ruch figur, tańczących wokół siebie. Jego przeciwnik pozostanie w
nieświadomości, aż do chwili, gdy...
- Sir... - jego rozmyślania przerwał jakiś głos. - Sir, przepraszam, że pana niepokoję...
Zhao wolno odwrócił się ku Xunowi.
- Tak? O co chodzi? - spytał szorstko.
Zatrzymano ich... w Teksasie. Zhao lekko się uśmiechnął.
Dobrze.
- Czemu to dobrze? - nie zrozumiał Xun. - Rząd ich ma. Jeśli zaczną śpiewać...
Na pewno zaczną. Xun zmarszczył brwi. -Ale co jeśli?... Zhao zatoczył ręką łuk.
Co tu widzisz, Xun?
Planszę do xiangqi.
- Pozwól, że cię zapytam: załóżmy, że para wrogich pao zbliża się do twojego króla. Co robisz?
Przesuwam króla. -Albo?
Atakuję atakujące pionki. -Albo?
Przesuwam inne figury, aby zbudować obronę.
Skąd wiesz, że nie tego właśnie chce wróg?
Nie wiem.
- A co jeśli żaden twój ruch nie należy do ciebie? Jeśli jest tylko reakcja na zaaranżowane okoliczności?
- Wówczas przegram grę.
- No właśnie. A teraz zrób, co mówię. Wyślij wiadomość do Sarani. Przekaż mu, że powinni rozpocząć
przygotowania. Teraz sprawy nabiorą tempa.
Xun kiwnął głową i szybko wyszedł.
Zhao odwrócił się do planszy i przesunął w myślach kolejną figurę.
ROZDZIAŁ 23
Dubaj
Fisher wylądował. Jednak jego plan, by szybko opuścić teren, został zniweczony. Nie przez organa
ścigania, lecz przez Lamberta. OPSAT miał dla Sama nową wiadomość: UDAJ SIĘ NA
WSPÓŁRZĘDNE 102.398, CZEKAJ NA TRANSPORT DO CHARLIE-ALFA JEDEN i podawał
szczegóły dotyczące identyfikacji jego kontaktu.
Nie podobało mu się to. Podane przez Lamberta współrzędne znajdowały się tuż przy górnej granicy
zasięgu transpondera, przy samej Jumeirah Road, na północ od Burdż al-Arab. Punkt Charlie-Alfa Jeden
był lokalem konspiracyjnym CIA przy Al Garhoud Road niedaleko klubu jachtowo-golfowego Dubai
Creek.
Rozkaz Lamberta był bezprecedensowy nie tylko dlatego, że nakazywał Fisherowi pozostanie w strefie
operacyjnej, w której zrobiło się gorąco, ale też dlatego, że kłócił się z pierwszą zasadą Wydziału
Trzeciego: niewidzialnością. Ujawniając się w lokalu CIA komuś, kto najpewniej okaże się oficerem
prowadzącym, pozostawi po sobie poważny ślad. Nie pocieszał go nawet fakt, że jego kontakt
najprawdopodobniej nie wie, kim on jest, i otrzyma rozkaz wymazania z pamięci jego twarzy.
Dwadzieścia minut po tym, jak Fisher wylądował na plaży i ukrył paralotnię w skalnej szczelinie,
czerwony dwudrzwiowy peugeot zjechał z drogi i zatrzymał się na poboczu. Kierowca wysiadł i
uklęknął przy przednim kole. Fisher dojrzał światło latarki odbite od kołpaka: jeden krótki błysk, dwa
długie i jeszcze trzy krótkie.
Wynurzył się z zarośli i podszedł bliżej. Choć zdjął i schował do plecaka uprząż, nadal miał na sobie
kombinezon taktyczny. Mimo to facet spojrzał na niego obojętnie.
- Czy pan Willard? - zapytał. Fisher pokręcił głową.
-Nazywam się Bartle - odparł, stosując się do kodu identyfikacji.
- Najlepiej połóż się na podłodze - powiedział kontakt, otwierając tylne drzwiczki.
Fisher wsiadł i wykonał polecenie.
Peugeot zatrzymał się dwadzieścia minut później. Fisher usłyszał dźwięk otwierającej się bramy
garażowej. Samochód podjechał kawałek do przodu i brama się zaniknęła.
- Możesz już wstać - poinformował kierowca. - Jesteśmy na miejscu.
Fisher podniósł się z podłogi i wysiadł z auta. Hyli w jakimś garażu na dwa samochody. Podążył za
mężczyzną do domu. Urządzone w stylu hiszpańskim wnętrze oświetlały tylko stojące lampy. Znaleźli
się w kuchni.
-Zaparzę kawy. Do pokoju konferencyjnego trafisz przez hall, pierwsze drzwi na prawo. Zgłoś się.
Wystarczy nacisnąć zielony przycisk. I nie martw się podsłuchem, pokój to akwarium.
Wszystkie amerykańskie ambasady i konsulaty, jak również niektóre lokale konspiracyjne CIA miały
„akwaria" - pozbawione okien i dźwiękoszczelne pomieszczenia, w których podsłuch był niemożliwy.
Fisher zastosował się do wskazówek mężczyzny. Pokój był mały - trzy metry na trzy - i pusty; przed
płaskim trzydziestodwucalowym ekranem telewizyjnym stało tylko biurko. Lampki w suficie rzucały na
dywan plamy światła. Usiadł i nacisnął zielony przycisk. Na monitorze pojawiły się najpierw
zakłócenia, potem pociemniał. Przez ekran przewinęły się słowa:
WYSZUKIWANIE SYGNAŁU...
SYGNAŁ AKTYWNY...
SZYFROWANIE AKTYWNE...
SPRAWDZENIE SYSTEMU...
GOTÓW...
I ukazał się Lambert. Fisher natychmiast rozpoznał otoczenie - sala dowodzenia Białego Domu. W tle
grupka ludzi biegała wokół błyszczącego dębowego stołu konferencyjnego. Był tam sekretarz obrony,
przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa
Krajowego, dyrektor generalny FBI i szef Wywiadu Narodowego.
- Dzień dobry, Sam - przywitał się Lambert.
- Mógłby być lepszy, pułkowniku. Proszę mi powiedzieć, co jeszcze robię w Dubaju.
- Przepraszam. Wiele się wydarzyło od twojego wyjazdu.
- Na to wygląda.
- Jesteś naszą szpicą, Sam. Poprosiłem, żebyś mógł przysłuchiwać się zebraniu. Musisz wiedzieć, co się
dzieje i na co się zanosi. Będziesz wszystko widział, ale oni nie będą widzieć ciebie. Słuchaj, ale się nie
odzywaj.
- Jak duch.
- Tymczasem opowiedz o Burdż al-Arab.
- Nagle zrobiło się gorąco. Nie zdemaskowano nas, ale Greenhorn nie żyje, zlikwidowali go jego goryle.
- Wypadek?
- Nic z tych rzeczy. Za dobrzy byli na coś takiego. Wiedzieli, co robią.
- Ciekawe, co takiego ważnego wiedział i kto wydał rozkaz?
- Musieliśmy coś przeoczyć. Może to nam coś powie. - Fisher uniósł napęd USB, który dał mu
Greenhorn. - To jego polisa ubezpieczeniowa.
- Super. Przekaż to Grim.
Na ekranie Fisher widział, jak szef sztabu Białego Domu wchodzi do sali i zajmuje miejsce u szczytu
stołu.
- Zostań tam po zebraniu - polecił Lambert. - Grim ma dla ciebie instrukcje dotyczące nowej misji. -
Zniknął z kadru, by po chwili, za-jąwszy miejsce przy stole, znów pojawić się na wizji.
Panie i panowie - powiedział szef sztabu - usiądźcie, proszę. Zaraz będę zdawał relację prezydentowi,
zaczynajmy zatem. Przede wszystkim, generale, zakładam, że ma pan aktualne dane ze Slipstone.
- Tak, sir. - Przewodniczący komitetu skinął głową. - Trzy godziny temu mieliśmy potwierdzonych w
przybliżeniu trzy tysiące sześćset ofiar śmiertelnych.
Zebrani byli wyraźnie poruszeni.
- Z dwóch tysięcy ocalonych jakieś czterdzieści procent nie przeżyje następnych trzech dni. Liczba ofiar
prawdopodobnie przekroczy pięć tysięcy.
Po chwili milczenia ponownie zabrał głos szef sztabu.
- Dlaczego Slipstone? Czemu wybrali Slipstone?
- Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że dla efektu - odparł przewodniczący Połączonego
Komitetu Szefów Sztabów. - Slipstone to mieścina gdzieś na zadupiu w centralnej części kraju.
Komunikat brzmi: „Dorwiemy was wszędzie i w każdej chwili". Miasteczko czy aglomeracja, to bez
znaczenia.
Szef sztabu się zamyślił.
- Idźmy dalej - odezwał się wreszcie. - Jim, proszę...
Dyrektor FBI otworzył teczkę i przewertował notatki.
- Siedemnaście godzin temu - zaczął - nasz agent specjalny dowodzący w Slipstone dotarł do nagrań z
kamer przemysłowych miejscowej stacji wodociągowej. Po analizie tych nagrań postanowiliśmy
wszcząć ogólnokrajowe poszukiwania białego chevroleta malibu, który parkował w pobliżu
przepompowni. Kamery zarejestrowały dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn: wysiedli z samochodu
i zniknęli z pola widzenia. Dwadzieścia minut później pojawili się ponownie i odjechali. Dostaliśmy
cynk; dzięki niemu drogówka zatrzymała białe malibu niedaleko El Paso w Teksasie. Kierowca i
pasażer pochodzą z Bliskiego Wschodu. Mieli lipne prawa jazdy, dwa pistolety półautomatyczne i trzy
tysiące dolarów w gotówce. Przewieziono ich na przesłuchanie do więzienia hrabstwa El Paso.
Początkowo odmawiali współpracy, ale w końcu jeden z nich zdradził szczegóły potwierdzające ich
obecność przy stacji wodociągowej w Slipstone i plany opuszczenia kraju. Na podstawie danych
lotniskowych i wyciągów z kart kredytowych ustaliliśmy adres w Gwatemali, gdzie mieli się zatrzymać.
Gwatemalska policja państwowa dokonała rewizji w tym lokalu; znalazła ukryte dokumenty. Papiery
natychmiast przekazano naszemu attache prawnemu. Wciąż jeszcze je przeglądamy, ale ustaliliśmy już,
że mężczyźni ostatecznie zmierzali do Aszchabadu w Turkmenistanie. Aszchabad leży dwadzieścia
cztery kilometry od granicy z Iranem.
Nawet z odległości jedenastu tysięcy kilometrów Fisher poczuł eskalację napięcia wy wołaną słowem
„Iran". Pojawił się pierwszy dowód wskazujący sprawcę skażenia Slipstone - i być może incydentu z
„Trego". Fisher widział, że przewodniczący komitetu robi obszerne notatki. On już się szykuje, uznał. O
ile nic się nie zmieni, wkrótce zapytają go o możliwości zaangażowania militarnego w Iranie.
- CIA wysłała do Aszchabadu szefa placówki w Uzbekistanie, żeby przeczesał teren - dodał szef
wywiadu. - Problem polega na tym, że od dziesiątek lat nie mamy stałego zespołu w Turkmenistanie.
Odbudowujemy siatki.
- Trop prowadzący do Aszchabadu - ciągnął dyrektor FBI - został częściowo potwierdzony przez
jedynego pojmanego członka załogi jachtowca „Trego". Trzy dni temu przeniesiono go do naszego
aresztu.
Obiekt twierdzi, że nazywa się Behfar Nassiri i zanim na pokładzie „Trego" wypłynął z Mauretanii,
przebywał w Aszchabadzie.
Nie trwało to długo, pomyślał Fisher. W areszcie Wydziału Trzeciego przesłuchiwany przez Reddinga
Nassiri milczał z kamienną twarzą. A FBI jakimś sposobem sprawiło, że zaczął śpiewać.
- Według naszej bazy danych - wtrącił dyrektor CIA - ród Nassiri wywodzi się z prowincji Mazandaran
w Iranie.
- Sukinsyny - skomentował szef sztabu po dłuższej chwili ciszy.
- Nassiri twierdzi też, że otrzymał rozkaz rozbicia „Trego" o brzeg Wirginii. Gdyby to przeżył, miał sam
się zabić, „zadając chwalebny cios Wielkiemu Szatanowi".
- Prosto z księgi hymnów Pasdaranu - zauważył sekretarz obrony. Fisher zetknął się z Pasdaranem.
Organizację znaną pod oficjalną
nazwą Pasdaran-e Enghelab-e Islami - Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej - tworzyły elitarne
jednostki, których członkowie gotowi byli poświęcić wszystko dla islamu i irańskich przywódców
religijnych. W porównaniu z żołnierzem Pasdaranu palestyński zamachowiec-samobójca był potulny
jak baranek.
- Co oni sobie, na miłość boską, wyobrażają? - wybuchł sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa
Krajowego. - Nie zdają sobie sprawy, z kim zadzierają?!
Doskonale zdają sobie sprawę, odpowiedział w myślach Fisher. Teherańscy ekstremistyczni przywódcy
nie marzą o niczym innym jak tylko o tym, by stanąć do walki z ich wrogiem numer jeden. Dla nich to
nic innego jak święta misja.
- Coś jeszcze ze strony FBI? - zapytał szef sztabu.
- Po porannej odprawie będę wiedział więcej; nadal pracujemy nad szczątkami ze składu kawy we
Freeport City.
- Jaką mamy pewność, że to ciała załogantów „Trego"? - dopytywał się sekretarz obrony.
- Dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Właśnie trwają sekcje zwłok, wkrótce więc powinniśmy wiedzieć
coś więcej. Jeśli chodzi o „Duro-ca", to wstępnie ustaliliśmy, że jacht zabrał załogę „Trego" i przewiózł
ją do Freeport City. „Duroc" eksplodował na pełnym morzu, zanim zdołaliśmy go przejąć. Żadnych
rozbitków, żadnych ciał. Pracujemy nad ustaleniem danych rejestracyjnych.
Do sali wszedł adiutant, podszedł do dyrektora FBI i wręczył mu notatkę, po czym opuścił
pomieszczenie.
- Co masz, Jim? - zapytał szef sztabu.
- Następny fragment układanki. Dokumenty finansowe znalezione w domu w Gwatemali zaprowadziły
nas do banku w omańskim Maska-cie. Chodzi o konto firmowe zarejestrowane na Saracen Enterprises.
Szef wywiadu notował.
- Pracujemy nad tym - zapewnił. Dyrektor FBI zamknął teczkę.
- Tyle na chwilę obecną.
- Doug? - Szef sztabu zwrócił się do dyrektora CIA.
Ten wstał i podszedł do monitora. Ekran rozświetlił się, ukazując zdjęcie satelitarne Slipstone. Obraz
był czarno-biały, jeśli nie liczyć kilku czerwonopomarańczowych plamek.
- Oto ogniska radioaktywne w rejonie Slipstone. Na obraz satelitarny nanieśliśmy dane z EPA, żeby
określić zasięg skażenia i granice kwarantanny ujęć wodnych. Na razie wszystko wskazuje na to, że
trucizna nie przeciekła do wód gruntowych i struktur geologicznych.
- O czym tu w ogóle mówimy? - dopytywał się szef sztabu. - Co to za substancja?
- Cez 137. Pospolity odpad powstający przy neutronowym bombardowaniu uranu lub plutonu. Krótko
mówiąc, jest to albo radioaktywny odpad z reaktora, albo pozostałość po produkcji bomb. Niestety, w
świecie fizyki atomowej cez jest tani i powszechnie dostępny. Da się dokładnie ustalić, skąd pochodzi,
ale trochę to potrwa.
- Jak trwały jest ten izotop? - chciał wiedzieć sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. -
Kiedy miasto znowu będzie się nadawało do zaludnienia?
- Czas rozpadu cząsteczki cezu 137 to trzydzieści lat. Innymi słowy, zanim znowu będzie można
zamieszkać w Slipstone, większość z nas zdąży zejść z tego świata.
Zebranie się skończyło. Fisher w milczeniu obserwował uczestników wychodzących z sali.
Był poruszony. Znał wstępne szacunki dotyczące żniwa śmierci, ale przeszedł go dreszcz, gdy usłyszał
te same liczby podane w tak bezduszny sposób. Pięć tysięcy ofiar śmiertelnych... Slipstone to już
miasto-widmo, w którym nikt nie zamieszka przez całe pokolenie lub jeszcze dłużej...
Na ekranie pojawił się Lambert. Nad jego ramieniem Fisher widział pustą salę dowodzenia.
- Sam słyszałeś.
- Słyszałem.
- Wypadki potoczą się następująco: pod koniec dnia Kongres oficjalnie ogłosi, że za incydentem z
„Trego" i atakiem na Slipstone stoi Iran. Kongresmani zagłosują i jednogłośnie poprą prezydenta w
użyciu wszelkich sił zbrojnych w akcji odwetowej. Jutro o tej porze na biurku sekretarza obrony
szefowie sztabów złożą plan operacyjny. Za czterdzieści osiem godzin grupa uderzeniowa marynarki
wojennej USA zacznie się zbliżać do Zatoki Omańskiej.
Nie da się tego uniknąć, Fisher był o tym przekonany. Nie wiedział, czy w stu procentach pokryje się to
ze scenariuszem Lamberta, ale to, co właśnie nakreślił mu szef, brzmiało aż nadto realnie. Jedynym
dowodem podającym w wątpliwość na pozór niezaprzeczalny udział Iranu był jego raport o chińskiej
załodze „Duroca" rozrzuconej, wraz ze szczątkami jachtu, na dnie Atlantyku.
Pozostawało pytanie, kiedy i jak prezydent postanowi odpowiedzieć na ataki. Wojna totalna,
amerykańscy żołnierze na irańskiej ziemi? Precyzyjne naloty? Taktyczna broń jądrowa?
- Dokąd nas to prowadzi?
- W to samo miejsce, tylko mamy krótszy termin. Jeśli jest coś jeszcze, to jak najszybciej musimy się
dowiedzieć co. Nieważne, dokąd prowadzą ślady, musimy zdobyć wszystkie dowody. Grim, jesteś?
- Tak. Sam, zainteresują cię dwie rzeczy. Primo: dane, które wydobyłeś z pulpitu sterowniczego
„Duroca", były zaszyfrowane mocnym algorytmem; kolejne arcydzieło Marcusa Greenhorna, ale na
razie nie wygląda to na nic innego niż zapis wycieczki z portu macierzystego w St. Lucie na Bahamy.
Jacht płynął wzdłuż atlantyckiego wybrzeża, odwiedzał dalekomorskie szlaki wędkarskie. Kilka razy
się zatrzymy¬wał, w miastach typu Savannah, Hilton Head czy Charleston.
- Ulubione miejsca bogatych i sławnych właścicieli jachtów -stwierdził Fisher.
- Bingo. Jeszcze szukam właściciela, ale ten, kto kupił „Duroca", musi mieć mnóstwo kasy. Secundo:
namierzyliśmy numery seryjne, które zdjąłeś z silników „Trego". Według listy Lloyda silniki dwa lata
temu zainstalowano na frachtowcu o nazwie „Sogon" w stoczni Kolobane w Dakarze.
- Nassiri twierdzi, że zaokrętował się na „Trego" w Mauretanii. Da-kar leży tylko sześćdziesiąt
kilometrów od granicy - zauważył Fisher.
- Stawiam dziesięć do jednego, że „Sogon" i „Trego" to ta sama jednostka - wtrącił Lambert.
- Możliwe. Możliwe też, że silniki przełożono. Wiemy, gdzie jest „Sogon"?
- Szukam go - odparła Grimsdottir. - Co do stoczni, to próbowałam włamać się do jej systemu
informatycznego, ale jest okrojony do minimum. Poza pocztą właściwie nic tam nie ma. Wszystkie
dokumenty trzymają pewnie w stoczni na wydrukach.
Fisher się zamyślił.
- Od dwóch lat nie byłem w Dakarze - powiedział.
- No to najwyższy czas na kolejną wizytę - zarządził Lambert. - Pakuj walizki.
ROZDZIAŁ 24
Dakar, Senegal
Fisher zjechał z szosy na drogę gruntową otoczoną z obu stron dżunglą. Wyłączył światła i zatrzymał
rangę rovera. Zgasił silnik i siedział w ciszy, a raczej w czymś, co tu uchodziło za ciszę. Słyszał
symfonię nocnych dźwięków lasu: kumkanie żab, ćwierkanie ptaków i, wysoko w koronach drzew,
szelest gałęzi i wrzaski małp podekscytowanych jego obecnością.
Dżungla wkraczała nawet do Dakaru, próbowała otoczyć i odzyskać tereny zajęte przez miasto. Od rana,
kiedy przyjechał, Fisher widział setki robotników wycinających maczetami zarośla wzdłuż senegalskich
dróg.
No i dobrze, pomyślał. Tak jak woda, dżungla stanowiła dla niego kamuflaż; dzięki niej mógł
niepostrzeżenie się podkraść, uciec, zrobić unik czy zastawić pułapkę. Otwartą dłonią uderzył się w
ucho i natychmiast przypomniał sobie o jedynej rzeczy, której nie znosił w dżungli.
W Dakarze był dwa razy. Raz podczas służby w Komandzie Foki, gdy wysłano tam jego drużynę w celu
wytropienia i zlikwidowania francuskiego czarnorynkowego handlarza bronią który zaopatrywał obie
strony wojny między Mali a Mauretanią. Zginęły tysiące ludzi. Wielu żołnierzy było dziećmi. Poległyby
kolejne tysiące, gdyby Francuz zrealizował swoje plany. Nie udało się mu. Już nigdy nie wydostał się z
dżungli na granicy Mali z Senegalem.
Dakar założyli mieszkańcy pobliskiej wyspy Gorée jako francuską placówkę kolonialną. Przez ostatnie
półtora wieku miasto urosło do rangi głównego ośrodka handlowego zachodnioafrykańskiego
wybrzeża; mieszały się w nim kultury francuska i islamska.
Fisher wysiadł, z tylnego siedzenia wziął swój worek i zagłębił się w dżunglę. Szybko zamienił szorty i
T-shirt na kombinezon taktyczny, uprząż i broń. Wcisnął worek w zarośla i ruszył przed siebie truchtem.
Osiem minut później i półtora kilometra dalej między gałęziami zobaczył przesiekę. Zatrzymał się i
podkradł do linii drzew. Przykucnął. Przed nim rozpościerał się szeroki na piętnaście metrów pas ziemi,
z którego wytrzebiono wszystkie drzewa i krzewy. Za nim stał wysoki na trzy i pół metra wschodni płot
stoczni Kolobane, zabezpieczony drutem kolczastym. Za ogrodzeniem rozciągał się akr ziemi, niegdyś
porosły chwastami i trawą. Dziś zajmowały go dwa rzędy niskich baraków magazynowych przedzielone
utwardzoną drogą. Ponad ich dachami widział dźwigi. Zainstalowane na słupach telefonicznych lampy
łukowe rzucały na jezdnię plamy światła.
Choć Kolobane była najbardziej obłożoną pracą stocznią na afrykańskim wybrzeżu, od Maroka na
północy po Angolę na południu, zleceń miała tylko tyle, że wystarczała ich ledwie na dzienną zmianę.
W nocy czuwali tylko ochroniarze i konserwatorzy.
Fisher wyjął lornetkę i zlustrował teren, najpierw w noktowizji, potem w podczerwieni. Według
przekazanych mu przez Grimsdottir danych w stoczni pracował stały zespół strażników nocnych. Chciał
poznać rozkład ich zajęć i trasy, jakimi się poruszali, zanim wkroczy na teren zakładu.
Dziesięć minut później miał już potrzebne informacje. Najbliżej stojącym strażnikiem był ubrany w
szorty, sandały i koszulkę nastolatek z kałasznikowem przewieszonym przez ramię. Fisher wiedział, że
nie należy go lekceważyć. W Afryce niektórzy z najlepszych żołnierzy byli zbyt młodzi, by w Stanach
móc ubiegać się o prawo jazdy. Mimo to potrafili zabić bez wahania, ograbić ofiarę z butów, ubrania i
biżuterii - czasami odcinając palce - i ją porzucić.
Fisher zaczekał, aż chłopak zniknie za magazynami. Podbiegł szybko do płotu i opadł na brzuch. Z
jednej z kieszonek wyjął miniaturowy pojemnik ze specjalną mieszanką kwasów enzymatycznych pod
ciśnieniem. W tym przypadku była to przesadna zapobiegliwość - płot stoczni był nieocynkowany i w
wielu miejscach przerdzewiały. Mimo to Fisher dokładnie spryskał siatkę.
Wystarczyło pięć minut. Wyciągnął rękę i przycisnął dłoń do ogrodzenia. Koło o średnicy
sześćdziesięciu centymetrów z cichym brzękiem upadło na trawę po drugiej stronie. Szybko spojrzał
przez lornetkę, zlokalizował strażnika i przeczołgał się przez dziurę.
Otwartą przestrzeń pokonał w dwie minuty. Na przemian biegł i zamierał w bezruchu, gdy nastoletni
strażnik odbębniał swoją rundkę wokół magazynów, wzdłuż drogi i znów wokół zabudowań. Chłopak
poruszał się po tej samej trasie i w niezmiennym tempie, Fisher mógł więc bez trudu przewidzieć jego
ruchy. Prześliznął się między magazynami, przebiegł przez drogę i zniknął za drugim rzędem baraków.
Przed sobą miał kępę opasłych baobabów. Między drzewami widział rusztowanie dźwigu i stoczniowy
pomost, przy którym cumował zardzewiały frachtowiec.
Wśród baobabów postawiono kilkanaście stołów piknikowych - było to miejsce relaksu dla
pracowników. Dobiegł go cichy śmiech. Zsunął na oczy potrójne gogle i przełączył się na noktowizję.
Jakieś piętnaście metrów dalej dwóch mężczyzn siedziało przy stoliku i paliło papierosy. Wokół nich na
ziemi leżały kule przypominające włochate piłki futbolowe - owoce baobabu zwane też małpim
chlebem. Fisher znał go aż za dobrze. Tropienie francuskiego handlarza bronią zajęło tygodnie i gdy
skończył im się prowiant, utrzymywali się przy życiu, jedząc małpi chleb i pieczone węże.
Przysiadł i czekał. Po kilku minutach mężczyźni zgasili papierosy, wstali i spacerkiem odeszli ku
stoczni. Kiedy zniknęli za rogiem koło dźwigu, wstał i pędem ruszył naprzód.
Przystanął przy granicy drzew. Rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Już miał iść dalej, gdy dostrzegł
coś kątem oka. Coś jakby światło odbite od szkła. W głowie rozbrzmiały mu dzwonki alarmowe.
Światełko było tak słabe, że szukał go pół minuty. Po lewej stronie, wysoko na kabinie dźwigu, leżał
człowiek, ubrany na czarno i z twarzą ukrytą pod czarną kominiarką. Do ramienia przyciskał karabin
snajperski z noktowizorem.
Zasadzka czy nadzwyczajne środki bezpieczeństwa? - zastanawiał się Fisher. Wątpił w to drugie. W
stoczni Kolobane reperowano i konserwowano sfatygowane frachtowce, nie okręty wojenne. W takim
razie to zasadzka. Domyślił się, że pułapka nie była zastawiona specjalnie na niego, ale na każdego, kto
miał się pojawić i węszyć wokół „Sogona" czy też „Trego". Skąd jednak wiedzieli, że się pojawi? Kim
są ci ludzie i co próbują ukryć? Musiał założyć, że skoro jest snajper, to pewnie jest więcej.
Powoli wycofał się między drzewa, odwrócił się i między stolikami pobiegł do drugiego rzędu
magazynów. Uważając na krążącego strażnika, posuwał się wzdłuż drogi, aż znalazł punkt, z którego
dobrze widział stanowisko snajpera.
Nadeszła pora, żeby policzyć graczy na boisku. Z kabury na plecach wyjął SC-20 i ustawił przełącznik
w pozycji ASE. Skierował lufę w górę i pociągnął za spust. Wyrzutnia cmoknęła cicho i wypluła sondę,
która zatoczyła łuk i zniknęła na nocnym niebie. i
Fisher przełączył OPSAT na przekaz z kamery ASE. Natychmiast uzyskał widok stoczni z lotu ptaka.
Obraz chwiał się nieznacznie, gdy aerożelowym spadochronikiem targały prądy powietrzne.
Obrał dźwig jako punkt odniesienia i przełączył kamerę na podczerwień. Snajper, nadal leżący plackiem
na dachu kabiny, zamienił się w plamę czerwieni, żółci i zieleni. Fisher zlustrował teren wzdłuż
pomostu, szukając innych postaci na dachach i wyżej. Nie zwracał uwagi na ruchome sylwetki,
najpewniej robotników.
Zlokalizowanie drugiego snajpera zajęło mu dwadzieścia sekund. Strzelec dobrze wybrał pozycję.
Usadowił się na dachu głównego celu Fishera - budynku biura stoczni. Mieli w zasięgu strzału
wszystkie dojścia do budynku. Czego strzegą? Jakie informacje o „Sogonie" i - a może raczej lub -
„Trego" próbują ukryć?
Fisher właśnie miał wyłączyć ASE i wysłać sygnał samozniszczenia, gdy snajper na dachu zmienił
pozycję. Chwilę trwało, nim Fisher zrozumiał, co się dzieje. Nagle uświadomił sobie, że znalazł się w
samym środku nowego pola ostrzału snajpera. Wyłączył kamerę, uniósł lornetkę i przyjrzał się
strzelcowi numer jeden. W powiększeniu zobaczył wielkie oko noktowizora i zamaskowaną głowę
opartą o kolbę karabinu.
Fisher rozpłaszczył się na ziemi.
Usłyszał świst i ciche pacnięcie. Obok niego wybuchł obłoczek piasku. Przetoczył się w prawo. Kolejny
pocisk wbił się w piach. Sam uniósł się lekko, na czworakach zrobił dwa kroki w prawo i ukucnął za
pniem baobabu.
Minęło pięć sekund, potem dziesięć. Znali jego przybliżoną pozycję, ale nie mieli czystego strzału. Obaj
snajperzy wymierzyli w niego równocześnie, a więc to nie był zbieg okoliczności. Mogło to oznaczać
tylko jedno - został naznaczony, optycznie lub elektronicznie. Prze-łączył gogle na noktowizję i
zlustrował otoczenie, szukając punktów obserwacyjnych. Nic. Z prawa i lewa zasłaniały go drzewa, z
tyłu - magazyny.
Był więc naznaczony elektronicznie. Mieli go na widelcu.
ROZDZIAŁ 25
Jak i kiedy został naznaczony - te pytania musiał odłożyć na później. A może nie? - pomyślał i zaczął
sobie przypominać: Jak Grimsdottir nazwała ten algorytm szyfrujący znaleziony w danych pobranych z
pulpitu sterowniczego „Duroca"? „Kolejne arcydzieło Marcusa Greenhorna"?
„Kolejne arcydzieło Marcusa Greenhorna..." Popatrzył na przypięty do nadgarstka OPSAT. Czy to
możliwe? Podłączał OPSAT do pulpitu sterowniczego „Duroca" i napędu USB Greenhorna. Jak na razie
wszystkie napisane przez Greennhorna algorytmy i wirusy, z którymi się zetknęli, miały za zadanie
osłaniać jego klienta.
Czyżby koń trojański ukryty w oprogramowaniu OPSAT-u uruchomił skrypt naprowadzający, który
nadawał na kanałach komunikacyjnych? Uznał, że to możliwe. Był tylko jeden sposób, by się
przekonać. Metoda była na pewno mało zaawansowana technicznie, ale powinna zadziałać.
Zdjął OPSAT i położył go pod drzewem, po czym zaczął się wycofywać, korzystając z osłony pnia
baobabu. Gdy dotarł do granicy kępy drzew, odwrócił się i puścił sprintem wzdłuż nich. Biegł, dopóki
nie nabrał pewności, że snajperowi numer dwa zasłaniają go budynki. Od-wrócił się raz jeszcze i zniknął
w cieniu między magazynami.
Zaczekał, aż nastoletni strażnik się oddali, wspiął się na pustą skrzynię i powoli unosił głowę, aż jego
oczy zrównały się z krawędzią dachu. Przez lornetkę sprawdził snajpera numer jeden. Facet się nie
ruszył. Wciąż koncentrował się na drzewie, za którym leżał OPSAT. Fisher uaktywnił implant.
- Grim, Lambert... jesteście tam?
- Tak - zgłosił się Lambert.
- Greenhorn sforsował kolejny z waszych firewalli i znowu zrobił swoje czary-mary. OPSAT jest
zawirusowany.
- Że co?! - krzyknęła Grim. Fisher wyjaśnił.
- Nie ulega wątpliwości, że wiedzieli, gdzie jestem.
- Przykro mi, Sam. Brak mi słów. Greenhorn jest... był dobry. Za dobry, cholera...
- Nic się nie stało. Przyniosę OPSAT z powrotem, ale musimy go usmażyć. Dajcie mi dziesięć minut i
wyślijcie sygnał samozniszczenia.
- Poradzisz sobie bez niego?
Fisher zachichotał.
- Grim, nie takie rzeczy się robiło, kiedy jeszcze słuchawki miały kable. Dam radę. Lambert, jest pewien
problem. Skoro wiedzieli, że ich odwiedzę, pewnie wiedzieli, czego szukam.
- I trochę posprzątali.
Właśnie. Lepiej jednak sprawdzić. Nigdy nic nie wiadomo.
Podaj swój status.
- Na razie bezpiecznie, ale dobrze strzegą wszystkich dojść do biura. Ponieważ misja odbywała się na
obiekcie cywilnym, zasady wymiany ognia nie obejmowały stosowania śmiercionośnej broni.
- Zdejmujemy białe rękawiczki - zarządził Lambert. - Możesz strzelać do napastników.
Fisher się odmeldował. Musiał się pośpieszyć. Snajperzy nie będą śledzili nieruchomego OPSAT-u zbyt
długo. Wkrótce zorientują się, że to podpucha.
Przebiegł wzdłuż linii drzew, dotarł do drugiego końca kępy i znów wtopił się w cień między
magazynami. Przez lornetkę sprawdził linie ognia. Dobrze widział stanowiska obu strzelców. Jeden i
drugi nadal mierzyli do ukrytego za baobabem OPSAT-u.
Z tyłu usłyszał chrzęst żwiru pod podeszwami sandałów. Nastoletni strażnik szedł spacerkiem drogą z
kałasznikowem przewieszonym przez ramię. Sam wydobył SC-20, ustawił przełącznik w pozycji
WACIK i wyszedł z cienia.
- Psst!
Chłopak się odwrócił. Fisher strzelił, trafiając go w klatkę piersiową. Nastolatek chwiał się na nogach
przez kilka sekund, wreszcie upadł. Fisher ukrył bezwładne ciało i kałasznikowa w cieniu, po czym
wrócił na wybrane wcześniej miejsce.
Przybrał siedzącą pozycję strzelecką. Trzymał SC-20 oburącz z łokciami opartymi na kolanach. Nie
martwił się o celność. Niepokoiło go tylko to, że snajperzy mają siebie nawzajem w zasięgu wzroku i
gdy zdejmie jednego, drugi natychmiast to zauważy.
Postanowił najpierw zlikwidować strzelca na dachu budynku biura. Ten na dźwigu nie będzie miał
możliwości ukrycia się ani szybkiej ucieczki. Przystawił oko do okularu. Gdy przecięcie siatki lunety
nałożyło się dokładnie na czoło mężczyzny, nabrał w płuca powietrza, za-trzymał je na chwilę i powoli
wypuścił. Delikatnie pociągnął za spust. Odrzut SC-20 szarpnął ramieniem. W lunecie widział, jak
głowa snajpera odskakuje do tyłu w aureoli krwawej mgiełki.
Okręcił się, ponownie przybrał pozycję i przyjrzał się snajperowi numer jeden. Strzelec na żurawiu
rzeczywiście zdążył już zauważyć, co się stało, i czołgał się do drabinki kabiny. Fisher przymierzył i
wystrzelił niemal natychmiast. Mężczyzna podskoczył, targnięty pojedynczym spazmem, i zamarł w
bezruchu.
Fisher postukał w implant.
- Dwóch śpi. Czysto. Idę do biura.
Zdawał sobie sprawę, że przeszukanie biura prawdopodobnie niewiele da. Skoro wiedzieli, że
przybędzie, wiedzieli też, w jakim celu. Można było przyjąć, że jest to równoznaczne z usunięciem
wszelkich śladów „Sogona" i „Trego" z dokumentacji stoczni. Miał tego świadomość, ale musiał się
upewnić. No i był uparty. Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby go zabić. Ucierpiał jego profesjonalizm. A
może jego włas¬ne ego? Tak czy owak, zamierzał wykonać zadanie.
Ukucnął przy zewnętrznej ścianie budynku biura i przyjrzał się drzwiom. Mimo odpadającej farby i
opłakanego wyglądu osadzone we wzmocnionej ościeżnicy były wyposażone w przemysłowe rygle.
Solidny zamek, ale co tam. Zamek to tylko zamek. Ten też, w trzydzieści sekund, poddał się jego
wytrychowi.
Uchylił lekko drzwi i elastyczną kamerą szybko zlustrował wnętrze w noktowizji i podczerwieni. Nic.
Wśliznął się do środka i zamknął drzwi. Budynek był długi i wąski, miał jakieś trzydzieści na
sześćdziesiąt metrów. Świetliki w wysoko sklepionym suficie wpuszczały do wnętrza srebrny blask
księżyca. Podłoga była zastawiona drewnianymi regałami, uginającymi się od suchego prowiantu - od
ryżu i mąki kukurydzianej po fasolę i kawę. Budynek służył za stoczniowy sklep spożywczy, w którym
statki uzupełniały zapasy.
Dokładnie na wprost, w drugim końcu magazynu Sam ujrzał przeszklone biuro na palach; można było
się do niego dostać tylko schodami wzdłuż ściany.
Fantastyczne miejsce na zasadzkę, zauważył.
Skręcił w prawo i nie wychodząc z cienia, posuwał się wzdłuż ściany, aż okrążył całą hurtownię i
znalazł się pod podłogą biura.
Włączył podczerwień i dokładnie obejrzał sklepienie nad głową. Nie widział plam ciepła w kształcie
człowieka. Przełączył gogle w tryb elektromagnetyczny. W kłębach czerni i granatu natychmiast
przykuły jego uwagę dwa obiekty pulsujące podpisami elektromagnetycznymi. Jeden z nich
przymocowano do wewnętrznej strony drzwi biura, drugi naprzeciwko - na szafie z dokumentami. Nie
miał wątpliwości, co widzi - laserową fotokomórkę i ładunki wybuchowe. Otworzy drzwi, przerwie
wiązkę lasera, i ładunki eksplodują.
Zastanowił się. Rozbrojenie miny ściennej jest możliwe, ale ryzykowne. Okna też nie wchodzą w grę.
Ten, kto pomyślał o zastosowaniu miny pułapkowej tego typu, na pewno i o nich nie zapomniał.
Ale...
Spojrzał na sufit. Może...
Wycofał się wzdłuż ściany, przemknął przez korytarz i wszedł na jedną z drabinek przykręconych do
regałów. Wspiął się na samą górę i trawersował półką, aż udało mu się dosięgnąć belki stropowej. Puścił
nogi wolno i wciągnął się na nią.
Czołgał się po belce, aż znalazł się dokładnie nad dachem biura. Przywiązał linę do krokwi i zjechał na
dół. Podszedł do najbliższego świetlika. Zamknięty był na prosty zatrzask, który łatwo ustąpił pod
naciskiem noża.
Po budynku echem rozniósł się stukot.
Sam rozpłaszczył się i przełączył gogle na podczerwień.
Po drugiej stronie drzwi czaił się mężczyzna. Fisher przełączył się z powrotem na noktowizję, w samą
porę, by zobaczyć, jak drzwi z wolna otwierają się do środka. Rusz się, Sam! - ponaglił się w myśli.
Nogami naprzód przecisnął się przez świetlik i w kucki opadł na podłogę. Biuro było wąskie. Jedną ze
ścian zajmowały sięgające mu ramienia szafy z dokumentami, przy pozostałych trzech stały
sfatygowane szare stalowe biurka.
Włączył podgląd elektromagnetyczny. Tak jak przypuszczał, przy oknach biegła druga wiązka. Znów
przełączył się na noktowizję i powoli uniósł wzrok na wysokość okien.
Ubrany całkowicie na czarno mężczyzna, z twarzą schowaną pod kominiarką, biegł pochylony w
kierunku schodów do biura. Fisher przeciął pomieszczenie, schylił się pod wiązką promieni
fotokomórki i rozpłaszczył przy ścianie. Wydobył sykesa.
Na schodach rozległy się kroki; po chwili ucichły. Sam usłyszał ciche podwójne pik-pik. W trybie
elektromagnetycznym ujrzał, że promień fotokomórki zniknął. Znów przełączył się na noktowizję.
Drzwi zaczęły otwierać się do środka. Fisher leciutko dotknął klamki i zatrzymał drzwi.
Przez długich pięć sekund nie dostrzegał żadnego ruchu. Mężczyzna pojawił się wreszcie w drzwiach,
ostrożnie stawiając kroki.
Fisher nie wiedział, co skłoniło przeciwnika do takiej reakcji - widzenie obwodowe, intuicja czy jeszcze
coś innego - ale facet nagle odwrócił się i rzucił na niego z nożem. Fisher lewą dłonią złapał go za
nadgarstek i mocno wykręcił mu rękę, podcinając równocześnie stopą kostkę. Przeskoczył za
padającego napastnika, złapał go za podbródek i zadał cios sykesem. Sztylet zatopił się we wgłębienie
obok obojczyka, przecinając tętnicę, trójkąt podobojczykowy i żyłę szyjną. Mężczyzna szarpnął się,
głośno wypuścił powietrze, znieruchomiał i osunął się na podłogę. Fisher zamknął drzwi.
Obmacał ciało. Nie zaskoczyło go, że facet niczego przy sobie nie miał.
- Śpi, czysto - zameldował. Zdjął mu kominiarkę. Napastnik był ciemnoskóry. Miejscowy talent.
Ciekawe, dla kogo pracował? - zastanawiał się Sam.
Przeszukanie trwało zaledwie kilka minut. W szafach nie było żadnych dokumentów dotyczących
„Trego" czy „Sogona". Włączył implant.
- Lambert, nic tu nie ma.
- Wcale się nie dziwię. Wracaj do domu.
Fisher ruszył do drzwi. Zatrzymał się jednak i odwrócił.
Na jednej z szaf stał przestarzały czytnik do mikrofilmów. Fisher zaśmiał się do siebie. Stoczniowe
metody archiwizacji danych były może trochę przestarzałe w porównaniu ze znanymi w cyberświecie,
ale nie zupełnie zacofane. Jeszcze raz przeszukał szafy, również bez po-wodzenia. Dobrał się więc do
biurek. W dolnej szufladzie pierwszego z nich znalazł teczkę pełną mikrofilmów. Bingo.
- Lambert?
- Jestem.
- Cofam to, co przed chwilą powiedziałem. Właśnie zaczęło sprzyjać nam szczęście.
ROZDZIAŁ 26
Germantown, Maryland
Dwanaście godzin po tym, jak wymknął się ze stoczni Kolobane i wsiadł na pokład ospreya w punkcie
ewakuacji, Fisher znów był w domu. Wiedział, że laba nie potrwa długo. Już wkrótce Grimsdottir
znajdzie na mikrofilmach to, czego szukają. Można się jednak spodziewać, iż odkryte przez nią
informacje zaprowadzą ich do kolejnej zmył-ki, kolejnej fasady, za którą kryć się będzie... co? Iran czy
coś innego? Fisher uświadomił sobie, że ostatecznie to pewnie bez znaczenia. Wypadki toczyły się
lawinowo, a lawina ta pędziła prosto na Teheran.
Podczas jego misji w Dakarze przeprowadzono autopsje zwęglonych ciał znalezionych w składzie kawy
we Freeport City. Wszystkie ofiary były mężczyznami w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu
czterech lat; wszyscy zginęli od strzału w tył głowy. Po egzekucji zostali oblani środkiem łatwo palnym,
najprawdopodobniej naftą i podpaleni. Odcięto im koniuszki palców i usunięto zęby. Ktoś zadał sobie
wiele trudu, żeby uniemożliwić identyfikację zwłok. Udałoby się, gdyby nie skrupulatność głównego
lekarza sądowego FBI. Ogniowi oparły się dwa dowody. Pierwszy z nich to częściowo strawiony
pokarm w żołądku jednego z denatów, w którym zidentyfikowano sos pomidorowy taki jak ten z
zapasów „Trego". Drugi dowód to zaplombowany ząb trzonowy, przeoczony przez brutalnego dentystę
amatora. Laboratorium FBI w Quantico rozpracowało skład wypełnienia w zaledwie kilka godzin -
plombę wykonano z mieszanki cyny i amalgamatu srebra występującego wyłącznie w górach Zagros w
Iranie.
Zgodnie z przewidywaniami Lamberta prezydent zrobił pierwszy krok zmierzający do wszczęcia wojny
z Iranem. Wysłał grupę bojową lotniskowca „Ronald Reagan" do Zatoki Omańskiej i nakazał jak
najszybciej zająć pozycję tuż przy granicy irańskich wód terytorialnych. W Iraku i Kuwejcie oddziały
101. i 82. Dywizji Powietrznodesantowej zostały postawione w stan gotowości, podobnie jak 1.
Batalion - 88. Oddział Piechoty Dziesiątej Dywizji Górskiej. Choć podczas nadzwyczajnego
posiedzenia zgromadzenia ogólnego ONZ ambasador Iranu kategorycznie zaprzeczył udziałowi jego
rządu w ataku na Slipstone i incydencie z „Trego", Rada Bezpieczeństwa jednogłośnie - mimo że bez
przekonania - uznała, iż sprawca ataku na Stany Zjednoczone „pogwałcił prawo międzynarodowe i
zostanie pociągnięty do odpowie-dzialności".
W świecie arabskim reakcje na ataki najpewniej będą różne, inaczej zareagują umiarkowani
muzułmanie - świeccy i duchowni - inaczej ekstremiści. Ci pierwsi potępią ataki, wyrażą współczucie i
zaoferują Amerykanom wsparcie, drudzy natomiast będą świętować i palić flagi pod amerykańskimi
ambasadami, od Turcji przez Sudan aż po Indonezję.
Fisher starał się korzystać z wolnego czasu, ale nie potrafił usiedzieć na miejscu. Nie mógł się doczekać,
kiedy zedrze kolejną zasłonę tajemnicy. Prawdopodobnie było już z góry przesądzone, jak to się
skończy - zagładą i ruiną Iranu - a jednak musi działać dopóty, dopóki nie znajdzie odpowiedzi na
wszystkie pytania. Jeśli kolejna wojna na Bliskim Wschodzie jest nieunikniona, historia oceni, czy
Stany Zjednoczone miały słuszność i właściwe informacje. Tu nie ma miejsca na wątpliwości i znaki
zapytania.
Było późne popołudnie, gdy nie wytrzymał i wyszedł z domu. W mieście kupił parę steków, trochę
ziemniaków, kwaśną śmietanę i sześciopak heinekena. Autostradą numer 270 pojechał na północ do
Frederick, gdzie zaparkował przy domu spokojnej starości Cedar Bend. Z zakupami w ręce poszedł do
mieszkania 302. Trzydzieści sekund po tym, jak zapukał, drzwi otworzył pomarszczony staruszek w
niebieskim kardiganie. Fisher uniósł torby.
- Co powiesz na towarzystwo?
- Sam! Dobrze cię widzieć. Wchodź. Trzeba było zadzwonić. A gdybym był właśnie z jakąś panną? -
przywitał go Frank Bunch.
- Na przyszłość będę pamiętał. - Sam się uśmiechnął.
Frank Bunch był starym przyjacielem rodziny i pierwszym właścicielem sztyletu Sykes Fairbairn.
Podarował go Samowi z okazji ukończenia BUD/S. Udzielił mu też wówczas rady, której Sam nigdy nie
zapomniał: „Przemoc jest łatwa, lecz nie życie z przemocą. Wybieraj rozważnie".
Bunch zaprzyjaźnił się z dziadkiem Sama już pierwszego dnia w Camp X na wybrzeżu jeziora Ontario
w Kanadzie. Ich przyjaźń, scementowana podczas szkolenia, przetrwała dziesiątki zrzutów do Europy
okupowanej przez Niemców podczas II wojny światowej.
- Co masz w torbie? - zainteresował się Frank. Sam wyłożył zawartość na stół.
- Wszystko, czego lekarz zabrania ci jeść.
- Zuch chłopak! Chodźmy, rozpalę ogień pod grillem.
Frank jak zwykle wyśmienicie przyrządził steki. Ziemniaki przypiekł tak, że skórka była
złocistobrązowa i lekko chrupiąca. Przyniósł szczypiorek do śmietany i oszronione kufle na piwo. Sam
od dawna nie jadł czegoś tak dobrego.
Pogrążeni w sytej błogości, usiedli na tylnej werandzie z widokiem na ogród. Do zachodu słońca została
godzina. Ogród tonął we wszystkich odcieniach pomarańczu.
- Opowiadaj. Co słychać? - zagaił Frank.
- Po staremu - odparł Fisher. Frank był przekonany, że Sam odszedł ze służb rządowych i został
prywatnym konsultantem do spraw bezpieczeństwa. - Wiesz, jak to jest... spotkania, posiłki w
samolotach, kiepskie hotele...
Staruszek pociągnął łyk piwa i spojrzał na Sama znad okularów.
- Zagramy?
Sam się uśmiechnął. W wieku osiemdziesięciu czterech lat Frank wciąż częściej niż Sam wygrywał ich
szachowe potyczki.
- Pewnie. Ale tym razem nie na pieniądze.
- Jaka to zabawa?
- Dla ciebie żadna, aleja muszę coś jeść w przyszłym tygodniu.
Frank przyniósł szachy, odsunął talerze i rozłożył planszę. Rzut monetą zdecydował, że Sam zagra
czarnymi. Frank przyglądał się szachownicy przez dziesięć sekund, po czym wyszedł pionkiem.
Gambit hetmański, pomyślał od razu Sam. Frank bardzo lubił tak otwierać partię, ale Sam był za
sprytny, żeby tym razem dać się zwieść. Frank był zacnym i prostolinijnym człowiekiem, lecz nie w
szachach. Przebiegły i wyrachowany przeciwnik, nie znał litości. Fisher wielokrotnie wpadał w pułapkę
po tym, jak dał się nabrać na jego zmyłkę - te odwracające uwagę samobójcze wyjścia pionkiem, te
chroniące hetmana symulowane ataki gońcem...
Gra ciągnęła się czterdzieści minut, aż wreszcie Frank zmarszczył brwi i podniósł wzrok.
- Proponuję remis.
Oczy Sama nie odrywały się od planszy. W głowie kłębiły mu się myśli: zmyłki i symulowane ataki
gońcem... Gdy ruch każdej figury na planszy kłuje w oczy gambitem hetmańskim - każdej prócz
samotnego pionka przesuwanego za kulisami - czy gracz zignoruje gambit i skon-centruje się na
pionku? Oczywiście, że nie. Pionek jest jak mucha, jest aberracją, którą należy zignorować, a bacznie
obserwować hetmana, najniebezpieczniejszą figurę na planszy. To właśnie jej atakowi trzeba zapobiec...
- Sam... jesteś tu, synu? Sam spojrzał na Franka.
- Co? Słucham?
- Chyba mamy remis. Sam zachichotał.
- Tak... Chyba tak. Od ciebie przyjmuję bez wahania.
Frank pochylił się, by zebrać pionki z planszy, ale Sam go powstrzymał.
- Zaczekaj chwilę. Pracuję nad czymś.
ROZDZIAŁ 27
Wydział Trzeci
Trzydzieści minut po otrzymaniu telefonicznego wezwania od Lamberta Fisher przeciągnął swoją kartę
przez czytnik i wszedł do salidowodzenia. Przy stole konferencyjnym czekali na niego Lambert,
Grimsdottir, Redding i niespodziewany gość - wicedyrektor CIA do spraw operacji specjalnych, Tom
Richards. Richards dowodził jedną z dwóch głównych gałęzi CIA: Wydziałem Operacji, który
umieszczał agentów i oficerów prowadzących w terenie, by zbierali dane, po czym wywiad analizował
zebrane informacje. Obecność Richardsa nic wróżyła niczego dobrego. Jako wicedyrektor CIA wiedział
o istnieniu Wydziału Trzeciego, ale ze względu na to, że jak najmniej osób powinno o nim wiedzieć,
CIA i Wydział Trzeci zasadniczo pozostały odległym kuzynostwem. Musiało wydarzyć się coś
ważnego i Fisher był prawie pewien co.
- Usiądź - polecił Lambert. - Tom, oto mój najlepszy agent polowy. Dla uproszczenia nazwijmy go Fred.
- Miło cię poznać, Fred.
Fisher skinął głową.
- Klamka zapadła - zwrócił się do niego Lambert. - Prezydent upoważnił Toma do przekazania nam
pewnych informacji. Z przyczyn, które wkrótce poznasz, bierzemy sprawy w swoje ręce podczas
kolejnego etapu. Tom?
Richards otworzył leżącą przed nim teczkę.
-Jak wiecie, dominującym izotopem w substancji znalezionej w ujęciu wodnym Slipstone był cez 137.
To naturalny produkt uboczny rozszczepienia atomu, podczas eksplozji broni nuklearnej lub przy
zastosowaniu rdzeni uranowych w elektrowniach atomowych. Problem polega na tym, że cez 137
występuje bardzo często. Jest wszędzie - w glebie na terenach, gdzie przeprowadzane są testy
nuklearne... w powietrzu w okolicach nieszczelnych elektrowni. To takie lody waniliowe wśród
odpadów nuklearnych. No, prawie. Czasem obecność cezu zdradza na przykład miejsce wydobycia
uranu lub, w przypadku prętów paliwowych, skład chemiczny wody używanej do ich chłodzenia. Od lat
pięćdziesiątych CIA prowadzi bazę danych o izotopach: gdzie i kiedy je znaleziono, prawdopodobne
źródło i tak dalej. Trochę czasu to zajęło, ale określiliśmy pochodzenie cezu ze Slipstone. Przede
wszystkim substancja znaleziona na „Trego" i ta w Slipstone mają identyczne podpisy, czyli żadnych
niespodzianek. Nasza baza danych odrzuciła rekord wprowadzony przeszło dwudziestu lat.
- A kiedy dokładnie? - spytała Grimsdottir.
- Dwudziestego szóstego kwietnia 1986.
Fisher znał tę datę.
- Czarnobyl.
Richards skinął głową.
- Zgadza się. Tego dnia w czarnobylskiej elektrowni przeprowadzono niebezpieczny eksperyment, w
czasie którego reaktor numer cztery eksplodował i wyrzucił w atmosferę tysiące kilogramów cezu 137.
- Jesteś tego pewien?
- Że cez pochodzi z Czarnobyla? Na dziewięćdziesiąt procent.
- Zakładam, że nie mówimy o ilościach śladowych, prawda? - zapytał Redding.
- Nie, to czysty czarnobylski cez. W dziobowym zbiorniku balastowym „Trego" znaleźliśmy sto
trzydzieści pięć kilogramów szczątków pochodzących, jak udało nam się ustalić, z prętów paliwowych.
- Z Czarnobyla? - z niedowierzaniem powtórzyła Grimsdottir. - Naprawdę z Czarnobyla?
- Tak. Obliczyliśmy, że do uzyskania takiego poziomu skażenia wody jak w Slipstone potrzebnych było
co najmniej trzynaście i pół kilograma substancji. Mówimy więc o łącznej ilości blisko stu
pięćdziesięciu kilogramów. Jest tylko jedno miejsce, gdzie można znaleźć taką ilość.
- Na pewno nie stoi za tym ani Ukraina, ani Rosja - stwierdził Lambert.
- Nie bezpośrednio - odparł Richards - ale stamtąd Irańczycy mieli cez. Jak go sobie załatwili, tego nie
wiemy. Mamy nadzieję, że wam uda się odpowiedzieć na to pytanie. Musimy kogoś wysłać na Ukrainę,
do Czarnobyla, żeby przywiózł próbkę.
Kogoś, pomyślał Fisher. Starego, poczciwego Freda.
- I, jeśli to możliwe, trochę powęszył - dodał Richards. - Jeśli cez został przywieziony z Czarnobyla, to
musimy wiedzieć, jak i przez kogo. O ile nam wiadomo, tylko jakaś połowa nieuszkodzonych prętów
paliwowych z reaktora czwartego nadal znajduje się w jądrze reaktora, czyli, jak określają to Rosjanie,
w sarkofagu. Druga połowa została rozrzucona po okolicy.
Fisher się zamyślił. Sarkofag to trafne określenie. Nazajutrz po eksplozji setki tysięcy rosyjskich
żołnierzy i ochotników z całego Związku Sowieckiego zjechało się do Prypeci, miasta położonego
najbliżej czarnobylskiej elektrowni. W samej Prypeci trwała natomiast ewakuacja, która miała
doprowadzić do wysiedlenia z miasta stu trzydziestu pięciu tysięcy mieszkańców.
Żołnierze i cywile pracowali bez zabezpieczeń, jeśli nie liczyć okularów ochronnych i papierowych
masek. Łopatami zrzucali gruz do krateru, wcześniej reaktora numer 4. Wokół kłębił się radioaktywny
pył i kurz, pokrywał wszystkich i wszystko powłoką zabójczego cezu. Pośpiesznie ściągnięte ekipy
budowlane mieszały tysiące ton cementu; przewożono go na krawędź krateru i zrzucano na zniszczony
reaktor, aż wreszcie jama została całkowicie zalana betonem.
- Wiemy na pewno - ciągnął Richards - że szczątki wyrzucone na zewnątrz reaktora zostały pozbierane i
zakopane gdzieś w pobliskich bunkrach.
- Czy Ukraińcy zgłosili jakąś kradzież? Stwierdzono ubytki substancji? - zapytał Fisher.
- Nie, ale wcale nas to nie dziwi. Do diabła, sowiecki rząd całe dnie po eksplozji określał ją mianem
„drobnego incydentu". Gdyby nawet zauważyli coś niepokojącego, nie liczyłbym, że komukolwiek
powiedzą.
Fisher zrozumiał, co się święci. Nieważne, czy wiedzą, że brakuje im trochę cezu, czy nie, ale jeśli
dowie się o tym opinia publiczna, to Ukraina i, co za tym idzie, Rosja zostaną uznane za cichych
współsprawców irańskiego ataku na Stany Zjednoczone i śmierci około pięciu tysięcy ludzi.
Fisher wyobraził sobie szachownicę. Jaką rolę odgrywały dzisiejsze rewelacje? Czy to strategia
polegająca na odwróceniu uwagi, biały skoczek zmierzający ku czarnemu królowi, czy coś więcej, ten
samotny pionek... na którego nikt nie zwraca uwagi? A może był to właśnie, jak na to wyglądało, irański
gambit hetmański?
- Mamy jakiś trop? - spytał. - Strefa ochronna Czarnobyla to duży teren. Chyba nie oczekujecie, że będę
się włóczył z licznikiem Geigera i liczył na łut szczęścia.
- Pracujemy nad namierzeniem bunkrów, w których znajdują się interesujące nas szczątki. Mamy też na
Ukrainie ludzi, którzy mogą wskazać nam właściwy kierunek.
- Ile mamy czasu?
- Mógłbyś wyjechać za pięć dni - odparł Lambert. Richards zamknął teczkę i wstał.
- Zostawiam to wam. Powodzenia, Fred.
- Dzięki.
Po wyjściu Richardsa pierwszy odezwał się Lambert.
- Sam, to misja ochotnicza. Możesz się wycofać bez podania przyczyny.
- Jadę. Jak często trafia się taka gratka? Wycieczka po Czarnobylu! Mam tylko jedno pytanie: jak długo
mogę łazić po okolicy, nim kompletnie wyłysieję?
- Dłużej niż ci się wydaje - uspokoiła go Grimsdottir. - Nie martw się, odpowiednio cię wyposażymy.
Instruktaż dostaniesz w drodze.
- CIA składa fragmenty układanki - dodał Lambert - a tymczasem my mamy nowy trop. Możliwe, że to
podpucha, ty musisz to sprawdzić. Grim?
-Mikrofilmy, które znalazłeś w biurze Kolobane, to prawdziwa kopalnia złota. Nie ma tam nic
szczególnego o „Trego" czy „Sogonie", za to jest całe mnóstwo informacji o silnikach zainstalowanych
na pokładzie „Trego".
- Kolejny ślad wiodący do Iranu? - spytał Fisher.
- Może tak, może nie. Silniki kupiła i przewiozła do Kolobane firma Song Woo Limited z Hongkongu.
- Kolejna sprawa do wyjaśnienia.
- Niestety, w cyberprzestrzeni nie znalazłam niczego na temat tej firmy.
- Czyli trzeba im złożyć osobistą wizytę.
ROZDZIAŁ 28
Hongkong
- Zwolnij - nakazał Fisher kierowcy, który radził sobie z angielskim słabo, choć z pewnością lepiej niż
chciał pokazać. Niektórzy taksówkarze nie chcieli, by zawracano im głowę typowymi dla turystów
pytaniami, a nic nie zniechęca turystów skuteczniej niż wystudiowane „Ech?" - czyli dokładnie to, co
właśnie wyartykułował ten Chińczyk.
- Zwolnij - powtórzył Fisher w dialekcie kantońskim.
Kierowca zmniejszył prędkość. Fisher patrzył na przesuwający się za oknem szpaler przyciemnionych
witryn. Napisy na oknach były po chińsku, jednak Fisher znał na pamięć znaki, których szukał. Znalazł
je na czwartym oknie: „Song Woo Ltd".
- Zatrzymaj się - polecił po kantońsku.
Ciemna wąska ulica bardziej przypominała deptak niż arterię komunikacyjną. Po obu jej stronach tętniło
nocne życie Koulunu. Pracownicy wracali z pracy lub właśnie się do niej wybierali, sklepikarze
zamykali swoje interesy... Całe popołudnie padał deszcz i chodnik odbijał światło stojącej kawałek dalej
latarni. Z oddali, niczym cicha melodia, dobiegał go śpiewny gwar rozmów w dialektach mandaryńskim
i kantońskim.
Kierując się mapą, którą dała mu Grimsdottir, wziął taksówkę z hotelu na wyspie Hongkong i przejechał
przez tunel Cross Harbor do dzielnicy handlowej Koulunu. Handel był tu jedną z form działalności.
Wiele sklepów prowadziły rodziny żyjące w mieszkaniach nad swoimi firmami.
Witryna firmy Song Woo Limited wyróżniała się z dwóch powodów. Po pierwsze, mieściła się między
sklepem zielarskim a budką z dim sum. Po drugie, miejsce było puste - rzadkość w Hongkongu, jednym
z najgęściej zaludnionych miast na ziemi.
- Co jest napisane na tej tablicy? - zapytał Fisher po angielsku.
-Ech?
Nad oparciem fotela Fisher wręczył kierowcy banknot pięciodolarowy - równowartość około
czterdziestu dolarów hongkońskich.
- Pisze „Do wynajęcia" i telefon agenta - kierowca wyrecytował numer.
Fakt, że lokal jeszcze stał pusty, świadczył, iż Song Woo Ltd wyniosła się z niego niedawno.
Fisher wyciągnął rękę z kolejną pięciodolarówką.
- Znasz tę firmę? - Kierowca złapał banknot, ale Fisher nie puszczał. - Wiesz, jak długo tu jest?
- Może dwa miesiąc. Zniknąć ostatni tydzień. Nigdy nikt nie widzieć.
- Dobrze, wracamy.
Kierowca dojechał do końca alei i skręcił na główną drogę.
- Wysadź mnie tutaj - zażądał Fisher trzy przecznice dalej. Zapłacił za kurs i wysiadł. Otworzył telefon
satelitarny i zadzwonił pod numer z listy szybkiego wybierania.
- Wewnętrzny 4290 - zgłosiła się Grimsdottir.
- Cześć, to ja. Cioci Judy nie ma w domu, ale zostawiła numer kontaktowy - powtórzył numer agenta
nieruchomości. - Zadzwoń do niej i daj mi znać, czego się dowiedziałaś.
- Zrobi się.
Fisher rozłączył się i pomaszerował przed siebie. W oddali, ponad dachami Koulunu widział tęczę
przecinających się na niebie snopów światła z reflektorów. Jak co wieczór ponad czubkami drapaczy
chmur wzdłuż wybrzeża Victoria Harbor odbywał się spektakl. Tymczasem tu, kilka kilometrów w
głębi lądu, Sam mijał klatkę pełną popiskujących kurczaków. Kontrasty. Na tym właśnie polegał urok
Hongkongu. Dwa światy, nowoczesności i tradycji, upchane na kawałku ziemi wielkości jednej trzeciej
Rhode Island.
Krążył po uliczkach i alejkach. Kiedy upewnił się, że nikt go nie śledzi, skierował się z powrotem do
alejki, przy której było biuro Song Woo. Nie liczył, że znajdzie coś w opuszczonym lokalu, ale musiał
postawić kropkę nad „i".
W alejce nic się nie zmieniło. Nadal było tam ciemno i pusto. Bez kombinezonu taktycznego czuł się
odsłonięty, mógł jednak szybko przyodziać się w czerń, odwracając kurtkę na lewą stronę. Spodnie miał
czarne.
Włączył latarkę i szybko obejrzał drzwi. Zgasił światło, z kieszeni wydobył zestaw wytrychów i zabrał
się do pracy. Po dwudziestu sekundach usłyszał szczęk metalu, towarzyszący cofnięciu się bolca.
Wśliznął się do środka i zamknął za sobą drzwi.
Nie większe od przeciętnej sypialni biuro było puste. Żadnych mebli ani jakiegokolwiek wyposażenia.
Nawet jarzeniówki wyjęto z oprawek. Z tyłu zobaczył zamknięte drzwi, a za nimi znajdował się
schowek zastawiony opróżnionymi regałami. Na stoliku w rogu stało urządzenie wielofunkcyjne,
jednocześnie drukarka, kopiarka i faks. Z tyłu obudowy znalazł naklejkę z chińskimi piktogramami.
Wyjął telefon, zrobił zdjęcie i wysłał je do Grimsdottir z podpisem „Tłumaczenie?" Po sześćdziesięciu
sekundach otrzymał odpowiedź.
WYPOŻYCZALNIA SPRZĘTU BIUROWEGO EXCELSIOR
15 CAMERON ROAD, STE 443
KOULUN
ZADZWOŃ DO MNIE - GRIM.
Wybrał numer.
- Co to było? - dopytywała się.
- Wygląda na to, że Song Woo to coś więcej niż tylko przykrywka - wyjaśnił. - Załatwiali tu jakieś
interesy. Tak się zastanawiam... skoro wypożyczyli drukarkę, to może i komputery?
-A jeśli tak, to czy ktoś mógł zapomnieć usunąć jakieś dane? Dobry tok myślenia.
- Masz coś o tym agencie nieruchomości?
- Pracuję nad tym, ale obstawiam, że znajdziemy tylko następną przykrywkę. Udało mi się jednak
zdobyć numer ich konta.
Cameron Road była oddalona tylko o dziesięć minut taksówką. Tym razem nie wylądował w przytulnej
ciemnej alejce; znalazł się na chodniku przed nowoczesnym czteropiętrowym biurowcem. Postał
chwilę, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy i schował się w spowitej w mroku bramie. Czekał i
obserwował.
Przez frontowe okno widział strażnika siedzącego za półkolistym biurkiem w recepcji. Z windy
wysiadła kobieta w grafitowym kostiumie i pozdrawiając go gestem ręki, minęła biurko, pchnęła drzwi
i ruszyła chodnikiem.
Fisher chciał natychmiast sprawdzić budynek pod kątem jego słabych punktów, postanowił jednak
poczekać. W tym przypadku cierpliwość była najlepszą bronią. Główne wejście nie zamykało się na
zamek, więc musiał tylko poradzić sobie z samotnym strażnikiem. Facet był po siedemdziesiątce,
obezwładnienie go będzie zatem łatwe, ale że na biurku stał kubek herbaty, matka natura mogła wkrótce
wyręczyć Fishera.
Minęło pięć minut, dziesięć.
Strażnik wstał i się przeciągnął. Przeszedł na drugi koniec holu i zniknął w drzwiach.
Chwała staremu pęcherzowi, ucieszył się Fisher. Przeciął ulicę, wszedł do holu i ruszył w kierunku
wind. Pchnął drzwi z piktogramem schodów.
Wypożyczalnię sprzętu biurowego Excelsior znalazł na drugim piętrze. Zamek w drzwiach był bardziej
nowoczesny niż ten w Song Woo, lecz w końcu i on ustąpił. Gdy Sam był już w środku, w bocznym
pomieszczeniu zobaczył rząd szaf z dokumentami. Odszukał i przejrzał papiery Song Woo.
Zadzwonił do Grimsdottir.
- Wypożyczyli z Excelsioru dwa komputery. Mam adres ich magazynu. - Podał namiary.
- Sam, to na północ od ciebie. Ładny kawałek na północ, w Lo Wu. Złe wiadomości. Lo Wu leżało
niecały kilometr od chińskiej granicy.
Odkąd w 1999 roku Wielka Brytania oddała Hongkong pod rządy Chin, turystów obowiązywała zasada:
im bardziej na północ, tym ostrzejsze środki bezpieczeństwa. Oddziały Ludowej Armii Wyzwolenia
regularnie patrolowały ulice wraz z policjantami w cywilu, a blokady drogowe były na porządku
dziennym. Częściej też dokonywano zatrzymań, zwłaszcza przedstawicieli Zachodu, którzy rzadko
odważali się wyruszać poza Hongkong i, zdaniem Pekinu, nie mieli w Lo Wu czego szukać.
- Wiem, gdzie to jest - odparł Fisher. - Załaduj mi mapę do OPSAT-u. Wskoczę i wyskoczę stamtąd,
zanim zdążysz powiedzieć „dożywocie w chińskim obozie pracy".
ROZDZIAŁ 29
Lo Wu
Fisher zapłacił, wysiadł i zamknął drzwi. Kierowca gwałtownie zawrócił i popędził gruntową drogą.
Tylne światła pozycyjne taksówki szybko rozpłynęły się we mgle. Fisher chętnie wybrałby mniej
ostentacyjny środek infiltracji niż jaskrawożółta taksówka, jednak najbliższy pociąg KCR z Koulunu do
Lo Wu miał dopiero nazajutrz, a takim czasem nie dysponował. Zatrzymał trzy taksówki, zanim udało
mu się znaleźć kierowcę skłonnego zabrać go do Lo Wu.
Mimo to zbyt się nie przejmował. Hongkońscy taksówkarze mieli zdumiewającą umiejętność
natychmiastowego zapominania twarzy i kursów swoich pasażerów. Byli nie tyle dyskretni, ile
kierowali się instynktem samozachowawczym. Od zakończenia brytyjskich rządów niewiele zmieniło
się w Hongkongu, jednak ludzie na ulicy podświadomie odczuwali napięcie, jak gdyby wiedzieli, że są
obserwowani przez Pekin.
Jeśli chińskie władze w istocie obserwowały Hongkong, z pewnością skupiały uwagę na Lo Wu,
położonym rzut kamieniem od granicy.
Ale nawet jeśli miały go na oku, Fisher nie widział żadnych tego oznak. Droga była pusta i
nieoświetlona. Na północy, może z półtora kilometra przed sobą, widział światła Lo Wu. Za nimi, osiem
kilometrów dalej, jaśniejsze światła aglomeracji Szenzen, najbardziej wysuniętej na południe Chin
metropolii o dziesięciomilionowej populacji.
Według mapy Grimsdottir magazyn Excelsiora stał na południowych peryferiach Lo Wu, między
rzeźnią a oczyszczalnią ścieków i... tylko kilka przecznic od siedziby dowództwa straży granicznej. Z
kieszeni kurtki wyjął OPSAT, wywołał mapę i zapamiętał punkty orientacyjne.
Postawił kołnierz kurtki i ruszył do Lo Wu.
Minęły go zaledwie trzy samochody, żaden nawet nie zwolnił. Wziął to za dobry znak. Z każdym
krokiem czuł jednak coraz większy strach i narastający ucisk w dołku. Uczestniczył w kilku misjach na
terenie Chin i żadna nie należała do przyjemności. Zarówno Ludowa Armia Wyzwolenia, jak i
Guoanbu, tajna chińska policja, były bezlitośnie skuteczne - najpierw aresztowały, a dopiero potem
zadawały pytania.
Gdy dotarł do Kong Nga Po Road, skręcił w prawo, przeszedł kilka przecznic i skręcił ponownie.
Wszedł na teren małego kompleksu przemysłowego. Magazyny znalazł tuż przy siatce ogradzającej
oczyszczalnię ścieków. Podszedł do strefy załadunku i wspiął się na rampę. Sprawdził drzwi.
Zamknięte. Zobaczył przycisk dzwonka. Wyjął z kieszeni czapkę z daszkiem i włożył ją na głowę.
Wydobył jeszcze plik papierów i nacisnął dzwonek.
Gdy po trzydziestu sekundach drzwi się otworzyły, Fisher opuścił głowę. Spod daszka czapki widział
parę wypastowanych butów.
Strażnik, wywnioskował.
- Szen-me? - zapytał męski głos. Co?
Fisher wyciągnął przed siebie rękę z papierami. Gdy strażnik odruchowo po nie sięgnął, chwycił go za
nadgarstek i szarpnął do siebie. Strażnik stracił równowagę. Gdy upadał, Fisher owinął i zacisnął mu
ramię wokół szyi, odcinając dopływ krwi. Po kilku sekundach mężczyzna zwiotczał.
Fisher przeciągnął go przez próg i upuścił. Koniuszkami palców zatrzymał drzwi, by się nie zatrzasnęły.
Zastygł w bezruchu i nasłuchiwał. Jeśli w środku znajdowali się inni pracownicy z nocnej zmiany, mogli
przyjść sprawdzić, co się dzieje. Nikt się jednak nie zjawił.
Strefa załadunku pogrążona była w ciemności, tylko żółte światło świeciło nad wyjściem
ewakuacyjnym. Przy ścianach stały stosy wy-pełnionych w różnym stopniu skrzyń i pudeł. Zobaczył
drzwi wahadłowe. Przeciągnął strażnika w najbliższy zakamarek i skierował się ku przejściu, za którym
znalazł magazyn. W długim, wąskim i nisko sklepionym pomieszczeniu każdy z czterech rzędów
podzielono na okratowane do sufitu boksy dwa i pół na dwa i pół metra. Wyglądało na to, że każdy z
nich zawiera sprzęt biurowy określonej kategorii - od kopiarek przez biurka po nijakie obrazki do
ozdoby gołych ścian. Fisher znalazł interesujący go boks na końcu drugiego rzędu. Przez kraty dojrzał
metalowe półki uginające się pod ciężarem komputerów. Krótki ruch wytrychem i kłódka otworzyła się
Samowi w dłoni.
Zabrał się do roboty. Dwadzieścia minut zajęła mu sprawdzenie numerów seryjnych wszystkich
komputerów. Bez powodzenia. Uświadomił sobie, że Song Woo zwróciła sprzęt niedawno. Co
Excelsior robi ze świeżymi zwrotami? Może jakiś przegląd techniczny?
W ostatnim rzędzie były dwa połączone boksy, w których urządzono serwis. Na blacie stało kilka
komputerów i monitorów. Rozbroił zamek i zaczął sprawdzać numery. Poszczęściło mu się prawie
natychmiast. Zadzwonił do Grimsdottir.
- Mam - pochwalił się.
- Doskonale. Podłącz mnie.
Fisher podłączył przewód OPSAT-u do portu USB pierwszego z komputerów.
- Nic z tego - powiedziała Grimsdottir - sformatowali twardy dysk.
Fisher przełożył przewód do drugiej jednostki.
- Bingo. Ten co prawda też jest wyczyszczony, ale nie tak dokładnie. Są tam jeszcze jakieś dane. Możesz
wyjąć dysk?
- Masz go jak w banku.
Pięć minut później był z powrotem w strefie załadunku. Już miał dotknąć klamki, gdy usłyszał trzask
drzwi samochodu i kroki na rampie. Zmiana warty?
Rozległ się dzwonek u drzwi.
Fisher podbiegł do ciała strażnika i zamienił swoją kurtkę na mundur, a czapkę z daszkiem na służbowe
nakrycie głowy. Dzwonek rozbrzmiał ponownie.
- Weitl - Hej! Ktoś walił pięścią w drzwi. Fisher nabrał powietrza i otworzył.
Strażnik zamarł z uniesioną pięścią. U podnóża rampy stał dwu-drzwiowy hongqi z magnetycznym
emblematem przyczepionym do drzwi. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się Fisherowi, po czym
przechylił głowę i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Fisher szybko zadał mu cios w
podbródek. Facet zatoczył się, ciężko wylądował na zadku i przekoziołkował w tył. Fisher przyskoczył
do niego i złapał bezwładnie staczające się z rampy ciało. Z kurtki strażnika wyjął kluczyki do
samochodu. Zaniósł mężczyznę do bagażnika, na tylną kanapę rzucił logo z drzwi i odjechał.
ROZDZIAŁ 30
Czarnobyl, Ukraina
Po półtorej godziny podróży w niemal całkowitym milczeniu przewodniczka Fishera, Jelena,
zatrzymała samochód na poboczu i wyłączyła światła.
- Muszę zapalić - oświadczyła. Pomijając lekki obcy akcent, jej angielski był doskonały.
Wysiadła i wyjęła papierosa. Fisher też postanowił rozprostować nogi. Żużel zazgrzytał pod butami.
Droga była pusta i ciemna - i tak już od godziny. Jednak dopiero teraz, gdy zgasły przednie reflektory,
eks-komandos zdał sobie sprawę z głębi otaczającego ich mroku. Moczary po obu stronach szosy tonęły
w czerni. Doprawdy, znaleźli się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Od jego wypadu do Hongkongu do lądowania w kijowskim porcie lotniczym Boryspol minęło zaledwie
trzydzieści sześć godzin - zbyt krótkie trzydzieści sześć godzin. Zdążył tylko dostarczyć Grimsdottir
twardy dysk wykradziony z magazynu Lo Wu, odbyć z Lambertem szybką odprawę przed czarnobylską
misją i zwinąć się na kozetce w biurze, by przekimać dwie godziny.
Z gwarnego Hongkongu po wymarłe, jałowe pustkowia Czarnobyla, pomyślał Fisher. Nie wiedział
nawet, w jakiej strefie czasowej znajduje się jego zegar biologiczny.
- Denerwujesz się - powiedział do Jeleny.
- A ty na moim miejscu byłbyś spokojny? - Jelena chodziła w tę i we tę, wypuszczając kłęby dymu.
Miała dwadzieścia siedem lat, była wysoka i szczupła. Kasztanowe włosy związała luźno w koński
ogon. - Do tej pory moja praca dla twojego kraju ograniczała się do informacji. Ja je dostarczam, wasi
ludzie je odbierają. Nigdy nikogo tu nie wysłali. Po co mieliby kogoś tu przysyłać?
Jelena Androtow była biologiem i pracowała w Prypeckim Badawczym Stowarzyszeniu Przemysłowym
- instytucji zarządzającej zoną: trzydziestokilometrowa strefą ochronną wokół niesławnej elektrowni
atomowej w Czarnobylu. Martwiła się, że rządy Ukrainy i Rosji nie dzielą się ze światem całą swoją
wiedzą o długofalowych skutkach czarnobylskiej katastrofy. Tak więc pewnego dnia, podczas wakacji
w Bułgarii, wparowała do konsulatu Stanów Zjednoczonych i zaproponowała, że będzie osobowym
źródłem informacji o tym, co ona sama i jej współpracownicy naprawdę odkrywają na terenie zony.
Ideologia, pomyślał Fisher. Jeden z czterech psów. Przyczyny, dla których ludzie decydowali się na
szpiegowanie dla obcego wywiadu, znane były jako PIES - gdyż zazwyczaj podpadały pod jedną z
czterech kategorii: Pieniądze, Ideologia, Ego, Szantaż. Jelenie nigdy nie zależało na pieniądzach ani na
sławie, nie działała też pod przymusem. CIA wdzięczna była za dostarczane przez nią informacje,
jednak żad¬na z nich nie okazała się szczególnie szokująca. Jej oficer prowadzący wciąż jej powtarzał,
że może zrezygnować w każdej chwili, bez podania przyczyny.
Fisher doskonale rozumiał niepokój Jeleny wywołany jego nieoczekiwanym przybyciem. Przez
ostatnich sześć lat ludzie, którzy ją prowadzili, po prostu odbierali od niej informacje. W zamian
słyszała tylko „dziękuję, proszę dać znać, jak będzie pani miała coś więcej". Aż tu nagle, pozornie bez
powodu, prosi się ją, żeby robiła za przewodniczkę jakiegoś tajemniczego tajnego agenta.
- Od jak dawna tu pracujesz? - zagadnął.
Znał odpowiedź, ale przecież dobrze jest o czymś rozmawiać.
- Od sześciu lat. Zgłosiłam się zaraz po studiach. Chciałam pomóc.
- Udało się?
- Ty mi powiedz. Jak sądzisz, ilu ludzi zmarło z powodu Czarnobyla?
- Oficjalna liczba ofiar to trzydzieści jeden.
- Trzydzieści jeden! - parsknęła Jelena. - Dwakroć więcej strażaków zginęło w ciągu pięciu minut od
dotarcia na miejsce eksplozji. Promieniowanie gamma usmażyło ich jak frytki. W jednej chwili są, w
następnej fru! - i już ich nie ma.
- No więc ilu?
- Przez ostatnich dwadzieścia lat, a i to biorąc pod uwagę tylko Ukrainę i Białoruś, powiedziałabym, że
jakieś dwieście tysięcy. Więc pytam, jak mogę pomagać, skoro cały świat wciąż wierzy, że trzydzieści
jeden?
- Czemu stąd nie wyjedziesz?
- Został mi jeszcze rok umowy o pracę - odparła, jakby lekko odprężona. Zaciągnęła się papierosem. -
Potem może wyjadę. Z Ukrainy - zerknęła na niego. - Może do Ameryki.
Było to bardziej pytanie niż proste stwierdzenie faktu.
- Być może ci to ułatwię - oświadczył Fisher. - Ale tymczasem musisz mnie zawieźć do zony. Dostarcz
mnie tylko na miejsce, a ja już zrobię swoje.
- Tak po prostu? - ironizowała. - Do zony? Dobra, Jamesie Bondzie, a co ty wiesz o zonie? - I nie
czekając na odpowiedź, wskazała drogę przed nimi. - Tuż za tym wzgórzem znajduje się punkt
kontrolny. Czarnobyl jest trzydzieści kilometrów dalej! Trzydzieści kilometrów. To będzie... to będzie
jakieś...
- Osiemnaście mil - podpowiedział Fisher.
- Osiemnaście mil. Piętnaście kilometrów dalej leży Miasto Duchów.
- Masz na myśli Prypeć?
Przed katastrofą Prypeć była idyllicznym miasteczkiem liczącym pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców.
Żyła w niej wraz z rodzinami większość pracowników czarnobylskiej elektrowni. Od dwudziestu lat
mieścina była opustoszała.
- Tak, Prypeć. Miasto-widmo, oto co z niej zostało po katastrofie. Tam widać ogrom tragedii. Zabiorę
cię tam. W tym mieście można niemal poczuć duchy. Poczuć, jak przemierzają ulice. - Jelena zaśmiała
się ponuro. - Trzydzieści jeden osób! Dobre sobie - mruknęła.
- Bardzo się tym przejmujesz. Zawsze tak było?
- A gdzieżby. Wierzyłam w oficjalne raporty, jak wszyscy. Czemu nasz rząd miałby kłamać w takiej
sprawie? W końcu jest od tego, by nas chronić. Naiwna byłam. Przyjazd tutaj otworzył mi oczy. Tobie
też otworzy, jeśli tylko zechcesz to zobaczyć.
- Zechcę - zapewnił.
- No i dobrze - zerknęła na zegarek. - Wsiadaj. Musimy jechać.
ROZDZIAŁ 31
Jechali kolejnych kilka minut, dopóki Fisher nie polecił Jelenie, by znów zjechała z szosy.
- Do punktu kontrolnego został kilometr - poinformowała. - Pamiętasz, gdzie masz iść?
Fisher złapał plecak z tylnego siedzenia i wysiadł.
- Pamiętam - zapewnił ją. - Do zobaczenia na miejscu za piętnaście minut.
- Piętnaście minut.
Zamknął za sobą drzwi, klepnął dach samochodu i Jelena odjechała. Światła wozu rozpłynęły się we
mgle. Zarzucił plecak na ramię, ruszył w dół nasypu i dalej, przez mokradła. Wydobył OPSAT, po raz
kolejny sprawdził mapę, po czym włożył potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i puścił się
truchtem.
Zarówno on, jak i Jelena mieli do przebycia dwa punkty kontrolne. Pierwszy, na zewnątrz
trzydziestokilometrowej zony, obsadzony był strażnikami rekrutowanymi spośród szeregów żołnierzy
ukraińskiej armii. Każdy żołnierz musiał przez sześć tygodni strzec zony.
Na jej teren nie można było wjechać samochodem - groziło mu bowiem skażenie. Przybysze musieli
zostawiać swoje „czyste" pojazdy na parkingu przy stróżówce, a po przejściu przez punkt kontrolny i
rejestracji przydzielano im „brudne" samochody z puli.
Dostępu do Strefy Śmierci, otaczającej jedenastokilometrowym pierścieniem reaktor numer 4, bronił
kolejny punkt kontrolny, gdzie przybysze zamieniali samochody „brudne" na jeszcze „brudniejsze" i się
przebierali. Wkładali granatowe kombinezony, plastikowe buty i białe maski chirurgiczne. Cywilne
ubrania poddawano dekontaminacji, wkładano do szczelnych plastikowych worków i zwracano do
pierwszego punktu kontrolnego, gdzie przechowywano je aż do powrotu ich właścicieli.
Zgodnie z opinią Prypeckiego Badawczego Stowarzyszenia Przemysłowego korzystanie z samochodów
z zony nie stanowiło zagrożenia dla ludzi, jednak gdyby wyjechały na zewnątrz strefy, mogłoby to mieć
„nieprzewidziane konsekwencje dla ekosystemu".
Po dziesięciu minutach Fisher natknął się na rząd karłowatych sosen. Przystanął. Podmuch wiatru
zaświszczał między drzewami. Zaskrzypiały przygięte wichrem gałęzie. Sam postawił kołnierz, by
osłonić się przed dojmującym chłodem.
Nie wiedział, czy sprawił to przypadek, czy świadomy wybór, ale tu, w pierwszym punkcie kontrolnym,
linia drzew odpowiadała granicy zony. Zamyślił się. Czy po tamtej stronie jest inaczej? Czy inne jest
otoczenie? Czy trawa jest bardziej szorstka i krucha? Czy liście na drzewach więdną na zawsze
uwięzione w świecie niekończącej się radioaktywnej jesieni? Czy woda pachnie inaczej? Wiedział, że to
tylko jego wyobrażenia, ale taka właśnie jest radiacja - niewidzialny deszcz, którego trujący dotyk nie
oszczędza niczego.
Otrząsnął się.
Pół kilometra na zachód od niego znajdował się pierwszy punkt kontrolny. Fisher spowolnił oddech i
zaczął nasłuchiwać. Na mokradłach dźwięk niósł się daleko. Po kilku sekundach do uszu agenta dobiegł
odległy odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodu i rozmowy po ukraińsku. Kolejny gość wjeżdża lub
wyjeżdża, pomyślał. Pewnie to drugie. Do tej pory Jelena na pewno minęła już punkt kontrolny i czeka
przy samochodach.
Wyprostował się i śmiało ruszył w sosnowy zagajnik.
Po kilku metrach drzewa przerzedziły się, a przez gałęzie zaczęło przebijać szarawe światło. Dotarł do
skraju lasku i znów się zatrzymał. Przed sobą miał wysypany żużlem parking, pełen samochodów
osobowych i ciężarowych. Samotna latarnia sodowa pośrodku placu była jedynym źródłem światła.
Zgodnie z przewidywaniami Jeleny, jak zwykle spragnieni flirtu strażnicy przydzielili jej ulubiony
samochód: jasnoczerwonego opla kadetta, rocznik 1964. Fisher widział jej sylwetkę na fotelu kierowcy.
Siłą nawyku odczekał kolejnych dziesięć minut, obserwując ją w milczeniu. Właściwie był spokojny o
jej lojalność, ale w końcu już od sześciu lat szpiegowała dla CIA. Mogła wzbudzić podejrzenia... nawet
sprowokować wszczęcie śledztwa.
Trzymając się linii drzew, okrążył parking, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu. Wreszcie
podszedł do opla Jeleny i wsiadł do środka. Ona wrzuciła bieg i wyjechała z parkingu.
- Dlaczego tak długo cię nie było? - spytała. - Wszystko w po¬ządku?
- Jak najlepszym. Tyle że nie przebieram już nogami tak szybko, jak za dawnych lat. Starzeję się.
- Starzejesz? Bzdura. Jak dla mnie wyglądasz świetnie - stwierdziła, skupiając wzrok na drodze przed
nimi.
- Dzięki.
- Nie ma za co. - Postukała palcem w kierownicę. - Jesteś żonaty?
- Nie. A ty masz męża? -Nie.
Przez kolejnych pięć minut jechali w milczeniu. Wreszcie znów odezwała się Jelena.
- Jadłeś kiedyś barszcz? Prawdziwy ukraiński barszcz?
- Jakoś sobie nie przypominam.
- Robię świetny barszcz.
- Nawet nie wiem, co jest w takim barszczu.
- Na dobry początek wywar z wieprzowiny, do tego fasola, buraki, sok z cytryny, warzywa, szczaw, ocet
winny, sok z rabarbaru, czosnek. .. Coś pysznego. Zrobię ci.
- A skąd masz warzywa? Uśmiechnęła się.
- Chcesz wiedzieć, czy hoduję je w strefie? Nie, są spod Kijowa.
- No to w porządku.
- Do wschodu słońca zostało tylko kilka godzin. Chcesz jechać do Strefy Śmierci? Zakładam, że wolisz
się skradać po ciemku.
Fishera wyposażono co prawda w dokumenty i legendę operacyjną wyjaśniającą jego obecność w
przypadku odkrycia, wolał jednak unikać wszelkich kontaktów z władzami. Na zonę przeznaczył sobie
trzy dni. Nie chodziło tylko o względy bezpieczeństwa, musiał zrobić swoje i się zmyć. Skoro grupa
uderzeniowa marynarki wojennej płynęła już do Zatoki Omańskiej, to sprawy wkrótce nabiorą tempa.
Iran w odpowiedzi wyśle własne jednostki marynarki. Wraz ze wzrostem napięcia ktoś w końcu nie
wytrzyma i odda pierwszy strzał.
- Skąd niby wiesz, że się skradam? - zdziwił się.
- Widać po oczach - zerknęła na niego z ukosa. - A tak poza tym, to dobrze ci z nich patrzy.
- Ale żeby odpowiedzieć na twoje pytanie... tak, noc będzie najlepsza.
- No i dobrze. Jedziemy. Musisz zobaczyć Prypeć. Mogę ci pokazać rzeczy, których nie zobaczysz na
zdjęciach.
Wycieczki krajobrazowe nie były co prawda częścią misji, jednak miał trochę czasu - i był ciekaw.
- Więc w drogę.
Mieli do przebycia ledwie piętnaście kilometrów; przejeżdżali na wschód od Czarnobyla, leżącego na
brzegu rzeki Prypeć, która w czasie incydentu dostarczała wody do chłodzenia reaktora.
Jelena okrążyła wioskę, mijając kilkanaście innych. Wszystkie były opuszczone - tylko kilkuset
najwytrwalszych rolników powróciło tam mimo ostrzeżeń rządu. Jelena tłumaczyła pisane cyrylicą
informacje na drogowskazach, w miarę jak pojawiały się i znikały przed maską opla: Jampol, Mały
Czerewacz, Zapole. Mijali drewniane chałupy, szopy i stodoły - sypiące się, porosłe listowiem i mchem,
z płotami tak splecionymi z pnączami i krzewami, że pochylały się ku ziemi pod najdziwniejszymi
kątami. Budynki były tak prymitywne, że Fisher bez problemu wyobraził sobie, że cofnął się w czasie o
sto lat.
- Czysty surrealizm - mruknął.
–To jeszcze nic. Poczekaj.
Zbliżali się do miasta. Nie było już gospodarstw rolnych, lecz niższe budynki, zazwyczaj z szarego
betonu i wyblakłej brązowej cegły. Mimo że informacje wypisano cyrylicą Fisher bez trudu odgadywał
przeznaczenie poszczególnych budowli: tu stacja benzynowa, tam sklep spożywczy, jeszcze gdzie
indziej bank... Zamiast karłowatych sosen i mokradeł - opustoszałe place i brukowane skrzyżowania.
Do Prypeci wjechali od zachodu. Kiedy Fisher ujrzał zarysy budynków, oświetlały je pierwsze
promienie wschodzącego słońca. Z ziemi wyrastały wielkie bloki, wysokie i wąskie bądź niskie i
przysadziste. W świetle wstającego dnia wyglądały mrocznie i płasko, przypominały namalowane na tle
nieba dekoracje do filmu.
Kiedy przekroczyli granicę miasta, a horyzont pojaśniał od słonecznego blasku, zaczęli dostrzegać
detale.
Prypeć pod wieloma względami była typowym sowieckim miastem. Budynki, od wieżowców po
trzypiętrowe szkoły i biura, zbudowano z szarej jak popiół wielkiej płyty. Fisher miał wrażenie, że widzi
miasto z klocków lego, jakby proste budowle o regularnych geometrycznych kształtach upuszczono z
wysoka na puste place między ulicami, a potem oznaczono je numerami: tu blok mieszkalny 17; tam
spółdzielcza kasa oszczędnościowa z numerem 84; gdzie indziej kompleks biurowy z numerem 21...
Jedynymi kolorowymi akcentami były przyblakłe malowidła na ścianach budynków - tradycyjne
rewolucyjne scenki z Leninem czy portrety socrealistycznych blondwłosych gigantów stojących po
kolana w złotym morzu falujących kłosów, którzy w jednej ręce dzierżyli sierp, a drugą osłaniali oczy
wpatrzone w odległy horyzont świetlanej przyszłości.
Najbardziej uderzyła Fishera panująca tu martwa cisza. Tak jak otaczające miasto gospodarstwa
wydawały się przeniesione z XIX wieku, tak Prypeć zatrzymała się w czasie owego tragicznego
kwietniowego dnia 1986 roku. Samochody pozostawiono na środku skrzyżowań z otwartymi drzwiami,
jakby kierowcy i pasażerowie wysiedli i uciekli. Walizki, szafki, taczki pełne ubrań, garnków, patelni i
oprawionych w ramki zdjęć leżały porozrzucane na chodnikach.
Zupełnie jak w Slipstone, skojarzył Fisher.
Minęli szkołę podstawową. Plac zabaw - niegdyś polankę otoczoną drzewami - porosły chwasty i
krzaki. Z zarośli wyłaniały się resztki stalowej drabinki, obrosłej pnączami. Domek w kształcie słonia ze
zjeżdżalnią w miejscu trąby przerdzewiał i się rozsypał. Drzwi do budynku szkoły były otwarte. Fisher
wyobrażał sobie, jak otwierają je uciekające w popłochu dzieci wraz z nauczycielami. Nim szkoła
zniknęła za oknem samochodu, dojrzał jeszcze lalkę siedzącą prosto, jakby kij połknęła, na murku
piaskownicy.
Tak wyglądałby świat po nuklearnej apokalipsie, uznał.
- Wszędzie tu tak jest? - zapytał.
- Tak. Jest i będzie, przez kolejnych trzysta lat. Tyle czasu potrzeba, aby zmniejszył się poziom
napromieniowania. Czasem przyjeżdżam tu tylko po to, by upewnić się, że to wszystko naprawdę się
zdarzyło. Ale nie nocą. Nigdy nie przyjeżdżam w nocy.
- Jakoś ci się nie dziwię.
Minęli pięciopiętrowy blok mieszkalny - ot, kolejny szary klocek z balkonami na całej długości. Niemal
wszystkie drzwi balkonowe na ostatnim piętrze były otwarte. Dopiero po chwili Fisher zrozumiał
dlaczego. Balkony wychodziły na południowy wschód - gdzie znajdowała się elektrownia. Z
najwyższego mieszkańcy widzieli wybuch reaktora i pożar, który po nim nastąpił. Sam wyobraził sobie,
jak kobiety w szlafrokach i dzieci w piżamkach stoją przy balustradkach i oglądają to spektakularne
widowisko, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się stało... nie wiedząc, że zawisła już nad nimi
niewidzialna chmura cezu. Na niższych balkonach Fisher zauważył numery wymalowane wyblakłą już
teraz farbą na czerwono i pomarańczowo.
- A to co? - spytał.
- Rozkaz ewakuacji wydano dopiero następnego ranka, już po tym, jak wiele dzieci wyszło do szkoły.
Mieszkańcom powiedziano, żeby oznaczyli balkony numerami autobusów ewakuacyjnych, żeby ich
najbliżsi mogli ich odnaleźć, kiedy wrócą do domu.
- Mój Boże!
- Dość już się napatrzyłeś?
Kiwnął głową nie odrywając jednak wzroku od budynku.
ROZDZIAŁ 32
Po dziesięciu minutach jazdy na południe Fisher ujrzał pierwszy znak, że zbliżają się do Czarnobyla. W
dali z moczarów wystrzelał tajemniczy obelisk - komin elektrowni, wyjaśniła Jelena. Kiedy podjechali
bliżej, Sam rzeczywiście dostrzegł wyblakłe biało-czerwone pasy. Obok komina widać było żuraw -
zapewne wykorzystywany do nigdy niekończącej się odbudowy sarkofagu, który z upływem lat zaczął
pękać i kruszeć.
Dwanaście kilometrów przed elektrownią Jelena zjechała z utwardzonej drogi na żwirowy trakt wijący
się między skarłowaciałymi sosnami. Po kilkuset metrach skręciła na podjazd. Zatrzymała się przed
przypominającym ranczo bungalowem w kolorze wyblakłej żółci. Tak jak gospodarstwa w okolicznych
wioskach, obrośnięty był pnączami. Tworzyły prawdziwy labirynt zieleni, wspinając się po ścianach,
wzdłuż okapów i wijąc wokół kolumienek ganku niczym węże.
- Siedziba Prypeckiego Badawczego Stowarzyszenia Przemysłowego znajduje się tuż za granicą Strefy
Śmierci - oznajmiła Jelena, wysiadając z wozu. - Postanowiono ją zbudować jakiś rok po katastrofie.
Oczywiście spędzamy tam jak najmniej czasu.
- Do kogo należy ten dom?
- Teraz do mnie. Wtedy do jakiegoś partyjniaka z Kijowa. Zaraz po wybudowaniu elektrowni z Moskwy
przyszło polecenie, żeby partyjne szychy miały tu dacze, by udowodnić, że reaktor jest bezpieczny. Co
prawda według oficjalnego rozporządzenia, wszyscy naukowcy z Prypeckiego Badawczego
Stowarzyszenia Przemysłowego mają mieszkać w odnowionym bloku na południe od Prypeci...
- Widziałem go - wtrącił Fisher, zabierając plecak z tylnego siedzenia. - Do przytulnych nie należy.
- Piękne miejsce, prawda? Tu jest lepiej. Z zewnątrz dom nie wygląda najlepiej, ale dach nie przecieka,
a ściany są ocieplone. Poza tym nie był w chmurze.
- Chyba nie do końca rozumiem...
- W chmurze radioaktywnego pyłu. Zwiało go na północny zachód, w kierunku Białorusi. A my
jesteśmy na wschód od elektrowni. Zapraszam do środka. - Ruszyła do drzwi. Zorientowała się, że
Fisher nie idzie za nią, i odwróciła z uśmiechem. - Spokojnie. Widzisz to? - Chodziło jej o zwisający z
dachu przedmiot przypominający wiatrowskaz. - To dozymetr. Sprawdzam go dwa razy dziennie.
Zaufaj mi, to jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Czarnobylu.
- Bycie biologiem popłaca - stwierdził Fisher i podszedł do ganku.
- Jestem bardzo ostrożna. Chciałabym kiedyś mieć dzieci.
Poprowadziła Fishera do sypialni dla gości. Zostawił tam plecak i dołączył do niej w kuchni. Kiedy
wszedł, kucała właśnie przy otwartych drzwiczkach pieca, wpychając szczapki drewna w buchające
coraz większym płomieniem palenisko. Zamknęła drzwiczki i wyprostowała się.
- Siadaj - powiedziała. - Za kilka minut będzie herbata.
Z kredensu wyjęła bochenek razowca i słoik dżemu jeżynowego i zaniosła je na stół. Z parapetu wzięła
jabłko, opłukała pod kranem i pokroiła do salaterki.
- To woda z nowo wykopanej studni artezyjskiej - wyjaśniła, nim zdążył zapytać. - Ją też sprawdzam
każdego dnia.
- Przepraszam. Trudno tak od razu się przestawić.
- Nie przepraszaj. Kiedy tu przyjechałam, byłam taka sama. Niczego nie chciałam dotknąć.
Przyłapywałam się nawet na tym, że podświadomie wstrzymuję oddech. To naturalna reakcja.
Zjedli śniadanie, potem pomógł jej posprzątać ze stołu.
- Muszę na kilka godzin jechać do pracy - oznajmiła, wycierając ręce w ściereczkę. - Prowadzę
eksperymenty nad zmutowaną pałką.
Fisher zerknął na nią spod przymrużonych powiek, zastanawiając się, czy go aby nie nabiera.
- Mówię serio - zapewniła. - Prawie wszystkie pałki wokół zbiornika chłodzącego reaktor zmutowały. Ja
badam takie z potrójnym kwiatostanem. Możesz mi wierzyć, to jeszcze nic. Widywaliśmy znacznie
gorsze zmiany. Żebyś zobaczył, jakie karpie wyławiamy z tego zbiornika - Wciągnęła wargi i zrobiła
zeza. - O, takie brzydkie.
Fisher nie mógł się nie roześmiać.
- Wrócę koło południa. Po drodze sprawdzę coś w wiosce... plotkę, którą kiedyś słyszałam. Może cię
zainteresować.
- Jaką plotkę?
-Pozwól mi najpierw sprawdzić. Teraz się prześpij. Gdyby ktoś pukał, nie otwieraj.
Fisher próbował zasnąć, ale jego organizm odmówił współpracy. Zapadł jedynie w kilkugodzinną
płytką drzemkę, po czym wstał i zaczął snuć się po domu. Jelena miała całkiem spory zbiór książek,
które trzymała w starym kredensie w salonie - od Tołstoja i Balzaka po Stephena Hawkinga i Danielle
Steel. Znalazł też skrzynkę po mleku pełną starych płyt, głównie z epoki big bandów. Umieścił na
talerzu gramofonu album poświęcony Manciniemu, wziął z kredensu angielską wersję Wojny i pokoju,
zasiadł w fotelu i pogrążył się w lekturze. Tak zastała go Jelena.
Wróciła z torbą z zakupami.
- Na barszcz? - spytał Fisher, z trudem wymawiając obcy wyraz.
- Oczywiście. Przecież ci obiecałam.
Kiedy już wyjęła z torby zakupy, usiedli do lunchu, składającego się z wędliny w plasterkach, sera i
wina.
- No więc, co z tą plotką? - zagadnął Fisher.
- Sprawdziłam. Nie byłam pewna, czy dobrze zapamiętałam. Plotka głosi, że jakieś cztery miesiące
temu w środku nocy zaginęło dwóch żołnierzy. Nie odnaleziono ich. Wszyscy, także dowódcy, przyjęli,
że po prostu zdezerterowali. Po raz ostatni widziano ich, jak zmierzali w kierunku bunkrów, o które
pytałeś. Dowiedziałam się, kto ich widział ostatni. To niejaki Aleksy. Ma dziewięćdziesiąt pięć lat, ale
wciąż jest bystry. Stary wiarus.
- Będzie chciał z nami rozmawiać? Jelena odpowiedziała uśmiechem.
- Aleksy uwielbia rozmawiać. Był dowódcą czołgu podczas wielkiej wojny ojczyźnianej. Twierdzi, że
zabił osiemnastu niemieckich pancerniaków pod Kurskiem, nim wzięli go do niewoli. Trafił do
niemieckiego obozu pracy. Pójdziemy do niego dziś wieczorem, po barszczu. O, widzę, że
zainteresowała cię moja biblioteczka.
- Przepraszam, nie chciałem...
Jelena machnęła tylko ręką.
- No co ty, i tak miałam ci ją pokazać. Ja posprzątam, a ty wracaj do lektury. Może będziesz bardziej
wytrwały niż ja.
- Myślałem, że Wojna i pokój to obowiązkowa lektura wszystkich Rosjan.
- Bardzo śmieszne. Zabierałam się do niej czterokrotnie. Niemal zanudziła mnie na śmierć. A poza tym
jestem Ukrainką.
ROZDZIAŁ 33
Tuż po zmroku opuścili bungalow. Objedzony barszczem Fisher M bardzo żałował, że los jak dotąd nie
pozwolił mu zakosztować tego smakołyku.
Po południu front atmosferyczny przyniósł ciemne chmurzyska i marznącą mżawkę. Reflektory kadetta
rozpraszały mrok, oświetlając koleiny i wyrwy ścięte lodem. Instalacja grzewcza, pracująca tylko przy
ustawieniu na najwyższe obroty, wydawała dźwięk, który Jelena przyrównała do szatkowania
marchewki łopatkami wentylatora.
Zmiana pogody zarazem cieszyła i martwiła Fishera. Z jednej strony przysłaniające gwiazdy chmury
zapewnią mu lepszą osłonę, z drugiej jednak deszcz ze śniegiem w połączeniu z coraz niższą
temperaturą pokryją pola i moczary warstwą lodu, trzeszczącego i pękającego przy każdym kroku.
Nie wiedział, co sądzić o całej tej historii z zaginionymi żołnierzami. Dezercja nie była w ukraińskiej
armii czymś rzadkim - zwłaszcza, jak sądził, w oddziałach pełniących służbę w rejonie Czarnobyla.
Wielu poborowych to byli kiepsko wykształceni młodzi ludzie. O Czarnobylu wiedzieli tyle, że coś się
tam wydarzyło - nim przyszli na świat lub gdy byli jeszcze za młodzi, by to pamiętać - i że teraz to
miejsce powinno kojarzyć się z upiorami i morowym powietrzem. Mimo wszystko plotka była jakimś
punktem wyjścia.
Dwadzieścia minut jechali na południe szosą wzdłuż brzegu Prypeci. Mniej więcej pięć kilometrów
przed elektrownią Jelena skręciła z głównej drogi. Przejechali podniszczonym mostem na wschodni
brzeg rzeki. W brzozowym zagajniku przycupnęła drewniana chatynka. Światła opla wydobyły z mroku
ściany z nieokorowanych brzozowych bierwion, uszczelnione czymś, co wyglądało na słomę zlepioną
błotem. Dach pokrywała gruba warstwa darni.
- Mieszka tu przez cały rok? - zdziwił się Fisher.
Kadett zatrzymał się przy chatce. Jelena wyłączyła reflektory i pokiwała głową.
- I tak od osiemnastu lat. W zimie ma tu cieplutko, cieplej nawet niż ja. Odwiedzam go raz na tydzień i
przywożę mu barszcz.
- Szczęściarz.
- A co, myślałeś, że jesteś jedynym facetem, któremu robię barszcz? Ech, ci mężczyźni.
Fisher już chciał otworzyć drzwi, ale Jelena go powstrzymała.
- Niech Aleksy najpierw wyjdzie i upewni się, że to ja. Obcy go drażnią a całkiem sprawnie posługuje
się strzelbą.
- I czołgiem - dodał Fisher.
- No i czołgiem.
Drzwi chatynki otworzyły się i pojawiła się lampa. W jej świetle Fisher ujrzał wymizerowaną twarz i
krzaczastą szpakowatą brodę. Jelena opuściła szybę i zawołała coś po ukraińsku. Aleksy mruknął coś w
odpowiedzi i gestem zaprosił ich do środka.
- Obiecał, że nie będzie do ciebie strzelał. Powiedziałam mu, że przywiozłeś barszcz.
Co prawda Fisher barszczu nie przywiózł, przywiozła go jednak Jelena. Siedzieli w ciszy, patrząc, jak
Aleksy pochłania zupę i wylizuje do czysta miskę. Chatka wewnątrz wyglądała zupełnie inaczej, niż
Fisher się spodziewał. Z wyjątkiem uszczelnionych błotem rozstępów między bierwionami ściany
pomalowano na jasnożółto. Poza kuchnią były tu dwie sypialnie i pokój gościnny z ogromnym
paleniskiem.
Jak większość sowieckich czołgistów z drugiej wojny światowej Aleksy był niski i muskularny. Takich
mięśni nabywa się po latach ciężkiej pracy. Jego dłonie były tak zrogowaciałe, że wyglądały jak stara
skóra.
Odstawił miskę, z półki zdjął butelkę wódki i polał. Wypili wszyscy. Aleksy i Jelena rozmawiali przez
kilka minut, wreszcie młoda kobieta zwróciła się do Fishera.
- Powiedział, że z tobą porozmawia. Poinformowałam go, że nie jesteś z rządu, bo rządu to on nie lubi, i
że piszesz książkę o Czarnobylu po katastrofie.
- Poproś go, żeby opowiedział o tej nocy, gdy zniknęli żołnierze. Jelena przetłumaczyła słowa Fishera.
Aleksy odpowiedział.
Mówi, że było to po północy, gdy łowił ryby w zbiorniku chłodzącym przy elektrowni - zaczęła
tłumaczyć. - Zobaczył wojskową ciężarówkę. Pojawiła się na drodze po drugiej stronie zbiornika, po
czym zawróciła ku kopcom czy bunkrom, ale musiała się zatrzymać, nim tam dotarła, bo zgasły światła
i silnik. Kilka minut później z przeciwka nadjechała kolejna ciężarówka. Stanęła przed tą wojskową.
Mężczyźni, którzy wysiedli z drugiej ciężarówki, nie mieli na sobie mundurów. To go zaciekawiło.
Podpłynął w szuwary, by lepiej wszystko widzieć. Było tam dwóch żołnierzy z wojskowej ciężarówki i
czterech cywili z tej drugiej. Chwilę rozmawiali, a potem tych czterech zniknęło za samochodem. Gdy
się znów pojawili, mieli na sobie skafandry jak kosmonauci.
- Kombinezony chroniące przed skażeniem - zgadł Fisher.
- Też tak sądzę.
Aleksy ciągnął swą opowieść.
- Dwóch z nich niosło jakieś duże błyszczące skrzynki. Wszyscy razem weszli między kopce. Żołnierze
zostali z tyłu. Oparli się o ciężarówkę i palili papierosy. - Minęło jakieś dwadzieścia minut. Czterech
mężczyzn wyszło zza kopca, tym razem każdą skrzynkę niosło dwóch z nich. Załadowali skrzynki na
pakę swojej ciężarówki, zdjęli kombinezony i dołączyli do żołnierzy. Rozmawiali kilka minut, potem
jeden z cywilów poszedł do swojej ciężarówki, otworzył drzwiczki, wyjął walizkę i wrócił do
pozostałych. Wręczył walizkę jednemu z żołnierzy i wtedy... Wtedy to się stało.
- Co się stało? - dopytywał się Fisher.
Uniosła rękę, prosząc o ciszę, pochyliła się nad Aleksym i położyła mu rękę na przedramieniu.
Rozmawiali chwilę. Wreszcie Jelena odsunęła się od staruszka i marszcząc brwi, spojrzała na Fishera.
- Mówi, że po tym, jak cywil wręczył żołnierzowi walizkę, jego trzej towarzysze wyciągnęli pistolety i
zaczęli strzelać. Pierwszy z żołnierzy osunął się na ziemię, ale drugi, padając, zdążył jeszcze oddać dwa
strzały z karabinu. Zabił jednego z cywili. Przywódca, ten z walizką, podszedł bliżej i dobił żołnierzy
strzałami w głowę. Przeładował pistolet i wpakował cały magazynek w twarz martwego cywila. Cała
trójka przeciągnęła ciała za kopce, wsiadła do ciężarówki i odjechała. Mówi jeszcze, że pogrzebał obu
żołnierzy i tego cywila w lasach za bunkrami.
- Wiedziałaś o tym? - zapytał Fisher.
- Coś ty! Słyszałam tylko plotki, że Aleksy widział tych mężczyzn tej nocy, gdy zniknęli.
- Powiedział komuś?
Jelena spytała o to, po czym przekazała odpowiedź.
- Mówi, że tak, ale nie jest pewien. Chyba coś mu się pomieszało.
- Niech się zastanowi.
- Mówi, że powiedział dowódcy strefy.
ROZDZIAŁ 34
Dotarcie na miejsce opisane przez Aleksego zajęłoby raptem piętnaście minut. Nim tam jednak
dojechali, Fisher polecił Jelenie zatrzymać samochód. Wyłączył górne światło i otworzył drzwi.
- Spotkamy się na głównej drodze za dwie godziny - oznajmił.
- Pójdę z tobą. Pomogę ci.
- Pomożesz mi, czekając na mnie w domu. Muszę tylko coś sprawdzić, a sam uwinę się szybciej. Otwórz
bagażnik.
Kiedy to zrobiła, wyciągnął z niego torbę z ekwipunkiem, jaki dla niego przygotowała - dwa
kombinezony z kapturami, respirator, gogle, buty i dwie pary rękawic.
- Pamiętasz, jak to wszystko włożyć? - upewniła się.
- Tak.
- A o taśmie izolacyjnej? Na nadgarstkach, kostkach i wokół karku? Musisz się szczelnie owinąć.
- Nie zapomnę.
Zamknął drzwi i Jelena odjechała. Odczekał, aż tylne światła kadet-ta znikną za zakrętem, zarzucił torbę
na ramię i zagłębił się w las.
Fisher wcale nie uważał, żeby Aleksemu coś się pomieszało. Wierzył w każde słowo starego czołgisty.
Ktoś kupił wjazd do zony, a następnie dostęp do jednego z bunkrów. Takich transakcji nie dobija się z
dwoma szeregowcami, raczej z oficerami sztabowymi - na przykład z dowódcą strefy. Fisher nie
wiedział co prawda, czy człowiek ów zdawał sobie sprawę, że jego żołnierze zostaną zamordowani, a
Jelena twierdziła, że ów dowódca - w stopniu pułkownika - przed dwoma dniami odszedł na emeryturę i
przeniósł się do Jałty, kurortu nad Morzem Czarnym.
Aleksy twierdził, że pułkownik, gdy wysłuchał opowieści o strzelaninie, podziękował mu, obiecał, że w
tej sprawie zostanie wszczęte śledztwo, a następnie kazał przysiąc, że dochowa tajemnicy. Aleksy nie
bardzo mu jednak wierzył, więc powiedział, że wszystkie trzy trupy zabrała cywilna ciężarówka.
- Cywilem się nie przejmował - przetłumaczyła Jelena - ale obawiał się, że pułkownik nie postąpi
właściwie wobec zabitych żołnierzy. Byli towarzyszami broni, zasłużyli sobie na wojskowy pogrzeb.
Fisher mógł tylko snuć domysły, dlaczego pułkownik zostawił Aleksego przy życiu, podejrzewał
jednak, że miało to coś wspólnego z uznaniem, jakim staruszek cieszył się w okolicy. Zaginięcie dwóch
młodych szeregowców uznano za dezercję, gdyby jednak zaginął Aleksy, miejscowi chcieliby wyjaśnić
tę tajemnicę.
Odtwarzając w pamięci mapę narysowaną przez Jelenę, Fisher kluczył przez mroczny las, aż doszedł do
strumienia i podążył z jego biegiem na wschód, do ujścia obrośniętego trzciną i pałką. Znalazł się na
wschodnim brzegu zbiornika chłodzącego elektrowni.
Wyciągnął licznik Geigera i przesunął nim nad ziemią i pobliskimi zaroślami. Od szybkiego cykania w
implancie ciarki przeszły mu po plecach, jednak odczyt mieścił się w dopuszczalnych granicach.
Według Grimsdottir wchłonięta tu dawka promieniowania odpowiadać będzie w przybliżeniu trzem
prześwietleniom klatki piersiowej.
W oddali, za trzcinami, widział zarys bryły elektrowni. Znajdował się czterysta metrów od miejsca
najstraszliwszej katastrofy nuklearnej w dziejach świata.
Rankiem w dzień po wybuchu ratownicy wreszcie zdali sobie sprawę, że ich walka z pożarem w
kraterze jest z góry skazana na niepowodzenie. Ogień podsycał nie tylko stopiony żużel z pozostałości
prętów paliwowych, ale także łatwo palny moderator grafitowy, który utlenił się z osłon prętów.
Wezwano śmigłowce; zrzuciły w tę otchłań ognia substancje absorbujące promieniowanie.
W ciągu kolejnych sześciu dni wykonano niemal dwa tysiące lotów przez radioaktywny dym buchający
ze szczątków reaktora. Do krateru zrzucono pięć tysięcy ton ołowiu, piasku, gliny, dolomitu, fosforanu
sodowego i płynnych polimerów - aż w końcu tydzień po eksplozji ogień zgasł. Żaden z pilotów, którzy
uczestniczyli w gaszeniu szalejącego pożaru, nie przeżył promieniowania.
Po drugiej stronie zbiornika Fisher dojrzał kopce. Usypano je na planach kwadratów, w grupach po trzy.
Między kwadratem zachowano odstępy o szerokości stu metrów. Kopce owe, będące niczym innym, jak
kontenerami wielkości autobusów, zasypano warstwami ziemi, a następnie ułożono na nich betonowe
pokrywy. Tak jak wszędzie w Czarnobylu, natura upomniała się o swoje; tam, gdzie były bunkry,
utworzyły się porosłe zaroślami wzgórki. Gdyby Fisher nie wiedział, gdzie ich szukać, mógłby je wziąć
za naturalne elementy krajobrazu.
Przedzierał się przez sitowie, aż dotarł na przeciwległy brzeg. Już miał przejść na drugą stronę drogi,
gdy usłyszał warkot silnika. Przykucnął.
Zobaczył światła. Pojazd jechał wolno; zatrzymał się przy pierwszych bunkrach. Światło szperacza
omiotło kopce i zgasło. Samochód ruszył dalej. Powtórzyło się to przy następnej grupie kopców. Kiedy
pojazd się zbliżył, Fisher zobaczył, że to GAZ-67, sowiecka terenówka z czasów II wojny światowej. Z
przodu siedziało dwóch żołnierzy.
Terenówka podjechała kawałek i przystanęła przy jego kryjówce. Żołnierze obszukali kolejne kopce, po
czym ruszyli dalej. Po nieskończenie długich dziesięciu minutach gazik zniknął za zakrętem. Tylko
światło szperacza pojawiało się co kilka sekund, by omieść kolejnych kilka bunkrów i zgasnąć.
Fisher przemknął przez drogę, zbiegł po nasypie i przedarł się przez wysokie trawy ku polance przy
bunkrach. Wyciągnął licznik Geigera. Odczyt nieco podskoczył, ale wciąż mieścił się w
dopuszczalnych granicach.
Aleksy twierdził, że cywile interesowali się bunkrem numer 3, najbardziej oddalonym od drogi. Fisher
przebiegł między dwoma pierwszymi kopcami, skręcił w prawo i przystanął przy numerze 3. Znów
zerknął na odczyt licznika - nadal wszystko w porządku.
Obszedł kopiec, aż znalazł się z tyłu, włożył gogle i przełączył się na podczerwień. Zaparło mu dech w
piersiach. Granatowy grunt pod stopami przechodził w neonowy błękit u podnóża wzniesienia. Potem
kolor zmieniał się gwałtownie - od podstawy kopca aż po jego szczyt był pomarańczowożółty.
Nawet po dwudziestu latach z okładem radioaktywne odpady wciąż promieniowały ciepłem przez kilka
metrów gleby i warstwę betonu. Fisher znów poczuł ukłucie niepokoju.
Nie myśl o tym, Sam, napomniał się. Rób, co masz robić, i spływaj.
Otworzył plecak, pogrzebał w nim i znalazł składaną saperkę. Szybko ją rozłożył i obszedł kopiec,
przystając co jakiś czas, by wepchnąć ostrze w zbocze. Za dziesiątym razem saperka trafiła w kieszeń
powietrzną. Przekręcił ostrze, odgarniając ziemię, aż odsłonił niewielki otwór. Włączył latarkę i
poświecił do środka.
W glebie wykopano tunel. Na jego końcu Fisher ujrzał kawałek przerdzewiałej stali.
ROZDZIAŁ 35
Odłożył łopatę i zbliżył do tunelu licznik Geigera. Cyfry niebezpiecznie podskoczyły. Chwycił torbę i
się wycofał. Następnie na otwartej przestrzeni kawałek dalej wykopał otwór szeroki na sześćdziesiąt
centymetrów i na sześćdziesiąt centymetrów głęboki.
Włożył kombinezon, respirator, wreszcie gogle. Nie śpieszył się. Chciał mieć pewność, że wszystkie
części ubioru są dobrze dopasowane, a suwaki i klapy dopięte jak należy. W końcu, zgodnie z
instrukcjami Jeleny, owinął wszystkie łączenia taśmą izolacyjną. Mimo odzieży ochronnej w kwestii
wejścia do wnętrza kontenera była nieugięta:
- Nie dłużej niż cztery minuty. Nie dotykaj niczego, czego nie musisz. W nic nie uderzaj, o nic się nie
ocieraj. Poruszaj się powoli... bardzo powoli, jakbyś brodził w wodzie.
Fisher włączył lampę na czole i wrócił do kopca. Zaczął powiększać tunel. Nie było to trudne. Jego
poprzednicy odwalili całą ciężką robotę. Wylot tunelu przykryli tylko warstwą brzozowych gałęzi, na
której ułożyli kawałki murawy ze zbocza kopca.
Po zaledwie pięciu minutach pracy odsłonił cały tunel. Wysoki na metr dwadzieścia i szeroki na
sześćdziesiąt centymetrów prowadził bezpośrednio do przerdzewiałych drzwiczek kontenera,
zabezpieczonych ryglem. Uwalany ziemią rozcięty skobel leżał u progu.
Fisher chwilę odpoczął. Kombinezon, rękawice i buty były impregnowane chemicznie, by zapobiegać
absorpcji izotopów radioaktywnych, tym samym jednak zatrzymywały ciepło ciała. Czuł, jak pot
spływa mu po karku i po bokach. Słyszał świst swojego oddechu wewnątrz maski respiratora. Gogle
zaszły mu mgłą, ale bojąc się dotknąć czegokolwiek prawdopodobnie już skażonymi rękawicami, nie
oczyścił ich.
A przecież to, czego doświadczał, było tylko namiastką tego, przez co musieli przejść ratownicy,
przybyli tu po eksplozji! Z braku czasu i rąk do pracy setki żołnierzy i cywili pozostawało całe dnie w
ochronnych kombinezonach, spychając łopatami, wiadrami, a nawet rękoma radioaktywne zgliszcza z
powrotem w otchłań, która je wypluła.
Odłożył łopatę i zanurkował do środka. Idąc za światłem czołówki, zagłębił się w tunel. Spadały na
niego małe kamyki i grudki ziemi. Zwisające ze stropu korzenie wyciągały się ku niemu niczym
strupieszałe palce. Sięgnął do drzwi kontenera i zamarł.
Weź głęboki oddech.
Chwycił za rygiel i uniósł go. Myślał, że przerdzewiały metal zaskrzypi, jednak, ku jego zaskoczeniu,
poruszał się bezgłośnie. Zaciekawiony, przyjrzał się dokładnie mechanizmowi. Był dobrze naoliwiony.
Fisher poczuł, że serce bije mu szybciej. Tak, to tu wszystko się zaczęło. Przed paroma miesiącami
czterej mężczyźni wczołgali się do tego tunelu, naoliwili ten skobel, po czym dostali się do środka i
wykradli radioaktywne odpady, które następnie trafiły na pokład „Trego" i do wodociągów Slipstone.
Otworzył drzwi; posypały się na niego grudki ziemi. Zamarł, czekając, aż przestaną spadać, po czym
otworzył drzwi na oścież i poświecił do wnętrza latarką. Zobaczył sięgającą mu do piersi ścianę
grafitowego popiołu i odłamków metalu. Niby nic, zwykły popiół, zwykły metal, tyle że tak
radioaktywne, iż nawet teraz, dwadzieścia lat po tragedii, bezpośredni kontakt z nimi zabiłby go w kilka
minut.
Aż do tej chwili jakaś cząstka umysłu Fishera uznawała całą historię za zbyt nierealną, by w nią
uwierzyć. Ale oto w zasięgu ręki miał dowód.
Brakowało części sterty odpadów. Zgarnięto je, jak przypuszczał, dwoma szuflami, które leżały
porzucone u jego stóp.
Powoli i ostrożnie wycofał się z kontenera do tunelu. Z kieszeni na udzie wydobył walcowaty pojemnik
na próbki wielkości kubka - ostatni element wyposażenia, jaki zapewniła mu Jelena. Wykonana z
ultra-lekkiego stopu tytanowego tuleja miała podwójne ścianki, obramowanie z ołowiu i idealnie
dopasowane zakręcane wieczko.
Odkręcił je. Wewnątrz znajdowała się druga, identyczna tulejka, tyle że wielkości kciuka,
zabezpieczona trzema bolcami na sprężynach. Wyciągnął ją i odkręcił kolejną pokrywkę. W środku była
tytanowa łopatka o pojemności ćwierci łyżeczki od herbaty.
Z łopatką w jednej, a tulejkąw drugiej ręce Fisher wrócił do kontenera. Już miał uklęknąć, gdy
przypomniał sobie słowa Jeleny. „W nic nie uderzaj, o nic się nie ocieraj". Rozstawił więc szeroko nogi,
by utrzymać równowagę, i powoli przykucnął. Delikatnie zagłębił czubek łopatki w kopiec odpadów u
swoich stóp. W świetle czołówki widział, jak narzędzie otacza miniaturowa chmurka popiołu. Zamarł w
bezruchu i odczekał, aż pył osiądzie. Następnie wyciągnął łopatkę i zebrany materiał umieścił w tulejce.
Zrobił to jeszcze pięć razy, aż cała wypełniła się popiołem, potem odłożył łopatkę na bok. Wycofał się z
kontenera do tunelu; wsunął małą tulejkę do większej i zakręcił obie pokrywki.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że przez cały czas wstrzymywał oddech. Wypuścił powietrze. Zamknął
drzwi kontenera i zasunął rygiel.
Zgodnie z kategorycznymi zaleceniami Jeleny zdjął zewnętrzne rękawice i odłożył je na bok. Następnie
podniósł tuleję, podszedł do wylotu tunelu i zostawił pojemnik na zewnątrz. Wrócił do środka, zdjął
buty, postawił je obok rękawic i wyszedł z tunelu.
Owionęło go chłodne, nocne powietrze. Zwalczył przemożną chęć zrzucenia z siebie reszty ubioru.
Zwolnij, Sam. Już prawie koniec. Jeszcze kilka czynności i po wszystkim.
Podszedł do wykopu, wolno zdjął odzież ochronną i umieścił ją w dziurze. To samo zrobił ze spodnią
warstwą ubrania - cienkim bawełnianym wdziankiem, w które wyposażyła go Jelena. Całkiem nagi,
wydobył z torby z ekwipunkiem butlę wody i spłukał się cały od czubka czaszki po podeszwy stóp.
Obmył też pojemnik z próbką.
Wytarł się, włożył własne ciuchy i przysiadł, by złapać oddech. Pocił się, a nogi miał jak z waty.
Dobiegł go warkot silnika GAZ-a. Porwał torbę i padł plackiem za bunkrem. Kilka sekund później
światło szperacza prześliznęło się po ziemi i zboczu kopca, o włos mijając wlot tunelu. Potem zgasło. Po
chwili warkot gazika ucichł w oddali.
Kiedy samochód odjechał, Fisher zawalił wejście do tunelu i zakrył otwór. Zarzucił torbę na ramię, po
czym wydobył OPSAT. Aleksy opisał drogę do grobów na tyle dokładnie, że Sam mógł odnaleźć
charakterystyczne punkty orientacyjne na mapie OPSAT-u. Określił swoje położenie i znów wszedł w
las, kierując się na północny wschód
Aleksy pogrzebał żołnierzy we wspólnym grobie pod świerkiem. W mogiłę wetknął mały krzyż z
gałązek. Cywila wrzucił do płytkiego grobu w głębi lasu.
Po piętnastu minutach marszu Fisher, kierując się wskazaniami OPSAT-u, odszukał to miejsce.
Coś go tknęło. Nie mógł jeszcze odejść, musiał je najpierw sprawdzić.
Używając saperki, przerzucał ziemię, aż znalazł prowizoryczny grób. Zaczął go okopywać, aż trafił na
coś twardego. Zagłębił rękę w ziemię i zacisnął ją na jakimś przedmiocie. Z obrzydzeniem stwierdził, że
to nadgarstek. Ciało miało konsystencję zgniłej dyni.
Uniósł powoli nadgarstek, aż wyłoniło się przedramię, potem ramię... Nozdrza wypełnił mu smród
rozkładu. Zacisnął powieki i z trudem przełknął ślinę. Kopał dalej, aż odsłonił całego trupa.
Aleksy pogrzebał mężczyznę twarzą ku górze, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Upływ czasu
sprawił, że skóra przegniła, odkrywając pozieleniałe i poczerniałe od pleśni płaty mięśni. W niektórych
miejscach prześwitywały nawet kości. Fisher uniósł kolejno ręce, by przyjrzeć im się z bliska.
Brakowało opuszków palców. Twarz była zmasakrowana. Zostało z niej trochę skóry i ciała wokół
kości policzkowych i oczodołów, ale nawet te resztki poszarpały kule.
Pochylił się tak, że od twarzy trupa dzieliło go zaledwie kilka centymetrów. Nie mógł mieć pewności -
nie sposób było dowieść tego ponad wszelką wątpliwość - lecz mógłby przysiąc, że nad oczodołami
widać fałd mongolski. Typowy dla Azjatów.
ROZDZIAŁ 36
Wydział Trzeci
- Postawiłbyś na to swoje życie? - dociekał Lambert. - A obstawiałbyś wojnę?
Fisher się zamyślił. Instynkt podpowiadał mu, że odpowiedź powinna być twierdząca, ale Lambert nie
bez powodu zadał pytanie w taki właśnie sposób. Stawką było życie tysięcy ludzi, mogących zginąć w
wojnie, która na zawsze zmieni nie tylko oblicze Bliskiego Wschodu, ale i pozycję Ameryki na świecie.
Decyzji tej wagi nie podejmuje się, kierując się instynktem.
- Swoje życie bym postawił - odparł. - Ale wojny bym nie obstawiał.
Przekonany był, że toczy się tu jakaś gra, a przeciwnik nie odkrył jeszcze wszystkich kart. Kto jednak za
tym stał? Kto był tą drugą stroną? Pozornie dowody obciążały Iran: FBI przetrzymywało trzech
podejrzanych. Wszyscy zgodzili się zeznawać, a kreślony przez nich trop prowadził do Teheranu. A co
on miał? Nieistniejący już jacht i trupa wyglądającego na Azjatę.
Obfotografowawszy go cyfrówką ze wszystkich stron, Fisher przykrył prowizoryczny grób ziemią.
Potem wrócił po własnych śladach przez las do głównej drogi. Zgodnie z obietnicą czekała tam już na
niego Jelena.
Bez słowa dowiozła go prawie pod sam punkt kontrolny zony. Pożegnanie było niezręczne. Przez
ostatnie dwa dni coś najwidoczniej zaczęło między nimi iskrzyć, jednak Fisher wiedział, że z tej mąki
chleba nie będzie. Przez moment zastanawiał się, czy nie zabrać jej ze sobą - i do diabła z CIA - ale
szybko stłumił to pragnienie. Gdyby ich złapali, ona zostałaby aresztowana, a on zatrzymany do
wyjaśnienia - a i to w najlepszym wypadku. Stawka była za duża, a czasu za mało. Mógł tylko obiecać,
że porozmawia z CIA w jej imieniu. W odpowiedzi tylko skinęła głową.
- Czemu się wahasz? - spytał Lambert.
- Chodzi ci o to, czemu nie gram dobrego wojaka? Dlaczego po prostu nie przyjmę rozkazu do
wymarszu? Chyba wiesz o mnie trochę więcej, Lamb.
- I owszem. Wiem też, jak nie cierpisz polityki.
- Kiedy to wszystko się zaczęło, powiedziałeś mi, że prezydent chce, żebyśmy postawili kropkę nad
każdym „i", nim pociągnie za spust. A tu mamy takie „i" bez kropki.
- Pułkowniku, coś chyba jest na rzeczy. - Grimsdottir weszła do sali dowodzenia. Usiadła przy stole
konferencyjnym i pchnęła ku Lambertowi kartonową teczkę. - Udało mi się wydobyć całkiem sporo
danych z tego twardego dysku, który Sam przywiózł z Hongkongu.
Lambert przez chwilę przeglądał zawartość teczki.
- Możesz to przetłumaczyć na nasze?
- Na całym dysku pełno jest śladów Marcusa Greenhorna. Chyba powoli uczę się jego sztuczek. Na
szczęście nie było tam wirusa. Napisał tylko kod zintegrowanego firewalla. Szkoda, że nie żyje. Chętnie
bym się z nim znów zmierzyła.
Zadzwonił stojący obok Lamberta telefon. Szef podniósł słuchawkę.
- Zaprowadź go na górę - odparł po chwili milczenia i rozłączył się. - Tom Richards - oznajmił.
Kiedy Fisher wylądował w bazie lotnictwa w Andrews, specjalny kurier CIA odebrał od niego
czarnobylską próbkę i zawiózł ją do analizy do Narodowego Laboratorium Departamentu Energii w
Oak Ridgc.
- Zanim tu przyjdzie - odezwał się Fisher - chciałbym cię prosić o przysługę. - Wyjaśnił sytuację Jeleny.
- Wypaliła się, pułkowniku. Wcześniej czy później ją złapią.
Lambert w zamyśleniu kiwał głową ale z jego spojrzenia dało się wyczytać powątpiewanie. Informacje,
które Jelena przekazywała CIA, choć miały pewną wartość, nie były jakieś nadzwyczajne. Ryzykować
życie agentów i cenne środki, by ją ewakuować? Raczej nie.
- Zobaczę, co się da zrobić, Sam, ale sam wiesz, co najpewniej odpowiedzą.
- Pociągnij za sznurki.
Rozległ się dzwonek u drzwi sali dowodzenia. Lambert nacisnął przycisk na blacie stołu. Zahuczało i
otworzył się zamek szyfrowy. Wszedł Tom Richards i dołączył do siedzących za stołem.
- Nie mam za wiele czasu - oświadczył - więc od razu przejdę do rzeczy: próbka, którą przywiozłeś z
Czarnobyla, idealnie odpowiada temu, co znaleźliśmy na pokładzie „Trego" i w Slipstone. Nie ma co do
tego najmniejszych wątpliwości.
- I gdzie to nas doprowadzi? - spytał Lambert.
- Dziś wieczorem prezydent przemówi do narodu. Godzinę wcześniej spotka się z ambasadorami
Federacji Rosyjskiej i Ukrainy. Ma im do powiedzenia jedno: czy to przez zaniedbanie, czy umyślne
działanie, Moskwa i Kijów ponoszą jednakową odpowiedzialność za niezabezpieczenie odpadów,
których użyto podczas ataków.
Najważniejsze punkty prezydenckiego wystąpienia w ciągu kolejnych tygodni będzie się powtarzać
opinii publicznej do znudzenia - ustami senatorów, członków Izby Reprezentantów oraz urzędników z
Białego Domu i Pentagonu. Cios wymierzony w Rosję i Ukrainę miał być nie tyle oskarżeniem, ile
przestrogą: nie mieszajcie się do tego, co ma nastąpić.
Pytanie tylko, czy można jeszcze zatrzymać tę machinę, nim padną pierwsze strzały?
- Ryzykowne pociągnięcie, Tom - mruknął Lambert.
- Mamy dowody. Odpady pochodziły z Czarnobyla. Pewnie sprzedał je ten emerytowany już dowódca
strefy. A gdzie się znalazły? Na pokładzie statku na kursie kolizyjnym z naszym wybrzeżem i w
instalacji wodociągowej jednego z naszych miast. Według ostatnich szacunków w Slipstone zginęły
ponad cztery tysiące ludzi. Ktoś za to musi odpowiedzieć.
- Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przerwał mu Lambert. - Gdzie to nas doprowadzi? Jeśli
nie usłyszę czegoś więcej, mam prawo zakładać, że wciąż obowiązuje mnie rozkaz prezydenta. Nadal
mamy misję do wykonania.
Richards wzruszył ramionami.
- Za to mi już nie płacą, pułkowniku. Jestem tylko posłusznym wykonawcą rozkazów prezydenta.
- Jak my wszyscy. Oszczędź mi tej gadki, Tom. Jakie są nastroje w Langley?
Richards zamknął teczkę i odchylił się na krześle.
- Sytuacja jest jasna. Dowody niemal niepodważalne. Jeśli jednak chodzi o nas, z wydziału
operacyjnego, to uważamy, że coś nam umyka.
- Witamy w klubie - mruknął Fisher.
- Problem wygląda tak. Te dwie operacje - „Trego" i Slipstone - to akcje o wiele bardziej złożone niż
zamachy z jedenastego września. Poziom komplikacji operacji i wielkość włożonych w nią środków
finansowych robią wrażenie. Jak dla mnie coś takiego zazwyczaj oznacza, że zaangażowane jest całe
państwo. Uważam, że zbyt łatwo złapaliśmy tych gości, może nie typka z „Trego", ale z pewnością
podejrzanych ze Slipstone. Byli niezdarni. Za wolni. Nie mieli porządnego planu ewakuacji. Ta
niespójność między samą operacją a ich zachowaniem po fakcie jest wysoce niepokojąca.
- Może Teheran chciał, żeby wpadli - włączyła się Grimsdottir. - Dzięki temu mogą zaprzeczyć lub
przyznać się do wszystkiego, w zależności od sytuacji.
- Myśleliśmy o tym - powiedział Richards. - Mimo wszystko takie spekulacje niczego nie zmieniają.
Kraje wypowiadały sobie wojny pod bardziej błahymi pretekstami i przy mniejszej liczbie dowodów.
Mamy poparcie Kongresu, ONZ i niemal całej reszty świata. - Zerknął na zegarek, zebrał papiery i
wstał.
- Dzięki, że wpadłeś, Tom - pożegnał go Lambert.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Odwaliliście kawał dobrej roboty.
Kiedy tylko Richards zniknął za drzwiami, Lambert zwrócił się do Fishera i Grimsdottir.
- Słyszeliście, co powiedział: zegar tyka. Po dzisiejszym przemówieniu prezydenta do narodu
znajdziemy się u progu wojny. Mamy coś, co wskazywałoby, że podążamy w niewłaściwym kierunku?
Grimsdottir chrząknęła.
- Niewykluczone.
ROZDZIAŁ 37
- Zamieniam się w słuch - oznajmił Lambert.
- To prawdziwa ironia losu - wyjaśniała Grimsdottir. - Ten, kto próbował skasować zawartość twardego
dysku, nim zwrócił go do Excelsiora, nieźle popracował. Nawet by mu się udało, gdyby nie firewall
Greenhorna. Ochronił nie tylko kawałek dysku, ale i bufor. Właśnie tam to znalazłam.
I zademonstrowała im wydruk, który wydał się Fisherowi niczym więcej jak zbiorem przypadkowych
cyfr oddzielonych przecinkami, średnikami i kropkami. Jednak podkreślony fragment wyglądał d/iw nie
znajomo: 207.142.131.247.
- To adres 1P. - Fisher natychmiast rozpoznał ciąg znaków. Wiedział, że adres IP to unikatowy
identyfikator przypisany każdemu urządzeniu sieciowemu - od ruterów i serwerów po komputery
osobiste i faksy.
- Brawo, panie Fisher. Wygrał pan lodówkę - zakpiła Grimsdottir. - Lepszego tropu nie mogliśmy sobie
wymarzyć. Ten właśnie adres IP doprowadził mnie do dostawcy usług internetowych z Hongkongu, on
z kolei do konta poczty elektronicznej, a ono do firmy Shinzhan Network Solutions z Szanghaju.
Shinzhan specjalizuje się w świadczeniu usług satelitarnego dostępu do Internetu. Zgodnie z ich
rejestrami z konta tego opłacany jest szerokopasmowy przekaz odbierany na pewnej wyspie u wybrzeży
Chin, na Cezi Maji - urwała, spoglądając na nich znacząco. - Nic wam to nie mówi?
Fisher i Lambert zgodnie pokręcili głowami.
-Na Cezi Maji ponoć osiadł Bai Kang Szek, po tym jak zniknął przed piętnastoma laty.
Fisher aż się pochylił, by lepiej słyszeć.
- Możesz powtórzyć?
- Bai Kang Szek. To jego wyspa, tak przynajmniej głosi legenda. Fisher był równie zdumiony faktem, że
w układance znów pojawił
się wątek chiński, i tym, że w postaci tego właśnie nazwiska.
Bai Kang Szeka nazywano chińskim Howardem Hughesem. Pod koniec lat trzydziestych ubiegłego
wieku jego ojciec był właścicielem małej floty holowników, stacjonującej w Szanghaju. Kiedy po II
wojnie światowej Chiny starały się odbudować gospodarkę, Szek senior wystąpił do rządu z propozycją:
wyłączność na eksploatację wszystkich wraków zatopionych podczas wojny na Morzu Wschodnio- i
Południowochińskim w zamian za sprzedaż złomu, którego tak rozpaczliwie potrzebował rozwijający
się przemysł.
Dobito targu i rodzina Szeka zabrała się do pracy. Młody Bai Kang najpierw służył na pokładzie jednego
z holowników ojca jako majtek, potem jako mat, by wreszcie w wieku lat szesnastu dochrapać się rangi
kapitana.
Kiedy Szek senior odchodził w 1956 roku na zasłużoną emeryturę, przekazując imperium w ręce Bai
Kanga, imperium to rozszerzyło zakres działalności, nie tylko pozyskiwało złom, ale i świadczyło
usługi w zakresie transportu, przetwórstwa, produkcji broni, rolnictwa i górnictwa.
Przez kolejnych czterdzieści lat Szek stał na czele Szek International i czuwał nad rozwojem jego
działalności. W 1990 roku jego osobisty majątek szacowano na sześć miliardów dolarów netto. Rok
później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Bai Kang Szek nagle się zmienił.
Zaczął zachowywać się nieobliczalnie. Dostawał napadów gniewu. Wszystkim członkom zarządu
nakazał podczas zebrań nosić kapelusze. Wciąż podróżował, pomieszkując w jednym ze swoich
kilkudziesięciu domów przez dokładnie jedenaście dni i przenosząc się do kolejnego. Mówiło się też, że
zaczął przyjmować posiłki jedynie w formie papki. Lista jego kolejnych dziwactw nie miała końca.
Zarząd firmy kilkakrotnie usiłował przejąć nad nią kontrolę, jednak mimo że Szek coraz bardziej
dziwaczał, pozostawał w doskonałej kondycji umysłowej. Choć jego zachowanie z każdym dniem
stawało się coraz bardziej ekscentryczne, jego zmysł biznesowy nigdy go nie zawodził. Szek
International nadal wykazywało rekordowe zyski.
I naraz w 1991 roku Szek zwołał konferencję prasową - co samo w sobie było już czymś
nadzwyczajnym. Ubrany we frak z długimi połami, z laseczką w ręce, oznajmił światu, że wycofuje się
z działalności, by zająć się „sprawami duchowymi". Sprzedaje więc swoje udziały Szek International
zarządowi za równowartość szesnastu dolarów amerykańskich. Ogłosiwszy to, niezdarnie zamienił swą
laseczkę w bukiet kwiatów, pokłonił się zebranym i opuścił pomieszczenie. Ostatni raz widziano go, jak
wsiada do limuzyny i odjeżdża w siną dal. Wtedy też po raz ostatni uwieczniono go na fotografii.
Przez minionych piętnaście lat spiskowe teorie dziejów z Bai Kang Szekiem w roli głównej rozrosły się
do mitycznych wręcz rozmiarów. Przewijał się w nich jeden wspólny wątek: Szek wciąż żył, odcięty od
świata w jakimś azylu.
- Nie zrozum mnie źle - włączył się Fisher. - Cieszę się, że wreszcie mamy coś, co zdaje się potwierdzać
moje przeczucie, ale myśl, że nasz główny podejrzany to osoba znana z tego, że nosiła złocone okulary
pływackie w miejscach publicznych, mnie bulwersuje.
- Mnie też - zawtórował mu Lambert. Grimsdottir rozłożyła bezradnie ręce.
- Ja tylko przedstawiam fakty. Silniki na pokładzie „Trego" nabyła firma Song Woo International;
posiada ona konto w Shinzhan Network Solutions, z którego opłacany jest satelitarny dostęp do
Internetu na wyspie Cezi Maji na Morzu Wschodniochińskim.
- Która z kolei może, choć nie musi, być schronieniem odludka, który może, choć nie musi, być
szalony... i może, choć nie musi, wciąż żyć - dopowiedział Fisher.
- Tak to mniej więcej wygląda. Z wyjątkiem jednego szczególiku. - Włączyła pilotem monitor LCD. Na
ekranie pojawił się obraz porosłej dżunglą wyspy. - Według wiarygodnych doniesień Cezi Maj i posiada
system zabezpieczeń godny bazy wojskowej: łodzie patrolowe, czujniki, uzbrojeni po zęby strażnicy,
wszystko ogrodzone. Nie wiem, czy na wyspie rzeczywiście mieszka Bai Kang Szek, ale widać, że ktoś
tam bardzo chroni swoją prywatność.
Fisher chwilę przyglądał się zdjęciu.
- Chyba mnie zapraszają - stwierdził.
ROZDZIAŁ 38
Helikopter Mh-53 Pave Low, Morze Wschodniochińskie
Trzy godziny po tym, jak wystartował z bazy sił powietrznych na M Okinawie i raz uzupełnił paliwo,
pilot MH-35 wytracił prędkość i zawiesił śmigłowiec nieruchomo w powietrzu. Wibracje, które Fisher
znosił przez ostatni tysiąc kilometrów, zmieniły się w lekkie drgania. W implancie usłyszał głos pilota.
- Sir, znajdujemy się nad punktem spotkania.
- Kontakt radiowy?
- Brak. Wie pan, jak to jest z tymi kalmarami. Pewnie się zgubili.
-Wyrażajcie się, majorze. - Fisher spojrzał na zegarek. Byli na czas, okręt podwodny się spóźniał. - Jak
tam z paliwem?
- Spokojnie. Nie wiem, jak wielkie ma pan wpływy, ale dzięki nim mamy całą Kometę dla siebie.
Kometa to skrót od Komety Rzygów, jak żartobliwie nazywano latającą cysternę KC-135, która
tankowała samoloty w powietrzu i spełniała rolę symulatora stanu nieważkości dla astronautów.
Pozorną nieważkość uzyskiwano, szybko wynosząc samolot na wysoki pułap, żeby zaraz potem
zamknąć przepustnice i pozwolić maszynie swobodnie opadać. W wyniku takiego manewru
pasażerowie tracili swój względny ciężar, czemu często towarzyszyły gwałtowne nudności. Cysterna
krążyła teraz dziesięć kilometrów nad ich głowami, gotowa w każdej chwili zatankować śmigłowiec,
jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba.
Na ławeczce naprzeciwko Fishera siedziało dwóch strzelców, zarazem techników. Przez ostatnią
godzinę byli pochłonięci grą w remika. Przyzwyczajeni do podrzucania niebezpiecznych ludzi w
niebezpieczne miejsca, członkowie załogi śmigłowca do wszystkiego podchodzili bez emocji, nie
zadając zbędnych pytań. Jeśli nie liczyć pozdrowienia ruchem głowy, żołnierze nie zwrócili na Fishera
uwagi od czasu, gdy wsiadł na pokład.
Helikopter MH-53J Pave Low był marzeniem każdego agenta specjalnego. Zaprojektowany tak, by
potajemnie umieszczać żołnierzy w zastrzeżonych strefach i potem ich stamtąd ewakuować, był szybki,
cichy i wyposażony w pakiet awioniki, który nie pozostawiał niczego do życzenia: FLIR (kamerę
działającą w podczerwieni), GPS, radar umożliwiający obserwacją terenu i omijanie przeszkód.
Fisher wyjrzał przez okno. Pilot wyłączył światła pozycyjne śmigłowca, ale dzięki księżycowi w pełni
Sam widział falujący sześć metrów niżej ocean. Odrzut rotorów zamieniał powierzchnię wody w
mgiełkę. Była to kolejna specjalność Pave Low - układ utrzymujący stałą wysokość, który w połączeniu
z systemem GPS pozwalał śmigłowcowi zawisnąć nad wybranym punktem z dokładnością do piętnastu
centymetrów.
Dziesięć minut później w implancie Fishera znowu rozbrzmiał głos pilota.
- Jest nasz towarzysz, sir. Marlin na stanowisku, gotowy do podjęcia.
- Przyjąłem - odparł Fisher. - Powiedz im, że będę za pięć minut.
- Jakieś życzenia?
- Trzy metry wystarczą. Nie czekaj.
- Na pewno?
- Tak. Leć do domu. Dzięki za podwiezienie.
Przywołał dwójkę specjalistów, wskazał na siebie i szybko skierował wyprostowany kciuk na dół.
Zabrali się do pracy. Światła w kabinie zaświeciły na czerwono, gdy wkładali mu kapok. Pierwszy z
żołnierzy gestem polecił Fisherowi wstać i obrócić się wokół własnej osi - tak skontrolował osprzęt, po
czym klepnął go w ramię.
Drugi załogant odsunął drzwi kabiny. Zaparty nogami o próg i jedną ręką o drzwi, gestem nakazał
Fisherowi podejść bliżej. Agent poczuł wibracje towarzyszące miarowej pracy rotorów. Przez otwarte
drzwi wdzierała się zimna mgiełka. Powietrze miało smak soli.
Żołnierz przy drzwiach przycisnął dłoń do ucha i powiedział coś do mikrofonu. Pokazał Fisherowi trzy
rozczapierzone palce, zwinął dłoń w pięść, powtórzył gest i położył dłoń na płask: „Wysokość trzy
metry".
Fisher kiwnął głową.
Drugi żołnierz wyjął z kamizelki świetlik chemiczny, złamał go i wstrząsnął. Gdy tylko zaczął świecić
na zielono, wyrzucił go za drzwi. Świetlik spadł i zaczął miotać się w wodzie, targany odrzutem
rotorów. Poświata miała być dla Fishera punktem orientacyjnym w ciemności. Żołnierz stojący przy
drzwiach odsunął się i dał Fisherowi sygnał do skoku.
Napięty jak struna, z rękami skrzyżowanymi na piersi, przebił powierzchnię wody pod kątem prostym.
Ciemna głębina wygłuszyła łopot rotorów. Fisher chwilę poczekał w ciszy, nim się wynurzył. Gdy
wypłynął, wystawił nad głowę dłoń z uniesionym kciukiem. Czerwony prostokąt światła - wnętrze
kabiny MH-53 - zniknął, gdy żołnierze zasunęli boczne drzwi. Śmigłowiec wzniósł się, przechylił na
lewo i pomknął w ciemność.
Gdzieś z prawej strony usłyszał szum bąbelków, a potem świst. Trzydzieści sekund później pojawiło się
światełko. Po krótkiej chwili zgasło i mrugnęło jeszcze dwa razy. Fisher popłynął w jego kierunku.
Okręt podwodny typu Los Angeles, USS „Houston", SSN-713, znak wywoławczy Marlin, wynurzył się
z wody. Z ciemności zalewanego falami pokładu wyłonił się kiosk wielkości piętrowego budynku. U
szczytu sznurowej drabinki czekał przykucnięty marynarz. Fisher wspiął się na pokład. Załogant dziwił
się pewnie, skąd wziął się samotny pływak na środku Morza Wschodniochińskiego, ale absolutnie nie
dał tego po sobie poznać.
- Kapitan pozdrawia, sir. Proszę za mną. - Poprowadził Fishera wzdłuż pokładu, obok kiosku, do
otwartego szybu ratunkowego na rufie. U dołu drabinki stał następny marynarz z ręcznikiem i
kompletem granatowej odzieży. Na kieszonce koszuli miał wyszyte motto załogi okrętu: Semper
Vigilants, zawsze czujny.
Fisher wytarł się i przebrał. Przez pomieszczenie radiowe przeszedł do centrum dowodzenia. Przy stole
nawigacyjnym stał kapitan „Houston". Na głowie miał niebieską czapeczkę ze złotymi liśćmi dębu na
daszku. Fisher osłupiał. Okazało się, że kapitan to jego długoletni przyjaciel.
- Witaj na pokładzie, przybyszu - powiedział kapitan Max Collins, podchodząc bliżej.
Fisher uścisnął wyciągniętą rękę i się uśmiechnął.
- Proszę o zgodę na pozostanie na pokładzie.
- Udzielam.
- Dobrze cię widzieć, Max. Kopę lat.
- Taa i o ile dobrze pamiętam, ostatnim razem nie musieliśmy wyciągać twojej żałosnej dupy z wody.
Wszedłeś na pokład jak prawdziwy Homo sapiens.
- Nie chciałem, żebyś pomyślał, że mięknę - odciął się Fisher. Okręt podwodny „Houston" stacjonował
w porcie Apia na wyspie
Guam. Tam też Fisher ostatnim razem wsiadał na pokład, by udać się na misję. Wcześniej też zdarzyło
im się kilkakrotnie współpracować, gdy Fisher był jeszcze związany z siłami specjalnymi marynarki.
Collins, jeden z najlepszych „wciskaczy" w całej flocie, słynął z tego, że potrafił nie tylko umieszczać
agentów w dobrze chronionych, zastrzeżonych strefach, ale jeszcze przywozić ich z powrotem, całych i
zdrowych.
Collins poprowadził kiedyś „Houston" trzydzieści pięć kilometrów w głąb pilnie strzeżonego
północnokoreańskiego portu Nampo, aż do ujścia rzeki Taedong. Potem przez osiemnaście godzin
czekał w absolutnej ciszy z kilem na dnie, aż Fisher wróci po zakończonej misji.
Co znamienne, Collins przypisywał sukces swojej załodze i niemal bezgłośnej pracy „Houston".
Napędzane zasilanymi przez reaktory atomowe silnikami elektrycznymi okręty podwodne typu Los
Angeles były tak ciche, że potocznie nazywano je „ruchomymi dziurami w wodzie".
Collins uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Że miękniesz? Do diabła, Sam, przecież wiem, jak jest. Kawy?
Usiedli w kajucie Collinsa, klitce ze składanym blatem, pryczą i małą umywalką z lustrem. Jak na okręt
podwodny, były to warunki luksusowe. Do drzwi zastukał steward i wręczył Collinsowi tacę z dwiema
filiżankami i dzbankiem kawy. Collins nalał im parującego naparu. Pod stopami Fisher czuł wibracje
silników.
- Właśnie dostałem aktualne zdjęcia ze zwiadu - zaczął Collins. - Widzę, że znowu w pojedynkę
atakujesz jakąś wyspę. Wstydź się, Sam.
Fisher pociągnął łyk kawy. Była gorzka, gorąca i przegotowana - po marynarsku. Taką uwielbiał.
- Po prostu jestem dobrym żołnierzem, Max. No więc, jak to wygląda?
- Nieciekawie. O co chodzi? - Collins ugryzł się w język. - Nieważne, nie chcę tego wiedzieć. Przy
odrobinie szczęścia dotrzemy tam za czternaście godzin. Prześpij się trochę, a potem pokażę ci, co cię
czeka.
ROZDZIAŁ 39
Odgłosy zanurzonego okrętu podwodnego jak zwykle szybko uśpiły Fishera. Połączenie szumu
silników, cichego syku wody prześlizgującej się po zewnętrznym poszyciu i szmeru cyrkulatorów
powietrza działało jak środek nasenny.
Potrzebował snu. Od czasu akcji na „Trego" chodził na najwyższych obrotach. Choć był
przyzwyczajony do takiego trybu życia, wiedział, że stres i brak snu w końcu się na nim zemszczą,
opóźnią jego reakcje i spowolnią myślenie. Świadomy tego, co go czeka, nie mógł sobie na to pozwolić.
Po czterech godzinach Collins wrócił i delikatnie potrząsnął Fisherem, podstawiając mu pod nos kubek
kawy.
- Niezła drzemka, co? Zadziałała chociaż?
Fisher jęknął, podniósł się i usiadł, stawiając stopy na pokładzie.
- Ty mi powiedz. Wziął kubek i pociągnął łyk. Kawa była słona i bardzo gorąca.
- Odprawa za dziesięć minut w mesie - poinformował Collins.
Fisher stawił się po pięciu minutach. Podobnie jak wszystkie pomieszczenia na okręcie, mesa oficerska
nie była zbyt obszerna. Znajdowały się w niej trzy rzędy winylowych ławeczek, przyśrubowane do
pokładu stoły i miniaturowa kuchnia w bocznej wnęce. Ściany zdobiły zdjęcia ilustrujące historię
„Houston" od położenia stępki po teraźniejszość.
Razem z Collinsem czekał jego pierwszy oficer Marty Smith. Fisher nie miał dotąd okazji go spotkać,
znał go jednak ze słyszenia. W połowie kariery w wywiadzie marynarki wojennej zmienił zdanie i
przeniósł się do floty, gdzie zaczął piąć się po drabinie kariery pod-wodniaka - od zaopatrzenia, przez
administrację, uzbrojenie, sonary i obsługę techniczną, by wreszcie zostać pierwszym oficerem. Jeszcze
pięć lat i będzie dowodził własną łajbą. Collins przedstawił sobie obu mężczyzn.
- Zaprosiłem tu Marty'ego ze względu na jego doświadczenie wywiadowcze. Może nam coś powiedzieć
o zdjęciach, które mamy dla ciebie.
Collins otworzył teczkę i rozłożył na stole wachlarz fotografii formatu A-4. Zrobiono je z różnych
pułapów, pod różnymi kątami, w różnej rozdzielczości i w różnych trybach, w tym w podczerwieni,
spektrum elektromagnetycznym i noktowizji. Wszystkie przedstawiały wyspę Szeka, Cezi Maji. Część
zdjęć pochodziła z satelity, resztę wykonano z samolotu rozpoznawczego P-3 „Orion", gdy Fisher był w
drodze do Kadeny.
- Na początek trochę geografii - zaczął Smith. - Cezi Maji należy do archipelagu Czouszan u wejścia do
zatoki Hangzhou. Archipelag składa się z tysiąca czterystu wysp rozsianych po stu kilometrach oceanu.
Zamieszkanych jest tylko jakieś sto wysepek. Cezi Maji ma powierzchnię około siedmiu tysięcy akrów,
czyli z grubsza dwudziestu kilometrów kwadratowych.
- Specyfika terenu? - zapytał Fisher.
- Całkiem spora zatoczka z naturalną przystanią na północnym brzegu. Od południa, wschodu i zachodu
ta wyspa to prawdziwa forteca. Wysokie na piętnaście metrów klify i wąskie plaże. W głębi rośnie las
tropikalny o trzywarstwowym drzewostanie, pocięty graniami i wąwozami o ścianach z litej skały.
- Wyśmienicie - stwierdził Fisher, pociągając łyk kawy.
- A teraz najlepsze. - Smith podsunął Samowi kolejną fotografię. Fisher widział, że zdjęcie pochodzi z
P-3, poprawiono jednak kolory. Smith sunął długopisem po cienkiej białej linii wzdłuż klifu.
- To droga. Właściwie utwardzony trakt, ale szeroki na tyle, żeby pomieścić... - Smith wskazał
prostokątny obiekt na drodze.
- Dżipa - dokończył Fisher.
- Właśnie. Sześć takich, z dwójką uzbrojonych strażników patroluje klify dzień i noc, w każdą pogodę.
- Schemat?
- Dobre wieści. Jeżdżą według harmonogramu. Twoi ludzie załadowali szczegóły na to twoje
ustrojstwo. Kobitka mówiła, że będziesz wiedział, o co biega.
Fisher kiwnął głową. OPSAT. Stara dobra Grim.
- Jak już przejdziesz przez drogę wzdłuż klifu, będziesz musiał przedrzeć się przez pięć kilometrów
dżungli. Jeszcze więcej dobrych wiadomości. Nie ma tam patroli ani żadnych źródeł pola
elektromagnetycznego, czyli kamer lub czujników. Pewnie żyje tam tyle zwierząt, że montowanie
sensorów mijałoby się z celem. Są jednak minusy. Jakąkolwiek drogę wybierzesz, będziesz musiał
pokonać dwa zbocza i trzy wąwozy.
Co wykluczało infiltrację z użyciem paralotni. Skok w dżunglę o trzywarstwowym drzewostanie był
sam w sobie ryzykowny, a wziąwszy pod uwagę gęstość zalesienia terenu, nie dałoby się stwierdzić, co
kryje się pod koronami drzew. Upadek do wąwozu po przebiciu się przez gałęzie nie jest tym, co tygrysy
lubią najbardziej.
- Jak już przedrzesz się przez dżunglę - ciągnął Smith - dotrzesz do miejsca, które nazwałem
wewnętrznym kręgiem. Nie wiem, kto mieszka na tej wyspie, ale starannie zadbał o swoje
bezpieczeństwo. W promieniu półtora kilometra od rezydencji, o niej porozmawiamy za minutę,
wycięto las w pień, zostawiając tylko ściółkę. Matka natura jest jednak po twojej stronie. Trudno
panować nad dżunglą i z pewnością uda ci się jakoś wtopić w runo, jeśli nie masz nic przeciwko
czołganiu.
- Uwielbiam się czołgać - mruknął Fisher. - Karczowisko jest pewnie pod ostrzałem kamer i czujników?
Smith kiwnął głową.
- Całej masy, ale wszystkie są naniesione na mapę w twoim...
- Ustrojstwie.
- Właśnie. Aha, strażnicy. Wewnętrzny krąg podzielono na dwanaście sektorów, jak w zegarku. Jeden
strażnik na sektor, losowe patrole. Nie zauważyliśmy żadnych schematów ani regularnych odstępów
czasowych.
Fisher miał mieszane uczucia. Wartownicy na losowych patrolach mogli w każdej chwili pojawić się w
każdym miejscu i zazwyczaj, zgodnie z prawem Murphy'ego, pojawiali się w miejscu i czasie najmniej
odpowiednich. Z drugiej jednak strony, strażnicy to tylko ludzie, a ludzki umysł podświadomie dąży do
porządku i ustalonego schematu. Przy odpowiedniej dozie cierpliwości Fisher mógłby znaleźć lukę w
pokryciu terenu i prześliznąć się przez nią.
- Komunikacja radiowa?
- Wszyscy strażnicy mają krótkofalówki, ale chyba nie obowiązuje procedura regularnego meldowania
się.
- Pewnie zgłaszają się do kamery.
Bardzo możliwe, że każdy z wartowników musi w określonych odstępach czasu stawiać się przed
kamerą w swoim sektorze i dawać znak, że wszystko jest w porządku, pomyślał Fisher. Skutkiem
niezameldowania się mogła być interwencja szefa ochrony lub wszczęcie alarmu.
- Za karczowiskiem będziesz miał przed sobą pięćdziesiąt metrów równego, wypieszczonego trawnika.
- Żartujesz.
- Nie. Na jednym z tych zdjęć jest nawet ogrodnik na kosiarce. Przez trawnik biegnie wysokie na cztery
metry ogrodzenie z siatki, z drutem kolczastym.
- A jakże - mruknął Fisher.
- Przynajmniej nie jest pod napięciem. Wyspa leży po zewnętrznej stronie archipelagu, więc dość często
szaleją tam burze, no i mnóstwo śmieci lata w powietrzu. Trudno jest utrzymać sprawny technicznie
elektryczny płot, gdy co chwila coś w niego uderza. Na ogrodzeniu są jednak jakieś sensory. Nie udało
nam się ustalić, czy to fotokomórki, czy może czujniki reagujące na ruch lub dotyk. - Smith pchnął przez
stół kolejne zdjęcie. - Rezydencja. Centralny budynek, ten tutaj, z czerwoną dachówką, to
sześciokondygnacyjna chińska pagoda. Otaczają ją mniejsze zabudowania, prawdopodobnie kwatery
personelu, magazyny i budynki gospodarcze. Wszystkie stoją za ogrodzeniem. Mnóstwo tam
strażników, około ośmiu na zmianę. O samej pagodzie nie wiemy nic. Żadnych danych na temat
wnętrza. Chyba będziesz musiał iść na czuja.
Usłyszawszy to, Max Collins się uśmiechnął.
- O ile dobrze pamiętam, Sam, działanie na wyczucie to coś, co wychodzi ci najlepiej.
Fisher milczał przez dziesięć sekund, zapamiętując szczegóły.
- Jak daleko do punktu infiltracji, Max?
- Tylko jakieś sto kilometrów, ale w okolicy kręci się trochę dziewięćdziesiątek trójek.
Collins miał na myśli chińskie niszczyciele podwodne typu 093 z napędem atomowym. Dumą prawie
tak cichych jak okręty typu Los Angeles dziewięćdziesiątektrójek był rozbudowany system sonarów -
miały echosondy na dziobie i na burtach, a z tyłu holowały szumonamierniki. Co gorsza, krążyły plotki,
że Moskwa udostępniła Pekinowi technologię klonowania rosyjskiej torpedy „Szkwał", która podobno
osiągała prędkość ponad trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
- Opłynięcie ich może zająć trochę czasu - wyjaśnił Collins. Zabrzęczał zawieszony na ścianie telefon.
Collins odebrał, słuchał
przez chwilę, po czym odwiesił słuchawkę.
-Mamy odbiór na ELF-ie.
ELF to pasmo częstotliwości wykorzystywane do komunikacji z zanurzonymi okrętami. Fisher podążył
za Collinsem i Smithem do centrum dowodzenia, gdzie oficer pokładowy wręczył Collinsowi plik
papierów.
- Wynurzenie w celu nawiązania transmisji, sir.
Collins przejrzał szybko komunikat i podał kartkę Fisherowi.
- Ktoś chce z tobą pogadać. Nic dobrego, pomyślał Fisher.
- Oficer pokładowy, wysunąć antenę.
- Wysunąć antenę, tak jest.
Centrum dowodzenia wzięło się do pracy. Wynurzenie „Houston" na głębokość antenową trwało sześć
minut.
- Głębokość antenowa, kapitanie.
- Świetnie. Tędy. - Collins wskazał drogę Fisherowi.
Fisher poszedł za nim do centrali radiowej, gdzie czekał starszy radiowiec.
- Połączenie nawiązane, szyfrowanie aktywne. Znak wywoławczy Xerxes.
- Dziękuję, sierżancie. Zostawcie nas samych.
Sierżant opuścił pomieszczenie z pozostałymi radiowcami i zamknął za sobą drzwi. Fisher założył
słuchawki i włączył mikrofon.
- Słucham, Xerxes.
- Sam, mamy problem. Dwie godziny temu doszło do incydentu z udziałem naszego patrolu
powietrznego. - Podczas wszelkich operacji amerykańskiego lotniskowca strzegł pierścień myśliwców
F-14 Tomcat lub F/A-l 8 Hornet. - Irańczycy twierdzą, że naruszyliśmy ich przestrzeń powietrzną -
relacjonował Lambert. - Wysłali eskadrę F-16. Pościg w powietrzu, uzbrojenie rakiet, a potem kolizja:
ich falcon zderzył się z naszym hornetem. Obaj piloci musieli się katapultować.
- Jezu Chryste - wydusił Fisher.
Kiedy amerykański rząd utrzymywał jeszcze stosunki dyplomatyczne z Teheranem, Pentagon sprzedał
irańskim siłom powietrznym setki maszyn F-16 Falcon i Tomcat.
- Eskalacja?
- Na razie nie. Obaj piloci na szczęście się uratowali, ale to dopiero początek. Następnym razem będą
walić rakietami.
A gdy do tego dojdzie, będzie to oznaczało wojnę, w myślach dodał Fisher.
- Jeśli na wyspie Szeka jest coś, co wskaże nam inny kierunek, to bardzo tego potrzebujemy.
ROZDZIAŁ 40
Łagodnie odpychając się płetwami, Fisher płynął przed siebie, aż A poczuł, że brzuchem szoruje po
piasku. Fala zalała mu plecy i przez chwilę nie widział nic prócz morskiej piany. Gdy się cofnęła, uniósł
głowę w masce nad powierzchnię. Miał przed sobą pas białej plaży, a dalej podnóże klifu - pionową
ścianę z szarej marmurkowej skały.
Zaplanował swoje przybycie w czasie przypływu z dwóch powodów. Po pierwsze, wykorzysta fale jako
kamuflaż. Będzie mógł dosłownie wczołgać się na mieliznę, pozostając częściowo w wodzie. Po drugie,
im wyższy przypływ, tym mniejszy odcinek plaży będzie miał do pokonania, więc
prawdopodobieństwo, że zostanie zauważony, też się zmniejszy.
Collins, stary wyga, po mistrzowsku poprowadził „Houston" na północ, w samo serce Morza
Wschodniochińskiego. Ominął chińskie okręty podwodne i dopłynął do zatoki Hangzhou i archipelagu
Czo-uszan. Na potrzeby standardowych desantów agentów specjalnych przedni pokład „Houston"
wyposażono w śluzę z suchym dokiem i SDV, mały podwodny pojazd desantowo-ewakuacyjny, ale
pośpiech podczas tej misji sprawiał, że udogodnienia były bezużyteczne. Fisher po prostu wyszedł przez
przedni szyb ratunkowy i wpław pokonał dzielące go od wyspy osiemset metrów.
Pogoda na razie mu sprzyjała. Przejrzyste niebo mąciły tylko nieliczne obłoczki przemykające na tle
księżyca. Według meteorologa z „Houston" od strony Morza Południowochińskiego zbliżał się
tropikalny sztorm, ciągnąc ze sobą pasmo deszczowych chmur.
Fisher sięgnął za siebie i odpiął od uprzęży lornetkę. Zlustrował grzbiet klifu - szukaniu jakiegoś ruchu
lub świateł samochodu. Nic. Przypiął lornetkę z powrotem. Wysunął przed siebie lewą rękę i spojrzał na
wyświetlacz OPSAT-u. Po naciśnięciu guzika na tle zielonkawej poświaty pojawiła się mapa Cezi Maji.
Grimsdottir jak zwykle odwaliła kawał dobrej roboty i przygotowała mapę w trzech trybach podglądu:
standardowym topograficznym z ukształtowaniem terenu, elektromagnetycznym i w podczerwieni.
Każdy z nich oznaczony był zgodnie z otrzymanym przez Fishera instruktażem: dżungla, karczowisko i
rezydencja właściwa. Gama różnokolorowych symboli wskazywała rozpoznane kamery, sensory,
ogrodzenia i rejony kontrolowane przez strażników.
Patrząc na fortecę, jaką w istocie była wyspa Bai Kang Szeka, Fis-her przez chwilę poczuł dreszcz
strachu, ale natychmiast się otrząsnął. Nie daj się, Sam, skarcił się. Jeden krok naraz. Jedna kamera,
jeden czujnik, jeden wartownik.
Schował głowę pod wodę i ruszył przed siebie.
Dziesięć minut później był po drugiej stronie plaży, ukryty wśród skał u podnóża klifu. Fale za jego
plecami syczały na piasku i cofały się, pozostawiając nalot z morskiej piany.
Nie musiał długo czekać. Po ośmiu minutach ujrzał reflektory samochodu przesuwające się za
zaroślami. Światła zatrzymały się i zgasły. Po kilku sekundach zapaliła się latarka. W świetle księżyca
Fisher dojrzał postać na krawędzi urwiska. Strażnik oświetlił ścianę, potem podnóże klifu i piasek.
Latarka zgasła. Reflektory samochodu rozbłysły i zaczęły się oddalać.
Fisher nacisnął przycisk OPSAT-u: „namierz". Czerwony romb na drodze zaczął mrugać.
„Namierzony". Skoro patrole samochodowe poruszały się według ustalonego harmonogramu,
wystarczyło namierzyć jeden z nich, by móc śledzić pozostałe. Jedna za drugą sześć terenówek pojawiło
się na ekranie w różnych punktach na drodze nad urwiskiem.
Zmieniające się liczby przy każdym rombie wskazywały, kiedy znajdą się w pobliżu Fishera. Do
następnego samochodu miał sześć minut. Wywołał ekran komunikacji, wprowadził wiadomość „sucha
stopa" i nacisnął przycisk „wyślij". Wziąwszy pod uwagę przesadnie wysoki poziom zabezpieczeń
wyspy, razem z Lambertem postanowili zarzucić standardowe procedury i ograniczyć wszelkie
transmisje do niezbędnego minimum.
Podbiegł do upatrzonego wcześniej miejsca i rozpoczął wspinaczkę.
Klif był dla wspinacza jak marzenie i koszmar zarazem. Ściana składała się częściowo z granitu, z
mnóstwem poprzecznych pęknięć świetnie służących za uchwyty, i częściowo z wulkanicznego bazaltu,
który przez stulecia wygładziła woda. Miejscami jednak bazalt był łamliwy, ostry i szorstki niczym
wełna mineralna.
Przełączając się między noktowizją a widokiem standardowym, powoli wspinał się zygzakiem ku
krawędzi od jednej łaty granitu do drugiej. W połowie wysokości poczuł na nadgarstku wibracje
OPSAT-u. Raz, potem drugi. Wsunął prawą rękę w szczelinę i podniósł OPSAT na wysokość oczu.
Jeden z przesuwających się na wyświetlaczu czerwonych rombów zbliżał się ku niemu. Zostało mu
mniej niż sześćdziesiąt sekund. Pięćdziesiąt pięć...
Chwyt za chwytem, przesuwał się w lewo, w kierunku przypominającego wielki nos występu skalnego.
Gdy uderzył w niego ramieniem, opuścił się nieco i przesunął pod czubek „nosa". Wsunął prawą rękę w
szczelinę. Gdy palce zaklinowały się w kamieniu, opuścił lewą rękę i ułożył ją równolegle do ciała.
Dobiegł go warkot silnika, potem pisk hamulców. Usłyszał trzaśniecie drzwi, chrzęst żwiru pod
podeszwami butów. Zarośla na górze szeleściły, gdy snop światła latarki wędrował ku niemu wzdłuż
ściany urwiska, potem nad skalnym nosem, by wreszcie zniknąć. Fisher popatrzył w dół. Zobaczył, jak
wiązka światła przez kilka sekund omiata plażę i gaśnie.
Odczekał, aż dźwięk silnika terenówki ucichnie, i spojrzał na OPSAT. Następne auto było po
wschodniej stronie wyspy - czerwony romb leniwie zbliżający się do jego pozycji. Siedem minut.
Wspinał się dalej.
Zostały mu całe dwie minuty, gdy dotarł do zarośli u krawędzi urwiska. Po omacku znalazł korzeń.
Chwycił go i wciągnął się na brzeg klifu. Przemknął przez zarośla i znalazł się przy drodze. Szybko
rozejrzał się w noktowizji i w trybie elektromagnetycznym. Czysto. Sprawdził OPSAT - minuta.
Poprzedniego dnia padał deszcz i droga tonęła w błocie, w którym na pewno odcisnęłyby się stopy.
Fisher posuwał się więc trawiastym poboczem, aż znalazł kilka na wpół wbitych w ziemię płaskich
kamieni. Postawił nogę na pierwszym z nich, gdy dobiegł go hałas silnika.
Przeskoczył na następny, a stamtąd na pobocze. Zgięty wpół, zanurkował w zarośla i padł plackiem.
Reflektory terenówki zalały drogę światłem. Kilkanaście centymetrów od twarzy Fishera przetoczyła
się oblepiona błotem opona i zatrzymała kawałek dalej. Otworzyły się drzwi auta. Ktoś krzyknął coś po
mandaryńsku, po chwili padła odpowiedź. Pierwszy głos należał do pasażera samochodu, drugi do
strażnika, który wysiadł, by zlustrować ścianę urwiska.
Pół minuty później samochód ruszył.
Fisher wydobył OPSAT i wywołał mapę. Przed nim rozpościerał się zewnętrzny pierścień lasu. Niemal
pięć kilometrów dziewiczej dżungli, dwa wzniesienia, trzy wąwozy.
Do świtu zostało sześć godzin.
Przecieranie szlaku przez dżunglę samo w sobie było wyczerpujące, jednak Fisher zdawał sobie sprawę,
że wysiłek fizyczny to pestka. Dżungla działa na ludzką psychikę jak żadne inne środowisko na ziemi.
Ściana zieleni nie daje żadnego punktu odniesienia. Wszystko w zasięgu wzroku jest jednolite.
Krajobraz niemal się nie zmienia. Jeśli człowiek nie trzyma umysłu w ryzach, dopada go poczucie
beznadziej, ności, po nim panika i następuje paraliż psychiczny.
Pomimo wszelkich ukrytych w niej zagrożeń Fisher kochał dżunglę za to, że doskonale wyrównywała
szanse. Każde czyhające na niego niebezpieczeństwo czyhało również na wroga. Osłaniająca
nieprzyjaciela ściana liści stanowiła kryjówkę także dla niego. To, czy zabije wroga, czy zginie z jego
ręki, było tylko kwestią cierpliwości, wytrzymałości i koncentracji.
ROZDZIAŁ 41
Fisher dotarł do szemrzącego wśród ściółki strumyczka i zrobił sobie przerwę.
Pięć kilometrów w sześć godzin to teoretycznie spokojny spacerek. Ale Sam wiedział, że jest inaczej.
Zwłaszcza w nocy. Bywało, że całymi miesiącami żył, walczył i zabijał w dżungli. Z każdym jego
krokiem, każdy oddechem, każdym ruchem ręki wiązało się potencjalne niebezpieczeństwo.
Noktowizor okazał się właściwie bezużyteczny. Miejscami Sam trafiał na ścieżki wydeptane przez
zwierzynę, przeważnie jednak musiał przedzierać się przez tak gęste zarośla, że przez potrójne gogle
widział jedynie ścianę z liści i gałęzi, która rozstępowała się tylko po to, by go przepuścić i natychmiast
na powrót się zamknąć. Ciągle musiał się schylać, wyginać lub na czworakach obchodzić przeszkodę.
Baldachim drzew nad głową tworzył gęstą zasłonę, przenikały przez nią tylko pojedyncze promienie
księżyca. Takie światło było za słabe do pracy noktowizora.
Ponad trzydzieści stopni Celsjusza i dziewięćdziesięcioprocentowa wilgotność powietrza.
Kątem oka Fisher widział uciekające w popłochu nocne stworzenia. Ostre pnącza i najeżone kolcami
pędy drapały i raniły nieosłoniętą skórę. Koło oczu, uszu, nosa latała mu chmara owadów; i bardzo
malutkich, i całkiem sporych.
Usiadł na brzegu strumienia i oparł się plecami o drzewo. Zamoczył bandanę. Woda była
nadspodziewanie zimna. Otarł twarz ; szyję. Chłód działał orzeźwiająco. Od paska odpiął manierkę i
duszkiem Wy_ pił całą zawartość. Dżungla w zdumiewającym tempie pozbawia organizm wody - każdy
oddech i każda kropla potu to krok w kierunku udaru cieplnego.
Ułożył manierkę poziomo na dnie strumienia. Gdy się napełniła, wrzucił do środka dwie tabletki
dwutlenku chloru i zakręcił pojemnik. Woda w dżungli zazwyczaj zawiera tyle bakterii i wirusów, ze
może zabić człowieka albo uziemić go w łóżku na długie miesiące \y takim stanie, że wolałby umrzeć.
Runo wokół niego tętniło życiem - roiły się w nim pająki, mrówki, chrząszcze i inne żyjątka. Koroną
drzewa zatrzęsła małpa zaniepokojona jego obecnością. Poczuł, że coś przesuwa mu się po udach.
Bardzo powoli nasunął gogle na oczy i spojrzał w dół. Po jego nogach maszerował gęsiego zastęp
mrówek, każda niosła kawałek liścia wielkości półdolarówlęj
Spojrzał na OPSAT. W ciągu godziny pokonał osiemset rnetrów. Sprawdził współrzędne i upewnił się,
że podąża we właściwym kierunku. Wstał, przekroczył strumyk i poszedł dalej.
Godziny wlokły się niemiłosiernie. Fisher brnął w głąb lądu. o trzeciej nad ranem znalazł wąską ścieżkę
i podążył nią na północ. Po godzinie ścieżka zaczęła schodzić w dół. Fisher poczuł, że robi się chłodniej,
a i powietrze jest inne. Mogło to oznaczać tylko jedno - wodę.
Usłyszał ją znacznie wcześniej, niż zobaczył - stłumiony ryk gdzieś z przodu i po lewej stronie. Ścieżka
stała się bardziej skalista; pokrywały jaśliskie kamienie. Biegła w prawo i prosto. Wkrótce hałas zmienił
się w charakterystyczny szum pędzącej wody. Po kolejnych dwustu metrach drzewa przerzedziły się i
Fisher znalazł się na granitowym występie. Zobaczył trzy metry przepaści, a dalej półkę skalną.
Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół.
Wąwóz był głęboki na sześć metrów. Na jego dnie potok kotłował się w korycie wyznaczonym
granitowymi ścianami. Z lewej strony rozpadlina wznosiła się coraz bardziej, by u szczytu utworzyć
mały wodospad.
Fisher wątpił, czy uda mu się przeskoczyć wąwóz. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie, pędząca woda
porwie go i roztrzaska o skały. Zresztą dżungla porastała krawędź jaru, uniemożliwiając tym samym
skok. Postanowił zejść niżej.
Pokonał ścieżką jeszcze pół kilometra. Teren zrobił się nieco bardziej płaski i wąwóz rozszerzył się do
dziesięciu metrów. Nurt był tu spokojniejszy, potok płytszy i usiany wystającymi głazami. Fisher
wiedział jednak z doświadczenia, że wody nie wolno lekceważyć. Potok zaliczał się do piątej klasy w
sześcioklasowej skali trudności. Pęd wody, sięgającej choćby tylko do łydki, mógł go powalić.
Przyjrzał się głazom. Wystarczająco duże i porozrzucane nie dalej niż na półtora metra od siebie, były
jednak śliskie od porastających je alg. Spojrzał na zegarek. Był już spóźniony i nie miał bladego pojęcia,
co znajdzie w dole potoku. Uznał, że lepsze miejsce już mu się nie trafi.
Przez minutę obmyślał trasę, po czym stanął na brzegu, ugiął nogi i skoczył jak żaba. Wylądował
brzuchem na głazie. Szybko objął kamień ramionami. Wzmocniony kevlar i tworzywo Rhino-Plate
zamortyzowało uderzenie, ale twarde lądowanie mimo wszystko pozbawiło go tchu. Kiedy doszedł do
siebie, wdrapał się na skałkę i przeskoczył na następną. Nim dotarł na drugi brzeg, musiał powtórzyć to
wszystko jeszcze pięć razy.
W granitowej ścianie znalazł rozpadlinę z naturalnymi schodkami. Błoto między kamieniami było
poznaczone tropami zwierzyny. Poszedł w górę. U szczytu znalazł więcej śladów.
Godzinę przed świtem, o piątej, Fisher zbliżył się na jakieś sto metrów do wykarczowanego terenu
wokół rezydencji. Przez lornetkę zlustrował linię drzew. Ludzie Szeka dokładnie wytrzebili dżunglę.
Zostały tylko małe drzewka i kępki wysokiej po kolana trawy.
Zaczynało robić się ciekawie. Od ogrodzonego terenu dzieliło go półtora kilometra. Półtora kilometra
najeżonego patrolami, kamerami i czujnikami.
Zaczął szukać kryjówki, w której mógłby spędzić dzień. Niecały kilometr na zachód znalazł zwalone
drzewo leżące między niewielkimi głazami. Pod pniem wykopał jamę, przed którą zasadził parawan z
krzewów. Krzaczki starannie wykopał razem z korzeniami. Każdy dobry strażnik z pewnością
zauważyłby zwiędłe liście.
Zadowolony, wczołgał się do środka. Powyjmował cały sprzęt i zdjął uprząż. Wszystko ułożył w
zasięgu ręki. Zanim usnę, musiał zrobić jeszcze jedną rzecz, pomyślał.
Za pomocą OPSAT-u nadał wiadomość:
NA MIEJSCU. PUNKT ORIENTACYJNY JEDEN. W PORZĄDKU. JAKIEŚ WIEŚCI?
Odpowiedź nadeszła po dwudziestu sekundach.
IRAŃSKI OKRĘT PODWODNY TYPU KILO PRÓBOWAŁ ZBLIŻYĆ SIĘ DO „REAGANA" W
ZATOCE OMAŃSKIEJ. OKRĘT ODPROWADZONY, OSIADŁ NA MIELIŹNIE KOŁO
PÓŁWYSPU JASK. ZGROMADZENIE NADZWYCZAJNE RADY BEZPIECZEŃSTWA ONZ.
Eskalacja, stwierdził Fisher.
ROZDZIAŁ 42
Dzień ciągnął się Fisherowi w nieskończoność. Na przemian drzemał i obserwował rezydencję Szeka, w
świetle dnia prześwitującą wśród drzew. Ponad dachami budynków gospodarczych widział czerwoną
dachówkę pagody. Widział też strażników i pracowników rezydencji. Wszyscy mieli typowe dla
Chińczyków rysy twarzy.
Znajdował się w pozycji odpowiadającej mniej więcej godzinie dziewiątej na pokrywającej
karczowisko wyimaginowanej tarczy zegara. Ocenił, że każdy z dwunastu sektorów ma powierzchnię
około pół hektara. O świcie uzbrojony strażnik przeszedł dziesięć metrów od jego kryjówki. Potem po
swojej stronie ogrodzenia nie widział nikogo. Najwyraźniej w ciągu dnia patrole były zawieszone.
Według mapy przed sobą miał cztery ukryte w gałęziach drzew kamery. Na ekranie widział ich pola
zasięgu, wyświetlone w postaci obracających się stożków. Nie uda mu się przejść obok nich w świetle
dziennym. Kamery miały zbyt duży zasięg i poruszały się w takich interwałach, że przejście tamtędy
było bardzo ryzykowne. /
W południe temperatura sięgnęła trzydziestu dwóch stopni, a wilgotność powietrza - dziewięćdziesięciu
procent. Trójka ogrodników w białych tunikach i słomkowych kapeluszach wyszła za bramę. Snuli się
po karczowisku i wycinali krzewy sierpami i maczetami. Po dwóch godzinach wrócili wreszcie za
ogrodzenie.
Fisher przeleżał resztę popołudnia w kryjówce. Starał się ograniczyć wszelkie ruchy do minimum, bo
musiał oszczędzać wodę i energię. Mierzył czas między przejściami kolejnych patroli, szukał martwych
punktów, uzupełniał mapę notatkami i czekał na zapadnięcie zmroku.
Myślał o Bai Kang Szeku.
Związek Chińczyka z „Trego" i, co za tym idzie, z atakiem na Slipstone, wydawał się niezaprzeczalny,
choć równocześnie nie miał sensu. Po co śpiący na miliardach dolarów ekscentryczny pustelnik, który
piętnaście lat temu zaszył się na prywatnej wyspie, miałby aranżować radiologiczny atak na Stany
Zjednoczone? Oczywiście na to go stać, ale co go do tego skłoniło? I po co mieszał w to Iran? Co chciał
w ten sposób osiągnąć?
Krótko przed zapadnięciem zmroku Fisher obserwował przez lornetkę, jak nocna zmiana obejmuje
wartę. Strażnicy, pojedynczo i w parach, zbierali się przy głównej bramie. Naliczył dwunastu. Każdy
miał pistolet maszynowy MP-5 Heckler & Koch. Szef ochrony zebrał wszystkich razem i coś im długo
tłumaczył. Prawdopodobnie był to rodzaj odprawy. Gdy strażnicy sprawdzili już broń i krótkofalówki,
wyszli gęsiego przez otwartą bramę.
Do roboty, uznał Fisher. Włożył uprząż, powkładał sprzęt w odpowiednie kieszonki, sprawdził pistolet i
SC-20. Opakowania po prowiancie starannie zakopał we wcześniej przygotowanych dziurach.
Za bramą strażnicy się rozdzielili. Każdy poszedł do swojego sektora karczowiska. Strzegący sektora
Fishera strażnik, którego ze względu na jego krótkie nogi i przypominający beczułkę korpus Sam
nazwał w myślach Baryłą, przyszedł po pięciu minutach i rozpoczął wartę. Poruszał się metodycznie,
dokładnie obchodził swój teren. Stopy stawiał płasko, jakby sprawdzając równowagę przed
podniesieniem drugiej nogi. Bez przerwy się rozglądał, z MP-5 w pogotowiu. Fisher mógł więc sobie
odpowiedzieć na jedno z dręczących go pytań: kto ochrania Szeka. Jeśli pozostali strażnicy
zachowywali się tak jak ten tutaj, miał do czynienia z byłymi żołnierzami i to prawdopodobnie ze służb
specjalnych. Tacy ludzie z reguły nie popełniają błędów i zwracają uwagę nawet na najdrobniejsze
szczegóły.
Noc zapadła szybko. Nie minęło dwadzieścia minut, a było już ciemno. Dźwięki dochodzące z
okolicznych drzew i zarośli równie szybko się zmieniły. W słonecznej dżungli owady, a teraz obudzone
nocne stworzenia skrzeczały, brzęczały i kumkały.
Fisher chciał natychmiast zacząć działać. Musiał się opanować. Miał przed sobą osiem godzin nocy i
jeśli zajdzie taka potrzeba, wykorzysta każdą jej minutę. W podczerwieni i noktowizji śledził kroki
Baryły krążącego po swoim sektorze. Po czterdziestu minutach cierpliwość mu się opłaciła. W ruchach
Baryły zaczął dostrzegać pewien schemat. Facet kreślił linię w kształcie litery Z, by zaraz zmienić ją na
literę N. 1 tak w kółko.
Rozpracowawszy już wcześniej interwały ruchów kamery, Fisher zaczekał na odpowiedni moment i
wyśliznął się z kryjówki. Zgięty wpół podbiegł do miejsca leżącego w martwym polu kamery i
rozpłaszczył się na ziemi. Z lewej strony Baryła kroczył wzdłuż ogrodzenia. Fisher sprawdził OPSAT.
Kamery, jedna z lewej, druga z prawej strony, obracały się w jego kierunku. Wyznaczone ich zasięgiem
stożki ocierały się o jego kryjówkę, nie obejmując jej jednak.
Wstał, przebiegł sześć metrów, schował się za drzewem i wzrokiem odszukał Baryłę. Strażnik był
dziesięć metrów dalej, na godzinie dziesiątej względem niego. Poczekaj, nakazał sobie Fisher. Poczekaj.
Następny ruch miał być najtrudniejszy. Gdy już przebiegnie karczowisko, ale zanim jeszcze dotrze do
ogrodzenia, musi pokonać piętnaście metrów trawnika. Ogrodzenie oddzielał od karczowiska szpaler
wypielęgnowanego żywopłotu. Idealnie przycięty hibiskus wyglądał niezwykle estetycznie, był jednak
poważnym błędem z punktu widzenia bezpieczeństwa. Błędem, którego grzechem byłoby nie
wykorzystać.
Fisher zaczekał, aż Baryła zniknie za drzewami, i ruszył przed siebie. W samą porę umknął przed
obiektywami dwóch kamer, wstał i przebiegł dwadzieścia pięć metrów dzielących go od żywopłotu.
Padł na brzuch, znalazł lukę między gałązkami i przeczołgał się na brzeg trawnika. Przywarł do ziemi i
zamarł w bezruchu.
Murawę pokrywała warstewka rosy. Fisher poczuł na skórze chłodną wilgoć. Kątem oka obserwował,
jak zabłąkana nocą pszczoła ląduje w kwiecie hibiskusa, zbiera na odnóża żółty pyłek i bzycząc,
odlatuje. Za siatką ogrodzenia widział tylną ścianę jednego z budynków. Wzdłuż okapu dachu w
trzymetrowych odstępach rozmieszczono reflektory. Były zgaszone, co świadczyło o tym, że włącza je
czujnik ruchu. Na słupkach ogrodzenia zainstalowano obrotowe kamery. Wszystkie oprócz jednej
skierowano na zewnątrz. Przełączył gogle w tryb elektromagnetyczny.
Na pulsującej odcieniami niebieskiego wizji każdą kamerę otaczało skłębione halo - unikatowy podpis
elektromagnetyczny. Tak jak radiolog uczy się czytać abstrakcyjne dla laika zdjęcia rentgenowskie, tak
Fisher z czasem nauczył się rozpoznawać wzory elektromagnetyczne. Na ich podstawie potrafił
określić, czy kamery są wyposażone w noktowizory.
Czekał go ryzykowny manewr. Będzie musiał wszystko perfekcyjnie zgrać w czasie.
Tymczasem obserwował i czekał.
Cztery minuty później zza rogu budynku wyszedł strażnik. Zatrzymał się, otworzył wbudowany w
ścianę panel i z klawiatury wprowadził kod. Fisher pierwszy raz widział panel tego typu, ale
natychmiast domyślił się jego przeznaczenia.
Wartownik zamknął pokrywę i ruszył w lewo wzdłuż ogrodzenia. Nie zaświecił się żaden reflektor. W
połowie długości ogrodzenia strażnik zatrzymał się na trzy sekundy przed kamerą skierowaną do
wewnątrz, po czym zniknął za rogiem budynku.
Taka procedura wiele mówiła Fisherowi. Fakt, że strażnik nie zatrzymał się przy drugim panelu,
oznaczał, że układ sterujący oświetleniem włączał się z opóźnieniem, a skierowana do wewnątrz kamera
była punktem kontrolnym. Strażnik nie miał noktowizora, więc sprawdzał tylko ogrodzenie, szukając
uszkodzeń. Obserwacja trawnika, żywopłotu i granicy karczowiska nie należała już do jego
obowiązków.
Z kabury na plecach Fisher wydobył SC-20, oparł broń na zgiętym ramieniu i wycelował we włączaną
czujnikiem ruchu lampę. Wyregulował ostrość i ustawił siatkę lunety na reflektorze. Strzelił. Lampa
rozpadła się z brzękiem tłuczonego szkła. Przymierzył i oddał drugi strzał, do następnej lampy. Schował
SC-20.
Odpiął od pasa przypominający lunetę przedmiot, umocował go do pistoletu i włączył zasilanie.
Nadajnik do zakłócania pracy kamer włączył się z cichym szumem. Pomimo jego niezaprzeczalnych
zalet Fisher unikał korzystania z niego z dwóch powodów. Po pierwsze, urządzenie zużywało mnóstwo
energii, a Fisher nie zamierzał nosić dodatkowego ciężaru w postaci zapasowej baterii. Po drugie,
korzystając z zagłuszacza, trzeba go było trzymać absolutnie nieruchomo. Jedno drgnięcie ręki czy
potknięcie groziło utratą interferencji. Na ekranie OPSAT-u Sam obserwował, jak kamery na
ogrodzeniu wykonują obrót. Patrzył, jak stożki ich zasięgu nakładają się na siebie i się rozdzielają.
Nakładają... rozdzielają...
Za żywopłotem rozległ się chrzęst gałązki łamiącej się pod stopą przechodzącego Baryły.
Nakładają... rozdzielają...
Teraz.
Uniósł się na klęczki, wycelował w kamerę najbliżej siebie, nacisnął spust zagłuszacza i ruszył przed
siebie. Szedł płynnie i trzymał urządzenie pewnym chwytem. Kamera wydawała szybkie tykanie, gdy
zakłócał pracę jej obwodów.
Metr od kamery zwolnił spust zagłuszacza i rozpłaszczył się przy ogrodzeniu. Bezpiecznie. Na razie.
Kamery przemysłowe nie obejmowały przyległych do nich poziomych powierzchni. Mechanika ich
obrotów zwykle zostawiała martwy punkt gdzieś pod murem lub ogrodzeniem.
Odczekał, aż kamery wykonają pełen obrót, wskoczył na siatkę, wspiął się na samą górę i przerzucił
nogi nad ogrodzeniem. Z plecami wygiętymi w pałąk zawisł na zasiekach. W myślach podziękował
twórcom kevlaru i Rhino-Plate. Tworzywa oparły się drutowi kolczastemu nie gorzej niż pociskom.
Jednym płynnym ruchem przesunął ręce za siebie i odepchnął się nogami od siatki. Zrobił pełne salto w
tył i w kucki wylądował na trawie. Przyskoczył pod ogrodzenie i zastygł pod skierowaną ku centrum
kręgu kamerą. Poczekał, aż obróci się w drugą stronę, i pognał ku budynkom. Skręcił za rogiem,
przebiegł całą długość ściany i zatrzymał się przy drugim narożniku. Rozejrzał się.
Stał na skraju utwardzonej dróżki. Piętnaście metrów na lewo miał kolejne ogrodzenie z siatki, a z
prawej strony otwarty garaż na dwanaście samochodów. Pierwszych sześć miejsc było pustych,
pozostałe sześć zajmowały takie same terenówki jak te na drodze przy plaży.
Na nadgarstku poczuł wibracje OPSAT-u. Spojrzał na ekran:
PRZYCHODZĄCE POŁĄCZENIE GŁOSOWE... ODBIÓR NA SZYFROWANYM KANALE
CZWARTYM:
Kanał czwarty był zarezerwowany na silnie szyfrowane i kodowane transmisje głosowe. Musiało się
stać coś poważnego, skoro przerwano ciszę w eterze. Włączył implant.
- Odbiór na bezpiecznym kanale czwartym.
ROZDZIAŁ 43
Pięć sekund ciszy i odezwał się Lambert.
- Sam, złapaliśmy zabłąkany sygnał radiowy z rezydencji Szeka. Pochodzi z centralnego budynku.
Grim, opowiadaj.
- To transmisja pakietowa na częstotliwości używanej wyłącznie przez CIA. Nie pytaj mnie co, jak i
dlaczego, pracuję nad tym, ale wygląda na to, że w środku jest jeden z naszych.
- CIA prowadzi operację przeciw Bai Kang Szekowi? To kompletnie bez sensu.
- Może i tak - zgodził się Lambert - ale to już nie nasze zmartwienie. Tak czy owak, jeśli w środku jest
ktoś, kto stoi po naszej stronie, to sprawdźmy, czy da się zrobić z tego jakiś użytek.
- Tym w Langley może się to nie spodobać.
- Langley zostaw mnie. Ty spróbuj znaleźć tego agenta. Grim aktualizuje ci OPSAT.
Fisher zerknął na wyświetlacz. Zaczekał, aż zniknie kręcące się kółko z podpisem „aktualizacja
danych". Przewinął mapę w dół i powiększył widok tak, by pagoda wypełniła cały ekran. W
północno--wschodnim rogu budynku migała żółta kropka.
- Widzę - potwierdził.
- Nie mamy planów wnętrza, więc nie potrafimy określić, skąd dokładnie, z której kondygnacji...
- Sprawdzę. Wiemy, czy to informator, oficer prowadzący, agent... Cokolwiek?
- Nic - odparł Lambert. - Działaj ostrożnie. Kimkolwiek jest ta osoba, jeśli ma informacje o Szeku,
których nam brak, zdobądź je. Za wszelką cenę.
Niespodziewany zwrot akcji, pomyślał Fisher. Uwielbiał niespodzianki nie mniej niż większość ludzi,
ale na Boże Narodzenie lub urodziny, nie w środku misji. Po raz kolejny sprawdzało się powiedzenie, że
tajni agenci muszą umieć przewidzieć nieprzewidywalne.
Zakradł się do garażu. Śmierdziało olejem i paliwem. Posuwając się wzdłuż tylnej ściany, zatrzymał się
za trzecim samochodem. Położył się na plecach i wpełzł pod podwozie. Z kieszonki wyjął plastikowy
dysk wielkości monety. Krążek zawierał sześć gramów białego fosforu - substancji, która po zapaleniu
płonie w temperaturze blisko trzech tysięcy stopni Celsjusza. Jeśli zajdzie taka potrzeba, biały fosfor
posłuży do odwrócenia uwagi, zapalając zbiornik paliwa i powodując reakcję łańcuchową - kolejno
wybuchną pozostałe samochody. Fisher zdjął folię ochronną i przykleił krążek do zbiornika paliwa.
Spojrzał na OPSAT, przywołał odpowiedni ekran i sprawdził sygnał.
Wyczołgał się spod samochodu i podbiegł do ściany garażu. Wyjrzał za róg. Z obu stron zakończonej
półokrągłym podjazdem drogi do pagody stały zabudowania. Wszystkie oprócz trzeciego z lewej były
pogrążone w ciemności. Przez zasłonę w oknie trzeciego przebijało światło. Ze środka dochodziły też
dźwięki guoyue, chińskiego disco, i męski śmiech.
Strażnicy po godzinach czy personel rezydencji? - zastanawiał się. Jeśli strażnicy, dobrze wiedzieć, skąd
w nagłym wypadku nadejdą posiłki.
Przekradł się na drugą stronę drogi i zbliżył do budynku na tyle, by przez zasłonę widzieć wnętrze.
Wyjął lornetkę i przyjrzał się meblowi przypominającemu stolik do kart. Ujrzał męską rękę wykładającą
płytkę do gry w madżonga. Rozległ się śmiech i stukot klocków na drewnie. Gdy mężczyzna wstał,
Fisher dojrzał kaburę i wystającą z niej kolbę pistoletu, co wyjaśniało sprawę. Strażnicy.
Fisher znów się zastanowił i szybko odrzucił pomysł podłożenia min ściennych. Jedna na drzwiach i
druga na oknie prawie na pewno unieszkodliwiłyby wszystkich w środku, ale też ściągnęłyby resztę
ochrony. A przecież im mniej śladów, tym lepiej.
Wycofał się za tylną ścianę domku strażników i poszedł wzdłuż drogi. Dotarł do drugiego szpaleru
hibiskusów rosnących przy podjeździe. Położył się na brzuchu i wyjrzał przez żywopłot. Z tego miejsca
mógł bez przeszkód obserwować pagodę.
Zrobione z powietrza zdjęcia nie oddawały majestatu budynku. Sześć kondygnacji, każda mniejsza od
poprzedniej niczym w torcie weselnym, tworzyło wysoką na osiemnaście metrów piramidę. Fisher był
pod wrażeniem. Bok najniższej kondygnacji mierzył blisko trzydzieści metrów, czyli parter miał
powierzchnię około tysiąca metrów kwadratowych. Pierwsze piętro było o połowę mniejsze od parteru,
podobnie jak drugie od pierwszego - i tak dalej, aż do samej góry, do najwyższego piętra piramidy, nie
większego niż przeciętna sypialnia.
Fasada pagody była dwukolorowa: czerń i czerwień. Światło księżyca odbijało się od błyszczącej farby.
Podparte masywnymi belkami spadziste dachy, każdy nieco krótszy od niższego, pokrywała terakotowa
dachówka. Zawieszone pod najniższym okapem papierowe lampiony rzucały na frontowe schody i
werandę bladożółte światło.
Jeśli chodzi o architekturę, szalony czy nie, Bai Kang Szek miał wyśmienity gust.
Fisher naliczył czterech strażników - dwóch na schodach i dwóch pod najbliższą ścianą. Nie widząc
pozostałych ścian, musiał założyć, że pagody strzeże jeszcze czterech innych, łącznie więc ośmiu.
Dzięki uważnej obserwacji Fisher odkrył kolejną lukę w zabezpieczeniach pagody. Podobnie jak
otaczający całą rezydencję hibiskusowy żywopłot, tworzyła ją roślinność. Pagodę z trzech stron
obrastały akacje. Drzewa o grubych sękatych pniach i masywnych konarach przypominały Fisherowi
lekko spłaszczone kwiatostany brokułu.
Gałęzie sięgały okapu na drugim piętrze.
Dwadzieścia minut później, gdy centymetr po centymetrze zakradł się podjazdem do zagajnika, stanął
za pniem akacji i z ulgą wypuścił powietrze. Wyjrzał zza drzewa i upewnił się, że strażnik stoi na swoim
miejscu. Podciągnął się na gałęzi zwisającej mu nad głową.
Upatrzony wcześniej konar biegł poziomo nad głowami strażników i kończył się jakieś półtora metra
nad dachem. Raz jeszcze potrzebna była cierpliwość. Gdyby Fisher się pośpieszył lub spanikował,
strażnicy zestrzeliliby go z drzewa.
Ruszył. Konar szybko się zwęził - miał teraz średnicę słupka w ogrodzeniu. Uginał się z każdym jego
ruchem, dlatego Sam musiał co chwilę przystawać i nasłuchiwać. Powiała lekka bryza, zaszeleściły
liście. Sam postanowił jednak nie kusić losu.
Krok... bezruch. Krok... bezruch. Krok... bezruch.
Dotarł wreszcie do końca, choć pokonanie ostatnich trzech metrów zajęło mu całych pięć minut.
Postawił jedną nogę na dachu i upewniwszy się, że nie straci równowagi, dostawił drugą.
Przykucnął, przysunął się do krawędzi balkonu. Wystawił elastyczną kamerę nad barierkę i rozejrzał się
w noktowizji, podczerwieni i w trybie elektromagnetycznym. Nic.
Chwycił barierkę i wciągnął się na balkon.
ROZDZIAŁ 44
Znalazł się w pustym pokoju. Sądząc po. grubej warstwie kurzu i naniesionego wiatrem pyłu na
tekowym parkiecie, pomieszczenie nie było używane od lat. Powoli podkradł się do drzwi i przycisnął
do nich ucho. Nic nie usłyszał, wsunął więc kamerkę w szparę pod drzwiami. OPSAT pokazał obraz
pustego holu. Wzniecony ruchem kamery kurz zawirował przed obiektywem.
Fisher otworzył drzwi. Podłogę holu również pokrywała warstwa kurzu. Żadnych śladów. Jak na
nieskalanym świeżym śniegu. Rattanowe ściany ziały pustką, widać było tylko mało wyraźne
prostokątne kontury wiszących tam ongiś obrazów.
Co jest? Pominąwszy nawet rzucający się w oczy brak mebli i wszechobecny kurz, to miejsce miało w
sobie coś dziwnego. Robiło wrażenie porzuconego, zaniedbanego.
Rozejrzał się i zobaczył trzy inne pokoje podobne do pierwszego. Wszystkie puste. Hol miał kształt
krzyża, w każdym jego ramieniu był jeden pokój. Na końcu holu Fisher znalazł kręcone schody. Wszedł
na wyższe piętro.
Choć kondygnacja była dwukrotnie mniejsza, miała identyczny rozkład. Sprawdził wszystkie pokoje -
to samo. Wszędzie pusto. Wszedł na czwarte piętro - znów kolejne cztery puste pokoje. Poszedł dalej. U
szczytu schodów były zamknięte na klucz drzwi.
Wytrychem rozbroił zamek. Otwierające się drzwi wzbiły w powietrze obłok kurzu, który kłębił się w
świetle latarki. Inaczej jednak niż na niższych kondygnacjach - pomieszczenie o boku mniej więcej
trzech metrów wypełniały dziesiątki tekturowych pudeł. Okna zasłonięto zamalowaną na czarno dyktą.
Fisher otworzył pierwszy z brzegu karton. W środku znalazł puste ramki na zdjęcia, znoszone ubrania,
szczotkę do włosów... Czyjeś rzeczy osobiste. Zajrzał do innego pudła - właściwie to samo. Odwracał
się już ku wyjściu, gdy coś przykuło jego uwagę. Za jednym z kartonów dojrzał róg drewnianego kufra.
Zaciekawiony, ostrożnie odsuwał pudła, aż dotarł do skrzyni. Otworzył zatrzaski i uniósł wieko. W
środku znalazł gruby plastikowy worek. Był dziwnie spłaszczony, jakby odessano z niego powietrze.
Przez plastik dojrzał brązowe, niekształtne... coś. Pochylił się i przyjrzał bliżej.
Minęło kilka sekund, nim zrozumiał, co widzi. Patrzył na ludzką twarz.
Odruchowo się cofnął, lecz zaraz przemógł wstręt i znów się pochylił. Zamknięte w próżni worka ciało
i twarz pobrązowiały z odwodnienia. Spod napiętej skóry przebijały ostre kontury kości. Mimo to Fisher
rozpoznał twarz.
Bai Kang Szek.
Wywołał ekran komunikacyjny OPSAT-u, ustawił bufory szyfrowania i włączył implant.
- Mam dobrą i złą wiadomość - poinformował Lamberta.
- Najpierw ta dobra.
- Znalazłem Szeka.
- Znakomicie. A ta zła?
- Jest wysuszony na wiór. - Fisher wyjaśnił, co widział. - Muszę jeszcze sprawdzić parter i pierwsze
piętro, ale na razie nic tu nie ma. Obstawiam, że nikt tu nie mieszkał przez co najmniej pięć lat.
- Cóż, coś lub ktoś musi tam być, bo po co te zabezpieczenia? Po co ci wszyscy strażnicy?
- Dwa dobre pytania. Nadal odbieramy na częstotliwościach CIA?
- Bez zmian - włączyła się Grimsdottir. - Wygląda mi to na jakieś wywołanie. Jakby SOS.
Fisher zszedł na dół. Nie zatrzymywał się. Przystanął dopiero na pierwszym piętrze. Kondygnacja była
lustrzanym odbiciem wyższych poziomów, lecz znacznie od nich większa. Przy ponad pięciuset
metrach kwadratowych każde z pomieszczeń miało powierzchnię małego domu. Ruszył ku schodom i
zszedł jeszcze niżej.
Tylko dwie rzeczy odróżniały parter od wyższych kondygnacji. Zamiast czterech pomieszczeń była tam
tylko jedna izba, tak wielka, że przypominała halę magazynową. Żadnych śladów kurzu, żadnych mebli
czy sprzętów. W każdej z czterech ścian znajdowały się masywne podwójne drzwi prowadzące na
zewnątrz.
Fisher stał na środku pomieszczenia, próbując zrozumieć, co widzi.
Usłyszał niesiony echem szczęk metalu. Wydobył pistolet i się odwrócił.
Na ścianie pojawił się prostokątny świetlisty kontur. Ktoś wchodził do środka. Fisher popędził ku
schodom i wbiegł na piętro. Ukucnął i pochylił się, by widzieć wejście.
Drzwi się otworzyły. Umundurowany strażnik wszedł do pagody, zamknął drzwi za sobą i ruszył przed
siebie. Fisher podjął błyskawiczną decyzję. Wydobył SC-20, ustawił przełącznik w położenie WACIK,
przymierzył się i strzelił. Pocisk pomknął ze świstem i trafił strażnika w udo. Ten zatoczył się, zachwiał
i upadł.
Czas na jakieś odpowiedzi, uznał Fisher.
Aby nikt ich nie niepokoił, zaciągnął nieprzytomnego strażnika na najwyższe piętro i ułożył go na
podłodze obok kufra służącego Szekowi za trumnę. Elastycznymi kajdankami skrępował strażnikowi
ręce i nogi. Usiadł i czekał.
Wstrzyknął mężczyźnie antidotum na środek usypiający i po dwudziestu minutach strażnik zaczął
odzyskiwać świadomość. Fisher włączył szperacz i skierował światło w jego oczy.
Oślepiony mężczyzna odwrócił głowę. Mamrotał coś po chińsku. Fisher domyślał się, że było to coś w
stylu: „Co się dzieje, do diabła?"
- Znasz angielski? - zapytał.
- Tak, znam angielski - odparł strażnik po kilku sekundach. Miał silny akcent, ale dało się go zrozumieć.
- Jeśli spróbujesz wezwać pomoc albo mnie okłamiesz, zastrzelę cię. Zrozumiałeś?
Z twarzy strażnika zniknęły wszelkie ślady otępienia.
- Co się dzieje? Kim jesteś? Fisher zignorował pytanie.
- Jak się nazywasz?
- Lok.
- Dla kogo pracujesz? -Nie wiem. Prawda.
- Jak się tu dostałeś?
- W zeszłym roku odszedłem z armii. Kumpel pracował w firmie ochroniarskiej. Dobrze płacili, więc się
u nich zatrudniłem. Wysłali mnie tutaj.
Prawda.
- Dawno?
- Pół roku temu. Prawda.
- Nie licząc strażników, kto jeszcze tu jest?
- Nikt.
Nieprawda. Fisher pokazał Lokowi oświetlony szperaczem pistolet.
- Na jedno kłamstwo mogę ci pozwolić. Spróbujmy ponownie: Kto jeszcze tu jest?
Lok głośno przełknął ślinę.
- Sześciu ludzi... pod nami, w piwnicy. Nie wiem, kim są. Pracują w pokoju na dole. Nie mamy tam
wstępu.
- Nie znasz żadnego z nich? -Nie.
Fisher mu wierzył. Na rynku nie brakowało prywatnych firm ochroniarskich, świadczyły usługi na
różnym poziomie. Zatrudniały personel od typów spod ciemnej gwiazdy po zawodowych żołnierzy
chroniących klientów z wyższych sfer. Lok należał do tej drugiej grupy. On i jego ziomkowie nie
musieli wiedzieć niczego poza tym, co mają patrolować i czego strzec.
- Mówi ci coś nazwisko Bai Kang Szek? - spytał Fisher. Lok kiwnął głową.
- Kiedy byłem młody, słyszałem różne historie. Podobno zniknął.
- Zniknął i zaszył się tutaj.
- Tak mówi jedna z tych legend, ale nigdy go tu nie widziałem. Taa... właśnie się o niego opierasz, synu,
pomyślał Fisher. Widział tylko jeden powód, dla którego ktoś miałby mumifikować
Szeka i przejmować jego wyspę: anonimowość. I dwa powody, dla których wyspa była tak dobrze
strzeżona. Po pierwsze, ktoś chciał pielęgnować legendę o Szeku pustelniku, który żyje na swojej
bezludnej wyspie i ma się świetnie. Po drugie, jest tu coś, co rzeczywiście wymaga dobrej ochrony.
Cokolwiek by to było, Fisher nie wątpił, że rzecz ta znajduje się gdzieś w piwnicy.
ROZDZIAŁ 45
Przesłuchiwał Loka jeszcze przez dwadzieścia minut, po czym posłał mu strzałkę w szyję i zostawił
nieprzytomnego w mauzoleum Szeka. Wrócił na dół, do ukrytych drzwi. Dzięki zdobytym instrukcjom
znalazł klamkę osadzoną w listwie przypodłogowej. Gdy lekko trącił ją nogą, drzwi otworzyły się i przy
ich krawędziach pojawiło się światło. Fisher stanął z boku, otworzył drzwi szerzej, policzył do
dziesięciu i wyjrzał zza futryny. Czysto.
Wszedł do środka i zamknął drzwi za sobą. Znalazł się w korytarzyku; na jego końcu znajdowały się
kolejne drzwi z okienkiem z hartowanego szkła. Umieszczono na nich znak - trzy żółte trójkąty na tle
czarnego koła, standardowe oznaczenie schronu przeciwatomowego. Sądząc po wyblakłej farbie,
symbol pochodził jeszcze z czasów Szeka i najprawdopodobniej znalazł się w pierwotnym projekcie
pagody. Kolejne dziwactwo w całym tym zestawie osobliwości.
Fisher wyciągnął rękę i z oprawki nad głową wykręcił żarówkę. Nasunął na oczy gogle, włączył
noktowizor i zajrzał przez okienko. Nikogo.
Otworzył drzwi i znalazł się w betonowej izbie. Gigantyczna żółta strzałka na ścianie po lewej stronie
wskazywała w dół; na półpiętrze mrugało pojedyncze fluorescencyjne światło. Fisher zszedł schodami.
Trzymał się ściany, uważając, by jego cień nie padał poza balustradę. Na pierwszej antresoli schody
zakręcały pod kątem prostym. Na samym dole, sześć półpięter niżej, znalazł kolejne drzwi z
wziernikiem. Przez okienko ujrzał potylicę mężczyzny.
Wartownik stał zbyt blisko, by zaryzykować i wsunąć elastyczną kamerę. Fisher nie wiedział, czy
strażnik jest sam, więc szybki atak z zaskoczenia nie wchodził w grę. Postanowił zastosować plan „B".
Zza paska wyjął pistolet Loka, położył go na trzecim stopniu i wycofał się pod schody. Wydobył SC-20,
ustawił przełącznik w położenie „strzałka" i strzelił. Strzałka odbiła się od drzwi z metalicznym
pogłosem i potoczyła po podłodze. Strażnik za okienkiem odwrócił głowę.
Fisher położył się na plecach i przełączył broń z powrotem na ostrą amunicję.
Zaskrzypiały otwierane drzwi. Po trzech sekundach ciszy Fisher usłyszał poirytowany głos mówiący
coś po chińsku. Domyślił się znaczenia słów: Co za głupek zgubił broń?
Buty zastukały na posadzce. Fisher wyobraził sobie idącego mężczyznę i liczył kroki: cztery... pięć...
sześć... Stopa na pierwszym schodku...
Odepchnął się od ściany i wysunął, unosząc broń. Mężczyzna go usłyszał i zaczął się odwracać, ale było
już za późno. Fisher strzelił. Kula trafiła strażnika tuż pod lewym uchem, zmasakrowała jego rdzeń
kręgowy. Zatoczył się. Gdy tylko ciało zaczęło osuwać się po ścianie, Fisher doskoczył do strażnika i
złapał go, jeszcze zanim ten upadł na podłogę. Przeciągnął go pod schody i poszukał wzrokiem śladów
krwi. Wytarł dwie krople i podniósł pistolet Loka.
Szybki rzut oka: korytarz pusty i - na szczęście - krótki. Po bokach dwie izby, a na końcu drzwi
przypominające wejście do skarbca. Fisher domyślił się, że prowadzą do pomieszczenia, które Lok
nazywał „pokojem". Podłogę pokrywały płyty z czarnej gumy tłumiącej wibracje. Szek nie szczędził
środków na urządzenie swojego gniazdka na dzień zagłady.
Fisher wywołał ekran komunikacyjny OPSAT-u. Wciąż odbierał tajemniczy sygnał CIA. Jeśli nie
przeoczył niczego na górze i jeśli pod nim nie było jeszcze jednego poziomu, wywoływanie pochodziło
z pierwszego pomieszczenia na prawo.
Czas rozwiązać zagadkę.
Przez szparę pod drzwiami wsunął kamerkę. Szerokokątny obiektyw przekazywał obraz pomieszczenia
przypominającego pokój w akademiku. Dwa pojedyncze łóżka przy przeciwległych ścianach, przy
każdym szafka, między nimi biurko. Na łóżku z lewej strony odpoczywał mężczyzna. Usiadł nagle i
opuścił stopy na podłogę. Wyglądał na Chińczyka. Potarł rękami twarz i się rozejrzał.
Niespokojny, stwierdził Fisher.
Wciągnął kamerę, rozważył różne możliwości i uznał, że najlepsze będzie najprostsze rozwiązanie.
Wydobył pistolet i trzy razy delikatnie zastukał palcem wskazującym do drzwi. Usłyszał skrzypienie
łóżka i zbliżające się kroki. Drzwi się otworzyły.
Nie dał mężczyźnie szansy na reakcję. Wparował do środka, jedną ręką popychając mężczyznę, drugą
mierząc mu z pistoletu w twarz. Chińczyk uderzył nogami w ramę łóżka i plecami opadł na materac.
- Ani słowa - ostrzegł Fisher.
Facet z podniesionymi rękami i rozdziawionymi ustami skinął głową.
- Okej, okej...
Angielski. Dobry angielski, tylko nieznaczny akcent.
- Skrzyżuj ręce na piersi - polecił.
Gdy mężczyzna usłuchał, Fisher obejrzał pokój. Tylko w jednej z szafek były ubrania. Chińczyk
mieszkał sam. Fisher stanął nad nim.
- Załatwimy to szybko. Ja mówię, ty słuchasz. Od kilku godzin wysyłasz sygnał wywoławczy na
częstotliwości CIA. Wiem, że tak. Gadaj dlaczego.
Facet się zawahał.
- Gdybym miał coś do twoich sygnałów - ciągnął Fisher - byłbyś już martwy. To, że jeszcze żyjesz, i to,
że nie jestem Chińczykiem, też powinno o czymś świadczyć. Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie będę
tracił czasu na ciebie. - Wycelował w czoło mężczyzny.
- Dobrze już, dobrze. W szufladzie biurka.
- Otwórz. Powoli.
Chińczyk wysunął szufladę i wyjął trzydziestogigowy odtwarzacz iPod wideo. Odłączył przewód i
wręczył go Fisherowi.
- Za biurkiem jest gniazdko telefoniczne. Wpiąłem się.
- Zmyślne - odparł Fisher z uznaniem. - Twoje?
- Nie. Dostałem od swojego oficera prowadzącego.
Mówił prawdopodobnie o oficerze operacyjnym z Wydziału do spraw Bliskiego Wschodu. Odtwarzacz
podrasowali pewnie magicy z Instytutu Nauki i Techniki w Langley. Fisher oddał iPoda.
- Odłożę teraz broń.
Mężczyzna kiwnął głową. Fisher usiadł na łóżku naprzeciwko niego.
- Jak się nazywasz?
- Heng.
Miał bladą jak ściana twarz i podkrążone na czerwono oczy. Od razu było widać, że jest wycieńczony.
Fisher wiedział, że nie z powodu braku snu. Kimkolwiek był Heng - agentem, informatorem czy kimś
jeszcze innym - długo już żył w olbrzymim stresie.
- Czym się zajmujesz? - zapytał.
- W sensie tutaj, czy co robię dla agencji?
- To drugie.
- Od roku zbieram i przekazuję informacje o Kuan-Yin Zhao. Fisher poczuł w gardle kulę lodu.
- Powtórz to nazwisko.
- Kuan-Yin Zhao.
Wielki kawał układanki, którego Fisher tak zaciekle szukał, w jednej krótkiej chwili idealnie wpasował
się w przeznaczone dla niego puste miejsce.
ROZDZIAŁ 46
Jeśli zmumifikowany Bai Szek był chińską wersją Howarda Hughesa, to Kuan-Yin Zhao -
odpowiednikiem ojca chrzestnego. Tyle tylko, że znacznie bardziej bezwzględnym.
Najpierw Zhao przez dziesięć lat wspinał się po ociekających krwią szczeblach kariery w Triadzie,
chińskiej mafii. Przed dwudziestoma laty został niekwestionowanym królem chińskiego półświatka. W
mniejszym lub większym stopniu kontrolował rynek pracy, transport, hazard, prostytucję, wszystko to,
co wiązało się z narkotykami - czyli życie codzienne Chińczyków. To właśnie narkotyki przez osiem
ostatnich lat umocniły jego pozycję. Wszystko zawdzięczał specyfikowi znanemu pod nazwą haj.
Narkotyk ten, syntetyczny związek pochodny, który stworzyli kupieni przez Zhao chemicy, był
koszmarem i jednocześnie fantazją ćpuna. Kilkanaście razy bardziej uzależniający niż metaamfetamina,
haj zapewniał mieszany odjazd - błogi senny krajobraz heroiny połączony z nagłym przypływem energii
jak po kokainie - a potem spokojne otrzeźwienie, które z każdą dawką trwało coraz krócej. Po jakimś
czasie ofiara nie mogła wytrzymać bez działki nawet jednej czy dwóch godzin. Głód mógł trwać miesiąc
lub dłużej, a jego objawy przypominały symptomy choroby krwotocznej - gorączka, chroniczny ból
głowy, skurcze, wymioty, biegunka, krwawienie z oczu i wylewy podskórne.
Haj wyprodukować było bardzo łatwo. Składniki pozyskiwano z wszystkiego - od dodatków do
żywności i pestycydów po ogólnie dostępne leki antyalergiczne i domowe środki czystości, tanie,
legalne i w ilościach praktycznie nieograniczonych. Przez osiem lat obecności narkotyku na rynku
nikomu nie udało się rozpracować jego receptury, Kuan-Yin Zhao był więc jedynym producentem haju;
stał się dzięki temu jednym z najbogatszych ludzi na świecie.
W ciągu pierwszych trzech lat haj niczym plaga rozprzestrzenił się od Chin przez Wietnam, Tajlandię i
Kambodżę aż po Indie, opanował Rosję z dawnymi republikami sowieckimi, wschodnią i zachodnią
Europę, wreszcie Amerykę. Gdziekolwiek się pojawiał, wskaźniki uzależnienia i przestępczości rosły w
zawrotnym tempie. Narkotyk trafił do liceów, kampusów uniwersyteckich, na przedmieścia,
uzależniając starych wyjadaczy i tych, którzy wzięli go z ciekawości lub dla zabawy.
Organy wymiaru sprawiedliwości krajów dotkniętych najem miały pełne ręce roboty. Lokalnym i
federalnym władzom brakowało pieniędzy na opłacanie miejsc, gdzie trzymano aresztowanych nie
tylko za posiadanie haju, lecz i za przestępstwa popełnione niewątpliwie pod wpływem narkotyku -
prostytucję, kradzieże, zabójstwa, napaście czy gwałty.
Fisher czytał statystyki, a na ulicach widział efekty. Przez pięć lat, odkąd dotarł do Stanów, haj przebił
popularnością wszelkie inne narkotyki. Zniewolił dziewięć i dwie dziesiąte procenta populacji, czyli
blisko dwadzieścia siedem milionów ludzi. Jeden na dziesięciu Amerykanów był poważnie uzależniony
i za parę cenów gotów był poderżnąć komuś gardło.
Miał więc odpowiedź na pytanie „kto". Kuan-Yin Zhao był dostatecznie bogaty, by kupić wszystko i
wszystkich, których potrzebował. Jednak wciąż pozostawało zagadką, dlaczego wysłał „Trego", zatruł
Slipstone i próbował doprowadzić do wojny między Iranem a Stanami Zjednoczonymi. Fisher miał
nadzieję, że Heng zna odpowiedź.
- Co robisz dla Zhao? - zapytał.
- Zajmuję się wywiadem. Pracowałem w Biurze Drugim Goanbu, Ministerstwa Bezpieczeństwa
Państwowego.
- Wydział Spraw Zagranicznych - dodał Fisher.
- Tak. Zwerbował mnie jeden z ludzi Zhao. Haj zabrał mi siostrę i kuzyna. Myślałem, że przeniknę do
organizacji Zhao i... - Heng przerwał i bezradnie machnął ręką. - Nie wiem, co sobie myślałem.
Wiedziałem, że nie mogę pójść z tym do przełożonych. Zhao ma plecy wszędzie. Ma tyle pieniędzy...
- Więc zgłosiłeś się do CIA. Heng skinął głową.
- Wiedziałem, że w Tajpej jest niejawna placówka. Pojechałem tam na wakacje i nawiązałem kontakt.
- Co im dałeś?
- Obawiam się, że niewiele. Wygląda na to, że nie jestem jedynym rekrutem Zhao. Planuje jakąś
operację, ale działania są mocno rozproszone. Wiem tylko tyle, ile muszę wiedzieć, i zajmuję się
wyłącznie swoim fragmentem, ktoś pracuje nad innym... Wiesz zresztą, jak to działa.
Fisher uznał, że może wtajemniczyć Henga.
- Słyszałeś o Slipstone?
- Tak, widziałem w telewizji.
- Sądzimy, że to sprawka Zhao. Położył łapę na odpadach radioaktywnych z Czarnobyla.
Heng zamknął oczy i westchnął.
- Raz miałem sposobność go zabić. Żałuję, że nie skorzystałem.
- Może jeszcze będziesz miał szansę - odparł Fisher. - Ale na razie będę potrzebował twoich oczu i uszu.
Kiedy ostatni raz miałeś kontakt ze swoim oficerem prowadzącym?
- Miesiąc, może półtora miesiąca temu. Mniej więcej wtedy Zhao zaostrzył środki bezpieczeństwa i coś
zaczęło się dziać. Komunikacja stała się niemożliwa.
Cztery do sześciu tygodni, analizował Fisher. Mniej więcej wtedy Zhao puścił w ruch operacje „Trego"
i Slipstone. Fakt, że CIA wciąż trzymała tu Henga, świadczył, iż nie znali jeszcze wszystkich planów
Zhao.
- Jakie było twoje ostatnie zadanie dla Zhao?
- Dwa tygodnie temu pojechałem z jego dwoma gorylami do Turkmenistanu. W Aszchabadzie
spotkałem się z jakimś Irańczykiem.
Dwaj mężczyźni przetrzymywani w areszcie FBI po opuszczeniu Slipstone ponad wszelką wątpliwość
wybierali się do Aszchabadu. Dwa plus dwa.
- I co? Znałeś go? Nazwisko? Heng pokręcił głową.
- Przekazałem mu przesyłkę i przejrzałem z nim plan operacji, jakiejś inwazji czy coś w tym stylu.
Widziałem tylko mapę. Bez legendy. Przedstawiała linię brzegową ale nie kojarzę gdzie. Wyglądało mi
to na jakąś bazę wojskową. Tylko tyle. Przypuszczam, że ktoś inny przekazał mu pozostałe punkty
planu. Jak mówiłem...
- Im mniej wiesz, tym lepiej. Narysuj mi, co widziałeś.
Heng z pamięci rozrysował mapę, ale wyrwany z kontekstu fragment nic Fisherowi nie mówił.
Wypytał jeszcze Henga o jego służbę u Zhao, ale niewiele nowego się dowiedział. Heng był przede
wszystkim kurierem.
- Pamiętam coś, co może się przydać. Z tym Irańczykiem w Aszchabadzie spotkałem się na terenie
prywatnej posiadłości. Wiem, gdzie to jest, i zapamiętałem nazwisko właściciela: Marjani. Ailar
Marjani.
- Zajmę się tym. Co jest w pomieszczeniu za tymi drzwiami jak do skarbca?
- Pokój decyzyjny Zhao. Urządzenia komunikacyjne, komputery, łącza satelitarne... wszystko.
- Ilu jest tam ludzi?
- Trzech czy czterech.
- I Zhao?
- Nie, ale chyba się tu wybiera. Nie wiem dokładnie kiedy. Fisher rozważał opcje. Zaczaić się, zaczekać
na Zhao i wziąć go
z zaskoczenia lub zabić? Czy może zadowolić się tym, co ma, i wynosić się stąd? Wybrał to drugie.
Cokolwiek jeszcze Zhao przewidział w swoim scenariuszu, Fisher wiedział, że zniknięcie czy śmierć
przywódcy nie zagwarantuje przerwania operacji. Co więcej, o ile dobranie się do Zhao może nie być
specjalnie trudne, o tyle wydostanie się z wyspy - z jeńcem czy bez - to bardzo trudna sprawa.
- Wiesz, że nie mogę cię zabrać - odezwał się do Henga.
- Wiem.
- Nie wychylaj się i miej oczy otwarte. Jeśli będziesz miał możliwość, nawiąż kontakt.
Heng kiwnął głową.
- Ostatnie pytanie. Jak dostać się do pokoju decyzyjnego?
Zamiast odpowiedzieć, Heng poprowadził Sama przez hol do pierwszych drzwi na lewo. Fisher rozbroił
zamek i wśliznęli się do środka. Znaleźli się w pomieszczeniu gospodarczym; był tam klimatyzator,
kilka szaf wypchanych rozmaitymi rzeczami i okrągły otwór w posadzce obłożony stalowymi płytami
przytwierdzonymi do podłogi zamkniętym na kłódkę łańcuchem.
Fisher odesłał Henga do jego pokoju, wytrychem otworzył kłódkę i podważył jedną z płyt. Z głębokiego
na pół metra podpiwniczenia wydostało się chłodne powietrze o zapachu ziemi. Przed laty, jak wyjaśnił
Heng, gdy Szek zlecił budowę pagody, fundamenty sięgnęły poziomu sezonowych wód gruntowych.
Aby uniknąć podtopień w porach monsunowych, konieczne było podniesienie podłogi bunkra. Dwa
miesiące wcześniej Fisher znalazłby pod płytą nie ziemię, lecz bajoro. Miał pod sobą zbiornik
odpływowy.
Zgasił światło, wskoczył do otworu i zasunął za sobą płytę.
Noktowizor włączył się z cichym szumem. Fisher ujrzał bezmiar ziemi i betonowych podpór. Z prawej
strony czerwienią błysnęła para oczu. Szczur z piskiem poderwał się i umknął.
Fisher zaczął się czołgać, odbijając lekko w lewo. Mierzył odległość. Gdy uznał, że znalazł się pod
holem, wytyczył sobie dalszą drogę i znów się czołgał. Dotarł do poziomej stalowej płyty, sięgającej od
podłogi nad głową do podłoża. Prawdopodobnie były to zewnętrzne drzwi schronu. Okrążył płytę. Po
kolejnych trzech metrach znalazł kolejną podobną - wewnętrzne drzwi. Po drugiej stronie na ziemi
ujrzał kilkanaście kwadracików oświetlonych na niebiesko.
Heng wyjaśnił, że otwory w płytach podłogowych miały ułatwiać cyrkulację powietrza. W pokoju
decyzyjnym było mnóstwo sprzętu elektrycznego, który nie mógł się przegrzać.
Fisher zwolnił. Przesuwał się po kilka centymetrów, zatrzymywał i nasłuchiwał, nim posunął się dalej.
Po przebyciu kolejnych trzech metrów usłyszał niskie buczenie transformatorów i ściszone głosy
mówiące po chińsku. Wyłączył gogle i podczołgał się jeszcze kawałek, by zajrzeć przez najbliższy
otwór.
Zobaczył oparcie krzesła i parę stóp na podłodze. Stanowisko z komputerem. Przesunął się w prawo, do
następnego otworu. Zobaczył róg plazmowego ekranu telewizyjnego. Wyciągnął szyję i dojrzał logo
stacji. CNN. Podczołgał się do kolejnego otworu. Na ścianie wisiało coś, co przypominało podświetloną
płytę z pleksiglasu. Fisher nie potrafił określić jej szerokości, ale widział, że sięga od podłogi do samego
sufitu.
Uświadomił sobie, że widzi HUD, taki jak w jego masce do nurkowania lub na szybie w kokpicie
myśliwca. Upstrzony notatkami naniesionymi zmywalnym flamastrem wyświetlacz ukazywał
podświetloną mapę. Teren wyglądał dziwnie znajomo. Rozpoznał go po chwili.
Zatoka Perska, zachodnie wybrzeże Iranu.
ROZDZIAŁ 47
Słońce dopiero zaczęło wynurzać się zza horyzontu, gdy jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo od Fishera
z wody wyłonił się kiosk „Houston". Sam z ulgą chwycił wyciągniętą z pokładu pomocną dłoń
marynarza.
- Witamy z powrotem.
- Dobrze jest wrócić - przyznał szczerze Fisher.
Resztę nocy miał pracowitą. Musiał wydostać się z pagody, wycofać się, omijając kordon
bezpieczeństwa kompleksu, przedrzeć na drugą stronę wyspy, do drogi na klif, a stamtąd na plażę, gdzie
ukryty między skałami czekał sprzęt do nurkowania. Padał z nóg ze zmęczenia, jednocześnie buzowała
w nim adrenalina. W głowie huczało mu od rewelacji, które odkrył na wyspie.
Szybko wytarł się ręcznikiem, przebrał i dołączył do Collinsa i Marty'ego Smitha w centrum
dowodzenia.
- Spełniły się twoje nadzieje? - zapytał Smith, uśmiechając się zgryźliwie.
- Żeby tylko - odparł Fisher. - Max, musisz natychmiast wysłać żądanie ewakuacji i jak najszybciej
wynieść się z tego obszaru.
- Złe wieści?
- Chyba tak. Tylko nie wiem jeszcze jakie.
Collins poprowadził „Houston" na północ i na wschód, omijając łukiem obszary patrolowane przez
chińskie okręty podwodne, następnie oficerowi pokładowemu wydał rozkaz głębokiego zanurzenia i
zwięk¬szenia prędkości do dwudziestu węzłów. Dwie godziny później wezwał Fishera do centrum
dowodzenia, by z życzeniami pomyślności się z nim pożegnać. Sto metrów od lewej burty nad
powierzchnią oceanu unosił się osprey. Z otworu nad opuszczoną tylną rampą wychylał się Redding,
jedną ręką uczepiony pasa mocującego. Pomachał Fisherowi na powitanie.
Dwie minuty później Sam siedział już przy konsolecie ospreya i spoglądał prosto w widniejącą na
monitorze twarz Lamberta. Szybko zdał szefowi relację.
- Kuan-Yin Zhao - wymamrotał Lambert. - Takiego zwrotu akcji się nie spodziewałem.
- Ani ja. Ale wiem, kto pomoże nam to wyjaśnić.
- Tom Richards. Ściągnę go tutaj. Jeśli twój nowy przyjaciel Heng nie kłamie, to CIA prowadzi operację
przeciw Zhao. A co do Aszchabadu... możesz powtórzyć to imię i nazwisko?
- Ailar Marjani.
Ekran podzielił się na pół - po prawej Lambert, po lewej Grimsdottir.
- Sprawdzam - oznajmiła. - Już mam. Ailar Marjani to były szef KNB - turkmeńskiej wersji CIA. Sporo
na niego mamy. To naprawdę nieciekawy typ. Łamanie praw człowieka, przekupstwa, handel bronią,
powiązania z Hezbollahem...
- Kolejny trop wiedzie do Iranu - skrzywił się Fisher. Lambert milczał dłuższą chwilę, pogrążony w
zadumie.
- No dobra - odezwał się wreszcie - przycisnę Richardsa w sprawie Zhao.
- Powiedz mu też, że musi wydostać stamtąd Henga. Facet się wypalił. Wkrótce się rozsypie.
- Okej. To co, gotów na małą wycieczkę do Aszchabadu?
- Zawsze jestem gotów na małą wycieczkę do Aszchabadu. Jak mnie tam podrzucicie, przywiozę wam
Marjaniego na pamiątkę.
Prawdę mówiąc, Fisher nigdy nie był w Aszchabadzie. Jego wyobrażenie o nim odpowiadało
zachodnim stereotypom: republiki azjatyckie to zacofanie, duże odległości, kurz i surowe warunki. O ile
tak właśnie wyglądały wsie, o tyle Aszchabad, jak się wkrótce przekonał, gdy samolot schodził do
lądowania nad miastem, był zapierającym dech w piersiach wyjątkiem.
Aszchabad przycupnął w niecce między południowym krańcem pokrywającej dziewięćdziesiąt procent
kraju pustyni Kara-Kum a biegnącym wzdłuż granicy z Iranem łańcuchem górskim Kopet-Dag. W
nowoczesnym mieście liczącym niemal milion mieszkańców, z czystymi brukowanymi chodnikami,
placami, fontannami i pomnikami, tradycyjna architektura islamska współgrała z nowoczesnym
wzornictwem. Sieć kanałów irygacyjnych dostarczała miastu wody, ogrody i parki pyszniły się więc
soczystą ziemię.
Liczne monumenty upamiętniały jednego człowieka: dożywotniego prezydenta Turkmenistanu,
Atajewicza Nijazowa - lub Serdara Saparmurata Turkmenbaszę - wielkiego przywódcę wszystkich
Turkmenów. W istocie były sowiecki aparatczyk, prezydent Nijazow sprawował w kraju władzę
absolutną. Jego wizerunek był wszechobecny - widać go było na murach, autobusach, kubkach i
koszulkach... w szkołach i muzeach... no i oczywiście na posągach: Nijazow dosiadający ogiera,
Nijazow tulący w ramionach dziecko, Nijazow surowym wzrokiem osądzający oskarżonych
przestępców, Nijazow zaszczycający swą obecnością otwarcie muzeum czy rządowy bal. Zmienił
turkmeński alfabet, nadał nowe nazwy miesiącom i dniom, napisał Ru/mamę, Księgę duszy, czyli
praktyczny, duchowy przewodnik, który musiał mieć każdy Turkmen.
Dyktatura niesie ze sobą niejedno zagrożenie. Dla Fishera najważniejsze było to, że wiedział, iż
Nijazow może rządzić żelazną ręką dzięki rozległej sieci tajnej policji i agencji wywiadowczych. Im
szybciej dorwie Ailara Marjaniego i wydostanie się z Aszchabadu, tym lepiej.
W takich miejscach ludzie często znikają bez śladu.
By dotrzeć na miejsce w tak rekordowym tempie, Fisher musiał jednak spędzić sporo czasu w
powietrzu. Zorganizowanie misji wymagało niemałych starań Lamberta.
Dziewięćdziesiąt minut po opuszczeniu archipelagu Czouszan osprey wylądował w bazie sił
powietrznych w Kadenie, gdzie na Fishera czekał już sierżant lotnictwa, który podwiózł go do gotowego
do lotu myśliwca F-15D Eagle. Ubrano go w kombinezon, posadzono na tylnym siedzeniu, a pilot
powiedział tylko: „Niczego nie dotykać". Pięć minut później eagle wzniósł się w powietrze i skierował
na południowy zachód.
Zmęczony Fisher szybko zapadł w sen. Obudził się podczas tankowania w powietrzu z latającej
cysterny KC-135 Stratotanker, a potem dopiero po wylądowaniu w Kabulu. Na afgańskim lotnisku
czekał na niego kolejny sierżant, tym razem wojsk lądowych, który podrzucił go do stojącego na pasie
odrzutowca Gulfstream V. Fisher domyślał się, że samolot należy do miniaturowej floty odrzutowców
obsługującej wysokich urzędników CIA.
Lot z Kabulu trwał zaledwie dwie godziny. I tak, osiem godzin po tym, jak Fisher odpłynął z Cezi Maji,
opony gulfstreama z piskiem dotknęły pasa aszchabadzkiego lotniska.
Fisher nie wysiadł jednak z samolotu. Czekał rozparty w wygodnym siedzeniu, podczas gdy obsługa
lotniska szukała przyczyn zapalenia się kontrolki ostrzegawczej, co jakoby zmusiło gulfstreama do
lądowania. Kiedy zaczęła zapadać noc, w bocznych drzwiach pojawiła się głowa szefa mechaników;
oznajmił pilotowi, że nie wykryto żadnej awarii. Zezwolono im na start.
Gdy znaleźli się już w powietrzu, pilot skomunikował się drogą radiową z wieżą w Aszchabadzie i
poprosił o zezwolenie na pokołowanie nad miastem, by upewnić się, że kontrolka znów się nie zapali.
Następnie zatoczył łuk na południowy wschód, oddalając się od lotniska na niskim pułapie.
- Dwieście czterdzieści metrów - ogłosił przez interkom. - Zrzut za trzy minuty.
Fisher już przypinał sobie paralotnię.
Sześć kilometrów od Aszchabadu Fisher wyskoczył przez boczne drzwi gulfstreama. Odczekał chwilę,
po czym pociągnął za linkę; usłyszał łopot rozkładających się skrzydeł. Poderwało go w górę.
Według raportu Grimsdottir Ailar Marjani nie należał do biednych emerytów. Były szef turkmeńskiego
wywiadu wybudował sobie malowniczą posiadłość trzynaście kilometrów od Aszchabadu, u podnóży
Kopet-Dagu.
Kierując się wskazaniami migającego markera na ekranie OPSAT-u, Fisher wylądował wśród porosłych
trawą, łagodnie falujących wzgórz, oddzielających miasto od pasma górskiego. Nawet w ciemności nie
mógł się nadziwić krajobrazowi. Gdyby nie wiedział, gdzie jest, mógłby pomyśleć, że znajduje się w
zachodniej Dakocie czy wschodniej Montanie. Noc była ciepła - około dwudziestu stopni Celsjusza -
niebo bezchmurne. Delikatna bryza poruszała sięgającą do kolan trawą.
Włożył ekwipunek, z OPSAT-u odczytał swoje położenie i ruszył biegiem przed siebie.
Po jakichś dwóch kilometrach zatrzymał się na szczycie wzgórza. Położył się na brzuchu i wyjął gogle.
Od domu Marjaniego dzieliło go jeszcze półtora kilometra, ale nawet z tej odległości nie mógł go nie
zauważyć. Widział skupisko białych prostopadłościanów i łuków, malowniczo przytulone do podnóża
skarpy. W każdym oknie paliło się światło. Fisher przyjrzał się im po kolei, nie dostrzegł jednak nikogo.
Budynek otaczały nieregularnie rozmieszczone kępy palm, oświetlone od dołu reflektorami
punktowymi. Fisher zauważył też dwie fontanny wyrzucające z siebie lśniące obłoki wody.
Korzystając z niecek między wzgórzami, zbliżył się do obiektu na odległość czterystu metrów.
Wczołgał się na kolejny pagórek i położył w trawie. Stąd widział już samotnego strażnika po lewej
stronie zwieńczonej łukiem bramy wjazdowej, a za bramą okolone żywopłotem podwórze i lśniący
pośrodku basen w kształcie nerki. Strażnik opierał się o łuk. Jego kalasz stał przy ścianie kilka metrów
dalej. Fisher zastanawiał się, czy facet nie przysypia.
Kryjąc się w wysokiej trawie, podczołgał się w lewo, potem prosto, aż znalazł się w odległości
pięćdziesięciu metrów od łuku. Z kabury na plecach wyciągnął SC-20, wycelował w wartownika, po
czym obejrzał łuk, szukając innych strażników. Nikogo. W podczerwieni to samo. Ponownie wycelował
w samotnego mężczyznę, starannie mierząc w klatkę piersiową.
Pociągnął za spust. Strażnik zgiął się wpół i osunął na ziemię. Fisher zestrzelił jeden z naziemnych
reflektorów, po czym się rozejrzał. Pewnie ktoś przyjdzie sprawdzić, co się stało. Minęło jednak pięć
minut i nikt się nie zjawił.
Schował SC-20, podczołgał się na tyle blisko, że łuk bramy przysłonił mu okna na piętrze, poderwał się
i pozostały dystans przebył sprintem. Chwycił kałasznikowa, wyrzucił go w trawę, potem złapał trupa za
kołnierz i wciągnął za bramę. Odwrócił się w lewo i wszedł w krzaki.
Z prawej strony dobiegł go chrzęst żwiru. Po podjeździe szedł mężczyzna z kałasznikowem na
ramieniu. Przystanął przy łuku bramy. Popatrzył w lewo, potem w prawo, i zawołał:
- Aszik?
Niech to szlag.
ROZDZIAŁ 48
Fisher zdjął gogle, odłożył je na bok i przykucnął jak najniżej. Oparł się o mur, przyciskając podbródek
do klatki piersiowej. Wyciągnął pistolet.
- Aszik? - znów zawołał mężczyzna.
Fisher wydobył z siebie zduszony jęk. Kątem oka zauważył, że strażnik się odwraca. Powoli uniósł rękę,
po czym pozwolił jej opaść, jakby w omdleniu.
- Aszik!
Mężczyzna szedł szybko ku niemu przez podjazd. Gdy zbliżył się do krzaków, Fisher uniósł pistolet i
strzelił mu w czoło. Strażnik stęknął i upadł twarzą w dół. Fisher złapał go za nadgarstek, wciągnął w
cień i zostawił obok pierwszego wartownika. Dwóch z głowy.
Na pozostałych wartowników dał sobie więcej czasu. Korzystając z cieni i naturalnych kryjówek, szedł
wzdłuż muru od wewnątrz. Wypatrywał kolejnych strażników. Systematycznie przyglądał się też
oknom, czy ktoś się za nimi nie porusza.
Zauważył jeszcze tylko jednego wartownika, przemierzającego okoloną ozdobnymi krzewami,
wysypaną żwirem ścieżkę po wschodniej stronie domu. Poczekał, aż go minie, po czym wyszedł z
ukrycia, zakrył mu usta ręką i wbił sykesa w podstawę karku. Facet zesztywniał, szarpnął się i zwisł w
ramionach agenta. Fisher przeciągnął ciało w krzaki.
Przeszedł teraz na tył domu, do oszklonego patia, wychodzącego na drugi basen. W odróżnieniu od
pokojów na piętrze, pogrążone było w ciemności. Panowała cisza, zakłócana tylko gulgotaniem
napowietrzaczy basenu i odległym szumem klimatyzatorów.
Drzwi na patio wykonano z lichego aluminium; zasuwkę otworzył w zaledwie piętnaście sekund. Gdy
wszedł do środka, owionęło go chłodne powietrze. Odczekał kilka chwil, wdychając je z rozkoszą.
Marjani najwyraźniej upodobał sobie biel w przeróżnych odcieniach. Ściany, skórzane sofy i dywany
były lekko kremowe. Wokół patia stały turkmeńskie rzeźby. Naprzeciwko drzwi znajdowały się
prowadzące na piętro schody.
Fisher pochylił się i wszedł na górę, ostrożnie, stopień po stopniu, aż przez czarną balustradę z kutego
żelaza i zobaczył pokój na piętrze -jak się tego spodziewał, cały utrzymany w bielach. Jedynie podłogę
wyłożono dość toporną mozaiką z błękitnych kafelków. Przy oknach wychodzących na bramę
wjazdową urządzono kącik wypoczynkowy.
Fisher przeszukał całe piętro. Zajrzał do godnej mistrza kucharskiego kuchni ze sprzętami ze stali
nierdzewnej, jadalni oraz gabinetu, którego ściany zajmowały regały z książkami. Ruszył na drugie
piętro; znajdowała się tam siłownia, trzy sypialnie dla gości oraz łazienka z łaźnią parową, sauną i
wanną z hydromasażem.
Był w połowie schodów na trzecie piętro, gdy usłyszał jakieś głosy. Zamarł, ale zorientował się, że to
tylko telewizor.
„Witamy w Idolu. Nasz kolejny uczestnik wykona..." Szum przełączanych kanałów, potem: „... ale
Ricky..." Znów szum i dał się słyszeć motyw przewodni Gilligan 's Island.
Fisher uśmiechnął się smutno. Ale sobie Marjani znalazł zajęcie na stare lata...
Były minister siedział w rozkładanym fotelu obitym a jakże -białą skórą w pokoiku wychodzącym na
basen na tyłach domu. Na brzuchu trzymał paczkę chipsów i pilotem celował w telewizor. Fisher
wycofał się przez łukowate przejście, przeszukał resztę piętra, po czym wrócił do pokoiku. Na ekranie
telewizora Gilligan bawił się z szympansem, rzucając mu kokos.
Fisher wyłączył światło, zakładając jednocześnie gogle, i zaszedł Marjaniego od tyłu, nim ten zdążył
podnieść się z fotela. Przyłożył mu sykesa do gardła i syknął:
- Ani piśnij. Strażnicy nie żyją. Jeśli nie chcesz do nich dołączyć, rób, co mówię.
Z raportu Grimsdottir wynikało, że Marjani nieźle zna angielski. Jego rozpaczliwe skinięcie głową to
potwierdziło.
- Kim jesteś? Czego chcesz?
Dwa klasyczne pytania, pomyślał Fisher. Z biegiem lat przekonał się, że ci, co nie biorą udziału w
rozgrywce, kiedy ktoś przystawi im nóż do gardła, zazwyczaj proszą tylko, by ich nie zabijać.
Złoczyńcy natomiast zawsze zadają takie pytania, jak Marjani - i to nawet z oburzeniem.
- Odpowiedź na pierwsze pytanie - wyszeptał mu do ucha Fisher - brzmi: „Nie twój zasrany interes".
Odpowiedź na drugie: „Chcę cię zabić, ale dam ci szansę, żebyś mnie od tego odwiódł".
Pociągnął Marjaniego przez korytarz, gasząc światła. Znaleźli się w głównej sypialni. Z łóżka porwał
poduszkę, poprowadził Marjaniego do łazienki i wepchnął go do wanny. Zamknął drzwi i usiadł na
toaletce obok wanny.
Nie włączył w łazience światła. Panowała w niej głęboka ciemność. Przez noktowizyjne gogle widział,
jak Marjani rozgląda się, z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi wanny. Były wywiadowca był tłuściochem
z zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami i obwisłymi wąsami. Przypominał Fisherowi rzezimieszka ze
starego westernu. Twarz lśniła mu od potu. Fisher pozwolił mu tak siedzieć w ciemności. Cisza
przeciągała się nieznośnie, aż w końcu Marjani wybuchnął:
- Jest tu ktoś? Hej, jest tu...
- I owszem.
- Czego chcesz?
- Już to przerabialiśmy. Zadam ci kilka pytań. Jeśli nie spodobają mi się odpowiedzi, zdechniesz w tej
wannie. Koniec z Gilligan 's Island, koniec z / Love Lucy, zrozumiano?
- Chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia! Nie wolno ci!... Fisher wyjął sykesa i lekko ukłuł
Marjaniego w udo. Ten wrzasnął i zwinął się w kłębek.
- No i jak? Może jednak mi wolno? - zapytał Fisher.
- Odbiło ci!
- Siadaj prosto, wyciągnij nogi, zdejmij buty i skarpetki i połóż ręce na brzegach wanny.
- Co?
- Masz trzy sekundy. Marjani usłuchał.
- Dwa tygodnie temu miałeś tu gości - zaczął Fisher. - Chińczyka z dwoma ochroniarzami i Irańczyka z
własnymi gorylami. O czym rozmawiali?
- Nie wiem.
Nie kłamał. Heng mówił, że spotkał się tylko z Irańczykiem.
- Ile czasu tu byli?
- Ze dwie... może trzy godziny.
Znowu prawda. Korzystając z tego, co już wiedział, Fisher sprawdzał Marjaniego, zwracał uwagę na
jego mimikę i modulację głosu.
- Kto był na tym spotkaniu?
- Tylko Chińczyk i ten drugi. Mówiąc „ten drugi", Marjani lekko się zawahał.
- Przyjechali razem czy osobno?
- Osobno. Ale czemu...
- Kim jest Irańczyk? - obcesowo przerwał mu Fisher i drasnął go w stopę. Tym razem mniej delikatnie.
Marjani zawył z bólu i sięgnął ręką ku nodze.
- Nie ruszaj się - ostrzegł Fisher - albo obetnę ci paluch! Marjani niechętnie odchylił się do tyłu. Dolna
warga drżała mu nerwowo.
Prawie go mam, ucieszył się Fisher. Stres - nic przecież nie widział - i nieoczekiwane ataki z ciemności
niemal już złamały starego.
Sam zahaczył czubkiem sykesa o mały palec Marjaniego i pociągnął. Marjani wzdrygnął się i syknął.
- Nie! Proszę, nie rób...
- Nazwisko tego Irańczyka.
Marjani przymknął oczy. Zawahał się, jednak nie chciał mówić.
- Nie znam go. Proszę...
Fisher odczekał pięć sekund, po czym wyciągnął ostrze spomiędzy jego palców.
- Czy aby na pewno?
- Przysięgam, nie wiem, kim jest. Zjawił się nie wiadomo skąd
Fisher chwycił poduszkę i rzucił nią w Marjaniego. Wylądowała mu na brzuchu.
- Co... co to jest? - spytał zaskoczony.
- Poduszka - wyjaśnił Fisher. - Zakryj nią twarz.
- Co? Dlaczego?
- Stłumi odgłos wystrzału.
Twarz Marjaniego poszarzała.
- Proszę! Nie...
Fisher pozwolił mu chwilę pochlipać, po zapytał:
- Zmieniłeś zdanie? Powiesz mi, kim jest Irańczyk?
Marjani pokiwał głową i zaczął mówić.
ROZDZIAŁ 49
Kiedy skończył, Fisher uzyskał kilka odpowiedzi, ale wraz z nimi pojawiło się jeszcze więcej pytań.
Uśpił Marjaniego, skrępował mu ręce i nogi plastikowymi kajdankami, zarzucił go sobie na ramię i
zaniósł do garażu. Stał tam śnieżnobiały hummer hi alpha. Sam wepchnął bezwładnego Marjaniego na
tylne siedzenie, przywiązał za stopy do jednej z przelotek i wskoczył za kierownicę. Kluczyki były w
stacyjce.
Trzydzieści sekund później wjechał na podjazd. Klimatyzacja pracowała jak należy. Za bramą skręcił w
lewo, na północny zachód. Jechał z wyłączonymi światłami, wykorzystując poświatę księżyca przez
piętnaście minut, aż opuścił górzysty teren i znalazł się na pustyni Kara--Kum. Zatrzymał się i zgasił
silnik. Postukał w implant.
- Pika, tu Sierp, odbiór.
- Nadawaj, Sierp - zgłosił się Bird.
Po uzupełnieniu paliwa w Kabulu Redding wraz z resztą załogi ospreya ruszył godzinę później śladem
gulfstreama. Prześliznęli się przez granicę Turkmenistanu i usiedli na pustyni, dziewięćdziesiąt sześć
kilometrów od Aszchabadu.
- Proszę o ewakuację. Dwóch pasażerów. Koordynaty: jeden-dwa-dwa-przecinek-pięć na
trzy-dwa-przecinek-trzy. Transponder nadaje. Odbiór.
- Przyjąłem, Sierp. Wyruszam.
Osprey pojawił się już w dwanaście minut później - leciał tuż nad ziemią rotory odbijały blask księżyca.
- Mam z tobą kontakt wzrokowy, Pika - oznajmił Fisher. - Potwierdź, że ty też - zamrugał światłami
przeciwmgielnymi hummera.
- Potwierdzam, Sierp. Mamy cię.
Osprey siadł sto metrów od samochodu, na niewielkim pagórku. Redding zszedł po rampie, by pomóc
Fisherowi wtaszczyć Marjaniego.
- Masz nowego przyjaciela? - spytał.
- On tak nie myśli, ale nam się przyda.
Redding zajął się pasażerem, a Fisher przeszedł do kokpitu.
- Bird, jak tam z radarami?
- W porządku. Kurde, w Turkmenistanie stacje radarowe rozmieszczone są co tysiąc sześćset
kilometrów. Moglibyśmy tu siedzieć całymi dniami - zerknął z niepokojem na Fishera. - Chyba nie
będziemy tkwić tu kilka dni, co?
- Nie. Miej tylko oczy szeroko otwarte.
Fisher przeszedł na tył i usiadł przy konsolecie komunikacyjnej. Na ekranie pojawił się Lambert.
- Status? - spytał.
- Bezpiecznie ewakuowany. Marjaniego opłacił Zhao za pośrednictwem Henga, on sam jednak o tym
nie wie. Nigdy nie słyszał o Zhao. Nie jestem pewien, czy mu wierzyć, ale nie było czasu, by go bardziej
przycisnąć. Mówi, że Heng spotkał się z Irańczykiem, niejakim Kavadem Abelzadą. Pochodzi z
przygranicznej wioski Sarani. Tam się urodził i wychował.
Nim Lambert zdążył zadać kolejne pytanie, odezwała się Grimsdottir.
- Już szukam.
- Jest ze mną Tom Richards - oznajmił Lambert. - Wtajemniczyłem go w wątek Zhao. Myślę, że ma
brakujący nam fragment układanki.
- Dawaj go tu.
Ekran znów podzielił się na dwie części. Po drugiej stronie pojawiła się twarz Richardsa.
- Oczywiście już to wiecie, ale potwierdzam: prowadzimy operację przeciw Zhao... wspólnie z
Brytyjczykami i Rosjanami.
- Zgaduję, że chodzi o haj. Richards kiwnął głową.
- Trzy lata temu prezydent podpisał ściśle tajne rozporządzenie, w którym uznawał dystrybucję haju za
jawne i bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa narodowego. W Moskwie i Londynie też dostrzegli
zgubne efekty działania narkotyku, łatwo więc było ich przekonać, żeby dołączyli do operacji. Jej nazwa
kodowa to Jupiter. Przez ostatnich dwadzieścia osiem miesięcy prowadziliśmy wojnę podjazdową
przeciw Zhao, we współpracy z rosyjskim SWR i brytyjskim Ml-6. Zaczęliśmy od drugorzędnych
aspektów jego działalności. Odcinaliśmy pieniądze, atakowaliśmy transporty, przejmowaliśmy
pomniejszych agentów, tego typu rzeczy.
- W Pekinie o tym wiedzą?
- A skądże! Zhao ma w kieszeni tylu polityków i generałów, że już nawet przestaliśmy liczyć.
- I co dalej?
- Kiedy już podgryźliśmy te jego drugorzędne interesy, uderzyliśmy w niego samego - oznajmił
Richards. - Zaczynając od ważnych osób.
- Jak ważnych? - dociekał Fisher.
- Bardzo ważnych. Większość imperium Zhao należy do członków jego rodziny: braci, kuzynów,
wujów. Zaczęliśmy ich eliminować, jednego po drugim.
- Że co proszę?
- Każdy kraj wprowadził do gry specjalnie przeszkolone zespoły. Nie mieliśmy wyboru.
Fishera zaszokowało nie tyle to, że Richards przyznał, iż CIA posiada w terenie zespoły
wykwalifikowanych zabójców, ile raczej fakt, że prezydent wykonał tak śmiałe posunięcie. Cel uświęca
środki, jeśli jednak Jupiter wyszedłby kiedykolwiek na jaw, wynikły z tego skandal zakończyłby karierę
jego samego, i każdego powiązanego z operacją.
- Ilu jak dotąd udało się wam usunąć? - pytał dalej Fisher.
- Sześćdziesięciu dwóch. Dwudziestu trzech członków jego rodziny i trzydziestu dziewięciu innych
podwładnych.
- No to co z jego imperium?
- Pracuje na jałowym biegu. Za kolejne pół roku przestanie istnieć. Haj będzie płynął coraz mniejszym
strumyczkiem, aż w końcu strumyczek wyschnie.
No i mamy motyw Zhao, zrozumiał Fisher. Zemsta i walka o przetrwanie. Zamordowano dwudziestu
trzech członków jego rodziny; gra szła o dziesiątki miliardów dolarów. W swoim mniemaniu Zhao
odpowiedział tylko na amerykańsko-rosyjsko-brytyjską deklarację wojny. Wiedząc jednak, że nie
wygra bezpośredniego starcia, wykombinował sobie strategię rodem ze Sztuki wojny Sun Tzu.
Oto przeprowadza najbardziej w historii wyniszczający atak na Stany Zjednoczone, zrzucając winę na
Iran - który i tak jest już uważany za Czarnego Luda. Stany Zjednoczone odpowiadają przygotowaniami
do wojny, do gry zostaje wciągnięta Rosja, odpowiedzialna za użycie odpadów radioaktywnych
wykradzionych lub wyprzedanych z Czarnobyla. Od tego momentu sprawy potoczą się już własnym
torem. Ogólnoświatowe oburzenie i opór Iranu dokonają reszty. Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i
stworzoną przez nie ewentualną koalicję wessie długotrwała i zapewne niemożliwa do wygrania trzecia
wojna bliskowschodnia. Rosja stanie się pariasem światowej sceny politycznej jako współsprawca -
wskutek zaniedbania lub korupcji - śmierci ponad pięciu tysięcy niewinnych osób. Wszystkie strony
poniosą ofiary, a politycy na całe lata zapomną o Kuan-Yin Zhao.
W najgorszym wypadku Zhao się zemści, w najlepszym dostanie również szansę na odbudowę swojego
imperium.
- Pułkowniku - oznajmił tryumfująco Fisher - o to właśnie chodzi. To gra Zhao.
- Zgadzam się. Ale czy mamy na to dość dowodów?
- Możemy mieć, jeśli dorwiemy Kavada Abelzadę - stwierdził Richards. - To on jest brakującym
ogniwem. Musiał dostarczyć Zhao załogantów „Trego" i ludzi, którzy doprowadzili do skażenia
Slipstone.
Znów włączyła się Grimsdottir.
- Chyba wiem dlaczego. Jeszcze półtora roku temu Abelzada odsiadywał dziewięcioletni wyrok w
Teheranie, jako polityczny. Skazano go w procesie o „podżeganie do powstania" oraz „spisek mający na
celu obalenie rządu Islamskiej Republiki Irańskiej". Kiedy go uwięziono, jego fanatycznych
zwolenników były tysiące. W dniu wydania wyroku skazującego w Teheranie doszło do siedemnastu
samobójczych zamachów bombowych.
- Zważywszy na to, co się tam dzieje, fakt, że Irańczycy przypięli Abelzadzie etykietkę niebezpiecznego
radykała, wiele nam o nim mówi - stwierdził Fisher. - Grim, wiemy, jaki problem miał z rządem?
- Już sprawdzam... Coś mam: żądał natychmiastowego wypowiedzenia otwartej wojny Stanom
Zjednoczonym, Izraelowi i wszystkim ich sojusznikom. Cytuję: „Musimy zmieść zachodnie cywilizacje
z powierzchni ziemi i rozrzucić kości niewiernych w każdym zakątku świata. Niedopełnienie tego
świętego obowiązku jest obrazą w oczach Allaha".
- Jak milutko - syknął Lambert. - A więc Zhao dowiedział się o planach Abelzady, skontaktował się z
nim i zaoferował sposobność nie tylko obalenia rządu w Teheranie, ale i wciągnięcia w krwawe
porachunki Stanów Zjednoczonych. A wszystko to za cenę dostarczenia paru lojalnych fanatyków.
- Stan pogotowia - zauważył Fisher. - Rozumiem, czemu nie mógł nie skorzystać z takiej okazji.
- A zatem jak go dorwiemy? - Richards przeszedł do konkretów. - Mogę skompletować zespół, ale to
zajmie...
- Powiem ci, jak go dorwiemy - przerwał mu Fisher. - Jesteśmy trzydzieści dwa kilometry od granicy z
Iranem. Osiem kilometrów za nią leży Sarani. Lecimy tam, lądujemy na jego podwórku i go zgarniamy.
- Łatwe jak bułka z masłem, co? - zakpił Richards.
- Wcale niełatwe - odciął się Fisher. - Ale to może być nasza jedyna szansa. Pułkowniku?
Fisher widział, jak szef uszczypnął grzbiet nosa, przymykając na chwilę oczy. Wreszcie spojrzał na
niego.
- Bierz go, Fred.
ROZDZIAŁ 50
Bird wyłączył silniki. Siedzieli w ciszy i ciemności, czekając, aż Lambert skończy przygotowywać trasę
ich misji. O ile przestrzeń powietrzna Turkmenistanu przypominała sito, o tyle irańska zaczynała się litą
ścianą. Wzdłuż granicy rozciągała się sieć stacji radarowyc wczesnego ostrzegania wraz z bateriami
pocisków przeciwlotniczych. Nie dość, że ich zasięgi nachodziły na siebie, obejmując całą granicę, to
jeszcze pozostawały one w stałym kontakcie z Irańskim Dowództwem Obrony Powietrznej. Wykrycie
w Turkmenistanie wzbudziłoby zainteresowanie. W Iranie zasypałby ich grad pocisków i nadleciałyby
myśliwce bojowe.
Lambert skontaktował się przez telefon z NRO Narodowym Biurem Rozpoznania, żądając w trybie
nagłym zmiany przydziału zadań satelity szpiegowskiego. W tym przypadku chodziło o jeden z dwóch
satelitów radarowych - w skrócie RADSAT-ów - stale prowadzących obserwacje Iraku. Satelity takie -
oznaczone kryptonimami w rodzaju Lacrosse, Onyks czy Indygo - orbitowały na wysokości niemal
sześćset pięćdziesięciu kilometrów nad Ziemią. Każdy ważył piętnaście ton i wielkością dorównywał
autobusowi. Potrafiły dostrzec obiekt wielkości książki - również w deszczu, mgle czy mroku nocy.
- Pobiera się aktualizacja mapy - zawołał Bird z kokpitu. - Macie na ekranie.
Siedzący przy konsolecie komunikacyjnej Redding przełączył się na system nawigacyjny ospreya.
Fisher pochylił się nad jego ramieniem, by lepiej widzieć. Wyświetlony obraz przypominał standardową
mapę topograficzną - przedstawiała teren między ich lądowiskiem a wioską Sarani - uzupełnioną jednak
danymi z RADSAT-u, pozwalającymi dodać trzeci wymiar do ukształtowania terenu.
Na mapę nakładała się żółta przerywana linia - zaczynała się w miejscu, gdzie teraz znajdował się
osprey, biegła łukiem wokół Aszchabadu i zygzakiem przez góry Kopet-Dag, a kończyła się na
skupisku budynków i przecinających się dróg: na Sarani.
Korzystając z trackballa konsolety, Redding obracał i przybliżał obraz, zmieniając perspektywę, od
widoku z lotu ptaka, po widok przed oczami pilota. Przesunął kółko i obraz przybliżył się, jakby
widziany przez jastrzębia, który wleciał w głęboki kanion. Znów dotknął kółka i powrócił do widoku z
lotu ptaka.
- Wystarczy, że otrzemy się skrzydłem o jedną z tych ścian, a zmienimy się w kulę ognia.
- Tym bym się nie martwił - odparł Fisher. - Bird potrafi przelecieć tym cacuszkiem przez bramkę
futbolową z prędkością siedmiuset dwudziestu kilometrów. Bardziej martwi mnie to. - Postukał palcem
w ekran.
Miał na myśli rozrzucone wzdłuż ich górskiej trasy pulsujące czerwienią kwadraty. Każdy z nich to
stacja radarowa z pobliską wyrzutnią pocisków balistycznych.
Fisher przeszedł do kokpitu. Bird i Sandy w skupieniu pochylali się nad ekranem, studiując obraz z
RADSAT-u.
- I co myślicie? - zapytał Fisher.
- Myślę, że chcę podwyżki - mruknął Bird, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Przewieziesz nas bezpiecznie tam i z powrotem i zapłacę ci z własnej kieszeni.
- Od ciebie, Sam, chcę tylko porządnego steku na obiad.
- Masz to jak w banku. Możesz to zrobić?
- Jasne, się zrobi, ale nie gwarantuję, że nie będzie trzęsło.
- Lambert do ciebie. - Redding zawołał Fishera, ustępując mu miejsce przy konsolecie. - Dalej,
pułkowniku.
- Mała aktualizacja, Sam. Prezydent zatwierdził operację bojową samolotów z „Reagana". Zaczną od
eliminacji wyrzutni pocisków ziemia-ziemia rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża, od Jask po wyspę
Chark.
Sensownie. Irańska marynarka wojenna utrzymywała setki nadbrzeżnych wyrzutni rakietowych, w
większości wycelowanych w cieśninę Ormuz, naturalne przewężenie między Zatoką Omańską a Zatoką
Perską. W każdy centymetr kwadratowy powierzchni morza wymierzono najróżniejsze pociski, od
Silkworm (Jedwabnik) po C-801. Fakt, że grupa uderzeniowa myśliwców z „Reagana" miała najpierw
uderzyć w wyrzutnie, oznaczał tylko jedno: Piąta Flota przygotowywała się do wejścia do cieśniny i
zajęcia pozycji wzdłuż zachodniego wybrzeża Iranu. Jeśli Irańczycy chcą uderzyć pierwsi, zrobią to,
gdy grupa uderzeniowa wpłynie w przesmyk.
- Kiedy?
- Jutro przed świtem. Pierwsza popłynie Dziewiąta Flotylla Niszczycieli. Kiedy okręty zajmą już
pozycje, należy oczekiwać zmasowanego ataku tomahawkami i samolotami z „Reagana".
Dziewiąta Flotylla składa się z niszczycieli należących do SA(i. Wystrzelone z okrętów rakiety
Tomahawk namierzą irańskie centra dowodzenia i instalacje radarowe w głębi kraju. Fisher zerknął na
zegarek: dziewięć godzin. Tyle mają czasu na dostarczenie dowodu, że zaangażowanie Iranu istnieje
jedynie w postaci sfabrykowanej przez Kuan-Yin Zhao.
- Odlatujemy za dziesięć minut - zdecydował. - Przy odrobinie szczęścia wrócimy z Abelzadą za kilka
godzin. Pułkowniku, tak sobie myślałem o tym jego spotkaniu z Hengiem w domu Marjaniego. Udzielał
Abelzadzie instrukcji przed atakiem na jakąś instalację wojskową gdzieś na wybrzeżu.
- Dowiem się. Każda baza na zachodnim i wschodnim wybrzeżu zostanie postawiona w stan pogotowia.
- Bardzo dobrze - powiedział Fisher. - Jeśli Zhao ma jeszcze asa w rękawie, to zapewne właśnie takiego.
Pytanie: gdzie i kiedy zagra tą kartą?
Osprey uniósł się w powietrze i obrócił dziobem na północny zachód. Coraz bardziej zwiększając
prędkość, prześliznął się na wysokości dziesięciu metrów nad wzgórzami i dolinami. Lecieli w
kompletnej ciemności, bez świateł nawigacyjnych, z wyłączonymi wszystkimi emiterami: bez
transpondera IFF, radia i radaru działającego w podczerwieni.
Po kilku minutach już okrążali Aszchabad. Miasto rozciągało się dwadzieścia cztery kilometry dalej.
Przez okno Fisher widział światła mknących po ulicach i szosach samochodów.
Musnęli czarny owal jeziora, przemknęli nad linią kolejową. Teren pod nimi zaczął się zmieniać.
Pagórki były coraz większe - dotarli do przedgórza Kopet-Dagu. Redding siedział przy konsolecie,
obserwując tę samą mapę, którą Bird i Sandy wykorzystywali do nawigacji. Jedna po drugiej nikły w
dali wioski. Fisher odczytywał z ekranu ich nazwy: Bagir, Czuli, Firjuza, aż minęli wszystkie, a w dole
pozostało tylko pustkowie.
- Niecałych dziesięć kilometrów do granicy - oznajmił Bird. Fisher przeszedł do kokpitu i przykucnął
między siedzeniami.
Przez przednią szybę widział pasmo Kopet-Dagu z jego poszarpaną linią szczytów i grani na tle jeszcze
ciemniejszego nocnego nieba.
Na konsolecie Birda zamrugała czerwona kontrolka i coś zaczęło piszczeć. Elektroniczny kobiecy głos
ostrzegł: „Uwaga, źródło promieniowania radarowego na. Bird nacisnął jakiś przycisk i głos umilkł.
- Redding? - zawołał.
- Widzę. Jesteśmy na granicy zasięgu. Zwrot za trzydzieści sekund.
- Lepiej zapnij pasy - poradził Bird Fisherowi. - Będzie troszkę trzęsło.
ROZDZIAŁ 51
- Trzymaj się! - krzyknął Redding. - Granica za pięć... cztery... trzy... dwa... jeden!
Fisher zacisnął dłonie na podłokietnikach, gdy Bird ostro skręcił.
W kokpicie znów piszczał alarm ostrzegający przed radarami. Fisher wyciągał szyję nad ramieniem
Reddinga, by dojrzeć monitor. Redding rozdzielił wyświetlany obraz na dwie części - widok z góry po
lewej, widok przed oczami pilota po prawej. Widok z lotu ptaka przedstawiał zbliżające się bliźniacze
szczyty z pulsującymi czerwonymi kwadratami. Obraz widziany przez pilota pokazywał, jak osprey
nurkuje nad granią w wąwóz. Błyskawicznie minęli granitowe ściany, niemal ocierając się czubkami
skrzydeł o poszarpane krawędzie.
- Zmiana kursu za dwadzieścia sekund - oznajmił Redding. - Podaję nowy kurs: dwa-dwa-jeden, ostre
zejście na dziewięć metrów.
Alarmy radarowe rozbrzmiewały teraz jeden za drugim, nakłada¬jąc się na siebie. Stacje radarowe były
coraz bliżej. Fisher pochylił się do przodu, by lepiej widzieć. Widok zza szyby kokpitu przyprawiał o
mdłości. Czarna kreska horyzontu wiła się i falowała, gdy Bird omijał kolejne przeszkody.
- Stanowisko SAM trzy kilometry na sterburcie - zawołał Redding.
- Spadaj z tym marynarskim slangiem - odkrzyknął Bird. - Powiedz tylko gdzie!
- Trzy kilometry z przodu po prawej! Zmiana kursu za trzy... dwa... jeden... teraz!
Fishera wgniotło w siedzenie, szarpnęło nim w bok, gdy osprey się przechylił. Redding przełączył
monitor na pełnoekranowy obraz widziany przez pilota. Lecieli przesmykiem między szczytami.
Skrzydła ospreya ustawiły się prostopadle do powierzchni ziemi.
- W razie mdłości wyciągnąć torebki - zawołała wesoło Sandy. Alarm radarowy raptownie ucichł.
- Co teraz? - zapytał Bird.
- Pięć kilometrów do Sarani - odparł Redding. - Zbliżamy się do grani. Trzeba wskoczyć na sto
pięćdziesiąt metrów, ostro skręcić i przypaść do ziemi.
Dwadzieścia sekund lecieli w ciszy. Potem znów zapiszczał alarm.
- Ostro w lewo! - krzyknął Redding.
Osprey przechylił się na skrzydło. Przypięty do grodzi pasami mocującymi, z rękami, stopami i ustami
zaklejonymi taśmą izolacyjną, Marjani właśnie odzyskał przytomność. Zacharczał i wybałuszył oczy.
Fisher mrugnął do niego porozumiewawczo i pomachał mu ręką.
- Jazda! - krzyknął Redding. - Skręt w prawo! Teraz! Fisherem rzuciło w przeciwnym kierunku.
Podłokietnik wbił mu
się między żebra. Worek marynarski oderwał się od półki, przeleciał przez pokład, odbił od Marjaniego
i uderzył w rampę.
- Co jest, do cholery?!
- Radar przeciwlotniczy - oznajmił Bird.
- Stanowisko SAM - wyjaśnił Redding. - Nie było go na mapie!
- Naznaczyli nas?
- Wątpię. Za mało czasu, by przycelować.
- To w was lubię: optymizm - sapnął Fisher.
- Widzę już grań - włączyła się Sandy. - Hej, Redding, wygląda na znacznie wyższą niż sto pięćdziesiąt
metrów.
- Gdzie tam, sto czterdzieści siedem. Wierz mi, macie trzy metry zapasu.
- Trzy metry... ogrom! - zakpił Bird.
- Zaczynasz wejście za trzy... dwa... jeden.
Fisher nie spuszczał wzroku z monitora Reddinga. Grzbiet - poszarpana linia skał i kosodrzewiny -
wyrósł przed nim. 1 naraz zniknął. Fisher usłyszał tylko, jak coś szoruje o spód kadłuba pod jego
stopami, niczym gigantyczna szczotka po skórzanym bębnie.
- Troszkę liści zrzuciłem - zawołał wesoło Bird.
- Nurkuj! W dół, w dół!
Bird pchnął wolant. Osprey runął w przepaść. Elektroniczny głos w kokpicie zaskrzeczał: „Uwaga!
Kurs kolizyjny. W górę, w górę, w górę..." -Uciszją, Sandy.
Głos umilkł natychmiast, ale zaraz znów rozległ się alarm radarowy.
- Jesteśmy na skraju zasięgu - ostrzegł Redding. - Dziesięć sekund do skrętu. Szybki myk w prawo,
potem podciągnij w górę i przechyl w lewo.
Myk? - zdziwił się w duchu Fisher. Nie, nie jest chyba termin techniczny.
- Ile zostało stanowisk radarów? - zapytał Bird.
- To i jeszcze jedno, a potem jesteśmy już w strefie lądowania. Skręcaj! Teraz!
Tym razem Fisher się przygotował. Zaparł się nogami o pokład i wcisnął w fotel. Dłońmi chwycił się
mocno podłokietników, aż pobielały mu kłykcie. Osprey zdawał się dachować. Fisher poczuł, jak
żołądek podchodzi mu do gardła. Styropianowy kubek po kawie przeleciał mu przed nosem, spadł na
pokład i potoczył w kąt.
- To nazywasz mykiem, Bird? - zawołał do pilota.
- Nie, synu, to był supermyk. Dla mnie to małe piwo.
- Ostatnia stacja radarowa przed nami. Półtora kilometra oznajmił Redding.
Fisher rzucił okiem na monitor. Osprey leciał poziomo tuż nad usianym głazami dnem doliny.
Wysokościomierz wskazywał pięć metrów. Alarm radarowy zapiszczał, umilkł na kilka sekund, po
czym zapiszczał ponownie.
- Lecimy tuż pod nadirem wykrycia - poinformował Redding. - Fale biegną równolegle do kadłuba.
- Nadirem? - powtórzyła Sandy. - Znów naczytałeś się słownika, Will?
- To znaczy...
- Wiem, co to znaczy, głupku.
- Dawaj stery! - krzyknął Bird. - Grunt się wznosi. Namierzą nas.
- Ostry zwrot za siedem sekund - zawołał Redding. - Kurs zero-dziewięć-osiem.
- Nic nie widzę! - denerwowała się Sandy.
- To wąwóz. Wierz mi, lecimy wąwozem.
- Jak szerokim?
- Wystarczająco. Zostań... Trzy... dwa... jeden... teraz!
Redding miał rację: wąwóz był wystarczająco szeroki, ale ledwie się w nim zmieścili.
- Pudło... pudło... pudło... - mruczał pod nosem Bird, po raz n-ty nieznacznie korygując kurs, by uniknąć
zderzenia ze skalnym występem. Po trzydziestu sekundach takiego lotu gardziel zaczęła się rozszerzać,
aż wreszcie wąwóz otworzył się na łagodną dolinę.
- Strefa lądowania w zasięgu wzroku - zawołał Redding. - Lekki skręt w lewo i zobaczycie rzeczkę.
Lądujemy na północnym brzegu.
- Widzę ją widzę! - zawołał Bird po kilku sekundach. - A niech mnie! To najcudowniejszy kawałek
piachu na tej planecie.
Posadził ospreya. Fisher odpiął pas i zaczął wkładać elementy ekwipunku. Redding podał mu OPSAT.
- Masz tu nową mapę. Jakieś sześć kilometrów dalej, w Koppoz, jest posterunek wojskowy. Wysyłają
stamtąd regularne patrole, ale w takim terenie powinieneś je usłyszeć, gdy znajdą się kilometr od ciebie.
Fisher kiwnął głową i przeszedł do kokpitu. Odchylony w fotelu Bird popijał gatorade z butelki. Włosy
miał zlepione potem.
- Fajnie lataliście - rzucił z uznaniem Fisher.
- Do usług - odparła Sandy.
- Nie gaście silników. Gdybym was potrzebował...
- Półtorej minuty po wezwaniu będziesz miał linę przed nosem.
Fisher zbiegł po rampie, skręcił i ruszył przed siebie. Do Sarani miał niecałe dwa kilometry. Wątpił, by
o tej porze mógł się na kogoś natknąć. Mimo to zmieniał trasę, zygzakował między głazami i
zatrzymywał się co jakieś sto metrów, by wypatrywać ruchu i źródeł ciepła.
Spowity blaskiem księżyca teren wyglądał niesamowicie. Ostre kamienne iglice wznosiły się ku
mrocznemu niebu. Otaczały go ściany wąwozu i skały wielkie jak domy. Pokrywający grunt pył
przypominał mąkę. Każdy krok wzbijał tumany kurzu, które zawisały na chwilę w powietrzu.
Po dwunastu minutach biegu odczytał z OPSAT-u, że zbliża się do celu. Zwolnił i zaczął iść uważnie, od
jednego głazu do drugiego, aż dotarł do grani. Padł na płask i podczołgał się krawędź.
Pół kilometra dalej, u podnóża przeciwległego stoku, leżało Sarani. Wioskę spowijała cisza i ciemność,
świeciło się tylko w kilku oknach. W oddali zaszczekał pies. Dźwięk odbił się echem od skał i ucichł.
Pośrodku wioski znajdował się placyk z małym meczetem. Niektóre spośród kilkudziesięciu domów w
kolorze ochry i kremowym przycupnęły jeden nad drugim na zboczu. Najwyżej położone stały tuż przy
urwisku. Do każdego prowadziło okolone łukiem wejście.
Na ekranie OPSAT-u Fisher wyświetlił mapę. Obracając ją i przybliżając, wyszukał w końcu dom
Kavada Abelzady. Był jednym z tych przy urwisku. Przyjrzał mu się w zbliżeniu przez noktowizor. Nic.
Potem w podczerwieni. Znów nic. Już miał odwrócić wzrok, gdy zauważył rozbłysk czerwieni. Męskie
ramię na ścieżce obok domu. Ktoś tam siedział po ciemku, trzymał jakiś przedmiot. Fisher natychmiast
rozpoznał charakterystyczny kształt kałasznikowa.
Gdzie jest jeden ochroniarz, tam będzie ich więcej - zwłaszcza zważywszy na pozycję Abelzady. Skoro
ma tysiące fanatycznych wyznawców, trudno przewidzieć, ilu mieszkańców jego rodzinnej wioski
poświęci swoje życie, by go ochronić. Fisher doszedł do wniosku, że chyba wszyscy. Pewnie dlatego
Abelzada ukrył się tu po opuszczeniu więzienia. Gdyby ci z Teheranu znów zechcieli go schwytać,
musieliby dotrzeć do niego po trupach.
Fisher obejrzał zbocze, szukając słabych punktów. Nie był zachwycony. Do domu Abelzady można
było się dostać tylko w jeden sposób: przechodząc przez wioskę i wspinając się wąską krętą ścieżką.
(idyby choć jedna osoba zobaczyła go przez okno, znalazłby się w pułapce. Pozostawała mu tylko jedna
możliwość.
ROZDZIAŁ 52
Musiał poświęcić dodatkową godzinę, ale nie było na to rady. Marsz przez wioskę był równoznaczny z
samobójstwem. Wycofał się znad grani, odwrócił i na tyłku zjechał na dno wąwozu. Wywołał na ekranie
OPSAT-u mapę i przez pięć minut przesuwał ją i przybliżał, aż znalazł to, czego szukał. Wyruszył.
Szerokim łukiem ominął Sarani. Zaczął od szczeliny w ścianie kanionu, którą dostrzegł po drodze.
Miała ledwie trzy metry szerokości i piętnaście wysokości. Na górze się rozwidliła. Jedna odnoga biegła
na wschód, druga na zachód. Fisher wybrał wschodnią. Szedł aż do miejsca, gdzie przecinało ją koryto
wyschłego strumienia. Podążał nim na północ przez jakieś dwa kilometry, aż koryto rozszerzyło się w
parów. Skalne ściany były tu wygładzone - przez tysiąclecia obmywała je woda rzek okresowych.
Fisher zatrzymał się, by złapać oddech, i zerknął na OPSAT. Znajdował się dokładnie na zachód od
Sarani.
Sprawdzi teraz, co zapamiętał z lekcji geografii w szkole średniej.
Pognał na koniec korytarza. Wychylił się w prawo - nic. Po lewej stronie znajdował się mały salon z
podniszczonym orientalnym kobiercem i poduszkami. Przy palenisku kucał mężczyzna, wrzucając
kartki w ogień.
- Stój! Nie ruszaj się! - zawołał Fisher.
Mężczyzna zamarł. Płomienie oświetlały jego profil. To był Abelzada. Przez krótką chwilę przyglądał
się Fisherowi. Zmrużył oczy. -Ani się waż! - ostrzegł Fisher.
Ale Abelzada zdążył już chwycić jakiś przedmiot leżący obok stopy i zaczął odwracać się do
przeciwnika. Broń błysnęła odbitym światłem. Abelzada krzyknął, zapewne wzywając pomocy.
Sam potrzebował Abelzady żywego. Nie mógł go zabić. Jednak w tej pozycji nie miał gwarancji, że
strzał tylko go zrani, nie było też czasu na zmianę ustawienia SC-20. Strzelił w palenisko, tuż obok
głowy Abelzady. Ten ani drgnął. Już celował w Sama...
Fisher strzelił jeszcze raz.
Abelzada odchylił się do tyłu na piętach, po czym zwinął się w kłębek. Broń ze szczękiem upadła na
kamienną posadzkę. Fisher podbiegł i pochylił się nad nim. Martwy. Kula minęła biceps o centymetr i
weszła w ciało pod pachą. Utkwiła w sercu.
Fisher rozejrzał się. Co robić? Pudło u stóp Abelzady było pełne papierów. Na krześle obok zauważył
skórzaną torbę. Porwał ją i wepchnął kartki do środka.
Z oddali dobiegły go krzyki.
Nacisnął implant.
- Pika, tu Sierp, odbiór.
- Dawaj, Sierp.
- Pika, upadłem. Powtarzam: upadłem. - W przekładzie na język cywili znaczyło to: działam w trybie
ewakuacji. - Kierujcie się na mój transponder, strefa lądowania zagrożona.
- Przyjąłem. Trzymaj się, Sierp. Ruszamy.
Szanghaj
- Wiadomość z Sarani, wuju. Zhao spojrzał na Xuna. -Tak?
- Nastąpił atak. Ostrzelano wioskę.
- Jak dużymi siłami? -Niewielkimi. Mniej niż tuzin żołnierzy. -A więc to nie Irańczycy. Co z Abelzada?
- Nie żyje. Palił materiały, gdy go zastrzelili. Ale jeśli zdążył zacząć śpiewać...
- Nie zdążył - uciął Zhao. Złożył ręce na biurku i przymknął oczy. Układ sił na planszy uległ zmianie.
Padł jeden pion. Zhao wyobraził sobie nagły wyłom w swoich szeregach. Przeciwnik, pewien swego,
rusza do przodu. Czy udział Abelzady wystarczy, by rozpracować strategię'? - zastanawiał się. Nie,
przecież irański rząd nie ma w świecie silnej pozycji. Zaprzeczenia na nic się nie zdadzą.
- Co z grupą Abelzady? - zapytał.
- Na miejscu, gotowa do akcji.
- Więc wszystko inne nie ma znaczenia. Swoje zrobił. Prawdę mówiąc, jego śmierć to szczęśliwy zbieg
okoliczności. Wiesz dlaczego?
Xun myślał przez chwilę.
- Abelzada to fanatyk - oznajmił wreszcie. - Mógłby ulec pokusie i zacząć opowiadać o swoim udziale w
sprawie... przypisywał sobie zasługi. Zhao uśmiechnął się do siostrzeńca.
- Bardzo dobrze. Jestem pod wrażeniem. Xun odpowiedział uśmiechem.
- Synchroniczność, co?
- Idealna synchroniczność. Jeszcze tylko jeden ruch.
ROZDZIAŁ 53
Dwie godziny później znaleźli się poza granicami przestrzeni powietrznej Iranu, sto osiemdziesiąt
kilometrów na południowy wschód od Aszchabadu. Przecinając pustynię Kara-Kum, zmierzali do
Afganistanu.
Bird dotrzymał słowa. Osprey z rykiem wyłonił się z kanionu osiemdziesiąt sekund po wezwaniu.
Niemal szorując po dachach domów w wiosce, wykonał obrót w powietrzu i opuścił rampę pięć metrów
od Fishera.
Kiedy Fisher już pozbierał papiery do torby, w bocznym korytarzu umieścił dwie miny, zamknął
frontowe drzwi, podłożył pod nie minę ścienną i wybiegł z domu tylnym wyjściem. Wspiął się na
urwisko i czekał na ospreya. Gdy wchodził na rampę, usłyszał huk eksplozji w domu Abelzady, krzyk i
dwa kolejne wybuchy w korytarzu.
Osprey wzniósł się w powietrze i szybko odleciał - tą samą drogą którą przybył. Ostrzelało go kilka
karabinów, zdążył jednak skręcić do wąwozu i zniknąć w ciemnościach.
Ewakuacja z Iranu przebiegła gładko. Bird miał kilka godzin na zapoznanie się z planem lotu i
dopracowanie szczegółów, bez przeszkód ominął więc stacje radarowe wzdłuż granicy.
Redding i Fisher siedzieli w kokpicie i przeglądali papiery Abelzady.
- Taa, wszystko w farsi - stwierdził Redding.
- Jest trochę po mandaryńsku - zauważył Fisher.
Spojrzał na zegarek. Za sześć godzin niszczyciele z grupy „Reagana" wpłyną do cieśniny Ormuz.
Fisher czuł, że coś wisi w powietrzu. Zhao skrupulatnie zaplanował swoją grę. Na pewno
przygotowywał wszystko przez dwa lata albo i dłużej. Nie uzależniłby powodzenia operacji od
szczęścia czy zbiegu okoliczności. Jaki miał być jego ostateczny ruch? Bazy na Wschodnim i
Zachodnim Wybrzeżu postawiono w stan najwyższej gotowości.
Jaka była ostatnia misja zwolenników Abelzady?
Dwie godziny później wlecieli w przestrzeń powietrzną Afganistanu. Fisher usiadł przy konsolecie
komunikacyjnej i poczekał na połączenie z salą dowodzenia Wydziału Trzeciego. Na ekranie pojawiła
się twarz Lamberta.
- Abelzada nie żyje - bez owijania w bawełnę zameldował Fisher, po czym przeszedł do wyjaśnień. -
Gdy go znalazłem, rozpalał ognisko swoimi dokumentami. Uratowałem większość, kilkadziesiąt stron
w farsi, część po mandaryńsku. Mamy Marjaniego. Myślę, że jeśli się go odpowiednio przyciśnie,
będzie miał nam jeszcze coś do powiedzenia.
- Nie rozłączaj się. - Lambert wrócił po dziesięciu sekundach. -Nasza nadzieja w tłumaczach i śledczych
z CENTAF-u. - Miał na myśli Kwaterę Główną Centralnego Dowództwa Sił Powietrznych w bazie
lotnictwa Al Udeid w Doha w Katarze. - Podaj przybliżony czas przybycia. Wpuszczę cię do przestrzeni
powietrznej „Reagana".
Fisher zmienił kanał. Kiedy uzyskał od Birda potrzebne informacje, przełączył się z powrotem.
- Musimy zatankować w bazie marynarki w Heracie. Stamtąd jeszcze jakieś pięć godzin.
- Załatwię to - obiecał Lambert. - Powiedz Birdowi, żeby wykorzystał pomyślne wiatry.
Wiatry były zdecydowanie niepomyślne. Pięć godzin później dopiero mijali wybrzeże Pakistanu,
wlatując nad Morze Arabskie. Eskortujące ich myśliwce Mirage pakistańskich sił powietrznych
pomachały skrzydłami i po chwili ich światła pozycyjne zniknęły w mroku. Do świtu została godzina,
lecz na horyzoncie Fisher widział już pomarańczową łunę nad Indiami i Himalajami.
Bird skierował dziób ospreya na zachód i poleciał w kierunku Zatoki Omańskiej. Gdy wyrównali lot
zgodnie z nowym kursem, Fisher podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Chwilę zajęło mu znalezienie na
powierzchni oceanu tego, czego szukał. Zobaczył świecące kropki ułożone w kształt koła - grupa
uderzeniowa lotniskowca „Ronald Reagan" zmierzała ku ujściu cieśniny Ormuz. Dalej, poza zasięgiem
wzroku, okręty Dziewiątej Flotylli pewnie już płynęły cieśniną gotowe na spotkanie z irańską
marynarką gdyby Teheran postanowił zakwestionować ich szlak żeglugi. Fisher wiedział, że siły były
nierówne, jednak każda wymiana ognia oznaczać będzie koniec przepychanek i początek wojny.
Z interkomu w kokpicie rozległ się głos Amerykanina.
- Pika, tu Węgiel Zero-Sześć, zgłoś się.
- Zgłaszam się, Węgiel.
- Eskortujemy was do Doha. Zostań na bieżącym kursie i przeląc/, się na kanał piąty, na sterowanie
centralne z krążownika „Port Royal".
- Przyjąłem - odparł Bird.
W oknie Fisher ujrzał stroboskopy pozycyjne tomcata. Redding westchnął. Nadal siedział na podłodze
wśród papierów Abelzady.
- Problem? - zapytał Fisher.
- Farsi i mandaryński, jestem za słaby, by cokolwiek z tego sklecić. -Jeszcze godzina i będziemy w Al
Udeid. Niech oni się tym martwią.
- No tak... Ale popatrz na to. - Redding podniósł plik papierów. -Najwyraźniej ktoś to tłumaczył, może
Abelzada, mamy jednak tylko strzępki. Ten znak tutaj na przykład...
Fisher podszedł bliżej. Gdy mijał przypiętego do grodzi Marjaniego, ten wbił w niego wzrok i
zacharczał.
- Zachowuj się. - Fisher pogroził mu palcem. Przykucnął obok Reddinga. - Pokaż.
Redding pokazał jeden z mandaryńskich piktogramów.
- To oznacza chyba gąsienicę lub węża. A ten tutaj... to chyba tkanina. Jaki to ma sens?
- Odpocznij, bo oszalejesz. - Fisher wstał i wrócił do okna.
- Chyba masz rację... A tutaj... kot. No i co to znaczy? Kot rano wstaje, tekstylną gąsienicę dostaje?
- Co? - Fisher odwrócił się gwałtownie. - Co powiedziałeś?
- No jaja sobie robię. Kot rano wstaje, tekstylną... Fisher uciszył go ruchem ręki. Kot. Gąsienica.
Tkanina.
- O co chodzi, Sam?
- Mówiłeś, że ten znak może symbolizować gąsienicę lub węża.
- Zgadza się. A tutaj mamy kota i tkaninę.
- Jedwab?
Redding pomyślał chwilę i wzruszył ramionami.
- Może i tak. Ale o co...
- Jedwabnik - mruknął Fisher.
ROZDZIAŁ 54
Popędził do konsolety i wywołał Lamberta i Grimsdottir. - Nie chodzi o amerykańską bazę, pułkowniku.
To tutaj, gdzieś niedaleko. - Opowiedział o tym, co Redding odczytał z dokumentów.
- Jeden z piktogramów oznacza gąsienicę. Tkaniną może być jedwab. Kolejny znak to kot.
- Rakiety Silkworm, Jedwabniki - domyślił się Lambert.
- Właśnie. A kot to zapewne Cat-14.
Chiński rząd od dziesiątek lat eksportował do Iranu pociski ziemia--ziemia/woda-woda HY-2/3/4
Silkworm. Od pięciu lat sprzedawał mu też szybkie łodzie patrolowe Cat-14, które Iran kupował przede
wszystkim dla specjalnych jednostek Pasdaranu. Cat rozwijał prędkość ponad pięćdziesięciu węzłów -
prawie stu kilometrów na godzinę - i zabierał na pokład dwanaście wyposażonych w półtonowe głowice
przeciw--okrętowe rakiet Silkworm o zasięgu stu kilometrów.
- Dobry Boże... - sapnął Lambert.
- Pomyślmy. Nadbrzeżne baterie wyrzutni silkwormów są dobrze chronione, zwłaszcza teraz. Ludzie
Abelzady nie mają szans, by dostać się do irańskiej bazy wojskowej, ukraść Cata i po prostu odpłynąć.
Co to oznacza?
- Zważywszy na wpływy Zhao, musimy założyć, że za odpowiednią sumkę załatwił sobie kilka
silkwormów. Przypuśćmy, że ludzie Abelzady mają własny zapasik. Jak by je dostarczyli? Jaki byłby
najlepszy sposób uderzenia w grupę „Reagana"?
- Stocznie - odparł Fisher po chwili milczenia.
- Wyjaśnij.
- Samoloty zwiadowcze z „Reagana" zrobiły zdjęcia wszystkich obiektów wojskowych na wybrzeżu.
Szukamy stoczni, gdzie naprawiają łodzie Cat-14. Gdyby tak znaleźć jedną w remoncie... czy w
naprawie... Zabezpieczenia w stoczni nie są tak mocne jak w bazie wojskowej.
Lambert wreszcie załapał.
- Chcą cata gotowego do akcji, ale bez rakiet na pokładzie.
- Właśnie.
Grimsdottir zabrała się do pracy. Po dziesięciu minutach oświadczyła:
- Irańska marynarka ma na stanie dwadzieścia sześć łodzi Cat-14. Dwadzieścia dwie są gotowe do
przeprowadzenia operacji. Nasza marynarka obserwuje wszystkie. Żadnej nie ma w promieniu
dwunastu kilometrów od grupy uderzeniowej. Pozostałe cztery są w dokach jedna z powodu rotacji
załogi, trzy w naprawie lub remoncie.
- Pokaż mi stocznie.
Na ekranie ukazało się satelitarne zdjęcie linii brzegowej hanu. Dwa miejsca zaznaczono czerwonymi
kółkami - jedno w llalileh, na południe od bazy marynarki w Buszehr w głębi Zatoki Perskiej, drugie w
pobliżu Kordap, tuż przy ujściu cieśniny Ormuz.
- Przelecieliśmy już nad Kordap- zameldował Fisher Lambertowi. - Skontaktuj się z „Port Royal" i
odwołaj naszą eskortę. Zatoczymy koło i obejrzymy sobie tę stocznię.
- Tomcaty...
- To tylko patrol powietrzny. Nie mają uzbrojenia przeciwko celom na wodzie. Muszą tylko odciągać od
nas hornety.
- Jesteś w stu procentach pewien, Sam?
- W pięćdziesięciu. Ale nawet jeśli się mylimy, nic się nie stanie. Jeśli jednak mamy rację...
- Dobrze, zaczekaj. Zaraz wracam. Fisher wstał i przebiegł do kokpitu.
- Bird, zwolnij i przygotuj się do zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Lambert się zgłosił. Fisher odebrał
połączenie w kokpicie.
- Jesteście wolni - poinformował Lambert. - Tylko nie róbcie nagłych zwrotów w kierunku grupy.
Fisher kiwnął głową Birdowi, który wprowadził ospreya w lekki przechył.
- Wysyłają samoloty do Kordap? - spytał Fisher.
- Nie. Oficer operacyjny centralnego dowództwa marynarki grzecznie sprowadził mnie na ziemię.
Powiedział, że nie mają czasu na szukanie wiatru w polu. Wiedzą, gdzie dokładnie znajduje się każdy
cat-14.
- Raczej gdzie się znajdował. Jak aktualne są te dane?
- Nie wiemy. Za ile będziecie nad Kordap? Trzydzieści, wyczytał Fisher z ust Sandy.
- Za pół godziny, pułkowniku.
- Nie dajcie się zestrzelić. Irańczycy wypuścili swoje F-16 i bawią się w berka z patrolami z „Reagana".
Robią się coraz bardziej agresywni.
- Panie pułkowniku - przerwał Bird - proszę o zezwolenie na wejście w przestrzeń powietrzną Dubaju.
- Że co? Po jaką...
- Proszę mi zaufać. Wyjaśnię później. -Okej...
- Co ty kombinujesz? - poza anteną zapytał Fisher.
- Mały myk. Irańczycy śledzą nas, odkąd opuściliśmy Pakistan. Wyrównam z linią podejścia
końcowego, obniżę pułap i zamarkuję lądowanie, a gdy znajdziemy się poniżej zasięgu radaru,
zawrócimy. Na miejsce dolecimy trochę później, ale za to bez irańskiej rakiety w tyłku.
- Podoba mi się twój tok myślenia. - Fisher się uśmiechnął.
Bird stopniowo zmniejszał wysokość. Weszli w przestrzeń powietrzną Zjednoczonych Emiratów
Arabskich i po chwili przelecieli nad linią brzegową. Na wysokości trzydziestu metrów Bird wykonał
ostry przechył i zawrócił maszynę ku Zatoce Omańskiej.
- Zbliżamy się do wybrzeży Iranu - zameldował po dwudziestu minutach. - Stocznię w Kordap mamy
dokładnie przed sobą odległość jakichś pięć kilometrów. Włączam radar.
- Pokaż obraz - poprosił Fisher i usiadł przy konsolecie. Wyświetlony na ekranie widok z kamery
termicznej przypominał
animowane zdjęcie rentgenowskie. Fisher patrzył, jak obraz powoli szybuje nad oceanem.
- Stocznia za półtora kilometra - informował Bird. Alarm radarowy zaczął piszczeć.
- Tylko nas muskają - powiedział Bird - jeszcze nie namierzyli. - Po dziesięciu sekundach dodał: -
Powinno być coś widać na samym skraju radaru.
I rzeczywiście. Fisher ujrzał stocznię położoną między dwiema skrawkami lądu. Wyraźnie widział
cztery pomosty, sterczące ku niebu dźwigi i kilka budynków warsztatowych. W dokach naliczył cztery
statki.
- Skręć w prawo - polecił. - Muszę z bliska przyjrzeć się pomostom.
Bird lekko przechylił ospreya i wyrównał dziób maszyny z pomostami.
Fisher dokładnie obejrzał każdy statek. Cat-14 miał charakterystyczny kształt, wyróżniały go bliźniacze
wyrzutnie rakiet Silkworm, wystające ze sterburty i bakburty.
- To nie tutaj - stwierdził.
- Jesteś pewien? - spytał Redding.
- Tak. Bird, zabierz nas stąd. Wynosimy się.
Osprey przechylił się i zatoczył półkole nad stocznią. Półtorej minuty później byli już poza wodami
terytorialnymi Iranu.
No to mamy problem, pomyślał Fisher. W normalnych okolicznościach nie martwiłby się o samotną
jednostkę pływającą sobie gdzieś w pobliżu „Reagana". Łodzie patrolowe, z których większość to
krążowniki typu Aegis, wycelowałyby w cata i zatopiły go na długo przed tym, jak zbliżyłby się na
odległość równą zasięgowi silkworma. Okoliczności nie były jednak normalne. Grupa uderzeniowa
„Reagana" była rozproszona. Dziewiąta Flotylla niszczycieli płynęła wzdłuż cieśniny Ormuz, a
pozostałe okręty patrolowe zmieniły szyk tak, by zrobić miejsce dla olbrzymiego lotniskowca. Ujście
cieśniny miało ledwie sto kilometrów szerokości - trochę mało dla całej grupy uderzeniowej. W takich
warunkach szybka łódź może podpłynąć wystarczająco blisko, by móc zaatakować. Z dwunastu rakiet
Silkworm co najmniej jedna ma dużą szansę trafienia.
- Połącz mnie z Lambertem. Niech skontaktuje się z dowództwem marynarki.
- Chwileczkę! Zobacz, co masz na ekranie, Sam - odparł Bird.
Fisher spojrzał na monitor. Dokładnie na wprost nich, na negatywowym obrazie z kamery widniał
brakujący cat-14. Stał obok drobnicowca. Gdy podlecieli bliżej, na pokładach obu statków Fisher
dojrzał rozbiegane postacie.
W kokpicie rozbrzmiał pisk alarmu radarowego.
- Naznaczyli nas! - krzyknął Bird. Alarm wył teraz jednostajnie.
- Pocisk naprowadzony na cel!
Na monitorze Fisher zobaczył biały rozbłysk na tylnym pokładzie cata.
- Ręczna wyrzutnia! Wystrzelił! Z lewej!
Osprey przechylił się ostro na bok. Fisher wyleciał z fotela. Zderzył się z Reddingiem. Poturlali się po
pokładzie. Sam chwycił pas do mocowania ładunku i przyciągnął do siebie kolegę.
- Naprowadzanie aktywne! - krzyczał Bird. - Mają nas!
Osprey znów mocno się przechylił.
- Wypuścić odbijacze dipolowe! - rozkazał Bird.
Po zewnętrznej stronie kadłuba rozległ się huk przypominający dźwięk kilkunastu szampanów,
otwieranych jeden po drugim.
- Odbijacze wypuszczone - zameldowała Sandy.
Minęły trzy długie sekundy. Fisher usłyszał uderzenie w prawy bok ospreya. W kadłubie pojawił się
rząd dziur wielkości monety.
- Dostaliśmy! - alarmowała Sandy.
Przez drzwi kokpitu Fisher widział, jak ręce Sandy i Birda przeskakują od przełącznika do przełącznika.
Przekrzykiwali się, odczytując najważniejsze wskazania: ciśnienie oleju, hydraulika, temperatura,
paliwo...
- Wszystko w porządku - oznajmił Bird.
- Gdzie cat? - zapytał Fisher.
- Trzy kilometry na prawo. Pięćdziesiąt kilometrów od zewnętrznego kręgu grupy uderzeniowej.
Czyli ma „Reagana" w zasięgu rakiet. Fishera przeszły ciarki. Pobiegł do kokpitu.
- Możesz ustawić się przed nimi? Równo z ich dziobem?
- Taaa... Coś ty wymyślił?
Fisher odpowiedział.
Bird spojrzał na niego z ukosa.
- Jezu, Sam... Zarobimy następną rakietę. Przed chwilą mieliśmy fart, ale następnym razem może nam
się tak nie poszczęścić.
Fisher zdawał sobie z tego sprawę, wiedział jednak, że jeśli ludziom Abelzady uda się wpakować
choćby jednego silkworma w amerykański okręt, to wojna będzie nieunikniona. Irańska łódź patrolowa
uzbrojona w irańskie rakiety, oczekująca w irańskiej stoczni...
Za kilka godzin amerykańskie bombowce i krążowniki zaatakują Iran.
- Wykonać - rozkazał.
ROZDZIAŁ 55
Gdy Bird podleciał ospreyem na półtora kilometra przed cala i zrównał ogon z dziobem łodzi, Sandy
zaczęła nadawać na przypadkowych częstotliwościach ratunkowych grupy uderzeniowej.
- „Reagan", tu Pika. Uwaga, irańska szybka łódź patrolowa zbliża się do waszego zewnętrznego kręgu
po kursie jeden-zero-dziewięć. „Reagan", tu Pika...
- Cat zwiększył prędkość do osiemdziesięciu kilometrów i przyspiesza - informował Fishera siedzący za
konsoletą komunikacyjną Redding. - Odległość do grupy uderzeniowej: czterdzieści kilometrów.
Z takiej odległości pędząca niemal z prędkością dźwięku rakieta Silkworm dosięgnie zewnętrznych
patrolowców w niecałe dwie minuty.
- Gdzie jesteśmy?
- Niecały kilometr przed nimi, dokładnie na wprost ich dziobu.
- Bird, opuść rampę.
- Opuszczam.
- W porządku, nawiązaliśmy kontakt z „Reaganem" - zameldowała Sandy. - Krążownik i fregata
oddzielają się od grupy i płyną w naszym kierunku.
Rampa opuściła się i zablokowała w dolnym położeniu. W zwiastującym świt półmroku Fisher widział,
jak odrzut rotorów ospreya wzbija nad powierzchnią oceanu wodną mgiełkę. Kawałek dalej majaczył
prujący fale dziób cata.
- Zacznij zmniejszać prędkość, Bird. Ile jeszcze?
- Czterysta metrów.
Fisher uklęknął. Odblokował przednią prawą zapadkę mocującą „Tuńczyka" do pokładu. Doskoczył do
następnej zapadki i powtórzył czynność.
W kokpicie rozległo się wycie alarmu radarowego.
- Znowu nas mają! - wrzasnął Bird.
Fisher sięgnął do tylnych pasów mocujących, zwolnił jeden z nich, potem następny. Wyjrzał za rampę i
w świetle wschodzącego słońca ujrzał człowieka na mostku. Na ramieniu trzymał długą masywną tubę.
Fisher ledwie pomyślał: pocisk, gdy z końca wyrzutni wystrzelił jęzor ognia.
- Pocisk! - wrzasnął i zwolnił ostatnie mocowania. Ramieniem zepchnął „Tuńczyka".
Fisher miał wrażenie, że czas zwalnia bieg. Wycie alarmu ucichło, podobnie jak głosy Birda i Sandy,
krzyczących do siebie w kokpicie.
„Tuńczyk" zjechał z rampy, odbił się, uderzył w wodę, wyskoczył w górę i zawirował wokół własnej
osi. Sternik cata w ostatniej sekundzie spostrzegł go na kursie kolizyjnym i próbował skręcić, ale za
późno. „Tuńczyk" uderzył bokiem w mostek. Zanim Bird zakręcił gwałtownie w prawo, Fisher zdążył
zobaczyć, jak w ułamku sekundy mostek się rozpada.
- Trzymajcie się... Naprowadzanie aktywne! - wrzeszczał Bird. - Podnieść rampę! Wystrzelić odbijacze!
- Odbijacze wystrzelone!
Fisher poczuł, jak czyjaś ręka chwyta go za ramię i wciąga do ospreya.
- Przygotujcie się na uderzenie - ostrzegł Bird - mają nas... Ospreyem szarpnęło w prawo, jakby uderzył
go gigantyczny młot.
W kadłubie pojawiła się dziura wielkości piłki.
- Dostaliśmy w silnik, dostaliśmy w silnik! - krzyczał Bird.
- Wyłącz go!
- Gasić ogień!
Bird i Sandy wspólnymi siłami zdołali wyłączyć uszkodzony silnik i ugasić ogień. Lecącego na jednym
tylko silniku ospreya znosiło z kursu na prawo.
Fisher odwrócił się do Reddinga.
- Dawaj linę.
Poszedł do kokpitu. Sandy wysyłała komunikat:
- „Reagan", tu Pika. Mayday, mayday. Trafili nas pociskiem...
- Gdzie on jest? - zapytał Fisher. - Gdzie cat?
- Cholera, nie wiem...
- Znajdź go. Posadź mnie na pokładzie.
- Że co?
- Musimy mieć pewność, Bird. Posadź mnie tam.
Bird obrócił ospreya tak, że cat pojawił się w bocznym oknie. Łódź tkwiła nieruchomo na wodzie. Bird
zawiesił ospreya nad pokładem rufowym. Fisher przypiął uprząż do liny, wyskoczył i zjechał na pokład.
Odpiął linę, wydobył SC-20 i przestawił go na paralizatory przylepne.
Łódź była wrakiem. Przy uderzeniu „Tuńczyk" eksplodował i starł z pokładu górną połowę lekkiej
nadbudówki. Wszędzie leżały strzępy włókna szklanego i aluminium. Pod podeszwami chrzęściły
okruchy szkła. Po prawej stronie Fisher spostrzegł, że coś się rusza. Odwrócił się. Drabinką spod
pokładu wchodził jeden z członków załogi. Twarz miał zakrwawioną a w dłoni trzymał pistolet. Fisher
strzelił, trafiając mężczyznę paralizatorem w pierś. Facet zesztywniał, dostał drgawek i po kilku
sekundach spadł pod pokład.
Fisher usłyszał jęk. Przechylił głowę, próbując ustalić, skąd dobiega. Ktoś znowu zajęczał. Sam obrócił
się i zobaczył mężczyznę leżącego na skrzydle mostka. Z wysiłkiem sięgał ręką do barierki, próbując
wstać. Fisher przeszedł obok niego, w kierunku rafy. Gdy schylał się, by przejść pod wyrzutnią rakiet na
burcie, z lewej strony dobiegł go jednostajny pisk. Ukucnął i zajrzał za wyrzutnię.
Przed panelem sterowania wyrzutni burtowej zobaczył mężczyznę. Wewnątrz panelu pulsowało
czerwone światło. Facet gorączkowo naciskał guziki. Fisher wstał i zakradł się do niego od tyłu.
- Hej! - zawołał.
Mężczyzna zamarł na chwilę, po czym spojrzał przez ramię.
- Co ci mówiłem o zabawach pociskami? - burknął Fisher. Mężczyzna odwrócił się do panelu i znów
szybko wciskał guziki.
Fisher strzelił mu w plecy.
Po drabince zszedł pod pokład. Znalazł jeszcze trzech mężczyzn - dwaj przeżyli kolizję i byli mniej lub
bardziej przytomni. W maszynowni ostatni członek załogi chował się w rogu za rurą parową.
Fisher wycelował w niego SC-20.
- Zabij mnie - mamrotał mężczyzna. - Zabij... Fisher pokręcił głową.
- Przykro mi, stary, nie mogę ci pomóc. Jesteś umówiony na randkę w pokoju przesłuchań.
ROZDZIAŁ 56
Baza lotnictwa Al Udeid, Doha, Katar
Kapitan lotnictwa otworzył salę konferencyjną i gestem zaprosił Sama do środka. Fisher zdążył już
zrzucić kombinezon taktyczny i przebrał się w zapasowy kombinezon spadochroniarza, trochę
przyciasny w kroku, przez co dziwnie się w nim chodziło.
Sala konferencyjna była pusta, stało w niej tylko dwanaście krzeseł, ściany zdobiły plakaty
przedstawiające historię sił powietrznych. Wysoko u góry znajdował się ekran plazmowy. Ukazał się na
nim Lambert.
- Witaj, Sam.
- Pułkowniku.
- Nieźle wyglądasz.
- Kiedy się stąd wyniesiemy?
Udaremniony atak cata na grupę uderzeniową miał dramatyczne konsekwencje. Podążając za
krążownikami Aegis, „Reagan" zawrócił z kursu i wypłynął z Zatoki Omańskiej. Dziewiąta Flotylla
osłaniała tyły.
Krążownik i fregata, które odłączyły się od grupy, by przechwycić cata, przybyły czterdzieści minut po
tym, jak Fisher wylądował na pokładzie łodzi. Kiedy oddział abordażowy z fregaty wszedł na cata, Sam
był na pokładzie rufowym, a wraz nim pięciu ludzi Abelzady - związanych i zakneblowanych.
Teraz, dwanaście godzin później, Fisher, Redding, Bird i Sandy wciąż pozostawali incognito.
Najwyraźniej ktoś za nich poręczył i zostali uznani za nietykalnych. Fisherowi nawet to odpowiadało,
tyle że nikt nie chciał - i zapewne nie mógł - powiedzieć im, co się dzieje w świecie na zewnątrz. Trudno
się dziwić, zważywszy na to, w jakich okolicznościach się zjawili i co ze sobą sprowadzili - kradzioną
irańską łódź patrolową z dwoma pociskami Silkworm, garstkę irańskich radykałów i oburzonego byłego
turkmeńskiego ministra obrony.
- Bez dwóch zdań, wiesz jak zapewnić sobie efektowne wejście - uśmiechnął się Lambert.
- Nie żebym tego chciał, pułkowniku.
- Przecież wiem. Ale zadanie wykonałeś, a to się liczy. Fisher kiwnął głową.
- No to co tam w polityce? Jak akcje? Czytałeś ostatnio coś dobrego? Toczymy wojnę z Iranem?
Lambert znów się uśmiechnął.
- Nie, nie jesteśmy w stanie wojny. Dokumenty z domu Abelzady i zeznania jego ludzi z cata zrobiły
swoje. Co za ironia losu: tacy byli chętni, by przypisać sobie zasługę „zadania chwalebnego ciosu
Wielkiemu Szatanowi", że nie przestawali paplać, aż do wpłynięcia do portu. Fanatyzm okazał się ich
największym wrogiem. Odkryte przez nas powiązania między Zhao, „Trego", Slipstone i Abelzadą
ciągnął pułkownik - wystarczyły, by przekonać prezydenta. W tej chwili Saudyjczycy nieoficjalnymi
kanałami dostarczająjego przesłanie władzom w Teheranie. Można tylko zgadywać, jak Irańczycy na to
zareagują, ale skoro sami nie potrafili sobie poradzić z Abelzadą to sądzę, że chętnie przystaną na
wzajemne ustępstwa. Za kilka dni „Reagan" powoli wycofa się na Morze Arabskie, a Iran odwoła
większość swoich jednostek marynarki wojennej do macierzystych baz.
- A jak to wyjaśnimy reszcie świata?
- Dobre pytanie.
- Ale to już nie nasze zmartwienie, co?
- No właśnie.
- A co z Zhao?
- Za jakąś godzinę chiński ambasador zostanie przyjęty w Gabinecie Owalnym. Przekazany mu
komunikat będzie podobny do tego, jaki poszedł do Teheranu: Zhao to wasz problem. To wy
pozwoliliście mu działać i to wy nic nie zrobiliście w jego sprawie. Wydajcie go nam po cichu albo
świat dowie się, jak to chiński mafioso, w którego kieszeni siedzi pół Pekinu, zabił pięć tysięcy
Amerykanów, obrócił miasteczko w Nowym Meksyku w radioaktywną perzynę i nieomal spowodował
wybuch trzeciej wojny w Zatoce.
- A jak odmówią współpracy albo Zhao zniknie?
- Nie może się wiecznie chować - odparł twardo Lambert.
ROZDZIAŁ 57
Czterdzieści osiem godzin później, na pokładzie „Czerwonego Lwa" zero-sześć
- Sir, przekraczamy granicę - rozbrzmiał głos pilota w implancie Fishera.
- Jak nam idzie?
- Jak po maśle. Dla tych z ziemi jesteśmy samolotem rejsowym KAL w drodze do Moskwy.
Tak naprawdę lecieli MC-130E „Szpon". Dzięki uprzejmości CIA emitowany przez nich kod
transpondera był jak najbardziej autentyczny i odpowiadał kodowi lotu pasażerskiego koreańskich linii
lotniczych z Seulu według rzeczywistego rozkładu.
- Jaka odległość do strefy zrzutu? - zapytał Fisher.
- Nad lądem znajdziemy się za dwadzieścia minut. Zakładając, że Korea Północna nie zmieni zdania ani
nie wyśle myśliwców przechwytujących, by nam się przyjrzeć, w strefie znajdziemy się za
siedemdziesiąt minut.
- Proszę obudzić mnie za pół godziny - odparł Fisher.
Dwa dni wcześniej, gdy Stany Zjednoczone i Iran zaczęły już wycofywać swoje siły, a napięcie w
regionie zelżało, prezydenckie ultimatum złożone na ręce chińskiego ambasadora wywołało w Pekinie
prawdziwe trzęsienie ziemi.
Osiem godzin po doręczeniu ultimatum jednocześnie zrobiono naloty na domy Zhao w Szanghaju,
Nankinie i Czangszy, jak również na kryjówkę na Cezi Maji. Zhao nigdzie jednak nie było - jakby
rozpłynął się w powietrzu. Postawiono w stan gotowości służby graniczne, personel portów i lotnisk -
ale jak dotąd nie dało to żadnych rezultatów.
Trzydzieści godzin później, gdy Fisher z Reddingiem, Birdem i Sandy lądowali już w Stanach, stacja
nasłuchu NSA w Japonii przechwyciła znajomy sygnał na częstotliwości CIA i przekazała go do sali
dowodzenia Wydziału Trzeciego.
- To transponder Henga - rozpoznał od razu Fisher. - Jego zmodyfikowany iPod.
- Potwierdzam - powiedziała Grimsdottir. - Ta sama częstotliwość, ten sam wzorzec.
- Możesz przeprowadzić jego triangulację? - zapytał Lambert.
- Pracuję nad tym - uspokoiła go. Dwie minuty później miała już odpowiedź. Na ekranie plazmowym
wyświetliła obraz z satelity. - Prowincja Liaoning, północno-wschodnie Chiny. Zakładając, że Ileng
wciąż jest z Zhao i że się przemieszczają... wygląda na to, że zmierzają do jedynego miejsca na świecie,
skąd ich nie wyrzucą.
- Korea Północna - zgadł natychmiast Fisher.
Oficer ładunkowy „Szpona" sprawdził ekwipunek i uprząż Fishera, poklepał go po ramieniu i
odprowadził do otwartych drzwi. Znajdowali się na wysokości dziesięciu kilometrów. Napływające do
środka powietrze było bardzo chłodne. Ładunkowi nosili parki i maski chroniące twarz. Fisher czuł
zimno przenikające przez mankiety kombinezonu taktycznego i ogumowane obwódki maski tlenowej i
gogli.
Rozstawił szeroko nogi, ramionami zaparł się o framugi. Na zewnątrz widział jedynie niewyraźny cień
skrzydła „Szpona" na Ile czerni rozjaśnianej tylko rytmicznymi rozbłyskami świateł nawigacyjnych.
Wziął głęboki oddech i przymknął oczy. Wyobraził sobie twarz Sarah.
Poczuł klepnięcie w ramię.
Światło nad głową zmieniło kolor z czerwonego na żółty.
Potem na zielony.
Skoczył.
Tak jak podczas skoku na „Trego", „Jastrząb" rozłożył się z lopo tern w kształt klina i szarpnął Fishera
do góry. Sam zerknął na prawo - w samą porę, by spojrzeniem odprowadzić znikające w ciemności
reflektory „Szpona".
Hałas silnika ucichł. Fisher zawisł w próżni. Tylko świst wiatru świadczył o tym, że się porusza.
Opuścił pokład „Szpona" dziesięć kilometrów nad ziemią i niemal sto osiemdziesiąt kilometrów od
celu. HAHO to była jedyna metoda desantu dająca mu jakąś szansę na prześlizgnięcie się obok stacji
rada rowych wzdłuż granicy chińsko-północnokoreańskiej.
Sprawdził linki, skręcając najpierw w prawo, potem w lewo, na stępnie wyrównał lot. Uniósł OPSAT na
wysokość twarzy i wyświetlił ekran nawigacyjny. Grimsdottir naniosła na mapę satelitarną obszaru
siedem punktów orientacyjnych. Jeśli będzie trzymał kurs, to po zejściu poniżej poziomu chmur, na
wysokości niecałych czterech kilometrów, poleci równolegle do rzeki Jalu, naturalnej granicy między
Chinami a Koreą Północną. Rzeka doprowadzi go prosto do celu.
Jeśli wierzyć zdjęciom w wysokiej rozdzielczości z satelity KH-12, Zhao zdecydował się zaszyć w
opuszczonym buddyjskim klasztorze na brzegu Jalu, niecałych pięćdziesiąt kilometrów na północny
wschód od Dandong. Trudno było przewidzieć, jak długo tam pozostanie. Fisher podejrzewał, że zależy
to od tego, kiedy włodarze z Pjongjangu zdecydują się wysłać po niego oddział specjalny. Modlił się, by
dotrzeć tam przed nimi. Jeśli Zhao uda się dotrzeć do Korei Północnej, Amerykanie nigdy go nie
dopadną.
Przebił się przez pokrywę chmur na wysokości trzech i pół kilometra. Daleko pod nim srebrzystą wstęgą
wiła się leniwie Jalu. Na obu brzegach rozciągały się skupiska świateł przygranicznych wiosek i miast.
Sprawdził swoje położenie, korzystając z OPSAT-u, i skręcił w prawo. Wprowadził „Jastrzębia" w
łagodną spiralę, zrównując się z kolejnym punktem orientacyjnym. Do klasztoru zostało mu trzynaście
kilometrów.
Zaczął schodzić niżej.
Gdy znalazł się na wysokości poniżej kilometra, wstęga Jalu zmieniła się w szeroki pas wody. Sześć
kilometrów dalej wznosiły się mury i wieże klasztoru, na północ od nich rósł las. Skręcił w tę stronę.
Wylądował perfekcyjnie, w podręcznikowej wręcz pozycji wyprostowanej, na polance półtora
kilometra od klasztoru. Złożył „Jastrzębia". Upchnięcie paralotni w plecaku zajęło mu pięć minut.
Sprawdził położenie i zniknął między drzewami, kierując się na południowy wschód.
Kiedy już przebył połowę drogi, zawrócił ku Jalu i usiadł wśród drzew. Obserwował i nasłuchiwał, aż
upewnił się, że jest sam. Pod-czołgał się do brzegu i zanurzył w rzece. Natychmiast porwał go nurt.
Zerkając na przemian to na łodzie, to na OPSAT, dryfował tak przez dziesięć minut, po czym podpłynął
do brzegu i wczołgał się na ląd. Znajdował się dokładnie na południe od klasztoru, niecałych trzysta
metrów od porośniętego lasem stoku.
Wspinał się po zboczu, od drzewa do drzewa, aż znalazł miejsce, gdzie listowie odsłaniało skrawek
nieba. Skierował SC-20 w górę, wystrzelił ASE i schował broń. Na ekranie OPSAT-u obejrzał klasztor
widziany okiem kamery, cały w wyblakłych odcieniach szarości i czerni.
Opuszczony na przełomie XVIII i XIX wieku, przypominał bardziej średniowieczną fortecę niż miejsce
odosobnienia wspólnoty religijnej. Pewnie dlatego go opuszczono. Czyżby okoliczni mieszkańcy byli
nieprzyjaźnie nastawieni? Wysokie na ponad dwa metry kamienne mury wydawały się to potwierdzać -
tak jak i wieże strażnicze w narożnikach. Na dziedzińcu Fisher zobaczył ruiny trzech pagód większej w
środku, dwóch mniejszych po bokach.
Budynki łączyły ze sobą brukowane ścieżki. Kilka łukowatych mostków wznosiło się tam, gdzie
niegdyś zapewne były strumyczki i stawy. Zewnętrzne ściany w kilku miejscach popękały. Dacii
największej z pagód wyglądał, jakby strąciła go dłoń olbrzyma. Niemal nietknięty, opierał się o boczną
ścianę. Dwie mniejsze budowle zawaliły się. Zachowały się jedynie fragmenty dachów, a przez
popękane ściany można było swobodnie zajrzeć do środka.
Fisher przełączył się na podczerwień, ale nie zaobserwował niczego godnego uwagi. Jeśli przebywał
tam Zhao z ochroniarzami, to siedzieli cicho w oczekiwaniu na posiłki z Korei. Fisher wiedział jednak,
że należy się spodziewać czujek - i miał nawet pomysł, gdzie ich szukać.
Wyłączył ASE i wysłał sygnał samozniszczenia.
Zerknął na mapę OPSAT-u. To, o czym myślał, powinno znajdować się po lewej stronie...
Rzeczywiście, niecałych dziesięć metrów dalej znalazł stary kanał drenażowy, szeroki na jakiś metr i
trochę bardziej głęboki. Choć zarośnięty chwastami i częściowo wypełniony szlamem, mimo upływu lal
wciąż spełniał swoje zadanie, odprowadzając deszczówkę z dziedzińca do rzeki.
Fisher przysiadł nad kanałem, po czym zeskoczył w dół. Przełączył gogle w tryb elektromagnetyczny,
sprawdził, czy nie ma źródeł promieniowania, które mogłyby wskazywać na obecność czujników, ale
nic nie wykrył. Zhao pewnie ulotnił się, gdy tylko zdał sobie sprawę, że jego plan diabli wzięli. Od tego
czasu stale uciekał. Klasztor był dla niego tylko ostatnim przystankiem na drodze do bezpiecznego
schronienia,
Fisher miał zamiar dopilnować, żeby drań nigdy tam nie dotarł. Ruszył kanałem w górę.
ROZDZIAŁ 58
Jakieś czterdzieści pięć metrów od klasztoru las się przerzedził. Fisher dostrzegł przed sobą mury. Po
lewej i po prawej stronie wznosiły się strażnice. Wyciągnął lornetkę i spojrzał na wieżę po prawej.
W wykuszu stał mężczyzna. Karabin odłożył na parapet. Fisher sprawdził drugą wieżę. Tam też czuwał
strażnik. Wypatrywali północnokoreańskiej eskorty. Pewnie kontaktowali się z Zhao przez radio.
Wyciągnął SC-20, w myślach rzucił monetę. Strażnik na wieży po lewej stronie miał pecha. Fisher
wycelował w niego i zabił strzałem prosto w czoło.
Kanałem doszedł do samego muru. Już miał pod nim przejść, gdy w głowie odezwał się cichy głosik.
Podszept intuicji. Zatrzymał się. Przełączył gogle w tryb EM.
Trzydzieści centymetrów dalej wykrył dwa źródła promieniowania. Niewielkie przedmioty
zamontowano po obu stronach tunelu, na wysokości bioder. Miny ścienne.
Padł na brzuch i przeczołgał się pod nimi. Kiedy już pokonał przeszkodę, uniósł głowę i zlustrował
teren. Żadnych ruchów, żadnych źródeł ciepła, żadnych sygnatur elektromagnetycznych. Księżyc
wyszedł zza chmur, zalewając dziedziniec mlecznobiałym światłem. Po prawej stronie Fisher zobaczył
wejście do narożnej wieży. Wydostał się z kanału i pobiegł w tamtym kierunku.
W strażnicy były kręcone schody. Wolno stąpał po spękanych stopniach, po każdym kroku przystawał i
nasłuchiwał. W połowie drogi usłyszał, jak ktoś szura butem po kamieniach. Przykucnął, wyciągnął
pistolet i wspinał się dalej.
Trzy stopnie od szczytu schodów znów przykucnął. Przez uchylone drzwi ujrzał oświetloną
księżycowym światłem sylwetkę strażnika. Schował pistolet i wydobył sykesa. Podkradł się do drzwi,
po czym jedną dłonią zasłonił usta wartownika, a drugą przycisnął mu do gardła ostrze noża.
- Dobry wieczór - odezwał się łamanym mandaryńskim. - Mówisz po angielsku? - Cofnął dłoń,
pozwalając mężczyźnie odpowiedzieć.
- Tak, mówię.
- Gdzie jest Zhao? -Nie wiem.
Fisher mocniej przycisnął sykesa do szyi strażnika.
- Jakoś ci nie wierzę. Gadaj, gdzie Zhao, a jeszcze pożyjesz. -Proszę... Naprawdę nie wiem. Ktoś
przyjechał dziś wieczorem,
ale nie wiem kto ani gdzie poszedł.
- Pracujesz dla Zhao, zgadza się? -Tak
- Ale nie masz pojęcia, gdzie on jest?
- Nie mam, proszę...
Fisher czuł, że gość mówi prawdę. Uderzył go rękojeścią noża za uchem i patrzył, jak osuwa się na
ziemię.
IPod Henga wciąż nadawał. Sygnał dobywał się chyba z ruin najmniejszej pagody, w pobliżu
północnego muru. Fisher przeciął dziedziniec, po czym okrążył rumowisko. Chciał jak najszybciej
znaleźć Henga, ale nakazał sobie czujność. Jeśli Zhao zastawił pułapkę, to właśnie w ruinach. Idealnie
się do tego nadawały.
Wrócił do najmniejszej pagody i wśliznął się do środka przez otwór w ścianie. Wnętrze zawalały
kamienne bloki, które osunęły się z wyższych pięter. Schody wzdłuż bocznej ściany pięły się do
najwyższego piętra.
Fisher przedzierał się przez gruzowisko, podążając za sygnałem, aż dotarł do kwadratowego otworu w
podłodze. Zszedł na dół po schodach. Znalazł się w ocalałym korytarzu. Drogę zagradzało mu tylko
kilka kawałków gruzu. Przejścia po obu stronach korytarza prowadziły do głębokich tuneli. Na końcu
jednego z nich dojrzał plamę światła. Zaskoczony, szybko jednak zorientował się, gdzie jest. Tunel
prowadził do środkowej pagody, a światło było światłem księżyca wpadającym przez wejście po drugiej
stronie.
Zerknął na OPSAT - transponder Henga znajdował się sześć metrów w głąb tunelu po prawej stronie.
Wyciągnął pistolet i posuwając się do przodu, sprawdzał kolejne pomieszczenia. W każdym widział coś,
co przypominało drewnianą pryczę. Cele mnichów.
Symbol transpondera na ekranie OPSAT-u zaczął migać. Fisher przywarł do ściany i wyjrzał za róg.
Zobaczył skuloną na podłodze postać. Podszedł bliżej. Obok niej leżał biały iPod. Przełączył gogle na
podczerwień, potem na FM, sprawdzając, czy nie ma min. Nie było. Stopą odwrócił ciało. Heng.
Fisher zamarł na moment. Pomyślał: zasadzka. Wycofał się z celi i rozejrzał po korytarzu. Cicho i
pusto. Założył miny ścienne po obu stronach wejścia i wrócił do Henga. Włączył czołówkę i sprawdził
puls. Słaby, bo słaby, ale jednak był!
Tył głowy Henga pokrywała zakrzepła krew. Dotykając jej ostrożnie palcami, Fisher wymacał
postrzępiony otwór wlotowy po kuli. Kości czaszki zostały zgruchotane i częściowo wepchnięte do
środka. Wyczuł coś twardego. Pocisk kaliber .22 utkwił pod skórą tuż nad czołem.
Fishera zalała fala gniewu. Dokonali na Hengu egzekucji, ale spieprzyli sprawę i zostawili go, by
skonał. Kula weszła w głowę pod kątem, nie prostopadle, trafiła w kość, przesunęła się wzdłuż
krzywizny czaszki i utkwiła nad czołem.
Ostrożnie unieruchamiając głowę, przewrócił Henga na plecy. Uniósł mu powieki i sprawdził oczy.
Lewe było nieruchome. Źrenica zaszła krwią. Uszkodzenie mózgu. Kula spowodowała krwotok
wewnętrzny i opuchliznę. To cud, że nieszczęśnik jeszcze żył. Fisher sprawdził uszy. Z obu ciekła krew.
Innych ran nie było. Otworzył kapsułkę z solami trzeźwiącymi tuż pod nosem Henga. Heng zakrztusił
się i otworzył oczy. Sam przytrzymał go z unieruchomioną głową.
- Nie ruszaj się - szepnął.
Heng zamrugał i zdrowym okiem spojrzał na Fishera. -To ty... Co ty tu?...
- Nie mogłem nigdzie znaleźć takiego fajnego iPoda, więc przyszedłem pożyczyć twojego. Heng słabo
się uśmiechnął.
- Strzelali do mnie... - wymamrotał. - Rzucili na kolana. Usłyszałem szczęk kurka... nie rozumiem. Co
się dzieje?
Umierasz, oto co się dzieje, pomyślał Fisher. Umierasz, a ja nie mogę ci pomóc. Nie przeżyjesz drogi do
punktu ewakuacyjnego. To nie w porządku. Przeżyć strzał z bliska w głowę tylko po to, by wolno
skonać wskutek krwotoku do mózgu.
- Żyjesz, oto co się dzieje. Lekarze powiedzą że to cud.
Heng zaśmiał się cicho. Lewa gałka oczna uciekła w głąb czaszki i tam została.
- Muszę znaleźć Zhao. Gdzie on jest?
- Tutaj go nie ma.
- Że co?
Heng zamrugał kilkakrotnie, jakby próbując zebrać myśli. -Przybyliśmy tu wczoraj... nie, przedwczoraj.
Koreańczycy mieli... mieli...
- Wiem o Koreańczykach. Co było dalej?
- Znaleźli mojego iPoda... domyślili się, co jest grane. Zhao zabrał trzech czy czterech ludzi...
pozostałych zostawił tu ze mną.
- Kiedy?
- Kilka godzin po naszym przybyciu. Niech to szlag. Zhao miał dwa dni przewagi.
- Sam, on ma tego więcej.
- Czego? Czego więcej?
- Odpadów... z Czarnobyla. Widziałem na własne oczy.
Osprey
Fisher nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków po rampie, a już wołał do Reddinga:
- Łącz mnie z Lambertem.
- Problemy?
- Można tak powiedzieć. Pobiegł do kokpitu.
- Bird, długo będziemy lecieć do Kunsanu?
- Musimy trzymać się z dala od radarów, dopóki nie opuścimy Za toki Koreańskiej. Potem jeszcze jakaś
godzina.
- Pędź tak szybko, jak tylko możesz, unikając zestrzelenia.
- Się robi, szefie.
- Sam, mam Lamberta - zawołał Redding. Fisher usiadł za konsoletą.
- No i co? - spytał pułkownik.
- Zhao się zmył. I to już co najmniej dwa dni temu. Klasztor miał tylko odciągnąć naszą uwagę.
- A co z Hengiem? Fisher westchnął ciężko. Heng...
Klęcząc obok niego i patrząc, jak umiera, Fisher zastanawia! się, co robić. Wreszcie podjął decyzję.
Biorąc pod uwagę, przez co przeszedł
Heng - i czego dokonał dla Stanów Zjednoczonych - w pełni zasłużył sobie na drugą szansę... nawet jeśli
szansa ta była tak bardzo nikła.
Powiązał linką pozostałości drewnianych prycz i zmajstrował rodzaj klatki, która miała utrzymywać
głowę Henga w możliwe stabilnym położeniu. Wiedział, że nie sprawi to wielkiej różnicy, ale im mniej
Heng będzie ruszać głową tym dłużej pożyje.
Zostawił Henga i jeszcze raz obszedł klasztor, sprawdzając dziedziniec i mury, by upewnić się, że nie
czekają ich żadne niespodzianki. Wreszcie wrócił po Henga i zniósł go po stoku do rzeki. Przywiązał mu
ramiona do powiązanych razem gałęzi, po czym dał się ponieść prądowi.
Przepłynęli piętnaście kilometrów i w dwie godziny dotarli do wioski Gulouzi. Na ekranie OPSAT-u
migał punkt orientacyjny. Obok niego na mapie wyświetlone były koordynaty. Fisher dopłynął z
Hengiem do brzegu. Następnie, kierując się danymi z mapy, wpłynął do zatoczki i odnalazł małe molo.
Czekał tam już rzeczny sampan. Fisher nie miał pojęcia, jak CIA się o tę łódź postarała - i niewiele go to
obchodziło. Przy odrobinie szczęścia i sprytu jednomasztowiec zabierze ich aż do punktu
ewakuacyjnego.
Przebrał się w ciuchy, które znalazł pod ławeczką na rufie, korzystając z żerdzi, odepchnął się od
pomostu i popłynął po Henga.
Płynęli do późnej nocy. Kilka godzin przed świtem Fisher dotarł do ujścia Jalu, gdzie rozwinął żagiel i
skierował dziób łodzi ku Zatoce Koreańskiej. Godzinę później z mroku wyłonił się osprey. Poleciał na
wysokości zaledwie trzech metrów nad powierzchnią morza. Zwolnił i zawisł w powietrzu obok
sampana.
- Nie przeżył - odpowiedział Fisher Lambertowi. - Zmarł w drodze, na rzece.
- Przykro mi, Sam. Dorwiemy Zhao. Nigdzie nie zdoła się ukryć.
- A co z odpadami? Heng mówił, że draniowi zostało kilkaset kilo tego świństwa.
- Zhao chce teraz ocalić skórę. Nawet jeśli wciąż ma te odpady, zmęczy się w końcu taszczeniem ich ze
sobą. Znajdziemy i jego, i to cholerstwo. Wracaj do domu, Sam. Zrobiłeś, co do ciebie należało.
ROZDZIAŁ 59
Osprey
Lambert zaproponował, że wyśle do Kunsanu Gulfstrcama, by Fisher mógł wrócić do domu w
zasłużenie komfortowych warunkach, ale ten odmówił. Wolał przylecieć z Reddingiem, Birdem i
Sandy. Wiele razem przeszli, powinni więc również razem wrócić do domu. Poza tym Fisher uznał, że
jest tak wykończony, że komfortu nie potrzebuje - wystarczy mu kawałek płaskiej powierzchni, na
której będzie mógł położyć głowę.
Potrzebował też czasu na mentalną dekompresję. Czasu, by pomyśleć o wszystkim i o niczym. W Fort
Meade czekają go niekończące się dni zdawania raportów, kiedy możni tego świata będą próbować
poskładać wszystko, co zdarzyło się w Zatoce, z uwzględnieniem roli odegranej przez Wydział Trzeci.
Czy to z powodu wycieńczenia, czy też czegoś więcej, wciąż cią¬żyła mu śmierć Henga. Facet
poświęcił życie, by pomóc CIA w wojnie z Kuan-Yin Zhao, gdy jego własnemu rządowi nie chciało się
nawet kiwnąć palcem w tej sprawie. Richards mówił, że Heng nigdy nie żądał pieniędzy ani sławy... czy
nawet ewakuacji. Dla Fishera tak właśnie wyglądało bohaterstwo. I co z tego miał? Kulkę w łeb i
powolną śmierć na pokładzie rozpadającego się sampana gdzieś na rzece Jalu? Choć Fisher znał już
odpowiedź na to pytanie, gdzieś w głębi duszy ciągle się zastanawiał, czy zrobił wszystko, co mógł.
Z głębokiego snu wyrwało go szarpnięcie. Czyjaś ręka potrząsała jego ramieniem. Natychmiast
otworzył oczy i sięgnął do kabury na udzie, którą przecież zdjął wiele godzin temu.
- Spokojnie, Sam - powiedział Redding. - Spokojnie. Fisher przetarł oczy.
- Przepraszam. Która godzina?
- Właśnie minęła północ. Jesteśmy osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Eugene w Oregonie.
Przespałeś uzupełnianie paliwa.
- A czemu budzisz mnie teraz?
- Lambert chce z tobą gadać.
Fisher usiadł przy konsolecie. Patrzący z ekranu Lambert miał ponurą minę. Samowi od razu przeszła
ochota na sen.
- Co się dzieje? - spytał.
- Od czasu, jak wyleciałeś z Kunsanu, Grim próbuje dopasować kawałki układanki. Chyba coś znalazła.
Dawaj, Grim.
- Sam, pamiętasz „Duroca", ten jacht, który zabrał załogantów...
- Pamiętam - przerwał jej.
- Namierzyłam osobę, na którą był zarejestrowany. To niejaki Feng Jintao, chiński mafioso z San
Francisco. FBI twierdzi, że jest jednym z consiligneri Zhao.
- No dobra, wypożyczył „Duroca" z załogą, żeby załatwić załogę „Trego". Powiedz FBI, żeby
aresztowali skurwiela. Co z tego?
- Jest problem: Jintao ma jeszcze dwa inne jachty, jeden w Monterey, drugi w Los Angeles. Oba
wypłynęły z portu jakieś osiem godzin temu, nie powiadamiając kapitanatu. Znaleźliśmy już ten z Los
Angeles. Zawrócił do portu. Marynarka wysłała mu na spotkanie niszczyciel. W drodze jest też
śmigłowiec z oddziałem Fok.
- A co z tym drugim jachtem?
- Znaleziono go porzuconego na brzegu w pobliżu miejscowości Eureka w Kalifornii. Zerknij na obraz z
satelity.
Na ekranie pojawił się widok z lotu ptaka na wybrzeże. W prawym dolnym kwadrancie wyraźnie
odcinał się wyrzucony na plażę, przechylony na burtę jacht Jintao.
- A teraz obraz z termowizji - powiedziała Grimsdottir.
Obraz znów się zmienił, nastąpiło też zbliżenie. Na tylnym pokładzie jachtu widać było żółtoczerwoną
plamę.
- Coś ci to przypomina? - spytała Grimsdottir.
- Taka sama sygnatura jak w przypadku „Trego" - odparł Fisher.
- Zgadza się, ale nie tak gorąca. To sygnatura rezydualna. To, co było na pokładzie, zniknęło.
- Agenci FBI z biur terenowych w Sacramento i San Francisco już jadą do Eureki - wyjaśnił Lambert -
ale dotrą tam dopiero za kilka godzin. Ostrzegliśmy departament policji w Eurece i biuro szeryfa
hrabstwa Humboldt, jednak nie dysponują oni odpowiednim sprzętem, by...
- Rozumiem - uciął Fisher. - Słyszałeś? - spytał Birda.
- No pewnie. Jak się postaramy, dolecimy za pięćdziesiąt minut.
- Do roboty - przyzwolił Lambert. - Będziemy was informować na bieżąco.
Dwadzieścia minut później Lambert zgłosił się ponownie:
- Policjanci z Eureki znaleźli ciało mężczyzny zastrzelonego z broni palnej na terenie należącym do
firmy Spruce Point Rail Adventures. Facet był tam nocnym stróżem. Firma jest właścicielem jednej z
tych modnych linii kolejowych. Staroświeckimi pociągami wożą ludzi wzdłuż wybrzeża, żeby
popatrzyli sobie na sekwoje... te klimaty.
- Niech zgadnę, zniknął im pociąg?
- Niestety. Lokomotywa, trzy zwykłe wagony i wagon brekowego. Policja nie bardzo wie, kiedy zginął
strażnik, trudno więc określić, jaką mają przewagę czasową. Grim naniesie ci na mapę rozkład linii
kolejowej. Biegnie prosto z północy na południe i kończy się w Oleina, na północ od San Francisco.
W tym sposobie na dotarcie okrężną drogą do San Francisco jest metoda, stwierdził Fisher. Po
zamachach z jedenastego września dziesiątki miast portowych, w tym San Francisco, zainstalowało sieć
wykrywaczy promieniowania. Nie dało się jej ominąć jachtem Jintao.
- Zdetonuje kilkaset kilo odpadów radioaktywnych w San Francisco, przy tym Slipstone to pestka -
powiedział. - Miasto na wieki pozostanie radioaktywną pustynią. Czy na tej linii są jakieś bocznice, na
które mogą skierować pociąg?
- Były, pięćdziesiąt lat temu. Teraz to tylko prosty kawałek torów wzdłuż wybrzeża. Będziemy szukać
pociągu przez satelitę, ale chodzi o niemal pięciusetkilometrową trasę, w większości biegnącą prze/ lasy
i górskie przełęcze. Trudno będzie wypatrzyć jeden skład. Na domiar złego nie ciągnie go zwykła
lokomotywa. Grim mówi, że przerobiono ją, by zwiększyć jej szybkość, a tym samym dochody
przewoźnika. Teraz rozwija prędkość do stu kilometrów na godzinę.
Jest tylko jeden sposób, by ją zatrzymać, pomyślał Fisher. W ciągu kilku minut można tam wysłać F-16
lub F-15 z naprowadzanym laserowo pociskiem Paveway, ale wybuch rozrzuci materiał radioaktywny
w promieniu wielu kilometrów. Lepiej tam niż w San Francisco, ale wciąż nie mógł tego zaakceptować.
- No to trzeba to zrobić pod górkę - zdecydował. - Lecimy wzdłuż torów, aż natrafimy na naszą
lokomotywę.
- A potem?
- A potem będziemy improwizować.
ROZDZIAŁ 60
Osprey
- Mamy ją Sam! - krzyknął Lambert. - Jest sto trzydzieści kilometrów na południe od Eureki, między
miasteczkami Cedar Creek a Blue Fiats. Obraz z satelity masz na monitorze. Przesyłamy go w czasie
rzeczywistym.
Ekran ukazywał górzysty, porośnięty lasem teren. Z początku Fisher nie mógł nic dostrzec. Naraz
między drzewami pojawiła się lokomotywa z czterema wagonami. Za kominem parowozu ciągnęła się
chmura czarnego dymu. Pociąg skręcił i znów zniknął w lesie.
- Grim, masz odczyt z podczerwieni?
- Proszę bardzo.
Pociąg znowu pojawił się na ekranie. Pośrodku trzeciego wagonu widać było czerwonożółty owal.
- Kiedy tam dolecimy, Bird? - spytał Fisher.
- Za dwadzieścia minut.
- Biuro szeryfa hrabstwa Humboldt wysłało tam oddział SWAT - oznajmił Lambert. - Mają nad wami
kilka minut przewagi. Spróbują umieścić swojego człowieka na dachu pociągu.
Piętnaście minut później Bird zawołał:
- Mamy kontakt wzrokowy. Schodzę na sto pięćdziesiąt metrów.
Fisher podbiegł do kokpitu i wyjrzał przez przednią szybę. Nieco niżej przed nimi śmigłowiec SWAT-u
leciał za ostatnim wagonem wspinającego się na wzgórze składu. Reflektor helikoptera skierowano na
lokomotywę, jednak Fisher nie mógł dojrzeć, czy ktoś jest w kabinie. Sekwoje i sosny po obu stronach
nasypu rosły tak blisko torów, że ich gałęzie niemal ocierały się o wagony.
- SWAT, tu federalny zero-dziewięć - nadał przez radio Bird. - Zajmujemy pozycję na godzinie szóstej.
W razie czego pomożemy.
- Przyjąłem, federalny, zostańcie w pogotowiu. Podlecimy i spróbujemy umieścić oficera na dachu.
Monitor konsolety ospreya pokazywał obraz z radaru - przypominający zdjęcie rentgenowskie widok na
to, co działo się poniżej. Fisher sięgnął na ramieniem Birda i postukał w ekran. Pilot kiwnął głową i
włączył mikrofon.
- SWAT, ostrzegam, macie przed sobą wąski wąwóz. Za trzy kilometry.
- Przyjąłem, federalny.
Śmigłowiec zwiększył prędkość i zszedł na wysokość trzech metrów nad dachem drugiego wagonu.
Przez otwarte drzwi wyrzucono linę, oficer SWAT przypiął się do niej i zaczął opuszczać na dół. Na
platformie łącznika między lokomotywą a pierwszym wagonem Fisher ujrzał jakąś postać. Rozbłysło
światełko, potem jeszcze jedno, w końcu cztery.
Przez radio usłyszeli głos pilota helikoptera:
- pod ostrzałem... Jesteśmy pod ostrzałem. Wciągaj go do środka! Oficer szarpnął się, jakby porażony
prądem, po czym zwisł bezwładnie, kołysząc się na boki.
- ...dostał ...Jezu Chryste, dostał. - W tle dało się słyszeć odgłos kul uderzających w przednią szybę
śmigłowca. - Wciągam go!...
Helikopter wzniósł się pod kątem w górę, skręcił nad las i zrównał się z ospreyem. Fisher wyjrzał przez
boczne okno. W drzwiach helikoptera dwóch mężczyzn wciągało zwłoki oficera.
- Federalny, tu SWAT. Do waszej wiadomości: mam jedną ofiarę śmiertelną i uszkodzoną pompę
chłodzącą. Muszę znaleźć miejsce do lądowania.
- Przyjąłem, SWAT. Zrozumiano. Powodzenia. Bez odbioru. Śmigłowiec został z tyłu, po czym
zawrócił i odleciał na zachód.
- Twoja kolej, Sam - powiedział Bird do Fishera.
- Będziemy pod ostrzałem.
- Żeby nas uziemić, trzeba czegoś więcej niż ta śmieszna pukawka. - Bird wyszczerzył zęby.
- Tak właśnie myślałem. Daj mi dwie sekundy nad dachem i spadaj.
Pociąg wjechał w wąwóz. Bird wspiął się na trzysta mci rów i zmniejszył prędkość, pozwalając się
wyprzedzić. Gdy skład wypadł z drugiej strony wąwozu, sapiąc i wyrzucając kłęby czarnego dymu, Bird
pochylił dziób ospreya i podleciał za ostatni wagon, sześć metrów od torów.
- Ile to ma metrów, Sandy? - spytał.
- Niecałe cztery. Dlaczego?
- Nie wystawię się na ostrzał bardziej niż to konieczne. Sam, Will, przygotujcie się i chwyćcie czegoś.
Trochę nami potrzęsie.
Fisher pobiegł do kabiny, gdzie Redding sprawdzał już SC-20 i pistolet. Podał je Samowi.
- Naładowane. Teraz uprząż.
Fisher wśliznął się w uprząż, dopasował ją na ramionach, po czym wsunął SC-20 do kabury na plecach,
a pistolet do kabury na udzie.
- Sześćdziesiąt sekund, Sam - zawołał Bird. - Opuszczam rampę.
Drzwi otworzyły się, skrzypiąc. Do kabiny wdarł się wiatr. Mruczały silniki ospreya, ale Fisher usłyszał
też miarowe posapywanie lokomotywy. Zapachniało dymem. Podszedł do krawędzi rampy i
przykucnął. Sześć metrów niżej zobaczył pasmo stalowych szyn i drewnianych podkładów.
- Przygotujcie się! - krzyknął Bird. - Podlatuję bliżej.
Fish widział już łącznik wagonu brekowego, potem ujrzał jego dach. Skupił wzrok na wagonie, starał się
nie patrzeć na przemykające po obu stronach drzewa.
Zerknął na Reddinga stojącego z tyłu przy panelu kontrolnym rampy. Ten dał mu znak. Fisher
przygotował się do skoku. Rampa opadła w dół, uderzając o dach. Wstrząs był silniejszy, niż Fisher się
spodzie¬wał, wywrócił go na tyłek. Lewa stopa ześliznęła się za krawędź. Szybko ją cofnął.
- Trochę obrywamy, Sam! - krzyczał Bird. Czekaj... czekaj...
Zeskoczył z rampy na dach wagonu brekowego i rozpłaszczył się na brzuchu. Redding pomachał mu na
pożegnanie. Osprey poderwał się w górę, został z tyłu, zawrócił nad drzewami i zniknął z pola widzenia.
Zobaczył dwie postacie na łączniku lokomotywy. Przez kłęby dymu widział, jak lufy zwracają się w
jego kierunku. Nie wiedział, czy celnie mierzą nie miało to jednak znaczenia. Zaczął się ku nim czołgać.
Pociągiem szarpnęło, gdy przyśpieszył. Fisherowi żołądek podszedł do gardła. Jechali teraz w dół
wzniesienia. Podczołgał się do krawędzi dachu, włożył potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i
wystawił głowę.
Zajrzał przez okno do środka wagonu. Zobaczył mężczyznę z radiem przy uchu. Ten go zauważył,
uniósł pistolet i strzelił. Szyba się rozprysła. Fisher cofnął się, ale nie dość szybko. Poczuł, jak ciepła
strużka krwi spływa mu po podbródku i szyi. Wyłuskał z uprzęży granat odłamkowy, wyrwał
zawleczkę, odliczył dwie sekundy i rzucił go przez okno. Usłyszał stłumiony odgłos wybuchu. Widział,
jak mężczyzna osuwa się na podłogę.
Kula uderzyła w dach tuż obok głowy Fishera. Uniósł wzrok w samą porę, by dostrzec biegnącego ku
niemu po dachu drugiego wagonu mężczyznę. Przetoczył się na prawo, wyciągnął pistolet i strzelił dwa
razy. Pierwszy strzał chybił, ale drugi trafił w sam środek tułowia. Facet zgiął się wpół, osunął się na
kolana, przewrócił na bok, spadł z dachu i sturlał z nasypu. Fisher przedostał się na dach trzeciego
wagonu i szybko poczołgał w kierunku lokomotywy.
Odwrócił się, opuścił nogi i zeskoczył na łącznik. Kiedy lądował na równych nogach, otworzyły się
drzwi drugiego wagonu. Stanął w nich mężczyzna z magnum .357. Mierzył w klatkę piersiową Fishera.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie. I naraz za plecami mężczyzny pojawiła się głowa. Zhao.
- Zastrzel go, idioto! Strzelaj!
Fisher wiedział, że nic nie może zrobić. Dostanie kulkę. Dla jego kombinezonu taktycznego nadeszła
chwila prawdy. Czas sprawdzić Rhino-Plate w praktyce. Nie chcąc dać przeciwnikowi szansy, by
wycelował mu w głowę, Fisher sięgnął po pistolet.
Padł strzał. Fisher ujrzał rozbłysk ognia w lufie, usłyszał huk i po czuł, jakby młot kowalski walnął go w
sam środek mostka. Rzuciło nim o drzwi, zdołał jednak jeszcze wyciągnąć pistolet i strzelić wrogowi w
gardło. Kryjący się za plecami przeciwnika Zhao uskoczył w bok. Fisher przycelował i oddał dwa
strzały, ale Zhao uciekł.
Fisher sięgnął za siebie i nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły. Pistolet wyśliznął mu się z dłoni i
zniknął pod kołami pociągu. Sam rzucił się na podłogę, przetoczył, podczołgał do drzwi i zamknął je.
Klatkę piersiową przeszywał mu potworny ból, jakby zmiażdżono mu żebra. Nie mógł złapać oddechu,
jakby na piersi leżało mu kowadło. Mimo wszystko żył. Pancerz z Rhino-Plate spełnił swoje zadanie.
Poczuł, jak podłoga przechyla mu się pod plecami. To pociąg zaczął wspinać się po kolejnym
wzniesieniu. Poderwał się i rozejrzał. Źródło promieniowania znajdowało się gdzieś w tym wagonie...
Pod oknami stały dwa rzędy długich, wygodnych ławeczek - zadbano o turystów. W odległości trzech
metrów dostrzegł wystający spod siedzenia róg stalowej skrzynki. Podbiegł tam i padł na kolana.
Wykonana z matowej stali nierdzewnej skrzynia z wiekiem na zawiasach wielkością odpowiadała
przeciętnej walizce. Położył na niej dłoń. Była ciepła.
Mam cię!
Pociąg wciąż wspinał się pod górę. Skrzynka przesunęła się głębiej pod ławkę.
Nagle Samowi błysnęła myśl. Co Zhao zamierza zrobić z tą skrzynką? Na pewno wszystko to sobie
przygotował, musi mieć plan... nie wystarczy po prostu wrzucić odpady do Zatoki San Francisco. Musi
być coś, co zmaksymalizuje promień skażenia...
Przycisnął ucho do wieka, drugie zatykając palcem. Po kilku sekundach nie słyszał już miarowego
posapywania lokomotywy i świstu wiatru wpadającego przez roztrzaskane okno, ale zdołał usłyszeć
cichy szum obracającego się mechanizmu.
Jakby koło zamachowe.
Pojawiła się kolejna myśl: upokorzony, ścigany niczym zwierzę Zhao nie zadowoli się tym, że zemsta
dojdzie do skutku. Nie, gdy jego imperium obraca się w perzynę, a jego rodzina nie żyje, będzie chciał
osobiście tej zemsty dokonać.
Sam naciśnie przycisk.
Fisher poderwał się gwałtownie. Ból przeszył mu klatkę piersiową aż zgiął się wpół. Po chwili jednak
wyprostował się i, z trudem utrzymując równowagę na przechylonej podłodze, powlókł ku drzwiom.
Otworzył je.
Zhao siedział z rozłożonymi szeroko nogami po drugiej stronie łącznika, w drzwiach wagonu. Co
najmniej jedna kula Fishera jednak trafiła w cel. Połowa twarzy i szyi Zhao ociekała krwią, zaś prawe
ramię zwisało bezwładnie. Nie spuszczając oczu z przeciwnika, Zhao sięgnął lewą ręką do prawej
kieszeni marynarki.
Fisher rzucił się ku niemu, jednak stracił równowagę na pochyłej platformie i runął na kolana. Podniósł
się, chwycił barierki, po czym podciągnął się do przodu.
Zhao wyciągnął telefon komórkowy. Otworzył go i kciukiem zaczął naciskać klawisze. Fisher wydobył
z pochwy sykesa i wbił go w udo Chińczyka aż do kości. Zhao wrzasnął z bólu i upuścił telefon, który
ześliznął się ku krawędzi platformy. Fisher chwycił go końcami palców. Na ekranie widniał
dziewięciocyfrowy numer, a pod nim słowa: „Wysłać? T/N".
Fisher wybrał opcję „nie" i zamknął telefon.
Zhao leżał zwinięty w kłębek. Twarz wykrzywiał mu ból. Zdrową ręką usiłował wyszarpnąć z uda nóż.
Fisher kopnął go w dłoń. Chwycił za trzonek sykesa i przekręcił. Zhao zawył z bólu, wyginając plecy w
kabłąk. Fisher wyrwał nóż z rany i schował do pochwy. Wstał i spojrzał na Zhao.
- Chyba czas się pożegnać - oznajmił.
Zhao nie odpowiedział - odwrócił tylko głowę i gapił się na niego.
- Nie będziemy się spierać - ciągnął Fisher. - Lepiej się rozstać po przyjacielsku.
Złapał stopę Zhao i wyciągnął go na platformę. Elastycznymi kajdankami przypiął mu ręce do barierki -
najpierw lewą potem prawą, która zachrzęściła wskutek przemieszczenia kości.
- Idź do diabła - wydusił Zhao przez zaciśnięte zęby.
- Może kiedyś - odparł spokojnie Fisher - ale obawiam się, że nie dzisiaj.
Wychylił się przez barierkę do przodu. Lokomotywa znalazła się już niemal na szczycie wzniesienia.
Przykucnął, sięgnął do łącznika i chwycił dźwignię zwalniającą. Pociągnął. Zabrzęczał metal.
- Co robisz? - spytał przestraszony Zhao.
Fisher nie odpowiedział. Przeszedł na drugi koniec platformy i przyklęknął. Złapał drugą dźwignię
zwalniającą.
- Powiedz mi, co robisz! - wrzasnął Zhao.
- Prawdę mówiąc - odparł Fisher - nie mam pojęcia, jak to nazywacie w Chinach. - Poczuł, jak
lokomotywa wytraca pęd, osiągając szczyt wzniesienia, po czym wyrywa się do przodu i leci w dół. Ale
w tym kraju mówimy na to szach-mat.
I pociągnął za dźwignię.
EPILOG
Kijów, Ukraina, sześć tygodni później
Fisher zatrzymał się przed ponaddwumetrową postacią. Znad orlego nosa i długiej krzaczastej brody
przymrużone oczy wpatrywały się uważnie w, jak wyobrażał sobie Fisher, jałowy rosyjski step. Gigant
w lewej ręce dzierżył wysadzaną rubinami potężną buławę z najeżoną kolcami stalową kulą wielkości
piłki nożnej na końcu.
Obok woskowej figury umieszczono obszerny opis cyrylicą lecz angielski podpis informował tylko:
„Osiemnastowieczny słowiański wojownik". Za plecami postaci rozpościerał się malowidło
przedstawiające wioskę w ogniu i kobiety uciekające z dziećmi przed konnymi żołnierzami.
I tak mija kolejny dzień życia typowego słowiańskiego wojownika, pomyślał Fisher.
Kijowskiemu gabinetowi figur woskowych daleko było do muzeum Madame Tussaud w Londynie. Nie
znalazł się w nim książę William, Brad Pitt czy Richard Nixon, lecz mnóstwo ukraińskich i rosyjskich
postaci historycznych, w większości sklasyfikowanych jako słowiańscy wojownicy lub święci. Fisher
nie widział, by ktoś się uśmiechał - ani woskowe figury, ani zwiedzający, przeważnie chyba miejscowi.
Wyglądało na to, że muzeum nie cieszy się popularnością wśród turystów.
Mimo to Fisher z przyjemnością korzystał z czasu wolnego. Ciężko na niego zapracował.
Po tym jak zwolnił drugą dźwignię, łącznik ponownie wydał metaliczny szczęk. Wagony trzeci i
brekowego zaczęły oddalać się od wagonu Zhao. Fisher dobrze zgrał to w czasie. Uwolniona od ciężaru
dwóch wagonów lokomotywa gwałtownie przyspieszyła i popędziła w dół zbocza. Rozciągnięty na
łączniku drugiego wagonu, z nogami w powietrzu i rękami przypiętymi do barierki, Zhao ani na chwilę
nie spuścił wzroku z Fishera - nawet wtedy gdy wagon Sama zwolnił u szczytu wzniesienia, zatrzymał
się i zaczął staczać do tyłu.
Fisher popędził wzdłuż wagonu, przez łącznik i przeskoczył do wagonu brekowego, gdzie znalazł
sterownicę hamulców. Całym ciężarem oparł się o dźwignię. Wagon wciąż się toczył, lecz hamulec
zadziałał i ta część składu zaczęła zwalniać.
Wnętrze wypełnił dym, a dźwignia w rękach Fishera zrobiła się gorąca. Wagon jechał jednak coraz
wolniej i w końcu zatrzymał się u podnóża wzniesienia.
Pół godziny później Sam usłyszał łopot rotorów helikoptera, niosący się echem nad przełęczą. Dwa
śmigłowce Blackhawk zanurkowały i zawisły nad torami. Mężczyźni w charakterystycznych
granatowych wiatrówkach z emblematami FBI wyskoczyli z maszyn i z bronią gotową do strzału ruszyli
ku Fisherowi.
Godzinę później pojawił się jeszcze jeden blackhawk, z którego wysypała się ekipa NEST. Otoczyła
wagony kordonem i przejęła skrzynię Zhao.
Gdy dwa dni później otwarto ją w bezpiecznych warunkach, znaleziono ponad sto kilogramów odpadów
nuklearnych.
Wysłano jeden ze śmigłowców, by odszukał lokomotywę i dwa pierwsze wagony. Skład wykoleił się i
stoczył po zboczu. Ręce Zhao były wciąż przypięte do barierki, resztę ciała znaleziono sześćdziesiąt
metrów dalej, pod jednym z kół lokomotywy.
W Zatoce Perskiej utrzymał się kruchy rozejm między Stanami Zjednoczonymi a Iranem. „Reagan"
wraz z grupą uderzeniową zawrócił na Morze Arabskie, a irańskie siły powietrzne i marynarka wojen na
zaczęły wycofywać swoje jednostki. Tydzień później Saudyjczycy dostarczyli oświadczenie prezydenta
do Teheranu i poziom gotowości bojowej po obu stronach osiągnął znów stan normalny.
Gdy analitycy i redaktorzy całodobowych programów informacyjnych zastanawiali się, dlaczego
Ameryka i Iran się wycofały, stojąc już na krawędzi wojny, oba rządy kontynuowały mediację za
pośrednictwem Saudyjczyków. Stanom nie spieszyło się, by przyznać, że niemal dały się wciągnąć w
trzecią wojną na Bliskim Wschodzie. Teheran natomiast nie chciał, by świat dowiedział się, że jeden z
irańskich radykałów nie dość, że był narzędziem realizacji tego planu, to jeszcze ponosił
odpowiedzialność za śmierć pięciu tysięcy dwustu osiemdziesięciu dziewięciu Amerykanów ze
Slipstone. Co więcej, obu prezydentom sytuacja przypominała wojnę w wersji demo i żadnemu z nich
się to nie spodobało.
Według Lamberta w Gabinecie Owalnym toczył się zażarty spór o to, kiedy i jak podać do wiadomości
publicznej szczegółowe informacje o kryzysie. Wszyscy, których można by obciążyć
odpowiedzialnością zginęli. Fisher wiedział, że obywatele Stanów Zjednoczonych nie lubią takich
sytuacji. Jak nietrudno było przewidzieć, Irańczycy i Chińczycy szybko uznali Abelzadę i Zhao za
zepsutych do szpiku kości przestępców, którzy działali bez wsparcia i wiedzy władz. Fisher
przypuszczał, że kryzys zostanie przedstawiony jako „świetny przykład międzynarodowej współpracy,
która zniweczyła szeroko zakrojony spisek terrorystów". Me¬dia dokonają reszty - uzupełnią
niedopowiedzenia i zaspokoją społeczeństwa, zalewając je książkami, filmami i programami
dokumentalnymi.
Fisher nie dbał o to. Zrobił swoje i wyszedł z tego cało. Mniejsza o szczegóły.
Zerknął w lewo i zobaczył, jak przez zwieńczone łukiem drzwi wchodzi mężczyzna i zatrzymuje się
obok karzełkowatej figury odzianej w prawosławne szaty liturgiczne. W jednej ręce postać trzymała
ogromną Biblię, w drugiej kadzielnicę z brązu. Fisher zapoznał się już z biografią postaci. Był to
„osiemnastowieczny święty".
Mężczyzna przystanął przed świętym, przyglądał mu się kilka sekund, po czym usiadł na ławce
naprzeciw. Po chwili wstał i odszedł, zostawiając na ławce broszurę. Fisher usiadł na ławce. Broszura
była złożona na pół, a lewy górny róg dwa razy zagięto ku dołowi. Gdyby złożono ją inaczej, byłby to
dla Fishera sygnał do odwrotu. Niebezpieczeństwo. Ewakuacja.
Fisher nie wiedział, czy facet był agentem CIA, czy oficerem prowadzącym, ale wykonał swoje zadanie
i tylko to się liczyło. Obserwowali cel i upewnili się, że nie jest śledzony. Fisher otworzył broszurę. Na
wewnętrznej stronie okładki były tylko dwa wyrazy napisane wielkimi literami: „SALA KOZACKA".
Fisher spostrzegł ją. Siedziała na ławce przed figurą przedstawiającą, jak się domyślił, Kozaka. Ubrany
w wysokie do kolan skórzane buty, z sumiastymi wąsami i ustami zastygłymi w krzyku, szarżował na
niewidzialnego wroga.
Fisher zaszedł ją od tyłu i przystanął.
- Wygląda mi na to, że facet się wściekł, bo dostał niedobry barszcz - szepnął.
Jelena się odwróciła. Wybałuszyła oczy i przez chwilę bezgłośnie
poruszała ustami.
- Co?... Co ty tutaj robisz?
- Oglądam figury woskowe, a co myślałaś? - odparł i usiadł na ławce obok niej.
- Miałam się tu spotkać... ze znajomym.
- Nie mógł przyjść. Poprosił, bym go zastąpił.
- Co się dzieje? - Zaniepokojona Jelena zmarszczyła brwi. - Co jest grane?
Fisher wyjął z kieszeni kopertę i położył ją na ławce.
- Otwórz.
Jelena rozdarła kopertę i przez kilka sekund przypatrywała się zawartości.
- Paszport - stwierdziła wreszcie.
- Nie jakiś tam paszport - poprawił ją Fisher. - To twój paszport. Wspomniałaś, że chętnie
przyjechałabyś do Stanów, prawda?
- Tak, ale...
- Za dwie godziny mamy samolot.
Jelena zmarszczyła czoło i westchnęła. Odłożyła kopertę na ławkę, wahała się przez chwilę i znów ją
wzięła.
- Nie mogę tak po prostu wyjechać.
- Dlaczego?
- Bo... bo... Nie wiem.
- Wybór należy do ciebie, Jeleno. Znam kilku ludzi, gdzie trzeba. W służbach na pewno znajdzie się
praca dla eksperta od barszczu, do tego biegłego w biologii.
Pięć minut siedzieli w ciszy. Fisher miał wrażenie, że Jelena prowadzi wewnętrzną walkę z samą sobą.
- Dobrze. - Odwróciła się nagle do niego. -Tak?
- Tak - stanowczo kiwnęła głową.
Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
- Tak w ogóle, to jestem Sam.
- Nie Fred.
- Nie.
Jelena uścisnęła mu dłoń.
- Miło cię poznać, Sam.