0
P
EGGY
W
EBB
ODNALEŹĆ
SIEBIE
Tytuł oryginału Private Lives
1
Rozdział pierwszy
John Riley zmył naczynia po śniadaniu, osiodłał konia i ruszył na
objazd farmy. Lubił takie dni jak ten, skąpane w słońcu. Lubił harmonię
panującą w otaczającej przyrodzie. Lubił ciszę. Chyba dlatego wrócił na
farmę. Tu można było myśleć, a on miał wiele spraw do przemyślenia.
Słońce było już wysoko, kiedy objechał swoje pola i pastwiska i
znalazł się w lesie. Chłodna zieleń drzew działała na jego duszę jak łagodny
balsam. Pozwolił koniowi iść stępa i zamyślony, poddał się magicznemu
działaniu lasu.
Z tego nastroju wyrwał go nagle daleki krzyk. Nie był pewien, czy się
nie przesłyszał. Krzyk powtórzył się jednak - tym razem wyraźny i tak
przeraźliwy, że włosy zjeżyły mu się na głowie. W mgnieniu oka
zorientował się, skąd dochodzi i spiął konia tak mocno, że ten pomknął,
rozpryskując kopytami kawałki suchej czerwonej gliny.
John, pochylony w siodle, wypatrywał krzyczącej kobiety. Dostrzegł ją
wreszcie w zagrodzie dla świń. Obok niej stal jego knur, Floyd..
- Nie ruszaj się - zawołał John.
Skoczył przez ogrodzenie i osadził konia między nieznajomą a świnią.
Wtedy zobaczył, że nie mogłaby się ruszyć, nawet gdyby chciała. Uciekając
próbowała pokonać ogrodzenie, zaczepiła butem o gwóźdź i była
unieruchomiona w płocie.
John chwycił nogę dziewczyny, usiłując wyciągnąć but spod deski.
- Pośpiesz się - powiedziała. - Świnia ma zamiar atakować.
Zapominając, że to nagłe pojawienie się nieznajomej zakłóciło jego
spokój, John roześmiał się ubawiony.
RS
2
- Floyd? On nie zabiłby nawet muchy. Tak samo boi się ciebie, jak ty
jego.
Dziewczyna spojrzała nieufnie na świnię.
- Nie widzę, żeby się trząsł. Spójrz na jego oczka. Nie wierzę tej świni.
Floyd chrząknął głośno, jakby chciał powiedzieć, że on też jej nie
wierzy, po czym wycofał się w odległy kąt zagrody.
- Widzisz - powiedział John - jest zupełnie niegroźny. Weźmy się teraz
za gwóźdź.
Po uwolnieniu nogi okazało się, że gwóźdź nie tylko rozdarł but, ale
przebił także stopę.
Dziewczyna zachowywała się spokojnie, kiedy jednak spojrzała na
buty, rzekła z żalem:
- Zniszczyłam reeboki.
John lubił ludzi z poczuciem humoru. Znów chciał się roześmiać, ale
nagle poczuł się skrępowany samotnością we dwoje, z dala od ludzi.
Wyprostował się, omijając wzrokiem długie, opalone nogi i wychylającą się
z obcisłych spodni kibić.
Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę:
- Nazywam się Sam Jones.
Trudno byłoby komukolwiek nie zauważyć ledwo przykrytych piersi.
Sam zdecydowanie nie była chłopcem.
- Zdrobnienie od Samanthy?
- Nie, po prostu Sam. Mój tata miał dwie córki, więc oczekiwał
chłopca. Niestety, to ja się urodziłam. Oczywiście, potem miałyśmy trzech
braci. A ty jesteś...
RS
3
- Może wydostaniemy się z zagrody dla świń, zanim przejdziemy do
konwenansów - przerwał John i krótkim skinieniem głowy wskazał
dziewczynie konia.
- Chcesz, żebym jechała konno? - Jasnoniebieskie oczy Sam
rozszerzyły się ze zdziwienia. - Z tą stopą?
- Mój Diabeł jest łagodny jak owieczka.
- I ja mam w to uwierzyć? - Nie ustępowała.
Nie namyślając się, John bezceremonialnie podrzucił ją na konia i
wskoczył za nią. Diabeł ruszył, a on natychmiast pożałował, że nie
wymyślono jeszcze podwójnego siodła. Zdecydowanie byli zbyt blisko
siebie. Świetnie sklepione pośladki dziewczyny przylegały do jego ciała.
Pasma włosów, czarnych jak skrzydło kruka i miękkich jak jedwab,
wysunięte z długiego warkocza muskały jego twarz. Niski, zmysłowy, o
cudownej, bluesowej barwie głos pobrzmiewał w cichych okrzykach
zachwytu nad urodą mijanego po drodze krajobrazu.
John nie widział połyskującej słońcem tafli jeziora Królowej Anny, nie
czuł lekkiego wiatru poruszającego gałęzie sosen, nie zauważył
zielonogłowej kaczki na wodzie. Bezpośredni dotyk ciała pachnącego
słońcem i polnymi kwiatami oraz dziwne zauroczenie dziewczyną sprawiły,
że krew pulsowała mu w skroniach. Zapomniał nawet o powodach, dla
których rok temu uciekł na farmę. Byłoby lepiej, gdyby Sam Jones została w
zagrodzie.
Jazda zdawała się trwać wieki. W rzeczywistości zabrała tylko pięć
minut, ale chyba najdłuższych w jego życiu.
RS
4
Gdy przybyli do domu, Johnowi przemknęło przez myśl, że powinien
zostawić dziewczynę na podjeździe, a siebie uwiązać razem z Diabłem w
stodole.
Nie zrobił tego jednak. Zsunął się z siodła i postawił Sam na ziemię,
starając się nie patrzeć w jej duże, niebieskie oczy. Gdyby nie odezwała się
pierwsza, nie wiedziałby, co ma dalej począć.
- Boli mnie stopa - poskarżyła się.
- Zajmę się nią, gdy tylko rozsiodłam Diabła - obiecał zduszonym
głosem.
Bardzo zmieszany, wniósł dziewczynę na werandę. Nogą pchnął siatkę
w drzwiach frontowych, wszedł do Iiving-roomu i bezceremonialnie cisnął
ją na bujany fotel, by jak najszybciej pozbyć się kłopotliwego ciężaru.
- Siedź tutaj, zaraz wrócę - przykazał, i nie czekając na odpowiedź,
wypadł z pokoju, jakby uciekał przed diabłem.
Sam rozbawiona przechyliła się do tyłu.
- Naprawdę zaczynam wierzyć, że mężczyźni boją się mnie -
powiedziała na głos. - Przecież on mi się nawet nie przedstawił.
Czekając na bezimiennego wybawcę, rozglądała się po przestronnym,
zalanym słońcem pokoju. Lekki wietrzyk poruszał niebieskimi,
perkalowymi zasłonami, a na parapecie ucinał sobie drzemkę kot. Gdzieś w
kacie tykał miarowo stary, szafkowy zegar.
„Ten pokój daje poczucie bezpieczeństwa - pomyślała. -Pasują do
niego bujane fotele, przyjazne koty i ciche marzenia. Może jednak lepiej
byłoby stąd uciec?" Skrzywiła się, ale bardziej z powodu bolesnych
wspomnień, niż zranionej nogi.
RS
5
„Nie będę teraz o tym myśleć" - postanowiła. Wspomnienia mimo to
wróciły. Paniczny strach, krzyczący tłum, nieustępliwi reporterzy. Ukryła
twarz w dłoniach, próbując zapomnieć.
Po chwili usłyszała trzaśniecie siatki w drzwiach - to jej wybawca
głośno zapowiadał swoje przyjście.
- Jesteś blada jak płótno - zauważył przyklękając przy jej fotelu. - Czy
dobrze się czujesz?
Sam skinęła głową.
- Psiakrew. Nie powinienem zostawiać cię samej. - Przyłożył dłoń do
jej czoła. - Czy nie jest ci słabo?
Jeszcze nigdy w życiu Sam nie zemdlała. Zważywszy na zawód, jaki
wykonywała, przypuszczenie Johna było tak absurdalne, że zapomniała o
bolesnych wspomnieniach. Roześmiała się nawet.
Wybawca przestraszył się jeszcze bardziej.
- Nie wpadaj w histerię, już się tobą zajmuję.
- Ja... nie... histeryzuję - wykrztusiła chichocząc, lecz widząc jego
zaniepokojenie, usiłowała zapanować nad sobą.
- Ja jestem... właśnie... Ach, Bogu dzięki, pomogłeś mi zapomnieć.
- O stopie?
- Tak - skłamała.
- To dobrze. Spójrzmy na nią jednak.
John oparł nogę dziewczyny na swoim kolanie i ostrożnie poruszył
rozdartym reebokiem. Wmawiał sobie, że ogląda kopyto Diabła, ale gdy
zobaczył polakierowane na różowo paznokcie, czuł iż traci panowanie nad
sobą.
- Och! - krzyknęła. Tym razem on skłamał:
RS
6
- Ja tylko sprawdzam.
- Co sprawdzasz? Gwóźdź przebił mi stopę, a ty ściskasz mi łydkę.
- Z takimi obrażeniami nigdy nic nie wiadomo. Czasami bywają
zdradliwe.
- Jesteś lekarzem?
- Nie. Ale życie na farmie wiele mnie nauczyło. - Pochylił się niżej,
żeby nie widzieć nic poza skaleczeniem.
- Zatem jesteś farmerem.
- Coś w tym rodzaju.
- Wciąż nie wiem, jak się nazywasz.
- John. - Gwałtownie opuścił oglądaną stopę i wyprostował się. - W
sąsiedztwie mieszka doktor Peters. Zadzwonię po niego.
Na szczęście w living-roomie nie było telefonu. Ta dziewczyna go
peszyła, że pewnie by się czymś ośmieszył, gdyby został z nią chwilę dłużej.
Wyszedł na sztywnych nogach i w kuchni wykręcił numer doktora.
- Mówi John - przedstawił się lekarzowi. - Mam u siebie kobietę, która
w zagrodzie dla świń skaleczyła gwoździem nogę. Czy nie mógłby pan,
mimo pańskiej emerytury, przyjechać ten jeden raz z wizytą domową?
W słuchawce rozległ się jowialny śmiech lekarza.
- John, gdybym za każdym razem, kiedy, mimo emerytury wyjeżdżam
do chorego, brał pięć pensów, byłbym najbogatszym człowiekiem w
hrabstwie Lee. Bądź spokojny, zaraz tam będę. '
John odwiesił słuchawkę z ulgą w sercu. Wkrótce z pewnością
przestanie się opiekować Sam Jones. Na razie jednak, do przyjazdu lekarza,
musi czymś wypełnić czas. Zaczął krzątać się po kuchni, przygotowując
RS
7
ciepłą wodę, ręcznik i mydło, potrzebne do przemycia rany. Sporo przy tym
marudził, chcąc odwlec moment powrotu do pokoju.
- Lekarz zaraz przyjdzie - powiedział wnosząc przybory do mycia. -
Przydałoby się przedtem oczyścić ranę.
- Niezły pomysł - zgodziła się Sam.
Z brzękiem postawił miskę na podłodze. Zbyt późno zorientował się,
że to był błąd. Mycie rany wymagało ponownego dotykania jedwabnej
skóry dziewczyny. Zabrał się jednak do tego, nawet już nie próbując
wyobrazić sobie, że podkuwa Diabła. Przecież nawet Shakespeare nie
miałby takiej wyobraźni.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w zagrodzie dla świń? - spytał.
- Moje hobby to archeologia. Pracuję teraz w tej okolicy, chcąc
odnaleźć ślady indiańskiego rzemiosła.
- Czy zawsze zjawiasz się w czyjejś posiadłości nie zapowiedziana? -
pytaniu towarzyszyło lekkie dotknięcie skaleczenia.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że robię coś niewłaściwego. Pan
Ranshaw - twój sąsiad, jak myślę - zezwolił mi na prowadzenie poszukiwań
u siebie. Pracując w promieniu 15 metrów, znalazłam w pobliżu zagrody
kilka złamanych grotów do strzał. Gdy przeszłam ogrodzenie nie
wiedziałam, że opuszczam teren pana Ranshawa. Ja... och!
- Przepraszam, czy to zabolało?
- Tak, a niestety nie umiem znosić bólu w milczeniu.
- Czy zawsze kopiesz w świńskich zagrodach? – zaśmiał się.
- Nie widziałam świni, nim znalazłam się w zagrodzie -zaśmiała się
także, a w jej śmiechu brzmiały cudownie niskie tony. - Dobrze się złożyło,
że przejeżdżałeś tamtędy.
RS
8
John przerwał mycie rany i spojrzał w twarz dziewczyny. Jej głos
wprawiał go w dziwne podniecenie, a jednocześnie przypomniał o czymś,
od czego od roku uciekał. Głos jak muzyka...
Sam w milczeniu odwzajemniła spojrzenie. Ich serca drgnęły, a w
zakamarkach jaźni odezwał się odwieczny instynkt. Oboje jednak nie chcieli
poddać się magii tej chwili. Oboje, uciekając od przeszłości, bali się uwikłać
w związek, który mógłby mieć przyszłość.
John pierwszy przerwał milczenie.
- Myślę, że to wymaga opieki.
- Co?
- Stopa.
- Stopa? O... tak. - Pokręciła nią na boki, wywołując tym
niezamierzony efekt. Johna ogarnęła fala namiętności.
- Przecież działa.
- Owszem - przyznał, nie miał jednak na myśli stopy. Sięgnął za siebie,
chwycił stołek i położył na nim chorą nogę. Szybko przeszedł na drugi
koniec pokoju, żeby być jak najdalej od dziewczyny.
- Doktor Peters będzie tu lada moment - powiedział wyglądając przez
okno.
Sam uśmiechnęła się:
- Myślę, że dożyję do jego przyjścia.
John, zmieszany, odszedł od okna i zapadł się swoim wielkim ciałem
w drugim fotelu.
- Jesteś na wakacjach? - spytał po chwili.
- Mniej więcej.
RS
9
Nie powiedziała nic ponadto a i on nie pytał. Jeśli chciała być
tajemnicza, to nie miał nic przeciwko temu. I tak zniknie z jego życia, gdy
tylko przyjdzie doktor Peters.
Zaległa cisza, przerywana tylko tykaniem starego zegara i
skrzypieniem foteli. Oboje odetchnęli z ulgą, słysząc na podjeździe mozolne
sapanie starego samochodu.
John poderwał się, by otworzyć drzwi przed lekarzem.
Drobny, siwowłosy mężczyzna przeszedł żwawo przez pokój,
wymachując rękami i nogami.
„Wygląda jak świerszcz" - pomyślała Sam.
- A więc to jest nasz pacjent - zadudnił głos niezbyt pasujący do
drobnej postaci.
- Doktorze Peters, to jest Sam Jones - dokonał prezentacji John.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że ona jest taka ładna? - zapytał
lekarz. - Byłbym tu znacznie prędzej - zaśmiał się sam ze swego dowcipu,
pochylając się nad dziewczyną.
- Spójrzmy na stopę, moja panno.
- Jestem skaleczona - powiedziała Sam - ale nie uważam... to znaczy
mam nadzieję, że gwóźdź nie wszedł zbyt głęboko.
- Hmm - mruknął lekarz oglądając stopę - dobrze... tak... otóż. Hmm.
- Co to znaczy? - spytała. - Nigdy nie uczyłam się języka hmmowego.
Lekarz poklepał ją po nodze rozbawiony.
- Podobasz mi się, Sam.
- A mnie pan, doktorze Peters. Przyjemnie jest siedzieć w bujanym
fotelu i mieć obok siebie takiego lekarza jak pan.
RS
10
- Miło mi. Ale wracając do rany - trzeba będzie ją zszyć. Jak dawno
byłaś szczepiona przeciw tężcowi?
- Tak dawno, że już nie pamiętam.
- A zatem musimy zadbać i o to. John, nie stój tak niezdarnie. Podejdź
tu i zastąp mi pielęgniarkę.
John nie tyle niezdarny, co zapatrzony w piękną dziewczynę, podszedł
do lekarza.
- Czy konieczne jest, by John przytrzymywał mi nogę? Nie cierpię
zastrzyków ani szycia, ale zamknę oczy i postaram się być bardzo dzielna.
Lekarz poklepał jej rękę.
- Posłuchaj mnie i ciesz się, że potrzebujesz pomocy. Nie każda
kobieta ma to szczęście, by John Riley był jej pielęgniarką.
John R i l e y . - Sam obrzuciła swego wybawcę ostrym spojrzeniem.
- Ty nie jesteś tym Johnem Rileyem, piosenkarzem. John wolałby,
żeby dziewczyna dostała zastrzyk i poszła
swoją drogą, nie wiedząc kogo spotkała. Jej reakcja była typowa;
niedowierzanie, że śpiewający super gwiazdor, który znikł z estrady przed
rokiem, mieszka na małej farmie w Mississippi, zamiast prowadzić
luksusowe życie w jednej z metropolii świata.
- Większość ludzi nie rozpoznaje mnie bez brody i długich włosów -
powiedział. Jego czarne oczy patrzyły prowokująco.
Sam odwróciła wzrok. Po chwili milczenia odezwała się:
- Twoja twarz ma charakter. Nie powinieneś nigdy kryć jej za brodą.
- Zapamiętam to sobie - obiecał John uroczyście.
- Ona jest równie dowcipna, jak ładna - zauważył lekarz.
- Teraz, jeśli mi pomożesz, Johnie, szybko się z tym uwiniemy.
RS
11
John przytrzymując opaloną nogę zastanawiał się, kim jest ta Sam,
nawet nie Samantha, Jones, która zawędrowała aż na jego farmę. Miała
piękne, wysportowane ciało, a jej twarz o wystających kościach
policzkowych i nadzwyczaj niebieskimi oczami mogła być ozdobą okładki
każdego magazynu. No i ten głos, którego pozazdrościłaby jej niejedna
piosenkarka.
- Możesz już położyć nogę, Johnie - powiedział lekarz.
- Założyłem szwy, a teraz zrobimy zastrzyk.
John przytrzymał z kolei ramię. Po zastrzyku Sam uśmiechnęła się do
niego.
- Dziękuję, siostro Riley. Nie byłam tak dzielna, jak myślałam. Ten
zastrzyk zabolał bardziej niż szycie.
- Bardzo mi miło. - Pragnął uciec od hipnotyzującego wzroku, ale
zrobił tylko krok do tyłu.
Doktor Peters zatrzasnął torbę lekarską.
- W samej rzeczy, zastrzyk przeciwtężcowy to okropna zaraza. Jeszcze
tylko posmaruję ranę maścią antybiotykową i zabandażuję. Nie zdejmuj
bandaża przynajmniej przez kilka dni i zmieniaj, gdy się zabrudzi. Czy coś
jeszcze?
- Co pan sądzi, doktorze, o odwiezieniu Sam do miejsca, gdzie
chwilowo przebywa?
Doktor Peters wybuchnął gromkim śmiechem.
- Sądząc z twojej miny, to jesteś tak przestraszony, jakbym co najmniej
kazał ci obrabować bank. Myślałem, że Sam jest twoim gościem - znów
zaniósł się śmiechem. - Oczywiście, jazda nie jest dla niej wskazana, a już
na pewno nie długa. Sam nie powinna stawać na tej nodze przynajmniej
RS
12
przez tydzień. Mogłaby posługiwać się kulami, ale chyba nie warto starać
się o nie na tak krótko. Ktoś musi się nią opiekować.
- Sam, czy podróżujesz z kimś? - John zadał pytanie nie spodziewając
się twierdzącej odpowiedzi.
- Nie, zawsze podróżuję sama.
- Czy w takim razie nie mogłaby zamieszkać u pana, doktorze?
Wiedział, że doktor Peters i jego żona słyną z gościnności. Ich wielki
dom zwykle był pełen ludzi, zazwyczaj krewnych, ale zdarzali się i
przypadkowi goście.
Lekarz przecząco potrząsnął głową.
- Cały klan Mildred Anny mieszka właśnie u nas, w związku z
odbywającym się w mieście zjazdem rodzinnym. Mimo, że bardzo
chciałbym gościć Sam pod moim dachem, obawiam się, że Hilton Petersów
jest tym razem przepełniony.
- Mam oczywiście kilka wolnych pokoi - przyznał John - ale poza mną
nikt tu nie mieszka.
- Jeżeli dbasz o zasady, to przyślę ci Ethel Erme - powiedział doktor.
John przeraził się, że mógłby mieć do czynienia z gosposią Petersów.
Wystarczy chyba, że Sam Jones zakłóciła jego spokój. Poza tym, Ethel Erma
była znaną na całą okolicę plotkarką, a wokół jego osoby dość już było
plotek i rozgłosu.
- Nikt nie pyta mnie o zdanie - przerwała im zniecierpliwiona Sam.
John i doktor Peters spojrzeli na nią.
- W podróży zdaję się często na gościnność obcych ludzi. Tym razem
będzie to John Riley. Pomijając wszystko inne, to na jego gwóźdź
nadepnęłam, więc zostanę tutaj, aż mi noga wydobrzeje.
RS
13
John nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Doktor Peters nie miał
takiego problemu. Zaśmiał się z zadowoleniem.
- Widzisz Johnie, w taki oto sposób masz gościa w domu.
RS
14
Rozdział drugi
- John, czy chcesz stać przy oknie cały dzień?
- Patrzę, jak odjeżdża doktor Peters - odpowiedział niewinnie, czując,
że przy tej dziewczynie kłamstwo staje się jego druga natura.
Sam uśmiechnęła się.
- Przecież odjechał dziesięć minut temu.
- Niemożliwe.
- Naprawdę, patrzyłam na zegar.
John poczuł się jak mały chłopiec przyłapany w szkole na drobnym
oszustwie. Oparł się o parapet, szukając w myśli pretekstu do skończenia
rozmowy i opuszczenia pokoju.
- Doktor się starzeje. Nigdy nie wiadomo, czy nagle nie wjedzie do
rowu.
- Masz rację, nigdy nie wiadomo.
Siedziała naprzeciw niego w fotelu i przypatrywała mu się wielkimi,
niebieskimi oczami. Kpi sobie, to jasne. Ale oprócz kpiny John wyczuwał w
jej spojrzeniu ciepło i dziwną słabość. Może ślad cierpienia? Poczuł
nieprzepartą ochotę, by ująć w dłonie jej drobną twarz i powiedzieć przy
tym coś kojącego. Czyżby zbyt długa samotność, na którą sam się skazał,
wyczulała go na wdzięk tej dziewczyny?
- Chyba pójdę do stodoły zająć się Diabłem - powiedział sądząc, że
jest to niezły pretekst do ucieczki.
- Znów?
- Tak.
Sam podniosła nogę z podnóżka.
RS
15
- Idę z tobą.
Wyprostował się tak szybko, że potrącił stojącą na parapecie doniczkę
z afrykańskimi fiołkami.
- Nie możesz iść.
- Ależ mogę. Chcę dowiedzieć się, dlaczego koń jest ważniejszy ode
mnie. Poza tym pokażę ci, gdzie zostawiłam samochód. Potrzebne mi są
moje rzeczy.
- Doktor Peters zabronił ci chodzić.
- Ja nie będę chodzić. Będziesz mnie nosił.
Tym razem nieszczęsne fiołki wylądowały na podłodze. John
skwapliwie wykorzystał zamieszanie, schylił się i bezmyślnie upychał do
doniczki ziemię i kwiatki. Chyba znów się ośmieszył. Sam Jones była jak
widać kobietą, która wywołuje u mężczyzn onieśmielenie i niezdarność. Nie
tyle z powodu urody - John widział już ładniejsze kobiety. To działał jej
dziwny urok, połączenie siły ze słabością, radość z ukrywanym smutkiem.
Uporanie się z doniczką zajęło mu przesadnie dużo czasu.
- Boisz się mnie, John?
Fiołki poddały się ostatecznie silnej, męskiej ręce. Zgniecione główki
opadły na połamane łodyżki.
- Nie - znów skłamał.
- To świetnie. Ja ciebie też się nie boję. - Wychyliła się z fotela i
wyciągnęła ręce. - Jestem gotowa.
Doniczka stuknęła o parapet.
- Do czego?
- Żebyś mnie wziął na ręce. Masz chyba dość siły? -uśmiechnęła się,
widząc jego zmaltretowane spojrzenie. -Nie pozwolisz mi przecież siedzieć
RS
16
w bujanym fotelu przez cały tydzień. Nogę zraniłam na twoim gwoździu,
więc sprawiedliwości stanie się zadość, jeśli teraz mi ją zastąpisz.
John popatrywał na nią w milczeniu. W końcu była takim
drobiazgiem, a on wielkim i silnym mężczyzną. Mógł ją nosić. Stać go było
na przetrwanie gorszego zrządzenia losu, niż pielęgnowanie uroczej kobiety.
Poza tym, cóż mogłoby się zdarzyć przez jeden tydzień? Uśmiechnął się.
Siedem dni w miłym towarzystwie, to całkiem nieźle. Ostatnio farma była
bardzo pustym miejscem.
Wytarł zabrudzone ręce w spodnie i podszedł do niej zamaszyście.
- Potrafisz przekonywać. Może jesteś prawnikiem?
- Nie. Jestem... - przerwała. Tym razem ona się zaplątała. -
Powiedzmy, że jestem na wakacjach.
John zgarnął ją z fotela i wziął na ręce.
Znalazła się tak blisko jego twarzy, że mogłaby policzyć mu rzęsy.
„Pełne seksu" - pomyślała. Jego rzęsy były pełne seksu.
- Ja także jestem na czymś w rodzaju wakacji - powiedział. -
Zawrzyjmy pewną umowę, Sam.
Jego doskonale wykrojone wargi były stworzone do całowania. Pojęła
teraz, dlaczego w czasie koncertów kobiety rzucały się na niego. Czyż sama
tego właśnie nie robiła? Co powiedziałaby na to Emily z rubryki savoir
vivre'u? Gość w cudzym domu nie powinien łamać pewnych granic. A ona
już je przekroczyła.
Niechętnie przerwała obserwację kuszących ust.
- Najpierw muszę poznać warunki.
- Są dość uczciwe. Zachowajmy dla siebie swoje tajemnice.
- A masz jakieś?
RS
17
- No właśnie - zaśmiał się. - Nie powinnaś pytać.
- Jeszcze nie podpisałam umowy.
John nachylił się nad fotelem, udając, że chce ją znowu posadzić.
- Mógłbym zostawić cię tak na cały tydzień.
- Brzydkie zagranie.
- Być może - przyznał. Z westchnieniem, uniósł ją na wysokość
swoich piersi. Sam wstrzymała oddech. „To jest seks - pomyślała. - Ta
wspaniała męska pierś to czysty seks".
- No więc, jeśli chcesz wiedzieć, to mam tajemnice i zrobię wszystko,
żeby je zachować.
- Dlaczego?
- Znów zaczynasz. Goszczę chyba najbardziej wścibską istotę w stanie
Mississippi.
- Chyba tak - spojrzała w górę z niewinnym uśmieszkiem. - John, czy
moglibyśmy prowadzić tę rozmowę gdzie indziej, czy też chcesz stać tu cały
dzień, trzymając mnie na rękach?
- To ty o to prosiłaś. Pamiętasz?
- Tak, ale myślałam, że gdzieś pójdziemy.
- Trzymaj się mocno.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Sam uświadomiła sobie, że chodzenie
niewiele pomaga. Wspaniały tors, pełne seksu rzęsy, usta stworzone do
całowania. Rozejrzała się wokół, szukając ratunku. Ale jezioro Królowej
Anny nie umywało się do Johna Rileya. W świetle słonecznym prezentował
się on jeszcze lepiej. Zastanawiała się, czy zdawał sobie sprawę z wrażenia,
jakie wywiera na kobietach. Prawdopodobnie tak. Wielkie gwiazdy pewnie
to wiedzą. W Johnie wyczuwało się jednak jakąś słabość i
RS
18
bezpretensjonalność. I chyba nie brał siebie zbyt serio. Sam zwęziła oczy,
studiując dalej jego twarz. Szerokie kości policzkowe, czarne oczy.
Charakter w twarzy. Tak, to było to, co miał na pewno. A przy tym, ta
sympatyczna naiwność. Uśmiechnęła się do siebie. Podobał się jej John
Riley. Nawet bardzo.
- W którym miejscu? - spytał spoglądając na nią.
- Co w którym miejscu? - Czuła się jak nastolatka na pierwszej randce;
odnalazł jej wzrok.
- Gdzie zostawiłaś samochód?
- Na południu od zagrody dla świń. Na jakiejś drodze obok pola, chyba
sojowego.
John uśmiechnął się.
- Chyba nie jesteś dziewczyną ze wsi.
- Nie jestem. Urodziłam się i wychowałam w mieście.
- W jakim mieście?
Zawahała się. Mało prawdopodobne, żeby John słyszał o niej tu, na
północy Mississippi.
- W Nowym Orleanie - odpowiedziała.
- Hmm.
- Jakbym słyszała doktora Petersa. Co znaczy to hmm?
- Znaczy to, że lubię Nowy Orlean. Dobry jazz, dobre jedzenie i
ślicznotki.
Sam nie wiedziała, czy był to komplement pod jej adresem, czy też
John chciał się pochwalić swoimi sukcesami. Raczej to drugie. Odczuwała
zazdrość. Ale jakie miała prawo do zazdrości o kobiety w życiu Johna
Rileya?
RS
19
- Hm-mruknęła.
John roześmiał się.
- Wypróbowuję tutejszy język - dorzuciła. - Jeśli mam spędzić tydzień
na farmie, muszę się go nauczyć.
- Już posługujesz się nim wspaniale. Nawet doktor Peters byłby z
ciebie dumny.
Doszli do stodoły. Pchnął ramieniem o drzwi i wniósł ją do środka.
Słodki aromat siana mieszał się tu z ostrą wonią zwierząt i intensywnym
zapachem czarnej, tłustej ziemi.
- Mam nadzieję, że nie pojedziemy konno? - spytała.
- Boisz się?
- Nie ufam niczemu tak wielkiemu z tak małym mózgiem.
- Diabeł jest niezwykłe mądry.
- Jeśli tak, to dlaczego nie ma konta i karty kredytowej w Nieman-
Marcusa?
John opuścił ją na belę siana. Ich spojrzenia spotkały się. Sam
wstrzymała oddech. Przez jedną szaloną chwilę gwałtownie pragnęła, żeby
ją pocałował. Czyżby to był efekt działania zastrzyku przeciwtężcowego?
- Czy możesz jechać samochodem? - Opanowany głos Johna
przywołał ją do porządku.
- Co takiego?
- Myślałem, że kiedy znajdziemy twój samochód, ty będziesz nim
jechać, bo prawą nogę masz sprawną. Chyba, że wolisz wracać konno.
Wtedy ja usiądę za kierownicą.
- Za nic. Wolałabym już jechać na grzechotniku.
John odszedł w drugą stronę stodoły i podniósł siodło z kozła.
RS
20
- Jeśli tu jesteś, to powinnaś zaprzyjaźnić się z Diabłem.
- O nie, dziękuję. Nie zależy mi na koniu przyjacielu.
- Dzięki niemu poznałabyś całą farmę.
- Ale ja już wybrałam sobie zwierzę pociągowe. John roześmiał się.
- Tak mnie jeszcze nikt nie nazywał. – Podprowadził Diabła i
podsadził Sam na siodło. - Czy jesteś gotowa do jazdy, Sam Jones?
- Bez ciebie nie jadę. Nie wiem, jak się takim czymś kieruje.
John wskoczył za nią na siodło.
Podczas powolnej jazdy wokół jeziora, przez pola, dziewczyna była
onieśmielona bliskością Johna. Ale otaczające ją brązowe ramiona i
muskularne ciało były bardziej realne, niż daleki Nowy Orlean. Zamknęła
oczy i wystawiła twarz na powiewy wiatru. Rytmiczne uderzenia końskich
kopyt powoli zagłuszały jej pamięć. Uciekła z miasta, zostawiła pracę, którą
bardzo kochała, ale wciąż prześladowały ją wspomnienia dramatycznych
wydarzeń sprzed dwóch miesięcy. Odgrzebanie indiańskiej fajki pokoju w
pobliżu Pearl River nie pomogło. Ale pomógłby na pewno John Riley,
razem ze swoją farmą. Pomyślała, że dobrze byłoby przedłużyć pobyt.
John wyczuł odprężenie dziewczyny. Czy i ty masz swoje prywatne
piekło, Sam Jones? - zapytał w myślach. Dlaczego podróżujesz samotnie?
Dlaczego swoją eskapadę nazywasz czymś w rodzaju wakacji?
Podświadomie przycisnął ją mocniej do siebie.
Ale w tej samej chwili zadzwonił dzwonek ostrzegawczy. Nie wchodź
w nowe związki! W twoim życiu nie ma teraz miejsca dla nikogo. Jak
możesz przejmować się problemami Sam Jones, jeśli nie umiesz wydobyć
się z własnego piekła?
RS
21
Dojechali do furgonetki. Stała na skraju sojowego pola, należącego do
Charliego Ranshawa. Na jej widok John nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
Wehikuł pasował do swojej właścicielki. Był to bardzo stary typ
volkswagena, ukrywający swą starość pod warstwą szokująco niebieskiego
lakieru. Oczy bolały od patrzenia na ten elektryzujący kolor. Ale to jeszcze
nie wszystko. Wzdłuż boków furgonetki podskakiwały, fikały koziołki i
stawały dęba białe ze złotymi rogami, nosorożce. Gdyby nie to, że Sam
zachwycała go od chwili poznania, pomyślałby że ten samochód to zwykłe
przywidzenie.
- Oto mój dom na czas podróży - Sam przedstawiła pojazd Johnowi.
Mieszkasz w furgonetce?
- Czasami. Kiedy nikt mnie nie zaprasza do siebie. Pensja... - ugryzła
się w język - moja pensja nie pozwała na luksus podróżowania.
John, z dziewczyną na rękach, zbliżył się do samochodu.
- Ja bym to nazwał wielkim stylem. Czy jest zamknięty?
- Tak - wygrzebała kluczyki z kieszeni - żeby przypadkiem ktoś go nie
ukradł.
Otworzyła drzwi. Kiedy ją opuszczał, na przednim siedzeniu zobaczył
rewolwer. Śmiercionośny a 357 Magnum, noszony przez jego obstawę.
- Całkiem duży kaliber, jak na tak małą kobietę - powiedział.
Sam spięła się.
- Potrafię go utrzymać.
- Czy służy ci do obrony?
- Można to tak nazwać.
RS
22
Ostrzegawczy dzwonek Johna znów się rozdzwonił. Co może
wyniknąć ze znajomości z dziewczyną, która używa a 357 Magnum!
Kłopoty? Skandal? Czy coś jeszcze gorszego?
- Uciekasz przed zdradzonym mężem, czy zazdrosnym kochankiem?
- Przed nikim, daruj sobie. Jestem wolna, jeżdżę po kraju, żeby
wykopać parę indiańskich skorup. To, że przypadkiem wiem, do czego
służby rewolwer, nie ma nic do rzeczy. - W jej oczach błysnęło wyzwanie. -
Czy mam ci przedstawić swoje referencje?
- Nie musisz.
- To przestań wytrzeszczać oczy na rewolwer i posadź mnie.
John zrobił to z takim impetem, że Sam odbiła się od starych sprężyn i
krzyknęła:
- Och! Uważaj! Rozbiłam sobie siedzenie!
- Przykro mi, Sam.
- Będzie ci bardziej przykro, kiedy stanę na nogi. Nie daruję swojej
krzywdy.
John błysnął w uśmiechu zębami.
- Chyba nie jesteś jakimś wstrętnym, mściwym typem.
- Lepiej nie wierz dziewczynom, John - mrugnęła porozumiewawczo.
- Nie przyszłoby mi to nawet do głowy - powiedział spoglądając na
rewolwer.
Sam poszła za jego wzrokiem. Ileż ludzkich emocji wywoływał taki
kawałek metalu. Dlaczego w społeczeństwie, w którym żyje, trzeba
posługiwać się bronią? Dlaczego ona to robi? Dlaczego, mimo że jest dumna
ze swej pracy, czuje do niej niechęć?
Chwyciła rewolwer i wepchnęła pod siedzenie.
RS
23
- Umieram z głodu - powiedziała. - Jeżeli nie ruszysz się, żeby
pokazać mi drogę do domu, natychmiast zemdleję.
John, zadowolony że rewolwer znikł z pola widzenia, wpadł w ton
dziewczyny.
- Jak widzę, mój gość zaczyna stawiać żądania?
- Nie stawiam żadnych żądań, jestem po prostu głodna. - Podniosła ku
niemu twarz i uśmiechnęła się wyzywająco. -A poza tym to był twój
gwóźdź.
- Masz rację - zgodził się, po czym wskazał jej drogę i zapewnił, że
będzie miała solidną konną eskortę.
- No to do zobaczenia w domu - powiedziała zamykając drzwi
samochodu.
Jak ciepło zabrzmiało w ustach dziewczyny słowo dom, pomyślał John
dosiadając konia. To nie tylko określone miejsce, to ciche rozmowy przy
ognisku, trzymanie się za ręce pod rozgwieżdżonym niebem, żarty przy
kuchennym stole, nocne tajemnice w łóżku. Niespodziewanie, w rytm
końskich kopyt przypłynęła muzyka, po niej słowa; powstała piosenka. Ile
czasu minęło, od kiedy przestał komponować? Zdziwiony i zaskoczony
prostotą tego, co się stało, John przez moment poczuł się sobą. Zwykłym
człowiekiem ze zwykłą muzyką, płynącą prosto z serca. Szybko jednak
powrócił cynizm. Kogo chciał nabrać na tę zwykłość? Publiczność, która
domaga się jaskrawych reflektorów, niesamowitych efektów, blasku i
przepychu? Rozpiera się w krzesłach i popija swoją krwawą Mary? Jego
muzyką zabija szarość i monotonię własnego życia.
RS
24
Ponaglił konia. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, jedynym
schronieniu i przystani, gdzie można było spokojnie i zwyczajnie żyć, a
może nawet odnaleźć siebie.
- Przyzwyczaiłabym się do życia na farmie, John. Mogłabym
wprowadzić się tu na stałe.
Siedzieli oboje w zapadającym zmierzchu na werandowej huśtawce.
- Pewnie odpowiada ci moja kuchnia.
Roześmiała się. Zdążyła zauważyć jak był dumny ze swych
kulinarnych talentów.
- Przyznaję, że kreolska zupa ze strąków piżmaka była całkiem
niezła...
- Całkiem niezła! Znakomita! - John spojrzał na dziewczynę. Zaczyna
cieszyć się jej obecnością. Była bezpośrednia, wesoła, pełna życia. Chyba
był zbyt samotny, zanim wylądowała w jego świńskiej zagrodzie.
- W porządku - zgodziła się. - Lepszej nie jadłam nawet w Nowym
Orleanie. Przechyliła głowę na bok i przyglądała mu się. - Jedzenie nie jest
jednak czymś najważniejszym. To...
Zawahała się, i w tym momencie John pomyślał, że dziewczyna
wszystko zepsuje, jeżeli powie, że to on jest tu atrakcją. Afera miłosna
byłaby ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Został na farmie po to, by
pogodzić się z życiem, a nie by je komplikować.
- ... dom - dokończyła Sam. John odetchnął z ulgą.
- Ma charakter - ciągnęła dalej - i intymność. To małe ośmiokątne
okno w kuchni ma chyba tysiące sekretów i płonie chęcią podzielenia się
nimi z kimkolwiek. A ten kącik pod schodami, kuszący książkami i tym
RS
25
wiktoriańskim rozkosznym krzesłem... - wyciągnęła wymownie ramiona –
po prostu czeka, żebym tam usiadła i przeczekała deszczowe popołudnie.
- Może będzie padać, zanim wyjedziesz.
- Jeżeli nie doczekam się deszczu w tym tygodniu, to zostanę na
dłużej.
- Skąd ta twoja nieśmiałość? - roześmiał się John.
- Można nauczyć się życia, mając trzech braci i dwie siostry. Jeżeli nie
upominasz się głośno o swoje, kto inny to dostanie. Skąd masz ten dom,
John?
- Należał do moich dziadków. Kupiłem go kilka lat temu, po ich
przeprowadzce do małego domku dla rencistów. Ale kochałem zawsze, od
dzieciństwa.
- Mogę cię zrozumieć. - Sam rozejrzała się dokoła po podwórzu. -
Uwielbiam kopanie w ziemi. Czy mogłabym posadzić tu kwiaty?
John pomyślał, że nie powinno się planować uprawy kwiatów na jeden
tydzień, ale, swoja droga, Sam potrzebowała zajęcia.
- Czy sadzenie kwiatów nie nadweręży stopy? - spytał.
- Tylko zostaw mnie na ziemi. Będę się kręcić wokół jak mała,
szczęśliwa dżdżownica. Stopie nic się nie stanie.
John pchnął huśtawkę. Boże, ależ ona jest wzruszająca. Zupełnie inna
niż te zuchwałe, sztuczne kobiety, do jakich był przyzwyczajony.
- Jutro zawiozę cię do Cleytona, żebyś mogła kupić kwiaty. Potem,
kiedy już założysz swoje rabatki, udzielę ci lekcji jazdy.
- Tylko nie na tym koniu.
- A na czym? Jak inaczej można nauczyć się jeździć konno?
- Może z podręcznika? - uśmiechnęła się skromnie.
RS
26
- Nie wyglądasz mi na tchórza.
Sam wstrzymała oddech pod wpływem nagłego wspomnienia -
mężczyzna z rewolwerem, tłum, kamery telewizyjne. „Gdybyś tylko
wiedział, Johnie Rileyu" - pomyślała. Przyklejono jej etykietkę bohatera.
Dlaczego Ameryka zawsze musi mieć bohaterów?
Ciszę przerwało skrzypienie huśtawki.
- Trzeba naoliwić łańcuchy - odezwała się Sam.
- Uprawiasz dywersję, żeby tylko nie mówić o koniu.
- Jeśli przyniesiesz oliwę, sama to zrobię. John nie dał się zbić z tropu.
- Polubisz to, Sam. Konna jazda daje cudowne poczucie wolności.
Diabeł nie potrzebuje benzyny ani oleju. Nie ma baterii, które trzeba
doładowywać, ani opon, które siadają. Czy kiedykolwiek pomyślałaś, jak
bardzo uzależniamy się od techniki?
- Za to moja furgonetka nigdy mnie nie kopnęła, ani nie odgryzła
kawałka bryczesów.
- Diabeł ma dobre maniery.
- Dlaczego się tak upierasz? Czyżbyś już nie chciał mnie nosić?
- Wiesz, tak naprawdę, to robię to z przyjemnością. Spojrzał jej w
oczy. Nawet w długich cieniach wieczoru
Sam zobaczyła iskierki tlące się w czarnej głębi. Zwilżyła suche wargi
językiem i odwzajemniła spojrzenie. Letnie powietrze zadrgało.
Sam pierwsza się wycofała.
- Wobec tego, zanieś mnie na górę. To był długi i męczący dzień.
John bez słowa podniósł ją z huśtawki i wniósł do domu.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. „Ich los został przypieczętowany" -
pomyślała Sam. Teraz było już za późno, żeby wezwać gosposię doktora
RS
27
Petersa, żeby zmienić decyzję i odejść stąd. Przygotowani na to, czy nie, ona
i John Riley mieli spędzić noc pod wspólnym dachem.
RS
28
Rozdział trzeci
Wchodzili po schodach w milczeniu, a kroki Johna brzmiały jak
pieczęcie losu. Sam czuła napięcie jego mięśni. Bała się, że zdradzi ja
głośny łomot serca. Czy John czuł tę samą co i ona, siłę wzajemnego
przyciągania?
- Jesteś u siebie - powiedział otwierając drzwi gościnnego pokoju. -
Masz tu swoją łazienkę. Bagaż wstawiłem do szafki. Gdybyś mnie
potrzebowała, to jestem po drugiej stronie holu.
Sam była oczarowana. Światło księżyca spływało na wypolerowaną
podłogę. Oświetlało białe, żelazne łóżko z mosiężnymi kutymi zdobieniami,
bujane krzesło przy oknie, umywalkę z marmurowym blatem przy ścianie,
mosiężne lichtarze i fotografie w ramkach na kominku.
- Jest śliczny - powiedziała i spojrzała na Johna. Wydawał się spięty.
Po raz pierwszy poczuła się winna. To prawda, że zraniła nogę w jego
zagrodzie i nie mogła pozwolić sobie na tygodniowy pobyt w motelu. Ale
wtargnęła do jego domu bezceremonialnie i zakłóciła mu samotność, której
z pewnością potrzebował. Poza tym zabrała mu całe popołudnie.
- Przepraszam cię, John.
Twarz mu złagodniała, kiedy spojrzał na nią.
- Nie masz za co przepraszać.
- Uważam, że mam. Wprowadziłam się do twego domu bez
zaproszenia, rozkazuję ci i żądam, żebyś się mną opiekował.
- Na mojej farmie ja decyduję. Zakłóciłaś mi samotność, to prawda, ale
jesteś tutaj, ponieważ chcę, żebyś była. I nie zapominaj o tym.
- Jednak sama się wprosiłam.
RS
29
- Mógłbym zawieźć cię do motelu, wynająć pielęgniarkę i zapłacić
rachunek.
Odpowiedział uśmiechem na jej spojrzenie. Nie wiedziała, czy
uścisnął ją, czy też tylko silniej napiął mięśnie. Ale co by to nie było, czuła
się cudownie. Najlepsze, co udało jej się w życiu zrobić, to wylądować w
jego zagrodzie.
- Dziękuję ci, John.
- Nie dziękuj, tydzień jeszcze nie minął - posadził ją na łóżku i szybko
cofnął się do drzwi.
- Dobranoc, Sam.
- Dobranoc. - Nie wiedziała, czy usłyszał jej odpowiedź, ponieważ był
już za drzwiami.
Siedziała na łóżku i rozpamiętywała słowa Johna. „Chcę, żebyś była
tutaj" - dlaczego to powiedział? Z pewnością nie pociągała go kobieta taka
jak ona. To jej starsza siostra przyciągała spojrzenia mężczyzn. Miała jasne,
kręcone włosy i brzoskwiniową cerę. Ona, z czarnymi i prostymi jak drut
włosami, z ciemną skórą, przypominała Indianina. Ratowały ją tylko
niebieskie oczy. Piersi też miała za małe. Lata minęły, zanim
przezwyciężyła wstyd i poprosiła w sklepie o stanik numer 82 B.
Wzięła piersi w ręce i starała się obejrzeć je w lustrze wiszącym nad
umywalką. Były gorsze, niż myślała. Potem ścisnęła je razem i obserwowała
efekt. Nie tak źle, zdecydowała. Ciekawe, jakie podobają się Johnowi.
Prawdopodobnie duże, tak jak innym mężczyznom. Wiedziała o tym od
sióstr. Obie nosiły numer 92 C. Obie miały przystojnych mężów. A ona
balansowała na granicy staropanieństwa. Dwadzieścia sześć lat. Wmawiano
jej zawsze, że wszystko mija, kiedy się kończy dwadzieścia pięć. Co
RS
30
prawda, nie czuła, żeby minęło cokolwiek, ale też nie miała czasu, żeby
myśleć o takich rzeczach. Aż spotkała Johna Rileya.
Wzdychając, zostawiła piersi w spokoju i wyciągnęła się na łóżku.
Psiakrew. Życie nigdy nie jest proste. Najpierw tamta sprawa w Nowym
Orleanie. Teraz to. Dlaczego mężczyzna, który się jej spodobał, nie jest
zwykłym bankierem, prawnikiem lub chociażby pastorem od metodystów.
Lubiła metodystów od czasu tamtego przystojnego pastora. Revereda
Butchera.
Nie, ona musiała znaleźć sobie sławnego gwiazdora w tym odludka z
małej świńskiej farmy. Musiała dać się oczarować bohaterowi.
- Rano wszystko może wyglądać inaczej - powiedziała na głos.
Wysunęła się z łóżka i poskakała do łazienki na jednej nodze.
„Powinnam teraz rozebrać się i zawołać Johna, żeby mnie włożył do
kąpieli. Ciekawe, jaką miałby minę" - myślała rozbawiona, puszczając wodę
do wanny.
John wybierał się pod prysznic, kiedy usłyszał płynącą wodę.
Wyobraził sobie nagą Sam. Przejechał palcami po włosach, usiłując pozbyć
się mamiącej wizji. Nic z tego. Sam wtargnęła nie tylko do jego domu, ale
również do serca. Wyobraził sobie wodę spływającą po ciemnej, miodowej
skórze dziewczyny, po małych doskonałych piersiach, po płaskim brzuchu.
Zobaczył śliczną twarz w obramowaniu czarnych, jedwabnych, mokrych
włosów.
Jak dostała się do łazienki? Co będzie, jeśli pośliźnie się wychodząc z
wanny? Może powinien pośpieszyć z pomocą? Już był w drodze do drzwi,
gdy uświadomił sobie własną głupotę. Przecież kiedy wtargnie do jej
RS
31
łazienki, jąkając jakieś przeprosiny, dziewczyna nie zwlekając pobiegnie po
pomoc do najbliższego motelu.
Zaczął spokojnie analizować wydarzenia całego popołudnia. Doszedł
do wniosku, że towarzystwo Sam sprawia mu przyjemność. Czy
powodowała to długa samotność, czy może rodziło się głębsze uczucie? I
myślał o postanowieniu nie wiązania się z nikim, zanim nie zdecyduje o
dalszej karierze. Czy ma wrócić na estradę? Jeśli tak, to czy będzie w stanie
nadal pracować z Sue?
Mając głowę nabitą wątpliwościami, wszedł pod prysznic.
Gdziekolwiek się znajdował, zwykle śpiewał przy kąpieli. Wyłożone
kafelkami łazienki miały dobrą akustykę. Ale na farmie pod prysznicem
tylko myślał.
Namydlił piersi. Zamiast myśli pojawiły się duże i tak niebieskie, że aż
fioletowe oczy.
- Co mam ze sobą zrobić. Sam? - zapytał głośno.
Następnego ranka Sam chciała wyskoczyć z łóżka ze zwykłą energią,
ale przypomniała sobie o stopie. Położyła się z powrotem na poduszki.
Chyba powinna zawołać Johna i kazać mu się wyjąć z łóżka. Jego duże i
ciepłe ręce, szukające jej ciała pod kocami... Ach, jakie to by było miłe,
westchnęła. Z pewnością była bezczelna. No, może nie całkiem.
Zaczęła się ubierać. W przypływie natchnienia wypchała stanik
dwiema parami koronkowych majtek. Wygięła szyję i obejrzała się w
lustrze. Nieźle. Pod bluzką mogą wyglądać całkiem seksownie.
Włożyła różową bawełnianą bluzkę i wcisnęła ją w szorty koloru
khaki. Gdy się czesała, zobaczyła kawałek czerwonej koronki wystającej z
dekoltu. Z drugiej miseczki zaczęły się wysuwać białe majtki.
RS
32
Sam zaśmiała się głośno. Kogo chciała oszukać? Jeszcze brakowało,
żeby zakręciła włosy na lokówki.
Wyciągnęła koronkowe wkładki ze stanika i wygładziła bluzkę. -
Litości, zaczynam być taka jak moje siostry -wymamrotała. - Zawsze zajęte
swoim wyglądem. Niepotrzebny mi wypchany biust, powinnam raczej
poćwiczyć pompki.
Podczas gimnastyki, wykonywanej z konieczności na kolanach, Sam
poczuła przypływ dobrego samopoczucia. Jej ciało było w doskonałej
formie. Poza tym, że dawało jej satysfakcję, było bronią zawsze potrzebną w
pracy.
Po trzydziestu pompkach Sam nieco się zmęczyła, ale ćwiczyła dalej.
Chętnie założyłaby się z siostrą Marilyn o swój górny kieł, która zrobi
więcej, ale Marilyn z pewnością nawet nie zechce spróbować.
Przerwała w połowie jednej pompki. Jeszcze dziesięć minut temu
starała się wyglądać tak, jak jej ponętna i kobieca siostra. Teraz jest dumna
ze swego sprawnego ciała. Jaka jest naprawdę? Czy to wieczna rywalizacja
z pięknymi siostrami pchnęła ją do schowania ciała pod uniformem?
Sam nie przepadała za grzebaniem się we własnej duszy. Podniosła się
z podłogi i roześmiała głośno na wspomnienie koronkowego biustu.
John usłyszał śmiech. Pomyślał, wpół ogolony, że na farmie od dawna
nikt się nie śmiał. Dokończył szybko golenia, ubrał się i zapukał do drzwi
Sam.
- Czy już wstałaś?
- Tak. I czekam na jazdę w dół. Wejdź.
Otworzył drzwi i zobaczył ja na brzegu łóżka, uśmiechniętą.
- Co będzie na śniadanie?
RS
33
- Czy ty zawsze jesteś głodna? - zaśmiał się.
- Tak. Z powodu świeżego powietrza.
- Myślałem, że na wspomnienie mojej kuchni. - Podniósł ją z łóżka. -
Jesteś gotowa?
Kiedy miała się przygotować na spotkanie z niszczycielską siłą tego
wspaniałego mężczyzny? Czy mogła przewidzieć, że znajdzie się pewnego
dnia w sypialni Johna Rileya? Jego wyciągnięte ramiona... łomot serca,
słodki ucisk w żołądku, dzwony na wzgórzach...
- Sam?
- Hmm?
- Wyglądasz nieco dziwnie. Pchnęła go lekko w żebra.
- Johnie Rileyu, czy nie wiesz, że dziewczyna nie lubi jak się jej mówi,
że wygląda dziwnie? Pięknie, owszem, ale nie dziwnie.
- Wobec tego mam chyba do czynienia z kobietą godną. Piękną i
godną.
- Znacznie lepiej.
- Masz całkiem niezłe uderzenie, jak na małą, piękną i godną kobietę.
Gdzie się tego nauczyłaś?
- Podczas treningów.
Prawda szybko wyszła na jaw. Zobaczyła błysk zainteresowania w
jego oczach.
- Życie w licznej rodzinie daje możliwości treningu aż nadto. Zawsze
musiałam walczyć o to, co chciałam. Wiesz, o te wszystkie pieczone kurze
udka, o miejsce na kanapie i...
- I tajemnice?
- Umówiliśmy się nie mówić o tajemnicach.
RS
34
- Naprawdę?
Nie odpowiedziała. Odwróciła głowę i przyglądała się mijanemu
wnętrzu. Wszędzie było tak samo jak wczoraj -czysto, porządnie, przytulnie.
Ale czegoś tu brakowało.
- Nie widzę żadnej z twoich płyt, John.
- Nie lubię się nimi chwalić.
- Tak naprawdę, to nic nie świadczy o tym, że jesteś sławnym Johnem
Rileyem. Nie widzę muzycznych magazynów, śpiewników, żadnej gitary.
- Co chcesz na śniadanie. Sam? - opuścił ją na kuchenne krzesło.
- Och! Zarobiłeś podwójnie.
- Zarobiłem? Podwójnie? - zdziwił się John, wyjmując z lodówki
produkty na śniadanie.
- Drugi raz posadziłeś mnie tak, jakbym cię sparzyła. Jestem
prawdopodobnie cała w siniakach.
Odwrócił się i łypnął na nią okiem.
- Chętnie je obejrzę.
- Nie musisz posuwać się tak daleko w swoich obowiązkach.
- Doktor Peters obedrze mnie ze skóry, jeśli czegoś nie dopatrzę.
Podobasz mu się.
- Myślę, że wybaczy ci to małe niedopatrzenie. Obserwowała jak John
ubija jajka w misce.
- Dlaczego nie pozwolisz mi tego zrobić?
Kiedy wręczał jej miskę, Sam zaczęła go znów wypytywać.
- Nie odpowiedziałeś mi, dlaczego nie masz tutaj żadnych śladów
muzycznej kariery.
- I ty mi nie powiedziałaś dlaczego nosisz taki duży rewolwer.
RS
35
- Powiedziałam.
- Wymijająco, więc nie uwierzyłem.
Sam usiłowała wykręcić się od poważnej rozmowy.
- Sama sobie bym nie uwierzyła. Jak można ufać kobiecie, którą
znajduje się w świńskiej zagrodzie.
On zobaczył wyzwanie w niebiesko-fioletowych oczach.
Ona pomyślała, że oboje czają się jak dwa lamparty, zaciekawione, ale
ostrożne. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko stukanie widelca o
metalową miskę. John zdecydował się odsłonić prawdę.
- Twoje oczy są piękne. Sam.
- Nikt mi jeszcze tego nie powiedział. Dziękuję, John.
- Proszę bardzo, Sam. Poznawali siebie.
Zadzwonił telefon. John podszedł do aparatu tuż za ścianą. Sam nie
zamierzała podsłuchiwać. John nie zniżył głosu.
- Nie spodziewałem się usłyszeć ciebie, Sue.
Sue! Kim, na Boga, była Sue! Piękność z długimi nogami i skórą
koloru kości słoniowej, bez wątpienia. Z talią jak osa i włosami zawsze od
fryzjera, nawet na pustyni. Uderzała widelcem tak mocno, że jajka
wyciekały z miski. Słyszała tylko słowa Johna, ale wyobrażała sobie, że
słodka Sue próbuje go do czegoś namówić. Pewnie do łóżka.
- Już przecież powiedziałem, co o tym myślę - mówił John. - Nie... Nie
jestem jeszcze przygotowany do powrotu.
Powrót dokąd? Do łóżka Sue? Czy ta fascynująca Sue też uważa, że
pierś Johna jest uosobieniem seksu? Czy podobają się jej jego rzęsy? Czy
milknie pod jego dotykiem? Pytania szalały w głowie Sam, podczas gdy
wyżywała się na jajkach.
RS
36
- Nie wiem, Sue, może nigdy. - John z trzaskiem odwiesił słuchawkę i
wrócił do kuchni.
- Dobry Boże, co tu się dzieje?
Sam była schlapana jajkami. Trzymając widelec jak kij do palanta,
podniosła na niego wzrok.
- Kto to jest Sue?
- Mój menadżer. - Wyjął jej z rąk miskę i widelec. Nawet tego nie
zauważyła.
- Czy jest wysoka i cała wspaniała?
John uśmiechnął się szeroko wrzucając resztę niewychlapanych jajek
do rozgrzanego rondla.
- Rzeczywiście jest taka. A dlaczego pytasz?
- Ponieważ... - Sam przygryzła dolną wargę. Stał przed nią taki
wspaniały. Jak tu nie być zazdrosną o kobietę bez twarzy, imieniem Sue?
Ale na miłość boską! On nie musi o tym wiedzieć. - Ponieważ takie są moje
siostry - wysunęła wojowniczo podbródek. - Tylko dlatego.
John uniósł brew do góry i kończył smażenie jajecznicy.
- Po śniadaniu zabiorę cię do Cleyton po twoje kwiaty. Sam miała
nadzieję, że będą jechali co najmniej godzinę.
Coraz częściej chciała być blisko Johna. Ponieważ dzięki niemu
zapominała o Nowym Orleanie.
Skrzyżowała nogi i złożyła grzecznie ręce, próbując skromnym
wyglądem ratować zagrożony honor. Nie było to łatwe zważywszy, że na
podołku miała plamy po jajkach.
RS
37
- Nie chciałabym zabrać ci całego dnia - powiedziała. -Wiem, że masz
różne gospodarskie zajęcia. Pomóż mi tylko wsiąść do furgonetki i
wytłumacz jak mam tam dojechać.
- Nonsens. Jeszcze byś się zgubiła po drodze. - Podał jajecznicę i
przeniósł ją do stołu razem z krzesłem.
- Zjedz śniadanie, Sam. Będziesz potrzebowała dużo energii do tego
całego kopania.
Jechali tylko dziesięć minut. Ale kiedy Sam zobaczyła kolorową
wystawę sadzonek, zapomniała o swym rozczarowaniu.
- John, spójrz tylko na tę werbenę! Chcę czerwoną. Dużo. Obok
werandy będzie wyglądać słodko. A te petunie! Nigdy nie widziałam tak
wiele kolorów. Czy możemy wziąć po kilka ze wszystkich? Zrobimy tęczę. -
Zachwycona klasnęła w dłonie. - I chcę także nagietki. I irysy, i słodkie
hiacynty. Będziemy mieli ogródek w starym stylu.
John był oczarowany spontanicznością dziewczyny.
Paplała całą drogę powrotną. Zanim dojechali na farmę zaplanowała
ogród, który mógłby rywalizować z Bellingrath Gardens.
Natychmiast zabrała się do pracy i już po chwili miała ręce czarne od
ziemi. John, patrząc na jej uszczęśliwioną twarz uświadomił sobie, że
dziewczyna zaczyna wypełniać jakieś puste miejsce w jego sercu.
Zapragnął wziąć ją w ramiona i pocałować.
- A gdzie chcesz te? - spytał wyładowując z ciężarówki ostatnie
sadzonki.
- Petunie? - poklepała ziemię obok. - Połóż je tutaj. Sięgnęła
skwapliwie po kwiaty. Ich dłonie spotkały się.
„To tylko zwykle dotknięcie" - pomyślał.
RS
38
Pochylił się nad Sam i potarł jej podbródek.
- Ubrudziłaś się.
- John - podniosła oczy.
Świat wokół zbłękitniał, a jego usta znalazły usta Sam. Kiedy
delikatnie je rozchylił i wszedł do ich ciepłego wnętrza, Sam odpowiedziała
z pasją, która wstrząsnęła obojgiem.
Pocałunek trwałby pewnie w nieskończoność, gdyby Sam nie poczuła
bólu w stopie.
- Och! - krzyknęła, a John natychmiast wziął winę na siebie.
- Uraziłem cię w nogę, tak mi przykro.
- Zapomnij, proszę, o mojej nodze i całuj mnie jeszcze.
- Nie, Sam, lepiej będzie jak cię stąd zabiorę.
- Nic z tego - obruszyła się. - Mam tu jeszcze dużo pracy, a na ciebie
czeka farma.
- Nie mogę tak cię zostawić.
- Dlaczego? Nie jestem bezradna i mówiłam ci już, że uwielbiam
grzebać się w ziemi.
- Jak szczęśliwa dżdżownica?
- Właśnie tak.
- Wrócę wobec tego za godzinę, żeby zanieść cię do domu i porządnie
umyć - powiedział patrząc na brudne kolana i usmarowaną twarz
dziewczyny.
- Czyżbyś chciał pójść ze mną pod prysznic? Uprzedzam, że nie biorę
odpowiedzialności za to co zrobię.
- Ani ja, Sam.
RS
39
Popatrzyła chwilę za oddalającym się w pośpiechu Johnem, po czym
znów zanurzyła ręce w czarnej, tłustej ziemi. Na chwilę wróciła myślą do
swojej pracy w Nowym Orleanie, której towarzyszyła na co dzień śmierć,
rozpacz i zniszczenie.
Podniosła mała roślinkę i wciągnęła głęboko zapach jej korzeni.
- Rośnij szybko - poprosiła - oboje z Johnem mieliśmy w życiu mało
ogrodów.
Rzeka była miejscem, w którym John zwykle zmagał się sam ze sobą.
Dojechał ciężarówką na skraj posiadłości, gdzie pod wysoką topolą
czekało canoe. Zepchnął je na milczącą wodę, ocienioną zwisającymi
gałęziami nadbrzeżnych drzew. Woda z pluskiem obmywała burty łodzi.
Gdzieś w zaroślach za-krzyczał spłoszony żuraw i wzbił się w powietrze, a
olbrzymi zębacz przeciął toń gniewnym uderzeniem ogona.
Odgłosy rzeki podziałały kojąco na wzburzone myśli Johna. Kim była
ta Sam Jones, która tak szybko wtargnęła do jego serca? Czy to był mały,
radosny elf o zabrudzonej ziemią twarzy, czy też niebezpieczna kobieta
ładująca swą śmiercionośną broń i ukrywająca prawdziwe oblicze pod
maską uroczej, zawsze głodnej dziewczyny?
A kim był on sam? Johnem Rileyem, idolem rozpalającym tłumy
wielbicieli, czy prostym farmerem, tyle że z muzykalną duszą?
Nie umiał znaleźć odpowiedzi. Nie oczekiwał jej także od rzeki, która
choć była świadkiem zmagań wielu pokoleń, nie umiała przemówić.
John skierował canoe w dół nurtu, by zmierzyć swoje siły z milczącą
wodą.
RS
40
Rozdział czwarty
- Popatrz John, pada.
Było późne popołudnie. Sam siedziała w bujanym fotelu z książką na
kolanach.
- Widzę.
- Nie widzisz, patrzysz na mnie.
- Jesteś bardziej interesująca od deszczu. - Podszedł do niej, uklęknął
przy fotelu i starł małą plamkę brudu z jej policzka.
- Wykąpałam się w pośpiechu, żeby jak najprędzej być z tobą. A poza
tym lustro w łazience wisi za wysoko.
- Rozbrajasz mnie, i jak zwykle, nie wiem co powiedzieć. - Cofnął
rękę, ale Sam ją przytrzymała.
- Twoja ręka mówi za ciebie, nie zabieraj jej.
- Chciałem tylko zmienić bandaż...
- Nie myślałeś o tym, podchodząc do mnie. Chciałeś mnie po prostu
dotknąć. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Ja chcę tego samego.
John uwolnił rękę i zajął się chorą nogą.
- Chyba kopanie grządek nie było najlepszym pomysłem. Spójrz, ile
brudu jest pod bandażem. Doktor Peters zmyłby mi głowę, gdyby to
zobaczył.
Sam nie dawała za wygraną. Dotknęła jego włosów.
- Masz piękne włosy, John. - Zobaczyła, że drżą mu ręce. - Coś zaszło
między nami. Dlaczego od tego uciekasz?
- Muszę. - Położył nogę dziewczyny na podnóżku. - Ale nie pytaj o
nic, Sam.
RS
41
Poszedł do kuchni.
- Przyniosę wodę, żeby przemyć ranę.
Sam zamknęła oczy i nasłuchiwała odgłosów krzątaniny Johna. „Żeby
znów był przy mnie" - pomyślała. Musiała być z kimś, z kimkolwiek.
Jakby czytając w jej myślach, kot zeskoczył z wygrzanego miejsca na
parapecie i otarł się o jej nogi. Sam wzięła go na kolana. Potarła twarz o
miękkie futerko. Kot łączył to wszystko, co zdążyła na farmie pokochać.
Leniwe mijanie czasu, spokój i urodę otaczającej ją natury.
Kim jestem, kocie! - westchnęła. Kobietą, która, mając na co dzień do
czynienia z przemocą i brzydotą, rozpaczliwie szuka łagodności i piękna?
Czy chce je znaleźć na tej farmie, sadząc kwiaty na grządkach? Czy nagła
ucieczka z tamtego świata była początkiem nowej drogi w życiu? Gdyby
mogła zwierzyć się Johnowi... Czuła jednak podświadomie, że są to pytania,
na które sama powinna znaleźć odpowiedź. - Czyż nie jestem mądrą
kobietą? - zwróciła się do kota, ale ten zlekceważył ją po kociemu i wrócił
na ukochany parapet.
Nawet kot ucieka ode mnie, użaliła się nad sobą.
Odwróciła się do okna i obserwowała deszcz.
- Padaj łagodnie na mój ogródek. Spraw, żeby kwiaty rosły szybko.
John potrzebuje ich jeszcze bardziej niż ja.
John stając w drzwiach, usłyszał tę prośbę. Dobry Boże, pomyślał, co
za paradoks. Kwiaty i rewolwer. Łagodna dusza odbijająca się w ogromnych
oczach i niezwykle sprawne ciało. Wspominała o treningach. Gdzie pracuje i
jaki związek z jej pracą ma broń? Obserwując ją, przestraszył się nagle. Tyle
razy mógł wybierać i nie wybrał żadnej kobiety. Takiej jak ta, nie można
RS
42
lekceważyć. Przy niej mężczyzna zapuszcza korzenie i myśli o założeniu
rodziny.
- Wszedłem w niewłaściwym momencie.
- Nie było cię tak długo, że zaczęłam mówić do kota.
- Czy coś ci odpowiedział?
- Nie. To kot małomówny.
John przyklęknął z wodą przy Sam i zaczął myć zabrudzoną ranę.
- Dokąd idziesz po południu?
- Nad rzekę.
- Na ryby?
- Nie, na canoe.
- Czy weźmiesz mnie kiedyś ze sobą?
- Nie wiem, chodzę tam zawsze sam.
- Zanim się tu zjawiłam, w ogóle byłeś sam. Weszłam w drogę
nielichemu odludkowi. Widzisz, kiedy ja mam kłopoty, szukam pomocy u
ludzi.
Objął ją ramieniem.
- Zanim się zjawiłaś, rzeczywiście byłem sam. Ale naprawdę cię
lubię... twój ogród...
- Dziękuję. A ja lubię ciebie... i twoją zupę, jak jej tam...
- Zupa kreolska ze strąków piżmaka.
- Z czego by nie była. A co dzisiaj będzie na kolację? Jestem głodna po
tym całym kopaniu.
Zaśmiał się.
- Jak możesz wciąż jeść i w ogóle nie tyć?
- Ach, to te ćwiczenia. Z powodu pracy bez przerwy trenuję.
RS
43
- A gdzie pracujesz?
- Umówiliśmy się, prawda?
- Czy używasz w pracy rewolweru?
W pierwszym odruchu Sam chciała mu wszystko o sobie opowiedzieć.
Nawet o rywalizacji z siostrami i co z niej wynikło. Powstrzymała się
jednak. Sama musi rozwiązać swoje problemy, a nie obciążać nimi Johna.
- Tak, używam rewolweru w pracy, a ta praca to właśnie moje
zmartwienie. Chętnie bym je złożyła na twoje barki, ale powinnam sobie
radzić sama. I nie nadużywać twojej gościnności.
Zza okna dobiegł znany warkot starego samochodu.
- Doktor Peters nadjeżdża.
- Cieszę się. Może ma czarodziejską różdżkę i sprawi, że będziesz się
mną bardziej interesował.
- Wierz mi Sam, gdyby to o to szło. Spotkaliśmy się w niewłaściwym
czasie, to wszystko.
Już kiedyś straciła najlepszą przyjaciółkę, upierając się przy swoim.
Ona i Margie były w drugiej klasie. Ona, jak zwykle narwaniec, Margie
natomiast - prawdziwa młoda dama. Pewnego dnia Kenneth French,
największy łowca serc i posiadacz piegów, na widok których mdlały
wszystkie drugoklasistki, wydawał w ogrodzie przyjęcie. One nie były
zaproszone. Sam tak długo nalegała, żeby wejść na drzewo, że Margie, która
okropnie bała się lania, jeżeli porwie sukienkę, w końcu uległa. Poza
szkaradna głowa Petera Fleminga, z drzewa też nic nie zobaczyły. Ale
Margie podarła sukienkę. Poszła do domu płacząc. To był koniec przyjaźni
na śmierć i życie.
Sam westchnęła. Nie chciała stracić przyjaźni Johna.
RS
44
- Masz rację. - Uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała.
- Wybraliśmy niewłaściwy moment. Cofam wszystko co po-
wiedziałam, zabieram nawet pocałunek, o ile pozwolisz mi tu zostać. Pada, a
miałam zostać do deszczu. Będę czytać zwinięta w kłębek na sofie pod
schodami i nawet nie zauważysz, że jestem. Mogę nawet darować ci twoją
świnię i polubić twojego konia.
John roześmiał się.
- Nie wyglądam chyba na nikczemnika, który wypędziłby cię na
deszcz. Zostaniesz tu tak długo, aż wyleczysz nogę. Wtedy pomogę ci
załadować ten nieprawdopodobny furgon i wyślę w drogę. Mogę nawet
sfinansować ci wakacje. Ja...
Doktor Peters stając w drzwiach, przerwał Johnowi w pół zdania.
- Nigdy, jak żyję, nie słyszałem takiej tyrady - powiedział. Ruchami
konika polnego zbliżył się do Sam i pochylił nad jej nogą.
- Nie słyszałem, kiedy pan wszedł na werandę, doktorze.
- No jasne. Co to za głupi pomysł z wyrzucaniem Sam?
- Czy pan znów podsłuchiwał?
- To moje hobby. W ten sposób mogę się wiele nauczyć.
- Zaczął oglądać stopę dziewczyny.
- Hmm.
- Co hmm znaczy tym razem? - zapytała.
- To, że John odwalił kawał porządnej roboty. - Wyprostował się. -
Jako pielęgniarka. Czy nie pomyślałbyś o pracy na pełen etat?
- Zrobiłem to śpiewająco.
- Wiem o tym - powiedział lekarz. - Twoja muzyka daje ludziom dużo
radości. Masz prawdziwy dar boży.
RS
45
- Czasem myślę, że to przekleństwo, doktorze. Dałem z siebie tak
dużo, że już prawie nic nie zostało.
- Mimo wszystko tęsknisz do muzyki, prawda?
- Czasami.
- Nie odchodź od niej na długo, żeby się od ciebie na zawsze nie
odwróciła.
- Zaryzykuję. A co ze stopą Sam? Pozwoliłem jej kopać w ziemi.
- Nie musiałeś pozwalać, sama to zrobiłam. - Uśmiechnęła się do
doktora. - Brakowało tu ogrodu z kwiatami.
- Masz cholerną rację - powiedział doktor Peters. - Ten dom potrzebuje
wielu innych rzeczy i myślę, że ty, młoda damo, możesz tego dokonać. Jeśli
idzie o stopę - zwrócił się do Johna - to nadal uważaj, żeby na nią nie
stawała.
- Postaram się.
- Kule nie są potrzebne?
- Nie - John i Sam odpowiedzieli jednocześnie, spojrzeli na siebie i
roześmieli się.
- A co z Ethel Ermą? Nadal jej nie potrzebujecie?
- Nie - odpowiedzieli zgodnie.
Doktor z trudem powstrzymywał się, żeby nie okazać zadowolenia.
- Jeśli zmienicie zdanie, dajcie mi znać. Nie zauważyli jego wyjścia.
Po wyśmienitej kolacji John i Sam obejrzeli w telewizji dwa filmy -
strasznie śmieszną komedię i przesłodzony melodramat.
Siedzieli na sofie, kot spał na parapecie, a ciepły wiatr poruszał
niebieskimi zasłonami.
RS
46
- Czy to nie jest głupie - powiedziała Sam przykładając ręce do
mokrych oczu - że zawsze płaczę na smutnych filmach?
John podał jej swoją chusteczkę.
- Dziękuję. Wprost nie umiem się powstrzymać. Mój brat zawsze się
ze mnie wyśmiewa. - Otarła łzy i pociągnęła głośno nosem.
John uśmiechnął się do niej.
- Teraz lepiej?
- Ummm-hmm. Ale tamten mały chłopiec... - Jej oczy na powrót
napełniły się łzami. - Dlaczego na koniec nie uzdrowiło go jakieś cudowne
lekarstwo?
John, widząc pływające we łzach niebieskie oczy, walczył z sobą, by
nie chwycić Sam w objęcia i bronić przed całym złem świata. Był
wstrząśnięty swoją reakcją. Łzy w pięknych oczach powinny być zakazane.
Spróbował ją pocieszyć.
- Myślę, że uzdrowienia należało się domyślić.
- Tak, ale ja chciałam to zobaczyć, chciałam zobaczyć, szczęście nie
zimny obiektywizm - ostatnie słowa rozpłynęły się w szlochu.
John poczuł się zupełnie beznadziejnie.
- Przecież to tylko film.
- To mnie nie obchodzi. Wszędzie lubię szczęśliwe zakończenia. - Sam
nadal rozpływała się we łzach.
- Hej, przestań wreszcie. - Poderwał się z sofy i chwycił ją w ramiona.
Chwilę później żałował swojej reakcji. Nie był jeszcze gotów wyjść
naprzeciw uczuciu, jakiego go ogarnęło. Ale za późno było na odwrót. Sam,
z głową na jego ramieniu, moczyła mu łzami koszulę. Pogładził ją po
włosach. - Nie płacz, moja maleńka, nie płacz...
RS
47
- On był... tylko... małym... chłopcem - ukryła twarz na piersi Johna,
nie wstydząc się swojej bezradności.
John, gładząc jej kark i barki, nadal ją pocieszał.
- No, przestań, słodka Sam. Nie płacz już. On nie był prawdziwym
małym chłopcem. - Ręce Johna przesunęły się na plecy dziewczyny.
- On nie jest... to nie tylko z jego powodu. - Pociągnęła głośno nosem i
podniosła głowę. - Wiem, co myślisz, że jestem głupia. Dorosła kobieta,
która płacze z powodu głupiego filmu.
- Nie. Zawsze uważam, że płacz jest miara naszego człowieczeństwa.
- Kobiety w moim zawodzie nie mogą płakać, widząc każdego dnia
bardzo dużo zła i smutku. Rodziny rozdzielone przez prawo albo przez
śmierć, te wszystkie zagubione dzieci...
Sam, podekscytowana, odsłaniała się powoli. John poczuł wdzięczność
dla łzawego filmu.
- Jedynie płacz i stare filmy przynoszą mi ulgę - ciągnęła. - W pracy
nie mogę sobie pozwolić na taki luksus. -Wytarła ostatnie łzy. - Zresztą film
to tylko pretekst. Płaczę nad sobą, nad tobą, nad nami.
- Dlaczego?
- Ponieważ jesteśmy tu razem, ale równie dobrze moglibyśmy być na
dwu różnych planetach.
- Nie jestem temu winien.
- Ani ja. Nie jesteśmy winowajcami. Jesteśmy przyjaciółmi.
Przynajmniej od kiedy nakarmiłeś mnie tym pieprznym gulaszem.
- Strąkową zupą.
RS
48
Sam położyła dłoń na piersi Johna i leciutko zakreśliła nią małe kółko.
John pomyślał, że jest to największa prowokacja, jakiej kiedykolwiek
doświadczył.
- Potrzebuję przyjaciela, John. Potrzebuję...
Nie zdążyła dokończyć. Dotyk ręki, przyciągająca siła niebieskich
oczu, gorące ciało w jego ramionach. To było więcej, niż mógł znieść.
Pochylił się i obdarzył Sam pocałunkiem, który nosił w sobie od tamtej
chwili w ogródku kwiatowym. Uczucia, wciąż powstrzymywane, odezwały
się w nim z wielką namiętnością.
Zapomnieli o samotnych zmaganiach z przeszłością, zapomnieli o
rozpaczliwych pytaniach, na które wciąż nie znajdowali odpowiedzi.
- Najdroższe maleństwo - zdążył wyszeptać i już jego usta wędrowały
po jej czole, muskały powieki, rozpalały policzki, aż zsunęły się na
pulsującą w oszalałym rytmie szyję.
Sam błądziła palcami po włosach Johna, ale gdy jej piersi uniosły się
pod gorącymi wargami, upadła na sofę, pociągając go za sobą.
- O tak - szeptała - tak, tak, tak.
John znieruchomiał nad nią, a jego usta zaprzestały gorączkowej
wędrówki. Usiadł, podnosząc jednocześnie Sam.
- Nie.
- Dlaczego?
- To nie tak. - Odgarnął włosy z jej twarzy i wygładził bluzkę. - Nie
chcę, żebyś była chwilowym lekarstwem na moje kłopoty - powiedział
obejmując ją ramieniem i patrząc prosto w oczy.
- Może mi to wystarczy.
RS
49
- Nie. Sama wiesz, że potrzebujesz więcej. Sam skrzyżowała ramiona i
wysunęła podbródek.
- Skąd wiesz, czego ja potrzebuję? Ty nawet nie wiesz, co jest tobie
potrzebne.
- Masz rację, Sam. I dlatego nie chcę cię wykorzystać.
- Nie lubisz pocałunków?
- Lubię.
- A mnie lubisz?
- Tak, sama wiesz.
- Zatem, do diabła, co w tym złego, jeśli dwoje przyjaciół przychodzi
sobie w biedzie z pomocą - spojrzała na niego zaczepnie.
John z trudem powstrzymał uśmiech.
- Mogę się założyć, że to ty zwyciężałaś we wszystkich rodzinnych
kłótniach.
- Zmieniasz temat.
- Masz rację. - Podniósł się. - A teraz zamierzam położyć cię do łóżka.
- Nie jestem śpiąca.
- Boże, ależ jesteś uparta.
- Ty też. A przy tym szalenie skryty. Nigdy nic nie mówisz o sobie.
- Lepsze to, niż paradowanie z rewolwerem. Wstrzymała oddech,
jakby odebrała cios w żołądek.
- Położę się spad o własnych siłach. Nie potrzebujesz zawracać sobie
mną głowy. A jutro wezmę swój rewolwer i odjadę. - Wstała porywczo,
balansując na jednej nodze.
John miał zaciśnięte usta, kiedy chwycił ją na ręce.
- Nic takiego nie zrobisz.
RS
50
- Puść mnie.
- Chcesz zaszkodzić nodze, ponieważ czujesz się odrzucona? Nie
pozwolę na to.
- Wcale nie czuję się odrzucona. Jestem zwyczajnie wściekła.
John zaśmiał się głośno.
- Zatem wściekaj się na górze w łóżku, tam przynajmniej będziesz
bezpieczna. - Ruszył wielkimi krokami w kierunku schodów.
- Zadzwonię do doktora Petersa i zażądam innej pielęgniarki.
- Jestem jedyną pielęgniarką w Mooreville, Sam. Skazana jesteś na
mnie. - Pokonał schody dwoma susami, nie czując w ogóle ciężaru. Śpieszył
się, bo nie był pewien, czy uda mu się oprzeć następnej pokusie.
Sam spojrzała na niego wyniośle. Było to spojrzenie, które trenowała
od chwili, kiedy skończyła dziesięć lat. Po raz pierwszy wypróbowała ja na
tamtym nędznym Francisie Mc Brayu, żeby mu pokazać, jak on ją nic a nic
nie obchodzi.
John zaśmiał się ubawiony.
- Jesteś wielką aktorką, Sam. Bardzo oryginalna mina. -Kopnięciem
otworzył drzwi do jej sypialni.
- Zamknij się i postaw mnie na podłodze.
- Z przyjemnością. - Rzucił ją na łóżko, aż zaskrzypiały sprężyny. -
Dobranoc, maleńka.
- Nie nazywaj mnie tak! - Rzuciła za nim poduszką. John podniósł ją z
podłogi i odrzucił na łóżko.
- Masz. Może ci się przyda.
- Nie potrzebuję twojej litości. - Znów spojrzała na niego wyniośle.
RS
51
- To nie litość, Sam. Będę miał do czynienia z doktorem Petersem,
jeżeli coś ci się stanie. Jeszcze raz dobranoc.
Wykrzywiła się, kiedy znikał w drzwiach. Potem skrzyżowała ramiona
i oparła się o poduszki. „Na kim powinna wyładować swa złość, na Johnie,
czy może na sobie?" -pomyślała. Tak naprawdę, to całe zło tkwiło w tym, że
sama nie wiedziała dokładnie, czego chce. Na pewno przyjaźni, no, może
trochę więcej. Ale z pewnością nie miłości. Do diabła, przecież nie zakocha
się w bohaterze. I to w takim, który się przed nią wzbrania.
John zszedł na dół. Z determinacją wykręcił numer doktora Petersa.
- Panie doktorze - powiedział - zmieniłem zamiar. Proszę przysłać
Ethel Ermę tak szybko, jak tylko pan może.
Następnego dnia Sam została wyrwana ze snu wczesnym rankiem. W
pierwszej chwili przeraziła się, że dom został zaatakowany przez kamikaze.
Następnie pomyślała, że to John piłą elektryczną zrównuje z ziemią swoje
gospodarstwo. Ciekawość wypędziła ją z łóżka. Doskakała do okna na
zdrowej nodze, a to co zobaczyła, przeszło jej wyobraźnię.
Mała, koścista kobieta objeżdżała na motorowerze podwórko. Spod
hełmu sterczały kosmyki siwych włosów, na ostrym nosie siedziały gogle.
Pęd powietrza rozwiewał bawełnianą wzorzystą sukienkę, odsłaniając
kanciaste kolana. Pończochy trzymały się na różowych podwiązkach tuż pod
kolanami, a wojskowe buty sięgały prawie do podwiązek.
Sam wytrzeszczała oczy dopóki kobieta nie zaparkowała motoru,
zdjęła hełmy, podpięła spinkami włosy i weszła do domu. Ubrała się wtedy
w pośpiechu i z niecierpliwością oczekiwała na Johna.
RS
52
- Dzień dobry, Ethel Erma - powiedział John sadzając Sam przy stole,
na którym czekało już na nich pięknie podane śniadanie. - Dziękuję za
przybycie. To jest Sam, to Ethel Erma, gospodyni doktora Petersa.
- Zdaje mi się, że cię już poznałam - powiedziała Sam. -
Obserwowałam cię przez okno, jak robiłaś kółko na motorowerze.
Ethel Erma omal nie wyskoczyła ze swoich butów. Jej cienkie,
pomalowane brwi strzeliły do góry, a w ściągniętych ustach zabrakło słów.
- Moja Yamaha dzisiaj oszalała - przemówiła wreszcie. - Ledwo sobie
z nią poradziłam.
John uśmiechnął się pod wąsem. Znał doskonale Ethel Ermę. Uważała
się za doskonałego kierowcę i nikt w Mooreville nie wyprowadzał jej z
błędu. Postanowił podtrzymać tę grę. W końcu to ona go ratowała
przyjeżdżając tutaj.
- Jeśli chcesz, rzucę na nią okiem. Ethel Erma odetchnęła z ulgą.
- Naprawdę mógłbyś, John? Postaram się to docenić.
Sam szybko doszła do wniosku, że najlepsze, co w obecnej sytuacji
mogłaby zrobić, to zaprzyjaźnić się z Ethel Ermą.
- Ethel Erma - powiedziała - takich przysmaków nie jadłam od kiedy
opuściłam dom. Ta szynka, ten zapiekany karp, ta owsianka... wszystko
wygląda wspaniale. Myślę, że zjem pół tuzina biszkoptów.
Obdarzyła Ethel Ermę uśmiechem, który zwykle roztapiał serce Johna.
Poskutkowało. Kąciki zasznurowanych ust uniosły się nieco.
- Zawsze lubiłam kobiety mające apetyt - powiedziała. -W dzisiejszych
czasach młode panny dziobią widelcem po talerzu jak ptaszek. Ptasie
móżdżki, mówię. Zaczekaj tylko, niech dojdą sześćdziesiątki, jak ja.
Zabraknie im tłuszczu, żeby zakryć kruche, stare kości. - Postawiła przed
RS
53
Sam i Johnem dwa pełne talerze. - Idę na górę zająć się łóżkami. -Wyszła z
kuchni, ale jeszcze zawróciła. - Pewnie, lubię kobietę, która je. Widzę, że
przyjemnie będzie opiekować się tobą.
Kiedy buciory Ethel Ermy zadudniły w holu, Sam zaatakowała Johna.
- To chyba ty miałeś się mną opiekować.
- Wezwałem posiłki.
- Dlaczego. Czy toczymy bitwę? John zaśmiał się ubawiony.
- Czuję się naprawdę oblężony.
- Z powodu dzisiejszej nocy?
- Nie tylko. Zapomnij o tych posiłkach i o oblężeniu. Ethel Erma jest
buforem, to wszystko. - Zamieszał cukier w kawie. - Poza tym jest
fantastyczną kucharką. I wielką gadułą. To ci się spodoba.
- Nie wygląda na taką, która by mnie wszędzie nosiła.
- Ale ma dosyć siły, żeby cię podpierać. A wieczorem ja będą cię
wnosił na górę.
- Do łóżka? - Zapomniała o jedzeniu, wpatrując się w niego. John
pomyślał, że nie widział nigdy większych i piękniejszych oczu. Mijały
minuty, a on siedział oczarowany. Wreszcie odezwał się nieswoim głosem.
- Tak, do łóżka.
- Czy w łóżku czułeś się kiedykolwiek samotnie?
- Nie tylko w łóżku. Często bywam samotny pośród tłumu ludzi.
Jej oczy trzymały go nadal w niewoli. Jeszcze tylko chwilkę,
powiedział do siebie. Jeszcze tylko nasyci się bijącą z nich radością, a potem
przepadnie gdzieś na farmie.
Sam pochyliła się ku niemu z wyrazem współczucia na twarzy.
- Bohaterowie są zawsze samotni, prawda John?
RS
54
Starł okruszynę z jej brody. Okruszyna była pretekstem, by dotknąć
twarzy dziewczyny. Sam przyciągała go pogodą ducha, niespożytą energią,
nawet dobrym apetytem. Odczuwał, że łączy ich oboje jakaś dziwna więź.
Lecz co może wiedzieć o samotności bohatera kobieta o tak łagodnych, ła-
twych do zranienia oczach? Czy jej rewolwer ma związek z bohaterstwem?
Z pewnością nie. Zresztą powinien uszanować jej tajemnice.
Podniósł się od stołu.
- Muszę iść.
- Dokąd?
- Do chlewu dla prosiąt. Floyd lada dzień będzie miał potomstwo.
- Małe prosięta? Weź mnie ze sobą.
- Myślałem, że nie lubisz świń.
- Tylko takich wielkich i szkaradnych jak Floyd. Dzieci lubię
wszystkie, nawet prosięta.
- Nie mogę, Sam. W chlewie musi być spokój. Możesz mieć zły
wpływ.
- Na świnie, czy na ciebie?
- I na nie i na mnie. Dziękuję, Sam. Zobaczymy się później.
Sam posmarowała biszkopt dżemem truskawkowym.
- Trzymaj się, John - powiedziała do pustej kuchni. -Mam cały tydzień.
Nie możesz wciąż przede mną uciekać.
RS
55
Rozdział piąty
Ethel Erma wróciła do kuchni i natychmiast zajęła się zmywaniem
naczyń. Wyglądała na pochłoniętą bez reszty tym zajęciem. Od czasu do
czasu zerkała jednak ukradkiem na Sam.
- Te biszkopty są wprost wspaniałe, Ethel Erma - powiedziała
zajadając się nimi. - Czy nauczysz mnie takie robić?
Ethel Erma nie podniosła wzroku znad zlewu.
- Nie wiesz, skąd wezmę czas? Sam nie była zrażona.
- Próbowałam wiele razy, ale nigdy nie potrafiłam się w tym połapać.
Ostatni raz piekłam je, kiedy odwiedzał mnie Rick, mój brat. Tylko na nie
spojrzał i poradził wyrzucić, zanim się upieką. Miał rację, nie nadawały się
do jedzenia.
Nad zlewem nadal płynęła woda. Sam spróbowała inaczej.
- Podoba mi się twój motorower. To jest Yamaha 400, prawda?
- Prawda.
I to wszystko. Jedno, niechętnie wypowiedziane słowo. Sam widziała
tylko sztywny kark, nic poza tym. Uległość nie leżała jednak w jej naturze.
Z hałasem odsunęła krzesło od stołu. Nadal żadnej reakcji.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć, o co ci chodzi? - spytała. - Gdy
wychodziłaś z kuchni dużo mówiłaś, jak to będziesz się mną opiekować.
Teraz mnie w ogóle nie zauważasz. Psiakrew, co się zdarzyło na górze?
- Damy nie przeklinają.
- Nie jestem damą.
- No pewnie.
RS
56
- Do diabła, Ethel Erma, co to ma znaczyć? Ethel Erma odwróciła się
powoli.
- Widziałam rewolwer.
- Cholera.
- Przeklinanie nic nie pomoże. Leży w twojej szafce, zupełnie na
widoku. Wielka, okropna rzecz.
- Przydaje się czasami. Nie zamierzam go ukrywać.
- Czy ty jesteś wyjęta spod prawa? Sam wybuchnęła śmiechem.
- Co ja śmiesznego powiedziałam? - spytała Ethel Erma.
- Śmiałabyś się, gdybyś wiedziała.
- Co miałabym wiedzieć?
Sam wytarła płynące ze śmiechu łzy.
- Nie jestem niebezpieczną dla otoczenia kryminalistką. Podróżuję
sama, więc broń może mi się przydać.
- Doktor powinien mi to powiedzieć, zamiast narażać na takie
niespodzianki. Mogłam mieć atak apopleksji. Znaleźć coś takiego w moim
wieku...
- Jeśli ktoś w twoim wieku może jeździć na motorowerze, to równie
dobrze może znieść widok broni.
Ethel Erma milczała, nie przyzwyczajona do szczerości Sam.
Dziewczyna przyszła jej z pomocą.
- W moim życiu jest coś, co ma związek z rewolwerem. Nie chcę
jednak o tym mówić, tak jak ty nie chcesz się przyznać, jaką radość sprawia
ci jeżdżenie na motorowerze.
- Nie sprawia mi żadnej radości.
RS
57
- I owszem. Widziałam rano twoją twarz. Ale jeśli chcesz to ukryć, to
twoja sprawa. - Sam złożyła ręce w błagalnym geście. - Ethel Erma,
spędzimy razem resztę tygodnia. Mogłybyśmy spróbować się zrozumieć. Ja
lubię archeologię i sadzenie kwiatów. Ty masz swój motorower. Obie mamy
czasami zwariowane podejście do życia. To, że jesteś gospodynią i masz
trochę więcej lat niż nastolatka, wcale nie znaczy, że nie możesz szaleć na
Yamaha 400. A to, że ja noszę rewolwer... - Sam przerwała, wzruszając
ramionami. -Nie widzę powodu, żeby nam ze sobą nie było dobrze.
Twarz Ethel Ermy rozbłysła podnieceniem.
- Jak tylko uwinę się z naczyniami, pokażę ci jak się robi biszkopty.
Sam rozpromieniła się.
- Przysuń taboret do zlewu, pomogę ci wycierać. Ethel Erma
przysunęła taboret i przyprowadziła Sam.
Dziewczyna zabrała się do wycierania z takim entuzjazmem, z jakim
sadziła kwiaty.
- Nie robiłam tego od lat. W dzieciństwie walczyłam z siostrami i
braćmi o to, kto ma zmywać, a kto wycierać. Wszyscy chcieliśmy zmywać,
żeby bawić się bańkami mydlanymi. Dlaczego John nie ma zmywarki?
- Doktor Peters mówi, że John lubi same proste rzeczy. Był już tutaj
sześć tygodni, zanim kupił telewizor. Wyobraź sobie. - Ethel Erma
uśmiechnęła się. - Doktor Peters to moja wyrocznia. On podsłuchuje. Wie
więcej niż ktokolwiek w całym hrabstwie Lee.
- No to jestem w domu. Wreszcie dowiem się czegoś o Johnie Rileyu.
- Jesteś taka, jak te wszystkie jego wielbicielki, bez wstydu. A ma ich
tyle, że starczyłoby na drogę do Montachie i z powrotem, gdybyś je tam,
jedna za drugą, ustawiła.
RS
58
Sam wyprostowała się z godnością.
- To nie jest tak, jak myślisz. Nie jestem wielbicielką Johna Rileya.
Lubię go, oczywiście. Tylko że... Och, niech to diabli. - Przycisnęła ręce do
rozpalonych policzków. - On jest moim przyjacielem i wiem, że coś go
dręczy. Gdybym o nim więcej wiedziała, może bym mu pomogła.
- I tak bym ci powiedziała, nie musisz przeklinać.
- To dlatego, że jestem tak przejęta.
Ethel Erma wstawiła czyste naczynia do kredensu i wyłożyła na stół
produkty do ciasta.
- Mogłoby być gorzej. Niektórzy ludzie palą, jednego papierosa za
drugim. Okropny nałóg. Założę się, że ich płuca wyglądają jak komin od
środka. Weź starego Whitakera...
- Ethel Erma!
- Co?
- Miałaś mówić o Johnie Rileyu.
Ethel Erma wsypała mąkę do dużego naczynia.
- Pierwsze co robisz, to przesiewasz mąkę. To ważne, jeżeli chcesz,
żeby biszkopty były lekkie.
- Więc co z Johnem? - Sam energicznie potrząsała sitem.
- Jak wiesz, on na farmie hoduje świnie. To wygląda trochę inaczej,
niż uprawianie ziemi. Tam farmer jest cały czas zajęty, obserwuje pogodę,
dogląda zbiorów i takie tam inne rzeczy. - Przerwała relację, żeby dołożyć
do ciasta trochę tłuszczu. - Teraz rozetrzyj, ale dokładnie. Nie rób za szybko,
bo to nie wyścigi, to pieczenie biszkoptów.
Sam zrobiła, co jej kazano.
- Powiedz mi więcej o farmie, Johna.
RS
59
- Dobrze. Jak powiedziałam, John zajmuje się tym od roku. Chyba
wiedział, po co tu przyjechał. Dzierżawi pole, kontraktuje kukurydzę. Ma
nadzorcę, Dillarda Perkinsa. Ten to prawdziwy samotnik. Nie zobaczysz go
nigdzie, chyba że wybierzesz się do chlewu. Oczywiście, przy takiej robocie
trzeba więcej mężczyzn. Dillard ma ich coś koło tuzina.
- Nie widziałam tu żywej duszy, poza Johnem.
- I nie zobaczysz. Chodzą inną drogą. A Dillard ma domek z drugiej
strony farmy. - Zamachała rękami, widząc, że Sam zapomniała o cieście i
siedzi podparta. - Na Boga, dziewczyno. Wkładaj ręce do miski. Nie
powiem ani słowa o Johnie Rileyu, jeżeli nie będziesz miesić ciasta.
- Już to robię, tylko mów dalej.
- Wyglądał jak zbity szczeniak, kiedy tu przyjechał. Cały wystrojony i
w wielkim samochodzie, to prawda, ale oczy miał martwe. I mówił niewiele.
Tylko tak albo nie i jeszcze jak się masz.
- Nie widziałam tego samochodu. Gdzie go trzyma?
- Pierwsze co zrobił, to go sprzedał. Ktoś mówił, że za pięć tysięcy
dolarów. Wyobraź sobie. Taki samochód, cały lśniący, długi, jak jakaś
egzotyczna ryba... Trzeba było wziąć cztery, pięć razy tyle.
- Czy kiedykolwiek mówił, dlaczego tu wrócił?
- Tego nikt nie wie. Były jakieś plotki o aferze miłosnej, jasne.
Ciasto chlapnęło na kuchnię.
- Z jego menadżerem?
- Tak. Sue jakaś tam. Rzeczywiście ładna babka, jak to się mówi. -
Ethel Erma powstrzymała Sam. - Wolniej, wolniej. Nie idzie o to, żeby to
ciasto wyrzucić, tylko żeby go trochę zostało.
RS
60
- Nie wierzę w te plotki. Johna bardziej obchodzi jedzenie, niż
jakakolwiek kobieta.
- To samo mówi doktor. - Ethel Erma wlała trochę maślanki. - Trzeba
żeby było wilgotne, jak ma wyjść dobre.
- Co mówi doktor?
- Doktor mówi, że John ma na sercu jakiś ciężar. Że czymś się gryzie i
dręczy. Że siedzi w nim bestia, która go szarpie w dwie różne strony. On
musi tę bestię zabić, albo się do niej przyzwyczaić, inaczej nie zacznie
normalnie żyć.
- A cóż nienormalnego jest w jego obecnym życiu? Myślę, że to jest
wspaniałe, proste wiejskie życie.
- Na dobrą sprawę, to on jest zwariowany.
- Nierozważny.
- Tak. Rozumiesz. Żyje samotnie, nie widuje ludzi.
- Odludek.
- No właśnie. - Ethel Erma sięgnęła po blaszaną formę i posmarowała
ją masłem.
- Poczekaj, niech no John zobaczy, że zrobiłaś biszkopty. Co to ja
mówiłam? Wszystko sprowadza się do tego, że powinien mieć przy sobie
jakąś przyzwoitą kobietę. Taką, która by go kochała, rozumiała i dbała o
niego. Dobre biszkopty, od czasu do czasu, jeszcze nikomu nie zaszkodziły.
Sam wygrzebała ze zbiorów Johna cudowną książkę Eudory Welty i
siedziała z nią w kącie pod schodami. Za oknem miękko uderzały o ziemię
krople deszczu. Myślała o tym, co usłyszała od Ethel Ermy. Jakie imię
nosiła bestia siedząca w Johnie? Czy to była rozpacz? Strach? Złamane
serce? Gdyby wiedziała, postarałaby się ją poskromić. Wtedy może
RS
61
zostaliby przyjaciółmi. Może nawet więcej niż przyjaciółmi. A John
pomógłby jej zapomnieć o wydarzeniach, z powodu których opuściła Nowy
Orlean.
Zamknęła oczy i oparła się o kanapę. Nowy Orlean, jej praca i jej
rodzina. Nigdy nie potrafiła oddzielić myśli o pracy od myśli o siostrach,
zwłaszcza o Marilyn, tej nowoorleańskiej piękności. Gdy Sam była jeszcze
małą dziewczynką, ich dom był zawsze wypełniony gośćmi Marilyn.
Największą ambicją Sam było wyrosnąć i być dokładnie taką samą jak
siostra. Wślizgiwała się zwykle do pokoju Marilyn, zakładała jej pantofle na
wysokim obcasie i ćwiczyła jej sposób chodzenia, przy którym spódnica
owijała się z szelestem wokół nóg, sposób na chłopców. Wypróbowywała
również spojrzenie Marilyn, na pół nadąsane, na pół wyniosłe, nieco
tajemnicze i z pewnością uwodzicielskie. Pewnego razu postanowiła
sprawdzić efekt tego spojrzenia na Peterze Flemingu, który nie był już taki
brzydki jak wtedy, kiedy miał czternaście lat.
- O co chodzi, Sam? - spytał.
- Co masz na myśli z tym „o co chodzi"?
- Wyglądasz, jakbyś ugryzła zgniłe jabłko i nie wiedziała, gdzie
wypluć.
Nigdy więcej nie zrobiła użytku z tamtego spojrzenia, ani ze sposobu
chodzenia Marilyn. Od tamtego momentu była zupełnym przeciwieństwem
obu sióstr. Celowała w tenisie, w koszykówce, w bieganiu, w sportach,
których one unikały. Gdy miała szesnaście lat, zainteresowała się
archeologią. Kopanie grobów - skwitowała Marilyn. A ona dalej sprawdzała
się we wszystkim, w czym jej siostry nie mogły być dobre. Czy nie o to
chodziło przy wyborze zawodu?
RS
62
Kochała swą pracę, w to nie wątpiła. Chociaż, od czasu do czasu,
straszyły ją stare duchy z dzieciństwa, a z tamtą rywalizacją na dobrą sprawę
do dziś się nie uporała.
Przytuliła książkę do piersi. Dzisiaj ten dom dawał jej chwilowe
zapomnienie. Jutro coś innego mogłoby być jej pancerzem, może nawet
John. Albo przyjdzie kiedyś spojrzeć prawdzie w oczy. Nie można tego
wciąż odkładać.
Otworzyła książkę na pierwszej stronie i zaczęła czytać. Willie Nelson
przeciągnął się na swych miękkich łapach i wskoczył na jej kolana. Zwinął
się w kłębek i zamruczał.
Sam pogłaskała puszystą sierść. - Nie tylko John nosi w sobie dziką
bestię, kocie. Zastanawiam się, czy dwoje ludzie toczących wewnętrzne
boje, mógłby kiedykolwiek być razem. Zastanawiam się, czy mogłaby
przytrafić się im miłość.
Sam rozejrzała się niespokojnie, czy ktoś jej nie usłyszał. Korytarz był
pusty. Znów zaczęła czytać, patrząc od czasu do czasu, czy nie nadchodzi
John.
John wrócił do domu w południe, ale nie sam. Przyprowadził ze sobą
swego sąsiada, Charliego Ranshawa, jego żonę Karolinę, brata Karoliny
Bobbiego, który przyjechał z Biloxi, i troje jego dzieci - Scootera, Bitsy i
Tiny.
Ethel Erma wyglądała na przerażoną, za to Sam była zadowolona.
- Charlie przyszedł rano porozmawiać o interesach -wyjaśnił John. -
Powiedział mi, że ma gości, więc zaprosiłem ich wszystkich na lunch.
Widziałem, że piekłaś dużą szynkę - zwrócił się do Ethel Ermy.
RS
63
- Boże, John, myślałam, że nigdy nikogo nie zaprosisz. -Ethel Erma
zdradziła się. Zaraz potem, przypominając sobie co do niej należy, dodała: -
Mogę cienko pokroić.
Wzrok Johna spoczął na Sam.
- To jest szczególna okazja. Chciałem sprawić przyjemność memu
gościowi. - Wybaczył sobie to kłamstwo. Po ostatniej nocy nie chciał być
więcej sam na sam z dziewczyną. Stanowiła dla niego zbyt wielką pokusę.
Pragnął jej tak, jak nigdy przedtem nie pragnął żadnej kobiety. Zdawał sobie
sprawę, ile pocieszenia przynoszą mu jej pocałunki, ale nie chciał
wykorzystywać jej ciała. Sam zasługiwała na więcej.
- Dziękuję John. - W ogólnym zgiełku jej słowa docierały tylko do
niego. - Ale nie czuję się samotna, kiedy jestem z tobą.
W oczach Johna zaświecił promyk nadziei. Zgasił go jednak szybko
mówiąc sobie, że to nie jest właściwy moment na jakąkolwiek nadzieję.
Najpierw musi uporządkować swoje życie. No i był jeszcze rewolwer.
Usiadł najdalej jak mógł od dziewczyny, ale nie na wiele to się zdało.
Aż do bólu był świadomy jej obecności, jej każdego ruchu. Kiedy się
śmiała, wokół jej oczu robiły się maleńkie zmarszczki, a kiedy mówiła z
ożywieniem, czarne włosy podskakiwały wokół twarzy. „Eksponowała
siebie" -pomyślał. Ale to nie była poza, wiedział o tym. Jej zachowanie było
zupełnie naturalne. Wszystko, co miało związek z Sam, było naturalne. I to
go właśnie najbardziej w niej pociągało.
Kuszony przez pełnego życia skrzata z drugiego końca stołu, John nie
brał udziału w ożywionej rozmowie. Chwilami, kiedy zapadała cisza,
wtrącał kilka stosownych słów. Raz powiedział: - Czuję, że jutro będzie
RS
64
padało. -I jeszcze raz: -Jest nadzwyczaj gorąco, jak na tę porę roku. - Nikt
się nie roześmiał, więc chyba nie wyszedł na wielkiego głupca.
Wreszcie lunch dobiegł końca. John poczuł ulgę i żal jednocześnie.
Ulgę, bo przebrnął przez ten posiłek, nie będąc z dziewczyną tylko w cztery
oczy, żal, bo nie mógł dłużej, niepostrzeżenie, cieszyć się jej widokiem. Sam
sprawiała, że działo się z nim coś niezwykłego. Mógłby okładać się pię-
ściami, ryczeć jak Tarzan, a w końcu zarzucić ją sobie na ramiona i zniknąć
w dżungli.
Nie zrobił nic takiego. Grzecznie pochwalił Ethel Ermę za smaczne
jedzenie i podziękował gościom za przybycie. Potem rzucił jedno spojrzenie
na kobietę, która go tak do siebie przyciągała i pogrążył się w swoim piekle.
Przez trzy dni John uparcie przyprowadzał przypadkowych gości.
Ethel Erma, przygotowana na to, miała w zapasie pieczoną szynkę, albo parę
duszonych kurcząt i pełen garnek knedli.
Jeżeli nie mógł nikogo zaprosić, porę posiłków spędzał w stodole z
Diabłem, w chlewie z prosiętami, czy na rzece w canoe. Tłumaczył się Sam
pilnymi interesami albo niecierpiącymi zwłoki zajęciami gospodarskimi.
Po zmierzchu, kiedy już nie miał żadnej wymówki, znikał w małej
kancelarii na dole, gdzie gorliwie oddawał się prowadzeniu rachunków.
Pojawiał się dopiero około jedenastej i zanosił Sam do łóżka.
Czuła się jak wiązka siana.
Na trzeci dzień powiedziała mu to. Kiedy wyszedł z kancelarii,
siedziała na kanapie w living-roomie, czytając książkę. Stojąca lampa
rzucała ciepły blask na jej twarz i na zwiniętego u stóp kota.
- Jeżeli przychodzisz, żeby w kilku susach zanieść mnie na górę i
rzucić na łóżko - powiedziała - to daruj sobie. Nie jestem wiązką siana.
RS
65
John usiadł na brzegu krzesła, daleko od kanapy.
- Jeśli jeszcze nie jesteś śpiąca, to mogę zaczekać. Zamknęła z
trzaskiem książkę.
- Może i jestem, ale nie mam zamiaru iść do łóżka. Nie chcę być
noszona i rzucana w takim pośpiechu, jakbyś się miał o mnie sparzyć.
Spójrz na mnie, Johnie Rileyu.
- Właśnie patrzę.
- Nie, nie patrzysz. Patrzysz na Williego Nelsona.
- Nie, patrzę na twoje stopy. Masz ładne stopy. Pokręciła palcami u
nóg i uśmiechnęła się. Była chwilowo zajęta komplementem.
- Tak myślisz? Pomalowałam dzisiaj paznokcie. Niewiele miałam
zajęć. Lakier do paznokci nazywa się „gorąca pokusa".
- Myślę, że jest to odpowiednia nazwa. - Uśmiechnął się i usiadł
wygodniej. Napięcie powoli znikało.
- Co jeszcze dzisiaj robiłaś?
- Ethel Erma uczyła mnie gotować kluski. Ma dobry sposób na ciasto.
Poza tym dużo rozmawiałyśmy. Czy wiesz, że nie umie prowadzić
samochodu?
- Tak, wiem. Nie nauczyła się, kiedy była młoda. Po śmierci męża
wszędzie woził ją syn jej bratanka. W końcu zaczął ją uczyć na starym
pickupie rocznik 1937. Myślę, że więcej czasu spędzili w okolicznych
rowach niż na szosie.
- Ktoś, kto w taki sposób jak ona ujeżdża motorower, mógłby również
dobrze jeździć samochodem.
RS
66
- Po tamtych lekcjach syn bratanka żartem zaproponował jej naukę na
swoim motorowerze. Ani się obejrzał, jak całe Mooreville podziwiało jej
ryczące rajdy wokół wsi. Wtedy kupił jej yamahę.
- Wiem.
- Wiesz? Skąd?
Sam podwinęła pod siebie nogi zanim odpowiedziała.
- Czy dlatego, że jestem kobietą, nie mogę znać się na markach
motorowerów?
- Ja tylko tak spytałem, przez ciekawość.
Sam oglądała paznokcie u rąk, żałując, że ich też nie pomalowała.
- Zapachniało tu męskim szowinizmem - raczyła wreszcie się
odezwać.
- Widzę, że jesteś zdenerwowana. Co się stało?
- Jestem zmęczona pół tuzinem gości przy stole i tym całym
udawaniem. Ja chcę cię poznać, John.
- Mieszkasz w moim domu, znasz mój poprzedni zawód, widzisz do
jakiej pracy codziennie wychodzę. Przecież mnie znasz, Sam.
- Nie, nie znam. Nic nie wiem o tej besti, z którą walczysz.
- Jakiej bestii?
- Doktor Peters tak to nazywa. Ty zmagasz się z czymś wewnątrz
siebie.
- Czyż wszyscy tego nie robią?
Sam pochyliła się i pogłaskała kota, wpatrując się w refleksy światła
na jego jedwabnej sierści. Pytanie Johna odbiło się echem w jej sercu.
„Prawda bywa obosieczna-pomyślała. Powinna najpierw uporać się z własną
bestią, zanim będzie miała prawo zadawać pytania Johnowi".
RS
67
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Masz rację. Myślę, że Ethel Erma też ma swoją bestię. Boi się jeździć
samochodem. Nauczmy ją tego.
- Jeśli tylko zechce, to bardzo chętnie. - Wyciągnął swoje długie nogi i
skrzyżował je. - W jaki sposób przeszliśmy od tego, co mnie rzekomo
gryzie, do kłopotów Ethel Ermy?
- Och, nie wiem. Ale Ethel Erma była dzisiaj dla mnie taka dobra,
uczyła wyrabiać ciasto, kręciła się ze mną po domu, nawet wyprowadziła
przez werandę, żebym mogła popracować przy kwiatach. Jestem jej za to
coś winna.
- Jesteś bardzo troskliwa, Sam.
- Dziękuję ci.
- I skomplikowana. - Spojrzał jej głęboko w oczy. - A jaka jest ta twoja
bestia, Sam?
- Chyba żartujesz. - Spojrzała na niego przeciągle. - Jak mogłabym
mieć jakąkolwiek bestię przy takich niewinnych niebieskich oczach?
- Twoje oczy, Sam, są piękne, kuszące, zniewalające, ale na pewno nie
niewinne. - Wstał z krzesła i podszedł do niej. - Czy masz zamiar zgłębiać
dziś wieczorem tajniki naszego intymnego życia?
- Nawet nie próbowałam. John zaśmiał się.
- Nie próbowałaś? W takim razie co robiłaś?
- Dobrze... Ja tylko chciałam wiedzieć... - Przygryzła dolną wargę i
spojrzała na niego. Stał przed nią jak objawienie. Poraził ją nagły przypływ
świadomości. Miłość. To jest właśnie miłość. Jęknęła w duchu. Zakochała
się w Johnie Rileyu. A może była tylko zmęczona, może rano wszystko
będzie wyglądać inaczej.
RS
68
Robiąc niewinne oczy, uśmiechnęła się do niego.
- Chciałam wiedzieć, czy zamierzasz przestać tutaj całą noc, czy też
może zaniesiesz mnie na górę?
John pochylił się i wziął ją na ręce. Powstrzymała się, by nie zarzucić
mu rąk na szyję. Lepiej niech już będzie zwykłą wiązką siana, którą on w
pośpiechu rzuci na łóżko. Zostanie sama i będzie mogła myśleć całą noc.
Ale John się nie spieszył. Stał i patrzył na Sam, a jej serce omal nie
wyskoczyło z piersi. Wstrzymała oddech i modliła się w duchu o dość siły,
by go nie pocałować. Co się stało z jej poprzednią zuchwałością? Boże,
przecież nie chciała zakochać się w kimś tak sławnym jak John Riley.
Musiałaby dzielić się nim z tłumem wielbicielek. Nie mogłaby go mieć
wyłącznie dla siebie. A tylko tego pragnęła.
Minuty mijały, a John wciąż patrzył na nią. Zwilżyła językiem
wyschnięte wargi. John uśmiechnął się, a ona pomyślała, że za chwilę ją
pocałuje. Był bliski tego. Pochylił głowę. Jego oddech musnął policzki Sam.
Czekając na to co się stanie, nasłuchiwała bicia własnego serca i czuła żar
płomieni pożądania skaczących w jego oczach.
Ale nic się nie stało.
- Dochodzi północ - powiedział John. - Czas do łóżka. Sam
westchnęła.
- Chyba nie zamienię się po północy w dynię, albo w coś podobnego.
Kroki Johna zadudniły po drewnianej podłodze holu, kiedy ruszył w
stronę schodów.
- Na pewno nie.
Gdy wchodził na pierwszy stopień, Sam poczuła wokół siebie
silniejszy uścisk. Nie wiedziała, czy John zrobił to świadomie. Nie mogła się
RS
69
jednak powstrzymać, żeby nie dotknąć ręką tego miłego miejsca tuż nad
sercem Johna. Cóż złego może wywołać jedno małe dotknięcie? Zatoczyła
dłonią kółko. Kroki Johna stały się wolniejsze. W połowie schodów prawie
się zatrzymał. Ich oczy spotkały się i wokół nie było już nic poza
wzajemnym zauroczeniem.
Powoli wszedł do sypialni Sam i opuścił ją na łóżko. Wysunął spod
niej ramiona. Sam czuła się jak pochodnia; każdy milimetr jej ciała płonął.
- Dobranoc, Sam.
W jego głosie usłyszała tysiące niewypowiedzianych słów.
- Dobranoc, John - wyszeptała. Wstrzymała oddech, czekając aż
wyjdzie. Ale nie wiedziała, czego pragnie bardziej, czy żeby wyszedł, czy
też żeby został. Nachylił się jeszcze i delikatnie odgarnął jej włosy z czoła.
Instynktownie dotknęła jego ręki.
- Sam, nie mogę się oprzeć... tylko jeden mały pocałunek - poprosił
cichym głosem i czule, prawie ze czcią, objął ustami jej usta.
Sam wygięła się, obejmując Johna ramionami. Była gotowa dać mu
swoje usta, swoje ciało, całą siebie. Poczuła jak sprężyny uginają się pod
jego ciężarem. Był tuż obok i nie odrywając ust, przyciągnął ją bliżej.
Niewinny pocałunek na dobranoc przerodził się w gwałtowną wymianę
namiętności.
Pragnęła go, chciała zedrzeć z niego ubranie, zobaczyć jego nagie
ciało, żeby nic ich nie dzieliło.
- Tak, John, tak - mruczała, kiedy ustami przywarł do jej szyi.
Z ust Johna wydobyło się westchnienie. Podniósł głowę i spojrzał na
Sam.
- Jeśli nie odejdę od ciebie w tej chwili, nie zrobię tego nigdy.
RS
70
- Więc nie odchodź.
- Muszę. - Jego palce delikatnie dotknęły jej ust. - Dobranoc, moja
mała Sam.
- John. - Powiedziała tylko to jedno słowo, nic więcej, ale słowem tym
chciała i przeprosić go i zatrzymać.
- Wybacz mi, słodka Sam. - Przesunął jeszcze raz dłonią po jej twarzy
i wyszedł z sypialni.
Patrzyła za nim, jak we śnie. Potem powoli, tak by nie zniszczyć uroku
chwili, rozebrała się i wsunęła między prześcieradła. Miała całą noc na
marzenia o Johnie.
Następnego dnia po śniadaniu Sam zajęła się ogródkiem, a Ethel Erma
siedziała na werandzie haftując serwetkę. Sam spojrzała znad kwiatów.
- Ethel Erma, czy wiesz, gdzie jest John?
- Powiedział, że idzie do stodoły.
- Znów?
Ethel Erma zaśmiała się.
- Już trzeci raz. Gania dzisiaj tam i z powrotem jak kot z pęcherzem.
Jeśli pytasz mnie, to ci powiem, że jest coś, co niepokoi Johna Rileya.
Sam otrzepała ziemię z rąk.
- Zgadzam się z tobą i myślę, że wiem co to jest. -Uśmiechnęła się
zagadkowo.
- No więc... mówisz, czy cały dzień przesiedzisz na ziemi z tym
uśmiechem chytrego kota połykającego kanarka?
Sam zaśmiała się.
- Powiem ci, Ethel Erma, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć. John ma
kłopoty z pewną kobietą.
RS
71
Ethel Erma odłożyła haft na huśtawkę.
- Nie ma nic bardziej intrygującego niż kłopoty z kobietą z wyjątkiem
plotkowania o tym. Co to za kobieta?
- Ja.
- Ty? Litości! O czym na Boga mówisz?
- John jest nieśmiały, a ja nie.
- Dzięki Bogu. Nie muszę być prawnikiem z Filadelfii, żeby to
stwierdzić. Wiem o tym od pierwszego dnia kiedy tu przyjechałam. Dawaj
te pikantne szczegóły.
- Nie ma żadnych pikantnych szczegółów. Ethel Erma oklapła.
- No, dalej. To nie jest zabawne.
- Z pewnością nie i dlatego zamierzam coś z tym zrobić. Ethel Erma
znów się ożywiła.
- Zuch dziewczyna! Nasi ludzie potrzebują skandalu. Sam udała
zgorszoną.
- No wiesz, Ethel Erma, jeśli zostanę tu dłużej, sprowadzisz mnie na
złą drogę.
- Raczej ty mnie. Cały ranek nie dajesz mi spokoju z tą nauką jazdy.
Boże, czy ty możesz wyobrazić sobie, jak pędzę w dół ulicą w starej
półciężarówce Huberta? Równie dobrze mogłabym lecieć na księżyc.
Rozjechałabym przecież połowę ludzi w Mooreville. - Podniosła serwetkę i
przekłuła ją gwałtownie igłą.
- Każdy, kto w taki sposób jak ty potrafi jeździć na motorowerze,
może z pewnością prowadzić samochód. - Sam uklękła i otrzepała siedzenie
swych niebieskich szortów. -Czy utrzymasz na tym czymś równowagę na
tyle, aby wieźć pasażera?
RS
72
Ethel Erma dumnie zadarła nos do góry.
- Na mojej Yamaha 400 mogłabym wieźć nawet prezydenta Stanów
Zjednoczonych, gdyby kiedykolwiek zjawił się w Mooreville z jakąś misją.
- Nie jestem prezydentem, ale za to mam do spełnienia jakąś misję.
Chcę pójść do stodoły.
Ethel Erma odłożyła swoją robótkę na huśtawkę tak szybko, że aż igła
spadła i ukłuła kota w ogon. Willie Nelson zamiauczał przeraźliwie
protestując i skoczył na drzewo.
- Zaczekaj, tylko wezmę hełm - powiedziała i zniknęła w drzwiach.
Sam popatrzyła za starą kobietą. John może mi nigdy tego nie
wybaczyć, mruknęła do siebie. Podniosła się jednak i poskakała na jednej
nodze do motoroweru. Ja z kolei nie wybaczyłabym sobie, gdybym się nie
upewniła, czy rzeczywiście kocham tego mężczyznę.
John usłyszał motorower na długo przedtem, zanim go zobaczył.
Oglądał właśnie krokwie na strychu stodoły i oceniając szkody, jakie
wyrządziły termity, czuł się prawie jak w Timbuktu. Podszedł na brzeg
strychu i spojrzał na dół. Zobaczył szalejącą Ethel Ermę. Za nią siedziała
uśmiechnięta Sam z wyciągniętymi nad drogą, opalonymi nogami i
powiewającym na wietrze warkoczem. Johnowi zdawało się, że umarł i trafił
do raju. Przestraszył się, że z radości eksploduje mu w piersi serce. Za
chwilę ogarnęła go jednak panika. Ostatniej nocy nadludzkim wysiłkiem
zostawił Sam. Nie był pewien, , czy miałby siły w stodole, otoczony sianem
prześwietlonym słońcem.
Motorower się zatrzymał i Sam, machając ręką, zawołała wesoło:
- Hej tam, na górze!
RS
73
- Cześć, Sam - oderwał od niej oczy, by skinąć do jej towarzyszki. -
Ethel Erma - dodał.
- Dlaczego jeszcze nie schodzisz na dół, żeby mnie zdjąć z
motoroweru?
John nie mógł się oprzeć tej propozycji, wypowiedzianej pięknym,
gardłowym głosem i popartej czarującym uśmiechem. Nic by go już nie
zatrzymało na strychu.
- Zaraz tam będę. - Zszedł z drabiny omijając co drugi stopień i
wyszedł przed stodołę. - Jestem.
- Przecież widzę. - Podniosła ramiona. - Pomóż mi zejść, John.
Nie powstrzymałaby go przed tym żadna siła. Podniósł ją tak
delikatnie, jakby to była porcelana z Limoges, należąca do jego babki. Gdy
już trzymał ją w ramionach, zdawało mu się, że obejmuje słońce, tak żar
bijący od niej przenikał jego serce.
- I co ja mam z tobą zrobić, Sam Jones?
W tym prostym pytaniu kryło się tuzin możliwości. John spędził część
nocy i większość ranka, rozważając co ma z tą dziewczyną zrobić. Stała się
dla niego bardzo cenna, a przecież wkrótce powinna odejść. Nie chciał tego,
zdawało mu się, że z jej odejściem straci coś bardzo cennego, ale w jego
życiu było tyle łamigłówek, że nie powinien robić jej jakichkolwiek
propozycji.
Sam pośpieszyła mu z pomocą w typowy dla siebie, impulsywny
sposób. Ze szczęścia poczuł niemal zawrót głowy.
- Będziesz mnie uczył jeździć?
- Na Diable?
Sam odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
RS
74
- Czy miałeś na myśli coś innego? Ethel Erma odchrząknęła.
- Jeśli mam tu stać i obserwować - jej twarz pokryła się szkarłatem -
lekcję, to lepiej będzie, jak wrócę do domu. Kurczak właśnie się piecze.
Jednym kopnięciem zapaliła motorower i pognała do domu.
- Myślę, że była zakłopotana. Sam.
- Do diabła, nie zakłopotana, tylko podekscytowana. -Dotknęła dłonią
jego twarzy. - Naprawdę - dodała miękko.
Fala gorącej krwi spłynęła m u z serca do żył.
- John? O czym myślisz?
- A ty?
- Ja zapytałam pierwsza.
- Nie chcę, żeby to się skończyło.
- Jak się może skończyć, przecież nawet się nie zaczęło. - Najdłużej za
dwa dni będziesz mogła chodzić...
- Za trzy.
Uśmiechnął się szeroko.
- Za trzy? To znaczyłoby, że tydzień ma osiem dni.
- Pierwszy dzień się nie liczy, prawie się skończył, kiedy przytrafił mi
się tamten gwóźdź.
- Nie mam nic przeciwko twojej arytmetyce.
- Kiedy przyjdzie doktor, mogę tak jęczeć i narzekać, że zabroni mi
stawać na nodze przez następny tydzień. Chyba poświęcę się dla ciebie.
Radość mieszała się ze strachem. Zwyciężyła radość, ale on, zajęty
swoim słodkim ciężarem, odpowiedział dopiero po chwili.
- Pięć dni temu pewnie bym uciekł, gdybyś coś takiego powiedziała.
- A teraz?
RS
75
- Teraz... - Zamyślił się. Teraz jeszcze nie wiedział. Chciał jedynie,
żeby została. - Teraz udzielę ci lekcji konnej jazdy.
Wniósł ją do stodoły i posadził na beli siana. Siodłając Diabła, spytał:
- Co zmieniło twój pogląd na konia? Sam spojrzała z ukosa na wielkie
zwierzę.
- Nie odwaga, mogę cię zapewnić. I wcale nie zmieniłam zdania na
temat konia. Chodzi mi tylko o lekcję.
John dociągnął popręg i poklepał Diabła po zadzie.
- Czy jesteś gotowa, Sam?
- Nie.
Podszedł do niej śmiejąc się.
- Ale koń czeka - powiedział przyklękając przy niej. -Pora wsiadać.
- John, czy nie mógłbyś dać mi kilku wskazówek na tej beli?
- Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że można uczyć się w ten sposób.
- Proszę, John. Tylko podczas pierwszej lekcji. – Oparła dłonie na jego
barkach i nachyliła się ku niemu. - Siedziałbyś za mną, trzymalibyśmy lejce,
a ty pokazywałbyś jak skręcać w lewo, jak w prawo i jak się zatrzymuje
konia.
- Sam, koń cię na pewno nie skrzywdzi.
- Skąd wiesz? Czy zwierzył ci się?
- O co ci chodzi? Czyżbyś mi nie ufała?
- To jemu nie ufam, nie tobie. - Wskazała na Diabła. Koń zastrzygł
uszami i parsknął. - No i co? Widziałeś, jak popatrzył na mnie spode łba?
Nie podobam mu się. Bardzo cię proszę, John, daj mi tę lekcję tutaj.
RS
76
- Gdybym to zrobił, moglibyśmy nigdy nie wyjść ze stodoły. - Ich
oczy spotkały się i znieruchomiały. Słychać było tylko spokojny oddech
konia i łopot skrzydeł jaskółki na strychu.
John pierwszy przerwał milczenie.
- No dobrze, Sam. - Odszedł na bok i zdjął ze ściany lejce. - Ale jeśli
ktoś się o tym dowie, pomyśli, że oszalałem.
- Poręczę za ciebie, John. - Uśmiechnęła się zadowolona, gdy
zobaczyła, że John przyciąga drugą belę siana. - Ja uważam, że jesteś
wspaniały.
Starając się ukryć zadowolenie z komplementu, John wpadł w
mentorski ton.
- No więc, to jest koń. - Wskazał na belę siana. Sam zachichotała.
- Chyba nazwę go słomianym wierzchowcem. John zaśmiał się i
podchwycił jej żartobliwy ton.
- Jeździ się okrakiem. Rozsuń stopy. - Podniósł ją i usadził w pozycji
jeźdźca. - No i jak? Wygodnie?
Sam podrapała się po udzie.
- Chyba mój wierzchowiec drapie mnie.
- Zaczekaj. - Odszedł na chwilę i wrócił z derką. - Teraz będzie lepiej.
- Nawet gdyby było gorzej, też mogłabym tańczyć i śpiewać z radości.
Jesteś miłym i wyrozumiałym nauczycielem, John.
- A mój uczeń dostrzega we mnie to, co najlepsze. -Przełożył lejce
przez przednią belę siana, wziął je w dłonie i usiadł tuż za Sam.
- Prowadzisz konia drogą trzymając lejce w ten sposób. Jeśli chcesz,
żeby skręcił w lewo, pociągasz tak. - Zademonstrował i oddał je Sam. -
Teraz ty spróbuj.
RS
77
Sam pociągnęła.
- W ten sposób? Przykrył jej dłonie swoimi.
- Nie ściskaj za bardzo. Pamiętaj, że prowadzisz konia za głowę. To
łatwe, proszę. - Razem, pociągnęli lejce. - Właśnie tak. Teraz spróbuj sama.
- John, zrobiłam to! - Opuściła lejce i klasnęła w dłonie. Teraz pokaż
mi jak skręcić w prawo i jak zatrzymać. Chcę dojechać na moim
wierzchowcu aż do pola z kwiatami.
- Dokąd?
- Tam. - Pokazała na ciemny kąt stodoły, gdzie z mroku wyłaniała się
tylko pusta przegroda. - Otwórz oczy, John. Zobacz jak strumień płynie
przez pola i jak słońce świeci nad stokrotkami.
John pochwycił jej zabawę.
- To nie stokrotki, to niezapominajki.
- No dobrze, co ja mogę wiedzieć o życiu na wsi? Jestem z Nowego
Orleanu.
Sam zajęła się lekcją, wkładając w nią całą swą energię. Jej ożywienie
było zaraźliwe. Oboje z Johnem w ciągu pół godziny przejechali na beli
siana przez osiem łąk, dwa pola sojowe i jeden las. W końcu, pozbawiona
tchu ze śmiechu, Sam rzuciła lejce.
- To było cudowne, John. Jesteś wspaniałym nauczycielem. - Położyła
stopy na sianie i oparła się o niego.
- Pochlebstwem daleko nie zajedziesz, Sam. - Objął ją ramionami i
oparł brodę o czubek jej głowy. - Cieszę się, że przyszłaś do stodoły na
lekcję jazdy.
Sam przechyliła głowę do tyłu chcą zobaczyć twarz Johna.
- A co z moją inną lekcją?
RS
78
- Tą? - odwrócił ją nieco do siebie i musnął ustami jej usta.
- Tak - powiedziała. - Och, tak, John. To jest to, po co przyszłam.
RS
79
Rozdział szósty
Na taki pocałunek Sam czekała. Przywarcie ust do ust, ciała do ciała,
nagły wybuch namiętności.
Znalazła się nagle w nierealnym świecie. Wokół niej rozjarzyły się
tysiące świateł. Były wszędzie, wypełniły jej oczy, napłynęły do żył,
rozpaliły lędźwie. I rozjaśniły tajemnicę serca. Już wiedziała, że kocha
Johna Rileya.
To ją ośmieliło. Wydając jęk tęsknoty zuchwale przywarła do Johna,
wypełniając sobą każde zagłębienie jego ciała. John odpowiedział
silniejszym uściskiem i wszedł głęboko w jej usta. Poczuła żar jego języka,
poczuła gorączkę przesuwających się po ciele rąk.
Rozpalone usta rozpoczęły wędrówkę w dół. Zatrzymały się na jej
szyi.
- Potrzebuję ciebie, Sam, potrzebuję ciebie - powiedział ochrypłym
głosem.
Nie powiedział „kocham cię", ale to nie miało znaczenia.
- Jestem tutaj, John.
Wplątała ręce w jego włosy. Gorące dłonie Johna przesunęły się po
obnażonych udach Sam, potem wsunęły się pod bluzkę na plecach. Łokciem
odpiął pierwszy guzik jej bluzki i dotknął wargami czubków piersi. Sam
poczuła rozkosz. Nie wiedziała do tej pory, ile namiętności może się mieścić
w jej małym ciele. Uśmiechnęła się ze swego odkrycia. Gdy następny guzik
oderwał się z trzaskiem, uśmiech przeszedł w westchnienie.
John położył ją na siano, obejmując całą swym muskularnym ciałem.
Sam pomyślała, że niebo otworzyło się nad nią. Objęła go. W jednej chwili
RS
80
wszedł w jej usta tak, że ciało jej odpowiedziało wilgocią i omdleniem. Nie
znała takich pocałunków.
Eksplodowała. Podniosła biodra wychodząc mu naprzeciw.
- Sam, Sam - wymruczał John głosem ochrypłym z pożądania. Nie
przestając jej całować odsunął się nieco i szukał zapięcia jej szortów.
Zamek błyskawiczny trzasnął obiecująco w ciszy stodoły.
Ten moment wybrał Diabeł, by dać wyraz niezadowoleniu z
pozostawienia go na tak długo pod siodłem. Zanim John zsunął szorty Sam,
Diabeł stuknął kopytem o klepisko i zarżał cicho.
John, jakby czekając na ten sygnał, szybko podniósł głowę.
- Co ja robię? - Naciągnął szorty Sam i zapiął je trzęsącymi się
palcami. - Przepraszam Sam, tak mi przykro.
- Nie musisz przepraszać. - Objęła jego twarz. -I niech ci nie będzie
przykro.
- Wziąłbym cię jak jakiś brutal - powiedział siadając. -Chciałem
zaspokoić siebie, nie zważając na twoje uczucia. -Wybrał siano z jej
włosów. - Przebacz mi, Sam.
- Chciałam tego. - Sam opadła na siano i założyła ręce pod głowę. -
Nie widzisz, że chciałam?
- To nie ma znaczenia. Myślałem tylko o sobie. Nie miałem prawa
postąpić tak egoistycznie.
Przycisnęła ręce do uszu.
- Nic nie mów. Nie chcę słyszeć nic więcej. - Zacisnęła oczy jak
dziecko.
RS
81
Znów cisza ogarnęła stodołę. John ubrał się w winę jak we
włosiennicę, a Sam wydęła usta w grymasie żalu. Ciche rżenie Diabła i łopot
ptasich skrzydeł na strychu były jedynymi dźwiękami.
W końcu Sam usiadła.
- I co zrobimy, John?
Obdarzył ją wymuszonym uśmiechem.
- Nie wiem, co zrobimy jutro, ale dzisiaj będziemy jeździć konno.
Posadził ją w siodle, zanim zdążyła zaprotestować.
- Najpierw wstąpimy do domu, żebyś mogła się przebrać w długie
dżinsy, a potem objedziemy farmę.
Szybko odwiązał Diabła, wspiął się na jego grzbiet i już byli na drodze
do domu, ścigając się z wiatrem, słońcem i własnymi namiętnościami.
Gdy Sam się przebrała, ruszyli w objazd. Jechali w milczeniu, nie
zwracając uwagi na otaczającą ich przyrodę. Dojechali tak aż do rzeki.
Dopiero tam John zatrzymał Diabła.
Zeskoczył z konia, uwiązał go do topoli i pomógł Sam zejść. Zaniósł ją
następnie na brzeg rzeki, posadził i usiadł obok niej.
- To jest miejsce, gdzie spędzam na myśleniu samotne godziny.
- Tu jest pięknie, John. - Przeniosła spojrzenie z jego twarzy na rzekę.
Oboje byli zmieszani. W twarzy Johna odbijała się wewnętrzna walka. O
powierzchnię wody uderzały pierwsze krople deszczu. Podczas jazdy żadne
z nich nie zauważyło, że słońce znikło za gromadzącymi się chmurami i
powiał wiatr.
Sam w milczeniu sięgnęła po rękę Johna. Nic nie mówiąc odwzajemnił
uścisk. Spojrzał na rzekę, w niej szukając pomocy.
RS
82
Rzeka tańczyła już pod wielkimi kroplami, bo ołowiane niebo nie
wytrzymało ciężaru chmur i na ziemię lały się potoki wody.
Sam uniosła swoją twarz ku górze.
- To dobrze robi.
- Ale wyziębia.
- Chyba nie nas? John spojrzał na Sam.
- Nie sądzę.
- Ja też.
Siedzieli bez ruchu, moknąc w letniej ulewie. W końcu Sam odezwała
się.
- I co teraz zrobimy, John?
- Nie mam pojęcia.
- Nie możemy wciąż tylko uciekać.
- Wiem o tym.
- Ty uciekasz przed swoją przeszłością, ja przed swoją. - Odwróciła się
ku niemu i wzięła jego twarz w dłonie. - No i uciekasz przede mną, John.
Nie chcę, żebyś dłużej uciekał.
John przykrył jej dłonie swoimi.
- Sam, jesteś kobietą, której pragnę tak, jak dotychczas nie pragnąłem
żadnej innej. Płonę za każdym razem, kiedy patrzę na ciebie. Nie mogę
siedzieć spokojnie po drugiej stronie pokoju, bo myślę tylko o tym, żeby
pójść i wziąć cię do łóżka. Całym swoim zachowaniem sprawiasz, że wciąż
jestem podniecony.
Gdy spojrzała na niego, miała oczy niebieskie jak niebo. Zdawało mu
się, że utonął w nich cały.
RS
83
- Zrób coś, John. Nie obchodzą mnie twoje tajemnice. Nie musisz mi
się zwierzać. - Te niewiarygodne oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. -
Chcę ciebie. Kiedy nocą, leżąc w łóżku wiem, że jesteś po drugiej stronie
holu, a mimo to nie mogę cię mieć, chcę wstać i walić w ścianę.
Uśmiechnął się.
- Dość mocno reagujesz na kogoś, kto jest ci prawie obcy.
- Nie jesteś mi obcy. Wiem, z czego się śmiejesz i co sprawia, że jesteś
poważny. Znam twoją słabość do kurczaków Ethel Ermy i do knedli. Znam
nawet twoją dumę z własnych talentów kulinarnych. Wiem, z jakim
nabożeństwem traktujesz przyrodę. I wiem, że w głębi duszy ukrywasz
swoją muzykę.
Jej oczy błagały go: nie ukrywaj przede mną nic więcej, John.
Delikatnie odsunął mokre włosy z jej czoła.
- Zmokłaś zupełnie. Zachorujesz.
- Do diabła, John, nie traktuj mnie jak dziecko. Porozmawiaj ze mną.
Coś w nim pękło. Nagle zrozumiał, że Sam jest jedyną na świecie
istotą, do której może się zwrócić. Wyszła mu naprzeciw jej wielka czułość.
Uchwycił się jej.
- Stałem się prawie odludkiem na tej farmie. Przez długie, samotne
chwile szukałem odpowiedzi na to, co mnie trapi, obcując z przyrodą.
Prawdopodobnie kiedyś bym tę odpowiedź znalazł. Ale od kiedy ty się
zjawiłaś, chciałbym uporządkować swoje życie natychmiast. - Spojrzał
niespokojnie na rzekę i na smagający ja deszcz. - Musimy się gdzieś
schować.
Podniósł Sam z mokrej trawy i posadził na konia.
RS
84
- Chcę zsiąść! - krzyknęła ponad stukotem kopyt. - Nie możemy
rozmawiać jadąc!
- Trzymaj się! - zawołał. - Niedługo będziemy w stodole.
Lało jak z cebra. Krople deszczu uderzały o ziemię, rozpryskując glinę
i błoto. Spływały błyszczącym płaszczem po Diable i oblepiały ciała
jeźdźców. Zasłona z wody uniemożliwiała widzenie czegokolwiek, ale koń
instynktownie odnalazł drogę.
W końcu zamajaczyła przed nimi stodoła. Diabeł, śpiesząc do suchej
zagrody, wpadł do środka. Na zewnątrz szalała ulewa.
John szybko rozsiodłał konia, wytarł go i przysiadł na sianie obok
Sam.
- Ty drżysz - powiedział. Ściągnął z siebie mokrą koszulę, ściągnął
bluzkę Sam i objął ją ramieniem. - Ciało jest gorące.
- Nie drżę z zimna, tylko z zachwytu. - Zaśmiała się po swojemu,
radośnie. - Masz najwspanialszą męską pierś na świecie. Dlaczego trzymałeś
ją tak długo w ukryciu?
- Czysta samoobrona.
Przebiegła lekko dłońmi po nagim ciele Johna.
- Nie mam zamiaru rzucić się na ciebie, jak jakiś fan. -Uniosła
uśmiechniętą twarz. - Ale chcę cię podziwiać.
Dotknięcie Sam podziałało na niego jak balsam. Przez chwilę
nasłuchiwał odgłosów deszczu. Zdawało się, że to młotek stuka o stary,
blaszany dach stodoły.
Nagle chwycił jej ręce i spojrzał na nią z przejęciem.
RS
85
- Nigdy nie zastanawiałem się nad moimi fanami. Rzeczywiście
mógłbym ich kochać, gdyby ich entuzjazm był jedynie wyrazem uznania dla
mojej muzyki.
- A nie było tak?
- Niestety nie. Niektórzy z nich widzieli we mnie kolejnego bohatera.
Dla niektórych był to sposób na zbliżenie się do mnie i wykorzystanie mnie
do swoich celów. Najgorsze były jednak kobiety. Ilekroć sądziłem, że
między mną a jakąś kobietą rodzi się coś intymnego, to zawsze w końcu
odkrywałem, że chodzi tylko o załatwienie jej interesów. Nawet Sue...
Na wspomnienie menadżera, Sam poczuła ukłucie zazdrości.
- Ta, z którą miałeś romans?
- Ktoś ci naplotkował?
- Nie, tak tylko pytam.
- Zapomnij, jeśli coś usłyszałaś. W naszym związku nie było miłości. I
to nie przez nią wycofałem się na farmę.
Sam wysunęła podbródek. Przez chwilę poczuła się śmiesznie mała i
dziecinna. Może była po prostu ludzka.
- Dobrze, a dlaczego wycofałeś się? John zaśmiał się.
- Zmierzałem do tego, ale mi przerwałaś. Jak na kogoś, kto jeszcze nad
rzeką pałał żądzą zgłębienia mojej przeszłości, nie słuchasz zbyt uważnie.
- Masz rację. Ale przeze mnie przemawia stare, sięgające dzieciństwa,
uczucie zazdrości o wszystkie wysokie i piękne kobiety. Pewnie dlatego, że
sama jestem taka niska i taka zwyczajna.
- Czy popatrzyłaś kiedyś w lustro, od czasów dzieciństwa?
RS
86
- Robię to każdego dnia. I nie stałam się przez to wyższa ani o jeden
przeklęty centymetr. Moje włosy są proste jak postronki, skóra zbyt ciemna i
na domiar złego mam płaskie piersi.
- Jesteś taka śliczna i taka miła. Ktoś cię nabawił kompleksów.
- Oczywiście Diana i Marilyn. Moje siostry. Obie są wysokie,
wspaniałe, piękne. I zamężne. Spójrz na mnie. Jestem starą panną.
John odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.
- Jesteś najwdzięczniejszym, jakie widziałem, połączeniem kokieterii i
niepewności. Do twojego przybycia farma była bardzo nudnym miejscem.
- Wciąż mi nie powiedziałeś, dlaczego tu przybyłeś.
- To jest proste, naprawdę. Pozwoliłem dać się zmienić w
błyszczącego od świecidełek, sztucznego bohatera. Mój menadżer nazywał
to marketingiem. Sue uważała, że moja muzyka jest dobra, a nawet
wspaniała, ale powinienem wciąż wałczyć o publiczność, i stworzyć dla niej
swój wizerunek. -Spojrzał w oczy, które dodały mu odwagi, by mógł
obnażyć duszę. - Nie lubiłem sam siebie, w tym nowym wcieleniu.
Zagubiłem się w tym wszystkim.
Oczy Sam rozszerzyły się z przejęcia.
- To dziwne, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni -wyszeptała.
Instynktownie wyciągnęła rękę, aby go dotknąć. -John, ja znam to uczucie.
Zagubienie.
Wypowiedziała tylko to jedno słowo, ale ono związało ich ze sobą
bardziej, niż uczyniłoby to tysiąc innych słów. Popatrzyła przed siebie
myśląc, że w końcu poznała bestię Johna. Taką samą jak jej własna. Oboje
odbywali podróż do źródeł i zdawali sobie sprawę, że to musi być podróż
samotna.
RS
87
- Czasami gubimy się, próbując żyć tak, jak inni od nas tego oczekują -
dodała w zamyśleniu.
John poczuł się zaniepokojony.
- Czy chcesz o tym mówić?
- Nie. - Odwróciła twarz od niego. - Deszcz przestaje padać.
Podniósł się.
- Tak. Czas wrócić do domu.
Sam popatrzyła na ich mokre ubrania.
- Co pomyśli Ethel Erma?
- Pojedziemy tylną drogą.
- Och, jesteś skromny.
- Nie, po prostu ostrożny. - Wziął ją na ręce. Nie ma potrzeby
dostarczać tematu do mielenia językami.
- Nie musiałyby to być plotki. Spojrzał na nią przeciągle.
- Wystawiasz mnie znów na próbę, Sam. - I już był na zewnątrz
stodoły, idąc wielkimi krokami w stronę domu.
Zwyczajem Ethel Ermy było zamykanie tylnych drzwi na klucz.
Twierdziła, że jeśli ktoś miał złe zamiary, zakradał się tylnymi drzwiami.
Jak dotąd, nikt jeszcze tego nie zrobił.
Taktyka ta zachęciła ją do takiej samej ostrożności w domach, w
których pracowała. Była dumna, że nikt nigdy nie wszedł tylnymi drzwiami
do doktora Petersa. A przynajmniej w jej obecności. Mając tak doskonałą
zaprawę w tropieniu ewentualnych kryminalistów z Mooreville, z miejsca
zabezpieczyła tylne drzwi w domu Johna.
Zamknięte drzwi były sposobem na uniknięcie nieproszonych gości w
czasie, kiedy wypijała swój popołudniowy łyk wina z czarnego bzu.
RS
88
Deszcz rozpadał się na dobre. Ethel Erma sięgnęła pod kuchenny zlew
i wyjęła z papierowej torby butelkę. Chowając ją pod fartuchem, przeszła
przez kuchnię, pralnię aż do spiżarni. Tu, na małej przestrzeni między
puszkami brzoskwiń i pomidorów, na taborecie, miała swoje miejsce, najle-
psze, jakie mogła znaleźć w domu. Ponadto, miała stąd widok na tylne
drzwi.
Otworzyła butelkę i usiadła. Nie lubiła deszczu. Deszcz oznaczał, że
jazda na Yamaha 400 nie obędzie się bez obryzgania błotem. Na pocieszenie
wypiła więcej niż łyk wina. Wypiła dwa, trzy albo i cztery łyki. Straciła
rachubę. Siedziała w spiżarni, obserwowała tylne drzwi i z egzaltacją
myślała o miłości, śmierci, narodzinach i o białym sprzedawcy u J.C.
Penneya.'
Właśnie zastanawiała się, czy by nie pościelić sobie wieczorem
nowych perkalowych prześcieradeł z deseniem w powoje, kiedy przy
tylnych drzwiach usłyszała lekkie skrzypnięcie. Opanowała ją fala bojowego
podniecenia. Wreszcie wsadziłaby jakiegoś włamywacza do aresztu w
Mooreville. Rozejrzała się po spiżarni i wybrała broń odpowiednią do
sytuacji - garnek pikli, marynowanych w solance z koprem.
Tak uzbrojona, gotowa do stoczenia walki, wyszła ze spiżami i zajęła
pozycję przy drzwiach. Gałka w drzwiach znów zaskrzypiała.
- Tylko spróbuj, ty łobuzie - mruknęła Ethel Erma, z zawziętą miną
przygotowując się do ciosu. - Już ja cię złapię.
Wtedy usłyszała chichot. Myśląc, że to dość dziwne zachowanie jak na
złodzieja, przyłożyła ucho do drzwi.
- I co my teraz zrobimy, John? - Ciche pytanie Sam zabrzmiało w uchu
Ethel Ermy jak dźwięk dzwonu. Trzymając kurczowo garnek podeszła do
RS
89
okna i wyjrzała ostrożnie zza zasłony. W deszczu stał półnagi John. Jego
pierś nie była przywidzeniem. Podtrzymywał troskliwie, wyglądającą jak
zmokły szczur, Sam.
- Drzwi są zamknięte - odpowiedział John. - Musimy więc iść od
frontu. Zaczekasz na huśtawce, a ja zorientuję się w sytuacji.
- Mało mnie obchodzi, że ktoś nas zobaczy w takim stanie.
- Być może jestem staroświecki, ale pozwól mi jednak zachować
dyskrecję, Sam.
Ethel Erma z wrażenia upuściła garnek. Zalewa spłynęła po jej
sukience i wypełniła buty. Koperkowe pikle potoczyły się pod nogi.
Ledwo to zauważyła. Przycisnęła twarz do szyby i zobaczyła
odchodzącą od drzwi parę. Postanowiła zaskoczyć ich w living-roomie i z
bliska przekonać się, co się stało. Przeskoczyła przez rozrzucone pikle,
rozgniatając je butami. W drodze przez kuchnię chwyciła miotełkę do
odkurzania.
Kiedy John, mokry i zabłocony stanął w drzwiach, ona, jak gdyby nic,
odkurzała obramowanie kominka. Odwróciła się w jego stronę, udając brak
zainteresowania.
- Och, nie słyszałam, kiedy wszedłeś - powiedziała.
- Wszystko w porządku... wiesz... właśnie byłem... -John przerwał i
spojrzał na swoje zabłocone dżinsy i nagie piersi. Był tak zmieszany, że
nawet nie zauważył mokrej sukienki Ethel Ermy.
- Byłoby lepiej, gdybyś zrzucił z siebie te mokre, zabłocone spodnie,
zanim się przeziębisz - powiedziała. - Letnie przeziębienia się najgorsze, ty
wiesz. - Machnęła miotełką, zmiatając wyimaginowany kurz.
RS
90
- Tak, wiem. - Przypomniał sobie Sam, czekającą na huśtawce.
Poczucie odpowiedzialności dodało mu pewnej godności. Zaczął
odzyskiwać stracone pozycje. - Czy to pachną pikle?
Ethel Erna ścisnęła miotełkę tak mocno, że prawie złamała paznokieć.
- Pikle?
- Tak. Czuję tu zapach kopru.
Ethel Erma zakręciła się w kółko i zaczęła odkurzać kominek tak
energicznie, jakby jej życie zależało od zniszczenia każdego atomu kurzu na
Mooreville.
- Pikle kiszą się w spiżarni. Sprawdzałam przed chwilą solankę.
- Byłoby lepiej, gdybyś je jeszcze raz sprawdziła. Jeśli pachną aż tutaj,
to chyba się już przekwasiły.
- Mogę sprawdzić. - Gdy wyszła, zostały po butach mokre ślady.
John przejęty sytuacją, nie zauważył tego. Wrócił pośpiesznie na
werandę.
- Co cię tak długo zatrzymało? - spytała Sam.
- Natknąłem się na Ethel Ermę - odpowiedział biorąc ją na ręce.
- Myślisz, że wszystko zauważyła? - spytała, gdy zaczął wchodzić na
schody.
- Byłaby ślepa, gdyby nie zauważyła. Nie codziennie noszę na sobie
kilogramy błota.
Sam stłumiła ręką chichot.
- Czy nie uważasz, że dzisiejszy dzień był cudowny, John?
Zaniósł ją do sypialni i zatrzasnął za sobą drzwi.
- Towarzyskie obowiązki nie zajęły ci zbyt wiele czasu, o pani, czyż
nie?
RS
91
- Nie za wiele, John. - Popatrzyła w jego oczy i nagle oboje zauważyli,
że są mokrzy. Sam wyciągnęła rękę i pogłaskała go po włosach. - Ty jesteś
całym towarzystwem, jakiego potrzebuję.
Pochylił się tak nisko, że mógłby widzieć w jej oczach swoje odbicie.
Ich usta prawie się dotknęły. Przeszyła ją gorąca fala namiętności. Chciała
być całowana. Czekała na to. Mogłaby nawet o to błagać.
Napięta cisza przeciągała się. Wreszcie John wyprostował się, i
posadził Sam na krześle.
- Życie towarzyskie to moje całe zajęcie. - Odwrócił się, żeby wyjść.
- John, zaczekaj.
Zatrzymał się, połaskotał ją pod brodą.
- Umyj się maleńka. Masz wszędzie błoto.
Wyszedł szybko, zamykając drzwi tak zdecydowanie, że Sam chciała
krzyczeć. Nie mogła jednak wydobyć z siebie głosu. Patrzyła na zamknięte
drzwi przez minutę, zanim wrzasnęła:
- A ty masz zabagniony umysł!
John stał jeszcze po drugiej stronie drzwi, z ręką na gałce.
- Z pewnością mam - westchnął - bo jak inaczej zostawiłbym ciebie w
takim momencie?
Stał wciąż szarpany niepewnością. Potem wyprostował się i
zdecydowanym krokiem przekroczył próg swojej sypialni. Ściągnął spodnie,
cisnął je na krzesło i poszedł pod prysznic.
- Nadszedł czas, żeby coś z tym zrobić - powiedział głośno,
namydlając się. -I zrobię to. Zacznę od zaraz. - Woda obmyła go jak
błogosławieństwo. Uśmiechnął się.
RS
92
Sam siedziała w wannie, z lewą nogą spoczywającą na krawędzi.
Układała plan działania.
- To jest śmieszne - powiedziała do siebie. - Dwoje dorosłych ludzi.
Mój Boże, można by pomyśleć, że jesteśmy dziećmi. - Szorowała
energicznie twarz. - Pierwsza' rzecz, to Ethel Erma. A dalej, to nie obchodzi
mnie to, od czego John ucieka. Nie dbam o to, co wydarzyło się w Nowym
Orleanie. - Tarła nogi aż stały się różowe. - Trzeba korzystać z chwili.
Zamierzam to zrobić. Zacznę właśnie teraz.
Ethel Erma pozbierała skorupy z rozbitego garnka, zmyła rozgniecione
pikle, zmieniła sukienkę, wylała solankę z butów, ale jeszcze pachniała
koprem, kiedy John wchodził do kuchni.
- Witaj, John - spojrzała znad szarlotki, którą robiła, tak niewinnie,
jakby spędziła całe popołudnie gotując.
John wysunął krzesło i usiadł na nim okrakiem.
- Ethel Erma, chcę z tobą o czymś porozmawiać. Bojąc się dalszej
dyskusji o piklach, Ethel Erma obierała jabłko aż do ogryzka.
- Czy to nie może zaczekać? Jestem teraz bardzo zajęta szarlotką.
- Nie. Śpieszę się. - Zobaczył w myślach Sam i musiał kurczowo
przytrzymać się poręczy krzesła, by nie zerwać się i nie pobiec do jej
pokoju.
- Niepokoi mnie to, że zbyt długo odrywam cię od twoich
obowiązków.
Ethel Erma odetchnęła z ulgą.
- Nic nie szkodzi. Cieszę się, że mogę ci pomóc.
- Za kilka dni Sam będzie z powrotem na nogach. Nie ma potrzeby,
żebyś tu dłużej zostawała.
RS
93
- Och, bardzo mi tu się podoba. - Jej ręce biegały wokół jabłek jak
zaczarowane.
John uderzał palcami o blat stołu, zawiedziony.
- Obawiam się, że zabrałem cię od doktora na zbyt długo. Zwłaszcza,
że ma teraz dom pełen ludzi. Jestem pewien, że przydałabyś mu się.
- Poradzą sobie beze mnie. - Ułożyła jabłka na cieście a posypanie ich
cukrem i cynamonem podniosła do rangi sztuki.
- Byłaś mi niezwykle pomocna. Oboje z Sam bardzo doceniamy to, co
dla nas zrobiłaś, ale byłbym samolubny, zabierając ci więcej czasu.
Naprawdę myślę, że powinnaś wrócić do doktora Petersa jeszcze dzisiaj. Nie
musisz martwić się o nas dłużej. Pomogę ci zabrać rzeczy.
- Dla mnie to żaden kłopot. A poza tym, to doktor mnie tu przysłał. -
Pochyliła się i cisnęła szarlotką do pieca. Prostując się, popatrzyła na Johna.
- Uważam, że powinnam zostać tu tak długo, aż on mi każe wrócić.
Drzwi pieca zatrzasnęły się, jakby potwierdzając werdykt.
John podniósł się.
- Przemyśl to. Jeśli zmienisz zamiar, zawiadom mnie. -Wymaszerował
uroczyście do swego gabinetu.
Ethel Erma uśmiechnęła się. Przejrzała go. Chciał, żeby odeszła, ale
był zbyt grzeczny, żeby to wprost powiedzieć. Jednak po tym, co widziała
dzisiejszego popołudnia, nie da się stąd wyciągnąć za nic na świecie. Nie
była tak podniecona od czasu, kiedy uczyła się jeździć na motorowerze. I
tak, jak bardzo podziwiała Johna i lubiła Sam, tak samo nie pozwoli odebrać
sobie dwóch ostatnich dni zabawy.
Sprawdziła jeszcze ciasto w piecu i wyszła z kuchni. Nie mogła się
doczekać, żeby zobaczyć Sam.
RS
94
Wspięła się na schody i zapukała do jej sypialni.
- Kto tam? - spytała Sam.
- Ethel Erma.
- Wejdź, proszę.
Ethel Erma wśliznęła się przez drzwi. Sam leżała w łóżku, przykryta
po głowę.
- Czy zamierzasz odbyć popołudniową drzemkę? - Ethel Erma spytała.
- W takim razie przyjdę później, przepraszam.
Sam podniosła ramiona i opuściła je bezwładnie na narzutę.
- Nie, zostań. - Jej głos zabrzmiał słabo, w przeciwieństwie do silnych
rumieńców.
- Czy jesteś chora? - Ethel Erma przysunęła się bliżej, ale Sam
zamachała gwałtownie ręką.
- Nie podchodź bliżej. Mogłabym cię zarazić. Ethel Erma cofnęła się.
- Co się z tobą dzieje?
- Nie wiem. Po prostu czuję się okropnie. Boli mnie głowa, gardło,
plecy, pulsują mi skronie, kłują uszy, to musi być jakiś wirus.
- Sprawdzę czy masz gorączkę.
- Nie! - Sam naciągnęła narzutę na głowę. - Zarazisz się, lepiej będzie,
jak wrócisz do domu. - Wyjrzała spod narzuty, niepewnie. - Tylko tam
będziesz bezpieczna.
Ethel Erma zaśmiała się.
- Jestem zdrowa jak ryba i odporna na wszystkie zarazki.
- Lepiej być ostrożnym.
- Gdy będziesz w moim wieku, nie będziesz się przejmowała byle
czym.
RS
95
Sam zacisnęła oczy i zaczęła spazmatycznie kaszleć. Kiedy atak minął,
powiedziała:
- Pewnie wyplułam na ciebie mnóstwo bakterii. Powinnaś natychmiast
wrócić do siebie, wykąpać się i położyć do łóżka.
- Nigdzie nie pójdę. Doktor mi powiedział, żebym tu była i opiekowała
się tobą. A ja go słucham. Idę teraz na dół i przyrządzę ci moje specjalne
lekarstwo.
Sam otworzyła szeroko oczy.
- Nie sądzę, żeby potrzebowała lekarstwa, Ethel Erma. Nigdy nie biorę
żadnych lekarstw. Jestem od nich bardziej chora. Poza tym, nie powiesz, że
masz lekarstwo na wirusy.
- Co też ty mówisz. Nie ma takiej choroby, której bym nie wyleczyła
według mojej recepty.
- A co to jest?
- Herbata rumiankowa i olej rycynowy. Spod narzuty wysunęło się coś
żółtego.
- Wielki Boże, nie wypiłabym oleju rycynowego nawet gdybym była
umierająca. - Usiadła na krawędzi łóżka i wygładziła zmiętą spódniczkę. -
Czy mogłabyś podać mi szczotkę, Ethel Erma? Potargałam włosy.
Ethel Erma podeszła do toaletki i przyniosła szczotkę.
- Próbujesz mnie oszukać. Wiedziałam, że nie jesteś chora, jak tylko
zobaczyłam twoją umalowaną twarz. Teraz widzę, że jesteś wystrojona.
- Staram się jak mogę, żeby wywrzeć wrażenie na Johnie.
- Nie musiałaś zakładać żółtej sukni bez ramiączek.
Sam pochyliła się, szczotkując włosy od spodu.
RS
96
- Chciałabym wypaść jak najlepiej. - Szczotkowała włosy jeszcze
chwilę, potem rozdzieliła ciemną zasłonę i zerknęła spoza niej na Ethel
Ermę.
- Czy mi się zdaje, czy tu pachnie koper? Ethel Erma cofnęła się o
krok i splotła palce.
- Tak, całe popołudnie robiłam przy piklach.
- To świetnie. Mam nadzieję, że masz kilka dla mnie. Nie ma nic
bardziej ekscytującego niż dobre pikle w koprze.
- Amen.
RS
97
Rozdział siódmy
Gdy tylko Ethel Erma wyszła z pokoju, Sam pokuśtykała do toaletki.
Wzięła żółtą wstążkę i wplotła ją w warkocz. Potem sięgnęła po buteleczkę
perfum. Rzadko się perfumowała, ale zawsze miała pod ręką mały flakonik.
Na wszelki wypadek. Dziś wieczorem chciała wywrzeć wrażenie na Johnie.
Roztarta po kropelce za uszami, w dekolcie, wewnątrz łokci i pod kolanami.
Z chwilą, kiedy słodki zapach wypełnił pokój, poczuła, że emanuje z niej
kobiecość.
Nigdy nie używała perfum w pracy. Kiedy raz to zrobiła, jej partner
zagroził, że wrzuci ją do Mississippi. Odpowiedziała na to, że jest chodzącą
tarczą strzelniczą, z perfumami jako znakiem rozpoznawczym. Dzisiaj
zatęskniła do tej drobnej przyjemności. Przebywanie z Johnem wyzwoliło z
niej kobiece instynkty. W przypływie natchnienia nachyliła się i nałożyła
trochę perfum na palce u stóp. Powiedział, że ma ładne stopy.
Rozśmieszyły ją te pracowite przygotowania. Jeszcze nigdy nie
poświęciła tyle czasu swemu wyglądowi. Ale dziś wieczorem chciała być
czarująca, zasłużyć na pożądanie Johna i przełamać w nim barierę
nieśmiałości. Może uczucie, które nią tak poruszyło, zdołałoby przerodzić
się w coś bardziej trwałego i pięknego. Na tę myśl jej oczy rozpromieniły
się.
Zakręciła perfumy i spojrzała przelotnie na swoje odbicie w lustrze.
Boże, ależ była płaska. To nie było fair, że jej siostry dostały w darze od
natury tak wiele, a ona tak mało. Znów wróciło wspomnienie dawnej
rywalizacji.
RS
98
Miała trzynaście lat. Był wrzesień i niemiłosierny upał. Marilyn
zauważyła, że Sam w bawełnianym swetrze wygląda jak płaski, żółty
naleśnik. Któregoś dnia ona i jej przyjaciółka Sara dyskutowały podczas
przerwy o rowku między piersiami. Sara wyczytała w jakimś magazynie
filmowym, że Vivien Leigh miała małe piersi i że trzeba było je owinąć
taśmą i podnieść do góry, żeby wystawały z tych głębokich dekoltów w
Przeminęło z wiatrem. Postanowiły to wypróbować. Sam pożyczyła taśmę z
działu plastycznego i podczas lunchu poszły do damskiej toalety. Wszystko
szło dobrze aż do popołudnia. Wtedy, w klasie matematycznej, w słońcu
grzejącym przez otwarte okna, taśma dała znać o sobie. Nie mogły
powstrzymać się od drapania. Najpierw robiły to dyskretnie, potem bardziej
ostentacyjnie. W klasie rozległy się chichoty. Joey Breedlove spytał na tyle
głośno, żeby każdy mógł usłyszeć: - Co się stało, Sam? Masz pchły? - Panna
Grantly wyprowadziła je w końcu do holu, gdzie musiały przyznać się, co
zrobiły. Pomaszerowała z nimi do łazienki, ściągnęła taśmę i wysłała do
szkolnej pielęgniarki po maść. Sam pomyślała, że był to najbardziej przykry
dzień w jej życiu.
Uśmiechnęła się teraz. Nie, rowek to zdecydowanie nie było coś, co by
zrobiło wrażenie na Johnie. Byłaby to jawna niesprawiedliwość z jej strony,
posądzać go o przywiązywanie wagi do tak nieistotnych spraw.
I jeszcze jedno. Dzisiaj musiała być inną, niż dotychczas. Może za
bardzo zwracała na siebie uwagę. I w jej charakterze leżało zmuszanie ludzi
do widzenia rzeczy na jej sposób. Dzisiaj pozwoli Johnowi działać, pozwoli
się zdobywać.
Wyprostowała ramiona i poskakała do drzwi. Tak, dzisiaj powinna być
bardzo skromna, bez względu na skutki. Wyszła do holu i przez uchylone
RS
99
drzwi w pokoju Johna, zobaczyła jak stał przy oknie. Wyglądał tak
imponująco, że prawie zapomniała o swojej nowej roli.
John odwrócił się i gdy ją zobaczył, szybko wyszedł do holu.
- Jak się masz, Sam. Wyglądasz ślicznie.
- Dziękuję, John. - Pomyślała, że to będzie właściwa odpowiedź.
- Czy możemy już zejść na dół?
- Tak.
Kiedy ją niósł, z jego ramion spływały żółte falbanki. Czuła się jak
Scarlett O'Hara. Bez rowka, oczywiście.
W czasie obiadu John zauważył, że Sam zmieniła się, nie mógł jednak
odpowiedzieć sobie, na czym to polegało. „Może to kwestia stroju" -
pomyślał. Po raz pierwszy widział Sam w sukience. Wyglądała szałowo. Jej
oliwkowa skóra zdawała się lśnić na tle żółtej tkaniny.
Z trudem prowadził rozmowę, chociaż i tak, jak zauważył, Ethel Erma
przyjęła na siebie ten obowiązek. Powstrzymywał się, by nie dotknąć nagich
ramion Sam. Jak bardzo pragnął, by Ethel Erma poszła już do domu!
Pragnął Sam tak, jak nie pragnął jeszcze nigdy w życiu.
To był duży dom, to prawda. I ponadto od Ethel Ermy dzielił ich hol,
mimo to... zdawał sobie sprawę, że jest staroświecki. A może tylko
ostrożny? Zaśmiał się z tej myśli. Tego popołudnia był tak ostrożny i
dyskretny, jak parowa lokomotywa.
- Oboje jesteście dziś strasznie wystrojeni. Czy to jakaś szczególna
okazja? - spytała Ethel Erma.
- Hmm? - mruknęła Sam.
- Co takiego? - zapytał John.
- Powiedziałam... O, mniejsza z tym. Zjedzcie jeszcze trochę kartofli.
RS
100
John posłuchał. Nie zauważył, że po trzech dokładkach na talerzu
urosła już sterta. Jego myśli koncentrowały się na czymś znacznie
ważniejszym. Sam. I jego kariera. Sam. I jego motywy. Sam. I jego
przyszłość.
- Jesteś nadzwyczaj spokojna, Sam - stwierdziła Ethel Erma. - Czy
stało się coś złego?
- Nie. Dlaczego?
- Tak tylko pytam.
A więc i Ethel Erma to zauważyła. Sam b y ł a niezwykle spokojna.
Kiedy będą sami, musi zapytać czy coś ją dręczy. O ile zdobędzie się na to.
Do tej pory, kiedy tylko z nią był, myślał jedynie o tym, by ją pocałować. I
co ona myślała, będąc w jego ramionach. No, w porządku. Wygląda to, jak
przeznaczenie.
- Szarlotka na deser. - Ethel Erma ściągnęła go na ziemię.
- Przymieram głodem.
- To dziwne - stwierdziła - ledwo dotknąłeś czegokolwiek na swoim
talerzu.
- Czekałem na deser. - Popatrzył na Sam, jakby to ona była tym
deserem.
- Ja też - dorzuciła Sam.
- Co? - zdziwiła się Ethel Erma. - Umieracie z głodu, czy czekacie na
deser?
- I to i to.
Szarlotka wjechała na stół. Sam przesuwała po talerzu swój kawałek,
ale John zajadał, smakując jednocześnie obraz dziewczyny. Kiedy skończył,
pchnął krzesło i podniósł się.
RS
101
- Jest piękna noc. Uwielbiam słuchać, jak po deszczu kumkają
rzekotki. Sam, czy chciałabyś wyjść na werandę i posiedzieć trochę na
huśtawce?
- O, tak! - Sam zaklaskała w ręce rozpromieniona. Zaraz jednak
złożyła ręce na kolanach, by wyglądać skromnie. -Zawsze interesują mnie
rzekotki.
John na chwilę odwrócił wzrok od Sam, by spojrzeć na Ethel Ermę.
- Czy dołączysz do nas?
- Nie sądzę, byśmy we troje zmieścili się na tej huśtawce. Ale Johna
nie interesowała ani odpowiedź Ethel Ermy,ani ciche łzy radości spływające
po jej policzkach, bo już podnosił z krzesła swój skarb.
- No to dobranoc, Ethel Erma - powiedział opuszczając pokój i
uśmiechając się do zachwycającego ciężaru.
Poskutkowało, stwierdziła w duchu Sam. Żółta suknia. Perfumy.
Skromny sposób bycia przez cały wieczór. Zrozumiała, że dotychczas była
zbyt bezpośrednia i to Johna drażniło.
W jego ramionach czuła się jak w niebie. Miłość wypełniała ją tak
bardzo, że miała ochotę krzyczeć, śpiewać czy skakać. Zamiast tego,
uśmiechnęła się tylko leciutko. Miała nadzieję, że to był właściwy uśmiech.
Nie wyzywający. Próbowała wszystkiego, by przełamać jego opory i nic nie
skutkowało. Wciąż wycofywał się w ostatniej chwili. Modliła się w duchu,
żeby tym razem było inaczej.
Usadowiła się na huśtawce na tyle blisko Johna, by owiał go zapach
perfum i na tyle daleko, by zachować zaplanowaną skromność.
- Twoje perfumy mają przyjemny zapach - powiedział. - Jak się
nazywają?
RS
102
"Jednak zauważył" - pomyślała uniesiona radością.
- „Białe ramiona".
- Typowo kobiece. Lubię takie.
Może za mało użyła? Jutro wykąpie się w nich cała.
- Cieszę się. - Podniosła ramię, by zapach w zgięciu łokcia uniósł się w
powietrze i przygładziła włosy. - To był prezent na gwiazdkę od mojej
siostry Marilyn.
- Twoja siostra ma dobry gust.
Temat perfum został wyczerpany. Zamilkli oboje i nawet na siebie nie
patrzyli. Zdawali sobie sprawę, że ich związek zaczyna przybierać dziwny
obrót i żadne nie wiedziało, jak z tego wybrnąć.
Słodki zapach „Białych ramion" zmieszał się z intensywną wonią
maciejki, werbeny i róż. Letnia noc była ciężka od perfum.
John odezwał się pierwszy, podejmując następny, niezbyt zgrabny
temat.
- Słyszysz rzekotki?
- Tak. Jakie dźwięki one wydają?
- Ja to nazywam muzyką. - Jego stopa łagodnie poruszała huśtawką.
- Na pewno ma to jakiś rytm. - Uderzyła się po ramieniu.
- Komary?
- Tak. Przyciąga je pewnie zapach perfum.
- No to wracamy do środka.
- Nie, tam jest Ethel Erma. - Rzuciła mu długi spojrzenie. - To znaczy,
chciałam powiedzieć, że tu mi się podoba.
- Mnie też.
RS
103
Odchylili się do tyłu i zakołysali tam i z powrotem. Dobrze się czuli
otoczeni nocną muzyką i zapachami. Albo prawie dobrze. Sam doszła do
wniosku, że udawanie skromnej panienki jest o wiele trudniejsze niż
myślała. Omijanie tego, na co miała ochotę, było wbrew jej naturze. Trzeba
płacić wysoką cenę za ten romans, podsumowała.
- John?
- Hmm?
- Czy wciąż myślisz o powrocie?
- Tak. Szczególnie ostatnio. Tęsknię za muzyką, ale nie za estradą. -
Obrzucił ją długim, badawczym spojrzeniem. -A ty?
- Nie. - Popatrzyła w noc. - Czuję, że to przez twoją farmę. Tu jest tak
spokojnie, tak bezpiecznie, prawie jak w łonie matki.
- Nie myślałem dotąd w ten sposób. - Przełożył rękę przez oparcie i
pogładził jej nagie ramię. To było to, na co Sam czekała.
- Dlaczego wyjechałaś z Nowego Orleanu, Sam?
- Być może z tego samego powodu, dla którego ty porzuciłeś swoją
karierę. Usiłowano stworzyć ze mnie kogoś, kim nie byłam.
- Czy to miało coś wspólnego z rewolwerem?
Sam poruszyła się gwałtownie, strącając z ramienia rękę Johna.
- Tak - powiedziała krótko.
Ręka Johna powróciła na ramię i masowała je lekko.
- Nie zamierzam prosić o żadne wyjaśnienia. Szanuję prawo każdego
do intymności. - Ręka przesunęła się wzdłuż ramienia pieszczotliwie i
uspokajająco. - Ale chcę, żebyś wiedziała, że jestem tutaj, gotów w każdej
chwili do rozmowy.
RS
104
- Dziękuję. Będę o tym pamiętać. - Popatrzyła na niego przez dłuższą
chwilę i poczuła się nieco winna. - Myślę, że jednak powinnam ci coś
wyjaśnić.
- Naprawdę nie musisz, Sam. Akceptuję cię taką, jaka jesteś.
Odezwała się w niej kobieta.
A jaka ja jestem?
- Żywa, spontaniczna, pełna wewnętrznego ciepła, wielkoduszna.
Masz najmilsze na świecie usposobienie. Przebywanie z tobą daje mi radość
życia.
- Jeszcze nikt tak pięknie do mnie nie mówił - wyszeptała.
- Jeśli zwykłe słowa mogą sprawić, że twoje oczy tak błyszczą, to
powiem je jeszcze raz.
- Takich słów chciałabym słuchać przez wszystkie dni życia.
Zaległa cisza. John przypatrywał się Sam. A w niej, zwykła pewność
siebie zaczynała brać górę nad wymuszaną przez cały wieczór skromnością.
Postanowiła to naprawić zmieniając temat.
- Tak naprawdę to chodzi nie tylko o rewolwer. W moim życiu dzieją
się teraz rzeczy, od których nie można uciec. Ale to wszystko jest takie
chwiejne i niezbyt wyraźne. I nie idzie o to, że ci nie ufam, John. Ja ci ufam.
Tylko, że to ja sama muszę powziąć pewne decyzje.
- Zdaje się, że mamy identyczne problemy. Rozumiem cię.
- Wiem to. Dlatego czasami czuję się samolubna, zakłócając twoje
odosobnienie. Ty potrzebujesz samotności, a ja potrzebuję ludzi.
- Zmieniłaś moje wyobrażenie o potrzebie samotności. -Uśmiechnął
się. - Nie czuj się więc egoistką.
RS
105
- Chyba nie jestem nią przez cały czas. Tylko czasem bywam. I tylko
trochę, nie za bardzo. - Pokazała palcami. -Taki malusieńki kawałeczek.
John zaśmiał się, a jego śmiech zabrzmiał w jej uszach jak muzyka.
Gra, obliczona na uwiedzenie, zamieniła się powoli w cudowne interludium
wyznań i na pół odkrytych tajemnic. Gdyby Sam nadal podtrzymywała tę
grę, mogłoby zniknąć rodzące się między nimi poczucie jedności. Postano-
wiła wrócić do swych zwykłych manier.
- Dziękuję ci, że nie zmuszasz mnie do ujawniania moich tajemnic.
Czy zabierzesz mnie już do domu?
- Jeśli tylko chcesz.
I znów znalazła się w jego ramionach, tak blisko serca, że czuła jego
głośne uderzenia. Oboje przestali odczuwać cokolwiek, poza bliskością
swoich ciał. Tak naprawdę Sam nie chciała wracać do domu, bojąc się
dalszych wydarzeń wieczoru. Między nimi wciąż były tajemnice,
niewypowiedziane uczucia no i niechciana przyzwoitka.
W końcu znaleźli się w środku.
- Czy możemy zatrzymać się przy półce z książkami, John? Chętnie
poczytałabym w łóżku.
- Ja też myślałem o tym.
Sam powątpiewała w to. Wiedziała, że książka jest marnym remedium
na samotność serca, którą może wypełnić jedynie ktoś szczególny. No, ale
John zatrzymał się przy półce i trzeba było coś wybrać.
- Cieszę się, że lubisz książki z dreszczykiem - powiedziała. - Byłoby
okropne, gdybyś nie czytywał nic poza historią Wojny Domowej.
John uśmiechnął się.
RS
106
- Ta Mary Higgins Clark to niezły dreszczowiec. Nie obawiasz się
bezsenności po niej?
- Kto, ja? - Roześmiała się ubawiona. - Jestem przyzwyczajona i do
sensacji i do niezłych dreszczy. W moim zawodzie widziałam wszystko.
- Jaki jest twój zawód? Jeszcze mi nie powiedziałaś.
- Jeszcze nie. - Ścisnęła książkę i spojrzała mu w oczy. - Możemy iść
na górę, jeśli chcesz.
- Intrygujesz mnie, tajemnicza kobieto.
Jego na pół namiętne, na pół obiecujące spojrzenie zmuszało do
uczciwości.
- Wolałabym cię uwieść, a nie intrygować.
- Przy naszej przyzwoitce?
- Będę się zachowywać cichutko, jak mysz.
- Pójdźmy lepiej na górę, zanim zrobimy coś, czego rano będziesz
żałować.
- Nie. Nigdy. Jeśli się na coś decyduję, nie mam potem żalu.
- To tylko kwestia tego miejsca, łono matki, jak je nazwałaś. Ono daje
ci wiarę na coś, co nie może być prawdą.
Pogłaskała go po twarzy.
- Wierzę w ciebie, John.
- Jak możesz wierzyć w coś, co nie istnieje. Ja nawet nie wiem, kim
jestem.
- Jesteś farmerem.
- Nie wiem.
- Jesteś muzykiem. I to dobrym.
RS
107
- Nie jestem już o tym przekonany. - Przytulił ją mocniej. - A ty kim
jesteś, Sam? Archeologiem, ogrodnikiem, włóczęgą?
Postarała się o wesoły uśmiech.
- Tak, to właśnie ja. Współczesny włóczęga, snujący się po świecie w
niebieskiej furgonetce z zaklętymi nosorożcami.
- Czy widzisz jakiś koniec naszej ucieczki, Sam?
- Dajmy temu spokój. Cieszmy się cudownym kokonem, który nas
otacza. Korzystajmy z chwili.
- Jeśli miałbym z czegoś skorzystać, to z pewnością dłużej niż przez
chwilę. - Skierował się ku schodom. - Jesteś kobietą pełną pokus.
Gdy wchodzili na górę, John czuł jej spojrzenie. Te oczy badały,
analizowały, zapamiętywały. Były tak rozszerzone, niebieskie i żywe, że
zdawały się mówić. Starały się pokonać jego opór. Ale tak długo, jak Ethel
Erma będzie pod jego dachem, potrafi się im oprzeć. Zło tkwiło w tym, że
pragnął mieć Sam,- nie mogąc nic dać jej w zamian. Do takiego poniżenia
nie chciałby dodać upokorzenia, jakim byłyby plotki przy każdym stole w
Mooreville.
Gdy znaleźli się w sypialni, pocałował ją w policzek i położył na
łóżko.
- Śpij dobrze, maleńka.
- W ogóle nie będę spała.
- Przynajmniej jesteś uczciwa.
Wyszedł, a Sam popatrzyła za nim z uczuciem pustki w sercu. Chciała,
żeby został, obejmował, całował i kochał ją tu, na tym łóżku.
- Że też musiałam zakochać się w szlachetnym człowieku -
wymamrotała.
RS
108
Zdjęła sukienkę i poskakała do szafy, żeby ją powiesić. Pustka, która
ją przed chwilą ogarnęła, przeszła w uczucie zawodu. Powiesiła byle jak
sukienkę, nie zwracając uwagi na zmarszczki. Była wściekła.
- Nienawidzę szlachetności! - krzyknęła.
Już chciała trzasnąć drzwiami szafy, kiedy jej wzrok padł na rewolwer.
Podnosząc go, poczuła jego ciężar.
- Tajemnice - wyszeptała. - Dlaczego musimy mieć tak wiele
tajemnic?
Rewolwer dał upust wspomnieniom. Napłynęły tak nagle, że usiadła
na podłodze tam, gdzie stała. Każdego dnia, kiedy go przypinała i
wychodziła na ulice Nowego Orleanu, musiała całe swoje życie odkładać na
bok. Zapominać o zapachu kwiatów. O uczuciach. One kolidowały z jej
pracą. Z rewolwerem u boku stawała się dobrze wytrenowaną bronią spra-
wiedliwości i demokracji, w pełnym pogotowiu. Kiedy przyprowadzała
nieletniego przestępcę na komisariat, nie miała czasu płakać nad jego
sytuacją, ponieważ na ulicach grasowały bandy handlarzy narkotyków, które
nie chciały czekać, aż ona się wypłacze.
To była ciężka, wymagająca wysiłku praca i Sam zdawała sobie
sprawę, jaki zbiera haracz. Poza codziennym stresem, zdarzył się tamten akt
heroizmu.
Siedziała jeszcze długo, przeniesiona w tamto napięcie i tamten strach.
Rękojeść rewolweru była mokra od potu, ale trzymała go nadal, pamiętając
tamte wydarzenia.
Odtwarzała je, ciągle szukając alternatywnych rozwiązali,
zastanawiając się, czy postąpiła słusznie i co też by się stało, gdyby została.
W końcu odłożyła rewolwer do szafy i zamknęła drzwi.
RS
109
- Czy powinnam wrócić? - Poza ciszą, nie było żadnej odpowiedzi.
Podeszła do łóżka i wśliznęła się z książką między puste prześcieradła.
Kiedy John i Sam zeszli na dół następnego ranka, doktor Peters
rozmawiał w living-roomie z Ethel Ermą.
- Właśnie pytałem Ethel Ermę, jak się sprawuje pacjentka - powiedział
doktor. - No i widzę, że tryska zdrowiem.
- Ona rzeczywiście wraca do formy, doktorze - powiedział John, nadal
trzymając Sam na rękach. - Mówiłem już Ethel Ermie, że nie ma potrzeby,
by tu dłużej zostawała.
- Z pewnością nie! - Sam obdarzyła ich promiennym uśmiechem. -
Ona ma milion innych rzeczy do zrobienia, poza rozpieszczaniem Johna i
mnie. No i założę się, że pan tęsknił za jej wspaniałą kuchnią, doktorze.
Doktor przechylił fotel i obserwował Johna i Sam.
- No tak, tęskniłem za jej szarlotką. Jednak nie mogę zrozumieć,
dlaczego wy oboje chcecie mi oddać najlepszą kucharkę w Mooreville.
- Powiedziałam, że nie ruszę się stąd, aż pan nie każe mi wracać,
doktorze. - Ethel Erma tym razem nawet nie udawała, że odkurza cokolwiek.
Na jej twarzy widać było niepohamowaną ciekawość.
- Pan na pewno jej potrzebuje, zwłaszcza teraz, kiedy krewni żony
goszczą w pańskim domu - dodał John. - My poradzimy sobie sami. Jeszcze
tylko dzień i Sam zacznie normalnie chodzić.
- Jeszcze dwa dni, John. - Sam obdarzyła go promiennym uśmiechem,
a on wyglądał tak, jakby odbierał nagrodę Nobla.
Mądre stare oczy lekarza nic nie przeoczyły.
- Tak, widzę, hmm. - Nachylił się i przez chwilę grzebał w swojej
torbie. Potem zwrócił się do Ethel Ermy.
RS
110
- Dlaczego nie zbierasz swoich rzeczy, Ethel Erma? Wygląda na to, że
tych dwoje może pokierować samodzielnie swoimi sprawami. A ty przydasz
się Mildred Annie. Pytała tego ranka, kiedy wrócisz do domu.
Ethel Erma wyglądała jak szmaciana lalka, z której wyleciały trociny.
- Co tu dużo gadać, doktorze. Niech pan powie pani doktor, że będę na
czas, by jej pomóc przy lunchu. - Zadudniła głośno butami, wychodząc.
- Przyjdę do kuchni pożegnać się - zawołała Sam za nią. Doktor
zwrócił się do Johna:
- Dlaczego nie postawisz Sam na podłogę, żebym mógł obejrzeć jej
stopę?
John zmieszany przeszedł przez pokój i posadził Sam w krześle obok
lekarza. Trzymał ją przy tym tak, jakby była rzadkim okazem porcelany.
Doktor schylił się nad chorą nogą, pomrukując do siebie. Po chwili
podniósł wzrok na Johna.
- Dlaczego nie zostawisz nas samych? Chciałbym mówić z tą młodą
damą na osobności.
- Ale ze stopą wszystko w porządku, prawda? - spytał John.
Doktor odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno.
- Nie miej takiej zmartwionej miny, John. Sam jest zdrowa jak ryba.
Zapewniam cię. Nigdy nie widziałem mężczyzny przejmującego się takimi
drobiazgami. Co to będzie, jak zostaniesz ojcem? - Poklepał rękę Sam. - No,
stopa jest prawie jak nowa.
- To wielka ulga. Gdybym był potrzebny, to jestem w kuchni. Czy
przynieść panu filiżankę kawy?
- Nie. Nie chcę, żebyś miał okazję do podsłuchiwania. To jest nasza
prywatna rozmowa.
RS
111
- Ja miałbym podsłuchiwać, doktorze? - John zaśmiał się rozbawiony.
- Nie wiem na co stać mężczyznę w twoim położeniu. No, zjeżdżaj!
- Jakie jest jego położenie? - spytała Sam, kiedy John wreszcie zniknął.
- Takie same jak twoje, zapewniam cię.
- Naprawdę pan tak myśli, doktorze?
- Chętnie znalazłbym się na jego miejscu. Czy mężczyzna, który ma
dobrze w głowie, mógłby się oprzeć takiemu pięknemu uśmiechowi? Przy
okazji, twoja stopa jest wyleczona. Wyciągnę tylko nitki i będziemy mogli
rozmawiać.
Zrobił to bezboleśnie i po kilku minutach zamknął torbę i rozsiadł się
wygodnie w fotelu.
- A teraz, moja panno, mówmy otwarcie. Kiedy zamierzasz
powiedzieć Johnowi o sobie?
- Co pan ma na myśli?
- Nie patrz na mnie tak nieufnie. Nie jestem z prasy. Jestem zwykłym
wiejskim lekarzem, który zdążył zauważyć, że dwoje wspaniałych ludzi ma
kłopoty ze swoim prywatnym życiem.
- Jak wiele wie pan o mnie?
- Myślę, że tyle, ile trzeba.
- A skąd?
- Wszystko było w gazetach jakiś czas temu. O ile pamiętam, trafiło to
nawet do telewizji.
- Minęło już wiele tygodni.
- Nie zapominam ładnej buzi. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz,
przypominałaś mi kogoś. Trochę czasu mi to zabrało, ale w końcu
RS
112
przypomniałem sobie. Jesteś tą policjantką, która udaremniła napad na bank.
Ocaliłaś życie kilkudziesięciu ludzi. Burmistrza także, jak mi się zdaje.
- Każdy oficer postąpiłby tak samo. Nie wiem dlaczego zrobiono
wokół mnie tyle szumu.
- Ale ja wiem. Nie byłaś na służbie. Nie miałaś wsparcia i nie miałaś
żadnej broni. To był niezwykły akt odwagi, moja panno.
Sam spojrzała na niego przenikliwie.
- A co by pan zrobił na moim miejscu, doktorze? To, że nie byłam na
służbie, nie miało znaczenia. Jestem zaprawiona do takich rzeczy. Nie
mogłabym stać obok i nic nie robić widząc zagrożonych niewinnych ludzi.
Miałam trochę szczęścia, że udało mi się rozbroić napastnika zanim stało się
coś złego.
- Na twoim miejscu może zrobiłbym to samo. Ale do tego trzeba
więcej, niż trochę szczęścia. Trzeba odwagi.
- Nie było jednak żadnego powodu, by prasa robiła ze mnie bohatera. -
Oparła łokcie o kolana i objęła twarz rękami. - Dlaczego Ameryka musi
mieć bohaterów?
- Przeciętny Amerykanin spędza większość swego czasu martwiąc się
o długi hipoteczne i o garnki. Jego egzystencja jest jednostajna i bezbarwna.
Bohaterowie są koniecznymi przerywnikami. Podniecając, wyzwalają
nadzieję i marzenia. Spełniają sny o potędze wszystkich prowincjonalnych
chwatów. - Doktor wychylił się z fotela i pogłaskał Sam po głowie. - To
dlatego Ameryka potrzebuje bohaterów, Sam,
Podniosła wzrok.
- To brzmi pięknie, doktorze. Pan mnie prawie zawstydza, że
odrzuciłam rolę bohaterki.
RS
113
- To dlatego wyjechałaś z Nowego Orleanu?
- Tak. Po tym... co zdarzyło się, reporterzy byli nieustępliwi. Tropili
mnie. Nie mogłam wykonywać swojej pracy, ponieważ byli wszędzie,
strzelając mi kanarka, w twarz, domagając się wywiadów. Jeden taki chciał
mnie nawet namówić do współpracy nad książką, historią mojego życia,
kończącą się dramatem „policjantki, która nie będąc na służbie, ratuje
burmistrza", używając jego słów. - Zaśmiała się wesoło. - Nawet miał być
wydany bankiet na moją cześć. Miasto zamierzało przy jakimś wielkim
święcie sprowadzić Phila Donahue'a i wręczyć mi odznaczenie. Nikt nie
chciał słuchać, kiedy mówiłam, że po prostu wykonywałam swoje obo-
wiązki i nie chcę być z tego powodu żadną sławą. - Rozłożyła szeroko ręce.
- Zrobiłam jedyną rzecz, jaka mi pozostała. Uciekłam.
- Kiedy zamierzasz powiedzieć to Johnowi?
- Nie sądzę, żeby to było niezbędne. Wyjadę i tak za kilka dni.
- Naprawdę? - Te mądre brązowe oczy zdawały się czytać w jej duszy.
- No tak... Tak myślę. Nic innego nie mogę zrobić w takiej sytuacji.
- W jakiej? Zaśmiała się.
- Pan jest bystrym obserwatorem. Wie pan o tym równie dobrze jak ja.
- Ale chciałbym usłyszeć twoją wersję.
- Jak pan już zauważył, ja jestem kobieta w ciągłym mchu, a John jest
samotnikiem. Czy mogłoby się nam dobrze ułożyć wspólne życie? Co to da,
jeżeli zostanę?
- Twój pobyt byłby najlepsza rzeczą, jaka kiedykolwiek mogłaby
przydarzyć się Johnowi. I tobie również. O ile dobrze odczytuję pewne
znaki. - Doktor zaśmiał się. - Czasami my, lekarze, lubimy wyręczać Pana
Boga. Chyba właśnie to robię. Ech, jestem beznadziejnym romantykiem. -
RS
114
Ujął jej rękę. - To dlatego prosiłem Johna, żeby wyszedł. Myślę, że wy
oboje macie szanse na coś niezwykłego i pięknego. To coś nazywa się
miłość, Sam. Ale ona musi być budowana na zaufaniu. Posłuchaj mnie i
zaufaj Johnowi. Jesteś dzielną i odważną kobietą. Podziel się tym z Johnem.
- To byłoby jednostronne. On jest zbyt zamknięty w sobie. Nie
otworzy się nigdy przede mną.
- Jesteś tego pewna? Czy naprawdę chcesz wyjechać bez przekonania
się o tym?
Sam rozważała pytania doktora w milczeniu. Kochała Johna. Była tego
pewna. I chciała go. Chciała go tak rozpaczliwie, że prawie ośmieszała się
przed nim. Próbowała już wszystkiego. Może pomogłaby szczerość. Może
doktor podsunął jej sposób na zdobycie miłości Johna.
- Nie - rzekła na koniec. - Nigdy nie przebaczyłabym sobie, gdybym
opuściła Mooreville nie widząc, czy John jest zdolny mnie pokochać.
Doktor zaśmiał się.
- Nic wątpię w jego zdolności.
- Proszę nie mówić ani słowa więcej, doktorze. Jestem zazdrosną
kobietą.
- Sama musisz się o wszystkim przekonać. Ja dodam tylko, że stopa
jest zupełnie wyleczona i możesz już chodzić.
- Proszę nie mówić o tym Johnowi - mrugnęła do doktora.
- Mam zapieczętowane usta. - Doktor chichotał wychodząc do holu. -
Boże, jakbym chciał być na miejscu Johna. -Siatka w drzwiach frontowych
zamknęła się za nim z trzaskiem.
Sam siedziała cichutko, długo po wyjściu doktora. Poczuła przypływ
radości i strachu. Radziła sobie dobrze ze złodziejami, ulicznymi gangami i
RS
115
handlarzami narkotyków, ale jeszcze nigdy nie zmierzyła się z miłością. Nie
czuła się zdolna do podjęcia takiego wyzwania. Ścisnęła wilgotne dłonie.
- Powinna być do tego odpowiednia zaprawa.
- Do czego?
Odwróciła głowę, słysząc te słowa. W drzwiach stal John. Wszystkie
jej obawy stopiły się w cieple jego uśmiechu.
- Do tego, co muszę zrobić. - Podniosła ku niemu ramiona, czując jak
ogarnia ją radość. - Zanieś mnie do kuchni, John. Chcę pożegnać się z Ethel
Ermą.
- Zanieść cię? - powtórzył, patrząc na jej wyleczoną stopę. - Doktor
wyjął szwy, a ty jeszcze nie możesz chodzić?
Potrząsnęła głową, starając się wyglądać niewinnie.
- Powiedział, że najlepiej będzie, jeśli powstrzymam się od chodzenia
jeszcze jeden dzień. Żeby rana się nie otworzyła, czy coś takiego, no wiesz.
John popatrzył z lekkim niedowierzaniem, ale podniósł ją. Sam
westchnęła i opuściła głowę na jego ramię. „To wspaniałe uczucie, być
trzymaną przez Johna Rileya" - pomyślała. Z pewnością nikt nie powinien
mieć do niej żalu o takie małe szachrajstwo.
RS
116
Rozdział ósmy
Ethel Erma wsiadła na swój wehikuł, rzuciła ostatnie spojrzenie na
dom i ruszyła ostro z podjazdu. John, trzymając Sam w ramionach, stał na
werandzie. Oboje patrzyli na Ethel Ermę, aż zniknęła im z oczu i został po
niej tylko lekki obłoczek kurzu.
- Odjechała - odezwał się John. Sam czuła potrzebę potwierdzenia.
- Tak.
Oboje poczuli się dziwnie skrępowani. Teraz, kiedy dopięli swego, nie
wiedzieli co począć z odzyskana swoboda. Przez ostatnie dni byli spragnieni
siebie, wiedzieli jednak, że tak długo jak Ethel Erma była w domu, nic nie
może się zdarzyć. A teraz odjechała. Świadomość samotności rozpalała ich
wyobraźnię, powodowała szybszy obieg krwi, ale jednocześnie przerażała.
Popatrzyli sobie głęboko w oczy. Policzki Sam zapłonęły, a oddech
Johna stał się urywany.
- Jesteśmy sami - powiedział.
- Wiem.
- Chciałem tego. Nawet próbowałem przyśpieszyć jej odejście.
- Ja też.
- Ty też?
- Tak. Wczoraj. Udawałam, że jestem zakaźnie chora. Śmiech Johna
przerwał kłopotliwe napięcie.
- Masz więcej wyobraźni, niż myślałem. Ja sugerowałem Ethel Ermie,
żeby wróciła do domu, ponieważ doktor Peters może jej potrzebować.
Sam delikatnie przesunęła koniuszki palców po jego ustach.
- Dlaczego chciałeś, żeby odeszła?
RS
117
- Chyba z powodu twoich oczu. Są takie piękne.
- Nie. Poważnie.
- Jestem bardzo poważny. - Pocałował czubki jej palców. -I twoich ust.
Masz ładne usta. Chciałem całować je, od kiedy cię zobaczyłem.
Uśmiechnęła się.
- Robiłeś już to.
- Tak. I chcę więcej.
- Tak jak i ja. Kochaj mnie, John.
- Na werandzie, przed domem?
- Na werandzie, pod werandą, nie dbam o to.
- Jesteś szalona, Sam Jones.
- Od kiedy ciebie spotkałam. - Powiodła rękami dookoła jego twarzy,
jakby chcąc zapamiętać szerokie kości policzkowe, czarne brwi, mocno
zarysowaną szczękę. - Rzucasz mi wyzwanie i intrygujesz mnie. Sprawiasz,
że mam przyśpieszony puls i gwałtowny oddech. Stapiasz mnie. -
Prześliznęła się ustami po jego ustach. - Zakochałam się w tobie, John.
- Ach, Sam. - To było więcej niż przywołanie imienia. Pochylił się i
zanurzył twarz w jej włosy. - Jestem odludkiem. Żyłem na tej farmie, jak w
klasztorze, prawie rok. Nie wiem, czy powinienem wiązać się z tobą w taki
sposób.
- Nie chcę żadnego związku. - Nie wiedziała, czy jej słowa
odpowiadały prawdzie, ale, tak czy inaczej, powiedziała je. Bała się, że
inaczej straci go, nie doznając smaku miłości, a tego by nie zniosła.
Odwróciła głowę i spojrzała przed siebie. Jasne kwiaty w jej ogródku
przyszły jej z pomocą.
RS
118
- Wszystko, czego chcę, to tylko kwiaty, John - powiedziała w nagłym
natchnieniu. - Kilka kwiatów dla upiększenia lata.
John pochylił głowę i uśmiechnął się do niej.'
- Powiedziałaś kiedyś, że oboje potrzebujemy ogrodu z kwiatami.
Myślę, że miałaś rację. - Przeszedł przez werandę i posadził ją na huśtawce.
- Zaczekaj tutaj.
- Nawet Floyd nie ruszyłby mnie z tego miejsca.
John przeskakując stopnie werandy i gwiżdżąc wesoło, znalazł się w
jej ogródku. W mgnieniu oka ograbił go z kwiatów, zrywając je bez
zastanowienia, na chybił trafił. Grządki wyglądały teraz jak po ataku
szarańczy.
Wracając w pośpiechu do Sam, gubił kwiaty po drodze. Skłonił się
przed nią w pas.
- Oto bukiet dla ciebie, kochanie moje.
Sam pomyślała szybko, że to czułe słówko nic nie znaczyło. Ale
liczyła się tylko ta jedna, ulotna chwila. Uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce
po kwiaty.
- Które ci się najbardziej podobają? - spytał. - Gardenie czy te... -
Udawał, że nie może przypomnieć sobie nazwy.
- Petunie - powiedziała miękko.
- A zatem dostaniesz je. - Wyciągnął czerwoną petunię z olbrzymiego
bukietu i wsunął kwiat w jej ciemne włosy.
- Podobają mi się i petunie i gardenie, ale to ty jesteś moją rozkoszą.
Zapatrzyli się w siebie. Mała kropelka potu stoczyła się po twarzy
Sam. Starła ją ręką i zwilżyła językiem suche usta.
RS
119
- A ty jesteś moją. - Powiedział to cicho, łagodnie, wprost od serca.
Położył kwiaty na jej kolanach i wziął ją za rękę.
- Chodź ze mną, moja maleńka. Połóż się obok mnie i spraw, bym
uwierzył, że jesteś moja. Obejmij mnie łagodnie i kochaj jeszcze tylko ten
raz. - Z chwilą, kiedy przemówił do Sam słowami swojego przeboju
„Maleńka", muzyka zaczęła wypełniać jego duszę. Śpiewał. Ostatnia faza
popłynęła wspaniałym głosem, dzięki któremu stał się bożyszczem dwóch
kontynentów i bohaterem dla tysięcy fanów.
Sam była szczęśliwa.
- John! Ty śpiewasz! Pierwszy raz słyszę, że śpiewasz, od kiedy tu
jestem.
- To ty odczarowałaś drzemiącą we mnie muzykę, Sam. - Zabrał ją z
huśtawki, kwiatów i całej reszty. - Ta piosenka, kiedy ją pisałem, była tylko
zręcznym frazesem. I oto jesteś. Na mojej farmie, w moim domu, w moich
ramionach, tam gdzie jest twoje miejsce. To są chyba czary.
Sam dotknęła ustami jego policzka i powieki.
- To jest chyba miłość.
Otworzył noga siatkę i wszedł do środka. Nie przestawał patrzeć na nią
idąc po schodach i wnosząc ja do swojej sypialni. Gubili po drodze kwiaty.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Sam oparła głowę o pierś Johna i
westchnęła.
- Całe życie czekałam na ciebie, Johnie Rileyu. John położył ja
delikatnie na łóżko.
- Mam nadzieję, że powtórzysz to jutro o tej porze.
- Czy masz zamiar trzymać mnie tu tak długo? Nachylił się i rozpiął
górny guzik jej bluzki.
RS
120
- Być może. - Rozpiął resztę guzików i odsunął bluzkę na bok.
- Mam nadzieję. - Wplatała ręce w ciemne włosy, kiedy opuścił głowę
na jej piersi. Ogarnął ja ogień. - Och, mam nadzieję, John.
Jej ciało ożyło pod jego dotykiem. Miłość wezbrała w niej tak silnie,
że krzyknęła.
John odpowiedział na krzyk, zamykając ją w mocnym uścisku.
- Moja Sam. Moja słodka maleńka dziewczynka. - Ich usta znalazły
się, i to było jak powrót do domu. Nigdy pocałunek nie był tak bardzo
naturalny. Nigdy usta nie wiedziały tak dokładnie, co robić.
John oparł się na łokciu i uśmiechnął do niej.
- Umiesz się całować.
- Tylko z tobą. - Wyciągnęła do niego rękę, - Chcę, żebyś całował
mnie bez końca. Nie przestawaj, proszę.
- Nawet z tego powodu? - Ściągnął przez głowę koszulę. Dotknęła
ręka ulubionego miejsca pośrodku piersi Johna.
Tuż przy sercu.
- Zapomniałam o tym. - Nawijała na palce czarne, skręcone włosy. -
Uwielbiam twoją pierś. Mogłabym spędzić czterdzieści lat, uwielbiając to
jedno miejsce.
- Są jeszcze inne części mego ciała, które wymagają uwagi.
Oczy Sam napotkały wzgórek w jego dżinsach. Roześmiał się.
- To jedno z nich.
Sam zarumieniła się.
- Gorąco mi, John.
- To z powodu słońca, opuszczę żałuję.
RS
121
Sam wiedziała, że to nie z powodu słońca. Zatrzeszczały sprężyny,
kiedy podniósł się z łóżka. Sam obserwowała go. Uznała, że jego plecy są
równie dobre jak piersi. Mogłaby spędzić następne czterdzieści lat na
podziwianiu pleców.
Żaluzje opadły i pokój napełnił się półmrokiem. Wracając do łóżka,
John zdjął z siebie resztę ubrania. Podszedł do niej, nachylił się i rozpiął jej
szorty. Prawie nie oddychała, kiedy ściągał je. Czuła, jak ręce Johna
posuwają się po jej ciele.
- Twoje nogi są cudowne Sam. Mógłbym napisać o nich balladę.
- Wolałabym, żebyś je całował.
- Jesteś szaloną, bezwstydną kobietą - odpowiedział, ale spełnił jej
żądanie.
Poczuła niecierpliwe, gorące usta na wewnętrznej stronie ud, pod
kolanami, w małym dołku przy kostce, na stopach, na palcach. Nie ominął
żadnego skrawka jej skóry. Ciało Sam zareagowało równie niecierpliwie.
- John.
Zgniótł ustami jej usta. Poczuła ciężar twardego ciała. Fala
namiętności szybko rosła. John sięgnął ręką w dół i zsunął z bioder Sam
ostatnią przeszkodę. W tej samej chwili wygięła się, przyjmując go.
Rozpoczęło się cudowne odkrywanie miłości. Płomień i jedwab, strzelające
w niebo ognie i muzyka. Przetoczył się na plecy, biorąc ją ze sobą. Zacisnęli
dłonie. Ich radość rozkwitła. I już nie było nic poza urywanym wznoszeniem
się oddechów.
- Tak - powiedział. - Och, tak, Sam. Sam krzyknęła. Potem była już
tylko cisza.
RS
122
Leżała na jego piersi, wyczerpana. Odgarnął wilgotne włosy z jej
czoła.
- Jesteś gorąca - powiedział miękko.
- To tylko słońce. Zaśmiał się leciutko.
- Nikt mnie jeszcze nie nazywał słońcem.
Sam podniosła głowę, usiłując rzucić mu groźne spojrzenie, ale nie
mogła powstrzymać uśmiechu.
- Mam nadzieję, że nie. Jeżeli inna kobieta nazwie cię kiedykolwiek
słońcem, zaaresztuję ją.
- Zaaresztujesz? - Jego ciemne, jeszcze nieprzytomne oczy nagle stały
się czujne.
- Tak, John. Jestem policjantką.
- Podejrzewałem to od dłuższego czasu.
- Naprawdę?
- Tak. Rewolwer, twoja fizyczna sprawność, sposób, w jaki mówisz o
swoich treningach. Zauważyłem także, że jesteś niezwykle czuła na to, co
się wokół ciebie dzieje.
- Przykro ci?
- Nie. Dlaczego? - Potarł jej brodę kostkami palców. -Czy zamierzasz
mnie aresztować?
Uśmiechnęła się.
- Jesteś bezpieczny, dopóki źle się zachowujesz.
- Czy to można podciągnąć pod złe zachowanie? - Objął ją i
przyciągnął do siebie. Znów znalazł jej usta.
- Tak - powiedziała, łapiąc oddech między pocałunkami. -
Zachowujesz się źle, ale w doskonały sposób. - I przywarła do niego.
RS
123
Zostali w sypialni aż do późnego popołudnia.
- Jesteś głodna? - John zapytał.
- Tak. Zanieś mnie do kuchni i nakarm.
- Zanieść cię! Nie jestem pewien, czy mam dość siły, żeby sam
pokonać te schody, a co dopiero z takim okropnym ciężarem.
Trzepnęła go ręką po plecach, kiedy sięgał po dżinsy.
- Od kiedy to stałam się okropnym ciężarem?
- Uważaj na swój lewy sierpowy, o pani. Walisz bohatera całej
Ameryki.
- Ale nie ma tu żadnej twojej wielbicielki. Jest tylko biedny,
przymierający głodem gość.
John wyjął ją z łóżka.
- Jeśli nadal będę cię gościł, to pożresz mnie razem z całym moim
domem.
- Zaczekaj! - wrzasnęła, wyrywając się z jego ramion. -Nie mam już
szwów!
- Taką właśnie cię lubię - odpowiedział spokojnie.
- Ja zmyję naczynia - powiedziała Sam. Siedziała przy stole ubrana w
czarne koronkowe figi. I w uśmiech.
- Zrobię to.
- Nie. Chcę się pobawić mydlanymi bańkami.
- Nie możesz przecież stać na nodze.
- Oczywiście, że mogę.
- Od kiedy to?
- Doktor zdradził mi rano tę tajemnicę.
RS
124
- Wspaniale. - Błysnął w uśmiechu zębami. - Dlaczego nie
powiedziałaś mi tego wcześniej?
- Miałam zepsuć całą zabawę?
- Przyznam, że będę tęsknić do czasów, kiedy zastępowałem ci nogi.
Sam podniosła się od stołu i podeszła do zlewu.
- Nie martw się. Nałogowo lubię, jak mnie nosisz. Będę chodzić tylko
wtedy, kiedy będzie mi to odpowiadało.
Napełniła zlew wodą, dodała hojnie mydła i naciągnęła parę żółtych
rękawiczek. John, przechylony w krześle do tyłu, cieszył się tym
przedstawieniem.
- Podoba mi się strój, który nosisz na sobie - powiedział. Czy nie
interesowałaby cię praca w charakterze gospodyni, na pełnym etacie?
Sam, zanim się odwróciła, rozważyła wszystkie aspekty jego
propozycji. Gdy jednak zobaczyła na jego twarzy żartobliwy uśmiech,
zrozumiała, że była to tylko beztroska rozmowa. Ukryła szybko swoje
rozczarowanie.
- Nie będę myć okien. - Przyjęła odpowiednią pozę. -Jestem boginią.
John podszedł do niej i objął ją w talii.
- Zawsze chciałem mieć swoja własna boginię. Odwróciła się, kładąc
mu ręce na ramionach.
- Czy to znaczy, że będziesz wycierać?
- Jak możesz mówić o n a c z y n i a c h w takiej chwili?
- W jakiej?
Sięgnął do zlewu, nabrał pełne ręce piany i szybko namalował na jej
piersiach mydlany stanik.
- To łaskocze.
RS
125
- A miało być erotyczne. - Nachylił się i delikatnie porozbijał bańki.
- To jest erotyczne. - Powoli ściągnęła rękawiczki i rzuciła je na blat
zlewu. Wyciągnęła ramiona i owinęła je wokół szyi Johna. - Widzę, co masz
na myśli mówiąc o „takiej chwili". - Stając na czubkach palców, pocałowała
go w usta.
- Czy to znaczy, że nie masz zamiaru zmywać? - Zagarnął ją w
ramiona i ruszył w stronę drzwi.
- Naczynia mogą poczekać.
Wchodząc na górę, zostawiali na schodach ślady baniek mydlanych.
Dom na farmie wypełniła radość. Jak deszcz, sączyła się z dachu i
skapywała do ich łóżka. Kochankowie przesiąkali nią wciąż na nowo, aż ich
ciała zdawały się błyszczeć pozłotą szczęścia.
Jeszcze nigdy Sam nie czuła się tak wspaniale. Kipiąca wewnętrzną
radością, oddała się trenowaniu swego ciała. Biegała każdego dnia po
dziesięć kilometrów. John zainstalował dla niej w stodole worek treningowy
do ćwiczeń karate.
Pewnego dnia, kiedy trenowała, wstąpił z wizytą doktor Peters. Ciosy
w worek zagłuszały jego kroki, kiedy wszedł do stodoły, ale Sam była
świadoma jego obecności.
- Niech pan wyciągnie belę siana i siada, doktorze. Doktor zaśmiał się.
- Nie sądziłem, że usłyszałaś, jak wszedłem. Ćwiczyłaś tak ostro.
- To kwestia treningu i instynktu. - Wzięła ręcznik z pobliskiej beli,
wytarła twarz i przysiadła przy nim. - Tęskniłam za panem, doktorze. Co
pan porabiał?
- Myślałem o tobie, Sam, i wymyśliłem, że kobieta z takimi
zdolnościami byłaby wartościowym nabytkiem dla naszej okolicy.
RS
126
- Trudno mi sobie wyobrazić, że tak mała społeczność potrzebuje
policjantki. Poza tym, nie macie wydziału policji, a wasz szeryf chyba
dobrze robi swoja robotę.
- Och, nie o tym myślałem. Chodzi mi o naszych młodych ludzi. Nie
maja co ze sobą zrobić w wolnym czasie. Najczęściej jeżdżą do Tupelo,
żeby tam czymś się zająć. -Złożył ręce jak do modlitwy, jak to było w jego
zwyczaju, kiedy coś rozważał. - Powiedz mi, co ty uprawiasz? Karate, tak?
- Tak. To jest program samoobrony, jaki ćwiczymy w departamencie
policji w Nowym Orleanie.
- Jesteś godna podziwu. Przyszły mi do głowy te wszystkie filmy z
karate, które tak biorą dzieciaków.
Sam zaśmiała się.
- Te filmowe walki często są przejaskrawione i nie zawsze pokazują
karate we właściwy sposób. Karate to również dyscyplina umysłowa, nie
tylko fizyczna. Ze wszystkich, jakie znam, najlepiej ćwiczy i ciało i umysł.
- Hmmm. - Doktor kiwnął głową i uśmiechnął się.
- Pan coś chowa w zanadrzu. Znam już to hmmm.
- Znasz mnie aż nazbyt dobrze. Rzeczywiście, chowam coś. Właśnie
zastanawiałem się, czy karate nie byłoby dobre dla naszych dzieciaków.
Dałoby im coś więcej niż granie w piłkę i jeżdżenie do Tupelo na filmy.
- To świetny pomysł, doktorze!
- Wiedziałem, że się zgodzisz. Oczy wiście, jeszcze masz dużo czasu,
żeby to zacząć. Musisz poczekać, aż się pobierzecie.
- Chwileczkę, proszę poczekać. Miałam na myśli krótki kurs,
powiedzmy tygodniowy.
- Nie, ja myślę o stałych zajęciach.
RS
127
- To jest przedwczesny pomysł. Nie rozmawialiśmy z Johem o
małżeństwie.
- Więc najwyższy czas to zrobić, moja panno. Nigdy mu nie wybaczę,
jeżeli pozwoli ci stad odjechać. - Podniósł się. - Pomyśl o tym, Sam.
Miała zamiar porozmawiać z Johnem, ale przypomniała sobie o tym,
kiedy odbywali swój codzienny bieg i kiedy było zbyt wietrznie. John
zwykle towarzyszył jej podczas dwóch pierwszych kilometrów, a potem
odpoczywał w cieniu dębu, czekając na nią. Za to mógł spokojnie podziwiać
jej treningi w stodole.
- Brawo, Sam - powiedział któregoś dnia, kiedy jednym kopnięciem
pchnęła dwudziestokilogramowy worek do tyłu. - Atakujesz ten worek,
jakbyś walczyła z prawdziwym przeciwnikiem.
- Bo tak to traktuję. W moim zawodzie dobry trening może czasami
decydować o życiu albo śmierci.
Z twarzy Johna znikł uśmiech, a w oczach pojawił się niepokój.
Sam poczuła się winna. Nie chciała zakłócać ich szczęścia. Zostawiła
worek w spokoju, i by uwolnić Johna od zakłopotania, przeszła na
żartobliwy ton.
- Moje ręce są bronią, moje nogi są bronią. - Przyjęła wyzywającą
pozę. - Moje całe ciało jest bronią.
Reakcja Johna była natychmiastowa.
- Powtórz to jeszcze raz. - Podszedł do niej i wziął ją w ramiona.
- Moje całe ciało... Powstrzymał ustami dalsze słowa.
- Nie teraz, Sam. - Położył ją na sianie i Sam na bardzo długo
zapomniała o swojej pracy.
RS
128
Noce służyły wyłącznie do miłości. Z wyjątkiem jednej. W tę
szczególną noc Sam poczuła nieprzepartą potrzebę mówienia. John leżał
obok niej, na plecach, śniąc sen o miłosnym zaspokojeniu.
- Nigdy nie chciałam stać się bohaterką, John. - Usiadła nagle w łóżku
i podciągnęła prześcieradło pod brodę. - Tak się złożyło, że tam właśnie
byłam. To wszystko.
- Hmm. - John przekręcił się i przysunął twarz do jej uda.
- John. - Dotknęła jego ramienia. - Czy obudziłeś się?
- Sam? - Podniósł głowę i łypnął na nią jednym okiem. - Która
go...dzina?
- Jest noc. To taka nocna godzina. Będziesz słuchał, czy nie?
Ziewnął przeciągle i oparł się o szczyt łóżka. Objął ją i przyciągał do
siebie.
- O co chodzi, maleńka? Nie możesz spać? Przytuliła się do niego.
- To twoja wina. Gdybyś nie był tak dobrym słuchaczem i gdybyś nie
udawał, że rozumiesz wszystko, nawet jeśli nic nie rozumiesz i gdybym nie
kochała cię tak bardzo...
Ścisnął ją mocno, że przestała mówić. Ale tylko na chwilę.
- No dobrze - ciągnął. - Nie musisz mnie kochać tak samo. Nawet na to
nie liczę. Wiem, że trudno jest znaleźć drogę do twojej samotności i że to
tylko gra wyobraźni...
- Sam...
- ... i że nie byłoby mnie tutaj tej nocy, gdybym nie uganiała się za tobą
jak szalona od kiedy wylądowałam w tamtej świńskiej zagrodzie...
- Sam...
- ... i że ty mógłbyś wybierać pośród setek wspaniałych kobiet...
RS
129
Nachylił się i szybko ją pocałował. Pocałunek był tak sumienny, że
kiedy się skończył, Sam prawie zapomniała o czym mówiła i dlaczego było
to tak niecierpiące zwłoki.
John popatrzył czule w jej twarz.
- Sam, zamknij się.
- Właśnie to zrobiłam. Ujął ją pod brodę.
- Czy słuchasz mnie? Skinęła głową.
- W porządku. To nie jest gra wyobraźni, Sam. To jest rzeczywistość.
To, co czuję do ciebie jest prawdziwe. Przez cały długi rok nie czułem nic.
Opuściłem estradę i wszystkie te cudowne kobiety, o których wciąż mówisz,
ponieważ byłem chory od pozorów i sztuczności. Byłem chory nawet przez
siebie samego.
- Nie, John. Ty jesteś cudowny.
- Szszsz. - Położył rękę na jej ustach. - Teraz, kiedy już się
rozbudziliśmy, powiem ci to. Chociaż powinienem to dawno zrobić.
Popieścił kciukiem jej brodę. - Moja muzyka była dobra. Wciąż jest dobra.
Wokół tej muzyki obracało się wszystko: prasa, krytycy, wielbiciele. Poza
tym Sue lansowała mnie, jako mężczyznę. Zbijając pieniądze na naturalnych
bogactwach, jak to nazywała.
Sam zaśmiała się.
- Kocham wszystkie twoje naturalne bogactwa.
- I tak robiło to mnóstwo kobiet. Rzucały na scenę swoje apaszki i
chusteczki do nosa. Pewnej nocy jakaś kobieta rzuciła parę majtek. To
wszystko było błyszczące i ulotne. Przez kilka niezwykłych godzin
musiałem dawać z siebie wszystko i udawać przed tymi kobietami. A potem
RS
130
musiałem podejmować je kolacją za kulisami. Urządzałem obiady przy
świecach w tylu garderobach, że nie chciałbym tego pamiętać.
- Jestem zazdrosna do szaleństwa.
- Kocham twoją uczciwość - przytulił ją mocno, a potem odchylił się
do tyłu, żeby na nią patrzeć. - Tam nie było nic z uczciwości, w tych
romansach za kulisami. Kobiety zawsze chciały ode mnie jednej rzeczy.
Śmiejąc się, Sam przesunęła ręką poniżej jego torsu.
- Twojego...
- Rozpraszasz mnie, Sam. Uniosła ręce, poddając się.
- Już dobrze. Będę grzeczna. Obiecuję. - Spoważniała. -Nie chciałam
odciągnąć cię od tematu. Uczciwie. Ja czasami rozwiązuję poważne
problemy uciekając od nich. Chyba instynktownie i teraz chciałam uciec.
Nie jestem pewna, czy chcę słuchać o tamtych kobietach.
- Jestem pewien, że nie chcesz, maleńka. Nie wspominam o nich po to,
żeby cię ranić. Ale myślę, że powinnaś to usłyszeć, żeby zrozumieć
dlaczego tu jestem.
- Zamieniam się w słuch.
- Kobiety zawsze chciały mnie wykorzystać jako odskocznię od
własnych kłopotów. Niektóre z nich traktowały mnie jako łatwy sposób na
wejście do przemysłu muzycznego. Oczekiwały ode mnie poręczenia, które
pomogłoby im sprzedać ich piosenki, znaleźć menadżera, robić nagrania.
Inne chciały po prostu zdobyć rozgłos przez samo pokazywanie się ze mną.
Nie interesowały się mną, jako mężczyzną, Sam. Byłem tylko pewnym
wyobrażeniem. Prawdziwym złem w tym wszystkim było to, że sam
uwierzyłem w ten mój portret. W jakiś sposób byłem winny tak jak i one,
ponieważ ja z kolei wykorzystywałem je do stworzenia mojego ego.
RS
131
Zaczynałem traktować je jako kryterium własnego sukcesu. To było tak,
jakbym wciąż wygrywał konkurs na popularność. Odbijało się to na mojej
pracy. Rozgłos stał się ważniejszy od muzyki.
- Twój rodzaj rozgłosu mógłby wpędzić w próżność każdego, John.
Chyba osądzasz siebie zbyt surowo.
- Może masz rację. Ale było więcej powodów mojego odejścia.
Zawsze uważałem siebie za zwykłego człowieka, który pragnie dzielić się
swoją muzyką z innymi, żeby dodać trochę radości i piękna do tego,
czasami, okrutnego świata. - Sięgnął po jej ręce i podniósł je do ust. - Sam,
czy wiesz co to znaczy dla chłopca ze wsi wejść w życie, jakie ja prowadzi-
łem? Wyjazdy z koncertami, a ostatnie dwa lata były jak jeden długi wyjazd,
to tylko wielkie miasta, praca w nocy, spanie w dzień, hotelowe pokoje albo
garderoby, życie od jednego występu do drugiego.
- Chyba potrafię to zrozumieć, John. Nie to szaleńcze tempo,
oczywiście, ale całą resztę. Kocham Nowy Orlean, ale archeologia jest
moim sposobem na nieutracenie kontaktu z ziemią.
- Właśnie. Straciłem kontakt z ziemią. Straciłem kontakt z tym, co mi
dawało natchnienie. Tęskniłem za słońcem. Pewnego ranka w Nowym Jorku
obudziłem się bardzo wcześnie. Czułem, że muszę zobaczyć wschód słońca.
Po omacku podszedłem do okna i wyjrzałem. Nie zobaczyłem nic, poza
szeregiem budynków z betonu, szkła i stali. Usiłowałem, kręcąc się przy
oknie, dojrzeć choćby jeden promień słońca na porannym niebie. Wszystko,
co widziałem, to mały spłachetek szarości. Coś we mnie pękło. Uderzyłem
pięścią w szybę. Kapiąc krwią na dywan, wyjąłem z podróżnej torby moje
najnowsze kompozycje i wrzuciłem je do kosza. Potem wezwałem Sue i
powiedziałem jej, że odchodzę.
RS
132
- I co ona na to?
- Gdyby nie moja ręka, to pewnie namawiałaby mnie do pozostania.
Ale nieźle ją skaleczyłem i gojenie trwało kilka tygodni. Na szczęście nie
zostało trwałe uszkodzenie. W każdym razie Sue zaakceptowała moją
decyzję i podała do publicznej wiadomości, że wyjechałem z powodu
wypadku. Wróciłem na farmę, żeby odzyskać zdrowie, i fizyczne, i psy-
chiczne. Musiałem dotknąć ziemi, żeby znów stać się sobą.
- Jesteś najbardziej tkwiącym w ziemi i najprawdziwszym mężczyzną,
jakiego znam, John.
- Być może tu, na farmie. I z tobą. - Przyciągnął ją bliżej i zburzył ręką
jej włosy. - Ale nie wiem jak długo wytrzymam bez muzyki. To jest
dylemat, który nie ma nic wspólnego z tobą, no i jeszcze... - Obsunął się
niżej i pocałował czubek jej głowy. - Jesteś ty, jestem ja i kocham ciebie.
Oczy Sam, kiedy popatrzyła na niego, były ogromne.
- Kochasz mnie, John?
- Tak. - Pogłaskał ją po twarzy. - Chcę, żebyś o tym wiedziała, ale nie
mogę ci teraz nic obiecać.
Sam zaśmiała się od ucha do ucha.
- Chce mi się skakać i tańczyć.
- Uważaj, żebyś nie wypadła z łóżka. Zarzuciła mu ręce na szyję i
obsypała pocałunkami.
- Jak to dobrze, że cię obudziłam.
- Ja też się cieszę.
Gdy entuzjazm Sam zaczął powoli przygasać, John wziął ją za rękę i
powiedział:
RS
133
- Znów zachowałem się jak egoista. Obudziłaś mnie, żeby
porozmawiać, a to tylko ja mówiłem.
- Nie przejmuj się. - Z wyraźnym zadowoleniem oparła się o niego. -
Jak myślisz, która godzina?
- Właściwa, by ukarać twoją duszę. Sam zachichotała.
- Ja już jestem naga.
John włożył rękę pod prześcieradło.
- Hmm. Rzeczywiście.
- Jeśli dalej będziesz robił to, co robisz, to na pewno zapomnę o czym
chciałam z tobą rozmawiać.
- To?
- Och, takkkk.
Wyjął rękę na wierzch i podciągnął prześcieradło pod brodę.
- W ten sposób będę cię słuchał w skupieniu. Sam uśmiechnęła się
szelmowsko.
- Moglibyśmy chyba porozmawiać rano.
- Przy tobie zawsze znajdzie się powód, żeby zboczyć z drogi. -
Skrzyżował ręce za głową. - Mów.
- Psujesz zabawę. - Podsunęła się jednak wyżej i oparła o szczyt łóżka.
- Wiesz już, że jestem policjantką, ale nie znasz całej historii. Powiem ci,
dlaczego porzuciłam pracę.
- To nie jesteś na... Jak ty to określiłaś? Na czymś w rodzaju wakacji?
, - Nie. Jestem policjantką, która rozbroiła napastnika na bank...
- Był tam burmistrz Nowego Orleanu. Pamiętam tę historię. W
telewizji było wiele reportaży o tym. - Uśmiechnął się do niej. - Sam, jesteś
bardzo dzielną kobietą.
RS
134
- Bohaterką - powiedziała ponuro i skrzywiła się. - Ja nie chcę być
bohaterką, John. Robiłam to, co do mnie należało.
- Myślałem, że nie byłaś na służbie.
- Tak, ale to wcale nie znaczy, że miałam stać z boku i przyglądać się.
Jeżeli chcemy być cywilizowanym społeczeństwem, musimy przestrzegać
prawa. Staję się wręcz szalona, kiedy widzę, że ktoś je łamie.
- No więc zaatakowałaś napastnika, rozbroiłaś go i zatrzymałaś, ratując
w ten sposób życie burmistrza i całej reszty. -Popatrzył na nią przenikliwie. -
Dlaczego wyjechałaś, Sam?
- Z tego samego powodu, dla którego ty opuściłeś estradę, John. Nie
chciałam być kimś innym, niż byłam. Nie chciałam odznaczeń, medali i
bankietów. Chciałam w spokoju wykonywać swoją pracę. Ale rozgłos
wokół mnie uniemożliwiał to.
- Uciekłaś, tak jak ja. Jesteśmy bardzo podobni do siebie. Sam wygięła
brwi.
- W pewien sposób - dorzucił, uśmiechając się. - Czego chcesz teraz,
Sam?
Zamyśliła się dłuższą chwilę. Potem, powoli, uśmiechnęła się.
- Chcę, żebyś włożył ręce pod koc i robił dalej to, co robiłeś przed
chwilą.
- To?
- Tak. - Przytuliła się do niego i naciągnęła prześcieradło na ich głowy.
- Och, taakkk, John.
Sam pokochała farmę wprost szaleńczo. Nigdy przedtem nie sądziła,
że może mieć tyle uczucia do jakiegoś miejsca. Opiekowała się ogródkiem,
który piękniał z dnia na dzień. Powiodło się jej również przy wykopaliskach.
RS
135
W pobliżu świńskiej zagrody odkryła miejsce pochówku Chickasawów, co
było marzeniem każdego archeologa.
Pewnego dnia, kiedy już od dwóch godzin pracowała na swoim
znalezisku, przyjechał do niej na Diable John.
- Hej, myślałem, że potrzebujesz towarzystwa - zawołał wesoło, a w
niej eksplodowała radość.
- Jak się mają twoje prosięta?
- Są tłuste, impertynenckie i brudne. - Usiadł obok niej, wyjął
chusteczkę z kieszeni i wytarł jej twarz. - Zupełnie jak ty.
- Tłuste i impertynenckie, mówisz. Czy taka jestem?
- Tak, życie na farmie ci służy.
- To ty mi służysz. - Oparła się o jego pierś. - Czuję, jak wszystko we
mnie scala się, kiedy jestem z tobą. Czuję jedność w sobie i wokół siebie.
Chyba mogłabym zostać tu na zawsze.
- Chyba?
- Tak. Chyba. - Odwróciła się twarzą do niego. - Kiedyś powinnam
odejść, John. Wiesz o tym.
Przycisnął ją do siebie tak mocno, że czuła wbijające się w jej ciało
palce.
- Wiem. Ale jeszcze nie teraz, Sam. Jeszcze nie.
- Będę w końcu musiała pobyć bohaterem. - Jej głos posmutniał.
- Hej, maleńka. - Połaskotał ją pod brodą. - Można być bohaterem,
byle pozostać sobą.
- Jesteś genialny, John. Kiedy będę odjeżdżała, wezmę cię ze sobą.
- Weź mnie, proszę.
- Kiedy?
RS
136
- Jestem do usług.
Wzięła go, jak mogła najpełniej. Ziemia wyszła im naprzeciw, a oni,
wypełnieni po brzegi dźwiękami otaczającego ich lata, odkrywali tajemnice
miłości.
Słońce dzień po dniu uśmiechało się do ich miłości. Spędzili razem
wspaniały tydzień. Doglądali farmy, spływali po rzecznych progach, cieszyli
się kwiatami w ogródku Sam, szukali śladów Indian, odbierali kolejne
oseski Floyda. Byli zamknięci w swoim kokonie szczęścia. Żaden odgłos z
zewnątrz nie zakłócał ich spokoju. Nikt nie przypominał Sam o pracy, którą
zostawiła, ani Johnowi o karierze, z której zrezygnował. Świat, w którym
żyli, był światem idealnym. Okłamywali się myślą, że to może trwać
wiecznie.
Obowiązek powitania ich gościa przypadł w udziale Sam. Robiła na
górze porządki, kiedy usłyszała na podjeździe trzaśniecie drzwiami
samochodu. Zabrzmiało to jak przypieczętowanie jej losu.
Wyjrzała przez okno w chwili, gdy długonoga piękność o włosach w
kolorze srebrnego dolara, wyłoniła się z wnętrza hondy civic.
- Założę się, że farbowane - mruknęła pod nosem. - Że też musiała
przyjechać właśnie teraz, kiedy wszystko tak dobrze się układa. - Wsunęła
kilka pasemek roztrzepanych włosów do francuskiego warkocza i poszła na
dół przywitać intruza.
Na widok brzoskwiniowej cery i wysmukłej sylwetki, w Sam odżyło
dobrze jej znane uczucie zazdrości. Zmuszając się do uśmiechu
przytrzymała siatkę w drzwiach.
- Proszę wejść.
RS
137
Wypielęgnowana, elegancka piękność weszła do holu i wyciągnęła do
Sam wypielęgnowaną dłoń.
- Cześć, jestem Sue Holland.
„Menadżer - pomyślała Sam. - Ta, o której mówiono, że złamała
Johnowi serce. Należałoby ją udusić".
- Jestem Sam Jones, gość Johna. - Dlaczego się tłumaczyła?
Rozzłościła się w duchu. Niechże Sue Holland myśli sobie, co chce. - Nie
wejdziesz dalej?
Sue nawet poruszała się wytwornie. Nic dziwnego, że złamała Johnowi
serce. Sam była w coraz gorszym humorze. Sue Holland rozejrzała się po
pokoju.
- Nic się tu nie zmieniło. Czas na farmie chyba stanął w miejscu, to
zabawne.
Sam pomyślała, że za chwilę padnie trupem. Sue Holland znała ten
dom, czuła się jak u siebie!
- Tak, to zabawne - powtórzyła, myśląc przy tym, że Sue ocenia jej
iloraz inteligencji na nie więcej niż pięćdziesiąt, ale nie dbała o to.
- Czy John jest w pobliżu?
- Jest w chlewie dla prosiąt, ale wkrótce powinien wrócić.
- To świetnie, bo mam z nim wiele spraw do omówienia.
Podniosła się z krzesła. - Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym
porządziła się trochę w kuchni? Lot z Los Angeles był męczący, a jazda z
Tupelo nie wiele lepsza. Wzięłabym sobie coś do picia.
Uśmiech Sue nie był ani zbyt śmiały, ani pretensjonalny. „Jest po
prostu czarujący" - pomyślała Sam. Poczuła się głupio.
RS
138
- Ach, przepraszam, jestem niegościnna. - Poderwała się z krzesła. - W
lodówce jest lemoniada. Już ci przynoszę.
- Pójdę z tobą, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Wysiedziałam się
w podróży - powiedziała Sue i ruszyła za Sam do kuchni. - Widzę, że John
jeszcze nie kupił zmywarki do naczyń?
Serce Sam ścisnęło się jeszcze raz.
- On woli mieć na farmie proste rzeczy. - Napełniła lemoniadą dwie
szklanki i podała jedną Sue.
- Tak, John lubi prostotę we wszystkim - powiedziała Sue i pociągnęła
łyk lemoniady. - Powinnam o tym pamiętać. Przez jej twarz przemknął cień
zadumy. Uśmiechnęła się do Sam. - Nie powinnam tak paplać o swoim
kliencie. Powiedz mi coś o sobie. Jak poznałaś Johna?
Mimo, że bardzo chciała. Sam nie mogła wyczytać w pytaniu Sue nic
poza przyjaznym zainteresowaniem.
- Spotkaliśmy się w świńskiej zagrodzie Johna. Zaczepiłam o gwóźdź
w płocie, a Floyd zamierzał mnie zaatakować. John przejeżdżał tamtędy,
usłyszał mój krzyk i uratował mnie.
Sue zaśmiała się.
- Jaki dobrze wróżący początek! To brzmi zabawniej niż w kinie.
- Tak, to było zabawne. - Sam zaczynała się rozluźniać. - To nawet
jeszcze jest.
Sue spojrzała bystro na Sam.
- Podoba ci się ten mężczyzna, prawda?
- Tak, nawet bardzo. Sue odstawiła szklankę.
- Zatem wiesz, że jest niezwykły.
RS
139
- Wiedziałam o tym od momentu, kiedy go spotkałam. Sue
uśmiechnęła się szerzej.
- Cieszę się.
Sam odniosła wrażenie, jakby jej związek z Johnem został właśnie
pobłogosławiony przez jego menadżera.
- Spodziewałam się z twojej strony innej reakcji. Sue zaśmiała się.
- Założę się, że wiem, jakiej. Zazdrości?
- Tak.
- Nie zwracaj uwagi na te wszystkie plotki. Łączą nas tylko sprawy
zawodowe. W ten sposób lepiej się pracuje.
- Nawet nie masz pojęcia, jak mi ulżyłaś. Przygotowywałam się do
walki z tobą. Wałek do ciasta i dwadzieścia kroków odległości.
Sue znów się zaśmiała.
- Ja chcę tylko, żeby John wrócił tam, gdzie jest jego miejsce.
- Na estradę?
- Tak. W światła reflektorów. On jest więcej niż dobrym muzykiem.
Nadał ton światowej muzyce. Jest nowatorem, jednym z największych, Sam.
Nie możemy pozwolić, żeby zostawił to wszystko i zaszył się na tej farmie.
- Sue, musisz coś zrozumieć. Zależy mi bardzo na Johnie, ale nie
próbuję go zmieniać w żaden sposób. Jeżeli wróci, będzie to tylko jego
decyzja.
- Nie proszę cię, żebyś go zmieniła. - Obserwowała Sam przez dłuższą
chwilę, zanim znów się odezwała. - Proszę cię, żebyś nie była mu
przeszkodą.
- Nie jestem pewna, czy mogłabym, nawet gdybym chciała. Nie
przywiązuj zbyt wielkiej wagi do mojej pozycji, Sue.
RS
140
- Nigdy nie ceń siebie zbyt nisko. - Sue podniosła szklankę jak do
toastu. - Ani siły miłości.
- Czy to widać?
- Czy mogę być z tobą zupełnie szczera? Sam zaśmiała się.
- Już za późno, żeby zacząć kłamać.
- Tak, to widać.
- No więc dobrze. Chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Mogłabym
nawet wynająć samolot i pisać o tym na niebie.
- To już jest wypisane na twojej twarzy.
- John będzie tu wkrótce.
- Czy jesteś medium?
- Nie. - Sam wskazała za okno. - Czy widzisz tamtą brzoskwinię?
Kiedy słońce schodzi poniżej jej dolnych gałęzi, wiem, że John za chwilę się
zjawi. Lubi przejeżdżać podczas zachodu słońca. Myślę, że potrafi zawsze
pokazać się w dobrym świetle.
Sue popatrzyła chwilę przez okno, potem zwróciła się do Sam:
- Prawie ci zazdroszczę. - Rozłożyła ręce, jakby chciała objąć nimi
całą kuchnię. - Ten dom na farmie, ten spokój, ta bezpretensjonalność. To
mogłoby być wzięte wprost z „Powrotu do domu".
- Ja nazywam to tęsknotą do łona natury. Mamy pokoje gościnne,
jeżeli chcesz zostać tu jakiś czas.
- Tylko jedną noc, dziękuję. Ja muszę mieć wokół siebie mnóstwo
świateł, eleganckie restauracje i głośne przyjęcia. Rdzewieję w takim
miejscu, jak to.
Sam miała ochotę, odtańczyć w kuchni jakiś skoczny taniec.
- Czy mogę zadać ci intymne pytanie, Sue? Sue kiwnęła głową.
RS
141
- Czy twoje włosy mają naturalny kolor?
- Nie.
,- Tak myślałam.
- Nie mów tego przy moim fryzjerze. Byłby obrażony przez tydzień. -
Spojrzała na Sam. - Jeszcze nie spotkałam kobiety tak spontanicznie
szczerej, jak ty, Sam. Założę się, że John cię uwielbia.
John uwielbiał Sam.
Stał w chlewie, myśląc o tym, jak bardzo ją kocha. Gdyby została z
nim na farmie, nic nie mogłoby zniszczyć ich romantycznej idylli.
Przyglądał się nowonarodzonym prosiętom. Żałował, że jego życie nie jest
tak proste, jak życie Floyda, który nic nie robi poza tym, że je, śpi i jest
ojcem licznego potomstwa.
Maleńkie prosięta kwiczały i trącały matkę, przyciągając uwagę Johna.
- Ktoś musi prowadzić to proste życie dla ciebie, prawda, staruszko? Ktoś
musi wziąć odpowiedzialność na swoje barki.
Opuścił chlew i dosiadł Diabła. Gdy zbliżał się do domu, koło
brzoskwini zachodzące słońce okryło go purpurą i złotem. Podniósł głowę i
popatrzył w stronę kuchennego okna. Sam powinna tam być. Mógłby ją
namalować. Jedwabne czarne włosy związane szkarłatną wstążką, szeroki
uśmiech na twarzy, oczy błyszczące radością, kiedy zagalopowała się w
opowieściach co działo się podczas jego nieobecności.
Ponaglił Diabła.
- Sam, jestem w domu - zawołał zsiadając z konia. Przywiązał lejce do
słupka i wbiegł przez tylne drzwi. - Chodźmy obejrzeć zachód słońca... -
przerwał w połowie zdania. -Witaj, Sue. Nie spodziewałem się ciebie.
Sue wstała.
RS
142
- Wiedziałam, że wzbraniałbyś się zobaczyć ze mną, gdybym
wcześniej zadzwoniła. - Obeszła stół i objęła go. -Zaproś mnie na kolację,
John. Mamy o czym pomówić.
- Zostawię was samych - powiedziała Sam.
- Nie, nie odchodź. - John spojrzał na Sue. - Nie mam tajemnic przed
Sam.
Sue powiodła wzrokiem po obojgu.
- Wcale tak nie myślałam. Pokaż mi pokój gościnny. Włożę suknię
wieczorową i będziesz mógł nas zabrać do najwytworniejszej restauracji w
Mooreville.
John zaśmiał się.
- Na twoim miejscu nie zakładałbym sukni wieczornej, Sue. Miejscowi
ludzie pomyśleliby, że spadłaś z księżyca. Zabiorę was do Betty. Tam nie
jest ekstrawagancko, ale za to dają dobre jedzenie.
Po wielkim obżarstwie u Betty, Sue spojrzała przez stół na Johna i
Sam.
- Jeżeli zjem jeden kęs więcej, będziecie mnie stad wynosić na
noszach.
- Czy mówisz to w uznaniu dla tej ryby i potrawki z królika?
- Tak. Rozumiem teraz, dlaczego zawsze zachwycałeś się południowa
kuchnia. - Położyła ręce na stole i pochyliła się ku nim. - Znam już
wszystkie powody twojego odejścia, John. Teraz chcę wiedzieć, kiedy
wrócisz.
John wychylił się i ujął jej rękę.
- Nie wiem. Może nigdy.
RS
143
Rozdział dziewiąty
Stali we troje na werandzie. Sue trzymała podróżna torbę, a John
obejmował ramieniem Sam.
- Pomyśl o tym, John - powiedziała Sue. - Wiesz o czym. Tym razem
zrobimy to tak, jak ty chcesz. Żadnych błyszczących kostiumów, żadnego
zalewu świateł, tylko ty i twoja muzyka.
- Nie mogę dać ci teraz odpowiedzi, Sue - powiedział John. - Ale
pomyślę o tym.
- Jesteś zbyt dobry, żeby odejść. Życie farmera jest przyjemne, ale w
twoim wypadku, to jest przedwczesne pożegnanie z zawodem. - Położyła
rękę na jego ramieniu. - Jest jeszcze jedna sprawa do rozważenia.
Publiczność jest zmienna. Jeżeli będziesz zbyt długo pozostawał na uboczu,
nie spodziewaj się tych samych wielbicieli, kiedy wrócisz.
- J e ś l i wrócę, Sue.
- K i e d y wrócisz. Jestem optymistką. - Uśmiechnęła się do nich.
- Do widzenia. Sam. Było mi bardzo miło.
- Mnie również. Odwiedź nas znów.
- Nie martw się, odwiedzę. Jeśli John nie skontaktuje się ze mną
prędko, przyjdę tu z oddziałem policji.
Obserwowali w milczeniu, jak wsiadała do wynajętego samochodu.
Sam poczuła ucisk w żołądku. Była to jej zwykła reakcja na trudne do
zidentyfikowania zagrożenie. Zerknęła na Johna, by sprawdzić, czy i on ma
jakieś dziwne przeczucie. Ale John, ze spokojną twarzą, patrzył za
znikającym w oddali samochodem.
RS
144
Sam stwierdziła w duchu, że jest przeczulona, że wizyta Sue b y ł a
przyjemna i że wszystko wróciło już do poprzedniego stanu.
- Spodobała mi się Sue. Może następnym razem zatrzymamy ją dłużej.
- Mówiąc to, myślała jednocześnie, że dla niej może już nie być następnego
razu. Ona i John nie rozmawiali o przyszłości i nie podejmowali wobec
siebie żadnych zobowiązań.
Z uśmiechem na twarzy wzięła Johna za rękę i podeszła do huśtawki.
- Jak ja mogłam dotychczas żyć bez huśtawki na werandzie? Przecież
ona jest fantastyczna.
John milczał.
- Świat wygląda inaczej z huśtawki, jest przyjemniejszy i bardziej
obłaskawiony.
Nadal nie było odpowiedzi. Sam odwróciła się, by popatrzeć w twarz
Johna.
- Jesteś nieobecny. Czy myślisz o tym, co powiedziała Sue?
- Tak.
Wypowiedział to jedno słowo. Nic więcej. W Sam narastał strach.
- Mam pomysł, John. - Chodźmy popływać na canoe. John spojrzał w
niebo.
- Mamy jeszcze trochę czasu do zmierzchu. - Wziął ją w ramiona i
zniósł na dół. Poufałość jego gestu odsunęła od Sam na chwilę złe
przeczucia.
- Czy zapomniałeś, że mogę już sama chodzić?
- Trudno przezwyciężyć stare nawyki. Poza tym, tak jest śmieszniej.
Osiodłali Diabła i zanim dotarli do rzeki, niebo na zachodzie zaczęło
purpurowieć. John spuścił canoe na wodę, wsiedli i popłynęli na środek
RS
145
rzeki. W łagodnym świetle zachodu wszystko wyglądało tak samo, jak
zawsze. Ten sam przestraszony żuraw poderwał się do lotu, ta sama ryba
przecięła powierzchnię wody, te same gałęzie drzew sięgały rzeki, nawet
podobny śmiech zabrzmiał w przedwieczornym powietrzu. Ale Sam
wiedziała, że to tylko złudzenie. Z przyjazdem Sue ich intymny świat
przestał istnieć. Nic już nie mogło się powtórzyć.
Sam musiała w jakiś sposób rozładować swe napięcie.
- Czy nie byłoby cudownie, gdybyśmy zostali tutaj na zawsze? -
Obróciła się do Johna i pociągnęła ręką po wodzie.
- Tak, ja też o tym myślę.
- Mam wrażenie, że żyjemy w pożyczonym czasie.
- Dlaczego?
- Jestem tutaj już dwa tygodnie dłużej, niż zamierzałam. To co mówiła
Sue, dotyczy także mnie. Moja praca nie będzie wciąż na mnie czekać.
Muszę wkrótce podjąć decyzję. - Sam nazwała swe lęki po imieniu, mając
nadzieję, że John znajdzie właściwe słowa, żeby je odstraszyć.
- Jakie jest twoje ulubione powiedzenie Sam? - spytał. - Korzystaj z
okazji?
Sam kiwnęła głową potakująco.
- Zapomnij zatem o Sue i cieszmy się zachodem słońca. Serce w niej
zamarło. Pragnęła zrozumienia, a on prawił jej morały.
- Na jak długo, John, mamy zapomnieć? Jak długo jeszcze będziemy
izolować się od świata na tej farmie? Jak długo będziemy cieszyć się
zachodami słońca? - Zaczęła w niej wzbierać irracjonalna złość.
- Nie podobają ci się zachody słońca?
RS
146
- Ty wiesz, do cholery, dobrze, co mam na myśli! John uderzał dalej
wiosłami o powierzchnię wody. To była jedyna oznaka jego wewnętrznego
wzburzenia.
- Przedyskutowaliśmy już sprawę naszych wzajemnych związków
Sam. Nie jestem do tego gotowy. Jeszcze nie teraz.
- Nie mówię o związkach. - Powiedziała to tak głośno, że stary żółw,
wygrzewający się na kamieniu w ostatnich promieniach słońca, stoczył się
do wody z głośnym pluśnięciem. - Mówię o podjęciu jakichś decyzji. Nie
możemy od nich wciąż uciekać.
- Nie musisz krzyczeć.
- Nie krzyczę, do diabła! - Zawiedzione nadzieje rozpalały ją coraz
bardziej.
- Krzyczysz, twarz ci poczerwieniała.
Sam przechyliła się przez burtę, nabrała pełne ręce wody i ochlapała
się nią.
- Proszę. Czy lepiej teraz wyglądam? - Spojrzała na niego z
wściekłością.
- Zmoczyłaś bluzkę.
- Do licha z bluzką! - Ściągnęła ją z siebie jednym szarpnięciem i
wrzuciła do wody. John wyłowił ją wiosłem i z pluskiem upuścił na dno
łodzi.
- Masz. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
- Czy zawsze jesteś tak spokojny i opanowany? Nie mogę nawet
sprowokować cię do walki?
- Dwoje szalonych ludzi nie rozwiąże żadnego problemu.
- Przyznajesz więc, że jest jakiś problem.
RS
147
- Z pewnością jest, ale nie sądzę, żeby można go było rozwiązać w tej
chwili. Nie rozumiem tak silnej reakcji. Czy cierpisz na bóle miesiączkowe?
- Przestań się głupio uśmiechać.
- Nie uśmiecham się.
- Właśnie że tak. Wy, mężczyźni, myślicie, że wiecie wszystko. Bóle
miesiączkowe, dobre sobie. Zmieniasz temat, ponieważ boisz się spojrzeć
prawdzie w oczy. - Podniosła się gwałtownie.
- Sam! Siadaj, kołyszesz łodzią!
- Robię jeszcze więcej, idę do domu. - Chwyciła nos w dwa palce,
skoczyła przez burtę i popłynęła do brzegu. John zawrócił łódź i szybko
powiosłował za nią.
- Co się z tobą dzieje, Sam? - krzyknął.
Nie odpowiedziała. Zrównał się z nią, kiedy sięgała brzegu. Skoczył na
mieliznę, chwycił ją za rękę i wyciągnął z wody razem z canoe.
- Do diabła, Sam. - Odwrócił ją do siebie i zmusił do popatrzenia mu w
twarz. - O co chodzi?
- O wszystko. - Spojrzała wściekle, myśląc z jaką satysfakcją
powaliłaby go teraz jednym uderzeniem. Powstrzymał ją niepokój, jaki
zobaczyła w jego oczach. - O nic. -Wpatrywała się w twarz mężczyzny,
którego kochała. I gdy powoli gniew z niej wyparowywał, załomotała
pięściami w jego pierś, żeby po chwili w nią się wtulić. - Zerknęła
ukradkiem na niego. - Nie muszę być rozsądna przez cały czas.
John uspokajał ją, cicho pomrukując i łagodnie pocierając jej plecy.
- W porządku, maleńka. Nie musisz bać się niczego. Kocham cię i
rozumiem.
Podniosła do góry oczy.
RS
148
- Kochasz, naprawdę?
- Tak. Kocham cię Sam i rozwiążemy nasze kłopoty wspólnie.
- Mam nadzieję, John, mam nadzieję. - Objęła go rękami za szyję. -
Nie mogę znieść myśli o rozstaniu z tobą, ale wiem, że nie możemy
pozostać tutaj i udawać, że wszystko jest w porządku. - Przytuliła twarz do
jego szyi; - Co my ze sobą zrobimy?
- To, moja kochana.
Położył ją na miękki, omszały brzeg rzeki i wziął w posiadanie jej
usta. Pocałunek był gwałtowny, na przekór całemu światu. Odpowiedź Sam
była natychmiastowa. Przylgnęła do niego, dopasowując się do znajomych
zagłębień i wypukłości i zachłannie przyjęła jego język.
John ściągnął ubranie z obojga. Słońce okryło nagie ciała czerwienią,
purpurą i złotem. Czarne włosy Sam rozsypały się po zielonej trawie. Ona
leżała uległa, pełna oddania i ekstazy. Przemawiali do siebie językiem
miłości, dotykając sobie tylko znanych, czułych miejsc. Płynęli jak muzyka,
razem z przetaczającą obok swe wody rzeką. Kochali się, a może żegnali.
Gdy słońce zaszło za horyzont, John usiadł i sięgnął po ubrania.
- Kocham to miejsce - powiedziała Sam, wciągając bluzkę. - Jest w
nim tyle dzikiego piękna, potrzebnego mojej duszy. Zapominam tutaj o
domu.
- O którym domu?
- W Nowym Orleanie. - Pogłaskała go po twarzy. - Nie patrz tak
smutno. Nie odchodzę. Jeszcze nie teraz. A kiedy to się stanie, zabiorę ze
sobą i ciebie i farmę. Jesteście częścią mojego życia.
- A ty, Sam, jesteś moim dopełnieniem. - Podniósł jej dłoń do ust i
czule ucałował. - Pora wracać, maleńka.
RS
149
- Tak, najwyższy czas. - Zgodziła się ze smutkiem, gdyż nie była
pewna dokąd.
Dosiedli Diabła. Sam zacisnęła ramiona wokół Johna, myśląc, że
gdyby teraz odeszła, odeszłaby na zawsze.
Minęły następne dwa dni. Nie padło żadne słowo na temat decyzji,
zobowiązań, strachu, czy rozstania.
W tę noc Sam usiadła w staromodnym łóżku pełna niepokoju. Coś ją
zbudziło. Miejsce Johna było puste. Tylko ślad głowy na poduszce
świadczył o jego niedawnej obecności. Odrzuciła koc i wyskoczyła z łóżka.
Boso, po cichu, schodziła ze schodów.
Księżyc przeświecał przez okna i oświetlał jej drogę. Kiedy stanęła na
dole, pod drzwiami kancelarii Johna zobaczyła smugę światła.
Zanim doszła do drzwi, usłyszała muzykę - łagodny podkład na gitarze
pod wspaniały głos, który mógł należeć tylko do Johna Rileya. Zatrzymała
się, jak zahipnotyzowana. W jednej chwili zrozumiała, że piękno, za którym
wciąż tęskniła, było nierozerwalnie związane z Johnem Rileyem.
Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i chłonęła dźwięki. Instynktownie
wiedziała, że jest świadkiem odrodzenia się kariery Johna. Kiedy pieśń się
skończyła, Sam otworzyła drzwi.
- Wejdź, Sam. Właśnie komponuję.
- Wiem, słyszałam. - Przeszła przez pokój i usiadła na dywanie obok
jego krzesła. - To było piękne.
John spuścił stopy na podłogę i przyciągnął Sam bliżej.
- To jest pieśń dla ciebie, Sam. Dzięki tobie odżyła we mnie muzyka,
maleńka.
- Cieszę się. - Sam uśmiechnęła się.
RS
150
Znów wziął kilka akordów. Muzyka zdawała się napełniać każdy kat
pokoju. Po przebrzmieniu ostatniego dźwięku, John powiedział:
- Wracam.
- Powinieneś. Ta muzyka jest zbyt piękna, byś ją zachował tylko dla
siebie.
- Myślę o powrocie od tygodni, jeszcze zanim Sue nas odwiedziła... a
szczególnie, kiedy ty zjawiłaś się w moim życiu. Kocham cię, Sam. -
Pogłaskał jej włosy.
- Ja też cię kocham.
- Tej nocy, kiedy kochaliśmy się, zrozumiałem, że nic ci nie mogę
ofiarować, o ile nie uporządkuję swojego życia. Żyję tylko chwilą obecną...
- Ciesząc się zachodami słońca?
- Tak - zaśmiał się - masz rację... nawet jeśli cię to doprowadza do
szaleństwa.
- Nieprawda.
Odłożył gitarę i wziął Sam na kolana.
- Kocham cię nawet wtedy, kiedy jesteś niespełna rozumu.
- Kocham cię, kiedy oddychasz. John podniósł brwi pytająco.
- Kiedy oddycham?
- Tak. To znaczy zawsze, ty głuptasie.
Rozpiął jej koszulę. W świetle lampy błysnęły złote piersi. Opuścił
głowę i wziął do ust sterczącą brodawkę. Sam poczuła, że cała rozkosz
skupiła się w tym właśnie miejscu. Wygięła ciało do tyłu.
- Nie odchodź - wyszeptała, kiedy puścił brodawkę.
- Nie mam zamiaru.
RS
151
Przesunął usta na drugą pierś i kontynuował swoją ucztę. Jego ręce
dotykały ją wszędzie, otaczając magią, jakiej poddawał swoją gitarę. Sam
stała się muzyką, która wznosiła się coraz wyżej, aż eksplodowała w
najwyższej frazie uniesienia.
Wtedy objęła kolanami jego biodra. Pochyliła się, a jej włosy
utworzyły wokół nich ciemną zasłonę. Jej język drgał w jego ustach. Drażnił
uszy. Odkrył puls na szyi. Dotknął płaskich brodawek. Potem skręconych
włosów na tym ukochanym miejscu przy sercu. I posuwając się w dół, po
linii włosów, doszedł do ich źródła. Sam zsunęła się z krzesła. Smakowała
każdy centymetr jego ciała.
- Sam... Sam.
Podnosiła się. Opadł. Złączyli się. Stołek trzasnął niebezpiecznie, ale
nie usłyszeli tego. Komponowali najstarszą i najpiękniejszą muzykę świata.
Upłynęło dużo czasu zanim usiedli, śmiejąc się do siebie.
- Następną piosenkę nazwę „Oda do stołka".
- Czy zadedykujesz ją mnie?
- Wszystkie moje piosenki będą już tylko tobie dedykowane.
Podniósł się i zaniósł ją do łóżka.
Obudził się bardzo wcześnie, zanim słońce wyjrzało zza derenia od
wschodniej strony domu. Pocałował czubek rozczochranej głowy, ubrał się
szybko i wymknął z pokoju. W drzwiach obrócił się jeszcze.
- Śpij spokojnie, maleńka.
Uśmiechnięty zbiegł na dół do kancelarii. Wokół niego rozbrzmiewała
muzyka. Usiadł przy biurku i podniósł gitarę. Takiego podniecenia nie czuł
od lat, nawet na początku swojej kariery. Wszystkie fragmenty jego życia
zdawały się wreszcie układać w jedną całość. Wiedział już, kim jest i czego
RS
152
chce. Chce tworzyć i nagrywać muzykę. Chce ograniczyć występy do
minimum. Chce mieć prawdziwy dom na farmie. Chce, żeby Sam była
częścią jego życia.
Oparł się o krzesło i całym sobą oddał się muzyce.
Jak zwykle, kiedy komponował, nie zauważał upływu czasu. Mogły
mijać długie godziny...
Kiedy skończył, miał satysfakcję kogoś, kto osiągnął swój cel. Sterta
kartek z nutami leżąca przed nim była efektem tego, co stworzył, a pusty
żołądek domagał się śniadania.
Wbiegł na górę, żeby obudzić Sam. Sypialnia była pusta, a zegar
wskazywał pół do dwunastej.
- Sam? - Sprawdził łazienkę, ale były tam tylko jej rzeczy,
porozrzucane w nieładzie.
Właśnie stwierdził, że musi być w kuchni, kiedy usłyszał strzał. Potem
drugi i trzeci. Szarpnął drzwi szafki. Nie było rewolweru. Nieco uspokojony,
wybiegł z domu szukać Sam.
Strzały dochodziły od strony stodoły. Sam trzymała rewolwer w
wyciągniętej ręce i mierzyła do puszek, które umieściła na drewnianym
płocie.
Kiedy się do niej zbliżył, ładowała magazynek.
- Sam.
Nie odwróciła się. Zawołał głośniej, widząc że ma uszy zabezpieczone
przed hałasem. Usłyszała i uśmiechnęła się.
- To tylko wprawki. Nie sądziłam, że cię przestraszę.
- Nie przestraszyłem się.
- Co mówisz?
RS
153
John wskazał na jej uszy. Zdjęła nauszniki.
- Przepraszam, zapomniałam. - Teraz słyszę cię dobrze. - Schowała
rewolwer do pochwy.
Patrząc na nią, jak stała pewna siebie, za pan brat ze śmiercionośną
bronią na biodrze, poczuł ciarki na plecach. Ich przyszłość podporządkowywał
wyłącznie swojej karierze. Zapomniał o jej zawodzie.
- Co ty tu robisz, Sam?
- Trenuję.
- To już powiedziałaś.
- Tak? Chyba powtarzam się, aby odwlec pewną wiadomość.
- Jaką?
- Jadę do domu. - Popatrzyła na niego uważnie. - Do Nowego Orleanu.
Podszedł do niej i ujął jej rękę.
- Nie wyjeżdżaj, Sam. Chcę żebyś tu została, żebyś była częścią
mojego życia.
- Nie mogę wciąż uciekać, John.
- Nie będziesz musiała uciekać. Zaczniemy inne życie.
- Muszę tam wrócić. Nie chcę wiecznego lata z jego indiańskimi
skorupami, kwiatkami i zachodami słońca. Muszę spojrzeć w twarz temu co
zostawiłam, zanim spojrzę w przyszłość. - Ścisnęła jego rękę. - W
jakakolwiek przyszłość, John, z tobą, czy bez ciebie.
- Ja chcę swoją dzielić z tobą.
- Ja też. Ale chciałabym zbudować ją na solidnych fundamentach. -
Podniosła do ust obie jego dłonie i pocałowała je. - Ty wracasz do muzyki.
Jesteś nią ogarnięty. Potrzebujesz trochę czasu na odbudowanie kariery. To
musi odbyć się beze mnie. Byłabym przy tobie nikim, cieniem zaledwie.
RS
154
Objął ją ramieniem, a ona oparła się o jego pierś. Rewolwer sterczący
na jej biodrze był przykrym potwierdzeniem jej tożsamości.
- Jeszcze raz okazałem się egoistą, Sam. Ale nie chcę cię stracić.
- Nie stracisz mnie, kocham cię. Czy nie wiesz o tym?
- Boję się o ciebie, o twoje bezpieczeństwo, boję się pracy, jaką
wykonujesz.
- Jestem świadoma niebezpieczeństw, które towarzyszą mojej pracy,
ale wykonuję ją chętnie, bo w ten sposób służę ludziom i sprawiedliwości. -
Podniosła wzrok i dotknęła jego twarzy. - Muszę wrócić, John, tak samo jak
i ty. Nie możemy żyć dłużej w ochronnym kokonie.
- Ale to jest piękny i wygodny kokon, trudno będzie z niego wyjść.
- Czy cokolwiek w życiu jest łatwe?
Kiedy wrócili do domu, John poszedł do kancelarii zadzwonić do Sue,
a Sam wskoczyła do furgonetki i pojechała pożegnać się z doktorem i Ethel
Ermą. Po jej odjeździe pogoda nagle się zmieniła. Niebo pociemniało,
ołowiane chmury przetaczały się po nim i groźnie piętrzyły.
Po skończonej rozmowie John zdenerwowany przemierzał pokój tam i
z powrotem, obserwując to co dzieje się za oknem. Wyrzucał sobie, że nie
pojechał z Sam. Może zgubić drogę, może ześliznęła się z mokrej drogi i
wpadła do rowu. Próbował uspokoić się tym, że w Mooreville trudno
zabłądzić i że Sam jest wystarczająco zaradna, żeby wyjść z każdej opresji.
A poza tym nie tu groziło jej niebezpieczeństwo, a w dalekim Nowym
Orleanie, podczas jej pracy.
- Jestem w domu. - Wesoły głos Sam dobiegający z werandy, przerwał
jego ponure myśli. Pośpieszył jej naprzeciw. Serce podskoczyło mu w piersi
z radości.
RS
155
- Dom jest tam, gdzie ty jesteś. - Otworzył ramiona i Sam weszła w nie
tak, jakby były specjalnie, dla niej stworzone. Stanęła na czubkach palców i
pocałowała go.
- Ummm, delicje - wymruczała.
Witali się i całowali, kiedy niebo otworzyło się i wylało cały swój
ciężar na ziemię. Rozszalała się letnia gradowa burza.
John i Sam podbiegli do okna.
- Och, John! Mój ogród!
Spod gradowej pokrywy wyglądały zgniecione główki, połamane
łodyżki, rozsypane płatki. Sam zalała się łzami.
- Jest zniszczony. John przytulił ją mocniej.
- Możemy zasadzić inny.
- Nie będzie już taki sam. - Westchnęła i otarła oczy. -To nie był
zwykły ogród. To był symbol tego, co się zdarzyło między nami, tego, co
zapuściło korzenie.
- Wiem, Sam. - Podniósł jej podbródek wskazującym palcem. - I
obiecuję, że nic nie zniszczy naszej miłości. Żadna burza gradowa.
Sam przedłużyła pobyt na farmie jeszcze o jeden tydzień. Tydzień
pełen tęsknoty. Odbyły się już pożegnania i wyznaczono termin odjazdu.
Przedłużenie pobytu nie uczyniło rozstania łatwiejszym.
Kiedy John układał jej bagaż w niebieskiej furgonetce, Sam wzięła na
siebie trud bezsensownej paplaniny.
- Będziesz tak zajęty w Los Angeles, że prawie nie zauważysz, że
odeszłam. Jasne, że w tym czasie będę grała rolę bohaterki w Nowym
Orleanie. Kto wie? Może spotkamy się kiedyś na "Johny Carson Show".
- Sam - odezwał się z głębi furgonetki.
RS
156
- A gdyby nawet nie, to jestem pod telefonem. I listonosz wciąż
jeszcze roznosi listy w Nowym Orleanie...
- Sam. - Wyszedł z furgonetki i chwycił ją w ramiona.
- Och, Boże, John. - Przylgnęła do niego. - Będę tęsknić do ciebie.
Może nawet umrę z tęsknoty.
Trzymał ją mocno i usiłował żartować.
- Wątpię w to, maleńka. Nie dam ci wiele czasu na tęsknotę. Chyba nie
myślisz, że mógłbym obejść się bez twoich komedii - śmiał się, maskując
ból.
Sam usiłowała spojrzeć na Johna z oburzeniem, ale w jej oczach było
więcej smutku niż gniewu.
- Coś podobnego, komedie. - Musisz wiedzieć, Johnie Rileyu, że moje
uczucie jest prawdziwe na sto procent.
- Jeszcze jeden dowcip - odpowiedział.
Stali patrząc na siebie, aż ich uśmiechy zaczęły przygasać.
- Ach, Sam. - John przywarł do jej ust. Długi pożegnalny pocałunek
wyraził to wszystko, czego nie mogły oddać słowa.
Sam wspięła się dzielnie do furgonetki.
- Do zobaczenia, bohaterze.
John biegł przy ruszającym z podjazdu samochodzie.
- Do widzenia, maleńka. Uważaj na siebie.
Kiedy samochód zaczął nabierać prędkości, zeskoczył i jeszcze
zawołał:
- Kocham cię, Sam. Pamiętaj, że cię kocham.
Sam odczekała, aż furgonetka będzie za zakrętem. Wtedy się
rozpłakała.
RS
157
Rozdział dziesiąty
Kumple Sam z trzeciego komisariatu ucieszyli się, kiedy przyszła do
pracy w poniedziałek wieczorem.
- Hej, Sammy! - zawołał na jej widok sierżant Cole Pickford. - Ten
twój faworyt, włóczęga z Chartres, przestał pić z tęsknoty za tobą.
Powiedział, że nie warto chodzić na popijawę, jeżeli w pobliżu nie ma Sam
Jones, która był go zgarnęła. - Sierżant, z nogami na biurku, wyglądał jak
oswojony niedźwiedź.
Sam zsunęła do tyłu kapelusz i oparła ręce na biodrach.
- Powiedz mu, że wróciłam.
- Wolnego, Sammy - wtrącił inny oficer. - Czy nie dałoby się utrzymać
tego w tajemnicy dłużej? Połowa pijaków z Vieux Carre jest nieprzyzwoicie
trzeźwa, od kiedy odeszłaś. Oni wszyscy tęsknili za tobą. Myślę, że to jakaś
epidemia. - Ten, który się odezwał, Randy Biling, przezywany był
Rębaczem. Dlatego, że był łysy i przygryzał koniuszki wąsów, ale przede
wszystkim z powodu tego, że musiano go kiedyś odławiać z Mississippi.
Zębacz nie umiał pływać.
Sam ucieszyła się, że koledzy potraktowali jej powrót w tak naturalny
sposób.
- Może kapitan przydzieli mi dzienny obchód, wtedy nic się nie wyda.
- Masz, czego chciałeś, Zębacz! - Don McElroy przeszedł wyniośle
przez pokój z uniesionymi, w udawanej złości pięściami. Był wymuskany i
złocisty od stóp do głów; blond włosy, bursztynowe oczy i brązowa skóra.
Wiele lat temu nauczył się właściwego idolom sposobu chodzenia. Nie
ukrywał tego, a nawet sam kpił z siebie i tym ukrócił przycinki chłopaków. -
RS
158
Przepędziłeś mi najlepszego, jakiego kiedykolwiek miałem, partnera. Nie
mówiąc o tym, że najprzystojniejszego glinę po tej stronie Pontchartrain.
Nie będę miał kogo czarować.
Sam przypomniała sobie Johna i chciała powiedzieć, że już za późno,
że uległa czarowi innego mężczyzny. Ale jej miłość była zbyt cenna, aby
mówić o niej żartując. A poza tym, co mogłaby powiedzieć? To, że John był
w Los Angeles, a ona tutaj i że przyszłość była niewiadoma? Nie, to jeszcze
nie był właściwy czas na opowiadanie o sobie.
Podeszła do Dona i połaskotała go pod brodą.
- Przekonałeś mnie, żebym wzięła nocną służbę, Don Juan. Nie mogę
żyć bez ciebie.
Don McLeroy pochylił się szarmancko nad jej ręką.
- Wiedziałem, że zakręcisz się koło mnie, Sammy. Mój czar jest
zabójczy.
- Ale!? - zapiszczał Zębacz. - W takim razie powinnaś wziąć
penicylinę.
Sam przyłączyła się do zabawy. Dobrze się czuła wśród tych
mężczyzn. Byli jej przyjaciółmi. Żartowali ze wszystkiego, z czego się dało,
ale byli świadomi służby i to ich łączyło. Brali odpowiedzialność za świat, w
którym żyli. Chronili ludzi i prawo. Gdyby stąd odeszła, nie oglądając się za
siebie, byłoby to nie tylko błędem, ale również zniewagą.
- Jesteś gotowa, Sammy? - spytał Don.
Lekkim krokiem szła u jego boku do wozu patrolowego. Wiedziała, że
podjęła słuszną decyzję.
John wiedział, że podjął właściwą decyzję. Kiedy stanął twarzą w
twarz z widownią, pierwszy raz od ponad roku, poczuł jak spływa na niego
RS
159
spokój. Siedział na stołku na małej, przyciemnionej scenie w Uniwersytecie
Teksańskim. Miał tylko gitarę na ramieniu i muzykę w sercu, ale to było
wszystko, czego potrzebował. Chciał ofiarować tylko muzykę, która
mówiłaby sama za siebie.
Zapalono światła. John zaśpiewał pierwszą piosenkę, napisaną dla
Sam. Kiedy skończył, na widowni zaległa śmiertelna cisza, a potem
wybuchła ogłuszająca owacja.
Duszę Johna wypełniła satysfakcja. Wykonywał pracę, którą lubił
najbardziej, dzieląc się swoją muzyką z innymi.
Następnego ranka zadzwonił do Sam.
- Jak się masz, maleńka?
- John! - Wymówiła jego imię tak, że po plecach przeszły mu dreszcze.
- Gdzie jesteś? - Kochał ten mały zaśpiew w jej głosie.
- W Austin. Wczoraj wieczorem miałem swój pierwszy koncert.
Prawie widział, jak błyszczały jej niebieskie oczy. Sprawiało mu to tak
wielki ból, że nie mógł złapać oddechu przed odpowiedzią.
- John?
- Tak, był wspaniały, nawet lepszy niż się spodziewałem i to było
dokładnie to, czego chciałem. Przestałem być bohaterem, stałem się
człowiekiem, który kocha muzykę i daje ją innym. - Pobielały mu kostki u
palców, kiedy poczuł, jak przepływa przez niego samotność. - Tęsknię za
tobą, Sam.
- Ja tęsknię za tobą tak, że bolą mnie zęby. Powiedz mi o wszystkim,
co dzisiaj robiłeś. Czy włożyłeś tę beznadziejną, wytartą koszulę? Czy jadłeś
tę rzadką jajecznicę, od patrzenia na którą robi mi się niedobrze? Czy
RS
160
biszkopty w Austin są takie dobre jak u Ethel Ermy i czy zjadłeś aż pięć?
Czy...
- Wolniej. Zapomnę, jakie było pierwsze pytanie. Tak, tak, nie, nie.
Teraz ty mi powiedz o swojej pracy.
- Ostatniej nocy mieliśmy trzy awantury. Do jednej wzywał nas mąż.
Powiedział, że żona napadła na niego z lokówką do włosów. Okazało się, że
miał za długie włosy i chciała mu je zakręcić.
Śmiała się, ale John poczuł zimne ukłucie strachu. Podczas gdy
rozmawiali o nieistotnych rzeczach, myślał o dwóch pozostałych
wezwaniach, czy użyto tam rewolwerów albo noży i czy Sam groziło
niebezpieczeństwo.
Przerwał jej paplaninę.
- Przylatuję do Nowego Orleanu następnym samolotem. Pakuj bagaże,
Sam. Weźmiemy ślub i polecisz ze mną do Dallas.
- John, czy to są oświadczyny?
- Tak.
Sam milczała tak długo, aż pomyślał, że przerwano połączenie. Wtedy
usłyszał okrzyk radości, a po nim monolog na jednym oddechu.
- Ojej! Nie mogę w to uwierzyć. Czekałam tak długo... Chyba
natychmiast umrę ze szczęścia. John, czy jesteś pewien? To znaczy, mam na
myśli, my nigdy nie rozmawialiśmy o małżeństwie. Czy to jest poważna
propozycja, czy mówisz tylko po to, żeby przyciągnąć moją uwagę?
- Mówię na serio, ty moja szalona, cudowna kobieto. O niczym innym
nie myślę, od kiedy odjechałaś z farmy w niebieskiej furgonetce. Byłem
głupi, że nie ustaliłem tego wszystkiego, zanim się rozstaliśmy.
RS
161
Znów zaległa cisza; gdyby nie oddech Sam, myślałby, że nie ma jej po
drugie stronie.
- Sam?
- Pomyślisz, że oszalałam.
- Nie, nie bój się. O co chodzi?
- Jeśli wyjdę za ciebie, zechcę mieć coś więcej, niż kwiaty i
wykopaliska.
- Mogę wymyślić różne sposoby, by cię zająć. - Wsłuchał się w jej
śmiech, a potem spoważniał. - Mów maleńka. O czym myślisz? -
- Co byś powiedział, gdybym otworzyła małą klasę karate dla młodych
ludzi w Mooreville?
- Powiedziałbym, że jesteś absolutnie cudowna. Czy teraz usłyszę -'
tak?
- Tak, John. Ale nie w ten sposób. Chcę, żeby to był piękny ślub w
kościele, z druhnami i drużbami, z kwiatami pomarańczy, długimi sukniami,
pięknymi kapeluszami i z mnóstwem świec. I chcę mieć białą, satynową
suknię.
- Przywiozę to wszystko ze sobą.
- Nie.
- Odmawiasz mi?
- Niezupełnie. Chcę zaczekać. Ty zaczynasz swoje tourneé, bankiet na
moją cześć jest za sześć tygodni. Nic mogę drugi raz rzucić tego tak nagle.
Potrzebuję więcej czasu,ty pewnie też. Nie udawajmy, że oprócz nas nic nie
istnieje. Wyprostujmy najpierw nasze osobiste życie, twoje i moje, zanim
zaczniemy mówić o przyszłości.
RS
162
- Uważam, że moje jest już na dobrej drodze. Musimy jeszcze tylko
rozwiązać kilka problemów...
- Ja także kocham swoją pracę. - Zimny ton jej głosu poraził go. Przez
głupi pośpiech ryzykowali utratę tego, co już mieli.
- Wiem, Sam. Nie lekceważę twojej pracy. To tylko dlatego, że tak
piekielnie pragnę być z tobą. Zdaje się, że nie myślę logicznie. Możesz mieć
tyle czasu, ile potrzebujesz. Będę czekał, aż będziesz gotowa.
- Dzięki. Czy powiedziałam ci kiedykolwiek, że cię kocham? - Jej głos
znów był wesoły. Odetchnął z ulgą.
- Około milion razy, ale nigdy nie mam dość.
- Zgadnij o czym myślę, John.
- O twoich kwiatach w ogródku?
- Nie, o obrotowym stołku. Czy napisałeś już piosenkę „Oda do
stołka"?
John poczuł falę pożądania.
- Nie. Muszę jeszcze powtórzyć te doświadczenia.
- Zgadnij, co mam w Nowym Orleanie. Obrotowy stołek.
- Zatrzymaj go dla mnie.
Śmiał się, odwieszając słuchawkę.
Sam też się śmiała. Szczęście spłynęło na nią tak nagle. John chciał się
z nią ożenić! Może mieć dom z ogrodem, muzykę i dużo dzieci z dobrymi
oczami Johna. I archeologię. I otworzy studio karate.
Te plany przyprawiły ją o zawrót głowy. Powinna wrócić do
rzeczywistości. Na wszystko przyjdzie kolej. Ma jeszcze trochę
nieskończonych spraw, związanych z pracą i kilka zadawnionych urazów w
RS
163
rodzinie. Bądź rozsądna, powiedziała sobie. Ale nie za bardzo. Zastukała
obcasami, idąc do kuchni.
Trzy dni później otrzymała przesyłkę, grubą, wymyślnie obwiązaną
dużą ilością taśmy, kuszącą. Przez środek biegło wyraźnie pismo Johna.
Sam rzuciła się na nią, zapominając o zmęczeniu po ciężkiej pracy. Imię
Johna w adresie zwrotnym wywołało tęsknotę za farmą. Na rzece nie działo
się nic niepokojącego poza lądowaniem dzikich kaczek. Ciszę lasu
przerywał tylko głos złodzieja-wiewiórki, która ukradła orzechy swojemu
sąsiadowi. Do pól i łąk na farmie nie dobiegała kocia muzyka i gwizdy
ulicznych gangów.
Sam odpięła rewolwer i odłożyła kapelusz. Otworzyła paczkę. W
środku był długi list od Johna, kaseta z jego koncertu i kilka wierszy. Pod
spodem biegł napis: „Oda do stołka - będzie wystawiona na prywatnym
koncercie, kiedy przyjadę do Nowego Orleanu. Dużo czułości, John".
Jeszcze raz przeczytała wiersze. Ogarnął ją płomień. Poczuła wielką
tęsknotę za Johnem, że chciała biec na lotnisko i łapać najbliższy samolot do
Austin. Posłuchała jednak zdrowego rozsądku. Miała rację odkładając ślub.
Potrzebuje trochę czasu, by wszystko przemyśleć. Mogłaby tęsknić do pra-
cy, gdyby z niej odeszła. Mogłaby tęsknić za Nowym Orleanem. A może
John przeniesie się z farmy od Nowego Orleanu? Wtedy będzie miała
wszystko.
Włączyła kasetę Johna i usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami.
Kiedy usłyszała jego głos, znalazła się w niebie.
John siedział z Sue, w jej domu na plaży w Malibu, pod Los Angeles.
Był wypoczęty i zadowolony. Od tamtego koncertu na Uniwersytecie
Teksańskim, grał tylko przez kilka nocy w małym klubie w Los Angeles.
RS
164
Dzięki Sue, jego powrót na estradę był łatwy i powolny, a on miał dużo
czasu na pisanie piosenek.
- Czy koncert w Nowym Orleanie jest potwierdzony? spytał Sue.
- Tak - uśmiechnęła się. Pozwól mi zgadnąć, dlaczego jesteś o to
niespokojny. To Sam.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jak na to wpadłaś?
Roześmiała się.
- To się rzuca w oczy. - Podniosła się z sofy i włożyła do szklanek
kostki lodu. - Muszę ci powiedzieć, że jestem niezwykle zadowolona z
twojego powrotu.
- Ja też.
- Jesteś chyba jeszcze bardziej gorący na koncertach, niż dawniej.
- Posłuchaj Sue. Niech ci tak oczy nie błyszczą. Mówiliśmy już o tym.
Nie chcę spędzić całego życia w podróży. Zamierzam ożenić się z Sam i
spróbować czegoś, co nazywa się życiem rodzinnym.
- Czy ja coś powiedziałam?
- Nie, ale znam twoje oczy. Tym razem będziemy pracować tak, jak ja
tego chcę. Tylko tyle koncertów, żeby dać się ludziom usłyszeć. Na pewno
mnie nie zapomną.
- Na pewno. Zwłaszcza po Austin. Twoje nowe kompozycje są
najlepsze z tych, jakie dotychczas zrobiłeś.
- To dzięki Sam. Ona jest moim natchnieniem.
- Być może. Ale chyba jest coś oprócz tego. Myślę, że odnalazłeś
siebie.
- Nienawidzę tego określenia. To brzmi, jakbym się przedtem zagubił.
RS
165
- A czyż tak nie było? John uśmiechnął się.
- W pewnym sensie tak. Ale wróćmy do mojej kariery. Zamierzam
większość czasu spędzić na komponowaniu. -Podniósł szklankę i
obserwował słońce odbijające się w kostkach lodu. - I być dobrym mężem
dla kobiety, którą kocham.
- Mam nadzieję, że ona wie, jakie szczęście ją spotkało.
Sam wiedziała.
Każdego dnia zaliczała siebie w poczet najszczęśliwszych kobiet
świata. John wciąż do niej pisał i dzwonił. Gdy przestawał, przysyłał kwiaty.
Cale mnóstwo kwiatów. Czasami były to róże, ale najczęściej te, które
lubiła; stokrotki i niezapominajki, petunie i gardenie. Wypełniały każdy kąt
jej apartamentu. Świeże, wczorajsze i te, które już więdły. Nie potrafiła
wyrzucić żadnych, bo przypominały pobyt na farmie.
Ale te kwiaty kontrastowały ze światem, do którego wciąż należała,
światem oficera policji, zaludnionym przez upadające na dno młode, smutne
kobiety, przez zboczonych młodych mężczyzn, którzy próbowali wypełnić
pustkę swego życia sięgając po to, co nie dla nich było przeznaczone. Z dnia
na dzień, coraz bardziej, Sam odczuwała potrzebę porzucenia tego świata.
Za każdym razem, kiedy przypinała rewolwer, w głębi duszy słyszała
odległy, nieśmiały głos przywołującej ją ziemi.
Nawet komisariat przypominał teraz inne, bardziej spokojne miejsce,
od kiedy był zapchany kwiatami od Johna. Sierżant Pickford zrzędził, że
czuje się jak w salonie domu pogrzebowego. Don Juan stwierdził, że
pachnie tu jak we francuskim burdelu, na co otrzymał ripostę, że tylko on
jeden zna się na tym. Zębacz zaproponował, by ustawić na zewnątrz stragan
i sprzedawać kwiaty. A Sam wykręcała się ze wszystkiego kpiną.
RS
166
W jakiś wolny wieczór poszła od rodziców na kolację, biorąc ze sobą
jeden z bukietów. Kiedy były w kuchni, matka spytała ją, co robiła w
podróży i kto przysyła jej tak piękne kwiaty. Sam opowiedziała trochę o
Johnie, ale większość odpowiedzi była wymijająca, mimo wyraźnej
ciekawości matki.
Wyglądało na to, że jedyną rzeczą, która trzyma ją jeszcze w Nowym
Orleanie, jest przygotowywany bankiet. Jeśli miała odejść, powinna to
zrobić z godnością. Powinna też stanąć twarzą w twarz z problemami natury
osobistej.
Konfrontacja przyszła szybciej, niż ją planowano. Kilka dni przed
przyjazdem Johna na koncert, wpadła z niezapowiedzianą wizytą Marilyn.
Wysoka, z włosami blond, piękna i świadoma tego, pokręciła się w małym
apartamencie i natychmiast zaczęła podnosić story.
- To miejsce wygląda jak kostnica - oznajmiła przekonana o swojej
racji. - A ty gnijesz w południe w łóżku, podczas gdy życie przepływa obok
ciebie.
Sam usiadła naciągając prześcieradło pod brodę i niepewnie spojrzała
na siostrę.
- Czy ty nigdy nie masz zwyczaju pukać? - Nie chciała sobie zawracać
głowy wyjaśnieniami, że pracowała na nocnej zmianie; Marilyn wiedziała o
tym od lat i jak widać, postanowiła to ignorować.
- Nie bądź dziecinna - powiedziała. - Pukanie jest dla obcych. Jeśli nie
mogę wejść do własnej siostry, to już nie wiem, na jakim świecie żyję. -
Marilyn odsunęła sukienkę Sam z krzesła i usiadła. - Jest południe i założę
się, że nie masz pojęcia co będziesz jadła na lunch. Nic dziwnego, że
wyglądasz jak tyczka od fasoli.
RS
167
Sam zignorowała tę uwagę, ale nadal nie czuła się pewnie.
Przygładziła splątane włosy. Jak zwykle przy Marilyn, miała świadomość
swojego zaniedbania.
- Mam w lodówce resztkę greckiego spaghetti - powiedziała.
Wystarczy dla nas obu. Zostaniesz na lunch?
- Oczywiście, że zostanę. Dlatego przyszłam. A poza tym, żeby
zobaczyć, o co tu chodzi.
- Co masz na myśli? - Żołądek Sam zacisnął się. Wiedziała dobrze, do
czego Marilyn zmierza.
- Nie zgrywaj się na małą, głupią siostrę. Mówię o tym. - Szerokim
gestem wskazała kwiaty. - Chyba nie myślałaś, że mama utrzyma coś w
sekrecie. Wydajesz się być pod wrażeniem tego chłopaka, chociaż nie
rozumiem, jak można mieć tajemnice przed własną siostrą.
Supeł w żołądku Sam stawał się większy. Jej rodzina od lat dawała do
zrozumienia, że pora, by wyszła za maż. Nie chciała więc wzbudzać
przedwczesnych nadziei. Poza tym wolała sama zdecydować o swojej
przyszłości, bez presji z czyjejkolwiek strony. Kochała rodzinę, ale czasami
trudno było się podporządkować jej werdyktom. Każdy tam miał własne
zdanie na byle jaki temat i popisywał się tym, zwłaszcza Marilyn.
- Nie robię z Johna tajemnicy - powiedziała. - Po prostu niewiele mam
do powiedzenia.
- Niewiele do powiedzenia! Masz piosenkarza, który przysyła ci róże i
nie masz nic do powiedzenia! Następną rzeczą, o której już wiemy jest to, że
on przyjeżdża do Nowego Orleanu z gromadą wariatów, czym wprawia w
zakłopotanie całą rodzinę.
Sam westchnęła.
RS
168
- Hippie, Marilyn.
- Nie jestem żadną hippiską.
Marilyn była jedyną osobą, która wierciła się w krześle. Powstrzymała
chichot.
- Nie mówię o tobie. Pomyliłaś słowa. Gromada hippisów, nie
wariatów.
- Nie musisz wytykać komuś błędów tylko dlatego, że chodziłaś do
college'u. A poza tym, kto ma męża, bogatego męża, trzeba dodać i troje
najcudowniejszych na świecie dzieci? To ty mogłabyś nauczyć się czegoś
ode mnie.
Sam wiedziała, że nie ma sensu spierać się z Marilyn. Miała na
wszystko gotową odpowiedź, chociaż wiele z nich było nielogicznych.
- Podaj mi moją sukienkę, Marilyn. Odgrzeję spaghetti. Marilyn
podała sukienkę, a jej brwi podjechały do góry,kiedy Sam naga wyszła z
łóżka.
- Mama by umarła, po tym jak starała się, żeby zrobić z nas damy. To
ta twoja praca w policji. Zapewniam cię, że nie ma sensu obstawać przy
swoim.
Sam marzyła, żeby już było po wizycie. Miała wyjątkowo ciężką noc i
mało spała. Gdy odgrzewała lunch modliła się, by nie wybuchnąć przy
Marilyn. Mama zwykle powtarzała: używaj cywilizowanego języka. Ale
siostra wyprowadzała ją z równowagi.
Kiedy usiadły do jedzenia, Marilyn wytoczyła przeciwko Sam swoją
ciężką artylerię.
- Jak już powiedziałam, nie bardzo wiem, w jaki sposób chcesz
utrzymać przy sobie tego piosenkarza, taką wielką sławę. On przecież
RS
169
miewa na każde zawołanie piękne kobiety, gwiazdki z Hollywoodu i różne
takie, a być może jakaś zagraniczną księżniczkę albo i dwie, i jest
przyzwyczajony do bardziej doświadczonych kobiet, podczas gdy ty nigdy
nie miałaś szczęścia nawet do miejscowych chłopców.
Sam chętnie by ją udusiła.
- Marilyn, musieli cię zamienić w szpitalu, kiedy się urodziłaś. Nie
mogę uwierzyć, żeby rodzona siostra mówiła takie małostkowe rzeczy. „Nic
więcej, jeśli ma używać cywilizowanego języka" - pomyślała.
- Nie jestem małostkowa, jestem tylko rozsądna. Próbuję cię ochronić,
powstrzymać od popełnienia największej pomyłki w twoim życiu.
- Jeśli robię błąd, chętnie przyjmę na siebie jego konsekwencje.
- Tylko nie mów potem, że cię nie ostrzegałam.
Sam starała się zapomnieć o wizycie Marilyn, ale ostrzeżenia siostry
brzmiały jej jeszcze w uszach, kiedy John zjawił się w mieście. Przyleciał w
dniu koncertu i miał czas tylko na krótki telefon.
- Jak się masz, maleńka.
- John! Kiedy przyjechałeś?
- Porannym lotem. Nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć.
- Kiedy to będzie?
- Obawiam się, że nie przed koncertem. Cały ranek mam wywiady, a
po południu próby.
- Będę wcześnie w holu koncertowym. Przydzielono mnie do twojej
obstawy.
- Wspaniale, zatem do zobaczenia, Sam.
RS
170
Odwiesiła słuchawkę. Nawet nie powiedział, że ją kocha. Może
Marilyn ma rację? Czy popełniała błąd, myśląc, że może zatrzymać przy
sobie mężczyznę o sławie i wyglądzie Johna?
Ostrzeżenia Marilyn głośno rozbrzmiewały w jej uszach.
Nastawiła jedną z płyt Johna i poświęciła więcej niż zwykle czasu
swojemu wyglądowi.
Kiedy przyszła na komisariat, Zębacz gwizdnął przeciągle.
- Dla kogo tak się odstawiłaś, laleczko? - spytał.
- Niech zgadnę - powiedział sierżant Pickford. - Pan
Mówiązamnieróże.
- Hej, chłopcy, zostawcie w spokoju mojego partnera - Don wziął Sam
w obronę. - Czy nie wiecie, że to z mojego powodu te wszystkie śliczności?
- Ale!? - jęknął Zębacz. - Znamy wszyscy twój zabójczy czar. -
Zwrócił się do Sam. - Jeśli zechcesz zmienić partnera, powiedz tylko słowo.
Sam przypięła rewolwer.
- Dziś wieczorem pracuję bez partnera. Służba specjalna
- Służba specjalna! - powiedział Zębacz. - A czy to nie przypadkiem
koncert Johna Rileya?
- Przypadkiem.
- To ten typ przysyła ci kwiaty? - jeszcze nie darował. Don zdzielił go
po głowie.
- Zaczekaj tylko. Pokażę ci jak się czaruje, po wyjściu Sam. - Podszedł
do niej i pocałował w policzek. - Załatw ich, Sammy.
Sam była w dobrym nastroju, kiedy opuszczała komisariat.
Uśmiechnęła się jeszcze, kiedy zaparkowała samochód i pośpieszyła za
kulisy. Dopiero na widok Johna, serce jej zamarło. Stał tyłem, ale poznałaby
RS
171
go wszędzie. Ruszyła do przodu, przepychając się przez otaczających go
ludzi.
Odwrócił się, zanim do niego podeszła.
- Sam! - Tłum rozdzielił się, kiedy torował sobie do niej drogę. - Hej,
ludzie, to jest Sam Jones, moja narzeczona.
Przez tłum przeszedł pomruk. Wszyscy wyciągnęli szyję, żeby
popatrzeć na nią.
Sam oparła się o Johna. Dawał je uczucie pewności i ciepła. Ale nie
był to ten sam mężczyzna, którego widziała ostatni raz na farmie. Ten, który
ją trzymał, był gładki i lśniący i w jakiś sposób publiczny. Poza tym była
świadoma kontrastu pomiędzy swoim uniformem, a eleganckimi sukniami
stojących wokół kobiet. Ostrzeżenie Marilyn wracało. Odsunęła się
delikatnie od Johna.
- Jak się masz, bohaterze. Będziemy mieli na to wszystko czas potem.
Teraz muszę pilnować swojej roboty.
Johnowi pojaśniały w uśmiechu oczy.
- A co to za robota, maleńka?
Małe, czułe słówko stopiło nieco jej rezerwę.
- Ochrona twojego ciała.
Dał jej znak brwiami.
- To mi się podoba.
- Mnie też.
Stali w zatłoczonym holu, uśmiechając się do siebie oczami i nagle
było tak, jakby nigdy nie opuścili farmy. Ten sam John, ta sama Sam.
Miłość wybuchła naglą tęsknotą, pragnieniem natychmiastowego spełnienia.
RS
172
- Hej, John. - Czyjś męski głos rozwiał czar. Musimy zrobić jeszcze
jedną próbę dźwięku.
Kiedy Sam obserwowała przygotowania Johna, zrozumiała, czym jest
dla niego praca i jak bardzo musi ją kochać. A kiedy rozpoczął się koncert,
patrzyła zaczarowana, jak John zmienia się we wspaniałego artystę, który
podbija wszystkie serca swą niezwykłą muzyką. Mogłaby umrzeć z dumy,
jaka ją ogarnęła.
Po koncercie, razem z pozostałą ochroną, musiała zająć się
powstrzymaniem naporu fanów na Johna. Nie miała czasu myśleć o miłości.
Zdawało się, że upłynęły wieki, zanim wreszcie znaleźli się sami w
jego garderobie. John wyciągnął ramiona.
- Chodź tutaj.
Sam lekko popłynęła przez mały pokój.
- Och - powiedział. - Przeszkadza twój rewolwer. Wywinęła się z jego
ramion, odpięła rewolwer i położyła go na toaletce. Uśmiechając się,
wróciła do niego.
- Twoje ubranie też przeszkadza.
- To, co najbardziej w tobie lubię, to twoja naturalność.
Rozrzuciła włosy, potrząsając głową.
- A ja myślałam, że moje ciało.
- To też. - Pochylił się i schował twarz w jej szyi. - Czy nie jesteś na
służbie?
- Nie. - Jego usta sprawiły, że była w drodze do nieba. Powiedziała
coś, by upewnić się, że to rzeczywistość. - Dziękuję za kwiaty.
RS
173
- Proszę bardzo. - Rozpiął jej bluzkę i odsunął stanik. Brodawki
podniosły się. Wziął jedną z nich do ust, mamrocząc: - Czy jeszcze chcesz o
czymś mówić?
- Nie mówmy o kwiatach. - Zaplątała ręce w ciemne włosy i
przyciągnęła go bliżej. - Nie mówmy o niczym.
- Hmmm.
Nic więcej żadne z nich nie powiedziało przez długi, długi czas.
- Myślałam, że zrobimy to na kręconym stołku - powiedziała Sam,
kiedy wreszcie usiadła i sięgnęła po koszulę Johna.
- Czy jesteś niezadowolona?
- Nie, jestem w siódmym niebie. - Podrapała się po plecach. - Chociaż
myślę, że weszła mi drzazga.
- Pozwól, że zobaczę. - Przyciągnął ją na kolana i rozpoczął długie i
poważne oględziny. - Tutaj? - spytał.
Uśmiechnęła się.
- Nie.
- Tutaj?
- To nie są plecy. Czy nie odróżniasz przodu od tyłu?
- Kto tu jest lekarzem? - Pochylił się i pociągnął językiem w dół jej
brzucha. - Hmm. To wymaga dłuższego badania.
- Jaka diagnoza, doktorze?
- Zalecam codzienną dawkę Johna Rileya.
- Na jak długo?
- Na lata. Prawdopodobnie na resztę twojego życia.
- Czy masz jakąś inną propozycję?
RS
174
- Tak, taką. - Zsunął ją z kolan, uklęknął obok i wziął w dłonie jej rękę.
- Sam Jones, czy wyświadczysz mi honor i zostaniesz moją żoną?
Zaśmiała się.
- Co w tym śmiesznego?
- Nigdy nie widziałam nagiego, oświadczającego się mężczyzny.
- Mam nadzieję, że nie! - Schwycił apaszkę z toaletki i przewiązał ją
wokół swojej szyi. - Proszę. Czy tak jest lepiej?
- Och, na pewno.
Roześmieli się. Potem John spoważniał.
- Sam, powiedziałaś, że chcesz ślubu w dawnym stylu, więc
wymyśliłem też staromodne oświadczyny. - Sięgnął znów do toaletki i wziął
z niej małe, zamszowe pudełeczko. - Razem z tym.
Wewnątrz pudełka był największy, jaki Sam kiedykolwiek widziała,
owalny brylant, otoczony maleńkimi brylancikami. John wsunął pierścionek
na jej palec. Z zachwytu z trudem mogła oddychać. Przekręciła go wokół
palca, obserwując grę świateł. Potem przeniosła oczy na Johna.
- Ja nie wiem.
Pogładził jej policzki.
- Czego nie wiesz, maleńka? Chyba nie wątpisz w moją miłość.
- To nie o ciebie chodzi, tylko o mnie. - Objęła go mocno i
przyciągnęła do swojej twarzy. - Myślę, że trudno będzie mi żyć przy tobie.
Dziś wieczór poczułam ukłucie zazdrości, kiedy zobaczyłam wokół ciebie te
wszystkie piękne kobiety. Chciałam uciec. Tak bardzo należysz do
publiczności. Nigdy nie będziesz wyłącznie mój.
- Czy to wszystko? - spytał spokojnie.
RS
175
- Nie. Ja również robię karierę. Wiem, jak bardzo kochasz farmę, ale
nie ma żadnego porównania między Mooreville, a Nowym Orleanem.
Wiem, że nigdy nie byłabym usatysfakcjonowana w tamtej policji.
- Mogę wykonywać swoją pracę wszędzie. Jeżeli jesteś szczęśliwa w
Nowym Orleanie, to będziemy mieszkać tutaj.
- Naprawdę?
- Tak. Rzeczywiście bardzo kocham farmę, ale to tylko jakieś miejsce.
Dom jest tam, gdzie ty jesteś.
Jej uśmiech rozjaśnił pokój.
- Jesteś tak wspaniały. Jak to się stało, że cię znalazłam?
- Trafiłaś do mojej świńskiej zagrody.
RS
176
Rozdział jedenasty
Dopiero w dwa dni po wyjeździe Johna z Nowego Orleanu Sam
uświadomiła sobie, że nigdy oboje nie rozmawiali o tym, czego chce John.
Tylko ona stawiała żądania. Chciała zatrzymać swoją pracę, zostać w
mieście, prowadzić nadal to samo życie no i mieć Johna. „Boże, ależ jestem
samolubna" - pomyślała.
Prześladowało ją to teraz całymi dniami. Nawet podczas rozmów
telefonicznych, kiedy John zdawał się być absolutnie ze wszystkiego
zadowolony, nie opuszczały jej wątpliwości. Czego John chciał od życia?
Czego spodziewał się po małżeństwie?
Nawet list, który ostatnio otrzymała, nie podniósł jej na duchu. Był
nadany w Atlancie, co znaczyło, że John kończy już swoje tourneé.
Przeczytała list trzy razy, zanim odłożyła go do szuflady. Przyciągnęły
jej wzrok inne listy, starannie poukładane i przewiązane niebieską wstążką.
Sięgnęła po nie szybko. Jak mogła na to nie wpaść? Jedynie tu może znaleźć
odpowiedź na swoje wątpliwości.
Zaniosła pakiecik do sypialni, rozwiązała wstążkę i rozsypała listy na
łóżku. Przypadkowy urywek, pisany pośpiesznie, zwrócił jej uwagę: - Chcę
mieć liczną rodzinę, Sam. Farma jest cudownym miejscem dla dzieci, a
wiem, że kochasz ją tak samo jak ja. - Myśli Sam cofnęły się do cudownych,
letnich dni w Mooreville, wypełnionych spokojem i miłością Johna.
Spojrzała jeszcze raz na listy.
- Możesz podróżować ze mną, w czasie moich koncertów, albo
pilnować naszego domowego ogniska. Co wolisz. Ja zamierzam większość
czasu spędzić w domu, komponując piosenki i kochając cię. Ty i farma
RS
177
jesteście moim natchnieniem. Obie jesteście do siebie podobne: pełne
radości życia,ciepła i mądrości. Nie sadzę, bym kiedykolwiek nasycił się
wami.
Była oszołomiona jego uczuciem. Była wstrząśnięta tym, że John chce
zrezygnować z czegoś, co tak bardzo kocha. Czy jest godna takiej miłości?
Leżała w łóżku, twarzą w dół, gniotąc listy. Musi wreszcie zajrzeć do
swojej duszy. Musi poznać prawdę o sobie. Co powodowało nią, że chciała
zostać w pracy, z której już raz odeszła? Dlaczego wyrywała Johna z
miejsca, które tak bardzo kochał? Dlaczego tak szybko zapomniała o
farmie? Nagle słowa Marilyn wróciły do niej jak echo. - Nigdy nie miałaś
szczęścia nawet do miejscowych chłopców. - To tu tkwi tajemnica. Chce
udowodnić rodzinie i całemu światu, że znalazła mężczyznę, który dla niej
gotów jest poświęcić wszystko. Chce chwalić się nim w Nowym Orleanie.
Chce być lepsza od swojej siostry.
Usiadła i pozbierała listy. Przewiązała je niebieską wstążką. „Prawda
jest bolesna, szczególnie kiedy odsłania to, do czego sami nie chcemy się
przyznać" - pomyślała.
Przeszła do living-roomu i włożyła listy do szuflady. Poczuła się
wyzwolona. Czas wreszcie dorosnąć i odrzucić wszystkie strachy
dzieciństwa. Pierwsze, co powinna zrobić, to zadzwonić do Marilyn i odbyć
z nią szczerą rozmowę.
John siedział w garderobie w małym klubie w Miami, czekając na
rozpoczęcie koncertu. Na razie będzie to jego ostatni publiczny występ.
Następnego dnia poleci do Pupelo i wróci na farmę. Jest tam jeszcze trochę
roboty do zrobienia, przed wyjazdem do Nowego Orleanu. Musi
porozmawiać z dozorcą i załatwić opiekę nad domem.
RS
178
Kiedy snuł te plany, wezbrała w nim fala tęsknoty za farmą. Uspokoiła
go myśl, że to dla Sam rezygnuje z farmy i że będą tam spędzać urlopy. Sam
nie wie jeszcze o tym, że znalazł na obrzeżach Nowego Orleanu miejsce pod
ich wspólny dom.
Dyskretne pukanie do drzwi przerwało jego rozmyślania.
- Pięć minut, John.
- Jestem gotów.
Podniósł gitarę i wziął kilka taktów „Maleńkiej", otwierającej jego
koncert. Przed oczami stanęła jego własna maleńka. Wiedział, że tego
wieczoru był bankiet na jej cześć.
- Znokautuj ich, maleńka - powiedział.
Sam właśnie to robiła.
Czuła w sobie uniesienie, kiedy spojrzała na tłumnie wypełnioną salę
bankietową. Przy stole w pobliżu podium siedziała Marilyn z całą rodziną.
Sam mrugnęła do siostry, a ta odwzajemniła jej uśmiech. Ich długa rozmowa
oczyściła atmosferę i zbliżyła do siebie. Reszta rodziny zajmowała stoły w
pierwszym rzędzie. Siostra Diana z mężem, trzej bracia Sam, wszyscy oni
robili co chwila znak zwycięstwa. Mama i ojciec dzielili swoją uwagę
między adorowaną córkę a uwielbiane wnuki.
Całe audytorium ucichło, kiedy do mikrofonu podszedł burmistrz.
Przywitał zebranych, przedstawił bohaterski czyn Sam i w pięknych słowach
ocenił jej odwagę. Następnie poprosił ją na podium do odznaczenia.
Podnosząc się z krzesła, Sam dotknęła telegramu w kieszeni. -
Pamiętaj, co powiedział doktor Peters: Amerykanie potrzebują bohaterów.
Bądź jednym z nich, Sam. Jestem dumny z ciebie. - Słowa Johna dodały jej
odwagi.
RS
179
Przyjęła odznaczenie i wygłosiła podziękowanie. Potwierdziła akt
odwagi bez umniejszania swojej roli. Następnie jej przemówienie przyjęło
niespodziewany obrót.
- Każdego dnia każdy z nas ma szansę zostać bohaterem, kimś
naprawdę podziwianym za osiągnięcia i umiejętności. Szansa na
doskonałość jest zawsze. Nie ma znaczenia, jaki zawód wykonujemy.
Pomimo, że nie zawsze bywamy wynagradzani, zawsze powinniśmy
pracować najlepiej jak potrafimy, zawsze powinniśmy starać się być
najlepszymi. Zbyt często zatrzymujemy się w koleinie mierności, bo
mówimy sobie, że nie będziemy zauważeni, albo docenieni, albo że
ktoś potrafi zrobić coś lepiej od nas. Ameryka potrzebuje więcej ludzi
dążących do doskonałości.
Trzasnęły lampy błyskowe i ruszyły kamery telewizyjne. Sam miała
swoją krótką chwilę w pełnym słońcu. Potem było po wszystkim. Gratulacje
dla jej rodziny. Fetowanie Pata O'Briensa z chłopakami z trzeciego
komisariatu. Sam poszła do domu.
Pogodziła się ze sobą. Zaprzestała rywalizacji z Marilyn i powoli
odnajdywała siebie. Zrozumiała, że była dzieckiem natury.
I chociaż bardzo kochała swoją pracę, bardziej potrzebowała farmy.
Tak jak John, potrzebowała w swoim życiu prostoty. I piękna. Potrzebowała
dużo słońca i wolnej przestrzeni, drzew rozświetlonych, szeptów rzeki i
powiewów wiatru. Ale najbardziej potrzebowała Johna.
Była dumna z lat pracy w nowoorleańskiej policji, była dumna, że
mogła bronić sprawiedliwości i demokracji. Była dumna, że wróciła, by
podjąć decyzję odejścia w sposób dojrzały. Teraz może powiedzieć
chłopakom - żegnajcie - bez poczucia winy.
RS
180
Następnego dnia po bankiecie Sam zrezygnowała z pracy w Wydziale
Policji Nowego Orleanu.
- Sama podjęłam decyzję - powiedziała do swoich przyjaciół w trzecim
komisariacie. - Kocham tę pracę i zawsze starałam się być najlepszą
policjantką. Ale znalazłam nową robotę i będę wykonywać ją z takim
samym zaangażowaniem, jak to robiłam w policji w naszym mieście. To
znaczy, poświęcę jej cały mój czas i uwagę.
- Czy ta nowa robota przypadkiem nie nazywa się John Riley? - spytał
Zębacz.
Sam zaśmiała się radośnie.
- Skąd wiesz? Myślałam, że to był najlepiej strzeżony sekret w
Nowym Orleanie.
Przyjaciele zagwizdali. Don objął ją ramieniem.
- Sammy, pozwól, że dam ci pewną radę. Następnym razem, kiedy
zechcesz utrzymać w tajemnicy swoją miłosną aferę, powiedz
konkurentowi, żeby nie przysyłał każdego dnia ciężarówek z kwiatami do
komisariatu. I nie staraj się tak bardzo, żeby cię wyznaczono na jego
osobista ochronę. Zaśmiała się.
- Przecież zrobiłam kilka aluzji.
- Zastanawialiśmy się, dlaczego po prostu nie przyszłaś i nie
powiedziałaś nam o wszystkim - powiedział sierżant Pickford. - Czyż nie
jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałaś?
- Jesteście. I będę za wami tęskniła jak szalona. - Otarła wilgotne oczy.
- Ale najpierw musiałam być pewna swego. Chciałam zaczekać, aż będę
mogła zaprosić was wszystkich na wesele.
- Muszę być drużbą - powiedział Zębacz.
RS
181
- Nie - Don na to. - To moja działka. Ja jestem jej partnerem.
- A co ze mną? - spytał sierżant Pickford.
- Wszyscy będziecie moimi drużbami. - Sam uściskała każdego z nich.
Nie wyglądało to na pożegnanie. Raczej na dobry początek.
Sam objechała różne szkółki z sadzonkami, by znaleźć kwiaty
nadające się do posadzenia pod koniec lata. Poza bratkami, które jeszcze
zdążą zakwitnąć, musiała zadowolić się cebulkami przyszłorocznych lilii,
żonkili i tulipanów. Kupiła tyle, że jej furgonetka z trudem pomieściła
ubrania, książki, albumy, ukochane pamiątki, wszystko, z czego Sam
ogołociła swój apartament.
Śpieszyła się. Wiedziała, że skończyło się tournee Johna, i że za
tydzień przyjedzie on do Nowego Orleanu. Chciała go zaskoczyć na farmie.
Nie chciała mówić przez telefon o odejściu z pracy. Dobre nowiny wolała
przekazać osobiście.
John siedział na huśtawce. Nie wierzył oczom, kiedy zobaczył
znajomy wehikuł. Przypisał to wyobraźni. Krzycząco niebieska furgonetka
przechyliła się na zakręcie,- kurząc i sapiąc ile siły. Tył siadał pod ciężarem.
Gdy się zbliżyła, John zobaczył, że jednorożce rzeczywiście tańczą z
radości. On zrobił to samo.
Zeskoczył z werandy i zamachał. Sam oparła się o klakson i zatrąbiła
na całe podwórko. Furgonetka zapiszczała przeraźliwie, zatrzymując się, a
Sam wyskoczyła i uśmiechnęła się tak, jakby Boże Narodzenie przyszło w
sierpniu.
Spotkali się w połowie drogi.
- Myślałem, że jesteś w Nowym Orleanie.
- Nie. Jestem tutaj.
RS
182
- Prawie zaniemówiłem.
- Chciałam zrobić ci niespodziankę.
- No i zrobiłaś. Ale dlaczego?
- Czy możemy pomówić o tym później? Chcę, żebyś mnie uścisnął.
- Ja chcę więcej. - Śmiejąc się wziął ją w ramiona i poszedł w kierunku
domu. Kiedy dochodzili do werandy, już ją całował. Zatrzymał się tylko, by
otworzyć drzwi.
- Witaj w domu, Sam. - Postawił ją na podłodze.
- To jest mój dom, John. Już na zawsze. Czekał, co powie dalej.
Sam dotknęła jego twarzy.'
- Zrezygnowałam z pracy w policji. Chcę mieszkać z tobą tutaj i
wychowywać nasze dzieci na farmie.
- Czy jesteś tego pewna?
- Tak. Nie mam żadnych wątpliwości.
- Zdecydowanie?
- Absolutnie. - Uśmiechnęła się szeroko. - John, czy możemy pomówić
o tym później? Słyszę, jak kręcony stołek nas woła.
Części garderoby znaczyły ich ślady do staromodnego łóżka z
baldachimem. Stare sprężyny wydały jęk zadowolenia pod podwójnym
ciężarem i były skrzypiącym akompaniamentem długiej pieśni miłości.
Ślub odbył się w Nowym Orleanie w wielkim stylu, tak jak chciała
Sam. Opadające z drzew liście, mieniły się pod stopami druhen czerwienią,
brązem i złotem. Marilyn, ciesząca się rolą honorowej matrony, szalała w
tłumie, ustawiając każdego gościa we właściwym miejscu, ale kiedy
spotkała spojrzenie Sam, uśmiechnęła się i przestała udzielać rad.
- To chyba cud - Diana westchnęła do swojej młodszej siostry.
RS
183
- Nie, to tylko rezultat szczerej rozmowy. - Sam zawirowała,
rozkładając swoją białą suknię. - Czuję się szałowo, myślę, że mogłabym
umrzeć ze szczęścia.
- Nie waż się - powiedziała mama. - A przynajmniej nie przed ślubem.
Kiedy tak oczekiwali przed kościołem, odezwały się potężne organy,
zapowiadając początek uroczystości. Bracia Sam, pierwszy raz w życiu
poważni, szli między rzędami ławek, ku jasnemu światłu świec, które jej
John obiecał.
I gdy w końcu ona szła wzdłuż głównej nawy, spod ołtarza
obserwowały ją cztery ukochane twarze: Johna i jego trzech drużbów,
Zębacza, Dona i sierżanta Pickforda.
Gdy minęła piąty rząd ławek, usłyszała westchnienie Ethel Ermy:
- Wygląda tak, że mogłaby przebierać wśród mężczyzn. Doktor Peters
odpowiedział:
- Tak, ale wybrała prawdziwego bohatera. Uśmiechając się, Sam szła
dalej, by poślubić swego bohatera.
RS