de Vinck Christopher Siła bezsilnych

background image

Christopher de Vinck
SIŁA bezSILNYCH
Przekład Magdalena Rusiecka
Wydawnictwo WAM
Kraków 2003

Moim Rodzicom, Catherine i Josemu

Spis treści
Podziękowania
Portret rodziny
Wprowadzenie
Rozdział I
Rozdziałll
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Zakończenie Posłowie

Podziękowania

Pragnę podziękować Fredowi Rogersowi, Billowi Islerowi i organizacji Family
Communications z Pittsburga, księdzu Johnowi Catoirowi i organizacji The Christophers, z
Nowego Jorku.
Dziękuję Sargentowi Shriverowi, Eunice Kennedy-Shriver, doktorowi George'owi Zitnay'owi
i Fundacji im. Josepha R Kennedy'ego Juniora w Waszyngtonie, D.C., Timowi Fergusonowi,
Barbarze Phillips, Johnowi Fundowi oraz The Wall Street Journal. Słowa wdzięczności
kieruję do Toma Lashnitsa, Diany Shneider i pisma Reader's Digest oraz Dorothy Robinowitz
i nowojorskiego dziennika Post, do wszystkich ludzi i instytucji, które okazały mi przyjaźń i
zaufanie, do wszystkich tych, którzy głęboko wierzyli, że mój brat jest w pełni wartościowym
człowiekiem.
Pragnę także podziękować mojemu redaktorowi, Robertowi Hellerowi, księdzu Henriemu
Nouwenowi, moim braciom i siostrom, Duchowi Świętemu, mojemu nauczycielowi
Donaldowi Ryanowi z Northern Highlands Regional High School w Allendale w stanie New
Jersey, moim dzieciom Davidowi, Karen i Michaelowi oraz bardzo serdecznie podziękować i
objąć moją żonę Roe.

Człowiek przeżywa dzięki wrażliwości
Loren Eiseley

background image



Portret rodziny

Nie jestem ojcem jednego dziecka Nie jestem jedynie mężem mej żony Ani ona matką tylko
swych dzieci, Poczętych w tych przedziwnych chwilach, Spędzonych na ukrytej kreacji.
Nie, w naszym życiu nie jesteśmy pojedynczy -Lecz stanowimy część owego rytualnego
tańca Ręka w rękę, jako rodzina.
Obejmujemy nie tylko nasze sąsiedztwo -
Sięgamy też ku temu,
Co jest naszym szczególnym korzeniem.
Możemy zdecydować się na dokonywanie wyboru. Jakiż człowiek rodzi się bez prawa głosu?
"Miłość silniejsza jest niż śmierć" -Tak mówią mędrcy.
Zdecydujmy się na dyskusję
O tajemnych tęsknotach w naszym jedynym domu,
Wzniesionym dla naszego śpiewu, o tej ziemi
Po której chodzimy, mając gwiazdy
Ponad naszymi głowami.
Od domu do domu, przez wszystkie pory roku Jesteśmy rodziną nadziei, spokrewnioną
Poprzez większe dziedzictwo.


Wprowadzenie
Henri J.M. Nouwen

Przed kilkoma laty przyjechał do mnie na parę dni Christopher de Vinck. Byłem wówczas
nauczycielem w Harward Divinity School. Nigdy nie zapomnę tych odwiedzin, gdyż Chris
bardzo różnił się od większości odwiedzających mnie osób. Przywykłem do przyjmowania
ludzi, chcących podzielić się swymi zmaganiami, potrzebujących rady w sprawie
prowadzonych przez siebie projektów, usiłujących znaleźć wydawcę dla swoich książek lub
mających nadzieję, że będę mógł wziąć udział w seminarium, konferencji albo warsztatach.
Chris nie był tego rodzaju gościem. Gdy tylko wszedł do domu, wszyscy zarówno ja, jak i
koledzy, którzy tam wówczas byli, doświadczyliśmy czegoś zupełnie nowego. Nie miał
wielkich pytań, problemów lub planów. Przybył, żeby nam powiedzieć, że życie jest piękne,
na wypadek, gdybyśmy o tym zapomnieli. Był taki jasny, słoneczny, otwarty,
nieskomplikowany i zakochany, że wydawało się, iż przybył z innego świata. Podczas gdy
my przywykliśmy do zadręczania się sensem przyjaźni, problemami małżeństwa i samotnego
ż

ycia, do dyskutowania o mądrości posiadania dzieci, o pogarszającej się sytuacji

gospodarczej, niekończących się konfliktach w Ameryce Środkowej i na Bliskim Wschodzie
oraz o groźbie wojny jądrowej, Chris zdawał się wykraczać poza to wszystko i mówić:
zobaczcie, jakie piękne jest życie! Nie wypowiadał tego słowami, lecz mówił to całą swoją
osobą. Był taki promienny, taki prosty, taki przejrzysty, że czułem się zakłopotany powagą
swoją i swoich przyjaciół. Sprawiał wrażenie posłańca dobrej nowiny, przybywającego do
mojego świata z innej orbity. Mówił przede wszystkim o miłości: miłości do swoich
rodziców, swojej żony, trójki dzieci, do swojej poezji, swoich uczniów, przyjaciół i całego
stworzenia. W jego sercu było tyle miłości, że zdawało się, iż jest niezdolny do powiedzenia
czegokolwiek złego o innych. O wszystkim, co mówiłem i robiłem, potrafił powiedzieć coś
dobrego, nawet jeśli ja byłem pełen wątpliwości, niepokoju lub zażenowania.

background image

To wtedy gdy przebywał ze mną, zacząłem myśleć o nim jak o Natanelu, którego Jezus
nazwał człowiekiem "w którym nie ma zdrady". Kiedy wyjechał, miałem dziwne uczucie, że
"zostałem odwiedzony" przez Bożego anioła.
To wszystko może wydawać się bardzo sentymentalne, być może dłuższy pobyt Chrisa de
Vinck mógłby ukazać mi jego mniej jasne strony. Jednak nie zatrzymał się na dłużej, a to, co
widziałem i przeżyłem, było bardzo realne: taki sposób patrzenia na świat, jakiego od dawna
nie doświadczałem. Oczy i uszy Chrisa widziały i słyszały to, czego wielu ludzi nie widzi i
nie słyszy.
Kiedy czytałem Siłę bezsilnych, książkę w której opowiada o życiu swego brata Olivera oraz
o Lauren, Anthonym i Paulu, natychmiast uznałem, że tylko on mógł to napisać. Jest w tym
tak wiele zdziwienia, zdumienia, wdzięczności, radości, pokoju i odnowy życia, że mógł to
napisać tylko ktoś obdarzony wyjątkowym wzrokiem i słuchem.
O kim Chris pisze? O czworgu ciężko upośledzonych ludziach, o ludziach dotkniętych
fizycznym i umysłowym kalectwem, ludziach, których wielu uważa za trudnych do
zaakceptowania, za roślinki, tragiczne pomyłki natury; o ludziach, o których wielu myśli, że
byłoby lepiej gdyby się nie narodzili. Dla Chrisa jednak ci ludzie są wysłańcami Boga, są
narzędziem Jego uzdrawiającej obecności, przynoszą prawdę społeczeństwu pełnemu
kłamstw, wnoszą światło w ciemności oraz życie do świata cywilizacji śmierci.Wszystko, co
odsłania ta książka, wydaje się być sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Jakże to młody
człowiek, który nie widzi, nie chodzi, nie może rozmawiać, samodzielnie jeść ani w żaden
sposób porozumiewać się z innymi a całe życie spędza leżąc w łóżku - jakże taki człowiek
może być kimś, kto swoją obecnością wnosi do rodziny najwięcej życia? Ale tak właśnie
Chris widział swojego brata Olivera, tak też widział życie Lauren, Anthony'ego i Paula,
których rodziny odwiedził.
Siła bezsilnych zrywa z całą ludzką logiką, ze wszystkimi inteligentnymi przewidywaniami,
ze wszystkimi uznanymi normami sukcesu i satysfakcji. Odwraca wszystko do góry nogami.
Mówi nie tylko o sile bezsilnych, ale i o miłości dawanej przez tych, którzy nie mogą
wypowiedzieć jej słowami, o radości wywoływanej przez tych, którzy bardzo cierpią, o
nadziei dawanej przez tych, których życie jest kompletnym fiaskiem, o odwadze rozniecanej
przez tych, którzy sami nie mogą wykonać najmniejszego ruchu. W świecie, który tak bardzo
pragnie sprawować kontrolę nad życiem i decydować o tym co jest dobre, zdrowe, ważne,
wartościowe i warte zachodu, książka ta przynosi szokujące spostrzeżenie, że to, co "zakryte
przed mądrymi i roztropnymi" zostaje objawione "prostaczkom" (Mt 11,25). Chris
podsumowuje to wszystko, pisze: "Gdyby Oliver się nie urodził, nie doświadczyłbym tych
samych radości, łęków i tajemnic, o których śnię dzisiaj. Dom Olivera był pełen substancji,
nieznanej nauce, filozofii i teologii, gdyż są one objaśnieniami wymyślonymi przez
człowieka. Człowiek zawsze ma potrzebę wyjaśniania, dotykania i przedstawiania dowodów.
Często jesteśmy przekonani, że możemy podejmować decyzje, które zagwarantują nam w
przyszłości osiągnięcie pożądanych skutków. Takie gwarancje nie istnieją, chyba że wybory,
których dokonujemy, zawierają płonący ogień miłości".
Kiedy skończyłem czytać Siłę bezsilnych, miałem przedziwną wizję. Zobaczyłem nasz
zwariowany świat, pełen wojen i konfliktów, pełen współzawodnictwa i ambicji, bohaterów i
gwiazd, pełen opowieści o sukcesie, horrorach, miłości i śmierci, pełen gazet, telewizorów,
radioodbiorników i monitorów komputerowych oraz milionów ludzi przekonanych, że dzieje
się coś, czego nie mogą opuścić, gdyż straciliby coś z życia. A potem zobaczyłem rękę
usuwającą ciężką zasłonę tych widowisk i wskazującą na upośledzone dziecko, biednego
ż

ebraka, chronicznie chorą kobietę, niepiśmiennego mnicha, umierającego staruszka,

głodnego malucha. Wcześniej ich nie widziałem. Tak jakby byli ukryci z dala od tego, gdzie
działo się "to ważne". Ale ręka łagodnie wskazywała na tych biednych, pokornych, słabych
ludzi, a głos mówił: "Ze względu na nich zachowam ten świat od zniszczenia. Oni są moimi

background image

ulubieńcami, z nimi zawarłem przymierze i będę temu przymierzu wierny". Gdy odwiedził
mnie Chris de Vinck, pracowałem w Harvard Divinity School. Od tego spotkania minęły dwa
lata. Teraz mieszkam w jednej ze wspólnot Arki, gdzie ludzie upośledzeni umysłowo oraz ich
asystenci starają się prowadzić wspólne życie w duchu błogosławieństw. W czasie wizyty
Chrisa nie wiedziałem, że wkrótce będę mieszkał z tymi, o których pisze on w swojej książce.
Arka stałao się moim nowym domem, a upośledzeni umysłowo ludzie towarzyszami mojej
codzienności. Codziennie spędzam czas z Adamem, dwudziestopięcioletnim mężczyzną,
upośledzonym równie ciężko jak Oliver. Kocham go i wiem, że on mnie kocha, pomimo, że
nie ma żadnych słów lub gestów, które by to wyrażały. Nie jest to życie łatwe i nie jest to
ż

ycie wygodne, ale życie reguł odwróconych do góry nogami, które codziennie każe mi się

zdumiewać pięknem zranionego ludzkiego serca. Adamowie i Ołiverowie tego świata
zapewniają nam bezpieczeństwo. Trzymają nas przy zdrowych zmysłach. Zapewniają
spójność światu. Wiem, że brzmi to jak szaleństwo, ale wiem również, że to jest prawda. Ta
prawda mnie wyzwoli. Ciągle jeszcze toczę zmagania. Jest we mnie coś, co od wewnątrz
ciągnie mnie z powrotem do świata sukcesu i pochwały, do świata gazet, radia i telewizji.
Czasami trudno jest zobaczyć i usłyszeć wydarzenie, które zachodzi na naszych oczach,
wydarzenie prawdziwej miłości.
Chris jednak wiedział o nim od początku. Jego brat otworzył mu oczy i uszy. Jego książka
daje mi odwagę do kroczenia drogą, którą wybrałem. Być może wielu jej czytelników zdołało
ujrzeć coś z tego, co widział Chris. Jestem pewien, że jeśli to zobaczą, zmieni się ich życie.



Rozdział I

Kilka dni po śmierci mego brata Olivera matka dała mi jego czerwoną miseczkę, w której
podawaliśmy mu obiad. Miseczka była krwiście czerwona, zrobiona z grubej, taniej ceramiki.
Kiedyś w Boże Narodzenie ojciec otrzymał w niej pudding ze śliwek. Zaraz stwierdził, że jej
wielkość jest odpowiednia, żeby pomieścić jajko, płatki zbożowe, mleko, banana i cukier-
czyli obiad Olivera. Tak więc przez kolejne lata swego cichego życia Oliver całe swoje
jedzenie, podawane mu przez nas wprost do ust, przynoszone z kuchni przez jadalnię i schody
do jego pokoju, otrzymywał z tej czerwonej ceramicznej miseczki, miseczki na
bożonarodzeniowy pudding.
Oliver jest pochowany w klasztorze benedyktynów w Weston, w stanie Vermont, a jego
obiadowa miseczka stoi na półce obok moich książek w pokoju, w którym piszę.
Jak często pamięć o tych, których kochamy sprowadzamy do przedmiotów? Fotografie. Listy.
Kamienie nagrobne. Duch zmarłego ojca lub matki, cienie i dźwięki zmarłej siostry lub brata
jeszcze nie odeszły. Często to, co po nich pozostaje, zaskakuje: smutek, złość, tęsknota, ale
potem coś jeszcze, co zadziwia jeszcze bardziej, na przykład nowy ład, akceptacja, stosunek
do różnych spraw.
Pamiętam, że w wieku siedmiu lat nawiedziła mnie nagła myśl, której nie potrafiłem wyjaśnić
i mogłem ją tylko wypłakać w ciemności swojego pokoju. Moje łóżko stało przy ścianie.
Auta, które w nocy przejeżdżały ulicą, wpuszczały swoje światła przez okno, za każdym
razem odtwarzając na ścianie wzór firanki i rolety. Wtedy właśnie po raz pierwszy
zrozumiałem, że moja matka i mój ojciec kiedyś umrą. Był to koniec dziecięcej naiwności.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja umrę, ale zdawałem sobie sprawę z jakiejś
niewidzialnej obecności, ruchu, który ociera się o nas. Czy było to coś dobrego czy złego?
Jeśli moja matka i mój ojciec mieli umrzeć, to było to złe, ale zawsze było jeszcze coś innego
wmieszanego w tę ciemność, czego nie rozumiałem, gdy miałem siedem lat, coś, co teraz
widzę, a co wypełniało każdego wieczoru czerwoną obiadową miseczkę Olivera, coś, co jest

background image

w jakiś sposób związane z nagrobkami i starymi fotografiami, które przechowujemy w
pudełkach.
Bardzo wiele zależy od tego, w jaki sposób zechcemy patrzeć na przedmioty i wydarzenia.
Jedziemy do Rzynu, aby podziwiać starożytne ruiny. Jedziemy do Auli witz, ażeby z bólem
pocałować ziemię i z pokorą odmuwić modlitwę. Guernica, Hiroszima, Chile. W sercu
każdego kraju znajdujemy szczególne zdarzenie śmierci, z całym jej okrucieństwem, w całej
jej rutynie. W sercach wszystkich mężczyzn i kobiet znajdujemy hrzenie śmierci a to, jak
zechcemy je postrzegać, determiniuje życie.
Myślę o pokrzywionych kościach Olivera, starannie ułożonych w trumnie, leżącej w głębi
ziemi Vermont. Czy to jest złe?
"Im silniej upieramy się przy błędnym rozumieniu fenomenów życiowych - pisze Thomas
Merton - im bardziej analizujemy je w kontekście naszych dziwnych teologii i złożonych
celów, tym bardziej wikłamy się w smutek, absurd, rozpacz".
Grzebiemy naszych zmarłych w drewnianych skrzynkach i granitowych sarkofagach.
Zawieszamy ich ciała na platformach przymocowanych do drzew, aby wyschły i ususzyły się
na proch. Piramidy, katakumby, stosy pogrzebowe. Pogrzeby na morzu. Rozsypane popioły.
Myślę, że zjawisko śmierci celebrujemy wspaniale. "Nie ma tam już na czym budować -
lamentuje w swoim wierszu Robert Frost - Odeszło, odeszło - ".
Tym, co mnie niepokoi jest budowanie, nakładanie jednej komórki na drugą, ustawiczny
podział. Niepokoi mnie zjawisko życia: ten pierwszy moment kiedy decydujemy się nazwać
człowiekiem życie, które rośnie w nas.
Serce naszego kraju jest dzisiaj deformowane, co wywołuje wiele smutku. To zniekształcenie
wytworzyło maskę, którą nosimy, i ślepotę. Jedynie w chwilach współczucia rozpoznajemy
znowu zarysy naszych twarzy i odzyskujemy wzrok.
Szlachetność cierpienia składamy w ofierze bożkom przyjemności. Skłaniamy się ku
arogancji naszych obecnych wygód i przed najmniejszą przeszkodą na miękkich nogach
wycofujemy się do naszego eleganckiego życia.
Pearl Buck, w niewielkiej książeczce The Child Who Never Grew (Dziecko, które nigdy nie
urosło) o swojej bardzo niepełnosprawnej córce, napisała: "Musi być akceptacja i
ś

wiadomość, że w pełni zaakceptowany człowiek przynosi swoje dary. Smutek bowiem ma

swój sens - Może zostać przemieniony w mądrość, która nawet jeśli nie daje radości, może
jednak dać poczucie szczęścia".
Pewnego wiosennego popołudnia mój pięcioletni syn David sadził wraz ze mną krzaczki
malin wzdłuż naszego garażu. David przyniósł wąż do podlewania, aby spryskać świeżo
zakopane korzonki i obwisające liście.
Na chwilę przyłączył się do nas sąsiad i było nas trzech: mój syn David, sąsiad i ja.
Dyskutowaliśmy chyba i o tym ile wody może wytrzymać krzaczek malin, gdy David odłożył
wąż i pokazał palcem na ziemię:
- Popatrz tato!
Jeśli do domu dostanie się osa, pokazuję trójce moich dzieci: Davidowi, Karen i Michaelowi
jak łapię ją za pomocą szklanki i kawałka grubego papieru. Czekam aż osa przestanie bzyczeć
i szaleńczo tłuc się o szybę, po czym umieszczam nad nią szklankę i owad jest w pułapce.
Potem powoli wsuwam pod szklankę gruby papier i osa jest złapana.
Zachęcam dzieci, aby przyjrzały się jej z bliska. Chętnie oglądają cienkie skrzydła osy, po
czym wszyscy czworo wychodzimy przed dom, uwolnić owada.
Dzieci, stojąc nieco z tyłu, lubią patrzeć jak usuwam papier przykrywający szklankę. Lubią
obserwować jak uratowana pszczoła powoli wędruje na brzeg szklanki, rozpościera skrzydła i
odlatuje do ogrodu. Wszyscy klaszczemy w ręce: David, Karen, Michaeł i ja.

background image

Kiedy David miał dwa lata, któregoś popołudnia wyszedł na szczyt małej niebieskiej
zjeżdżalni na naszym podwórku i tuż przed swoim zjazdem zobaczył kilka mrówek,
pełzających po gładkim metalu.
-Tato! Mrówki!
Przykucnęliśmy, aby zobaczyć czy potrafimy policzyć ile nóg mają mrówki (sześć).
Następnie delikatnie zmiotłem owady ze zjeżdżalni i David z radością pomknął w dół.
Chcę łapać osy i liczyć nogi mrówki.
- Popatrz Tato! Co to jest?
Przerwałem rozmowę z sąsiadem i popatrzyłem na ziemię.
- śuk - powiedziałem.
David był poruszony i ucieszony odkryciem tego pięknego, kolorowego stworzenia. Mój
sąsiad uniósł stopę i przygniótł nią owada, wkręcając but w błoto.
- To powinno załatwić sprawę - zaśmiał się. David spojrzał na mnie, czekając na wyjaśnienie,
na
podanie powodu. Nie chciałem zawstydzać sąsiada. David odwrócił się, podniósł wąż i znowu
podlewał maliny.
Tego wieczoru, gdy miałem już zgasić światło w jego pokoju, David zaszeptał:
- Podobał mi się ten żuk, tato.
- Mnie też - szepnąłem w odpowiedzi. Mamy zdolność wyboru.

Rozdział II

Na wiosnę 1985 roku Tom Lashnits z Reader's Digest zaprosił mnie na lunch do Pleasantville
w stanie Nowy Jork. Dołączyła do nas redaktorka Diana Schneider.
- Chcielibyśmy, żeby nam pan przedstawił parę propozycji artykułów, które pana zdaniem
mogłyby nas zainteresować.
Digest przedrukował jeden z moich artykułów parę miesięcy wcześniej i stąd wyniknęło to
zaproszenie. Po raz pierwszy w życiu zostałem zaproszony na biznes lunch.
- Chciałbym napisać o biskupie Nowego Jorku, Johnie O'Connor. Mógłbym też napisać o
starym przyjacielu mojej rodziny, fotografie Nellu Dorr. Może zainteresowałby was tekst o
moim dobrym znajomym, Fredzie Rogersie albo o Henrim Nouwen. Mógłbym napisać
artykuł o tym, jak uczę angielskiego w szkole średniej albo o tym, jak ważne jest czytanie. A
może chcielibyście coś o poezji w Ameryce?
Dotarłem do ostatniej pozycji z mojej listy:
- Mógłbym także napisać o moim bracie Oliverze. Dwoje redaktorów patrzyło na mnie, piło,
jadło, słuchało, po czym Tom powiedział:
- Opowiedz nam o Oliverze.
- Dobrze. Wyrosłem w domu, w którym mój brat przez trzydzieści trzy lata leżał na plecach w
łóżku, cały czas w tym samym kącie pokoju, pod tym samym oknem, w otoczeniu tych
samych żółtych ścian. Był niewidomy i niemy. Miał powykręcane nogi. Nie miał siły by
podnieść głowę ani inteligencji, dzięki której mógłby się czegokolwiek nauczyć.
Redaktorzy siedzieli naprzeciw mnie i przez dwie godziny słuchali jak opowiadałem im o
moim bracie, jego kompletnej bezradności, latach konwulsji, o tym jak moi bracia, siostry i ja
sam łaskotaliśmy go po klatce piersiowej i zmienialiśmy mu pieluszki, zajmowaliśmy się jego
posiłkami. Czułem się jak Szeherezada, której słowa i wspomnienia przenoszą tę historię do
dwojga dobrych ludzi, siedzących naprzeciwko mnie.
- Chcielibyśmy, żebyś napisał o tym artykuł. Jesteśmy zainteresowani opowiadaniem o
Oliverze.
Lunch dobiegł końca.

background image

To cudownie - myślałem, jadąc samochodem do domu. Potem w nocy pisałem i pisałem,
przypominając sobie kolor sypialni Olivera, dźwięk jego kaszlu. Siedziałem przy biurku i
myślałem o Helenie Keller. Myślałem o Pearl Buck, Loren Eiseley, o świadectwie chrztu
Olivera. Myślałem o mojej matce i ojcu, o moich braciach i siostrach.
Pisałem przez dwa lub trzy tygodnie, w przerwach między pracą w szkole, zmienianiem
pieluszek naszych dzieci i przytulaniem żony.
Przypomniałem sobie matowy śmiech Olivera, koniki polne na pieluszkach i prześcieradłach,
które przed laty mama rozkładała do suszenia na trawniku. Pisałem i pisałem, wspominając
słońce, ostatni oddech Olivera i czerwoną miseczkę.
Uświadomiłem sobie, że chociaż Oliver nie żył już od pięciu lat, to ciągle jeszcze trwa to, co
zerwałem jak owoc przeznaczony do zjedzenia.
Napisałem jeden brudnopis, potem drugi i trzeci, a po czwartym powstał poniższy esej, który
zmienił moje życie, a także życie bardzo wielu ludzi, którzy go przeczytali.
Wyrosłem w domu, w którym mój brat przez trzydzieści trzy lata leżał na plecach w łóżku,
cały czas w tym samym kącie pokoju, pod tym samym oknem, w otoczeniu tych samych
ż

ółtych ścian. Był niewidomy i niemy. Miał powykręcane nogi. Nie miał siły, by podnieść

głowę, ani inteligencji, dzięki której mógłby się czegokolwiek nauczyć.
Obecnie jestem nauczycielem angielskiego i ilekroć wprowadzam klasę do sztuki o Helen
Keller The Miracle Worker (Cudotwórczym), opowiadam uczniom o życiu Olivera.
Kiedyś, w pierwszym roku mojego nauczania, próbowałem opisać to, że Oliver na nic nie
reagował, że każdy kęs jedzenia, jaki kiedykolwiek zjadł, włożono mu łyżką do ust i że nigdy
nie mówił. Chłopiec z ostatniego rzędu podniósł rękę i powiedział: Proszę pana, pan ma na
myśli to, że on był "warzywkiem".
Jąkałem się przez kilka sekund. Ja i moi najbliżsi karmiliśmy Olivera. Zmienialiśmy jego
pieluszki, w zimie wieszaliśmy jego ubranie i pościel na sznurku w suterenie domu, w lecie
po wypraniu i wybieleniu suszyliśmy je na trawniku. Zawsze lubiłem patrzeć jak po
obłoczkach na poduszki skaczą koniki polne. Kąpaliśmy Olwera, łaskotaliśmy jego klatkę
piersiową, żeby się śmiał. Czasami zostawialiśmy w jego pokoju włączone radio. Rano
zasuwaliśmy rolety w oknie nad jego łóżkiem, żeby słońce nie oparzyło jego delikatnej skóry.
Gdy oglądaliśmy na dole telewizję, słuchaliśmy, jak się śmieje. Słuchaliśmy, jak porusza
rękami w górę i w dół, aby spowodować skrzypienie łóżka. Słuchaliśmy, jak kaszle w środku
nocy.
- Wiem, że mógłbyś nazywać go warzywkiem - odpowiedziałem. -Ja nazywałem go
Oliverem, moim bratem. Pokochałbyś go, gdybyś go znał.
Pewnego dnia w październiku 1946 roku, gdy moja matka była w ciąży z Oliverem, swoim
drugim synem, ojciec wstał rano, ogolił się, ubrał i poszedł do pracy. Na stacji kolejowej
uświadomił sobie, że czegoś zapomniał, więc wrócił do domu. Wtedy poczuł zapach gazu
ulatniającego się z pieca węglowego.
Matka leżała nieprzytomna w łóżku. Mój najstarszy brat spał w kołysce, która znajdowała się
dość wysoko nad ziemią, był więc poza zasięgiem gazu. Ojciec wyciągnął ich Z pokoju przez
hol, na zewnątrz domu, gdzie matka szybko odzyskała przytomność. I to wszystko.
Sześć miesięcy później, 20 kwietnia 1947 roku, urodził się Oliver. Pulchny, piękny, zdrowo
wyglądający chłopiec.
- Oliver nie różnił się od innych noworodków - mówili rodzice, gdy przez cale lata
wielokrotnie z miłością i radością opowiadali nam tę historię - nic nie wskazywało na to, że
coś jest nie w porządku.
Gdy Oliver miał parę miesięcy, matka zaniosła go po południu do okna. Trzymała go w
słońcu, ostrym, silnym słońcu, a on spoczywając w jej ramionach, patrzył prosto tam, skąd
dochodziło światło. Wtedy właśnie mama zdała sobie sprawę z tego, że Oliverjest niewidomy.

background image

W ciągu następnych miesięcy moi rodzice, którzy są prawdziwymi bohaterami tej opowieści,
dowiadywali się, że Oliver nie może podnieść głowy, nie może raczkować, chodzić, śpiewać,
ż

e nie może niczego trzymać w ręce, nie może mówić. Zawieźli go do szpitala Mt. Sinai w

Nowymjorku, aby poddać go całej seńi badań w celu rozpoznania rozmiarów jego
inwalidztwa.
Jedynym wyjaśnieniem, co do którego wszyscy byli zgodni, było to, że gaz, który mama
wdychała podczas snu, gdy była w trzecim miesiącu ciąży, dotarł do Olivera i spowodował te
ciężkie, nieodwracalne uszkodzenia, jeszcze zanim Oliver się urodził.
Po długim, tygodniowym oczekiwaniu na wyniki, rodzice wrócili do szpitala i spotkali się z
lekarzem, doktorem Samuelem de Lange.
Kiedy nasze dzieci coś boli, staramy sieje wyleczyć. Kiedy sągłodne, karmimy je. Kiedy są
samotne, pocieszamy je.
-Co możemy zrobić dla naszego syna? - pytali rodzice.
Doktor de Lange odrzekł, że chce im obojgu wyraźnie powiedzieć, że dla Olivera nie da się
zrobić absolutnie nic. Nie chciał, aby moi rodzice czepiali się złudnych nadziei.
- Możecie umieścić go w zakładzie dla upośledzonych dzieci.
- Przecież - odpowiedzieli rodzice - on jest naszym synem. To oczywiste, że zabierzemy go
do domu.
- A więc weźcie go do domu i kochajcie go - odpowiedział ten dobry lekarz i była to porządna
porada lekarska.
Doktor Lange przewidywał, że Oliver prawdopodobnie nie przeżyje dłużej niż siedem lub
osiem lat. Zasugerował też, śeby zabrać Olwera do neurochirurga w celu potwierdzenia
diagnozy. Rodzice to zrobili i drugi lekarz powtórzył werdykt pierwszego. Przypadek Olwera
był beznadziejny.
Przeglądając formularze wypełnione przez rodziców, lekarz zauważył, że zarówno mama, jak
i ojciec urodzili się w Brukseli i powiedział:
- Podczas drugiej wojny światowej belgijska rodzina przyjęła, wyżywiła i uratowała moich
rodziców - bo my jesteśmy śydami. Teraz na mnie kolej pomóc belgijskiej rodzinie - i nie
policzył rodzicom nic za badania, opiekę i leczenie.
Nigdy nie poznałem tych dwóch lekarzy, ale przez cale śycie kochałem ich tak, jak dziecko
kocha bohaterów bajek.
Olwer osiągnął wzrost dziesięcioletniego dziecka. Miał dużą klatkę piersiową i dużą głowę.
Jego dłonie i stopy były małe i delikatne jak u pięciolatka. Na Boże Narodzenie
opakowywaliśmy ładnie pudełko z płatkami śniadaniowymi i kładliśmy je pod drzewkiem,
jako prezent dla niego. Podczas fali lipcowych upałów przecieraliśmy mu czoło mokrą
szmatką. Jego świadectwo chrztu wisiało na ścianie nad jego głową. Przybył do nas biskup i
udziełił mu bierzmowania.
Oliverjest najbardziej bezsilnym, a zarazem najsłabszym człowiekiem jakiego kiedykolwiek
spotkałem, a jednak był jedną z nielicznych znanych mi osób, które wywarły ogromny wpływ
na innych.
Jestem nauczycielem i wiele godzin spędzam na przygotowywaniu się do lekcji, ufając, że
mogę po trochu w znaczący sposób wpłynąć na moich uczniów. Co roku drukuje się tysiące
książek w nadziei, że- ich autorzy pobudzą ludzi do działania. Wszyscy trudzimy się nad
wychowywaniem naszych dzieci, ucząc je wartości, licząc na to, że po wszystkich
podejmowanych przez nas wysiłkach coś " do nich dotrze ".
Oliver nie potrafił robić absolutnie niczego, poza tym, że oddychał, spał, jadł, a jednak był
odpowiedzialny za działanie, miłość, odwagę, rozumienie.
Myślę, iż to, że wychowywałem się w domu, w którym tragedia została przemieniona w
radość, w dużym stopniu wyjaśnia dlaczego jestem takim mężem, ojcem, pisarzem i
nauczycielem, jakim jestem.

background image

Pamiętam, że kiedy byłem mały, matka mówiła: Czy to, śe widzisz nie jest wspaniałe? A
pewnego razu powiedziała: Kiedy pójdziesz do nieba, Oliver przybiegnie do ciebie, obejmie
cię i pierwsza rzecz, którą powie to: dziękuję ci. To robi wrażenie na chłopcu.

Oczywiście, to ja muszę podziękowaćOliverowi i rodzicom za określenie dla mnie granic
miłości, którymi były dom, podwórze, lasy, do których ja, moi bracia i siostry biegaliśmy tam
i z powrotem przez cały długi dzień, poła, gdzie jeździłiśmy w zimie na łyżwach i łapaliśmy
w lecie żółwie, a Ołwer przez cały ten czas śmiał się i spał w czystej pościeli pod oknem,
dzień po dniu.
Pamiętam także jak matka wyjaśniła mi, że Oliverjest dla nas błogosławieństwem w sposób,
który początkowo nie był dla niej jasny.
Mieliśmy szczęście, że przypadek Ołivera był taki ciężki. Wszystko, co mogliśmy dla niego
zrobić, to nakarmić go trzy razy w ciągu dnia, wykąpać i zadbać, żeby mu było ciepło. Nie
była mu potrzebna nasza stała obecność. Nigdy nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu. Jego
obecność była dla nas błogosławieństwem, była prawdziwym pokojem.
Jakże często rodzice mają do czynienia z dzieckiem, które jest bardzo upośledzone, a
jednocześnie nadpobudliwe, kapryśne lub szalone, które wymaga stałej opieki. Jakże wielu
ludzi nie ma innego wyboru jak tylko umieścić swoje dziecko w domu opieki. Każda sytuacja
jest inna. Nikt nie może tego osądzać.
Doszedłem do przekonania, że jesteśmy tu po to, żeby opiekować się łiliami polnymi.
Robimy to, co możemy zrobić najlepszego. Jeżeli ma się w domu chłopca łub dziewczynę
podobnych do Olwera, wie się, co jest najlepsze dla nich i dla rodziny. Decyzja nigdy nie jest
łatwa.
Zapytałem ojca:
-Jak opiekowałeś się Oliverem przez trzydzieści dwa lata?
- To nie było opiekowanie się przez trzydzieści dwa łata - odrzekł - ja po prostu codziennie
zadawałem sobie pytanie czy mogę tego dnia nakarmić Ołivera i odpowiedź zawsze brzmiała:
tak.
Przeżywaliśmy z Olwerem chwilę po chwili.
Pamiętam jak kiedyś, gdy byłem małym chłopcem, usiadłem obok brata. Byłem w domu sam
i chciałem zobaczyć czy Oliverjest naprawdę niewidomy, czy tylko tak udaje. Zbliżyłem więc
swoją prawą rękę do jego twarzy i machałem palcami tużprzedjego otwartymi oczami. On
oczywiście nie mrugnął, nie poruszył się. Choć jego oczy były brązowe, tak jak moje, były
inne.
Często do mnie należało nakarmienie Olwera w czasie kolacji: jajkiem w koszulce
zmieszanym z płatkami, ciepłym mlekiem, cukrem, bananem. Paskudztwo - myślałem nieraz-
Ja bym tego nie jadł.
Karmienie Olwera było podobne do karmienia osiemnastomiesięcznego dziecka. Głowę miał
uniesioną na odpowiednią wysokość przez podpierające ją poduszki. Jedzenie podawało mu
się łyżeczką do ust. Czuł dotyk łyżeczki, otwierał usta i połykał jedzenie. Ciągle słyszę
dźwięk łyżeczki stukającej o czerwoną miseczkę w ciszy jego pokoju.
Proszę pana, pan ma na myśli to, że on był warzywkiem.
Gdy byłem dzieckiem, bałem się ciemności i mieszkałem w pokoju razem z młodszym
bratem. Za ścianą naszego pokoju był pokój Olwera. W nocy oddzielało nas od siebie pięć
cali drewna i gipsu. Oddychaliśmy w nocy tym samym powietrzem, co Oliver, słuchaliśmy
tego samego wiatru i powoli, bez naszej wiedzy, Olwer wytworzył wokół nas pewną moc,
która zmieniła całe nasze życie. Nie potrafię wyjaśnić tego wpływu Olwera, mogę jedynie
powiedzieć, że ludzie bezsilni mają wielką moc. Słabi zawstydzają siłnych.
Kiedy miałem nieco ponad dwadzieścia lat, poznałem dziewczynę, w której się zakochałem.
Po paru miesiącach przyprowadziłem ją do domu na obiad, żeby zapoznać ją Z moją rodziną.

background image

Przedstawiłem ją, porozmawialiśmy trochę, potem mama poszła do kuchni przygotować
jedzenie, a ja zapytałem dziewczynę:
- Czy chciałabyś zobaczyć Olwera? - bo oczywiście powiedziałem jej o moim bracie.
- Nie - odrzekła. Nie chciała go widzieć. Poczułem się tak, jakby mnie uderzyła w twarz, lecz
powiedziałem coś uprzejmego i weszliśmy do jadalni.
Wkrótce potem poznałem Roe, Rosemary, uroczą, ciemnowłosą i ciemnooką dziewczynę. To
ona zapytała mnie o imiona moich braci i sióstr. Kupiła mi Małego księcia. Kochała dzieci.
Uważałem, że jest wspaniała.
Po paru miesiącach przyprowadziłem ją do domu, żeby zapoznać ją z moją rodziną.
Przedstawianie, krótka rozmowa, obiad. Potem przyszła pora bym nakarmił Olivera.
Poszedłem do kuchni, wziąłem czerwoną miseczkę, jajko, płatki, mleko i banana i
przygotowałem posiłek dla brata. Potem, pamiętam, nieśmiało zapytałem Roe czy chciałaby
pójść ze mną na górę i odwiedzić Olivera.
- Oczywiście - odpowiedziała i poszliśmy na górę. Usiadłem przy łóżku Olwera, a Roe stała i
patrzyła na niego przez moje ramię. Podałem bratu pierwszą łyżeczkę jedzenia, potem drugą.
- Czy mogę go pokarmić? - zapytała Roe. - Czy mogę? - pytała bez skrępowania, bez
przymusu, ze współczuciem. Dałem jej więc miseczkę i karmiła Olwera kolejnymi porcjami
jedzenia.
Którą dziewczynę poślubilibyście? Dzisiaj Roe i ja mamy trójkę dzieci.

Rozdział III

Skończyłem artykuł dla Reader's Digest.
- Wysłałem to - powiedziałem do Roe, kładąc się spać, ucałowałem ją na dobranoc i
zasnąłem.
Roe była w ciąży z naszym trzecim dzieckiem. David miał pięć lat, Karen dwa. Miałem dość
spraw, których z radością i niepokojem oczekiwałem i nie miałem czasu myśleć o tym, jak
redakcja przyjmie mój artykuł.
Dziecko poruszało się w brzuchu mojej żony. David prosił mnie, żeby mu zrobić łuk i strzały.
Karen nie przesypiała jeszcze całej nocy. Co drugi tydzień oceniałem sto prac moich uczniów.
Pod koniec lutego 1985 roku Digest zwrócił moją opowieść z uwagami, które miałem
przejrzeć. Byłem rozczarowany.
Tej nocy rozmawiałem z Roe, a raczej Roe do mnie mówiła, na temat artykułu, redaktorów,
cierpliwości, umiejętności pracy z ludźmi, rozbieżności opinii, akceptacji. Mówiła mi o tym
wszystkim. Ja miałem ochotę potargać swój artykuł i zapomnieć o nim, przyjąłem jednak radę
Roe, przemyślałem wszystko w ciągu następnych dwóch dni i wysłałem do Readers Digest
dwu-zdaniową odpowiedź:
Szanowni Państwo,
Dziękuję za to, że zechcieli Państwo poświęcić czas na przeczytanie tekstu o Oliverze i
przekazanie mi swoich uwag, Zastanowię się, co mogę zrobić z tym artykułem.
A tym, co zrobiłem jeszcze tego samego dnia, było wysłanie dwuzdaniowego listu do The
Wall Street]ournal:
Szanowni Państwo,
Załączam tekst, który napisałem w tym miesiĄcu. Sądzę, śe mógłby on przemówić do wielu
ludzi jako przesłanie nadziei, przesłanie triumfu.
W następnym miesiącu czekałem na odpowiedź zJournala i spróbowałem napisać na nowo
artykuł do Reader's Digest. W tym czasie Roe urodziła Michaela, naszego drugiego syna,
chłopca ważącego dziesięć funtów i siedem uncji.
Telefon do Wall Street Journal:

background image

- Dzień dobry, mówi Chris de Vinck. Mniej więcej miesiąc temu wysłałem do was artykuł i
ciekaw jestem czy zdecydowaliście Państwo coś w tej sprawie?
- Proszę chwileczkę poczekać. Łączę z redakcją.
-Dziękuję.
Telefon kliknął i miałem połączenie.
- Pan de Vinck? -Tak.
- Mówi John Fund. Interesuje nas pana artykuł, ale jest trochę za długi. Pod koniec tygodnia
dam panu znać czy go wykorzystamy.
- Bardzo dziękuję.
Pod koniec tygodnia zadzwoniła do mnie Barbara Phillips z zespołu redakcyjnego.
- Panie de Vinck chcemy puścić pana artykuł o bracie, któregoś dnia w przyszłym tygodniu,
ale musimy go skrócić. Po prostu nie mamy dostatecznie dużo miejsca na stronie, aby
wydrukować cały tekst.
Czy pamiętacie Clarence, anioła stróża w filmie Franka Capry It's a Wonderful Life
(Wspaniale żyć) Clarence zmieniła życie George'a.
Czy pamiętacie jak w sztuce Szekspira brat Jan zaniedbał doręczyć list brata Laurentego do
Romea? Postępek brata Jana ściąga na Romea nieszczęście.
Każdy może spojrzeć wstecz na jakiś konkretny moment w swoim życiu i powiedzieć: tak, to
wydarzenie zmieniło moje życie. Albo: ta osoba pomogła mi stać się tym, kim jestem.
Kiedy spotkałem Roe... tak, to była jedna z tych niezwykłych chwil. Urodzenie się trojga
naszych dzieci... to były wydarzenia, które zmieniły moje życie. Kiedy przeczytałem poezję
Williama Carlosa Williamsa i powieść Zabić drozda, dorosłem.
Kiedy Barbara Phillips ze stosu niezamówionych tekstów leżących na jej biurku, wybrała
mój, kiedy pomyślała, że z tym tekstem należy coś zrobić, zmieniło się moje życie, chociaż
wówczas o tym nie wiedziałem.
Byłem zawiedziony, że moja opowieść musi zostać nieco skrócona, ale pocieszałem się, że w
każdym razie to przesłanie nadziei i radości pójdzie w świat.
I tak, 10 kwietnia 1985 roku The Wall Street]Jurnal zamieścił na swoich stronach krótki esej
o moim małym, nic nie znaczącym bracie. Tekst zatytułowano Siła bezsilnych - nauka od
brata. Byłem im wdzięczny.
Z biegiem lat nauczyłem się tego, że pisarz nie pisze w izolacji. Bez pomocy innych nie ma
udanej kariery. Miło mi było dołączyć do Emily Dickinson i pisać, głównie poezję, w swoim
pokoju w suterenie, a to, co skończyłem, trzymać w biurku. Trzymałem swoje utwory dla
siebie, podobnie jak ukrywałem przed rodziną imię swojej pierwszej dziewczyny, ale potem,
po dziesięciu latach pisania przeze mnie wierszy, coś się stało - coś czego ciągle nie potrafię
wyjaśnić. Mogę jedynie powiedzieć, że odkryłem głód dzielenia się swoim pisarstwem z
innymi. Nagle zrozumiałem, że za pomocą maszyny do pisania mógłbym dokonać więcej, niż
mogę osiągnąć w sali szkolnej.
Prawdziwy pisarz jest nauczycielem, przede wszystkim i zawsze nauczycielem. Uwierzyłem,
ż

e jest jakaś radość, coś co mogę wydobyć ze swojej maszyny do pisania, a co mogłoby

zmienić coś w świecie. Wszyscy dochodzimy do tego momentu. Uwierzenie w to i działanie
pod wpływem tej myśli, określa kim jesteśmy.
Będę zawsze wdzięcznyTimowi Fergusonowi z zespołu redakcyjnego The Wall Streetjournd.
Był on pierwszą osobą, która wydrukowała coś z mojej prozy. Rok wcześniej wydał napisany
przeze mnie tekst o moim dorastaniu wśród ludzi, którzy opowiadali mi różne historie i o tym,
ż

e uważałem to za wspaniałe. Tim był również osobą, która zadecydowała o wydrukowaniu

opowieści o Oliverze.
Twardy, pedantyczny Wall Street Journal, Barbara Phillips, Tim Ferguson, John Fund
uważali, że mogę pisać. Potrzebowałem trzech lat, aby w to uwierzyć.

background image

Wieczorem tego dnia gdy mój esej ukazał się w Journalu, dzwonił do mnie jeden z
redaktorów New York Post. Nie dosłyszałem jego nazwiska.
- Chcielibyśmy przedrukować pana artykuł w jutrzejszym wydaniu Posta. Czy możemy
wysłać do pańskiego domu fotografa, żeby zrobił zdjęcie pana i pana rodziny?
Nie bardzo zrozumiałem o co mu chodzi.
- Chcielibyśmy mieć zdjęcie. W jutrzejszym The Post chcemy wydrukować artykuł o
Oliverze.
Pamiętam, że mój rozmówca miał brytyjski akcent i był bardzo uprzejmy, śpieszył się, ale był
uprzejmy. -O.K. Zgoda.
- Dobrze. Proszę pozwolić, że połączę pana z naszym fotografem. Bardzo panu dziękuję. A
czy Biały Dom już się z panem skontaktował?
- Proszę? - zapytałem.
- Och, powiedziałem panu więcej niż powinien pan w tej chwili wiedzieć. Właśnie
dowiedzieliśmy się, że Biały Dom próbuje się z panem skontaktować.
Poczułem się w tej chwili jak Dorotka, kiedy wyszła ze swojego zdemolowanego domu, który
wylądował w Krainie Czarnoksiężnika Oz.
- Nie - powiedziałem - nikt stamtąd do mnie nie dzwonił.
- Pozwolę sobie połączyć pana z naszym działem fotografii. Jeszcze raz dziękuję - i mój
rozmówca odwiesił słuchawkę.
Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, co Oliver uczynił dla naszego społeczeństwa w
dniu 10 kwietnia 1985 roku. Wkrótce miałem dowiedzieć się o zadaniu, które Oliver nadal
wypełniał, chociaż już od pięciu lat nie żył. Wkrótce miałem poznawać siłę bezsilnych.
Cudownie było wiedzieć, że miliony ludzi, wróciwszy do domu po ciężkim dniu pracy,
trzyma na kolanach gazetę, zawierającą moje słowa. Niech żaden pisarz nie traci z oczu
swojego zadania. W co ja się wpakowałem? Zadzwoniłem do The Wall Streetjoumal.
- Dzień dobry, mówi Chris de Vinck.
- Dzień dobry - odpowiedziała Barbara - Gratuluję. Czego? - pomyślałem. Oni wydrukowali
mój artykuł.
- Dzwonili do mnie z The Post. Chcą jutro zamieścić mój esej o Oliverze. Czy to jest w
porządku? Niewiele wiem o tym piśmie i o załatwianiu takich spraw. Chcą mi zrobić zdjęcie.
Barbara zapewniła mnie, że Post często przedrukowuje ich materiały.
- To dobrze, że chcą to zrobić. Ich strona redakcyjna cieszy się dużym uznaniem.
- Świetnie - odpowiedziałem cichym głosem - Aha, ten człowiek z The Post mówił coś o
Białym Domu. Czy pani wie o co chodzi?
- Och, dowiedział się pan. Chcieliśmy, żeby to była niespodzianka. Faktycznie, dzwonił do
nas ktoś z Białego Domu i prosił o pana adres i numer telefonu. Prezydent chce do pana
zadzwonić lub napisać. Czytał pana tekst dziś rano.
- Prezydent?
- Od dwóch lat pracuję nad stroną redakcyjną Jo-urnala i nie przypominam sobie, żeby
prezydent telefonował do nas w sprawie czegokolwiek, co wydrukowaliśmy.
No, Oliver - pomyślałem - jesteś w stanie poruszyć prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Odłożyłem słuchawkę i wszedłem do salonu, gdzie Roe karmiła naszego nowonarodzonego
syna Michaela.
- Roe, nowojorski Post chce nam zrobić zdjęcie.
- Mam nadzieję, że się nie zgodziłeś. Przez moment żałowałem, że tak nie było.
- Zgodziłem się.
- Chris, wiesz przecież jaką mam tremę w takich sytuacjach. Powinniśmy byli najpierw o tym
porozmawiać. Jak mogłeś. ;
-Ale tu chodzi o dobrą sprawę. Dzwoniłem do Jourtuila.
-W porządku, którego dnia mają przyjechać?

background image

- Za godzinę.
- Za godzinę!
- Fotograf jedzie już z Nowego Jorku.
- Chris! Popatrz na mnie! - ciągle jeszcze karmiła Michaela. - Popatrz na dom. Gdzie on ma
zrobić to zdjęcie? Popatrz na ten tapczan. Za godzinę?
Próbowałem uspokoić Roe, że dziury w tapczanie są niewidoczne, a ona wygląda bardzo
ładnie.
Roe uśmiechnęła się, zaniosła Michaela do łóżeczka i poszła na górę przebrać się.
-Aha, Roe! - zawołałem- chyba dostaniemy jakąś wiadomość od prezydenta.
- Świetnie, czy on także przyjedzie za godzinę? Czy czasami robicie coś bez napomknienia o
tym najpierw mężowi lub żonie?
-Naprawdę, Roe. Barbara Phillips zjoumala powiedziała, że prezydent może zatelefonować
albo napisać list.
Następnych parę chwil spędziliśmy na zbieraniu zabawek dzieci i wpychaniu butów i
czasopism pod tapczan.
- Chyba powinniśmy poczęstować czymś fotografa? Może ciastem?
- Ciasteczka owsiane, które wczoraj zrobiłaś są świetne.
Pół godziny później zadzwonił dzwonek u drzwi.
- Dzień dobry, jestem z Posta.
- Prosimy.
Aparat fotograficzny, torba z wyposażeniem. Rozmowa.
- Gdzie chciałby pan zrobić zdjęcie? - zapytałem.
- Może sfotografowałbym pana z żoną jak siedzicie na tapczanie? Może moglibyście wziąć na
ręce dziecko? Macie więcej dzieci?
- Tak, mamy jeszcze syna i córkę. Właśnie poszli do łóżek - powiedziałem i poszedłem na
górę do sypialni dzieci.
- Karen, zejdź na chwileczkę na dół. Jeden pan chce nam wszystkim zrobić zdjęcie.
- Dobrze, tato - chętnie skorzystała ze sposobności, aby wyjść z łóżka.
- David, na dole jest mój znajomy, który chce nam zrobić zdjęcie. Pójdziesz tam na chwilę z
Karen i ze mną?
-A mogę zabrać Whiskersa? Whiskers jest pluszowym kotem, którego kupiłem Davidowi dwa
lata temu.
- Oczywiście, że możesz.
11 kwietnia na stronie siódmej nowojorskiego Posta znajdował się artykuł o Oliverze, a nad
nim zamieszczono olbrzymią fotografię przedstawiającą mnie, Roe, Karen, Davida,
maleńkiego Michaela i Whiskersa. Siedzieliśmy wszyscy na tapczanie, który kupiliśmy osiem
lat temu, na samym początku naszego małżeństwa. Był wystrzępiony i wypłowiały, ale
funkcjonalny.

Rozdział IV

Przed pięciu laty, na wiosnę 1980 roku, nieśliśmy trumnę Olivera: z jednej strony ja i dwóch
moich braci, z drugiej trzech zakonników z Weston.
Szliśmy od kaplicy wąską drogą, prowadzącą na wzgórze, a potem przez cmentarz. Za nami
podążała reszta rodziny, a zakonnicy śpiewali pieśni triumfu i radości.
Pamiętam, jak umieściliśmy trumnę na linach i drewnianych listwach nad otwartym grobem.
Pamiętam, jak wyciągnęliśmy listwy i złapaliśmy za liny. Powoli opuściliśmy trumnę Olivera
na dno grobu, wyciągnęliśmy liny i zaczęliśmy sobie podawać łopatę.
Najpierw matka, po niej ojciec, a potem wszyscy po kolei nabieraliśmy na łopatę ziemię i
kamienie i wrzucaliśmy je do ciemnego otworu.

background image

Nigdy nie zapomnę dźwięku kamieni uderzających w trumnę i odskakujących od jej
metalowej powierzchni.
Nigdy nie zapomnę jak matka powoli machała łopatą, gdy rozrzucała mokrą ziemię po
przestrzeni otworu. To dobrze - myślałem.
- Chris - przywitała mnie żona, gdy 11 kwietnia popołudniu, czyli nazajutrz po ukazaniu się
artykułu, wróciłem ze szkoły do domu. - Telewizja CBS prosi, żebyś do nich zadzwonił. Chcą
się dowiedzieć czy prezydent będzie do ciebie dzwonił. Telefonowali też z radia WABC.
Dziennikarka stamtąd chce, żebyś w niedzielę wieczór wystąpił z nią w programie talk show.
- Czego ja dokonałem - myślałem. - Czego dokonał Oliver?
Wczesnym wieczorem otrzymałem telefon od Dorothy Rabinowitz, redaktorki i dziennikarki
z New York Post. Nigdy dotąd jej nie spotkałem, ale poświęciła chwilę czasu, by zadzwonić
do mnie z pracy.
- Chris - powiedziała (wiele osób, które przeczytały mój artykuł o Oliverze zwraca się do
mnie po imieniu) - Chris, chcę ci pogratulować świetnego artykułu o twoim bracie.
Jedną z przyjemnych stron bycia pisarzem jest otrzymywanie niespodziewanych telefonów i
listów od czytelników.
- Chris, chcę cię przed czymś ostrzec. Jesteś młody i właśnie zaczynasz pisać. Trzymaj się
tekstów literackich. Nie daj się złapać w pułapkę pisania artykułów dla czasopism kobiecych.
Tonacja i struktura twojego eseju ma charakter literacki. Ja też byłam nauczycielką
angielskiego. Trzymaj się pisania literackiego.
Spośród wszystkiego co powiedziano o moim artykule, właśnie to sprawiło mi największą
radość. Być może - myślałem - jestem pisarzem. Być może mogę więcej wydobyć na
powierzchnię.
Kiedy byłem chłopcem, miałem kota, który nazywał się Geisha. Codziennie gdy wracałem ze
szkoły, kot czekał na mnie na frontowym ganku. Kiedy szedłem pospacerować po lesie, kot
podążał za mną. Codziennie wieczór przed położeniem się spać, wychodziłem na trawnik na
podwórzu za domem i głośno wołałem w ciemność: Geisha! Geisha! Chodź Geisha! Geisha,
Geisha!
Słyszałem w oddali szelest suchych liści. Wiedziałem, że biegnie do mnie kotka - czasem od
strony bagna, czasem od strony kurnika. Zawsze przybiegała do mnie, w moje ramiona i
zanosiłem ją do łóżka.
Którejś nocy wołałem i wołałem, czekając aż usłyszę znajome dźwięki kota biegnącego do
mnie wśród nocy.
- Geisha! - wołałem i nasłuchiwałem.
- Geisha! - usłyszałem słabe wołanie powtarzające jej imię i przestałem wołać. To było moje
echo odbijające się od stodoły sąsiada, znajdującej się trzy domy dalej. Nie po raz pierwszy
słyszałem to echo, ale po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że jeżeli mój głos był
dostatecznie silny, żeby przedostać się przez podwórze i pola i powrócić do mnie, to inni
ludzie w sąsiedztwie z pewnością słyszeli mój krzyk i poczułem się zawstydzony. Od tamtej
nocy, klaskałem w ręce. Nigdy więcej nie wołałem kota.
Dlaczego osiągamy wiek, kiedy czujemy się zawstydzeni tym, że nas słyszą? Tragiczne jest
to, że zbyt wielu z nas przenosi to zawstydzenie w wiek dorosły.
Po latach, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Columbia, zacząłem pisać swoje pierwsze
wiersze. Początkowo były to moje próby zapełnienia pustki po utracie dziewczyny, którą
kochałem, ale potem zaczęło mną kierować coś innego. Przestałem nagle wstydzić się
wołania w ciemności.
Pisałem i pisałem od stycznia 1974 roku przez całą wiosnę po dwa, trzy, czasem cztery
wiersze dziennie i co dziwne, pamiętałem te wszystkie wiersze choć nie starałem się uczyć
ich na pamięć. One po prostu zostały ze mną, w liczbie prawie sześćdziesięciu do czasu, gdy
uzyskałem dyplom.

background image

Tamtego lata spędziłem z rodzicami dwa tygodnie w Kanadzie na wybrzeżu rzeki
Madawaska, w środkowym Ontario.
Pierwszego dnia wypożyczyliśmy małą motorówkę. Po południu spuściłem tę łódź na rzekę.
Byłem sam. Wydawało mi się, że jest to świetne miejsce by posłuchać brzmienia moich
wierszy wypowiadanych na głos. Byłem pewien, że hałas silnika i duża odległość od brzegu
dają gwarancję, że nikt mnie nie usłyszy. Płynąc środkiem rzeki i mijając w dużej odległości
kąpiących się, rybaka w doku, dziewczyny opalające się na plaży, wypowiadałem głośno
dramatyczne rymy, modulując głos.
Niemal wyśpiewywałem moje wiersze ponad dźwiękiem ryczącego silnika. Potem
przestawiłem ster i pomknąłem do domu.
Pełen słońca i pokoju usiadłem na plaży z wyborem wierszy W.B. Yeatsa. Chwilę później
usłyszałem łódź, bardzo podobną do mojej, mijającą mnie w pewnej odległości. Ponad
terkotem i bełkotem silnika słyszałem jak śmieje się i rozmawia trzech nastolatków.
Słyszałem wyraźnie każde wypowiadane przez nich słowo: Chcesz jeszcze płynąć? Mam
pieniądze. Kupmy sobie w mieście wodę sodową.
Nie wiedziałem, że dźwięk tak dobrze niesie się po wodzie. Nic dziwnego, że ludzie na
odległym brzegu unosili głowy i machali do mnie, gdy ich mijałem wygłaszając "prywatnie"
poetyckie zaklęcia. Poczułem się głupio.
Gdy minęło lato, rozpocząłem swoją karierę nauczycielską. Potrzebowałem trzech lat na to,
ż

eby uświadomić sobie, że im bardziej odkrywam swoje serce, im głośniej wypowiadam to,

co widzę i czuję, tym bardziej moi uczniowie słuchają.
Teraz, gdy jestem pisarzem, każdej nocy, siedząc przy biurku staram się wysłać w ciemność i
poprzez wodę dźwięk mojego głosu w nadziei, że ktoś pomacha do mnie lub wykrzyknie, jak
moje echo, pozdrowienie: Hej! Ja też myślę tak jak ty!
Jestem przekonany, że tego właśnie potrzebujemy dzisiaj w Ameryce, tego wołania, które
słyszymy w wier' szu Walta Whitmana Do nieznajomego:
"Nieznajomy przechodniu! Nie wiesz, jak pożądliwie na ciebie spoglądam".
Starałem się jak najlepiej wyjaśnić to wszystko mojej nowej znajomej z New York Post.
- Piszę poezję od dziesięciu lat - mówiłem Dorothy - Gdybym miał wybrać rodzaj pisarstwa, z
którego miałbym się utrzymywać, byłaby to poezja, ale lubię również pisać eseje.
Opowiedziałem trochę Dorothy o mojej poezji. Rozmawialiśmy o literaturze, pisaniu
artykułów, pracy nauczycielskiej.
- Gdybyś kiedykolwiek potrzebował pomocy, zadzwoń. Przyślij mi coś z tego, co piszesz -
powiedziała -Umówmy się kiedyś na lunch. Nie telefonuj do mnie w czwartki, wtedy
przygotowuję swoją kolumnę Posta.
Dzięki Oliverowi spotkałem tę życzliwą kobietę. Dla pisarza, dla każdego człowieka, takie
spontaniczne słowa zachęty są prawdziwym darem.
Teraz, w pokoju Olivera, na poduszce pięknie zasłanego pustego łóżka, matka położyła
metalowy krzyż.
Ś

ciana jest ciągle trochę poplamiona przez kawałeczki groszku i ziemniaczków puree, gdyż

Oliver wypluwał jedzenie, którego nie lubił.
Jednak w pokoju Olivera jest pewien obraz, który pojawia się i znika, kiedy powoli otwieram
i zamykam oczy.
Pamiętam dokładnie gdzie stało każde drzewo na naszym podwórzu. Pamiętam, gdzie stał
oryginalny stół kuchenny, który zrobił mój ojciec, aby nasza liczna rodzina miała gdzie usiąść
do posiłku. Wszystko w naszym dzieciństwie miało swoje miejsce - stałe, pewne, znajome.
Południowo-wschodni róg pokoju Olivera był jego miejscem, jego kontynentem. Gdy umarł,
gdy jego trumna została wysunięta przez otwarte okno salonu, okno, którego nigdy wcześniej
za mojego życia nie otwierano, pokój Olivera stał się fotografią oprawioną w ramy jego

background image

pustego łóżka, zamkniętej komody i wypłowiałych zasłon- obrazem, migawką fotograficzną,
którą ze sobą noszę.
Stale przechadzam się pomiędzy wspomnieniami o bracie, rodzinie, dzieciństwie, z jednej
strony, a przyszłością i swoją własną śmiercią, z drugiej.
Z pokoju Olivera wychodziło się do długiego korytarza, który oddzielał nasze pokoje: trzy
były po jego prawej, a jeden po lewej stronie. Był to wąski, niepozorny korytarz - do czasu
pewnego letniego popołudnia, gdy rodzice byli na zakupach, a bracia i siostry czytali,
malowali lub bawili się gdzieś w domu. Odkryłem nagle, że mogę oprzeć lewą rękę i nogę na
jednej ścianie, a prawą rękę i nogę na przeciwnej i wyjść aż pod sufit, jak pająk wspinający
się między równoległymi podpórkami swojej sieci.
Ilekroć uprawiałem tę wspinaczkę, obawiałem się, że ktoś może usłyszeć głośny stukot, gdy
przestawałem klinować się między ścianami i spadałem plecami w dół na twardą podłogę.
Wtajemniczyłem w końcu w swój sekret moją siostrę Annę, która czasami dołączała do mnie.
Wciśnięci między dwie ściany, z głowami dwa lub trzy cale od sufitu, prowadziliśmy nasze
osobiste rozmowy w stylu Mary Poppins. Pamiętam, jak zanosiliśmy się śmiechem.
Wspominam to jako jeden z pierwszych przypadków, gdy byłem w czymś zaklinowany w
sposób mający znaczenie. Wtedy, jako dziecko, za jedyną znaczącą sprawę uważałem
reprymendę, której udzielą mi rodzice, jeśli tylko ktoś odkryje ślady moich butów na
ś

cianach. Nikt ich nie odkrył.

Jakże często przeżywamy jakąś nieistotną chwilę, która później w naszym życiu powraca do
nas w innym, znaczącym świetle.
Dzisiaj, niespodziewanie dla samego siebie, jestem znowu zaklinowany między dwoma
różnymi ścianami, które dźwigają mnie w górę: moje własne dzieci i moich rodziców.
Odczuwam nagle równowagę pokoleń, ciągnących mnie z obu stron. To środkowe położenie
ma swoje znaczenie. To, czego nie wiem, należy do mądrości i nego ojca i mojej matki, a to
co wiem, jest mi ujawniane w małych czynach trojga moich dzieci.
Czasem żałuję, że nie mogę być moim ojcem, ale znam niebezpieczeństwa jakie ma
zwierciadlane odbicie. Czasem żałuję, że nie mogę być moim synem, ale znam
niebezpieczeństwo stłamszenia nowej nadziei.
Wszyscy odważamy się wychodzić poza naszą zwykłą egzystencję: powyżej tego, co
możemy robić i poniżej miejsca, na którym już byliśmy.
Pamiętam tę sobotę, kiedy jako nastolatek pojechałem wraz z kilkoma kolegami do grot
Howe Caverns w stanie Nowy Jork. Mieliśmy wielką ochotę coś zrobić i jazda windą w dół
poprzez skały, by pooglądać stalaktyty i stalagmity, wydawała się dość sensownym
pomysłem.
Pamiętam, że gdy wysiedliśmy z windy i weszliśmy do grot, myślałem o przebywaniu pod
powierzchnią, z dala od światła, rodziców i nauczycieli, a przekonałem się, że to zejście
poniżej wszystkiego, co dotąd znałem, nie daje mi nic, prócz ciemności, wilgoci i ciszy, w
której słychać tylko echo mojego głosu.
Po spacerze poprzez warstwy ziemi leżące poniżej zwykłej codzienności, z zadowoleniem
powróciłem na powierzchnię.
Ciemność w grocie objawiła mi swoją prawdę, podobnie jak moja podróż w górę, w
przeciwnym kierunku, w stronę słońca, wiele lat później, gdy czułem, że wzniosłem się
powyżej średniego poziomu.
Zeszłej jesieni moja matka organizowała swoją pierwszą wyprzedaż garażową. Narzędzia,
krzesła, komódki, zegary, zabawki, które nagromadziły się w domu przez trzydzieści lat,
zostały wyciągnięte na trawnik przed domem. Roe i ja spędziliśmy ten dzień u rodziców.
Wywieszaliśmy na każdym przedmiocie białą etykietkę z ceną, nosiliśmy przedmioty dla
klientów, odbieraliśmy pieniądze.

background image

Gdy ustał poranny napływ poszukiwaczy okazji, nastąpiła przerwa w pracy, więc Roe i moja
matka poszły do domu zjeść lunch i ogrzać się. Ojciec grabił nieliczne liście, dzieci
wchodziły w krzaki rododendronu i wychodziły z nich, a ja postanowiłem wspiąć się na sosnę
przed domem, czego nie robiłem od dwudziestu lat.
Wspinaczka była trudna. Suche i nowe gałęzie utrudniały mi swobodne posuwanie się w górę.
Po paru chwilach wykręcania się i przepychania zdołałem osiągnąć wierzchołek drzewa,
który chwiał się pod moim ciężarem.
Będąc na wierzchołku drzewa zauważyłem, że przerosło ono trzypiętrowy dom, w którym
nauczyłem się wypowiadać swoje imię. Kiedy poprzednio wspinałem się na to drzewo,
sięgało drugiego piętra. Dwadzieścia lat później ten dom, mój dom, był nagle mniejszy, a ja
byłem wyższy, sięgałem ponad dach mojego dzieciństwa. Kołysałem się, niemal jak szalony,
wysoko ponad moim ojcem, matką, żoną i dziećmi i wcale mi się to nie podobało.
Możemy łatwo wyjść ponad naszą rodzinę, myśleć o wielkiej przygodzie, kołysać się wśród
wierzchołków drzew i odlatywać w palące słońce, ale ja zszedłem na dół.
ś

ywica sosny przykleiła się do moich rąk na parę dni, przypominając o mojej winie, o

wejściu na miejsce, które było poza i ponad tym, co uważam za centrum, środek naszej
prawdziwej egzystencji: domy, matki, ojców, żony i dzieci.
W czasie ostatnich kilku lat mojej pracy pisarskiej powoli odkryłem gdzie można znaleźć
najlepszy materiał: w środku. Po jednej stronie jest wielka radość miłości, a po drugiej wielki
smutek nienawiści. Oba te ekstrema istnieją w naszym zwykłym, codziennym świecie, lecz
nie możemy przez całe życie chodzić w ciemności po podziemnych grotach ani też nie
możemy wznieść się ponad otoczenie i zniknąć w oślepiającym świetle. To na zwykłej ziemi
nadajemy dzieciom swoje nazwiska i usprawiedliwiamy się przed rodzicami. To w
kombinacji ciemności i światła, w cieniach, na tej zwykłej ziemi, przeżywamy nasze
prawdziwe namiętności.
Najlepsze, co możemy zrobić, to zaklinować się pomiędzy ścianami.

Rozdział V

Oliver nie mógł wypowiedzieć swego imienia ani też żadnego słowa w żadnym języku. Nie
mógł okazać gestem zgody ani przerażenia. Nie mógł unieść rąk. Nie widział. Bezradny?
Bezużyteczny? Ciężar? Wstyd?
Dajcie mi swoich słabych i cierpiących. My, ludzie. Aby utworzyć doskonalszy naród.
Wierzymy w te prawdy. Ufamy Bogu. Oliver. Proste. Mój brat. Wszyscy ludzie są stworzeni
równymi. Siła bezsilnych.
Szanowny Panie de Vinck!
Nieczęsto w prasie codziennej spotykam artykuły równie poruszające jak ten, który napisał
Pan dla Wall Street Journal z 10 kwietnia.
Czasami przywykamy do myślenia, że najsłabsi spośród nas, tacy jak Pana brat Oliver, są
ciężarem, który musimy znosić z stoicką cierpliwością. Pan jednak pokazał, że mogą nam oni
udzielić najlepszych lekcji miłości. Pana esej pomoże poznać tę prawdę wiełu ludziom.
Nancy przyłącza się do moich najlepszych życzeń. Niech Pana Bóg błogosławi
Z wyrazami szacunku Ronald Regan
Stale nadchodziły kolejne listy.
Szanowny Panie de Vinck!
Nie mam Pana adresu, inaczej nie pisałbym do Pana na adres The Wall Street Journal.
Przeczytałem właśnie Pana inspirujący esej Siła bezsilnych i mam nadzieję, że ten list do
Pana dotrze.
Moja żona 18 łat temu zaczęła organizować olimpiady specjalne. Od tego czasu oboje
przeczytaliśmy masę artykułów o ludziach upośledzonych umysłowo, lecz nie przypominam

background image

sobie, żeby jakikolwiek tekst poruszył mnie bardziej niżpański. Postanowiłem więc napisać
do Pana list z gratulacjami i z podziękowaniami za całą miłość, jaką okazał Pan Oliverowi.
Dziękuję zwłaszcza za to, że podzielił się Pan tym doświadczeniem z innymi.
Czy udzieliłby Pan Olimpiadom Specjalnym zgody na skopiowanie Pana artykułu i rozesłanie
go do tych, którzy tak bardzo nam pomagają w organizowaniu naszych olimpiad? Mam
nadzieję, że pozwoli nam Pan podzielić się z nimi tym, co Panu dał Olwer.
Serdecznie pozdrawiam
Sargent Shriver
Szanowny Panie de Vinck!
Ksiądz John Ahearn udostępnił mi Pana artykuł wydrukowany w jednym z tegorocznych
numerów The Wall Street Journal, a potem przedrukowany w New York Post. To, co Pan
pisze, jest pięknym świadectwem o wartości ludzkiego życia i o potrzebie miłości w domu.
Dziękuję za tego rodzaju inspirację, którą czerpią z tego artykułu czytelnicy pańskiego
pięknego przesłania.
Niech Bóg nadal błogosławi Panu, Roe i Waszym dzieciom.
Biskup Rodimer Paterson, New Jersey
Redakcja The Wall Street Journal
Tekst pana de Vinck, zamieszczony w Journalu wśród tych wszystkich opowieści o
nabywaniu, przejmowaniu i negocjacjach biznesowych, ma jasne przesłanie. Musimy
przyjrzeć się sobie i naszemu postępowaniu z innymi łudźmi i starać się pamiętać, co jest
naprawdę ważne w życiu.
Sprawą najważniejszą jest charakter i współczucie ludzkiego serca. >
Z poważaniem
MelńnSchlechter Nowy Jork
Szanowny Panie de Vinck!
W Wall Street Journal ze środy 10 kwietnia znalazłem Pana artykuł, który do głębi mnie
poruszył. Nie tylko byłem pod wrażeniem ludzkiej wymowy pańskiej opowieści, ale jestem
nią również zainteresowany z przyczyn zawodowych, gdyż moja praca polega na zbieraniu
funduszy oraz administrowaniu znajdującym się w Izraelu ośrodkiem dla niewidomych dzieci
z wielorakim upośledzeniem.
Chciałbym prosić o pozwolenie na wysłanie tego artykułu do naszych przyjaciół w
społeczności amerykańskiej, jako krzepiącego serce przejawu ludzkiego współczucia.
Z poważaniem
Paul H. Goldenberg Kem Or, Nowy Jork, N.Y.
Szanowny Panie de Vinck!
Nie miałbym za złe pańskiej pierwszej dziewczynie, że nie chciała odwiedzić pańskiego
brata. Niektórzy ludzie są po prostu tak skonstruowani. Nie potrafią tego zrobić. Jestem
jednym z nich.
Serdecznie pozdrowienia
JackKahn Floryda
Szanowny Panie de Vinck!
Bardzo rzadko zdarza mi się wzruszać do łez, ale przy czytaniu pańskiego artykułu oczy
wilgotnieją nawet takiemu twardzielowi, jak ja. Bardzo inspirujące było to czytanie o miłości,
odwadze, wytrwałości i zrozumieniu, które pokazali Pańscy rodzice, opiekujący się w domu
przez trzydzieści trzy lata waszym unieruchomionym w łóżku, niewidomym i upośledzonym
Ołiverem. Dwa fragmenty artykułu były szczególnie ważne i wzruszające.
Gdy rodzice dowiedzieli się, że ich syna nie da się wyleczyć i lekarz powiedział im, śe
Olwera można umieścić w domu opieki, powiedzieli: "Przecież on jest naszym synem. To
oczywiste, że zabierzemy go do domu". Może poruszyło mnie to dlatego, że jako ojciec
dwuletniego chłopca jestem szczególnie uczulony na tego rodzaju sprawy, ale myślę, że

background image

wrażenie, jakie robią słowa: "to oczywiste", bierze się stąd, że jest to zwięzłe odrzucenie
spodziewanego argumentu o "jakości życia" i jego wszelkich, katastrofalnych w skutkach
przejawów. "To oczywiste" jest zwięzłą i pozbawioną wątpliwości afirmacją wartości
ludzkiego życia.
I jeszcze, pamięta Pan, jak pańska matka tłumaczyła, że Olwerjest tego rodzaju
błogosławieństwem, które nie jest natychmiast widoczne? Jakże pokrzepiający kontrast
wobec współczującego tłumu, który upośledzonych ludzi (narodzonych i nienarodzonych)
postrzegajako niewygodnych, przeklętych, obciążających i mniej wartościowych.
R. Michael Ke Illinois
Szanowna Redakcjo!
Rzadko mówi się o tym, że Oliver i tacy jak on mają "prawo do życia" i godności, bez
względu nawartości jakie wyznaje dana rodzina. Maleńka Doe była chyba czymś więcej niż
warzywkiem, ale zagłodziła się na śmierć w kącie szpitala, gdyż jej rodzina i lekarze nie mieli
zbyt wielkiego szacunku dla świętości życia, chyba że to życie spełniało uznawane przez nich
kryteria.
Jakże to prawdziwe, że ci, którzy lekceważą historię, będą musieli przeżyć ją ponownie! W
roku 1920 w Niemczech wydano książkę The Release of the Destruction of Life Devoid of
Value (Wydanie zniszczeniu istot niewartych życia). Nie był to początek "etyki" wartości
ż

ycia, lecz jej krystalizacja. W wyniku opublikowania tej książki - lub etyki przedstawionej w

tej książce - elita (lekarze, psychiatrzy, profesorowie, prawnicy) zaczęła niszczyć "życie
pozbawione wartości": opóźnionych w rozwoju, upośledzonych, starców, weteranów-
inwalidów pierwszej wojny światowej - wszystkich bezużytecznych zjadaczy chleba!
Oskarżono o to Hitlera! Jego holokaust byl jedynie zastosowaniem na większą skalę tamtych
przenośnych urządzeń do zagazowywania, rozbudowaniem ich do rozmiarów obozów
zagłady, gdzie zabito nie tylko sześć milionów śydów, ale także sześć milionów Cyganów,
Słowian i innych "gorszych" rodzajów ludzi- Pytam się, dlaczego holokaust lat trzydziestych i
czterdziestych określa się wybiórczo jako holokaust "narodu żydowskiego"? Dlaczego piętno
holokaustu ma obciążać wyłącznie Niemców? Nieżyjący już Frederic Wertham w swej
książce A Sign for Cain: an Explanation of Human Violence (Piętno Kaina, Wyjaśnienie
agresji wśród ludzi) stwierdził, śe holokaust nie był "sprawą ściśłe narodową, gdyż sprawcy
nie mieli trudności ze znalezieniem kolaborantów - i to nawet aktywnych - w innych krajach.
Nie jest to miniony epizod historyczny, gdyż jest on ciągle w dużym stopniu nierozwiązany
prawnie, politycznie, psychologicznie i edukacyjnie. Nie była to rozwydrzona orgia
prymitywnej agresji, lecz działanie na wielką skalę, trwające przez lata i prowadzone z
pedantyczną starannością".
Czy ta etyka "jakości życia" nie jest ciągle żywa i czyjej wpływy na elitarnych uniwersytetach
i w elitarnych towarzystwach stale nie rosną? Czy ta "jakość życia" nie jest w rzeczywistości
powszechną obecnie etyką cywilizacji zachodniej? Czy nie ma wielu tak zwanych
ż

ydowskich i chrześcijańskich kościołów, które uparcie ją popierają? Co rozumie się przez

"kontrolę populacji"? Degeneracja zaszła tak daleko, śe rodzice sami przynoszą swoje dzieci
i życzą sobie ich eliminacji. Kto powiedział, że Hitler nie wygrał wojny? Z poważaniem
Demain Whiteside Kalifornia
Szanowna Redakcjo!
Współczucie, poświęcenie - a nade wszystko miłości zrozumienie okazane drugiemu
człowiekowi, przewyższają wszelkie ludzkie osiągnięcia. Szczerze oddana
Russell Adkins Texas
Drodzy Chrisie i Roe!
Na imię mam Gertruda i mam sześćdziesiąt cztery lata. Mam dwoje wspaniałych dzieci:
Jamesa i Kathleen i siedmio-ro wnuków, a za tydzień ma się urodzić jeszcze jeden.

background image

Mam męża, który ma siedemdziesiąt cztery lata i choruje na chorobę Alzheimera. Jest on
teraz moim niemowlakiem.
Gertruda Feeney New York
Szanowni Państwo,
Dziękuję za umieszczenie na czołowym miejscu Waszego pisma opowieści o Oliverze i danie
nam sposobności do zastanowienia się nad prawdziwą "jakością życia" - współczuciem,
miłością, dobrocią oraz głębią ludzkiego smutku i cierpienia, które w rzeczywistości stanowi
kułisy prawdziwej radości. Z wyrazami szacunku
Stuart W Ferguson Wilłiamsburg, Virginia
Szanowna Redakcjo!
Parę lat temu, podczas pobytu w Des Moines, wysłuchałem wraz Z śoną homilii, którą
wygłaszał ksiądz odprawiający mszę. Mówił o kanonizacji Elizabeth Seton i zachęcił nas do
obejrzenia tego obrzędu, który miał być transmitowany z Rzymu przez telewizję satelitarną.
Komentując to wydarzenie, ksiądz powiedział, że jest do głębi wzruszony, bo gdy był w
seminarium, chodził po tym samym miejskim bruku, w tym samym co ona stuleciu. Jej
kanonizacja nie była więc dla niego jak opowieść o ascecie Z dawnych czasów, który całe
wieki temu ślęczał w murach klasztoru nad pokrytymi kurzem księgami. Przeciwnie, Elżbieta
Seton była dla niego pewnym symbolem i powinna być tym symbolem dla nas wszystkich.
Symbolem wielu otaczających nas świętych, bez skargi lub wyżalania się wykonujących
zwykłe -aw rzeczywistości niezwykłe - codzienne prace, nieopiewane i niewysławiane,
Ś

więtych nie mających czasu na "nocne czuwanie lub szturmowanie bram nieba". Są oni

"świętymi przez gotowanie posiłków i zmywanie naczyń", do czego dodałabym przewijanie,
pudrowanie zasypką i karmienie niemowlęcia lub słabego starca.
Wygłaszający homilię ksiądz nie wątpił, że wśród zgromadzonych w tym kościele, a także w
innych kościołach w całym kraju, jest wielu przyszłych świętych, wystarczy rozejrzeć się
wokół siebie, aby ich zobaczyć.
Dziękuję za wydrukowanie na łamach Joumała homilii o bohaterach, tak, o świętych, których
dobre uczynki są światłem w tym nieznośnym świecie.
Z poważaniem
George Sulliwan Illinois
Oliver nie mógł ruszać rękami, mrużyć oczu, szeptać, stać. Nie był w stanie utrzymać łyżki,
napisać listu, objąć ramieniem. Był jednak w stanie poruszyć prezydenta Stanów
Zjednoczonych, kandydata na wiceprezydenta, biskupa, przywódców żydowskich, lekarzy,
mechaników, prawników, sprzedawców dywanów, sekretarki.
W następnych miesiącach artykuł o Oliverze przedrukowano w następujących
wydawnictwach: Readers Digest, Catholic Digest, chicagowskie pismo Sun, Post, Read
Magazine, New Covenant, Catholic New York, Campus Life. Poproszono mnie o wystąpienie
w radiu i telewizji, a kolejne listy trafiały na moje zawalone papierami biurko.
Co skłania mężczyznę lub kobietę do sięgnięcia po pióro i napisania listu? Poeci znają ten
sekret. Powieściopisarz rozumie tę sprawę. Wszyscy mamy momenty głębokiego zrozumienia
uniwersalnych prawd, choć na zewnątrz wydaje się, że są to całkiem zwyczajne chwile. Ci,
którzy zajmują się sztuką, starają się z rzeczy zwykłych uczynić niezwykłe, a z rzeczy
niezwykłych zwyczajne.
"Każda chwila jest oknem na wszystek czas" - napisał Thomas Wolfe w powieści Spójrz ku
domowi, ankleli. Gdy ta chwila przyciągnie naszą uwagę, odkładamy bieżące zajęcie i
ś

piewamy, tańczymy, marzymy albo piszemy wiersz, komponujemy symfonię lub piszemy

list.
Uświadomiłem sobie, że to, co najbardziej osobiste, najważniejsze w naszym życiu
prywatnym, jest uniwersalne dla nas wszystkich.

background image

W pierwszym roku mojej pracy nauczycielskiej nie rozmawiałem z uczniami o mojej miłości
do żony, o zachwycie w jaki wprawia mnie głos drozda podczas nadchodzącego zmierzchu.
Wahałem się, czy powiedzieć uczniom o tym, jak samotny czułem się w college'u albo o tym,
ż

e jadąc autem do pracy, mówię na głos: Boże, dziękuję Ci za Roe i dzieci.

Jednym z powodów, dla których o tym nie mówiłem było to, że nie chciałem, aby się ze mnie
ś

miano. W miarę upływu lat uświadomiłem sobie, że właśnie o tych sprawach pragną słyszeć

młodzi ludzie. Zrozumiałem, że to, co było we mnie najważniejsze, było również
najważniejszymi rzeczami, których miałem uczyć. Uważam, że nauczyciel powinien być
wzorem duchowym, politycznym, społecznym i intelektualnym i mówić o miłości,
sprawiedliwości i Hamlecie.
Jedną ze smutnych spraw naszych czasów jest według mnie to, że staramy się być osobami
prywatnymi, pozostającymi w ukryciu, stojącymi z boku. Jestem przekonany, że musimy
wrócić do tajemnicy siebie i powoli otworzyć zamknięte drzwi. To, kim jesteśmy, będzie się
stale ujawniało w najbardziej niespodziewanych miejscach, na przykład na stronach The Wall
Street Journal.
Tato, podobał mi się ten żuk.
Pan ma na myśli to, że on był warzywkiem.
Bóg wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć.
Przecież on jest naszym synem. To oczywiste, że zabierzemy go do domu.
Którą dziewczynę poślubilibyście?
Często myślę o Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa i duchu Marleya, powracającym do
Scrooge'a, aby go ostrzec. Myślę o trzech duchach, które pokazują Ebenezerowi to, co
pozostawił w świecie dawnym i obecnym.
Oliver uczył mnie żyć w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jego stan ciągle kazał mi
myśleć o tym, kim mógłby być, kim jest i kim zostanie: świętym.
To jest część tajemnicy. Podobnie jak przemieniony Scrooge przy końcu opowieści, serce
Olivera się śmiało, i jemu to wystarczało. Ja natomiast musiałem wysilić wzrok, aby zobaczyć
ten śmiech. Dowiedziałem się, że duch Olivera przeszły, obecny i przyszły żyje we mnie i w
nas wszystkich. Oliver był fizycznie i umysłowo upośledzony, ale nie był upośledzony
duchowo.
Moi rodzice nauczyli mnie patrzeć na Olivera i widzieć. Zdołałem zebrać to, co widziałem,
uporządkować barwy, dni, lata i napisać esej. Duch Olivera, ikona Olivera zostawiła obraz na
stronach The Wall Street Journal, ikonę, którą wszyscy wyraźnie widzimy: tajemnicę, rzeczy,
które nie mijają, które pozostają z nami. Ducha Świętego. Możemy stanąć przed Oliverami
ś

wiata i zobaczyć wyraźnie, kim jesteśmy.


Rozdział VI

Szanowny Panie de Vinck!
Dziękuję za wzruszające opowiadanie zatytułowane Siła bezsilnych - nauka od brata. Rok
temu urodziło się nasze drugie dziecko, córka. śona i ja jesteśmy przekonani, że z nią także
przeżylibyśmy wiele szczęśliwych chwil. Tego ranka, gdy się urodziła spodziewaliśmy się
normalnego porodu i zdrowego, radosnego dziecka. Rzeczywistość była zupełnie inna. Kiedy
Lauren (tak ją nazwaliśmy) wykonała swój pierwszy wdech, wciągnęła z nim dużą ilość
smółki.
Gdy moja żona dochodziła do siebie po porodzie, ja przez resztę dnia i w ciągu nocy
czuwałem, czekając na oddziale intensywnej opieki nad noworodkami. Nie mogłem
zrozumieć dlaczego nas to spotkało. Ani moja żona, ani ja nie jesteśmy doskonali, ale zawsze
uważaliśmy siebie za dobrych ludzi. Czy zrobiliśmy coś, czym zasłużyliśmy sobie na to? A

background image

Lauren? Czy ona coś złego zrobiła? Myślę, że wszyscy zadajemy sobie te pytania, gdy
spotyka nas takie nieszczęście.
Gdy Lauren leżała na małym łóżeczku, wokół którego pośpiesznie krążyli lekarze, miła
pielęgniarka zwróciła się do mnie, mówiąc:
- Panie Guilbault, może pan dotknąć swojego dziecka.
Niezgrabnie wyciągnąłem rękę i Lauren ścisnęła mój mały palec, a ja popatrzyłem jej w oczy.
Chciałem jej powiedzieć, że jeśli wyzdrowieje, to będę najlepszym ojcem, jakiego mogłaby
sobie wymarzyć.
Nazajutrz popołudniu Lauren umarła, a lekarz pozwolił mi potrzymać ją w ramionach. Tak,
jak dla Pana Ołiver, tak dla mnie Lauren była najbardziej bezbronną osobą jaką kiedykolwiek
widziałem. Bez respiratora w ogóle nie mogłaby żyć. Jednak, żyjąc tak krótko, zdołała
zmienić mnie na zawsze.
Kiedy myślę o Lauren, to nie o tym jak cierpiała, ale o tym jak złapała mój palec i
patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Ja w jej oczach widziałem piękno i miłość. Często
zastanawiam się, co ona widziała w moich.
PeterR. Guilbaułt Rhode Island
To jest tajemnica, rzeczy, które pozostają. Możemy spojrzeć w oczy Lauren, możemy
spojrzeć w oczy Olive' ra i zobaczyć kim jesteśmy.
Co widziała Lauren w oczach swojego ojca? Co widział Oliver poprzez opiekę i głos mojej
matki? Jest coś ukrytego w krzesłach, ścianach, w zegarach.
"Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi niż się wydaje naszym filozofom, drogi Horatio".
Wiliam Szekspir wiedział o tym widzeniu. Wszystko ma jakieś wnętrze, a to wnętrze nie jest
nigdy dokładnie zdefiniowane, pomimo nauki i filozofii.
Gdy otrzymałem te wszystkie listy, gdy otrzymałem list od ojca Lauren, zdałem sobie sprawę,
ż

e natknąłem się na tajemnicę, wpadłem w środek zalegającego pyłu, który jest materią

wielkiej literatury, sztuki i muzyki -życie i miłość, oczywiście.
Co zrobilibyście z listem pana Guilbault? A także z pozostałymi listami? Oczywiście
odpisałem na nie, a było ich prawie sto. Jednakże w wielu z nich było coś, czego nie mogłem
po prostu poskładać i schować do metalowej szafki na dokumenty.
Wiele osób przysłało mi listy o swoich "bezsilnych". Pewna kobieta napisała o swoim mężu
cierpiącym na chorobę Alzheimera. Sekretarka napisała o tym, jak przez czternaście lat
opiekowała się chorą babcią. Małżeństwo z Waszyngtonu napisało o swoim dziecku, które
urodziło się z połową mózgu wystającą z czaszki. Matka z Florydy napisała o synu, który był
taki sam jak Oliver. Ksiądz z Seattle napisał o bracie, chorym na zespół Downa. Peter
Guilbault napisał o swojej córce Lauren.
Co mógłbym zrobić z tymi listami - zastanawiałem się.
A raczej, co powinienem z nimi zrobić? Podążyłem ścieżkami, które otwierały się przede
mną.
Rozpoznałem w tych listach wspólnotę cierpienia i wspólnotę miłości, te sprawy, które
poruszają nas wszystkich. Postanowiłem zebrać tych ludzi, których poznałem dzięki
Oliverowi. Oliver skierował do mnie Petera Guilbaulta. Pojadę do niego. Oliver wprowadził
do mojego życia Lauren. Pojadę zobaczyć czy potrafię zrozumieć znaczenie tej maleńkiej
dziewczynki, która żyła tylko jeden dzień.
Napisałem do pana Guilbault list z wyjaśnieniem, że chcę napisać tę książkę, a on zaprosił
mnie do siebie.
Jadąc na Rhode Island zastanawiałem się jak daleko ośmielę się sięgać w głąb tej sprawy. Jak
daleko będzie mi wolno posunąć się w pytaniach zadawanych Peterowi i Barbarze, młodym
małżonkom, którzy napisali do mnie po przeczytaniu artykułu o Oliverze.
Jakże często chodzimy na spotkania towarzyskie w gronie znajomych i nie próbujemy nawet
dowiedzieć się, kim naprawdę są poszczególne osoby.

background image

Tak więc, zapytałem dwoje nieznanych mi ludzi czy mogę przyjechać do nich do domu,
usiąść z nimi przy stole i usłyszeć od nich opowieść o najważniejszych, najbardziej
delikatnych, najboleśniejszych sprawach w ich życiu.
Tam gdzie jest ból i pamięć, tam ciągle jeszcze jest niezagojona rana, trwają dźwięki i
barwy... ale jest również alchemia... alchemia smutku, który "może zostać przemieniony" -
jak mówi Pearl Buck. "Może on zostać przemieniony w mądrość, która, nawet jeśli nie daje
radości, może jednak dać poczucie szczęścia".
Chciałem wiedzieć czy ci ludzie dadzą wam i mnie mądrość, dar z siebie. Czy podzielą się z
nami tym, co nie minęło, choć ich jednodniowe dziecko zmarło dawno temu?
Tutaj, w słowach ojca, przedstawione jest to wszystko, co pozostało z Lauren Guilbault. Oto
czego może dokonać Lauren.
Zaraz po śmierci Lauren, lekarz posłał mieszkającą w pobliżu pielęgniarkę do domu, po
aparat fotograficzny. Zrobił zdjęcie Lauren, leżącej na małym podium. Nie było to prawdziwe
łóżko, lecz rodzaj miękkiego posłania i prześcieradła. Otaczały ją rurki i lampy.
Doktor przeprosił za słabą jakość zdjęcia. Gdyby nie jego życzliwość, nie mielibyśmy po niej
ż

adnej pamiątki.

Jednym ze sposobów uporania się ze śmiercią Lauren było szperanie w książkach
medycznych. Nigdy wcześniej nie słyszałem o smółce. Pierwszy stolec niemowlęcia formuje
się wtedy, gdy dziecko jest jeszcze w łonie matki. Wydalony zostaje zaraz po porodzie, jest
czarny i podobny do smoły - smółka.
Kiedy po dziewięciu miesiącach normalnego przebiegu ciąży, Barbara zaczęła rodzić, Lauren
z jakiegoś powodu przeżyła stres. Nie otrzymywała wystarczającej ilości tlenu. Być może
łożysko owinęło się wokół jej szyi i na zasadzie odruchu Lauren wydaliła swój pierwszy
stolec, gdy była jeszcze w łonie Barbary.
Dziecko stale wdycha płyny z pęcherza płodowego, ale ponieważ naczynia krwionośne w
płucach są zaciśnięte, nie wyrządza mu to żadnej szkody.
Kiedy Lauren się urodziła, wraz z pierwszym oddechem wciągnęła smółkę, która została
zassana do ust i płuc. Było to jak wciągnięcie melasy. Naczynia kapilarne i pęcherzyki płucne
nigdy się nie otworzyły.
Siedziałem w poczekalni, ponieważ Barbara miała mieć cesarskie cięcie. Jestem wrażliwy,
więc doszliśmy oboje do wniosku, że najlepszym miejscem dla mnie będzie poczekalnia.
Zobaczyłem, że z sali porodowej wypadła pielęgniarka, za którą podążali położnik i pediatra.
Szedłem za nimi, gdy nieśli Lauren do tego oszklonego miejsca gdzie leżą noworodki... do
sali noworodków. Lauren wyglądała normalnie. Wydawało mi się, że jest z nią wszystko w
porządku. Ruszała się.
Z sali noworodków wyszedł lekarz.
-Jest pewien problem z pana dzieckiem. Wciągnęło smółkę. To jest dosyć częste i w zasadzie
nie stanowi dużego problemu, ale ostrożność nakazuje mi przekazać Lauren na oddział
specjalny noworodków w szpitalu położniczno-pediatrycznym.
Wtedy zacząłem się denerwować. Miałem ochotę płakać.
- Ależ panie Guilbault. To będzie tylko na parę dni. Wkrótce dziecko będzie tu z powrotem,
razem z pana żoną.
- Dobrze.
W ciągu pół godziny przyjechał po Lauren zespół ze szpitala położniczno-pediatrycznego.
Zrobiono jej zdjęcia rentgenowskie. Trzymałem córkę na rękach i patrzyłem jak lekarz ocenia
jej zdjęcia.
- Proszę pana, pana dziecko jest bardzo, bardzo chore.
Przekazałem Lauren z moich ramion w ręce zespołu medycznego. Odwiedziłem Barbarę i
udałem się do szpitala ginekologiczno-pediatrycznego. Lauren była już umieszczona na tym
podium, które wygląda jak małe łóżeczko. Nie miała żadnej pieluszki. Była przytomna.

background image

Rozejrzałem się po oddziale i zobaczyłem inne dzieci. Większość z nich była wcześniakami.
Niektóre miały rozszczepione podniebienie. Patrząc na te niemowlęta zdumiewałem się, że
ż

yją - takie małe były niektóre z nich.

Lauren ważyła osiem funtów. Całkiem duże, zdrowe, pełne energii dziecko. Kolor ciała był
trochę kiepski, była sina.
Kiedy przynieśli mi ją pokazać, była blada i sina. Doktor poprosił mnie żebym na chwilę
wyszedł, gdyż chcą podłączyć Lauren do respiratora.
Wyszedłem do holu i zapaliłem papierosa, potem pozwolono mi wrócić na salę. Sytuacja
wyglądała niedobrze. Lekarz powiedział mi, że robią Lauren zdjęcia co godzinę i że jej stan
się pogarsza.
Lauren była podłączona do respiratora za pomocą tego urządzenia, które porusza się w górę i
w dół oraz do aparatu wydającego piszczące sygnały, który widuje się w telewizji. Była
podłączona przewodami do różnych urządzeń.
Lekarz powtarzał mi, że jej stan najpierw bardzo się pogorszy, zanim cokolwiek zacznie się
poprawiać. Byłem zdumiony uczciwością tych porządnych ludzi. Nigdy nie zwodzili mnie, że
Lauren wyzdrowieje. Ani razu mi tego nie powiedzieli. Gdy próbowałem podsunąć im te
słowa, usłyszałem:
-Nie, panie Guilbault. Proszę posłuchać: pana dziecko jest o wiele bardziej chore niż
którekolwiek z obecnych na sali.
O tym, że Barbara jest w ciąży dowiedziałem się 24 lipca 1983 roku. Był czwartek wieczór i
byłem z kolegą w mieście.
Od kilku miesięcy staraliśmy się o poczęcie dziecka. We czwartek Barbara poszła zrobić
sobie badanie krwi. Nie mówiłami o tym, gdyż nie chciała rozbudzać moich nadziei.
Wieczorem odebrała wynik - był pozytywny. Kiedy wróciłem z miasta, czekała na mnie w
drzwiach. Pamiętam słowa, którymi mnie powitała:
- Zrobiłam sobie dzisiaj badanie krwi i wynik jest pozytywny. Jestem w ciąży!
Stałem jak osłupiały. Barbara myślała, że jestem niezadowolony, a do mnie po prostu jeszcze
to nie dotarło. Musiała powtórzyć: jestem w ciąży. Objąłem ją, a potem zaczęliśmy
wydzwaniać do wszystkich naszych krewnych.
Bardzo się cieszyłem, ale jednocześnie trochę się bałem. Taka wielka rzecz... taka niezwykła.
To było nasze pierwsze dziecko. Byłem wcześniej żonaty, Barbara też była już zamężna.
Miała syna, Tommy'ego. Naszym pierwszym dzieckiem była Lauren, ale Tommy'ego też
kochałem. Naprawdę jest i zawsze będzie moim pierwszym dzieckiem. Lauren była dla nas
pierwsza w inny sposób. To było niesamowite.
Parę dni później zacząłem rozmyślać: Czy temu podołamy? Czy dom jest dostatecznie duży?
Martwiłem się takimi głupimi sprawami.
Kiedyś, gdy po skończeniu szkoły średniej pojechałem do Colby, za nic nie chciałem żyć w
małym miasteczku. Chciałem mieszkać w dużym mieście i zarabiać dużo pieniędzy.
Gdy ukończyłem college zależało mi tylko na zarabianiu pieniędzy. Musiałem mieć pracę i
dużo zarabiać. Chodziłem do restauracji i jeździłem mercedesem. Miałem dwa mercedesy.
Jeździłem na narty do Vail. Myślałem: Pokażę wszystkim, że jestem kimś. Moje poczucie
własnej wartości było związane z tym, co mogłem kupić.
Gdy Barbara poczuła pierwsze ruchy dziecka, był wieczór i oglądaliśmy telewizję. Nic mi nie
powiedziała, ponieważ myślała, że to tylko gazy, takie bąbelki. Wiedziała, że ja z zewnątrz
tego nie poczuję. Tylko ona mogła czuć, że coś takiego dzieje się w jej ciele. Wolała zaczekać
aż poczuje prawdziwe kopanie, czego rzeczywiście było potem sporo.
Gdy ciąża trwała około cztery i pół miesiąca, Barbara poczuła ruchy, które odbierała wyraźnie
jako obracanie się dziecka. Była podekscytowana. Chciała natychmiast zacząć nosić ubrania
ciążowe.

background image

Mamy taką kuzynkę, Brendę, która jeżeli planuje zajście w ciążę, zaczyna nosić sukienki
ciążowe.
Barbara wtedy bardzo chciała być w ciąży. Jej poprzednie małżeństwo rozpadło się, gdy była
w szóstym miesiącu ciąży z Tommym, nie miała więc z kim przeżywać oczekiwania na
dziecko. Teraz było zupełnie inaczej. Miała męża i chciała, żeby się o nią troszczył, co zresztą
z chęcią robiłem.
Barbara zjadała wielkie ilości lodu. Ona uwielbia coca-colę i wodę sodową z lodem. Napełnia
całą szklankę lodem. Ilekroć zaglądałem do lodówki, nie było w niej lodu, natomiast
wszędzie stały szklanki z resztką wody na dnie.
Pod koniec ciąży bardzo dokuczała jej zgaga i jedzenie lodu sprawiało jej ulgę. Lekarz nie
zapisał jej żadnych lekarstw i ostrzegł przed zażywaniem środków przeczyszczaj ących,
wobec czego żuła lód, dosłownie go żuła. Cały czas mówiłem jej, że zrujnuje sobie zęby.
Pamiętam jak dziecko zaczęło kopać. Sypialiśmy zawsze na boku, przytulając się na przemian
do swoich pleców. Pewnej nocy poczułem, że coś mnie z tyłu nacisnęło. Początkowo
myślałem, że to Barbara.
- Poczułeś? - zapytała.
Dziecko.
Myślała, że nie jestem specjalnie przejęty tym, że dziecko się rusza, ponieważ nic nie
mówiłem. Większość ludzi mówi: O, jak to dziecko kopie! ale ja po prostu usiadłem i
myślałem o tym, co to znaczy, o tym, że to dziecko naprawdę jest w Barbarze. Skąd się ono
wzięło? Jakiż to przedziwny cud. Prawdziwa tajemnica. To nie było tylko proste stwierdzenie,
ż

e Barbara będzie miała dziecko. To była prawdziwa tajemnica. Rodzaj cudu.

Starałem się wyobrazić sobie w jakiej pozycji jest dziecko, bo czułem, że ta wypukłość
pojawia się to z jednej, to z drugiej strony brzucha Barbary. Nie wiedziałem czy to była
główka, czy łokieć, czy coś innego.
Około tydzień przed urodzeniem się Lauren oglądaliśmy program o narodzinach dziecka.
Pokazano w nim cud narodzin, zaczynając od samego poczęcia. Widzieliśmy dziecko w łonie
matki wdychające płyny z pęcherza płodowego.
Nie mogliśmy się zdecydować, jakie imię wybrać dla dziewczynki. Dla chłopca mieliśmy
imię Steven Francis, co do tego byliśmy dość zdecydowani, ale dla dziewczynki nie mieliśmy
wybranego imienia. Przejrzeliśmy milion imion.
Chciałem nazwać dziewczynkę Stevie. Barbara sądziła, ze lubię to imię, ponieważ tak nazywa
się dziewczyna z grupy rock and rollowej, ale nie miała racji. Mnie po prostu podoba się to
imię. Potem myśleliśmy o nazwaniu córki Stephanie i używaniu zdrobnienia Stevie, ale
Barbara nie lubi imienia Stephanie.
Osobą, która wybrała imię, była Barbara. Przewertowaliśmy wiele książek, aż wreszcie
zobaczyliśmy reklamę telewizyjną z Lauren Bacall i wtedy Barbara powiedziała: Lauren jakie
to piękne imię. Nie Laurie ani Laura. To są zwykłe imiona, natomiast Lauren to już coś
innego. Bardzo ciężko było nam powiedzieć Tommy'emu o śmierci Lauren.
- Mama urodzi inne dzieci. Możesz mieć inną siostrę.
- Wiem - odrzekł. - Mama będzie gruba. Będzie w ciąży. Pójdzie do szpitala i dziecko umrze.
Powiedzieliśmy Tommy'emu co się stało, jeszcze tego samego wieczoru, w szpitalu.
Zaprowadzono mnie na dół, do poczekalni, w której samotnie siedział Tommy. Był zupełnie
sam. Poczekalnia była słabo oświetlona.
- Twoja siostra nie przyjedzie do domu. -Czemu?
Rodzice Barbary są bardzo religijni. Myślę, że chcieliby żebyśmy powiedzieli coś takiego jak:
Bóg zabrał twoją siostrzyczkę, ponieważ pragnął ją mieć u siebie, w niebie lub coś w tym
rodzaju. Nie chciałem tak mówić. Przedstawiałoby to Boga w złym świetle. Nie chciałem,
ż

eby Tommy był zły na Boga lub żeby myślał, że gdyby bardziej pragnął tej siostry, to może

background image

Bóg by ją nam zostawił. Tommy mógłby mieć poczucie winy, jak gdyby to on był winien, że
siostra zmarła. Powiedzieliśmy Tommy'emu tylko tyle:
- Twoja siostra nie przyjedzie do domu. Umarła.
-Czemu umarła?
- Była tak bardzo chora, że nikt nie był w stanie jej pomóc.
- Widzę, że Bóg nie wysłuchał mojej modlitwy. Nie bardzo wiedziałem, co na to powiedzieć.
- Ona była tak chora, Tommy, że nawet Bóg nie mógł jej pomóc.
Powiedziałem mu tak, ponieważ sam tak myślałem. Nie okłamywałem go. Tak myślałem.
Czytałem kiedyś książkę o mężczyźnie, któremu rozpada się życie. Ktoś mu tłumaczy, że
ż

ycie jest podobne do pięknego gobelinu, który widzi tylko Bóg. Człowiek patrzy na tę

tkaninę z dołu i nie widzi całości. Gdyby mógł, podobnie jak Bóg, zobaczyć cały gobelin,
przekonałby się, że wszystko w nim układa się w pięknie zaplanowaną całość.
To tłumaczy poczynania Boga, ale nie pomaga osieroconym ludziom. Poza tym jakiemu
Bożemu planowi miała służyć śmierć Lauren? Jaki element planu stanowiła? Jaki plan jest
wart tego, by mu poświęcić niemowlę?
Widywałem już zmarłych, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego jak kruche jest życie. Czym
są narodziny życia? Owej nocy modliłem się, a nieczęsto to robię, prosząc: Boże, spraw żeby
wyzdrowiała - tak, jak prosi się o prezent na gwiazdkę. Myślę, że każdy modli się w ten
sposób. Sporządza się listę prezentów, a kiedy Bóg nie daje tego, o co się prosi... tej nocy,
gdy toczyła się walka o życie Lauren... robiono jej co piętnaście minut badanie krwi. Około
pierwszej w nocy lekarz pokazał mi wyniki tych wszystkich badań.
-Jeżeli w ciągu dwudziestu minut będzie to szło tak jak dotąd, będziecie musieli podjąć
decyzję - powiedział - Pomogę wam ją podjąć.
Powiedział mi, że nie ma pewności, ale jeżeli u mojej córki nic się nie zmieni, na pewno
mózg zostanie uszkodzony. Było bardzo prawdopodobne, że tak się stanie. Wtedy moja
modlitwa się zmieniła. Nie modliłem się już: Spraw, żeby wyzdrowiała lecz: Pomóż nam
Boże, w ten lub inny sposób. Nie wiedziałem, o co mam się modlić.
Gdy Lauren umierała, gdy następnego dnia umarła, byłem zły. Myślałem podobnie jak
Tommy: Bóg nie wysłuchał mojej modlitwy. Potem jednak poszedłem odwiedzić Barbarę.
Było tam wiele osób, które naprawdę przejmowały się tym, co nas spotkało: lekarze,
pielęgniarki, nasze rodziny, pracownicy szpitala. Lekarz, który zaraz po śmierci Lauren zrobił
jej zdjęcie, nie musiał go robić.
Myślę, że być może Bóg wysłuchał moich modlitw w inny sposób, bo Lauren wprawdzie
odeszła, ale było przy nas wielu ludzi, którzy nam współczuli.
Byli oczywiście i nadal są tacy, którzy mówią: Nie rozumiem czemu chcesz o tym
rozmawiać. Po prostu zapomnij o tym, stłum to. Ale ja nie chcę być chory przez następne
dziesięć lat. Nie chcę nie być w stanie o tym mówić. Nie chcę pozwolić, żeby uzewnętrzniło
się to w inny sposób, na przykład jako niechęć posiadania dzieci w przyszłości, bo jedno już
straciłem i nie byłbym w stanie jeszcze raz czegoś takiego przeżyć.
Moja matka straciła trzynaścioro dzieci. Miała trzynaście poronień. Bardzo chciała mieć
córeczkę i nigdy jej nie miała. Jej ostatnia ciąża skończyła się urodzeniem martwego dziecka,
lecz była to dziewczynka.
Ludzie mi mówią: Straciliśmy córkę pięć lat temu, ale mamy inne córki... Straciliśmy jedną
pięć lat temu -mówią, jak gdyby to nie był człowiek. Właśnie dlatego, gdy zmarła Lauren
zapytałem lekarza czy mogę ją potrzymać. Wahałem się z zadaniem tego pytania, gdyż
obawiałem się, że on będzie się dziwił, po co chcę trzymać martwe dziecko. Lekarz jednak
powiedział:
-Jak najbardziej. Niemalże na to nalegamy. Chcę, żeby pan zobaczył, że to była
najprawdziwsza istota ludzka. Pana córka.

background image

Na pogrzebie zrobiłem kilka zdjęć. Lauren jest pochowana bezpośrednio nad moim ojcem.
Kościół nie pozwala nam napisać niczego na nagrobku. Chcieliśmy to zrobić, ale ksiądz i
biskup nie pozwalają nam niczego tam napisać. Szkoda, że nie możemy. To należy do historii
rodziny. Imię mojej babci już jest wypisane na nagrobku. Wie pan, że starzy ludzie każą
wypisywać swoje imiona na grobie jeszcze za swego życia?
Babcia powiedziała, że jeśli chcemy mieć imię Lauren na jej tabliczce, to żebyśmy je
umieścili tuż pod jej imieniem, ale ksiądz się nie zgodził. Chcemy, żeby na grobie było imię
Lauren.
Dorastałem mając kompleks niższości, gdyż zawsze byłem małego wzrostu. Mój ojciec był
dużym, silnym człowiekiem i chciałem być taki jak on. Miałem niewysokie mniemanie o
sobie. Chciałem, żeby mnie lubiano. Uważałem się za gorszego od innych, nie tak dobrego
jak oni. Nie wiem. Teraz lubię to miasto i ludzi.
Na początku nasze wspólne życie nie układało się gładko. Miałem problem z alkoholem.
Przez trzy lata chodziłem na spotkania dla alkoholików.
Kiedy poznałem Barbarę, wydawało jej się, że jestem niezwykły. Opowiedziałem jej o tym,
jak pojechałem do Colby, jak byłem w marynarce wojennej. Nie mogła uwierzyć, że mając
dwadzieścia osiem lat tyle już dokonałem. Ona miała dwadzieścia lat.
Nigdy nie byłem nałogowcem, który pije codziennie. Jak już mówiłem, miałem poczucie, że
jestem gorszy od mojego ojca i to prawdopodobnie zraniło moje ego. Kiedy sprawy nie
układały się po mojej myśli, kiedy życie zaskakiwało mnie czymś niespodziewanym- piłem,
ż

eby od tego uciec. Kiedy poznałem Barbarę, bałem się, że ona może mnie zranić, więc

zawsze się z tym kryłem.
Gdy przeczytałem w Wall Street Journal opowieść o Oliverze, tym, co uderzyło mnie
najbardziej, było słowo bezsilny, ponieważ na spotkaniach, o których wspomniałem,
bezsilność jest bardzo ważnym pojęciem. Dla alkoholika jest to jedyny sposób na to, aby
zachować trzeźwość. Trzeba pogodzić się ze swoją bezsilnością i uznać, że istnieje większa
moc. Trzeźwy alkoholik musi wierzyć w to, że istnieje siła większa niż on - może to być
grupa, z którą się spotyka, jakaś osoba lub Bóg. Trzeba to zaakceptować.
Wybrałem się łowić ryby spod lodu. Miałem wrócić popołudniu i zabrać Tommy'ego na
spotkanie bożonarodzeniowe dla członków stowarzyszenia Knights of Columbus. Miałem być
z powrotem o pierwszej, żeby zabrać Tommy'ego. Wszyscy ojcowie mieli przyprowadzić
swoje dzieci.
Poszedłem łowić. Zrobiłem w lodzie kilka otworów, żeby się nazywało, że poszedłem na
ryby. Niczego nie złowiłem, poszedłem do baru. Powtarzałem sobie, że mam być w domu
przed pierwszą. Miałem szczery zamiar wyjść stamtąd w porę, by zabrać Tommy'ego na
spotkanie.
Oczywiście po trzech czy czterech kieliszkach przestałem się tym przejmować i nadal
tkwiłem w barze. Tak to jest z alkoholikami. Wystarczy pierwszy kieliszek.
Zapomniałem o Tommym, Barbarze i wszystkich ważnych sprawach. Myślałem tylko o
sobie. Do domu wróciłem nazajutrz rano. Przemyślałem już sobie czekające mnie starcie z
Barbarą o to, że przez całą noc byłem poza domem i że nie poszedłem na spotkanie.
Wiedziałem, że potem pójdę do kolejnego baru. To wszystko miałem przemyślane.
Kiedy wróciłem do domu, poszedłem na górę, żeby się przebrać. Moje ubranie śmierdziało
piwem i winem.
Zmieniłem buty, spodnie i koszulę i wyszedłem do holu, gdzie natknąłem się na Tommy'ego,
który właśnie wychodził ze swojej sypialni. Było rano. Tommy wpatrywał się we mnie.
Stanął przede mną i zapytał:
-Tato?
Chciał mi zadać pytanie. Spojrzałem w dół na niego. Miał około dwóch lat i był bardzo mały.
Myślę, że go obudziłem, gdy otwierałem i zamykałem szuflady z ubraniami.

background image

Patrzyłem na niego. Spojrzał mi w oczy i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem siebie. Przez
całe lata, codziennie patrzyłem w lustro przy goleniu i nigdy nie widziałem tego, co
zobaczyłem wtedy, gdy owego dnia rano spojrzałem w oczy tego małego chłopca.
Wyszedłem z domu, usiadłem na zaspie śnieżnej i zaniosłem się płaczem. Wróciłem do domu
około czwartej po południu. Barbara i Tommy byli u jej matki. Zatelefonowałem tam i
powiedziałem:
- Barbara, nie śmiej się ze mnie, myślę, że jestem alkoholikiem. Potrzebuję pomocy.
Barbara zaczęła chodzić ze mną na spotkania. Zabawne, że siedzieliśmy na parkingu przez
około dwadzieścia minut, ponieważ przed kościołem, w którym miało się odbyć spotkanie,
stało trochę ludzi. Bałem się, że pomyślą, że idę na spotkanie alkoholików. W barze
oczywiście siedziałem przez dwanaście godzin i niczym się nie przejmowałem, ale
wstydziłem się tego, że ktoś może zobaczyć, jak idę na to spotkanie.
Na spotkaniach poznałem bardzo wrażliwych ludzi. Jeden z nich całą noc po śmierci Lauren
spędził ze mną i Barbarą. Wielu przyszło do szpitala.
Moja grupa spotykała się w sobotę wieczór. Czasem odwiedzam kilka miejsc, w których mam
wykłady. Barbara co miesiąc, dla uczczenia kolejnych czterech tygodni mojej abstynencji,
dawała mi ciastko. Minęły trzy lata. Barbara nie piecze już tych ciastek. Jest to stara sprawa.
Jestem wolny.
Kochałem Barbarę, lecz z początku nie potrafiłem jej tego okazać. Podczas wyjazdów na
rekolekcje poznałem wielu trzeźwych alkoholików. Każdy z tych, z którymi rozmawiałem,
mówił, że przez całe życie czuł się jak gdyby nosił maskę i żył w lęku, że inni zobaczą, kim
naprawdę jest.
Chciałbym myśleć, że jestem lepszym człowiekiem, ale myślę, że jestem teraz dla siebie
bardziej wymagający.
Kto wie? Może za piętnaście lat mój syn wspomni tę historię. Może pójdzie na medycynę i
będzie się zajmował dziećmi takimi, jak ta siostra, którą prawie miał. Kto wie czego dokona
Lauren?
Czy pamięta pan film It's a Wonderfull Life (Cudowne życie), w którym George odkrywa jaki
byłby świat, gdyby on nigdy się nie urodził?
Coś się w świecie zmieniło dzięki temu, że moja córka żyła przez jeden dzień.
Barbara często mówi, że po urodzeniu Lauren dałaby sobie podwiązać jajowody, ale teraz
chcielibyśmy mieć jeszcze jedno dziecko. Jeżeli będziemy je mieć, to będzie ono istnieć
dzięki Lauren. Rozmyślałem wiele o tym, jak różne rzeczy są ze sobą powiązane, jak jedna
rzecz wydaje się zadziałać dzięki jakiejś innej.
Stale powracam do ostatniego rozdziału książki Thomasa Mertona, Nowy posiew
kontemplacji:
"Im silniej upieramy się przy błędnym rozumieniu fenomenów życiowych, im bardziej
analizujemy je w kontekście naszych dziwnych teologii i złożonych celów, tym bardziej
wikłamy się w smutek, absurd, rozpacz. Ale nie ma to większego znaczenia, ponieważ żadna
nasza rozpacz nie może zmienić rzeczywistości ani splamić radości kosmicznego tańca, który
zawsze się tam odbywa. Jesteśmy rzeczywiście w samym jego środku, a on jest w środku nas,
bowiem krąży w naszym krwioobiegu, czy tego chcemy czy nie.
Jednak pozostaje faktem, że jesteśmy zaproszeni, by celowo o sobie zapomnieć, pozwolić by
wiatr porwał tę naszą okropną powagę, i przyłączyć się do powszechnego tańca".
Tak jak każdy, mam swoje problemy i codzienne zajęcia. Mam pracę i co dzień do niej
chodzę. Staram się wszystko robić dobrze.
Kiedy umarła Lauren, mówiłem sobie: Po co się wysilać? Po co starać się być dobrym? Po co
mieć dzieci? Po co się przejmować? Takie pytania przychodziły mi na myśl. Dlaczego to się
stało?

background image

Wiele razy myślałem: To przeze mnie spotkało to moją córkę. Gdybym był lepszy, to tak by
się nie stało.
Teraz w to nie wierzę.
Czuję jakby ten ból miał minąć. Myślę o niej codziennie. Myślę o niej przez około pięć minut,
potem to przemija i znowu jestem w dobrej formie. Sądzę, że ona jest aniołem.
Takich dzieci jak Lauren jest mnóstwo, więcej niż się o tym słyszy, ale ludzie nie lubią o tym
mówić. Ludzie nie chcą mówić o umierających niemowlętach.
Zdumiewają mnie ludzie, którzy nie chcą się otworzyć.
Pewnego wieczoru Barbara płakała w restauracji, a ja starałem się jej powiedzieć, jak bardzo
brakuje mi Lauren. Mówiłem, że często myślę o tym, jaka byłaby Lauren, jakby to było
zostawić ją w basenie portowym wtedy, gdy pływam, wypluwając z ust wodę i
doprowadzając ją tym do śmiechu. Tego nigdy nie będzie.
ś

eby ludzie usuwali te sprawy ze swoich myśli do tego stopnia, że są nieszczęśliwi przez

resztę swego życia - dla mnie stanowi to niemal obrazę człowieka, który żył, cierpiał i umarł.
To tak, jakby ktoś przeszedł to wszystko na darmo.
Nie mogę odżałować Lauren, lecz gdyby Barbara miała znowu zajść w ciążę, a ja
wiedziałbym, że to ma się zdarzyć, nie żałowałbym, że Barbara jest w ciąży tylko z tego
powodu, że to ma się stać.
Nie wiem, co z tego wyniosłem. Ogólny taniec? Trudno to opisać, ale jest to podejście do
różnych spraw.
W tydzień po powrocie z Rhode Island otrzymałem od ojca Lauren następujący list:
Drogi Chrisie!
Barbara i ja pragniemy Ci podziękować za to, że do nas przyjechałeś. Mam nadzieję, że było
Ci tu dobrze. Dla nas te odwiedziny miały wielkie znaczenie.
Każde z nas przeżyło śmierć Lauren w inny sposób. Mogę sobie jedynie wyobrażać to, co
Barbara czuła, gdy musiałem jej powiedzieć, że Lauren zmarła. Miłość między matką a
dzieckiem to coś, czego nigdy nie zdołam poznać. Moja żona jest wspaniałą osobą. Jest dla
mnie wielkim źródłem siły.
Jest coś, o czym chciałbym Ci powiedzieć. Nie wspominałem o tym wtedy, gdy byłeś u nas.
Według mnie to najważniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła.
Wkrótce po pogrzebie Lauren zacząłem mieć sny, a raczej serię snów. Szukałem czegoś, ale
we śnie nie wiedziałem czego. Nie były to koszmary nocne, ale byłem bardzo niespokojny.
Wpadałem na jakieś skrzynki, ale one nie były tym, czego szukałem. Były za duże. Były
poustawiane jedna na drugiej. Ten sen powtarzał się co noc, przez około dwa miesiące.
Ostatniej nocy kiedy miałem ten sen, znowu wpadłem na jakąś skrzynkę, ale różniła się ona
od poprzednich. Nie była to ta mała skrzynka, której szukałem, ale jakoś wiedziałem, śe tę
również powinienem odnaleźć. Znajdował się w niej mój ojciec. Sięgnąłem wyżej, i zaraz nad
nim, w malej skrzynce, której poszukiwałem, znalazłem Lauren. Potem już nigdy nie miałem
tego snu.
Od momentu kiedy po raz pierwszy śniłem ten sen, było dla mnie oczywiste, że w głębi serca
nie dałem Lauren odejść. Ta mała skrzynka jest oczywiście jej trumną, lecz sądzę, śe ma
jeszcze inne, znacznie donioślejsze znaczenie.
Jung często odwołuje się do "czworokątności" - czworokątnego przedmiotu lub obrazu, który
pojawiał się w snach setek jego pacjentów. Ta "czworokątność" to na przykład cztery świece
albo pokój z czterema narożnikami - występowała ona w setkach różnych odmian, ale zawsze
miała znaczenie religijne, wskazując na wewnętrzny konflikt lub poszukiwanie.
Jak wiesz, pomimo, że wychowywałem się w rodzinie katolickiej, nie chodzę na mszę, bo
teologia jest dla mnie za trudna. Zawsze wierzyłem w Boga, ale Jego miłość do mnie
uważałem za "miłość ojcowską" - miłość, na którą trzeba zasłużyć i która może zostać
odebrana. Tak myślałem. Trójcy Świętej brakowało jednego elementu, elementu "miłości

background image

macierzyńskiej" - miłości, która jest dana bez żadnych warunków i nigdy nie zostaje
odebrana.
Kiedy umarł mój ojciec, miałem wielkie poczucie winy. Bardzo go kochałem, lecz nie
wierzyłem, że zasłużyłem na jego miłość.
Nazajutrz po tym ostatnim śnie obudziłem się z przekonaniem, że on mnie kochał takiego,
jakim jestem. A Lauren w moim śnie spoczywała nad nim. Ona nas pogodziła, mojego ojca i
mnie. W pewnym sensie przywróciła mi siebie samego. Osiągnąłem pokój... oto siła
bezsilnych.
Większość ludzi uznałaby, że jestem nienormalny, że wierzę w takie rzeczy. Jestem
przekonany, że gdybym miał siłę Kościoła, do której mógłbym się odwołać, taki sen nie byłby
potrzebny. Ponieważ jej nie mam, Bóg dopomógł mi w inny sposób. Nie próbuję udawać, że
rozumiem takie sprawy. Jeżeli ktoś mówi mi, że nigdy nie zdarzyło mu się coś takiego,
odpowiadam: mnie tak.
Dla mnie stało się to możliwe dzięki życiu i śmierci Lauren. Dzięki niej moje życie i życie
tych, których kocham, jest piękniejsze. Spotkanie z Tobą i rozmawianie o Lauren także się na
to składa.
Łączę pozdrowienia Peter
Pięć miesięcy później ukończyłem opowieść o Peterze, Barbarze, Tommym i Lauren. Sprawy
się trochę uporządkowały- pomyślałem.
Byłem zadowolony ze sposobu w jaki słowa Petera zostały przeniesione na papier.
Postanowiłem zadzwonić i powiedzieć mu o tym przez telefon.
- Peter, skończyłem pisać część książki, która dotyczy Lauren. Jestem Ci wdzięczny za to, że
podzieliłeś się ze mną tym wszystkim.
Jeszcze postscriptum. Peter odpowiedział mi mocnym głosem:
- Barbara jest w ciąży. Powiedziała mi o tym w Wigilię Bożego Narodzenia.
W lecie Barbara urodziła dziecko... dziewczynkę... Katie.

Rozdział VII

Oliver mieszkał w drugim pokoju po lewej stronie holu. Pokój ten był zawsze pomalowany na
jasnożółty kolor. Oliver nie mógł tego zobaczyć, ale zawsze miał pościel w niezliczoną liczbę
kwiatków. Zasłony były przymarszczone, białe i czyste.
Kiedy Oliver wyrósł z dziecinnego łóżeczka, ojciec zrobił mu łóżko, które miało wysoką,
płaską, cienką deskę, jakby drzwi przymocowane do brzegu. Miało to zabezpieczyć Ołivera
przed stoczeniem się na podłogę, czego nigdy nie zrobił. Na prawo od łóżka stało białe
pudełko, w którym trzymaliśmy jego pieluszki i koszule.
Zawsze lubiłem opuszczać dźwignię, otwierać "drzwi" do łóżka Olivera i siadać na brzegu.
Było to wygodne miejsce. Lubiłem czuć w swojej dłoni gładką, słabą rękę brata.
Czasem mama eksperymentowała z posiłkami Olive' ra i wrzucała do miksera coś nowego.
Jeżeli Oliverowi nie odpowiadał smak przetartego groszku, pluł nim, spryskując siebie, nas i
ś

ciany szeroką strugą zielonego sprayu.

Nie było żadnej wyraźnej przyczyny konwulsji, które dokuczały Oliverowi nocą. Pamiętam,
jak budziły mnie dźwięki głębokich, ciężkich, gardłowych oddechów. Pamiętam, jak rodzice
biegli ze swej sypialni przez hol i wchodzili do pokoju Olivera. Pamiętam jak leżąc w
ciepłym, wygodnym łóżku, myślałem: Oni się nim zaopiekują. Jakże okropne są te odgłosy.
Potem zasypiałem.
Moje rodzeństwo i ja rzadko rozmawialiśmy o Oliverze. On był po prostu jednym z nas.
Kiedyś nasza siostra zrobiła mu na Boże Narodzenie pończochę na prezenty. Często także
zapraszała do domu koleżanki i chwaliła się:
- Mamy na górze anioła. Chcecie go zobaczyć?

background image

Trudno jest wyjaśniać ukrytą rzeczywistość, która nas otacza. Poeci umieją zdejmować
zewnętrzne warstwy z tego, co codziennie widzimy i wydobywać na powierzchnię ich ukryte
piękno lub prawdę.
Dom, w którym wyrosłem, dom Olivera, zawierał wiele tajemnic. W miarę jak przybywało mi
lat, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że nie są to tak niezwykłe tajemnice, jak mi
się kiedyś wydawało, ale że taki jest urok dzieciństwa. Kiedyś sądziłem, że śnieg wokół domu
napadał specjalnie dla mnie i że dostawca oleju robi zabawne miny tylko dla dwojga dzieci na
ś

wiecie: dla mojej siostry i dla mnie, gdyż widzieliśmy jak czekając na nasz pojemnik, ruszał

uszami i wykrzywiał twarz jak klaun.
Myślałem, że jesteśmy jedyną rodziną na świecie, która ma takiego brata jak Oliver.
Gdy byłem dzieckiem, sprawy duże i małe zawierały dla mnie wielkie tajemnice.
Nie lubiłem lalek. Kiedy miałem osiem lat ceniłem sobie gwizdek, szkło powiększające,
pukawkę. Lalki zagracały schody, spały w nocy w łóżku mojej siostry, a pewnego popołudnia
stały się przyczyną mojej wielkiej niedoli, gdy za pomocą kredek próbowałem ozdobić
policzki mówiącej Kathy barwami wojennymi: czerwoną, niebieską i żółtą.
Był jednak pewien krótki czas, gdy czułem niewytłumaczalny pociąg do jednej konkretnej
lalki.
Moja matka, która przybyła do Stanów w 1948 roku, przywiozła ze sobą wielką skrzynię,
zawierającą meble i wiele metalowych kufrów z napisem Queen Elizabeth, New York
wypisanym grubymi, białymi literami. Niektóre z kufrów były wypełnione ubraniami i
fotografiami, inne obrusami i koronkami. W głębi jednego z nich znajdowała się porcelanowa
lalka, którą mama miała od czasów dzieciństwa, lalka-niemowlę w beżowej koszuli nocnej i
białym czepku.
Być może lubiłem tę lalkę dlatego, że należała do mojej mamy w czasach jej dzieciństwa, a
może z powodu dreszczyku emocji, który towarzyszył znalezieniu małego, ukrytego
przedmiotu.
Pewnego popołudnia nie miałem w domu nic do roboty i zacząłem myszkować w komodzie,
która stała obok łóżka Olivera. Była to dębowa komoda używana do przechowywania papieru
pakunkowego, wyblakłych, lecz zdatnych do użytku kartek papieru, starych zdjęć i pustych
pudełek.
Otworzyłem najwyższą szufladę z prawej strony i wyjąłem z niej starannie poukładany zbiór
chusteczek do nosa, ozdobionych wyhaftowanym monogramem, których ojciec nie chciał
używać, choć podarował mu je na urodziny mój dziadek, emerytowany generał armii
belgijskiej.
Pod chusteczkami znalazłem tę małą lalkę, która miała osiem cali długości i była ubrana w
nocny strój.
Wziąłem ją do ręki i ściągnąłem jej czepek. Byłem zaskoczony, że jej głowa jest taka chłodna
w dotyku. Nie przywykłem do dotykania porcelany. Jeżeli coś nie było zrobione z plastyku,
myślałem, że nie może być zabawką.
Oczy lalki poruszały się w górę i w dół. Jej ręce i nogi były luźno osadzone w tułowiu.
Potrzymałem ją także odwróconą do góry nogami i zauważyłem, że głowa i szyja wysunęły
się troszkę z ramion. Lalka leżała w pudełku bez pokrywki, starannie wymoszczonym
bibułką. Dłonie były wielkości kostek cukru, stopy wyglądały jak kawałki kości słoniowej.
Szybko włożyłem lalkę z powrotem do pudełka, zakryłem ją chusteczkami i zamknąłem
szufladę. Przez szereg tygodni zaglądałem tam, żeby spojrzeć na lalkę, upewnić się, że ciągle
tam jest, że nadal śpi leżąc na plecach, uśmiechając się wymalowanym na twarzy uśmiechem.
Otwierałem szufladę, widziałem, że lalka ma nadal spokojnie zamknięte oczy i uspokojony,
mogłem wybiec z pokoju i zająć się strzelaniem z pukawki.
Przybywało mi lat i coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że w naszym domu
znajduje się znacznie więcej ukrytych rzeczy: sekretna przegródka w mahoniowym biurku

background image

mojej mamy, elegancka belgijska strzelba myśliwska z rzeźbionym uchwytem, owinięta w
filc, przechowywana przez ojca na biblioteczce w naszym pokoju dziennym. Przeżyłem też
dwukrotnie zdumienie związane z odkryciem w kufrze na strychu starego smokingu.
Najpierw zdumiałem się, gdyż uznałem, że znalazłem doskonały kostium na Halloween,
kostium, którego rozpaczliwie poszukiwałem przez cały październik.
Potem zaskoczyło mnie smutne spojrzenie, jakim obdarzył mnie ojciec, kiedy zbiegałem po
schodach ubrany jak na bal w 1932 roku, krzycząc: "trick-or-tre-at!" W rezultacie, zbierałem
wówczas w sąsiedztwie swoje cukierki w przebraniu włóczęgi.
Oczywiście jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic w naszym domu były sekrety Adwentu.
Nigdy nie wiedziałem, gdzie rodzice ukryli prezenty gwiazdkowe, nigdy też nie byłem
całkowicie pewien, gdzie trzymają pudełka i puszki z ozdobami i dekoracjami.
Zawsze po Bożym Narodzeniu, zdejmowaliśmy z choinki bańki i złotą gwiazdę, a mama
każdą z ozdób starannie owijała i wkładała do odpowiedniego pudełka. Nigdy nie
wiedziałem, gdzie przechowuje się te pudełka w ciągu roku - gdzieś na strychu rzecz jasna -
ale trudno było sobie wyobrazić, że te wszystkie barwy, muzyka, ferie i jazda na łyżwach,
pończochy na prezenty i same prezenty, odłożone zostały na najbliższych dwanaście
miesięcy.
Dlatego z wielką radością witałem widok stosów pudełek, które w połowie grudnia pojawiały
się na stole w jadalni i czekały na choinkę, mającą przybyć na dachu białego forda mojego
ojca. Pojawienie się tych pudełek było pierwszą prawdziwą oznaką tego, że dorośli w naszym
domu zaczynają na serio myśleć o Świętach. Była to pierwsza zapowiedź tego, że wkrótce
dom zostanie całkowicie przemieniony. Na osłonie kominka zawisną skarpety na prezenty, na
jego gzymsie świąteczne wyszywanki. Na framugach drzwi pojawią się przyklejone taśmą
kartki świąteczne, na ścianach pachnące gałązki sosnowe, a na stołach małe niebieskie,
czerwone i zielone bańki choinkowe, które babcia przywiozła kiedyś z Belgii. Ale dekoracją
ś

wiąteczną, którą w wieku ośmiu lat lubiłem najbardziej, była szopka.

Mój ojciec posiadał zdolność przemieniania rzeczy zwykłych w wytwory magii i wyobraźni.
Pamiętam sposób, w jaki zginał i przycinał zwykłą kartkę papieru maszynowego, tak źe
powstawał samolot, który wykonywał pętle i zakręty nad trawnikiem z tyłu domu. Robiąc
naleśniki, odciskał pośrodku zygzakowaty wzór z kuchennego narzędzia. Zbudował też dla
mnie i mojego brata dwa drewniane zamki, każdy z herbem, wymalowanym na zwodzonym
moście. To mistrzowskie opanowanie spraw zwyczajnych obejmowało także naszą szopkę.

Jedno z licznych pudełek ze strychu, zielone pudełko o kwadratowym kształcie, zawierało
kolorowe gipsowe figurki Józefa i Maryji, pomarańczową krowę i szarego osła. Podstawka
jednego z Trzech Króli była złamana - stawiało się go na kawałku gliny. Brodaty pasterz
klęczał na jednym kolanie, trzymając w odwróconym do góry dnem kapeluszu coś, co
wyglądało jak złote jajka. Drugi pasterz miał metalowy kij, który przesuwał się w górę i w dół
w małym otworze, wywierconym w jego dłoni. Jedna owca nigdy nie wstawała, druga leżała
na ziemi, z nogami podwiniętymi pod białą malowaną wełną. Dzieciątko Jezus leżało na
plecach, miało wyciągnięte ręce i głowę otoczoną aureolą.
Zamiast umieścić każdą figurkę na kawałku zwykłej, czerwonej tkaniny, na zwyczajnym
stole, zamiast kupić miniaturową stajenkę z aniołem przymocowanym do szczytu spadzistego
dachu, mój ojciec każdego roku za pomocą kamieni, mchu, patyków, piasku i suchej trawy
stwarzał scenerię Narodzenia. Budował szopkę w dużym metalowym naczyniu o
kwadratowym kształcie, z rowkiem wokół brzegu. W środek tego naczynia została
wprasowana duża łyżka. Gdy wspominam to teraz, wydaje mi się, że to naczynie było
prawdopodobnie formą do pieczenia, którą wkładało się do pieca. Wówczas stanowiła ona dla
mnie jeden z tajemniczych przedmiotów, przechowywanych w schowku lub w suterenie do
czasu Bożego Narodzenia.

background image

Na moich siostrach, braciach i na mnie spoczywało zadanie zgromadzenia mchu, patyków i
suchej trawy. Ojciec zbierał odpowiedniej wielkości kamienie, które składało się pod
frontowym gankiem.
Gdy już wszyscy powróciliśmy do domu, umieszczaliśmy przyniesione zbiory na starym
egzemplarzu New York Times, rozłożonym na podłodze salonu. Blacha, na której miała stać
szopka, była już przez matkę wymyta i wyłożona folią aluminiową.
Wszystko było przygotowane.
Ojciec układał trzy lub cztery kamienie tworząc małą grotę. Pokrywał skały mchem i ciemną
ziemią. Swymi dużymi dłońmi rozsypywał ziemię przed grotą i wokół niej, na całej długości
blachy. Tu i ówdzie dodawał trochę mchu i trawy, drzewo, pagórek, staw. Bóg musiał się
ś

wietnie bawić stwarzając świat - myślałem, patrząc, jak w naszym pokoju na stole znowu

wyrasta Betlejem. Była to popisowa część dekoracji przygotowywanych na Boże Narodzenie.
My, dzieci, przykładaliśmy dużą wagę do tego, by naszych świątecznych gości zaprowadzić
do szopki i pokazać im godne podziwu dzieło ojca.
Po usunięciu pozostałej ziemi i mchu, zrolowaniu i wyrzuceniu gazety, ostatnią rzeczą do
zrobienia było umieszczenie każdej figurki w odpowiednim miejscu. Tę sprawę ojciec
pozostawiał nam.
Oczywiste było gdzie mają być Józef i Maryja: w grocie. Trzej królowie byli ustawiani z
boku, w rządku, pod pewnym kątem. Krowę i osła ustawiało się zawsze po prawej i lewej
stronie Maryi i Józefa. Mały, drewniany żłóbek był oczywiście umieszczony pośrodku. Moja
siostra chciała położyć w nim gipsowe dzieciątko, lecz matka mówiła:
- Nie teraz, Mario. Dzieciątko Jezus włożymy do żłóbka w dniu Bożego Narodzenia - i siostra
posłusznie odkładała figurkę do pudełka.
Każdego roku moje siostry, bracia i ja gromadziliśmy się w tym momencie wokół nowo
wybudowanej stajenki i śpiewaliśmy: Oh come, oh come, Emmanuel. Kiedyś, w takiej
właśnie chwili, wyciągnąłem rękę spod stołu, sięgnąłem do zielonego pudełka, złapałem
dzieciątko Jezus i wsunąłem je do kieszeni, czego nikt nie zauważył.
-1 wybaw z niewoli Izrael - zabrzmiały ostatnie słowa pieśni.
Wiedziałem, że ta mała figurka miała do dnia Bożego Narodzenia przebywać w pudełku, a
nie w mojej kieszeni, w której nosiłem gwizdek i dziesięciocentówki. Wiedziałem, że
powinienem włożyć ją do pudełka, żeby nikt nie zauważył, że stamtąd znikła. Nie wiedziałem
tylko dlaczego ją wziąłem. Może dlatego, że była jedną z tych tajemniczych rzeczy
znajdujących się w naszym domu? Może dlatego, że ona była najważniejszą rzeczą w czasie
Ś

wiąt, a ja zawsze chciałem być w czymś najważniejszy w moim domu trzech braci i dwóch

sióstr? Gdy śpiewaliśmy kolejne pieśni, wpatrywałem się w pusty żłóbek.
- Kto chce ubrać choinkę? - zapytała mama, gdy skończyliśmy śpiewać. Było to raczej
wezwanie niż pytanie.
Przez resztę dnia zawieszałem świecidełka i ozdoby, piłem sok jabłkowy, biegałem tam i z
powrotem z pokoju do pokoju z braćmi i siostrami, bawiąc się w nieśmiertelnego ściganego,
dopóki ojciec nie kazał nam skończyć. Wtedy wczołgałem się pod drzewko i oglądałem swoje
odbicie w czerwonej bańce. Lubiłem patrzeć, jak w krzywiźnie tej ozdoby mój nos i oczy
wypychają się w moim kierunku. Lubiłem zapach choinki i światła połyskujące wśród gałęzi.
Byłem pod drzewkiem sam i odczuwałem zmęczenie. Przypomniałem sobie o dzieciątku
Jezus, znajdującym się w mojej kieszeni.
Rozejrzałem się po pokoju i poczułem się bezpiecznie, gdyż wszyscy czytali lub grali w
Chutes and Ladders. Zagłębiłem rękę w kieszeni i końcami palców wyczułem kontury małej
nóżki, główki i jednej ręki... jednej ręki?! W całym tym turlaniu się, skakaniu i uganianiu,
które wyprawiałem po zabraniu dzieciątka Jezus, musiałem przewrócić się na bok, przez co
oderwała się lewa ręka. Miałem ochotę płakać, ale nie mogłem ryzykować, że zostanę
zdemaskowany.

background image

Powoli wyciągnąłem małą gipsową figurkę z kieszeni. Nie dość, że oderwała się jej ręka, to
nieustanne ocieranie się w kieszeni o gwizdek i dziesięciocentówkę spowodowało głębokie
rozcięcia na całym brzuchu, twarzy i nogach. Skubałem wewnętrzną podszewkę kieszeni, aż
na samym jej dole, gdzie była jeszcze odrobina piasku i ziemi, które nosiliśmy wcześniej do
domu, poczułem cienką, szorstką rączkę. Dzieciątko Jezus było kompletnie zniszczone. Nagle
okazało się, że nasi świąteczni goście, moi bracia i siostry, ojciec i matka, nawet Józef i
Maryja nie będą mogli podziwiać i adorować tego, co w święta jest najważniejsze. Zamiast
tego, będą mi grozić palcem. Zawsze obawiałem się Trzech Króli, ale to, że cała rodzina
będzie patrzeć na mnie z gniewem, było rzeczą nie do wyobrażenia.
Wepchnąłem połamaną figurkę na powrót do kieszeni, gdyż ojciec sponad swej książki
ogłosił:
- Czas iść spać.
Nazajutrz miało być Boże Narodzenie. Zabrałem obłupaną, kompletnie zniszczoną figurkę do
łóżka. Leżąc na plecach pod kołdrą, próbowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał
następny dzień. Wstaniemy rano bardzo wcześnie, otworzymy wyjęte z pończoch podarunki,
potem narobimy tyle hałasu, że obudzimy tatę i mamę. Oni ubiorą się i wejdą do salonu.
Potem poproszą Marię, żeby położyła w żłóbku dzieciątko Jezus. Będziemy śpiewać kolędę
Joy to the World i otworzymy prezenty.
Ale czy jutro będą mogły być śpiewy i prezenty, w Boże Narodzenie bez dzieciątka Jezus?
Znowu miałem ochotę płakać, ale obawiałem się, że wszystkich obudzę. Wtedy przypomniała
mi się porcelanowa laleczka, którą mama schowała w prawej górnej szufladzie komody.
Moje łóżko było już nagrzane, lecz wysunąłem się z niego w zimną ciemność pokoju.
Wszystko było zimne: klamka, ściany holu, góra komody. Jednak, co dziwne, porcelanowa
lalka była w dotyku ciepła. Wyjąłem ją z tekturowego pudełka i szybko zamknąłem szufladę.
-Wesołych Świąt, Oliverze - szepnąłem w ciemności do brata, wychodząc z pokoju.
Z łatwością przeszedłem w ciemności przez dom, po schodach, obok schowka, do salonu,
gdzie stała choinka. Włączyłem lampę. Błyskotka na choince poruszała się tam i z powrotem,
kręcąc się nieco pod wpływem ciepła lampy.
Szopka była piękna i gotowa na przyjęcie dzieciątka Jezus, tak jak za dnia. Noc była na to
gotowa. Moi bracia i siostry byli gotowi. Moja matka i ojciec, Józef i Maryja i cały świat był
gotowy. Uniosłem pasterza i kilka patyczków i przesunąłem je o dobry kawałek w prawo.
Potem wygładziłem ręką ziemię i położyłem porcelanową lalkę, ubraną w beżową koszulę
nocną i czepek, przed grotą Maryi i Józefa. Oczywiście, lalka była o wiele za duża, ale to było
najlepsze, co mogłem zrobić.
Wyłączyłem światło. Wróciłem do swego pokoju. Pościel była jeszcze ciepła i szybko
zasnąłem, uspokojony myślą, że rano, po raz kolejny, bez przeszkód zostanie ukazana
tajemnica świąt Bożego Narodzenia.

Rozdział VIII

Nie napisałbym opowieści o Oliverze, gdyby wiele miesięcy temu nie poprosili mnie o to
Tom Lashnits i Diana Schneider z Reader's Digest.
Pamiętam, że gdy podczas biznes lunchu opowiadałem o śmierci Olivera, o tym, jak
musieliśmy obcinać mu paznokcie u rąk i jak zaprowadził mnie do Roe, moim słuchaczom
zwilgotniały oczy.
Oboje pozwolili mi mówić, oboje słuchali, zadawali właściwe pytania. To oni udzielili mi
zachęty i dali oficjalne zielone światło.
Inna cudowna rzecz: po odrzuceniu przez nich mojego manuskryptu, po zaakceptowaniu go
przez The Wall Street Journal, redaktorzy z Readers Digest ucieszyli się, że tekst został tak
dobrze przyjęty i zapytali, czy mogą jednak opublikować mój artykuł.

background image

Mam więc dwa powody do wdzięczności wobec Readers Digest:
1) to oni pierwsi poprosili o napisanie o Oliverze,
2) dzięki temu, że Digest przedrukował mój artykuł w swym lipcowym wydaniu, Nancy
Pratico z Hyattsville w stanie Maryland przeczytała tekst o Oliverze i napisała do mnie
następujący list:
Drogi Panie de Vinck!
Dziękuję za to, że zechciał Pan opisać swoje życie z bezsilnym bratem, Olwerem. Moja
rodzina i ja byliśmy do głębi poruszeni artykułem zamieszczonym w lipcowym numerze
Reader's Digest. Nasz własny Oliver ma na imię Anthony. I on urodził się w kwietniu. Ma
dziesięć lat i jest moim wnukiem.
Narodziny Anthony'ego były dla nas wszystkich bolesnym przeżyciem. Jego mózg zwisał
przez otwór w czaszce, która nie zasklepiła się we właściwym momencie ciąży. Gdy stało się
jasne, że dziecko nie umrze natychmiast z tego powodu, lekarze usunęli wystającą część
mózgu, zasklepili otwór i powiedzieli nam, żebyśmy umieścili malca w zakładzie dla
upośledzonych. Ojciec Anthony'ego - kierując się wyłącznie głosem serca - zabrał go do
domu i nauczył nas wszystkiego o ludzkiej miłości.
Dziesięć lat temu, gdy urodził się mój wnuk, Pana artykuł przypuszczalnie nie zrobiłby na nas
takiego wrażenia, jak obecnie. Od tamtego czasu, dzięki obecności Anthony'ego w naszym
domu, zyskaliśmy, podobnie jak Pan, nową wiedzę- To doświadczenie nadało nowy wymiar
naszemu rozumieniu świata i żyjących w nim ludzi- Mam jednak tysiące pytań. Na przykład:
jak bardzo urósł Oliver? Jakie zmiany zaszły w opiekowaniu się nim w późniejszych latach?
Przypuszczam, że Pana mama nauczyła się radzić sobie z tym metodą prób i błędów,
podobnie jak my. Zastanawiam się jednak, czy nie jest potrzebna jakaś ogólnokrajowa
fundacja, stworzona dla Ołiverów i Anthonych tego świata oraz dla ich rodzin, służąca
gromadzeniu i udostępnianiu informacji, spodziewanych wyników i danych statystycznych.
Dziesięć lat temu szukaliśmy takiej grupy, lecz nie znaleźliśmy żadnej - nawet Narodowy
Instytut Zdrowia nie mógł nam pomóc. Chętnie udzielilibyśmy wsparcia każdemu, kto
gromadzi wiedzę o takich dzieciach. Wydaje mi się, że obecnie zainteresowanie
upośledzonymi jest skierowane bardziej do tych, których da się kształcić. Może nie wiem o
wszystkim, co dotyczy tych spraw? Czy otrzymuje Pan dużo listów?
My także doświadczyliśmy mocy naszego bezsilnego Anthony'ego. Według słów pani Rosę
Kennedy, opisującej swą upośledzoną córkę, jej obecność wśród nas była iluminacją,
objawieniem. Erma Bombeck napisała piękny tekst o matce upośledzonych dzieci. Wy
wszyscy w szczególny sposób przyczyniacie się do zrozumienia takich dzieci przez opinię
publiczną. Pocieszenie, jakie wasze teksty dają rodzinom takich dzieci, jest nieocenione.
Pana uczniowie są szczęśliwi, że mają takiego nauczyciela. Pana dzieci są podwójnie
szczęśliwe, bo mają takich rodziców jak Pan i Roe.
Pewnego dnia ktoś zaproponuje jakiś sposób pomagania Olwerom i Anthonym świata, którzy
do tego czasu będą musieli przeżyć na samej łasce miłości. I to już może wszystko.
Szczerze oddana
Nancy Pratico
Hyattsville, Maryland
Napisałem do Nancy list z zapytaniem czy jej zięć zechciałby spotkać się ze mną, i parę
tygodni później poleciałem do Waszyngtonu.
- Halo, Nancy? Mówi Chris. Jestem na lotnisku. Czy możesz mi powiedzieć jak do was
dojechać?
- To dosyć skomplikowane. Spotkajmy się za pół godziny przy świątyni National Shrine. Mój
mąż i ja zawieziemy cię do domu.
National Shrine, Waszyngton. Jestem sam. Kolejna przygoda. Kolejna tajemnica. Czy ci
ludzie polubią nieznajomego, wchodzącego do ich domu?

background image

Taksówkarz zostawił mnie wraz z walizką u stóp świątyni - dużego, solidnego budynku, który
wydawał się schylać nad ulicą. Usiadłem na pierwszym z wielu stopni prowadzących w górę,
do głównego wejścia. Pamiętam, że dzień był ładny. Do krawężnika podjeżdżały samochody.
Autobus. Turyści. Kobiety w szalach, mężczyźni niosący aparaty fotograficzne. Czułem się
dziwnie, gdy siedziałem na stopniu, obok walizki, która opierała się o mnie jak wierny pies.
Zielony samochód. Niebieski samochód. Srebrny samochód. Ktoś wysiada i macha ręką.
-Chris!
- Nancy?
Nancy, babcia. Nancy, która przeczytała mój artykuł w Reader's Digest.
Nancy i jej mąż zawieźli mnie do siebie do domu, przedstawili mnie swojej rodzinie -
kuzynom, wujkom, prababciom i pradziadkom. Pradziadek Anthony'ego zabrał mnie na
obchód swojego ogrodu, w którym rosły winogrona, pieprz, kukurydza.
Rodzina mnie oczekiwała. W domu rozchodził się słodki zapach. Mięso, chleb, sos były w
ś

rodku piekarnika, na nim lub obok niego.

Dwadzieścia minut później na podjazd wjechała niebieska furgonetka. Rozległ się klakson,
otworzyły się drzwi. Zobaczyłem Vince'a - ojca, Angie - matkę i Anthony'ego. Zaś brat i
siostra Anthony'ego zbierali już gdzieś fasolkę ze swoim pradziadkiem.
Zawsze będę pamiętał moment, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Anthony'ego. Siedział
bezpiecznie na siedzeniu samochodu. Jego nóżki, ubrane w czarno-białe trampki, zwisały w
dół. Miał czarne włosy i duże oczy. Uśmiechał się.
Okazuje się, że wiele zależy od tego jak zechcemy patrzyć na fakty i wydarzenia. "śadna
rozpacz nie może zmienić rzeczywistości ani zepsuć radości". Dzieci takie jak Oliver, Lauren
i Anthony po prostu istnieją. My decydujemy czy mają być naszą tragedią, czy naszym
triumfem.
Vince, ojciec Anthony'ego opowiedział mi tę historię spokojnym, silnym głosem, głosem
mężczyzny, który postanowił określić swojego syna jako triumf.
Pamiętam jak lekarka badająca moją żonę, Angie, powiedziała:
- Być może to będzie maj, a nie kwiecień.
- Nie - odpowiedziała Angie - wiem, kiedy zaszłam w ciążę.
- Dobrze, ale upewnijmy się. Poślę panią do szpitala na zdjęcia rentgenowskie.
Na dwa tygodnie przed terminem porodu Angie pomyślała, że coś jest nie w porządku,
ponieważ dziecko się nie ruszało.
W szpitalu lekarka zrobiła sonogram, który nie wypadł zbyt dobrze, wykonano też badania
płynu owodniowego - i ten wynik nie był dobry. Wtedy wszyscy wiedzieliśmy na pewno, że
coś jest źle. Nie wiedzieliśmy co.
Angie była już tydzień przed porodem, więc niewiele mogliśmy zrobić.
Gdy w końcu dostała bólów porodowych, szybko przyjęto ją do szpitala i podłączono do
monitora. Lekarka natychmiast stwierdziła, że stan dziecka jest ciężki, ale nawet wtedy nikt
nie wiedział dokładnie, co to jest.
To znaczy wtedy, gdy lekarka zdecydowała się zrobić cesarskie cięcie, gdyż zdała sobie
sprawę, że dziecko nie przeżyje normalnego porodu.
Być może w ten sposób przemawiała do nas natura. Kto wie. Lekarka wyszła do nas z sali i
powiedziała:
- Mamy dwie możliwości. Możemy przeprowadzić normalny poród, którego dziecko być
może nie przeżyje albo możemy zrobić cesarskie cięcie.
- Proszę zrobić cesarskie cięcie i zobaczymy, co będzie. Naprawdę nie wiedzieliśmy co się
dzieje z dzieckiem.
Było to dla nas coś, co nigdy nie przyszłoby nam do głowy. Coś jak zły sen. Oto czekaliśmy
na nasze pierwsze dziecko, a następną rzeczą jaką usłyszeliśmy od lekarki i pracowników
socjalnych, było:

background image

-Nie przywiązujcie się za bardzo do tego dziecka, gdy się urodzi.
Przestraszyli Angie. Do niej także mówili:
- Proszę nie przywiązywać się do dziecka, bo ono nie będzie żyć.
Proszę to sobie wyobrazić. Po raz pierwszy w życiu doświadczyliśmy czegoś podobnego.
Wiedzieliśmy, że ci ludzie są ekspertami. Oni powinni byli wiedzieć, więc staraliśmy się nie
przywiązywać do dziecka.
Kiedy dziecko się urodziło, jego głowa miała kształt małego stożka, a część mózgu zwisała na
zewnnątrz z czaszki. Nazywa się to przepuklina morgowa. Jedyne, co mogli zrobić lekarze, to
odciąć tę wystającą część i zaszyć otwartą czaszkę.
Powiedziano nam, że takie dziecko może przeżyć jeden lub dwa tygodnie, ale w końcu
rozwinie się jakaś infekcja i nastąpi koniec. Nasz syn wyglądał na silne dziecko, lecz wszyscy
powtarzali nam: nie przywiązujcie się, dziecko nie przeżyje.
Moja żona przebywała na intensywnej terapii, a dziecko z tą dziwną, brzydką głową leżało w
inkubatorze. Wówczas, zaraz po porodzie, ledwo przeszliśmy pierwszy szok, przyjechała
moja siostra Mimma. Uświadomiłem sobie później, że jej wizyta była dla mnie przełomowym
momentem.
Mimma stała przed inkubatorem, patrząc przez jego szklane ściany na to dziwne dziecko i
powiedziała tylko tyle:
- Temu dziecku potrzeba jedynie miłości.
Nie powiedziała nic więcej, jak tylko to:
-Jemu potrzeba tylko miłości.
Wtedy tego nie usłyszałem, te słowa jakby po mnie spłynęły, nie docierając głębiej - w końcu
wszyscy mówili mi, żeby nie przywiązywać się do dziecka.
Moja teściowa, Nancy, wspomina, że przez kolejnych kilka dni z powodzeniem zachowywała
rezerwę wobec dziecka, aż nagle usłyszała, że pielęgniarka mówi: Pora nakarmić
Anthony'ego. Zdumiała się: nazywają go jakimś imieniem? Nazywają go po imieniu? To
znaczy, że on jest naprawdę osobą ludzką?
Nancy nazywała go po prostu "dziecko" i myślała o nim jak o rzeczy. Gdy usłyszała, że
pielęgniarki mówią: " Anthony", naprawdę się zdumiała. Stale o tym myślała: Nazywają go
Anthony.
W tym samym czasie, któregoś dnia po powrocie ze szpitala do domu, powiedziałem Nancy,
ż

e Anthony troszkę grucha.

- Grucha! - krzyknęła Nancy. - Grucha! Mówisz, że grucha? Wydaje dźwięki?
- Tak - powiedziałem. Nancy była zdumiona: to jest człowiek. Oto jak skutecznie Nancy,
babcia Anthony'ego, potrafiła usunąć go ze swego serca. Lecz to wszystko zmieniło się, gdy
przestaliśmy słuchać porad fachowców, a zaczęliśmy słuchać Anthony'ego.
Moja filozofia przez cały czas polegała na tym, żeby nie martwić się o to, jak długo będzie żył
Anthony. Miał poznać objęcia swoich rodziców.
W ciągu pierwszych trzech miesięcy życia, Anthony musiał być poddany szeregowi operacji.
Wiele razy telefonowano do nas ze szpitala, że Anthony miał zły dzień i przypuszczalnie nie
będzie żył. I nadal radzono nam, żebyśmy się do niego nie przywiązywali, gdyż on nie
przeżyje.
Myślę, że ludzie, jeżeli nie jest to ich własne dziecko, naprawdę tego nie wiedzą. Łatwo jest
powiedzieć komuś, że coś jest dla niego dobre albo złe, ale skąd inni mogą wiedzieć, co ja lub
Angie czujemy w środku.
W szpitalu nadal zmieniano Anthony'emu bandaże i karmiono go, a my zaczęliśmy zauważać
zachodzące w nim zmiany. Był już dość duży by się uśmiechać i trochę śmiać się na głos.
Właśnie wtedy stwierdziliśmy, że dosyć tego, zabieramy Anthony'ego do domu.
Wiele osób pytało moją żonę i mnie: Jak wy możecie tak żyć? Jak możecie żyć ze
ś

wiadomością tego jaki będzie Anthony?

background image

Lecz Angie i ja wiedzieliśmy swoje: skąd można wiedzieć kto umrze pierwszy? Nie jest
powiedziane, że on ma umrzeć najpierw.
Ja tego nie wiem. Któż może wiedzieć. Mogę wyjść z domu i zginąć pod kołami samochodu.
Postanowiliśmy, że jak długo będziemy mieć Anthony'ego, będziemy dawać mu tyle, ile tylko
zdołamy. Tak wygląda nasz każdy dzień. Jeśli tylko możemy opiekować się nim w domu, nie
stanowi to dla nas żadnego problemu. Tak właśnie jest.
Kiedy przestaliśmy się starać, aby zrobić coś z Anthonym, to znaczy gdy przestaliśmy
zabiegać o umieszczenie go w zakładzie, gdy przestaliśmy się starać zrobić z niego to, czym
nie był, przestaliśmy się starać o cokolwiek innego jak tylko zaakceptowanie go i obdarzenie
miłością, wówczas przywieźliśmy go do domu, odprężyliśmy się i stwierdzili: teraz będziemy
ż

yli dniem bieżącym.

Odbyliśmy długą dyskusję, ustalając, że jeżeli coś nie zadziała, spróbujemy czegoś innego.
Najbardziej obawiałem się zostawiania Angie samej w domu z Anthonym. Co będzie jeśli
dziecko umrze, gdy ona będzie z nim sama? Nie chciałem, żeby tak się stało.
Pamiętam pierwszą noc po przywiezieniu Anthony'ego do domu. Angie i ja nie spaliśmy ani
chwili. Anthony długo nie zasypiał. Gdy płakał, nie wiedzieliśmy dlaczego. Nie
wiedzieliśmy, co zrobić. Nie wiedzieliśmy, czy coś mu dokucza, czy może umrzeć, czy po
prostu jest głodny lub rozbudzony. Nie wiedzieliśmy.
W pierwszych latach swego życia Anthony dużo cierpiał. Początkowo nie umieliśmy
rozpoznawać co mu dokucza. Teraz rozpoznajemy to po sposobie w jaki płacze. Wiemy, co
oznacza określony rodzaj płaczu. Anthony ma nagłe napady. To także wiemy. Czasami nie
mamy sposobu, by temu zaradzić. Wtedy po prostu pozostawiamy go w fotelu, gdzie przez
piętnaście, dwadzieścia minut płacze. Wiemy, że Anthony ma atak i że ten atak minie.
W pierwszym okresie po przywiezieniu Anthony'ego do domu bywało ciężko. Dopiero od
dwóch lat sprawy się unormowały.
Wiele razy zdarzało mi się myśleć, że byłoby lepiej gdyby coś się stało, gdyby Anthony nie
przeżył. Teraz już nigdy tak nie myślę. Bardzo go kocham.
W miarę jak Anthony podrastał, opieka nad nim stawała się łatwiejsza, gdyż wiemy, co jest
powodem jego różnych zachowań.
On nas motywuje. Staramy się mu jak najbardziej pomóc. Widzimy czego mu trzeba. Nam
potrzebny jest on.
Często odbija mu się, dajemy mu więc sodę kuchenną. Często też chce spać.
Czasem, gdy późno wracam z pracy, ten mały łobuz jeszcze nie śpi. Pytam go: Czy czekasz
na mnie, Anthony? On oczywiście nie odpowiada, ale po paru moich pocałunkach zasypia.
Nieraz, gdy już jesteśmy w łóżku, Anthony pojękuje. Angie mówi: oho, Anthony chce do nas.
Podnosi go i przynosi do naszego łóżka. On uwielbia leżeć razem z nami. Po dwóch minutach
zasypia.
Często gdy go podnosimy, uśmiecha się, wydaje jakby westchnienie ulgi. Gdy potrzebuje
naszej pomocy, na przykład z powodu bekania, kiedy już mu się odbije wydaje to wielkie
westchnienie i wtedy wiemy, że wszystko jest już w porządku. Nieraz płacze w środku nocy.
Podchodzimy wtedy do niego, układamy go w innej pozycji i zaraz zasypia. Lubimy patrzeć
jak śpi.
Poznaliśmy różne małe sztuczki. Wystarczy postukać go po nosku, żeby się śmiał.
Dokonaliśmy całej serii małych magicznych odkryć.
Przywieźliśmy go do domu dziewiątego grudnia i obchodzimy w ten dzień jego urodziny.
Chociaż urodził się trzydziestego kwietnia, jego życie rozpoczęło się naprawdę wtedy, gdy
zabraliśmy go do domu.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia były niezwykłe. Są to święta dla dzieci. Kupiliśmy
choinkę i ozdoby, chociaż wiedzieliśmy, że Anthony nie bardzo zdaje sobie z tego

background image

wszystkiego sprawę. Postępowaliśmy po prostu tak, jak gdyby on uczestniczył w tym bardziej
niż w rzeczywistości miało to miejsce.
Moja rodzina, żona, rodzice, my wszyscy pomyśleliśmy na początku, że wcale nie jesteśmy
tacy świetni.
Zawsze uważaliśmy, że jesteśmy wyjątkowi, nie tacy jak inni. Potem urodził się Anthony. Nie
mogliśmy zrozumieć, jak coś takiego mogło się nam przytrafić. Kim my jesteśmy -
pomyśleliśmy - żeby uważać siebie za zbyt wielkich, aby spotkało nas coś takiego?
Na początku odbywaliśmy rodzinne narady przy naszym kuchennym stole. Nie było nam
wtedy łatwo. Stanowiliśmy dla siebie nawzajem małą grupę wsparcia. Pamiętam, że
siedzieliśmy razem godzinami i omawialiśmy aktualną sytuację kryzysową.
Zorganizowane grupy wsparcia także są wspaniałe. Kiedy urodził się Anthony, myślałem, że
jesteśmy jedynymi ludźmi mającymi takiego syna. Potem poznawaliśmy innych, mających
podobne problemy, dokonywaliśmy porównań i mówiliśmy: o, tak. Anthony też to robi.
Grupy wsparcia bardzo nam pomogły.
Nigdy nie miałem żadnego poczucia winy. Wielu pracowników socjalnych mówiło, że widać,
ż

e mamy głowy podniesione do góry, że nie potrzebujemy ich pomocy. Pamiętam, jak jeden z

nich zapytał o to, jak układa się nasze życie domowe i czy mamy jakiś problem do
przedyskutowania. Odpowiedziałem: Wszystko jest w porządku; codziennie podejmujemy
zadania bieżącego dnia.
- Wspaniale - powiedział - tak wielu rodziców się załamuje.
- Proszę mi wierzyć - odparłem - my też mieliśmy takie chwile, kiedy mogliśmy tylko płakać.
Po prostu siedzieliśmy płacząc.
Jeden z naszych pierwszych wspaniałych dni przeżyliśmy w pewną niedzielę. Angie
nakarmiła właśnie Anthonego i trzymała go na rękach, aby beknął. Wtedy po raz pierwszy
"odezwał" się i zaczął się uśmiechać. To był prawdziwie przełomowy moment.
Pamiętam też jak zaczął się śmiać. Leżał w łóżeczku, Angie gotowała coś w kuchni, a ja
byłem w drodze z pracy do domu.
Było około szóstej. Jak opowiada Angie, pracowała akurat w kuchni, gdy nagle usłyszała
ś

miech dochodzący z pokoju obok. Po prostu śmiech dziecka, taki niemowlęcy chichot. Nie

mogła się doczekać na mój powrót.
- Vince - powiedziała - nie uwierzysz, ale Anthony zaczął się śmiać.
Potem Anthony zaczął się śmiać do mnie. Robi to nadal. Po prostu się śmieje.
Anthony jest jak Oliver. Ludzie mogliby go nazwać warzywkiem.
Często nawet teraz, zwłaszcza w dniu jego urodzin, patrzymy w dół na niego, gdy siedzi w
swoim fotelu. Jest taki mały. Jego dziesiąte urodziny były przygnębiające. Anthony sprawił
lekarzom niespodziankę. Mówili, że nie będzie żył. Został dwukrotnie ochrzczony: najpierw
zaraz po swoich narodzinach, ponieważ sądzono, że umrze, a potem tutaj, po drugiej stronie
ulicy, w kościele świętego Hieronima.
W pierwszym okresie po urodzeniu się Anthony'ego patrzyłem na inne dzieci z uczuciem
zazdrości i żalu. Pewnego dnia jadłem obiad w rodzinnym gronie i widziałem wszystkie
dzieci, a w szczególności Franceskę. Miała rok, zaczynała chodzić i mówić i wszyscy się nią
zachwycali. Byłem zły. Była niedziela, zaraz po obiedzie miałem iść do szpitala odwiedzić
Anthony'ego. Patrzyłem jak wszyscy bawili się z Franceską, sam też powiedziałem: O,
patrzcie! Popatrzcie na nią! Ona potrafi jeść spaghetti! Ale jakoś Anthony stawał mi się przez
to wszystko jeszcze bliższy.
Nawet teraz, gdy zabieram Anthony'ego na rozgrywki baseballowe jego brata Michaela,
obserwując grę młodszego syna myślę, że Anthony został tego wszystkiego pozbawiony.
Widzę chłopców biegających do bazy, wykrzykujących imiona swych kolegów i myślę, że
Anthony nigdy nie będzie mógł tego robić. Jednocześnie jednak widzę u Anthony'ego wiele
rzeczy, których nie mają inne dzieci.

background image

Nie obawiam się o reakcje moich własnych dzieci na Anthonego, lecz raczej o to, co myślą
inne dzieci. Wiem od Michaela, że w szkole są takie, które mówią różne złe rzeczy na temat
Anthony'ego. Michael mówi, że parę razy ktoś pokazał go palcem albo zrobił brzydką minę.
Są to jednak głównie dzieci, których nie znamy. Większość dzieci, które podchodzą do nas,
mówią: jaki on fajny.
Moja córka, Christina mówi, że gdy ktoś podchodzi i gapi się, patrzy mu w oczy i mówi: na
kogo się patrzysz? Ona chroni Anthony'ego.
Kiedyś bardzo późno wróciłem z pracy do domu, około wpół do jedenastej. Wziąłem
prysznic, usiadłem przed telewizorem i przez jakiś czas oglądałem piłkę nożną. Zobaczyłem,
ż

e spod drzwi pokoju Anthony'ego wydobywa się światło. Pomyślałem, że widocznie jest tam

Angie. Poszedłem na górę i zobaczyłem Christinę śpiącą obok Anthonego.
Ona to często robi. Jeżeli zaglądamy wieczorem do jej pokoju i nie zastajemy jej, to znaczy,
ż

e śpi obok swojego brata. Być może jest to jej instynkt macierzyński, jej opiekuńczość.

Christina zmienia Anthony'emu pieluszki i sprowadza go na dół, zastępując nas w tym. Karmi
go, klepie po nosku, śpiewa mu.
Kiedyś Michael przyniósł do domu na Boże Narodzenie dzwonki dla Anthony'ego.
Anthony jest generalnie szczęśliwy. Od dawna nie płakał. Wychodzimy z nim z domu. Lubi
posiedzieć w słońcu, czuć jego ciepło na swojej skórze. Lubi to.
Ś

pi w swoim własnym łóżku. Ma swoją szafkę na ubrania i małe wiklinowe krzesło.

Układamy go na boku. Wydaje się, że lubi tę pozycję. Lepiej jest go przytrzymać, żeby nie
był taki zwiotczały. Biorąc pod uwagę to, co przeszedł, jest bardzo zdrowy. Wcale nie
sprawia nam wiele kłopotu.
Przypadkowy obserwator nie zauważy u Anthony'ego niczego szczególnego. Powie: ach, on
ś

pi. A czasami: Ile on ma lat? Gdy mówimy, że dziesięć, rozmówca robi wielkie oczy, w

których widać zdumienie. Ant hony niewiele urósł. Waży dwadzieścia cztery funty.
Lubimy nasze codzienne zajęcia. Angie mówi, że zawsze kiedy Anthony wraca, jest
szczęśliwa, że może go potrzymać na rękach. Lubi sadzać go sobie na kolanach i huśtać go w
górę i w dół w rytm muzyki, która idzie z radia. Anthony kocha muzykę. Reaguje na muzykę
i huśtanie.
Nie zawsze tak dobrze mu się powodzi. Tym, co ja lubię z nim robić, jest podawanie mu do
gryzienia mojego palca, owiniętego szmatką. Mnie to nie boli, a on bardzo lubi gryźć,
uspokaja go to kiedy płacze. Gdy tylko ugryzie, poprawia się jego samopoczucie.
Anthony, taki jaki jest, motywuje nas do działania. Mamy to dziecko i w jakiś sposób robimy
w życiu więcej, ażeby mu pomóc. Widzimy, że jest nam potrzebny.
Przed urodzeniem się Anthony'ego prowadziłem biznes. Dalej to robię - mam dwie dobrze
prosperujące restauracje. Zanim przyszedł na świat Anthony, bardziej przejmowałem się tymi
sprawami, małymi sprawami. Tym, co dotyczyło biznesu. Naprawdę to mnie dręczyło, ale
odkąd jest Anthony, mój stosunek do życia zmienił się nie do poznania.
Nie ma takich spraw, którymi mógłbym się dręczyć, a szczególnie nie dręczę się tym, na co
nie mam wpływu.
Przetrwaliśmy. Dzięki Anthony'emu takiemu, jakim jest, stałem się lepszym człowiekiem.
Bardziej cieszę się swoim życiem. Widzę to, czego przedtem nie zauważałem.
Dokonał tego ten mały facet. Tak myślę. Co do tego nie ma wątpliwości. Gdyby Anthony nie
urodził się takim, jakim jest, to kto wie, może miałbym już wrzody, wyłysiałbym lub stałoby
się coś innego.
Anthony przynosi nam szczególną radość. Jest wiele problemów, lecz stawmy temu czoło. Z
pewnością będziemy mieć trochę więcej kłopotów niż większość ludzi, ale kiedy nasz syn się
uśmiecha, kiedy głośno się roześmieje, opłacają się wszystkie nasze wysiłki.

background image

Restauracje, które prowadzę sprawiają wiele problemów, ale nie zadręczam się nimi. Staram
się rozwiązać je najlepiej jak potrafię, a potem wracam do domu do Angie, Christiny,
Michaeła i wracam do Anthony'ego.

Rozdział IX

Trzy lata przed śmiercią mojego brata, matka napisała dla czasopisma Sign artykuł o
Oliverze, o poznawaniu prawdy o jego stanie. Napisała o ukrytych radościach, które
oczekiwały na odkrycie w tajemnicy cierpienia.
Trudno wyrazić, co oznacza dla matki taki werdykt. Gdy dowiedzieliśmy się, że Oliver przez
całe swoje życie będzie ciężko upośledzony, przeszył mnie rozdzierający ból. To było coś,
czego nie dało się od siebie odsunąć, coś przed czym nie można było uciec. Wydawało się, że
pociemniał cały świat, śe całą rzeczywistość zasłoniła szara przesłona. Jeszcze nie
rozumiałam.
Dzięki Bożej łasce (a nie używam tego określenia jako figury retorycznej) potrafiłam to-w
ciemności i niewiedzy - przyjąć, a nawet zdobyłam się na prostą, natychmiastową Zgodę.
Pamiętam, jak trzymałam na rękach Olivera i raz po raz odmawiałam Modlitwę Pańską: Bądź
wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. Nie mogłam wiedzieć czemu służy ta próba, ale
mogłam powiedzieć Bogu tak. Mogłam zacząć uczyć się zawierzenia, zacząć sobie
uświadamiać, że drogi Boże nie są naszymi drogami.
Przez bardzo wiełe lat byłam uwiązana w domu, sama, bez pomocy krewnych lub przyjaciół.
Jose był przez cały dzień w pracy, a ja przebywałam z Oliwerem i pięciorgiem pozostałych
dzieci. To wymuszone odosobnienie było dla mnie trudne - miałam niespokojną, ciekawą
ś

wiata naturę. Poprzez Olivera zostałam unieruchomiona, zmuszona do przyjęcia ciszy i

odosobnienia, w których mogłam "przygotować drogę Panu". Smutek otworzył moje serce i
"umarłam". Przeszłam przez tę "śmierć", nie wiedząc, że jest to próba ogniowa, z której
powstanę odnowiona, żyjąca w sposób bardziej świadomy i pełen mocy.
Patrzyłam w otchłań ludzkiego smutku i widziałam jak łatwo i jak niebezpiecznie jest wpaść
w użalanie się nad sobą, w opłakiwanie swojego losu. Otrzymałam łaskę zrozumienia, że
trzeba się strzec przed tego rodzaju smutkiem, gdyż zafałszowuje on nasz pogląd na życie i
niszczy siłę wewnętrzną. Ze smutkiem można się obnosić jak z honorową odznaką (patrzcie,
jak ja cierpię). Może on także być bolesnym przeżyciem. Nie jest specjalnie budujące
samotne przebywanie przez cały dzień w domu pełnym dzieci, podejmowanie codziennie tych
samych obowiązków, rutynowej pracy fizycznej. Wydaje się, że zawęża to życie do
drobnych, banalnych spraw. Wiele kobiet, które są "tylko gospodyniami domowymi"
doświadcza tego poczucia jałowości, poczucia, że są odcięte od głównego nurtu życia.
Lecz jeśli istnieje cisza, która jest mroczna i samotność, która jest więzieniem, to istnieje
także cisza, która jest pełna światła i samotność, która jest błogosławioną glebą, zapewniającą
wzrost ziarnu modlitwy.
Kiedy OUver był niemowlęciem, wydarzyło się coś, co ilustruje wymiar duchowy, jaki
wniósł on do naszego życia. W jednej z wielkich katedr Europy zaplanowano specjalne
nabożeństwo błogosławienia chorych. Mieszkaliśmy wtedy w pobliżu tego miejsca i
postanowiliśmy zanieść tam Olwera.
Z kościoła usunięto wszystkie krzesła i ławki. Całe wnętrze wypełnili chorzy na wózkach
inwalidzkich i noszach - był to bardzo smutny i przejmujący widok. Najświętszy Sakrament
niesiono przez kościół i błogosławiono nim chorych. Kiedy procesja zatrzymała się w pobliżu
nas i Hostia została podniesiona w błogosławieństwie, z mojego serca wzniosła się modlitwa.
Ten przypływ modlitwy był tak silny, że nie byłam w stanie mu się oprzeć. Była to modlitwa
o to, ażeby "to dziecko zawsze było czystego serca". Całe moje jestestwo wolało, żeby prosić
o uzdrowienie Olwera, gdyż wiedziałam, że przechodzi obok Jezus z Nazaretu, a moje

background image

dziecko i ja jesteśmy w potrzebie. Lecz stałam tam, znieruchomiała, zdolna modlić się jedynie
o czystość serca mojego syna.
Mogę powiedzieć, że w ciągu minionych lat, w rzeczywistości Olwera nie została mi
oszczędzona ani kropla bólu. Oliver niewiele się zmienił. Osiągnął wzrost dziesięcioletniego
dziecka, a jego dłonie i stopy wyglądały jak u pięciolatka. Miał natomiast gęstą brodę, którą
trzeba było golić. Nigdy nie opuścił łóżka. Leżał na plecach, niezdolny podnieść głowy, nie
mógł mówić, nie mógł niczego się nauczyć.
Oliver zawsze był "beznadziejnym przypadkiem", był jednak bardzo cennym darem dla całej
naszej rodziny. "Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców,
wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć" (1 Kor 1,27). To dziecko na pozór nie miało
sensu i nie przynosiło pożytku, a świat odrzuciłby je jako nieproduktywny ciężar. Ale on był
ś

więtym niewiniątkiem, był dzieckiem światłości.

Patrząc na niego, zobaczyłam siłę słabości. Jego zupełna bezsilność przemawia do naszych
serc i wzywa nie tyle do pobożnych uczuć, co do służby. Poprzez to dziecko poczułam się
związana z Chrystusem ukrzyżowanym, a także z tymi, którzy cierpią na całym świecie.
Opiekując się Olwerem, czułam, że w jakiś tajemniczy sposób posługuję wszystkim moim
nieznanym braciom i siostrom z całego świata, którzy doznawali i którzy doznają smutku i
cierpienia. Tak więc, dzięki Oliverowi poznałam najgłębsze znaczenie współczucia.
Pogodziłam się z nadejściem śmierci Olivera. Nie postrzegam jej jako tragedii. Wiem, że to
dziecko, które, jak się wydaje, żyło w pustce i ciemności, widzi Boga, żyje na wieki w
zdrowiu, pięknie i w światłości. Tu, na ziemi był kochany. Jego obecność wśród nas była
tajemniczym znakiem pokoju, którego świat dać nie może.

Rozdział X

Wiedziałem, że w moim domu jest obecna tajemnica, coś więcej niż święta Bożego
Narodzenia i lalki, coś więcej niż kołysanie się na szczycie sosen. Istniała tajemnica
wykraczająca poza moje wspinanie się między dwoma ścianami, poza wymalowane
zamknięte okna.
Pokój, którego moi rodzice nauczyli się od Olivera, zamieszkał w jakiś sposób w moim sercu.
Dzieci naśladują dorosłych. Jeśli rodzice palą papierosy, ich dzieci często zostają palaczami.
Jeśli rodzice lubią czytać, jest duża szansa, że ich dzieci nabiorą nawyku czytania. Jeżeli
rodzice mają radosne serca, ich dzieci najprawdopodobniej także będą się śmiać. śycie
naśladuje życie. Moi rodzice potrafili patrzeć na to, co zwyczajne i widzieć to, co niezwykłe.
Nauczyłem się cenić dźwięk pluskającej wody, ponieważ mój ojciec każdej wiosny brał
ż

elazne grabki i szedł do małego strumyka, który dzielił naszą posiadłość na dwie części.

Każdej wiosny wyciągał z wody patyki, gnijące liście i kamienie, aby strumień mógł
swobodnie płynąć. Mówił: słuchaj Chris jak płynie woda. Więc słuchałem.
Lubiłem głos gęsi, gdyż moja matka otwierała okno, mówiąc: słuchajcie, dzieci.
Uwielbiałem słuchać jak matka śpiewała Cichą noc. Im więcej rzeczy rodzice pokazują
swoim dzieciom, tym bardziej dzieci same chcą wybierać, rozpoznawać, słuchać, widzieć,
ogarniać.
Oliver wyostrzył wzrok moich rodziców. Ten wzrok został mi przekazany. Takie właśnie
było życie w domu Ołivera.
Kiedy miałem osiem lat, rozmawialiśmy dużo o duchach i smokach. Mój starszy brat nauczył
mnie rzucać w górę kamyk, gdy w gasnącym świetle letniego wieczoru przelatywał nietoperz.
-Jeżeli rzucisz go przed nietoperza, zobaczysz jak z pomocą swojego radaru opadnie w dół,
złapie kamień i odleci.

background image

Między ścianami naszego domu biegały i chrobotały wiewiórki. Wiatr, ocierający się o nasze
frontowe drzwi wciskał przez powietrze niski sapiący dźwięk, a ja byłem w tym wieku, kiedy
wykazywanie się dzielnością, narażanie się na niebezpieczeństwo jest ważną sprawą.
- Zrób kanapkę musztardową i pokaż, że potrafisz ją całą zjeść! - Pokazałem.
- Odważ się zeskoczyć z dachu garażu! - Zeskoczyłem.
- Odważ się przejść w nocy przez las na jego drugą stronę i dotknąć ogrodzenie z drutu
kolczastego!
Do tego już nie byłem taki skory. Miałem w końcu tylko osiem lat i nie ośmielałem się nawet
przy włączonym świetle schodzić samotnie do sutereny w domu.
- Masz tylko przebiec przez las i dotknąć ogrodzenia.
- Mogę zabrać latarkę?
- Nie. Odważ się zrobić to bez latarki.
- Czy mogę to zrobić jutro rano?
- Chrissy!
- Czy pójdziesz ze mną?
- Dobrze - odpowiedział mi brat. - Ale musisz przejść całą drogę do płotu.
Wyjście w ciemności, nawet ze starszym bratem, napawało mnie lękiem. Na zewnątrz były
węże i oczywiście szczekające psy. Musieliśmy przejść obok miejsca gdzie pochowaliśmy
Tigerlily, wspaniałego kocura mojej siostry, którego ubiegłej zimy potrącił samochód.
Gdy wraz z bratem zbliżyłem się do kraju lasu, zacząłem wierzyć w piratów i porywaczy.
- Masz pietra? - zapytał brat.
Oczywiście miałem ochotę powiedzieć, że tak, ale ośmioletni chłopcy nie lubią przyznawać
się do takich rzeczy. Przecież właśnie teraz, gdy mój brat odchylił gałąź i weszliśmy do lasu,
miałem wykazać się odwagą.
Ciemność miała dla mnie moc zmieniania kształtów i znaczenia przedmiotów. Drzewa
stawały się olbrzymami ze zwisającymi brodami, niektóre rośliny wyglądały jak łuski
dinozaura. Byłem bliski załamania, gdy brat zawołał:
- Chrissy! Patrz! Świecące drewno!
Nie miałem pojęcia o chemii i reakcjach, jakim w wilgotnym powietrzu ulegają niektóre
substancje. Jedyne, co pamiętam, to podniecony głos mojego brata i przyćmione zielone
ś

wiatło luminescencji.

Brat pochylił się nad zmurszałym pniem, podczas gdy ja przykucnąłem obok i patrzyłem na
drobinki światła przyklejone do powierzchni drewna.
- Czy to są robaczki? - zapytałem.
- Nie - odpowiedział brat, szturchnąwszy wskazującym palcem jedną czy dwie plamki
ś

wiatła. - To jest fosforescencja. Tak powiedział mój nauczyciel przyrody.

Nie miałem pojęcia o nauce przyrody, ale wiedziałem, że to odkrycie jest czymś, o czym
należy krzyczeć. Jednak wiatr i ciemność sprawiły, że siedziałem w ciszy, oplataj ąc rękami
kolana.
- To cudowne - szepnąłem.
Mój brat trzymał koniec pnia w prawej ręce, następnie powoli obrócił drewno dookoła, co
ukazało znajdujący się na jego krzywiźnie migoczący skarb światła, podobny do odległej
galaktyki małych gwiazd.
- Powiedzmy o tym tacie - rzekłem.
- Połóżmy pień z powrotem, może jutro znowu zobaczymy te światła.
Brat ostrożnie położył pień na poprzednim miejscu i wstał. Ja też wstałem, po czym on wziął
mnie za rękę i razem szliśmy w ciemności do domu, a rośliny, które przypominały mi łuski
dinozaura, ocierały się o nasze nogi. I brat, i ja zapomnieliśmy o próbie odwagi.
Wrażliwość na rzeczy niezwykłe ukształtowała się u mnie w młodości. Tę wrażliwość
wzmagała ślepota Olivera. Rzeczy, których on nie mógł widzieć, stały się dla mnie

background image

przedmiotami budzącymi podziw: rzeźbione jabłka na nogach stołu w salonie, grzyby, klucze,
paprocie, kora, kamyki, księżyc.
Wychowałem się w domu, w którym w tym, co zwyczajne, zawsze odkrywano niezwykłość.
Tym odkryciom często towarzyszyło ryzyko.
Mogę łatwo wyjaśnić, dlaczego jako dziecko podejmowałem pewne ryzyko. Wyskakiwałem z
huśtawki, ponieważ chciałem być taki, jak duże dzieci. Wytrąciłem zapalonego papierosa z
ręki Iry, dużego, twardego chłopaka, chodzącego ze mną do ósmej klasy, ponieważ chciałem
uratować go od raka. Te ryzykowne postępki były dla mnie zrozumiałe, ale nie potrafię
wyjaśnić, dlaczego wpełzłem w głąb wiciokrzewu, aby podroczyć się z traktorem.
Tamtej wiosny, na farmie znajdującej się za naszym domem, mężczyzna ciągnął za swym
dymiącym, brzęczącym traktorem kilka okrągłych tarcz.
Z jakiegoś powodu pobiegłem w dół trawnika, przez las (było to późne przedpołudnie) do
płotu, który oddzielał nasze drzewa od jego płaskiego pola. Nad płotem zwieszała się gęsta
zielona masa wiciokrzewu, obsypanego kwiatami.
Podpełzłem do płotu tak, że rolnik, który tam i z powrotem orał swoje pole, mnie nie
zobaczył. Potem wczołgałem się w głąb splątanych liści.
Widziałem jak rolnik zawrócił swój traktor na odległym krańcu pola. Słyszałem jak pracujący
silnik raz po raz fukał. Czekałem.
Tak jak się spodziewałem, farmer powoli skierował się w moją stronę. Pług wycinał głębokie
bruzdy w ziemi coraz bliżej mnie.
Wiedziałem, że rolnik będzie musiał zawrócić maszynę. Wiedziałem, że nie wjedzie przez
płot w wiciokrzew, nie wjedzie we mnie, ukrytego jak płód pod liśćmi. Pomimo tego
zastanawiałem się, czy nie wyskoczyć z kryjówki z wyciągniętymi ramionami i zawołać: nie
przejedź mnie!
Pamiętam jak patyki drapały mnie po twarzy, jak pachniał wiciokrzew, jak czerwony,
zakrzywiony nos traktora zbliżał się do mnie.
Pamiętam traktorzystę: brązowa pomarszczona skóra, głowa zwracająca się na prawo, potem
na lewo, by spojrzeć na pług. Niemalże mogłem go dotknąć. Miałem osiem lat. Byłem bliski
krzyku. Bliski. Bliski krzyku, aż do momentu, gdy traktor zawrócił na pole, niczym pies,
który stracił ślad. Klęk, klęk, klęk.
Wypełzłem ze swojego ukrycia, starłem brud ze spodni i pobiegłem do domu. Podjąłem
ryzyko. Triumfowałem.
Dzieci radzą sobie z ryzykiem, wyobrażają sobie, że żyją w bezpiecznym świecie otoczonym
przez zamazane obrazy, donośne głosy i potwory. Ze mną było podobnie, zwłaszcza gdy ktoś
w sąsiedztwie zawołał: Zorro na wolności!
Dla mnie, Zorro, czarny pies sąsiada, miał jeden cel w życiu: ugryźć mnie. Moi bracia i
siostry prawdopodobnie podsycali we mnie ten lęk, gdy się ze mną drażnili. Nieważne.
Pamiętam, że ilekroć usłyszałem, że Zorro urwał się z łańcucha, wbiegałem do domu i
zamykałem za sobą frontowe drzwi.
Kiedyś ktoś, być może moja siostra, szepnął: Odważ się wybiec na zewnątrz, przebiec przez
podjazd dla samochodów, okrążyć rododendron i wrócić do domu.
Spojrzałem na nią, dziewczynę. Popatrzyłem przez okno. Zobaczyłem podjazd, drzewa,
trawę. Potem otworzyłem drzwi, zbiegłem z frontowych schodków, postawiłem stopy na
kamieniach i liściach. Gdy okrążyłem rododendron i wbiegłem na trawnik, usłyszałem głośne
szczekanie i zobaczyłem jak Zorro wyskoczył z krzaków.
Myślałem wtedy, że potrafię biegać szybciej niż ktokolwiek lub cokolwiek, nawet Zorro, do
chwili gdy poślizgnąłem się na trawie i upadłem. Po raz drugi w moim życiu ogarnął mnie
strach. Pierwszy raz przydarzyło mi się to, gdy byłem znacznie młodszy i obudziłem się w
ś

rodku nocy z tak okropnego snu, że nie mogłem się poruszyć ani zawołać o pomoc.

background image

Wtedy Zorro znowu zaszczekał. Wstałem i biegłem, biegłem aż znalazłem się w środku
domu, bezpieczny za zamkniętymi drzwiami.
Kiedy jadłem musztardowe kanapki, kiedy stałem nad świecącym drewnem, kiedy igrałem z
traktorami i złymi psami, Oliver rok po roku leżał na plecach, niewidomy, cichy. Myślałem o
tym, gdy miałem osiem lat.
Dzisiaj ja z kolei dzielnie siedzę samotnie w ciszy, w moim małym pokoju w suterynie, obok
pieca, gdzie piszę. Słyszę jak Roe chodzi i jak dzieci toczą po drewnianej podłodze nade mną
kamienne kulki do gry.
Nieraz, gdy olejowy palnik głośno kliknie, podskakuję w fotelu.
We wszechświecie są cienie, niektóre realne, większość wyimaginowana.
Zaryzykuj samotny spacer, gdy na niebie jest księżyc, a w powietrzu wilgoć. Co zyskasz?
Dźwięk szczekania psów. Zapach wiciokrzewu.
Odszukaj świecące drewno, bo właśnie tam, pomiędzy łagodnym światłem i ciemnością,
możesz zmierzyć swoją prawdziwą wartość netto. Nauczył mnie tego mój pogrążony w ciszy
brat Oliver.

Rozdział XI

Szanowny Panie de Vinck!
Nie wiem, dlaczego zacząłem czytać tę opowieść w Reader's Digest. Może z powodu
podobieństwa rysów twarzy Olivera i mojego piętnastomiesięcznego syna Michaela.
Powinienem chyba powiedzieć, że zanim przeczytałem Pana artykuł, byłem w ciężkiej
depresji, a nawet myślałem o popełnieniu samobójstwa. Od czterech lat jestem przewlekle
bezrobotny lub zatrudniony w częściowym wymiarze godzin, od czasu do czasu pobieram
zasiłek. Moje pożycie z śoną układało się coraz gorzej i zanosiło się na rozwód.
Moja poprzednia żona toczyła ze mną walkę o prawo do kontaktów z dzieckiem, nad którym
przyznano jej opiekę. Problemy finansowe były sprawą stałą.
Wkażdym razie, gdy dotarłem do połowy opowieści o Pańskim bracie, wybuchnąłem płaczem
i szlochałem, do czego przedtem, pomimo moich problemów, nie byłem zdołny.
Nie wiem, czy płakałem nad Oliverem, czy nad sobą, czy nad nami oboma, ale ten artykuł
skłonił mnie do poważnego myślenia. Skończyłem czytać ten tekst, a potem omówiłem go z
moją żoną. Nasze problemy ukazały się nam jako drobne sprawy. Odbudowało się we mnie
poczucie pewności siebie. Czuję się o wiek lepiej. Mam odwagę zmierzyć się Z moimi
problemami... może powinienem raczej powiedzieć "czuję się na siłach" zamiast "mam
odwagę". To naprawdę zdumiewające, że Oliver ciągle ma tak wielki wpływ na ludzi
Z poważaniem
John Fullman (pseudonim)
The West Coast
Musiały być powody, dla których urodził się Oliver. Anthony musi być częścią planu.
Moment urodzin Lauren i moment śmierci Lauren muszą być wpasowane w przepływ czasu.
Jeżeli we wszechświecie w ogóle istnieją jakieś plany, jeżeli są jakieś wzory, to z pewnością
mogą być tajemniczo odkryte w życiu tych dzieci.
Dzięki Oliverowi nowa nadzieja, poczucie siły wstępuje w mężczyznę z West Coast. Wiele z
tego, w co w sercu wierzymy, jest potwierdzane przez sugestie, dające pewność: miłość,
współczucie, wieczność są ukryte w słowach, które wypowiadamy, w gestach, które
wykonujemy, w cyklach księżyca.
Nigdy nie będziemy dokładnie wiedzieć tego, jaki wpływ każdy z nas wywiera na historię
naszej wspólnej ludzkiej egzystencji, lecz z pewnością Oliver, Lauren, Anthony są więcej
warci niż muchy, które się przegania. John Fullman także rozpoznał swoją wartość. Poeci
proszą nas jedynie o to, żebyśmy widzieli- Moja matka i ojciec prosili nas, dzieci, jedynie o

background image

to, żebyśmy widzieli. Do nas, jako stworzeń mających wolną wolę należy wybór czy
zamierzamy widzieć, czy nie widzieć. John Fullman, z pomocą Olivera, postanowił widzieć.
Byłem znany z upijania się przy ludziach. Ktoś coś zrobił, a ja mówiłem sobie: ja mu pokażę,
upiję się. Robiłem to po to, aby zwrócić na siebie uwagę. Biedny John się upija.
Przekonałem się w końcu, że nikogo to nie obchodzi. Teraz nie chcę, żeby moje dzieci
dorastały mając o mnie złe wspomnienia. Ja nienawidziłem swojego dzieciństwa.
Moja matka była osobą manipulującą innymi, zawsze szukającą władzy. Przez całe lata nie
zdawałem sobie z tego sprawy. Przez dziesięć lat byłem jedynakiem. Kiedy urodziła się moja
siostra, rodzice byli po trzydziestce. Pamiętam ten pierwszy dzień. Gnałem ze szkoły do
domu, żeby zobaczyć moją maleńką siostrę. W wielkim podnieceniu wbiegłem przez drzwi:
- Gdzie ona jest? Gdzie ona jest?
- Sza, nie zbudź jej!
Wyglądało na to, że od tego dnia John stał się osobą numer dwa. Trudno mi było dostosować
się do tego. Nie wiedziałem, że to samo odczuwał wobec mnie mój ojciec. Przez całe lata po
moim urodzeniu czuł się osobą numer dwa.
Potem, kiedy byłem nastolatkiem, między moimi rodzicami dochodziło do okropnych,
gwałtownych kłótni. Walili się pięściami. Kiedyś ojciec wymierzył w mamę pistolet.
Pewnego razu znalazłem się w centrum jednej z ich kłótni. Byłem bardzo mały, miałem chyba
pięć albo sześć lat. Obudziłem się właśnie z drzemki. Mama musiała wyjść do sklepu po
mleko. Kiedy wróciła, cała moja twarz była czerwona. Tata mnie uderzył. Krzyczałem i
płakałem. Ojciec wyładował na mnie swoją frustrację z powodu matki. On nigdy nie miał dla
mnie czasu.
Kiedy mama piła podczas trapiących ją okresowo nastrojów samobójczych, ojciec kazał mi
zostawać w domu, zamiast iść do szkoły. Miałem pilnować matki. Ojciec zawsze mówił, że
ktoś musi zarabiać pieniądze, żebyśmy nie stracili ubezpieczenia.
Pamiętam, jak mama posłała mnie kiedyś do sklepu, żebym kupił nożyki do golenia. Znowu
się zaczyna -pomyślałem. Poszedłem do sklepu i zadzwoniłem do taty.
- Wysłała mnie tutaj, żebym kupił parę nożyków do golenia. Co chcesz żebym zrobił?
- Co chcesz, żebym zrobił? - powiedział ojciec - Ja tu pracuję.
Odwiesiłem słuchawkę i wróciłem do domu. Matka powiedziała: idź do parku.
Zdziwiłem się. Dotąd musiałem błagać ją o pozwolenie, żeby tam pójść.
- Idź do parku i wróć za godzinę.
Poszedłem więc, lecz postanowiłem wrócić wcześniej, niż mówiła. Wszystkie drzwi do domu
były zamknięte na klucz. Okna były pozamykane. Mama zamknęła się w kuchni i odkręciła
kurek od piecyka gazowego. Nie zapomnę tego do końca życia. Myślałem: może powinienem
pozwolić jej popełnić samobójstwo. Mogłem to zrobić. Przeszedłem już przez tyle
okropności. Byłem jeszcze bardzo niedojrzały, ale dostatecznie sprytny, żeby wiedzieć, że
wiele może mi ujść bezkarnie. Powiedziałem sobie jednak: nie. Wyciągnę ją.
Wszedłem do garażu, wziąłem śrubokręt i otworzyłem zamek we frontowych drzwiach. Ona
leżała na podłodze. Była nafaszerowana pigułkami. To był jej sposób. Próbowała się zabić
poprzedniej nocy. Wyciągnąłem ją z domu. Ambulans przewiózł ją do szpitala. Dalej niewiele
pamiętam. Tyle razy to robiła.
Po latach opowiedziałem matce o tym, jaka myśl przyszła mi do głowy, gdy zobaczyłem ją
wtedy na podłodze. Powiedziała: nie zdobyłbyś się na to.
Dawniej spędzałem dużo czasu z rodziną katolików irlandzkich, McMannisami. Nie posiadali
oni niczego. Byli bardzo biedni, ale przesiadywałem u nich i było mi tam dobrze. Byli
szczęśliwą rodziną. Coś w sobie mieli. Może miłość.
Moja matka gardziła dwójką braci, z którymi się zadawałem. Jeden z nich był o rok starszy, a
drugi o rok młodszy niż ja. Mamie nie podobali się, ponieważ byli bardzo biedni. Ona
nienawidziła wszystkich, nie wiem skąd się to u niej wzięło.

background image

Urodziła się w czasie Wielkiego Kryzysu na jednej z tych zakurzonych farm. Domyślam się,
ż

e postanowiła, że nigdy nie będzie biedna, a tych, którzy są biedni, niech licho porwie. Ja też

przez długi, bardzo długi czas myślałem podobnie.
Pamiętam jeden szczególny moment, gdy przechodziłem podstawowe szkolenie w obozie
wojskowym dla rekrutów marynarki. Kiedy wyjeżdżałem, ojciec uścisnął mi dłoń i
powiedział:
- Za dwa tygodnie będziesz z powrotem. Nie dasz sobie rady w marynarce.
Po obozie marynarki posłano mnie na szkolenie piechoty, gdzie nauczyłem się używać broni,
ale nie traktowali mnie tam tak, jak uważałem, że powinni. Przez dwa tygodnie musiałem
pełnić służbę wartowniczą. Byłem bardzo rozczarowany. Co dwie godziny musiałem obejść
posterunek, a w międzyczasie spałem. Byłem zestresowany. Trwało to przez około dwa
tygodnie, gdy w końcu zadzwoniłem do mamy. Wypłakiwałem się przed nią, a ona naprawdę
mnie uspokajała. Powiedziała:
-Wytrwaj. To potrwa tylko parę tygodni. Dasz radę.
Był to moment największej serdeczności, jaką sobie przypominam w moich relacjach z
matką.
Obecnie motywują mnie moje dzieci. Nie chcę, żeby poszły w świat okaleczone
emocjonalnie, tak jak ja. Ja byłem cyniczny. Otrzymałem wiele kopniaków i sam także
kopałem wielu ludzi.
Większość mojego dorosłego życia przeżyłem chaotycznie. Zacząłem pić, gdy miałem
siedemnaście lat, ale dopiero później, w wieku dwadziestu pięciu lat, zacząłem nadużywać
alkoholu.
Moim największym rozczarowaniem było to, że gdy wróciłem z Wietnamu, nie przyjęto mnie
jak bohatera. Nawet mój tata powiedział mi, że on walczył na prawdziwej wojnie. Bardzo
mnie to przygnębiło. Wymyślałem różne wojenne opowieści, które opowiadałem ojcu.
Okłamywałem go. Do dziś nie przyznałem mu się do tego. Nie mam odwagi mu tego
powiedzieć.
Gdy przyleciałem do domu, jeszcze na lotnisku podeszła do mnie jakaś dziewczyna i opluła
mnie. Miałem na sobie mundur, a ona mnie opluła.
Byłem bez grosza. Musiałem jechać z lotniska do domu autostopem. Poszedłem na róg i raz
po raz podnosiłem kciuk. Nikt mnie nie zabierał. W końcu zatrzymał się facet, ostrzyżony na
jeża.
- Wsiadaj. Dokąd jedziesz?
- Do domu - powiedziałem. - Około trzy mile stąd.
- Nie jadę tak daleko, ale zawiozę cię tam. Zawiózł mnie dokładnie pod drzwi mojego domu.
Musiałem trzy godziny czekać na to, żeby ktoś mnie podwiózł. Ten facet był kiedyś w
marynarce wojennej. Służył w Korei.
Nikt mnie nie akceptował. Moi koledzy powiedzieli mi nawet, że jestem głupi. Postawa
moich rodziców sprowadzała się do stwierdzenia: przegrywaliście tam, chłopcy.
Teraz jestem pracownikiem fizycznym i jestem z tego zadowolony. Zarabiam niezłe
pieniądze. Około sześć lat temu wycofałem się z pracy w lotnictwie i w czasach recesji nie
mogłem do niej wrócić. Brali tylko najlepszych, a ja miałem złą opinię. Wiedziano, że piję.
Tam gdzie ostatnio pracowałem, podniosłem z ziemi skrzynkę narzędziową mojego
współpracownika i rzuciłem ją na odległość około trzydziestu stóp, bo byłem na niego zły. On
pracował na innej zmianie. Pracował w nocy, a ja pracowałem w dzień. Pracowaliśmy na tej
samej maszynie. Każdego ranka, gdy przychodziłem, maszyna nie działała. Ustawienie jej
zabierało mi dużo czasu, a mogłem po prostu włożyć do środka odpowiednią część i
uruchomić urządzenie. Skarżyłem się. Poszedłem do związku zawodowego. Poszedłem do
kierownika, ale nie zrobiono niczego. Przyszedłem ostatniego dnia przed mającymi się
rozpocząć wakacjami, a moja maszyna była, jak zwykle, w stanie nie nadającym się do

background image

użytku. Ten facet przestawiał także ciągle moją skrzynkę z narzędziami. Zostawiłem na niej
karteczkę, na której napisałem: Jeżeli jeszcze raz ruszysz moją skrzynkę, złamię ci rękę. Tak
było.
Przyszedłem następnego dnia rano, a ten gość powiedział:
- Zostawiłeś na skrzynce karteczkę ?
- Tak - powiedziałem.
- Nie możesz tego zrobić - uśmiechnął się z wyższością.
Więc znowu poszedłem normalną ścieżką. Poszedłem do związków. Poszedłem do
kierownictwa. Nie zrobiono nic.
Wtedy powiedziano mi, że mogę zostać zwolniony. To mnie rozzłościło. Zwolnić mnie?
Wściekłem się. Podszedłem do swojej maszyny. Skrzynka narzędziowa tego faceta stała tam,
gdzie zwykle była moja. Podniosłem tę rzecz i rzuciłem ją nad wysokim podestem, na którym
było nasze stanowisko. Uderzyłem dokładnie w środek stalowej podpory. Skrzynka się
otworzyła i narzędzia się rozsypały. Opuściłem miejsce pracy. Duży błąd.
Potrzebowałem wiele czasu, by znaleźć się tu, gdzie jestem teraz. Wtedy gdy czytałem o
Oliverze, czułem się bardzo źle. Zupełnie serio myślałem o popełnieniu samobójstwa. Moja
ż

ona i ja od dawna byliśmy na zasiłku. Zacząłem chodzić na kurs pozwalający zdobyć nowe

kwalifikacje, ale zabrakło mi pieniędzy, aby go kontynuować. Brak pracy. Picie. Bijatyki.
Wspomnienia o matce. Byłem bardzo przygnębiony.
To był cud, że tamtego dnia otworzyłem magazyn akurat na tym opowiadaniu.
Moja żona kupuje Reader's Digest nieregularnie. Czytałem i doszedłem do tego fragmentu:
"Na Boże Narodzenie opakowywaliśmy ładnie pudełko z płatkami śniadaniowymi i kładliśmy
je pod drzewkiem jako prezent dla niego. Podczas fali lipcowych upałów przecieraliśmy mu
czoło mokrą szmatką. Jego świadectwo chrztu wisiało na ścianie nad jego głową. Przybył do
nas biskup i udzielił mu bierzmowania".
A w następnej linii:
"Pięć lat po swojej śmierci Oliver jest najbardziej bezradnym, a zarazem najsłabszym
człowiekiem jakiego kiedykolwiek spotkałem, a jednak był jedną z nielicznych znanych mi
osób, które wywierały wielki wpływ na innych. Oliver nie potrafił robić absolutnie niczego,
poza tym, że oddychał, spał, jadł, a jednak jest odpowiedzialny za działanie, miłość, odwagę,
zrozumienie".
Nie wiem jak to się stało, ale myśl o Oliverze, żyjącym w ten sposób przez tyle lat,
spowodowała, że moje problemy stały się maleńkie. Chyba dlatego właśnie płakałem, kiedy
przeczytałem ten artykuł. Płakałem nad nim i płakałem nad sobą. Czułem się zawstydzony
tym, że rozczulałem się nad sobą.
Dzisiaj ciągle mówię moim dzieciom: Nie martwię się o to, czy mnie kochacie, ale gdy
dorośniecie, zrozumiecie, że ojciec wcale nie był taki zły.
Dzięki temu, że przeczytałem o Oliverze, przestałem pić. Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić.
Nie mogłem oderwać myśli od tej historii. Raz po raz ją czytałem. Sprawy zaczęły mi się w
głowie układać. Wzmacniała się moja determinacja.
Potem zaczęło się nam szczęścić. Znalazłem tę pracę w fabryce samolotów odrzutowych i
mam ją dotąd. Po raz pierwszy od wielu lat zacząłem być wobec ludzi szczery. Stale czytam o
Oliverze. Stale sobie przypominam kim on był.
Nie bardzo wiem, jak to wszystko wyjaśnić.

Rozdział XII

W moim dzieciństwie raz po raz zdarzało się coś, co dawało pole do popisów mojej
wyobraźni: porcelanowa lalka schowana w najwyższej szufladzie, pieluszki Olivera
rozpostarte w lecie na trawnikach, świecące drewno, dźwięk odległego traktora.

background image

ś

yłem obok tajemnicy Olivera i przeżywałem tajemnicę dzieciństwa. Nie zdawałem sobie

sprawy z tego, że poczucie cudowności i spokoju, otaczające te ukryte rzeczy, może zostać
przeniesione poza moje wspomnienia o pewnym domu w pewnym czasie, gdy przemawiały
do mnie gęsi, a mijające dni odmierzał śmiech mojej matki.
Zrozumiałem, że to, czego nauczyłem się jako dziecko, można przetłumaczyć na odpowiedni
język, ażeby także inni usłyszeli ten głos dobra. Uświadomiłem to sobie wtedy, gdy opowieść
o Oliverze wywołała w kraju tak niezwykłą reakcję.
Oliver, Anthony, Lauren, John: związki z większym dziedzictwem. Fenomenem życia. Panu
chodzi o to, on był warzywkiem? Którą dziewczynę poślubilibyście? Pamiętam dźwięk
łyżeczki stukającej o czerwoną niskę na śliwkowy pudding. Pamiętam odgłosy jego
konwulsji.
"Bóg wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć". Święte niewiniątko. Dziecko
ś

wiatłości.

Członkowie The Christophers z Nowego Jorku stale przypominają nam, że "lepiej zapalić
jedną świecę, niż przeklinać ciemność". Moi rodzice zechcieli zapalić świecę. Vince i jego
ż

ona zapalili świecę. Peter i jego żona, John i jego żona - także zapalili świece.

Powiadają, że Wielki Mur w Chinach jest jedynym zrobionym przez człowieka obiektem,
który widzą kosmonauci okrążający ziemię.
Jakiż zapalony przez człowieka płomień światła moglibyśmy skierować w ciemność
przestrzeni kosmicznej, gdybyśmy wzięli przykład z tych, którzy zdecydowali się powstać z
popiołów i zapalić te świece, jedną po drugiej? Członkowie The Christophers wierzą również,
ż

e każdy jest wyjątkowy i każdy może wnieść znaczący wkład do świata. Kierownik

duchowy tej organizacji, ksiądz John T. Catoir jest najbliższym przyjacielem mojej rodziny.
Mam ochotę mówić o nim ksiądz John T. Catoir-de Vinck. Nazywam go moim czwartym
bratem. Ksiądz John od dwudziestu lat jest cząstką życia moich rodziców, życia moich braci i
sióstr, a także mojego życia. Był z nami na wszystkich urlopach, wakacjach, był w chwilach
radości i smutków.
Ksiądz John udzielił Roe i mnie ślubu, ochrzcił nasze dzieci, pomógł nam w wielu trudnych
chwilach.
Dwa dni po śmierci Olivera, ksiądz John odprawił mszę przy zmarłym i wygłosił następującą
homilię:
"Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"
(Mt25, 40).
Oliver z pewnością był najmniejszym z braci. W tym sensie był figurą Chrystusa. Był
podobny do nas we wszystkim, za wyjątkiem grzechu. "Uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy
i pokorny sercem" (Mt 11, 29). Z cichości Olwera możemy się wiele nauczyć. Każdy z nas
nauczył się czegoś od niego.
Ja nauczyłem się od niego wiele o potędze ubóstwa. Olwer nie posiadał niczego. Miał tylko
łóżko, pudełko z pieluszkami, kilka butelek lekarstw. Jego życie i ubóstwo przywodziły mi na
myśl nowelę Tołstoja Z czego żyją ludzie. W świecie, w którym za jedyne zabezpieczenie
uważa się pieniądze i majątek, życie Olivera było świadectwem tego, że ludzie żyją z miłości,
a nie z majątku. Oliwer w swym ubóstwie był bogaty. Miał szczęście urodzić się w kochającej
rodzinie. W naszym świecie nie szanuje się życia. Oszacowano, że w zeszłym roku na świecie
przeprowadzono czterdzieści milionów aborcji. To są te, o których wiadomo. Olwer miał
szczęście mieć rodziców, którzy uważają życie za bezcenny dar, za święty depozyt. Oliver nie
posiadał nic, ale był niezwykle bogaty dzięki miłości, która go otaczała.
Za miesiąc skończyłby trzydzieści trzy lata, a chociażjego plecy nigdy nie oderwały się od
łóżka, umarł nie mając odleżyn. Przeżył co najmniej dwóch lekarzy, którzy twierdzili, śe z
pewnością nie dożyje pięciu lat, potem, że nie dożyje ośmiu, a potem, że dwunastu. Nie
wzięli pod uwagę ofiarności rodziców Olivera.

background image

Oliver pouczył mnie także o służbie, o głębszym znaczeniu służby. Nauczył mnie, że służymy
nie tylko wtedy, gdy coś dla innych robimy.
Oliver nigdy nie był w stanie niczego dla nas zrobić w zwykłym znaczeniu. Był niemalże
sparaliżowany, a jednak zrobił bardzo wiele dla każdego z nas. Wydobył z nas najlepszą
miłość, jaka w nas była. Pomógł nam wzrastać w cnotach ofiarności, mądrości, wytrwałości,
dobroci, cierpłiwości i wierności. Nie robiąc niczego, uczynił nas lepszymi ludźmi. Nauczył
nas tego, że znaczenie służby nie leży wyłącznie w robieniu czegoś dla innych, ale także w
pozwalaniu im, żeby robili coś dla nas. Cisi i pokorni sercem wyświadczają nam wszystkim
przysługę, gdy wzywają nas do reagowania miłością. Albowiemjezus powiedział: "Co
uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili".
Oliver dał mi też naukę niewinności. Nigdy nie był zazdrosny, zawzięty, podstępny, nigdy
nikogo nie skrzywdził. Zachowywał wszystkie przykazania. Nigdy się nie skarżył. Nawet
podczas ostatnich czterech tygodni życia, gdy trapiła go gorączka, pomimo wizyt dwóch
lekarzy, zapisujących cztery różne antybiotyki, nie skarżył się. Był czasami niespokojny, nie
mógł pokonać wysokiej gorączki. Wyrażał niezadowolenie ze smaku lekarstw, czasami
okazywał oznaki udręki, lecz był spokojny i cichy. Zachował wszystkie przykazania. Jednak
jeśli chodzi o trzecie: "Pamiętaj, abyś dzień święty święcił", miał z nim pewne trudności.
Nigdy nie chodził do kościoła. Lecz zachowywanie trzeciego przykazania stanowiło problem
z innego powodu: Olwer nie mógł święcić tylko niedzieli, ponieważ w święty sposób
przeżywał wszystkie siedem dni tygodnia, przez wszystkie tygodnie w roku.
Było jedno przykazanie, w którym celował - czwarte. Czcił swego ojca i matkę, a robił to w
wyjątkowy sposób. Zwykle sądzimy, że ludzie oddają rodzicom cześć przez swoje
osiągnięcia. Rodzice są dumni z sukcesów dzieci: z ukończenia studiów, zdobycia nagrody,
sukcesu finansowego, światowych zaszczytów. Tak często okazywanie szacunku łączone jest
z dumą z osiągnięć życiowych. Olwer uczcił swoich rodziców w inny sposób. Uczcił ich
przez ukazanie ich nam. Dowiedzieliśmy się od niego jakimi ludźmi są Catheńne i Jose.
A teraz to wszystko się skończyło. Historia miłości, tworzona przez trzydzieści trzy lata.
Teraz rodzina de Vinck ma w niebie anioła, który się nią opiekuje.
Czteroletni siostrzeniec Olivera z Pensylwanii, Danny, na wiadomość o śmierci Olwer a
zareagował bieganiem po sąsiedztwie, by z radością oznajmiać wszystkim, że jego wujek
umarł i teraz może chodzić.
Siostrzeniec Gregory poszedł o krok dalej, mówiąc: Oliver może teraz latać, prawda?
Tak, może. Olwerjest w końcu wolny, wolny od ograniczeń swego ciała. Ma teraz całą
wieczność na to, by się śmiać i tańczyć, a także latać, w pełni życia. To jest naprawdę dzień
ś

więtowania. Cieszmy się i radujmy.


Rozdział XIII

Być może Oliver miał ustawić wszystko na właściwym miejscu. Odkryłem, że on ujawnia
kim jesteśmy. Patrzymy w czyjeś oczy i widzimy siebie. Każdy człowiek jest wszechświatem
albo dynastią. W naszych czasach to się ignoruje. Człowiek stał się konsumentem. Nasze
wartości są wyznaczane przez scenariusze telewizyjne albo przez to, co jest w modzie. Czy
nie staliśmy się narodem ludzi bojących się mówić o niewinności i delikatności? Czy tym, co
nas obchodzi nie są własne racje i bycie lepszymi od sąsiadów? Jakich bogów czcimy?
Namówiono nas do noszenia określonych ubrań, nakłoniono do kupowania olśniewających
maszyn, oszustwem doprowadzono do głosowania na ludzi, którzy niczego sobą nie
reprezentują.
Nasz świat usiłuje naginać rzeczywistość, przekształcać ją w maksimum wygody i zysku.

background image

Kiedy mój syn Dawid miał trzy lata, zacząłem pokazywać mu, że wszystko ma swoje
wnętrze. Dzieliliśmy jabłka na połowy, otwieraliśmy zamknięte wiosenne pączki, słuchaliśmy
bicia naszych serc za pomocą stetoskopu-zabawki.
Sam zacząłem myśleć o wewnętrznej naturze rzeczy wtedy, gdy po raz pierwszy
przeczytałem o pewnej tradycji z Nowej Anglii. Musiałem mieć wtedy dziesięć lub jedenaście
lat. "Gdy stodoła jest gotowa, budowniczy kładą na każdej podporze monety na szczęście".

Mieszkałem w domu, który zbudowano w roku 1900.
- Może jest coś na odsłoniętych podporach w suterenach - myślałem. Pełen nadziei i z
rozbudzoną wyobraźnią poszedłem do ciemnych pokoi mieszczących piec do ogrzewania i
pralkę i przez całe popołudnie stałem na krześle, przesuwając rękę w kurzu i sadzy, aż
natrafiłem na coś cienkiego i twardego, rozmiaru mniej więcej papieru do pisania na
maszynie. Ściągnąłem to na dół i otarłem z brudu. Białym, pogrubionym drukiem napisane
było NJ. i 09 - z prawej strony i liczba 972 -z lewej. Znalazłem prawdziwą plakietkę
licencyjną wydaną w 1909 roku w stanie New Jersey, wykonaną z żelaza i emalii przez firmę
Horace E. FineAuto Tags Com-pany z Trenton w New Jersey (tak głosił stempel przybity na
odwrotnej stronie). Był to jeden z najwspanialszych przedmiotów, które znalazłem w
dzieciństwie.
Archeolog rozumie poszukiwanie ukrytej rzeczywistości, rozumie je też poeta. Jednakże
jestem przekonany, że my, społeczeństwo amerykańskie, w szybkim tempie tracimy zdolność
widzenia tej ukrytej rzeczywistości.
Mamy agencje reklamowe, które manipulują słowami, aby przekazywać wprowadzające w
błąd informacje i obrazy. Mamy politykę edukacyjną opartą na prawdach politycznych i
politycznych ambicjach. Mamy kampanie polityczne stworzone przez autorów przemówień,
reżyserów telewizyjnych i ośrodki badania opinii publicznej. Rząd jest rządem, który
okłamuje. Mamy nieefektywną politykę zagraniczną, a nićmi, które ją wiążą w jedną całość,
jest broń nuklearna.
Jak zauważył sir James Frazer w książce Złota gałąź, starożytni wierzyli, że świat jest
ożywiony, że wszystkie przedmioty występujące w przyrodzie - drzewa, rośliny i zwierzęta -
mają swoje dusze albo mówiąc bardziej poprawnie - cienie.
Czy nie kpiliśmy z takiej naiwności, pozbawionej wiedzy przyrodniczej i dowodów? Czy nie
przesunęliśmy centrum świata daleko od tych duchów, skierowując nasze zachodnie oczy ku
temu, co widzialne, łatwe i wygodne?
Na weselu, na którym niedawno byłem, wszystkie niezamężne dziewczyny stały za panną
młodą, która z zawiązanymi oczami rzuciła za siebie swój bukiet. Każda z tych młodych
kobiet zrobiła krok do tyłu, pozwalając kwiatom upaść na ziemię. Wszyscy się zaśmiali.
Jaki jest mój sen nocy letniej ? śe trójka moich dzieci ubiera się w przejrzyste szaty i szepce
do drzew o północy. śe moich dwóch małych urwisów i moja córeczka wymieniają między
sobą opowieści o cudownych rzeczach i olbrzymich brzoskwiniach.
Czy stajemy się bezbożnymi ludźmi, coraz bardziej wątpiącymi w wewnętrzne istnienie
duchów i w niemierzalne konsekwencje nadziei i współczucia? Czy wątpicie w wewnętrzną
egzystencję Olivera?
Jeżeli nasi przywódcy będą nadal tworzyli rozstrzygnięcia oparte na kolektywnym
niezdecydowaniu i poprawki wynikające z lęku i chronienia publicznych rankingów, wkrótce
rozlegnie się krzyk: Przecież król jest nagi!
Jeżeli będziemy trwać w świadomych próbach wprowadzania ludzi w błąd tylko dlatego, że
chcemy ich pieniędzy, to funkcjonowanie naszej gospodarki będzie coraz bardziej
uzależnione od chciwości.
Jeżeli wymyślamy coraz bardziej wyrafinowane sposoby odtwarzania życia; jeżeli
wymyślamy coraz bardziej wyrafinowane metody i powody zadawania śmierci, grozi nam

background image

niebezpieczeństwo zlekceważenia pierwotnego, niewinnego i tajemniczego wnętrza tego, kim
jesteśmy.
W przededniu każdych wyborów prezydenckich pytam: gdzie są ci mężczyźni i kobiety,
którzy hołdują głębszym prawdom? Nawet mój ośmioletni syn wie, że wszystko ma jakieś
wnętrze.
Niech w naszym egocentrycznym i powierzchownym świecie wstanie pełen mądrości i
współczucia mężczyzna lub kobieta i powie: Dość. Wróćmy do cieni. Nie pozwólmy, by
kwiaty spadały na ziemię.
Moja matka powiedziała mi, że pamięta jak podczas porodu, nim się urodziłem, w
szczelinach pod swymi paznokciami zobaczyła białą skorupkę ciasta. Piekła tego dnia ciasto z
brzoskwiniami.
Jest to zawsze pierwsza rzecz, jaką sobie przypominam, gdy ktoś zadaje mi pytanie z
formularza: Gdzie się pan urodził? Często mam ochotę odpowiedzieć: W szpitalu Dobrego
Samarytanina w Nowym Jorku, trzeciego sierpnia 1951. W domu, na kuchennym stole było
ciasto z brzoskwiniami.
Wszyscy rodzimy się w konkretnym miejscu, przypadkowo. Przedmioty są już ustawione w
pewnym porządku: sąsiedztwo, drzwi, dywany, porcelana. Nie możemy zmienić faktów z
naszego własnego, osobistego życia, lecz wydaje mi się, że im jestem starszy, tym bardziej
ś

wiat usiłuje zmienić barwy i odczucia tego, co pamiętam.

Kiedyś rano, jadąc do pracy, zatrzymałem się na jedynych światłach, które mam po drodze.
Gdy czekałem na zielone światło, popatrzyłem na swój miernik poziomu paliwa, na tylne
ś

wiatła samochodów stojących przede mną, na domy po mojej lewej stronie - jeden zielony,

jeden niebieski - i wtedy zobaczyłem położnika Roe.
Zaskoczył mnie widok tego miłego, dobrego człowieka stojącego na trawniku przed
budynkiem, który zapewne był jego domem. Nie widziałem go od dziesięciu miesięcy, gdy
urodził się nasz najmłodszy syn Michael -i oto go zobaczyłem. Ręce miał podparte w pasie.
Oglądał nową, aluminiową okładzinę, którą właśnie montowano na zniszczonych deseczkach
okapu. Patrzyłem, jak ostrożnie stąpał między kawałkami gruzu, który robotnicy zostawili
rozrzucony na trawie. Obserwowałem, jak odchylał głowę do tyłu, podziwiając nowy wygląd
swojego domu, zbudowanego w stylu holenderskich kolonistów. Było mi smutno.
Ten lekarz, ten człowiek, był pierwszą osobą, która dotykała każdego z moich dzieci. Otaczał
rękami główki Davida, Karen i Michaela, gdy się rodzili w odstępach dwóch i trzech lat.
Zapłaciłem lekarzowi rachunek, po sześciu miesiącach Roe poszła na badanie kontrolne.
Wszystko jest w porządku, ale zobaczywszy go ponownie na tym trawniku, żałowałem, że nie
mogę wyjść z auta i pokazać mu zdjęć, podziękować, zaprosić go do domu. Chciałem mu
powiedzieć, że Dawid zaczyna czytać, a Karen nauczyła się właśnie ubierać skarpetki.
Chciałem mu powiedzieć, że Michael jest podobny do brata i że w zeszłym tygodniu postawił
swój pierwszy krok. Pragnąłem o tym wszystkim powiedzieć temu lekarzowi, ale nasz świat
nie chce już takiej ciągłości. Idziemy od człowieka do człowieka z banknotami dolarowymi
lub kartą kredytową w ręku, kupujemy towary i usługi, a potem wracamy do domu i
zamykamy za sobą drzwi.
Ciągle mam w pamięci uśmiech tego lekarza przy narodzinach mojego pierwszego syna.
Ciągle pamiętam jak przewoził Roe z sali porodowej do pokoju, w którym miała wracać do
sił, i jak delikatnie ocierał jej czoło chłodną, wilgotną szmatką. Pamiętam kolor jego oczu,
zmarszczki wokół oczu. To wszystko noszę w sobie, lecz te wspomnienia coraz mniej pasują
do człowieka, którego zobaczyłem owego rana na trawniku.
Staram się zachowywać przeszłość. Robię zdjęcia, wracam do książek, które kiedyś
kochałem. Gromadzę pamiątki.
Cztery miesiące po ślubie Roe i ja wyprowadziliśmy się z domu, w którym mieszkałem przez
całe życie. W październiku 1977 roku gdy zapakowaliśmy nasze ubrania i meble, moje biurko

background image

i książki do wynajętej pomarańczowej ciężarówki, tuż przed naszym odjazdem poszedłem
samotnie za dom. Stanąłem przy pojemniku na śmieci, podniosłem wieko i zajrzałem do
ś

rodka. Zgniecione pudełko po płatkach zbożowych, czasopisma, skorupki jaj. W końcu

znalazłem to, czego szukałem - czysty pojemnik, puszkę z chipsów Pringles Potato.
Zabrałem puszkę, potem przeszedłem przez podwórze, gdzie moi bracia i ja, jako dzieci
toczyliśmy rycerskie potyczki, uzbrojeni w łodygi lilii, podwórze, gdzie moja babcia,
postawiwszy buty obok krzesła, siedziała w słońcu i czytała gazetę. Podszedłem do jabłoni,
która przez lata dostarczała nam soku jabłkowego, do drzewa dobrego do wspinania się i
dającego chłopcu miejsce do obserwowania i kontrolowania świata z pozycji w górze, między
kwiatami i zielonymi liśćmi.
Stanąłem u stóp drzewa i do puszki po ziemniaczanych chipsach zgarnąłem świeżą warstwę
gleby. Wróciłem na podjazd dla samochodów i umieściłem puszkę w ciężarówce. Potem wraz
z Roe ruszyłem w dół podjazdu i w naszą przyszłość.
Dom lekarza ma już wszędzie aluminiową okładzinę, szpital, w którym urodziły się moje
dzieci przekształcono na mieszkania własnościowe, ale ja ciągle mam tę odrobinę ziemi w
pudełku, które stoi na mojej półce i lubię zapach ciasta z brzoskwiniami.

Rozdział XIV

Szanowny Panie!
Piszę ten list, aby podziękować Panu za artykuł wstępny z dziesiątego kwietnia, dotyczący
Siły bezsilnych. Nie często zdarza się, aby tak prominentna gazeta jak The Wall Street
Journal wydrukowała tego rodzaju artykuł. Wartość jest czymś nieuchwytnym, w pewnym
sensie nie poddaje się definicji. W naszej ludzkiej naturze usiłujemy przypisać wartość
czasowi, pieniądzom, a nawet życiu. Usiłujemy mierzyć jakość życia i wartość czyjegoś życia
według standardu, który w najlepszym wypadku jest arbitralny, zmienny i służy naszemu
egoizmowi.
Ten artykuł poruszył mnie osobiście, ponieważ wychowywałem się z bratem mającym zespół
Downa, lub wyrażając się mniej delikatnie określanym jako mongoł. Radość, miłość i
szczęście, jakie wniósł do mojego życia, są nie do opisania. Były oczywiście kłopotliwe
sytuacje, gdy na przykład w pełnym klientów sklepie spożywczym dostawał
niepohamowanego ataku śmiechu. Jednakże poprzez wszystkie takie przykrości otrzymałem
najwspanialszej: naukę jakiej może udzielić życie, a mianowicie jak kochać i być kochanym.
W naszym społeczeństwie łatwo mierzy się wszystko w dolarach i centach, zyskach i stratach.
Musimy jednak zrozumieć, że życie często rzuca wyzwanie temu ograniczonemu spojrzeniu.
Wartość taka, jak wartość ludzkiego życia w ostatecznym sensie, nie może być mierzona
według kapryśnych standardów własnych korzyści i egoizmu. Jeżeli chcemy przemyśleć
nasze wąsko pojmowane ideały wartości, "bezsilni" mają nam, jako społeczeństwu, bardzo
wiele do zaoferowania.
Dziękuję Panu.
Dan Hamann
Seattle, Waszyngton
Nowy Meksyk, Wirginia, Floryda, Kolorado, Illinois, Nebraska, Delaware, Nowy Jork,
Teksas, Ohio, New Jersey, Massachusets, Wisconsin, Waszyngton, Kalifornia, Alabama. Z
całego kraju napłynęły do mnie listy od ludzi, którzy przeczytali o Oliverze.
Myślę, że w naszym narodzie, ukształtowanym na ideałach wolności i współczucia, jest
pragnienie pomagania innym. Problem w tym, że ludzie często nie wiedzą, jak wprowadzić to
pragnienie w czyn. Próbą czynienia tego jest oczywiście Korpus Pokoju. Olimpiady specjalne
są żywym dowodem tego, że jeżeli da się ludziom możliwość osiągnięcia czegoś i udzieli się
im pomocy, to oni po to sięgną.

background image

Czy nie moglibyśmy stworzyć ogólnokrajowego programu, w którym wszyscy wzięlibyśmy
na siebie odpowiedzialność za zatroszczenie się o Oliverów świata? A gdyby college
zdecydował się włączyć do swego podstawowego programu wymaganie, że każdy student
musi przez jeden dzień opiekować się jakimś Oliverem, ażeby matka i ojciec mieli czas pójść
razem na obiad? A gdyby korporacja każdemu ze swych pracowników dała jeden dzień wolny
w roku, na opiekowanie się dzieckiem takim jak Anthony? Dlaczego prowadzimy tyle
ogólnonarodowych rozmów o obronie naszego osobistego prawa do dobrego samopoczucia?
Pomówmy o cierpieniu. Pomówmy o tajemnicach ukrytych w nienarodzonym dziecku, które
zostaną nam ujawnione, jeśli tylko odważymy się uwierzyć w takie możliwości.
Vince i Angie zabrali swego syna do domu, żeby zobaczyć, co się stanie. Peter i jego żona
zrozumieli, że ich córka Lauren miała znaczenie dla świata.
- Ależ on jest naszym synem. To oczywiste, że zabierzemy Olivera do domu - powiedzieli
moi rodzice, a dobry lekarz odrzekł: A więc zabierzcie go do domu i kochajcie.
Dan Hamann z Seattle w stanie Waszyngton zobaczył to, co miał ukazać jego brat. Lot na
Wybrzeże Zachodnie miał być ostatnim w mojej podróży, w której starałem się zobaczyć to,
co trwało długo po śmierci Olivera. Zanurzyłem ręce w Pacyfiku, przeleciałem ponad górą
Rainer i zasiadłem spokojnie w fotelu słuchając jak Dan opowiada o mocy swojego
bezsilnego brata Paula.
Trzydzieści pięć lat temu, gdy urodził się Paul, zespół Downa był jeszcze kompletnie
nieznany. Lekarze powiedzieli ojcu: Ma pan dziecko chore na chorobę Downa i niewiele
więcej potrafimy panu powiedzieć.
Początek tego wszystkiego był dla moich rodziców bardzo bolesny. Paul urodził się w Seattle.
W tamtych czasach wszystkie kobiety były znieczulane przed porodem, więc mama nie
wiedziała co się dzieje, ojca zaś nie wpuszczono.
Paul urodził się około trzeciej popołudniu. Lekarz wyszedł do mojego ojca i powiedział:
- Gratuluję. Ma pan zdrowego, wierzgającego chłopca.
Wszyscy wrócili do swoich zajęć. Wszyscy byli zachwyceni.
Mama i tato mieli po dwadzieścia jeden lat. To było ich pierwsze dziecko. Tato ukończył
właśnie szkołę biblijną i został wysłany do swego pierwszego kościoła, był tym bardzo
przejęty.
Pochodzi z dosyć dobrze sytuowanej rodziny z Chicago. Dziadek pracował w AT&T, potem
w wieku sześćdziesięciu pięciu lat przeszedł na emeryturę i przeprowadził się na Florydę. Tak
wyglądała sytuacja mojego świeżo ożenionego ojca: świat stał przed nim otworem. Od jego
ś

lubu minął niecały rok. Mama zaszła w ciążę trzy tygodnie po zawarciu małżeństwa.

Pierwsze słowa na temat Paula brzmiały: Ma pan zdrowego, wspaniałego syna, więc ojciec
wrócił do domu, aby dać matce i dziecku odpocząć.
Nazajutrz rano zatelefonował do niego inny lekarz i powiedział:
- Panie Hamann. Mam dla pana złą wiadomość. Pana syn jest chory na zespół Downa.
Ojciec nie miał pojęcia, co to takiego. Usłyszał tę nazwę po raz pierwszy.
- A co to jest?
- Pana syn jest upośledzony umysłowo. Bardzo upośledzony. Radzę, żeby pan zostawił
dziecko tutaj, nie odwiedzał go, nie zbliżał się do niego. Proszę na razie żonie o tym nie
mówić. Będzie jej pan musiał powiedzieć, ale na razie proszę jej o tym nie wspominać. Niech
pan nie pozwala żonie zobaczyć dziecka i po prostu je tutaj zostawi. Wszystko będzie dobrze.
Ojciec miał dwadzieścia jeden lat. Jego rodzina była daleko, w Chicago. Nie wiedział, co
robić. Był wstrząśnięty. W tym momencie zawalił się cały jego świat.
W przeciągu jednego dnia euforia: mam zdrowego syna, zamieniła się w szok.
Mama stale prosiła, żeby przynieść jej Paula, jej nowonarodzonego syna. Ciągle o niego
prosiła, a pielęgniarki powtarzały: on jest bardzo mały, musimy trzymać go w inkubatorze.

background image

Mama jeszcze go nie widziała. Zaczęła przeczuwać, że coś jest nie w porządku. To był już
drugi dzień, a ona ciągle o niego prosiła.
- Nie umiałem jej tego powiedzieć - opowiadał ojciec- Nie wiedziałem, jak to zrobić. Nie
wiedziałem, co powiedzieć.
Poprosił więc rektora szkoły biblijnej, żeby on to zrobił. Rektor, Charles Butterfield, był
bardzo zaprzyjaźniony z naszą rodziną. Był wspaniałym, starszym panem. Wyglądał jak
Albert Einstein, miał siwe włosy i krzaczaste brwi.
Pan Butterfield, jego żona i mój ojciec poszli do szpitala, w którym leżała moja matka.
- Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy powiedzieliśmy jej o tym- mówił ojciec.
Weszli do pokoju. Pielęgniarka wywiozła z pokoju drugą pacjentkę.
- Wiedziałam, że coś się dzieje - powiedziała mi po latach matka - Widziałam, że ojciec
przyszedł razem z Butterfieldami. Zastanawiałam się, co się stało.
Ojciec nie był w stanie jej tego powiedzieć, nie mógł tego wykrztusić. To było niepodobne do
niego - on łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi - ale tym razem po prostu nie był w stanie
mówić. Nie wiedział, co powiedzieć.
Butterfieldowie podeszli cicho do mojej matki i pani Butterfield, z największym spokojem na
jaki mogła się zdobyć, powiedziała jej o dziecku.
- Nigdy nie zapomnę tej chwili - mówił mi ojciec -ponieważ twoja matka wydała z siebie
długi, przeciągły krzyk. Nigdy nie zapomnę tego krzyku.
Nie widziała Paula przez następnych pięć dni, potem wróciła do domu. Minęło w sumie
dziewięć dni, zanim mogła zobaczyć i potrzymać w ramionach swoje pierworodne dziecko.
Ojciec przechodząc przez to wszystko nie wiedział, co robić. Była to straszna, straszliwa
rzecz. Paul był okropnie zdeformowany.
- Nie wiedziałem, co robić, co powiedzieć. Nie mogłem uwierzyć, że to prawda. Jednak w
rzeczywistości wiedziałem, co mam zrobić. To był mój syn. Wiedziałem, że go zatrzymamy.
Po upływie miesiąca naradziliśmy się ze sobą i w końcu przywieźliśmy Paula do domu.
Ojciec rozpłakał się, gdy opowiadał mi o krzyku matki. Myślę, że ten krzyk ciągle brzmiał w
jego uszach.
Tak więc Paul przyjechał do domu. To był dla niego początek.
Rozwija się to wszystko zaskakująco. Przypominam sobie moją babcię. Byliśmy z wizytą na
Florydzie. Miałem chyba trzynaście lat, a babcia oskarżała mamę o Paula:
- To nie mogło się stać z winy Jima. To musiała być twoja wina, Phyllis. Ja wiem, że mój syn
nie mógłby mieć dziecka z zespołem Downa.
Około dziesięć lat temu siedziałem z ojcem w pokoju dziennym i oglądaliśmy w telewizji
film o kobiecie, która urodziła dziecko, a w szpitalu powiedziano jej, że ono zmarło. Kiedy
kobieta powróciła do domu, stale śniło się jej, że to dziecko żyje.
Ojciec i ja oglądaliśmy tę historię.
Wreszcie, pod koniec filmu okazało się, że pielęgniarka z tego szpitala kradła niemowlęta i
sprzedawała je za grubą gotówkę. Film skończył się odnalezieniem dziecka przez matkę.
Było to bardzo poruszające. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że ojciec płacze. Próbowałem
zrozumieć, dlaczego. Film był dobry, ale nie aż do tego stopnia. Usiadłem obok niego i
zapytałem:
- Co się dzieje, tato?
- Wiesz, zawsze zastanawiałem się, czy z Paulem nie stało się coś podobnego. Widziałem go
zaraz po urodzeniu. U dzieci z zespołem Downa zawsze są jakieś tego oznaki - można to
poznać po rękach, po oczach. Jednak zaraz po porodzie lekarz powiedział, że mam zdrowego,
normalnego syna.
Potem ojciec poszedł na górę i wrócił z kartką w ręce. Była to lista chłopców, którzy urodzili
się w tym szpitalu tego samego dnia, co Paul.

background image

- Mam tę listę od dwudziestu pięciu lat - mówił ojciec - Cały czas się zastanawiam. Przez lata
myślałem, że pojadę, odnajdę tych wszystkich chłopców i po prostu ich zobaczę. Nie
zamierzałem z nimi rozmawiać. Niczego nie chciałem robić. Chciałem tylko zobaczyć, czy
ż

yje gdzieś młody, prawie dwumetrowy, przedwcześnie posiwiały mężczyzna. Czy któryś z

figurujących na tej liście mężczyzn jest podobny do mnie lub do ciebie. Zawsze
zastanawiałem się czy coś takiego jest możliwe. Zawsze mnie to nurtowało. Mam tę listę od
dwudziestu pięciu lat. Przechowuję tę kartkę papieru. Nie zamierzam teraz niczego robić, ale
ta myśl siedzi gdzieś w zakamarkach mojego umysłu. To nie ma znaczenia. Nigdy nie miało
znaczenia, ponieważ Paul jest naszym synem. Wychowaliśmy go. Zawsze będzie moim
synem, ale stale nachodzi mnie taka niejasna myśl, że może żyje gdzieś inny Jim Hamann.
Rodzice przywieźli Paula do domu. Wtedy nie leczono dzieci z zespołem Downa. Rodzice
próbowali wszystkiego, co możliwe, aby znaleźć jakąś terapię dla Paula, ale mówiono im: z
waszego dziecka nic nie będzie, niczego nie możemy zrobić.
Paul zaczął chodzić dopiero w wieku trzech lat. Do tego czasu mama nosiła go na rękach.
Wkrótce po urodzeniu Paula, mama poszła z nim na spotkanie w kościele. Byli tam wszyscy,
którzy przedtem chodzili z rodzicami na kurs biblijny. Było wiele kobiet. Trzy lub cztery
znajome mojej matki w tym samym czasie urodziły dzieci. Wszystkie z nich były tam razem
ze swoimi niemowlętami. Mama trzymała na rękach Paula.
- Pamiętam - mówiła - że wszystkie kobiety podchodziły do nich ze słowami: jakie masz
ładne dziecko. Ja siedziałam samotna. Nikt się do mnie nie odezwał. Pamiętam, że siedziałam
tam myśląc, że Paul jest taki brzydki.
Z biegiem czasu rodzice zorientowali się, że wiele osób nie wie, co powiedzieć. Lekarze nie
wiedzieli, co zrobić. Było to dla rodziców okropne. Paul nie chodził. Mamie powiedziano, że
nie będzie mogła mieć więcej dzieci, ponieważ ma guzy. To prawdziwy cud, że urodziła się
moja starsza siostra i ja.
Gdy Paul miał trzy lata, ściągnął na siebie lampę i rozciął sobie łuk brwiowy, policzek i całą
twarz aż do dołu. Myślano, że umrze. Nadal ma dużą bliznę w tym miejscu.
Paul musiał stale nosić pieluszki, ale mama mimo tego wszędzie go ze sobą zabierała. Ojciec
mówił, że dla niego było to na początku trudne:
- Byłem zbyt dumny, żeby zabierać ze sobą Paula. Bardzo trudno mi było wyjść z nim z
domu. Matce nigdy nie sprawiało to żadnej trudności.
Mama mówiła:
- To mój syn i nie obchodzi mnie, co ludzie sobie myślą. Pochodzę z małego miasta w Idaho.
Paul jest moim synem.
Dla ojca jednak był to trudny czas, podobnie jak dla całej rodziny. Paul był prawdziwą
komplikacją w perfekcyjnym scenariuszu. Nie był w nim zaplanowany. Ojcu trudno było się
do tego dostosować.
Gdybym miał o tym myśleć z perspektywy filozoficznej lub teologicznej, powiedziałbym, że
to był powód, dla którego Bóg postanowił, że będziemy mieć Paula, dla dobra mojego ojca.
Ojciec do dzisiaj mówi: wiem, że Paul pojawił się w moim życiu dla mnie.
To samo mogę powiedzieć o sobie. Moja rodzina to silni ludzie. Mamy duże wymagania.
Jesteśmy typowymi przywódcami i czasem tracimy kontakt z ludźmi, z ich odczuciami i
emocjami. Nie stykamy się z cierpieniem.
Paul otworzył nam świat, świat nowy dla mnie i mojego ojca. Ten świat mógłby nigdy nie
zostać odkryty. Ja, podobnie jak ojciec, mógłbym pozostać płytkim, twardym, wymagającym
i dominującym człowiekiem. Moglibyśmy pozostać niewrażliwi na ludzkie bóle i cierpienia,
ale Paul wniósł w życie ojca i w moje życie pewien wymiar, dający nam niezwykłą
przeciwwagę.
Podobnie było w rodzinie Kennedych. Spotkało ich wiele cierpienia, które musiało być pewną
przeciwwagą dla pełnego atrakcji życia oraz ich wigoru i siły.

background image

Bóg użył Paula, aby wprowadzić równowagę w życie mojego ojca, aby ojciec stał się takim
dobrym człowiekiem, jakim jest. Jest serdeczny, szczodry dla ludzi i współczujący. Ludzie go
kochają. Nadal jest Hamannem - wysokim, surowym mężczyzną, przywódcą. Trzyma pewnie
ster w rękach, ma wizję i podejmuje decyzje. Dokądś zmierza, ale jednocześnie jest
przystępny dla ludzi, obchodzą go inni, jest serdeczny. Wiem, że wiele z tych cech
odblokował u niego, podobnie jak u mnie, Paul. Trzeba się otworzyć. Otwarcie się jest
potrzebne wszystkim, pytanie tylko, kto ma klucz otwierający to, co w nas zamknięte. Paul
miał ten klucz.
Moja siostra Lori urodziła się dziewięć lat po Paulu, a ja urodziłem się trochę ponad rok po
niej. Kiedy Paul miał dwanaście lat, mama miała trójkę dzieci w pieluszkach. Wtedy zaczęły
się poważne kłopoty.
Paul wchodził właśnie w wiek dojrzewania. Kiedy zaczęły u niego działać nowe hormony,
kiedy zaczął rosnąć, kiedy zaczęły pojawiać się nowe cechy, zmienił się ze słodkiego,
potulnego, grzecznego dziecka w gniewnego, zazdrosnego, wyobcowanego młodzieńca. Paul
nie mógł nawiązywać z nami kontaktu. Nie mógł niczego powiedzieć i był silny fizycznie.
Nie jest duży, ale jest silny.
Nie umiał mówić, ponieważ nikt nie potrafił go tego nauczyć. Umiał tylko chrząkać. Dotąd
nie spędził w szkole ani jednego dnia.
Kiedy pojawiła się Lori i ja, Paul zobaczył, że uczucia mamy i taty, zarezerwowane dotąd
wyłącznie dla niego, są teraz rozdzielane między trójkę dzieci. Zaczynający dojrzewać
chłopiec, w którego ciele zaczęły krążyć nowe hormony, zrobił się gwałtowny. Był nie do
opanowania.
Rodzice nie mogli zostawić Paula samego w pokoju z siostrą lub ze mną, ponieważ rzucał się
na nas. Parę razy próbował mnie udusić.
Kiedyś, gdy miałem około dziesięciu lat, Paul ściągnął na mnie telewizor, ponieważ nie dawał
sobie rady z tym wszystkim, co się wokół niego działo. Rodzice nie dawali temu rady - nie
byli w stanie pilnować jednocześnie nas wszystkich.
Mama powiedziała, że każe zamontować zamek na zewnętrznej stronie drzwi od pokoju Paula
- próbowała jakoś opanować sytuację. Opowiedziała mi później, jak kiedyś, pracując w
ogrodzie, poczuła, że coś jest nie w porządku. Pamiętała, że zamknęła na klucz drzwi Paula,
ale jednak odczuwała ten niepokój. My mieliśmy w tym czasie spać.
Mama weszła do domu i zobaczyła Paula w pokoju dziennym. Trzymał mnie w pozycji
leżącej na podłodze i wciskał moją twarz w duży, gruby, kudłaty dywan. Byłem siny. Byłem
bliski śmierci. On mnie dusił. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, ale robił to.
Gdy mama ściągnęła ze mnie brata, z trudem łapałem oddech.
Była cała seria podobnych zdarzeń. Rodzice nie wiedzieli, co z tym zrobić.
Nadszedł dzień, gdy Paul zabrał się za Lori. Byliśmy wszyscy na polu. Mama poszła na
chwilę do domu. Wchodziła właśnie, gdy Paul rzucił na ziemię Lori, która miała wtedy cztery
i pół roku. Następnie złapał ją za głowę i zaczął nią tłuc o kamienie. Rozbił jej głowę.
Matka pędem wybiegła na zewnątrz i zawiozła Lori do szpitala. Z siostrą wszystko było w
porządku, ale to co zaszło, było kroplą, która przepełniła kielich.
Pamiętam jak wieźliśmy Paula do zakładu. Było to dla rodziców straszne przeżycie. Matka
miała rozdarte serce. Kochała Paula, kochała Lori i mnie, ale nie widziała żadnej możliwości,
ż

ebyśmy wszyscy mogli być razem.

W tamtym czasie państwowy zakład opieki był piekłem. To było straszne. Pamiętam jak
wyglądało wtedy nasze życie.
Paul przyjeżdżał do domu w każdy weekend i w każdą sobotę późnym wieczorem
odwoziliśmy go z powrotem do zakładu. Pamiętam jak siedziałem w samochodzie. Nie
znosiłem tego zakładu. Nienawidziłem go. Przypominał teren jednostki wojskowej z wielkimi

background image

wojskowymi barakami. Przejeżdżaliśmy przez wysokie, strzeżone bramy. Niskie, ciemne
budynki nazywano bursami-w każdej z nich mieszkało czterech chłopców.
Pamiętam jak jeździliśmy tam w każdą sobotę wieczór. Budynki były w stanie ruiny.
Wjeżdżaliśmy na teren ośrodka i podjeżdżaliśmy do baraku Paula.
Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, ojciec przykazywał nam zamykać i blokować drzwi
samochodu, co też czyniliśmy.
Paul wychodził z auta. W ciemności kręciły się niedorozwinięte osoby. Pamiętam jak
upośledzeni mężczyźni ciężkim krokiem podchodzili do samochodu i stukali w okna.
Przyciskali twarze do szyb, uderzali pięściami w okna i robili dziwne rzeczy: ślinili się, lizali
szkło, rozpłaszczali swoje nosy. Miałem osiem lat.
W każdą sobotę wieczór, gdy odwoziliśmy Paula, mama płakała. Ojciec wyprowadzał go z
samochodu i oddawał na powrót do tego piekła. Było tam dziewięćdziesięciu czy stu
chłopców i może trzy osoby dorosłe. Do jedzenia dostawali breję. Pamiętam jak poszedłem
do pokoju Paula. Były tam łóżka polowe, tylko łóżka polowe. śadnych stołów ani lamp.
W sobotę wieczór odbywała się kąpiel. Przyjeżdżaliśmy i zastawaliśmy tych wszystkich
nagich mężczyzn wyprawiających różne dziwactwa. Nie rozumiałem, co się tam dzieje.
Nigdy nie zapomnę jednego z naszych przyjazdów. Podjechaliśmy pod barak i zobaczyliśmy
człowieka siedzącego na ziemi i jedzącego błoto. Pamiętam błoto, które wychodziło z jego
ust. Pamiętam jak pytałem:
- Mamo, mamo, dlaczego on je błoto?
- Kochanie, on jest taki jak twój brat. On nie wie, co robi.
- Ale dlaczego nikt go nie powstrzyma?
- Pewnie nie wiedzą, co on robi - powiedziała mama.
- Chcę wysiąść i powstrzymać go.
- Nie wolno ci tego zrobić - powiedziała mama stanowczym głosem - Nie wolno.
Nie pozwalała nam wysiadać z samochodu.
W czasie przebywania w tym zakładzie Paul stracił prawie wszystkie zęby- zostały mu tylko
dwa.
Przeżywaliśmy to w każdy sobotni wieczór - o ile mogę to sobie przypomnieć. Około dziesięć
lat temu coś się zmieniło. Nie wiem co to było. Może fundusze? Może zmiana podejścia?
Zburzono stare baraki i zbudowano nowe budynki mieszkalne. Ponadto przez ostatnich kilka
lat coraz bardziej poprawiała się opieka. Paul zaczął chodzić do szkoły. Jest teraz inaczej niż
dawniej. Paul ma swój własny pokój. W budynku mieszka sześć osób i jeden profesjonalnie
przeszkolony opiekun. Mieszkańcy domu mają własne naczynia i swoją jadalnię. Wszystko
jest pięknie wykonane. Zmieniło się, ale pamiętam jak okropnie było przedtem i nie potrafię
do końca rozdzielić tych dwóch rzeczywistości. Nadal jeżdżę do tego zakładu i ciągle czuję
ten ucisk w żołądku. Pamiętam jak tam było.
Moi rodzice nadal zmagają się z Paulem. Patrząc wstecz, widzę, że ja też toczyłem swoje
zmagania. Kiedy w weekendy Paul był w domu, często zabieraliśmy go do sklepu, gdzie
nieraz dostawał jednego ze swych niepohamowanych ataków śmiechu. On się śmiał, a ja
uciekałem. Jeżeli byliśmy w sklepie spożywczym, uciekałem do sąsiedniego przejścia między
półkami, ażeby ludzie nie myśleli, że jestem z nim.
Pamiętam, że gdy dorastałem, zastanawiałem się nad tym, co powiem kolegom.
Pamiętam, jak chodziłem do gimnazjum. Pytano mnie stale czy jestem najmłodszy, a ja
odpowiadałem, że tak, że mam starszą siostrę. Często pytano, czy w rodzinie są jeszcze jakieś
inne dzieci, i znowu dawałem odpowiedź twierdzącą: mam starszego brata. Miałem przy tym
nadzieję, że nie zadadzą mi następnego pytania, ponieważ nie wiedziałem, jak na nie
odpowiedzieć.
- A gdzie on jest?
- On ma zespół Downa i obecnie nie mieszka w domu.

background image

Obrzucano mnie dziwnym spojrzeniem.
- Mój brat jest upośledzony umysłowo. Ludzie poruszali ten temat w rozmowie i mówili:
- Masz starszego brata. Gdzie on pracuje?
Co im miałem powiedzieć? Rozmowa zawsze toczyła się w ten sposób, więc o ile mogłem,
starałem się jej unikać. Potem coś się wydarzyło.
Byłem w siódmej klasie, miałem trzynaście lat. Poszedłem na nasze szkolne rozgrywki
piłkarskie. Chciałem oglądnąć mecz i pobyć z kolegami. Rodzice też postanowili przyjść i
przyprowadzili ze sobą Paula. Pamiętam, że siedziałem obok niego na trybunach. Byli tam
wszyscy moi koledzy. Po raz pierwszy tak publicznie pokazywałem kolegom moją rodzinę i
Paula.
Byliśmy wzorową rodziną, mającą na przedmieściu dom ogrodzony palisadą i dwa
samochody. Chodziliśmy do prywatnej szkoły, mieliśmy pieniądze. I oto był Paul. Naprawdę
nie wiedziałem, jak się zachować. Wszyscy moi koledzy byli bogaci, nawet bogatsi od nas.
Paul wszystko komplikował.
Nawet pod koniec gimnazjum ciągle zmagałem się z tym, aby uczynić Paula częścią mojego
ż

ycia. Starałem nie wstydzić się go. Przechodziłem wtedy przez te wszystkie problemy z

identyfikacją, przez które przechodzą nastolatki. Starałem się być podobny do innych
chłopaków, być jednym z nich. Starałem się robić to wszystko, co oni. Chciałem być
akceptowany. Chciałem być normalny. Owszem, byłem dosyć dobry w sporcie i to mi
pomagało, ale oto byłem tutaj. Chciałem być jednym z chłopców, a miałem Paula.
Rodzice przyprowadzili Paula na rozgrywki piłkarskie. Usiadłem obok niego. Potem, nie
potrafię powiedzieć czemu, zacząłem go trochę oprowadzać wokół boiska. Trzymałem go za
rękę. Nie wiem, czy stało się to w jednej chwili, czy też coś takiego było we mnie - nagle
poczułem się dumny z Paula.
Znowu usiadłem obok niego, nadal trzymałem go za rękę. Potem ponownie go oprowadziłem
i przedstawiłem mu wszystkich moich kolegów. W tym momencie zaszła we mnie zmiana.
Nie wiem, jak to się stało ani dlaczego się stało. Być może, nagle dorosłem. Nie wiem, co się
stało.
Kochałem Paula. Zawsze go kochałem. On zawsze okazuje nam miłość. Mówi: Danny, Lori,
mamo, tato. Mówi te cztery słowa, a także: bye-bye, hello, cześć kochanie i to prawie
wszystko. Danny, Lori, mamo, tato, bye-bye.
Powtarza słowa wielokrotnie: Danny. Danny. Danny. Danny.
Mówi: Cześć Danny. Cześć Danny. Cześć Danny. Powtarza to w kółko.
Paul jest taki jak my wszyscy. Lubi, żeby go dotykać. Jest serdeczny. Wyciąga ręce, łapie i
obejmuje. Zawsze chce trzymać kogoś za rękę. Nie wiem czy to jest typowe dla ludzi z
zespołem Downa, czy taki po prostu jest Paul.
My zawsze byliśmy bardzo serdeczni. Paul też zawsze jest bardzo serdeczny. Dochodzi do
tego, że siedzimy w pokoju i on wypowiada moje imię sto pięćdziesiąt razy. Cześć Paul -
witam się z nim. On w odpowiedzi powtarza w kółko: Cześć Danny. Cześć Danny. Cześć
Danny. Cześć Danny. Cześć Danny. Cześć Danny. Ja za każdym razem mówię: cześć Paul i
on powtarza i powtarza swoją odpowiedź, a potem wyciąga ręce i obejmuje mnie albo
poklepuje mnie po nodze.
Kochałem Paula. Z tym nigdy nie było problemu. Problem był z dokonaniem przejścia od
wstydu do przyznania z dumą: to jest mój brat. Było to dla mnie trudne ze względu na to, kim
chciałem być. Chciałem być jednym z chłopaków.
Było to trudne dla całej naszej rodziny. Wiem, że mama i tata dokonali tego przejścia
znacznie wcześniej niż moja siostra i ja.
Przez długi czas Paul był osobą, którą kochałem. Paulem Hamannem, ale tak naprawdę nie
Paulem-częścią rodziny Hamannów, Paulem-bratem. Potem nagle, na tym meczu piłkarskim,
stał się moim bratem.

background image

Około rok później byłem w szkole świadkiem zaczynającej się bójki. Jeden chłopak podszedł
do drugiego i doszło między nimi do wymiany słów. Wybuchła kłótnia i jeden z nich zaczął
krzyczeć na drugiego: śmierdzący mongole! Ty głupi mongole! Stałem obok nich. Położyłem
książki na ziemi, podszedłem do tego, który przezywał kolegę i uderzyłem go z całej siły w
twarz.
Upadł na ziemię. Stojąc nad nim powiedziałem: nie wiesz, o czym mówisz i przeszedłem do
wyjaśniania mu, co to jest mongolizm oraz poinformowania go, że mam mongołowatego
brata z zespołem Downa i jeśli jeszcze raz usłyszę, że mówi takie rzeczy, to rozszarpię mu
gardło.
To zupełnie nie było w moim stylu. Nie byłem skory do bójki, ale strasznie zabolało mnie to,
co on powiedział. Cała ta scena odbywała się na moich oczach i musiałem wkroczyć w nią i
coś zrobić.
Ilekroć byłem świadkiem tego rodzaju sytuacji, musiałem działać. Na przykład był w naszej
szkole taki program, który polegał na zabieraniu upośledzonych umysłowo na pływalnię w
każdy wtorek. Wpuszczało się ich do wody i pozwalało im się w niej poruszać. Musiałem coś
robić. Co wtorek rano wskakiwałem do wody z tymi upośledzonymi dziećmi i byłem z tego
dumny. Jakoś dokonało się we mnie to przejście od Paula-członka rodziny do Paula-mojego
brata. Nagle otworzył się dla mnie cały ten świat, świat, którego przedtem zupełnie nie
znałem.
Pamiętam jak w szkole średniej przychodziłem do zakładu, w którym mieszkał Paul. Jeden z
oddziałów przeznaczony jest dla najciężej zdeformowanych pacjentów, dla dzieci z
najstraszniejszymi wadami wrodzonymi. Kiedyś przechodziłem przez to skrzydło i to, co
zobaczyłem, zmieniło mnie. Po raz pierwszy zacząłem widzieć rzeczy, których przedtem
nigdy nie dostrzegałem. Kiedy wyszedłem z tej części zakładu, wróciłem do pokoju Paula.
Siedział na łóżku. Wszedłem do środka i stałem tam płacząc i zastanawiając się dlaczego tak
musi być i dłaczego byłem taki egoistyczny i egocentryczny, dlaczego miałem tak mało
miłości, serdeczności i współczucia dla ludzi, którzy mnie otaczają, nie mówiąc już o innych.
Naprawdę dla Paula i dla mnie wszystko się zmieniło.
Często gdzieś z nim chodzę. Robimy różne rzeczy. Zabieram go do kościoła. Chodzę z nim
kupować lody. Chodzimy na mecze baseballowe. On nie wie, o co chodzi w tej grze, ale
cieszy się, że jest ze mną. Lubię być z nim.
Czasem Paul po prostu przychodzi ze mną do domu i oglądamy razem telewizję. Kiedy się
zmoczy, muszę mu zmieniać spodnie, ale to wszystko jest wspaniałe. To naprawdę dziwne,
ale to jest wspaniałe.
Zawsze gdy widzę kogoś upośledzonego, płaczę, po prostu płaczę. Nie odczuwam bólu lub
litości, ale miłość. Nie wiem, dlaczego tak jest. Być może tak właśnie ma być. Miłość. Miłość
do ludzi. Umiłowanie życia. Miłość do wszystkiego. Tak jest od moich czasów
gimnazjalnych, gdy Paul stał się moim bratem.
Największą rzeczą, jaką Paul uczynił dla mnie, i prawdopodobnie także dla mojej rodziny,
jest to, że otworzył nas na coś, czego inaczej nigdy nie doświadczylibyśmy - na coś
dotyczącego jakości życia, czego nigdy byśmy nie poznali. Przywrócił nas samym sobie.
Wszyscy jesteśmy bardzo związani ze swoim światem. Oglądałem w telewizji film pod
tytułem Ordinary people (Zwykli ludzie). Zaskakujące w tym filmie było to, że życie matki
musiało być doskonałe, a kiedy zdarzył się wypadek i straciła syna, nie była w stanie odnaleźć
się w nowej sytuacji. Jej życie nie było już doskonałe. Jej syn zmarł. śycie na zawsze się
zmieniło. Ten mały doskonały świat rozsypał się, a ona nie była w stanie tego zaakceptować i
nauczyć się czegoś po tym doświadczeniu.
Wiem, że Paul symbolizuje w moim życiu wiele rzeczy: krzywdę, niezgodę, brak harmonii.
Przedstawia brzydotę. Nie jest ładny. Uosabia brzydotę w świecie. Uosabia miłość
warunkową. Kochałem go w ramach parametrów i ograniczeń, kochałem go pod warunkiem,

background image

ż

e jego brzydota nie wchodzi mi w drogę. Kochałem go pod warunkiem, że brzydota

wszystkiego, co on sobą przedstawiał, nie była częścią mojego życia, mojego prawdziwego
ż

ycia.

Tak, mam brata - mówiłem dawniej z nadzieją, że nie padnie następne pytanie.
Kiedy zdołałem przejść od uznania brzydoty do uczynienia jej składnikiem mojego życia,
częścią składową mojej rodziny, częścią składową mojej miłości, to otworzyło się wiele
drzwi. Otworzyło tak wiele uczuć. Otworzyło wszystko. Paul zrobił dla mnie coś, czego nigdy
nie będę w stanie wyjaśnić.
Rozumiem teraz, że Paul był dokładnie tym, czego potrzebowałem. Rozumiem, że być może
Paulowie i Oliverowie pełnią tę rolę dla nas wszystkich. Rolę łączenia nas z czymś, co jest dla
nas za trudne. Być może odgrywają rolę uosabiania tego, od czego staramy się trzymać z
daleka.
Paul jest bardzo serdeczny i kochający, obdarzający i dobry, jest taki brzydki, a jednocześnie
taki doskonały. Gdy przeszedł przez okres dojrzewania, stał się z powrotem dawnym Paulem.
Jest łagodny. W jego sercu jest samo dobro. W tym człowieku nie ma żadnego zła. Nie ma
zdrady. Nie ma kłamstwa. Nie ma żadnej walki, żadnej ambicji wykorzystania kogoś do
własnej kariery. Te wszystkie rzeczy są obecne w naszym życiu społecznym. W Paulu nie ma
ż

adnej z nich, jest za to bardzo brzydki, zdeformowany i niezdolny do wypowiedzenia się i

dzięki temu przede mną otwiera cały świat, otwiera cały świat mojej rodzinie i każdemu, kto
go dotyka.
ś

ałuję, że nie może tego doświadczyć więcej ludzi. Myślę, że Bóg pozwolił na istnienie

Paulów i Oliverów, ponieważ oni mają dawać coś światu. Są dla nas przesłaniem o życiu. Są
przesłaniem dla każdego z nas. Są dla ludzi i świata przesłaniem o życiu, gdyż życie jest
niedoskonałe, pełne cierpienia i brzydoty, ale my mamy kochać, mamy się starać, odnajdować
w nim swoją drogę. Wiem, że oni są dla nas.
W naszym życiu jest Paul. Jest ambasadorem posłanym przez niebieską rodzinę, aby nas na
zawsze zmienić, tak że już nie będziemy tacy, jacy bylibyśmy, gdyby go nie było. Nie
mieliśmy wpływu na przyczyny tego, co stało się Paulowi, ale mieliśmy wybór czy dokonać
tego przejścia, przejścia do życia i do miłości.

Rozdział XV

W całym moim dzieciństwie miało miejsce bezkompromisowe przyjmowanie wszystkiego, co
dobre, co należało do świata wyobraźni, co było święte. Naśladowałem wyciągnięte ramiona
matki i ojca.
Dzieci tańczą wokół żarzącego się ognia, jeśli nauczą je tego ich przodkowie. Oliver był
częścią tego ognia: suchym drewnem, żarzącym się węglem i tajemnicą zawartą w dymie.
Gdyby Oliver się nie urodził, nie doświadczałbym tych samych radości, lęków i tajemnic, o
których śnię dzisiaj. Dom Olivera był pełen substancji, nieznanej nauce, filozofii i teologii,
gdyż są one objaśnieniami wymyślonymi przez człowieka. Człowiek zawsze ma potrzebę
wyjaśniania, dotykania i przedstawiania dowodów. Często jesteśmy przekonani, że możemy
podejmować decyzje, które zagwarantują nam w przyszłości osiągnięcie pożądanych
skutków. Takie gwarancje nie istnieją, chyba że wybory, których dokonujemy, zawierają
płonący ogień miłości.
Mam swoje żale i lęki, lecz spoczywają one bezpiecznie w moim sercu i pamięci, chroniąc
mnie, gdy poruszam się wśród trudnych problemów jakie niesie każdy dzień.
Wspomnienia sowy, malin i Izabelle pozostają w mej pamięci - obrazy zachwytu i lęku, do
których stale powracam.
Raz, tylko jeden raz, gdy wracałem do domu ze szkoły boczną drogą pod klonami, obok
podjazdu dla samochodów wykonanego z pokruszonych niebieskich kamieni, usłyszałem nad

background image

głową szum, szelest piór i sosnowych igieł. Spojrzałem w górę pnia, poprzez konary z jednej i
drugiej strony i zobaczyłem wielką sowę. Miała duże oczy, poważny wygląd i patrzyła w dół,
wprost na mnie. Miałem dziesięć lat. Była wiosna. Sowa przekrzywiła głowę na bok. Ja też.
W pierwszym odruchu chciałem pobiec do domu i powiedzieć matce: tam jest sowa! Tam jest
wielka sowa! W następnej chwili pomyślałem, że należy zachować spokój - i tak zrobiłem.
- Co ty tam robisz, sowo? - zapytałem na głos. Po latach miałem dowiedzieć się, że
skrzeczenie sowy zapowiedziało zamordowanie Cezara. Rzymianie uważali tego ptaka za zły
omen. Talmud mówi, że sen o sowie przynosi pecha.
Miałem dziesięć lat i uważałem, że moja sowa jest cudowna, aż do momentu gdy zeskoczyła
ze swej ukrytej grzędy, rozpostarła potężne skrzydła i zdecydowanie ruszyła na mnie.
Wbiegłem do domu i nigdy nie powiedziałem nikomu o tej przygodzie.
W życiu dzieci są tajemnice i wysokie cienie, krzyżujące się nad nimi. śycie w domu Olivera
wzmagało jeszcze dla mnie tę tajemniczość. Wszyscy poruszamy się ostrożnie między
naszymi radościami i lękami, lecz i tak wyciągamy ręce. To wszystko ma dla mnie coś
wspólnego z malinami.
Pamiętam gęste, wysokie krzaki malin, które rosły na brzegach lasów mojego ojca. Pamiętam
dojrzałe owoce między zielonymi liśćmi, lecz pamiętam także jak drapałem ręce na ostrych
kolcach. Pamiętam jak wrzuciłem do ust malinę i ugryzłem małego żuka. Pamiętam, jak
zobaczyłem pod nogami niejadowitego węża. Jako dziecko nauczyłem się, że dobre owoce
mają swoją cenę. Pamiętam także smutek, który odczuwałem, gdy pod koniec października
zrywałem z krzaka ostatnie dwie lub trzy maliny i już więcej przed zimą nie kosztowałem tej
słodyczy. Oliver był podobny do tej słodyczy.
Kto może wiedzieć jakie obrazy pozostaną w naszej pamięci na zawsze, a które zapomnimy?
Jednak jakoś wszystkie one wydają się do siebie pasować: sowy, maliny, moi bracia i siostry;
moja matka, ojciec i ksiądz John; pieluszki, konwulsje, trumna wysuwana przez okno,
ś

miech, cisza. Jestem skłonny zgodzić się z powieściopisarką Willą Cather, że "większość

materiału do pracy pisarskiej zbiera się przed ukończeniem piętnastego roku życia".
Kiedy byłem nastolatkiem, moja ciotka i wujek z Belgii zaprosili mnie na wakacje, które
miałem spędzić z nimi i moimi trzema kuzynkami: dziesięcioletnią Annę, dwunastoletnią
Tessy i szesnastoletnią Izabelle. Mieliśmy pojechać z Brukseli, przez Paryż, w góry na
południu, niedaleko Lascaux i słynnych malowideł skalnych.
Moja babcia, też Belgijka, zapłaciła za mój lot i nagle, opuściwszy samolot, znalazłem się w
małej, żółtej furgonetce, w towarzystwie krewnych, których dotąd nie znałem.
Annę lubiła dokuczać. Tessy, trochę urwisowata, była pełna humoru i miała cudowne piegi.
Natomiast Izabelle, owszem, była moją kuzynką, ale pamiętam jej gęste, brązowe włosy. W
ciągu tych dwóch tygodni, przez większość czasu ukrywała się za wielkimi okularami
słonecznymi.
Wujek pozałatwiał wszystko. Mieliśmy mieszkać w wynajętym przez niego bardzo starym
wiejskim domu, który został odnowiony i wysprzątany na nasz przyjazd. Właściwie były dwa
domy, oba zbudowane z kamienia. Dachy były pokryte mchem.
Duży dom zajmował wujek, ciocia i trzy dziewczyny. W małym, jednopokojowym domu
mieszkałem ja.
Pamiętam ślimaki na kamiennych ścianach, maki, zapach górskiego powietrza. Farma była
dobrze utrzymana, studnia czysta i głęboka.
Dnie spędzaliśmy na zwiedzaniu okolicznych zamków i grot. Wieczorem czytaliśmy albo
słuchaliśmy muzyki z radia, które stało na parapecie okiennym i które wujek nastawiał na
różne odległe stacje.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem graliśmy w karty, pakowaliśmy się, przygotowując się
do podróży powrotnej, która czekała nas nazajutrz, jedliśmy ser i owoce. Potem, zbyt szybko,
nadeszła pora pójścia spać. Przeszedłem przez małe podwórze, które oddzielało od siebie oba

background image

budynki, wszedłem do swojego domku, zamknąłem zamek w drzwiach i położyłem się w
łóżku.
Gdzieś w środku nocy usłyszałem lekkie pukanie w zamkniętą okiennicę. Pamiętam jak
leżałem w łóżku, wytężając wzrok w ciemności. Wiedziałem, że jestem w środku Francji,
pośrodku odosobnionej farmy. Nie wiedziałem, że znajduję się pomiędzy tą wielką ekscytacją
i lękiem, co uczy nas pamiętać.
Pukanie powtórzyło się. Ściągnąłem kołdrę z łóżka i podszedłem do zamkniętego okna.
-Christopher- usłyszałem jak szepnął ktoś stojący na zewnątrz - Christopher.
Otworzyłem zatrzask, powoli odchyliłem grube, drewniane okiennice, które rozpostarły się
jak otwarte ramiona, i w świetle księżyca zobaczyłem Izabellę w długiej białej nocnej koszuli.
- Czy chciałbyś zatańczyć ze mną na łące?
- Proszę? - zapytałem, stojąc boso w piżamie w szkocką kratkę.
- Czy poszedłbyś potańczyć na łące?
- O, nie - powiedziałem, zamykając okiennice i wróciłem do łóżka.
Wszyscy mamy coś, czego żałujemy. W młodości zwykle trzymamy to w tajemnicy, jak
sekret, który w miarę gdy się starzejemy, staje się coraz słodszy.
Marzę o sowie, o Oliverze i o smaku malin mojego ojca. śałuję, że nie zatańczyłem z Izabellą
pod bezpiecznym i zarazem budzącym niepokój księżycem.

Rozdział XVI

Dzięki temu, że Sargent Shriver przeczytał artykuł o Oliverze w The Wall Street Journal,
zostałem zaproszony do Waszyngtonu, gdzie spotkałem się z nim, z jego żoną Eunice
Kennedy-Shriver, a także z ludźmi pracującymi w Fundacji Josepha E Kennedy'ego juniora.
Fundacja została założona w 1946 roku przez ambasadora Kennedy'ego i jego żonę, aby
uczcić pamięć ich najstarszego syna, który zginął podczas II wojny światowej. Od początku
swego istnienia Fundacja inicjuje i wspiera programy służące dobru ludzi upośledzonych
umysłowo. Są to badania naukowe, szkolenia, usługi, edukacja i sport.
Dzięki Oliverowi zostałem zaproszony do zaangażowania się w sprawę olimpiad specjalnych.
Fundacja Kennedy'ego, przygotowująca się do obchodów czterdziestolecia swego istnienia
poprosiła, abym napisał parę okolicznościowych tekstów.
Napisałem dla Fundacji wiersz, oceniłem prace konkursowe i przygotowałem następującą
wypowiedź.
12 sierpnia 1944 rokujoseph P Kennedy junior zginął w nieudanej próbie bombardowania w
Europie. Rodzina Kennedych nie zdawała sobie wówczas sprawy z tego, że wydarzenie to
postawi przed nimi pytanie - pytanie, które niektórzy z nas zadają sobie wtedy, gdy są bardzo
młodzi, inni, gdy są bardzo starzy, a jeszcze inni nie stawiają go sobie nigdy: Dlaczego
cierpienie?
Możemy spojrzeć wstecz na swoje życie i ponownie ogarnąć myślą te chwile, gdy straciliśmy
wiarę albo miłość, gdy zastanawialiśmy się nad absurdalnością życia i oburzaliśmy się, że -
jak to wyraził Dyłan Thomas - gaśnie światło.
Joseph Kennedy senior stracił swego najstarszego syna podczas II wojny światowej. Nie
trzeba opisywać jego smutku, gdyż ten sam smutek nosimy w sobie wszyscy. Któż Z nas nie
przeżył bólu nagłej utraty brata lub siostry, matki lub ojca?
Prezydent Kennedy miał rację pisząc: Światowa kariera Josepha była tak pewna i
nieunikniona, że wydawało się, iż jego śmierć wkracza w naturalną kolej rzeczy-
Oczywiście, to była właśnie ta naturalna kolej rzeczy, któ rej rodzina Kennedych musiała po
raz pierwszy stawić czoła.
Rozważcie, proszę, co może powstać z płomieni spalającego się feniksa.

background image

Jak wypełniliście nagłą pustkę, kiedy żałoba przygasła? 12 sierpnia 1946 roku, w drugą
rocznicę śmierci Josepha, państwo Kennedy założyli Fundację Josepha P Kennedy'ego,
Juniora. Rodzina Kennedych postanowiła, że Z ciemnych popiołów jej smutku powstanie
nowe życie.
Istnieje pewna alchemia smutku, jak przypomniała nam Pearł Buck. Smutek może zostać
przemieniony w mądrość.
Dzięki alchemii smutku, jakim była dla Kennedych śmierć ich najstarszego syna, do naszego
zbiorowego sumienia został dodany nowy element, dotyczący upośledzonych i
niedorozwiniętych umysłowo.
Przez wiele lat z urodzeniem się dziecka, którego głowa była nietypowo duża lub którego
kręgosłup był powykręcany, związane były podejrzenia i wstyd. Bano się dziecka urodzonego
z zaburzeniami funkcji mózgu. W naszym społeczeństwie istniała tendencja do zachęcania
rodziców, ażeby odsunęli takie dziecko od siebie. Zgodnie z istniejącą postawą społeczną
takie dziecko było po prostu pomyłką. Matki i ojcowie w to nie wierzyli, ale my, jako kraj i
naród, tak. Nie chcemy rezygnować z wygodnego życia.
Głos Fundacji Josepha P. Kennedy ego był jednym z pierwszych głosów w historii Stanów
Zjednoczonychformułujących pytanie: Co starają się nam powiedzieć te dzieci?
Dzięki Fundacji Kennedy'ego w badaniach naukowych pojawił się nowy temat. Powstały
centra wspólnot, wprowadzono nowe prawa, ufundowano stypendia... wszystko po to, ażeby
badać i wspierać tajemnicę, jaką mają w sobie ludzie upośledzeni umysłowo.
Dzięki nowej świadomości, wielu z nas dołączyło do wspólnoty cierpienia.
Czterdzieści lat temu utworzono Fundację Josepha P Kennedy'ego, ażeby zrozumieć fenomen
ż

ycia.

Nie znam niczego, co uczciłoby to życie lepiej niż olimpiady specjalne Fundacji. Przytoczę
jeden z tysięcy listów, które otrzymują organizatorzy tych olimpiad:
Chcę Wam opowiedzieć o chłopcu, który ma na imię John. Jest moim synem i jest
niepełnosprawny. Jestem dumna z niego i jego osiągnięć, które są owocem udziału w
olimpiadach specjalnych. Dobrzy, pomocni ludzie, zachęcili Johna do robienia rzeczy, które
nam wydawały się zupełnie dla niego nieosiągalne. John zaczął brać udział w olimpiadach
specjalnych w wieku około dziesięciu lat. Ci ludzie nauczyli go startować w zawodach i
odnosić zwycięstwo. Zaszczepili mu odwagę i poczucie dumy. Nawet gdy nie zwyciężał,
gratulowali mu udziału i zachęcali, żeby znów spróbował. W tamtych latach John nauczył się
grać w koszykówkę i baseball. Obecnie potrafi wykonać w biegu duży skok, umie grać w kule
i jeździ na nartach.
Na olimpiadach specjalnych John nauczył się też współżycia z innymi niepełnosprawnymi
sportowcami. Oni zawsze nawzajem zachęcają się i podbudowują wzajemnie swoje poczucie
wartości. Starsi pomagają młodszym.
Dzięki treningom, zachętom, miłości i zrozumieniu, John wyrósł na samodzielnego
mężczyznę. Miał dość odwagi i pewności siebie, żeby wyjść w świat i podjąć pracę w pełnym
wymiarze godzin. Ma tę pracę od ponad sześciu miesięcy, a my wiemy, że nie byłoby to
możliwe bez doświadczeń, które wyniósł z olimpiad specjalnych.
Ponieważ czterdzieści łat temu w płomieniach samolotu nad Anglią zginał Joseph P.
Kennedy, junior, utworzono fundację, która nauczyła tego młodego niepełnospraumego
olimpijczyka odwagi i pewności siebie.
Nie możemy stworzyć dla siebie jakichś szczególnie korzystnych uwarunkowań. Nie możemy
odgadnąć przyszłości. Możemy tylko wspierać zjawisko życia przez ustanawianie wzorów i
zwyczajów, które podtrzymują życie.
Zamiast poddawać się żalowi, rodzice Josepha sprawili, śe pamięć ich syna ożyła, sięgnęła w
teraźniejszość i pomogła komuś nauczyć się odwagi i wiary siebie.

background image

Wzrastaniu w świadomości społecznej przekonania, że niepełnosprawni umysłowo mogą być
kamieniem węgielnym naszej wspólnoty, towarzyszyło podpisanie przez prezydentajohna F.
Kennedy ego w dniu 31 października 1963 roku przepisu praumego Public Low 88-164 oraz
utworzenie przez niego Prezydenckiego Komitetu do Spraw Upośledzenia Umysłowego.
Zapewniło to fundusze dla dwunastu ośrodków naukowych w naszym kraju, zajmujących się
badaniami nad upośledzeniem umysłowym.
Na długo zanim zaczęto badać wewnętrzną naturę człowieka, wierzono, że jest ona
odzwierciedlona w ręce. Dziś wiemy, że wewnętrzna natura człowieka jest odzwierciedłona w
mózgu. Upośledzenie umysłowe nie jest przekleństwem od bogów, nie jest zjawiskiem
nadprzyrodzonym ani czymś, czego należy się bać.
Dzięki temu, że prezydent Kennedy podpisał przepis EL. 88-164 o upośledzeniu umysłowym,
wiemy dziś więcej niż kiedykolwiek dotąd. Po prostu prezydent Kennedy zachęcił
naukowców do zajęcia się badaniami nad rozwojem mózgu i związkiem tego rozwoju z
upośledzeniem umysłowym. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jeżeli zrozumiemy
funkcjonowanie każdego dziecięcego mózgu, możemy dokonać więcej.
Badania naukowe nad upośledzonymi umysłowo są kompleksowe i zakrojone na szeroką
skalę. Wiemy dużo, ale o jednej trzeciej przypadków nie wiemy absolutnie nic. Jednakże
dzięki temu, że doprowadzono do zainteresowania się nauki zaburzonym funkcjonowaniem
mózgu, w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat dowiedzieliśmy się bardzo wiele.
Przepis EL. 88464 i Fundacja Kennedy'ego pozwoliły naukowcom poświęcić czas na
rozpoznanie normalnych sekwencji strukturalnych mózgu i jego normalnego rozwoju
funkcjonalnego, ażeby mogli porównywać te dane ze stanem nienormalnym. Społeczność
naukowa musiała się dowiedzieć, czego potrzeba, aby powstała normalna kora mózgowa.
Gdy ustalono już jaki jest ten standard, naukowcy mogli rozpocząć badania nad rozwojem,
który nie jest normalny.
Przed inicjatywą prezydenta Kennedy'ego nauka po omacku szukała języka, za pomocą
którego mogłaby opisać nienormalne funkcjonowanie mózgu, będące zasadniczą przyczyną
upośledzenia umysłowego.
Centra badawcze, ustanowione podpisem prezydenta Kennedy'ego, pozwoliły na
interdyscyplinarne badania zaburzeń rozwojowych człowieka. Naukowcy muszą spotykać się
ze sobą w tych placówkach badawczych i pracować razem. Nie czas na ambicje osobiste.
Prezydencki Komitet do Spraw Upośledzenia Umysłowego przypomina nam, że medycyna to
nie przywracanie zdrowia, lecz przynoszenie pomocy.
Naprawdę nie możemy zaniechać tych poszukiwań. Są to poszukiwania pewności, ale jeżeli
zachowujemy w tej sprawie bezstronność, to wiemy, że nigdy nie będziemy pewni. Jednak Z
tego, co widzieliśmy w dotychczasowej historii Fundacji Kennedyego wiemy, że- obok
wdzięczności za otrzymywanie, jest także jeszcze większa wdzięczność za dawanie.
Ostatnio poprosiłem ojca, który ma dziecko z zespołem Downa, żeby opowiedział o miejscu
jego syna w naszym świecie:
Przez wiele lat ludzie porzucali wszelką nadzieję, że można cokolwiek zrobić z dziećmi
takimi jak mój syn, Kyle. Oddawali je do zakładu albo gdzieś ukrywali.
Jeżeli da się dziecku szansę, to ono się rozwinie. Mój syn ma osobowość. Robi różne rzeczy.
Dajcie takiemu dziecku jak Kyle szansę, a ono nauczy się żyć stosownie do swoich
możliwości.
Kiedy urodził się Kyle, moja matka nie była nawet w stanie znieść jego widoku. Moi rodzice
byli twardzi i nie tolerancyjni dla ludzi, którzy nie byli tacy jak oni. Gapili się na ludzi
upośledzonych albo się śmiali.
Dzisiaj Kyle uwielbia chodzić do domu swoich dziadków. Stale tam chodzi. Mój ojciec robi
mu popcorn, a potem Kyle siada w zabezpieczonym krześle. Siada tam ze swoim popcornem.

background image

Kiedy Kyle się urodził, moja matka nie mogła patrzeć na jego zdeformowane uszy, skośne
oczy, na bliznę, którą miał na klatce piersiowej po przebytej operacji serca. Gdy moja żona i
ja pokazywaliśmy ćwiczenia, jakie wykonujemy z Kylem, moja matka nie mogła nawet na
niego spojrzeć. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Po prostu nie mogła tego wytrzymać.
Dzisiaj moja matka pierwsza rwie się do wykąpania Kyle, do pochlapania go wodą. Kyle'a
zmienił jej życie.
To dla Kyle'a i jego rodziny stworzono Fundację Kennedy'ego. To dla Kyle'a i jego rodziny
prezydent Kennedy podpisał Public Law 88-164.
Dzisiaj widzę i słyszę wokół siebie chłodną dojrzałość i brak skrupułów. Słyszę jak ludzie
mówią o jakości życia, wygodzie, łatwej przyjemności, szybkim likwidowaniu cierpienia i
bólu - o błyskawicznych rozwiązaniach.
Nie traćmy zaufania do siebie i naszych dawnych marzeń. Nie nadawajmy fałszywej formy
temu, co jest w naszych sercach. Nie bądźmy Wielkim Gatsby, którego marzenie "bybjuż za
nim, gdzieś w tyle, w rozległym mroku za miastem, gdzie ciemne pola republiki roztaczają się
wśród nocy".
Bądźmy E Scottem Fitzgeraldem, który wierzył, że "jutro popędzimy szybciej, otworzymy
ramiona szerzej".
Jak mówi zakończenie powieści o Gatsbym "dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który
nieustannie znosi nas w przeszłość".
Mamy w naszym kraju wspaniałą przeszłość, opartą na współczuciu i wytrwałości. Nie
zdołamy ukończyć tego dzieła za naszego życia, ale nie wolno nam go zaniechać.
Poeta Carl Sandburg kończy swój zbiór poezji Ludzie, tak następującymi słowami:
Są ludzie, których nie można kupić.
Z ognia urodzeni czują się w ogniu jak w domu
Gwiazdy nie robią hałasu.
Nie powstrzyma się wiatru od wiania.
Czas to wielki nauczyciel.
Kto potrafi żyć bez nadziei ?
Synowie Kennedych zrodzili się w ogniu, powstając z popiołów, tworząc nowe życie.
Wszyscy rodzice upośledzonych dzieci wiedzą, śe czas jest rzeczywiście wielkim
nauczycielem i wszyscy wiemy, że nie możemy żyć bez nadziei.
Wszyscy odziedziczyliśmy ziemię. Każde ziarenko piasku, każdy cień należy do nas
wszystkich.
Taki jest duch Fundacji Kennedyego. Takie jest przesłanie, które dał nam wszystkim Komitet
powołany przez prezydenta Kennedy'ego i takie orędzie przekazuję wamja: Wszyscy
odziedziczyliśmy ziemię.

Zakonczenie

Kiedy w wieku piętnastu lat przeczytałem powieść Harpera Lee Zabić drozda, wiedziałem, że
chcę być ojcem, tak jak Atticus. Ja też chciałem być takim człowiekiem, który zostaje z
synem lub córką przez całą noc, jeżeli dziecku tego potrzeba.
Jeśli czytaliście tę książkę, to pamiętacie, że gdy Jem omal nie został zamordowany przez
nikczemnego Boba Ewella, wezwano lekarza, aby nastawił złamaną rękę chłopca.
Potem lekarz wyszedł, a Atticus "zgasił światło i odszedł do pokoju Jema (...) przesiedział
tam całą noc i był też tam, gdy Jem zbudził się rankiem".
Nie wszystko mogłem w tej książce zrozumieć, kiedy byłem młodym chłopcem. Nie mogłem
rozumieć pojęcia ojcostwa, ale wiele razy podczas mojego dorastania czułem, że wokół mnie
istnieje opiekuńcza siła i że ta siła w jakiś tajemniczy sposób należy również do mnie. Była to
ta sama moc, którą posiadał Oliver: moc chronienia wszystkiego, co wokół niego rośnie.

background image

Pamiętam, jak byłem z matką i ojcem na wakacjach w Combermere, w stanie Ontario w
Kanadzie. Nie mogłem mieć wtedy więcej niż sześć lat.
Zwiedzaliśmy Madonna House, świecki apostolat nad rzeką Madawaska, założony przez
Catherine de Hueck Doherty, kobietę zakochaną w Bogu i Jego biednych. Moi rodzice
rozmawiali w sali spotkań, a ja, znudzony rozmową dorosłych, wyszedłem się przejść wokół
budynku, aby zobaczyć rzekę.
Gdy skręciłem za róg domu, potknąłem się na swojej sznurówce i upadłem, wydając mały
okrzyk.
- Co się stało? - zawołał ktoś z tylnych schodów budynku.
Szybko podniosłem się i wyjaśniłem staremu mężczyźnie, że się przewróciłem i że znowu
rozwiązał mi się but.
-Podejdź tutaj.
Odgadłem prawidłowo, że ten człowiek to Moise, stary, ślepy Indianin kanadyjski, który
przychodził do Madonna House dla towarzystwa i na herbatę.
Powoli, ostrożnie podszedłem do niego, z lękiem spoglądając na jego czarny kapelusz i
zakrzywione oczy.
- Stań koło mnie. Zawiążę ci buta. Pamiętam, że gdy schylił się powoli i pociągnął moją
sznurówkę, poczułem od niego zapach drewna i dymu.
- Jak masz na imię? - zapytał spokojnym, niskim głosem.
- Christopher.
To była cała nasza rozmowa. Indianin zawiązał mi buta i pobiegłem nad rzekę, gdzie przez
resztę popołudnia rzucałem kamienie i łapałem żaby.
Do dzisiaj pamiętam jak dobry Moise siedział na schodach, słuchając jak kamienie uderzają o
wodę, a ja wiedziałem, że jestem bezpieczny w jego cieniu.
Dwa lata później, na wiosnę, miałem przyjąć Pierwszą Komunię. Miałem też dokonać jeszcze
jednego odkrycia, związanego z tymi, którzy nas chronią w niewidzialny sposób.
Zakonnice przez cztery tygodnie przygotowywały nas do komunii. Pamiętam, jak klęczałem
przy drewnianej balustradzie ołtarza, a siostra, udawała księdza podającego hostię.
Podchodziła kolejno do każdego z nas i dotykała wyciągniętych języków zamkniętym
końcem długopisu, a my mieliśmy powiedzieć: amen.
Na końcu próby siostra ogłosiła, że możemy nabyć pierwszokomunijne zestawy, zawierające
białą saszetkę, Biblię w białej okładce i biały różaniec - dla dziewczynek lub krawat, Biblię w
czarnej okładce i czarny różaniec - dla chłopców.
- Proszę, żeby ci, którzy chcą to zamówić, podnieśli rękę.
Nigdy dotąd, przez całe siedem lat mojego życia, nie podejmowałem decyzji finansowych,
więc nie podniosłem ręki.
W dniu Pierwszej Komunii, po całej poprzedzającej ją krzątaninie, znalazłem się w
zatłoczonym kościele. Chłopcy stali po lewej, dziewczynki po prawej stronie, a tylną część
kościoła zapełniali rodzice.
Ksiądz proboszcz rozpoczął ceremonię od ogólnego błogosławieństwa. Potem miał
pobłogosławić Biblie i poprosił wszystkie dzieci, aby podniosły je w górę.
Spojrzałem dookoła i zobaczyłem wiele białych i czarnych Biblii unoszących się nad moją
głową. Byłem jedynym dzieckiem nie mającym Biblii. Czułem się samotny i nie na miejscu.
Następnie ksiądz poprosił, żebyśmy podnieśli swoje różańce. Miałem przeżyć ten ból po raz
drugi.
Znowu wszyscy zrobili to, o co prosił ksiądz. Gdy błogosławieństwo miało już zostać
wypowiedziane, w tyle kościoła powstało jakieś zamieszanie. Podobnie jak wszyscy inni,
odwróciłem głowę, żeby to zobaczyć. Nie widziałem dokładnie, co się dzieje, jedynie że ktoś
próbuje wyjść z miejsca w środku ławki, przeciskając się wśród stłoczonych ludzi. Po chwili
zobaczyłem, że jest to mój ojciec.

background image

Jeszcze raz kogoś przeprosił i znalazł się w przejściu między ławkami.
Ceremonię wstrzymano. Ksiądz opuścił rękę. Dzieci, jedno po drugim, opuściły różańce.
Ojciec zdecydowanie wyszedł na środek kościoła, sięgnął do kieszeni, wyciągnął swój długi,
brązowy różaniec, przechylił się nad ławką, wyciągnął do mnie swoją długą rękę, wręczył mi
różaniec i uśmiechnął się. Ja też się uśmiechnąłem.
Ojciec szybko powrócił na swoje miejsce, akurat wtedy, gdy ksiądz ze zrozumieniem ogłosił:
- Podnieście wszyscy swoje różańce na błogosławieństwo.
Ja podniosłem swój różaniec najwyżej. Jestem tego pewien.
W miarę upływu lat coraz więcej dowiadywałem się o subtelnościach współczucia i
umiejętności prowadzenia innych.
W 1973 roku wstąpiłem na Uniwersytet Columbia, na studia nauczycielskie. Chciałem uczyć
- i zostałem nauczycielem - ale wciągnęło mnie również pisanie wierszy.
W pierwszych miesiącach mojego pisania trafiłem także na zajęcia z języka angielskiego,
prowadzone przez kierownika wydziału anglistyki, profesora Karla Kroebera.
Miał on brodę, jakiej nigdy nie zdołam wyhodować. Miał również szlachetny umysł i siłę,
którą mógłbym porównywać z siłą Atticusa i mojego ojca i, mam nadzieję, mojego serca.
Ponieważ byłem oczarowany jego umysłem i dobrocią, napisałem do niego krótki list, który
zawierał również kilka moich wczesnych wierszy, pierwszych wierszy, jakie napisałem.
Chciałem mu po prostu podziękować za dobry rok.
Oto, co napisał mi w odpowiedzi: "Dziękuję Panu za list. Zachęcanie przynosi korzyści".
Dalej profesor napisał, że podobały mu się wiersze i radził, żebym trzymał się miłości i
przyrody i nie przestawał pisać. Tak też zrobiłem.
Każdy pisarz przechowuje w sercu historię swoich początków, a w szufladzie trzyma
pierwszy list z pochwałami od kogoś kompetentnego.
Profesor Kroeber i ja nadal sporadycznie ze sobą korespondujemy, a jego mądre, zawierające
zachętę listy są dla mnie probierzami, które chronią jakość moich wierszy.
Po tym gdy przerobiłem te wszystkie lekcje, Roe urodziła Davida, miesiąc przed śmiercią
Olivera.
Pielęgniarka szybko zabrała dziecko ze stołu porodowego i zaniosła je do urządzenia
przypominającego tacę z ekranami i lampkami, które, jak mi powiedziano, służy do
regulowania temperatury ciała dziecka.
Podszedłem i spojrzałem na małą krzyczącą buzię. Zapytałem pielęgniarki czy mogę go
dotknąć.
- Oczywiście, że pan może - zaśmiała się - To jest pana syn.
Potem trzymałem w palcach jego nóżkę i trochę nim potrząsałem.
W jaki sposób mogę zagwarantować, że mój syn David wyjdzie kiedyś za róg domu i spotka
Moise? Jak powiem mojej córce Karen, że mam w szufladzie komody brązowy różaniec,
gdyby kiedyś go potrzebowała? Jak poruszę umysł i serce mojego najmłodszego syna,
Michaela, żeby napisał do swego nauczyciela list z podziękowaniem?
Pragnę nauczyć moje dzieci, że zawsze jest przy nich ktoś, kto je w niewidoczny, tajemniczy
sposób chroni i powiedzieć im, że one także posiądą tę umiejętność.
Pragnę nauczyć moje dzieci, że ten duch trwa w nas wszystkich, dawnych, obecnych i
przyszłych.
Zeszłej jesieni David, który bawił się na polu z kolegami: Nicholasem, Amy i Claire, potknął
się i upadł na ziemię. Upadł w taki sposób i z taką siłą, że zwichnął lewą rękę.
Były łzy, męskie łzy, pośpieszna jazda do szpitala, prześwietlenie, temblak, wyczerpanie, aż
w końcu David poszedł spać w swoim pokoju, z Whiskersem i złotą rybką, podskakującą i
uderzającą o powierzchnię wody w akwarium.
Usiadłem u stóp jego łóżka i patrzyłem jak oddycha. Potem zgasiłem światło i obiecałem
sobie, że będę przy Davidzie rano, gdy się obudzi.

background image

Dwa dni przed urodzeniem się Davida zatelefonowała do nas moja matka, mówiąc, że Oliver
ma gorączkę. Zwykłą gorączkę. Oliver miewał wcześniej gorączkę. Nie ma się czym
denerwować. Było to w niedzielę, 10 lutego 1980 roku. Dwa dni później, w szpitalu Lincolna
urodził się nasz pierwszy syn.
Moi rodzice przyszli do szpitala zobaczyć swego nowego wnuka. Podziwiali Davida przez
grubą szybę sali noworodków. Przynieśli Roe stokrotki i niebieskie goździki. Uściskaliśmy
się wszyscy, potem matka powiedziała, że musi iść do domu, ponieważ Oliver ciągle ma
gorączkę.
Roe i ja przynieśliśmy Davida do domu. Dzień za dniem pił mleko matki i oddychał,
oddychał, podczas gdy mój brat powoli umierał na grypę i zapalenie płuc, w odległości
trzydziestu minut od domu, w którym wyrosłem.
Moja matka codziennie do nas telefonowała. Temperatura Olivera rosła. Przyszedł lekarz, ale
nic się nie zmieniło. Po trzech tygodniach matka zadzwoniła, żeby powiedzieć, że Oliver jest
umierający.
We środę 12 marca, miesiąc po urodzeniu się naszego syna, Roe przyszła do szkoły, w której
uczyłem, aby zjeść ze mną lunch i pokazać Davida moim uczniom i kolegom, ale naprawdę,
najbardziej chciała wtedy być z moją matką.
Po lunchu, Roe zabrała Davida i pojechała samochodem do domu moich rodziców, który
znajduje się po przeciwnej stronie linii kolejowej, w odległości pięciu minut od szkoły.
Oliver miał straszną noc. Ciężko dysząc, łapał oddech za oddechem. W południe następnego
dnia matka trzymała Olivera w ramionach. Jeden oddech. Jeden oddech.
- Zegnaj, mój aniele - powiedziała i Oliver zmarł. Po trzydziestu dwóch latach opiekowania
się nim, kąpania i karmienia go, powiedziała: żegnaj mój aniele i położyła jego głowę na
poduszce.
Matka wyszła z pokoju, przeszła przez hol i zaczęła schodzić po schodach. W tym momencie
weszła do domu Roe z naszym synem Dawidem i był on następną osobą, którą wzięła w
objęcia moja matka.
Oliver jest pochowany w klasztorze benedyktynów w Weston, w stanie Vermont. Na jego
nagrobku napisano: "Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą".
- Wiem, że mógłbyś nazwać go warzywkiem. Ja nazywałem go Oliverem, moim bratem.
Pokochałbyś go, gdybyś go znał.
Możemy pielęgnować wszystko, co rośnie wokół nas. Możemy koszmarowi nadać imię.
Ustawię na swojej półce czerwoną miskę obiadową Olivera. Tyle razy miałem ją w rękach.
Znam jej ciężar i znam jej głębokość.

Posłowie
Fred Rogers

Słowa Chrisa de Vinck trafiają tam, gdzie powstają moje łzy, delikatnie pomagają mi płakać i
zastanawiać się, czy w każdym z nas nie ma czegoś, w czym czujemy się bezsilni i
potrzebujemy bezwarunkowej akceptacji.
Oliver i Lauren, Anthony, John i Paul i każdy inny bezbronny człowiek jakiego spotykamy,
przypomina nam o tym kim jesteśmy. Jestem wdzięczny Chrisowi za to, że podzielił się z
nami tym, co jest dla niego autentyczne i realne. Jestem wdzięczny za to, źe on "... pobiegł do
domu... podjął ryzyko... zatriumfował".
Nie wszyscy są w stanie przyjmować innych czy siebie samych, z taką miłością, jak ludzie z
tej wspaniałej książki. Dla tych z nas, którzy jednak starają się to robić, przesłanie od
bezsilnych wydaje się być jasne: "bądźcie sobą i pozwólcie, żebyśmy wam pomogli - tak, jak
uważacie, że możemy. Nasza moc okazuje się w samym istnieniu. Wasza także może".


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Historia filozofii nowożytnej, 04. Luther - de libertate christiana, de servo arbitrio, Marcin Luter
SEPA Selección de problemas Christopher Jeremy Morse, 03 03 2016
De Mentella Christian Graal Bezimienny rycerz
Luis Fonsi Con La Fuerza De Mi corazon ft Christina Valemi
ABORCJA CHRISTINE DE VOLLMER
Un objectif la royaute sociale de Notre Seigneur Jesus Christ
Pritzker 1994 Christian de Portzamparc essay
Rougemont D de, On the Devil and Politics, Christianity and Crisis 1941
Montella Christian de Bezimienny rycerz 01 Graal
Christina Aguilera Hoy Tengo Ganas De Ti Feat Alejandro Fernandez
saac Albeniz Rumores de la caleta Christopher Parkening
Pritzker 1994 Christian de Portzamparc bio
Christie, Agatha El rey de bastos
Jacquet de Berchem (Jakob van Berchem) O Jesu Christe
Brasil Política de 1930 A 2003
sila 2

więcej podobnych podstron