Jacques Serguine
Okrutna zelandia
(Przełożył: Jan Czechowski)
Najczęściej spotykana forma szczęścia polega na niedostrzeganiu, że nie jest się
szczęśliwym.
Frank i ja pobraliśmy się w samym roku Koronacji, w 1837. W ciągu kilku następnych
lat gdy mieszkaliśmy w Anglii, częściowo w Londynie, częściowo w Bath, a niekiedy jeszcze
w małej szkockiej posiadłości Mc Leodów, rodziców Franka, nie odnosiłam nigdy wrażenia, że
jestem bardzo nieszczęśliwa. Ani też bardzo szczęśliwa. Ale człowiek zawsze sądzi, że taki to
już los wszystkich ludzi, znajomych, a tym bardziej nieznajomych.
Tylko raz Frank sprawił mi dużą przykrość. Mówię, rzecz jasna, o chwili, która
ukoronowała dzień naszych zaślubin. Zupełnie przypadkowo byłam świadoma tego, co
mężczyźni robią z kobietami. Jeszcze na pensji kilka moich przyjaciółek wspominało o tym
mniej lub bardziej oględnie, czasami bez ogródek, a moja własna matka uznała za stosowne
poruszyć ten temat na krótko przed ową nieszczęsną nocą, kiedy to znalazłam się sam na sam z
Frankiem. Toteż nie byłam bardzo zaskoczona. A jednak, przy całej staranności, z jaką
człowiek byłby przygotowany na tę chwilę, nie sposób wyobrazić sobie tych gestów, tych
doznań, tych nagłych pomruków mężczyzny. Dotychczas zawsze uważałam Franka za raczej
miłego chłopca. Lubiłam jego smukłą sylwetkę, mundury elitarnego pułku kawalerii, bijący od
niego zapach juchtowej skóry i cygar. Chętnie wybaczałam mu rozmaite śmiesznostki,
ponieważ mnie bawiły. Całował mnie w usta od dnia zaręczyn. I chociaż wprawiało mnie to w
dziwne zakłopotanie, trochę tak, jakby mój własny ojciec zobaczył mnie nagle nagą, wolałam
już z dwojga złego, żeby dotykał wargami moich warg, bo kiedy całował mnie w policzek albo
w wąskie wycięcie sukni u nasady szyi, na co czasami sobie pozwalał, wykorzystywał to, by
ocierać się o mnie, a jego wąsy, faworyty i wciąż odrastający zarost na brodzie nie tyle mnie
łaskotały, co po prostu kłuły. Skórę mam bardzo gładką i cienką, i stale miałam wrażenie, że za
moment zedrze mi naskórek, pozostaną ślady zadrapań i pręgi, więc okropnie się tego bałam.
A potem, nagle, nie było już nikogo, kto mógłby mnie nie tyle obronić, co oddzielić od
Franka, można by rzec, trzymać go na dystans. Paradoksalne, ale to właśnie jest prawdziwa
samotność.
Wielka sypialnia we dworze smaganym wiatrami Szkocji. Roześmiani przyjaciele
opuścili już dom. Rodzice Franka i moi, jakby to była zwykła zabawa, postanowili spędzić tę
noc w drewnianym domku, pawilonie myśliwskim odległym o kilka kilometrów od zamku.
Służący spali nie wiadomo gdzie, a mnie nie pozostawiono do pomocy nawet jednej
pokojówki. Umyłam się w sąsiednim pomieszczeniu, jak zwykle unikając patrzenia na własne
ciało, ponieważ bardzo się wstydziłam. Umyłam się najdokładniej, jak tylko umiałam. Poszłam
w tym za radą mojej matki. Muszę przyznać, że nie bardzo to rozumiałam, bo zawsze byłam
raczej czysta - to po prostu kwestia dobrego wychowania - niemniej jednak posłuchałam.
I oto jestem w łóżku, czekam i wreszcie pojawia się Frank. Czy to naprawdę on? Czy to
naprawdę ten dziarski kawalerzysta o prostych, szerokich ramionach, z zawsze starannie
zaczesanymi ciemnymi włosami i mocnymi białymi zębami, którym nawet duże ilości cygar
nie odebrały połysku? Czy to on jest tą groteskową postacią owiniętą w plączącą się między
kolanami nocną koszulę? Czy to Frank? Moje oczy przywykły już do półmroku i dostrzegałam
go teraz wyraźnie. Gdzież podziały się jego pięknie wypolerowane buty, ostrogi, szabla? Mój
Boże, jakie to przerażające. Gołe łydki i stopy mężczyzny. Cóż stało się z jego młodzieńczym
uśmiechem, otwartym, szczerym, a przy tym trochę tajemniczym dla mnie, gdyż Franka
wprawiało w rozbawienie co innego niż mnie. Dlaczego teraz szydzi ze mnie?
Podchodzi do łóżka, opiera się na kolanie, czeka tak samo jak ja. Nie mogę nawet
drgnąć, nie mogę wykrztusić ani słowa. W końcu odchyla róg prześcieradła i pościeli i pakuje
się do łóżka, jakby był zupełnie sam. Pod jego ciężarem tworzy się zagłębienie w materacu i
zsuwam się ku niemu, jakbym turlała się do wody z wysokiego brzegu strumyka.
Sparaliżowana wczepiam się w pościel z całych sił. Gdyby chociaż coś powiedział, ale nie
mówi ani słowa. A potem idiotycznie powtarza moje imię: „Stella, Stella, Stella”.
Przez głowę przemknęła mi dziwaczna myśl, że on woła o pomoc. Mój Boże, jakże nim
pogardzam. Wydaje mi się, że nawet nie dotykając go, czuję przerażające i wstrętne ciepło jego
ciała. I wydaje mi się także, że Frank, czy też mężczyzna, którego nazywałam Frankiem, szydzi
teraz ze mnie. Wiem, co za chwilę zrobi, a zarazem nie potrafię sobie tego wyobrazić, zupełnie
jakbym była całkiem nieświadoma. Tak, to właśnie jest samotność. Mężczyzna, Frank, ciężko
sapie. Z obawy i ze wstrętu na myśl, że mogłabym robić tyle hałasu co on, powstrzymuję
oddech tak dalece, że zaczynam się dusić, a z braku powietrza i z gorączki zaczyna łomotać mi
w uszach i skroniach. A przecież wszystkie moje obawy, wszystkie te skrajne wzruszenia są na
dobrą sprawę niepotrzebne, albowiem on, mężczyzna, wie czego chce, wie, dokąd zmierza, i
marzy jedynie o swoim małym, zwierzęcym skurczu, toteż nie ma ani dość czasu, ani dość
wrażliwości, żeby troszczyć się o roztrzęsioną dziewczynę. „Stella, Stella”. Dlaczego
powtarzasz moje imię, ty, który mnie nie znasz i wcale nie chcesz poznać? Równie dobrze
mógłbyś powiedzieć Mary, Brenda, Grace. Dobrze wiem, że nie o to ci chodzi.
Wciąż jeszcze mnie woła, a ja nie odpowiadam. Jakże miałabym powierzyć się temu,
kto ma mnie w swojej mocy i napawa mnie takim lękiem? W końcu śmiejąc się i szydząc
pochyla się nade mną, a jedna z jego dłoni, jak szpony ptaka, zaczyna miętosić moje piersi,
wpija się w nie ciężko. Pewnego dnia moja matka, udając roztargnienie, które miało pokryć jej
zakłopotanie, zauważyła, że mam bardzo ładne piersi. Czy tylko po to, żeby mogły się nimi
nacieszyć te męskie szpony?
Drugą ręką Frank zadziera do góry moją długą nocną koszulę. Wolałabym nie być pod
spodem naga, ale jestem. Nie sposób chyba było pozostać jeszcze w innych częściach
garderoby. Unosi mi teraz koszulę nad kolana, uda i brzuch. Tak bardzo chciałabym nie mieć
płci, tego zaskakującego futerka, tych dziwnych warg, tego intymnego otworu, tej szpary.
Chciałabym być zamknięta i czysta jak dziecko. Ale już za późno. Czy Frank za chwilę
rozbierze mnie, obnaży całkowicie? Nie. Zostawia koszulę podwiniętą wysoko nad brzuchem,
bo to nie ja go interesuję i nie moje ciało nawet, moja delikatna, cienka skóra. Zależy mu tylko
na tym nieszczęsnym miejscu, gdzie uda łączą się z brzuchem, miejscu, które czyni ze mnie
dokładnie to, czym w istocie nie jestem - żeńską istotę, kobietę podobną do wszystkich innych
kobiet.
Doznaję tyle wstydu i upokorzenia, że zwieram nogi, najciaśniej jak potrafię, żeby się
ukryć, żeby zapomnieć. Ale to właśnie tam, nie gdzie indziej, Frank pragnie szperać, wejść,
odkryć mnie, upodlić. Mamrocze coś, szarpie się z ręką między moimi udami, aż ulegam. Tam
jestem jeszcze bardziej wrażliwa niż na piersiach z ich delikatnymi czubkami, które niekiedy
tak dziwnie twardnieją i napinają się, jakby odczuwały głód. Ale ta moja wrażliwość jeszcze
bardziej podnieca mężczyznę, którego myślałam, że kocham. W chwili, gdy mimowolnie
rozchylam uda, jego palce zakrzywiają się i chwytają mnie za to miejsce, miętoszą mnie tak, jak
zgniata się kwiaty. Nagle znalazł punkt, w którym jestem najbardziej bezbronna, najsłabsza,
gdzie jestem całkiem otwarta, i rzucił się nań zapamiętale z odrażającym zadowoleniem. Teraz
przekonał się, że pod ubraniem, pod cienkim płaszczykiem dziewczęcej i ludzkiej godności, w
pewnym miejscu mojego nienagannego ciała jest inne ciało, pofałdowane i tajemniczo otwarte,
kruche, a nade wszystko wilgotne. Pośpiesznie zanurza palec prosto w tę nieznośną wilgotność,
w szczelinę, zagłębia go we mnie, jakby sondował moją duszę, przenika mnie do cna. Ze
wszystkich sił próbuję się zewrzeć, ale moje myśli, moja wola są gdzieś poza mną. Palec
mężczyzny napotyka na swej wstydliwej drodze przeszkodę. Nie wiem, jaka to przeszkoda,
jaka zapora, ale choć przyprawią mnie to o rozdzierający ból, nie ośmielam się krzyczeć. A
mężczyzna, wprost przeciwnie, pomrukuje z zadowolenia i czuję, że nie posiada się z rozkoszy.
Mimo woli wyciągam rękę przed siebie, żeby się bronić, zakryć, zasłonić wejście do tej dziurki,
do tej otwartej rany. Mężczyzna wyjmuje palec z wnętrza mojego brzucha i chwyta mnie za
rękę. Na jego palcu zostało trochę wilgoci z mojego podbrzusza i palę się ze wstydu. A on
czego chce? Brutalnie kieruje moją rękę ku sobie, przytyka ją do koszuli, potem do gąszczu
twardego zarostu i wreszcie do owego dziwacznego przedłużenia swego ciała, uniesionego i
krągłego, rozpalonego, sztywnego i rozedrganego zarazem. Teraz i ja wiem, co on, mężczyzna,
ukrywa pod ubraniem, pod uśmiechniętymi pozorami dżentelmena. Robi mi się niedobrze.
Zesztywniała z przerażenia wykręcam rękę, żeby się oswobodzić i nie musieć dotykać
obrzydliwego męskiego ciała. Jakież to wszystko brzydkie i wulgarne. A on się śmieje, i abym
nie mogła ponownie zewrzeć ud, wpycha pomiędzy nie kolano, a zaraz potem z całą siłą długą,
ciężką nogę. Prawie cały kładzie się na mnie, próbując jednocześnie utrzymać się na zgiętych
przedramionach, i dziwacznie wygina lędźwie, jakby miał zamiar się wycofać. Jego prawa ręka
puściła moją pierś, ciężar całego ciała spoczywa teraz na lewym łokciu, a uwolniona ręka
zsuwa się w dół niepewnym ruchem. Z gorączkowym, upartym wahaniem powraca znowu na
mój brzuch, wślizguje się we mnie, jakby dla sprawdzenia, czy aby nie zdołałam się zamknąć.
Wychodzi ze mnie i chwyta podbrzusze mężczyzny, jak mi się wydaje. Nagle zdaję sobie
sprawę, że wraz z dłonią mężczyzna wprowadza między moje uda, między wargi mojej
kobiecej dziurki, a nawet do jej wnętrza, do mojego brzucha, jakiś inny, zapierający dech w
piersiach, bardzo długi, nabrzmiały palec. Nie jestem nieświadoma jego natury. To jest owo
szczególne miejsce męskiego ciała - członek. Nigdy nie zdoła wbić go we mnie, nie chcę, ani
on, ani ja nie możemy tego zrobić. Usiłuję zakazać mu wstępu, wypchnąć go, tak, wypchnąć,
bo już za późno na to, żeby zabraniać mu wstępu. Mężczyzna zdążył już dobrze ulokować we
mnie główkę tego palca, tego monstrualnego kija, i rozciąga mnie tak, że za chwilę pęknę.
Powstrzymuje go jakaś przeszkoda, ta sama, która przedtem zatrzymała jego rękę. Przez chwilę
mam wrażenie, że mężczyzna ustąpi, wyciągnie ze mnie ten obrzydliwy przedmiot, podobnie
jak uprzednio wyjął palec. Ale, mój Boże, nic podobnego! Napiera, wciska go we mnie ze
wszystkich sił, z całą gwałtownością. Rozerwie mnie, czuję to, jestem pewna. Przygryzam
wargi, żeby nie wyć, i nagle rzeczywiście rozrywa mnie jakiś mały wewnętrzny wybuch,
głuchy i oślepiający zarazem. Czuję ból, który wprawdzie nie jest nie do zniesienia, ale jest tak
niesprawiedliwy, tak niezasłużony, że aż zgrzytam z nienawiści zębami.
A on, mężczyzna, ten potwór, jakby nigdy nic, jakby nie wyrządził mi żadnej krzywdy,
jakbym wcale nie istniała, nie zaprzestaje przebijać sobie we mnie drogi, w ciele mojego ciała,
uparcie, ślepo, aż do wnętrzności. Powinien być całkiem szczęśliwy, bo przecież wygrał, zdołał
wetknąć we mnie, w moje ciało, w moje sumienie, cały ten gigantyczny, kretyński przydatek
męskiego ciała. Ten dziwny narząd pali mnie i dusi, rozcina. Rozerwał mnie na dwie części,
które nigdy już się nie zrosną, a on, mężczyzna, wydaje się oddychać z ulgą i radością,
szczęśliwie. Udaje, że wychodzi ze mnie, potem, znów się zanurza, zwleka, podskakuje, jakby
chciał nadrobić opóźnienie, znów wychodzi, znowu się zagłębia, i coraz szybciej w ten sposób,
aż daje się pochłonąć do granic możliwości, napina się do ostateczności i nagle staje dęba w
moim wnętrzu, eksploduje w niewytłumaczalnym szale, i w podskokach, czkawkach, zalewa
mnie w środku jakąś krwią, jakimiś łzami. Moją krwią, moimi łzami. Wydaje zwierzęce
pomruki. Szczytem absurdu jest to, że można by sądzić, iż to jemu wyrwano duszę, że to on
został zraniony i teraz śmieje się i płacze. „Chciałabym, żeby róża - znów na krzewie kwitła - i
by krzak róży ścięty - rzucono w odmęty” (piosenka kanadyjska). Jestem tylko strzępkiem
ciała, żyjącą i cierpiącą resztką ludzkiej godności przytłoczonej nieznośnym ciężarem
odprężonego, wypoczętego ciała mężczyzny. Oddałabym wszystko, co mogłabym
kiedykolwiek posiadać, by unieść ten ciężar, pozbyć się go i pobiec się umyć, wyszorować aż
po duszę rękawicami z końskiego włosia i drucianą szczotką. Ale nawet tego nie mogę zrobić.
Ciężar mężczyzny miażdży mnie. Myślę, że dokonawszy swego wyczynu, pozbywszy się
napięcia nękającego jego własne ciało, mężczyzna po prostu zasnął.
* * *
Nazajutrz Frank znów był ubrany, znowu przypominał cywilizowaną istotę,
mężczyznę, jakiego znałam przedtem i którego - jak mi się zdawało - kochałam. Miał dosyć
zdrowego rozsądku, by nigdy nie powracać w rozmowie do wydarzeń tamtej nocy. Bez
wątpienia wiedział doskonale, że jego postępowanie bardzo zraniło moją dumę i że nigdy mu
tego nie zapomnę. Udawał więc, że sam też nic nie pamięta. Przypuszczam, że oboje mogliśmy
dalej egzystować tylko pod tym warunkiem.
W ciągu kilku następnych lat, jak już wspomniałam, byliśmy szczęśliwi, a w każdym
razie nie przyszła mi do głowy myśl, że nie byliśmy. Na szczęście nigdy nie spodziewałam się
dziecka Franka. Nie tylko nie sprawiłoby mi to żadnej radości, ale być może nie byłabym nawet
w stanie tego znieść. Już dość Franka było we mnie, wystarczał w zupełności ten jego śmieszny
instrument. W regularnych odstępach czasu Frank ponawiał próby zbliżenia się do mnie, i
kiedy kładłam się spać, wtykał mi go między uda. Nie sprawiało mi to już bólu fizycznego i nie
przeszkadzało za bardzo. Wiedziałam poza tym, że większość małżeństw to robi. A zresztą
Frank szybko dał sobie z tym spokój. Być może, że jego także nie interesowało to zbytnio, nie
zamierzał poświęcać temu zbyt wiele uwagi i hołdował jedynie zwyczajowi. Ilekroć wchodził
do mojej sypialni, kładłam się na grzbiecie. Przez rodzaj litości dla Franka posuwałam się
nawet do tego, iż podkasywałam wysoko długą nocną koszulę i rozchylałam uda. Zaczynał
tradycyjnie, obmacując mnie i miętosząc stale w tych samych miejscach, z prawą ręką na mojej
lewej piersi, a lewą między udami. Zgłębiał mnie palcem, też zawsze tym samym, jakby chciał
rozpoznać teren, przekonać się w półmroku, że moja kobieca szparka nie zmieniła miejsca i nie
przeniosła się na środek pleców albo za ucho. To dotykanie, to systematyczne badanie budziło
we mnie zgrozę. Ale tak naprawdę nie trwało ono długo. Sążnisty męski wyrostek, tępy i głupi,
zajmował miejsce palca. Pewnej nocy, gdy w sypialni było jaśniej, a Frank jak sprośny ulicznik
zbliżał się do mnie spod światła, ujrzałam to narzędzie i wydało mi się ono podobne do indyka
nadymającego idiotycznie grzebień i nabiegłe krwią naroślą. Wsadziwszy je we mnie, Frank
wytężał się z chaotycznym pośpiechem, dźgał na oślep, miotał się przez parę chwil, potem
pojękiwał, chwytała go sakramentalna czkawka i wreszcie wycofywał się wyczerpany. Zanim
jeszcze zdążył opuścić sypialnię, a nawet łóżko, pędziłam jak szalona do umywalni, żeby się
wyszorować. Marzyłam o świecie, w którym mężczyźni byliby zawsze ubrani po szyję,
szarmanccy i dobrze wychowani. Kiedy wracałam do łóżka Frank był już w swojej własnej
sypialni. Nazajutrz nie wspominaliśmy o tym ani słowem. Mogliśmy od rana znów zacząć żyć
jak normalne ludzkie stworzenia.
* * *
Nigdy nie dowiedziałam się dokładnie, czemu Frank popadł w niełaskę w swoim pułku,
ani też dlaczego znalazł się na wygnaniu na tych zatraconych wyspach. Pił oczywiście, ale
wcale nie więcej od innych oficerów. Może chodziło o hazard. Może przegrał za dużo
pieniędzy albo wręcz przeciwnie - zbyt wiele wygrał! Nie obchodziło mnie to bardziej niż
wszystkie inne jego sprawy, skoro oficjalnie pozostał człowiekiem honoru. Wersja jego
przełożonych dotycząca nowego przydziału głosiła, że tubylcy zaczęli wzniecać bunty w
Oceanii i że należało raz na zawsze uśmierzyć te niepokoje. Wzmiankowano również, że
Francuzi mają chętkę na nowe terytoria i że trzeba położyć na nich rękę jak najszybciej. Część
kolonistów zgrupowana w rodzaju ligi nazywanej Towarzystwem Nowozelandzkim wywierała
w tym kierunku presję na rząd, a tym samym na armię. Wiadomo, że to kupcy kierują losami
ś
wiata. Jeśli chodzi o mnie, złe przeczucia miałam od chwili, gdy Frank wspomniał po raz
pierwszy w mojej obecności o tych zapadłych zakątkach Imperium, a w szczególności o
Australii. Dla mnie była to jedynie ziemia skazańców. Nie można było tam liczyć na
jakiekolwiek dobre towarzystwo, bowiem żadna dama ani żaden dobrze wychowany
mężczyzna nie potrafiliby tam wyżyć. Frank wyjaśnił mi, że, ściśle biorąc, nie jedziemy do
Australii, która zresztą jest kontynentem, a nie wyspą, lecz na tereny jeszcze bardziej oddalone,
jeszcze bardziej zagubione - do Nowej Zelandii. A zresztą, czemu nie, skoro w pewien sposób
moje życie, nasze życie było stracone? Tam przynajmniej, tak daleko od Londynu, z dala od
wszystkiego co ludzkie, będziemy przedmurzem postępu, zamiast być tylko jednym z jego
odpadków.
Nie ma tam miast, lecz tylko placówki handlowe, zalążki portów, faktorii i obozów
wojskowych. U kresu nieskończenie długiej podróży w brudzie dotarliśmy do jednej z
miejscowości w Australii. Garstka wegetujących tam białych nazywa ją Sidney. Potem, po
drugim rejsie, o wiele krótszym, dopłynęliśmy do Wellington na Nowej Zelandii. Zabawne, że
prawdziwy powód przeniesienia Franka stał się znany aż tutaj - bez wątpienia za przyczyną
naszych współtowarzyszy podróży - i tych kilku prawdziwych Anglików, którzy osiedli na
pustkowiach, ochrzciwszy je nazwami miast, przyjęło nas chłodno. Niemal natychmiast zatem
wyruszyliśmy ponownie ku północnej części wyspy w asyście szczupłej eskorty
kawalerzystów. Samo Wellington leży na wyspie północnej, lecz my udawaliśmy się jeszcze
bardziej na północ, poza Napier, gdzieś między tym, co nazywają Przylądkiem Wschodnim, a
placówkami Hamilton i Auckland, w rejon Rotarua. Wiadomo było, że dochodziło tam do
poważnych starć pomiędzy kolonistami a tubylcami, jednakże dokładnego celu podróży Franka
i kilku żołnierzy, którymi dowodził, nigdy nie udało mi się poznać. Na wzgórzach, w gęstym
buszu, który rozciąga się od rzeki Waikato po jezioro Rotorua, spoza drzew lśniących w słońcu
od wilgoci wypadła raptem wataha Maorysów i rzuciła się z impetem do ataku na naszą małą
grupkę. Nie pamiętam zresztą szczegółów bitwy. Półnadzy, ciemnoskórzy mężczyźni najpierw
wznieśli okrzyk wyzwania, czy też wściekłości, a potem w milczeniu, skąpani migoczącym od
deszczu słońcem uwijali się, wymachując oszczepami i maczugami. Purpurowa rana rozkwitła
na jasnej tunice jednego z żołnierzy. Ujrzałam Franka spadającego z konia. Obcas jednego buta
utknął w strzemieniu i wierzchowiec wlókł go w ten sposób kawał drogi. A potem dosięgnął
mnie cios nieco poniżej karku i straciłam przytomność.
* * *
Złocista poświata Oceanii przytłumiona nieustającym deszczem, z zielonkawym
odcieniem listowia przenikała poprzez cienkie ścianki szałasu (Whare. Słowo nowozelandzkie)
i docierała aż do mnie. Promienie dzieliły wnętrze szałasu na obszary cienia i światłości. Było
mi bardzo gorąco, ściekał po mnie pot i miałam wrażenie, że jestem brudna, a z tyłu głowy
odczuwałam daleki, głuchy, pulsujący jak dźwięk gongu ból. Sama nie wiedząc dlaczego, nie
ośmielałam się poruszyć. Leżałam wyciągnięta na łóżku lub raczej bardzo niskiej pryczy, która
- jak wyczułam dotykiem sklecona była z czterech krótkich kołków służących za nogi, ramy z
wygładzonych prostych gałęzi lub żerdzi oraz siatki z lian pokrytej materacem z liści. Miałam
ochotę krzyczeć, zawołać kogoś, ale powstrzymałam się. Równocześnie przyszło mi do głowy,
ż
e Frank i żołnierze musieli się albo znajdować w niewoli jak ja, albo nie żyć. W przeciwnym
razie słyszałabym ich głosy, strzały, jakieś zamieszanie. Trochę wstyd było mi przyznać, że
odczuwałam silną potrzebę naturalną. Lecz skoro nie odważyłam się nikogo zawołać, tym
bardziej nie mogłam się zdobyć na wstanie z łóżka, by ją zaspokoić. Zresztą i tak nie
wiedziałabym, dokąd pójść.
Z drugiej strony dręczyło mnie pragnienie, a pulsujący ból od uderzenia czy stłuczenia z
tyłu głowy coraz bardziej przechodził w palącą gorączkę. Jak zwykle w takim stanie, aż mdliło
mnie na myśl, że tracę świadomość upływu czasu. Chwilami całe godziny zdawały się upływać
w zawrotnym pędzie w krótkiej chwili przebłysku świadomości lub napięcia uwagi. Kiedy
indziej natomiast jedna minuta, a być może sekunda, ciągnęła się w nieskończoność,
wykoślawiona, płynna, szklista jak sama istota gorączki lub koszmarnego snu. Mała naturalna
potrzeba, jak mawiała moja guwernantka, kiedy byłam dzieckiem, wyrywała mnie z tego
otumanienia i raz za razem pozbawiała mnie tchu. Powstrzymywałam się, zapierałam tak
rozpaczliwie, iż chwilami doznawałam uczucia palącego bólu w podbrzuszu, tam gdzie Frank
wchodził zawsze we mnie palcem. Gdy nie mogłam już wytrzymać i właśnie miałam podjąć
jakąś decyzję, odczułam skurcz całego ciała i zapomniałam o mojej palącej potrzebie.
Posłyszałam jakiś nowy hałas, paplaninę, kroki. - Frank? - zapytałam.
W miejscu, które u nas w Anglii byłoby drzwiami, odsunięto długą zasłonę z liści.
Wielki prostokąt światła wdarł się nagle do chaty. W tym świetle gestykulowało kilka postaci
kobiecych, sądząc po piersiach. Było ich pięć lub sześć i weszły całą grupką bez najmniejszego
wahania ani zażenowania. Światło, które początkowo mnie raziło, teraz wydało mi się nieco
łagodniejsze już to dlatego, że moje zmęczone gorączką oczy przywykły niego, już to dlatego,
ż
e dzień chylił się ku zmierzchowi. Za plecami kobiet dojrzałam popielatoniebieskie niebo,
strzelające w górę zielenią palmy i całą bujną roślinność na wzgórzach. Kobiety podobnie do
mężczyzn, którzy nas zaatakowali, były prawie nagie. Króciutka przepaska, a raczej strzęp
materiału, przeważnie biały, a u dwóch czy trzech ufarbowany na żywe kolory, ciasno
opasywał im biodra. Cała reszta: tors, ramiona, uda i nogi, pozostawała nie zakryta. Miały
długie, czarne włosy, najprawdopodobniej naturalne, o pięknym połysku, o ile w ogóle można
mówić o pięknie w przypadku dzikusa, oraz skórę i ciało niezwykłej gładkości, którą
zawdzięczały bez wątpienia temu, że zwyczajem ich było chodzić nago. Ich nogi natomiast
częstokroć były podrapane od kolczastych krzewów aż po górną część ud. Rodzaj obcisłej
przepaski zawiązanej mniej więcej w okolicy pępka nie osłaniał bowiem niższych partii ciała.
Nie wiem, czy można by nazwać językiem ten jazgot, który dobywał się z ich ust, ale prawdę
mówiąc nie był to jazgot nieprzyjemny. Dużo samogłosek i mało spółgłosek, jak gaworzenie
niemowlęcia.
Kobiety otoczyły mnie wśród pogwarek i paplaniny, a kilka z nich bezceremonialnie
usiadło na moim posłaniu, przyglądając mi się i wlepiając we mnie wielkie, błyszczące jak
oliwki, czarne oczy. Doskonale wiedziałam, że w takich sytuacjach z zasady nie należy
okazywać strachu. Wydawało się, że te dziwne stworzenia zadają mi jakieś pytania w swoim
narzeczu. Nie udało mi się ich zrozumieć i nawet nie miałam zamiaru próbować. Zarówno
uśmieszki niektórych, jak i surowa, poważna, badawcza mina innych nie zrobiły na mnie
najmniejszego wrażenia. A raczej podchodziłam do jednych i drugich z jednakowym brakiem
zaufania.
- Gdzie jest Frank? Gdzie podziewa się kapitan Mc Leod? - powiedziałam. - Poza tym
byłabym zobowiązana, gdyby przyniesiono mi coś do picia!
Znów zaczęły coś szczebiotać, lecz tym razem nie do mnie, a pomiędzy sobą. I w
chwili, gdy już sądziłam, że posłuchają mojej prośby, jedna z nich, siedząca najbliżej,
pochwyciła mnie za ramiona, inna, z drugiego końca posłania, ujęła mnie za nogi i odwróciły
mnie na brzuch, jak odwraca się naleśniki. Mówiłam sobie, że powinnam się bronić, zbesztać
je, może nawet podnieść się z legowiska i rzucić się na nie z pięściami. Ale gorączka odebrała
mi siły, a nadto obawiałam się, że w pozycji, w jakiej mnie ułożyły, łatwo było o utratę
godności. Zgubiłam mój pilśniowy kapelusz amazonki, a splecione w warkocz włosy musiały
się rozsupłać. Ręce, małe małpie łapki, odgarnęły je zdecydowanie, chociaż bez brutalności,
podobnie jak przedtem odwróciły mnie na brzuch. Uświadomiłam sobie, że kobiety oglądają
moją ranę. Paplały, a łóżko wygięło się, gdy jedna z nich wstawała. Na króciutką chwilę
przesłoniła światło, wychodząc z chaty, a potem po raz drugi, gdy wracała. Na kark, w miejscu
stłuczenia, przytknięto mi rodzaj tamponu nasączonego płynem, który początkowo sprawił mi
piekący ból, niemal jak rozżarzone do czerwoności żelazo, by potem przynieść mi rozkoszne
uczucie świeżości. Jedna z kobiet wybuchnęła perlistym śmiechem dziecka lub ptaszka.
Czułam się tak odprężona i spokojna, że nie pragnęłam już obrócić się na wznak.
Zastanawiałam się nawet, czy nie podziękować dzikuskom.
Lecz w tej samej chwili, w której przemknął mi przez głowę ten absurdalny pomysł,
jedno ze stworzeń poczęło mi rozpinać na plecach pierwsze guziki mojej sukni do konnej jazdy,
obcisłej od szyi po talię, niżej zaś luźniejszej, i kobiety przystąpiły do rozbierania mnie. Tym
razem chciałam stawić im czoło, lecz wystarczyło, by położyły kolano, a może pięść albo rękę
na moich biodrach, bym nie mogła się nawet poruszyć. Teraz paliła mnie już nie mała rana z
tyłu głowy, lecz straszliwy wstyd. Guzik za guzikiem, część ubrania za częścią, i stworzenia te
ujrzały mnie nagą, jak mnie Pan Bóg stworzył. Od czasu do czasu przekrzykiwały się w swoim
narzeczu. Nie wiedziałam, co je tak zafrapowało, widok mój czy moich ubrań. Z całą
pewnością te dzikuski były zwariowane. Jedna z nich uchwyciła w dłonie mój tyłeczek i zanim
mogłam zaprotestować w najlepsze rozchyliła pośladki, by przyjrzeć mi się dokładniej. Inna,
być może ośmielona tym gestem, siedząc na skraju posłania, rozłożyła mi nogi, a trzecia, o ile
nie była to ta sama, która chciała obejrzeć dziurkę w pupce, skorzystała z sytuacji i wsunęła mi
rękę między uda. Szarpnęłam się gwałtownie, zsunęłam nogi razem i przytrzymałam ciasno
ś
ciśnięte. Lecz te dziwne stworzenia zareagowały jedynie wybuchem śmiechu. Zamiast
ponowić próbę lub rozgniewać się albo uderzyć mnie, o czym w duchu marzyłam, bo tak
naprawdę nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności, niż rzucić się na nie z pazurami,
pochwyciły mnie jedynie za ramiona, stopy i obróciły ponownie jak naleśnik, tym razem na
wznak.
- Och! - wykrzyknęły, gdy ujrzały mnie tak bardzo wystawioną na widok.
Do dwudziestego szóstego roku życia nikt nie widział mnie naprawdę nagiej,
przynajmniej od najwcześniejszego dzieciństwa. Wspomniałam już, że unikałam patrzenia na
siebie, kiedy się myłam, ubierałam lub rozbierałam. Rozpaczliwie pragnęłam zwinąć się w
kłębek, schować przed tymi wszystkimi spojrzeniami lub choćby zasłonić ręką oczy, żeby nie
widzieć, jak te stworzenia przyglądają mi się. Lecz one uniemożliwiły mi to, już to trzymając
mnie mocno, już to całkiem po prostu siadając na moich członkach. Teraz zaczęły zachowywać
się jeszcze bardziej jak nienormalne. Jedna z nich uporczywie unosiła mi powieki, gdy
chciałam je zamknąć, a jej czarne źrenice wpatrywały się w moje niebieskie oczy jak w studnię,
do której za chwilę miała wpaść. Inna dobrała się do moich piersi i wydawało się, że nigdy nie
przestanie ich ważyć w dłoni, ściskać, naciągać palcami. Posunęła się nawet do tego, że
chwyciła je jedną po drugiej wargami i ssała ich koniuszki, co natychmiast sprawiło, że moje
sutki naprężyły się i stwardniały, a nabrzmiały biust przyśpieszał bicie mojego serca. Jeszcze
inna dzikuska, o łagodnym wyglądzie, wsunęła mi palec w załom pępka. Skończyło się to na
tym, że wetknęła tam język, nie śpiesząc się z jego cofnięciem, co wywołało u mnie gwałtowny
dreszcz. Lecz gdy walczyłam ze sobą, żeby go stłumić, a w każdym razie ukryć,
współtowarzyszki tej wariatki, korzystając z mojej nieuwagi, znów rozchyliły mi uda. Jedna z
nich uklękła mi między nogami, nie pozwalając ich zewrzeć, i teraz tłumnie pochylały się
wśród świergotliwych okrzyków nad moją szparką. Żwawe małe ręce zmierzwiły moje futerko
z pewnością przygniecione ubraniem i długą jazdą na koniu. Niech wreszcie pójdą sobie do
diabła! - pomyślałam. Czy nigdy nie widziały kobiety i nie wiedzą, jak jesteśmy zbudowane?
Czy tutejsze kobiety nie mają przynajmniej ciał - skoro nie całą resztę - podobnych do naszych?
Jedna z młodych dziewcząt - a na moje nieszczęście nie wydaje się, by jakikolwiek wiek, w
przeciwieństwie do wyglądu, traktowano tam z powagą, że nie wspomnę już o szacunku -
wydała nagle głośniejszy okrzyk. Trzymała palec w górze, a jej współtowarzyszki zaśmiewały
się, marszcząc niedorzecznie małe noski. Ta, która krzyknęła, wybiegła podrygując w
podskokach. Po chwili wróciła, niosąc nieco ostrożniej rodzaj tykwy z czystą wodą i jakieś
gąbki. Włosie lub raczej mech, o jakim donoszą z Egiptu niektórzy podróżnicy. Nienawistne
stworzenia zabrały się teraz do mycia mnie. I zapewniam, że ja, która tak cenię sobie czystość,
nie życzę żadnej kobiecie, by kiedykolwiek była kąpana w ten sposób. Traktowały mnie tak,
jak z trudem potraktować by można zwierzę, przedmiot lub nagą statuę, docierając palcami
albo karykaturami gąbek do najdrobniejszej fałdki, najmniejszego załomu mojego ciała, do
jego najintymniej szych tajemnic, jakby chciały usunąć z niego nie tylko ślady podróży,
zmęczenia, gorączki, ale nawet niedostrzegalne pozostałości mojego indywidualnego zapachu,
zdrową otoczkę angielskiego ciała, a krócej i prościej, każdej istoty cywilizowanej. I podczas
gdy tak usiłowały wyszorować mnie z brudu, który w istocie istniał tylko w ich wyobraźni i w
ich wykoślawionych i nie ukształtowanych barbarzyńskich pojęciach, zdarzył mi się straszliwy
wypadek. Leżałam na plecach, dziewczęta rozwarły mi szeroko uda i wycierały moją szparkę
małymi gąbkami, poruszając nimi pomiędzy wargami, z dołu do góry i z góry na dół, z dużą
nawet delikatnością, gdy w tej samej chwili jedna z nich, chcąc uczestniczyć w operacji albo
lepiej widzieć, położyła dłoń na moim brzuchu i oparła się na nim całym ciężarem. Jakiż
nieznośny wstyd przeżyłam, gdy ten nacisk i nagły ciężar rozbudziły moją potrzebę z taką siłą,
ż
e zsiusiałam się mimo woli. Wolałabym umrzeć w owej chwili, lecz nigdy nie umiera się tak z
niczego. Gdy kobiety krzyknęły głośniej niż kiedykolwiek i roześmiały się z całego serca,
poddałam się i wydawało się, że nigdy nie skończę siusiać. Wyobraziłam sobie, że jestem
klaczą na łące, u nas w Anglii. W przeciągu jednej sekundy zrozumiałam, jakie to szczęście być
zwierzęciem.
Ż
eby te dziewuchy wreszcie poszły do diabła - pomyślałam, zamykając oczy, by na nie
nie patrzeć.
One zaś cofnęły się pośpiesznie na łóżku, żebym ich nie spryskała. Gdy mimo wszystko
skończyłam, zadałam sobie pytanie, na które nie bardzo pragnęłam odpowiedzi: co teraz
zrobią? Prawdę mówiąc czułam się szczęśliwa, będąc zwierzęciem, przedmiotem. Młode
stworzenia nie wydawały się w najmniejszym stopniu zbite z tropu. Postępowały ze mną, jak
postępuje się z chorymi. Jedna z nich poszła i przyniosła grube naręcze liści. Kiedy wróciła,
kilka jej współtowarzyszek uniosło mnie, a jedna zwinęła zmoczone przeze mnie posłanie z
liści i poszła je wyrzucić. Na to miejsce rozesłano świeże listowie i ułożono mnie na nim na
powrót, po czym młode kobiety, śmiejąc się bez przerwy, gdyż incydent ten bardzo je rozbawił,
powróciły do mojej toalety, skupiwszy się w szczególności na podbrzuszu i udach. Gdy już
dokładnie mnie umyły, wysuszyły z nie mniejszą skrupulatnością kawałkami lnianej tkaniny.
Oczywiście nie był to ten gatunek lnu, który znamy. Tubylcy tkają go własnoręcznie z włókien
roślin liliowatych, które uczeni nazywają phormium. Leniwie i biernie pozwalałam im na
wszystko.
Zajmujcie się moją osobą, pracujcie dla mnie, skoro was to bawi, głupie niewolnice -
myślałam w duchu.
Całkowicie zapomniałam w owej chwili o Anglii i Franku, o Franku przede wszystkim,
troszkę tak, jakby ta sytuacja, te dziwaczne sceny były moją zemstą zarówno na nim, jak i na
tych stworzeniach. W chwilę później, gdy właśnie w głębi duszy nazywałam je niewolnicami,
najmłodsza - sądząc po spiczastych piersiach mogła mieć najwyżej piętnaście lub szesnaście lat
- spytała o coś swoje współtowarzyszki, na co te wyraziły zgodę. Dzikuska jak udało mi się
chyba zrozumieć, miała na imię Nawa-Na - usiadła na skraju łóżka i obróciwszy się do mnie
wężowym ruchem, klepnęła w siatkę pryczy. Przyglądałam jej się bez poruszenia. Wówczas
inne, bez cienia brutalności, ale i bez najmniejszego wahania, pochwyciły mnie za ramiona,
uniosły i posadziły koło niej. Śmiech widoczny był w jej podłużnych, brązowych oczach, ale
nie na twarzy. Byłam całkowicie naga, ona zaś nosiła klasyczną w tym plemieniu, jak się
wydaje, białą przepaskę, co stawiało mnie w upokarzającej sytuacji. W zamian za to
dominowałam nad młodym stworzeniem wzrostem, chociaż nie jestem bardzo wysoka jak na
kobietę, głową obsypaną grzywą jasnych włosów, ramionami i torsem, dumnie rozkwitniętymi
piersiami. Przypomniałam sobie nagle, że Frank nigdy nie kochał ani nie potrafił zrozumieć
moich piersi. Młoda dziewczyna, Nawa-Na, ujęła w dłoń jedną z nich i delikatnie kołysała
przez chwilę. Lecz także i ją nie to najbardziej interesowało. Nie potrafiłam tego zrozumieć, ale
tym, co najbardziej ją intrygowało, było jasne futerko na moim podbrzuszu, chociaż w pozycji
siedzącej, w jakiej się znajdowałam, było o wiele mniej widoczne. Nachyliła się, by przyjrzeć
mu się z bliska, przez chwilę bawiła się nim, chwytając je palcami. Byłam zdumiona. Potem
pozostałe kobiety rzuciły Nawie-Na kilka słów. Wówczas zaprzestała mnie badać, ujęła mnie
za ramię i przyciągnęła ku sobie. Nic z tego nie rozumiejąc, stawiałam opór, lecz pozostałe
kobiety ruszyły ku mnie z groźnymi minami i musiałam ulec. Nawa-Na chciała ni mniej, ni
więcej tylko przełożyć mnie przez kolana. Byłam przerażona tą nową pozycją, tak wystawiona
na widok, naga i bez żadnej możliwości kontrolowania czuwających przy mnie kobiet. Lecz co
dopełniło miary mego wstydu i wściekłości to fakt, że dziewczyna, ułożywszy mnie podług
swego widzimisię na kolanach, z wypiętym tyłkiem dokładnie pomiędzy jej udami, zabrała się
w najlepsze do prania mnie po pupie, tak jak u nas karci się dzieciaka, który nieco się
zapomniał. Z takiej czy innej przyczyny rodzice nigdy mnie nie bili i w dwudziestym szóstym
roku życia po raz pierwszy dostawałam teraz lanie. Cała moja miłość własna gwałtownie
zaprotestowała, a szczególnie przed dostawaniem w skórę na oczach tych stworzeń z ręki
kogoś, kto w moim mniemaniu był tylko nędznym podlotkiem. Lecz w chwili, gdy tylko
spróbowałam odwrócić się i wstać, Nawa-Na drugą ręką przytrzymała mnie między łopatkami
i zdałam sobie sprawę, że jeśli będę się upierać, pozostałe kobiety przyjdą jej z pomocą.
Musiałam się zatem podporządkować i nadal pozwolić się chłostać. Dzikuska używała sobie co
sił. Uczucie bólu było tak piekące, że niekiedy wbrew woli napinałam się, by go uniknąć, lecz
kiedy się napinałam, uderzenia, klapsy w naprężone mięśnie sprawiały mi jeszcze dotkliwszy
ból, więc czasami przeciwnie, rozluźniałam się, otwierałam, starając się być całkiem uległa i
paradoksalnie... niedostępna. Lecz teraz rozzłoszczona mała rączka uderzała mnie dokładnie w
dziurkę w pupie i w otwór kobiecej szparki, która zdawała się rozwierać, trawiona dziwnym i
dotkliwym głodem wznieconym palącymi klapsami, i nie mogłam już dłużej tego znieść.
Tymczasem chłosta przedłużała się, a moja wściekłość, bunt mojej urażonej dumy dochodziły
do krytycznego punktu. Powyżej tego punktu, gdy deszcz razów nie ustawał, a nawet padał ze
zdwojoną siłą, coś pękło z kolei w mojej dumie, pociekły mi łzy, wybuchnęłam szlochem i
szarpnęłam się rozpaczliwie. Kobiety aż krzyknęły z zadowolenia. W momencie gdy
próbowałam się wyszarpnąć, prawdę mówiąc bez wielkiej nadziei, że uda mi się wstać i
uchronić od dalszej chłosty, znalazłam się przez sekundę z głową zwróconą ku otworowi
wejściowemu szałasu i tam, w odległości zaledwie kilku metrów, w popołudniowym świetle
ujrzałam przechodzącego tubylca, mężczyznę odzianego tylko w przepaskę biodrową. Zwolnił
kroku, być może z powodu hałasu, i obrócił głowę w kierunku chaty. Byłam pewna, że widzi
mnie nagą jeszcze bardziej od niego i biorącą lanie jak dziecko, równie dobrze jak ja widzę
jego, i pomyślałam, że zbliży się i wejdzie do szałasu. Na tę myśl poczułam w głębi trzewi
jakieś rozdarcie i gwałtowny skurcz, które napełniły mnie rozkoszą. Naprawdę za jednym
zamachem wszystko w samym środku mojej kobiecej szparki zapłonęło i zwilgotniało. W
rzeczywistości ruszył swoją drogą i oddalił się, ale dzikuski jakimś diabelskim instynktem nie
omieszkały natychmiast zauważyć mojej niewyobrażalnej reakcji. Znowu radośnie
zakrzyknęły, klasnęły w ręce i wszystkie razem ciasno otoczyły mnie i swoją
współtowarzyszkę. Nawa-Na chłostała mnie jeszcze przez kilka sekund, ale już z mniejszym
zapałem. Można by rzec, że chodziło raczej o uspokojenie mnie, nasycenie w jakiś sposób.
Zaprzestała, a ja leżałam rozciągnięta na jej kolanach z szeroko rozwartymi pośladkami,
rozpalonymi i czerwonymi bez wątpienia. Korzystając z tej chwili odprężenia, dziewczyna
zanurzyła w mojej kobiecej szparce nie tylko palec, ale chyba całą swoją małą rączkę i
kilkakrotnie wsuwała ją i wysuwała z cudowną delikatnością. Roześmiała się i pojęłam, że
wyjaśnia swoim współtowarzyszkom, że zostałam pokonana i że w porywie rozkoszy
zwilgotniałam w środku i wypełniłam się sokiem. Lecz ani jej śmiech, ani moja klęska nie
zdołały mnie upokorzyć. Całkiem przeciwnie, moja duma znów była ogromna i szybowała
ponad tymi nędznymi stworzeniami jak orzeł. Gdy Nawa-Na zdecydowała w końcu całkiem
wyjąć rękę, miałam ochotę chwycić jej dłoń i całować każdy jej palec.
* * *
Opuszczając szałas, kobiety zabrały ze sobą moje odzienie. Myślałam, że był to sposób,
by zatrzymać mnie w uwięzieniu. Lub też po prostu chciały je przymierzyć, poprzebierać się w
nie dla zabawy. Być może one także miały mężów, tubylczych Franków o brązowej skórze - co
wydało mi się pomysłem niewypowiedzianie komicznym - i pragnęły użyć mojej garderoby, by
ich uwodzić! Wciąż leżałam na brzuchu, obojętna na wszystko, czując pod sobą elastyczny
materac z liści. Pośladki piekły mnie jeszcze. Już nie cierpiałam i nawet przez chwilę nie
pamiętałam o stłuczeniu na karku. Moje trzewia wciąż porażone były głuchym odrętwieniem i
ilekroć mimowolnie wracałam myślą do tego tajemniczego płomienia, koniuszki moich piersi
twardniały. Leniwie zaciskałam palce na gęstych liściach.
Nieco później poczułam głód i pragnienie. Nie chciałam zwracać uwagi na kobiety, lecz
odgłosy ich życia dochodziły do mnie. Mężczyźni, dotychczas nieobecni albo niewidoczni,
wyjąwszy tego, którego ujrzałam, gdy dawano mi chłostę, pod wieczór powracali chyba do
wioski. Kobiety nawoływały się, ucierały jakieś korzonki w moździerzach albo siekały je na
drewnianych lub kamiennych tacach. Usłyszałam śmiechy i bieganinę dzieci. Naturalnie
tubylcy też mają prawdziwe dzieci. Być może powinnam była zawołać o pomoc lub jeszcze raz
spróbować ucieczki, ale prawdę mówiąc, nie byłam jej z kolei pytającego spojrzenia. Znów się
zaśmiała, a potem odwiązała i zwinęła jednym ruchem ręki swoją przepaskę i pokazała mi, jak
ona sama siusia. W tym celu kobiety tubylców przyjmują prawie pozycję stojącą, uginając
jedynie troszkę kolana. Jest to sposób dość nieszczęśliwy, a w szczególności odgłos, jaki przy
tym powstaje, jest po prostu nie do zniesienia. Poczułam nagłe gwałtowne pragnienie, żeby
zobaczyć jej dziurkę podczas siusiania, ale pech chciał, że nie pozwalał na to brak światła i w
ciemności rysowała się jedynie jej twarz, podczas gdy reszta ciała pozostawała w cieniu.
Wydawało mi się, że zanim ponownie przewiązała się opaską, wycierała się do sucha pękiem
liści.
W szałasie kazano mi stanąć z rozchylonymi nogami i umyto mnie jeszcze raz, ale już
bardziej powierzchownie - podbrzusze, pomiędzy udami, a także pod pachami - po czym
kobiety odziały mnie od stóp do głów z wyjątkiem pończoch, których nie pozwoliły założyć.
Wielokrotnie musiałam im zresztą pomagać. Myliły rękawy z innymi rozcięciami ubrania albo
dawały się zbić z tropu ilością guzików, wstążek i agrafek. W końcu ubranej pozwolono mi
usiąść na łóżku, a inne kobiety przyniosły mi coś do jedzenia i picia. Jedząc tak, a nade
wszystko pijąc, zastanawiałam się, czy w przyszłości, dopóki pozostanę w mocy tych dzikusek,
w zamian za nie-ingerowanie w życie ich wioski będą mnie żywić, obsługiwać, ubierać i
rozbierać w tym samym szałasie, nie pozwalając nigdy z niego wychodzić, nawet dla
ukradkowego zaspokojenia potrzeby po zapadnięciu zmierzchu. Nic z tego. Kiedy już się
najadłam, na co kobiety czekały bez zniecierpliwienia, dały mi do zrozumienia, że powinnam
wstać i podążyć za nimi. Posłuchałam, kryjąc zadowolenie z faktu, że byłam wyższa od
którejkolwiek z nich. Jak tylko przekroczyłam próg szałasu, wydało mi się, że cały świat wokół
mnie zogromniał. Było tam nocne niebo wysoko nad głową, z gwiazdami odmiennymi od tych,
które znamy w Anglii. W dole krąg lub półkole łańcucha górskiego, którego strzeliste, a
czasami przeciwnie - popękane i łagodne kontury rysowały się w oddali na tle nieba. Wewnątrz
kręgu, miękkie zbocza wzgórz falujących pod ciężarem drzew. Dalej, w samym środku, mniej
lub bardziej odsłonięta przestrzeń pośród drzew i krzewów, gdzie tubylcy zgromadzili, a może
raczej rozsiali swoje szałasy, swoje chaty. Po maorysku nazywa się to pak. Lecz oczywiście
wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. W samym centrum pahu, czy też wioski, jeśli wolicie,
dostrzegłam jedynie anonimowy i przemieszany tłum tubylców, leżących na ziemi,
podpierających się pod brody, klęczących lub siedzących w kucki wokół ogniska albo w
pewnej od niego odległości, i zażywających wieczornego wypoczynku. Tymczasem od strony
szałasu, w którym trzymano mnie uwięzioną, nie było nikogo, i właśnie stamtąd kobiety
przyprowadziły mnie do pozostałych, po czym same usiadły wśród czeredy. Zostałam całkiem
sama, stojąc w bezruchu pomiędzy ogniskiem i spoglądającymi na mnie ludźmi. Jedynie
kilkoro dzieci stało jak ja lub biegało w różne strony. By nie utracić godności, udawałam, że nie
patrzę i nie widzę nikogo. Uwagi i komentarze wydawały się nader ożywione, lecz nie
zauważyłam głośniejszych okrzyków ani śmiechów. Zaczęłam mieć nadzieję, że po
zaspokojeniu ciekawości zostanie uszanowany mój status Angielki lub przynajmniej białej i
Europejki, być może z uwagi na przyszłą wymianę lub jakieś inne pertraktacje, i że zostanę
odprowadzona do chaty. Ale również i z tego nic nie wyszło. Musiano wydać jakiś rozkaz.
Kątem oka dostrzegłam mężczyznę, który sądząc po słusznym wzroście, widocznym nawet w
pozycji siedzącej, musiał być wodzem. Później dowiedziałam się, że nazywał się Ra-Hau. Lecz
tamtej nocy nie wydawało mi się, by sprawował władzę. Mimo to dwie spośród kobiet
podniosły się, podeszły i po raz wtóry przystąpiły do rozbierania mnie.
Tego tylko brakowało! - pomyślałam.
Niewiele było trzeba, a byłabym się roześmiała z wściekłości. Nie zostawiły na mnie
skrawka ubrania z wyjątkiem majtek, jednej z tych leciutkich sztuk bielizny produkowanych w
Anglii z jedwabi, batystu i koronek, które zakrywały nieprzyzwoite części ciała od talii do
podudzia. Wciąż jeszcze uważałam się za szczęśliwą, że udało mi się je nabyć za tak niską
cenę. Kobiety kazały mi obrócić się, żeby wszyscy mogli dobrze się przyjrzeć. W ruchu
zakołysałam nagimi piersiami, a moje długie blond włosy posypały się na ramiona. Teraz z
męskich piersi dobył się głęboki pomruk. Całkiem mały chłopiec - sądzę, że nie mógł mieć
więcej niż dziewięć lub dziesięć lat wyskoczywszy z ciżby, podbiegł do mnie, a nawet rzucił się
na mnie, objął mnie z całych sił wysoko za pośladki i gdy jego twarz znalazła się dokładnie na
wysokości mojego brzucha, pochylił lekko głowę i poprzez bieliznę przycisnął żarliwie wargi
do mojej szparki. Materiał był tak cienki, iż poczułam ciepło, a nawet kształt jego ust, tak jak on
z pewnością poczuł moją najbardziej intymną część ciała. Byłam tak zaskoczona, że nie
zdobyłam się ani na spoliczkowanie go, ani na odepchnięcie. W pewnej chwili ukąsił mnie,
pocałunek stał się mocniejszy, jeszcze bardziej natarczywy, a potem chłopiec odszedł. Jego
gest nie wywołał żadnej reakcji poza nowym pomrukiem, pozbawionym zresztą cienia
dezaprobaty, o ile zdołałam się zorientować. Byłam półżywa ze wstydu, tym bardziej, że
chłopak, jak wszystkie inne dzieci, nie mówiąc już o dorosłych, nosił klasyczną przepaskę. Nie
wiem dlaczego, ale wolałabym, żeby przynajmniej dzieci były nagie. Myślę, że czułabym się
mniej samotna.
Ktoś klasnął w ręce. Na ten znak przyniesiono rodzaj kozła, dosyć podobnego do
używanych w Anglii do ćwiczeń gimnastycznych, lecz wyścielonego nie skórą, a listowiem, i
ustawiono go poprzecznie przed gromadą. Był niższy od konia z łękami i sięgał mi mniej
więcej na wysokość brzucha, podobnie jak ów nieprzyzwoity chłopiec. Gdy przyglądałam mu
się, bardziej zdziwiona niż przestraszona, bowiem koszmary są jedynie rodzajem sennych
marzeń, te same dwie kobiety, które przedtem mnie rozebrały, teraz pochwyciły znienacka,
przewiesiły przez dziwny przyrząd i pozostawiły na podobieństwo skrępowanego jeńca
przerzuconego przez siodło. Leżałam na brzuchu zgięta wpół, z głową i torsem zwróconym w
kierunku ogniska, z nogami zaś, a zwłaszcza tyłkiem, tym wstrętnym kobiecym tyłkiem - ku
czeredzie tubylców, którzy z wolna stłoczyli się, tworząc półkole. Nie byłam skrępowana, a
jednak nie ośmieliłam się nawet pomyśleć o wykonaniu choćby najmniejszego ruchu,
stawieniu najmniejszego oporu, mając zawsze na uwadze, że moi oprawcy mogliby uczynić coś
jeszcze gorszego. Już dość nieludzka była sama świadomość, niemal fizyczne odczucie, że
wystawiam na wyuzdane spojrzenia dokładny zarys mojego ciała, a przede wszystkim mojego
tyłka, wypiętego teraz i otwartego na dodatek z powodu pozycji, w jakiej się znajdowałam.
I kiedy robiłam, co mogłam, żeby go zewrzeć, zamknąć go na powrót i uniknąć jak
tylko się da żarłocznego ludzkiego wzroku, ktoś po raz drugi klasnął w dłonie. Równie dobrze
mogłam oszczędzić sobie wysiłków. Jedna z kobiet, które przewiesiły mnie przez kozioł, a
którą rozpoznałam zdoławszy nieco odwrócić głowę, nie ryzykując jednak wstania, znów
powróciła, obeszła mnie wokół - intensywnie czułam teraz jej obecność za moimi plecami - i
bez uprzedzenia położyła mi ręce na biodrach, po czym ściągnęła mi majtki do kolan. Wszyscy
zgromadzeni wydali przytłumiony okrzyk. Ogrom wstydu sprawił, że poczułam, jak czerwienię
się nie tylko na policzkach czy na twarzy, ale wprost od czubka głowy po pięty. Było to do tego
stopnia nie do zniesienia, że zapragnęłam zamknąć oczy i nigdy więcej ich nie otworzyć, a
równocześnie nie stracić z widoku, chociażby przez jedną sekundę, tych, którzy mi się
przyglądali. Nie wiem dlaczego, ale w sytuacji najbardziej upokarzającej można zachować
trochę dumy dopóty, dopóki znajdzie się czas na przyjrzenie się samej sobie i rzucenie
wyzywającego spojrzenia tym, którzy na was patrzą. Na domiar wstydu, wszystko co ciało
kobiety ma w sobie najbardziej tajemniczego, najbardziej intymnego, jeśli już nie
najcenniejszego, odsłaniałam i rozwierałam przed oczami widzów, mając dość siły jedynie, by
odwrócić głowę, przechylić ją nieco na bok i w ten sposób kontrolować sytuację i patrzeć, czy
nie nadchodzą. Pewna ich liczba rzeczywiście podniosła się z miejsc, a jeden z mężczyzn ruszył
w kierunku kozła. Na nieszczęście przestałam go widzieć w momencie, gdy znalazł się tuż za
mną, czyli wówczas gdy najbardziej chciałam móc podpatrywać każdy jego ruch. Lecz mogłam
tylko przeczuwać i doznać tego, co uczyni. Zanim zniknął mi z pola widzenia, zdołałam jedynie
dostrzec, że nie był to dobrze zbudowany, wysoki tubylec, którego uznawałam za wodza. Tym
razem chodziło o osobnika przeciętnego, nie różniącego się niczym od wszystkich pozostałych,
i za to jeszcze bardziej go nienawidziłam. Wydawało mi się, że moje upokorzenie nie byłoby
tak duże, gdyby chodziło o wodza. Stwierdziwszy, że zdążyłam zewrzeć nogi, by ukryć
wstydliwe części, schylił się niewątpliwie i chwytając mnie za kostki u nóg, ponownie rozwarł
mi szeroko uda. Cienka listewka w moich spuszczonych do kolan majtkach naprężyła się, ale
nie pękła. Potem mężczyzna rozchylił mi również pośladki i zauważyłam, że i inni tubylcy
podeszli, żeby popatrzeć. Teraz, gdy jego dłonie rozwierały mi szeroko pośladki, ustawił się
tak, by móc równocześnie za pomocą kciuków rozciągnąć moją szparkę. Kobieta wzięta w ten
sposób od tyłu, zgięta wpół nie ma żadnej ucieczki, żadnej obrony. Wydawało mi się, że czuję
oddech gapiów na tym tak obnażonym wnętrzu mojego ciała, miałam wrażenie, iż słyszę, jak
szeptają i dyszą. Człowiek, który mnie odkrywał, otwierał, rzekł coś ze śmiechem i wydało mi
się, że inni pozostawili mu - by tak rzec - trochę swobody i cofnęli się odrobinę. Teraz jednym
pchnięciem wsadził mi palec w dziurkę. Mogłabym to określić jako brutalne, ponieważ rozkosz
doznana przed południem była już tylko odległym wspomnieniem, teraz zaś pod wpływem
wstydu, a także wściekłości wywołanej tymi wszystkimi spojrzeniami, czułam się zimna i
sucha, tak ściśle zwarta, że mężczyzna musiał w istocie przymusić mnie, w pewien sposób
zgwałcić po to, by móc chociażby włożyć we mnie cały palec. Wbijając się we mnie w ten
sposób, sprawił mi duży ból i nienawidziłam go za to ze wszystkich sił. Teraz wyciągał
powolutku palec, mówiąc coś niezrozumiałego do otaczającej nas ciżby tonem wielce
rozczarowanym, i podczas gdy palec jego wychodził ze mnie, poczułam, że ścianki mojej
pochwy zaciskają się na nim wbrew mojej woli, zatrzymują go jak w jakiejś śmiesznej parodii
pożądania i miłości. Jeden z tubylców jeszcze raz klasnął w dłonie i władczym tonem wymówił
jakieś imię albo krótki rozkaz: „Ga-Wau! Ga-Wau!”
Zaczęłam trząść się ze strachu, przypuszczając, że zamierzają mnie ukarać, zadać mi
jakieś cierpienie, by się zemścić za to, że na pierwsze skinienie nie okazałam się powolna,
gorąca i wilgotna jak prawdziwa kobieta, lecz wprost przeciwnie, zupełnie nieczuła,
przynajmniej pozornie. Znów usłyszałam jakieś drobne i lekkie kroki zbliżające się do kozła.
Lekko skręciwszy szyją, rozpoznałam chłopca, który przytulił się do mnie, kiedy mnie
rozbierano. On także zaszedł od tyłu i nagle, jak rozpoznałam jego twarz, tak i odnalazłam ten
sam dotyk warg, tym razem w samym otworze mojej szparki, a nawet - można by rzec - w jej
wnętrzu. Cały jego ciepły ryjek wtulony był w moje rozwarte uda i pośladki i czułam nawet
muśnięcia, łaskotanie jego włosów po obu stronach. Zdałam sobie sprawę, że nie zadowolił się
całowaniem wnętrza mojej szczeliny tak mocno i głęboko, jak tylko zdołał, lecz udało mu się
wsunąć język w głąb. Jestem pewna, że w żadnym innym momencie nie potrafiłabym
powstrzymać się od orgazmu. Oblałabym małą łakomą buzię, gorący, ruchliwy języczek,
szorstki, a zarazem delikatny, całym sokiem mojej rozkoszy. Lecz w rzeczywistości byłam na
to zbyt spięta, zmrożona mimo palącego wstydu albo właśnie z jego powodu. Mały chłopiec,
Ga-Wau, cofnął język i miękki pyszczek jakby z wielkim żalem i wycofał się, znikając w
gromadzie. Ten sam władczy głos, może nieco ostrzejszy, przywołał imię, które rozpoznałam:
„Nawa-Na!”
Poczułam bolesny dreszcz. Znów sprawi mi lanie - pomyślałam. Nie mogłam znieść
myśli, że zdarzy się to nie tylko w obecności kilku młodych kobiet, ale również wobec dzieci i
mężczyzn, starszych, dziadków, całego plemienia. A zarazem fakt, że znałam już dziewczynę,
ona zaś widziała mnie w stanie najdalej posuniętego nieskrępowania, dodawał mi pewności
siebie, a nawet wywołał uczucie gorąca w łonie, w sercu. Już raz mnie wychłostała, a słusznie
czy nie, wszystko czego już doświadczyliśmy, choćby tylko jeden jedyny raz, napawa nas
mniejszym strachem. Zerkając w miarę moich możliwości obok kozła, ujrzałam nadchodzące
szczupłe opalone nogi tej, którą w głębi duszy, absurdalnie w rzeczywistości, uważałam za coś
w rodzaju przyjaciółki. Mimo to, o ile zdołałam dojrzeć, miała na sobie nie tylko przepaskę,
lecz odwinęła jej część i przerzuciła sobie przez ramiona, przewiązując i zakrywając piersi,
jakby i ona uznała za swój obowiązek przyczynić się do tego, abym czuła się jeszcze bardziej
naga, bardziej wystawiona na widok, jeszcze nędzniejsza. Gdy stanęła za mną, nachyliła się i
do końca ściągnęła mi majtki, które do tej pory owinięte były wokół moich kolan jak ostatni,
najzupełniej symboliczny mur obronny. Potem chwyciła mnie za ramię i zmusiła, bym wstała.
Obracając się ku niej, obracałam się także twarzą do tłumu, i znowu rozległy się okrzyki. Nie
musiałam zastanawiać się nad ich przyczyną. Nawa-Na, patrząc na krzyczących, wydawała się
odpowiadać im z uśmiechem, a równocześnie uniósłszy brwi, chwytała mnie dłonią co chwilę
za widoczną część mojego łona i za jasnowłosy kłębek futerka. Po tym wszystkim znów
odwróciła się twarzą do mnie. Gdy stałyśmy tak we dwie, było wyraźnie widać, że Nawa-Na
jest nie tylko dużo młodsza ode mnie, ale także dużo mniejsza i drobniejsza. Uśmiechała się
bardziej z rozbawieniem i odrobiną roztargnienia niż szyderczo. Ja natomiast, która brzydzę się
tubylców jak każda rozsądna osoba, stwierdziłam z zaskoczeniem, że w tej zwariowanej
sytuacji zaczynam szczerze podziwiać podłużne czarne oczy dziewczyny, jej gęste i gładkie jak
heban włosy, maleńki nosek z ledwie zauważalnym spłaszczeniem, dzięki któremu nozdrza
rozwierały się jak kielich kwiatu, niezwykłej białości zęby, piękne pełne usta.
Pomiędzy kozłem, który - jak dowiedziałam się później - zazwyczaj służył do suszenia
ryb, i chatą, którą przeznaczono dla mnie, teren obficie porośnięty trawą tworzył rodzaj uskoku
albo niezbyt głębokiego schodka długości jednego czy dwóch metrów, zwróconego jak na złość
w stronę niewielkiej gromady tubylców. Nawa-Na skierowała się do tej naturalnej ławeczki i
usiadła twarzą do swoich współplemieńców, zachęcając mnie skinieniem podbródka, ażebym
się do niej przyłączyła. Gdy człowiek jest nagi, najchętniej ruszałby się jak najmniej, bowiem
najdrobniejsza nawet zmiana pozycji jeszcze bardziej obnaża i odsłania. Ale dobrze
wiedziałam, że nie mam wyboru, więc usłuchałam.
Nie przed nimi, nie przed tymi wszystkimi ludźmi - pomyślałam jednak z rozpaczą.
Tymczasem, jak w jakimś koszmarnym śnie, scena z popołudnia dokładnie się
powtarzała. Nawa-Na dała mi do zrozumienia, że powinnam położyć się na brzuchu na jej
kolanach, i również w tym musiałam jej posłuchać. Dziewczyna odchyliła się nawet
nieznacznie na bok, żeby moje pośladki były doskonale widoczne dla każdego z widzów.
„Niechaj mnie bije, jeśli chce, ale nie zdoła mnie złamać ani zmiękczyć, nie uda jej się nic poza
wywołaniem u mnie jeszcze większej oziębłości” pomyślałam z tą samą rozpaczliwą
wściekłością.
Lecz Nawa-Na tym razem nie miała zamiaru mnie chłostać, a przynajmniej nie w ten
sposób, co popołudniem. Niewątpliwie wiedziała nie gorzej ode mnie, że będzie to
niewystarczające.
Dziewucha podnosząc mnie i zdejmując mi majtki, a także potem, kiedy przekładała
mnie przez kolano, musiała ukrywać w trawie lub obłudnie za plecami witkę. Teraz tą właśnie
cienką i bardzo giętką trzciną zaczęła nagle chłostać mi tyłek, dokładnie w chwili, gdy
nastawiałam się na znajomy kontakt z jej ręką. Nie tylko ból, ale i zaskoczenie były tak silne,
tak żywe, że nie mogłam zdobyć się na wysiłek woli, na odwagę, jeśli wolicie, i zaczęłam wyć,
łkać i wyszarpywać się. Dokładnie tak samo jak po południu Nawa-Na prała mnie co sił,
ograniczając się do unikania z maniakalną starannością uderzeń w krzyże i uda, i chłoszcząc
wyłącznie tyłek. Ale tym razem miałam wrażenie, że każdy cios mnie kaleczy. Utraciłam cały
wstyd, całą dumę i wyłam jak szalona, błagając ją wśród szlochów, by przestała. Gdy tak się
miotałam, nogi ześlizgnęły mi się z ławeczki, lecz nie z kolan dziewczyny. Jednak ta z werwą
typową dla najwątlejszych nawet na pozór dzikusek, chwyciła mnie pod lewe ramię i
ś
cisnąwszy mocno w talii, batożyła mnie z jeszcze większym zapałem i bardziej boleśnie,
chociażby z tego powodu, że w nowej pozycji, z kolanami niemal dotykającymi trawy,
wystawiałam tyłek jeszcze wyżej i jeszcze szerzej go rozwierałam. Przysięgam, że kiedy
Nawa-Na prała mnie ze zdwojoną siłą, byłam przekonana, iż witka dosłownie rozetnie mi ciało.
I to nie tylko zadek, naskórek, ale przyległości, przerażająco delikatne śluzówki wewnątrz tyłka
i w szparce. A mimo to, w tej samej chwili, w której doznawałam tej obawy, piekący ból,
rozdarcie jakby uciekały w najgłębsze zakątki mojego ciała, wtapiały się we mnie, zrywały nie
wiadomo jakie tamy, i w samym sercu palącego bólu odczułam, jak z głębi moich wnętrzności
wytryskują soki rozkoszy i rozbryzgują się jak wodospad. Nawa-Na wyczuła to także swoim
diabelskim instynktem i natychmiast zaprzestała mnie chłostać. Wstając, podniosła mnie
równocześnie bez widocznego wysiłku, jakby pod tą smukłą sylwetką i szczupłością kryły się
mięśnie ze stali, a potem pokonaną, szlochającą zaprowadziła mnie do kozła, przez który
ponownie mnie przełożono. Do stawiania oporu nie miałam już więcej energii niż worek z
brudną bielizną. Wydawało mi się, że musi być widać, jak rozkosz szkli się między moimi
udami, a mimo to nie miałam sił, żeby zewrzeć nogi, żeby nie stać tak zgięta wpół z rozwartymi
ogromnymi pośladkami i zapraszającą szparką. Zresztą nie pozostawiono mnie samej na długo.
Podczas gdy wciąż łkałam z całego serca z policzkiem wtulonym w listowie i przesłoniętym,
przede mną samą bardziej niż przed innymi, przez pukle długich włosów i łzy, mężczyzna, bez
wątpienia ten sam, który wszedł we mnie palcem, ponownie zbliżył się od tyłu. Zdołałam
jedynie dojrzeć muskularne i jak u wielu tubylców, szczególnie mężczyzn, nieco przykrótkie
nogi. Zwlekał chwilę, potrzebując czasu na rozsupłanie przepaski, potem naciągnął nieco u
dołu dłonią wargi i ścianki mojej szpary, co zresztą nie było konieczne, z pomocą drugiej zaś
przyłożył nabrzmiałą żołądź swojego członka do dziurki, podobnie jak robił to Frank, ale bez
tego budzącego zgrozę obmacywania, i jednym pchnięciem lędźwi zanurzył go całego we
wnętrzu mojej pochwy.
Można by powiedzieć, że mężczyźni są zawsze niezadowoleni z tego, co znajdują we
wnętrzu ciała kobiety. Zanim mnie wychłostano, wyczułam doskonale, że ten, gdy wchodził we
mnie palcem, był rozczarowany, a nawet poirytowany skurczem i suchością mojej dziurki.
Teraz odniosłam wrażenie, że był nie mniej zawiedziony jej dostępnością, jej delikatnością
spływającą sokami rozkoszy. Wolałby mnie zgwałcić swoim dzirytem, tak jak przedtem zrobił
to palcem. Być może mężczyźni szukają zawsze czegoś innego, niż posiadają. Mój napastnik
musiał być również niezadowolony z niewielkiej rozkoszy, jaką zdołał mi dać, lecz powinien
był zrozumieć, że przyszedł za późno. Wbrew swej woli wzięłam już radość, radość okrutną,
lecz wstrząsającą dogłębnie jak kataklizm, wraz z ostatnim klapsem Nawy-Na, i po takim
spazmie, po takich potokach kobiecego płynu, nawet najbardziej jurny mężczyzna między
moimi udami i w mojej pochwie mógł być jedynie gościem albo przechodniem. Nurzał się, by
tak rzec, we mnie, korzystał z moich ciepłych soków, lecz jego własne umiejętności nie były w
stanie mnie poruszyć. Zauważyłam jedynie, że jego członek był nieco krótszy, a zarazem
jędrniejszy od członka Franka. Lekko rozciągał mi pierwszy pierścień pochwy, kołnierz, jeśli
wolicie, w chwili gdy przechodziła przezeń jego żołądź, i było to niemal wszystko, co czułam.
Ani moment wejścia jego żerdzi w moje ciało, ani jej kołyszące ruchy o dość szybkim rytmie,
ani wreszcie rodzaj absurdalnego parsknięcia we mnie z ozdobnikiem w postaci rzężenia
mężczyzny uwolnionego od jarzma, a zarazem rozczarowanego nie wzruszyły mnie
szczególnie.
Przygotowana byłam na to, że po nim wszyscy pozostali mężczyźni z plemienia przyjdą
mnie zgwałcić lub raczej przelecieć, i pogodziłam się z tą myślą. Po tym, co dotychczas
przeszłam, reszta stała mi się obojętna. Ale moja obawa nie urzeczywistniła się. Kilka młodych
dziewcząt wytarło mnie pośpiesznie między udami pękami trawy, gdy leżałam jeszcze
przerzucona wpół przez kozioł, potem te same dziewczyny pomogły mi wstać i w ten sam
sposób osuszyły mi podbrzusze i łono, po czym odprowadzono mnie do szałasu, gdzie zostałam
sama. Byłam przedmiotem, którego pozbywa się natychmiast po użyciu. Na zewnątrz
mężczyźni zaintonowali śpiewy wokół ogniska. Śmiechy i czyste głosy kobiet tworzyły w
kontrapunkcie małą, niespójną muzykę.
* * *
W głębi duszy zaczęłam cierpieć z powodu porzucenia mnie wśród tych barbarzyńców i
samotności, zwłaszcza następnego ranka, zaraz po przebudzeniu. Choć powiedzenie tego
głośno może się wydać przerażające, to jednak chłoszcząc mnie, bijąc, gwałcąc i biorąc
gromadnie, w jakiś sposób uznawali i potwierdzali moje istnienie. Oni i ich tortury w pewnym
sensie dostarczały mi drogowskazów, towarzystwa.
Przez kilka następnych dni odmówiono mi tego towarzystwa, a tym samym egzystencji.
Odniosłam wrażenie, że nie jestem już nawet przedmiotem. Jestem jedynie abstrakcyjnym,
sztucznym, całkowicie arbitralnym wspomnieniem jakiegoś wydumanego życia, kiedy indziej,
gdzie indziej, w miejscu, które nazywałam Anglią, z ludźmi zwanymi Frank, pułkownik
Percy-Smithe, Sir i Lady Mc Leod, i tak dalej. Lecz nie można żyć wspomnieniami. To one żyją
nami, i to wszystko.
Co pewien czas, który dłużył mi się niepomiernie, kilka kobiet, kilka młodych
dziewcząt wchodziło do chaty, myło mnie, kazało mi robić siusiu i resztę, przynosiło mi
jedzenie i picie, mniej więcej przestrzegało rytuału ubierania mnie od stóp do głów rankiem i
rozbierania wieczorem. Czasem przychodziły nawet pogwarzyć między sobą lub obdarzały
mnie bladymi uśmiechami. Na tym się kończyło. Przez wyrafinowane okrucieństwo albo
najzwyklejszą obojętność nie dano mi nawet maleńkiej kojącej satysfakcji z ujrzenia choćby
jednej twarzy, której potrafiłam nadać imię. Ga-Wau, mały chłopiec o dziwnych roześmianych
oczach, atletycznie zbudowany Ra-Hau albo Nawa-Na z ukrytymi rózgami. Czasami zachodził
jeden czy drugi spośród anonimowych mężczyzn z plemienia. Rzucał na mnie beznamiętne
spojrzenie, zamieniał parę słów z przebywającymi w środku kobietami, potem wychodził,
znikał, pozostawiając mnie w nicości, mojej własnej nicości.
Pewnego dnia, mając już powyżej uszu tej straszliwej nieprzydatności, postanowiłam z
własnej inicjatywy udać się na przechadzkę po wiosce. Był to środek południa i znalazłam się
całkiem sama. Upewniłam się, że mój strój: suknia, bielizna, buty, a nawet szal, który służył mi
za rodzaj peleryny podczas konnych przejażdżek, był w jak najlepszym porządku i w
nienagannym stanie, po czym niewiele myśląc odsunęłam kotarę z liści. Wydostałam się w
pełnię słońca popielatego w tym dniu od drobnej mżawki, zanurzyłam się cała w pięknie
natury. Poznałam szeroki majdan w centrum wioski, porośnięty dywanem trawy wokół
wygasłego ogniska, gdzie mnie wybatożono i wyciupciano. Na skraju tego placu bujna
roślinność o głębokiej, lśniącej zieleni, nad którą dominowały gigantyczne drzewa szpilkowe,
kauri, a wśród niej rozproszone chaty wspinające się dalej na wzgórza. Za wzniesieniami
wreszcie niebieskawa linia gór o czystych, wyrazistych formach podobnych czasami do
regularnych stożków i szczytach noszących dumnie spuszczone na oczy czapy śniegu. Ale
tutaj, w zagłębieniu terenu, gdzie pobudowano pah, wioskę, temperatura była bardziej
dobrotliwa, a klimat miał w sobie ciepłą i wilgotną łagodność. Wydawało mi się, że wyczuwam
w tej łagodności tajemny powiew chłodu, który wskazywał na istnienie w pobliżu strumienia
albo głębokiego, czystego jeziora.
Nikt nie zabraniał mi wyjść ani nie przeszkadzał w mojej przechadzce. Mimo to było to
doświadczenie rozdzierające serce. Najbardziej gorzko odczułam fakt, że przez cały czas
trwania mojego spaceru życie tubylców, życie pahu toczyło się dalej, lecz toczyło się beze
mnie. Dzieci bawiły się. Pierwszy raz widziałam niektóre z nich nago. Ucinały sobie
poobiednią drzemkę, leżąc na trawie. Wzruszyło mnie to i przez moment poczułam ściskanie w
brzuchu, nie pojmując dlaczego. Może dlatego, że ten jeden raz ja byłam ubrana, a oni nadzy.
Lub po prostu dlatego, że ich skóra, ich jasnobrązowe ciała były takie ładne, bez ułomności, bez
skazy. Nagle przyszła mi nieodparta niemal chęć, by pieścić te dzieci, dziewczynki i chłopców,
by ująć całą dłonią ich urzekające tyłeczki, nasycić wargi, zagłębiając je pomiędzy ich krągłe
pośladki, włożyć do ust i ssać jak owoc malutkie i tak zabawnie nabrzmiałe pipki dziewuszek i
miniaturowe penisy chłopców. Naturalnie powstrzymałam się mimo wszystko, a one nie
zwracały na mnie większej uwagi niż starsi. Same kobiety też leniuchowały równie beztrosko
jak ich dzieci albo wyczesywały drewnianymi lub kościanymi zgrzebłami liście phormium,
nosiły wodę, chwytały się różnych zajęć przy kuchni albo robiły zapasy żywności. Niektóre dla
rozrywki biły się na żarty między sobą. Tego dnia byli też w wiosce mężczyźni. Podobnie jak
kobiety gwarzyli ze sobą i bawili się albo strugali groty, zakładali lotki do strzał, naprawiali
liściane przepierzenia w którejś z chat, czasami nawet oskubywali ptactwo, które tak licznie
występuje w Nowej Zelandii, podczas gdy ssaki są prawie nie znane. Ptaki te je się upieczone
nad ogniskiem na cienkim rożnie albo delikatnie ugotowane pod rozżarzonymi kamieniami w
skorupce z gliny. Ale kobiety czy mężczyźni, chłopcy czy dziewczęta, nikt się mną naprawdę
nie interesował. Podnoszono na mnie oczy, gdy przechodziłam, rzucano mi nawet czasem
przelotny uśmiech, niektórzy, przede wszystkim kobiety, krótkim rzutem oka z dołu do góry
oglądali mój ubiór, po czym każdy powracał do swoich zajęć. Równie dobrze mogłabym być
zwykłą zmianą kolorytu albo oświetlenia. Nie wydawało się również, aby żywiono choćby
najmniejsze obawy, że będę próbowała ucieczki, co było może bardziej upokarzające, bardziej
rozdzierające i bolesne od całej reszty.
Pomaszerowałam aż na kraniec wsi, długą chwilę błąkałam się między monstrualnymi
paprociami i drzewami, a nikt mnie nie śledził ani nawet nie wydaje się, by przyszło
komukolwiek na myśl to robić. Mało brakowało, a byłabym rzuciła się do stóp pierwszej
napotkanej istoty, nieważne mężczyzny czy kobiety, i błagałabym: „-Zbijcie mnie, zgwałćcie,
obedrzyjcie mnie ze skóry, ale nie zostawiajcie mnie samej!”
Nie spotkałam jednak nikogo takiego, czyj wzrok skrzyżowałby się z moim na
wystarczająco długą chwilę, bym mogła wyrazić moja prośbę. Zresztą i tak by mnie nie
zrozumiano, gdyż ja nie znałam ani słowa po maorysku, ci barbarzyńcy zaś ani słowa w moim
języku. Z nikim zatem nie rozmawiałam, nic nie powiedziałam. Niespodziewanie i wbrew
swojej woli wybuchnęłam szlochem i biegiem wróciłam do mego nędznego domu, nie mogąc
już dłużej znieść wzruszenia albo braku ciekawości, której wcale nie okazano mi podczas
spaceru.
Niedługo oszaleję - myślałam czasami. Lecz wciąż, nie wiem dlaczego, człowiek nigdy
nie staje się szalonym. Jest nim, tylko o tym nie wie. Pewnego dnia kobiety weszły do mojego
szałasu w porze, w której zwykle zostawiano mnie samą. Nudząc się, leżałam całkowicie
ubrana na łóżku, w którym z dnia na dzień zmieniano podściółkę z liści, podobnie jak zresztą
kąpano mnie całą lub myto częściowo niemal podczas każdej wizyty. Serce zabiło mi mocniej,
gdy wśród kobiet i młodych dziewcząt ujrzałam Nawę-Na. Ukryłam to wstydliwie, natomiast
ona uśmiechnęła się do mnie ze zwykłą swobodą, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że nie
ż
ywi wobec mnie żadnej urazy. Pozostałe kobiety pozwoliły jej podejść. Zbliżyła się do mnie,
wsunęła mi rękę pod plecy i dała do zrozumienia, że powinnam obrócić się na brzuch.
Wszystko to kiedyś już się wydarzyło. Posłuchałam z sercem walącym jak młot z niepokoju i
szalonej niecierpliwości. Ale dziewczę nie uderzyło mnie. Uniosło moją długą suknię powyżej
bioder, spuściło mi majtki, a potem rozchyliło pośladki i złożyło cudowny pocałunek w samą
dziurkę mojej pupki, wybuchając chłodnym, jasnym śmiechem. Drżałam ze strachu i tkliwości.
Pozostałe kobiety dopomogły Nawie-Na rozebrać mnie do naga. Niedługo jednak przyszło mi
przekonać się, jaka jest przynajmniej jedna z różnic pomiędzy mną a tym wstrętnym małym
zwierzątkiem. Kiedy już nie miałam na sobie ani skrawka ubrania, kobiety, ten jeden raz
raczywszy bez wątpienia uznać mnie za wystarczająco czystą, wywlokły mnie na zewnątrz
szałasu. Kiedy przekraczałyśmy próg, jedna z nich po prostu nacisnęła mi brzuch, unosząc
brwi, by się upewnić, czy przypadkowo nie mam ochoty opróżnić pęcherza. Nachalność i
groteskowość tych pytań sprawiły, że zaczęłam się rumienić, chociaż sam fakt, że dzikuski
prowadziły mnie nagą pomiędzy innych dzikusów mógł teraz jedynie przyprawić mnie o
nieznośnie przyśpieszone bicie serca.
Na zewnątrz tym razem nie padało. Słońce było czyste i jasnym, ciężkim jak miód
smagnięciem uderzyło w moją nagość. Zauważyłam także, że w wiosce było teraz o wiele
więcej tubylców niż podczas mojego pierwszego wyjścia i że ich zainteresowanie było
rozbudzone. Przyznaję, że przyprawiło mnie to o dreszcz. Przyglądali mi się bezwstydnie i
wydawało mi się, że szczególnie skrupulatnie wpatrują się w moją kobiecą szparkę, źle
skrywaną futerkiem. Nawa-Na wzięła mnie delikatnie za rękę i puściła się biegiem. Przerażało
mnie bieganie nago, jeszcze większe obnażanie się - by tak rzec - w ruchu, kiedy moje
rozkwitłe piersi i pośladki podskakiwały jak żywe na oczach wszystkich. Ale z drugiej strony
sam bieg, jego pęd, skrywał mnie w jakimś sensie i ratował. Nawa-Na powlokła mnie do
nikczemnego kozła, i kiedy zdałam sobie z tego sprawę, nie mogłam powstrzymać się, żeby nie
zwolnić i nie zaprzeć się nogami. Lecz ona pociągnęła mnie bardziej zdecydowanie,
odwracając głowę i uśmiechając się do mnie przez ramię.
Nie! Nie! - mówiłam sobie w duchu.
Nieczuła na to nieme błaganie, ułożyła mnie jak poprzednim razem w poprzek kozła, z
głową po jednej stronie i nogami po drugiej, z wysoko uniesionym i otwartym tyłkiem. Ale gdy
znowu zaczęłam się trząść i usłyszałam, że zbliża się i otacza nas kręgiem spora część
plemienia, Nawa-Na podniosła mnie. Dyskutowała teraz z pozostałymi kobietami i niektórymi
spośród widzów. Wydawało mi się, że nie chcieli pozostawiać mnie wystawioną na palące
słońce, być może dlatego, że mogłoby odmienić jasny kolor mojej skóry, a właśnie owa bladość
była tym, co najbardziej bawiło tubylców i podniecało swoją innością. A może po prostu nie
odpowiadała im moja pozycja. Zaprowadzono mnie na obrzeża odkrytego terenu, który w
pewien sposób służył za miejsce zgromadzeń i główny dziedziniec wioski, i kiedy czekałam
tam, stojąc w łagodnym cieniu rzucanym na trawę przez drzewa i gigantyczne paprocie, garstka
tubylców w pośpiechu wznosiła drugi przyrząd. Ten ostatni bardziej przypominał łóżko, nieco
wyższe u nóg, a co było w nim podobnego do kozła, to dosyć wyraźne wygięcie mniej więcej w
ś
rodku: jakby łóżko na grzbiecie osła. Nie znałam naturalnie jego dokładnego przeznaczenia,
ale nie mogąc wątpić, że miało ono ze mną związek, podjęłam rozpaczliwą decyzję, by nie
czekać, aż tym razem również zostanę zawleczona siłą, i gdy tylko tubylcy wyścielili je
ś
wieżym listowiem, z własnej inicjatywy położyłam się na brzuchu, z ciałem wygiętym w łuk i
tyłkiem sterczącym z racji kształtu legowiska. Przynajmniej – myślałam - w ten sposób zakryte
mam piersi i łono.
Ale to posunięcie, ta spontaniczna uległość wzbudziły szalony śmiech nie tylko
Nawy-Na, ale większości obecnych, a już szczególnie kobiet. Jak na złość właśnie chciały,
ż
ebym leżała na plecach i szybko mnie odwróciły. Teraz poczułam się naprawdę niespokojna,
gdyż w tej pozycji cały mój brzuch i sama szparka znalazły się wyżej niż głowa, wystawione na
spojrzenia wszystkich. Do okropności tej pozycji przyczyniało się jeszcze i to, że mając głowę
i stopy niżej niż części wystawione na widok, nie byłam absolutnie w stanie widzieć własnego
ciała, a zwłaszcza tej jednej jego części, i chronić go w jakiś sposób, nie tracąc go z oczu. W
zamian za to widziałam teraz bardzo dobrze - co było niemożliwe w pozycji na brzuchu i
wpółzgięciu na koźle - wszystkich tubylców, którzy mnie otaczali, podchodzili, nachylali się, i
nie przestając rozmawiać, szczegółowo przyglądali się rozchylonym wargom, uwidocznionej
dziurce - bardziej nagiej od samej nagości - mojej pipki, której sama nie byłam w stanie
dostrzec. Widzieć siebie samą gorzej, niż widzą cię inni: myślę, że diabelscy tubylcy są
ekspertami w tego typu wyrafinowaniu.
Teraz rozłożono mi ramiona i nogi. Pojęłam, że zastanawiają się, czy przywiązać mi je
do czterech rogów łoża. Ale Nawa-Na wzruszyła ze śmiechem ramionami. Od dawna już
przynajmniej ona nie żywiła najmniejszych obaw co do mojego posłuszeństwa lub - jeśli
wolicie - uległości. Poprosiła tych, którzy mnie trzymali, żeby puścili swoją zdobycz, całkiem
pewna, że nie zaryzykuję najmniejszego poruszenia, i ograniczyła się jedynie do przywołania
kilku współtowarzyszek, każąc im usiąść na brzegach łóżka, najlepiej blisko moich kostek i
nadgarstków na wypadek, gdybym mimo wszystko, umyślnie lub nie, spróbowała jakiegoś
ruchu. Potem wstała i straciłam ją z oczu w oddali. Powróciła po chwili, niosąc w rękach jakieś
nie znane mi małe narzędzia. Teraz wspięła się na łóżko u podnóża, przyklękła i znowu
przestałam ją widzieć albo dostrzegałam tylko jej brązową głowę, satynowe ramiona i ładne,
długie spiczaste piersi, kiedy lekko się unosiła. Musiała wyciągnąć się na brzuchu dokładnie
między moimi udami.
Zanim zaczęła, rzuciła najbliżej stojącym mężczyznom jakieś pół nadąsane, pół
ż
artobliwe polecenie, sama wybuchając przy tym śmiechem i potrząsając wdzięcznie
ramionami. Cofnęli się, zostawiając jej miejsce, jak zawsze, ilekroć mnie maltretowała. W
chwili, gdy patrzyłam, jak odchodzą, Nawa-Na jedną ręką chwyciła w kleszcze moją szparkę,
podczas gdy drugą przyciskała dokładnie powyżej, do mojego podbrzusza, mały zimny i
twardy przedmiot. Potem dowiedziałam się, że chodziło o skorupkę lub raczej pewien rodzaj
muszli. Ale na razie doznałam nagłego bólu, zarazem bardzo żywego i gwałtownego.
Mimowolnie podskakiwałam i krzyczałam, pragnąc się skulić, ale natychmiast kobiety
przytrzymały mnie za nadgarstki i kostki u nóg, zmuszając mnie w ten sposób do pozostania z
rozłożonymi nogami. Nie potrafiłam zrozumieć zamiarów Nawy-Na. Na krótko przedtem,
zanim krzyknęłam, wydała urywany perlisty bulgot świadczący o zadowoleniu. Ponownie jej
zręczne nerwowe palce uchwyciły w kleszcze moją pipkę i znowu poczułam zimny dotyk
muszli, i raz jeszcze przeszył mnie ostry ból. Tym razem zrozumiałam. Jakimś diabolicznym
przeczuciem tubylcy pojęli, że zawsze istnieje sposób, ażeby być bardziej nagim, niż się jest.
Nawa-Na właśnie depilowała moje łono. Źdźbło po źdźble - by tak rzec - włosek po włosku,
wyrywała mi to, co od czasu, kiedy byłam małą dziewczynką, do momentu, kiedy znalazłszy
się wśród tych barbarzyńców, zostałam pozbawiona wszelkiego ubioru, całej maski
cywilizacji, stanowiło w pewien sposób moje ostatnie przyodzienie. Sama natura mi je dała, a
teraz zostało mi ono zabrane przez te dzikie dzieciaki. Ściśle biorąc, czysto fizyczny ból nie
miał w sobie nic, co byłoby nie do zniesienia, był raczej drażniący i piekący jak ukradkowe
ukłucia szpilką i męczyła głównie jego uporczywa powtarzalność. Może z wyjątkiem
momentów, gdy golenie, po którym mój wzgórek łonowy pozostał całkowicie nagi, przeniosło
się w zgięcie ud, a później na same wargi szczelinki. I wówczas gdy kobiety zmusiły mnie,
abym podciągnęła kolana pod brodę, a Nawa-Na zabrała się do wyrywania najdelikatniejszego
nawet meszku, który mógłby pozostać między pośladkami i wokół otworu w pupce. To, czego
nie byłam w stanie znieść, to właśnie wrażenia, że jestem rozebrana, okaleczona, że coś
bezpowrotnie straciłam. Ta ostatnia strata zraniła mnie o wiele bardziej, niż mogła
kiedykolwiek zranić mnie utrata dziewictwa. Dziewictwo jest zaporą przede wszystkim natury
moralnej. A teraz po raz pierwszy w życiu byłam naga, i nic już nigdy nie zdoła mnie
przyodziać. Byłam naga w oczach innych, lecz bez wątpienia jeszcze bardziej naga we
własnych. Toteż podczas całej operacji rozpłakałam się i nie mogłam już przestać płakać do
końca, i to w żadnym razie z powodu bólu cielesnego, choć ten był jak wspomniałam -
chwilami żywy.
Kiedy byłam już nagusieńka, jak mnie Pan Bóg stworzył, Nawa-Na, nie przestawszy się
uśmiechać, wyprostowała się i przysiadła na piętach pomiędzy moimi udami, wdzięcznym
gestem przecierając czoło grzbietem dłoni, jakby właśnie skończyła ciężką pracę. Płakałam
gorzkimi łzami, a ona wyskoczyła z łóżka, pozwoliła mi zewrzeć nogi, a nawet zakryć się
dłonią. Miałam ochotę schować się do mysiej dziury. Nie wiem dlaczego, nie wydepilowano
mnie również pod pachami, gdzie zresztą kryje się jedynie mikroskopijny pędzelek blond
włosków, raczej miły moim zdaniem, a w każdym razie niezbyt widoczny i niebrzydki. A
nawet jeśli nie wiedziałam wówczas, to teraz, kiedy lepiej poznałam tubylców, zaczynam
podejrzewać. Zachować go nietkniętym tam, znaczyło przez kontrast tym bardziej podkreślić
szokującą i wyzywającą nagość mego podbrzusza, samej mojej pipki, będącej teraz prowokacją
dla wszystkich razem i każdego z osobna, nie wyłączając mnie samej, jak wspomniałam.
Miałam świadomość, że teraz za każdym uczynionym krokiem będę miała odczucie, że
dotykam, pieszczę w pewien sposób tę nagość mojej pipki własnymi nagimi udami i że ten
dotyk, to odczucie niemal pozbawią mnie sił. Już na samą myśl o tym, w przedsmaku spazmu
rozkosznie skurczyła mi się macica i zwilgotniałam w środku.
Było jednakże wielce prawdopodobne, że operacja podrażniła w sensie czysto
medycznym ciało i śluzówki, coraz delikatniejsze, coraz bardziej wrażliwe w miarę, jak
zagłębiamy się coraz dalej w kierunku szparki i pupki, więc współtowarzyszki Nawy-Na
odepchnęły moją rękę i namaściły mnie, wymasowały łagodnie jakimś odświeżającym
roślinnym balsamem. Miałam dość czasu, aby modlić się, żeby pomyliły z owym likworem
zdradliwą wilgoć mojej szparki. Wciąż płakałam ze złamanym sercem. W końcu Nawa-Na
pomogła mi wstać, łagodnie ujęła mnie za rękę, znów zbeształa mężczyzn, którzy próbowali
podejść bliżej, co po raz wtóry wywołało ich śmiechy, po czym zaprowadziła mnie do szałasu,
gdzie pozostałam sama. Ale pospołu z dwiema czy trzema współtowarzyszkami dziewczyna
założyła w pobliżu wejścia do szałasu prowizoryczną kwaterę. Wielokrotnie w ciągu tej nocy
słyszałam kroki mężczyzn zapuszczających się aż tutaj z niewątpliwym zamiarem dostania się
do środka. Mężczyźni przychodzili w pojedynkę lub po dwóch albo trzech. Wysoki, jasny głos
Nawy-Na, rozbawiony, lecz zarazem zimny karcił ich, namawiał, żeby wrócili do swoich łóżek.
Sama zasnęłam ze zwykłego znużenia, wyczerpana płaczem.
* * *
Nazajutrz rano nie zobaczyłam Nawy-Na. Pewnikiem i ona musiała z kolei pójść
wypocząć w jednym z szałasów. Inne kobiety przyszły jak zwykle mnie napoić, dopilnować,
bym zrobiła siusiu, umyć mnie. Troskliwie zbadały miejsca, w których zostałam
wydepilowana. Ja zaś, podobnie jak kiedyś w Anglii, broniłam się przed oglądaniem siebie
samej. Dostrzegłszy niewątpliwie jakieś ślady podrażnień, podobnie jak poprzedniego dnia
namaściły mi i wymasowały z niezwykłą ostrożnością wzgórek, szparkę i wnętrze ud. Pod
samym dotykiem ich dłoni czułam, że jestem teraz gładka i delikatna jak niemowlę. Uczucie to
budziło mój niesmak nie w sensie fizycznym, lecz raczej jakbym była winna złego uczynku, a
zarazem niepokoiło mnie. Potem kobiety zamiast mnie ubrać, zostawiły mnie nagą na łóżku.
Mimo wszystko po ich wyjściu nie mogłam się oprzeć, żeby nie przetoczyć się na bok i nie
przekręcić głowy, co pozwoliło mi przyjrzeć się sobie. Widok mojego nagiego i wygolonego
brzucha, a przede wszystkim mojej szparki, tego obrzmienia, tej wypukłości, tych mięsistych i
pofałdowanych warg o kolorze herbacianej róży, zdradliwie rozpłatanych jak owoc, jak
ogromna figa pękająca w słońcu od soku i słodyczy dokładnie w środku mojego białego ciała:
widok tego nie gojącego się kobiecego stygmatu przywołał ponownie z rozdzierającą ostrością
cały mój smutek i uczucie wstydu. Dzikuski, mimo że nie zgodziły się mnie ubrać, przyniosły
jednak, jak każdego ranka, świeżo wybielony komplet moich ubrań. Ażeby pokryć mój wstyd,
zaryzykowałam nieposłuszeństwo i niewiele bacząc, spróbowawszy zająć uwagę czymś innym,
na przykład ułożeniem palm i liści w dachu szałasu, przed powrotem do łóżka pośpiesznie
włożyłam czyste majtki.
W chwili, kiedy się kładłam, weszła Nawa-Na. Nie trzeba wspominać, że pierwszym
szczegółem, który rzucił jej się w oczy, była właśnie włożona przeze mnie część bielizny.
Rozśmieszyło ją to. Siadła ukosem na łóżku i nachyliwszy się nagle nade mną, zerwała ze mnie
majtki, spuszczając najpierw jedwabny szyfon i koronki do wysokości ud, a potem, ponieważ
mimowolnie ścisnęłam nogi, zmarszczyła się i ściągnęła je całkiem. Ona również przyjrzała się
z wielką uwagą mojemu wygolonemu podbrzuszu, szparce, potem okolicom analnym, znów
podciągając mi kolana pod brodę. Balsam wsiąkł całkowicie w skórę, która nabrała teraz
absolutnie czystego wyglądu, i Nawa-Na wydawała się zadowolona. Kiedy jednakże chcąc
sprawdzić tę czystość, przyłożyła dłoń do miejsca, które przed chwilą oglądała, do mojej pipki,
nie wytrzymałam i znów wybuchnęłam szlochem. Nawa-Na ponownie zmarszczyła brwi, ale
bez przygany, raczej jakby sama zadawała sobie pytanie o przyczynę tych wszystkich łez.
Powiedziała coś do mnie, ale naturalnie nie zrozumiałam.
- Nie dotykaj mnie, nie patrz na mnie, idź sobie, wynoś się, ty mała czarnoskóra
dziwko! - wykrzyknęłam.
Podobnie jak poprzedniego dnia, usiłowałam zakryć dłonią szparkę. Teraz wydawało
się, że młode dziewczę ma przebłysk inteligencji. Roześmiała się wesoło, wstała i wciąż
wpatrując się w moje oczy, poczęła rozwiązywać białą tkaninę, służącą jej za przepaskę.
Przestałam płakać, a mój oddech stawał się szybszy. W końcu kawałek płótna opadł i mogłam
ujrzeć pipkę Nawy-Na. Ku memu nieopisanemu zaskoczeniu była ona równie naga i gładka jak
moja. Nawet najmniejszego śladu owłosienia, najdrobniejszego puszku. Przyznaję, że
patrzyłam oczarowana. Szparka nieco krótsza od mojej, ale też bardziej nabrzmiała, fałdy
subtelnych wewnętrznych warg lepiej skrywane przez duże wargi i połyskujące
ciemnobrązowym kolorem, który w zgięciu pachwiny i w zagłębieniu środkowej rozpadliny
pipki przechodził w delikatną, niebieskawą czerń. Muszę uczynić jeszcze jedno wyznanie.
Chodzi o to, że cała Nawa-Na, a nade wszystko dzikie i okazałe napęcznienie jej szparki,
podkreślone jeszcze delikatnością drobnych piersi, wydały mi się w owej chwili
niewypowiedzianie piękne. Trwałyśmy tak kilka sekund, zafascynowane, prawdziwie
oczarowane, ja nie mogąc oderwać wzroku od szparki Nawy-Na, a ona w stanie dziwnego
upojenia patrząc z zagadkowym uśmiechem na ustach, jak się jej przyglądam. Kiedy nie byłam
w stanie już dłużej wytrzymać, objęłam dziewczynę ramieniem wysoko za uda, chwyciłam w
dłonie jej cudowny tyłeczek, jej pośladki z ciepłego brązowego marmuru, wślizgując się
pomiędzy nie palcami, aż poczułam dotykiem otwór w pupce, i przyciągnąwszy ją ku sobie,
przylgnęłam gwałtownie ustami do jej szparki, pijana teraz jej elastyczną i mięsistą, a dalej
rozpływającą się w ustach jędrnością, jej przejmującą wonią hebanowego drzewa unoszonego
przez morskie fale, rozchyliłam wreszcie językiem jej sekretne wargi i z chciwością szukałam
maleńkiego guzka, zdolnego stawać dęba jak członek mężczyzny i przyczajonego u samej góry
szczeliny, skulonego pod wzgórkiem łonowym jak pod mięciutkim, soczystym kapeluszem.
Nawa-Na uśmiechała się, przekrzywiała małą, zgrabną główkę:
„No i co, było o co tak strasznie płakać? - zdawała się mówić. Za kogo się uważasz,
myślisz, że masz w sobie coś takiego, czego nie miałabym ja, czego nie miałyby wszystkie inne
kobiety?”
Nie pozwoliła mi naprawdę pieścić swojej łechtaczki. Przeciwnie, ścisnęła uda, kiedy
guzełek zaczął okazywać oznaki poruszenia. Nie wpuściła mnie nawet głębiej w siebie, nie
pozwoliła lizać samego wejścia do pochwy. Nie oponowała natomiast, kiedy kazałam jej
uklęknąć na łóżku, potem wyciągnąć się obok mnie, odwrócić się do mnie przodem.
Uśmiechała się nadal, potrząsając z rozbawienia głową. Piekły mnie policzki, serce łomotało
mi w piersiach z tej gorączki i sądzę, że na swój sposób byłam szczęśliwa. Rozkołysałam jej
ś
liczne piersi, trącając je wierzchem dłoni, potem całą twarzą. Przygryzałam i ssałam ich
delikatne brązowe koniuszki, spiczaste jak nosek gryzonia. I tym razem Nawa-Na cofnęła się i
wyrwała z moich ust w chwili, gdy jej piersi napęczniały. Wymyśliła teraz, że będzie
naśladować każdy mój ruch. Znów wzięłam w usta jedną z jej piersi i usiłowałam połknąć ją w
całości, jak połyka się cytrynę albo jajko. Pozwoliła mi spróbować i było to wspaniałe, jej
jędrne ciało wypełniło mi całe usta. Potem znów odsunęła się, nachyliła i wzięła w usta jedną z
moich piersi. Miałam wrażenie, że jej koniuszek dotyka ścianki jej gardła. Lecz w chwili, gdy
rodził się we mnie głęboki spazm, gdy już miał mną wstrząsnąć, wypędziła - by tak rzec - -
moją pierś z ciepłego, wilgotnego schronienia. Pocałowałam ją w usta, a ona śmiejąc się oddała
mi pocałunek. Była w tym bardzo niezręczna, bo tubylcy nie znają naszych pocałunków.
Schyliłam się, zwinęłam na łóżku i zrobiłam to, przed czym wzbraniała się wcześniej - weszłam
głęboko językiem w jej pipkę. Z początku mi na to pozwalała, aż do chwili gdy wyłuskałam
cudowny mały guzełek, i wtedy odepchnęła mnie bez brutalności, wygięła się sama z
giętkością kota albo liany, pocałowała mój wzgórek, a potem powoli przesuwała język we
wnętrzu mojej szparki, z góry na dół i z dołu do góry. Tym razem targnął mną spazm i pierwsze
pulsowania rozkoszy zmoczyły mnie we wnętrzu szczelinki. Ale Nawa-Na przerwała, zanim
spazm zdążył się powtórzyć. Ponieważ jej twarz znów znalazła się naprzeciw mojej, mogłam
wygodnie wsunąć jej dłoń między uda i zanurzyć na całą długość środkowy palec w jej
pochwie. Poczułam, że nie była już dziewicą lub może raczej nigdy nią nie była w sensie
organicznym, fizycznym, i odniosłam także wrażenie, że jest węższa ode mnie i mniej się
moczy w chwili rozkoszy. Nie zmuszając mnie do wyjęcia palca, sama wsunęła rękę pomiędzy
moje uda i także weszła we mnie palcem, wywołując następną falę przypływu, następny mały
kataklizm, który wielce ją rozbawił.
- Moja mała brudna czarna dziwko, paskudna, zepsuta i kochana - powiedziałam do
niej.
Wyjęłam z niej teraz palec i skorzystałam, że był mimo wszystko zwilgotniały od jej
rozkoszy, by wsunąć głębiej rękę i wtargnąć nim za jednym pchnięciem aż po nasadę - by tak
rzec - w jej pupkę, której maleńkie oczko zdawało się zamykać, zaciskać wokół niego, na nim,
jakby chciało go zatrzymać. Delikatny miąższ tej dziurki i jej siła sprawiły, że roztajałam.
Nawa-Na, zatrzymując mnie w sobie, nie omieszkała natychmiast pójść w moje ślady i wsunęła
mi palec do pupki tak głęboko, jak tylko potrafiła. W owej chwili spazmy rozorały moje
trzewia, zalałam się w środku, zgrzytałam zębami i prawie straciłam przytomność.
Kiedy wyrwałam się z tego półotępienia równie rozmarzona jak po długim powolnym
kołysaniu się w hamaku na słońcu, na ziemi tuż koło łóżka stały dwie tykwy pełne
przezroczystej wody, a Nawa-Na, już na chodzie, obwiązana przepaską, kończyła mnie myć i
wycierać mi twarz, ręce, szparkę. Odwróciła mnie na brzuch i umyła również między
pośladkami, a kiedy skończyła, dla zabawy wlepiła mi siarczystego klapsa w tyłek.
Lecz potem zamiast mnie ubrać, jak robiły to inne kobiety, zostawiła mnie nagą i kiedy
sama wstałam, wzięła po prostu za rękę i wyprowadziła z szałasu, a potem powiodła przez pah.
Było tam wielu tubylców, tak mężczyzn, jak i kobiet. Jak tylko wyszłam z chaty i znalazłam się
wśród nich, ogarnął mnie ponownie z przeraźliwą siłą wstyd z powodu nagości, a zwłaszcza
nagości mojej szparki, spuchniętej, prowokującej, wciąż jeszcze ciepłej z rozkoszy i
wystawionej na widok, jakbym specjalnie ją pokazywała. Wstyd ściskał mnie za gardło,
zamroczył i zamglił wzrok, pulsując w moich skroniach z przytłumioną i szumiącą siłą
koszmarnego snu. Zewsząd nadbiegali tubylcy. Kobiety nachylały się, zatrzymując nas nawet i
siadając w kucki lub klękając, żeby napaść oczy widokiem najtajniejszych miejsc mojego ciała,
tak bardzo teraz odsłoniętych. Mężczyźni, pozostając wciąż w nieco większym oddaleniu,
przyglądali mi się z nie mniejszą przez to uwagą i uporczywością.
Słońce padało na pah łagodniej niż poprzedniego dnia. Drobny kapuśniaczek
momentami rozmazywał promienie słoneczne, ożywiając zarazem liście, i wydało mi się, że
prowadzono mnie na skraj centralnej równiny, by osłonić przed tym pyłem wodnym pod
gigantycznymi rozgałęzieniami drzew kauri. Na tym samym miejscu, gdzie wczoraj stało
niskie, wygięte w kabłąk łóżko, na którym położono mnie przy wygalaniu, ujrzałam teraz inne,
płaskie, lecz o wiele wyższe od normalnego, przynajmniej jak na zwyczaje panujące na wyspie.
Sięgało mniej więcej po pachwiny dorosłego mężczyzny. Ponadto na jednym z końców łóżka,
tam gdzie mogłyby spoczywać nogi śpiącego, zrobiono głębokie wycięcia, tak aby osoba
stojąca mogła wejść głęboko w wycięte otwory i w ten sposób ulokowana górować nad
leżącym i patrzeć, jak śpi.
Nawa-Na poleciła mi wspiąć się na ten dziwny przyrząd. Posłuchałam i wyciągnęłam
się na wznak, skręcając lekko biodra i kładąc nogi na jednym boku. Nie chciałam ich ani
rozkładać szeroko, co stałoby się, gdybym umieściła je po jednej i drugiej strome wycięcia, ani
też pozwolić, by zwisały głupio w otworze w przypadku, gdybym położyła się całkiem prosto,
z nogami w przedłużeniu tułowia. Czułam się bardzo nieprzyzwoita i bezbronna, z moją pipką
podaną jak na tacy wprost przed oczy tubylców. Tymczasem Nawa-Na akurat miała ochotę
troszczyć się o mój wstyd albo niepokoje!
Szarpiąc mnie za ramiona i nie pozwalając wstać, dała mi do zrozumienia, że muszę
przesunąć się w kierunku podnóża łóżka. Znów musiałam ustąpić. Zadowoliłam się
skurczeniem nóg i ułożeniem ich po jednej stronie wycięcia. Ale to także nie wystarczało, nie
było tym, co Nawa-Na chciała. Poczęła mnie, leżącą wciąż na wznak, popychać i ciągnąć, aż
moje pośladki znalazły się dokładnie na krawędzi wyciętego otworu, a nogi zwisały w próżni,
dotykając niemal ziemi. Po czym nachyliła się nade mną i schwyciwszy mnie za stopy,
rozsunęła je, podnosząc zarazem w górę, co zmusiło mnie do zgięcia kolan, tym razem w
powietrzu, aż umieściła je w najlepsze po jednej i drugiej stronie wycięcia, opierając moje
stopy dla równowagi na rogach tego swoistego, wyrżniętego w krawędzi łóżka półkola.
Przeszedł mnie przeciągły dreszcz, jakbym umierała z zimna w pełnym słońcu, i odniosłam
wrażenie, że cała moja skóra i sekretne zakamarki ciała ścięły się i najeżyły. W tej straszliwej
pozycji, z rozwartymi udami i mocno zgiętymi w kolanach nogami, nie tylko wejście do
pochwy było otwarte na wszystkie spojrzenia, na dotyk wszystkich rąk, lecz wydawało mi się,
ż
e jestem rozwarta aż po wnętrzności.
Nie przyszło mi długo czekać. Pierwszy z tubylców, który nawet nie spierał się o ten
przywilej z sąsiadami, jakby w istocie nie było o co, obszedł dookoła łóżko rozwiązując
przepaskę biodrową. Nagi, z brązowym członkiem wysoko uniesionym już i drżącym, wsunął
się w wycięcie łóżka i przez chwilę poczułam, jak twarde kule jego jąder uderzają o wejście do
mojej szparki. Ze względu na jakieś skrupuły, a jeszcze prędzej przez wyrafinowanie cofnął się
na chwilę, by przylgnąć wargami do tego intymnego zakątka, co zresztą nie dało żadnego
rezultatu poza tym, że skurczyłam się w sobie jeszcze bardziej. Musiał nieźle się z tego
naśmiewać. Uniósłszy się, ujął dłonią członek i nadział mnie na niego jednym ciosem. Dziryt
miał dosyć mocny, ale całkiem przeciętnej długości i grubości, a mimo to mnie zgwałcił,
niemal poranił, ponieważ wszystko we mnie protestowało przeciwko temu wtargnięciu. Czy to
dlatego, że od dawna nie miał stosunku, czy też dlatego, że widok mojej dziurki i pocałunek,
który przed chwilą na niej złożył, bardzo go podnieciły, niemal nie poruszał się we wnętrzu
mojego brzucha, a mimo to prawie natychmiast wzdrygnął się i opróżnił swój woreczek. Jeśli
liczył na mój orgazm, musiał być nieźle rozczarowany, podobnie jak pierwszy z jego
współplemieńców, który mnie dosiadł poprzedniego dnia. Popełniono ten sam błąd, co owego
dnia, gdy Nawa-Na oćwiczyła mnie, przełożoną przez kolano. Po tym, jak przeżyłam tak
płomienny orgazm, odkrywając i zgłębiając ciało młodej dziewczyny, podczas gdy ona
buszowała w moim, mogłam tylko pozostać zimna i nieczuła na wszelkie inne próby zbliżenia.
Mężczyźni z plemienia, ale również dzieci i kobiety przyglądali się widowisku. Prawdę
powiedziawszy, ani jedni, ani drudzy nie wydawali się bardzo ciekawi dalszego ciągu lub
szczególnie poruszeni. Kiedy pierwszy z tubylców wydobył ze mnie rozmiękły teraz i smętny
członek, którego wymięta żołądź lśniła pod werniksem rozkoszy, bardziej niż na mnie patrzono
na niego, kiedy tak szedł nagi do miski napełnionej wodą i zabierał się za obmywanie. W
pozycji, w której nie mogłam absolutnie się zamknąć, ani nawet spróbować się zewrzeć,
nasienie mężczyzny wyciekało ze mnie, sączyło mi się między rozchylonymi pośladkami,
wstrętnie zalewało mi odbyt, widoczny nie gorzej od otworu pochwowego. Kobiety, którym za
nic w świecie nie przyszło do głowy, żeby mnie stamtąd przenieść, jedynie osuszyły mnie
małymi gąbkami i pękami traw, a na koniec przyłożyły mi jakiś likwor, prawdopodobnie sok
roślinny, całkiem lodowaty. Przypuszczam, że miał właściwości ściągające, i zadawano sobie
trud, żeby mnie lepiej lub gorzej ponownie zewrzeć, odtworzyć moje dziewictwo dla
przyjemności następnego amatora.
Byłam przedmiotem i miałam usługiwać. Plemię, dzięki uśmiechowi wojennej fortuny,
odziedziczyło tę maskotkę albo - jeśli wolicie - zwykłe nowe naczynie. Pojono mnie, karmiono,
uzdatniano i zmiękczano na wszystkie sposoby, myjąc mnie, tłukąc po tyłku i wygalając. Teraz
wypadało mnie użyć. A zresztą, czy w naszym społeczeństwie istoty ludzkie nie używają się
nawzajem w ten sam sposób? Dla pahu, dla plemienia, ta nowość była zabawna, odprężająca,
lecz nie stanowiła przez to sprawy wagi państwowej. Mieli mnie pod ręką, a ja mogłam
poszczycić się kolorem skóry i być może kształtami troszkę odmiennymi, więc wystawiano
moją pipkę na widok publiczny i po prostu dosiadano mnie kolejno. Dawało to odpoczynek
mężom od żon, jeśli ci barbarzyńcy w ogóle się żenią, a wszystkich, żonatych czy kawalerów,
uwalniało od zwykłych zmór.
Jestem pewna, że gdybym była mężczyzną, nie potrafiłabym znieść zanurzenia się w
szparkę, wsunięcia członka w pochwę rozgrzaną i zmoczoną przez innego. Lecz to zdawało się
również nie mieć najmniejszego znaczenia dla tubylców. Przez prawie cały ranek pojawiła się
spora kolejka klientów. Ledwie starczało czasu, by mnie obmyć i choćby troszkę zewrzeć na
powrót. Czułam się tak ospała, bezwładna i pozbawiona uczuć jak kawałek szyfonu. Kolejny
mężczyzna rozwiązywał przepaskę, chwytał z niedorzeczną, pełną rozczulenia, typową dla
mężczyzn w takich chwilach dumą swój dziryt, krępy i nabrzmiały lub zwinny i smukły,
guzłowaty jak szczep winnej latorośli, lub nerwowy, pomysłowy, ciekawski i niespokojny, a
niekiedy jeszcze dziwacznie opasły i gruby, i jednym pchnięciem lędźwi wbijał mi go między
uda. Te zaś rozchylały się nieco bardziej, ale moje własne lędźwie, mocno zaparte w listowiu,
pozostawały nieruchome, ponieważ nie zadawałam sobie najmniejszego trudu, i prawie nic nie
odczuwałam. Niektórzy z mężczyzn, jakby to był dla nich uświęcony obyczajem sposób
uprawiania miłości, podnosili mi nogi, zmuszali, bym je wyprostowała, i wciskali je sobie pod
pachy, zanim mnie nadziali. Muszę przyznać, że w tej pozycji, zwłaszcza gdy członek był dość
długi i krzepki, odczuwałam przynajmniej moment jego wkładania, choć nie sprawiało mi to
prawdziwej rozkoszy. Czułam, jak dziryt sięga głęboko we mnie, dotyka chyba dna pochwy:
obce ciało obdarzone dziwnym przywilejem zagnieżdżania się w innym ciele. Może na
szczęście mężczyzna zawsze odchodził, ustępując miejsca sąsiadowi, zanim zorientował się, że
mógł, że był o krok od wstrząśnięcia mną. Pobieżna toaleta, a potem lodowaty kompres
wprawiały mnie znów w stan obojętności.
Mimo ogromnego cienia rzucanego przez drzewa, cała reszta mojego ciała była
rozpalona. Podczas gdy dosiadano mnie kolejno, zdałam sobie sprawę, że cała jestem mokra od
gorąca i potu, szczególnie na twarzy, piersiach, w zagłębieniu pępka, a także między łopatkami
i lędźwiami wciśniętymi w materac z liści. Z wolna chmary mikroskopijnych muszek lub
jakiegoś gatunku ważek zaczęły przyklejać się do zlanego potem ciała. Wówczas Nawa-Na i
jedna z jej współtowarzyszek podchodziły co pewien czas, by przetrzeć mi czoło lub nawet tors
i brzuch gąbkami nasączonymi źródlaną wodą. Podczas tej czynności Nawa-Na obróciła się
plecami do tubylca zajętego rozciąganiem mojej pochwy swoim ogonkiem, i pochylając się
nade mną, obdarowała mnie uśmiechem. W pewnym momencie umyślnie pochyliła się dość
głęboko, żeby musnąć koniuszkami obnażonych piersi moją sutkę. Lecz ja bałam się
straszliwie, żeby nie podnieciło mnie to i nie doprowadziło do orgazmu, więc ostentacyjnie
zrobiłam gest, jakbym chciała napluć jej w twarz, a potem zamknęłam oczy i nie otwarłam ich
więcej. Jednakże zdążyłam dostrzec, że Nawa-Na gniewnie zmarszczyła brwi.
Kiedy już wszyscy mieli dość kochania się ze mną, powrócili do innych zajęć albo
rozrywek. Kobiety pomogły mi wstać i odprowadziły do szałasu, idąc wolnym krokiem,
ponieważ zdawały sobie sprawę, że chociaż nie chcę tego okazać, całą dolną część ciała mam
jak z ołowiu. Było mi niedobrze. Można by rzec, że cały ten lepki płyn rozkoszy wlany we mnie
przez mężczyzn chlupotał ciężko w moich wnętrznościach jak fala przypływu. Zanim
weszłyśmy do chaty, uwolniłam się z objęć próbujących mnie podtrzymywać kobiet,
pobiegłam schować się za pierwsze napotkane drzewo i tam, przykucnięta, na wszystkie
sposoby i ze wszystkich sił opróżniałam się z tego paskudztwa, by wydalić nawet wspomnienie
o nim. Jedna z kobiet, rzuciwszy na wszelki wypadek okiem, potrząsnęła głową z rodzajem
aprobaty, jak mi się zdaje. Potem rzuciła kilka słów do swojej towarzyszki, która natychmiast
skręciła, odchodząc chyba do swojego własnego szałasu.
W przydzielonej mi chacie natychmiast mnie umyto od stóp do głów ze szczególną
starannością. Dano mi pić ile dusza zapragnie, ale prawdę mówiąc, nie udało mi się ugasić
pragnienia. Przyniesiono również na prostych tacach z drewna i kory lub w wielkich,
wydrążonych muszlach, przeznaczonych na szczególne okazje, śniadanie obfitsze niż w
zwykłe dni. Nie byłam bardzo głodna, chciało mi się tylko pić, ale w rezultacie nie pozwolono
mi na razie tknąć jedzenia. W rzeczywistości aż do powrotu młodej kobiety, która odłączyła się
od grupy, kiedy pozwoliłam sobie ulżyć za drzewem. Przyniosła ona naczynie o dziwnym
kształcie, z bardzo wysokimi ściankami, z którego dna wychodził rodzaj długiej rurki lub
wydłużonej, elastycznej łodygi, zwężającej się ku końcowi, sporządzonej prawdopodobnie z
liany albo tego elastycznego drzewa, które w Anglii nazywają kaliną. W wysokim,
wydrążonym brzuścu bulgotał opalizujący, mlecznobiały płyn, podobny do tego, który
znajduje się wewnątrz świeżego orzecha kokosowego. Kiedy przyglądałam się mu, odżyło we
mnie pragnienie. Lecz nie chodziło o to, bym go wypiła, przynajmniej nie w dosłownym
znaczeniu. Kobiety, które wyjątkowo umyły mnie na stojąco, kazały mi uklęknąć przy łóżku z
górną częścią ciała płasko przylegającą do materaca i policzkiem na skrzyżowanych dłoniach, z
lekko rozchylonymi kolanami, tak że ponownie znalazłam się z zadkiem szeroko otwartym,
sterczącym powyżej reszty ciała.
Dziewczyna, która przyniosła miskę świeżej wody, nazywała się Ta-Lila i widywałam
ją często w towarzystwie Nawy-Na, jakby były przyjaciółkami. Teraz stała wyprostowana,
trzymając naczynie w ramionach. Sądzę, że w pewnej chwili podniosła je jeszcze trochę wyżej,
umieszczając na ramieniu albo na głowie, jak to czyni wielu tubylców.
Początkowo wydawało mi się, że koniec rurki czy liany był po prostu zastrugany do
szpica. W rzeczywistości to, co znajdowało się na końcu, okazało się rodzajem bardzo długiej
cewki, wydrążonej, półelastycznej i wygiętej w bardzo szczególny sposób. Gdy właśnie
zadawałam sobie pytania odnośnie przeznaczenia tego instrumentu, jedna z kobiet przyklękła
koło mnie, rozwarła mi jeszcze bardziej pośladki, uchwyciwszy je w dłonie, i wówczas gdy tak
na oścież otwarta miałam wrażenie, że dziurka w mojej pupce rozszerza się samoistnie, inna
kobieta wpuściła mi tam koniuszek nieskończenie długiej cewki i zaczęła bardzo powoli ją
zagłębiać. Z racji jej wygięcia, które musiało być dopasowane do wewnętrznego rysunku ciała,
doskonale czułam, jak wije się we mnie aż po głębię wnętrzności. W owej chwili wciąż jeszcze
nie miałam pojęcia, że kobiety chciały mi zrobić lewatywę, więc czując, jak ten zimny i giętki
przedmiot o nienaturalnej długości wnika w mój tyłeczek, a potem nieubłaganie wślizguje się
we mnie, nie mogłam powstrzymać okrzyku przerażenia. Nawet w Anglii znałam hegary i
lewatywy tylko z nazwy i nigdy nie musiałam się poniżyć do ich brania. Ta-Lila roześmiała się
wesoło na widok mojego strachu, a jedna z jej współtowarzyszek poklepywała mnie łagodnie w
dolne partie pośladków i szparkę. Później jedna z nich wyjęła zatyczkę i odkorkowała dolną
część naczynia i płyn, który ze względu na różnicę wysokości znajdował się pod dużym
ciśnieniem, wtrysnął we mnie. Kłamałabym twierdząc, że zabieg, gdy tylko ustąpił pierwszy
strach, był nieprzyjemny. Czułam teraz, jak wściekły strumień rozlewa się w moich
wnętrznościach, w jakiś sposób odbija się od ich ścianek, a mój brzuch staje się coraz cięższy
od całego tego chłodnego brzemienia.
Od czasu do czasu klęcząca obok mnie kobieta, która rozchyliła mi pośladki, kiedy
wsadzano mi cewkę, wsuwała mi dłoń pod brzuch, ażeby sprawdzić jego naprężenie i ciężar.
Potem zwracała się do pozostałych, mówiąc im bez wątpienia, że śmiało mogą kontynuować.
Ubóstwiałam dotyk jej dłoni, która jakby podtrzymywała mój napęczniały do ogromnych
rozmiarów brzuch, i specjalnie opierałam się na niej całym ciężarem, przyciskając ją delikatnie
do materaców z liści, żeby dać dziewczynie do zrozumienia, że pragnę, by ją tam pozostawiła.
Przystała na to ze śmiechem i znów poklepała mnie ostrożnie w wejście do pochwy, tuż poniżej
rurki.
Zdawało mi się, że kobiety wstrzykują mi zdumiewające ilości mlecznego roztworu,
mój brzuch pęczniał jak balon i wgniatał się całym ciężarem w materac i rękę młodej dzikuski,
a jednak byłam niemal rozczarowana, można by rzec, poczułam się czegoś pozbawiona, kiedy
postanowiły przestać i ostrożnie wydobyły długą rurkę z moich wnętrzności i z pupki. Miałam
ochotę wstać, ale byłam tak rozdęta, że obawiałam się zarazem, iż za pierwszym poruszeniem
mogę nie wytrzymać i w jakiś sposób eksplodować. Lecz najbliżej stojąca kobieta położyła mi
rękę na ramieniu, lekko naciskając, a potem drugą ręką musnęła otwór mojej pupki.
Zrozumiałam, że chce mi powiedzieć, żebym się nie ruszała i wytrzymała jeszcze kilka chwil.
W tym czasie Ta-Lila i jej towarzyszka musiały ponownie napełnić naczynie źródlaną wodą
albo jakimś wywarem i przymocować na końcu rurki cewkę nieco krótszą, ale znacznie grubszą
od poprzedniej. Tę wsunęły mi do pochwy i znów odczułam, jak płyn pod ciśnieniem wlewa się
i sączy we mnie. Lecz nie napełnił mnie całkowicie, ja zaś nie miałam już sił, by go we mnie
utrzymać. Otwór kobiecej szparki, z wyjątkiem momentów, gdy jakaś całkiem konkretna
przyczyna spowoduje jego zaciśnięcie, jest w naturalny sposób szerszy i luźniejszy niż dziurka
w pupie, a sama pochwa jest nieuchronnie mniej pojemna i pakowna od wnętrzności, więc
większa część płynu tylko ją przemywała, uchodząc swobodnie wokół pękatej cewki. Wreszcie
kobiety wyciągnęły także i ją. Z wielką ostrożnością postawiono mnie na nogi i miałam tylko
tyle czasu, by słaniając się jak pijana, wydostać się zrobioną chwilę przedtem przez jedną z
kobiet dziurą w tylnej ścianie szałasu. Za domem, wśród paproci, przykucnęłam pośpiesznie, z
trudem utrzymując równowagę z powodu wyjątkowego ciężaru mego brzucha, i wydalałam z
dziką siłą pupką, ale także przez pochwę cały rozdymający mnie płyn. Te szczegóły są z
pewnością dosyć wstydliwe, nieprzyzwoite, może nawet brudne. Ale ja miałam wówczas
uczucie, że jestem czystsza, bardziej domyta i z każdą chwilą bardziej odprężona.
Wypróżniłam się, wyrzuciłam z siebie całą rozkosz, która nie była moją rozkoszą, cały
uszczerbek, jakiego doznałam, całe upodlenie.
Dołączyłam do kobiet w szałasie. Umyły mnie pobieżnie, a jednak ze zwykłą
dokładnością, by zetrzeć ze mnie ostatnie ślady poranka, a potem dały mi czyste majtki.
Chciały mi także podać resztę moich ubrań, ale tym razem ja odmówiłam. Było mi dobrze,
czułam się młoda i jak nowo narodzona. Podobało mi się to, że moje piersi, które wydawały się
tak mało interesować mężczyzn, a które sama uważałam za ładne, mogą igrać w całkowitej
swobodzie. Usadowiłam się na łóżku, podłożywszy wygodnie pod plecy rodzaj jaśka z liści, i
chciwie rzuciłam się na śniadanie. Kobiety usunęły wszystko, co służyło do irygacji, Ta-Lila i
jeszcze jedna wróciły, by dotrzymać mi towarzystwa. Pamiętam, że zadawałam sobie pytanie,
jak to się dzieje, że one nigdy nie są zazdrosne. Przecież to, co dostałam od ich mężczyzn,
nawet jeśli dane było z pogardą graniczącą z obojętnością, zostało mimo wszystko zabrane im.
Potem przestałam zaprzątać sobie głowę tym pytaniem. Ta-Lila cieszyła się, mogąc podsuwać
mi kawałki pożywienia albo muszlę, która służyła mi za kubek, i jeden czy dwa razy z
przyjemnością odpowiedziałam jej tym samym. Naturalnie była to tylko zabawa. Dla okazania
jej łaskawości zechciałam nawet zapytać o maoryskie nazwy rozmaitych przedmiotów.
Pokazywałam na któryś z nich, wymieniałam jego nazwę po angielsku, a potem patrząc na
Ta-Lilę, unosiłam brwi. Wtedy ona z kolei wymawiała jego nazwę. Na koniec wskazałam na
czubek mojej piersi, który tańczył i podskakiwał za każdym moim ruchem. Młodziutka
dziewczyna roześmiała się, ujęła go wargami i ssała przez chwilę, a potem dotknęła palcem
własnej piersi i powiedziała nazwę. Jej także zapomniałam. Ale podobnie jak Ta-Lila, wzięłam
go w usta, ssałam sam koniuszek, jakby to był mikroskopijny smoczek, a kiedy napeczniał
delikatnie, zdradliwie, poczułam, że się rumienię. Ta-Lila miała piersi o krągłości i pełni
niezwykłej u tak młodej kobiety, z całkiem malutkimi koniuszkami, też krągłymi i o
cudownym różowobrązowym odcieniu. Ta-Lila i druga z kobiet zostawiły mnie samą w porze
południowej drzemki.
W półśnie jawił mi się parów o bardzo subtelnych kształtach i barwach, zieleniejąca
roślinność wypieszczona i jakby rozmyta tą delikatnością. A tymczasem z nieba lały się potoki
słońca zbyt gorącego, zbyt rzęsistego jak na Anglię, jak na mój kraj. Lecz rozpoznałam ją. Była
to wizja odległa, nostalgiczna, czysta, może nieosiągalna, niewypowiedzianie smutna,
niewypowiedzianie dotkliwa. Pogrążona w marzeniach jak w łonie matki, wybuchnęłam
płaczem. Potem śniłam o koniu. O nieskazitelnie białym ogierze, całkiem wolnym, stojącym
wśród traw parowu i wysklepionym na tle nieba. Był on tak piękny, ten mój strojny w
pióropusze król światła, w chwale swojej gęstej i jedwabistej grzywy i w szacie swej białej
rasy, że aż uśmiechnęłam się. Tak, witaj, nigdy żegnaj, Matko Anglio. Witaj i ty, cześć ci,
honor i szacunek po wsze czasy, koniu mojej rozkoszy, chwało mych nagich i wolnych piersi,
koniu mojej dumy!
Nagle odsunęła się kotara z liści. Potężne złotawe światło przyprószone
szaroniebieskimi kroplami deszczu, niosąc ze sobą morskiego koloru odblaski trawy i drzew,
wpadło do szałasu. Otwarłam oczy i ujrzałam Nawę-Na. Byłam w duchu wdzięczna losowi,
sama nie wiedząc dobrze dlaczego, że nie było jej tutaj, kiedy dawano mi lewatywę. Być może
dlatego, że moją niepowstrzymaną potrzebę czułości, potrzebę kochania i bycia kochaną - a ta
przecież istnieje w każdej nie zepsutej istocie ludzkiej - skierowałam teraz ku jednej z jej
towarzyszek. Instynkt mego ciała, jeśli nie był to instynkt czułości, który naturalnie jest ślepy,
podpowiadał mi, przypominał, że Nawa-Na ze swym zimnym i łatwym uśmiechem
doprowadziła mnie w rezultacie tylko do upokorzeń i bólu.
Pomimo mojego wstrętu, którego jednakże nie ośmieliłam się okazać zbyt otwarcie,
dziewczyna natychmiast ściągnęła mi majtki, raz jeszcze przyjrzała się dokładnie mojemu łonu
i szparce, wkładając kciuki na całą długość między wargi, by ją rozciągnąć, potem zaś,
odwróciwszy mnie na brzuch, zbadała mi pośladki, rozchylając je w ten sam sposób, ażeby
oglądnąć pupkę. Najwidoczniej zadowolona, ledwie słyszalnie mlasnęła językiem i naciągnęła
mi z powrotem ubranko (The smali cloth. Tradycyjne w tamtej epoce określenie na majtki,
chociaż najczęściej oznaczało męskie spodnie, część ubioru, a nie bielizny.)
W tym stroju Nawa-Na wyciągnęła mnie z szałasu. Moje piersi kołysały się, poruszały i
z pewnym zażenowaniem czułam, że także pośladki swobodnie rozchylają się pod lekkim
szyfonem jak kielich kwiatu. Nagle przyszła mi na myśl moja ogolona szparka i poczułam, jak
policzki zaczynają mi płonąć. Dziwnym sposobem to, że miałam na sobie majtki, uświadamiało
mi tym bardziej wyraziście moją nagość.
Zostawiłyśmy za plecami główny plac i góry. Nawa-Na prowadziła mnie w stronę
szałasu wzniesionego z całkiem innej strony, nieco w oddali, tam gdzie na ogół drzewa były
rzadsze, a krzewy, paprocie i cała roślinność niższa. Wydawało się, że tego dnia było w wiosce
mniej mężczyzn. Drobna mżawka, która towarzyszyła memu przebudzeniu, ustała i dzieci oraz
kobiety oddawały się zwykłym zajęciom albo zabawom.
Wreszcie dotarłyśmy do owego szałasu położonego nieco na uboczu, z dala od innych,
lecz mimo to osłoniętego kępą wysokich drzew od zbyt natarczywego deszczu lub słońca.
Gęsty trawnik i dywan opadłych liści wokół domu usiane były plamami światła. Gdy
rozkoszowałam się dotykiem trawy, ciepłej ziemi pod moimi nagimi stopami, z szałasu
wyszedł wielki i potężnie zbudowany tubylec. Rozpoznałam w nim Ra-Haua, mężczyznę,
którego zawsze uważałam za wodza lub jednego z wodzów plemienia. W istocie, pomimo
gigantycznej postury, pomnikowych muskułów o niezwykle gęstym rysunku, ciało miał
harmonijnie zbudowane, dorodne, ramiona wysklepione, pierś jak tarczę z brązu i wąskie
biodra podkreślone ciasno owiniętą przepaską, której biel odcinała się od jego brązowej skóry.
Piękne zwierzę, pomyślałam, mgliście przypominając sobie ogiera z mojego snu. Ra-Hau nosił
długie włosy, które sięgały mu prawie po ramiona, twarz miał zbyt pociągłą, z płaskimi kośćmi
policzkowymi, nos nieco przypłaszczony, lecz oczy ładnie wykrojone i duże o intensywnie
czarnym kolorze, wargi o nieokiełznanym, wyraźnym zarysie. Koniec końców uśmiechnął się
na nasz widok z czymś w rodzaju dobroduszności. Nie zaprzątając sobie głowy zapraszaniem
nas do środka i nie odezwawszy się ani słowem do Nawy-Na, zaczął od razu rozwiązywać
przepaskę. Kiedy tkanina opadła, jego członek sterczał drżący, zwierzęcy i boski jak jego pan.
Zawsze sądziłam, a teraz tym bardziej tak myślę, że to przede wszystkim impotenci i kobiety
oziębłe troszczą się o długość i grubość męskiej dzidy. Prawdziwa rozkosz, tak jak i prawdziwe
szczęście leżą nade wszystko w sferze uczuć. A jednak nie mogłam nie zauważyć
rozbuchanych proporcji i rozbuchanego piękna członka, którym natura obdarzyła Ra-Haua.
Sam jak ogier stawał dęba, a gdy dotknąć jego pępka, przechodziły go podskórne dreszcze i
zmieniał połysk, jakby obdarzony był własnym życiem, jakby był istotą całkiem niezależną,
dumną i samotną, bytem najzupełniej odrębnym.
Ra-Hau niedbałym gestem niemal zerwawszy ze mnie majtki, nie zadając sobie trudu,
ż
eby ściągnąć je do reszty, ustawił mnie twarzą do Nawy-Na, nachyloną i z rękami kurczowo
wczepionymi w biodra dziewczyny dla zachowania równowagi. Przyznaję, że przypuszczając,
ż
e bezzwłocznie wbije we mnie swój straszliwy narząd, nie mogłam powstrzymać drżenia.
Lecz głowa jego dzirytu, jak łeb rozwścieczonej kobry, zadowoliła się muśnięciem moich ud u
wejścia do pochwy. Ra-Hau cofnął ją natychmiast i powolutku sondował mnie palcem. Czułam
doskonale, że cała jestem skurczona. Musiał włożyć trochę wysiłku w przedarcie się, nawet
jednym tylko palcem, przez pierwszy pierścień, by móc się zagłębić dalej. Zważywszy
wszystko, po lewatywach, które tak doskonale mnie odprężyły i chwilowo zaspokoiły,
pozostało teraz w moim brzuchu i podbrzuszu niewyraźne uczucie podrażnienia czy też
szczypania. Można by powiedzieć, że po nich i po tym, co przydarzyło się rankiem, zostało mi
jedynie to piekące poczucie pustki lub raczej głębokie zniechęcenie, nieczułość, jakby dzień
pracy mego ciała już się zakończył lub też - jeśli wolicie - jakby moje serce uznało ten dzień za
zakończony.
Ra-Hau wyjął palec i podniósł mnie silną ręką. Z miną zarazem zagniewaną i stropioną,
ś
ciągnąwszy brwi, obejrzał palec, potem swój członek, który, równie rozczarowany jak
Ra-Hau, opuszczał ciężki łebek w ukradkowych podrygach, co wzbudziło nieoczekiwanie
wybuch gromkiego śmiechu u atletycznie zbudowanego tubylca. Zdawało się, że zastanawia
się nad czymś przez kilka sekund, jeśli ci ludzie w ogóle są zdolni zastanawiać się nad czymś
tak jak my, a ja skorzystałam z okazji, żeby cichaczem podciągnąć sobie, jak umiałam, majtki.
Potem rozmawiał chwilę z Nawą-Na. Ta zaś klasnęła w dłonie i natychmiast zniknęła w
zagajniku.
- Och! Nie! - powiedziałam do siebie w nagłym przestrachu.
W moment później faktycznie wróciła z jedną ze swoich piekielnych witek, świeżo
wyciętych z jakiejś nie znanej mi cienkiej i giętkiej trzciny. Moje pośladki napięły się
mimowolnie, tym bardziej, że Nawa-Na rzuciła mi jeden z tych obrzydliwych uśmieszków,
mrugając przy tym leniwie wielkimi oliwkowymi oczami z rodzajem zadowolenia lub
rozradowania. W porywie rozpaczy zwróciłam się do Ra-Haua z milczącym błaganiem, ale nie
wydawał się rozumieć. Wzruszył ramionami i gestem nakazał mi posłuszeństwo wobec
Nawy-Na. Dziewczyna, kiedy z najwyższym trudem powstrzymywałam się, żeby nie rzucić się
na nią i nie stłuc jej na kwaśne jabłko, wzięła mnie za rękę i siadła kilka metrów od chaty, na
porośniętym trawą wzniesieniu, tuż przed linią pierwszych drzew zagajnika. Podobnie jak to
znajdujące się na odkrytym terenie w środku wioski, wzniesienie mogło służyć za ławeczkę.
Potem przełożyła mnie przez kolana i zachowując rytuał spuściła mi majtki. Ściskając pośladki
ze wszystkich sił, czekałam, aż pręt spadnie na mnie, chociaż zdawałam sobie sprawę, że im
bardziej się napinam, tym sroższy będzie ból. Mimo wstydu jeszcze raz zwróciłam się do
Ra-Haua, by błagać go o łaskę po raz ostatni. Szedł za nami krok w krok i przyglądał się z
wyraźnym zachwytem moim nagim pośladkom. W tej samej sekundzie, w której już
wiedziałam, już czułam, że spadnie na mnie ramię Nawy-Na, gwałtownym gestem wyciągnął
rękę, by powstrzymać dziewczynę. Widziałam, że nad czymś się zastanawia, podczas gdy jego
rasowy, muskularny członek unosi się w całej okazałości. Podobnie jak chwilę przedtem,
Ra-Hau nachylił się nade mną i podniósł mnie jedną ręką. Owinięta wokół moich ud damska
bielizna zdawała się drażnić go, toteż podarł ją i odrzucił daleko. Potem rzekł coś głuchym i
niecierpliwym tonem do Nawy-Na. Przysięgłabym, że ta spurpurowiała w widoczny sposób na
całym brązowym ciele. Jej ciemne oczy ciskały błyskawice, mięśnie jej dolnej szczęki napięły
się widocznie i gwałtownie potrząsnęła głową. Lecz Ra-Hau, wyprostowany na całą wysokość
swej gigantycznej talii, z masywnymi ramionami i klatką piersiową jak fronton świątyni,
nalegał z nie mniej gwałtowną władczością. Dla mnie uczucie nieodpartego pośpiechu i
szalonej niecierpliwości ogromnego tubylca stało się jasne, przede wszystkim kiedy patrzyłam
na jego członek, przylegający całkiem pionowo do brzucha i drżący jak napięty powróz na
wietrze. Tym razem Nawa-Na musiała ustąpić. Rzuciła mi prawdziwie mordercze spojrzenie,
posadziła mnie na tym samym miejscu, na którym sama poprzednio się usadowiła - na
trawiastym schodku, i kiedy przyglądałam jej się zaskoczona, położyła się na brzuchu na moich
udach i kolanach ze szczęką wciąż zaciśniętą z wściekłości. Myślę, że już wspomniałam, iż
tubylcy mają jakiś diaboliczny instynkt, który podpowiada im, co odczuwają inni. Ra-Hau,
który chciał, żebym była bardziej powolna, i niewątpliwie, co tu kryć, pragnął mnie zmusić,
bym puściła soki w środku, zanim we mnie wejdzie, odgadł, że osiągnie swój cel lepiej,
szybciej i pewniej, pozwalając mi ten jeden raz wychłostać i upokorzyć Nawę-Na, niż gdyby
ona miała znęcać się nade mną. I jest całkowitą prawdą, że serce natychmiast aż podskoczyło
mi z radości, i miałam wrażenie, że pierwszy dreszcz już rozkosznie marszczy tkankę mojej
pochwy we wnętrzu brzucha. Miałam trochę trudności ze zdjęciem przepaski biodrowej
Nawie-Na, kiedy leżała rozciągnięta na moich kolanach. Lecz poczułam się aż nadto
wynagrodzona, kiedy nadeszła moja kolej i odsłoniłam jej małe, ciepłe, nagie i wystawione na
widok, szeroko otwarte pośladki, delikatne zmarszczki wokół odbytu, o ładnym
złotobrązowym kolorze, niewyraźnie popielatą fałdkę szpary. Nawa-Na, czując się wydana na
pastwę, czyniła jak ja niegdyś wysiłki, żeby się zewrzeć, ale wystarczyło, że lekko podniosłam
prawe kolano, by ją ponownie otworzyć. Miała rzeczywiście cudowny tyłek, węższy, a
zarazem bardziej wypukły, mniej rozkwitły i mniej mięsisty od mojego. Skórę, ciało - jeśli
można tak powiedzieć - bardziej jędrne, gładsze, a jednocześnie bardziej aksamitne i
delikatniejsze, co budziło niemal moją zazdrość.
Ra-Hau wręczył mi cienką różdżkę, która miała służyć za kij do bicia, ale nie chciałam
jej używać. Myślę, że nigdy nie byłam okrutna. A nade wszystko to wydało mi się o wiele
mniej zmysłowe, niż wlepić po prostu klapsy Nawie-Na, tak jak w Anglii karci się dzieci i tak
jak ona sama zbiła mnie pierwszego dnia. Odrzuciłam więc rózgę i pijana ze szczęścia
zabrałam się za wlepianie w ten bezczelny zadek najbardziej siarczystego potopu klapsiorów,
na jaki starczało mi siły w ręce. Chciałam, żeby Nawa-Na pamiętała to lanie do końca życia.
Okładałam ją niezmordowanie, moja dłoń sucho strzelała i odskakiwała, jeśli można tak to
określić, od jej wspaniałego tyłka przez nieskończenie długą chwilę, albo taką mi się ona tylko
wydawała, będąc w rzeczywistości długą, donośnie brzmiącą sekundą, bowiem, prawdę
mówiąc, umierałam z rozkoszy, chłoszcząc dziewczynę. Pod ciosami jej krągłe pośladki
czasami się napinały, ściągały jak twarz, a czasami wydawały się ustępować, załamywać,
otwarte teraz na oścież, równie miękkie i równie delikatne jak skóra rękawiczki. Ja również
korzystałam z tych chwil rozluźnienia, by uderzać całkiem płaską dłonią w mięciutkie błony
ś
luzowe okolic pochwy i odbytu, posuwając się nawet do wygięcia ręki w tył tuż przed ciosem,
aby lepiej poczuć ten kwiecisty miąższ. Muszę przyznać, że Nawa-Na stawiała dłuższy,
bardziej uporczywy i wściekły opór, niż ja kiedykolwiek umiałam stawić podczas chłosty.
Doprawdy przez długą chwilę, kiedy brązowopurpurowa krew napływała jej pod aksamitną,
delikatną skórą na tyłku jak wino pod złocistym jedwabiem, dziewczyna milczała, zacisnąwszy
zęby z kozim uporem, napinając i rozluźniając jedynie w coraz szybszym rytmie wzruszające
półkule pośladków, na przemian napęczniałych, i sterczących lub sflaczałych, w
beznadziejnych próbach uniknięcia lub osłabienia uderzeń. Ra-Hau, pochylony nad nami, był
teraz tak napięty, że sądziłam, iż jego ogromna żołądź za chwilę wytryśnie. Krzyknął do mnie
jakiś rozkaz, szalone zaklęcie, jeśli wolicie, i pomyślałam, że obawia się, by pod wpływem
poruszenia spektaklem nie bluzgnąć rozkoszą w powietrze, zanim zdąży wtulić członek w
Nawę-Na lub we mnie. Podwoiłam więc siłę ciosów, skoncentrowałam całą radosną energię i
wreszcie, z głębokim spazmem wściekłości i rozpaczy dziewczyna wybuchnęła płaczem. Gdy
raz zaczęła, nie mogła przestać, a jej łzy przechodziły w krzyki, potem jęki i szlochanie. Lecz
sama dostałam od niej kiedyś wystarczające lanie, żeby wiedzieć, że właśnie w tym momencie
przeżywa orgazm jak mała suka i moczy się w środku strumieniami. Miałam wielką chętkę
przerwać egzekucję i wniknąć całą ręką w jej pochwę, aby poczuć jej orgazm. Chciałabym móc
go jej ukraść w jakiś sposób. Ra-Hau nie dał mi na to czasu. Jego pomnikowy tors unosił się w
rytmie oddechu jak kowalski miech, a on sam prawie dreptał w miejscu. Podniósł nas obie
jednym ruchem. Nawa-Na wciąż drżała i wstrząsały nią spazmy bólu i rozkoszy. Twarz miała
ś
ciągniętą i skąpaną we łzach. Ra-Hau nachylił mnie ku niej, zmuszając mnie, bym oparła ręce
na biodrach dziewczyny, a twarz przycisnęła do jej nagiej szparki w taki sposób, że z kolei ja
stanęłam z rozwartymi pośladkami i wystawioną pipką. I w tej samej chwili, w której poczułam
na wargach, jak wytryskują nieposkromione i odurzające soki Nawy-Na, niemal monstrualny
członek Ra-Haua zagłębił się między moje pośladki i nadział mi pochwę aż po wnętrzności.
Naprawdę miałam wrażenie, że w samej głębi dotyka mojego serca. Ra-Hau, jak prawdziwy
ogier, wydał donośny i przejmujący okrzyk, który przypominał rżenie konia, i niemal w tej
samej sekundzie, pod wpływem rwącego bólu rozkoszy, który o mało nie wywrócił mi pochwy,
mnie samej wydarł się z gardła przeciągły skowyt, i nawet mała pyzata i pochlapana sokiem
pipka Nawy-Na, która wypełniała mi usta, nie zdołała go stłumić. W dzikich podrygach moje
lędźwie odpowiedziały na ciosy trąby Ra-Haua, aż do ostatecznej sekundy, gdy wszystko we
mnie i w nim pękło. Ziemia we wnętrzu mych trzewi zgorzała w słońcu, podczas gdy
obdarzony niezwykłą siłą, pulsujący wytrysk nasienia Ra-Haua przeszywał mnie i napełniał po
brzegi jego rozkoszą, na której spotkanie wysyłałam w gwałtownych bluzgnięciach soki mej
własnej rozkoszy. I tak w trójkę, ja, Ra-Hau i młoda dziewczyna, potoczyliśmy się na ziemię,
splątani i poskręcani jak umarli. Padając, Nawa-Na objęła mnie za szyję ramieniem. Mniej
pogrążona, nie tak dalece i nie tak głęboko pochłonięta jak ja i Ra-Hau, bowiem szczytowała
jeszcze przed nami, ściskała mnie rozpaczliwie, z ustami na moich ustach, a moje jasne włosy
splątały się z jej czarną grzywą.
* * *
Moje życie w wiosce i, jeśli mogę tak to ująć, w ramach życia tubylców zmieniło się
wyraźnie, odkąd spuściłam lanie Nawie-Na, a Ra-Hau mnie dosiadł. Kiedy wróciłam z
powrotem do domu, na przykład, odmówiłam włożenia innej pary moich angielskich majtek w
miejsce podartych przez Ra-Haua. Gdy Nawa-Na uciekła, żeby ukryć swój wstyd w jakiejś
części wioski, może w jednej z tych dużych chat, gdzie od czasu do czasu gromadzili się po
jednej strome mężczyźni, a po drugiej kobiety, dałam do zrozumienia dzikuskom, które
przyszły mnie umyć, że nie pragnę więcej nosić mojej własnej bielizny i że chciałabym mieć
przepaskę podobną do tych, które mają one. Na początku śmiały się z tego jak opętane. Pomysł
wydał im się najdziwaczniejszym pod słońcem. Potem się obraziły. Wystarczy powiedzieć, że
jedna z nich, jakby odgadła, że należy pomścić Nawę-Na, posunęła się do tego, iż przełożyła
mnie przez kolano i stłukła mi tyłek jak gdyby nigdy nic, podczas gdy uda i kolana drżały mi
jeszcze z rozkoszy zażytej z Ra-Hauem. W tym nieszczęściu winszowałam sobie, że
przynajmniej nie było Nawy-Na i nie mogła tym samym być świadkiem tej pocieszającej
sceny. Lecz później przyszedł mi do głowy z pewnością o wiele szczęśliwszy pomysł, by
powołać się na samego Ra-Haua. Kobiety znów serdecznie się uśmiały, a ta która mnie tłukła,
doprowadziła karę do samego końca, i raz jeszcze zostałam ze spostponowanym i piekącym
tyłkiem. Mimo wszystko jednak nie omieszkały spełnić mojego życzenia i kiedy już
postawiono mnie z powrotem na nogi, wymytą i wypucowaną, owinięto mi starannie wokół
bioder sztukę lnu, którą mogłam odtąd zachować tak długo, jak miałam na to ochotę.
Ubrana w ten sposób w ciągu następnych dni mogłam przemieszczać się o wiele
swobodniej w obrębie wioski i brać nawet udział w jej życiu. O wschodzie słońca i w różnych
porach dnia kobiety przychodziły do mojego szałasu, by mnie obudzić, umyć, przynieść coś do
jedzenia lub do picia, poprawić mi przepaskę albo zdjąć mi ją do spania. Dość często używały
przy tym nadal siły. Uznawały, że trzeba mi lania albo lewatywy i musiałam im ulegać. Ale
równie często wystarczało, że odrzucałam ich posługi, by natychmiast się wyniosły. Wszystko
wskazywało na to, że od dnia, gdy Nawa-Na znów zaczęła przychodzić do mojego szałasu z
towarzyszkami, więcej nie ośmieli się mi przeciwstawić ani nawet uczynić najmniejszego gestu
oporu wobec któregoś z mych poleceń. Ja sama chłostałam jej tyłek tak często, jak mi na to
przychodziła chętka. Kiedy rozwiązywałam jej przepaskę, cała purpurowiała pod
złoto-brązową skórą, rozpaczliwie uciekając spojrzeniem przed wzrokiem innych młodych
kobiet, ale już nie walczyła. Układałam ją sobie na kolanach jak najwygodniej i tłukłam jej
pośladki, aż wybuchała łkaniem. I często, kiedy ją podnosiłam z kolan, brała moją rękę i
całowała ją, a potem tuliła się z całych sił z twarzą ukrytą na moich piersiach. Pewnego razu, po
tym jak ułożyłam ją z nosem w materacu i ślicznymi pośladkami sterczącymi w górze,
rozkazałam Ta-Liii i jeszcze jednej dziewczynie, żeby zrobiły jej wspaniałą lewatywę. Muszę
przyznać, że doznałam dotkliwego upojenia, sama wkładając jej do odbytu i kiszki stolcowej
długą rurkę i wciskając ją aż do wnętrzności. Nawa-Na zaczęła panicznie płakać, kiedy jeszcze
nie wcisnęłam jej nawet do połowy. Wsadziłam jej ni mniej, ni więcej tylko całą resztę i
napełniłyśmy ją do tego stopnia, że jej młodzieńczy brzuch nadął się jak balon. Można by
powiedzieć, że była w ostatnich chwilach ciąży. Prawie cały czas płakała. Kiedy wreszcie
wyprowadziłyśmy ją na zewnątrz i pozwoliłyśmy jej się wypróżnić, zabawiałam się
trzymaniem palca zanurzonego w jej pochwie w czasie, gdy pupką wyrzucała z siebie całą tę
mlecznobiałą wodę. Moim zdaniem był to bardzo ładny obrazek. Nawet pochyliłam się nad nią
i w tym samym czasie lizałam i ssałam jej cycuszki. Na koniec ukryła jak zawsze twarz na
mojej piersi, a jej nerwowo rozedrganymi plecami wstrząsały łkania dużego dziecka.
Lecz przede wszystkim podczas spacerów poprzez wioskę najlepiej zdałam sobie
sprawę, że moja sytuacja, mój status wobec niej uległ zmianie. By streścić to jednym słowem,
można by powiedzieć, że nie byłam już dłużej prawdziwą albo całkowitą cudzoziemką. Nie
twierdzę, że kiedy przysiadałam albo raczej przykucałam obok kobiet trących na żarnach
zboże, ucierających bulwy lub moczących jakąś włóknistą roślinę, przyjmowały mnie z
serdecznym uśmiechem. Ale nawet do siebie bez specjalnego powodu nie uśmiechają się
serdecznie. Jednak w najbardziej naturalny w świecie sposób podawały mi żarna, grzebień do
czesania lnu, tarkę, i mogłam brać udział w ich zajęciach.
Uwielbiałam chodzić z nimi do źródła w skalistym zagłębieniu lub kotlinie, w
miniaturowym amfiteatrze u podnóża najbliższych wzgórz. Gęste firany bujnych drzew
osłaniały maleńką kaskadę. Podobnie do tubylczych kobiet prędko nabrałam zwyczaju
noszenia na czubku głowy dzbanów i naczyń o rozmaitych kształtach, chociaż prawdę mówiąc
musiałam zawsze podtrzymywać je z jednej strony dla zachowania równowagi. Byłam
rozbawiona i olśniona stwierdzeniem faktu, że to przede wszystkim temu właśnie sposobowi
transportu zawdzięczały Maoryski swoje wspaniałe piersi, a także wiele z lekkości i
szlachetności ruchu i postawy w ogóle. Z każdym dniem stawałam się mocniejsza, lepiej
umięśniona i ściśle biorąc dotyczyło to nie tyle samych moich piersi, co ich wiązadeł między
szyją a ramieniem, które w najoczywistszy sposób mają swój udział w ich podtrzymywaniu,
nadają im zaczepny, wyniosły wygląd i ruch. Ażeby absolutnie niczego nie ukrywać, mogę
dorzucić, że moje pośladki dzięki wycieczkom przez pah, do buszu i na otaczające wzgórza
oraz ćwiczeniom, których zażywałam, zrobiły się bardziej harde i jędrne, nie tracąc przy tym
nic ze swej kobiecości.
Ź
ródło było w pewien szczególny sposób kącikiem kobiet. Tam długie godziny
zabawiały się i plotkowały. A gdy rozbierały się zupełnie do naga, jak to czynią kobiety, chcąc
czuć się naturalnie i swobodnie, baraszkować w kryształowo czystej wodzie, a także oglądać
się nawzajem, porównywać się, mówić o tym, co szczególnie lubią u tego czy tamtego
mężczyzny lub co ten czy ów szczególnie sobie w nich ceni, szłam za ich przykładem i
rozbierałam się również. Przeglądałam się w wodzie jak w lustrze i czasem stwierdzałam, że
jestem ładna.
Ilekroć odkrywałam w głębi mego ciała niewyraźne uczucie pustki, rozwarcia, małe
podrażnienie, gorączkowe i zimne zarazem, które znamionuje potrzebę zaspokojenia
seksualnego, bez żenady kierowałam kroki do szałasu Ra-Haua. Wyjaśniłam już, że znajdował
się on nieco w oddali, i miałam wrażenie, że inne kobiety, a także mężczyźni i dzieci unikali
pojawiania się w tej okolicy, o ile nie zostały wyraźnie zaproszone, jakby mieszkanie i sam
wielki krajowiec byli nie tyle wyklęci, co otoczeni rodzajem tabu. Ja nie musiałam go
przestrzegać. W każdym razie nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że powinnam.
Bez względu na to, czy w pobliżu byli inni krajowcy mogący mnie zobaczyć, czy nie,
zanim jeszcze dochodziłam do szałasu, zaczynałam ściągać przepaskę i rozbierać się do naga,
nie troszcząc się w najmniejszym stopniu, czy mnie przy tym nie widziano i nie starając się
ukryć. Sam Ra-Hau rzadko bywał w domu. Jeżeli nie widziałam go od razu, wyłaniał się po
krótkiej chwili spośród drzew. Rozpoznawszy mnie, rozbierał się również. Jego pośpiech
sprawiał mi mały zawód, bo z wielką przyjemnością rozebrałabym go własnymi rękami. Lecz
być może ten gest, taki uczynek był również tabu. W zamian za to Ra-Hau nie obruszał się ani
nie wydawał w najmniejszym stopniu zdziwiony, gdy natychmiast zamykałam w dłoniach, z
chciwością, z żarliwością jego królewski członek albo ciężkie nabrzmiałe jądra. Jak większość
krajowców ciało miał niezbyt owłosione i wydawało mi się, że uwięziłam między palcami
ż
ywy heban albo krzepkie i jędrne ciało konia. Pewnego dnia, gdy Ra-Hau wydał mi się mniej
gotów do rozkoszy, a jego członek bardziej leniwy, przyszła mi do głowy dziwaczna myśl, by
go włożyć sobie do ust i ssać, aż podniecę wielkiego Maorysa. Wiedziałam, że ja w każdym
razie, ssąc go w ten sposób, roztopię się w środku. Ale Ra-Hau był o wiele za wielki. Nie
znaczy to, że zbyt tłusty. Chcę powiedzieć jasno, że jego członek był zbyt ogromnych
rozmiarów. Już sama żołądź rozciągała mi wargi i ledwie mieściła się między językiem a
podniebieniem, wobec czego niemal nie sposób było jej possać, nie dławiąc się przy tym.
Musiałam wyjąć ją z ust, co uczyniłam z wielkim żalem, ponieważ przekonałam się, że całkiem
przyjemnie smakuje, a poza tym to szalone i nieme napięcie bestii gotowej do skoku poruszało
moje serce. Zadowoliłam się więc tylko całowaniem z żarliwą łapczywością, skrycie wciągając
przy tym powietrze co sił w płucach, samej maleńkiej szpareczki, która przecina wypukłość
ż
ołądzi i przez którą naturalnie wytryska męski likwor. Osiągnęłam rezultat o wiele szybciej,
niż się spodziewałam. Zaledwie w kilka sekund od chwili, kiedy zaczęłam, Ra-Hau wydał
pomruk dzikiego zwierza, poczułam w dłoni miotanie się jego długiej dzidy i pulsowanie
lędźwi, i niemal w tym samym momencie wzdrygnął się, ryknął i armata z brązu zalała mi
twarz, a potem, gdy instynktownie się odsunęłam, szyję i piersi. Ra-Hau wybuchnął tym swoim
ś
miechem olbrzyma, dziwnie drżącym i zachrypniętym przez chwilę. Ja zaś, chociaż te ciepłe,
gwałtowne bryzgi odstręczały mnie w pewien sposób, doznałam uczucia graniczącego z dumą.
Również w pewien sposób Ra-Hau należał do mnie bardziej, był mi bliższy tak właśnie
przeżywając orgazm, niż wówczas gdy pozbywał się nasienia we wnętrzu mojego ciała.
Zazwyczaj jednak byłam zbyt niecierpliwa, by oddawać się tym drobnym zabawom lub
jakiemukolwiek wyrafinowaniu. Teraz już szukałam olbrzyma, ponieważ odczuwałam
potrzebę, by ktoś mnie nasycił, zalał po brzegi. By pobudzić tę potrzebę i zawczasu wymościć
we mnie wilgocią miejsce, gdzie będzie zaspokojona, wystarczało zobaczyć go nago i
równocześnie pomyśleć, że oto ja, poddana brytyjska, córka, jak wszystkie inne, naszej
Królowej, właśnie patrzę i przyglądam się chciwie tej ogromnej, czarnej nagości. Wtenczas nie
traciłam czasu. Upewniałam się tylko, że godny podziwu kutas Ra-Haua miewał się dobrze i
znajdował się - że ośmielę się tak wyrazić - w stanie gotowości, potem obracałam się plecami,
schylałam się, rozwierałam pośladki, chwytając się czegokolwiek, co było pod ręką, drzewa,
ś
ciany szałasu, pnia ściętego na wysokości brzucha. I w tej samej chwili przychodziło
niezapomniane odczucie, zawsze dobrze znane i zawsze nowe. Żołądź, która przemocą
rozciąga delikatne ścianki pochwy, przenika ją od krańca po kraniec, wciąż przedziera się, ale z
cudowną miękkością, cudowną słodyczą, a potem cała krągłość, cała długość członka, który
może zakorkować dokładnie cały kanał, całą wolną przestrzeń, gość niewypowiedzianie
oczekiwany, niewypowiedzianie upragniony, który zamyka za sobą drzwi domu zbudowanego
specjalnie na jego przyjście, bowiem tylko on potrafi zamieszkać w nim aż po brzegi. Za
każdym razem wściekłe rycie podkopu, dzikie baraszkowanie Ra-Haua w moim ciele unosiło
mi lędźwie, nim docierało do serca. Odpowiadałam ciosem na cios. Potem, jak fale odrzucane
dziobem okrętu, całe moje ciało, cała moja dusza, rozdzierane były na dwoje członkiem mojego
kochanka. Rozpinałam się jak żagiel po obu jego stronach, aż wreszcie, jak tylekroć przedtem,
dziób dosięgał słońca, a ja szaleńczo tryskałam sokiem rozkoszy na spotkanie Ra-Haua w
momencie, gdy on bluzgał swoim we mnie.
Jednakże zrobiłam to o jeden raz za dużo. Pewnego dnia zamiast nachylić się tylko,
pozostając zresztą w pozycji stojącej, jak to miałam dotychczas w zwyczaju, przemknęła mi
przez głowę myśl, żeby się całkiem złożyć wpół. Sądziłam, że długi członek Ra-Haua wejdzie
jeszcze głębiej, jeszcze bardziej w moje ciało, ja zaś lepiej ścisnę go pochwą, można by rzec - -
mocniej chwycę go za gardło, żeby wypluł z siebie swój cudowny sok. Solidnie podnieciwszy
Ra-Haua, gdy jego żołądź zrobiła się podobna do kapelusza ogromnego brązowo-różowego
grzyba, podeszłam do porośniętej trawą ławeczki, na której chłostałam Nawę-Na. Wspięłam się
na nią i przyklękłam, wciąż zwrócona plecami do Ra-Haua. Potem, już na klęczkach,
przysiadłszy zarazem na piętach, zrobiłam głęboki skłon, tak że twarz i ramiona dotknęły trawy
na ławeczce. W tej pozycji, prawie takiej jak wówczas, gdy kobiety robiły mi lewatywę, lecz z
krzyżem jeszcze bardziej wygiętym w łuk, co zresztą nie ma w sobie nic nieprzyjemnego, o ile
ciało ma się z natury gibkie, miałam głowę o wiele niżej niż zadek, ten zaś spoczywał sobie na
piętach rozwarty na oścież i cały gotów na przyjęcie dzirytu stojącego za mną Ra-Haua.
Wypięta i naprężona do tego stopnia, wiedziałam doskonale, że będzie musiał mnie zgwałcić,
by przetrzeć sobie drogę w moim ciele, toteż z najwyższym niepokojem, ale i z największą
niecierpliwością oczekiwałam na przyjęcie tego pierwszego uczucia. Lecz Maorys
przygotowywał mi srogą niespodziankę. Na początek zamiast nadziać mnie nie zwlekając,
długi czas pieścił mi otwór pochwy końcem swojego członka, z góry na dół i z dołu ku górze,
podniecając mnie do tego stopnia, że prawie oszalałam.
- Czemu zwlekasz, ty wielki czarny łajdaku? - mówiłam do niego po angielsku,
błagając, dysząc i cieknąc wszystkimi gruczołami. - Nie baw się, dziki kutasie! Pośpiesz się i
wejdź mi w cipkę! Chodź natychmiast, między pośladki, zanurz się, nadziej mnie, wypchaj
mnie aż po gardło, aż sam się wyrzygasz, szybciej, zlej się i spraw, żebym ja się zlała, ty
ogromna maszyno do jebania, nie jesteś tu po to, żeby się bawić!
A ten barbarzyńca, w momencie kiedy prawie osiągałam orgazm z szaleństwa, że nie
dochodzę do orgazmu, postanowił mnie sodomizować. Jego monstrualna żołądź rozciągnęła mi
odbyt ze straszną siłą, napięła go wokół siebie do tego stopnia, iż zdawało się, że trzaśnie,
pchała, wdzierała się jeszcze mocniej, gdy tymczasem ja nie mogłam powstrzymać
rozdzierającego krzyku i posiusiałam się z bólu. Bez litości kontynuował swoje wysiłki aż do
chwili, gdy obrzeżek olbrzymiego mięsistego kaptura przedarł się przez mizerną obręcz pupki,
tak bezlitośnie rozciągniętą. I nagle, na podobieństwo korka, który strzela z butelki musującego
wina, ta masywna żołądź wstrzeliła się w moje wnętrzności i zdawała się zagłębiać w nie bez
końca, popychana całą długością i całym budzącym zgrozę ciężarem członka. Lewatywa,
cieniutka i wydłużona rurka, która tak mnie zdumiała, gdy Nawa-Na wpuszczała ją w moje
ciało, a samą dziewczynę doprowadziła do takiego płaczu, gdy zabawiałam się, odpłacając jej
pięknym za nadobne, była w porównaniu z tym gwałtem zaledwie niewinną igraszką.
Uświadomiłam sobie, że nawet samym słowem „gwałt” posługiwałam się dotychczas, nie
wiedząc, co ono oznacza. Nikt nie wie, co to znaczy być zgwałconą, przedziurawioną, rozoraną
aż do głębi trzewi, dopóki jakaś męska laga, zwłaszcza jeśli rozmiarami przypomina dziryt
Ra-Haua, nie otworzy mu na siłę dziurki w pupie, nie zanurkuje w jego ciele monstrualnym
skokiem, nie usadowi się całkowicie w tym, co nasze ciało ma najwęższego, najbardziej
sekretnego, najbardziej intymnego. By nie pozostawiać niedopowiedzeń, doznania są o tyle
bardziej przeraźliwe, że członek nie wypełnia wnętrzności tak, jak może wypełnić pochwę. Po
pierwszym rozdarciu związanym z przebijaniem się w głąb można by sądzić, że działa
swobodnie, porusza się i zabawia w rodzaju próżni, podczas gdy z tyłu odbyt pozostaje
rozwarty do granic wytrzymałości, mimowolnie ciasno opinając nasadę członka, jakby chciał
go pochwycić, przeszkodzić mu w odejściu, choć jest to dlań torturą i rozpaczliwie chciałby
wyrzucić go z siebie, wypędzić. Dotkliwie doznając w głębi ciała, w najdalszych zakątkach
trzewi tego wrażenia próżni, oszałamiającego braku kontaktu śluzówek ze śluzówkami, ciała z
ciałem, mimo że się go ma, mimo nieznośnego cierpienia lub może właśnie dzięki temu
cierpieniu, powraca się w świadomości i w żądzy wściekle owym doznaniem rozpalonej do
tego okrutnego rozciągnięcia pupki. Chciałoby się nawet za cenę życia wyrwać z siebie to
monstrualne obce ciało, a równocześnie czyni się samemu wszelkie wysiłki cielesne, by je
zatrzymać, by odczuć je w pełni, ponieważ tylko to, nic innego, udaje się odczuwać w pełni,
nawet jeśli w rozdarciu, nawet jeśli w bólu. Toteż zamiast po prostu zostać tak, nadziana, i
próbować w miarę możliwości zmniejszyć ból, nie poruszając się i przypasowując się jak
najlepiej do ogromnego członka Ra-Haua, a także nie pozwalając mu poruszać się we mnie, nie
zdołałam się powstrzymać od kołysania w przód i w tył całym ciałem, a tym samym i pupką
naciągniętą wokół jego lagi, rzeczywiście jakby pierścionek zsuwał się po gigantycznym palu, i
owa chwila, w której doświadczałam najdotkliwszego cierpienia, zbiegała się z momentem, w
którym osiągałam, odnajdywałam i - by tak rzec - rozpoznawałam najbardziej wstrząsającą
rozkosz. Była to chwila, kiedy podawszy ciało do przodu najdalej jak tylko się dało, zmuszałam
tym samym mego kochanka, by cofnął tkwiącą we mnie żołądź swego członka do samego
końca, aż do ostatniego mięśnia pupki, którą potrząsał teraz i w którą kołatał od środka,
rozciągając ją jeszcze bardziej, gotów do opuszczenia jej ostatnim szarpnięciem. Dokładnie w
tej sekundzie, w której najszersza i najgrubsza część żołędzi Ra-Haua, cofając się, dochodziła
do najciaśniejszego zwężenia mojego odbytu i za chwilę miała mnie odetkać, wyskoczyć na
zewnątrz, poza mnie, poza moje ciało i moją duszę, na powietrze, cierpienie stawało się nie do
zniesienia i wydawałam z siebie straszliwy krzyk. Lecz samo to uderzenie o wewnętrzne
skrzydła bram zamykających moje ciało wstrząsało mną od stóp do głów i wracałam do
zmysłów w jednym szalonym skurczu rozkoszy, i wśród tego cierpienia i tej rozkoszy
odnajdywałam i poznawałam siłę, by unieść się gwałtownie, rzucić się w kierunku Ra-Haua,
nadziana na jego członek, który był jego ciałem i duszą, żeby się go uchwycić, i znów czuć, jak
wsuwa się długo, powoli w moje wnętrzności, aż do głębi. Ra-Hau nie zadowalał się już
pomrukami szczęścia pomieszanego z bólem, które przypominały rżenie wierzchowca. O wiele
lepiej niż mięśniami pochwy udawało mi się teraz piłować mu żołądź, w miarę jak posuwając
się od środka na zewnątrz dochodziła do mojego odbytu, i chwilami musiał mieć wrażenie, iż
skończy się to na tym, że wyrwę mu z brzucha cały członek, połknę go, by zatrzymać go w
sobie nieodwracalnie. Kiedy zamiast członka wydarłam mu, z samego dna, cały eliksir
rozkoszy, podobny do soku owocu miażdżonego palcami, z jego piersi dobyło się istne wycie, a
ja również krzyczałam i poczułam z oślepiającą wyrazistością palący strumień, który
wytryskiwał falami, sącząc się świetlistą strugą w mroczne jaskinie mego ciała. Podobnie jak
za pierwszym razem, kiedy mnie dosiadł, przewróciłam się na trawę natychmiast po tym, jak
jego członek, na podobieństwo naciągniętej do granic wytrzymałości gumy, która nagle
puszcza, wyskoczył z mojej pupki i ze mnie. Ra-Hau natomiast opadł bezsilnie jak uderzony
pałką.
Ten potwór tak mnie urządził, że kobiety musiały przez wiele dni pielęgnować mnie,
przykładając maści z ziół ściągających i zabliźniających rany. Samo chodzenie już było dla
mnie nad wyraz dolegliwe, a myśl o ponownym stosunku przez tyłeczek wzbudzała we mnie
dreszcz. Nie tylko nie było mowy o tym, by przez tych parę dni można mnie było chłostać albo
pozwolić jakiemuś mężczyźnie na zbliżenie, ale nawet nie pozwalano mi, w obawie, bym nie
rozdarła sobie wnętrzności, na załatwianie pewnych naturalnych potrzeb. Kobiety przynosiły
mi w nich ulgę za pomocą lewatywy z domieszką soków roślinnych i oliwy. Później, gdy błony
ś
luzowe odzyskały już swoją spoistość, masowano mnie wielokrotnie w ciągu dnia. Prawdę
mówiąc, uwielbiałam to. Irygacje wypróżniały mnie i oczyszczały całe wnętrze ciała. I kiedy
byłam już całkiem czysta, wynoszono mnie z szałasu na słońce, układano płasko na brzuchu na
jednym z tak lubianych przez tubylców dużych, niskich łóżek, dobrze wymoszczonych
listowiem i wonnymi ziołami. Jedna z młodych kobiet wprawnymi ruchami palców i dłoni
rozluźniała mi barki i ramiona. Inna, siedząc ukosem na krawędzi łóżka, robiła to samo z
plecami i krzyżem. Trzecia masowała łydki i podeszwy stóp, co było źródłem szczególnie
miłych doznań. Najbardziej doświadczona z kobiet zajmowała się częściami poranionymi
przez Ra-Haua, zbliżając się powolnymi, okrężnymi ruchami samych tylko kciuków do okolic
odbytu i pochwy. Przyznaję, że wielokrotnie zdarzyło mi się szczytować, gdy magiczne palce
wystarczająco długo uciskały wokół tych wrażliwych punktów, a później wprost na nie.
Dzikuski wznosiły okrzyki radości, sądząc z pewnością, że to leczenie sprawia cuda! Klepano
mnie po pośladkach, by mi pogratulować, a niekiedy jeszcze najmłodsza, czuła i chętna do
zabawy, wciskała mi swój wdzięczny pyszczek między uda i zlizywała jak kot, krótkimi
mlaśnięciami języka, moją szklącą się rozkosz.
Później, po całkowitym wyzdrowieniu, ponownie stałam się luksusową zabawką do
użytku krajowców, i spostrzegłam, że sama z siebie wilgotnieję wewnątrz pupki równie mocno
i równie dobrze jak w pochwie, o ile tylko jestem wystarczająco przygotowana i podniecona.
Olbrzymi Ra-Hau, kiedy brał mnie ponownie, nigdy nie musiał posługiwać się masłem
kokosowym ani podobnymi substancjami, by złagodzić i zmiękczyć mi pupkę. Kiedy tylko
przypadkiem zdarzało się, że byłam zbyt spięta i zbyt sucha, i mógł mnie zranić albo po prostu
nie było mu wygodnie, wystarczało zwykle wychłostanie tyłka. Kazał to robić pierwszej
lepszej napotkanej kobiecie, albo na odmianę ja sama rozbierałam do naga i chłostałam tę czy
inną. Z jednej strony nie ma na świecie nic ładniejszego niż ładny kobiecy tyłeczek, z drugiej
strony jest niezaprzeczalnym faktem, że gwałtowne emocje, a nawet doznania, natychmiast
usposabiają do miłości. Spostrzegłam także, że Nawa-Na i niektóre zamężne kobiety dzieliły ze
mną tę dziwną zdolność przeżywania orgazmu w dostrzegalny sposób i ofiarowywania łatwego
dostępu przez pupkę, chociaż było to rzadkie u bardzo młodych dziewcząt. Pozostałe, nie tylko
te najmłodsze, trzeba było za każdym razem przymuszać, mozolnie, okrutnie.
Teraz już całkowicie uznano, że należę do pahu, do wioski, i równie dobrze mogłam
cieszyć się z myśli, że wioska należy do mnie. Odziana jedynie w przepaskę lub niekiedy dla
zabawy przebrana od stóp do głów wedle angielskiej mody wałęsałam się samopas, włączając
się do zajęć, rozrywek, śpiewów - tak zaskakująco innych wśród mężczyzn, a innych wśród
kobiet - towarzyszących często pracom, zwłaszcza najcięższym, bowiem jak to chyba najlepiej
zawsze rozumieli Afrykanie, rytm czyni mozół lżejszym. My Anglicy i w ogóle cywilizowani
biali sądzimy, że to marzenia pozwalają zapomnieć o pracy, a zarazem skłaniają do jej
unikania.
Jedyną rzeczą, której nie miałam prawa odtrącić w ramach tego systemu, lub lepiej -
układu wzajemnej przynależności między wioską a mną, była żądza mężczyzny. Przyjmując
mnie do swego grona, pah uzyskał w pewien sposób kobietę zastępczą. Pah karmił mnie, dawał
mi dach nad głową, mył mnie, gwarantował przeżycie. Tym samym byłam w rezultacie
własnością, luksusem - jeżeli wolicie - wszystkich członków pahu. Byłam niepodzielna i
wspólna. Niezależnie od miejsca, w którym się przechadzałam, stroju, jaki nosiłam, czynności,
którą się właśnie zajmowałam, pierwszy lepszy tubylec był w pełni uprawniony do
przedłożenia swojej prośby, i było nie mniej oczywiste, że bardzo niewiele jest rozsądnych
motywów, dla których wolno by mi było odrzucić ją lub uchylić się od jej spełnienia.
Maorys, któremu przyszła chętka na przeżycie głębokich doznań, wlókł mnie do
szałasu, przewracał na siennik, zrywał ze mnie przepaskę albo podkasywał halki i spódnice i
ś
ciągał majtki, gdy byłam w stroju europejskiej damy, po czym rżnął mnie do upadłego. W
praktyce wszystko mu było wolno. Wpychał mi członek do buzi albo do pupki, a czasami nawet
między piersi, każąc mi ścisnąć je z obu stron w dłoniach, by w ten sposób go mocno ująć i po
kilku ruchach w przód i w tył, doprowadzić do wytrysku. Albo całkiem po prostu kładł się na
mnie lub wsadzał sobie moje uda pod pachy, grzebał mi w pipce, a potem przelatywał mnie
wielokrotnie na zajączka albo jak to mówią w pozycji misjonarskiej. Ale przypuszczam, że
chodzi raczej o misjonarzy papistowskich. Nasi przeważnie są albo przyzwoici, albo całkiem
chwaccy.
Kiedy krajowiec był bardzo rozemocjonowany albo bardzo niecierpliwy lub też żądza
jego osłabła i potrzebował małej podniety, by wyrwać się z ospałości, nie szliśmy do szałasu.
Bez względu na to ilu było widzów, w jakim byli wieku i jakiej rangi, ściągano mi majtki na
miejscu i używano sobie na mnie bezwstydnie. Gdy rozebrano mnie do ostatniej nitki, opierano
mnie o drzewo w ulubionej pozycji Ra-Haua albo rzucano na kolana, na czworaki, albo z
plecami na ławeczce, a nogami w górze, rozłożonymi w nożyce. Wkładano mi go między uda
albo między pośladki w tych wszystkich pozycjach. Gdy zdarzało się, że jeden z Maorysów był
w nastroju do zabawy lub - jeśli wolicie - robił się hojny, ściągał odwody, i wszyscy ci radośnie
ś
wintuszący panowie zwalali się gromadą. Udało im się odkryć, chyba z niewielkim trudem,
wspaniałą grę zespołową, która pozwalała im dobrać się do mnie we trzech. Cała czwórka, oni
i ja, nadzy jak w dniu narodzin, używaliśmy na ogół do tego celu ławeczki, na której Nawa-Na
wybatożyła mnie na krótko po moim przybyciu do wioski. Krajowiec najszczodrzej
obdarowany przez naturę siadał na ławeczce, mnie zaś sadzał sobie okrakiem na udach, twarzą
do siebie. Nie trzeba dodawać, że korzystając z tej bliskości, nadziewał na członek moją pipkę.
Tymczasem ja, z tułowiem przyciśniętym do jego torsu, składałam mu głowę na ramieniu,
przylgnąwszy policzkiem do policzka, a drugi z tubylców, klęcząc z tyłu, korzystał z okazji, by
wsunąć mi między wargi swojego wielkiego brązowego kutasa. Zaczynałam zadawać sobie
pytanie, jak w tych warunkach zdołam oddychać, a niepokój mój był tym większy, że moje
piersi miażdżone były ciężkim torsem mężczyzny, który siedział i na którym ja sama
siedziałam, czy też raczej na którego byłam nadziana. Lecz dokładnie w tym właśnie momencie
trzeci z koncelebrantów, który do tej pory czekał stojąc za moimi plecami z nogami zapartymi
w trawie poniżej ławeczki, wykładał mi się na plecy całym ciałem i sam z kolei korzystał z
niebywałego, acz nieuchronnego w tej sytuacji rozwarcia moich pośladków, by zatopić własną
lagę w mojej pupce aż po rękojeść. Przyznaję, że to ostatnie wtargnięcie było nad wyraz
bolesne z tej ewidentnej przyczyny, że mężczyzna, który znajduje się w pochwie, atakując
frontalnie, przyciąga ją w pewien sposób ku sobie, spycha ją i rozciąga do przodu, tym samym
przyciągając i napinając odbyt. Ten zaś, który ze swej strony próbuje przedrzeć się i zagłębić w
pupkę, także musi w jakiś sposób przygarnąć ją ku sobie, naciągając dokładnie w odwrotnym
kierunku. Wrażenie jest zatem takie, jakby nie tylko sama dziurka, ale całe tak bardzo
wrażliwe, tak kruche okolice krocza miały pęknąć za chwilę pod tym naporem. A jednak, jeśli
wszyscy trzej mężczyźni sprzęgnęli i zgrali swoje wysiłki oraz narastanie rozkoszy w taki
sposób, by osiągnąć szczyt mniej więcej równocześnie by jeden wstrząsany spazmem w moich
ustach zalewał je potężnymi strumieniami wytrysku, ten zaś, na którym siedzę okrakiem,
spuszczał się w moją szparkę, podczas gdy trzeci, przyklejony do mnie całym ciałem, wlewał
mi potoki własnego soku między pośladki, aż po czeluście moich wnętrzności, szczytowałam
wtenczas z taką mocą, z tak wściekłym spazmem i z tak obfitym deszczem mego własnego
soku, że przez długie godziny leżałam potem wyczerpana. Pewność, że należy się do
wszystkich, niesie w istocie wielki spokój. To nie tylko pewność, że tak samo jest na odwrót -
wszyscy należą do mnie. Chodzi o to, że to podwójne, a w istocie jedno i to samo
zabezpieczenie, ciepłe jak członek jest ciepły dla pochwy, uwalnia od wszelkich egoistycznych
myśli. Sądzę też, że to właśnie egoizm myśli jest najstraszliwszym i najbardziej nieuchronnym
ź
ródłem znużenia. Innymi słowy oznacza samotność. Pah ubierał mnie jak pochwa ubiera
członek, a ciepła mufka dłonie w środku zimy.
* * *
Od czasu moich pierwszych wypraw po wiosce nade wszystko obawiałam się spotkań z
dziećmi i długo nie mogłam się do nich przyzwyczaić. Nie wiem, czy tak samo jest u
wszystkich plemion i narodów prymitywnych, ale tutaj, w Oceanii, tubylcy mają zwyczaj
dzielenia się na okres codziennej aktywności wewnątrz jednego plemienia na coś w rodzaju
mniejszych plemion czy też klanów, z których każdy stara się stworzyć zwartą wspólnotę
niezależnie od innych. Wydaje się, że przede wszystkim wiek, nie zaś płeć, przynajmniej do
czasu pełnoletności, decyduje o tych podziałach i ugrupowaniach. Jest na przykład banda,
nierozłączna przez calutki dzień i we wszystkich działaniach, które dzień ów wypełniają,
złożona z wszystkich dzieci, dziewczynek i chłopców, w wieku od czterech do sześciu lat.
Druga grupuje tych, którzy mają mniej więcej od siedmiu do dwunastu lat. Trzecia obejmuje
resztę, aż po próg wieku dojrzałego, i tak dalej. Młodzi ludzie po inicjacji zaczynają się dzielić
zgodnie z płcią, lecz podziały wiekowe nie tracą przez to na znaczeniu.
Każda banda, każda grupa, usiłuje oczywiście - świadomie lub nie i w pełni zachowując
właściwe swemu wiekowi gry i zajęcia - naśladować należących do kasty wiekowej stojącej
bezpośrednio wyżej, przy czym dorośli, przez wszystkich prawie zwani ojcem i matką albo
wujkiem i ciotką, pełnią funkcję, tak jak być powinno, wspólnego i ostatecznego wzorca.
Natomiast zawsze uderzała mnie nie tylko czułość czy życzliwość, ale także rodzaj szacunku,
który sami dorośli okazują swemu brunatnemu i gwarnemu potomstwu. Tam, na zagubionych
na Oceanie wyspach, u barbarzyńskich ludów, dzieci mają wśród dorosłych niewielu wrogów,
wyjąwszy może jakieś stare zrzędy, i to niezmiernie rzadko. Dzieci nigdy nie są
przyrównywane, jak to często się zdarza u nas w Anglii, do dziwnego gatunku zwierząt,
całkowicie cudacznego i niezrozumiałego. Tak jak ja należałam do pahu, do wioski, a ona do
mnie, tak dzieci należą do wszystkich, a wszyscy należą do nich.
Jednakże ja nie jestem Maoryską, jestem Angielką, i unikałam ich jak zarazy. A w
szczególności dość licznej i niebezpiecznie żywotnej grupki, do której wybitnych przywódców
zaliczał się mój przyjaciel Ga-Wau. Mówię przyjaciel, ponieważ go nienawidziłam. Ga-Wau
był tym samym wstrętnym człowieczkiem, który w dniu mego pojmania lub nazajutrz po nim
ośmielił się przywrzeć wargami do mojej szparki, w chwili gdy byłam niemal naga. Wydawało
się, że dowcipniś nigdy tego nie zapomniał. Ja zresztą też nie!
Ga-Wau nie dowodził swoimi ruchliwymi koleżkami w dosłownym sensie. Wydaje się
zresztą, że tubylcy nie rozkazują sobie nawzajem. Tak jak powiedziałam, każda grupa wiekowa
lub grupa o podobnych zainteresowaniach, jeśli wolicie, pilnuje własnych spraw, a zarazem
wszyscy raczej dobrze się rozumieją, niosąc sobie pomoc albo idąc na ratunek, i są milcząco
zgodni w swej gotowości do opiekowania się sobą nawzajem, miast sobie rozkazywać, co
tłumaczy się brakiem wśród nich wrogości lub choćby prawdziwej rywalizacji. Ra-Hau, ogier,
stanowił po prostu wyjątek, być może dzięki samemu wzrostowi. Przecież niezależnie od
wszystkiego w czasie bitwy z innym plemieniem to właśnie najszersze i najpotężniejsze
ramiona ściągają na siebie najwięcej ciosów. W życiu codziennym nie widziałam, by kolos
używał siły do jakichkolwiek innych celów poza dosiadaniem mnie i jeszcze paru innych
kobiet. Oczywiście widziałam doskonale, jak dawał rozkazy Nawie-Na, jak nakazywał jej, aby
pozwoliła mi się wychłostać. Ale widziałam również inne kobiety, jak przychodziły w
dowolnym momencie i wyciągały go z szałasu jak ślimaka ze skorupki, żądając, by je
bezzwłocznie przeleciał. I w takich wypadkach okazywał się wielkim, posłusznym głupolem.
Woźnica albo gajowy w Anglii powiedzieliby, że Ra-Hau ma wielką gębę, niczego sobie lagę i
nic poza tym.
Ga-Wau, mój młody przyjaciel, nie był zatem w żadnym razie wodzem tej dzieciarni u
progu dojrzałości, której wiek, jeśli można to ocenić u tych barbarzyńców, wahał się od
siedmiu czy ośmiu do dwunastu lat. Był jedynie jej członkiem bardziej rzucającym się w oczy,
bardziej hałaśliwym i bardziej aktywnym. Banda, do której należał, liczyła wyraźnie mniej
chłopców niż dziewcząt, co zresztą wydaje się powszechne we wszystkich grupach z
wyjątkiem starców.
Kiedy zdarzało mi się nieszczęście, że błąkając się po wiosce, a zwłaszcza po jej
obrzeżach, wśród gęstej roślinności, gdzie ci nicponie zabawiali się z całkowitą swobodą, drogi
nasze skrzyżowały się, dla nich było to święto. To było małe, śmieszne plemię o długich
czarnych włosach, przepastnych, lekko skośnych oczach -nie dlatego żeby były skośne z
natury, ale z powodu wydatnych i szerokich kości policzkowych - zmrużonych z ciekawości
albo śmiechu, z małymi białymi przepaskami biodrowymi upapranymi ziemią i trawą. Z
początku sądziłam, że chcą mnie wciągnąć do swoich zabaw. Byłam przecież z ich punktu
widzenia zabawką wyjątkowego wzrostu, przyniesioną przez jakiegoś maoryskiego Świętego
Mikołaja. Nigdy przedtem, nawet u nas w Anglii, nie przepadając zbytnio za dziećmi czyniłam
teraz różne wysiłki, żeby wydobyć z dna mojej pamięci wszystko, co mogłoby być dla nich
atrakcyjne z repertuaru tańców, bajek, piosenek i innych zabaw zbiorowych przeznaczonych
dla małych kretynów, choćby tylko po to, żeby się od nich uwolnić, wykupując się w jakiś
sposób. W tamtym okresie chodziłam jeszcze ubrana od stóp do głów, z angielska, i mówiłam
sobie, że będę w stanie im wszystkim narzucić pewne minimum wychowania. Lecz, jak pisał
nasz Goldsmith (Oliver Goldsmith 1728-1774), to pies właśnie umarł: jeden jedyny raz
zamierzał ugryźć, a krew jego właścicieli była zatruta!
Jeszcze widzę siebie w tym dniu. Z całą pewnością już ściągnięto mi majtki i
wychłostano tyłek, a nawet przerżnięto mnie z zadkiem na widoku, na głównym placu wioski.
Lecz sądziłam, że te małe potwory po prostu nie zrozumiały, o co chodzi, podobnie jak dobrze
urodzone angielskie dziecko w żadnym razie nie ośmieliłoby się pamiętać, że weszło w
nieodpowiednim momencie do matczynego buduaru, i domniemywać, że coś tam widziało.
Wygolono mi publicznie podbrzusze, ale wygalanie się tam jest w modzie u tubylczych kobiet,
więc dzieci mogły doskonale wziąć to za rodzaj seansu u fryzjera.
Zasiadłam więc spokojnie pośrodku, w pełnym stroju, upewniwszy się, na ile to było
możliwe, że się nie pobrudzę. Próbowałam, obawiam się, że w sposób nieco chaotyczny,
przypomnieć sobie obojętnie jaką historyjkę, którą mogłabym opowiedzieć przy pomocy dużej
ilości grymasów i gestów, gdyż zupełnie niepodobna było, by któreś z tych dzikich małych
stworzeń zrozumiało choćby najprostsze słowo w przyzwoitej angielszczyźnie. Myślę, że nie
powinnam była nigdy powiedzieć więcej niż trzy, cztery pierwsze zdania tej przeklętej historii.
Dzikusy skupiły się wokół mnie, siedząc, leżąc albo nurzając się w zwykłym dla siebie
lenistwie w bezkształtnych hamakach z lian. Chciałam opisać cudowną, jasnowłosą
księżniczkę, zamierzając resztę wymyślić w trakcie opowiadania. Byłam właśnie przy opisie
długich blond włosów i niebieskich oczu księżniczki, gdy wszędobylski Ga-Wau zerwał się ze
swojego hamaka, przyklęknął koło mnie i zaczął rozpinać mi górę sukni. Suknia miała zapięcie
pośrodku, na piersiach, od szyi do talii.
Ten smarkacz jest nienormalny - rzekłam do siebie, nie nazbyt zdziwiona.
Odpędzałam go, jak odpędza się muchę, i zapinałam z powrotem guziki z udaną
obojętnością, cały czas usiłując wrócić do opowiadania. Mały potwór przez chwilę zatrzymał
się potulnie, z buzią rozdziawioną z zaskoczenia. Potem zaatakował ponowię guziki, których
zdołał odpiąć z pół tuzina więcej niż za pierwszym razem, odsłaniając już bieliznę. Rumieniec
wystąpił mi na czoło. Nauczona już trochę doświadczeniem, może nawet nie trochę, skoro w
poprzednich dniach skatowano mnie już na rozmaite sposoby, ze wszystkich sił
powstrzymałam chęć spoliczkowania chamskiego nowicjusza, nie przestając zresztą twardo go
odpychać. Oburzony, wydał z siebie jakąś karykaturę pomruku czy wycia, jakby uważał się za
Ra-Haua we własnej osobie. Lecz przede wszystkim było to wezwanie pod adresem
współplemieńców. Kiedy po raz nie wiem który próbowałam podjąć wątek mojej historyjki,
cała rozwrzeszczana dzieciarnia rzuciła się na mnie i obsiadła mnie. Ledwie zdążyłam
powiedzieć: „Niech Bóg ma mnie w swojej opiece!”, a już niezliczone ilości małpich łap
powyrywały mi guziki z dziurek aż do ostatniego, potem obróciły mnie jak naleśnik na brzuch i
zaczęły obdzierać z sukni. Ogarnięta strachem, ale szalejąc przy tym z wściekłości i
upokorzenia, usiłowałam tym razem histerycznie stawić opór. Ale tamtejsze dzieci są naprawdę
silne jak małe małpy. Zaledwie w kilka sekund zdarły ze mnie suknię, buciki, pończochy,
potem halki i koszulę, a na końcu majtki, nie zaprzestając, aż zostałam naga, jak mnie Pan Bóg
stworzył. Dosłownie płakałam z wściekłości. Teraz zaczęło się to, co w swojej naiwności
nazwałam zabawami tych małych zboczeńców.
Zresztą niedaleko pada jabłko od jabłoni. Rozebrawszy mnie w ten sposób do naga,
puścili moje ramiona i nogi, na których usiedli albo uwiesili się jak winogrona, kiedy ściągali
ze mnie ubranie. W przypływie gniewu zerwałam się z ziemi jednym susem. Zobaczą sobie mój
biust i szparkę, ale w mgnieniu oka odbiorę im ubrania i włożę je z powrotem, wbrew temu
całemu przeklętemu rodzajowi!
Jak mogłam i powinnam była przewidzieć, moje ubrania zniknęły, te małe potwory
pośpiesznie je gdzieś ukryły. W rezultacie stałam teraz w całej okazałości, naga, usiłując w
całkowitym zagubieniu zakryć dłońmi to piersi, to szparkę, to znów okropną bruzdę, okropną
szczelinę między moimi kobiecymi pośladkami. Dzieci śmiały się z tego do rozpuku.
Marzyłam o tym, żeby puścić się biegiem i umknąć w ten sposób. Ale nie wiedziałam, czy w
Nowej Zelandii nie ma jadowitych węży, a bałam się ich straszliwie, nie mówiąc już o innych
zwierzętach, trzęsawiskach, obszarach lawy wulkanicznej, ciernistych krzewach i wszystkich
pułapkach natury równie okrutnej jak te szkaradne dzieci. Kiedy tak się wahałam, jeden z
chłopców musiał przykucnąć z tyłu za mną, u moich kostek u nóg i łydek, inni natarli od
przodu, a ja straciłam równowagę i przewróciłam się na plecy, zgniatając przy tej okazji na
placek tego dzieciaka, który usadowił się za mną, a teraz znalazł się pod spodem, na wysokości
moich lędźwi, jaks żywa poduszka. Myślałam, że się od tego udusi, ale zaczął się śmiać na całe
gardło, i wydaje mi się, że powiedział do innych, żeby go tam zostawili. Leżąc tak jak leżał,
unosił mój brzuch i szparkę lekko w górę. Te demony nie omieszkały z tego skorzystać.
Rozłożyły mi nogi i kilku z nich przysiadło na każdej, żeby mnie unieruchomić. Piekielny
Ga-Wau, nie tracąc ani chwili, sam wyciągnął się na brzuchu pomiędzy moimi udami, z twarzą
dokładnie na wysokości mojej szpary, i przyglądał jej się z wielką ciekawością. Tak, niedaleko
pada jabłko od jabłoni. Cały czas się przypatrując, zdawał sprawę ze swoich odkryć koleżkom.
Wsunął mi swoje małe ręce pod pośladki, żeby jeszcze bardziej przybliżyć do siebie szparkę i
rozchylić ją, i nagle pochylił głowę i zaczął mnie lizać. Zewnętrznie, jeśli wolno mi tak się
wyrazić, nie mogłam niczego przedsięwziąć, dzieci trzymały mnie zbyt mocno. Zatem
ś
ciągnęłam się jak tylko możliwe w środku. Zapewne wyda się to niewiarygodne, przynajmniej
tym, którzy nie znają tych barbarzyńców, ale język małego potworka zdołał już za pierwszym
muśnięciem wyłuskać mi łechtaczkę. Osądzając, że nie była ona dostatecznie widoczna, wyjął
ręce spod moich pośladków, z zimną krwią wysupłał ją za pomocą kciuków i zabrał się w
najlepsze do jej masturbowania, liżąc ją naokoło i owijając wokół niej swój ruchliwy języczek.
Oburzająca łechtaczka natychmiast się naprężyła. Ściągałam się w sobie zbyt energicznie, bym
była zdolna do orgazmu, ale każde muśnięcie języka u zbiegu moich nóg powoli zaczynało
odbijać się długim, suchym dreszczem. Prawdę rzekłszy, dzieciak tarmosił maleńki i kruchy
organ zbyt nachalnie i z nadmiernie brutalną nieporadnością, by dało mi to rozkosz. Jego
kolega leżący pode mną w poprzek moich lędźwi musiał się nudzić albo zazdrościć tak
pięknego wyczynu lub też dzięki pozycji, w jakiej się znajdował, odczuwał każdy z moich
dreszczy. By nie pozostać w tyle, wślizgnął się zwróconą do góry dłonią pomiędzy nasze dwa
ciała i nagle wetknął mi jeden ze swoich ruchliwych palców do dziurki w pupie, co wstrząsnęło
mną mimo woli. Dziewczynki, uważając z kolei, że się je zaniedbuje, włączyły się do gry. I to
jakiej! Dwie z nich ssały mi łapczywie koniuszki piersi, które, jak łatwo się domyślić,
bezzwłocznie się naprężyły. Pozostałe dzieci zabawiały się, drapiąc mnie delikatnie
kolczastymi gałązkami. Nie wiem dlaczego, ale w końcu właśnie to ostatnie doznanie
najbardziej było zbliżone do rozkoszy. Wywoływało u mnie głuche katusze i rozbudzało moją
szparkę. Dzieciarnia, nie przestając mnie dręczyć, paplała wesolutko. Dwunastoletnia, z całą
pewnością jeszcze niedojrzała dziewczynka, obdarzona jednak biustem, jakiego u nas nie
powstydziłaby się całkiem dorosła panna, przegnała Ga-Waua spomiędzy moich nóg, robiąc
mu wymówki. Sądziłam, że będę mogła odetchnąć. Ale ona chciała jedynie zająć miejsce
swojego towarzysza zabaw. Wygodnie oparła się łokciem na moim prawym udzie i zamiast
mnie lizać jak Ga-Wau, zaczęła w najlepsze brandzlować mnie palcem, wchodząc coraz
głębiej, aż w końcu wsadziła mi go do pochwy. Przypuszczam, że sprawiło jej to przyjemność,
bo szybciutko dołożyła drugi palec, a wreszcie całą małą rączkę, którą udało jej się wetknąć
prawie po nadgarstek. To dzikie wtargnięcie w moje ciało sprawiło, że zaczęłam się trochę
moczyć w środku, nie mogąc jednakże szczytować czysto fizycznie. Ale Ga-Wau, który w ten
sposób poszedł w odstawkę, wraz z którymś ze swych kolegów albo nawet z kilkoma -
zaczynałam już tracić głowę i rachubę - postanowił rozebrać dziewczynkę. Pozostawiwszy ją
leżącą na brzuchu pomiędzy moimi nogami, pośpiesznie rozwiązali jej i ściągnęli przepaskę
biodrową, w rezultacie czego ukazał się w całej okazałości jej wdzięczny, okrąglutki złocisty
tyłeczek, uwydatniony jeszcze - by tak rzec - przez zagłębienie lędźwi. Dziewczynka jedynie
roześmiała się z tego roznegliżowania. Wyciągnęła teraz rękę z mojej szparki i lekko
przygryzała jej brzegi. Na to wszystko dwaj chłopcy rozłożyli jej nogi i poczęli wsuwać między
pośladki jeden z rosnących tam owoców, odmianę różowobrązowego banana, nieco dłuższego,
cieńszego i wyraźnie mniej zakrzywionego od tych, które spotykamy w Anglii. W momencie,
kiedy koniuszek owocu wnikał w jej pupkę, dziewuszka próbowała się jeszcze śmiać, jednakże
bezwiednie zacisnęła zęby na mojej szparce w okrutnym ukąszeniu. Wypięła nawet
prowokujący mały tyłeczek, rzucając wyzwanie napastnikom. Ale zaraz po tym, czując, jak
dziwacznie długi owoc, pokryty aksamitnym meszkiem, ale bardzo sztywny, powoli przeciera
sobie drogę do jej wnętrzności, wykrzywiła dziecinną jeszcze buzię w grymasie przerażenia i
wybuchnęła szlochem. Inne dziewczęta naturalnie głośno zaprotestowały. Tym razem miałam
szczerą nadzieję, że wreszcie uda mi się uratować. Byłabym zachwycona, gdyby te małe
potwory rozerwały się na strzępy dziobami i pazurami. Lecz ci, którzy siedzieli na mnie, nie
mieli najmniejszego zamiaru wstawać. Chłopak, którego przygniotłam całym ciężarem ciała,
sondował nawet palcem moją odbytnicę z jeszcze większym niż dotąd uporem, jakby chciał
przypomnieć mi, że jestem od nich uzależniona. Tymczasem wyjęto spomiędzy pośladków
dziewczyny nikczemnego roślinnego penisa, który je rozciągał, i parę jej przyjaciółek, by ją
pomścić, wzięło się za obu winowajców i zdarło z nich przepaski biodrowe. Co dziwne,
chociaż obaj poczciwcy oblali się ciemną purpurą pod naturalną ogorzelizną, a oczy zaiskrzyły
im gniewnie, nie wydawało się, by nosili się z zamiarem użycia siły w swojej obronie, mimo że
z pewnością mieli przewagę nad dziewczętami. Pozwolili się obnażyć, ukazując spokojnie
zwisające urocze małe penisy, po czym dwie dziewczynki usadowiły się na zwalonych przez
piorun pniach, każda ułożyła sobie po jednym z chłopców na kolanach, z tyłkiem na wierzchu,
i niezwłocznie zaaplikowały im siarczyste lanie. Przyznaję, że to widowisko bardzo mi się
spodobało, było rodzajem zemsty za mnie. Ale ku mojemu najwyższemu zdziwieniu,
dziewczynki szybko uznały karę za wystarczającą, a ich ofiary zerwały się na nogi. Obaj
smarkacze z policzkami pociemniałymi z upokorzenia i piekącymi zadkami mieli erekcję
zupełnie jak dorośli. Widząc to, dziewczęta roześmiały się bez złośliwości, a nawet chwyciły
ich za członki i udały, że poruszają nimi tam i z powrotem. Muszę powiedzieć, że nigdy nie
widziałam czegoś podobnego. W wieku jedenastu, najwyżej dwunastu lat te indywidua miały
członki całkowicie rozwinięte, drobniejsze niż dorośli, ale w porównaniu z długością ciała
nawet większe, z wystającą żołędzia, być może obrzezaną, która wyraźnie odcinała się od
dużego różanego pąka napletka oraz twardych i zwartych jak małe śliwki jąder.
Zapominając albo udając, że zapomnieli o przed chwilą otrzymanej chłoście, obaj
nieustraszeni smarkacze ponownie pochylili się nade mną. Z pomocą kilku kolegów zgięli mi
kolana pod brodą i przytrzymali w tej pozycji, ze szparką wystawioną na widok i prawie
całkiem otwartą. Nagle, bez uprzedzenia i bez żadnych wstępów, przyjaciel Ga-Waua
przylgnął brzuchem do moich pośladków i wsunął we mnie swój długi małpi członek aż po
nasadę. Żołądź, tworząc, jak wspomniałam, nienormalną wypukłość na końcu członka, była
zupełnie rozkoszna, a zresztą wchodziła i wychodziła ze mnie z oszałamiającą prędkością,
zupełnie jakbym była dosiadana przez psa albo małpę. Nie zdołałam powstrzymać pierwszego
orgazmu, który wydarł z kolei z chłopca szaleńczy mały wytrysk soku rozkoszy. Dziewuchy
nagrodziły to brawami. Pochylone nacie mną, ugniatały mi piersi małymi łapkami, żeby
zobaczyć, czy robią się miększe. Jeśli zaś chodzi o Ga-Waua, który wciąż miał niewiarygodnie
trwałą i sztywną erekcję, bezceremonialnie odsunął on swego kompana, zajął jego miejsce i
natychmiast zagłębił mi członek w pupkę. On również wślizgiwał się we mnie i wibrował, to w
przód, to w tył, jakby masturbował się między moimi pośladkami w zawrotnym rytmie, i znów
niemal natychmiast zaczęłam przeżywać szczytowanie, piekielnie dotkliwie i zraszając się
szalenie obficie kobiecym sokiem, i to nie tylko tam, gdzie znajdował się członek, ale również
w pochwie, w brzuchu, w całym jestestwie. Odnosiłam wrażenie, że wetknięto mi między uda i
między pośladki żywego węgorza elektrycznego, a on rzucał się gorączkowo i każda z jego
konwulsji zmuszała mnie do moczenia się z rozkoszy. Wielki Ra-Hau wypełniał mi
wnętrzności, nadymał mnie i wypychał w środku, ale zarazem rozciągał mnie: było to
cierpienie srogie i wspaniałe zarazem. Chłopięcy członek wetknięty w mój odbyt w całości był
tylko wspaniały. W pewien szczególny sposób przeczyszczał mi duszę. Jego mała, ale już
sękata żołądź była we mnie gniazdem czystej rozkoszy i czystego orgazmu. Kiedy chłopiec
przeżył swoją rozkosz, wyciągnął swoją cudowną bagietkę, swój mały zaczarowany flet
(Kleine Zauberflote. Te dwa słowa są w tekście po niemiecku), i miałam wrażenie, że czyni
mnie pustą, że wyrywa coś najistotniejszego, czego nie umiem nazwać, z najgłębszych,
najwrażliwszych i najbardziej wygłodniałych czeluści mojego ciała. Błagałam go, żeby mu
znów stanął, żeby znów wszedł w moją pupkę tą swoją cudowną, małą żerdką, tą swoją
magiczną laseczką, jak w kurczę nadziewane na rożen przez kuper. Tak naprawdę, wszystko
inne było mi obojętne. Dzieciak mógł mnie potem zbić, jeśliby mu przyszła na to ochota. Lecz
on nie zrozumiał albo jego młodzieńcze lędźwia były już wyczerpane. Śmiał się tylko, dysząc
ciężko, podczas gdy ja płakałam z wdzięczności i żalu. Wspomniałam już, że unikałam spotkań
z dziećmi. To dlatego, że dzieci nigdy nie troszczą się o zaspokojenie dorosłych. Wiem
doskonale zresztą, że wielu dorosłych nie różni się w tym zbytnio od dzieci. Być może dziećmi
rządzi jedynie egoizm, a pozbawione są dobrych manier. Owego dnia upokorzyły mnie tak
bardzo, jak z pewnością nie była nigdy upokorzona żadna Angielka. Chłopcy i dziewczęta, te
smarkacze, które powinnam pousadzać za pomocą rózgi w szkolnych ławkach albo w pokoju
dziecinnym, posunęły swoją perwersję do tego stopnia, że nie tylko rozebrały mnie, ściągnęły
mi majtki i nie zostawiły ani skrawka ubrania, ale na dodatek obmacywały mnie we wszystkich
najskrytszych miejscach istoty ludzkiej, dorosłej oczywiście, ssały mnie, lizały, masturbowały
na siłę. Wydaje mi się, że to był już szczyt wszystkiego. Na koniec posunęły się do tego, że
weszły ze wszystkich stron w moje ciało swoimi diabolicznymi członkami. A teraz, gdy wbrew
mej woli ich sztuczki zaczęły doprowadzać mnie do rozkoszy, wysysać nawet sok z moich
wnętrzności, teraz kiedy błagałam je na kolanach, żeby pozwoliły mi się nasycić, by
doprowadziły mnie do błogiego odrętwienia, one miały w pogardzie potrzebę rozbudzoną,
stworzoną dzięki ich perfidii, i opuszczały mnie. Och! Jakże ja ich nienawidziłam, jakże
nienawidzę dzieci! O wiele za łatwo jest rozważać, kiedy już jest po wszystkim, to co myślało
się w samej chwili najwyższej rozkoszy, bowiem w takim momencie nie jest się panem samego
siebie. Nie, brzydziłam się nimi, nienawidziłam ich!
A kiedy mówię, że mnie opuściły, mam na myśli jedynie rozkosz, moją rozkosz. Nadal
pozostawałam ich więźniem i niewolnicą. Nawet nie przyszło im do głowy, by zastąpić
Ga-Waua albo poprosić kogoś z jego kolegów będących w lepszym stanie, żeby zajął jego
miejsce, a przecież byłoby to dla nich takie proste. Następca podjąłby dzieło, które Ga-Wau
porzucił nie dokończone i to wszystko. Ale nie. Nie chcieli nawet zwrócić mi wolności, nie
mogli ścierpieć, że mogłabym, zostawszy w końcu sama, lepiej lub gorzej zamknąć się w
zawiedzionym pożądaniu, w nie zaspokojonym głodzie, w wyszydzonej godności. Nadal
naśladując starszych, oczywiście w tym co najgorsze, niepotrzebne, a zarazem głupie, kazały
mi wstać, uśmiechały się do mnie, jakby uważały, że powinnam być nieprzytomna ze szczęścia
po tym, jak mnie tak świetnie przeleciały przez tyłek i tak świetnie zerżnęły! Małe dziewczynki
umyły mnie, przyniósłszy wody w zwiniętych liściach, które błyszczały jak polakierowane.
Kiedy już uznały, że jestem czysta, zawlokły mnie, nie zwracając mi zresztą odzienia, w
gęstwinę gigantycznych paproci i drzew, w samo serce bujnej przyrody. Przerażało mnie to, że
muszę iść nago otoczona dziećmi. Tym bardziej, że o ile niektóre grzecznie trzymały mnie za
rękę albo szły z boku jak mali dorośli, o tyle inne, wśród pogwarek i chichotów, wkładały mi
znienacka palec do odbytnicy i upierały się, żeby iść w ten sposób, co rodziło we mnie
nieznośne poczucie śmieszności.
Dotarliśmy do źródełka w skale, u której podnóża rozciągała się śliczna sadzawka z
krystaliczną wodą. Przez chwilę odżyła we mnie nadzieja, bowiem było tam dwoje dorosłych,
którzy przyszli zaczerpnąć wody albo - co bardziej prawdopodobne - nacieszyć się sobą,
popieścić się trochę i przypieczętować swoje zaręczyny. Na ich widok ogarnęło mnie ponownie
oburzenie z domieszką nadziei. Jednym gwałtownym szarpnięciem pozbyłam się palca
dziewczynki, która trzymała mi go idiotycznie między pośladkami od dobrej minuty, ułamałam
gałąź paproci i zasłoniwszy nią w miarę możliwości pipkę, podbiegłam do dwojga młodych
ludzi, błagając ich po angielsku urywanym głosem o pomoc. Dzieciarnia puściła się za mną
pędem, wydając gniewne wrzaski. Młoda dziewczyna, obskoczona z dwóch stron, aż otwarła
usta, podczas gdy jej ukochany zmarszczył brwi. Wymienili z dziećmi kilka krótkich pytań i
wartkich odpowiedzi. No i miałam tę swoją upragnioną pomoc, a niech to! A zresztą, dlaczego
miałabym być tak okrutna, żeby próbować odebrać tym uroczym dzieciaczkom ich ulubioną
maskotkę! Za całą pomoc, nakazał jednej z dziewcząt, wyjątkowo zresztą wdzięcznej,
rozkwitłej i rosłej jak źrebię, usadowić się na jednym z tych przeklętych zwalonych pniaków,
mnie zaś polecił ułożyć się w poprzek jej kolan, i kolejny raz, jak mogłam była sama
przypuścić, okazało się, że zasłużyłam na lanie! Kolejny raz okazało się też, że ta mała kreatura
ma, podobnie jak jej współplemieńcy, łapy jak sprężyny! Stłukła mnie tak, że nawet Nawa-Na
mogłaby jej pozazdrościć. Od każdego jej ciosu pękał mi tyłek, a wygłodniały już odbyt jeszcze
bardziej stawał w ogniu. Kretyński młodzian, całkiem zadowolony, przypatrywał się
widowisku. Dostrzegłam, że ma potężną erekcję. Jego ukochana również to spostrzegła i
natychmiast rozpięła mu przepaskę, po czym nie przejmując się zupełnie obecnością dzieci,
zapomniawszy nawet przyklęknąć, pochyliła się zwinnym ruchem i zaczęła ssać mu żołądź, aż
radośnie spuścił się, mamrocząc i tocząc ślinę. Ona zaś przełknęła soki rozkoszy mężczyzny,
odchylając szyję uszczęśliwionym gestem jak puszący się gołąb. Dziewczynka nie przestawała
mnie chłostać. Nie płakałam z tego powodu, ale też pewne jest, że piekący ból każdego klapsa
zamiast mnie nasycić, podrażniał do granic wytrzymałości rozpaloną żądzę, nienasycenie,
rodzaj próżni i wewnętrznego niepokoju, który od dawna mnie trawił. Sądzę, że w tym
momencie zniosłabym nawet, gdyby ktoś mnie zerżnął za pomocą dyszla od wozu.
Dziewczynka na szczęście zmęczyła się praniem mnie po tyłku i wpadła na genialny pomysł,
ż
eby masturbować mnie na tyle długo i zręcznie w szparce pipki i we wrażliwych okolicach
pochwy, że mogłam przynajmniej jeszcze raz się zmoczyć.
Czułam się teraz bardzo znużona, a każde włókno moich mięśni i mojej duszy było
rozprężone i skonane. Człowiek, choćby najbardziej pogodzony z przeznaczeniem skazującym
go na bycie przedmiotem, źle znosi, jeśli doprowadzany jest do ostateczności, brany,
porzucany, znów przygarniany, gdy przeżywa, w nieskończoność zawód i spełnienie, dostając
na uspokojenie tylko lanie w tyłek. Dwoje młodych ludzi odeszło. Jeśli chodzi o dzieci, wydały
mi się bardziej ożywione niż kiedykolwiek, co zresztą jest częścią wysoce denerwujących
przywilejów dziecięcego wieku. Można chyba zrozumieć, do jakiego stopnia ich
nienawidziłam! Po moim nazbyt krótkotrwałym orgazmie raczyły wyrazić zgodę, bym
zanurzyła się w krystalicznej i bardzo chłodnej wodzie sadzawki. Stężałam nieco z zimna.
Potem przecięliśmy strumyk, który wpada do sadzawki, przeszliśmy koło źródła i idąc wśród
drzew kauri i mniej strzelistej roślinności dotarliśmy do dosyć rozległej polanki, na której trawa
i mech gorące były od słońca. Natychmiast osunęłam się na ziemię i ułożyłam leniwie na tym
ciepłym filcu, opierając jedynie głowę na zgiętym ramieniu. Oddałabym majątek, żeby móc
zamknąć oczy na kilka godzin, kilka chwil.
Dzieci, które radośnie paplały między sobą, nie zwracając już uwagi na moją osobę,
nagle postanowiły same rozebrać się do naga. Po tych wszystkich skargach, którym dałam
przed chwilą upust - a przypuszczam, że żadna rozsądna istota nie uzna ich za nieuzasadnione -
jestem skłonna również sądzić, że uwierzycie mi, jeśli powiem, że nigdy w całym moim życiu
nie zdarzyło mi się ujrzeć na własne oczy równie porywającego widoku. Jestem gotowa
powtórzyć, chociaż ciężko mi przychodzi to przyznać, że tubylcy w znakomitej większości są
piękni. Dorośli mężczyźni, jak to już zauważyłam, są nieco zbyt krępi i przyciężcy w biodrach,
uda zaś i nogi mają nadmiernie umięśnione. Młodzi natomiast, chłopcy i dziewczęta, mają jakiś
nieopisany wdzięk, smukłe i płynne kształty, czystą w rysunku muskulaturę, ciało o gładkim
połysku i zwierzęcą elegancję w każdym ruchu. I chociaż sama pozostałam bardzo jasna,
unikając zawsze chodzenia nago podczas największej spiekoty, muszę przyznać, że po pewnym
czasie nie budziła już mojej odrazy zadziwiająca gama brązu, od pastelowo-złotego po
najciemniejszy karmel, tak typowa dla ciał tych dzikusów. Wreszcie spotyka się, tak wśród
mężczyzn jak i wśród kobiet, długie, wprost błyszczące zdrowiem włosy, oczy pięknie
wykrojone i dumne, i wyśmienite zęby, które bez wątpienia zawdzięczają rybom stanowiącym
ważny składnik ich pożywienia.
Chłopcy, ukazując w uśmiechu piękne białe zęby, pomagali dziewczynkom ściągnąć, a
potem poskładać z zabawną starannością biodrowe przepaski. Sami woleli nie korzystać z
pomocy dziewcząt i robili to między sobą. Jeszcze zabawniejsze wydało mi się to, że
przyglądali się sobie nawzajem z ogromną ciekawością, jakby rzeczywiście przepaska
biodrowa pełniła tę samą rolę, co ubranie u istot cywilizowanych. Potem z piersi jakiejś
dziewuszki wydobył się cichy okrzyk zaskoczenia i zachwytu, gdy ujrzała mniej lub bardziej
podniecone urocze członki tych spośród kolegów, którzy stali już nadzy. Ci zaś, mimo że mogli
zarówno przedtem jak i teraz pobierać na mojej osobie wszelkie lekcje fizjologii i anatomii
porównawczej, o jakich dorastający młodzian mógłby tylko zamarzyć, nie ukrywali
niecierpliwości i uradowania w chwili, gdy przepaska dziewczynki, którą rozbierali, opadała w
końcu na ziemię, ukazując wyzywający mały tyłeczek i delikatną, lekko wydatną, ciasno
zamkniętą pipkę. Bardzo dziwne było to, że odkrycie tych lepiej skrywanych i bardziej
sekretnych skarbów budziło u chłopców coraz żywsze i bardziej pożądliwe zainteresowanie
drobnymi, lecz - jak powiedziałam - doskonale już wykształconymi piersiami swoich młodych
towarzyszek: a przecież mieli je przed oczyma przez cały boży dzień, jak rok długi, i pozornie
nie przywiązywali do nich jakiegoś szczególnego znaczenia. I nie jeden chłopiec, ale wszyscy,
którzy tam byli, albo prawie wszyscy naraz zbiegali się do obnażonej nagle dziewczynki i
dokładnie oglądali najpierw jej szparkę, jej niewielki złotawy zadek, a wszystko to z zębami
zaciśniętymi z głębokiego poruszenia albo nieopisanego zadowolenia; niemal natychmiast
potem podnosili wzrok i uśmiechając się prawie ekstatycznie brali w ostrożnie wygięte dłonie
zgrabne piersi, nabrzmiałe już mlecznobiałą, mieniącą się i promieniującą kobiecością.
Leżałam wyciągnięta w trawie, wyobrażając sobie mgliście i leniwie, że jestem czymś
w rodzaju królowe pszczół, pełnej znużenia i sytej od słońca. Ptaki rozsypywały w powietrzu
miękkie tryle, a woda podzwaniała przejrzyście i świeżo pod ścianami listowia. Dzieci ułożyły
się z wolna w mniejszej lub większej odległości ode mnie. Niewątpliwie nawet dzikus może
marzyć. Pogrążone, jak ja, w promiennych marzeniach swych ciał, niezauważalnie zniżały
stopniowo głos. Nagie jak w czasach prawdziwego dzieciństwa świata, okresu, którego tak
naprawdę nie wyrzekły się nigdy ani one, ani ich rodzice, odkrywały dalej swoje ciała.
Dziewczynki, małe kobietki, jak zwykle były najbardziej pomysłowe. Nie krępowało ich
wcale, kiedy łączyły się po dwie lub trzy, by zająć się jednym ze swych małych męskich
współtowarzyszy. Naturalnie dziewczynek było więcej. Ze swej strony miałam wrażenie, że
jestem w podeszłym wieku i całkowicie nieprzydatna, podobnie jak w czasach, kiedy
przybyłam do wioski.
Dla dziewczynek natomiast wszystko było dozwolone i możliwe, gdyż jeszcze nic
prawie nie wiedziały o świecie. W najoczywistszy sposób to właśnie wiedza zaślepia, oto sens,
jaki niesie obraz zakazanego owocu. Trzeba nam było i wciąż nam trzeba, jak sądzę, odkryć
wiedzę łatwiejszą do ogarnięcia, a taką jest w pewnej mierze właśnie wiedza dzieci. Jedna z
dziewczynek na przykład, wraz z przyjaciółkami, dotykiem ucząc się ciała jednego z chłopców,
doprowadziła go w końcu do nader widocznego stanu podniecenia. Roześmiała się głośno,
zmrużyła pieszczotliwie oczy, po czym nie mniej spontanicznie wynalazła sposób
spożytkowania tego stanu. Z wdziękiem wzięła do ręki biały członek chłopca, podziwiała przez
chwilę kontrast między tą białością a różowomięsistą żołędzia, i nagle wsunęła go sobie do ust,
zupełnie jak angielskie dziecko ssące łakocie. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu
widząc, z jaką niestrudzoną żarłocznością zasysa, przeżuwa i przygryza zgrabny ogonek
małego dzikusa. Jedna z jej koleżanek, zobaczywszy ją tak uszczęśliwioną, bezceremonialnie
odebrała jej zdobycz. Wyjęła z buzi współtowarzyszki ten zakazany, a przecież dostępny
ś
liczny owoc, stracony i odzyskany, i pochyliła się jak miedzianobrązowa cienka liana, by
chwycić go własnymi wargami. Chłopiec zaczął mrugać powiekami przesłaniającymi
rozszerzone źrenice i ciężko dyszeć. Lecz jego uroczy kat wyjątkowo nie okazał się zbytnim
egoistą, i może nawet szkoda. Kat, dziewczynka, zanim pozwoliła ofierze spuścić się do buzi,
wyrzekła się tego, co zdobyła, i całkiem dobrowolnie, z czystej szczodrości, ofiarowała to
innemu małemu chłopcu. Wspomniałam już, że z takiej czy innej przyczyny tubylcy, kiedy są
razem, nie okazują się zbyt wielkimi zuchami. Być może tylko dlatego, że kobiet jest więcej.
Tak więc chłopiec wzbraniał się ze śmiechem przed przyjęciem podarunku, który chciano mu
ofiarować. A dziewczynki bardzo na to nastawały, szczebiocąc.
„Ale dlaczego? Zobaczysz, jakie to dobre” - mówiły mu na pewno.
„Rzeczywiście, dlaczego by nie?” - musiał pomyśleć.
Przyjął więc kutaska kolegi, musnął go brzegiem warg, jak próbuje się zbyt gorące
danie, possał go z początku lękliwie, potem przymknął oczy, stawał się coraz powolniejszy w
ruchach i coraz żarłoczniejszy. Roześmiane dziewczynki wymyśliły teraz inne zabawy,
wyłoniły chłopców i porozdzielały ich pomiędzy siebie.
„My też jesteśmy bardzo dobre” mówiły im z pewnością.
I odkrywając krok za krokiem własne kształty, rysunek własnych ciał - by tak rzec -
przyuczały młodych i pełnych wdzięku kochanków, przytulały ciemne głowy do siebie, do
swych piersi i szparek, przewracały się na brzuchy w ciepłej trawie i oddawały, by je
pieszczono, by spijano rozkosz ze szczelin ich małych prowokujących tyłeczków, małych
elastycznych pipek. Tyle że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć takich miniaturowych
kochanków całujących się w całym tego słowa znaczeniu w usta. Czasami leżą objęci w trawie,
jedno obok drugiego, i wówczas wargi chłopca dotykają warg dziewczynki. Ale nigdy nie
posuwają się dalej, jakby sam pocałunek był im całkowicie nie znany, obcy. Zamiast
wymieniać pocałunki, wydaje się, że wolą razem oddychać, obwąchiwać się, wdychać swoją
woń z wielką czułością. U nas w Anglii często widywałam, jak w ten właśnie sposób kochają
się konie. I w porównaniu z tym nasz pocałunek wydaje się, nie wiem dlaczego, nabierać
prostackiego i pośpiesznego charakteru, staje się niestosowny, głupio żarłoczny i plugawy. Nie
zdarzyło mi się tam również widzieć, aby któraś z dziewczynek, kiedy byliśmy na leśnej
polance, odważyła się włożyć sobie między delikatne i krągłe uda naprężony członek swego
towarzysza. Mimo to muszę przyznać, że pragnęłam z całego serca, ażeby jedna lub druga
poważyła się na to. Można bowiem cierpieć za pośrednictwem innej osoby z powodu
niespełnienia - doświadczyłam tam tego na sobie. Lecz sądzę, że wszystkie te dzieci były
dziewicze i że wiedziały, że takie są tym lepiej, iż plemię przywiązuje do tego szczególną wagę
w trakcie rozmaitych rytuałów, na przykład w chwili osiągnięcia dojrzałości. Co do stosunku
analnego, wydaje mi się wielce prawdopodobne, że rzęsiste łzy przelewane przez tę spośród
nich, którą Ga-Wau i jego nicpoń koleżka sodomizowali owocem, a także to, co praktykowano
na mnie, sprawiało, iż takie doświadczenie musiało nie wydawać im się nazbyt pociągające.
Zresztą podzielam w tym względzie ich odczucia. Bowiem pomysłowość kobiety nigdy nie
miała równego sobie rywala ani innego hamulca oprócz przezorności. A jednak jedna z
najładniejszych dziewcząt, pragnąc wbrew naturze osiągnąć zaspokojenie przynajmniej swojej
ciekawości i zyskać całkowitą pewność - paradoksalnie wydało mi się, że był w tym szczyt
kobiecości - nie spoczęła, aż udało jej się ułożyć w trawie obok siebie, a właściwie jednego za
drugim, dwóch uroczych brązowoskórych chłopców. Leżeli na boku w ten sposób, że pierś
jednego przylegała do pleców drugiego. Wówczas mała awanturnica poprosiła tego ostatniego,
by podciągnął kolana i tym sposobem odsłonił i rozwarł swoje idealnie kształtne młodzieńcze
pośladki. Chwyciła z całkowitą prostotą członek drugiego z chłopców, pieściła go tylko tak
długo, aż upewniła się co do jego gotowości, po czym nakierowała go prościutko w odbyt
pierwszego chłopca, każąc równocześnie mimowolnemu napastnikowi włożyć trochę
własnego wysiłku, we właściwym miejscu i właściwym czasie. Mały barbarzyńca, śmiejąc się
od ucha do ucha, w istocie natarł jednym pchnięciem, jednym pociągnięciem spustu, jak
skaczący królik. Jego współtowarzysz, przeniknięty w ten sposób w głąb jednym ciosem,
skrzywił się dość konwulsyjnie w chwili, kiedy żołądź rozciągnęła i pokonała odbytnicę. Lecz
gdy jego przyjaciel był już na dobre w nim, nie poruszał się więcej i twarz mu się rozpogodziła.
Drugi nawet nie myślał chyba o tym, żeby go wykorzystać, po prostu był sobie w jego wnętrzu.
Zauważyłam także, że dzieci tubylców zachowują swoje budzące dreszcz erekcje, bez
najmniejszych oznak znużenia, niewiarygodnie długo. Chłopiec z bajkowym wdziękiem
ograniczył się do objęcia przyjaciela wpół ramionami, wtulił się policzkiem w jego kark i w tej
pozycji zasnął, z członkiem w ciele drugiego. Dziewczynki, nieco poruszone, patrzyły na nich,
rozmawiając między sobą półgłosem. Instynktownie pragnęły także kogoś objąć ramieniem,
pocałować, przytulić. Czyjaś mała dłoń gładziła z zapamiętaniem i czułością jakąś pierś, jakiś
członek, jakąś szparkę, czyjś wrzecionowaty palec wślizgiwał się w jakąś pochwę albo pupkę i
tam zostawał. Niektóre dziewczynki układały się w trawie, przygarniając do siebie młodych
kochanków, i długo pieściły żołędzia ich członków wejście do szparki. Najśmielsze ujmowały i
ś
ciskały między udami, nie wprowadzając do pochwy, sam członek, po czym wykonywały
kilka krótkich ruchów w przód i w tył przez wypięcie i cofnięcie lędźwi, i w ten sposób
doprowadzały ich do orgazmu, który moczył ich złociste ciała młodzieńczym nasieniem.
Drobne szczęki zaciskały się kurczowo, gdy dziewczyny czuły, jak narasta w nich, a tej samej
chwili także w ich młodziutkim kochanku uwięzionym między krągłymi udami, fala przypływu
rozkoszy. Mimo to przyszło mi do głowy, że kiedy tak patrzą z rozczulającym wzruszeniem,
jak ciało jednego z chłopców zagłębia się w ciało drugiego albo jak palec zanurza, się w
pochwę, członek napina się i mozolnie usiłuje przetrzeć sobie drogę i zaspokoić się między ich
własnymi udami, nie tyle chodzi o zmysłowość, co o odkrywanie nowego świata, bliskiego i
olśniewającego, o porozumienie między istotami ludzkimi: jak dwie z nich, lub więcej, mogą
stać się jedną. Dobrze wiedziały, że to, co robiło dwóch chłopców, jeszcze lepiej może robić
mężczyzna z kobietą. Ale teraz nie było już mężczyzn i kobiet. Ja jestem innym, który jest mną,
jesteśmy jedną żyjącą substancją, jednym słowem, jedną wzajemną wymianą.
Ś
wiatło gorących promieni słońca, przesłonięte niekiedy woalem drobnej ulewy,
ochłodziło się teraz podobnie jak trawa. Nigdy już nie miałam odkryć miłości, bowiem została
mi ona już ukazana i ofiarowana, a ja umiałam lub mogłam użyć jej jedynie po to, by pogrążyć
się w jeszcze większej samotności. Stało się tak również za sprawą zmysłów, które trzymały
mnie w napięciu, a teraz, wraz ze schyłkiem dnia, przywracały mnie do rzeczywistości. Byłam
wzburzona, może nieco w inny sposób, ale równie głęboko i równie gwałtownie jak
dziewczęta, kiedy członek ładnego ciemnowłosego chłopca wszedł w odbyt jego przyjaciela.
To wzburzenie zżerało mnie skrycie i w końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać. Dlaczegóż to
ja sama miałabym być jedyną samotną osobą? Czyż nie należałam także, czy nie zostałam
przyswojona, jak jedno ciało przyswaja drugie, przez te dzieci, które w zabawach uczą się
kochać? Czy wraz z niewinnością musimy tracić na zawsze wszelką miłość, każdą zabawę? A
może raczej przeciwnie, miłość i ta zabawa nie są niczym innym jak niewinnością? Kochaj
mnie i pozwól się kochać, bawmy się razem ty i ja, a nigdy nie będę niepotrzebna, nigdy się nie
zestarzeję. Kilku chłopców, nie chcąc spłoszyć świeżego snu, chciałoby się powiedzieć -
rodzaju ostatecznego spełnienia, swoich dwóch wciąż ciasno objętych kolegów, przyszło
położyć się wokół mnie, tuż obok. Z tą samą nabożną i radosną ciekawością muskali moje
piersi albo wzgórek mojego łona, dotykali go przez chwilę wargami, pocierali ukradkowo
językiem słodkie pofałdowanie ciała między wargami mojej szparki. Gdy pod wpływem tych
nieśmiałych pieszczot i na widok innych tulących się do siebie i całujących dzieci mój głód stał
się zbyt dotkliwy, przewróciłam się na bok i przytuliłam jednego z chłopców do moich pleców.
Spostrzegłam, że rozpromienił się ze szczęścia, ponieważ wybrałam właśnie jego. Później już
go nie widziałam. Wyciągnęłam rękę za siebie, poszukałam go, z czystej przyjemności
masowałam go między udami, a kiedy jego młodzieńczy członek przybrał bardziej niż
kiedykolwiek giętką i surową twardość drzewca łuku, wygięłam lędźwie, żeby mocno
rozchylić pośladki, przyłożyłam żołądź do samego środka mojej pupki i z delikatną
stanowczością pociągnęłam za członek, żeby chłopiec zrozumiał. W istocie nie kazał na siebie
długo czekać. Odchylił w tył jędrne ciało i tym samym ruchem wyrzucił w przód, by tak rzec,
całe podbrzusze, pchnął członkiem i wszedł we mnie. Poczułam, że twarz kurczy mi się
przelotnie z bólu, gdy żołądź rozwierała mi odbyt. Lecz dokładnie tak samo jak ten spośród
młodziutkich kochanków, który przyjął w siebie współtowarzysza, gdy tylko członek był już
we mnie, poczułam się cudownie. Byłam już całkiem wilgotna i gotowa w środku w momencie,
gdy mój młody kochanek mnie przebił, a poza tym, w porównaniu z Ra-Hauem, on także był
lekki i miękki jak kwiat. Rozpoczął pierwsze wahadłowe ruchy, pierwsze podrygi należące do
roli mężczyzny, ale powstrzymałam go, zwierając najciaśniej jak potrafiłam pupkę wokół jego
członka, dusząc go, topiąc, by tak rzec, między pośladkami i w głębi brzucha. Prawdę mówiąc,
ś
ciskanie go w ten sposób, unieruchomienie i przytrzymanie w samym środku moich
wnętrzności, podczas gdy wciąż stał na baczność jak mały żołnierz, było do głębi rozkoszne.
Gdy leżałam tak na jednym boku, podczas gdy przyzwyczajona byłam schylać się wpół lub
klęczeć, gdy brano mnie przez pupkę, odniosłam wrażenie, że mogę odczuć w ciepłym,
intymnym wnętrzu mego brzucha, przez całą długość, dotyk cudownej, małej, sztywnej lancy,
jej hardą i elastyczną smukłość. Zaczęłam szczytować bardzo delikatnie, sennym,
rozmarzonym pulsowaniem, zamiast uczucia rozdarcia lub szamotania. Puls rozkoszy, który
tętnił w najgłębszych zakamarkach mojego ciała, wokół dziecięcego członka. Nawet ból, który
nie wygasł w rozciągniętym na siłę odbycie, stawał się czymś bliskim i słodkim. Chłopiec nie
gniewał się, że powstrzymałam jego orgazm. Nie oddając mojej zdobyczy, ani całkowitego
panowania nad nią, niezauważalnie oderwałam bok od ziemi, a mój młodzieńczy kochanek z
własnego odruchu wślizgnął się pode mnie dłonią, potem ramieniem, i objął mnie wpół
pewnym i pełnym ciepła chwytem prawdziwego małego mężczyzny, a w końcu zamknął
władczo dłoń na mojej szparce. Lecz udawałam, że i tego mu zabraniam. Nakryłam jego dłoń
swoją, rozwarłam i rozprostowałam mu palce, aż pojął, że powinien zostawić je całkiem luźno
i miękko, a wówczas posłużyłam się nimi jak małym żywym grzebieniem, by pieścić sobie
łechtaczkę, wargi sromowe, wzgórek i sam przedsionek pochwy. Chłopiec śmiał się przez zęby
z tego pomysłu. Ja zaś wkrótce zaczęłam pojękiwać cichutko i rzęzić z rozkoszy, gdy
szczytowe podniecenie wywołane szczoteczką z ludzkiej ręki scalało się w jedno z tym, które
na nowo rodziło się, jak rodzą się fale, by się toczyć i rozpryskać pomiędzy pośladkami i w
głębi moich trzewi. Dziewczynka, która dała mi lanie, przyszła położyć się koło nas, tuż przede
mną, w towarzystwie przyjaciółki. Próbowały nas naśladować środkami, które posiadały.
Każda wsunęła palec w pupkę drugiej, a wolną ręką rozwierała jej i pieściła - z początku z
pewną ostrożnością, potem coraz bardziej namiętnie - narządy płciowe w taki sposób, że nie
trzeba było dużo czasu, by obie zaczęły jęczeć. Ten widok, ich cienkie, wzburzone głosy, a
także nie mniej żywe i nie mniej cielesne wspomnienie chłosty, którą otrzymałam od takich
właśnie dzieci, wszystko to razem sprawiło, że pękły we mnie ostatnie tamy podniecenia. Mój
zdradziecki mały kochanek skorzystał zresztą z tego, że miałam podzieloną uwagę, odkąd
bawiłam się jego ręką, i znów zaczai poruszać się między moimi pośladkami. Wchodził i
wycofywał się bardzo zręcznie, niezbyt gorączkowo, rozciągając mnie w środku tyle, ile trzeba,
budząc we mnie tyle lęku, ile trzeba w sekundzie, w której już wydawało się, że wyślizgnie się
ze mnie, a wtedy zmieniał kierunek swojego ruchu, tego wyciągania ciała ciałem, i ponownie
zanurzał się w najbardziej wilgotnej i rozedrganej części mojego brzucha.
- Poczekaj na mnie! Poczekaj na mnie! - błagałam.
I rzeczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że mnie zrozumiał. Powstrzymał się aż do
chwili, gdy otępiała, rzucona w otchłań, konwulsyjnie strzyknęłam wewnątrz pochwy i
pomiędzy jego palcami całym strumieniem rozkoszy, podczas gdy dokładnie w tym samym
momencie on wbijał się we mnie po raz ostatni z potężnym, rozdzierającym i rozdartym
spazmem, i spuszczał się młodzieńczym, gorącym nasieniem, co sprawiło, że krzyk wydarł się
nam obojgu.
Czułam się potem taka szczęśliwa. Spałam trochę w ciepłym zapadającym zmierzchu,
podczas gdy dzieci, niestrudzone jak to dzieci, kontynuowały zabawy, śpiewy, tańce. Tego
wieczoru dobrowolnie świadczyłam im wszelkie usługi, jakich tylko mogły zapragnąć.
Wiedziałam, że na początku i mnie usłużono dobrze. Ssałam małe pipki, świeże jeszcze
dzieciństwem, jak prawdziwe łakocie, aż topniały w ustach. Uczyć, podarować coś tym, które
pokazywały mi i ofiarowywały swoje cudowne szparki, pierwsze kobiece wzruszenia -to także
czyniło mnie szczęśliwą. Wargami zebrałam z koniuszków małych członków, jakby
zdziwionych własną twardością, jasny obłok rozkoszy, niezrównany smak mokrego kasztana.
Chętnie nawet wstałam, żeby Ga-Wau i inne dzikusy mogły kochać się ze mną twarzą w twarz,
starannie i z powagą, usiłując utrzymać się na uginających kolanach. Byli naprawdę bardzo
ś
mieszni, bardzo czarujący z tymi swoimi małymi buziami sięgającymi mi zaledwie do
podbródka, z tymi cienkimi, a pomimo to nieproporcjonalnie dużymi członkami, z twardymi
jądrami, a także przez sposób uginania kolan, marszczenia brwi w obawie, że nie trafią tam
gdzie trzeba, prostowania się jednym krótkim ruchem, z ulgą, gdy już zyskali pewność, że
dobrze umieścili się we mnie, że ich członki dobrze wybrały sobie miejsce w naturalnym
schronieniu, jakie dawała moja pochwa. Ale mimo wszystko, nie szydziłam z nich. To przecież
dusza, a nie ciało, jak zwykło się sądzić, ma swój wiek, swój starczy uwiąd, swoje dzieciństwo.
Od czasu do czasu, kiedy moi mali kochankowie z powagą zbryzgali mi kleistą cieczą nasadę
ud, dawałam nurka do sadzawki z innymi chłopcami i dziewczętami. Śmialiśmy się,
chlapaliśmy się wodą. Zadawałam sobie pytanie, co to znaczy być dorosłą. Używać życia i
korzystać z małych przyjemności, wiedząc, że nimi są, a nie wiedząc, że innych nie ma? Ale
jeszcze raz pytam, czy to nie jest właśnie to, co robią dzieci?
Wieczór i noc w pahu były o wiele mniej przyjemne. Świętowano, być może, dla
uczczenia zmiany pory roku albo dla podkreślenia znaczenia początku lub końca jakichś
plemiennych zajęć, połowu, polowania, uprawy ziemi, budowy chaty albo diabli wiedzą czego
jeszcze, i spora liczba mężczyzn starała się rozporządzać moją osobą, jak przedtem
rozporządzały nią dzieci. Lecz właśnie za przyczyną tych ostatnich dzień wydał mi się zbyt
długi. Albo zbyt krótki, jeśli wolicie: w głębi duszy uznałam, że dla mnie jest już następny
dzień. Chciałam jedynie spać, zestarzeć się trochę, żeby wypełnić czymś tę lukę w upływie
czasu i dogonić własne życie.
Nie muszę mówić, że mimo to uległam pierwszym krajowcom, którzy przyszli
wyciągnąć mnie z szałasu albo wręcz kochać się ze mną na miejscu, nie zmuszając mnie,
ż
ebym wstawała. Jednakże, jak już wspomniałam, niewielu kocha się w ten sposób. W każdym
razie przykucają z nogami kobiety pod pachami, aby mężczyźnie łatwiej było wedrzeć się w nią
na całą długość. Tak czy inaczej pierwsi chętni odeszli rozczarowani. Mogłam być już tylko
naczyniem na męskie nasienie, odczłowieczonym i biernym. Również nie muszę chyba
wspominać, że próbowano wszystkich niedorzecznych sposobów, które zazwyczaj stosują,
ażeby wyrwać mnie z tej obojętności. Ubrano mnie dla samej przyjemności ponownego
ś
ciągnięcia mi publicznie majtek, po uprzednim przełożeniu mnie wpół przez kozioł na środku
wioski. Spuszczono mi jedno dodatkowe lanie. Wyszłam z tego z powierzchownie
spuchniętym tyłkiem, ale nie mniej obojętna. Posunięto się nawet do takiego okrucieństwa, że
kazano mnie wychłostać Nawie-Na, i wtedy wyłam z bólu. Lecz jeśli nawet zdołało to
zaspokoić wymagania jednego czy dwóch mężczyzn, dla których byłam bardziej gibka i
gorętsza, a moja pochwa w chwilę potem bardziej rozgorączkowana, to przecież nie mniej
prędko ponownie pogrążałam się w nieomal nieprzezwyciężonej apatii. Wówczas zawołali
Ra-Haua, poradzili się starych kobiet. Jedna z tych czarownic, po rozlicznych naradach,
podreptała do swojej chaty i przyniosła w złączonych dłoniach, jak szczególnie cenny skarb,
dwie kule koloru białego wosku, które kształtem i wielkością przypominały duże jajka.
Pogrążona w niemocy, uśmiechałam się na myśl o głupocie tubylców.
Teraz z pewnością chcą mi wszczepić jądra - mówiłam sobie, z trudem powstrzymując
nerwowy śmiech. Wkrótce już nie było mi do śmiechu. Potworna starucha, powierzywszy swój
skarb jednej z kobiet, szepcąc coś w mroku rozświetlanym tylko przez ogniska, rozebrała mnie
znów do naga, po czym usiadła na jednej z naturalnych ławeczek i przełożyła mnie przez
kolano. Na szczęście staruchy w tym kraju noszą stroje dłuższe i szczelniej zakrywające ciało
niż młode kobiety. Ostatnią rzeczą w świecie, której bym sobie życzyła, było dotknięcie skórą
jej pomiętej skóry. Kiedy tak leżałam, starucha pogłaskała mnie z dość dużą wprawą, muskając
dłonią i końcami palców półkule moich pośladków, potem fałdę pomiędzy nimi, właściwie
okolice odbytu, a wreszcie fałdkę pochwy między udami, a wszystko to tak leciutko, tak
ukradkowo, w niezauważalny sposób zwiększając coraz bardziej nacisk ręki, że mimowolnie
rozluźniłam się i otwarłam. Wówczas, zgodnie z ulubioną taktyką dzikich, dokładnie w chwili
gdy ze zmęczenia, przez zapomnienie lub chwilowe rozprężenie ciała pozwoliłam mojej pupce
rozewrzeć się na oścież, przeklęta starucha szybkim ruchem wzięła z rąk sąsiadki jedno z
owych jajek o konsystencji twardego masła i siłą wcisnęła mi je w kiszkę stolcową. Przyznaję,
ż
e zaskomlałam ze strachu, zaskoczenia i bólu. Na samym początku jajko rozciągnęło mi
przeraźliwie odbyt, później, kiedy weszło już we mnie, jego owalny kształt oraz skurcz
zwieracza sprawiły, że wydawało się wnikać w wąski kanał jelita z oszałamiającą prędkością.
Poczułam, że za chwilę utkwi jak pocisk w najgłębszym miejscu mojego brzucha.
Ponieważ ból złagodniał w tym momencie, znów nie zdając sobie z tego sprawy rozluźniłam
mięśnie. Starucha natychmiast to wykorzystała, by wcisnąć mi między uda drugie jajko.
Podobnie jak pierwsze powędrowało w moim ciele i miałam wrażenie, że zagnieździ się tym
razem w samej macicy. Nie zostawiając mi czasu na krzyki, starucha jednym szarpnięciem
postawiła mnie na nogi. Straciwszy zupełnie głowę, cały czas świadoma tego, że do moich
wnętrzności przylgnęły jakieś dwa paskudztwa, pozbyłam się wszelkiego wstydu i czyniłam
gwałtowne wysiłki, żeby je wydalić, przykucając i prąc, aż zaczęły drżeć mi uda, a skręt kiszek
zdawał się nieunikniony. Oba jajka były jak przyklejone we wnętrzu mojego ciała, jedno do
ś
cianek jelit, drugie do macicy. Skowyczałam ze strachu, a kobiety klaskały w ręce, podczas
gdy oczy mężczyzn jarzyły się z podniecenia. Ponieważ tak zapamiętale usiłowałam przeć i
napinać się ze wszystkich sił, odniosłam wrażenie, że owalne przedmioty we mnie straciły
nieco na twardości, na spoistości, a nawet zmieniły kształt, można by rzec, że stopniały,
przenikając i nasączając stopniowo wnętrze najintymniejszych części mojego ciała. A w miarę
jak topniały, w miarę jak wbrew woli je wchłaniałam wszystkimi porami błon śluzowych, jeśli
można tak to określić, jakiś mroczny płynny ogień zaczął mnie całą przenikać, rozchodzić się
cichcem żyłami po całym ciele wraz z krwią. Moje wysiłki, żeby wydalić, wyrzucić z siebie
ohydne przedmioty wydawały się przyśpieszać tylko to ich rozprzestrzenianie się, tę inwazję.
Teraz już wyłam bez ustanku, a klaskanie w dłonie przerodziło się w gromką burzę. Płynny
ogień, który jak cięcie biczem obiegł cały przybytek mojego ciała, na powrót umiejscowił się i
zagnieździł z uporczywą, doprowadzającą do rozpaczy siłą w mojej pochwie i jelicie.
Przypomniało mi to, jak w dzieciństwie śmiałam się, wykrzywiając buzię z zażenowaniem i
wstrętem, kiedy zdarzyło mi się po raz pierwszy usłyszeć, jak jeden ze służących użył
powiedzonka: mieć ogień w tyłku. Teraz miałam go w swoim. Przysięgłabym, że wszystkie
moje najskrytsze części ciała były szkarłatne od tego oparzenia. Tymczasem ból nie był już tak
nieznośny, ale można by powiedzieć, że przygaszony żar buzował we mnie. Zgrzytałam zębami
i chciałam pobiec szukać wody, trawy, powietrza, nocy, sama nie wiem czego, co złagodziłoby
choćby odrobinę to potworne palenie. Kobiety, śmiejąc się, uwiesiły się u moich ramion, żeby
mnie powstrzymać. Czułam, że dostaję szału. A jednak stara czarownica nie działała w sposób
nie przemyślany. Kiedy wyraźnie zobaczyłam, że nie mogę uciec, moje ciało samo zrozumiało,
w czym znajdzie ulgę. Wyrwawszy się siłą z rąk uwieszonych u moich ramion kobiet,
przylgnęłam całą sobą do pierwszego krajowca, który stał u drzwi mojej chaty. Na szczęście
był nagi i już sam dotyk nagiego mężczyzny przyniósł mi przelotne uspokojenie, obietnicę
uspokojenia. Ale ten nędzny kretyn pod wpływem szoku, a także dlatego że mój obłęd i moja
wściekła szarża wzbudziły w nim szalony, nieopanowany śmiech, oklapnął jak tylko go
dotknęłam. Na to wszystko z wściekłością uwolniłam się ostatecznie od kobiet, które jeszcze
mnie trzymały, i masturbowałam go zapamiętale, a kiedy znowu był w stanie gotowości,
jednym pchnięciem wsadziłam sobie jego członek. Sądzę, iż musiał myśleć, że został
zaatakowany i zgwałcony przez płonący krzak, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Dosłownie
tańczyłam na jego członku, nie troszcząc się zupełnie o to, czy on sam będzie coś ze mną robił,
czy nie. Równocześnie szczerzyłam zęby do Ra-Haua zupełnie jak hiena, zbyt zaaferowana i
nieprzytomna, żeby wymówić jego imię. On jednak zrozumiał, podszedł do mnie i przytulił się
do moich pleców, po czym rozchyliwszy mi wściekle pośladki, jednym płynnym ruchem wdarł
mi się do pupki. Wydawało mi się, że mój odbyt eksploduje, a mimo to nigdy nie byłam tak
bardzo zadowolona i tak bardzo zaspokojona jak wówczas, gdyż jego olbrzymi narząd
rozpychał mi trzewia. Naprawdę było to jak woda dla spragnionego. Bardzo prędko, zbyt
prędko, podrygując na dwóch kutasach, wydusiłam z nich podwójny potok spermy i
opróżniłam jądra do czysta, jak opróżnia się wywrócone na lewą stronę kieszenie. Szczęki
opadły obu pyszałkom, a oczy zrobiły im się całkiem okrągłe. Ogień wciąż mnie palił, odradzał
się samoistnie pod wpływem krótkiego zetknięcia ze spermą. Toteż bezceremonialnie
wyrzuciłam z siebie obydwie bezużyteczne już pały i ponownie rzuciłam się na pierwszego
dostrzeżonego krajowca. Tym razem nie pozwolono mi go zgwałcić. Pochwycono mnie i
rzucono plecami na rodzaj ławeczki, po czym podciągnięto mi nogi pod brodę. Cały czas
dyszałam i rzęziłam, nie tyle z rozkoszy, co z powodu piekielnie palącego żaru. Mężczyźni
zaczęli brać mnie niemal jeden po drugim. Nie było tej nocy nawet mowy o tym, żeby mnie
umyć. Zadaję sobie nawet pytanie, czy wszyscy moi usłużni klienci mieli czas, żeby osiągnąć
orgazm. Jeden wpychał mi kutasa do dziurki najlepiej jak umiał, a ja, pomimo ułożenia ciała,
trzęsłam jego lędźwiami tak gwałtownie, że o mało mu ich nie połamałam. Wciąż zgrzytałam
zębami, niemal toczyłam pianę z ust poza chwilami krótkotrwałego uspokojenia, kiedy całkiem
nowy członek, którego ciepło wydawało mi się nawet orzeźwiające, przecierał sobie drogę do
samego środka moich rozognionych błon śluzowych. Potem, z niecierpliwości, z obłędu, gdy
tylko ta odrobina chłodu zaczynała przemijać, spazmatycznym skurczem wejścia do pochwy
jak nożycami chwytałam członek mężczyzny, żeby wycisnąć z niego calutki sok, a potem go
odrzucić. Inny natychmiast zajmował zwolnione miejsce, a niekiedy już był między moimi
pośladkami, napychając mi kiszkę stolcową. Z pomocą wściekłego rozkołysania bioder oraz
nagłego i równie wściekłego skurczu pupki udawało mi się wyżąć go równie szybko jak jego
kompana. Kobiety musiały nawet usiąść mi na ramionach i dłoniach, żebym nie mogła
potrząsać jądrami tych nędznych debili jak dzwonkiem w momencie, kiedy mnie rżnęli. Za
moim całkowitym przyzwoleniem, jeśli mogę tak to określić, owej nocy udało mi się, jak sądzę,
unicestwić ponad połowę wszystkich będących do dyspozycji mężczyzn plemienia. „Całe
wonności Arabii nie zdołałyby oczyścić tej małej rączki”, cytował czasami mój ojciec. (,,All
the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand." Makbet, V, l, 42-3 ). Rzekoma
dziarskość jakiegokolwiek stada mężczyzn nie zdołałaby znużyć maleńkiej kobiecej szparki.
A jednak byłam wykończona. Czułam się jakby mnie łamano kołem z żelaznymi
prętami. W tej chwili mogli mnie rozerwać na strzępy albo zmusić prawdziwego konia, żeby
mnie pokrył, a i tak nie zdołałabym kiwnąć palcem w swojej obronie. Gwiazdy ponad moją
głową, na niebie, były fałszywymi monetami z paciorków, jakby z potłuczonego szkła, a nawet
wielki, opiekuńczy cień gór w oddali, poza linią drzew i wzgórz, stawał się czysto
konwencjonalnym złudzeniem przestrzennym teatralnej dekoracji. Nie płakałam, oczy miałam
równie suche jak duszę. Jedyną rzeczą we mnie, która pozostała wciąż wilgotna, cielesna,
ż
ywa, było męskie nasienie pomiędzy moimi udami. Wreszcie kobiety zgodziły się mnie umyć,
a kiedy już się za to zabrały, nie szczędziły ani wody, ani roślinnego mydła, ani ziół o
rozmaitych zapachach. Kiedy byłam już czysta, jedna ze staruch - ta sama czy też inna, cóż to
może mieć za znaczenie? rozwarła mi po raz ostatni pośladki i wargi szparki, żeby przyjrzeć się
błonom śluzowym. Badając mnie, burczała pod nosem, musiało zostać jeszcze trochę śladów
stanu zapalnego. Zresztą cały czas miałam tego świadomość, bowiem choć uśmierzony, nie
wygasł całkiem i krążył w gęstwie moich żył jak dalekie żywe srebro. Tyle przedtem
wycierpiałam, byłam tak bezsilna, że nie rozpaczałam już z tego powodu. Było to jedynie małe
szczypanie, głuche drapanie, nie umiejscowione już w pochwie i jelicie, ale rozsiane po całym
ciele. Jednakże starucha wydawała się niezadowolona albo niespokojna. Warknęła jakiś
rozkaz, zwracając się do Ra-Haua. Cały czas leżałam na wznak. Ra-Hau podszedł natychmiast,
odwrócił mnie na brzuch, rozchylił mi pośladki i wszedł całym ciałem we mnie. W ponownym
przypływie lęku i rozpaczy pragnęłam, by nie dziurawił mnie raz jeszcze, doskonale pojmując,
ż
e teraz nie zdołałby już przynieść mi ulgi. Lecz moje pragnienia nie odpowiadały jego
własnym ani też poleceniom staruchy. Ra-Hau, z siłą kolosa, uniósł mi nogi i ułożył je sobie na
szyi, otoczył mnie ramieniem w pasie i wstał, niosąc mnie w ten sposób, z piersiami
przyciśniętymi do jego brzucha, a głową zwisającą w dół. Policzek mój spoczywał na ogromnej
poduszce z jego penisa i jąder, aczkolwiek nie zamierzałam się tym przejmować ani martwić w
najmniejszym stopniu, a przynajmniej nie w tej chwili. Ale Ra-Hau, trzymając twarz
przyciśniętą do moich rozłożonych ud, a pipkę mając w zasięgu warg, zaczai nagle mnie lizać,
szperać we mnie powolnymi, długimi, głębokimi posunięciami języka. Odniosłam wrażenie, że
nic nigdy i nigdzie nie sprawiło mi równej przyjemności. Niekiedy posuwał się do tego, że jego
język myszkował także po delikatnym rozpalonym kraterze mojej pupki. Jednakże
niezrównana pozostała ta oszałamiająco słodka chwila, kiedy zajął się moją szparką, pocierał
ją, zanurzał się krok za krokiem w pochwę, zgłębiał ją z tą nieubłaganą, a zarazem przepyszną
natarczywością. Ra-Hau wysysał ze mnie gorączkę jak papistowscy księża wypędzają demona.
I pomyślałam także o jednej z tych monumentalnych, sympatycznych i cierpliwych krów u nas
w Anglii, kiedy obmywa świeżo narodzone cielę albo liże z niepohamowaną i mądrą
chciwością bryłki soli. Ra-Hau tak samo przetrząsał swoim wielkim językiem moje ciało i nie
wyciągał go ani nie postawił mnie na nogi dopóty, dopóki nie oczyścił mnie z wszystkiego
tego, co je rozpaliło i co spopieliło moją duszę. Rozpłakałam się. Jacyś mężczyźni, jakieś
kobiety, nawet dzieci tańczyły wokół ognisk. Dwie albo trzy młode dziewczęta wzięły mnie za
ręce i odprowadziły do szałasu. Moje łzy zmieniły się w niepowstrzymany szloch, gdy tylko
przekroczyłam próg, a dziewczęta chciały zostawić mnie samą. Najbliżej mnie stała Ta-Lila.
Jej oczy, nie wiem dlaczego, także zaszły mgłą. Zarzuciłam jej ramiona na szyję i przytuliłam
się.
- Nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj mnie - prosiłam ją, łkając.
Jakimś cudem, jak mi się wówczas wydawało, oddała mi uścisk. Jej współtowarzyszki
wyszły. Ta-Lila zaczęła rozsupływać lnianą tkaninę, którą była opasana, i kiedy była już tak
samo naga jak ja, wyciągnęłyśmy się na łóżku. Zanim zasnęłam, dość długą chwilę płakałam w
jej ramionach, z twarzą ukrytą na jej piersiach.
* * *
Zaraz po przybyciu do pahu zadawałam sobie częstokroć pytanie, jak to się dzieje, że
kobiety nie są zazdrosne. Bez względu na to, jaki jest stopień ich zezwierzęcenia, mówiłam
sobie, muszą doskonale widzieć, że tego, co biorę od ich mężczyzn, lub tego, co oni mi dają,
rozkoszy, czasu, spermy, wzruszeń - jeśli wolicie - musi braknąć dla nich. Czyżby zatem lanie,
które ta czy inna czasami mi sprawiała, dawana mi na siłę lewatywa, a ogólnie biorąc nędzne
widowisko, jakie uczyniono z mego upodlenia były dla nich wystarczającą rekompensatą?
Inaczej mówiąc, czy wystarczało im, że uważały mnie za rodzaj prostytutki, aby nie boleć nad
swoim odsunięciem? Czy upokorzenie dzielone z innymi, ogarniające wszystkich i dla
wszystkich jednakowe pozwala istocie upokorzonej odzyskać pogodę ducha i szacunek dla
samego siebie?
Najwidoczniej nie znałam tubylców, przede wszystkim kobiet, bo mężczyźni
przynajmniej kontaktowali się ze mną inaczej niż za pomocą rurki od lewatywy. Nie
wiedziałam nic o ich pojęciu czasu, przyjemności czy wreszcie o ich poczuciu godności.
Sposób jednak, w jaki zachowują się wobec swoich towarzyszy życia, w jaki ich
traktują, prawdę mówiąc, mógł naprowadzić mnie na właściwy trop. Opowiadałam już, że i
publicznie, i prywatnie obchodziły się ze mną tak, jak w Anglii nie ośmielono by się odnosić do
dziecka, a nawet chyba do zwierzęcia. Upokorzenie sięgało głębiej i nie dotyczyło jedynie
urazów naskórka czy pogwałconej intymności. Lecz z czasem musiałam przyznać, że nie tylko
wobec mnie krajowcy, a szczególnie już kobiety pozwalały sobie na podobne szaleństwa.
Widziałam na przykład bardzo młodą kobietę, której mąż albo kochanek - o ile mogłam to
ocenić na pierwszy rzut oka - odmówił usług czy też kazał się prosić ze zbytnią arogancją, na co
ta prędziutko ściągnęła uparciuchowi przepaskę, przełożyła go przez kolano i wlepiła mu
grzmiące lanie, jakie kiedyś sprawiono i mnie. Mężczyzna, wspomniany mąż czy kochanek,
był od niej sześć lub siedem lat starszy i trudno byłoby go nazwać wątłym. Miał te same
pysznie barczyste plecy, tę samą potężnie wysklepioną klatkę piersiową wyrobioną od
strzelania z łuku i rzucania oszczepem, co większość pozostałych dzikich. A jednak, podobnie
jak mały Ga-Wau karcony przez koleżanki, nie podjął najmniejszej próby obrony albo protestu,
jakkolwiek rzucał wokół przez otwór wejściowy szałasu mocno zakłopotane spojrzenia przez
cały czas, kiedy rozwścieczona młoda kobieta rozbierała go do naga, a potem tłukła. W istocie
bardzo szybko się pogodzili. Kiedy pozwoliła mu wstać, jego członek, dokładnie tak samo jak u
małego Ga-Waua, był równie twardy jak drewniana pałka, i zdążyłam jeszcze zobaczyć, że
młoda kobieta pośpiesznie zdejmowała własną przepaskę, żeby jak najlepiej skorzystać z tej
dyspozycji leniwego współmałżonka. Być może zresztą jednym z motywów albo nawet
głównym celem lania było właśnie osiągnięcie tej dyspozycji. Niemniej pozostaje faktem, iż
młoda małżonka albo młoda kochanka wpadła w gniew i rozdrażniona postanowiła go na
miejscu wyładować kosztem tyłka swojego pana i władcy - ten podwójny tytuł przysługiwałby
mu przynajmniej zgodnie z naszymi angielskimi, cywilizowanymi pojęciami - i że wreszcie
rzeczony pan i władca poddał się jak gdyby nigdy nic upokarzającej i dotkliwej karze. Jestem
całkiem pewna, że dzięki temu tylko lepiej dogodził swojej małej żonce. A także jestem
całkiem pewna, że ta mała przystawka do głównego dania nie pozwoliła mu na idiotyczne
chełpienie się swoim wyczynem, czego zaraz potem nie omieszkałby robić przeciętny angielski
mąż lub kochanek. Wreszcie, by zakończyć temat, było równie możliwe, że w stosownym
przypadku atletyczny krajowiec sam stłukłby tyłek żoneczce. Lecz wówczas nie czułaby się
bardziej upokorzona z tego powodu niż on, a w każdym razie nie miałaby ku temu więcej
powodów niż on, by chlubić się hojnością natury, która wyposażyła go tak obficie w bicepsy
albo w przydatek w postaci członka!
Wydaje mi się teraz oczywiste, że ta mała scenka podpatrzona w trakcie przechadzek po
pahu powinna wystarczyć za wyjaśnienie. Lecz wówczas byłam jeszcze zbyt przesiąknięta
naszymi pojęciami, a nade wszystko naszą hierarchią wartości. A to one w pierwszym rzędzie
składają się na całość naszych emocji i uczuć. Dopiero w parę dni później, to znaczy po tym, jak
ujrzałam małą dzikuskę tak ślicznie chłoszczącą męża, odkryłam chatę kobiet. Była dokładnym
odpowiednikiem innej wielkiej chaty, gdzie przebywali mężczyźni, gdy chcieli pozostać we
własnym gronie. Odniosłam wrażenie, że tylko różnica polegała na tym, iż wśród mężczyzn
jedynie nieżonaci korzystali z tego wspólnego szałasu, podczas gdy do kobiecego domu
przychodziły zarówno mężatki lub kobiety mające kochanka, jak i wdowy - te w wieku
odpowiednim do ponownego zamążpójścia, i te starsze - panny i dziewice. Nie wiem, czy dużo
rozmawiano o kobietach w domu mężczyzn. Bez wątpienia tak. Przecież nie można przez cały
czas mówić o połowach i polowaniu. Natomiast w szałasie kobiet niemal nigdy nie padało nic
na temat panów. Wydawało się nawet, że przychodziły tam, że tak powiem, specjalnie po to,
ż
eby o nich nie rozmawiać. Tak jakby świat kobiet mieścił w sobie i dzięki sobie, dzięki
samemu swojemu istnieniu, cały świat mężczyzn, podczas gdy świat mężczyzn nękany był
nieustanną koniecznością wykazywania i usprawiedliwiania połowami i polowaniem, wojną i
seksem swego cząstkowego istnienia, w oczach świata całkowitego, ostatecznego, absolutnego,
którego realność pozornie potwierdzał. Toteż mężczyźni toczą wojny, łowią ryby, polują,
podejmują wysiłki, by zdobyć albo zniszczyć miłość, podczas gdy kobiety żyją i korzystają ze
ś
wiata.
Jeśli ta czy inna w wielkim domu kobiet poczuła się nagle znużona nadmiarem
kobiecości, uważała za zbędne o tym mówić i po prostu wychodziła i znajdowała sobie męża,
kochanka albo pierwszego napotkanego mężczyznę, choćby nawet był on mężem lub
kochankiem innej, o ile mogłam zauważyć. Wolno jej było położyć się obok swojego
wybranego w jednym z pomniejszych szałasów, rozgrzać się przy nim albo jego rozgrzać, co w
sumie wychodzi na jedno, a także, jak już mówiłam, podniecić go bezceremonialnie, jeśli
przypadkiem dawał się prosić. Kobiety między sobą nieomal nigdy nie spierały się o
mężczyznę, chociaż było ich więcej, a może właśnie dlatego. On kochał się z tobą wczoraj, ja
dzisiaj spiorę mu tyłek, a jutro będzie się kochał ze mną, a ponadto zazdrość odczuwa jedynie
ten, kto czuje się niedowartościowany. Później, kiedy chcąc nie chcąc nauczyłam się kilku słów
w języku Maorysów, usiłowałam wytłumaczyć jednej z dzikusek, czym są, przynajmniej dla
nas, takie uczucia jak rywalizacja, zazdrość, konkurencja. A ona tylko wzruszyła nagimi
ramionami i powiedziała:
- Ale dlaczego? Mężczyźni są naszymi braćmi.
- A czy wy jesteście ich siostrami? - spytałam, rozdrażniona odpowiedzią.
To przypuszczenie rozśmieszyło ją, wyraz jej oczu miał w sobie coś z rozbawionej
wyższości:
- Oczywiście, że nie, siostrami jesteśmy tylko dla siebie!
Teraz i ja się roześmiałam. Dla istoty cywilizowanej zawsze jest coś niezrozumiałego w
jasnych słowach barbarzyńców. A jednak obecnie wydaje mi się, że widzę jasno, co chciała
wyrazić młoda kobieta. I ona, i ja, pomimo wszelkich różnic, byłyśmy z tej samej krwi, z tej
samej gliny. Mężczyźni są jedynie jakąś odmienną ludzką rasą.
Po owej nocy zatem, kiedy błagałam Ta-Lilę, żeby nie zostawiała mnie samej, i kiedy
zasnęłam w jej ramionach, ja również coraz częściej udawałam się do domu kobiet. Nawet w
ciągu dnia rzadko kiedy bywał całkiem pusty. Zaraz po przekroczeniu progu rozbierałam się do
naga. Inne kobiety były tak samo nagie jak ja. Żyłyśmy razem, spałyśmy, bawiłyśmy się i
kochały w cudowny sposób. I ta miłość również nie starała się rywalizować, konkurować z
miłością, którą uprawiałyśmy z mężczyznami albo odczuwały do nich. Nawet nie przyszło nam
to do głowy. To była inna miłość. Lub jeśli ktoś woli, inny jej sposób, inne jej zastosowanie,
inna realizacja, bowiem miłość jest tylko jedna. Zresztą wszystkie ciała są pokrewne, są ciałami
braci i sióstr.
Nawa-Na, co do której nigdy dobrze nie wiedziałam, czy to zaślepienie lub rozwiązłe
nawyki niepostrzeżenie uczyniły ją okrutną, czy też wrodzona skłonność do pewnego
okrucieństwa kazała jej od niepamiętnych czasów oddawać się ochoczo wszelkim rozwiązłym
praktykom, przebywała niemal zawsze w domu kobiet, ilekroć tam wchodziłam. Jej jasny
uśmiech, nieco zimny i zagadkowy, jej czarne błyszczące oczy fascynowały mnie i przyciągały
jak magnes. Dosyć często, jeszcze zanim przyszłam, zdążyła już rozzłościć inne młode kobiety
albo dokuczyć im, i postanawiano, raczej gwoli rozrywki, wymierzyć jej karę. Coś w rodzaju
wielkiego, niskiego łoża albo gigantycznego tapczanu zajmowało cały kąt szałasu, od jednej
ś
ciany do drugiej. To był nasz teren gry, poobiedniej drzemki, pieszczot, leniuchowania. W
jednym rogu tego łoża rozpostarto Nawę-Na i przywiązano za przeguby i kostki u nóg do
krawędzi, żeby nie mogła zewrzeć ud, i wciśnięto jej do pochwy ogromnego banana. Zbyt
długi, żeby wejść w całości, owoc sterczał jej dziwacznie między nogami na dobrą jedną trzecią
długości, unosząc ku górze fałdy szparki. Nawa-Na nawet nie próbowała wyrzucić z siebie tej
karykatury członka, zachowywała się teraz całkiem grzecznie, a w każdym razie leżała
nieruchomo. Chwilami jej macica drgała i falowała pod zwartą, atłasową skórą na brzuchu, a jej
oczy rzucały nagłe połyski jak karbunkuły. Nie znikał z jej twarzy jednak uśmiech małej
barbarzyńskiej dziewicy, pogardliwy, a zarazem ciepły. Nienawidziłam jej, a równocześnie
była mi droga, a może pożądałam jej i jej urzekającego brzucha, rozpartego jak mały złocisty
bębenek okropnym owocem. Rozwiązywałam jej pęta. Nawa-Na nie cieszyła się z tego ani nie
okazywała mi oznak wdzięczności. Jak tylko czuła, że jest wolna, odwracała mnie samą na
brzuch, siadała okrakiem na moich udach i bez chwili wahania drapała mnie albo szczypała,
biła po tyłku albo wpychała do pupki jakiegoś idiotycznego banana. A czasami, jeśli akurat taki
pomysł przyszedł jej do głowy, kładła się za mną, każąc mi wciąż leżeć w jej zdaje się ulubionej
pozycji na brzuchu, wtulała twarz pomiędzy moje uda i ssała mi szczelinę szparki i pochwy tak
długo, aż traciłam prawie przytomność. Dosłownie pożerała soki mojej rozkoszy. Na szczęście
inne młode kobiety, w pełni szanując wolność Nawy-Na, bowiem tubylcy - jak już mówiłam
nie mają zwyczaju wywierać na nikim presji, chyba, że byłoby to w zabawie, pośpiesznie
uwalniały mnie od niej dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja uprzednio uwalniałam ją samą z
ich komicznie mściwych rąk. Atmosfera domu była przede wszystkim pełna zaufania, ciepła i
gorących uczuć zarazem, czyli dokładnie taka, jaka powinna panować wśród ludzi, którzy nie
uciskają się wzajemnie i których świat, czy też społeczeństwo, system zewnętrzny również nie
tłamsi. Można by jeszcze dodać, że wewnątrz domu młode kobiety były samowystarczające i
cieszyły się tą samowystarczalnością niezależnie od tego wszystkiego, czego pożądałyby i
szukały na zewnątrz.
Byłyśmy nawzajem dla siebie kochankami, każda z nas dla każdej i, jeśli mogę tak się
wyrazić, wszystkie razem. To właśnie ta wspólnota dawała każdej z nas niezależność,
niepowtarzalność. Kochanek nie jest tylko tą osobą, która rozwiera nam uda, jest kimś, kto
wypełnia dla nas lukę w świecie. Na świat zaś patrzyłyśmy z wnętrza domu z wielką czułością,
bez najmniejszego śladu obawy czy goryczy. Kobiety są w rzeczywistości czułe dla kobiet
dopóty, dopóki nie pojawi się mężczyzna ze swoimi niepokojami i obsesyjną myślą zażądania,
dla siebie lwiej części, jakby obawiał się, że inaczej będzie tylko jagnięciem.
Kochałyśmy się bez pośpiechu, gdyż prawdą jest, że miłość rozsadza czas, a w każdym
razie nasze ludzkie wyobrażenie o czasie. Splecione ciała, serce przy sercu, wzruszone, że biją
tym samym rytmem. Bez pośpiechu i trosk obejmowałyśmy się po kilka naraz, a czas był
jedynie ciepłym, powolnym biciem naszych serc. Odkryłam wówczas delikatną i cudowną
rozkosz, jaką daje nagość kobiety przytulona do mojej własnej nagości. Tubylcy, to również już
mówiłam, nie wymieniają pocałunków w dosłownym sensie. Lecz całe ciało bierze się i daje,
pieści i jest pieszczone przez całe ciało. Aż nadto oczywiste staje się, że ciało ma jakąś duszę.
Pod warunkiem, że ma się trochę cierpliwości - czego nigdy nie nauczyła się i nie zrozumiała
Nawa-Na, choć często jej to zarzucano - można zacząć odczuwać w tych uściskach oddech
trzymanej w ramionach przyjaciółki, rysunek i kształt jej warg, ich smak. Nigdy oddech,
choćby najczystszy, nie przypomina innego oddechu. Dostrzegałam miękkość lub jędrność
piersi przytulonych do moich piersi, ich krągłość lub szpiczastość, ich koniuszki, moje, jej,
które troszeczkę się spłaszczają, jakby pragnęły, by w nie wniknąć, troszeczkę się podnoszą,
sztywnieją, jak mikroskopijne gryzonie, które spotkawszy się naprzeciw, pocierają się
nawzajem pyszczkami. Dostrzegałam pyszny ciężar, lekką wklęsłość albo delikatne
nabrzmienie kobiecego brzucha opartego o mój brzuch. Naprawdę rozkosznie ciążyły na sobie.
Bez żadnego pośpiechu podawałam do przodu biodra, wyginałam lędźwie, aby nasze szparki
mogły się zetknąć. Jasną rzeczą jest, że teraz już nie nienawidzę miłości mężczyzn. Ale
twierdzę, że prawdziwie ludzie kochają się ze sobą tam, kiedy niewyobrażalnie wrażliwa
szparka kobiety dotyka szparki innej kobiety, gdy kielichy warg otwierają się, napierają na
siebie, rozchylają się, szukają w swoich wnętrzach płatków, pręcika, owocni. Tak, trzeba po
prostu być cierpliwą. Nagie łona pocierają się pieszczotliwie jak policzek o policzek i w tym
pocałunku kobiecych szparek jest jakieś niewidoczne wnikanie, zdecydowane i bardzo
głębokie, bez rozczarowań ni okrucieństwa, które przeciąga się aż po duszę. Nauczyłam się
rozpoznawać krągłość pośladków, które są najbardziej mięsistym i najczystszym ciałem na
ś
wiecie, twarde, połyskliwe migdały kolan - pestki tego miąższu, subtelność kostek u nóg,
dziwny, siostrzany dotyk stóp, które są jak niewidome ręce.
I kiedy tak ściskałam mą przyjaciółkę w ramionach, a ona mnie obejmowała, inna
kobieta, której byłam przyjaciółką, przytulona całym ciałem do moich pleców, brała mnie w
ramiona. Jej całe ciało także czułam, lecz pojmowałam je inaczej. Ciepły oddech na moim
karku i za uchem, które przygryzała czasami lub po prostu trzymała długą chwilę wargami.
Piersi bez słowa skargi zgniecione na moich łopatkach, tam gdzie mężczyźnie nigdy nie
przyszłoby do głowy pieścić kobietę, jakby nie było tam nic interesującego dla niego.
Naprawdę przepyszna nabrzmiałość brzucha muskająca i wypełniająca zagłębienie moich
lędźwi. Wzgórek łona i szparka, które trącały mój tyłeczek, pragnąc jak trykające koźlątko
rozbić go, by się weń zanurzyć. Była taka gra, którą uwielbiałam. Odprężałam się, rozluźniałam
do granic możliwości w taki sposób, żeby mój zad stracił elastyczną krągłość i otwarł się. W ten
sposób szparka przytulonej do moich pleców przyjaciółki pieściła mi dokładnie sam otwór
pupki. Samo jądro nagości przy samym jądrze nagości. Przeszywał mnie dreszcz rozkoszy.
Potem, kiedy uznawałam, że dosyć pieszczot było mi danych, nieustępliwie zamykałam
delikatne pośladki na wargach sromowych mojej przyjaciółki, na jej szparce, przyszczypując je
nader delikatnie i biorąc w niewolę. Ale ona nie próbowała ucieczki, przeciwnie, przyciskała
jeszcze bardziej swoją pipkę do mnie, we mnie. Na przemian rozwierałam i zaciskałam na niej
pośladki. A wtedy jej oddech stawał się coraz szybszy, gorączkowy. Ja także
przyszczypywałam pełne wargi jej szparki coraz szybciej, z rosnącą natarczywością. Moja
przyjaciółka dyszała, wydarłam z niej cichy okrzyk, małą melodyjną skargę, a potem sprężystą
konwulsję w chwili, kiedy osiągała świt rozkoszy, kiedy szczytowała głęboko schowana w
ciepłej ciasnocie między moimi pośladkami, a ja czułam albo zdawało mi się, że czułam
poprzez leciutko podrażnione błony śluzowe w pupce ukradkowe zwilgotnienie, łagodne i
wonne soki jej najskrytszego miejsca na ciele. Ponadto jej orgazm doprowadzał i mnie do
orgazmu, jęczałam, i teraz moja przyjaciółka szukała na mojej szparce swoją szparką tej samej
rozkoszy, którą teraz już mogłam jej dać, bo właśnie przed chwilą zrodziła się we mnie w
zamian za tę, którą otrzymałam.
Zdarzało się, że szczytowałyśmy bardziej brutalnie. Zużyłyśmy pierwsze pokłady
czułości w chwilach, które nam się nadarzały, które do nas należały, i szukałyśmy innych. Tak
już jest, że pragnie się zawsze iść naprzód, dalej, w istotę, którą się kocha, i to nieustanne
przekraczanie, zawsze wychodzące poza samego siebie, właśnie stanowi miłość. Kładłyśmy się
na sobie odwrotnie zwrócone. Wtedy, niby mleko zapomnienia, ssałam długo i chciwie, ile
tylko mogłam zamarzyć, szparkę mojej przyjaciółki pomiędzy jej rozchylonymi udami, a ona
równocześnie ssała moją. Drążyłam i penetrowałam językiem jej pochwę, a ona zgłębiała moją.
Spijałam jej ciało, jej likwor, jej kobiecą rozkosz, a ona piła moją. Nasze smaki, nasze gusty,
nasze wonie odurzały nas i upijały. Sądzę, że kobieta jest samym źródłem świata. Z niej
wytryska życie i sen, wszelka pamięć i wszelkie zapomnienie.
Kiedy chwilowo wyczerpałyśmy to źródło, biłyśmy się. Trzeba, żeby kobiety także
wojowały, podobnie jak uprawiają miłość, by mężczyznom, tak bardzo zazdrosnym i dumnym
z tego, że zachowują przywilej kierowania się złą wolą, przynieść trochę pokoju. Znęcałyśmy
się nad sobą, zaśmiewając się jak dzieci, jakbyśmy odprawiały egzorcyzmy. Rzucałyśmy się
gromadnie na jedną i nieomal zadławiałyśmy naszą ofiarę, faszerując ją między udami i
pośladkami długim złotoróżowym bananem albo innym owocem, rodzajem ostro
zakrzywionego strąka o skórzastej, czarnej powierzchni, podobnego do znanych w Europie
chlebków świętojańskich. Nawa-Na, dla przekory, z wyzwaniem w oczach odmawiała udziału
w walkach. Umyślnie wybierała najogromniejszy strąk, i rozchyliwszy sobie szeroko pośladki i
pipkę, z prowokującym uśmiechem wkładała go w siebie, masturbowała się nim z
namaszczeniem, uprawiała miłość - jeżeli można tak to określić - sama ze sobą przy pomocy
owocu, oczy stawały jej w słup, wykrzywiała i przygryzała wargi w udawanym orgazmie.
Prędzej czy później któraś z kobiet dopadała jej i spuszczała lanie. Wtedy przez kilka sekund
płakała, a potem ze szkarłatnymi od klapsów pośladkami szczytowała nieco delikatniej, jej
wszystkie mięśnie wiotczały i miękły, a ona, okazując nieśmiałość równie fałszywą jak jej
napady gniewu, żebrała o prawo possania piersi lub szparki którejś z nas. Zawsze pragnęłam,
ż
eby to mnie wybrała. Uwielbiałam to zresztą. Niekiedy sama wybierałam ją siłą, z czego
ś
miała się z całego serca. Niekiedy także cała chmara kobiet toczyła prawdziwą wojnę, wojnę
wewnętrzną raczej niż domową, bo w bardzo mało domowej atmosferze, w której każda z nas
szczypała, gryzła, drapała pazurami gdzie popadło, nie zapominając przy tym pieścić i całować
wszystkiego, co się nadarzyło. Zaśmiewałyśmy się z naszych zmierzwionych i najeżonych
włosów, z zadyszki, ze śladów zadrapań na złotym aksamicie tyłeczka albo na delikatnym jak u
grzybka, intymnym i wilgotnym miąższu łona lub szparki.
Dla mnie najpowabniejszy widok stanowiły dwie przyjaciółki, które niezwykle
pieczołowicie i ostrożnie przylgnęły do siebie, z uśmiechem płynącym z głębi duszy w oczach,
wsuwając sobie równocześnie ten sam owoc. Można by o nich powiedzieć, że rzeczywiście
uprawiały miłość. Jedna z kochanek, leżąc na boku, brała nieskończenie długi, zakrzywiony
owoc i wciskała sobie go niemal do połowy długości między uda, do pochwy. Często uśmiech
znikał na chwilę z jej twarzy, a krople potu perliły jej się na wargach i skroniach. Ale wkrótce
przychodziła rekompensata. Druga z kochanek, także ułożona na boku, twarzą do przyjaciółki,
wślizgiwała do swojej pochwy pozostałą połowę owocu, nie wyciągając tej, która tkwiła w
ciele pierwszej. W ten sposób obie przyjaciółki zespalały się ze sobą. Tak połączone, były ze
sobą szczęśliwe przez długie minuty pozbawione brzemienia, imienia i kresu. Każde
poruszenie, choćby niedostrzegalne jednej z kobiet, było natychmiast odczuwane przez drugą,
w brzuchu, a nawet w łonie. Zabawiały się tak nieznużenie, by rozkoszować się bez znużenia
tymi ruchami w najintymniejszych niuansach, przysuwając się ledwie odrobinę lub tyleż
cofając, kołysząc powściągliwie biodrami, udając, że chcą wypchnąć z siebie łączący je owoc
albo przeciwnie, wchłonąć go w siebie cały. Kiedy indziej znowu bawiły się odwrócone
plecami do siebie. Jedna wpychała sobie połówkę owocu między pośladki, do pupki, a jej
przyjaciółce, po kilku próbach, udawało się wcisnąć sobie po omacku drugą połowę do swojej.
Kiedy zwracały się ku sobie twarzami, zdarzało im się płakać ze wzruszenia, z oszołomienia, ze
zbyt intensywnej rozkoszy. Kiedy były odwrócone do siebie plecami, nie płakały, być może
dlatego, że ich oczy nie spotykały się, a słodycz serca i duszy zawarta jest w spojrzeniu. Lecz w
takich chwilach orgazm, ukradkowo pomieszany z bólem, niekiedy przeradzał się w krzyk. A
my, pozostałe kobiety, które słuchałyśmy ich, przyglądałyśmy się im, odczuwałyśmy czasami
zazdrość.
Słońce
wyblakło
przesłonięte
niebieskawą
szaro
popielatą
mżawką,
tak
charakterystyczną dla tych wysp. Wieczór był tuż za progiem. Na zewnątrz zapachy, kolory,
wszystko wokół szałasu wyostrzało się po raz ostatni, zanim wstąpiło w noc poprzedzane
ociężałym korowodem roślinności, karawaną wzgórz. We wnętrzu domu również panowała
dzika woń kobiety. Naszej rozkoszy, naszego ciepła, naszego szczęścia. Coraz rzadziej miałam
ochotę wracać sama do mojego szałasu. Pozostawałam w wielkim domu z tymi spośród
młodych kobiet, które tego wieczoru nie troszczyły się o żadnego mężczyznę. Obejmowałyśmy
się, by w ten sposób spędzić noc. Nietoperze przelatywały tam i z powrotem przed wejściem do
chaty jak welurowa kotara poruszona wiatrem. Busz oddychał z ogromną, pełną spokoju
potęgą, jakiś ptak ćwierkał, zanim schował głowę pod skrzydło. Materac z listowia po
zapadnięciu zmroku wydzielał mocniejszą woń, jakby był żywą istotą. Było nam dobrze.
Wielkie nocne listowie przynosiło błogość.
* * *
Ponowne pojawienie się Franka spadło, w każdym razie na mnie, jak grom z jasnego
nieba. Przypominam sobie, że tamtego dnia byłam niedysponowana. Dlaczego o tym nie
wspomnieć, skoro umieściłam w tym pamiętniku pełno szczegółów nie nadających się do
wyznania? Czułam, że mam trochę gorączki, głowa mi ciążyła, huczało mi w skroniach, ciało
miałam jak nie swoje, a świat jawił mi się w czarnych barwach, jako coś wysoce
nieprzyjemnego, i nastrój miałam skłonny do okrucieństwa, podczas gdy w każdym innym
momencie, jak już chyba zauważyłam, nienawidzę sprawiać cierpień jeszcze bardziej, niż
samej cierpieć.
W nocy, z powodu mojego idiotycznego stanu, spałam w szałasie sama. Sama również
umyłam się, dziękując za pomoc kobiet, oraz ubrałam z angielska z wyrafinowaną starannością,
nie zapominając nawet o pończochach i bucikach, mimo że moje stopy niepostrzeżenie zaczęły
odwykać od obuwia.
Słońce płonęło oślepiająco, co wzmogło mój zły nastrój. Kiedy postanowiłam wyjść,
natychmiast zobaczyłam, że większość mężczyzn opuściła wioskę.
- Bardzo dobrze! O wiele lepiej! - rzekłam do siebie ponurym i skwaszonym tonem.
Kobiece towarzystwo pociągało mnie nie bardziej niż męskie, a wciąż na nowo
okazywane zdumienie dzieci na widok mojej toalety nie wywołało na mojej twarzy uśmiechu.
Spacerowałam trochę, odczuwając jedynie wzgardę na widok wszystkich zabaw i rozlicznych
zajęć. Zresztą niewiele się bawiono. Wydawało mi się, że czuję, że przeczuwam jakieś
wyczekiwanie i zdenerwowanie albo rodzaj lęku, już nie tylko we mnie, ale wokół mnie,
rozsianego po całej wiosce. Gardziłam nim jak całą resztą. Nie podziękowałam kobietom, które
w chwilę później przyniosły mi coś do jedzenia, a zresztą jedynie skubnęłam z tego czy innego
dania. Przede wszystkim piłam sporo świeżej wody, co pozwalało mi złościć się na siebie jak
nigdy, kiedy nadmiar płynu zmuszał mnie do wyjścia z domu. A przecież cierpiałam jeszcze z
powodu innej małej dolegliwości, nie mniej idiotycznej, a przy tym - jak się wydaje - bardzo
kobiecej, i przez chwilę marzyłam, żeby poprosić Ta-Lilę albo Nawę-Na o zrobienie mi
płukanki, która pozwoliłaby mi się od niej uwolnić. Ale zdecydowanie odstręczała mnie myśl o
tym, że będą mnie dotykać, czy choćby oglądać w stanie i usposobieniu, w jakich się
znajdowałam.
Podczas poobiedniej drzemki pogrążyłam się w jakimś otępieniu, w jakimś sennym
ogłupieniu. Wyrwały mnie z niego dalekie, ale wyraźne i głośne strzały. Usłyszałam też, że
dzieci i kobiety krzyczą, nawołują się, dopytują o coś. Słońce, które przesiewało się przez
listowie, wydawało mi się okrutnie oślepiające i nie mogłam znieść myśli o ponownym
opuszczeniu, choćby tylko na parę sekund, bezpiecznego schronienia w moim szałasie. Znów
zasnęłam albo przynajmniej starałam się zasnąć. A jednak strzały powinny mnie zaniepokoić.
W owych czasach tubylcy nie posiadali jeszcze ani strzelb, ani karabinów. Upłynęła może
godzina i hałasy powróciły, doszedł do mnie ogromny zgiełk, wycia, tupot nóg, śpiewy,
nawoływania, śmiechy. Mężczyźni wracali do pahu. Wstałam tym razem i ruszyłam, żeby
sprawdzić, co takiego spowodowało ten cały tumult na progu mojej chaty. Wtedy ujrzałam
Franka. Zdumiało mnie niesłychanie to, że w gorączce rozpoznałam go natychmiast. Niesiono
go tak, jak widziałam, kartkując książkę z obrazkami, że Murzyni noszą upolowaną zdobycz, a
czasami jeńców. Nogi i ręce przywiązane miał do długiej żerdzi, którą Ra-Hau i jeszcze jeden
krajowiec, sześć czy siedem stóp za nim, nieśli na ramionach. Frank zachował biały kubrak
kawalerzysty, ale stracił swój kask i buty, a cały przód munduru upstrzony miał czerwonymi
plamami krwi i osmalony na czarno od prochu.
- Nie żyje - powiedziałam sobie natychmiast.
Nie doświadczałam przy tym jakichś szczególnych wzruszeń. Ten martwy żołnierz
przybywał z krain zbyt odległych albo to ja wracałam ze zbyt daleka. Kiedy dwa marzenia
spotykają się niespodzianie i zderzają, rozpryskują się o siebie. Zaraz potem uświadomiłam
sobie, że gdyby Frank nie żył, nie zadawano by sobie tyle trudu z jego wiązaniem i noszeniem.
Maorysi, którzy nie bardzo lubią pracować, jeszcze mniej lubią nie tyle śmierć, bo ta jest
jedynie pewnym przypadkiem albo odmianą życia, ile samych zmarłych. Zwłoki znikają nagle,
połknięte przez ciemności wokół pahu. Przypuszczam, że zajmują się tym stare kobiety i jacyś
trudni do ustalenia grabarze. Owego dnia zauważyłam, że podczas gdy dzieci skaczą, śmieją się
i klaszczą w dłonie, zasypując biednego Franka niezliczonymi pytaniami, dorośli, a nade
wszystko mężczyźni, zerkają w moją stronę z nie skrywaną ciekawością. Być może rozpoznali
w swoim jeńcu mojego męża, ale raczej nie sądzę. Dla nich, podobnie jak dla nas Murzyni,
wszyscy biali są do siebie trochę podobni. Jest bardziej prawdopodobne, że widzieli w nim po
prostu Europejczyka i nic więcej, lecz to samo w sobie wystarczało, żeby pobudzić ich
ciekawość, ponieważ ja także byłam dla nich przede wszystkim Europejką, białą, i ten zbieg
okoliczności jawił im się jako coś nowego i dziwnego. Musieli wielce łakomie oczekiwać na
moją reakcję, toteż nie omieszkałam okazać całkowitej obojętności i wycofałam się do szałasu,
jakbym miała zamiar powrócić do popołudniowej drzemki.
Pod wieczór jednak postanowiłam, że muszę koniecznie wyjść. Nie mogłam nie być
obecna, gdyby na przykład przyszło im do głowy upiec Franka na wolnym ogniu. Ogarnął mnie
pusty śmiech, mimo że nie widziałam w tym żadnego powodu do uciechy. Winę za to mogę z
pewnością zrzucić na gorączkę i stan otępienia, w jakim się znajdowałam. Dołożyłam jeszcze
większych, jeszcze bardziej obsesyjnych niż rano starań podczas toalety, długo czesząc włosy
za pomocą prymitywnych miejscowych narzędzi i poprawiając twarz przed tykwą z wodą,
która służyła mi za lustro.
Tak, to ja, to ja we własnej osobie - mówiłam do siebie, nie mogąc jakoś w to uwierzyć.
Kiedy szłam przez pah, słońce chyliło się już za wysokimi, błękitnymi górami ku
zachodowi, wyjaskrawiając przez chwilę, zanim całkiem zapadło w noc, wzgórza chylące się
pod ciężarem drzew. Drobne, codzienne sprawy, zwykłe życie, bardzo ruchliwe, a zarazem
leniwe, wydawało się powracać do normalnego rytmu. Mogłam co najwyżej posłyszeć, a może
bardziej odgadnąć, że świętowano powrót wojowników, że kobiety cieszyły się ich
odzyskaniem, a oni cieszyli się odzyskaniem kobiet. Rozpalono ogniska. Tylko biegające w
kółko i wrzeszczące dzieci dawały wyraz napięciu, które wciąż nie opadło, panującej w wiosce
nie zaspokojonej niecierpliwości i rozgorączkowaniu. Tymczasem dzieci i dorośli plątali mi się
pod nogami, rzucali mi zdawkowy uśmiech, pozdrawiali przelotnie gestem, nie zawsze
zrozumiałym, ale życzliwym, jak każdego innego dnia. Wystarczyło mi pobiec w ślad za
dziećmi, żeby odszukać Franka. Uwolniono go od długiej tyki i przywiązano, tym razem na
stojąco, plecami do pnia młodego drzewa w pobliżu szałasu, który zawsze, jak pamiętam, stał
nie zamieszkany. Gdy ja udałam się w ślad za dziećmi, pewna liczba kobiet i mężczyzn poszła
oczywiście za mną, żeby asystować przy spotkaniu. Frank wybałuszył oczy. Jego ciemne
włosy, gęste i jedwabiste, z których tak był dumny, były całkowicie rozczochrane, co mnie
zdenerwowało.
- Możesz się teraz przekonać, że nie jestem zjawą - powiedziałam.
Było jeszcze na tyle jasno, że mogłam dojrzeć, jak pobladły mu usta:
- Stella! Myślałem, że nie żyjesz!
- A ja myślałam to samo o tobie. Człowiek zawsze sądzi, że to inni umierają -
odrzekłam.
Długą chwilę patrzył na mnie, jakbym zwariowała. Potem potoczył wzrokiem, moim
zdaniem całkiem nieprzytomnym, ale zarazem chytrym, po tubylcach, którzy rozmyślnie
szwendali się i przystawali koło nas w pewnej odległości. Zniżył głos jak dziecko kryjące się
przed nauczycielem:
- Stella, czy... czy traktują cię z szacunkiem?
- O tak, i to bardzo - powiedziałam. Poczułam w tym momencie, że za chwilę znów
ogarnie mnie szalony pusty śmiech, i gwałtownie przygryzłam od wewnątrz policzki.
- Jesteś ranny, Frank? - zapytałam.
Uniósł głowę. Jego włosy w nieładzie przypominały bocianie gniazdo:
- Skądże, to tylko zadraśnięcie - zapewnił. Udawałam także zakłopotanie obecnością
krajowców, rozglądałam się kilkakrotnie przez ramię, aż Frank wyszeptał w wielkim
pośpiechu, jakby nadal bawił się w konspiratora:
- Stella! Dzisiejszej nocy!
Nie wiem dlaczego, ale w chwili kiedy to powiedział, przemknęła mi przez głowę myśl,
ż
e to właśnie on, Frank, wtargnie dzisiejszej nocy do mojego szałasu, żeby kochać się ze mną
niezdarnie i w pośpiechu, jak w Anglii. Przez sekundę cała zesztywniałam i poczułam lodowaty
chłód. Potem przypomniałam sobie wszystko, co wydarzyło się od tamtych czasów, ponownie
poczułam, że jestem całkiem naga pod ubraniem i żeby nie pozostawiać Franka w całkowitym
osamotnieniu, odpowiedziałam tym samym tonem:
- Tak, dzisiejszej nocy!
I odwróciłam się plecami. Kiedy byłam pewna, że nie może zobaczyć mojej twarzy,
wpiłam wzrok w obnażone piersi jednej z młodych kobiet, uśmiechając się do niej i szczerząc
zęby, jakbym ją chciała ugryźć. Zrozumiała, odpowiedziała mi uśmiechem i odwróciwszy się
także od Franka, dotrzymała mi towarzystwa aż do centrum pahu. Ona, ja i jeszcze z pół tuzina
innych spędziłyśmy parę chwil w wielkim domu kobiet. Prawdę mówiąc nie tyle
potrzebowałam towarzystwa, co pragnęłam zobaczyć, czy kobiety nie zmieniły swojego
stosunku do mnie. Nic takiego nie zauważyłam. Ten jeden jedyny raz pozostawiły mnie w
ubraniu, ale jedyną tego przyczyną było to, że zdawały sobie naturalnie sprawę z mojej
niedyspozycji. Zjadłyśmy razem obiad, a one, jak zwykle, wolały raczej usługiwać mnie, niż
pozwolić, bym im pomagała albo usługiwała. Przyprowadziłam do swojego szałasu tę, do
której uśmiechnęłam się, kiedy stałyśmy obok Franka. Rozebrała się do naga, ja zaś
pozostawiłam na sobie trochę bielizny i krótką halkę. Część nocy przespałam z twarzą ukrytą
między jej piersiami. Obudziło mnie coś w rodzaju wyrzutu sumienia. Wstałam, ubrałam się,
nie budząc mojej towarzyszki, i przeszłam przez pah, żeby zobaczyć, co stało się z Frankiem.
Odwiązano go od drzewa i wiedziałam, że jest teraz w chacie, która do tej pory była nie
zamieszkana. Wielu krajowców, mężczyzn, patrolowało wioskę albo siedziało w pobliżu,
rozmawiając ze sobą półgłosem. Odniosłam wrażenie, że kilku dalszych było w chacie, żeby
pilnować czy nadzorować Franka. Wróciłam zatem do siebie i położyłam się przy dziewczynie,
która cały ten czas spała. Jej zatopione we śnie ciało było ciepłe i słodkie.
Nazajutrz obudziłam się z czystszym ciałem i jaśniejszym umysłem. Jednakże poczucie
nierzeczywistości, szczególnie mocne we mnie w chwilach kobiecej niedyspozycji, nasiliło się
jeszcze. Nagłe ponowne pojawienie się Franka, mogłabym rzec - zmartwychwstanie, tych kilka
słów, jakie zamieniliśmy, a także jego sytuacja jeńca w rękach Maorysów, których branką ja
sama nie czułam się już od bardzo dawna, wszystko to nadawało mojemu poczuciu dziwnej
ostrości i intensywności. Mimowolnie przychylałam się do myśli, że wszystko, co się dzieje,
jest tylko rodzajem widowiska zorganizowanego w tym tylko celu, żeby mnie rozerwać,
zabawić albo równie dobrze zasmucić.
Dręczona takimi rozterkami, umyłam się i ubrałam jak na festyn. Podczas tego święta
miałam do odegrania jakąś rolę, rolę mnie samej - jak mi się zdawało
- chociażby to była tylko rola widza. Zresztą duża część życia upływa w ten sposób.
Zmusiłam się, żeby zjeść śniadanie, jakby czekała mnie ciężka próba. Od czasu przybycia do
wioski nigdy nie byłam tak dobrze uzbrojona, wmawiałam sobie. Myślałam o Franku, chociaż
zaprzątanie sobie nim umysłu męczyło mnie. Później znów przeszłam przez pan. Franka na
nowo przywiązano plecami do drzewa. W ciągu nocy puściła mu się broda, co rozdrażniło mnie
niemal tak samo jak widok szczeciniastych włosów. Słońce już przygrzewało, niebo było
bezchmurne i czyste jak moje ciało. Ujrzałam jedynie kilku tubylców wokół chaty i drzewa,
ziewali i przeciągali się jak zwierzęta albo klepali się po łopatkach.
- Jak się masz? (How do you do?) -- spytał Frank.
- Jak się masz? - odpowiedziałam jak echo.
Wściekle nałamałam sobie głowę, zanim udało mi się wymyślić jakieś inne pytanie:
- Jadłeś śniadanie? - rzuciłam.
Jego piękna, szlachetna twarz, posiniaczona i zbrukana zarazem, niebieskawa od
zarostu, wykrzywiła się w gorzkim grymasie:
Tak, dali mi jeść. Dali mi pić. Wyprowadzili mnie na spacer, w krzaki, jak psa. Umyli
mnie!
Miał obnażony tors i z własnego doświadczenia wiedziałam, że wypucowali go do
połysku. Natomiast założono mu kawaleryjskie spodnie, a nawet buty, które ktoś odnalazł nie
wiadomo gdzie. Czasami trudno nadążyć za rozumowaniem tubylców. Kiedy tak wpatrywałam
się w tors i twarz Franka, nieświadomie usiłując przyzwyczaić na nowo moje zmysły, moją
wrażliwość, do widoku tego bladego ciała, znów wykrzywił usta w całkiem godnym
pożałowania grymasie, podczas gdy w jego oczach wyczytać można było rodzaj błagania,
bezładne przerażenie:
- Stella, co oni ze mną zrobią? Spurpurowiał gwałtownie i odwrócił wzrok.
- Sama zadaję sobie to pytanie - powiedziałam mu. Jego powiększone przestrachem
oczy odszukały mnie i podobnie jak poprzedniego dnia spojrzał na mnie jak na wariatkę.
Poczułam się zakłopotana. Z tubylcami niemal nigdy nie miałam okazji rozmawiać. Frank
oczywiście posługiwał się językiem angielskim, moim językiem, tym, którego nauczyłam się w
dzieciństwie, i oczekiwał, co nie mniej oczywiste, że ja również będę go używała. W końcu z
tej kłopotliwej sytuacji wyciągnął mnie ten wielki głupek Ra-Hau, który jednak dolał jeszcze
oliwy do ognia. Pokrzepiony, jak się wydaje, śniadaniem, roztrącił potężnym ciałem i
barczystymi plecami garstkę krajowców, którzy zaczynali się gromadzić w bezpiecznej jednak
odległości wokół Franka i mnie, tego ostatniego zaszczycił jedynie jednym, wielce obojętnym
rzutem oka, podszedł do mnie, pokazał w uśmiechu błyszczące zęby, a na koniec ze zwykłą
dezynwolturą chwycił mnie za ramię i nachylił twarzą do drzewa stojącego tuż obok tego, do
którego przywiązano Franka. Serce podskoczyło mi w piersi jak szalone.
Tylko nie to, idioto! powiedziałam do Ra-Haua.
A może tylko tak pomyślałam? Uniosłam się na chwilę i zwróciłam ku niemu. Od
młodych kobiet nauczyłam się słowa objętego niewielkim tabu, które wypowiada się przede
wszystkim wobec mężczyzny, a które oznacza kobiecą niedyspozycję. Jednakże w panice,
wypadło mi ono z głowy w tej samej sekundzie, w której chciałam zaryzykować jego
wymówienie. Stałam z otwartymi ustami, a krew uderzyła mi do twarzy. Kątem oka widziałam,
jak Frank szarpie się w pętach. Jeśli zaś chodzi o Ra-Haua, to jedynie wybuchnął tym swoim
kretyńskim śmiechem. Jedną ręką rozsupływał już przepaskę biodrową, obracając mnie twarzą
do drzewa i zginając wpół ciężkim jak ołów ramieniem. Nie pozostawało mi nic innego, jak
wpić się palcami w drzewo, jeśli nie chciałam runąć na twarz i pobrudzić sobie sukni ziemią i
liśćmi. Na to wszystko Ra-Hau, dłużej nie zwlekając, zadarł mi wspomnianą suknię powyżej
talii, zerwał mi majtki i podczas gdy płakałam bardziej z bezsilności albo jeśli wolicie - ze
wstydu niż ze złości czy smutku, on ujął mnie za biodra i jednym pchnięciem wetknął mi swój
ogromny członek między pośladki, prosto w pupkę. Ktoś krzyknął, albo ja, albo Frank. Obawa
zrodzona jego obecnością, jego bliskością, nie wspominając już o lekkim niesmaku, jaki
pozostawiła moja niedyspozycja, sprawiły, że byłam, by tak rzec, zamknięta, przez co Ra-Hau
sprawił mi potworny ból. Mimo to, gdy jego wielka tuleja znalazła się we mnie, zapomniałam o
bólu i zdołałam nawet odnaleźć w tym pewną słodycz, jakieś ciepło i to upajające poczucie
pełni, które pozwoliło mi się rozluźnić, umożliwić mu poruszanie się tam i z powrotem,
wypełnienie mnie obłym ciałem i nasieniem. Nie szczytowałam w dosłownym znaczeniu. Lecz
podobnie jak w innych tego typu przypadkach odniosłam wrażenie, że zostałam czegoś
pozbawiona, że mnie okaleczono i opuszczono, kiedy jego męska siła nagle osłabła w moich
wnętrznościach, a jego członek zmiękł i obumarł, a potem, ruchem równie nieubłaganym jak w
chwili wtargnięcia, cofnął się i wyszedł ze mnie ostatecznie. Chwilowo nie mogąc się
wyprostować, czekałam kurczowo uczepiona drzewa, aż kobiety umyją mnie i wysuszą, aż
wytrą Ra-Haua. Kolana drżały pode mną. Kobiety musiały doprowadzić mnie do ładu, w czasie
kiedy wielki Ra-Hau, całkiem wyczerpany, owijał się przepaską. Wtedy odżyłam, rozpoznałam
konwulsyjnie ściągniętą twarz Franka i jego płonące oczy. Zafascynowana zrobiłam dwa czy
trzy kroki w jego stronę. Więzy wpiły się mu w nadgarstki. Kilkakrotnie próbował coś
wykrztusić, a może plunąć mi w twarz. W kącikach ust miał coś w rodzaju białej, suchej piany.
- Dziwka! Brudna dziwka! - wycharczał w końcu. Jego wściekłość w pewien sposób
nawet mnie zafascynowała. Lecz odkąd to powiedział, wszystko stało się łatwiejsze. Bardzo
odważny, bo przyglądał mi się z daleka, z zewnątrz, potępiał mnie surowo w mojej roli
biernego widza. Być może zresztą dla samego Franka pewne sprawy również stały się
łatwiejsze. Nienawiść, podobnie jak miłość, uwalnia od wydawania sądów.
Naprawdę nie do zniesienia jest tylko uczucie, stosunek nie do końca jasny między
dwojgiem ludzi. Bo to oznacza, że żadne z nich nie zdołało wyrobić sobie jasnego poglądu na
partnera. Frank sądził teraz, że już wie, czego się trzymać. Ja również wiedziałam to
natychmiast dzięki całkiem ludzkiemu i zwyczajnemu odwzorowaniu jego własnej oceny.
Osąd bliźniego jest sądem nad nim dokonanym w tym samym momencie, w tym samym
posunięciu, w którym osądza mnie.
Odwiązano Franka i nauczono go na obrazkach, na żywych obrazach - a on sam
figurował na nich na pierwszym planie - wszystkiego, co stanowiło część mojej egzystencji, a o
czym do tej pory nie wiedział. Tego dnia ograniczono się do przełożenia go przez kozioł,
podwyższony na jego cześć i wyłożony świeżymi liśćmi, po czym ściągnięto mu kalesony i
kilku chłopców w wieku Ga-Waua, ale nie on sam, zabawili się, biorąc go przez tyłek, dzięki
czemu zostali wygwizdani przez kobiety. Nieco później, nie podnosząc go nawet z kozła,
wychłostano dość energicznie wierzbowymi witkami bez wątpienia po to, żeby rozruszać go
trochę, a może trochę za karę, że okazywał zbyt ostentacyjnie swoje niezadowolenie. Muszę
przyznać, że w tym momencie uciekłam. Nigdy nie lubiłam być batożona, lecz - jak chyba już
wspominałam - przynajmniej tak samo, jeśli nie więcej, nienawidziłam widoku biczowania
innych. I to pomimo że męskie pośladki, które są brzydkie, przynajmniej u Europejczyków, jak
podpowiada mi moje skromne doświadczenie, wydają się o wiele lepiej nadawać do
popieszczenia za pomocą paru solidnych smagnięć rózgą niż ciepły i uroczy tyłeczek kobiety.
W każdym razie scena ta wzbudziła we mnie niesmak i schroniłam się do szałasu.
Obiecywałam sobie wrócić tej nocy i spróbować pomówić z Frankiem, ale zasnęłam ciężkim
snem i obudziłam się dopiero w pełni dnia i upału.
Pomimo gorąca i duchoty padało cały ranek. Wzgórza obarczone zielenią i wyniosły,
błękitny grzbiet górski ciążyły mi na sercu, jakbym już nigdy nie miała ich ujrzeć. Frank nadal
uwięziony był w swojej chacie, być może zniewolony nade wszystko przez własne
otumanienie, podobnie jak to było ze mną w pierwszych dniach. Wszystko powtarzało się raz
jeszcze, z tą różnicą, że teraz ja czułam się już całkowicie wolna. Było mi, jak już mówiłam,
ciężko na sercu, ciężej niż w jakichkolwiek snach, lecz mimo to wzlatywała, wyrywała się ze
mnie radość lekka jak ptak. Mżawka ustała, busz żarzył się bezgłośnym skwarem, a wzgórza
lśniły. Wyprowadzono teraz Franka z chaty. Zaciągnięto go na skraj wykarczowanej polany,
pod listowie, do przekonstruowanego podobnie jak kozioł łoża w kształcie grzbietu osła.
Kobiety ze swej strony, a niezależnie od nich Ra-Hau rozkazali dzieciom trzymać się z dala
tego dnia. Ponieważ nie istniało żadne rzeczywiste tabu, rozkaz ten przestrzegany był nader
opieszale i małe bandy ciekawskich nieustannie przeciskały się bliżej, żeby nasycić oczy
widowiskiem.
Rozebrano Franka do naga i rozciągnięto na łożu, z początku na brzuchu. Mniej ufając
w jego rozsądek niż w mój, przywiązano mu nadgarstki i kostki szeroko rozłożonych nóg do
czterech rogów stelaża. Stałam w pobliżu, nie podchodząc i nie siadając na brzegu łoża wraz z
innymi kobietami, ale również nie unikając przedstawienia. Wciąż ubrana byłam z angielska,
co spotykało się, sama nie wiem dlaczego, z pełnymi aprobaty uśmiechami tubylców.
Ponieważ Frank bluzgnął wściekłymi złorzeczeniami, kiedy kobiety zaczęły wygalać
go wokół odbytu, wsadzono mu w zęby w charakterze knebla odmianę mango z wielką twardą
pestką. W jakąś godzinę później nie tylko fałdy między pośladkami, ale i same pośladki miał
równie golutkie i gładkie jak policzek niemowlęcia. Szczególnie uderzał kontrast z czarnym
zarostem na tylnych powierzchniach ud, które oszczędzono, i pasmem czarnego włosia między
lędźwiami, wzdłuż kręgosłupa, które wyraźnie urywało się na wysokości pierwszego kręgu.
Zupełnie nie wiem, dlaczego ten kontrast wydał mi się dosyć podniecający. Potem młode
kobiety, podobnie jak to miało miejsce ze mną, zabrały się za masowanie mu pośladków
różnymi olejkami służącymi do zapobiegania albo uśmierzania podrażnień, zanurzając coraz
głębiej palce aż po odbyt. Odeszłam teraz pobawić się z Ta-Lilą, Nawą-Na i innymi w wielkim
szałasie. Najwidoczniej Nawa-Na nie brała udziału tam, gdzie chodziło o mężczyznę. Jednakże
to również nie było sprawą jakiegoś tabu, ponieważ te, które depilowały i masowały Franka,
niekoniecznie wszystkie były starsze od niej czy też zamężne.
Kiedy wróciłam zobaczyć, co się z nim dzieje, leżał na plecach, wciąż mocno
przywiązany i wygięty w łuk dzięki krzywiźnie łoża. Na jego podbrzuszu wykonano tę samą
artystyczną pracę, że tak powiem, co na jego pośladkach, a niegdyś na moim łonie i szparce. Od
pępka aż po nasadę ud kobiety nie pozostawiły na nim jednego włoska. Same jądra zostały
wydepilowane nader starannie. Podobne były teraz do małych, brązowawych i lekko
pomarszczonych jajek. W owej chwili pomyślałam, że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć
czegoś równie komicznego jak ten obwisły i nieszczęśliwy penis i te nieszczęsne nagie jajka.
Zupełnie jakby zaledwie przed momentem przeszczepiono je, dolepiono do ciała Franka jak
dziwaczny barokowy ornament. Dzikuski po namaszczeniu oliwą i wymasowaniu brzucha i
członka były zajęte właśnie jądrami. Depilacja najwidoczniej bardzo roznamiętniła kobiety i
teraz obkładały je różnorakimi liśćmi, mchem i ziołami nasączonymi rozmaitym likworem.
Gdy odsłoniły je ponownie, uznałam, że straciły trochę z zauważalnej opuchlizny i nieco
fioletowawej czerwieni, która wskazywała na przekrwienie. Zauważyłam również, że wyjęto
Frankowi z ust owoc, którym był zakneblowany. Mięśnie żuchwy miał tak napięte, że
najwidoczniej same wystarczały za knebel. Komizm, a nawet - szczerze mówiąc - śmieszność
tego nieszczęsnego, obnażonego i wygolonego narządu rzucała się w oczy z taką siłą, że nie
można było pozostać obojętną, a w tym ostatnim odczuciu zawierała się, przynajmniej dla
mnie, nie mniej silnie podniecająca obietnica. Mimowolnie zbliżyłam się do łoża. Kobiety
uniosły głowy i uśmiechnęły się do mnie z dumą, równie zadowolone ze swojego dokonania,
jak wówczas gdy chodziło o mnie. Frank natomiast, gdy napotkałam jego wzrok, przeszył mnie
spojrzeniem zionącym ślepą i tępą nienawiścią. Lecz to nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia,
wzrok mój wciąż przyciągał jego członek, jego groteskowe i urocze małe jaja. Kobiety ustąpiły
mi miejsca na łożu, abym mogła usiąść między nimi. Krępowała mnie cieniutka warstewka
oliwy, która wciąż połyskiwała na podbrzuszu, członku i jądrach Franka. Wystarczyło
wyciągnąć rękę, i jedna z kobiet podała mi strzęp bardzo suchej tkaniny, miększej i
delikatniejszej od lnu. Poświęciłam wiele uwagi, by zniknął nawet ostatni ślad tego oleistego
ekstraktu. Prawdę mówiąc było to bardzo przyjemne, gdy ubrana od stóp do głów, jakby to
bywało w Anglii w porze herbatki (Tea time) zajmowałam się w ten sposób mężczyzną, który
nie tylko był nagi, ale na dodatek pozbawiony wątłych i wstydliwych zasłonek danych mu
przez naturę. Pod wpływem tego wrażenia zaczęło mi się wydawać, że moja własna szparka
drży i pulsuje delikatnie, lubieżnie pod ubraniem. Wytarłam w tym momencie penisa Frankowi,
pilnie bacząc, żeby podrażnić go na nowo, i kiedy tak ściskałam go ostrożnie w dłoni,
poczułam, że zaczyna się poruszać, robi się cięższy, a potem powoli podnosi się. Frank, mimo
wysiłków, nie zdołał się powstrzymać i wybuchnął:
- Na miłość boską, nie rób tego! - wysyczał.
- Ależ dlaczego? - odrzekłam.
Odłożyłam ściereczkę. Członek ukazał się w całej swojej nagości, w całej okazałości,
wyprężony jak dzida. Frank spurpurowiał nagle, a potem pobladł z gniewu i nienawiści. Tak
jak ja niegdyś, tak i on zacisnął powieki, żeby poprzez negację świata odseparować się od
niego. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że jego odczucia w owym momencie cokolwiek
mnie obchodziły. Młode kobiety roześmiały się, niektóre zaczęły klaskać w dłonie i paplać coś
między sobą, podczas gdy mężczyźni, podszedłszy bliżej, pomrukiwali z wyraźnym
zadowoleniem. Sądzę, że tubylcy lubią, kiedy natura podąża swoim zwykłym biegiem.
- Odwal się, spływaj stąd, szmato, brudna zwyrodniała dziwko! - wycharczał Frank
przez zęby.
Chwyciłam wcale nie brutalnie, ale jednak twardo jego członek i masturbowałam
Franka jak nikogo dotąd, nawet Ra-Haua, czy jednego z chłopców, gdy oczekiwałam od nich
usługi, a oni wzdragali się przed jej wyświadczeniem. Niestety wystarczyło zaledwie kilka
sekund, w moim odczuciu o wiele za krótkich, zbyt nieuchwytnych, jeśli nie wręcz
niepostrzegalnych, by członek wierzgnął w mojej ręce, a nabrzmiała żołądź o pięknym jak
wnętrze kwiatu różowopurpurowym kolorze trysnęła w gwałtownych podrygach nasieniem,
wystrzeliwując je Frankowi aż na podbródek i zlewając wgłębienie obojczyka. Młode kobiety,
oczarowane, krzyknęły głośno i nagrodziły go brawami. Umyto Franka, wysuszono go. Kiedy
tylko był wytarty do sucha, znów zaczęłam go masturbować. Teraz zajęło to trochę więcej
czasu, i choć skurcze były gwałtowniejsze, wytrysk stracił nieco na sile, objętości, a nade
wszystko ilości.
- Dziwka! Dziwka! - powtórzył Frank. Lecz tym razem był to niemal jęk. Dlaczego nie,
pomyślałam. Bardziej niż kiedykolwiek zafascynowana byłam grą jąder, które już to kuliły się
twardo pod członkiem, jakby miały służyć mu za podpory, już to rozluźniały się, ześlizgiwały,
zsuwały powoli po sobie jak dobrze natłuszczone kule bilardowe w woreczku z cienkiej skóry.
Nie uchybiając prawdzie, mogę powiedzieć, że nigdy dotąd nie widziałam Franka całkowicie
nagiego. Przez cały czas pozwalałam kobietom wycierać go, myć i znów osuszać. Jeden z
mężczyzn dał mu się napić świeżej wody z muszli. Frank wypił z odwróconą na bok głową, nie
patrząc na mnie. Kilka chwil upłynęło spokojnie w chłodnym cieniu listowia i znów wzięłam
do ręki jego członek i zaczęłam go jeszcze raz masturbować. Przez sekundę całe jego ciało
wygięło się w łuk, stężało, jakby chciało równocześnie uniknąć moich palców i dotyku
liścianego materaca, a Frank wydał głuchą skargę. Odniosłam wrażenie, że pod wściekle
zaciśniętymi powiekami dostrzegam mgiełkę, jakąś wilgotność, którą może były łzy albo po
prostu pot. Nie przestałam jednak z tego powodu trzepać go ze zdwojoną energią. Także i
mężczyzna powinien dać się wywrócić cały na lewą stronę jak skórka z królika albo
rękawiczka. A jeśli nie potrafi, to cóż może wiedzieć o rozkoszy? Musiałam męczyć ten
członek niewiarygodnie długo, zanim poczułam, jak przetaczają się przezeń fale orgazmu, od
nasady po żołądź. Lecz pomimo że podrygiwał jak wściekły, w końcu wystrzyknął tylko
minimalną ilość płynu, dziwacznie zabarwionego krwią. A przecież ten ubogi wytrysk wydarł
Frankowi z piersi, a można by nawet rzec - z brzucha, taki przyduszony ryk, taki wrzask
konającego drwala, że gotowa byłam pomyśleć, iż rodził właśnie górę lub przynajmniej ją
zapładniał. Nie pozostawało mi nic innego, jak pogodzić się z myślą, że nie wyciągnę z niego
nic więcej. Ciało Franka odprężyło się całkowicie, a przypuszczam, że z duszą działo się
podobnie. Nadal trzymałam w zagłębieniu dłoni to, co było jeszcze niedawno członkiem,
dopóki na powrót nie stało się żałosnym, ale uroczym, małym penisem. Nawet cieknąca z niego
nieobficie lepka piana przestała mnie brzydzić. Kiedy kobiety go umyły i wysuszyły,
pochyliłam się i wsunęłam go sobie tylko na sekundę do buzi, tyle by poczuć jego delikatną
ciepłotę i ciężar. Potem wstałam i oddaliłam się z Ra-Hauem i Ta-Lilą.
Jak ja niegdyś, tak teraz Frank bawił przez kilka dni licznych krajowców, a przede
wszystkim kobiety. Publicznie albo w złotawym, bardziej intymnym zaciszu chat gwałciły go
na wyścigi; dokładnie, do ostatnich granic jego możliwości. Jeśli wykazywał złą wolę, świetnie
umiały całą gromadą zmusić go do erekcji, aż zgrzytał zębami, a później siadały na nim
okrakiem w taki czy inny sposób i nadziewały się na jego członek pośladkami albo pochwą.
Podlotki uwielbiały go. Ssały mu i trzepały, dopóki mu nie obwisł, a wzrok nie zmętniał. Nigdy
się w to nie mieszałam, uważając, że byłoby absurdalne pozbawiać ich tych przyjemności.
Zresztą moje życie toczyło się dalej. Sądzę, że młode kobiety i podlotki wielokrotnie chłostały
Frankowi tyłek, a także sodomizowały go dla odmiany od czasu do czasu, gdy w pobliżu nie
było żadnego mężczyzny. Wbijały mu do odbytnicy te same owoce co zwykle. A zresztą,
czemu nie. Zapomniawszy dawno o mojej niedyspozycji, znowu chodziłam ubrana jedynie w
przepaskę, a dość często nawet całkiem nago. Pamiętam, że Frank cały zmienił się na twarzy,
kiedy po raz pierwszy ujrzał w ten sposób moją pipkę, nagusieńką i gładką jak jego własny
kutasik.
A jednak czas się wyraźnie rozdzielił. Był w nim jakiś rozdział, jakiś przełom, a jego
upływ w moich żyłach napotykał przeszkody. Krótko, bardzo krótko w istocie po ponownym
pojawieniu się Franka pojęłam, zrozumiałam z całą oczywistością, że on, Frank, przenigdy nie
odważy się błąkać nago po wiosce jak ja, wtopiony w jej życie, w jej własny czas, w jej historię
lub może w jej brak historii.
To budziło moją litość. Poszłam nocą odnaleźć go w chacie, którą milcząco uznano za
jego własną. Obok niego spała jedna z moich przyjaciółek, rozebrana do naga i szczęśliwa, z
policzkiem wtulonym w jego zgięte ramię i z rozchylonymi pośladkami. Poświata nieba rzucała
delikatne, matowe refleksy na jej smagłe ciało. Frank nie spał, poznałam to po błysku w oczach.
W chwili kiedy przysiadłam na materacu z liści, uniósł się nerwowo na łokciu, nie troszcząc się
zupełnie o to, czy nie obudzi małej dzikuski. Pieściłam ją nawet delikatnie, szczęśliwa, że czuję
niewyrażalne ciepło jej pupki i szparki. Spała zapamiętale jak zwierzątko. Miałam na sobie
bieliznę i w mroku zauważyłam mimowolny ruch Franka próbującego zakryć własną nagość. –
Stella? - odezwał się w końcu.
- Tak.
- Pomóż mi, ja też ci pomogę. Musimy spróbować ucieczki.
Wydało mi się, że w mojej duszy rozległ się przeciągły, bezgłośny jęk.
- Doskonale, Frank - powiedziałam.
- Myślisz, że mamy jakąś szansę? Ależ tak, zawsze jest jakaś szansa. Uda nam się z
pewnością wykiwać tych łajdaków! Wiesz, gdzie ukrywają ubrania, które mi ukradli?
- Znajdę je - powiedziałam słabym głosem.
Frank rzucał niespokojne spojrzenia na otwór drzwiowy i na śpiącą dzikuskę, którą
pieściłam.
- Fitz-Simmons, nowy major, założył tymczasowy obóz dokładnie na drugim brzegu
Waikato. Niemożliwe, żeby tym szakalom udało się go ruszyć, dotrzemy tam na piechotę w
ciągu jednej nocy. Moglibyśmy nawet natknąć się na konie, dwóch lub trzech z mojego plutonu
wymknęło się, kiedy tamci zdradziecko nas zaatakowali.
- Oczywiście, Frank.
- A teraz jazda, ubierz się. I to przyzwoicie! I przynieś mi tu moje ubrania. Nie zapomnij
o butach, uważaj tylko na ostrogi, żeby nie zabrzęczały. Uda nam się, zobaczysz.
Twarz wykrzywił mu sardoniczny grymas:
- A jednak cóż to za swołocz! Nie wpadli nawet na to, żeby wystawić wartę.
- Tak, Frank - odrzekłam.
* * *
Kończę kreślić te słowa w Szkocji, w tym samym niewielkim dworze smaganym
wiatrami. Od ilu wieków tak stoi w bezruchu? Ile jeszcze wieków przetrwa niezmiennie,
nieczule? Trzeba się sporo zestarzeć, żeby nie tyle nauczyć się, co zrozumieć siłę
przyzwyczajenia. Frank, mój małżonek, rozkoszuje się w towarzystwie kolegów francuskim
winem nie opodal mnie, obwarowany za solidnymi murami pawilonu myśliwskiego.
Podmuchy wiatru i ulewy przynoszą szeroki oddech morza. Jestem szczęśliwa, ponieważ
wszyscy są szczęśliwi. Bywają od czasu do czasu noce, kiedy Frank i ja kochamy się ze sobą.
Przede wszystkim wtedy, kiedy jemu przyjdzie na to chętka. Zdarza nam się nawet ściągnąć
długie nocne koszule. Wszystkie te stronice zapisałam w ukryciu. Teraz posłyszałam hałas,
skrzypnięcie otwieranych drzwi, muszę być ostrożna, ukrywam się. Przed kim? Nie wiem.
Przed wszystkimi. Może przed sobą? Tam nie ukrywałam się nigdy. Okrutna, tak... okrutna
Zelandia!