Wejd na stronê
i zobacz, jak wiele mo¿liwoci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki
internetowej Wolne Lektury.
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.
Maria Konopnicka
Mendel Gdañski
Od wczoraj jaki niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi siê i czêciej ni¿ zwykle
nak³ada krótk¹ fajkê, patrz¹c w okno. Tych ludzi nie widzia³ on tu jeszcze. Gdzie id¹? Po
co przystaj¹ z robotnikami, piesz¹cymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza
Greulicha? Sk¹d siê tu wziê³y te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrz¹ tak po sieniach? Sk¹d
maj¹ pieni¹dze, ¿e id¹ w piêciu do szynku?
Stary Mendel krêci g³ow¹, smokcz¹c ma³y, silnie wygiêty winiowy cybuszek. On zna tak
dobrze tê uliczkê cich¹. Jej fizjonomjê
1
, jej ruch, jej g³osy, jej têtno.
Wie, kiedy, zza którego wêg³a wyjrzy w dzieñ pogodny s³oñce; ile dzieci przebiegnie rankiem,
drepc¹c do ochronki, do szko³y; ile zwiêd³ych dziewcz¹t w ciemnych chustkach, z ma³ymi
blaszeczkami w rêku, przejdzie, po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotê; ile kobiet
przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazuj¹c sobie zakupione jarzyny, skar¿¹c
siê na drogoæ jaj, miêsa i mas³a; ilu wyrobników przec³apie rodkiem bruku, ciê¿kim chodem
nóg obutych w trepy, nios¹c pod pach¹ wêze³ki, a w rêku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery,
pi³y. Ba, on i to nawet wie mo¿e, ile wróbli gniedzi siê w gzymsach starego browaru, który
panuje nad uliczk¹ wysokim, poczernia³ym kominem w ga³êziach chorowitej, rosn¹cej przy
nim topoli, która nie ma ani si³y do ¿ycia, ani ochoty do mierci, i stoi tak czarniawa, przez
pó³ uschniêta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnê wynika nieco bladej zielonoci. On,
mo¿e nawet nie patrz¹c w okno, samym uchem tylko rozpozna³by, czy Pawe³, stró¿, zamiata
ulicê now¹ swoj¹, czy te¿ star¹ miot³¹.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdañski wiedzieæ, kiedy ju¿ od lat dwudziestu i siedmiu
w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat introligatorski ma i tak ju¿ przesz³o
æwieræ wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, ¿ylasta, a dzi
ju¿ nieco dr¿¹ca rêka dociska drewnian¹ rubê prasy, oczy jego spod brwi gêstych, nawis³ych,
siwych, patrz¹ w tê uliczkê, która jest wród wielkiego miasta jakby odrêbnym, zamkniêtym
w sobie wiatem.
wiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy siê powiêksza a kiedy
zmniejsza kaszel starego archiwisty
2
, który mu przynosi do oprawy grube, pe³ne kurzu folia³y
1. (przyp. red.) fizjonomja (z gr.) oblicze.
2. (przyp. red.) archiwista urzêdnik archiwum, tj. zbioru dokumentów.
Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.
Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
1
zatêch³ych papierów, wie, jak pachnie pomada ma³ego dependenta
3
, któremu zszywa akta pana
mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z ¿¹daniem, aby jej za k³o piêknie
wsadzi³ laurkê
4
z powinszowaniem, na której z³ocisty anio³ odkrywa siê i pokazuje kawalera
z bukietem ró¿ w rêku; wie, kiedy nie je obiadu student, mieszkaj¹cy na strychu, wie, z której
strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka, ¿¹daj¹c, aby jej niebiesko i ze z³otymi sznurkami
oprawi³ przepisane na listowym papierze poezje Czes³awa i Gawalewicza.
On wszystko wie. Wszystko, co mo¿na widzieæ na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem, co
mo¿na na prawo i na lewo us³yszeæ uchem i co przemyleæ mo¿na d³ugimi godzinami, stukaj¹c
jak dziêcio³ m³otkiem introligatorskim, równaj¹c i obcinaj¹c wielkie arkusze papieru, warz¹c
klej, mieszaj¹c farby.
I jego te¿ znaj¹ tu wszyscy. Obcy cz³owiek rzadko zajrzy; ka¿dy jakby swój, jakby domowy.
Stary, ³ysy zegarmistrz z przeciwka, przez otwarte okno krzyczy mu latem dzieñ dobry i pyta
o Bismarcka; suchotniczy powronik zaczepia o jego klamkê swoje d³ugie, konopne sznurki,
które, dysz¹c, krêci w w¹skiej, wpó³ widnej sionce kamieniczki; chudy student z facjatki
5
,
z nogami jak cyrklowe no¿yce, wsadza zmierzchem w jego drzwi g³owê na d³ugiej, cienkiej szyi
i po¿ycza od niego ³ojówkê, któr¹ zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkê popisze
Straganiarka
poda mu czasem przez okno rzodkiew czarn¹, w zamian za kolorowe skrawki papieru,
z których sobie jej ch³opaki sporz¹dzaj¹ latawce, s³ynne na ca³¹ ulicê; synek gospodarza
ca³ymi godzinami przesiedzi u niego, czekaj¹c na woln¹ chwilê, w której Mendel da mu tektury
do podklejania wyciêtych z arkusza ¿o³nierzy, a tymczasem dziwuje siê wielkim uszom no¿yc,
wa¿y w rêku m³otek, wtykaj¹c nos w garnczek z klajstrem, próbuj¹c go niemal. Wszystko to
tworzy jak¹ atmosferê
6
wzajemnej ¿yczliwoci. Staremu Mendlowi dobrze w niej byæ musi.
Mimo szeædziesiêciu i siedmiu lat, rzeki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje siê na
jego typowej, zawiêd³ej w trudach twarzy.
W³osy jego s¹ mocno siwe; a d³uga broda zupe³nie siwa. Pier zaklês³a pod pikowanym
kaftanem czêsto zadychuje siê wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jako nie chce rozprostowaæ,
ale tym nie ma siê co trapiæ, póki nogi i oczy starcz¹, póki i w rêku si³a jest. Kiedy mu dusznoæ
dech zapiera, a w zgiêtym grzbiecie ból jaki krzy¿e ³amie, stary Mendel nak³ada w ma³¹ fajeczkê
tytoñ z poczernia³ego, zwi¹zanego sznurkiem pêcherza i, kurz¹c j¹, wypoczywa chwilê. Tytoñ,
którego u¿ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piêkny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje.
Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, ¿e widaæ w nim ró¿ne rzeczy oddalone
i takie, które ju¿ dawno minê³y.
Widaæ w nim i Resiê, ¿onê jego, z któr¹ dobrze mu by³o na wiecie przez trzydzieci lat,
i synów, którzy siê za chlebem rozbiegli, jak te licie wichrem gnane, i dzieci synów tych,
i smutki ró¿ne, i pociechy, i troski; a ju¿ najd³u¿ej to w nim widaæ jego najm³odsz¹ dziewczynê
Lijê, tak wczenie wydan¹ i tak wczenie zgas³¹, po której mu tylko jeden wnuk pozosta³. Gdy
stary Mendel rozpala swoj¹ fajeczkê, jakie ciche mruczenie dobywa siê z ust jego. W miarê, jak
pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które ju¿ nigdy nie wróc¹, mruczenie
to ronie, potê¿nieje, staje siê jêkiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego ¿yda, ma te¿ smutki
swoje i têsknoty, które zag³usza prac¹.
Tymczasem s¹siadka przynosi w jednej rêce garneczek z roso³em, w którym p³ywaj¹ kawa³ki
rozmiêk³ej bu³ki, a w drugiej przykryty talerz z miêsem i jarzyn¹. Stary Mendel odbiera od
niej ten skromny obiad; nie je go wszak¿e, tylko postawiwszy na ma³ym, ¿elaznym piecyku,
czeka. Czekanie to trwa nied³ugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwieraj¹ siê g³ono, ha³aliwie,
a w nich ukazuje siê ma³y gimnazista; w d³ugim, na wyrost sporz¹dzonym szynelu
7
, w du¿ej
zsuniêtej na ty³ g³owy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to ch³opak dziesiêcioletni mo¿e,
który po matce, najm³odszej córce starego Mendla, wzi¹³ piwne, o z³ocistych blaskach oczy,
d³ugie, ciemne rzêsy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i w¹skie wysokie czo³o. Szczup³y
i ma³y, ch³opak mniejszym siê jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie
3. (przyp. red.) dependent prawnik, pracuj¹cy u adwokata.
4. (przyp. red.) laurka papier ozdobiony obrazkiem.
5. (przyp. red.) facjatka poddasze.
6. (przyp. red.) atmosfera tu: nastrój, usposobienie.
7. (przyp. red.) szynel p³aszcz wojskowego kroju.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
2
tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ci¹g³ej o niego
obawie. Przezroczysta cera ch³opca, jego czêsty kaszel, jego w¹t³e piersi i pochylone barki,
budz¹ w dziadzie nieustann¹ troskê. Wybiera te¿ dla niego najlepsze kawa³ki miêsa, dolewa
mu i dok³ada na talerz, a kiedy ch³opak siê naje, klepie go po ramieniu i zachêca do zabawy
z dzieæmi w podwórku.
Malec rzadko kiedy namówiæ siê pozwala. Jest zmêczony lekcjami, ciê¿kim szynelem,
siedzeniem w szkole, drog¹, dwiganiem tornistra; ma te¿ du¿o zadañ na jutro. Pow³óczy
nogami chodz¹c, a nawet wtedy, kiedy siê umiecha, piwne jego oczy patrz¹ z melancholi¹
jak¹.
W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywaj¹c z tornistra
ksi¹¿ki i zeszyty, a stary Mendel zabiera siê do swego warsztatu. Choæ ch³opak cicho siê sprawia
i, tylko szeptem pó³g³onym powtarzaj¹c lekcje, kiedy niekiedy zaledwie stuknie sto³kiem, na
którym siê buja, podpar³szy na stole oba chude ³okcie, znaæ przecie, ¿e staremu introligatorowi
przeszkadza co w robocie. Co i raz odwraca on g³owê, by spojrzeæ na ch³opca, a choæ po klajster
rêk¹ siêgn¹æ mo¿e, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypn¹æ
wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pog³askaæ go po krótko przyciêtych, miêkkich i ciemnych
jak krecie futerko w³osach. Ch³opiec przyzwyczajony jest widaæ do tych pieszczot, nie przerywa
przy nich bowiem ani swego ¿arliwego szeptu, ani ko³ysania siê na sto³ku. Stary introligator
wszak¿e zupe³nie i tym jest zadowolony, a przyciszaj¹c klapanie pantofli, powraca na palcach
do swego warsztatu.
W pi¹tek przed wieczorem scena siê odmienia: malec uczy siê przy oknie, ko³ysz¹c siê
mozolnie na sto³ku, nie maj¹cym tu swojego rozpêdu, a na sosnowym, pokrytym serwet¹
stole s¹siadka zastawia rybê, makaron i tylko co przyniesion¹ od piekarza t³ust¹, piêknie
zrumienion¹ kaczkê. Cynowy, o dziwnie powykrêcanych ramionach wiecznik z ga³kami
owieca izbê uroczycie, wi¹tecznie.
Stary Mendel ma na sobie wytarty ju¿ nieco, ale jeszcze piêkny, ¿upan czarny, przepasany
szerokim pasem, za który z luboci¹ zak³ada spracowane rêce. Siwe jego w³osy pokrywa
jarmu³ka
8
, a skrzyp nowych z d³ugimi cholewami butów nape³nia izbê jakim radosnym
szmerem. Gdy ju¿ stó³ zastawiony zosta³, ch³opak siê myje, przyczesuje swoje krecie futerko
na drobnej, pod³u¿nej g³owinie, zapina wie¿y ko³nierzyk i czyste mankiety, a za³o¿ywszy rêce
w ty³, stoi powa¿ny i wyprostowany, podczas kiedy dziad siêga na policê
9
po zwiniêty ta³es
10
i po modlitewnik.
W chwilê potem rozlega siê wargowy, brzêcz¹cy piew modlitewny starego ¿yda; g³os jego
przechodzi wszystkie spadki od niskich, piewem brzmi¹cych, do wysokich, na których piew
jego przechodzi w jêk i w ¿arliwy jaki lament, w akcenty namiêtne, b³agalne, ³kaj¹ce. Pod
wp³ywem piewu tego ma³y gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje
siê bledsz¹ jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj¹ siê nad miarê, to mru¿¹ siê i zachodz¹ ³zami;
patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szczêcie, dziad
zamyka wkrótce stary modlitewnik i b³ogos³awieñstwem rozpoczyna szabasow¹ ucztê.
Zdarzy³o siê raz latem, ¿e ch³opaki od Ko³odziejskiego lusarza i od szewca Pocieszki
zebrali siê przed otwartym oknem starego introligatora, a zagl¹daj¹c przez nie do owietlonej
szabasowym wiat³em izby, robili sobie z tej modlitwy mieszki i g³upi¹ uciechê.
W tej chwili wszak¿e przechodzi³ tamtêdy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno
i widz¹c modl¹cego siê ¿yda, który z takim jêkiem wo³a³ po swojemu do Boga, uchyli³ kapelusza.
Scena by³a niema, ale nad wyraz wymowna. Ch³opaki zemknêli, jakby ich wiatr zdmuchn¹³,
i nie by³o odt¹d wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany zosta³.
Przedwczoraj dopiero
W³aciwie i przedwczoraj nie sta³o siê nic. Tylko malec powróci³ ze szko³y bez czapki,
zdyszany, jak zaj¹c zgoniony. Zrazu nic mówiæ nie chcia³; dopiero po d³ugich badaniach wyzna³,
¿e jaki obdartus krzykn¹³ na niego ¿yd!
¿yd!
, wiêc on ucieka³ i czapkê zgubi³, i nie mia³
wracaæ po ni¹.
8. (przyp. red.) jarmu³ka czapeczka.
9. (przyp. red.) polica pó³ka.
10. (przyp. red.) ta³es chusta w bia³e i czarne pasy, któr¹ ¯ydzi zarzucaj¹ na ramiona podczas modlitwy.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
3
Fala gniewu uderzy³a staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostowa³ siê, jakby urós³ nagle,
splun¹³, a potem ch³opaka twardo za ramiê uj¹wszy, do sto³u pchn¹³ i obiad w milczeniu
spo¿y³.
Po obiedzie nie wróci³ do warsztatu i fajki nie nak³ada³, tylko sapi¹c, po izbie chodzi³. Malec
tak¿e do lekcji siê nie bra³, ale patrzy³ na dziadka zalêknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak
gniewnym nie widzia³.
S³uchaj ty! przemówi³ wreszcie, staj¹c przed ch³opcem, Mendel. Jak ja ciebie ma³ego
sierotê wzi¹³ i chowa³, i za niañkê tak¿e by³, i piastowa³ ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chowa³
i nie na to ciebie piastowa³, co by ty g³upi by³! I jak ja ciebie uczyæ da³, jak ja ciebie do szko³y
posy³a³, jak ja tobie ksi¹¿ki kupowa³, to te¿ nie na to, co by ty g³upi by³! A ty ze wszystkim
g³upi roniesz, i nie ma u ciebie ¿adnej m¹droci! Jakby u ciebie m¹droæ by³a, to by ty tego
nie wstydzi³ siê, nie p³aka³, nie ucieka³, ¿e kto na ciebie ¿yd krzyknie. A jak ty tego p³aczesz,
jak ty uciekasz i jeszcze tak¹ piêkn¹ now¹ czapkê gubisz, co piêæ z³otych bez szeciu groszy
kosztuje gotówk¹, pieniêdzmi, nu, to ty ze wszystkim g³upi jeste, a te szko³y, te ksi¹¿ki, te nauki,
to wszystko na nic!
Odsapn¹³ i znów mówiæ zacz¹³:
Nu, co to jest ¿yd? Nu, jaki ty ¿yd? mówi³ ju¿ ³agodniejszym g³osem. Ty siê w to miasto
urodzi³, to ty nie obcy, to swój, tutejszy, to ty prawo masz kochaæ to miasto, póki ty uczciwie
¿yjesz. Ty siê wstydziæ nie masz, ¿e ¿yd. Jak ty siê wstydzisz, ¿e ty ¿yd, jak ty siê sam za
pod³ego masz, dlatego, ¿e ¿yd, nu, to jak ty mo¿esz jakie dobro zrobiæ dla to miasto, gdzie ty
siê urodzi³, jak ty jego kochaæ mo¿esz?
Nu?
Zach³ysn¹³ siê i znów przed ch³opakiem stan¹³. Tym razem jednak patrzy³ na jego zlêknion¹
twarzyczkê z jakim rozrzewnieniem. Po³o¿y³ mu na g³owie rêkê i rzek³ z naciskiem:
Uczciwym ¿ydem byæ jest piêkna rzecz! To pamiêtaj sobie! A teraz siê ucz, ¿eby ty g³upim
nie by³, a czapkê to ja tobie insz¹ kupiê, to ty nie potrzebujesz p³akaæ, bo to g³upstwo jest!
Malec poca³owa³ w rêkê dziada i wzi¹³ siê do ksi¹¿ek. Stary introligator bardziej jednak by³
poruszony t¹ spraw¹, ni¿ to chcia³ dziecku okazaæ. D³ugo bowiem po izbie chodzi³, nie koñcz¹c
pilnej, zaczêtej roboty, i spluwaj¹c po k¹tach, jakby siê gorycz¹ jak¹ nakarmi³. Nie przetrawi³
on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdy¿ bardziej zgarbiony i postarza³y ni¿ zwykle
nazajutrz wsta³; kiedy ch³opiec, podpi¹wszy rzemienie tornistra, do szko³y ruszy³, stary poszed³
do okna i patrzy³ za nim niespokojnie, d³ugo.
Niepokój ten nie opuszcza³ go i przy pracy nawet. Czêciej ni¿ zwykle, pod wp³ywem jakiego
rozdra¿nienia nak³ada³ krótk¹ fajeczkê i podchodzi³ do okna, i patrza³ podejrzliwie w tak dobrze,
w tak dawno znan¹ sobie uliczkê. Pod wp³ywem te¿ tego rozdra¿nienia zapewne, ruch jej, jej
g³osy, jej têtno, inne mu siê jakie, ni¿ zwykle, wyda³y.
Gdy jednak malec powróci³ ze szko³y wesó³, bo pi¹tkê dosta³, rozbawiony now¹ czapk¹, która
mu na oczy wje¿d¿a³a, stary o swoich przywidzeniach zapomnia³ i czy to sam dla siebie, czy
dla uciechy dziecka, gwizda³ przy robocie, jak za m³odych czasów!
Po obiedzie wpad³ po akta dependent, pachn¹cy pi¿mem
11
.
Co s³ychaæ? spyta³.
Wszystko dobrze, broñ Bo¿e od z³ego! odrzek³ Mendel Gdañski.
Podobno ¿ydów maj¹ biæ?
rzuci³ pachn¹cy dependent z g³upkowatym umiechem.
Nu, jak biæ, to biæ! odrzek³ Mendel, pokrywaj¹c wra¿enie, jakie na nim te s³owa wywar³y.
A kto ich ma biæ? Urz¹d?
I
Urz¹d by tam rozmia³ siê ma³y dependent.
Nu, jak nie urz¹d, to i chwa³a Bogu! rzek³ Mendel.
Rozemiali siê obaj. M³ody dependent g³upkowato, ¿yd z przymusem widocznym.
Z³y by³, ¿e ta rozmowa toczy³a siê przy dziecku. Spojrza³ na ch³opca spod brwi nasuniêtych.
Malec wlepi³ w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero, kiedy ten za progiem by³, spuci³
je na karty ksi¹¿ki pociemnia³e, pa³aj¹ce. Stary Mendel, jakby nie widzia³ tego, zacz¹³ znowu
gwizdaæ. Ale gwizdanie to mia³o co w sobie ze wistu przyt³oczonej wielkim ciê¿arem piersi,
nuta przycicha³a, g³uch³a, zasypia³a, a¿ urwa³a siê zgrzytem czy jêkiem.
11. (przyp. red.) pi¿mo rodzaj ostrych perfum.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
4
Zmierzcha³o ju¿ w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisn¹³ siê gruby zegarmistrz w popielatym
haweloku
12
, jakiego stale u¿ywa³ w tej porze.
S³ysza³e pan nowinê? zapyta³, siadaj¹c na brzegu sto³u, przy którym uczy³ siê malec.
Nu odpar³ Mendel co mnie po nowinów? Jak ona bêdzie dobra, to ona i wtedy bêdzie
dobra, kiedy ona nie bêdzie nowina, a jak z³a, nu, to na co ja j¹ s³uchaæ mam?
Podobno ¿ydów maj¹ biæ rzek³ t³usty zegarmistrz, kiwaj¹c nog¹ w wyciêtym trzewiku
z b³yszcz¹c¹ stalow¹ sprz¹czk¹.
Stary Mendel zamruga³ kilka razy nerwowo, ko³o ust przebieg³o mu nag³e drgniêcie. Wnet
opamiêta³ siê jednak i, przybrawszy ton jowialnej
13
dobrodusznoci, rzek³:
¯ydów? Jakich ¿ydów? Jeli tych, co uni z³odzieje s¹, co uni ludzi krzywdz¹, co uni po
drogach rozbójstwo robi¹, co uni z tego biednego skórê ci¹gn¹, nu, to czemu nie? Ja sam pójdê
ich biæ!
Ale nie! rozemia³ siê zegarmistrz. Wszystkich ¿ydów
W siwych renicach Mendla zapali³ siê b³ysk nag³y. Przygasi³ go jednak wpó³ spuszczon¹
powiek¹ i niby obojêtnie zapyta³:
Nu, za co oni maj¹ wszystkich ¿ydów biæ?
A za có¿ by? odrzuci³ swobodnie zegarmistrz. Za to, ¿e ¿ydy!
Nu rzek³ Mendel, mru¿¹c siwe oczy a czemu uni do lasa nie id¹ i nie bij¹ brzeziny za
to, ¿e brzezina, albo jedliny za to, ¿e jedlina?
Ha! ha! rozmia³ siê zegarmistrz. Ka¿dy ¿yd ma swoje wykrêty! Przecie ta jedlina i ta
brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyros³a!
Mendel a¿ siê zach³ysn¹³, tak mu odpowied na usta nagle wypia³a. Pochyli³ siê nieco ku
zegarmistrzowi i g³êboko zajrza³ mu w oczy.
Nu, a ja z czego wyrós³? A ja z jakiego gruntu wyrós³? Pan dobrodziej mnie dawno zna?
Dwadziecia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszed³ jak do karczmy? Zjad³,
wypi³ i nie zap³aci³? Nu, ja tu nie przyszed³ jak do karczmy! Ja tu tak w miasto urós³, jak ta
brzezina w lesie! Zjad³ ja tu kawa³ek chleba, prawda jest. Wypi³ te¿ wody, i to prawda jest. Ale
za tego chleba i za tej wody ja zap³aci³. Czym ja zap³aci³? Pan dobrodziej chce wiedzieæ, czym
ja zap³aci³?
Wyci¹gn¹³ przed siebie obie spracowane, wysch³e i ¿ylaste rêce.
Nu zawo³a³ z pewn¹ porywczoci¹ w g³osie ja tymi dziesiêciu palcami zap³aci³! Pan
dobrodziej widzi te rêce?
Znów siê pochyli³ i trz¹s³ chudymi rêkami przed b³yszcz¹c¹ twarz¹ zegarmistrza.
Nu, to takie rêce s¹, co ten chleb i te wodê pró¿no do gêby nie nosi³y! To takie rêce s¹,
co siê pokrzywi³y od no¿a, od obcêgów, od ruby, od m³ota. Nu, ja nimi zap³aci³ za ka¿dy kês
chleba i za ka¿dy kubek wody, co tu zjad³ i wypi³. Ja jeszcze i te oczy przy³o¿y³, co ju¿ dobrze
patrzeæ nie chc¹, tego grzbietu, co nie chce ju¿ prosty byæ i te nogi, co nie chc¹ mnie ju¿ nosiæ!
Zegarmistrz s³ucha³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹
14
. ¯yd sam siê roznamiêtnia³ sw¹ mow¹.
Nu, a gdzie ta zap³ata moja jest? Ta zap³ata moja jest w szkole u dzieci, u tych paniczów,
u te panienki, co siê ucz¹ na ksi¹¿kê, co pisz¹ na kajetu
15
, nu. Una i w koció³ jest, jak tam
z ksi¹¿kami ludzie id¹
Nu, una i u wielmo¿nego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawia³ ksi¹¿ki,
niech un zdrowy ¿yje!
Tu uchyli³ jarmu³ki, a potem doda³:
Moja zap³ata w dobrych rêkach jest!
Tak siê to mówi odpar³ dyplomatycznie
16
zegarmistrz ale ¿yd zawsze ¿ydem!
Nowe iskry zagorza³y w oczach starego introligatora.
Nu, a czym un ma byæ? Niemcem ma byæ? Francuzem ma byæ?
Mo¿e un koniem ma byæ?
Nu, bo psem to un ju¿ dawno siê zrobi³, to un ju¿ jest!
12. (przyp. red.) hawelok p³aszcz z peleryn¹.
13. (przyp. red.) jowialny dobrodusznie ¿artobliwy.
14. (przyp. red.) dewizka ³añcuszek przy zegarku wraz z jak¹ ozdob¹ czy figurk¹.
15. (przyp. red.) kajet zeszyt.
16. (przyp. red.) dyplomatycznie oglêdnie, ostro¿nie.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
5
Nie o to chodzi! rzek³ patetycznie
17
zegarmistrz. Chodzi o to, ¿eby nie by³ obcym!
O to chodzi? odpar³ ¿yd, przechylaj¹c siê w ty³ i cofaj¹c ³okcie. Nu, to niech mi tak od
razu pan dobrodziej powiada! To jest m¹dre s³owo! Ja lubiê s³yszeæ m¹dre s³owo! M¹dre s³owo
to jest jak ojciec i jak matka cz³owiekowi. Nu, ja za m¹dre s³owo to bym milê drogi szed³. Jak ja
m¹dre s³owo us³yszê, to mnie za chleb starczy. Jakby ja wielki bogacz by³, wielki bankier, nu,
to ja by za ka¿de m¹dre s³owo dukata da³. Pan dobrodziej powiada, co by ¿yd nie by³ obcy?
Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bêdzie obcy. Na co un obcy ma byæ,
na co ma obcym siê robiæ, kiedy un i tak swój? Pan dobrodziej myli, co jak tu deszcz pada, to
un ¿yda nie moczy, bo ¿yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej myli, co jak tu wiatr wieje, to un
piaskiem nie sypie w oczy temu ¿ydowi, bo ¿yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej myli, ¿e jak
ta ceg³a z dachu leci, to una ¿yda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, ¿e
una jego nie ominie. I wiatr jego nie ominie, i deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na
moje w³osy, na moje brode
Uny siwe s¹, uny bia³e s¹
Co to znaczy? To znaczy, co uny du¿o
rzeczy widzia³y i du¿o rzeczy pamiêtaj¹. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widzia³y
wielgie ognie
18
, i wielgi po¿ar, i wielgie pioruny na to miasto biæ, a tego, co by od te ognie i od
ten po¿ar, i od te pioruny ¿ydy by³y uwolnione, to uny tego nie widzia³y! Nu, a jak noc jest na
miasto, to una i na ¿ydów jest, to i na ¿ydów wtedy nie ma s³oñce!
Odetchn¹³ g³êboko, ciê¿ko.
Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tañce bywa?
Gruby zegarmistrz skin¹³ g³ow¹ i zako³ysa³ siê na stole, brzêcz¹c dewizk¹.
Pochlebia³o mu to, ¿e introligator uwa¿a go za cz³owieka wiatowego i mog¹cego jeszcze
zabawiaæ siê tañcami.
¯yd gorej¹cymi oczyma patrzy³ w jego twarz p³ask¹, ozdobion¹ szerokim, miêsistym nosem.
A smutku swego, swego k³opotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniós³ brwi, przybieraj¹c minê niezdecydowan¹. W³aciwie pragn¹³ siê on
okazaæ wy¿szym nad podobne drobnostki, jak k³opot i smutek, ale ¿e nie wiedzia³, do czego
¿yd zmierza, milcza³ wiêc dyplomatycznie.
Stary introligator odpowiedzi te¿ nie czeka³, tylko mówi³ dalej g³osem wezbranym, pe³nym:
Nu, jak pan dobrodziej na tañce bywa i swego smutku te¿ ma, to panu dobrodziejowi
wiadomo jest, ¿e siê ludzie do tañca, do weso³oci zejd¹, i po weso³oci siê rozejd¹, i nic. Ale
jak te ludzie do smutku siê zejd¹, jak siê uni do p³akania zejd¹, nu, to ju¿ nie jest nic. To ju¿ ten
jeden temu drugiemu bratem siê zrobi³, to ju¿ ich ten smutek jednym p³aszczem nakry³. To ja
panu dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto wiêcej rzeczy widzia³ do smutku ni¿ do tañca,
i ¿e ten p³aszcz to bardzo du¿y jest. Ajaj, jaki un du¿y!
Un wszystkich nakry³, i ze ¿ydami te¿!
Odwróci³ siê bokiem i spojrza³ za siebie w okno.
Mój panie Mendel rzek³ zegarmistrz tonem wy¿szoci. Gada siê to tak i owak, ale ka¿dy
¿yd, byle pieni¹dze mia³.
Stary introligator nie da³ mu dokoñczyæ, ale podniós³szy rêkê, trz¹s³ ni¹ jakby siê od
natrêtnego owada opêdza³.
Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowê! To jest mowe od wszystkie g³upie ludzie. Jakby
¿ydowi pieni¹dz za wszystko mia³ byæ, to by jemu Pan Bóg od razu kieszeñ w skórê zrobi³, abo
i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeñ w skórê nie zrobi³, nu, to na to, ¿e ¿ydowi pieni¹dz tyle ma
byæ, co i ka¿demu.
Ma byæ! zawo³a³ triumfalnie
19
zegarmistrz, podnosz¹c t³usty podbródek i muskaj¹c siê po
nim. Ale nie jest! W tym sêk, ¿e nie jest
Umiechn¹³ siê Mendel wpó³ smêtnie, a wpó³ filuternie
20
.
A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam w³anie sêka nie ma, tylko jest dziure. Ajaj, jakie
dziure!
Spowa¿nia³ nagle i kiwa³ g³ow¹, patrz¹c w ziemiê.
17. (przyp. red.) patetycznie z uroczyst¹ powag¹.
18. (przyp. red.) wielgie ognie Mendel ma na myli wypadki warszawskie w latach 18611864.
19. (przyp. red.) triumfalnie zwyciêsko.
20. (przyp. red.) filuternie ¿artobliwie.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
6
Pan dobrodziej myli, co ja te dziure nie widzê? Ja j¹ widzê. ¯e una siê zrobiæ mog³a, to
jest le; ale ¿e una dot¹d nieza³atana jest, to jeszcze gorzej. W te dziure to du¿o mocy wpada
i w s³aboæ siê obraca. I du¿o rozumu wpada, a w g³upstwo siê obraca. I du¿o dobroci wpada,
a w z³oæ siê obraca
Chce mi pan dobrodziej wierzyæ? Te dziure to nie ¿ydki zaczê³y pierwsze
drzeæ. Nu, ¿e uni j¹ potem darli, to ja wiem, to ja nie sk³amiê, nie powiem, ¿e nie! Ale najpierw,
to j¹ zaczê³a drzeæ zapomnia³oæ na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone s¹.
Z³o¿y³ dwa pierwsze palce w rêku, jakby tabakê bra³, a wystawiwszy ma³y, dodawa³ tym
gestem
21
precyzji
22
dowodzeniu swemu.
To by³a pierwsza nitka, co tam w to miejsce pêk³a. Nu, tak jedni zaczêli do siebie ci¹gn¹æ,
a drudzy znów do siebie i tak siê ju¿ dalej rwa³o. Pan dobrodziej powiada, co dla ¿yda pieni¹dz
wszystko jest? Nu, niech i tak bêdzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan
dobrodziej myli, temu, co ¿ydki chytre s¹? To siê pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten
s³up na Ujazdów? Nu, pan dobrodziej siê mieje! To tam na ten s³up po³o¿ony bêdzie hunor
23
,
i wielga familja, i wielgie urzêdy, i pieni¹dze te¿, nu, to jeden wlizie na s³up po ten hunor,
a drugi po te m¹droæ, a trzeci po te herby, a czwarty po te s³awnoæ, a i taki siê znajdzie, co
po te pieni¹dze wlizie, choæ insze rzeczy przy nich s¹. Ale jak na ten slup po³o¿one bêd¹ tylko
pieni¹dze, a nie bêdzie ani hunoru, ani s³awnoci, ani m¹droci, to po co ludzie bêd¹ na ten
s³up liæ? Jak pan dobrodziej myli? Po pieni¹dze uni bêd¹ liæ i po nic wiêcej? A te z do³u, co
siê przypatruj¹, to bêd¹ krzyczeæ: ajaj, jaki to chytry naród, po pieni¹dze tylko lizie, pieni¹dze
u niego wszystko! A im kto mniejszy bêdzie, albo na g³êbszym do³u sta³, to mniej widzieæ bêdzie
a g³oniej jeszcze krzyczeæ. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stoj¹ce, widzieæ bêd¹, co na
ten s³up nic innego po³o¿one nie jest, i tym, co po to liz¹, co tam po³o¿one jest, nie bêd¹ siê
dziwowali, a krzyczeæ, to uni te¿ nie bêd¹. Co na nasz s³up le¿y? Pieni¹dze tylko le¿¹, tak my
po pieni¹dze idziem. Ale to nie jest pierwsze z³e. Pierwsze z³e, to jest takie, co dwa s³upy s¹
i co na nich nierówne rzeczy le¿¹.
Jeszcze by! rozemia³ siê impertynencko
24
zegarmistrz.
W teorii
25
zreszt¹ doda³ powa¿niej masz pan mo¿e i s³usznoæ. Ale w praktyce inaczej
siê to okazuje. Was, ¿ydów, lêgnie siê jak tej szarañczy, a zawsze to ¿ywio³ cudzy
Stary introligator znów zamruga³ nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w po³owie
rzêsami przys³oni³.
M¹dry cz³owiek, choæby w garci dwa kamienie mia³ i trzy choæby mia³, to tylko jednym
w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisn¹³ na starego ¿yda
Ale to nic
nie szkodzi. Ja ten jeden podniosê i ten drugi te¿ podniosê. Mój grzbiet ju¿ siê sam do ziemi
schyla
Musn¹³ dwa razy bia³¹ sw¹ brod¹ i, pomylawszy chwilkê, rzek³:
Pan dobrodziej wie, jak ja siê nazywam? Nu, ja siê nazywam Mendel Gdañski. ¯e ja siê
Mendel nazywam, to przez to, co nas by³o dzieci czternacie, a ja siê piêtnasty urodzi³, tu, na
Stare Miasto, w te w¹skie uliczke, zara za te ¿ó³te kamienice, gdzie apteka. Pan dobrodziej wie?
Nu, jak ja siê tam urodzi³, to nas by³o dzieci piêtnacie, ca³y mendel. Przez to ja siê Mendel
nazywam. Czy nas ojciec nieboszczyk potopiæ mia³? Nie mia³ nas potopiæ! Raz, ¿e siê un Pana
Boga ba³, a drugi raz, ¿e un te swoje piêtnacie dzieci tak kocha³, ¿e jak matka przynios³a led,
to un tylko g³ówkê sobie urwa³, a ca³ego ledzia to dzieciom da³, co by siê najad³y, co by nie
by³y g³odne. Tak ich kocha³.
Zach³ysn¹³ siê. Poczerwienia³, oczy mu siê zapali³y nag³ym przypomnieniem. Wnet siê jednak
pohamowa³ i mówi³ dalej z jowialnym umiechem, w którym gorzk¹ ironiê
26
dostrzec by³o
mo¿na.
Ale ja, Mendel, widzia³, co mendlowi ca³emu le na wiecie, tak sam ju¿ tylko pó³ tuzina
dzieci mia³; a moja córka, Lija, nu, una tylko jednego syna mia³a i od boleci wielkiej umar³a.
21. (przyp. red.) gest ruch.
22. (przyp. red.) precyzja cis³oæ.
23. (przyp. red.) hunor honor, zaszczyt, dostojeñstwo.
24. (przyp. red.) impertynencko niegrzecznie.
25. (przyp. red.) teoria zasady jakiej nauki.
26. (przyp. red.) ironia drwiny.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
7
¯eby una ¿y³a, a szeæ synów mia³a, a patrza³a, na co ja patrzê, nu, to una by szeæ razy od
boleci umieraæ musia³a!
Mówi³ szybko, coraz szybciej, g³osem namiêtnie przyciszonym, pochylaj¹c siê ku zegarmistrzowi
i przenikaj¹c go pa³aj¹cym wzrokiem. Po chwili wyprostowa³ siê, wci¹gn¹³ w star¹ pier g³êboki,
ciê¿ki oddech i, umiechn¹wszy siê smêtnie, rzek³:
To ju¿ my go nie nazywali Mendel, to ju¿ my go nazwali Jakub.
Kubu, pójd tu! zawo³a³, jakby pierwszy raz przypominaj¹c sobie obecnoæ ch³opca. A gdy
malec wsta³ ze sto³ka i, szastn¹wszy buciêtami przed zegarmistrzem, do dziada siê przytuli³, stary
pog³aska³ go po g³owie i rzek³:
Kubu, to takie imiê, co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi mo¿e
daæ. To jest takie imiê, co to jak na tym s¹dzie króla Salomona: niech nie bêdzie ani mnie, ani
tobie. To dobre imiê jest! Po te imie, to jak po te k³adke, przejd¹ ludzie z te niedobre czasy do
te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bêdzie liczy³, czy w domu du¿o ma ko³yski
Bo w te
du¿o ko³yski du¿o pracy jest, i du¿o g³odu jest, i du¿o mogi³ki te¿
I nie na tym m¹droæ jest, co by ma³o ludzi by³o; ale na tym m¹droæ jest, co by uni
du¿o dobrego zrobili, du¿o ziemi obsiali, du¿o obkopali, du¿o obsadzili. Co by uni du¿o
przemys³owców mieli, du¿o rozumu siê uczyli, du¿o dobroci znali w sercu jeden dla drugiego.
Mnie jeden stary ch³op powiada³, co jak bocian wiêcej dzieci ma, ni¿ ich wy¿ywiæ mo¿e, to
jedno albo dwa z gniazda zruci. Tak niech ju¿ pan dobrodziej k³opotu o to nie ma. To i nad
ludmi taka moc musi byæ, co te gêby liczy i te ziarna w k³osie te¿
Trz¹s³ siw¹ brod¹, coraz silniej tul¹c malca do swego boku.
Nu, ja nie tylko nazywam siê Mendel, ja jeszcze nazywam siê Gdañski. Nu, co to jest Gdañski?
To taki cz³owiek, albo taka rzecz, co z Gdañska pochodz¹ca jest. Pan dobrodziej wie?
Wódka
gdañska jest i kufer gdañski jest, i szafa gdañska jest
tak uny gdañskie mog¹ byæ, tak ja jestem
Gdañski. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeñski, ani nie jestem berliñski, jestem Gdañski.
Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to mo¿e byæ? Jak ja Gdañski, to ja cudzy? Tak pan
dobrodziej powiada? Czy to tam ju¿ wysch³a Wis³a? Czy tratwy tam nie id¹ od nasze miasto?
Czy tam te ³apciuchy
27
nasze flisy ju¿ nie s¹? To ju¿ wszystko cudze? To pan dobrodziej taki
hojny? Nu! szkoda, co ja przód nie wiedzia³ o tym, co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym
poprosi³ pana dobrodzieja choæ o po³owê sklepu, choæ o po³owê te wszystkie zegarki, co tam
s¹
Zegarmistrz mia³ siê i chwyta³ za boki.
A niech¿e pana nie znam! A to pan wywiód³ sztukê, ¿e i Bosko
28
lepiej nie potrafi! ¯e
Gdañski, to ju¿ swój! Cha! cha! cha!
Stary ¿yd kiwa³ g³ow¹ i umiecha³ siê tak¿e. Filuteria
29
sofisty
30
b³yszcza³a mu w oczach, ale
umiech by³ gorzki, kol¹cy
Mendel Gdañski i Jakub Gdañski rzek³ po chwili z powag¹, zwracaj¹c siê do wnuka i jakby
przekazuj¹c mu dostojnoæ swojego nazwiska i swojej tradycji
31
.
Nu, co un jest ten Mendel Gdañski? Un ¿yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto
un ¿yje, ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego, i matki swojej, i ¿ony swojej, i córki
swojej. Un i sam w to miasto koci swoje po³o¿y.
Nu, co un jest ten Kubu Gdañski? ci¹gn¹³ dalej, odsun¹wszy od siebie ch³opca na rodek
izby na d³ugoæ swej rêki i nie puszczaj¹c jego ramienia.
Nu, un uczeñ jest. Un w szkole siedzi, w ³awkê, przy swoich kolegi un siedzi, w ksi¹¿kê
patrzy, pisze, uczy siê. Nu, na co un siê uczy? Un siê na to uczy, co by rozum mia³. Nu, czy un
ten rozum gdzie poniesie, jak un go bêdzie mia³? Un go nigdzie nie poniesie w obce miejsce. Un
go nie poniesie do wody utopiæ, ani do ognia spaliæ, ani do ziemi zakopaæ. Un tu m¹dry bêdzie,
na ten kraj, na to miasto bêdzie rozum mia³. To bêdzie w ten kraj ca³y rozum, co by bez niego
27. (przyp. red.) ³apciuch obdartus.
28. (przyp. red.) Bosko s³awny kuglarz czarnoksiê¿nik.
29. (przyp. red.) filuteria figlarnoæ.
30. (przyp. red.) sofista tu: cz³owiek zrêcznie, choæ niezupe³nie s³usznie, rozumuj¹cy i dowodz¹cy.
31. (przyp. red.) tradycja pogl¹dy i uczucia przekazane przez przodków.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
8
by³, i jeszcze ten rozum bêdzie w ten kraj, co un go Kubu bêdzie mia³. Czy pan dobrodziej
myli, co to bêdzie za doæ? Za du¿o? Nu, pan dobrodziej takie g³upstwo nie mo¿e myleæ?
Nu, a jak un rozum bêdzie mia³, to un bêdzie wiedzia³ takich rzeczy, jakie ja nie wiem i pan
dobrodziej nie wie. Un mo¿e i to bêdzie wiedzia³, co wszyscy ludzie dzieci s¹ od jednego Ojca,
i co wszyscy ludzie kochaæ siê maj¹, jak te bracia
Przyci¹gn¹³ do siebie na powrót ch³opca, a obj¹wszy jego szyjê, pochyli³ siê do zegarmistrza
i szepn¹³:
Bo to delikatne dziecko jest
sierota jest
bardzo miêtkiego serca
Pog³aska³ ch³opca po twarzy i doda³:
Id, kochanku, po³ó¿ siê spaæ, bo jutro do szko³y pójdziesz.
Malec znów szastn¹³ buciêtami przed zegarmistrzem, dziada rêkê do ust przycisn¹³ i znikn¹³
za p¹sow¹ firank¹, dziel¹c¹ izbê od ma³ej alkowy
32
.
Stary ¿yd b³ysn¹³ oczami raz i drugi, zach³ysn¹³ siê i, unosz¹c brodê, spyta³:
Nu, z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiada³, co ¿ydów maj¹ biæ? Ja siê przy
to dziecko pytaæ nie chcia³, ¿eby go broñ Bo¿e nie przestraszyæ, bo to bardzo delikatne dziecko
jest, ale teraz, to ja siê pana dobrodzieja o to bez urazy spytam
Umiecha³ siê pochlebnie, ujmuj¹co, siwe jego oczy patrzy³y z przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami ¿yda, natychmiast uczu³ swoj¹
przewagê.
Powiadaj¹
b¹kn¹³ niedbale, wydymaj¹c wargi.
Nu, kto powiada? pyta³ ¿yd, a oczy ju¿ z aksamitnych stawa³y siê ostre, k³uj¹ce.
Ludzie powiadaj¹
b¹kn¹³ tym samym tonem zegarmistrz.
Stary ¿yd odskoczy³ nagle na dwa kroki, ze zwinnoci¹, której by siê nikt w nim nie domyla³.
Wzrok jego pa³a³, wargi parska³y, g³owê postawi³ jak kozio³.
Ludzie?
Ludzie powiadaj¹? pyta³ g³osem sycz¹cym, w coraz wy¿sze wpadaj¹cym tony.
Ludzie?
I za ka¿dym wymówionym wyrazem pochyla³ siê coraz bardziej naprzód, przysiada³ niemal.
Zegarmistrz patrzy³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹ i kiwaj¹c nog¹ w trzewiku. Uwa¿a³ jednak,
¿e ta postawa ¿yda jest wobec niego niew³aciwa i mieszna.
Có¿ to pana tak dziwi? zapyta³ ch³odno.
Ale stary introligator ju¿ siê uspokoi³. Rozpatrywa³ siê, rêce wpar³ w biodra, brodê wyrzuci³
do góry, oczy zmru¿y³.
Pan dobrodziej siê myli rzek³. Ludzie tego nie powiadaj¹. To powiada wódka, to powiada
szynk, to powiada z³oæ i g³upota, to powiada z³y wiatr, co wieje.
Wzniós³ rêkê i machn¹³ ni¹ wzgardliwie.
Niech pan dobrodziej pi spokojnie. I ja bêdê spokojnie spa³, i to dziecko bêdzie spokojnie
spa³o! Nasze miasto bardzo du¿o smutku ma i bardzo du¿o ciemnoci, i bardzo du¿o nieszczêcia,
ale na nasze miasto jeszcze to nie przysz³o, co by siê w nim ludzie gryli jak psy. O to mo¿e
pan dobrodziej spokojny byæ!
Zacisn¹³ usta i siêgn¹³ z powag¹ po ciê¿ki cynowy lichtarz, jakby chcia³ zaraz wieciæ gociowi
do sieni. Zsun¹³ siê pan zegarmistrz ze sto³u, nacisn¹³ hawelok, umocni³ na g³owie kapelusz,
który mu gdzie na kark zjecha³, i rzuciwszy: dobranoc, wyszed³.
Wtedy ¿yd ode drzwi wróci³, lichtarz na stole umieci³, a przyszed³szy na palcach ku alkowie,
p¹sowej firanki uchyli³ i ucha nadstawi³.
Z wewn¹trz alkowy s³ychaæ by³o oddech dziecka gor¹czkowy, nierówny, chrypliwy. Ma³a
lampka o zielonej szklanej banieczce pali³a siê tam na sto³ku. Stary pantofle zrzuci³, do ³ó¿ka
podszed³ i zapatrzy³ siê w rozognion¹ twarzyczkê ch³opca niespokojnie, badawczo. Chwilkê
tak sta³, wstrzymuj¹c dech w piersi, po czym westchn¹³ i, wysun¹wszy siê z alkowy, na sto³ku
ciê¿ko siad³, opar³ d³onie o kolana i zako³ysa³ siw¹ swoj¹ g³ow¹.
Zgarbiony by³ teraz i jakby postarza³y o jaki lat dziesi¹tek. Usta jego porusza³y siê
bezdwiêcznie, pier dysza³a ciê¿ko, oczy utkwione by³y w pod³ogê. Cienka wieca dogasa³a,
skwiercz¹c w cynowym lichtarzu.
32. (przyp. red.) alkowa ciemny pokój, sypialnia.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
9
Nazajutrz rano uliczka obudzi³a siê cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Gdañski od
wczesnego ranka sta³ w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego no¿yce
zgrzyta³y po papierze zapalczywie, twardo, ruba prasy piszcza³a, dociskana do ostatniego
krêgu, nó¿ w¹ski, d³ugi, b³yska³ pod ranne s³oñce zu¿yt¹ sw¹ kling¹, skrawki papieru pada³y
z szelestem na praw¹ i na lew¹ stronê. Stary introligator pracowa³ gor¹czkowo, ¿arliwie; na
jego zwiêd³ej, g³êboko zbru¿d¿onej twarzy znaæ by³o noc niespan¹. Gdy przecie¿ wypi³ lich¹
kawê, któr¹ mu s¹siadka w du¿ym fajansowym imbryku przynios³a, raniej mu siê jako na
sercu zrobi³o, na³o¿y³ krótk¹ fajeczkê, zapali³ i poszed³ budziæ wnuka.
Ch³opak zaspa³ dzi jako. D³ugo w noc na pos³aniu rzuca³ siê, jak ryba, a teraz spa³ snem
g³êbokim, cichym. Cienki promieñ s³oñca, wpadaj¹cy do alkowy przez otwór p¹sowej firanki,
k³ad³ mu siê na oczach, na ustach, na w¹t³ych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych
miêkkich w³osach i w d³ugich spuszczonych rzêsach zapala³ z³oto brunatne, migotliwe p³omyki.
Stary patrzy³ siê z luboci¹ na dziecko. Czo³o jego wyg³adza³o siê, usta rozszerza³y,
oczy mru¿y³y i nabiera³y blasku. Rozemia³ siê wreszcie szczêliwym cichym miechem,
a wci¹gn¹wszy wielki k³¹b dymu z fajeczki, pochyli³ siê i puci³ go pod sam nos ch³opaka.
Malec siê zakrztusi³, zerwa³, szeroko otwar³ z³ote swoje oczy i zacz¹³ je trzeæ z³o¿onymi w dwie
chude pi¹stki rêkami. pieszy³ siê teraz niezmiernie, by³ zafrasowany; jedno z zadañ zosta³o
niedokoñczone, ksi¹¿ki, kajety niepouk³adane le¿a³y dotychczas na stole. Ju¿ i kawy nie dopi³,
i bu³ki na pauzê, prze³o¿onej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chcia³ wzi¹æ,
tylko w tornister ksi¹¿ki rzuca³, niepewny, czy siê nie spóni. Kiedy wszak¿e, szynel na ramiona
wzi¹wszy, do drzwi zmierza³, drzwi otwar³y siê gwa³townie, a chudy student z facjatki pchn¹³
go na powrót do izby:
Uciekaj, bo ¿ydów bij¹!
Rozdra¿niony by³ widocznie bardzo. Jego ospowata, d³uga twarz zdawa³a siê jeszcze d³u¿sza
i jeszcze bardziej spustoszona; krok, jaki z sieni do izby zrobi³, oddali³ cienkie jego nogi na
niezmiern¹ odleg³oæ od siebie, ma³e bure oczy sypa³y iskry gniewu. Wylêk³y malec k³êbkiem
potoczy³ siê a¿ ku sto³owi, upuszczaj¹c szynel i tornister
Stary os³upia³. Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchn¹³: jak ¿bik do studenta
skoczy³
Co to uciekaj? Gdzie un ma uciekaæ? Na co un ma uciekaæ? Czy un tu ukrad³ co komu,
co by un uciekaæ mia³?
Czy un tu w cudzej stancji siedzi?
. W cudzy dom
Un tu w swojej
stancji siedzi! W swój dom! Un tu nikomu nic nie ukrad³! Un do szko³y idzie! Un nie bêdzie
ucieka³!
Przyskakiwa³ do stoj¹cego we drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, sycz¹cy,
parskaj¹cy i trzês¹cy brod¹.
Jak tam pan chcesz! rzuci³ szorstko student. Ja powiedzia³em
I zabiera³ siê do wycofania z izby swej niezmiernie d³ugiej nogi. Stary introligator uchwyci³
go za po³ê wytartego paltota.
Jak ja chcê? Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcê! Ja chcê, co bym ja spokój mia³. Ja chcê
spokojnie zjeæ mój kawa³ek chleb, co ja na niego pracujê! Nu, ja chcê wychowaæ te sierotê,
ten ch³opiec, co by z to dziecko cz³owiek by³, co by nikt na niego nie plu³, kiedy un nic winny
nie jest!
Nu, ja chcê, co by nie by³o ani mojej, ani niczyjej krzywdy, co by sprawiedliwoæ, co
by siê ludzie Boga bali!
Nu, ja tego chcê! A uciekaæ to ja nie chcê! Ja w to miasto siê urodzi³,
w ten dom dzieci mia³, ja tu nikogo nie skrzywdzi³, ja tu warsztat mam
Nie skoñczy³, kiedy od za³amu uliczki ozwa³a siê g³ucha wrzawa, jakby z daleka gdzie
przeci¹gaj¹cej burzy. Po twarzy studenta przelecia³ kurcz nag³y, wpó³ g³ona kl¹twa wypad³a
mu przez ciniête zêby.
Stary introligator umilk³, wyprostowa³ siê i, wyci¹gn¹wszy chud¹ szyjê, nads³uchiwa³ chwilê.
Wrzawa zbli¿a³a siê szybko. S³ychaæ ju¿ by³o gwizd przeci¹g³y, miechy, wo³ania, wybuchy
krzyków i p³aczu lament. Uliczka zawrza³a. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli
wprost na wrzawê, drudzy uciekali od niej.
Nagle malec wystraszony rozszlocha³ siê g³ono. Student z naciskiem drzwi zamkn¹³ i znikn¹³
w pustej sionce.
Stary ¿yd s³ucha³. Ani szlochania dziecka, ani wyjcia studenta zdawa³ siê nie spostrzegaæ.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
10
Wzrok mia³ jak gdyby cofniêty w siebie, doln¹ wargê obwis³¹, ucho nastawione. Mimo
skórzanego fartucha, widaæ by³o dr¿enie jego starych kolan; twarz z czerwonej sta³a siê
brunatna, z brunatnej ¿ó³ta, z ¿ó³tej kredowo-bia³a. Wygl¹da³ jak cz³owiek trafiony postrza³em.
Chwilka jeszcze, a to stare, os³ab³e cia³o z³amie siê i runie.
Coraz bli¿sza, coraz wyraniejsza wrzawa wpad³a nareszcie w opustosza³¹ uliczkê z ogromnym
wybuchem krzyku, wistania, miechów, kl¹tw, z³orzeczeñ. Ochryp³e pijackie g³osy zlewa³y
siê w jedno z szatañskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawa³o siê pijane tym wrzaskiem
mot³ochu; jaka zwierzêca swawola obejmowa³a uliczkê, t³oczy³a j¹, przewala³a siê po niej
dziko, g³usz¹co. Trzask ³amanych okiennic, ³oskot tocz¹cych siê beczek, brzêk rozbijanego szk³a,
³omot kamieni, zgrzyt dr¹gów ¿elaznych, zdawa³y siê, jak ¿ywe, braæ udzia³ w tej ohydnej
scenie. Jak p³atki gêsto padaj¹cego niegu wylatywa³o i opada³o pierze z porozrywanych
poduszek i betów. Ju¿ tylko kilka lichych kramów dzieli³o izbê Mendla od rozpasanej ci¿by.
Malec przesta³ szlochaæ i, trzês¹c siê ca³y jak w febrze, przysiad³ siê do dziada. Jego wielkie,
ciemne oczy pociemnia³y jeszcze i wieci³y ponuro z poblad³ej twarzyczki. Dziwna rzecz! To
przytulenie siê dziecka i to bliskie ju¿ niebezpieczeñstwo skrzepi³y starego ¿yda. Po³o¿y³ rêkê
na g³owie wnuka, tchu w piersi nabra³ szerokim oddechem, a choæ twarz mia³ jeszcze jak
op³atek bia³¹, do renic ju¿ przywo³a³ i ogieñ, i ¿ycie.
Sz
szepn¹³ uspokajaj¹co.
Teraz dopiero ucisza³ p³acz, który ju¿ sam umilk³, zduszony wielkim strachem. Teraz dopiero
to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodzi³o do jego wiadomoci.
W tej chwili do d³ugiej, w¹skiej sionki wpad³o kilka kobiet: powroniczka z dzieckiem na
rêku, stró¿ka, straganiarka.
Dalej, Mendlu! krzyknê³a od progu stró¿ka zejdta im z oczów! Ja tu duchem w oknie
obrazik postawiê, albo krzyzik. Ju¿ ta po inszych izbach stoi To tam nie id¹!
Chwyci³a malca za rêkê.
Dalej, Kubu! Do alkowy!
Obst¹pi³y ich, zas³ania³y sob¹, pcha³y ku p¹sowej firance. Zna³y tego ¿yda tak dawno,
by³ us³u¿nym, dobrym cz³owiekiem. Za kobietami zaczêli siê wsuwaæ inni mieszkañcy ma³ej
kamieniczki. Izba zape³nia³a siê ludmi.
Stary Mendel jedn¹ rêkê opar³ ciê¿ko na ramieniu ch³opca, a drug¹ odsun¹³ kobiety.
Oprzytomnia³ ju¿ zupe³nie przez tê jedn¹ chwilê.
Dajta spokój, Janowa! mówi³ twardym, brzmi¹cym jak dzwon g³osem. Dajta spokój! Ja
wam dziêkujê, bo wy mnie swoj¹ wiêtoæ chcieli daæ, mnie ratowaæ, ale ja do moje okno krzy¿
nie chcê stawiæ! Ja siê nie chcê wstydziæ, co ja ¿yd. Ja siê nie chcê baæ! Jak uny mi³osierdzia
w sobie nie maj¹, jak uny cudzej krzywdy chc¹, nu, to uny i na ten krzy¿ nie bêd¹ pytali, ani
na ten obraz
Nu, to uny i nie ludzie s¹. To uny ca³kiem dzikie bestie s¹.
A jak my s¹ ludzie, jak uny s¹ chrzecijany, nu, to dla nich taka siwa g³owa starego cz³owieka
i takie dziecko niewinne, te¿ jak wiêtoæ bêdzie.
Pójd, Kubu
I poci¹gn¹wszy za sob¹ ch³opca, mimo ha³aliwych protestów zebranych, do okna podszed³,
oba jego skrzyd³a pchniêciem rêki otworzy³ i stan¹³ w nim w rozpiêtym kaftanie, w skórzanym
fartuchu, z trzês¹c¹ siê brod¹ bia³¹, z g³ow¹ wysoko wzniesion¹, tul¹c do swego boku ma³ego
gimnazistê w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwiera³y siê coraz szerzej, utkwione
w wyj¹cy mot³och.
Widok by³ tak przejmuj¹cy, ¿e kobiety szlochaæ zaczê³y.
Spostrzeg³a stoj¹cego w oknie ¿yda uliczna zgraja i, omijaj¹c pozosta³e kramy, rzuci³a siê ku
niemu.
Tê heroiczn¹
33
odwagê starca, to nieme odwo³anie siê do uczuæ ludzkich t³umu, wziêto za
zniewagê, za ur¹gowisko. Tu ju¿ nie szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka pe³na octu,
okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do rozdarcia, jaki kosz jaj do st³uczenia.
Tu wybuch³a ta dzika ¿¹dza pastwienia siê, ten instynkt
34
okrucieñstwa, który przyczajony
w jednostce, jak po¿ar opanowuje zbiegowisko, ci¿bê
33. (przyp. red.) heroiczny bohaterski.
34. (przyp. red.) instynkt popêd niewiadomy.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
11
Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamieñ rzucony sporodka t³umu, trafi³ w g³owê ch³opca.
Malec krzykn¹³, kobiety rzuci³y siê ku niemu. ¯yd puci³ ramiê dziecka, nie obejrza³ siê nawet,
ale podniós³szy obie rêce wysoko, ponad wyj¹cy mot³och wzrok utkwi³ i szepta³ zbiela³ymi
usty:
Adonai! Adonai!
a wielkie ³zy toczy³y siê po jego zbru¿d¿onej twarzy.
W tej chwili by³ to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wznios³y.
Kiedy pierwsi z t³umu pod okno dopadli, znaleli tam wszak¿e niespodziewan¹ przeszkodê
w postaci chudego studenta z facjatki.
Z wzburzon¹ czupryn¹, w rozpiêtym mundurze, sta³ on pod oknem ¿yda, rozkrzy¿owa³
rêce, zacisn¹wszy piêci i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel. By³ tak wysoki, ¿e zas³ania³
sob¹ okno niemal w po³owie. Gniew, wstyd, wzgarda, litoæ, wstrz¹sa³y jego odkryt¹ piersi¹
i p³omieniami sz³y po jego czarnej, ospowatej twarzy
Wara mi od tego ¿yda! warkn¹³ jak brytan na pierwszych, którzy nadbiegli. A nie, to
wal we mnie jeden z drugim ga³gany! Psubraty, hultaje!
Trz¹s³ siê a¿ ca³y i nawet pe³nego g³osu dobyæ nie móg³, tak go gniew d³awi³. Z ma³ych jego
burych oczu iskry sypaæ siê zdawa³y.
By³ w tej chwili piêkny jak Apollo
Kilku trzewiejszych z bandy zaczê³o siê cofaæ. Postaæ m³odzieñca i jego s³owa uderzy³y ich
sw¹ si³¹. Skorzysta³ z tego d³ugi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchn¹³
¿yda, a sam w oknie stan¹³. T³um przeci¹gn¹³ mimo tego okna z g³uch¹ wrzaw¹. Szyderstwa,
pogró¿ki, wrzaski, z³orzeczenia, towarzyszy³y pochodowi temu; po czym wrzawa oddala³a siê,
cich³a, a¿ przesz³a w huk niewyrany, daleki.
Tego wieczora nikt siê przy sosnowym stole nie uczy³, i nikt przy warsztacie nie pracowa³.
Zza p¹sowej firanki, z alkowy, dobywa³ siê niekiedy cichy jêk dziecka; zreszt¹ spokój panowa³ tu
zupe³ny. Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na pod³odze szynel i tornister
uczniowski, nie znaæ by³oby tej burzy, która tu przesz³a rankiem.
W alkowie, za p¹sow¹ firank¹, le¿a³ ma³y gimnazista z obwi¹zan¹ g³ow¹. Zielona lampka
pali³a siê przy nim, chudy student siedzia³ na brzegu ³ó¿ka, trzymaj¹c rêkê malca.
Twarz studenta by³a ju¿ t¹ sam¹, co zwykle, dziobat¹, brzydk¹ twarz¹; w oczach tylko pali³y
siê niedogas³e ognie, z dna duszy ruszone. Siedzia³ milcz¹cy, namarszczony, gniewny i od
czasu do czasu rzuca³ niecierpliwe spojrzenie w ciemny k¹t alkowy. W k¹cie tym siedzia³
stary Mendel Gdañski, bez ruchu, bez g³osu. Skulony, z ³okciami wspartymi o kolana, z twarz¹
ukryt¹ w rêkach, siedzia³ on tak ju¿ od po³udnia, od chwili, w której dowiedzia³ siê, ¿e ch³opcu
niebezpieczeñstwo nie grozi.
Ta nieruchomoæ i to milczenie starego introligatora niecierpliwi³y studenta.
Panie Mendel! burkn¹³ wreszcie wyle¿e pan ju¿ raz z tego k¹ta! Bosiny
35
pan odprawiasz,
czy co u licha? Trochê gor¹czki i nic wiêcej. Ch³opak za tydzieñ jaki do szko³y pójdzie, byle siê
trochê tylko skóra zros³a. A pan tak na marze
36
zasiad³, jakby co panu umar³o.
Stary ¿yd milcza³.
Po chwili dopiero podniós³ g³owê i odezwa³ siê g³osem namiêtnie drgaj¹cym:
Pan siê pyta, czy ja na bosiny siedzê? Nu, ja siedzê na bosiny! Ja popió³ na g³owê mam i wór
gruby na g³owie mam, i na popiele ja siedzê, i nogi bose mam, i pokutê wielk¹ mam, i wielk¹
boleæ mam, i wielk¹ gorzkoæ
Zamilk³ i twarz znowu w rêce ukry³. Ma³a zielona lampka dawa³a jego siwej g³owie jakie
szczególne widmowe niemal owietlenie. Malec jêkn¹³ raz i drugi i znów zaleg³o milczenie.
A wtedy wród tej ciszy podniós³ Mendel Gdañski raz jeszcze g³owê i rzek³:
Pan powiada, co u mnie nic nie umar³o? Nu, u mnie umar³o to, z czym ja siê urodzi³, z czym
ja szeædziesi¹t i siedem lat ¿y³, z czym ja umieraæ myla³
Nu, u mnie umar³o serce do tego
miasto!
35. (przyp. red.) bosiny obchodzenie ¿a³oby po zmar³ym (u ¯ydów).
36. (przyp. red.) mara, mary nosze, na których wynosz¹ zmar³ego.
Maria Konopnicka, Mendel Gdañski
12