Coelho P , Pielgrzym

background image

PAULO COELHO

PIELGRZYM

background image

Oni rzekli: „Panie, tu są dwa miecze”.

Odpowiedział im: „Wystarczy”.

Ewangelia wg św. Łukasza, 22, 38.

Kiedy przed dziesięciu laty przekraczałem próg małego domu w Saint-Jean-Pied-de-

Port, byłem przekonany, że tracę czas. W tym okresie w poszukiwaniach duchowych

kierowałem się myślą, że istnieją sekrety, tajemne ścieżki, ludzie zdolni rozumieć i

kontrolować zjawiska niedostępne dla większości śmiertelników. Toteż podążanie „drogą

zwykłego człowieka” uważałem za niegodne uwagi.

Wielu przedstawicieli mojego pokolenia -a wśród nich ja - uległo fascynacji sektami,

tajemnymi stowarzyszeniami i uwierzyło, iż zrozumienie tego, co trudne i złożone, prowadzi

ku zgłębieniu tajemnicy życia. W 1974 roku przyszło mi drogo za to zapłacić. Mimo to, gdy

uwolniłem się od strachu, trwałe miejsce w moim życiu zajęła fascynacja tym co tajemne.

Dlatego kiedy mój Mistrz wspominał o wędrówce do Santiago de Compostela, uznałem tę

pielgrzymkę za męczącą i bezsensowną. Rozważałem nawet możliwość porzucenia RAM,

małego, niewiele znaczącego bractwa, opierającego się na ustnym przekazie języka

symbolicznego.

Gdy wreszcie okoliczności skłoniły mnie do wypełnienia prośby Mistrza,

postanowiłem zrobić to na własny sposób. W pierwszych dniach pielgrzymki starałem się

uczynić z Petrusa czarownika, don Juana, postać, którą pisarz Carlo Castańeda posłużył się

jako łącznikiem z tym co niezwykłe. Byłem przekonany, że przy odrobinie wyobraźni zdołam

czerpać zadowolenie z doświadczenia, jakim była droga do Santiago, i zastąpić prawdy

ujawnione tajemniczością, proste złożonym, zrozumiałe niepojętym.

Ale Petrus potrafił się oprzeć każdej mojej próbie przemienienia go w bohatera. To

bardzo utrudniało nam kontakt i ostatecznie rozstaliśmy się, czując, że nasza zażyłość

przywiodła nas donikąd.

Długo po tym rozstaniu pojąłem, co przypominały mi tamte przeżycia. Dziś to wiem:

niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi. Dzięki zrozumieniu tej prawdy,

najcenniejszemu, jakie posiadam, gotów jestem podjąć największe choćby ryzyko, dążąc do

osiągnięcia tego, w co wierzę. Z niego czerpałem odwagę, pisząc swą pierwszą książkę,

Pielgrzyma. Ono dawało mi siłę do walki, nawet gdy mówiono, że żaden Brazylijczyk nie

zdoła żyć z literatury. Pomogło zachować godność i wytrwałość w Dobrej Walce, którą

muszę co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę nadal podążać „drogą zwykłego człowieka”.

background image

Nigdy już nie spotkałem mojego przewodnika. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt po

opublikowaniu tej książki w Brazylii, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy pojawił się

angielski przekład Pielgrzyma, cieszyłem się, że nareszcie będzie mógł poznać moją wersję

naszych wspólnych przeżyć. I znów próbowałem się z nim skontaktować, ale zmienił numer

telefonu.

W dziesięć lat później Pielgrzym został wydany w kraju, od którego zacząłem tamtą podróż.

To na francuskiej ziemi po raz pierwszy ujrzałem Petrusa. Mam nadzieję, że pewnego dnia się

spotkamy, a wtedy powiem: „Dziękuję i dedykuję ci tę książkę!”.

Paulo Coelho

background image

PROLOG

- I stojąc przed Świętym Obliczem RAM, dotknij dłońmi Słowa życia, zyskując dość

siły, by świadczyć za nim tu i choćby na kraju świata!

Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysunąwszy go z pochwy. Płomienie

wystrzeliwały z trzaskiem. Przychylna wróżba oznaczała, że wolno nam kontynuować rytuał.

Pochyliłem się więc i gołymi rękami zacząłem kopać ziemię.

Działo się to nocą 2 stycznia 1986 roku. Znajdowaliśmy się na szczycie pasma Serra

do Mar, w pobliżu masywu zwanego Czarnymi Wierchami, Oprócz mnie i Mistrza była tam

moja żona, jeden z uczniów, miejscowy przewodnik oraz reprezentant wielkiego bractwa,

które obejmowało znane pod nazwą „Tradycja” ezoteryczne zakony całego świata.

Towarzysząca mi piątka, także przewodnik, którego wcześniej uprzedzono o celu naszej

wyprawy, uczestniczyła w wyświęceniu mnie na Mistrza Zakonu RAM, starego bractwa

chrześcijańskiego założonego w 1492 roku.

Wygrzebałem w ziemi niezbyt głęboki, lecz szeroki dół. Z wielkim namaszczeniem

uderzałem w glebę, wypowiadając rytualne słowa. Wtedy podeszła do mnie żona. Wręczyła

mi miecz, którym posługiwałem się przez z górą dziesięć lat i który przez cały ten czas był mi

pomocny. Złożyłem w dole miecz, potem przysypałem go ziemią i wyrównałem

powierzchnię. Gdy wykonywałem te ruchy, wracały wspomnienia trudnych chwil, które

przeżyłem, rzeczy, których się nauczyłem, i zjawisk, które mogłem wywołać tylko dlatego, że

był przy mnie ten stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go trawić ziemia, stal jego ostrza

i drewno rękojeści miały znowu żywić miejsce, z którego zaczerpnęły tak wielką moc.

Mistrz zbliżył się do mnie i położył nowy miecz w miejscu, gdzie pogrzebałem stary. Wtedy

wszyscy otwarli ramiona, a Mistrz sprawił, że wokół mnie roztoczyła się niezwykła poświata,

która nie dawała światła, ale była widoczna i kładła się na sylwetkach zebranych barwą od-

mienną od żółtego blasku ognia.

Dobywszy z pochwy własnego miecza, dotykał nim moich ramion i głowy, mówiąc:

- Mocą i miłością RAM mianuję cię Mistrzem i kawalerem Zakonu, dziś i po kres twych dni.

R jak Rygor, A jak Afirmacja Miłości, M jak Miłosierdzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak

Mundi. Przyjmując ten miecz, pamiętaj, by nigdy nie spoczywał zbyt długo w pochwie, gdyż

przeżarłaby go rdza. Kiedy jednak go dobędziesz, niechaj nigdy nie wraca na miejsce, nie

uczyniwszy dobra, nie otwarłszy nowej drogi.

background image

Ostrzem swego miecza lekko zranił mą głowę. Nie musiałem już milczeć. Nic nie

zobowiązywało mnie teraz do ukrywania, czego potrafię dokonać, ani do tajenia cudów, jakie

nauczyłem się czynić na drodze Tradycji. Odtąd byłem jednym z braci.

Wyciągnąłem rękę, żeby chwycić nowy miecz, wykuty z doskonałej stali, miecz o

czarno-czerwonej rękojeści z drewna, którego nie strawi ziemia, drzemiący w czarnej

pochwie. Lecz w chwili, gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamierzałem zabrać miecz,

Mistrz postąpił krok do przodu i nadepnął mi na palce z takim impetem, że krzyknąłem z bólu

i upuściłem miecz.

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Dziwne światło zniknęło, a blask płomieni

sprawił, że jego twarz wyglądała jak twarz zjawy.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, przywołał moją żonę i wręczył jej nowy

miecz. Potem zwrócił się do mnie i wypowiedział te słowa:

- Cofnij rękę, która cię zdradziła! Albowiem droga Tradycji nie jest drogą kilku

wybranych, lecz drogą wszystkich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posiadłeś, nic nie

znaczy, ponieważ nie dzielisz się nią z innymi ludźmi! Powinieneś był odmówić przyjęcia

miecza. Wówczas bym ci go wręczył, wiedząc, że twoje serce jest czyste.

Jak się jednak obawiałem, w tej samej chwili poślizgnąłeś się i upadłeś. Zaślepiony

żądzą, będziesz musiał raz jeszcze ruszyć drogą w poszukiwaniu miecza. Okazałeś pychę,

przyjdzie ci zatem szukać wśród prostych ludzi. Zafascynowany cudami, będziesz musiał

długo walczyć, by odnaleźć to, co chciano ci tak hojnie podarować.

Poczułem się, jakby nagle runął świat. Klęczałem, niezdolny przemówić, z pustką w

sercu. Teraz, kiedy zwróciłem ziemi mój stary miecz, nie mogłem go już odzyskać. A

ponieważ nie otrzymałem nowego, znów znalazłem się w położeniu debiutanta, bezsilny i

bezbronny. W dniu najwyższych niebiańskich święceń mój gwałtowny Mistrz, miażdżąc mi

palce, zesłał mnie do świata Nienawiści i Ziemi.

Przewodnik wygasił ogień, żona podeszła do mnie i pomogła mi się podnieść. To ona

trzymała mój nowy miecz; ja, zgodnie z regułą Tradycji, nie mogłem go nawet dotknąć bez

pozwolenia Mistrza. Schodziliśmy w ciszy leśną ścieżką, podążając za latarnią przewodnika, i

wreszcie dotarliśmy do ziemnego duktu, gdzie zaparkowaliśmy samochody.

Nikt mnie nie żegnał. Żona schowała miecz do bagażnika i uruchomiła silnik. Przez

dłuższy czas milczeliśmy. Żona jechała powoli, omijając wyboje i dziury na drodze.

- Nie martw się - powiedziała, chcąc dodać mi otuchy. - Jestem pewna, że go odnajdziesz.

Zapytałem, co powiedział jej Mistrz.

background image

- Trzy rzeczy. Po pierwsze, że powinien zabrać ciepłe ubranie, bo na górze było znacznie

zimniej, niż przypuszczał. Po drugie, że cała ta sytuacja wcale go nie zaskoczyła i że zdarzało

się to już wielu innym, którzy osiągnęli to, co ty. Po trzecie, że miecz będzie na ciebie czekał

w pewnym punkcie drogi, którą przyjdzie ci przemierzyć. Nie znamy dnia ani godziny.

Wskazał mi tylko miejsce, w którym mam go ukryć, abyś go odnalazł.

- Co to za droga? - zapytałem nerwowo.

- Ach, tego dokładnie mi nie wyjaśnił. Powiedział tylko, że powinieneś odnaleźć na mapie

Hiszpanii stary średniowieczny szlak, znany pod dziwną nazwą Camino de Santiago.

background image

PRZYJAZD

Celnik długo przypatrywał się mieczowi, który wiozła moja żona, i w końcu zapytał,

co zamierzamy z nim zrobić. Odparłem, że jeden z naszych przyjaciół przeprowadzi

ekspertyzę przed wystawieniem miecza na aukcji. Kłamstwo okazało się przekonywające -

celnik wydał nam zaświadczenie, z którego wynikało, że wwieźliśmy miecz przez granicę

celną na lotnisku Barajas, i poinformował, że gdybyśmy mieli problemy przy ponownym

przekraczaniu granicy, wystarczy okazać celnikom ten dokument.

Podeszliśmy do biura wynajmu, żeby potwierdzić rezerwację dwóch aut. Już z

dokumentami wpadliśmy do lotniskowej restauracji, żeby coś przekąsić. Potem każde z nas

miało już podążyć własną drogą.

Miałem za sobą bezsenną noc w samolocie -nie zmrużyłem oka po trosze ze strachu

przed lataniem, po trosze z obawy przed tym, co miało się wydarzyć, mimo to byłem bardzo

podniecony i nie czułem znużenia.

- Nie martw się - powtórzyła żona po raz enty. - Musisz jechać do Francji i odszukać

w Saint-Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skontaktuje cię z kimś, kto poprowadzi cię Camino

de Santiago.

- A ty? - zapytałem także po raz enty, doskonale znając odpowiedź.

- Ja udam się tam, dokąd muszę, i przekażę to, co mi powierzono. Potem zatrzymam

się na kilka dni w Madrycie i wrócę do Brazylii. Równie dobrze jak ty potrafię poprowadzić

nasze sprawy.

- Nie wątpię - uciąłem, nie chcąc poruszać tej kwestii.

Interesy, które prowadziłem w Brazylii, zaprzątały mnie niemal bez reszty. W ciągu

dwóch tygodni po zajściu na Czarnych Wierchach zebrałem najważniejsze informacje o

szlaku wiodącym do Santiago de Compostela, jednak dopiero po siedmiu miesiącach

postanowiłem rzucić wszystko i odbyć tę podróż.

W końcu pewnego ranka moja żona oznajmiła, że godzina i dzień są bliskie i że jeśli

nie podejmiemy decyzji, na zawsze już mogę zapomnieć o magii i Zakonie RAM.

Próbowałem ją przekonać, że Mistrz powierzył mi niewykonalne zadanie, ponieważ nie mogę

tak po prostu zrzucić z siebie odpowiedzialności za codzienną pracę. Roześmiała się i orzekła,

że to kiepska wymówka, bo przecież przez ostatnie siedem miesięcy niewiele zrobiłem,

całymi dniami i nocami zastanawiając się, czy powinienem odbyć tę podróż, czy też nie. I

jakby nigdy nic, podała mi dwa bilety z wpisaną datą lotu.

background image

- Dlaczego podjęłaś tę decyzję teraz, kiedy już tu jesteśmy? - zapytałem ją w

kawiarence. -Nie wiem, czy słusznie jest pozostawiać komuś innemu decyzję o przystąpieniu

do poszukiwań mojego miecza.

Żona odparła, że jeśli mamy znów opowiadać głupstwa, lepiej od razu się rozstać.

- Nie dopuściłbyś do tego, by najdrobniejszą decyzję dotyczącą twojego życia podjął

ktoś inny. Chodźmy, robi się późno.

Zabrała swój bagaż i poszła w kierunku agencji. Nie ruszyłem się z miejsca.

Siedziałem, przypatrując się, jak z namaszczeniem niesie mój miecz, który w każdej chwili

mógł się jej wyślizgnąć spod ręki.

W połowie drogi przystanęła; wróciła do stolika, przy którym siedziałem, głośno

cmoknęła mnie w usta i długo przyglądała mi się w milczeniu. Nagle zrozumiałem, że to

Hiszpania, że już nie mogę się cofnąć. Miałem przerażającą pewność, że ryzyko porażki jest

ogromne, ale uczyniłem przecież pierwszy krok. Pocałowałem ją więc bardzo czule,

włożywszy w pocałunek wiele przepełniającej mnie w tej chwili miłości, i tuląc ją w

ramionach, błagałem wszystko, w co wierzyłem, prosiłem z głębi serca o siłę, która pozwoli

mi powrócić z mieczem.

- Widziałeś, jaki piękny miecz? - rozbrzmiał przy sąsiednim stoliku kobiecy głos, gdy

tylko żona odeszła.

- Nie martw się - odparł głos męski. - Kupię ci dokładnie taki sam. Tu, w Hiszpanii, w

butikach dla turystów są takich setki.

Po godzinie siedzenia za kierownicą zacząłem odczuwać zmęczenie, które narastało

po nieprzespanej nocy. A sierpniowy upał był tak dotkliwy, że nawet na w miarę pustej

drodze samochód przejawiał oznaki przegrzania. Postanowiłem zatrzymać się na trochę w

miasteczku oznaczonym na mapach samochodowych jako zabytkowe. Wspinając się stromą

drogą, która do niego wiodła, po raz kolejny przypomniałem sobie wszystko, czego

dowiedziałem się na temat Camino de Santiago.

Muzułmańska tradycja nakazuje, żeby każdy wierny przynajmniej raz w życiu odbył

pielgrzymkę do Mekki. Również chrześcijaństwo pierwszego tysiąclecia miało trzy święte

szlaki, zapewniające wiele błogosławieństw i odpustów każdemu, kto przemierzy jeden z

nich. Pierwszy wiódł do Grobu Świętego Piotra w Rzymie. Symbolem tej drogi był krzyż.

Tych, którzy wędrowali szlakiem rzymskim, zwano romeros. Drugi prowadził do Grobu

Chrystusowego w Ziemi Świętej, do Jerozolimy, tych zaś, którzy go obrali, zwano palmeros,

symbolem tej pielgrzymki były bowiem palmy, które witały Chrystusa wjeżdżającego do

miasta. I wreszcie trzecia droga -szlak tych, którzy pragnęli przyklęknąć przy relikwiach

background image

apostoła Jakuba, pogrzebanych w miejscu, gdzie pewien pasterz ujrzał migocącą nad polem

gwiazdę. Legenda głosi, że święty Jakub i Maryja Dziewica szli tamtędy po śmierci

Chrystusa, głosząc Słowo Boże i nakłaniając ludy do nawrócenia. Miejscu temu nadano na-

zwę „Compostela” - Gwiezdne Pole - i wkrótce wyrosło tu miasto, do którego ściągać zaczęli

wędrowcy z całego świata chrześcijańskiego. Tych, którzy wybrali trzecią ze świętych dróg,

zwano peregrinos iacobitas, a ich symbolem stała się muszla.

W złotym wieku, który przypadał na XIV stulecie, ponad milion osób przybywających

z całej Europy podążało każdego roku Drogą Mleczną (którą nazywano tak, ponieważ nocą ta

właśnie galaktyka wskazywała kierunek wędrowcom). Jeszcze w dzisiejszych czasach żarliwi

katolicy, duchowni i badacze przemierzają pieszo siedmiusetkilometrowy szlak wiodący z

francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port do katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii

1

.

Dzięki francuskiemu kapłanowi, Aymeriemu Picaudowi, który odbył pielgrzymkę do

Composteli w 1123 roku, droga pokonywana przez współczesnych pielgrzymów jest tą samą,

którą podążali w średniowieczu Karol Wielki, Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska, a w

bliższych nam czasach Jan XXIII. Picaud opisał swoje przeżycia w pięciu księgach, które

świat poznał jako dzieło Kaliksta II, owego papieża darzącego świętego Jakuba szczególnym

uwielbieniem, a które to dzieło nazwano później Codex Calixttinus. W księdze V Kodeksu,

Liber Sancti Jacobi, Picaud wymienia charakterystyczne cechy ukształtowania terenu, źródła,

gospody i klasztory, w których można się schronić, a także miasta leżące przy szlaku.

Opierając się na przekazie Picauda, Stowarzyszenie Przyjaciół Świętego Jakuba (Santiago to

po francusku Saint Jacques, Saint James po angielsku, Santo Giacomo po włosku, a Sanctus

lacobo po łacinie) postanowiło zadbać o to, by wszystkie te znaki dotrwały do naszych

czasów, nadal stanowiąc wskazówkę dla pątników.

Mniej więcej w XII wieku naród hiszpański począł wykorzystywać kult świętego

Jakuba w walce z Maurami, którzy zawładnęli półwyspem. Przy szlaku powstawały zakony

rycerskie, a szczątki apostoła przeistoczyły się w potężny bastion duchowy w zmaganiach z

muzułmanami, którzy utrzymywali, że po ich stronie stoi Mahomet. Kiedy jednak

rekonkwista dobiegała kresu, zakony rycerskie tak bardzo obrosły w siłę, że stały się

zagrożeniem dla państwa. Toteż Arcykatoliccy Królowie musieli podjąć działania, które

miały zapobiec zwróceniu się tych zakonów przeciw szlachcie. Wówczas to Camino de

Santiago popadła w zapomnienie i gdyby nie dzieła nielicznych artystów, jak Droga Mleczna

1

Szlak, zwany z francuska Szlakiem Świętego Jakuba, na terytorium Francji tworzą liczne drogi

zbiegające się w hiszpańskim mieście Puentę La Reina. Saint-Jean-Pied-de-Port leży przy jednym z trzech
szlaków, nie jedynym ani nie najważniejszym.

background image

Buńuela czy Caminante Joana Manuela Serrata, dziś nikt już by nie pamiętał, że wędrowały

nią tysiące ludzi podobnych tym, którzy później ruszyli, by osiedlić się w Nowym Świecie.

Miasteczko, gdzie zatrzymałem samochód, wyglądało na wyludnione. Po długich

poszukiwaniach trafiłem do barku mieszczącego się w starej budowli w stylu

średniowiecznym. Właściciel, który nie oderwał oczu od ekranu telewizora, pochłonięty

jakimś serialem, mruknął tylko, że to pora sjesty, a ja muszę być szaleńcem, skoro podróżuję

w taki upał.

Zamówiłem coś zimnego do picia, potem opanowała mnie chęć, by pooglądać

telewizję, ale nie byłem w stanie się skupić. Wciąż powracała myśl, że w ciągu dwóch dni

przyjdzie mi przeżyć - teraz, w XX wieku - choć cząstkę wielkiej przygody ludzkości i

doznać tego, co wiodło Ulissesa spod Troi, co towarzyszyło Don Kichotowi z Manczy,

prowadziło Dantego i Orfeusza do Piekieł, a Krzysztofa Kolumba do Ameryki. To była

przygoda wyprawy w Nieznane.

Do samochodu wróciłem już nieco spokojniejszy. Choćbym nawet nie odnalazł

mojego miecza, to pielgrzymka Szlakiem Świętego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć

samego siebie.

background image

SAINT-JEAN-PIED-DE-PORT

Zamaskowane twarze postaci defilujących przy dźwięku fanfar, wszyscy ubrani w

czerń, zieleń i biel - barwy francuskiej Gaskonii - wypełniały główną ulicę Saint-Jean-Pied-

de-Port. Była niedziela, a ja spędziłem dwa dni za kierownicą samochodu i nie mogłem

stracić już ani minuty, nawet na udział w tym festynie. Utorowałem sobie drogę przez tłum,

wysłuchałem paru francuskich obelg, ale w końcu minąłem fortyfikacje, które otaczają

najstarszą część miasta, gdzie miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku

Pirenejów w dzień było gorąco, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.

Zapukałem do drzwi. Po chwili zapukałem raz jeszcze, lecz na próżno. I po raz trzeci.

Jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona

powiedziała mi, że mam się tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem, ale nikt nie odpowiadał.

Być może pani Savin wyszła popatrzeć na defiladę, pomyślałem; nie mogłem jednak

wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze mną nie spotykać. Wędrówka do

Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.

Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i

łamaną francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Dziewczynka ze śmiechem wskazała teren

za ogrodzeniem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało: drzwi prowadziły na rozległy

dziedziniec, otoczony starymi, pamiętającymi średniowiecze domami o jednakowych

balkonach. Drzwi stały przede mną otworem, ą ją nie śmiałem nawet dotknąć klamki.

Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stronę domu wskazanego przez dziewczynkę.

Wewnątrz podstarzała gruba kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o

smutnych piwnych oczach. Czekałem, aż wreszcie krzyki ucichły i stara odprawiła chłopca do

kuchni, ciskając w ślad za nim obelgi. Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nawet nie pytając,

czego chcę, poprowadziła - na przemian uprzejma i burkliwa - na drugie piętro niewielkiego

domu. Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia -gabinetu zarzuconego książkami,

rozmaitymi drobiazgami, posążkami świętego Jakuba i pamiątkami z Camino. Wyjęła z

biblioteki książkę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, pozwalając, bym stał.

- Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli - oznajmiła bez zbędnych

wstępów. -Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które ruszają w tę drogę.

Podałem jej nazwisko, ona zaś zapytała, czy przyniosłem muszle. Tak nazywano duże

konchy składane na grobie apostoła - symbol pielgrzymki umożliwiający pątnikom

background image

rozpoznanie się na szlaku

2

. Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego

sanktuarium Aparecida do Norte. Kupiłem tam wizerunek Matki Boskiej z Aparecida,

wykonany na trzech muszlach. Wydobyłem go z torby i podałem pani Savin.

- Ładny, ale niezbyt praktyczny - oceniła, zwracając mi muszle. - Może się potłuc w

drodze.

- Nie potłucze się. Złożę go na grobie apostoła.

Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała poświęcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik,

który miał mi ułatwić zatrzymywanie się w klasztorach przy szlaku, i opatrzyła go

pieczęciami Saint-Jean-Pied-de-Port, aby wiadomo było, skąd wyruszyłem, po czym

oznajmiła, że mogę iść z błogosławieństwem bożym.

- A co z moim przewodnikiem? - zapytałem.

- Z jakim przewodnikiem? - odpowiedziała pytaniem, nieco zaskoczona, lecz w jej

oczach pojawił się blask.

Zrozumiałem, że pominąłem rzecz wielkiej wagi. Chcąc jak najszybciej się tu dostać i

spotkać z moją rozmówczynią, nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku

rozpoznawczego tych, którzy należą lub należeli do zakonu Tradycji. Czym prędzej

naprawiłem ten błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin gwałtownym ruchem wyrwała z moich

rąk karnet, który wręczyła mi przed kilkoma minutami.

- Nie będzie panu potrzebny - powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego

pudła. - Pańska droga i odpoczynek zależeć będą od decyzji przewodnika.

Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wyglądały jak stare ubrania, ale były w

doskonałym stanie. Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby, i zaczęła modlić się w ciszy.

Potem zarzuciła mi płaszcz na ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że

kapelusz, a także epolety płaszcza ozdobione są muszlami. Nie przerywając modłów, starsza

pani chwyciła pątniczy kij stojący w rogu pokoju i wcisnęła mi go do prawej ręki. Do tej

długiej laski przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin ubrany w bermudy z

teksasu i bawełnianą koszulkę z napisem: I love NY, oraz w średniowieczny strój

pielgrzymów podążających do Composteli.

Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w transie złożyła dłonie na mojej głowie i

rzekła:

2

Camino de Santiago zapisała się we francuskiej kulturze jedynie poprzez to, co stanowi dumę kraju,

czyli poprzez gastronomię, pozostawiając po sobie „pamiątkową” nazwę cocquilles Saint-Jacques, co dosłownie
oznacza „muszle świętego Jakuba”. (Są to małże zwane po polsku przegrzebkami - przyp. tlum.).

background image

- Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i niechaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć.

Nie idź krokiem zbyt spiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze szanując prawa i potrzeby

Drogi, i słuchaj tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić

lub popełnić bezsensowny czyn. Musisz złożyć przysięgę bezwzględnego posłuszeństwa

swojemu przewodnikowi.

Przysiągłem.

- Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towarzyszyć ci będzie w tej podróży. Kapelusz

ochroni cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi słowami;

laska da ci ochronę przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo Boga,

świętego Jakuba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.

Po chwili zachowywała się już zwyczajnie -pospiesznie zebrała ubrania i manifestując

przy tym zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij i bukłak w kąt pokoju, podała mi

hasło i poprosiła, żebym natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik czeka już kilometr

czy dwa za Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Nie znosi fanfar - poinformowała mnie. -Ale pewnie nawet z odległości dwóch

kilometrów dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło rezonansowe.

I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej dręczyć chłopca o

smutnych oczach. Zanim opuściłem jej dom, zapytałem, co mam zrobić z samochodem, a ona

poradziła, żebym zostawił kluczyki, ponieważ ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z

bagażnika mały niebieski plecak, do którego przymocowałem śpiwór. Do najlepiej chronionej

kieszeni wsunąłem wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, założyłem plecak i wróciłem do

domku, żeby zostawić pani Savin kluczyki do wozu.

- Z miasta wyjdzie pan tą ulicą; prowadzi aż do ostatniej bramy murów. Kiedy dotrze

pan do Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie

przemierzałam tę drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach

pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni cieszyć się

życiem. Niech pan o tym powie świętemu Jakubowi. Proszę mu także powiedzieć, że

nadejdzie czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą, prostszą i mniej męczącą.

Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej

tędy wiodła ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola

Wielkiego i Napoleona. Szedłem w milczeniu, słysząc brzmiące w dali fanfary, aż nagle, gdy

szedłem przez opuszczoną wioskę nieopodal Saint-Jean, ogarnęło mnie bezgraniczne

wzruszenie i łzy stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierwszy uświadomiłem

sobie, że moje stopy wędrują niezwykłą Camino de Compostela.

background image

Otaczające dolinę Pireneje, strojne muzyką i porannym słońcem, piętrzyły się przede

mną niczym zjawisko pierwotne zapomniane przez rasę ludzką - zjawisko, którego w żaden

sposób nie potrafiłem zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i silne, że

postanowiłem przyspieszyć kroku i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z

zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik. Wciąż idąc, zdjąłem koszulkę i schowałem

ją do plecaka. Paski zaczynały dotkliwie wpijać się w obnażone ramiona, tym bardziej więc

doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich stóp. Mniej więcej po

czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigantyczną skałę, zauważyłem

porzuconą starą studnię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki,

czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.

- Witam - zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy

spotykam się z nieznajomym. - Pewnie na mnie czekasz. Mam na imię Paulo.

Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów.

W jego oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się zaskoczony moim nadejściem. Ja także

odniosłem niejasne wrażenie, że skądś się znamy.

- Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego

chcesz?

Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie poprowadzić ma Drogą Mleczną, gdy ruszę

w poszukiwaniu miecza.

- Nie warto się trudzić - powiedział mężczyzna. - Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie.

Tylko natychmiast podejmij decyzję.

Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz większe zdziwienie. Ponieważ jednak

przysiągłem być bezwzględnie posłusznym, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby

wyręczył mnie w poszukiwaniu miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógłbym znacznie

szybciej wrócić do Brazylii, do najbliższych i do interesów, o których nawet na chwilę nie

potrafiłem zapomnieć. Może miałem do czynienia ze zwykłym oszustem, ale przecież

udzielenie odpowiedzi nie było niczym złym.

Postanowiłem przyjąć jego propozycję. I nagle, tuż za plecami, usłyszałem głos, który

po hiszpańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:

- Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest

wysoka.

To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę około czterdziestki,

ubranego w bermudy koloru khaki i przepoconą białą koszulę. Nowo przybyły uporczywie

przypatrywał się Cyganowi. Miał szpakowate włosy i spaloną słońcem skórę. Działając w

background image

pośpiechu, zapomniałem o elementarnych zasadach bezpieczeństwa i na oślep rzuciłem się w

ramiona pierwszemu napotkanemu człowiekowi.

- Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się statki

- odpowiedziałem hasłem na hasło.

Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cygana, wciąż mu się przyglądając. Ta

wymiana spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do

chwili, gdy Cygan z lekceważącym uśmiechem ruszył w kierunku Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Na imię mam Petrus

3

- odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą,

którą niedawno okrążałem. Następnym razem bądź ostrożniejszy.

Jego głos zabrzmiał miło; tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin.

Podniósł plecak, na którego klapie widniała muszla. Wydobył z niego butelkę wina, wypił

łyk, a potem mi ją podał. Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.

- To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i ukrywających

się terrorystów z Kraju Basków - wyjaśnił Petrus. - Policja prawie nigdy się tu nie zapuszcza.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Popatrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. - I

ja mam wrażenie, że już go spotkałem, dlatego zachowywałem się tak śmiało.

Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ruszać w drogę. Zabrałem rzeczy. Szliśmy w

milczeniu, lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi odgadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy

demona.

Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację - nawet

z odległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę.

Miałem ochotę zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, pracę, dowiedzieć się, co go tu

przywiodło. Wiedziałem jednak, że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej

wędrówki i nadejdzie właściwa chwila, bym na każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo

to nie mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w końcu przerwałem milczenie.

- Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.

- Tak, to był demon.

Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak

doznałem ulgi.

- Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tradycji.

W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go

za strażnika większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad

3

W rzeczywistości Petrus podał mi swoje prawdziwe imię. Ale by chronić jego prywatność, zmieniłem

je, podobnie jak nazwiska innych osób z Camino de Santiago.

background image

światem rzeczy materialnych. Jako upadły anioł utożsamia się z rodzajem ludzkim i zawsze

gotów jest zawrzeć pakt lub odpłacić przysługą za przysługę.

Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji.

- Spotkamy jeszcze inne na tej drodze - odparł ze śmiechem Petrus. - Sam to

zrozumiesz. Ale spróbuj przypomnieć sobie rozmowę z Cyganem, a zdołasz się już trochę w

tym zorientować.

Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie

oczekiwał, i zaproponował, że odnajdzie mój miecz.

Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja

przyłapanego na gorącym uczynku - stara się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się

do ucieczki. W owych słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym

odzwierciedleniem jego myśli.

- Która z tych dwóch hipotez jest trafna?

- Obie są słuszne. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów

oczekujesz. Myślał, że jest bystry, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby

umknął, kiedy tylko przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął

ze mną twarzą w twarz, a ja wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej

drodze.

Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróżbą, skoro demon ujawnił się tak

wcześnie.

- Mimo wszystko teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z nim

jednym będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie

jedyny.

Kontynuowaliśmy wędrówkę. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z

rzadka krzewy. Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby

sprawy rozwijały się własnym tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o

wydarzeniach historycznych, których świadkami były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem

dom, gdzie pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i wykutą w skale kapliczkę, pustelnię

świętego męża, o którym nieliczni rdzenni mieszkańcy tego regionu opowiadali, że potrafił

czynić cuda.

- Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? - zapytał.

Odparłem, że owszem, dodając jednak, że nigdy nie zetknąłem się z prawdziwym,

wielkim cudem. Terminując w Tradycji, przyjąłem skrajnie intelektualną postawę.

background image

Wierzyłem, że odzyskawszy miecz - ale dopiero wówczas - ja także będę zdolny dokonywać

wielkich czynów, jakie były dziełem mojego Mistrza.

- Nie są to jednak Cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój

Mistrz, polega na wykorzystywaniu tych sił do...

Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi

materializować duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz

widziałem na własne oczy, odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami

popołudnia.

- A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i moc? - zasugerował Petrus.

- Możliwe - przytaknąłem mu z przekonaniem.

Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspomniał, że nie znosi palić podczas marszu.

Uważał, że płuca wdychają wtedy znacznie więcej nikotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.

- Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu,

który każe mu dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że droga wiedzy stoi otworem przed

wszystkimi ludźmi, przed każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię

kilku ćwiczeń i pewnych rytuałów zwanych Praktykami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia

ma okazję dostąpić przynajmniej jednego z nich. Ten, kto w poszukiwaniach wykaże

cierpliwość i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez wyjątku, wyciągając wnioski z

lekcji, jakich udziela mu życie. Praktyki RAM są tak proste, że ludziom twojego pokroju,

przyzwyczajonym do komplikowania życia, często wydają się pozbawione wartości. Ale to

one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czy-się, że śpię, a ta cząstka nalegała. Najpierw to

ona poruszyła moimi palcami, potem palce ożywiły ramiona. A jednak to ani palce, ani

ramiona, lecz właśnie ta mała cząsteczka walczyła, próbując pokonać siłę ziemi i ruszyć „w

górę”. Poczułem, że moje ciało poddaje się ruchom ramion i idzie ich śladem. Każda sekunda

była jak wieczność, ale nasienie musiało się narodzić, chciało się dowiedzieć, czym jest owo

„w górze”. Z ogromnym trudem wzniosła się najpierw moja głowa, potem tułów. Wszystko

było zbyt spowolnione i musiałem zmagać się z siłą, która ściągała mnie w głąb ziemi, gdzie

dotąd spokojnie spałem snem wiecznym. Lecz w końcu mi się udało - złamałem tę siłę i

powstałem. Przebiłem się przez skorupę ziemi i już otaczało mnie to „na górze”.

Byłem na wsi. Czułem ciepło promieni słonecznych, słyszałem bzyczenie owadów,

szmer rzeki, która gdzieś daleko toczyła wody. Wstawałem bardzo wolno, wciąż z

zamkniętymi oczami, i przez cały czas miałem wrażenie, że lada chwila stracę równowagę i

wrócę do ziemi. A jednak stale rosłem. Moje ręce wznosiły się, ciało było bardziej prężne.

Byłem tu, odradzałem się, marząc, żeby to ogromne słońce, które świeci i zachęca, bym nadal

background image

wzrastał, bym wyciągał się i w końcu dosięgną! go wszystkimi gałęziami, rozgrzewało me

wnętrze, muskało miłym ciepłem z zewnątrz. Wyciągałem ramiona najwyżej, jak mogłem,

czułem ból ogarniający wszystkie napięte mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca

metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny,

że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa.

Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak

mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego

doznałem. Odpowiedział, że nie.

- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać?

Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a

ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed

przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami.

Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do

Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach

czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i

obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy te mięśnie, wydawało

mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło,

aż ból mięśni stał się tak silny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa.

Światło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak

mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego

doznałem. Odpowiedział, że nie.

- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać?

Należą do ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a

ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed

przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami.

Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do

Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach

czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i

background image

obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy przemierzyć. W

innych okolicznościach ta odległość, ów, zdawałoby się, bezmiar, budziłaby straszliwy lęk, a

ja bałbym się, że nie sprostam trudom wędrówki. Ale dziś byłem ziarnem i urodziłem się na

nowo. Odkryłem, że choć w ziemi jest wygodnie i głęboko tam śpię, życie na górze okazuje

się znacznie piękniejsze. Mogłem narodzić się jeszcze tyle razy, ile chciałem, aż me ramiona

staną się dość długie, by objąć ziemię, z której wyszedłem.

ĆWICZENIE ZASIEWU

Uklęknij na ziemi. Potem usiądź na piętach i pochyl się tak, aby głowa dotykała kolan.

Wyciągnij ramiona do tylu. Przybrałeś pozycję płodową. Teraz odpręż się i uwolnij od

wszelkich napięć. Oddychaj spokojnie i głęboko. Stopniowo narasta w tobie wrażenie, że

jesteś maleńkim ziarenkiem, które otacza dobro tej ziemi. Wszystko wokół jest ciepłe i cu-

downe. Śpisz spokojnym snem.

Nagle drga jeden z palców. Ziarno nie chce już być nasieniem, pragnie narodzin.

Zaczynasz z wolna poruszać ramionami, potem twoje ciało prostuje się i oto znów siedzisz na

piętach. Teraz się podnosisz i wolno, bardzo wolno, z wyprostowanymi plecami, klękasz na

kolanach. Przez cały ten czas wyobrażasz sobie, że jesteś nasieniem, które przemienia się i

pęcznieje, i wolniutko rozbija grudki ziemi.

Przyszedł czas rozkruszyć ziemię. Podnosisz się powoli, stawiając najpierw jedną,

potem także drugą stopę. Przez chwilę trudno ci utrzymać równowagę, więc walczysz niczym

ziarno, które zdobywa przestrzeń dla rośliny. Aż wreszcie stajesz wyprostowany. Wyobraź

sobie otaczające cię pola, słońce, wodę, wiatr i ptaki: jesteś nasieniem, które wy-kiełkowało i

wypuszcza pierwszy pęd. Łagodnym gestem wyciągasz ręce ku niebu. Potem wyprężasz się

coraz bardziej, jakbyś chciał chwycić ogromne słońce, które świeci nad tobą, daje ci siłę i

wabi. Twoje ciało zyskuje większą sztywność, mięśnie prężą się, a ty czujesz, jak rośniesz,

rośniesz, by stać się ogromnym. Napięcie narasta, wreszcie staje się dotkliwe, przyprawia o

nieznośny ból. Nie możesz go już wytrzymać, krzyk wyrywa się z twoich ust i otwierasz oczy.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni, zawsze o tej samej godzinie.

background image

STWÓRCA I STWORZENIE

Przez sześć dni przemierzaliśmy Pireneje, to wspinając się, to schodząc. Petrus

czuwał, abym codziennie, kiedy słońce padało już tylko na najwyższe szczyty, powtarzał

ćwiczenie zasiewu. Trzeciego dnia ujrzeliśmy cementowy słup informacyjny i

dowiedzieliśmy się, że od tej chwili stąpamy po hiszpańskiej ziemi. Petrus po trosze wyjawiał

mi informacje o swoim życiu prywatnym. Okazało się, że jest Włochem, projektantem

urządzeń przemysłowych

4

. Zapytałem, czy nie ucieka myślą do wszystkich spraw, które mu-

siał odłożyć na później, by przeprowadzić pielgrzyma wyruszającego w poszukiwaniu

miecza.

- Chciałbym, żebyś coś zrozumiał - odparł. - Ja nie prowadzę cię do miecza. Tylko ty

jeden możesz go odnaleźć. Jestem tu, by przeprowadzić cię Camino de Santiago i nauczyć

Praktyk RAM. To, w jaki sposób je wykorzystasz, poszukując miecza, zależy od ciebie.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Podróżując, w bardzo praktyczny sposób doświadczasz aktu odrodzenia. Stajesz

przed zupełnie nowymi sytuacjami, dzień przemija wolniej, przeważnie nie rozumiesz języka,

którym mówią miejscowi. Zupełnie jak dziecko, które wyszło z łona matki. W takich

warunkach zaczynasz przywiązywać znacznie większą wagę do tego, co cię otacza, ponieważ

od tego zależy twoje przetrwanie. Stajesz się bardziej otwarty na kontakty z ludźmi, bo wiesz,

że mogliby ci pomóc w trudnych sytuacjach. A każdy przejaw łaskawości bogów przyjmujesz

z wielką radością, jakby chodziło o wydarzenie, które trzeba zapamiętać na całe życie.

Równocześnie, ponieważ wszystko wokół ciebie jest nowe, dostrzegasz w rzeczach wyłącznie

piękno i bardziej cieszysz się życiem. Dlatego pielgrzymki religijne zawsze były jednym z

najbardziej obiektywnych sposobów osiągnięcia iluminacji. Aby odpokutować za grzechy,

trzeba iść coraz to dalej, dostosowując się do zmienności sytuacji. W zamian otrzymuje się

niezliczone dobrodziejstwa, których życie nie skąpi tym, co o nie proszą. Wydaje ci się, że

mógłbym zamartwiać się z powodu paru projektów, których nie wykonam, bo jestem tu z

tobą?

4

Colin Wilson twierdzi, iż na tym świecie nic nie jest przypadkowe, ja zaś raz jeszcze miałem okazję

się przekonać o słuszności tego poglądu. Pewnego popołudnia, bawiąc w Madrycie, przeglądałem w hotelowym
hallu czasopisma. Moją uwagę zwrócił reportaż z wręczenia Nagród Księcia Asturii, ponieważ wśród laureatów
znalazł się brazylijski dziennikarz, Roberto Marinho. Baczniej przyjrzawszy się fotografii z bankietu, aż
podskoczyłem - przy jednym ze stołów, elegancko prezentując się w smokingu, siedział Petrus, którego w
notatce pod zdjęciem przedstawiono jako Jednego z najsławniejszych obecnie europejskich designerów”.

background image

Oczy Petrusa zwróciły się w innym kierunku, a ja natychmiast podążyłem wzrokiem

za jego spojrzeniem. Stado kóz szło zboczem góry. Jedna z nich, najodważniejsza, stała na

niewielkim, bardzo stromym występie skalnym. Zastanawiałem się, jakim cudem zdołała

wdrapać się tak wysoko i jak się stamtąd wydostanie. Jednak właśnie wówczas, gdy nad tym

dumałem, koza skoczyła i znajdując oparcie na niewidocznej dla mnie części stoku, dołączyła

do stada. Wszystko w tym miejscu przepojone było pełnym życia, dynamicznym spokojem

świata, który może jeszcze wypięknieć i wiele stworzyć i który wie, że aby tak się stało,

trzeba iść, wciąż iść przed siebie. Chociaż czasem straszliwe trzęsienie ziemi albo

niszczycielska burza rodzą we mnie przekona nie, że natura jest okrutna, zrozumiałem, że ta-

kie właśnie są zmienne koleje drogi zwanej losem. Natura również wędrowała w

poszukiwaniu iluminacji.

- Jestem bardzo zadowolony, że się tu znalazłem - powiedział Petrus. - Bo praca,

której nie wykonani, nic już nie znaczy, a prace, które zrealizuję potem, będą znacznie lepsze.

Po przeczytaniu dzieła Carlosa Castańedy gorąco pragnąłem spotkać starego

indiańskiego czarownika, don Juana. Obserwując spoglądającego na góry Petrusa, poczułem,

że u mego boku stoi ktoś podobny do niego jak brat.

Po południu siódmego dnia, wyszedłszy z sosnowego lasu, dotarliśmy na szczyt

wzgórza. Tu Karol Wielki modlił się po raz pierwszy na hiszpańskiej ziemi. Na starym

pomniku widniała łacińska inskrypcja nakłaniająca wędrowca, by dla upamiętnienia tamtych

wydarzeń odmówił Salve Regina. Obaj wypełniliśmy to, do czego wzywała inskrypcja. Potem

Petrus poprosił, abym po raz ostatni poddał się ćwiczeniu Zasiewu.

Wiał silny wiatr i było zimno. Zaoponowałem, twierdząc, że jest jeszcze bardzo

wcześnie - wydawało mi się, że ledwie dochodzi trzecia po południu - ale polecił mi

zamilknąć i natychmiast uczynić, co każe.

Przyklęknąłem na ziemi i zacząłem wykonywać ćwiczenie. Wszystko przebiegało

normalnie aż do chwili, kiedy uniosłem ręce i usiłowałem wyobrazić sobie słońce. Gdy już mi

się to udało, a przede mną rozbłysło ogromne słońce, poczułem, że ogarnia mnie wielka

ekstaza. Me człowiecze wspomnienia powoli wygasały; ja już nie wykonywałem ćwiczenia,

lecz stałem się drzewem. Czułem przepełniające mnie szczęście i ogromną satysfakcję.

Słońce świeciło i wirowało wokół własnej osi, co nigdy dotąd się nie zdarzyło. Stałem w

miejscu z wyciągniętymi gałęziami, wiatr targał mymi liśćmi, a ja pragnąłem na zawsze tak

pozostać. Aż nagle coś mnie dotknęło i na ułamek sekundy wszystko spowiło się mrokiem.

Natychmiast otworzyłem oczy. Petrus uderzył mnie w twarz i chwycił za ramiona.

background image

- Nie zapominaj, co jest twoim celem! - krzyknął pełen gniewu. - Nie zapominaj, że

musisz się jeszcze wiele nauczyć, zanim znajdziesz miecz!

Usiadłem na ziemi, drżąc w podmuchach lodowatego wiatru.

- Czy zawsze tak się dzieje? - zapytałem.

- Prawie zawsze. Zwłaszcza z ludźmi takimi jak ty, zafascynowanymi i łatwo

zapominającymi o celu poszukiwań.

Petrus wyciągnął z plecaka sweter i szybko się ubrał. Ja włożyłem drugi t-shirt na mój

I love NY - nawet nie przyszło mi na myśl, że w środku lata, przez gazety okrzykniętego

najbardziej upalnym w ostatnim dziesięcioleciu, może zrobić się tak zimno. Dwie warstwy

bawełny nieco skuteczniej chroniły przed wiatrem, jednak poprosiłem Petrusa, żeby

przyspieszył kroku, musiałem się bowiem rozgrzać.

Ścieżka biegła teraz bardzo łagodnym zboczem. Pomyślałem, że chłód, który

odczuwam, jest skutkiem kiepskiego jedzenia, bo żywiliśmy się wyłącznie rybami i owocami

drzew

5

. Ale Petrus wyjaśnił, że marzniemy, ponieważ dotarliśmy do najwyżej położonego

miejsca na naszym górskim szlaku.

Przeszliśmy może pół kilometra, gdy nagle, za załomem drogi, krajobraz uległ

zmianie. Rozległa, lekko pofałdowana dolina ciągnęła się aż po horyzont. Na lewo, w

kotlinie, w odległości najwyżej dwustu metrów, czekała wioska, a w niej domki z dymiącymi

kominami. Chciałem przyspieszyć kroku, lecz Petrus mnie powstrzymał.

- Myślę, że to najwłaściwsza chwila, żeby nauczyć cię drugiej Praktyki RAM -

powiedział, siadając na ziemi i dając znak, żebym uczynił to samo.

Usiadłem wbrew sobie. Widok wioski i wydobywającego się z kominów dymu

zburzył mój wewnętrzny spokój. Nagle uświadomiłem sobie, że od tygodnia przebywaliśmy

na pustkowiu, nie widzieliśmy żywego ducha, spaliśmy pod gołym niebem i całymi dniami

wędrowaliśmy. Zabrakło mi papierosów i musiałem palić paskudne skręty z tytoniu Petrusa.

Spać w śpiworze i jeść ryby nawet bez soli - uwielbiałem to, ale jako dwudziestolatek, teraz,

na Camino de Santiago, było to dla mnie wielkim poświęceniem. Niecierpliwie czekałem, aż

Petrus skończy zwijać papierosa i go wypali. Milczałem, marząc o cieple kieliszka wina w

barze, który widziałem o pięć minut drogi od nas. Opatulony w sweter Petrus siedział sobie

spokojnie i w roztargnieniu spoglądał na rozległą nizinę.

- Jak ci się podobała przeprawa przez Pireneje? - zapytał po krótkiej chwili.

- Wspaniała - odparłem, nie chcąc przedłużać rozmowy.

5

Były to czerwone owoce, których nazwy nie znam, a na których widok jeszcze dziś mam mdłości - tak

dużo ich zjadłem podczas wędrówki przez Pireneje.

background image

- Całe szczęście, bo poświęciliśmy sześć dni na przejście odcinka, który zazwyczaj

pokonuje się w ciągu dnia.

Nie uwierzyłem. Wyciągnął mapę i pokazał mi cały szlak, który liczył zaledwie

siedemnaście kilometrów. Nawet wolno się wspinając i pokonując strome zejścia, tę drogę

należało przejść w sześć godzin.

- Z tak wielkim uporem dążysz do odnalezienia miecza, że zapomniałeś o

najważniejszym: trzeba do niego dotrzeć. Zapatrzony w stronę Composteli, której stąd na

pewno nie ujrzysz, nie zauważyłeś, że w niektóre miejsca wracaliśmy cztero- albo

pięciokrotnie, raz po raz, chociaż różnymi drogami.

Teraz, kiedy Petrus to powiedział, zdałem sobie sprawę, że górę Itchasheguy,

najwyższą w tym rejonie, widywałem to po mojej lewej, to znów po prawej stronie. I chociaż

przypadkiem to dostrzegłem, nie wyciągnąłem jedynego słusznego wniosku: przez tydzień

krążyliśmy po niewielkim skrawku gór.

- Po prostu wybierałem różne drogi, wykorzystywałem wiodące przez las ścieżki

przemytników. Jednak powinieneś był się zorientować. Nie zauważyłeś tego, ponieważ

wędrówka sama w sobie nic dla ciebie nie znaczy. Liczy się tylko wola dotarcia do celu.

- A gdybym się zorientował?

- I tak wędrowalibyśmy przez siedem dni, bo Praktyki RAM tego wymagają. Ale

wówczas w inny sposób cieszyłbyś się pięknem Pirenejów.

Tak bardzo mnie zaskoczył, że zapomniałem o zimnie i o wiosce.

- W podróży do obranego celu - podjął Petrus - szczególnie ważne jest baczne

obserwowanie drogi. Bo właśnie droga najlepiej nam podpowiada, jak osiągnąć ten cel,

każdego dnia podróży wzbogaca nas i uczy. Gdyby porównać to z seksem, powiedziałbym, że

gra wstępna, faza pieszczot, decyduje o sile orgazmu. Wszyscy o tym wiemy. Tak to jest,

kiedy ma się cel w życiu. Może okazać się wspaniały lub zły, wszystko zależy od tego, jaką

obierzemy drogę, i tego, jak ją przemierzamy. Dlatego druga Praktyka RAM jest tak ważna:

polega na odkrywaniu w tym, na co patrzymy każdego dnia, tajemnic, które obojętnie

mijamy, pochłonięci rutynowym działaniem.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA SZYBKOŚCI.

- W mieście, gdzie zaprzątają nas codzienne zajęcia., na to ćwiczenie należy

poświęcić dwadzieścia minut. Ponieważ jednak wędrujemy niezwykłym szlakiem Santiago de

Compostela, przeznaczymy godzinę na dotarcie do wioski.

background image

Chłód, o którym na chwilę zapomniałem, znów zaczął mi doskwierać. Zniechęcony

patrzyłem na Petrusa. Lecz on tego nie zauważał: wziął plecak i w przytłaczającym, żółwim

tempie zaczęliśmy przemierzać dwustumetrową odległość.

Początkowo patrzyłem wyłącznie na tawernę, stary dwupiętrowy budynek z

drewnianym szyldem nad drzwiami. Byliśmy tak blisko, że mogłem nawet odczytać datę

budowy: 1652. Zbliżaliśmy się, a jednak miałem wrażenie, że stoimy w miejscu. Petrus

niezwykle wolno wysuwał stopę przed stopę, a ja go naśladowałem. Sięgnąłem do plecaka po

zegarek i założyłem go na rękę.

- Będzie jeszcze gorzej - powiedział - bo czas nie zawsze przemija w jednakowym

rytmie. To my zdecydujemy o rytmie czasu.

Raz po raz spoglądając na zegarek, zrozumiałem, że Petrus ma rację. Im częściej

patrzyłem na wskazówki, tym wolniej się przesuwały. Postanowiłem posłuchać jego rady i

schowałem zegarek do plecaka. Usiłowałem skoncentrować się na krajobrazie, na nizinie, na

kamieniach, które trącałem nogami, ale przez cały czas zerkałem w kierunku tawerny i wciąż

miałem wrażenie, że nie ruszyliśmy się z miejsca. Pomyślałem, że będę opowiadał sobie w

myśli różne historyjki, lecz to ćwiczenie tak mnie irytowało, że nie mogłem się skupić. Kiedy

nie będąc w stanie dłużej tego wytrzymać, wyjąłem z plecaka zegarek, przekonałem się, że

upłynęło zaledwie jedenaście minut.

- Nie rób z tego ćwiczenia tortur, bo nie po to je wymyślono - powiedział Petrus. -

Staraj się czerpać przyjemność z tempa, do którego nie przywykłeś. Wykonując codzienne

ruchy w zupełnie inny sposób, pozwalasz, aby rozwinął się w tobie nowy człowiek. Zresztą,

decyzja należy do ciebie.

Życzliwość, z jaką dodał to ostatnie zdanie, trochę mnie uspokoiła. Skoro sam

decydowałem o tym, co zrobię, należało jak najlepiej wykorzystać sytuację. Odetchnąłem

głęboko i starałem się nie rozmyślać. Wprawiłem się w cudowny stan, miałem wrażenie, że

czas jest sprawą odległą, że mnie nie dotyczy. Spokojniejszy z każdą chwilą, innym okiem

spojrzałem na otoczenie. Wyobraźnia, która buntowała się, kiedy byłem spięty, teraz znów

ożyła i zaczęła mnie wspierać. Spoglądałem na rozpościerające się przede mną miasteczko i

tworzyłem jego historię: jak zostało zbudowane, jak zatrzymywali się w nim pielgrzymi, jak

czuli się uszczęśliwieni, widząc wreszcie ludzi i zaznając gościnności po wędrówce przez

Pireneje, gdzie smagał ich przejmujący chłodem wiatr. W pewnej chwili wydało mi się, że w

sercu wioski dostrzegam potężną, tajemniczą i mądrą obecność. Moja wyobraźnia wypełniała

dolinę rycerzami i bitwami. Widziałem nawet połyskujące w słońcu miecze i słyszałem

okrzyki wojenne. Wioska przestawała być tylko miejscem, gdzie rozgrzeję duszę winem, a

background image

ciało ciepłą kołdrą. Teraz stała się pomnikiem historii, dziełem heroicznych ludzi, którzy

porzucili wszystko, aby osiąść na tym pustkowiu. Świat był tu, wokół mnie, i zrozumiałem,

że dotąd bardzo rzadko zwracałem na niego uwagę.

Kiedy sobie to uświadomiłem, staliśmy już przed drzwiami tawerny, a Petrus

zapraszał mnie do środka.

- Stawiam wino - powiedział. - Powinniśmy wcześnie iść spać, bo jutro muszę ci

przedstawić wielkiego maga.

Spałem kamiennym snem, nie śniąc. Świt ledwie rozjaśnił dwie jedyne uliczki

Roncesvalles, gdy Petrus zapukał do drzwi mojego pokoju. Mieszkaliśmy na drugim piętrze

tawerny, która pełniła jednocześnie rolę hotelu.

Zamówiliśmy kawę, pieczywo i oliwę. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy. Wioskę

spowijała gęsta mgła. Zrozumiałem, że Roncesvalles nie jest typową wsią, jak mi się

wydawało w pierwszej chwili; w epoce wielkich pielgrzymek Szlakiem Świętego Jakuba

istniał tu najpotężniejszy klasztor w regionie, obejmujący wpływami terytorium sięgające aż

po granice Nawarry. Do dziś Roncesvalles zachowało znamiona swej roli z tamtych lat - kilka

budynków należało do kolegium zakonnego. Jedynym domem o charakterze świeckim była

tawerna, w której się zatrzymaliśmy.

Wędrowaliśmy pośród mgły, by po chwili wejść do kolegiaty. Ubrani w białe

kapłańskie szaty zakonnicy modlili się, uczestnicząc w pierwszej porannej mszy. Nie

rozumiałem słów ich modlitw, bo nabożeństwo odprawiano po baskijsku. Petrus usiadł w

ławce z dala od ołtarza i poprosił, żebym trzymał się w pobliżu.

Kościół był ogromny, wypełniony bezcennymi dziełami sztuki. Petrus wyjaśnił mi

szeptem, że wzniesiono go dzięki darowiznom królów i królowych Portugalii, Hiszpanii,

Francji i Niemiec, miejsce budowy natomiast wskazał Karol Wielki. Na ołtarzu Maryja Panna

z Roncesvalles, wykonana ze srebra, o twarzy wyrzeźbionej w szlachetnym drewnie, trzymała

w ręce bukiet kwiatów z cennych kamieni. Woń kadzidła, gotycka świątynia, kapłani i ich

kantyczki wprowadziły mnie w stan bliski transu, którego doświadczyłem już, poddając się

obrzędom Tradycji.

- A mag? - zapytałem Petrusa, przypomniawszy sobie, co zapowiedział poprzedniego

dnia.

Skinieniem głowy wskazał kapłana w średnim wieku, chudego mężczyznę w

okularach, siedzącego z innymi mnichami na jednej z długich ławek, które otaczały ołtarz.

Mag zakonnik! Pragnąłem, żeby msza szybko się skończyła, ale -jak tłumaczył wczoraj

background image

Petrus - to my określamy rytm czasu: mój lęk sprawił, że obrządek religijny trwał przeszło

godzinę.

Gdy msza dobiegła końca, Petrus zostawił mnie samego w ławce i zniknął za

drzwiami, którymi wyszli kapłani. Zupełnie sam, podziwiałem świątynię, myśląc o tym, że

powinienem odmówić modlitwę, jednak nie byłem w stanie się skupić. Obrazy wydawały mi

się odległe, uwięzione w przeszłości, która już nie powróci, jak nie wróci złoty wiek Camino

de Santiago.

Petrus stanął w drzwiach i nie mówiąc ani słowa, gestem nakazał, żebym poszedł za

nim.

Znaleźliśmy się w ogrodzie zamkniętym murami klasztoru i otaczającymi klauzurę.

Na obrzeżu usytuowanej pośrodku fontanny czekał na nas zakonnik w okularach.

- Padre Jordi, oto pielgrzym - przedstawił mnie Petrus.

Kapłan podał mi rękę, którą uścisnąłem na powitanie. Potem zamilkliśmy.

Spodziewałem się, że coś się wydarzy, lecz do moich uszu dobiegło tylko pianie kogutów

gdzieś w oddali i krzyki mew polujących na codzienną strawę. Mnich przypatrywał mi się

spokojnie, a jego spojrzenie podobne było do tego, którym obrzuciła mnie pani Savin, gdy

wypowiedziałem pradawne Słowo.

ĆWICZENIE SZYBKOŚCI

Idź przez dwadzieścia minut dwukrotnie wolniej niż zazwyczaj. Zwracaj uwagę na

każdy szczegół, na ludzi i krajobrazy wokół ciebie.

Najstosowniejsza pora do wykonywania tego ćwiczenia przypada po obiedzie.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni.

W końcu, przerywając długą i ciążącą mi ciszę, padre Jordi przemówił.

- Ponoć przedwcześnie pokonałeś szczeble Tradycji, drogi chłopcze.

Odpowiedziałem, że mam trzydzieści osiem lat i przeszedłem wszystkie ordalia

6

.

- Oprócz jednej, ostatniej i najważniejszej próby - podjął, nadal spoglądając na mnie

pozbawionymi wyrazu oczyma. - A bez niej wszystko, czego się nauczyłeś, jest niczym.

- Dlatego przemierzam Camino de Santiago.

- To niczego nie gwarantuje. Chodź ze mną. Petrus został w ogrodzie, a ja podążyłem

za padre Jordim. Minęliśmy klauzurę, przeszliśmy obok miejsca pochówku króla Sancha el

6

Ordalia to rytualne próby, na których wynik mają wpływ nie tylko zachowania ucznia, ale także

przepowiednie pojawiające się w trakcie przeprowadzania owych prób. (Termin ten pochodzi z czasów Świętej
Inkwizycji, kiedy to oznaczał wyłącznie „sądy boże” - przyp. tłum.).

background image

Fuerte i zatrzymaliśmy się w małej kaplicy, usytuowanej na tyłach budynku klasztoru

Roncesvalles.

Jej wnętrze było praktycznie puste - tylko stół, księga i miecz. Ale nie mój.

Padre Jordi usiadł przy stole, nie proponując, bym również spoczął. Potem sięgnął po

jakieś zioła, podpalił je, a ich woń wypełniła pomieszczenie. Cała ta sytuacja coraz bardziej

przypominała mi spotkanie z panią Savin.

- Przede wszystkim udzielę ci przestrogi -oznajmił padre Jordi. - Rota jacobea to tylko

jedna z czterech dróg. To droga Pikowa. Może dać ci moc, ale to nie wystarczy.

- A trzy pozostałe drogi?

- Słyszałeś o co najmniej dwóch z nich - drodze Jerozolimy, która jest szlakiem Kiera

albo Graala i da ci zdolność czynienia cudów; i drodze Rzymu, która jest szlakiem Trefla, a

umożliwi ci porozumienie z innymi światami.

- Brakuje tylko drogi Karo, a mielibyśmy wszystkie cztery kolory - dodałem

żartobliwie.

Padre Jordi roześmiał się.

- Słusznie. To tajemna droga i gdybyś kiedyś ją przeszedł, nie mógłbyś nikomu o tym

opowiedzieć. Ale nie czas zajmować się tą sprawą. Gdzie twoja muszla?

Otworzyłem plecak i wyjąłem muszle z wizerunkiem Matki Boskiej z Aparecida.

Mnich położył je na stole. Trzymając nad nimi dłonie, zaczął się koncentrować. Poprosił,

abym czynił to, co on. Woń ziół stawała się coraz silniejsza. Zarówno kapłan, jak i ja

mieliśmy otwarte oczy i nagle stwierdziłem, że powtarza się zjawisko, jakie widziałem już na

Itatiaia: muszle rozbłysły światłem, które nie oświetla. Blask stawał się coraz silniejszy, ja zaś

usłyszałem tajemniczy głos dobywający się z gardła padre Jordiego:

- „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje”

7

.

Było to zdanie z Biblii.

- Tam zaś, gdzie jest twoje serce, będzie kolebka ponownego przyjścia Chrystusa;

niczym muszle, pielgrzym na drodze świętego Jakuba jest tylko skorupą. Jeśli ta skorupa,

która powstaje z życia, pęknie, wyłoni się Życie, które uczynione jest z Agape.

Cofnął dłonie i blask muszli zagasł. Potem zapisał moje nazwisko w księdze, która

leżała na stole. Na szlaku Composteli natknąłem się na trzy księgi, w których zapisano moje

nazwisko: pierwszą u pani Savin, drugą u padre Jordiego i trzecią, księgę Mocy, w której

później sam zapisałem swoje imię.

7

Mt 6, 21. Cytaty z Pisma Świętego wg Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).

background image

- Skończyliśmy. Idź i niechaj cię błogosławią Przenajświętsza Panna z Roncesvalles i

święty Jakub od Miecza.

- Camino de Santiago wytyczają żółte znaki wiodące przez całą Hiszpanię - mówił

kapłan, gdy wracaliśmy do miejsca, gdzie zostawiłem Petrusa. - Gdybyś w pewnym

momencie się zgubił, szukaj tych znaków na drzewach, na kamieniach, tablicach

informacyjnych, a bez trudu znajdziesz bezpieczne schronienie.

- Mam dobrego przewodnika.

- Spróbuj polegać przede wszystkim na sobie. Żeby nie krążyć przez tydzień po

Pirenejach.

A zatem mnich znał już tę historię.

Dołączyliśmy do Petrusa i niemal natychmiast mnich nas pożegnał. Był jeszcze ranek,

gdy opuszczaliśmy Roncesvalles, ale mgły, które wcześniej spowijały okolicę, zniknęły bez

śladu. Otwierała się przed nami prosta jak na równinach droga, a ja zaczynałem szukać

żółtych znaków, o których powiedział mi padre Jordi. Niosłem teraz nieco cięższy plecak, bo

w tawernie kupiłem butelkę wina, chociaż Petrus powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Za

Roncesvalles droga wiodła przez setki wsi, a noclegi pod gołym niebem mogły nam się

zdarzyć od przypadku do przypadku.

- Petrusie, padre Jordi mówił o powtórnym przyjściu Chrystusa tak, jakby ono już się

wydarzyło.

- I wciąż się wydarza. To tajemnica twojego miecza.

- A poza tym powiedziałeś, że spotkam się z magiem, tymczasem rozmawiałem z

kapłanem. Co to ma wspólnego z Kościołem katolickim?

Odpowiedź Petrusa zamknęła się w jednym słowie:

- Wszystko.

background image

OKRUCIEŃSTWO

- Właśnie tu, w tym miejscu, zamordowano Miłość - powiedział stary wieśniak,

wskazując wykutą w skale kapliczkę.

Wędrowaliśmy przez pięć dni, zatrzymując się tylko na posiłki i noclegi. Petrus

zachowywał dyskrecję w sprawach dotyczących jego prywatnego życia, okazując ogromne

zainteresowanie Brazylią i moją pracą. Mówił, że lubi mój kraj ojczysty, ponieważ

najbliższym mu obrazem był wizerunek Chrystusa Zbawiciela z Corcovado, przedstawionego

z rozpostartymi ramionami, a nie umęczonego na krzyżu. Chciał wiedzieć wszystko i na

każdym kroku wypytywał, czy brazylijskie kobiety były równie ładne jak tutejsze. W ciągu

dnia panował nieznośny upał, toteż w każdym barze i w każdej wiosce, do której zawitaliśmy,

ludzie uskarżali się na suszę. Przerywaliśmy wędrówkę między drugą a czwartą po południu,

gdy słońce grzało najmocniej, i przyjęliśmy hiszpański zwyczaj sjesty.

Tego popołudnia, gdy odpoczywaliśmy w gaju oliwnym, stary wieśniak przyszedł

poczęstować nas winem. Nawet podczas największych upałów mieszkańcy tego regionu nie

wyrzekali się panującego tu od stuleci obyczaju picia wina.

- Dlaczego zamordowano tu miłość? - zapytałem, widząc, że staruszek stara się zagaić

rozmowę.

- Przed wiekami pewna księżniczka, która ruszyła na pielgrzymkę do Composteli,

Felicja Akwitańska, postanowiła rzucić wszystko i osiąść tu, gdy odwiedzi już grób świętego

Jakuba. To była prawdziwa Miłość, bo księżniczka dzieliła się dobrami z miejscową biedotą i

leczyła chorych.

Petrus zapalił swego paskudnego skręta i chociaż minę miał obojętną, wyczułem, że

uważnie słucha opowieści starca.

- Wówczas jej brat, książę Wilhelm, otrzymał od ojca rozkaz sprowadzenia jej do

domu. Felicja odmówiła. Zrozpaczony książę zasztyletował ją w kaplicy, którą tu widzicie, a

którą ona budowała własnymi rękami, żeby opiekować się ubogimi i chwalić Pana. Kiedy się

opamiętał i pojął, co uczynił, uciekł do Rzymu błagać papieża o rozgrzeszenie. Jako pokutę

Ojciec Święty nakazał mu odbyć pielgrzymkę do Composteli.

I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego - w drodze powrotnej, dotarłszy tu, ogarnięty

pragnieniem, któremu uległa Felicja, osiadł w kapliczce wzniesionej przez siostrę, aby po

kres długiego życia opiekować się biedakami.

- Oto i prawo zwrotu - podsumował ze śmiechem Petrus.

background image

Wieśniak nie zrozumiał jego uwagi, lecz ja dokładnie wiedziałem, co Petrus miał na

myśli. W drodze odbyliśmy niejedną dyskusję teologiczną o relacjach między Bogiem a

ludźmi. Przyznawałem, że w Tradycji zawsze mamy do czynienia z relacją człowiek-Bóg, ale

na drodze zupełnie innej niż ta obierana podczas pielgrzymki do Santiago - pełna księży

magów, Cyganów, którzy stali się demonami, i świętych, którzy czynią cuda. To wszystko

wydawało mi się bardzo archaiczne, zbyt mocno związane z chrześcijaństwem, odarte z

uniesienia, w jakie niekiedy wprowadzały mnie obrzędy Tradycji. Petrus zawsze powtarzał,

że droga do Composteli jest jedną z tych, które każdy jest zdolny przemierzyć, i że tylko taką

drogą można dotrzeć do Boga.

- Uważasz, że Bóg istnieje, i ja również tak myślę - ciągnął Petrus. - A zatem według

nas Bóg istnieje. Lecz jeśli ktoś w Niego nie wierzy, On mimo to nie przestaje istnieć. Lecz to

nie oznacza, że osoba, która w Niego nie wierzy, jest w błędzie.

- Bóg miałby sprowadzać się do pragnień i władzy człowieka?

- Miałem przyjaciela, który zawsze chodził pijany, ale co wieczór odmawiał trzy

zdrowaśki, ponieważ w dzieciństwie wpoiła mu to matka. Nawet kiedy wracał do domu

kompletnie zalany, nawet nie wierząc w Boga, mój przyjaciel co wieczór klepał trzy

zdrowaśki. Po jego śmierci, uczestnicząc w jednym z rytuałów Tradycji, zwróciłem się do

ducha Starszych, pytając, gdzie przebywa mój przyjaciel. A duch powiedział, że zmarły

miewa się doskonale, że otacza go światło. Choć w życiu zabrakło mu wiary, ocalił go

wysiłek ograniczony do automatycznego odmawiania trzech modlitw, po prostu z poczucia

obowiązku. Bóg przejawiał swą obecność w jaskiniach naszych praprzodków, dla nich istniał

w piorunach; kiedy człowiek odkrył, że to zjawisko naturalne, On zamieszkał w niektórych

zwierzętach i świętych drzewach. Nadeszła epoka, kiedy istniał wyłącznie w katakumbach

wielkich miast starożytności. Lecz przez cały czas przepełniał ludzkie serca, przybierając

postać Miłości. Za naszych czasów Bóg jest tylko ideą, niemal dowiedzioną naukowo. Ale na

tym etapie istnienia dokonuje zwrotu i wszystko zaczyna się od nowa. To jest prawo zwrotu.

Kiedy padre Jordi przytoczył Jezusowe zdanie: „Gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce

twoje”, właśnie do tego nawiązał. Gdziekolwiek zapragniesz ujrzeć oblicze Boga, tam je

zobaczysz. Jeśli zaś nie chcesz go widzieć, nic się nie zmienia, o ile tylko twe wysiłki są

szlachetne. Kiedy Felicja Akwitańska wybudowała kaplicę i zaczęła wspierać biedaków,

zapomniała o Bogu z Watykanu i głosiła Go na swój prosty i mądry sposób: poprzez Miłość.

Dlatego wieśniak miał całkowitą rację, mówiąc, że Miłość została zamordowana.

Wieśniak, który nie był w stanie pojąć naszej dyskusji, czuł się, nawiasem mówiąc,

trochę nieswojo.

background image

- Prawo zwrotu zadziałało, gdy jej brat został przymuszony do podjęcia dzieła, które

chciał zniweczyć. Wolno nam wszystko - nie wolno tylko stawać na drodze miłości. Kiedy do

tego dochodzi, ten, kto próbował zburzyć jej dzieło, musi je odbudować.

Wyjaśniłem mu, że w moim kraju prawo zwrotu oznacza, iż ludzkie kalectwo i

choroby są karą za przewiny poprzednich wcieleń.

- Głupstwa! - oburzył się Petrus. - Bóg nie jest mściwy, Bóg jest miłością. Jedyna

kara, po jaką sięga, polega na przymuszeniu tego, kto przerwał dzieło miłości, do jego

kontynuacji.

Wieśniak uciekł się do wymówki, twierdząc, że zrobiło się późno i musi wracać do

pracy. Petrus uznał to za doskonały pretekst, by wyruszyć w dalszą drogę.

- Oto co kładzie kres rozmowie - powiedział, gdy przechodziliśmy przez gaj oliwny.

Bóg jest we wszystkim, co nas otacza, trzeba Go przeczuwać, przeżywać, a ja próbuję

uczynić Go kwestią logiki, abyś zrozumiał. Ćwicz się dalej w powolnym marszu, a coraz

lepiej będziesz uświadamiał sobie Jego obecność.

W dwa dni później musieliśmy pokonać szczyt zwany Górą Wybaczenia. Wspinaczka

zajęła nam wiele godzin, kiedy zaś dotarliśmy na wierzchołek, stałem się świadkiem sceny,

która mną wstrząsnęła: grupa turystów, przy grającym na cały regulator radiu

samochodowym, zażywała kąpieli słonecznej, popijając piwo. Dotarli tu wiejską drogą,

biegnącą wzdłuż zbocza na górę.

- Tak to już jest - powiedział Petrus. - Myślałeś, że spotkasz tu jednego z rycerzy

Cyda, który pełni wartę, by w porę ostrzec przed kolejnym atakiem Maurów?

Podczas gdy schodziliśmy, po raz ostatni wykonałem ćwiczenie Szybkości. Przed

nami znów rozpościerała się rozległa dolina, otoczona szarawymi wzgórzami, porośnięta

lichą zielenią wypaloną przez suszę. Drzew prawie tu nie było, kamienistą ziemię przebijały

tylko nieliczne iglaki. Kiedy zakończyłem ćwiczenie, Petrus zapytał mnie o pracę i wtedy

zdałem sobie sprawę, że już od dawna o niej nie myślałem. Obawa o interesy i zadania, które

zaniedbałem, praktycznie zniknęła. Przypomniałem sobie o sprawach zawodowych dopiero

owego wieczoru, ale nawet w tej chwili nie przywiązywałem do nich większej wagi.

Cieszyłem się, że jestem na Camino de Santiago.

- Jeszcze trochę, a prześcigniesz Felicję Akwitańską - zażartował Petrus, kiedy

zwierzyłem się mu ze swoich odczuć. Potem zatrzymał się i poprosił, żebym położył plecak

na ziemi. - Rozejrzyj się wokół i zatrzymaj wzrok na wybranym punkcie.

Wybrałem krzyż kościoła, który widać było w dali.

background image

- Nie odrywaj oczu od tego punktu i spróbuj się skupić na tym, co będę mówił. Nawet

gdybyś czuł, że coś się zmienia, nie rozpraszaj się. Zrób, jak mówię.

Stałem całkowicie odprężony, z oczyma zwróconymi na dzwonnicę, podczas gdy

Petrus stanął za moimi plecami i naciskał mi palcami punkt na karku.

- Droga, którą teraz przemierzasz, jest ścieżką mocy, toteż uczyć cię będę ćwiczeń

Mocy. Podróż, która początkowo była dla ciebie czystą udręką, ponieważ pragnąłeś tylko

dotrzeć do celu, z upływem czasu przemieniła się w przyjemność, przyjemność poszukiwania

przygody. W ten sposób podsycasz marzenia, które są najistotniejsze. Człowiek nigdy nie

przestaje marzyć. Marzenie jest pokarmem dla duszy, jak żywność jest strawą dla ciała. Przez

lata naszego życia bardzo często się zdarza, że marzenia niosą rozczarowanie, a pragnienia

kończą się zawodem, mimo to wciąż trzeba marzyć, w przeciwnym razie nasza dusza umiera i

Agape nie może jej przeniknąć. Wieś, którą masz przed oczyma, spływała krwią, toczyły się

tu najstraszliwsze bitwy rekonkwisty. Kto miał rację albo kto znał prawdę, nie ma znaczenia.

Ważne, by wiedzieć, że obie strony toczyły Dobrą Walkę. A Dobra Walka to taka, którą

podejmujemy, bo chce tego nasze serce. W epokach heroicznych, w czasach błędnych

rycerzy, wydawało się to łatwe -tyle było ziem do podbicia, tyle należało zrobić. Dziś świat

bardzo się zmienił, a Dobra Walka przeniosła się z pól bitewnych do wnętrza nas samych.

Dobra Walka to ta, którą podejmujemy w imię naszych marzeń. Kiedy wybucha w nas z

pełną mocą - w młodości - mamy wielką odwagę, ale nie potrafimy jeszcze walczyć. Gdy po

licznych wysiłkach zdołamy posiąść tę umiejętność, nie mamy już tyle odwagi w walce.

Wówczas zwracamy się przeciw sobie, by w końcu stać się swym najgorszym wrogiem.

Uważamy własne marzenia za infantylne, nieziszczalne, za owoc nieznajomości realiów

życia. Zabijamy nasze marzenia, bojąc się podjąć Dobrą Walkę.

Nacisk palca Petrusa na mój kark stawał się coraz silniejszy. Wydawało mi się, że

dzwonnica się przemienia - zarys krzyża upodabniał się do skrzydlatego człowieka. Do

anioła. Zmrużyłem oczy i krzyż odzyskał rzeczywisty kształt.

- Pierwszym symptomem, który ujawnia, że zabijamy marzenia, jest brak czasu -

ciągnął Petrus. - Najbardziej zajęci ludzie, jakich zdarzyło mi się spotkać, zawsze mieli czas

na wszystko. Ci, którzy nic nie robili, byli wciąż zmęczeni, nie zdawali sobie sprawy, jak

mało pracują, i stale narzekali, że dzień jest za krótki. W rzeczywistości bali się podjąć Dobrą

Walkę. Drugim objawem śmierci naszych marzeń jest pewność przekonań. Ponieważ nie

chcemy spoglądać na życie jak na wielką przygodę do przeżycia, zaczynamy uważać się za

rozważnych, sprawiedliwych i przykładnych, ale naprawdę wymagamy od siebie równie mało

jak od życia. Zerkamy poza mury dnia powszedniego i odkrywamy szczęk kruszonych kopii,

background image

odór potu i kurzu, wielkie klęski i spojrzenia żądnych zdobyczy wojowników. Nigdy jednak

nie odczuwamy radości, niewypowiedzianej radości, która przepełnia serce walczącego, dla

niego bowiem nie ma znaczenia ani zwycięstwo, ani klęska, ważna jest tylko Dobra Walka. I

wreszcie trzecim symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój: życie staje się niedzielnym

popołudniem, nie żąda od nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie

dawać. Wtedy sądzimy, że dojrzeliśmy, że odsuwamy od siebie dziecięce fantazje i że

osiągnęliśmy spełnienie w życiu osobistym oraz zawodowym. Jesteśmy zaskoczeni, gdy

osoba w naszym wieku mówi, że wciąż lubi to czy tamto. Ale naprawdę, w głębi ducha,

wiemy, co się stało: wyrzekliśmy się naszych marzeń i walki o nie, Dobrej Walki.

Dzwonnica kościoła przemieniała się raz po raz, a na jej miejscu pojawiał się anioł z

rozpostartymi skrzydłami. Na próżno mrugałem powiekami, postać wciąż tam była. Miałem

ochotę powiedzieć o tym Petrusowi, lecz czułem, że jeszcze nie skończył.

- Kiedy wyrzekamy się marzeń i odnajdujemy spokój - podjął po chwili - zaznajemy

krótkiego okresu cichego zadowolenia. Jednak trupy marzeń zaczynają w nas gnić i zatruwać

atmosferę. Stajemy się okrutni wobec otoczenia, a w końcu to okrucieństwo zwraca się

przeciw nam samym. Skądś wyłaniają się cierpienie i psychozy. Ryzykowne skutki walki,

której chcieliśmy uniknąć -rozczarowanie i klęska - okazują się jedynymi owocami naszego

tchórzostwa. A pewnego pięknego dnia martwe, przegniłe marzenia czynią powietrze

cuchnącym i dławiącym, my zaś pragniemy śmierci, która uwolni nas od niepodważalnych

przekonań, od zajęć, od tego straszliwego spokoju niedzielnych popołudni.

Teraz miałem pewność, że naprawdę widzę anioła, i nie byłem w stanie słuchać

Petrusa. Prawdopodobnie domyślił się, że tak jest, bo zdjął palec z mojego karku i zamilkł.

Obraz anioła przez chwilę jeszcze unosił się przy kościele, lecz wkrótce zniknął. Na jego

miejscu znów pojawiła się dzwonnica.

Przez parę minut staliśmy w milczeniu. Petrus zwinął i zapalił papierosa. Ja sięgnąłem

do plecaka po butelkę wina: było ciepłe, lecz pełne aromatu.

- Co zobaczyłeś? - zapytał. Opowiedziałem mu o aniele. Wspomniałem, że

początkowo obraz znikał, gdy mrugałem oczyma.

- I ty także musisz się nauczyć Dobrej Walki. Nauczyłeś się godzić na przygody i

wyzwania rzucane przez życie, ale wciąż usiłujesz przeczyć temu, co nadzwyczajne.

Petrus wydobył z plecaka jakiś drobiazg. Była to złota spinka.

- To prezent od mojego dziadka. W zakonie RAM każdy ze Starszych miał taki

przedmiot. Nazywa się go Ostrzem Okrucieństwa. Widząc, jak na dzwonnicy kościoła

pojawia się anioł, chciałeś zaprzeczyć temu zjawisku. Bo nie przywykłeś do takich rzeczy. W

background image

twojej wizji świata kościoły są kościołami, a widzenia zdarzają, się wyłącznie w stanie

ekstazy, w jaką wprowadzają rytuały Tradycji!

Odpowiedziałem, że widzenie musiało być skutkiem nacisku jego palca na mój kark.

- To prawda, ale prawda, która niczego nie zmienia. Faktem jest, że odrzuciłeś

widzenie. Felicja Akwitańska prawdopodobnie dostąpiła podobnego widzenia, ale ona za to,

co ujrzała, rzuciła na szalę całe swe życie. W efekcie przemieniła pracę w miłość. To samo

stało się zapewne z jej bratem, to samo dzieje się z każdym z nas, co dnia: zawsze widzimy tę

najlepszą z dróg, wybieramy jednak tę, do której przywykliśmy.

Petrus ruszył w drogę, a ja podążyłem za nim. Promienie słońca ożywiały blask spinki,

którą trzymałem w ręce.

- Jedyny sposób ocalenia marzeń to hojność wobec samego siebie. Trzeba srogo

rozprawić się z każdą próbą samokarania, choćby najłagodniejszego. Aby wiedzieć, kiedy

stajemy się okrutni wobec siebie, musimy przemienić w ból fizyczny najlżejsze objawy bólu

duchowego, takiego jak poczucie winy, wyrzuty sumienia, brak zdecydowania, tchórzostwo.

Czyniąc ból duchowy fizycznym, poznajemy zło, jakie może on spowodować.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA OKRUCIEŃSTWA.

- Niegdyś używano złotej spinki - powiedział. - Dziś wiele się zmieniło, jak zmieniają

się pejzaże na szlaku do Santiago.

Petrus miał rację. Widziana z dołu dolina wyglądała jak pokryta kurhanami.

- Pomyśl o czymś okrutnym, co zrobiłeś dzisiaj przeciwko sobie, i wykonaj ćwiczenie.

Nie potrafiłem sobie niczego takiego przypomnieć.

- Zawsze tak jest. Na szlachetność wobec siebie zdobywamy się tylko w rzadkich

chwilach, gdy zasługujemy na surowość.

Nagle uświadomiłem sobie, jak zwymyślałem się od głupców tylko dlatego, że z takim

trudem wdrapałem się na Górę Wybaczenia, podczas gdy turyści znaleźli łatwiejszą drogę.

Wiedziałem, że to absurdalny i okrutny zarzut; turyści szukali słońca, ja chciałem odnaleźć

mój miecz. Nie byłem głupcem, ale tak się czułem.

Mocno wbiłem paznokieć palca wskazującego u nasady paznokcia kciuka. Poczułem

ostry ból i skupiając się na cierpieniu fizycznym, obserwowałem, jak znika wrażenie, że

jestem durniem. Powiedziałem o tym Petrusowi, a on roześmiał się tylko.

Tego wieczoru zatrzymaliśmy się w przytulnym hotelu we wsi, której kościołowi

przypatrywałem się z daleka. Po kolacji postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę, żeby

potem lepiej spać.

background image

- Spośród wszystkich wymyślonych przez człowieka sposobów zadawania bólu sobie

samemu najgorszym jest Miłość. Cierpimy zawsze dla kogoś, kto nas nie kocha, kto nas

porzucił, dla kogoś, kto nie chce nas opuścić. Żyjemy samotnie, jeśli nikt nas nie kocha:

mając żonę lub męża, czynimy z małżeństwa niewolę. To naprawdę potworne - dodał Petrus,

zniechęcony.

Dotarliśmy do placyku, gdzie wznosił się kościół, który widziałem z góry. Usiłowałem

wypatrzyć anioła, ale mi się nie udało.

Petrus przyglądał się krzyżowi. Myślałem, że on widzi anioła, ale nie - prawie

natychmiast odezwał się do mnie.

ĆWICZENIE OKRUCIEŃSTWA

Zawsze, gdy w twej głowie rodzi się myśl, która czyni ci zło - zazdrość, zawiść, litość

nad sobą, cierpienie miłosne, nienawiść i inne - postępuj zgodnie z poniższymi wskazówkami.

Wbij paznokieć palca wskazującego w ciało u nasady paznokcia kciuka tak, aby ból

stał się silny. Skoncentruj się na cierpieniu: jest ono fizycznym odbiciem bólu duchowego,

który cię gnębi. Nie osłabiaj nacisku paznokcia, dopóki zła myśl cię nie opuści.

Powtarzaj to ćwiczenie tyle razy, ile będzie trzeba, nawet bez przerwy, aż wyzbędziesz się tej

myśli. Będzie wracała coraz rzadziej, a wreszcie zupełnie zniknie, o ile nie zapomnisz

poddawać się ćwiczeniu zawsze, kiedy się ona pojawi.

- Kiedy Syn Boży zstąpił na Ziemię, przyniósł ludziom miłość. Ponieważ jednak

rodzaj człowieczy nie potrafi pojąć miłości, która nie jest cierpieniem, Jezus został w końcu

ukrzyżowany. Gdyby nie to, nikt by nie uwierzył w jego miłość, ludzie przywykli bowiem do

tego, że dzień za dniem cierpią z powodu władających nimi namiętności.

Przysiedliśmy na niskim murku i razem przypatrywaliśmy się kościołowi. I znowu

milczenie przerwał Petrus.

- Czy wiesz, co znaczy Barabasz, Paulo? Bar to syn, a abba - ojciec.

Nie odrywał spojrzenia od krzyża na dzwonnicy. Jego oczy błyszczały, a ja czułem, że

coś nim zawładnęło, może ta miłość, o której mówił, a której nie potrafiłem w pełni

zrozumieć.

- Jakże mądre są ścieżki chwały bożej! - wykrzyknął, a echo tych słów brzmiało jeszcze przez

chwilę nad wyludnionym placem. - Kiedy Piłat zwrócił się do tłumu, by dokonał wyboru, w

rzeczywistości nie pozostawił mu żadnego wyboru. Wystawił na widok publiczny mężczyznę

wychłostanego, złamanego oraz tego, który dumnie wznosił głowę - Barabasza,

rewolucjonistę. Bóg wiedział, że lud pośle na śmierć słabszego, aby dowiódł swej miłości.

I Petrus dodał:

background image

- A tymczasem, bez względu na dokonany tamtego dnia wybór, Syn Boży i tak w końcu zo-

stałby ukrzyżowany.

background image

POSŁANIEC

„W tym miejscu wszystkie drogi wiodące do Santiago de Compostela łączą się w

jedną”.

Wczesnym rankiem przybyliśmy do Puentę La Reina. Zdanie to było wykute na

cokole posągu pielgrzyma w średniowiecznym stroju - trój graniastym kapeluszu i pelerynie -

trzymającego w ręce muszlę, bukłak i kij wędrowca. Przypominało niemal już zapomnianą

epopeję podróży, którą teraz przeżywałem, mając za przewodnika Petrusa.

Ostatnią noc spędziliśmy w jednym z wielu na tym szlaku klasztorów. Witając nas,

brat furtian uprzedził, że w obrębie murów nie wolno wypowiedzieć ani słowa. Młody mnich

odprowadził nas kolejno do cel wyposażonych tylko w najprostsze sprzęty - twarde łóżko,

pościel sfatygowaną, ale czystą, dzbanek z wodą i miskę, w której mogliśmy się umyć. Nie

było tam ani kranów, ani ciepłej wody, a pory podawania posiłków wypisano na drzwiach.

Gdy wybiła godzina, poszliśmy do refektarza. Zakonnicy, którzy złożyli śluby

milczenia, porozumiewali się wyłącznie wzrokiem i może dlatego odniosłem wrażenie, że ich

oczy błyszczą silniej niż oczy zwykłych ludzi. Jedzenie czekało już na długich stołach, przy

których usiedliśmy pośród mnichów w habitach z grubej wełny. Petrus spojrzał na mnie i

wykonał gest, którego znaczenie wydało mi się zupełnie oczywiste - oddałby wszystko za

papierosa, a tymczasem wyglądało na to, że przez całą noc jego pragnienie pozostanie

niespełnione. I mnie to dotknęło, więc wbiłem paznokieć w nasadę paznokcia kciuka, niemal

raniąc się do krwi. Ta chwila była zbyt piękna, bym mógł się dopuścić wobec siebie naj-

mniejszego choćby okrucieństwa.

Kolacja składała się z zupy jarzynowej, chleba, ryb i wina. Przyłączyliśmy się do

modlitwy mnichów. Podczas gdy jedliśmy, młody lektor monotonnym głosem czytał

fragmenty listów świętego Pawła.

- „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców,

wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć - oznajmiał delikatny, ale pewny głos

zakonnika. - My głupi dla Chrystusa. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla

wszystkich aż do tej chwili. Albowiem nie w słowie, lecz w mocy przejawia się Królestwo

Boże”

8

.

Adresowane do Koryntian napomnienia Pawła rozbrzmiewały pośród gołych ścian

refektarza już do końca posiłku.

8

1 Kor l, 27; l Kor 4, 10 i 13; l Kor 4, 20 (przyp.

tłum

.).

background image

Do Puentę La Reina dotarliśmy, rozprawiając o krótkim pobycie wśród mnichów.

Wyznałem Petrusowi, że ukradkiem wypaliłem w celi papierosa i że umierałem ze strachu, by

ktoś nie poczuł zapachu tytoniowego dymu. Wybuchnął śmiechem, a ja odgadłem, że i on

zrobił to samo.

- Święty Jan Chrzciciel odszedł na pustynię, lecz Jezus pozostał wśród grzeszników i

nie zaprzestał wędrówki - powiedział. - I ja to wolę.

Rzeczywiście, nie licząc pobytu na pustyni, Chrystus całe życie spędził pośród ludzi.

- Pamiętaj, że jego pierwszy cud to nie ocalenie czyjejś duszy, uleczenie chorego czy

przepędzenie demona, lecz przemiana wody w wyborne wino podczas uczty weselnej, gdy

okazało się, że pan domu nie ma już czym napoić gości.

Wypowiedziawszy te słowa, nagle znieruchomiał. Uczynił to tak gwałtownie, że i ja

zatrzymałem się, zaniepokojony. Znajdowaliśmy się tuż przed mostem, który dał nazwę

miasteczku. Ale Petrus nie patrzył na drogę. Jego wzrok skierowany był na dwójkę dzieci

bawiących się nad brzegiem rzeki gumową piłką. Jedno wyglądało na osiem, drugie na

dziesięć lat. Chłopcy zdawali się nie dostrzegać naszej obecności. Zamiast przejść przez most,

Petrus zbiegł po stromym brzegu i skierował się w stronę dzieciaków. Ja, jak zawsze,

poszedłem w jego ślady, o nic nie pytając.

Dzieci nadal nie zwracały na nas uwagi. Petrus usiadł i przypatrywał się ich zabawie,

dopóki piłka nie upadła tuż obok niego. Chwycił ją zwinnym ruchem i rzucił do mnie.

Złapałem ją w locie i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń.

Podszedł do nas chłopiec wyglądający na starszego. W pierwszym odruchu chciałem

oddać mu piłkę, ale zachowanie Petrusa było tak dziwne, że postanowiłem sprawdzić, co się

teraz stanie.

- Proszę pana, proszę mi oddać piłkę - powiedział chłopiec.

Przyglądałem się małej postaci stojącej dwa metry ode mnie. Wyczułem w tym

dziecku coś znajomego, podobnie jak wówczas, kiedy natknąłem się na Cygana.

Chłopiec wielokrotnie ponawiał prośbę, w końcu, widząc, że nie reaguję, pochylił się i

chwycił kamień.

- Niech pan odda tę piłkę albo rzucę w pana kamieniem - napierał.

Petrus i drugi dzieciak obserwowali mnie bez słowa.

- Rzuć - powiedziałem - ale jeśli trafisz, złapię cię i stłukę na kwaśne jabłko.

Poczułem, że Petrus odetchnął z ulgą. Coś usiłowało wydostać się z głębi mego

jestestwa. Miałem nieodparte wrażenie, że już przeżyłem tę sytuację. Wystraszyłem chłopaka.

Upuścił kamień i zastosował inną technikę.

background image

- Tutaj, w Puentę La Reina, jest relikwiarz, który należał do bardzo bogatego

pielgrzyma. Macie muszle i plecaki, a to znaczy, że też jesteście pielgrzymami. Jeżeli odda mi

pan piłkę, ja dam panu ten relikwiarz. Leży zagrzebany w piasku nad rzeką.

- Chcę piłkę - odrzekłem bez przekonania.

W rzeczywistości pragnąłem zdobyć relikwiarz. Wyglądało na to, że dzieciak mówi

prawdę. Ale może Petrus z jakiegoś powodu potrzebował tej piłki. Nie mogłem go zawieść,

był moim przewodnikiem.

- Przecież ta piłka wcale nie jest panu potrzebna - wykrztusił chłopiec bliski łez. - Jest

pan silny, podróżuje i zna świat. Ja nie widziałem niczego oprócz brzegów tej rzeki, a piłka

jest moją jedyną zabawką. Proszę ją oddać.

Słowa dziecka raniły mi serce. Ale ta dziwnie znajoma atmosfera i wrażenie, że już

zetknąłem się - może w książkach, a może w życiu - z tą sytuacją, skłoniły mnie do uporu.

- Nie. Ta piłka jest mi potrzebna. Dam ci pieniądze, żebyś mógł sobie kupić nową,

ładniejszą, ale ta będzie moja.

Gdy to powiedziałem, czas jakby się zatrzymał. Krajobraz się zmienił, chociaż Petrus

nie uciskał punktu u podstawy mojej czaszki - na ułamek sekundy jakaś siła przeniosła nas na

rozległą pustynię popiołów. Nie było tam ani Petrusa, ani drugiego chłopca, tylko ja i stojący

przede mną dzieciak. Był starszy, miał miłą i przyjazną twarz, jednak w jego oczach do-

strzegłem blask, który mnie przerażał.

Wizja rozwiała się niemal natychmiast. Powróciłem do Puentę La Reina, miejsca, w

którym zbiegały się liczne drogi do Santiago de Compostela, wiodące z różnych stron

Europy. Stąd prowadziła już tylko jedna. Przede mną stało dziecko proszące o piłkę, a jego

oczy były łagodne i smutne.

Petrus podszedł, wyjął piłkę z moich rąk i oddał ją chłopcu.

- Gdzie ukryto ten relikwiarz? - zapytał malca.

- Jaki relikwiarz? - burknął chłopak, biorąc przyjaciela za rękę, i razem z nim

wskoczył do wody.

Wdrapaliśmy się na skarpę i w końcu przeszliśmy na drugi brzeg. Teraz zasypałem

Petrusa pytaniami o to, co się wydarzyło, powiedziałem mu o wizji pustyni, on jednak zmienił

temat i obiecał, że do tej sprawy wrócimy, kiedy znajdziemy się nieco dalej stąd.

W pół godziny później doszliśmy do odcinka drogi, na którym przetrwał bruk z

czasów rzymskich. Był tu także inny most, ale w kompletnej ruinie. Urządziliśmy sobie krótki

postój, żeby zjeść śniadanie przygotowane przez zakonników - żytni chleb, jogurt i kozi ser.

- Dlaczego chciałeś mieć piłkę tego chłopca? - zapytał Petrus.

background image

Odparłem, że nie chciałem tej piłki. Że zachowałem się tak, ponieważ on, Petrus,

przyjął według mnie dziwną postawę. Jakby ta piłka miała w jego oczach ogromne znaczenie.

- Bo rzeczywiście miała. Postępowałem tak, abyś mógł stoczyć zwycięską walkę ze

swoim osobistym demonem.

Mój osobisty demon... Od początku tej podróży nie słyszałem czegoś równie

absurdalnego. Przez sześć dni krążyłem po Pirenejach, poznałem zakonnika maga, który nie

uprawiał magii, pokancerowałem sobie palec, bo za każdym razem, kiedy w głowie zaświtała

mi okrutna myśl -hipochondria, poczucie winy, kompleks niższości - musiałem wbijać

paznokieć w ranę. Przyznaję, że tym razem Petrus miał rację - negatywne myśli pojawiały się

coraz rzadziej. Ale ta bajeczka o demonie osobistym była czymś zupełnie nowym. I trudno

było mi ją przełknąć.

- Dzisiaj, zanim przeszliśmy przez most, bardzo wyraźnie czułem czyjąś obecność,

jakby ktoś chciał udzielić nam przestrogi. Ale ta przestroga była przeznaczona raczej dla

ciebie niż dla mnie. Zapowiada się bój i przyjdzie ci stoczyć Dobrą Walkę. Dopóki nie znasz

swojego osobistego demona, ten przeważnie staje przed tobą pod postacią bliskiej ci osoby.

Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem bawiące się dzieciaki; doszedłem do wniosku, że

właśnie w tym miejscu powinien się objawić. Ale to było tylko przeczucie. Nie byłem

pewien, czy to twój osobisty demon. Aż do chwili, gdy powiedziałeś, że nie oddasz piłki.

Odparłem, że postąpiłem tak, ponieważ myślałem, że on, Petrus, tego ode mnie

oczekuje.

- Dlaczego ja? Czy w którymś momencie coś powiedziałem?

Poczułem lekki zawrót głowy. Może z powodu jedzenia, które po kilkugodzinnej

wędrówce na czczo pochłaniałem z ogromną żarłocznością. Ale przez cały ten czas nie

mogłem uwolnić się od przeświadczenia, że chłopiec miał w sobie coś znajomego.

- Twój osobisty demon kusił cię na trzy klasyczne sposoby: groźbą, obietnicą i

trafiając w czuły punkt. Gratuluję - dzielnie odparłeś jego ataki.

Teraz przypomniałem sobie, że wypytywałem chłopca o relikwiarz. W pierwszej

chwili pomyślałem, że próbuje mnie oszukać. A jednak tam naprawdę musiał gdzieś

spoczywać ukryty relikwiarz - demon nigdy nie posuwa się do fałszywych obietnic.

- Chłopiec nie pamiętał o relikwiarzu, dlatego że wtedy twój osobisty demon już

odszedł. -I dodał bez wahania: - Czas go wezwać. Będzie ci teraz potrzebny.

Siedzieliśmy na ruinach starego mostu. Petrus starannie pozbierał resztki jedzenia i

schował do papierowej torby, którą dali nam mnisi. Ludzie szli do pracy na rozpościerające

się przed nami pola, lecz z daleka nie mogłem usłyszeć, co mówią. Teren był pofałdowany, a

background image

uprawiane ręką człowieka skrawki ziemi tworzyły w krajobrazie zagadkowe kształty. U

naszych stóp wody rzeki, której poziom obniżył się w okresie suszy, płynęły niemal

bezszelestnie.

- Zanim Chrystus wyruszył w świat, udał się na pustynię i odbył rozmowę ze swoim

osobistym demonem - podjął Petrus. - Dowiedział się tego, co powinien wiedzieć o

człowieku, ale nie pozwolił, aby demon narzucił mu reguły gry, i dzięki temu go pokonał. Jak

rzekł pewien poeta: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą”. Aby podjąć Dobrą Walkę,

potrzebujemy wsparcia. Potrzebujemy przyjaciół, a kiedy ci są daleko, naszą najpotężniejszą

bronią musimy uczynić samotność. Wszystko dookoła musi nam pomagać w pokonywaniu

odległości dzielącej nas od celu. Wszystko musi być osobistą manifestacją woli zwycięstwa w

Dobrej Walce. W przeciwnym razie, jeśli nie rozumiemy, że potrzebni są nam wszyscy i

wszystko, jesteśmy tylko pełnymi arogancji wojownikami. I ta arogancja w końcu nas

zniszczy, bo zbytnia pewność siebie sprawia, że nie dostrzegamy zasadzek na polu bitwy.

Opowieść o wojownikach i walkach znów przypomniała mi don Juana Carlosa

Castanedy. Zastanawiałem się, czy stary indiański czarownik udzielał lekcji rankiem, zanim

jego uczeń zdążył strawić śniadanie. Ale Petrus mówił dalej.

- U naszego boku, oprócz otaczających nas i wspierających sił fizycznych, stoją też

dwie główne siły duchowe: anioł i demon. Anioł zawsze nas ochrania, jest darem boskim -

nie trzeba go wzywać. Oblicze twego anioła ukazuje się zawsze, gdy ze szlachetnością

odnosisz się do świata. Jest strumieniem, polem, błękitem nieba. Na tym starym moście, który

umożliwia nam przejście suchą nogą na drugi brzeg, a który wybudowały anonimowe ręce

rzymskich legionistów, także na tym moście widać twarz twojego anioła. Nasi przodkowie

znali go jako anioła stróża, anioła obrońcę i opiekuna. Demon również jest aniołem, lecz to

potęga oswobodzona, zbuntowana. Wolę nazywać go Posłańcem, ponieważ odgrywa rolę

głównego łącznika między tobą a światem. W starożytności pojawiał się jako Merkury,

Hermes Trismegistos, posłaniec bogów. Działa wyłącznie w sferze materialnej. Jest obecny w

złocie Kościoła, ponieważ złoto pochodzi z ziemi, a ziemia to jego władztwo. Jest obecny w

naszej pracy i stosunku do pieniądza.

Jeśli dajemy mu wolność, zaczyna nas rozpraszać. Jeśli poddajemy go egzorcyzmom,

tracimy wszystko, co dobre, a czego mógł nas nauczyć, ponieważ doskonale zna świat i ludzi.

Jeżeli jednak ulegniemy fascynacji jego mową, zawładnie nami i zniechęci do Dobrej Walki.

Mimo wszystko jedynym sposobem poznania naszego Posłańca jest pozyskanie jego

przyjaźni. Słuchając rad, wzywając go na pomoc, kiedy to konieczne, nigdy nie wolno

background image

pozwolić, by to on dyktował warunki. Tak postąpiłeś z tym dzieciakiem. Musisz jednak

przede wszystkim wiedzieć czego chcesz, a ponadto znać jego twarz i imię.

- Jak mam je poznać? - zapytałem.

I Petrus nauczył mnie RYTUAŁU POSŁAŃCA.

- Zrób to raczej wieczorem, wtedy będzie łatwiej. Dziś, podczas waszego pierwszego

spotkania, wyjawi ci swoje imię. To imię jest tajemnicą i nikomu nie możesz go zdradzić,

nawet mnie. Każdy, kto pozna imię twojego Posłańca, będzie mógł go zniszczyć.

Petrus wstał i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce dotarliśmy do pól, na których

pracowali wieśniacy. Wymieniliśmy kilka buenos dias i poszliśmy dalej.

- Gdybym miał odwołać się do jakiegoś obrazu, powiedziałbym, że anioł jest twą

zbroją, a Posłaniec mieczem. Zbroja chroni cię bez względu na okoliczności, ale miecz może

wypaść z ręki podczas walki, uśmiercić przyjaciela lub zwrócić się przeciwko właścicielowi.

Nawiasem mówiąc, mieczem można zrobić prawie wszystko, nie można tylko na nim siadać -

zakończył, parskając śmiechem.

Zatrzymaliśmy się we wsi na obiad. Kelner, który nas obsługiwał, nie krył złego

humoru. Nie odpowiadał nawet na nasze pytania. Niechętnie, byle jak postawił przed nami

jedzenie, a na domiar złego zachlapał spodnie Petrusa. Wtedy zobaczyłem, jak w moim

przewodniku zachodzi przemiana: wpadł w gniew, wezwał właściciela i żywo protestował. W

końcu poszedł do toalety zmienić bermudy, właścicielowi pozostawiając usunięcie plamy i

rozwieszenie ubrania.

Kiedy czekaliśmy, aż ostre popołudniowe słońce wysuszy bermudy Petrusa, myślałem

o naszej porannej rozmowie. Faktem było, że większość opinii Petrusa o chłopcu okazała się

trafna. Poza tym ujrzałem pustynię i twarz. Ale ta opowieść o Posłańcu wydawała się bardzo

archaiczna. Żyliśmy w XX wieku i pojęcia piekła, grzechu i demona dla nikogo już nie miały

sensu, nawet dla głupców. W Tradycji, której nauki zgłębiałem znacznie dłużej, niż trwała

nasza wędrówka Camino de Santiago, Posłaniec, zwany po prostu demonem - któremu to

słowu nie nadawano pejoratywnego sensu - był dominującym duchem sił ziemskich. Często

odwoływano się do niego, nigdy jednak nie przypisywano mu roli sprzymierzeńca ani

doradcy w sprawach powszednich. Petrus dał mi do zrozumienia, że mógłbym wykorzystać

przyjaźń Posłańca, aby osiągnąć sukces w pracy lub wśród ludzi. Taka idea wydała mi się

godna profana, a w dodatku infantylna.

Ale przecież przysięgałem pani Savin, że będę bezwzględnie posłuszny. I po raz

kolejny musiałem wbić paznokieć w kciuk, do żywego.

background image

- Nie powinienem był się unosić - powiedział Petrus, kiedy wyszliśmy z gospody. -

Nie wylał tej kawy na mnie, tylko na świat, do którego pała nienawiścią. Wie, że istnieje

ogromny świat, gdzieś poza granicami jego wyobraźni, a jego obecność w tym świecie

sprowadza się do wczesnego wstawania, chodzenia do piekarni, obsługiwania

przypadkowych klientów i nocnych masturbacji, które pomagają mu marzyć o kobiecie, jakiej

nigdy nie spotka.

Nadeszła pora sjesty, lecz Petrus zrezygnował z postoju i ruszyliśmy dalej.

Powiedział, że to forma pokuty za jego brak wyrozumiałości. Ja, choć nic złego nie

uczyniłem, musiałem podążać za nim w palącym słońcu. Myślałem o Dobrej Walce i

milionach ludzi, którzy w tej chwili, w różnych punktach planety, robili rzeczy, których robić

nie lubili. Ćwiczenie Okrucieństwa do żywego raniło mój palec, mimo to było źródłem dobra.

Pozwoliło mi zrozumieć, jak dalece zdradzał mnie czasami umysł, skłaniając do czynów,

które uważałem za naganne, i do uczuć, które niczemu nie służyły.

RYTUAŁ POSŁAŃCA

Usiądź i całkowicie się rozluźnij. Pozwól myślom swobodnie wędrować, płynąć poza

wszelką kontrolą.

Po paru chwilach powiedz sobie: „Teraz jestem odprężony, a moje oczy śpią snem

świata”.

Kiedy poczujesz, że twój umysł uwolnił się od wszelkich trosk, wyobraź sobie słup ognia po

prawicy. Spraw, żeby płomienie były silne i błyszczące. Wtedy powiedz półgłosem:

„Rozkazuję, aby moja podświadomość się ujawniła. Niechaj otworzy się przede mną i odkryje

magiczne sekrety”. Skup się chwilę na słupie ognia. Jeżeli pojawi się obraz, będzie projekcją

twojej podświadomości. Spróbuj go zatrzymać.

A teraz, wciąż mając po prawicy słup ognia, wyobraź sobie jeszcze jeden, po lewej

stronie. Kiedy płomienie nabiorą życia, wypowiedz szeptem te słowa: „Niechaj moc Baranka,

który żyje we wszystkim i we wszystkich, zamieszka także we mnie, kiedy będę wzywać mego

Posłańca. [Imię Posłańca] stanie wtedy przede mną”.

Rozmów się z Posłańcem, który ukaże się między dwoma słupami ognia. Podziel się z

nim swoim problemem, poproś o radę i wydaj niezbędne rozkazy.

Po zakończeniu rozmowy zwolnij go, mówiąc: „Dziękuję Barankowi za cud, którego

dokonałem. Niechaj [imię Posłańca] wraca na każde wezwanie i choćby był daleko, niechaj

pomaga mi wypełnić zadanie”.

Uwaga! W pierwszej inwokacji - lub w pierwszych inwokacjach, zależnie od

koncentracji osoby, która dopełnia rytuału - nie wypowiada się imienia Posłańca. Mówi się

background image

tylko „On”. Jeżeli rytuał został wypełniony prawidłowo, Posłaniec ujawni swe imię,

posługując się telepatią. W przeciwnym razie nalegaj, by zdradził to imię, i potem podejmij

dialog. Im częściej powtarzać będziesz rytuał, tym silniejsza okaże się obecność Posłańca, a

jego działania szybsze.

W tej chwili pragnąłem, aby Petrus miał rację - aby naprawdę istniał Posłaniec, z

którym można dyskutować o praktyce życia, którego można poprosić o pomoc w sprawach

doczesnych. Z niecierpliwością czekałem, aż zapadnie zmrok.

Tymczasem Petrus nieustannie mówił o kelnerze. W końcu, raz jeszcze sięgając po

chrześcijański argument, zdołał przekonać samego siebie, że postąpił słusznie.

- Chrystus wybaczył jawnogrzesznicy, przeklął jednak figowiec, który poskąpił mu

figi. Ja również nie muszę być zawsze pełen życzliwości.

Słusznie. Nękający go problem został rozwiązany. Raz jeszcze ocaliła go Biblia.

Do Estelli dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wziąłem kąpiel, a potem

poszliśmy na kolację. Autor pierwszego przewodnika po szlaku wiodącym do Composteli,

Aymeri Picaud, opisał Estellę jako skrawek „żyznej ziemi, gdzie nie brakuje dobrego chleba,

wybornego wina, mięsa oraz ryb. Wody Egi są łagodne, zdrowe i smaczne”. Nie

skosztowałem wody z rzeki, lecz jeśli idzie o strawę, opinia Picauda pozostaje prawdziwa

nawet po ośmiu stuleciach. Podano nam plastry jagnięciny, karczochy i doskonałe rioja.

Popijając wino i gawędząc o tym i owym, spędziliśmy przy stole długie chwile. W końcu

Petrus oznajmił, że to dobry moment, abym nawiązał pierwszy kontakt z Posłańcem.

Wstaliśmy i zaczęliśmy szybko przemierzać uliczki miasta. Kilka wiodło prosto nad

rzekę - jak w Wenecji - i właśnie przy jednej z nich postanowiłem usiąść. Petrus powiedział,

że od tej chwili ja jestem mistrzem ceremonii, trzymał się więc nieco na uboczu.

Długo wpatrywałem się w rzekę. Jej wody, jej szmer stopniowo odgradzały mnie od

świata i napawały głębokim spokojem. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie pierwszy słup

ognia. Pojawił się po chwili.

Wypowiedziałem rytualne słowa i po lewej stronie buchnął drugi słup ognia.

Przestrzeń, która je dzieliła, rozświetlona ich blaskiem, była zupełnie pusta. Stałem, wpatrując

się w tę pustkę i starając się nie myśleć, aby mógł się pojawić Posłaniec. Zamiast niego

jednak ujrzałem egzotyczne scenki - wejście do piramidy, kobietę odzianą w czyste złoto,

czarnych mężczyzn, którzy tańczyli wokół ogniska. Obrazy zmieniały się błyskawicznie, a ja

pozwoliłem im się przesuwać, nie usiłując ich nawet kontrolować. Stanęły przede mną także

liczne sceny z kolejnych etapów Drogi, którą przemierzałem z Petrusem -krajobrazy,

restauracje, lasy. Aż nagle, bez uprzedzenia, między słupami ognia wyrosła pustynia

background image

popiołów, którą widziałem rankiem. Pośród niej stał sympatyczny mężczyzna, a w jego

oczach połyskiwały iskierki perfidii.

Roześmiałem się, wprawiony w trans. Pokazał mi zamkniętą sakiewkę, potem ją

otworzył i zajrzał do środka, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem niczego zobaczyć.

Wtedy na myśl przyszło mi pewne imię: Astrain. Wyobraziłem sobie to imię, sprawiłem, że

zadrgało między słupami ognia, a Posłaniec z własnej woli przytaknął; odgadłem jego imię.

Nadszedł czas, by zakończyć ćwiczenie. Wypowiedziałem rytualne słowa i ugasiłem

słupy ognia - najpierw po lewej, potem po prawej. Otworzyłem oczy - przede mną znów

płynęła Ega.

- To było znacznie trudniejsze, niż się spodziewałem - przyznałem, opowiedziawszy

Petrusowi, co się wydarzyło.

- To był twój pierwszy kontakt. Kontakt wzajemnego zrozumienia, wzajemnej

przyjaźni. Rozmowa z Posłańcem stanie się owocna, jeśli będziesz go wzywał codziennie,

jeśli będziesz dzielił się z nim problemami i nauczysz się doskonale odróżniać prawdziwą

pomoc od zasadzek. Podczas spotkań z nim nigdy nie trać z oczu swego miecza.

- Ale przecież nie mam jeszcze miecza - odburknąłem.

- Dlatego nie będzie mógł ci wyrządzić wielkiej krzywdy. Jednak lepiej nie ułatwiać

mu zadania.

Rytuał dobiegał końca. Życząc Petrusowi dobrej nocy, wróciłem do hotelu. Leżałem w

łóżku i rozmyślałem o nieszczęsnym kelnerze, który obsługiwał nas przy obiedzie. Miałem

ochotę tam

To imię jest oczywiście nieprawdziwe. wrócić, spotkać się z nim, nauczyć go rytuału

Posłańca i powiedzieć, że jeśli tego pragnie, wszystko może odmienić. Ale nie warto było

podejmować próby ocalenia świata - nie zdołałem jeszcze ocalić nawet siebie

9

.

9

Rytuał Posłańca nie został tu dokładnie opisany. W rzeczywistości Petrus podał mi znaczenie wizji,

wspomnień i sakiewki, którą pokazał mi Astrain. Ponieważ jednak spotkanie z Posłańcem ma różny przebieg w
przypadku konkretnych osób, opisywanie mojego osobistego doświadczenia mogłoby wywrzeć negatywny
wpływ na doświadczenia tych, którzy takie spotkanie dopiero przeżyją.

background image

MIŁOŚĆ

- Rozmowa z Posłańcem to nie zadawanie pytań na temat świata duchowego -

powiedział nazajutrz Petrus. - Posłaniec może być pomocny wyłącznie w świecie

materialnym. Ale udzieli ci wsparcia tylko wówczas, gdy będziesz dokładnie wiedział, co

chcesz osiągnąć.

Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby ugasić pragnienie. Petrus zamówił piwo, ja wodę

sodową. Podstawę mojej szklanki stanowił plastikowy krążek wypełniony zabarwioną wodą.

Palcami rysowałem na nim abstrakcyjne kształty. Rozmyślałem.

- Wspomniałeś, że Posłaniec objawił się w chłopcu, ponieważ miał mi coś do

powiedzenia.

- Coś niecierpiącego zwłoki - potwierdził.

Rozmawialiśmy jeszcze o Posłańcu, o aniołach i demonach. Z trudem przychodziło mi

pogodzić się z tak praktycznym wykorzystaniem tajemnic Tradycji. Petrus podkreślał, że

zawsze powinniśmy pragnąć zadośćuczynienia, a ja miałem w pamięci słowa Jezusa: bogaci

nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.

- Jezus nagrodził człowieka, który potrafił pomnożyć majątek swego pana. Poza tym

ludzie uwierzyli w niego nie tylko za sprawą jego zdolności oratorskich - musiał czynić cuda,

wynagradzać tych, którzy za nim podążali.

- W moim barze nikt nie będzie źle mówił o Jezusie - przerwał właściciel, który

przysłuchiwał się naszej dyskusji.

- I nikt nie mówi źle o Jezusie - odparł Petrus. - Źle mówić o Jezusie to grzeszyć,

wzywając jego imienia. Jak pan zrobił tu, w tym. miejscu.

Właściciel baru zmieszał się na chwilę. Ale zaraz zripostował:

- Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem jeszcze dzieckiem.

- Winę zawsze ponoszą inni - zgromił go Petrus.

Właściciel baru zniknął za kuchennymi drzwiami. Zapytałem, o czym mówili.

- Przed pięćdziesięciu laty, w dwudziestym wieku, tam, na wprost, spalono pewnego

Cygana. Oskarżono go o czary i zbezczeszczenie hostii. Sprawę dało się wyciszyć, bo trwała

potworna wojna domowa, i dziś nikt już o tym nie pamięta. Z wyjątkiem mieszkańców tego

miasteczka.

- Skąd więc ty o tym wiesz, Petrusie?

- Po prostu wędrowałem już szlakiem do Composteli.

background image

I dalej piliśmy w opustoszałym barze. Słońce zalewało ziemię oślepiającym blaskiem -

była pora sjesty. Wkrótce właściciel baru wrócił w towarzystwie miejscowego proboszcza.

- Kim jesteście? - zapytał ksiądz.

Petrus pokazał mu narysowaną na plecaku muszlę. Przez tysiąc dwieście lat

pielgrzymi przechodzili obok tego baru i tradycją było każdego z nich traktować z

szacunkiem, zawsze udzielając schronienia. Toteż teraz kapłan zwrócił się do nas zupełnie

inaczej.

- Jakże to możliwe, żeby wędrujący do Composteli pielgrzymi źle wyrażali się o

Jezusie? -zapytał tonem katechety.

- Nikt tu nie powiedział niczego złego o Jezusie. Wspominaliśmy zbrodnie popełnione

w imię Jezusa. Na przykład sprawę tego Cygana, którego spalono na placu.

Także właściciela baru muszla na plecaku Petrusa zmusiła do zmiany zachowania.

Tym razem odezwał się z respektem.

- Klątwa Cygana ciąży na nas do dziś - oświadczył mimo karcącego spojrzenia

proboszcza.

Petrus chciał się dowiedzieć, na czym to polega. Ksiądz odparł, że to tylko krążące

wśród ludu bajki, które nie zyskały potwierdzenia Kościoła. Ale właściciel ciągnął:

- Przed śmiercią Cygan powiedział, że najmłodsze dziecko we wsi będzie nawiedzone

i opętane przez demony. Kiedy to dziecko się zestarzeje, a w końcu umrze, demony wybiorą

inne. I tak bez końca, przez całe wieki.

- Ziemia tu jest taka jak w innych okolicznych wsiach - wtrącił ksiądz. - Kiedy tam

panuje susza, panuje także i u nas. Kiedy tam pada i plony są obfite, my też zapełniamy

spichlerze. Nie przydarza się nam nic, co nie działoby się w sąsiednich wsiach. Cała ta

opowiastka to czyste wymysły.

- Nic się nie stało, bo odizolowaliśmy klątwę -wyjaśnił właściciel baru.

- Chodźmy więc do niej - zaproponował Petrus.

Kapłan skwitował te słowa śmiechem. Właściciel się przeżegnał. Lecz żaden z nich

nie ruszył się z miejsca.

Petrus uregulował rachunek i ponowił prośbę, by ktoś zaprowadził nas do osoby, na

którą padła klątwą. Proboszcz przeprosił - musiał wracać do kościoła, ponieważ został

oderwany od pilnej pracy. I wyszedł, zanim którykolwiek z nas zdążył otworzyć usta.

Właściciel baru obrzucił Petrusa pełnym niepokoju spojrzeniem.

- Niech się pan nie obawia - powiedział mój przewodnik. - Wystarczy wskazać nam

dom, w którym mieszka klątwa. A my spróbujemy uwolnić od niej wieś.

background image

Właściciel baru wyszedł z nami na uliczkę, nad którą unosiły się tumany kurzu, a

bezlitosne słońce oślepiało każdego, kto zerknął w górę. Dotarliśmy do skraju wsi. Właściciel

baru wskazał nam oddalony dom przy drodze.

- Zawsze posyłamy tam żywność, odzież, wszystko, czego trzeba - tłumaczył się,

jakby przepraszając. - Ale nawet proboszcz nigdy tam nie zachodzi.

Pożegnaliśmy go. Stary czekał, myśląc pewnie, że nie zatrzymamy się przy tym domu.

Ale Petrus zapukał do drzwi. Kiedy się odwróciłem, właściciela baru już nie było.

Otworzyła nam kobieta około sześćdziesiątki. Obok niej stało ogromne czarne psisko,

merdaniem ogona okazując zadowolenie z odwiedzin. Kobieta zapytała, po co przyszliśmy, i

wyjaśniła, że przeszkodziliśmy jej w praniu, a poza tym zostawiła garnki na ogniu. Nie

sprawiała wrażenia zaskoczonej naszą wizytą. Z jej zachowania wywnioskowałem, że wielu

pielgrzymów, którzy nie słyszeli o klątwie, pukało do tych drzwi, szukając schronienia.

- Jesteśmy pielgrzymami, podążamy do Composteli i potrzeba nam trochę gorącej

wody - powiedział Petrus. - Wiem, że nam pani nie odmówi.

Trochę wbrew sobie starucha szeroko otworzyła drzwi. Weszliśmy do izdebki,

schludnej, ale biednie urządzonej. Była tam sofa z podartym plastikowym obiciem, kredens,

obraz Przenajświętszego Serca Jezusowego, święci i krucyfiks z gałęzi kolczastego krzewu.

Na izbę otwierało się dwoje drzwi: za jednymi zobaczyłem sypialnię, drugimi, wiodącymi do

kuchni, kobieta poprowadziła Petrusa.

- Mam trochę wrzątku - powiedziała. - Poszukam jakiegoś naczynia, żebyście mogli

zaraz iść, skąd przyszliście.

Zostałem sam na sam z psiskiem. Zwierzak merdał ogonem, łagodny i zadowolony.

Po chwili kobieta wróciła, niosąc starą puszkę po konserwie. Napełniła ją wrzątkiem i podała

Petrusowi.

- Proszę. Idźcie i niechaj Bóg wam błogosławi.

Ale Petrus nie ruszył się z miejsca. Wyjął z plecaka saszetkę herbaty, włożył do wody

i oznajmił, że chętnie podzieli się skromnym wiktem z gospodynią, aby podziękować za

życzliwość.

Wyraźnie zakłopotana kobieta przyniosła dwie filiżanki i usiadła z Petrusem przy

stole. Ja tymczasem przypatrywałem się psu, równocześnie słuchając rozmowy, którą zagaił

Petrus.

- We wsi słyszałem, że nad tym domem ciąży klątwa - powiedział beznamiętnym

tonem.

background image

Oczy psa rozbłysły, jakby i on zrozumiał sens tych słów. Stara kobieta poderwała się z

krzesła.

- To kłamstwo! Stare przesądy! Proszę, niech pan szybciej pije tę herbatę, mam

mnóstwo pracy.

Pies wyczuł nagłą zmianę nastroju swej pani. Nie poruszył się, ale wzmógł czujność.

Petrus jednak zachował niezmącony spokój. Powoli napełnił herbatą filiżankę i uniósł ją do

ust, by odstawić, nie wypiwszy nawet łyka.

- Jest gorąca. Zaczekajmy, aż trochę wystygnie.

Kobieta nie usiadła. Było widać, że drażni ją nasza obecność i że żałuje, iż otwarła

nam drzwi. Zauważywszy, że uparcie przyglądam się psu, przywołała go do siebie. Zwierzę

usłuchało, jednak nadal nie spuszczało ze mnie oka.

- Właśnie dlatego, mój drogi - Petrus zwracał się teraz do mnie - właśnie dlatego twój

Posłaniec ukazał się pod postacią dziecka.

Nagle uświadomiłem sobie, że to nie ja przypatrywałem się psu. Odkąd tu wszedłem,

zwierzak mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym patrzył mu prosto w oczy. To pies mi się

przyglądał i powodował, że spełniałem jego wolę. Ogarniało mnie narastające zmęczenie,

miałem ochotę zwinąć się w kłębek na podartej sofie i zasnąć, ponieważ na dworze panował

upał i nie chciało mi się ruszać w drogę. Wszystko to wydawało się dziwne; czułem się,

jakbym wpadł w pułapkę.

Pies wpatrywał się we mnie, a im dłużej to robił, tym większej ulegałem senności.

- Rusz się - powiedział Petrus, wstając i podając mi filiżankę herbaty. • Napij się. Pani

chciałaby, żebyśmy się jak najszybciej wynieśli.

Zatoczyłem się, ale jakoś utrzymałem filiżankę, a gorąca herbata pomogła mi się

ocknąć. Chciałem coś powiedzieć, zapytać, jak wabi się to zwierzę, ale nie mogłem

wykrztusić słowa. Coś się we mnie obudziło, coś, czego Petrus mi nie przekazał, zaczynało

dawać o sobie znać. Była to niepohamowana chęć wypowiadania słów, których znaczenia nie

znałem. Byłem przekonany, że Petrus dodał czegoś do herbaty. Wszystko stało się odległe,

odnosiłem niejasne wrażenie, że kobieta powtarza Petrusowi, iż powinniśmy już sobie iść.

Ogarnęła mnie swoista euforia i postanowiłem głośno wymawiać dziwne słowa, które

przychodziły mi do głowy.

Nie potrafiłem już wyraźnie dostrzec w tej izbie niczego oprócz psa. Kiedy zacząłem

wypowiadać obce słowa, zareagował warczeniem. On rozumiał. Podniecony, mówiłem coraz

głośniej. Pies wyprężył się i obnażył zęby. Nie był już tym łagodnym stworzeniem, które

zobaczyłem, wchodząc, ale złą i groźną bestią, gotową lada chwila skoczyć mi do gardła.

background image

Wiedziałem, że słowa mnie chronią, więc wypowiadałem je coraz głośniej, koncentrując

wszystkie siły na psie i czując w sobie dziwną moc, która powstrzymywała zwierzę przed

atakiem.

Teraz wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Zauważyłem, że kobieta

zbliżyła się do mnie i próbowała wypchnąć za drzwi, że Petrus ją przytrzymywał, a pies nie

zwracał uwagi na ich szamotaninę. Utkwił we mnie ślepia i wstał, warcząc i szczerząc zęby.

Starałem się zrozumieć obcy język, którym mówiłem, ale kiedy tylko milkłem, żeby

zastanowić się nad znaczeniem słów, moja moc słabła, pies się zbliżał, jego agresja zaś

narastała. W pewnej chwili wrzasnąłem, a kobieta zawtórowała mi krzykiem. Pies ujadał i

wciąż groził, dopóki jednak nie przestawałem mówić, nic nie mogło mi się stać. Usłyszałem

gromki śmiech, nie wiedziałem jednak, czy jest rzeczywisty, czy też zrodził się w mojej

wyobraźni.

Nagle, jakby wszystko działo się w jednej chwili, do izby wdarł się wicher, a pies

potężnym susem skoczył na mnie. Uniosłem ramię, by osłonić twarz, wykrzyknąłem jakieś

słowo i czekałem bez ruchu. Zwierzę runęło całym ciężarem i przewróciło mnie na sofę.

Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie prosto w oczy, po czym psisko odskoczyło i pędem

wybiegło z domu.

Wybuchnąłem płaczem. Myślami byłem z rodziną, z żoną i przyjaciółmi. Odczułem

gwałtowny przypływ miłości, nieuzasadnioną, absurdalną radość, równocześnie jednak byłem

świadom tego, co zaszło między mną a psem. Petrus ujął mnie pod ramię i wyprowadził z

domu, a kobieta popychała nas obu. Rozejrzałem się wokół - po psie nie było już ani śladu.

Przytuliłem się do Petrusa i wciąż płakałem, w palącym słońcu przemierzając drogę.

Nie zachowałem żadnych wspomnień z tego odcinka Szlaku. Doszedłem do siebie,

kiedy siedzieliśmy przy źródełku. Petrus skrapiał mi wodą twarz i kark. Domagałem się

jakiegoś napoju, ale odparł, że jeśli teraz coś wypiję, skończy się to wymiotami. Trochę mnie

mdliło, a mimo to czułem się dobrze. Spłynęła na mnie bezgraniczna miłość do wszystkich i

wszystkiego. Rozejrzałem się i zobaczyłem drzewa na skraju drogi, źródełko, przy którym się

zatrzymaliśmy, poczułem rześki powiew wiatru, usłyszałem śpiew ptaków w lesie.

Widziałem twarz mojego anioła, jak powiedział Petrus. Zapytałem, czy odeszliśmy daleko od

domu tej kobiety. Odparł, że dzieli nas od niego kwadrans pieszej wędrówki.

- Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co tam zaszło - powiedział.

W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pies, kobieta, właściciel baru -

wszystko to stało się już odległym wspomnieniem, które zdawało się nie mieć nic wspólnego

background image

z tym, co teraz czułem. Zaproponowałem Petrusowi, żebyśmy przeszli jeszcze kawałek drogi,

czułem się bowiem całkiem dobrze.

Podniosłem się i ruszyliśmy Szlakiem Świętego Jakuba. Przez resztę popołudnia

prawie się nie odzywałem, pochłonięty tym zbawiennym uczuciem, które zdawało się

przepełniać wszystko. Od czasu do czasu myślałem o tym, że Petrus dodał jakiegoś narkotyku

do herbaty, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Liczyło się tylko, by napawać się pięknem

gór, strumieni, przydrożnych kwiatów, dumnych rysów twarzy mojego anioła.

O ósmej wieczorem natrafiliśmy na hotel, a ja wciąż - choć już nie bez reszty -

trwałem w błogostanie. Właściciel zażądał paszportu, by dopełnić formalności, więc mu go

podałem.

- Pochodzi pan z Brazylii? Kiedyś już tam byłem. Mieszkałem w hotelu przy plaży

Ipanema.

To absurdalne zdanie sprowadziło mnie na ziemię. Gdzieś na szlaku pielgrzymki do

Composteli, we wzniesionym przed wiekami miasteczku, żył hotelarz, który znał Ipanemę.

- Teraz jestem w stanie podjąć dyskusję -oznajmiłem Petrusowi. Muszę zrozumieć

wszystko, co się dziś wydarzyło.

Poczucie błogostanu zniknęło. Jego miejsce znów zajął rozum, a wraz z nim

powróciły obawa przed nieznanym i paląca potrzeba stąpania po twardym gruncie.

- Po kolacji - odparł.

Petrus poprosił właściciela o włączenie telewizora, ale bez dźwięku. Wyjaśnił mi, że

to najlepszy sposób, abym wysłuchał opowieści, nie zadając zbyt wielu pytań, ponieważ jakaś

cząstka mnie będzie pochłonięta scenami pojawiającymi się na ekranie. Próbował się

zorientować, w jakim stopniu pamiętam to, co zaszło. Powiedziałem, że przypominam sobie

wszystko oprócz tego kwadransa drogi do źródła.

- To nie ma najmniejszego znaczenia - odparł.

W telewizji zaczynał się film, którego akcja toczyła się w kopalni węgla kamiennego.

Bohaterowie ubrani byli w stroje z początku wieku.

- Wczoraj, kiedy wyczułem presję twojego Posłańca, zrozumiałem, że do walki

dojdzie na Camino de Santiago. Przybyłeś tu, aby odnaleźć miecz i poznać Praktyki RAM.

Lecz zawsze, gdy przewodnik prowadzi pielgrzyma, pojawia się co najmniej jedna

okoliczność, która wymyka się im obu spod kontroli. To rodzaj praktycznego testu,

sprawdzającego, czego się nauczyłeś. W twoim przypadku było to spotkanie z psem.

Szczegóły walki i obecność wielu demonów w zwierzęciu wyjaśnię ci później. Teraz

najważniejsze jest, abyś zrozumiał, że ta kobieta była oswojona z klątwą. Pogodziła się z nią,

background image

jakby to było normalne, a podłość ludzi wydała jej się dobrem. Nauczyła się żyć tak, by

niewiele wystarczało jej do szczęścia, podczas gdy życie zawsze chce nam dać jak najwięcej.

Przepędziłeś z biednej staruszki demony, lecz w ten sposób zburzyłeś równowagę jej świata.

Któregoś dnia rozmawialiśmy o okrucieństwach, do jakich ludzie są wobec siebie zdolni.

Bardzo często, gdy ktoś próbuje pokazać, co jest dobre, pokazać, że życie jest hojne, inni

odrzucają te wizje, jakby ich oczom ukazał się demon. Nikt nie lubi oczekiwać od życia zbyt

wiele, a to w obawie przed porażką. Lecz ten, kto pragnie toczyć Dobrą Walkę, musi patrzeć

na świat jak na nieprzebraną skarbnicę, która czeka, by ktoś ją odnalazł i zdobył.

Petrus zapytał, czy wiem, co właściwie robię na Szlaku Świętego Jakuba.

- Poszukuję mego miecza - odparłem.

- Dlaczego chcesz zdobyć ten miecz?

- Ponieważ da mi moc i mądrość Tradycji. Czułem, że moja odpowiedź nie w pełni go

zadowoliła. Podjął:

- Jesteś tu, bo pragniesz nagrody. Ośmieliłeś się marzyć i czynisz, co w twojej mocy,

aby przemienić marzenie w rzeczywistość. Powinieneś dokładniej wiedzieć, co zrobisz z

mieczem. To musi być dla ciebie jasne, zanim do niego dotrzemy. Ale masz pewien atut:

pragniesz zdobyć nagrodę. Przemierzasz Camino de Santiago tylko dlatego, że pragniesz

zostać nagrodzony za wysiłek. Zauważyłem, że wszystko, czego cię uczę, wykorzystujesz z

myślą o praktycznym celu. To bardzo pozytywna reakcja. Pozostaje ci już tylko wesprzeć

Praktyki RAM intuicją. To mowa twojego serca wskaże właściwy sposób odkrycia i

wykorzystania miecza. W przeciwnym razie Praktyki RAM zatracą się w bezużytecznej

mądrości Tradycji.

Petrus mówił mi to już wcześniej, innymi słowy, mnie zaś, nawet gdybym się z nim

zgadzał, nie to najbardziej interesowało. Zetknąłem się z dwoma zjawiskami, których nie

potrafiłem wyjaśnić: z dziwnym językiem, którym mówiłem, i tym uczuciem radości i

miłości, którego doznałem po przepędzeniu psa.

- Radość się zrodziła, ponieważ twój gest natchniony był Agape.

- Wiele mówisz o Agape, ale dotąd nie wytłumaczyłeś mi dokładnie, czym ona jest.

Mam wrażenie, że to wyższa forma miłości.

- Właśnie tym jest Agape. Już wkrótce nadejdzie czas, byś odczuł tę potężną Miłość,

która trawi tego, kto kocha. Na razie niech wystarczy ci świadomość, że taka Miłość rodzi się

sama z siebie.

- Doznałem już tego uczucia, lecz było bardziej przelotne i odmienne. Pojawiało się

zawsze po sukcesie zawodowym, podboju lub wówczas, gdy czułem, że los znów mi sprzyja.

background image

Jednak kiedy mnie ogarniało, zamykałem się i bałem w pełni je przeżywać. Jakby taka radość

mogła być powodem ludzkiej zazdrości albo jakbym nie był godzien jej doznać.

- Wszyscy tak postępujemy, dopóki nie poznamy Agape - przyznał, wpatrując się w

ekran telewizora.

Zapytałem go o nieznany język, którym przemówiłem.

- Zaskoczyło mnie to. Takie zjawisko nie należy do Praktyk Camino de Santiago.

Chodzi tu o rodzaj charyzmy, która stanowi element Praktyk RAM na drodze do Rzymu.

Słyszałem o charyzmach, poprosiłem jednak Petrusa o bliższe wyjaśnienia.

- Charyzmy są darami Ducha Świętego, przejawiającymi się w każdym z nas. Może to

być dar uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar wieszczenia, a także wiele innych. Ty zaznałeś

władania językami, czyli tego daru, który otrzymali apostołowie w dniu Zesłania Ducha

Świętego. Dar języków jest ściśle powiązany z bezpośrednim porozumieniem z Duchem

Świętym. Jest warunkiem mów, które oddziałują na słuchaczy, egzorcyzmów jak w twoim

przypadku i mądrości. Dni wędrówki i Praktyk RAM przypadkowo rozbudziły dar języków,

gdy pies stał się dla ciebie niebezpieczny. Ten dar już nie wróci, chyba że odnajdziesz miecz i

zdecydujesz się podążyć drogą do Rzymu. W każdym razie to dobry znak.

Na ekranie niemego telewizora kopalniana opowieść przeistoczyła się w serię

następujących po sobie obrazów, których bohaterowie - kobiety i mężczyźni - bez przerwy

mówili, spierali się, gawędzili. Od czasu do czasu jakiś aktor całował aktorkę.

- I jeszcze jedno - dodał Petrus. - Może się zdarzyć, że znowu spotkasz tego psa. Nie

próbuj wówczas ożywić daru języków, ponieważ nie powróci. Zdaj się całkowicie na intuicję.

Nauczę cię innej Praktyki RAM, która rozbudzi twoją intuicję. W ten sposób będziesz

stopniowo poznawał tajemny język twej duszy, bardzo przydatny w całym naszym życiu.

Petrus wyłączył telewizor, właśnie gdy zainteresowałem się intrygą filmu. Potem

podszedł do baru i poprosił o butelkę wody mineralnej. Wypiliśmy po parę łyków.

Przenieśliśmy się w chłodnę miejsce i siedzieliśmy tam dość długo, lecz żaden z nas

nie odezwał się słowem. Wokół panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza nocy, a

Droga Mleczna na niebie nieustannie przypominała o celu wędrówki - odnalezieniu miecza.

Po pewnym czasie Petrus przedstawił mi ĆWICZENIE WODY.

- Jestem zmęczony, pójdę już spać - powiedział. - Ty jednak wykonaj teraz to

ćwiczenie. Obudź swoją intuicję, ukryte strony osobowości. Nie przejmuj się logiką, woda to

żywioł płynny, nie pozwoli się tak łatwo zdominować. Alę pomoże ci stopniowo, unikając

gwałtowności, wypracować nowy stosunek do wszechświata.

Zanim wszedł do hotelu, dodał jeszcze:

background image

- Nie codziennie pomocy udziela ci pies.

Jeszcze przez pewien czas napawałem się chłodem i spokojem nocy. Hotel leżał z dala

od miast i miasteczek, nikt nie przejeżdżał biegnącą przed nim drogą. Przypomniałem sobie

spotkanie z właścicielem, który znał Ipanemę, a mój przyjazd na tę jałową ziemię, co dnia

wypalaną przez rozwścieczone, zdawałoby się, słońce, musiał uważać za szaleństwo.

Ogarniała mnie senność, postanowiłem więc bez dalszej zwłoki wykonać ćwiczenie.

Wylałem resztę wody z butelki na cementową posadzkę. Natychmiast utworzyła się kałuża.

Niczego nie przypominała, nie miała żadnego kształtu i nie była tym, czego oczekiwałem.

Wodziłem palcami po zimnej wodzie i poczułem się jak w hipnotycznym śnie, po trosze tak,

jak to się dzieje, gdy wpatrujemy się w ogień. Nie myślałem o niczym, bawiłem się. Bawiłem

się kałużą. Narysowałem parę linii na jej obrzeżach, a wówczas przemieniła się w mokre

słońce, ale zaraz potem rysunek rozmazał się i zlał. Otwartą dłonią uderzyłem w środek

kałuży - rozprysnęła się, pokrywając cement kroplami, czarnymi gwiazdkami na szarym tle.

Bez reszty skupiłem się na tym dziwnym ćwiczeniu bez określonego początku i zakończenia,

a jednak zabawnym dla ćwiczącego. Poczułem, że mój umysł niemal całkowicie uwolnił się

od myśli, a to udawało mi się osiągnąć dopiero po długich medytacjach i ćwiczeniach

relaksacyjnych. Równocześnie coś mi mówiło, że w głębi mojego jestestwa, w najskrytszych

zakamarkach, formowała się jakaś siła, która wkrótce dojrzeje do tego, by się ujawnić.

Długo siedziałem, bawiąc się wodą, bo trudno mi było położyć kres tej czynności.

Gdyby Petrus nauczył mnie ćwiczenia Wody na początku podróży, z pewnością uznałbym je

za stratę czasu.

Ale teraz, kiedy mówiłem różnymi językami i przepędzałem demony, ta kałuża

umożliwiła mi nawiązanie kontaktu - choć kruchego - z Drogą Mleczną. Odbijała gwiazdy,

tworząc rysunki, których nie potrafiłem zinterpretować, i budziła we mnie nie poczucie

trwonienia czasu, lecz poczucie tworzenia nowego języka komunikacji ze światem.

Tajemnego języka duszy - języka, który tak słabo znamy i w który tak rzadko się

wsłuchujemy.

Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było już bardzo późno. Lampy przed wejściem

dawno zgaszono, wślizgnąłem się więc bezszelestnie do budynku. W pokoju raz jeszcze

wezwałem Astraina. Ukazał się wyraźniej, a ja przez chwilę opowiadałem mu o mieczu i

celach, jakie wyznaczałem sobie w życiu.

Nie odezwał się do mnie, ale Petrus uprzedzał, że Astrain dopiero po wielu

przywołaniach stanie się u mego boku bytem żywym i potężnym.

ĆWICZENIE WODY

background image

Wylej wodę na gładką i niechłonną powierzchnię, tworząc maleńką kałużę. Wpatruj

się w nią przez chwilę. Potem zacznij się bawić tą wodą, bezcelowo, bezmyślnie. Kreśl

rysunki, które zupełnie nic nie znaczą. Wykonuj to ćwiczenie codziennie przez tydzień,

przeznaczając na nie za każdym razem co najmniej dziesięć minut.

Nie doszukuj się w nim praktycznego celu ani efektów. To ćwiczenie stopniowo

rozbudza twoją intuicję. Kiedy zaś już da ona o sobie znać w innych porach dnia, zawsze jej

ufaj.

background image

ŚLUB

Logrońo jest jednym z większych miast na szlaku pielgrzymów podążających do

Composteli. Dotąd zawitaliśmy tylko do jednego dużego miasta, Pampeluny, lecz nawet nie

zatrzymaliśmy się tam na noc.

Po południu w dzień naszego przybycia do Logrońo miasto miało hucznie się bawić i

Petrus zaproponował, abyśmy zostali przynajmniej na tę jedną noc.

Lecz ja przywykłem do wiejskiego spokoju i swobody, toteż ten pomysł

nieszczególnie przypadł mi do gustu. Od incydentu z psem upłynęło pięć dni i od tamtej pory

co wieczór wywoływałem Astraina, a także powtarzałem ćwiczenie Wody. Czułem się o

wiele spokojniejszy, świadom znaczenia, jakie Camino de Santiago ma dla mych dalszych

losów. Choć na tej jałowej ziemi nużył oczy pustynny krajobraz, jedzenie bywało nie

najlepsze i doskwierało nam zmęczenie po dniach spędzonych w drodze, żyłem jak we

wspaniałym śnie.

Wszystko to uleciało, kiedy dotarliśmy do Logrońo. Tu już nie było gorącego i

czystego powietrza pól i wsi, lecz miasto pełne samochodów, dziennikarzy i ekip

telewizyjnych. Petrus wszedł do pierwszego na naszej drodze baru, żeby zapytać, co się

dzieje.

- Jak to?! Nie wie pan?! Córka pułkownika M. wychodzi za mąż - odparł mężczyzna. -

Na placu odbędzie się bankiet dla mieszkańców, więc dziś wcześniej zamykam.

Trudno było znaleźć miejsce w hotelu, jednak starsze małżeństwo, widząc muszlę na

plecaku Petrusa, zaproponowało nam schronienie. Po kąpieli ubrałem się w jedyną parę

zapasowych spodni, jaką zabrałem w tę podróż, i wyszliśmy.

Na placu służba - dziesiątki kobiet w czarnych sukienkach i mężczyzn w smokingach -

krzątała się przy rozstawionych wokół stołach, modląc się zapewne o odrobinę chłodu i

dokonując ostatnich przygotowań. Hiszpańska telewizja utrwalała na taśmie te chwile przed

uroczystością. My tymczasem ruszyliśmy uliczką wiodącą do parafii Santiago el Real, gdzie

wkrótce miała się odbyć ceremonia ślubna.

Tłumy elegancko ubranych gości - kobiet, których makijaż mógł lada chwila spłynąć

w potwornym upale, dzieci w białych strojach - dumnie przestępowały próg kościoła. W

powietrze wystrzeliły z hukiem sztuczne ognie i przed świątynią zatrzymała się czarna

limuzyna. Przyjechał pan młody. Petrus i ja, nie zdoławszy się dostać do przepełnionego

kościoła, postanowiliśmy wrócić na plac. On wybrał się na przechadzkę po mieście, ja

background image

usiadłem na ławce, czekając, aż zakończy się ceremonia, a rozpocznie bankiet. Obok stał

sprzedawca prażonej kukurydzy, licząc, że po ślubie nadejdą klienci.

- Pan także został zaproszony? - zapytał.

- Nie. Jesteśmy pielgrzymami, idziemy do Composteli.

- Z Madrytu można tam dojechać bezpośrednim pociągiem, a jeżeli kupi pan bilet na

piątek, dostanie pan darmowy nocleg w hotelu.

- Ale to ma być pielgrzymka. Sprzedawca przyjrzał mi się uważniej i dodał z wielką

powagą:

- Pielgrzymki to zajęcie dla świętych. Wolałem nie podejmować dyskusji. Staruszek

zaczął opowiadać, jak to wydał za mąż córkę, która teraz żyje w separacji z mężem.

- Za czasów Franco ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem - westchnął.

- Dzisiaj nikt już nie troszczy się o rodzinę.

Nawet w obcym kraju, gdzie raczej nie należy rozmawiać o polityce, nie mogłem nie

zareagować na takie stwierdzenie. Powiedziałem, że Franco był dyktatorem i że nic, co działo

się za jego czasów, nie mogło być dobre.

Stary spąsowiał.

- Kim pan jest, żeby wygłaszać takie poglądy?

- Znam historię tego kraju. Wiem, że wasz naród walczył o wolność. Czytałem o

zbrodniach hiszpańskiej wojny domowej.

- Byłem na wojnie. I mogę o tym mówić, bo moja rodzina przelewała tu krew.

Historia, którą pan gdzieś wyczytał, nic mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co dzieje się w

mojej rodzinie. Walczyłem przeciw Franco, ale po jego zwycięstwie mnie też żyło się lepiej.

Nie jestem biedakiem, mam swój wózek do prażenia kukurydzy. I nie zdobyłem go dzięki

pomocy tego socjalistycznego rządu. Dziś jest mi gorzej, niż było dawniej.

Przypomniałem sobie, co mówił Petrus: ludzie potrafią zadowolić się w życiu małym.

Nie podjąłem dalszej dyskusji i przesiadłem się na inną ławkę.

Po chwili wrócił Petrus. Opowiedziałem mu o sprzedawcy prażonej kukurydzy.

- Dyskusja to doskonały sposób, by przekonać samego siebie o słuszności tego, co się

mówi - podsumował. - Należę do PCI

10

, a nie zauważyłem w tobie faszystowskich przekonań.

- Jakich faszystowskich przekonań?! - krzyknąłem oburzony.

- Pomogłeś staruszkowi utwierdzić się w przekonaniu, że reżim Franco był lepszy.

Może dotąd biedak nie miał pojęcia dlaczego, ale teraz już wie.

10

Włoska Partia Komunistyczna; istniała do 1991 roku (przyp. tłum.).

background image

- Nigdy bym nie przypuścił, że PCI wierzy w dary Ducha Świętego!

Roześmialiśmy się. Znów wystrzeliły sztuczne ognie. Orkiestra zajęła miejsce na

podium i muzycy zaczęli stroić instrumenty. Od rozpoczęcia uroczystości dzieliły nas

zaledwie minuty.

Spojrzałem w niebo. Zapadała noc i już rozbłysło kilka gwiazd. Petrus podszedł do

jednego z kelnerów, a ten wrócił po chwili, niosąc dwa plastikowe kubeczki wina.

- Podobno picie wina przed rozpoczęciem przyjęcia przynosi szczęście - powiedział

Petrus, podając mi kubeczek. - To ci pomoże zapomnieć o staruszku od prażonej kukurydzy.

- Już o nim zapomniałem.

- A jednak będziesz musiał o nim pomyśleć. To, co się stało, jest zwiastunem

niewłaściwej postawy. Na każdym kroku staramy się jednać adeptów naszego postrzegania

świata. Uważamy, że jeśli zwiększy się liczba ludzi wierzących w to, w co my wierzymy, ta

wiara stanie się rzeczywistością. Rozejrzyj się wokół. Szykuje się wielka uroczystość. Ludzie

będą tu świętować równocześnie wiele spraw: marzenie ojca, który chciał wydać za mąż

córkę, marzenie dziewczyny, która chciała wyjść za mąż, marzenie pana młodego. To dobrze,

bo wierzą w te marzenia i chcą pokazać wszystkim, że się ziściły. To nie jest święto, które ma

kogoś o czymś przekonać, i dlatego będzie wesołe. Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie

podjęli Dobrą Walkę miłości.

- Ale ty przecież usiłujesz mnie przekonać, Petrusie. Prowadzisz mnie Szlakiem

Świętego Jakuba.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem.

- Uczę cię Praktyk RAM. Ale odnajdziesz swój miecz, tylko jeśli zrozumiesz, że w

twoim sercu wypisana jest ta droga, i prawda, i życie.

Uniósł palec, wskazując niebo, na którym lśniły już gwiazdy.

- Droga Mleczna wytycza szlak aż do Composteli. Żadna religia nie potrafi zebrać

wszystkich gwiazd, bo gdyby tak było, wszechświat stałby się bezkresną próżnią i straciłby

rację bytu. Każda gwiazda - i każdy człowiek - ma swą przestrzeń i specyficzne cechy.

Istnieją gwiazdy zielone, żółte, niebieskie, białe, komety, meteory i meteoryty, mgławice i

pierścienie. To, co z Ziemi wygląda jak jednakowe punkty, w rzeczywistości składa się z

milionów rozmaitych elementów, rozproszonych w przestrzeni niepojętej dla ludzkiego

rozumu.

Bukiet sztucznych ogni rozbłysł na niebie i na moment przyćmił światło gwiazd.

Kaskada migoczących zielonych punkcików rozprysła się w powietrzu.

background image

- Przedtem postrzegaliśmy tylko dźwięk, ponieważ było widno. Teraz możemy patrzeć

na ich blask - zakończył Petrus. - To jedyna odmiana, do jakiej może dążyć człowiek.

Panna młoda wyszła z kościoła, tłum sypał ryżem i wiwatował. Była to chuda, mniej

więcej siedemnastoletnia dziewczyna, krocząca u boku odświętnie ubranego chłopca. Tłum

ruszył w stronę placu.

- To pułkownik M.! Popatrz na suknię panny młodej! Jaka piękna! - wykrzykiwały

stojące w pobliżu dziewczęta.

Goście podeszli do stołów, kelnerzy podali wino, zagrała orkiestra. Sprzedawcę

prażonej kukurydzy natychmiast obiegły podekscytowane dzieciaki, które wyciągały monety i

szybko układały torebki popcornu na ziemi. Pomyślałem, że dla mieszkańców Logrońo,

przynajmniej tego wieczoru, reszta świata, groźba wojny nuklearnej, bezrobocie, zbrodnie po

prostu nie istniały. Ten wieczór był świętem, na placu rozstawiono stoły dla mieszkańców i

każdy czuł się ważny.

Ekipa telewizyjna kierowała się w naszą stronę, więc Petrus osłonił twarz. Jednak

dziennikarze podeszli wprost do jednego z gości, znajdującego się w pobliżu. Natychmiast

rozpoznałem tego człowieka - był to Manolo, kapitan reprezentacji Hiszpanii podczas

Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Meksyku. Kiedy udzielił już wywiadu, podszedłem do

niego. Powiedziałem, że jestem Brazylijczykiem, a on, udając oburzonego, wypomniał mi

bramkę ukradzioną podczas pierwszego meczu mistrzostw

11

. Zaraz potem jednak serdecznie

mnie uścisnął, mówiąc, że Brazylia znów będzie miała najlepszych piłkarzy na świecie.

- Jak możesz obserwować grę, skoro bez przerwy biegasz po boisku i kierujesz

drużyną? -zapytałem. Było to jedno ze spostrzeżeń, które uczyniłem, oglądając retransmisje z

mistrzostw świata.

- Dla mnie to przyjemność, że pomagam drużynie wierzyć w zwycięstwo.

I na zakończenie, jakby i on był przewodnikiem na Camino de Santiago, dodał:

- Drużyna, której brak wiary, pozbawia swój klub zwycięskiej gry.

Wkrótce Manola obiegli inni rozmówcy, ja jednak długo jeszcze rozmyślałem nad

jego słowami. On także, choć zapewne nigdy nie przemierzył Szlaku Świętego Jakuba,

wiedział, co znaczy prowadzić Dobrą Walkę.

Odszukałem Petrusa, który ukrył się w jakimś kącie, najwyraźniej zakłopotany

obecnością ekip telewizyjnych. Dopiero gdy zniknęli kamerzyści, wysunął się zza rosnących

11

W czasie meczu Hiszpania-Brazylia na M Ś w Meksyku w 1986 roku nie uznano hiszpańskiej

bramki, ponieważ arbiter nie zauważył, że piłka dotknęła murawy za linią bramkową, a potem odbiła się
rykoszetem. Brazylia wygrała 1:0.

background image

na placu drzew i nieco odprężył. Poprosiliśmy o wino, ja napełniłem talerz kanapkami, a

Petrus wybrał stół, przy którym usiedliśmy wśród innych gości. Państwo młodzi przystąpili

do krojenia imponującego tortu weselnego. Znów rozbrzmiały wiwaty.

- Na pewno bardzo się kochają - myślałem głośno.

- Oczywiście, że się kochają - włączył się siedzący przy naszym stole jegomość w

ciemnym garniturze. - Spotkał pan już kogoś, kto brałby ślub z innego powodu?

Odpowiedź na to pytanie zachowałem dla siebie, wspominając słowa, jakimi Petrus

skomentował potyczkę ze sprzedawcą prażonej kukurydzy. Ale mój przewodnik nie

przemilczał tej uwagi.

- Jaki rodzaj miłości ma pan na myśli - spod znaku Erosa, Filos czy Agape?

Mężczyzna spojrzał na niego zbity z tropu. Petrus wstał, napełnił szklankę winem i

zaproponował, żebyśmy rozprostowali nogi.

- Greka ma trzy słowa na określenie miłości -zaczął. - Dziś byłeś świadkiem

manifestowania się Erosa, tego uczucia, które łączy dwoje ludzi.

Młodzi małżonkowie uśmiechali się do obiektywów i przyjmowali powinszowania.

- Wyglądają na zakochanych powiedział, wskazując na młodą parę. - Myślę, że miłość

to uczucie, które się rozwija. Wkrótce będą sami toczyć walkę, założą rodzinę, będą

przeżywać wspólną przygodę. To powoduje wzrost miłości, czyni ją szlachetną. On będzie

dalej robił karierę w wojsku, ona pewnie już świetnie gotuje i zostanie wspaniałą panią domu,

bo do tego przygotowywano ją od dziecka. Będzie jego towarzyszką, urodzą im się dzieci, a

jeśli teraz już przeczuwają, że razem coś zbudują, to znaczy, że podjęli Dobrą Walkę. I jeśli

tak jest, to wbrew wszelkim przeszkodom nigdy nie przestaną być szczęśliwi. Lecz historia,

którą ci opowiadam, może się potoczyć zupełnie inaczej. Może on poczuje, że nie jest wolny,

lub nie dość wolny, aby dawać wyraz pełni Erosa, całej miłości, jaką żywi do innych kobiet.

Ona może sobie uświadomić, że poświęciła karierę i wspaniałe życie, aby podążyć za mężem.

Wówczas, zamiast wspólnie tworzyć, oboje poczują się ograbieni w pojmowaniu miłości.

Eros, nić, która ich łączy, będzie stopniowo odsłaniać swe najgorsze aspekty. I to, co Bóg dał

człowiekowi jako najszlachetniejsze z uczuć, stanie się źródłem nienawiści i zniszczenia.

Rozejrzałem się wokół. Eros zawładnął wieloma z obecnych tu par. Ćwiczenie Wody

obudziło język mojego serca i teraz inaczej patrzyłem na ludzi. Być może sprawiły to dni

samotności na wsi, może też Praktyki RAM. Potrafiłem odróżnić obecność dobrego Erosa i

złego Erosa, dokładnie tak, jak opisywał to Petrus.

- Widzisz, jakie to ciekawe - podjął mój przewodnik, który dostrzegł to samo. - Dobry

czy zły, Eros dla każdego człowieka ma inne oblicze. Zupełnie jak gwiazdy, o których

background image

mówiłem pół godziny temu. Nikt nie umknie przed Erosem. Wszyscy potrzebujemy jego

obecności, choć to właśnie on często sprawia, że czujemy się odizolowani od świata,

zasklepieni w samotności, odtrąceni.

Muzycy zagrali walca. Goście wychodzili na estradę ustawioną tuż obok orkiestry i

tańczyli. Wszyscy wyglądali na lekko podchmielonych i szczęśliwszych niż na co dzień.

Zwróciłem uwagę na ubraną w błękit dziewczynę, która najwyraźniej czekała na to wesele, by

teraz zatańczyć walca, gdyż chciała, żeby wziął ją w ramiona chłopak, o którym marzyła już

jako gąska. Śledziła każdy ruch eleganckiego chłopca w jasnym garniturze, stojącego z grupą

przyjaciół. Młodzieńcy prowadzili ożywioną dyskusję i nie zauważyli, że zaczął się walc ani

że kilka metrów dalej dziewczyna w błękitnej sukience uporczywie przypatruje się jednemu z

nich.

Pomyślałem o małych miasteczkach, o pielęgnowanych od dziecka marzeniach o

ślubie z tym jednym jedynym, wybranym chłopcem.

Dziewczyna w błękitnej sukience zauważyła, że ją obserwuję, i odeszła od podium.

Teraz to chłopak jej szukał, rozglądając się wokół. Kiedy ją odnalazł, już w grupie innych

dziewcząt, powrócił do rozmowy z przyjaciółmi.

Zwróciłem uwagę Petrusa na tych dwoje młodych ludzi. Przez jakiś czas śledził grę

spojrzeń, po czym skupił się na swojej szklaneczce wina.

- Zachowują się, jakby uważali, że okazanie sobie miłości to wstyd - stwierdził po

prostu.

Z przeciwka przyglądała się nam jakaś dziewczyna. Była prawdopodobnie o połowę

młodsza od nas. Petrus odwzajemnił jej spojrzenie i uniósł szklaneczkę jak przy toaście.

Smarkula zachichotała, wyraźnie speszona, i gestem ręki wskazała rodziców, niemal

przepraszając, że do nas nie podeszła.

- Oto piękna strona miłości - powiedział Petrus. - Miłość, która rzuca wyzwanie,

miłość do dwóch obcych i starszych, którzy przybyli z daleka, a jutro odejdą. W świat, który

ona także chciałaby przemierzać.

Wyczułem z jego głosu, że wino trochę go oszołomiło.

- Dziś pomówimy o miłości! - oznajmił nieco za głośno mój przewodnik. - Pomówmy

o tej prawdziwej miłości, pewnej, że to ona nieustannie rządzi światem i czyni człowieka

mędrcem!

Szykowna kobieta, która kręciła się w pobliżu, zdawała się nawet nie obserwować

zabawy. Chodziła od stołu do stołu, ustawiając szklanki, talerze, układając widelce.

background image

- Popatrz na tę panią, która nieustannie sprząta - powiedział Petrus. - Wiesz, że Eros

ma wiele twarzy, a to jest jedna z nich. To miłość zawiedziona, która spełnia się w szczęściu

innych. Całując pannę młodą i pana młodego, w głębi ducha będzie szeptała, że nie są dla

siebie stworzeni. Stara się uładzić cały świat, bo sama popadła w stan bezładu. A tam -

wskazał jakąś parę, kobieta była zbyt mocno umalowana i wy-fiokowana - to Eros oswojony,

miłość jako rodzaj spółki, wyzbyta choćby resztek uczucia. Ta kobieta zaakceptowała swoją

rolę i przecięła wszelkie więzi ze światem i Dobrą Walką.

- Przemawia przez ciebie gorycz, Petrusie. Czyż nikt tu nie wymyka się tym normom?

- A jakże! Dziewczyna, która się nam przyglądała. Młodzież, która tańczy i zna tylko

dobrego Erosa. Jeżeli nie ulegną wpływowi hipokryzji miłości, która opanowała starsze

pokolenie, świat na pewno się zmieni.

A potem wskazał na siedzącą przy stole parę staruszków.

- I jeszcze tych dwoje. Nie pozwolili, aby zawładnęła nimi hipokryzja, w której

pogrążyło się tylu innych. Sądząc z wyglądu, to małżeństwo wieśniaków. Głód i potrzeba

zmusiły ich do wspólnej pracy. Nauczyli się Praktyk, które znasz, chociaż nigdy nie słyszeli o

RAM. Ponieważ czerpali siłę miłości z pracy. Eros tak odsłania najpiękniejszą ze swych

twarzy, jest bowiem wówczas zjednoczony z Filos.

- Czym jest Filos?

- Filos to Miłość, która przybiera postać przyjaźni. Nią właśnie darzę ciebie i wielu

innych. Kiedy płomień Erosa zatraca już moc i blask, Filos utrzymuje jedność małżeństw.

- A Agape?

- To nie jest odpowiednia chwila, by mówić o Agape. Agape żyje w Erosie i w Filos,

ale to tylko frazes. Zabawmy się trochę na tym weselu, nie zbliżając się do Miłości, która

trawi człowieka. - I Petrus dolał sobie wina.

Wokół nas panowała zaraźliwa wesołość. Petrus był pijany. Początkowo to mnie

zaszokowało. Przypomniałem sobie jednak, co powiedział pewnego dnia - że Praktyki RAM

mają sens tylko wówczas, gdy może je wypełniać zwyczajny człowiek. Tej nocy Petrus wydał

mi się najzwyklejszym z ludzi. Był kumplem, przyjacielem, klepał po plecach nowo

poznanych, wdawał się w dyskusje z tymi, którzy chcieli zwrócić na niego uwagę. Wkrótce

potem był już tak pijany, że musiałem zawlec go do hotelu.

Po drodze zdałem sobie sprawę z sytuacji. Stałem się przewodnikiem mojego

przewodnika. Zrozumiałem, że w żadnym momencie podróży Petrus nie zrobił nic, aby

udowodnić, że jest mądrzejszy, bliższy świętości czy lepszy ode mnie. Ograniczał się do

background image

przekazywania mi swych doświadczeń w Praktykach RAM. Poza tym chciał pokazać, że jest

takim samym człowiekiem jak inni, zdolnym do odczuwania Erosa, Filos i Agape.

Poczułem się silniejszy. Camino de Santiago była drogą zwykłych ludzi.

background image

ZAPAŁ

- „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak

miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania (...) i wszelką

wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym”

12

.

Petrus znów przywołał słowa świętego Pawła. Uważał tego apostoła za wielkiego

komentatora przesłania Chrystusowego. Tego popołudnia, po porannej wędrówce, łowiliśmy

ryby. Jak dotąd żadna nie połknęła haczyka, ale mój przewodnik wcale się tym nie

przejmował. Jego zdaniem ćwiczenie połowu było w pewnym sensie symbolem relacji

między człowiekiem a światem: wiemy, czego chcemy, osiągamy to, jeśli mamy dość

wytrwałości, ale czas, jakiego trzeba na realizację zamierzeń, uzależniony jest od pomocy,

której udziela nam Bóg.

- Dobrze oddawać się zajęciom wymagającym powolnych działań, zanim podejmie się

ważną życiową decyzję - powiedział. - Mnisi zen przysłuchują się, jak rosną skały. Ja wolę

łowić ryby.

O tej porze, podczas upałów, nawet rozleniwione złote rybki, snujące się tuż pod

powierzchnią wody, nie interesowały się przynętą. To, czy spławik był zanurzony, czy leżał

na brzegu, nie miało znaczenia. Wolałem więc zostawić wędkę i wybrać się na przechadzkę

po okolicy. Dotarłem do starego, zapomnianego cmentarza, którego brama wydała mi się

nieproporcjonalnie duża, a potem wróciłem do Petrusa. Zapytałem go o cmentarz.

- Brama wiodła niegdyś do domostwa, w którym zatrzymywali się pielgrzymi - odparł.

- Ale z czasem zapominano o tym miejscu. Później komuś przyszedł do głowy pomysł, żeby

wykorzystać fasadę, a za nią założyć cmentarz.

- Który także popadł w zapomnienie.

- Rzeczywiście. Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot.

Powiedziałem mu, że minionego wieczoru bardzo surowo osądzał weselnych gości.

Przyjął to z zaskoczeniem. Przyznał, że to, o czym mówiliśmy, jest odzwierciedleniem

doświadczeń życia osobistego każdego z nas. Wszyscy szukamy Erosa, a kiedy Eros chce

przerodzić się w Filos, uznajemy miłość za zbędną. Nie rozumiemy, że to Filos prowadzi nas

ku najwyższej formie miłości - Agape.

- Opowiedz mi o Agape - poprosiłem.

12

l Kor. 13, 1,2 (przyp. tłum.).

background image

Petrus odparł, że o Agape nie można opowiedzieć, trzeba jej doznać. Jeżeli nadarzy się

okazja, jeszcze dziś pokaże mi jeden z aspektów Agape. Aby jednak mógł to uczynić, świat

musi przybrać postawę wędkarza - współpracować, by wszystko potoczyło się pomyślnie.

- Posłaniec cię wspiera, jest jednak coś, co wykracza poza domenę Posłańca, twoich

pragnień i twoją.

- Co to takiego?

- Iskra boża. To, co ludzie nazywają szczęściem.

Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak Świętego

Jakuba wiódł przez winnice i pola uprawne, o tej porze całkowicie wyludnione. Minęliśmy

jedną z głównych dróg, gdzie także nie było żywego ducha, i znaleźliśmy się pośród zarośli.

W dali dostrzegłem szczyt San Lorenzo, dominujący nad królestwem Kastylii. Od spotkania z

Petrusem, tam, pod Saint-Jean-Pied-de-Port, dokonały się we mnie wielkie zmiany. Moje

troski - Brazylia, interesy - właściwie zniknęły. Liczył się tylko cel i co noc rozmawiałem o

nim z Astrainem, który stawał przede mną coraz wyraźniejszy i bliższy. Udawało mi się

widzieć go teraz siedzącego tuż obok, zauważyłem, że miał nerwowy tik - drgała mu prawa

powieka - i uśmiechał się pogardliwie, kiedy powtarzałem mu pewne rzeczy, chcąc się

upewnić, czy mnie zrozumiał. Jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie w pierwszych dniach,

zdarzało mi się lękać, że nigdy nie dotrę do celu wędrówki. Kiedy byliśmy w Roncesvalles,

ogarnęło mnie głębokie znużenie wyprawą i zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się w

Santiago, zabrać miecz i poświęcić się temu, co Petrus nazywał Dobrą Walką

13

. Odtąd więzi z

cywilizacją, którą porzucałem wbrew sobie, praktycznie zaniknęły. Teraz obchodziło mnie

jedynie słońce nad głową i podniecenie przeżywaniem Agape.

Szliśmy po trzęsawiskach. Przeprawa przez strumień zakończyła się mozolną

wspinaczką na stromy brzeg. Kiedyś na pewno płynęła tędy rzeka, a nurt żłobił ziemię,

wdzierając się w jej głębie i odkrywając tajemnice. Nie była to struga, którą można przejść

suchą nogą. Ale jej dzieło, głębokie koryto, które niegdyś wypełniały wody, pozostało.

- Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot - usłyszałem kilka godzin

temu z ust Petrusa.

- Petrusie, czy w twoim życiu dużo było miłości?

Pytanie wyrwało mi się z ust; sam byłem zaskoczony, że ośmieliłem się je zadać.

Dotąd nie wiedziałem prawie nic o prywatnym życiu mojego przewodnika.

13

Później udało mi się odkryć, że jest to wyrażenie zapożyczone od świętego Pawła. (l Tm, l, 18 -

przyp. tłum.).

background image

- Byłem z wieloma kobietami, jeśli to masz na myśli. I każdą z nich bardzo kochałem.

Ale tylko z dwiema zaznałem Agape.

Wyznałem, że i ja kochałem wiele razy i że zaczynałem się już martwić niezdolnością

do trwania przy jednej osobie. Jeśli to nie uległoby zmianie, skończyłbym jako samotny

starzec, a myśl o takim życiu wprawiała mnie w panikę.

- Zatrudnij pielęgniarkę roześmiał się. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żebyś miłość

uważał za gwarancję spokojnej starości.

Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy na dobre się ściemniło. Minęliśmy winnice i

znaleźliśmy się w pustynnej niemal krainie. Rozglądając się wokół, dostrzegłem w dali

wykutą w skale kaplicę, jakich wiele widzieliśmy na naszym szlaku. Szliśmy jeszcze przez

chwilę, oddalając się od żółtych znaków i kierując wprost ku małej budowli.

Kiedy byliśmy wystarczająco blisko, Petrus wykrzyknął jakieś imię, którego nie

zrozumiałem, i przystanął, czekając na odzew. Ale odpowiedziała nam tylko cisza. Petrus

zawołał raz jeszcze, jednak i teraz bez skutku.

- Chodźmy - powiedział.

Były to tylko cztery pobielone wapnem ściany. Drzwi stały otworem, a raczej - wcale

ich nie było, zastępowała je jakby furtka wysokości pół metra, wisząca na jednym zawiasie.

We wnętrzu stał kamienny piec i piętrzył się stos starannie ułożonych misek. Dwie z nich

były napełnione ziarnem i ziemniakami.

Usiedliśmy, nie odzywając się do siebie. Petrus zapalił papierosa i zaproponował,

żebyśmy chwilę zaczekali. Nogi miałem obolałe ze zmęczenia, lecz coś w tej kapliczce,

zamiast mnie uspokajać, ekscytowało, a gdyby nie obecność Petrusa, czułbym wręcz

przerażenie.

- Kimkolwiek jest mieszkający tu człowiek, gdzieś chyba musi sypiać? - zapytałem,

przerywając ciszę, która zaczynała mi ciążyć.

- Śpi tam, gdzie teraz siedzisz - odparł Petrus, wskazując na gołą ziemię.

Chciałem się przesunąć, ale poprosił, żebym został dokładnie tam, gdzie byłem.

Musiało się trochę ochłodzić, bo zaczynało mi być zimno.

Czekaliśmy prawie godzinę. Petrus jeszcze dwukrotnie wywoływał tajemnicze imię,

potem jednak zrezygnował z dalszych prób. Kiedy sądziłem już, że wstaniemy i pójdziemy

dalej, przemówił.

- Tu obecna jest jedna z dwóch postaci Agape - wyjaśnił, gasząc trzeciego papierosa. -

Nie jedyna, ale jedna z najbardziej czystych. Agape jest właśnie totalną Miłością, która trawi

tego, kto ją czuje. Ten, kto poznał lub przeżywa Agape, wie, że na tym świecie liczy się tylko

background image

miłość. Taką miłością darzył ludzkość Jezus, a była ona tak potężna, że sięgnęła gwiazd i

odmieniła bieg historii świata. Samotnie osiągnął to, czego nie udało się dokonać królom,

armiom i imperiom. Przez tysiąclecia dziejów cywilizacji wielu było ludzi ogarniętych tą

miłością, która trawi. Tak dużo mieli do ofiarowania, a świat żądał tak mało, że musieli

szukać pustyni lub pustelni, bo potęga tej miłości czyniła ich lepszymi. Stawali się świętymi

eremitami, których dziś dobrze znamy. Tobie i mnie, odczuwającym inną postać Agape, życie

tu może wydawać się surowe, straszne. Lecz miłość, która pochłania bez reszty, sprawia, że

wszystko - wszystko bez wyjątku - traci znaczenie. Tacy ludzie żyją wyłącznie po to, by

strawiła ich miłość.

Petrus powiedział mi, że mieszka tu mężczyzna imieniem Alfonso. Spotkał go

podczas pierwszej pielgrzymki do Composteli, zbierającego owoce. Jego przewodnik,

wizjoner, z którym nie mógłby się równać, był przyjacielem Alfonsa i we trzech dopełnili

rytuału Agape, ćwiczenia Błękitnego Globu. Petrus powiedział, że było to jedno z

najważniejszych doświadczeń w jego życiu, że jeszcze dziś, gdy je wypełnia, myśli o kaplicy

i o Alfonsie. W jego głosie wyczuwałem silne wzruszenie, którego nigdy dotąd nie

zauważyłem.

- Agape to miłość, która trawi - powtórzył, jakby była to najtrafniejsza definicja tej

dziwnej odmiany miłości. - Martin Luther King powiedział ongiś, że kiedy Chrystus nauczał

miłości do nieprzyjaciół, czynił aluzję do Agape. Ponieważ, twierdził King, „nie jest

możliwe, byśmy kochali naszych wrogów, tych, którzy nas krzywdzą i pragną pogłębić nasze

codzienne cierpienia”. Ale Agape to znacznie więcej niż miłość. To wszechogarniające

uczucie, które wdziera się przez każde okienko i obraca w pył każdego agresora, nim ten

rozpocznie napaść. Potrafisz już dokonać własnego odrodzenia, powściągnąć okrucieństwo

wobec siebie, rozmawiać ze swym Posłańcem. Lecz wszystko, co do tej chwili robiłeś,

wszelkie korzyści, jakie przyniosła ci wędrówka Camino de Santiago, zatraca sens, jeśli nie

ogarnie cię Miłość, która trawi.

Przypomniałem Petrusowi, że mówił o dwóch formach Agape. On nie doznał zapewne

tej pierwszej, gdyż nie został pustelnikiem.

- Masz rację. Ty i ja, jak większość pielgrzymów, którzy przemierzali Camino de

Santiago w słowach RAM, poznaliśmy inne oblicze Agape: to entuzjazm. Starożytni uważali,

że entuzjazm oznacza trans, ekstazę, kontakt z bogiem. Entuzjazm jest Agape wykierowaną

na pewną ideę lub obiekt. Każdy z nas doświadczył tego przeżycia. Kiedy kochamy lub

głęboko w coś wierzymy, czujemy się silniejsi od całego świata, ogarnia nas pogoda ducha,

która bierze się z pewności, że nic nie zdoła pokonać naszej wiary. Ta niepojęta siła pomaga

background image

nam podejmować trafne decyzje we właściwym czasie, a kiedy osiągniemy cel, jesteśmy

zaskoczeni swoimi zdolnościami. Bo podczas Dobrej Walki nic już się nie liczy, a entuzjazm

wiedzie nas do celu. Zwykle entuzjazm daje o sobie znać z pełną mocą w pierwszych latach

naszego życia. Wówczas łączy nas jeszcze silna więź z elementem boskości, bardzo

przywiązujemy się do zabawek - lalki ożywają, ołowiane żołnierzyki potrafią maszerować.

Kiedy Jezus powiedział, że Królestwo Niebieskie należy do dzieci, czynił aluzję do Agape

przyjmującej postać entuzjazmu. Dzieci przyszły do niego, chociaż nie interesowały ich jego

cuda, mądrość, faryzeusze ani apostołowie. Przyszły szczęśliwe, powodowane entuzjazmem.

Opowiedziałem Petrusowi, że właśnie tego popołudnia pojąłem, iż bez reszty

pochłonęła mnie pielgrzymka do Santiago. Noce i dnie spędzone na hiszpańskiej ziemi

sprawiły, że niemal zapomniałem o mieczu, i stały się niezwykłym doświadczeniem.

- Po południu wybraliśmy się na ryby. Pamiętasz, wcale nie brały - przypomniał

Petrus. - Zazwyczaj pozwalamy sobie na okazywanie entuzjazmu w sytuacjach pozbawionych

znaczenia, niewywierających wpływu na rzecz tak wielkiej wagi jak życie ludzkie. Zatracamy

entuzjazm z powodu drobnych i nieuniknionych porażek w Dobrej Walce. A ponieważ nie

wiemy, że entuzjazm jest siłą wyższą, spoglądającą ku końcowemu zwycięstwu, pozwalamy,

by przeciekał nam przez palce, i nie zauważamy, że wyzbywając się go, tracimy z oczu także

prawdziwy sens życia. Obwiniamy świat o monotonię życia, o własne porażki, zapominając,

że sami pozwoliliśmy umknąć tej potężnej sile, która wszystko usprawiedliwia -Agape

przyjmującej postać entuzjazmu.

Przypomniałem sobie cmentarz nieopodal strumienia. Ta dziwna brama, o wiele za

duża, była doskonałym symbolem zatracenia sensu życia. Za tymi drzwiami nie było nikogo

oprócz zmarłych.

Petrus jakby czytał w moich myślach.

- Kilka dni temu - podjął - byłeś pewnie zaskoczony, widząc, jak tracę zimną krew i

rugam nieszczęsnego chłopaka, który wylał odrobinę kawy na moje spodnie, i tak już brudne

po długiej wędrówce. W rzeczywistości w irytację wprawił mnie wyraz oczu tego dzieciaka -

entuzjazm wyciekał z nich jak krew z podciętej żyły nadgarstka. Zobaczyłem, jak silny i

pełen życia chłopak powoli kona, bo z każdą chwilą gaśnie w nim odrobina Agape.

Nauczyłem się żyć, nie troszcząc się o to, ale ten kelner swym wyglądem i całym dobrem,

które, czułem to, mógł dać światu, wstrząsnął mną i zasmucił. Jestem pewien, że moje

agresywne zachowanie zraniło jego dumę i przynajmniej na pewien czas powstrzymało

konanie Agape. Również ty, odmieniając ducha w psie tamtej kobiety, odczułeś Agape w

background image

czystej postaci. Twój gest był szlachetny, cieszyłem się więc, że jestem obok ciebie jako twój

przewodnik. Dlatego po raz pierwszy wykonam to ćwiczenie razem z tobą.

I Petrus nauczył mnie rytuału Agape, ĆWICZENIA BŁĘKITNEGO GLOBU.

- Pomogę ci rozbudzić entuzjazm, stworzyć siłę, która zamknie w błękitnej kuli całą

planetę - powiedział. - Dowiodę, że szanuję cię za twe poszukiwania, za to, jaki jesteś.

Nigdy wcześniej Petrus nie wygłaszał żadnych opinii - ani dobrych, ani złych - o

sposobie, w jaki wykonuję ćwiczenia. Pomógł mi zinterpretować wyniki pierwszego

spotkania z Posłańcem, wyprowadził z transu po ćwiczeniu Zasiewu, nigdy jednak nie

interesował się rezultatami. Nieraz go pytałem, dlaczego nic nie chce wiedzieć o moich

doznaniach, a on odpowiadał, że jego jedynym obowiązkiem jako przewodnika jest

prowadzić mnie Drogą i zapoznawać z Praktykami RAM. To ja miałem czerpać korzyści z

moich osiągnięć lub je lekceważyć.

Kiedy Petrus oświadczył, że będzie współuczestnikiem ćwiczenia, poczułem się

niegodny jego pochwał: znał przecież moje ułomności i wielokrotnie powątpiewał, czy potrafi

poprowadzić mnie Drogą. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale nie dał mi dojść do słowa.

- Nie bądź okrutny wobec siebie, bo uznam, że nie skorzystałeś z lekcji, której ci

udzieliłem. Bądź miły. Przyjmij pochwałę, na którą zasłużyłeś.

Łzy napłynęły mi do oczu. Petrus wziął mnie za rękę i wyszliśmy. Noc była

wyjątkowo ciemna. Usiadłem obok niego. Zaczęliśmy śpiewać. Melodia wypływała z mych

ust, a on mi wtórował, bez trudu podchwyciwszy nutę. Teraz klaskałem jeszcze z cicha w

dłonie, a moje ciało kołysało się w przód i w tył. Tempo klaskania się wzmagało, muzyka

płynęła ze mnie swobodnie, wyśpiewując hymn ku chwale mrocznego nieba, pustynnej

równiny, zastygłych w bezruchu skał. Wkrótce moim oczom ukazali się święci, w których

wierzyłem, będąc dzieckiem, a których oddaliło ode mnie życie, bo także i ja zabiłem w sobie

dużą cząstkę Agape. Lecz teraz Miłość, która pochłania, powracała, hojna i szlachetna, święci

uśmiechali się z nieba, a ich twarze były niezmienione i wyrażały tyle samo miłości co

wówczas, gdy pojawiały mi się w dzieciństwie.

Rozłożyłem ręce, żeby Agape swobodnie wypływała, a tajemniczy strumień

błyszczącego błękitnego światła przepływał przeze mnie, obmywając mą duszę i niosąc

wybaczenie za grzechy. Światło najpierw przeniknęło krajobraz, potem wypełniło świat, a ja

się rozpłakałem. Płakałem, bo znów ogarnął mnie entuzjazm, byłem dzieckiem życia i nic w

tej chwili nie mogło sprawić mi najlżejszego bólu. Czułem, że jakaś istota zbliża się do nas i

siada po mojej prawicy; wyobrażałem sobie, że to mój Posłaniec, że tylko on jeden mógł

background image

dostrzec to wydobywające się ze mnie i wnikające we mnie silne światło, które zalewało cały

świat.

Blask światła się nasilał, odgadłem więc, że ogarnęło już cały glob, wdzierało się

przez wszystkie drzwi, wnikało w każdą uliczkę, przepełniając przez ułamek sekundy każdą

żywą istotę.

Poczułem, że ktoś ujmuje me rozłożone, wzniesione ku niebu ręce. Wtedy strumień

niebieskiego światła nabrał takiej siły, że sądziłem, iż lada chwila zniknie. Zdołałem jednak

zatrzymać go jeszcze na kilka minut, do końca mojej piosenki.

A potem odprężyłem się, wyczerpany, ale wolny, uszczęśliwiony życiem i tym, czego

doznałem. Ręce, które trzymały moje, cofnęły się. Zrozumiałem, że jedna jest dłonią Petrusa,

a w głębi serca wiedziałem też, do kogo należy druga.

Otworzyłem oczy: tuż obok stał pustelnik Alfonso. Uśmiechnął się i powiedział:

Buenas noches. Odwzajemniłem uśmiech, chwyciłem jego rękę i mocno przytuliłem ją do

piersi. Nie pozwolił mi na to, delikatnie wysuwając dłoń z mego uścisku.

Żaden z nas trzech nie odezwał się słowem. Po chwili Alfonso podniósł się i ruszył ku

swej kamienistej równinie. Odprowadzałem go spojrzeniem, dopóki nie zniknął w ciemności.

Wkrótce potem Petrus przerwał milczenie. Nie wspomniał jednak o Alfonsie.

RYTUAŁ BŁĘKITNEGO GLOBU

Usiądź wygodnie i odpręż się. Staraj się oddalić wszelkie myśli.

Poczuj, jak dobrze kochać życie. Daj sercu wolność, niechaj wzniesie się, przyjazne,

ponad małostkowe sprawy. Zanuć po cichu piosenkę z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że twoje

serce rośnie, wypełnia pokój, a potem cały dom błękitnym światłem, silnym i pełnym blasku.

Kiedy to osiągniesz, poczuj przyjazną obecność świętych, w których wierzyłeś, będąc

dzieckiem. Upewnij się, że już są, że przybywają zewsząd, uśmiechnięci, i niosą ci wiarę i

zaufanie do życia. Wyobraź sobie świętych, którzy się zbliżają, kładą ręce na twej głowie,

życząc ci miłości, spokoju i harmonii ze światem. Harmonii świętych.

Kiedy to wrażenie nabierze siły, odczuj płynność błękitnego światła, które napełnia cię

i wypływa niczym błyszcząca, nieustannie tocząca wody rzeka. To światło zalewa dom, potem

całą dzielnicę i miasto, kraj i świat, który otula ogromnym Błękitnym Globem. Jest

upostaciowaniem Miłości wyższej, która wznosi się ponad codzienne zmagania, dodając ci sił,

energii, wigoru i kojąc.

Zatrzymaj możliwie najdłużej to światło, które spowija blaskiem świat. Twoje serce

jest otwarte, obdarza miłością. Ta część ćwiczenia musi trwać co najmniej pięć minut.

background image

Stopniowo wychodzisz z transu i powracasz do rzeczywistości. Święci pozostaną przy

tobie. Błękitne światło zawsze będzie świecić.

Ten rytuał może i powinien być dopełniany przez kilka osób. Wówczas jednak

uczestnicy winni trzymać się za ręce.

- Wykonuj to ćwiczenie, kiedy tylko będziesz mógł. Z czasem Agape znów w tobie

zamieszka. Powtarzaj je przed przystąpieniem do realizacji nowego projektu, w pierwszych

dniach podróży albo kiedy poczujesz, że coś cię wzruszyło do głębi. Jeżeli to możliwe,

wykonuj je z kimś, kogo kochasz. Tym ćwiczeniem trzeba się dzielić.

Znów miałem przed sobą dawnego Petrusa - technika, instruktora i przewodnika, o

którym tak mało wiedziałem. Emocje, którym pozwolił się ujawnić w kapliczce, zniknęły.

Jednak kiedy podczas ćwiczenia uścisnął mą dłoń, poczułem wielkość jego ducha.

Wróciliśmy do białej kapliczki, gdzie zostały nasze rzeczy.

- Myślę, że jej lokator dziś już nie wróci, więc możemy tu przenocować - oznajmił,

kładąc się.

Rozłożyłem śpiwór, wypiłem łyk wina i także się położyłem. Byłem wyczerpany

Miłością, która trawi. Ale było to przyjemne zmęczenie. Nim zamknąłem powieki,

wspomniałem chudego, brodatego mnicha, który życzył mi dobrej nocy i usiadł obok mnie.

Gdzieś tam pośród pól pozostał człowiek trawiony boskim płomieniem. Być może właśnie

dlatego ta noc była taka mroczna -bo w nim skupiło się całe światło globu.

background image

ŚMIERĆ

- Jesteście pielgrzymami? - zapytała starsza pani, podając nam śniadanie.

Byliśmy w Azofrze, osadzie, której kilka domostw, o fasadach zdobionych

średniowiecznymi puklerzami, skupiało się wokół studni, gdzie parę minut wcześniej

napełniliśmy bukłaki.

Potwierdziłem jej przypuszczenie, a ona spojrzała na nas z szacunkiem i dumą.

- Kiedy byłam mała, chodziłam na pielgrzymkę do Composteli przynajmniej raz w

roku. Po wojnie i w czasach Franco jakby coś się stało, sama nie wiem co, i pielgrzymki

chyba nie są już w modzie. Powinni wybudować dobrą drogę. W dzisiejszych czasach ludzie

podróżują chętnie tylko samochodami.

Petrus milczał. Obudził się w fatalnym nastroju. Przyznałem kobiecie rację i

wyobraziłem sobie nowoczesną asfaltową szosę, która biegnie przez góry i doliny,

samochody z wymalowanymi na maskach muszlami i sklepiki z pamiątkami przy

klasztornych furtach. Wypiłem kawę z mlekiem, zjadłem chleb z oliwą. Zerknąwszy do

przewodnika Aymeriego Picauda, obliczyłem, że po południu powinniśmy dotrzeć do Santo

Domingo de la Calzada, i zaplanowałem nocleg w parador nacional

14

. Moje wydatki okazały

się znacznie niższe od przewidywanych, chociaż codziennie jadaliśmy po trzy posiłki.

Nadszedł czas, żeby pozwolić sobie na drobne szaleństwo i zapewnić ciału takie same

względy, jakimi cieszył się żołądek.

Obudziłem się ogarnięty dziwnym pragnieniem, by jak najszybciej znaleźć się w

Santo Domingo, choć jeszcze przed dwoma dniami, kiedy szliśmy w stronę kapliczki, byłem

pewien, że nie doznam już tego uczucia. Także Petrus wyglądał na pogrążonego w

melancholii i cichszego niż zwykle, a ja zadawałem sobie pytanie, czy taki nastrój był

wynikiem spotkania z Alfonsem. Miałem wielką ochotę przywołać Astraina. Jednak nigdy

dotąd nie wzywałem go rankiem i nie wiedziałem, czy to się uda, więc zrezygnowałem.

Skończyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy średniowieczny dom,

na którym widniał herb, ruiny starej oberży dla pielgrzymów i park na skraju wsi. Kiedy

skręcałem w ścieżkę wiodącą przez pola, wyczułem z lewej strony silną obecność.

Petrus mnie zatrzymał.

- Ten bieg na nic się nie zda. Przystań na chwilę i staw temu czoło.

14

Stary zamek lub inna zabytkowa budowla przekształcona przez rząd hiszpański w luksusowy hotel

(przyp. tłum.).

background image

Zapragnąłem rozstać się z moim przewodnikiem i dalej iść samotnie. Doznałem

przykrego uczucia, jakby ściskało mnie w żołądku. Przez moment wierzyłem nawet, że to za

sprawą chleba z oliwą, ale kiedyś już mnie to dopadło i wiedziałem, że nie ma mowy o

pomyłce. Napięcie. Napięcie i strach.

- Obejrzyj się za siebie! - krzyknął Petrus, a w jego głosie brzmiało ponaglenie. -

Obejrzyj się, póki nie jest za późno!

Odwróciłem się gwałtownie. Po lewej stronie zobaczyłem opuszczony domek.

Rośliny, które wdzierały się już niemal do jego wnętrza, były spalone słońcem. Drzewko

oliwne wznosiło ku niebu poskręcane gałęzie. A między oliwką i domem, wpatrując się we

mnie, stał pies. Czarny pies. Ten sam, którego parę dni temu przegnałem z domu starej

kobiety.

Zapomniałem o obecności Petrusa i patrzyłem zwierzęciu prosto w ślepia, starając się

nie mrugać powiekami. Coś we mnie - może głos Astraina, a może mojego anioła stróża -

szeptało, że jeśli odwrócę oczy, on mnie zaatakuje. Staliśmy tak przez minuty długie jak

wieczność. Gdy już zaznałem potęgi Miłości, która trawi, przyszło mi znowu zmierzyć się z

powszednimi zagrożeniami, czyhającymi na każdym kroku naszego życia. Zastanawiałem się,

po co zwierzę tak długo za mną podążało i czego właściwie mogło ode mnie chcieć, ponieważ

ja pielgrzym poszukujący miecza - nie miałem ani ochoty, ani cierpliwości borykać się na tej

drodze z problemami i nie obchodziło mnie, czy ich źródłem są ludzie, czy zwierzęta.

Usiłowałem powiedzieć mu to oczyma - pamiętałem przecież mnichów, którzy

porozumiewali się wzrokiem - ale pies nawet nie drgnął. Wciąż na mnie patrzył, bez cienia

emocji, gotów zaatakować, jeśli się odwrócę albo okażę strach.

I nagle zrozumiałem, że strach zniknął. Miałem ściśnięty żołądek, silne napięcie

przyprawiało mnie o mdłości, ale się nie bałem. Po prostu nie mogłem odwrócić oczu, nawet

kiedy dostrzegłem po lewej zbliżającą się ścieżką postać.

Zatrzymała się na kilka chwil, po czym ruszyła prosto ku nam. Przecięła linię naszych

spojrzeń i wypowiedziała parę słów, których nie zdołałem zrozumieć. Głos był kobiecy. A

obecność dobra, przyjazna, przychylna.

Wystarczył ułamek sekundy, odkąd postać pojawiła się na linii spojrzeń - mojego i psa

-żeby skurcz żołądka ustąpił. Miałem przyjaciółkę, która przyszła pomóc mi w tej

absurdalnej, niepotrzebnej walce. Kiedy postać zniknęła, pies spuścił ślepia. Jednym susem

skoczył za opuszczony dom i zaraz straciłem go z oczu.

Dopiero wówczas strach przyprawił mnie o tak gwałtowne bicie serca, że stałem

oszołomiony i myślałem, że zemdleję. Świat wokół wirował, a ja patrzyłem na drogę, którą

background image

kilka minut temu szedłem z Petrusem. Szukałem tam postaci, która dodała mi sił i wsparła,

gdy zmagałem się z psem.

Była zakonnicą. Odwrócona do nas plecami, szła w stronę Azofry. Nie mogłem

zobaczyć jej twarzy, ale przypomniałem sobie brzmienie głosu i uznałem, że miała najwyżej

dwadzieścia lat. Spoglądałem na drogę, którą nadeszła - była to ścieżka wiodąca donikąd.

- To ona... to ona mi pomogła - wyszeptałem, coraz bardziej oszołomiony.

- Nie zapełniaj nowymi fantazjami tego niezwykłego świata - powiedział Petrus,

chwytając mnie za ramię i podtrzymując. - Przyszła tu z klasztoru w Cańas, to około pięciu

kilometrów stąd. Nic dziwnego, że nie możesz go dostrzec.

Serce tłukło mi się w piersi, obawiałem się, że zasłabnę. Zbyt przerażony, żeby mówić

czy żądać wyjaśnień, usiadłem na ziemi, a Petrus skropił mi wodą głowę i kark.

Przypomniałem sobie, że podobnie postąpił, kiedy opuściliśmy dom starej kobiety, tyle że

tamtego dnia płakałem i czułem się dobrze. Teraz było zupełnie inaczej.

Petrus dał mi dość czasu na odpoczynek. Powoli dochodziłem do siebie, mdłości

stopniowo ustępowały. W końcu Petrus zapytał, czy możemy ruszać w dalszą drogę, a ja

potakująco skinąłem głową. Ale po kwadransie marszu wycieńczenie dało o sobie znać.

Usiedliśmy u stóp rollo, średniowiecznej kolumny zwieńczonej krzyżem, charakterystycznej

dla niektórych odcinków Camino de Santiago.

- Strach wyrządził ci większą krzywdę niż pies - stwierdził Petrus, kiedy

odpoczywałem.

Chciałem poznać przyczyny i cel tej absurdalnej konfrontacji.

- W życiu i na Szlaku Świętego Jakuba pewne wydarzenia pozostają niezależne od

naszej woli. Podczas pierwszej rozmowy powiedziałem ci, że z oczu Cygana udało mi się

wyczytać imię demona, z którym przyjdzie ci się zmierzyć. Zaskoczyło mnie, że ten demon

miał być psem, ale nie wspomniałem o tym. Dopiero kiedy weszliśmy do domu tej kobiety, a

ty po raz pierwszy okazałeś Miłość, która trawi, ujrzałem twojego wroga. Przepędzając psa tej

kobiety, nie znalazłeś mu nowego miejsca. A przecież na tym świecie nic nie znika bez śladu,

wszystko się przeobraża. Nie puściłeś, jak to uczynił Jezus, duchów nieczystych w stado

świń, które pognały na oślep i spadły w przepaść. Ty po prostu przepędziłeś psa. Teraz ta siła

błąka się bez celu i podąża za tobą. Zanim odnajdziesz miecz, musisz zdecydować, czy chcesz

być niewolnikiem, czy panem tej siły.

Zmęczenie powoli ustępowało. Oddychałem głęboko, czując chłód bijący od

kamiennej kolumny. Petrus dał mi jeszcze trochę wody.

background image

- Obsesje - mówił - wyłaniają się z mroków, kiedy człowiek traci kontrolę nad

mocami ziemskimi. Klątwa Cygana przelała na tę kobietę strach, a strach wyżłobił szczelinę,

przez którą wtargnął Posłaniec Śmierci. Nie jest to zjawisko typowe, ale nie zalicza się też do

wyjątkowych. Wiele zależy od reakcji człowieka na groźby innych.

Tym razem to mnie przyszedł na myśl pewien urywek z Biblii. W Księdze Hioba jest

napisane: „Spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło”

15

.

- Groźba nie wywoła zła, jeśli nie została przyjęta. Nigdy o tym nie zapominaj, tocząc

Dobrą Walkę. Nie zapominaj również, że i atak, i ucieczka są nieodłączną częścią walki.

Poddanie się paraliżującemu strachowi nie jest jej jedynym elementem.

Nie odczuwałem strachu. Sam byłem tym zaskoczony i postanowiłem podzielić się

wrażeniami z Petrusem.

- Dostrzegłem to - odparł. - Gdyby było inaczej, pies by cię zaatakował. I z pewnością

wygrałby tę walkę, ponieważ i on się nie bał. Ale najzabawniejsze było pojawienie się tej

zakonnicy. Gdy zauważyłeś obecność dobra, twoja ożywiona wyobraźnia podsunęła ci myśl,

że ktoś przybył ci z pomocą. I ta wiara cię ocaliła. Chociaż była oparta na całkowicie błędnej

interpretacji faktów.

Petrus miał rację. Śmiał się teraz serdecznie, a ja mu wtórowałem. Postanowiliśmy

wyruszyć w drogę. Byłem odprężony i miałem doskonały nastrój.

- Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć - oznajmił Petrus, kiedy oddaliliśmy się od

miejsca postoju. Pojedynek z psem musi zakończyć się zwycięstwem jednej ze stron. On

jeszcze wróci. Następnym razem postaraj się położyć kres tej walce. W przeciwnym razie

zjawa będzie cię nękała do końca twych dni.

Po spotkaniu z Cyganem Petrus wyznał mi, że zna imię demona. Zapytałem, jak brzmi

to imię.

- Legion - odparł. - Ponieważ jest ich wielu.

Szliśmy przez pola przygotowywane pod zasiew. Tu i ówdzie widać było

beczkowozy, których rolnicy używali w trudnych zmaganiach z wyjaławiającą glebę suszą.

Po obu stronach drogi do Composteli, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się kamienne murki, które

krzyżowały się i wtapiały w krajobraz wsi. Te ziemie uprawiane są od stuleci - pomyślałem -

a mimo to wciąż wyrzucają z siebie kamienie, które trzeba usuwać, kamienie, które tępią

ostrza pługów, koniom ranią kopyta, a dłonie rolnika pokrywają odciskami. To walka, która

co roku wybucha na nowo i nigdy się nie kończy.

15

Hb 3, 25 {przyp. tlum.).

background image

Petrus sprawiał wrażenie spokojniejszego niż zazwyczaj. Uświadomiłem sobie, że od

rana prawie się nie odzywał. Po rozmowie przy średniowiecznej kolumnie pogrążył się w

milczeniu i nie odpowiadał na większość moich pytań. Chciałem dowiedzieć się czegoś

więcej o „wielu demonach”, ale on wyraźnie nie miał ochoty wracać do tego wątku.

Postanowiłem więc zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję.

Weszliśmy na niewielkie wzniesienie i z góry ujrzałem dzwonnicę kościoła w Santo

Domingo de la Calzada. Ten widok dodał mi otuchy; oddałem się marzeniom o wygodach i

urokliwej magii parador nacional. Z lektury wiedziałem, że gmach został wzniesiony przez

świętego Dominika i miał być schronieniem dla pielgrzymów. Święty Franciszek z Asyżu

spędził tam jedną noc w drodze do Composteli. Wszystko to wprawiało mnie w radosne

podniecenie.

Zbliżała się już chyba siódma wieczorem, kiedy Petrus zaproponował krótki postój.

Przypomniałem sobie Roncesvalles, ów powolny marsz w chwilach, gdy byłem zziębnięty i

marzyłem o kieliszku wina, i ogarnęła mnie obawa, że i tym razem Petrus szykuje dla mnie

podobną niespodziankę.

- Żaden Posłaniec nie pomoże ci nigdy w pokonaniu innego. Nie są ani dobrzy, ani źli,

już ci to mówiłem, po prostu mają silne poczucie lojalności wobec pobratymców. Nie licz na

Astraina, jeśli chcesz pokonać psa.

Teraz ja z kolei nie miałem nastroju do rozmów o Posłańcu. Chciałem jak najszybciej

znaleźć się w San Domingo.

- Posłańcy zmarłych mogą zawładnąć ciałem tego, który żyje w strachu. Dlatego w

przypadku psa jest ich wielu, zwabionych przez strach tkwiący w kobiecie. I nie tylko

Posłaniec zamordowanego Cygana, ale i inne błądzą w poszukiwaniu szansy na nawiązanie

łączności z mocami ziemskimi.

Dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie. Jednak w jego głosie brzmiała

sztuczność, jakby w gruncie rzeczy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Intuicja

natychmiast mi to podszepnęła.

- Czego właściwie chcesz, Petrusie? - zapytałem, z lekka poirytowany.

Mój przewodnik nie odpowiadał. Zszedł z drogi i ruszył w stronę starego, niemal

bezlistnego drzewa, rosnącego kilkadziesiąt metrów dalej pośród pól - jedynego drzewa w

zasięgu wzroku. Ponieważ nie dał mi znaku, bym za nim podążył, stałem na drodze, nie

wiedząc, co robić. I wtedy na mych oczach rozegrała się dziwna scena: Petrus zaczął krążyć

wokół drzewa i głośno mówić, wpatrując się w ziemię. Pod koniec tej wędrówki skinął na

mnie.

background image

- Usiądź tu. - W jego głowie brzmiał nowy dla mnie ton i nie potrafiłem odgadnąć, czy

to rozczulenie, czy cierpienie. - Zostaniesz tu. Jutro spotkamy się w Santo Domingo de la Cal-

zada.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, Petrus podjął: - W najbliższych dniach, ale zaręczam,

że nie dziś, przyjdzie ci zmierzyć się z najgroźniejszym z twoich wrogów na Camino de

Santiago -z psem. Bądź spokojny - kiedy wybije ta godzina, nie zostawię cię samego i dam ci

potrzebną do walki siłę. Lecz dziś stawisz czoło przeciwnikowi innego rodzaju,

przeciwnikowi fikcyjnemu, który może cię zniszczyć, ale może też stać się twoim najlepszym

kompanem: Śmierci. Człowiek jest jedyną na świecie istotą świadomą bliskości swej śmierci.

Z tego i choćby tylko z tego względu żywię wobec rodzaju ludzkiego głęboki szacunek i

wierzę, że jego przyszłość będzie o wiele lepsza od teraźniejszości. Nawet wiedząc, że jego

dni są policzone i że kres wszystkiego nastąpi w najmniej spodziewanym momencie,

człowiek czyni ze swego życia walkę godną istoty nieśmiertelnej. To, co ludzie zwą dumą -

pozostawić po sobie trwałe dzieło, potomstwo, uczynić coś, by ich imię nie popadło w

zapomnienie - uważam za najwyższą formę człowieczej godności. W świecie ludzi występuje

pewna prawidłowość: ta krucha istota, jaka jest człowiek, stara się za wszelką cenę ukryć

przed sobą to, czego ma absolutną pewność - świadomość nieuniknionej śmierci. I nie

dostrzega, że w ludzkim życiu to właśnie ona mobilizuje do czynienia najwspanialszych

rzeczy. Człowiek boi się przejścia na mroczną stronę, z przerażeniem spogląda na nieznane, a

jedynym znanym mu sposobem przezwyciężenia tego strachu jest zapomnienie, że dni są

policzone. Nie potrafi zrozumieć, że świadom śmierci mógłby zdobyć się na większą

brawurę, posunąć znacznie dalej w codziennych bojach, ponieważ nie miałby nic do stracenia,

pamiętając, że śmierć jest nieunikniona.

Myśl o spędzeniu nocy w San Domingo pozostała już tylko odległym wspomnieniem.

Z coraz większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w słowa Petrusa. Na horyzoncie,

przed nami, powoli umierało słońce. Może i ono usłyszało te słowa.

- Śmierć jest naszą wierną towarzyszką, ponieważ właśnie ona nadaje sens naszemu

życiu. Aby jednak ujrzeć prawdziwe oblicze śmierci, musimy najpierw poznać wszystkie

pragnienia i wszystkie lęki, jakie potrafi wzbudzić w każdej istocie żywej samo przywołanie

jej imienia.

Petrus usiadł pod drzewem i poprosił, abym i ja to uczynił. Wyjaśnił mi, że przed

chwilą chodził wokół drzewa, bo przypomniał sobie, co się wydarzyło, kiedy sam jako

pielgrzym podążał do Santiago. Potem wyjął z plecaka i podał mi dwie ogromne kanapki,

które kupił w porze obiadowej .

background image

- Tu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża - powiedział. - Nie ma tu jadowitych węży, a pies

ponowi atak dopiero, kiedy zapomni o dzisiejszej porażce. W tej okolicy nie spotkasz ani

włóczęgów, ani złoczyńców. Znajdujesz się w miejscu całkowicie bezpiecznym, z jednym

jedynym wyjątkiem - jesteś zagrożony strachem.

I wytłumaczył mi, że przed dwoma dniami doznałem uczucia równie silnego i

gwałtownego jak śmierć: Miłości, która trawi. Nawet przez chwilę nie wahałem się ani nie

bałem, ponieważ do uniwersalnej miłości nie żywiłem żadnych uprzedzeń. Lecz każdy z nas

ma uprzedzenia wobec śmierci, nikt nie rozumie, że jest ona inną formą Agape.

Odpowiedziałem Petrusowi, że po wielu latach terminowania lęk przed śmiercią

właściwie we mnie wygasł. Prawdę mówiąc, bardziej bałem się tego, jak przyjdzie mi

umierać, niż śmierci samej w sobie.

- W takim razie dziś wieczorem będziesz miał okazję doświadczyć najbardziej

przerażającej postaci śmierci.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA POGRZEBANIA ŻYWCEM.

- Musisz je wykonać tylko ten jeden raz - powiedział, a ja przypomniałem sobie

bardzo podobne ćwiczenie teatralne. - Musisz obudzić całą prawdę, cały strach konieczny do

tego, by ćwiczenie mogło wypływać z głębi twej duszy i by opadła przerażająca maska, która

zakrywa miłe oblicze śmierci.

Petrus wstał. Ujrzałem jego sylwetkę odcinającą się na tle nieba, które płonęło

zachodem słońca. Siedziałem i może dlatego wydał mi się potężny niczym ogromna, władcza

postać.

- Petrusie, chcę ci zadać jeszcze jedno pytanie.

- Jakie?

- Dziś rano byłeś milczący i zachowywałeś się dziwnie. Wcześniej niż ja domyśliłeś

się, że pies znowu się pojawi. Jak to możliwe?

- Kiedy wspólnie doznaliśmy Miłości, która trawi, złączyliśmy się również w

absolucie. A absolut ujawnia ludziom, kim naprawdę są, odkrywa ogromną osnowę przyczyn

i skutków, a każdy najdrobniejszy gest jednego człowieka znajduje odbicie w życiu innych.

Tego ranka owa cząstka absolutu była jeszcze bardzo żywa w mojej duszy. Rozumiałem

ciebie - i nie tylko ciebie, lecz wszystko, co istnieje na tym świecie, bez żadnych ograniczeń

w czasie i przestrzeni. Teraz te wrażenia osłabły i ożywia, się dopiero, gdy powtórnie

wykonam z tobą ćwiczenie Miłości, która trawi.

Przypomniałem sobie, w jak fatalnym nastroju był dziś rano Petrus. Jeżeli mówił

prawdę, to świat przeżywał bardzo trudny okres.

background image

- Będę na ciebie czekał w parador - powiedział, odchodząc. - Podam twoje nazwisko

w recepcji.

Odprowadzałem go wzrokiem, aż zniknął w oddali. Rolnicy zakończyli pracę na

polach i wracali do domów. Postanowiłem wykonać ćwiczenie, skoro tylko zapadnie noc.

Byłem spokojny. Po raz pierwszy od początku tej niezwykłej wędrówki Szlakiem

Świętego Jakuba zostałem zupełnie sam. Wstałem i przeszedłem parę kroków, ale noc

gęstniała bardzo szybko i postanowiłem wrócić pod drzewo, obawiając się, że za chwilę nie

zdołam go odnaleźć. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, określiłem odległość dzielącą

drzewo od drogi. Ponieważ w okolicy nie było żadnych świateł, które mogłyby przytłumić

blask księżyca, czułem się na siłach dotrzeć do Santo Domingo w blasku cienkiego rogalika,

który pojawił się już na niebie.

Powiedziałem sobie, że tylko usilna praca bujnej wyobraźni mogłaby rozbudzić we

mnie lęk przed straszliwą śmiercią. Jednak bez względu na to, ile lat człowiek przeżył,

zapadająca noc niesie ze sobą obrazy skrywane w duchu od najwcześniejszego dzieciństwa.

Im ciemniej robiło się wokół, tym bardziej czułem się nieswojo.

Znalazłem się tu samotny pośród pól i nawet gdybym krzyknął, nikt by mnie nie

usłyszał. Przypomniałem sobie, że dziś rano byłem bliski omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie

czułem, by serce tak okropnie miotało się w mej piersi.

A gdybym umarł? Logicznie rzecz ujmując, wszystko by się skończyło. Lecz przecież

na drodze Tradycji rozmawiałem już z wieloma duchami. Byłem całkowicie przekonany o

istnieniu życia po życiu, nigdy jednak nie zastanawiałem się, jak dokonuje się to przejście.

Pomyślałem, że przekraczanie granicy obu wymiarów musi być potworne, choćbyśmy nie

wiedzieć jak dobrze się do niego przygotowali. Gdybym na przykład umarł dzisiejszego

ranka, pielgrzymka do Composteli, lata studiów, żal rodziny, pieniądze ukryte w moim pasku

- wszystko to nie miałoby już najmniejszego sensu. Na myśl przyszła mi roślina, która stała

na moim biurku, w Brazylii. Ta roślina wciąż by była, podobnie jak omnibus, sprzedawca

warzyw z mojej uliczki, który zawsze oszukiwał klientów, czy telefonistka, która bez

większego oporu podawała mi zastrzeżone numery. Wszystkie te drobiazgi, które mogłyby

zniknąć, gdybym rano dostał zawału, nagle okazały się niesłychanie ważne. To właśnie one, a

nie gwiazdy czy mądrość, przekonywały mnie, że naprawdę żyję.

Noc była już ciemna, a na horyzoncie dostrzegłem bladą łunę miasta. Ułożyłem się na

ziemi i zapatrzyłem w gałęzie drzewa nad głową. Po chwili usłyszałem dziwne, różnorodne

dźwięki. To nocne zwierzęta wyruszały na łowy. Petrus nie mógł wiedzieć wszystkiego, był

przecież, tak jak ja, zwykłym człowiekiem. Czy rzeczywiście mógł mi zagwarantować, że nie

background image

ma tu jadowitych węży? A wilki, odwiecznie europejskie wilki? Może, czując mój zapach,

postanowiły podejść tu tej nocy? Drgnąłem, słysząc jakiś gwałtowny hałas podobny do

trzasku łamiącej się gałęzi, a moje serce biło znów jak szalone.

Czułem, że ogarnia mnie coraz większe napięcie. Uznałem, że najlepiej będzie

wykonać ćwiczenie i ruszyć do hotelu. Powoli wytłumiłem emocje i splotłem ręce na piersi,

jak splata się je zmarłym. Tuż obok mnie coś się poruszyło. Zerwałem się na równe nogi.

Nic się nie stało. Noc zawładnęła światem, wiodąc za sobą orszak ludzkich lęków.

Znów ułożyłem się na ziemi, postanawiając, że tym razem każdy element strachu

wykorzystam jako czynnik pobudzający mnie do ćwiczenia. Stwierdziłem, że pomimo

znacznego spadku temperatury mocno się pocę.

Wyobraziłem sobie zamkniętą trumnę, którą skręcono już śrubami. Leżałem

nieruchomo, lecz żyłem i chciałem powiedzieć najbliższym krewnym, którzy byli w pobliżu,

jak bardzo ich kocham, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ojciec, zapłakana

matka, wokół mnie przyjaciele, a ja byłem zupełnie sam! Wszystkie drogie memu sercu istoty

stały tu i nikt nie potrafił dostrzec, że jestem żywy, że jeszcze nie dokonałem wszystkiego,

czego zamierzałem dokonać na tym świecie. Podejmowałem rozpaczliwe próby, pragnąc

otworzyć oczy, dać jakiś znak, uderzyć w pokrywę trumny. Lecz w moim ciele nic nawet nie

drgnęło.

Poczułem, że trumna się kołysze. Niesiono mnie do grobu. Słyszałem nawet zgrzyt

metalowych ogniw trących o żelazne okucia, kroki ludzi podążających w kondukcie, odgłosy

rozmów. Ktoś powiedział, że po pogrzebie odbędzie się kolacja, ktoś inny stwierdził, że

młodo umarłem. Oszałamiała mnie woń kwiatów leżących nad moją głową.

ĆWICZENIE POGRZEBANIA ŻYWCEM

Usiądź na ziemi i odpręż się. Spleć ręce na piersi, przybierając pozycję zmarłego.

Wyobraź sobie, szczegół po szczególe, własny pogrzeb, jakbyś wiedział, że odbędzie

się już jutro. Jedyna różnica polega na tym, że jesteś pogrzebany żywcem. Wraz z rozwojem

sytuacji - od kaplicy poprzez drogę do grobu - napinaj mięśnie, czyniąc rozpaczliwy wysiłek,

by się ruszyć. Ale nie ruszaj się. Nie ruszaj się aż do chwili, gdy - nie mogąc wytrwać dłużej -

jednym ruchem, który poderwie całe ciało, odrzucisz deski trumny, nabierzesz tchu i będziesz

oswobodzony. Efekt tego ruchu się nasili, jeśli będzie mu towarzyszył krzyk, krzyk dobywający

się z głębi twego ciała.

Przypomniałem sobie, że nie odważyłem się zalecać do kilku kobiet, ponieważ

obawiałem się, że mnie nie zechcą. Wspomniałem także kilka innych sytuacji, gdy stłumiłem

własne pragnienia, sądząc, że zdążę je zrealizować w przyszłości. Ogarnął mnie głęboki żal - i

background image

nie tylko dlatego, że grzebano mnie żywcem, ale także dlatego, że dotąd bałem się życia.

Czym jest obawa przed odtrąceniem, odkładanie planów na później, skoro liczy się przede

wszystkim to, by cieszyć się pełnią życia? Stałem się więźniem tej trumny i było już za

późno, żeby zacząć od nowa, wykazując odwagę, na którą dawno powinienem się zdobyć.

Byłem dla siebie Judaszem, zdrajcą samego siebie. Leżałem tu, nie mogąc poruszyć

żadnym mięśniem, i w myśli wołałem o pomoc, podczas gdy tamci ludzie na zewnątrz nurzali

się w życiu, pochłonięci myślą o tym, co mają robić dzisiejszego wieczoru; spoglądali na

posągi i budowle, których ja miałem już nigdy nie zobaczyć. Ogarnęło mnie poczucie

straszliwej niesprawiedliwości, krzywdy, jaką mi wyrządzano, zamykając w grobie, kiedy

tamci mieli dalej żyć. Wolałbym już jakąś wielką katastrofę; wolałbym, abyśmy wszyscy

razem znaleźli się na statku, sunąc ku czarnemu punktowi, do którego mnie ponieśli.

Ratunku! Ja żyję, nie umarłem, mój mózg funkcjonuje prawidłowo!

Ludzie ustawili trumnę nad przygotowanym grobem. Zaraz zostanę pogrzebany! Żona

o mnie zapomni, wyjdzie powtórnie za mąż i będzie trwoniła pieniądze, które przez te

wszystkie lata staraliśmy się odkładać... i cóż z tego! Chcę z nią teraz być, bo przecież żyję!

Słyszę plącz i czuję, że mnie także łzy kręcą się w oczach. Gdyby w tej chwili ktoś

otworzył trumnę, zauważyliby to i byłbym uratowany. Ale trumna bezlitośnie opuszcza się w

dół. Nagle wszystko ogarniają ciemności. Dotąd słaba smuga światła docierała do mnie przez

szparę pod pokrywą, teraz mrok jest nieprzenikniony. Łopaty grabarzy zasypują grób, a ja

przecież żyję! Pogrzebany żywcem! Powietrze staje się ciężkie, woń kwiatów nieznośna,

słyszę odgłos kroków ludzi, którzy odchodzą. Wpadam w straszliwe przerażenie. Nie jestem

w stanie się poruszyć, a oni już odeszli. Zaraz nastanie noc i nikt nie usłyszy pukania w głębi

grobu!

Krzyk dobywający się z mych myśli nie dotarł do żałobników, zostałem sam, a

ciemności, duszące powietrze i zapach kwiatów doprowadzały mnie do szaleństwa. I nagle

hałas. To robaki, robaki, które pełzną, żeby pożreć mnie żywcem. Staram się ze wszystkich

sił poruszyć ręką lub nogą, ale wciąż jestem bezwładny. Robaki wtargnęły już na moje ciało.

Są tłuste i zimne. Chodzą mi po twarzy, wpełzają pod spodnie. Jeden wślizguje się do odbytu,

inny wyłazi przez dziurkę w nosie. Ratunku! One pożerają mnie żywcem, a nikt nie słyszy

mego krzyku, nikt nic nie mówi. Robal wpełza do nozdrza i przedostaje się do gardła. Inny

wsuwa się do ucha. Muszę się stąd wydostać! Gdzie jest Bóg, dlaczego nie odpowiada? One

zaczęły już zjadać moje gardło, teraz nie będę mógł nawet krzyczeć! Wdzierają się przez

każdy otwór, okiem, kącikiem ust, przez penis. Czuję w sobie te tłuste i odrażające stwory,

muszę krzyknąć, muszę się oswobodzić! Tkwię w tym mrocznym i zimnym grobie zupełnie

background image

sam, pożerany żywcem. Brakuje mi powietrza i zjadają mnie robaki! Muszę się poruszyć.

Muszę roztrzaskać trumnę! Boże, pomóż mi zebrać wszystkie siły, bo naprawdę muszę się

poruszyć! MUSZĘ STĄD WYJŚĆ, MUSZĘ! PORUSZĘ SIĘ! PORUSZĘ! UDAŁO SIĘ!

Deski trumny wzleciały z trzaskiem, grób zniknął, a ja pełną piersią czerpałem czyste

powietrze pól wzdłuż Camino de Santiago. Drżałem od stóp do głów, zlany rzęsistym potem.

Otrząsnąłem się i po chwili zrozumiałem, że wyrzuciłem z siebie całą zawartość przewodu

pokarmowego. Ale takie drobiazgi nie miały znaczenia: żyłem!

Drżenie nie ustępowało, a ja nawet nie usiłowałem go opanować. Ogarnęło mnie

wrażenie niewyczerpanego wewnętrznego spokoju, czułem, że ktoś stoi u mego boku.

Spojrzałem w stronę tej siły i zobaczyłem oblicze mojej śmierci. Nie była to śmierć, jakiej

doświadczyłem przed paroma minutami, ale moja prawdziwa śmierć, przyjaciółka i

doradczyni, dzięki której już nigdy, nawet przez jeden dzień życia, nie będę tchórzem. Od tej

chwili ona udzieli mi wsparcia pewniejszego niż ręka i rady Petrusa. Nie pozwoli mi już

odkładać na potem tego, co mogę przeżyć teraz. Nie pozwoli uchylać się od zmagań życia i

pomoże prowadzić Dobrą Walkę. Już nigdy, w żadnej chwili, nie będę czuł się śmieszny

dlatego, że pozwalam sobie na jakiś drobny gest. Była tu, zapewniała, że kiedy wyciągnie

rękę, by zabrać mnie w podróż ku innym światom, nie będę musiał dźwigać najcięższego

spośród wszystkich grzechów: żalu. Pewien, że przy mnie stoi, patrząc w jej życzliwą twarz,

wiedziałem teraz, że pobiegnę ukoić pragnienie u źródła żywej wody, jaką jest nasz byt

doczesny.

Noc nie kryła już przede mną tajemnic ani lęków. To była szczęśliwa noc, noc

spokoju. Kiedy drżenie ustąpiło, podniosłem się i ruszyłem w stronę beczkowozów

pozostawionych przez rolników. Uprałem bermudy i przebrałem się w te zapasowe, które

miałem w plecaku. Potem wróciłem pod drzewo i zjadłem kanapki od Petrusa. Było to

najsmakowitsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miałem w ustach, bo przecież żyłem, a śmierć

już mnie nie przerażała.

Postanowiłem spędzić tu noc. Ciemności nigdy jeszcze nie emanowały takim

spokojem.

background image

PRZYWARY LUDZKIE

Znaleźliśmy się na bezkresnym polu zboża, gładkim i monotonnym polu, które

ciągnęło się aż po horyzont. Jednostajność krajobrazu zakłócała tylko zwieńczona krzyżem

średniowieczna kolumna, która znaczyła szlak pielgrzymki. Przed tą kolumną Petrus rzucił

plecak na ziemię i padł na kolana. Polecił mi uczynić to samo.

- Pomódlmy się. Pomódlmy się, by przezwyciężyć to, co wiedzie do porażki

pielgrzyma, gdy odnajdzie już swój miecz - ludzkie przywary.

Choćby bardzo długo uczył się u Wielkich Mistrzów władać ostrzem, jedna z rąk na

zawsze pozostanie jego najgroźniejszym wrogiem. Będziemy się modlić, abyś - jeśli

rzeczywiście odnajdziesz miecz - dzierżył go w dłoni, która cię nie zawiedzie.

Była druga po południu. Wokół panowała niezmącona cisza.

- Zmiłuj się, Panie, albowiem jesteśmy pielgrzymami podążającymi do Composteli i

być może to nasza wada. Spraw w swym niewyczerpanym miłosierdziu, abyśmy nigdy nie

zwrócili naszej wiedzy przeciw sobie samym.

Zmiłuj się nad tymi, którzy okazują zmiłowanie wobec siebie i uważają się za ludzi

dobrych, uznając, że życie jest wobec nich niesprawiedliwe, ponieważ nie zasłużyli sobie na

to, co ich spotkało - albowiem ci nigdy nie będą zdolni podjąć Dobrej Walki. Zmiłuj się także

nad tymi, którzy są wobec siebie okrutni, dostrzegają w swych czynach samo zło i winią się

za niesprawiedliwość tego świata. Albowiem ci nie znają Twego prawa, które głosi: „U was

zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone”

16

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy rozkazują, i tymi, którzy przestrzegają swych godzin

pracy, sobie zaś poświęcają w zamian niedzielę, kiedy wszystko jest zamknięte i nie ma

dokąd iść. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy uświęcając Twe dzieło, przekraczają

granice Twego szaleństwa i kończą zadłużeni lub przybici do krzyża przez własnych braci. Ci

bowiem nie znali Twego prawa, które głosi: „Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni

jak gołębie!”

17

.

Zmiłuj się, albowiem człowiek może pokonać świat, a nigdy nie stoczyć Dobrej Walki

z sobą samym. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy wygrali Dobrą Walkę i teraz tkwią

na rozdrożach albo w karczmach życia, gdyż nie zdołali pokonać świata. Ci nie znają bowiem

16

? Łk 12, 7; Mt 10, 30 (przyp. tłum.).

17

Mt 10, 16 (przyp. tłum.)

background image

Twego prawa, które głosi: „Kto (...) słów moich słucha i wypełnia je (...) dom swój zbudował

na skale”

18

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się sięgnąć po pióro, pędzel, instrument lub dłuto.

Sądzą bowiem, że inni lepiej potrafią się nimi posługiwać, oni zaś uważają się za niegodnych,

by przestąpić progi świątyni sztuki. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy chwycili za

pióro, pędzel, instrument czy dłuto i przemienili natchnienie w niskie uczucie, siebie zaś

uważają za lepszych od innych. Ci nie znają Twego prawa, które głosi: „Nie ma bowiem nic

ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co by nie było poznane i na jaw

nie wyszło”

19

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy jedzą, piją i dogadzają sobie, lecz są samotni i

nieszczęśliwi pośród dostatku. Jednak więcej miłosierdzia okaż tym, którzy poszczą,

wzbraniają i karcą, uważając się za świętych, i w Twoim imieniu głoszą nauki. Ci nie znają

bowiem Twego prawa, które głosi: „Gdybym Ja wydawał świadectwo o sobie samym, sąd

mój nie byłby prawdziwy”

20

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się śmierci, niepomni, jak wiele przemierzyli

królestw i jak wieloma śmierciami już umarli, i czują się nieszczęśliwi, ponieważ sądzą, że

pewnego dnia nadejdzie kres wszystkiego. Lecz więcej miłosierdzia miej dla tych, którzy

zaznali już wielu śmierci i dziś uważają się za nieśmiertelnych, zapomnieli bowiem o Twym

prawie, które głosi: „Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa

Bożego”

21

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy pozwalają się zniewolić, dobrowolnie przyjmując

jedwabne pęta miłości, uważają się za pana drugiego człowieka, żywią zazdrość i zatruwają

swój umysł, udręczając się, ponieważ nie potrafią dostrzec, że miłość jest zmienna niczym

wiatr - jak wszystko na tym świecie. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy umierają ze

strachu przed miłością i odrzucają ją w imię miłości wyższej, której nie znają, nie znają

bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto (...) będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie

pragnął na wieki”

22

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy chcą zamknąć wszechświat w ścisłych formułach, Boga

uczynić magicznym napojem, a człowieka istotą o podstawowych potrzebach, które trzeba

zaspokoić, oni nigdy bowiem nie usłyszą muzyki sfer niebieskich. Zmiłuj się jednak i nad

18

Mt 7, 24 (przyp. tłum.)

19

Łk 8, 17 (przyp. tłum.).

20

J 5, 31 (przyp. tłum.).

21

J 3, 3 (przyp. tłum.)

22

J 4, 14 (przyp. tłum.).

background image

tymi, którzy, zaślepieni wiarą, w laboratoriach przemieniają rtęć w złoto i zagłębiają się w

księgach, opisujących sekrety tarota i moc piramid. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które

głosi: „Kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego”

23

.

Zmiłuj się nad tymi, którzy nie dostrzegają nikogo poza sobą, dla których inni są

ledwie zamazanymi zjawami, oni zaś widzą ich tylko z daleka niczym zjawy poruszające się

po ulicach oglądanych z okien limuzyny, sami zaś, odizolowani w klimatyzowanych

gabinetach na najwyższych piętrach biurowców, boleją w milczeniu nad samotnością swej

władzy. Jednak okaż miłosierdzie także tym, którzy, zawsze hojni, są miłosierni i pragną

pokonać zło samą miłością, ci bowiem nie znają Twego prawa, które głosi: „Kto nie ma

[miecza], niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz!”

24

.

Zmiłuj się, Panie, nad nami, którzy szukamy i ośmielamy się chwycić miecz, który Ty

nam obiecujesz, jesteśmy bowiem ludem świętym a grzesznym, rozproszonym po świecie.

Albowiem nie rozpoznajemy samych siebie i często sądzimy, że jesteśmy przyodziani, choć

jesteśmy nadzy, myślimy, że dopuszczamy się zbrodni, w rzeczywistości zaś niesiemy

ocalenie. Nie zapominaj o nas w swym miłosierdziu, o nas, którzy dzierżymy miecz ręką

anioła i ręką demona. Ponieważ jesteśmy na tym świecie, trwamy na nim i potrzebujemy Cię.

Zawsze potrzebujemy Twego prawa, które głosi: „Czy brak wam było czego, kiedy was

posyłałem bez trzosa, bez torby i bez sandałów?”

25

.

Petrus zamilkł. Cisza trwała długo. A on wpatrywał się w otaczające nas łany zboża.

23

Mk 10, 15; Łk 18, 17 (przyp. tłum.).

24

Łk 22, 36 (przyp. tłum.).

25

Łk 22, 35 (przyp. tlum.).

background image

ZWYCIĘSTWO

Któregoś popołudnia stanęliśmy u stóp starego zamku, a raczej ruin zamku

templariuszy. Usiedliśmy, żeby trochę odpocząć. Petrus, zgodnie ze swym zwyczajem, zapalił

papierosa, a ja wypiłem resztkę wina, specjalnie w tym celu zostawioną po śniadaniu.

Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem kilka wiejskich domów, zamkową wieżę, ciągnące się

po horyzont pagórki i pola uprawne przygotowane już pod zasiew. Nagle, na prawo ode mnie,

tuż pod ruinami, pojawił się pasterz, który prowadził z pastwiska stado owiec. Pył unoszący

się spod racic zwierząt przesłonił czerwone niebo szarawą mgiełką, nadając pejzażowi

charakter wizji ze snu albo krainy magii. Pasterz uniósł ramię w powitalnym geście.

Odpowiedzieliśmy mu skinieniem ręki.

Owce minęły nas, podążając swoją drogą. Petrus wstał. Ta scenka zrobiła na nim silne

wrażenie.

- Chodźmy. Musimy się pospieszyć - powiedział.

- Dlaczego?

- Po prostu. Nie wydaje ci się, że spędziliśmy na Camino de Santiago sporo czasu?

Coś mi mówiło, że jego nagły pośpiech miał związek z pojawieniem się pasterza i

stada owiec.

W dwa dni później znaleźliśmy się u podnóża gór, których pasma, usytuowane na

południu, przerywały monotonię bezkresnych łanów zbóż. Nawet pośród naturalnych

wzniesień żółte znaki, o których powiedział mi padre Jordi, były doskonale widoczne. Lecz

Petrus bez słowa wyjaśnienia coraz bardziej się od nich oddalał, kierując się na północ.

Zwróciłem na to jego uwagę, ale rzucił tylko oschłym tonem, że to on jest przewodnikiem i

wie, dokąd mnie prowadzi.

Po mniej więcej półgodzinnej wędrówce usłyszałem szum, który kazał mi pomyśleć,

że znaleźliśmy się w pobliżu wodospadu. Wokół rozpościerały się jednak tylko spalone

słońcem pola. Rozglądałem się więc, szukając źródła tych dźwięków. Im dalej się

posuwaliśmy, tym szum był głośniejszy, aż w końcu rozwiały się moje wątpliwości - to

naprawdę był wodospad. Ze zdumieniem stwierdziłem, że mam do czynienia z niezwykłym

zjawiskiem - wciąż rozglądałem się wokół siebie, nie mogąc dostrzec jednak ani gór, ani

wody.

Lecz po chwili minęliśmy lekkie wzniesienie i niespodziewanie znalazłem się przed

zadziwiającym wytworem natury: teren gwałtownie się obniżał, a sunąca w dół woda gładkim

background image

lustrem opadała w głąb ziemi. Brzegi tego wąwozu porastała bujna roślinność, całkiem

odmienna od tej, którą dotąd widzieliśmy.

- Zejdziemy na dno wąwozu - oznajmił Petrus.

Gdy ruszyliśmy w dół, przypomniałem sobie Juliusza Verne'a - czułem się, jakbyśmy

podjęli wyprawę do wnętrza Ziemi. Zbocze było urwiste i musiałem chwytać się kolczastych

gałęzi i ostrych kamieni, żeby nie runąć. Zanim dotarłem na dno wąwozu, miałem

pokaleczone ręce i nogi.

- Imponujące dzieło przyrody - stwierdził Petrus.

Przytaknąłem. To była oaza pośród pustyni. Bujna roślinność i unoszące się pomiędzy

listowiem krople wody tworzyły tęczę, a widok był równie piękny z dołu jak z góry.

- Tutaj natura dowiodła swej potęgi - ciągnął Petrus.

- Rzeczywiście - wtrąciłem.

- Nam także pozwala dowieść naszej siły. Teraz wdrapiemy się na górę. Pójdziemy

środkiem wodospadu.

Jeszcze przez chwilę podziwiałem wspaniały widok. Teraz dostrzegałem w nim coś

więcej niż tylko piękną oazę, wyrafinowany kaprys natury. Stałem przed ścianą wysokości

ponad piętnastu metrów, po której z hukiem lała się woda. Rozlewisko utworzone u stóp

wodospadu było płytkie, woda mogła tam sięgać najwyżej do pasa, rzeka natomiast toczyła

nurt przez jamę wiodącą chyba do trzewi Ziemi. Na skalnej ścianie nie było żadnego załomu

ani występu, który mógłbym wykorzystać jako punkt oparcia, a woda w dole była za płytka,

żeby zamortyzować upadek. Zadanie wymyślone przez Petrusa wydawało mi się absolutnie

niewykonalne.

Przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięciu lat. Było to podczas spełniania

wyjątkowo niebezpiecznego rytuału, którego element, podobnie jak teraz, stanowiła

wspinaczka. Mistrz pozostawił mi decyzję o kontynuowaniu lub przerwaniu rytuału. Byłem

młodszy, fascynowała mnie moc, jaką posiadł, i świat cudów Tradycji. Postanowiłem nie

rezygnować. Uznałem, że muszę dowieść swej odwagi i brawury.

Miałem za sobą mniej więcej godzinę wspinaczki, przed sobą - najtrudniejsze

podejście, gdy zerwał się nadspodziewanie silny wiatr i musiałem z całych sił uczepić się

małego występu skalnego, do którego przylgnąłem, żeby nie runąć w przepaść. Zamknąłem

oczy, licząc się z najgorszym i wczepiając paznokcie w skałę. Z ogromnym zdumieniem

stwierdziłem po chwili, że ktoś pomaga mi utrzymać wygodną i bezpieczną pozycję.

Otworzyłem oczy tuż przy mnie stał Mistrz. Kreślił w powietrzu jakieś figury i oto wiatr

background image

ucichł równie nieoczekiwanie, jak się zerwał. Ze zdumiewającą zręcznością, czasem

wykonując manewry bliskie lewitacji, zszedł na dół i polecił mi uczynić to samo.

Gdy wreszcie stanąłem u podnóża góry, drżały pode mną nogi. Oburzony zapytałem,

dlaczego uciszył wiatr, zanim mnie dosięgnął.

- Ponieważ to ja poderwałem ten wiatr.

- Żeby mnie zabić?

- Żeby cię ocalić. Nie zdołałbyś wspiąć się na ten szczyt. Kiedy zapytałem, czy chcesz

go zdobyć, nie wystawiałem na próbę twojej odwagi. Poddałem próbie twą rozwagę.

Wymyśliłeś sobie rozkaz, którego wcale ci nie wydałem - wyjaśnił Mistrz. - Gdybyś posiadł

sztukę lewitacji, nie byłoby problemów. Ale ty chciałeś wykazać się odwagą, kiedy należało

dowieść rozsądku.

Tamtego dnia opowiedział mi o magach, którzy popadli w szaleństwo, dążąc do

iluminacji, i nie potrafili już odróżnić własnej mocy od mocy swoich uczniów. W mym życiu,

przez lata wędrówki drogami Tradycji, poznawałem wielkich ludzi podążających tą samą

ścieżką. Spotkałem nawet trzech Mistrzów - w tym mojego - którzy sztukę panowania nad

materią fizyczną posiedli w stopniu nieosiągalnym, a wręcz niewyobrażalnym dla zwykłych

ludzi. Widywałem cuda, przepowiednie, które się spełniały, reinkarnacje. Mój Mistrz

powiedział mi o wojnie o Malwiny na dwa dni przed zajęciem wysp przez Argentyńczyków.

Szczegółowo opisał mi jej przebieg i wyjaśnił przyczyny konfliktu, opierając się na układzie

gwiazd.

Od tego czasu miałem okazję odkryć, że niektórzy magowie - jak ujął to Mistrz -

„popadli w obłęd, dążąc do iluminacji”. Ci ludzie byli pod niemal każdym względem podobni

do Mistrzów, także pod względem posiadanej mocy: widziałem, jak jeden z nich, dzięki

maksymalnej koncentracji, w ciągu kwadransa sprawił, że wy-kiełkowało ziarno. Lecz ten

człowiek, podobnie jak kilku innych, wpędził wielu uczniów w obłęd i desperację. Niektórzy

skończyli w szpitalach psychiatrycznych, raz, co udało się potwierdzić, doszło do

samobójstwa. Ludzie ci figurowali na sławetnej „czarnej liście” Tradycji, nie istniała jednak

możliwość zachowania kontroli nad ich poczynaniami. Do dziś wielu z nich nie zaprzestało

działalności.

Wszystko to w ułamku sekundy przemknęło mi przez myśl, gdy stałem przed

urwiskiem, na które nie można było się wspiąć. Rozmyślałem o dniach, które Petrus i ja

spędziliśmy na wspólnej wędrówce, wspominałem psa, który mnie zaatakował, jemu nie

wyrządzając najmniejszej krzywdy, rozdrażnienie postawą kelnera, pijaństwo podczas

przyjęcia weselnego.

background image

- Petrusie, nie zamierzam wspinać się po tej ścianie. A to z pewnej prostej przyczyny -

to niewykonalne.

Nie odpowiedział ani słowem. Usiadł na trawie, a ja poszedłem w jego ślady. Przez

dobre piętnaście minut żaden z nas nie przerywał ciszy. Rozbrojony jego milczeniem,

postanowiłem przejąć inicjatywę i odezwałem się pierwszy.

- Petrusie, nie chcę wdrapywać się pod wodospadem, bo wiem, że spadnę. Wiem też,

że się nie zabiję, ponieważ kiedy ujrzałem oblicze mojej śmierci, zobaczyłem także dzień, w

którym po mnie przyjdzie, jeśli pozostanę wierny obranej drodze. Ale przecież mogę spaść i

do końca życia zostać kaleką.

- Paulo, Paulo... - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Dokonała się w nim jakaś

gruntowna przemiana. W jego głosie brzmiała nutka Miłości, która trawi, oczy się

rozświetliły.

- Może powiesz, że łamię przysięgę posłuszeństwa, którą złożyłem, zanim

wyruszyliśmy na pielgrzymi szlak?

- Nie złamałeś przysięgi. Nie kierujesz się ani strachem, ani lenistwem. Zapewne nie

przyszło ci na myśl, że wydałem ci bezużyteczny rozkaz. Nie chcesz się wspinać, ponieważ

prawdopodobnie myślisz o czarnych magach

26

. Korzystanie z prawa do decyzji nie oznacza

złamania przysięgi. Tego prawa pielgrzym nigdy nie jest pozbawiony.

Przez moment przyglądałem się wodospadowi, a potem zwróciłem oczy na Petrusa.

Próbowałem ocenić szansę podejścia pod górę, ale tylko umocniłem się w przekonaniu, że to

niewykonalne.

- Uważaj - podjął. - Wejdę pierwszy, nie wykorzystując żadnych mocy. I powiedzie

mi się. A jeśli zdołam to zrobić wyłącznie dzięki temu, że znajdę oparcie dla stóp, ty także

będziesz musiał wejść. Będąc na górze, pozbawię cię prawa do decyzji. Jeżeli odmówisz,

wiedząc, że wszedłem, uznam to za złamanie przysięgi.

Petrus zdjął buty. Był ode mnie starszy o co najmniej dziesięć lat, więc gdyby mu się

powiodło, nie miałbym żadnej wymówki. Zerknąłem na wodospad i poczułem, jak ściska mi

się żołądek.

Lecz on nie ruszył się z miejsca. Już boso, wciąż siedział na trawie obok mnie.

Spoglądając w niebo, zaczął opowiadać:

26

Tak w Tradycji określa się Mistrzów, którzy zatracili magiczną łączność z uczniem. Nazwa ta odnosi

się również do tych Mistrzów, którzy zaprzestali zgłębiania wiedzy, posiadłszy władzę wyłącznie nad siłami
ziemi

background image

- W tysiąc pięćset drugim roku kilka kilometrów stąd Maryja Dziewica objawiła się

pasterzowi. Dziś przypada Jej święto - Matki Boskiej Opiekunki Pielgrzymów - toteż złożę w

ofierze me zwycięstwo. Tobie radzę uczynić to samo. Dar zwycięstwa. Nie składaj Jej w

darze bólu strudzonych nóg ani blizn na pokaleczonych przez skały rękach. Cały świat składa

w ofierze tylko ból i cierpienie. Nie sądzę, aby było to godne potępienia, uważam jednak, że

uradowałaby się, gdyby ludzie obdarzali Ją także swymi radościami.

Nie byłem w nastroju do rozmów. Nadal powątpiewałem, by Petrus miał siły i

umiejętności, jakich wymagała wspinaczka po tej ścianie. Powtarzałem sobie, że to tylko

jakaś farsa. Próbował zmylić mnie pięknymi słówkami, żeby potem zmusić do zrobienia

czegoś, czego nie chciałem się podjąć. Jednak na wszelki wypadek zamknąłem oczy i

modliłem się do Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Ślubowałem, że jeśli Petrus

i ja szczęśliwie pokonamy tę stromiznę, pewnego dnia powrócę w to miejsce.

- Wszystko, czego się dotąd nauczyłeś, zatraci sens, jeśli nie potrafisz znaleźć

zastosowania dla tej wiedzy. Pamiętaj, że Camino de Santiago jest drogą zwykłych ludzi.

Powtarzałem ci to setki razy. Na tej drodze, podobnie jak w życiu, mądrość jest coś warta

tylko wówczas, gdy może pomóc człowiekowi w pokonywaniu przeszkód. Istnienie młotka

nie miałoby sensu, gdyby nie istniały gwoździe, które trzeba wbijać. Ale istnienie gwoździ to

jeszcze nie wszystko. Młot musi trafić w ręce Mistrza, który użyje go zgodnie z

przeznaczeniem.

Przypomniało mi się, co powiedział mój Mistrz na szczycie Serra do Mar: „Ten, kto

posiada miecz, musi wciąż wystawiać go na próbę, aby nie zardzewiał w pochwie”.

- Wodospad jest miejscem, w którym praktycznie wykorzystasz wszystko, czego się

dotąd nauczyłeś - dodał mój przewodnik. - Masz już pewien atut: znasz datę własnej śmierci,

więc strach przed nią nie sparaliżuje cię, kiedy nadejdzie czas, by podjąć błyskawiczną

decyzję, szukając punktu oparcia dla stopy. Pamiętaj jednak, że musisz liczyć się z wodą i że

to ona przyniesie ci to, czego będziesz potrzebował. Nie zapomnij też wbić paznokcia w

kciuk, jeśli najdzie cię zła myśl. Przede wszystkim zaś podczas tej wspinaczki musisz szukać

oparcia w Miłości, która trawi. To ona cię prowadzi i uzasadnia każdy twój krok.

Petrus zamilkł. Rozebrał się do naga. Potem zanurzył ciało w zimnych wodach tej

małej laguny i wzniósł ręce ku niebu. Zrozumiałem, że jest zadowolony, że radością napawają

go rześka woda i tęcze, które tworzyły wokół nas rozpryskujące się krople.

- I jeszcze jedno - powiedział, zanim skrył się za kotarą wodospadu. - Ta sunąca w dół

woda nauczy cię, jak być Mistrzem. Pójdę pierwszy, lecz przez cały ten czas między nami

pozostanie zasłona wodna. Będę się wspinał, a ty nie zdołasz dostrzec, gdzie dokładnie

background image

stawiam stopy ani czego chwytam się dłońmi. Podobnie uczeń nigdy nie może naśladować

wszystkich poczynań swego przewodnika. Każdy postrzega życie na własny sposób, każdy

inaczej przeżywa porażki, problemy i triumfy. Uczyć się znaczy stać się znośnym dla siebie

samego.

Nie odpowiadałem. Wsunąłem się między skałę a opadającą wodę i zacząłem go

obserwować. Widziałem jego sylwetkę, jak widzimy kogoś przez matowe szkło. Wolno, lecz

pewnie wspinał się po ścianie. Im bliżej był szczytu, tym bardziej się bałem, bo chwila, gdy

miałem pójść jego śladem, nieuchronnie się zbliżała. I wreszcie nadeszła ta przerażająca

minuta - zmagając się z wodą, musiał się spod niej wynurzyć, stale podążając w górę. Siła

wodospadu o mało nie odrzuciła go w dół, na skały. Lecz głowa Petrusa wyłoniła się ponad

wodę, która sunąc w dół, przyodziewała go niczym srebrzysty płaszcz. Widziałem scenę

ledwie przez ułamek sekundy. Petrus błyskawicznie wyprężył się, chwycił z całych sił skał na

szczycie i przylgnął do nich wszystkimi członkami, wciąż jednak tkwił w środku rwącego

nurtu. Na kilka chwil straciłem go z oczu.

Wreszcie pojawił się na brzegu. Mokry, skąpany w blasku słońca, uśmiechał się

promiennie.

- Widzisz! - krzyknął, machając mi ręką. -Teraz twoja kolej!

Musiałem mu dorównać. Albo już na zawsze wyrzec się miecza.

Zdjąłem ubranie i jeszcze raz odmówiłem modlitwę, oddając się pod opiekę

Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Potem zanurzyłem głowę w wodzie. Była

lodowata, więc na chwilę zdrętwiałem, ale zaraz potem to doznanie ustąpiło miejsca

przyjemności. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem prosto ku wodospadowi.

Silny strumień wody lejącej się na głowę przywrócił mi absurdalne „poczucie

rzeczywistości”, które osłabia człowieka w chwili, gdy jak nigdy dotąd potrzebuje wiary i

mocy. Wodospad toczył wody o wiele gwałtowniej, niż przypuszczałem. Uderzeniem w

klatkę piersiową mógłby mnie zwalić z nóg, nawet gdy dno rozlewiska dawało mi pewne

oparcie dla obu stóp. Ominąłem rozszalały strumień i przylgnąłem do skał, kuląc się w ciasnej

przestrzeni między ścianą wody a kamiennym urwiskiem. I właśnie wtedy zdałem sobie

sprawę, że ta wspinaczka jest dużo łatwiejsza, niż początkowo sądziłem.

To, co z daleka wyglądało na gładką ścianę, teraz okazało się porowatą skałą. Na samą

myśl, że o mało nie wyrzekłem się miecza ze strachu przed śliskimi kamieniami, wpadłem we

wściekłość. Stwierdziłem, że jest to zwykła ściana, jakich pokonałem dziesiątki. Wydało mi

się, że słyszę głos Petrusa: „A widzisz? Kiedy już rozwiążesz jakiś problem, przekonujesz się,

że było to dziecinnie łatwe”.

background image

Wspinałem się, tuląc twarz do wilgotnych skał. W ciągu dziesięciu minut miałem za

sobą ponad połowę odległości dzielącej mnie od szczytu. Teraz pozostało mi już tylko

zmierzyć się z najwyżej położonym odcinkiem wodospadu. Zwycięstwo nad skalną ścianą

byłoby nic niewarte, gdybym nie pokonał małego ostańca dzielącego mnie od otwartej

przestrzeni. Ten fragment drogi był najbardziej niebezpieczny, a ja nie widziałem dokładnie,

jak poradził sobie z nim Petrus. Znów więc zacząłem się modlić do Przenajświętszej Panny

Opiekunki Pielgrzymów, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której pokładałem teraz

całą wiarę, całą nadzieję na zwycięstwo. Bardzo ostrożnie wsunąłem najpierw czubek głowy,

potem także twarz pod strumień spienionej wody.

Zalała mnie, zmąciła wzrok. Poczułem jej siłę i mocno przywarłem do skały,

spuszczając głowę tak, by utworzyć sobie rodzaj powietrznej kieszeni i mieć czym oddychać.

Musiałem bez reszty zawierzyć mym stopom i dłoniom. Te dłonie trzymały przecież stary

miecz, nogi przemierzały Szlak Świętego Jakuba. Były moimi wiernymi sprzymierzeńcami.

Lecz huk wody stał się ogłuszający, z coraz większym trudem chwytałem też oddech.

Zanurzyłem głowę w spienionych wodach i na kilka sekund pogrążyłem się w

nieprzeniknionej ciemności. Zmagałem się z żywiołem, kurczowo trzymając się skał, ale

czułem, że ten huczący wodospad unosi mnie ku tajemniczemu i odległemu miejscu, gdzie

nic już nie ma najmniejszego znaczenia. Wiedziałem, że dotrę tam, jeśli oddam się we

władanie tej mocy. Nadludzki wysiłek, na który próbowałem się zdobyć, żeby nie odpaść od

ściany, był bezcelowy: za chwilę wszystko mogło stać się wytchnieniem i spokojem.

Lecz moje nogi i ręce oparły się zabójczej pokusie. A głowa zaczęła się powoli

wynurzać spod tafli wody tak samo, jak się w niej zanurzyła. Ogarnęła mnie głęboka miłość

do własnego ciała, które pomagało mi w tym szaleńczym przedsięwzięciu, w przygodzie

człowieka, który w poszukiwaniu miecza pokonuje wodospad.

I wówczas zwróciłem oczy ku słońcu nad głową i odetchnąłem pełną piersią. Ta

odrobina świeżego powietrza przywróciła mi siły i zapał. Rozejrzałem się wokół i o parę

centymetrów od siebie zobaczyłem wyżynę, którą przemierzaliśmy i która wytyczała kres

podróży. Doznałem silnej pokusy, żeby po niej biegać, żeby chwycić się tej ziemi, ale nie

mogłem znaleźć żadnej podpory, która pomogłaby mi się wydostać spod lustra sunącej w dół

wody. Uczucia, jakie owładnęły mną u szczytu ściany, były gwałtowne, ale moment triumfu

jeszcze nie nadszedł, musiałem zachować kontrolę nad sobą, nad każdym ruchem. To był

przecież krytyczny moment wspinaczki: woda uderzała w mój tułów, napór był tak silny, że

w każdej chwili mogłem runąć ku ziemi, od której ośmieliłem się oderwać, ulegając

marzeniom.

background image

Nie była to odpowiednia chwila, żeby myśleć o Mistrzach, o przyjaciołach. Nie

mogłem spoglądać w bok, żeby się przekonać, czy Petrus byłby w stanie pospieszyć mi z

pomocą, gdybym się poślizgnął. Pewnie odbył tę wspinaczkę setki razy - pomyślałem - i

doskonale wie, że rozpaczliwie potrzebuję wsparcia. Ale mnie zostawił. A może wcale nie

zostawił, może stoi tuż za mną, tylko ja nie mogę odwrócić głowy, bo straciłbym równowagę.

Muszę sam zdobyć ten szczyt!

Mocno stojąc na skałach i podtrzymując się jedną ręką, oswobodziłem drugą, aby

mogła osiągnąć harmonię z wodą. A woda nie powinna już stawiać oporu, ponieważ

wykorzystywałem pełnię swych sił. I oto ręka stała się rybą, mogła swobodnie wybierać

drogi, którymi podąży, doskonale jednak wiedziała, dokąd chce dotrzeć. Przypomniałem

sobie film, który oglądałem jako mały chłopiec, i pokazane w nim łososie, skaczące do

wodospadów, aby dotrzeć do celu.

Moja ręka unosiła się wolno, czerpiąc siłę z wody. Oswobodziła się i niczym łosoś,

bohater filmu zapamiętanego z dzieciństwa, zanurkowała w poszukiwaniu punktu, od którego

mogłaby się odbić, aby wykonać ten ostatni skok. Dokonująca się przez stulecia erozja

wygładziła kamienie. Na pewno była tu jakaś szczelina lub występ. Skoro udało się

Petrusowi, mnie także musi się udać. Zaledwie krok dzielił mnie od osiągnięcia celu i była to

ta chwila, kiedy człowiek opada z sił i traci wiarę w siebie. Wcześniej zdarzało mi się już

przegrywać w ostatniej chwili: przepłynąłem wpław ocean i o mały włos nie utonąłem przy

silnej fali nieopodal brzegu. Ale teraz wędrowałem Camino de Santiago, a historia nie mogła

powtarzać się bez końca - tym razem musiałem zwyciężyć.

Wolna ręka wędrowała po gładkiej skale, napór wody był coraz silniejszy. Czułem, że

słabną mi nogi i druga ręka, w każdej chwili mógł mnie złapać skurcz. Woda mocno uderzała

także w genitalia, ból stawał się dotkliwy. Nagle wolna ręka znalazła oparcie - było nieco

poza linią wspinaczki, mogło jednak później posłużyć drugiej ręce. Zapisałem w pamięci jego

położenie, a wtedy dłoń, która szukała dla mnie ocalenia, natrafiła na drugi wyłom w skale,

oddalony od pierwszego o zaledwie kilka centymetrów.

To było miejsce, w którym przez wieki pielgrzymi zmierzający do Santiago de

Compostela znajdowali oparcie. Z całych sił chwyciłem się tej szczeliny, uwalniając drugą

rękę. Siła wodospadu w pierwszej chwili odrzuciła ją w tył, zaraz jednak dłoń natrafiła na

otwór w skale. A wtedy ciało podążyło drogą utorowaną przez ręce. Wdrapałem się na

płaskowyż.

Zdołałem wykonać ten ostatni krok. Wyrwałem się z wartkich nurtów, które nagle z

nieokiełznanych zmieniły się w niemal leniwe. Wdrapałem się na brzeg i pozwoliłem

background image

odpocząć zmęczonemu ciału. Słońce rozgrzewało mnie i myślałem tylko o tym, że mi się

powiodło, że jestem żywy jak przed chwilą na dole. Mimo hałasu, który czyniła woda,

usłyszałem odgłos kroków zbliżającego się Petrusa.

Chciałem się podnieść, okazać radość, ale strudzone mięśnie odmówiły

posłuszeństwa.

- Leż spokojnie, odpocznij. Staraj się zwolnić oddech.

Tak właśnie zrobiłem i niemal natychmiast zapadłem w głęboki sen bez marzeń.

Kiedy się obudziłem, słońce stało tuż nad horyzontem, a Petrus, już ubrany, podał mi moją

odzież i powiedział, że czas ruszać w dalszą drogę.

- Jestem bardzo zmęczony - odparłem.

- Nie martw się. Nauczę cię, jak czerpać siły ze wszystkiego, co cię otacza.

I Petrus nauczył mnie TCHNIENIA RAM.

Wykonywałem to ćwiczenie przez pięć minut i poczułem się znacznie lepiej.

Wstałem, ubrałem się i sięgnąłem po plecak.

- Podejdź tu - powiedział Petrus. Zbliżyłem się do skraju płaskowyżu. Niemal spod

moich nóg tryskało źródło.

- Stąd podejście wydaje się znacznie łatwiejsze niż z dołu - zauważyłem.

- To prawda. I gdybym wcześniej pokazał ci tę panoramę, w pewnym sensie bym cię

zdradził. Źle oceniłbyś własne siły.

Wciąż czułem się słaby, powtórzyłem więc ćwiczenie. Wkrótce między mną a

wszechświatem zapanowała harmonia, która przeniknęła serce. Zapytałem Petrusa, dlaczego

wcześniej nie nauczył mnie Tchnienia RAM, skoro na Camino de Santiago często bywałem

zmęczony i rozleniwiony.

- Ponieważ nigdy tego nie okazywałeś - odparł, śmiejąc się, i zapytał, czy mam

jeszcze pyszne maślane herbatniki kupione w Astordze.

TCHNIENIE RAM

Opróżnij płuca z powietrza, wydychając go możliwie najwięcej. Potem, unosząc ręce,

powoli wdychaj powietrze. Wykonując wdech, skoncentruj się, aby twe serce wypełniło się

miłością, spokojem i poczuciem harmonii ze wszechświatem.

Zatrzymaj oddech i nie opuszczaj rąk, jak długo potrafisz, napawając się wewnętrzną i

zewnętrzną harmonią. Potem wykonaj szybki wydech, wypowiadając słowo: RAM.

Powtarzaj to ćwiczenie przez pięć minut.

background image

SZALEŃSTWO

Upłynęły już prawie trzy dni, odkąd wędrowaliśmy niemal bez wytchnienia. Petrus

budził mnie przed wschodem słońca, a zatrzymywaliśmy się dopiero o dziewiątej wieczorem.

Jedyne chwile wypoczynku przeznaczaliśmy na posiłki, ponieważ mój przewodnik odstąpił

od zwyczaju odbywania sjesty wczesnym popołudniem. Miałem wrażenie, że realizuje jakiś

tajemny program, którego nie wolno mi poznać.

Także pod innymi względami jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Początkowo

sądziłem, że to z powodu mego zwątpienia przy wodospadzie, potem jednak zrozumiałem, że

tak nie jest. Łatwo wpadał w irytację i nie krył tego w kontaktach z ludźmi, a poza tym raz po

raz zerkał na zegarek. Przypomniałem mu, co kiedyś powiedział: „To my sami tworzymy

pojęcie czasu”.

- Z każdym dniem stajesz się coraz mądrzejszy - zareplikował. - Przekonamy się, czy

potrafisz wykorzystać tę wiedzę w praktyce, kiedy będzie trzeba.

Pewnego popołudnia ostre tempo marszu tak mnie zmęczyło, że wprost nie byłem w

stanie zrobić ani kroku. Wtedy Petrus polecił mi zdjąć koszulę i oprzeć się plecami o rosnące

w pobliżu drzewo. Stałem w tej pozycji przez kilka minut; wkrótce poczułem się znacznie

lepiej. Petrus wyjaśnił, że rośliny, a przede wszystkim stare drzewa, mają moc przekazywania

harmonii każdemu, kto dotknie ich pnia kręgosłupem, który stanowi część układu

nerwowego. Przez całe godziny rozprawiał o fizycznych, energetycznych i duchowych

właściwościach roślin.

Wszystko to już gdzieś czytałem, toteż nie zamierzałem robić notatek. Jednak wykład

Petru-sa przyniósł pewien dodatkowy efekt - zatarł wrażenie, że przewodnik się na mnie

obraził. Odtąd z większym szacunkiem przyjmowałem jego małomówność, a on, być może

odgadując moją niepewność, w tych dniach fatalnego nastroju starał się być tak miły, jak

tylko potrafił.

Pewnego ranka doszliśmy do ogromnego mostu, którego rozmiary raziły w

zestawieniu z wątłym strumyczkiem wijącym się w dole. Była niedziela, a o tak wczesnej

porze tawerny i bary pobliskiego miasteczka drzemały zamknięte. Usiedliśmy, żeby zjeść

śniadanie.

- Człowiek i natura miewają podobne kaprysy - rzuciłem, chcąc zagaić rozmowę. -

Budujemy piękne mosty, aby suchą nogą przechodzić przez strumyczki.

- To z powodu suszy - wyjaśnił. - Zjedz szybko tę kanapkę, musimy ruszać w drogę.

background image

Zdecydowałem w końcu zapytać o przyczyny tego pośpiechu.

- Od dawna wędruję Camino de Santiago, mówiłem ci o tym. Mam we Włoszech

sporo obowiązków. Wkrótce będę musiał wracać.

Ta odpowiedź wcale mnie nie przekonała. Być może mówił prawdę, ale z pewnością

nie był to jedyny powód. Chciałem drążyć temat, jednak Petrus skierował rozmowę na inny

tor.

- Co wiesz o tym moście?

- Nic. Ale nawet uwzględniając skutki suszy, jego rozmiary rażą nad taką rzeką.

Przypuszczam, że kiedyś zmieniła koryto.

- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale ten most znany jest na Camino de Santiago jako

Trakt Honoru. Pola wokół nas to scena, na której rozgrywały się krwawe bitwy między

Szwabami a Wizygotami, a potem między rycerzami Alfonsa III a Maurami. Być może jest

taki długi, żeby cała krew mordowanych w boju mogła spływać, nie zalewając miasta.

To już był czarny humor. Nie roześmiałem się. Nieco zbity z tropu, Petrus podjął:

- Jednak nie od wojsk Wizygotów i nie od triumfalnych okrzyków Alfonsa III wzięła

się nazwa tego mostu. Bo upamiętnia dzieje pewnej miłości i śmierci. W pierwszych wiekach

pielgrzymek do Santiago za pątnikami, kapłanami, szlachtą, a nawet królami, którzy pragnęli

złożyć hołd świętemu, ściągali na Szlak także rozbójnicy i wszelkiego autoramentu bandyci,

zwykle grasujący przy uczęszczanych drogach. Historia opisuje niezliczone przypadki

rabunku dokonywanego na karawanach i straszliwe zbrodnie, których ofiarą padali samotni

pielgrzymi.

Wszystko się powtarza - pomyślałem w skrytości ducha.

- Dlatego szlachetni rycerze postanowili otoczyć pielgrzymów opieką i każdy

zobowiązał się strzec odcinka Szlaku. Lecz jak rzeka zmienia swój bieg, tak zmieniają się

ideały człowieka. Żywiący wrogość do złoczyńców, błędni rycerze toczyli spory o to, który z

nich jest najsilniejszym i najodważniejszym stróżem Szlaku. Wkrótce zaczęli ze sobą

walczyć, a bandyci znów bezkarnie grasowali po drogach. Działo się tak bardzo długo, aż do

chwili, gdy w roku tysiąc czterysta trzydziestym czwartym pewien szlachcic z miasta Leon

rozkochał się w pięknej damie. Nazywał się Suero de Ruińones, był bogaty i potężny. Użył

wszelkich sposobów, by zdobyć rękę tej damy, lecz ona - historia nie odnotowała jej imienia -

nie chciała słuchać zakochanego do szaleństwa rycerza i odrzuciła jego względy.

Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jaki związek istniał między odtrąconą miłością a

walkami błędnych rycerzy. Petrus dostrzegł moje zainteresowanie i obiecał opowiedzieć

background image

dalszy ciąg historii pod warunkiem, że natychmiast zjem kanapkę, abyśmy mogli czym

prędzej ruszyć w kierunku Santiago.

- Zachowujesz się jak moja matka, kiedy byłem mały - zażartowałem. Przełknąłem

jednak resztkę chleba, wziąłem plecak i już po chwili szliśmy przez uśpione miasteczko.

Petrus kontynuował opowieść:

- Zraniony w swej dumie rycerz postanowił uczynić to, co czynią wszyscy mężczyźni,

gdy czują się odtrąceni: stoczyć własną wojnę. Poprzysiągł sobie, że dokona czynu tak

wielkiego, by pannica na zawsze zapamiętała jego imię. Przez długie miesiące poszukiwał

szlachetnego ideału, któremu mógłby poświęcić swą odrzuconą miłość. Aż pewnego

wieczoru, słuchając opowieści o zbrodniach i walkach na Camino de Santiago, wpadł na

pewien pomysł. Skrzyknął dziesięciu przyjaciół, osiadł w miasteczku, w którym teraz

jesteśmy, i rozpuścił wieść, iż gotów jest pozostać tu trzydzieści dni i skruszyć trzysta kopii,

aby dowieść, że jemu należy się sława największego siłacza i śmiałka pośród rycerzy Szlaku.

Wraz z przyjaciółmi rozbił obóz, przystroił namioty chorągwiami i herbami. Pośród

giermków i sług w jego barwach oczekiwał na tego, kto rzuci mu wyzwanie.

Wyobraziłem sobie, jak bawili się tu owi rycerze. Pieczone dziki, wino lejące się

strumieniami, muzyka, opowieści przy ognisku, turnieje. Przed oczyma stawały mi żywe

obrazy, a tymczasem Petrus snuł historię:

- Pojedynki na kopie zaczęły się dziesiątego lipca, po przybyciu pierwszych rycerzy.

Quińones i jego przyjaciele we dnie toczyli walki, nocą urządzali huczne zabawy. Pojedynki

staczano zawsze na moście, aby nikt nie mógł umknąć chyłkiem. Chętni do walki nadciągali

tak licznie, że pochodnie trzeba było zapalać wzdłuż całego mostu. Dzięki temu pojedynki

mogły trwać aż do świtu. Każdy pokonany rycerz musiał przysiąc, że nigdy więcej nie zwróci

broni przeciw żadnemu z biorących udział w turniejach, lecz pełnić będzie jedyną misję,

polegającą na chronieniu pielgrzymów na Szlaku Świętego Jakuba. W ciągu kilku tygodni

imię Quińonesa powtarzano już w całej Europie. Oprócz rycerzy Szlaku zmierzyć się z nim

przybywali wodzowie, żołnierze i bandyci. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto zdoła pokonać

dzielnego rycerza z Leon, zyska sławę i okryje się chwałą. Lecz gdy tamci pragnęli tylko

sławy, jemu przyświecał znacznie szlachetniejszy cel: miłość do kobiety. I dzięki temu

ideałowi wychodził zwycięsko ze wszystkich potyczek. Dziewiątego sierpnia zakończyły się

turnieje, a don Suero de Quińones został uznany za najdzielniejszego i najwaleczniejszego

spośród wszystkich rycerzy Szlaku Świętego Jakuba. Od tej chwili nikt już nie śmiał podawać

w wątpliwość jego odwagi, a rycerze znów wiedli walkę ze wspólnym wrogiem -

background image

rozbójnikami grasującymi po drogach i napadającymi na pielgrzymów. Pamiątką tej epopei,

w znacznie późniejszej epoce, pozostać miał order Świętego Jakuba od Miecza

27

.

Szliśmy przez miasteczko. Chciałem zawrócić, żeby jeszcze raz spojrzeć na Trakt

Honoru, most, na którym wydarzyła się cała ta historia. Ale Petrus nalegał, byśmy ruszyli w

dalszą drogę.

- A co się stało z don Quińonesem? - zapytałem.

- Udał się do Santiago de Compostela, aby złożyć w ofierze złoty łańcuch, który do

dziś zdobi figurę świętego Jakuba Starszego.

- Zastanawiam się, czy poślubił w końcu damę swego serca.

- Och, tego nie wiem - odparł Petrus. - W tamtych czasach dziejopisarstwo było

wyłączną domeną mężczyzn. Któż, mogąc zaprezentować tyle scen bitewnych, interesowałby

się historią jednej miłości?

Wypowiedziawszy te słowa, mój przewodnik znów stał się milczkiem i przez

najbliższe dwa dni wędrowaliśmy w ciszy, prawie się nie zatrzymując i odpoczywając

wyłącznie nocą.

Trzeciego dnia Petrus narzucił mi niezwykle powolny rytm marszu. Jak powiedział,

trochę go zmęczył wysiłek minionego tygodnia, a wiek i kondycja nie pozwalały mu już na

utrzymywanie szybkiego rytmu podróży. I znowu byłem przekonany, że nie mówi prawdy -

jego twarz zdradzała raczej silny niepokój niż zmęczenie -czułem, że ma to związek z

wielkiej wagi wydarzeniem, którego się spodziewa.

Po południu dotarliśmy do Foncebadón, osady ogromnej, lecz całkowicie zrujnowanej.

Domy wznoszono tu z kamienia, a kryto łupkiem, który nie oparł się niszczycielskiemu

działaniu czasu, podobnie jak przegniłe dziś drewniane belki dachowe. Za osadą otwierała się

przepaść, po drugiej stronie, przed nami, na tle wzgórza, wznosił się Żelazny Krzyż - jeden z

najważniejszych punktów Szlaku Świętego Jakuba.

Tym razem to mnie było pilno stanąć przed niezwykłym dziełem ludzkich rąk - przed

krzyżem z żelaza wznoszącym się na dwumetrowym cokole. Krzyż ustawiono tu ku czci

Merkurego za czasów Cezara. Wierni pogańskiej tradycji pielgrzymi zwykli byli składać pod

krzyżem przyniesiony z daleka kamień. Korzystając z tego, iż opuszczone miasteczko pełne

było kamieni, podniosłem z ziemi łupek.

27

W roku 1170 utworzono zakon rycerski św. Jakuba od Miecza, którego jedna gałąź działała w

Hiszpanii, druga w Portugalii. Order przyznawany jest w Portugalii za zasługi dla nauki i sztuki. Taką samą
nazwę nosił także order przyznawany w XIX w. w Brazylii.

background image

Potem, zdecydowany przyspieszyć kroku, zauważyłem, że Petrus porusza się bardzo

wolno. Przyglądał się ruinom domostw, myszkował pomiędzy pniami uschniętych drzew,

podnosił szczątki książek, a w pewnej chwili postanowił usiąść na środku placu, u podnóża

drewnianego krzyża.

- Odetchnijmy chwilkę - zaproponował.

Było jeszcze widno i gdybyśmy nawet spędzili w osadzie godzinę, zdążylibyśmy

przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do Żelaznego Krzyża.

Usiadłem obok mojego przewodnika i przyglądałem się wyludnionej osadzie. Jak

rzeki zmieniają bieg, tak ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce. Domy wydawały się

solidne, na pewno długo jeszcze mogły się opierać kompletnej ruinie. Miejsce było urokliwe,

w dali rysowały się szczyty gór, na pierwszym planie rozpościerała się dolina. Zadałem sobie

pytanie: dlaczego ludzie opuścili taki zakątek?

- Uważasz, że don Suero de Quińones był szaleńcem? - zapytał Petrus.

Zdążyłem już zapomnieć, kim był don Suero, i przewodnik musiał mi przypomnieć

Trakt Honoru.

- Nie sądzę, żeby był szaleńcem - odparłem. Ale powątpiewałem w słuszność mojej

odpowiedzi.

- A jednak był nim, podobnie jak Alfonso, pustelnik, do którego cię zaprowadziłem. I

jak ja. Daję wyraz swemu szaleństwu w rysunkach. Albo jak ty, człowiek poszukujący

miecza. We wnętrzu każdego z nas kryje się gorący, święty ogień szaleństwa, którym żywi się

Agape. Aby tak było, nie trzeba wcale marzyć o odkryciu Ameryki ani nawróceniu ptaków

wzorem świętego Franciszka z Asyżu. Sprzedawca warzyw ze sklepiku na rogu twojej ulicy

może nosić w sobie święty płomień szaleństwa, jeśli kocha to, co robi. Agape istnieje ponad

sferą pojęć i idei; jest zaraźliwa, ponieważ ludzie są jej spragnieni.

Petrus przypomniał mi, że potrafię rozbudzić Agape dzięki ćwiczeniu Błękitnego

Globu. Aby jednak Agape mogła rozkwitnąć, muszę uwolnić się od strachu przed zburzeniem

spokoju mojego życia. Jeżeli kocham to, co robię, wszystko jest w porządku, lecz jeśli nie,

nigdy nie jest za późno, aby to zmienić. Godząc się na zmiany, mogłem stać się urodzajnym

skrawkiem ziemi i pozwolić twórczej wyobraźni, by zasiała we mnie ziarno.

- Wszystko, czego cię uczyłem, także Agape, ma sens pod warunkiem, że jesteś z

siebie zadowolony. W przeciwnym razie ćwiczenia, które poznałeś, stopniowo rozbudzą w

tobie pragnienie zmiany. Aby nie zwróciły się przeciw tobie, musisz przystać na tę

przemianę. To najtrudniejsza chwila w życiu człowieka. Chwila, gdy pragnie podjąć Dobrą

background image

Walkę, lecz czuje się niezdolny do zaakceptowania zmiany, która umożliwi mu stoczenie tej

walki. Wówczas wiedza zwraca się przeciwko temu, kto ją posiadł.

Spoglądałem na Foncebadón. Może wszyscy ci ludzie, wszyscy razem, odczuli

potrzebę zmiany. Zapytałem Petrusa, czy celowo wybrał ten pejzaż, aby mi to powiedzieć.

- Nie wiem, co tu się wydarzyło - odparł. -Ludzie często są zmuszeni zgodzić się na

zmianę narzuconą przez los, ja jednak nie o tym mówię. Mówię o celowym działaniu, o

konkretnym pragnieniu walki ze wszystkim, co nie zadowala cię w codziennym życiu. Często

stajemy twarzą w twarz z poważnymi problemami. Na przykład: jak wspiąć się środkiem

wodospadu na górę i nie pozwolić masom wody zepchnąć się w przepaść. W takiej sytuacji

trzeba pozwolić, by zadziałała twórcza wyobraźnia. W twoim przypadku stawką było życie

lub śmierć, nie miałeś czasu na wahanie: Agape wytyczyła ci jedną jedyną drogę. Istnieją

jednak problemy, które zmuszają nas do wyboru drogi - innej niż ta. Są to sprawy

powszednie, takie jak decyzje zawodowe, zerwanie związku, zawieranie znajomości. Każda z

tych drobnych decyzji może oznaczać wybór między życiem a śmiercią. Kiedy rankiem

wychodzisz z domu, żeby udać się do pracy, wybierasz środek transportu, a ten albo dowiezie

cię całego i zdrowego przed wejście do biura, albo przydarzy mu się wypadek, który

pociągnie za sobą śmierć pasażerów. W ten sposób banalna decyzja może zaważyć na całym

ludzkim życiu.

Rozmyślałem, słuchając Petrusa. Dokonałem wyboru, decydując się wyruszyć na

Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Tak wiele dla mnie znaczył, musiałem go

zdobyć. Musiałem podjąć uczciwą i słuszną decyzję.

- Jedynym sposobem podjęcia właściwej decyzji jest uświadomienie sobie, jaka

decyzja byłaby zła - wyjaśnił Petrus, kiedy podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami. -

Trzeba rozważyć inne możliwości, bez obaw i trzeźwo oceniając ich walory, a potem dokonać

wyboru.

I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA CIENI.

- Twoim problemem jest miecz - powiedział, kiedy już zapoznał mnie z ćwiczeniem.

Skinąłem głową.

- Wykonaj więc to ćwiczenie teraz. Ja trochę się przejdę. Wiem, że po moim powrocie

będziesz już znał słuszne rozwiązanie.

Pomyślałem o ostatnich dniach, o ciągłym pośpiechu Petrusa i o rozmowie w

opuszczonej osadzie. Można by powiedzieć, że starał się zyskać na czasie, aby także podjąć

jakąś decyzję. Zdobyłem się na odwagę i wykonałem ćwiczenie.

background image

Zacząłem od Tchnienia RAM, aby wytworzyć harmonię pomiędzy mną a otoczeniem.

Następnie przez kwadrans przypatrywałem się cieniom. Cieniom chylących się ku upadkowi

domostw, kamieni, drzew, starego krzyża, który stał za mną. Obserwując je przez dziesięć

minut, zrozumiałem, jak trudno określić, która część rzeczy ma swe odbicie. Nigdy dotąd nie

zastanawiałem się nad tym. Czasami równiutki pień przeobrażał się w wężowaty kształt, a

kamień o nieregularnych formach wyglądał na odbiciu jak otoczak. Nie miałem kłopotów z

koncentracją, ponieważ ćwiczenie było fascynujące. Potem zacząłem analizować rozwiązania,

które odpowiadały mojemu celowi, czyli odnalezieniu miecza. Do głowy przychodziły mi

niezliczone pomysły: od „wsiądź do autokaru, który dowiezie cię do Composteli” po

„zadzwoń do żony i uciekając się do emocjonalnego szantażu, zmuś ją do wyjawienia, gdzie

ukryła miecz”.

Kiedy wrócił Petrus, uśmiechałem się do siebie.

- No i co?

- Już wiem, jak Agatha Christie pisała powieści kryminalne - zażartowałem. -

Przetwarzała najgorszą z hipotez tak, by uczynić ją trafną. Na pewno znała ćwiczenie Cieni.

Petrus zapytał, gdzie jest mój miecz.

- Najpierw przedstawię ci najogólniejszą z hipotez, jakie mi się nasunęły, gdy

obserwowałem cienie: miecza nie ma na Camino de Santiago.

- Jesteś genialny! Odkryłeś, że od początku wędrujemy w poszukiwaniu twojego

miecza. Sądziłem, że powiedziano ci to już w Brazylii.

- I jest przechowywany w bezpiecznym miejscu - ciągnąłem - do którego moja żona

nie ma wstępu. Wnioskuję z tego, że jest to miejsce całkowicie otwarte, ale w sposób

niewidoczny.

Tym razem. Petrus nie zareagował śmiechem. Mówiłem dalej:

- Ponieważ zaś najbardziej absurdalne wydaje się, że mógłby leżeć w miejscu pełnym

ludzi, musi znajdować się w miejscu niemal bezludnym. Posunąłbym się nawet nieco dalej:

aby nieliczni, którzy go widzą, nie zauważyli różnicy między moim mieczem a typowym

mieczem hiszpańskim, musi spoczywać gdzieś, gdzie nikt nie potrafi odróżnić tych stylów.

- Sądzisz, że jest gdzieś tu?

- Nie, tu go nie ma. Popełniłbyś poważny błąd, każąc mi wykonywać to ćwiczenie w

miejscu, w którym ukryto mój miecz. Natychmiast odrzuciłem tę hipotezę. Musi się jednak

znajdować w miasteczku podobnym do tego. W grę nie wchodzi opuszczone miasto, bo tam

zwracałby uwagę pielgrzymów i turystów. I wkrótce byśmy go odnaleźli, ale jako ozdobę na

ścianie restauracji.

background image

- Świetnie - powiedział i zauważyłem, że jest dumny ze mnie, a może z ćwiczenia,

którego mnie nauczył.

- I jeszcze jedno - podjąłem.

- Co takiego?

- Najgorszym schronieniem dla miecza jednego z braci byłoby miejsce świeckie. On

musi spoczywać w miejscu świętym. Na przykład w kościele, z którego nikt nie poważyłby

się go ukraść. Podsumowując: mój miecz został ukryty w kościele w małym miasteczku

nieopodal Santiago de Compostela, w zasięgu ludzkich oczu, lecz tam, gdzie pasując do

otoczenia, nie zwraca na siebie uwagi. Odtąd będę zaglądał do wszystkich kościołów na

Szlaku.

- Nie ma takiej potrzeby - zaoponował. - Na pewno nie przeoczysz właściwej chwili,

gdy ta nadejdzie.

Udało mi się.

- Powiedz mi, Petrusie, dlaczego szliśmy tak szybko i dlaczego tracimy tyle czasu w

opuszczonym miasteczku.

- Jaka byłaby najgorsza z decyzji, które możesz podjąć?

ĆWICZENIE CIENI

Odpręż się.

Przez pięć minut obserwuj pojawiające się wokół cienie rzeczy czy istot. Postaraj się

dokładnie określić, jaka część rzeczy lub istoty ma swe odbicie.

Przez kolejne pięć dni kontynuuj obserwację, równocześnie jednak skoncentruj uwagę

na problemie, który pragniesz rozwiązać, i rozważ wszystkie niewłaściwe decyzje, jakie

mógłbyś podjąć.

Wreszcie poświęć najbliższe pięć minut na przyglądanie się cieniom i wybierz słuszne

rozwiązania, które ci pozostały. Odrzucaj je kolejno, aż pozostanie ci tylko jedno,

najwłaściwsze.

Raz jeszcze zerknąłem na cienie. Miał rację, nie znaleźliśmy się tu przypadkowo.

Słońce zniknęło za górą, ale jego jaskrawe światło nie ustępowało jeszcze

zapadającemu zmierzchowi. Kilka promieni muskało Żelazny Krzyż - ten, który pragnąłem

obejrzeć, a od którego dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Chciałem poznać przyczyny

tego wyczekiwania. Przez ostatni tydzień szliśmy bardzo szybko i sądziłem, że działo się tak

dlatego, że musieliśmy przybyć w to miejsce w wyznaczonym dniu i o wyznaczonej porze.

Usiłowałem zagaić rozmowę, choćby po to, żeby zapełnić czas, ale wyczułem, że

Petrus jest spięty i mocno skupiony. Często zdarzało mi się widywać go w złym humorze, nie

background image

przypominałem sobie jednak, żeby kiedykolwiek przejawiał takie napięcie. I nagle

uzmysłowiłem sobie, że raz już się to zdarzyło - wtedy gdy jedliśmy śniadanie w wiosce,

której nazwy zapomniałem, tuż przed spotkaniem z...

Uniosłem głowę. On tu był. Pies. Napastliwy pies, który najpierw przewrócił mnie na

ziemię, tchórzliwe psisko, które uciekło pędem, kiedy spotkaliśmy się powtórnie. Petrus

obiecał mi pomoc, jeśli dojdzie do kolejnego starcia, więc zwróciłem się w jego stronę. Ale

obok mnie nikogo już nie było.

Utkwiłem oczy w ślepia zwierzęcia i pospiesznie zastanawiałem się, jak stawić czoło

tej sytuacji. Żaden z nas nawet nie drgnął. Przez myśl przesunęły mi się sceny pojedynków z

westernów, rozgrywające się w miastach-widmach. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy,

żeby pokazać pojedynek między człowiekiem a psem - to wydawało się zbyt

nieprawdopodobne.

Miałem przed sobą Legion, bo było ich wielu. W pobliżu stał opuszczony dom.

Gdybym poderwał się do biegu, mógłbym wdrapać się na dach, a Legion nie podążyłby za

mną. Uwięziony w ciele psa, był więźniem psich możliwości.

Szybko odrzuciłem ten pomysł. Przez cały czas patrzyłem psu prosto w oczy. Na

Szlaku wielokrotnie z obawą myślałem o tej chwili -i oto nadeszła. Przed odnalezieniem

miecza musiałem stanąć twarzą w twarz z wrogiem i zwyciężyć lub ponieść klęskę. Nie

miałem wyboru -musiałem się z nim zmierzyć. Gdybym teraz uciekł, wpadłbym w pułapkę.

Być może pies już by nie powrócił, ale strach towarzyszyłby mi aż do Santiago de

Compostela. I nawet potem całymi nocami śniłbym o psie, obawiając się, że zaraz przede

mną stanie, i już po kres moich dni żyjąc w ciągłym lęku.

Gdy snułem te rozmyślania, pies przesunął się w moją stronę. Natychmiast

skoncentrowałem się wyłącznie na walce, która miała wybuchnąć lada moment. Petrus uciekł

i zostałem sam. Ogarnął mnie strach. I w tej samej chwili pies powoli ruszył w moją stronę,

cicho powarkując. Ten głuchy pomruk brzmiał o wiele groźniej niż głośne ujadanie, toteż

strach się nasilił. Czytając z mych oczu słabość, pies rzucił się na mnie.

To było, jakby głaz runął na mą pierś. Upadłem na ziemię. Przez głowę przemknęła

mi niejasna myśl - widziałem przecież swoją śmierć, wiedziałem, że nie tak przyjdzie mi

skończyć, ale strach narastał i nie potrafiłem nad nim zapanować. Walczyłem tylko w obronie

twarzy i gardła. Silny ból sprawił, że zwinąłem się w kłębek. Zrozumiałem, że psisko

wyszarpało mi kawał ciała z łydki. Oderwałem ręce od twarzy, żeby dotknąć rany. Pies

wykorzystał tę chwilę i już szykował się do ataku na moją głowę. I właśnie wtedy natrafiłem

palcami na kamień. Chwyciłem go i uderzyłem bestię z całą siłą rozpaczy.

background image

Pies nieco się odsunął, raczej zaskoczony niż ranny, a mnie udało się w tym czasie

poderwać z ziemi. Cofnął się jeszcze trochę, mnie zaś ten zakrwawiony kamień w ręce dodał

odwagi. Nadmiar szacunku wobec wroga okazał się pułapką. Zwierzę nie mogło być

silniejsze ode mnie. Może bardziej zwinne, ale na pewno nie silniejsze, bo to ja byłem cięższy

i większy od niego. Teraz nie bałem się już tak bardzo, jednak utraciłem kontrolę nad sytuacją

i zacząłem potwornie krzyczeć, ściskając kamień. Zwierzę znów się cofnęło, a potem, nagle,

zatrzymało się.

Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. Pełen desperacji, czułem się silny i tę

walkę z psem uważałem za żałosną. Niespodziewanie ogarnęło mnie przeświadczenie o

własnej mocy, a nad opuszczonym miastem powiał ciepły wiatr. Odczułem bezgraniczną

niechęć do ciągnięcia tego pojedynku - wystarczyło przecież cisnąć kamieniem w psi łeb,

żeby pokonać to zwierzę. Chciałem położyć kres sprawie, obejrzeć skaleczoną nogę,

zakończyć to absurdalne doświadczenie z mieczem i dziwaczną pielgrzymką do Composteli.

Lecz okazało się, że to kolejna pułapka. Pies skoczył i znów przewrócił mnie na

ziemię. Tym razem zręcznie uniknął uderzenia kamieniem i wbił zęby w moją rękę,

zmuszając mnie do wypuszczenia tej broni. Zacząłem okładać go pięściami, gołą ręką, ale nie

zdołałem wyrządzić mu większej krzywdy. Mogłem tylko unikać kolejnych ugryzień. Jego

ostre pazury rwały na strzępy ubranie, kaleczyły ramiona, ja zaś zrozumiałem, że to tylko

kwestia czasu i że psisko zdobędzie nade mną przewagę. Nagle rozbrzmiał we mnie głos,

który mówił, że jeśli pies weźmie górę, walka się zakończy i będę ocalony. Pokonany, ale

żywy. Doskwierał mi ból nogi, paliła pokaleczona i podrapana skóra. Głos namawiał, żebym

zaprzestał walki, a ja poznałem ten głos: mówił do mnie Astrain, mój Posłaniec. Pies zamarł

na moment, jakby także usłyszał jego głos, a mnie znów ogarnęła chęć, by wszystko rzucić.

Astrain przekonywał, że wielu ludzi nie odnajduje w tym życiu swego miecza. Jakie

znaczenie mógł mieć ten miecz? W głębi ducha pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się

blisko żony, mieć dzieci i wykonywać pracę, którą lubię. Dość tych bzdur, dość pojedynków

z psami i wspinaczek po wodospadach! Powtarzałem sobie to już po raz drugi, ale teraz

pragnienie było znacznie silniejsze i wiedziałem, że poddam się niemal natychmiast.

Hałas dobiegający z ulicy odwrócił uwagę psa. To pasterz prowadził owce z

pastwiska. Nagle przypomniałem sobie, że taka scena już się zdarzyła przy ruinach starego

zamku. Kiedy pies zauważył owce, puścił mnie i potężnym susem rzucił się w ich kierunku.

Byłem ocalony. Pasterz zaczął krzyczeć i owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim

pies zdążył się oddalić, zdobyłem się na odrobinę odwagi i chcąc zostawić zwierzętom nieco

background image

więcej czasu na ucieczkę, chwyciłem go za tylną łapę. Miałem absurdalną nadzieję, że pasterz

pospieszy mi z pomocą, i na moment odzyskałem wiarę w miecz i potęgę RAM.

Pies próbował się oswobodzić. Przestałem być dla niego wrogiem, byłem tylko

natrętem. To, czego teraz pożądał, znajdowało się tam, tuż przed nim - to były owce. Ale ja

wciąż trzymałem go za łapę, czekając na pasterza, który nie nadchodził.

Ta sekunda ocaliła moją duszę. Wyrosła we mnie potężna siła, tym razem już nie

iluzja potęgi, która rodzi rezygnację i chęć odwrotu. Astra-in znów szeptał mi do ucha:

powinienem zawsze, mierząc się ze światem, sięgać po taką samą broń, jaką on mnie atakuje.

Aby zatem zmierzyć się z psem, powinienem także stać się psem.

To było szaleństwo, o którym Petrus opowiadał mi rano. Wyszczerzyłem zęby i

głucho warknąłem, całą nienawiść zamykając w wydobywającym się z mych ust dźwięku.

Kątem oka dostrzegłem przerażoną twarz pasterza i owce, które bały się mnie tak samo jak

psa.

Legion zrozumiał i wystraszył się nie na żarty. Wtedy przypuściłem szturm. Pierwszy

podczas tej potyczki. Zaatakowałem go zębami i pazurami, próbowałem kąsać jego gardziel,

chwycić za kark - zrobić to, czego sam się obawiałem, kiedy to on atakował. Ogarnęła mnie

nieodparta wola zwycięstwa. Nic innego nie miało znaczenia. Rzuciłem się na zwierzę i

powaliłem je na ziemię. Pies walczył, próbował się uwolnić, jego pazury wbijały się w moją

skórę, ale i ja gryzłem i drapałem. Gdyby mi się wyrwał, znów by uciekł, a ja nie chciałem

dopuścić, by czyhał gdzieś na kolejną okazję. Musiałem pokonać prześladowcę tu i teraz - i

pozbyć się go na zawsze.

Zwierzę patrzyło na mnie, zdezorientowane. Teraz ja byłem psem, on, jak się

wydawało, stał się człowiekiem. Mój dawny strach zawładnął nim tak dalece, że choć pies

zdołał mi się wyrwać, to jednak dał się zamknąć w opustoszałej zagrodzie. Za niskim

kamiennym murem była już tylko przepaść - żadnej drogi ucieczki. Pies przeobraził się w

człowieka, który teraz ujrzeć miał oblicze swej śmierci.

Nagle zrozumiałem, że wydarzyło się coś dziwnego. Byłem zbyt silny. Myśli zaczęły

mi się mącić, widziałem twarz Cygana, a wokół niej jakieś niewyraźne obrazy. Stałem się

Legionem. W tym tkwiła tajemnica mojej mocy. Demony opuściły to nieszczęsne,

wystraszone psisko, które już za chwilę mogło zginąć na dnie przepaści, i teraz żyły we mnie.

Poczułem straszliwą chęć rozerwania na strzępy bezbronnego stworzenia.

„Jesteś Księciem, a oni to Legion” - szepnął Astrain. Lecz ja nie chciałem być

Księciem; gdzieś w dali rozbrzmiewał także głos mojego Mistrza, który powtarzał z

naciskiem, że powinienem odnaleźć miecz. Nie wolno mi było zabić tego psa.

background image

To, co wyczytałem z oczu pasterza, potwierdziło moje przypuszczenia. Teraz bardziej

bał się mnie niż psa. Zakręciło mi się w głowie, świat wokół mnie zawirował. Nie mogłem

zemdleć, to oznaczałoby triumf Legionu. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie

walczyłem już ze zwierzęciem, zmagałem się z mocą, która mnie opętała. Czułem, że nogi się

pode mną uginają, przytrzymałem się ściany, ale zawaliła się pod moim ciężarem. Upadłem

twarzą na ziemię pomiędzy drewniane belki i kamienie.

Ziemia. Legion był ziemią, owocem ziemi. Owocami - dobrymi i złymi - ale owocami

ziemi. Ona była jego domem, rządzonym albo zarządzanym przez świat. Gwałtowny

przypływ Agape sprawił, że ze wszystkich sił wczepiłem się palcami w ziemię. Wydałem

przeraźliwy okrzyk, podobny do tego, który usłyszałem podczas pierwszego spotkania z

psem. Poczułem, że Legion przenika moje ciało, umykając ku ziemi, ponieważ we mnie była

Agape: Legion nie chciał być pochłonięty przez Agape, która trawi. Taka była moja wola,

wola, która kazała mi oprzeć się omdleniu, wola Agape tkwiącej w mej duszy, Agape

trwalszej od innych uczuć. Zadrżałem całym ciałem.

Wymiotowałem, czułem jednak, że to narastająca Agape wychodzi wszystkimi porami

mego ciała. Wciąż drżałem i było tak aż do chwili, gdy, znacznie później, zrozumiałem, że

Legion powrócił do swego królestwa.

Usiadłem na ziemi, okaleczony i wyczerpany, i wtedy przed oczyma stanęła mi

absurdalna wizja: ujrzałem ociekającego krwią, merdającego ogonem psa i przerażonego

pasterza, który mi się przypatrywał.

- Musiał pan zjeść jakieś paskudztwo - powiedział pasterz, najwyraźniej nie chcąc

uwierzyć w to, co widział. - Teraz, kiedy udało się panu zwymiotować, poczuje się pan lepiej.

Pokiwałem głową. Podziękował, że powstrzymałem „swojego” psa, i odszedł wraz ze

stadkiem owiec.

Petrus zbliżył się do mnie w milczeniu. Oderwał kawałek koszuli i owinął tkaniną

moją nogę. Mocno krwawiła. Poprosił, żebym poruszył rękami i nogami, a potem tułowiem, i

orzekł, że nie doznałem poważniejszych obrażeń.

- Strach na ciebie patrzeć - stwierdził, uśmiechając się. Był, co ostatnio rzadko się

zdarzało, w dobrym nastroju. - W tej sytuacji oglądanie Żelaznego Krzyża z bliska nie

wchodzi w grę. Na pewno jest tam sporo turystów, wystraszyłbyś ich.

Przemilczałem jego uwagę. Podniosłem się, otrzepałem brud z ubrania i stwierdziłem,

że mogę chodzić. Petrus poradził mi wykonać ćwiczenie Tchnienia RAM i przyniósł mój

plecak. Ćwiczenie przywróciło mi harmonię ze światem. W pół godziny później stałem już

przy Żelaznym Krzyżu.

background image

Pewnego dnia Foncebadón odrodzi się z ruin. Legion tchnął w to miejsce ogromną

moc.

background image

ROZKAZ I POSŁUSZEŃSTWO

Do stóp Żelaznego Krzyża dotarłem podtrzymywany przez Petrusa, ponieważ okazało

się, że rana nogi uniemożliwia mi samodzielne chodzenie. Kiedy mój przewodnik zrozumiał,

jak poważne są skutki pogryzienia, zdecydował, że przerwiemy pielgrzymkę i podejmiemy ją

dopiero, gdy wykuruję się na tyle, by iść dalej. W położonej nieopodal osadzie zawsze można

było znaleźć miejsce dla pielgrzymów, których zaskoczyła tu noc. Petrus wynajął dwa pokoje

u kowala i zaraz się tam udaliśmy.

Mój pokoik miał niewielki balkon, co kiedyś stanowiło rewolucję architektoniczną,

która została zapoczątkowana w tym miasteczku i w VIII wieku rozpowszechniła się na całą

Hiszpanię. W dali dostrzegłem wzgórza, które prędzej czy później miałem pokonać, aby

dotrzeć do Santiago. Zwinąłem się w kłębek na łóżku i spałem tak aż do rana. Obudziłem się

trochę rozpalony, poza tym jednak w całkiem niezłej formie.

Petrus poszedł po wodę do studni zwanej przez miejscowych studnią bez dna i

przemył moje rany. Po południu przyprowadził staruszkę, która mieszkała w okolicy.

Obłożyli okaleczenia rozmaitymi ziołami, a kobieta zmusiła mnie do wypicia gorzkiego

naparu. Codziennie, dopóki rany całkowicie się nie zasklepiły, Petrus kazał mi je wylizywać.

Zawsze wtedy czułem metaliczny, słodkawy smak krwi, co przyprawiało mnie o mdłości, ale

mój przewodnik twierdził, że ślina to doskonały antyseptyk i że w ten sposób zdołam

zapobiec infekcji.

Drugiego dnia znów gorączkowałem. Petrus i staruszka i tym razem wmusili we mnie

napar, nacierali rany jakimiś ziołowymi maściami. Mimo to gorączka, chociaż niezbyt

wysoka, nie ustępowała. Wtedy mój przewodnik poszedł do pobliskiej bazy wojskowej po

bandaże, bo w całej osadzie nie udało się zdobyć ani gazy, ani plastrów do opatrzenia ran.

Wrócił po kilku godzinach z bandażami i z młodym lekarzem wojskowym, a ten

koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie jest zwierzę, które mnie pokąsało.

- Wygląd ran wskazuje, że zwierzę jest chore na wściekliznę - stwierdził, patrząc na

mnie z troską.

- Ależ skąd! - zaprzeczyłem. - To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli.

Znam to stworzenie od bardzo dawna.

Nie zdołałem przekonać lekarza. Zdecydował podać mi szczepionkę przeciw

wściekliźnie i musiałem się zgodzić na przyjęcie pierwszej dawki, zagrożony przewiezieniem

background image

do szpitala w bazie wojskowej. Potem znów zaczął wypytywać, gdzie jest zwierzę, które mnie

pogryzło.

- W Foncebadón - odparłem.

- Foncebadón to ruiny miasta. Nie ma tam psów - stwierdził z miną człowieka, który

przyłapał rozmówcę na kłamstwie.

Zacząłem pojękiwać, udając zbolałego, a Petrus wyprowadził lekarza z pokoju.

Medyk zostawił nam wszystko, czego potrzebowaliśmy - czyste bandaże, plaster i maść

wspomagającą gojenie ran.

Petrus i staruszka nie zastosowali tej maści. Zabandażowali rany, kładąc na nie gazę

nasączoną ziołami. Bardzo mnie to cieszyło, ponieważ teraz nie musiałem przynajmniej

wylizywać własnego ciała. Nocą oboje uklękli przy moim łóżku i trzymając ręce wyciągnięte

nad moim ciałem, zaczęli się głośno modlić. Pytania o tę modlitwę Petrus skwitował niejasną

aluzją do charyzmatów i pielgrzymiego szlaku do Rzymu. Próbowałem drążyć problem, ale

mój przewodnik milczał.

Po dwóch dniach byłem już zdrowy. Z okna zauważyłem żołnierzy, którzy prowadzili

poszukiwania w osadzie i okolicznych dolinach. Zapytałem jednego z nich, czego lub kogo

szukają.

- Gdzieś po okolicy błąka się wściekły pies -wyjaśnił.

Tego samego dnia po południu zapukał do mnie kowal, który wynajmował nam

pokoje, i poprosił, żebym opuścił miasto, kiedy tylko będę zdolny do dalszej wędrówki.

Wieść obiegła całą osadę; ludzie obawiali się, że zachoruję na wściekliznę i stanę się źródłem

zarazy. Petrus i staruszka usiłowali przekonać gospodarza, on jednak był niezłomny. Uciekł

się nawet do stwierdzenia, że kiedy spałem, widział pianę w kąciku moich ust.

Nie trafiały do niego żadne argumenty, nie chciał uwierzyć, że we śnie każdemu z nas

może się to zdarzyć. Tej nocy staruszka i mój przewodnik długo się modlili, trzymając nade

mną wyciągnięte ręce. A przed południem, z lekka utykając, znów ruszyłem na Szlak

Świętego Jakuba.

Zapytałem Petrusa, czy nie niepokoi go stan mojego zdrowia.

- Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, o której nigdy ci nie wspominałem -

odparł. -Głosi ona: Tego, kto podjął pielgrzymkę do Santiago, z jej zaniechania

usprawiedliwia tylko jedno - choroba. Gdyby twój organizm nie radził sobie z ranami, gdybyś

wciąż gorączkował, byłby to dla mnie znak, że czas przerwać wędrówkę. Ale - dorzucił z

dumą - twoje modlitwy zostały wysłuchane.

A mnie ogarnęła pewność, że ten zapał jest równie ważny dla niego, jak i dla mnie.

background image

Na tym odcinku droga biegła cały czas w dół, a Petrus uprzedził mnie, że będzie tak

jeszcze przez dwa dni. Wróciliśmy do poprzedniego rytmu wędrówki, przerywanej

poobiednią sjestą w porze, gdy słońce grzało najmocniej. Ze względu na opatrunki, których

mi jeszcze nie zdjęto, Petrus niósł mój plecak. Właściwie już nam się nie spieszyło -

zdążyłem na tamto spotkanie.

Stan mego zdrowia poprawiał się z godziny na godzinę i nawet byłem z siebie dumny:

wspiąłem się po ścianie wodospadu i pokonałem demona Szlaku. Teraz mogłem się skupić na

najważniejszym zadaniu - odnalezieniu miecza. Podzieliłem się refleksjami z Petrusem.

- To było piękne zwycięstwo, ale przeoczyłeś najistotniejszy problem.

Jego słowa zmroziły mnie.

- Co masz na myśli?

- Wyczucie dokładnego czasu pojedynku. Musiałem narzucić nam ostrzejsze tempo,

iść forsownym marszem, ale ty skupiałeś się wyłącznie na jednym - na poszukiwaniu miecza.

Po co jednak miecz człowiekowi, który nie wie, gdzie może natknąć się na wroga?

- Miecz to moje narzędzie mocy - odparłem.

- Za bardzo wierzysz w swą moc. Wodospad, Praktyki RAM, rozmowy z Posłańcem -

to wszystko sprawiło, że zapomniałeś, iż musisz jeszcze pokonać wroga. A przecież miałeś go

spotkać. Zanim ręka poruszy mieczem, musi odnaleźć wroga i wiedzieć, jak z nim walczyć.

Miecz służy tylko do zadania ciosu. Tymczasem ręka jest zwycięska lub pokonana na długo

przed zadaniem ciosu. Zdołałeś bez miecza odnieść zwycięstwo nad Legionem. W tym

poszukiwaniu tkwi pewien sekret, którego jeszcze nie odkryłeś, a nie znając go, nigdy nie

zdołasz odnaleźć tego, czego szukasz.

Milczałem. Za każdym razem, kiedy byłem już pewien, że zbliżam się do celu, Petrus

z uporem powtarzał, że jestem zwykłym pielgrzymem i że stale jeszcze brakuje mi czegoś, co

jest konieczne, by osiągnąć cel. Szczęście, którego doświadczyłem na parę minut przed tą

rozmową, zniknęło bez śladu.

Po raz kolejny znalazłem się na początku Ca-mino de Santiago i ogarnęło mnie

zniechęcenie. Tą drogą, po której stąpały moje nogi, od dwunastu wieków wędrowały miliony

ludzi, którzy zmierzali do Composteli lub z niej wracali. W ich sytuacji dotarcie do celu było

jednak tylko kwestią czasu. W moim przypadku pułapki Tradycji raz po raz stawiały na mej

drodze przeszkody, które musiałem pokonywać, i coraz to nowe zadania, z których musiałem

się wywiązać.

Powiedziałem Petrusowi, że czuję się zmęczony, i usiedliśmy w cieniu na zboczu.

Wysokie drewniane krzyże ciągnęły się wzdłuż drogi. Petrus położył plecaki na ziemi.

background image

- Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek - podjął. - Może to być

strach przed bólem fizycznym albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, albo chęć wycofania

się z walki pod pozorem, że triumf nie jest godzien wysiłku. Nasz wróg podejmuje walkę

tylko dlatego, że wie, iż może nas ugodzić. I to dokładnie w punkt, który w swej pysze

uważamy za najsilniejszy. Podczas walki staramy się zawsze osłaniać naszą słabą stronę,

wróg zaś uderza w miejsca źle chronione - te, których jesteśmy najpewniejsi. I ostatecznie

ponosimy klęskę, ponieważ stało się to, do czego nie powinno było dojść: pozostawiliśmy

wrogowi wybór sposobu walki.

Wszystko, o czym mówił Petrus, wydarzyło się podczas mojej szamotaniny z psem.

Równocześnie odrzucałem myśl, że mam nieprzyjaciół i że muszę z nimi walczyć. Kiedy

Petrus wspominał o Dobrej Walce, zawsze byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o walkę w

imię życia.

- Masz rację, lecz Dobra Walka to znacznie więcej - powiedział, kiedy podzieliłem się

z nim wątpliwościami. - Nie jest grzechem toczyć wojnę. Toczenie wojny to akt miłości.

Wróg daje nam okazję do rozwoju i spełnienia się, tak jak pies dał ją tobie.

- A ja odnoszę wrażenie, że nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze jeszcze czegoś

brakuje. Teraz powiedz mi o tajemnicy mojego miecza.

A Petrus odparł, że to powinienem był wiedzieć, zanim wyruszyłem w tę podróż. I

dalej mówił o wrogu.

- Wróg jest cząstką Agape. Pojawia się, żeby sprawdzić naszą rękę, naszą wolę i

przekonać się, jaki użytek zrobimy z miecza. Został nam dany nie bez celu, a my nie bez celu

zostaliśmy przypisani jemu. Toteż ucieczka przed walką jest czymś najgorszym, co może się

nam przytrafić. Jest o wiele gorsza od przegranej, ponieważ klęska zawsze może stać się dla

nas źródłem doświadczenia i nauką, a ucieczka daje nam tylko jedną możliwość: głosić

zwycięstwo naszego wroga.

Zaskoczyło mnie, że Petrus, właśnie on, głęboko przywiązany do Jezusa, tak mówi o

przemocy i walce, i natychmiast podzieliłem się z nim tą refleksją.

- Weź pod uwagę, jak nieodzowny był Jezusowi Judasz - odparł. - Chrystus musiał

znaleźć sobie wroga, w przeciwnym razie nie doszłoby do gloryfikacji jego ziemskiej walki.

Drewniane krzyże przy drodze przypominały, jak rodziła się ta chwała. Z krwi, zdrady

i porzucenia. Podniosłem się i powiedziałem, że jestem gotów kontynuować podróż.

Już idąc, zapytałem, jaki jest ów najsilniejszy punkt mogący zapewnić człowiekowi

oparcie w walce i zwycięstwo nad wrogiem.

background image

- Jego teraźniejszość. Najlepszym oparciem jest dla człowieka to, co właśnie robi, w

tym bowiem skupia się Agape, entuzjastyczne pragnienie triumfu i siła sprawcza dalszych

działań. Chciałbym, żebyś to dokładnie zrozumiał: nieprzyjaciel rzadko uosabia Zło. Lecz

zawsze jest w pobliżu, ponieważ miecz, który niczemu nie służy, tylko spoczywa w pochwie,

w końcu pokrywa się rdzą.

Przypomniałem sobie, że kiedyś, podczas budowy naszego wiejskiego domu, żona

nagle postanowiła zmienić wygląd jednego z pomieszczeń. Mnie przypadło niemiłe zadanie

poinformowania o tej zmianie wykonawcy. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki.

Powiedziałem mu, czego chce żona. Popatrzył na plany, zastanawiał się dłuższą chwilę i

zaproponował znacznie ciekawsze rozwiązanie, pozwalające wykorzystać ścianę, którą

częściowo już wzniesiono. Żona uznała jego pomysł za wspaniały.

Być może to właśnie pragnął wyrazić Petrus, używając tak skomplikowanych słów:

aby pokonać wroga, wykorzystuj siłę tego, co właśnie robisz.

Opowiedziałem mu o budowniczym naszego domu.

- Życie zawsze uczy nas więcej niż niezwykły Szlak Świętego Jakuba - stwierdził. -

My jednak nie pokładamy wielkiej wiary w naukach życia.

Krzyże co trzydzieści metrów wytyczały Camino de Santiago. Zapewne wzniósł je

któryś z pielgrzymów, człowiek obdarzony nadludzką siłą, pozwalającą dźwignąć ciężkie,

mocne drewno. Zapytałem Petrusa, co mają oznaczać.

- To stare i już niestosowane narzędzie tortur.

- Zastanawiam się jednak, co tu robią.

- Pewnie ktoś złożył ślubowanie. Skąd zresztą miałbym wiedzieć?

Zatrzymaliśmy się przy jednym z tych krzyży, który w odróżnieniu od pozostałych

leżał na ziemi.

- Może drewno przegniło - zastanawiałem się.

- Zrobiono go z takiego samego drewna jak wszystkie inne. I żaden z tamtych nie

przegnił.

- Może po prostu nie został wystarczająco mocno wbity w ziemię.

Petrus rozejrzał się wokół. Rzucił plecak na ziemię i usiadł. Odpoczywaliśmy

zaledwie kilka minut temu, nie rozumiałem więc jego postępowania. Instynktownie szukałem

wzrokiem psa.

- Psa już pokonałeś - powiedział, jakby czytając w moich myślach. - Nie bój się

duchów zmarłych.

- Dlaczego w takim razie przerwałeś wędrówkę?

background image

Petrus gestem nakazał mi zamilknąć i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał.

Poczułem, jak ożywa we mnie strach przed psem, i postanowiłem się podnieść, by stojąc,

poczekać, aż mój przewodnik przemówi.

- Co słyszysz? - zapytał po chwili.

- Nic. Ciszę.

- Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę! Lecz wciąż jesteśmy ludźmi i

nie potrafimy nawet słuchać własnych rozmów. Nigdy nie zapytałeś, jak odgadłem przybycie

Legionu, ale teraz ci to powiem: dzięki słuchowi. Te odgłosy pojawiły się wiele dni

wcześniej, kiedy jeszcze byliśmy w Astordze. Wtedy właśnie narzuciłem szybkie tempo

marszu, ponieważ wszystko wskazywało, że nasze drogi skrzyżują się w Foncebadón. Ty

również słyszałeś te dźwięki, lecz nie wsłuchałeś się w nie. Wszystko zapisane jest w

dźwiękach. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka. Człowiek, który nie potrafi ich

słuchać, nie usłyszy też wskazówek, których życie udziela nam na każdym kroku. Tylko ten,

kto słucha szmeru teraźniejszości, może podjąć trafną decyzję.

Petrus poprosił, żebym usiadł i zapomniał o psie. Potem opowiedział mi o jednej z

najłatwiejszych, ale zarazem najważniejszych Praktyk RAM na Camino de Santiago.

I nauczył mnie ĆWICZENIA SŁUCHU. - Wykonaj je niezwłocznie.

Skoncentrowałem się na ćwiczeniu. Wsłuchałem się w wiatr, w dobiegający z oddali

kobiecy głos i w pewnej chwili usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi. Ćwiczenie nie było

trudne i zafascynowała mnie właśnie jego prostota. Przytknąłem ucho do ziemi i słuchałem jej

głuchego pomruku. Stopniowo zacząłem rozróżniać dźwięki: szmer zamarłych w bezruchu

liści, brzmiący gdzieś w dali głos, łopot ptasich skrzydeł. Gdzieś pomrukiwało jakieś zwierzę,

ale nie potrafiłem odgadnąć jakie. Piętnaście minut poświęconych temu ćwiczeniu upłynęło

bardzo szybko.

- Z czasem przekonasz się, że to ćwiczenie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji

- powiedział Petrus, nie pytając, czego słuchałem. -Agape wyraża się przez Błękitny Glob, ale

także poprzez wzrok, dotyk, zapach, serce i słuch. Wystarczy tydzień, aby nauczyć się

słuchania głosów. Początkowo nieśmiałe, wkrótce zaczną mówić o coraz istotniejszych

sprawach. Strzeż się tylko poczynań swego Posłańca, który będzie próbował wprowadzić cię

w błąd. Ale przecież znasz jego głos, więc nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia.

Petrus zasypał mnie pytaniami, chcąc się dowiedzieć, czy usłyszałem radosne wołanie

wroga, wabiący głos kobiety czy może sekret mojego miecza.

- Słyszałem tylko dobiegający z oddali głos kobiety - odparłem. - Ale to była

wieśniaczka wołająca dziecko.

background image

- W takim razie zwróć oczy na ten powalony krzyż i podnieś go siłą myśli.

Zapytałem, co to za ćwiczenie.

- Ćwiczenie wiary twej myśli.

Usiadłem na ziemi w pozycji jogi. Wiedziałem, że po tym, czego dotąd dokonałem -

psie, wodospadzie - podołam także temu zadaniu. Wbiłem wzrok w krzyż. Wyobraziłem

sobie, jak wychodzę z własnego ciała, chwytam jego ramiona i unoszę je mocą ciała

astralnego. Na drodze Tradycji dokonałem już kilku takich drobnych „cudów”. Potrafiłem

kruszyć szkło, rozbijać porcelanowe figurki i przesuwać przedmioty leżące na stole. Były to

łatwe działania, których nie należało uważać za przejaw mocy. Jednak właśnie one pomagały

skutecznie przekonać „bezbożników”. Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z rzeczą o wadze

i wielkości tego krzyża, ale skoro Petrus tak kazał, musiało mi się powieść.

Przez pół godziny podejmowałem najrozmaitsze próby. Uciekałem się do metody

gwiezdnej podróży i sugestii. Przypominałem sobie, w jaki sposób Mistrz panował nad siłą

grawitacji, i starałem się odtworzyć słowa, które zawsze wtedy wypowiadał. Nic się nie

wydarzyło. Byłem skoncentrowany, lecz krzyż nawet nie drgnął. Przywołałem Astraina, który

pojawił się między dwoma słupami ognia. Kiedy jednak powiedziałem mu o krzyżu, odparł,

że pała nienawiścią do tego przedmiotu.

ĆWICZENIE SŁUCHU

Odpręż się. Zamknij oczy.

Spróbuj na kilka minut skoncentrować się na dźwiękach, które rozbrzmiewają wokół

ciebie, jakbyś słuchał orkiestry, gdy grają wszystkie jej instrumenty.

Stopniowo wygaszaj dźwięk po dźwięku. Skup uwagę na każdym z nich kolejno jak na

grającym solową partię instrumencie. W tym samym czasie ignoruj pozostałe.

Dzięki codziennemu wykonywaniu tego ćwiczenia zaczniesz słyszeć głosy. Początkowo

pomyślisz, że to wytwory twojej wyobraźni, z czasem jednak odkryjesz, że to głosy osób z

przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości, zapisane w pamięci czasu.

To ćwiczenie może wykonywać tylko ten, kto poznał już głos swego Posłańca.

Minimalny czas trwania ćwiczenia: dziesięć minut.

W końcu Petrus chwycił mnie za ramiona i, potrząsając, wyprowadził z transu.

- Już dość, to staje się nieprzyjemne. Skoro nie możesz sobie poradzić, wykorzystując

siłę myśli, podźwignij go rękami.

- Rękami?

- Usłuchaj!

background image

Drgnąłem. Stojący przede mną mężczyzna nieoczekiwanie stał się twardy i surowy,

tak odmienny od przyjaciela, który troskliwie opatrywał moje rany. Nie wiedziałem, co

powiedzieć ani co robić!

- Usłuchaj! - powtórzył. - To rozkaz!

Po walce z psem wciąż jeszcze miałem zabandażowane dłonie i ramiona. Nie

wierzyłem własnym uszom. Bez słowa pokazałem Petrusowi opatrunki. Lecz on nadal patrzył

na mnie lodowatym, niewzruszonym wzrokiem. Oczekiwał, że go usłucham. Przewodnik i

przyjaciel, który towarzyszył mi przez całą pielgrzymkę, ucząc Praktyk RAM i snując piękne

opowieści o Camino de Santiago, zniknął bez śladu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który

widział we mnie zwykłego niewolnika i wydawał idiotyczny rozkaz.

- Na co czekasz? - ponaglał.

Przypomniałem sobie sytuację przy wodospadzie. I przypomniałem sobie, że tamtego

dnia zwątpiłem w Petrusa, on zaś okazał się wobec mnie szlachetny. Dowiódł swej miłości,

nie dopuścił, żebym zrezygnował z poszukiwania miecza. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego

człowiek tak szlachetny nagle stał się brutalny, dlaczego uosabiał teraz wszystko, co cała

ludzkość stara się przezwyciężyć - prześladowanie bliźniego.

- Petrusie...

- Usłuchaj. Albo zakończy się twoja pielgrzymka do Composteli!

Strach powrócił. Bałem się Petrusa bardziej niż wodospadu, bardziej niż tego psiska,

które tak długo mnie przerażało. Rozpaczliwie błagałem naturę, aby dała znak, który pomoże

mi dostrzec jakieś uzasadnienie tego bezsensownego rozkazu. Ale wokół panował

niezmącony spokój. Musiałem usłuchać Petrusa albo na zawsze wyrzec się miecza. Jeszcze

raz uniosłem zabandażowane ręce, on jednak usiadł na ziemi i czekał, aż wypełnię rozkaz.

Wtedy postanowiłem go usłuchać.

Podszedłem do krzyża i spróbowałem pchnąć go nogą, żeby oszacować jego ciężar.

Ledwie drgnął. Nawet gdybym miał zdrowe ręce, tylko z najwyższym trudem mógłbym

unieść tego drewnianego kolosa, a wiedziałem, że moje poranione dłonie nie podołają temu

ciężarowi. A jednak zdecydowałem się usłuchać Petrusa. Jeśli będzie trzeba, skonam przy

krzyżu, poleje się ze mnie krwawy pot niczym z Jezusa, kiedy przyszło mu dźwigać tak

wielki ciężar, ale Petrus pozna mą godność i dumę. Może to skruszy jego serce i każe zwolnić

mnie z tej próby.

Krzyż był złamany u podstawy, lecz trzymał się jej kilkoma skrawkami drewna. Nie

miałem noża, aby je przeciąć. Przezwyciężywszy ból, chwyciłem go i usiłowałem oderwać od

podstawy, nie trudząc dłoni. Poranione ciało ramion zetknęło się z drewnem. Wrzasnąłem z

background image

bólu. Spojrzałem na Petrusa, który obojętnie obserwował moje zmagania. Postanowiłem, że

odtąd będę dławił każdy jęk w zarodku, każąc mu skonać, zanim wyrwie się z piersi.

Stwierdziłem, że w tej chwili najtrudniejszym zadaniem jest nie podniesienie krzyża,

ale oderwanie go od podstawy. Potem trzeba będzie wykopać w ziemi dół i osadzić w nim

drzewce. Wybrałem ostry kamień i pokonując cierpienie, zacząłem piłować włókna drewna.

Ból nasilał się z każdą chwilą, włókna przecierały się, ale bardzo wolno i opornie. A ja

musiałem skończyć pracę jak najszybciej, zanim otworzą się świeże jeszcze rany, a cierpienie

stanie się nieznośne. Postanowiłem jednak pracować nieco wolniej, aby skończyć, zanim ból

mnie pokona. Zdjąłem koszulę, owinąłem nią rękę i znów zacząłem przecinać włókna, teraz

lepiej chroniąc okaleczenia. Pomysł okazał się dobry: pierwsze włókno pękło, po nim drugie.

Zebrałem więcej ostrych kamieni i co pewien czas je wymieniałem, aby łagodzić doznanie

bólu w rozgrzanej ręce. Udało mi się przeciąć prawie wszystkie włókna, pozostało już tylko

jedno, najgrubsze. Pracowałem teraz gorączkowo, wiedząc, że wkrótce cierpienie stanie się

nieznośne. To była już tylko kwestia czasu, musiałem nad sobą zapanować. Ciąłem i

uderzałem kamieniem, czując, że gromadząca się między skórą a bandażem lepka substancja

zaczyna utrudniać mi ruchy. To pewnie krew - pomyślałem, ale uczyniłem co w mojej mocy,

żeby jak najszybciej o tym zapomnieć. W pewnej chwili wydało się, że najgrubsze włókno

pęka. Byłem tak podenerwowany, że błyskawicznie się poderwałem i zbierając siły,

gwałtownie kopnąłem drzewce.

Krzyż z potężnym trzaskiem runął na ziemię, oderwany od podstawy.

Przypływ sił trwał zaledwie kilka sekund. Ręka zaczęła mi gwałtownie drżeć, chociaż

dopiero przystąpiłem do właściwej pracy. Zerknąłem na Petrusa - spał. Przez moment

rozważałem, czy nie da się postawić krzyża tak, by mój przewodnik niczego nie zauważył.

Ale przecież Petrus właśnie tego chciał - chciał, abym postawił krzyż. Nie mogłem w żaden

sposób go oszukać, bo wykonanie tej pracy zależało wyłącznie ode mnie.

Spojrzałem na ziemię, suchą i żółtą. Kamienie znowu okazały się jedynym ratunkiem.

Nie mogłem dłużej posługiwać się prawą ręką, zbyt obolałą, pokrytą lepką substancją, która

przerażała mnie do głębi. Ostrożnie zsunąłem osłaniającą bandaż koszulę - krew przesiąkła

już przez gazę, chociaż rana prawie się zagoiła. Petrus był nieludzki.

Rozejrzałem się, szukając cięższego kamienia. Owinąwszy koszulą lewą rękę,

zacząłem uderzać w ziemię u stóp krzyża, żeby wydrążyć dół. Początkowo szło mi szybko,

wkrótce jednak natrafiłem na opór twardej, wyschniętej ziemi. Wciąż drążyłem glebę, ale

dołek już się nie pogłębiał. Uznałem, że otwór nie może być zbyt szeroki, w przeciwnym

razie krzyż nie wbiłby się w niego i nie zyskał stabilności u podstawy. Tym trudniej jednak

background image

przychodziło mi wygrzebywać ziemię z dna. Ból prawej ręki ustąpił, ale zapach krzepnącej

krwi przyprawiał mnie o mdłości. Ponieważ nie przywykłem posługiwać się lewą ręką,

kamień co chwila wyślizgiwał mi się z dłoni.

Wygrzebywałem tę dziurę całą wieczność. A przy każdym uderzeniu kamienia o

ziemię, każdym wsunięciu ręki w dół, z którego wydobywałem suche grudki i pył, myślałem

o Petrusie. Obserwowałem jego spokojny sen i nienawidziłem go z całego serca. Wydawało

się, że ani hałasy, ani moja nienawiść nie zakłócają jego wypoczynku. Petrus na pewno ma

swoje powody - powtarzałem sobie w duchu, nie mogłem jednak pojąć, dlaczego potraktował

mnie jak niewolnika i poniżył. Chwilami ziemia stawała się jego twarzą, a ja tłukłem ją

kamieniem. Wściekłość dodawała mi sił, więc drążyłem glebę głębiej i głębiej. Prędzej czy

później musiało mi się udać.

Kiedy tak rozmyślałem, kamień natrafił na silny opór i po raz kolejny wypadł mi z

ręki. Tego się właśnie obawiałem - po długiej pracy natknąłem się na skałę zbyt dużą, by ją

usunąć i kopać dalej.

Wstałem, otarłem pot z czoła. Nie miałem dość siły, by przesunąć krzyż. Nie mogłem

zacząć od nowa, bo lewa ręka, teraz, kiedy przerwałem pracę, zaczęła przejawiać oznaki

bezwładu. Było to gorsze od bólu i poważnie mnie zaniepokoiło. Popatrzyłem na palce -

wciąż się poruszały, posłuszne mej woli, ale instynkt podpowiadał, że nie mogę dłużej

nadwerężać tej ręki.

Przyjrzałem się dołkowi. Nie był wystarczająco głęboki, żeby utrzymać krzyż.

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe”. Przypomniałem sobie ćwiczenie Cieni i

słowa Petrusa. Zwykł był także powtarzać, że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy

potrafię je zastosować, stając wobec wyzwań dnia powszedniego. Nawet w sytuacji tak

absurdalnej jak ta Praktyki RAM miały okazać się przydatne.

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe”. Niemożnością było przesunięcie krzyża,

bo przerastało moje siły. Inną drogą, której nie mogłem wybrać, było wykopanie głębszego

dołu. Skoro zatem wdzieranie się w głąb ziemi okazało się złym rozwiązaniem, dobre

polegało na podniesieniu ziemi. Ale jak?

I nagle powróciła cała miłość, jaką darzyłem Petrusa. Miał rację. Mogłem podnieść

ziemię.

Zacząłem znosić wszystkie leżące w pobliżu kamienie i układać je wokół dołu.

Przesypywałem je ziemią, którą wydobyłem. Z wielkim wysiłkiem uniosłem nieco podstawę

krzyża. W pół godziny później dół otaczał kopczyk i otwór w ziemi był już wystarczająco

głęboki.

background image

Teraz pozostało mi tylko ciągnąć krzyż i wciskać go w dół. To był wielki, ale zarazem

ostatni wysiłek. Musiało mi się udać. Straciłem czucie w jednej ręce, druga dotkliwie bolała.

Ale plecy miałem tylko lekko podrapane. Kładąc się pod krzyżem i bardzo wolno unosząc,

mogłem go stopniowo wsuwać do dołu.

Położyłem się na ziemi. Poczułem, że piach wciska mi się do ust i do oczu.

Pozbawioną czucia ręką, nadludzkim wysiłkiem, uniosłem nieco krzyż i wsunąłem się pod

niego. Bardzo ostrożnie manewrowałem ciałem, ażeby drewno znalazło się na moim

kręgosłupie. Przychodziło mi na myśl, że krzyż się ześlizgnie, i poruszałem się niezwykle

wolno, aby utrzymać go w równowadze, korygując jego położenie ustawieniem ciała. W

końcu przybrałem pozycję płodową, z kolanami wysuniętymi do przodu, a krzyż spoczywał w

doskonałej równowadze na moich plecach. Przez chwilę dolna część drzewca chwiała się na

kopcu z kamieni, jednak krzyż pozostał na miejscu.

Całe szczęście, że nie muszę ocalić wszechświata - pomyślałem, przytłoczony

ciężarem krzyża oraz wszystkiego, co symbolizował. Ogarnęła mnie głęboka nabożność -

przypomniałem sobie, że ktoś już dźwigał go na plecach i że jego okaleczone ręce nie miały

ucieczki - jak moje - przed bólem i przed drewnem. Moją religijność przenikało cierpienie,

które natychmiast wyrzuciłem z serca. Musiałem zebrać siły i skupić uwagę, bo krzyż na

moich plecach znów się zakołysał.

Potem, podnosząc się bardzo wolno, zacząłem się odradzać. Nie mogłem obejrzeć się

za siebie i tylko dźwięki były dla mnie źródłem orientacji. Niedawno nauczyłem się słuchać

głosów świata, zupełnie jakby Petrus przewidywał, że tej umiejętności będę potrzebował.

Czułem, że krzyż z każdą chwilą ciąży mi nieco mniej, i wiedziałem, że kamienie układają

się, jak należy. Krzyż wolno się podnosił, aby uwolnić mnie od trudu i znów grać swą rolę

przy Camino de Santiago.

Musiałem zdobyć się już tylko na wysiłek, który sprawi, że dokonam tego dzieła.

Kiedy usiądę na piętach, drzewce powinno zsunąć się po moich plecach i wbić w dołek. Kilka

kamieni stoczyło się na bok, ale teraz krzyż mi pomagał, nie oddalając się od miejsca, w

którym usypałem kopiec. W końcu rytmiczne uderzenia w plecy obwieściły mi, że podstawa

opada. Nadeszły ostatnie chwile, podobne do tych, które przeżyłem, wyłaniając się spod

lustra sunącej w dół wody - te najtrudniejsze chwile, bo towarzyszył im strach przed klęską i

chęć odwrotu, zanim ona nastąpi. I znowu w pełni sobie uświadomiłem, jak absurdalne było

to zadanie polegające na postawieniu krzyża, podczas gdy pragnąłem tylko jednego -

odnaleźć miecz i obalić wszystkie krzyże, żeby na świecie odrodził się Chrystus Zbawiciel.

Cała reszta była bez znaczenia. Podniosłem się gwałtownie, krzyż zsunął się z moich pleców i

background image

wtedy zrozumiałem, że to przeznaczenie kierowało każdym moim krokiem. Spodziewałem

się, że krzyż runie, rozrzucając na wszystkie strony kamienie, z których ułożyłem kopiec.

Potem pomyślałem, że może nie pchnąłem go dość mocno i że zaraz opadnie, przygniatając

mnie. Ale usłyszałem tylko głuchy odgłos ciężkiego uderzenia o ziemię.

Odwróciłem się powoli. Krzyż stał, kołysał się jeszcze z lekka. Kilka kamieni stoczyło

się z kopca, lecz krzyż był stabilny. Szybko ułożyłem kamienie na miejscu i objąłem krzyż

rękami, aby powstrzymać jego kołysanie. Poczułem, że on żyje, jest ciepły, i już wiedziałem,

że przez cały ten czas był moim przyjacielem.

Przez chwilę z dumą patrzyłem na moje dzieło i stałem tak, aż dotkliwy ból mi

przypomniał, że otworzyły się rany. Petrus wciąż jeszcze spał. Zbliżyłem się do niego i lekko

trąciłem go nogą.

Ocknął się natychmiast i spojrzał na krzyż.

- Doskonale - powiedział krótko. - W Ponferradzie zmienimy opatrunki.

background image

TRADYCJA

- Wolałbym unieść drzewo. Kiedy dźwigałem ten krzyż na plecach, powtarzałem

sobie, że poszukiwanie mądrości jawi się człowiekowi niczym ofiara.

Tam gdzie się teraz znajdowałem, moje słowa zdawały się pozbawione sensu.

Przygoda z krzyżem była już tylko wydarzeniem z odległej przeszłości, które zaszło nie

wczoraj, ale bardzo dawno temu. Nie przystawało do łazienki z czarnego marmuru, do

chłodnej wody w wannie z hydro-masażem i pieszczoty kryształu wypełnionego doskonałym

rioja, które sączyłem powoli. Petrus siedział gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku w

luksusowym pokoju hotelowego apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy.

- Dlaczego właśnie krzyż? - domagałem się wyjaśnień.

- Z trudem przekonałem personel recepcji, że nie jesteś żebrakiem! - krzyknął mój

przewodnik z sypialni.

Zmienił temat rozmowy i wiedziałem z doświadczenia, że nie warto nalegać.

Wstałem, włożyłem czyste spodnie i koszulę, po czym zająłem się opatrywaniem ran.

Ostrożnie usunąłem stare bandaże, spodziewając się, że ujrzę pod nimi otwarte rany,

zobaczyłem jednak tylko pęknięty strup, z którego wysączyła się odrobina krwi. Ale i tu

zaczął się proces gojenia, a ja czułem się zdrów i pełen sił.

Kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Petrus zamówił specjalność firmy - paellę

po walencku, którą jedliśmy w milczeniu, delektując się wyśmienitym rioja. Pod koniec

posiłku Petrus zaproponował wspólną przechadzkę.

Opuściliśmy hotel i skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Mój przewodnik

znów zapadł w milczenie i praktycznie nie odzywał się aż do końca spaceru. Dotarliśmy w

pobliże parowozowni, w miejsce brudne i cuchnące smarami. Petrus przysiadł na schodku

ogromnej lokomotywy.

- Zatrzymajmy się na chwilę - zaproponował.

Nie chciałem poplamić spodni, toteż wolałem stać. Zapytałem, czy nie lepiej dojść do

rynku Ponferrady.

- Wkrótce pokonasz cały Szlak Świętego Jakuba - powiedział mój przewodnik. - A

ponieważ nasza rzeczywistość jest znacznie bliższa tych wagonów i pachnących smarami

lokomotyw niż wiejskich krajobrazów, które widzieliśmy po drodze, lepiej przeprowadzić tę

rozmowę w takim miejscu.

background image

Petrus poprosił, żebym zdjął koszulę i trampki. Potem poluzował bandaż na moim

ramieniu, nie dotknął jednak żadnego z opatrunków na dłoniach.

- Nie martw się. Nie będziesz potrzebował teraz rąk, w każdym razie nie do chwytania

ani dźwigania.

Był poważniejszy niż zazwyczaj, a ton jego głosu wzbudził we mnie niepokój.

Najwyraźniej Petrus wiedział, że wkrótce nastąpi ważne wydarzenie.

Siedząc na schodku lokomotywy, długo mi się przyglądał. Potem znów zaczął mówić.

- Nie zamierzam wracać do tego, co stało się wczoraj. Sam odkryjesz znaczenie

owego epizodu, jeśli pewnego dnia postanowisz przemierzyć drogę do Rzymu, drogę

charyzmatów i cudów. Powiem ci tylko jedno: ludzie, którzy uważają się za mądrych, nie

potrafią podjąć decyzji, kiedy nadchodzi czas, by wydawać rozkazy, a buntują się, gdy trzeba

być posłusznym. Uważają, że wydawanie rozkazów to wstyd, a ich wypełnianie to hańba.

Nigdy tak nie postępuj. Przed chwilą, w apartamencie, powiedziałeś, że droga mądrości

prowadzi ku ofierze. Mylisz się. Czas twojego terminowania nie dobiegł końca wczoraj -

musisz odnaleźć miecz i odkryć jego tajemnicę. Praktyki RAM przygotowują człowieka do

podjęcia Dobrej Walki i zwiększają jego szansę na zwycięstwo w życiu. Doświadczenie,

które masz za sobą, to tylko jedna z prób Szlaku - jeśli wolisz, przygotowanie do drogi

rzymskiej - dlatego zasmuciły mnie twoje poglądy.

W jego głosie rzeczywiście pobrzmiewała nuta smutku. Zdałem sobie sprawę, że

niemal przez cały czas, jaki spędziliśmy razem, nieustannie powątpiewałem w jego nauki. Nie

byłem skromnym, lecz potężnym Castańedą, który słucha nauk don Juana, tylko człowiekiem

pełnym pychy i buntującym się przeciw wszystkiemu, co jest prostotą Praktyk RAM.

Pragnąłem mu o tym powiedzieć, wiedziałem jednak, że już trochę na to za późno.

- Zamknij oczy - polecił Petrus. - Wykonaj Tchnienie RAM i spróbuj uzyskać

harmonię z tym żelazem, z maszynami i zapachem smarów. To jest nasz świat. Otworzysz

oczy dopiero wtedy, gdy zakończywszy to, co należy do mnie, nauczę cię nowego ćwiczenia.

Zamknąwszy powieki, skoncentrowałem się na Tchnieniu i moje ciało stopniowo się

odprężało. Otaczały mnie odgłosy miejskiego życia, dobiegające z oddali ujadanie psów,

szmery rozmów toczących się gdzieś w pobliżu. Nagle usłyszałem, że Petrus śpiewa włoską

piosenkę, bardzo popularną, kiedy byłem nastolatkiem, a wykonywaną przez Peppina Di

Capri. Nie rozumiałem słów, lecz piosenka przywołała miłe wspomnienia i pomogła mi

docenić niezwykły spokój tej chwili.

- Jakiś czas temu - powiedział, kiedy przestał śpiewać - przygotowując projekt, który

miałem złożyć w mediolańskiej prefekturze, otrzymałem wiadomość od mojego Mistrza. Ktoś

background image

pokonał całą drogę Tradycji, ale nie otrzymał miecza. Miałem być jego przewodnikiem na

Camino de Santiago. To wydarzenie wcale mnie nie zaskoczyło. Byłem przygotowany na

takie wezwanie w każdej chwili, ponieważ nie wywiązałem się jeszcze ze swego

zobowiązania - nie poprowadziłem pielgrzyma Drogą Mleczną, jak niegdyś ktoś inny

poprowadził mnie. Ale wpadłem w podenerwowanie, ponieważ miałem wykonać to zadanie

po raz pierwszy i jedyny i nie wiedziałem, jak zdołam się z nim uporać.

Słowa Petrusa bardzo mnie zaskoczyły. Byłem przekonany, że robił to już dziesiątki

razy.

- Przyszedłeś i poprowadziłem cię. Wyznaję, że na początku było mi trudno. O wiele

bardziej interesowały cię intelektualne aspekty nauczania niż prawdziwe znaczenie Camino

de Santiago, która jest drogą zwykłych ludzi. Po spotkaniu z Alfonsem nasze kontakty stały

się znacznie bliższe i bardziej otwarte, toteż uwierzyłem, że pomogę ci odkryć tajemnicę

miecza. Ale nie udało mi się tego dokonać i teraz będziesz musiał poznać ją sam w tym

krótkim czasie, który ci jeszcze pozostał.

Te słowa mnie zdenerwowały i nie potrafiłem już skupić się na Tchnieniu RAM.

Petrus zapewne to zauważył, bo znów zaczął śpiewać starą piosenkę i zamilkł dopiero, kiedy

zdołałem się odprężyć.

- Jeśli odkryjesz tajemnicę i znajdziesz miecz, poznasz także oblicze RAM i

zostaniesz Mistrzem Mocy. Ale to nie wszystko: aby osiągnąć mądrość, będziesz musiał

przemierzyć trzy inne drogi, w tym tę tajemną, o której nie powie ci nawet ten, kto nią

podążał. Mówię ci to wszystko, ponieważ spotkamy się już tylko raz.

Poczułem, że serce skacze mi do gardła, i mimowolnie otworzyłem oczy. Petrusa

spowijała światłość, którą widziałem na Serra do Mar wokół mego Mistrza.

- Zamknij oczy!

Usłuchałem natychmiast. Ale miałem ściśnięte serce i nie potrafiłem już się skupić.

Mój przewodnik znów zaśpiewał włoską piosenkę, a ja odprężyłem się dopiero po dłuższym

czasie.

- Jutro otrzymasz liścik, z którego dowiesz się, gdzie jestem. To będzie rytuał

zbiorowej inicjacji, honorowy rytuał Tradycji. Przybędą mężczyźni i kobiety, którzy przez

wieki podsycali płomień mądrości, Dobrej Walki i Agape. Nie wolno ci będzie się do mnie

odzywać. Miejsce naszego spotkania jest święte, zroszone krwią rycerzy, którzy podążali

drogą Tradycji i choć dzierżyli ostre miecze, nie zdołali pokonać ciemności. Lecz ich ofiara

nie poszła na marne, czego dowodzi fakt, iż po wielu wiekach ludzie obierający odmienne

drogi przybędą tam, aby złożyć im hołd. To bardzo ważne, nigdy o tym nie zapominaj - nawet

background image

jeśli zostaniesz Mistrzem, wiedz, że twoja droga jest tylko jedną spośród wielu wiodących do

Boga. Jezus powiedział kiedyś: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”

28

Petrus dodał, że pojutrze już go nie zobaczę.

- Pewnego dnia dostaniesz ode mnie depeszę z prośbą, byś poprowadził kogoś

Szlakiem Świętego Jakuba, jak ja prowadziłem ciebie. Wtedy będziesz mógł przeżyć wielką

tajemnicę tej podróży, tajemnicę, którą teraz ci ujawnię, lecz tylko poprzez słowa. Aby ją

pojąć, trzeba ją przeżyć.

Cisza, jaka zapanowała po tych słowach, przedłużała się. Pomyślałem już nawet, że

Petrus zmienił zdanie albo że po prostu odszedł. Ogarnęło mnie nieodparte pragnienie, by

otworzyć oczy i przekonać się, co się wydarzyło, jednak siłą woli narzuciłem sobie spokój i

skupienie, potrzebne podczas wykonywania Tchnienia RAM.

- A oto i tajemnica - odezwał się w końcu Petrus. - Sam uczysz się tylko wtedy, kiedy

nauczasz. Przemierzaliśmy razem niezwykłą Camino de Santiago, lecz podczas gdy ty

uczyłeś się Praktyk, ja odkrywałem ich znaczenie. Ucząc cię, w rzeczywistości sam się

uczyłem. Grając rolę przewodnika, zdołałem odnaleźć własną drogę. Jeżeli uda ci się zdobyć

miecz, będziesz musiał komuś wskazać ten Szlak. Dopiero wtedy, gdy weźmiesz na siebie

rolę Mistrza, odkryjesz wszystkie odpowiedzi, a wskaże ci je serce. Każdy z nas wie już

wszystko, i to zanim cokolwiek czy ktokolwiek nam o tym powie. Życie uczy nas na każdym

kroku, a tajemnica tkwi tylko w jednym: w akceptacji faktu, że każdy z nas może być na co

dzień mądry jak Salomon i potężny jak Aleksander Wielki. Lecz dowiadujemy się o tym

dopiero wtedy, gdy los zmusza nas do uczenia innych i uczestnictwa w przygodach tak

niezwykłych jak nasza.

Przeżywałem jedno z najbardziej nieoczekiwanych rozstań w życiu. Ktoś, z kim

czułem się już mocno związany, z kim spodziewałem się dotrzeć do celu, porzucał mnie teraz

na środku drogi. Na cuchnącym smarami dworcu kolejowym. I kazał mi słuchać tego z

zamkniętymi oczyma.

- Nie lubię pożegnań - podjął Petrus. - Jestem Włochem, a Włosi są uczuciowi. Jednak

prawo nakazuje, abyś samodzielnie odnalazł miecz - jedynie w ten sposób uwierzysz we

własne siły. Przekazałem ci wszystko, co miałem przekazać. Pozostało nam już tylko

ćwiczenie Tańca, którego nauczę cię teraz, żebyś mógł wykonać je jutro, gdy będziemy

odprawiać rytuał.

Zamilkł na chwilę, po czym dodał jeszcze:

28

J 14, 2 (przyp. tłum.).

background image

- Kto szuka chwały, niechaj znajdzie ją w chwale Pańskiej. Możesz otworzyć oczy.

Petrus siedział spokojnie na schodkach lokomotywy. Wolałem się nie odzywać, bo jako

Brazylijczyk również łatwo się wzruszałem. Lampa rtęciowa, która świeciła nad nami,

zaczęła migać, gdzieś w dali gwizdał pociąg, obwieszczając rychły przyjazd. I wtedy Petrus

nauczył mnie ĆWICZENIA TAŃCA.

- I jeszcze jedno - dodał, patrząc mi prosto w oczy. - Kiedy wróciłem z pielgrzymki,

namalowałem ogromny obraz przedstawiający wszystko, co mi się przydarzyło. To droga

zwykłych ludzi, toteż i ty możesz tak zrobić, jeśli zechcesz. A jeżeli nie umiesz malować,

spisz to lub wyraź poprzez balet. W ten sposób ludzie, gdziekolwiek są, będą mogli

przemierzyć Szlak Świętego Jakuba, Drogę Mleczną, niezwykłą Camino de Santiago.

Pociąg, który przed chwilą gwizdał, wtoczył się na dworzec. Petrus skinął mi ręką i

wsiadł do wagonu. A ja zostałem pośród zgrzytu hamulców i kół trących o stalowe tory,

próbując rozszyfrować zagadkę Drogi Mlecznej nad moją głową, jej gwiazd, które

przywiodły mnie tutaj i które, zawsze milczące, spoglądały na człowieczą samotność i

zmienne losy.

ĆWICZENIE TAŃCA

Odpręż się. Zamknij oczy.

Przypomnij sobie pierwsze piosenki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. Nuć je w myśli.

Kolejno pozwalaj, by wybrana część twojego dala - nogi, brzuch, ręce, głowa itd. - ale tylko

ta wybrana część, tańczyła w rytm nuconej melodii.

Po pięciu minutach przestań śpiewać i wsłuchaj się w otaczające dźwięki. Skomponuj

z nich melodię i tańcz, teraz już całym ciałem. Nie myśl o niczym szczególnym, postaraj się

tylko zapamiętać obrazy, które spontanicznie pojawią się przed twymi oczyma.

Taniec jest jedną z najdoskonalszych form kontaktu z nieskończoną inteligencją.

Czas wykonywania ćwiczenia: piętnaście minut.

Nazajutrz w skrzynce hotelowej mojego pokoju znalazłem tylko krótką wiadomość:

„Godzina 7 wieczorem, zamek templariuszy”.

Przez resztę popołudnia błądziłem bez celu. Kilka razy obszedłem uliczki Ponferrady,

wciąż patrząc w dal, w stronę zawieszonej na wzgórzu budowli - zamku, do którego miałem

udać się o zmierzchu. Templariusze zawsze pobudzali moją wyobraźnię, a zamek w

Ponferradzie nie był jedynym ich śladem na Camino de Santiago. Zakon założyło dziewięciu

rycerzy, którzy postanowili nie wracać z wyprawy krzyżowej. Wkrótce ich wpływy ogarnęły

całą Europę, wywołując na początku tego tysiąclecia istną rewolucję obyczajową. Podczas

gdy lwia część szlachty myślała wyłącznie o bogaceniu się kosztem pracy poddanych,

background image

templariusze poświęcali życie i majątek, służąc mieczem ochronie pielgrzymów podążających

do Jerozolimy; zakonnicy-rycerze wskazywali wzór życia duchowego, którego celem było

dążenie do mądrości.

W roku 1118 Hugon z Payns wraz z ośmioma innymi rycerzami stanął na dziedzińcu

starego, opuszczonego zamczyska, by ślubować miłość do ludzi. W dwa wieki później

istniało ponad pięć tysięcy komandorii rozrzuconych po całym ówczesnym świecie. Zakon

godził dwa style życia, dotąd, jak się wydawało, całkowicie nieprzystawalne - rycerski i

religijny. Donacje członków zakonu oraz tysięcy wdzięcznych pielgrzymów pozwoliły

templariuszom błyskawicznie zgromadzić nieoszacowane bogactwa, a majątek ten często

służył wypłacaniu okupów za wolność możnych chrześcijan pojmanych przez muzułmanów.

Uczciwość tych kawalerów była tak nieskazitelna, że królowie i szlachta powierzali im swe

dobra, podróżując jedynie z dokumentem poświadczającym posiadanie owego majątku. Taki

dokument można było wymienić w każdym zamku templariuszy na odpowiednią sumę. Z

niego zrodziły się funkcjonujące do dziś weksle trasowane.

Dzięki zaangażowaniu w życie duchowe kawalerowie potrafili pojąć prawdę, o której

przypomniał mi poprzedniego wieczoru Petrus: że w domu Ojca jest wiele mieszkań. Dążyli

do położenia kresu walkom toczonym w imię wiary i do pojednania dominujących religii

monoteistycznych swojej epoki - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Ich świątynie

zwieńczone były kopułami przypominającymi kopułę judaistycznej Świątyni Salomona,

budowane na planie ośmiokątów jak arabskie meczety, ale z nawami charakterystycznymi dla

kościołów chrześcijańskich.

Lecz jak wszystko, co choć trochę wyprzedza swoją epokę, zakon templariuszy zaczął

wzbudzać nieufność. Potęga ekonomiczna sprawiła, że królowie spoglądali na nich z

zazdrością i niechęcią, a przychylność wobec innych religii stanowiła zagrożenie dla

Kościoła. W piątek 13 października 1307 roku Watykan, wspierany przez najpotężniejszych

władców Europy, przeprowadził jedną z największych operacji policyjnych średniowiecza:

nocą w zamkach templariuszy aresztowano i wtrącono do więzień Mistrzów zakonu. Zostali

oskarżeni o tajemne praktyki, w tym o oddawanie czci diabłu, bluźnierstwo wobec Jezusa

Chrystusa, urządzanie orgii i zmuszanie nowicjuszy do spółkowania. Okrutne tortury,

oszczerstwa, a wreszcie zdrada sprawiły, że zakon templariuszy zniknął z kart

średniowiecznych kronik. Skonfiskowano jego bogactwa, braci-rycerzy rozpędzono po

świecie. Ostatni Wielki Mistrz zakonu, Jakub z Molay, został wraz z jednym ze swych

background image

towarzyszy spalony na stosie, który wzniesiono na wyspie Cite w sercu Paryża. Jego ostatnim

życzeniem było, aby konając, mógł patrzeć na wieże katedry Notre Dame

29

.

Jednak Hiszpania, prowadząca rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, uznała, że warto

przyjąć opuszczających inne państwa templariuszy, licząc na ich wsparcie w walce z

Maurami. Rycerzy przygarnęły hiszpańskie zakony, a wśród nich Zakon Świętego Jakuba od

Miecza, czuwający nad bezpieczeństwem Camino de Santiago.

Pochłonięty takimi myślami, punktualnie o siódmej wieczorem przekroczyłem bramę

wiodącą do starego zamku templariuszy w Ponferradzie, gdzie wyznaczono mi spotkanie z

Tradycją.

Nikogo nie było. Czekałem pół godziny, paląc papierosa za papierosem, aż do chwili,

kiedy pomyślałem o najgorszym: rytuał odbył się o siódmej rano. Jednak gdy zamierzałem

już odejść, pojawiły się dwie dziewczyny, które na ubraniach miały naszyte flagi Holandii i

muszle -symbol Camino de Santiago. Podeszły do mnie, zamieniliśmy kilka słów i doszliśmy

do wniosku, że czekamy na to samo. Do liściku nie zakradł się błąd - pomyślałem z ulgą.

Co kwadrans przybywał ktoś nowy. Australijczyk, pięcioro Hiszpanów, jeszcze jeden

Holender. Nie licząc paru pytań o godzinę spotkania, która wszystkich nas niepokoiła, prawie

się do siebie nie odzywaliśmy. Usiedliśmy razem w jednym z pomieszczeń - zrujnowanym

przedsionku, dawniej pełniącym rolę spiżarni, i postanowiliśmy czekać na to, co zapewne

miało się wydarzyć. Nawet gdyby trzeba było tak czekać cały dzień i noc.

Czas płynął. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o motywach, które skłoniły nas do

przybycia w to miejsce. Przy okazji dowiedziałem się, że Szlak Świętego Jakuba jest

wykorzystywany przez inne bractwa, na ogół związane z Tradycją. Ludzie, których tu

spotkałem, przeszli już przez wiele prób i inicjacji, ale były to próby, które poznałem dawno

temu w Brazylii. Tylko Australijczyk i ja zdobywaliśmy wyższy stopień Pierwszej Drogi.

Nawet nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że postępowanie Australijczyka

zdecydowanie odbiega od Praktyk RAM.

Mniej więcej za dwadzieścia dziewiąta, kiedy zaczynaliśmy już opowiadać o swoim

życiu prywatnym, rozbrzmiał gong. Dźwięk dochodził ze starej zamkowej kaplicy.

Ten widok robił ogromne wrażenie. Kaplicę, a raczej to, co z niej zostało, bo znaczna

część budowli była ruiną, oświetlały pochodnie. Tam gdzie dawniej wznosił się ołtarz,

rysowało się siedem sylwetek odzianych w świecki strój templariuszy: kaptur, stalowy hełm i

kolczugę. Postacie miały u boku miecze, a w rękach tarcze. Zaparło mi dech w piersi - można

29

Tym, którzy pragną poznać dzieje i znaczenie templariuszy, polecam krótką, lecz ciekawą pracę

Reginę Pernoud, Les Templiers. (Polski przekład pt. Templariusze, Marabut, Gdańsk 1995 - przyp. tłum.).

background image

by pomyśleć, że czas nagle się cofnął. Jedynym, co nie pozwalało zatracić poczucia

rzeczywistości, były nasze ubrania - dżinsy i bawełniane koszulki, na których widniały

muszle.

Choć światło pochodni ledwie rozpraszało mrok, w jednym z rycerzy zdołałem

rozpoznać

Petrusa.

- Zbliżcie się do swoich Mistrzów - powiedział ten, który wyglądał na najstarszego. -

Patrzcie im prosto w oczy. Rozbierzcie się i przywdziejcie szaty.

Ruszyłem w stronę Petrusa. Wyglądał, jakby był w transie, i miałem wrażenie, że

mnie nie poznaje. Lecz w oczach mojego przewodnika dostrzegłem cień smutku, takiego jak

ten, który pobrzmiewał w jego głosie minionej nocy. Zdjąłem ubranie, a Petrus odział mnie w

czarną, pachnącą tunikę, która opadła mi do samych stóp. Zorientowałem się, że jeden z

Mistrzów miał kilku uczniów, nie mogłem jednak zobaczyć który, musiałem bowiem patrzeć

Petrusowi w oczy.

Zostali poprowadzeni na środek kaplicy przez najwyższego kapłana, który - podczas

gdy dwóch rycerzy rysowało wokół nas krąg - zaczął odprawiać modły:

- Trinitas, Soter, Mesjasz, Emmanuel, Sabaoth, Adonaj, Atanatos, Jezus...

30

Krąg, nieodzowna ochrona dla tych, którzy w nim się znajdowali, został wytyczony.

Zauważyłem, że cztery spośród tych osób noszą białe tuniki, co oznacza drogę absolutnej

czystości.

- Amides, Teodonias, Anitor! - ciągnął najwyższy kapłan. - Dzięki pomocy aniołów

wdziewam szatę zbawienia i czerpię wszystko, co pragnę ujrzeć rzeczywistym, z Twej

dobroci, o przenajświętszy Adonaj, którego Królestwo trwać będzie po wsze czasy. Amen!

Najwyższy kapłan zarzucił na kolczugę biały płaszcz z wyszytym na plecach krzyżem

templariuszy. Inni rycerze uczynili to samo.

Była dokładnie dwudziesta pierwsza, godzina Merkurego Posłańca. A ja znów

znalazłem się w środku kręgu Tradycji. Woń mięty, bazylii i żywicy wypełniła kaplicę.

Wszyscy rycerze wypowiadali teraz wielką inwokację:

- O wielki i potężny królu N., który mocą Boga Najwyższego, EL, władasz

wszystkimi duchami wyższymi i niższymi, a przede wszystkim piekielnym światem kręgu

wschodniego [...], wzywam cię, abym mógł spełnić moje pragnienie, jakiekolwiek by ono

30

Ponieważ jest to bardzo długi rytuał, zrozumiały tylko dla tych, którzy poznali drogę Tradycji,

postanowiłem skrócić wypowiadane formuły. Nie ma to znaczenia dla treści książki, ponieważ obrządek służy
tylko sprowadzeniu Starszych i oddaniu im czci. Istotą tego odcinka Camino de Santiago jest ćwiczenie Tańca,
przedstawione w pełnej postaci.

background image

było, o ile pozostaje w zgodzie z twym dziełem, wzywam cię z mocy Boga, EL, stwórcy

wszystkich rzeczy na niebie, w przestworzach, na ziemi i w piekle, i ich pana.

Niezmącona cisza zapadła pośród starych murów i choć go nie widzieliśmy, mogliśmy

poczuć obecność tego, którego imię zostało wypowiedziane. To było zwieńczenie rytuału.

Uczestniczyłem już w setkach podobnych ceremonii, które przynosiły znacznie bardziej

zadziwiające niespodzianki, gdy nadchodziła ta chwila. Ale zamek templariuszy z pewnością

pobudził mą wyobraźnię - wydawało mi się, że w lewej nawie kaplicy widzę unoszącego się

lśniącego ptaka, jakiego dotąd nie spotkałem.

Najwyższy kapłan, stojąc poza kręgiem, skropił nas wodą. Potem święconym tuszem

wypisał na podłodze siedemdziesiąt dwa imiona, którymi w Tradycji nazywa się Boga.

Wszyscy, pielgrzymi i rycerze, poczęli wypowiadać święte imiona. Płomienie pochodni

trzeszczały, co oznaczało, że wezwany duch się podporządkował.

Nadszedł czas Tańca. Zrozumiałem, dlaczego Petrus uczył mnie wczoraj tańca, tak

różniącego się od tych, które przywykłem wykonywać w tej fazie ceremonii. Nie podano nam

tej zasady, ale wszyscy już ją znaliśmy: nie wolno było wystawić nogi poza krąg, ponieważ

nie mieliśmy osłon, jakie rycerze włożyli pod kolczugi. Zapisałem w pamięci wielkość kręgu

i robiłem dokładnie to, czego nauczył mnie Petrus.

Wróciłem myślami w świat dzieciństwa. Głos, daleki głos kobiety, nucił w mej głowie

piosenki. Ukląkłem, potem skuliłem się w pozycji płodu. Mój tułów, i tylko tułów, wirował w

rytm melodii. Czułem się dobrze i już pogrążyłem się w rytuale Tradycji. Z czasem

rozbrzmiewająca we mnie muzyka odmieniała się, poruszałem się coraz gwałtowniej,

ogarnięty potężną ekstazą. Wokół panowała ciemność, a moje ciało zatraciło pośród tego

mroku wszelki ciężar. Wówczas ruszyłem na przechadzkę po ukwieconych polach Agaty i

spotkałem się z dziadkiem i wujem, który w dzieciństwie miał na mnie bardzo silny wpływ.

Poczułem wibracje czasu i jego osnowy, której wszystkie drogi krzyżują się, splatają, a

wreszcie łączą w spójne całości tak, że trudno już odróżnić poszczególne ścieżki, choć każda

jest odmienna od pozostałych. W pewnej chwili ujrzałem pędzącego Australijczyka - jego

ciało lśniło czerwoną poświatą.

Potem mym oczom ukazały się kielich i patena. Ten obraz trwał bardzo długo, jakby

usiłował mi coś przekazać. Próbowałem odgadnąć jego wymowę, lecz nie potrafiłem

zrozumieć przesłania; byłem tylko pewien, że ma związek z moim mieczem. Potem

wydawało mi się, że widzę Oblicze RAM wyłaniające się z ciemności, która nagle zajęła

miejsce kielicha i pateny. Lecz kiedy twarz się przybliżyła, okazała się tylko obliczem N.,

background image

przywołanego ducha, mojego dobrego znajomego. Nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu i

twarz rozproszyła się w mroku, z którego się wyłoniła.

Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Nagle dobiegł mnie głos: „Jahwe,

Tetragrammaton... Tetragrammaton...” Nie chciałem wychodzić z transu, jednak najwyższy

kapłan powtarzał: „Jahwe, Tetragrammaton...” Rozgniewało mnie to. Wciąż jeszcze trwała

więź z Tradycją i nie chciałem wracać. Ale Mistrz nalegał.

Niechętnie powróciłem na Ziemię. Znów znajdowałem się w magicznym kręgu,

pośród przesiąkniętej pradawną historią atmosfery zamku templariuszy.

My, pielgrzymi, spoglądaliśmy na siebie. Nagłe przerwanie kontaktu dla wszystkich

było przykre. Miałem wielką chęć porozmawiać z Australijczykiem o tym, co zobaczyłem.

Kiedy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że słowa są zbędne - on także mnie widział.

Rycerze stanęli wokół nas. Uderzali mieczami o tarcze, a my słuchaliśmy tych

ogłuszających dźwięków. Ucichły po chwili i wtedy najwyższy kapłan powiedział:

- O duchu N., ponieważ gorliwie wypełniłeś me prośby, teraz pozwalam ci odejść,

zaklinając, byś nie szkodził ludziom ani zwierzętom. Odejdź, powiadam, i bądź gotów i

chętny przybyć tu ponownie, gdy wezwą cię należycie odprawione święte rytuały i

egzorcyzmy Tradycji. Zaklinam, byś odszedł w pokoju i ciszy, i niechaj pokój boży po wsze

czasy panuje między tobą i mną. Amen.

Krąg zniknął, a my uklękliśmy, pochylając głowy. Jeden z rycerzy odmówił z nami

siedem Pater noster i siedem Ave Maria. Najwyższy kapłan po siedemkroć odmówił Credo,

wyjaśniając, iż poleciła mu tak uczynić Matka Boska z Medjugorie, która objawiała się w

Jugosławii od roku 1982. Postępowaliśmy zatem zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim.

- Andrew, powstań i podejdź tu - rozkazał najwyższy kapłan.

Australijczyk ruszył w stronę ołtarza, przed którym stało siedmiu rycerzy.

Jeden z nich, zapewne przewodnik Australijczyka, zapytał:

- Bracie, czy chcesz zostać przyjęty do naszego Domu?

- Tak - odparł Andrew.

I zrozumiałem, w jakim rytuale chrześcijańskim bierzemy udział. Była to inicjacja

templariusza.

- Świadom jesteś surowości reguły Domu i zawartych w niej nakazów służenia

ludziom?

- Gotów jestem znieść wszystko dla Boga i pragnę być sługą i niewolnikiem Domu na

zawsze, po kres mego żywota - odrzekł Australijczyk.

background image

Potem nastąpiła seria rytualnych pytań, z których część nie miała we współczesnym

świecie żadnego sensu, podczas gdy inne oznaczały pełne oddanie i ogrom miłości. Andrew,

ze spuszczoną głową, odpowiadał na wszystkie zadawane pytania.

- Dobry bracie, prosisz o wiele, gdyż z naszej reguły widzisz jeno pozór zewnętrzny,

piękne rumaki, wspaniałe szaty - powiedział jego przewodnik. - Nie znasz jednak surowych

nakazów, które kryją się pod tą powłoką. Trudno bowiem przyjdzie tobie, któryś sam sobie

panem, stać się sługą innych, gdyż rzadko czynił będziesz to, czego pragniesz. Jeśli zechcesz

tu zostać, wyślemy cię za morze. Jeśli zapragniesz być w Akce, wyślemy cię do ziemi

Trypolisu, Antiochii lub Armenii. Gdy zapragniesz snu, trzeba ci będzie czuwać. Jeśli

zechcesz poświęcić się zajęciom dnia, rozkażemy ci udać się na spoczynek.

- Chcę należeć do Domu - odparł Australijczyk.

I było, jakby dawni templariusze, którzy mieszkali w zamku, z zadowoleniem

obserwowali ceremonię inicjacji. Pochodnie głośno trzeszczały.

Potem nastąpiła seria przestróg, a Australijczyk przyjmował je wszystkie, powtarzając,

że pragnie wstąpić do Zakonu. Wreszcie jego przewodnik zwrócił się do najwyższego kapłana

i powtórzył odpowiedzi udzielone przez Australijczyka. Kapłan raz jeszcze uroczyście

zapytał, czy postulant gotów jest zaakceptować wszystkie nakazy Domu.

- Tak, Mistrzu, jeśli taka jest wola boża. Staję przed Bogiem i przed tobą, Mistrzu, a

także przed braćmi, by błagać w imię Boga i Maryi Dziewicy o przyjęcie mnie do Zakonu i

dopuszczenie do jego dobrodziejstw, zarówno duchowych, jak i doczesnych, jako tego, który

pragnie zostać sługą i niewolnikiem Domu po kres swego żywota.

- Przywiedźcie go do mnie w imię Boże - rzekł wówczas najwyższy kapłan.

Wtedy rycerze dobyli z pochew mieczy i unieśli je ku niebu. Potem opuścili broń, by

po chwili stalową koroną otoczyć głowę Australijczyka. Ostrza połyskiwały w ogniu

złotawym blaskiem, który podkreślał świętość tej chwili.

Mistrz Australijczyka zbliżył się do niego, by uroczyście wręczyć mu miecz. Ktoś

uderzył w dzwon, którego dźwięk odbił się echem w starym zamczysku, by brzmieć w

nieskończoność. Wszyscy spuściliśmy oczy, a rycerze gdzieś zniknęli. Kiedy podnieśliśmy

głowy, było nas już tylko dziewięcioro, ponieważ Andrew udał się z rycerzami na obrzędową

ucztę.

Przebraliśmy się i bez zbędnych formalności każdy z nas ruszył w swoją stronę.

Taniec musiał trwać bardzo długo, ponieważ właśnie świtało. Ogarnęło mnie poczucie

bezgranicznej samotności. Zazdrościłem Australijczykowi, który znalazł swój miecz i zdołał

osiągnąć cel. Byłem teraz sam, nikt nie wskazywał mi dalszej drogi, ponieważ Tradycja

background image

odtrąciła mnie w dalekim kraju Ameryki Południowej, nie podpowiadając, jak mogę wrócić

na jej łono. Musiałem przemierzyć niezwykły Szlak Świętego Jakuba, a byłem już coraz

bliżej jego kresu i wciąż nie znałem tajemnicy mojego miecza ani nie wiedziałem, w jaki

sposób mam go odnaleźć.

Dzwon nadal bił. Wychodząc z zamku, stwierdziłem, że głos dochodzi z pobliskiego

kościoła i wzywa wiernych na poranną mszę. Miasto budziło się, by pracować, kochać,

cierpieć albo oddawać się marzeniom i płacić rachunki. I ani ten dzwon, ani miasto nie

wiedziały, że tej nocy odprawiono pradawny rytuał i że to, co świat uważał za martwe od

wieków, wciąż się odradzało, dowodząc swej wielkiej mocy.

background image

CEBREIRO

- Jest pan pielgrzymem? - zapytała dziewczynka, jedyna żywa istota, na jaką się

natknąłem w to skwarne popołudnie w Villafranca del Bierzo.

Popatrzyłem na nią bez słowa. Miała około ośmiu lat i była biednie ubrana. Podbiegła

do fontanny, na której obrzeżu usiadłem, żeby trochę odpocząć. Myślałem wyłącznie o tym,

żeby szybko dotrzeć do Santiago de Compostela i raz na zawsze zakończyć to szaleństwo. Nie

potrafiłem zapomnieć smutnego głosu Petrusa, jaki słyszałem, gdy żegnał się ze mną na

bocznicy kolejowej, ani jego obcego spojrzenia, które dostrzegłem, gdy zwróciłem nań oczy

podczas rytuału Tradycji. Wydawało się, że sądzi, iż wszystkie jego starania, aby mi pomóc,

poszły na marne. Jestem pewien, że kiedy przywołano do ołtarza Australijczyka, Petrus

pragnął, aby wezwano także i mnie. Mój miecz mógł przecież spoczywać w ukryciu właśnie

w tym zamczysku, pełnym legend i mądrości przodków. To miejsce doskonale spełniało

warunki, które uznałem za nieodzowne, rozmyślając nad taką idealną kryjówką: było

opustoszałe, odwiedzane przez nielicznych pielgrzymów, którzy szanowali pamiątki po

zakonie templariuszy, uświęcone.

Lecz wezwano tylko Australijczyka. A Petrus zapewne czuł się poniżony, bo nie

dowiódł, że jako przewodnik potrafi doprowadzić mnie do miecza.

Poza tym jednak rytuał Tradycji rozbudził we mnie fascynację wiedzą tajemną, choć

nauczyłem się w sobie tłumić, wędrując zadziwiającym Szlakiem Świętego Jakuba, „drogą

zwykłych ludzi”. Inwokacje, niemal pełne panowanie nad materią, kontakt z zaświatami -

wszystko to interesowało mnie znacznie bardziej niż Praktyki RAM. Może te Praktyki miały

bardziej rzeczywiste zastosowanie w moim życiu. Niewątpliwie znacząco się zmieniłem od

chwili wyruszenia na Szlak. Dzięki pomocy Petrusa odkryłem, że wiedza, którą posiadłem,

może mi pomóc wspiąć się po ścianie wodospadu, pokonać wrogów i rozmawiać z Posłańcem

o sprawach praktycznych. Poznałem oblicze mojej śmierci, Błękitny Glob Miłości, która

trawi, zalewający cały świat. Gotów byłem toczyć Dobrą Walkę i uczynić z życia pasmo

zwycięstw.

A jednak jakaś ukryta cząstka mej duszy wciąż żałowała magicznych kręgów,

transcendentalnych formuł, kadzideł i święconego atramentu. To, co Petrus nazywał hołdem

składanym Starszym, dla mnie było silną więzią i nostalgią za starymi, zapomnianymi

naukami. A myśl, że prawo wstępu do tego świata miałoby mi zostać odebrane, pozbawiała

mnie motywacji do dalszej wędrówki.

background image

Kiedy po rytuale Tradycji wróciłem do hotelu, znalazłem przymocowany do klucza

Przewodnik pielgrzyma- książkę, po którą sięgał Petrus, kiedy żółte znaki były słabo

widoczne albo gdy chciał obliczyć odległość między miastami. Opuściłem Ponferradę tego

samego ranka, nie tracąc czasu na sen, i ruszyłem na Szlak. Pierwszego wieczoru

przekonałem się, że mapa ma źle oznaczoną skalę, i musiałem spać pod gołym niebem, pod

osłoną skały.

Tu, rozmyślając nad tym, co mi się przydarzyło od wizyty u pani Savin,

uświadomiłem sobie, jak uporczywie Petrus starał się mnie przekonać, że, wbrew temu, czego

zawsze nas uczono, liczą się przede wszystkim efekty naszych poczynań. Wysiłek jest

zbawienny i konieczny, ale jeśli nie przynosi oczekiwanego skutku, nic nie znaczy.

Od siebie, po wszystkim, co się stało, mogłem oczekiwać spełnienia tylko jednego

celu - odnalezienia miecza. A tego wciąż jeszcze nie dokonałem. Od Santiago de Compostela

dzieliło mnie już zaledwie kilka dni wędrówki.

- Jeżeli jest pan pielgrzymem, mogę pana zaprowadzić do Bramy Przebaczenia. -

Dziewczynka nachalnie proponowała swoje usługi, stojąc przy fontannie w Villafranca del

Bierzo. - Kto przejdzie przez tę bramę, nie musi już wędrować do Composteli.

Dałem jej parę peset, żeby sobie poszła i czym prędzej zostawiła mnie w spokoju. Ale

ona zaczęła się bawić, ochlapując wodą z fontanny mój plecak i bermudy.

- Proszę pana, proszę pana.

I wtedy właśnie przyszły mi na myśl tak często powtarzane przez Petrusa słowa:

„Oracz ma orać w nadziei, a młocarz młócić w nadziei, że będzie miał coś z tego”

31

. Był to

urywek listu apostoła Pawła.

Musiałem jeszcze trochę wytrwać. Szukać, nie poddając się strachowi przed porażką.

Zachować nadzieję, że odnajdę miecz i poznam jego sekret. Kto wie, czy ta dziewczynka nie

próbowała mi powiedzieć czegoś, czego nie chciałem zrozumieć? Jeżeli Brama Przebaczenia,

która znajdowała się w kościele, mogła zapewnić osiągnięcie tego samego efektu duchowego

co przybycie do Santiago de Compostela, dlaczego mój miecz nie miałby czekać właśnie tu?

- Chodźmy powiedziałem w końcu do dziewczynki.

Spojrzałem na górę, z której niedawno schodziłem. Teraz trzeba było zawrócić i

częściowo wspiąć się na zbocze. Minąłem Bramę Przebaczenia, nawet nie starając się jej

przyjrzeć, bo wytyczyłem sobie konkretny cel - dotrzeć do Santiago. Ale znalazła się mała

dziewczynka, jedyna żywa istota, która wyszła z domu w to upalne popołudnie, a teraz

31

1 Kor 9, 10 (przyp. tłum.).

background image

nalegała, żebym się cofnął i zwrócił oczy na coś, co ominąłem. Pośpiech i zniechęcenie

mogły spowodować, że przeszedłem obok przedmiotu moich poszukiwań, po prostu go nie

zauważając. Dlaczego właściwie ta dziewczynka nie odeszła, kiedy dałem jej pieniądze?

Petrus ciągle powtarzał, że lubię opowiadać sobie bajki. A może się mylił?

Idąc za dziewczynką, przypomniałem sobie historię Bramy Przebaczenia. Kościół

zawarł swoisty układ z chorymi pielgrzymami. Ponieważ od tego miejsca do Composteli

droga znów stawała się niebezpieczna i wiodła przez góry, w XII wieku papież ogłosił, że

wystarczy, jeśli ten, komu zbrakło sił, by kontynuować wędrówkę, przekroczy Bramę

Przebaczenia. Uzyska takie same odpusty, jakie otrzymywali ci, którzy docierali do

ostatecznego celu pielgrzymki. W ten sposób papież rozwiązał problem wielu pątników i

zachęcił do pielgrzymek.

Szliśmy drogą, którą już pokonywałem - krętymi, stromymi ścieżkami biegnącymi po

śliskim zboczu. Dziewczynka wyprzedzała mnie, zwinna i szybka jak strzała, a ja nieraz

musiałem prosić, by zwolniła kroku. Słuchała mnie, ale już po chwili znów ruszała biegiem.

Po półgodzinie i wielu moich protestach stanęliśmy wreszcie przed Bramą Przebaczenia.

- Mam klucze do kościoła - powiedziała. -Wejdę i otworzę bramę, aby mógł ją pan

przekroczyć.

Weszła bramą główną, a ja czekałem na zewnątrz. Kaplica była mała. Bramę,

zwróconą na północ, zdobiły muszle i sceny z życia świętego Jakuba. W chwili gdy

usłyszałem zgrzyt klucza w zamku, potężny owczarek niemiecki wyskoczył nie wiadomo

skąd i stanął między mną a bramą.

Moje ciało natychmiast przygotowało się do walki.

Znowu - pomyślałem. Wygląda na to, że ta historia nigdy się nie skończy. Wciąż

nowe próby walki, poniżenia. I ani śladu miecza.

Jednak w tej chwili otwarła się Brama Przebaczenia i stanęła w niej dziewczynka.

Widząc wpatrującego się we mnie psa i mnie, z oczyma utkwionymi w jego ślepia,

wypowiedziała kilka ciepłych słów i w ten sposób udobruchała zwierzę. Merdając ogonem,

pies pobiegł w głąb kościoła.

Być może Petrus miał rację - uwielbiałem snuć opowieści. Zwykły owczarek

niemiecki wyrósł w moich oczach do rozmiarów groźnego zwierzęcia nie z tego świata. To

był zły znak -przejaw zmęczenia, które czasem sprawia, że dajemy się zwodzić.

Lecz wciąż jeszcze była nadzieja. Dziewczynka skinęła ręką, prosząc, bym wszedł.

Pełen oczekiwań przekroczyłem Bramę Przebaczenia i uzyskałem łaski, jakich dostępują

pielgrzymi w Com-posteli.

background image

Ogarnąłem spojrzeniem pustą świątynię, w której prawie nie było posągów ani

obrazów, szukając jedynej rzeczy, która mnie interesowała.

- Można tu zobaczyć kapitele w kształcie muszli, symbolu Camino de Santiago -

zaczęła opowiadać mała, grając rolę przewodniczki. Oto święta Agata z... wieku...

Wkrótce zrozumiałem, że nie warto było zawracać z drogi.

- A to święty Jakub Matamoros

32

z uniesionym mieczem i Maurowie pod kopytami

jego koma, posąg z... wieku...

Tu znajdował się miecz świętego Jakuba. Ale nie mój. Dałem dziewczynce jeszcze

kilka peset, ale ich nie przyjęła. Z lekka urażona, nie udzielając żadnych wyjaśnień,

powiedziała, żebym wyszedł.

Zszedłem po stromym zboczu i ruszyłem w kierunku Composteli. Kiedy powtórnie

wędrowałem uliczkami Villafranca del Bierzo, stanął przede mną mężczyzna, który

oświadczył, że ma na imię Angel, i zapytał, czy zechcę zwiedzić kościół Świętego Józefa

Cieśli. Choć imię mężczyzny miało w sobie tyle magii

33

, tuż po doznanym rozczarowaniu

doszedłem do wniosku, że Petrus był wielkim znawcą ludzkich dusz. Cechuje nas skłonność

do snucia opowieści o tym, co nie istnieje, a nie wierzymy w rzeczy oczywiste, rzucające się

w oczy.

Jednak wyłącznie po to, by potwierdzić swe przekonania, pozwoliłem Angelowi

zaprowadzić się także i do tego kościoła. Był zamknięty, a on nie miał klucza. Pokazał mi

usytuowany nad portalem posąg świętego Józefa trzymającego narzędzia ciesielskie.

Popatrzyłem, podziękowałem mężczyźnie i chciałem dać mu kilka peset. Nie przyjął ich i

zostawił mnie na środku ulicy.

- Jesteśmy dumni z naszego miasta - oznajmił. - Nie robimy tego dla pieniędzy.

I znów ruszyłem tą samą drogą, by po kwadransie zostawić za sobą Villafranca del

Bierzo z jej bramami, uliczkami i tajemniczymi przewodnikami, którzy za swe usługi nie

przyjmowali zapłaty.

Przez jakiś czas przemierzałem górzyste tereny, co kosztowało mnie wiele wysiłku i

zajmowało dużo czasu. Początkowo myślałem wyłącznie o tym, co zaprzątało mnie już

wcześniej - o samotności, poczuciu wstydu, bo zawiodłem Petrusa, o moim mieczu i jego

tajemnicy. Ale postacie dziewczynki i Angela wciąż stały mi przed oczyma. Podczas gdy ja

szedłem skupiony wyłącznie na nagrodzie, której pożądałem, oni dali mi z siebie to, co mieli

najlepszego - swą miłość do tego miasta. Nie otrzymując nic w zamian. Niejasna jeszcze myśl

32

Arabożerca (przyp. tłum.).

33

Angel to po hiszpańsku „anioł”.

background image

przybrała wyraźniejszy kształt w zakamarkach mej duszy. To była więź łącząca wszystkie siły

natury. Petrus nieustannie podkreślał, że pragnienie nagrody jest konieczne, by osiągnąć

zwycięstwo. Lecz za każdym razem, kiedy zapominałem o całym świecie, myśląc wyłącznie

o mieczu, przywoływał mnie do porządku, stosując bolesne chwyty. Takie sytuacje

wielokrotnie powtarzały się na Camino de Santiago.

Robił to z rozmysłem. I w tym musiał tkwić sekret mojego miecza. Zagrzebane w

najgłębszych zakamarkach mej duszy przeczucia drgnęły, przeniknęła je odrobina światła.

Nie uświadamiałem sobie jeszcze, ku czemu zmierzam, coś mi jednak podpowiadało, że

jestem na dobrej drodze.

Byłem wdzięczny za spotkanie z dziewczynką i z Angelem; w ich sposobie mówienia

o kościołach kryła się Miłość, która trawi. Zmusili mnie, abym dwukrotnie przemierzył drogę,

którą planowałem pokonać po południu. Teraz znów zapomniałem o fascynacji rytuałem

Tradycji i powróciłem na hiszpańską ziemię.

Pomyślałem o dniu, już bardzo odległym, w którym Petrus powiedział mi, że

wielokrotnie przeszliśmy tę samą drogę w Pirenejach. Zatęskniłem za tamtym dniem. To

mógł być dobry początek - kto wie, czy powtórzenie takiej sytuacji właśnie teraz nie wróżyło

szczęśliwego zakończenia?

Wieczorem dotarłem do wioski i wynająłem pokój u starszej pani, która zażądała

śmiesznie niskiej zapłaty za nocleg i posiłki. Pogawędziliśmy trochę, a ona wyznała mi, jak

głęboką wiarę pokłada w Przenajświętszym Sercu Jezusa i jak martwi się o zbiór oliwek w

tym roku, kiedy panuje straszliwa susza. Wypiłem trochę wina, zjadłem zupę i wcześnie

poszedłem spać.

Byłem teraz znacznie spokojniejszy dzięki tej kiełkującej we mnie myśli, która

wkrótce miała wybuchnąć. Pomodliłem się, wykonałem kilka ćwiczeń, których nauczył mnie

Petrus, i wezwałem Astraina. Musiałem porozmawiać z nim o walce z psem. Usiłował wtedy

za wszelką cenę wyrządzić mi krzywdę, a kiedy odmówił mi pomocy w zmaganiach z

krzyżem, postanowiłem na zawsze usunąć go ze swego życia. Gdybym nie rozpoznał jego

głosu, uległbym kuszeniu, któremu poddawał mnie przez całą walkę.

- Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy, żeby pomóc Legionowi mnie pokonać -

powiedziałem.

- Nie sprzymierzam się przeciw moim braciom - odparł Astrain.

Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Przecież zostałem o tym uprzedzony, a

absurdem było gniewać się na Posłańca tylko dlatego, że pozostał posłuszny swej naturze.

Powinienem widzieć w nim towarzysza, który pomaga mi w chwilach takich jak ta - to było

background image

jedyne jego zadanie. Puściłem w niepamięć urazę i zaczęliśmy rozmawiać o Szlaku, o

Petrusie, o tajemnicy miecza, o moim przeczuciu, że ten sekret tkwi we mnie. Nie powiedział

mi niczego istotnego, może poza tym, że takie tajemnice były dla niego niedostępne. Ale

przynajmniej miałem z kim pogawędzić po całym popołudniu milczenia. Rozmawialiśmy do

późna., aż staruszka zapukała do drzwi, żeby zwrócić mi uwagę, że mówię przez sen.

Obudziłem się w znacznie lepszej formie i wczesnym rankiem wyruszyłem w drogę.

Zgodnie z moimi obliczeniami już po południu powinienem znaleźć się w Galicji, gdzie leży

Santiago de Compostela. Droga wciąż pięła się w górę i przez cztery godziny utrzymywałem

tempo marszu tylko dzięki zdwojonemu wysiłkowi. Przez cały ten czas żywiłem nadzieję, że

za następnym zakrętem droga pobiegnie w dół. Ale ta chwila nie nadchodziła, więc w końcu

przestałem wierzyć, że tego popołudnia uda mi się posuwać nieco szybciej. W dali

dostrzegałem jeszcze wyższe szczyty i nie mogłem uwolnić się od myśli, że prędzej czy

później będę musiał je pokonać. Jednak wysiłek fizyczny niemal całkowicie oswobodził mnie

od innych trosk i ogarnęła mnie życzliwość wobec samego siebie.

Psiakość! - pomyślałem. Ilu ludzi potraktowałoby poważnie kogoś, kto rzuca

wszystko, żeby wyruszyć na poszukiwanie miecza? I jakie znaczenie w moim prawdziwym

życiu miałby fakt, że nie zdołałem go odnaleźć? Nauczyłem się Praktyk RAM, poznałem

mojego Posłańca, walczyłem z psem i ujrzałem własną śmierć - powtórzyłem sobie raz

jeszcze, próbując przekonać samego siebie o znaczeniu, jakie miała dla mnie Camino de

Santiago. Miecz był tylko efektem. Bardzo chciałbym go odnaleźć, ale jeszcze bardziej

pragnąłem wiedzieć, co z nim począć. Bo przecież musiałem zrobić z niego praktyczny

użytek, tak jak stosowałem w praktyce ćwiczenia, których nauczył mnie Petrus.

Zatrzymałem się nagle. Myśl, dotąd stłumiona, eksplodowała. Wszystko wokół stało

się jasnością, a fala niekontrolowanej Agape wypłynęła ze mnie. Gorąco pragnąłem, żeby był

tu teraz Petrus, abym mógł mu wyznać to, czego chciał się o mnie dowiedzieć - to jedyne

odkrycie, jakiego ode mnie oczekiwał, bo to odkrycie miało zwieńczyć długi okres nauk na

niezwykłym Szlaku Świętego Jakuba - pragnąłem wyjawić mu sekret mojego miecza.

A sekret mojego miecza, jak sekret każdej zdobyczy, której człowiek pożąda w tym

życiu, sprowadzał się do najprostszego pod słońcem pytania: co z nim uczynić?

Nigdy nie snułem takich rozważań. Pokonując Camino de Santiago, chciałem

dowiedzieć się jedynie, gdzie, w jakim miejscu ukryto miecz. Nie zastanawiałem się,

dlaczego pragnę go znaleźć ani do czego jest mi potrzebny. Całą uwagę skoncentrowałem na

nagrodzie i nie rozumiałem, że kiedy ktoś czegoś pragnie, musi jasno określić powód tego

pragnienia. To było jedynym motywem szukania nagrody i na tym właśnie polegał sekret

background image

mojego miecza. Petrus powinien był się dowiedzieć, że dokonałem tego odkrycia, byłem

jednak przekonany, że nigdy już nie zobaczę mojego przewodnika.

Dlatego przyklęknąłem w milczeniu, wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem, jak

zamierzam wykorzystać miecz. Potem starannie złożyłem tę kartkę i wsunąłem ją pod

kamień, który przypominał mi o jego imieniu i jego przyjaźni. Czas szybko zniszczy ten

skrawek papieru, lecz ja w ten sposób symbolicznie wręczyłem go Petrusowi.

On już wiedział, co uczynię z mieczem. Teraz moja i Petrusowa misja została

spełniona.

Wędrowałem po coraz wyższych partiach gór, a Agape przepływała przeze mnie i

rozświetlała wokół świat. Teraz, kiedy znałem już tajemnicę, musiałem znaleźć to, czego

szukałem. Całe moje jestestwo opanowała niezachwiana pewność. Szedłem, śpiewając

włoską piosenkę, którą Petrus nucił na bocznicy kolejowej. Ponieważ nie znałem słów, sam je

wymyślałem. W pobliżu nie było żywego ducha, szedłem przez gęsty las, więc w samotności

zacząłem śpiewać głośniej. Wkrótce uświadomiłem sobie, że słowa mojej piosenki nabierają

absurdalnego znaczenia - to był sposób porozumiewania się ze światem, który tylko ja

znałem, bo teraz świat stał się moim nauczycielem.

Doświadczyłem tego, choć w inny sposób, podczas pierwszego spotkania z Legionem.

Wówczas ujawnił się we mnie dar języków. Stałem się sługą Ducha, który mnie wykorzystał,

aby ocalić kobietę, stworzyć mego wroga i ukazać okrutną twarz Dobrej Walki. Teraz było

inaczej - byłem panem samego siebie i uczyłem się rozmawiać ze wszechświatem.

Podejmowałem dialog ze wszystkim, co pojawiło się na mej drodze z pniami drzew,

kałużami, zeschniętymi liśćmi i wspaniałymi pnączami. To było ćwiczenie zwykłych ludzi,

dobrze znane dzieciom, a zapomniane przez dorosłych. Kryła się w nim tajemnicza

odpowiedź rzeczy, jakby rozumiały, co mówię, i w zamian otaczały mnie Miłością, która

trawi. Wszedłem w rodzaj transu i ogarnął mnie strach, lecz byłem gotów prowadzić tę grę,

póki starczy mi sił.

Jeszcze raz okazało się, że Petrus miał rację -ucząc siebie, stawałem się Mistrzem.

Nadeszła pora obiadu, jednak nie zatrzymałem się na posiłek. Idąc przez małe osady,

zniżałem głos do szeptu, śmiałem się do siebie, gdyby więc przypadkiem ktoś zwrócił na

mnie uwagę, uznałby, że za naszych czasów do katedry w Santiago przybywali pielgrzymi

dotknięci obłędem. Lecz to nie miało znaczenia, bo oddawałem cześć otaczającemu mnie

życiu i wiedziałem już, jak wykorzystam miecz, kiedy wreszcie go znajdę.

Przez resztę popołudnia szedłem w transie, świadom, dokąd zmierzam, lecz jeszcze

bardziej świadom życia, które obdarzało mnie Agape. Po raz pierwszy na niebie zaczęły się

background image

zbierać ciężkie chmury. Modliłem się, żeby spadł deszcz, bo po długiej wędrówce, po całej tej

suszy, byłby nowym, ekscytującym doświadczeniem. O trzeciej po południu stanąłem na

galicyjskiej ziemi i spojrzałem na mapę - już tylko jedna góra dzieliła mnie od końca tego

etapu drogi. Uznałem, że muszę ją pokonać i spędzić noc w pierwszej osadzie u stóp góry -

Tricasteli, gdzie potężny król, Alfons XI, pragnął wznieść wielkie miasto, lecz ono nawet po

wiekach było tylko maleńką wioską.

Wciąż śpiewając i mówiąc w języku, który sam stworzyłem, żeby gawędzić z naturą,

zacząłem się wspinać na ostatnią górę - Cebreiro. Nosiła imię starożytnej osady rzymskiej,

oznaczające prawdopodobnie luty, w którym nastąpiło jakieś ważne wydarzenie. Niegdyś

uważano, że to najtrudniejsza przeprawa na trasie pielgrzymki do Santiago, lecz dziś sytuacja

wygląda inaczej. Oczywiście zbocze nadal jest strome, jednak wysoka antena telewizyjna na

sąsiednim szczycie służy pielgrzymom jako punkt orientacyjny i dzięki niej nie zbaczają ze

Szlaku, co dawniej zdarzało się często i niemal równie często miało tragiczne skutki.

Chmury wisiały coraz niżej i wiedziałem, że wkrótce zacznę poruszać się we mgle.

Żeby dotrzeć do Triscateli, musiałem kierować się żółtymi znakami, ponieważ antenę

telewizyjną zakryła mgła. Gdybym się zgubił, czekałaby mnie kolejna noc pod gołym

niebem, lecz tego dnia, kiedy zbierało się na deszcz, taka perspektywa wydawała mi się raczej

nieprzyjemna. Poczuć na twarzy kropelki wody, napawać się każdą chwilą, cieszyć się

wolnością i życiem, spędzić noc w gościnnym domu, gdzie znajdzie się kieliszek wina i

wygodne łóżko, bym mógł wypocząć, myśląc o czekającej mnie jutro drodze - to jedno. Ale

borykać się z bezsennością, usiłując zdrzemnąć się w błocie, i bać się zakażenia kolana, bo

przemięka bandaż - to zupełnie co innego. Musiałem szybko dokonać wyboru: albo iść

najkrótszą drogą, pośród mgły, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność, albo zawrócić i

przenocować w wiosce, którą opuściłem przed kilkoma godzinami, a przejście Cebreiro

zostawić sobie na jutro.

W chwili gdy zrozumiałem, że muszę natychmiast podjąć decyzję, zauważyłem, że

stało się ze mną coś dziwnego. Pewność, że poznałem tajemnicę miecza, kazała mi iść dalej,

prosto we mgłę, która już-już miała mnie otoczyć. To uczucie bardzo różniło się od impulsu,

który kazał mi podążyć za dziewczynką do Bramy Przebaczenia czy za mężczyzną do

kościoła Świętego Józefa Cieśli.

Przypomniałem sobie, że kiedy - co zdarzało się rzadko - prowadziłem wykłady w

Brazylii, zawsze porównywałem doświadczenie mistyczne ze znanym nam wszystkim

doświadczeniem, jakim jest nauka jazdy na rowerze. Wsiadając po raz pierwszy na rower,

większość z nas porusza pedałami i przewraca się. Potem przejeżdżamy króciutki odcinek

background image

drogi i znów się przewracamy. Mimo to niespodziewanie uczymy się utrzymywać

równowagę i panować nad rowerem. Nie polega to na gromadzeniu doświadczeń, ale raczej

na swoistym „cudzie”, który się dokonuje, kiedy rower „zaczyna prowadzić” jadącego.

Rowerzysta godzi się poddać „brakowi równowagi” pojazdu dwukołowego, natomiast

początkowy upadek wykorzystuje, by przyjąć właściwą postawę i nabrać rozpędu.

Podczas wspinaczki na Cebreiro, o czwartej po południu, stwierdziłem, że stał się

właśnie taki cud. Po tak długiej wędrówce Szlak Świętego Jakuba zaczął mnie „prowadzić”.

Podążyłem za tym, co ludzie nazywają intuicją. Za sprawą towarzyszącej mi przez cały ten

dzień Miłości, która trawi, za sprawą odkrycia sekretu mojego miecza, a także dlatego, że

człowiek w trudnych chwilach zawsze podejmuje słuszną decyzję -bez lęku ruszyłem ku

mgle.

Ta chmura gdzieś się przecież kończy - myślałem, usiłując wypatrzyć żółte znaki na

kamieniach i drzewach Szlaku. Już od blisko godziny widoczność była bardzo słaba, a ja

śpiewałem, aby przepędzić strach, i czekałem, aż wydarzy się coś niezwykłego. Otoczony

przez mgłę, sam pośród irrealnego świata, spoglądałem na Ca-mino de Santiago jak na scenę

z filmu, kiedy to widzimy bohatera robiącego coś, czego nikt nie ważyłby się uczynić, a

widzowie myślą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie. Ale ja naprawdę tu byłem i

przeżywałem tę sytuację w realnym świecie. Las ogarniała coraz głębsza cisza, mgła

zaczynała się rozpraszać. Być może zbliżałem się do celu, lecz światło przebijające się przez

chmury raziło moje oczy i odmieniało koloryt pejzażu, czyniąc go tajemniczym i

przerażającym.

Teraz wokół panowała niezmącona cisza, a ja, wsłuchując się w nią, odniosłem w

pewnej chwili wrażenie, że słyszę, gdzieś po lewej stronie drogi, kobiecy głos. Natychmiast

się zatrzymałem. Sądziłem, że głos odezwie się znowu, ale nie dobiegł mnie nawet najlżejszy

szmer, żadne z brzmień lasu, żaden szelest suchych liści, pośród których buszują zwierzęta,

żaden łopot ptasich czy owadzich skrzydeł. Zerknąłem na zegarek - było piętnaście po piątej.

Obliczyłem, że do Torrestreli zostało mi jeszcze około czterech kilometrów - miałem dość

czasu, by pokonać tę odległość przed zapadnięciem zmroku.

Gdy podniosłem oczy, ponownie usłyszałem kobiecy głos. To, co się potem

wydarzyło, okazało się jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.

Głos dobiegał znikąd, a może raczej brzmiał we mnie. Słyszałem go bardzo wyraźnie.

Moja intuicja sprawiła, że stawał się coraz silniejszy. Nie ja byłem panem tego głosu, nie był

nim też Astrain. Ten głos powtarzał tylko, że powinienem iść dalej, a ja usłuchałem go bez

zmrużenia oka. Było tak, jakby wrócił Petrus i przypominał mi o rozkazach i posłuszeństwie,

background image

i o tym, że w tej chwili jestem tylko narzędziem Szlaku, który mnie „prowadzi”. Mgła stawała

się coraz bardziej przejrzysta, miejscami prawie całkiem się rozwiała. Obok mnie drzewa

rosły rzadko, skały były mokre i śliskie, a zbocze równie strome jak na odcinku, który

przemierzałem od dłuższego czasu.

Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mgła zniknęła. A przede mną, na

szczycie góry, wznosił się krzyż. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem morze chmur, z

których się wynurzyłem, i drugie morze chmur, wysoko ponad głową. Pomiędzy tymi dwoma

oceanami sterczały wierzchołki najwyższych gór i szczyt Cebreiro. Ogarnęła mnie głęboka

potrzeba modlitwy. Nawet gdybym musiał z tego powodu zboczyć z drogi do Torrestreli,

chciałem wejść na sam szczyt i pomodlić się u stóp krzyża. To było czterdzieści minut

wspinaczki pośród wewnętrznej i zewnętrznej ciszy. Język, który wymyśliłem, zamilkł we

mnie, nie był mi już potrzebny do rozmowy z ludźmi ani z Bogiem. „Wiódł” mnie Szlak

Świętego Jakuba i on miał mi wskazać miejsce, w którym spoczywał mój miecz. Petrus i tym

razem miał rację.

Na szczycie, niedaleko krzyża, siedział mężczyzna, który coś pisał. Przeszło mi przez

myśl, że to wysłannik, nadnaturalna wizja. Lecz intuicja podszepnęła mi, że jest inaczej, i

wtedy dostrzegłem wyszytą na jego ubraniu muszlę -mężczyzna był pielgrzymem. Przyglądał

mi się przez dłuższą chwilę, a potem odszedł, urażony, że zakłóciłem jego spokój. Być może

obaj czekaliśmy na to samo na przybycie anioła? A obaj ujrzeliśmy przed sobą człowieka. Na

drodze zwykłych ludzi.

Choć tak bardzo pragnąłem się modlić, nie byłem w stanie wyrzec ani słowa. Długo

stałem przy krzyżu, patrząc na góry i na zakrywające niebo i ziemię obłoki, zza których

wyłaniały się tylko najwyższe szczyty. W dole zapalały się światła osady złożonej z piętnastu

domów i kościoła. A zatem będę miał gdzie spędzić tę noc, jeśli Szlak mi na to zezwoli. Nie

wiedziałem dokładnie, o której może to nastąpić, ale, pomimo nieobecności Petrusa, miałem

przewodnika. „Prowadziła” mnie Camino de Santiago.

Zbłąkany baranek wszedł na szczyt i stanął między krzyżem a mną. Spoglądał na

mnie, trochę wystraszony. Stałem tak długo, wpatrując się w niemal czarne już niebo, w krzyż

i białego baranka u stóp krzyża. I nagle odczułem zmęczenie długim okresem prób, walk,

nauki i marszu. Potworny, ściskający żołądek ból podszedł mi do gardła i wyrwał się

szlochem bez łez, tu, przed barankiem i ogromnym samotnym krzyżem, ukazującym, jaki los

człowiek zgotował nie swemu Bogu, lecz sobie. W mej pamięci ożyły wszystkie nauki

Camino de Santiago, gdy szlochałem nad tą samotną owieczką.

background image

- Boże - zacząłem, odzyskując wreszcie zdolność wypowiadania słów modlitwy. - Nie

przybili mnie do tego krzyża, nie widzę na nim i Ciebie. Ten krzyż jest pusty i takim

powinien zostać po wsze czasy, ponieważ czas śmierci przeminął, a bóg odradza się teraz we

mnie. Ten krzyż był symbolem niesłychanej władzy, którą posiedliśmy wszyscy, władzy

ukrzyżowania drugiego człowieka i wydania go na śmierć. Teraz ta moc odradza się dla

życia, świat jest ocalony, a ja potrafię dokonywać Twych cudów. Albowiem przemierzyłem

drogę zwykłych ludzi i w nich odnalazłem Twój sekret. I Ty przemierzyłeś drogę zwykłych

ludzi. Przybyłeś, aby nauczyć nas wszystkiego, co byliśmy zdolni pojąć lub uczynić, my

jednak nie chcieliśmy przyjąć Twych nauk. Pokazałeś nam, że potęga i chwała są dostępne

dla wszystkich, lecz tak nagłe objawienie naszych zdolności przerosło nas. Ukrzyżowaliśmy

Cię nie dlatego, żeby okazać niewdzięczność Synowi Bożemu, lecz dlatego, że bardzo

baliśmy się zaakceptować nasze zdolności. Ukrzyżowaliśmy Cię, ponieważ baliśmy się stać

bogami. Mocą czasu i tradycji stałeś się tylko dalekim bóstwem, a my znów wypełnialiśmy

swój człowieczy los.

Nie, to nie grzech być szczęśliwym. Pół tuzina ćwiczeń i uważne wsłuchanie się w

świat wystarczają, by człowiek zdołał ziścić najśmielsze marzenia. Pyszniłem się mą

mądrością, kazałeś mi więc przemierzyć drogę, którą przejść może każdy, i odkryć to, co

odkryłby każdy, kto nieco uważniej przyglądałby się życiu. Pokazałeś mi, że pogoń za

szczęściem jest sprawą osobistą i że nie istnieje wzorzec, który moglibyśmy przekazać innym.

Aby odnaleźć mój miecz, musiałem zgłębić jego tajemnicę, a to okazało się takie proste -

wystarczyło wiedzieć, co z nim uczynić. Co zrobić z mieczem i ze szczęściem, jakie dla mnie

oznacza.

Przeszedłem każdy kilometr tej drogi, aby odkrywać to, co już wiedziałem, co wie

każdy z nas, z czym jednak trudno się pogodzić. Cóż bowiem trudniejszego dla człowieka,

Panie, niż odkryć, że może posiąść władzę?

Ból, który rozdziera teraz mą pierś, który wyrywa się szlochem z mego gardła, płosząc

owieczkę, istnieje, odkąd istnieje człowiek. Niewielu jest takich, którzy przyjęli sztandar

zwycięstwa - większość wyrzeka się marzeń, kiedy te stają się nierealne. Rezygnują z

podjęcia Dobrej Walki, nie wiedzą bowiem, co uczynić z własnym szczęściem, są więźniami

spraw doczesnych. Jak ja, który pragnąłem odnaleźć miecz, choć nie miałem pojęcia, co z

nim czynić.

Uśpiony bóg rozbudził się we mnie i ból narastał z każdą chwilą. Czułem, że jest przy

mnie mój Mistrz, i nareszcie udało mi się przemienić szloch we łzy. Płakałem, pełen

wdzięczności dla człowieka, który kazał mi ruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu

background image

miecza. Płakałem, pełen wdzięczności dla Petrusa, który uczył mnie, nie wspominając o tym,

że me marzenia się spełnią, jeśli wcześniej odgadnę, jaki zrobię z nich użytek. Patrzyłem na

nagi krzyż i na baranka, który - wolny - mógł biegać po tych górach i spoglądać w obłoki.

Baranek wstał, a ja podążyłem za nim. Wiedziałem, dokąd mnie prowadzi. Nawet

pośród chmur świat wydał mi się przejrzysty i jasny. Choć nie widziałem Drogi Mlecznej na

niebie, byłem pewien, że tam jest i że wskazuje wszystkim Szlak Świętego Jakuba. Baranek

pobiegł w kierunku wioski noszącej, jak góra, nazwę Cebreiro. Tam wydarzył się pewnego

dnia cud -cud przemiany tego, co się robi, w to, w co się wierzy. W tajemnicę miecza i

niezwykłego Szlaku Świętego Jakuba.

Kiedy szedłem w dół, przypomniała mi się ta historia. Pewien wieśniak z sąsiedniej

osady przyszedł do Cebreiro na mszę. Tego dnia szalała straszliwa burza. Mszę odprawiał

mnich małej wiary, który w duchu drwił sobie z poświęcenia wieśniaka. Lecz gdy nadeszła

chwila podniesienia, hostia przemieniła się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. Relikwie

do dziś przechowywane są w tej małej kapliczce. To skarb wspanialszy od wszystkich

bogactw Watykanu.

Baranek zatrzymał się na skraju wioski, skąd jedyna biegnąca przez nią uliczka

wiedzie wprost do kościoła. Ogarnięty przerażeniem, powtarzałem w duchu: „Panie, nie

jestem godzien przekroczyć progów Domu Twego”. Lecz baranek zwrócił oczy w moją

stronę, a jego spojrzenie przejęło mnie do głębi. Mówiło, abym na zawsze zapomniał o swych

niegodziwościach, moc bowiem odrodziła się we mnie, jak mogła się odrodzić w każdym

człowieku, który ze swego życia uczyni Dobrą Walkę. Nadejdzie dzień - mówiły oczy

baranka - gdy człowiek znów będzie z siebie dumny, a wtedy cała natura sławić będzie

rozbudzenie boga, który trwał w nim uśpiony.

Baranek był teraz moim przewodnikiem na Camino de Santiago. W pewnej chwili

wokół zapanowała ciemność, a ja miałem wizję. Ujrzałem sceny łudząco podobne do

opisanych w Apokalipsie: Baranka zasiadającego na tronie i ludzi, którzy płukali swe szaty,

oczyszczając je we krwi Baranka. To było przebudzenie śpiącego w każdym z ludzi boga.

Ujrzałem także bitwy, czas niepokoju, katastrofy, które miały spaść na Ziemię w

nadchodzących latach. Lecz wszystko to zakończyło się triumfem Baranka, bo każda istota

ludzka stąpająca po tej ziemi obudziła swą wielką mocą uśpionego w niej boga.

Szedłem za barankiem do kaplicy wzniesionej przez wieśniaka i mnicha, który

uwierzył w to, co czynił. Nikt nie wie, kim byli. Dwa bezimienne kamienie nagrobne na

sąsiadującym z kościołem cmentarzu wskazują tylko, gdzie pogrzebano ich szczątki

background image

doczesne. Ale nie wiadomo nawet, w którym grobie spoczywa mnich, a w którym wieśniak.

Ponieważ, aby cud mógł się ziścić, dwie siły musiały stoczyć Dobrą Walkę.

Kaplica była rzęsiście oświetlona, kiedy stanąłem w jej progu. Tak, byłem godzien

tam wejść, ponieważ miałem miecz i wiedziałem, jak go używać. To nie była Brama

Przebaczenia - ja przebaczenie już uzyskałem, oczyściłem szaty w krwi Baranka. Teraz

chciałem tylko wziąć do ręki mój miecz i podjąć Dobrą Walkę.

W małej świątynce nie było krzyża. Na ołtarzu ujrzałem relikwie cudu - kielich i

patenę, które widziałem, tańcząc, i srebrny relikwiarz, kryjący ciało i krew Jezusa.

Odzyskiwałem wiarę w cuda, które co dnia czynić może człowiek. Otaczające mnie wysokie

szczyty górskie zdawały się mówić, że są tu wyłącznie po to, by rzucać wyzwanie

człowiekowi. I że człowiek żyje tylko po to, by przyjąć to zaszczytne wyzwanie.

Baranek skrył się za ławkę, ja patrzyłem przed siebie. Przy ołtarzu, uśmiechnięty,

może odczuwający ulgę, stał Mistrz. W ręce trzymał mój miecz.

Zatrzymałem się. Zbliżył się do mnie, minął i wyszedł. Podążyłem za nim. Uniósł

ostrze i zaczął recytować święty psalm tych, którzy podróżują i walczą, aby zwyciężyć.

Polegnie u twego boku tysiąc i dziesięć tysięcy po prawicy twojej, a

ciebie zło nie dosięże. Nie przypadnie na ciebie zło i zaraza nie

zbliży się do namiotu twego.

Albowiem aniołom swoim przykazał o tobie, aby cię strzegli na

wszystkich drogach twoich.

Ukląkłem, a on uderzył płazem kolejno oba moje ramiona, mówiąc:

Po lwie i żmii stąpać będziesz, deptać będziesz młodego lwa i smoka

34

.

Gdy kończył wypowiadać te słowa, z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Padało, a

deszcz ożywiał ziemię. Ta woda miała powrócić do nieba, dopiero gdy wspomoże

kiełkowanie ziarna, wzrost drzewa, kwitnienie kwiatu. Padało coraz mocniej, a ja trzymałem

uniesioną głowę, czując po raz pierwszy na Szlaku Świętego Jakuba wodę zesłaną przez

niebo. Pomyślałem o wypalonych polach i poczułem się szczęśliwy, bo tej nocy miały

wreszcie ukoić pragnienie. Pomyślałem o kamieniach z Leon, o łanach zboża Nawarry, o

spękanej kastylijskiej ziemi, o winnicach Rioja, dziś chłonących te strugi deszczu, z których

sączyła się potęga niebios.

Przypomniałem sobie krzyż, który dźwignąłem, a który burza prawdopodobnie

przewróciła, by inny pielgrzym mógł nauczyć się posłuszeństwa. Pomyślałem o wodospadzie,

34

Psalm 91 (7, 10, 11 i 13) w przekładzie Czesława Miłosza (przyp. tlum.).

background image

teraz potężnym, bo zasilonym opadami, i o Foncebadón, gdzie dałem z siebie tak wiele, by

przywrócić życie tej ziemi.

Pomyślałem o wodzie, którą czerpałem z tylu studzien, teraz znów obfitszych. Byłem

godzien miecza, ponieważ wiedziałem, jak go używać.

Mistrz wyciągnął miecz w moją stronę, ja go przyjąłem. Rozglądałem się, szukając

baranka, ale zniknął bez śladu. Jednak nie miało to już znaczenia woda życia płynęła z

niebios, a ostrze mego miecza połyskiwało w jej strugach.

background image

EPILOG SANTIAGO DE COMPOSTELA

Z okna hotelowego pokoju widzę katedrę Świętego Jakuba i grupkę turystów przed

świątynią. Pośród tłumu przechadzają się studenci w ciemnych średniowiecznych strojach, a

sprzedawcy pamiątek kręcą się przy swoich straganach. Jest wczesny ranek, a nie licząc

notatek, te linie są pierwszymi, jakie skreśliłem na Camino de Santiago.

Przybyłem do miasta wczoraj autobusem, który zapewniał połączenie między

Pedrafitą, położoną w pobliżu Cebreiro, a Compostela. W ciągu czterech godzin pokonaliśmy

sto pięćdziesiąt kilometrów dzielących obie miejscowości, a ja wspominałem pieszą

wędrówkę z Petrusem -zdarzało się, że na przejście takiej odległości poświęcaliśmy dwa

tygodnie. Wkrótce wyjdę, żeby złożyć na grobie świętego Jakuba wykonany na muszlach

wizerunek Matki Boskiej z Aparecidy. Potem, jeżeli okaże się to możliwe, wsiądę do

samolotu i wrócę do Brazylii; gdzie czeka mnie dużo pracy. Nie zapomniałem słów Petrusa,

który opowiadał mi, jak zamknął w jednym obrazie całe swoje doświadczenie. Przeszło mi

przez myśl, żeby napisać książkę o tym, co przeżyłem, ale na razie był to tylko odległy

projekt, bo teraz, kiedy odnalazłem miecz, czekało mnie wiele zajęć.

Tajemnica mojego miecza należy do mnie i nigdy jej nie ujawnię. Została zapisana i

spoczęła pod głazem, ale po deszczu, który niedawno spadł, prawdopodobnie już nie istniała.

Dobrze się stało. Petrus nie musiał jej znać.

Zapytałem Mistrza, skąd wiedział, kiedy dotrę do Cebreiro. Czy może czekał tam na

mnie już od jakiegoś czasu?

Roześmiał się i powiedział, że przyjechał poprzedniego dnia rano i że wyjechałby

nazajutrz, nawet gdybym się nie pojawił.

Chciałem się dowiedzieć, jak to możliwe, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy się

żegnaliśmy, zanim wsiadł do wynajętego samochodu i wyjechał do Madrytu, wręczył mi

symbol Zakonu Świętego Jakuba od Miecza i powiedział, że miałem już wielkie objawienie,

gdy patrzyłem w oczy baranka.

Jednak przy odrobinie wysiłku zdołam może kiedyś zrozumieć, że ludzie zawsze

przybywają punktualnie tam, gdzie są oczekiwani.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym (wkd)
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym
P@ulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Coelho Paulo Pielgrzym
Fałszywy mistycyzm w Pielgrzymie P. Coelho, Zagrożenia duchowe
Coelho Paulo - Pielgrzym

więcej podobnych podstron