Kłamstwo wielkiej trwogi czy prawda
nowego Kościoła ?
Wielka trwoga, czyli strach i beznadzieja wyhodowane przez ten
okropny Kościół… A wszystko potwierdzone kształtem
barbarzyńskiej sztuki i biegiem dziejów. Bzdura, prawda? A jednak,
jakże łatwo uwierzyły w nią niedawne pokolenia. Niektórzy zaś
wierzą do dziś.
Na okładkach książek o średniowieczu pysznią się potwory:
demoniczna paszcza pożera przerażone ludzkie stworzenie. Niektórzy
czynią z niej metaforę człowieczego losu wieków średnich.
Nieustanna trwoga! A najstraszniejsza z owych trwóg poprzedzić
miała rok 1000. Tu przywołam rewolucyjną i klasyczną Historię Francji
Julesa Micheleta (1833). Rewolucyjną w znaczeniu potrójnym: bo i
nowoczesną, i naukowo krytyczną (a przynajmniej tak się wówczas
zdawało), i pisaną przez nowoczesnego antyklerykała. Tom czwarty
głosi, co następuje:
W średniowieczu panowała powszechna wiara, że koniec świata
nastąpi wraz z nastaniem roku 1000 od Wcielenia [Chrystusa] (…) Ten
świat widział w sobie tylko chaos (…) w owym czasie cudów i legend
(…) któż mógłby zaprzeczyć, iż przybliża się dzień, w którym ziemia
rozpłynie się w dymie przy dźwiękach trąby przeznaczenia? (…)
Spójrzcie na te stare posągi katedr (…) chude, nieme, usztywnione,
zastygłe w wykrzywionych grymasach (…) Owa straszliwa nadzieja
nadejścia Sądu Ostatecznego wzrosła pośród klęsk i nieszczęść, które
poprzedziły rok 1000, albo następowały zaraz po nim. [tłum. JK]
Bajki nie tylko średniowieczne
Barwna opowieść o wielkiej trwodze przeszła do rzędu wielkich
naukowych mitów. Nawet Georges Duby w swoich, doskonałych
skądinąd, Czasach katedr wspominał o niej, zastrzegając wszakże, iż
relacje ludzi Kościoła tamtej epoki nie mogą być echem trwogi
powszechnej, co najwyżej obaw elity, a i to nie całej. Wkrótce
badacze uznali wszystkie te sensacyjne doniesienia za bajki. Bo
przecież jednym z pierwszych świadków owej rzekomo powszechnej
trwogi miał być święty Abbon, opat znacznego klaszoru we
Fleury-sur-Loire, który – rzeczywiście pisząc na bieżąco – wyśmiał
jakichś paryskich księży głoszących nadejście Antychrysta i, wykazując
się psychiczną równowagą, ich właśnie uznał za szaleńców.
A zatem jeśli nawet trwoga, to bynajmniej nie powszechna, a tym
bardziej nie powszechnie akceptowana. Pozostałe zaś opowieści
powstały z pół wieku później. Pisano o rzekomych trzęsieniach ziemi,
komecie, znakach niebieskich, które miały poprzedzić nadejście
drugiego tysiąclecia. Ale dopiero po kilkuset latach, w wieku XIV,
zaczęto z upodobaniem opowiadać o powszechnej rzekomo trwodze
pośród chrześcijańskiego ludu. Oraz o uldze, z jaką wszyscy mieli
powitać odroczony koniec świata, skoro z nastaniem roku 1000 nic się
nie stało.
Wszystko to można spokojnie między bajki włożyć. Pod koniec
pierwszego tysiąclecia mało kto wiedział, kiedy tak naprawdę zaczyna
się nowy rok. Analfabeci nie mieli pojęcia o kalendarzu, uczeni zaś
wyznaczali nadejście kolejnego roku w zależności od miejsca swej
pracy, czyli diecezji; różne diecezje bowiem odmierzały nowy rok
różnie – od Bożego Narodzenia, od Trzech Króli albo nawet od
Wielkanocy. Można by więc powiedzieć, że antyśredniowieczny i
jakże oświecony Michelet dał się wbrew sobie uwieść
średniowiecznym łowcom sensacji.
Coś na rzeczy
Ktoś powie, że coś jednak musi być na rzeczy. No bo przecież, jak to
się nadal pisuje w podręcznikach, Bóg sztuki romańskiej –
przywołanej przez Micheleta na świadka, tej sztuki, która zaczęła
powstawać po roku 1000 – to właśnie Bóg Sądu Ostatecznego.
Surowy, karzący, niemiłosierny. Michelet wspomina romańskie i
gotyckie posągi, mieszając czasy i miejsca (na usprawiedliwienie
powiedzmy, że nie dysponował dzisiejszą wiedzą historyków sztuki).
Jedno wszakże trzeba mu przyznać – pomylił się w opinii, w datach,
ale niekoniecznie w przeczuciu tematu. Pierwsze wielkie, romańskie
tympanony (czyli półkoliste płyty wypełniające podłucza portali)
lubowały się w wizji końca świata. Najpiękniejsze i najciekawsze z
nich powstały we Francji w pierwszych dziesięcioleciach XII wieku: w
Cluny, Moissac, Souillac (ten się nie zachował), Beaulieu, Vézelay,
Autun, Conques. Owe niezwykłe dzieła uwodziły zmysły wiernych
wstępujących do wspomnianych świątyń. Uwodziły, tyleż ciekawiąc,
co i…
Śmieszne czy straszne
…przerażając. Ale… no właśnie. Czy na pewno przerażając? Owszem,
najstarszy z wielkich tympanon z benedyktyńskiego Moissac poraża
spokojną powagą – czy jednak na pewno epatuje grozą? Raczej
dostojeństwem Dnia Apokalipsy. Za to prawdziwa groza płynie z
tympanonu katedry w burgundzkim Autun. Zmartwychwstanie
umarłych dłuta mistrza Gislebertusa (który podpisał się wielkimi
literami u stóp Zbawiciela) objawia bezgraniczną rozpacz – acz także i
głęboką radość. Szatani Gislebertusowego dłuta są obrzydliwi, jego
anioły zaś pełne radosnej lekkości.
Z kolei tympanon kościoła opackiego z Vézeley daje nadzieję. Z rąk
Pana wiotkie, kamienne promienie spływają tu na głowy zwiewnych
Apostołów – gotowych do głoszenia Dobrej Nowiny po krańce świata.
I wreszcie pielgrzymi stający przed tympanonem w sanktuarium
świętej Fides w Conques sami mogą się jednocześnie tyleż wzruszyć,
co i uśmiać. Tympanon ów bowiem, największy ze wszystkich
romańskich tympanonów Królestwa Francji, ukazuje postaci szatanów
tyleż strasznych, co karykaturalnych. Chyba celowo, choć nie
dojdziemy, czy artysta zamierzał bawiąc – uczyć, czy też może jest to
jedynie nasza nietrafna interpretacja… Pewności nie zyskamy chyba
nigdy.
Na co była historykom wielka trwoga?
Wszystkie te dzieła sztuki dowodzą, że średniowiecze nie było epoką
powszechnej trwogi. Raczej epoką świadomą karzącej ręki Boga – ale
i świadomą miłosiernej nadziei. Po tę właśnie nadzieję
pielgrzymowano, tę właśnie nadzieję powszechnie żywiono. A sztuka
romańskich tympanonów świadczy tyleż o zainteresowaniu życiem
wiecznym, co doczesnym. Pasjonujące studium emocji tętniącej pod
dłutem romańskich mistrzów (cóż dopiero mówić o gotyckich!)
przekonuje, że nie chodziło tu jedynie o trwogę.
Historycy potrzebowali jednak owej trwogi w dwóch celach. Po
pierwsze, od humanizmu po „oświecenie” lubowano się w chłostaniu
ciemnych wieków za ich ciemnotę. Chłosty takiej nigdy za mało –
chłosta dawała satysfakcję i poczucie wyższości. Ale trzeba było mimo
wszystko przyznać, że to ciemne średniowiecze miało też i swój
postęp, kóry zaczął się właśnie zaraz po roku tysięcznym. Można go
zatem było wytłumaczyć ulgą po wielkiej trwodze!
Postęp i Christianitas
Jednak zapominamy przy tym wszystkim, że wskutek
średniowiecznego postępu poczęło się to, co zwano Christianitas –
chrześcijaństwem rzymskim. Pozytywny odpowiednik tego, co
rozumiane opacznie, stało się Unią Europejską w obecnym,
karykaturalnym kształcie. Ta zachodnia, rzymska Christianitas
objawiła się jako przeciwieństwo Bizancjum i zarazem
chrześcijaństwa czasów karolińskich (z których, oczywiście, wyrosła).
A wzięła się ona, ta rzymska Christanistas, między innymi ze
wzrastającej, powszechnej świadomości ludzi prostych –
przynależenia do Kościoła jako Wspólnoty Wspólnot. Tych, które
współtworzą: oratores (duchowni), ballatores (wojownicy) i
laboratores (pozostali niższych stanów).
Laboratores składali się na wspólnoty parafialne, skupione wokół
najwyższego autorytetu – Chrystusa i jego pasterzy. Właśnie na tej
bazie Christianitas wygenerowała ideę Pokoju Bożego; na tej bazie
parafie, czując odpowiedzialność za pokój Kościoła, organizowały
własne milicje, jednocząc się przeciwko rabusiom wewnętrznym i
zewnętrznym. Na tej bazie owi laboratores, parafialni chrześcijanie,
usłyszawszy, że Kościół na Wschodzie gnębiony jest przez
niewiernych – na pierwsze wezwanie zaskoczonego papieża Urbana
porzucili domy, aby tłumnie ruszyć do Ziemi Świętej w pierwszej
krucjacie ludowej (którą, niestety, Turcy wycięli w pień).
Tak, tak! Christanitas wykuwała się w poczuciu solidarności
chrześcijan wobec muzumańskiej inwazji. Bowiem choć żyła – tak,
tak! – w przeczuciu Sądu Ostatecznego, ale bynajmniej nie
pozostawała obojętna wobec dnia dzisiejszego. Przeciwnie. Niejedna
z krucjatowych pieśni przywoływała Dzień Sądu, kiedy to obojętni na
wezwanie Pana otrzymają stosowną zapłatę:
Gdy Bóg ukaże nam na niebie
Swe ręce, bok i nogi obie
Skrwawione, nawet i osobie
Dobro czyniącej, pewność siebie
Na nic się nie zda w onej dobie
I lęk nią wielki zakolebie.
A przecież pieśń zapowiedziawszy wielką trwogę, zaraz potem
zapewnia o Bożej Miłości:
Kto za nas był ukrzyżowany,
Nie umiłował nas fałszywie,
Ale jak druh wypróbowany
Dla naszej sprawy miłościwie
Krzyż na ramionach swych zelżywie
Dźwigał, miłością kierowany:
Baranek cichy, zatroskany,
Zniósł wszystko słodko i cierpliwie,
Aż trzema gwoźdźmi przekowany
Na świętym Krzyżu zwisł straszliwie. [tłum. JK]
Zdumienie
Kilkanaście lat temu, podczas jubileuszowej konferencji roku 2000,
opowiedział to wszystko badaczom różnych specjalności pewien
znany, sędziwy polski historyk. Jego słowa niektórych zgorszyły. No
bo jak to? Krucjaty miałyby być dziełem dojrzałości chrześcijaństwa?
Skutkiem propagowania Pokoju Bożego? Owocem odpowiedzialności
za Kościół? Nie zaś zbrodniczej chęci rabunku i gwałtów na Obcym?
A jednak.
Jacek Kowalski