Na złość
Andrzej F. Paczkowski
Patrzyłam z okna, kiedy ojciec, niski mężczyzna o łysawej głowie, jak tylko przekroczył
próg, a nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą porządnie furtki, od razu wdepnął w gówno.
– Niech to szlag! – zaklął.
Wyglądał na zmęczonego, pobrużdżona twarz wyraźnie nosiła ślady zmęczenia i
niewyspania. Wielki nos, przypominający raczej bulwę ziemniaka niż nos człowieka, rozszerzał
się i zwężał w porywie silnego wciągania i wydmuchiwania powietrza, tak bardzo był wzburzony
tym, co go zastało za furtką. Tak było każdego dnia.
– Wszędzie gówna! Nie ma miejsca, żeby nie wdepnąć w gówno! – mówił do siebie,
zaciskając i tak już białe, wąskie usta, co oczywiście nie dodawało mu urody.
Obserwowałam ojca zza firany, stojąc w swoim pokoju.
Na głowie pozostały mu jeszcze długie na około osiem centymetrów włosy, przerzucane z
jednego boku na drugi, tak by przykryć łysą czaszkę na samym środku. Tym sposobem starał się
zatuszować postępującą łysinę, którą i tak wszyscy widzieli, ponieważ była już w bardzo
zaawansowanym stanie, a tego nie dało się ani cofnąć, ani też ukryć, jakkolwiek by się starać.
– Jak ja tego nie cierpię!
Szedł, a właściwie przeskakiwał przez plac, na którym kiedyś (całe dwadzieścia lat
temu!) rosła gęsta zielona trawa, koszona przez niego raz w tygodniu, nową kosiarką ręczną
kupioną od razu po ślubie. Aby było jak w amerykańskim filmie. Tego pragnęła mama. I
otrzymywała co chciała, bo Zdzisiek robił wszystko, czego jego maleństwo sobie zażyczyło.
Chciała świeży chleb rano, to biegł w te pędy do sklepu o szóstej, jeszcze zanim się obudziła.
Chciała skoszoną trawę? To ją skoszoną miała. Chciała aby ją pieprzył „na pieska” to ją brał od
tyłu, bo każda pozycja mu odpowiadała, był przecież facetem (podglądałam z bratem przez
dziurkę od klucza). Czegokolwiek zapragnęła, dostawała to bez szemrania. Bo tata bardzo ją
kochał i, jak widać, nie wypłaciło mu się to.
– Ja już rzygam tymi gównami. Jak Boga kocham, wszędzie gówna!
Gdzie podział się ten piękny plac, ta soczysta trawa kolorem przypominająca nadzieję?
Gdzie zniknęły zasiane kwiaty, wydzielające upajającą woń? Gdzie, pytał się każdego dnia,
wracając do domu. Bo teraz pozostały mu już jedynie pytania, odpowiedzi nie potrzebował nikt.
Odchody na placu, przy każdym wdepnięciu, wydawały niesmaczne dźwięki,
charakterystyczne chlupnięcia. Do tego rano spadł deszcz, co tylko pogorszyło sprawę. Kupy
przesiąknięte wodą przyprawiały go niemalże o apopleksję.
W pewnym momencie noga poślizgnęła się i jak długi wyrżnął orła. Walizka upadła z
pluskiem w kałużę deszczówki rozmieszanej z kaczymi kupami. Marynarka się zachlapała,
spodnie na tyłku przesiąknęły brudem.
– Ja ją zabiję! Jak psa! Już to się skończy!
Podniósł walizkę i uczynił kolejnych parę kroków, by wreszcie dostać się na schody
prowadzące do drzwi domu. Ale i tu, bo chodź schody były ukryte pod dachem, to jednak nie
uchroniło ich to przed masą gówien leżących aż po sam szczyt. Pięć pierdolonych, umorusanych
gównami schodów! Droga cierniowa! I każdego dnia to samo. Smród niósł się niemiłosierny.
Ona chyba ocipiała, że do tego doprowadziła.
On chyba upadł na głowę, że jej na to pozwolił.
Kiedy to się właściwie stało? Przecież nie dzisiaj. Te gówna leżą tu już miesiącami.
Każdego dnia pojawiają się nowe i nowe. Od tego można, kurwa, zwariować. Cały ten dom, ich
życie, wszystko było po prostu jednym wielkim gównem. Musiał coś zrobić, nie ma szans. To się
skończy. Tu się dzisiaj wydarzy coś złego. Dojdzie do katastrofy. Pierdolnie kometa. Rozjebie się
wszystko na maksa. Poleje się krew. Po prostu zabije ją i nastanie spokój. A potem wyrżnie w
pień wszystkie kaczki! Bo tak dłużej już być nie może.
– Albo ona, albo ja! – postanowił.
Włożył klucz do dziurki, przekręcił i otworzył drzwi. Buty znajdowały się w opłakanym
stanie, a były to ostatnie buty na które wydał tyle kasy, której zresztą nie miał. Za te buty się jej
dostanie!
Zamknął za sobą drzwi. Ona akurat wchodziła do przedpokoju z porcelanową miską w
ręce, jeszcze od jego matki nieboszczki, która dobrze zrobiła że wykitowała, bo wpieprzała się do
wszystkiego. Nie było dnia by czegoś nie krytykowała, oczy miała i w dupie, nic nie umknęło jej
uwagi. A jej córka, czyli mama, była taka sama!
– O, już jesteś? – zapytała zmęczonym głosem i odwróciła się, jakby go nie było. Nie
zapytała jak było w pracy, jak się ma, tylko takie zwykłe: „o, już jesteś”, jakby się zdziwiła, że on
też tu, kurwa mać, mieszka.
Ale nagle kątem oka spojrzała na ojca, na mokrą walizkę, na powiększającą się plamę na
jego tyłku i buty oblepione od gówien. Rozszerzyła oczy ze zdziwienia.
– Co to ma znaczyć? – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.
– Wdepnąłem w gówno, chyba aż tak ślepa nie jesteś?! – warknął, ściągając buty z
wyraźną trudnością.
Ona patrzy na niego, taka jakaś zdziwiona i wyglądem przypomina srającego kota na
pustyni, takie jakieś zdziwienie rysuje się na jej twarzy. Gdyby nie to, że był porządnie
wkurwiony, roześmiałby się. Wyglądała komicznie. Co on w niej widział dwadzieścia lat temu?
Puszcza miskę jedną ręką i chwyta się pod bok.
– To ja cały dzień koło tych gówien chodzem i w nie nie wejdem a ty tylko przyjdziesz i
od razu w nie: jeb?! – powiedziała oskarżycielsko, używając tego swojego dziwnego języka, co
doprowadzało go do szewskiej pasji. Nienawidził kiedy nie wysławiała się poprawnie. Wszędzie,
gdzie było ę, wymawiała to jako em lub en, a tam gdzie ą, słychać było on, om. Jakby po polsku
mówić nie umiała!
Myślał, że chyba się przesłyszał. To ona go jeszcze oskarża o to, że wdepnął w gówno,
kiedy na całym placu nie było nawet milimetra wolnej przestrzeni? Chyba mu się to śni! To jakaś
paranoja? Co się dzieje? Czemu mu jest tak ciepło? Musi zdjąć krawat uciskający jego szyję,
miał wrażenie że się dusi.
Patrzę jak ojciec zdejmuje buty. Powoli, z trudem. A ciśnienie mu z pewnością
podskakuje, serce podchodzi niemalże do gardła. I nagle patrzy na mamę zupełnie innym
wzrokiem. Jakby się przebudził z długoletniego snu. Może rzeczywiście trwał w jakimś uśpieniu,
pieprzonej nirwanie? Opowiadał mi potem przy wódce jak zamierzał ją porządnie pierdolnąć,
najlepiej dokładnie między oczy, tak by ją od razu powaliło na kolana, zaćmiło na małą chwilę,
może wtedy by się przebudziła również ona. Przecież każdy zna to powiedzenie, że: „Kiedy
chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije”. Cały problem polegał na tym, że przez dwadzieścia lat
nie podniósł na nią ręki. Miał ją lać, jak jego ojciec lał matkę. Doprowadzać do porządku,
ukazywać gdzie jest jej miejsce, po prostu dawać jej do zrozumienia, że on rządzi w tym
zaściankowym domu, nie zaś ona. Ale było zupełnie inaczej. Był za dobry. Za miły, za, kurwa,
dobroduszny, i kochający za bardzo też. Za czuły. A w zamian za to ona, jak te kaczki na dworze,
srała mu dwadzieścia lat na głowę!
Nie, nie będzie awantury! – powiedział sobie w duchu. Nic nie będzie. Bo właśnie w jego
głowie zapaliła się lampka i już wiedział co należy zrobić.
Nazajutrz mama wyszła na podwórze, przeszła przez plac, nie przejmując się tym po
czym stąpa, otworzyła drewniane drzwi i wypuściła na światło dnia setki kaczek. Była zmęczona.
Niedawno stwierdziła, że taka ilość kaczek chyba ją przerasta. Ptaki te pochłaniały niemalże całą
jej pensję, więc należało dokładać z wypłaty męża. Zjadały ogromne ilości karmy i rosły w
niesamowitym tempie.
Kaczki rozbiegły się po całym placu i w ciągu paru sekund były dosłownie wszędzie.
Srały jedna przez drugą, kupa pokrywała kupę. Ich rozczapierzone, spięte błoną palce,
rozjeżdżały się na wszystkie strony i jak jedna musiały wykazać się niepowszednim talentem, by
utrzymać się jakoś na nogach. Adam Małysz miałby tutaj idealne miejsce do popisów.
Nasypała karmy do szerokich korytek, z których kiedyś jadły świnie. Kaczki rzuciły się
na jedzenie, skacząc jedna przez drugą i gdacząc niesamowicie. Zupełnie jak w ulu.
Obserwowałam matkę z okna swojego pokoju gdy nalewała do drugiego długiego koryta
wody, a potem przeszła tę samą prowadzącą przez plac drogę do domu.
W domu panował bałagan. Nikt się tym nie przejmował, wszyscy przyzwyczaili się do
tego i jakby go nie zauważali. Zawsze tak bywa: jeżeli przez jakiś czas widziałeś przed sobą
gówno, z początku raziło cię w oczy, trochę później już ci było obojętne, że tam leży i nauczyłeś
się go omijać, a potem go nie zauważałeś. Tak było również u nas.
Nie lubiłam sprzątać a moje życiowe motto brzmiało: mam to w dupie. Ubrania stosami
zalegały w moim pokoju a dom ogólnie, jak z zewnątrz, tak w środku, przypominał pobojowisko.
Zamknęłam okno, bo nie mogłam znieść gdakania kaczek. Wszyscy prosiliśmy mamę by
już z tym przestała, wysrała się na te głupie kaczki, ale nie, nic nie skutkowało. Musiała je mieć,
choć nie wiem dlaczego, przecież te sracze pochłaniały całe jej pieniądze.
– Ale ludzie kupujom – mówiła mama z tym swoim charakterystycznym zakończeniem
na om.
– Gówno, nie kupujom – przedrzeźniał ją ojciec. – Za darmo im dajesz i tyle z tego masz
– i pokazywał jej figę z makiem.
– Siem nie wtrancaj! – naskakiwała na niego z furią widoczną w oczach.
– Ja ci się wtrącę! Jak ja ci się wtrącę, to ty jeszcze zobaczysz, Kaźka. Tobie się jeszcze
gały otworzą, pamiętaj moje słowa.
– Wiesz, gdzie mnie możesz pocałować?
I mama odchodziła w swoją stronę, a tata pokazywał coś za jej plecami. Byli czasem jak
dwójka małych dzieci.
Ludzie oczywiście kupowali, mama wieczorami nie robiła nic innego jak tylko zabijała
kolejne kaczki, patroszyła i pozbawiała je opierzenia. Lubiła przy tym mieć butelkę czystej
wódki i pociągać z gwinta parę razy przy jednej kaczce. Szczególnie zimą opróżniała w ten
sposób wiele butelek.
W domu jeszcze do niedawna panował w większości chłód, ponieważ nikomu nie chciało
się schodzić do piwnicy by rozpalać w wielkim piecu ogień. Każdego dnia w domu
rozbrzmiewały krzyki buntu i narzekania. Dopiero wtedy ktoś zmuszony był do rozpalania w
piecu. Ale z biegiem czasu, kiedy mamę zaczęły przerastać kaczki, a ojciec coraz później wracał
do domu z pracy, mama polubiła rozpalanie. Kiedy nie zabijała kaczek, to przesiadywała w
piwnicy, a za każdym razem kiedy z niej wychodziła, miała bardziej świecące oczy.
– Co ty tam tak siedzisz w tej piwnicy? Może się tam przeprowadzisz? – zapytał raz
ojciec, ale patrzył na mamę tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co się tam odgrywa.
– Nie twój interes – odpowiadała.
Pewnego dnia postanowiłam sprawdzić co tak bardzo zaprząta matkę, a kiedy już byłam
na miejscu, nie zabrało mi wiele czasu dowiedzenie się, co w trawie piszczy. Otóż w każdym
wiadrze, kartonie, czy po różnych kątach matka trzymała schowane pełne butelki czystej
wyborowej. A więc tutaj jest pies pogrzebany, pomyślałam i od razu wzięłam sobie jedną butelkę.
– Co tam robiłaś? – mama stała w drzwiach piwnicy jak sęp i przyglądała mi się
podejrzliwym okiem.
– A jak myślisz? Dołożyć do pieca poszłam.
– Żebym ciem tam wiencej nie widziała. Chyba staram się o ogień dobrze, w domu jest
ciepło, wienc mi tam nie łaź! Zresztom skond ty nagle taka pomagajonca jesteś, co?
– Odczep się! – syknęłam i odeszłam. Dobrze, że butelkę ukryłam w fałdach sukni, więc
nic nie zauważyła.
Błyszczące oczy u mamy widywałam już od samego rana. Im więcej przybywało godzin,
tym bardziej mama się zataczała, jednak nigdy nie upiła się do tego stopnia by się zdradzić, że
jednak pije, choć i tak o tym wiedzieliśmy.
Miętowe cukierki, które nieustannie zajadała, nie zamydlały nam oczu. Zapach alkoholu z
jej ust czasem potrafił zabijać!
Tata wracał do domu o późnych godzinach. Zauważałam, że pachnie kobiecymi
perfumami, czasem też na szyi czy koszuli widywałam ślady szminki, jednak nic nie mówiłam.
Nie obchodziło mnie ich życie, ponieważ sama miałam swoje i nie chciałabym aby się do niego
wpieprzali.
Moja siostra Julka już od kołyski była wyrachowaną kurwą, ale o słodkiej minie
niewiniątka. Nigdy nie chwyciła się za sprzątanie, nigdy nie zrobiła nic, chyba że jej się to mogło
opłacać. Zawsze coś za coś. Nigdy nic od serca, od siebie. Wszystko miało swoją cenę. Miała
dwie lewe ręce i non stop wodziła oczami za chłopakami.
Brat był z całej rodziny najspokojniejszy i chyba najbardziej kochał matkę. Był to
ciemnowłosy blondyn z czarnymi brwiami, piwnymi oczami i ładnie zarysowanymi, pełnymi
ustami. Chodził posłusznie do pracy, w domu pomagał mamie, przynosił pieniądze i jedzenie.
Taki maminsynek.
Ja... no cóż, ja miałam gdzieś wszystkich, i jak dla mojej siostry, tak i dla mnie liczyły się
wyłącznie pieniądze. Nie za bardzo odczuwałam więzi łączące mnie z rodziną. Można
powiedzieć, że byli dla mnie obcy.
A wszystko zaczęło się psuć, gdy brat Adrian znalazł sobie dziewczynę. Kiedy
zobaczyłam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że albo dłużej nie zagrzeje miejsca przy nim, bo
mama ją wykurzy w te pędy, albo sama zrezygnuje, jeżeli nie będzie na tyle głupia.
Iwona jednak należała do tych głupszych dziewczyn. Niestety.
Weszła do naszego domu taka jakaś skulona, jakby próbowała się schować, ale nie za
bardzo jej się to udawało. Widziałam, jak jej oczy latają na wszystkie strony, jak gębę otwiera ze
zdziwienia, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądała głupkowato. Do Adriana pasowała jak
ulał: obojga można było określić słowami: dwie dupy.
Próbowała się śmiać i zagadywać, ale mama miała już w czubie i nie za bardzo
dopuszczała ją do słowa. Zawsze tak było kiedy wypiła i gdy się ściemniło. Do tego Iwonce
trzęsły się ręce i oblała się kawą, co jeszcze bardziej spotęgowało jej niepewność.
– U nas siem kawy szanuje – zaczepiła mama, patrząc na kawę wsiąkającą w białą,
niezbyt dobraną koszulkę dziewczyny.
Iwona oblała się dodatkowym rumieńcem. Jakby kawą nie starczyło.
– Przepraszam. Nie zamierzałam...
– Mam nadziejem.
Patrzyłam na nią i było mi jedno czy dziewczyna czuje się głupkowato, czy nie. Miałam
to gdzieś. Jeżeli chodziło o mnie, to Iwona mogła nie istnieć. Głowę zaprzątały mi ważniejsze
sprawy.
Iwonka próbowała mnie zagadywać, by jakoś rozluźnić całą napiętą sytuację.
– Czym się zajmujesz?
– Niczym – odburkiwałam. Zastanawiałam się, jak podwędzić mamie kolejną flaszkę
wódki, tak by się nie połapała.
– Może pojedziemy razem na dyskotekę? Mogłybyśmy się lepiej poznać.
– Może nie... – warknęłam odwracając głowę.
Iwona odeszła do łazienki.
– Mogłabyś się wreszcie zacząć normalnie zachowywać, ty głupia idiotko? – wydarł się
na mnie brat.
– Stul pysk!
– Ciągle coś ci się nie podoba. Iwona źle się tutaj czuje, widzę to.
– Nie musiała tu przyjeżdżać, czułaby się o wiele lepiej.
– Chciałem, żeby was poznała.
– Ale nie zapytałeś czy my chcemy ją poznać!
– Przynajmniej staraj się nie pyskować, bo dostaniesz w ryja.
Adrian trzepnął mnie po głowie.
– Pożałujesz tego!
Matka wmieszała się pomiędzy nas, jakby nagle zaskoczyła.
– Adrianku, ty nawet nie myśl mi z tom dziewuchom coś zmajstrować czasem. Przecież
ona do nas nie pasuje.
– Zobaczymy, mamo. Przecież się z nią nie żenię. To tylko moja dziewczyna.
– Ale jakoś niezbyt rozgarnienta.
Adrian się zdenerwował.
– Ty też musisz zawsze swoje trzy grosze dorzucać? Pilnuj lepiej kieliszka, bo ci
spierdoli!
– Nie odzywaj siem tak do mnie!
– To mnie nie wkurwiaj! Wystarczy, że ojca całe życie wpieniasz, nie musisz jeszcze
mnie. Zejdź ze mnie.
Śmiałam się z nich, bo zawsze lubiłam patrzeć na sceny odgrywające się pomiędzy
bratem i matką. Brat był, niestety, podobny do ojca, nie miał jaj, więc zdziwiłam się nieco, że
nagle wykłóca się z matką.
– A ty co się śmiejesz jak pierdolnięta? Siana się najadłaś, kobyło jedna?
Czyli wkurzył go mój śmiech, co doprowadziło mnie do jeszcze większego chichotania.
Lubiłam go denerwować. W końcu był moim bratem, no nie?
Iwonka wróciła z łazienki. Widać było, że starała się wyczyścić plamę po kawie, ale nie
za bardzo jej się to udało, a wręcz rozmazała ją jeszcze bardziej. Była przekomiczna. Idealnie,
według mnie, nadawała sie do cyrku.
Matka całe życie komenderowała ojcem. A potem nami. Ale my byliśmy ulepieni z
zupełnie innej gliny, nie daliśmy się, nie byliśmy na tyle głupi. No, mówiąc my, mam na myśli,
mnie i siostrę, Adrian zupełnie się nie liczył. To takie życiowe zero i nieudacznik. Bez mamy
nasrałby sobie w majtki, byłam tego pewna, choć później musiałam zmienić o nim zdanie.
Pamiętam moment, w którym zaczęliśmy dojrzewać i powoli, jak to się mówi, wyfruwać
z gniazd. Mamie nie za bardzo było w smak, że nagle nie wiedziała gdzie się podziewamy, z kim
i dokąd chodzimy. Zaczęła nas coraz bardziej kontrolować.
– Zajmij się ojcem, nie nami! – krzyczałam.
– Bendem siem wami zajmowała tak długo, jak długo bendem chciała! Jesteście dziećmi i
nie bendziecie latać po mieście jak psy spuszczone z łańcucha!
Mamie nie chodziło o to, by mogło nam się coś stać, na tyle ją znałam, by wiedzieć, że
porządnie wkurzał ją brak sprawowanej nad nami kontroli. Byłaby świetnym żołnierzem czy
strażnikiem.
Pamiętam jak chciałam pojechać na dyskotekę.
– O dwunastej masz być w domu! – nakazała mama.
– Co? Chyba zwariowałaś! O dwunastej? Mam osiemnaście lat!
Była dokładnie godzina dwudziesta druga. O dwunastej to dopiero dojadę na dyskotekę,
jak ona to sobie wyobrażała?
– Tak o dwunastej, kurwa. A jak ci siem nie podoba, to ci spakujem manatki i możesz
wypierdalać.
Alka, moja koleżanka z sąsiedztwa, miała dopiero szesnaście lat, a rodzice pozwalali jej
wracać o najróżniejszych godzinach, ja będąc osobą dorosłą, przynajmniej w dowodzie,
musiałam o dwunastej być w domu, jak jakiś smarkaty podrostek.
Byłam wściekała. Chwyciłam co stało pod ręką i rzuciłam na podłogę. Wazon rozbił się
na kawałki.
– Co ty robisz? Nienormalna jesteś?
– Nie, ale ty z pewnością tak!
– Natychmiast to posprzontaj!
– Ani mi się śni! Idę na dyskotekę i wrócę późno, czy ci się to podoba, czy nie.
– To drzwi bendom zamkniente!
– To je, kurwa, własnymi rękami rozpierdolę!
Matka doskoczyła do mnie, uderzając mnie w twarz. Odruchowo podniosłam rękę by jej
zwrócić.
– Wiesia! Uważaj! – krzyknął Adrian, kierując we mnie palec wskazujący. On mnie
doskonale znał, wiedział, że tylko parę sekund dzieliło mnie od tego, by nie zdzielić jej w twarz.
Posłusznie obniżyłam rękę.
– Następnym razem ci przypierdolę, więc trzymaj łapy u siebie! – powiedziałam ostro i
odwróciwszy się na pięcie, odeszłam do swojego pokoju.
Matka miała denerwującą manię grzebania nam w rzeczach. Kiedy nas nie było,
wchodziła każdemu do pokoju i przetrzepywała wszystko, myśląc, że jesteśmy na tyle tępi, by
nie zauważyć co było grane.
Potrafiła zajrzeć dosłownie wszędzie, nawet pod dywan! Przesuwała meble, otwierała
szafy wkładając ręce pod każde ubranie, w każdą dziurę. Czego szukała? Nie wiem. Może
chciała mieć nas tylko pod kontrolą. Bo kiedy zaczęliśmy dojrzewać i powoli robić swoje, nie
podobało jej się to.
Adrian za zarobione na praktyce pieniądze lubił kupić sobie czasopismo pornograficzne.
Miesiąc w miesiąc pojawiało się nowe a sterta rosła. Trzymał je w garażu, czasem przynosił do
pokoju, gdzie brandzlował się nad nimi w „tajemnicy”. Czasem, bo też je lubiłam przeglądać, w
końcu byłam człowiekiem z krwi i kości, i ciekawił mnie świat, natrafiałam na posklejane kartki.
– Mógłbyś się przynajmniej nie spuszczać zanim ja tego nie zobaczę, debilu jeden? –
zapytałam go bo nie lubiłam spermy, jej zapachu a od samego jej widoku to już mnie mdliło.
Faceci są okropni!
On tylko coś tam odfuknął, że jeśli mi się nie podoba to mam spadać na drzewo banany
zrywać i małpy gonić, i dalej robił swoje.
– Czy oni wszyscy muszą spuszczać się kobietom na twarz? – zapytałam odruchowo z
uczuciem niesmaku.
– Muszą, bo im się to podoba.
– Mnie tego robić nie będą.
– Ty nie będziesz miała wiele do gadania.
– Bo niby co?
– Bo jesteś laską, tępa strzało.
– I to ma wszystko tłumaczyć?
– Tak.
– Ty głupi jesteś.
– Ty też.
A potem oglądałam dalej. Nie wiem, skąd się wziął pogląd że kobiety nie lubią oglądać
pism pornograficznych czy też filmów o takiej tematyce. Ja lubiłam i poza spermą nie widziałam
w nich nic obrzydliwego. Ale jeżeli oglądały to kiedyś jakieś zimne panienki na pograniczu
śmierci, lub kobiety pokroju mojej mamy, nie ma się czemu dziwić.
Adrianowi po wielu miesiącach uzbierał się pokaźny plik gazet. Postanowił je więc
przejrzeć, te najgorsze oddać młodszemu koledze z sąsiedztwa, zaś te najlepsze oczywiście
zachować na takie momenty, kiedy będzie ich najbardziej potrzebował. Tak też uczynił. Te lepsze
schował więc w szafie pod ubraniami.
– Mama na pewno je znajdzie – zwróciłam mu uwagę.
– Mama mi nie zagląda do szafy! – zareagował ostro, patrząc na mnie oskarżycielko.
Zawsze uważałam, że każdy musi się uczyć na swoich błędach.
Ojciec, jak już się przyjęło, rzadko bywał w domu. Z matką mieli osobne sypialnie, więc
na sto procent nie dochodziło między nimi (może nawet od naszego urodzenia!) do aktu
seksualnego. Może też dlatego mama szukała pocieszenia w alkoholu... Zresztą jakoś nie
umiałam sobie wyobrazić ich dwojga razem w łóżku. Okropność.
Oczywiście nasza śledcza znalazła świerszczyki i zaczęło się piekło. Mama chodziła
wkurwiona jak indyk, napuszona, złośliwa, warcząca, miotająca gromy samym tylko
spojrzeniem. Nie należało jej wchodzić w drogę. Adrian nie wiedział o co jej chodzi. Matka łaziła
podkurwiona cały dzień, wreszcie zapytał:
– Ty, co ona taka wkurzona?
– Mnie pytasz? Ja nie wiem.
Bo naprawdę nie wiedziałam.
A potem poszedł do pokoju i wyszedł blady jak ściana.
– Znalazła je. Miałaś rację! O, ja pierdzielę!
– Co znalazła? Jaką rację?
– Musiała mi przeszukać szafę. Sprawdziłem, tak przypadkiem i patrzę, a gazet nie ma.
Rozumiesz? Zabrała je!
– A nie mówiłam, że prędzej czy później to je znajdzie? Trzeba je było trzymać w garażu,
ty młocie jeden.
– Ale...
Adrian stał przez chwilę totalnie skołowany. Coś mu widocznie nie potrafiło poukładać
się w tej jego zakutej pale. A potem niech mi ktoś powie, że faceci są mądrzejsi od kobiet. Taki
wielki!
– Siostry trzeba było słuchać. Starsza jestem, to i wiem. Ale jak jesteś taki popieprzony, to
masz za swoje. Zobaczysz co teraz będzie.
Nagle w Adriana jakby wróciło życie.
– Co teraz będzie?
– Tak, co teraz będzie. Bo na tym jej warczeniu się nie skończy.
Adrian miał wtedy już prawie osiemnaście lat. Chyba po raz pierwszy się wkurzył na
naszą matkę. Podskoczyło mu ciśnienie, zrobił się cały czerwony, a potem zbladł.
– Nie, kurwa! – powiedział. – Będzie zupełnie inaczej. Tylko popatrz!
I ruszył do pokoju za mamą. Ja ruszyłam za nim. Musiałam widzieć, jak to rozegra.
– Chcesz mi o czymś powiedzieć?
– Co mi głowem zawracasz? Powiedzieć to ja ci powiem, ale masz gwarantowane, że ci
głowa z karku spadnie!
– Grzebałaś mi w szafie? – zapytał Adrian, jeszcze spokojnie. Widziałam jak przełyka
ślinę, co oznaczało, że taki spokojny to nie jest.
– Grzebać to kury grzebiom w piasku. Ja tylko skontrolowałam.
– A co ty tam miałaś do kontrolowania? – podniósł głos. Coraz bardziej zaczynało mi się
to podobać. Uważałam brata za takiego głupka bez jaj, brandzlującego się nad zdjęciami nagich
panienek, tymczasem po raz pierwszy zaczął się stawiać. Moja krew!
– To, co matka skontrolować powinna!
– Wiesz co powinnaś? Chuja powinnaś! – ryknął Adrian a ja zaśmiałam się cicho,
rozbawiona tą sceną. Mama wyglądała jakby połknęła wielkiego buraka, który nie chce jednak
przejść przez gardło.
– Jak ty siem do mnie odzywasz, gnoju jeden? Chcesz siem pokłócić? Chcesz, żebym ci
powiedziała co o tobie myślem?
– Proszę, powiedz. Wal śmiało! Ale najpierw oddaj mi te gazety!
– Nic ci nie oddam! Nic, rozumiesz?!
– Zakupiłem je za swoje zarobione pieniądze. Więc masz mi je natychmiast oddać z
powrotem!
Kątem drugiego oka widziałam, jak do domu wszedł ojciec. Przyłożyłam palec do ust, by
był cicho. Ojciec był po naszej stronie, czułam to.
– Ja... ja siem porzygałam, gdy to oglondałam! – wkyrzyknęła mama.
– I dobrze, bo kto ci to kazał oglądać? Ja?
– Wszystko spaliłam. Wszystkie te świństwa!
– Jak mogłaś? Czyś ty zgłupiała? Wiesz ile to kosztowało?
– Nie mogłam pozwolić by takie świństwa w domu leżały. Już mi tego wiencej do domu
nie noś, bo ja sobie tego nie życzem!
– A wiesz czego ja sobie nie życzę? Żebyś mi przeszukiwała moje rzeczy!
Adrian wyszedł z pokoju. Minął mnie jakbym tam nie stała. Przeszedł obok ojca i
zatrzasnął drzwi swojego pokoju.
Ojciec wszedł do pokoju, gdzie siedziała becząca mama. Ale widząc ją machnął tylko
ręką i odszedł do drugiego pokoju.
A ja po raz pierwszy poczułam, że mam brata!
Innym razem natrafiłam na mamę stojącą przy telefonie.
– Ninka?
Mama wsłuchuje się w głos dobywający się ze słuchawki.
– To ty pisałaś list mojemu synowi?
Znowu chwilę trwała cisza, po czym:
– Ja sobie nie życzem, żebyś ty mojemu synowi takie świństwa wypisywała! Kto to
widział, żeby dziewczyna pisała takie rzeczy? Jak ciem rodzice wychowali?
Nie mogłam uwierzyć w to co słyszałam. Wiedziałam, że przed chwilą przyszła do nas
pani listonosz, ponieważ zawsze zadzwoni i poczeka zanim mama nie wyjdzie po listy. Nie
przekroczy furtki za nic w świecie. Kiedyś doszło pomiędzy mamą a nią do ścięcia.
– A nie łaska tak wejść i listy do skrzynki na drzwiach wrzucić? – powiedziała do niej
mama.
– Łaska to może by była. Ale gdyby se pani te gówna z placu sprzątnęła. Nie zamierzam
przez coś takiego chodzić. A fruwać nie potrafię.
– To was na tej poczcie nieźle wyszkolili, cholery jedne, ludziom takie rzeczy mówić. Że
siem pani nie wstydzi!
– Wstyd to powinna odczuwać pani, nie ja. Tyle gówien, świat to widział! Much to tu
więcej niż w ubojni!
– Ubojniem to ja pani dopiero pokażem!
I od tego czasu mama jej nienawidziła, a ona zaś nigdy nie przekroczyła bramy, nawet po
zgłoszeniu przez mamę skargi na poczcie.
Teraz znów mama zaczęła się drzeć do telefonu:
– Proszem wiencej takich świństw mojemu synowi nie wypisywać! Bo ja rodziców
twoich znajdem i załatwimy to inaczej!
I trzask słuchawką o aparat.
– Do kogo dzwoniłaś?
– Nie twój interes!
– Przyszła poczta?
– A przyszła! Co siem głupio pytasz? Zawsze wszystko wiesz pierwsza, skoro non stop w
oknie przesiadujesz! Do roboty byś siem wzieła. Kaczki trzeba nakarmić. Wody dać.
– Bo coś mi się wydaje, że jeden list był do Adriana...
– Nie wtrancaj się!
Mama zawsze, kiedy się denerwowała, przekształcała słowa.
Kiedy brat wrócił do domu, szepnęłam mu słówko o liście. Momentalnie mu skoczyło
ciśnienie.
– Dawaj mi ten list!
– Jaki list?
– Nie zgrywaj głupa! Dawaj, kurwa!
– Nie mam żadnego listu!
– Jak nie masz? Rano poczta była.
– Nie mam bo spaliłam! Takie świństwa tam powypisywane były, że nie mogłam tego na
oczy widzieć.
– Ja chyba śnię!? Czy ty już kompletnie ocipiałaś? Listy mi otwierasz?
– Matka musi widzieć, kto pisze jej dziecku!
– To mogłaś zapytać! Języka w gębie nie zapomniałaś chyba, nie?
– Musiałam przeczytać, sam byś mi nie powiedział.
– I masz rację! A wiesz dlaczego? Bo gówno ci do tego!
– Jak siem do mnie jeszcze raz tak odezwiesz, to możesz z tego domu wypierdalać!
Spakuj siem i ciem nie ma. Ja sobie na to we własnym domu nie pozwolem!
– Odejdę! Jak Boga kocham, jednego dnia odejdę, bo inaczej ja tu z tobą zwariuję!
Adrian poszedł do swojego pokoju, jak zwykle, a ja za nim.
– To jakaś Ninka pisała. Bo słyszałam jak do niej dzwoniła.
– Ja ją kiedyś, kurwa, zabiję! – jęknął Adrian. – Jak ja się teraz Ninie do oczu popatrzę?
Co jej powiem? „Sorry, kurwa, ale moja stara jest troszeczkę popierdolona? Nie przejmuj się, ona
tak zawsze wydzwania i się wpierdala w nie swoje sprawy”??? Ja zwariuję. Czemu ona to robi?
Powiedz mi, czemu ona nam to robi? Czy jest naprawdę taka popieprzona, czy to ze mną jest coś
nie tak?
– Nie przejmuj się, stary! Kiedyś jej to minie, mówię ci.
Nasza babcia mieszkała w drugiej wsi, oddalonej o jakieś pięć kilometrów. Była już tak
stara, że worki pod oczami wisiały jej tak nisko, że ciągnęła je za sobą po ziemi. Miała płaskie,
przypominające dwa puste worki piersi, które kiedy myła się w wannie, zarzucała sobie na plecy.
Dopiero potem mogła się dokładnie umyć z przodu. Widziałam, bo czasem podglądaliśmy ją z
Adrianem podczas ablucji. Lubiliśmy ją, a ona nas chyba też. Z wiekiem jej mózg przestawał
dokładnie pracować i często nas nie rozpoznawała. Zdarzało się, że chodziła po wsi, a potem
zapominała gdzie jest i kim jest, nie wiedziała nawet jak wrócić do domu. Dobrze, że ludzie się
nią opiekowali, ponieważ zawsze znalazła się jakaś dobra dusza, która przyprowadzała zabłąkaną
owcę do domu.
W niedzielę babcia w piżamie wychodziła do sklepu, który był oczywiście zamknięty, a
czasem gubiła gdzieś swoje zęby i wszyscy spędzaliśmy dzień na szukaniu sztucznej szczęki.
– Mamo, przypomnij sobie, gdzieś dała te zemby! – prosiła mama po jakiejś godzinie
szukania.
– Nie wiem... – padała zawsze ta sama odpowiedź.
– Jeszcze mi tego brakowało, żebym tu jej każdego dnia zembów szukała. Ja z niom mam
krzyż pański! – narzekała mama i wracała do przeszukiwania domu.
Po kolejnej godzinie:
– Mamo, przypomnij sobie, gdzie dałaś te pieprzone zemby, bo nigdzie nie można ich
znaleźć. Chyba ich mama nie połkneła? Taka głupia chyba nie była? Bo inaczej wysrać je
bendzie trzeba!
Babcia kręciła głową, łzy roniła, ręce załamywała. Nie wiedziała.
– Ja zwariujem! Ja siem kiedyś powieszem! – mama chodziła i przerzucała cały dom do
góry nogami. Zębów jak nie było, tak nie było.
– Mamo, ja ciem bardzo proszem – głos naszej mamy wyraźnie się podniósł. – Ja
spokojnie proszem, żebyś ty mi powiedziała, gdzie ta cholerna szczenka leży, bo mama mnie do
szewskiej pasji doprowadzi! Jak nie znajdziemy, to zembów nie bendzie i basta! I nic jeść mama
nie bendzie!
Babcia w płacz uderzała, dalej głową kręciła. Zęby zapadły się pod ziemię. A mama
dostawała białej gorączki.
– Ja mam w dupie jej zemby! W dupie! – krzyczała rozeźlona. – Straciła? To niech nie
żre! Siem nauczy!
A potem przychodziło oświecenie.
– Przecież mama była... no, przecież wysrać siem była rano! Prendko! Ło Jezu, jak ona te
zemby zostawiła w wychodku, to ja jej dopiero pokażem! Tyle szukania! Tyle biegania!
I mama biegła do stojącej na dworze budki a tam zęby babci obsiadłe muchami
uśmiechały się do nas szczerze.
– Ja jom zabijem! Jak Boga kocham, już jej mam pełnom dupem! Żebym ja nic innego
robić nie mogła, tylko zembów cały dzień szukała!
Mama nie darzyła babci żadnym cieplejszym uczuciem, nie wiedzieliśmy dlaczego. Nie
miała dla niej serca i było jej obojętne jak żyje i co się z nią dzieje.
Czasem babcia znikała na cały dzień i nagle wychodziła z lasu w zupełnie innej wsi, cała
podrapana od krzewów dzikich malin i zapłakana. Ludzie skarżyć się zaczęli, że jej nie
pilnujemy.
A innym razem babcia gotowała obiad i podpaliła całą kuchnię! Tego było już za wiele.
Mama pracowała parę razy w tygodniu na targu. Do tego kaczki pochłaniały cały jej wolny czas.
– Ja nie mam czasu żebym siem starom babom zajmowała. Trzeba jom do domu starców
oddać!
– Do siebie zabierzemy – powiedział ojciec.
– Zwariowałeś?! Żeby nam dom podpaliła? Zersztom ona już nie wie w którym kościele
bije, więc dla niej to żadna różnica czy tu, czy tam leży.
– Jednak to twoja matka. Powinnaś się nią zaopiekować na stare lata.
– A kaczki? Czy ty rozumiesz co w ogóle gadasz?
– Sprzedaj kaczki i spokój będzie.
– Och, ty! Do jedzenia kaczek to ty pierwszy! Do karmienia ostatni. A teraz jeszcze mi
nakazywał bendzie. Starom do domu zabrać, żeby nam dom podpaliła, żebym ja jom pilnować,
jak niewolnik jakiś musiała!
No i zakończyło się to tak:
Babcia wyszła jednego rana na drogę, jechał jakiś młodzik na motorowerze i wjechał
prosto w nią. Znaleziono ją leżącą ze złamanymi rękami i nogą w rowie. Odwieziono do szpitala,
a potem prosto do domu starców.
Odwiedziłam babcię tylko raz. Kiedy przyszłam, była przywiązana do krzesła i siedziała
nieruchomo, patrząc w okno.
– Dlaczego ona jest przywiązana? – zapytałam jedną z opiekunek. Widok był okropny,
zrobiło mi się źle.
– Żeby nie uciekała. Nie może leżeć całymi dniami w łóżku, musi też siedzieć, ale jak
tylko spuścimy ją z oczu, od razu gdzieś znika. Ręce się jeszcze nie zagoiły, i noga też. Ona nie
rozumie, że chodzić nie może i tylko same problemy z nią mamy.
Patrzyłam na babcię jak spogląda tylko w jedno miejsce i nawet nie mrugnie okiem.
– Czy ona wie, że tu jestem?
– Z pewnością nie, proszę tylko na nią spojrzeć. Siedzi jak sparaliżowana całymi dniami.
Nic do niej nie dociera. Zero reakcji.
Była niezwykle szczupła.
– Czy wy jej dajecie coś jeść?
– Dajemy, ale nie je. Zmuszać przecież nie będziemy.
Zachciało mi się rzygać. Zostałam z nią sama. Chwyciłam za rękę i trzymałam, nie wiem
jak długo. A potem wydarzyła się straszna rzecz. Babcia nagle jakby oprzytomniała, spojrzała na
mnie i zaczęła płakać.
– Co wyście mi zrobili? Co wyście mi zrobili? Ja tu być nie chcę, przywieźliście mnie,
żebym tu umarła, a ja jeszcze nie chcę umierać. Ja chcę wrócić do swojego domu!
Przeżyłam jeden z największych szoków w swoim życiu. Płakałam a babcia jęczała
histerycznie i płakała równie mocno jak ja. Już dłużej nie mogłam tego znieść. Puściłam jej dłoń i
łapiąc w biegu torebkę, uciekłam z tego okropnego miejsca, gdzie trzymają związanych ludzi i
nie karmią ich, ponieważ ci odmawiają, nie wiedząc co robią, a nikt się tym nie przejmuje...
– Powinniśmy ją zabrać z powrotem! – powiedziałam do mamy od razu po powrocie.
– Mowy nie ma! Chyba, że ty siem niom bendziesz zajmowała.
Obie wiedziałyśmy, że nic z tego nie będzie. Chodziłam do szkoły, do pracy i nie miałam
na to czasu, nawet gdybym chciała.
A więc babcia pozostała w domu starców.
Adrian chodził z Iwonką już parę długich miesięcy. Zdarzało się, że przyjeżdżali do nas,
jednak Iwonka wyczuwała, iż jej nie lubimy, dlatego Adrian coraz częściej przebywał poza
domem. Ojciec zresztą też.
– Pieprzysz ją? – zagadnęłam go jednego wieczora.
– Gówno cię to obchodzi!
– Nie musisz od razu się wściekać, kretynie!
– To nie zadawaj mi głupich pytań, kretynko!
A więc ją pieprzył, ale dlaczego by nie? Miał do tego prawo, zresztą już nie kupował
nowych czasopism, więc sprawa była jasna.
Iwonka była fryzjerką, ale włosy nosiła takie, jakby w ogóle się na tym nie znała.
Mogłabym jej coś poradzić, znałam się na tym i owym, ale jeżeli Adrianowi odpowiadał taki stan
rzeczy, to niech tak będzie.
Młodsza siostra zaczęła chodzić na siłownię. Śmialiśmy się z niej, bo była niska, miała
krótko ostrzyżone włosy i wielkie piersi. Jakby poskładana z nie tych klocków, co powinna.
– Jeżeli będziesz chodziła na siłownię, to ci kiedyś cycki rozpierdoli – wyśmiewał się z
niej Adrian.
– Po co tam chodzisz? Dziewczyna do siłowni? Jeszcze mi siem tu przeorientuj, to ciem
gołymi renkami uduszem – piekliła się mama.
– Nie rób z siebie parapetu – mówiłam do niej. – Chcesz wyglądać jak babochłop? Trochę
przesadzasz.
Ojciec tylko kiwnął na to ręką. Jego niewiele to obchodziło.
Ale Julka chciała zostać bramkarzem, a jak sobie coś postanowiła w swej zakutej pale, to
szła do celu nawet po trupach.
Adrian zakomunikował, że zamierza ożenić się z Iwonką.
– Zrobiłeś jej bachora? – mama uderzyła w krzyk. – To teraz nieźle bendzie wyglondała z
brzuchem przed ołtarzem. Cała wieś nas na jenzykach bendzie miała. I ciekawa jestem za co to
wesele zrobimy jak my pieniendzy nie mamy?
– Iwona nie jest w ciąży! – zaprzeczył.
– Nie jest? To niby po co siem z takom... takim... dziewuszyskiem żenisz? Czy ty chcesz
matkem do grobu wpendzić? Jezus Maria, ja już nie wiem co z wami robić. Same starości,
problemy, każdy coś wymyśla. Stary to nawet palcem nie kiwnie. Matka w tym domu dla
umarlaków, ciongle problemy, dzowniom, że jom wypierdolom, że kłopoty, że wionzać trzeba bo
inaczej ucieka. Niech wionżom, po co mi to gadajom? Ja białej goronczki dostanem. Ja... ja siem
muszem napić!
– Rodzice Iwony mają kasę, zrobią nam ślub i... – zaczął Adrian nieśmiało.
– PO MOIM TRUPIE! – aż zadudniło, kiedy matka ryknęła.
– Co po twoim trupie?
– Jeszcze mi tego brakowało, żeby nam ktoś wesele robił. Boże, ja już widzem, jak cała
wieś nas obgaduje, pomawia! W coś ty siem wplontał, synek? Po coś w to gówno właził? Czy tu
ci czego brakowało?
– Tak, spokoju! – wykrzyknął. – I w żadne gówno nie wdepnąłem. Iwona to coś
najlepszego co mnie mogło w tym pieprzonym życiu spotkać. Ale wy tego nigdy nie
zrozumiecie!
– Nie zrozumiemy, bo jak patrzem na to dziewuszysko, które mi ciem chce zabrać, to
widzem wyraźnie, że ona ciem przecież nie może kochać, że to nie miłość. Zresztom co wy tam,
młodzi wiecie o miłości. Cipkem poczułeś i ci odpierdoliło. Każdy facet tak ma. Twój stary to
najlepszy tego przykład. Ale synek, mama ci mówi, bo ciem kocha, wienc słuchaj: rób z niom co
chcesz ale nie bondź głupi i siem nie żeń! Ona ci życie zepsuje! Każda jest taka, popatrz na swoje
siostry – matka wskazała ruchem głowy na mnie siedzącą obok – chyba widzisz, że to niewypały,
jak twoja Iwonka. Dwie lewe rence, do roboty siem nie garnonce. Ty siem przy niej na śmierć
zacharujesz, bo ona jak poczuje siem pewniej, to ciem do roboty gonić bendzie, po pieniondze
wyciongać rence i ciongle jej bendzie mało i mało...
– Ja się nie dam zbałamucić!
– Każdy się da. Wystarczy, że nogi rozkraczy a jesteś skończony, coś o tym wiem. Na
starego nigdy nie było lepszego sposobu! Nigdy! Wszyscy jesteście jak osy i ciongniecie do ula!
– Mamo, ja jestem inny, więc nie porównuj mnie do ojca. Zresztą, ja będę kiedyś kimś, a
on? Nawet ci tych kaczek zakazać nie potrafi! O!
– Zakazać? Synek, a co on ma mi, do kurwy nendzy, zakazywać? To som moje kaczki,
niech siem nie wtranca! Zresztom on wie, że jak zrobi jakiś głupi ruch, to jaja straci. A tak siem o
nie boi, że jestem pewna, że z kaczkami spokój bendzie!
Wtedy też zadzwonił dzwonek u drzwi. Przyszła Madzia, moja najlepsza przyjaciółka.
– Madzia? – zawołała mama z pokoju, gdy usłyszała jej głos. Chciałyśmy się przedostać
do mojego pokoju, ale mama była niczym smok, nic nie umykało jej uwadze, no chyba, że była
pijana.
– Dzień dobry! – Madzia weszła do pokoju. – Cześć, Adrian! – mrugnęła do niego okiem.
Adrian znał wiele naszych tajemnic i nigdy nie wygadał ich matce, dlatego Madzia lubiła go
bardzo.
– Siema! – również puścił do niej oczko.
– Madziuniu a jak mama? Żyje? Bo ostatnio to widziałam, że ją ojciec z grabiami gonił
po placu! Ile krzyku było jak jej przyłożył przez krzyż, ło matko. Chodzi już?
– Chodzi, chodzi, pani Kowalska. Jeszcze ją boli ale wczoraj wstała i dziś chleb od
samego rana piekła.
– To dobrze, moja droga, dobrze. Bo bałam siem, że jom zatłukł tym razem.
– Ej tam, ona nie taka miękka. Zresztą teraz to on dłużej poleży, bo jak dostała grabiami,
to tak się wkurzyła, że mu sztachetą z płota tak przypierdoliła, że mu prawie dziurę we łbie
zrobiła. Ale się krwi lało, mówię pani. Jak z zarzynanego prosiaka.
– Że też ona siem na niego nie wysra! Innego nie znajdzie!
– A niby czemu by miała? Przed Bogiem przysięgała, w dobrym i złym, wyjścia nie ma.
– Ja też przysiengałam, Madziuniu, ale jakby mój na mnie renkem dźwignoł, to bym
odeszła. Zresztom, co odeszła. Co odeszła? To on by odszedł, ale z tego świata. Raz dwa. Bo ja
sobie nie pozwolem!
– Ech, wie pani jak to jest. Miłość to ból, jak to się mówi.
– Albo głupota! Gdybym była młodsza z pewnościom bym se chłopa nie brała. Bo na co
mi on? Teraz bym se jakiego młodszego poszukała, od czasu do czasu zamieniła na lepszy model,
młodszy, lepiej działający i tak żyć by mi siem chciało. A z tym starym gratem to tylko problemy.
Kaczki mu, cholera, przeszkadzajom, słyszał to kto!
Wszyscy wiedzieliśmy, że mama lubiła młodszych a szczególnie kiedy wypiła. Czasem
chodziłyśmy z mamą na dansingi, gdzie po paru głębszych zaczepiała młodszych od siebie i
tańczyła z nimi całą noc. Zawsze jakiegoś amanta wyrwała!
– A ty słyszałaś Madziu, że ten mój syn niepełnosprawny, żenić siem chce z tom
Iwonkom, co jak pokraka rozkraczona chodzi? Może ty mu przemów do rozsondku, bo on mnie
nie słucha. Słowo matki ma być świente, a on siem ze mnie śmieje, nie poważa mnie. Przecież
rżnonć może każdom, żenić siem z nimi nie musi.
– Ale jak kocha, pani Kowalska? Jak kocha to on dla pani stracony. Ja coś o tym wiem... –
Madzia zapatrzyła się gdzieś przed siebie i na chwilę odpłynęła.
– Co? Ty też niby jesteś zakochana?
– Czy od razu zakochana, to ja nie wiem, ale czuję coś więcej, to tak...
– Wiesia, weź ty kopnij się do kuchni, wyciongnij z kredensu flaszkem. Siem z Madziom
napijemy!
– Nie, nie, ja dzisiaj nie piję. Mnie jeszcze dużo pracy czeka.
– Jednego! Tylko jednego! Nie zachowuj siem jak mój Zdzisio.
Przyniosłam butelkę wódki i cztery kieliszki. Mama polała po jednym.
– To chlup w ten głupi dziób!
I wypiło się po jednym.
Po drugim...
Cała flaszka poszła.
Madzia się śmiała, takiego humoru dostała. Adrian umiał pić, miał twardą głowę, mnie
natomiast też, jak Madzi, świat lekko przed oczami zawirował.
– To my już pójdziemy z Wieśką do pokoju. Jutro ja z butelką wpadnę, to sobie
wypijemy.
– Wpadnij jeszcze wieczorem, kochana, to zalejemy robaka – mama mrugnęła do niej
okiem, choć nie za bardzo jej to wyszło.
Udałyśmy się z Magdą do pokoju, Adrian uśmiechnął się dwuznacznie.
Dzień później mama pojechała do babci. Wróciła cała blada i wściekła jak osa.
– Wiesia, ty sobie nawet nie wyobrażasz jak tam śmierdzi! Staruchami, trupami. Jezu, czy
oni tam trupy też trzymajom? Ja tam jeździć po prostu nie mogem, mnie to zbyt wiele wysiłku
kosztuje, mówiem ci.
– Wiem jak tam jest mamo, przecież babcię raz odwiedziłam.
– Raz! – prychnęła. – A ja tam muszem dwa razy w miesioncu jeździć!
– Powinnaś jeździć częściej. W końcu to twoja matka.
– Nie pyskuj! Nie życzem sobie tego...
– ... w twoim domu, tak. Wiem, że sobie nie życzysz. Ale prawda zawsze boli, mamo.
– Wiesia, ja już od dziecka podejrzewam, od czasu kiedy zostałaś siedzieć w
podstawówce, że z twojom głowom, coś jest, cholera jasna, nie w porzondku. Mówiłam to
lekarzom, ale wszyscy głusi na moje słowa: „Pani córka jest normalna”, powtarzali jak papugi. A
to, że waliłaś głowom o ścianem, to niby normalne było? Przecież ja jestem twojom matkom.
Wiem lepiej.
– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo czasem żałuję, że nie jestem właśnie taka,
jak myślisz... – westchnęłam.
– Mniejsza z tym. Z tobom nie ma o czym polemizować, ty nic nie zrozumiesz. To może
od tego walenia o ścianem, jakieś skutki uboczne, czy co. Weź no, polej mi jednego, bo ja siem
strasznie czujem, dziecko – i mama usiadła obok stołu w kuchni, gdzie przesiadywało się
najczęściej.
Polałam jej jak sobie życzyła. Gdybym tego nie zrobiła, awantura w domu murowana.
– Ty sobie wyobraź, że ja jej owoców przywiozłam, wiesz? A te siostry, że żadnych
owoców to ona nie je, że nie może i że niepotrzebnie przywoziłam!
– Jak nie może? Przecież owoce są zdrowe? I chyba zęby ma?
– No właśnie, też tak myślałam. Ale jednak nie może i już. Wienc zabrałam z powrotem.
Ale potem patrzem na niom, ona tak leży na tym łóżku jak kłoda i jenczy, i coś tam pierdoli do
siebie, nie wiadomo co, mówiem ci ona ma swój świat, już jest po niej, to pewne jak amen w
pacierzu. A potem patrzy na mnie i mówi że głodna. No to jej dałam jogurt, bo też akurat miałam!
Bo wiesz, z żywymi bakteriami, ten co tak reklamujom. Zdrowy.
– I co? Zjadła?
– A jakże! Wpałaszowała cały aż siem trzensła i jeszcze chciała wiencej. Już się
zabierałam za otwieranie kolejnego, kiedy nagle słyszem a coś siem tam w jej brzuchu dzieje,
rozumiesz? Takie burczenie, że o matko! – mama chwyciła się za głowę.
– Burczenie?
– No, burczenie, przecież mówiem, w brzuchu, w jelitach, gdzieś tam w środku po prostu.
I słyszem jak przybiera na sile. Nagle wytrzeszczyła oczy i trach, tak siem, mówiem ci, posrała
(nalej jeszcze jednego), że od razu pomyślałam, że umiera. „Mamo?” – zapytałam, bo byłam
pewna, że to koniec, tak rombneło, wiesz, czasem przed śmierciom ludzie tak majom, że siem
posrawajom, bo ci wszystkie mienśnie popuszczajom i... no i tak siem kończy, no. Polej! A potem
o kołdrem zahaczyłam niechconco i jak smrodem walneło, to mnie na kolana zwaliło. Dosłownie.
Okna pozamykane jak w wienzieniu, ona tu posrana, ja ledwo żywa. Nie wiedziałam co robić, w
głowie mi siem krenciło. Pierwsza myśl, że zabiorem siem i wyniosem, ona i tak nie zdawała
sobie sprawy z mojej obecności. Zresztom, jak ona schudła, Wiesia, nie ta kobieta! Połowa tej co
kiedyś była, mówiem ci. Ale potem do sali wszedł taki młody menżczyzna – tu mama się
uśmiechnęła na jego wspomnienie – i od razu, wiesz, „wyczuł” sytuacjem. Ja powiedziałam, że
przepraszam, że ona siem, tego, no po prostu jonkać siem zaczełam, czerwona jak burak. A on
powiedział, że rozumie, że mam poczekać. Przyszedł po chwili z jakimiś szmatami, białe
gumowe renkawice założył i dzwignoł kołdrem. Jak ona była posrana, ło matko! Jeszcze teraz
mnie głowa boli na samo wspomnienie, całe nogi schlastane gównem – polej, Wiesia – a ten
smród... ja... Wiesia, jak ja siem wstydziłam! Nie tych gówien, mówiem ci ale tego, że on taki
młody, wiesz, że wiedział co i jak, a ja stałam jak oparzona i z rozdziawionom gembom gapiłam
się. To ja to powinnam robić, ale nie byłabym w stanie i gdyby to ode mnie zależało, to jom tak
zostawiem, bo ten smród... ale on bardzo ynteligentny, jakby nic nie czuł, chwycił jom, podniósł
jak lalkem, obmył, przebrał i nawet powiedział, że siem wstydzić nie muszem, że on siem tym
zajmuje od lat, że tu jest właśnie od tego i że to taka niby normalna rzecz. Byłam blada jak
ściana, krenciło mi siem z tego smrodu w głowie. Jak on to nazywa normalnom pracom, to ja już
nie wiem co na tym świecie jest normalne, a co nie. Wiesia, polej jeszcze. Już mnie tam długo nie
zobaczom, tyle wstydu co ja siem najadłam przez niom. Że też ona nie ma wstydu tak siem
posrawać!
Też wypiłam kielicha, bo jak inaczej. Było mi żal babci. Starość nie radość, jak to się
mówi, nie chciałabym być w jej skórze i jednocześnie miałam nadzieję, że nigdy nie będę.
– Ale ten młody, Wiesia, palce lizać! Taki błysk miał w oku, wiesz, on doskonale zdawał
sobie sprawem ze swojego wyglondu...
W jakiś czas potem miało się odbyć pierwsze spotkanie naszych dwóch rodzin, Iwonki i
Adriana, podczas zaślubin, kiedy to Adrian przed wszystkimi miał poprosić Iwonkę o rękę, bo
tego sobie życzyła.
Zaczęły się przygotowywania.
– Ja nigdzie nie jadem! – krzyczała matka. – Jakie poznawanie siem? Jaki ślub? Ty mnie
chcesz do grobu wpendzić z tymi twoimi wyskokami. Ślubu siem mu zachciało! Mleko pod
nosem, raz pociupciał a już zakochany! Co to się na tym świecie porobiło?
– Nie mam zamiaru ruszać się z domu. Niech oni do nas przyjadą, chyba nie jest to aż tak
ciężkie, by dźwignęli swoje dupy? – powiedział tata.
– Nie ma szans, zaślubiny muszą się odbyć u Iwony w domu. Taka tradycja. Jej rodzice
wszystko przygotowują...
– Tak, przygotowujom, jakbyśmy my nie mogli przygotować. Potem nas tak obsmarujom,
że wszyscy śmiać siem bendom. Już ja takich znam.
– Co to za rodzina? – pytanie zadał ojciec.
– Rodzina? Zupełnie inna niż nasza, gdybyś chciał wiedzieć. Tam się nie pije jak tu
każdego dnia i...
– Co ty wygadujesz? A gdzie tu siem niby pije całymi dniami? Przecież ja mam robotem,
kaczki zbijam, sprzedajem, obiad wam gotujem! Ale widzem, że ciongle siem nie podoba!
– Butelka non stop na stole stoi!
– No a co? Stoi to stoi. Ma leżeć?
– Dobrze wiesz, co mam na myśli. Zresztą nie będę o tym dyskutował, bo się wkurzać nie
chcę niepotrzebnie.
– Czy wy musicie się ciągle kłócić? – zapytałam z westchnieniem i irytacją. Czasami
chciałabym trochę spokoju!
– Wiesia, ty siem nie wtrancaj! To ta Iwona tak go zmieniła, popatrz tylko. Kiedyś nigdy
nie pyskował. Taki dobry syn z niego był. A teraz? Ciongle jakieś pretensje i jeszcze powie
bezczelnie, że u nas siem pije! Wstydu nie ma, matce coś takiego w twarz powiedzieć!
– Mówi prawdę!
Dzwonek do drzwi przerwał zbliżającą się kłótnię.
– Dzień dobry! – po domu poniósł się dźwięczny głos Madzi. – Pijemy, butelkę
przyniosłam!
Magda zrobiła wielkie wejście i weszła do kuchni.
– Mama znów się z ojcem biją, patrzeć na to nie mogłam. Krzyki od rana, więc kasy
pożyczyłam i do sklepu rach ciach. A teraz sobie odpoczniemy. Gardła przepłuczemy!
– Kaczki muszem przygotować... – odparła mama niepewnie.
– Pomogę pani – Magda popatrzyła na mnie, a kiedy skinęłam jej głową, powiedziała: –
To co? Po jednym? A potem szybko kaczusiami się zajmiemy i raz dwa butelką, bo przecież stać
tak nie może, to grzech.
– Masz rację, kochana. Dawaj kieliszki, Wiesia, nie stój jak wół.
Magda wiedziała jak mamę podejść. Była inteligentna i wiedziała, że na mamę działa
wyłącznie silny trunek. Albo jakiś młokos, który chciałby ją przefiknąć. A jako że młokosa pod
ręką nie było, musiała wystarczyć wódka. Zresztą Magda miała w tym swój cel, by matkę
upijać...
Tym samym zażegnała zbliżającą się kłótnię, wypito po kielichu najpierw na jedną, a
potem na drugą nogę.
– I na trzeciom też! – mama popatrzyła wymownie na Adriana, po czym wypito kolejnego
kielona.
Potem Magda pomogła jej zająć się tymi pieprzonymi kaczkami, które prawdę mówiąc,
wyłaziły mi już karkiem. Bo ileż razy można na obiad jeść kaczkę? My mieliśmy ją na talerzu
każdego dnia. Jak tylko się stąd wyniosę, a zamierzam wziąć nogi za pas czym prędzej, nigdy
więcej nie zjem kaczki, choćbym miała głodować.
– Twoja matka nie jest taka zła – zauważyła kiedyś Madzia – tylko trzeba ją zrozumieć.
Wiesz, ona jest niespełniona, niewyruchana i nie przeżyła tego, co by przeżyć chciała. Wszystko
było na nie. Lubi wypić, ale to normalne, że ucieka w alkohol. Widzisz, kiedy pijesz z nią, jest
zupełnie innym człowiekiem, bo wtedy nadajesz na tych samych falach. I pewnie nie znasz
całego jej życia i tego, co doprowadziło ją do picia, więc lepiej nie oskarżać.
– Magda, pogięło cię? Alkoholiczką na stare lata zostanie!
– To zostanie. Ty nie rozumiesz, że cokolwiek uczynisz, będzie ci to liczone jako zło? Nie
zmieniaj na siłę świata, bo to ci niczego dobrego nie przyniesie. Jak ma zaświecić słońce, to
zaświeci, jak nie to nie. Ty tego nie zmienisz, choćbyś na głowie stawała.
Rozumiałam o czym mówiła i sama lubiłam zaglądać do kieliszka, ale mimo wszystko...
Na przyjęciu zaślubin obie rodziny najpierw spotkały się oczywiście w przedpokoju, w
wielkim i czystym domu Iwonki. Mamy przywitały się, ucałowały jak najlepsze przyjaciółki, na
ich twarzach jaśniały uśmiechy. Ojcowie objęli się, uścisnąwszy sobie silnie ręce, wszyscy się
poznali, wymieniali uśmiechami i byli dla siebie niezwykle mili. W końcu wkrótce staniemy się
rodziną.
– Tak bardzo siem cieszem z połonczenia naszych rodzin – szczebiotała mama i kto jej
nie znał, z łatwością połykał kłamstwo. Ja jednak widziałam, że doskonale obserwuje wszystko
kątem oka i nie zapałała pozytywnym uczuciem do swojej nowej rodziny. – Adrianek bardzo
zakochany, świata poza Iwonkom nie widzi...
– I vice versa, droga pani – odpowiedziała matka Iwonki.
– Jaka pani? Kazia jestem, przecież siem umówiłyśmy.
– Zapomniałam. Kazia, tak, tak. A więc Kaziczko, po jednym?
Mama była w siódmym niebie, bo wódka stała na stole i kusiła.
– No nie wiem, taka młoda godzina...
– To może potem...
– Proszę nalać, z chęcią wypijemy wszyscy. Na to trzeba wypić – zareagowałam
natychmiast, gdyż widziałam, że gra mamy nie została podjęta, a gdyby przypadkiem wódka
nadal miała czekać jeszcze kilka minut na stole, mama zupełnie straciłaby humor.
– Wiesiuniu, ty pić nie powinnaś, dziecko – zaczepiła mama.
Akurat, pomyślałam, zrobi wszystko by więcej dla niej zostało. Ale nie zamierzałam jej
ustępować. Nie tym razem. W końcu to mój brat miał się żenić!
– Brata mam tylko jednego. Wypić trzeba!
– Pij, Wieśka – zaśmiał się Adrian, przyglądając się nam z naprzeciwka. – Wódki jeszcze
pełno, dla każdego starczy.
Mama pojaśniała na twarzy. Tata westchnął i coś tam odburknął do siebie niezrozumiale.
Wódka została rozlana.
– Tak siem cieszem – powtarzała jak kura mama już po drugiej butelce. – Takam
szczenśliwa, że te dzieci siem odnalazły... – i Grażyna, matka Iwonki, najpierw porozumiewała
się wzrokiem ze swoim mężem, a jej wzrok mówił wyraźnie: „Czy ona nie umie mówić po
polsku?” a potem polewała.
Obie już dosyć miały w czubie. Siedziały obok siebie, każda zdawała się być głośniejsza.
– My odprawimy całe wesele – powiedziała Grażynka.
– Mowy nie ma! – zaprotestowała mama. – My wyprawimy!
– Córka wyposażona w pieniądze na wesele. Księdza znamy, taniej zrobi, do muru go
przyciśniemy i gotowe, dług ma u nas, więc czas go spłacić. Wódki się z Czech przywiezie, gości
pozaprasza... – planowała Grażynka.
– Na wódkę z Czech trzeba uważać! Żeby w sklepie kupić, a nie u tych żółtków... no,
skośnookich! Tam ich wszendzie pełno, sodoma gomora. W sklepach śpiom, mieszkajom...
– A to dlaczego? – Grażyna się zdziwiła.
– Bo podrabiana! W piwnicach robiom, potruć siem można, oślepnonć...
– Tu wszyscy u nich kupowali i żyją. Na oczy widzą.
– Do czasu!
Grażyna zerknęła na męża.
– Więc ze sklepu się kupi. Co zrobić. Gości nie potrujemy przecież.
– Kaczki bić każem... – wtrąciła mama.
– No tak, ty kaczkami się zajmujesz, jak słyszałam?
Matka Iwony drugi raz w przeciągu paru sekund popatrzyła na swojego męża. Już
wiedziałam o co chodzi.
– Tak, kaczki to moje życie, tak na chleb zarabiam – mama nie zauważyła jej
dwuznaczności.
– To miło... – sztuczny uśmiech.
– Połowem kaczek wybijem na to wesele, a co tam! – Matka, kiedy była pijana, robiła się
wielce ofiarna, a jutro pewnie będzie tego żałować.
– My wszystko pozałatwiamy, o nic się martwić nie trzeba. Napieczemy, naszykujemy...
Nagle ojciec jakby oprzytomniał.
– A gdzie młodzi zamieszkają?
– U mojego brata... zmarłego brata, ma się rozumieć (śmiech), dom od lat stoi pusty, więc
i mieszkać będzie gdzie, i dzieci wychowywać.
– Eee, do dzieci jeszcze daleko – machnęła ręką mama.
– Kto to wie? Czasy takie, że nigdy nie wiadomo.
Mama się wyprostowała jak struna, gotowa do ataku.
– Adrian! Ty chyba...
– Nie, mamo.
– No, bo już myślałam...
Uspokoiła się a widząc pusty kieliszek, zagadnęła:
– Tak siem cieszem, że rodzinem nowom mamy...
I kieliszek się napełniał, bo gospodarze poznali się od razu o co tu było grane, a sami też
lubili od czasu do czasu porządnie chlapnąć. I trzecia flaszka stała pusta. Ojcowie trzymali się na
nogach w miarę, ale matki urżnęły się na amen.
Pożegnaniom nie było końca. Obejmowano się, zapraszano, cieszono i zapewniano o
wielkim szczęściu. Wszyscy byli niezwykle wylewni i uczuciowi.
Rano mama miała strasznego kaca. Chodziła wkurzona i zbolała.
– Jezu, co to za dziwna rodzina! O matko, przecież oni tam Adriana mi zupełnie
zmieniom. Zdziwaczeje tam i...
– Nie wygaduj bzdur, mamo.
– Przecież tam wódka strumieniami siem leje, pić go nauczom...
– O to niech cię głowa nie boli. On nie z tych co pijakami się stają.
– A ona, widziałaś jakom dupem wielkom miała? Jezus Maria, z poczontku myślałam, że
jakaś chora, ale potem...
– Pięć dzieci urodziła, przecież to normalne...
– Ale żeby aż taka wielka...
– Mamo...
– Iwonka pewnie bendzie miała takom samom, to pewne jak to, że świnia ma ogon. Taki
wstyd siem potem z takom gdzie pokazać, bo jednak kobieta powinna mieć zgrabny tyłek a nie
takom... takom... szafem.
– Może nie będzie miała. Może wdała się w babcię.
– Ich babcia przecież taka sama! Ty zdjenć nie oglondałaś, czy co? Dupa jak szafa
dwudrzwiowa. Jezus Maria... w co ten synek siem wplontał. On nigdy nie umiał głowom myśleć,
zawsze w jakieś gówno wdepnoł. Cały ojciec...
– Ale rodzina bogata, to przyznać trzeba. Pieniędzy pod dostatkiem.
– Tylko na co im pieniondze, kiedy szczenścia nie bendzie...
– A gdzie to szczęście by znalazł, mamo? Tutaj? – roześmiałam się. Czasami nie mogłam
jej słuchać.
– Tu by miał lepiej, zresztom, czy wy siem tu macie źle, Wiesia?
– No, mogło być gorzej... – westchnęłam.
– No właśnie.
– Ale mogło być też lepiej!
– Ty wyrodna córka jesteś! Jenzykiem kłapać tylko potrafisz, matkem obrażać! Kiedyś ci
to bendzie policzone!
Po chwili milczenia, kiedy obie piłyśmy kawę, mama dodała:
– Ty widziałaś siostrem Iwonki? Jak jom uwidziałam, to myślałam, że ze stołka spadnem.
Ruda?
– Ruda. No i co? – jakoś nie wydało mi się to dziwne.
– Przecież każdy wie, że rude to fałszywe! Ta Iwonka musi być farbowana, mówiem ci.
– Z tego co wiem, to nie jest ruda...
– Ta, bo ona siem przyzna, myślisz? Wiesia, ty jak twój ojciec, ufna, wierzysz w każdom
pierdołem. Ty w końcu zacznij normalnie na świat patrzeć, bo ta ślepota ciem zgubi!
– Oj, daj spokój!
– Jestem prawie pewna, że Iwonka mu rudych dzieci narodzi. To nie do zniesienia!
– Mamo, lepiej rude niż czarne, nie? – dowaliłam jej, bo wiedziałam, że mama w głębi
duszy, choć nie rozumiałam tego, jest rasistką.
– Czarne? Wiesia, wypluj to słowo! Czy ty siem Boga nie boisz? Czy ty naprawdem
jesteś oby mojom córkom? To wszystko przez twojego ojca, ten stary drab zawsze był...
– Czarne czy białe, co za różnica z tymi dziećmi? Rude czy nie, dziecko to dziecko!
Wszystkie dają się we znaki tak samo.
– Ale czarne nie może być! Absolutnie! Czarne to do Afryki, nic tu po takich. Ty słyszałaś
co siem stało z Maryjkom Janiczkowom?
– Co niby?
– Zachorowała cienżko jednego dnia, nie wiem czy to wylewu ona czasem nie dostała. I
po pogotowie zadzwonili sonsiedzi. Doktor przyjechał ale czarny...
– Słyszałam coś, że tu mamy czarnego doktora – wtrąciłam.
– No to przyjechał a jak go Maryjka na oczy uwidziała, to zaczeła krzyczeć i łzy
wylewać, że ona jeszcze nie umiera, że przyszedł po niom sam diabeł. Cała wieś na nogach była,
bo ona nie chciała umierać. Jezu, ile siem o tym gadało!
– Mamo, Maryjka to nawet nie wie w którym kościele bije, tyle ci powiem. Nie dziwi
mnie, że tyle cyrku narobiła jak ona całe życie w swoim domu przesiedziała i nawet telewizora
nie mają.
– Ty nic nie rozumiesz!
– I dobrze!
Nagle mama jakby się przebudzała z letargu. Rozejrzała się wokół.
– Gdzie ta pieprzona wódka? Mówiłam wczoraj, żebyś jednom ze stołu zabrała. I widzisz,
teraz mi łeb rozerwie, bo ty o matkem siem nie postarałaś!
– Stoi w drugiej półce, tej na lewo. Kupiłam rano, bo kraść nie będę bratu ze stołu.
– Jak kraść? Jezus, Wiesia, ja nie wiem po kim ty jesteś? Ty chyba jakaś podmieniona,
czy jak. W tych szpitalach to do wszystkiego dojść może. Jak kraść? Wzionść, powiedziałam.
Wzionść. Nie kraść. Przecież, jeżeli coś na stole stoi, to się, cholera jasna, bierze. Tak normalnie,
po prostu.
– Tak normalnie to się odchodzi i nic nie zabiera, kiedy ci nie dają.
– Polej i już nie gadaj wiencej, bo tak mnie głowa boli, że zaraz pawia puszczem. Kaczki
nakarmiłaś, dziewucho jedna?
– Nakarmiłam.
Mama wypiła kielicha.
– Jest dobrze, tak.
Łyknęła jeszcze jednego.
– Już znacznie lepiej.
Trzeciego
– Oooo, to jest to...
Data ślubu została wyznaczona i powoli wszystko dopięto na ostatni guzik. Mama piekliła
się, ponieważ musiała załatwić pożyczkę (zajął się tym ojciec). Była zbyt dumna by pozwolić
rodzinie Iwonki zapłacić za wszystko.
– Ten chłopak mnie zrujnuje. Kredyt brać trzeba, bo wstyd inaczej bendzie. Niech się to
już skończy, ten cały cyrk na kółkach.
Raz odwiedziłam Iwonkę z Adrianem. Wypiliśmy butelkę wódki i Iwonce rozwiązał się
język. Też nie miała w domu za wesoło.
– Chowają przede mną wszystko! Gdy mama upiecze ciasto, to od razu schowa, bym nie
widziała, jakbym zapachu nie czuła, że coś pieczone było! Ale ja głupia nie jestem. Albo da mi
na talerzyku jeden kawałek i na tym koniec. Więcej mi się nie należy.
Nie było to przyjemne uczucie, rozumiałam ją i trochę współczułam, pomimo tego, że za
nią nie przepadałam.
– Parę miesięcy temu całą rodziną pojechali na wakacje, nad morze, a ja jechać z nimi nie
mogłam. Zostałam sama w domu, bez pieniędzy, z pustą lodówką. Gdyby nie Adrian, nie wiem
jakbym te dwa tygodnie przeżyła.
Siedzieliśmy w jej pokoju, na piętrze. Mówiliśmy cicho, pomimo wypitej wódki, gdy
usłyszeliśmy jakieś odgłosy dochodzące z innego pokoju.
– To mama się śmieje – powiedziała Iwonka, widząc, że się wsłuchuję w nagłą ciszę.
– Aż tak? – zapytałam ponieważ śmiech kojarzył mi się z Bożeną Dykiel z filmu „Wyjście
awaryjne”. Jest tam taka scena, kiedy męża nie ma w domu, a ona zaprasza na kaczkę
zakochanego w niej policjanta, który w miarę popijania obłapuje ją gdzie się da.
Wymieniła spojrzenie z bratem.
– Zawsze tak się śmieje, kiedy ją tata podszczypuje, wiesz gdzie...
Śmiech rozbrzmiewał w drugim pokoju raz za razem.
– Za chwilę ucichnie, a potem już tylko sapanie słychać będzie. Oni tak zawsze.
W końcu jej matka przestała się chichotać. Jej dźwięczny śmiech zamienił się w głośne
jęki i sapanie.
– Nie są już za starzy na coś takiego? – zapytałam, ponieważ byłam niemalże pewna, że u
nas w domu tego nie ma.
– No coś ty! Dopiero pięćdziesiątkę mają oboje!
– Ale żeby aż tak...
Posłuchaliśmy chwilę a potem Iwonka wróciła do zwierzania.
– Na święta to zawsze pełne reklamówki cukierków po szafach chowają. I myślą, że ja nic
nie wiem. Ale kiedy ich nie ma, zakradam się do tej szafy i kradnę dla siebie. Przecież jestem ich
dzieckiem, też mi się należy!
– No pewnie! Też bym tak zrobiła – zapewniłam ją.
– A kiedy powiedziałam, że wychodzę za Adriana, to odetchnęli z ulgą. Dawno mnie się
pozbyć chcieli, choć nie wiem, dlaczego.
– Wiesz, czasami tak bywa, że jeżeli któreś dziecko dorasta w rodzinie, odsuwa się je „od
miski”, że tak powiem. Coś o tym wiem.
– Ty? – zapytał zaskoczony Adrian.
– Ja też przeszłam swoje z naszą matką, nie myśl sobie...
– Ale myślałem...
– Że co? Że mamusia taka wspaniała? Każdy ma dwie twarze, pamiętaj. Ludzie są jak
medale!
– Nigdy mi się nie przyznałaś...
– Bo nie lubię o tym gadać.
– To znaczy, że oni już mnie nie chcą w domu?
– Nie od razu tak, że nie chcą, ale z pewnością myślą, że już swoje dostałaś, dlatego teraz
wszystko należy się tym młodszym. Dlatego cię odpychają...
Naszą rozmowę przerwały głośnie, przyspieszone jęki.
– Zaraz mama znowu zacznie się śmiać, poczekajcie.
Odczekaliśmy chwilę, po czym rzeczywiście rozległ się perlisty śmiech jej mamy. Było
po wszystkim.
– Cieszę się, ze nasi już tego nie robią. To okropne tak słuchać, a potem ich oglądać,
patrzeć w oczy i myśleć, że wiecie... pieprzą się jak króliki.
– Przyzwyczaiłabyś się.
– Nie jestem taka pewna...
Był to pomimo wszystkich obiekcji, jakie czułam do Iwonki, miły wieczór, co nie
oznacza jeszcze że ją polubiłam.
Zanim doszło do ślubu, moja przyszła bratowa obchodziła urodziny, a więc zostaliśmy
całą rodziną zaproszeni na imprezkę.
Oczywiście nie obyło się w domu bez komplikacji, po których rodzice zgodzili się na
urodziny pojechać.
Iwonka była wyuczoną fryzjerką, jednak wypieki jakie zrobiła smakowały wyśmienicie.
Mamie nie podchodziły, nieustannie wybrzydzała i doszukiwała się w nich wad.
– To z kremem? Tak? To w takim razie nie dla mnie, potem bym całom noc
przechorowała.
– Galaretka? Oj, to też nie dla mnie. Ja z galaretkom nigdy nie robiem...
– Z orzechami? Czy aby tam skorupki z orzechów nie ma? Niestety nie skosztujem,
bojem siem, że natrafiem na skorupkem. Takie moje szczenście, zawsze na mnie padnie – matka
uśmiechała się nieszczerze. Wszyscy przy stole obrzucali się spojrzeniami, a ja miałam ochotę
udusić ją gołymi rękami.
Żeby tego było mało, gdzieś w połowie imprezy rozległ się dzwonek do drzwi.
– To na pewno Mirek! – ucieszyła się Iwonka i skoczyła otworzyć.
Wnet doszły nas krzyki i odgłosy całowania, składania życzeń i czego tam jeszcze, a
potem Iwonka wprowadziła swojego gościa do środka, między nas.
– To jest Mirek – przedstawiła. – A to moja nowa rodzina – powiedziała i zaczęła nas
przedstawiać.
Mirek okazał się długowłosym blondynkiem o błękitnych oczach – iście aryjskiej twarzy,
Hitler by nie pogardził. Miał szczupłe usta, nieustannie wykrzywione w uśmiechu, obcisłe
spodnie i koszulkę z napisem „Chcę to z tobą zrobić”, ściśle przylegającą do jego szczupłego
ciała. Od razu zauważyć można było jego rzucającą się w oczy delikatność i kobiece ruchy.
– A gdzie masz swojego chłopaka, Mireczku? – zagadnęła Grażyna już po przywitaniu. –
Dawno go tu nie widzieliśmy. Myśleliśmy, że wpadniecie razem.
W tym momencie patrzyłam jak kawałek ryby staje mojej matce w przełyku, oczy
wybałuszają się i zaczyna się dusić. Stało się to dokładnie w momencie, gdy matka Iwonki
wypowiedziała słowa „swojego chłopaka”.
Tata zaczął walić ją po plecach a ona kaszlała i pluła rybą po całym stole, aż zgromadzeni
ludzie zaczęli się zasłaniać rękami i ocierać chustkami z obrzydzeniem.
– Kaźka, już dobrze? – pytał ojciec, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, dalej bił w plecy.
Wreszcie sina na twarzy mama doszła do siebie, ale tata jakby się zaciął. Widziałam że
takie walenie w plecy sprawia mu niekłamaną przyjemność. Uśmiechał się półgębkiem.
– Skończ już mnie bić, bambaryło jedna! – wysyczała mama i chwyciła go za rękę w celu
powstrzymania kolejnych uderzeń.
A potem patrzyłam jak sięga po kielicha i wypija jednego, a potem od razu drugiego po
sobie. Spojrzenie jakie rzuciła Mirkowi mogłoby zabić nawet konia. Doskonale wiedziałam co
mama w tej chwili myśli i byłam pewna, że do końca imprezy nie tknie jedzenia. Zresztą goście
chyba też, ponieważ mama zapluła cały stół.
– To może ja w takim razie serwet zmienię... – powiedziała niepewnie Grażyna.
– Pomogę pani – zaofiarowałam się, czym zdziwiłam Adriana i Julkę. A co, pomyślałam
sobie i wzruszyłam ramionami.
Aby rozładować jakoś sytuację, ojciec Iwonki przyniósł aż dwie butelki dobrze
schłodzonej wódki. Wiedziałam, że już dawno przejrzał moją mamę na wylot i wiedział jak
naprawić sytuację. Co prawda mamie oczy rozbłysnęły, ale nie odzywała się do już końca, a na
Mirka nawet nie spojrzała.
Urodzin więc nie można było zaliczyć do udanych.
Wracając do domu po skończonych urodzinach, mama nie mogła rozgryźć kolegi Iwonki.
– Widzieliście? Prawdziwy pedał, jak Boga kocham. O mało co wontroby nie wyplułam,
gdy to usłyszałam.
– I co w tym takiego ciekawego? – zapytała siostra, ziewając.
– Jak co? Przecież to pedał, nie rozumiesz? Jego leczyć by siem miało, a oni go do stołu
zapraszajom. Jezus Maria, cała ta rodzina mi siem od poczontku nie podobała. I już wiem
dlaczego! Ja mam nosa, nie da siem ukryć!
– Mamo, co ty wygadujesz? – oburzyła się Julka. – Co z tego, że jest pedałem? Zresztą
teraz już nie używa się słowa pedał, bo to urażające. Teraz się mówi gej.
– Gej? O matko, to jeszcze gorzej!
– Gej! Po prostu gej.
– Dla mnie to zawsze pedał pedałem bendzie. Żeby chłop z chłopem... przecież to
nienormalne, nieetyczne. Kiedyś siem takich zamykało.
– Tak, bo ciemnota panowała. Teraz jest inaczej.
– Świat na zatracenie idzie. Te wszystkie przepowiednie jednak prawdziwe były. Raz w to
wszystko coś jebnie i koniec bendzie.
– Mamo, to że Mirek jest gejem to jeszcze nie koniec świata.
– Koniec może nie, ale poczontek końca na pewno.
– E tam, nie ma co z tobą o tym gadać, i tak nic nie rozumiesz.
– A ty niby co? Że niby rozumiesz wiencej?
– No, zacofana nie jestem. Mam pełno takich znajomych i...
– Ja zabraniam! – Mama aż podskoczyła na siedzeniu. – Ty mi siem z takimi spotykać nie
bendziesz.
– Zapominasz, że jestem bramkarzem na dyskotece, mamo? Tam ich pełno przychodzi.
Mama, słysząc to, o mało co nie dostała apopleksji.
– Ty, słyszysz ty, co ona wyprawia? – zwróciła się mama do taty. – Otwórzcie okno w tym
pieprzonym aucie, tu oddychać nie można! Słyszysz?
– Słyszę, głuchy nie jestem.
– I co? Nic na to nie powiesz?
– A co mam mówić?
– Zabronić jej z pedałami siem spotykać, rozmawiać! Spółkować!
– A niby dlaczego?
– Jak dlaczego? Bo som... no, chorzy, chyba aż tak tempy nie jesteś!
– Chora to jesteś ty! I gdybym wcześniej wiedział...
– Tak? Dokończ, psie!
– To bym się dwa razy zastanowił. Bo lepszy taki pedał w domu niż ty i te twoje chore
paranoje i kaczki!
Mama zamilkła, jakby właśnie następował koniec świata. Do końca jazdy nie powiedziała
już ani słowa.
A kiedy przyjechaliśmy do domu, powiedziała:
– Jak ja bym tak tego tortu marchewkowego zjadła...
– Ale był z kremem, mówiłaś że nie możesz – zauważyłam.
– Przecież nie mogłam zjadać wszystkiego, chyba aż tak głupia nie jesteś, by nie
rozumieć? Z pewnościom by nas obgadali. Widziałaś jak Grażyna wszystkich obserwowała? Jak
semp! Grzesia (sąsiadka) opowiadała, że te z wielkimi tyłkami fałszywe som co niemiara.
Uważać na nie trzeba dwa razy bardziej, bo obszczekajom na każdym rogu za byle gówno. Wienc
musiałam się pilnować.
– Mogłabyś już z tym skończyć.
– Ty mi nie mów, co ja bym mogła! Od tego tu nie jesteś. Ale za to ty nieźle sobie
folgowałaś przy stole! Obserwowałam ciem. Pałaszowałaś jakbyś w domu tego nie miała – mama
wetknęła we mnie oskarżycielsko palec.
– Bo nie mam! Przecież ty nie pieczesz, to czemu się dziwisz, że zjadałam? Że mi
smakowało?
– Jak nie piekem? Wiesia, ty mi tu w żywe oczy nie kłam, ojcowskie nasienie ty. Ty jesteś
wypisz wymaluj cały ojciec. Jak ja niby nie piekem?
– A kiedy ostatni raz coś upiekłaś?
– Chociażby na świenta!
– Mamo, święta były prawie rok temu. A i tak jeść się tego nie dało.
– Tak, bo ty tylko chwalić cudze potrafisz, taka łachudra z ciebie. Niewdzienczna jesteś,
powiem ci. Czy ty naprawdem mojom córkom jesteś?
– To już powinnaś wiedzieć ty, nie ja. Zresztą, sama nie jestem pewna...
Mama podparła się pod boki.
– Po co to gadasz? Czy ty musisz ciongle mi dokuczać? Musisz być taka złośliwa?
– Sama zaczęłaś! Zresztą, złaź ze mnie, bo mi duszno.
– Nie kłóćcie się, do cholery – powiedziała siostra wchodząc do kuchni. – Każdego dnia
to samo. Jak tylko nabiorę mięśni, a już rosną, to zobaczycie, to ja tu porządek zaprowadzę w
tym domu!
I kłótnia zaczynała się na nowo. Tata wzdychał i odchodził do swojego pokoju.
– Ty nie odchodź mi tu! Kaczki nakarmić trzeba! Nie leżeć jak kłoda! – zawołała za nim
mama.
– Ja te twoje kaczki mam w dupie! – odzywał się tata, po czym następował trzask
zamykanych drzwi i przekręcanie klucza w zamku.
– Ten stary dziad to ma tupet! Co siem z nim, cholera jasna, dzieje? Przecież menopauzy
nie może przechodzić, bo chłopy tego nie miewajom. Ja go nie poznajem. Coś mi tu nie gra, już
ja siem dowiem co...
Następnego dnia, jak nieoczekiwana burza, wpadła Madzia. Oczywiście z butelką Soplicy
w ręce. Było dopiero południe, jednak mama po paru zejściach do piwnicy miała już lekko w
czubie. Zauważyłam, że ostatnimi czasy znika na coraz dłuższe chwile. Ona się tam kiedyś zapije
na śmierć.
– Pani Kaziu! – zawołała Madzia od progu. – Ojca do szpitala odwieźli.
– Jezus! – mama chwyciła się teatralnie za serce, ale oczy jej rozbłysły na samą myśl o
tragedii. – Jak to? Co siem stało? Gadaj mi tu zaraz!
– Przyszedł pijany, jak zwykle – zaczęła opowiadać zapytana – i... poczeka pani, niech
otworzę tę butelkę... – i poczęła się mocować z zakrętką.
– Daj, ja otworzem, ty gadaj! – ponagliła mama.
– No więc pijany przyszedł i awantura się zaczęła, bo wie pani, jak zwykle dla niego zupa
niedosolona była...
– Oni tak majom, alkoholicy. Ciongle im soli mało, bo kubki smakowe spieprzone na
językach i nie czujom, nawet jeśli zupa rzeczywiście dosolona – wtrąciła mama, potakując
głową.
– No właśnie. Zupa zawsze dosolona, nawet za bardzo, czasem się skarżymy, ale nic to
nie da. Mama soli, bo ojciec potem cyrki odpierdala i gadać nie ma o czym.
– Dzień, jak co dzień.
– Dokładnie... No, to po jednym...
– No to chlup...
Wypiłyśmy po kieliszku.
– Ale wie pani, tych gówien u was na placu od czorta jest. To posprzątać trzeba, bo nowe
buty sobie kupiłam i proszę spojrzeć, raz dwa w gówno wdepnęłam. Tego ominąć się nie da!
Nasrane, aż głowa boli!
– Ty mi tu tematu nie zmieniaj, Madzia. Masz, napij się, i wal. Co siem wydarzyło dalej?
Madzia przechyliła szkło.
– Zaczął się drzeć na całego, że zupa za mało słona, jak mówiłam. „Dlaczego tej zupy,
stara kurwo, nie posoliłaś?” wrzeszczał na mamę. „Ty mi to specjalnie robisz! Na złość, bo pić
potrafię, zabawić się, a ty jak taka zasuszona kura jedna, w domu tylko siedzisz i nawet dupy nie
dajesz, a jak nie, to od rana do nocy w kościele przesiadujesz!” Tak na nią krzyczał, mówię pani.
– Wiesia! Lej! – otrzymałam rozkaz.
– To chlup...
– ... w ten głupi dziób!
– I wtedy mama nie wytrzymała. Cały ten gar chwyciła i mu na łeb wylała. Mówię wam,
co się to w domu działo?! Jezu, jak on się darł, jak oparzony, haha – Madzia się roześmiała ze
swojego powiedzenia. – A mama do niego: „Masz za swoje, ty buchaju jeden.” „Ja cię
zapierdolę” krzyczał, „Ja ci, kurwa noga, łeb upierdolę” ale paliło coraz bardziej, czerwony się
zrobił, skóra jakaś taka różowa, bąble zaczęły na niej białe wyskakiwać. A potem...
– Polej! – szturchaniec w bok od matki.
– ... a potem zemdlał i normalnie narobił w gacie! To mama od razu po pogotowie, bo się
przestraszyła. I go odwieźli.
– Ale nic nie słyszałam! Przecież karetka to na sygnale jeździ!
– Ale nie dzisiaj, bo coś im się popsuło! A jak widzieli ojca, to się przeżegnali, jeszcze
miał makaron na głowie, mówię wam, komicznie wyglądał, że o la la.
– To dopiero historia, a co matka? Jak siem czuje?
Widziałam zadowolenie malujące się na twarzy mamy. Takie już było nasze życie na wsi,
że kiedy jednemu coś się stało, drugi miał z tego niezły ubaw.
– No, posprzątała, przed krzyżem modlić się zaczęła, by jej Stasia nie zabierał, bo co ona
bez niego zrobi.
– Wiesz co, Madzia? Przynajmniej by sobie odpoczeła. Spokój by miała.
– Tak, też tak od razu pomyślałam, ale się nie wtrącałam, bo matka potem na mnie jak
indyk na czerwone by naskoczyła, już ja ją znam.
– Ale przynajmniej poczuł, że nie jest panem domu! – powiedziała mama buńczucznie.
– Tak. Ale jak wróci! Ja się wyprowadzam, przecież on nas pozabija!
– Możemy zamieszkać razem, Madziu – podchwyciłam temat.
– Z tobom? – mama się roześmiała. – Przecież ty byś tam Madzia, z Wieśkom jeszcze
gorzej niż w domu dopadła. Popatrz na niom, na jej pokój. Ona sprzontać nie potrafi, ma dwie
lewe rence, jak i ta druga. Gówna na placu, a jej to nie przeszkadza! Haha, to dobre, Wiesia i
mieszkanie, trzymajcie mnie bo z tego krzesła spadnem. A nie, lepiej polej, bo śmiesznie siem
zrobiło.
– Potrafię sprzątać jak zechcę! – zezłościłam się.
– Taaaa, oczywiście. Ty siem lepiej nie zajmuj głupotami Wiecha, ale domem. Zresztom
widzisz, że Adrian dom bendzie swój miał, wienc ten na ciebie z czasem przejdzie i jak widzisz
nie musisz siem wyprowadzać.
Wypiłyśmy znowu po jednym i zajadłyśmy marynowanymi grzybkami.
– Zresztom, poczekaj, niech się ojciec o tym dowie, jakie ty plany masz, haha.
Matka wstała i przeszła szybko do jego pokoju.
– Do kogo telefonujesz? – usłyszałam jej piskliwy głos.
Tata coś odpowiedział cicho.
– Przecież ty nie masz znajomych! Przez dwadzieścia lat do nikogo nie dzwoniłeś, a teraz
nagle masz jakichś znajomych?
Popatrzyłyśmy z Magdą po sobie. Wiedziałyśmy co za chwilę będzie: to samo co u niej w
domu przed chwilą. Może i tu kogoś karetka odwiezie, pomyślałam z nadzieją.
– Chodź, zostaw jej wódkę, do pokoju pójdziemy...
– Myślisz, że go zabiła?
– Kto?
– No, twoja matka?
– Nie, coś ty. Zupa nie była aż tak gorąca. Jakąś minutę już się nie gotowała, bo piec
wyłączony był...
Nadeszły święta. Spadł pierwszy śnieg i zakrył wszystkie kacze odchody. Po raz pierwszy
od wielu miesięcy nasz plac wyglądał jak nowy. Taki biały puch, tak czysty, srebrzysty!
Naprawdę widok robił wrażenie.
Iwonka nakradła matce czekoladowych cukierków i ciastek. Przywiozła nam w prezencie
wraz z butelką dobrej wódki. Najpierw wyciągnęła słodycze. Mama uśmiechnęła się niesmacznie
z miną mówiącą: ta dziewczyna jest do niczego.
Potem wyciągnęła wódkę.
– Nie zapomniałam o czymś do zagrzania!
Butelkę postawiła na stół, jeszcze dobrze zmrożoną, a mama od razu walnęła uśmiech na
twarz.
– Oj, nie powinnaś siem wykosztowywać... – (w międzyczasie dała mi znak, bym
przyniosła kieliszki).
– Nie wykosztowałam się. Ojcu z piwnicy zabrałam. W końcu coś od życia mi się należy.
– No, żeby tak zabierać, Iwonko, to nie za ładnie – upomniała ją mama, udając oburzenie,
a mnie zachciało się śmiać, bo przypomniałam sobie, jak niedawno właśnie mnie kazała
sprzątnąć ze stołu butelkę.
– Co tam! – Iwonka machnęła ręką. – Zasłużyłam za cały rok pracy.
Na stole zabłyszczało szkło i wkrótce napełniło się zimnym, dobrze schłodzonym płynem.
– Iwonka jednak nie jest taka zła – szepnęła do mnie mama w kuchni, kiedy odeszłyśmy
wyciągnąć z pieca kaczkę i grzybki do wódki, znalezione u babci w piwnicy. – Co prawda zje jak
stary chłop po robocie i dupem chyba po mamie odziedziczyła, niestety rzuca siem w oczy, ale
jednak czasem umie pokazać, że inna taka... nie jak cała rodzina.
Postanowiłam to zignorować.
– Ty ćwiczysz, jak widzę? – zagadnęła Iwonka siostrę.
– Tak, widać? – Julka uśmiechnęła się szczerze.
– Widać! Chyba nieźle dajesz czadu, co?
– Jasne! Ale warto. Teraz nikt mi już nie podskakuje i mam wiele kumpli co mi pomagają.
Kolesie, ci z siłki, to naprawdę nieźli goście. A patrz na piersi – wypchnęła dumnie swoje balony
– są większe i twarde jak kamienie!
– Naprawdę wielkie! – pokiwała głową przyszła bratowa z wyraźnym uznaniem.
– Chcesz dotknąć?
– A mogę?
– Dawaj! Nie wstydź się.
Wypiliśmy pół butelki i również ja widziałam Iwonkę w tym lepszym świetle. Zresztą
świat zawsze stawał się ładniejszy po strzeleniu paru głębszych. A potem nie pij, kiedy jest tak
fajnie.
– Jezus, ja mam nadziejem, że ta Iwonka to jednak też z „tych” nie jest. Wiesz, z tych
lesbijek, czy jak one siem nazywajom – zaszeptała mama.
– A niby czemu? – udałam głupa.
– Nie widziałaś, jak Julkem za cycki łapała? Że siem nie wstydziła!
– Tylko twardość sprawdzała. To nic takiego – wzruszyłam ramionami.
– Ale żeby tak przy stole, przed wszystkimi. Wiesz, bez ogródek, nawet siem nie
zaczerwieniła.
– Nie, bo już cała czerwona była od wódki – dogadałam jej.
– Z tobom to znów pogadać nie można! – żachnęła się.
– A ty ciągle doszukujesz się wszędzie dwuznaczności... – warknęłam. – A tam... a tam,
gdzie byś miała, to nic nie widzisz! – rzuciłam wściekle i odeszłam usiąść do stołu.
– Wiesia ma chyba okres, taka jakaś podenerwowana chodzi – zaczęła mama wracając na
miejsce. – Nie lejcie jej już.
– Żadnego okresu nie mam! I nie ma nie lejcie, jak wszyscy to wszyscy! Co ja, niby
podmieniona jestem?
– Nie bójcie żaby – powiedział Adrian uspokajająco. – Iwonka więcej przywiozła. Jej tata
ma tego w domu pełno, nawet się nie domyśli, że parę butelek zniknęło. Na ślub zwozi, piwnica
pełna.
– Brawo! To na zdrowie za naszom kochanom Iwonkem – krzyknęła uradowana mama.
Po drugiej butelce wznosiła toasty.
– Za Iwonkem, że do naszej rodziny weszła! Na zdrowie!
– Na zdrowie! – wykrzyknęli wszyscy i wypili.
– A gdzie pan Kowalski? – zagadnęła Iwona.
Matka spojrzała na zegar wiszący na ścianie.
– Już dawno powinien być w domu! Żeby mu siem co nie stało. A zresztom, pal go licho!
Nie ma to nie ma, nie wie co traci!
– Nic mu nie będzie – uspokoił Adrian. – Dzwoniłem do niego, gadał że coś w pracy
dłużej zostanie.
– No i załatwione! – uśmiechnęła się mama a ja w tym czasie przyjrzałam się bratu. Coś
tu nie grało, nie byłam głupia by tego nie zauważyć.
– To za Iwuszkem, że taka miła dla nas, że nas odwiedziła i że do rodziny wstempuje! –
wykrzyknęła pijana mama i obeszła stół, by ucałować przyszłą synową. Jutro pewnie będzie
sobie pluła w twarz co to też dziś za bzdury wygadywała, ale co tam, zasłuży sobie na moralnego
kaca.
Adrian poszedł do ubikacji, dogoniłam go.
– Co jest z ojcem?
– Nic. A co ma być?
– Nie ściemniaj mi tu. Wiem, że coś wiesz.
– Wiem, ale i tak nie powiem. Dowiesz się w swoim czasie.
Adrian był typowym horoskopowym bykiem. Jeżeli coś sobie postanowił, to nic nie dało
rady tego zmienić. Musiałam więc czekać.
– Jeżeli się dowiem, to w porządku. Ale słuchaj, stary – zmieniłam temat – z tą wódką to
był niezły podstęp. Jak ci się udało namówić na to Iwonkę?
– Zbliża się ślub, nie chcemy problemów. Iwona wie jaka jest nasza mama, więc
postanowiłem pokierować nią w odpowiednim kierunku, by zyskała jej akceptację. Przynajmniej
do wesela. Potem niech się dzieje co chce.
– No to ci się udało. Gratulacje braciszku!
Przybiliśmy piątki, Adrian poszedł do łazienki, a ja wróciłam do stołu, gdzie mama
przytulała czerwoną jak burak i ledwo utrzymującą się na krześle Iwonkę.
– Córuchnom mojom przecież bendziesz! – mamrotała mama. – Wypijemy na twoje
zdrowie, kochana! Mój syn... lepiej wybrać nie mogłaś!
– Zga-a-adzam się. Ja...
Iwonka nie zdążyła dokończyć, kiedy puściła pawia, a potem spadła na podłogę. Łupnęło
aż po całym domu echo się poniosło. Chyba i sąsiedzi usłyszeli.
– Słaba taka... nienauczona – plątała się mama.
– Odniesiemy ją spać.
– Ja się nią zajmę. Pora spać – Adrian spróbował wziąć Iwonkę na ręce, niestety okazała
się zbyt ciężka.
Zabrałam się za wycieranie wymiocin, choć nie za bardzo mi się to udawało, byłam zbyt
pijana. Adrian ciągnął Iwonkę po podłodze do swojego pokoju. Pomagała mu Julka. Mama
dopijała resztki ze stołu.
Kiedy już zgasły światła, a mama chrapała w swojej sypialni jak niedźwiedź, usłyszałam
otwierające się drzwi i wchodzącego do domu, zataczającego się ojca.
Byliśmy naprawdę niezłą rodzinką: wszyscy pijani jak amen w pacierzu.
Kiedy stopniał śnieg, nasz plac znów powrócił do swego opłakanego stanu. Nastała
upragniona wiosna, roztopy i deszcze. Każdego dnia patrzyłam na wracającego z pracy ojca, już
od pierwszego kroku zatapiającego się w kaczych odchodach. Wyraźnie widziałam jak zaciska
pięści i zęby, gada coś sam do siebie i pewnie przeklina w duchu.
Odczytywałam z ruchu jego warg słowa:
– Mam tego dosyć!
Pomimo wszystko jednak coraz częściej zaczynałam podejrzewać, że mój ojciec nie ma
jaj. Bo co z niego za facet, jeśli nie potrafi baby do porządku przywołać? Co z niego za
mężczyzna, kiedy daje sobą pomiatać, siedzi jak trusia i zaciska wargi?
W dzień ślubu w domu panował totalny Sajgon.
– Wiesia, trzeba na podwórze wyjść, kładki podłożyć, bo po gównach chodzić nie
bendziemy!
– Nie ma szans, sama sobie kładki kładź! – krzyknęłam. Co jak co, ale to były jej kaczki,
a ja nie miałam zamiaru się tym zajmować.
– Julka! Chociaż ty mnie posłuchaj i idź na plac. Rzuć pod nogi kartony czy co tam
znajdziesz!
– Nie mam czasu! Nie widzisz, że jeszcze nie jestem gotowa?
– Jezus Maria, co ja z tymi opentanymi dziećmi mam! Ja was kiedyś normalnie
poduszem! Gdzie on jest?
A więc teraz przyszła kolej na ojca. Uśmiechnęłam się bo czułam jak się to zakończy.
– Zdzisiu, ty idź mi kładki do wyjścia podłóż! Kartony tam jakieś leżą, deski, cokolwiek
rzuć na te gówna! – komenderowała ojcem mama.
– Chciałaś kaczki, to teraz się tym zajmij sama!
– Z ciebie to żaden facet. Ty... ty po prostu bambaryłom jesteś i już!
I zakończyło się tak, że mama sama wyszła na zewnątrz i rzucała aż do wyjścia deski i
kartony, by można było po nich przejść. Stałam w oknie i uśmiechałam się pod nosem. Ma, czego
chciała!
Wesele okazało się jedną wielką tragedią. Przynajmniej ja to tak odczuwałam.
Kiedy spotkaliśmy się przed kościołem, ludzie nie mogli się nadziwić, a ja o mało nie
spaliłam się ze wstydu, ponieważ moja mama ubrała się tego dnia... na czarno!
– Nie możesz tak iść! – wydarłam się na nią jeszcze w domu, kiedy ją zobaczyłam gotową
do wyjścia.
– Jestem ubrana na galowo. Zresztom nic innego nie mam. W czym problem?
– W tym, że to wesele twojego syna. WESELE! Ludzie się mają bawić, śmiać i tańczyć.
Mają być ubrani na różowo, biało, jakkolwiek, tylko nie na czarno! Chyba że coś ci się
popieprzyło i na pogrzeb jedziesz!
– Na jaki pogrzeb, Wiecha? Weź ty mi siem natychmiast opanuj. To, że nie masz gustu, bo
przecież widzem jak wyglondasz a ja nigdy nie wyszłabym w czymś takim, zresztom nie wiem
dlaczego wcześniej nie zapytałaś mnie o zdanie i radem, nie znaczy jeszcze że źle wyglondam.
– Wyglądasz koszmarnie! Jak cię Adrian zobaczy, to masz to jak w banku, że się zapadnie
pod ziemię!
– Nie dramatyzuj. Jesteś jak ojciec. Wiecznie coś nie tak, nic tylko krencic nosem,
krytykować, szukać dziury w całym! Dlaczego ty siem we mnie nie wdałaś?
Julka ubrała się kobieco, kwieciście i nawet nabrane mięśnie na siłowni nagle w jakiś
sposób współgrały ze sobą. Ja byłam ubrana w błękitną suknię do kostek, szpilki i biały pas, obie
miałyśmy odwalone fryzury, wyglądałyśmy, według mnie, sexy. Tata, jak to facet, nic
szczególnego, ale w tym przypadku nic się nie dało zrobić.
Natomiast mama... przypadek stracony!
Kiedy mama Iwonki przyszła pod kościół w rażącym w oczy różowym kostiumie i z
piórami zarzuconymi na ramiona oraz z wielkim różowym kapeluszem, stanęła jak wryta na
widok mojej mamy. Były jak dzień i noc, ale żadna nie miała gustu! Zresztą mama też miała
czarny, ogromny kapelusz na głowie i kiedy stanęły obok siebie, kapelusze zawadzały o siebie,
co stwarzało dodatkowe komplikacje.
– Eee... miło was widzieć – zająknęła się na powitanie.
– Eee... was również – dosoliła jej mama i patrzyła jak jej twarz pokrywa się rumieńcem.
– Poszukam męża, bo nie wiem... Wydaje mi się, że czegoś zapomniałam – otoczyła się
na pięcie, szpilka zgrzytnęła i raz dwa odeszła pospiesznym krokiem, kręcąc swoim ogromnym
piecem kaflowym.
– Widziałeś jak ona się ubrała? – po chwili usłyszałam jak mówi do męża. – Ja się ze
wstydu spalę. Ona przyszła na pogrzeb syna, nie na ślub!
– Uspokój się. Pokaż choć raz odrobinę klasy!
– Ale...
– Dosyć. Udawaj, że nic nie widzisz! – teściu Adriana szarpnął ją za rękę i poprowadził
do kościoła, rozdając uśmiechy wszem wokół.
Iwonka zupełnie się zmieniła. Makijaż dodał jej twarzy swego rodzaju delikatności i
powabu, oczy wyraźnie zwiększyły się i przyciągały wzrok obecnych, a włosy idealnie spływały
lokami na ramiona pod przezroczystym, białym welonem. I wszystko byłoby w porządku,
idealnie, gdyby nie...
– Patrz, jakom ona ma dupem w tej sukni. To woła o pomstem do nieba! – szepnęła do
mnie mama, przygryzając wargę i starając mówić bez poruszania ustami, nie spuszczając wzroku
z Iwonki.
Rzeczywiście miała rację, co nie zdarzało jej się często. Ale zadek panny młodej w tej
falbaniastej sukni był wielki jak stodoła naszych sąsiadów. Odruchowo zaczęłam się cicho śmiać.
– Czego rżysz? – zapytała Julka.
– Niech cię nie obchodzi! – warknęłam na nią i dałam jej kuksańca w bok.
– Krowa!
Podczas przysięgi małżeńskiej nie jestem pewna z której strony kościoła dobiegał
większy szloch, czy z prawej, gdzie siedziała rodzinna panny młodej, czy z lewej, gdzie
siedzieliśmy my. Nasze matki z chustkami w ręku, z ogromnymi kapeluszami i ich wielkie jak
grochy łzy na pokaz. Gdy rozlegał się szloch mamy, od razu zagłuszał go płacz tej drugiej.
– Uspokój się! – szepnęłam. – Ludzie patrzą!
– To i niech patrzom jak majom na co. Niech wiedzom, że kochajonca matka traci syna!
– A może powinnaś pomyśleć, że zyskujesz córkę?
– Niby Iwonkem? To już wolem stracić syna!
I płacz mamy poniósł się po kościele echem, a tata coraz bardziej kurczył się w sobie.
Po wyjściu obie rzuciły się z płaczem na swoje dzieci. Jedna całowała, druga ściskała.
Pierwsza obściskiwała, druga obcałowywała. Ta łkała, tamta łkała jeszcze głośniej.
Powoli traciłam nerwy. Zresztą, byłam nerwowa, bo nigdzie nie widziałam Madzi a była
przecież, jako najbliższa koleżanka Adriana, również zaproszona na ślub.
Zerknęłam na zegarek, ale oto patrzę a biegnie zjawa, niczym motyl, taka krucha,
delikatna, w zwiewnych szatach.
– Przepraszam za spóźnienie. To jak, kiedy się zaczyna?
– Co? – nie rozumiałam.
– No, przecież ceremonia ślubna.
– Idiotko, już jest po! Spóźniłaś się całą godzinę!
Nasze matki starały się przekrzykiwać wzajemnie, każda chciała być weselsza i
dowcipniejsza. Każda się uśmiechała szerzej, tańczyły jak szalone, pełne energii i werwy, jak
młódki. Kielich wypijały za kielichem.
Kiedy jedna coś miała do zakomunikowania, po chwili również druga przypominała sobie
o czymś niezwykle ważnym i tak w koło.
Najgorszym momentem dla mamy oczywiście okazał się szok, kiedy zobaczyła Mirka
wchodzącego do sali ze swoim chłopakiem. A jako że Grażyna witała wszystkich gości, dumna
jak paw, moja mama nie mogła pozostać w tyle. Śmiało patrzyłam, jak przełamuje lody, chowa
dumę i uprzedzenia, i wyciąga do nich rękę. Co prawda doskonale widziałam, że nie przeszło jej
to tak zupełnie bez mrugnięcia okiem, ale przyznać muszę, że spisała się na medal!
– Gdzie ojciec? – nagle pojawiła się tuż obok mnie.
– Nie wiem, jeszcze przed chwilą gdzieś się tu kręcił.
– Muszem z nim pogadać.
– Cóż, w takim razie go poszukaj.
Za jakieś pięć minut znów miałam ją u boku.
– Jezus Maria, ja tego wieprza zabijem! Ja na tym weselu morderstwo popełniem. Ty mi
daj lepiej, Wieśka, napić siem, bo chwycem nóż i go załatwiem!
– Co zrobił?
– Leży pijany jak świnia, tam na trawie. Dzieci się z niego śmiejom, przeskakujom i
majom niezłom zabawem. Przecież dopiero siem zabawa zaczyna! Ludzie mi siem śmiać w oczy
bendom, już to widzem. Jak mi wstyd! Popatrz jak Lucjan siem bawi, dlaczego to mnie właśnie
musiało spotkać? Przecież on ma słabom głowem do picia. Kto mu wódki nalał?
– Pił z Lucjanem. Sama widziałam – szepnęła Magda.
– A wienc to było zaplanowane! Ja tego tak nie zostawiem! Ja... poczekaj, ja mu jeszcze
pokażem!
– Co zamierzasz zrobić? – zapytałam z obawą.
– Już moja w tym głowa!
Odetchnąwszy, otarła ręce o czarną suknię i przeszła całą salę, nawołując ojca Iwony:
– Lucjan! Lucjan! Gdzie to siem podziewasz?
– A tu sobie stoję – uśmiechnął się szyderczo.
– To i widzem, ale dlaczego nie pijesz?
– Bo on dzisiaj nie pije! – zagrzmiała nagle pojawiająca się obok wielka jak czołg
Grażyna.
– Ale, jak to? – mama uczyniła teatralny gest, chwytając się za serce i szeroko otwierając
oczy. – Ze mnom? Lucjan, ze mnom nie wypijesz? Z nowom rodzinom? Z kobietom?
Widocznie doskonale wiedziała jak ma go podejść. Ciekawa byłam czy da się skusić.
– Lucjan! Ty dziś nie pijesz, obiboku jeden! – władczo powiedziała jego żona.
– Z matkom pana młodego wypije!
Nagle jakby znikąd pojawiła się Iwonka.
– Tatku? Dziś jest moje wesele, trzeba pić. Od kiedy to kobieta do picia namawia faceta?
Gdzie twoja godność?
I jak się pojawiła, tak zniknęła wirując w tańcu. A jej ojciec już postanowił.
– Dziewucha ma rację... – w jego głosie brzmiała jeszcze niepewność.
– To po jednym? – mama już stała z butelką wódki i kieliszkiem w ręce.
– LUCJAN! TY NIE PIJESZ! – ryknęła Grażyna.
– Wesele! Tylko jednego!
– I skończysz jak ten jej... jej... mąż!
– Grażynko, nie martw siem, ja go przypilnujem – uśmiechnęła się słodko mama. –
Powinnaś też siem napić, od razu weselej bendzie. Cała czerwona jesteś, nie wiem czy to od
koloru sukni, czy ze słońca...
Patrzyłam jak Grażyna odwróciła się na pięcie i odeszła, ale jeszcze zatrzymała się na
moment, wystawiła rękę ze wskazującym palcem, zrobiła dwuznaczną minę i przewróciła
oczami, a potem już jej nie było.
Mama zasiadła do stołu z Lucjanem. I nie trwało długo a leżał jak ojciec na podłodze,
zalany w trupa. A mama dopiero wtedy się rozkręciła. Poweselała i jakaś taka lżejsza się zrobiła.
– Dostał za swoje – szepnęła do mnie i zaczęła tańczyć w rytmie disco polo.
Podszedł do mnie Adrian.
– I jak, siostra? Bawisz się?
– Dzięki, bawię.
– Coś nie za bardzo na taką wyglądasz.
– Zaraz dam sobie w gardło i będzie lepiej. Słuchaj, jeżeli chodzi o mamę...
– Wiecha, lepiej o tym nie mówmy. Kiedy ją uwidziałem w kościele, myślałem, że mnie
oczy mylą. Ciśnienie tak mi podskoczyło, że nawet sobie nie wyobrażasz. Ale potem... no, potem
przyszła mi do głowy taka myśl, że... matki się przecież nie wybiera. Jest jaka jest. Nic tego nie
zmieni, dobrze o tym wiem. A matka Iwonki wcale nie lepsza, więc czego mam się wstydzić?
– Masz rację. Dobrze to powiedziałeś, braciszku.
– Więc jak, po jednym?
– Po jednym.
– I wiesz co, Wieśka? Postanowiłem sobie, że po tym ślubie... no, że już koniec z piciem.
Jak widziałem ojca, a potem te cyrki z matką... nie chcę być taki jak oni.
W oczach stanęły mi łzy.
– Nie będziesz taki!
Wypiliśmy po jednym.
– Adrian, jestem z ciebie dumna. Cieszę się, że jesteś moim bratem i jakkolwiek różnie to
między nami bywało...
Rozkleiłam się. Całe życie biliśmy się będąc dziećmi, kablowaliśmy mamie jeden na
drugiego i robiliśmy sobie wszystkie możliwe głupie kawały, ale jednak byliśmy rodzeństwem i
nagle odczułam, że coś się zmienia. Doroślejemy. A to najgorsza kara ze wszystkich możliwych.
Każdy musi kiedyś przejrzeć na oczy.
– Nie rycz! Makijaż sobie zmyjesz, a jak cię Magda zobaczy to się wystraszy!
– Może też powinnam przestać pić. Alkohol odbiera mi resztki godności. Nigdy bym nie
powiedziała, że rozbeczę się na twoim ślubie.
– Na ślubach się też płacze, więc spokojna głowa!
Pocałował mnie w policzek.
– Wiesz co? Jestem z ciebie dumny, więc głowa do góry! I pamiętaj, sama też musisz
kiedyś, wcześniej czy później, stawić czoła światu. Tak jak to zrobiłem ja.
– Wiem. Ale jeszcze nie jestem gotowa...
– Masz czas. Zresztą przyjdzie taki dzień, że sama poznasz, kiedy nastanie odpowiedni
czas.
Zmieniłam temat:
– Widziałeś minę mamy, kiedy Mirka ze swoim chłopakiem zobaczyła? Myślałam, ze
narobiła w majtki!
– Tak, warto było to zobaczyć, pewnie jutro będzie sobie wyrzucała, co też to ją napadło...
Roześmialiśmy się.
– Dzięki, bracie.
– To zatańczymy razem?
I skończyłam podpierać ściany i obserwować ludzi. Wlewałam w siebie wódkę,
tańczyłam, tańczyłam i tańczyłam...
Przetańczyłam całą noc, o czym przypominały mi następnego dnia odciski na stopach
wielkości ziaren fasoli!
Rano wstawało się ciężko. Mama od razu wszystkim zrobiła po mocnym drinku. Dopiero
po wypiciu poczuliśmy się znacznie lepiej.
– Trzeba pojechać do domu weselnego. Jedzenie pozbierać – planowała. – Oni już na
pewno tam som i wszystko zabierajom. A mamy siem podzielić na pół. Jak znam życie to nieźle
nas wyrolujom.
– Pojedziemy wieczorem... – ziewnęłam.
– Absloutnie! Zwariowałaś? A ty wiesz ile tego w kuchni nakraść musieli? Wydawło mi
siem, że kucharki torby całe wynosiły! A to wszystko nasze pieniondze! Wczoraj powinniśmy
wszystko pozbierać, bo wszendzie sami złodzieje!
Więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu weselnego, pozbierać resztę
jedzenia.
– Ta Iwonka miała niesamowicie wielkom dupem – paplała mama. – Ja bym siem nie
zdziwiła, gdyby ona już z brzuchem chodziła, bo coś mi siem wydaje, że taka jakaś na twarzy
inna była.
– Nie jest w ciąży! Adrian by mi powiedział! – zaprotestowałam.
– Gówno prawda! Nic by nie powiedział! Bałby siem, że mi powiesz. Już ja go znam.
– Nie jest w ciąży! – powtórzyłam z naciskiem, choć właściwie było mi to jedno.
– Co ty tam wiesz! – mama machnęła ręką.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, rządziła się tam już cała rodzina Iwonki.
– Patrz jak ładujom do auta! Wszystko pozbierajom, a potem, że nic nie zostało. Ale ja
mienso liczyłam na stole, wiem ile zostało!
– Przecież się wykłócać nie będziesz! Dzień po ślubie!
– O swoje trzeba siem upomnieć! Inaczej puszczom ciem z torbami!
– Jednak to nasza nowa rodzina!
– Z rodzinom najlepiej na zdjenciu! Życie jest cienżkie. Walczyć trzeba!
Wyszliśmy z auta i od razu nasze mamy dały się do gadania.
– O, wy już tutaj? Tak szybko wstaliście?
– Nie wcześniej niż wy, jak widzem!
Obie zbliżyły się do siebie i złożyły na swoich policzkach judaszowe pocałunki.
– Ile tego zostało?
– Oj, nie za wiele, nie za wiele...
– A co w aucie macie?
– Tylko piwa, oranżady...
– Spojrzem, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Patrzyłam jak mama nurkuje do ich samochodu i grzebie niczym kura w poustawianych
obok siebie kartonach.
– Aaaa-ha! A to mienso to co tu niby robi? – wyciągnęła całą paterę mięs. – Przecież
miensa mieliśmy zabrać my, taka była ugoda!
Grażyna wydawała się być speszona.
– To jakaś pomyłka, pewnie kucharki przez pomyłkę do kartonu włożyły. Na wszystko
trzeba uważać, wiesz jak to jest...
– O, ja doskonale wiem jak to jest... – mama rzuciła jej szeroki uśmiech. – Wiesia!
Zabieraj to mienso do samochodu!
Podała mi paterę i wcisnęła mięso do ręki. Następnie popchnęła mocno, bym nie stała a
ruszała się szybciej.
– Ale ta patera srebrna to nasza! – krzyknęła Grażyna.
– Wasza? No proszem, to z domu przywieźliście?
Grażyna zaczerwieniła się cała.
– No... tak. Ale nie na mięso, tylko na ciasto, ma się rozumieć.
Mama tylko dwuznacznie pokiwała głową.
Zaczęło się pakowanie do samochodów. Krzyki, bieganina.
– Licz oranżady! – wydawała rozkazy matka Iwonki komuś ze swojej rodziny.
– Ile porcji rosołu zostało? Czy tego makaronu oby nie za mało? Przecież dwudziestu
ludzi nie przyszło. Wydaje mi siem, że wiencej makaronu na talerze dawaliście niż tu się
znajduje!
– Tylko pół beczki piwa? A gdy odchodziłam to dwie pełne jeszcze stały! To trzeba
skontrolować!
– Gdzie jest Madzia? Madziu, ty siem zajmij zbieraniem kwiatów ze stołów. Kucharkom
nic nie zostawiaj, bo swoje już z pewnościom zabrały!
– Iwonka! Co z tym barszczem? Nie ma? Jak nie ma? Przecież wczoraj nikt nie pił,
zdawało mi się. Idź do kuchni, to trzeba sprawdzić!
– Bigos stoi na schodach! Zdzisiek! Bigos do auta!
– A gdzie krokiety do barszczu? Co, tylko tyle zostało? Nie, nie. W kuchni musi być
zdecydowanie więcej!
Nieustannie rozlegały się głosy naszych matek, szturmujące nas jakbyśmy byli w wojsku.
– Patrzcie jaka cholera, ta Grażyna! Miensa chciała zapierdolić! Wstydu nie ma! –
nadawała mama w drodze powrotnej. – Wiedziałam, że do tego auta mam zajrzeć, po prostu
wiedziałam!
A potem:
– Ha! Ale oczy zrobiła jak jom na kradzieży przyłapałam! Warto było to zobaczyć!
I jeszcze po chwili:
– Ja mam nosa! Tego mi nikt nie powie, że jest inaczej! Już ja wyczujem, co siem gdzie
świenci!
To był niezwykle ciężki dzień. Byłam zadowolona, kiedy wszystko dobiegło końca.
Głowę miałam jak balon.
W jakiś miesiąc po ślubie, ojciec zaczął chodzić na siłownię.
– Dokond siem wybierasz? – zapytała podejrzliwie mama, gdy położył wielką nową torbę
w przedpokoju i zaczął sznurować sportowe buty.
– A co się tak interesujesz? – odpowiedział pytaniem.
– To ja siem pytam, wienc odpowiadaj!
– Na siłownię! – odpowiedział przez zaciśnięte zęby.
– Do... gdzie? Ty? Na siłownię?
Mama ryknęła śmiechem aż zadudniło w całym domu.
– Wiecha, Jula, patrzcie no. Wasz stary ojciec idzie do siłowni. Trzymajcie mnie bo siem
zesikam ze śmiechu!
– Jeszcze się będziesz śmiała! – odgroził się tata.
– Po co ty tam idziesz, Zdzisiek? Żeby siem z ciebie wszyscy młodzi śmiali? Jak chcesz
poćwiczyć, to ja ciem do kaczek zaprzongnem, tyle roboty jest przy nich.
– Ty mnie do kaczek nie mieszaj, bo te kaczki mi już karkiem wychodzą! Idę do siłowni,
śmiej się, śmiej. Żebyś tylko potem nie płakała.
Chwycił torbę i trzasnął drzwiami. Od tego dnia chodził trzy razy w tygodniu na siłownię,
a my nadziwić się nie mogliśmy jak po paru miesiącach ćwiczeń zobaczyliśmy pierwsze efekty.
Kiedy mama tyła coraz bardziej, bo kierowała się hasłem: „jestem jaka jestem i nie zamierzam
tego zmieniać. A jeżeli komuś się nie podoba to niech nie zagląda”, tata rysował się na ciele i
nabierał masy. Na jego rękach pojawiły się mięśnie, twarz pojaśniała, oczy rozbłysły, nie garbił
się tak bardzo. W domu pojawiły się jakieś odżywki, suplementy, dużo białego sera, ciemne
pieczywo... Jakby rodził się na nowo, odmłodniał, uśmiechał się też częściej.
– Co ty tak ciongle miskem suszysz? – pytała go podejrzliwie mama.
– Jak będziesz chodzić na siłownię, to zobaczysz – odpowiadał.
– Tato? Ty z tą siłownią myślisz tak na poważnie? – chciałam wiedzieć i zapytałam, kiedy
siedział jednego wieczora przed telewizorem.
– Oczywiście. Nie widać?
– Słuchaj. Wiem, że nie zdarza się często byśmy mieli wspólny język, ale... jestem z
ciebie dumna! Podobasz mi się taki... taki inny. Wyglądasz o wiele lepiej.
I była to prawda. Tata powoli zmieniał się w oczach ale nie tylko fizycznie. Jakaś zmiana
zachodziła również gdzieś w głębi jego samego. Wystarczyło tylko podnieść w górę głowę i
wyprostować plecy.
Tata nadal przychodził późno do domu. Zdarzało się, że wracał ciemną nocą niemal
każdego dnia. Można było się dziwić, ponieważ o tej porze zawsze siedział zgarbiony, choć miał
dopiero czterdzieści siedem lat, przed telewizorem.
– Gdzie on przebywa tak długo? – skrzeczała mama wyglądając codziennie przez okno. –
W pracy tak długo nie przesiaduje.
– Ale jak w domu przesiaduje, tez ci się nie podoba. Kiedy go nie ma, to też jest źle.
Zdecyduj się.
– To jest mój monż! A ty tu nie masz co do gadania!
– Ale wysłuchuję każdego dnia, gdzie jest, gdzie jest. Opanuj się.
– Daj mi świenty spokój! Jeszcze ty mnie wkurwiaj, kiedy już dosyć zła jestem.
Tata wracał do domu i od razu mama jak sęp rzucała się na niego z pytaniami: gdzie
byłeś, co robiłeś, z kim, jak, ile...
– Odczep się ode mnie, idę spać i nie wydzieraj się tak, bo sąsiedzi usłyszą – odpowiadał
coraz częściej i odchodził jakby nigdy nic do swojego pokoju.
Mama wnerwiona na maksa, siadała w kuchni i polewała sobie z butelki. A jeśli nie
siedziała w kuchni, to znowu w piwnicy, choć do pieca przykładać nie było trzeba.
Po jakimś czasie okazało się, że babcia ciężko chora ledwo zipie i trzeba przyjechać,
kiedy jeszcze jest czas, bo to może ostatnia okazja by ją żywą zobaczyć.
– I tak długo wytrzymała! – skomentowała mama. – Myślałam, że szybciej kopyta
wyłoży!
Ale oczywiście pojechała. Wszyscy oprócz mamy pracowaliśmy, więc nie było mowy o
jakimkolwiek wolnym dniu. Ktoś, kto pracował kiedyś w małym mieście, wie o czym mówię.
Gdy weszłam do domu, mama siedziała w kuchni.
– Jak babcia? – zapytałam.
– Nic z niej już prawie nie zostało. Nawet mnie nie poznała, niepotrzebnie tam jechałam.
– Znów pijesz? Może chociaż raz powinnaś odłożyć wódkę?
– Ty mi nie praw kazań!
– Nie prawię kazań, tylko pytam. Tankujesz każdego dnia. Może czas pomyśleć o
przerwie.
– Zostaw mnie w spokoju, ty głupi dzieciaku. Już długo z tobom problemów nie miałam.
Ty i te twoje pytania, jesteście jak bumerang. Ciongle powracacie. Może już jednak czas żebyś
się wyprowadziła. Dom siem na Julkem przepisze.
– Myślę o tym, żebyś wiedziała!
Przygotowałam sobie coś do jedzenia. Usiadłam do stołu i jadłam.
– Ona długo nie przetrzyma. Raz dwa nogi wyprości, mówiem ci.
– Może tak będzie lepiej. Bo mieliśmy ją zabrać do siebie, a nie oddawać do tej fabryki
duchów.
– Może tak mieliśmy postompić...
Pierwszy raz mama przyznała mi rację. Byłam zdumiona.
– Ale ty nic nie rozumiesz, Wiesia, nic. Kompletnie nic. Ona nie była taka jak ci się
wydawało, rozumiesz? Wiesz, tyle razy ci mówiłam, że każdy medal ma dwie strony. Ona też
miała.
– Jak to?
– Tak to, co robisz takom minem jak zdziwiona koza? Jezus, to już tak trzeba się dziwić,
kiedy siem powie, że własna matka nie tylko dobrym człowiekiem była?
– Ale... to w takim razie jaka była?
– Jaka? – mama wypiła jednego. – Biła mnie od małego. Tylko mnie! Taka jest prawda.
– Biła? Dlaczego? – byłam zszokowana, aż przestałam jeść.
– Bo jakiś luj wsiowy jom zgwałcił i mnie urodziła. Dziecko grzechu. Rozumiesz już?
Zaznała wiele bólu, wstydu, na ustach całej wsi była. Wszyscy jom palcami wytykali.
– Skąd to wiesz?
– Powiedziała mi. Przypominała każdego dnia. Że ja owocem gwałtu jestem. Że mój
ojciec złym człowiekiem, lujem i że ja jego córka jestem, nie jej. Że kiedy patrzy na mnie to jego
oczy widzi, kiedy jom gwałcił. Dlatego mnie biła. Nie pozwalała mi na siebie patrzeć, zawsze
musiałam mieć oczy spuszczone w dół, bo jak tylko je podniosłam, to biła gdzie popadło, po
głowie, po twarzy, plecach...
– Mamo, to straszne! – jęknęłam. Zrobiło mi się jej żal. To nie może być prawda. Nasza
babunia? Taka zawsze dobra, miła, kochająca... – Przecież nas kochała i nigdy...
Mama machnęła ręką.
– Was tak, bo w was nie widziała tego zbója. Ale mnie... nikt nigdy nie stanoł w mojej
obrobnie, rozumiesz? Bracia patrzyli i siem śmiali, kiedy mnie poniżała, biła. Dlatego siem z
nimi nie spotykaliśmy, bo również im nie mogłam wybaczyć. Teraz obaj gryzom trawnik na
cmentarzu i tak jest dobrze. Jeszcze tylko ona została.
Mama napełniała kieliszek po kieliszku, musiało ją to kosztować wiele nerwów, byłam
pewna że nikomu tego nigdy nie mówiła.
A potem patrzyłam na mamę, kiedy z jej oczu spływały gorzkie łzy.
– Te cholerne kaczki! – powiedziała nagle. Była pijana ale nie na tyle by nie rozumieć o
czym mówi.
– Co z kaczkami, mamo?
– Ja je specjalnie trzymałam, rozumiesz? Żeby na swoim postawić. Zdzisiek nie chciał,
protestował, nogami renkami siem zapierał. Ale ja musiałam, bo za każdym razem gdy na czymś
mi zależało, matka krzyżowała mi plany, nigdy na nic nie pozwalała, raniła mnie i sprawiało jej
to radość. Tak odpłacała siem temu gwałcicielowi. Karzonc mnie od rana do wieczora.
– Ale przecież to było kiedy byłaś dzieckiem!
– Tak! – wykrzyknęła. – Ale pozostało tutaj! – I uderzyła się w pierś, gdzie biło jej serce.
– I tu – wskazała na głowę. – Więc kiedy Zdzichu protestował, ja byłam pewna, że robi to na
złość, że chce mnie upokorzyć jak matka. Dlatego kupiłam kaczki, dlatego nabywałam ich
wiencej i wiencej. Bo on tego nie chciał, namawiał bym wiencej nie kupywała, bym sobie z tym
dała spokój.
– Tata nie wiedział o twojej przeszłości... – nagle wszystko zrozumiałam.
– Nie, bo co by to zmieniło? – odparła gorzko.
– Mogło zmienić wszystko! Gdybyś się mu zwierzyła, może teraz... – zamilkłam.
– Może teraz co? Nie latałby za kurwami? – mama się roześmiała, płacząc jednocześnie.
– Ty myślisz, że ja jestem tak popierdolona, że ja nie zdajem sobie sprawy o co tu chodzi? Ja
doskonale wiem, że ma jakomś szamtem na boku, że siem z niom spotyka. Nawet go
wyśledziłam! O, proszem, a tak wszyscy myślicie, że macie matkem debilkem. A ja doskonale
wiem, co siem w tym domu dzieje!
– Od jak dawna wiesz?
– Od czasu gdy zaczął chodzić na siłownię. Marynia z naprzeciwka też to przechodziła.
Powiedziała: „Kaźka, ty sobie uważaj, bo on ma jakomś flejem na boku. Starzeje siem. Ona z
pewnościom młoda, cipkom mu przed oczami poświeciła, a on oszalał”. I miała racjem.
– I co teraz? Jak zamierzasz postąpić? Polej mi też.
– Jak? Nic nie bendem robiła. A ty myślisz Wiesia, że ja naprawdem głupia jestem?
Przecież on ma jej młodom piczkem przed oczami, po prostu zwariował. Ciongnie mu na
pienćdziesiontkem, oni wszyscy, samce, tak majom, że wariować zaczynajom. Bo czujom, że
siem starzejom, że fiut i ciało kurczom siem coraz bardziej i nagle życia siem im jeszcze
zachciewa. Muszom czuć, że żyjom, a ze starom babom jak ja to się nie uda. Ja już go nie
przyciongam, on potrzbuje młodom, która siem bendzie śmiała, nogi parem razy za godzinem
rozkładała przed nim i dawała mu to wszystko, czego ja bym mu nigdy nie dała. Ja nic nie
zrobiem, bo ten krok należy do niego.
– Może nie wszystko jeszcze stracone? Może gdyby tak kaczki sprzedać, uprzątnąć ten
cały burdel...
– Nie ma szans! Wszystko idzie ku końcowi, Wiesia. Czasami pewnych rzeczy nie da
siem zmienić, choćby siem na głowie stawało.
– Przykro mi...
– Nie musi ci być przykro. Sama sobie zawiniłam.
– Teraz przynajmniej rozumiem, czemu tu nie chciałaś babci...
– Choć, napijemy siem...
Odwiedziłam Adriana w jego nowym domu. Pomimo, że mieszkaliśmy w niezbyt wielkiej
odległości od siebie, to jednak nie odwiedzaliśmy się zbyt często. Z początku uważałam, że bez
Adriana będzie ciężko, ale jednak życie przebiegało tym samym torem, co wcześniej. Jakby nic
się nie zmieniło. To dziwne jak ludzie szybko akceptują nowe sytuacje.
Gdy tylko otworzyłam furtkę i przeszłam za róg domu, moim oczom ukazał się widok
Iwonki wykłócającej się z bratem.
– Ja sobie tego nie życzę! Rozumiesz?! – wrzeszczała ogarnięta furią świeża mężatka.
Prezentowała się okropnie: nieuczesane włosy, ubrana byle jak. Wymachiwała ręką z jakąś
kolorową gazetą.
– Cześć, co się dzieje? Takie krzyki?
– To się dzieje! – pisnęła Iwonka. – To!
Rzuciła gazetę pod moje nogi. Podniosłam ją i spojrzałam. Na pierwszej stronie Lolo
Ferrari, sławna seks porno aktorka z olbrzymimi buforami i czerwonymi, dziwnie rozciągniętymi
ustami. Jeden z „tych” świerszczyków.
– O to? – zapytałam, ściągając brwi i nie bardzo rozumiejąc. Co jak co ale tego się nie
spodziewałam.
– Tak, kurwa, o to! Jestem jego żoną! Nie życzę sobie, żeby mi takie świńskie gazety
oglądał. Nie w moim domu!
– To również jego dom! – walnęłam od razu, bo mnie wkurzyła.
– Jego, to jest ta gazeta. Dom należy do mojej rodziny!
– Przed ślubem gadałaś inaczej!
– A co ty się wpierdalasz, co?
– Iwona, nie wiem o co ci chodzi. To tylko gazeta z nagimi kobitkami. Ja pierdolę, każdy
facet to ogląda!
– I co? I może mi jeszcze powiesz, że sobie wali przy tym konia? Tak?
– No... pewnie tak – roześmiałam się, bo nie mogłam wytrzymać, patrząc na jej barani
wyraz twarzy. To była kompletna idiotka. Adrian wpadł z tym małżeństwem jak śliwka w
kompot!
– Nie ze mną te numery!
– Opamiętaj się! – powiedziałam zimno a potem odwróciłam się do brata. – A ty co tak
milczysz i nic nie powiesz? Pozwalasz, żeby ci takie dantejskie sceny robiła o jakąś pieprzoną
gazetę? Muszę ci powiedzieć, że nieźle sobie żonkę wybrałeś, widzę, że w domu odpierdziela
sceny godne naszej matki. Coś tam zresztą kiedyś czytałam, że syn poszukuje na żonę typ swojej
matki, pewnie coś w tym jest.
– Tylko mnie do twojej matki nie przyrównuj! – ryknęła Iwona.
– Tylko mi tu na mnie nie rycz, bo i ja zacznę! – uniosłam głos. – To, że z Adriana
pantoflarza robisz, to jeszcze zniosę, ale ja nie jestem taką pizdą grochową jak on, więc uważaj
na język!
Iwonka niemalże toczyła pianę z ust, taka wkurzona była.
– Wynoś się stąd! Wszyscy jesteście popierdoleni, cała twoja rodzina z matką na czele.
– Adrian? – spojrzałam pytająco na brata. – Mam sobie pójść?
Brat jakby nagle oprzytomniał.
– Nie! Ona nigdzie nie pójdzie, na grilla ją zaprosiłem, więc jak ci się nie podoba, to
wynoś się do domu! Z nami siedzieć nie musisz!
– Oż, ty gnoju śmierdzący jeden! Ty siostrę przede mną stawiasz?
– Tak, przed tobą. Bo jak na razie sobie na to nie zasłużyłaś!
– A ty niby co? Taki święty jesteś? Z takimi gazetami? Świnio jedna, ja wszystko
powiem...
– Tatusiowi? – prychnął brat. – Jedno słowo a ci, kurwa, nogi z dupy powyrywam! Jedno
pierdolone słowo!
Adrian podszedł do niej i chwycił ją za ramię,
– Puszczaj! – szarpnęła się. – Ała, kurwa, puszczaj debilu, to boli!
– To ma boleć! Jak nie zamkniesz jadaczki, to ci gnaty połamię i do końca życia na wózku
inwalidzkim jeździć będziesz.
– Wygrażasz mi?
– Nie, tylko informuję.
– Puszczaj!
Adrian puścił ją. Od razu odwróciła się na pięcie, aż w trawie zostawiła ciemny ślad, i
zniknęła wewnątrz domu.
– No... nieźle braciszku się urządziłeś – westchnęłam.
– Ona jest popieprzona. Nie zwracaj na nią uwagi.
– Cyrk na kółkach. Nie wierzyłabym, gdybym nie zobaczyła na własne oczy.
– Przyzwyczaiłem się już. Chciałaby rządzić, niestety byłem świadkiem gdy mama ojcem
manipulowała całe życie, potem starała się kierować mną. Ale jeśli już mamie się nie udało,
Iwonce nie uda się tym bardziej.
– Mówi się, że pierwszy rok małżeństwa najtrudniejszy.
– Tak, ale przeżyjemy. Już moja w tym głowa. Jak trzeba będzie to Iwonkę wychowam
według siebie. Na razie pozwalam jej robić te sceny, wiesz kobieta musi się wykrzyczeć. Tym
bardziej taka... szeroka w biodrach.
– Myślałam, że nie zauważasz jej wielkiej dupy.
– To się myliłaś. Właśnie dlatego tak mi się spodobała. Nawet nie wiesz jak w łóżku z
taką można poszaleć! – gwizdnął.
– Ja wszystko słyszę – Iwona stanęła na schodach domu. – Zakazuję ci mówić takie
rzeczy o mnie!
– Weź coś na wstrzymanie, dziewczyno – powiedziałam do niej. – Wyluzuj, napij się
gorzały. Atmosfera gęsta, że nożem kroić. I, powiem ci, kiedy jesteś naburmuszona, to ci to nie
pasuje.
Iwonka znów zniknęła w domu.
– Nie przeszkadza ci, że taka zaniedbana? – szepnęłam.
– E, kwestia przyzwyczajenia – machnął ręką.
Rozpalił grilla, wrzucił na ruszt kiełbasy i udka z kurczaka już cały dzień zamarynowane
(Iwonka gotować to jednak umiała, bo cokolwiek od niej zjadłam, smakowało) z warzywami i
szaszłykami. Otworzyło się wódkę i do wieczora posiedzieliśmy na dworze, ponieważ było
ciepło. Iwona uspokoiła się jakoś i zajadała się kiełbasami jak wściekła krowa, jakby nie widziała
jedzenia od tygodnia. Ale co tam, niech je, niech ma, pomyślałam sobie.
Babcia umarła. Mama nie chciała zajmować się żadnym pogrzebem.
– Mowy nie ma! – postanowiła. – Już kazałam im tam załatwić wszystko. Niech jom
spalom, bo na dziurem nie bendem tyle kasy wywalała. Zresztom ona do kościoła wieki całe nie
chodziła, ksiondz by jej nawet nie chciał pochować.
– Może jednak ksiądz by się zgodził – powiedziałam niepewnie.
– Pochować jom? Absolutnie! Musiałabym mu nieźle renkem namaścić pieniendzmi. Już
ja tego sterago tłuściocha znam. Liczy siem tylko kasa, bez dwóch zdań.
– Pomimo wszystko babcia wierzyła...
– Gdyby wierzyła, byłaby innym człowiekiem, do cholery! Nie robiłaby tego co robiła. A
zresztom, o jakiej wierze ty mówisz, dziecko? To ksiondz sam siem ilościom kasy kieruje a
wiarem ma w dupie, a ty mi tu bendziesz farmazony pieprzyła.
Więc babcia została spalona, wszystko uregulowane, mama załatwiła nawet człowieka by
jej urnę z prochami umieścił na jakimś cmentarzu należącym do domu starców.
– Co z jej domem?
– Sprzedamy. Pieniondze podzieli się na waszom trójkem i gotowe.
– A może ja bym się tam wprowadziła?
– Wiecha, ty byś tam w tym syfie zgineła. Przecież masz dwie lewe rence do sprzontania!
Tutaj ja sobie rence urabiam sprzontaniem, tam mnie nie bendzie.
– Tam będę sprzątać. Zmienię się.
– Ty siem nie zmienisz! Jesteś taka sama jak ojciec! On też nawet palcem nie kiwnie,
choćby miał w brudzie zgnić.
– Może jednak spróbuję...
– To próbuj. Od razu sprzedawać nie trzeba. Ale żebyś potem nie płakała.
I zamieszkałam. Dlaczego by nie? W końcu miałam już swoje lata, pracę i dwie zdrowe
ręce. Więc cóż mi brakowało?
Udało mi się wytrzymać jakieś parę miesięcy, ale kiedy nastała zima, poddałam się. Dom
nie był przygotowany na ogrzewanie, piece nie wytrzymywały takich mrozów i non stop
wszędzie panował chłód, że aż w kościach strzelało. Ogólnie życie w takim starym domu, to nie
było nic dla mnie. Tutaj można było raz dwa zbzikować. Nocami wydawało mi się, że ktoś
chodzi po górze, słyszałam skrzypienia i najróżniejsze odgłosy. Było zupełnie inaczej niż w
czasie, gdy żyła babcia.
Odwiedził mnie wtedy Adrian z Iwonką.
– Ale tu masz brudu! Burdel na kółkach! Czy ty sprzątać nie umiesz?
Rzeczywiście, wszędzie walały się ubrania i inne rzeczy, ale było tak zimno, że nie
miałam ochoty na sprzątanie.
Zaparzyłam kawę do niezbyt czystych szklanek, co oczywiście od razu zostało mi
wytknięte.
– Nie mogłabyś przynajmniej w czystej szklance tej kawy podać? Zresztą popatrz, coś tu
w niej pływa, cholera jasna!
Adrian wyciągnął z kawy jakiegoś gluta, choć przyznam, że nie wiem, skąd się tam wziął.
– A ty myślisz, że skąd ja ci mam wyciągnąć czystą szklankę? W takiej zimnicy? Tu
nawet nie ma ciepłej wody! Boże, tu jest jak w grobie!
– To zgrzać na piecu trzeba!
– Taaa, tobie to się łatwo gada, ale w tym pieprzonym piecu nigdy nie chce się palić.
Każdego dnia problemy z ogniem, już mam tego pełną dupę! Po wodę do studni! Ogień rozpalać!
Węgiel z piwnicy nosić! Jezu, gdzie ja jestem. Po co ja tu mieszkać chciałam?
W niecały tydzień później spakowałam rzeczy i wróciłam do domu.
– Sprzedaj ten zasrany dom. Tam się żyć nie da. Zresztą to rudera, a na dodatek tam
straszy.
I tak zostały nam już tylko wspomnienia, bo dom sprzedano raz dwa, a pieniądze mama
przelała na nasze konta.
Niestety, nigdy ich nie uwidzieliśmy i do dzisiaj nie wiemy, gdzie te pieniądze wcięło. Za
każdym razem gdy pytamy mamę, trafiamy na mur milczenia. Cała mama.
Mieszkać u mamy nie było takie złe, stwierdziłam. Zresztą po miesiącach niegotowania,
nawet te kaczki smakowały mi teraz niebiańsko i zjadałam dziennie bez mrugnięcia okiem.
– Patrz – śmiała się mama, mówiąc do Julki. – Parem miesiency jej nie było i jaka
zmiana. Je, jakby z Oświencimia wróciła.
– I też tak wygląda – dodawała uszczypliwie siostra, bo oczywiście schudłam parę kilo.
– Zamknijcie się obie!
Tata do domu znosił wielkie kartony i układał jej w garażu do którego mama nie
zaglądała. Przypatrywałam się temu i wiedziałam co się święci, ale milczałam. Nic mnie to nie
obchodziło.
Kaczki latały po placu, czy zima czy lato. Ojciec wracał z pracy każdego dnia i od razu
wdeptywał w gówna. Przyszła kolejna wiosna, sprawa się jeszcze pogorszyła a mama zaczęła
więcej pić. A kiedy już nie trzeba było palić w piecu, to i tak godzinami w piwnicy
przesiadywała.
Tata miał tego dosyć. Pewnego dnia nam zakomunikował:
– Odchodzę! – powiedział, kiedy słońce już świeciło wysoko i było przyjemnie ciepło na
zewnątrz.
– Jak to, odchodzisz? – piskliwie zapytała mama.
– Tak to! Głucha jesteś? Pakuję się. Odchodzę. Wynoszę się z tego domu! Wypierdalam!
– Nie ma szans! A co dom? Co auto?
Tata miesiąc temu kupił nowe auto.
– Co z kaczkami?
– Z kaczkami to ty sobie możesz teraz nawet zamieszkać!
– Ale auto?
– Czemu mnie nie dziwi, że się martwisz akurat o auto? Oczywiście, zabieram je ze sobą,
jest moje.
– Po moim trupie! – mama walnęła pięścią w stół, aż wódka się wylała z kieliszka.
– Nie rób scen. Zresztą wódkę wylewasz, więc uważaj, co robisz. Trochę opanowania,
kobieto.
– Ale auto jest nasze... wspólne!
– Gówno, nie wspólne! Jest moje i mam na to papiery. Zabieram wszystkie swoje rzeczy.
Za godzinę przyjedzie Jola, pomoże mi się spakować.
– Jola? – mama zastygła z otwartą gębą.
– Jola, co cię tak zacięło? Moja przyszła żona.
– Mowy nie ma! – mama kolejny raz uderzyła w stół. – Ta... ta...
– Lepiej się o niej nie wypowiadaj! – zagroził ojciec, ale mamy nie można już było
zatrzymać.
– ...lafirynda jedna mi po domu baraszkować nie bendzie! Już złodziejkom menżów
została, teraz mi w biały dzień z domu rzeczy kraść bendzie.
– Ona ci nic nie ukradnie. Będzie pakowała tylko to, co jej każę.
– Nie... nie, ja nie pozwolem!
A po godzinie Jola krzątała się po domu wraz z ojcem i zaczęło się wielkie pakowanie.
– Ja ci rozwodu nie dam! – ryczała mama, zapłakana.
– To ja ci dom zabiorę!
– Jest mój!
– Gówno prawda! Jest mój! Już zapomniałaś, gdy klauzulę przed ślubem podpisywałaś?
– Nic nie podpisywałam!
– Papiery mówią co innego. Więc albo rozwód i zostajesz w tym domu, albo nie a ja ten
dom sprzedam i tyle dobrego będzie.
– I gdzie niby zamieszkamy?
– Nie wiem. Pod mostem?
– Ja po policjem zadzwoniem.
– To dzwoń. Nie obchodzi mnie to.
Jola latała tam i z powrotem. Była to szczupła blondynka, około trzydziestu lat z
okularami na nosie i trwałą. Kurczę, kto sobie jeszcze w tych czasach trwałą robi?
Mama jakby czytała mi w myślach.
– Patrz na niom. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku a ona sobie trwałom robi?
Jezus Maria i dla tekiego czegoś on mnie porzuca?
– Każdemu odpowiada co innego – odpowiadałam, choć akurat w tym jednym się z nią
zgadzałam.
Mama wkrótce przestała wykrzykiwać i grozić, wiedziała, że jest na przegranej pozycji i
cokolwiek by zrobiła czy powiedziała, niczego by nie zmieniło.
– Przecież ona żadnej dupy nie ma! To już Adriana rozumiem, bo Iwonka tyłek jak
autostrada co na Czechy prowadzi, ale ona? Same kości!
Mama w międzyczasie pociągała z gwinta.
– To dobrze, że siem wyprowadza, mówiem ci. Bendzie wiencej miejsca, salon
urzondzimy, nowom kanapem kupimy...
– Za co?
– Kaczki sprzedamy! Jezusie kochany, trzeba bendzie kaczki sprzedać wreszcie!
No i może ten rozwód nie będzie taki zły, pomyślałam.
Już jakiś czas temu sąsiedzi zaczęli się skarżyć, że ciągle śmierdzi i śmierdzi. Że jak
zawieje w ich stronę, to same gówna i kaczki, a tego już się znieść nie daje. Więc może się
doczekają.
– Bo oni wszyscy mi zazdrościli tych kaczek, Wiesia. Te wszystkie stare kurwy dookoła.
Żryć i kaczki tanio kupić, to pierwsze w kolejce. Ale jak przyszło co do czego, to od razu
dziurem pode mnom kopiom.
I z gwinta!
– Patrz, jaka ona chuda, a taki wielki karton jak w renkach dźwiga! – obserwowałyśmy
Jolkę jak niesie pełen karton do auta z przyczepką.
– Uważaj żeby ten karton ciem nie złamał czasem! – zawołała z okna, już pijana. – To by,
kurna, śmiechu było, nie sondzisz? – pytała ciszej.
Już przy końcu jednak Jolka nie wytrzymała i przed samą przyczepką karton wypadł jej z
rąk. Wyglądała komicznie, bo buty na szpilkach całe w kaczych odchodach miała.
– Za cienżkie to, mówiłam! Wszystko sie rozpierdoliło! – Śmiech mamy poniósł się z
okna.
– Cisza tam! – zawyła Jolka gniewnie, spocona i czerwona na twarzy.
– Nie cisza! Bo u mnie jesteś! I raz dwa mi te jego szmaty posprzontaj sprzed chałupy, bo
u Cyganów nie jesteś!
Jolka nie wytrzymała i podeszła do okna.
– Kopnął cię kiedyś koń? – zapytała, co oznaczało, że się wkurzyła i zaraz może się
mamie dorwać do włosów.
– A goniło ciem kiedyś gówno po placu? – odpowiedziała mama na pytanie.
I już miało dojść do spięcia, kiedy wyszedł ojciec i zawołał.
– Joleczko, chodź kochanie, bo jeszcze z krawatami mi pomożesz.
Jolka odeszła a mama prychnęła jak dzika kotka.
– Joleczko! Hem! Kochanie! Hem! A za dwadzieścia lat to ona go w dupem kopnie i
zostanie na lodzie.
Jolka może nie była ładną kobietą, ale była młoda, co mamie nie dawało spokoju i dawać
nie miało jeszcze przez długie miesiące.
– Wzioł sobie młodom! – płakała wieczorem w domu. – Bo ja już stara jestem,
wybrakowany towar z wielkom dupom!
– To nieprawda, mamo – pocieszałam ją. – Przecież widziałaś, że ładna nie była...
– Nie była. O tyle bardziej mnie to boli. Bo oznacza, że musi jom bardzo kochać!
Dom bez ojca wydawał się wieczorem pusty. Mama upiła się do niemoty i musiałam
zostawić ją śpiąca w kuchni, bo była kompletnie nieprzytomna. Rano oczywiście miała kaca, ale
szybko zaleczyła go nową porcją alkoholu.
Piła przez tydzień. Kiedy przyjechał Adrian, nie wpuściła go do środka. Po tygodniu
wódka się skończyła.
– Idź do sklepu i kup wódkem.
– Nigdzie nie pójdę – postawiłam się.
– Jak to?
– Tak to. Nie ma pieniędzy, więc za co mam kupić?
– Weź u Grześka na krechę. Przecież ci da.
– Nie!
– Wiesia, powiedziałam...
– A ja mówię, że nie! Jak chcesz to zapierdalaj sama. Ja mam swoje sprawy na głowie.
I zamknęłam się w swoim pokoju. Puściłam na głos muzykę, by nie słyszeć jej
nawoływań, gróźb i skowyczeń.
Po jakimś miesiącu wszystko wróciło do normy. Jakby ojca nigdy w domu nie było. I
gdzie te dwadzieścia parę lat? Przeminęło z wiatrem!
Wtedy też odwiedził nas brat ze swoją żonką.
– Nie chciałem tu przyjeżdżać, po tym jak ostatnio nie wpuściłaś mnie do środka – zaczął.
– Oj, synuś, ja nie w sosie byłam. Nie myślałam racjonalnie. Po prostu ten cały szok...
– Ale przynajmniej ty mnie mogłaś wpuścić – brat wycelował we mnie palcem
wskazującym z pewną wymówką brzmiącą w głosie.
– Żeby ona mi potem sceny całymi dniami robiła? Jakbyś jej nie znał!
– Dobra, zostawmy to. Iwonka wam chce coś oznajmić.
Iwonka walnęła jeden ze swych brzydkich uśmiechów.
– Jestem w ciąży!
Mama pobladła na twarzy.
– To... to, to świetnie.
– No tak, świetnie... – dodałam, choć wcale tak nie uważałam.
– I to wszystko co powiecie? Świetnie? Tylko tyle?
– A co mamy wiencej mówić? Świetnie oznacza świetnie, ale dla ciebie to, jak widzem,
niewystarczajonce słowo. Mam paść na kolana? Po dupie Iwonkem całować?
– Nie, ale wystarczyło pogratulować.
– Wypijemy – mama ochłonęła. – Wiesia, otwórz tam wódkem...
– Nie trzeba, przywiozłem jedną, żeby potem źle nie było.
– Jezus Maria, jak ty siem zmieniłeś, synek. Ja ciem zupełnie nie poznajem! Ty zupełnie
inny jesteś! Przeprogramowany jakiś!
– Inny nie, ale po raz pierwszy normalny. Bo widzę wszystko jak jest! Bo oczy mam w
końcu otwarte!
– W którym miesioncu jesteś, Iwonka?
– W czwartym.
– I dopiero teraz nam to gadacie? To tailiście to specjalnie tak długo, czy jak? Mieliście
zamiar w ogóle nam powiedzieć?
– Iwonka nie wiedziała, że jest w ciąży aż do wczorajszego dnia.
– No, taaaaak... nie wiedziała – mama obrzuciła ją wiadomym spojrzeniem i pokiwała
głową, co miało oznaczać: z taką dupą to się nie dziwię. – To zupełnie zmienia sprawę.
Wypiliśmy całą butelkę, Iwonka kawę, którą oczywiście znów się polała. To już chyba
taki zwyczaj był z tym polewaniem kawą.
Miesiące uciekały prędko. Iwonka rosła w oczach jak drożdżowe ciasto i wkrótce
przypominała niepełnosprawnego mamuta. Obżerała się czekoladowymi lodami z kiszonymi
ogórkami. Pałaszowała całe słoiki dżemów, zajadając chlebem z musztardą i podwędzanymi
kiełbasami. Była jednym olbrzymim odkurzaczem i nawet kiedy do nas przyjeżdżali, pierwsze co
robiła, to wpadała do lodówki. Wreszcie mama poczuła się w obowiązku zwrócić uwagę
Adrianowi.
– Ty już wiencej z niom tu nie przyjeżdżaj. Już trzeci raz z kolei mi lodówkem opróżniła,
a za co ja mam jom napełniać? Zresztom, synek, ty jom pohamuj, niech ona tyle nie żre, ty
zobacz jak ona wyglonda. Jak czołg!
Iwonka sapała jak maszyna parowa, jej tyłek zamienił się w plac św. Piotra, a brzuch
wyglądał tak, jakby miała urodzić pięcioraczki, każde po pięć kilo! Czerwona na twarzy, na
której pojawiały się różnego rodzaju wypryski i zdecydowanie powiększył się łojotok, worki pod
oczami jak u starej baby i włosy w stanie pożal się Boże. Ręce i nogi tak jej spuchły, że już w
szóstym miesiącu nie mogła chodzić (matka odetchnęła z ulgą) i tylko leżała jak ta lala, a Adrian
zmuszony był ją obskakiwać z każdej strony. Do wanny się nie zmieściła, więc należało ją
obmywać, głód i pragnienie miała nieustające. Wyrosły jej trzy podbródki, obrączka na palcu
dawno zniknęła i musieli ją specjalnie usuwać, bo palec czernieć zaczynał i groziło amputacją. W
domu zapanował taki nieporządek i rozgardiasz, że jeszcze nikt nigdy nie widział.
Jak się potem okazało, Iwonka miała w brzuchu dwie wody płodowe, a w dziewiątym
miesiącu brzuch przybrał rozmiarów przymocowanej na siłę do ciała beczki z piwem i
dziewczyna zaczęła się dusić a wraz z nią dziecko. Więc kiedy straciła przytomność,
przestraszony Adrian zadzwonił po karetkę i zabrali ją od razu do szpitala, gdzie w niecałą
godzinę później urodziła im się pięciokilowa córeczka, o wdzięcznym imieniu Amanda.
Kiedy mama usłyszała to imię, o mało nie zemdlała.
– Amanda? Jezus Maria, a czy ich już kompletnie popierdoliło? Dlaczego Amanda, toż to
imion normalnych nie mamy w Polsce?
– Bo Iwonka oglądała Dynastię i z początku chcieli jej dać na imię Alexis, ale jednak
Amanda bardziej małą przypominała, bo miała jasne włoski po urodzeniu, więc tak pozostało.
– Świat idzie ku zagładzie, mówiem ci, Wiesia.
– Zgadzam się z panią – przytaknęła Madzia, bo akurat wpadła do nas z butelką. – Ale
Amanda czy Alexis, wszystko jedno, napijemy się, bo pani przecież babcią została!
I tak spędziliśmy godzinę przy wódce, a potem zniknęłam z Madzią w pokoju.
Chrzciny odbyły się w niecały miesiąc później. Nie obyło się oczywiście bez problemów,
bo kiedy mama usłyszała, że mam zostać matką chrzestną a ojcem Mireczek, o mało co nie
dostała zawału.
– Ten pedał ojcem chrzestnym? Czy oni już zupełnie pogłupieli? Ja zawsze wiedziałam,
że Iwona ma nierówno pod sufitem, ale żeby Adrian na to wszystko siem zgadzał, to już lekka
przesada. On jest jak ojciec. Po prostu jaj nie ma i tyle. Ktoś mu musi do rozsondku przemówić!
Ale nikt mu do rozsądku nie przemówił i na tym się skończyło. Jak Iwonka się uparła, tak
też miało być. Zresztą, ja nie miałam nic przeciwko temu a Mirka lubiłam, bo był dobrym
człowiekiem i miał podejście do dzieci. Potrafił z nimi bawić się godzinami, a one radosne
zawsze były i szczebiotały jak nakręcane lalki.
– Ja tam nie pojadem! Ja w kościele, jak tego... geja zobaczem, to mnie krew przed
ołtarzem zaleje!
Westchnęłam.
– Mamo, tylko nie rób scen! Proszę cię.
Zadzwonił Adrian.
– Powiedz mamie, żeby mi czasem w czarnej sukni nie przyjeżdżała, bo się wścieknę!
Na szczęście mama wybrała sobie niebieską, którą kupiła z pieniędzy za sprzedane kaczki
(zostało ich już tylko sto).
Grażyna też wpadła na ten sam wspaniały pomysł i oczywiście pojawiła się ubrana na
niebiesko! Groteska!
– Wieśka, ty mi powiedz – szepnęła mama przed kościołem – a czy pedałom można jako
chrzestnym iść przed ołtarz, dziecko na renkach trzymać? Bo co to się dzieje z tym światem, że
ich teraz wszendzie pełno? Tych pedałów!?
Spojrzałam na nią jak na małe dziecko. Z politowaniem.
– Mamo, to normalne. Każdy jest dzieckiem Boga, więc nie powinno się ludzi
kwalifikować...
– Ale że siem tak nie wstydzom o tym mówić, afiszować. I te lesbijki wszystkie! Jak to
tak kobieta z kobietom może... Fuj!
– Ty lepiej się już skoncentruj na kościele i nie myśl o takich rzeczach!
Odeszłam od niej, bo miałam jej dosyć. W koło to samo. Jakby się jej płyta zacięła.
Zresztą, co to mam za matkę, która nie potrafi zrozumieć takich spraw? Przecież nie żyjemy w
zaścianku!
Po mszy udaliśmy się do domu rodziców Amandy. Było dobre jedzenie, bo Iwonka
wbrew wszystkiemu sama się kuchnią zajęła i wszystko przygotowała.
Oczywiście mamie nie pojawił się uśmiech na ustach, dopóki wódka nie pojawiła się na
stole. A najśmieszniejsze, że siedziała obok Mirka i jego chłopaka! Już Iwonka wiedziała, jak ma
ludzi posadzić! Obserwując mamę miałam niezły ubaw. Cała sztywna i wyprostowana, czuła się
nie w sosie i wszystkim rzucało się to w oczy.
Obok mnie siedziała Madzia, ponieważ została zaproszona przez Adriana, który ją lubił a
Iwonka nie miała nic przeciwko temu.
A potem znów zaczął się cyrk, który miał powtarzać się już za każdym razem, gdy dwie
babcie spotykały się przy swojej wnuczce.
Kiedy mama zobaczyła, że Grażyna zajmuje się Amandą, też zapragnęła zainteresować
się wnuczką.
– Moja kochana wnuczusia! – całowała ją babcia Grażyna. – Wypisz wymaluj cała mama!
– Amandeczko! – gruchała obok babcia Kazimiera. – Zobaczcie, cały Adrianek! Wyprzeć
by siem nie mógł!
Grażyna:
– Babcia tak ją kocha! Babcia jej wszystko da, jeżeli tylko będzie chciała!
Kazia:
– Najpienkniejsze dziecko na świecie! Taka szczenśliwa jestem, taka szczenśliwa...
A potem jeszcze obie babcie zaczynały przekrzykiwać się nawzajem, chcąc zwrócić
uwagę swojej wnuczki, choć ta i tak zbytnio niczego jeszcze nie rozumiała.
– Aaaa, aaaa, uuuu, uuuu. Aaaa-maaaan-duuuusiu! Popatrz na babcię! – wykrzykiwała do
małej matka Iwonki, robiąc głupie miny.
– Ge ge, ge ge. Ło ło, ło ło. Popatrzmy, jak siem ładnie uśmiechamy! – moja mama.
– Gdzie jest babcia? – znów ta pierwsza.
– Poznajesz babciem? Tak? Ty siem do babci uśmiechasz? – ta druga.
– La la, la la! La la, la la! Aaaa-maaaan-duniu! – pierwsza.
– Tuli tuli! Tuli tuli! Kogo babcia bendzie tuliła? – druga.
I tak w koło. W domu było jak w ulu, ale głosy babć przekrzykujących się słychać było
ponad wszystkie!
– Idź, weź mi to dziecko od nich, bo mi go umęczą – biadoliła Iwonka, skarżąc się
Adrianowi.
Od krzyku babć rozbolała mnie głowa. Obie nie były łatwymi ludźmi, podziwiałam ojca,
że wytrzymał tyle lat i że odszedł. Podziwiałam też ojca Iwonki, że nie odchodzi.
W pewnym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi.
– Wiesia, otwórz! – zawołał Adrian i mrugnął do mnie okiem.
Podeszłam do drzwi, otworzyłam i rozdziawiłam usta ze zdumienia. Przede mną stał tata
ze swoją młodą siksą.
– Cześć – powiedział z niepewnym uśmiechem na twarzy, a kobieta zawiśnięta na jednym
z jego ramion uśmiechnęła się głupkowato. Trzeba przyznać, wyrobiła się trochę od ostatniego
razu. Włosy bardziej jakoś tak zrobione inaczej, szminka na ustach, czerwona torebka na
ramieniu i spódniczka kusa, że ho ho.
– Cześć.
– Możemy wejść? – zapytała siksa i popatrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi oczami,
kręcąc torebką, którą akurat ściągnęła z ramienia. Żuła gumę, jak zauważyłam.
– Jasne, wchodźcie – otworzyłam szerzej drzwi.
A w tym samym momencie do przedpokoju wdreptała mama i stanęła jak wryta.
– Co ty tu robisz?
Widziałam jak najpierw zbladła, a potem na przemian to czerwieniała, to zieleniała, jakby
jej niedobrze było. Szkoda, że nie widział jej w tej chwili Mirek, ponieważ miała na twarzy
wszystkie kolory tęczy.
– Przyszedłem na chrzciny swojego wnuka – odpowiedział.
Mama nagle się przebudziła.
– Nie jesteś tu mile widziany! I zresztom po co ciongnołeś tu z sobom tem... tem...
– Zaprosiłam ich! – w drzwiach stanęła Iwonka. – Są przecież razem, wkrótce ślub, więc
oboje otrzymali zaproszenie. W końcu to dziadek naszej córeczki, prawda?
– A wienc ja wychodzem! – mama musiała oczywiście zrobić scenę, bo jakby to mogło
być inaczej.
– Nie ma takiej potrzeby. Zmieścimy się wszyscy – Iwonka uśmiechała się sztucznie.
Widocznie miała niezłą frajdę bawiąc się uczuciami mamy i widząc ją w tym stanie.
– Ja z niom przy stole siedzieć nie bendem! – uniosła się dumą mama, pokazując palcem
na siksę.
– Spadaj! – odcięła się ta i pokazała jej fuck you.
– Cóż... – Iwonka rozłożyła ręce. – Zapraszam do środka.
Mama od razu zaczęła się ubierać.
– Czy nie możesz przestać robić scen? – szepnęłam jej do ucha.
– Jakich scen? Czy wy już wszyscy ocipieliście? Ta złodziejka mi menża ukradła, a ja
mam z niom, jakby nigdy nic, siedzieć przy jednym stole? Weź, ty Wiecha, opanuj się!
– Korona ci z głowy nie spadnie. Powinnaś zaakceptować, że są razem, że to co było
minęło i basta.
– Ty lepiej idź po Adriana i powiedz, że ma mnie natychmiast do domu zawieźć. Nie
bendem tu ani minuty dłużej! I ani słowa!
Odnalazłam brata w pokoju, właśnie przebierał małą Amandę.
– Mama chce, byś ją odwiózł do domu, teraz.
– Co się znowu stało, kurwa?
– Nie będzie z ojcem i jego dupą siedzieć przy jednym stole. Tylko tyle.
– Jezu, ja kiedyś zwariuję. Mówiłem Iwonce, żeby go zaprosiła na inny dzień, to nie,
uparła się, że musi być dzisiaj. Że rodzina w komplecie powinna przy stole siedzieć. Kurwa! Ja z
nią zrobię porządek!
– Tylko spokojnie! Po imprezie, nie teraz.
– Iwonka! – ryknął Adrian, a po chwili jego tłusta żonka, cała umorusana od mąki wpadła
do pokoju. – Widzisz, co zrobiłaś? Matka chce do domu jechać, przez ciebie! Ja cię kiedyś,
kurwa mać, zabiję!
Na twarzy Iwonki widniał triumfujący wyraz.
– Ja tylko chciałam...
– Gówno chciałaś. Gówno! Chciałaś się zemścić i udało ci się. Ale zapamiętaj sobie, że to
też moja rodzina i moja mama, a ty się nią, kurwa mać, bawić nie będziesz! Ostatni raz! Ostatni!
– pogroził jej palcem.
– Ty, weź coś na wyluzowanie chłopie, bo...
– Stul pysk! My się jeszcze policzymy, a teraz masz, zajmij się dzieckiem, bo ja
wychodzę.
Brat wcisnął jej dziecko w ramiona i odszedł wzburzony. Po chwili pojawiła się Julka i
zajęła się małą, a Iwonka mogła wrócić do kuchni. Już się nie uśmiechała.
Przechodząc przez pokój widziałam jak nowi goście zostają witani przez Grażynkę.
– Witamy! Witamy! O, jak miło widzieć! Jacy uśmiechnięci, widać współżycie służy...
Chciało mi się rzygać!
Adrian odjechał z mamą i już nie wrócił.
– Ja tego skurwiela zapierdolę! – wygrażała Iwonka.
– Sama sobie jesteś winna! – odcięła się Julka, już nieźle wcięta.
– Ty pewnie już bierzesz jakieś sterydy, co? Cycki to ci uszami wychodzą – dowaliła jej
bratowa.
– Ja nie, ale jak tak na ciebie patrzę, to ze sterydami chyba ty przesadzasz! Dupa jak
szafia trzydrzwiowa! Spójrz w lustro!
Impreza od początku nie była udana i na samą myśl, że wszystkie spotkania rodzinne
mają być takie same (a życie jest długie!), zrezygnowałam.
Kiedy opuszczaliśmy dom, Iwonka zakomunikowała:
– Powiedz temu gnojowi, że za to co mi zrobił, że pojechał i nie wrócił, i wysrał się na
wszystko, jeszcze mi zapłaci!
– Sama mu to powiedz jak jesteś taka mądra! – warknęłam i odeszłam.
Po przyjściu zastałam Adriana z mamą pijących wódkę i zajadających się ogórkami
kiszonymi w musztardowym sosie, chlebem ze smalcem i grzybkami w occie, które mama sama
nazbierała w lesie. Mieli już nieźle w czubie a właściwie nie dało się z nimi gadać, tak byli pijani.
Machnęłam ręką i poszłam do swojego pokoju.
Drugiego dnia mama nie potrafiła przeboleć, że Mireczek został ojcem chrzestnym jej
Amandusi.
– Wiesia, ja bym te wszystkie pedały powystrzelała! Mówiem ci, co za świat jakiś
okropny, porombany, że oni siem z tym przyznajom, że siem nie wstydzom?! Gdybym ja coś
takiego w domu miała, to nogi z dupy powyrywane, mówiem ci! I teraz Amanda jeszcze takiego
wujka mieć musi. Że siem ludzie nie wstydzom! Jeszcze wyrośnie na takom samom, to krzyż
pański, ja tego nie przeżyjem, żeby w rodzinie coś takiego...
Jeszcze przez kolejnych parę dni wysłuchiwałam tego samego.
Żeby jakoś odreagować mama zaczęła jeździć na dancingi z Julką, która wpuszczała ją do
środka za darmo. Były to lumpiarnie i dyskoteki gorszych gatunków, ale mamie to odpowiadało.
Bywało w nich ciemno, więc wydawała się młodsza i atrakcyjniejsza. Podrywali ją młodzi faceci,
stawiali i bawili się z nią. Ona cieszyła się, że chłopaczki za nią szaleją, oni śmiali się z niej po
kątach, nazywając „mamuśką”. Ale bawili się wszyscy świetnie.
Potem mama zachorowała. Coś ją jednego dnia ścisnęło gdzieś u serca i znalazłam ją
leżącą na podłodze w swoim pokoju. Była blada jak ściana i prawie nie mogła nic mówić, pewnie
z przeżytego szoku.
– Dzwonię po karetkę!
Zadzwoniłam oczywiście od razu, przyjechali i zabrali ją do szpitala. Zanim jednak ją
zabrali, zdążyła mi zakazać mówić o tym Adrianowi.
– Nic mu nie gadaj! Nic nie musi wiedzieć!
Ma się rozumieć, że zadzwoniłam do niego od razu, informując go o całym zajściu.
Zaznaczyłam też, że mama nie chciała aby o tym wiedział.
– W takim razie ja o niczym nie wiem.
Adrian chciał pojechać do szpitala, czułam to. Ale jednak zachowanie matki go wkurzyło.
Nie chciała, by był poinformowany o jej przewiezieniu do szpitala, to nie! Niech sobie tam leży!
I kiedy po paru dniach mama została wypisana do domu, nikt nie czekał na nią z autem
przed szpitalem (bo tylko Adrian miał auto), więc musiała wracać do domu autobusem. Kiedy
przyjechała, zaczęła wygrażać:
– Nikt na mnie nie czekał! To tak, wszyscy macie matkem w dupie, już ja wiem. Ja chora,
bez sił, a syn nawet siem nie pofatygował!
– Przecież on nie wiedział, że jesteś w szpitalu! Więc jak miał po ciebie przyjechać!
– Nic mu nie powiedziałaś? – zdziwiła się.
– Nie, sama mi zakazałaś!
– Ale jest moim synem, jednak powinien wiedzieć, wyczuć, że matce coś dolega!
– Taaa, jasne. Może jeszcze powinien przyszłość przepowiadać!
– Wiesz co Wiesia, ta twoja uszczypliwość doprowadza mnie już do szewskiej pasji!
Mogłabyś już wreszcie skończyć!
– A, wal się – powiedziałam odchodząc.
Mamie nie dawało spokoju, że Adrian nie odebrał jej ze szpitala. Jakkolwiek by nie było,
czułam, że on jako jej jedyny syn jest dla niej ważniejszy od nas. Darzyła go większym
uczuciem, niż chciałaby to sama przed sobą przyznać, ale nie potrafiła się z nim dogadać,
ponieważ miała okropny charakter. Matka nigdy nie potrafiła ugiąć karku, kiedy trzeba było,
nigdy nie przyznała swojego błędu i nigdy otwarcie nie mówiła o swoich uczuciach do nas. I to
był jej błąd.
Kiedy Iwonka obchodziła urodziny, oczywiście zostaliśmy zaproszeni. Ale mama się
zaparła jak osioł. Nie pojedzie!
Zadzwoniła do Adriana. Odebrała Iwonka.
– Jest Adrian?
– Jest. A kto mówi?
– Ja!
– Jaki ja?
– Jego matka, do cholery! Daj mi go do telefonu!
– Adrian teraz śpi!
– W takim razie powiem tobie co jemu powiedzieć miałam. Ja na żadne urodziny do was
nie pojadem. Bo byłam w szpitalu i nikt z was mnie nie odwiedził. Dlatego ja też nie zamierzam
was odwiedzać!
I tymi słowami mama się rozłączyła. Znałam ją doskonale, wiedziałam, że teraz czeka na
telefon od brata ale mijały godziny a potem dni, a Adrian nie zadzwonił.
Więc stanęło na tym, że na urodziny nie pojechaliśmy i stosunki pomiędzy nami
stopniowo się pogarszały. Zaczynaliśmy się od siebie odsuwać, oddalać.
Adrian przestał nas odwiedzać. Matka była zbyt dumna by zadzwonić i zapytać jak się
ma, sama też nigdy nie zniżyłaby się do tego, by wsiąść do autobusu i pojechać w odwiedziny.
Było tak jakby matka straciła syna. Ale znalazła zapomnienie w gorzałce. Zapomnieć można
wszystkich i wszystko. Należy znaleźć tylko na to sposób. A mama go miała. Alkohol był złotym
środkiem na zapominanie!
Nadeszło kolejne lato. Pewnego dnia (była sobota) mama nie wstała rano do obrządku.
Zdziwiłam się, zawsze od szóstej była na nogach, należało karmić kaczki, które jeszcze pozostały
przy życiu.
Poszłam do niej do sypialni i weszłam po cichu. Mama leżała w łóżku z otwartymi
oczami, wpatrując się w sufit.
– Co się stało?
– A co się miało stać?
– Nie wstajesz do kaczek...
– Nie wstaję!
– Ale...
– Wiesia, ty już tak głupia jesteś, czy ślepa? Nic nie widziałaś wczoraj?
Właściwie widziałam jakieś większe auto podjeżdżające pod dom, mama coś tam
załatwiała, ale miałam spotkanie z Magdą, więc nie interesowałam się zbytnio.
– To powiedz mi o co chodzi? Chyba tyle możesz zrobić?
– Sprzedałam wreszcie kaczki! – matka zamknęła oczy.
– Co zrobiłaś? – zapytałam a po chwili, kiedy dotarło do mnie co powiedziała,
roześmiałam się. – Ty? Ty sprzedałaś kaczki?
– Ja! Chyba nie świenty Mikołaj, kurwa mać! Ja sprzedałam!
– Więc już rozumiem, czemu leżysz w łóżku, choć zazwyczaj byłaś już na nogach!
Mama się rozpłakała.
– Jak ja to zniosem? Całe życie te zasrane kaczki miałam a teraz...
– A teraz zaczniesz żyć na nowo! – podpowiedziałam.
– Ja nie umiem żyć inaczej, zrozum, ty głupie dziecko! – mama przełknęła parę łez. – To
było całe moje życie!
– Nie, mamo. Te kaczki ci całe życie zniszczyły! To z powodu kaczek ojciec odszedł do
tej...
– Nie przypominaj mi! Nie teraz!
– Dobra, nie musisz się od razu denerwować. Będzie dobrze. Wiesz co? Pójdę i zaparzę
nam kawę. Przyniosę tutaj, przekąsimy coś, kawę wypijemy, powspominamy...
– Kawa w sypialni? Oszalałaś?
– W filmach tak robią, więc czemu nie możemy i my?
– Eeee, rób co chcesz, mnie tam już wszystko jedno!
Pobiegłam pełna nadziei do kuchni, nastawiłam wodę w czajniku, do kubków nasypałam
kawy, posmarowałam parę kromek chleba, dla siebie z dżemem, dla mamy z wędzoną szynką.
Potem zalałam kawy i na tacy zaniosłam wszystko do sypialni. Mama leżała z zamkniętymi
oczami. Załączyłam telewizor, akurat dawali powtórkę Dynastii.
– Popatrz, Dynastia, mamo. Nasza Amanda, za chwilę się pojawi na ekranie.
– Ty skończ już lepiej z takimi porównaniami.
– To napij się kawy, dobrze ci zrobi.
– Uważaj, żebyś nie polała pościeli bo ci...
– ...łeb ukręcę, wiem. Uważam, a teraz cicho, pooglądamy sobie powtórkę.
Po jakichś dziesięciu minutach z kawą weszła do sypialni Julka.
– Co tak same leżycie? Znajdzie się miejsce dla mnie?
– Znajdzie, choć z tymi buforami to nie wiem...
– Ej, Wiesia, ty przestań tak do niej mówić. A ty Julka, może byś już ćwiczyć przestała,
bo rzeczywiście jak tak na ciebie patrzem, masz już za wielkie cy...
– Dajcie mi święty spokój. Mnie się podoba to co mam i jakie mam. Na chłopaków działa
i na bramce jak stoję też. Każdy ma respekt, jak już nie z moich mięśni, to przynajmniej z cy...
– Julka! – Upomniałyśmy ją obie z mamą i wszystkie trzy wybuchnęłyśmy śmiechem.
Czasami z mamą było dobrze. Ale musiałyśmy wiedzieć jak do niej podejść.
Czasami mama nie była taka zła. A od czasu gdy sprzedała kaczki (choć trwało jej to
wiele miesięcy), nasze życie zmieniło się na lepsze. Szkoda, że ojciec tego nie widzi! Ale by
zrobił oczy.
Mama tak bardzo upierała się przy kaczkach, a okazało się, że na nic się to nie przydało.
Bo nagle zrozumiała, że można bez nich żyć, choć kiedyś taka myśl nawet nie przeszłaby jej
przez głowę.
I może wszystko byłoby już dobrze, gdyby nie pewien incydent o którym jeszcze muszę
wspomnieć.
Pewnego dnia wpadła do nas Madzia. Z wódką pod ramieniem. Wszystko odbyło się jak
zawsze: poszłyśmy do kuchni, otworzyło się słoik ogórków, postawiło kieliszki na stół i
otworzyło dobrze schłodzoną butelkę. A kiedy już wyglądało dno, zostawiłyśmy mamę samą i
poszłyśmy do mojego pokoju.
Nie wiem, ile czasu minęło, ale nagle z szokiem stwierdziłam, że otwierają się drzwi i do
pokoju, zupełnie nieoczekiwanie, bez pukania wchodzi mama.
– Madziu, zapomniałam ci powiedzieć...
Leżałam naga na łóżku z szeroko rozkraczonymi nogami a Madzia właśnie zajmowała się
moją cipką. Przeżywałam jedne z tych lepszych orgazmów i musiałam powstrzymywać się, by
głośno nie jęczeć. Było mi tak dobrze! Ale kiedy mama wpadła, a ja akurat odpływałam w
ekstazie z głową nagiej i wypiętej Magdy między moimi nogami i językiem penetrującym moje
najintymniejsze partie ciała, moje usta zastygły w tym samym momencie, co usta mamy. W
kształcie otwartego pyszczka ryby wyciągniętej z wody, której brakuje powietrza.
Magda odwróciła się i spojrzała na mamę. Ja patrzyłam na mamę a mama na mnie a
potem na moje rozwarte krocze i z jej ust wypadło jedynie:
– Ty sobie kaśkę golisz?
I drzwi zamknęły się, mama zniknęła.
– O, w mordę! – zaklęła Madzia.
A ja opadłam głową na poduszkę i dokończyłam wicie w przyjemnym orgazmie, który,
jak na złość, nie chciał mnie opuścić.
Kiedy chciałam z mamą rozmawiać, stwierdziłam, że zamknięta na klucz siedzi w swojej
sypialni.
– Mamo?
– Nie chcę z tobą rozmawiać!
Leżała tam trzy dni!
Czwartego dnia, wieczorem, zeszłam na dół. Czekałam, kiedy mama upije się bardziej, bo
brakowało mi jakoś odwagi. Co jak co, ale nie każdego dnia twoja matka przygląda się twojej
cipce, więc miałam lekkiego pietra.
Na uginających się nogach weszłam do sypialni. Mama leżała w ubraniu w łóżku i
popijała z gwinta wódkę.
Na jej twarzy widniały ślady łez. W pokoju śmierdziało, a pościel, jak i twarz mamy, były
w opłakanym stanie.
– Nie mogłaś mi powiedzieć? – zapytała cicho, oskarżycielsko. Nie patrzyła na mnie.
– A jak niby miałam to zrobić? Przyjść do ciebie i powiedzieć: „cześć mamo,
zapomniałam ci powiedzieć, ale jestem lesbijką?” przecież byś mnie zabiła, dobrze wiem, co
myślisz o takich jak ja...
– Nie o takich jak ty, Wiesia. O innych tak, ale o tobie bym tak nie myślała.
– Ale to, że wypowiadasz się tak o innych, oznaczało, że mówisz tak również o mnie...
– Wiesz? Najśmieszniejsze jest to, że byłam taka głupia i naiwna i nigdy nie przeszło mi
przez myśl, że Magda, że ona...
– Wiem. Ale nigdy za bardzo się nami nie interesowałaś. Zawsze stawiałaś na pierwszym
miejscu siebie, mamo. Nawet przed ojcem. I zawsze były kaczki! To one ci zniszczyły życie!
– Ale nigdy bym nie powiedziała, że ty...
– Że jestem lesbijką?
Mama drgnęła na wypowiadane przeze mnie słowa. Rozkaszlała się, widocznie nie
wiedziała co na to odpowiedzieć.
– Mamo, jestem lesbijką. Musisz to po prostu zaakceptować, czy tego chcesz, czy nie, to
się nie zmieni. Nigdy. Jestem jaka jestem.
– Wiem, że za to nie możesz – mama się rozpłakała. – Przeczytałam na internecie jak to
działa w przyrodzie. Rozumiem, ale... musisz mi po prostu dać wiencej czasu. Po prostu muszem
mieć czas.
– Jeżeli chodzi o mnie to czasu masz pod dostatkiem.
Skinęła głową.
Zostawiłam ją i odeszłam do siebie. Po tygodniu zaczęłyśmy normalnie żyć. Po miesiącu
Magda spędzała u nas noce, a po trzech miesiącach wprowadziła się do mnie.
Pół roku później już nikt nie rozpamiętywał tego kto jaki jest i kto z kim spał.
Mama nie dogadała się nigdy z Iwonką. Po prostu nie miały dla siebie zrozumienia.
Przestała też się spotykać z jej rodziną.
Adrian odwiedzał nas czasem, ale nigdy nie było już tak jak dawniej. Coś się w jego
zachowaniu zmieniło, jakby stwardniał, spochmurniał. Stał się innym człowiekiem. On to
nazywał wydorośleniem.
Jolka urodziła ojcu dziecko. Nie odwiedzaliśmy się, ale słyszałam, że są bardzo
szczęśliwi. Do czasu kiedy nie znalazła sobie innego i po paru latach nie kopnęła ojca w cztery
litery. Pozostawił jej wyremontowany dom i auto. Jolka wiedziała, jak się takie sprawy załatwia.
Jej nowy facet przyszedł już na gotowe i nie wiem się im dalej żyło.
Dziecko urodziła również Julka, bo pomimo swej silnej postury, nie potrafiła obronić się
przed silniejszym napastnikiem, który zgwałcił ją na jednej z dyskotek.
Wbrew wszystkiemu mama odżyła, ponieważ małą Kaśkę miała tylko dla siebie, Julka
nie odkryła w sobie instynktów macierzyńskich.
Natomiast ja? No cóż, ja pisałam pamiętnik, kochałam Magdę i wiedziałam, że tak już
pozostaniemy razem do końca życia.
Na naszym stole już nigdy nie pojawiła się kaczka!
Spis treści
Start