Goetel Ferdynand Tatry compressed

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

FERDYNAND GOETEL

TATRY

background image

2

Tower Press 2000
COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000

background image

3

GÓRY

W życiu swym otarłem się o różne łańcuchy górskie. Trudno mi tu rozwodzić się, jakie

były pomiędzy nimi różnice i analogie. Przypisany (glebae adscriptus) do Tatr, zestawiałem
wszystko z ich wzorem. Niekiedy jako esteta i podróżnik, niekiedy jako fachowiec wysoko-
górski. Tatry, przyznać muszę, ponosiły przy tym niejedną porażkę. Młodociane olśnienie ich
wielkością, niedostępnością, fantastyką i grozą, przemijało szybko. Nie są to bowiem góry
wielkie, ani, tym mniej, rozległe. Cała ich masa kamienna zmieści się zapewne w jednym
masywie któregoś z himalajskich olbrzymów. Tam gdzie w Tatrach zaczynają się „wieczne”
śniegi, w Himalajach rośnie sobie cichy, liściasty las. Arcza Wielkiego Ajtału, to wielokrot-
ność naszej tatrzańskiej limby. Gdy u nas pokwitają krokusy, gdzie indziej kwitną całe gaje
rododendronów. Słynne urwiska tatrzańskie trzeba by ustawić jedno na drugim, aby dojść
miary urwisk alpejskich. Wiatr halny to igraszka w porównaniu z trybami powietrznymi, ha-
sającymi u ścian granicznych Afganistanu. Deszcz... tak! w Tatrach potrafi lać, jak rzadko w
świecie. Jednakże w takim Czerapundżi u pogranicza górzystej dżungli Syjamu szumi ulewa
przez cały boży rok. Wodospady... przykro mówić o wodospadach. Siklawa czy Wodogrz-
moty Mickiewicza, to dziecięce dzieło Boga, który się w Tatrach zabawiał tylko, wobec rzek,
toczących górskie kaniony. Jeziora czy słuszniej może stawy. To jedno chyba. Takich bo-
wiem stawów, zamkniętych w samym łonie gór i tak ściśle przez nie okolonych, nie spotkać
w całym świecie.

A jednak nie tylko te stawy czy jeziora stanowią o szczególności i niepowtarzalności zja-

wiska Tatr. Są to góry, rzec można, doskonałe, jednoczą. bowiem na niewielkim obszarze tak
wiele czynników, którymi zaskakuje i porywa człowieka świat górski, że trzeba by objechać
pół kuli ziemskiej, aby je znaleźć i pozbierać. Wyrazistość Tatr jest dzięki temu niezrównana.
Krajobraz ich na ciasnej przestrzeni uplata las i łąkę, potok i staw, skalne urwisko i usypisko
kamienne i śnieżne pola. Niebo nad Tatrami jest zmienne i ruchliwe. Latem poczernia chmu-
ry przeczuciem zimy, zimą tchnie w promień słoneczny nadzieję wiosny. Ma odludzia dla
marzycieli, bliskie o krok od ścieżki, i odludzia dla zdobywców, dalekie o całodzienną walkę
z urwiskiem. Szczątkowa roślina, zwierz i ptak styka nas tu z legendą dawnych dziejów zie-
mi, gdzie indziej już zmumifikowaną w muzeach. Szczątkowy obyczaj ludzki, zachowany w
życiu górali wśród hal, przenosi w dawność, gdzie indziej już pokonaną.

Być może, że sprzężenie tylu czynników, równie fenomenalne, jak fenomenem geogra-

ficznym są same Tatry, wytryskujące nagle z połogiego łańcucha Beskidu, stanowi o tej jedy-
nej w swym rodzaju dramatyczności krajobrazu tatrzańskiego, w którym zdaje się kipieć ży-
wa i nieustanna walka. Są przez to bliższe człowiekowi i przemawiają do niego bardziej bez-
pośrednio, bardziej „po ludzku”, niż chłodny majestat Alp czy zaświatowa fantastyczność
Himalajów.

Obraz nie byłby pełny, gdyby nie zwrócić uwagi na dwie jeszcze, szczególne cechy Tatr.

Łańcuch ich jest o wiele bardziej dziki czy, jak powiedziano, dramatyczny, od północy niż od
południa. Wszystkie, z małymi wyjątkami, szczyty tatrzańskie spadaj ku Polsce urwiskiem a
ku południu spływają bardziej połogim kadłubem. Geolodzy twierdzą, iż stało się to dlatego;
że fala górotwórcza posuwała się tu z południa na północ i załamała się właśnie w pewnej
chwili, gdy równocześnie ustało parcie ziemskiej skorupy, posuwające naprzód kamienne
masy. Może być. W każdym razie, po polskiej stronie jest o wiele mroczniej, groźniej i cia-
śniej, niż po stronie słowackiej. Nawet wiatr halny wspina się tylko i wzbiera od południa a
ku północy spada z huraganową siłą. Rzeki, rzecz prosta, też są tu bystrzejsze. Powódź... nie

background image

4

słyszałem nigdy o wielkiej powodzi na Spiszu, gdy przez Podhale leciał niszczycielski Du-
najec.

To jedno. A drugie, to górale, ludność podtatrzańska. Ci, są takim samym fenomenem et-

nicznym, jak Tatry przyrodzonym. Nieodgadłe zmieszanie typów etnicznych, jakie się tu kie-
dyś dokonało, wyodrębniło ich nie tylko z reszty polskiego ludu, ale chyba i z ludów Europy.
Wywodzono rodowód ich od Rzymian, nordyków, czerwonoskórych i... Ostrogotów: Kim są,
naprawdę, nikt nie wie i nigdy już chyba nie ustali. Oczy maje raz bladoniebieskie, raz piwne;
włosy raz jasne, raz ciemne. Był jasnooki i szczupły Sabała, herkuliczny i wysoki Suleja Tyl-
ko, był i arcyprzewodnik Klimek Bachleda, ciemny i krępy. W temperamencie góralskim żyje
niepokój wielu ras, wciąż jeszcze nie przetrawiony. Zahaczeni o dawność bezpośrednio, pra-
wem odludzia, w którym się zatrzymali i osiedli, ustrzegli się sentymentalizmu Polaków,
osiadłych w sielankowych nizinach. Pieśń, mowa, muzyka ich ma charakter epicki.

background image

5

ZAKOPANE

Zakopane... jak je określić? Stolica Tatr? Głupstwo! Żadne góry na świecie nie mają swej

stolicy. Stolicą gór jest najwyższy szczyt. Uzdrowisko, miejscowość klimatyczna, miasto czy
wieś... wszystko to nic nie mówi. Bad Gastein, Zermatt czy Chamonix, to całkiem co innego
niż Zakopane. Krynica również. Łomnica Tatrzańska czy święty Mikołasz po tamtej stronie
gór, też inna sprawa. Nie umieścimy Zakopanego w żadnym schemacie powszechnym czy
polskim. Dziwnej tej miejscowości nie sposób określić bez wstępu historycznego, poruszając
zagadnienia o wiele bardziej złożone i poważniejsze, niż zagadnienia rozrywki i wypoczynku.

Zauważmy: naród polski bardzo późno dostrzegł istnienie Tatr. Rejowi w jego zagrodzie

szlacheckiej, Kochanowskiemu pod lipą w Czarnolesie, nie śniły się nawet góry. Wzmianki,
bardzo zresztą uboczne, o Klepaczu, jak nazywano Beskid dawnymi czasy, pojawiaj się do-
piero w piśmiennictwie XVIII w. Czorsztyn i zamek w Niedzicy były to ostatnie bastiony,
dokąd sięgała rycersko-sielska kultura Polaków. Jeśli co pociągało wyobraźnię, to stepowa
legenda Ukrainy. Żaden wielki zapis historyczny nie związał się z Tatrami czy z ich pobli-
żem. Jeśli coś zanotowano, to dwa tylko smutne raczej epizody, mniejszego znaczenia.
Gdzieś dalekim uboczem Tatr (koło Żywca chyba, a nie którąś z przełęczy przytatrzańskich,
jak chce Sienkiewicz) przekradał się chyłkiem do Polski Jan Kazimierz, król wygnaniec; w
Czorsztynie miale swą kwaterę Kostka-Napierski, który tu, nad brzegi Dunajca, przeszczepić
chciał ukrainnego ducha buntów chłopskich. Trzeba było dopiero utraty niepodległości, aby
Polska odkryła „wolności ołtarze” tatrzańskich gór. Goszczyński, Pol, później nieco Asnyk,
oto pierwsi, nie docenieni długo jeszcze odkrywcy Tatr w dziedzinie umysłowej. To, co nimi
kierowało, było nie tylko pobudką, ale i przeczuciem romantycznym. Odkrywał jednak góry i
racjonalista Staszic. On jednak zresztą, jak się to często dzieje z racjonalistami, popełnił błąd,
budując przyszłość na rzeczowych przesłankach. Rud, których doszukiwał się w Tatrach, nie
było. Okazał się więc większym marzycielem od romantyków, których. „ołtarze wolności”
miały spełnić swe rolę, pobudzając myśl polską do twórczości wielkiej i niezależnej.

background image

6

POWSTANIE MITU

Ten oto nurt romantyczny, wątły zrazu a później coraz potężniejszy, skoro w Tatrach zna-

lazł odżywkę w ich dramatycznym krajobrazie i Janosikowych legendach górali, miał się
skojarzyć w niezwykły sposób z pozytywistycznymi ideami Chałubińskiego, który odkrył
Tatry jako lekarz i uczynił z Zakopanego uzdrowisko dla piersiowo chorych. Zaiste, ani on,
ani żaden z jego następców nie przewidywali, jakie moce wyzywają i rozpętują, zwołując
gruźlików do Tatr w epoce, gdy „zajęte szczyty” były powszechną chorobą, inteligencji pol-
skiej. Choroby płucne związały przecież z Zakopanem i Tatrami ludzi tej miary co Dembow-
ski, Witkiewicz, Pawlikowski, brat Albert; Karłowicz, że wymienię wprzód tych, którzy w
Tatrach znaleźli treść swego życia i treść twórczości. A inni, którzy podleczali się w „brat-
niakach” i sanatoriach, chałupach i pensjonatach zakopiańskich? Liczba ich legion. Pół Polski
intelektualnej. Nowicki, Żeromski, Reymont, Staff, Żuławski, Strug, Jaracz, Nowaczyński,
Szymanowski, Rembowski, Filipkiewicz – wybieram tylko tych, którzy przyjechali do Zako-
panego wyzbyć się bakcyla gruźliczego a nabawili się bakcyla zakopiańskiego, aby nie po-
zbyć się go już nigdy w życiu.

Część inteligencji, podleczywszy „szczyty” czy ogniska gruźlicze, osiadła w Zakopanem

na stałe i stworzyła trzon napływowej, miejskiej ludności zakopanego. Z mieszczaństwem nie
miała nic wspólnego. Cechowały ją indywidualności barwne i niezwykłe, nieraz dziwaczne
zamiłowania; każdy niemal człowiek wśród inteligencji miejscowej był kwestią godną zasta-
nowienia i zapisywał się trwale w pamięci. Procent tzw. ,,oryginałów” był w Zakopanem
niewspółmiernie wyższy niż w jakimkolwiek innym polskim mieście.

Nie tylko jednak zagrożeni gruźlicą, związali się z Zakopanem. Nurt Goszczyńskiego

przywiódł do podnóża Tatr wielu ludzi zdrowych, których emocjonalizm znajdował w Ta-
trach zarówno pobudkę jak strawę. Osobną postacią wśród nich jest Tetmajer, arcywzór inte-
ligenta polskiego z drugiej połowy XIX w., zważywszy jego pochodzenie ziemiańskie, pre-
kursorstwo kulturalne, lekceważenie wszystkiego, co obyczaj uważał za obowiązujące i czci-
godne, łatwe olśnienie prądami wielkiego świata i głębokie uczuciowe przywiązanie do wła-
snej ziemi. Tetmajer, schyłkowiec w „Pannie Mary”, wieszcz w „Judaszu”, szlachecki gawę-
dziarz w „Księdzu Piotrze”, w erotycznej liryce dionizyjczyk doszukujący się ostatniego sło-
wa w rozkoszach miłości – w swych opowieściach tatrzańskich staje się człowiekiem z inne-
go świata. Nikogo doprawdy, jak jego, nie wyprostowały i odmieniły Tatry. Nikogo tak nie
wydziedziczyły. Potężnym impulsom uległ w Tatrach i Kasprowicz. Tu przecież, na Krzep-
tówkach, w karczmie starego Telermana, który choć Żyd i chałaciarz rzec można wzorowy,
nie mówił żadnym innym językiem prócz... góralskiego, napisał Kasprowicz swą „Pieśń wie-
czorną”. Tu, w knajpie Karpowicza, kreślił Sichulski niezrównane swe karykatury. Tu, w
drewniaku na Bystrem, pisywał Sienkiewicz.

Nurt Staszica wcielony częściowo w Chałubińskiego, znalazł jednego tylko, ale potężnego

przedstawiciela w Zamoyskim. Magnatowi temu należy się osobne słowo. Powiedzmy od
razu: Zamoyski na terenie Tatr i Zakopanego był osobistością obcą. Nie zżył się nigdy ani z
góralami, ani z „zakopiańcami”, stosunków z nikim nie utrzymywał, w góry nie chodził. Był
społecznikiem, na celu miał anonimowe interesy ogółu. Z jego zamierzeń obywatelskich i
gospodarczych udało się na Podtatrzu jedno tylko: ocalił przed wyrębem i zniszczeniem lasy
tatrzańskie. Kruszce, których, zasugerowany być może przez Staszica. doszukiwał się w gó-
rach zawiodły. Wzniesione przez niego piece, które dość niewłaściwie nazwano „kuźnicami”,
przetopiły tylko garść „płonnej” rudy żelaznej i wygasły. Jakżeż się stało ze szkołą gospodar-

background image

7

stwa wiejskiego, w której kobiety z ludu całej Polski miały się przekształcać w ogrodniczki i
gospodynie? Nie wiem, co podszepnęło Zamoyskiemu myśl, aby szkołę tę osadzić w najbar-
dziej zimnym i zacienionym kącie Podtatrza. Anachoreta i człowiek dla siebie aż nadto suro-
wy, chciał prawdopodobnie wychowanice swe uchronić przed pokusami, których pełne było
już wówczas Zakopane. Mniejsza, że ucierpiały przez to panny, zamknięte w ciemnym locie,
lecz przecież ucierpieć musiał i sam cel szkolenia, zwłaszcza gdy chodziło o ogrodnictwo.
Nie dowiedziałem się nigdy, ile gospodyń wiejskich wydały Kuźnice i co wskórały ich do-
świadczenia z mroźnego Podtatrza, przeniesione w doliny Polski nizinnej.. To jednak pewne,
że w Kuźnicach część znaczną wychowanek stanowiły nie chłopki, ale panny z miast i mia-
steczek, wysyłane tam karnie przez rodziców. „Pójdziesz do Kuźnic” znaczyło w czasach mej
młodości tyle co „Poślę cię do Chyrowa”. Chyrów, jak wiadomo, był internatem gimnazjal-
nym, prowadzonym rygorystycznie przez jezuitów. Pomyślany jako szkoła wzorowa, stał się
w rzeczywistości zakładem pokuty dla chłopców szczególnie niesfornych i bujnych. „Cepcul-
ki” z zakładu kuźnickiego, tak jak ich wielki opiekun, nie utrzymywały żadnej łączności z
Zakopanem. W góry wychodziły korowodem i parami. 0 istnieniu gospodarnych panienek
można się było jedynie dowiedzieć, pijąc na werandzie w Kaźnicach wyborną kawę i jedząc
jeszcze lepsze pieczywo. Po śmierci Zamoyskiego można tam było zresztą dostać i butelkę
piwa. Błogosławieństwo zakładu kuźnickiego spadło na mnie jeszcze i w inny sposób, gdy,
poniesiony tam, z głową rozłupaną na Buczynowej Turni, zostałem potraktowany talerzem
znakomitego rosołu.

background image

8

ROK 1905

Rok 1905... Czy to nie przesada wspominać go pisząc o Zakopanem? Wymieniam to nie

dlatego, że właśnie w tym roku przyjechałem po .raz pierwszy do Zakopanego. Lata rewolucji
miały bowiem, szczególnym. zbiegiem okoliczności, wycisnąć na Zakopanem piętno silne i
trwałe. Exodus królewiaków do Galicji dotarł i do Zakopanego i osadził w nim na pobyt
przejściowy czy trwały całą gromadę wybitnych ludzi, z Piłsudskimi na czele. „Komendant”
czy, jak w owe czasy nazywano Piłsudskiego, „obywatel Ziuk” miał większe troski na gło-
wie, aby wrosnąć trwale w zakopiańskie środowisko: Wrośli jednak inni . Kilka postaci za-
ważyło mocniej. Jedna z nich, to Zaruski, ekssybirak i żeglarz polarnych wód, następna, to dr
Dłuski i żona jego Bronisława, siostra Skłodowskiej-Curie, dr Kraszewski wreszcie, socjali-
ści Jędrzejowski i Kelles-Krauz. Obok nich jednak cała rzesza pepesowców, esdeków, czy po
prostu „rewolucjonistów” i ,,bojowców” wtargnęła głęboko w nurt zakopiańskiego życia i
atmosferę jego wewnętrzną, indywidualistyczną i romantyczną, zbliżoną do atmosfery cyga-
nerii, zabarwiła zadzierżystym nurtem radykalizmu. Juści, że w swoistej atmosferze Podtatrza
partyjnicy wczorajsi i eksspołecznicy sami ulegli przeobrażeniu, znaleźli tu bowiem możność
wyżycia się w indywidualnych poczynaniach wszelkiego rodzaju. Zaruski tworzy więc Po-
gotowie Ratunkowe Towarzystwa Tatrzańskiego, którego wyprawą przedwstępną jest wydo-
bycie spod lawiny zwłok Karłowicza a pierwszym, oficjalnym już występem, sprowadzenie
ze ściany Buczynowej Turni autora tej książki i jego towarzyszy. Zaruski prowadzi Pogoto-
wie z męstwem i stanowczością wielkiego eksploratora, a niektóre wyprawy ratunkowe pod
jego kierownictwem, jak np. walka o dotarcie do nieżywego już Szulakiewicza na ścianie
Małego Jaworowego, nabiera patetycznych cech wielkiego doprawdy wydarzenia. Najśmiel-
szy towarzysz Zaruskiego i taternik, jeden z najlepszych a z pewnością najbardziej zuchwały,
to Bednarski, również uchodźca z Królestwa. Tenże Bednarski wraz z Lesickim i Zdybem,
rękodzielnikami z Sosnowca, oraz z „wiecznym studentem” Oppenheimem stają się prekur-
sorami narciarstwa polskiego, które rychło stać się miało jednym z najbardziej powszechnych
sportów.

Bojownicy o wolność wnieśli do Zakopanego, które niby włączone już do Polski, przecież

bujało własnym, oderwanym życiem, pewien bardziej konkretny i ogólnopolski nurt. Ogar-
nięci jednak lokalnym duchem wolności zapominali rychło o owych rygorach partyjnych i
organizacyjnych, które wiązały ich i ograniczały, póki byli żołnierzami rewolucji. Wielka,
dziś już trudna do zrozumienia swoboda obywatelskiego życia w Galicji, w Zakopanem
większa niż gdziekolwiek, skoro splendor przebywających tu osobistości przerażał starostę w
Nowym Targu, powodowała, że w pobliżu wymarzonych „ołtarzy wolności” rządziła wol-
ność już zdobyta i zwolniona nawet od zachowywania pozorów. Kogo raził jeszcze i policjant
austriacki, spacerujący po Krupówkach, lub czarnożółte skrzynki pocztowe, ten szedł sobie w
góry. Tam „nic prócz Boga”.

W Zakopanem znalazłem się po raz pierwszy, chłopiec jeszcze młody, wychowanek ka-

deckiej szkoły we Lwowie. Pobyt ten był tylko freblówką, wstępną do późniejszych lat. W
rok już wszakże później, gdym się wyłamał od kadetów, maszerowałem ku Tatrom od Babiej
Góry, orawską szosą, w przepisowej dla szanującego się „radykała” pelerynie i z grubą lagą w
ręku. Towarzyszący mi koledzy należeli, rzecz prosta, do „ludu”. Jeden z nich, lat jak i ja
szesnastu, syn chłopski z tarnobrzeszczyzny, był znawcą Nietzschego i Strindberga a Ibse-
nowskiego „Peer Gynta” cytował całymi stronami. Drugi, syn rękodzielnika ze Zwierzyńca,
miał napchany łeb Darwinem i modnym wówczas Arrheniusem. Śpiewaliśmy „Na barykady”

background image

9

i „Międzynarodówkę” gdyż „Czerwony sztandar” wydawał nam się zbyt oklepany. Ha... i
jeszcze jakiś tam „Czarny sztandar”. Wątpię, czy go ktoś dziś pamięta. Jedna zwrotka utkwiła
mi w pamięci: „Niech nikt na drodze nam nie stawa. Ni hrabia, książę, cesarz, lord. Bombami
napiszemy prawa. Wiwat anarchia! wiwat, mord! ”. Z takimi oto piosenkami zbliżaliśmy się
do Tatr, ja, syn „małej” krawcowej z Krakowa, wolny duch i kandydat na artystę, Woliczko,
darwinista, Sarnek, filozof i anarchista. Pamiętam dobrze ten dzień, gdyż z orawskiej szosy
Tatry widoczne były wspaniale i pierwszy raz w życiu ujrzałem wówczas cały ich łańcuch,
bezsporny wówczas dla mnie i w późniejszym życiu jedynie niezawodny „ołtarz wolności”.

Zrządzenie losu chciało; że wówczas właśnie los swój związałem nie tylko z górami, ale i

najznakomitszym wówczas w Zakopanem domem Dłuskich. Stało się to w sposób aż nadto
prosty. Gdyśmy w kolejnej wyprawie na Świnicę, schodzili z Kościelca do Czarnego Stawu,
zastaliśmy nad nim dwie panny, jeśli pannami można nazwać dziewczęta kilkunastoletnie.
Działo się to 44 lat temu, tzn. w okresie wielkiej jeszcze ciszy w głębi Tatr, kiedy to u schył-
ku dnia trudno było zastać człowieka, nawet na tak gwarnym później szlaku dokoła Czarnego
Stawu. Do dziewcząt odnieśliśmy się z uszczypliwą ironią. Chłopca szesnastoletniego dzieli
przecież w przekonaniu jego od dziewczyny kilka lat młodszej cała przepaść pojęcia o świe-
cie. W pewnej chwili starsza z dziewcząt podeszła ku nam i napisała na stole stojącego wów-
czas nad Stawem schroniska krótkie zdanie: „Hic sedebant permulti sed stulti”. Dla kolegi
łacinnika Czechowicza, filologa i znawcy antyku, syna miejscowego masarza, była to okazja,
by dziewczynie udzielić pouczenia o łacinie, przytoczyć cytatę o „mulier” i „ecclesia” i zare-
cytować kilka wierszy Owidiusza. Łatwe zwycięstwo łacinnika nie przerwało raz zaczętej
znajomości. W przebytej wspólnie drodze do Kuźnic przedyskutowaliśmy z dziewczyną
wszystko, czym kipiały wówczas umysły młodzieży, i musieliśmy przyznać, że czytywała ona
książki wyborne i trudne, miała swoje zdanie i żarliwość dochodzenia prawdy, która cecho-
wała dojrzalsze już od niej pokolenie.

Minęło kilka dni, nim miałem się dowiedzieć, że poznana przy stawie panna jest córką

Dłuskich. Stało się bowiem, że na Kościeliskiej mijał mnie powóz sanatorialny, wioząc znaną
mi z widzenia parę doktorostwa Dłuskich i jakąś czcigodną osobistość. Ktoś zawołał na mnie
z powozu, konie zatrzymał i nie żegnając się z nikim wysiadł i podszedł, aby mi z miejsca
zaproponować wspólny spacer pod regle. Była to właśnie ona, znajoma z gór, Hela Dłuska.
Powóz postał chwilę, nie doczekał się powrotu panny, my poszliśmy w las, rozprawiając o
rzeczach zgoła niewspółmiernych z naszym wiekiem. Spotykaliśmy się teraz już dzień po
dniu. Po którymś kolejnym spotkaniu, w dzień deszczowy i mglisty, panienka poprosiła mnie
do „dyrektorówki”, ściślej mówiąc – do „siebie”. Gdym wszedł do świetlicy dyrektorskiego
domku, nieproszony i niezapowiedziany, wywołałem pewną konsternację. W świetlicy sie-
dzieli właśnie goście. Poznałem ich od razu. Paderewski i Sienkiewicz. Nie bardzom się chy-
ba popisał wtedy, przekorny i opozycyjny, nie okazując krzty respektu dla znakomitości, któ-
re nie należały bynajmniej do bożyszcz mego pokolenia, pociągniętego gwiazdą Wyspiań-
skiego i Żeromskiego i zadurzonego muzyką Wagnera. Dom Dłuskich mimo tego był od tej
chwili dla mnie otwarty. Z Helą łączyła mnie przyjaźń długotrwała i głęboka.

Podaję ten epizod nie dlatego, abym rozważania swe chciał urozmaicić anegdotami. Cho-

dzi mi o uwydatnienie tego przewodu, który mnie, chłopca pierwszego z brzegu. biednego i
legitymującego się jedynie skromną wiedzą samouka, przeniósł bez żadnych przeszkód i
utrudnień w sferę ludzi górujących nade mną ogromnie kulturą, tradycją, stanowiskiem. Za-
kopane i jego atmosfera sprzyjała bardzo tego rodzaju „awansom społecznym". Znaczenie
mitry hrabiowskiej sięgało, rzec można, tylko do Chabówki. Godność urzędnicza czy nawet
profesorska kończyła się już w Suchej. W Zakopanem i na Podtatrzu wszyscy byli równi. Nie
wiem, co by o tym powiedzieli dzisiejsi wyznawcy demokracji czy, pożal się Boże, marksi-
zmu. Ale przecież i sam Lenin, siedzący wówczas w Poroninie, nie wytłumaczyłby, stosując

background image

10

marksistowskie dogmaty, dlaczego, w chwili. gdy miał go uwięzić starosta nowotarski, obro-
nili go, ręcząc za niego, Dłuski i Kasprowicz, a więc piłsudczyk i religijny reakcjonista.

Dom Dłuskich, wraz z sanatorium dla .piersiowo chorych, stanowił na tle Zakopanego po-

zycję odrębną, w pewnej mierze zbliżoną do zakładu Zamoyskiego w Kuźnicach. Nie wyod-
rębniony bynajmniej, ani nie odsunięty od Zakopanego i jego środowiska, przecież spełniał
zadanie konkretne a swym idealistycznym rodowodem sięgał do założeń pozytywistycznych,
których wyrazicielami była cała rodzina Skłodowskich. Żywy i czuły temperament Dłuskiego,
jak i duch czasu, odrywający się znów od pozytywizmu, spowodował, że dom Dłuskich, czyli
jak w Zakopanem mówiono „sanatorium” (po góralsku „sinatorija”), stał się ostoją dla
wszystkich prądów nurtujących wówczas Zakapane. Miał Dłuski i przyjaciół wśród górali, a
ze wspaniałym Krzeptowskim z Krzeptówki łączyła go przyjaźń al pari. Owo bratanie się
doktora z „ludem” nie miało i nie mogło mieć nic wspólnego z jego politycznym radykali-
zmem, tym mniej jeszcze programem partyjnym. Szło raczej po linii stosunku do ludu, który
wskazali romantycy. Arystokratyczność górali utrudniała nawet i ten stosunek. Z pary Dłuski-
Krzeptowski, „panem”, większym nie tylko z powodu poczucia osobistej godności, lecz ze
względu na obyczaj „honorny”, był niewątpliwie Krzeptowski. Mógłbym tu przytoczyć mnó-
stwo zabawnych nieporozumień na tym tle pomiędzy „ceprami” z dolin a góralami. Jednakże
i sam Dłuski opowiadał mi, że gdy, ugoszczony kilkakroć szumnie przez Krzeptowskiego,
zaprosił go do siebie. ten raczył zaledwie wypić u niego kieliszek wina.

Tak czy owak sanatorium było w tych czasach jedynym, żywym jeszcze osiągnięciem na

tle Zakopanego. Wszystkie inne pasje środowiska zakopiańskiego wyżywały się raczej w
fermencie dyskusji. Dogorywający Witkiewicz dokonał już swego dzieła w architekturze,
Tetmajer – w piśmiennictwie. Następców nie było. Twórczość zastępowała wymiana myśli,
zawsze gorąca i nieraz poważna, lecz przecież bezpłodna. Po kawiarniach i po chałupach
Zakopanego, rzadziej w pensjonatach, rozprawiano o świecie i jego sprawach nie mniej żar-
liwie niż na bruku paryskim. Bywało, że taki czy siaki „peleryniarz” rżnął w zawieruchę pie-
chotą z Bystrego na Krzeptówki, aby wykłócić się z kimś, kto był innego zdania.

Być może, iż ów dygot psychiczny, odrywający myśli od konkretnych zadań, potęgowało

przeczucie zbliżającej się wojny. Działający na terenie Zakopanego spisek legionowy przy-
czyniał się niezawodnie do tego niepokoju. Z tajnych kwater strzeleckich przedostawały się
do Zakopanego liczne plotki i wieści dostatecznie groźne i ostrzegawcze, aby machnąć ręką
na bieżące troski i zadania. Spisek działający w Zakopanem zdobył się tu jednakże i na akt
historycznego znaczenia, kiedy to w r. 1913 odbyło się w Zakopanem zebranie stwarzające
Skarb Narodowy. Pełniąc na nim obowiązek sekretarza czy protokólanta, wysłuchałem Stud-
nickiego i jego wywodów o niebezpieczeństwie narastającego stale imperializmu rosyjskiego,
Węgra Diveky’ego, gdy prawił o konieczności federacji polsko-węgierskiej, Daszyńskiego,
gdy stawiał postulat niepodległości Polski przed postulatem walki klasowej, Piłsudskiego,
który nawoływał surowo do tworzenia armii polskiej, albowiem nie pomoże nam nikt. Dużo
czasu i wiele zdarzeń upłynęło od zebrania małej grupy Polaków w pensjonaciku na Równi
Krupowej. Szkoda, że nie mam protokółu, który wówczas spisałem. Prawdy w nim zawarte
żyją po dziś dzień.

Grupka ludzi, zwołanych na zebranie, była w życiu Zakopanego epizodem przypadkowym.

środowisko zakopiańskie przyczyniło się do zebrania raczej pośrednio, poprzez swą atmosfe-
rę wolności, która, jak peleryna podtatrzańskich łazików i dyskutantów, ochraniała spisek
legionowy i zabezpieczała go przed szpiclami wszelkiego rodzaju.

background image

11

ZDOBYCIE GÓR

Bezproduktywność zakopiańskiego środowiska i jego peleryniarska splendid isolation

miała wiele wspólnego z cyganerią dekadentów, jednakże nie bez reszty. Resztę stanowiły
Tatry. Tam szlify herosa swego wieku zdobywało się wysiłkiem uchwytnym i trudnym, sta-
wiając nieraz na kartę życie. W surowym świecie gór rozgrywał się dramatyczny i jak najbar-
dziej własny przewód Zakopanego.

Mam na myśli taternictwo. Polacy – cofnijmy się znów wstecz – nie byli narodem zdo-

bywców i odkrywców. Włóczęgę lubili, lecz szlaki jej kręciły się „rzemiennym dyszlem” po
krainie bliskiej nawykom serca i ciała. Kondotier Arciszewski czy awanturniczy zbieg Be-
niowski, to tylko epizody, pozbawione istotnego znaczenia. Wiek XIX, wiek wielkiej prze-
miany wewnętrznej, która przeobraziła Polaków w naród pełny i wspaniały, przełamał i zapo-
ry polskiej zasiedziałości. Przyroda i lud, uznane przez romantyzm za drogowskaz ideali-
styczny, skłoniły ówczesnych ludzi do odkrywania własnego kraju, dalej i szerzej, niż sięgała
sielska nizina. Wspomniałem o tym, mówiąc o Goszczyńskim i jego następcach. Towarzy-
szący romantyzmowi indywidualistyczny mit bohaterstwa nie poprzestał na westchnieniach i
uniesieniach u podnóża gór. Sięgał po wyżycie się w zdobywaniu górskich szczytów i nie
odkrytych jeszcze szlaków przez góry. Ten zasadniczy nurt przewodu jak najbardziej osobi-
stego, wysiłku bezinteresownego, lauru pozbawionego nawet tej ceny, jaką szampionom
sportowej areny płaci oklaskująca ich rzesza widzów; wdarł się i w taternictwo polskie, które
nie było nigdy sportem, podobnie zresztą jak alpinizm całego świata. Podkład jego psychicz-
ny był ten sam co u odkrywców, którzy przemierzali nieznane obszary ziemi.

Niewątpliwie, wdzieranie się na szczyty i ściany, nie tknięte ludzką stopą, było aktem po-

zbawionym wszelkich cech użyteczności publicznej; więcej nawet, gestem pogardy dla kryte-
riów wyznawanych przez ludzki ogół. Zdobyty w górach tytuł do chwały nie mieścił się w
żadnym chwalebnym rejestrze społecznej zasługi. Taternictwa, mimo to, nie można nazwać
wykwitem anarchicznego, zakopiańskiego środowiska. Pociągało bowiem nie tylko miejsco-
wych ludzi, ale obywateli skądinąd szanowanych, społecznie i towarzysko obliczalnych, w
życiu codziennym równie ostrożnych, jak wszyscy inni. Ci właśnie stanowili najbardziej za-
gadkowe i interesujące postaci wśród taterników. Bo jeśli takiemu Karłowiczowi, Żuław-
skiemu, Zaruskiemu czy Bednarskiemu było „do twarzy” z urwiskami Tatr, to jakże wytłu-
maczyć takiego Porębskiego, eleganta i kupca z krakowskiego Rynku, który, sam jeden, po-
konywał w rękawiczkach bardzo trudne ściany, finansistę i bankowca Znamięckiego, inżynie-
ra Chmielowskiego, profesorów Panka i Smoluchowskiego, księży Stolarczyka, Gadowskie-
go i Humpolę? Dla tych taternictwo było drugim, ukrytym torem życia, ubocznym, a przecież
stanowiącym potężną, może i główną j ego legendę.

Kiedy zdobyłem sobie miejsce wśród taterników , taternictwo polskie dobiegało właśnie

szczytowego tryumfu nad górami po tej i tamtej stronie ówczesnej politycznej granicy. Z
dawnymi włóczęgami w stylu Chałubińskiego niewiele już miało wspólnego. Zarzuciło cho-
dzenie z ciupagą i w serdaku, odrzekło się przewodników góralskich, którzy, owszem, cha-
dzali z najlepszymi nawet taternikami, lecz już na równorzędnych prawach towarzyszy ogar-
niętych tą samą żądzą, zdobywania.

Nowoczesny, udoskonalony sposób zdobywania gór jak i nowoczesny sprzęt wysokogór-

ski wnieśli w Tatry alpiniści niemieccy. Jeden z nich, Dyrenfurt, stał się z czasem najwięk-
szym bodaj znawcą Himalajów i jedną z największych postaci wśród wysokogórców świata.

Niemieccy alpiniści zniknęli rychło z widowni Tatr. Zastąpić ich mieli Węgrzy i Polacy,

background image

12

bo tylko między nimi rozegrała się teraz walka o dziewicze turnie i ściany tatrzańskie. Niem-
cy z doliny Spiszu brali niewielki w niej udział, Słowacy rozbudzili się dopiero po drugiej
wojnie. Wysokogórców czeskich nie było ani wtedy, ani później, gdy większa część Tatr na-
leżała do Czechosłowacji, a krzesanice tatrzańskie zdobiły na honorowym miejscu turystycz-
ne katalogi czeskie.

Przewód historyczny taternictwa wyłamuje ramy tych rozważań. Należy jednak stwierdzić,

że Polacy w latach 1905-1914 stali się przodującym czynnikiem na całym obszarze Tatr, tak
indywidualnie jak i zbiorowo. Nikt nie przewyższył Chmielowskiego w znawstwie gór i ilo-
ści dokonanych wypraw zdobywczych. Żaden ze spiskich przewodników nawet w przybliże-
niu nie równał się z Bachledą, notorycznym towarzyszem Chmielowskiego.

W boju o Tatry, który się rozgrywał na przestrzeni owego pierwszego, wielkiego pokole-

nia taterników nie brak wydarzeń patetycznych, które były ostateczną próbą ludzkich sił a
także i ludzkiego charakteru. Przejmujące i dramatyczne, fascynowały umysły i rozlegały się
szerokim echem i poza Tatrami. Największym niewątpliwie z tych wydarzeń była w r. 1910
wyprawa Pogotowia Tatrzańskiego usiłująca w śnieżnej zawiei przyjść z pomocą Szulakiewi-
czowi. Wtedy to właśnie zginął Bachleda, góral tak zrosły ze współczesnym mu pokoleniem
taterników, jak z pokoleniem Chałubińskiego zrosły był Sabała. Nie był ani muzykantem, ani
bajarzem, ale przewyższał Sabałę jako świadomy swego celu, zdobywczy przewodnik. Ta
przemiana psychiczna odpowiadała i przemianie taternictwa od czasów Chalubińskiego, kie-
dy to na zdobycie gór wyruszano orszakiem podobnym do procesji, z obrządkiem muzyki,
tańca i opowiadaniem legend przy okniskach, poprzez samotne włóczęgi Karłowicza, który
ślad swój znaczył rysowaną na skale swastyką, aż do przemyślanego przenikania wszystkich
nie tkniętych jeszcze szczytów i ścian, którego wyznawcą był Chmielowski i współczesne mu
pokolenie.

Wraz ze zmianą postawy psychicznej zachodziła charakterystyczna zmiana pojęć o niedo-

stępności tatrzańskich urwisk. Nie będę się cofał wstecz do owych czasów, gdy Pawlikowski,
zapatrzony w iglicę Mnicha nad Morskim Okiem, musiał długo zwalczać sugestię nieosiągal-
ności tej turni, nim się w ogóle odważył ją zdobyć. Zwrócę uwagę na to, co zaszło w moich
już oczach, za czasów, nazwijmy je tak, nowoczesnego taternictwa.

Kiedy w początkach bieżącego wieku taternik z Galicji, Englisz wyszedł na nie zdobyty

jeszcze Ostry Szczyt, nazwał trudności związane z pokonaniem urwisk Ostrego jako „leżące
na granicy ludzkich możliwości”. Englisz autorytetu wielkiego nie miał. Samochwał i zaro-
zumialec, był czymś w rodzaju tatrzańskiego Peary`ego. W niedługi czas po nim ten sam
Ostry Szczyt zdobył alpinista Haeberlein, nieporównanie trudniejszą stromizną od południa.
W opisie przejścia użył określenia ausserst schwierig, co oznaczało wprawdzie nieco mniej
od „na granicy ludzkiej możliwości”, w komentarzach jednak ustnych o urwisku wyrażał
wątpliwość, czy ktokolwiek drogę jego powtórzy. A jednak powtórzono ją wielokrotnie, a w
kilka lat po zdobyciu Ostrego od południa, Bednarski pokonał trudniejszą jeszcze ścianę Za-
marłej Turni. Tym razem powszechna już opinia utrzymywała, że wysiłek ten jest nie do po-
wtórzenia. A jednak i Zamarłą Turnię „zrobiło” później wielu taterników i przyszedł czas, że
miała ona ustąpić pierwszeństwa wschodniej ścianie Mnicha.

Co wpłynęło na to, że z biegiem kilkunastu lat Ostry Szczyt drogą Englisza spadł z „granic

ludzkich możliwości” do kategorii wypraw wstępnych dla początkujących taterników, połu-
dniowa jego ściana była już tylko egzaminem dla wspinaczy pierwszej klasy, Zamarła próbą
elitarną, ale przecież nie krańcową i ostateczną.?

Myślę, że rozstrzygającym czynnikiem nie było tu samo spotęgowanie właściwości fi-

zycznych człowieka, ale przezwyciężenie psychicznych oporów, powiedzmy: malejący re-
spekt przed niebezpieczeństwem, który zresztą jest chyba cechą znamienną dla dzisiejszych
czasów w każdej niemal dziedzinie ludzkiego wysiłku. Towarzyszy mu i spadająca cena

background image

13

ludzkiego życia. Miarą tego spadku w Tatrach było coraz słabsze echo śmiertelnych wypad-
ków w górach.

W czasie gdy byłem taternikiem, tj. w latach 1905-1914, zrzeszeniem wysokogórców ta-

trzańskich, zjednoczonych w Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego, nie rządziły
jeszcze kryteria ściśle fachowe, które zubożyły później i wyjałowiły polskie taternictwo. Byli-
śmy wówczas czymś w rodzaju klubu. Kastowość jednak i zarozumialstwo „speców” dawało
już znać o sobie. Atak mój na nie był zarazem moim pierwszym utworem literackim.

Sekcja Turystyczna wydawała wówczas miesięcznik „Taternik”. Organ sekcji był areną

popisów literackich, zbyt wzniosłych jak na surowe piękno Tatr i osoby taterników, którzy
bądź co bądź byli stworzeniami z ludzkiej gliny. Osobną rubryczkę stanowiły charakterystyki
dokonanych przejść, w których zdobywcy, niezależnie już od swoich wewnętrznych przeżyć,
opisywali drogę w żargonie fachowym. W tym oto „Taterniku” umieściłem w r. 1908 artykuł
„Wycieczka – jak się o niej nie pisze” i wyszydziłem w nim zarówno napuszone „przeżycia”
taterników jak i popisy fachowością. Artykuł na najbliższym zebraniu sekcji wywołał burzę.
Pogromcą mym był czcigodny prof. Piasecki, taternik wyznający sokolską zasadę, że „w
zdrowym ciele zdrowy duch” społecznik, przykładający zbyt wielką miarę do wychowawcze-
go znaczenia taternictwa, które, choć w założeniu swym niewątpliwie idealistyczne a w skut-
kach niewątpliwie hartujące, przecież było ruchem na wskroś elitarnym i bynajmniej nie
usposabiało do lepszego rozumienia ogółu, jego zamiłowań i pragnień. Piasecki napiętnował
artykuł mój jako objaw cynizmu i rozkładowych dążności.

Obronił mnie autorytet nie mniejszy od profesora: Żuławski. Oświadczył on wręcz, że

„Wycieczka – jak się o niej nie pisze” jest najzdrowszym artykułem, jaki się ukazał w „Ta-
terniku” a zarazem i zapowiedzią talentu literackiego. Zebranie osądziło słusznie, że sprawa.
jest otwarta, i przeszło nad nią do porządku.

...Zbliżał się rok 1914. Taternicy polscy zdobyli już wszystkie niemal szczyty i ściany ta-

trzańskie zasługujące na większą uwagę. Wielcy „poszerzyciele Tatr” albo już zeszli z areny
życia i działania na. Podtatrzu, albo, ogarnięci przeczuciem zbliżającej się wojny, oczekiwali
historycznej burzy, która podpływała ku Tatrom od nizin.

Wybuch wojny zamknął epokę wielkich romantycznych uniesień, wielkich indywidualno-

ści i bohaterskich, samotnych poczynań. Na obliczu Zakopanego wojna zaważyła silniej jesz-
cze, niż na całej Polsce.

background image

14

POWRÓT

Los chciał, że lata tamtej wojny spędziłem na zesłaniu w rosyjskim Turkiestanie. Kiedy w

1921 roku powróciłem do Polski, miałem za sobą nie tylko wielką wędrówkę w poprzek Azji
i przez parę oceanów, ale i doświadczenie rewolucji bolszewickiej, równie gwałtownej na
krańcach Rosji, jak i w samym jej rdzeniu. Dalekie i egzotyczne włóczęgi; zetknięcie z świa-
tami i ludami, wstrząs rewolucji zachwiały utęsknionym obrazem bezpiecznych, rodzinnych
stron. Wędrowiec czy żeglarz dziwi się podobno, gdy powróciwszy do domu zastanie
wszystko jak było dawniej. Jeśli w dodatku dostał się podczas wędrówki w taki kocioł roz-
kiełzanego bestialstwa, jak przewrót bolszewicki, tym większe jest jego zdziwienie.

Fortunny Kraków był pierwszym moim postojem. Perswazja czcigodnych murów, dzie-

dzicznych sklepów, kawiarń z tym samym płatniczym i tym samym ciastkiem drożdżowym,
wysiedzianych ławek na Plantach robiła powoli swoje. Całkowitej ufności do nieprzemienno-
ści pamiętnego mi świata mimo tego jeszcze nie nabrałem. Kraków nie był zresztą gorącą
ziemią, mych młodych lat. Więcej duszy zostawiłem w Zakopanem. Tam mogłem lepiej
sprawdzić, co zaszło.

Brak środków nie pozwolił mi na udanie się do Zakopanego pierwszego lata po przybyciu

do Polski. Wyjechałem tam dopiero w r. 1922. Z tremą. Wielu ludzi, z którymi łączyły mnie
przed wojną głębokie związki, już pod Giewontem nie było. Starzy „Zakopiańcy”, z którymi
spotykałem się w Krakowie czy Warszawie, eksczłonkowie tej jakiejś gwardii podtatrzań-
skiej, romantycznej i światoburczej, zakochanej w górach dzikich a bezludnych, zapatrzonej
w swą „jaźń”, jak w urwiska tatrzańskie, że to i puszcza, i szczyty, i otchłanie – opowiadali
mi ze smutnawym, ironicznym nieco uśmiechem, że Zakopane „już nie to”.

Jeśli „nie to”, więc jakie? Kiedy o grubym zmierzchu wysiadłem .na dworcu, lało, jak

zwykle – jak zawsze, chciało by się powiedzieć. Na placu przed dworcem zmiana. Nie było
niemal zupełnie furek z płócienną budą, ale dorożki. Woźnica, który podjechał po mnie,
chłopak frantowaty, obejrzał mnie dość bezczelnie i wszczął bezczelniejszy jeszcze targ o
zapłatę za przejazd. Byłbym już na wstępie zwątpił w Zakopane, gdyby z boku nie podjechał
inny woźnica.

– Siadajcie -– rzekł krótko – co to gadać z sietniakiem.
Spojrzałem... Ktoś znajomy, Roj, Tatar, czy co?
– Na Krzeptówki – zacząłem wyjaśniać. – Za Skibówkami będzie taki skręt... potem

karczma Telermana...

– Wiem! – zaciął konia. – Do Zaryckiego. Po chwili dorzucił: Toście wrócili. Na Krzep-

tówkach będą wam radzi.

Nie jest widocznie tak źle z tym Zakopanem – powtarzałem sobie, wsłuchany w grochot

deszczu po powoziku. W pobliżu Krupówek wychyliłem głowę. Nie! – było jednak jakoś
inaczej... Mijałem kawiarnię Pszanowskiego... Orkiestra grała foxtrota. Przy stolikach seryjne
gęby publiki uzdrowiskowej.

Ano zobaczymy. Zapuściłem daszek skórzanej budy i zwinąłem się w kłębek. Wyjechali-

śmy na górne Skibówki. Ściemniało zupełnie. I wówczas minęła nas dorożka z pijanymi gó-
ralami. Śpiew ich podobny do wycia, śpiew dobrze znany, niepodobny do niczego na świecie,
złapał mnie za gardło, jak kleszcze. Pozdrawiała mnie dawność, legendarna dawność Podta-
trza.

Zakopane nie było jednak tak ogołocone ze znanych mi przed wojną ludzi, jak sądziłem.

Po Zaruskim został na placu Józef Oppenheim, jeden z tych, co to przybyli do Zakopanego po

background image

15

roku 1905, aby się „rozejrzeć”, i pozostali w nim na zawsze. Postać barwna, pełna szydercze-
go humoru, z trybu życia „ptak niebieski”, ale i człowiek uczynny, dzielny i ofiarny, skoro
objął po Zaruskim Pogotowie Tatrzańskie. Należał bezsprzecznie do ludzi tamtej ery. U „Jó-
zia” więc zasięgnąłem języka, co i jak w nowym Zakopanem. Był optymistą. Budził jednak
zastrzeżenia, jak człowiek, który dostrzega tylko to, co go obchodzi, a dla całej ogromnej
reszty jest obojętny.

Gdym odwiedził Józia w dworcu Towarzystwa Tatrzańskiego, nie omieszkał mi z wy-

mownym uśmieszkiem pokazać zaczątków Muzeum Pogotowia. Były tam wśród innych eks-
ponatów i pomiażdżone puszki z mego plecaka oraz rozdarta, wystrzępiona lina... „Byli
chłopcy, byli, ale się minęli...” – odpowiedziałem tekstem piosenki góralskiej.

Od Józia dowiedziałem się, że Dłuscy, choć opuścili Zakopane, przecież go nie zarzucili.

Pani Bronisława

1

raz po raz przyjeżdżała do Zakopanego, zajęta założeniem Muzeum Ta-

trzańskiego. Wiadomość poruszyła mnie i zasmuciła równocześnie. Wiedziałem przecież, że
Dłuscy organizując muzeum spłacają dług nie tylko swym wielkim latom spędzonym u pod-
nóża Tatr, ale i pamięci swej córki. której nie stało wśród żywych.

Poznałem wreszcie i ludzi nowych a bliskich. Z tych wyróżniał się młodzieńczy wówczas

kapitan Ziętkiewicz

2

. Olbrzymi „Ziętek” miał twarz przejrzystą i pogodną, jak miewają ją

tylko szaleńcy. W Zakopanem zimą rozpętywał narciarstwo, któremu przypisywał wyolbrzy-
mione znaczenie, podobny w tym do wszystkich apostołów sportu przed wojną. Teraz wy-
kańczał budowę nowego schroniska na Hali Gąsienicowej. Tam też skierowałem swe pierw-
sze kroki ku górom, nie taternik już, ale inwalida zwiedzający pola bitew, na których zbierał
guzy i odznaczenia.

Schronisko, słynny później „murowaniec”, zrąb swój kamienny miało już gotowy. Przy-

siedliśmy opodal z Ziętkiewiczem.

– Słuchajno, kapitanie – spoglądałem ze zdumieniem na olbrzymie głazy granitowe tego

zamczyska – jak podołaliście temu?

– Po polsku – uśmiechał się. – Po wojnie, jak wiesz, pieniędzy i środków na taką rzecz w

Polsce nie było. W kasie Towarzystwa Tatrzańskiego jeszcze mniej. Ale byli żołnierze, nie-
zdemobilizowani jeszcze z bolszewickiej wojny. Więc, rozumiesz, wyprosiłem sobie jedną
taką kompanię saperską, pod pozorem ćwiczeń w górach. Zakwaterowałem na Hali i nuże
ruszać kamienie!

– A cóż na to dowództwo?
– Trochę kręciło nosem, trochę udawało, że nie wie, o co chodzi... Ale co tam dowództwo!

Grunt. że żołnierze zapalili się do tej roboty... Hee... rup!... Hee, rup!... i kamień tysiąc kilo
wagi, a to i więcej, wjeżdżał pod mury i na mur. Wieczorami ognisko.. piosenki...

– Gorzałka...
– Jasne! Wiesz, kto tu był naszym gościem przez dłuższy czas? Eugeniusz Małaczewski,

już na gruźlicę dogorywający. W pogodne dnie ustawialiśmy mu leżak opodal budowy.
Wpatrywał się w nią godzinami. Gdyś tak patrzał w jego twarz, opaloną nieco, okryty ru-
mieńcem, widział jego uśmiech, słuchał pogwarek z żołnierzami, nigdy byś nie przypuszczał,
że są to jego ostatnie chwile.

– Tu przyszedł – szepnąłem – nie pamiętam, aby bywał w Zakopanem.
– Nie bywał. Ale góry pokochał bardzo. Wiesz, co mi powiedział jednego dnia? Że tu się

buduje coś więcej niż schronisko... coś na wieczną rzeczy pamiątkę.

Na wieczną rzeczy pamiątkę... Później, gdy murowaniec stanął już pod dachem i przyczaił

się na skraju lasu, nie schronisko, lecz kasztel jakiś niepraktyczny i mroczny, ale w ślicznej

1

Bronisława Dłuska, z domu Skłodowska, siostra Curie-Skłodowskiej.

2

Władysław Ziętkiewicz, później pułkownik i dowódca pułku. Zginął bohaterską śmiercią w roku 1940 we Francji.

background image

16

harmonii z górującym nad nim Kościelcem, przychodziło mi nieraz na myśl, że przechowuje
„na wieczni rzeczy pamiątkę” marzenia tamtych pokoleń.

Okres między wojnami, to drugi okres mego życia wśród górali tatrzańskich. Nici dawnej,

porwanej przez wojnę i przez lata spędzone na obczyźnie, gdzie w pojedynkę, z dala od swo-
ich odpłynęła moja młodość burzliwa – nawiązać już nie zdołałem. Z grona ludzi starszych,
którzy, choć mało znani, formowali mój drugi, tatrzański nurt życia, nikt prawie nie pozostał
w Zakopanem. Nie stało doktorostwa Dłuskich, osiadłych w Warszawie po śmierci córki
Heleny, co to aż w Ameryce dokonała tragicznej rozprawy ze swym życiem, niedobitym w
katastrofie na turni w Strążyskach. Zmarł Stanisław Witkiewicz, Jerzy Żuławski, Mariusz
Zaruski pomieniał znowu tatrzańską służbę na morską żeglugę, Kasprowicz, o dziwo! profe-
surę objął w Poznaniu, tak mało licującą z jego peleryną, fontaziem czarnym i porywistą du-
szą. Gdy powrócił, osiadł z dala od Zakopanego na cichą., przedśmiertną rozprawę z samym
sobą. Poeta Franciszek Nowicki, geolog Wiktor Kuźniar, przy kieliszku u Pollera w Krako-
wie wskrzeszali Tatry, które z życia ich skreśliła niemoc fizyczna. Grono mych rówieśników
tatrzańskich sprzed wojny rozproszyło się po różnych kątach Polski. Na placu pozostał jeden
Mieczysław Świerz. Ten penetrował Tatry metodycznie, szczyt po szczycie, ściana po ścia-
nie, aż pracowity trud przypieczętował śmiercią na Kościelcu.

Tak! Ludzi „tamtej ery” nie było już po wojnie w Zakopanem. Wraz z nimi przygasł ro-

mantyzm Podtatrza. Zmiana warty dokonywała się nie tylko w Zakopanem, ale i w całym
świecie, który rozpoczynał poród nowej ery, trwający po dziś dzień. Polski jednak romantyzm
i jego koniec miał swoje lokalne przyczyny. Wyrok zagłady napisało mu państwo polskie. Z
nastaniem jego spełnił się główny cel, spłonęła główna namiętność polskich romantyków. Z
chwilą gdy „ołtarze wolności” przeniosły się z Tatr do Warszawy, zasnęli i skrzydlaci rycerze
Podtatrza.

Nie było więc już w Zakopanem ani obrządków „obcowania dusz”, ani żarliwych dyskusji,

ni spisków przy szklance herbaty. Nie stało i poematów na miarę Tetmajera czy Kasprowicza.
Ciemnosmereczyny przestały być mistycznym uroczyskiem pod Walhallą Hrubego i Krywa-
nia.

Dziedzictwo Stanisława objął syn jego „Witkacy”. Kiedy pierwszy raz w życiu spotkałem

Witkacego, szedł przez Liliowe z płótnem pod pachą do tych właśnie Ciemnosmereczyn.
Może zapchała go tam sugestia obrazów tatrzańskich jego ojca. Gdym się po wojnie znalazł
w Zakopanem, Witkacy po górach już nie chodził. Ale na Zakopanem ważył. Wielki pogro-
bowiec, urodziwy niesamowicie, poprzez ojca otoczony famą tamtych czasów a przez to tym
bardziej dla nich pogardliwy, tym bardziej „nowoczesny”, błogosławiony wspaniałymi i róż-
norodnymi talentami a pokarany brakiem koordynującego zmysłu. Zawistny o uwielbienie
budzi, którymi pomiatał, żądny miłości, którą poniżał i deptał, zaczarowany wizjami narko-
tycznymi, których nie mógł uchwycić ani utrwalić, z rosnącą w sercu pogardą dla ludzi i
świata – był arcywzorem dekadenta, jedynego, jakiego Polska wydała, w tych rozmiarach.

Gdyby Witkacy miał dość sił, dość artystycznego zdrowia, aby znużoną duszę odświeżyć

zetknięciem z autentycznym żywiołem Tatr, bynajmniej nie zgłębionych przez pokolenie ro-
mantyków, byłby się może odrodził, tak jak ożył i umocnił się wśród gór wyrafinowany i
arcywybredny Karol Szymanowski. Ale Witkacy popełnił błąd większości nowatorów pol-
skich, którzy nowoczesność pojmowali jako odwrócenie się od własnego kraju.

Witkacego otaczało ekskluzywne grono sympatyków czy nawet wyznawców, małe i

zmienne, gdyż sympatie zakopiańskiego geniusza były kapryśne i niejeden wybraniec posta-
wiony dziś przez mistrza na piedestał niezwykłego człowieka, kładł jutro głowę pod gilotynę
szyderstwa. Nie wiem kto nazwał zebrania gminy Witkacego „orgiami”. Może i sam Witka-
cy. „Orgie” te w kilku latach powojennych straszyły, nęciły, oburzały „publikę” zakopiańską i
korciły ją, jak film „dla dorosłych” korci nieletniego. Na orgiach udawano ludzi, których nic

background image

17

nie obowiązuje. Patronowała im wielka sztuka i wielka myśl, której nikt nie umiał nazwać po
imieniu. Jeżeli miały być protestem przeciw kołtuństwu, to chybiały celu, gdyż Zakopane
nigdy nie było ostoją kołtuństwa i najbardziej nawet zapowietrzony mieszczuch poczynał tu
sobie swobodniej, niż gdzie indziej. Mimo iż na orgiach kosztowano niekiedy narkotyków,
nie „wydały” one żadnego morfinisty ni kokainisty. Siłą ich rozpędową była wódka. Tę jed-
nak pito grubo ponad miarę w całym Zakopanem.

Dlaczegoż jednak rozwodzę się tak szeroko nad Witkacym i ,,orgiami” jego gminy? Raz,

że były w owe czasy zjawiskiem, którego nie sposób pominąć, skoro w kręgu Witkacego
znaleźli się, dłużej czy krócej, tak wybitni ludzie, jak logista Chwistek, pisarz Choromański,
przyrodnik Domaniewski, architekt Karol Stryjeński, malarz Rafał Malczewski, rzeźbiarz
August Zamoyski, drugie, że, może się tu ktoś zdziwi – łączę „witkacyzm” z tamtą, przed-
wojenna romantyczną erą, i upatruję w nim coś jakby czkawkę czy „kociokwik” po wielkim
zaczadzeniu się haszyszem romantyzmu. Taką zgagą jest zresztą, każdy dekadentyzm, choro-
ba kulturalnego przesytu.

background image

18

NOWA ERA

Kiedy zimą 1907/8 stanąłem na nartach na Gubałówce; zmierzając do Tatr z tamtej, oraw-

skiej strony, kotlinę Zakopanego pokrywał śnieg równy i nie zarysowany żadnym śladem
nart. Pierwsza czwórka narciarzy miejscowych: Bednarski, Lesicki, Leria, Zdyb, zaszyta w
Kalatówki, poznawała arkana nowego sportu. W Zakopanem powiadano o nich, że dostali
bzika, a o nowym sporcie chodziły wieści równie przerażające jak o lotnictwie w jego po-
czątkach. Za rok było już inaczej. Po paru latach Tatry, jak i Karpaty, zaroiły się od narciarzy.
W roku 1910 zaczęli jeździć na nartach i górale. Nowy sport narastał jak lawina i wyłamywał
wrota dla nowego wieku na Podtatrzu. Rozsadził zamarznięte okopy zimy tatrzańskiej, wdarł
się w przedwiośnie, zaatakował wprzód kotlinę zakopiańską, później doliny, hale i szczyty,
aż postawił zwycięską stopę na Kasprowym Wierchu. Tu zatrzymał się, przerażony niejako
dokonanym dziełem.

Żadna miejscowość w Polsce nie przechodziła tak silnego i dogłębnego przeobrażenia jak

Zakopane w okresie między dwiema wojnami. Po odkryciu, że zima w Tatrach, gdy jeszcze
na nogach narty, jest równa urokiem latu, a może nawet nad nie wyższa, nastąpiło nasilenie
najazdu z dolin na Zakopane w sposób, jaki się nie śnił Chałubińskiemu. Wzmógł się i na-
pływ letni. Narastała i ludność zamieszkała stale. Przybywały nie tylko „murowańce” hoteli i
pensjonatów, ale i szkoły, gimnazja, placówki kulturalne. Gadano już i o uniwersytecie pod-
halańskim. Ruszył na Tatry sport samochodowy, a ryki motorów współzawodniczących w
wyścigu tatrzańskim wdzierały się aż w kotlinę Morskiego Oka. Homo novus nie kurował
ciupagi w sklepiku zakopiańskim. Serdakiem się nie okrywał. Przybywał uzbrojony technicz-
nie, dyktować swe gusta. Tatry miały być im tylko ramą czy tłem.

Proces przeobrażenia tego był na Podtatrzu ciekawszy, hardziej pobudzający do myślenia,

bardziej dramatyczny, niż gdzie indziej. Cywilizacja godziła bowiem we wszystko, co było w
Tatrach swoiste i stanowiło ich wartość niepowtarzalną. W puszczę leśną i łąkę, w górskie
odludzie i zacisze, we florę i faunę, w góralską chatę, strój i cały obyczaj góralski. świat, któ-
ry pociągał tamtą generację i był niejako jej testamentem, był narażony teraz na ciężki próbę.
Dostosować się do nowych warunków nie umiał a nieraz i nie mógł.

Porażka dawnego Podtatrza w spotkaniu z nową erą przebiegła cicho, bez starć i bez

gwałtownych zderzeń. Aby ją zauważyć, trzeba było mieć oko zamiłowane w dawnym Pod-
tatrzu i sporo o nim wiedzy.

Na przestrzeni swego życia zauważyłem własnymi oczami wiele małych, nieważnych

zmian, zubożających tak przyrodę tatrzańską jak i życie górali. Patrzałem więc, jak rok po
roku cofały się w głąb gór kwiaty górskie, te co piękniejsze, co bardziej wyraziste... Storczyki
za mej pamięci schodziły spod regli wzdłuż łąk i strumieni aż na równinę Krupówek. W dal-
szych dzielnicach Zakopanego, na Żywczańskim, Skibówkach, zapach ich stanowił o nad-
chodzącym poranku, jak rosa. Żelazna kurtyna cywilizacji wykreśliła im linię wzdłuż ścieżki
pod Reglami. W ślad za nimi uszły łąkowe goryczki, a trawnik bliższy Zakopanemu stracił w
nich tyle, ile utraciłoby w gwiazdach niebo. Wyniosły tojad, hidalgo kwiatów tatrzańskich
znikł z kamiennych łożysk Strążysk i Białego, już tylko w Smytniej, Chochołowskiej zado-
mowiony. Nawet siarczysty dzięgiel, kłujący nos i oko, nie uszedł chciwej łapy ludzkiej, gdy
w modę weszła dzięgielowa nalewka. Szron szarotek wytajał na wierchach wzdłuż popular-
nych szlaków i siwił już tylko czerepy Dudowych Kominów. A przecież, pamiętam, był
wszechobecny, gdzie tylko wapienna skała. Przyszła kolej i na jesiony, drzewa nieodłączne,
niemal sakralne w „gojach” przy góralskiej sadybie. Co dorodniejsze rżnięto na deski narciar-

background image

19

skie. Niejedną limbę, drzewo już zabytkowe, wykradano cichcem z leśnego wanciska, bo
centkowany sękami grat limbowy był rarytasem w mieszkaniu snoba.

Cóż jeszcze? Nie stało kozic w dolince Za Mnichem, w kotle Mięguszowieckich, w

Pańszczycy. W faunie północnej strony Tatr miały stanowić z czasem pozycję „pożyczaną”, z
drugiej strony Tatr. Umilkły i świstaki, tak głośne kiedyś na Liliowem.

Gdy jednak Giewont stał jak zawsze, Świnnicy nie ubywało, mimo iż roniła głazy, w lesie

można było zbłądzić, w kosówce nogi połamać, gdy w stawach przelewało się od wody, a
halny raz po raz robił wielkie przedmuchy zakopiańskiej kotliny, gdy ponadto żył jeszcze i
oddziaływał dawny mit o żywiole gór odradzającym się niespożycie, cóż ważyć mógł kwiat,
zwierz czy drzewo, którego nie stało?

A góralszczyzna?... Było jej wciąż aż nadto! Wystarczyło zajść w niedzielę pod kościół w

Zakopanem, aby ujrzeć całą paradę górali i góralek w ludowych strojach. Bywało, że i w
dzień powszedni przejeżdżał przez Krupówki orszak weselny, z drużbami-pytaczami w bru-
natnych cuchach, muzyką i przyśpiewkami. Obrządki góralskie można było obejrzeć na es-
tradach teatrów, tamże oklaskiwano tańce góralskie w wykonaniu „prawdziwych” górali, któ-
rych popisowym występem był stale zbójnicki, mimo iż zbójników już dawno nie było, a tań-
cem żywym, charakterystycznym dla góralszczyzny był trudniejszy od zbójnickiego i ciekaw-
szy „drobny”. Pogodna symbioza góralszczyzny z nową erą zdawała się być faktem bezspor-
nym, a treść góralszczyzny równie nieprzebraną jak żywioł gór. Szczególnie zawzięty amator
góralskiego trybu życia mógł przy tym z łatwości wzgardzić nowoczesnym pensjonatem, wy-
nająć chałupę na Skibówkach i zagnieździć się w drewnianej izbie w sąsiedztwie z gazdami.

A jednak myśl Witkiewicza i jego wysiłki stworzenia w Zakopanem jakiegoś stylu wspól-

nego dla miejscowych jak i przybyłych, wisiała nad Zakopanem jak nierozwiązane i niemal
już zarzucone pytanie. Podjęli je na nowo z różnym założeniem i różnym szczęściem archi-
tekt Karol Stryjeński i muzyk Karol Szymanowski.

background image

20

STRYJEŃSKI I SZYMANOWSKI

Postać Stryjeńskiego, jak i cały jego styl wewnętrzny i życiowy na terenie Zakopanego,

była odwróceniem sprawy Witkacego. Jak Witkacy, urodzeniec podtatrzański znużony pry-
mitywem góralszczyzny, wyrywał się do wyrafinowanej kultury wielkiego świata, tak Stry-
jeński, człowiek rzec można „paryski” (był z pochodzenia pół-Francuzem), uciekał przed nim
do rudymentów kultury ludowej. Spotkawszy się w Zakopanem, stworzyli zrazu przyjacielski
pakt, który nie mógł trwać długo. Zamierzenie Stryjeńskiego, aby góralszczyznę u samych jej
kulturalnych podstaw powiązać z problematyką szerokiego świata, nie obudziło żadnego od-
dźwięku w Witkacym, któremu dom ojcowski ciążył jak upiór minionych bez reszty dni. Gdy
jednak Stryjeński, nasiąkły atmosferą, cyganerii, anarchicznym trybem życia i blaskiem za-
chodniego artysty, wyszkolonego w pracowniach, kawiarniach i poddaszach Montrmartru,
czarem wreszcie osobistym przewyższał Witkacego – przejął rychło batutę z rąk mistrza i stał
się w Zakopanem najciekawszą i dominującą postacią.

Była w Zakopanem Szkoła Przemysłu Drzewnego, instytucja czcigodna, stworzona dla

pożytku miejscowego ludu. Powstaniu jej przyświecało jednakże za dużo zbożnych celów.
Przyłożył do niej społeczną rękę Władysław Zamoyski, pragnąc ubogich Podhalan uniezależ-
nić od skąpej roli a i ubezpieczyć przed pokusami rozrastającej się letniej „stolicy Polski” i
dać im w rękę fach ciesielski czy stolarski. Tak jak w Kuźnicach przerabiano proste wie-
śniaczki na ogrodniczki i gospodynie, tak z juhasów czy biedaków wsiowych uczynić chciał
Zamoyski majstrów rękodzieła. Matlakowski zadanie szkoły poszerzył, i to znacznie. Miała
nie tylko kształcić, jak obchodzić się z piłką, heblem czy dłutem, lecz stać się również twór-
czym ośrodkiem budowlanej i zdobniczej sztuki góralskiej. Wychowanek szkoły urastał przez
to z rękodzielnika do architekta czy rzeźbiarza a głównie pioniera nowej artystycznej wizji,
która miała oddziaływać na całą Polskę, jako „styl zakopiański”.

Myśl Zamoyskiego dla górali zbyt praktyczna, Matlakowskiego zbyt marzycielska spowo-

dowały łańcuch nieporozumień i sporów co do kierunku szkoły. Zasadnicze walki miały jed-
nak tylko drugorzędne znaczenie, gdyż w sprawę wmieszał się nieprzewidziany przez żadne-
go z twórców szkoły rynek zakopiańskiej tandety pamiątkowej. Okazja szybkiego i łatwego
zarobku zabierała ze szkoły nie tylko absolwentów, ale i co zdolniejszych uczniów. Towar,
który jęli produkować: rzeźbione talerze do wieszania na ścianę, noże do przecinania książek,
których nikt nie czytywał, ciupagi z drewnianymi toporkami, kasetki... wszystko to zdobione
szarotkami, kozicami, orłami, postaciami i twarzami zbójników i juhasów, później i poli-
chromowanymi (!) – stworzyło żałosne zjawisko zakopiańskiej sztuki stosowanej, zarażone
raz Tyrolem, raz secesją, raz kubizmem, ze sztuką ludową tyleż identyczne, ile oleodruk z
dziełem artysty. Niebezpieczna już w dawnym Zakopanem interwencja ulicznego gustu, w
okresie między wojnami zamieniła się w tyranię.

– Właściwie – rzekł mi Karol Stryjeński, gdym mu złożył pierwszą wizytę jako świeżo

zamianowanemu dyrektorowi szkoły – robotę trzeba by tu zacząć od zamknięcia wszystkich
sklepów z pamiątkami góralskimi.

– Senne marzenie. Masz je już w Szczawnicy i Rabce. Jeśli je stamtąd wygnasz, przeniosą

się do Suchej, Krakowa i nawet Warszawy.

– Tak!... nie pozostaje mi nic innego, jak machnąć na nie ręką i robić swoje.
Czymże było to „swoje” Stryjeńskiego? W istocie swej nie odbiegało daleko od testa-

mentu Witkiewicza. Jeżeli jednak Witkiewicz, pomimo swych marzeń o stworzeniu elemen-
tów podhalańskich ogólnopolskiego, narodowego stylu poprzestał na swej własnej wizji ta-

background image

21

trzańskiego domu, Stryjeński chciał tchnąć nowego ducha w całą sztukę góralską, potrzeby
jej i utęsknienia poszerzyć, wewnętrznie utożsamić z pojęciami, które sam wyrażał, a które,
jak wiemy, były wysokiej miary, gdyż mało kto w Polsce miał tak niezawodne poczucie istot-
nego piękna jak on.

Zadanie pozornie nie było beznadziejne. Nie było też chimerą Stryjeńskiego. W całym

świecie następował przecież zwrot ku sztuce ludowej lub raczej do tego, co w sztuce nazy-
wamy prymitywizmem. I kiedy na Zachodzie odkrywano sztukę murzyńską a od Grecji od-
wracano się do Egiptu, od Egiptu do jaskiniowych płaskorzeźb i malowideł (Stryjeński sam
był entuzjastą, murzyńskich rzeźb), cóż wdzięczniejszego, jak odrodzić i włączyć w ogólny
nurt ludową sztukę Podtatrza?

Jednakże trudności były, i to nie do pokonania. Gdyby sztuka Podtatrza była tak bogata.

jak sztuka Huculszczyzny, to znaczy gdyby obejmowała nie tylko budownictwo i zdobnictwo
drzewne, ale i ceramikę i tkaninę – artysta tej miary i z tą umiejętnością inspirowania co
Stryjeński, miałby niezawodne pole do pracy.

Jednakże Stryjeński zastał tu główne i niemal jedyne przekazanie – dom góralski i jego

wnętrze. W tkaninie jedynie haft na stroju. Kilimów, barwionych chust, malowanych glinia-
nek na Podhalu nie było.

Lecz właśnie ten dom. Znamy go wszyscy: stromy dach, szerokie okapy, ganeczek, izba

środkowa, ni to sień, ni gościnny pokój, z lewa i prawa od niej po izbie. W sumie kształt pro-
sty, logiczny, niemal sakramentalny. To, co wyrażał, zasadzało się na prastarej idei ludzkiego
mieszkania, pojętego jako schron przed zagrażającą człowiekowi przyrodą. Plagi przyrody na
Podtatrzu, dotkliwsze niż gdziekolwiek w Polsce, oznaczały słotę i śnieżycę, wiatr i ziąb.
Przed nimi warował się góral w swej chałupie. O słońce nie dbał. Dom znaczył mu wszystko.
Poszerzony w zagrodę miał przecie i własne „goje”, mimo iż las był o krok. Kwiatów przed
domami nie bywało. Na belkach za to rzeźbione leluje czyli złotogłowy.

Rozumiemy już, jak trudna była walka z ścisłością tego domu. Unowocześnić go znaczyło

tyle co otworzyć na oścież. A drzwi miał mocne, forteczne. Osobliwą jego tajemnicą było
przy tym, że choć, tak nieufny wobec otaczającego go świata, tak zamknięty w sobie, „sie-
dział” wspaniale wśród lasów i gór, zrobiony niejako tą samą ręką Boga. Harmonię tę naru-
szała każda próba przeinaczenia pierwotnego kształtu.

Pamiętam dobrze wysiłki Stryjeńskiego zmierzające do unowocześnienia nieużytej chału-

py góralskiej. Okna poszerzył, górną ich framugę podciągnął wysoko aż pod sufit. Ale okap...
Co zrobić z okapem? Załamał stromy dach, oparł go na ścianach a okap, bardziej już połogi i
krótszy, podwiesił.

Powstał krzyk, że łamie zasadniczy sposób konstrukcji góralskiego dachu. Nie urażał się i

poszedł dalej. Na zboczu Gubałówki, tuż nad szpitalem, zbudował słynną „dyrektorówkę”.
Miała nie tylko przykrócony okap i złamany dach, ale i rozsuwaną ścianę, co w połączeniu z
tarasem otwierało dom ku przestrzeni i słońcu. Na tarasie jednakże najczęściej lało, a do do-
mu przez ogromną. dziurę ładował się tryumfalnie ziąb i płoszył ludzi.

Budowniczy Stryjeński utknął więc w ślepym zaułku, tak jak swego czasu utknął Witkie-

wicz. Domy Witkiewicza były jednak doskonalsze, gdyż przejęły ideę mieszkania-schronu i
były mieszkalne dla wszystkich ludzi ówczesnej ery, którzy lubili zaszywać się w zakamarki
krużganków i nyż, a półmrok woleli od natarczywego słońca. Chybiło też i mauzoleum
wzniesione dla Kasprowicza, nieduża a ciężka granitowa kapliczka z granitowymi ku niej
schodami. Była to chyba najkosztowniejsza w stosunku do swych rozmiarów budowla, jaką
wzniesiono w Polsce między wojnami... „Jezus Maria! ” – biadał prof. Eugeniusz Romer,
prezes komitetu budowy nagrobka, ilekroć otrzymywał rachunki za wyłamywanie w górach
co piękniejszych głazów, za przywóz ich i połamane przy tym koła, za ciosanie twardego
kamienia, co to krzepł pod ciśnieniem powstających Tatr, za bicie pali w ziemię, obsuwającą

background image

22

się pod ciężarem schodów, „Gdyby to nie był Stryjeński” – dodawał -„złożyłbym publicznie
tę godność”.

Gdyby to nie był Stryjeński... Romer, sam człowiek o lotnej wyobraźni, rozumiał pasję

twórczą Stryjeńskiego, tak jak rozumieliśmy ją wszyscy my, którzyśmy go bliżej znali. Pa-
miętam dowcipną parafrazę rosyjskiego wiersza, dokonaną przez Lechonia pod adresem
Stryjeńskiego:

Jeslib ty nie był nasz karol,
ja dumał by o miestji
no ty karol, ty nasz karol
zaszczytnik naszej czestji.

Wybór granitu do budowy kapliczki na Harendzie nie był tylko kaprysem Stryjeńskiego.

Chcąc wznieść budowlę trwałą, nie mógł posłużyć się drzewem. Z cegłą i betonem na obsza-
rze Podhala wojował, jak wszyscy wybitniejsi architekci. Pozostał granit. Myślał o nim już
swego czasu przedwcześnie zmarły rzeźbiarz Wiwulski, projektując kaplicę pamiątkową przy
Morskim Oku, przywróconym Polsce po długoletnim sporze z Węgrami..

Budowle Stryjeńskiego powstały na marginesie jego głównego zajęcia jako dyrektora

Szkoły Przemysłu Drzewnego. Nie wiem, czy wywarły jakiś większy wpływ na prowadzony
w niej kurs budownictwa. Silne i wyraźne piętno wycisnął natomiast Stryjeński na rzeźbie
figuralnej swych uczniów, którą zbliżył ni to do świątków ludowych, ni do uproszczonego
kubistycznego ekspresjonizmu. Tandety pamiątkowej rzecz prosta nie zwalczył. Poskromił ją
jednak, zmusił do zarzucenia secesyjnych wygibasów, tak iż w latach trzydziestych można
było już w każdym sklepie znaleźć przedmiot, na którym bez obrazy spoczywało wytrawne
oko.

Ani budownictwo, ani szkoła nie wystarczyły Stryjeńskiemu. Opracował projekt regulacji

Zakopanego, podstawę wszystkich późniejszych poczynań, patronował żarliwie rozwojowi
narciarstwa wśród górali, penetrował Podhale aż do najdalszych kątów, obserwował świstaka,
któremu w pokoju swym urządził leże na zimowy sen, plotkę zakopiańską utrzymywał w
nieustannym napięciu, ścigany słuszną, choć obłąkaną zazdrością swej żony, latał po górach,
przebudowywał schronisko, na Głodówce urządził punkt oparcia dla malarzy i łazików, ru-
chliwy, obecny w każdej sprawie Podhala, wobec dygnitarzy zuchwały, ceprom wzgardliwy,
rutyniarzom wróg. Karol czy pan Stryjeński, jak go znano na całym Podhalu.

Mimo iż odszedł z Podtatrza nie dopiąwszy swego, do pogrobowców nie należał. Pytanie

postawione przez Witkiewicza, wznowił. Jeśli nie znalazł odpowiedzi, winien nie on, ale
dramat człowieka naszych czasów, który wyjałowiony przez stworzoną przez się cywilizację
na próżno szuka wyjścia, chcąc kulturę zawrócić do jej dawnego łożyska.

Szymanowski znalazł się na Podhalu przypadkiem, siłą swej płucnej choroby. Tatry i Pod-

hale lubił zawsze, nie inaczej i nie więcej, jak wszyscy dotknięci „bakcylem zakopiańskim”.
Osiedliwszy się w Zakopanem na dłuższy czas, nie przypuszczał zapewne, że zachwianego
życia nie ocali wśród gór, znajdzie jednak w Tatrach pobudkę do świetnego, ostatniego okre-
su swej twórczości.

Kiedy dziś widzę Szymanowskiego, jak samotny i zadumany jeździł dorożką daleko za

Zakopane, przystając po drodze to tu, to tam, przypomina mi się legenda o młodziutkim Szo-
penie, podchwytującym u domostw i karczem melodie ludowe Mazowsza.

– Takiemu dużo nie potrzeba – rzekł mi raz spotkany na drodze Bańscorz, pierwszy skrzy-

pek w kapeli Obrochtów. – Tyś se ino pomyśloł, a on słysy.

background image

23

Zmiarkowawszy, że Szymanowskiego pociąga coraz silniej ku sobie muzyka Podhala, któ-

ra na mnie wywierała magiczny wpływ, postanowiłem jednak dopomóc Szymanowskiemu,
aby usłyszał nie tylko to, co sobie ktoś pomyślał.

Obcując wiele z muzykantami, tancerzami i śpiewakami Podhala, uczyniłem dwa zasadni-

cze spostrzeżenia. Jedno, nie moje zresztą, ale wspólne wszystkim znawcom góralszczyzny,
że najciekawsze melodie słyszy się, gdy góral śpiewa tylko sobie i swoim, a nie wobec ob-
cych lub, nie daj Boże, na popisie.

Drugie będzie znacznie ważniejsze i ciekawsze. Otóż są melodie prastare a zapomniane, w

rejestrze pominięte lub zdawkowo odnotowane, które jednak góral przypomina sobie niekie-
dy, ulegając tajemniczemu olśnieniu, bywa, że pod wpływem gorącej, serdecznej atmosfery,
w jakiej się znalazł. Wybuch taki wraca rzadko... albo i całkiem nie wraca.

Pamiętam, razu jednego zebraliśmy się w niedużej a dobranej kompanii w Dworcu Ta-

trzańskim u Zosi Krzeptowskiej. Szerokiej gawędzie przygrywała muzyka Obrochtów ze
wspomnianym już Bańscorzem. Wytworzył się z tego jakiś osobliwy dialog. Muzyka podpo-
wiadała nam coś swojego o górach, a my jej... W pewnej chwili Bańscorz zawołał: – Cekoj-
cie, cosi mi się przypomniało! – I zagrał nagle „Wieczną” melodię rzadko grywaną, ale znaną
i zanotowaną nawet w rejestrze pieśni podhalańskich – ale zagrał dziwnie, w sposób tak
przejmujący, że nie tylko mnie, ale i starego leśnika, profesora Sokołowskiego oniemił i
osłupił, choć doprawdy nic sentymentalnego w melodii nie było. Nie zapamiętałem tej
„Wiecznej” Bańscorza, nie potrafiłem jej odtworzyć wertując zanotowane teksty. I nigdy
więcej nie potrafił jej zagrać sam Bańscorz. Rzecz tym bardziej dziwna, że Bańscorz bynajm-
niej nie był prostym gazdą, ani bajarzem czy muzykantem, jak Bartoś Obrochta. Był góralem
podkształconym, urzędnikiem czy skrybą w Banku Podhalańskim. Wypadek ten utkwił mi
silnie w pamięci. Ilekroć miałem w uszach „drumkanie” Bańscorza we „Wiecznej”, zdawało
mi się, że to legenda Tatr zapukała do drzwi Dworca i odeszła.

Wiedziałem, że „Wiecznej” nie wydobędę już z wieczności i że się nią nie pochwalę przed

Szymanowskim. Bywało jednak, że na weselach góralskich, takich mniej wystawnych, sły-
szałem chóralny śpiew dziewczyn zupełnie mi nieznany. Bywało też, że do domu mego na
Skibówkach wsączały się wraz z mgłą i słotą przeraźliwie smętne a nieozdobne piosenki
dziewcząt pasących krowy na zboczach Gubałówki i leśnych polanach.

Od tego zacząłem. W dzień taki deszczowy i mglisty poprosiłem Szymanowskiego do sie-

bie na „szponder” i wódkę, które, choć delikacik, lubiał nie mniej ode mnie a wówczas jesz-
cze znosił. Przetrzymałem go czas dłuższy przy rozmowie i kawie, aż dziewuchy, przewilgłe i
przeziębłe, zaczęły swe słotne litanie. Bardzo się nimi gość mój zaciekawił.

– Wiesz – rzekł ze swoistym sobie dowcipem – po tych popisach, które mi czasem urzą-

dzają w Zakopanem, to działa jak twój szponder i gorzałka.

Zaglądał potem nieraz do mnie, tym bardziej, że dom mój leżał opodal ulubionego przezeń

szlaku ku Siwej Polanie. Namówiłem go, byśmy razem poszli na wesele jednego z Wójcia-
ków, gazdy niedużego, ale ambitnego i zakutanego w góralszczyznę po uszy. Wytworny gość
onieśmielał trochę górali. Wdzięk jego i prostota przełamała jednak lody. Zabawa rozgrze-
wała się szybko. Gdy się już nasycono drobnym, rozkiełzane dziewuchy i kobiety rozsiadły
się wzdłuż ścian, objęte ramionami po dwie i po trzy i zawyły w jeden głos pieśń porywistą,
jak nurt wielkiego potoku, co się wyzwolił z kotliny i leci.

Tej melodii nie dał mi już zapomnieć sam Szymanowski. Przytrzymał ją i uwiecznił w

wielkim chórze weselnym Harnasiów.

Szymańowski przesunął się tylko przez Zakopane. Pamięci tak żywej, jak Stryjeński, po

sobie nie zostawił. Bardzo tylko nieliczni górale słyszeli Harnasiów, choć o Harnasiach sły-
szeli niemal wszyscy. Niemniej Szymanowskiemu udało się uczynić coś, czemu nie podołał
Stryjeński. Połączył góralszczyznę z nurtem swego czasu i kulturą całego świata. Dar jego

background image

24

jest dziś jeszcze niezrozumiany przez Podhale. Na losach jego ważyć będzie trwale a w obli-
czu walki pomiędzy metafizyką ludowej kultury a spekulacjami cywilizacji przesądzi rzecz
na stronę ludu, tak jak przesądził ją Szopen.

background image

25

SPÓR O JAWORZYNĘ

Gdyby jakiś historyk mniej więcej „oksfordzki” chciał znaleźć niezbity dowód, jak dalece

zachłannym narodem są Polacy, powinien sięgnąć do historii polskich Tatr. Zapomniane
przez wieki, odkryte dopiero w XIX wieku, zaledwie poznane, stały się terenem, gdzie polski
nacjonalizm wystąpił z nowymi roszczeniami o polski stan posiadania. Już na przełomie XIX
i XX wieku wybucha spór o Morskie Oko pomiędzy Polską, tj. ówczesną Galicją a króle-
stwem Węgier. Natarczywość Polaków, żądających przyłączenia do Galicji całego jeziora
wraz z otaczającymi je górami powoduje niezwykły wypadek oddania sprawy o charakterze
wewnętrznopaństwowym sądowi międzynarodowemu; mimo iż Polska nie istniała na karcie
świata. Sympatia światowej opinii, przyznać trzeba, była po stronie Polaków, a kiedy wyrok
sądu, złożonego na szczęście z ludzi nauki, a nie polityków i dyplomatów przesądził rzecz w
stronę Polski, uchwałę powitał powszechny aplauz. W szczegóły sprawy nie wchodzono,
uważano jednak, że można i należy uczynić coś dla Polaków na otarcie łez po utraconej nie-
podległości.

Sytuacja uległa zmianie, gdy państwo polskie, zaledwie powstałe, wystąpiło już w Wer-

salu z roszczeniami o tatrzańskie i podtatrzańskie obszary. Pretensje te obejmowały szereg
osad góralskich zwanych Polską Orawą, jak doliny górskie, sąsiadujące z Morskim Okiem.

Tym razem odprawiono nas z kwitkiem. Przyznano Polsce jedynie kilka wsi u południo-

wego skłonu Babiej Góry. Anegdota głosi, że szalę w tym wypadku przechylił prezydent Wil-
son, przekonany przez delegację orawskich górali przybyłych do Wersalu ze spornej ziemi.
Jaworzynę wszakże, tj. owe doliny w sąsiedztwie Morskiego Oka przyznano Czechosłowacji.
Sporu przez to nie zażegnano. Rzecznicy polscy ponawiali pretensję jaworzyńską uparcie i
metodycznie i bodajże z większą pasją, niż pretensję o Cieszyn.

Nie jest rzeczą pisarza wdawać się w pro i contra politycznego sporu, wertować akty hi-

storyczne lennej Ziemi Spiskiej, wgłębiać się w różnice etniczne pomiędzy Podhalanami,
Liptakami, Orawcami, Słowakami, zastanawiać się, kto miał więcej obszarów leśnych, Polska
czy Czechosłowacja. Od tego są rzeczoznawcy. Dlaczegóż jednak piszę o Jaworzynie nie
znając „obiektywnych elementów” sporu i nie myśląc się nimi posługiwać?

Otóż: elementy i elementy. Polityczne, gospodarcze, statystyczne znam tylko po łebkach.

Inaczej z elementami psychicznymi. O tych coś wiem. Powołuję się na nie, gdyż miały wpływ
decydujący nie tylko na postawę moją i bliskich mi ludzi, ale były motorem całej polskiej
„agresji” jaworzyńskiej i uczyniły z drobnego granicznego sporu (o „kupę kamieni”, jak
utrzymywali mądrale) sprawę narodową. Bodziec emocji jątrzącej polskie umysły był prosty.
Tatry, tak późno odkryte, stały się rychło małe i ciasne dla Polaków. Konkluzja tego rodzaju
byłaby par excellence nacjonalistyczna, gdyby ciasnoty owej nie spowodowało uprzednie
zawładnięcie Tatr przez Polaków, przy czym pobudki „agresji” były najbardziej bezintere-
sowne. Tatry przyswoiła Polsce sztuka piśmiennicza i muzyczna, malarstwo i architektura,
trud uczonych, ofiarność społeczna, zdobywcze męstwo taterników i górali tatrzańskich, mi-
styczne wreszcie wzloty brata Alberta, w sumie wysiłek bezprzykładny, w istocie swej ideali-
styczny i arcyludzki; ze zmową polityczną czy zaciekłością nacjonalistyczną, nie mający nic
wspólnego I rzecz szczególna: żaden naród górski czy podgórski na całym obszarze Europy
nie stworzył tak wielkiej legendy kulturalnej związanej z górami jak Polska, kraj nizinny,
która u swych południowych rubieży posiadała jedynie małą grupkę skalistych gór.

Namiętność tatrzańska czy zakopiańska („bakcyl”, jak ją przecież nazywano), właściwa

zrazu tylko wybitnym, pionierskim jednostkom stała się błyskawicznie namiętnością mas i

background image

26

jedną z głównych narodowych pasji. Już przed tamtą wojną płynęły do Tatr rzesze ludzkie,
nie tylko z Galicji, ale i Królestwa i Kresów. Warszawianinem był „odkrywca” Zakopanego
Chałubiński, kresowcem Witkiewicz. Po odzyskaniu niepodległości napór wzmógł się wielo-
krotnie. Jakże się tu dziwić, że nieduży obszar Tatr, z którego tylko jedna czwarta należała do
Polski, stał się coraz ciaśniejszy dla owej dziwnej, wręcz niepojętej a szlachetnej tęsknoty
nizinnego narodu?

Na tym, a nie na czym innym polegała istota sporu o Jaworzynę. Wynik jego, jak wynik

wielu spraw wałkowanych przez komisje znawców i rady dyplomatów był z góry przesądzo-
ny, chociażby siłą tego faktu, że dolina Białej Wody, najwspanialszy fragment. spornego ob-
szaru, rozbrzmiewała polskim językiem, jak Kościeliska czy Morskie Oko. Na dwudziestu
wędrowców krążących po jaworzyńskich Tatrach jeden chyba tylko nie był Polakiem. Pół-
nocne uciosy Tatr są przepaściste, doliny ciasne i mroczne, mało kto lubił to z tamtych stron.
I kiedy wzdłuż Białej Wody rozbijali namioty polscy harcerze, a śladem podążała uboga rze-
sza ludzka, nie lękająca się żadnej niewygody i żadnego trudu, byle tylko odetchnąć „wol-
nym”, górskim powietrzem – po tamtej stronie było pustawo, a. batutę nad turystyką sprawo-
wały biura podróży.

A wreszcie... czyż sama przyroda. Tatr nie podyktowała prostego, rzucającego się w oczy

sposobu rozstrzygnięcia sporu?

Pamiętam pewien wymowny epizod. Na szosie Zakopane – Morskie Oko, opodal Jawo-

rzyny, zatrzymała się wycieczka międzynarodowego kongresu pisarzy, zorganizowanych w
Pen Clubie. Brat mój, ówczesny rzecznik polski w granicznym sporze, wygłosił obszerną
prelekcję o prawach naszych i czeskich do Jaworzyny, posługując się historią Spiszu, argu-
mentami etnicznymi, gospodarczymi etc. Rzecz działa się na miejscu widnym, patronował jej
Gierlach, Ganek i Świstowy, wielcy niejako świadkowie sprawy. Po skończonym referacie
pewien delegat z odległych stron, Portugalczyk bodaj, zapytał: – Nie rozumiem... To, co stąd
widzimy, jest przecież głównym łańcuchem Tatr? .– Tak!... -usłyszał w odpowiedzi. – No to
przecież tymi szczytami powinna iść linia graniczna... – Dorzuciłem obcemu, że łańcuch ten
biegnie niemal równo po równoleżniku, północ – południe. że wody z tej strony biegną
wszystkie ku Wiśle, a z tamtej do Dunaju: – O cóż więc chodzi? – wzruszył ramionami. – O
względy polityczne – odparłem. Po czym spojrzeliśmy sobie w oczy i zaśmieliśmy się. Za
chwilę gość nasz zamyślił się i rzekł już nieco melancholijnie: – Czy, drogi panie, nastanie
kiedyś czas, gdy sprawy między ludźmi będą załatwiane po prostu, po ludzku?

Może nastanie, a może i nie. W chwili owej wzgląd „ludzki”, tym razem głos zdrowego

rozsądku przemawiał za nami, Polakami.

Sporna część Tatr, zwana pokrótce Jaworzyną, została przyłączona do Polski przed samym

niemal wybuchem wojny, wraz z Cieszynem i Zaolziem. Obecnie Jaworzyna należy znów do
Czechosłowacji. Nieprzekraczalne granice pomiędzy państwami „ludowej demokracji” zdu-
siły utęsknienia tatrzańskie Polaków do małego obszaru polskich Tatr. W górach już nie ma
„jegrów” Hohenlohego ani patroli KOP-u. Straszy za to żandarm graniczny z psem.

Granice. jak i stosunki graniczne zmienią. się być może rychło. Sprawa Jaworzyny, ten

przedziwny spór polityczny o parę pustych dolin i łańcuszek szczytów skalistych, nie ożyje
już chyba nigdy. Przyłączenie do Polski części Tatr nie zapobiegłoby ciasnocie, jaka w gó-
rach zapanowała. Otóż jest rzeczą ciekawą, że właśnie rzecznicy jaworzyńscy ze strony pol-
skiej dostrzegli to już w okresie toczącego się sporu i równolegle z postulatem granicznym
wysunęli projekt zabezpieczenia Tatr przed agresją człowieka, także i Polaka. Mam tu na
myśli próbę utworzenia z Tatr pogranicznego parku przyrody. Myśl nie napotkała na od-
dźwięk po tamtej stronie. W każdym razie była wyrazem ideowych założeń cechujących cały
stosunek Polaków do Tatr.

background image

27

OCHRONA TATR

Ochrona przyrody jest najmłodszą z idei zrodzonych przez zachodnią kulturę. Trzeba było

tysięcy lat narastania cywilizacji, aby odezwały się głosy ostrzeżenia, że dalszy jej rozwój
zagraża przyrodzie ziemi i zrywa nici łączące człowieka z glebą. Idee, jak to najczęściej by-
wa, powstały w mózgach europejskich, podjęto je, jak to się coraz częściej zdarza, w Amery-
ce. Pierwsze parki przyrody powstały za oceanem, w Stanach Zjednoczonych, kraju ogrom-
nym, który do dziś dnia ma całe obszary dziewicze i półdziewicze. Paradoks ten przestaje być
paradoksem, skoro przypomnimy sobie fantastyczny rozrost amerykańskiej cywilizacji tech-
nicznej, która pożerała step szybciej i gruntowniej od pożaru, las powalała dokładniej od hu-
raganu. Naoczność przeobrażenia podziałała tam zupełnie inaczej, niż w Europie, gdzie przy-
roda ustępowała przed człowiekiem powoli, nieznacznie, bez tragicznych scen a ze smętnym
wdziękiem. Yankesi, tak jak działali szybciej od Europejczyków przeobrażając swój konty-
nent, tak szybciej zauważyli, że pora zawołać: stop! Praktyczni i obdarzeni poczuciem odpo-
wiedzialności za przyswojone sobie idee, potworzyli szereg rezerwatów takich i siakich, zna-
nych dziś pod nazwą parków przyrody czy parków narodowych. Naruszonej równowagi po-
między przyrodą a człowiekiem nie przywrócili, potworzyli jednak mateczniki -– bunkry
ochronne dla przyrody, którą cywilizacja jęła dławić już nie jak obroża ale jak stryczek. To,
co powstało w Stanach, przeniosło się rychło i do Europy jako problem mało hałaśliwy –
choć niezmiernie ważny. Nie minęło też Polski.

Dla przyrody serca w Polsce nie brakło. Nie mam zamiaru pisać rozprawy historycznej na

ten temat, wspomnę jednakże, że król Jagiełło ustawę myśliwską, jedną z najstarszych na
świecie takim rozpoczął oto wspaniałym zwrotem: „Żubrowie, turowie, bobrowie, puszcz
naszych włodarze...” Byli zapaleńcy, którzy Jagielle przypisywali za to tytuł pierwszego w
świecie „ochraniarza”. Sceptycy utrzymywali, że Jagiełło, sam zapalony myśliwy, chciał za-
bezpieczyć zwierzynę „puszcz naszych” na strawę dla armii ciągnącej przeciw Krzyżakom.
Wielkie łowy przed Grunwaldem zdawałyby się o tym świadczyć. Nie tylko wielcy królowie
troszczyli się o puszczę i ich włodarzy. „Pan Tadeusz” jest poematem na cześć Napoleona,
lecz więcej jeszcze na cześć przyrody, w której gnieździ się dwór Soplicy. Przywiązanie do
borów i mitologia łowów w opowieściach Wojskiego stanowią o atmosferze książki. Dawny,
pogański jeszcze kult starych drzew, uświęconych zwierząt i ptaków żył nie tylko w polskim
ludzie, ale i w powieściach, jak „Dewajtis”, „W puszczy”, „Drzewiej”...

Ochraniarze polscy, z chwilą gdy jęli nawoływać do tworzenia rezerwatów przyrody, mieli

się na co powołać i na czym oprzeć. Utworzenie parku przyrody w części Białowieży, gdzie
od prastarych czasów gnieździł się żubr, spotkało się z powszechnym uznaniem. Powstanie
innych obszarów, miejsc czy obiektów ochronnych też nie obudzało sprzeciwów. Nawet za-
miana Pienin, którędy przechodził szlak turystyczny, jeden z najbardziej popularnych, na park
pod ścisłą ochroną, nie wywołała burzy. Nie zapominajmy jednak, że wędrowiec przemykał
się przez Pieniny najczęściej w łódce, przez słynny przełom Dunajca. Świadomość; że las i
łąka z prawej i lewej jest puszczą pozostawioną samej sobie, potęgowała tylko przeżycie.

Inaczej, gdy poszło o Tatry. Zamysły ochraniarzy napotkały tu na sprzeciw trudny do po-

konania. Przeciw parkowi powstała nie tylko „publiczność” przybywająca do Zakopanego {a
głos jej znaczył tyle, co opinia powszechna), ale i górale. Jedni i drudzy uważali góry za swą
własność. Górale tytułem prastarego obyczaju wypasania bydła na halach, publiczność z racji
swobody, po którą dążyli ku górom, a która miała być ukrócona.

Walka o zamianę Tatr w park przyrody nie została uwieńczona jakimś zdecydowanym

background image

28

wynikiem. Ochraniarze zdołali przeprowadzić srogie ustawy ochronne dla kozicy, świstaka,
niedźwiedzia i orła, wzięli pod opiekę limbę, cis, kwiaty niektóre i kosodrzewinę, gdyż oka-
zało się, że nawet ten niepozorny krzew niszczono masowo, przerabiając igliwie kosówki na
wonne olejki.

Publiczność zakopiańska wzmocniona tym razem opinią technokratów i sportowych nar-

ciarzy przeparła budowę linowej kolejki na Kasprowy Wierch. W ruch poszły argumenty
społeczne, których jęto teraz używać, gdy chodziło o każdą inwestycje w górach. Tatry dla
wszystkich! – wołano, nie zważając na zatłoczenie gór zaborczą i niewybredną gawiedzią,
która wypierała z Tatr ciszę i przyrodę, a zniszczenia zauważyć nie mogła, rada samej sobie.

Troskę istotnie społeczną, ale dalekosiężną okazało natomiast Towarzystwo Tatrzańskie,

które wbrew szerokiej opinii uznało za jeden ze statutowych celów ochronę przyrody gór. Nic
bardziej znamiennego jak właśnie to stanowisko. Towarzystwo, założone z myślą. o udostęp-
nieniu Tatr, które na liście swych członków miało wszystkich dawnych i nowych zdobywców
tatrzańskich szczytów, grani i ścian, które pobudowało i utrzymywało wszystkie niemal
schroniska, wyznaczyło wszystkie popularne szlaki, zaszeregowało i egzaminowało prze-
wodników, zarzuciło Polskę wydawnictwami i książkami o górach – zatrzymało się nagle na
swej drodze podboju gór, po kilkudziesięciu zaledwie latach istnienia.

Nie było wyjątkiem. Podobne uchwały jak Towarzystwo Tatrzańskie powziął przecież i

Alpen Verein, najpoważniejsze i najstarsze zrzeszenie wysokogórców i największy zarazem
autorytet wśród miłośników gór.

Sprawy rozgrywające się w tak zamkniętych zbiorowiskach jak Towarzystwo Tatrzańskie

czy Alpen Verein wydać się mogą tylko ciekawostką pozbawioną większego znaczenia. Ale
wołanie: zatrzymać się! słyszeliśmy i słyszymy nie tylko u zdobywców gór; ale i z ust wielu
myślących ludzi, przerażonych dziełem cywilizacji.

Proces, który przechodziło Zakopane i Tatry w okresie między wojnami, był tylko jednym

z przejawów przesilenia naszych dni. Jeśli przebiegał szybciej, bardziej żywo i dramatycznie,
niż gdzie indziej w Polsce – tym bardziej mu się należy to przypomnienie.

background image

29

DZIWACZNI WIELBICIELE TATR

Dziwaków i oryginałów nie brakło w Zakopanem nigdy, a okres pomiędzy wojnami nie

różnił się pod tym względem od dawniejszych czasów. Opowiadać o nich nie będę, gdyż mu-
siałbym o każdym z nich napisać całą rozprawę. Poprzestanę na zjawiskach, które tak czy
inaczej ilustrują choroby naszych czasów przeniesione w środowisko Zakopanego.

Zacząć wypada od pijaków. Była taka czwórka przyjaciół: jeden profesor szkoły wyższej,

drugi znany lekarz, trzeci starosta, czwarty wyższy urzędnik. Urlopy swe zaczynali solidarnie
jednego dnia o godzinie 12 w południe. Wymieniam godzinę nie zważając na to, że ten i ów
nieraz wcześniej przyjechał do Zakopanego. O 12 jednakże nakrywano w sali hotelu „Mor-
skiego Oka” specjalny stolik i wnoszono nań z kuchni olbrzymią patelnię rydzów, z bufetu
zaś litrową flaszkę gorzałki. Przyjaciele witali się krótkim okrzykiem, siadali i rozpoczynali
swe pierwsze tatrzańskie sursum corda, które przy tym stole ciągnęło się poprzez bigos, białą
kiełbasę i kolejne butle do następnego ranka a później, z niedużymi przerwami, przez parę
dni. Ceremoniał ten urozmaicało dosiadanie się do wielkiej czwórki całego szeregu ludzi
miejscowych, z reguły wybitnych.

Po pierwszym akordzie urlopowym następowało parę dni wypoczynku, po czym czwórka

wypychała plecaki żywnością i butelkami i wyruszała w góry, nie na banalny Zawrat, ale na
Gierlachy i Ganki. wzdłuż i w poprzek Tatr, na tydzień i dłużej... Zapas alkoholu uzupełniano
po tamtej stronie. Po powrocie do Zakopanego – wypoczynek, po czym wyprawa w dwu sa-
mochodach, profesora i starosty, wzdłuż doliny Dunajca, z odskokami w bok, gdzie tylko
knajpa z pstrągami i śliwowicą. Powrót do Zakopanego, wypoczynek. pożegnalna patelnia
rydzów. Obrządek ten odbywał się rok w rok.

Mniej barwnie spędzała urlop tatrzański inna czwórka: pewien przemysłowiec z Warsza-

wy, redaktor wielkiego dziennika, pisarz i członek Akademii Literatury oraz znany adwokat
warszawski. Seans urlopowy otwierał w tym wypadku przemysłowiec niedomagający na płu-
ca. Ten po przybyciu zasiadał kamieniem przy stoliku brydżowym w zadymionej kawiarni
Przanowskiego i dzień po dniu wytłukiwał swe osiem godzin karcianych w towarzystwie po-
zostałej trójki. Rzecz ostatecznie nie dziwna, skoro maniaków brydżowych pełna była cała
Polska, sęk jednak w tym, że wszyscy panowie należeli do głośnych i żarliwych zwolenników
Tatr. Jeżeli jeden z graczy otrzymał przy tym od Związku Podhalan honorowa ciupagę zbój-
nicką, drugi tytuł honorowego obywatela Zakopanego, to nigdy chyba wdzięczność społeczna
nie wyróżniła przywiązania równie cichego i bezpretensjonalnego, jak to.

Osobliwością innego rodzaju było maniactwo rozpętane przez kolejkę linową na Kaspro-

wy, wraz z wytrasowanym zjazdem na nartach. Znałem ludzi skądinąd przytomnych, którzy
przyjechawszy do Zakopanego, pędzili wprost ze stacji do Kuźnic, aby dać się wciągnąć na
Kasprowy, zjechać, znów się dać wciągnąć i znów zjechać, i proceder ten powtarzać w kółko,
póki światła dziennego. Co chcieli przez to osiągnąć, co dokazać, trudno doprawdy odgadnąć.
Bezsens tych wyczynów stawiał ich jednak w jednym rzędzie z innymi szaleńcami, stawiają-
cymi rekordy światowe w nieprzerwanej grze na fortepianie, tańcu, etc. Dla rekordzisty tego
typu sztuka taneczna czy muzyczna nie gra, rzecz prosta, żadnej roli. Chodziło o wytrwałość
w przebieraniu palcami czy nogami. Podobnie też i rekordy zjazdowe na Kasprowy miały
niewiele wspólnego z pięknym sportem narciarskim, który miał otworzyć góry dla turysty w
okresie zimowym, a nie zamknąć go w granicach ciasnego boiska.

Tyle o dziwactwach zbiorowych. Wszystkie, z wyjątkiem pierwszego, które jednak zapra-

wione było romantycznym polotem a tradycyjnie sięgało wstecz daleko poza romantyzm,

background image

30

znamionuje czczość wewnętrzna powodująca, że człowiek naszych dni, wyrwawszy się z
kieratu bieżących zajęć i trosk, wpada w kierat rozrywki.

Był jednak na obszarze Zakopanego i pewien objaw dziwactwa indywidualnego, tak cha-

rakterystyczny, a tak bliski w swej istocie maniom zbiorowym, że muszę go przytoczyć, choć
zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa uogólniania, gdy chodzi o pojedynczego człowieka.

Jeździł po Zakopanem dorożkarz Jaś Pęksa, pijaczyna, brudas i nieco pomylony jak wszy-

scy niemal Pęksowie. Prymitywna chałupa i biedne gazdostwo Jasia mieściło się z dala od
Zakopanego u kraju lasów pod Reglami. Towarzyszką jego życia, jak chcieli ludzie: żoną,
była Angielka, rozwiedziona z mężem, wyższym oficerem brytyjskiej armii. Jak i kiedy zna-
lazła się w Zakopanem, w jakich okolicznościach poznała Jasia, nie wiem. Zamieszkała jed-
nak w Pęksowej chałupie, wodę przynosiła ze strumienia, doiła krowy, w piecu paliła chrus-
tem, a gdy Jasiu wyjeżdżał z powozikiem, szła do Zakopanego udzielać lekcji angielskiego.
Miała ze sobą syna, parunastoletniego syna z pierwszego małżeństwa. – Chłopak, wicie, nie
trudny a pani poręczna – mawiał Pęksa o swych niezwykłych towarzyszach życia. Co Angiel-
ka mawiała o Pęksie, nie wiadomo, gdyż unikała ludzi.

Rzecz wydawała się nam dziwna, wprost nie do pojęcia. Anglicy, sądzę, rozumieliby ją le-

piej, niż rozumieć mogliśmy my, nim znaleźliśmy się na Zachodzie i w Londynie.

background image

31

GÓRALSZCZYZNA

Kiedy byłem młodym człowiekiem, nie zadawałem się wiele z góralami. Inaczej moja

matka. Ta, w dzień pogodny siadała przed chałupą wynajmowaną przez nas corocznie na
Krzeptówkach i czekała, aż zatrzyma się przed nią jakiś przechodzący gazda czy gaździna.
Największą przyjemność sprawiały jej pogawędki z Bartusiem Obrochtą. Stary a wsławiony
już muzykant sunął bowiem codziennie swym tanecznym krokiem mimo naszego domu. Nie-
raz przysiadał się do matki. O czym mówili, nie wiem, gdyż w głowie miałem wówczas rze-
czy „ważne”: Marksy, Flammariony, Weiningery, Ibseny. Muszę tu zaznaczyć, że matka moja
nie należała do osób uprawiających programowo „obcowanie z ludem”.

– Z nimi to się tak jakoś inaczej, tak prawdziwie rozmawia – usprawiedliwiała się, nieco

zakłopotana swym zamiłowaniem do przydrożnych gawęd. – Gdy mam jakieś zmartwienie,
zaraz mnie odejdzie. Jestem podniecona: uspokoję się. Nikt chyba na świecie nie ma tyle
spokoju co oni.

O tym góralskim spokoju można by wiele rozprawiać. Istotę jego poznałem dopiero póź-

niej, gdy i ja przeszedłem na matczyne podwórko. Ni ja, ni matka moja nie stanowiliśmy
wyjątku. Wielu ludzi dojrzałych o tak wysokiej nieraz inteligencji jak Chałubiński, Tetmajer,
Witkiewicz, Kasprowicz, Stryjeński znaleźli się na jednej stopie z góralami. Odrębny lud
góralski okazał się i w tym wypadku fenomenem w rodzinie polskiego ludu. O góralomanii
licznych już potem miejskich snobów nie mówię. Wymieniam przecież tych, co modę two-
rzyli, a. nie tych, co ulegali modzie.

Wysokie koneksje góralszczyzny z ludźmi wielkiej miary stanowiły niezawodnie impuls

do powstania owej wielkiej rodziny zakopiańskiej, złożonej z górali i inteligencji, przybywa-
jącej na Podhale sporadycznie a częstotliwie lub stale na nim osiadłej. Oczywistość związ-
ków, ich zasięg i formy różnorakie zapewniły góralszczyźnie trwałe i ważne miejsce w histo-
rii kultury polskiej. Stroną „starającą się” była przy tym stale inteligencja. Górale o względy
„panów” nie zabiegali nigdy, równie jak nie żywili do nich żadnych pretensji. Gniewy krew-
kiego Czepca, domagającego się zrozumienia chłopskiej sprawy były im zupełnie niezrozu-
miałe. Czuli się zawsze gospodarzami Podhala. W zetknięciu z cywilizacją, która właściwie
zjechała do nich pewnego dnia z całą paradą tanich blasków i pokus i usiłowała przerobić
Zakopane na targowisko sezonowych uciech, nie stracili głowy:

Pozostali sobą. Nierówne pozornie szanse przesądzili na swą korzyć. Zdarzyło się, że

pierwsi odkrywcy Podhala byli ludźmi wielkiej wnikliwości i niezwykłej miary. Stosunek ich
do odkrytego kraju był od razu kapitulacyjny. W książkach Tetmajera i Witkiewicza przewija
się rozumowanie przyznające pierwszeństwo góralszczyźnie nad kulturą intelektualną. U
Tetmajera dystans pomiędzy góralem a człowiekiem z nizin jest niemal absolutny. Opisane
przezeń Tatry i ich mieszkańcy stają się wskutek tego czymś podobnym do baśni, mimo iż
bohaterzy Tetmajera, najczęściej mu współcześni, są ludźmi o silnych, krwistych, przyziem-
nych namiętnościach. Witkiewicz porusza często konflikty moralne delikatniejszej natury i
zbliża swe postacie do świata, z którego wyrósł. I w tym jednak wypadku bohaterzy jego są
swoiści, odrębni, związani najściślej z otoczeniem. I, co może najistotniejsze, pozbawieni
sentymentalizmu właściwego Polakom z nizin.

Czemu przypisać postawę pisarzy? Czy zaczynającym się już zwątpieniom zachodniej my-

śli w swój własny dorobek kulturalny i w człowieka, którego wyłonił XIX wiek? Czy może
sugestii narzuconej przez ową dostojną i butną pewność siebie, okazaną przez górali w ze-
tknięciu z nowym światem, któremu nieraz i sprzedawali swój egzotyzm za dobre pieniądze,
tym więcej dla niego pogardliwi?

background image

32

Kiedy Zakopane witało pisarzy Pen Clubu przybyłych na międzynarodowy kongres do

Polski, najlepszą mowę, jaką wypowiedział pod ich adresem nasz „czynnik oficjalny”, wy-
głosił wójt Zakopanego Roj. Spokój, oczywistość jej uderzyły gości z wielkiego świata. Uro-
da Roja, strój góralski dopełniały wrażenia.

– Czy człowieka tego – zapytał mnie jeden z obcych gości – można uważać za typowego,

jeśli chodzi o polskie włościaństwo?

– Trudno odpowiedzieć – odparłem nieco skłopotany. – Jesteśmy w górach, i to bardzo

osobliwych na terenie Europy. W każdym razie Roj jest typowym dla ludności tutejszej. Le-
genda tego kraju żyje w nim i rzuca się w oczy.

Jakąż jednak była legenda góralszczyzny, ta wiecznie żywa? Chałubiński, Tetmajer doszu-

kując się przyczyn, które wykształciły charakter i typ górali, sięgali najczęściej po tradycje
zbójnickie i myśliwskie Postacie stworzone przez nich należały po śmierci Sabały raczej już
do świata baśni, skoro zbójnictwo z dawna ustało, myślistwo zaś, tzn. kłusownictwo po-
wściągały ustawy myśliwskie, w Austrii jeszcze łagodne, w Polsce bardzo surowe. Był jednak
nurt, w którym mogła się i w nowych warunkach wyżywać góralska pasja walki z niebezpie-
czeństwem, podjętej w pojedynkę. Mam na myśli. zawód przewodników tatrzańskich. Hero-
iczni, gardzący śmiercią, wierni i oddani towarzyszowi włóczęgi objęli dziedzictwo dawnych
bohaterów, a historia ich była kontynuacją dawnej legendy gór.

Zbójnictwo i kłusownictwo przeistoczyło się w przewodniczenie po górach – sposobem

prostym i naturalnym, gdyż pierwsi przewodnicy, a zwłaszcza Sabała należeli za młodu do
kłusowniczej braci i, jak chcą niektórzy, parali się jeszcze zbójnictwem. Stąd owa opowieść o
dawnych przygodach towarzysząca wszystkim wyprawom Chałubińskiego i Witkiewicza.
Stąd noclegowiska w lasach i przy ogniskach. Gdy jednak pierwsze wyprawy w góry nie były
zbyt trudne ani niebezpieczne – nie zanotowano przecież żadnych katastrof w tym okresie –
to taternictwo ówczesne nazwać by należało podzwonnym po heroicznych dziejach góralsz-
czyzny.

Nowy stan rzeczy wytworzył się jednak rychło, z chwilą gdy romantyczne włóczęgostwo

przemieniło się w uparte i zacięte zdobywanie gór, grzbietów i ścian co trudniejszych. Eks-
kłusownicy i synowie zbójników stali się z powrotem bohaterami i stawiali życie swe na
kartę nie gorzej, niż dziadowie. W czasach mych przewodnicy nie tańczyli już przy ogniskach
zbójnickiego. Niektórzy nie chodzili już w kierpcach ani nie wspierali się ciupagami. W zdo-
bywaniu skał byli za to ambitni i niezawodni. W złą chwilę postępowali heroicznie.

Śmierć arcyprzewodnika Klimka Bachledy w Jaworowym Wierchu żyje jeszcze w pamięci

starszego pokolenia taterników. Dla mnie, który byłem świadkiem dramatu niesienia pomocy
zawieruszonemu w ścianie i dogorywającemu studentowi Szulakiewiczowi, zdarzenie to było
najbardziej patetycznym epizodem mego życia. Była to iście wspaniała karta w dziejach gó-
ralszczyzny i jej wielkich, starych tradycji. Skoro bowiem Klimek już leżał roztrzaskany do-
słownie u stóp Jaworowego, drugi i tym razem zwycięski atak na groźny ucios podjął Woj-
ciech Suleja Tylko, również przewodnik wielkiej rangi.

Patos wypadku w Jaworowym Wierchu był oczywisty, niemal oślepiający w swej prosto-

cie. Zdarzały się jednak rzeczy bardziej zawiłe, tym bardziej ciekawe, że już – nie w roman-
tycznej erze sprzed tamtej wojny, ale między wojnami. O dwu opowiem.

Grasował po Zakopanem, a zwłaszcza po Krupówkach stary przewodnik Daniel Gąsienica.

Przez piersi miał przewieszoną linę, przynętę dla naiwnych wycieczkowiczów, którym się
marzyły jakieś trudniejsze przejścia. Daniel, pijak notoryczny, był ponadto blagierem pełnym
swady i opowiadał bez zająknięcia bajdy o ścianach i graniach, na których nigdy nie był.
Uchodził za zakałę przewodników i nieraz debatowano, że pora odebrać mu „blachę” prze-
wodnicką. Skoro jednak ciągnął swych gości na lince po przejściach dobrze wydeptanych
dano spokój staremu. Otóż jednego dnia wiosennego, gdy w Tatrach leżały jeszcze śniegi,

background image

33

powiódł przygodnego nowicjusza przez Zawrat do Morskiego Oka. Przez przełęcz przegra-
molili się szczęśliwie, okrążyli zmarzłe jeszcze stawy i przed podjęciem ostatniego etapu
drogi na Świstówkę zboczyli ku wodospadowi Siklawy, który wówczas na rozpoczętym roz-
topie wiosennym huczał wielkimi wodami. Próg prowadzący ku Siklawie jest jak wiadomo
stromy. Na wiosnę ponadto zalodzony. Daniel ześlizgnął się u góry progu i poleciał po ucio-
sach w dół. Rzucony w burzliwy strumień, przysiadł nieruchomo na jakimś głazie, po pas w
wodzie. Od tej chwili zaczyna się wielka karta Daniela. Bo oto odwrócił się i spokojnymi
doradami kierował krokami podążającego ku niemu towarzysza. Zapytany, czym mu dopo-
móc, poprosił o „siarniki” do zapalenia fajki, gdyż własne mu zamokły. Następnie wytłuma-
czył wycieczkowiczowi, żeby nie szedł już na Świstówkę, ale podążył doliną Roztoki ku go-
ścińcowi. Sam pozostał w strumieniu z fajką w zębach, a kiedy przybiegli do niego ratownicy
z Morskiego Oka, już nie żył, wciąż siedząc nieruchomo w burzliwej wodzie.

Inaczej było z Józkiem Ciaptakiem. Chłop dorodny a groźny, o twarzy surowej, miał jedno

wspólne z Danielem, że pijał również wiele. Bajać, jednak nie lubił. W górach był przewod-
nikiem znakomitym, po Bachledzie i Marusarzu najlepszym ze starszej generacji. Uważny,
spokojny i przyjazny dla towarzysza wyprawy, w życiu codziennym budził strach porywczo-
ścią i mściwością. W domu Ciaptaka nie było zgody. Jednego dnia postanowił uczynić roz-
prawę ze sobą. Wieczorem, gdy na dworze szalała niepamiętna zawieja śnieżna, spalił
wszystko osobiste, z książką przewodnicką włącznie. Opuścił dom bez słowa. Przed północą
widziano go raz ostatni w schronisku na Kalatówkach, gdzie wstąpił na chwilę, nie na wódkę,
ale na szklankę herbaty. Wyszedł i tyle go widziano. Żadne ekspedycje ratunkowe nie mogły
trafić na jego ślad. Dopiero w kilka lat później znaleziono daleko, w kotle Czerwonych Wier-
chów zwłoki wysokiego człowieka w góralskim ubraniu. Domyślano się w nich Ciaptaka.
Pewności nie było, gdyż przecież przed tragiczną wyprawą zniszczył wszystko, co by mogło
świadczyć o nim. Pochowany został bezimiennie, jak chyba tego chciał, opętany straszną
zwadą z całym światem.

Nawrotów zatem tetmajerowskiej legendy nie brak i w dzisiejszej góralszczyźnie. A jed-

nak najosobliwszą cechą górala nie jest jego wielki gest, nie jest nawet spokój w obliczu nie-
bezpieczeństwa i śmierci – ale umiejętność pozostania sobą w każdej sytuacji lub raczej wy-
trzymania każdej sytuacji w sposób budzący szacunek. Ci nieokiełzani jakoby i targani na-
miętnościami ludzie są mistrzami taktu! Trudno doprawdy powiedzieć, że tę właśnie cechę
nabyli w wyprawach zbójnickich i myśliwskich. Jest to już coś więcej, coś, co nas naprowa-
dza na zagadnienie starej, wytrawnej kultury.

Widziałem górali na Zamku Warszawskim, gdzie obracali się ze swobodą ludzi obytych

od urodzenia z pałacowym blaskiem i obyczajem, widziałem ich w stu innych okazjach, sam
urządzałem w Zakopanem przyjęcia i spraszałem na nie elitę inteligencji i przeróżnych górali.
I kiedy inteligenci pod wpływem napitków i muzyki góralskiej, nieraz tracili panowanie nad
sobą, górale zawsze dotrzymywali właściwej im godności.

Nic bardziej ciekawego i pouczającego: jeżeli chodzi o dwoistość natury góralskiej, jak ta-

niec zwany „drobnym”. Wstęp do niego stanowi dworski ukłon tancerza, złożony tancerce
szerokim gestem kapelusza, po czym taniec zrywa się od razu, gwałtowny jak burza. W zasa-
dzie jest to tokowisko taneczne, gwałtowne i namiętne, choć, bynajmniej nie wyuzdane i nig-
dy bezwstydne. Po ukończonym tańcu, półprzytomny tancerz przenosi się w mgnieniu oka w
ten jakiś drugi świat dworności i znowu dziękuje tancerce ukłonem pełnym elegancji.

W żaden więc sposób nie można zrozumieć górala poprzestając na tym, co w nim jest

pierwotne lub nabyte w walce z okrutnymi żywiołami gór. To zaś, co stanowi o podhalańskim
stylu sztuki i życia, nie da się pomieścić ani w chałupie góralskiej, ani w całym środowisku
Podhala, zbyt ciasnym, zbyt biednym, zbyt surowym, aby wyłonić wysoką rasę ludzi i jej wy-
soki obyczaj. Otarcie się zbójników o niezłą kulturę niziny spiskiej nie mogło wywrzeć żad-

background image

34

nego wpływu nie tylko już na Podhale, ale i na samych już zbójników, boć przecież nie z
kasztelanami, ale z ich pachołkami mieli do czynienia. Nie ma żadnego śladu spiskiego w
pieśni czy opowieści góralskiej, tak jak nie ma śladu niziny polskiej. „Panowie, panowie,
będziecie panami, ale nie będziecie panować nad nami” – oto jaką odprawę dostaje Polska
nizinna od górali. Jedyny zaś tekst piosenki na tematy spiskie, którego melodia jest zresztą.
przerobionym z góralska czardaszem, brzmi: „Hej madziar pije, hej madziar płaci... hej na
madziara płace żona...” Poza pogardą dla marnotrawcy nie znajdziemy w nim nic.

Powtarzam: nigdzie tak bardzo jak na Podtatrzu nie zastanowi nas i zaskoczy zagadka

kultury ludowej. Nigdzie tak trudno poprzestać na przypuszczeniu, że pierwocinami jej jest
polana, puszcza, piastowska pasieka lub nawet pogańska gontyna.

Wiemy, że ludzie łamiący sobie głowy nad pochodzeniem górali uciekli się między innymi

do hipotez wywodzących górali od Rzymian i Indian. W pierwszym wypadku powoływano
się na fizyczne cechy górali. Naciągnięty wywód narzuciła chyba duma, arystokratyczność,
wyniosłość, swoista ludziom z Podhala. Związków górali z Indianami dopatrywano się w
rysach twarzy, tj. w skośnym, uciekającym czole, wąskich ustach, rysunku brody, lecz także i
w ciupadze – tomahawku, na motywach zdobnictwa i szczegółach odzieży.

Ni jedno, ni drugie nie przekonywuje. Z wersji indiańskiej pozostaje jedno: ląd starej,

wielkiej kultury zatopiony w powodzi czasu. Nieodgadła jego a uparta legenda narzuca mi się
zawsze, ilekroć myślę o góralszczyźnie i góralach.

Cóż jednak z separatyzmem góralskim, który stale irytował Polaków a narobił tyle złej

krwi podczas ostatniej wojny? Przypisując góralszczyźnie rodowód tajemniczy i odmienny od
reszty polskiego ludu dałem mu niejako z góry swoje placet. Nie znaczy to bynajmniej, bym
chciał usprawiedliwiać tych, którzy poszli na rękę Niemcom. Żałosna historia podtatrzań-
skich „Ostrogotów” (powstała zresztą na osnowie jednej z hipotez usiłujących za wszelką
cenę wytłumaczyć pochodzenie górali) było jedynie epizodem pozbawionym istotnego zna-
czenia, tak jak volksdeutsche nie znaczyli nic w zestawieniu z postawą całej Polski podczas
ubiegłej wojny.

Separatyzm był jednak zawsze cechą góralszczyzny. Niedawne są jeszcze czasy, gdy gó-

rale stykający się z ludźmi z nizin nazywali ich po prostu Polakami. Sam za młodych lat sły-
szałem, jak pewien stary baca na Chochołowskiej Hali nazwał robotników pomagających
mierniczemu „Lachami”. Pogardliwy ton i grymas świadczył jasno o braku wszelkiego re-
spektu dla „Lacha”. Wszyscy pamiętający Podhale wiedzą, że do ostatnich lat „ceper” – chłop
od cepa – oznaczał człowieka z nizin, niedojdę przy tym i tępaka. I chociaż w ustach sąsia-
dującego z Podhalem ludu „gorol” oznaczał głupca i chama – to jednak była to tylko sąsiedz-
ka niechęć. Góralszczyzna, zdawała się odgradzać od całej Polski.

Tłumaczyć można to przeróżnie. Góral z ludźmi z nizin zapoznał się późno. Pierwszy pro-

boszcz Zakopanego Stolarczyk natrafił na wierzenia na poły jeszcze pogańskie. Pisma –
opowiada Chałubiński – tak jak nie znano. „Władza” pojawiła się na głębszym Podhalu do-
piero w postaci austriackich żandarmów. Zaś bardziej ku światu otwarta Nowotarszczyzna
łączyła się wspomnieniami z buntem Kostki Napierskiego.

Lecz... w starych chatach góralskich, daleko od świata żyła przecież tradycja Polski, sta-

rannie, skrycie przechowywana. Trzynaście starościńskich rodów Chochołowa – to potom-
kowie żołnierzy łanowych Stefana Batorego. Dekrety królewskie, nadające im przywileje
wolności obywatelskiej – tworzyły z nich coś w rodzaju szlachty wśród ludu góralskiego, i
tak już dość „honornego”. Podobne rody gnieździły się w Dzianiszu, Jurgowie, Białej nad
Białką, a więc w samym zakutym rdzeniu góralszczyzny. Legenda bojów polskich przeciw
Moskwie, wyprzedziła legendę anarchicznych harnasi. Zauważmy: główny zbójnik Janosik
pojawia się dopiero po rozbiorach Polski.

Legendzie dawnych wojen umiano dotrzymać wierności, i to w tych jeszcze czasach, gdy

background image

35

Podhale było niepiśmienne i na poły pogańskie. Nie jest przypadkiem, że jedyne powstanie
chłopskie przeciw zaborcy podjęli właśnie górale chochołowscy. Zryw ich, jedyny w okresie
niewoli, wyodrębnił ich znów z całości polskiego ludu – tym razem jednak przekreślił raz na
zawsze kwestię separatyzmu góralskiego i ich boczenia się na Polaków, Lachów, ceprów.

Stosunek górali do Polaków potoczył się również własnym torem podczas ostatniej wojny.
O „Ostrogotach” i przywódcy ich Wacławie Krzeptowskim szkoda wielu słów. „Wacu-

siem” nazywali go górale jeszcze przed wojną. „Harnaś z Krupówek” – dodawali bardziej
dowcipni. Jeżeli Wacuś, sam uwikłany w długi i fałszywe weksle, ratował się kumoterstwem
z Ostrogotami, wpływ jego nie sięgał daleko poza Krupówki. Do Ostrogotów zapisało się co
prawda paru lizusów i nieco biedoty, ale i nędza podczas wojny była na Podhalu niewspół-
mierna z resztą Polski.

Zaś... przełęczami górskimi, zimą i latem krążyli nieustannie kurierzy spośród górali, na-

wiązując łączność Polski z walczącym o wolność światem. Znaleźli się wśród nich Krzep-
towscy (ci z Krzeptówek, nie z Zakopanego), Marusarze, Fronczyści (rodu starościńskiego),
Karpiele, Zubkowie, Bujaki, Wawrytki...

Tym razem stare legendy góralskie, ta zbójnicka, myśliwska i przewodnicza, i ta Batorow-

ska i powstańcza połączyły się w jedno. Nie ma i nie będzie historii dramatów, jakie roze-
grały się podczas wojny w górach. Nie będzie medali na piersiach i nawet pochwalnych napi-
sów na nagrobkach. Może wspomnienie tych lat ożyje w jakiejś nowej góralskiej legendzie,
może w pieśni, którą kiedyś zasłyszy i pokocha muzyk przybyły z nizin.

K O N I E C

background image

36

SPIS TREŚCI

Góry
Zakopane
Powstanie mitu
Rok 1905
Zdobycie gór
Powrót
Nowa era
Stryjeński i Szymanowski
Spór o Jaworzynę
Ochrona Tatr
Dziwaczni wielbiciele Tatr
Góralszczyzna


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Goetel Ferdynand Tatry
Słowackie Tatry compressed
STANISŁAW WYSPIAŃSKI I TATRY compressed
tatry compressed
Goetel Ferdynand Pątnik Karapeta
Goetel Tatry
W Tatry Słowackie Informator compressed
Pyszna Tatry narciarsko compressed
Kwartalnik turystyczny W GÓRACH (góry, tatry, beskidy,góry świętokrzyskie wadowice) compressed
Łączą nas góry (Tatry Tienszan) compressed
Zakopane i Tatry 100 lat temu compressed
Tatry w poezji młodopolskiej compressed
cs175 176 compressed
ŚPIEWNIK HARCERSKI 2 compressed(4)
Akumulator do AMA COMPRESSOR ST180H 1 2
Comprendre

więcej podobnych podstron