2
FERDYNAND GOETEL
PĄTNIK KARAPETA
Wstępem opatrzyli
Elżbieta i Roman Goetelowie
4
WSTĘP
Gdy wydawnictwo „Graf” zwróciło się do nas – córki i syna Ferdynanda Goetla – z
propozycją napisania przedmowy do zbioru opowiadań ojca, „Pątnik Karapeta”, pomyśle-
liśmy, że powinna ona zawierać obok informacji dotyczących życia i twórczości również
nasze osobiste refleksje. Wspomnień związanych z ojcem niestety nie mamy. Widział nas
po raz ostatni, kiedy byliśmy małymi dziećmi. Opowiadania, które wydaje „Graf”, są
pierwszą od 51 lat oficjalną publikacją Ferdynanda Goetla w Polsce, należy się więc czy-
telnikom nieco wiadomości o jego życiu.
Ojciec nasz należał do pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, rewolucję paź-
dziernikową oraz wydarzenia, które były jej skutkiem. Urodziliśmy się z siostrą w okresie
okupacji, więc czasy, które opisuje ojciec w „Pątniku Karapecie”, to dla nas historia. Hi-
storia, której nie był biernym świadkiem, lecz ją tworzył i opisywał.
Urodzony w 1890 r. w Suchej, wcześnie osierocony, przeniósł się do Krakowa pod
opiekę wujostwa i tam uczęszczał do szkół. Studiował architekturę w Wiedniu. Podczas
pierwszej wojny światowej wzięty do niewoli przez Rosjan, zesłany został jako jeniec cy-
wilny do Turkiestanu. Pracował tam przy budowie dróg, urządzeń irygacyjnych i koszar.
Po wybuchu rewolucji wcielono go do służb technicznych Armii Czerwonej. W 1920 r.
udało mu się zbiec i przez Persję oraz Indie powrócić do kraju. Owocem trzynastomie-
sięcznej wędrówki stały się książki „Przez płonący Wschód” oraz „Kar Chat”. Następnie
wyszły: „Pątnik Karapeta” oraz „Ludzkość” – zbiory opowiadań. Szerokim echem odbiło
się wydanie „Z dnia na dzień” – książki, w której akcja pisanej w sposób nowatorski przez
bohatera
−
narratora powieści przeplatała się z prowadzonym z dnia na dzień dziennikiem.
W 1926 r. ojciec wybrany został prezesem Pen
−
Clubu, a następnie członkiem Polskiej
Akademii Literatury. W 1934 r. został prezesem Związku Pisarzy Polskich. Podróże od-
bywane w tych latach zaowocowały książkami podróżniczymi. Należą do nich: „Egipt”,
„Wyspa na chmurnej północy” i „Podróż do Indii”. Za powieść „Serce Lodów’ otrzymał
nasz ojciec Państwową Nagrodę Literacką. Napisał w tym okresie również wiele mniej-
szych utworów oraz sztuki teatralne „Samuel Zborowski” i „Król Nikodem”. Był również
autorem scenariuszy filmowych. Tuż przed wojną wydano powieść „Cyklon”.
We wrześniu 1939 r. opierając się namowom, by wyjechać – pozostał w Warszawie. W
czasie okupacji organizował pomoc dla pisarzy i ich rodzin, działając wraz z Adolfem
Nowaczyńskim i Władysławem Zyglarskim w Radzie Głównej Opiekuńczej. Redagował
podziemny miesięcznik kulturalny – „Nurt”. W 1943 r. po odkryciu grobów katyńskich
wyjechał do Katynia w składzie delegacji zorganizowanej przez Niemców. Otrzymał na to
zgodę władz podziemnych. Po powrocie napisał sprawozdanie dla Polskiego Czerwonego
Krzyża oraz Armii Krajowej, w którym stwierdził, że ofiarami byli oficerowie polscy wię-
zieni w obozach w Kozielsku i Starobielskui. Sprawa katyńska zaciążyła na całym dalszym
życiu ojca oraz naszej rodziny.
Zaraz po wyzwoleniu Krakowa, w którym znaleźliśmy się z matką i ojcem po powsta-
niu warszawskim, ostrzeżono go, że jest poszukiwany przez NKWD. Udało mu się schro-
nić w jednym z klasztorów krakowskich. Ścigany listem gończym za kolaborację, wyje-
5
chał do Włoch, gdzie dołączył do armii gen. Andersa. Stamtąd wraz z większością „ander-
sowców” dostał się do Anglii. Osiadł w Londynie, gdzie mieszkał i pisał aż do śmierci.
Na emigracji powstały książki: „Anakonda” – powieść o tematyce śląskiej rozpoczęta
jeszcze przed wojną, „Nie warto być małym” – powieść uważana za jeden z najlepszych jego
utworów, „Czas wojny” – wspomnienia okupacyjne zawierające również relację z wyjazdu do
Katynia, monografia „Tatry”, „Kapitan Łuna” oraz inne opowiadania o tematyce wojennej,
niektóre z nich nigdzie nie publikowane. „Patrząc wstecz” – to tytuł pamiętnika, który obej-
muje lata 1890
−
1915.
W 1945 r. prasa polska opublikowała listy gończe za Ferdynandem Goetlem, oskarżając go
o kolaborację z okupantem i zdradę narodu. Gdy wyszło na jaw, że ojciec wyjechał – sprawę
wyciszono. I cisza trwała tak długo – jak długo nie wolno było zabierać głosu na temat Katy-
nia. Z wywiezionych i opublikowanych na zachodzie instrukcji dla cenzorów dowiedzieliśmy
się, że istniał zapis cenzorski na całą twórczość ojca. Nie wolno było nawet wymieniać jego
nazwiska bez potępienia jego postawy w czasie okupacji. Zamknęło to ojcu drogę do kraju i
do rodziny. Zmarł w Londynie w 1960 r. w ubóstwie, ociemniały na skutek choroby oczu, do
ostatnich dni dyktując pamiętnik.
W 1989 r. Pen–Club polski wydał oświadczenie domagające się przywrócenia twórczości
ojca należnego miejsca w kulturze polskiej. Oczyścił jego imię z wszystkich kłamstw i po-
mówień, powołując się na świadectwo ludzi, którzy znali i pamiętali jego działalność okupa-
cyjną. Niestety nie dane było ojcu dożyć tej chwili.
Wyjeżdżając do Katynia ojciec był świadom, że sprawa ta może mieć wpływ na jego dal-
sze losy. Jednak zgodził się na wyjazd, mimo grożących mu posądzeń o sprzyjanie propagan-
dzie niemieckiej. W momencie ogłoszenia przez Niemców rewelacji katyńskich wszyscy
uważali, że jest to jedynie wybieg mający odwrócić uwagę opinii od zbrodni masowo popeł-
nianych przez hitlerowców. Konieczność dania świadectwa prawdzie była dla ojca celem,
któremu podporządkowywał przez całe życie dobro swoje i rodziny. Jeszcze w 1945 r. mógł
pozostać w kraju, gdyby publicznie oświadczył, że zbrodnię katyńską popełnili Niemcy. Wy-
brał prawdę i emigrację. Życie w ubóstwie z dala od rodziny, kraju i ukochanych Tatr. Choć
tak łatwo było za cenę kłamstwa sięgnąć po zaszczyty i dobrobyt, czyniąc podobnie jak wiele
osób z jego pokolenia – późniejszych luminarzy życia kulturalnego PRL.
Nam – jego dzieciom, było szczególnie trudno pogodzić się z tą decyzją. pozbawiła nas
bowiem ojca, obarczając naszą matkę obowiązkiem, nieraz ponad jej siły, utrzymania i wy-
chowania dwojga dzieci. Jednak to właśnie dzięki tej decyzji uważamy ojca za wielkiego
człowieka – większego niż wielu znanych i nagradzanych.
Elżbieta i Roman Goetlowie
Sopot 1990r.
6
PĄTNIK KARAPETA
Pojawieniu się pana Kiwacza na horyzoncie azjatyckim towarzyszyły okoliczności nie-
zwykłe. Pewnego bowiem dnia, jeszcze w zaraniu wojny światowej, zaalarmowano wszystkie
taszkienckie komitety pomocy dla ofiar wojny, że w kryminale na Moskiewskiej znalazł się
jakiś niebywały patriota. Uruchomiono sekretarzy i z kilku oficjalnych źródeł zaczerpnięto
parę sprzecznych relacji. Według jednych miał być to oficer tureckiej armii, według drugich
bezpaszportowy Galicjanin, według trzecich ”szpion” niemiecki, z dawna już grasujący na
Wschodzie. Zarządy odbyły wobec tego parę poufnych zebrań i orzekły, że sprawa jest nie-
czysta. Z kolei więc odbyła poufne zebrania opozycja wygnańcza i postanowiła wnieść spra-
wę na walne zebranie. Zawezwano delegata z Moskwy. Ten zaś zjadł trzy oficjalne obiady i
orzekł, że zarzuty stawiane aresztantowi nie są dostatecznie udowodnione. Potem zakupił
mszę w parafialnym kościele i wyjechał. Natychmiast po jego wyjeździe gruchnęła wieść, że
więźnia stanu obalił tyfus głodowy. Opozycja urosła w siłę i przy herbatce na plebani zaśpie-
wała: „O cześć wam, panowie magnaci”. Prezesi zbledli i zwołali poufne zarządy. Nazajutrz
stu nieskazitelnych i jeden żonaty z sierotą po policmajstrze ruszyło z delegacją do gubernato-
ra. „Jego prewoschoditielstwo” przyjęło ich kordialnie i oświadczyło, że sprawa ta nie jest
warta wyjedzonego jajka i jeżeli tylko każdy delegat poręczy za więźnia majątkiem i głową,
to „gospodin” Kiwacz może choćby jutro opuścić kryminał. Delegaci spojrzeli to na guber-
natora, to na siebie, to za okna, gdzie zgromadzony pod drzewami chór wygnańczy nucił
murmurando „O cześć wam, panowie”... I podpisali... Były to bowiem czasy wielkiego pa-
triotycznego napięcia, gdy nikt nie wahał się ręczyć majątkiem i głową za sprawę, która nie
była warta „wyjedzonego jajka”.
Z tą chwilą rzecz ucichła raz na zawsze. Albowiem ułaskawiony znieważył wszystkich
swoim doskonałym wyglądem i uśmiechem człowieka wysoce z życia zadowolonego. Przy-
znano mu co rychlej odczepne z kasy zapomogowej – wziął trzy razy tyle, zjadł po jednym
obiedzie u każdego członka zarządu i usunął się z dystynkcją. Raz jeszcze zwrócił na siebie
uwagę, gdy starając się o pensję jeńca–oficera, pojawił się na ulicach w mundurze oficera
carsko–królewskiej armii. Zrzucił go jednak natychmiast, gdy pensję przyznano mu w rze-
czywistości. Później przechodził koleje rozmaite, wskutek czego nie cieszył się ustaloną opi-
nią. Kiedy chodził po mieście, dziwiono się, dlaczego nie siedzi w kryminale, gdy zamknięto
naprawdę – zachodzono w głowę, za co.
W zasadzie zaś był to „kombinator”. Niedołęga na prostej drodze; mistrz, gdy chodziło o
wydostanie się z rowu. W zaraniu lat „kiwnął” już (jak się sam chwalił) matkę swą, urodziw-
szy się o dwa miesiące za wcześnie. Po tym szczęśliwym początku wszystko szło mu jak z
płatka. Kiwał całe życie, aż się dokiwał do wojny. Wtedy „kiwnął” Austrię, wzgardziwszy
służbą frontową, i „wystawił” Rosję carską, aby jako jeniec wojenny pobierać pensję oficer-
7
ską, później Rosję bolszewicką, gdy „łykał” zapomogi z komitetu „innostrannych” komuni-
stów. Zdaje się nawet, że dopiero w niewoli zakwitły w pełni jego wspaniałe talenty.
– He! He! Panie ładny! W tym kraju można żyć! – mawiał uśmiechnięty, spacerując po
mieście z kwiatkiem w butonierce.
A jednak przyszła pora i na niego. Nieustająca rewolucja nie okazała się dlań szczęśliwym
terenem. Trudno przecież kiwać tam, gdzie wszystko się kiwa. Gdy łącznie z tym wstręt do
systematycznych zajęć stał się dostojeństwem ogółu (a Kiwacz nie znosił podobnych sobie),
począł poważnie rozmyślać o ucieczce. Oczywiście tak długo, dopóki nie zaczęli myśleć o
niej wszyscy. Wtedy błyskawicznie zmienił front i postanowił wyjechać legalnie.
Było to przedsięwzięcie niełatwe. Na dobrą sprawę dziesięćkroć trudniejsze od zwyczajnej
ucieczki. Raz, że w ogóle nie wydawano przepustek za granicę, dwa, że uzyskanie przepustki
nie dawało wcale prawa na wyjazd, a po trzecie, że nie można było nigdy przewidzieć, kto
jeszcze zechce wziąć się za taki interes. Z ucieczką była rzecz prosta: brał ten, który złapał –
tu, prócz niego, brał jeszcze ten, który dawał i puszczał, i ten, co pilnował, aby nie dawali i
nie puszczali. Cóż mówić o tych, którzy widzieli, jak inni biorą.
Jednakże Kiwacz postawił na swoim. Poszedł tam, gdzie w ogóle nigdy nikomu nie wy-
dawano przepustek, tj. do komisariatu zdrowia. Dokument, uzyskany przezeń, uderzał pro-
stolinijną logiką. Komisarz zdrowia stwierdzał, że towarzysz Kiwacz, zasłużony pracownik
rewolucji, musi natychmiast poprawić nadwątlone zdrowie w błotnych kąpielach południo-
wego Kaukazu. Gdyby zaś nie mógł przedostać się tam przez białe fronty Zakaspijskiego
Kraju, może jechać sobie okólnie przez Persję. Parę tysięcy kilometrów karawaną do kąpieli
było co prawda pomysłem niezwykłym, nawet w rewolucyjnych stosunkach. Któż dbał jed-
nak o trudności w owe czasy.
Uzyskawszy tak jedyny dokument, zaszył go sobie w spodnie, puścił wieść, że wyjeżdża
do Moskwy, i wyjechał w stronę przeciwną, to jest do Aszchabadu. Ceniąc swobodę położe-
nia, nie zakupił biletu ani nie zgłosił się do czerezwyczajki na stacji, lecz zaszył się po szyję
w sianie na jednym z wozów, zmierzających na front zakaspijski. Okupił to, co prawda, dwu-
krotną eksmisją ze szczytu wozu na tor kolejowy, ale już w połowie drogi został prezesem
sowietu pasażerów. Na stanowisku tym rozwinął żywą i pełną inicjatywy działalność. Zaraz
przy wjeździe na pustynię Kara–kum odczepił i pozostawił na torze nieużyteczne już platfor-
my z sianem, w następstwie rozebrał parę opuszczonych stacji na opał pod lokomotywę. Opu-
ścił pociąg na dwie stacje przed Aszchabadem, aby ostatnie pięćdziesiąt kilometrów przeki-
wać się na wielbłądzie. Nie lubił zasiadywać się na żadnym, najbardziej nawet zaszczytnym
stanowisku społecznym.
W mieście, oczywiście, „wsiąkł” i oddał się subtelnym studiom miejscowych stosunków.
Uderzyła go więc od razu pewna pierwotność pojęć u organizujących się dopiero władz re-
wolucyjnych. Dzięki niej to wyleciał za drzwi, kiedy z dokumentem komisarza zdrowia zja-
wił się w miejscowym sowdepie. Dowiedział się co prawda zaraz za drzwiami, że czerezwy-
czajka wydaje bez utrudnień przepustki na przejście perskiej granicy, ale fakt ten zaostrzył
tylko jego ostrożność do najwyższego stopnia. Pobiegł więc rychło do dowództwa zakaspij-
skiego frontu, aby na pierwszych drzwiach odczytać manifest, głoszący, że każdy pojmany w
pasie granicznym z przepustką czy bez będzie postawiony pod ścianą.
Kiwają! – pomyślał sobie i dnia następnego udał się na bazar do jednookiego Karapeta,
zaprzysiężonego znawcy przygranicznego pasa i patriarchy wszystkich łotrów turkiestańskie-
go kraju.
Karapet miał stragan starożytności w zacisznym kącie bazaru. Pokątnie zajmował się han-
dlem walutą, ubocznie opium i żywym towarem, okolicznościowo uwalniał z kryminału i
pisywał podania do sowietów.
Stanąwszy oko w oko a dostojnym starcem, Kiwacz rozpoczął namiętny targ o tuzin mo-
siężnych guzików, których nie kupił, gdyż jednego brakowało. Przerzucił się więc na puszkę
8
do konserw pomidorowych i znów zerwał kupno, udowodniwszy Karapetowi, iż grat ten ma
w dnie pięć większych i piętnaście mniejszych dziur.
Zamanifestowawszy w ten sposób swą bystrość i nieustępliwość – rozejrzał się dokoła,
mrugnął okiem i wypuścił pierwszy pocisk.
– He?
Karapet zapuścił harpun kaprawego oka w głąb ulicy, zahaczył nim potem o Kiwacza i
zamyślił się głęboko.
– Waluta?
– Może! – podchwycił Kiwacz.
– Kupisz?
– Sprzedam!
– Dumskie?
– Po ile?
– Pokaż!
– Zobaczysz w porę! Po ile?
– Nowe: pięćset! – ustalił Karapet, skinąwszy głową z pewnym uznaniem.
– Sam kupię po sześćset!
Karapet znieruchomiał, wbił oko w belkę, gdzieś koło nosa Kiwacza, i stał się podobnym
do proroka. Gdy Kiwacz nie odchodził od kramu, podsunął mu zetlały damski gorset.
– Przedwojenny towar! – mlasnął ze znawstwem.
Kiwacz odsunął łagodnie cuchnący gałgan, przysiadł się bliżej staruszka i zaczął na nowo.
– He?
Tym razem twarz patriarchy ożywił młodzieńczy blask zapału.
– Złoto?... – zachrapał.
– Nie! – rżnął na odlew Kiwacz.
– Opium – szepnął błagalnie.
– Nie!
– Dziewczynki! – oko proroka zatoczyło kilka wściekłych zygzaków.
– Nie! – trzymał go w ryzach Kiwacz.
Karapet wychylił się do połowy z kramu, żgnął raz po raz Kiwacza obłąkanym spojrze-
niem i przybrał postać Mahometa.
– Granica! – zawyrokował.
Kiwacz uśmiechnął się zwycięsko, ściągnął z kramu jakiś nadpalony lampion, rozerwał go
i skręcił w olbrzymią rurę z machorką. Jeden krąg dymu puścił na puszkę od pomidorów,
drugi na gorset, trzecim ubrał w aureolę łysinę Karapeta.
– Bóg z tobą! – pobłogosławił go sobowtór Mahometa – dawno już nie widziałem takiego
artysty. Idziemy do kantoru! – uchylił zawieszoną w połowie kramu salopę.
Minęła godzina i dwie, nim wyszli z kantoru. Karapet postarzały o drugie sto lat, Kiwacz
jak po trzech tyfusach z recydywą.
– Bywaj! – pokłonił się starzec – więc trzydzieści dumskich bez bagażu.
– Z bagażem! – jęknął Kiwacz ostatkiem sił.
– I dziesięć za bagaż – ciągnął nieubłaganie patriarcha – i dziesięć na przepłacanie poste-
runków – i dziesięć...
– Łżesz – chwycił go za grdykę Kiwacz.
– I dziesięć... zadatku – wykrztusił Karapet – pamiętaj: pątnik Karapeta. Turlubaj czeka cię
na cmentarzu.
Nazajutrz lekki jak ptaszyna maszerował Kiwacz na miejsce spotkania z Turlubajem. Był
w usposobieniu znakomitym, albowiem rankiem wyrobił sobie przepustkę na oficjalny prze-
jazd granicy i sprzedał ją za trzydzieści dumskich jakiemuś Rosjaninowi. Bezwartościowy
9
dokument z komisariatu zdrowia wsunął naiwnemu koledze za pięć. Część rzeczy rozprzedał
– uzyskany fundusz umieścił w drogich kamieniach. Brylant ukrył w obcasie, dwa szmaragdy
w guzikach, perłę przywiązał jedwabną nitką do zęba. Zresztą ubrał się jak oberwaniec, albo-
wiem doszło do jego uszu, że okupujący Persję Anglicy zaopatrują ubogich uchodźców w
odzież. Tors jego, najpotężniejszy w pasie, opinał gruby sznur, na którym wisiał ogromny
futerał od rewolweru. W futerale była flaszka z herbatą. Nie ufał środkom wybuchowym i
wolał oddziaływać normalnie. Kieszenie wypchał słoniną. Aczkolwiek uznawał tylko lekką
kuchnię i nade wszystko cenił omlety – przecież chciał zabezpieczyć się od nieobliczalnego
apetytu Turlubaja. Z góry napawał się myślą, jak temu Turkowi zrzednie mina, gdy na pierw-
szym postoju poczęstuje go naiwnie wyklętym mięsiwem. Niepokoiła go jedynie myśl o ku-
frze, odstawionym rankiem do Karapeta. Ale to już tak z wrodzonej nieufności do świata i
ludzi. Wiedział, że tylko bezwzględna uczciwość mogła zjednać tak olbrzymi mir temu sta-
remu arcyłajdakowi. Kufer, co prawda, ważył dwanaście funtów więcej, niż to było umówio-
ne przy kontrakcie.
Cmentarz leżał za miastem, na trzeciej wiorście traktu, zmierzającego ku granicy. Pierwszą
więc przeszkodę, w postaci straży u rogatek, należało pokonać samemu. Pójdziesz środkiem
gościńca – powtarzał nauki Karapeta – prosto na Meszhedzką rogatkę, zobaczysz: żołnierz
stoi. Ty prosto na niego, on nic i ty nic. Potem on do ciebie z karabinem – ty nic. To będzie
trudne miejsce – zauważył w myślach. Potem on się spyta, kto taki – ty jedno słowo i dalej.
Stawać nie trzeba. A stamtąd już widać cmentarz.
Doszedłszy do gościńca, wiodącego ku rogatce, przystanął, gdyż zdało mu się, że jest co-
kolwiek zmęczony. Poza tym chciał jeszcze obejrzeć z daleka tego żołnierza, co to on nic.
Ujrzał go siedzącego pod drzewem z karabinem przerzuconym niedbale przez kolana. Rze-
czywiście, sympatyczny jakiś – stwierdził niepewnie i usiłował uczynić pierwszy krok na
środek drogi, gdy nagle uczuł uczuciową akcję serca. Chwilkę jeszcze! – cofnął się za ścianę
przecznicy – ależ się zmęczyłem, to jednak kawał do tych rogatek... No, było nie było – zaci-
snął zęby i wysunął się na ulicę, co prawda nie na sam środek, ale tak bliżej rowu. Haniebny
bruk! – gniewał się, wykonując dziwne ruchy nogami – nic ci ludzie nie naprawią. Raz, dwa!
Raz, dwa! – poddawał sobie takt – on nic i ja nic, raz, dwa! raz, dwa! On do mnie z karabinu,
a ja do rowu – ależ nie! ja nic! raz, dwa! raz, dwa! Najlepiej nie patrzeć w jego stronę, raz,
dwa! Zdaje się, że to już – raz, dwa! – on nic, no to i ja nic, raz – zdaje się, że się ruszył – raz.
– Stój! Kto idzie? – usłyszał nagle tuż za sobą.
– Pątnik Karapeta! – ryknął pośpiesznie i zamknął oczy. – Raz, dwa! On nic. Nie zatrzy-
mywać się! Raz, dwa! On nic. Ten Karapet to jest bajeczny chłop – to Makiawel – to jest... –
uczuł zalewające go fale wzruszenia, gdy nagle... Psst! – opętał go jak lasso.
Ścierpł. Przystanąć, czy co? – tego nie było w programie. A może nie na niego? Nie za-
trzymywać się! Raz...
– Psst – usłyszał za sobą po raz drugi.
To już na mnie. Po co ten bandyta psyka – upuścił laskę na ziemię, aby schyliwszy się po
nią, zerknąć ku rogatce. Ma się rozumieć: on! – wyprostował się i obrócił do żołnierza.
– Czego psykasz? – zawołał, zdawało mu się, energicznie. – Pątnik Karapeta! Nie słysza-
łeś?
Żołnierz przyłożył tajemniczo palec do ust i zbliżył się ku niemu.
Po co on tu lezie? – patrzył nań nieufnie Kiwacz – mógłby choć lufę odwrócić w drugą
stronę. Co się stało? – ustąpił kilka kroków w tył, nie chcąc, aby odległość między nim a żoł-
nierzem skróciła się do długości karabinu.
– Cicho! – ostrzegł go tajemniczo żołnierz – zejdź tu za drzewo! Mam ci ja coś do powie-
dzenia.
– Od Karapeta?
10
– Od Karapeta! Od samego Karapeta. No chodźże tu, bo nie chcę, aby nas z drogi widzieli!
– zwabił w gąszcz Kiwacza. Tu przyłożył mu bagnet do piersi i rzekł lakonicznie:
– Dwa dumskie.
Kiwacza zalała krew. Uniósł się do tego stopnia, że sięgnął nawet do futerału, aby kurczo-
wo objąć szyjkę flaszki z herbatą.
– Zwariowałeś, łotrze! – ryknął z wściekłością – pątnik Karapeta!... rozumiesz? Pątnik Ka-
rapeta! – ryknął mu prosto w ucho.
Żołnierz uśmiechnął się cynicznie.
– Rozumiem! Dlatego dwa, a nie pięć – połaskotał go bagnetem pod szyją.
Łotry, co za łotry! – nie mógł się uspokoić Kiwacz, podchodząc do murów cmentarnych.
Zgraja niewiarygodna! Wrócę... zostanę porządnym bolszewikiem i każę wszystkich areszto-
wać... Wstąpię do czerezwyczajki – szukał dziury w murze... Rozstrzelam, jak psy, pasy ze-
drę! – przysięgam! Wlazł zasmarowany gliną na cmentarz.
Tu ochłonął natychmiast i przypadł do pierwszego z brzegu krzaka. Uczynił wylot w gałę-
ziach i rozejrzał się. Nie ma nikogo. I Turlubaja nie ma! – uczuł nowy przypływ energii. – Ma
szczęście, kanalia. Usłyszałby coś, aż by mu się niedobrze zrobiło. Miał nosa, szelma!... A
może wcale nie przyjdzie? Miał być już o piątej. Wyciągnął zegarek: siódma! Oczywiście, nie
przyjdzie! Łajdak! Łajdak nad łajdaki! Bo i po co właściwie ma przyjść? Zadatek wzięli, ku-
fer razem z zadatkiem. Ten drab wziął dwa dumskie, wysłali jednego idiotę na cmentarz i
teraz go zarżną – że co? Wstrząsnął się, zmrożony objawieniem tej myśli.
Jestem zgubiony! – stwierdził i uspokoił się ogromnie. Bo właśnie – jeżeli jest zgubiony,
to nie ma się czego gniewać. Po drugie – nie jest jeszcze zgubiony i ma czas. Po trzecie – ten
Karapet ma jednak dobrą opinię i wziął tylko dziesięć dumskich zadatku. Turlubaj nie wziął
jeszcze nic, a ten żołdak dostał fałszywe banknoty – i nic. Ciemnym punktem był kufer, ale
tak czy owak nie wziąłby go ze sobą.
Jestem zgubiony! – powtórzył z ulgą, wylazł zza krzaka i przyjrzał się trzeźwo cmenta-
rzowi.
Była to jakaś podrzędna kolonia nieboszczyków. Zwyczajny w tym kraju przydrożny
cmentarzyk Kiwaczowi wydał się jednak dziwnie sympatyczny. To jest właściwie prawdziwy
cmentarz – pomyślał z uznaniem, przebiegając okiem zaniedbane mogiłki. Przyciągnęli go za
nogi, zagrzebali, żeby nie śmierdział, i nie ma go. Żadne tam lampki, kwiatki, pomniki. Za-
orać by jeszcze raz w roku i byłoby całkiem w porządku. Nie cierpiał nieboszczyków z całym
ich tamtym światem. Nawet napisów nie ma – podszedł do pierwszej z brzegu mogiłki, coraz
to bardziej przekonany. Nie – są! Tu jakaś tabliczka – przykucnął przed wetkniętą w ziemię
deszczułką: Aha! Zuzanna – nazwiska nie ma. To jeszcze można darować. I tu jeszcze coś
pod spodem: zarżnięta na trakcie szósta wiorsta na lewo. He? – jak? – wytrzeszczył oczy.
Zarżnięta na trakcie – przerwał, aby odwrócić się w drugą stronę.
Co to za pagórek? – stanął z kolei nad kopczykiem dziwnie małych rozmiarów. Aha!
Znowu jakiś napis. Tu leży głowa i noga chrześcijanina Jewdokina – reszty nie było...
co...reszty? Dlaczego nie było? Lepszy jakiś cmentarz – rozpoczął odwrót od krzaka, gdy
nagle wzrok jego padł na pochylony kołek w świeższej od innych mogile.
...Pą... – sylabizował koślawe litery... Pą... Pątnik Karapeta... co?...Przetarł oczy... jak to
było?... Pątnik Karapeta... i nic... I nic... Rany Boskie! – zerwał się jak ugodzony jeleń i w
kilku susach znalazł się pod murem. Tymczasem dziura w murze była tylko jedna, gdzie zaś
była zapomniał. Podskoczył więc, chwycił się za szczyt ściany i, oberwawszy kawałek gliny,
zwalił go sobie na głowę. Oszołomiony ciosem, osądził, że to już początek końca, i rzucił się
na przełaj cmentarza w przeciwną stronę. Tu mur był jeszcze wyższy. Wpadł więc między
krzaki, zatrzepotał się w nich, jak w sidłach, targnął się z całej siły i runął nagle do jamy głę-
11
bokiej. Ciało jego gruchnęło o jakieś pudło, które odpowiedziało głuchym odgłosem. Trum-
na! – zlodowaciał – wpadłem do grobu! Przymknął oczy i zesztywniał.
Jestem zgubiony!... Nie! Zginąłem! – jęknął z cicha i wysunął ostrożnie rękę, aby dotknąć
się truchła, na którym leżał... Nie było wcale twarde... Napotkał jakąś nierówność. Sznur.
Poruszył gorączkowo palcami... Rzemień. Twarz jego rozjaśniła się nagle niebiańskim uśmie-
chem, odwrócił się, objął pakę oburącz i ucałował. Leżał na własnym kufrze, dostawionym,
według zapowiedzi, przez specjalnego posłańca na cmentarz.
Turlubaj przybył po północy. Pewność, z jaką po przebyciu muru skierował kroki wprost
do jamy z kufrem, upewniła Kiwacza, że to on, perła przemytników zakaspijskich... „Wsio
znajet”! – mówił o nim Karapet. „Teheran znajet, szach perski znajet. U gubernatora tłuma-
czem był. Ziarnka ryżu nie ukradnie... nie potrzebuje”. Znakomitość owa przybyła na cmen-
tarz boso i w dziurawym chałacie. Kiwacz, który od chwili odnalezienia kufra siedział na nim
jak trusia, uczuł ogromny przypływ energii na widok tego obwiesia. Gdy więc Turkmen ode-
zwał się doń: „Twoja będzie pątnik Karapeta”? – powstał raźno i huknął nań bez ceregieli.
– Karapet taki łajdak jak i ty! O której miałeś być na cmentarzu? Oddaj zadatek!
– Psss! – obejrzał się trwożliwie Turlubaj – ciszej! Wielkie zmiany na granicy.
Kiwacz znalazł się z powrotem na swoim kufrze.
– Zmiany? Jakie zmiany?
– Niedobre. Rano telegram na granicę, wieczorem telegram, potem jeszcze telegram. Ka-
rapet chodził do czerezwyczajki...
– Co ty mówisz... no i...
– No i nic... aha! – jeszcze trzech Austriaków przyprowadzili dzisiaj z traktu. Złapani na
drugim posterunku. Całe miasto o tym mówi.
– Ładna historia! – stęknął Kiwacz – a tośmy wpadli!
Turlubaj zakołysał głową, jak człowiek przywalony brzemieniem nieszczęścia, i przykuc-
nął nad jamą. Oblicze jego zasnuło się chmurą namysłu, nad obliczem czerep, oświetlony
blaskiem księżyca, błyszczał światłem magicznym. Wspaniała twarz! – gapił się nań z jamy
Kiwacz. Myśli!... może co wymyśli – nie przerywał milczenia, aby dopiero po długiej chwili
bąknąć nieśmiało.
– No to może... wrócimy do miasta?...
Przemytnik spojrzał nań współczująco.
– Jak chcesz oświadczył bezdźwięcznie. – Miasto otoczyli potrójnym kordonem...
– Katastrofa! – nie miał już żadnych wątpliwości Kiwacz – no i cóż my będziemy robić!
Nie zamieszkamy przecież na tym cmentarzu!...
– I ja tak myślę.
– Więc?
– Hm.
– No więc co?
Turlubaj rozłożył ręce, przysiadł jeszcze głębiej i obrócił błagalne spojrzenie ku niebu.
– Ech! – machnął ręką ze złością Kiwacz, wylazł z jamy i usiadł na pierwszej z brzegu
mogiłce, odwrócony tyłem do przemytnika. Nie wiedzieć czemu uczuł nagle niechęć do niego
i do Karapeta, i do tej całej eskapady granicznej. Właściwie co mnie to wszystko obchodzi? –
rozmyślał z goryczą, błądząc wzrokiem po ziemi – sprowadzili mnie tu, to mnie muszą stąd
wyprowadzić. Nie moja rzecz! Niech sobie myśli, choćby miał łeb skręcić. Przylazł tu, to i
wylezie, a ja za nim. A nie, to w mordę i już – dał się unieść energii. Naturalnie, że w mordę!
– umacniał się mozolnie – z jednej i z drugiej strony! Jakby na przekór gorącym swym ma-
rzeniom usłyszał za sobą przeciągłe ziewnięcie.
– Papieros jest? – doleciało go zza pleców.
12
– Niepalący! – żachnął się, odwracając się jednakże bokiem do Turlubaja. A nuż wymyślił
już co – rzucił nań badawcze spojrzenie.
– Rozumiem! – kiwnął głową Turlubaj – papieros szkodzi na zdrowie. Na gardło szkodzi –
stwierdził z powagą, aby dorzucić po chwili: – Wódki nie masz?
Kiwacz zdębiał.
– Zwariowałeś? – wrzasnął – urżnąć się chcesz, żeby nas prędzej złapali?
– Rozumiem! – przytaknął Turlubaj – wódka szkodzi na głowę. Na nogi szkodzi, na
brzuch szkodzi. Twoja doktór będzie? – rzucił na Kiwacza skośne spojrzenie.
– Doktór! – podchwycił bez namysłu Kiwacz – jak się tylko za kogo wezmę: trup – uznał
potrzebę umocnienia swojego autorytetu u tego draba.
– Aha! Pojadłeś już sobie?
– A jakże! Może spróbujesz – wyciągnął z torby połeć słoniny.
Tym razem wspaniale dostojny Turlubaj odsunął się z widocznym ożywieniem.
– Schowaj dla psa! – syknął – przyda się. – Tu wstał i ugodził oczyma w bladą tarczę księ-
życa. – Zbieraj się – trącił kolanem Kiwacza.
– Gdzie?
– Na granicę! Już druga!
– Jak to? A telegramy?
– Telegramy? Damy po tysiącu...
W głowie Kiwacza błysnęło światło.
– Aha! I pięć za wizytę Karapeta w czerezwyczajce. I po dwa dla każdego Austriaka. Toś
się wybrał, hyclu jeden! Bierz kufer! – huknął rozkazująco – tu zadatek i ani grosza więcej!
Żebyś sobie zapamiętał raz na zawsze.
Już po paru kilometrach drogi ku pierwszemu posterunkowi Kiwacz począł żałować, że
postępował z Turlubajem zbyt popędliwie. O ile bowiem na cmentarzu czuł się co najmniej
tak niezależnym, jak jego towarzysz, to tu, w obliczu stepu, podnoszącego się ku granicy w
wyżyny gór niebotycznych, stropił się, jak ta zbłąkana w lesie sierota. Turlubaj urósł w jego
oczach do postaci mściwego wilka z tej samej bajki. Przede wszystkim poruszał się po stepie
z łatwością antylopy, nie zważając na męczeński pot, zlewający czoło Kiwacza. Ponadto
ignorował najzupełniej wszelkie jego zakusy, aby dowiedzieć się czegoś istotnego o niebez-
pieczeństwach drogi.
Trzeba było z nim delikatniej, stanowczo, ale delikatniej! – ubolewał Kiwacz, nie przesta-
jąc terkotać przemytnikowi w ucho, jak pomylona maszyna.
– Mówisz: trzy posterunki? Prawda, że trzy!
– Trzy!
– Najgorszy ten drugi, co? Powiedzże, do pioruna, jak my będziemy leźli.
– Pierwszy – zaczął po raz trzeci przemytnik – staryk siedzi, zły i lubi strzelać. Schowasz
się w rowie, a ja do środka. Drugi: dużo sołdatów, ja do nich, a ty do szopy.
– To już było.
– Szopy nie było. Trzeci, wysoko, wysoko! On na prawo, my na lewo. A tam już granica.
– Daleko jeszcze?
– Pojutrze rano będziemy. Wot góry.
– Bój się Boga, pojutrze? A spać?
– Szopa raz, komora celna drugi raz. Dasz mało, mało, przyniosą derkę.
Aha! – myślał Kiwacz, nadeptując przemytnikowi na pięty – będę ci płacił za wszy.
– A ten pierwszy posterunek daleko? – nie przestawał nudzić.
– Już, już! Ot, za tym pagórkiem – wskazał na olbrzymie cielsko skał, wyłaniające się na
tle gór, pod wpływem zorzy porannej. – Schodzimy teraz na drogę – skręcił nagle ku trakto-
wi.
13
– Na drogę? Przecież się już dzień robi!
– Aha! – odrzekł obojętnie Turlubaj, nie zmieniając kierunku drogi.
Dziwne rzeczy! – kroczył za nim Kiwacz – nocą po stepie, dniem po drodze. – Ty! słuchaj
no – chwycił nagle za chałat przemytnika – przecież tam fura jedzie traktem!
– Jedzie! Dasz mało, mało, podwiezie do pierwszego posterunku.
– Nic nie dam! Mówiłem już dziesięć razy! – wylazł za przemytnikiem na trakt. – Ależ to
nie żadne przemytniki! granda! ordynarna granda! – sierdził się w głębi ducha, patrząc, jak
Turlubaj dawał jakieś tajemnicze znaki podjeżdżającej furze. Woźnica, olbrzymie kacapisko,
przykryte baranią papachą, zauważył je widocznie z daleka, gdyż natychmiast popędził konie.
– Jak się masz, Turlubajka! – zawołał dojeżdżając – taszczysz jednego? – Ściągnął lejce i
spojrzał flegmatycznie na Kiwacza.
– Bóg dał! – odparł przemytnik, składając pokłon dostojny.
– Austriaka?
–Austryjec. Doktór! – dorzucił z lekką ironią. Z Karapetem mówiłeś?
–A jakże – to ten? – wskazał na kufer.
–Ten.
–Ładuj! Tu pod siedzenie! – podniósł się z kozła, aby uczynić miejsce między worami
jęczmienia. Kiwacz począł pojmować, o co chodzi. Już po drodze do traktu zadawał sobie
pytanie, jakim cudem wyciągnie Turlubaj jego kufer aż na przełęcze graniczne. Zachwiany
nieco jego szacunku dla talentów organizacyjnych Karapeta uzyskał znowu na sile. Mimo to
opanował go rzewny niepokój, gdy kufer znikł pod cielskami worów.
–Gdzież mi go oddacie? – przemówił miękko. – Kwit jaki dostanę?
–Kwit – roześmiał się cynicznie chłopina – a ty za kwitem idziesz? Na trakcie tak: słowo
się rzekło i święto! My tu, sława Bogu, jeszcze po staremu! – dorzucił z powagą.
–Ja też to zaraz zauważyłem! – podchwycił pośpiesznie Kiwacz. – Nie wziąłbyś tak na fu-
rę? – uśmiechnął się niemowlęco.
Chłop zamyślił się i utopił wzrok w końskim uchu.
–No cóż?... można... – zjechał oczyma na grzbiet... – do pierwszego posterunku... – prze-
skoczył na koniec biczyska – dwa dumskie!... – skończył na ogonie.
–Jedź! – podskoczył doń Kiwacz – jedź na zbity łeb! Skórę byście zdarli z człowieka!
Woźnica wzruszył ramionami i ruszył truchcikiem z miejsca. Nie ujechawszy stu kroków,
wstrzymał nagle konie i obejrzał się na Kiwacza.
–Chodź no tu! – skinął nań batem – ty... doktór jesteś?
–Doktór! Nie poznajesz? – przybrał uczony wyraz twarzy.
–Czort was tam wie, Austryjaki! – przyjrzał mu się uważnie chłop. – Jeden, jak drugi!
Ano... może i podobny do doktora...Słuchaj! Baba mi spuchła. Poradzisz co?
–Ma się rozumieć! – skrzywił się wyniośle Kiwacz – a gdzież to jest?
–Po drodze! Na komorze celnej!
–Aha! I powieziesz mnie za to na miejsce.
–Fiu! Na miejsce to nie! Dwa posterunki po drodze. A to już Turlubajki interes. Ale do
pierwszego podwiozę i przenocuję na komorze. Zgoda?
–To jeszcze zależy. Zobaczymy, co babie brakuje – wspiął się rychło na wóz, rad, że urwie
choć parę kilometrów dokuczliwego marszu. Usiadłszy koło woźnicy, uderzył w ton kordial-
ny.
–Wy też... z tych Karapeta?
–Co mi tam Karapet! U nas organizacja osobna, chrześcijańska...
–Aa! Chrześcijańska. Ja też jestem katolik.
Chłop rzucił nań skośne spojrzenie.
–W rzymskiego papę wierzysz?
14
– Ma się rozumieć! – wypalił z przekonaniem – w rzymskiego, moskiewskiego – tego tam
– no! jerozolimskiego – we wszystkich!
– Tfu! – splunął woźnica. – Wszyscy oni antychrysty!
Kiwacz poruszył się niepewnie, czując, że palnął jakieś głupstwo.
– Mówiliście coś, gospodarzu – bąknął półgębkiem – jakby chrześcijanin. Czy może się
przesłyszałem?
– No, tak! Chrześcijanin, ale prawowierny! My mołokany. Pismo Święte uznajemy – i tyle.
Dość o tym – postanowił w myślach Kiwacz – jak już zejdzie na Pismo Święte, tom gotów.
– Jakież tego roku urodzaje? – zaczął z innej beczki.
– Urodzaje? Cudak z ciebie! Ano – nieważne. Wiadoma rzecz: posucha. Jeszcze trochę tej
starzyzny wywieziemy do Persji i trzeba będzie zamknąć budę. I tak już pół wsi puste.
– Więc wy tak tylko z kontrabandy żyjecie?
−
Ech! Pleciesz, brat! Transportem zajmujemy się. A że tu właśnie granica – nie nasza spra-
wa; boskie tylko prawa uznajemy. Nie wiesz, z czego żyje człowiek na trakcie? Wio, małe!
Kiedy woźnica wysypał ich z fury przed jakimś większym pagórkiem, za którym znajdo-
wać się miał pierwszy posterunek – Kiwacz uczuł niemiły ucisk w okolicach serca. Pierwszy
też raz spojrzał przychylnie na Turlubaja, który z mężnym stoicyzmem ocierał się plecami o
pień przydrożny.
– No, zaczynamy, Turlubajka! Pójdziemy traktem?
– Wąwozem! – odparł przemytnik. – Niech tylko fura zdąży za zakręt.
–Aha! – spojrzał z tęsknotą na odjeżdżający wóz. – Ty! – wpadło mu nagle coś do głowy –
a co będzie z kufrem, jak nas złapią?
– Durak! – wzruszył ramionami Turlubaj. – Złapią cię z kufrem – twoja posiedzi, ale kufer
przepadł! Złapią bez kufra – kufer wróci do Karapeta i poczeka na ciebie.
– Wspaniała myśl – uspokoił się, olśniony prostotą pomysłu. – No, ale co będzie, jak zła-
pią kufer beze mnie?
– To i tak kufer wróci do Karapeta. Poczekasz wtedy na niego.
– Za granicą? – skrzywił się nieufnie.
– Za granicą. Dasz mało, mało, przywieziemy. Dla naszego brata nie ma tu żadnych gra-
nic. Ale fury nie widać. Nie słyszałeś, z bata nie strzelał?
– Nie strzelał.
– No to idziemy! Ale prędko! – ruszył co rychło z miejsca dookoła pagóra.
W mózgu Kiwacza świtało, co prawda, sporo jeszcze wątpliwości co do kufra, w obliczu
jednak ważniejszych wydarzeń postanowił nie drażnić przemytnika, i zamilkli. Siłą rzeczy
musiał się przy tym zająć innym z kolei problemem. Turlubaj rwał mianowicie w górę, jak
oderwany balon, naruszając w niebywały sposób ograniczoną równowagę Kiwacza. Gdzież to
bydlę tak leci? – sapał za Turkmenem, nie mogąc pojąć, jak można się spieszyć do takiego
przedsięwzięcia.
Szczęściem wąwozik rychło złagodniał i otworzył się szerzej ku jakiejś dolince. Przemyt-
nik zwolnił tu nagle kroku, skinął na Kiwacza, aby przystanął, po czym wysunął się ostrożnie
na wzgórze i spojrzał ku traktowi. Oblicze jego rozjaśniło się pogodnym uśmiechem.
– Spojrzyj! – kiwnął palcem za siebie, nie oglądając się.
Kiwacz z ciekawością wychylił łeb zza wzgórza. Ku niepomiernemu swemu zdziwieniu
ujrzał tuż opodal ogrodzone płotem podwórko, w głębi zaś półrozwaloną chałupę nad samym
traktem. Koło chałupy stała fura mołokanima, zajętego ożywioną rozprawą z jakimś wąsatym
żołdakiem. Pojął teraz pośpiech Turlubaja, który chciał przejść na tyłach posterunku w chwili,
gdy strażnik będzie się zabawiał furą.
– Lecimy! – podjął inicjatywę.
15
– Zaraz! – zatrzymał go Turlubaj – ot tam, baba sołdata bieliznę wiesza. Ostrożnie, bo
czort gorszy od starego.
Wyczekali chwilę, aż baba odwrócił się ku nim plecami, i przykryci do połowy korytem
wyschłego strumyka, przebiegli wzdłuż płotu, aż za jakąś kupę kamieni, gdzie przypadli dla
złapania tchu.
– Udało się! – szepnął Kiwacz.
– Bóg wie! – odrzekł Turlubaj – narobiłeś hałasu, jak stado dzików.
– Przesadzasz! – skrzywił się z niesmakiem, wystawiając nos zza kamienia. – A widzisz,
baby nie ma! Poszła do chałupy!
– Hop! – stwierdził przemytnik – a ci się kłócą jeszcze!
– Kto?
– Mołokan z sołdatem?
– Kufra tam nie widać?
– E! – co tam twój kufer. Tam sprawy grubsze. No, cóż, odetchnąłeś?
– Nie bardzo!
– No to lecimy dalej.
– Którędy? Na trakt?
– Nie! Wot tymi wąwozami – wskazał krętaninę rowów, przeplatających wysokie już góry
z boku od traktu, który wspinał się tu dziesiątkami serpentyn.
– I mamy tak lecieć cały czas na te piramidy? – stęknął z niewiarą Kiwacz. – Orłem być
trzeba! – zakończył górnolotnie.
– Odetchnąłeś? – zlekceważył ten zwrot Turlubaj.
– Nie zupełnie.
– No to lecimy! – porwał się w dalszą drogę przemytnik.
Końska logika! – zgrzytał Kiwacz, podążając za nim co sił. Przestrzeń jednakże, dzieląca
ich od pierwszego wąwozu, okazała się tak długa, że nie dopadłszy go, wywrócił się na ziemi
na wznak i ani myślał ruszyć się z miejsca.
– Czort cię wziął z takim lataniem! – sapnął ze złością – to nie jest żadna sztuka takie
przemytnictwo! Nie ruszam się dalej!
– Słuchaj no, doktór! – trącił go piętą Turlubaj – tu nie można leżeć. Wszystko widać z
chałupy!
– Tak? No to prowadź tak, żeby nie widzieli. Za co będziesz brał pieniądze? Powiedzia-
łem: nie ruszam się! – rozwalił się na trawie jak najszerzej i zagapił się obojętnie w wysokie
niebo. – Będzie deszcz – zauważył, ujrzawszy nad sobą szarą płachtę chmury.
Przemytnik spojrzał nań z pogardą i przykucnął opodal na trawie.
– Jak Bóg da! – wycedził – a wot baba, znowu łazi po podwórku...
– A niech sobie łazi! Będzie deszcz! – powtórzył na złość przemytnikowi, aby jednakże
zerknąć mimochodem na posterunek. – Ty! – zerwał się nagle – ale ona coś zauważyła! –
przysiadł przerażony.
– Aha! – przytaknął Turlubaj – widzisz – o, już zawołała sołdata. O, pokazuje na was. Już
tu idą!
– Rany boskie! lecimy – podniósł się na równe nogi Kiwacz.
– Siedź w miejscu Nie widzisz? Będzie strzelał!
– No to co? Jesteśmy zgubieni?
– Sam chciałeś! – odparł zimno Turlubaj, patrząc ze stoicyzmem, jak miotające przekleń-
stwa chłopisko biegło ku nim z gotową do strzału fuzją.
Kiwacz zdrętwiał. Kostropata postać żołdaka, z paszczą wąsatą, wypełniającą całą dolinę
łoskotem wyzwisk, wydała mu się demonem zniszczenia, który ich zmiecie jak trawinę.
– Jezus Maria! – szczęknął zębami – ależ ryczy!. Połknie! Nie ma co gadać, połknie! Jeste-
śmy zgubieni! – usiłował się pocieszyć, jednakże tym razem nie doznał ulgi. Za chwilę zro-
16
zumiał, że jest w promieniu działania tego latającego wulkanu. Nad głową bowiem świsnęła
mu kolba, po czym grom jakiś przeorał mu plecy.
Skończone! Przetrącił mi stos pacierzowy! – stwierdził, przypadając pod pierwszy z brze-
gu kamień. Aha, a teraz tamtego! – myślał ostatkiem świadomości, czując, że chmura popły-
nęła w kierunku Turlubaja. Kiedy jednak usłyszał ponownie nad sobą szum złowrogi, osłabł
zupełnie, przymknął oczy i postanowił stracić przytomność. Wpadł też, rzeczywiście, w jakąś
nirwanę, nad którą wirowały kolby, wąsy, płaszcz i cholewy sołdackie, potrząsane gromami
ryków.
Przywiódł go rychło do przytomności wtórny cios kolbą w okolice nerek, potem jak gdyby
kopnięcie w pobliżu uda.
Cham! – pomyślał z bezsilną boleścią – znieważa nieboszczyka. I cóż mi z tego, żem
umarł. Bije jak w bęben! O znowu! – wysmyknął się już zręcznie i przysiadł z miną wyrwa-
nego z letargu człowieka.
– Ty – trącił go raz jeszcze żołnierz – duraka nie strój! Nie wymigasz się!
– Co się stało? – szepnął sennie, zerkając z ciekawością na Turlubaja. – Co to jest? – zdu-
miał się, zauważywszy, że przemytnik po całej tej burzy siedzi sobie nieruchomo w niezmie-
nionym miejscu i pozycji. – Czyżby nie dostał? – szukał na próżno guzów na łbie jego. – Ależ
naturalnie, że nie dostał! Śmieje się przecież bydlę... i mruga – przysięgam, mruga do tego
chama. Co to znaczy, dlaczego on mruga? – straszliwe podejrzenie zrodziło się nagle w jego
duszy, otrzeźwiał w mgnieniu oka i zerwał się na równe nogi.
– Czemu bijesz? – zwrócił się dostojnie do żołnierza – nie możesz pogadać jak z człowie-
kiem?
Żołdak opuścił karabin i rozdziawił gębę. Mimo powagi chwili przyszedł Kiwaczowi na
myśl sparaliżowany krokodyl.
– Jak mówisz? – wyjąkał tymczasem żołdak.
– Mówię, że sprawę trzeba załatwić po ludzku. Od samego początku tłumaczę temu poga-
ninowi – wskazał palcem za siebie – że przecież każdy człowiek musi z czegoś żyć na tym
przeklętym trakcie. A on tylko sobie i sobie. Po co – powiada – pieniądze takiemu staremu
chamowi?
Paszcza żołdaka zgrzytnęła i zamknęła się nagle z hałasem. Jednocześnie ślepia jego zato-
czyły łuk złowrogi w kierunku Turlubaja.
– Słuchaj no... doktór – usiłował wtrącić się przemytnik. Ale Kiwacz całkowicie opanował
już pole.
– Milcz! – huknął na Turlubaja – jużem cię poznał, drabie jeden! Rżnij, towarzyszu! –
podjudził żołdaka, który nagle skoczył na przemytnika. – Łap go! – wrzeszczał – trzymaj go!
Aha, widzisz, że ci uciekł! – urwał z politowaniem, patrząc, jak lotny Turlubaj umknął w porę
z pola i przyczaił się za kupą kamieni, oberwawszy jeno w biegu cios rzuconą za nim bryłą.
– Łotr! – sapał żołnierz, wracając do Kiwacza – ja go jeszcze dostanę, niech on mi się tu
pokaże!
– Mój drogi! – pouczył go Kiwacz – co masz zrobić jutro, zrób dziś. Trzeba było myśleć w
porę, a nie walić tak na chybił trafił niewinnych ludzi. Ileż będzie? – sięgnął z udaną niedba-
łością po portfel.
– No... cóż... dwa dumskie!
Skrzywił się okropnie, poszperał w kieszeniach i wyciągnął żądaną kwotę. Szkoda! – my-
ślał ze smutkiem – ale ja bym wziął więcej. Zawsze cham jest chamem – uśmiechnął się bla-
do do żołnierza.
– No widzisz – i po co ta cała awantura?
– Wszystkiemu ten pies winien! – burknął żołnierz i, porwawszy jakiś sęk z ziemi, szpur-
nął nim już tak, dla zasady, w stronę Turlubaja.
17
– A jakże, wszystko on! Niech będzie pochwalony! – Kiwacz uścisnął kordialnie obrosłą
łapę, kłaniaj się żonie!
– Co!
– Kłaniaj się żonie – powtórzył, zwracając się ku wąwozowi – na drugi raz wstąpię na her-
batę.
– Widział? – stanął nad przemytnikiem i wyciągnął go za kołnierz zza kamienia. – Ładnie
byś wyglądał, żeby nie ja.
Słońce wpadało już z wysoka przez szpary ścian, a Kiwacz wciąż jeszcze siedział w szo-
pie, opodal drugiego posterunku. Turlubaj, jak poszedł wieczorem pomówić z komendantem,
tak nie pokazał się do tej pory. Miał mu przynieść herbaty, derkę na noc, o świcie mieli wyru-
szyć dalej – i nic z tego wszystkiego. Urżnął się łajdaczyna, czy co? – rozmyślał, niecierpli-
wie spoglądając na dwór przez większą dziurę w dachu. Widok stąd roztaczał się wprost na
majdan posterunku, zajętego, widocznie, przez większy oddziałek granicznej straży, albo-
wiem sporo ludzi kręciło się po podwórzu. Niektórzy z nich podchodzili aż do szopy, która
należała niewątpliwie do wspólnoty zabudowań, leżała tylko na uboczu i drzwi jej wycho-
dziły w stronę gór. Jedna z pikiet nawet stała w pobliżu szopy. Wszystko to nie poruszało
najzupełniej Kiwacza, gdyż jasno już sobie uświadamiał, z czego żyje człowiek na trakcie.
Niestety! Także i z niego... Kiwacza. Jakżeż trudno było pogodzić się z tą myślą jemu, który
dotąd żył kosztem całego świata.
W ogóle przez tych kilka chwil, spędzonych w drodze, nabrał wiele cennych doświadczeń.
Indywidualista w szachrajstwach, pierwszy raz w życiu spotkał się z tak wspaniale zorgani-
zowanym łajdactwem. Nawet psy były tu w zmowie. Nie dawały mu przecież spokoju, póki
im nie oddał całej słoniny. Ocalił tylko tyle, ile zdążył i mógł wpakować do gęby.
Albo ten obdartus, co to przybył o północy i ściągnął go za nogi z jedynego w szopie bar-
łogu, aby wtarabanić się nań samemu.
– Ty! – usiłował się bronić Kiwacz – ja też jestem pątnik Karapeta.
– No to śpij w kącie! – odpowiedział zuchwale intruz. – Tu poszta śpi! Rozumiesz? Po-
oszta!
– Pooszta! – przedrzeźniał go teraz Kiwacz, zatykając ze złością uszy przed gromowym
grzmotem chrapiącego Turkmena – pooszta! Żebym się nie był zląkł, pokazałbym ci posztę! –
Wydłubał z muru grudkę gliny i pacnął nią w nos śpiącego. – Ależ ma sen! – odwrócił się
odeń ze wtrętem, aby zająć z powrotem stanowisko obserwacyjne przy dziurze.
Poszta, poszta poszta, poszta – powtarzał bezmyślnie, stukając palcami o mur – będzie z
pewnością poczta. Hm! – poczta – poczta, poczta – od roku nie ma już poczty. Oho! – ożywił
się i spojrzał z uwagą na barłóg. Więc zapewne jakaś łajdacka sztafeta. Warto by zbadać, co
to takiego – ten wariat śpi jak zabity! – Zbliżył się do Turkmena, znudzony do ostateczności
oczekiwaniem.
Gdzież on może mieć tę pocztę – obejrzał go z uwagą – torby niby żadnej nie ma. Może w
chałacie – zdaje się, że też nie ma. Aha! A czapa? Pewno w czapie! – uchwycił za kraj ol-
brzymiej baranicy i wyciągnął ją ostrożnie spod łba śpiącego. Naturalnie – jest! – uczuł pod
palcami szelest charakterystyczny. Raz! – rozpruł podszewkę – ho, ho! – ależ tego masa! –
zdziwił się na widok całego pliku rozmaitych świstków.
Rachunki jakieś czy co? – jął je przerzucać z ciekawością: - „20 pudów rodzynek” – krzy-
żyk – „W środę” – kółeczko – „pięć dumskich” – zygzaczek z ogonkiem. Gdzie ja to widzia-
łem taki zygzaczek? No – przecież przy kontrakcie u Karapeta. Witaj, stary obwiesiu! –
oczywiście: awizo kontrabandy! – uczynił pierwsze odkrycie. Psiakrew! Przedsiębiorstwo na
współczesnej stopie! – pokręcił głową z uznaniem, aby zająć się dalszą lekturą. – „Samowar”
– dwa krzyżyki – to już było przełożył – skarpetki, kółeczko i krzyżyk, maszyna, dywan, ta-
baka... duży interes. Aha, tu coś innego – dogrzebał się do kartki większych rozmiarów. Niby
18
paszport, czy dokument osobisty. „Familia Mordojedow”, „wzrost: sołdacki” – „oczy: na-
chalne” – „szczególne oznaki: nogi do siebie”, „środa z Jekuszbajem” – bajeczna rzecz! –
czytał łapczywie – i tu przypisek: „powiedz Anglikowi: z powrotem do bolszewoi!” – zygza-
czek. Niesłychane! Jakiemuż to Anglikowi... Aha! Temu komendantowi za granicą perską, co
to zawsze o wszystkim wie. No! no! nie spodziewał się, aby Karapet był zaufaną osobą an-
gielskiego sztabowca. To jest jednakże rzadki człowiek! – uśmiechnął się mile na myśl, że i
on idzie pod opiekuńczym skrzydłem Karapeta. No to – pewno – szperał dalej gorączkowo w
papierach – ależ oczywiście: jest!
„Familia: podał się Kiwacz” – co za ostrożność – „wzrost: przygarbiony”, łże! – „oczy:
maślane”, podlec! – „szczególne oznaki: mruży jedno oko”, no to może i prawda – „dopisek:
Austriak, ostrożnie! chytry pies”! – zygzaczek. Kanalia – sapnął, przebiegając raz jeszcze
okiem opis swej osoby – ale... ostatecznie mógł był gorzej napisać. Zresztą poprawimy! –
wyjął ołówek i dopisał, usiłując naśladować gryzmoły Karapeta: „zresztą człowiek zaufany”!
– tak jest! człowiek zaufany! – to będzie najlepiej – można by, co prawda, uzupełnić: uczciwy
i zaufany! – ale nie! najlepiej zaufany! – to nie zobowiązuje do niczego.
Resztę papierów przejrzał już pobieżnie, a nawet pośpiesznie, gdyż zaleciał go z podwórka
głos Turlubaja, przepleciony jakimś innym a pijackim basem. Gdy prócz tego zauważył, że
oba głosy zbliżają się do szopy, postanowił nie być niedyskretnym, zwinął „pocztę” starannie,
wsunął do czapy i wraz z nią pod głowę śpiącego. Następnie usiadł w progu, aby niechętnym
uśmiechem powitać Turlubaja, który niezupełnie pewnie, a nadzwyczaj śmiało podchodził do
drzwi w towarzystwie jakiegoś umundurowanego draba.
– Gdzież ten twój Austriak? – gardłował żołnierz, włażąc szeroko do szopy. – Aha! To
ten? – zapytał, wstąpiwszy Kiwaczowi cholewą na odcisk.
– Ten, towarzyszu komendancie! – śmiał się głupkowato Turlubaj – ładny, prawda? Do-
któr! – dorzucił, łypiąc okiem urągliwie
Komendant spojrzał tępo na Kiwacza – mruknął pod nosem: – Dobrze mówi! Austriak! – i
chciał już odejść, gdy nagle doleciało go z chałupy burczenie chrapiącego pocztyliona.
– A to co? – zwrócił się groźnie do Turlubaja – dwóch taszczysz?
– Że co? Dwóch? – wytrzeszczył oczy przemytnik. – Jednego! Wot siedzi!
– A tam co chrapie?
– Chrapie? Prawdę mówisz? – wyciągnął szyję ku drzwiom – kto tam może chrapać? Ty
nie wiesz, kto tam chrapie? – poklepał po ramieniu Kiwacza. – Zdumiewająca rzecz, kto tam
może chrapać! – zatoczył się i przykucnął w progu zatopiony w myślach, podczas gdy żołdak
wybałuszył nań ogłupiałe oczy.
– Jekuszbaj – zastanawiał się głośno przemytnik – poszedł w czwartek. To nie on. Babajew
– poszedł wczoraj, ale nie chrapie. – Zagłębiał się dalej, aż wreszcie potężne kopnięcie żołnie-
rza postawiło go na nogi.
Wsunął się więc do izby, aby spojrzeć w twarz śpiącego i wybuchnął nagle radosnym
śmiechem.
– Aha – zawołał – to Achmedka! Towariszcz komendant, to Achmedka! Obudź no się,
Achmedka!
Achmedka otworzył z biedą zaspane oczy, podniósł się na barłogu i zamierzał się przewró-
cić na drugi bok. Tymczasem ciężka łapa żołdaka postawiła go na równe nogi. Parę ciosów w
okolicę karku przywiodło go wreszcie do zupełnej przytomności umysłu.
– He! Dzień dobry! – huknął nań komendant, dodając raz pod oko.
– Aa! Towariszcz komendant! – zwinął się Achmedka – zdrastwuj! zdrastwuj! – dał nura
przed nowym młyńcem pięści.
Kiwacz przyglądał się tej scenie z niedbałą przymilnością. Skinął usuwającemu się skrom-
nie Turlubajowi, aby usiadł koło niego i ustąpił mu nawet kawałka belki.
Komendant oprawiał tymczasem Achmedkę z fachowym polotem.
19
– Ty łaziku! darmozjadzie! – ryczał od czasu do czasu – trzeci raz za darmochę nocujesz!
Ja z tobą jak z człowiekiem, a ty...
– Bije! Och, bije! – cmoknął z podziwem Turlubaj.
– A co ma głaskać? – splunął przez zęby Kiwacz – lepiej go tam, towarzyszu komendan-
cie!
– Co mówisz?
– Nic! Lepiej go! W nyrę! – dorzucił pożądliwie, przypomniawszy sobie niedawne przeży-
cie.
Zachęcony żołnierz wsunął Achmedce jeszcze dwa pod „nyrę”, po czym spokojnie usiadł
na tapczanie, czekając aż Achmedka rozwiąże gałgan z gotówką.
– Sześć! – uprzedził groźnie.
– Ile? – zerknął nań Achmedka. – Nie mogę! Bóg widzi, że sześć za dużo. Sam nie zaro-
bię!
– Łże – szepnął Kiwacz do Turlubaja – ten interes wart dwanaście.
– Dwadzieścia – westchnął przemytnik, obracając oczy ku niebu.
Tymczasem zrezygnowany Achmedka złożył w garści zwitek zniszczonych papierków i
wręczył je komendantowi.
– Sześć – pochylił głowę smutnie – zniszczyłeś mnie!
– Dwa – szepnął Turlubaj – liczyłem, dwa.
– Wiem! – skinął głową Kiwacz – będzie lanie na nowo!
Komendant, uczuwszy w dłoni plik banknotów, powstał jednakże z barłogu i rychło opu-
ścił szopę.
– A to bałwan! – uśmiechnął się Kiwacz do Achmedki, obmacującego zbolałe boki. – Bije
tęgo, co?
– Durak! bije i krzyczy, krzyczy i bije, a ja mu raz i będzie gotów.
– Aha! Ty raz i gotów. Od dawna się tak zbierasz na niego? Obetrzyjże se nosa, bo ci roz-
bił. Palący? – poczęstował go uprzejmie machorką.
Komora celna, przyczepiona do stoku pod graniczną przełęczą, była dla Kiwacza niespo-
dzianym a miłym odkryciem. Opierając się na doświadczeniach, zebranych na obu dotychcza-
sowych posterunkach, nabrał przekonania, że napotka tu większą może ruderę, obsadzoną
przez garść głodnych drapichrustów, którzy jak wszyscy do tej pory krzyczą, biją, biorą i
puszczają dalej. Tymczasem komora przedstawiała się nie najgorzej, a pan naczelnik miał
mieszkanie z firankami w oknach i gramofonem. Do komory przytykała wieś, niewielka co
prawda, ale okazale zbudowana. Oparcie o stałe dochody wygnało z domostw niepokój i za-
miłowanie do gwałtu. Harmonia między wsią a osadą panowała przy tym niemal zupełna,
aczkolwiek na komorze wyznawano prawo ludzkie, a we wsi boskie. Na szczęśliwych pró-
bach pogodzenia jednego z drugim wykwitał wspólny dobrobyt osady.
Było to więc środowisko, w którym Kiwacz czułby się jak w raju, gdyby nie zmęczenie po
uciążliwej drodze. Ostatni etap, między drugim posterunkiem a komorą, przebyty dalekimi
obchodami po obu stronach traktu, dał mu się szczególnie we znaki. Wróg turystyki od uro-
dzenia – miał bardzo niejasne pojęcie o górach i dlatego tylko, ruszając w drogę, dał się
zwieść rycerskiemu uniesieniu, że to on, Kiwacz, we własnej osobie i na własnych nogach,
przebędzie te niebosiężne łańcuchy. I oczywiście, ufając zapewnieniom Turlubaja, że cała ta
wyprawa to właściwie to samo co przechadzka po bazarze, tak – dwa razy dookoła. Łgarz. Z
człowiekiem tym stracił już jakikolwiek kontakt duchowy. Pierwszy raz w życiu zdany był na
łaskę i niełaskę takiego pospolitego obwiesia. Gdy ponadto uświadomił sobie, że tu, na komo-
rze, przed obejściem trzeciego posterunku, który był basztą pod samą granicą, ma wręczyć
przemytnikowi resztę kontraktowej sumy – postanowił skończyć z nim nieodwołalnie.
20
Trzeci posterunek, zdążył zasięgnąć już języka, miał być, co prawda, wyjątkowo niemiły,
odkąd dowództwo na nim objął jakiś nowo przysłany bolszewik. Dziwak! – mówiono o nim
we wsi – sam nie zje, a innym z gardła wydrze. Nowy jakiś typ w tych stronach. Nie utrzyma
się. Szczęściem, wyminięcie posterunku nie miało przedstawiać zbytnich trudności. Chodzą
przecież ludzie codziennie i nic. Ty na prawo, a on na lewo. Wywnioskował z tego Kwacz, że
Turlubaj spełnił już swoją misję i powinien wrócić do domu. Jak się to stanie, nie miał, co
prawda jeszcze jasnego pojęcia. Nie martwił się tym bynajmniej, gdyż na cały dzień posta-
nowił zatrzymać się we wsi, usposobiony do niej najżyczliwiej od chwili, gdy wprowadził się
do spotkanego na trakcie mołokanina.
Chłop przyjął go z wylewną uprzejmością, przez którą przezierał szacunek dla człowieka z
akademickim wykształceniem. Widać było nawet, iż uczynił pewne przygotowania w celu
przyjęcia dostojnego gościa. W ogromnej izbie, oddanej do rozporządzenia Kiwaczowi, po-
myślano o wielu drobnostkach gwoli wygody i rozrywki dla ciała i duszy. Na ścianie wisiał
widok Wezuwiusza pod tablicą, obrazującą zaćmienie księżyca; w drewniane łoże wstawiono
materac sprężynowy, bez poduszek i kołdry, co prawda, ale za to przykryty kwiecistym dy-
wanem. Na nocnym stoliku z fragmentem płyty marmurowej leżało przedwojenne pudełko
pasty do butów, zaś Biblia na stole jadalnym. Nad wszystkim królowała wisząca lampa ze
wspaniałym abażurem, niemniej pozbawiona palnika.
Mniej wytwornie, za to bardziej jednolicie zestawiono program wieczerzy. Najpierw były
kiszone ogórki, potem kwaśne mleko z chlebem, następnie kwaśna śmietana z kaszą, później
herbata z cukrem i chlebem. Na końcu rodzynki.
– My, mołokanie – objaśniał gospodarz, nie odstępujący Kiwacza ani na chwilę – ścierwa
nie jadamy. Pismo Święte nie pozwala.
– A to się chwali, chwali! – nie sprzeciwiał się Kiwacz, pochłonięty widokiem cukru, stra-
conego z oczu od roku. – Pan Jezus też nie jadał salcesonu. Ty, ale powiedz ty mi, czemu tak
ciągle przez okno zaglądają? Już z piąty chyba – zaniepokoiła go jakaś sylwetka w oknie. –
Nie będzie co z tego?
Chłop pogroził ku oknu ze złością.
– Ech! Narodiec! – sapnął. – Mówiłem, żeby się nie pchali! A oni nic, tylko lezą! Odkąd
się ta dziewka wygadała...
– Z czym się wygadała? – zakrztusił się cukrem Kiwacz.
– No, jak z czym? Z tym, żeś ty u mnie!
– Co? – obejrzał się Kiwacz na drzwi – bzika dostałeś?
– Albo co? Niewielkie nieszczęście! Naród chce się poradzić, bo już pół roku minęło, jak
widzieliśmy doktora. Ale moja kolejka pierwsza! – zastrzegł się pośpiesznie.
– Ach tak! – pojął Kiwacz, uspokoił się, ale i ociężał nagle – ma się rozumieć, że twoja
kolejka pierwsza. Można by jednak jutro, spać mi się chce – uczuł nagle przypływ zmęczenia
i senności.
– Ech! Lepiej dziś! – odrzekł chłop z pewnym niemiłym naciskiem głosu – a jutro swoją
drogą. Baba tu obok leży – dodał zapraszająco.
Kiwacz dopiero teraz przypomniał sobie rozmowę na trakcie i pojął, że wszelki opór byłby
nadaremny, a nawet wręcz szkodliwy dla sprawy.
– No, to dawajże te babę – podniósł się z wysiłkiem – bardzo stara?
Chłop, który otworzył już drzwi do sąsiedniego pokoju, przystanął i spojrzał nań nieufnie.
– A tobie co do tego? – zapytał.
– Głupiś, chciałem tylko wiedzieć, czy po prostu nie umiera ze starości. To się zdarza! –
powlókł się za chłopem przez jakąś długą sień. – Więc mówisz: młoda...
– Młoda nie młoda, tak – w soku!
– Tfu! – splunął Kiwacz – no to może nie umrze. To tu? – stanął w progu jakiejś ciemnej
izby.
21
– Tu! Ot, tam w kącie.
Otrząsnął się i wszedł stanowczym krokiem do izby. O ile dotąd zadawał sobie ciągle py-
tanie, jak to będzie z tym doktoratem, którym uhonorował go Turlubaj, to teraz było mu
wszystko jedno. Gotów był nawet struć babę, byle mu dali spokój na dziś. Stanąwszy przed
stosem pościeli, z którego bił pot i gorąco, stracił jednakże znowu śmiałość ducha. Ze złością
spojrzał na czerwoną twarz baby, przyglądającej mu się ze strachem, pomieszanym z cieka-
wością.
I cóż ja zrobię z tym grzmotem? – myślał, odwróciwszy się ku oknu – ten cham patrzy na
mnie jak wilk. – Rozbieraj się! – wrzasnął nagle ze złością na chorą.
– Baba goła – mruknął gospodarz, nie ustępujący od łóżka ani kroku. – Ty śpisz, doktór.
Kiwacz otrzeźwiał zupełnie i zerknął przerażony na łoże. Baba może tam była i goła, ale
przykryta pod brodę olbrzymią pierzyną. Uspokojony, przyjrzał się jej trochę uważniej. –
Obleci! – stwierdził. – Myślałem, że będzie gorzej. – Gdyby był mniej śpiący, musiałby
stwierdzić, że właściwie było nawet całkiem nieźle.
– No cóż, ma się odkryć? – nastawał chłop.
– Tak, trochę pod szyją! Można więcej! – dodał śpiesznie, ujrzawszy kształtne krąglizny. –
Aha, jeszcze trochę – no tak! – ujął ją powyżej łokcia – taak – ścisnął ją raz i drugi. – Nieźle
zbudowana! – wyrwało mu się ni stąd, ni zowąd.
– Co mówisz?
– Silny organizm! – poprawił się. – Odwróć no się! A jakże! bajeczny organizm! –
uszczypnął babę pod łopatką. – He! he! przyjacielu ! Ona pięciu takich jak ty wpędzi do gro-
bu.
– Nie rób figlów, Austriaku – żachnął się chłop – alboś doktór, albo...
– No dobrze! Ale cóż jej brakuje? – zapytał lekkoważnie Kiwacz.
Zaskoczony niespodziewanym zwrotem, chłop zgłupiał, otworzył gębę i podrapał się po
głowie.
– W tym to i sprawa! – przysiadł na łóżku. – Czort jeden wie, co jej brakuje. Sama nie wie!
– No to skądże ja mam wiedzieć? – wzruszył ramionami Kiwacz, usiadłszy obok chłopa.
Obydwaj spojrzeli po sobie baranimi oczyma.
– Felczer mówił coś, że ślepa kiszka – nieśmiało westchnął chłop.
– Ślepa. No to trzeba było kupić okulary! – podniósł się stanowczo Kiwacz. – Słuchaj no!
– zwrócił się do chłopa, widocznie przygnębionego obrotem rzeczy – zrobisz jej gorący okład
na brzuch, ale bardzo gorący. Posiedzisz przy niej, aż nie powie, co jej brakuje. Możesz jej
poczytać Biblię! Niech będzie pochwalony! – opuścił pośpiesznie pole.
Nazajutrz od samego rana stwierdził Kiwacz, jak ciężki jest żywot człowieka, który ukoń-
czył wyższe studia i obrał sobie wyższy zawód. Albowiem już o świcie zawezwano go do
sąsiedniej chałupy, w której zaniemógł jeden z przyjaciół gospodarza. Zaledwie zdążył zaor-
dynować, co należało, przybiegł gospodarz z wieścią, że baba już wie, co jej brakuje. Zbadał
rzecz gruntownie, stwierdził postępowy paraliż ślepej kiszki i bąknął nieostrożnie, że pora-
dziłby coś na to, gdyby miał pod ręką lekarstwa. Wtedy chłop pobiegł na komorę i przyniósł
stamtąd pokaźną domową apteczkę, wypożyczoną pod warunkiem, że „gospodin” doktór od-
wiedzi, również pana naczelnika komory. Gdy z kolei okazało się, że połowa celników i
ćwierć wsi potrzebuje pomocy lekarskiej – Kiwacz przeniósł się do sali szkolnej i zaczął
przyjmować chorych regularnie – za skromną opłatą w naturze i gotówce, jak kto chciał i
mógł. Zgłębiwszy rychło i nadspodziewanie lekko tajniki sztuki lekarskiej – poczynał sobie
coraz śmielej z diagnozą i zadawaniem środków. Z rozwolnienia i malarii przeszedł na ischias
i chorobę cukrową, z jodyny i rycynusu na opium i kokainę. Pod wieczór łyżkami już roz-
dzielał „waleriankę”. Sława jego wzrosła do tego stopnia, że zgłosiło się do niego nawet
dwóch żołnierzy z trzeciego posterunku. Wszystko to jednak było nic wobec pojawienia się
22
na sali przyjęć samego promotora Turlubaja. I ten prosił o poradę w pewnej, dość rozpo-
wszechnionej w tym kraju choróbce.
– No widzisz, oślino! – zatriumfował wspaniale Kiwacz – i cóżeś ty myślał, kogo prowa-
dzisz?
– O, choziain! Od razu przecież poznałem, kim jesteś!
– No tak, co prawda, to prawda! – bąknął zbity nieco z tropu Kiwacz – ale zawsze, zda-
wało ci się, że taki zwyczajny doktór, co? Niby felczerzyna – a? Widziałeś, co umiem? – po-
kazał mu potężnie opróżnioną aptekę.
– Hop, choziain! – westchnął z pokorą Turlubaj – nie przypuszczałem! Wszyscy mówią, że
tu jeszcze nie było takiego doktora.
– Mówią! Wielkie mi tam rzeczy, że mówią! Od tego nie utyję. Tak! Chcieć to by każdy
chciał, żeby mu tam znaleźć podagrę albo meningitis, a płaci jak za rozwolnienie. No, ale
tobie to już pomogę. Znaj pana! – przetrząsnął całą apteczkę, aby wyciągnąć zwitek z napi-
sem: wizykatorie i jakąś flaszkę z wymalowaną na niej trupią czaszką. W ostatniej jednak
chwili wpadała mu myśl zbawienna i wpakował przemytnikowi trzy piguły opium. O godzi-
nie ósmej odprawił kilku pacjentów, zebrał trofea i zauważył, z przyjemnym zadowoleniem,
że jest tego znacznie więcej, niż to zazwyczaj bywa u świeżo praktykujących lekarzy. Na
drzwiach wywiesił ogłoszenie, że przyjmuje nadal jutro o godzinie dziesiątej, tj. o czasie, w
którym powinien był już być na dobre po perskiej stronie. W różowym usposobieniu udał się
na spoczynek, aby wczesnym świtem wyciągnąć kufer spod głowy śpiącego kamieniem Tur-
lubaja, i udać się w pojedynkę ku granicy.
Kiedy wymknął się ze wsi i odszukał wylot wąwozu przemytników, powtórzył sobie raz
jeszcze w myślach wszystko, co wywiedział się we wsi o tym ostatnim etapie drogi. To jest
nie wszystko, lecz tylko rzeczy pewne i niechybne. Przy większych przedsięwzięciach nie
lubił umysłu obarczać drobnostkami. Pewników takich było kilka. Raz, że wąwóz szedł na
prawo, a posterunek leżał na lewo, dwa, że do granicy było pół godziny, najwyżej godzina
drogi, trzy, że na granicy stała budka angielskiej straży, którą mieć należało na oku. Po kilku
minutach drogi przybył mu zresztą nowy pewnik, mianowicie ten, że kufer jest ciężki. Pogo-
dziwszy się z nim, zauważył, że nie będzie można ściśle ufać danym, dotyczącym czasu, po-
trzebnego dla przebycia drogi. Tak więc wzbogaciwszy wiedzę swą nowym pewnikiem, zu-
bożał o jeden stary. Trochę powyżej wąwóz jak gdyby rozdzielał się na trzy rozgałęzienia.
Wybrał środkowe, w następstwie czego odpadł znowu jeden z pewników. Gdy nadszedł
brzask dzienny, przekonał się, że w ogóle nie idzie żadnym wąwozem, a tylko jakimś stro-
mym zboczem i że żadnej angielskiej budki nie widać. Tym samym rozstał się z ostatnim
pewnikiem i mógł już całkowicie poświęcić się problemowi kufra, który zawojowywał coraz
to gruntowniej całą jego istotę. Martwy tobół stał się po prostu demonem, pełnym złośliwych
i najdzikszych instynktów. Tyran ten robił z nim, co chciał. Kiedy na przykład wzeszło sło-
neczko i szepnęło nieśmiało Kiwaczowi, że właściwie o tej porze należałoby być znacznie
wyżej – kufer ześliznął mu się z pleców i uciekając potężnymi susami w dół, zmusił go do
uciążliwego nawrotu. Albo, gdy w pewnym miejscu mignęło coś między skałami, jak gdyby
budka strażnicza, i trzeba było wejść na bliski pagórek, aby się o tym przekonać, kufer siadł
mu mocniej na karku, dając do zrozumienia, że sobie tego nie życzy. W końcu zamienił Ki-
wacza w bydlę pokorne, obojętne i posłuszne na każde jego skinienie. Kazał mu chodzić na
czworakach, miotał nim po stoku jak zdziebełkiem, chwilami rozpłaszczał go wręcz na ska-
lach.
Kto wie, co by się koniec końców stało, gdyby nie przezorny, jak się okazało, wytrawny
opiumista Turlubaj, który zdążył dobiec krótszymi drogami do trzeciego posterunku i zawia-
domić komendanta o zbłąkanym wędrowcu. Wysłane natychmiast pogotowie odnalazło pod
przewodnictwem Turlubaja półprzytomną już ofiarę w kotlinie, zwanej padołem szpionów.
23
Oswobodzono Kiwacza natychmiast spod straszliwego brzemienia i po odświeżającym masa-
żu zamknięto na klucz w loszku posterunkowym. Tu dopiero jął myśleć samodzielnie, aby
stwierdzić, że jeszcze nigdy w życiu nie wpadł tak grubo, jak w tej chwili.
Po jednym i drugim śledztwie i po tyluż rewizjach osobistych popadł w stan bliski rozpa-
czy. Najpierw odebrali mu kufer i zrobili szczegółowy spis znalezionych w nim rzeczy. Po-
tem zagarnęli zarobioną we wsi gotówkę, odpruli guziki ze złotem i – znowu protokół. Potem
przyprowadzili zamkniętych w sąsiedztwie Turlubaja i Achmedkę i – jeszcze jeden protokół.
(Achmedkę capnęli przy okazji, podczas obławy na Kiwacza.)Ten był najgorszy, albowiem
papier osobisty, odnaleziony w „poszcie”, obarczył go zarzutem o szpiegostwo na rzecz An-
glików. – Właściwie – rzekł doń po tym wszystkim komendant posterunku – powinienem
pana tu na miejscu postawić pod ścianę. Ale chciałbym wyłapać wspólników. W południe w
łańcuszki i do miasta. A tam się rozprawią. Ja wam pokażę, kontrrewolucjonery.
Człowiek ten był po prostu okropny. Nie bije, nie wymyśla, a tylko pisze protokóły i tele-
fonuje. Nie ulegało kwestii: idealista – działacz, ma takiego swojego bzika, a on, Kiwacz,
dlatego ma wisieć. A kufrem i guzikami podzielą się inni. Co za wariat! – miotał się bezsilnie,
zmuszając mózg do niebywałych łamańców, celem znalezienia sposobu na tego niebezpiecz-
nego zawalidrogę, który, czuł, jest jedyną, ale też i potężną zaporą na ostatnim etapie ku wol-
ności. Bo reszta – dałby mało, mało – a niechby już i więcej. Choćby i kufer – no, psiakrew –
niechby i guziki! Cóż, kiedy ten byk z głową jak skała.
Przypomniał sobie wszystkie szczegóły zetknięcia z tym człowiekiem, aby odnaleźć naj-
mniejszą choćby rysę na tym nieużytym ułomku. Nic! Tylko proletariat, rewolucja, Marks,
burżuazja i tak w kółko, z której strony byś nie podszedł. Straszny typ! I do tego – rodak. A
jakże! Z pierwszego już wejrzenia na jego twarz Kiwacz upewnił się, że to jakiś nie z tych
stron. Po rosyjsku mówił nietęgo. Z tym, że jest Polakiem, wydał się jednakże dopiero pod-
czas śledztwa. Kiedy Kiwacz, który od razu zmiarkował, że: „z takim” trzeba tylko prawdą,
podał jako miejsce urodzenia Lwów – podniósł głowę, przyjrzał mu się szczególnie i zapytał
po polsku: a gdzież pan mieszkał we Lwowie? W tejże jednak chwili wypalił kazanie, że choć
on też Polak, to uznaje tylko proletariat. A gdy raz uznaje proletariat, to właśnie najsilniej
będzie gnębił Polaków. Nacjonaliści – kontrrewolucjonery – i dalej tak w kółeczko. Ładny
rodak! – jak już się znajdzie świnia, to najgorsza miedzy swymi. I to ze Lwowa – z jego ro-
dzinnego miasta. Zdechł pies! – nigdy go już nie zobaczę! – rozrzewnił się niespodziewanie
Kiwacz i przypomniał sobie Łyczakowską rogatkę. Kiedy znużony przeżyciami dnia zdrzem-
nął się wreszcie na twardym tapczanie, przyśniło mu się, że jest studentem i gra sobie w kicz-
ki na Zaniesieniu. Komendant, który też zaplątał się skądś do partii, „skuwał” go niestety co
chwilę.
Tymczasem komendant chodził po swej izbie wielkimi krokami. Był wzburzony do naj-
wyższego stopnia. Od chwili przybycia na posterunek, pierwszy raz udało mu się złapać
szpiegów. I to pierwszy, który wpadł mu w ręce, był rodakiem. Co powiedział? Rodak? Nie
ma żadnych rodaków! Kontrrewolucjoner i skończone. Bolało go tylko to, że taki łotr musiał
się urodzić w tym samym mieście, co i on. Jak już się znajdzie gad, to najgorszy między
swymi. Swymi? Jakimi swymi? Nie ma żadnych swoich! Ładny swój! Nabruździł tu, żył
kosztem proletariatu, naszpiegował, a teraz zachciało mu się do Lwowa. Dam ja ci Lwów.
Poczekasz, bracie, aż się tam znajdę i jak tam zrobimy rewolucję. Tak! Rewolucję! Na myśl
tę uśmiechnął się, przymknął oczy i wyobraził sobie, że idzie na czele tłumu z czerwonym
sztandarem od Grodeckiej ku Wałom Hetmańskim. A dokoła śpiewają, ściskają się, rzucają
czapkami. Burżuje pochowały się w mysie nory. Ho! ho! to dopiero będzie! Hej, tam na
Gródku lud się zbiera – przypomniała mu się znana piosenka z lwowskiego bruku. Nie – nie
24
to! – Krew naszą – ryknął na cały głos, aby się opamiętać i zasiąść z powrotem do rozłożo-
nych na stole protokołów.
Właściwie miał już tylko do napisania szczegółowy raport o wszystkim. Taki wspaniały,
nie ulegający żadnej wątpliwości raport. Nigdy, co prawda, nie robił takich rzeczy, ale oko-
liczność ta podniecała go tylko do pracy, tym bardziej że odnalazł w sobie pewne śledcze
talenty. Ja im pokażę, jak się takie sprawy prowadzi! – uśmiechnął się na myśl o wrażeniu,
jakie sprawi jego memoriał w miejskim sowdepie. Nie tak sobie: szpion i rozstrzelać. Udo-
wodnić, wykazać – tak, jak się to robi u nas. Gdzie? – No – u nas. Punkt po punkcie, jak i co
było, a potem akt oskarżenia.
„Stan faktyczny” lekko popłynął mu spod pióra. Turlubaj doniósł, poszli złapali, przy spo-
sobności wpadł im w ręce Achmedka. Ciężej już porał się z materiałem dowodowym. Grunt,
poczta znaleziona u Achmedki. Potem pieniądze Kiwacza i złoto, zaszyte w guzikach. Turlu-
baj – no – u tego nie znaleziono niczego. Ale doniósł. Gdyby nie należał do szajki, nie byłby
doniósł. Skądżeż by wiedział? – napawał się bystrym tokiem własnych myśli. Poza tym –
dopisał – przeciwko wszystkim trzem przemawia fakt, że żaden nie przyznał się do winy.
Nie! To na nic! – stwierdził – cóż by w takim razie było, gdyby się byli przyznali. Trzeba to
skreślić. I lepiej przejść już do „aktu oskarżenia”.
Pierwszy Kiwacz. Zarzut: szpiegostwo na rzecz – zaraz – na czyją rzecz? – utknął i zamy-
ślił się. Na rzecz Polski! – wpadło mu do głowy. Możliwe! Tylko co on tu mógł wyszpiego-
wać dla tej Polski. Lepiej będzie dla Anglii. Ale też niestwierdzone. Więc najlepiej szpiego-
stwo na niekorzyść Sowieckiej Republiki. To pewne! – uspokoił się i napisał zdanie to wiel-
kimi literami.
Niestety, gdy przyszło do „motywacji” – musiał stwierdzić, że właściwie nic w tym nie ma
pewnego. Ani jeden z „punktów” dowodowych nie kleił mu się, jak należało. Pokreślił parę
arkuszy papieru i uczuł pewne zmęczenie umysłu.
Czyżbym co przeoczył? – sięgnął raz jeszcze po protokół, spisany z Kiwaczem. Okazało
się, że nie zapomniał niczego z ważnych dla śledztwa szczegółów. Tylko, że bardziej jakoś
uwypukliły mu się teraz te mniej ważne. Urodził się we Lwowie – no to tak jak ja; dostał się
do niewoli – to niby też jak ja. Siedział w czwartym pułku – ciekawa rzecz, w której kazarmie
– przypomniały mu się pierwsze lata niewoli. Potem zajęty był tu i tam, no i koniec końców
zachciało mu się wrócić do domu. Do Lwowa mu się zachciało, do Lwowa – to niby też jak
mnie – zauważył niespodzianie i odsunął ze złością protokół.
A może nie szpieg? – ugryzł go wyrzut sumienia. – Ja sobie tak piszę i piszę, a tam roz-
strzelają chłopa. I niby za co? Jak to za co? – porwał się z miejsca. Kontrrewolucjoner!
Szpieg czy kontrrewolucjoner, wszystko jedno! – rozpoczął na nowo wędrówkę po pokoju.
– Zdrrastwust, Osip Osipowicz – usłyszał nagle głos od drzwi. Obejrzał się. Do izby
wszedł mołokanin, jeden z mieszkańców komory.
– Zdrast – mruknął niechętnie. – Czego chcesz? – Nie cierpiał komory i wszystkich jej
mieszkańców.
– Ano! – odezwał się chłop – mówią we wsi, że tu złapali jednego Austriaka.
– No i co? – przyjrzał się chłopu uważniej.
– Nic! Ja na niego z donosem. Bo – powiedziawszy – babę mi struł.
Komendant przysiadł ze zdumienia.
– Struł? Jak to struł?
– Czort go wie jak. Antychryst przeklęty... Boże mu przebacz. Baba czarna jak ziemia. O
mało jej nie wzięli do królestwa niebieskiego. Dopiero nad ranem popuściło coś niecoś. Ale ja
swego nie daruję – stuknął o ziemię kosturem.
– Co on plecie? – dociekał komendant, siląc się na próżno pojąć, o co chodzi. – Czekaj no!
– zwrócił się ostro do chłopa – gadaj po ludzku, od początku, spiszemy protokół...
25
– Jaki tam protokół – odżachnął się ze złością chłop. – Tu go daj! Ja mu wypiszę protokół!
– zatoczył młyniec kijem. – A wot idzie Fiokła – uspokoił się nagle, wskazując drzwi – po-
wiedz tej o protokóle.
Fiokła, żona wsiowego patriarchy, wpadła do kancelarii jak furia. Nie zdążyła jeszcze za-
łatwić się z prologiem wyzwisk, gdy przybiegło z kolei paru chłopów i trzech celników. Po-
tem znowu jakaś jędza i sam naczelnik komory. Tłumik ten po ożywionej dyskusji ruszył
zwartą ławą na oszołomionego tym wszystkim komendanta. Żądali wydania Kiwacza, który
struł połowę wsi. Na komorze dwóch celników dostało napadu szału i zdemolowało kancela-
rię. Badacz Pisma Świętego, Jermołaj, tańczył całą noc, a teraz śpi i kto wie, czy się obudzi.
Jednego chłopa sparaliżowało, a dziewka Fadeja urodziła bliźniaki, że się wszyscy dziwią,
skąd. U Fiodora wypili całą studnię wody i jeszcze ciągle piją. A we wsi jest cholera i, nie daj
Bóg, gotowa się pokazać influenca. Zresztą, co tu gadać – żądają sądu nad Kiwaczem – tu na
miejscu, i to zaraz – żeby mu tu – podlecowi... takiemu synowi... ręce i nogi...
Komendant pojął, że stało się coś, co kieruje sprawę na zupełnie nowe tory. Jednocześnie
nie mógł opędzić się uczuciu cichego zadowolenia, że ten Kiwacz napsuł tyle krwi gniazdu
łapowników, z którymi borykał się od chwili przybycia na posterunek. Nie mając jakoś
ochoty wydać jeńca, zwlekał z odpowiedzią, aczkolwiek rozwścieczony tłum przyciskał go
coraz ostrzej do muru. Dopiero szczęśliwa myśl, że skoro już ma być sąd, to trzeba dokonać
wyboru sędziów, wymiotła w jednej chwili nieustępliwych gości. Przy rozstaniu obrano ju-
trzejszy poranek na posiedzenie trybunału.
Tymczasem na Kiwacza biły siódme poty. Dozorujący go żołnierz, któremu dziwnym
zbiegiem okoliczności „pomogło” zapisane wczoraj „lekarstwo”, donosił mu o wszystkim, co
działo się w kancelarii. Kiedy natychmiast po odwrocie zgrai zawezwano go na przesłuchanie
do komendanta, wyśpiewał wszystko o przemilczanym dotychczas doktoracie i jego następ-
stwach. Zeznawszy to, powrócił do aresztu i zażądał księdza.
Zaś komendant udał się do swojej mieszkalnej izdebki i myślał. Myślał i uśmiechał się.
Potem wyciągnął flaszkę samogonu, wypił „jednego”, pomyślał i znowu uśmiechnął się. Wy-
piwszy drugiego kazał zawołać Kiwacza.
Nędznik stawił się z miną odciętego wisielca. Czego on chce ode mnie? – myślał tępo, sta-
nąwszy w progu izdebki – pewno mnie zadusi w tej dziurze.
– Zamknij no drzwi na rygiel! – doleciał go rozkaz zza stołu.
– Zaraz! – odrzekł obojętnie, dosuwając rygiel tylko do połowy – niby to koniec ze mną?
– Aha! – odezwał się żwawo komendant – chodź no tu, do stołu! Siadaj, słyszysz? No sia-
daj! Pij! – podsunął mu szklaneczkę wódki.
To pewnie tak jak Demostenesa – pomyślał z rezygnacją Kiwacz. Swoją drogą, nie
wdziałem jeszcze tego sposobu w Sowdepii – powąchał ostrożnie płyn. – A ty byś tak nie
wypił? – podsunął nieśmiało szklaneczkę ku towarzyszowi.
– Ja? No pewno, że bym wypił. Zdrów! – zawartość szklaneczki zniknęła w gardzieli ko-
mendanta.
Wypił! – zdumiał się Kiwacz – cóż do licha! Urządza sobie stypę czy jak? Ale przecież ja
jeszcze żyję. A może chce, żebym nie czuł, jak mnie będą zarzynać. Niezły jakiś chłop – łyk-
nął jeden haust, aby zakrztusić się okropnie.
– Niech żyje Lwów! – doleciało go między atakami kaszlu.
– Co? – wybałuszył oczy.
– Mówię ci, batiaru jeden: niech żyje Lwów! – powtórzył komendant – no, pijem czy nie?
Kiwacz wychylił pośpiesznie szklankę.
– Jak to, towarzyszu? – wybełkotał.
– Swojej mamie mów: towarzyszu, rozumiesz? Mów mi Józku, ty batiaru! – trącił się z
nim szklanicą.
26
W głowie Kiwacza zaczęło świtać. Po wypiciu drugiej szklanki zdawało mu się nawet, że
już wschodzi.
– Ta Józku! – spojrzał rozpromieniony na towarzysza – ta, jak Bozię kocham, Józku...
– No widzisz! Jak ci tam, aha! doktór! Fajny z ciebie doktór! Aleś im zasmalił.
– No a ty mnie, to co? – rozrzewnił się Kiwacz – to i z ciebie komendant, niech cię nie
znam – spojrzeli po sobie i roześmiali się obaj.
Już wzeszło – rozpromienił się w głębi ducha Kiwacz – już świeci...
– No to niby – mrugnął figlarnie okiem.
– No a ty jak myślał?
– No niby – wyrywamy?
– Wyrywamy! Niech żyje Lwów! – padli sobie w ramiona.
Tochtamur, mężny sipaj kolonialnej armii, zdrzemnął się o świcie na granicy. Przyśniło
mu się, że wrócił na urlop do Indii i w cieniu uroczej palmy sączy sobie „country” z przyja-
cielem Szurchanem. Potem Szurchan poszedł, a on położył się pod palmą. Nad nosem latał
mu motylek, a „country” kapała nie wiedzieć skąd do ust. Łykał i łykał, motylek gdzieś ule-
ciał, aż wreszcie „country” zaczęła lać mu się w gardło strugą. Zakrztusił się i – otworzył
oczy. Ujrzał nad sobą jakieś dwie oberwane postaci, z których jedna pchała mu flaszkę do ust.
Palmy ani motylka nie było, gór za to gołych co niemiara. A za górami światło.
– Je! – zdumiał się, chwytając za karabin – bolsewoi! – odskoczył ze zgrozą.
– Jak się masz, Ignac! – zaśmiał się doń Kiwacz – zdrrów! – przytknął sobie flaszkę do ust.
– Wiwat Bombaj!
Tochtamur uśmiechnął się niepewnie.
– Bombaj? – klepnął go po ramieniu Kiwacz. – Bombaj! Bramaputra, Himalaja. Po – Popo
– kate petel. – Rżnij! Podsunął mu flaszkę.
Sipaj przywarł do szyjki i pił, pił, aż ujrzał znowu nad sobą palmę i motylka. W tym czasie
Jóźku zdjął mu z głowy fez i włożył go na siebie, zaś Kiwacz zabrał mu karabin, aby go
przewiesić przez swoje ramię.
O wschodzie wzięli sipaja pod ręce i ruszyli w dolinę, śpiewając na cały głos.
Tak oto, schodzących z grani, dosłyszał ich kapitan Smith, wyszedłszy na majdan z rannej
kąpieli.
– Mister adiutant – zwrócił się do swego porucznika – nie wie pan, co się tam dzieje?
Porucznik założył w oko monokl.
– To Tochtamur prowadzi jakiś dwóch bolszewików.
– Czy nie sądzi pan, że oni są pijani?
– Zdaje się, że tak.
– Very well! Trzeba ich zamknąć wszystkich trzech do dziury.
– O, yes! – wyprężył się służbowo.
Kraków, czerwiec 1923
27
KOS NA PAMIRZE
Opowieść
Rozsiedliśmy się na pokładzie w grupie niedbałej, jak przystało na pasażerów, którzy,
zmierzając z Indii do Anglii, mijają zaledwie Aden. Ten na dwóch krzesłach od razu, ów na
leżaku, jeszcze inny po prostu na pokładzie. Panowie stewardzi, roznoszący herbatkę z kek-
sami – nie mieli z nami wiele kłopotu. Przyniósł – dobrze! – a nie – lepiej jeszcze. Na górno-
skośne spojrzenia panów dżentelmenów, oficerów i urzędników w służbie połączonego Kró-
lestwa, powracających wraz z nami na rządowym statku do Europy – nie reagowaliśmy. Bo i
cóż, że dżentelmeni, uprawnieni do jazdy tak wspaniałej za trudy, poniesione dla ojczyzny na
jej najdalszych rubieżach – boczyli się na widok nas, zbieraniny jakiegoś tam „people”, zbie-
głego z Bolszewii. Czuliśmy się lordami! Gdyby nas ubrano w korty naszych towarzyszy po-
dróży – do diabła! – wyglądalibyśmy bardziej po pańsku od nich! I nikt by nie śmiał przypu-
ścić, że taki Serb Druicz był komisarzem „osobnego oddziału”, a nasz brat Tyrała tyrał buty z
fasonem i bez – różnie bywało! Jednakże okrywał nas tylko drelich. Ten zrównał i Druicza, i
Tyrałę, jak i pana Dionizego, co to był kiedyś pierwszym kupcem w Turkiestanie, albo i inży-
niera Machacza, co to słynne robił betony na Syr–darii. Kto po wojnie zasłużył sobie jeno na
drelich od Ligi Narodów – nie ma prawa do przeszłości.
Refugee i tyle.
Morze było jak morze – głębokie – niechże tam tysiąc metrów, niechże i sto tysięcy. Cza-
sami z lewej strony zarysował się brzeg wyniosły i wtedy była to Afryka. To samo z prawej –
tylko że wtedy to była Azja. Jakiś dżentelmen objaśniał towarzyszce podróży, że z lewej sma-
żą, a z prawej ćwiartują ludzi. Ktoś z naszych wzruszył ramionami splunął w bok przez zęby.
Kanibalów – sądził – nie brak było i na pokładzie.
Gdzieś skądś wyleciało stado mew i płynęło za statkiem, aż na dalekie wody. Skąd się tu
wzięły mewy, jak powrócą do brzegu – nie martwił się żaden z nas. Przybyliśmy z dalszych
od nich stron. Nikt pono nie liczył, ilu nas było w dniu odlotu, a ilu znalazło się na tej kapital-
nej skorupie, która pruła sobie majestatycznie jakieś tam Morze Czerwone.
– Głupie ptaki! – Po co tak leci, nie wiedzieć dokąd! – mruknął eks–kapitan, były bieło-
gwardijec, Stiepanow. Sam zaś jechał do Kanady, ewentualnie do Argentyny, a gdyby go i
tam nie puścili – do Nowej Zelandii. Szerokim tym programem podbijał zresztą wszystkich
nas, którzy, bądź co bądź, zamykaliśmy cel podróży w granicach jednego z państw Europy.
Mój Boże, jak się to czasy zmieniają! Kiedyś, przez krótki czas był pan kapitan moim
zwierzchnikiem w obozie jeńców i nie omieszkał aresztować mnie na zabawie w miejskim
ogrodzie, gdy wkradłem się na nią w przebraniu. Jedna z panienek, którą zabawiał, stanęła
28
wówczas w mojej obronie i powiedziała: – Każdy jest człowiekiem, panie kapitanie! – Z ja-
kąż goryczą opuszczałem wtedy ogród pod strażą – z jaką zawiścią patrzyłem, jak pan kapitan
czynił w nim dalej honory gospodarza. A dziś – panienka owa, żona moja od lat już paru,
wracała ze mną do domu, a pana kapitana mogłem poklepać po ramieniu i rzec: – „Cóż robić,
kapitanie, każdy jest człowiekiem”.
Stiepanow znalazł się na naszym statku przypadkiem. Eskortowany bowiem z północy In-
dii do jednego z obozów koncentracyjnych na południu, dowiedział się w Bombaju o naszym
statku, a że było parę miejsc wolnych i obiecał, że z Anglii pojedzie sobie zaraz dalej – przeto
puszczono go na pokład. Wygrał na tym, gdyż w zasadzie jazda na tym wywrotnym okręcie
przysługiwała jedynie uchodźcom obarczonym towarzystwem „ladies” i „babies”. Prócz nie-
go mieliśmy jednakże w naszym gronie kilku jeszcze „single gentlemanów”, byłych oficerów
armii austriackiej. Ci pochodzili z obozu koncentracyjnego w Ahmadnagarze. Awanturowali
się tam do tego stopnia, że w końcu zdecydowano się doprawić ich na pierwszym z brzegu
statku do Europy. Prowodyrem tej paczki był chorąży Kos.
– Byłbym zadusił tego rudego capa, gdyby nas nie puścił! – mówił o znanym z surowości
komendancie Ahmadnagaru. Skąd wzięło się w nim tyle wojowniczości, mogłaby opowie-
dzieć jedna tylko rewolucja. Przed wojną bowiem był Kos nauczycielem ludowym w Porębie.
Tak przynajmniej zapewniał porucznik Pałka, który wraz z nim przedostał się do Indii z Pa-
miru.
Za plecami naszymi skrzypiał ktoś przy fortepianie krtanią zardzewiałą w mgłach londyń-
skich, dokoła biegały dzieci dżentelmenów, bawili się sami dżentelmeni, kręciły się po pokła-
dzie ladies. Kilku hebanowych dryblasów zgrywało się w krążki gumowe. Swobodni maryna-
rze nawiązywali znajomości z wykrochmalonymi stewardesami. Wszystkie te głupstewka
robiono z przekonaniem, które poruszyć by winno najbardziej zatwardziałe serca. Jeno nasze
uśmiechy blade były i przelotne, jak światła błyskające na fali morskiej. Bawić się jeszcze nie
umieliśmy i niejeden, kto zapędził się w tłum, przelewający się po pokładzie – wracał stamtąd
co rychło z chmurą na czole. Wszak nawet rozbawiona rączka dziecka może wtrącić w ponurą
przepaść wspomnień. A byliśmy dopiero na krawędzi, jedną stopą tylko po bezpiecznej stro-
nie.
Jak się przeto stało, że Kos zaczął opowiadać – trudno określić. Gdyby usiłował uczynić to
ktokolwiek inny – odeszlibyśmy bezzwłocznie. Ale Kos był oryginałem nawet w naszym
gronie. Przybył do Indii drogą nikomu nie znaną. Tam, w niewoli turkiestańskiej, zasłynął
wielu tajemniczymi awanturami. Był to jeden z tych, o których mówiono źle, a nie wiedziano
co myśleć. Ale uśmiech miał wiecznie świeży na twarzy i tak lekko zapatrywał się na wszyst-
kie nasze dzienne sprawy. Kobiety mówiły, że jest przystojny i, gdy chce, nawet ujmujący.
Pani Amelia Machaczowa uważała nawet, że ma niebezpieczne spojrzenie i chroniła się w
zaciszne kąty pokładu, ilekroć wypłynął w jej pobliżu. Mężczyźni zerkali spode łba na barki
jego sprężyste i krzyż, zdradzający siłę. Widzieliśmy wszyscy, jak w Bombaju grzmotnął w
podbródek napastliwego marynarza. Odwaga! – boć i drab był to nie lada i zawsze... Anglik.
Więc kiedy wyciągnął się do słońca i westchnął:
– Hej! Czasy wy moje niepowrotne – nie skrzywił się żaden z nas. Jeden Pałka rzucił nań
spojrzenie badawcze.
– Skądżeż to, Kos? – zapytał.
– Ano, spojrzyj! tam! – wskazał na brzeg Afryki. – Podobne?
– Aha! Jakby to samo! Zwłaszcza ta przełęcz.
Spojrzeliśmy i my w tym kierunku. Zza morza wyłonił się łańcuch potężnych gór, prze-
orany pośrodku głęboką przełęczą.
– A pan gdzie to widział? – wtrącił się Stiepanow, na którego czole pogłębiła się rysa po-
nurego namysłu.
– Na Pamirze! Tam, gdzie przejście do Afganistanu.
29
– Pan tam był?
– A jakże!
– Pan tam był? – powtórzył z naciskiem Stiepanow.
– Albo co? – przyjrzał mu się uważnie Kos.
– Nic! I ja tam byłem.
– Romantyczna miejscowość, co?
Stiepanow odwrócił się niechętnie, mrucząc pod nosem coś niezrozumiałego.
– Pewno dlatego westchnął pan tak romantycznie – odezwała się pani Amelia. – Idylla jaka
rewolucyjna? – dorzuciła od niechcenia, rzucając na Kosa powłóczyste spojrzenie.
– O tak – rewolucyjna! Aż mi się dziś ciepło robi, gdy ją wspomnę. Pani ciekawa?
– Dajże spokój, Kos! – poruszył się niespokojnie Pałka – nie będziesz przecież...
– Myślisz – lepiej nie?
– No, niby!
– Ach, jaki pan nieznośny! Po co się pan wtrąca! – tupnęła drobną nóżką pani Amelia. –
Nudziarz! A jeszcze taki młody! Niechże pan opowie!
Naprawdę!
– Gadaj pan! Było nie było – odezwało się parę innych głosów.
Kos obrzucił wzrokiem krąg badawczy i, ujrzawszy zaciekawione oblicza, uśmiechnął się
zwycięsko i machnął ręką w kierunku Pałki na znak, że lekceważy jego obawy. Z płóciennej
papierośnicy wyjął grubego niezwykle papierosa, zapalił, zaciągnął się głęboko i wypuścił
ogromną smugę dymu. Potem przywarł oczyma do gór, przesuwających się z wolna po rów-
nej linii horyzontu wód. Na ustach jego pojawił się jakiś grymas złowrogi, który rozpływał się
w miarę, jak oddalające się pasmo traciło kształt pierwotny. Wreszcie odwrócił się ku nam
obojętny i niefrasobliwy, jak zawsze.
– Więc – zaczął zdecydowanie – poznałem ją w więzieniu.
– Ach?
– Tak! W więzieniu, tym zaimprowizowanym przy warsztatach kolejowych. I to w niewe-
sołej sytuacji, w czasy owe osobliwe. Państwo wiedzą, po styczniowej kontrrewolucji.
– Co pan powiada? Przecież i ja tam byłem – wtrącił się pan Dionizy, zawdzięczający wy-
padkom styczniowym swoją przedwczesną siwiznę.
– Pan? Może być! Nie przypominam sobie, co prawda. Pan pewno pamięta, że ci, co tam
byli, nie mieli w ogóle tego, co się zazwyczaj nazywa ludzką twarzą. To były maski – trupie
maski. Ale – mniejsza o to. Więc, mówię – tam ją poznałem.
– Taką trupią maskę – docięła pani Amelia.
– Otóż nie! Żywą i zuchwałą, dla dekoracji może i trochę nazbyt zuchwałą buzię. Kiedy ją
wepchnęli przez drzwi do naszej kazamaty, odwróciła się i trzasnęła jednego z armiejców w
gębę. Zdaje się, że ją zaczepił, tak – po żołniersku. Trzeba było widzieć wtedy zdumione mi-
ny tych wszystkich umrzyków.
– Ach! to ta! Tak, tak, przypominam sobie tę scenę – szepnął pan Dionizy.
– A widzi pan! Oryginalne stworzenie, prawda? A jak to potem nawymyślała wszystkim
od podleców i tchórzy...
– I panu też?
– I mnie! Ale to już tak ryczałtowo, bo osobiście nie poczuwałem się ani do jednego, ani
do drugiego. Musiała to zresztą rychło zauważyć, skoro, obejrzawszy przelotnie kazamatę,
wybrała od razu kąt wolny na moim tapczanie. – Wolne? – pyta, jak gdyby chodziło o miejsce
w tramwaju. – Wolne – mówię – opróżniło się przed chwilą. Może nawet cieplejsze niż ten,
co je zajmował – dodaję nie bez pewnej złośliwej chęci przygaszenia nazbyt już wielkiej re-
zolutności tej osoby. Udało mi się to o tyle, że jednak spojrzała na leżak przesądnie, zanim
odważyła się na nim usiąść. Kiedy jednakże odetchnęła jako tako, bo ją, zdaje się, tego wy-
tarmosili, zabrała się energicznie do toalety. Nie mogę powiedzieć, aby sąsiedztwo ze mną na
30
jednym tapczanie krepowało ją zbytnio. Poddał gruntownej rewizji całą swoją garderobę i –
wierzcie mi państwo – wiele rzeczy należało uzupełnić.
– Czy to musi należeć do historii?
– Musi, proszę pani. Chciałbym jeszcze podkreślić, że tylko jeden raz powiedziała: niech
się pan odwróci – no i nie obraziła się, gdy tego nie uczyniłem.
– Fe! Brutal!
– Cóż robić!? W każdym razie, kiedy usiadła na tapczanie, odświeżona i uporządkowana,
uśmiechnęła się do mnie i rzekła: – Jak widzę, nie ma pan zamiaru umierać. – Cieszę się –
odparłem – że znalazłem w takim razie towarzystwo. Niestety, nie mogę ręczyć, jakie zamia-
ry mają nasi opiekunowie. – Te łotry? – krzyknęła – pan się boi? – Cóż miałem na to odpo-
wiedzieć. Przysłoniłem jej usta dłonią i poprosiłem, aby się wyrażała ciszej, bom gotów jed-
nak pomyśleć, że jej się znudziło życie. Oburzyła się, wzruszyła ramionami i odeszła demon-
stracyjnie ku oknu. Wybrała chwilę nietęgą, gdyż właśnie prowadzono przed oknami partię
przeznaczonych „pod ścianę”. Takich ośmieszonych przed śmiercią ludzi – boć marsz na pole
egzekucji w brudnej i połatanej choć rewolucyjnej bieliźnie popsuć może szyki nawet zdecy-
dowanemu bohaterowi. Wraz z każdym takim pochodem szedł przez kazamatę powiew prze-
rażenia, który mroził lodowatą obręczą najmężniejsze serca. Rychło więc znalazła się moja
nieznajoma z powrotem na tapczanie. Myśli teraz nad czymś i wzdycha – zerka na mnie raz
po raz, może i potulnie. Nareszcie szuka czegoś w głębinie spódnic, odwraca się ku mnie i –
wyobraźcie sobie państwo – wpycha mi w rękę ogromny rewolwer. – Niech pan to schowa –
westchnęła – pan z jeńców, prawda? – Nie wiem, jaki związek miał ów rewolwer z moim
pochodzeniem, sądzić jednak należy, że chodziło tu o zaufanie. Państwo wiedzą, że my, jeń-
cy, cieszyliśmy się nim w wysokim stopniu u Rosjanek. Ale w tej sytuacji! Nie miałem nawet
czasu zadać sobie pytania, skąd się, do licha, wzięło u niej to przeklęte narzędzie.
–No i schował pan!?
–Ależ nie! Poradziłem jej tylko wepchnąć rewolwer między dwie belki tapczanu, tak od
spodu. Z czego, oczywiście, świeży powód do obrazy. Szczęściem rychło zasłużyłem sobie
jednakże na jej uznanie. Przyszła ogólna rewizja osobista – a ta, oczywiście, nie tyczyła się
lojalnego od początku rewolucji tapczanu. Z chwilą tą pękły między nami lody. Okazało się
nawet, że towarzyszka moja ma mi dużo do powiedzenia. Słuchałem tego cierpliwie aż do
późnej nocy, choć trudno opisać, ile balastu wynikającego z nadmiernego zainteresowania się
własną osobą obciążało tam najprostsze wydarzenia życiowe. Istota sprowadzała się do tego,
że brała czynny udział w rewolucji i zmiotła nawet jakiegoś tam komisarza. Bolszewików
nienawidzi i mówi, nie wiedzieć dlaczego, mi to prosto w oczy. Zresztą jest wdową po kapi-
tanie wojsk rosyjskich, była na froncie sanitariuszką i w Turkiestanie bawi tylko w przyjeź-
dzie do rodziny, zamieszkałej na Kaukazie. Były to wszystko ciekawe, choć niezbyt już ory-
ginalne szczegóły. W danej chwili jednaj decydujący był fakt, jak i gdzie ją aresztowali. Bo,
państwo wiedzą, karze się za grzech, na którym złapano. Pod tym względem w rewolucji
obowiązywały stare prawidła.
– Co też pan mówi – mruknął pan Dionizy – jakie tam prawidła.
– No, oczywiście, istniały one tylko dla niektórych. Bo, wie pan, barany rżnie się pod rząd
albo w kupie i byle kozikiem, ale już wieprza żgnąć trzeba specjalnym sztychem , na dzika
wyruszyć z całą naganką.
– Piękne porównanie! Do jakichże się pan zaliczał?
– Do tych, którzy uchodzili spod noża, dzięki zaniedbaniu prawidła.
– Więc jednak nie obowiązywały prawidła.
– Ależ obowiązywały, tylko się ich nie trzymano. Dzięki temu właśnie uchodziły z jatek
najgrubsze sztuki podczas większej jakiejś obławy. Mniejsza z tym! Okazało się więc, że to-
warzyszkę moją zgarnęli na ulicy mimochodem, kiedy już było po wszystkim. Za gębę, jak
się to mówiło. Tak jak mnie.
31
– To pan nie brał udziału w kontrrewolucji?
– Nie! To jest faktycznie tak, bo gdzieś tam, z jakiegoś rogu, tłukłem parę godzin do czer-
wonych z karabinu maszynowego. Po prostu z ciekawości, jak też wygląda taka walka ulicz-
na. W zasadzie jednak ze sprzysiężeniem nie miałem nic wspólnego i nawet nie znałem tych
ich wymyślnych haseł, którymi się zwoływali po mieście. Nie cierpię spisków. Nigdy nie
wiadomo, gdzie kończy się w nich tchórz, a gdzie zaczyna bohater. Koniec końców miałem
dość białych już po paru godzinach i rychło potem razem z czerwonymi szturmowałem twier-
dzę.
– Ma się pan do czego przyznawać – podniósł się poruszony pan Dionizy. – Panie! Ja tam
miałem syna w tej twierdzy.
– Co pan mówi? Więc to nawet możliwe, że to jego kula urwała mi palec u ręki – o, widzi
pan, ten – podniósł w górę rękę, demonstrując zniekształconą resztkę palca. – Bóg z nim, nie
mam do niego pretensji!
Pan Dionizy zatrząsł się z oburzenia.
– Wstydu pan nie ma, panie Kos! I pomyśleć – austriacki oficer, inteligent! – razem z tą
zgrają... – powstał i złożył hałaśliwie leżak.
– Panie! Nie byłem nigdy zawodowym rewolucjonistą! Z czystego amatorstwa – zaręczam.
A że się przy tym skwitowałem za niewolę jednym i drugim, to już taka łaska losu nade mną.
Ale może już dość tej historii – przerwał, widząc w gronie pewne zamieszanie z powodu de-
monstracyjnego opuszczenia towarzystwa przez pana Dionizego.
– Pan jest taki bezwzględny – opuściła oczy pani Amelia – pan przecież wie, jakie pan
Dionizy ma nadszarpnięte nerwy.
– Rzeczywiście – poparł ją ktoś – nie trzeba było, zwłaszcza z tym palcem... Ale...jedź pan
dalej! Widzi pan przecież, że nikt więcej nie odchodzi.
– Jak chcecie oczywiście, kiedy po zdobyciu twierdzy zaczęły się te osławione jatki, rzu-
ciłem karabin do pierwszego lepszego rowu i poszedłem do domu. Po drodze capnął mnie
patrol czerwony.
– Jakżeż to, swojego człowieka?
– Otóż właśnie, że nie swojego. Orientowali się w tym lepiej od pana! W ogóle – oni mieli
zadziwiający węch w rozpoznaniu wrogich, niechętnych czy nawet obojętnych ludzi. Po pro-
stu jakiś instynkt zwierzęcy. Mściwość zaostrzyła ich zmysły do nadludzkiej bystrości.
– Mówi pan tak, jak gdyby tysiące ludzi nie zginęło niewinnie.
– Niewinnie? Nie sądzę! Panie! Z tysięcy tych ludzi, którym winy nie udowodniono, a któ-
rych mimo to rozstrzelano, ręczę – dziewięciuset dziewięćdziesięciu w ten lub ów sposób
wspomagało kontrrewolucję. Jest to mniej więcej taki sam procent przestępców, jaki u nas
uwalniają nasze trybunały. Ale wracajmy do rzeczy. Noc spędziliśmy spokojnie. To znaczy
ja, gdyż byłem zmęczony i spałem jak zabity! Palec też przestał jakoś dokuczać, choć – praw-
da! – nie chcecie, abym mówił o palcu. Nad ranem zauważyłem, że w kazamacie zostało coś
około połowy wczorajszych towarzyszy niedoli. Oczywiście, nocą pracował trybunał rewolu-
cyjny i zdążył przerzedzić tak naszą kompanię. Znajoma moja, na szczęście, nie wpadła jesz-
cze w kolejkę. Kiedy przeciągnąłem się i siadłem na tapczanie, spojrzała na mnie wzgardli-
wie. – Ależ pan ma nerwy! – odezwała się – chrapał pan całą noc jak koń! A tu, widzi pan,
ludzi wyprowadzali tuzinami na śmierć. Nie zmrużyłam oka przez całą noc. – No i cóż? Po-
mogła pani choć jednemu? Niechże się pani choć teraz trochę prześpi – odstępuję jej uprzej-
mie swojego płaszcza. – Rzeczywiście, okaz z pana! – przyjrzała mi się, już bez pewnej przy-
chylności, ale, ale! – jak się pan nazywa? – Kos! – Jak? – spojrzała na mnie przerażona. –
Mówię: Kos! – Wielki Boże! W takim razie to pana wołali przed sąd jeszcze koło północy. –
Co pani mówi? – przycierpłem cokolwiek – no i? – Pan spał! – Jak to? I nie szukali? – Wy-
obraźże sobie pan, że nie! Każdy przecież szedł jak trusia na ich zawołanie. Krzyknęli ze trzy
razy pańskie nazwisko, zapisali sobie coś i poszli. – Rozumiecie państwo, że wiadomość ta
32
musiała mnie wyprowadzić z równowagi ducha, choć mówią, że niezbyt łatwo ulega waha-
niom. Uczułem próżnię w głowie a pełnię w nogach, a pośrodku, jak to mówią w sercu, jakiś
zamęt niemiły. Zwłaszcza gdym się dowiedział, że z partii, do której miałem należeć żaden
nie wrócił do kazamaty. – I cóż pan będzie teraz robił? – przysiadła się do mnie moja... przy-
jaciółka, niechże ją już tak nazwę w tym odcinku historii. Rączka jej spoczęła na moim ra-
mieniu, a oczy buńczuczne zajrzały mi w twarz z takim zainteresowaniem, że musiałem się
roześmiać. – No i cóż mam robić? Najlepiej byłoby znów położyć się spać – tylko że teraz
kolej na panią. – Co panu w głowie? I pan myśli, że ja zasnę? – Przypuszczam! Trybunał – i
ten się jakoś zmęczył, bo już nie przychodzą po nikogo. Może nam dadzą spokój do południa.
– I pan myśli, że ja zasnę! oburzała się nadal moja pani. – Nic nie przypuszczam, gdzieżbym
śmiał, ale niech się pani położy, choćby dla samego wypoczynku. – Pan myśli, że ja zasnę? –
powtarzała z uporem, gdym ją po ojcowsku położył na tapczanie. Nie potrzebowałem, oczy-
wiście, nic już myśleć, gdyż spała od dawna z otwartymi oczyma. Kiedy przymknęła powieki
– przyjrzałem się jej dokładnie. Ja właściwie zapomniałem powiedzieć państwu, że ona była
młoda, ładna i bardzo sprężystej budowy ciała.
– Nie szkodzi! Domyślaliśmy się. Pan sądzi, że inaczej ktoś by uwierzył w tę pańską opie-
kę nad nią?
– Pani jednakże zanadto po prostu sądzi o tych rzeczach. Nadspodziewanie wprost! Nie-
zależnie bowiem od urody, był to typ kobiety, którego nie lubiłem, powiedzmy lepiej, stara-
łem się unikać w życiu.
– Oho!
– A właśnie! W istocie, było w niej coś zuchwałego i narzucającego się. Przy tym, ta kan-
ciastość ruchów i ostrość spojrzenia. Nie lubię, gdy gra między kobietą a mężczyzną zaczyna
się na zasadach równorzędnych. Ostatecznie nigdy wtedy nie wiadomo, jak się taka rzecz
skończy.
– Ależ się przecież jeszcze u was nie zaczęło!
– Czekajcie! Zaraz się zacznie! W czasie, gdy moja pani spała, przyszli po mnie. Jak gdy-
by na złość – wtedy, gdy spała. Bądź co bądź, zależało mi trochę na tym, aby zobaczyć, jaki
będzie w takiej chwili wyraz jej buzi. Dzieciństwo – oczywiście. Mówią: tonący brzytwy się
chwyta, ale kiedy jej nie ma, chwyta się byle rybki złotej. Łagodzącą okolicznością było to, że
w całej tej gromadzie straceńców ja jeden... naprawdę byłem samotny. Nic mnie przecież nie
łączyło z żadnym z tych ludzi. Myśl, że mam tak głupio umierać, struła mnie po prostu. Mimo
to nie obudziłem jej. Napisałem na karteczce: jaka szkoda, że pani jednak zasnęła, położyłem
to na tapczanie i poszedłem. A mówię: dałbym wiele za to, żeby mi choć powiedziała: adieu!
W chwili tej bowiem zdawało mi się naprawdę, że nie wyjdę cało z tej historii.
– A jednak, jedzie pan sobie przez Morze Czerwone.
– A tak! Jest to fakt niemniej zdumiewający, jak ten, że w parę minut po owych przed-
śmiertnych wzruszeniach siedziałem za stołem jako jeden z członków rewolucyjnego trybu-
nału, a w pół godziny opuszczałem wraz z moją znajomą warsztaty.
– Jakimże cudem?
– Ordynarnym. W trybunale zasiadał jeden oprych, z którym ramię w ramię szturmowałem
twierdzę. Wskutek czego – rehabilitacja. Przyjaciel mój nieoczekiwany o mały włos nie rzucił
mi się na szyję. Mówi: życie mu ocaliłem pod twierdzą. Potem, że pierwszy stanąłem na
szańcu. W końcu obił, Bogu ducha winnego, armiejca, który mnie przed sąd przyprowadził,
po czym odstąpił mi swoje krzesło za stołem rewolucyjnego trybunału.
– I pan... przyjął?
– Pan pyta? A przyjął pan posadę w czerezwyczajce, gdy trzeba było wykraść przepustkę
za granicę? Obrastacie w zasady, jak w pierze, na tym wesołym okręciku. Nim dojedziemy do
Liverpoolu, gotowiście rzucić Anglikom pod nogi te pocieszne mundurki, w które was ubrali
tak litościwie. Może zresztą... i ja. Ale wtedy byłem jeszcze skromniejszy. Stołek koślawy za
33
krwawym stołem wprawiał mnie w zachwyt dziękczynny. Przyjąłem. Jeden tylko sprzeciwiał
się temu... pan go sobie przypomina, panie Druicz...
– Dawne czasy! – poruszył się niespokojnie Serb.
– Rzeczywiście! Dopiero tu na statku przypomniałem sobie, że za każde słowo, którym ten
łotr chciał mnie przygwoździć, obiecywałem mu w myślach kulę w łeb, ręce, nogi. Pan pew-
no nie przypuszczał wtedy, że sobie tak myślałem, panie Druicz. Niechże pan nie odchodzi,
bo to przecież dawne czasy – uśmiechnął się złośliwie w ślad uchodzącego Serba.
– On tam naprawdę był – w tym rewolucyjnym trybunale?
– Mówię przecież! Tym samym skinieniem głowy, jakim teraz odpowiada kelnerowi, gdy
pytają: ryba czy zimne mięso – załatwiał się wówczas z kwestią: pod ścianę czy do twierdzy.
Któż by przypuszczał... taki dżentelmen, prawda? Przeszła spora chwila, gdym przyszedł do
siebie za owym stołem sprawiedliwości. W międzyczasie głosowałem... i to stale z większo-
ścią. Zdaje mi się nawet, że się uśmiechałem przyjaźnie, ilekroć zapadał wyrok – śmiertelny.
– Może już dość o tym, panie Kos.
– I ja tak myślę. Oprzytomniałem wreszcie i w pauzie, po serii wyroków, podnoszę spra-
wę mojej znajomej. Apeluję do mego zbawcy, że przecież i ona tam była z nami pod twier-
dzą. Przypomniał sobie. Ten człowiek był zupełnie pijany. Ktoś się sprzeciwił i o mały włos
nie dostał od niego szablą. Powiada: kto nie wierzy memu przyjacielowi: kontrrewolucjoner.
Uzyskałem wyrok uwalniający i lecę z nim do kazamaty. Znajoma moja śpi. – Proszę pani –
budzę ją – idziemy! – Gdzie! – zrywa się z przerażeniem. – No gdzie, do miasta! – Przenoszą
nas? – Ależ nie, wypuścili nas na wolność! Proszę w tej chwili iść ze mną! – rzekłem już sta-
nowczo, boć to jej zdumienie nie licowało zupełnie z jej domniemaną niewinnością. Zrobiłem
swoje, gdyż spojrzawszy na mnie nieufnie, rzekła jednakże: idę. Czy państwo wiedzą, co to
znaczy, gdy dwoje uwolnionych defiluje przez szpaler straceńców? Tak, jakby się ukradło
tym wszystkim ludziom życie i wynosiło chyłkiem na świat boży. Nie masz tam człowieka,
który by nie czuł się godniejszym wolności od ciebie. I nikt, ale to nikt nie powie: „Szczęść
Boże”. A potem marsz drugi przez obozowisko ludzi, opętanych żądzą zabijania. I tu ścigają
cię setki oczu zawistnych, żeś ukradł im jedną sposobność do zemsty. Proszę państwa! Ten
skarb życia, który się wtedy szwarcuje jakąś wąziutką kładką na bezpieczną stronę, staje się
tak nędzny, tak sponiewierany i oplwany przez tę zgraję wisielców i oprawców, że wstyd nie-
raz potem człowiekowi, iż go im nie rzucił w łakomą paszczę. Za to chwila, kiedy stanęliśmy
za bramą warsztatów, należała do piękniejszych w mym życiu. Przypomnijcie sobie, państwo,
że wzdłuż tego muru biegnie droga z miasta w pole, czy z pola do miasta, jak kto chce. Obra-
sta ją szpaler drzew, w których śpiewają ptaki. Otóż mówił mi strażnik u bramy, znajomy
jeniec, że żaden z uwolnionych nie zawrócił w stronę właściwą, tj. do miasta, gdzie czekali
nań pono ludzie sercu najbliżsi. Każdy przystawał chwilę i ruszał w pole, niektórzy nawet bez
namysłu, biegiem. Spod tego prawidła nie wyłamaliśmy się i my. Tym bardziej, że przecież
nikt na nas nie czekał. Wziąłem ją pod rączkę i marsz w step, początkowo drogą, a potem na
przełaj, aż do utraty tchu. Zatrzymał nas dopiero kordon czerwonych, otaczający miasto dale-
kim kołem. No i, oczywiście, przywołał do zdrowego rozsądku. Stan, w jakim rozpoczęliśmy
drogę powrotną, nie różnił się już niczym od normalnego. Nadeszła i pora na wymianę zdań.
– Jak pan to zrobił? – zapytała mnie moja dama, bo wypadałoby ją już tak nazywać w naszej
nowej sytuacji. – Jak? Zrobiło się! Bardzo pani na tym zależy, aby to przypominać? – Nie! –
zaprzeczyła stanowczo – to było okropne, tylko... – Co tylko? – tylko ja nie wiem, co mam
myśleć o panu. – Przeszkadza to pani? – Spojrzała na mnie jakoś szczególnie, ściągnęła brwi i
odrzekła po chwili. – Więc pan uważa, że to niepotrzebne? – Uważam! – odparłem lekko-
myślnie. Nie przypisuję wielkiego znaczenia słowom, ale nieraz potem odnosiłem wrażenie,
że powinienem był odpowiedzieć wtedy bardziej ostrożnie. W każdym razie powiedzieliśmy
sobie coś niecoś, gdyż do rogatek doszliśmy, nie mówiąc ani słowa. – Gdzież mam panią od-
prowadzić? – zapytałem na skrzyżowaniu ulic. – Nie wiem jeszcze! – roześmiała się. – Tam,
34
gdzie mieszkałam przed rewolucją, nie mam się po co pokazywać. Powiedzieli mi już pod-
czas bojów ulicznych, że sprowadziłam na ich dom nieszczęście. Patrzeć na nich nie chcę, na
tych tchórzy! – A ma pani innych znajomych? – Gdzieś tam są, ale musiałabym poszukać. –
W takim razie nie pozostaje nic innego, jak zaofiarować pani na razie pół mego mieszkania. –
Bystre spojrzenie, jakie rzuciła na mnie z ukosa, nie wskazywało, abym ją zaskoczył tą pro-
pozycją. Skłamałbym jednakże, gdybym przemilczał, że na twarz jej wystąpił lekki rumie-
niec. A takim śmiałym kobietom bardzo do twarzy w takiej łunie.
– Zapewne wzruszyła ją tak wspaniałomyślność pana – odezwała się z ironią pani Amelia.
– Gdzież mieściły się owe apartamenta?
– No, apartamenta, to nieco przesadzone! Mieszkałem na daczy w Burdżarze – w jednym
pokoju z tarasem.
– Jak to? I miał pan tę czelność?
– Miałem to poczucie rzeczywistości, proszę pani. Czy pani sądzi, że gdybym mieszkał w
dwunastu pokojach, to czelność moja byłaby mniejsza?
– Czy pan chce, żebym ja sobie stąd poszła?
– Ależ, uchowaj Boże. Straciłbym na tym wycinku historii najlepiej rozumiejącego mnie
słuchacza.
– Panie Kos!
– Już nie! Najlepiej nie pytać o szczegóły. Tak jak moja przyjaciółka. Gdy po długim mar-
szu stanęliśmy pośrodku zapuszczonych gajów Burdżaru, przed moją chałupiną, odziedziczo-
ną przeze mnie po jakimś Sarcinie, spojrzała na mnie zdumiona, aby natychmiast roześmiać
się na cały głos. – No wie pan, powinnam była się tego spodziewać – spojrzała przez okno do
środka – no a gdzież pan będzie spał? – Musiałem w głębi ducha przyznać, że to był niezły
rewanż za moją połowę mieszkania. Przyjąłem go oczywiście z wszelkimi objawami skruchy.
Oświadczyłem gotowość nocowania na dachu lub w ogrodzie, w najlepszym razie na tarasie.
Usiłowałem nawet przekonać ją, że, mówiąc o mieszkaniu, miałem na myśli cały ten olbrzy-
mi szmat zarosłej gąszczem ziemi, który otaczał moją lepiankę. Słuchała mnie sceptycznie,
ale z wielką uwagą. Bądź co bądź, Burdżar był jednym z najpiękniejszych zakątków miasta. I
doprawdy, trzeba było obłędu rewolucyjnego ludzi, aby o nim zapomniano. Tak! tak! proszę
państwa, mieszkanie moje obejmowało jaki dziesiątek hektarów ziemi i miejscami wyglądało
jak najwspanialsza oranżeria burżujska. Nikt nie przychodził rekwirować z niej kwiatów i
drzew. Walki uliczne przygnały do mego gaju ptactwo z wszelkich ogrodów podmiejskich.
Trudno opisać, jak się darło to bractwo... I czułem się dobrze między tą hałaśliwą zgrają.
– Pan Kos.
– Ptak niebieski.
– Aha! Widzę, że się zaczynamy rozumieć. Zawsze łatwo docierałem do ludzi przy bliż-
szym zetknięciu. Nawet do tak niezwykłych jak moja współmieszkanka. Tego samego dnia
byliśmy już na stopie, no – jak ją nazwać – swobodnej. Pod wieczór poszedłem z karteczką
do tych jej krewnych i przyniosłem jej rzeczy na nowe mieszkanie. Stwierdziłem z przyjem-
nością, że nie miała ich więcej ode mnie. Kuferek ten poddałem zresztą rewizji zaraz za bra-
mą ogrodową.
– Pfuj! – odezwało się parę głosów naraz.
– Wielki Boże! Mówię: nim dojedziemy do Anglii, zamienicie się w monumenty! Otóż
zawartość kufra uderzyła mnie swoim ubóstwem. Nie w znaczeniu biedy materialnej, bo to,
co się w nim znajdowało, przypominało lepsze czasy pierwszych lat wojny. Ale jeżeli kobieta
unosi w całym dobytku żołnierski, czy tam oficerski szynel, sukienkę frontową, trochę bieli-
zny i dwa rozumiecie, dwa płaszcze oraz parę rewolwerów, to trudno nie pomyśleć, że się ma
do czynienia z jakąś ubogą naturą.
– Wracała z frontu.
35
– Tym bardziej powinna była rzucić to wszystko do rowu! Toć pierwsze, co uczyniłem,
przybywszy jako jeniec do Turkiestanu, było powieszenie na gwoździu munduru jego cesar-
skiej mości! Do licha! Przecież żaden z was nie będzie paradował w tych kabacikach po
przyjeździe do kraju. Przy tym... to zamiłowanie do wojowniczości. Otóż zawartość tego pa-
kunku zmusiła mnie po raz pierwszy do rozmyślań nad moją towarzyszką. Rychło później
miałem sposobność do szczerego rozwinięcia refleksji. Wróciwszy mianowicie do domu, za-
stałem swego gościa w trakcie gruntownej rewizji mego mieszkania.
– Aha! Trafiła kosa na kamień.
– Jeszcze nie! Świeży urok naszej znajomości i niezwykłego położenia przysłaniał na razie
wszystko inne. Obserwacje nasze zachowaliśmy na dalsze czasy. Potem przyszedł wieczór, a
potem przyszła noc. Posłałem sobie leże w gąszczu drzew.
– Patrzcie, co za zasady!
– Przewrotność, nic innego! Byłem przecież pewny, że się jeszcze zobaczymy tej nocy.
Pomogła mi moja skrzydlata hołota. Był tam jeden słowik, z którym nawzajem uczyliśmy się
gwizdać. Więc zaczęło się na słowiku, a skończyło na kosie. Czy uwierzycie mi państwo, że
gdyby moje mieszkanie było jeszcze o połowę mniejsze, to i tak zostałaby tam cała nieza-
mieszkała reszta?
– Panie Kos!
– Ależ dajcie mi spokój, bo wam powiem coś, no, coś zgodnego z rzeczywistością. Zarę-
czam wam, że ta kobieta okazała jednak wiele zalet przy tym najbliższym poznaniu. Dopraw-
dy, nie ma to jak ulubienica spod szafota... Nie ma granic w szafowaniu sobą... Pewno! Co by
tam nie było, zawsze to nie gilotyna!...
– Kos nie oprawca!
– Rzecz interpretacji! Otóż okres ten, pamiętny zapewne wszystkim państwu, ten pomny i
krwawy okres po przewrocie, kiedy nie było w mieście jednej duszy niespodlonej strachem o
życie, spędziliśmy, że tak powiem, sielankowo. Tylko sielanka ta toczyła się z jakąś niesa-
mowitą szybkością. Bo na Burdżar dolatywały jednak echa obłędnej pogoni, z jaką tam, w
mieście, ścigali się ludzie ze śmiercią. Więc osaczony z wszech stron, spieszył się Burdżar z
używaniem życia, jak gdyby przeczuwając, że dziś, jutro dosięgnie go wreszcie pokłosie
zniszczenia. Ptaki jęły śpiewać głośniej i szybciej, wiatr dziwne rzeczy wyprawiał po nocach
w gaju, drzewa zakwitły przedwcześnie i pokryły się jakąś niezwykłą obfitością kwiecia.
Ulegliśmy temu nastrojowi tym chętniej, że ostatecznie nic mądrzejszego nie sposób było w
owe czasy wymyśleć.
– Co za trzeźwa uwaga!
– Pewna doza trzeźwości nie opuszczała mnie w najbardziej nawet gorących chwilach ży-
cia. Przyjaciółka moja też nie odznaczała się romantyzmem. Oboje mieliśmy przy tym skłon-
ności do hazardu. Więc rychło zerwaliśmy wszelką styczność ze światem, nie dbając o to, co
stanie się jutro. Przestałem chodzić do pracy, nawet i bywać w mieście. W żywność zaopa-
trywałem się u sartowskiego kramarza, na zewnątrz murów Burdżaru.
– A kapitały?
– Miałem coś niecoś w złotej walucie, jeszcze z dawniejszych czasów, kiedy nam w kapi-
tulującym Przemyślu wypłacili ostatnią gażę złotem. W zapasie był zegarek, papierośnica,
parę pierścionków. Było to aż nadto, aby rzucić się w pewnym okresie życia w jakąś ponętną
zawieruchę. Bywało, zaczynałem podobne przedsięwzięcia ze znacznie skromniejszymi środ-
kami. Cóż mam jeszcze powiedzieć o tym miodowym okresie. Myślę, że rzeczy takie rozwi-
jają się często silniej, niż się to lekkomyślnie sądzi zaczynając.
– Jednak!
– A jednak! Kobiety rosyjskie mają dziwny dar rozpętywania silnych namiętności. W for-
mie gwałtownej – skoncentrowanej. Anim się spostrzegł, kiedy płomień ten ogarnął mnie
całkowicie i wyrósł mi ponad głowę. Nie poddawałem się. Lubię pływać po topieli, ale nie
36
tam gdzie ona, ale gdzie ja chcę! W tym wypadku, przyznam się, nie zawsze mi się to uda-
wało. Byłem przecież tak oszołomiony tym wszystkim, taki jakiś dziecinny.
– Powiedzże pan po prostu: kochałem ją!
– Powiedziałbym po prostu, gdyby tak właśnie było. Ale nie było! On nie pozwalała się
kochać. Takie dzieciństwa – powiada. A ja mimo wszystko nie mogłem się nigdy zgodzić na
takie niedołężne mazgajstwo, jak nieszczęśliwa miłość. Więc gdy poza tym miałem wszystko,
co chciałem, i bodajże wszystko, co dać była w stanie, to ten głód najsilniejszy, najbardziej
prostacki, ten był zaspokojony, i to czasami aż do przesytu.
– Więc koniec rychły.
– Sadzę, że nie z mojej winy. Zaczęło się od tego, że w dole, pod stromym obrywem Bur-
dżaru, urządziła sobie czerezwyczajka jedno ze swoich lotnych miejsc egzekucji.
– Aha! – odezwał się ktoś – tam to rozstrzelali mojego kuzyna.
– Gotów jestem przysiąc, że nie tylko pańskiego! Tłukli jak opętani, noc po nocy. Byłbym
sobie, co prawda, niewiele z nich robił, gdyby nie przepłoszyli mi od razu najlepszych śpie-
waków. A potem: moja przyjaciółka. Z chwilą, gdy rozległa się pierwsza salwa, obudziły się
w niej jakieś uśpione właściwości natury, z którymi nie mogłem się pogodzić. Już pierwszej
nocy, gdy tylko opędziła się przed uczuciem przerażenia i kiedy nad świtem przycichły
strzały, powiada mi: chodźmy tam... przyjrzeć się! Z trudem tylko zdołałem jej wytłumaczyć
nierozsądek, nie chcę powiedzieć nieprzyzwoitość tej zachcianki. Następnej nocy wymknęła
się i, korzystając ze światła księżycowego, wypatrywała z wysokiego obrywu, aż nadjadą
wozy z delikwentami. Zaledwiem zdążył, aby ją na czas przyprowadzić do domu. Zamknąłem
ją na klucz. – Nie masz prawa! – mówi. – Mam czy nie mam – odpowiadam – jestem panem
w Burdżarze. Nie będziesz tam chodzić i basta! – Było to. Oczywiście, szorstkie powiedzenie,
choćby ze względu na gościnność, ale byłem zgniewany. Nie odpowiedziała nic i, rzuciwszy
na mnie złe spojrzenie, położyła się do snu. O świcie zastałem ją już przy stole, w trakcie
usilnego czyszczenia swego arsenału. Wstałem, zabrałem jej z rąk rewolwer i wyrzuciłem
przez okno w krzaki. Sądzę, że kobieta ta miała pewne krwiożercze instynkty, które należało
poskromić.
– Poskromić? Dlaczegóż nie ułagodzić?
– Moja pani! Nie miałem bynajmniej ochoty uchodzić w jej oczach za niedołęgę, a w
swoich za idiotę. W każdym razie to pewne wyjaśnienie dotyczące naszych wzajemnych sto-
sunków na Burdżarze poskutkowało o tyle, że przyjaciółka moja uzyskała pozornie dawną
pogodę ducha. Kiedy zaś czerezwyczajka przeniosła się z delikwentami na inne miejsce –
wszystko zdawało się z nowa układać. Łagodność i zapobiegliwość mojej pani wobec mnie
dosięgła nawet pewnych nieznanych dotąd szczytów, które może by mnie i wzruszyły, gdyby
nie to, że nigdy nie ufam ujmującym ludziom.
– Pan bywa czasem ujmujący, panie Kos.
– Nie radzę nikomu ufać mi wtedy. Po pewnym czasie zapytała mnie słodko, czy nie mam
nic przeciwko temu, aby sobie poszła do miasta odwiedzić tych, tak wzgardzonych ongiś,
krewnych. Oczywiście, pozwoliłem. Wróciła niezwykle roztrzepana i do późnej nocy opo-
wiadała mi najgłupsze plotki rewolucyjne. Za dwa dni znowu ta sama prośba. Po pewnym
namyśle pouczyłem ją, że może sobie wychodzić, ile razy i kiedy jej się podoba, byle mnie
tylko uprzedziła, gdy zechce w ogóle wynieść się z Burdżaru. Zasypała mnie wymówkami i
rzuciła mi się na szyję. Tego samego dnia odnalazła w mieście jakąś koleżankę z frontu, z
którą, mówi, łączył ją niesłychanie, całkiem wyjątkowo serdeczny stosunek. Wyprawy do
miasta zaczęły się więc powtarzać co dzień i każda z nich obfitowała w jakieś ogromnej wagi
wydarzenia w jej życiu. Wreszcie zostałem zaszczycony odwiedzinami owej niepospolitej
dziewicy. Znając mnie bowiem ze słuchu, „strasznie” pragnęła poznać mnie osobiście. Był to
jakiś dragon w żeńskiej szacie, skąpy w słowo, a na gębie ponury, który mnie oglądał od dołu
do góry – no tak, jak się ogląda konia.
37
Siliłem się na uprzejmość wobec mojego gościa, mimo iż uważał za stosowne rozmawiać
półgębkiem z moją damą o rzeczach najzupełniej dla mnie zagadkowych. Niemniej przeto,
gdy obie panie uczuły potrzebę wspólnego udania się do miasta, odprowadziłem je aż do wrót
Burdżaru, oczywiście, ukryty w gąszczu drzew. Wyprzedziłem je nawet i spojrzałem przez
mur na ulicę. Przeczucia nie myliły mnie. Pod murem, tam i z powrotem przechadzał się dry-
blas w szynelu żołnierskim.
– Oho!
– Ale to jeszcze nic! Przywitali się i poszli, a ja zostałem pod bramą, gdyż pora była późna
i należało się spodziewać rychłego powrotu mojej pani! W czasy owe, wiadoma rzecz, nie
było zbyt bezpiecznie chodzić nocą po ulicach. Więc nie minęło pół godziny, słyszę: wracają.
To jest on i ona, gdyż pośredniczki już nie było. U wrót przystanek... słucham... drągal się
gniewa: – Mogłabyś – mówi – skończyć z tym Austriakiem. Boisz się go czy co? – Jego? –
dolatuje mnie śmiech wzgardliwy – wiesz przecież, że nie o to chodzi. Tak czy owak nie
można chodzić po ulicach nocą. A ty – mieszkasz w pułku... – No to chodźmy do tego ogro-
du... – Tu?... A on? – Wielkie rzeczy – a ja? – W tym miejscu pauza, westchnienie i jakiś chi-
chocik nerwowy. – Znowu westchnienie i... „chodźmy!” Więc oni w sad, a ja za nimi lub ra-
czej naprzeciw nich, drogą okrężną. Na pierwszym zakręcie ścieżki nastąpiło spotkanie.
Przyjaciółka moja ustąpiła dyskretnie w bok, a ja palnąłem adonisa w szczękę, wskutek czego
pierzchnął rączo, jak jeleń, a przez płot przeniósł się jak pantera. – Zapamiętajże sobie, dziec-
ko – powiadam oszołomionej sceną tą przyjaciółce – że na Burdżarze Kos jest panem. – Po-
sępną jak noc przywiodłem do domu, po czym zasnąłem z błogim uczuciem człowieka, który
się nie dał oszukać. Nad ranem obudziłem się, usłyszawszy skrzypienie otwieranego okna.
Patrzę: to ona! – W ręku tobół gotowy do drogi. Jeden skok – i nie ma jej. Dopadłem ją koło
wrót. Wtedy zmierzyła do mnie z rewolweru i woła: – ani kroku dalej, bo strzelam! – Musia-
łem się cofnąć, gdyż wiedziałem, że zdolna jest strzelić naprawdę.
– Więc pan tylko na tych, co strzelać nie umieją?
– Zależy! Ocenicie to, państwo, jeszcze w tej samej historii.
– Czyżby? Po tak wspaniałym zakończeniu!
– Po tak ordynarnym zakończeniu, chciał pan powiedzieć. Tymczasem wypadki między
ludźmi kończą się dopiero wtedy, gdy wygasają uczucia. A ja – nie wiem, jak ona – zacho-
wałem silny ładunek nienawiści. Muszę tu dodać, że uchodząc, okradła mnie doszczętnie.
Nawet nie wiem, kiedy ona wypatrzyła tę szparę w ścianie, w której chowałem swój skromny
majątek.
– Ładna historia!
– Prawda? Takiej obelgi, jak ta kobieta, nie zadał ni jeszcze nikt w życiu.
– Szukał jej pan?
– Szukałem! Choć wierzcie mi: nie dla zegarka. Szukałem z pasją. Byłem u tych jej krew-
nych i mizdrzyłem się tam nawet do jakiejś starej baby, żeby tylko wyciągnąć jakąś wieść o
niej. Tymczasem nie wiedzieli nic. Pobiegłem na dworzec, gdzie jednak powiedziano mi, że
w ostatnim tygodniu żaden pociąg nie wychodził, w tę czy inną stronę. Przez znajomego jeń-
ca dostałem spis wszystkich przepustek na wyjazd z miasta, udzielonych przez czerezwyczaj-
kę. Ani śladu! Przetrząsnąłem bazary i kasarnie – nic! Albowiem w rzeczywistości nie było
jej w mieście. Spotkałem ją przypadkiem, dużo później i to w zupełnie nieprzewidzianych
okolicznościach. Ale to długa i przykra historia. Może innym razem...
Spojrzeliśmy po sobie, nikt nie miał odwagi odezwać się. Zapowiedź „przykrej historii”
zamykała usta najciekawszym. Jakby z jakiejś złowrogiej chmury, pozostawionej za dziesiątą
górą i rzeką, wysunęło się długie i czarne ramię i sięgało po nas, aż tu, na jasne i swobodne
morze.
– A to będzie bardzo rewolucyjne? – szepnęła wreszcie nieśmiało pani Amelia. – Bo, wie
pan, jeżeli to jakieś strzelaniny i egzekucja, to ja...
38
– Ech! Wielkie rzeczy! – przerwał Stiepanow – niech pani zamknie uszy, jak się zacznie o
tym. Gadaj pan dalej.
Kos założył ręce pod głowę i spojrzał gdzieś w górę obok masztów, jak gdyby łowiąc tam
obraz zapomniany. Z boku podpłynęła nagle pod statek większa fala. Pogrążyliśmy się razem
z jego kadłubem w otchłani, aby za chwilę wylecieć na jakąś górę powietrzną.
– Fala idzie – odezwał się ktoś.
– Fala! – powtórzył Kos. – Wiecie, że to usposabia do wspomnień. Raz w dół, raz w górę,
a mimo to naprzód i naprzód. Kiedy się tak myśli kołyszą, statek kołysze, świat kołysze... Na
czym to ja skończyłem? Aha! Więc po ucieczce jej nastał dość burzliwy okres mego życia w
niewoli. Przede wszystkim przyszli wyrąbać mi Burdżar na opał dla jakiegoś tam komitetu.
Ponieważ przyszli wprost do mnie po wyjaśnienia co do stanu i liczby drzew, nabrałem prze-
konania, że to jej sprawka. Odnotowałem sobie to na wszelki wypadek i z pierwszymi ptaka-
mi wyfrunąłem na zawsze z Burdżaru. Rychło potem wstąpiłem do Czerwonej Armii i nawet
odznaczyłem się na zakaspijskim froncie. Towarzysze mówili, że byłem dość odważny. Nie-
stety, kazałem postawić pod ścianę przydzielonego mi komisarza politycznego i ledwo wymi-
gałem się z armii z całą skórą. W następstwie pracowałem czas pewien w służbie afganistań-
skiej legacji, a potem jeździłem do Buchary z ramienia organizatorów muzułmańskiej Czer-
wonej Armii. W międzyczasie handlowałem tytoniem i walutą i dostawiałem wódkę do spół-
dzielczego hotelu komisarzy. Były to dość ryzykowne zajęcia, dzięki czemu stałem się w cze-
rezwyczajce osobistością znaną, jednym z tych, co to są pierwsi w kraju. Wtedy na złość cze-
kistom wstąpiłem do partii, a stąd przydzielono mnie do jednego z latających oddziałów do
walki z kontrrewolucją. Oczywiście, nie omieszkałem z kolei zalać sadła za skórę swoim
przyjaciołom z czerezwyczajki. Niemniej służba ta była ciężka – nawet na moje nerwy. Poją-
łem, że zabrnąłem za daleko i postanowiłem stanowczo skończyć z niewolą i wrócić do kraju.
Zjednałem sobie wtedy dwóch kolegów i wyznaczyłem marszrutę na Ferganę, Pamir i Afga-
nistan do Indii. Daleko, ale wesoło!
– Bój się pan Boga! Dlaczego nie na Rosję albo Persję!
– Czy ja wiem! Może wpłynęła na ten wybór krótka służba u Afgańczyków. Ciocia moja
pragnęła przecież zwiedzić Honduras dlatego, że urodziła się tam jedna pani, którą poznała w
tramwaju. Poza tym chciałem się trochę powłóczyć. Miałem już dość bolszewików i prze-
chytrzania się z czerezwyczajką. Wolałem góry i pustynie. Na krańcu Pamiru, w tak zwanym
pamirskim posterunku, stał, co prawda, większy oddział Czerwonej Armii, ale wiedziałem
przecież, że składał się on wyłącznie z carskich oficerów, którzy szukali na tym odludziu
ocalenia przed krwawą naganką po przewrocie. Mówiono nawet, że oddział ten przeszedł już
partiami do Indii, to znów, że połączył się z basmaczami Madamina i buszuje po Ferganie.
Widzicie, więc państwo, że było to wdzięczne pole dla człowieka żądnego przygód.
– Jak to? Nie miał ich pan jeszcze dosyć?
– Przygód? Skąd? Przygody rewolucyjne nie są przygodami w ścisłym tego słowa znacze-
niu. Nie potrzebuję chyba tego uzasadniać. Inaczej wszystkich państwa musiałbym nazwać
awanturnikami. Prawda?
– Poniekąd tak.
– Więc któregoś dnia wyruszyliśmy w drogę, to jest obecny tu porucznik Pałka i chorąży
Kovac, który przez pięć lat niewoli słynął ze swego: „wszystko to razem jest dość głupie”.
Dzięki temu, że koniec końców powiedział sobie: „to jest jednak za głupie” – uzyskaliśmy w
nim towarzysza. Z fałszywymi dokumentami przebiliśmy się do Fergany. Tu atmosfera oka-
zała się zupełnie inna. Władza sowietów obejmowała skromne wysepki wewnątrz murów
miast, a niekiedy bram czerezwyczajek i koszar. Na trakcie hulał Madamin, zresztą rządziła
się wszędzie pięść swobodna. Z wszelkich monet obiegowych najlepszą była ołowiana, mia-
nowicie w magazynku rewolweru. Oskoma na przechodniów panowała w tym kraju ogromna.
Nie pamiętam jednego noclegu, gdzie by gospodarz nie usiłował w ten lub ów sposób sprząt-
39
nąć nas z tego świata. Kto sam nie był zbójem, wietrzył zbójów w nas i Bóg tam wie, czy
niesłusznie. – Wiecie, że niezła z nas banda! – kiwał głową Kovac, ilekroć dzieliliśmy zdo-
bytego barana. Nie przeszkadzało mu to oczywiście tępić po drodze wszelakie jadalne stwo-
rzenia. Apetyt miał znaczny, a skrupuły niewielkie! Jedyny człowiek do takiej podróży.
Dziwna rzecz, jak szybko przystosowaliśmy się do nowych warunków bytu. Z jednej awantu-
ry w drugą – a zawsze pod szczęśliwą gwiazdą! Bywało – następują nam na pięty tubylcy –
chronimy się w ostatniej chwili do Sowietów, przeskrobiemy coś u czerwonych – wyratują
Sarci. Telefonów ani środków porozumiewania się, na szczęście nie było. Jedna zmylona po-
goń i znów jesteś jak nowo narodzone dziecko, o którym nikt nie wie, co myśleć. Dopiero nad
Oszem, ostatnią osadą u stóp Pamiru, powinęła nam się noga. Zahaczył nas jeden z oddziałów
basmaczy i ograbił z fachowością zbójecką z broni i gotówki. Od zamiaru poderżnięcia nam
gardła odstąpił jedynie dlatego, że byliśmy jeńcami. Musieliśmy więc zawinąć do Oszu, w
którym siedział mały oddziałek Czerwonej Armii, nie wystawiając nosa poza mury forteczne.
Przyjęto nas jak wszędzie, to jest bez żadnego zainteresowania. Kandydat na trupa i tyle! O
oddziale pamirskim nie wiedziano nic. Byli, przeszli, może tam i żyją jeszcze. Po dwudnio-
wym wypoczynku wytargowaliśmy od nich z pomocą najbezczelniejszych pogróżek represa-
liów ze strony Centralnego Komitetu, który nas jakoby wysłał na rewizję tego kraju – jeden
karabin, jedną oślinę i trochę niestrawnej żywności. Przyznam się państwu, że kiedy z tym
wiatykiem na drogę stanęliśmy w obliczu pamirskich łańcuchów, u wstępu w podróż wielo-
dniową przez śmiertelną górską pustynię – do jakiegoś posterunku, o którym przepadł i słuch
wszelki – to nie mogliśmy mieć wielkiego pojęcia o sobie. Prawda, Pałka?
Chorąży Pałka machnął porozumiewawczo ręką i uśmiechnął się gorzkawo.
– Dałbyś już spokój, Kos!
– Aha! Ty byś się zawsze cofnął, kiedy krucho. Jak wtedy, u podnóża Pamiru. A jednak to,
co nam się wtedy nie podobało, to był tylko osioł, chudy worek ze strawą, no i nasze łydki
wychudłe. Góry podobały się nam. – Psiakrew, to jest wysokie! – wyraził się nasz poczciwy
Kovac, mieszkaniec stepów węgierskich. Miłeż z niego było chłopisko! I ani się spodział, jak
było po nim.
– Zginął?
– Tak! Ale o tym później. Tymczasem, no, cóż mam powiedzieć o drodze tej, z Oszu do
pamirskiego posterunku. Była ciężka. Zbłądziliśmy. Właściwie to ja nigdy nie sądziłem, że
człowiek może tyle wytrzymać. Cóż mówić o tym dziś, na tym statku prześlicznym, w obli-
czu tych wyniosłych dżentelmenów, z których twarzy przebija tyle rozwagi i doświadczenia?!
Do diabła, kiedy ich widzę i wspomnę, ileśmy wytrzymać musieli, płakać mi się chce nad
tymi panami świata... Tak, tak! To była droga nad drogi, marsz nad marsze! Z oberwańców
przemieniliśmy się w nędzarzy i głodomorów, w końcu przestaliśmy być podobni do ludzi.
Ale to tylko na oko. Bo jakiś ludzki duch dychał w takim Kovacu, co to, padając co dziesięć
kroków, wykrzywiał paszczę żałosnym uśmiechem i sapał: Głupstwo! Naprzód, przyjaciele!
Ech! W takiej kupie śmiecia więcej jest czasem człowieka niż na tym całym okręcie! Więc
szliśmy naprzód. Osioł na czele. Żywotne to bydlę, jedyne z nas nie robiło sobie nic z trudów
podróży. Wlekliśmy się za nim, opętani chęcią wtarabanienia się na jego grzbiet próżniacki, z
którego zwisał na pół próżny worek. Tymczasem było nas trzech, a osioł był jeden. Więc za-
praszamy na grzbiet jeden drugiego, prosząc w głębi ducha, aby odmówił. Po paru dniach
zaczęliśmy jednakże z Pałką nalegać wspólnie na Kovaca. Chłopisko to nikło przecież w
oczach. – Zostawcie! – mówi – nie siądę! – Wieczorem – to samo. Wtedy wziął karabin i
strzelił oślinie w łeb. – Jesteśmy znowu kolegami – powiada. – Ćwiartuj no go, Pałka! Teraz
go starczy na nas trzech! – Bez osła nie szło nam się jednak lepiej. Mówię wam, że gdy się
tak na czworakach wpełznie ostatkiem sił na przełęcz i ujrzy pod sobą jamę, a nad nią nowego
ze skał molocha, to serce przewraca się z przerażenia i rozpaczy. A potem – te równiny, za-
słane głazami. W końcu przycichło już nawet Kovacowskie „naprzód koledzy” i zamiast nie-
40
go dolatywało nas tylko westchnienie: – Chryste Panie, ależ to jest daleko! – Toteż, gdyśmy
trzej nędzarze, trzy widma, trzej opętańcy, okaleczeni, wychudli i półnadzy ujrzeli płaskie
dachy pamirskiego posterunku – tośmy zapłakali jak dzieci. Czy wiecie, jaka czułość, jaka
miłość bezgraniczna do ludzi wybucha w takich chwilach w sercach, tak nawet zdziczałych
jak nasze? Błogosławiliśmy nieznanych mieszkańców tego odludzia jak braci i dobroczyńców
najdroższych.
– Wyobrazić sobie można, jak szczęśliwa była chwila, gdy znaleźliście się między nimi.
– O tak! Zaledwie zdołaliśmy się pokazać między domostwami, aresztowali nas i zamknęli
w lochu lodowatym. Tam też Kovac zapadł na tyfus głodowy. – Tu Kos urwał, zakołysał się
na leżaku i dalekim łukiem rzucił w morze niedopałek papierosa.
Wśród nas cisza zaległa zupełna. Ktoś wstał i na palcach wysunął się z koła. Nikt nie spoj-
rzał w jego stronę, ale wiedzieliśmy wszyscy... Pałka. Pod pokładem uderzono w gong na
pierwszy sygnał obiadowy.
– Bójcie się Boga, jak to już późno! Dzwonią na pierwszą zmianę.
– A jakże! Zmierzch zupełny. Będzie pan jeszcze mówił, panie Kos?
– Może po kolacji – niepewnie dorzuciła pani Amelia. – Tylko może pan jeszcze powie:
dlaczegóż oni was zamknęli?
– Otóż to! Niepojęta rzecz! Pytanie to zadawałem sobie w kółko, chodząc jak wilk po wię-
zieniu. I doprawdy trudno mi było znaleźć odpowiedź, poza jednym przypuszczeniem, że
ludzie ci oszaleli po prostu, siedząc na tym fatalnym wygnaniu.
– Oszaleli? – tak zbiorowo?
– Coś w tym rodzaju! Boć ostatecznie bardziej nieszczęsnych rozbitków, jak ta paczka ofi-
cerów carskiej armii, szukających tu, w najdzikszym pustkowiu ucieczki przed hańbą, śmier-
cią i własnym sumieniem – nie można było sobie wyobrazić. Dziecinny pomysł! Jeden taki
rewolucyjny Kruzoe byłby się może udał i na Pamirze – ale kompania Robinsonów w paru
chałupach, otoczonych straszliwym pustkowiem – to się musiało skończyć fatalnie!
– Pan ich tak ładnie tłumaczy.
– Dziś!... Morze usposabia, wiadoma rzecz, do pogodnego światopoglądu. Ale wtedy nie
byłem skłonny do pogłębionych analiz. Niespodzianka była silna. Wrażenie urosło jeszcze,
gdy po zamknięciu nas na cztery spusty nie pokazał się żaden z nich w więzieniu. Więc ani
szklanki wody dla gorączkującego Kovaca. Wypadałoby jeszcze uzupełnić, że posterunek ten
robił na nas od samego początku najdziwaczniejsze wrażenie. Najpierw, gdyśmy się dowlekli
między zabudowania, wyczekiwaliśmy dłuższy czas na majdanie, na próżno wypatrując
człowieka. Dwa baraki, do których zajrzeliśmy, w następstwie okazały się puste. W trzecim
ujrzeliśmy śpiącą na tapczanie kobietę.
– Kobietę?
– Tak! Wielu oficerów uciekło na Pamir z towarzyszkami niedoli. Wiedziałem o tym jesz-
cze przed ucieczką. Otóż ujrzeliśmy kobietę, śpiącą w pozycji bardzo niedbałej. Tak jak gdy-
by po większej libacji. Dopiero w kancelarii czy też dowództwie posterunku, dokąd zawinęli-
śmy nareszcie, spotkaliśmy jakiegoś podchmielonego smyka. Ten aż czkawki dostał na nasz
widok. Przyprowadził jakiegoś drugiego jegomościa, zarządzili na poczekaniu śledztwo. Do-
prawdy, że sam zdumiewałem się, przypominając sobie przy zeznaniach, czym kiedyś byłem i
co robiłem. Po spisaniu protokołu poszli gdzieś, pobyli dłuższą chwilę, wrócili – i kazali iść
za sobą.
– No i poszliście, tak bez namysłu?
– Ależ mogło nas wtedy pognać dziecko sześcioletnie, jak trzódkę gęsi! Mówię: okropna
próba przebytej drogi zrobiła nas ufnymi bezgranicznie. Tak więc, prostą drogą, jak baranki
potulne, dostaliśmy się pod klucz. A teraz – na czym to ja skończyłem? Aha! Jeszcze jedno!
Więzienie nasze było przygodne. Po prostu jakiś pokój z okratowanym oknem, otwierającym
widok na cały posterunek. Patrząc przez nie do zmierzchu, dostrzegłem raz tylko ludzi, prze-
41
chodzących przez majdan. Poza tym cisza i pustka. Osądziłem więc, że albo większość od-
działu umknęła do Indii, albo – popili się po prostu i śpią. Ani jedno, ani drugie nie zmieniało,
oczywiście, naszego położenia. Pod wieczór przeto wyłamałem belkę z tapczanu i zrobiłem
piekielny ruch w naszej komorze. Towarzysze pomagali mi krzykiem, jak który mógł i umiał.
– Poskutkowało?
– Z biedą. Po godzinnym awanturowaniu się naszym, przyszedł ten sam chłystek, który nas
aresztował. Kiedy stanął w drzwiach z miną zuchwale głupią, miałem ogromną ochotę przeje-
chać go po tym łbie drągiem. Tymczasem łudziłem się jeszcze, że to wszystko nieporozumie-
nie. Pytam się go więc tylko, co to ma znaczyć? Kpi sobie, że właśnie przyszedł się nas o to
zapytać. Żądam, żeby mnie zaprowadził do komendanta. Powiada, że nie ma potrzeby, bo
komendant i tak wie o wszystkim. Żądam felczera dla chorego. Mówi, że nie ma nawet dla
swoich. Wtedy jednak chwyciłem go za gardło i – wyobraźcie sobie państwo – grzmotnął
mną w kąt jak snopkiem słomy. Nie liczyłem się z zupełnym upadkiem sił swoich. Ścisnąłem
więc zęby i w pokorę. Żebrzę o jaką strawę, czajnik wody i jakieś okrycie na noc. Musiałem...
przepraszać tego urwipołcia. Odpowiedział: zobaczymy i poszedł. Zdaje się, że byłem pół-
przytomny z wściekłości po jego odejściu. Wstyd się przyznać, zwymyślałem nawet biednego
Kovaca, który mnie uspokajał. Niemniej przeto przynieśli nam, jeszcze przed nocą, strawę i
parę derek. Dobre i to! Posililiśmy się – no i spać. Dzień i dwie noce minęły, nim otworzyłem
oczy, aby odetchnąć z ulgą na widok naszego kryminału. Śniło mi się bowiem bez przerwy,
że idziemy w trójkę górami i dolinami, dźwigając na swych karkach wypasionego osła. To-
warzysze moi obudzili się prawie równocześnie za mną.
– A Kovac?
– Gorączkował, ale wygląd miał jak gdyby raźniejszy. Właściwa choroba wybuchła dopie-
ro znacznie później. Tak czy owak, nie należał on do tych, którzy umieją chorować. Umierać
to raz, ale nie dziesięć razy! Poza tym wolał myśleć o rzeczach doczesnych. Ale nas nie uspo-
sabiał wesoło widok, jak tego żywotnego chłopa zgryzało choróbsko. Nędzne choróbsko w
najnędzniejszym zakątku świata! Toteż kiedy pokazał się znowu nasz przygodny strażnik,
skoczyłem mu bez wstępów do gardła. I – tym razem – nie opędził się już. Taki sen – to coś
znaczy. Nie minęło parę sekund, a leżał na ziemi, a ja na nim. – Ach, Kos! Poznaję cię zno-
wu! – uradował się Kovac. – Bóg z nami! – mówię, ściskając tamtemu grdykę. Zapaliłem się
do tego stopnia, żem go o mało nie udusił. Popuszczam więc i dalej w targi. Stanęło na tym,
że nas bezzwłocznie zaprowadzi do komendanta, przepraszam – komendantki – bo komen-
dantem posterunku była kobieta.
– Ach?
– No tak! Ona! Łatwiej się jednak domyślić tego państwu dziś, niż mnie było wtedy. Kie-
dym ją ujrzał za stołem w kancelarii – doprawdy, straciłem język w gębie. Stałem wpatrzony
w nią, nie wiedząc, czy się witać, czy uśmiechnąć, czy wybuchnąć gniewem. Zapomniałem
na chwilę o wszystkim, z czym tu przyszedłem. Musiała to zauważyć, gdyż przez twarz jej
przeleciał lekki blask zadowolenia. – Jak się pan czuje, panie Kos – rzuca mi z triumfalną
ironią – któż by się spodziewał, że się tu spotkamy. Prawda? – Poza błyskiem białych zębów
nie było jednakże nic obiecującego w jej uśmiechu. Wyczułem to od razu, od pierwszego wej-
rzenia na twarz jej zestarzałą, sczerniałą i zsurowiałą, tak jakoś zupełnie po żołdacku. Ale
zawładnąć sobą nie mogłem i przysiadłem oszołomiony koło stołu. Głos musiałeś zabrać ty,
Pałka. Ach, prawda – nie ma cię! Jaka szkoda, bo ja nie mogę powtórzyć tej retoryki, z jaką
wtedy wystąpił.
– No cóż? Tłumaczył jej co i jak?
– I to jak jeszcze? Od Adama i Ewy z całą swadą i wymową akademicko wykształconego
człowieka. Powiada: cierpieliśmy w niewoli, nie z naszej winy. Wojna – splot okoliczności
fatalnych. W domu rodzina, dzieci – tęsknota, panie tego. Każdy przecież rozumie, tym bar-
dziej oni, ludzie inteligentni. Myślę, że gdyby był wtedy w anglezie i kołnierzyku – albo ja-
42
kiej innej sutannie, to by może robił wrażenie. Ale tu golec, nędzarz sparszywiały – i takie
argumenty. Śmiało mu się babsko bezczelnie w sam nos. – Stul pysk, Pałka! – wtrącił się
wreszcie Kovac. – Niech gada Kos! – Więc ja – bo już przyszedłem do siebie – mówię, że
idziemy do Indii, mamy już dość tego kramu, niech nas tu zatrzymają, aż Kovac wyzdrowieje.
Poza tym niech natrze uszu osłom, którzy nas zamknęli w areszcie. O znajomości naszej nie
wspominam nic, bo myślę – po co. W izbie było paru oficerów, a nuż jaki mąż pamirski albo
coś podobnego.
– Pan sadził, że ona była zamężna? – wtrącił Stiepanow.
– No – nieraz! Tak by wypadało z logiki wydarzeń. Nie sądziłem jednak, żeby była tak –
jak to powiedzieć – no tak przewrotna. Bezczelny uśmiech, z jakim słuchała Pałki, zamienił
się w grymas jadowity, gdy zacząłem mówić ja. Kiedy skończyłem, oświadczyła sucho, że w
najbliższych dniach odprawi nas z powrotem do Oszu, do dyspozycji sowieckiej władzy, jako
złapanych szpiegów i uciekinierów. I wiecie – wypowiedziała to bez zmrużenia powiek, z
jakimś niezmiennie złym uśmiechem na twarzy. Dopiero gdy ustałem, podszedłem do niej i
zapytałem, czy zdaje sobie sprawę z tego, co mówi? Przybladła cokolwiek i opuściła oczy.
Więc daję jej czas do namysłu, do jutra.
– Jak to? Pan – jej?
– Ja – jej. I okazało się, jak państwo zobaczą, nie bez pewnych danych po temu. Tymcza-
sem zaś wybuchła gniewem i kazała nas odprowadzić do aresztu pod wzmocnioną strażą.
– A to historia!
– Oo, historia! Nigdy w życiu mózg mój nie pracował z takim napięciem, jak po powrocie
do więzienia. Zwołałem jakiś sabat diabelski na naradę, jak zgnębić, jak pomścić się na tej
kobiecie. Było mi wszystko jedno, czy dostanę się przy tym do Indii. Przede wszystkim upo-
korzyć tę jędzę. Siedziałem do późnej nocy, otoczony wieńcem złych duchów. Jęki i wes-
tchnienia Kovaca dodawały mi bodźca. O północy wiedziałem już, co mam robić, i nawet
przeczuwałem mgliście, co się stanie w przyszłości. Droga była jedna i jedyna. Rankiem ścią-
gam z Pałki mundur, bo miał go jeszcze w stanie budzącym pewne nadzieje, i dalej łatać dziu-
ry i czyścić plamy. Później mycie i golenie, i przedziałek. – No jak? – pytam się Pałki, już
odświeżony – podobnym do ludzi? – Czyś się wściekł? – wybałusza na mnie oczy. – Wście-
kłem się! – mówię. – Zawołałem strażnika, którego postawiono już na stałe pod naszym
oknem i proszę, aby przy zmianie oddał karteczkę komendantowi.
– Cóż tam było?
– Parę słów! Prosiłem o przesłuchanie, sam na sam.
– Aha!
– A jakże! To są proste rzeczy, ale trzeba na nie wpaść. Z pierwszą zmianą warty przyszła
odpowiedź ustna, że komendantka czeka. Sunę więc do niej, przypominając sobie wszystkie
małpie miny urażonego w swej godności amanta. Tymczasem czekała na mnie jeszcze jedna
niespodzianka. Komendantka przyjęła mnie w towarzystwie jakiegoś wybujałego wzrostem
młodzika, oparta poufale o jego ramię. Kiedy stanąłem w drzwiach, śmieje się drwiąco i
wskazuje na mnie palcem. – To ten? – pyta oficer. – Ten – odpowiada. – Jak pan śmiał? –
rzuca mi kartkę moją pod nogi. Zgodzicie się państwo ze mną, że kobiety lubują się w owych
krótkich chwilach, kiedy mogą zademonstrować niezłomność swoich cnót. Wpadają po prostu
w jakiś stan upojenia. I bodajże nigdy nie są tak mało cnotliwe jak wtedy. Czego ja nie wy-
słuchałem, stojąc przed nimi ośmieszony i upokorzony. Każde jej słowo, każdy ruch, każde
spojrzenie było obelgą i smagało mnie jak biczem. Ale nic, milczę... Bo jednak, jednak spo-
strzegam, że w pauzach, gdy nabiera tchu do nowych wylewów oburzenia, przypatruje mi się
bacznie i jakby z pewnym zaciekawieniem. Myślę więc: wygadaj się, a potem się namyśl. Za
to ten jej adlatus o mało nie doprowadził do katastrofy. Rozdęła go bowiem tak furią swojej
wymowy, że podszedł ku mnie i, zdaje się, chciał mnie w twarz uderzyć. Powstrzymała go
jednakże w porę prawdopodobnie dlatego, że zdobyłem się na dość przekonywujący wyraz
43
twarzy. Z czego nowy dowód dla mnie i nowa pociecha. Coś tam błysnęło w jej oczach stra-
chem i niepokojem. Patetycznego wyroku, skazującego mnie na osamotniony karcer, z dala
od towarzyszy – wysłuchałem z jakąś niejasną nadzieją, że jednak... jednak rzecz zmierza ku
lepszemu.
– Optymizm! Nie miał go pan jeszcze dość?
– Nigdy dość optymizmu! Na długą metę wszystko się kończy szczęśliwie. Nie trzeba się
tylko dać bałamucić epizodami. Takim nowym epizodem był mój karcer w odosobnionej ki-
bitce, mieszczącej się na samym końcu obozu. Maleńkie jej okienko wychodziło wprost na
pustkę górską, niepojęcie daleką i przestrzenną. Taki mały wylot w tak ogromny świat uspo-
sabia dziwnie człowieka. Jest to zresztą coś podobnego do widoku fal oceanu z okna kajuty.
Albo może do spojrzenia w niebo przez lunetę astronoma. Nie wiadomo, co bardziej zasmuca.
Maleńkość owa czy ogrom? Kiedy jeszcze pod wieczór wyszedł zza góry księżyc i wniósł do
tego wszystkiego jakieś nowe bałamuctwo, to, wierzcie mi, straciłem zupełnie poczucie rze-
czywistości.
– Rzeczywistości?
– No tak! Przecież ja siedziałem w kryminale, a te góry były tylko wałem, który należało
przebyć, aby się dostać do Indii. Przecież to jasne! Co prawda dziś tylko. W chwile owe jasny
był tylko księżyc. No i ta cisza straszliwa, w której głębokim środeczku przywarła do ziemi
moja kibitka.
– Jaki pan wrażliwy, któż by przypuszczał...
– Kiedy więc tak patrzę w ów wylot na świat bałamutny... słyszę, jak ktoś przekręca z ci-
cha klucz w zamku mojej komory. Tknęło mię coś... ale udaję, że nie słyszę i nie odwracam
się od okna. Nareszcie... drzwi otwierają się, ktoś przystaje w progu i szuka mnie okiem śle-
pej latarki na barłogu, a potem po izbie. Odnalazłszy, oświetla od stóp do głów. Kos? – słyszę
głos przyciszony i niepewny. Głos ten zabrzmiał mi anielską, czy jeśli chcecie – diablą muzy-
ką. Oczywiście – ona! Odwracam się, udaję zdziwienie i chcę podejść. – Niech się pan nie
zbliża – uprzedza mnie – ja mam rewolwer! Pan ma broń? – Zaśmiałem się: - Skąd? – Niech
pan wywróci kieszenie – komenderuje. – Mówię, że nie mam! – gniewam się niepotrzebnie.
Ale tak to jakoś głupio, gdy człowiekowi rozkazuje kobieta... – Niech pan da słowo honoru! –
decyduje, widząc, że nie mam zamiaru ustąpić. Dałem. – A teraz – otwiera drzwi na oścież –
pójdzie pan ze mną. Tylko uprzedzam, gdyby pan usiłował uciec, kula w łeb! – Ależ nie my-
ślę uciekać! – zapewniam ją rozweselony – niech pani tylko mówi, dokąd iść. – Dowie się
pan! Niech pan idzie przede mną. Gdzie trzeba skręcić... powiem. Byłem swoją drogą bardzo
ciekawy, gdzie i jak mnie zaprowadzi. Bo za to, że wzgardziła wątpliwą przytulnością mojego
więzienia tylko pochwała się należy. Powiodła mnie w środek obozu, trzymając się zacienio-
nych murów. Więc myślę: nie chcesz być widziana. Nie byłbym jednak nigdy przypuścił, że
zaprowadzi mnie wprost do swego mieszkania i to przez pokój, w którym chrapał ten jej chły-
stek. Zamknęła go zresztą bez ceremonii na klucz. Ostentacyjnie opatruje potem rewolwer i
kładzie go pod poduszkę. Co za śmieszna ostrożność... prawda? Powinna była przecież wie-
dzieć, że przyjdzie chwila, gdy mi łatwiej będzie sięgnąć po tę maszynę niż jej. Potem...
– A może przeskoczymy to miejsce... – niespokojnie poruszyła się pani Amelia.
– Myślę, że byłoby szkoda. Zresztą: krótko. – Niech pan tu siada koło mnie – zaprasza
mnie na barłóg. Usłuchałem, nie kwapiąc się zbytnio. No? – pyta przeciągle, rozpinając żoł-
nierską bluzę.
– Panie Kos.
– Już! Dodam jeszcze, że nie radzę nikomu ulec kobiecie, ubranej w mundur żołnierski.
Proszę sobie pomyśleć – taka sytuacja – i... buty z cholewami. Niezależnie jednak od tego,
pierwsze zbliżenie z moją przyjaciółką po długim rozstaniu było jakoś dziwnie wymuszone.
Dopiero nad ranem nastąpiła jaka taka harmonia miedzy nami – oczywiście fizyczna. Bo jeśli
chodzi o uczucie, to ani chwili nie przestałem jej nienawidzić. I właśnie największą rozkosz
44
sprawiała mi myśl o zbliżającym się porachunku. Nim dzień nastał, siedziałem znowu w
swojej kibitce. Natychmiast po przybyciu zawiesiłem derką okienko. Nie tylko dlatego, że
chciało mi się spać...
– Cóż panu przeszkadzało, mógł pan sobie już przecież pozwolić na bałamuctwa.
– Jeszcze nie. Potrzebny był mi umysł jasny i świadomy celu. Tym bardziej że wytrzyma-
łość moją wystawiono na ciężkie próby. Co noc bowiem maszerowałem odtąd pod rewolwe-
rem do mojej Putyfary, która na twardym łożu raczyła mnie swoim surowym i zmarniałym
już w trudach ciałem. Byłem posłuszny, jak grenadier carycy Katarzyny. Ale też nie starałem
się zupełnie być czymś więcej niż grenadierem. I dziwna rzecz, już po paru dniach zauważy-
łem, że ta moja ścisła obowiązkowość zaczyna gniewać moją panią. Tu i ówdzie wyłapałem
jakieś westchnienie, czasem uścisk mniej silny, ale jakby cieplejszy. To znów spojrzenie, mo-
że i proszące, może i pokorne. Dziś zadaję sobie pytanie, czy świtało tam coś w rodzaju głęb-
szego uczucia. Ostatecznie przecież to była psia dola być takim komendantem pamirskiego
posterunku. Niestety, jeszcze podlejszy był los pamirskiego więźnia.
– No to tym bardziej mogliście się porozumieć.
– A jakże! Były nawet pewne usiłowania w tym kierunku. Raz, w noc wyjątkowo harmo-
nijną, pyta się mnie komendantka, tak na pół żartem: – Puścić cię do Indii, Kos?? – Juści! –
mówię – puścisz! – No, a gdyby... – Co, gdyby? – Gdybyś mnie wziął ze sobą... – Nie wziął-
bym – odpowiadam – zostaniesz jakimś angielskim komendantem i zamkniesz mnie znowu w
areszcie. – Odsunęła się z gniewem, posmutniała jak gdyby i powiada wreszcie: – Ty coś
knujesz, Kos. – Musiałem zrobić wyłom w swojej grenadierskiej taktyce, aby przerwać tę
niemiłą rozmowę. Nieraz jednak potem sprawa ta wypływała w tej lub innej postaci.
– No dobrze, ale co pan knuł?
– Knułem mniej, niż się stało, choć gotów, przyznam się, byłem na wszystko. Korzystając
z coraz to większych względów mojej pani, uzyskałem prawo do przechadzki pod strażą po
obiedzie, raz nawet zaproszono mnie na wspólny obiad dla załogi. Upewniłem się wtedy
ostatecznie, że przypuszczenia moje co do stanu rzeczy na Pamirze były słuszne. Ludzie ci
byli najzupełniejszymi bankrutami pod każdym względem. Trzymało ich w kupie jedynie
położenie bez wyjścia, no i wspólna żądza do kilku kobiet, które popełniły to szaleństwo, że
dały się tu uprowadzić. Pożałowania godny los! Przechodziły z rąk do rąk, bezwolne i przera-
żone nieszczęściem, jakie siały dokoła. Niektóre, jak moja caryca, zdziczały i usiłowały za-
chować choć prawo wyboru dla siebie. Pijaństwo rozkładało do reszty nieszczęsną kolonię. W
warunkach tych musiałem się stać opatrznościowym człowiekiem, który rozniesie w puch to
bractwo. Ale – patrzcie – Anglicy wracają już z kolacji, wnet zadzwonią na nas.
Rzeczywiście, opustoszały pokład jął się napełniać ludźmi. W barze i salce koncertowej
błysnęły światła. Ktoś na fortepianie uderzył w koślawy takt fokstrota. Jakaś lady przysunęła
się dyskretnie do naszej gromadki i skinęła na Kosa, zapraszając do tańca.
– Poczekaj! – udał, że jej nie widzi – muszę skończyć przed kolacją! Będę się streszczał,
bo jestem głodny jak wilk. – Otóż koniec końców dostałem nawet klucz od swego mieszkania
i wędrowałem już sam do komendantki i z powrotem. Skorzystałem z tego, aby dokładnie
zapoznać się z położeniem poszczególnych obiektów fortu. Przede wszystkim zajmowała
mnie stajnia i zbrojownia. Były w zaniedbaniu największym i, oczywiście, bez straży. Zaj-
rzałem też do swoich kolegów. Wielki Boże! Jak ucieszyli się na mój widok. Kovac, który
ledwo zipał, zwlókł się do okna. – Psiakrew, Kos, że cię też jeszcze widzę! – wychylił zza
krat wynędzniałą twarz. – Rób co, Kos, z nami, nim umrę! – No dobrze! A wytrzymasz? –
Nie wszystko jedno? Chciałbym coś jeszcze zobaczyć przed śmiercią... – Kazałem im być
jutrzejszej nocy w pogotowiu. Martwił mnie Kovac, ale cóż było robić?
– Otóż w noc ową ciemną, kiedy cały posterunek spał snem desperackim po jakiejś libacji,
a my dwoje przegruchaliśmy zwyczajny nasz repertuar, kiedy przyjaciółka moja obejmowała
mnie ostatnim swym zgłodniałym uściskiem – wyjąłem rewolwer spod poduszki (a leżał tam
45
niezmiennie) i mówię do niej: Ubieraj się! – Zerwała się jak iskrą rażona, przysiadła na łóżku
i pyta: – Jezus Maria! Co myślisz robić, Kos? – Zbieraj się – mówię – idziemy! – Dokąd? –
Zobaczysz! – Podniosła się z barłogu i jęła się ubierać pośpiesznie, ale tak niezdarnie, że jej
musiałem pomagać. Zęby kłapią jak w febrze. – Naprzód! – Wyprowadzam ją na dwór i tak,
jak ongi prowadziła mnie do siebie wiodę ją przez obóz do swego karceru. Tam związałem ją,
zakneblowałem jej usta, po czym zamykam budę na klucz i idę do stajni po konie. Stamtąd po
broń do arsenału – i po towarzyszy. Przy samym już więzieniu przypomniałem sobie, że za-
pomniałem o kluczu. Wiedziałem, że wisi w kancelarii. Więc po niego. Tymczasem była to
jednocześnie sala libacji. Po pijatyce wieczornej pozostał tam na podłodze jeden drab.
– Panie! – oburzył się Stiepanow – ja chciałem już dawniej panu powiedzieć, żeby się pan
ostrożniej wyrażał. To był mój brat!
– Aha! Ja sobie już dawno myślałem, że pan tam był między nimi. Potknąłem się więc o
pańskiego brata wychodząc, i byłem na tyle lekkomyślny, żem go nie unieszkodliwił.
– To nic! Zastrzelił go pan później! – warknął Stiepanow.
– Co pan mówi! Było tak ciemno. Otóż człowiek ten obudził się, poznał, co się święci, i
zaledwie wyszliśmy z więzienia, zdążył zaalarmować trzeźwiejszych w obozie. W oknach i
na ulicach pojawiły się światła. – Uciekajmy! – cofa się Pałka. – Nie, bracie! – mówię – mu-
simy przedostać się na drugą stronę. Zdobywamy arsenał, prawda, Kovac? – Naprzód! – mó-
wi Kovac – podaj mi tylko ramię, bo sobie nie dam rady z karabinem. – Zdążyliśmy do arse-
nału w porę. Wytaszczyłem na dwór karabin maszynowy, założyłem taśmę – i trach jeszcze
bombą we wrota stajni. Kwik, tupot i tabun koni rozleciał się na wszystkie strony świata.
Wtedy ognia po ulicach i w okna oświetlone. Chryste Panie, co za chaos powstał w tym opła-
kanym obozie! Pobudzeni ludzie wybiegli z baraków, nikt nie wiedział, co się dzieje, i jeśli
miał karabin, palił w łeb pierwszemu z kraju. Kto zdołał pojmać biegające tam i sam po uli-
cach konie, siadał i rwał w góry na łeb na szyję. Wołano, że posterunek napadli Afgańczycy,
to znów, że od przełęczy następują czerwoni. Gdzieś buchnął pożar, wzniecony bombą
ręczną. Tylko jakiś paru przytomniejszych spostrzegło się i jęło ostrzeliwać nas z ulicy. Uci-
szyłem ich kilku wachlarzami maszynki. Koło północy wrzawa zaczęła maleć, potem nagle
spadł rzęsisty deszcz i zrobiło się cicho zupełnie. Byliśmy panami Pamiru.
– Dziwne to panowie...
– Prawda? Tak z punktu widzenia geograficznego, rzecz nawet imponująca. Ale wtedy –
czymże był ten Pamir nieszczęsny. Ćmą nocną, nasiąkłą zimnem i ulewą, i kupą rozgromio-
nych chałup, z których jedna gorzała. A my: panowie Pamiru! Trzech straceńców z poturbo-
wanym karabinem maszynowym, przepraszam, dwóch, bo jeden leżał w błocie z przestrzelo-
ną piersią.
– Kovac?
– Tak! Kovac! Ostatnie jego słowa były: można już wstrzymać ogień, Kos.
Tu Kos urwał, powstał z miejsca i zbliżył się do burty okrętowej, aby, wychyliwszy się,
spojrzeć gdzieś w morze spowite nocą. Po chwili odwrócił się do nas bokiem i obrzucił nasz
krąg spojrzeniem niechętnym. Jedynie na postaci Stiepanowa zatrzymał się chwilę dłuższą.
Odnosiło się wrażenie, że historię swą uważał za skończoną.
– To już koniec? – odezwał się ktoś niepewnie.
– Prawie! Zresztą dzwonią już na kolację.
– Głupstwo! – rzekł stanowczo Stiepanow naje się pan jeszcze. Pan to musi skończyć, pa-
nie Kos.
– Muszę? Jeżeli zechcę! A pan wysłucha do końca?
– Moja rzecz!
– Widzi pan! Ale jeśli pan już taki zuch, to służę! Zabitego Kovaca ułożyliśmy na konia i
ruszyliśmy z nim do mego karceru. Było to w sam raz miejsce na grobowiec. Tymczasem
drzwi zastaliśmy w nim wywalone. Stać się to musiał dopiero co, gdyż człowiek, który to
46
uczynił, uwalniał właśnie z więzów komendantkę. Wywiązała się walka wręcz, może dość
panie Stiepanow.
– Słucham.
– Wywiązała się więc walka, w której pokonałem pana. Spętałem go i ułożyłem na tapcza-
nie. Kovaca pochowaliśmy w środki kibitki, bez zbytniego trudu, bo podłoga była z ziemi.
Nad ranem ruszyliśmy w drogę na przełęcz Beik – i do Afganistanu. Była to już drobnostka.
Zaopatrzyliśmy się w podróż tę we wszystkie potrzebne rekwizyty. No i dostaliśmy się do
Indii.
– No – a ona? Coś pan zrobił z nią? – powstał z krzesła Stiepanow.
– Oczywiście, wziąłem ją ze sobą. Pan sobie pewno przypomina, jak pan prosił, żeby tego
nie robić?
– Panie Kos!
– Słuchajże pan więc, bo widzę, że pana zajmują jej losy. W pierwszym aule afgańskim
sprzedałem ją jakiemu zamożniejszemu dzikusowi – jako wynagrodzenie za przewodnictwo
do granicy indyjskiej.
– Jak to? – odezwali się naraz Stiepanow i pani Amelia.
– No tak! Mówię wyraźnie!
Stiepanow zbliżył się do Kosa, drżąc z oburzenia.
– I pan to uczynił naprawdę?
Kos rzucił nań bystre spojrzenie i odwrócił się ku morzu. W dali ukazały się światła prze-
pływającego mimo nas statku.
– Nie wiecie państwo, jaka to bandera? – rzucił nam przez ramię.
– Zbójecka! – wybuchnął Stiepanow.
Kos odwrócił się z wolna i spojrzał mu groźnie prosto w oczy. Powstaliśmy wszyscy z
miejsc, ten i ów z Anglików przystanął, zmiarkowawszy, że tu się coś święci. Nagle chłopiec
okrętowy, zniecierpliwiony oczekiwaniem, uderzył z całej siły w gong, tuż za naszymi usza-
mi. Wzdrygnęliśmy się tak silnie, że postronni widzowie zaśmiali się w głos na widok
śmiesznego zamieszania. Stiepanow splunął i odszedł w głąb pokładu, odprowadzany powłó-
czystym spojrzeniem Kosa.
– No cóż, idziemy na kolację – ruszył ku schodom Kos. Pani Amelia zatrzymała go jed-
nakże u drzwi.
– No, jak pan miał sumienie? Jakim prawem?
Kos ofuknął ją ze złością.
– Jakim prawem? – spytał. – A pyta się pani, jakim prawem jedzie na tym statku Kos i
pójdzie sobie za chwilę zjadać frykasy w jadalni? Sprzedałem ją – nie przeczuwając jeszcze
tych wzniosłych uczuć, jakie dojrzewają w piersiach naszych z każdym śniadaniem, zjedzo-
nym na koszt Ligi Narodów. W każdym jednak razie taki pobyt w haremie powinien wypro-
stować jej zwichnięte pojęcie o swoim powołaniu. No, idziecie jeść czy nie? – rzucił nam,
znikając w głębi schodów.
Spojrzeliśmy niepewnie w ślad za nim i na dalekie morze. Nadpływający statek zrównał
się z nami i oświetlony girlandą świateł sunął nocą, tajemniczy i cichy jak widmo.
47
KOMISJA
Wspomnienia z niedalekiej przeszłości
– Towariszcz, śpisz?
– Tak na pół, a co takiego?
– Komendant wzywa...
– Cóż tak, do diabła, nocą...
– Powiedział: dieło jest i żebyś przyjechał zaraz. – Czerwony „wiestowoj” zawrócił konia i
poleciał w ćmę nocną.
Nie pierwszy to raz wzywał mię nocą komendant obozu „po diełu”, które zresztą stale,
można by powiedzieć, odbywało się rankiem, bez szkody dla republiki. Przyzwyczaić się do
tego było trudno, ale odzwyczaić niemożliwe, pośpiech zaś wskazany był zawsze, gdyż ko-
mendant także wieczorem bywał nie w humorze. Zaprzągłem wehikuł (na gumach) i żwawym
truchtem podążyłem ku odległemu o wiorst kilka mieszkaniu komendanta.
W przedpokoju, a raczej na tarasie, zastałem już inżyniera K., z którym prowadziliśmy ro-
boty, zmierzające do przygotowania zrujnowanego obozu dla „pięćdziesięciotysięcznej armii
wschodniej”, mającej wyruszyć w pochód „na Indie”. Armii nie było jeszcze ani w obozie,
ani w ogóle w Turkiestanie, skąd miała przybyć nie wiadomo kiedy, ale cóż nas to w zasadzie
obchodziło, komendant był – i to nie lada komendant! Trząsł się przed nim przecie nawet
ispołkom turkiestański, a tylko jego imienia starczyło, aby meeting groźnych taszkienckich
warsztatowców kolejowych pierzchnął drzwiami i oknami. Czy powierzono mu organizację
„wschodniej armii” dla jego chorobliwej energii, czy też po prostu, aby się go pozbyć ze sto-
licy, gdzie dokuczał wszystkim swoimi dyktatorskimi zapędami, Bóg jeden raczył wiedzieć.
Najprawdopodobniej chciano połączyć piękne z nadobnym. Skrupiło się tedy na obozie, który
przeobrażał się cudacznie pod awanturniczą batutą, obdarzonego niezwykłą fantazją budow-
laną, komendanta, skrupiło się na skarbie republiki, który sypał milionami, czasem dobrowol-
nie, a czasem pod presją rewolweru, skrupiło się i na nas, to jest na całym personelu technicz-
nym, który najniespodziewaniej w świecie znalazł się „w rozporządzeniu” komendanta, przy-
gotowującego z furią niesamowitą obóz dla armii, będącej „w drodze”.
W chwilach decydujących dla budowy, to jest, gdy błysnęła jakaś nowa „idea” w głowie
satrapy, wzywał komendant inżyniera K. i mnie. Pierwszego dlatego, że kiedyś na froncie
służył pod nim jako feldfebel, przeto miło mu było dać odczuć obecnie, jak to się czasy zmie-
niły, mnie dlatego, że mi „ufał”. A „ufał” mi, bo nigdy nie próbowałem mu nawet tłumaczyć,
że na przykład nie ma sensu zakładać fundamentów pod gmach, kiedy nie ma najmniejszych
widoków na wykończenie go w ciągu najbliższego stulecia, albo stawiać piece w barakach, w
48
których nigdy nie będzie okien i drzwi, gdyż klamki, zamki i szkło należą do niepowrotnych
tradycji. Zlecenie każde wykonywałem bez słowa sprzeciwu, to jest wykonywałem o tyle, że
natychmiast przystępowałem do robót, nie zadając sobie ani nikomu pytania, jak się też to
skończy.
– Miłyj towariszcz – oświadczyłem też swojego czasu głównemu kontrolerowi izby skar-
bowej, zapytującemu mnie „półoficjalnie”, jakim prawem buduję domy, na które nie ma po-
krycia nawet w budżecie – gdyby mi komendant kazał stawiać drabinę na księżyc albo wia-
dukt do Bombaju, przystępuję do roboty nazajutrz...
– Może się pan narazić...
– Ja? Pan się narazi swoim przestarzałym rozumowaniem. Pan się nawet o tym przekona,
panie towariszcz.
Kontroler „przekonał się” jeszcze tego samego dnia, kiedy to pierzchał z rozwianym wło-
sem z komendanckiego domu, gdzie zaszedł nieopatrznie ze swoim „jakim prawem”.
– Żeby tu nosa twojego nie było w promieniu dziesięciu wiorst, ty carski łaziku, sabotażni-
ku! – grzmiał za nim komendant, potrząsając nahajką. – K’czortu ubierajsia, ubijom.
– Jak pan myśli, co mu znowu do łba strzeliło – niepokoił się inżynier, chodząc tam i z
powrotem po tarasie. – Awantura będzie, czy jakie nowe pomysły budowlane?
– Awantura to będzie na pewno, ale awantura przyszłości. Pewno jaka elektryfikacja obozu
lub przeniesienie rzeźni na cmentarz ze względów sanitarnych.
– Okropny człowiek – biadał inżynier.
Minęło pół godziny i godzina, komendant nie wychodził z pokoju. Za to z kuchni wyszła
jego żona, poczciwa i prosta Kozaczka, pełna zdrowego sceptycyzmu wobec nowatorskich
poczynań swojego męża, ale bojąca się go bezgranicznie i nie bez racji.
– Pozwał? – zapytała szeptem, gdyż mąż nie lubił, aby „babjo wmieszywałoś w dieła”.
– Ano pozwał. Nie wie pani, co robi?
– Pije, sumienie go męczy.
Zrobiło mi się trochę niemiło. Komendant zdawał się rzeczywiście mieć momenty, w któ-
rych robił porachunki z sumieniem, obciążonym niejedną rewolucyjną „koniecznością”. W
chwilach takich zamykał się na klucz sam jeden i pił, pił, póki nie odżyła wiara, że wszystko
to „pustiaki” wobec tego wielkiego dzieła, które go czeka. Bo komendant wierzył, wierzył i w
dyktaturę proletariatu, i w armię wschodnią, i w swoją misję wobec ludzkości. Pod tym
względem był rzeczywiście wyjątkiem między swoimi towarzyszami. Chwile zwątpienia
okupywał zresztą szczodrze wybuchami nowej energii.
– Znaczy się – zauważył filozoficznie inżynier – sprawa będzie grubsza, szykuj się pan.
Około północy szczęknęła zasuwa, drzwi otwarły się na oścież i stanął w nich komendant
w koszuli rozpiętej do pasa, szukając nas błędnym wzrokiem po ciemnej terasie. Nieraz już
zdumiewała mię ta postać kanciasta i zwalista, a jednak kształtna, te rysy twarzy półmongol-
skie i brzydkie w szczegółach, a jednak harmonijne w całości, ta szczecina włosów czarnych,
jakby powbijanych w głowę, a pokrywających ją mimo to zwartym kożuchem, i to oko za-
mglone i jakoby niewidzące, a przenikliwe i gorejące. Teraz, gdy komendant stał w ostrym
skrzyżowaniu światła i nocy, widok figury jego przejmował mrozikiem bardziej dojmującym
niż zazwyczaj:
– Spóźnili się, a?
– Czekamy dwie godziny – bąknął inżynier.
– Mówiłem – przyjechać w tej chwili! Nie bój się, ptaszku! Słyszałem, jakeś tu właził, jak
pająk, na teraskę. Na paluszkach chodzi teraz wasze błagorodje, co? W dziesięć minut powi-
nieneś być tutaj, a nie w pół godziny, zrozumiał?
– W dziesięć minut koni nie zaprząc.
49
– Durak! Jedź wierzchem! Odbiorę faetonik i będzie porządek. A teraz „dieło”. Jutro bę-
dzie tu komisja. Nacjonalizujemy sad tego burżuja S. Pod letni szpital dla obozu. Burżuj ma
stosunki i broni się rękami i nogami. Zrozumiano? Przyjdzie paru komisarzy i jakiś tam py-
skacz z wykonawczego komitetu. Rozstrzygniemy sprawę raz na zawsze. Znaczy się juto o
ósmej w sztabie. – Trzasnął drzwiami i znikł, a nie minęło kilka sekund, gdy lampę zgasił i
chrapnął.
Roześmieliśmy się teraz obaj.
– No i widziałeś pan coś podobnego? Po co on nas tu wołał?
– Dla tego samego, co nas czeka jutro w komisji. Człowiek ten potrzebuje dużo ludzi koło
siebie. Inaczej zdawałoby mu się, że się nic nie robi, ale właściwie, cóż to za sad.
– Pan nie wie? To słynny ogród tego zdziwaczałego księcia S. Właściwie nie ogród, ale
muzeum owocowo botaniczne. Są tam pono gatunki owoców całej kuli ziemskiej. No a teraz
kaput z fruktami.
Po drodze do domu dowiedziałem się jeszcze trochę szczegółów o jutrzejszym „diele”. Sad
księcia S. leżał o jakie pięć wiorst od obozu i właściwie był już raz znacjonalizowany przez
komisariat rolny, wskutek czego należał do tzw. państwowych majątków. Różnił się zaś od
innych tym, że właściciel jego nie wyrzucono za dziesiąte bramy, ale pozwolono mu gospo-
darować w ogrodzie jako dyrektorowi majątku. Skutek był ten, że spośród wszystkich innych
znacjonalizowanych majątków jedynie sad księcia S. Przyniósł państwu dochód i nie uległ
zniszczeniu. Obecnie jednak zdawała się wybijać godzina i na to ostatnie wspomnienie po
tych przepięknych ogrodach, w których zamykał się cały urok i bujne bogactwo Turkiestanu.
W wynik komisji wątpić nie było można. Komendant należał do tych, co niewiele jeszcze
uzyskali w rewolucji, a do stracenia nie mają nic. A że sprawa nie była wielka, któż mógł się
mu sprzeciwić?
Nazajutrz około dziewiątej zajechała automobilem świetna komisja, złożona z komisarza
zdrowia, wojny i jakiegoś Ormianina, członka wykonawczego komitetu. Było to znakomite
triforium rewolucyjnych typów. Pierwszy – „inteligent”, doktor wypchnięty na naczelne miej-
sce w komunistycznym rządzie całym szeregiem zbiegów okoliczności, którym przeciwsta-
wić się nie umiał, obezwładniony inercją woli, zobowiązany jakoby sumieniem wobec swoich
komunistycznych zapałów z czasów studenckich, i wreszcie pociągnięty perspektywą kariery;
człowiek imitujący zapał, wiarę, energię i uczoność przed sobą i światem, w zasadzie tchórz i
filister, po pijanemu straceniec, wśród towarzyszy figura lekceważona i podejrzewana wiecz-
nie o konszachty z kontrrewolucją; drugi – marzyciel z ludu, o plecach olbrzyma, oczach
dziecięcych i niedźwiedziej duszy, ongi chłop, potem pisarz pułkowy, później głośny bohater
pierwszych walk rewolucyjnych, jako czerwony generał półzbawca rewolucji, w przedpokoju
którego rozstrzeliwano dziesiątkami ludzi, podczas gdy on leżał na tapczanie z oczyma
utkwionymi w powałę, śpiewając dźwięcznym głosem ludowe piosenki znad Wołgi; trzeci –
nikczemnik płaski a sprytny, który rzucił się w nurty rewolucyjne z bezczelnością golca, żąd-
nego dojścia do majątku za wszelką cenę, w sowdepach gębacz pierwszy, zawdzięczający
całą swoją komunistyczną wiedzę agitacyjnym plakatom, sprężyna niebezpieczna wielu po-
czynań, programów i dekretów, rodzących okazję do nabicia kieszeni, choćby przez ucięcie
pierścienia z palcem nieboszczyka, łotr z przekonania, wietrzący wokół siebie podobnych
sobie i jeno nimi zainteresowany. Dopełniał ich komendant, pół-Mongoł, Czuwasz znad Woł-
gi, eks–feldfebel liniowy carskiej armii, dezerter z frontu, jeden z ostatnich, dziś generał
Czerwonej Armii, jeden z pierwszych, człowiek, któremu brakło tylko inteligencji, aby stać
się satrapą w wielkim stylu. Pomyleniec przekonany, że wszystko w świecie powinno mieć w
sobie tyle energii skoordynowanej, ile on czuł w sobie – dzikiej.
Gdzieś, skądś nawinęła się sylwetka przyszłego zawiadowcy szpitala i zapewne inspiratora
całego przedsięwzięcia, marynarza floty nieznanej, bywalca w stu już sowdepach, cienia stu
50
czerezwyczajek, cynika wierzącego święcie, że żadnego szpitala nie będzie nigdy w tym sa-
dzie, ale snującego już naprzód przędzę marzeń o rozwalaniu się na pańskich meblach i ci-
chym ustroniu, gdzie wreszcie z dala od szumu rewolucyjnego, który bawić go przestał, bę-
dzie mógł choć z parę miesięcy bezpiecznie pędzić samogonkę.
Komplet był rzadki, w ogonie jeszcze ja z inżynierem, inteligenci z zadeptaną twarzą, „fa-
chowcy techniczni i eksperci”, których o zdanie nie pytano, choć odpowiedzialność lubiano
na nas zwalać, ilekroć „dieło prowaliłoś” ze skandalem! Trzeba jednak przyznać, że komen-
dant był lojalny i za inspirowane przez siebie roboty odpowiadał wprawdzie rewolwerem i
kułakiem, ale była to przecież jedyna forma odpowiedzialności, z którą liczono się coś niecoś.
Wyruszaliśmy bez śniadania, pomimo przejrzystych aluzji doktora i marynarza.
– Poczekaj! Nachlapiesz się jeszcze. Burżuj wyciągnie butelki, jak tylko go przyciśniemy
do muru – podkpiwał sobie komendant, siadając na konia, pomimo że zapraszano go do au-
tomobilu.
Konno ruszyliśmy i my eksperci, i marynarz, i to z miejsca wyciągniętym galopem, gdyż
inaczej nie jeździło się „po diełu” w republice. Szybkość i nieobliczalność poruszeń wytwa-
rzały przecież tę „rewolucyjną atmosferę”, w której kipiały mózgi przywódców i truchlał
duch obywatela.
Marynarz zwalił się, oczywiście, z kobyły na pierwszym zakręcie, trzeba było znacznej
wprawy, aby móc podążyć za ślepym ogierem komendanta.
Do ogrodu przed pałacyk wpadliśmy stylowo. Książę majstrował coś koło grusz, kulty-
wowanych przezeń ze specjalnym pietyzmem i troskliwością.
– Hej! Jak ci tam, kniaź – krzyknął komendant z teraski pałacyku – idi ka!
Jakżeż szczególnie wyglądał ten dżentelmen wygolony, w angielskiej sportowej marynar-
ce, kołnierzyku i krawatce, strzepujący chusteczką pył z żółtych półbucików, z troskliwością
godną lepszych czasów i gości.
– Dziwna rzecz, skąd oni jeszcze ciągle biorą te kołnierzyki, krawatki i buciki – dziwił się
przybyły w tym czasie marynarz. – Słuchaj no! U ciebie nie było jeszcze rewizji czy jak?
– Zostaw! – machnął ręką komendant – niech się ubiera, jak mu się podoba. „Jerunda eto”
– niepotrzebne nikomu te jego chusteczki i pindżaczki. Znaczyt, kniaź, zabieraj się stąd w
dwadzieścia cztery godziny. Ogród bierzemy na szpital dla krasnoarmiejców.
Książę spojrzał na komisję z pewnym zdziwieniem, które natychmiast ustąpiło miejsca
niezaradnej rezygnacji.
– Więc to już postanowione? A ja myślałem, że wykonawczy komitet...
– Wot tiebie wykonawczy komitet – odpowiedział Czuwasz, podsuwając mu pod nos ku-
łak. – Sprawa skończona pomimo twoich intryg.
– Właściwie, towarzyszu, warto by zobaczyć to i owo – usiłował się wtrącić komisarz wo-
jenny – mamy instrukcje.
– Instrukcje? Ot instrukcja – wskazał na sad, spadający spod pałacu w dół zadrzewionymi
terasami.
– Widział? Miejsce jakby stworzone dla tego... jak się to nazywa, doktór? Aha! Sanato-
rium! Słońce, drzewa, owoce, kąpiel, tu i waszych mikstur nie trzeba, doktory, ten pałacyk
tutaj – oddział dla ciężko chorych.
– I mieszkanie zawiadowcy – wtrącił marynarz.
– Tam tobie miejsce – odżachnął się komendant, wskazując na jakąś półrozwaloną szopę.
– Barak dla chorób zakaźnych trzeba zbudować. Rekonwalescentów wsadzę pod namioty, o,
tam pod gruszkami. Tę szopę zamienimy na trupiarnię. Tu – wyciągnął teraz szablę i jął skro-
bać po podłodze krótkimi liniami plamy – zbudujemy wozownie i magazyny, tu stanie stacja
elektryczna, prawda, towarzysze inżyniery? Ile to będzie kosztować?
– Jakżeż to tak – trudno powiedzieć.
– No tak w przybliżeniu.
51
– Nawet w przybliżeniu trudno. Może kosztować dwadzieścia, a może pięćdziesiąt milio-
nów., a może i więcej. Niektórych rzeczy do budowy całkiem nie ma.
– Będą! Wobec tego pięćdziesiąt milionów! Słyszysz? – zwrócił się do członka wyko-
nawczego komitetu – żebyście potem nie mówili, że nie ma pieniędzy.
– Stój no przyjacielu – odezwał się naraz doktor – przecież tam u ciebie w obozie jest
szpital, jeszcze z carskich czasów, i najładniejsze baraki.
– A żebyś wiedział, że najładniejsze. Otóż właśnie w te baraki wsadzę swoich zdrowych
żołnierzy. Trupy i symulanty won z obozu!
– No, a jak zwąchają to miejsce, to ci zachorują co do jednego.
– Czepucha! Ja im tu zaprowadzę taki reżim, że im się choroby odechce.
– A cóż to, w obozie nie możesz?
– W obozie gorzej! Dowie się jeden i drugi, zaraz mi zrobią meeting i pobuntują się. Tu
dostał się i przepadł, aż go wypuszczę.
– Uciekną ci.
– Nie puszczę.
– Szpital rozniosą.
– Strelat’budu.
Zapanowała chwila milczenia. To „strelat’budu” mogło się tyczyć równie dobrze i oponę-
tów w sprawie szpitala. „Dieło” było rzeczywiście skończone, odczuli to wszyscy i zapewne
wszyscy pomyśleli z ulgą, że ostatecznie żadna okoliczność nie zmusza ich strzelać się o
szpital z komendantem. Bo i o cóż chodziło? Jeden (ostatni) jeszcze sad, jeden burżuj – i tak
na pół żywy, no i tych trochę gruszek, winogron i moreli egzotycznych. Gdzieś tam w głębi
duszy, odwrócony twarzą od świata, ziewał zdrowy rozsądek, rumieniło się leciuchno ogłu-
pione sumienie, majacząc coś o kulturze i jej dobytkach, ale cóż to wszystko znaczyło wobec
owego „strelat’budu”. Pierwszy skapitulował doktor.
– No cóż, jeśli już tak koniecznie chcesz mieć tu szpital, to chodźmy choć zobaczyć bliżej,
jak to wszystko wygląda.
– Kak choczesz, na to cię tu wysłali. Nu, prowadź, książę, do swoich apartamentów.
Kompania ożywiła się coś niecoś. W trzecim roku rewolucji i – apartamenty książęce!
Jedni zatęsknili naraz do widoku ludzkiego mieszkania, urządzonego po ludzku, drudzy na-
stroszyli się, oczekując rzeczy bajecznych, o których tyle mówiła klechda rewolucji.
Mieszkanie nie było zresztą zupełnie książęce i pewne luki pod ścianami oraz różne graty,
ustawione naprędce, świadczyły, że przezorny gospodarz ewakuował gdzieś już uprzednio
część swego dobytku. Ale czysto i porządnie było wszędzie i przyzwyczajenie do wygody
biło z każdego kąta. Niezwykłe, bądź co bądź, otoczenie podziałało na wszystkich tak, że na
chwilę zapomniano o właściwym celu przybycia.
– Da’sss – syknął przez zęby Ormianin – wot kak oni żyli. Rozkoszniejszaja kwatirka.
– Powiedz no, gospodarzu – dziwił się wojenny – co ty robisz w tylu pokojach? Czort nie
pojmie, na co te wszystkie fidrygały. Siedzisz ty choć godzinę dziennie w każdym pokoju? –
A wie pan – szepnął do mnie inżynier – że mi się jakoś żal zrobiło. Nie księcia, bo ten dzię-
kować może Opatrzności, że nosi dotąd głowę na karku. Ale, prawda, jak tu przyjemnie? Jak-
by oni mieli rozum, to powinni właściwie zachować jedno choćby takie mieszkanie, tak, wie
pan, na wzór, dla tego proletariatu, co to kiedyś przestał być proletariatem. Uwierzy mi pan,
ja bym się już musiał na nowo uczyć, jak się powinno żyć i mieszkać. A przecież to dopiero
trzeci rok rewolucji.
– Wsio eto – osadził marynarz, rozwaliwszy się niezwłocznie na fotelu – z krwi i potu
proletariatu.
– I właściwie powinno do niego wrócić – przypomniał sobie studenckie czasy doktor. –
Tak będą kiedyś wyglądały mieszkania wszystkich ludzi.
52
– Ty wsio inteligent! – odparł niecierpliwie komendant – na diabła zdałyby się te graty
proletariatowi. Eto kultura burżujska, próżniacka, rozumiesz ty to? A teraz przyszła dyktatura
proletariatu i ten urządzi to wszystko inaczej, niż ci się zdaje w twoim inteligenckim łbie.
– Myślę – spojrzał bacznie na komendanta Ormianin – że te meble weźmiemy do miasta,
do komitetu.
– A ja uważam – spostrzegł marynarz – że to powinno zostać tutaj. Szpital będzie miał
ogromne potrzeby. Pomiłujtie, przecież tu trzeba będzie wszystko urządzać na nowo.
– Łóżka, szafy i stoły zostaną tutaj, a resztę bierz, gdzie ci się podoba, i prędzej, żebym tu
tego więcej nie widział. No co? Oduraczeli wy czy jak, na widok tej burżujskiej kwatery? Nu,
komunisty, naprzód! – zaszydził komendant.
Drzwi od ostatniego z kolei pokoju okazały się zamknięte. Krew oprychów z powołania
zagrała naraz w marynarzu i Ormianinie.
– A to co? Otwieraj w tej chwili, bo wyłamiemy...
– Tam nie można – skrzywił się jakoś bezradnie gospodarz.
– Oszalałeś czy co?
– Tam sypialnia mojej żony.
– No i co z tego?
– Żona się ubiera.
– Nu, nu – oblizał się marynarz – interesno spojrzeć.
Ale dzień dzisiejszy gotował mu same niespodzianki. Albowiem drzwi do sypialni otwarły
się z impetem i stanęła w nich w porannym peniuarze aromatyczna, różowa, wyświeżona, z
niedbałym wycięciem u biustu, diabelnie apetyczna księżna. Była to niewiasta nie tyle arysto-
kratyczna, ile zdrowa, okazała, o piersi wyniosłej i żywym oku, przeciwieństwo najzupełniej-
sze wymokłego męża. Ongi biadał stary ojciec księcia, gdy dama ta, ze świata całkiem nieary-
stokratycznego, zdobyła sobie mitrę dzięki swoim wdziękom i energii, dziś błogosławił ją
zapewne z tamtego świata, widząc ją równie nieustraszoną wobec komisarza, jak ongi wobec
księcia.
– A wy co? Kobiety nie widzieliście nie ubranej? – pełnym głosem krzyknęła księżna. –
Na to was tu przysłali? I jeszcze pan, panie doktorze, jak panu nie wstyd! Możecie sobie iść
na piętro i zobaczyć resztę pokoi, za pięć minut będę gotowa możecie sobie oglądać, co wam
się podoba. A teraz dajcie mi spokój, bo was i tak nie puszczę. I jeszcze ty „mąż”, jeszcze byś
im sam otworzył, jakby tego zechcieli.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem i klucz obrócił się od wewnątrz dwukrotnie.
Widział kto kiedy capa, który, suponując w róży kapustę, pociągnął niespodzianie nosem
aromat niezwykły i ukłuł się o ostre kolce? Tak mniej więcej wyglądała cała komisja, stojąca
kołem u drzwi zamkniętych. Było to coś całkiem nowego. Jedna z tych niespodzianek rewo-
lucyjnej rzeczywistości, która obfituje w tak wiele tragicznych związków, kończących się
najpustszą farsą, i tyle fars najoczywistszych, przeobrażających się w najpotworniejsze trage-
die.
Pierwszy roześmiał się komendant.
– A doktór? Połuczył? Zapomniał, jak to trzeba z damami, da? Ech, baba okazuj się „bo-
jewaja” u ciebie, kniaź... Dziwna rzecz tylko, skąd ci się taka wzięła. A ty – zwrócił się do
marynarza, który jął się dobierać do drzwi – pokażesz jeszcze gieroja, jak będzie pora po te-
mu. No cóż? Idziemy na górę?
Na piętrze były pokoje gościnne. Widok stąd roztaczał się szeroki, na miarę stepu azjatyc-
kiego, gdzie każde nieomal wzniesienie pozwala zagarnąć okiem ćwiartkę kuli ziemskiej.
Było to właściwe miejsce dla apetytów rewolucyjnych mózgów, głodujących na wytworzo-
nym dookoła siebie pustkowiu.
Dyskusja rozwinęła się też rychło namiętna, zgiełkliwa, chaotyczna. Czcza doktryna pro-
gramowa obok szerokiej tęsknoty rosyjskiego ducha do czegoś, co wyłamywało się w zasa-
53
dzie spod wszelkiego systemu, zuchwalstwo zmysłów i fantastyczność poczynań, wszystko to
potoczyło się naraz z okiem ku stepom, przez stepy, za stepy. Bombaj, Konstantynopol, Jero-
zolima były najbliższymi etapami zamierzeń tych ludzi, których władza rzeczywista kończyła
się tak daleko, jak daleko sięgała kula zatkniętego za pasem rewolweru. Dogadano się nawet
do zapału, nawet Ormianin i marynarz uderzyli w szczersze struny, zaniechawszy nut zawiści.
Skończyło się nagłym spadkiem w dół, to jest wypominaniem sobie zdrad, popełnionych
wobec rewolucji, i tu znowu okazało się, jak znakomicie znają się ci ludzie, z których każdy
jedną kulę w magazynie rewolweru miał w pogotowiu na swego towarzysza. Zarzuty wza-
jemne, wybuchające z pasją, nie mniejszą od dyskusji wstępnej, były słuszne i na faktach
oparte. Ostatecznie każdy z nich miewał momenty, kiedy zamyślał złożyć broń lub zawładnąć
nią niepodzielnie. Jedno i drugie kryło w sobie perspektywę postawienia pod ścianą, przeto
cofał się w ostatniej chwili. Ale każde takie potknięcie się pamiętano, aby je zamienić w po-
trzebnej chwili na narzędzie własnej obrony.
Było już dobrze po południu, kiedy zeszliśmy w dół, aby zakończyć oględziny w sypialni
księżnej i ogrodzie. Panią domu ubraną w elegancką sukienkę, spotkaliśmy zaraz u zejścia ze
schodów.
– Proszę obejrzeć sypialnię, tak się panom do niej śpieszyło, a teraz to ja muszę czekać – i
to parę godzin.
– A ty – odezwał się marynarz – nie wiesz jeszcze, że „panów” już dawno wystrzelali w
Rosji, skóra cię świerzbi?
– Czego leziesz, dubina! – obciął go komendant – jaki ona nam towarzysz? A i ty, czyś
towarzysz dla mnie? Chuligan i tyle! Niechże sobie gada, panowie, przynajmniej szczera!
Wot ci – wskazał na inżyniera i na mnie – to może i jej towarzysze. A doktor to już czort wie
co.
– No cóż? – ruszył się niespokojnie doktor – idziemy dalej czy jak?
– Nie trzeba, na diabła nam się zdały babskie bety. Idziemy do ogrodu.
– W takim razie - zaproponowała czarująco księżna – proszę na obiad!
Propozycja ta, aczkolwiek oczekiwana przez wszystkich, wywołała przecież pewien wsty-
dliwy zamęt wśród komisji. Jakżeż to? Wywłaszczać i zjadać obiady proszone – sytuacja była
i śmieszna, i przykra po trochu, nienaturalna w całości, boć jasne było, że nie dla miłych twa-
rzy proszą nas do stołu. Jeden marynarz, ptak niebieski, świętujący od pierwszych dni prze-
wrotu bezpłatne żarcie i pijatykę bez skrupułów, wypalił bez namysłu:
– I już dawno pora. A winko budiet?
Komendant zachmurzył się, rzucił okiem na komisję, która zgrupowała się jakoś instynk-
townie koło drzwi na terasę, gdzie widniał nakryty stół – namyślił się chwilę i mruknął:
– No, cóż, idziemy.
Sztywniejszego towarzysza za stołem nie widziała pewno jeszcze ta willa, choć jadał tu i
archirej, i gubernator. Srebra nie podali, miała na tyle zdrowego rozsądku gospodyni, ale ob-
rus był, talerze i szklanki, oraz garnitur widelców i noży w kościanej oprawie. „Menu” było
odpowiednio zdemokratyzowane, ale na maśle i przygotowane przez niezawodnego kucharza,
ukrytego, swoją drogą, wraz z całą służbą przed okiem komisji. Mówiono niewiele, nic pra-
wie, i jedzono z pasją zdeterminowaną, łyżka cieszyła się wyjątkową łaską, figurując na stole
i po zupie.
W pewnym momencie Ormianin nachylił się do mnie tajemniczo i szepnął z pełnej gęby:
– Ragu! Panimajetie? Ragu! Prawdziwe ragu. – Nie było to żadne rago×t, lecz marynarz
pochwycił w lot obiecujące słowo i wysypał sobie resztę z półmiska na talerz.
Po mięsie, i znowu po mięsie, kompania przyszła do siebie.
– Da – westchnął szeroko doktor, ocierając serwetą usta.
To „da” zabrzmiało bezbrzeżną melancholią wspomnień.
54
– Nałopał się? – dociął mu komendant – po burżujsku, da? Szykarny obied, a? Nie ma to
jak jeździć po komisjach do burżujów. I znajomych zobaczysz, i pojesz sobie z masłem.
Na deser podano owoce, godne stołu królewskiego, i wina, oczekiwane z utęsknieniem
przez doktora i marynarza.
– Isz ty! Jakie gruszki – zadziwił się nawet i komendant – dziesięć lat mieszkam w tym
kraju, a jeszcze takich nie widziałem.
Nic dziwnego – odezwał się pierwszy raz gospodarz – pięć tylko takich grusz rośnie w
Turkiestanie i wszystkie u mnie. Na sprzedaż nie mięliśmy ich nigdy.
– Sami zjadali, co?
– I sami, i znajomym się posyłało. Najwięcej szło do Białego Domu. Pod tym względem
nie zmieniło się zresztą wiele, tylko że dawniej jadał je gubernator, a teraz komisarze – stropił
się nagle, ujrzawszy ostrzegający gest żony.
– Niczewo! Niczewo! – roześmiał się komendant, który zaczynał zdradzać zdecydowaną
słabostkę wobec gospodyni. – On praw! Wsiakaja driań zebrała się w tym Białym Domu, da,
doktór?
Doktor nabierał już rezonu, wychyliwszy kilka kieliszków wina.
– A gdzież tej driani nie ma. U ciebie lepiej czy co?
– U mnie dieło! A u was dekrety, papier, żeby ludziom we łbach mącić. Nie podpisałeś to
dekretu, że alkoholu ani robić, ani pić nie wolno, pod karą śmierci, a tu pierwszy za szklankę
łapiesz. A ja wot rozstrzelałem człowieka w obozie za wódkę i teraz żałuję. Na diabła on po-
trzebny, ten wasz Biały Dom.
– Nie zawsze to tylko papier! – syknął Ormianin. – A taki K. Komendantem był Czerwo-
nej Armii, nie słuchał się władzy i w tiurmie siedzi.
– Siedzi? Ale mu włos z głowy nie spadł. A takich jak ty to on z tuzin pod ścianę postawił
i ani się go kto spytać odważył, co i jak, poniał?
Ormianin „poniał” i sięgnął nerwowo po kieliszek. Ciężkie milczenie opanowało znowu
całe towarzystwo.
Na szczęście, jak z nieba, zjawił się nowy gość w ogrodzie. Zajechał z fantazją na dwukół-
ce niechlujnej i zabłoconej, szkapę, pokrytą pianą, osadził przed samą teraską i sunął
uśmiechnięty do stołu, gładząc szpiczastą bródkę, która była jedyną jako tako utrzymaną czę-
ścią jego figury.
– Zdrrrastwujtie – zawołał ze schodów, uchylając paryskiego kapelusza, przez dziury któ-
rego świeciło turkiestańskie słońce. Dziury, jak twierdził, pochodziły od „kul”, a nie od moli.
W rzeczywistości zaś sprawcą dziur był kij. – Ja tu po diełu.
Wiedziałem dobrze, po jakiemu „diełu” zjawił się „Jean”, ongi andrus paryski, później na-
uczyciel francuskiego języka, potem tłumacz przy emirze bucharskim, wreszcie zawiadowca
państwowego majątku. Dowiedziawszy się o „komisji”, wyczuł pijatykę, w której kochał się
nade wszystko, więcej nawet niż w swoim „Paryżu”. Kompanion był to do kieliszka niezrów-
nany i sam w swoim „majątku” wódy wyganiał pierwszorzędne; na rewolucyjnej fali bujał się
z nonszalancją wesołego alkoholika, łgać umiał bezczelnie i tonu zadać, gdzie trzeba. Wróg to
był przy tym sowietów zajadły a pomylony. Wallenrod w istocie komiwojażera, usypiający
sumienie dewizą: „dałoj sowieckaja Rosija”. Wygłaszał ją, gdy kradł rządowe pieniądze, gdy
do ruiny doprowadzał powierzony mu majątek, gdy wreszcie całe żniwa i zbiory spuszczał w
aparaty, pędzące samogonkę z wszystkich organicznych substancji. Fantazja i humor nie
opuszczały tego opryszka nigdy, przytomność umysłu umiał zachować nawet po wypiciu nie-
słychanej ilości spirytualiów, dzięki czemu nie wsypał się nigdy słowem nieostrożnym wobec
ludzi niepewnych, których wyczuwał w lot, gdyż znawca to był ludzi niepospolity. Towarzy-
szom imponował zagranicą, niebywałymi blagami o ruchu robotniczym na Zachodzie,
aplombem, z jakim załatwiał się na poczekaniu z każdą kwestią, no i przede wszystkim gar-
dłem, jak otchłań, i głową, jak opoka.
55
Do stołu przysiadł się w mig, gospodyni rączki ucałował, ku mnie oczkiem mignął, co
oznaczało „kaśta wlazł”, komisarzy przywitał wszystkich po imieniu, gospodarzowi oświad-
czył, że o „diele” pomówią później, wypił błyskawicznie dwie szklanki wina i zaatakował
komendanta wprost sprawą pochodu na Indie i strategią na froncie wschodnim. Towarzystwo
ożywiło się w mgnieniu oka. Jean miał drogocenną także i w rewolucji umiejętność kuglar-
stwa w rozmowie ze wszystkimi, toteż żonglował mistrzowsko – od marynarza do pani domu,
pomijając jeno mnie i inżyniera, gdyż wiedział, że z tymi „nie ma co gadać”. W pauzach dys-
ponował trunkami, jak gdyby pochodziły z jego własnej piwnicy.
Rozruszał się nawet jadowity Ormianin, nie mówiąc już o marynarzu, który w olśnieniu
łowił każde słowo Jeana, upatrując w nim jakiegoś miejscowego geniusza rewolucyjnej epo-
ki.
– A wiesz „towarzysz kniaź” (Jean umiał zawsze połączyć piękne z nadobnym) – takich
owoców nie jadłem nawet w Paryżu. Wina – bywało. I pomyślcie tylko – zwrócił się do de-
mokratycznej części stołu – przecież to wspaniałe. My, proletariat, jadamy teraz takie „fruk-
ty”, jakich nie jadali najwięksi kapitaliści w Paryżu.
– Daa – otworzył gębę marynarz – to nadzwyczajne.
– Albo znowu pomyśleć, taki wspaniały park, taka willa rozkoszna będzie szpitalem, re-
kreacyjnym miejscem dla prostych żołnierzy! Gdzie wy znajdziecie coś podobnego na świe-
cie.
– Kuda im tam, krwiopijcom.
– Muszę wam powiedzieć, towarzyszu komendancie, że to myśl znakomita, wspaniała! Nie
mogę pojąć, że mi to dotąd do głowy nie wpadło. Właściwie to wszystkie te sady są jakby
stworzone dla sanatoriów. Można by zrobić sanatoria dla dzieci, warsztatowców, przytułki dla
inwalidów rewolucyjnych. Ale inicjatywy u nas mało, śmiałości mało w pomysłach. Wy, to-
warzyszu kniaźiu – zwrócił się konfidencjonalnie do gospodarza – zostajecie, naturalnie, za-
wiadowcą szpitala.
Komisja zdębiała, jak jeden mąż. Marynarz zbladł i zaniemówił na chwilę, reszta gości
wybałuszyła oczy na Jeana. Bomba była piorunująca, pod jej wrażeniem i gospodarz zamienił
się w słup soli. Tylko pani domu pociągnęła winko z uśmiechem i zamieniła wymowne spoj-
rzenie z Jeanem.
– K-k-kak eto – wystękał wreszcie marynarz – zawiadowcą tutaj mam być ja.
– No tak, zapewne! wojskowym i administracyjnym. Ewentualnie i aprowizacja. Gospo-
darka w budynkach i ogrodzie pozostanie w rękach dotychczasowego gospodarza. Tak prze-
cież słyszałem. A może to jeszcze niezdecydowane.
Komendant przetarł czoło ręką, przyjrzał się bacznie księciu, spojrzał potem na Jeana i
księżnę. Jean badał tymczasem pod słońce kolorek wina, księżna obierała jabłko, a książę
miał minę tak oszołomioną, jakby go wybrali co najmniej przewodniczącym sowietu.
– No, o tym nie myślałem jeszcze – odezwał się komendant po chwili namysłu – wolał-
bym, swoją drogą widzieć tu gospodynię jako zawiadowcę, a nie tego śledzia. Chociaż, przy-
znać trzeba, że ogrodnik z niego dobry.
Księżna roześmiała się swawolnie.
– No, już tam kobieta na zawiadowcę szpitala dla żołnierzy to na nic, tu trzeba mężczyzny!
Chyba że mi tu przyślecie samych mużyków, a wtedy to znowu uciekłabym stąd na cztery
wiatry.
– Na siostrę stupaj...
– Nie, za żadne skarby! Najwyżej mogę zająć się tu teatrem i sekcją oświatową. A wied’ja
aktorka moskiewskiej sceny.
– Kapitanie! – wrzasnął Jean – i że ja o tym nie pomyślałem! Teatr to najlepsze lekarstwo,
to zbawienie dla chorych! Wiecie, że to się nadzwyczajnie składa! Eto ideja!
– Znaczyt ja – oprzytomniał już marynarz – od aprowizacji. No, ostatecznie...
56
Odezwał się teraz i doktor jako gorliwy poplecznik Jeana. Poparł go i komisarz wojenny,
którego rozmarzyła myśl o teatrze na łonie przyrody, koncertach i śpiewach pod niebem
gwiaździstym. I Ormianin, obawiając się, że bez jego współudziału powstanie tu coś ważne-
go, wystąpił kategorycznie za nominacją księcia na zawiadowcę szpitala.
Komendant wszakże wzdragał się jeszcze wyrzec ostatnie słowo. O ile bowiem działał
szybko i nieobliczalnie, a we własne siły wierzył ślepo, o tyle ludziom nie ufał. Do księcia też
widocznie sympatii nie czuł. Winien był tu zresztą i sam książę, który mimo wszelkich usiło-
wań żony trzymał się sztywno, smutno i bezdusznie.
– Dość o tym – odezwał się wreszcie komendant, kiedy w końcu wszyscy uderzyli w jeden
chór, pod batutą Jeana – pomyślę... A ty – zwrócił się do księcia – musisz gębę zmienić na
weselszą, jeśli chcesz tu pozostać. Nie lubię takich puszczyków na służbie u siebie.
Sprawa więc była na wpół wygrana, chodziło już tylko o „gębę” ujrzałem jak pod stołem
uścisnął Jean wymownie rączkę gospodyni.
Wieczoru dokończyliśmy w sadzie, w cieniu rozłożystej jabłoni. Kwestia znacjonalizowa-
nia sadu traktowana była już jako fakt dokonany, różnica zdań panowała tylko co do roz-
mieszczenia poszczególnych ubikacji, planu budowy, zarządu etc.
Postanowiono, że szpital ma być „gotowy” do lata przyszłego roku. Wszelkie wątpliwości
co do materiałów budowlanych, wyrażane przez nas, „ekspertów technicznych”, rozwiewał z
jednej strony Ormianin swoim „najdiom”, z drugiej komendant swoim „budiet”. Okazało się,
że nie tylko „będzie lub znajdzie się” szkło, armatura etc., których na lekarstwo od roku już
nie można było znaleźć w republice, ale nawet i dynamomaszyna dla „elektryfikacji” szpitala.
Siły pędnej miał dostarczyć młyn wsiowy, dynamo było pono gdzieś opodal w wytłoczni ba-
wełnianego oleju. Trzeba było tylko zarekwirować jedno i drugie z komisariatu rolnego i
urzędu gospodarczego, to jednak nie przedstawiało żadnych trudności wobec nieograniczonej
egzekutywy komendanta.
Pozostawałby jeszcze podjazd od strony obozu. Postanowiono więc wybudować z tej stro-
ny kilkukilometrową szosę i most na sporej rzece. Most był tam wprawdzie od roku zeszłego,
ale rozebrali go na opał głodujący Kirgizi, wobec czego zdecydowano postawić i domek dla
straży mostowej.
Już po zachodzie słońca ruszyła komisja w humorach doskonałych do koni i ekwipaży.
Gospodarze odprowadzili nas aż do wrót, na pożegnanie wręczono komisji olbrzymi kosz
grusz najlepszego gatunku.
Wyjechaliśmy lekkim truchcikiem, auto trzecią szybkością, jak sztab, uchodzący z pola
zwycięskiej bitwy. Parę razy obejrzał się za siebie marynarz, oszołomiony wrażeniem, jakie
sprawiła na nim ta, pierwsza zapewne, pijatyka bez awantur i gwałtu.
Nieoczekiwana gładkość, z jaką załatwiono interes ku zadowoleniu wszystkich, zastana-
wiała i zdumiewała widocznie i całą komisję, gdyż języki nie rozwiązały się nawet na skrzy-
żowaniu dróg.
Zmiarkował to Jean, jadący na swojej biedzie przed samochodem, w jednej parze ze mną,
gdyż odwrócił się nagle i zawołał:
– A wiecie co? Szkoda marnować dzisiejszego wieczoru, skoro już załatwiliśmy taką waż-
ną sprawę. Jedziemy do komuny!
– Wierno! – ryknął doktor – jedziemy do rolnej komuny! Zawracaj!
Nie sprzeciwił się nikt; pijatyka była przecież najoczywiściej nie zakończona, ani co do
formy, ani co do treści.
– Niechżeż pana! – syknąłem na Jeana – także pomysł! Co pana ciągnie do tej jaskini?...
– A cóż panu szkodzi, zobaczy pan jeszcze coś nowego. Bo widzi pan: ten drab, zawia-
dowca komuny, nie chciał mi dzisiaj sprzedać wódki. Powiedział posłańcom, że za wódkę
kara śmierci, i czy ja o tym nie wiem. Jaki frant – co? A teraz wypiję mu za to wszystko, co
ma.
57
– I cóż panu z tego? Zemsta czy jak?
– I zemsta, i więcej jeszcze. Dziś mu wypiję, jutro ukradnie coś, żeby zrobić świeżą. W ten
sposób i ja się zrewanżuję, i moja dewiza będzie górą.
– Toś pan pewno dla dewizy gardłował tak dzisiaj za szpitalem.
Jean mrugnął ku mnie figlarnie.
– I dla dewizy, i dla czegoś jeszcze – niech no pan spojrzy – uchylił ostrożnie skórzaną po-
duszkę, na której siedział, ukazując w pudle dwukółki baterię butelek muszkatelu.
– Komu gruszki, komu wino, a komu figa – pokazał mi ją pod nosem. – Niedołęga! Ideali-
sta! – zaciął szkapę i zanucił swoje ulubione: - W Paryżu dawno już nie byłem.
Do komuny, założonej w sadzie generalskim, był kawał drogi, toteż w gęstym już mroku
znaleźliśmy się u jej wrót. Tu Jean wstrzymał powozik i przepuścił naprzód automobil z gru-
bymi rybami.
– A co? – zakpiłem – zmiękłeś, przyjacielu.
– Niezupełnie. Wiesz pan dobrze, że się nie boję niczego. Ale Paryż chcę jeszcze zoba-
czyć. To jest niebezpieczna kanalia ten B.
Komuna wyglądała jak wymarła, choć dawno już przebrzmiał gong, zwiastujący koniec
ośmiogodzinnego dnia roboczego. Gdzieś w cieniu drzew zarysowały się napoczęte ściany
wspólnej kasarni i teatru, od których zaczęto program budowlany, mający przekształcić bur-
żujską siedzibę w „obszczeżycie” komunarów. Gospodarczych budynków nie zaczynano „na
razie” żadnych, a i istniejące pozajmowano na mieszkania dla członków. Szopy te świeciły
pustką, dopiero w mieszkaniu zawiadowcy wyszła ku nam jakaś babina.
– Cóż to, śpicie czy co? – zapytał komendant.
– Nie, chłopy pojechały tylko w kuszłak, a baby pewno się gdzie zlazły u jednej.
– Wasz także pojechał?
– Nie, mój w kancelarii, ot, tedy drogą w prawo.
– „Znajem”.
Kancelaria, zarząd i prowizoryczne sale zebrań komuny mieściły się w dawniejszym
mieszkaniu właściciela, położonym w głębi sadu, pośrodku starych drzew owocowych.
Zauważono nas z daleka.
– Iwan – ryknął z cienia jakiś głos. – Znowu jakaś komisja zwaliła się do nas.
W drzwiach kancelarii ukazał się wysoki drab, spoglądający bystro ku nam.
– Kto taki? Czego trzeba nocą?
– Nie warcz, stary diable – odpowiedział komendant, zsiadając z konia – goście! Otwieraj
budę.
– Ach, to ty! A ci drudzy?
– Swoi! Byli u burżuja, sad odebrali.
– No i sława Bohu! Dawno pora! Załazitie – przepuszczał nas, stojąc w progu, jednego po
drugim. – Isz ty! Ilu ich było trzeba na jednego burżuja! A ten? – mruknął, ujrzawszy jako
ostatniego Jeana – jak się do was przymazał? Sobaka! Ten wódkę wyczuje pod ziemią. Po-
wiedz no, Francuz, tyś ich tu sprowadził?
– A żebyś wiedział, że ja. Nie chciałeś dać rano, wyciągnij teraz, tylko że teraz jedną
ćwiartką nie opędzisz sprawy.
W kancelarii pustej, przypominającej ni to karczmę, ni to trupiarnię, świeciła się na stole
lampka naftowa, unikat w owe czasy niebywały.
– A? Naftę macie? – zdziwił się Ormianin. – A pisaliście do komitetu, żeby wam przysłać
oleju do świecenia?
– No i co? Przysłaliście choć do dzisiaj? Tak wot my naftę znaleźli u jednego Tatara. Pięć
pudów nafty, sobaka, zakopał w ziemię bakińską – pochwalił się gospodarz.
– Odważyłbyś choć z dziesięć funtów. Pracować nie ma przy czym.
58
– Ech, brat, to, to już nie. Macie tam pod nosem stare miasto, to i poszukajcie... No cóż,
kwasu chcecie?...
– Duraka nie walaj. Dawaj wot tego – prztyknął palcem w grdykę marynarz. – I barana
rżnij...
– Fabryka u mnie czy co? I zaraz barana. A jak potem braknie jakiej głowy w inwentarzu,
tak wot komuna jadła, komuna sprzedała paskarzom...
– Nu, nie przesalaj brat – wtrącił się wojenny – byków tu brakowało dziesięć i koni pół tu-
zina, jak był ten ostatni skandal. Baraszków liczyć się nawet nikomu nie chciało. Ale brat ty
mój, w norze tej pić nie będziemy. Okropnie mi przypomina tę kancelarię w warsztatach, skąd
to burżujów pod ścianę posyłali. Idziemy na dwór...
Na dworze rozsiedliśmy się pod orzechem na derkach, rozesłanych przez paru Kirgizów,
nowo przyjętych członków komuny, gospodarz wyciągnął skądś gąsior śmierdzącej wódy,
kobiałkę surowych ogórków przyniesiono na zakąskę. Rychło zacharczał i baran pod nożem.
– A baraszka jak? – zapytał gospodarz, rozruszany już perspektywą uczty – po kaukazku
czy po sartosku? A może po madziarsku? Jest u mnie jeden kapitan, Madziar austriacki,
kontrrewolucjoner na przymusowych robotach. Świetnie gotuje, z pieprzem, aż pali!
– A nu ich, tych austriackich kucharzy – machnął ręką komendant – szpar barana po kau-
kazku...
– Poczekaj no, bracie – zaoponował Ormianin – może być, że Austriak gotuje naprawdę
dobrze. Tak wot każ ty jemu ugotować nam takie, jak dali u burżuja, jak to się nazywa? Aha!
Ragu!
– Wot! wot! Ja także za ragu – odezwał się marynarz.
Towarzystwo rozbiło się na dwie grupy, wobec czego pokrajano barana na dwie połówki i
zawołano „kucharza”. Był nim kapitan honwedów, skazany na roboty przymusowe za mowę,
wygłoszoną na meetingu jeńców, wzywającą ich do powrotu do domu. Półroczny pobyt w
komunie zmienił potężnie elegancką ongi postać pana kapitana. Ruska rubacha z łatami, stare
żołnierskie szarawary i olbrzymie buciska, z nosami zadartymi ku górze, z chamską bez-
względnością zniekształcały wysmukłą sylwetkę sztabowego oficera. Ale twarz wygolona
starannie, równo zaczesane włosy, no i ten błysk nie starty kulturalnego ducha, którego tak
chętnie lubiano wdeptywać obcasami w ziemię, opowiadały o nieugiętej istocie „inteligenta”,
będącego dziś proletariuszem proletariuszy.
– Słuchaj no – zwrócił się do niego przez ramię Ormianin – weźmiesz połowę barana i
przygotujesz go nam po madziarsku. Zrobisz nam ragu. Umiesz?
– Nie jestem kucharzem. Gotuję tylko sobie.
– Wot ono kak? – odwrócił się ku niemu bacznie Ormainin. – Kapitan nie nabrał jeszcze
rozumu, okazuje się... A jakby tak kapitana przenieść z komuny na saksauł albo do kopalni
węgla...
Jeniec wzruszył ramionami.
– Jedno mi tu i tam...
– Jedno... proszę? Więc może „ściana” będzie niejedno. Ty mi tego mołodca przyślij do
Taszkientu – zwrócił się do gospodarza. – To jakiś z lepszych... A mówiłeś, że gotuje – dodał
z cieniem rozczarowania.
– No tak, gotuje. Jest tu ich kilku, tak prowadzą sobie kuchnię. A bywa, że i ja u nich ja-
dam. Swoją drogą nie myślałem, że to taka twarda sztuka... Słuchaj no – zwrócił się do jeńca
– źle ci było w komunie czy jak? Proszę cię, żebyś zgotował, i cóż wielkiego. Ty się lepiej
namyśl, bo to nie żarty...
– A ja wam mówię – odezwał się naraz niecierpliwie komendant – zostawcie wy tego
człowieka w spokoju. Sołdat on i konczeno. Jeniec i kontrrewolucjoner – i wsio rawno soł-
dat, a nie lokaj. Więc mówię – powtórzył – człowieka tego zostawcie w spokoju. Bo – bud’ja
59
na jego miejscu, tak wot – mordu by wam pobił... Idź spać – zwrócił się ze złością do oficera
– choć ty i praw, ale gęba u ciebie wredna, patrz żebyś mi gdzie w drogę nie wlazł.
– A wiecie, towarzyszu komendancie – syczał pozieleniały Ormianin – wy...
– Budiet! – huknął komendant – burżujskie dusze już w was wyrosły, wot co! Jednacy wy,
jak i oni. A ty niepotrzebnie tylko trzymasz tych ludzi w komunie. Dużo ich tu masz?
– Jest ich czterech i jeszcze kilku mają przysłać z Taszkientu...
– A ci dawno tutaj? – wskazał na Kirgizów, rozkładających ogień pod szaszłyk.
– Niedawno! Wziąłem ich z obozu głodujących. Tak... politycznie to element niepewny,
ale robotnicy nieźli, jak ich poganiać...
– A reszta gdzie?
– Pojechali szukać bydła. Wczoraj byk znowu jeden przepadł i wóz z podwórza. Jest po-
dejrzenie na jednego bogacza w aule. Tak wot pojechali nasi z karabinami. Już tam oni znaj-
dą, choćby wóz był w dziesiątych rękach...
– Znaleźć to znajdą – odezwał się przeciągle wojenny, który, leżąc na wznak na ziemi,
zdawał się liczyć gwiazdy na niebie. – Kuda uż, tam uż. Byków tuzin przygonią i wozów
sześć i karetę, jak się trafi. Wiadoma rzecz! Ech! mat’ty moja radnaja. Dawajcie, wypijem
lepiej.
Wieczór w komunie, po którym obiecywano sobie tak wiele – nie kleił się jakoś, i w chmu-
rach, które obsiadły czoła wszystkich nieomal biesiadników, czuć było burzę, wstrzymywano
jeno dlatego, że zbyt wielu zeszło się tu ludzi niebezpiecznych. Pauzy zalegały też między
rozmowami długie i ciężkie, w ciągu których pito na umór i śpiesznie, jakby obawiając się, że
lada chwila może wybuchnąć coś, co położy koniec biesiadzie. Na szaszłyk, podany w mię-
dzyczasie, rzucono się przeto chciwie i z ulgą, ku zadowoleniu Kirgizów, spoglądających z
życzliwym uśmiechem w pracujące gęby.
– A chleb u was piękny, biały – odezwał się komendant, łamiąc placek pszeniczny. –
Swój? – zapytał.
– Nie, z bazaru – odpowiedział sucho gospodarz. – Nasze ziarno jeszcze nie zmielone.
– Jakże to tak? Chłopy już wszystko zebrali, zmełli i sprzedali spekulantom. Mówią, że
świetny urodzaj w tym roku.
– Kto to mówi, burżuje? Urodzaj marny. Dobrze, gdy się siewne ziarno wróci.
– Ty co? Rozum stracił? Dziesięciokrotny siew zdjęli tu w tej wsi! Duraka ty walajesz –
strzeż się!
– Czego tu się strzec! – warknął komunar. – Chłop dla spekulantów ziarno hoduje i haruje
jak wół, poniał! A wot my nie przyszli tu majątków robić i pracujemy według programu. A i
tego za dużo. Krew my przelewali za rewolucję i żyć teraz chcemy jak ludzie. Nowych nie-
wolników ty z nas nie zrobisz. Prędzej ta komuna w k’czortu rozleci się.
– No i prędzej by, to i lepiej – odezwał się wojenny – gospodarze z was jak z piasku
gwóźdź. Oddać sad mużykom, oni wam tu zaraz jak się brać za ziemię...
Komendant zerwał się na równe nogi.
– Nie byłby ty komisar i nie znałby cię ja z rewolucji, tak ja bym cię tu na miejscu. Jak
zdrajca ty gadasz. Oczyścić trzeba tę komunę i nowych ludzi postawić, jeśli ci podlecy. I pro-
gramy won! I bydło won! Sochę im dać, niech orzą dzień i noc, i musi być dieło.
Wojenny wzruszył ramionami.
– Rabów ci się wskrzeszać zachciało, pomylona ty pałka. Wiesz ty, co to jest swoboda?
Tatarska ty dusza, ruskiego człowieka nie rozumiesz.
–A Ruski u ciebie kto? spekulant? kułak? sabotażnik? bezdielnik? Tak wot znaj, że ja ta-
kich Ruskich pod ścianę postawię, choć oni i komisary.
Z kolei podniósł się teraz wojenny, powoli a groźnie, na cały swój wzrost olbrzymi, i sta-
nął oko w oko z komendantem.
60
– Dokuczył ty mnie komendant z twoim: pod ścianę postawię. Nieinteresne mi to twoje
gadanie, już tylko brzęczysz jak mucha jadowita. W carskie żandarmy stupat’ci było, a nie do
Armii Czerwonej. Nie rozumiesz, tak nie ruszaj, a raz ruszasz pilnuj się! – podsunął mu pod
oczy łapę, zgarniętą w pięść, i, wyczekawszy tak chwilę, odwrócił się naraz i runął z powro-
tem na ziemię.
Komendant chmurny i złowrogi stał nadal, wsparty na szabli, patrząc przed siebie, jakby w
to miejsce, gdzie stał przed chwilą wojenny.
– Niedobrze ty skończysz, komisar – mruknął w zamyśleniu – duszy u ciebie starczyło na
jedną rewolucję i wtedy ty był gieroj. A teraz ty się już skończył. Miejsca nie zajmuj.
– I miejsce mi dokuczyło, puszczę i pójdę na cztery wiatry. A wiedz ty o tym, żem ja się
skończył, jak się skończyła swoboda, wtedy, kiedy zacząłeś się ty. A kula moja po polu goni,
a nie pod ścianą.
Rozmowa urwał się nagle, jak gdyby posłyszano świst lecącej potem kuli, ten i ów drgnął,
pomyślawszy o dniu jutrzejszym.
– Pora do domu – pierwszy podniósł się doktor, wypijając naprędce szklankę wódki. – Hej,
samochód! Podawaj!
Czarny, bez latarni, wyjechał skądś automobil i, nie pożegnawszy się z nikim, ruszyła ku
niemu komisja.
Naraz Ormianin, który siadł obok szofera, zeskoczył z wozu i krzyknął:
– Stój no! A gdzie moje gruszki?
– Prawda, gdzie moje gruszki? – wrzasnął doktor – tylko że nie twoje, a moje. W Biały
Dom oddał gruszki burżuj, słyszałeś podczas obiadu?
– Jaki tam Biały Dom. Gruszki mnie dali do rąk i gruszki moje!
Wszczęła się burda burzliwa i ordynarna, do której wmieszał się i wojenny, nie tyle ze
względu na gruszki, ile na podrażnienie i trunek wypity. Gestykulując, wymachując kułakami
i wymyślając z chamska, ruszyła komisja ku szopie, gdzie stał automobil. Szofer, popędzany
przekleństwami i kułakiem, służył za przewodnika. Szczęściem, gruszki znikły gdzieś bez
śladu i kłótnia między trzema domniemanymi ich właścicielami obróciła się teraz frontem
wspólnym przeciwko zawiadowcy komuny.
– Złodziejskie gniazdo! Noga tu moja więcej nie postoi – huczał na przemian jeden, drugi i
trzeci, wsiadając do wozu.
No i prowaliwaj, sobaka – odgryzł się gospodarz – a to drugi raz kulą przyjmę, jak tu nos
pokażesz. – Tfu! Łapowniki! Przedalce! – odwrócił się i odszedł w sad, pozostawiając nas
nad pobojowiskiem uczty.
Komendant dosiadł już konia, spoglądają ze złością nie opisaną za odjeżdżającym automo-
bilem.
– Ech, duraki! – sapnął z pasją. – Rosję się dzielić wzięli, a o koszyk grusz się kłócą. Ech,
komunisty! – krzyknął szyderczo, zdarł konia na miejscu, obrócił na zadzie i pocwałował, jak
szalony, boczną ścieżyną.
– No, no – doszedł nareszcie do słowa Jean – dobrze jeszcze, że się tak skończyło. To była
ciężka kolacja, jak pan sądzi. No cóż, jedziemy i my. Siadaj pan do mego powoziku, noc
czarna, a koń pański młody, podwiozę pana.
– Cóżeś pan tu, do diabła, wsadził, że kolana lezą pod brodę.
– Czekaj pan, zaraz się pan dowie, jak wyjedziemy dalej... oto teraz może pan zakąsi – się-
gnął pod siebie i wyciągnął gruszkę niezwykłych rozmiarów. – Pomyśl pan, jakie to szczę-
ście, że ja te gruszki schowałem zaraz po przyjeździe. Co by to była za awantura.
Wytrzymałość moich nerwów była na ukończeniu.
– Idź pan z pańskimi gruszkami do jasnego pioruna – zakląłem, zeskakując z wózka. – Za-
trzymaj pan dryndę, niech odwiążę konia.
Jean zwrócił się ku mnie z politowaniem.
61
– Cóż panu do łba strzeliło. Ech, głowa słaba, a nic pan prawie nie pił cały wieczór. No,
bierz pan prędzej swoją chabetę, bo mi się do domu spieszy – strzelił naraz konia na odlew i
ruszył, aż jęknęły resory w bryczce.
– Dałoj sowieckaju Rosiju! – ryknął sobie teraz bezpiecznie na całe gardło, rozbijając we-
hikuł po wybojach i gnając szkapę bez opamiętania.
Zostałem na drodze sam. Pustka, z której nie masz wyjścia, ogarnęła naraz mózg i serce,
bezwładność ogarnęła członki.
Puszczony luzem, stąpał ostrożnie koń drogą szeroką, omijając instynktem bajora i wybo-
je. W pewnym miejscu przystanął i, wyciągnąwszy szyję, nadsłuchiwał czegoś bacznie w
nocy.
W oddali gruchnął strzał, potem drugi i trzeci.
Komunary szukali bydła w głębokich aułach.
Kraków, wrzesień 1921
62
SAMSON I DALILA
Fragment Skończony
To czy nie to? – zastanawiał się pan Józef, wsłuchując się z rogu ulicy w bezładny gruchot
wystrzałów. – Coś jakby Wola, jakby 1905. Pewno, że to! psiakrew! Lepiej jeszcze! Ci to
potrafią! – uśmiechnął się do świeżych jeszcze wspomnień z dni ostatnich. Szkoda tylko, że
się już kończy. ...Dali im szkołę! Coś niecoś da się jednak jeszcze urwać. Bierz się, Józiu,
póki czas! – Rozejrzał się bacznie dookoła, wymiarkował ze świstu kul, której się trzymać
strony, idąc ulicą i pomaszerował swobodnie brzegiem chodnika. Podczas tych kilku dni nie-
udanego zamachu białych czuł się jak ryba w wodzie. Odkuł się za wszystkie czasy.
Sam już nie wiedział, ilu tych burżujów wziął precyzyjnie na muchę. Felka bzika już do-
stawała na widok tego złociwa, które jej znosił co wieczora. Hrabina, cholera! wszystko jej
mało. Fiu! Żeby to wiedziała, jakie kamyczki chowa jej Józio przy sobie. Ale już co to, to nie.
Zna to się choć na tym, taka klępa? Byle się ino obwiesić – i do lustra! Teraz mówi, że jej
trzeba jakiego kołnierza, niech by tam były i bobry. Lisy co jej przyniósł onegdaj, mówi:
sparszywiały. Ma niuch – ścierwo! – I niech ta! Niech wiedzą, że jest kobitą pana Józefa, bo-
hatera z warsztatów, zbawcy oblężonej cytadeli! Pierwszego gieroja w Taszkiencie, jak do
niego przemawiał na meetingu ten łysy komisarz. To ci szopa! Żeby tak wiedzieli warszaw-
scy, chłopcy jak on tu awansował!
– Stój! Posłyszał nagle koło siebie. Przystanął. Czasy niepewne. Lada źgac chodzi z kara-
binem i strzela do ludzi jak do wróbli.
Zza drzewa wysunął się krasnogwardzista, trzymając karabin w pogotowiu.
– Co za jeden? Dokąd idziesz? – zapytał groźnie.
Pan Józef podkręcił wąsa.
– Zgadnij! – uśmiechnął się. Rygorystą nie był, lubił robić kawały we wszystkich sytu-
acjach.
Tamten przytknął mu karabin do piersi.
– Ja ci zgadnę drabie jeden! Przepustka do rewolucyjnego komitetu jest?
– Zaraz będzie!... – sięgnął ręką do kieszeni.
– Ręce do góry! – cofnął się w tył gwardzista – stój w miejscu... Patrol! – dał ostry sygnał
gwizdkiem.
Pan Józef miał jednakże już dosyć tej hecy. Błyskawicznym uderzeniem podbił lufę kara-
binu do góry, po czym potężnym kopniakiem rozłożył gwardzistę w rowie.
– Osioł! Huknął nań wzgardliwie – nie wiesz, kim jestem?
63
Nadbiegającemu patrolowi pokłonił się tylko z dala. Ujrzał w nim paru znajomych. Usły-
szał jak w ślad za nim padło z podziwem:
– Patrz! patrz! To pan Józef, pan Józef. – Uczuł się mile połechtany. Raz, że go musnęła
pieszczotliwa dłoń sławy, drugie, że jednak przyuczył ich nazywać go „panem Józefem”, a
nie jakimś tam towarzyszem, jak pierwszego lepszego pętaka.
Odbywszy okrężny spacer po paru kwartałach, stwierdził z ubolewaniem, że piękne dni
walk ulicznych dobiegały już końca ostatecznego. Strzelano jeszcze gęsto, co prawda, ale już
tak na wiwat. Walą sobie w próżnię albo w brzuchy burżujów, wywleczonych na załamanych
ze strachu kolanach pod ścianę.
Dziwna rzecz, jak mało ducha w tych kotrrewolucjonerach i oficerach. Pod tym względem
jednak w roku 1905 było inaczej.
Ho! ho! trzeba było pilnować wtedy! A ten prystaw na Woli; strzelał jak mistrz i chłopca z
wiary wietrzył na sto kroków. Aniś się obejrzał, a tu: ruki w wierch! Sobaka! Kula z jego ręki
siedzi ci Józiu, do dziś dnia pod łopatką. Drania kawał! O mało go nie zabił wtedy. I za co?
Chłopaczkiem był, ani mu jeszcze świtało w głowie być bandytą. Powiedział sobie wtedy:
tuzin łapaczy za te jedną kulę. I dotrzymał słowa. Przedwczoraj zwłaszcza z okładem.
Niemniej przeto wspomnienie o tkwiącej w piersi kuli obudziło w nim gniew drapieżny.
Ruszył w dzielnicę miasta, w której najhuczniej dudniły karabiny. Może się trafi jaki taki.
Dostrzegł go rychło za drzewem. Taki blady, półżywy ze strachu na pewno z tej kontrrewolu-
cji. Spłoszony stadkiem kul, śmigającym wzdłuż ulicy przylgnął do pnia całym ciałem. Osioł!
O świecie bożym zapomniał. Można by podejść do niego z tyłu i palnąć w łeb patykiem.
Wziąć go na muchę? Sięgnął do kieszeni po nagan, wyświechtany, brudny, zapaćkany tłusz-
czem stu etapów, ale z lufą świecącą jak zwierciadło i niezawodną muchą. Lubił tę spluwę
więcej niż Felkę, co tam! niż sto Felek! Nie rozstawał się z nią nigdy, była z nim na Jakutach
i w Pitrze, przebrnęła zwycięsko przez tysiąc rewizji. Bo też biła, ach biła! Nos by można z
niej ustrzelić temu zdechlakowi za drzewem. Może by tak spróbować. Ale nie! Wymyślił lep-
szy kawał. Zostawił rewolwer w kieszeni, podszedł cichutko do drzewa i grudką gliny uderzył
w pień z odległości kilkunastu kroków.
Człowiek, ukryty za drzewem krzyknął jak zarzynany kogut i upadł półprzytomny na zie-
mię. Myślał, że to kula, dziwni ludzie! Pan Józef wzruszył ramionami i udał się w drogę po-
wrotną. Żądza zemsty odeszła go już zupełnie.
Jeśli mimo to wałęsał się po mieście aż do zmierzchu, to już tak z przyzwyczajenia. Wołali
go, co prawda, na meeting do warsztatów, wzywali na posiedzenie sztabu, ale niech ich tam.
Lubił być niezależny. Nawet w chwilach decydującej walki nie przyjmował rozkazów od ni-
kogo i pracował na własną rękę. Do partii ani mu się śniło zapisać. Pan Józef słuchał się tylko
pana Józefa, a i to nie zawsze. Grunt nie oddać się w jasyr nikomu.
Usiadł na pierwszej lepszej ławce i zapalił zdobycznego papierosa. Dobry! jak noblesy.
Nie to, co ta machora rewolucyjna. A i wieczór – niczego sobie. Szkoda tylko, że tak pusto po
ulicach. Już i strzelać przestali. Gdzież się podziali? Ani żywej duszy! Obejrzał się dookoła i
dopiero teraz zauważył, że spoczywa w ogrodzie pod soborem. Potężne ściany cerkwi, wzno-
szące się kształtnym a masywnym korpusem pośrodku opustoszałego ogrodu, były dlań pew-
nego rodzaju rewelacją. Wysokie! – pomyślał powstając z ławki – anim myślał. Warto się
przyjrzeć temu. Ruszył pod gmach pełen pochwalnego uznania dla ogromu świątyni, rozra-
stającej się wszerz i wzdłuż z każdą chwilą z nadpływającego mroku. Pierwszy raz w życiu
zauważył, że jest to jednak innego rodzaju budowla niż kryminał, z którym ją stale kojarzył.
No! no! – mruczał kręcąc się u podnóża murów z głową ku górze zadartą, fest sobie taki go-
tyk, ani go armaty nie ruszyły – spojrzał z podziwem na niewielką szczerbę, wyrwaną w ścia-
nie szrapnelem. I że też takie rzeczy stawiają. Tyle gotówy ubić. Dziwni ludzie...
Gdy obszedł już cały gmach i rozczarował się cokolwiek, stwierdziwszy, że ostatecznie z
każdej strony jest jedno i to samo, zapragnął wejść do wnętrza. Ciemno już było, noc prawie.
64
Drzwi, okna i ściany gmachu zlały się w jeden masyw ćmy nieprzystępnej i tajemniczej.
Przypomniały mu się nagle wieści o duchach pokutujących w murach kościelnych. Słyszał to
kiedyś, dawno, jako chłopiec na Woli. Najgorsze duchy, mówiono wtedy, pokutują w cer-
kwiach prawosławnych. Śmiał się z tego, co prawda, już wtedy, tym bardziej dziś. Ale zaw-
sze: taka wyprawa do cerkwi nocą, chłopa na to trzeba, a nie dziada. Nowość. Podszedł do
bramy głównej i zauważył nagle wąziutki pasek światła, przedzierający się przez drzwi nie-
domknięte. Kiedy prócz tego doleciał go z wnętrza przyciszony szmer ludzkich głosów, po-
czął myśleć realnie. W cerkwi są ludzie. Nigdzie ich nie ma, a tu są. Czyżby jakie zebranie
burżujów i kontrrewolucjonistów? Bohater ulicy obudził się w nim w jednej chwili. Nakryć to
robactwo, zabłysnąć na nowo sławą. Pan Józef, pan Józef – załechtała go myśl o nowych
triumfach.
Opatrzył rewolwer i cicho, jak lis wślizgnął się do wnętrza cerkwi. Tuż za pierwszym słu-
pem przystanął, niezauważony przez nikogo. Już po pierwszym rzucie oka utwierdził się jed-
nakże w mniemaniu, że nadzieje jego były złudne. Garstka ludzi, klęcząca przy kilku świe-
cach u ołtarza, modliła się, powtarzając słowa za popem. Jakaś kobiecina płakała, jakieś bro-
date kacapisko całowało z ciężkimi westchnieniami ziemię.
– „Rzekł Pan do Abrahama” – doleciały go słowa modlitwy.
O mało się na głos nie roześmiał. – Ładnego wam dali Abrahama... niech was nie znam...
A ci się modlą... Dziwni ludzie...
Rychło jednak począł mu się udzielać ponury nastrój panujący w cerkwi. W matowym po-
blasku kilku świec mury jej wydały mu się czarne, nagie, odarte. Nic z tej wspaniałości, którą
zaimponowały mu tam z ogrodu. Z ołtarza Matka Boża, przebita mieczami, rzucała miecze
spojrzeń surowych. W kątach zakamarków czaił się zimny mrok, jak w otwartych grobow-
cach w nocy. Na oświetlonym wycinku ściany chyliło się ponuro olbrzymie malowidło jakie-
goś starca groźnego, którego oczy złośliwie godziły wprost w pana Józefa.
Pokraka! – odwrócił się ze złością, aby jednakże przywrócić wzrokiem ku niepokojącej
sylwetce. Co się, gapisz capie! – mruknął na poły głośno.
Ostatecznie uczuł tylko pogardę do tego wszystkiego. Do pioruna! Gdyby był burżujem,
wolałby maszerować teraz gdzieś pod ścianę, niż powtarzać za popem te czarne pacierze.
Przecież wiedział, co robił, że nosa w te sprawy nie wtykał. Rozegnać ich czy co? Huknąć z
naganu w tego malowanego gamonia – spojrzał pomimo woli na ścianę. Dziad patrzył nań
uporczywie z jednakim wyrazem złośliwego szyderstwa.
Co się gapisz, wariacie? – miał mu ochotę plunąć w ślepia.
Zdecydował się już opuścić cerkiew, gdy nagle dostrzegł coś, co go przykuło do miejsca.
Właściwie od dawna już patrzył na tego klęczącego brzuchacza i uczuł, że coś go w nim inte-
resuje. Nie mógł sobie tylko uprzytomnić, co. Teraz już wie: kołnierz! Futrzany kołnierz!
Szeroki, bogaty, może bobry, tylko że ciemno, psiakrew. Pod spodem też pewno jaki kłak
zacniejszy. Ma szczęście Felka. A o mały włos byłby już zapomniał. Swoją drogą bałwana
kawał, żeby z takim futrem wychodzić do miasta w te czasy, Ha! Jak głupi – jego sprawa!... –
wysunął się za bramę i przystanął opodal drzwi przy krzaku. Czekał.
Przeszła jednakże spora chwila, nim po raz pierwszy uchyliły się drzwi cerkiewne. Wyszły
jakieś kobieciny rozejrzały się trwożnie dokoła, posłuchały, poszeptały i pierzchły na cztery
strony świata. Później wysunął się jakiś staruszek, spojrzał w gwiaździste niebo i westchnął: -
Hospody pomiłuj. Za nimi wypadł uczniak jakiś z dziewczyną i pobiegli, chichocząc wzdłuż
murów.
Pan Józef począł się niecierpliwić. Zgniewał się nawet gdy w cerkwi podjęto śpiewy. Jak
gdyby on nie czekał tu już z godzinę. Ten bas, to pewno... kołnierz. Widzicie go, jak wyciąga.
Będziesz mi śpiewał... synu, jak ci zagram na moich organkach – pokręcił z niecierpliwością
bębenek rewolweru.
65
Zmarzł już na dobre, gdy wreszcie „kołnierz” pojawił się w drzwiach cerkiewnych. Sam
batiuszka odprowadził go do wrót. Wyszli obydwaj na stopnie przypatrzyli się miastu i gadali
o czymś długo, wzdychali i pocieszali się wzajemnie. Gniew pana Józefa wzrastał tymczasem
do pasji. Wysunął się zuchwale zza krzaka i, kiedy któryś z nich drzwi uchylił szerzej, stanął
wprost w smudze światła, padającego z ubocza w głąb ogrodu. Nie zauważyli go jednakże, aż
dopiero przy podaniu dłoni. Może zresztą i wtedy nie. W każdym razie pop cofnął się szybko
za drzwi cerkiewne, zaś „kołnierz” stał chwilkę w ciemnościach, wpatrzony w jego stronę.
– Jest tam kto? – zapytał głosem niepewnym.
Pan Józef nie odpowiedział. Bo i po co? Dowie się w porę. Za pierwszym rogiem wziął go
już nieomylnie na muchę i rozłożył na ziemi.
Wyczekawszy chwilę, aż wystygnie, zabrał się do zdzierania futra. Tymczasem „kołnierz”
był tylko kołnierzem, palto było na wacie. Odkrycie to zniechęciło go nagle do wszystkiego.
Równie zmierziła go operacja ściągania palta. Z żywego, bywało, zdjęło się już tu i ówdzie,
ale z nieboszczyka... nie jego fach. Tfu! Nie honorowo jakoś skończył się ten dzień. Prędzej
by już! Wyjął majcher i kilku cieciami odpruł kołnierz od palta. O resztę nie dbał, nawet nie
zajrzał do kieszeni.
Do domu wracał krokiem przyśpieszonym, zły, że mu się dzień nie udał. Felce rzucił koł-
nierz, nie mówiąc ani słowa. Kiedy wsiadła nań z gębą, że przyniósł drańć, zmierzył ją spoj-
rzeniem, przed którym właziła pod stół ze strachu.
– Dam ja ci kołnierz, cholero! – warczał, kładąc się do snu.
Felka przykucnęła w kącie, patrząc nań spłoszonymi oczyma.
Co się temu diabłu stało? – zachodziła w głowę. Spojrzał się na mnie jak zbój, a teraz –
tylko podejdź do niego. Widzisz go, jak się rzuca po łóżku.
Tymczasem pan Józef zapomniał już o Felce. Sierdził się teraz na malowanego brodacza,
który, wydawało mu się, przylazł tu za nim ze ściany cerkiewnej i, ubrany w kołnierz bobro-
wy, przysiadł na brzegu łóżka.
Jednak nie obeszło się rankiem bez awantury. Jak na złość, sąsiad-armiejec przyniósł skądś
„swojej” płaszcz karakułowy. Felka, choć zwyczajnie na pazury szła z tą „szantrapą”, zapro-
siła ją słodko do siebie, rozłożyła płaszcz na stole i zanosiła się od pochwał nad jego gatun-
kiem. Panu Józefowi dostawało się, oczywiście, przy tym raz po raz.
– Bo widzi pani. To rozumiem! Ma pani chłopka jak rzadko! To jest kawałek, taki płaszcz!
Uważa pani, jaki mięciusi. A może pani pokazać, co mi przyniósł mój? Widziała pani króliki!
A on myślał, że sobole. Niech się pani znowu nie śmieje! Zawszeć to rubli pięć warte, co!
Wywodów tych słuchał, nie słuchał, patrząc obojętnie w okno. Dopiero widok wyciągnię-
tego spod łóżka kołnierza zgniewał go cokolwiek. Kiedy Felka włożyła go na szyję i stanęła
przed nim z gębą urągliwą, przyskoczył do niej i jednym ruchem zmiótł kołnierz z niej w naj-
dalszy kąt izby.
– Żebym tego więcej na oczy nie widział! – wycedził przez zęby.
Felka udała święte oburzenie.
– A cóż to? Ja go przyniosłam? Widzicie go? Sam przytaszczył, zdarł z jakiegoś...
– Milcz! – huknął, a gdy nie zamknęła gęby, złapał ja za kark i grzmotnął nią w kąt, w ślad
za kołnierzem. Zawyła płaczem i zasypała go gradem wyzwisk haniebnych.
Sięgnął wówczas po czapkę i, nie mówiąc już ani słowa, wyszedł wolno na dwór. Była
chwila, że miał chęć odwrócić się, zamknąć drzwi na klucz, podłożyć ogień pod drzwi i spalić
te obie jędze, razem z ich płaszczem i kołnierzem. Szczęściem, zaraz za progiem zagrało mu
huczne echo salwy ulicznej. Z wysoka, z pomiędzy szczytów topól, powitały go surowe mury
cytadeli. Świsnęła wesoło zbłąkana kula karabinowa.
Uśmiechnął się.
66
– Psiakrew! To jest coś! Czort z wami, jędze przeklęte! Rozumie to, co to jest świat, takie
bydlę?...
Świsnął sobie całą gębą i lekkim krokiem ruszył w miasto na przygody.
Raz jeden tylko, i to zaraz na początku, było mu dane skorzystać coś niecoś dnia tego. Bo
oto doskoczył do jakiejś większej rewizji i błysnął kunsztem, otworzywszy w mig kasę, nad
którą towarzysze biedzili się od rana. Na tym skończyło się jednakże. Na próżno lazł do naj-
bardziej zapadłych ośrodków „białego” miasta, które, mimo zwycięstwa, dopiero nadgryzali
czerwoni łapacze. Nie spotkał tam niczego, gdzie by warto było ręki przyłożyć. W jednym
tylko zaułku napotkał bój gorący. Jakiś trapiony przez obławę oficer zabarykadował się w
szopie i ostrzeliwał się z niej z determinacją straceńca. Rzecz była godna uwagi, albowiem
celne jego kule trzymały w ryzach całą sworę napastników. Gdy jeden i drugi ze śmielszych
runął zwalony wystrzałem, nikt już nie ważył się podejść ku kryjówce. Tym wścieklej ostrze-
liwano ją ze wszystkich stron.
Patrzał na bój ten przez dłuższą chwilę i chciał już na własną rękę z dachu wziąć żywcem
tego niedobitka, gdy nagle dostrzegł, jak za róg zataczano armatę. Splunął wzgardliwie i od-
szedł. Jakżeż to, z armaty w taką psią budę i jednego w niej cherlaka?
Odbiegł co rychlej stamtąd i z rogu pierwszego spojrzał z namysłem w głąb ulicy. Wydała
mu się obca zupełnie, choć cicha była i pusta, jak w godzinę przed wybuchem walki. Jak
wymiótł. Węchem jakimś nieomylnym wyczuł nagle, że ulica ta i miasto całe jest już trupem
rewolucji, z którego żadna moc nie wydrze bohaterstwa dni ubiegłych. Ani za rok, ani za
dziesięć, za sto nawet. Skończyło się! Ostatniego „gieroja” rozwalili tam w szopie granatem
armatnim w kawałki, żeby i ducha nie stało. Z domów powydzierali ostatnie strzępki buntu,
ot tam taszcząc znowu jednego. Po co taszczą? Lepiej by skończyli na miejscu, a on choćby
trzasnął w zęby pierwszego z brzegu. Tak, czy owak pójdzie pod ścianę. Ale im się nie chce i
jemu się nie chce. Może by go tak ustrzelić, pośrodku nich. Ale po co? Jedna jeszcze, druga
szopa i co potem?
Wracać do domu czy jak? Cóż, kiedy tam ta Felka. Znowu gębę na człowieka rozedrze. Z
obrzydzeniem odepchnął od siebie obraz jędz gardłujących nad kołnierzem i powlókł się do
następnego rogu. Wsparty o drzewo, spojrzał leniwie w głąb następnej ulicy. Miedzy drze-
wami mignął się mu cień jakiś niespokojny. Z paru pochwyconych ruchów zmiarkował od
razu, że to człowiek żywy, nie umrzyk ani łapiduch. Idzie ku niemu. Skrada się jak gdyby.
Warto poczekać, a nuż się jednak co trafi.
Po drugim wejrzeniu, rzuconym z ukosa, stwierdził, że szczególny pasażer jest kobietą, i to
młodą. Sikorka – z tych gimnazjalistek. Setne dziewuchy! Morowe nieraz sztuki urządzały
podczas walk ostatnich. Cała poczta białych polegała na nich. Może i ta. A niechże sobie! Nie
był i nie będzie łapaczem. Kto wie nawet, czyby nie pomógł, gdyby go tak poprosiła. Szy-
kowna, jak się zdaje. Powinna przejść tu, koło niego. Obciągnął marynarkę i troskliwie po-
prawił krawat. Frant warszawski obudził się nagle w jego duszy. Baczność, Józiu, ożywił się
w mgnieniu oka, skończyła się rewolucja, to się skończyła, niech żyją sikory.
Gdy przechodziła mimo, obrzucił ją wzrokiem niedbale bezczelnym. Ładny buziak! Choć
młody jeszcze, dziecko prawie. Furda! Czasy rewolucyjne, no i w tej Rosji wcześnie zaczy-
nają. Ależ się zlękła, otarłszy się oń na rogu. Przystanęła nawet ze strachu. Pewno coś niesie.
Śmiały bęben. To i wstrętów nie będzie robić. Zawinął się na pięcie i, poświstując jakąś pio-
senkę z warszawskiego bruku, puścił się za nią w trop. Obejrzała się przelotnie i przyspie-
szyła kroku. Ho, ho! Nie uciekniesz. A bać się nie ma czego, zaznajomimy się po dobremu,
paniusiu.
Przed jakimś domem dziewczyna zatrzymała się i zastukała do zamkniętych drzwi skle-
powych. Pan Józef spojrzał na szyld: Handel wiktuałów, jakiś tam Siemionow. Warto zapa-
miętać. Aha! Jest i Siemionow. Brodaty łeb kupca wychylił się zza szpary.
67
– Ach! To wy, Maria Iwanowna! Że się też pani na rany boskie, waży w takie czasy na uli-
cę... Czego trzeba?
– Chleba! Aleksander Pawłowicz. Sprzedaj mi chleba, choć odrobinę. Cztery dni...
– Chleba? Nie ma chleba! Komu tam chleb w głowie. Może tam gdzieś dalej. I w takie
czasy ludzi niepokoić! – Szpara w drzwiach stała się węższa, tylko nos Siemionowa wystawał
jeszcze na zewnątrz.
Ale dziewczyna chwyciła oburącz za klamkę.
– Aleksander, zlituj się, sprzedaj cokolwiek. W mieście już spokojnie. Widzisz przecież,
idę z domu.
– Spokojnie, mówisz? – drzwi uchyliły się szerzej i podejrzliwe oczka Siemionowa zato-
czyły krąg dookoła. Kiedy jednakże spotkały stojącego opodal Józefa cofnęły się drzwi skle-
powe na głucho.
Dziewczyna opuściła ręce bezradna.
– Pozwoli panienka – zaczął pan Józef zbliżając się ku niej krokiem elastycznym.
Nie odpowiedziała ni słowa i krokiem przyspieszonym ruszyła dalej ulicą.
Dzika koza! – pomyślał ścigając ją uparcie – czego ona tak lata? Czyżby naprawdę była
głodna?
Przy drugim z kolei sklepie scena powtórzyła się, ze znacznym jednakże urozmaiceniem.
Kiedy bowiem sklepikarz, uchyliwszy drzwi, ofuknął dziewczynę po grubiańsku, pan Józef
przyskoczył i otworzył drzwi na oścież.
– A dla mnie znajdziesz... taki synu? – huknął, podchodząc do kramarza, który zdumiony,
cofał się przed nim za ladę.
– Nie ma! Nie ma dla nikogo! Klnę się Bogiem wszystko wzięli, zabronili... – nie skończył
gdyż intruz złapał go za kark i przytknąl mu rewolwer do piersi.
– Otwieraj wory, drabie, migiem! Ten tu z brzegu! – A widzisz, hyclu! – roześmiał się mu
prosto w paszczę, gdy w worku ukazała się mimo wszystko mąka. – Ryżu! – skomenderował
– ryby suszonej, cukru! Nie ma cukru? Cukru mówię, ty draniu! Nie ma? No to idź do pioru-
na! – grzmotnął sklepikarzem o jakąś pusta beczkę.
Dla pewności kopnął jednakże jeszcze w ladę sklepową i odkrył w niej spory kawał słoni-
ny. Potem znowu nożem rozłupił wór jakiś podejrzany i wytoczył zeń kilka garści rodzynek.
Wszystko to rzucił naprędce do próżnego worka i dopiero teraz zauważył, że dziewczyny już
w sklepie nie było.
Wybiegł co prędzej na ulicę i dostrzegł ją daleko już od sklepu, w drodze powrotnej do
domu. Kiedy się puścił za nią pędem, poczęła uciekać. Młoda była, silna i zwinna, odczuł to
fatalnie, nadciągając się w biegu, ile sił.
– Stójże, paniusiu! – dyszał dopadając jej na zakręcie – no stój, do jasnego pioruna! Nie
widzisz czy co?...
Nie posłuchała jednakże i z oczami przymkniętymi z przerażenia pomknęła na oślep,
wprost przed siebie. Toteż potknęła się na pierwszej nierówności chodnika i upadła boleśnie
na ziemię. Teraz dopiero, ściskając oburącz okaleczałe kolano, spojrzała wprost na pana Józe-
fa.
– Czego pan chce ode mnie? – zapytała z wyrzutem bezradnym. – Ja panu przecież nic... ja
pana... – siliła się próżno opanować płacz, który wzbierał w jej oczach ciężkimi kroplami łez.
Zadyszany pan Józef z wolna dopiero przychodził do słowa:
– No i widział świat! – pokiwał głową karcąco. – Czemuż to panna tak uciekała? Nie bójże
się, nie zjem cię. A teraz kolano rozbite... – uśmiechnął się – będziemy musieli opatrzyć.
Dziewczyna była jednak tak oszołomiona strachem i bólem, że zdawała się nie rozumieć
nic z tego, co do niej mówił.
– Czego pan chce ode mnie, przecież ja tylko do sklepu, czemu mnie pan goni – powta-
rzała w kółko, aby w końcu rozpłakać się na dobre.
68
Pan Józef żachnął się. Odkąd raz ostatni zapłakała matka jego w przededniu wywiezienia
go na daleka katorgę, już tylko lekceważącą pogardę miał dla łez kobiecych. Począł żałować,
iż wmieszał się w tę całą przygodę.
– Niechże paniusia stanie – wtrącił niecierpliwie – idziemy do domu. Szukała panna chle-
ba, no i jest, tu w worku. O cóż pannie chodzi? Płacz nie pomoże i nie ma czego płakać. No,
prędzej, bo jeszcze kto nadejdzie.
– Panie! Niech mię pan nie prześladuje – zwróciła nań oczy błagalnie – niech mię pan pu-
ści wolno! Pójdę sama.
– Ale co to gadać sama, kiedy kolano rozbite. Przecież się panna nawet podnieść nie może.
No, jazda! Wstajemy! – ujął ją pod ramię.
Odepchnęła go jednakże i przywarła do ziemi całym ciałem.
– Boję się pana... – wyszeptała.
– Ech! – zgniewał się nareszcie – jak panna nie chce, to radźże sobie sama. Zwariowana
koza! – rzucił worek o ziemię i odwrócił się na pięcie.
Odszedłszy kilkanaście kroków, przystanął jednakże, jakoś pomimo woli. Ładna była. Ta-
ka jakaś delikatna. Właściwie, te oczy, nigdy jeszcze takich nie widział. Jak się to umie pa-
trzeć. Myślałby kto: aniołek. I zgrabna.
Spojrzał zza drzewa, co robi. Zdumiał się ujrzawszy ją jeszcze w tym samym miejscu
gdzie ją pozostawił. Próbuje wstać... aha! nie może. Znał dobrze ten skurcz załamujący nogi.
Nie boli niby nic, a chcesz ruszyć, jakby ci odjęło. I trzeba to jej było. Jednak trzeba będzie
wrócić do niej, zawrócił też rzeczywiście po chwili wahania.
– Słuchaj no, paniusiu – przemówił do niej stanowczo – nie wstaniesz sama, przecież wi-
dzę. Złapią cię tu jeszcze łapacze i wiesz, co będzie. Mów, gdzie mieszkasz, i idziemy do do-
mu. No! raz, dwa!
Westchnęła ciężko, ale tak jakoś dziecinnie.
– A pan nie z tych? – zapytała niewinnie.
– No widzi panieneczka! – roześmiał się wesoło. – Trzeba tak było od razu. Z tych czy z
tamtych, wszystko jedno. Dokądże pójdziemy?
– Tu zaraz za rogiem. Ale ja spróbuję sama – usiłowała podnieść się raz jeszcze, aby po-
nownie opaść na ziemię.
Ujął ją wtedy zręcznie pod ramię i uniósł w górę. Wprawę miał w prowadzeniu rannych,
niech się felczer schowa!
– No i patrzże, panienko – umizgał się, szykując się do drogi, z dziewczyną w prawej a
workiem w lewej ręce – jak my to sobie wybornie damy radę teraz. A worek, ho! ho! specja-
ły! To są kanalie tacy kupcy! Trzeba ich znać!
Ruszyli z wolna naprzód, dziewczyna sycząc z bólu, strwożona i nieufna, on wesoły, pew-
ny siebie, rozbawiony już na dobre przygodą. Jędrne ciało dziewczęce, które wyczuwał, pod
ramieniem, otwierało przed nim wiosenne horyzonty. To było coś, co mu się od dawna
uśmiechało. Jadał, bywało, i pijał jak graf, jeździł ekspresem, ubrany jak frant filmowy, grube
tysiące przepuścić umiał w szantanie, ale jeśli chodziło o kobiety, to skala jego użycia nie
sięgała nigdy poza Felkę i jej podobne. Dopiero dziś ta gratka. Uważał ją już za swoją wła-
sność i czuł się w prawie do niej. On, pan Józef, pierwsza osoba w mieście i pierwszy bohater
rewolucji.
– To tu! – zatrzymała go przed jakąś furtką w parkanie.
Zerknął z zaciekawieniem na podwórko. Fiu! Pałacyk, szyk! panie ładny, klombiki, teraska
z winem. Komfort, o który ocierał się całe życie, zapachniał mu łakomie.
– Ładny domek!... panienka tu z rodzicami? – zapuścił sondę, rozumiejąc, że trzeba się te-
raz szybko zorientować co do dalszego sposobu działania.
– Z rodzicami!... to jest z ojcem i bratem. Ale teraz... – rzuciła nań spojrzenie niespokojne.
69
– Aha! teraz panienka sama! – pochwycił w lot niedomówione zdanie. – No i co? Idziemy
dalej! – pchnął drzwi do ogrodu. – Raz się kolano rozbiło, nie ma rady!
Drzwi do domu zastali półotwarte. W przedpokoju dziewczyna rozejrzała się niespokojnie
i zawołała:
– Janek!... chodź no! Janek!... Janku!
Pan Józef nastroszył się niemile dotknięty. Cóż to za Janek? Wystrychnęła go na dudka
czy co. Kiedy tak to dobrze. Niech się tylko pilnują. Pokaże on temu Jankowi. Tak łatwo go
stąd nie odpalą.
Tymczasem Janek, który wybiegł z pokoju, okazał się chłopcem dziesięcioletnim. Aha! To
ten brat! Uspokojony cokolwiek, przecież ze złością spojrzał na tego pętaka. Nie lubił dzieci
zasadniczo. Był to jednak gatunek ludzi, co do którego nie umiał zająć określonego stanowi-
ska. Głupie to a uciążliwe i wścibskie, niejeden raz wlazło mu już w paradę. A i ten tu po-
trzebny, jak piąte koło u wozu.
– Ten kawaler to braciszek? – zapytał mimo to, siląc się na uprzejmość.
– Janek! Mówiłam ci, żebyś zamknął drzwi – strofowała tymczasem dziewczyna malca –
co za nieusłuchany bachor.
– Aha! – odciął się chłopak – a nie mówiłaś, że wrócisz zaraz? Na złość otworzyłem. Nie-
chby sobie przyszli – dąsał się, rzucając skośne spojrzenia na pana Józefa. – Ten pan ze skle-
pu? – zapytał po chwili nieśmiało.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i spojrzała jak gdyby z wyrzutem na swego towarzysza.
– A jakże, ze sklepu! – pospieszył się pan Józef. – Uważasz, siostrzyczka stłukła sobie ko-
lana i trzeba ją było tu przyprowadzić.
– Niezdara! – wydął pogardliwie wargi malec – ona tak zawsze! A mówiłem jej, że nic nie
wskóra... dostałaś co? – spojrzał pożądliwie na worek w ręku przybysza.
– Nic nie dostałam. Mówią, że nie ma. Musimy wytrzymać jeszcze trochę. Może... jutro...
– A ten pan?
– Ten pan spotkał mnie tylko... pewno sobie zaraz pójdzie. Dziękuję panu – zwróciła się
szybko do towarzysza – dam sobie już radę...
Pan Józef machnął ręką.
– Siostrzyczka żartuje sobie tylko, kawalerze. Właśnie, że sobie nie pójdę. A tu... popatrz
no, brachu! – otworzył przed nim worek.
Malec klasnął w dłonie radośnie.
– Słonina! A widzisz! Mówiłem, że u Siemionowa jest słonina. Ty nigdy nie wiesz, gdzie
co jest. Aha! I mąka jest, i rodzynki! Będziemy robić placuszki. Chodźże do kuchni. No...
ruszaj się, niezdaro!
Dziewczyna spojrzała raz jeszcze błagalnie na pana Józefa, ale napotkawszy jego zimny
uśmieszek, opuściła głowę bezradnie. Rękę oplatającą ją usunęła jednakże i usiłowała wejść
sama do pokoju. Zachwiała się tymczasem zaraz u progu. Wówczas malec podbiegł do niej i
chwycił ją oburącz za szyję.
– Boli cię Maniuśka? Bardzo cię boli? – powiedz no, Maniuska, tam... kolano boli? – tulił
się do niej, patrząc jej prosto w oczy pytającymi oczyma.
Siedział w fotelu otoczony kłębami dymu z papierosa. Dziewczyna gdzieś w drugim czy
trzecim pokoju opatrywała stłuczoną nogę, malec pobiegł smażyć placki w kuchni. Dobrze
zrobili. Potrzebował odosobnienia, spokoju, wypoczynku, do czego pokój ten wydał mu się
po prostu stworzony. Taak!... To rozumiem. Firaneczki, obrazki, to tego fotel, papierosik...
gala niebywała!
Z miłym zainteresowaniem rozglądał się po tym „salonie”. Że nie ma tu nic do roboty dla
porządnego kasiarza, stwierdził już zaraz na progu. Znał na wylot te pospolite mieszkania
burżujskie, pełne różnych gratów, łakomych na oko, a funta kłaków nie warte. Kto by się na
70
taki chłam łakomił. Niemniej przeto pokój usposabiał go przyjemnie. Szczególnie podobały
mu się obrazki. Na przykład te wilki na śniegu, jak żywe! tylko jakoś nie straszne. Może na-
wet i lepiej, że nie. Ci malarze!...umieją. Pan Józef miał słabość do sztuki i artystów.
Gdyby tak jeszcze coś... popić. Właściwie powinno by znaleźć się tu coś takiego. Chyba że
tam w rogu. Miał węch niedościgły, gdy chodziło o gotówkę i butelkę! Jest! Domowa, co
prawda, i pewno lura, ale chlać nie miał przecież zamiaru. Za to karafka i kieliszki – kryształ.
Wyniósł paradne szkliwo na stolik, nalał sobie kieliszek, wycykał parę kropelek i postawił.
Ma czas. Przyjdzie dziewuszka, popiją sobie razem. A mogłaby skończyć już z tym kolanem.
Czy może poszła do kuchni? Wsłuchał się bacznie w drzwi z prawa i lewa. Nic... cicho.
Chrząknął wtedy raz i po wtóre... Cisza.
Tym silniej drgnął, usłyszawszy zgrzyt drzwi wejściowych i w ślad za tym kroki za swymi
plecami. W pierwszej chwili uderzyła go myśl, czy nie ktoś z rodziny, może ten ojciec. Ale
nie! To coś znanego. Rozumie się oni! towarzysze! Czegoż tu chcą, do pioruna! Lezą wszę-
dzie jak te pluskwy więzienne. Jak trzeba było karku nastawić, siedzieli po norach, a teraz...
Niech ich cholera! Nie odwrócił się w ich stronę, gdy jeden z nich podszedł i stanął tuż za
jego plecami. Ale złość zawrzała nagle i przyczaiła w duszy jego.
– Ty! – usłyszał nad sobą głos brutalny.
– Gadaj sobie do murku – pomyślał, podnosząc do ust kieliszek.
– Ty! – powtórzono głośniej jeszcze – bydlę burżujskie, nie słyszysz, jak cię wołają?
– Czego? – rzucił im przez ramię.
Gniew rozlewał się w piersi jego jak struga lawy kipiącej. Czuł go już koło gardła, jedna
chwila, a obejmie głowę płomieniem. Mimo to czujny, jak zwierz na czatach, wyczytał ze
szmerów, że towarzysze wtargnęli teraz wszyscy do pokoju i stanęli ławą za jego piecami.
– Wstawaj, skotina! Jak mówią do ciebie! – szarpnął go ktoś za ramię.
Opanował się wówczas w jednej chwili, jak zawsze przed rozprawą. Odruchowo przebiegł
palcami rękojeść i bęben rewolweru. Jednocześnie zwracał powoli głowę w kierunku intru-
zów. Okiem mroźnym i skupionym przebiegł z jednej twarzy na drugą.
– Czego ryczysz, dubina? – odezwał się, cedząc słowa z naciskiem. – Czego tutaj? Guza
szukacie? Pilnuj się jeden z drugim!
Wataha zmieszała się i odstąpiła pomimo woli parę kroków wstecz.
– A ty co za jeden? – zawahał się przywódca, przypatrując mu się ze zdumieniem. – Do
pioruna! Przecież ty... Pan Józef.
Pan Józef uśmiechnął się wzgardliwie i sięgnął do kieliszka.
– A ty jakeś myślał! No i zabieraj się stąd. Nic tu, bracie, nie ma dla ciebie do roboty.
– Może i nie ma – ociągał się towarzysz, rozglądając się po izbie – tylko że...
– Że co?...
– Rozkaz jest z komitetu.
– Niby jaki?
– Rewizja...
– Idź no, synu, pókim dobry. Powiedz im, że robił tu już rewizję pan Józef. Zrozumiał?
Nie odeszli jednakże, zbliżyli się nawet do niego. Czuł ich tuż za swoimi plecami, nad
głową słyszał jakieś szepty ostrożne, których nie silił się zresztą rozumieć.
– Pan Józef... – doleciał go wreszcie zza pleców
– No?
– Dałbyś wypić, pan Józef. Wot... tego – znad ramienia jego wypełzł, jak wąż, koniec ba-
gnetu i wskazał po karafkę.
– Nie, brat! – odparł drwiąco. – To nie na wasze wypalone pyski. Chcesz wypić... na!...
kup sobie samogonu! – rzucił im garść papierków za siebie. – No, won stad!
W gromadce zakipiała przyduszona wściekłość.
71
– Udław ty się, pan Józef, twoimi pieniędzmi! – warknął któryś złowrogo – widzisz go ja-
ki. A tak czy owak...
– Won! – porwał się teraz z miejsca, twarzą ku nim.
Z przekleństwami na ustach, miotając złowrogie spojrzenia, cofnęli się z wolna do przed-
pokoju i na dwór. Odprowadzał ich krok za krokiem, a gdy znaleźli się na tarasie, zatrzasnął
drzwi wejściowe. Zgniewali go jednak więcej, niż to było warte, gdyż serce waliło w piersi
jego krótkimi i urywanymi uderzeniami. Kiedy powrócił, zastał pośrodku pokoju dziewczynę
z malcem, spoglądających trwożnie ku wyjściu.
– Poszli? – zapytała dziewczyna. – Jaki pan straszny... – dodała, patrząc nań wielkimi
oczyma.
Pewno, że poszli! – uśmiechnął się łaskawie. – Niech by ino nie!
Nie mógł jednakże uspokoić się rychło po spotkaniu z towarzyszami. Szarpiący niepokój,
ten niepokój, który zawsze zwiastował bliskość groźnych wydarzeń, nosił go z kąta w kąt po
izbie. W ślad za nim biegły spojrzenia chłopca i dziewczęcia, jedno pełne ufności i zachwytu,
drugie mimolotne i niepewne. Siedzieli na kanapce nieruchomi i sztywni, jak na uroczystej
wizycie. Ramionami, opartymi o siebie, zdawali się dodawać sobie otuchy. Obecność malca
nie drażniła go jakoś w tej chwili. Może i połechtał go zachwyt naiwny, promieniujący z jego
oczu. Przypomniał sobie mianowicie, że tak samo patrzał jego najmłodszy braciszek, gdy
wyruszał z domu na wyprawy.
Pocieszny jakiś pętaczyna. Czemu się jednak boczy ta sikorka? Mało jeszcze zrobił dla niej
czy co? Ciekawe, jak by sobie poradziła z tą gromadą, gdyby nie on.
Po co oni tu swoją drogą przyleźli? Dranie! Widzieli, jak ją tu prowadził czy jak? Rewi-
zja?... U kogo?... Pewno ojciec albo brat. zresztą , wszystko jedno. Przyjdą drugi raz, to im się
zrobi ciepło. A przyjdą! ho, ho! przyjdą, tych nie odpalisz tak łatwo. A może nawet radzą tam
jeszcze na rogu, pod topolą? Wyjść by tak, podejść, posłuchać, a potem skoczyć miedzy nich,
jak jastrząb. Zaraz by się im gęby zamknęły. Ech, ulica! ulica!... Przylgnął na chwile do szy-
by, przepatrując ją od rogu do rogu.
– Poszli? – doleciał go z kąta cichutki głos chłopaka.
– Wszystko jedno! – machnął ręką wzgardliwie – poszli czy nie, nie przyjdą więcej! – Po-
wiedział to tak, dla honoru. Był przecież pewny, że wrócą. A kipiało w nim, że nie wie, kiedy.
Zniecierpliwiony do granic ostatecznych, krążył dalej po pokoju, jak wilk w klatce. Głupia
rzecz, taka izba i ten cały dom, zamknięty na dziesięć spustów. Jakby się umyślnie urządzali,
aby ich łatwiej złapać. Żeby nie ta dzierlatka, chwili by tu już dłużej nie siedział. Trzeba jed-
nak rzecz doprowadzić do końca. Tym bardziej, że noc już na karku.
– Ciemno... – szepnął znowu malec. – Takie teraz straszne wieczory. Może pójdziemy...
tam, Maniu – dodał niepewnie.
– Nigdzie nie pójdziemy – burknęła nań dziewczyna – wiesz przecież, że świeca się już
kończy.
Pan Józef nadstawił bacznie ucha. Aha! Nie ma światła. Był to szczegół nie pozbawiony
znaczenia. Uwaga jego oderwała się wreszcie od ulicy i obróciła się ku sprawie, która go tu
przywiodła.
– No cóż? – namacał jakieś krzesło i przysiadł się w pobliżu rodzeństwa – będziemy sie-
dzieć po ciemku. Nawet lepiej nie palić świateł, bo jeszcze kogo przywiodą.
– A pan się nie będzie bał iść stąd po ciemku? – wyjąkała niepewnie dziewczyna.
– O nie! Widziała przecież paniusia, że mi nie bardzo lubią stawać na drodze. A może pa-
nienka chce, żebym sobie poszedł?
– Nie, nie chcę. Ja tylko tak...
72
Aha! tylko tak, ja też tylko tak – pomyślał, podsuwając się bliżej z krzesłem. – Pójdę, jak
będzie po wszystkim, wnet nawet pójdę – stwierdził, zataczając okiem krąg po czarnej już
zgoła ćmie nocnej pokoju.
– Boję się – poruszył się niespokojnie chłopak. – Maniu, może by naprawdę iść już tam?...
Panu Józefowi błysnęła nagle myśl szczęśliwa.
– Czekajże, mały! – krzyknął przyjacielsko – przecie ja mam świece w palcie. Tam w
przedpokoju.
– Świece? A można je wziąć? Maniusiu! Ten pan ma świece! – porwał się z miejsca i po-
biegł ku drzwiom.
– Janek! Zostań tu! – krzyknęła dziewczyna.
– Ale idź, idź! Jak się boisz, pójdziemy razem – podszedł do chłopaka i poprowadził go za
rękę do przedpokoju. Tu pchnął go nagle przed siebie, wśliznął się błyskawicznie do izby i,
nie znalazłszy klucza w drzwiach, zatarasował je jakimś ciężkim gratem. Zwrócił się teraz co
rychło do dziewczyny, która porwawszy się z miejsca, wpatrywała się w mrok przerażona i
niepewna.
– Co się stało, to ty Janek? – wykrztusiła dygoczącym głosem.
– Nie, to ja, panienko! – wyciągnął ku niej łapy łapczywie.
– Ach, Boże! – zawołała, odepchnęła go z siłą niespodziewaną i pobiegła do drzwi najbliż-
szych.
Pana Józefa ogarnęła wściekłość. Uciekasz – to i lepiej. Zobaczymy, kto lepiej widzi po
ciemku! – sunął za nią w ciemnościach do drugiej izby. Napotkał jakiś sprzęt – łóżko! Aha! to
sypialnia. Dobrze się nawet składa! Jest tu tylko czy jej nie ma? – przystanął chwilę, nasłu-
chując. Przeszkadzał mu, co prawda, łomot, z jakim chłopak dobijał się gdzieś, do drzwi zata-
rasowanych, ale żądza zaostrzyła zmysły jego do granic najwyższych. Jest! Oddycha urwanie,
tam w kącie. Popełzł do niej cichy jak zwierz, idący po tropie. Kiedy jednakże już, już miał ją
ująć, pchnęła weń jakiś zwój miękki i wywinęła się znowu w drzwi dalsze. Ach! bestia! –
wepchnęła nań kotarę, zerwał ją ze ściany ze złości i pobiegł za dziewczyną już biegiem.
Zaczęła się bieganina bezładna, w której potykał się o różne graty, rzucane mu w poprzek
drogi. Gdzieś chwycił dziewczynę za pierś i został ze strzępem bluzy rozdartej w ręku. Na
jakimś zakręcie zaczepił ją za włosy, przy jakichś drzwiach rozerwał jej rękaw czy spódnicę.
Zręczność, z jaką wyślizgiwała mu się z rąk, podniecała jednakże tylko żądzę i wściekłość,
zmieszane w nim w równej mierze.
W pewnej chwili uczuł, ze zagnał ją w położenie bez wyjścia. Wpadli do jakiejś małej,
chłodnej i zawalonej gratami izdebki. Komórka! Stąd już nie ma wyjścia.
Mam ją! – pomyślał i uspokoił się ogromnie. Przywarł drzwi za sobą, klucz w nich odna-
lazł przekręcił dwukrotnie. Gotowe. Gdzież teraz ona – nie mógł dosłyszeć jej od razu, gdyż
sapał jak miech kowalski. Trzeba się trochę wydychać.
Nie lubił się śpieszyć w pewnej sytuacji. Przypomniawszy sobie, że ma zapałki wyciągnął
je i zaświecił. Ma się rozumieć, komórka! Na podłodze jakiś barłóg, aha! pewnie tu sypiali!
Ale gdzież ona? Masz! Przecież tu, tuż koło niego. Zgoniona na śmierć! Bluza rozdarta od-
słaniała jej pierś, której nie usiłowała nawet zasłonić. Kosmyki rozsypanych włosów spadały
na jej bladą jak płótno twarzyczkę. Oczyma szeroko rozwartymi patrzyła nań bez wyrazu.
Jeno ręce jej oplotły jakiś płaszcz, zawieszony na ścianie, jak gdyby szukając w nim opieki i
obrony.
– Panie! Na miłość boską, panie!... – szepnęła bezradnie.
Zrozumiał, że o jakimkolwiek oporze z jej strony nie ma już mowy. Uczuł nawet coś w ro-
dzaju litości dla niej. Niechże przyjdzie trochę do siebie. Spostrzegłszy na framudze okna
ogarek niedopalony, zapalił go spokojnie, gdy... nagle wypuścił z dłoni świecę i zapałki. Coś,
jakby grom, uderzyło w sercu jego. Co to jest? Przecie na tym palcie nie ma kołnierza! Czary
czy upiór jaki? Ale nie! Pewno mu się przywidziało! Drżącymi dłońmi rozniecił świecę po-
73
wtórnie i zbliżył ją do łachmana. Krechy zbójeckiego noża rysowały się na nim wyraźnie po-
nad wszelką wątpliwość. Tu struga krwi zastygłej. Obmacał go. Ten sam!
– Panienko – chwycił dziewczynę za ramię – na rany boskie, panienko, skąd się wziął ten
płaszcz! No słuchajże, panienko, paniusiu...
Dziewczyna wybuchła płaczem spazmatycznym.
– Paniusiu!... – potrząsał nią bezskutecznie – przyjdźże do siebie. Ja... już nic. Naprawdę
nic. Powiedz tylko... ten płaszcz... ja muszę wiedzieć... ja... – jakiś chaos przedziwny pomie-
szał mu myśli i słowa, aż w końcu chwycił ją za gardło i zaciskając palce, szeptał: – powiedz,
powiedz, psiakrew... bo cię tu... na miejscu... – opamiętał się dopiero, usłyszawszy gwałtow-
ny stuk do drzwi.
– Mania! Mania!... Gdzieś ty! Czemu się zamknęłaś? Mania! – dobijał się do drzwi chło-
pak. – Odezwij się, Mania!
Podbiegł do drzwi i otworzył je natychmiast. Malca chwycił na ręce i, niosąc do siostry,
prosił:
– Mały, mój maleńki!... Powiedz mi, czyj to płaszcz. Widzisz, siostrzyczka... nie chce...
– Płaszcz jest tatusia... przynieśli go dziś rano... – zaniósł się chłopiec płaczem ogromnym.
– Józek, co z tobą? Opamiętaj się... Józek!
– Odejdź!
– Józek! Do człowiekaś nie podobny! Przestańże już pić, no, Józiu!
– Mówię ci, Felka, odejdź! Na rany boskie, daj mi spokój dzisiaj! – nalał sobie kieliszek,
nie wiedzieć już który, i wychylił go duszkiem.
Pierwszy to raz pił tak dużo i tak bezskutecznie. Zdumiewał się i stwierdził za razem, że
wódka ta ginie tak jakoś w nim bez śladu, a ten harpun, który się mu wbił pod serce, włazi
jeno głębiej i głębiej. Cierpiał jakimś cierpieniem obcym, nieznanym nigdy w życiu. Nie
mógł pojąć, dlaczego cierpi. No cóż: dziewczyna i ten płaszcz, dziwne, co prawda, ale i cóż z
tego? Tyle dziwnych rzeczy zdarzyło mu się już w życiu, i straszniejszych, i nic. Jasna prze-
cież rzecz. Przynieśli im ten płaszcz, pewno jakaś, psiakrew, rajfura, schowali go do komórki,
bo się bali, żeby w oczy nie lazł łapaczom. Pech chciał, że to on właśnie... Tu i tam. Pech?
Dlaczego pech? Głupstwo, zwyczajne głupstwo! Dlaczegóż jednak ten szpon przeklęty siedzi
mu tam, w sercu. Ech! Żeby mógł, wyrwałby go razem z ciałem. Uciekł, po prostu uciekł od
tej dzierlatki. Leciał do domu jak opętany. Zwalił kogoś z nóg kolbą rewolweru, gdy mu sta-
nął na drodze. Zdaje się nawet jakiegoś komisarza. Będą się mścić! A niech tam!... Czemu
jednak tak boli?... Chlał na umór, niepomny już kieliszka ni godziny, ponury i złowrogi jak
noc więzienna.
– Józiu! – doleciał go znowu żebrzący głos Felki – połóż się już spać!... Józek, co się z to-
bą stało!... – zachlipała, siedząc skulona na łóżku.
Odwrócił się ku niej i spoglądał na nią długo.
– Chodź no tu, Felka! – odezwał się.
Przybiegła natychmiast i wlazła mu na kolana.
– No, widzisz, ty... drańciu. Odezwał się nareszcie do człowieka.
– Przestań! – odsunął ją stanowczo – słuchaj no, Felka, ten... ten kołnierz jest jeszcze w
domu?
– Kołnierz? Jaki kołnierz? Aha! Ten!... Wyrzuciłam! Kazałeś, zaraz wyrzuciłam. Nie ma
kołnierza!
– Łżesz! Ze ślepiów ci to widać. Dawaj kołnierz! Rozumiesz? Potrzeba mi go. Nic ci nie
zrobię! Dawaj!
Oglądając się nieufnie, poszperała w łachach pościeli i wyciągnęła z nich kołnierz.
– Dawaj go tu – rozkazał.
74
Obejrzał go szczegółowo. Tak! Ten! Od tego płaszcza. Ten sam materiał, tu... wata. Po co
go ogląda? Czyż mogło być inaczej?... znużenie śmiertelne spadło nań nagle, zwinął kołnierz
automatycznie, położył go sobie na kolanach. Jak ciężko!... Wypił... dużo. Głowa opadła mu z
wolna na ramię. Gdzieś za sobą usłyszał szloch kobiecy. Któż to płacze? Tak jakoś dziwnie...
miło...
– Paniusiu chodź no tu, paniusiu – wybełkotał – tu bliżej, popatrz mi w oczy. No jeszcze
bliżej! Ach! nie! Nie to! Odejdź, Felka! Mówię ci, odejdź! – odepchnął od siebie jakiś łeb
włochaty, runął twarzą na stół i zasnął.
Gdy się obudził, słonko padało w izbę już z wysoka. Jakąś półświadomość niebezpieczeń-
stwa kazał mu obejrzeć się ostrożnie dookoła.
Wszystko w porządku leżał w pościeli u siebie, na stole stała nie sprzątnięta od wczoraj
flacha, ale cóż tam flacha. Zwykła rzecz. Wyczuwał jednakże, że było wczoraj coś więcej od
pijatyki. Coś, co się zdarza nie zawsze. Jak to było? Aha!... Przypomniawszy sobie dziewczy-
nę i... ten płaszcz, wzruszył lekceważąco ramionami. Wiec tylko tyle? Zwariował czy co?
Takimi framuchami dał sobie głowę nabić, on... pan Józef? Niechże cię!
Niemniej jednak, gdy usiadł na barłogu i przebiegł po izbie okiem trzeźwym, uczuł się ja-
koś nieswojo. Konura! Z każdego kata lazł ku niemu mrok ohydny, wdzierał się mu do duszy
i zalewał ją z wolna, jak noc. Szczęście, że nie ma przynajmniej tej Felki. Poleciała trajkotać
na bazar. No i dobrze. Nie miał zupełnie ochoty widzieć jej tu, koło siebie. Ani kogokolwiek
innego, choć czas dłużył mu się pioruńsko. Nim usiadł ubrany przy stole, troska owładnęła
nim zupełnie. Ani pić, ni spać, ni wyjść na ulicę.
O którejś godzinie przyszedł doń goniec czerwony z rozkazem natychmiastowego stawie-
nia się w komitecie. Przywitał go okiem tak ponurym, że żołdak, oddawszy pismo, cofnął się
natychmiast za drzwi i pod oknem oczekiwał odpowiedzi. Ubawił go tym cokolwiek i zmusił
nawet do przeczytania pisma. Wzywają... natychmiast... pod groźbą rewolucyjnego prawa...
Bałwany! Uczuł nagle ochotę zmacać jednakże tego draba po karku.
– Ty! – powstał z miejsca i przybliżył się do okna.
Towarzysz znikł błyskawicznie z pola widzenia.
– Ty!... Filut! – otworzył okno rozbrojony – wyłaź, gieroju! Powiedz im, że przyjdę!
– Rozkaz! – wrzasnął posłaniec i odszedł co rychło ulicą.
– Aha! Czuje pismo nosem, sobaka! – ulżyło mu cokolwiek na duszy. – Czemu on się jed-
nak tak spieszy? – Ścigał go bacznym już spojrzeniem. Zauważył, że na rogu wypłynął zza
drzewa jakiś drab drugi, zamienili słów parę, po czym gość jego pobiegł dalej ulicą. – Ech! do
licha! Tu coś jest. Baczność, Józiu! Okazja! – otrząsnął się błyskawicznie ze zmory dnia
wczorajszego i zdecydował, ze trzeba być w komitecie, nim zdąży tam goniec. Coś jakby skra
zapału przebiegło mu przez żyły, gdy wsunął do kieszeni parę granatów. Gdy wysunął się na
ulicę tylną furtką, trzymał się już w ryzach, jak należało.
Przez dwie, trzy przecznice, kilka ogrodów i płotów glinianych wpadł do komitetu, oczy-
wiście, z podwórza, przez mur i pomimo straży. Do drzwi sali obrad podszedł niezauważony
przez nikogo.
Gwarno tam było we wnętrzu, jak podczas najzacieklejszych rozpraw ulicznych. Kilku lu-
dzi mówiło jednocześnie o czymś głosami podnieconymi. Podsłuchał. Naturalnie o nim. Ktoś
zwał go niebezpiecznym bandytą, ktoś zwyczajnym rzezimieszkiem, a ktoś bohaterem. Jeden
nawet nastawał, aby krótkim pociągnięciem postawić go pod ścianę, zanim stanie się napraw-
dę groźny. Grunt, żeby go zaskoczyć, jak się tu stawi i odciąć drogę od razu. Bawił się do-
skonale tym wszystkim, kiedy w korytarzu pojawił się zadyszany posłaniec.
– Jak to, pan tu? – przystanął zdumiony – którędy?
– Cicho! – nadsłuchiwał dalej pan Józef – no, gdzie się pchasz? Nie widzisz, przyszedłem
już!... Won stad!
75
– Tylko... kazali... donieść.
– Sam doniosę. Won! Żebyś mi tam nosa nie pokazał, wariacie! – otworzył drzwi, wśli-
zgnął się jak cień do wnętrza i dopiero, stanąwszy pod ścianą w pozycji bezpiecznej, trzasnął
drzwiami na odlew.
Cisza na sali zaległa w jednej chwili śmiertelna. Towarzysze osłupieli, jak i gdzie który
stał, nawet gęby otwarte najgłośniejszych gadaczy skostniały, jak gdyby zatkane skamienieli-
ną nie domówionego słowa.
– No? – zapytał zimno, nie ruszając się z miejsca.
Czekając na próżno odpowiedzi, ogarnął okiem sytuację. Był tu i patrol, odprawiony
wczoraj od dziewczyny, był i drab, którego zajechał wczoraj wieczorem. Zresztą zaskoczył
ich wspaniale, zgłupieli do tego stopnia, że zamiast okrążyć go z boku, skupiali się jakoś in-
stynktownie u stołu, pośrodku izby.
– No? – rzucił im po wtóre. – Jestem! Czego trzeba?
Kiedy i tym razem nie wydusił z nich ani słowa, pojął, że jest panem sytuacji, podszedł do
stołu i usiadł na jego brzegu.
– Nuże, komitet! otwórzcie gęby! – huknął na nich wesoło. – Pytam się, czego trzeba? Ot
tu, pismo wasze! – rzucił je zwinięte w kulę na stół.
– Cudak ty, pan Józef – wycedził wreszcie któryś – ktorędyś ty tu przyszedł?
– Aha! Mądryś!... moja rzecz! Czegóż chcecie ode mnie?
– Nic takiego. Skarżą się na ciebie.
– Ten? – wskazał na obandażowanego towarzysza.
– I ten, i inni.
– Aż tylu. O cóż im chodzi?
– Władzy rewolucyjnej nie słuchasz się. Rewizji przeszkodziłeś.
– Zrobiłem sam; myślicie, że nie umiem, co?
– Napadłeś na posterunek.
– Po cóż mi w drogę lazł? Nie wiedział, kim jestem?
– Rozkaz jest. Nie wolno chodzić nocą po ulicach.
– A on, on, co robił na ulicy?
– On?... On nasz człowiek.
– A ja?... No, pytam się: a ja?
– Ty... ty także nasz człowiek! – odpowiedziano niepewnie.
– Więc cóż?
– Nic!... tylko nie awanturuj się ty więcej, pan Józef.
– Aha! I to wszystko?
Towarzysze spojrzeli tylko po sobie.
– Pytam się: nic więcej? – biegł oczyma od jednego do drugiego.
– Nic! – syknął wreszcie któryś.
– A więc nic! Nie przysyłajcież drugi raz po mnie o tej porze, bom gotów znowu co zrobić
waszemu człowiekowi – podkreślił te słowa szyderczo. – Lubię spać rankiem, zrozumieli? –
zeskoczył swobodnie ze stołu i zmierzał ku drzwiom.
U progu przystanął i obejrzał się błyskawicznie. Ujrzał wtedy szereg mściwych oczu, ści-
gających go z ponurą wściekłością. Stał obrócony ku nim tak długo, póki nie powbijał ich
jedne za drugimi to w ziemię, to w ścianę.
– Osły! – rzucił na pożegnanie. – I cóż wam się wydało? Z kim sprawa?
Na ulicy zapalił papierosa i zerknął beztrosko w prawo i w lewo. Wizyta w komitecie wra-
cała mu całą zwyczajną rześkość, przedsiębiorczość i pewność siebie. O zmorze wczorajszej
ani słychu, dychu! Ech! nie ma to jak okazja, zaraz człowieka na nogi postawi. Nauczył ich
moresu. A co? Pan Józef to jeszcze zawsze więcej niż cała armia burżujska. Teraz dopiero
pokaże im, co umie. I im, i całemu światu... I temu... kołnierzowi. Zwłaszcza temu.
76
Zadecydował, że pora teraz najlepsza iść do dziewczyny.
Na ostatnim jednakże zakręcie ulicy ku jej domowi opanował go jakiś niemiły niepokój.
Lekko, leciuteńko ukłuła go znana igła pod sercem. Zgniewał się. Siedzi jeszcze! A niechże
siedzi! Zobaczymy, czy jej nie da rady. Zwolnił kroku. U parkanu zatrzymał się już niezdecy-
dowanie. Podejść czy nie? Właściwie po co? Może by tak tylko zobaczyć przez okno, czy są
w domu?
Drzwi nie domknięte, jak wczoraj. To i lepiej. Podejdzie cicho i zajrzy do środka. No, jaz-
da! Cóż u licha... boi się czy co?
Nie wiedząc, dlaczego to czyni, rozejrzał się przy furtce ostrożnie po ulicy, jak gdyby
szedł na kradzież. Nikogo... tylko tam... co to? Postać jakaś ludzka mignęła się i znikła za
drzewem. Łapacz. Posłali za nim. Popamięta on i oni. Tymczasem do środka. Wśliznął się do
ogrodu, gdy nagle napotkał chłopaka, ukrytego za filarem koło furtki.
– Co robisz tu, mały? – odskoczył pomimo woli.
Malec, przerażony zrazu, poznawszy go, ucieszył się najwidoczniej.
– A... to pan! – chwycił go po przyjacielsku za rękaw. – Jak to dobrze, że pan przyszedł.
– Dobrze, mówisz? – ucieszyło go nadspodziewanie zaufanie malca – ale gadaj, po co tu
stoisz? Stało się co?
– Nic się nie stało, tylko... ja się boję. Mania zawsze mnie w domu zostawia samego.
– Poszła gdzie?
– Poszła. Mówiła, że do ciotki Natalii.
– A nie wiesz po co?
– Mówiła, że się ma spytać o coś. Ale to nieprawda. Pan wie – chłopak przyciszył nagle
głos – ciocia Natalia to ta, co nam przyniosła płaszcz tatusia... – zakończył tajemniczo. Jedno-
cześnie zachmurzył się, wydął wargi i spojrzał z dziecinnym namysłem przed siebie na ulicę.
Pan Józef przyjął wzmiankę o płaszczu z tępym jakimś zobojętnieniem. Uczuł tylko jakby
znużenia w całym ciele i przysiadł na węgle muru.
– Ciotka? – odezwał się, aby tylko przerwać milczenie. – Więc macie ciotkę. Czemu nie
przeniesiecie się do niej?
– Obiecuje, że przyjdzie sama do nas. Od dawna już obiecuje. Ale ja nie wierzę i... Mania
nie wierzy. Nie przyjdzie...
–Boi się?
– Boi się. Tatuś był kontrrewolucjoner...
– Wojskowy był?
– Wojskowy! Pułkownik gwardii. Proszę pana, prawda, że pułkownik i kontrrewolucjoner
to jedno?
Pana Józefa nużyć poczęła niepomiernie ta rozmowa.
– Tak, wszystko jedno! – przytaknął, chcąc przerwać pytania, nie obchodzące go, zdało mu
się, zupełnie. Czuł, że najwyższa pora iść sobie stąd i nie wracać tu już na Boga, ale ruszyć
się z miejsca nie mógł, nieruchomy, przykuty do ziemi bezwładną masą znużenia. Tymcza-
sem malec kręcił się koło niego niespokojnie, ważąc jakieś pytanie na końcu języka.
– Proszę pana – pociągnął go wreszcie nieśmiało za rękaw, przysłaniając twarz, ujętą w
obie dłonie – ja się pana chciałem o coś spytać.
– No? – spojrzał z ukosa na chłopaka. Lęk nagły ścisnął mu serce, które zabiło taktem
wolnym i gwałtownym.
– Proszę pana... bo to... jak pan myśli – jąkał się malec na pół płacząc – czy tatusia... zabi-
li?
– Tatusia? – powstał z wolna, z okropnym jakimś wysiłkiem – tatusia? Ej, mały! – ode-
pchnął nagle chłopaka i rzucił się ku drzwiom. Paniczny strach owładnął nim, jak wczoraj i
pchnął go do ucieczki. Ale chłopiec uczepił się obu rękami i zawisł u jego ramienia ciężarem
nie do pokonania.
77
– Panie! Niech pan nie odchodzi. Ja już nic... Niech pan zostanie. Ja się boję! – plótł ma-
lec, przyciskając się doń coraz to silniej. – No, nich pan siądzie, chwilkę tylko – przyciągnął
go z powrotem do muru.
Usiadł ciężko, nie pojmując, co się z nim dzieje, ani nie siląc się nawet pojąć. Pot perlisty
wystąpił mu na czoło, a w dłoniach ujmujących skromnie czuł tętno żył bijących w skroniach
rytmem urywanym. Nie ruszył się z miejsca i nie sprzeciwił, gdy malec złożył mu głowę na
kolanach i zaniósł się płaczem niepohamowanym. Po chwili jednak uczuł, jak od tej głowiny
dziecięcej, miotającej się w szlochach, idzie weń jakiś prąd dziwny, przed którym ustępował
mrok, obezwładniający mu duszę. Opuścił dłoń i bez wiedzy jął gładzić i przesiewać jasne
włoski dzieciaka.
Taki to jakieś miękkie, miłe – patrzał na nie ze zdziwieniem, rad, że mu niosą ulgę niepo-
jętą.
Dopiero skrzypnięcie furtki obudziło w nim trwogę i niepokój zapomniany! Ona! – upew-
nił się mimowolnym spojrzeniem. Skurczył się i przylgnął do muru, jak gdyby chcąc uniknąć
spotkania. Ale malec ujrzawszy siostrę, zawołał ją głośno po imieniu. Obróciła się ku nim i
przystanęła zdumiona.
– Pan... tu? – spojrzała nań wielkimi oczyma.
Z trudem tylko zebrał siły, aby spojrzeć na nią spode łba. Tymczasem nie wyczytał w
oczach jej ni wstrętu, ani gniewu. Coś jak gdyby ta bezradność wczorajsza i może jakiś lekki,
smutny wyrzut.
– Przyszedłem, paniusiu... – szepnął, podbiegając raz po raz spojrzeniem ku jej oczom –
paniusia się może gniewa?...
Dziewczyna ściągnęła brwi boleśnie i odwróciła szybko głowę. Łuna rumieńca zalała jej
twarz i szyję.
– Idę już... – powstał i czołgał się z wolna ku wyjściu.
– Maniu! Czemu ten pan idzie? Maniu, ty zawsze coś narobisz! – próbował go zatrzymać
chłopiec. – Niech pan nie idzie! Oni tu znowu byli...
– To nic! – przystanął w drzwiach. Ja nie mogę. Ja... tam z ulicy przypilnuję.
– A może, może pan naprawdę zostanie... – wyrzekła z wysiłkiem dziewczyna. – Ja... już
sama nie wiem, co robić... – oparła się o mur, znużona nad wszelki wyraz.
Pan Józef potrząsnął przecząco głową.
– Nie! Nie zostanę. Lepiej ja już tam z ulicy... nich mi paniusia zawierzy... – wyciągnął ku
niej nieśmiało rękę.
Podała mu dłoń i uścisnęła ją lekko, leciuteńko.
– Kim pan jesteś? – szepnęła.
– Ja? – zdumiał się, przeraził niemal. – Ja ?... Ja jestem... pan Józef... pan Józef i nic wię-
cej... – odchodził z wolna na druga stronę ulicy. – I nic... i nic więcej... – powtarzał zdruzgo-
tany do głębi ducha.
Na rogu ulicy w głębi muru glinianego, gnieździł się stragan opuszczony. Nędza rewolu-
cyjnych czasów wygryzła zeń już dawno beztroskiego kupczyka winogron i słodyczy. Miej-
sce zajął przelotnie kosooki przekupień czarnych kołaczy, którego z kolei wygwizdały z kry-
jówki kule bojowców. W czasie ostatniej kontrrewolucji stragan odegrał rolę twierdzy, sztur-
mowanej raz przez białych, raz przez czerwonych, i dymił, jak reduta, obłokami wystrzałów i
słupkami glinianego pyłu. Szczerby, wyrządzone w murze przez kule, kęs pułapu, wywalony
szrapnelem uczynił go podobnym do bohaterskiej ruiny. W końcu gdy zwłoki ostatnich jego
obrońców wywieziono na śmiertelnej furze za miasto, przerażał ulicę otwartym wnętrzem
opustoszałej mogiły.
Tam to osiedlił się pan Józef po ostatecznym zerwaniu z Felką, rewolucją i – zdało się mu
– całym światem. Ten sam instynkt, który dawnymi czasy wynajdywał dlań kryjówki pod
78
przęsłami wiślańskich mostów i na strychach urzędów policyjnych kazał mu wybrać to, a nie
inne miejsce. Pojął, że historia tego zakątka jest dla ulicznego życia skończona, i każdy, kto
cenił sobie ocalony w tych ciężkich czasach dar życia, omijał go przesądnie. Sam jednakże
był, co się nazywa, człowiekiem bez przesądów, więc kram pozostał dlań tym, czym był zaw-
sze, to jest kupą bezwartościowego śmiecia, ułożoną dokoła dziury w murze. Jako mieszkanie
przedstawiał zaś więcej walorów od więziennego tapczanu i nie zmuszał do sąsiedztwa i to-
warzystwa z nikim. Więcej nie trzeba było w danej chwili panu Józefowi.
Po paru dniach odkrył nawet wiele zalet swej nowej kryjówki. W tyle za nią otwierał się
gaj, zapuszczony gąszczem zarośli nieprzebytych. Mur okólny odgradzał go od wścibstwa
podwórzy i domostw natrętnych. Kiedy urządził sobie w samym kącie kramu barłóg lada jaki,
z którego przez strzelnicę wybite jeszcze przez bojowców, obserwować mógł jasno, jak na
dłoni, ulicę, wydało mu się, że znalazł schronisko bliskie ideału.
Zresztą uważał, że jest już na wyjezdnym z miasta i nora ta miała odegrać rolę hotelu, z
którego skok jeden na dworzec i wagon, i... jazda, gdzie się zdarzy. Tak przynajmniej rzecz
sobie tłumaczył. Nie mniej jednak na dworzec nie chodził i nie dowiadywał się, kiedy skoła-
czą jaki pociąg w tę lub ową stronę. Że okazja taka zdarza się raz na tydzień lub dwa tygo-
dnie, uznał za powód dostateczny, aby nie śpieszyć się tak dalece. Nie musi przecież być bar-
dziej skwapliwym od komisarza kolei. Zwłaszcza że zaciekawiło go, co się też stanie z tymi
dziećmi... „kołnierza”. Domek ich widział z kryjówki swojej jak na dłoni. Nawet do wnętrza
pokoi frontowych sięgnąć było można bystrym okiem. Szczęśliwy przypadek!
Był z niego szczególnie zadowolony. Widok domku koił jak gdyby szczególną niepewność
w sercu jego, którą odczuwał po „załatwieniu się” z Felką i przeszłością. Nie spuszczając zeń
oka, wytropił, że dzieje się tam wszystko mniej więcej po staremu. Raz, dwa razy na dzień
wybiegała zeń dziewczyna i malec wystawał wówczas w oknie lub bramie ogrodowej. Nowo-
ścią była wizyta jakiejś starszej kobieciny, która, pobawiwszy krótka chwilę odeszła. Towa-
rzysze przez pewien czas nie przypominali się zupełnie. Przecież jednego dnia przyszło ich
paru aby uczynić jakiś znak na murze ogrodowym. Poruszył się wtedy cokolwiek, miał
ochotę wybiec i zbadać, co też to jest za znaczek. Namyśliwszy się, zaniechał. Obietnicy da-
nej dziewczynie przy ostatnim widzeniu nie brał ściśle. Ogłupili go wtedy, czy sam się ogłu-
pił. Przy tym ochoty do żadnych awantur nie miał, najwyżej jakiś mały figiel. Dwa dni bawiło
go towarzystwo wygłodzonego koguta, zawianego skądś do gaju przez burzę rewolucyjną.
Karmił go szczodrze, albowiem uczucie głodu nauczył się cenić należycie. Kiedy jednak pod-
karmione kogucisko zapiało raz i drugi, i to nawet na samym dachu kramu, skręcił mu łeb i
rzucił go w krzaki. Współczucie uważał za drugorzędny czynnik w życiu.
Gdyby miał jakąkolwiek skłonność do analizy, zdumiałby się zapewne, skąd się w nim
wzięła taka pasja do samotności – bezczynnej. Nawet glinianego piecyka, złożonego pod mu-
rem, nie chciało mu się naprawić. Zadowalał się maleńkim ogniskiem z liści i badyli, na któ-
rym grzał sobie herbatę. Po żywność chodził nocą do miasta. Ostatnio włamał się do sklepu
komitetu żywnościowego i uczuł nawet pewne zadowolenie z tej małej złośliwości, uczynio-
nej towarzyszom. Do wielkich, wiadoma rzecz, ochoty nie czuł.
Jednakże wypadki w domu „kołnierza” szły zwyczajnym, w tych czasach nieuchronnym
trybem. Pewnego dnia zajechał przed dom samochód z czerwoną chorągiewką, pełen groź-
nych i ponurych ludzi. Cóż to będzie? – pomyślał pan Józef, zaciekawiony ich widokiem –
pewno eksmisja. Goście nie pobyli zresztą długo w mieszkaniu, porozmawiali o czymś na
podwórku, obeszli dom dookoła i odjechali. Eksmisja! – upewnił się – ale widać nie zaraz
jeszcze... Aha! panna już gdzieś biegnie.
Rzeczywiście, dziewczyna wybiegła z domu, tym razem w towarzystwie chłopaka, który,
trzymając ją za ubranie, tłumaczył jej coś zapalczywie. W drzwiach ogrodowych zatrzymał ją
nawet, nieomal przemocą, i rozprawiał dalej, wskazując na przeciwległą stronę ulicy. W mó-
79
zgu pana Józefa obudził się nagle podejrzenie, czy chłopiec nie mówi o nim. Instynktownie
cofnął się na sekundę z wylotu obserwacyjnego, choć widział, że ciemna wnęka nory kryje go
zupełnie. Odetchnął na dobre, kiedy dziewczyna, zawahawszy się jedną chwilę, wystrofowała
braciszka i pobiegła przed siebie zwyczajnym szlakiem. Chłopiec krzyknął za nią parękroć, a
gdy nie obejrzała się nawet na niego, tupnął noga ze złością i przysiadł chmurny u wejścia do
ogródka. Jednakże już po chwili podniósł się z determinacją i wyszedł zuchwale za bramę.
Wzrok jego zapuścił się zrazu ostrożnie w pusty wylot gościńca i poleciał ci rychło na prze-
ciwległą stronę ulicy, przebiegając ją skrupulatnie od domu do domu, od drzewa do drzewa.
Zupełna cisza i pustka ulicy, u której brzegu stał sam jeden, stropiła go widocznie, gdyż cof-
nął się pomimo woli do furtki ogrodowej. Tu zebrał ponownie siły i ruszył wolno i jak gdyby
na palcach do najbliższego domu skąd zawrócił w stronę przeciwną. Odmierzywszy równą
nieomal ilość kroków, wyciągnął chusteczkę i jął machać nią niecierpliwie. Gdy nikt nie po-
śpieszył z odpowiedzią, opuścił ręce bezradnie i obejrzał się żałośnie za siebie. Widać było ile
trudu kosztuje go ta wyprawa za próg ogródka.
Pan Józef nie spuszczał go z oka. Coś jakby wzruszenie ogarniało go z wolna na widok
nieustępliwych wysiłków małego.
Zuch mały! – myślał, uśmiechając się – nie ustępuje! Ho! ho! będą z niego ludzie! Jednak-
że znaku żadnego nie dawał, mimo że chłopak tracił już najwidoczniej zapasik dziecięcej
energii i kręcił się koło domu coraz to bezradniej. W końcu zebrał resztki sił, puścił się pędem
na druga stronę gościńca i podbiegł chodnikiem aż do rogu, u którego gnieździła się nora pa-
na Józefa. Stąd spojrzał znów z trwogą w jedną i druga stronę zbiegających się tu ulic.
Wtedy dopiero pan Józef świsnął z cicha przez żeby.
Malec wzdrygnął się i przysiadł, jak ptak, gdy nad nim świśnie śrucina. Nie odgadłszy
skąd go doleciał głos, stanął skamieniały, oczekując drugiego sygnału. Ale pan Józef wychylił
się już cały z nory.
– Hej, mały! Kawalerze! – zawołał – chodź no tu, bystro!
Dreszcz radości wstrząsnął całym ciałem chłopczyny. Uszczęśliwione bezgranicznie oczy
jego obdarzyły pana Józefa najpiękniejszym uśmiechem dziecięcej duszy.
– A! Pan!... pan!... Wiedziałem, że pan tu będzie! – stał zapatrzony w otwór kramu, nie
mogąc ruszyć się z miejsca.
Kiedy jednakże, uniesiony mocnym ramieniem, znalazł się w norze, oko w oko z panem
Józefem stropił się od razu i wyczerpany przejściami z trudem jeno powstrzymywał łzy, ci-
snące się mu do oczu.
– No, jak się masz, mały! Dawnośmy się nie widzieli, co? – bawił się nim pan Józef. –
Spodziewałeś się... mówisz? No, jakżeż ci się tu podoba?
– Podoba mi się – wyjąkał z trudem chłopak, rozejrzawszy się mimowolnie dookoła.
– Co? Dobra kryjówka, nie?
– Wspaniała! Ale nie myślałem, że się pan tu schowa.
– Czemuż to nie? Sam mówisz, że wspaniała.
– Tak, świetna! Tylko... dawniej był tu sklep.
– Aha! Ale teraz już nie ma sklepu! I gdzieżeś ty myślał, gdzie ja się miałem schować?
– Nie wiem! To jest... myślałem... może... – przerwał zakłopotany.
– No, gdzie?
– Na drzewie! – wypalił i zaczerwienił się.
Pan Józef zaśmiał się wesoło.
– Masz rację! Bywało, chowałem się i na drzewach. Ale wtedy niewiele byłem większy od
ciebie. Rodzynek chcesz?
– Dziękuję – onieśmielił się do reszty, kiedy pan Józef ze swoistą sobie bandycką szczo-
drością wypchał mu kieszenie rodzynkami.
80
Były to jednakże tylko pierwsze lody, które pękły równie szybko, jak się zaciągnęły. Po
paru minutach chłopak czuł się już jak u siebie w domu. Usiadł na tapczanie, obejrzał szcze-
gółowo budę, po czym razem z gospodarzem zwiedzili gaj za straganem. Na murze pan Józef
objaśnił fachowo działanie kul karabinowych i armatnich. Zachwyt malca sięgnął zenitu, gdy
przyszła kolej na arsenał, ukryty pod ladą kramu. Szczególnie różaniec bomb ręcznych obu-
dził w nim cześć bałwochwalczą.
– Tak dużo! – spojrzał z podziwem na pana Józefa. – To chyba całe miasto można tym wy-
sadzić w powietrze.
– Miasto to nie bardzo, ale dom byle jaki to się zdarzy.
– Dom? Taki jak nasz?
– A może. Chcesz spróbować?
– Nie! – zaprzeczył żywo. – Chyba potem.
– Dlaczegóż nie teraz?
– Bo, widzi pan, ja właściwie dlatego pana szukałem, nas wyrzucają z domu.
Wzmianka ta zwarzyła w jednej chwili dobry humor obydwóch. Pan Józef osowiał i za-
chmurzył się ponuro.
– Wyrzucają was? Kiedyż to was wyrzucają?
– Nie wiem. Mówili: jutro, a może dziś jeszcze. Mania poszła...
– Do ciotki?
– Tak! Do ciotki! Prosić ją, żeby nas wzięła do siebie.
– Aha! No i cóż, weźmie?
– Nie wiem. Mania nie wróciła jeszcze.
– Ech! Pewnie weźmie! – odezwał się obojętnie, chcąc przerwać tę rozmowę. Jednocześnie
stracił całą ochotę na swojego gościa i usiadł w kącie izby.
Malec przystanął u wyłomu i patrzył w ziemię posmutniały.
– Pójdę już – wyjąkał po chwili. – Mania się będzie gniewać.
Pan Józef nie odpowiedział ani słowa.
– Pan nie przyjdzie do nas? – szepnął z wysiłkiem chłopak. W spojrzeniu jego, rzuconym z
ukosa na pana Józefa, malowało się żałosne rozczarowanie.
– Do was? – zamyślił się pan Józef. – Może zajrzę! No, mały, nie krzyw się! – poklepał po
ramieniu chłopaka. – Jakby było niedobrze, przybiegniesz do mnie! A jak Mania przyjdzie,
powiesz mi, co i jak. A teraz marsz do domu! Tylko wiesz, tak najpierw powoli, wzdłuż
chodnika, od drzewa do drzewa, a potem raz dwa na drugą stronę. Pamiętajże, przyjdź! – wy-
chylił się, aby opuścić go z kramu na ziemię.
Patrzał w ślad chłopaka, tłumiąc w piersi dziwna jakąś mieszaninę uczuć. I zły był, ze mu
przypomniał obietnicę, i dumny był, że jej nie zapomniał. Jakby tam nie było, chwat z niego!
Takiemu dwa razy nie mów, choć ledwo odrósł od ziemi. Widzicie go, jak się wywija ulicą...
– cieszył się widokiem chłopaka, gdy nagle zauważył samochód z kilku uzbrojonymi ludźmi,
nadjeżdżający szybko ulicą.
– Ach! Psiakrew! Pewno do nich! – zaklął i zląkł się nagle o małego, który, ujrzawszy na-
jazd, pędem puścił się na ukos przez ulicę. Do ogródka zdążył co prawda na czas, lecz z wozu
dostrzeżono go i, nim dopadł drzwi, otoczyła go gromada zbrojnych ludzi.
Pan Józef zapomniał o wszelkiej ostrożności i wychylił się z kramu, tak pochłonęło go nie-
spodziewane widowisko. Ujrzał, jak malca szarpano i potrząsano, chcąc wydobyć z niego
widocznie, co robił po tamtej stronie ulicy. Wyda czy nie? – myślał z natężeniem, ładując
instynktownie magazyn do karabinu. Pewno wyda... ale nie! Patrzcież, jaki zuch! – roześmiał
się, widząc, jak chłopak blady jak płótno, odpowiadał na wszystkie pytania chmurnym i za-
ciętym milczeniem. Całą duszą przylgnął teraz do niego. W pojęciach swych znał jeden tylko
grzech śmiertelny i niewątpliwy: zdradę. Życie nauczyło go, że jest to grzech powszechny,
który kryje się choćby i w bracie rodzonym. Stał mu się przeto chłopak ten drogi jak towa-
81
rzysz najbliższy. Zaciskał z wściekłości zęby, widząc, jak tam go tarmosili i szarpali. Ręce
same składały mu się do strzału i tylko wrodzoną siłą woli powstrzymywał się, aby wziąć ich
na muchę, jednego po drugim. Rozumiał, że strzelać jeszcze nie pora. Kula była tym argu-
mentem, który pieczętował rzecz dopiero, gdy wszystko inne było już bezowocne.
Kiedy towarzysze, nie mogąc wydostać niczego z zawziętego chłopca, pociągnęli go za
sobą do izby, odetchnął. We wnętrzu, wiedział, nic mu już nie zrobią. Rozprawa w rewolucji
odbywała się zawsze na ulicy. Pewno chcą go wypytać, co i gdzie schowane w mieszkaniu.
Rewizja, później pewno wyrzucą, i tyle.
Rzeczywiście, napastnicy, zabawiwszy niedługo, opuścili dom, siedli na wóz i odjechali.
Jednak u furtki ogrodowej pozostał człowiek uzbrojony. Teraz dopiero zmiarkował pan Józef,
że się tu nie obejdzie bez jakiejś większej rozprawy. Zagięli widocznie parol na dom ten i
jego mieszkańców. I kto wie, czy nie przez niego? Drgnął! Juści, że przez niego! A on, on co?
Obiecał obronić i uciekł, wylazł tu przypadkiem i patrzy jak na teatr. Gdzieżeś był, coś my-
ślał? Szykuj no się, Józiu! – zabrał się gorączkowo do przygotowań na wszelką okazję. Bom-
by, sztuka za sztuką, obejrzał troskliwie, karabin zbadał bacznie, zmacał z nawyku nagan
swój niezawodny. Coś podszeptało mu, że tym razem rzecz się skończy „na sucho”. Ale cza-
su było jeszcze dość. Nie sądził, aby towarzysze przybyli tu raz jeszcze przed nocą, która była
matką i opiekunką wszystkich jego poczynań.
Dziewczyna wróciła przed wieczorem, jak zwykle, na pół biegiem. Żołdak, stojący w
drzwiach ogrodowych, zatrzymał ją zrazu z chamska, po czym zagadał łaskawiej i jakby
dowcipkując. Panu Józefowi zdało się nawet, że ją ujął w trakcie rozmowy za podbródek.
Przepuściwszy, odprowadził ją widocznie aż do drzwi domowych i nawet odszedł w bok, aby
jej spojrzeć w twarz z ukosa.
Dziwna nienawiść uczuł doń pan Józef na widok tych zalotków. Przypatrywał mu się ze
skupieniem, zapamiętując z wszelkimi szczegółami twarz i postać jego. Czekaj no, taki synu,
przyjdzie na ciebie chwila. A czekał chwili tej z rosnącą niecierpliwością, trzymając karabin
na kolanach. Czekano jej i w domku naprzeciw. W jednym z okien dostrzegł opartych o sie-
bie dziewczynę i chłopaka, wpatrzonych nieruchomo w otwór straganu, w którym siedział na
czatach. Stali, jak gdyby przykuci do szyby, godząc oczami, zdało mu się, wprost w niego.
Zaszyty w głąb nory, nie poruszał się jednakże i dopiero, gdy gęsty już mrok popełzł ulicą,
zaświecił zapałkę i zatoczył nią koło w powietrzu.
Z gwałtownego poruszenia się obu postaci w oknie zmiarkował, że sygnał zauważono.
Jednocześnie okno opustoszało.
Jednak opuścił kryjówkę, nim nastała noc zupełna. Niepokoiło go, że sylwetka strażnika
zaciera się coraz bardziej na tle ogrodu, a spuścić go z oka nie chciał ani na chwilę. Lawirując
od drzewa do drzewa, prześlizgnął się wzdłuż chodnika daleko poza dom przeciwległy, po
czym migiem przebiegł gościniec. Otoczenie domu zbadał na wylot, obserwując go dni kilka
z kryjówki. Z jednej strony przytykał doń większy gmaszek, mieszczący ongi jakiś urząd, dziś
tylko rankiem przez garść ludzi odwiedzany. Obszerny ogród, otaczający go dookoła, pomie-
ścić mógł całe watahy nocnych rycerzy. Tam to przekroczył mur, cichy i lekki jak ptak nocny.
Przez drugi z kolei mur dostał się na podwórko, na tyły domu dziewczęcia. Ujrzawszy w po-
bliżu sąg drzewa złożony przy ścianie, i murowaną studnię pośrodku podwórza, wybrał ja
natychmiast jako posterunek i punkt obserwacyjny. Pamiętał, że z wszystkich stron kryje tyl-
ko obiekt wolnostojący.
W miejscu tym postanowił wyczekać przybycia nocnej zmiany warty. Miał więc znów
sporo czasu, gdyż zamiana taka dokonywała się zwyczajnie głęboką nocą. Czasami przyby-
wał z nią i patrol dla dokonania kontroli posterunków. Temu nie należało leźć w oczy, skoro
nocą, jak to już bliżej przemyślał wyprowadzi tych dwoje do ciotki, lub, gdyby się nie dało,
82
do swojej komory na jakiś dzień, dwa. Czy da się przy tym obejść bez sprzątnięcia strażnika,
był to już szczegół nie do przewidzenia.
Tymczasem usiadł wygodnie na zrębie studni, oparł się o słup i spojrzał w górę w wysokie
niebo, wysypujące z wolna rój gwiazd, świetny i strojny, jak zawsze w tym kraju. Wiedział z
książek załapanych tu i ówdzie, że gwiazdy te nie są niczym innym, jak tym zwyczajnym
słońcem, które przyświeca mu dzień po dniu. Towarzysz jeden więzienny, jakiś tam student
czy inżynier, wtajemniczył go nawet w sekrety mgławic, planet i eteru. Wiedząc tak wiele,
patrzył zwyczajnie w niebo z uczuciem trzeźwego krytycyzmu i może tylko z podziwem dla
olbrzymich jego wymiarów. Czasami marzył, jakby to było wspaniale być takim włóczęgą
międzyplanetarnym i spadać, jak sęp, z jednej gwiazdy na drugą. To znów żałował, że nie ma
takiego nagana, którym by mógł zgasić te świecidła, jedno po drugim. Dziś jednakże. Po raz
pierwszy w życiu, przywoławszy wszystkie marzenia, uczuł, że mu to nie wystarcza. No i
cóż, że to słońce, że ich tak wiele i tak daleko od ziemi? I ta jakaś pustka... Co z tego? Bała-
muctwa, aby tylko zamydlić oczy człowiekowi. I któż zresztą wie, czy to prawda...
Tymczasem gwiazdy mnożyły się na niebie, nadmiernie jakieś liczne i natarczywe. Patrząc
w nie, czuł jak gdyby zawrót głowy. Cóż, do licha, zmęczenie czy co? Pewno! Przecież nie-
zbyt wygodnie spędził tych kilka dni w starganie. Już i to niebo jakoś do nieba niepodobne.
Nie wiedzieć skąd, przypomniało mu się wnętrze cerkwi i brodacz, miotający ze ściany zło-
wrogie spojrzenia. Gdyby go teraz ujrzał wiszącego na firmamencie, między świecami
gwiazd, nie zdziwiłby się zupełnie. Ten pas mleczny mógłby ułożyć sobie wokół głowy jak
aureolę, albo lepiej, jak... kołnierz. Tu znów mignęły mu przed oczyma otwarte drzwi oświe-
tlonej cerkwi i ciemna na ich tle sylwetka człowieka, która z kolei przekształciła się w
płaszcz, wiszący na ścianie. Wzdrygnął się na myśl, że płaszcz ten wisi tu gdzieś w pobliżu, i
pomimo woli zwrócił oczy w kierunku domu. Lekki poblask światła w jednym z okienek
przypomniał mu dzieci, szukające w komórce schronienia. Opamiętał się i zwrócił uwagę na
otoczenie. Ku niepomiernemu swemu zdumieniu posłyszał, że w bramie ogrodowej rozma-
wiają. Przegapił czy jak? Czyżby już zmiana warty? Podsunął się rychło do samego węgła
domu i słuchał...
– Znaczy się: ładna, mówisz? – doleciał go głos przyciszony.
– Ładna! Ach, ładna! krasawica! młodziutka...
– I sama, co?
– Jest jeszcze bęben, ale mały.
– Poza tym nikogo?
– Mówię ci, nikogo. A choćby był, wiadoma rzecz, kontrrewolucjonery. Raz! – i gotów.
– No i wymyśliłeś, ty, Iwan! Żeby tylko nie wyszło co z tego... Rozejrzę się jeszcze, czy
nie ma gdzie patroli, a nuż będzie wrzeszczeć.
– Nu tam. Zatkam jej gębę. Ale idź zobacz!
Pan Józef wychylił się cały zza węgła, aby tylko nie uronić słowa z tej rozmowy. Było dlań
czymś tak niespodzianym, że nie mógł zdobyć się w żaden sposób na zimną i natychmiastową
decyzję. Grzmotnąć granatem czy z nagana. Albo poczekać, aż wlezie do domu i tam się z
nim rozprawić, a potem tego drugiego. Albo podejść od razu i nożem. Nim zdołał wybrać
cokolwiek, strażnik wrócił i rzekł do towarzysza głosem urwanym:
– Nie ma nikogo. Idź... pierwszy.
Wtedy w mgnieniu oka wysunął się zza węgła i usiadł na schodkach u samego progu
drzwi, prowadzących do mieszkania. W ciemnej wnęce niewidoczny, czekał. Bystrym okiem
wpatrywał się w cień, zmierzający ku niemu od furtki. Raz! dwa! – rozlegały się po ogrodzie
kroki, raz! dwa! – waliło serce pana Józefa. Kiedy żołdak postawił nogę na pierwszym stop-
niu schodów, podniósł się i rzucił głośno.
– Dokąd?
83
Napastnik odskoczył, jak gdyby uderzony w pierś obuchem. Z rak jego zdrętwiałych wy-
padł karabin i potoczył się ze szczękiem po schodach.
– Kto tu? – wykrztusił dygocącym głosem.
– Dokąd? – powtórzył pan Józef.
Żołdak przechylił się do przodu, chcąc dostrzec, kto woła nań z ciemności. Zauważywszy
sylwetkę wroga, uskoczył nagle i pochylił się do karabinu.
–Siemion! Tu... ktoś... – nie skończył, rażony w pierś kulą.
Potoczył się w bok i pobiegł, krzycząc, do furtki. Wtedy drugi strzał rozłożył go u samych
nóg towarzysza.
Pan Józef porwał błyskawicznie karabin i uderzył nim w drzwi wejściowe.
– Otwórzcie! – huknął – hej! tam! paniusiu! mały! otwórzcie! – wołał na próżno, gdy kula,
wystrzelona od ulicy, furknęła mu nad głową i wyrwała kęs muru. Wtedy grzmotnął z całej
siły kolbą w zamek, wyłamał go i wpadł do mieszkania.
Nie zatrzymując się ani chwili w pokojach, pobiegł co sił do komórki.
–Paniusiu, otwieraj! – targnął za drzwi, zahaczone od wewnątrz. – Na miły Bóg, prędzej!
– Jezus! Maria! Co się stało? – szepnęła dziewczyna, uchylając drzwi.
– Nie możecie tu być ani minuty! Musicie iść stąd, natychmiast, zaraz, bo będą tu za
chwilę! Słyszysz? – nakłonił ucho w kierunku ogródka, skąd raz po raz dolatywał trzask wy-
strzału.
– Gdzie my pójdziemy?
– No, jak to gdzie? Gdziekolwiek! Do ciotki!
– Mówiła, jutro.
– Dziś, dziś! Natychmiast! No, zbierać się, rzeczy coś niecoś, jak najmniej! Tylko prędzej,
póki nie nadlecą patrole! – wyprowadził ich przemocą z komórki i, pozostawiwszy w sypial-
ni, podskoczył ku oknom ulicznym.
Po paru strzałach, oddanych na oślep, dla odstraszenia żołnierza, przysłuchał się bacznie
ulicy. Z dali głębokiej doleciał go odgłos alarmowego gwizdka.
– Usłyszeli, ale nie zaraz tu jeszcze będą.
Powróciwszy do sypialni, odetchnął z ulgą, widząc, że dziewczyna opanowała się i zbiera
gorączkowo w zawiniątko rzeczy.
– Co najpotrzebniejsze, paniusiu – zachęcał – i co najdroższe. Spokojnie, bo wam nic nie
będzie! Tych prześcieradeł nie trzeba, ciężkie, ot lepiej to! Przynajmniej srebrne. No, już bę-
dzie! Jazda w drogę! Tu, tyłem, przez podwórko! – wyprowadził ich na dwór tylnymi
drzwiami. Czas był najwyższy, gdyż gwizdki odzywały się już na sąsiednich ulicach. W obli-
czu nocy dziewczyna przystanęła i obejrzała się bezradnie za siebie.
– Jakżeż my się stąd wydostaniemy? – wyszeptała na pół z płaczem.
−
Tędy, przez mur, do gubernatorskiego ogrodu. Tam zaraz dalej, aż na drugi koniec i do
miasta! No, jazda, mały, na mur. Prawda, że się nie boisz? No, dawaj pyska.
−
Nie boje się
−
szepnął drżącym głosem malec, ściskając go kurczowo za szyję.
−
A teraz paniusiu! Niechże paniusia pozwoli... pomogę!
−
chwycił ją pod ramiona i uniósł
w górę.
Lekki opór, z jakim poddała mu się w pierwszej chwili, ustąpił jakoś, gdy wstrzymał ją na
wysokości piersi, aby, zebrawszy siły, dźwignąć ją na mur.
I oto twarz znalazła się w zupełnej bliskości twarzy pana Józefa. Bezwładna kibić podała
mu się w przód i przylgnęła do jego piersi. Zdawało mu się, że jej oczy wpatrują się weń sze-
roko rozwarte, do szeptu jakiegoś składają się usta zdumione. Z całym skupieniem ducha wpił
się wzrokiem w tę twarz, przesłoniętą welonem nocy, chcąc wydrzeć jej tajemnicę, przed któ-
rą drżał w głębi ducha, a której pragnął nade wszystko.
– Paniusiu! Panieneczko – przygarnął ją do siebie, jak mógł najostrożniej, gdy nagle salwa
i gruchot szkła, lecącego z okien, przypomniały mu grozę położenia.
84
– Ech! – jęknął z determinacją i całym wysiłkiem ramion pchnął ku górze.
– Pomóż, panienko, bo nie mogę – ugiął się pod niepojętym ciężarem jej ciała. – Tak!... już
dobrze, siedzi paniusia?... Chwilę, teraz ja! – wskoczył na mur, aby opuścić ich na drugą stro-
nę.
– No, mały! hop! prędko!...Panieneczko, pamiętajże... tedy wzdłuż rzeki do samego końca!
No, prędzej w drogę!
– Jak to, a pan? – zapytała z dołu dziewczyna.
– A pan? – powtórzył malec.
– Pan... zostanie tu jeszcze chwilę. Ucieknę inną drogą, rozumiecie? Żeby zmylić tropy. A
teraz... w drogę, na miły Bóg!... biegiem!...
Pozostał na murze aż do chwili, gdy kroki uciekających dzieci przebrzmiały w głębi parku.
Przez jedną sekundę ogarnęła go nieprzeparta chęć zeskoczyć z muru i pobiec tam w ślad za
nimi, dokąd pchała go żałość jakaś straszliwa. Cóż, kiedy salwa gruchnęła druga i trzecia i
poprzez dach poleciały w park śpiewające stada kul.
Wołają... – zwrócił się nienawistnie ku ulicy. Niechże będzie! – pobiegł do domu i zajął
obronną pozycję w pierwszym z brzegu oknie. Idą już do szturmu – ujrzał rząd pochylonych
ludzi, podkradających się ku drzwiom – ho! ho! śpieszy im się! – chwycił bombę i celnym
rzutem gruchnął nią w sam środek linii napastników.
Straszliwy łoskot wybuchu, słup ognia i pyłu, lecący w powietrze, zapalił wulkan bojowe-
go zapału, gorejący w sercu jego. Świsnął przeraźliwie na palcach i dwoma następnymi gra-
natami rozbił przyczajone za plecami watahy. Na wściekły ogień, jakim w odwecie dom zsy-
pano, odpowiedział kanonadą kul i granatów. Walczył na wszystkie fronty od razu. Przelatu-
jąc od okna do okna, dwoił się i troił, urósł do sił całego oddziału. Kiedy zdobyto drzwi wej-
ściowe, zabarykadował się w pierwszym z brzegu pokoju, potem w sypialni, straciwszy i tę
pozycję przedostał się z sieni na strych, wywalił bombą dziurę w stropie i przez gorejące kro-
kwie przedarł się na dach. Stamtąd szalonym krokiem dopadł drzewa i muru, po murze prze-
biegł w deszczu strzałów na ulicę, skoczył zeń na kark jakiemuś żołdakowi, wydarł mu broń i
jął biec ulicą, w kierunku przeciwnym do tego, którym szły dzieci.
Atakowany z przodu przez całą armię, zaskakiwany z boku i z tyłu przez nadbiegające od-
działy, przewijał się w ogniu, przez mury, ogrody i podwórka, i nim nadszedł świt, całe mia-
sto obudził i postawił na nogi, on, bohater ulicy, on, pan Józef, król Woli.
Nad rankiem zmylił tropy, trzy oddziały rzucił na siebie, zapadł w podmiejskie ogrody i w
jednym z nich oszańcował się jak w twierdzy.
Dwa dni i dwie noce bronił się jak lew, otoczony z wszech stron przez zwarte szeregi wro-
gów. Dwa dni i dwie noce był zmorą całego miasta, przyduszonego łomotem toczącej się na
przedmieściu bitwy. Biały czy czerwony, oprawca, czy ten który uszedł spod stryczka, drżący
u władzy Sowieci czy skuleni w mysich norach kontrrewolucjonerzy jednako przeklinali stra-
ceńca, który na nowo wydarł im spokój, okupiony tyloma ofiarami niedawnego pogromu.
Toteż nie było takiego kąta w mieście, skąd by nie biegły ku niemu złorzeczenia.
Jeno gdzieś, w odległym i zacisznym domku, dwa serca dziecinne biły o los jego niespo-
kojnie.
– Jak myślisz, Maniu, czy to on? – pytał się chłopak, ilekroć szybami potrząsały echa wy-
strzałów.
– Nie wiem, Janeczku, nie wiem! – odpowiadała dziewczyna, patrząc ku przedmieściom
zdumionymi oczyma.
– Prawda, Maniu, on zwycięży?
– Nie wiem, Janeczku, nie wiem.
– Czego drżysz, czemu płaczesz, Maniu?
85
Trzeciego dnia, gdy raniony dwukrotnie, osłabły walką i krwi upływem, runął na trawie do
snu, ujęto go i rzucono w loch więzienny, pod potrójnym kordonem straży.
Uwięziony, oporu nie stawiał żadnego. Zniósł obojętnie nasłanych nań najwytrawniejszych
siepaczy, pobity kilkakroć, nie podniósł ręki na nikogo. Nawet ran gnijących nie przewiązał
rzuconym mu łachmanem. Jeno kiedy wzięto go w krzyżowy ogień śledztwa, rzucił się na sąd
z gołymi rękami, aby zobojętnieć natychmiast, gdy rozpierzchły trybunał oddał go na pastwę
żołdakom.
Sąd nad nim odbył się przy drzwiach otwartych, pierwszy raz po kontrrewolucji. Tłumy
ludzi zaległy salę i galerię, oczekując pierwszego aktu sprawiedliwości ze strony rewolucyj-
nego trybunału. Wprowadzony na salę, pod pręgierzem tysiąca nienawistnych oczu, raz jeden
tylko zatoczył krąg okiem zdumionym i stanął obojętnie przed kratą dla skazańców. Na pate-
tyczne zapytania i oskarżenia sądu nie odpowiadał ni słowa.
Milczał, gdy wdowy po zabitych armiejcach miotały nań obelgi i wołały pomsty u sądu.
Korowód pokiereszowanych świadków przesunął się przed nim, jak gdyby obcy mu zupełnie
i nieznany. Raz jeden drgnął, gdy na salę wniesiono zwłoki dziecka, zabitego kulą zbłąkaną,
ale rzuciwszy nań okiem, zgłuchł i zmartwiał na nowo.
Im zaś jaśniejsze się stawało, że żadna moc nie dobędzie z tego człowieka ni słowa, ani
drgnienia, tym silniej obracała się nań wściekłość tłumu. Pod koniec rozprawy wszystkie ser-
ca obróciły się przeciw niemu i nie było na sali człowieka, który by nie odetchnął z ulgą, gdy
przewodniczący sądu odczytał uroczyście wyrok śmierci
– No, jak tam, gotów?
– Nie! Widzisz, przecie, twardo!
– Śpiesz się! Tfu! Jaki chłód sobaczy!
Pan Józef wsparł się na łopacie i otarł rękawem spocone czoło. Nigdy nie sądził, że trzeba
tylu zabiegów, aby wyryć mogiłę i to taką płytką, rewolucyjną. Godzinę już, a może dłużej
mozolił się nad tym grobem mizernym. Z początku gniewało go to, nawet i była chwila, że
miał ochotę rzucić o ziemię motykę koślawą i zmusić ich, aby skończyli z nim bez tych cere-
gieli. W ciągu roboty odżył jednakże i teraz rad był wydłużyć ją, choćby do tego dnia, który
szarzał już na rąbku nieba. Właściwie... pierwszy to raz zajęło go coś naprawdę od chwili,
gdy wzięli go tam, w sadzie podmiejskim. Więzienie, sąd i transport, tu, na miejsce skazania,
wszystko to wydało mu się jakimś snem nierzeczywistym. I nie tylko to: daleko, daleko
wstecz zaczął się już ów łańcuch przedziwnych wydarzeń, któremu przeciwstawić mógł jeno
bezsilne zdumienie. A jednak... on, pan Józef, a nikt inny, stał teraz nad własną mogiłą. Do-
wodziły mu tego, ponad wszelką wątpliwość, pęcherze wypęczniałe na dłoniach od motyki.
Mówiła mu o tym ziemia nie użyta, zszarpana rydlem w czworobok nieforemny, szumiał
chwast, zarastający zamiejskie rozpadliny, znane mu jako miejsce egzekucji. Były to świa-
dectwa bezstronne, których nie mógł podejrzewać o żaden związek z cudactwem dni minio-
nych. Nie uwzięła się przecież na niego ta ziemia i ta motyka, które raczej oddalały go od
zguby, nie poddając się dłoniom. Cóż winien był mu chwast przydrożny. Nawet ci przyczaje-
ni w rowie siepacze poganiali go tylko dlatego, bo im było chłodno. Nareszcie więc złapać
mógł tchu do piersi, zgruchotanej zmorą wydarzeń i coraz to wolniej pracował nad mogiłą.
W powietrzu rozlewał się świt. Z czarnego cielska ziemi, otaczającego go zwartymi oko-
wy, jedno po drugim odcinały się wzgórza i wypełniały próżną misę nocy. Na płowiejącym
niebie gwiazdy zbiegły się w kąt jeden przed narastająca pożogą świtu. Chłód przyczajony w
dołach wilgotnych wypełzł na światło dzienne i płynął przez drżące z zimna zarośla ku
otwartym polom, gdzie spotkać się miał z wiatrem poranku, nadchodzącym już z dali głębo-
kiej.
86
Znał dobrze tę chwilę przedziwną. Ileż to razy niepokoiła go, gdy wypadło przestać noc na
czatach lub powracać późno z wyprawy. Budziła w nim zawsze jakiś lęk niepewny, poruszała
czucia nieznane i tajemnicze, które topniały dopiero w ogniu wschodzącego słońca.
I dziś oddziałała nań z siłą niezwykłą. Z niezmiernym napięciem śledził każdy szczegół
zwycięskiego pochodu świtu. Czuł, że równocześnie z ustępująca nocą podnoszą się w duszy
jego opary mroku, które go opętały tak straszliwie. Im dalej sięgał wzrokiem w przecierające
się otoczenie, tym jaśniej odzywały w nim obrazy chwil minionych. Przebiegł je w myślach
gorączkowo, aby dobrnąć do chwili, gdy przyciskając do piersi dziewczynę, usiłował wydrzeć
oczu jej spojrzenie. Do tego wspomnienia przywarł i nie dał go już przesłonić innym obra-
zom. Żeby tylko przypomnieć sobie wyraz tych oczu, żeby tylko...
– Hej! Osłupiałeś czy jak? Kończ, do pioruna! – doleciał go głos z bliska.
– Zaraz!... Już!... chwila jeszcze.
Oczy jego wbiły się w horyzont, na którym pojawił się purpurowy skrawek tafli słonecz-
nej. Wschodzi... – szepnął i uczuł, jak serce zamiera w nim w oczekiwaniu. Zaróżowiły się
szczyty topól, lekki blask upadł na zrąb pochylonego nad nim muru. Za chwilę struga światła
uderzyła w pole stracenia i zalała je pełnym blaskiem.
– Słoneczko... – usłyszał głos z okopu.
– Słoneczko... – powtórzył i spojrzał za siebie.
Sznur żołnierzy podniósł się z rowu i prostował zziębnięte członki. Jeden z brzegu
uśmiechnął się doń i dorzucił:
Słoneczko... Ach! nieszczęsny ty, nieszczęsny!
Słowa te uderzyły weń jak grom. Odrzucił precz motykę i chwycił się oburącz za głowę.
Całą siłą rozpaczy usiłował wskrzesić obraz swój najdroższy. Tymczasem twarz dziewczyny
uciekła z mrocznego serca i popłynęła ku słońcu, coraz to dalsza i przejrzystsza.
Obrócił w słońce oczy pełne żalu.
Paniusiu!... Panieneczko!... – wyciągnął ręce przed siebie i... runął twarzą w mogiłę, rażo-
ny salwą śmiertelną.
87
SPIS RZECZY
Wstęp
Pątnik Karapeta
Kos na Pamirze
Komisja
Samson i Dalila
88
Ferdynad Goetel (1890
−
1960), prozaik, dramatopisarz, publicysta. W latach rewolucji
październikowej i wojny domowej w Rosji przebywał w Turkiestanie, skąd w 1921 roku, po
rocznej wędrówce przez Persję i Indie, wrócił do Polski.
W latach międzywojennych był aktywnym uczestnikiem życia literackiego, opublikował
kilkanaście książek, m.in. Kar Chat, Przez płonący wschód, ż dnia na dzień (powieść – dzien-
nik, tłumaczona na 13 języków), Serce lodów.
W czasie okupacji hitlerowskiej brał udział w konspiracji, współpracował z prasą pod-
ziemną. W 1943 roku za zgodą Komendy Głównej AK wyjechał z delegacją niemiecką do
Katynia. Po powrocie napisał raport, w którym wyraźnie stwierdził, iż zbrodnia została po-
pełniona przez NKWD. Po wojnie oskarżony przez władze polskie o kolaborację z Niemcami,
ścigany listem gończym, zbiegł za granicę. Fałszywe oskarżenia, haniebne manipulowanie
faktami, cała kampania niewybrednych oszczerstw – spowodowały, że ten pierwszy polski
naoczny świadek zbrodni katyńskiej został skazany jako pisarz na banicję i wykluczony z
oficjalnego życia literackiego. W czerwcu 1989 r. Zarząd Polskiego PEN – Clubu wydał
oświadczenie, w którym „stwierdza bezpodstawność zarzutów wobec osoby i działalności
Ferdynanda Goetla oraz domaga się, aby jego postać i dzieło przywrócone zostały społeczeń-
stwu”.
Pątnik Karapeta – pierwsza książka Goetla wydana po wojnie w kraju – zawiera opowia-
dania, których akcja toczy się na terenie Turkiestanu podczas wojny domowej w Rosji.
Autor sugestywnie ukazuje świat korupcji, donosicielstwa, chaosu, wynaturzeń, okrucień-
stwa.
Jak w tym świecie żyją ludzie, jakich dokonują wyborów i jakie przeżywają dramaty – to
pytania, które stawia pisarz na kartkach swych opowiadań i na które próbuje znaleźć odpo-
wiedź.
W przygotowaniu Czasy wojny.