Ks. Józef Frank
ŚW. WINCENTY PALLOTTI
(1795-1850)
1
Ks. Józef Frank SAC
Św. Wincenty Pallotti
ZAŁOŻYCIEL DZIAŁA APOSTOLSTWA KATOLICKIEGO
W TRUDNYCH CZASACH URODZONY JAKO RZYMIANIN
Wincenty Pallotti ujrzał światło dzienne w Rzymie 21 kwietnia 1795 r. Był to
ów fatalny okres rewolucji francuskiej, pieczętującej schyłek XVIII w obrazem
przewrotów, okropności i wojen, które wprowadziła ona, w naszą nowoczesną epokę.
Wielowiekowe, a niekiedy nawet tysiącletnie porządki łamały się pod naporem
wypadków. Pod hasłem „wolność, równość, braterstwo” usuwano wszystkie
dotychczasowe przywileje społeczne szlachty i wyższego duchowieństwa, a tzw. stan
trzeci objął przedstawicielstwo życia publicznego. Niebawem jednak, wbrew
szumnym obietnicom, nastała groźna samowładza kilku tyranów. Wiele zbrodni
popełniono podczas tej rewolucji przeciw głoszonym prawom człowieka do wolności,
równości i braterstwa. Potoki krwi ludzkiej lały się do roku 1795, który był
kulminacyjnym rokiem terroru rewolucyjnego; popłynęła też krew władcy o
uczciwych intencjach króla Ludwika XVI, i jego małżonki — Marii Antoniny, i wielu,
wielu innych, szczególnie w niekończących się wojnach rewolucyjnych oraz w
wojnach, prowadzonych przez potomka rewolucji - Napoleona, w które uwikłana
została cała Europa.
Oczywiście, rewolucja nie powstrzymała się też przed atakiem na Kościół i jego
święte prawa, wyrosła ona przecież w kręgu nieprzyjaciół Kościoła i religii w epoce
tzw. absolutyzmu i fałszywego „oświecenia” razem z ich bezbożnością i
rozprzężeniem moralnym. Konfiskowano dobra kościelne, wysiedlano klasztory,
usiłowano poprzez ustawy świeckie uczynić duchowieństwo narzędziem woli
państwa, prześladowano opierających się temu kapłanów i na koniec doszło do tego,
że ustawowo usunięto religię, a katolickie nabożeństwo zastąpiono pogańskim kultem
zjawisk przyrody i kultem rozumu. We wspaniałej katedrze Notre Dame w Paryżu
postawiono na ołtarzu kobietę lekkich obyczajów i oddawano jej cześć jako bogini
rozumu, a w innych częściach kraju również naśladowano to przedstawienie. Usunięto
nawet chrześcijański kalendarz, wprowadzając nowy, rozpoczynający datowanie od
powstania republiki, zniesiono świętowanie niedzielne i w zamian każdy dziesiąty
dzień ogłoszono dniem wypoczynku od pracy. Wszelkimi sposobami starano się naród
odciągać od Kościoła i spoganizować. Kościół we Francji, osłabiony atakami
jansenizmu i gallikanizmu, zdawał się być prędzej czy później skazany na zagładę.
Całe otchłanie zatraty otwarły się w nieszczęśliwym kraju, a rewolucja podjęła swój
marsz poprzez Europę - siejąc przerażenie wśród innych narodów a przede wszystkim
w kręgach chrześcijańskich i kościelnych.
Na Stolicy Piotrowej zasiadał podówczas sędziwy papież Pius VI, piastujący tę
godność od roku 1775. Jego odważny głos przeciw okropnościom i gwałtom rewolucji
skierował na nie uwagę wielu życzliwych ludzi. Tym bardziej prześladowała go za to
złość rewolucjonistów. Czekali oni teraz na sposobną chwilę, aby podjąć walkę z
papiestwem i istniejącym jeszcze Państwem Kościelnym. W walce tej miał zostać
zniszczony doszczętnie i sam Kościół św., zgodnie z hasłem jego zawziętego wroga -
Woltera.
2
Ta epoka brzemienna w decydujące fakty i rozdarta wewnętrznym wrzeniem
rewolucyjnym zawisła czarną chmurą nad życiem Pallottiego i miała wywrzeć nań
głęboki wpływ.
Równie znamienną rolę odegrało miejsce jego urodzenia, Rzym, Wieczne
Miasto. Założony ongiś w czasach wręcz mitycznych, był Rzym stolicą Cesarstwa
Rzymskiego i środkiem starożytnego świata. Poprzez całe stulecia decydował o losach
Wschodu i Zachodu, a potęgą, bogactwem i przepychem prześcigał wszystkie miasta
starożytności. Wspaniale gmachy państwowe, świątynie, teatry, zbytkowne łaźnie,
place miejskie zdobne w monumentalne pomniki tworzyły świetne ramy dla bujnego
życia, które stworzyło kulturę stanowiącą dotąd jeszcze podstawę naszego
wykształcenia.
W zawieruchach wędrówki ludów i dziejów następnych stuleci upadł stary
Rzym pod ciosami germańskich zdobywców, kataklizmów przyrody i nieubłagalnie
postępującego czasu. Ale gdy zniszczeniu ulegały zewnętrzny jego polor i władztwo,
to jednocześnie w głębi kiełkować poczynał zarodek nowego życia. Opatrzność Boża
wybrała to miasto na siedzibę papieża, zastępcy Jezusa Chrystusa, a tym samym
uczyniła je środkiem o wiele potężniejszego i wznioślejszego królestwa aniżeli
imperium rzymskie. Rzym stał się sercem i stolicą całego świata katolickiego.
Ten odnowiony duchem Rzym opromieniony był znacznie wspanialszym
bohaterstwem niż Rzym dawny. Książęta Kościoła — Piotr położyli tutaj fundament
krwi swojej, a niezliczone rzesze męczenników ofiarą swego życia wywalczyły
Kościołowi zwycięstwo.
Uczniowie
Chrystusowi przeciwstawili osławionym a jednak tak
niedoskonałym cnotom starorzymskim - pełną doskonałość cnót chrześcijańskich i z
niewzruszoną wiarą, opartą na nieomylnym Objawieniu Bożym, obalili niemądry kult
bożków i przezwyciężyli wątpliwości drażniące dusze ludzkie.
I tak na rumowiskach starego Rzymu mógł wyrastać Rzym nowy. Na miejsce
rozpadłych w gruz i popiół pogańskich świątyń powstały kościoły chrześcijańskie,
które pod względem świetności i rozmiarów współzawodniczyły zwycięsko z
tamtymi, a błogosławione strumienie łask niebiańskich i czystości obyczajów spływały
z odrodzonego miasta na cały szeroki świat. I podczas gdy przedtem uciskane narody
nienawistnie poddawały się narzuconej sobie przemocy Rzymu, to teraz spoglądały w
jego stronę pełne czci i miłości.
W średniowieczu Wieczne Miasto znowu zajęło znaczniejsze miejsce w
świecie, gdy związało się z nim tzw. państwo kościelne, czyli ziemski obszar poddany
władzy papieża, powołany do ochrony jego wysokiego urzędu. A niespożyta siła, która
pozwoliła Rzymowi szczęśliwie przetrwać wszelkie katastrofy dziejowe, miała w nim
głębokie religijne źródło, jako w centrum Kościoła katolickiego. Wprawdzie zdarzyło
się w historii - jak np. w roku 1870 lub w 1929 na skutek Układów Laterańskich - że
odjęte bywały papiestwu obszary świeckiego panowania, w niczym to jednak nie
naruszało jego dominującej roli jako triumfatora Prawdy Odwiecznej. I tę pozycję
utrzyma Rzym dopóty, dopóki w murach jego trwa „opoka”, na której Chrystus
zbudował swój Kościół, a jest nią osoba papieża.
Kto choćby raz jeden postawi stopę na ziemi Wiecznego Miasta, ten nie zdoła
już oprzeć się jego tajemniczeniu urokowi. Odczuwają to nawet i niekatolicy. I tak np.
protestancki autor Hermann Grimm, opisując „to odczuwanie wartości wiecznych i
3
nieprzemijających, w jakie spowity jest Rzym”, mówi o napawającym nas tutaj
przekonaniu „jakoby planeta ziemska stanowiła jedno wielkie królestwo, mające tu
swoje centrum”. Odczuwa on niepojętą „miłość do tego miasta i wyznaje otwarcie:
‚„Nie jestem katolikiem i nie odnajduję w sobie nic z całego tego romantycznego
uwielbienia dla papieża i jego Kościoła, ale mimo to nie mogę negować w sobie owej
potężnej więzi ojczystej, jaką natchnął mnie Rzym i mojej tęsknoty za nim, której nie
utracę nigdy”.
W czasie, kiedy urodził się Pallotti, papież był również świeckim władcą
Rzymu, ponieważ istniało wówczas jeszcze Państwo Kościelne. Jak wszystkie
dzisiejsze stolice również i Rzym był miastem znacznie mniejszym niż obecnie. Liczył
on tylko 150 tys. mieszkańców i do połowy XIX w., a więc w ciągu całego życia
Pallottiego, liczba ta powiększyła się o 20 tys. Na skutek rozmaitych ciosów historii,
które w tym okresie uderzyły w Wieczne Miasto, przejściowo liczba mieszkańców
spadła znacznie poniżej 150 tys. Cechy, które temu miastu nadają znamienny
charakter, wyróżniając go spośród innych miast, były w istocie te same co i dzisiaj.
Majestatycznie wznosiła się już ku niebu kopuła bazyliki św. Piotra jako symbol
miasta, a z morza domów, które rozsiane są gęściej lub rzadziej na historycznych
siedmiu pagórkach, strzelały w górę rozliczne dachy i wieże innych kościołów.
Potężne pomniki starożytności, takie jak zamek Świętego Anioła, Panteon, Kapitol i
Koloseum, przypominały wspaniałość pogańskiego Rzymu. Tu i ówdzie widniały
pojedyncze wieże, pochodzące ze średniowiecza. W centrum miasta stały stłoczone
ciasno kolorowe bryły domów. Jedynie wspaniałe pałace w stylu renesansu i baroku,
które kształtują panoramę Rzymu, zabierały więcej przestrzeni. Przylegały do nich
ogrody pełne krasy i place ożywiane szmerem wodotrysków. Ulice były przeważnie
wąskie, pełne zaułków, jakie dzisiaj jeszcze zauważyć można w starych dzielnicach.
Rzeka Tybr, tak nieodłącznie związana z historią Rzymu, toczyła swoje żółtozielone
wody nie pośród cembrowiny wysokich murów, jak dzisiaj, lecz płynąc
nieskrępowanym nurtem, często w okresie przypływów zalewała niżej położone
dzielnice.
Rodzice Pallottiego mieszkali przy wąskiej, lecz bardzo ruchliwej uliczce,
nazwanej Via dcl Pellegrino, czyli ulicą Pielgrzymów, w domu pod numerem 130, tuż
obok małego podówczas rynku okalającego kościół Santa Lucia del Gonfalone. Vis-a-
vis, trochę na ukos stoi tam godna uwagi budowla średniowieczna, a w głębi wznoszą
się szczyty wspaniałej Chiesa Nuova, miejsca wiecznego spoczynku św. Filipa
Nereusza, sławnego potomka rzymskiego ludu. Zaledwie parę kroków dalej od
rodzicielskiego domu Pallottiego, po tej samej stronie ulicy, na palcu obok Santa Lucia
del Gonfalone wznosił się nieistniejący już dzisiaj kościółek parafialny Santo Stefano
in Piscinula. Na przeciwległym krańcu Via del Pellegrino znajduje się potężny
budynek kancelarii papieskiej wraz ze starą bazyliką San Lorenzo in Damaso, której
podlegał kościółek Santo Stefano in Piscinula.
Budynek w którym mieszkała rodzina Pallottiego, nie był jej własnością, lecz
należał do niemieckiej fundacji kościelnej pod wezwaniem Santa Maria Dell Anima,
która do dzisiaj utrzymuje go w swoim posiadaniu. Rodzice Pallottiego zajmowali tam
stosownie do swoich potrzeb szereg izb mieszkalnych. Na parterze mieli sklep z
artykułami spożywczymi, tzw. Pizzicheria, w którym sprzedawane artykuły pożywcze
różnego rodzaju, jak np.: ser, mąka, ryż, makaron, cukier, oliwa, szynka, kiełbasa
4
salami, suszone i wędzone ryby itp. Na wyższych piętrach, położonych nad sklepem,
mieszkała rodzina.
Wincenty Pallotti przyszedł na świat w pokoju znajdującym się na drugim
piętrze. Okoliczność, iż działo się to 21 kwietnia, może być traktowana jako symbol
wewnętrznej więzi Wincentego z Rzymem, albowiem właśnie w tym dniu świętuje się
uroczyście rocznicę założenia Rzymu. Pallotti przez całe życie upatrywał w tym
widomy znak opatrzności Bożej, iż mógł Rzym nazwać swoją ojczyzną. „Nieustannie
dziękował on Bogu” - opowiada jeden z jego duchownych przyjaciół - „nie tylko za to,
że był katolikiem, ale również, że urodził się rzymianinem; jak zwykł bowiem był
dodawać, nigdzie tak jak w Rzymie, owym centrum katolickiego świata, nie dysponuje
się tyloma środkami potrzebnymi do zbawienia”. Później w jednym ze swoich kazań,
przeznaczonych dla katolików zamieszkałych w Wiecznym Mieście zwróci ich uwagę
na to, że są spośród innych narodów szczególnie „wybranym rodzajem” i dlatego
obowiązani są bardziej niż inni spożytkować godnie bezcenny dar wiary katolickiej.
Innym zaś razem podkreślał powiązanie, jakie istnieje między ową znamienną pozycją
Rzymu a obowiązkiem apostolskim ciążącym szczególnie na katolikach - rzymianach.
W ten sposób dawał wyraz temu uczuciu, które piastował głęboko w duszy jako
najświętszy obowiązek. Czerpiąc siły z niewyczerpanej skarbnicy duchowej
Wiecznego Miasta, dojrzewał Pallotti, by stać się prawdziwie apostolskim kapłanem, a
cel jego życia - Stowarzyszenie Apostolstwa Katolickiego — był dalekosiężną
realizacją religijnego posłannictwa Rzymu.
„BÓG DAŁ MI ŚWIĘTYCH RODZICÓW”
Drugim wielkim darem, jaki otrzymał Błogosławiony z łaski opatrzności Bożej,
byli jego świątobliwi rodzice; wywywodzili się oni z ludu i nazywali się: Piotr Paweł
Melchior Pallotti oraz Maria Magdalena z domu De Rossi.
Ojciec Błogosławionego nie byt rzymianinem, lecz pochodził z odległej wioski
apenińskiej San Giorgio, położonej obok umbryjskiego miasteczka Cascia,
rozsławionego imieniem św. Rity. Był on synem Wawrzyńca Pallottiego i Katarzyny z
domu Cialori, a przyszedł na świat 17 marca 1755r. w rodzinnej miejscowości swojej
matki, w Logna. Historia wioski San Giorgio, położonej malowniczo na odkrytych
stokach górskich, sięga średniowiecza. Pod koniec dwunastego stulecia otrzymał ją w
posiadanie szwabski hrabia Konrad von Urstingen, krewny cesarza Fryderyka
Barbarossy, tytularny książę Spoleto. On też kazał wybudować na tym terenie
twierdzę, o której masywności daje nam pojęcie zachowana dotąd jeszcze
czterdziestometrowa wieża obronna. Następnie wioska przeszła pod panowania silnej
podówczas republiki Cascia i dzieliła odtąd zmienne jej losy”.
Pallotti osiedli tam co najmniej w połowie XVII w. Byli prostymi wieśniakami,
a w wieku XVIII rodzina była tak duża, że wiele okolicznych gospodarstw przeszło na
ich własność. Jedno z nich dzisiaj jeszcze należy do rodziny Pallottich. Wszyscy
cieszyli się dobrą opinią u współobywateli i wyróżniali się pobożnym, chrześcijańskim
trybem życia. Powierzano im stale z zaufaniem prace na różnych kościelnych
placówkach. Piastowali często urząd zarządców w fundacjach kościelnych, zaś
5
niewiasty były z reguły przewodniczącymi kółek różańcowych, istniejących w wiosce
już od 1607r. Wszyscy uczestniczyli również w innych pobożnych stowarzyszeniach,
kwitnących bujnie w San Giorgio. I tak np. zaliczali się do członków Bractwa ku czci
Przenajświętszego Sakramentu, Miłościwej Maryi Panny z góry Karmel oraz do
Związku im. Madonny della Croce, Patronki do dzisiaj jeszcze zachowanego tam
kościółka.
Przepojona tak głęboko religijnym duchem rodzina Pallottich dała później
Kościołowi
wielu
kapłanów.
Dwaj
z
nich
nosili
imię
Bartłomiej:
jeden żył w XVIII stuleciu, z drugim zaś — współczesnym Wincentemu Pallottiemu -
prowadził on korespondencję listowną. Trzeci Pallotti, imieniem Dionizy, wystąpi
jeszcze w dalszynn życiorysie Wincentego.
Piotr Paweł Pallotti był jednym z trojga rodzeństwa, obok brata Alojzego i
siostry Anny; ojca utracił w rok po urodzeniu. Tym serdeczniej przywiązał się do swej
matki Katarzyny, wywiązując się wzorowo ze swoich dziecięcych wobec niej
powinności. Wczesna śmierć ojca i trudne warunki materialne zmusiły jego i brata do
szukania środków utrzymania poza rodzinną miejscowością. Obaj udali się więc do
Wiecznego Miasta gdzie mieszkali ich krewni. Piotrowi Pawłowi Pallottiemu udało się
tam uzyskać zabezpieczenie pozycji życiowej w fachu kupieckim. Alojzy, który z
początku również dostał zajęcie w Rzymie, osiadł potem we Frascati i ożenił się tam w
1792 r. z panną Kandydą Palmucci. Miał on z nią jedynego syna - Franciszka, bardzo
zaprzyjaźnionego potem z Wincentym Pallottim. Syn tegoż Franciszka, imieniem
Alojzy, wybrał powołanie kaplańskie i w 1887r. został przez papieża Leona XIII
wyniesiony do godności kardynała, na czym zapewne zaważyć musiał wzgląd na
osobę jego świątobliwego wuja Wincentego.
Alojzy Pallotti, dziadek kardynała, zmarł już w 1800 r., a owdowiała Kandyda
wstąpiła później ponownie w związek małżeński z Piotrem Fioranim, którego ojciec
pochodził z wioski Maniggi koło Cascii. Piotr Fiorani był zaprzyjaźniony z obydwoma
braćmi Pallotti, a rodzina jego pozostawała w stałym i serdecznym kontakcie z rodziną
Piotra Pawła Pallottiego, co miało również odbicie we wspólnocie interesów
handlowych i majątkowych.
Piotr Paweł Pallotti odziedziczył po rodzicach miłą powierzchowność. Pogodny
wygląd i jasne oczy wskazywały na przodków z północy. Posiadał krzepkie zdrowie,
które pozwoliło mu dożyć sędziwego wieku 82 lat. Pracowitość i oszczędność, cechy
odziedziczone po przodkach z San Giorgio, umiał powiązać z umiejętnościami
kupieckimi. Dzięki temu dorobił się rychło dość znacznego majątku. Najpierw
zatrudnił się w skłepie serowarskim, położonym obok Kwirynału, a należącym do
niejakiego Bernarda Graziosiego pochodzącego z Popoli koło Norcii, ożenionego z
ciotką Piotra Pawła Pallottiego Marią, a siostrą jego ojca Wawrzyńca. Piotr Paweł
Pallotti zdobył całkowite zaufanie swoich obojga szefów, tak iż Bernard Graziosi
mianował go wykonawcą swego testamentu. Po śmierci Bernarda Graziosiego sam
6
Piotr Paweł Pallotti przejął firmę i prowadził ją nieprzerwanie przez czas dłuższy, tj.
do 1778r., w którym to roku, wynajął sklep i mieszkanie przy Via del Pellegrino. Z
czasem założył on jeszcze szereg filii, jak np. na Piazza Rusticucci przed bazyliką św.
Piotra, dalej - przy Vicolo del Moro oraz na Piazza przed kościołem S. Giovanni della
Malva w Trastevere. Dwa ostatnie sklepy filialne nabył na własność.
Piotr Paweł Pallotti dał się poznać w ciągu całego swego życia jako przykładny
chrześcijanin, stąd też zażywał powszechnego szacunku. Wincenty będzie potem
podziwiał w nim solidność jego natury oraz taką wierność nawet w małych sprawach,
jaka przyniosłaby zaszczyt każdemu zakonnikowi. I tak np., jak podają świadkowie,
potrafił on nosić płaszcz przez osiemnaście lat z rzędu, a mimo to w tak dobrym
utrzymywał go stanie, iż Wincenty mógł go potem jeszcze przerobić sobie na sutannę i
donaszać go przez następnych dobrych parę lat.
W stosunku do bliźnich Piotr Paweł Pallotti był pełen dobroci serca i
uczynności, dobroć ta zresztą promieniuje wyraźnie z jego wizerunku na portrecie. Był
tak dobroczynny, iż nie pozwolił, by jakikolwiek biedak odszedł od niego bez
wsparcia. Troskliwie opiekował się swoją bliską rodziną. Jeszcze w młodzieńczych
latach posyłał on swojej matce do San Giorgio część swej pensji jako zapomogę.
Kiedy w 1788r. zakładał własne gospodarstwo, sprowadził matkę do Rzymu, gdzie też
ona, zajmując się aż do ożenku syna jego sprawami domowymi, przeżyła pogodnie
schyłek swego życia. Równie wzorowo wypełniał obowiązki małżonka i ojca. Jego
syn Jan opowiada, że nigdy w domu nikt nie usłyszał niestosownego słowa z jego ust.
A już szczególnie wyróżniał się Piotr Paweł Pallotti żarliwą pobożnością. Był
członkiem licznych bractw i związków religijnych. Gorliwie udzielał się jako członek
bractwa modlącego się za dusze czyśćcowe, które zawiązało się przy kościele Santa
Maria del Suffragio na Via Giulia.
Każdy jego dzień objęty był programem ćwiczeń pobożnych. Syn Jan mówi na
ten temat następująco: „Ojciec mój wstawał codziennie na pół godziny przed świtem i
prowadził mnie do kościoła Santa Maria del Suffragio, gdzie słuchaliśmy dwóch Mszy
św. Ale w dniach, kiedy ojciec mój odprawiał specjalne nabożeństwo (tzn. przyjmował
Komunię św.) słuchaliśmy trzech Mszy św. Miało to miejsce co osiem dni. Po obiedzie
udawaliśmy się codziennie do tego kościoła, w którym odprawiała się
czterdziestogodzinna adoracja Najświętszego Sakramentu, bez względu na to jak
daleko kościół ten się znajdował. Przestrzegał tego nawet wówczas, gdy był już w
podeszlym wieku, nawet gdy na dworze padał ulewny deszcz”.
Według świadectwa innych osób ten pobożny mężczyzna każdego wieczoru
udawał się do kościółka San Nicola degli Incoronati, znajdującego się przy Via
Padellia nad brzegiem Tybru. Tutaj też zwykle spowiadał się w każdą sobotę
wieczorem. Ponadto każdego wieczoru odmawiano w jego domu wspólny różaniec na
cześć Najświętszej Maryi Panny, do której Piotr Paweł Pallotti żywił pełne czułości
nabożeństwo. W starości, kiedy miewał więcej wolnego czasu, widziano go często
7
odmawiającego po cichu różaniec. Wincenty Gori, przyjaciel rodziny Pallottich z lat
późniejszych, opowiada: „Piotr Paweł Pallotti był człowiekiem świątobliwym, pełnym
żarliwej pobożności, głębokiej wiary, wiodącym przykładne życie”. Sam zaś Wincenty
w jednym ze swoich listów mówi o ojcu: „Bóg dał mi w moim ojcu wzór takiej pełni
cnót, którą z ledwością można sobie wyobrazić”. Piotr Paweł Pallotti godzien był
zostać ojcem świętego.
Maria Magdalena, matka Wincentego Pallottiego, była godną towarzyszką
swego małżonka, a nawet — wolno nam powiedzieć przewyższała go jeszcze stanem
wewnętrznej łaski i doskonałości. Urodziła się w Rzymie jako córka Józefa De Rossi,
o którego stosunkach rodzinnych nie posiadamy bliższych danych. Wincenty Pallotti
we „Wspomnieniach”, spisanych po śmierci matki na życzenie swojego kierownika
duchowego, wystawił jej wspaniałe świadectwo.
Z dokumentu tego dowiadujemy się pewnych szczegółów o babce Wincentego,
a przede wszystkim o dzieciństwie i cnotliwym życiu Marii Magdaleny De Rossi.
Także ona, podobnie jak jej małżonek Piotr Paweł Pallotti, utraciła wcześnie
ojca. Razem ze swoimi dwoma siostrami pozostawała odtąd na wychowaniu u matki,
która wypełniała ten obowiązek w duchu bojaźni Bożej i wielkiej pobożności.
Wincenty pisze: „Bóg wraz ze swym słodkim błogosławieństwem wyszedł naprzeciw
matce mojej — Marii Magdalenie De Rossi - Pallotti. On też pozwolił, że urodziła się z
matki wyposażonej w przymioty <<dzielnej>> niewiasty, ukazane przez Ducha
Świętego. Przymiotów tych strzegła wiernie i pomnażała je pod duchowym kierunkiem
Franciszkanina - minoryty, zmarłego w opinii świętości”. Pobożna matrona ofiarowała
dziewczynkę jeszcze przed jej urodzeniem Bogu Najwyższemu, a gdy ta przyszła na
świat, wychowała ją wyłącznie i tylko dla Boga.
„I zaledwie tylko — pisze dalej Wincenty — poczęły w niej budzić się pierwsze
władze rozumu, a już matka wpajała w nią obraz Boga i świętą cześć dla Niego.
Uczyła ją tak głębokiego szacunku dla świętych tajemnic naszej wiary, że — co
powinienem szczególnie zaznaczyć — delikatna ta dziewczynka pościła gorliwie o
chlebie i wodzie we wszystkie piątki w miesiącu marcu, aby w ten sposób godnie
przysposobić się na uroczystość tajemnicy Zbawienia. Rozpamiętywanie męki Pana
naszego, Jezusa Chrystusa, i boleści Maryi Matki Bożej pobudzało ją do serdeczaych
łez. Nierzadko musiała nawet przerywać rozmyślania na ten temat, gdyż wrażliwe jej
serce nie wytrzymywało tak silnych wzruszeń”.
Matka Marii Magdaleny zatroszczyła się wcześnie o wprowadzenie jej w
zasady życia chrześcijańskiego, tak że już w wieku lat dwunastu mogła ona pouczać w
tej dziedzinie inne dziewczęta. Ale ponadto jeszcze starała się wpoić w serce
dziewczynki głębokie umiłowanie cnót i pracy. Szczególnie wpajała w swoją córkę
troskę o zachowanie przykazania miłości Boga i bliźniego oraz czystości obyczajów.
8
„Z wielką usilnością przestrzegała ją, aby w żadnym razie nie dała się dotknąć
osobie odmiennej płci. A kiedy pewnego razu jakiś płochy chłopak uchwycił jej
niewinną rączkę, ogarnęło ją przerażenie tak silne, że nie mogła zapomnieć tego przez
cale życie.
Wpojone przez matkę przyzwyczajenie do pracy i trudów codzinnych czyniło z
Marii Magdaleny również i pod tym względem wzorową dzielną niewiastą, o
przymiotach charakteru danych za łaską Ducha Świętego.
Bóg pobłogosławił tak świątobliwemu wychowaniu. Poprowadzil On tę
wzorową dziewczynę po ścieżce cnoty i krzepił ją myślą o swoim upodobaniu w niej
oraz o wiecznym zbawieniu. Bóg kierował jej pracą i trudem, a łaską swoją
udoskonalił jej ziemską wędrówkę. Jakże wielką pociechę stanowi dla mnie myśl, że ta
ubogacona łaskami niebios dzieweczka podołała wszelkim obowiązkom wobec Boga,
rodziców i bliźnich, dając sobą świetlany przykład najpierw chrześcijańskiego
dziewczęcia, a potem chrześcijańskiej dziewicy”.
Niestety, niedługo potem przyszło Marii Magdalenie oraz jej siostrom utracić
tak wzorową matkę, co ściągnęło na dom rozmaite utrapienia. Wincenty pisze o tym
następująco:
„Niebawem po śmierci matki córka jej, Maria Magdalena, w młodziutkim
jeszcze wieku, znalazła się w niebezpieczeństwie utraty otrzymanego dobrego
wychowania. Otrzymała wszakże od Boga oświecenie dla poznania tego opłakanego
niebezpieczeństwa. I tenże Bóg, który tak w porę oświecił ją, pobudził jej serce, by
uciekała się do Niego z zaufaniem. Podjęła więc w tych warunkach różne ćwiczenia,
polegające na odmawianiu określonych modlitw, które stosowała przez wiele dni, aby
otrzymać obfitszą opiekę Nieba. Kiedy zaś pewnego razu, opuszczając rozpoczętą
praktykę modlitewną, utraciła nieco tej ufności, jaką winniśmy Bogu, wtedy Bóg sam,
który się w niej rozmiłował, znów przywiódł ją do nabożności. W tym celu posłużył się
snem i udzielił jej łask, z których odniosła wielki pożytek i zachowała czułe, pokorne i
pełne wiary uczucie miłości aż po grób. Kiedy zatem zaniechała wspomnianej
modlitwy, w nocy podczas spoczynku zdało się jej, że ogląda kochającą Matkę,
Dziewicę Maryję wraz z Jej Boskim Synem na ręku, w momencie, w którym Maryja,
zwróciwszy się do swego Boskiego Dzieciątka, mówiła Doń: <<Popatrz, oto Maria
Magdalena> Na te słowa Boski Odkupiciel zwrócił w inną stronę najświętsze oblicze
na znak, że nie chce na nią spoglądać. Tak tedy ona, napełniwszy się świętym lękiem i
duchem wiary, uważała, że Jezus Chrystus dlatego nie chce na nią spoglądać, że
zaniechała części zamierzonych modlitw, lecz jednocześnie żywiła ufność, że przez
łaskę otrzyma miłościwe względy Jezusa, jeśli dalej prowadzić będzie rozpoczęte
modlitwy. Modlitwy więc, jakie wtedy odmawiała z obiema swoimi siostrami - starszą i
mlodszą - były dość częste, pokorne i ufne. W ten sposób Bóg usposabiał je do objęcia
krzyża poprzez długie i ciężkie utrapienia i umacniał je, aby w żadnym
niebezpieczeństwie nigdy nie upadały. Tak się też chwalebnie stało. Była to szczególna
9
w ich życiu epoka, w której dało się spostrzec, jak Bóg błogosławi to dobre
wychowanie. Bo chociaż były poniewierane, znienawidzone, wzgardzone, wygnane,
jednakże łaska ożywiała w nich myśl, że nasz Pan Jezus Chrystus cierpiał jeszcze
więcej, przez co umacniały się i pocieszały. Jednakowoż Bóg, który chciał uczynić z
nich obrazy swego ukrzyżowanego Syna, dopuścił jeszcze na nie utratę dóbr tego
świata, tak że starsza siostra z wielką trudnością otrzymała pozwolenie na
przywdzianie zakonnego habitu św. Klary, dwie pozostałe zaś były zmuszone cieżką
pracą zdobywać konieczne utrzymanie.
Na tym miejscu, by nie oddalać się od zakreślonego tematu, mogę powiedzieć
ci, Najprzewielebniejszy Ojcze (Wincenty pisał do swojego kierownika duchowego), że
jest to dla mnie powodem pocieszenia, gdy przypominam sobie, jak wielką opieką Bożą
matka moja cieszyła się w tak wielkich utrapieniach i w tak wielkich
niebezpieczeństwach. Zamiast bowiem zmniejszać się, pomnażała się w niej miłość
Boża, miłość do rzeczy świętych, gorliwość w przyjmowaniu sakramentów świętych. W
tym celu wcześnie wstawała, by nie spóźnić się do pracy. Nade wszystko należy
podziwiać, jak bardzo pomnażała się w niej gorliwość w zachowywaniu świętej
nieskazitelności, Bóg bowiem napełnił ją tak wielką mocą, że mogła skutecznie opierać
się nawet temu, który miał władzę nad nią, w zajęciach zaś swoich była tak kierowana
łaską, że wszystko spełniała ku zadowoleniu innych”.
Z tej nie do pozazdroszczenia sytuacji uwolniło Marię Magdalenę małżeństwo z
Piotrem Pawłem Pallottim, który w 1790r., a więc gdy liczyła 25 lat, wprowadził ją
jako żonę do swego domu. Jako żona i matka wzorowo wywiązywała się ze swoich
obowiązków.
„Bóg przeznaczył ją — opowiada Wincenty — na matkę i to na dobrą matkę
dość licznej rodziny po zawarciu cnotliwego małżeństwa, które było darem nieba. Bo i
jakże nie miałaby być dobrą matką? Bóg tak całkowicie napełnił ją Sobą, że na samo
wspomnienie Boga lub na dźwięk słów: <<Błogosławiony, który idzie w imię
Pańskie>>, okazywała szczególne uwielbienie, schylając głowę i nakazując to również
synom, którzy byli przy tym obecni, serce jej zaś było pełne świętego pocieszenia.
Najświętsze imię Jezus, jak sama mówiła, udzieliło jej sercu tej pociechy. Przeto,
całując krucyfiks, nie zaniedbywała nigdy ucałować na nim miejsca ran
Chrystusowych a także i tabliczki nad krzyżem, ponieważ widniało tam imię Jezusa.
Niekiedy, podczas gdy mówiłem z nią o Jezusie, musiałem zatrzymywać się w
opowiadaniu, gdyż jej serce ogarniało aż nadto silne wzruszenie. O tajemnicy Trójcy
Przenajświętszej posiadała wzniosłe i głęboko pobożne pojęcie. Ilekroć wzywała w
modlitwie trzy Osoby Boskie, bądź też wymawiała zdanie; <<A Słowo Ciałem się
stało>>, całym swym zewnętrznym zachowaniem, tak szczerymi doskonale obojętnym
na krytyczny osąd ludzki, dawała poznać, jak głęboko była porwana treścią tych słów.
A myśli o cierpieniach, trwodze śmiertelnej i konaniu Jezusa napełniały ją takim
wzruszeniem, że serce nie wytrzymywało długich rozpamiętywań na ten temat. Podczas
10
czytania świętej Ewangelii, która była ulubioną jej lekturą duchową, szczególnie w dni
świąteczne, Bóg obsypywał ją tak wielkimi darami, że nie tylko wzmagał w niej miłość
do Pana Jezusa, tak że kochała Go czystym uczuciem kochającej duszy, lecz także wlał
w nią takie pojęcie o obecności Jezusa, iż mówiła do mnie; <<Zawsze mi się zdaje, że
widzę Go takim, jaki był na tej ziemi, kiedy obcował ze świętymi Apostołami>>. Bóg
udzielił jej takiego szacunku dla świętej Ewangelii, że dusza jej napełniała się Bogiem,
ilekroć słuchała, jak śpiewano święte Ewangelie w uroczystych Mszach... Zachowała
w pamięci głoszone w Ewangeliach świętych nauki, zasady i cuda Pana naszego,
Jezusa Chrystusa, a Bóg obdarzył ją również łaską czerpania stąd korzyści do
nauczania własnych dzieci bądź też do budujących rozmów z innymi ludźmi.
Gdy zaś chodzi o tajemnicę wiary — mówię o świętej Eucharystii — użyczył jej
Bóg takich Oświeceń wiary, takich uczuć religijnych i tak żywego nabożeństwa, że
ośmieliłbym się nazwać ją oblubienicą Najświętszego Sakramentu. Nawiedzała go raz
na dzień albo częściej, przyjmowała sakramentalnie przynajmniej raz w tygodniu lub
częściej... Zgodnie z łaskami, jakich Pan jej w tym względzie udzielił, tak bardzo
szanowała ofiarę Mszy św. i taką jej cześć oddawała, że nie tylko codziennie pobożnie
brała w niej udział, chociaż była wielce obarczona obowiązkami rodzinnymi, które
wszakże dokładnie wypełniała, lecz także zamawiała dla siebie Msze św., i to
przynajmniej dwie na tydzień.
Odnośnie do Niepokalanego Poczęcia Maryi Panny udzielił jej Duch Pański
takiego szacunku dla tej prawdy wiary oraz pojęcia tak szlachetnego, że nie tylko
darzyła Maryję świętą zazdrością, upokarzając się, lecz także często pobożnie
pozdrawiała Maryję najchwalebniejszym mianem Niepokalanie Poczętej... Tajemnica
macierzyństwa Dziewicy - Matki, zgodnie z oświeceniem, jakiego udzielił jej Bóg w
tym przedmiocie, była dla niej przedmiotem zachwytu. Powtarzała też z takim
uszanowaniem i religijnymi uczuciami wiersze; <Błogosławione wnętrzności Maryi
Dziewicy, które nosiły Syna Ojca Przedwiecznego i błogosławione piersi, które
karmiły Chrystusa Pana>, że z tego powodu można jej było rzeczywiście zazdrościć.
Nazbyt wiele zajęłoby miejsca opisywanie całej tej miłości i nabożeństwa,
jakimi dobry Pan natchnął jej serce do wszystkich zaszczytnych tytułów, pod którymi
Kościół św. czci Dziewicę — Matkę Pana naszego, Jezusa Chrystusa, do dusz
błogosławionych w niebie oraz do pomocy, jaką winniśmy okazywać duszom
czyśćcowym”.
Maria Magdalena należała również, w dużej części dzięki zachętom swego syna
- kapłana, do rozmaitych bractw, a także do Trzeciego zakonu św. Franciszka, którego
również czciła rodzina Pallottich.
Była to więc prawdziwie pobożna niewiasta, którą Bóg głęboko wprowadził w
tajemnice swej miłości. Zdobiły ją też wszystkie cnoty chrześcijańskie, wskazując na
to, że pobożność jej była prawdziwa. Wincenty w swoich wspomnieniach nie chce o
tym szerzej rozprawiać; wskazuje niektóre tylko jej cechy: „Nie mogę pominąć
11
milczeniem tego, że Bóg dał jej serce bardzo litościwe dla biednych, dzięki któremu
zaopatrywała ich w pożywienie i odzież, współczuła z nimi w ich nędzy, wchodząc w
ich krytyczne położenie... Nie mogę też powstrzymać się od stwierdzenia, że
Najczystszy Oblubieniec naszych dusz tak bardzo napełnił jej serce miłością do świętej
czystości i dziewictwa, że o pierwszą była niezmiernie zazdrosna, a drugą była — że
tak powiem — porwana i zachwycona... Nie potrafię dostatecznie wysłowić
troskliwości, jaką obdarzył ją Bóg, by stała się taka, jaka być powinna wobec swego
małżonka oraz wobec dzieci. Gdy chodzi o męża, gorliwie polecała go Bogu, zawsze
gotowa do niesienia mu pomocy, przewidywała nawet jego potrzeby”.
To, co Wincenty relacjonuje we wspomnieniach o wychowywaniu przez nią
dzieci, pozwala wysnuć piękne wnioski o wychowaniu samego Błogosławionego. Jako
na ostatni znamienny rys charakteru swojej matki wskazuje Wincenty na jej
niezmożoną cierpliwość w znoszeniu cierpień i krzyża: „Nasz miłosierny Ojciec w
niebiosach, który tak bardzo umiłował moją dobrą matkę, uczynił ją — jak już to
podawałem — od pierwszych lat jej życia, nieledwie zaraz po śmierci jej rodzicielki,
obrazem cierpień swego ukrzyżowanego Syna. Myślę, że jedną z największych łask,
jakimi ją Bóg obdarował, była właśnie ta, iż w całym życiu nawiedzał ją cierpieniami i
to nad wyraz ciężkimi. Można było więc powiedzieć, że żyła jak ukrzyżowana”.
Szczególnie w ostatnich latach życia, jak to jeszcze zobaczymy, przechodziła ciężkie i
niezwykle bolesne choroby.
Smagana tak ciężkimi doświadczeniami potrafiła zawsze i wszędzie dzielnie
wytrwać pod krzyżem. W ogniu cierpień oczyszczała się jej dusza, a gorący
południowy temperament przetworzył się w duchową głębię, gdzie Bóg sprawiać mógł
cuda swej laski.
Słusznie utrzymywała się o Marii Magdalenie opinia świętości. Wincenty sam
uważał ją za świętą. Gdy mówiono przy nim o jego rodzicach, powtarzał często te
słowa: „Bóg dał mi świętych rodziców”, i dodawał jeszcze przy tym: „Jakiż rachunek
miałbym złożyć kiedyś przed Bogiem, jeślibym z ich świętych pouczeń nie wyciągnął
dla siebie żadnej korzyści! A mówiąc tak, myślał szczególnie o swojej matce.
WCZESNE DZIECIŃSTWO
Wincenty był trzecim z kolei dzieckiem darowanym przez Boga rodzicom.
Pierworodnym ich synem był Wawrzyniec Jerzy Antoni, urodzony w 1791r. Imię
Wawrzyniec otrzymał zapewne przez pamięć o dziadku z San Giorgio. Święty Jerzy
był patronem tamtej wioski i imię to często nadawano w rodzinie Pallottich, podobnie
jak i trzecie — Antoni. Z głębokim smutkiem musiał jednak ojciec już w następnym
roku wprowadzonej przez siebie kronice dzieci, obok dat dotyczących urodzenia i
chrztu pierworodnego synka, zamieścić taki oto dopisek: „odszedl do nieba”. Tę
bolesną stratę wynagrodziło małżonkom przyjście na świat ich drugiego synka, co
12
miało miejsce pod koniec 1792r., który na chrzcie św. otrzymał imiona: Salwator
Andrzej Wincenty i cieszył się dobrym zdrowiem.
Radosne wydarzenie, jakim były narodziny i chrzest Błogosławionego,
uszczęśliwiony ojciec odnotował w swojej kronice następującymi słowami: „21
kwietnia 1795r., o 16 godzinie — tj. według dzisiejszej rachuby czasu, na trzy
kwadranse przed południem — urodził się trzeci syn. Dnia 22 tegoż miesiąca
ochrzczony został w kościele San Lorenzo in Damaso imionami: Wincenty Alojzy
Andrzej. Ojcem chrzestnym był Nikodem Bonaccorsi, chrzestną matką — ciotka
Maria Graziosi”.
21 dzień kwietnia przypadał w owym roku na wtorek po drugiej niedzieli
wielkanocnej. Bezzwłocznie, zaraz następnego dnia, maleńki obywatel został
zaniesiony do chrztu. Chrztu udzielił wicerektor kościoła San Lorenzo in Damaso, w
którym znajdowała się chrzcielnica przeniesiona potem do Santo Stefano in Piscinula.
Ojciec chrzestny, Nikodem Bonaccorsi, pochodził ze Spoleto ale mieszkał w Rzymie i
przyjaźnił się z rodziną Pallottich; matką chrzestną była wspomniana już poprzednio
Maria Graziosi, ciotka mieszkająca w parafii S. Vincenzo ed Anastasio ai Trevi.
Wincenty przez całe życie wysoko cenił sobie łaskę sakramentu chrztu
świętego. Składał za to Bogu codzienne dzięki, odnawiał często przyrzeczenia
chrzcielne i corocznie obchodził wspomnienie tamtej chwili. Pewnego razu odezwał
się do swego przyjaciela tymi słowy: „Dzisiaj przypada rocznica mojego chrztu;
proszę modlić się za mnie, abym odnowił uczynione wówczas Bogu obietnice oraz aby
Pan nasz nie pozwolił, bym został potępiony przez niedowiarstwo. Troszczył się o
zachowanie niewinności z okresu chrztu św. i o rozwinięcie ziaren nadprzyrodzonych
cnót zasianych w jego duszy mocą tego sakramenu. Ogarniając spojrzeniem całe
swoje życie, sondował później sumienie takim oto pytaniem: „Jak strzegłeś
niewinności z okresu chrztu świętego?” oraz: „Jaką korzyść odniosłeś z wlanych ci
cnót — wiary, nadziei i miłości?”
Szczególnie serdecznie czcił Wincenty swoich patronów, którzy mieli być
wzorem na jego drodze życiowej. Głównego swego patrona, od którego wziął
pierwsze imię, miał w osobie św. Wincentego Ferreriusza, wielkiego kaznodziei z
przełomu XIV i XVw., torującego szerokie ścieżki dla wiary świętej. Specjalne
nabożeństwo żywił również dla św. Wincentego a Paulo, apostoła dzieł miłosierdzia
chrześcijańskiego, z którym łączyło go powinowactwo powołań. Do swojego drugiego
patrona, św. Alojzego, upodobnił się przez czystość serca i surowość pokuty; ze św.
Franciszkiem serafickim, na którego cześć przybrał kolejne imię, powiązała go
głęboka miłość dla Zbawiciela Ukrzyżowanego. Być może w tym imieniu znajduje się
także wytłumaczenie owej ogromnej czci Wincentego dla św. Franciszka z Pauli oraz
św. Franciszka Ksawerego, gorliwego apostoła Indii.
Wincenty posiadał — zapewne w dziedzictwie po ojcu — błękitne oczy, „niby
włoskie niebo” — jak to określa Gaume — które kontrastowały z czarnymi brwiami i
13
włosami. Od samego początku był dzieckiem słabowitym, a że matka jego w owym
czasie niedomagała na zdrowiu, karmienie dziecka powierzono mamce. Przysługę tę
wyświadczała sąsiadka, żona właściciela pobliskiej kawiarenki, pani Peregrini. Przy
tej okazji niewiasta owa zdołała zaobserwować coś, co wprawiało ją w nielada
zdumienie. W nawale swoich codziennych zajęć musiała ona nierzadko zostawiać
Wincentego samego i aby był spokojny, dawała mu do rączki obrazek Matki Bożej.
Obrazkiem tym jej maleńki podopieczny potrafił zainteresować się na długie godziny,
nie popadał w niepokój, jak to zwykły czynić inne dzieci. Gdy pani Peregrini
przychodziła z powrotem, widziała go zwykle z obrazkiem w rączkach
przyglądającego się mu z uśmiechem. Kiedy pewnego razu nie otrzymał obrazka, stał
się bardzo niespokojny i przysporzył tym swojej opiekunce sporo kłopotu.
Poza tym i babka Katarzyna, mieszkająca we wspólnym domu, musiała z
pewnością doglądać małego obywatela ziemi, do którego przyłączało się stopniowo
przychodzące na świat dalsze rodzeństwo. W 1798 r. urodziła się siostrzyczka, ale już
w cztery tygodnie potem ojciec odnotować musiał w kronice dziecięcej, obok jej
imienia, uwagę: „Odeszła do nieba”. W 1799r. ujrzał światło dzienne braciszek,
ochrzczony imionami Alojzy Antoni. Wychowywał się razem z Wincentym i starszym
bratem Salwatorem. Spośród urodzonych później pięciorga dzieci, tylko dwoje
pozostało dłużej przy życiu: Jan ur. w 1803 oraz Franciszek Rafał ur. w 1807 r. Janowi
dane było przeżyć Wincentego.
Rodzice dokładali wszelkich starań, aby wychować swoje dzieci na dobrych
chrześcijan i dzielnych ludzi. I tak jak to zwykle bywa, gdy ojciec rodziny zająć się
musi pracą zawodową, główna rola wychowawcza przypadła w udziale matce. Maria
Magdalena wypełniała z ogromną troskliwością swe obowiązki macierzyńskie.
Wincenty pisze o tym: „Swoje dzieci ofiarowała ona Bogu jeszcze przed ich
urodzeniem, aby mogły ujrzeć światło dnia dla Jego chwały i nagrody. Dbała również
o to, aby zaznajomić je z nauką Jezusa Chrystusa oraz by wcześnie wpoić w ich dusze
bojaźń Bożą i wstręt do grzechu. Podobnie jak matka św. Ludwika, króla Francji,
wolałaby raczej widzieć zwłoki swoich synów, aniżeli by mieli utracić wieczne życie
łaski Bożej. Dlatego usuwała z ich drogi wszelkie niebezpieczeństwa, i dopóki mogła,
dźwigała na swych barkach cały ciężar gospodarstwa domowego, aby nie wprowadzać
pomocy domowych, które mogłyby stanowić zagrożenie. Na próby perswazji z
czyjejkolwiek strony, aby dała się nakłonić do zmiany takiego postępowania, zwykła
była odpowiadać: „Nie mogę tego zrobić, ponieważ mam w domu synów!”
Wincenty słyszał ją często modlącą się do Boga o zachowanie synów w cnocie
niewinności. „I nie tylko usuwała ona - pisze dalej Wincenty - wszelkie
niebezpieczeństwa grożące synom, ale wdrażała ich do dobrego poprzez modlitwę,
naukę i pracę. Aby dać im sposobność do pobożnej rozrywki, ustawiła w domu mały
ołtarzyk z odpowiednim wyposażeniem. Dbała również w rodzinie o kult obrazów i
posągów, przedstawiających sceny z narodzin, życia, śmierci i zmartwychwstania
14
Pana naszego, Jezusa Chrystusa, jak też poszczególne tytuły i tajemnice Najświętszej
Dziewicy Maryi”. W ten sposób starała się ta pobożna matka zaszczepić w sercach
swoich dzieci żywioną przez siebie miłość do Boskiego Zbawiciela, szczególnie w
Najświętszym Sakramencie Ołtarza, oraz do Bogarodzicy. „Przestrzegała również
pilnie — pisze Wincenty — aby synowie jej odprowadzali w procesji Przenajświętszy
Sakrament niesiony uroczyście do chorych... Pozdrawiając ze szczególną miłością
Najświętszą Maryję Pannę mianem Niepokalanie Poczętej, napominała swoich synów,
aby czynili to samo”. Idąc do kościoła bądź w odwiedziny do chorych, zabierała ze
sobą chętnie swoje dzieci. W ten sposób przyzwyczajała je do pełnienia uczynków
miłosierdzia. Piotr Paweł Pallotti ze wszystkich sił pomagał żonie w wychowywaniu
dzieci. Również i on zabierał chętnie dzieci do kościoła i wpajał w nie głęboką odrazę
do przekleństw i wszelkiej nieobyczajności.
Najlepszy odzew znalazły te starania rodzicielskie w duszy małego
Wincentego. Posiadał on bowiem wrodzoną wrażliwość na wszystko, co dotyczyło
pobożności i cnót chrześcijańskich. Wraz z pierwszym drgnieniem rozumu dusza jego
zwróciła się do Boga, zanosząc ku niebu gorące modlitwy, których nauczył się od
matki. Na głos matki nawołującej dzieci do wspólnych modłów, zawsze przybiegał
pierwszy i klękał przy niej mały Wincenty. Złożywszy rączki, poważny i skupiony
odmawiał głośno Ojcze nasz, Zdrowaś oraz inne modlitwy. Ubiegając swoich braci,
uderzał się z ogromną żarliwością w piersi, a spoglądając w górę ku obrazowi Matki
Dobrej Rady, przed którym zwykle się modlono, wołał: „Święta Maryjo, uczyń mnie
dzielnym!” I ku ogromnemu wzruszeniu swojej matki powtarzał te słowa po wiele
razy.
Pobożna rozrywka układania ołtarzyka domowego znalazła w małym
Wincentym jak najżywszy oddźwięk. Zajęciu temu mógł poświęcać się całymi
godzinami, co świadczyło o myślącej naturze chłopca. Przy tym nie zachowywał się
tak, jak inne dzieci, które szukają jedynie własnej rozrywki, ale czynności swoje
wykonywał bardzo poważnie i z namaszczeniem. Z ochotą udawał się wraz z
domownikami do kościoła, asystując im w ciszy i skupieniu.
Do swoich rodziców Wincenty żywił serdeczną miłość i chętnie stosował się do
ich wskazówek. Nauki od nich odbierane zapadły głęboko w jego młode serce i po
latach pełen wdzięczności będzie je sobie często przypominał. Ilekroć potem czynił
jakieś dobro, zwykł był mawiać: „Tego nauczyła mnie moja matka” — bądź: „Tak
nauczył mnie mój ojciec”.
Napomnienia rodzicielskie pomagały mu w przezwyciężaniu tych mniej
chlubnych stron jego żywiołowej natury, które z czasem mogłyby okazać się dlań
zgubne. Posiadał mianowicie Wincenty ognisty, żywy temperament, a jego główną
namiętnością było pragnienie odznaczenia się. Zobaczymy potem, z jaką
doskonałością potrafił w swoim życiu opanować tę cechę charakteru i uszlachetnić ją.
Jednak w okresie dzieciństwa, jeśli wierzyć można zachowanemu świadectwu,
15
zdawało się to ciągnąć go na błędną drogę. Później już, kiedy Wincenty oddawał się
wielkim umartwieniom, matka jego — jak opowiadali niektórzy — miała kiedyś
powiedzieć do innej niewiasty, iż jako chłopiec pięcio, sześcioletni przedstawiał się
zupełnie inaczej. Zdarzało się ponoć często, iż dzieci, z którymi bawił się na ulicy,
przychodziły do niej ze skargą, ponieważ mały Wincenty obrzucał je kamieniami.
Dawał się wtedy poznać jako mały zabijaka i od czasu do czasu musiał być mocno
napominany. Nawet jeśli przypuści się, iż taka wypowiedź miała istotnie miejsce, to z
pewnością jest w tych słowach dużo przesady ze strony matki tak bardzo dbałej o
zdrowie moralne swego dziecka. Możliwe jednak, że kiedyś mały Wincenty, gdy
doznał jakiejś krzywdy, mógł rozgniewać się i bronić się kamieniami przed swymi
przeciwnikami. Ponieważ jednak poza tą brak innych podobnych relacji, zdarzać się to
mogło tylko sporadycznie.
Dużo niewinniejszą psotą, aniżeli wspomniane obrzucanie kamieniami, był żart
maskaradowy, jaki wypłatał ów chłopiec liczący podówczas cztery czy pięć lat.
Sławny w owych czasach karnawał rzymski wciągnął malca w swój korowód. Razem
z kuzynem przebrał się mały Wincenty za sprzedawcę czosnku; załadowawszy sobie
na plecy po wiązce czosnku, obaj chłopcy udali się do zamieszkałej w pobliżu ciotki
Wincentego. Po latach, już jako kaplan, Błogosławiony z uczuciem dezaprobaty, a
nawet żalu i wstrętu wspominał tamtą maskaradę. W swoich duchownych notatkach
mówi on „o latach swych niegodziwości”. Mówiąc tak, miał chyba na myśli okres
między czwartym, a szóstym rokiem życia, kiedy to niższe władze natury łatwo mogły
przytłumić wznioślejsze, lecz jeszcze nie w pełni uświadomione siły ducha. W wieku
dojrzałym osądził bystrym wejrzeniem świętego nikczemność tamtych przypadków i
zaczajone w nich niebezpieczeństwo, mógł więc je teraz przegnać ze wstrętem.
Niebawem zauważono jednak, że mały Wincenty już w wieku dziecięcym
stronić począł od ulicznych swawoli swoich towarzyszy, wybierając zabawę w
samotności. Na tę poważniejszą nutę nastroić go mogły pewne wydarzenia zaszłe w
owym okresie, jakkolwiek nie był on jeszcze zdolny ogarnąć całej ich doniosłości.
W roku 1798 zmarła jego siostrzyczka, a w następnym roku pożegnała się z
życiem doczesnym jego babka Katarzyna. Wtedy po raz pierwszy mały Wincenty
stanął wobec tajemnicy śmierci. Jego wrażliwe serduszko boleśnie musiało odczuć
przede wszystkim stratę babki. Jak to zwykle bywa z babciami, z pewnością i ta babcia
była mu osobą bardzo bliską. Dożywszy sędziwego wieku 80 lat, zachorowała nagłe
22 stycznia 1799r. i zmarła w tym samym dniu. Kapłan, asystujący przy ostatnich
cierpieniach, zdążył tylko namaścić ją świętymi olejami.
Wydarzeniem innego rodzaju było zajęcie Rzymu przez francuską armię
rewolucyjną. Po zwycięstwie Napoleona w 1796r. nad zbrojnymi oddziałami
Piemontu i Austrii w Górnej Italii Francuzi wtargnęli na teren Państwa Kościelnego
mimo jego neutralności. Pius VI okupił pokój odstąpieniem szeregu posiadłości i
wypłatą dużego odszkodowania wojennego. Kiedy jednak potem pewien generał
16
francuski zginął na ulicach Rzymu w zamieszkach sprowokowanych jego butnym
zachowaniem, paryski sąd rewolucyjny uznał, że wybiła wreszcie utęskniona godzina
obrachunku i w lutym 1798r. generał Berthier otrzymał rozkaz zajęcia Wiecznego
Miasta. W górnolotnych frazesach najeźdźcy oznajmili, że oto oni, synowie Galii,
przybywają z gałązką oliwną w dłoni, aby wskrzesić epokę wolności z czasów Brutusa
i złożyć należny hołd cieniom Katona, Cicerona, Hortensjusza i Pompejusza.
Proklamowano republikę rzymską i ogłoszono „niezbywalne prawa człowieka”.
Rozpoczęło się dzieło zniszczenia. Pallotti napisze później o tych czasach: „Cały
religijny, obywatelski i moralny porządek rzeczy był zwalczany i znieważany”. Na
moście św. Anioła, jedynym, który podówczas prowadził do Watykanu, ustawiono
posąg bogini wolności depczącej papieską tiarę na znak, że ustał okres panowania
papieża. Zrabowane z kościołów poświęcone kielichy używano podczas orgii do picia
trunków. Nastąpiła powszechna grabież mienia, począwszy od Watykanu, gdzie
samemu Ojcu Swiętemu zdarto z palca pierścień rybaka, a kończąc na domach
zapomogowych i kasach dobroczynności. Osiemdziesięcioletni papież Pius VI
wytrwał odważnie przy swojej owczarni, odrzucając nalegania najeźdźcy, by
zrezygnował z Państwa Kościelnego. Obawiając się, iż lud włoski poderwie się w
obronie swojego pasterza, papieża uwięziono i wywleczono z Rzymu. Na prośbę, by
pozwolono mu umrzeć w Rzymie, komisarz francuski odparł brutalnie. „ Umrzeć
można wszędzie!” Po dłuższym pobycie w klasztorze kartuzów koło Florencji
szlachetny męczennik przeniesiony został aż do Valence we Francji, dokąd przybyl
śmiertelnie chory i w końcu sierpnia 1799 r. oddał duszę Stwórcy.
W międzyczasie Wieczne Miasto przechodziło zmienne koleje losu. W dalszym
ciągu prowadzono działalność antyreligijną. Zamykano kapłanów w więzieniach,
wysiedlano klasztory i rozpędzano zakonników. Kardynałów, którzy jeszcze zostali w
Rzymie, aresztowano, bądź wypędzono. W listopadzie 1798 r. udało się wprawdzie
królowi Ferdynandowi IV z Neapolu przejściowo zawładnąć Rzymem, ale dopiero we
wrześniu 1799r. mógł on przy pomocy swego wojska ostatecznie uwolnić to miasto.
Niektórzy wrogowie Kościoła uważali, że wraz z umarłym papieżem Piusem VI
pogrzebane zostało i samo papiestwo. Ale opoka Piotrowa pozostała niewzruszona.
Kardynałowie zebrani na konklawe w Wenecji wybrali 14 marca 1800 r. nowego
papieża w osobie kardynała Barnaby Chiaramontiego, który przez wdzięczną pamięć
na swego poprzednika przyjął imię Piusa VII. W lipcu tegoż roku, wśród radosnych
wiwatów rzymian, wkroczył on w bramy Wiecznego Miasta, które na tę cześć trzy dni
z rzędu było odświętnie iluminowane. Z pomocą swojego dzielnego sekretarza,
Herkulesa Consalviego, zdołał uporządkować wszystkie sprawy. Uroczysta
intronizacja w bazylice laterańskiej, w listopadzie 1801r., ukazała papieża w pełnym
blasku jego majestatu. W otoczeniu kardynałów, w honorowej asyście radców i
prałatów na koniach, Ojciec Święty wjechał na uroczystym rydwanie, pośród
wiwatującego tłumu, do Lateranu. Fasada kościoła była ozdobiona i pokryta napisami,
17
witającymi w osobie papieża nadzieję katolickiej części globu i życzącymi mu
pomyślności.
Żywy udział we wszystkich tych wydarzeniach, wraz z ogółem prawowiernych
rzymian, brała również rodzina Pallottich. Przejęta grozą patrzyła dotąd na bezbożne
występki francuskich najeźdźców, niezmierna więc była radość z triumfalnego wjazdu
papieża. Mały Wincenty podziwiał wówczas kroczących w orszaku papieskim
żołnierzy z różnego rodzaju bronią oraz wspaniałość papieskiego stroju. I kto wie, czy
po raz pierwszy w duszy jego nie zaświtało zrozumienie, że nieprzyjaciele Boga
wałczą z Kościołem, oraz przekonanie o triumfie niezmiennie przez Kościół w tej
walce odnoszonym.
W SZKOLE
W piątym lub szóstym roku życia rodzice posłali Wincentego do szkoły. Fakt
ten na owe czasy nie był sam w sobie oczywisty, ponieważ nie istniał wtedy jeszcze
przymus szkolny. Rząd papieski w Państwie Kościelnym czynił wprawdzie wiele, aby
popularyzować uczęszczanie do szkół, ale rodzice zaniedbywali tę powinność wobec
własnych dzieci.
Oprócz kilku szkół zakonnych istniały we wszystkich dzielnicach Rzymu
szkoły ludowe, tzw. sawie regionarie, w których naukę prowadziły osoby świeckie i
duchowne. W okręgu zamieszkałym przez rodzinę Pallottich taka szkoła znajdowała
się przy Via Cappellari, będącej odgałęzieniem Via del Pellegrino, z wylotem na
Campo dei Fiori. Do szkoły tej uczęszczał Wincenty oraz wszyscy jego bracia. Do
grona nauczycielskiego należeli wówczas Stefan Stefanelli, beneficjant z San Lorenzo
in Damaso, duchowny przyjaciel rodziny Pallottich, oraz cieszący się dobrą sławą
zakonnik, Antoni Porta. Oni to wprowadzali Wincentego w początki pisania, czytania,
rachunków oraz innych przedmiotów wchodzących w zakres programu szkoły
powszechnej. W szkole tej pobierał on też pierwsze lekcje katechizmu. Zajęcia w
szkole odbywały się w dni powszednie w porze przed - i popołudniowej po trzy
godziny; czwartek był dniem wolnym od nauki, jak to było w zwyczaju wszystkich
szkół rzymskich aż do stopnia uniwersyteckiego. Matki odprowadzały dzieci do
szkoły, a po skończonych lekcjach zabierały je do domów. Tak samo postępowała
Maria Magdalena z małym Wincentym oraz z jego braćmi. Wincenty był uczniem
pilnym, uważnym jak to zaświadcza jego nauczyciel Porta — wykazywał się dobrymi
wynikami. Podobnie wypowiada się pewien kolega szkolny Wincentego:
„Był on wzorem dla wszystkich pod względem skupienia, pokory i pilnej uwagi.
Zachowywał się zawsze cicho, ze skupieniem i pilnie przykładał się do nauki, tak iż
nauczyciele stawiali go za wzór innym. Czynił postępy w nauce i otrzymywał różne
nagrody, szczególnie z zachowania. Był zawsze opanowany. Jeśli go kiedy chłopcy
obrazili, nie pamiętał im tego, a poproszony później przez nich o objaśnienie lekcji,
18
bardzo uprzejmie zadośćczynił ich życzeniom. W stosunku do nauczycieli był zawsze
posłuszny i ze skromnością zadowalał się każdym wyznaczonym mu miejscem”.
Zdradzał szczególne zdolności w kierunku muzyki, którą lubił przez całe życie.
Głęboki oddźwięk budziły w jego młodej duszy przede wszystkim podniety
religijne, których nie brakło ani w szkole, ani poza szkołą. Codzienną naukę
rozpoczynano i kończono modlitwą. Od czasu do czasu obchodzono uroczystości
religijne, zaś w soboty odbywały się lekcje religii. Lekcje te prowadził przez pewien
czas Antoni Santelli, podówczas jeszcze diakon, mający odegrać znaczną rolę w
kształtowaniu Pallottiego.
W niedziele i święta prócz tego Wincenty uczęszczał na naukę religii do
kościola Santo Stefano in Piscinula, przeznaczoną dla wszystkich dzieci parafii.
Trwałe wrażenia czerpał jego chłonny umysł również z kościelnego życia
Rzymu, z jego świętami i uroczystościami, które w pierwszych latach pontyfikatu
Piusa VII wspaniale rozkwitało po minionym okresie ciężkich przeciwności.
Ale do decydującego postępu duchowego przyczyniły się u Wincentego
sakramenty święte, które mógł już przyjąć. W siódmym roku życia Wincenty po raz
pierwszy przystąpił do spowiedzi i zaraz na wstępie wyniósł ogromne korzyści z
sakramentu pokuty. Żałował serdecznie za swoje przewiny dziecięce i strzegł się pilnie
przed popadnięciem w nowe. W duszy jego utrwalił się niewygasły wstręt do grzechu,
a miał sumienie wrażliwe na każdą nieprawość. Kardynał Lambruschini powiada: „Od
lat dziecięcych płoszył się na każdą obrazę wyrządzaną Bogu i to tak dalece, że
niczego nie lękał się bardziej ponad to niebezpieczeństwo”.
Dlatego też niezwykle sumiennie zdawał rachunek ze swoich uczynków i
postępków. Pewnego dnia zabrał potajemnie swojej matce jedno jajko, aby je sobie
usmażyć. Była to wprawdzie drobnostka i można było przypuszczać, że matka
wyraziłaby na to zgodę. Ale przy następnej spowiedzi wyznał to jako swoją przewinę i
oskarżał się pełen skruchy. Innym razem podarował ubogim kilka serków wziętych ze
sklepu ojca, nie pytając go przedtem o pozwolenie. Piotr Paweł Pallotti byłby z
pewnością uczynił to sam, a więc zezwoliłby na ten uczynek i synowi. Jednakowoż
Wincenty widział w tym popełnienie błędu, który też wyznał księdzu przy najbliższej
spowiedzi. Przy takiej wrażliwości sumienia zdołał on - jak to zobaczymy - osiągnąć
to, że nigdy świadomie nie popełnił grzechu.
W walce z grzechem umacniał Błogosławionego również sakrament
bierzmowania, do którego przystąpił także w siódmym roku życia. Udzielił mu go 10
lipca 1801r. zastępca kardynała - wikariusza w Rzymie, arcybiskup Fenaja, w swojej
prywatnej kaplicy. Świadkami byli stryj Wincentego również Wincenty Pallotti, oraz
Piotr Fiorani z Frascati, którego także uważał za wuja. Mały Wincenty uświadamiał
sobie, jak wielkie znaczenie miał dla niego ten sakrament. Po latach w
rozpamiętywaniu tamtej chwili postawił sobie pytanie: „Czy żyłeś tak, jak przystoi
prawemu żołnierzowi Jezusa Chrystusa?”. W owej świętej godzinie przyjmowania
19
tego sakramentu żarliwe nabożeństwo do Ducha Świętego, towarzyszące całemu jego
życiu, zapuściło pierwsze głębokie korzenie w jego sercu, a „słodki Gość duszy”,
,,Uświęciciel” rozpoczął w nim cudowne działanie swojej łaski.
Niebawem objawił Wincenty nad wiek dojrzałą moralność. Pierwsze
świadectwo o tym złożył już w dniu swojego bierzmowania. Gdy siedział wówczas
przy stole obok swego stryjka Wincentego Pallottiego, otrzymał od niego w podarunku
złotą monetę. Bez oznak żadnej radości z tego powodu, malec zapytał stryja, co ma z
tym darem uczynić. „Wyrzuć to do śmietnika!” powiedział mu tenże, aby go
wypróbować. Bez słowa sprzeciwu usłuchał tego rozkazu i odrzucił drogi pieniądz.
Orlandi, który zrelacjonował tę scenę, zauważył w związku z tym: „W ten sposób
mały Wincenty pokazał, iż wyzwolił się od dóbr ziemskich i że serce jego łaknie
jedynie wartości niebieskich”. Nieokiełznane objawy jego gorącego temperamentu
zniknęły zupełnie. Umiał również ujarzmić odruchy dziecięcej próżności. I tak np.
nosił chętnie stare, pocerowane ubrania. W stosunku do swoich braci i rówieśników
był uprzejmy i starał się nakłaniać ich do dobrego. Jeśli inni jego bracia byli
niegrzeczni, ojciec wskazywał im zawsze na wzorowe zachowanie Wincentego.
Często udawał się na plac zabaw razem z chłopcami z zakładu św. Filipa Nereusza w
Chiesa Nuova, ale zazwyczaj nie bawił się z nimi. Jeśli jednak zauważał, że zanosi się
na spór między kolegami, włączał się do zabawy, aby temu zapobiec.
Względem rodziców był posłuszny i stosował się ochotnie do ich życzeń,
Matka powierzała mu często drobne zajęcia gospodarskie, co przyjmował z całą
gotowością. Wystarczyło też, że ktoś wymienił imię ojca lub matki, aby Wincenty
porzucił zabawę i spieszył do zajęć domowych. Dlatego Perelli rełacjonuje:
„Względem swoich rodziców byt zawsze posłuszny i pełen czci; nie słyszalem
nigdy, aby jako dziecko sprawił rodzicom kiedykolwiek najmniejszą choćby zgryzotę
bądź też aby dał im powód do jakiejś nagany za nieposłuszeństwo, czy też aby wynikła
konieczność stosowania jakichś napomnień wychowawczych z ich strony. Rodzice nie
mieli żadnego z nim kłopotu, był bowiem pojętny i we wszystkim kierowany łaską
Ducha Świętego, która wypełniała go od maleńkości”.
„Cencetto, to znaczy Wicuś, jest zawsze grzeczny!” słowa te mogli rodzice z
radością stosować do chłopca, którego taką powagą przejmowały dziecięce obowiązki
oraz przestrzeganie przykazań Bożych. Całe otoczenie zbudowane było jego
przykładem.
Względem ubogich i potrzebujących był pełen miłości i chętnie przekazywał im
datki pozostawione w tym celu przez miłosiernych rodziców.
Z całej jego osoby promieniowały skromność i anielska czystość. Już wówczas
rozpoczynał umartwienia i praktyki pokutne — niezwykłe jak na tak młody wiek - co
daje powód do przypuszczeń, że od dziecięctwa posiadał wlaną cnotę umartwień. Sam
dobrowolnie zadawał sobie wyrzeczenia w posiłkach, a owoce czy słodycze
otrzymywane przy stole rozdawał często braciom lub ubogim.
20
Trzymał się możliwie najdalej od hałaśliwych zabaw swoich rówieśników. Jego
kuzyn Franciszek Pallotti napisał: „Był bardzo spokojny i nieskłonny do zabaw
właściwych jego wiekowi. Przypominam sobie, jak to pewnego dnia, gdy byliśmy
jeszcze mali, w domu mojej babki w Albano urządzono przyjęcie wraz z rodzinami
innych kupców. Wówczas chłopcy wyczyniali różne dziecinady, ale Wincenty
zachowywał się poważnie i nie wtrącał się do naszych zabaw”. Tym chętniej mały
Wincenty oddawał się modlitwie. Duch jego wybiegał ku Bogu, jego Stwórcy i Ojcu
w niebie. Poznał bowiem już wtedy, że wszystko, co posiadał, było jedynie darem
miłosierdzia Bożego; dlatego był Bogu jak najbardziej wdzięczny. Już od dzieciństwa
czuł się zobowiązany do tej wdzięczności. Kardynał Lambruschini jest zdania, że
doskonalenie wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem, co podziwiać możemy w
dojrzałych latach Błogosławionego, sięga początkami jego dzieciństwa: „Już wtedy
pragnął żyć jedynie i tylko dla Boga i nie znajdował spokoju i radości nigdzie jak tylko
w Bogu”. Inny świadek podaje tak samo: „Wystarczyło spojrzeć na niego, aby
osądzić, że skupiał się cały zawsze i wszędzie w Bogu i w podniosłych myślach o
sprawach dotyczących Boga. Ta postawa była dlań znamienna od maleńkości”. W
związku z tym wskazuje ten świadek na ołtarzyk domowy, który był dla Wincentego
miejscem poważnych modłów. Gorliwie uczestniczył również w pobożnych
praktykach całej rodziny, szczególnie w modlitwach różańcowych, które odmawiał z
głębokim zrozumieniem wewnętrznym.
Nade wszystko pociągał go Jezus w Najświętszym Sakramencie Ołtarza,
którego kult otrzymał od swoich rodziców niby bezcenne dziedzictwo. Uczestniczył
codziennie we Mszy św. i nie zaniedbywał tego również w czasie wakacyjnym. Był
ministrantem w kościele św. Flilipa Nereusza, w Chiesa Nuova, dokąd udawał się na
nabożeństwa, podobnie jak i do ulubionego kościoła swego ojca Santa Maria del
Suffragio. Przychodził tam wczesnym rankiem. Najpierw kierował kroki na prawo od
głównego ołtarza, gdzie mieściła się kaplica poświęcona św. Karolowi Boromeuszowi,
aby wysłuchać Mszy św. Stamtąd udawał się do kaplicy św. Filipa Nereusza,
znajdującej się po przeciwległej stronie, gdzie również modlił się dłuższy czas. Jeśli
zakrystian potrzebował w tym czasie ministranta, wystarczyło Wincentego przywołać,
a z ochotą stawił się do dyspozycji.
W ciągu dnia odwiedzał Boskiego Zbawicieła w jednym z licznych kościołów
będących w pobliżu jego domu rodzicielskiego. Jego brat Jan podaje, iż nieustanną
radość Wincenty znajdował w tym, że po odrobieniu zadań szkolnych i innych zajęć,
mógł udać się do kościoła na modlitwę. Od długotrwałego klęczenia wytarły mu się na
kolanach aż do białości jego czarne aksamitne spodenki. Często towarzyszył ojcu w
czasie czterdziestogodzinnych nabożeństw, a jeśli matka wzywała dzieci do
uczestnictwa w procesji z Przenajświętszym Sakramentem albo w uroczystym
pochodzie do chorego, Wincenty zgłaszał się jako pierwszy z dzieci.
21
Wielką uroczystością był dla niego dzień jego pierwszej Komunii św., którą
przyjął w dziesiątym roku życia. Prawdopodobnie przygotowywał się do tego
wydarzenia, zgodnie z panującym wówczas w Rzymie zwyczajem, poprzez specjalne
rekolekcje prowadzone w domach rekolekcyjnych. Jeden z jego kolegów szkolnych
opowiada, jak żarliwym nabożeństwem i głębokim zachwytem zbliżał się zawsze
Wincenty do Zbawiciela ukrytego pod postacią Chleba. Z jakim dopiero żarem musiał
się oddawać Bogu na zawsze i na wieczność, gdy po raz pierwszy przychodził do
niego! Pierwsza Komunia św. z pewnością była dla niego, jak i dla każdego
pobożnego chłopca, kamieniem węgielnym pod fundament jego życia. Jak
promieniujące słońce Zbawiciel Eucharystyczny ukazał się na niebie jego życia, stając
się odtąd centrum, do którego biegły wszystkie myśli i uczynki Wincentego.
Niebawem nie zadowolił się już, jak inni gorliwi uczniowie, cotygodniową Komunią
św., lecz przyjmował Zbawiciela po kilka razy w tygodniu, a często nawet dzień po
dniu. Jego spowiednik udzielił mu pozwolenia na tak częste komunikowanie, co nie
było wówczas przyjętym zwyczajem, lecz aby nie budzić niepotrzebnej uwagi,
Wincenty komunikował raz w jednym raz w innym kościele
Będąc klerykiem, napisał te słowa: „W dniach poprzedzających Komunię św.,
podczas niej oraz po niej pragnę być napełniony pociechą i radością, gdyż dusza moja
obchodzi wówczas uroczyste święto; i jeśli będę mógł codziennie komunikować, chcę
za łaską Bożą budzić w sobie od czasu do czasu ten nastrój wewnętrznej radości”. Z
pewnością od pierwszej jego Komunii św. coś z tego uczucia uszczęśliwienia
duchowego ogarniało jego serce. Zarazem sakrament ten był dla niego źródłem łaski
pomocnej do coraz większego upodabniania się do Zbawiciela. Dlatego w
późniejszych rozważaniach Wincenty skieruje do siebie następujące pytanie: „Jak
starałeś się z okazji przyjęcia Zbawiciela Eucharystycznego naśladować Go w
cnotach, których On był ci przykładem?” Komunia św. uczyła Wincentego spoglądać
na Zbawiciela i być posłusznym Jego życzeniom. Z całą słusznością możemy zatem
przyjąć, iż w powiązaniu z Przenajświętszym Sakramentem Ołtarza narodziło się i
rozwinęło jego powołanie kapłańskie. Od wczesnych lat chłopięcych Wincenty nosił
w sobie tę skłonność. Pewnego razu - mały Wincenty liczył wtedy 6 lub 7 lat -
podczas gry w piłkę został zagadnięty życzliwie przez sąsiadkę, panią
Caldari:,,Wincenty, co ty robisz?” A wówczas, nie odpowiadając wprost na pytanie,
odrzekł jej z wielką żywością i zapałem: „Kiedy wreszcie ujrzysz mnie
odprawiającego Mszę św. przy ołtarzu św. Filipa?” Wtedy już chyba rodzice
rozmawiali z nim na temat powołania kapłańskiego, do którego zdawał się być
przeznaczony od Boga.
W GIMNAZJUM
Dlatego Wincenty mógł podjąć dalszą naukę. W ówczesnych humanistycznych
zakładach nauczania w Państwie Kościelnym wysoko ceniony był jeszcze ideał
22
kształcenia klasycznego. Obok biegłości w języku ojczystym kładziono nacisk przede
wszystkim na łacinę, którą pod koniec nauki należało władać w prozie i w wierszu,
dalej — na grekę, nowożytnych języków obcych nie uczono w ogóle, podobnie jak i
nie wykładano nauk matematyczno - przyrodniczych, które dopiero później włączone
zostały do nauk filozoficznych. Jedynie podstawy matematyki oraz kilka gałęzi
pobocznych, jak historia czy przyrodoznawstwo zaliczano do programu nauki; dbano
bowiem o to, aby nie rozpraszać energii w różnych kierunkach. Nauczanie w
gimnazjum dzieliło się na trzy główne stopnie: gramatykę, humanistykę i retorykę.
Gramatyka z kolei posiadała stopnie: podstawowy, średni i wyższy, i zależnie od
postępu ucznia trwała trzy lub cztery lata; w latach tych uczniowie uzyskiwali ogólną
znajomość łaciny, języka ojczystego oraz na stopniu wyższym - języka greckiego. Na
stopniu humanistycznym zajmowano się lekturą pisarzy klasycznych. Retoryka
wymagała głębszej znajomości literatury klasycznej i umiejętności samodzielnego
budowania fom i zwrotów językowych.
Wincenty jeszcze w szkole na Via Cappellari miał możność zapoznania się z
początkami łaciny; i tam bowiem - tak jak w innych tego rodzaju szkołach po
zwykłym czasie lekcyjnym wykładano nadprogramowo łacinę. Liczący wówczas 9 lub
10 lat Wincenty zabrał się z wielkim zapałem do nauki. Wtedy jednak napotkał duże
trudności. Mimo całej pilności i uwagi w szkole małemu adeptowi łaciny nie udawało
się wniknąć w tajniki mowy, do której nie przywykł. Dlatego nauczyciel jego z
ubolewaniem oświadczył jednego razu: „Wincenty jest małym świętym; szkoda tylko,
że tak nikłe posiada zdolności”.
Rodzice Wincentego mieli nadzieję, że z czasem jakoś mu się powiedzie,
posłali go przeto do szkoły pijarów San Pantaleo, mieszczącej się naprzeciw pałacu
kancelarii papieskiej. Święty Józef Kalasanty, założyciel zakonu pijarów, otworzył
tutaj z początkiem XVII w. szkołę podstawową, przeznaczoną dla opuszczonej
młodzieży rzymskiej i sam nauczał w niej przez lat parę. W budynku zachował się
jeszcze pokój świętego wraz z kaplicą, w której przebywającemu w gronie uczniów
świętemu ukazała się Matka Boża. Synowie duchowi świętego, prowadzący wtedy tę
szkołę, stosowali się wiernie do wskazań Założyciela. Przyjmowali do niej bezpłatnie
chłopców, którzy ukończyli 7 lat, a pochodzili z różnych stanów społecznych. Była to
więc bardzo różnorodna społeczność szkolna, licząca wtedy ponad 200 chłopców, tak
że matka Błogosławionego dała nawet kiedyś wyraz zaniepokojeniu z powodu
„hołoty”, jaką znaleźć można było wśród uczniów w San Pantaleo. Ale ojcowie
zakonni rozciągali nad wszystkimi staranny dozór i po skończonych lekcjach - za
wzorem swojego Założyciela - sami odprowadzali uczniów w małych grupach do
domów. Nauczanie odbywało się, podobnie jak w szkole na Via Cappellari, przed
południem i po południu, po 3 godziny. Szkołę podstawową uzupełniala szkola
gramatyki języka łacińskiego.
23
Po zakończeniu nauki na stopniu podstawowym Wincenty zapisał się na
studium gramatyczne. Było to w roku 1804 lub 1805. Nauczycielem jego był ks. Jakub
Ferri, późniejszy mistrz nowicjuszy. Niestety jednak z nauką łaciny nie wiodło się i
teraz Wincentemu lepiej, a ks. Ferri musiał o nim myśleć podobnie jak pierwszy
nauczyciel:
Święty jest ten malec, ale szkoda, ze tak słabo uzdolniony! Ojciec Wincentego,
chcąc pomóc swemu synkowi w trudnościach, przydzielił mu w domu korepetytora w
osobie beneficjanta Stefana Stefanellego. Mimo wszystko Wincenty czynił zaledwie
mierne postępy: jedynie z zachowania zbierał najlepsze stopnie.
Nietrudno przedstawić sobie jak wielce zasmucał Wincentego taki stan rzeczy;
nad jego marzeniami o kapłaństwie i służbie ołtarza zawisła groźna chmura. Wówczas
pobożna matka, w serdecznym współczuciu dla cierpień swego ulubieńca, poradziła
mu odprawić nowennę do Ducha Świętego i za pośrednictwem Najświętszej Maryi
Panny wybłagać pomoc dla siebie. Usłuchał rady i z gorącością, na jaką tylko zdobyć
się mogło to święte, uciśnione serce chłopięce, modlił się do Ducha Świętego i Matki z
niebios. Prośby te, połączone - jak się domyślamy - z błaganiem matki, zostały
uwieńczone nieomal cudownym rezultatem. Jakby jakaś ciemna chmura rozwiała się
nagle; teraz mógł już wszystko z łatwością pojąć i zapamiętać. Mogło się zresztą
wydarzyć coś, co wydarzyło się wielu uczniom; umysł ich wymaga pewnego czasu do
przystosowania się do nowego materiału; skoro jednak już przełamią pierwsze
trudności, wówczas idzie im coraz lepiej.
Do uzyskania dobrych wyników przez Wincentego przyczyniła się inna jeszcze
okoliczność. Ponieważ w San Pantaleo prowadzono tylko studium gramatyki, musiał
on przejść do ogólnego gimnazjum, celem kontynuowania nauki. Rodzice postanowili
zatem - być może za radą nauczycieli - przenieść go już teraz a tym samym, ponieważ
był jeszcze bardzo młody, pozwolić mu tu powtórzenie stopnia gramatycznego. Wybór
ich padł na Kolegium Rzymskie, które łączyło filozoficzno - teologiczne studia
wyższe Uniwersytetu Gregoriańskiego z gimnazjum ogólnokształcącym. Kolegium
założone przez św. Ignacego Loyolę miało wśród swoich uczniów cały szereg
uczonych i świętych. Zaliczali się do nich św. Jan Berchmans, św. kardynał Robert
Bellarmin, Kamil z Lellis i św. Leonard z Porto Maurizio. Papież Grzegorz II był
zasłużonym protektorem kolegium, od niego też przyjął nazwę uniwersytet.
Wykładowcami byli jezuici aż do rozwiązania ich zakonu w roku 1774, potem ich
miejsca zajęli kapłani świeccy, pełniący te funkcje jeszcze w okresie studiów
Pallottiego. Dopiero w roku 1824 kolegium ponownie przekazano zakonowi jezuitów.
Duchowieństwu świeckiemu udało się jednak utrzymać wysoki poziom nauczania.
Jesienią 1807 r. dwunastoletni Wincenty wstąpił do pierwszej klasy stopnia
gramatycznego w Kolegium Rzymskim. Ku zdumieniu rodziny wykazał się niebawem
dobrymi postępami i stanął w szeregu pierwszych uczniów. W zachowanych
świadectwach z roku 1809 figuruje ocena summa cum laude, a z końcem roku
24
szkolnego otrzymał piątą nagrodę. Podobnie i w innych latach otrzymywał on nagrody
za wzorowe wyniki w nauce. Słabsi koledzy korzystali chętnie z jego pomocy, tak że
mieszkanie jego było miejscem spotkań licznych studentów.
Po ukończeniu gramatyki studiował humanistykę, również z najlepszym
wynikiem. Jego profesor Ponzileoni wyraził się później o nim oraz o poważanym
jezuicie Buonvicinim, studiującym współcześnie z Pallottim, iż były to „dwa asy” (due
buone pezze). Chciał on przez to powiedzieć, iż ci dwaj byli istotnie najlepsi spośród
wszystkich uczniów. Podobny sukces odnosił Wincenty w studium retoryki. W roku
1813, zamykającym okres jego nauki gimnazjalnej, został odznaczony pierwszą
nagrodą za biegłość w łacińskiej mowie wiązanej, tj. za łacińską sztukę poetycką, oraz
trzecią nagrodą za łacińską prozę. Na egzaminie końcowym przyznano mu drugą
nagrodę za znajomość języka ojczystego; natomiast w prozie łacińskiej zdołało ubiec
go tym razem pięciu innych kolegów, Wincentemu przypadła więc w udziale jedynie
pochwała. Z pilności i z zachowania zbierał oczywiście zawsze najlepsze oceny.
W latach tych zdobył Wincenty doskonałe wykształcenie ogólne.
Drogowskazem było mu hasło wyryte na kamiennym frontonie Kolegium
Rzymskiego: „W służbie wiary i sztuk pięknych” (Religioni et honis artibus). Z uwagi
na swoje powołanie cenił wysoko także nauki świeckie i traktował je - jak o tym
kiedyś wyraził się za młodych lat - jako „fundament” pod stan duchowny, z tym że
należy je uprawiać „w sensie podanym przez świętego Bazylego”. Otóż wspomniany
Ojciec Kościoła we wprowadzeniu do lektury starych pisarzy pogańskich dla
młodzieży zauważa, że jakkolwiek ponad wszelką doczesnością istnieje życie wieczne
wskazane na kartach Pisma Świętego, to jednak pogańscy pisarze potrafia wyćwiczyć
bystrość naszego umysłu potrzebną do zrozumienia Pisma Świętego, stając się pod
niektórymi względami niejako jego zwierciadłem. Podobnie jak drzewo, którego
istotną wartość stanowią owoce, ozdabia się przecież i liśćmi, tak też „i dusza łaknie
przede wszystkim owoców prawdy wiecznej, ale ubiera się i w szatę obcej mądrości,
tak jak owoc stroi się w cień i urok liści. Jako przykład posłużyc tu mogą Mojżesz i
Daniel z ksiąg Starego Testamentu. Rozwijając tę myśl szczegółowiej, wskazuje
Bazyli, jak powinniśmy wyśledzić u pisarzy pogańskich wszystko, co dobre i cnotliwe
jest w ich naukach bohaterach, natomiast omijać i wystrzegać się wszystkiego, co
występne. W duchu takich pouczeń Wincenty odbywał swoje studia.
Przy tym nieocenionym zyskiem był dla niego fakt, że mieszkał w Wiecznym
Mieście, którym ongiś żyli, działali i tworzyli rozliczni pisarze i poeci łacińscy na
ruiny pomników starorzymskiej epoki spojrzał teraz innymi oczyma; starożytny Rzym
odżywał w nim na nowo. Wzrokiem sięgał Wincenty w odleglą przeszłość i przed
oczyma jego duszy Miasto siedmiu Wzgórz odkrywało swą bogatą historię.
Oddaliwszy się niewiele od Rzymskiego Kolegium, podziwiać mógł wspaniałą
rotundę Panteonu, pochodzącą z czasów cesarza Hadriana, poświęconą wówczas
bogom planet niebieskich. Wstępując na Kapitol, uzmysławiał sobie potęgę
25
rzymskiego panowania nad światem, zaś na Forum Romanum dostrzegał ślady
bujnego minionego życia. Monumentalne jeszcze szczątki murów były wspomnieniem
wspaniałych niegdyś świątyń i gmachów publicznych, w których oddawano cześć
bogom i debatowano o doniosłych sprawach państwowych. Pobliskie Koloseum
pozwalało młodemu studentowi zrozumieć potęgę starorzymskiego imperium, ale
zarazem olbrzymia ta budowla przywodziła na pamięć zdeprawowane igrzyska oraz
krwawą śmierć męczeńską niezliczonych chrześcijan. Mocą wyobraźni zamieniał
Wincenty widoczne za Forum Romanum ruiny Palatynu w błyszczące zlotem pałace
cesarskie, przypominając sobie tym samym prawdę o przemijaniu doczesnej potęgi i
świetności. A jeśli nawet niektóre budowle, mające uwiecznić pamięć cesarzy, zdołały
przetrwać zawieruchy dziejów - jak np. mauzoleum cesarza Hadriana, czyli dzisiejszy
zamek św. Anioła - to należały one tylko do nielicznych wyjątków.
Podobne znamiona przemijania mógł Wincenty dostrzec na różnych
starorzymskich budowlach błyszczących niegdyś luksusem i zbytkiem, jak teatry,
łaźnie i inne. Opuszczając pewnego razu zabezpieczone nurem aureliańskim miasto,
dostrzegał Wincenty nieliczne już pomniki nagrobne, poświęcone pamięci jakiegoś
Cestjusza i Metelli oraz łuki akweduktów sterczące ułamkami z gruntów Kampanii,
prawdziwy kres wszelkiej doczesności. Jedynie starożytne dzieła sztuki, oglądane
przez Wincentego w muzeach miasta, oraz dzieła starych łacińskich klasyków, czytane
przezeń w szkole, tchnęły jeszcze życiem.
Z łatwością zatem mógł Wincenty lekturę taką obrócić na swój użytek w duchu
wskazań św. Bazylego. Książki te wywierały z pewnością głębokie wrażenie na jego
chłonnym umyśle. Znajomość starożytnego świata wiodła tego rdzennego rzymianina
do źródeł włoskiej i neorzymskiej ludowości. Rozpoznał w łacinie prabrzmienie
swojej ojczystej włoskiej mowy, a że łacina była językiem Kościoła, stała mu się
przeto jakby drugim językiem ojczystym. Wykształcenie humanisIyczne więc, w
organicznym powiązaniu z duchem i umysłem, weszło mu jakby w krew i przynieść
miało owoc na całe jego życie. Pod koniec gimnazjum Wincenty mówił płynnie po
łacinie i potrafił wyrażać się tym językiem w formie poetyckiej. Opanował również
grekę w stopniu przepisowym, zaś język włoski równie dobrze jak łacinę. Tym samym
osiągnął cel programu gimnazjalnego: rozwinął swoje siły duchowe i przygotował się
wzorowo do studiów wyższych.
Znamiennym uzupełnieniem nauki szkolnej były dla Wincentego współczesne
burzliwe wydarzenia dziejowe, których sceną z winy żądnego władzy Napoleona stał
się także Rzym. Po pierwszych lalach pokoju doszło do konfliktu między cesarzem
Napoleonem a papieżem Piusem VII, który nie chciał podporządkować się
niesprawiedliwym i antykościelnym żądaniom tyrana. Papież odmówił stanowczo
zrezygnowania z części Państwa Kościelnego i nie chciał zdać się na łaskę i niełaskę
Napoleona; nie zgodził się również na tegoż zamysły dotyczące Kościoła, które
oznaczałyby obalenie dotychczasowych porządków w Kościele. Dlatego na rozkaz
26
Napoleona 2 lutego 1808 r. generał Miollis wkroczył do Wiecznego Miasta, zajął
zamek św. Anioła, a papieskie oddziały wojskowe włączył w szeregi swej armii.
Niechętni zaborcom kardynałowie otrzymali rozkaz opuszczenia miasta, a że nie
odeszli dobrowolnie, więc usunięto ich przemocą. Rozpoczął się nieprzerwany szereg
gwałtów i nadużyć, aż wreszcie rankiem 6 lipca 1809 r. francuski generał Radet
aresztował Ojca Świętego, który podobnie jak jego poprzednik, wywieziony został do
Francji. Sprawca tego gwałtu, Napoleon, już wcześniej wcielił Państwo Kościelne do
swego cesarstwa. Gdy papież wtedy rzucił klątwę kościelną na cesarza Francuzów, ten
odpowiedzial mu drwiąco, że klątwa ta nie zdoła wytrącić broni z rąk jego żołnierzy.
W następstwie tych wydarzeń zapanowała w Rzymie francuska przemoc, z
wściekłością występująca przeciw kościelnym, wiernym papieżowi organom Stolicy
Apostolskiej. Kardynałów, urzędników kurialnych i generałów zakonnych wygnano
do Paryża, zamknięto kongregacje kardynalskie i wysiedlono zakony. Od urzędników
duchownych i cywilnych żądano złożenia przysięgi na wierność Napoleonowi, a kto
jej nie zlożył, był odstawiany jako jeniec do Górnej Italii lub na Korsykę. Ludność
rzymska cierpiała różnoraki ucisk; mężczyźni zdolni do noszenia broni musieli
odbywać służbę wojskową w armii francuskiej, nałożono olbrzymie podatki i
świadczenia, a bogactwa miasta, szczególnie bezcenne dzieła sztuki, wywożono
masowo do Paryża. W krótkim czasie liczba mieszkańców Rzymu spadła z 153 do 117
tys. Ustał również napływ pielgrzymów, ożywiających zazwyczaj ulice miasta.
Wiseman opowiada o tamtych smutnych czasach: „Prawie dosłownie zastosować się
dały do Rzymu te oto słowa Pisma Świętego: <<Drogi Syjonu płaczą, albowiem nie
masz, kto by szedł na święto uroczyste>) (Lm 1,4)”. Opowiada on, że pamięta dobrze
niektórych starców, „którzy płakali, gdy mówilo się z nimi o tamtych dniach, i
przypominali sobą owych starców izraelskich porównujących nową świątynię z
minioną świetnością dawnej” .
Również rodzina Pallottich z ciężkim sercem przeżywała ówczesne warunki
trwające aż do roku 1814. Dla Wincentego były one niezapomnianą lekcją poglądową
o walce królestwa Bożego na ziemi i bardziej niż kiedykolwiek uświadamiały mu
powagę zadań życiowych oraz upragnionego powołania kapłańskiego. Całą duszą i
ciałem stał po stronie papieża i Kościoła, organizowane zaś często przez nowych
władców szumne festyny i uroczystości nie zdołały go omamić.
Jego
kuzyn
Franciszek
opowiada
o
pewnym
zdarzeniu,
dobrze
charakteryzującym duchową postawę Wincentego w owych dniach. Działo się to w
sierpniu 1810 r., kiedy uroczyście świętowano urodziny cesarza Napoleona,
przypadające na święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W wigilię
uroczystości francuscy zaborcy urządzili wyścigi konne na Piazza Navona, czemu
przypatrywał się żądny sensacji tłum gawiedzi. Poszedł tam również Franciszek ze
swymi kolegami, wśród których zapewne znajdowali się bracia Pallotti, aby
przypatrzeć się widowisku. Wincenty wolał jednak i tym razem, tak jak w poprzednie
27
wieczory, wziąć udział w nowennie odprawianej z okazji Wniebowzięcia NMP w
kościele kapucynów Santa Maria della Concezione. Tego wieczoru lunął rzęsisty
deszcz. Na Piazza Navona, gdzie przebywał Franciszek ze swoim towarzystwem,
spadło zaledwie parę kropli, podczas gdy Wincenty przemókł do suchej nitki. Potem
chłopcy przekomarzali się z nim ze śmiechem, mówiąc, że gdyby poszedł z nimi, nie
musiałby zmoknąć i dodali żartem: „No i widzisz, poszedłeś do kościoła, aby bić się w
piersi, i zmokłeś, my zaś, mimo że z wyścigów, wracamy na sucho”. Wincenty mógł
uśmiechnąć się tylko na takie słowa. Pod względem dojrzałości religijnej przewyższał
bowiem znacznie swych rówieśników, dlatego z łatwością przyszło mu zrezygnować z
widowiska, jakkolwiek z natury rzeczy musiało być ono dla niego, jak i dla innych
chłopców, atrakcyjne. Wewnętrzna odraza względem obcego najeźdźcy i wroga
Kościoła podyktowała mu zachowanie należnego dystansu. Podobnie większość
duchowieństwa odmówiła 15 sierpnia odśpiewania Te Deum nakazanego z okazji
urodzin cesarza.
BÓG JEST MOIM DZIEDZICTWEM
Wraz z rozwojem sił duchowych kształtowało się w małym gimnazjaliście
niezwykle piękne życie religijno - moralne. Kontynuował szczęśliwie to, co w
poprzednim etapie było pomyślną zapowiedzią pięknych rezultatów, dlatego można
było odnieść do niego słowa wypowiedziane w Ewangelii świętej o młodym
Zbawicielu. „I wzrastał zarówno w latach, jak i w mądrości i łasce u Boga i ludzi” (Łk
2,52)”.
Bez żadnych wahań szedł za głosem powołania, dla którego znalazł właściwą
atmosferę w swym religijnie nastrojonym otoczeniu. Szkoły, do których uczęszczał,
udostępniały swym wychowankom nie tylko samą wiedzę, lecz zaprawiały ich także
do prawdziwie chrześcijańskiej formy życia. Nauka umocniona została duchem wiary
św.; do tego dochodziły starannie prowadzone lekcje religii, powiązane z
odpowiednimi praktykami pobożnymi. W San Pantaleo dbano o to, aby uczniowie
uczęszczali codziennie na Msze św. i aby zapisywali się do Sodalicji Mariańskiej,
której zbiórki odbywały się w niedziele i święta w kaplicy szkolnej. Poza tym
uczniowie odmawiali Godzinki ku czci Najświętszej Dziewicy, służyli do Mszy św.
połączonej zwykle z krótką egzortą, a kto chciał, mógł przystąpić do Komunii św., bo
w każdą sobotę była okazja do spowiedzi. Wincenty gorliwie uczestniczył w tych
wszystkich praktykach; szczególnie przy okazji przyjmowania sakramentów św.
odbywał w ciągu dnia głębokie skupienie duchowe. Jego nabożeństwo i miłość do
Matki Bożej umacniały się przez żywy udział w pracach Sodalicji Mariańskiej oraz
przez inne zachęty święte, których nie brakło dzięki gorliwości pijarów, natchnionych
duchem kultu maryjnego. Wielką cześć żywił również dla założyciela szkoły, św.
Józefa Kalasantego.
28
W Kolegium Rzymskim równie troskliwie dbano o życie religijne uczniów.
Tutaj mieściła się właściwa siedziba Sodalicji Mariańskiej. Uczniowie gimnazjum
odbywali kongregacje Aula Maxinia, nazwane tak od wielkiej sali, w której odbywały
się zbiórki. Ćwiczenia tam praktykowane podobne były do ćwiczeń z San Pantaleo.
Szkolne Msze św. odprawiano dla uczniów w kościele kolegiackim Sant’Ignazio.
Również i tutaj Wincenty całą duszą oddawał się pobożnym praktykom. Duchową
podnietę stanowili dla niego obydwaj święci młodzieńcy Alojzy Gonzaga oraz Jan
Berchmans, których relikwie spoczywały w ołtarzach kościoła Sant’Ignazio. W
samym gmachu kolegium można było odwiedzać pokoje, w których pomarli ci święci,
przemienione teraz na kaplice, gdzie znajdowały się też liczne pamiątki po nich. Za
ich świętym przykładem pragnął Wincenty kształtować swoje życie. W Chiesa Nuova,
gdzie w tygodniu nadal przeważnie uczestniczył we Mszy św., dopiero w tych latach
wyraźnie zobaczył świat św. Filipa Nereusza, którego pokój i prywatną kaplicę w
przyległym klasztorze mógł odwiedzać. Z relacji ojców zanotował w pamięci niejedną
oryginalną cechę charakteru lub wypowiedź tego świętego z ludu. Jako młody kapłan
napisze później do pewnego zaprzyjaźnionego księdza te słowa: „Niechaj ksiądz
rozpowszechnia nabożeństwo do Filipa Nereusza i św. Józefa Kalasantego, obu
czcigodnych patronów młodzieży, aby oni zechcieli użyczyć i księdzu, i wszystkim
ludziom, a szczególnie duchownym, łaski pomocnej w prowadzeniu młodzieży po
ścieżkach Pańskich”. Wincenty uczył się na przykładzie Filipa Nereusza gorliwego
dążenia ku doskonałości, rezygnacji z siebie i ze świata, a w dzialałności pośród
młodzieży zdobywał cenną zaprawę do przyszłych zadań apostolskich. Jako „drugi
Apostoł Rzymu” miał on później kroczyć śladami św. Filipa i upodobnił się do
swojego wzoru dalece, że Elżbieta Sanna mogła powiedzieć o nim, iż dostrzegła w
Wincentym wszystko to, co czyta się o Filipie Nereuszu.
Błogosławioną przystanią stał się później dla młodego gorliwego ginmazjalisty
zewnętrznie niepozorny, ale pełen uroku kościółek Santa Maria del Pianto, leżący przy
starej dzielnicy żydowskiej. Nazwę swoją, którą można przetłumaczyć z włoskiego:
„Najświętsza Maryja Łzawa”, wywodził ten kościół od cudownego obrazu
Bogarodzicy, wiszącego nad głównym ołtarzem. Obraz ten znajdował się pierwotnie
na jednym z budynków przy sąsiednim placu i - jak głosi podanie - widniejąca na
obrazie Matka Boża miała zapłakać, gdy pewnego dnia popełniono tam wielką
zbrodnię. Odtąd oddawano obrazowi szczególną cześć i wybudowano dlań kościół.
Przy domu Bożym istniała Sodalicja Mariańska dla młodzieży męskiej, która
uczestniczyła rankiem w niedziele i święta we Mszach św. odprawianych z
zachowaniem sodalicyjnego ceremoniału. Wincenty jeszcze w czasie swoich
pierwszych studiów łacińskich, gdy uczęszczał do szkoły na Via Cappellari, był
członkiem tej sodalicji. Zachęcił go do tego prawdopodobnie jego nauczyciel religii,
Antoni Santelli, czynny również w Santa Maria del Pianto. Wincenty mógł jednak
zaledwie przez krótki czas uczestniczyć w tamtych nabożeństwach. Ale nawet, gdy
29
zaczął uczęszczać na Msze św. do San Pantaleo oraz do Kolegium Rzymskiego, nie
zerwał nigdy łączności z Sodalicją Mariańską przy Santa Maria del Pianto. W czasie
studiów uniwersyteckich ujrzymy tam kleryka Wincentego w roli współpracownika a
nawet animatora.
Nieprzerwanie mógł natomiast się udzielać gimnazjalista Wincenty w pracach
związku młodzieżowego, tzw. Adunanza, połączonego z Sodalicją Mariańską i
mieszczącego się również przy Santa Maria del Pianto. Zebrania tego związku
odbywały się w popołudnia niedzielne i świąteczne oraz w wolne od zajęć szkolnych
czwartki, a więc Wincenty mógł być na nich obecny. Celem związku było moralno -
religijne i społeczne kształcenie dorastającej młodzieży męskiej przez pogadanki,
religijne ćwiczenia i rozrywki. Należeli tutaj głównie członkowie sodalicji, ale
przyjmowano chętnie i innych. Byli to uczniowie, studenci młodzi rzemieślnicy,
wszyscy rekrutowali się na ogół ze stanu średniego. Wstęp warunkowało ukończenie
co najmniej lat 12 i uczęszczanie na nabożeństwa sodalicyjne przy Santa Maria del
Pianto. Członkowie związku podzieleni byli na pięć tzw. dziesiątek, z których każda
liczyć mogła nawet do czternastu osób. Przy tym liczba wspomnianych „dziesiątek”, a
zatem i ogólna liczba członków, mogla się — zależnie od potrzeby — odpowiednio
powiększyć. Każda „dziesiątka” nazwana była imieniem wybranego świętego patrona.
Okres tak zwanego nowicjatu, trwający cztery miesiące, pod patronatem św.
Stanislawa Kostki, zapoznawał początkujących ze zwyczajami, programem i
zadaniami związku. Związkiem kierował kapłan, mający do pomocy dwóch innych
księży, tj. „przeora” oraz „wiceprzeora”. „Mistrzem nowicjuszów” bywał zwykle
również kapłan opiekujący się adeptami przy współpracy kilku kleryków, czyli tzw.
pomocników; każdy z nich zawiadywał swoją „dziesiątką”, reszta zaś kleryków
pozostawala do dyspozycji kierownika.
W ustalonych dniach chłopcy i młodzieńcy zbierali się we wczesnych
godzinach popołudniowych w zakrystii kościoła Santa Maria del Pianto, gdzie słuchali
krótkiej lektury duchowej, odmawiali różaniec, potem w uformowanym szeregu
udawali się do ogródka związkowego. Przybywszy na miejsce, odmawiali krótką
modlitwę. Następnie poszczególne grupy chłopców, każda na wyznaczonym miejscu,
oddawały się wesołym zabawom, jak np. ulubionej i popularnej grze boecia, podczas
gdy nowicjusze musieli przedtem wysłuchać w przyległej kaplicy około
półgodzinnego wykładu. Aby myślą o Bogu utrzymać młodzież w karności, ustawiono
na boisku dużą tablicę z napisem „Obecność Boża”; prócz tego każdy młodzieniec
musiał powtarzać te słowa co kwadrans. Na dany przez kierownika znak przerywano
grę i wszyscy udawali się do kaplicy. Tam odprawiano krótkie rozmyślania, następnie
udzielano młodzieży wskazówek dotyczących następnego zebrania, ustalano
najbliższą nowennę, a na zakończenie śpiewano Litanię loretańską. Po opuszczeniu
kaplicy każda „dziesiątka” zbierała się wokół swojego kleryka, który przez pewien
czas rozmawiał jeszcze z chłopcami na tematy duchowe. W końcu uszeregowanym
30
oddziałem wszyscy wracali w stronę kościoła Santa Maria del Pianto, gdzie
następowało rozwiązanie zbiórki.
Podczas roku urządzano rozmaite uroczystości, np. z okazji przyjęcia nowych
członków, rozdania nagród za dobre sprawowanie bądź z okazji świąt patronów
poszczególnych „dziesiątek”. Czczono również wnętrze kościoła uroczyście pamięć
„świętych miesiąca”, pod których opiekę powierzano poszczególne miesiące roku. Raz
w miesiącu urządzano wycieczki do okolicznych wiosek albo na tereny rzymskiej
Kampanii. W karnawale oraz w październiku urządzano weselsze zabawy, aby
powstrzymać młodzież od udziału w światowych rozrywkach. Chrześcijańskie normy
życia zalecały młodzieńcom cotygodniowe przystępowanie do Komunii św., staranne
odmawianie modlitw codziennych, dalej sumienne wypełnianie obowiązków
zawodowych, dobre, posłuszne i skromne zachowanie się oraz unikanie zgorszeń.
Niepoprawnych młodzieńców wykluczano ze związku.
Wincenty otrzymał tam dobrą szkołę życia. Antoni Santelli, który stał się
bardzo gorliwym kapłanem i był przyjacielem oraz współpnicownikiem
błogosławionego Kaspra del Bufalo, został kierownikiem związku młodzieżowego; on
też zapalał gimnazjalistę swym gorliwym duchem apostolskim. Wincenty nazwie go
później „swoim dobrym ojcem Jakubem”, a siebie samego „Józefem”, i zwraca się do
Santellego tymi słowami: „W czcigodnej osobie księdza dostrzegam z wielu
pobożnych względów duchowe ojcostwo”.
Wincenty przysparzał wiele radości swemu serdecznemu przyjacielowi. Jak
wszędzie, tak i tutaj wyróżniał się chlubnie swym skromnym, wzorowym
prowadzeniem”. Czysto duchowy charakter miały podniety, jakie czerpał z kontaktów
z kościołem kapucynów Santa Maria delia Concezione. Rodzina Pallottich zaliczała
się do grona dobroczyńców klasztoru, dzięki czemu w roku 1808 ojcowie zapewnili
Piotrowi Pawłowi Pallottiemu udział w duchowych dobrach zakonu. Wincenty często
odwiedzał ten kościół tchnący powagą i nastrojem religijnym, gdzie spoczywały
relikwie św. kapucyna Feliksa z Catalice. Obraz św. Michała Archanioła, namalowany
przez Reniego, widoczny na prawo od wejścia, przypominał Wincentemu o walce
królestwa Bożego z potęgami cicnmości, a złożone w podziemiach kościelnych
doczesne szczątki zmarłych kapucynów uświadamiały mu marność spraw ziemskich.
Kontaktował się również z ojcami zakonnymi, którzy zaznajamiali go bliżej z historią
św. Franciszka z Asyżu, swego patrona. Bezwiednie nabył wówczas szczególnej
sympatii dla serafickiego świętego”. Na koniec porwali go swoim urokiem wszyscy
pozostali święci Wiecznego Miasta, począwszy od obu apostołów Piotra i Pawła,
poprzez wszystkich męczenników aż do świętych ostatnich czasów, których liczba
była znaczna. Pamięć o nich przybliżały liczne kościoły i grobowce oraz obchodzone
na ich cześć doroczne uroczystości.
Przykład taki pobudzał jego pragnienie dokonania podobnych bohaterskich
czynów; a z chwilą gdy wzywał swoich wielkich poprzedników o orędownictwo,
31
musiał uzyskać od nich pomoc do pójścia w te ślady. Obok wszystkich omówionych tu
wpływów, kształtujących duchowe życie Błogosławionego i krystalizujących
dojrzałość jego powołania kapłańskiego, wymienić należy jeszcze jeden czynnik,
wprawdzie z zewnątrz niewidoczny, ale nie mniej znaczący — jest nim dzialałność
jego spowiedników. Wincenty już od początku miał szczęście napotkać
wartościowych kapłanów, odpowiedzialnie sprawujących urząd zaufania. Pewnego
razu powiedział do Virilego, że „dziękuje Panu Bogu za dobrego spowiednika, którego
mu Bóg przeznaczył; należałoby takich szukać i upraszać sobie u Boga. Jeśli zaś już
ich posiadamy, należy przychodzić do nich w duchu pokory, uległości i
posłuszeństwa, aby z ich ust usłyszeć wolę Boga”. Virili, który przytacza te słowa,
dodaje ponadto zdania, ilustrujące stosunek Pallottiego do jego kierowników
duchowych: „Wincenty kochał i czcił swoich duchowych kierowników; ich słowa i
wskazówki były dla Sługi Bożego jakby wyrocznią, do której stosował się w duchu
prawdziwie pokornej i oddanej uległości. Widział objawiającą się przez nich wolę
Boską, ponieważ byli zastępcami Boga.
Modlił się również w ich intencji, aby Bóg zesłał im dar światła i łaski. Mówił do
mnie: <<Konieczną jest rzeczą modlić się zawsze w intencji naszych kierowników
duchowych, aby otrzymałi od Boga Oświecenie łaski potrzebne do dobrego
prowadzenia nas po prawych ścieżkach woli Bożej>>”.
Z cotygodniową spowiedzią połączył Wincenty praktykę krótkiego rachunku
sumienia, tak że kierownik duchowy miał pełny wgląd w stan jego duszy. Już jego
pierwszy stały spowiednik - był nim prawdopodobnie jeden z ojców kapucynów -
wywarł zbawienny wpływ na jego duszę. Wincenty otrzymał od niego święte zasady,
których przestrzegał gorliwie. Kapłan ten wprawdzie wymagał wiele, ale był
jednocześnie pełen miłości i pomógł dojść Błogosławionemu - jak o tym świadczy
zaufany powiernik Wincentego, Virili - do głębokiego, prawdziwie katolickiego
zrozumienia sakramentu pokuty.
Po śmierci kapucyna Wincenty obrał sobie za spowiednika Bernarda
Fazziniego, ówczesnego proboszcza kościoła Santa Cecilia in Trastevere. Wincenty
liczył 12 lat, gdy po raz pierwszy skorzystał z jego pomocy duszpasterskiej i odtąd
przez następnych 30 lat, tj. aż do śmierci, która nastąpiła w roku 1837, Fazzini
pozostawał spowiednikiem Błogosławionego. Kierownictwo to miało zatem istotne
znaczenie dla duchowego kształtowania Pallottiego.
Bernard
Fazzini
był uczonym i świątobliwym kapłanem. Jego
powierzchowność nie wskazywała, jak wielki duch w nim mieszkał; był bowiem
Fazzini nikłej postury, ślepy na jedno oko, a w późniejszym wieku miał problemy z
chodzeniem. Nie przeszkadzało mu to jednak wcale oddawać się niestrudzenie
dziełom zbawienia dusz i miłości bliźniego. Dużo czasu poświęcał studiom i
modlitwie, ograniczając do minimum wypoczynek. Celem pogłębienia swoich studiów
zaopatrzył się w piękny księgozbiór. Był poszukiwanym spowiednikiem i cenionym
32
kierownikiem duchowym, a przy jego konfesjonale klękały wysoko postawione
osobistości kościelne. Virili powiada o nim: „Posiadał niezwykłą moc słowa, przez
którą zyskiwał dusze ludzkie dla Boga”. Na dowód tego opowiada Virili, jak to razu
pewnego, będąc jeszcze młodzieńcem, posłany został przez Pallottiego do księdza
Fazziniego, uby zasięgnąć rady w sprawie swego powołania. I wówczas właśnie
„duchowa pociecha płynąca ze słów Fazziniego objęła go od rana aż do wieczora
urokiem niebiańskiego zachwytu do tego stopnia, że zapomniał nawet o południowym
posiłku, chociaż jeszcze nic nie jadł”. Według świadectwa kardynała Morichiniego,
który poznał Fazziniego w podeszłych jego latach, odznaczał się on obejściem
prostym, otwartym i serdecznym. Wspomniany kardynał często spowiadał się u
Fazziniego, miał więc okazję podziwiać w nim mądrość i głębię ascetycznego ducha.
Doświadczony ten spowiednik służył mu dobrymi radami i potrafił zawsze znaleźć
właściwe i pełne pociechy
Podczas okupacji francuskiej Fazzini odmówił złożenia wymaganej przez
okupantów przysięgi i został na czas pewien wygnany z Rzymu. W 1825 r. z racji
swego podeszłego wieku zrezygnował z urzędu proboszcza i objął duchowe
kierownictwo hospicjum San Michele a Ripa, mieszczącego się w byłej jego parafii.
Do podopiecznych tego hospicjum zaliczali się po części ludzie starzy, po części
również młodzi, którzy w sumie stanowili sporą grupę. Pomimo że w chwili objęcia
tego stanowiska Fazzini liczył 70 lat życia, wygłaszał codziennie kazania i aż do
przedednia swojej śmierci odprawiał tam codziennie Mszę św. Pobożnością swoją
dawał wszystkim wzorowy przykład. Żywił szczególne nabożeństwo do Dzieciątka
Jezus i do dusz czyśćcowych. Zawsze widywano go z różańcem w ręku. Pokój jego
zdobiły liczne obrazy religijne, przedstawiające przede wszystkim tajemnice życia
Chrystusowego. W noc ciemną, budząc się z krótkiego snu, wzrokiem duszy
przywoływał w sobie obrazy tych tajemnic i czynil na ich temat pobożne rozmyślania.
Wszystko, cokolwiek posiadał, obracał na potrzeby ubogich oraz na inne dobre cele
religijne. Słusznie więc był przez wszystkich bardzo poważany.
Wincenty uczynił dobry wybór, upatrzywszy sobie w Fazzinim kierownika
duchowego. Niewinna dusza młodego gimnazjalisty otwarła się zdumionym oczom
Fazziniego. I patrząc nań, powtarzał w glębi serca: „Toż to urodzony święty!” Wśród
oskarżeń padających z ust świątobliwego chłopca z trudem znajdował przedmiot do
rozgrzeszenia i kapłan zamiast pobudzać, musiał raczej hamować gorliwość tych
gorących pragnień; ale przy tym wszystkim troskliwie strzegł w swym wychowanku
widomych objawień łaski Ducha Świętego.
Niebawem już słowa Fazziniego miały znacząco zaważyć na życiu Wincentego.
Piętnastoletni Wincenty stanął bowiem przed problemem wyboru powołania, który nie
dawał mu spokoju, dopóki go nie rozwiązał. Przy tym rzecz cała nie sprowadzała się
bynajmniej do zagadnienia, czy ma zostać kapłanem, czy nie. Ta decyzja była przecież
od samego dzieciństwa ugruntowana w nim mocno i niezłomnie. Wabił go
33
nieprzepartym urokiem wyższy ideał. Tym ideałem bylo życie w zakonnej regule
kapucynów, które poznał i docenił z okazji pobytu w Santa Maria della Concezione.
Widział w nim najwierniejsze naśładowanie życia Zbawiciela Ukrzyżowanego. Któż
inny bowiem, jeśli nie sam Zbawiciel, wypowiedzial do bogatego mlodzieńca te oto
słowa: „Jeżeli chcesz być doskonaly idź, sprzedaj wszystko, co posiadasz i rozdaj
ubogim, a potem przyjdź i pójdź za mną”? Święty Franciszek z Asyżu był wiernym
wykonawcą tych poleceń Chrystusowych. Czyż nie powinien zatem i on, Wincenty,
powiększyć grona jego duchowych synów?
Do tego zdarzyło się jeszcze, że w owym czasie przebywała dłużej w
rodzinnym domu Pallottich ciotka Wincentego ze strony matki, klaryska. W roku 1810
okupanci francuscy zlikwidowali w Rzymie nieomal wszystkie domy zakonne i
wygnali ich mieszkańców poza granice kraju. Smutny ten los podzieliła również ciotka
Wincentego, zmuszona do szukania schronienia u rodziny swej siostry. Zakonnica ta
wyróżniała się wielką doskonalością cnót i byla dla Pallottiego żywym wcieleniem
ideału zakonnego w myśl wskazań serafickiego świętego. Ona też szybko poznała się
na gorącym pragnieniu doskoałości swego siostrzeńca. Pisze o tym zaprzyjaźniony z
domem Pallottich Perelli w następujących slowach. „Przeto zachęcała ona
Wincentego do życia w zjednoczeniu z Panem naszym, Jezusem Chrystusem, i zawsze
odmawiała z nim wspólne modlitwy. Serce młodego Wincentego czerpało stąd słodki
zapał do pomnożenia w sobie ognia miłości Bożej, której żar gorzał już w jego duszy”.
Pobożna klaryska przyczyniła się z pewnością do umocnienia w nim powołania
zakonnego i to szczegółnie w formie reguły franciszkańskiej.
Wincenty stanął na rozstaju swej drogi życiowej. Najpierw rozważył głęboko
sprawę powołania kapłańskiego, aby umocnić się w pewności, że czyni zgodnie z wolą
Boga. Pragnął przecież wolę Boga wypełniać sumiennie. Modlił się gorliwie w
intencji podjęcia prawidłowej decyzji oraz prosił innych o wstawiennictwo w
modlitwach. Następnie omawiał tę kwestię z doświadczonymi kapłanami, jak np. z
księżmi Callerim i Cesarinim, pracującymi przy Chiesa Nuova. Wszystko to
przedkladał potem swemu spowiednikowi, zdając się na jego decyzję.
Fazzini uznał prawdziwość powołania kapłańskiego w swoim wychowanku.
Nie budziło bowiem żadnej wątpliwości to, że powołaniem Pallottiego była służba
świętości. Posiadał wszystkie wymagane ku temu przymioty, a kierował się
najszlachetniejszymi pobudkami. Powiada więc Virilli: „Nie powodowały nim żadne
ludzkie czy ziemskie cele, żadne względy na beneficja kościelne, na krewnych czy też
nadzieja otrzymywania godności, lecz tylko i wyłącznie chwała Boża, pomnożenie
chwały Kościoła świętego, wzgląd na zbawienie dusz i pragnienie naśladowania
Jezusa Chrystusa jako Kapłana i Najwyższej Ofiary”.
Niełatwe zdawało się być jednak rozstrzygnięcie kolejnego problemu, czy ma
zostać kapłanem świeckim czy zakonnikiem - kapucynem. W związku z tym Wincenty
przeżywał głęboką rozterkę duchową. Najchętniej wybrałby ewangeliczną drogę św.
34
Franciszka z Asyżu, odpowiadającą jego najgłębszym skłonnościom. Podwajał przeto
swoją gorliwość modlitewną, prosił innych o wstawiennictwo w modłach do Boga i
zasięgał rady wielu doświadczonych osób. Zwrócił się nawet do generała zakonu
kapucynów, ojca Mariana z Altan, przedkładając mu swoje gorące życzenia. I chociaż
ojciec generał rad byłby bez wątpienia zaliczyć Wincentego do grona współbraci
swego zakonu, to jednak z uwagi na słabe zdrowie kandydata odradzał wstąpienie do
zakonu. Z tego samego względu i rodzice Pallottiego nie przychylali się do zamiarów
syna. Lekarz domowy Pallottich, zapytany o radę, podzielił pogląd rodziców.
Tak przygotowaną decyzję Pallotti powtórnie przedstawił Fazziniemu. Jak sam
się bowiem wyraził, słowa jego spowiednika były dlań jakby „głosem Ananiasza”. I
podobnie jak tamten musiał powiedzieć Szawłowi, co należy czynić, tak też i Fazzini
miał oznajmiać Wincentemu wolę Boga.
Fazzini porozumiał się z Piotrem Pawłem Pallottim i zbadał dokładnie
wszystkie okoliczności sprawy. W rezultacie doszedł do przekonania, że Wincenty z
racji słabowitego zdrowia nie nadaje się do życia w twardej regule zakonu kapucynów.
Uznał ponadto, że student Pallotti rokujący tak świetne nadzieje również i jako kapłan
świecki może zdziałać wiele dobrego. Fazzini zdecydował więc, że Wincenty zostać
ma nie zakonnikiem, lecz kapłanem świeckim.
Decyzja ta była dla Wincentego wyrazem woli Boga, obrał sobie przeto drogę
kapłaństwa świeckiego. Poprzez całe życie nie przestawał jednak żywić tajonej
tęsknoty za stanem zakonnym, ze szczególnym upodobaniem do reguły
franciszkańskiej, a nie mogąc zostać zakonnikiem rzeczywistym, chciał nim być bodaj
z pragnienia. Jeszcze lat kilka po dokonanym wyborze powołania Pallotti napisze te
słowa: „Żywię gorące pragnienie pozostania w zakonie, gdzie mógłbym dążyć ku
coraz większej doskonałości. Wydaje się jednak, iż Pan powołał mnie do życia wśród
świata; dlatego postanawiam czynić to wszystko, co czyniłbym nie tylko w najświętszej
społeczności zakonnej — zakładam przy tym, iż czyniłbym wielkie rzeczy na chwalę
Boga - lecz co czyniłbym również, gdybym żył we wszystkich zakonach życiem
nieskończonej doskonałości i co czyniłyby wszystkie stworzenia umieszczone we
wszystkich istniejących i możliwych zakonach i służące Bogu z nieskończoną
doskonałością i gdyby wszystkie te stworzenia w każdym momencie nieskończenie
małym składały Panu najdoskonałszą ofiarę z siebie samych, jaką tylko można sobie
wyobrazić, oraz napełnione były stale nieskończoną gorliwością ślubów zakonnych.
Dalej - pragnę ofiarować Panu siebie, samego, a szczególnie wszystkie moje
pragnienia, jak gdybym w każdym nieskończenie małym momencie składał śluby
zakonne. Przy tym jednoczę się najściślej z wolą Boga, który powołał mnie na ten
świat. Następnie wzywam wszystkie stworzenia, aby podziwiały nieskończoną dobroć
Boga względem mnie, grzesznika, jako że Ojciec niebieski współczuł mojej nędzy i nie
przeznaczył mnie do służby pośród surowych utrapień, lecz powołał do stanu, w
którym cała moja nędza i ułomność nie zostaną zdruzgotane i narażone na ucisk”.
35
Zobaczymy jak Pallotti, wiedziony dobrą radą swojego spowiednika,
zadośćuczyni w kapłaństwie świeckim swym tęsknotom zakonnym, znajdując
wreszcie w założonym przez siebie Stowarzyszeniu Apostolstwa Katolickiego
wypełnienie tych tęsknot.
Po dokonaniu wyboru powołania Pallotti zaczął się sposobić niezwłocznie do
kapłaństwa, przyjął tonsurę oraz cztery niższe święcenin. Co prawda był jeszcze zbyt
młody, ukończył przecież zaledwie szesnasty rok życia; gnało go jednak nieprzeparte
pragnienie, aby co rychłej objąć Chrystusowe dziedzictwo. W owych czasach we
Włoszech nie było czymś niezwykłym dopuszczenie do stanu duchownego w tak
młodym wieku. Tak młody kandydat uzyskiwał zgodę na święcenia, jeśli miał on na
początku zapewnione utrzymanie ze strony rodziny, co w przypadku Wincentego
poręczył jego ojciec. W poniedziałek wielkanocny, 15 kwietnia 1811 r. w kaplicy
zakonnej Wincenty otrzymał tonsurę z rąk franciszkanina - arcybiskupa Bonawentury
Carenziego.
Przy tej okazji proboszcz Pallottiego wystawił mu następującą zaszczytną
opinię: „Zaświadczam, że pochodzący z tutejszej parafii młodzieniec rzymski —
Wincenty Pallotti — wyróżniał się wzorowymi, anielskimi obyczajami, uczęszczał
pilnie na naukę religii i gorliwie przystępował do sakramentu pokuty i Eucharystii,
pozwalam więc sobie wiązać z tym młodzieńcem najpiękniejsze nadzieje na przyszłość.
Jego skromne i należyte zachowanie sprawiło, że stał się dla wszystkich prawdziwym
wzorem cnót”. Również i pozostałe opinie, jakich zasięgnięto o Wincentym, są bardzo
pochlebne.
Młody kleryk uświadamiał sobie w pełni ważność uzyskanej tonsury. Wszystko
to, co napisze później w swoim dziełku Miesiąc maj dla kapłanów na temat
poszczególnych święceń, jest obrazem uczuć przeżytych wówczas osobiście. Virili
pisze w związku z tym: „Wszystko, co on tutaj — tzn. w <<Miesiącu maju>> -
wypowiada i omawia, było przez Sługę Bożego realizowane, i to w stopniu
najdoskonalszym. W każdym rozdziale tej książki czytam to, co czynił Sługa Boży, co
mówił, działał i praktykował, a książka ta wydaje mi się być krótkim zarysem jego
wewnętrznego i zewnętrznego życia apostolskiego”. Otóż w książce tej podkreśla
Pallotti, że w sercu każdego młodego kleryka powołanego do stanu duchownego,
istnieć musi pragnienie Boga oraz Dobra Nieskończonego, będącego „jedynym
dziedzictwem” kapłana. Poprzez NMP kieruje do kleryków następujące upomnienia:
Szukajcie zawsze Boga! Bóg niechaj będzie w waszych myślach.