Z chomika Valinor
WIKTOR SUWOROW
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
TŁUMACZYLI (JOLANTA KOZAK I ANDRZEJ MIETKOWSKI)
WARSZAWA 1998
Mamy przyjemność zaprezentować Państwu zupełnie nowych „Żołnierzy wolności”.
Czytelnik polski zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA 1985), jednak ówczesny
przekład autorstwa Jolanty Kozak powstał na podstawie zubożonego wydania angielskiego.
Dopiero rok po polskim wydaniu, w Londynie ukazało się rosyjskie wydanie „Żołnierzy
wolności”, które stało się dla Andrzeja Mietko-wskiego podstawą do poprawienia i
uzupełnienia przekładu z 1985 roku. Obecne wydanie zostało dodatkowo przejrzane i
uzupełnione przez Autora.
Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca unikatowe zdjęcia
z prywatnego archiwum Wiktora Suworowa. Są one cennym uzupełnieniem „Żołnierzy
wolności” i ich kontynuacji „Akwarium”, książek będących zbeletryzowaną autobiografią
Autora.
DO POLSKICH CZYTELNIKÓW
Wreszcie pełne wydanie „Żołnierzy wolności”!
To była moja pierwsza książka. Napisałem ją zaraz po ucieczce na Zachód.
Przedstawiałem w niej Armię Radziecką jaką znałem i zapamiętałem. Pełną absurdów,
paradoksów i sprzeczności.
Mimo upływu lat, „Żołnierze wolności” nie stracili swej aktualności. To prawda,
Związek Radziecki nie istnieje, lecz armią rosyjsko-radziecką rządzą te same prawa,
nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie? A wiecie, sztab jakiego okręgu wojskowego mieści
się nadal w Sankt - Petersburgu? Odpowiedź: Leningradzkiego!
To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie doznała takich
klęsk, jak Armia Czerwona podczas kampanii fińskiej, czy broniąc Kijowa w roku 1941. Ale
też żadna armia nie mogła się równać z Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu.
Dlatego wszystkie skrajne opinie o tym wojsku są uzasadnione. Pod względem
zdolności bojowych zawiodło - dzięki Bogu! - oceny zachodnich sowietologów. Haniebne
operacje w Afganistanie i w Czeczenii miały być Blitzkriegiem. Zakończyły się totalnym
fiaskiem. Lecz nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizować
w najmniej oczekiwanych momentach. A jej wpływy na scenie międzynarodowej i
wewnętrznej pozostają niemałe.
„Żołnierzy wolności” pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Zachodni wydawcy i
oficyny emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje opisy kłóciły się z utrwalo-
nym obrazem radzieckiej perfekcyjnej machiny wojennej. Nikt nie wierzył w
wyrzutnie rakietowe powiązane parcianym sznurkiem. Dlatego angielskiego wydawcy
szukałem dwa lata. Rosyjskiego - siedem.
Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarność, a potem komuniści wprowadzili
stan wojenny.
Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż o polskim
ruchu oporu. Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na ekranie powoli przepływały
sterty zakazanych książek. Raptem aż podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow.
To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zrozumiałem, że moje pisanie jest
komuś naprawdę potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykować własną wolność, by drukować,
kolportować, czytać moje szkice.
Jednego nie rozumiałem: jak powstał przekład? Rosyjskie wydanie jeszcze nie
istniało. A więc tłumaczyli z angielskiego? Znałem fatalne, a na dodatek niepełne,
tłumaczenie tego wydania, dlatego byłem pełen niedobrych przeczuć. Jak się potem okazało,
nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie dało efekt podobny do zabawy w głuchy telefon.
Poważne rzeczy traktowano z przymrużeniem oka, żarty nabierały cech poważnej
moralistyki. Kumulacja błędów sprawiła, że polskie wydanie daleko odbiegało od
pierwotnego tekstu.
Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład „Żołnierzy wolności”.
Myślę, że w dzisiejszej Polsce taki reportaż z nieodległej krainy realnego socjalizmu
dodatkowo ukazuje dystans, jaki przebyliście w ciągu ostatnich lat.
A w Rosji? Tam - im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie
same...
gdzieś w Anglii, lipiec 1996
Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,
Przewodniczącemu Komitetu Obrony,
Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,
Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,
Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej
za Umacnianie Pokoju Między Narodami,
Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,
Genialnemu literatowi,
Marszałkowi Związku Radzieckiego,
Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi
swoją skromną pracę poświęcam
Prolog
JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI
Partia naszym sternikiem... (z pieśni masowej)
Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa. Cały
kraj jął się głowić, jak by tu najlepiej osiągnąć ów świetlany cel. Pierwszy sekretarz naszego
obwodowego komitetu partii też nad tym myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy,
doradcy, konsultanci.
Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak we Francji -
pod dostatkiem słońca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i jest tak żyzny, że można nim
chleb smarować. Traktorów po kołchozach zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z
tego, skoro nie mamy żadnych korzyści z rekordowych plonów? To zresztą zupełnie
zrozumiałe. Gdybyśmy za naszą robotę dostawali choć dziesięć procent zysku, wszyscy raz-
dwa zrobiliby kasę. Ciężko pracujący chłop stałby się wkrótce bogaczem, zaś obiboki
poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwość,
sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięć procent
wpadało nam do kieszeni, to cały kraj zarzucilibyśmy chlebem. To zaś oznacza
niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież zawsze lepiej nie dojeść, niż zjeść za dużo. Dlatego
partia postanowiła radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop
nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś interesu.
Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił: „Nawóz!”.
Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbować szczęścia w miejscowym kombinacie
chemicznym. Kombinat całą produkcję zdaje państwu, ale gdyby udało się odblokować
rezerwy, zaoszczędzić nieco surowców i energii, gdyby odpowiednio zorganizować pracę,
wprowadzić trzy zmiany, to wówczas...
W kombinacie zwołano w trybie nadzwyczajnym wielki wiec. Wszystko było jak
trzeba, z orkiestrą dętą, przemówieniami, transparentami. Robotnicy skandowali hasła,
klaskali, śpiewali pieśni patriotyczne. Po wiecu ogłoszono w kombinacie współzawodnictwo
w oszczędzaniu surowców i energii.
Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę urodzin Lenina,
wszyscy stawili się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego - leninowski subotnik. W ciągu
tego jednego subotnika z zaoszczędzonych surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego
nawozu azotowego, który, zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazać
nieodpłatnie kołchozom naszego obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna!
Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe przemówienia.
Było to prawdziwe święto pracy. Do kombinatu zjechali korespondenci prasy lokalnej i
centralnych organów. Wieczorem o tym zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i
telewizja. Komitet Centralny oficjalnie zaaprobował inicjatywę pracowników przemysłu
chemicznego i zaapelował do
wszystkich kombinatów o podjęcie współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które
posłużą do produkcji dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołcho-zów! Niech
rozkwita nasz kraj jak wiosenny ogród!
Skończył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga.
Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do obwodowego komitetu
partii, aby poinformować, że jeżeli kołchozy nie odbiorą w ciągu najbliższej doby
ofiarowanego im darmowego nawozu, to kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są
po brzegi pełne nadwyżek i nie ma gdzie składować bieżącej produkcji. Przekazać państwu
tych nadwyżek też nie ma jak: nikt nie przewidział dodatkowych cystern. A tymczasem do
kombinatu docierają wciąż nowe transporty surowca. Co począć?
Nastąpiła seria naglących telefonów z komitetu obwodowego do wszystkich
komitetów rejonowych, i dalej - do zarządów poszczególnych kołchozów: do jutra odebrać
podarunek.
Wieść o tym, że nasz kołchoz obdarowano 150 tonami nawozu nie ucieszyła
przewodniczącego. Kołchoz miał na stanie siedemnaście ciężarówek, w tym tylko trzy
cysterny. Jednej używano na mleko, drugiej na wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można
było ewentualnie użyć. Ciężarówka była stara i zdezelowana: GAZ-51, drzwi ze sklejki.
Ruina. Do miasta siedemdziesiąt trzy kilometry. Uwzględniając stan dróg, oznaczało to pięć
godzin jazdy w jedną stronę i pięć z powrotem. Kierowcą tej ciężarówki byłem ja.
- Słuchaj no - zaczął przewodniczący. - Jeżeli nie będziesz spać przez dwadzieścia
cztery godziny, jeżeli nie rozładuje ci się akumulator a chłodnica nie wybuchnie Od
przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni biegów i wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś
wyrobić w ciągu doby dwa kursy ł zwieźć trzy tony tego cholernego azot-niaka. Ale trzeba
zrobić nie dwa kursy, tylko sto!
- Tak jest, towarzyszu przewodniczący - odparłem.
- To nie wszystko - powiedział. - Kończy nam się benzyna. Dam ci na trzy kursy, ale z
resztą, z dziewięćdziesięcioma siedmioma znaczy, musisz sobie jakoś sam poradzić. Nawet i
własną dupą pchać, jak będzie trzeba!
- Jasne - powiedziałem.
- Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze stanowiska.
Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie każdemu przypadł
do gustu, to jego następca będzie z pewnością o całe piekło gorszy.
- Wszystko jasne?
- Nie wszystko. Przypuśćmy, że zrobię te sto kursów, bez benzyny. Gdzie mam
zrzucać ten cholerny nawóz?
Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedzińcu gospodarstwa i poskrobał
się po ciemieniu. No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się urodzić akurat w kwietniu! To
dlatego wszystkie leninowskie subotniki i te cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym
miesiącu. Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy nawóz może iść w ziemię, ale na pewno nie w
kwietniu. Gdzie zatem trzymać do lata 150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji?
- Słuchaj - powiada przewodniczący. - Niech już ciebie o to głowa nie boli. Wal do
miasta i przyjrzyj się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała taką łamigłówkę. Wszystkie
kołchozy w obwodzie męczą się z tym problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u
nas pod dostatkiem. Rób to, co pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb
ukręcą, a ja tobie. Możesz mi wierzyć!
Wierzyłem.
Przed kombinatem chemicznym wije się sznur samochodów. Ciężarówki różnej
marki, rozmiarów i kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak samo rozklekotane.
Na kilometr rozpoznam kołchozową cięża-
rówkę. Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są
Ziły, stalinowskie Zisy; jedne mają wybite na masce silnika „Fabryka Samochodów im.
Mołotowa”, inne tylko „Fabryka Samochodów w Gorkim”. Wszystkie równo zabłocone.
Robota idzie żwawo. Tony nawozu sprawnie nalewają do beczkowozów. Ogonek
szybko posuwa się naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które dopiero co napełniono
po chwili wracają i ustawiają się na końcu kolejki. Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za
kosmiczne prędkości? Przecież każda potrzebuje wielu godzin, żeby dostarczyć cenny
ładunek i zawrócić po nową partię. Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut.
Przyszła i moja kolej. W dwie minuty napełniono zbiorniki cuchnącą cieczą, a
kontroler załadunku odhaczył na liście, że mój kołchoz otrzymał pierwsze półtorej tony
nawozu. Wyprowadziłem wóz za bramę kombinatu - i ruszam za ciężarówką, która odebrała
ładunek przede mną. Robię to samo, co ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu
skręca w lewo i stromym zboczem zjeżdża nad brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki - i
w jednej chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej powierzchni wielkiej rzeki, kolebki
rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta plama.
Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie odhaczono
kolejne półtorej tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze raz. Praca postępowała
szybko i hałaśliwie. Dziesiątki kursów, setki ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem
takiej obfitości ryb. Nigdy bym nie dał wiary, że tyle jest ryb w naszym Dnieprze. Całą
powierzchnię rzeki, od brzegu do brzegu, pokrywały śnięte pudowe sumy, Wspaniałe
szczupaki, tłuste leszcze. Wszystkie pływały na powierzchni białymi brzuchami do góry.
Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak bogate ma-my rzeki!
Ciężarówki podjeżdżały nie kończącym się sznurem. Każdy kierowca wiedział, że
jeżeli nie opróżnimy gigantycznych rezerwuarów wielkiego kombinatu, wówczas zatrzyma
się produkcja. To zaś byłoby zbrodnią.
Milicja zjawiła się niespodziewanie, w samo południe. Całą okolicę otoczono
kordonem. Wszystkich kierowców spędzono w jedno miejsce. Po chwili zajechała czarna
Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z wielką teczką. Z najwyższym niesmakiem zlustrował teren
naszej pracy. Przyłożył małą białą chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był
nie do zniesienia. Razem z ważniakiem przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z
teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara i mocno sfatygowana. Jeden naczelnik
tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się, każdy w swoją stronę, a za nimi i
milicja.
Stoimy, nie wiemy co robić: kontynuować dotychczasowy proceder, czy nie. Wtedy
zjawił się przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie siarczyście, każe robić dalej. Bardzo
dobre znaleźliście rozwiązanie, towarzysze kierowcy! Jeśli stanie kombinat, to ulegnie
zniszczeniu cała francuska technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie
wywalić obwodowego sekretarza partii, a po nim naczelników niższej rangi. Dlatego po
krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie zawracać głowy wysokiemu kierownictwu i nie
wtykać nosa w sprawy gospodarki rolnej. Niech wszystko biegnie swoim torem...
Bo i jakież inne rozwiązanie można tu było znaleźć? Ofiarować nadwyżki
produkcyjne państwu? A gdzie państwo znajdzie zbiorniki na przechowanie takich ilości
cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich trzymać, ani czym przewozić.
Uznać nadwyżki za część zwykłej produkcji? To co w takim razie zrobić z
transportami surowca, który nieprzerwanym strumieniem spływa do kombinatu? Poza tym
kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu jest nie
W porządku, zaczęliby dociekać, skąd się wzięły takie nadwyżki. Wszczęto by
dochodzenie, i tak dalej. Najlepiej już było zostawić tak, jak jest.
Pod wieczór zakończyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko odbyło się
planowo i że tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki sekretarzowi komitetu obwodowego.
Moskwa bezzwłocznie odpowiedziała depeszą gratulacyjną adresowaną do sekretarza
komitetu obwodowego i wszystkich robotników obwodu. I po krzyku.
Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził go do rzeki.
Dostarczyłem do kołchozu półtorej tony nawozu i zameldowałem przewodniczącemu o
wykonaniu zadania przed czasem. Podziękował mi, nie wypytując o szczegóły. Wszystko
było dla niego jasne od samego początku. Już dawno przywykł do tego, że ilekroć partia
komunistyczna wydaje instrukcje, kończą się one w sposób, o którym wszyscy wolą
zapomnieć.
- Co mam zrobić z tym azotniakiem? Półtorej tony! - zapytałem.
- A weź to sobie! Mógłbym produkować rekordowe plony i bez nawozów. Tylko po
cholerę?
Na tym stanęło. Gdybym spuścił zawartość cysterny do naszej rzeczki, byłoby po
kłopocie. Ale nie potrafiłem tego zrobić: wszak to własne, zapracowane. Jakże miałbym
zmarnować? Wywiozłem więc nawóz na własną działkę i do rana rozlałem wiadrem po
grządkach. Okazało się, że popełniłem niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża
na mój spłachetek ziemi, a i pora roku nie sprzyjała nawożeniu. Ziemia odrzuciła mój
podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich ogródkach wyrastały silne pędy, u mnie
kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak przeżyjemy zimę? Pieniądze z pracy w
kołchozie starczą na dwa miesiące biedowania. Uciec z kołchozu też nie mogłem. W
socjalizmie chłop nie dostawał do rąk dowodu oso-bistego, uprawniającego do poruszania się
w obrębie
kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny kaprys. To życiowa
konieczność. Skoro chcieliśmy ustanowić powszechną równość obywateli, należało
szczególnie pomyśleć o mieszkańcach wsi. Gdyby dać wszystkim te same prawa, zaczęłaby
się masowa ucieczka ze wsi do miast. Każdy chciałby mieć wyznaczone godziny pracy, nie
pracować w dni ustawowo wolne od pracy, latem wziąć urlop. A gdyby wszyscy mieszkańcy
wsi przenieśli się do miast, państwo powszechnej równości padłoby z głodu. Aby temu
zapobiec, należałoby przywrócić system wolnorynkowy, czyli kapitalizm, bądź też
przywiązać chłopów do wsi przy użyciu drutu kolczastego, psów, pogróżek i socjalistycznej
ustawy antykułackiej.
Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyć całe życie
bez dowodu osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucić wsi, ani ożenić się z miastową,
ani nocować w hotelu czy latać samolotami? Ale za to wszyscy będą równi. Koniec z
wyzyskiem człowieka przez człowieka!
Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzeć się za nową drogą życia. Do
wojska szykowałem się dopiero w następnym roku. Jak dotrwać do tego czasu? Mogłem
wylądować w pudle na darmowym garnuszku, albo zostać oficerem w wojsku, gdzie też
karmią za darmo. Zważywszy, jak nietrudno znaleźć się za kratkami, postanowiłem, że z tej
szansy skorzystam tylko w ostateczności.
Aby zostać oficerem, musiałem wpierw stać się obywatelem własnego kraju, innymi
słowy zdobyć dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie paszportu w ZSRR było sprawą tak
trudną, że na jej osiągnięcie człowiek poświęcał czasem całe życie. Lecz dla osoby nie
uprawnionej do posiadania paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem
jeszcze trudniejszym.
Jeżeli masz dowód i ubiegasz się o paszport, prawo jest, teoretycznie, po twojej
stronie. Wolno ci protestować, założyć strajk głodowy, albo pisać listy do Breżnie-
wa. Jeżeli się uprzesz, może ci się nawet uda. Jak jednak walczyć o dowód osobisty?
Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem, prawo było przeciwko tobie. Nie uważano
cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa tego kraju. Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma
obrony, jeżeli się urodziłeś tylko i wyłącznie do roboty, jako integralna część środków
produkcji rolnej - to co wtedy? W świetle prawa byłem - jak każdy radziecki chłop - banitą.
A jednak udało się! To długa historia, której nie wspominam z przyjemnością.
Musiałem zaszantażować przewodniczącego kołchozu, wywieść w pole prezesa rady
wiejskiej, uwieść jego sekretarkę. Nie było innej drogi.
Dostałem dowód osobisty, chociaż nie całkiem legalny. Musiałem jak najprędzej
wymienić go na jakiś inny oficjalny dowód tożsamości. W przeciwnym razie w każ-
dej chwili można mi było zarzucić bezprawne podszywanie się pod obywatela kraju,
w którym moi przodkowie żyli od stuleci.
Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych
Gwardii. Tam zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem czerwoną legitymację z wielką
gwiazdą, sierpem i młotem. Teraz już żadna siła na świecie nie mogła mnie zawrócić do
kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie ma odwrotu.
Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz największe
radzieckie poligony, uczestniczyłem w wielkich manewrach, w 1967 roku zostałem oficerem.
Służyłem w 287. Nowogrodzko-Wołyńskiej Dywizji Szkolnej Piechoty Zmotoryzowanej
Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podczas wydarzeń w Czechosłowacji dowodziłem
kompanią 24. Żelaznej Samarsko-Ulja-nowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Później
służyłem w sztabie 13. Armii i w sztabie Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Po
ukończeniu Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w Moskwie trafiłem do Głównego
Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego. Przez kil-
ka lat służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie Zachodniej...
Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i pierwsze dwa
lata po jej ukończeniu. W 1966 roku jako kadet Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych
trafiłem na krótko do Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych. Któregoś dnia
pełniłem służbę w biurze przepustek. Po nocnym dyżurze smacznie spałem na zapleczu
wartowni. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło.
Część pierwsza
NA ODWACHU
Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku
- Hej tam, żołnierzu!
- Czego?
- Gówna psiego. Wstawaj, ale już!
Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem opóźnić moment
przebudzenia.
- Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...
- Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.
Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę
oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej
ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania.
Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby
odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark.
- Ile nam dali?
- Tobie piątala.
- Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięć dni, a
Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!
- Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co
dwadzieścia pięć.
- Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.
- Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz
przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!
W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć przyjmowali
dokumenty i przeliczali teczki z instrukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwań naszego,
przytakiwał ze współczuciem.
- Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga
otworzyli bramę, pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pietruszki dowala
mi piętnaście dni, a chłopakom po dziesięć. No dobra, Kola, trzym się!
Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na strzyżenie i do
zimnej kąpieli.
W „izbie przyjęć” kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystość.
- Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie garnizonowym
celem odbycia kary.
- Ile?
- Pięć dni aresztu.
- Za co?
Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali?
Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i zaskakująco drobnymi stopami,
niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami.
- Za co? - ponowił pytanie.
- Nie wiem.
- Kto cię aresztował?
- Nie wiem.
- Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucznik. - Następny! - Wszedł mój
sierżant.
- Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...
- Ile? - przerwała mu wstrętna gęba.
- Piętnaście dni.
- Kto zadecydował?
- Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż.
- Za co?
- Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.
- Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.
Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulubiony zwyczaj generała
pułkownika Czyża. Zawsze aresztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni
to przy okazji każdej wizyty w szkole, pułku, batalionie, dywizji, na każdym poligonie,
strzelnicy i w każdym magazynie - wszędzie. Ilekroć mijał punkt kontrolny, zawsze
aresztował wartę, wyznaczając standardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla
pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę. Tak było od lat.
Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdziałów, instytucji wojskowych
i innych organizacji - wszyscy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten
sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co dokładnie
chodziło - nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, odkąd zastępca dowódcy objął swe
wysokie stanowisko.
W progu „izby przyjęć” pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich
sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania.
- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
Buty, pasy, czapki, bluzy - wszystko zostało natychmiast rzucone na ziemię.
Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą.
- W tył zwrot! Pochylić się! Rozchylić! - Porucznik Armii Radzieckiej dokonał
przeglądu naszych zadków.
W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi palacze próbują czasem
przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer
świetnie znany i bezlitośnie tępiony.
Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę naszych ubrań i
butów rozrzuconych na podłodze.
- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie szkoły
wojskowej, jeżeli masz kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroić
pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe. Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z
tobą zamieni. Ciut większe buty to zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie,
które ciężko się zakłada, wówczas tych paru sekund na „Ubrać się!” i „Rozebrać się!”
stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić w dziesięć, a
nawet piętnaście...
- Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy!
Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił. Historia
kijowskiego odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego
gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret,
odpruł stebnowany brzeg własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny
sznurek. Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną kontrolą
strażników. Nasz bohater zawiązał niewielką pętlę, której koniec przymocował do nóżki
taboretu, a następnie turlał się po podłodze dobre dziesięć minut, zaciskając powróz. W
końcu, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się udusić.
- Pieniądze? Zegarki?
Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą
skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się nie ma komu.
- Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyj-skimi emblematami? Myślicie, że
to festyn?
- Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Char-kowskiej Szkoły Dowódców
Wojsk Pancernych Gwardii.
- To po cholerę pętacie się po Kijowie?
- Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się,
więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwojowania, a
nas - do biura przepustek...
- Kapral Aleksiejew!
- Tak jest!
- Na początek dajcie tych wartowników do opału.
- Rozkaz, towarzyszu poruczniku!
Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec przeprowadzono nas na
drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem.
Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w stos tak
doskonały, że ich końce tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąć
do standardowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa
karano tu z całą surowością. Polana przeznaczone były do pieca kuchennego, więc precyzja
piłowania nie miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.
Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładnością, przywieziono dzień lub dwa
wcześniej. Nie zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz poukładano z niezwykłą
pieczołowitością, a nawet, rzec by można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były
wedle grubości: najgrubsze pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokolwiek układał stos,
był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z
prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo, wieńcząc skraj
stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie zniweczyć ten twór artystyczny
i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyć je z powrotem w stos.
Na tym samym dziedzińcu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o
niewyobrażalnych kształtach,
przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baśniowa plecionka niesamowitej
długości zwojów. Pogmatwane fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno
było uwierzyć, iż natura zdolna jest wytworzyć takie zjawisko. A jednak, przy całej
złożoności splotów, jako żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom
drzewa zachował niebywałą solidność wszystkich elementów i spoczywał tu zapewne od
przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i nowych nacięć piłą.
Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu
demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna” - czyli, innymi słowy, kazano im
piłować ten właśnie wytwór natury. Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu
człowiekowi. Wyznaczony otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę. która nadawała się tylko
do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzić,
jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara następowała nieuchronnie.
Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabać w pniu
choćby jedno nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania
się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego
drwala uznawano za „uchylanie się i niesubordynację” (gdyby usiłował dowieść, że zadanie
było niewykonalne), lub „sabotaż gospodarczy i odmowę wykonania rozkazu”. Po takim
werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić, jak im się żywnie
podobało. Ten pień miał przed sobą długą przyszłość. Jestem pewien, że wciąż leży w tym
samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się go nadpi-łować.
Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepisowej długości dwudziestu
ośmiu centymetrów, wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku za-
mierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć według grubości i koloru, a na
koniec pozamiatać trociny.
- O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi być porządek!
Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliśmy trociny w garść, do
ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i
tak dalej.
Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po drugim do
piłowania owego nieszczęsnego pnia.
- Narżnij trochę drzewa, brachu...
Około siódmej dziedziniec począł wypełniać narastający harmider. Nadjeżdżały
ciężarówki zwożące z powrotem tych, którzy spędzili cały mroźny dzień na rozlicznych
zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni
rozładowywali transporty pocisków artyleryjskich. Wszyscy byli przemarznięci, mokrzy,
głodni i śmiertelnie zmęczeni. Mimo to kazano im sformować szyk, gdyż po pracy
obowiązywała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie
moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z are-sztantów -
cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką.
Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje ćwiczeń: musztra i ćwiczenia
taktyczne. Nie wspominam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzień
po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy
musztrze i szkoleniu taktycznym.
Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące doświadczenie. Około stu
aresztantów gęsiego posuwa się po obwodzie dziedzińca. Nie idą, lecz z całej siły rąbią
krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną wysokość. Na placu poza aresztantami
nie ma żadnych strażników. Plac drży od kroku defiladowego.
Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.
- Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty - ty! Widziałeś film „Zwyczajny
faszyzm”? No widzisz! Tak trzeba maszerować... Dlaczego, gołąbeczku, nie umiesz
maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie? Musisz osobno poćwiczyć krok.
Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, unosząc kolana do poziomu klatki
piersiowej. Reszta, maszerując wokoło dziedzińca, zdwaja wysiłki. Asfalt pośrodku
dziedzińca jest lekko zapadnięty w stosunku do obwodu - niewinne urozmaicenie
wprowadzone z osobistej inicjatywy towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą
Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Jest to pomysł genialny w swojej prostocie. Podczas
deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Nawet latem, gdy deszcz nie pada,
pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem odesłani na środek muszą
maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie
zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmoczą też maszerujących po obwodzie.
W anclu nie ma się jak wysuszyć, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci
pracują, pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a
kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki” w marcu, kiedy
za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz.
Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę; podobnie jak
inne „środki wychowawcze”. Półtorej godziny musztry, przy średniej prędkości
sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym
uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce
trafić na środek dziedzińca. Dlatego właśnie musztrę określa się mianem „szkolenia
indywidualnego”, po którym następuje „szkolenie grupowe”, czyli taktyka.
Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na
socjalistycznym współzawodnictwie między kolektywami. Dlatego jest znacznie bardziej
wyczerpująca od musztry. Szkolenie taktyczne sprowadza się do jednej umiejętności:
czołgania się tak, by głowa i ciało przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu.
Ręce i nogi muszą się poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus - skręcać i wić
niczym ciało jaszczurki.
No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.
- Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD!
Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli
czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W
świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość.
- Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha
się z ulgą. - Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wypinał dupę i
próbował iść na czworakach, zamiast się czołgać.
Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w socjalistycznym
współzawodnictwie.
- Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e-
giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!
- Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku.
Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje wyniki.
Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą
musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada komenda:
- Azymut: dąb!
„Dąb” oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu, pokonując wodną
przeszkodę, wymyśloną
przez genialnego i błyskotliwego dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko!
Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym wojsku na
świecie. Nawet na odwa-chu, po spędzeniu wielu godzin o głodzie i chłodzie, po
niesłychanych męczarniach, żołnierz, choć nawykły do wszelkiego gwałtu, nie potrafi
zwalczyć w sobie obrzydzenia do tego, co zwie się „kolacją”. Pierwszego wieczoru absolutnie
nie jest w stanie tknąć tak zwanego jedzenia. Jeszcze nie umie pogodzić się z faktem, że ma
jeść nie z własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła, zawierającego jakąś paciaję
o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze uczucie dojmującego głodu
pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka komenda:
- Powstać! Zbiórka przed bramą!
Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny.
Pod sufitem korytarza, w lodowatej mgiełce, świecą niemrawo żółtawe lampy.
Aresztanci stoją w szyku, żaden nie drgnie. Oto wieczorny apel. Wszyscy czekają na
komendę. Po krótkim odliczaniu pada rozkaz:
- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
O, cholera! Skąd ta gwałtowna erupcja energii? To wprost nie do wiary, ale
wystarczyło dziesięć sekund, aby stu żołnierzy rozebrało się do rosołu. Prawdę
powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu szykowali się potajemnie na tę komendę. Jeszcze
przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem po jednym guziku na każdym mankiecie,
aby, gdy padnie komenda, mieć już do czynienia tylko z drugim guzikiem. Wszystkie guziki
przy kołnierzu bluzy wyglądały na do końca zapięte, w rzeczywistości jednak każdy był już
jednym brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło szarpnąć stójkę, aby pięć
guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka rzecz i każdy żołnierz
zna więcej takich sztuczek.
- Pierwszy szereg - trzy kroki do przodu - MARSZ! Drugi szereg - W TYŁ ZWROT!
Oba szeregi patrzą teraz na przeciwległe ściany korytarza. Wszyscy goli. Wiatr
przegania po betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków.
- Pochylić się! Rozchylić!
I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie gmerają w naszych
bluzach, spodniach i brudnych kalesonach, odgrywając scenę jakby żywcem wziętą z
radzieckiego urzędu celnego, kapitan Mar-tianow, szef aresztu, lub też jego zastępca,
porucznik Kiriczek, dokonują świętego rytuału inspekcji naszych odbytnic. Jest to wielce
odpowiedzialne zajęcie. Może ktoś, pracując w terenie, znalazł, dajmy na to gwóźdź i
przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej pryczy, wypuścić z siebie krew? Za dnia
pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy jaskrawo oświetlone, zawsze się
może zdarzyć jakiś kłopot. Może ktoś ukrył w tyłku papierosa i będzie chyłkiem popalał w
środku nocy? Operacja przeglądu dup wymaga szczególnych uzdolnień i, o czym się
przekonaliśmy, zwyczajny kapral nie jest w stanie jej przeprowadzić. Niech się kaprale
grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek posiada jedynie
oficer Armii Radzieckiej.
- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta.
Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest ogromna różnica
między anclem a kryminałem. Władze penitencjarne mają mnóstwo czasu, aby oddziaływać
na więźnia wychowawczo. Czas, jakim dysponuje dowództwo karnej kompanii, jest
ograniczony. W związku z tym starają się one maksymalnie urozmaicić program,
wykorzystując do celów wychowawczych wszystkie potrzeby fizjologiczne człowieka.
Ćwiczenie potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i przebiega ono
pod czujnym okiem administracji.
Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel administracyjny,
czasami z samym szefem włącznie, zajmują stanowiska. Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno
szczękając otwieranymi zamkami, do celi wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają
na baczność, jak na defiladzie. Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego
aresztanta:
- Biegiem!!!
Aresztant puszcza się pędem korytarzami i schodami. Na każdym zakręcie stoi
kolejny strażnik, który wrzeszczy:
- Szybciej!
- Szybciej!!
- Szybciej!!!
Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w każdej chwili, pod
pretekstem niedostatecznej szybkości, może zostać odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed
upragnionych drzwi.
- Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to w tył zwrot.
Do celi!
A z przeciwka już zasuwa po schodach kolejny aresztant, tylko podeszwy mu
błyskają. Skończywszy z jedną celą, kapral i strażnicy zamykają drzwi i kierują się do
następnej. Często się zdarza, że kapral w ogóle „zapomni” wysłać tego czy owego do ustępu,
a czasami potrafi przeoczyć całą celę. I tak nie ma się komu poskarżyć.
Chciałbym w tym miejscu zapewnić z całą stanowczością, że w żadnej radzieckiej
kabarynie nie doszło nigdy do pogwałcenia choćby jednej literki prawa. Weźmy, dla
przykładu, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Najdemokratyczniejsza konstytucja
na świecie - Konstytucja Związku Radzieckiego - gwarantowała wszystkim obywatelom
prawo do pracy. Gdzież, jeżeli nie na odwa-chu, można w pełni zakosztować tego prawa?
Albo, przypuśćmy, prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny dziennie musisz
poświęcić na naukę musztry i szkolenie taktyczne, plus parę razy w tygodniu szkolenie
polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku. Co-
dziennie dowożą cię do pracy i z pracy - wykorzystaj więc ten czas na wypoczynek,
albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji, ani w żadnym innym zbiorze
praw, nie wspomniano choćby słowem o sraniu. Nie próbuj żądać więcej, niż ci gwarantuje
Konstytucja! A może sprzyjasz przeciwnikom radzieckiego systemu praworządności?
- Straż! Do mnie!
I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci marzyli przez cały
dzień, od chwili przebudzenia:
- Cisza nocna!
Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami. Aresztanci
stają w szeregu na baczność, dyżurny danej celi melduje wszechmogącemu stan gotowości do
udania się na spoczynek.
Pada, artykułowana ledwie dostrzegalnym drgnieniem ust, prawie niesłyszalna
komenda, którą można w zasadzie interpretować rozmaicie. Ale cela chwyta w lot. Za
naszymi plecami, w odległości mniej więcej metra, znajduje się krawędź drewnianej nary. Na
komendę, którą raczej ujrzeliśmy niż usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem
na zbiorową pryczę, wykonując niesamowitą ewolucję - skok w tył na dechy. Nie ma czasu,
ani nawet dość miejsca na to, żeby wziąć zamach: stoimy w zwartym szeregu i wykonujemy
skok w tył, w absolutną niepewność. Cholera wie, w co człowiek walnie głową. Może w
krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a może trafi w żebra, łokieć, czaszkę najbliższego
sąsiada? W dodatku - i to właśnie jest najmniej przyjemne - nie ma możliwości obrócić się
twarzą do nagich desek i tym samym złagodzić upadek.
Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy zamiera w
pozie, w jakiej opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie. No, ale przynajmniej
czaszka cała - tyle dobrego. Martwą ciszę Przerywają nagle odgłosy z innej celi - znak, że
sąsiedzi pobierają jakieś nauki. Kapralowi, widzicie, nie przy-
padło do gustu ich pierwsze rozejście się na spoczynek. Czy nas też to dzisiaj czeka,
czy nie?
- Wstać!
Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka natychmiast
zrywa się z pozycji horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się wymówić komendę, stajemy
na baczność, gotowi spełnić każdy rozkaz partii lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko
przez tego grubasa w lotniczym mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To
pisarz sztabowy, jak wszyscy oni - obraza ludzkości, ale już my mu pokażemy, kiedy
nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniać rozkazy!
- Cisza nocna!
Znów zderzają się ciała i słychać stłumione jęki. I znów cała cela zamiera w chwili,
gdy dziesięć ciał dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył. Wykonał fantastyczny
skok, tylko że jest za tłusty na żołnierza, zwalił się ukosem na krawędź pryczy i zastygł w
bezruchu, ręce po bokach, korpus na deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna
maska grozy i cierpienia.
- Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka.
Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej posadzki. Grubas
mobilizuje resztki sił, aby bez poruszenia podjąć próbę przeniesienia środka ciężkości ciała na
pryczę. Kapral cierpliwie czeka na efekt tej próby. Krew napływa grubasowi do twarzy,
napina szyję i całe ciało, próbuje niepostrzeżenie unieść nogi. Przez chwilę wydaje się, że
jego tułów, wyprężony jak drut, zdoła przeważyć lekko ugięte nogi, ale nie - znów się
osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę.
- Powstań... Co z tobą, brachu? Spać ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy nocnej, każdy
leży jak trzeba, a tobie, widać, spanie ani w głowie. Przez ciebie wszyscy muszą ćwiczyć. No
cóż, chodźmy, spróbuję cię zabawić... Cisza nocna!
Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujność. Nie z nami
te numery! Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy, łomot - i wszelki ruch
zamiera.
Zamek zgrzyta i natychmiast zapadam w sen z policzkiem przytulonym do nie
heblowanych desek, wypolerowanych przez tysiące ciał moich poprzedników.
W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm się wyłącza.
Przez całą noc w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski. Między deskami szpary na trzy
palce. Zimno. Do przykrycia każdy ma własny przemoczony szynel. Nogi też mokre. Głodu
nikt czuje: minął dopiero pierwszy dzień.
Ancel to nie więzienie. W więzieniu istnieje swoista społeczność. Specyficzna, ale na
swój sposób solidarna. Po drugie, w więzieniu spotyka się ludzi, którzy choć raz
przeciwstawili się przepisom, społeczeństwu, reżimowi. W anclu można spotkać tylko
zastraszonych żołnierzy i kadetów. Kadeci zaś to osobnicy, którzy zamierzają dobrowolnie
dołączyć do pozbawionej wszelkich praw grupy społecznej - czyli radzieckich oficerów.
Można z nimi zrobić co się chce. Wszyscy, którzy przebywali na odwa-chu i z którymi
miałem później okazję pogadać, zgodnie przyznają, że w każdym z tysięcy radzieckich
aresztów wojskowych można by znacznie zaostrzyć rygory, bez obawy sprowokowania
zorganizowanego sprzeciwu ze strony aresztantów. Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie
większość aresztantów stanowią kadeci.
Przebudziłem się w środku nocy, nie z zimna, i nie z nieznośnego smrodu dziewięciu
brudnych ciał wciśniętych w jedno małe, nie wentylowane pomieszczenie. Obudziłem się z
nieodpartej potrzeby pójścia do ustępu. To się zdarza, kiedy jest zimno. Połowa celi już nie
spała. Podskakują, tańczą w kółko. Optymiści, możliwie najcichszym szeptem, błagają przez
judasza strażnika,
żeby się ulitował i zaprowadził do kibla. Ale ci pozostają nieubłagani. Dobrze wiedzą,
co ich może spotkać za nadmierny liberalizm. W celi nie ma kibla, bo też nie jest to cywilne
więzienie, tylko obiekt wojskowy. Bywają tu z wizytą najwyższe szarże. Aby było im miło,
zlikwidowano wszystkie kible. Teoretycznie dyżurny klawisz powinien czasami nocą
wyprowadzać aresztantów pojedynczo za potrzebą. Lecz to ograniczałoby rolę tak istotnych
środków wychowawczych, jak „toaleta”. Dlatego też próby zadośćuczynienia błaganiom
osobników z cel zbiorowych przez bardziej liberalnych strażników są kategorycznie tępione.
Inaczej wygląda sprawa z tymi, przeciwko którym toczy się śledztwo, albo ze
skazanymi. Wystarczy, że raz poproszą - już się ich wyprowadza. Ci z pojedynek, a więc
najgorszy element, wyprowadzani są czasem nawet w nocy. Może dlatego, że to na ogół
psychiczni, gotowi na wszystko. Ale jeżeli chodzi o cele zbiorowe, a więc normalnych ludzi,
to nie wyprowadza się ich nocą do ustępu, bo straż wie, że grupa w obawie przed zbiorową
karą i tak nikomu nie pozwoli załatwić się w celi.
Jestem pewny, że piosenka:
Klawiszku!
Zaprowadź mnie do kibla,
Braciszku!
powstała nie w więzieniu, tylko w wojskowym areszcie. Nieważne gdzie - w Kijowie
czy Leningradzie, Berlinie czy Ułan-Bator - ważne, że od lat zalicza się do
najpopularniejszych utworów Armii Radzieckiej.
Ciężka zasuwa szczęknęła niespodziewanie. Mogło to oznaczać niepojętą łaskawość
klawisza, albo irytację nieustannymi zawodzeniami. Ci, którzy jeszcze przed chwilą
przestępowali z nogi na nogę teraz cicho jak koty wskakiwali na narę, udając że śpią. Ale
okazało się, że to grubas wraca do celi. Przez całą noc sprzątał kible.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tłuścioch był wykończony, oczy miał czerwone z
niewyspania. Widać było, jak ciekną mu łzy i drżą pyzate policzki. Pojękując wczołgał się na
drewnianą narę, przytulił brudny policzek do twardych desek i w jednej chwili utracił śwado-
mość, jak znokautowany.
Tymczasem cela ponownie się ożywiła. Wraz z pozostałymi podjąłem niecierpliwy
taniec.
- Ścierwo sztabowe! - zawyrokował wysoki brunet. - Odlał się w kiblu, a teraz
komaruje.
- Tłusty wieprz, nawet nie powąchał prawdziwej służby, a urządził się najlepiej.
Wszyscy znowu się obudzili. Każdy pragnął snu bardziej, niż życia. Tylko sen potrafi
ocalić resztki sił. Ale spał tylko grubas. Dlatego we wszystkich równocześnie wezbrała
szczególna nienawiść. Wysoki brunet zdejmuje szynel i narzuca na głowę śpiącego. Wszyscy
rzucamy się na niego, ja wskakuję na pryczę i kopię w brzuch, jak w piłkę futbolową. Grubas
nie może krzyczeć i tylko z cicha skowycze. Z korytarza dobiegają kroki klawisza. Zbliżają
się do drzwi celi. Zwabiony hałasem, strażnik obojętnym wzrokiem ocenia sytuację - i kroki z
wolna się oddalają. Klawisz też kadet, na pewno sam nieraz siedział. Rozumie nas doskonale i
trzyma naszą stronę. Nie miałby nic przeciw temu, by wejść do celi i samemu dołożyć parę
kopniaków. Jednak to niedozwolone: strażnikom nie wolno stosować przemocy fizycznej.
Zabronione!
Tymczasem zrobiła się już piąta rano. Do pobudki zostało jakieś pół godziny.
Najcięższa pora do przeczekania. Och, nie wytrzymam! Zdaje się, że wszystkie cele już się
obudziły. Pewnie we wszystkich celach dostają wycisk ci, co dali dupy na szkoleniu, albo
przy pracy, albo na wieczornym apelu.
Pierwszy poranek na odwachu. Jakże wyczekiwany! Podobnie poeci nie mogą się
doczekać wschodu słońca. Ale mamy mniej cierpliwości, niż poeci.
Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, jak przy pierwszej porannej „toalecie”. Ściany,
posadzki, schody i twarze strażników tylko migały mi przed oczami, a jedyną myślą było:
„Zdążyć dobiec!”. Nic na świecie nie zdoła łoby mnie oderwać od tej myśli, ani znajoma
twarz, ani czarne pagony korpusu wojsk pancernych pędzące w moją stronę. Dopiero później,
po powrocie do celi i odzyskaniu oddechu, uświadomiłem sobie, że widzia łem kolegę-kadeta.
Wracał biegiem z kibla. Był to kot. pierwszoroczniak, z tych, którzy zastąpili nas po
aresztowaniu w biurze przepustek. To mogło oznaczać tylko jedno: że generał pułkownik
Władimir Filipowicz Czyż, zastępca dowódcy okręgu, wjeżdżając do szkoły aresztował nas, a
w godzinę później, kiedy opuszczał szkołę, aresztował następną zmianę wartowników.
Generał pułkownik był naprawdę twardym gościem. Szkoda, że interesowało go w
życiu tylko jedno: sposób, w jaki go witają - i nic poza tym.
DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM
Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku
Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzeszną planetę należę do tych
nielicznych, którzy posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z
życiem.
A było to tak.
Podczas porannego rozdziału zadań dla aresztantów, kapral Aleksiejew ogłosił,
dźgając nas palcem w wyświechtane bluzy, następujący komunikat:
- Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.
To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic.
Praca śmiertelnie wyczerpująca, normy absolutnie nieosiągalne.
- Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem.
Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.
Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki.
- Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć.
To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszczenie wnętrza olbrzymich
zbiorników. Człowiek tak przy tym przesiąkał smrodem benzyny, parafiny i innych
cuchnących substancji, że nie można było później jeść ani spać. Żadnych specjalnych
kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na
to, że tym razem uda się uniknąć obiektu nr 110.
Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?
- Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być?
Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięć sekund na
zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy
dach nowiutkiego gazika. Póki strażnik wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem
łokciem cherlawego kadeta z emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na
to, że jest z nas najbardziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie
zmarkotniał.
- Gdzie to?
- W komunizmie, u samej Sałtyczychy* - wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne
przekleństwo.
Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż
komunizm. Wiele już słyszałem na temat komunizmu i Sałtyczychy - nie wiedziałem tylko, że
nazywa się to „obiekt nr 12”.
Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik prychnął parę
razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku
wprost ku świetlanej przyszłości.
Komunizm leży na północno-zachodnich peryferiach prastarej słowiańskiej
metropolii, matki rosyjskich miast - tysiącletniego Kijowa.
* Sałtyczycha - carska dziedziczka słynąca z okrucieństwa wobec służby. Legenda
głosi, że słudzy zamurowali ją w końcu w jednej z kamiennych kolumn dworu [przyp. tłum].
Mimo że zajmuje spory kawał ukraińskiej ziemi, nie jest możliwe, aby osoba
nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający go cztero-metrowy
betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron
otaczają go wojskowe obiekty: bazy, arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na
budowle komunizmu, musiałby najpierw dostać się do bazy wojskowej, strzeżonej przez
uzbrojonych wartowników i złe psy łańcuchowe.
Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i, minąwszy kilka
ostatnich domów, zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk między dwoma zielonymi
płotami, z tablicą: WJAZD WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się
przed drewnianą, nie malowaną bramą, która w niczym nie przypominała wrót jasnego,
świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka, natychmiast zatrzasnęła
się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu stronach mury wysokie na jakieś pięć metrów, za
plecami drewniana lecz niewątpliwie solidna brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie
jeszcze solidniejsza.
Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami.
Policzyli nas czym prędzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod maskę a nawet pod wóz,
sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielona stalowa zapora przed nami zadrżała i po
chwili gładko odsunęła się w lewo, ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy,
przeciętą wzdłuż szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową
bramą spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.
Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen,
można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu
pokryte ziemią, gęsto obsadzoną kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy
przed niewiary-
godnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią
betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, choć tym
razem składów 1 magazynów już nie było.
W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem, strzeżonym
przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone
druty, do których poprzywiązywane były szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz.
Widywałem już różne psy, te jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie
później uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te
zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały - warczały tylko, krztusząc się własną śliną z
nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartownicze, szczekały tylko na rozkaz.
Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną tablicą,
wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły:
PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:
OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH
BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!
Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:
Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego na XXII
Zjeździe KPZR.
Strażnik ryknął: - Dziesięć sekund! Z WOZU!!! - i, jak te szare wróbelki,
wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięć sekund - to da
się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po
oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.
Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym obliczu i
lordowskich manierach. Nale-
żał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym
strażnik ryknął:
- Baczność! Za kapralem gęsiego - marsz! Lewa! Lewa!
Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze śniegu
dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez komendy - tak
nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami.
Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w
malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym
baśniowym filmie, na żadnej wystawie architektury nie zdarzyło mi się ujrzeć podobnej
harmonii barw, wspaniałej przyrody i kunsztownej architektury.
Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w które los
rzucił mnie łaskawie dawno temu.
Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły widok.
Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim
obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy
dróżką wyłożoną szarym granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chińskie
mostki wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową
mozaiką baseny.
Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w młodniku. Kapral
zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W
pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną pokrywę.
Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za zaspę.
Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć krótką serią między
łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od szamba.
Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:
- Pompa i taczki są tutaj, a sad - o, tam, gdzie widać. Do 18.00 zakończyć
oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!
Po czym oddalił się.
Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy Dowództwa
Układu Warszawskiego”. Innymi słowy - obiekt numer 12. Ośrodek wypoczynkowy
utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota
zrelaksować się w rejonie prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego
byli raczej skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił
pustką.
Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była
jeszcze jedna dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem Wypoczynkowym Kierownictwa
Ministerstwa Obrony” - lub obiektem numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego
zastępcy nie pojawiają się w Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek
świecił pustkami.
W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i
rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki,
o podwyższonym standardzie, były w gestii obwodowego komitetu partii i obwodowej
rady narodowej. Wreszcie najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe
ośrodki, mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy
i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować dostojnych gości. Dacza
numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej dowódca Kijowskiego Okręgu
Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do
posiadania osobistego letniska.
Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na stałe żona
dowódcy okręgu. W obiekcie
nr 23 rezydowała jego córka-jedynaczka. Sam dowódca baletowal z bladziami w
swojej prywatnej daczy.
Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w prostytutki zwie
się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podobne instytucje
stworzono we wszystkich okręgach wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach
wojsk stacjonujących za granicą.
Personel usługujący żonie generała armii Jakubow-skiego, ówczesnego dowódcy
Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dać choćby
szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy,
służby, pokojówek, ogrodników dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu
aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.
Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się niesławnym mianem
„Komunizmu”. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Być może z racji
tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie dla baśniowego piękna jej otoczenia.
Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało
się z codziennym ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno
pozostawały tutaj w ścisłym związku.
Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.
- Głębokie to szambo? - pyta uzbecki saper.
- Aż do środka ziemi.
- Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!
- Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie
dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa:
jakby komuś tu wpadł ważny dokument - to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do
wszelkich kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić wypływ
informacji.
- Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy generałów?
- Nic nie rozumiesz, ciemniaku - podsumował cher-lawy artylerzysta. - Ten system
wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieństwie do naszych, są
bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od
jakości pożywienia. Gdyby jakiemuś Miczurinowi* dać tego pierwszorzędnego nawozu, na
wieki okryłby chwałą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.
- Dosyć gadania! - uciął dyskusję strażnik.
Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie
doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam trafić do kozy, razem z
więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia
z piechoty lub artylerii. Jest też nieźle, jeżeli strażnik, choćby i nie swojak, jest
doświadczonym kadetem z trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu,
to na pewno sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane. Najgorzej
gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra. Ślepo trzyma się instrukcji.
Właśnie taki dziś nam się trafił.
Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie
nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mieć jedną rzecz nową:
szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko ma nowe, znaczy się żółtodziób.
Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczać
jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej,
* Iwan Miczurin - rosyjski sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych.
„Zasługi Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie -
pierwszemu w świecie - skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy,
odporny na mrozy niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne
są niesłuszne.” - cyt za: W. Jerofiejew, „Moskwa-Pie-tuszki”. Kontra. Londyn 1976, przypis
N. Stavisky’ego. [przyp. tłum.].
w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich „kwis-ranci”.
Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości. Znaczy, czas brać
się do roboty.
A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje gówno, pozostała
czwórka wywozi śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu. Na pomocnika przypadł mi
cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza, jego
wątłe siły. Kiedy taszczyliśmy wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał -
ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie
wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży
na nas raport komu trzeba.
Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w czynach to
przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśleć,
natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej. Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta
metrów od cuchnącego szamba i strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację.
- Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? - zagaduję, gdy już
zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.
- Swoje odsiedziałem - odpowiada słabym głosem. - Chyba, że dzisiaj wlepią
dokładkę.
- Szczęściarz! - mówię zazdrośnie. - A ile ci zostało do złotych pagonów?
- Już nic.
- Jak to? - nie zrozumiałem.
- A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój
bezcenny autograf - proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro!
Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole
Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple
zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko dni.
- Nieźle! Prosto z pudła do łaźni - i na bal promocyjny. Głupim szczęście sprzyja!
- Chyba że dostaniemy dokładkę - przerwał ponuro.
- W twoim wypadku obowiązuje amnestia.
Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą.
Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do
pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia.
Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez
powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozweseliły go
nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić
go wizją świetlanej przyszłości, wizją komunizmu.
- Słuchasz mnie?
- Czego znowu?
- Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że będziemy żyć w takim
samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co?
- Znaczy, cały czas w gównie?
- Coś ty, nie o to chodzi - zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem polotu. - Mówię,
że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w takich ślicznych
małych miasteczkach z basenami, a dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze
lepiej - wiśniowe. Ile w tym wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?
- Dureń jesteś - rzekł znużonym głosem. - Dureń do kwadratu, chociaż pancerniak.
- Dlaczego dureń? - spytałem urażony. - O co ci chodzi?
- A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się.
Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym dostał
obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie
znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotychczas wszystko było jasne, jak słońce. Każdy
pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli
wedle potrzeb. Jeśli chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo,
pracuj dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem
społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze społeczeństwo szanuje
każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być szlachetniejszego nad dostarczanie
ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? - droga stoi otworem! Ale kto w takim razie
zadba o kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje
powołanie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę”? Na wyspie Utopii tę pracę
wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzień, ani
karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie
za darmo. Bierz co chcesz - to nie przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle
swoich potrzeb - oto podstawowe założenie komunizmu.
Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:
- Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia!
Popatrzył na mnie z politowaniem.
- Czytałeś Marksa?
- Jasne - zaperzyłem się.
- Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona
dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech - jeden przycina drut, drugi
ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki - to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę.
To się nazywa podział pracy. Im większy jest w społeczeństwie
podział pracy, tym większa wydajność. Do każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a
nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona
jego mieszkańców ma sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie,
oczywiście. Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!
Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks przepowiadał zwycięstwo
komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn. Czy to znaczy, że
komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma odpowiednich urządzeń. To co, może teraz
komunizm też nie jest możliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze
musi być ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie
komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś ich będzie musiał
doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł
życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału
pracy? A może nie jesteś marksistą?
- Oczywiście, że jestem - wydukałem.
- Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych
problemów do przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał trupy? Ogłosi się
samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w
społeczeństwie jest od cholery brudnej roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i
generałów. Kto będzie ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych?
Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich mechanizacji. I co
wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć
odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo - czy będą w komunizmie kelnerzy? Na
razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na
koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o czyszczeniu
obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towa-
rzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy
będzie musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w
kubeł, zbliżamy się...
- Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!
- Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy nie nastanie?
Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.
- Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!
- A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stryczka, ty kontrrewolucyjny
bękarcie? Ty parszywa antyradziecka świnio! - to mówiąc z całej siły cisnąłem taczki o
ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.
- A żeby ci jaja zwiędły! - splunął artylerzysta, wściekły jak nie wiem co. - Teraz jak
nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!
- Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem, prędko!
Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już do nas pędził.
- Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam odpowiadać!
Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.
- Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie zauważy.
Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie tylko na dobre. Za
tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.
Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.
- Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam się odechce!
Wtedy artylerzysta zmienił ton.
- Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłować. Składaj
raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.
Przyłączyłem się do kolegi.
- Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W jego sprawie
poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec...
- Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i wrzasnął:
- Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta rzucił w jego stronę
obojętne spojrzenie
i spokojnie rzekł do mnie:
- Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą... Wspomnisz
moje słowa.
Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.
- Doniesie - szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.
- Nie doniesie - zaprzeczyłem. - Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora
mu przejdzie.
- Zobaczymy!
- Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brać
jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy
nie nastanie?
- Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu Komitetowi
Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w moście.
- Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!
- Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i przestań się drzeć.
Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Rozładujemy, to ci
wszystko wyklaruję.
Rozładowaliśmy.
- No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.
- Nie, to niemożliwe - przerwałem. - Wpierw trzeba stworzyć bazę materialno-
techniczną.
- Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę
bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny
sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma
tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą. Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i
jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych
medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w zaufaniu, że
dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzyska wielką figę z
makiem! A co na tym straci? A dokładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry
brzuchem w najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy
będą równi jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy.
Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym sklepie możesz
brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla
naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz
miejscowa ludność wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć
jutro, jak dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych
lekarzy, całą świtę i goryli.
Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto byłby
zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy Jakubowscy i
Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamiętasz jak naskoczyli na Chiny za
urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się
ubierać w komunizmie? Będą jakieś mody? A może wszyscy założymy więzienne łachy?
Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być
dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich
kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro nastał
komunizm - czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej
ponętne niż tego zramo-
lałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to
młoda dziewucha i też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara
klępa Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu wciskać
bałach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie ma dwóch zdań.
Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego. Lenina czytałeś? Kiedy Lenin
obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za
dziesięć do piętnastu lat, w porywach dochodził do dwudziestu. A Chrusz-czow? Za
dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście
wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że ktoś każe się
partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu.
Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią
o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztować życia, nie odbierając
ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś
pamięta, co naobiecywał Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie
pomyśli, że oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich zobowiązań.
- Czy ty w ogóle jesteś komunistą?
- Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę!
Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.
Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy ostatnie
szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w imponującym futrze z
gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz utraciła wyraz lordowskiej pychy,
nabierając rysów wsiowego parobka.
- Uważaj - ostrzegł artylerzysta. - Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień paki, nie podskakuj.
To tylko baba. Jak
się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybunałem.
Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem:
- Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do
dziury, zajrzała.
- Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... - nadskakiwał kapral.
- Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem - wtrącił nasz strażnik.
Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.
- Którą ścieżkę? - zapytała koścista życzliwym głosem.
- Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. - Strażnik ruszył przodem. Koścista
dreptała za nim.
Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem
płata zmarzniętego śniegu.
- O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!
- Który to zrobił? - zaskrzeczała jędza.
- Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy.
- Po pięć dni każdy - syknęła jędza. - A ty, Fiodor, ty... - i twarz jej wykrzywił grymas
wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim krokiem ruszyła w
stronę baśniowego miasteczka.
Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował
wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.
- Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!
Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej...
- Spierdalaj, palancie! Ale już!
Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonać, że po
zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.
Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową przezroczystą
ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej sukience z białym
fartuszkiem.
Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już dowiedzieć o
przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu.
Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.
- Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć... dni... aresztu... Na polecenie dowódcy
okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! - wrzasnął nagle. - Przecież
dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał... - Zajrzał do księgi i
po chwili namysłu wstawił przed słowem „dowódcy” skrót „z-ca”. - No, teraz wszystko gra.
A ty, Suworow, pierwsze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od
zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. - Ubawiony własnym żartem,
porucznik zarżał.
- Straż!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Zaprowadź ich do dwudziestkiszóstki, na godzinkę, dwie. Niech się nauczą, że
dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.
W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej”. Kiedyś
dawno temu, jeszcze przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i gwałciciel Grigorij
Kotowski. Jakiś czas później, w 1918 roku, Kotowski i jego banda przyłączyli się do
bolszewików. Następnie na osobiste polecenie samego Lenina, za nieocenione zasługi natury
kryminalnej, rzezimieszek został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapoczątkowało
nieudany leninowski eksperyment oswajania przestępczego półświatka.
Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i nikt już nie
zdołał powtórzyć jego wyczynu.
W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko spluwaczka w kącie. Nie stoi tam
bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby, że to taka dezynfekcja.
Okno, przez które niegdyś czmychnął bohater rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela
jest tak mała i tak bardzo przesycona chlorem, że wytrzymać dłużej niż pięć minut zakrawa
na absolutną niemożliwość. Oczy łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza, ślina
wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.
Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie od drzwi.
Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem, zaniechałem. Dużo później
mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi
mieściła się cela 25, przeznaczona dla tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do
wytrzymania. Po wycieczce do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie
wracał do celi 26.
Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie kto zacz.
Nawet nie usiłowałem odgadywać jego rysów. Za to artylerzysta od samego początku
wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem (mówić się nie dało) i wskazał nowego.
Otarłszy oczy kułakiem, rozpoznałem w nim naszego strażnika.
Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci, którzy
zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z rzędu.
Nasz kwisrant-pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od celi 26.
Niewykluczone, że wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi albo zastępcy dowódcy.
Możliwe też, że kwisrant zaczął podskakiwać, kiedy po zdaniu automatu i amunicji
dowiedział się nagle, że jego pluton wraca do koszar, a on sam, z niewiadomych dlań
przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił
wsadzić go z nami dla draki, z góry przewidując co będzie dalej.
W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kompan zaniósł się pierwszym
atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w poszukiwaniu ściany.
Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy zamiaru mu
wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić bezbronnego, oślepionego człowieka,
zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie
zaliczył celi numer 26. Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem
wtedy żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych ideałów. Kto
tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być moim sędzią.
Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wyprostował się między jednym a
drugim atakiem kaszlu, kopnąłem go z całej siły między nogi. Wrzasnął nieludzkim głosem i
zwinął się z nieznośnego bólu. W tej samej chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go
buciorem w lewe kolano. I kiedy strażnik wił się na ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa
kopniaki w żołądek.
Skutkiem gwałtownych działań nałykaliśmy się sporo chloru. Ja wymiotowałem,
artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I chuj z nim.
Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi już pisane
żyć na tym świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego powietrza. Ściany celi
odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk otwieranych drzwi, ale było mi wszystko
jedno.
Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomość. Obok mnie wynoszono
na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się nieznośnie żal, że kiedy
ocknie się na drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał, co mu się przydarzyło w celi 26.
Postanowiłem to naprawić i dobić go, nim będzie za późno. Szarp-
nąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z betonowej posadzki. Cały mój
wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem głowy.
- Budzi się - powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad moją głową. - Daj mu jeszcze
powąchać.
Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem blisko mnie
powiedział:
- Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.
- Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj - zaprotestował drugi
głos. - Czyli że amnestia obejmuje tylko wczorajszy dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji
na oficera, dostał dokładkę od zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia
nie obejmuje.
- Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do zastępcy dowódcy
okręgu.
- Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na oczy nie widział.
Polecenie wydała małżonka. A poza tym, on też już wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz
zabiegać u niej?
- Co to, to nie. Za żadne skarby! - stropił się drugi głos.
- No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie możemy. Wiesz co by się działo,
gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby poukręcała!
- Co racja, to racja.
Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację, minister
obrony podpisał rozkaz o awansowaniu jego i jeszcze dwustu kadetów do stopnia
podporucznika. W takich przypadkach rozkaz ministra jest równoznaczny z odpuszczeniem
wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz
artylerzysta zdążył załapać kolejną odsiadkę, rzekomo z polecenia zastępcy dowódcy
Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Ponieważ jednak
formalnie stał
się oficerem, jego miejsce było na oddziale oficerskim, oddzielonym od pospólstwa
wysokim murem. Uścisnęliśmy się zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na
zawsze. Uśmiechnął się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami małżonki
przyszłego Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego,
marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę stalowej bramy
wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.
RYZYKO
Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku
Ktoś mógłby sądzić, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to najprzyjemniejsze
zajęcie. Przez półtorej godziny siedzisz na stołku, podsypiasz i palcem w bucie nie musisz
kiwnąć. Trudno o lepszą formę relaksu. Pozornie! Taki pogląd może zrodzić się tylko w
umyśle człowieka nie znającego odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się
należy zachować podczas szkolenia politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa złudna
banalność może ściągnąć na głowę lawinę kłopotów. Trafiając na pierwsze szkolenie
polityczne taki żółtodziób będzie bezgranicznie uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę
przestanie uważać! Niech na moment zapomni, gdzie się znajduje, po co i dlaczego -
nieszczęście dopadnie go w mgnieniu oka.
Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem, pracą ponad
siły, ciągłym upokorzeniem i zniewagą, a nade wszystko - oczekiwaniem na
nadejście czegoś jeszcze gorszego. Dlatego uspokoiwszy się nieco i rozgrzawszy,
odpręża się w jednej chwili.
Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa sprężyna, którą
człowiek utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu, natychmiast wyrywa się spod
kontroli, rozwija w jednej chwili i człowiek przestaje nad sobą panować.
Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widać wyraźnie, że nigdy dotąd
nie był w anclu. Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz zaśnie... Jeszcze chwila, a
wtuli się w brudne, zgarbione plecy cher-lawego marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do
Kijowa na przepustkę i zaraz na dworcu zgarnęła go żandarmeria. Wygląda na to, że też zaraz
kimnie. Żal mi żołnierza, żal mi marynarza, żal mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak
na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko dzwonią, głowa opada mi na piersi...
szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę rozluźnić kark...
No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drewnianej pryczy czeka cię nocą
śmierdzący klozet, albo kuchnia - co jeszcze gorsze. A jak już swoje odsiedzisz, dołożą ci ze
trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie komiśniaka, ani o suchych onucach, tylko o polityce naszej
ukochanej partii, która rozpościera przed nami nowe horyzonty. Tak, tak.
Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co prawda nie
kijowskim, ale w Charkowie. Właściwie trudno powiedzieć, który ancel lepszy. Jasne, że w
Charkowie „Komunizm” jest dużo skromniejszy. Za to fabrykę czołgów budowano z
rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa klientów karnej kompanii, i zapewniam was, że
to nie piknik. A wracając do szkolenia politycznego, to od dawna poznałem ich wszystkie
sztuczki. Tu mnie nikt nie zagnie.
Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony. O jedzeniu też
próbowałem nie myśleć, bo od takich myśli tylko boli brzuch. Jedna rzecz gnębiła
mnie od pierwszych minut szkolenia, mianowicie - jak by tu zmienić onuce. Te, które
miałem na nogach już od sześciu dni były doszczętnie przemoczone. Jak by nie zawijać, na
jedno wychodzi. A na dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi, mokro... Ech, żeby móc
zmienić onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśleć o suchych nogach!
Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenić. Inaczej wpadłeś, człowieku, po
uszy. O proszę - już mi się zdaje, że mam całkiem sucho... że nocą wysuszyłem onuce na
kaloryferze, chociaż w celi nie ma kaloryferów. Teraz są tak przesuszone, że aż
zesztywniały... o jak mi ciepło w stopy... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani
kaprale odsuwają taborety i aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyć was,
sukinsyny! Ja nie spałem!!! Kapral wściekle spycha mnie na bok i dalej oczyszcza sobie
przejście między siedzącymi za mną. Mimo woli spoglądam do tyłu, ale uświadomiwszy
sobie skalę zagrożenia natychmiast z powrotem odwracam głowę. Wystarczyła jednak ta
krótka chwila, aby ogarnąć wzrokiem twarze siedzących z tyłu. Twarze ludzi
sparaliżowanych śmiertelnym przerażeniem. Z pięćdziesięciu par oczu wyzierał czysto
zwierzęcy strach i błaganie o litość. Na wszystkich twarzach malowała się jedna, jedyna myśl:
„Tylko nie ja! Litości!”. Zapewne i na mojej twarzy widniał przed chwilą ten sam wyraz,
kiedy myślałem, że to mnie chcą dopaść kaprale. Boże, jak łatwo nas zastraszyć! Jakże
żałosny jest człowiek, który się boi! Do jakich podłości jest zdolny, byle tylko ratować własną
skórę!
Tymczasem kaprale dopadli kadeta wojsk lotniczych. Siedział wtulony w samym
kącie. Przyszły as przestworzy przypomina raczej ciężką, drewnianą kukłę ze sznurkami
zamiast stawów. Wyłączył się całkowicie, jakby oddalił się w inny świat. Kaprale taszczą
obrońcę ojczyzny wąskim przejściem. Głowa zwisa mu bezwładnie, jak dzyndzel na
łańcuszku. To był błąd, asie przestworzy! Nie można tracić kontroli. Fatalna sprawa,
orle-sokole! Za bardzo się rozkrochmaliłeś. Teraz wsadzą cię za karę do celi
„Rewolucyjnej” numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a
potem dowalą ci jeszcze pięć dni. Proste, jak w pysk strzelił.
Co jest, do cholery! Ile jeszcze porucznik ma zamiar nawijać o naszej ukochanej
partii? Zegarka nie ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już z pięć godzin, a ten nie
może skończyć! Żebym tylko mógł zmienić onuce, byłoby łatwiej wysiedzieć.
Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał do środka
odważników z litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce... Albo żeby chociaż kaprale
częściej wywalali z sali tych co się wyłączyli. Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym
jakoś przetrzymał. Albo żeby móc wyjść teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów.
Tylko te cholerne onuce...
- SĄ PYTANIA?
Ze stu gardeł wyrywa się gromkie: „Nie, towarzyszu poruczniku!”. Zbawienie!
Koniec szkolenia! Koniec! I nie wlepili mi dokładki!
Zaraz padnie komenda: DO ZBIÓRKI W SZYKU - ROZEJŚĆ SIĘ! PÓŁTOREJ
MINUTY!!! To oznacza, że trzeba desperackim zrywem ciała i duszy rzucić się ku wyjściu,
przez drzwi zapchane cuchnącymi ciałami brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich
na wszystkie strony, wypaść na korytarz. Tylko się nie potknąć, bo stratują! Każdy chce żyć.
Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na piętro, złapać szynel i uszankę. Najważniejsze
to nieomylnie rozpoznać własną odzież. Jeżeli potem okaże się, że jakiś spóźnialski dryblas
nie może się wcisnąć w twój szynel, zaraz cię namierzą i załapiesz kolejne pięć dni. Za
kradzież. Dryblas też dostanie pięć dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w jednej celi, i się
okaże, kto ma rację. Z szynelem i czapką w garści trzeba się przebić pod prąd walących w
górę współtowarzyszy i zbiec z powro-
tem na dół. A przy wyjściu już zator i kaprale rozglądają się za ofermami. Trzeba
zatem wbić się w tłum jak lodołamacz - miażdżyć, rozbijać, kruszyć. Półtorej minuty się
kończy, a ty wciąż nie stoisz w szyku, nie jesteś wyrychtowany na sto dwa, czerwona
gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa palce ponad
brwiami... Kiepsko, kiepsko...
Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każdy zamiera w napięciu, gotów
na łeb na szyję rzucić się, byle tylko wykonać rozkaz... Porucznik celowo zwleka, chce
sprawdzić naszą umiejętność stawania w szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę
chwili? Czy każdy sprężył się w sobie? Czy każdy jest gotów przegryźć sąsiadowi gardło?
Wzrok porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela się zwrócić głowy, żeby przekonać się,
co też mogło przyciągnąć uwagę zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii. A uwagę
porucznika przykuła brudna ręka w najodleglejszym kącie sali. Ręka, która od dwóch tygodni
czyściła kible, a sama ani razu nie była wymyta.
W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych ze zwyczajowym zwrotem:
„Jakieś pytania?”, na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie: „NIE MA PYTAŃ!” - w
tym momencie ta właśnie ręka uniosła się do góry. W anclu nikt nikogo o nic nie pyta -
wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę, ktoś ciekawski ma pytanie! Coś podobnego!
Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku porucznik jest
władny zniszczyć każdego, kto podobną impertynencją zakłóca mu święty spokój. Nawet po
referacie byle pierwszego sekretarza obwodowego komitetu partii nikt nie ośmieliłby się
zadawać pytań. A tu nie chodzi o byle pierwszego sekretarza, dysponującego mimo wszystko
jakoś tam ograniczoną władzą. Tutaj osobnik najniższej kategorii usiłuje zakłócić spokój
samego zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii!
Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było widać, że dzięcioł nie pierwszy
dzień spędza na odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał wszystkich towarzyszy niedoli nie
brało się z ignorancji.
Porucznik jest dobrym psychologiem i w mig pojmuje, dlaczego półżywy kadet-
elektronik o zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie został mu tylko dzień, góra
dwa dni odsiadki. Tylko jeżeli teraz poślą go do fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście,
wyrobić normy i jak nic obskoczy kolejne pięć dni paki, które na całe życie mogą zeń uczynić
uniżonego, pokornego, cichego półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego
kariery wojskowej, lecz kadetowi na pewno nie o to chodzi. Widać, że postanowił zadać
pytanie w jednym, jedynym celu: żeby podlizać się porucznikowi i zagwarantować sobie
wyjście w terminie. Lecz nie tak łatwo przypochlebić się Wszechmocnemu! A jeżeli
pochlebstwo poczytane zostanie za nachalność?... Pochlebstwo musi być bezwzględnie
oryginalne i balansować na granicy dopuszczalności...
Wiedzieliśmy o tym doskonale.
- Słucham was? - zagadnął porucznik z wielką kurtuazją, demonstrując tym samym
szacunek dla brawury właściciela brudnej ręki.
- Kadet Antonow, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa - przedstawił się dziarsko
tamten. - Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.
Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem przepłynęła pod
sufitem, bzycząc jak bombowiec strategiczny. Chowaliśmy głowy w ramiona, chcąc choć
trochę złagodzić cios. Gniew mógł skupić się na głowie każdego.
- Słucham waszego pytania - rzekł porucznik i po krótkim namyśle dodał: - Bardzo
proszę.
- Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą areszty?
Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w ramiona. Nie ja
jeden oczekiwałem
ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając
cherlawą pierś i inteligentnymi szarymi oczyma wpatrywał się prosto w oczy
Wszechmogącego.
Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpłynęły się w dziecinnym niemal
uśmiechu. Pytanie wyraźnie przypadło mu do gustu. W jego oczach zabłysły diabelskie
iskierki, kiedy z pełnym przekonaniem i wiarą stwierdził:
- Areszt będzie zawsze! - i roześmiał się radośnie. Wszechmogący zerknął uważnie na
elektronika i pochwalił jowialnie:
- Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wychodka - biegiem! I żeby mi się do
wieczora wszystko błyszczało jak psu jaja!
Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.
- Tak jest, towarzyszu poruczniku - odparł radośnie elektronik. Czy można wymarzyć
sobie coś lepszego? To fakt, że po porannej ekspresowej toalecie kibel wygląda dość
paskudnie, ale starczą dwie-trzy godziny, żeby go wypucować na medal. A potem? Potem
przez cały dzień tylko markować, że się poprawia to, co zostało zrobione. Kibel to nie
bezdenne, cuchnące szambo komunizmu! Ech, kibelek! To prawda, że w nocy nie jest
przyjemnie szorować sracze, zamiast spać, ale w dzień to co innego: w cieple, z wygodami...
- Zbiórka do zajęć, półtorej minuty.
Runąłem przed siebie z całym impetem, rozpychając łokciami równie
zdeterminowanych współtowarzyszy.
To był wspaniały dzień. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników trafiłem do
okręgowego szpitala wojskowego, gdzie nosiliśmy brudną bieliznę. Naszym strażnikiem był
czwartoroczniak, artylerzysta. Było po nim znać, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym
wieczorem wyznaczył dziesięć minut przerwy. Przysied-lśmy na oblodzonych kłodach,
wspierając zmęczone grzbiety o ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka
z oddziału skórno-wenerycznego przyniosła nam cały karton niedojedzonych resztek
cudownego białego chleba. Pałaszowaliśmy go w niemym zachwycie. Nie potrafię oddać
ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że każdy z nas myślał wówczas o
dziel nym kadecie, o ryzyku, na jakie się zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której
dokonał - i w ogóle o bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.
SILNI, ZWARCI, GOTOWI!
Ostatnie dni przed promocją
w Charkowskiej Szkole
Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii,
kwiecień 1967 roku
Buty lśniły tak, że mogłyby z powodzeniem służyć za lusterka do golenia. Spodnie
odprasowane tak, że gdyby mucha otarła się o kant, przecięłoby ją na pół. Dziś mieliśmy
patrolować ulice w mieście, Dlatego pułkownik Jeremiejew, komendant wojskowy
Charkowa, osobiście kontrolował nasz wygląd zewnętrzny. Z pułkownikiem nie było żartów!
Najdrobniejsze uchybienie w umundurowaniu oznaczało dziesięć dni paki. Wszyscy dawno
do tego przywykli jak do ustalonej normy.
Pułkownik kończył właśnie odprawę.
- Podsumowując, normy są następujące: dworzec kolejowy - 150 wykroczeń, park
miejski - 120, port lotniczy - 80, reszta - po 60.
Pułkownik nie postawił kropki nad „i”, ale i tak każdy Wiedział, że winni
niewykonania norm nie zostaną zmie-
nieni o północy, jak to jest przewidziane w regulaminie, lecz pójdą na „długą rundę” -
innymi słowy, służbę całonocną. Jeśli natomiast do rana patrol nie wykryje dodatkowo
trzydziestu wykroczeń, to całym składem pomaszeruje za kratki. Wylądują w tych samych
celach, w których wypoczywają ich ofiary z dnia poprzedniego. Była to praktyka
powszechnie znana i nie trzeba było przypominać powyższych ustaleń.
- Normy zostały wyliczone naukowo i zweryfikowane przez lata doświadczeń!
Zadania są jasne. No, to do dzieła, towarzysze!
Byłem w trzyosobowym patrolu: kapitan Zadirow i nas dwóch, kadetów przed
promocją. Czas służby wynosił 480 minut. Do północy. Norma opiewała na 60 wykroczeń,
czyli jedno zatrzymanie co osiem minut. Innymi słowy, każdy napotkany mundurowy musi
być winny jakiegoś wykroczenia. I jeżeli podczas tych ośmiu godzin spotkamy tylko
pięćdziesięciu dziewięciu żołnie rzy, marynarzy, chorążych i oficerów, wówczas „długą
rundę” mamy jak w banku, a gdzie u diabła złapać nocą jeszcze trzydziestu?
Owocna służba w patrolu zależy w ogromnej mierze od charakteru jego dowódcy.
Jeżeli będzie odpowiednio surowy i pomysłowy, normę da się wykonać.
- Towarzyszu sierżancie, złamaliście regulamin mundurowy.
- Nie, towarzyszu kapitanie. - Wszystko, co sierżant ma na sobie, lśni jak słońce.
Widać, że nie ma się do czego przyczepić.
- Przede wszystkim wykłócacie się z szefem patrolu: a po drugie górny guzik waszej
bluzy nie jest zwrócony ku władzy radzieckiej. Okazać dokumenty!
Istotnie, błyszczący guzik z sierpem i młotem wewnątrz pięcioramiennej gwiazdy
przyszyty jest trochę krzywo, a może nie dość mocno i młot nie wskazywał jak należy góry,
tylko nieco w bok. Pod takim zarzutem można spisać każdego, nie wyłączając ministra
obrony.
Kto potrafi upilnować, żeby wszystkie guziki miały młot w idealnym pionie? Kapitan
wielkimi literami nabazgrał na przepustce sierżanta: „Przepustkę cofnięto o godz. 16.04 za
drastyczne naruszenie regulaminu mundurowego i dyskutowanie z patrolem”. Zanotowałem
nazwisko sierżanta i numer jednostki, zaś winowajca walnął w dach przed kapitanem i udał
się w kierunku koszar. Teraz sierżant był całkiem bezbronny. Przepustkę miał unieważnioną i
gdyby po drodze do jednostki zatrzymał go jakiś inny patrol, mogliby mu jeszcze dołożyć SO
-”samowolne oddalenie”.
Pierwszego złapaliśmy w czwartej minucie. Zostało nam do złapania jeszcze
pięćdziesięciu dziewięciu - i 476 minut.
- Towarzyszu szeregowy, złamaliście regulamin mundurowy.
- Na pewno nie, towarzyszu kapitanie.
- Nie dyskutujcie z szefem patrolu!
- Nie dyskutuję, towarzyszu kapitanie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie złamałem
regulaminu.
- Kadet gwardii Suworow!
- Tak jest!
- Wezwać wóz patrolowy. Mamy tu poważne wykroczenie.
W czasie gdy drugi kadet spisywał personalia niebezpiecznego przestępcy, a kapitan
łapał następnego winnego, ja pobiegłem do najbliższej budki telefonicznej.
Tak, sierżant okazał się bardziej doświadczony, ugryzł się w język, zanim nagadał
głupot. Ale żołnierz był żółtodziobem. I właśnie za to, słoneczko, za chwilę powiozą cię
limuzyną z szykanami. Wracam biegiem z budki i widzę, że obok groźnego przestępcy stoi
już kadet wojsk lotniczych, który dopuścił się „oddania honorów wojskowych bez należytego
szacunku”. Ledwie szesnaście minut służby, a już trzech winowajców w saku. Tak trzymać!
- Towarzyszu sierżancie, nie macie czapki na dwa palce powyżej linii brwi!
- Mylicie się, towarzyszu kapitanie, dokładnie na dwa palce!
- Spieracie się?! Dokumenty!
Przy naszym kapitanie człowiek nie nudził się ani przez chwilę. Fajny chłop, nie ma
co. A cóż to, tam w krzakach? Ani chybi zalany w trupa obrońca ojczyzny. Tak jest! Między
jezdnią a chodnikiem rósł szpaler mizernych krzaczków i tam właśnie zagnieździł się nabuzo-
wany wojak. Wygląda jak świnia: rozchełstana bluza, oderwany prawy naramiennik, cała
pierś, buty i spodnie w wymiocinach. Po czapce od dawna ani śladu. Odwróciliśmy go na
plecy. A to pech! Był to kadet z naszej rodzimej szkoły pancernej. Gwardzista, tak jak i ja. A
my swojego nie ruszamy. Wszystkie jednostki garnizonu toczą zażarte współzawodnictwo
socjalistyczne. Pod żadnym pozorem nie wolno wystawić na szwank dobrego imienia własnej
szkoły. Lotnicy, marynarze, piechocia-rze - miejcie się na baczności! Ale nasz człowiek,
pancer-niak - nigdy! Troszkę popił i tyle. Każdemu może się zdarzyć. Wezwany samochód
dyskretnie zabiera pijanego czołgistę. Nie znalazł się, naturalnie, w naszej statystyce, i w
ogóle zabrano go tylko w obawie żeby nie złapał kataru. Ziemia w kwietniu bywa dość zimna.
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy.
Porucznik milczy posłusznie. Wie, jak się zachować.
- Macie, towarzyszu poruczniku, czarne rękawiczki. Powinny być brązowe!
- Tak jest, towarzyszu kapitanie. Moja wina.
- Dokumenty!
Nasz kapitan też nosi czarne rękawiczki. Nie było skąd wytrzasnąć brązowych.
Oficerom się ich nie wydaje, ponieważ przemysł nie produkuje brązowych rękawiczek.
Oficerowie otrzymują ekwiwalent pieniężny na zakup rękawiczek. Radźcie sobie sami.
Niestety, nie ma ich dosłownie nigdzie. Jak mówię, przemysł radziecki nie wytwarza ani
jednej brązowej rękawiczki. Kto służył w Niemczech, przywiózł sobie stamtąd co najmniej
dwa-
dzieścia par - zapas na całe życie. A kto nie służył w Niemczech, wydany jest na
pastwę patrolu. Przed wyjściem na służbę pułkownik Jeremiejew osobiście wydaje wszystkim
oficerom po parze brązowych skórkowych rękawiczek, za pokwitowaniem, na czas trwania
służby. Tylko te rękawiczki są już tak znoszone, złacha-ne i rozciągnięte, że oficerowi nie
przystoi mieć ich na rękach. Dlatego właśnie nasz kapitan zaraz na początku zdjął służbowe
rękawiczki, zwinął je porządnie i schował do kieszeni. Nie daj Boże zgubić!
- Dlaczego złamaliście regulamin mundurowy, towarzyszu poruczniku? A może
rozkaz ministra obrony was nie dotyczy?
- Proszę o wybaczenie.
- Odmaszerować!
- Tak jest!
Nazwisko porucznika upiększa, naturalnie, naszą czarną listę. Nadejdzie pora
wstąpienia do akademii i wtedy góra przejrzy jego akta personalne. Coś podobnego! W ciągu
jednego roku setki razy zatrzymywany przez patrole, i wciąż za to samo przewinienie! Znaczy
- niepoprawny! Znaczy - trzeba go zamknąć! A wy go rekomendujecie do akademii! Miejcież
trochę rozumu!
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy... Macie czarne
rękawiczki. Nie czytaliście rozkazu ministra obrony? No to dlaczego go łamiecie? Może
celowo? Czy z naturalnej skłonności do łamania przepisów?
Kapitan zdjął jedną z własnych czarnych rękawiczek i odnotował nazwisko
porucznika.
Do końca służby jeszcze 2 godziny i 17 minut. Na czarnej liście widniały nazwiska
sześćdziesięciu jeden winowajców. W ciemnościach rozlegają się pijackie pomruki. Nieźle
zawiany artylerzysta człapie chwiejnym krokiem, wyraźnie niepomny na naszą obecność.
Nasz kapitan jakoś go nie spostrzegł.
- Towarzyszu kapitanie, zwijamy go?
- Ee, nie, zostaw. To już sześćdziesiąty drugi. Zapamiętaj, Suworow, raz na zawsze:
limit należy przekraczać, ale minimalnie. To podstawowa zasada całego naszego życia.
Najwyższy czas żebyś zrozumiał, że normy ustalane naukowo są weryfikowane przez życie.
Za parę miesięcy znowu wyślą nas na patrol i, jeżeli teraz zawyżymy normę, wlepią nam nie
60, ale 65, a może i 70 wykroczeń. A spróbuj dobić do siedemdziesięciu! Nasze normy biorą
się z bezmyślności takich właśnie osłów, jak ty. Za bardzo podbijali poprzeczkę i teraz sami
wpadają w łapy patroli.
Artylerzysta szczęśliwie potoczył się dalej. Nawet nie zwrócił na nas uwagi. Jeżeli
wszystkie patrole na jego trasie już przekroczyły swoje normy, to może spokojnie dryfować
głównymi ulicami, pijany, rozchełstany i brudny, z wyrazem pijackiej arogancji na twarzy.
Wstawionych żołnierzy, kadetów i sierżantów było coraz więcej. Wojsko już dawno
poznało specyfikę centralnego planowania, dlatego do wieczora chowało się po kątach.
Wtedy słabnie terror patroli we wszystkich dzielnicach. Po prostu wszyscy starali się wyrobić
normę przed czasem, aby uchronić się przed „długą rundą”. Najwytrawniejsi zawadiacy
wykorzystywali krótkie „odprężenie” do własnych, bynajmniej nieszlachetnych celów. A
począwszy od północy wszyscy, nawet najbardziej podcięci, brali ogon pod siebie. Wtedy
wychodzą na łów najgłupsze, najmniej operatywne patrole, którym cały dzień nie wystarczył
na przyskrzynienie odpowiedniej liczby ofiar.
Wokół nas zaroiło się od autentycznych wykroczeń, pijanych wojaków i chuliganerii.
Jednak nie mieliśmy kompletnie nic do roboty. Siedzieliśmy na ławce pod ogołoconymi z
liści wierzbami. Kapitan udzielał nam lekcji taktyki niemieckich wojsk pancernych. Egzamin
końcowy zbliżał się milowymi krokami.
- Taktyka, proszę was, to najtrudniejsza dziedzina na świecie. Spróbujcie jednak
napomknąć naszym genera-
łom, że taktyka jest bardziej skomplikowana niż szachy! Będą zaśmiewać się do
rozpuku. Tymczasem nie ma się z czego śmiać. Szachy to tylko uproszczony, powierzchowny
model walki między armiami. I to najprymitywniejszymi armiami na świecie.
W szachach - jak na wojnie: król jest niemrawy i majestatyczny, ale utrata króla
oznacza ostateczną klęskę. Król jest wiernym uosobieniem sztabów, rozbudowanych i
ociężałych. Wystarczy zapędzić je w kozi róg - i mat! Hetman to służba wywiadowcza w
pełnym tego słowa znaczeniu. Wszechmocna i niepokonana, stworzona po to, by
samodzielnie, błyskawicznie i skutecznie udaremniać plany wroga. Skoczek, goniec i wieża
nie wymagają komentarza. Podobieństwo jest olbrzymie, zwłaszcza do kawalerii.
Przypomnijcie sobie bitwę pod Borodino. Pamiętacie słynny rajd konnicy Uwarowa i Płatowa
na tyły Bonapartego? To typowy ruch skoczka. Spójrzcie kiedyś na mapę. Rosyjska kawaleria
nie atakowała, ani nie szarżowała. Po prostu pojawiła się w pewnym momencie na tyłach
wroga. To wystarczyło. Samo jej pojawienie się powstrzymało Bonapartego przed rzuceniem
gwardii do boju. W pewnym sensie ten manewr przesądził o losach bitwy, i o całych dalszych
losach Rosji.
- Walka współczesna - ciągnął dalej kapitan - jest tysiąckrotnie bardziej
skomplikowana niż szachy. Gdybyście chcieli ustawić na szachownicy najmniejszą armię
współczesną, należałoby drastycznie zwiększyć liczbę figur. Trzeba by jakoś oznaczyć czołgi,
rakiety przeciwpancerne, artylerię przeciwpancerną i zwykłą, myśliwce, szturmowce,
bombowce strategiczne, helikoptery... Nie sposób wszystkiego wymienić. Wszystko to razem
wymaga wspólnego planu, jednolitej strategii i najściślejszej koordynacji. To co nas niestety
różni od Niemców, to nawyk arytmetycznej rachuby gońców i pionków przy równoczesnej
nieznajomości podstaw ich właściwego użycia. Niemcy, widzicie, zaczęli z nami wojnę mając
marne 3 tysiące czołgów przeciw naszym
24 tysiącom. Dzisiaj nie brakuje rozmaitych interpretacji naszej klęski w 41 roku, a
nie chcemy uznać najprostszej: że taktyka Niemców była znacznie bardziej elastyczna od
naszej. Zapamiętajcie moje słowa: jak się zacznie ruchawka na Bliskim Wschodzie, rozpirzą
nas w drobny mak. Pomimo naszej przewagi liczebnej i jakościowej. Co za pożytek z trzech
królowych, jak się nie umie grać w szachy? A przysyłani przez nas doradcy wojskowi
zwyczajnie nie potrafią grać. Taka jest prawda. Weźcie choćby szefa katedry pułkownika
Sołouchi-na. Dopiero co wrócił z Syrii...
- Skąd się to bierze? - nie mogłem powstrzymać pytania.
Kapitan spojrzał na mnie, po czym wycedził:
- System jest do dupy.
Odpowiedź nas nie zadowoliła, dodał więc:
- Po pierwsze, dowódcy są wyznaczani wedle kryteriów politycznych. Nie wybiera się
tych, którzy znają zasady gry, ani tych, którzy przynajmniej pragną się nauczyć. Wybiera się
właściwych ideologicznie. Po drugie, nasz system wymaga raportów, sprawozdawczości,
osiągnięć. Na tym się opiera. Doniesienia z pierwszych dni wojny o niszczeniu tysięcy
niemieckich czołgów i samolotów były tak naciągane, że kierownictwo kraju musiało zmienić
kryteria oceny sytuacji na froncie. Od tej chwili brano pod uwagę tylko to, czyje siły
kontrolują dane terytorium. To z kolei wymuszało szturmowanie i odbijanie miast, wzgórz,
przyczółków. Spróbujcie jednak grać w szachy nie niszcząc sił nieprzyjaciela, a starając się
jedynie zajmować pola, nie bacząc na własne straty! Do czego to prowadzi? Do tego, co
spotkało nas na wojnie. Wygraliśmy dzięki temu, że nie znaliśmy litości dla milionów
własnych pionków. Jeżeli na przykład Sztab Generalny i doradcy wojskowi ubzdurają sobie,
żeby zagarnąć terytorium Izraela nie niszcząc wpierw jego armii, to słono za to zapłacimy.
Żydzi nie dadzą nam mata, ale unicestwienie Izraela z taką taktyką jak nasza będzie drogo
kosztować. A nie daj Boże,
jeżeli kiedyś ruszymy na Chiny. Wtedy pionki nic nie pomogą. Chińczycy mają ich o
wiele więcej.
W tym miejscu kapitan splunął ze złością i kopnął pustą puszkę czubkiem
wyglansowanego buta. Puszka potoczyła się ciemną alejką wprost pod stopy podpitego
sapera, który w krzakach dobierał się do młodziutkiej dziewczyny. Głucha szamotanina w
ciemnościach najwyraźniej przypomniała kapitanowi, że wciąż jesteśmy na patrolu. Ziewnął i
raptownie zmienił temat.
- Kadet Suworow! Wnioski z dzisiejszej służby patrolowej, raz-dwa!
Byłem z lekka zaskoczony.
- Dowódca czołgu musi błyskawicznie oceniać sytuację. No? Jakie wnioski?
- Więc... ee... zatrzymaliśmy wielu winnych... eee... podnieśliśmy dyscyplinę... dzięki
wam... - nieudolnie usiłowałem smarować wazelinę.
- Nie masz nawet bladego pojęcia, Wiktor. I to ma być przyszły porucznik? Albo nie
chcesz zrozumieć, albo próbujesz mnie nabrać. Słuchaj uważnie, ale to zostanie między nami.
W systemie gospodarki planowej terror jest również działalnością planową, a więc absolutnie
kretyńską i nieefektywną. To po pierwsze. Po wtóre, pracowaliśmy dzisiaj wedle zasad
drugiej pięciolatki, a więc lat 1937-1938. Tyle tylko, żeśmy nie puszkowali i nie rozwalali
zatrzymanych. Po trzecie, gdyby dzisiaj padł rozkaz powtórzenia drugiego planu
pięcioletniego, to nie tylko bezpieka, ale każdy radziecki obywatel rzuci się gorliwie rozkaz
ten wypełnić. Tak nas wytresowano: silni, zwarci, gotowi! I po czwarte: ani ty, Wiktor, ani ja
nie mamy żadnej polisy na wypadek kolejnych planów pięcioletnich. Żadnej! Gdyby jutro
padł rozkaz, wszystko zaczęłoby się na nowo: nowy Beria, nowy Jeżow, NKWD, i cała
reszta. Jedyna pociecha, że nasz sekretarz generalny to eunuch. Bez jaj! Ale to nie potrwa
wiecznie. Co będzie, jak go jutro wywalą i przyjdzie nowy? No, dobra, głowa do góry.
Idziemy. Na dziś koniec służby.
- Towarzyszu kapitanie, może pogonić tego sapera? Zgwałci ją, jak babcię kocham!
- A ta laska jutro wniesie skargę, że dymał ją żołnierz, i to w naszym rewirze -
dorzucił mój towarzysz.
- To już nie nasza sprawa - uśmiechnął się kapitan i uniósł fosforyzujący cyferblat
zegarka.
Uśmiechnęliśmy się i my - zegarek wskazywał godzinę 00.04.
OPERACJA „DNIEPR”
Ukraina, lato 1967 roku
Nazajutrz po uroczystej promocji wszystkich dwustu świeżo upieczonych
podporuczników - najmłodszy rocznik Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych
Gwardii - zgromadzono w szyku na placu apelowym. Tam odczytano nam rozkaz ministra
obrony o dodatkowym przeszkoleniu w zakresie nowych technik bojowych.
Do tej pory zawsze po. promocji młodzi oficerowie otrzymywali miesięczną
przepustkę. Dopiero po urlopie udawali się do wyznaczonych dywizji i pułków rozrzuconych
po całym świecie, od Hawany po południowy Sa-chalin. Tam, gdzie minister rozkaże.
Tym razem złamano wieloletnią tradycję, a to z tej prostej przyczyny, że kilka
miesięcy wcześniej w Armii Radzieckiej wprowadzono nowy czołg T-64. Przed promocją nie
było czasu na szczegółowe zaznajomienie się z nową maszyną, program zajęć był i tak
przeładowany. Postanowiono więc przeszkolić wszystkich młodych oficerów, lecz tylko z
jednej szkoły, a nie ze wszystkich
pięciu, i następnie skierować ich do tych dywizji i okręgów, które będą przezbrajane w
pierwszej kolejności.
Warto nadmienić, że najnowszą technikę bojową wprowadza się zawsze najpierw do
jednostek drugiego rzutu, to jest do okręgów wojskowych: Bałtyckiego, Białoruskiego i
Karpackiego. W żadnym razie do Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej ani do
jakichkolwiek oddziałów stacjonujących za granicą. Tam nową technikę wprowadza się po
upływie pięciu do ośmiu lat od jej przyjęcia w okręgach przygranicznych. Pierwszy czołg
T-64 trafił do NRD dokładnie w dziesięć lat po rozpoczęciu masowej produkcji. Kiedy zaś po
raz pierwszy wspomniano na Zachodzie o tym nowym radzieckim czołgu eksperymentalnym,
seryjna produkcja T-64 była już dawno zakończona i T-64 zastąpiono nowym T-72.
Taka polityka ma wiele uzasadnień. Przede wszystkim, w ten sposób o wiele
skuteczniej strzeże się tajemnicy, co w razie wojny ustawia nieprzyjaciela w bardzo
niekorzystnym położeniu. Po wtóre, ułatwia to sprzedaż przestarzałych technologii naszym
sojusznikom - od Polski po kraje arabskie. Dlatego sprzęt bojowy Zachodniej Grupy Wojsk
Armii Radzieckiej uchodził w oczach Zachodu za witrynę najbardziej zaawansowanych
radzieckich technologii wojskowych.
Mieliśmy cztery i pół miesiąca na przestudiowanie napędu, wyposażenia, elektroniki i
uzbrojenia nowego czołgu. Od 1 czerwca do 15 października 1967 roku. Z końcem września
planowano nasz udział w wielkich manewrach: praktyczny sprawdzian nabytych
umiejętności.
Na wieczornym apelu, przed załadunkiem do wagonów, odczytano nam rozkaz
zabraniający wszystkim młodym oficerom noszenia podczas szkolenia mundurów oficerskich.
Mieliśmy nosić jedynie kombinezony czołgowe. W naszej armii te kombinezony nie mają
dystynkcji, co nie pozwala odróżnić szeregowego od oficera.
Był to więc rozkaz o zastosowaniu środków kamuflażu. Wprowadzanie nowych
technik bojowych zawsze jest okryte ścisłą tajemnicą. Stosuje się drakońskie środki dla
powstrzymania przecieku jakichkolwiek szczegółów z tym związanych. Dlatego nikogo nie
zdziwił fakt, że przebrano nas za szeregowych. Rzeczy nadzwyczajne wyszły na jaw nieco
później. Okazało się, że razem z nami udaje się ponad stu kierowców-instruktorów. Setka
instruktorów na dwustu raptem uczniów, to poważne zachwianie proporcji.
Druga niespodzianka czekała nas w pociągu. Ledwie ruszyliśmy - we wszystkich
wagonach odczytano rozkaz o utworzeniu 100. szkolnego pułku pancernego gwardii.
Zastępca komendanta szkoły, który rozkaz odczytał, przedstawił nam młodego pułkownika -
dowódcę nowo sformowanego pułku. Ogłoszono zarazem, że pułk liczy 92 czołgi w
pierwszej linii i 19 czołgów szkolno-bo-jowych.
Był środek nocy. Pociąg sunął przed siebie z usypiającym stukotem. Lecz nikt z nas
nie spał. I nie bez kozery. Po co aż tyle czołgów? 30-40 czołgów szkolno-bo-jowych
starczyłoby w zupełności. Czołgi bojowe w ogóle nie były potrzebne.
W atmosferze pewnego podniecenia padały na ten temat rozmaite hipotezy. Ktoś
zasugerował, że może wiozą nas do Arabów. Sytuacja w tamtym regionie pogarszała się z
każdym dniem.
- Fajnie by było, chłopaki, chociaż raz w życiu skoczyć za granicę. Do Polski, a
niechby i do takiego Jebiptu.
- Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica! Ale NRD, albo Egipt - czemu nie. Tylko że
teraz, z tym nowym T-64, nie zobaczysz zagranicy przez co najmniej pięć lat.
- A może naprawdę jedziemy do Arabów z odsieczą? Przeszkolą nas w try miga i
rzucą doborowy pułk oficerski na najnowszych czołgach...
- Obejdą się bez naszej pomocy! Czytałeś, ile mają czołgów? No, widzisz!... I to jakie!
Pewnie, że to nie T-62,
ale na przedpotopowe izraelskie Shermany wystarczą w zupełności...
- No, a tłumy naszych doradców? Poza tym wszystkie plany wojenne opracował im
nasz Sztab Generalny.
- Oj, dadzą Arabiszony Żydkom popalić!
- Wiecie, chłopaki, a ja słyszałem, że z Arabów tacy żołnierze, jak z koziej dupy trąba.
- A Żydzi, myślisz, lepsi? Po pierwszej salwie dadzą, drapaka.
- Dobrze gada!
- W Ameryce już śpiewają requiem dla Żydów.
- Nie za szybko stawiacie na nich krzyżyk? Jeśli oen-zetowcy nie przestaną rozdzielać
Żydów i Arabów, nie będzie żadnego zwycięstwa.
- Już ty nic się nie martw, nasi coś wykombinują.
- Ech, żeby te wojska ONZ wycofali jak najszybciej. Wtedy się zacznie prawdziwa
szopka!
- Szopka szopką - ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?
Następnej nocy w strugach deszczu wyładowaliśmy się z wagonów na małej wiejskiej
stacyjce, gdzieś w obwodzie czernihowskim. Czekała tam na nas kolumna ciężarówek z
brezentowymi budami. Po kolejnych trzech godzinach jazdy kolumna zatrzymała się.
Zeskoczyliśmy na ziemię, w opary przedświtu i ciepławą mgiełkę, w pobliżu obozowiska w
samym środku lasu.
O, w dupę! Nigdy jeszcze nie widziałem tylu namiotów w jednym miejscu. Ich widok
przywodził na myśl ordę Batu-chana pod murami Kijowa. Jak okiem sięgnąć, wszystkie leśne
przesieki wypełniały stalowozielone brezenty. Tu i ówdzie mignie jakaś przecinka, a za nią
znów nie kończące się szeregi namiotów pod siatką maskującą. Namioty, namioty, namioty aż
po horyzont, i dalej. We wszystkich kierunkach ta sama dwuspadzi-sta monotonia. Dziesiątki,
a może setki tysięcy ludzi. Artylerzyści, obrona przeciwlotnicza, piechociarze, wojska
rakietowe, saperzy, desant.
Gdzieśmy, do diaska, trafili? Co to za koncentracja? O co tu chodzi?
Tuż za nami ciągnęły się rzędy namiotów jakiegoś zmotoryzowanego pułku piechoty.
Pułk niezwyczajny: wszyscy po rosyjsku gadają, a więc pułk „dworski”, reprezentacyjny.
Piechociarze gęby mają plugawe i teksty nie lepsze.
- Słyszeliście, chłopy, nowy dekret? Na rocznicę Października będą bić nowe monety.
- I co z tego?
- Trzeba odłożyć sobie zapasik. Po następnej rewolucji nabiorą wartości.
Z palarni dobiega chóralny rechot.
Na co dzień antyradzieckie dowcipy rozbrzmiewają na każdym kroku. Ale nie
zdarzyło mi się słyszeć takich pogaduszek wygłaszanych otwarcie i przy obcych! Albo
piechota nie bała się kapusiów, albo mieli kapusiów-wolnomyślicieli.
Tak czy owak, po śniadaniu postanowiliśmy wysłać do piechoty niewielką delegację.
Chcieliśmy im delikatnie wyjaśnić, że nie jesteśmy prostymi żołnierzami, lecz oficerami,
choć chwilowo bez dystynkcji. Tym sposobem już na wstępie ukrócilibyśmy wszelkie
poufałości. I tylko tak mogliśmy działać: na szczeblu dowódców pułków obowiązywała
tajemnica.
W składzie delegacji byłem również ja. Piechociarze przywitali nas entuzjastycznymi
okrzykami.
- Czołem czołgiści!
- Twarde nasze lufy i mocne nasze dupy!
- Hej, chłopaki, w górę ptaki!
- Dajcie pancernym coś wypić! - zarządził wysoki, przystojny żołnierz. Ze wszystkich
stron wyciągnęło się ku nam ze trzydzieści manierek, napełnionych czymś wonnym i dobrze
znajomym.
Ale my byliśmy w poważnych nastrojach i odmówiliśmy poczęstunku. Widział to kto,
żeby oficer popijał ze zwykłymi żołnierzami, w dodatku obcymi?
- Towarzysze - przemówił surowo podporucznik Ochrimienko, szef naszej delegacji. -
Co prawda nie mamy dystynkcji, ale wszyscy jesteśmy oficerami!
Uwagę tę przyjęto gromką salwą śmiechu.
- A my kto jesteśmy, jak myślicie? My też oficerowie! Tylko w żołnierskich
mundurach! Pozwólcie, przedstawimy się: Kijowska Wyższa Szkoła Dowódców imienia
Frunzego. Dwustu świeżo upieczonych podporuczników. Nam też nie dają nacieszyć się
naramiennikami. Wczoraj posłaliśmy delegację do spadochroniarzy. Chcieliśmy przywołać
żołdaków do porządku. Okazuje się, że to też oficerowie, Wyższa Szkoła Wojsk Powie-
trznodesantowych w Riazaniu. A tam, po prawej - absolwenci Wyższej Szkoły Artylerii
Przeciwlotniczej w Poł-tawie, stu osiemdziesięciu podporuczników.
- No to napijmy się! Niech tam! Wasze piecho-ciarskie!
Wypiliśmy.
- Ale co tutaj robicie, orły-sokoły? - pytamy.
- Oficjalnie jest to szkolenie w zakresie nowych technik bojowych. Nieoficjalnie -
szopka dla uczczenia jubileuszu ukochanej władzy radzieckiej.
Wypiliśmy jeszcze po jednym. Rano nie najlepiej wchodzi. Ale jakoś przemogliśmy.
Więc to tak! Urządzono wielkie widowisko z okazji pięćdziesiątej rocznicy. Byliśmy
statystami do scen batalistycznych.
- Będzie balet, jakiego świat nie widział. Nigdy jeszcze nie było tyle woja w jednym
miejscu. No i pokażą najnowsze technologie.
- Na głównych kierunkach pójdą dwie dywizje złożone w całości z młodych oficerów
i kadry instruktorskiej. Na drugorzędnych kierunkach będą dywizje kadetów z ostatnich
semestrów - oficerów za pięć dwunasta. No i na pozostałych - „dworskie” dywizje doborowe.
Będą wzbijać kurz po horyzont, demonstrować liczebność, skorupę ziemską wprowadzać w
drgania skandowaniem.
- A mówili, że to ćwiczenia...
- A nam nie? I dali nam cud-maszynę: bojowy wóz piechoty, BWP-1. Może o nim
słyszeliście?
- Jakżeby nie...
Miny nam zrzedły raptownie, mimo całej wypitej wódki. Wiedzieliśmy doskonale, na
czym polegają takie widowiska i jakie czekają nas przygotowania.
Tej samej nocy do obozu przybyły pierwsze pododdziały 120. Rogaczewskiej Dywizji
Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii - reprezentacyjnej dywizji dowódcy Białoruskiego
Okręgu Wojskowego. Każdy okręg ma taką dywizję: Okręg Moskiewski - 2. Tamańską
Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii imienia Kalinina oraz Kantemirowską Dywizję
Pancerną. Okręg Karpacki -24. Żelazną Samarsko-Uljanowską Dywizję Piechoty
Zmotoryzowanej. Okręg Kijowski -41. Dywizję Pancerną Gwardii. Wszystkie służą
wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Znają jedynie defilady, pokazowe ćwiczenia,
uroczyste wizyty zagranicznych gości, warty honorowe... Wyszkolenia bojowego nie mają za
grosz. Dywizje reprezentacyjne - a jest ich w Armii Radzieckiej dziewięć - są całkowicie
niezdolne do walki. Zawsze jednak utrzymuje się je w pełnym stanie etatowym, po 12.000
doborowych żołnierzy i oficerów.
Tym razem na okoliczność jubileuszu, na niezrównane widowisko zmobilizowano
nawet dywizje „dworskie”, uzupełnione nowo mianowanymi oficerami w charakterze
szeregowych.
Na ogromnych obszarach odbywało się formowanie oddziałów przeznaczonych do
działań na głównym kierunku. Gdzieś w pobliżu mieściła się kwatera polowa dowództwa 38.
Armii. Dla celów operacji „Dniepr” skład armii wzmocniono przez dołączenie najlepszych
reprezentacyjnych dywizji: 41. Dywizji Pancernej Gwardii, 79., 120. i 128. Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii, 24. Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, a także brygady
rakietowej, brygady artylerii przeciwlot-
niczej, brygady rakiet ziemia-powietrze, 27. Brygady Artylerii Haubic Gwardii, 963.
pułku artylerii przeciwpancernej i licznych pododdziałów wspomagających, wśród nich
polowej bazy rakietowo-technicznej, armij-nej bazy rakiet ziemia-powietrze, dwóch pułków
łączności, pułku inżynieryjnego oraz kilku batalionów saperskich, chemicznych,
remontowych, transportowych i innych. Dołączono też kilka wydzielonych batalionów
piechoty zmotoryzowanej, podporządkowanych bezpośrednio dowódcy armii. W tych
ćwiczeniach miały one zastępować „czarne formacje” - karne oddziały złożone z zeków.
Rzuca się je na najtrudniejsze odcinki, w ogień walki, tam, gdzie przygotowanie artyleryjskie
zawiodło albo na obszary nie rozpoznane. Z reguły bataliony karne są „jednorazowego
użytku”.
Na okoliczność operacji „Dniepr”, karne bataliony sformowano nie z zeków, lecz
spośród młodych oficerów przebranych w żołnierskie mundury.
Równocześnie z naszą 38. Armią formowano jeszcze trzy inne. Wszystkie razem
stanowiły 1. Front Ukraiński, będący zgrupowaniem „Sił Wschodnich”.
Na prawym brzegu Dniepru formowały się „Siły Zachodnie”. Nie miały jednak takiej
potęgi. Nie wyposażono ich w czołgi ostatniej generacji, a za szeregowych mieli zwyczajnych
żołnierzy.
Wciąż przybywały nowe oddziały i sprzęt bojowy. Z każdym dniem, z każdą nocą, z
każdą godziną. Podczas przygotowań do operacji „Dniepr” Armia Radziecka kompletnie
utraciła zdolność bojową. W dywizjach „baletowych” oficerowie odegrać mieli role
żołnierzy. Skąd ich brać? Nawet gdyby zgromadzić wszystkich absolwentów ze wszystkich
szkół i akademii wojskowych i to by nie wystarczyło. Dlatego też podjęto decyzję
o odkomenderowaniu większości oficerów okręgów Za-karpackiego, Bałtyckiego,
Białoruskiego, Kijowskiego
i Karpackiego. Każdy okręg to grupa armii. Wyobraźcie sobie teraz pięć największych
grup armii pozbawionych oficerów! A co z żołnierzami? Na wykopki.
Każdego roku Armia Radziecka kieruje setki tysięcy żołnierzy do kopania kartofli.
Rok 1967, rok pięćdziesiątej rocznicy, był rokiem rekordowych zbiorów. Niewielu stawia
sobie pytanie, skąd w ogóle biorą się u nas takie obfite zbiory. Po prostu pojawiła się
możliwość zatrudnienia przy żniwach nie setek tysięcy, ale milionów żołnierzy. Dlatego ten
rok rekordów był również rokiem rekordowego urodzaju. Nawiasem mówiąc, urodzaje są
zawsze rekordowe, tylko nie ma ich komu zebrać.
Dezynwoltura radzieckiego Sztabu Generalnego wobec oficerów i żołnierzy okręgów
wojskowych, odgrywających kluczową rolę obronną w przypadku agresji NATO
potwierdzała po raz kolejny, że mało kto w Sztabie Generalnym serio brał tę możliwość pod
uwagę.
Czy wiecie, jak czołgi poruszają się pod wodą? Jeśli nie - opowiem. Przede wszystkim
czołg zostaje poddany hermetyzacji. Na wieży mocuje się rurę, która doprowadza powietrze
do przedziału bojowego kadłuba i stamtąd do silnika. Spaliny wydalane są wprost do wody.
Przed zanurzeniem kierowca czołgu nastawia specjalne urządzenie zwane żyropółkompasem
na dowolny charakterystyczny punkt na przeciwległym brzegu. Pod wodą strzałka urządzenia
wskazuje kierowcy właściwy kierunek. Na brzegu działa dodatkowo punkt dowodzenia,
którego zadaniem jest obserwować przemieszczanie się rur sterczących ponad poziom wody.
W razie potrzeby obserwator drogą radiową pomaga kierowcom trzymać kurs: „212 - bardziej
na lewo, jeszcze na lewo, kurwa twoja mać!”. W razie awarii silnika płetwonurek zakłada liny
holownicze i stojące na brzegu ciągniki wyciągają maszynę z wody. To wszystko - cała
mądrość! Jedyny kłopot w tym, że czołg, mimo ogromnej masy, to również solidny zbiornik
powietrza. Jego przyczepność do gruntu pod wodą jest dużo mniejsza niż na lądzie. Przy tym
łożysko rzeki to nie to samo, co ubita ziemia. Dlatego kierowanie czołgiem pod wodą
wymaga smykałki. Wystarczy przycisnąć drążek sterowniczy ciut za mocno,
a czołg obraca się gwałtownie, wyrywa nie wiadomo dokąd. Na betonie dzieje się to
samo. Kierowcy zwykle przesuwają drążki całym ciężarem ciała. A na betonie wystarczy
lekko docisnąć, by znarowiony czołg wyrwał się spod kontroli. Pamiętacie, ile ich tkwiło po
rowach w Czechosłowacji?
Żołnierzom wbija się do łbów, że jeżeli pod wodą czołg nie posuwa się po linii
prostej, to lepiej nie ruszać drążków. Zszedł z kursu? Pies go jebał, niech jedzie jak chce, przy
odrobinie szczęścia wygramoli się na brzeg. A jeżeli ruszać, to naprawdę delikatnie.
Doświadczeni czołgiści mówią, że starczy splunąć, i jedziesz...
Kiedyś podczas manewrów sam widziałem jak całkiem przytomny żołnierzyk, taki co
to nawet po rosyjsku coś rozumiał, ponad godzinę krążył pod wodą przeprawiając czołg przez
60-metrową rzeczkę. Najpierw ustawił czołg pod prąd. Kazali mu odbić w lewo, a ten obraca
maszynę o 180 stopni. A potem jeździł wzdłuż łożyska, nijak nie mógł ustawić się w poprzek.
Dodatkowa trudność polega na tym, że ani na chwilę nie można zmniejszyć prędkości,
zrzucić obrotów, ponieważ silnik dławi się momentalnie. Kręcił się więc po dnie jak bą-czek i
w końcu wynurzył się z wody na tym samym brzegu, z którego rozpoczął swoją odyseję. Póki
wywijał swoje obertasy, dwie kompanie czekały na brzegu nie mogąc zacząć przeprawy, a
jedna kompania która przeprawiła się wcześniej została skreślona jako „zniszczona”, bowiem
została pozbawiona wsparcia ogniowego.
Podczas operacji „Dniepr” tego typu wypadki były absolutnie nie do pomyślenia.
Właśnie dlatego wszystkich żołnierzy-kierowców zastąpiono instruktorami i oficerami.
Ale Dniepr to ogromna ukraińska rzeka. To nie Wor-skla i nie Klaźma. W dodatku
przez Dniepr przeprawiać się miały cztery regularne armie. W owym czasie armia
ogólnowojskowa miała na wyposażeniu 1.285 czołgów, zaś armia pancerna - 1.332 czołgi, nie
licząc pływających czołgów zwiadowczych. W skład naszego frontu
wchodziły trzy armie ogólnowojskowe i jedna armia pancerna, a więc 5.187 czołgów.
Cała ta armada miała za zadanie sforsować Dniepr w ściśle określonym czasie. Widowisko
miało przebiegać na oczach Politbiura i znakomitych gości zagranicznych, których Politbiuro
zaprosiło specjalnie po to, aby trochę postraszyć straszliwą potęgą armii-wyzwolicielki.
Ustalono, że w pobliżu trybuny honorowej nie tylko same czołgi przejadą pod wodą,
ale będą dodatkowo holować za sobą artylerię.
A jeżeli coś się nie powiedzie? Jeżeli w którymś z czołgów woda zaleje silnik? Jeżeli
jeden albo drugi ruszy z prądem rzeki? Co począć, kiedy zaczną sobie wzajemnie
przeszkadzać, zahaczą się holowanymi armatami? Co wtedy pomyślą nasi zagraniczni bracia
o radzieckiej potędze zbrojnej? No właśnie! Trzeba wszystko mieć szczegółowo przemyślane
i być przygotowanym na każdą sytuację.
Kombinowali, kombinowali i wreszcie wykombinowali. Wymościć dno rzeki.
Podczas gdy tysiące oficerów odbywały szkolenie, tysiące żołnierzy kładły szosę na
dnie rzeki na wyznaczonych odcinkach przeprawy. Pod wodą ułożono tysiące ton konstrukcji
stalowych i stalowej siatki. Wzdłuż wstęg siatki biegły żelbetowe bariery, jak na autostradzie.
Wyłożenie dna siatką zapewniało czołgom większą przyczepność, a bariery zapobiegały
zbaczaniu z kursu. Czołg toczył się jak po torze. Takich torów skonstruowano przynajmniej
setkę. Bóg jeden wie, ile w tym celu zmarnowano stali, betonu i ludzkiej pracy. Roboty trwały
kilka miesięcy, ale rezultaty były znakomite.
Podczas operacji „Dniepr” pięć tysięcy czołgów, z których większość taszczyła za
sobą na haku ośmiotonowe działo, sforsowało rzekę bez jednego wypadku, ku wielkiemu
zdumieniu wszystkich zaproszonych bratnich obserwatorów. Taki numer byłby oczywiście
nie do zrobienia w czasie wojny, gdyż żaden nieprzyjaciel nie pozwoliłby, żeby nasza armia
przez cztery miesiące taplała
się w wodzie, urządzając sobie przejazd po dnie. Tutaj natomiast radzieccy
marszałkowie mogli spokojnie obserwować przeprawę, nie blednąc, nie czerwieniąc się, nie
trzęsąc się o swoje gwiazdki marszałkowskie. Wiedzieli, że nie ma prawa być żadnych
nieprzewidzianych wydarzeń. Nawiasem mówiąc, wojska pozostałych nacierających frontów
przeprawiały się mostami i promami. Jest to praktykowane, naturalnie tylko tam, gdzie nie
widzą tego zagraniczni goście.
Kiedy pracowałem przy budowie tych właśnie tajnych podwodnych przepraw,
spotkałem kolegę, Jurka Soło-wiowa, który kończył szkołę rok przede mną.
- Jurek, pies ci mordę lizał! To ty?
- Wiktor! Się masz stary draniu!
- Co u ciebie? Gdzie cię diabli ponieśli?
- Na Białoruś, do siódmej pancernej.* A życie? Cóż, trochę jak generalski pagon.
-?...
- Same wężyki i zakrętasy.
- Wysoko zaszedłeś?
- Dowódca batalionu. A Saszkę Starkowa pamiętasz?
- No jasne!
- Jest u mnie szefem sztabu. Wszystkich oficerów zabrali, a nam przydzielili
kompanię. Teraz przez te „balety” w całym batalionie zostaliśmy tylko my dwaj. Ja dowodzę,
a Saszka zarządza sztabem. Szeregowy Abdu-chmajew!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Wezwijcie szefa sztabu batalionu.
- Rozkaz!
- A ty, Wiktor, jakich zaszczytów się dosłużyłeś?
- Jestem celowniczym! - zameldowałem się ze śmiertelną powagą.
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Istny Czechow, choć trudno orzec, kto z nas ma
lepiej. On występuje w roli pułkownika, dowodzi batalionem, ma pod rozkazami
7. Armia Pancerna Gwardii [przyp. tłum.].
setki ludzi i ogromną odpowiedzialność. Ja robię za młodszego sierżanta, kręcę
korbkami działa i nie odpowiadam za nic. A w kasie dostajemy po równo: obaj jesteśmy
porucznikami.
Przyleciał Saszka Starkow. Uściskaliśmy się serdecznie.
- No, jak, dowódco? - Saszka wyjmuje manierkę. Zaprosimy pancerniaka na małego?
- Polewaj!
Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki oficerskie. Za nasze
przyszłe gwiazdki. Wypiliśmy za ich batalion. Potem za moje nowe działo kalibru 125 mm i
za nowy czołg T-64. Potem wypiliśmy ot tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.
- Jak sobie radzicie, chłopaki, z całym batalionem? Nawet przy pełnej kadrze
oficerskiej nie ma mowy o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...
Spojrzeli po sobie. Chichoczą.
- Nawet nie próbujemy utrzymać dyscypliny. Robi to za nas trojka.
- Co ty chrzanisz?
- Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów, innych do tej
waszej szopki, część na żniwa. A w dywizjach ustanowili trybunały polowe. Co tydzień
jakiegoś pajaca skazują - i do karnej kompanii. No i sam widzisz, praca wre.
Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby zasuwali nad
wyraz solidnie, ale jednak machali łopatami, póki dowódcy w zaroślach nad piaszczystym
brzegiem pociągali żyto z gwinta manierki.
- Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania kurzu.
- I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skończy się „balet”, też dadzą ci kompanię.
I wtedy się przekonasz, jak wygląda kij od strony dowódcy!
Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w kwaterze oficerów
piechoty wygrzebano
gdzieś spod ziemi małe trzeszczące radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby
posłuchać wiadomości. Jak to w piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po
dniu ostrych ćwiczeń, strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku
białogwardyjskie kawałki:
Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz - nie wyskoczysz!
A sto gardeł podchwytuje:
Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę Rad!
- A nie boicie się?
Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu chochliki:
- Czego mamy się bać? To działalność artystyczna. Szykujemy spektakl o tych
skurwysynach machnow-cach*, to musimy poćwiczyć.
W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów, jak wśród
elewów Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowódców, noszącej dumne imię Frunzego. Inna
sprawa, że absolwenci tej właśnie szkoły są w Armii Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o
liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.
- Cisza, chłopy! Zaczyna się!
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew przyjął dziś na
Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego...”
- Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pie-prznęło. Nasi im nadoradzali...
- Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej Wiktorii na Bliskim
Wschodzie:
* Nestor Machno (1889-1934) - chłopski anarchista, w latach 1918-1920 - przywódca
Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy [przyp. tłum.].
„...Doniosły jubileusz...”
- Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. „...Pracownicy rafinerii
Tatarskiej ASRR po wielu godzinach...”
- Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy...”
- CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”
Tu już wszyscy stracili cierpliwość i kubańskiego brodacza obrzucono stekiem
najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w wojskowym słownictwie
pozaregulaminowym. Póki spiker wyjaśniał jakieś szczegóły z życia kudłatego
rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się opisy wszelkich możliwych zboczeń
seksualnych, łącznie z takimi, które poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.
„... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski opór... Gaza... El
Arisz... solidarność...”
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co najważniejsze, chuj wie,
gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak daleko od granicy.
- Ma któryś mapę?
- Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!
- No to dawaj! Walimy!
- Jak powiedzieli „solidarność” - to już koniec. Syf i mogiła.
- Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a doradców jeszcze
więcej. Nie ma gdzie splunąć, żeby nie trafić w któregoś. Araby musiałyby wpierw
wszystkich wykosić.
- Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca dywizji. Psu pod ogon
całe ich doradztwo, nawet manewrów nie potrafią porządnie przeprowadzić. Wszystko dla
picu!
Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie było, a i sam
Izrael udało się zlokalizo-
wać z wielkim trudem. Przewaga Arabów była z całą pewnością niepodważalna,
nawet na globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W informacjach
pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje spokojne miasta i wioski,
szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców
Budapesztu czy Nowoczerkaska, radio nigdy nie nawołuje do „soli darności”, a tu nagle
rozczulają się nad bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie
padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje w naszym
planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że wojska arabskie
nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na przedmieścia. Przecież zaraz by
o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli
granicę, powinni z miejsca znaleźć się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć
czapką!
- Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyć Arabom T-64!
- Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T-55 nie mogą załatwić tych
przedpotopowych żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie pomożesz. To po pierwsze.
A po drugie, ten cały T-64 można o kant dupy potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!
Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po prostu nikt nie
chciał o tym gadać.
Z czołgiem T-64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed opuszczeniem szkoły,
kiedy pierwszy egzemplarz, przykryty brezentem, dostarczono pod osłoną nocy
i ukryto w hangarze. Była to tylko przelotna znajomość, ale maszyna od pierwszej
chwili przypadła nam do gustu. Działo kalibru 125 mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden
czołg nigdy nie był wyposażony w podobne. Mało
tego, że było superpotężne, to jeszcze z automatycznym ładowaniem. Tego też nie
miał żaden inny czołg. Działo charakteryzowało się niesamowitą prędkością początkową
pocisków i niezwykłą szybkostrzelnością. T-64 mógł strącić wieżę z innego czołgu i odrzucić
ją na odległość kilkudziesięciu metrów. A przecież wieża czołgu waży osiem do dwunastu
ton.
Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T-64 i nasz początkowy entuzjazm ustąpił
miejsca wątpliwościom.
Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.
Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych zasadach. Dotychczas trzeba było
wymieniać gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyć na 10.000. Jedyny kłopot w tym,
że ciągle spadały. Wyobraźcie sobie boksera, któremu w decydującym momencie opadają
spodenki.
Sam silnik wreszcie - nie był zły. Był po prostu fatalny.
Do obsługi jednego naszego pułku pancernego skierowano kilka ekip monterów i
inżynierów oraz grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej Fabryki im. Mały-szewa, która
oficjalnie produkuje parowozy, ale nieoficjalnie - czołgi. Pracowali w dzień i w nocy, bardzo
się starali, ale w końcu stracili resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z
konstrukcji silnika.
Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres Wszelkim wątpliwościom.
Spiker triumfalnie oznajmił o decydującej klęsce, jaką ponieśli izraelscy agresorzy na
obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to, że zdołali
wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się walki. Nawiasem mówiąc,
spiker zapomniał jakoś dodać, że między Egiptem i Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że
ar-mia izraelska nie mogła nad nimi przeskoczyć. Tel Awiw nie domagał się również ich
usunięcia. Dopóki strony
były rozdzielone przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojść. A więc wojska
rozjemcze wycofano przy aktywnym współudziale ZSRR. Jak w takim razie Izrael został
agresorem?
W podobnych sytuacjach oficerowie i generałowie, jeżeli nie są bezpośrednio
zaangażowani w działania wojenne, nie otrzymują żadnych dodatkowych informacji. Nie
wspomnę nawet o szeregowych żołnierzach, podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia,
czytaj „Prawdę” - i chwatit! Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc
już o ich publicznym ujawnieniu. Tylko szkolenia polityczne, tylko poufne memoranda
kierownictwa partyjnego. Zrozumiałe, że polityczne kierownictwo szuka usprawiedliwienia.
Ale my przecież jesteśmy zawodowcami. Nie potrzebujemy analiz politycznych, lecz
militarnych: jakie były nietypowe elementy taktyki, jak strony konfliktu zorganizowały
dowodzenie, jak współdziałały różne rodzaje wojsk, jak następowało ześrodkowanie na
głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i służby dezinformacyjne, dzięki
jakim wybiegom udało się uzyskać efekt zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne
z tych pytań. Jaki był rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy - to pozostało dla
nas tajemnicą.
Wkrótce potem Komitet Centralny rozesłał zamknięty list do odczytania na
zamkniętych zebraniach partyjnych. Motywem przewodnim listu było: Arabowie walczą
kiepsko, bo zamiast odpierać ataki, zajmują się odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie
przyszło do głowy, że przecież od początku było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A
skoro o tym wiedzieliśmy, to po co było wyrzucać w błoto miliardy rubli, tracić tysiące
czołgów i samolotów? Przecież można było próbować dyplomacji pokojowej. A pokój
zapewniały nam „błękitne hełmy”. I w jakim celu, u diabła, żądaliśmy usunięcia sił ONZ,
które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich
żadni, że modlą się zamiast walczyć, to dlaczego nie przedsię-
wzięto środków zaradczych? A może radziecki Sztab Generalny nie wiedział, jaka
naprawdę jest armia arabska? W takim razie Sztab Generalny, wywiad wojskowy i tysiące
doradców nie byli warci złamanej kopiejki.
A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach wojskowych? Może
szczegółowych planów wojny nie układano w naszym Sztabie Generalnym? Jeszcze jak!
Wszystkie, co do przecinka, wyszły spod piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały
się radziecką doktryną wojenną. Wszystkie wiernie naśladowały radzieckie wzorce. I
radziecki pic na drążku również. Chociaż tego nie jestem pewny. Bardzo trudno dorównać
pod tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej.
Jedyny skutek wojny arabsko-izraelskiej 1967 roku dotyczący nas bezpośrednio, to
wycofanie wszystkich czołgów T-64 i zastąpienie ich starymi, poczciwymi T-55. Były to
skromne maszyny, nie słynęły z nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie
strącały, ale zabijały bez większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.
Decyzja o wycofaniu T-64 miała swój głęboki sens. Gdyby czołg został
zaprezentowany, okazałoby się, że T-62 nie jest najnowszym modelem na uzbrojeniu Armii
Radzieckiej, a wspaniały T-55 to w ogóle dinozaur. Pokonani Arabowie mogliby się skarżyć,
że zostali wyposażeni w rupiecie, a zatem to nie oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt.
To oczywiście kompletna bzdura. W tym momencie czołgi T-55 stanowiły trzon uzbrojenia
radzieckich jednostek pancernych. Arabowie dysponowali tym samym typem, choć w
uproszczonej wersji eksportowej. T-62 stanowiły nie więcej niż 10 procent wyposażenia, a
T-64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał na razie masę niedoróbek i nie mógł
uchodzić za pełnowartościowy wóz bojowy. Tak czy siak, odebrano nam T-64 i nie
prezentowano na pokazach. Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach
czołg T-64 nigdy nie wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się
obawiano, że może zawieść? Dopiero zbudowany wiele lat później czołg T-72 - maszyna
niewymyślna, groźna i niezawodna - został zaprezentowany na Placu Czerwonym dokładnie
dziesięć lat po niedoszłym pokazie sześćdziesiątkiczwórki.
Kiedy dostarczono nasze pięćdziesiątkipiątki, znaleźliśmy się w głupiej sytuacji.
Teoretycznie mieliśmy spożytkować czas na zapoznanie się z nowym czołgiem. Po to nas tu
trzymano, wydawano niemałe pieniądze. Ale nowe czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?
Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.
- Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa - powiada. - Płacą wam, i to nieźle? No, to
się cieszcie.
Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości. Nikt nie ma
prawa wypłacać pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub kimś dowodzić (a my nikim nie
dowodziliśmy), albo odbywać szkolenie (w akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od
chwili odzyskania naszych T-55 przestaliśmy się wpisywać do tej kategorii. Nie wiem, jak
ostatecznie poradzono sobie z tym problemem. Wiem tylko, że nadal regularnie
otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce „szkolenie”. Więc pewnie płacili nam
za pic na drążku. Za „balet”...
Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzień po dniu, bez świąt i przepustek,
szykowano bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam pojęcia, ile miliardów rubli
poszło na to przedstawienie. Spróbujcie oszacować sami.
Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T-55 wynosi zaledwie 500 godzin jazdy. Potem
czołg udaje się na remont generalny. Wymienia się dosłownie każdą część, pozostawiając
tylko kadłub. Instaluje się nowy silnik, nowy układ transmisyjny i sterowniczy,
oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje
się go na straty. Dlatego też
większość czołgów cały swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi stoją
„zakonserwowane”, transportuje się je na platformach kolejowych. Każda godzina
samodzielnej jazdy jest zbyt kosztowna. Tylko najstarsze, dziesięcio-, piętnastoletnie
egzemplarze używane są na ćwiczeniach.
W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę -200 kilometrów rocznie. To
oznacza, że jeśli czołg spędzi cały rok w hangarach, to w następnym roku może zrobić 400
kilometrów. Za wykorzystanie normy godzin przed czasem dowódca mógł stanąć przed
sądem wojskowym.
To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.
A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzień i noc uczestniczy
w manewrach, bez oglądania się na stan silników. W ten sposób, w ciągu czterech miesięcy
nasza 38. Armia zajeździła wszystkie swoje 1.285 czołgów. A nie byliśmy jedyną armią...
Tuż przed pokazem odbyła się generalna wymiana sprzętu. Wycofano wszystkie czołgi,
transportery opancerzone i pozostałe pojazdy, zastępując je prawie nowymi.
Na szkolenie poświęcano dwanaście godzin dziennie. Każdy element każdej fazy
zbliżających się manewrów rozpracowany został w najdrobniejszych szczegółach. Każdy
żołnierz musiał znać swoje miejsce.
Przygotowania do manewrów odbywały się na wielkim poligonie oznakowanym
palikami. Każdy żołnierz (przebrany oficer) ćwiczył w kółko to samo zadanie: zeskoczyć z
transportera przy tym krzaku, dziewięć kroków naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście
kroków, oto mój cel, kolejna seria, tutaj cel sąsiada z prawej, jeżeli nie trafia - ja mu
pomagam. Czołg wali przeciwpancernym... I jeszcze raz to samo. I od nowa.
Planowanie manewrów trwało, zdaje się, niejeden rok. Kiedy przybyliśmy na
ćwiczenia, każdemu wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w której zaznaczony był nie
tylko każdy krok, lecz nawet każdy oddech:...siedem kroków naprzód - błysk -
wstrzymaj oddech - zamknij oczy - włóż maskę przeciwgazową - wypuść powietrze - krótka
seria z automatu...
Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach desantowych.
...Czołg wynurza się z wody - przeciwpancernym przestrzelić wodoszczelną osłonę
lufy - dopływ powietrza zrzucić - odblokować wieżę i włączyć stabilizację armaty - opuścić
lufę - za brzeziną wyłonią się cztery czołgi nieprzyjacielskie - zmasowany ogień całej
kompanii - mój cel: lewy czołg z tyłu - po zniszczeniu celu przenieść ogień na cel po prawej -
po zniszczeniu przesuwać ogień dalej w prawo...
Tydzień po przybyciu do obozu każdy musiał zdać egzamin ustny ze swej roli:
wszystkie godziny, minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległość do celu, prędkość, kąt
przesuwania się celu. Każdy z dziesiątków tysięcy żołnierzy znał dokładnie wszystkie
posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu, wszelkie jego chwyty i sztuczki.
Po egzaminie z teorii zaczęły się zajęcia praktyczne. Na początek każdy
indywidualnie obchodził poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze szczegóły. W tym
stadium korpus pancerny przemieszczał się pieszo. Następnie rozpoczęto formowanie załóg.
Było nas czterech: kierowca-instruktor i trzej oficerowie - dowódca, celowniczy i
ładowniczy. Znowu wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek, dziesięć-dwanaście kilometrów.
Dowódca: - Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyć”.
Celowniczy: - Krzyczę: „Przeciwpancerny!”.
Ładowniczy: - Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!”.
Kierowca: - Krzyczę: „Droga wolna!” i lekko hamuję.
Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda własnym szlakiem.
Wszyscy powtarzali
półgłosem szczegóły zadań, wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na
razie nie było to jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się
chyłkiem zwiad, od czasu do czasu „przelatywało” wsparcie lotnicze - piloci też snuli się
pieszo, też ćwiczyli swoje zadania.
Nazajutrz wszystko zaczęło się od nowa, tym razem jednak doszło formowanie
plutonów i drużyn. Od tej chwili załogi czołgów mogły się dzielić uwagami nie tylko
wewnątrz „czołgów”, ale i „czołgi” mogły się porozumiewać między sobą. Następnego dnia
wszystko powtórzyło się raz jeszcze, tyle że z formowaniem kompanii. Potem nastąpiła
generalna inspekcja. Dopiero później nastąpiły właściwe ćwiczenia bojowe. Jeden dzień
poświęcono na ćwiczenia kompanijne - kolejno każda kompania musiała przejść całą trasę, na
razie bez strzelania. Następnego dnia - ćwiczenia batalionów. Potem - pułkowe, dywizyjne,
armijne, na koniec całego frontu. Wszystkie poligony starannie zasłano metalową siatką i
kratownicami z prętów zbrojeniowych - żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami. Dopiero
przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.
Z chwilą opanowania wszystkich zadań na danym terenie, następowało przejście na
inny. W ten sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie przekoczowaliś-my stopniowo na
Białoruś, pod Bobrujsk. Następnie wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyć wszystko
jeszcze raz, i jeszcze jeden.
Tymczasem nie tylko nasz front, ale i wszystkie inne fronty zdążyły do perfekcji
przećwiczyć swoje zadania. Wówczas dopiero odbyły się ćwiczenia jak Pan Bóg przykazał, w
tempie, z udziałem kilku frontów. Nie była to jeszcze właściwa operacja „Dniepr”, lecz jej
namiastka, próba generalna. Dopiero po niej pozwolono nam wrócić do obozów, gdzie
nastąpiła wymiana sprzętu bojowego. Za nami postępowały dziesiątki tysięcy żołnierzy,
zacie-
rając wszelkie ślady po ćwiczeniach, zbierając odpady, pogubione przedmioty,
zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc niewybuchy.
A potem...
Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w kierunku rzeki.
Równocześnie artyleria i lotnictwo kończyły przygotowanie do przerzutu pierwszego
batalionu. Zadanie było proste: sforsować Dniepr celem uchwycenia przyczółka na prawym
brzegu rzeki i tym samym umożliwić przerzucenie naszego pułku pancernego i artylerii.
Zaraz potem miała nastąpić przeprawa trzech armii wsparta jednoczesnym taktycznym
desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą była budowa mostów kolejowych i
przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch dywizji powietrznodesantowych na
dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa kolejnych dwóch frontów i starcie z „Zachodem”.
Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...
Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami, mimo że na tym
kończyła się jego rola i nie brał udziału w dalszych manewrach. Batalionowi torowały drogę
dwie brygady artyleryjskie i osiem pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego
batalionu. Dodatkowo na samym brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia celów
na przeciwległym brzegu. 600 dział i 100 czołgów wspomaga trzystu żołnierzy! Coś
podobnego mogło się zdarzyć tylko na pokazówce z okazji doniosłego jubileuszu!
Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając tuman wody, i
ławą ruszyły w stronę nieprzyjacielskiego brzegu, przesłoniętego dymem wybuchów.
Powyrywane pociskami pnie i konary leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad
odłamków, sięgając nawet do środka rzeki.
Plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do środka rzeki,
artyleria przeniosła ogień w głąb pozycji nieprzyjaciela, pozwalając tym samym batalionowi
pokonać drugą część przeprawy i bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Transportery przebyły już
pół drogi, ale artyleria nie wykazywała żadnego zamiaru przesunięcia pola ostrzału.
Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to obserwatorzy artyleryjscy zagapili się, czy może
batalion rozpoczął przeprawę o dwie-trzy minuty za wcześnie, w każdym razie transportery
nie mogły posuwać się dalej i zaczęły krążyć w miejscu, wpadając na siebie i zmagając się z
rwącym nurtem Dniepru.
Wszystko to przebiegało przed samą trybuną honorową, na oczach rządu i
zaproszonych gości. Breżniew spojrzał w panice na ministra obrony, ten wrzasnął do
mikrofonu coś, co absolutnie nie nadaje się do druku, i co spowodowało, że ogień artyleryjski
ustał w jednej chwili. Około trzydziestu luf strzelało nadal, ale główny chór umilkł.
Stopniowo reszta też ucichła, pojedynczo i dosyć nieskładnie.
Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na wodzie. Dowódca
batalionu najwyraźniej bał się wydać rozkaz dalszego forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym
może wyskoczyć przeklęta artyleria. Cholera wie, co im strzeli do łba! Poza tym miał
wyraźne instrukcje, by nie przekraczać środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde
działo potrzebuje na zmianę celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion nadal
taplał się w wodzie. Tak dobrze wszystko szło na ćwiczeniach, a tu masz ci los, co za
cholerna klapa...
W końcu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogień dalej od brzegu. Batalion
ruszył naprzód. Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie wyjechać z wody. Podczas
ćwiczeń artyleria szczyciła się przyzwoitą organizacją, teraz jednak kanonierów chyba
poniosły nerwy, albo coś jeszcze nawaliło, w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który
miał pozostać nietknięty,
zryty był lejami po pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja. Dowódca batalionu
polecił wyskakiwać do wody i dalej posuwać się wpław. Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale
nie wszędzie. Nienaganny szyk przemienił się w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja
scenariusza była niemożliwa, batalion prezentował bowiem bezładne kłębowisko rąk i nóg...
Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie przebrany
pułkownik Rubanow), który ryknął niespodziewanie:
- Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!
Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod niebiosa. Jego
rozkaz szczególnie przypadł do gustu sekretarzowi Głównego Zarządu Politycznego,
generałowi Episzewowi. A dowódca batalionu wcale nie chciał się popisywać. Swoim
rozkazem chciał tylko zmusić poprzebieranych oficerów, żeby zapomnieli o wyuczonych
rolach, o całym tym pieprzonym „balecie” i zaczęli zachowywać się tak, jak im dyktował
zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w walce! Młodzi oficerowie w lot
pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy kompanii i plutonów błyskawicznie
ocenili sytuację i, po kilku minutach, dowódca batalionu skierował swoich ludzi do natarcia z
samej granicy wody, porzucając pozostałe w rzece transportery.
Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem. Transportery
opancerzone wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści, obawialiśmy się poważnie, czy któryś
czasem nie blokuje naszych podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się
na przeszkodę, czołgi jadące za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie skandal jakiego
świat nie widział.
Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął się już ze
swoją piechotą spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się czołgi i przez radiostację
nadał rozkaz do transporterów opancerzonych, aby spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym
samym
drogę dla czołgów. Tak więc wszystkie transportery opancerzone miały trafić w ręce
wroga albo dostać się pod ogień nieprzyjaciela, lecz przynajmniej reszta nadciągających
wojsk miała drogę wolną. Decyzja dowódcy uratowała całe przedstawienie, ale zniszczyła
jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił ją jako bezzasadną i zdymisjonował
starego pułkownika.
Nasze czołgi przeprawiły się przez rzekę bez przeszkód, ciągnąc za sobą po dnie
artylerię całej dywizji. Amunicję i artylerzystów wieziono na transporterach saperskich.
Potem balet znów ruszył pełną parą. „Zachodni”, tak jak to było w planie, rzucili się w panice
do odwrotu, ledwie ujrzawszy obłoki kurzu na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim,
nawet kiedy pociski ich nie tykały, ale - co najważniejsze - huk był ogłuszający.
Najwyższe dowództwo „Wschodu” bezbłędnie odgadło wszystkie perfidne zamysły
„Zachodu” i zastosowało odpowiednią taktykę natarcia. Krótko mówiąc, wszystko poszło aż
do obrzydzenia zgodnie z planem.
Trzy dni potem przywieziono nas do Kijowa. Defiladę pokazywano później w
telewizji i w kronice filmowej, ale dopiero po żmudnych zabiegach cenzorskich na
oryginalnym materiale. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.
Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa startowego
stały czołgi. Było to największe takie skupisko w historii ludzkości. Zgromadzono czołgi
czterech frontów, w sumie ponad 20.000 maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś
zebrać tyle czołgów w jednym miejscu, to nie byłyby w stanie, bowiem wszystkie państwa
zachodnie razem wzięte nie dysponują taką liczbą. Wstrząsające fotografie bezkresnego
pancernego oceanu obiegły później czołówki gazet całego świata. Niektórzy zachodni
komentatorzy wyrażali domniemanie, że prawdopodobnie były to plastikowe makiety
czołgów. Istotnie, choć nie z plastiku, stojące na lotnisku czołgi nie przedstawiały wartości
bojowej.
Były to wozy wykorzystywane do intensywnych ćwiczeń, które już dawno utraciły
sprawność. Był to najczęściej surowiec wtórny dla hut. Po defiladzie część z nich
powędrowała do kijowskich zakładów naprawczych, tysiące trafiły na chińską granicę jako
stacjonarne stanowiska ogniowe, a większość skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał
się rokiem rekordowych wytopów stali.
Trudno oszacować, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone czołgi - to
znaczy pomijając koszty amunicji, paliwa, amortyzacji wyposażenia, tysięcy ton stali
zbrojeniowej oraz betonu - przypuszczalny rachunek sięgał miliardów rubli. Na rynku
światowym brytyjski Chieftain, odpowiednik naszego T-62, osiągał cenę 210.000 dolarów.
Podczas manewrów nasz 1. Front Ukraiński zajeździł doszczętnie ponad 5.000 czołgów i w
znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 - a w operacji „Dniepr” uczestniczyło co najmniej
pięć takich frontów jak nasz. Pomnóżcie to przez cenę jednego czołgu i stanie się jasne,
dlaczego supermocarstwo takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło prześcignąć Hiszpanii w
produkcji samochodów osobowych.
Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceń, chociaż... nie do końca.
Zgromadzone na lotnisku oddziały czekały na przybycie znakomitych gości.
Wyczekiwano ich również na trybunie honorowej. Defilada miała się rozpocząć tradycyjnie o
godzinie 10.00. W przeciwieństwie do defilad moskiewskich, przewidziano również pokaz
niewyobrażalnej armady powietrznej. Samoloty i śmigłowce miały nadlatywać z lotniska w
Boryspolu, dosyć odległego od Kijowa. Każdy przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz
Breżniew, Podgorny, Kosygin i Szelest spóźniali się z niewiadomych powodów.
Nerwowość rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął pod nosem
naszą ukochaną partię,
rząd radziecki i wszystkich członków Politbiura z osobna, śląc pod ich adresem
najbardziej wyszukane obelgi, jakie mogą sobie wyobrazić znawcy tej najpopularniejszej
odmiany twórczości ludowej. Greczko co prawda wyklinał na Breżniewa szeptem, ale
ponieważ mikrofony na trybunie włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog marszałka
słychać było w promieniu dziesięciu kilometrów - na całym terenie defilady. Dlatego to
kijowska defilada odznaczała się niepowtarzalnym klimatem, szczególnym rodzajem
rozbawienia.
W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed trybuną wielkich
wodzów, na twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z takich sytuacji wyraz zaciętej
determinacji. Tym razem wszystkie oblicza rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się
ze wzajemnością, machając do żołnierzy pulchnymi dłońmi.
OPERACJA „MOST”
- Towarzysze - zagaił minister obrony. - W nowym ro ku 1967 Armia Radziecka
podejmie szereg niezwykle skomplikowanych i odpowiedzialnych zadań, aby ucz cić
pięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewo lucji Październikowej.
Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem jest osiągnięcie ostatecznego rozwiązania
problemu bliskowschodniego. Zadanie to spoczywa w całości na barkach Armii Radzieckiej.
Pięćdziesiąty rok istnienia Związku Radzieckiego stanie się zarazem ostatnim rokiem
istnienia Izraela. Jesteśmy gotowi do wykonania tego zaszczytnego zadania. W jego realizacji
przeszkadza nam jedynie obecność wojsk ONZ pomiędzy siłami żydowskimi i arabskimi.
Po uregulowaniu problemów bliskowschodnich, wszystkie wysiłki zostaną skierowane
do uporządkowania problemów europejskich. To zadanie nie tylko dla dyplomatów. Tu
również Armia Radziecka będzie zmuszona rozwiązać masę nabrzmiałych zagadnień.
Zgodnie z decyzją Biura Politycznego, Armia Radziecka „wy-
szczerzy kły”. Pod tym hasłem rozumiemy szereg bardzo konkretnych posunięć.
Zorganizujemy bezprecedensową paradę lotnictwa w Domodiedowie. Bezpośrednio po
zwycięstwie na Bliskim Wschodzie, przeprowadzone zostaną wielkie manewry marynarki
wojennej na morzach Czarnym, Śródziemnym, Barentsa, Północnym i na Bałtyku. Następnie
przeprowadzimy zakrojone na wielką skalę manewry „Dniepr”. Demonstrację siły
zakończymy w dniu 7 listopada imponującą defiladą na Placu Czerwonym. Następnie na tle
tych demonstracji siły oraz zwycięstwa na Bliskim Wschodzie będziemy mogli nakłonić kraje
arabskie, żeby na parę tygodni pod byle pretekstem zakręciły kurki z ropą naftową i zawiesiły
dostawy dla Europy i Ameryki. - Minister uśmiechnął się. - Sądzę, że Europa będzie dzięki
temu bardziej skłonna do podpisania traktatów w wersji, którą jej przedłożymy.
- Czy będą jakieś spektakularne demonstracje w ramach programu kosmicznego? -
zapytał pierwszy zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.
Minister obrony zmarszczył brwi.
- Niestety, nie. W okresie woluntaryzmu popełniono w tej dziedzinie skandaliczne
błędy. Do dziś musimy za nie płacić. Przez najbliższe dziesięć do piętnastu lat nie będziemy
robić w kosmosie właściwie niczego nowego, jedynie powtarzać poprzednie eksperymenty z
pewnymi modyfikacjami.
- Jakie posunięcia przewiduje się w sprawie Wietnamu? - zapytał dowódca
Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego.
- Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów europejskich będzie możliwe tylko
pod warunkiem, że Amerykanie ugrzęzną tam na dobre. Uważam, że nie powinniśmy się za
bardzo śpieszyć z wyzwalaniem Wietnamu.
Zebrani ożywili się, okazując wyraźne zrozumienie dla takiego punktu widzenia.
- Zanim zakończymy sprawy ogólne - ciągnął dalej marszałek Greczko - chciałbym
zwrócić się do wszys-
tkich z prośbą o przemyślenie następującej kwestii. Niezależnie od tych wszystkich
demonstracji siły, imponującej liczby wojsk i ich wyszkolenia, byłoby wskazane
zorganizować coś naprawdę spektakularnego, coś ekstra. Coś, czego nigdy dotąd nie było.
Jeżeli więc ktoś z was, towarzysze generałowie, wpadnie na interesujący pomysł, proszę
bezzwłocznie zwrócić się do mnie osobiście lub do szefa Sztabu Generalnego. Z góry proszę,
abyście nie mnożyli liczby czołgów, artylerii i sprzętu lotniczego. Tego i tak będzie tyle, że
nie jesteście sobie w stanie wyobrazić. Zbierzemy i pokażemy wszystko, co mamy. Nie
należy też, oczywiście, zgłaszać propozycji ujawnienia nowych technologii. Pokażemy
wszystko to, co możemy: BWP-1, T-64, myśliwce MiG-23 i MiG-25. Możliwie, że
zademonstrujemy także niektóre prototypy wozów bojowych. Pociąga to za sobą pewne
niebezpieczeństwa, ale pokazać chyba musimy. Powtarzam jeszcze raz: potrzebujemy
naprawdę czegoś niezwykłego.
Wszyscy zebrani odczytali ostatnie słowa ministra obrony jako obietnicę wysokiej
nagrody za oryginalny pomysł. I taka była jego intencja. Wszystkie wojskowe mózgi podjęły
wyzwanie. Tylko co tu można nowego zaproponować, oprócz zwiększenia ilości i jakości?
A jednak trafiła się oryginalna koncepcja. Zrodziła się w umyśle generała pułkownika
Ogarkowa, byłego oficera saperów.
Idea była szalenie prosta. Ogarkow proponował, aby pokazać nie tylko samą potęgę
armii, lecz i to, że wspomniana potęga opiera się na solidnym fundamencie wojskowego
zaplecza i doskonałym przemyśle zbrojeniowym. Nie miał, naturalnie, zamiaru odsłaniać
wszystkich tajników systemu zaopatrzenia, bo i po co. Aby przekonać gości o swoim
bogactwie, gospodarz domu nie musi ujawniać wszystkich kosztowności. Wystarczy jedno
płótno Rembrandta na ścianie.
Podobnie Ogarkow zamierzał pokazać tylko jeden element, ale za to obezwładniający.
Wszystko sprowadzało
się do pomysłu wybudowania w rekordowym tempie, na przykład w ciągu godziny,
mostu kolejowego przez Dniepr, a następnie skierowanie na ten most składów wyładowanych
sprzętem bojowym i kolumn pancernych. Taki most nie tylko symbolizowałby silne zaplecze,
lecz ponadto udowodniłby Europie, że jakby co, to żaden Ren jej nie uratuje.
Ministerstwo Obrony i Sztab Generalny były zachwycone pomysłem Ogarkowa. To
było właśnie to, o co chodziło. Armia nie dysponowała oczywiście stosownym mostem, a
czasu do rozpoczęcia ćwiczeń pozostało niewiele. Te fakty nikogo jednak nie niepokoiły -
najważniejsze, że pojawił się upragniony pomysł.
Generała pułkownika Ogarkowa wyposażono we władzę absolutną, jak Głównego
Konstruktora przed wysłaniem na orbitę pierwszego kosmonauty. Sam Ogar-kow był nie
tylko błyskotliwym erudytą i doświadczonym inżynierem w zakresie budowy mostów. Był
też wyjątkowo wymagającym, surowym dowódcą. Przypominał pod tym względem samego
Żukowa. Te cechy ułatwiały mu wykonanie zadania. Pod jego bezpośrednią komendę
przeszły wszystkie placówki badawcze wojsk inżynieryjnych i kolejowych, jak również
wszystkie fabryki i zakłady produkujące sprzęt inżynieryjny. Normalną produkcję tych
przedsiębiorstw wstrzymano w oczekiwaniu, aż nadejdzie rozkaz zbudowania czegoś
niezwykłego.
W czasie gdy projektanci mozolili się nad pierwszymi szkicami przyszłego mostu,
który miał się przydać tylko jeden jedyny raz, w jednostkach kolejowych i inżynieryjnych
odbywała się selekcja najmłodszych, najzdrowszych i najsilniejszych oficerów oraz
najzdolniejszych i najbardziej doświadczonych saperów. Dodatkowo przeprowadzono
konkursy wśród słuchaczy ostatniego roku szkół wojsk kolejowych i inżynieryjnych. W
wyniku tych działań tysiące najlepszych oficerów i kadetów Ze wszystkich zakątków
Związku Radzieckiego przebrano w mundury zwykłych żołnierzy i sprowadzono do Ki-
jowa. Tu zaś sformowano z nich 1. Dywizję Budowy Mostów Kolejowych Gwardii.
Zanim jeszcze wyjaśniło się, jaki to ma być most. dywizję poddano
bezprecedensowemu przeszkoleniu. Było bowiem pewne, że wszyscy zatrudnieni przy jego
stawianiu będą musieli pracować jak akrobaci pod kopułą cyrkową.
Tymczasem pierwotna koncepcja rozkładanego mu stu kolejowego została
odpowiednio dopracowana. Padła propozycja, by natychmiast po zamocowaniu mostu na
podporach przepuścić na drugi brzeg maszynę do układania torów wraz z kilkoma wagonami
szyn i w równie rekordowym tempie ułożyć odcinek torów na prawym brzegu, a dopiero
potem przerzucać eszelony wojskowe i ciężki sprzęt. Ten pomysł również spotkał się z
aprobatą.
Tymczasem wszystkie pracownie konstruktorskie z których każda osobno pracowała
nad projektem mu stu, oświadczyły jednomyślnie, że w tak krótkim czasie niemożliwe jest
wybudowanie mostu pontonowego o nośności choćby mizernych 1.500 ton.
Ogarkow zagotował się i postanowił rzucić na szalę osobistą reputację. Postępował
szybko i bezbłędnie. Po pierwsze, zwrócił się do KC z propozycją, aby ten kto wymyśli
odpowiedni patent otrzymał Nagrodę Leninowską. Komitet Centralny wyraził zgodę.
Następnie Ogarkow zwołał wszystkich konstruktorów, zakomunikował im tę decyzję i
zaproponował powtórne przedyskutowanie wszystkich szczegółów. Zebrani zrezygnowali z
pomysłu wysłania przez most maszyn do układania torów i transporterów szyn. Zaniechano
też równoczesnego przejazdu kolumn pancernych i wagonów kolejowych. Ustalono, że
wszystkie wagony pokazowego składu będą puste, tak samo jak ciężarówki jadące obok
pociągu.
Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przeprawić przez most lokomotywę ważącą 300
ton? Zaproponowano, by
ciężar lokomotywy maksymalnie zredukować. Natychmiast przystosowano do tego
celu dwie lokomotywy, główną i rezerwową. Wszelkie możliwe elementy stalowe zastąpiono
stopami aluminiowymi. Wymieniono kocioł parowy i palenisko. Tender lokomotyw został
całkowicie opróżniony z węgla i wody, zostawiono tylko mały zbiornik z
wysokoenergetycznym paliwem, prawdopodobnie benzyną lotniczą albo olejem napędowym.
A czas nieubłaganie pędził naprzód. Projekty szczegółowych rozwiązań mostu
wykańczano już w fabryce. Tam też skierowano większość oficerów 1. Dywizji Budowy
Mostów Kolejowych Gwardii, aby zaznajomili się z konstrukcją podczas produkcji. Fabryki,
które przez kilka miesięcy nie pracowały w ogóle, zostały teraz zmilitaryzowane i pracowały
na trzy zmiany. Robotnikom płacono zawrotne pensje i obiecywano, że jeżeli ukończą pracę
na czas, otrzymają fantastyczne nagrody z rąk samego ministra obrony.
Tymczasem pierwsze elementy mostu dostarczono zgodnie z planem do dywizji i
rozpoczęło się szkolenie. Z każdym tygodniem dowożono nowe części i na kolejnych
ćwiczeniach montowano coraz dłuższy most. Z wyliczeń wynikało, że powinien wytrzymać
ciężar pustego pociągu. Jak to się sprawdzi w praktyce, tego, oczywiście, nikt nie mógł być
pewien. W najgorszym razie gdyby most zanadto ugiął się pod ciężarem lokomotywy,
wagony mogły zsunąć się do wody. Dlatego załogi lokomotyw i kierowcy ciężarówek
(przebrani oficerowie), które miały przeprawiać się przez most wraz z wagonami, na gwałt
ćwiczyli techniki ratunkowe, stosowane przez pancerniaków pod wodą.
Niestety, nie można było przećwiczyć przyswojonych umiejętności, ani też sprawdzić
wytrzymałości konstrukcji, gdyż nadal brakowało kilku elementów, bez których nie dało się
przerzucić mostu.
W dniu, w którym do dywizji dostarczono dwa ostatnie pontony, rozpoczęły się
największe manewry
wojskowe w historii ludzkości. Nosiły one kryptonim „Dniepr”.
W poprzek Dniepru w rekordowym tempie wzniesiono pontonowy most kolejowy, a
kiedy na prawym brzegu wbijano ostatnie słupy, z lewego brzegu na most płynnie wsunęła się
lokomotywa, powoli ciągnąc za sobą długi skład wagonów. Równocześnie na most
wślizgnęła się kolumna wojskowych ciężarówek.
Przywódcom partii i rządu, a także licznym gościom zagranicznym, którzy
obserwowali budowę gigantycznego mostu, nie przyszło zwyczajnie na myśl, że ma on służyć
transportowi kolejowemu. Kiedy więc na moście pojawiła się lokomotywa, z trybuny
rządowej rozległy się entuzjastyczne owacje.
W miarę jak lokomotywa oddalała się od brzegu, most uginał się pod jej ciężarem w
sposób coraz bardziej widoczny. Konstrukcja dotknęła powierzchni wody i ciężkie, leniwe
fale powędrowały od mostu ku brzegom rzeki. Powracające fale uderzyły w most i zako-
łysały nim w jedną i drugą stronę. Naraz na dachu lokomotywy pojawiły się trzy figurki
przerażonych maszynistów.
Żaden z gości zagranicznych nie zwrócił jakoś uwagi na zdumiewający fakt, że z
komina lokomotywy nie wydobywa się dym, za to pojawienie się na lokomotywie
maszynistów wszyscy z miejsca odnotowali i skwitowali ten fakt wyrozumiałymi
uśmieszkami.
Przerażonych maszynistów starannie wyretuszowano później ze wszystkich zdjęć i
filmów rejestrujących słynną przeprawę, lecz w chwili gdy zdarzenie miało miejsce, należało
za wszelką cenę ratować sytuację. Cała subtelnie przygotowana operacja mogła przeistoczyć
się w farsę.
Kołysząca się dostojnie lokomotywa z trzema maszynistami na szczycie niepewnie
podążała do przodu.
- Co tam jest na dachu? - zapytał marszałek Grecz-ko, cedząc słowa przez zęby.
Pozostali generałowie i marszałkowie zachowali absolutne milczenie. Wtedy wystąpił
generał pułkownik Ogarkow, który dziarsko zameldował:
- Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego! Głęboko wzięliśmy sobie do serca
doświadczenia niedawnej wojny izraelsko-arabskiej, w której decydującą rolę odegrało
lotnictwo. Podjęliśmy w związku z tym środki mające na celu zabezpieczenie całej
komunikacji zaplecza przed atakiem powietrznym nieprzyjaciela. W razie wojny do stałej
załogi trzech maszynistów dołączą trzej żołnierze z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczych
pocisków rakietowych Strieła-2. Oddziały jeszcze nie otrzymały wyrzutni, lecz rozpoczęliśmy
szkolenie załóg. Obecnie maszyniści pozostają w kabinie parowozu, natomiast obsługa
wyrzutni obserwuje niebo w poszukiwaniu lotnictwa nieprzyjaciela.
Goście zagraniczni oniemieli w obliczu takiej sprawności działania Sztabu
Generalnego i błyskawicznej reakcji na zmiany w praktyce wojennej.
Ministra obrony zachwycił natomiast refleks i pewność siebie Ogarkowa, umiejętność
łgania w żywe oczy, bez drgnienia powieki i we właściwym momencie.
Tuż po ćwiczeniach most rozebrano i oddano do przetopienia. 1. Dywizję Budowy
Mostów Gwardii rozformowano jako niepotrzebną. Podczas rozdania nagród wszystkim
projektantom i budowniczym, postanowiono jednogłośnie powierzyć Ogarkowowi
organizację wszystkich przyszłych tego typu przedsięwzięć. Tak właśnie narodził się Główny
Zarząd Maskowania Strategicznego (GZMS), którego pierwszym szefem został generał
pułkownik Ogarkow. Wkrótce potem otrzymał czwartą gwiazdkę i awans na generała armii.
GZMS rozpoczął swoją działalność od przejęcia całej cenzury wojskowej, następnie
również państwowej. Niebawem opanował większość instytucji zajmujących się
dezinformacją, po czym wyciągnął macki ku wszystkim organom sił zbrojnych. Jak staracie
się maskować przed wrogiem? Odtąd każdy budynek wojskowy, po-
cząwszy od centrów kosmicznych, poprzez wyrzutnie rakietowe i bazy strategicznych
okrętów podwodnych, po koszary przygranicznych oddziałów KGB, musiał mieć osobiste
zatwierdzenie Ogarkowa.
A Ogarkow sięga już po przemysł zbrojeniowy. W ZSRR cały przemysł to
zbrojeniówka. Chcesz budować fabrykę? A, to musisz wpierw wykazać, że potrafisz
zakamuflować jej prawdziwe przeznaczenie. No i ruszyli ministrowie gęsiego do Nikołaja
Ogarkowa po podpis.
Potęga GZMS stale rosła. Czy w radzieckiej rzeczywistości było w ogóle cokolwiek,
co nie zasługiwało na kamuflaż? Czy istniał w tamtym świecie jakikolwiek obszar, w którym
nie próbowano nabić przeciwnika w butelkę?
Ileż to wódki spłynęło, ile samobójstw popełniono, ilu ludzi wsadzono do więzień - i
to wszystko za tajemnice państwowe. Bo z każdą bzdurą trzeba uważać. I zawsze lepiej
wykręcić kota ogonem. A Nikołaj Ogarkow jest głównym kontrolerem tego cyrku. Innym żyć
nie pozwala i sam haruje w pocie czoła. Trzeba Amerykanów wywieść w pole podczas
strategicznych negocjacji? Ogarkow posyła pierwszego zastępcę generała pułkownika
Trusowa. Ale gdy dochodzi do podpisania dokumentów, to sam wchodzi w skład delegacji.
Dobrze pracuje! Otumanił łatwowiernego prezydenta USA! Chwała mu za to i honory:
stopień marszałka Związku Radzieckiego i stanowisko szefa Sztabu Generalnego.
Cwany jest Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow...
Część druga
DYWIZJA SZKOLNA
Oster, Ukraina, październik 1967 roku
- Rzygaj! To rozkaz!
Młody, krótko ostrzyżony żołnierzyk rozejrzał się żałośnie w nadziei znalezienia
pomocy. Drużyna równie młodych i równie króciutko ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma
dla niego najwyraźniej ani krzty współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili
sobie żelazną regułę dywizji szkolnej: jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała
drużyna. A jeżeli cała drużyna wykaże niesubordynację, wtedy sierżant wybierze sobie
jednego żołnierza, który zbierze cięgi za wszystkich. Będzie go ćwiczył „aż mu z uszu
pójdzie dym”, „aż da pyskiem w trociny”. Kiedy zaś żołnierz nie będzie już zdolny do
sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi na tym jego drużyna. I tak w kółko, cały cykl
powtarza się bez końca.
Sposobów szkolenia jest bardzo wiele. Można, na przykład, kazać oddziałowi
wykopać okopy w żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60-centymetrowy okop poje-
dynczy w trzydzieści minut. A kto rozkazu nie wykona, będzie się szkolił od nowa,
tytułem kary.
Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku drużyną, a w szyku
już zaczynała narastać złość, gdyż każdy wie, co go czeka, jeżeli rozkaz nie zostanie
wykonany natychmiast.
Stałem na uboczu, obserwując działalność swego zastępcy. Po trzech dniach służby
jako dowódca plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie kolejną zasadę obowiązującą w
dywizji szkolnej: nie wtrącaj się do roboty sierżanta, bo będziesz musiał wykonać ją sam.
A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięć sekund, i ryknął:
- Druga drużyna, słuchać rozkazu! Szeregowy Raw-dulin spóźnił się do szyku całe 13
sekund, ponieważ przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem marsz!
Każdy żołnierz dywizji szkolnej ma codziennie po obiedzie dwadzieścia minut
wolnego, a także dziesięć minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały żołnierz pędzi do
bufetu, który obsługuje jedna ślamazarna sprzedawczyni. Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego
dobra połowa - najgłodniejsi, albo najwięksi optymiści - szturmuje niewielki lokalik.
Większość z nich, dostawszy się już do pomieszczenia, nie może dopchać się do lady, ani z
powrotem do wyjścia. Za sekundowe choćby spóźnienie na apel spotyka ich za każdym razem
surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu wcale nie maleje. Można by się dziwić,
skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro miesięczny żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek.
Odpowiedź jest prosta: dzień w dzień przez dwa lub trzy miesiące żołnierz usiłował dotrzeć
do bufetu, ale nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica oszczędności.
W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w szyku na
dziedzińcu garnizonowym, gotowe przystąpić do czyszczenia broni. W okolicy nie było
widać ani jednego oficera, wszelkie uchybienia korygują sierżanci, każdy na swój sposób.
Zazwyczaj
w kółko uprawiali „padnij-powstań”, pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga
się po dziedzińcu pokrytym grubą warstwą świńskiego łajna.
Mój zastępca z naszywkami starszego sierżanta postanowił dziś ograniczyć się do
zmuszenia bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił to, co zjadł w bufecie - czy też
raczej: co zamierzał zjeść. Wyrzygiwanie pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych
naukowym terminem „ekstrakcja”, przez analogię do gwałtownego wyplucia wystrzelonej
łuski z komory czołgowego działa. Sierżanci opisują tymi słowami swoje przeżycia po
straszliwym pijaństwie: „Przez całą noc męczyły mnie okropne ekstrakcje”...
W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony żołnierzyk miał
wykonać je na rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie wykonał polecenia, cały kolektyw
musiał naprawić jego błąd:
- Druga drużyna! Pochylić się!
Dziesięć grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.
- Dwa palce - lewej ręki - DO UST! Oddział błyskawicznie wykonał rozkaz.
- Od prawej - jeden po drugim - RZYGAĆ!
Wijąc się w konwulsjach, druga drużyna wypełniła rozkaz dowódcy i opróżniła
żołądki w całkiem przyzwoitym czasie.
- Drużyna - dziesięć kroków w tył - marsz! Szeregowy Rawdulin! Do szeregu!
Spocznij!
Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny odpowiedniego miejsca
na czyszczenie broni. W tej samej chwili Rawdulin zarobił od najbliżej stojących towarzyszy
dwa mocne ciosy w brzuch. Usiłując stłumić w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana
i powoli osunął się we własne wymiociny.
Podczas ćwiczeń sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy - to żelazne prawo
Armii Radzieckiej.
FACHOWIEC
287. Nowogrodzko-Wołyńska Dywizja Szkolna
Piechoty Zmotoryzowanej
(dwukrotnie odznaczona Orderem
Czerwonego Sztandaru
oraz orderami Suworowa, Kutuzowa
i Chmielnickiego), Ukraina
Aresztowanego przywieziono do pułku i zamknięto w izolatce przy wartowni. Siadł w
kącie, posępnie wpatrzony w podłogę. Sierżanta aresztowano w Omsku, o 4 tysiące
kilometrów od macierzystego pułku.
Przybył prokurator wojskowy. Wszczęto dochodzenie. Co, jak i dlaczego? Sprawa jest
poważna. Wszystko zależy od tego, jak władze zwierzchnie będą się zapatrywały na to, co
zaszło, jak zinterpretują wykroczenie. Jeśli uznają je za samowolne oddalenie, sierżant
dostanie w najgorszym razie piętnaście dni aresztu. Jeżeli za dezercję - wyrok wyniesie
minimum piętnaście lat.
Gdyby sierżanta przyskrzyniono w macierzystym okręgu wojskowym, sprawę by się
oczywiście zatuszo-
wało, gdyż między okręgami trwa ostre współzawodnictwo socjalistyczne o
najmniejszą liczbę wykroczeń i naruszeń regulaminu. Ponieważ jednak złapano go w obcym
okręgu, a o sprawie dowiedziała się Moskwa, dowódcy uczynią teraz wszystko, żeby wykazać
niezachwianą wolę całkowitego wyeliminowania tego typu przestępstw. Tu jednak pojawia
się kolejna sprzeczność: jeżeli mamy do czynienia z dezercją, to dlaczego nie zameldowano o
tym Moskwie sześć dni wcześniej, zaraz po zniknięciu sierżanta?
Tak czy inaczej - kłopoty. I to dla wszystkich zwierzchników sierżanta, od dowódcy
plutonu po szefa okręgu wojskowego.
Sierżant nazywał się Zumarow, a dowódcą jego plutonu byłem ja. Dlatego ja pierwszy
spotkałem się ze śledczym.
- To wasz sierżant?
- Mój, towarzyszu pułkowniku.
- Od jak dawna u was służy?
- Od ośmiu miesięcy, towarzyszu pułkowniku. Po zakończeniu szkolenia w moim
plutonie otrzymał awans na stopień sierżanta i pozostał w plutonie jako dowódca drugiej
drużyny.
- Co możecie o nim powiedzieć?
- Towarzyszu pułkowniku, ja to ścierwo pierwszy raz widzę na oczy - wyznałem
szczerze.
Prokurator znał życie, więc moje oświadczenie nie zrobiło na nim najmniejszego
wrażenia.
- Fachowiec? - zapytał tylko.
- Tak jest, fachowiec, towarzyszu pułkowniku - potwierdziłem.
Na tym przesłuchanie się zakończyło.
Po mnie wezwano kolejno dowódcę kompanii, zastępcę dowódcy batalionu do spraw
politycznych, wreszcie samego dowódcę batalionu. Przesłuchanie każdego z nich też nie
trwało dłużej niż minutę. Żaden dotąd nie widział przedmiotowego sierżanta.
Jeżeli wszelka własność w kraju jest znacjonalizowa-na, czyli innymi słowy, jeżeli
wszystko jest własnością
państwa, wówczas właściwa każdemu człowiekowi chęć wybicia się, wyróżnienia i
poprawienia swojej stopy życiowej może się realizować jedynie w ramach aparatu
państwowego, który, tak się składa, potrzebuje wielu (zdecydowanie zbyt wielu) zawodowych
notabli i urzędników z wyższym wykształceniem.
Dowolny dyplom ukończenia wyższych studiów otwiera dostęp do rozmaitych sfer:
do partii, do związków zawodowych, do Komsomołu, do KGB, do sportu, do literatury i
sztuki, do przemysłu, do rolnictwa, do transportu - słowem, gdzie dusza zapragnie. Dlatego i
w każdym społeczeństwie socjalistycznym zaobserwować można następujący paradoks: nikt
nie ubiega się
o zawód, każdy ubiega się o dyplom, wszystko jedno jaki. Oczywiście, najlepiej jeżeli
to będzie dyplom z nauk społecznych, a nie ścisłych, bo najbardziej praktyczny, gdyż
najważniejszą rzeczą w karierze jest umiejętność gładkiej mowy.
Wskutek tego, że każdy leci studiować filozofię (marksizmu-leninizmu) i historię
(partii), ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić własnymi rękami można u nas ze świecą
szukać. Ludzie ci są na wagę złota. Wystarczy spojrzeć, jak sobie żyją mechanicy
samochodowi, ślusarze, hydraulicy, malarze pokojowi, posadzkarze (mówią naturalnie o tych,
którzy dorabiają na boku - ale kto nie dorabia!). Spieszę zapewnić, że nie mam nic przeciwko
nim.
W Armii Radzieckiej szczególnie poważa się ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić,
gdyż system kontroli
i oceny pododdziałów, jednostek i formacji jest tak obmyślony, że nie sposób go
obejść bez fachowców.
Zważcie sami. Do pułku przybywa jakaś tam komisja. Od czego zacznie przegląd?
Czym się zainteresuje? Na pierwszym miejscu stan ideologiczny wojska: czy mamy ludzi
głęboko oddanych, czy też wdarło się jakieś ziarno rozkładu? Jak sprawdzić, czy ideologia
burżuazyjna, maoizm, nacjonalizm, syjonizm albo jakiekolwiek inne plugawe
odszczepieństwo nie wywiera przypadkiem
wpływu na radzieckiego bojownika? Bardzo prosto. Po pierwsze, komisja musi
przeprowadzić inspekcję koszar. Czy po salach wisi dość portretów przywódców partii i
rządu, czy dość jest plakatów i haseł, krótko mówiąc, czy w dostatecznym stopniu rozwija się
tutaj agitację wizualną. W jakim stanie jest świetlica? A izba pamięci? A gazetki kompanijne?
A ścienna gazetka satyryczna? A codzienny biuletyn bojowy każdego plutonu?
Potem należy się dowiedzieć, co robi żołnierz w czasie wolnym od zajęć. Czym się
zajmuje? To również jest całkiem proste zadanie: specjalnie dla komisji organizuje się
koncert albo zawody sportowe. Są też inne wymowne dowody: puchary, proporczyki,
chorągiewki. Ten za osiągnięcia sportowe, tamten za amatorską działalność artystyczną.
No cóż, wygląda na to, że wszystko gra. A jak tam u was z porządkiem, z
przestrzeganiem regulaminu wojskowego? Tu też żadnych problemów! Możecie do woli
sycić oczy - ogrodzenia pomalowane, ścieżki zamiecione, okna pomyte, łóżka posłane tak, że
trudno lepiej.
Wierzcie mi, jeżeli dowódca pułku umie ukryć wszystkie ciemne strony i
wykroczenia, które są na porządku dziennym i potrafi przedstawić obraz doskonalszy niż jego
koledzy, ma awans zapewniony. Najważniejsze, żeby umiejętnie tuszować niemile aspekty.
Wtedy rezultatów z ćwiczeń i manewrów w ogóle nie będzie się brać pod uwagę.
Aby zapewnić sobie zwycięstwo w tym nieustającym współzawodnictwie, każdy
dowódca, od dowódcy kompanii wzwyż, musi dysponować rzemieślnikami, artystami i
sportowcami, najlepiej na poziomie półprofesjonalnym. Dla tych fachowców stworzono w
wojsku specjalny termin: nazywają się „martwymi duszami”. Mimo, że zarejestrowani są jako
celowniczowie, amunicyjni, radiotelegrafiści itd., zajmują się w istocie czym innym. Jedni
dzień i noc klecą gazetki. Inni brzdąkają na gitarach. Jeszcze inni bronią honoru kompanii w
sporcie.
Zależnie od indywidualnych kwalifikacji, fachowcy dzielą się na różne kategorie -
kompanijne, batalionowe, pułkowe lub dywizyjne. Każdy okręg, na przykład, ma specjalne
bataliony sportowe. Zbiera się tam najlepszych z całego okręgu. Obowiązują w nim podziały
pół-wojskowe, na przykład pluton koszykarski kompanii gier zespołowych, albo pluton
skoczków wzwyż kompanii lekkiej atletyki.
A o tych wszystkich mistrzach świata i mistrzach olimpijskich w ogóle szkoda gadać.
Gdzie nie popatrzysz, z jakich klubów przyszli - wciąż tylko CWKS i „Dynamo”. Wojsko i
KGB. W KGB obowiązuje podobny system. Gdyby chcieć rzeczowo komentować mecze
„Dynama”, to relacje powinny brzmieć z grubsza tak: „Po rucznik służby futbolowej KGB
precyzyjnie podał piłkę swojemu kapitanowi!”. Czy hokeiści CWKS na turnieju w Kanadzie:
„Pancerniacy wspierani przez formacje piechoty i artylerii przełamali obronę przeciwnika i
rozwijają natarcie!”.
Między dowódcami wszystkich szczebli trwa nie ustanna walka o pozyskanie
fachowców. Niżsi oficerowie ukrywają swoich najlepszych plastyków i aktorów przed
oficerami wyższej rangi, którzy nieustannie buszują po świetlicach i salach gimnastycznych w
nadziei przechwycenia najlepszych dla siebie. Jest to jawna wojna, która ma swoje reguły i
metody, niepisane prawa i tradycje. Starczyłoby na całą powieść. Wymiany bez pośrednie
również są praktykowane, choć najczęściej między wyższymi dowódcami. „Dasz mi
ciężarowca i gitarzystę, a ja ci dam za to malarza pokojowego i plastyka”, albo: „Towarzyszu
pułkowniku, nie stawiajcie mi niskiej noty za ćwiczenia (ten rodzaj przetargu odbywa się
zwykle z obserwatorami z innej dywizji), to dam wam rzeźbiarza! Wyrzeźbi kogo chcecie,
będzie można postawić w kantynie oficerskiej Lenina, Andropowa - kogo dusza zapragnie!”.
Fachowcy pracują na akord. Obowiązuje święta zasada bodźców materialnych. Płace
wahają się w zależności
od umiejętności i zaszeregowania fachowca. Czasami bywa to tak: „Zostaniecie
mistrzem olimpijskim - damy wam awans na porucznika”. Bo ile kosztuje ministra obrony
wyasygnowanie jednej czy dwóch dodatkowych gwiazdek? Pewien piłkarz doszedł nawet do
rangi generała, nie odsłużywszy w wojsku ani jednego dnia. Chociaż wypada nadmienić, że
nazywał się Jurij Breżniew.
Z kolei w Kijowskim Okręgu Wojskowym, w zakładach remontowo-naprawczych
czołgów, zorganizowano warsztat przeglądów i napraw prywatnych samochodów. Szefowie
okręgu napychali sobie kieszenie milionami rubli, zaś fachowcy, którzy reperowali pojazdy,
co wieczór otrzymywali przepustki. Wszyscy byli zadowoleni: i generałowie, i fachowcy, i
klienci. Jakość napraw była wyśmienita. Niestety, w końcu zakazano tego procederu. Teraz w
całym Kijowie nie ma gdzie naprawić Łady.
Nawet gdyby fachowcom w ogóle nie płacono i tak pracowaliby najwydajniej jak się
da. Każdy woli pływać całymi dniami w basenie, albo odbijać piłeczkę pingpongową, niż
kopać głębokie rowy w upale i kurzu. Znacznie przyjemniej jest siedzieć w ciepłej kanciapie i
rysować obrazki do gazetki satyrycznej, niż wymieniać na mrozie gąsienice czołgu.
Sprawdzono to empirycznie. Na dodatek wszyscy fachowcy otrzymują wyjątkowo długie
przepustki i urlopy, oczywiście kosztem kolegów. Właśnie to stanowi źródło rozkładu w
armii. Nie jest to źródło jedyne, i z pewnością nie najważniejsze, lecz jedno z podstawowych.
Przyjmijmy, że ulicą idzie żołnierz brudny, pijany, rozczochrany. Zauważcie, wszystkie
patrole trzymają się od niego z daleka. Okazuje się, że to osobisty stolarz dowódcy dywizji. A
tamten zarzyganiec okazuje się być osobistą siłą roboczą szefa sztabu dywizji, najętą do
kopania prywatnego basenu. Tych najlepiej w ogóle nie ruszać i nie mieć z nimi nic do
czynienia!
Wróćmy jednak do sierżanta, od którego zaczęła się nasza opowieść. Z zawodu był
jubilerem, i to jubilerem z dziada pradziada. Do wojska przyszedł wraz z komple-
tem narzędzi: piłek, imadełek i pincetek. Młodzieńcy masowo przychodzą do wojska z
własnymi gitarami i bałałajkami, z pędzlami i blejtramami. Ludzie radzieccy dobrze poznali
obyczaje panujące w armii i zachęcają swoich synów, aby od pierwszego dnia służby
ujawniali indywidualne talenty.
Zumarow popisał się tym, co potrafi natychmiast po dołączeniu do naszego pułku.
Niemalże pierwszego dnia zabrano go do klubu, gdzie otrzymał rozkaz wykonania w srebrze
miniatury czołgu na prezent dla przewodni czącego jakiejś komisji inspekcyjnej. Formalnie
figuro wał w składzie mojego plutonu. Miałem pół roku, aby uczynić zeń wzorowego
sierżanta, przyszłego dowódcę T-62. Przez cały okres służby ani razu się z nim nie spotkałem.
Na trzydziestu żołnierzy w plutonie miałem jeszcze sześciu takich jak on. Ale ci - malarz,
skrzypek pianista i trzej sportowcy - przynajmniej raz, dwa razy tygodniowo pojawiali się w
plutonie i zdołałem ich czegoś tam nauczyć.
Kursant Zumarow nie pojawił się nawet na końcowym sprawdzianie. Bo i jakże?
Zajmował się przecież na okrągło miniaturkami czołgów, które rzeźbił w brązie i plastiku.
Test egzaminacyjny wypełniał za niego dowódca pułku, który co rusz pytał o coś członków
komisji. W wyniku tego Zumarow został wzorowym żołnierzem, otrzymał stopień sierżanta i
pozostał w naszym pułku jako dowódca drużyny, aby szkolić nowe pokolenie dowódców
czołgów. Był dowódcą drużyny w moim plutonie, ale nigdy nie oglądałem go na oczy.
Nie myślcie sobie, że tylko ja jeden miałem problemy z „martwymi duszami”. Każdy
dowódca plutonu miał takich sześciu albo siedmiu na swojej liście. Podział jest sprawiedliwy
i nikt nie żywi urazy! W ten sposób szkolimy kadry dla ukochanej armii. Kiedy taki
fachowiec przybywa z pułku szkolnego do jednostki liniowej, na samym wstępie melduje
uczciwie: „Nie jestem czołgistą tylko tenorem”. A cały pułk się cieszy: „Na kogoś takiego
właśnie czekamy!”. W rezultacie czołgiem dowodzi ce-
lowniczy, tenor zaś całymi dniami ćwiczy arie. I wszyscy są zadowoleni. Zaś o
najlepszych fachowców, takich jak nasz jubiler, pułk szkolny walczy do ostatniej kropli krwi.
Nigdy w życiu nie trafią do oddziałów liniowych! Zatrzymuje się ich pod byle pretekstem,
najczęściej jako nominalnych instruktorów.
Lecz sierżant-instruktor Zumarow wpierw wpadł w oko dowódcy dywizji, a potem
samemu dowódcy armii. W rezultacie awansował do szczebla dywizji, a później armii.
Mógłby zajść jeszcze wyżej, gdyby nie dorwał go patrol. I to jeszcze, na domiar złego, w
innym okręgu.
Po pierwszej rozmowie z prokuratorem wojskowym uznałem, że drugiej nie będzie,
skoro w sprawie sierżanta i tak nie potrafiłem nic powiedzieć - ani na jakim jest obecnie
szczeblu, ani kto jest jego faktycznym dowódcą, ani ile razy tygodniowo korzysta z
przepustki. A jednak drugie przesłuchanie się odbyło.
- Gdzie jego przysięga?
- Nie wiem.
Tego naprawdę nie mogłem wiedzieć.
Każdy żołnierz radziecki po miesiącu szkolenia unitarnego składał przysięgę.
Następowało to dopiero po tym, jak oddał pierwszy strzał ze swej broni. Każdy otrzymywał
osobno wydrukowany tekst ślubowania i osobiście składał pod nim podpis. Chodziło o to, by
w razie potrzeby można było dołączyć tę luźną kartę do akt sądowych delikwenta.
W czasie, gdy nasz pluton po raz pierwszy jechał na strzelnicę, Zumarow zawzięcie
modelował swój kolejny czołg.
- Nie szkodzi - rzekł mu wówczas dowódca pułku. - Pójdziecie z następnym plutonem.
Później jednak dowódca pułku jakoś zapomniał dopilnować sprawy. Ja sam, mimo że
byłem bezpośrednim dowódcą Zumarowa, dostałem polecenie nie wtrącać się w sprawy,
które mnie nie dotyczą.
A teraz oto wyszło na jaw, że Zumarow nie tylko nie jest żadnym sierżantem, ale w
ogóle nie jest żołnierzem.
Nie podlega zatem jurysdykcji wojskowej. Z kolei w świetle przepisów prawa
cywilnego nie dopuścił się żadnego przestępstwa - po prostu przejechał się z miasta do
miasta. No i oczywiście tych osiemnastu miesięcy wojska też nie można było mu zaliczyć,
jako że czas służby liczy się od przysięgi. Krótko mówiąc, Zumarow miał wszelkie podstawy
by podnieść raban: „Ja nic nic wiedziałem. Wstąpiłem do wojska i sumiennie odbywam
służbę. Dlaczego nie daliście mi złożyć przysięgi? To nie moja wina, tylko wasza!”.
I rzeczywiście rozpętał się skandal, który trzeba było zdławić w zarodku. Ucierpieć
mogły nie tylko takie pionki jak dowódca pułku, lecz i osobistości wyżej postawione. Skandal
zatuszowano na szczeblu Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Zgodnie z regulaminem
Zumarowowi zostało do odsłużenia jeszcze sześć miesięcy. Za proponowano mu jednak
natychmiastowe przeniesienie do rezerwy z uwagi na stan zdrowia. Zumarow przystał na
kompromis. Do Moskwy poszedł raport, że zandarmeria w Omsku istotnie zatrzymała
sierżanta Zumarowa z Okręgu Kijowskiego, ale w momencie zajścia Zumarow nie był już w
służbie czynnej, gdyż został przedterminowo zdemobilizowany. Sierżant cierpi na zaniki
pamięci i z tej przyczyny nie okazał żandarmerii stosownych dokumentów.
Zumarowowie tego świata mają szczęście. Kłopot w tym, ze armia supermocarstwa
ma ich zbyt wielu na stanie.
MISZA
Sztab Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, początek 1969 roku
- Kluczyk’
- Towarzyszu szeregowy, przede wszystkim zapnijcie mundur. Zwracacie się do
podpułkownika, oficera dyżurnego sztabu okręgu.
Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.
- Kluczyk - powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy malowało się takie
poczucie wyższości i pogardy, ze oficerowi odeszła wszelka ochota by wobec bezczelnego
żołnierza użyć swej nieograniczonej władzy.
Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go z daleka
każdy oficer mimowolnie prostuje się, machinalnie poprawia pas i czapkę. Teraz przed
podpułkownikiem oficerem dyżurnym stał młody żołnierzyk, taki co to przed byle kapralem
powinien drzeć jak osika. A tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.
- Kluczyk - powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się sytuacją Specjalnie
nie mówił, o jaki klucz chodzi Z rozmysłem tez nazywał klucz „kluczykiem” Było to
absolutnie niedopuszczalne w ustach szeregowego, który zwraca się do oficera
W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z czerwoną
opaską na lewym ramie mu - jego zastępca W mig oceniwszy sytuację, major uśmiechnął się
promiennie i w podskokach podążył do wielkiej kasy pancernej Jednym szarpnięciem rozwarł
masywne drzwi Z setek wiszących w sejfie kluczy nie omylnie pochwycił ten właściwy i
uśmiechając się przymilnie podał go arogantowi Ten ujął klucz w dwa palce lekceważącym
wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i, strzyknąwszy śliną obok ustawionej w kącie
spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami
Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł Drżącym z wściekłości głosem zwrócił
się do majora, akcentując każdą sylabę
- Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydać klucz bez mojego wyraźnego
zezwolenia? I co za klucz?
- Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku - wyjaśnił pośpiesznie major
- Jaki klucz mu wydaliście?
- Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu
- Czyście czy wy Czy wy w ogóle wiecie Instrukcji nie czytacie? Przecież w tym
gabinecie są tajemnice państwowe Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych ma
prawo.
- Ależ to Misza.
- Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Miszą! Tylko starszy
adiutant albo oficer do zadań specjalnych może otrzymać ten klucz, i to na wyraźne polecenie
zastępcy dowódcy I muszą podpisać dwa kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie
broń i amunicję - Podpułkownik zwrócił się do mnie
Dowódca warty’ Aresztować tego pieprzonego Miszę i majora.
- Misza - oświadczył nagle major - jest zmiennikiem rezerwowego kierowcy
pierwszego zastępcy dowódcy Le-ningradzkiego Okręgu Wojskowego, generała lejtnanta
Parszykowa.
- O, w dupę! - Podpułkownika aż zatkało - To czemu od razu nie mówicie?
- To nie wszystko - ciągnął bezlitośnie major - To tylko oficjalnie Zaś nieoficjalnie, to
wam powiem, ze Misza wozi Marię Michajłowną Parszykową O!
Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju
- Widzicie, poruczniku? Uczcie się. Przysyłają nam tutaj rozmaitych kretynów.
Przyzwyczaili się w tych swoich pułkach drzeć mordę na każdego, nie wdając się w niuanse
A tu jest przecież sztab okręgu! Tu trzeba myśleć! Robota delikatna, nie każdy potrafi
Dobrze, ze Misza nie jest pamiętliwy. Dopiero byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!
Przez całą noc myślałem o Miszy Podpułkownik mógłby być jego ojcem Zważywszy
sprawowaną funkcję był kimś więcej niż zwykłym podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy
byle zastępcą dowódcy pułku Był oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie
wspinać się po śliskich szczeblach kariery i nigdy nie wdrapać się na tak zawrotne wyżyny A
tu raptem Misza Zwyczajny Misza Widać, ze chłopak służy w wojsku góra sześć miesięcy, a
podpułkownik ma za sobą cały szlak bojowy, do samego Berlina Gdyby los zesłał takiego
Miszę do naszej dywizji szkolnej, czołgałby się teraz przed kapralami
Skąd w nim ta parszywa poza? Skąd ta hardość i pycha? Jasne, ze zmiennik
rezerwowego kierowcy generała Parszykowa jest kimś Ale żeby zaraz tyle pogardy? Przecież
ten chłopak u siebie na wsi co najwyżej rozwoził gnój Gdzie się zdążył otrzaskać z wielkim
światem? A może wszyscy jesteśmy tacy jak on? Może stając
u stóp piramidy władzy, zapominamy o wszystkim prócz siebie samych i, zaślepieni
potęgą, gardzimy każdym, kto jest pod nami?
Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A co się stanie,
jeśli towarzysz Parszy-kow zostanie nagle generałem pułkownikiem, dowódcą całego okręgu?
Na co wtedy pozwoli sobie Misza? Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.
Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świńskm obliczu ścigał mnie po
bezkresnych i przerażających korytarzach władzy absolutnej.
DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY
Kijowski Okręg Wojskowy, 1967 rok
Każdy dowódca plutonu, batalionu albo pułku musi znaleźć sposób na wyróżnienie
się. musi pokazać się swoim zwierzchnikom w jak najlepszym świetle. W prze-ciwnym razie
zadepczą go młodsi i bardziej przebojowi.
Dowódca naszej dywizji wyróżniał się niecodziennym sprytem i temu
prawdopodobnie zawdzięczał awans do rangi generała. W sprawach wojskowych był
kompletnym zerem, ale to w Armii Radzieckiej nie miało większego znaczenia i w żaden
sposób nie wpływało na karierę oficera. Wystarczą pomysłowość i odrobina siły przebicia!
Dlatego nasz dowódca dywizji umyślił sobie, że nie będzie opierać dalszej kariery wojskowej
na pilnowaniu, czy plac apelowy jest zamieciony, a łóżka wzorowo zasłane. Nasz dowódca
zamierzył coś nieporównanie bardziej oryginalnego.
Jego plan był równie prosty co genialny - zaprosić dowódcę Kijowskiego Okręgu
Wojskowego generała armii Jakubowskiego, na spotkanie z naszymi oficerami.
Trwała ściśle tajna konferencja dowódców okręgów wojskowych poświęcona stanowi
gotowości mobilizacyjnej. Ściany wielkiej sali zawieszono mapami, wykresami i diagramami
Prowadzono dyskusję o zasadniczym charakterze. Przedstawiano rozmaite sensowne
propozycje jak poprawie gotowość bojową i wyszkolenie oddziałów
Obowiązywał ścisły porządek wystąpień po trzy minuty dla dowódców dywizji i
szefów sztabów dywizji, po pięć minut dla dowódców armii, ich zastępców i szefów sztabów
a dziesięć minut dla dowódcy okręgu, jego zastępcow i szefa sztabu okręgu Głos musiał
zabrać każdy bez wyjątku, ale żadnego ględzenia - tylko uzasadnione opinie krytyczne i
konkretne wnioski
Kiedy przyszła kolej na naszego dowódcę dywizji wstał z miejsca i nie patrząc w
notatki przemówił.
- Towarzysze, tego czego nam brak to doświadczenia bojowego. Tyle lat przeżyliśmy
bez wojny, że wszystko pozapominaliśmy. Niejeden dowódca pułku nigdy nawet nie
powąchał prochu. Nie mówiąc już o dowódcach batalionów czy kompanii. A przecież mamy
taką wspaniałą szansę! Służymy pod wodzą tak wybitnego generała jak towarzysz Iwan
Ignatiewicz Jakubowski, dowódcy który przeszedł cały szlak bojowy. W mojej dywizji od
byliśmy naradę i młodzi oficerowie poprosili mnie - Towarzyszu generale. Zaproście
towarzysza Jakubowskiego do nas niech nam opowie o wojnie! Towarzyszu dowódco!
Korzystam z okazji, aby przekazać wam prośbę młodych oficerów naszej dywizji!
Nie ma co Dobrze pomyślane. Zebranych generałów aż poskręcało. A w dodatku nasz
generał wywinął się od koniecznosci wygłoszenia krytycznych opinii i konkretnych
wniosków, gdyż jego przemowę uznano właśnie za konkretny wniosek, i to najbardziej
wartościowy ze wszystkich.
- No, cóż, przyjadę - wymamrotał drogi generał Jakubowski - Czemu nie?
Kiedy dowódca okręgu opuścił salę, zastępca dowódcy armii, generał Gelenkow,
sarkastycznie spytał naszego
dowódcę dywizji, czy to aby nie w jego stołek wymierzony jest cały ten chytry plan
Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem Lecz nasz dowódca nie poczuł się urażony generał
Gelenkow był na razie jego bezpośrednim przełożonym, a dowódca dywizji nigdy nie obrażał
się na przełożonych Taką miał zasadę, której niezawodność potwierdzał przebieg jego
dotychczasowej kariery
Po powrocie z narady dowódca dywizji zakasał rękawy Przede wszystkim natychmiast
przerwano wszelkie ćwiczenia bojowe Czołgi transportery opancerzone działa - wszystko
poszło do przeglądu technicznego Żołnierzy zapędzono do prac porządkowych - do
czyszczenia i malowania samochodów do remontu baraków do pucowania terenu Ponad
połowa dywizji rozjechała się „na lewiznę” - jedni do kołchozów inni do rozładunku
wagonów albo do pracy w fabrykach
Dyrektorzy fabryk i przewodniczący kołchozów na okrągło błagają dowódców o
podsyłanie im ludzi do roboty. Nigdzie nie dość rąk do pracy ani w kołchozach ani w
przemyśle ani w transporcie. Takie lewizny są bardzo korzystne dla obu stron Dowódca
otrzymuje na lewo cement, asfalt cegłę, stal, drewno, gwoździe i co najważniejsze - farbę.
Dyrektor albo przewodniczący może wykazać się przekroczeniem planów a w każdym razie
wzrostem wydajności. A już sam Włodzimierz Iljicz nauczał, ze wydajność pracy jest
najważniejszym kryterium zwycięstwa naszej nowej formacji ekonomicznej Toteż
inspektorzy kontroli wiedzą, ze przekroczenie planu i wzrost wydajności są najważniejsze!
Kontrola ludowa ma pomagać w przekraczaniu planów a nie utrudniać to zadanie.
Przypuśćmy, że kontrolerzy wykryją brak dziesięciu albo dwudziestu ton farby. Gdzie
się podziała?
- Jak to gdzie? Przecież w ubiegłym tygodniu zwiększaliśmy wydajność Nie
pamiętacie, czy co?
- Ach, cholera! Rzeczywiście! No to czemu nie mówicie od razu?
Za moich czasów nasz pułk spędzał na lewiznach co najmniej połowę czasu.
W tej sytuacji siły zbrojne można było właściwie zredukować o połowę, i to bez
najmniejszego uszczerbku dla ich zdolności bojowej. Do tego właśnie zmierzał Chruszczow.
Popełnił jednak dwa błędy nie zapewnił wojsku w zamian większych racji, ani lepszego
wyposażenia. Poza tym został zachowany system oceny dowódców wszystkich szczebli
według tego, jak pomalowano płoty wokół koszar Reforma Chruszczowa nie przyniosła
sukcesu, gdyż armia, choć zredukowana niemal do połowy, dalej pracowała na lewo z tą
samą, co dawniej intensywnością.
Wróćmy tymczasem do naszego łebskiego dowódcy dywizji, który bez zbędnych
ceregieli wysyła cztery tysiące żołnierzy na lewiznę, dając tym samym dowód własnych
kompetencji odwagi, umiejętności oszacowania ryzyka i postępowania z rozmysłem
W zaistniałej sytuacji bowiem ani sztab okręgu, ani sztab armii nie mogły mu nic
zarzucić. Generał armii Jakubowski osobiście wyraził zgodę na złożenie nam nieoficjalnej
wizyty i tym samym upoważnił dowódcę do poczynienia stosownych przygotowań
Zadania rozdzielono między wszystkich żołnierzy dywizji. Szefowi sztabu dowódca
zlecił działania lewe, to znaczy zaopatrzenie w budulec, a jego zastępcy działania prawe, to
znaczy organizację remontu kapitalnego całych koszar. Sam zaś wspólnie z szefem pionu
politycznego zajął się sprawą najważniejszą - opracowaniem przebiegu wizyty.
Czasu pozostało niewiele, najwyżej dwa miesiące, a trzeba było wyuczyć się na
pamięć biografii ukochanego generała, wybrać najbardziej doniosłe i pamiętne szczegóły oraz
przygotować odpowiednie pytania - z pozoru banalne, ale takie, które dadzą generałowi
możliwość detalicznego przedstawienia co bardziej heroicznych epizodów kampanii.
Koniecznie trzeba tez było
zorganizować konkurs i tą drogą wyłonić oficerów, którzy będą pytać z sali oraz grupę
do zadawania pytań pomocniczych. Następnie w obu grupach należało przeprowadzić
intensywne szkolenie. Inny konkurs wyłonił najlepszych plastyków, którym zlecono
sporządzenie gigantycznej mapy szlaku bojowego generała, a także przygotowanie
upominków od żołnierzy i oficerów naszej dywizji Miał się też odbyć wielki koncert i
bankiet, którego przygotowanie wziął na siebie wydział polityczny i kwatermistrz dywizji.
Tak się złożyło, że przy rozdziale ról przypadła mi rola trzeciego dublera oficera,
który miał powiedzieć - Towarzyszu generale, proszę opowiedzieć, jak podkuliście
Churchilla!
Wszyscy znaliśmy tę historię na pamięć. Teraz mieliśmy usłyszeć ją z ust bohatera.
Podczas wojny Wielka Brytania zaopatrywała ZSRR w czołgi typu Churchill. Czołgi
te nie były jednak przystosowane do warunków rosyjskiej zimy i gąsienice ślizgały się na
śniegu Wtedy jeden z żołnierzy brygady pancernej podpułkownika Jakubowskiego wymyślił,
aby na ogniwach gąsienic dospawać kolce, w wyniku czego zdolność manewrowa czołgów na
śniegu zauważalnie wzrosła. Tego samego dnia zameldowano dowódcy frontu, że brygada
Jakubowskiego podkuła Churchilla. W stosownym momencie dowódca frontu zameldował
Stalinowi, że podpułkownik Jakubowski podkuł Churchilla. Żart rozbawił Stalina, wskutek
czego podpułkownik, po miesiącach służby na tyłach frontu, został nagle Bohaterem Związku
Radzieckiego i osobistym pupilem Generalissimusa. Stopniowo, w miarę awansów
Jakubowskiego, opowieść ta obrastała legendami i nabywała wciąż nowych bohaterskich
akcentów.
Dwa miesiące przygotowań do przyjęcia znakomitego gościa były okresem, który
wspominam najlepiej z całej służby w dywizji szkolnej. Moi żołnierze gdzieś tam pracowali,
nawet dokładnie nie wiedziałem gdzie Codziennie po śniadaniu wszyscy wytypowani do
zadawania
gościowi pytań zbierali się w kantynie oficerskiej na próbę pierwsze pytanie, pierwszy
dubler pierwszego pytania, drugie pytanie, drugi dubler drugiego pytania, i tak dalej Po
tygodniu intensywnych prób zaproszono do nas reżysera z teatru w Kijowie i rzecz dopiero
nabrała rumieńców
- Nie ulega wątpliwości, ze nasz dowódca okręgu jest geniuszem, ale nawet gdyby był
kompletnym kretynem zdołalibyśmy w ciągu dwóch miesięcy zrobić z niego Napoleona
Bonaparte - Tę opinię podzielali wszyscy oficerowie biorący udział w przygotowaniach do
przyjęcia uwielbianego wodza.
Po miesiącu przygotowań zacząłem pojmować proces powstawania kultu jednostki
Stało się dla mnie zrozumiałe, dlaczego tak gorąco kochaliśmy naszych generalnych
sekretarzy.
My, którzy szykowaliśmy spotkanie z Jakubowskim byliśmy spontanicznymi
amatorami Mieliśmy gloryfikować jednego z szesnastu dowódców okręgów. Przy tym dano
nam do dyspozycji zaledwie dwa miesiące i środki zarobione na lewiznach. Dajcie mi kilka
lat, profesjonalistów i swobodę dysponowania skarbem państwa, dajcie mi prawo do
unicestwienia milionów niezadowolonych - a ja wam obiecuję, że z łysego, grasejującego
nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza wszechczasów i wszechnarodów!
Legendarny dowódca wstąpił na podium, pociągnął łyk wody, rozłożył przed sobą
kartki, przetarł chusteczką okulary, sprawdził je pod światło, przetarł ponownie, dyskretnie
chrząknął, włożył okulary na nos, wypił jeszcze łyk wody i zaczął czytać.
- Towarzysze! Cały naród radziecki za-inspi-rowany his-toryczny-mi decyz-jami
zjazdu partii - i tak dalej Opowiadał o tym, jak to on sam siedmiomilowymi krokami.. O
kosmonautach przemierzających przestrzeń kosmiczną... O pogłowiu bydła i nierogacizny, o
milionach ton i miliardach metrów sześciennych. Potem
płynnie przerzucił się na imperialistów, maoistów i syjonistów, wrogie służby
wywiadowcze i elementy wywrotowe, następnie z równą łatwością przeszedł do wspaniałej
Armii Radzieckiej, czujnie stojącej na straży
Po dwóch godzinach począł się zbliżać do zakończenia.
- Waleczni żołnierze Kijowskiego Okręgu Wojskowego, odznaczonego orderem
Czerwonego Sztandaru, podobnie jak żołnierze całej naszej armii, nie szczędząc sił.
Bite dwie i pół godziny dukania z kartki Tekstu, który i tak musieliśmy czytać dzień w
dzień we wstępniakach „Krasnoj zwiezdy” I to wszystko Nic więcej Żadnych pytań, żadnych
odpowiedzi, ani słowa od siebie
Generał zebrał notatki dopił resztę wody z karafki, schował okulary i opuścił salę
zegnany huczną owacją
Setki oficerów przygotowanych na wszystko, ale nie na podobny absurd, klaskało jak
w transie, unikając spojrzeń kolegów.
- Skąd się w ogóle taki wziął - zapytałem retorycznie po pierwszym kielichu w
zaufanym towarzystwie. Nie spodziewałem się rzecz jasna, odpowiedzi Zresztą wydawało mi
się, ze znam biografię Jakubowskiego lepiej, niż on sam Ale jak się okazało, myliłem się, i to
bardzo. Znaliśmy bowiem tylko upublicznioną część owej biografii
- Wyróżnił się w bitwie o Moskwę. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana odpowiedz.
- Przecież jego noga nawet tam nie postała!
- Nie mówię o roku 1941, tylko o 1953.
- No, no, ciekawe! Czekamy z zapartym tchem.
- Jako jeden z faworytów Stalina, nasz stary przyjaciel Jakubowski, mianowany został
dowódcą „dworskiej” Kantemirowskiej Dywizji Pancernej Kiedy zaczęła się zadyma,
dowódca Dywizji Tamańskiej ociągał się, najwyraźniej nie chciał wystąpić przeciw siłom
KGB i w rezultacie stanął razem z nimi pod ścianą. Za to
Jakubowski nie wahał się ani chwili. Zawsze jest gotowy wykonać każdy rozkaz partii
albo rządu. Wszystko zależy od tego. czyj rozkaz przyjdzie pierwszy. Gdyby Beria mu
rozkazał, Jakubowski z ochotą powywieszałby całe Biuro Polityczne. Ale Beria się spóźnił.. I
wtedy gwiazda Jakubowskiego zajaśniała pełnym blaskiem Przywódcy pozostali mu
dozgonnie wdzięczni.
- Jeszcze trochę i zostanie marszałkiem, albo i szefem Sztabu Generalnego!
- Wykluczone. Takim jak on przydziela się subtelniejsze zadania. Na przykład
demoludy.
Prorocze słowa spełniły się dokładnie trzy miesiące później, kiedy generał armii
Jakubowski został awansowany do rangi marszałka Związku Radzieckiego i objął funkcję
Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Być może
porucznik, który to przewidział wcale nie był prorokiem, tylko miał jakieś kontakty u podstaw
piramidy władzy Bo w piramidzie wszystko jest z góry wiadome - i przeszłość i przyszłość
każdej spośród 250 milionów dusz.
Po tym niezapomnianym wieczorku nasz dowódca dywizji wyraźnie oklapł. Okazało
się że niepotrzebnie. Zaraz po awansie Jakubowskiego nasz generał otrzymał przydział do
sztabu Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Dobre czyny, jak widać, pozostają w pamięci.
Jakieś dwa dni po zmianach na szczycie Armii Radzieckiej nasz batalion otrzymał
rozkaz pilnego przvbycia do Kijowa „celem podjęcia prac związanych z przeniesieniem
sprzętu z punktów dowodzenia”.
Zawieziono nas na daczę Jakubowskiego nie tam gdzie rezydowała jego żona, lecz do
domu. Pracami dyrygował młody adiutant w asyście dziesięciu żołnierzy-ogrodników.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale istnieje słynna ogrodnicza szkoła wojskowa w Mołdawii. Jej
absolwenci wcielani są do wojska, ale nie po to, by objąć stanowiska strzelców albo
snajperów, lecz ogrodników
w licznych placówkach wojskowych. Tak to zostaje odnotowane w ich książeczkach
wojskowych. Ogrodnicy służą dwa lata w piechocie albo trzy lata w marynarce, cały czas
doskonaląc swoje umiejętności zawodowe.
Nasze zadanie w willi Jakubowskiego miało charakter niecodzienny. Otóż pod
nadzorem ogrodników wykopywaliśmy najdorodniejsze drzewa. Następnie owijaliśmy ich
korzenie workami i przewoziliśmy je na lotnisko, gdzie oczekiwały ciężkie transportowce
wojskowe specjalnie wyznaczone do tej operacji.
Trudno odgadnąć cel tych działań. Może żona Jakubowskiego nie chciała się rozstać z
drzewami? A może usuwając je Jakubowski pragnął dać wyraz pogardy dla swego następcy,
generała Kulikowa
Mój zastępca, sierżant Kochar, był najbardziej zaszokowany lotniczym transportem
drzew.
- Dlaczego, do kurwy nędzy, samolotami? Daleko do lotniska, korzenie się poniszczą.
O wiele prościej byłoby koleją. Tym bardziej, że bocznica biegnie tuż koło domu. W jedną
noc wszystkie drzewa dojechałyby do Moskwy.
NOWE KONCEPCJE
Armijna wszechzwiązkowa konferencja młodych oficerów na Kremlu, Moskwa 1969
rok
Od dawna krążyła plotka, ze generał armii Episzew, szef Głównego Zarządu
Politycznego, cierpi na daleko posuniętą sklerozę. Złośliwi utrzymywali, ze kiedy odwróci
kartkę zapomina, co przed chwilą przeczytał
Na ogół nie wierzę plotkom, ponieważ wiem skąd się biorą. Ale w tym akurat
przypadku miałem sposobność przekonać się, że plotka pokrywała się z prawdą co do joty.
Episzew wstąpił na podium, odchrząknął, łyknął wody i monotonnym głosem zaczął
czytać o historycznych decyzjach zjazdu partii, o troskach ukochanego Leonida Iljicza, o
dalszym rozwoju rolnictwa i umacniania potencjału obronnego.
Na pierwsze słowa mówcy, wielotysięczna rzesza słuchaczy pochyliła się nad
zeszytami i zaczęła gorączkowo notować słowa człowieka piastującego tak ekspono-
wane stanowiska partyjno-rządowo-wojskowe. Ja również schyliłem głowę, udając ze
piszę Nie notować, oznaczałoby wyróżniać się na tle tysięcy zgromadzonych Osobiście czuję
organiczną niechęć do robienia konspektów W tym wypadku był to w ogolę czysty absurd Po
pierwsze dlatego ze przemówienie i tak miało być opublikowane we wszystkich wojskowych
gazetach, a po drugie Episzew nigdy nie mówił nic ponad to, co drukuje „Krasnaja zwiezda”
Tak też było i tym razem - generał ciągnął audytorium w gąszcz marksis-towsko-
leninowskiego pustosłowia Ale nagle słuchacze ożywili się.
Tyrada Episzewa urwała się w pół słowa, po czym generał zaczął czytać na nowo, od
samego początku „W imieniu i na prośbę” powitał wszystkich zebranych, którzy
odpowiedzieli mu gromkimi owacjami Każdy sumiennie notował to, co już miał zanotowane.
Po jakichś pięciu minutach Episzew znów zrobił pauzę i zaczął czytać nowe zdanie,
absolutnie nie powiązane z poprzednim Słuchacze czuli, ze mówca się powtarza, ze przytacza
przykłady, którymi już się posłużył i że wykrzykuje te same hasła, które dopiero co
wykrzyczał
Nagle wszyscy pojęli, w czym rzecz Przez niedbalstwo szefów propagandy (dlaczego
oni żrą tyle kawioru?), Episzewowi wręczono dwa egzemplarze przemowy najpierw pierwsza
strona z kopią, potem dwie drugie strony, i tak dalej W naszej armii nikt nie czytał
przemówień przed ich publicznym wygłoszeniem. Dlaczego miałby to robić Episzew?
Publiczność była zdezorientowana. Przez salę przebiegł szmer. Mówca jednak,
wyraźnie nienawykły do obserwowania reakcji słuchaczy, kontynuował lekturę. Tym
sposobem odczytał czterdzieści stron zamiast dwudziestu, każdą dwukrotnie.
Ukończywszy pamiętną mowę, szef Głównego Zarządu Politycznego zadowolony
powrócił na swoje miejsce na podium, gdzie pośród innych ofiar starczej demencji zasiadał
również minister obrony, marszałek Związku
Radzieckiego, towarzysz Greczko. Żaden z członków prezydium nie zauważył co
zaszło.
Wielu z was być może nie da wiary tej opowieści, ale mam ponad dwa tysiące
świadków Wielu z nich tak właśnie zanotowało wspomnianą mowę z dwoma wstępami,
dwoma zakończeniami i dwudziestoma powtórzeniami, które zaczynają się i urywają w pół
słowa.
To zdarzenie miało miejsce podczas konferencji młodych oficerów radzieckich w
1969 roku. Towarzysz Episzew przez następne dziesięciolecia tkwił na swoim stanowisku.
Niezmordowanie walczył. Odważnie wdrażał. Analizował przez pryzmat walki klasowej.
Krzewił wiecznie żywe idee.
DETERMINACJA
Zachodnia Grupa Wojsk Armii Radzieckiej, NRD, wiosna 1970 roku
Generał armii Kulików, naczelny dowódca Zachodniej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej w Niemczech, znany był z tego, ze lubił wszystko skontrolować osobiście A to
przeleciał się helikopterem nad szosami, wyłapując radzieckie pojazdy wojskowe
przekraczające dozwoloną prędkość A to położył się w krzakach, żeby posłuchać,
o czym rozmawiają jego oficerowie w latrynie. Najbardziej jednak lubił przebrać się w
dres, wsiąść na rower
i pojeździć wieczorem po Wunsdorf.
Była sobota wieczór, dzień wypłaty. Wszystkie piwiarnie garnizonowe roiły się od
oficerów sztabowych. Każdy korzystał z okazji, żeby się napić świetnego niemieckiego piwa.
No bo gdzie w Związku Radzieckim znajdziesz taki pyszny browarek?
Naczelny dowódca przemyka się jak duch za rzęsiście oświetlonymi oknami knajpek i
piwiarni, a gniew w nim coraz większy. Obcy jest mu pociąg radzieckiego oficera
do niemieckiego piwa. Syty nigdy nie zrozumie głodnego. Kulikow miał do
dyspozycji osobistych kucharzy, wyszukane potrawy, piwniczkę najprzedniejszych win. Jak
każdy prawdziwy komunista, był zagorzałym wrogiem pijaństwa i zwalczał je z całą
stanowczością.
- Popijamy, co? Ja wam pokażę popijanie! - Olśniony naglą myślą, uśmiechnął się sam
do siebie, zawrócił i popedałował do sztabu.
Nie zmieniając dresu Kulikow wpadł do gabinetu. Usiadł, chwilę zastanowił się, po
czym zdecydowanym ruchem ujął słuchawkę czerwonego telefonu bez tarczy. Natychmiast
odezwała się centrala. Naczelny dowódca dmuchnął w słuchawkę jak to miał w zwyczaju, po
czym władczym tonem rozkazał:
- Uwaga! 215. samodzielny batalion saperów: alarm bojowy! Wariant siódmy. Szyfr
2323777.
- Rozkaz! - ryknęła słuchawka.
Pół godziny później naczelny dowódca przybył na leśną przesiekę, gdzie w pełnej
gotowości bojowej oczekiwał batalion saperów. Krótką odprawę z oficerami Kulikow
zakończył poleceniem:
- Czterdzieści pięć minut na przemarsz do Wiinsdorf, dwadzieścia pięć minut na
przeprowadzenie operacji! Żadnych ostrzeżeń! Niszczyć, i tyle. Wykonać!
Podchmieleni oficerowie z wrzaskiem wyskakiwali przez okna. W ciemności
szamotały się jakieś cienie. Ryk silników czołgowych mieszał się w odgłosem gruchotanych
ścian. Wszystko dookoła waliło się w gruzy. „Wojna!” - to słowo pulsowało w tysiącach głów
jednocześnie.
- Zawsze mówiłem - krzyczał ochrypłym głosem podpułkownik w potarganym
mundurze - że zacznie się jak w czterdziestym pierwszym!
Ciężkie buldożery wojskowe z dziecinną łatwością zgniotły kruche przeszklone
pawilony. Schludne miasteczko wypełniła charakterystyczna woń niemieckiego piwa.
A rano na miejscu dawnych piwiarni stały gazony z roślinnością ozdobną. Kompania
maskująca wykonała kawał dobrej roboty. Ciepły letni deszcz spłukał pył i nie było żadnego
śladu nocnego ataku batalionu saperskiego na miasteczko sztabowe. W ten sposób generał
Kulikow raz na zawsze zlikwidował pijaństwo w Wiinsdorf. Oficer polityczny z zachwytem
informował Główny Zarząd Polityczny i Komitet Centralny o bezprzykładnej kampanii
antyalkoholowej nowego dowódcy Zachodniej Grupy Wojsk.
Dokładnie miesiąc później, w następnym dniu wypłaty, szef finansów Zachodniej
Grupy Wojsk Armii Radzieckiej wślizgnął się nieśmiało do gabinetu generała by
poinformować, że w sejfach nie ma pieniędzy na wypłacenie oficerom poborów.
- No to - rzekł naczelny dowódca - przygotujcie raport. Winnych postawi się przed
trybunałem! A tak w ogóle, to co się stało? Kasjerzy rozkradli?
- Nie - odparł szef finansów. - Do tej pory otrzymywaliśmy z Moskwy jedynie
znikomą część wymaganej kwoty. Większość pieniędzy mieliśmy z utargu sklepików
wojskowych i kantyn, a przede wszystkim z piwiarni. Dojczmar-ki, że tak powiem, krążyły w
obiegu zamkniętym. My wypłacaliśmy oficerom, oficerowie zostawiali je w piwiarniach, my
odbieraliśmy je z piwiarni i wypłacaliśmy oficerom. A piwo Niemcy dostarczali nam za
grosze.
No, ale teraz w Wiinsdorf nie ma już piwiarni garnizonowych, więc oficerowie
korzystają z niemieckich, piętnaście kilometrów stąd. I dojczmarki idą tam. Wystąpiliśmy do
Moskwy, ale Moskwa nie daje nam pieniędzy.
Wódz zgrzytnął zębami i złapał za czerwony telefon bez tarczy. Tym razem nie
pojechał osobiście na miejsce zbiórki batalionu. Wysłał jednego z adiutantów. Rozkaz
brzmiał: „Odbudować w Wiinsdorf wszystkie piwiarnie. Na wykonanie zadania dwa
tygodnie!”.
PRZYPADEK DUROWA
Dywizja szkolna, Kijowski Okręg Wojskowy, początek 1967 roku
Wepchnął sobie w tyłek śledzia i pokrzykiwał z egzaltacją
- Towarzysze oficerowie, nie zbliżajcie się do mnie Jestem syrenka! Jestem bardzo
wstydliwa!
Rzecz się działa na przyjęciu noworocznym, podczas konkursu na najbardziej
oryginalny kostium karnawałowy. Porucznik Durow nie odznaczał się na ogół ani szczególną
błyskotliwością, ani poczuciem humoru, ale tym razem zawczasu obmyślił swój sprośny
numer jednym ruchem zrzucił gwardyjski mundur i przyprawił sobie ogon.
Wszyscy byli zaszokowani, bez względu na stopień upojenia alkoholowego i
zakodowane przyzwyczajenie by w Armii Radzieckiej nigdy niczemu się nie dziwić. Szef
sztabu pułku opuścił salę trzaskając drzwiami. Reszta starszych oficerów natychmiast poszła
za jego przy kładem.
Na pierwszym zebraniu oficerskim w nowym roku, dowódca trzeciego batalionu
postawił wniosek porucznika Durowa wezwać przed oficerski sąd honorowy za znieważenie
kadry oficerskiej pułku Propozycję poparli szef sztabu, zastępca dowódcy pułku ds.
technicznych dowódca artylerii i wszyscy dowódcy batalionów (oprócz pierwszego) i
wszyscy dowódcy kompanii (za wyjątkiem trzeciej) Jak łatwo odgadnąć, porucznik służył w
trzeciej kompanii pierwszego batalionu. Jego skazanie obciążyłoby konto kompanii i
batalionu Splamiłoby również jego pułk, a co gorsza dowódcę pułku i jego zastępcę
politycznego, świadcząc dobitnie o zaniedbaniach w pracy wychowawczej Właśnie dlatego
zastępca polityczny spurpurowiał na twarzy.
- Potępić człowieka, towarzysze, zawsze jest najłatwiej Wychować go - o, to już
zadanie daleko trudniejsze. Jeżeli wydamy pochopną decyzję, to możemy przekreślić karierę
oficera, który być może ma przed sobą wielką przyszłość.
- Jego przyszłość to ciepły kąt w wariatkowie - zauważył dowódca kompanii
zwiadowczej.
Durow siedział w pierwszym rzędzie wpatrzony w ciemne okno. Było mu
najwyraźniej wszystko jedno Właściwie zależało mu tylko na tym, żeby się znowu napić.
Styczeń dopiero się zaczął i do następnej wypłaty, upragnionego trzynastego, pozostawało
dramatycznie dużo czasu. W garnizonowej kantynie, nazywanej powszechnie „Żołnierska
myśl”, od dawna już nie sprzedawano mu wódki na kredyt. Każdy dostawał na kredyt, ale nie
on. Swoista dyskryminacja. Miał w nosie to, o czym się mówiło na zebraniu. Czuł tylko, że
bebechy mu się przewracają.
Za to sprawą przejmował się dowódca pułku. To od niego zależało, czy młody oficer
stanie przed sądem oficerskim.
Jeśli dowódca powie „tak”, to oficerowie po krótkiej naradzie zdejmą z pagonów
porucznika jedną gwiazdkę, a kto wie, czy nie usuną całych pagonów. Wtedy, eks-porucznik,
możecie iść gdzie oczy poniosą. Renty nie
dostaniecie, boście za młodzi, przyszłość wasza też żadna, boście za starzy, żeby
zaczynać życie od nowa. Dowódca dywizji, dowódca armii i dowódca okręgu zatwierdzą
decyzję sądu oficerskiego. Automatycznie. Bo kto nie uzna tej decyzji, bierze na siebie
całkowitą odpowiedzialność za wszystkie dalsze wybryki nieobliczalnego porucznika-
alkoholika.
Jeżeli dowódca pułku powie „nie”, to porucznik będzie nadal wychowywany. Do
kolejnego incydentu. Wtedy wszystko wróci do punktu wyjścia i ponownie na po rządku
dziennym stanie decyzja: „tak”, czy „nie”?
Decyzja na „tak” jest zawsze trudna do podjęcia. Przecież kariera samego dowódcy
zależy od tego, czy żołnierze umieją porządnie słać łóżka i czy ogrodzenie jednostki jest
zawsze schludnie pomalowane, ale też i od tego, jaka jest liczba wykroczeń i naruszeń
dyscypliny.
Rejestr dyscyplinarny nie zawiera wykroczeń i przestępstw, tylko liczbę
wymierzonych kar. Dlatego dyscyplina w pododdziałach jest najczęściej na beznadziejnym
poziomie. Wojsko zachowuje się jak rozbestwiona horda, a dowódców interesuje wyłącznie
walka o własną pozycję. Ogólnie rzecz biorąc, zwycięża ten, kto bezwzględu na popełniane
wykroczenia w ogóle nie karze swoich podkomendnych.
Dowódca pułku od dawna szukał okazji do wykorzystania należnej sobie władzy, lecz
ten konkretny przypadek wydał mu się zbyt ryzykowny. Dyscyplina w pułku sięgnęła dna, to
prawda, ale nie byłoby rozsądnie rozpoczynać rok od takiej decyzji. A nuż jutro wydarzy się
coś naprawdę poważnego, czego w żaden sposób nie da się zatuszować i wyciszyć. Wtedy w
statystyce widniałyby już dwa przewinienia.
Z drugiej strony sprzeciwiać się prawie jednomyślnej decyzji oficerów też nie byłoby
roztropnie. Dlatego do wódca wstał i posępnie zabrał głos:
- Nie należy działać zbyt pochopnie, towarzysze. Musimy rzecz przemyśleć.
Przemyśliwanie trwało niedługo, bowiem już tydzień później nadarzyła się okazja:
szef sztabu dywizji polecił dowódcy pułku przedłożyć papiery przodującego dowódcy
plutonu, celem wyznaczenia go na dowódcę kompanii w sąsiednim pułku.
Równo dziesięć minut po telefonie, w gabinecie dowódcy pułku stawili się zastępcy
polityczni dowódców pierwszego batalionu i trzeciej kompanii.
- Towarzysze oficerowie! Otrzymałem rozkaz oddelegowania najlepszego dowódcy
plutonu do sąsiedniego pułku. Uważam, że porucznik Durow spełnia wymagane warunki.
Naturalnie, od czasu do czasu zdarzały mu się drobne wpadki, uchybienia, ale nikt nie jest
doskonały. Sądzę, że porucznik uświadomił sobie własną winę i że nowe obowiązki wyjdą
mu jedynie na korzyść. Czy mam rację?
- Zaufanie do człowieka czyni cuda.
- Jak dostanie dowództwo kompanii, to nie znajdzie czasu na gorzałę.
- Jasne! Trzeba chłopakowi dać szansę, bo zadziobią go na śmierć. Jak się komuś
powtarza na okrągło, że jest świnią, to zaczyna chrząkać!
Dowódca kompanii wystawił Durowowi doskonałą opinię. Dowódca batalionu dodał:
„W pełni popieram wniosek. Podpisano: podpułkownik gwardii Niesnosnyj, d-ca 1. bat.
pana”. Dowódca pułku zatwierdził:”Zasługuje na powierzenie mu dowództwa kompanii.
Pułkownik gwardii Zawaliszyn, dowódca 210. pułku pancernego gwardii”.
Zastępca polityczny wysmażył osobną opinię, w której kładł nacisk na kwalifikacje
moralne i ideologiczne Durowa: aktywny członek partii, sportowiec, społecznik - i dalej to
wszystko, co normalnie pisze się przy takich okazjach.
Papiery powędrowały do sztabu dywizji, gdzie zostały zatwierdzone przez dowódcę.
- Wiesz, w 210. pułku udało mi się znaleźć dla ciebie prawdziwego asa na dowódcę
piątej kompanii. Chodzą-
cy skarb. Orzeł. Doświadczony. Aktywista. Sportowiec, społecznik. Będziesz mi
wdzięczny do końca swoich dni.
- Wolno spytać, towarzyszu generale, kto to taki?
- Porucznik... Ten, jak mu tam... a, tak, Durow. Pułkownik zbladł:
- Żartujecie, towarzyszu generale?
- A to czemu?
- Tego Durowa znam jak zły szeląg. Mieszkam z nim w jednym bloku. A i bez tego
bym o nim usłyszał, zna go cała dywizja.
- Czekajcie, czekajcie... Czy to ten Durow, co się porzygał z opilstwa na defiladzie
październikowej?
- Ten sam, towarzyszu generale. A pamiętacie, jak zarżnął silnik czołgowy?
- A to Zawaliszyn, skurwysyn jeden! Chce ze mnie zrobić balona. Poczekaj, bratku,
zobaczymy kto kogo wydyma.
- No, cóż, Zawaliszyn, daliśmy tego twojego orła na dowódcę kompanii.
- Dziękuję, towarzyszu generale.
- Myślisz, że podoła?
- Bez obaw. To pistolet. Pokazał już, co jest wart.
- Ale, ale, Zawaliszyn, jak tam u ciebie z dyscypliną? Zdaje się, że coś szwankuje?
- Staramy się jak najlepiej, towarzyszu generale. Ten rok nie zaczął się źle. Oby tak
dalej.
- Wiecie cośmy uradzili w dowództwie sztabu? Żeby wobec tego nie pozbawiać was
przodującego oficera. Postanowiliśmy zostawić tego asa Durowa w twoim pułku jako
dowódcę trzeciej kompanii. Sąsiedniemu pułkowi damy dowódcę waszej trzeciej kompanii, a
jego zastąpi Durow. Niech zostanie u ciebie. Niech dowodzi kompanią, umacnia dyscyplinę.
W ten sposób porucznik gwardii Durow został dowódcą 3. kompanii 1. batalionu 210.
pułku pancernego gwardii. W jego życiu nie zaszły praktycznie żadne zmia-
ny. Tyle tylko, że wzrosły jego pobory, a więc i intensywność pijaństwa. Już nikt nie
wspominał o trybunale wojskowym. Awans zawsze stanowi dobitny dowód zaufania
zwierzchników i przekreśla wszystkie dawne przewinienia. Ani dowódca pułku, ani jego
zastępca polityczny, ani dowódca batalionu, nie mogli się teraz skarżyć na Durowa, skoro
wszyscy po kolei wystawili mu nienaganne opinie. Musieli się spodziewać, że ich przebiegła
kombinacja zostanie wykryta, ale przez myśl im nawet nie przeszło, że nastąpi to tak szybko.
Gdyby minął przynajmniej tydzień, dowództwo 210. pułku mogłoby bić się w piersi, że
Durow zawsze był bez zarzutu, a teraz zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana.
Zazwyczaj takie fortele się udają i kłopotliwy oficer ląduje w innym mieście, a nawet
w innej dywizji czy armii. Obowiązuje żelazna zasada: rozkaz podpisany - i po sprawie!
Pułkownik Zawaliszyn świetnie znał te subtelne reguły gry, tylko po prostu nie mógł dłużej
czekać na lepszą okazję pozbycia się Durowa. Zaryzykował - i przegrał.
Wraz z mianowaniem nowego dowódcy, dyscyplina w 3. kompanii załamała się
całkowicie. Na łeb na szyję spadał poziom wyszkolenia i gotowości bojowej.
Tymczasem dowódca dywizji, który ani myślał zapomnieć tego, co zaszło, ilekroć
zjawiał się w pułku, zawsze skwapliwie kontrolował trzecią kompanię. Następnie wzywał
dowódcę pułku i dowódcę batalionu na długie rozmowy. Wiedział, że w końcu będzie musiał
zdjąć Durowa z funkcji, ale na razie się z tym nie śpieszył.
Dowódca dywizji od dłuższego czasu był na urlopie. Jego obowiązki sprawował
zastępca, który świeżo wrócił z Egiptu i nie zdążył jeszcze należycie rozeznać się w sytuacji.
Zawaliszyn i dowódca batalionu czekali na taką okazję. Postanowili działać
niezwłocznie. Durow musiał wreszcie zniknąć! Wszystko jedno gdzie - w Syrii, albo
na Węgrzech, w Okręgu Zabajkalskim albo na Dalekiej Północy. Wszystko jedno jak -
w drodze awansu czy degradacji.
Po otrzymaniu tuzina butelek koniaku, szef kadr udzielił bezcennej rady: Do
akademii!
Powtórnie wystawiono nienaganne opinie przodującemu dowódcy kompanii w 210.
pułku pancernym gwardii. Dokumenty zatwierdził zastępca dowódcy dywizji, po czym
przesłano je do Moskwy.
W teczce personalnej Durowa było tylko sześć opinii: dwie wystawione gdy ukończył
szkołę wojskową, dwie oceniające go jako najlepszego dowódcę plutonu w pułku, oraz dwie
ostatnie, z których wynikało, że Durow jest obecnie najlepszym dowódcą kompanii w tymże
pułku. Opinie ze szkoły wojskowej były ogólnikowe i niejasne - ni pies, ni wydra (w szkole
nie miał po prostu okazji ujawnić swojej natury alkoholika, ponieważ pobory na to nie
pozwalają), za to wszystkie pozostałe były znakomite. Nie minął tydzień i Durowa wezwano
do Moskwy na egzaminy wstępne do Akademii Wojsk Pancernych.
- Jak się nie dostanie - dowódca pułku obgryzał nerwowo paznokcie - to generał po
powrocie da nam dopiero popalić.
- Na pewno obleje, pieprzony degenerat. Niby jak miałby zdać?
- A może jednak? Głupim szczęście sprzyja. Każda akademia daje głupiemu
preferencje.
- Daliśmy dupy, i tyle!
- Przecież miał już odpowiedni staż, żeby go awansować na kapitana. A my nic. No to
w akademii zrobią z tego aferę. Dlaczego, zapytają, Durow, dowódca kompanii z nienaganną
służbą, nie został już dawno kapitanem?
Nazajutrz poszedł do Moskwy wniosek o awansowanie dowódcy wzorowej kompanii
czołgów porucznika Durowa, do stopnia kapitana.
Durow dostał się do akademii. Miesiąc później został kapitanem gwardii.
Niespodziewana kariera musiała wywrzeć wrażenie nawet na samym Durowie. Szok
wywołany zaskakującym awansem obudził w nim manię wielkości. Nie przestał, co prawda,
pić, ale znacznie ograniczył aktywność w tej dziedzinie. Teraz pił już tylko w samotności, nie
tyle ze względu na dbałość o opinię, co z pogardy dla towarzyszy.
Jego ubogi intelekt nigdy nie zrodził ani jednego oryginalnego pomysłu, lecz Durow
nadrabiał ten brak wkuwaniem na pamięć tekstów podręczników akademickich i zaskakiwał
profesorów dokładnością, z jaką cytował myśli wyrażone przez nich samych.
Stawiano go za wzór sumiennego, kompetentnego i nowoczesnego oficera. Po trzech
latach studiów ukończył akademię z wyróżnieniem. Trzeba tu nadmienić, że na wydziale
dowodzenia Akademii Wojsk Pancernych nie wymaga to wybitnej inteligencji - wystarczy
odrobina pilności.
Absolwentom, którzy kończą akademię z wyróżnieniem przysługuje prawo wyboru
jednostki. Durow wybrał swój dawny macierzysty pułk.
Z rozkazu ministra obrony awansował przedterminowo na majora i został mianowany
zastępcą dowódcy 210. pułku pancernego gwardii, tego samego pułku, w którym zaledwie
trzy i pół roku wcześniej był dowódcą najgorszego plutonu. Teraz podlegali mu nie tylko
wszyscy majorzy, lecz także dziewięciu pułkowników, wraz z szefem sztabu, szefem obrony
przeciwlotniczej, szefem służby kwatermistrzowskiej, zastępcą dowódcy do spraw
technicznych, drugim zastępcą dowódcy i czterema dowódcami batalionów.
Hierarchia w Armii Radzieckiej różni się pod wieloma względami od systemu
przyjętego w armiach innych krajów. W razie zwolnienia stanowiska, zajmuje je nie oficer
najstarszy stopniem, wyróżniający się wzorową
wieloletnią służbą, doświadczeniem lub rangą. Funkcję obejmuje ten, kto w opinii
najwyższego dowództwa najlepiej spełnia jej wymogi. Rezultat jest między innymi taki, że
oficerowie wyżsi stopniem często podlegają bezpośrednio oficerom niższego stopnia.
Oto przykład: po śmierci marszałka Greczki, ministrem obrony mianowany został
generał pułkownik Ustinow. Równocześnie z nominacją, Ustinow otrzymał awans na
generała armii. Pozostali generałowie armii, marszałkowie i głównodowodzący innych
rodzajów broni, a nawet marszałkowie Związku Radzieckiego Kulikow, Ogarkow, Sokołow,
Batycki i Moskalenko oraz admirał Gorszkow zaczęli automatycznie podlegać Ustinowowi.
System ten ma jedną bezsporną zaletę - pozwala „swoim” pchać się do przodu bez
względu na przepisy. „W naszej opinii ten kapitan ma najwyższe kompetencje i powinien
wziąć pod swoje rozkazy wszystkich majorów”.
I jeszcze jedno. W Armii Radzieckiej stanowisko znaczy o wiele więcej, niż stopień.
Major, będący zastępcą dowódcy pułku, ma uprawnienia znacznie większe niż podpułkownik
będący dowódcą batalionu.
Do błyskotliwej kariery Durowa przyczynił się jeszcze jeden czynnik, całkowicie
obiektywny.
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych weterani drugiej wojny, którzy nie pokończyli
szkół oficerskich i akademii, osiągali właśnie szczyty kariery na szczeblu batalionów. Byli to
wartościowi i zdyscyplinowani oficerowie z doświadczeniem - jednak nie mogli awansować
wyżej, gdyż nie mieli odpowiedniego wykształcenia. Posyłanie ich teraz na studia było
nieopłacalne z uwagi na podeszły wiek. Wysyłanie ich na emeryturę też nie miało sensu,
ponieważ po reformach Chruszczowa armia cierpiała na chroniczny brak oficerów.
Weterani „wielkiej ojczyźnianej” masowo obsadzali szczeble dowództwa batalionu -
dowódcy, zastępcy do-
wódcy, szefa sztabu - tworząc zator na drabinie awansu. Równocześnie odczuwało się
dotkliwy deficyt oficerów szczebla dowództwa pułku. Młodzików nie można było awansować
powyżej szczebla kompanii, więc odchodzących na emeryturę nie miał kto zastąpić. Dlatego
wielu młodych oficerów ze szczebla kompanii po akademii powracało do służby na szczeblu
pułku, przeskakując dwa stanowiska - dowódcy batalionu i jego zastępcy. Było to
powszechne zjawisko.
Kiedy Durow wrócił do pułku, pułkownik Zawaliszyn był już na emeryturze. Zastąpił
go młody podpułkownik przybyły znad granicy chińskiej. Jednak większość pozostałych
oficerów, wśród nich dowódca pierwszego batalionu podpułkownik Niesnosnyj, dalej tkwiła
na dawnych stanowiskach.
Durow był wyjątkowo mściwy. Pamiętał wszystkich, którzy chcieli go postawić przed
oficerskim sądem honorowym. Czepiał się najdrobniejszych szczegółów i obsypywał
winnych okrutnymi zniewagami. Bezlitośnie dołączał do akt personalnych raporty o
wszelkich uchybieniach oficerów, rujnując im tym samym karierę.
Każdy starał się nie dać Durowowi pretekstu do nagany. Stąd też w kręgach wyższej
kadry oficerskiej zaczęła krążyć fama o Durowie, jako dowódcy wyjątkowo pryncypialnym i
wymagającym. Nic więc dziwnego, że po kilku latach, będąc w dalszym ciągu majorem.
Durow mianowany został dowódcą pułku, a w następnym roku uchodząc za najlepszego
dowódcę pułku w naszej dywizji, wysłany został do Syrii w charakterze doradcy wojskowego
przy dowódcy syryjskiej dywizji pancernej.
Przez wiele lat miałem nieszczęście służyć pod rozkazami Durowa. Te małe, nie
mrugające oczka żmii i ten cichy gardłowy szept prześladują mnie po dziś dzień w
najgorszych snach.
Durow nie miał zielonego pojęcia o problemach armii i perspektywach jej rozwoju.
Jednak wykute na pamięć formułki z powodzeniem zastępowały mu rzetelną wie-
dzę. Wyrażanie jakichkolwiek opinii odbiegających od treści podręczników,
napisanych dziesięć lat przed pojawieniem się Durowa w Akademii Wojsk Pancernych, było
nie tylko bezcelowe, ale wręcz niebezpieczne
Jego zachowanie wobec podwładnych trudno nazwać brakiem kultury Było to
zwyczajne chamstwo Zdumiewało nas tez, ze Durow nigdy nie czyta książek My, jego
podwładni widzieliśmy w nim jedynie zlepek okrucieństwa nietolerancji i grubiaństwa. Nie
spotkałem nikogo, kto służyłby pod Durowem i miał o nim inne zdanie. Lecz dla wyższego
dowództwa był on wzorem oficera.
Durow miał sporo szczęścia przez lata pobytu w Syrii ani razu nie przyszło mu
skonfrontować się z przeciwnikiem i w walce wykazać sprawność dowódcy. Po Syrii jego
kariera potoczyła się błyskawicznie. Wcale się nie zdziwię gdy pewnego pięknego dnia
wyczytam w gazecie że generał pułkownik Durow mianowany został dowódcą
Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. To właściwe miejsce dla takich jak on. Tam takich
lubią.
WZLOT I UPADEK PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA
Międzykontynentalna rakieta balistyczna 8 K 84 była szczytem doskonałości. Zasięg
precyzja, wielogłowicowy ładunek bojowy z możliwością nakierowania poszczególnych
głowic na różne cele, pokładowy system wykrywania i zagłuszania radiolokacji przeciwnika,
no i cały zestaw rozmaitych urządzeń zabezpieczających rakietę przed wszelkimi próbami jej
zniszczenia podczas lotu. Napęd rakiety łączył w sobie wszystkie najlepsze cechy silników na
ciekły i na stały materiał pędny. Był to system kapsułowy. Paliwo i utleniacz mieściły się w
niezwykle wytrzymałych kapsułach Materiały pędne tankowano od razu w fabryce, po czym
gotowa do odpalenia rakieta mogła stać w silosie nawet 10 czy 15 lat. Kapsuły zawierały
paliwo ciekłe i ciekły utleniacz, dlatego sterowanie pociskiem w locie i regulacja reżimu
spalania były zadaniem szalenie prostym, w odróżnieniu od silników na stały materiał pędny.
Dodatkową zaletą rakiety była jej odporność na ewentualny atak jądrowy w czasie
składowania w silosie. Gdyby wybuch
jądrowy nastąpił przy samej pokrywie silosu, rakieta i tak nie doznałaby żadnego
uszczerbku, bowiem zawieszona została na potężnych amortyzatorach wewnątrz kontenera-
wyrzutni. Całą przestrzeń między pociskiem a ścianami kontenera wypełnia obojętny gaz,
który w przypadku uderzenia spełnia rolę poduszki. Sam kontener również wisi na
amortyzatorach wewnątrz potężnego silosu przykrytego od góry 200-tonową żelbetową płytą.
Nawet bliskie trafienie głowicy jądrowej nie mogłoby wyrządzić silosowi żadnej szkody.
Dodatkowe zabezpieczenie rakiet 8-K-84 stanowiło automatyczne połączenie z
satelitami wczesnego ostrze gania Gdyby Amerykanie dokonali zmasowanego ataku
nuklearnego pociskami balistycznymi, rakiety 8-K-84 samoczynnie, nie czekając na żadne
rozkazy, wystartowałyby im na spotkanie. Gdyby z jakiegoś powodu ten system zawiódł,
wówczas każda rakieta zareaguje na zniszczenie punktów dowodzenia kontrolujących jej start
i nastąpi samoczynne zainicjowanie uderzenia odwetowego.
8-K-84 była ostatnim dziełem towarzysza Korolewa. Dawała Moskwie poważny atut
do ręki.
Do tej pory każda rakieta startująca z podziemnych silosów całkowicie niszczyła
wyrzutnię. Najnowsza rakieta startowała nie z silosu, lecz z zawieszonego w nim kontenera, a
możliwość regulacji mocy ciągu pozwalała na dokonywanie „łagodnych” odpaleń, rakieta
płynnie opuszczała kontener, nie uszkadzając samego silosu. Tym sposobem wszystkie
radzieckie wyrzutnie podziemne uzyskały możliwość wielokrotnego użycia. To z kolei
stawiało radzieckich przywódców w bardzo dogodnej pozycji negocjacyjnej, od tej chwili
można prowadzić rozmowy na temat redukcji liczby wyrzutni. Ograniczając liczbę silosów
jednorazowego użytku. Amerykanie ograniczają arsenał swoich rakiet balistycznych. ZSRR
natomiast może wyprodukować tyle rakiet, ile wlezie, pochować je w tunelach kolejowych, a
podczas wojny odpalać jedną za drugą z tych samych wyrzutni! Niech
żyje SALT! Niech żyją inicjatywy pokojowe Związku Radzieckiego i towarzysza
Leonida Iljicza Breżniewa osobiście!
Porucznik gwardii Gołowastow pokochał 8-K-84 od pierwszego wejrzenia. Od świtu
do późnej nocy badał tajemniczą nieznajomą. Śnił o niej w krótkich chwilach drzemki, a
kiedy budził się nad ranem, z radością przebiegał w wyobraźni labirynty przekaźników i
oporników, bloków i podzespołów.
Po upływie pół roku mógł już snuć się myślami po jej obwodach elektrycznych i
układach scalonych jak po ulicach znanego od dziecka miasteczka, gdzie każde skrzyżowanie
i każdy kamień przypomina jakąś historię.
Porucznik gwardii opuszczał hangar rakietowy tylko dlatego, że surowy rygor
nakazywał codziennie o 18.55 opieczętować bramę i włączyć elektroniczne zabezpieczenia.
Minęły kolejne trzy miesiące 8-K 84 stała się częścią porucznika.
Ta rakieta była jednym z pierwszych seryjnych egzemplarzy i dlatego znajdowała się
pod ścisłym nadzorem biura konstrukcyjnego. Do pułku rakietowego co rusz zjeżdżała
kolejna ekipa inżynierów. Czasem dwóch, trzech konstruktorów, którzy całymi godzinami
grzebali w silniku albo przy głowicy. Czasem zwalało się naraz trzydziestu chłopa i wtedy na
kilka dni wycofywano rakietę z grafiku gotowości bojowej.
Pewnego razu jeden z przyjezdnych zwrócił się do porucznika z jakimś banalnym
pytaniem. Usłyszawszy odpowiedź, odwrócił się zaskoczony. Pogadali jeszcze kwadrans, po
czym przyjezdny uścisnął dłoń porucznika.
- Wiecie, poruczniku, zdumiewacie mnie. Tu zebrali się najlepsi projektanci pocisków
rakietowych. Każdy z nas naprawdę zna się na robocie. Tymczasem wy rozmawiacie z nami
jak równy z równym. Skąd u was ta imponująca wiedza?
- Zwyczajnie! Zakochałem się w niej.
- Posłuchajcie, poruczniku. To nie miejsce dla was. Macie analityczny umysł, macie
fenomenalną pamięć. Nie proponuję wam akademii, bo to cmentarzysko mamutów.
Wykładają tam tylko niezdolni do samodzielnej, twórczej pracy. Zresztą akademia nie da
wam nic ponad to, co już wiecie. Ale z drugiej strony potrzebujecie papierka. Wiecie, jak to u
nas jest: nie ma papierka - nie ma człowieka! Więc posłuchajcie mojej rady: złóżcie podanie o
przyjęcie do akademii, a stamtąd przeskoczycie raz-dwa do biura projektowego. Przyszłość
stoi przed wami otworem!
- Wielkie dzięki.
- Niestety, ostatnio zmarł pewien człowiek... On by was zabrał do siebie bez żadnej
akademii. Nie na takie rzeczy mógł sobie pozwolić. Kopniakiem otwierał drzwi w KC. No,
ale cóż... Ale, ale, poruczniku, chciałbym usłyszeć wasze zdanie o rakiecie. Coś więcej, niż
to, że się w niej zakochaliście.
- Można ją ulepszyć.
- Chcecie mi dać do zrozumienia, że pochwały były przedwczesne. Chyba się
zagalopowaliście.
Porucznik zacisnął wargi i powtórzył:
- Można ją znacznie ulepszyć.
Wiedział, że bluźni, że obraża konstruktora. Nigdy dotąd porucznik nie pozwolił sobie
na myśl, że można w rakiecie cokolwiek zmienić. Nowe rozwiązanie przyszło mu do głowy w
tej właśnie chwili. Rozwiązanie olśniewające swoją prostotą.
Każdy silos rakietowy jest tak zamaskowany, żeby żaden przypadkowy myśliwy ani
satelita szpiegowski nie wypatrzył niczego podejrzanego. Czasem na 200-to-nowej płycie
zasłaniającej wylot wyrzutni umieszcza się skałę, która razem z płytą odjeżdża na bok,
czasem zasadza się młodnik. Ale dwa razy w roku całe maskowanie diabli biorą. Kontrola
techniczna. Przegląd rakiety, głowicy i silosu. Dziewiczy las napełnia się rykiem silników.
Rakieta wraz z kontenerem wyjeżdża na powierz-
chnię, zostaje poddana wnikliwej kontroli, zbadana, obejrzana, obmacana. Rakieta na
dziesięć dni wypada z grafiku gotowości bojowej.
W pułku są obowiązkowe przeglądy sezonowe, ale prócz tego zdarzają się kontrole
wybiórcze - dywizyjne, korpuśne, armijne, no i centralne. Poza tym istnieje nadzór
konstruktorski i przemysłowy. Przedstawiciele biur konstrukcyjnych albo zbrojeniówki
przyjeżdżają do dywizji czy pułku i wyrywkowo sprawdzają stan techniczny kilku rakiet,
przestrzeganie warunków ich przechowywania i eksploatacji. Tym sposobem rakieta wiele
czasu spędza na powierzchni, zamiast w silosie. To obniża stan gotowości bojowej
Strategicznych Wojsk Rakietowych, dekonspiruje lokalizacje wyrzutni i wystawia na
niebezpieczeństwo. Poza tym nieustanne rozłączanie podzespołów rakiety niezbędne przy
kontroli ujemnie wpływa na ich żywotność.
Porucznik gwardii Gołowastow zaproponował automatyczny system kontroli
wszystkich rakiet równocześnie, bez konieczności wyjmowania ich z silosów. Pomysł polegał
na umieszczeniu w każdym punkcie dowodzenia tak zwanego zamiennika testowego - czyli
po prostu makiety pocisku rakietowego. Każdego dnia makietę poddawano by kontroli.
Porównanie parametrów impulsów elektrycznych przepuszczanych równocześnie przez
makietę w punkcie dowodzenia i przez rakietę w silosie pozwoliłoby stwierdzić, czy rakieta
bojowa jest sprawna.
System zamienników testowych Gołowastowa mógł być cały czas udoskonalany. Po
zainstalowaniu ich w pułkowych punktach dowodzenia, można było pomyśleć o
rozmieszczeniu ich w dywizjach, korpusach, armiach rakietowych, w centralnych punktach
dowodzenia. Każdy dowódca, łącznie z głównodowodzącym Strategicznych Wojsk
Rakietowych, mógłby nie ruszając się z miejsca sprawdzić gotowość każdej rakiety.
Zastosowanie tego rozwiązania pozwoliłoby bez trudu zmniejszyć o dwie trzecie liczebność
wojsk rakietowych. Przecież gros stanu osobowego stanowią właśnie zespoły sprawdzające.
Poza wszystkim, racjonalizatorski pomysł powinien przynieść wielomilardowe
oszczędności. Z tą propozycją Gołowastow udał się do dowódcy pułku.
Dowódca był wyraźnie nie w humorze.
- Od tego mamy uczonych - zauważył pouczającym tonem. - A nasza chata z kraja.
My mamy czekać i odpalić pociski, gdy przyjdzie taki rozkaz. No i pilnować porządku. A
skoro o tym mowa. Moglibyście, towarzyszu poruczniku, zwracać więcej uwagi na to, jak
wasi żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty. Dziś miałem wątpliwą przyjemność widzieć
waszych ludzi. Jedno wam powiem: w całym pułku jesteście najgorszym oficerem. To
wszystko. Odmaszerować!
Minął miesiąc, drugi. Do pułku nadeszło zawiadomienie, że armia rozpoczyna
konkurs usprawnień racjonalizatorskich. I raptem dowódca diametralnie zmienił nastawienie.
- Towarzyszu poruczniku, co szykujecie na konkurs?
- Nic nie szykuję, towarzyszu pułkowniku.
- A to dlaczego?
- Zamiennik testowy wymaga zastosowania prawdziwych układów elektronicznych do
rakiet bojowych, tych, co leżą w magazynie. Zakazaliście ich użycia.
- No i słusznie! Przecież to podzespoły rakiet bojowych!
- Tak jest, towarzyszu pułkowniku, ale mamy w pułku dziesięć rakiet bojowych i tyle
samo zestawów rezerwowych podzespołów. W razie czego starczyłby z powodzeniem jeden,
góra dwa. A mamy dziesięć! Ja bym potrzebował jeden zestaw. Zmontuję prototyp, a po
wystawie zdemontuję i wszystko zwrócę do magazynu. Trzeba tylko zameldować w sztabie
dywizji i korpusu po co go bierzemy i na ile.
- A bez tego nie dałoby rady?
- W żaden sposób, towarzyszu pułkowniku! Przecież muszę zbudować kompletną
makietę rakiety nośnej.
- No, dobra, pies was trącał. Aha, jeszcze jedno. Ile będziecie mieć usprawnień?
- Jedno.
- Tylko jedno?! To tyle co nic. Znowu wylądujemy na szarym końcu... Tak, czy nie?!
- Towarzyszu pułkowniku, ta jedna innowacja przyniesie miliardowe oszczędności!
- Ech, poruczniku! - machnął beznadziejnie pułkownik. - Ni cholery się nie nauczyłeś!
Zapamiętaj sobie na całe życie: pięć pomysłów za rubelka daje znacznie więcej, niż jeden,
nawet miliardowy! No, dobra, rób swoje. Lepszy rydz, niż nic.
W pierwszym dniu wystawy, gdy dowódca dywizji uświadomił sobie przeznaczenie
potężnej konstrukcji z szarych podzespołów z kolorowymi kablami, polecił natychmiast
zamknąć ekspozycję, chociaż i tak niewtajemniczeni nie mieli tam wstępu.
Wieść o zamienniku testowym jak błyskawica przemknęła przez sztab korpusu i armii
rakietowej i poszła wyżej.
Nazajutrz na wystawę przybył zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk
inżynieryjno-rakietowych.
Dostojny gość rozsiadł się w fotelu i uważnie wysłuchał słów porucznika. Po
wyjaśnieniu wszystkich zawiłości technicznych, porucznik zapytał:
- Towarzyszu generale, czy wyrażacie zgodę, aby po waszym odjeździe przystąpić do
demontażu zamiennika?
- A niby po co? - generał był wyraźnie zaskoczony.
- Zmontowałem makietę z zapasowych zestawów dla rakiet bojowych. Jutro muszę
zdać wszystko do magazynu...
- Bzdura - przerwał generał. - I tak jest dziesięć zapasowych zestawów. A po kiego
grzyba? Nie wiecie? Ja też nie wiem. Przecież nasze cudeńko w ogóle się nie psuje. Zasrana
asekuracja, na każdym kroku asekuracja! Jeszcze nam wyjdzie bokiem. No, ale wy,
poruczniku, odwaliliście kawał solidnej roboty. Wagi państwowej!
- Ku chwale ojczyzny! - zajaśniało oblicze porucznika.
- Makietę opieczętować i nikogo nie dopuszczać! - polecił zastępca naczelnego
dowódcy.
Przerośnięty kapitan w składzie komisji, to gorzej niż generał. Generał, mimo że
groźnie wygląda, nie jest upierdliwy i nie zagłębia się w szczegóły. Natomiast przerośnięty
kapitan popisuje się dociekliwością. W wojsku każdy wie: jak taki trep znajdzie się w
składzie komisji, jeszcze, nie daj Boże nie pijący, masz przejebane.
Tydzień po zamknięciu wystawy do pułku zwaliła się nie zapowiedziana komisja z
Zarządu Gotowości Bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych. W pierwszym dniu
inspekcji siwy kapitan, z gatunku jaki - za Julesem Vernem - nazywamy „piętnastoletni
kapitan”, wykrył w magazynie brak jednego zapasowego zestawu podzespołów
elektronicznych. Kapitan dobrze wiedział, że dziewięć kompletów na jeden pułk wystarczy z
powodzeniem, ale instrukcja stanowiła, że powinno być dziesięć. Nie dziewięć.
- Gdzie dziesiąty zestaw?
- Na wystawie.
- Kto dał zgodę?
- Sztab korpusu rakietowego. Oto pismo.
- Nie wciskajcie mi ciemnoty. Stoi czarno na białym: komplet ma zostać zwrócony do
magazynu zaraz po zamknięciu wystawy! A ile czasu już minęło?
- Zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-rakietowych polecił nie
demontować makiety aż do odwołania.
- Macie to na piśmie?
- Pismo nie dotarło z Moskwy.
- Nie dotarło? No to tak zanotujemy.
- Gołowastow! Niech cię diabli! Nie położysz się do łóżka, zanim nie rozbierzesz tego
kurestwa. Z rana
komplet ma wrócić do magazynu! Znalazł się wynalazca od siedmiu boleści!
Poczta rzadko dochodzi do tajgi, a jeżeli - to z dużym opóźnieniem.
Parę tygodni po nalocie inspektorów, kurier przywiózł naraz trzy koperty.
Pierwsza zawierała rozkaz „O stanie gotowości bojowej Strategicznych Wojsk
Rakietowych”. Dokument podpisany osobiście przez naczelnego dowódcę bezlitośnie
piętnował tych, którzy używają części zamiennych do rakiet bojowych niezgodnie z ich
rzeczywistym przeznaczeniem. Rozkaz kończył się zaleceniem:
„Za świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych porucznikowi
Gołowastowi udzielić surowej nagany”.
Drugi rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw wojsk
inżynieryjno-rakietowych, polecał dowódcy pułku przesłać w trybie pilnym „zamiennik
testowy” do Moskwy, a w zamian za części wykorzystane do jego budowy pobrać brakujący
zestaw w magazynie dywizyjnym.
Trzeci rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw kadrowych
polecał skierować dwóch najlepiej zapowiadających się młodych oficerów pułku na egzamin
do moskiewskiej akademii.
- Z chuja się zerwałeś? Do akademii z taką opinią? Zastanów się, człowieku:
„świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych”! Ciesz się, że jesteś na
wolności. Mogłeś wylądować przed trybunałem.
- Ale zastępca dowódcy potwierdził, że mamy dostać nowy zestaw.
- Chłopie, zastanów się, co ty gadasz. Rozkaz o stanie gotowości bojowej został
podpisany. Jaki wariat będzie teraz tłumaczyć szefowi, że rozkaz jest niesłuszny?! Myślisz, że
zastępca naczelnego dowódcy pomaszeruje teraz wyjaśniać co, kiedy i komu polecił?
Zastanów się!
Zamiast gadać głupoty, szoruj do magazynu, niech ci wydadzą zestaw i montuj na
nowo to gówno. Widać, znowu się przyda. No, ale szybciutko, bo w Moskwie czekają.
Wszystko jasne? To do roboty! I głowa do góry! Za rok pójdziesz do akademii.
Odpowiedź na wynalazek Gołowastowa przyszła z Moskwy bardzo prędko: „Wskutek
wykrytych wad konstrukcyjnych postanowiono nie kierować modelu do produkcji seryjnej”.
- No widzisz! A ty się pchałeś do akademii. Masz na koncie jeden wniosek
racjonalizatorski, i to wadliwy, który nikogo nie interesuje. A do akademii, jak wiadomo,
posyła się najlepszych. A jak twoi żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty, co? Sam widzisz!
W następnym roku do pułku przywieziono nowiuteńki zautomatyzowany system
zdalnej kontroli rakiet strategicznych, dzieło geniuszu radzieckich konstruktorów, inżynierów,
techników i robotników.
W jednostkach Strategicznych Wojsk Rakietowych odczytano rozkaz o przyznaniu
premii, kilku Nagród Leninowskich, tytułów naukowych i medali sporej grupie twórców
fenomenalnego urządzenia.
Ten cud techniki odpowiadał wszystkim założeniom proponowanym przez
Gołowastowa, tyle że miał inną nazwę i był staranniej wykonany. Gołowastow bardzo się
śpieszył na wystawę i jego model nie wyglądał tak imponująco. No i zasadnicza różnica:
makieta Gołowastowa składała się z szarych standardowych podzespołów rakiet bojowych,
natomiast konstruktorzy nowego urządzenia postanowili pomalować swoje dzieło na kolor
seledynowy z biało-czerwonymi szlaczkami. Przecież nie będzie stać gdzieś pod gołym
niebem, tylko wewnątrz podziemnych stanowisk dowodzenia. Niech cieszy oko!
Zastosowanie tej przełomowej technologii pozwoliło znacznie poprawić stan
gotowości bojowej, ulepszyć ka-
muflaż, zwiększyć bezpieczeństwo Strategicznych Wojsk Rakietowych. Poza tym
dało możliwość poważnego zredukowania ich stanu osobowego. Zbędnych oficerów
skierowano jako uzupełnienie do formacji rakietowych w Wojskach Lądowych, Marynarce
Wojennej, Lotnictwie Dalekiego Zasięgu i wojskach rakietowych Obrony Powietrznej Kraju.
Porucznik gwardii Gołowastow, jako oficer niezdyscyplinowany i nie rokujących
szans poprawy, a w dodatku ukarany naganą przez samego naczelnego dowódcę
Strategicznych Wojsk Rakietowych, został przeniesiony do piechoty.
W naszym pułku gwardyjskim uchodził za beznadziejnego oficera.
BARWNIKI SPECJALNE
- Stabilizator armaty czołgowej działający w dwóch płaszczyznach, wielopaliwowy
silnik czołgowy, dwuprzepływo-wy odrzutowy silnik lotniczy... - sekretarz odczytywał
pośpiesznie, połykając końcówki.
Ustinow marszczył brwi z niezadowoleniem: ciągle nie to, o co chodzi.
- Nowe francuskie przeciwpancerne sterowane pociski rakietowe, technika
bombardowania z lotu wznoszącego, barwniki pochłaniające promieniowanie przenikliwe...
- Stop! Co za barwniki?
Sekretarz zaszeleścił kartkami ciężkiego tomiska, znalazł właściwą stronę i odczytał
króciutki komunikat: „W prasie amerykańskiej pojawiły się doniesienia dotyczące
opracowania specjalnych lakierów dla bombowców strategicznych. Lakier naniesiony na
kadłub bombowca pozwala znacznie obniżyć poziom promieniowania przenikliwego
powstającego wskutek wybuchów jądrowych. Użycie tego barwnika pozwoliłoby na
zwiększenie współczynnika przetrwania bombowców
strategicznych i ich załóg podczas lotów na dużej wysokości nad terytorium
przeciwnika w warunkach wojny jądrowej.”.
- To jest to! - Ustinow umieścił kartkę w czerwonej tekturowej teczce. - Samochód!
Dmitrij Ustinow słynął w Komitecie Centralnym jako niezrównany znawca zagadnień
wojskowych.
Tajemnica jego sukcesu była dość banalna: Ustinow od czasu do czasu przeglądał
biuletyn wywiadowczy Sztabu Generalnego. Dokument jest regularnie rozsyłany do
wszystkich członków KC, ale nikt go nie czyta.
W sekretariacie Ustinowa kilku sekretarzy i referentów nieustannie zajmowało się
wyszukiwaniem w tym biuletynie króciutkich notatek z atrakcyjnie brzmiącymi nagłówkami,
które następnie ich szef przytaczał na naradach w KC, zaskakując zebranych głębią swej
wiedzy.
Narada w KC miała się ku końcowi. Minister obrony i szef Sztabu Generalnego
wymienili spojrzenia: zaraz zacznie się pokaz wiedzy, jak zawsze.
Nie mylili się. Ustinow wstał i zaczaj: spokojnie:
- Amerykanie opracowują lakier dla bombowców, obniżający poziom
promieniowania.
Wojskowi znali już treść tej notatki, dlatego nie wywarła na nich żadnego wrażenia:
zwykłe rutynowe udoskonalenie, jakich co tydzień pojawiają się setki. Natomiast wśród
aparatczyków partyjnych nastąpiło wyraźne poruszenie. Wywiązała się dyskusja, w trakcie
której podjęto decyzję o opracowaniu w trybie pilnym identycznych barwników w Związku
Radzieckim.
Marszałkowie opuszczali salę konferencyjną nie kryjąc irytacji. Ile czasu poszło na
marne! Po co obciążać Komitet Centralny bzdurami, które można załatwić na dużo niższym
szczeblu?
Funkcjonariusze partyjni opuszczali salę konferencyjną dumni ze swego kolegi, który
tak dogłębnie i detalicznie zna całość problematyki wojskowej.
Polecenie opracowania specjalnej farby otrzymał jeden z licznych instytutów
naukowo-badawczych, w którym w związku z tym utworzono pracownię do spraw
barwników specjalnych, w skrócie BS. Po tygodniu prac szef pracowni przedstawił obszerny
raport, w którym uzasadniał konieczność przekształcenia pracowni w samodzielny zakład
naukowo-badawczy składający się z trzech pracowni: ds. ogólnych, ds. lotów dalekiego
zasięgu i ds. promieniowania przenikliwego. Taki zakład bezzwłocznie utworzono. W jego
skład weszli fizycy jądrowi, oraz specjaliści od niskich ciśnień i temperatur. Przecież nowy
lakier miał być eksploatowany właśnie w takich warunkach. Nowy zakład energicznie wziął
się do roboty i nieprzenikniona mgła tajemnicy państwowej pokryła całą jego działalność.
Zaraz po utworzeniu zakład zaczął się szybko rozrastać. Nic dziwnego! Próby z
lakierem odbywały się na poligonie jądrowym na Nowej Ziemi, a instytut mieścił się w
Moskwie. Trzeba było w trybie pilnym otworzyć filię na Nowej Ziemi. Poza tym do prób z
nowym lakierem potrzebne były potężne komory niskociśnieniowe, symulujące warunki lotu
na wysokim pułapie. Jak na złość nie było wolnych komór, a budowa nowych trwałaby zbyt
długo. Dlatego postanowiono prowadzić badania nie w warunkach laboratoryjnych, ale
eksperymentalnych, czyli wprost na kadłubach samolotów. Do dyspozycji naukowców
przekazano dwa stare bombowce, które niemal codziennie przemalowywano i testowano
farbę w warunkach rzeczywistych.
Pierwsze badania w stratosferze ujawniły nowe problemy. Lakier zaprojektowano dla
bardzo niskich temperatur i w tych warunkach zachowywał się nienajgorzej. Jednak w czasie
lotu kadłub ochładza się nierównomiernie, a w niektórych miejscach się przegrzewa.
Dotyczy to zwłaszcza odrzutowych bombowców Miasiszczew M-4 i Tupolew Tu-16,
których silniki zabudowano u nasady skrzydeł. W tych typach samolotów lakier odpadał
całymi płatami zaraz po starcie. Do walki z tym niekorzystnym zjawiskiem utworzono
pracownię odporności termicznej BS.
Pojawiło się bardzo wiele innych szczegółowych problemów, do rozwiązywania
których powoływano kolejne grupy specjalistów, zespoły badawcze i laboratoria. Rok po
uruchomieniu całego projektu uznano za celowe skupienie wszystkich prac pod egidą jednej
potężnej instytucji naukowo-badawczej. Otrzymała ona nazwę - ONRBS, czyli Ośrodek
Naukowo-Rozwojowy Barwników Specjalnych przy Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.
Mniej więcej w tym momencie odnotowano konkretne efekty - wyprodukowanie
pierwszych próbek lakierów, rzeczywiście obniżających poziom promieniowania.
Na twórców BS zwaliła się lawina premii, orderów, medali, tytułów naukowych.
Produkcję lakierów powierzono specjalnie w tym celu budowanemu kombinatowi pod
Nowosybirskiem, oraz drugiemu, rezerwowemu, pod Saratowem. Lakier umieszczono na
ściśle tajnej liście środków podnoszących skuteczność radzieckich bombowców
strategicznych.
Co prawda, pozostała jeszcze do rozwiązania cała masa problemów, w szczególności
wodoodporności BS. W zetknięciu z wodą lakier tracił z miejsca wszystkie właściwości
ochronne. Każdy opad deszczu lub śniegu zmuszał do przemalowywania samolotów.
Przemalowywanie musiało mieć też miejsce po każdym starcie, gdyż na powierzchni kadłuba
podczas lotu gromadzi się wilgoć, która po paru godzinach pozbawia samolot jego atomowej
osłony.
Trzeba sobie w tym miejscu wyobrazić radziecki bombowiec strategiczny M-4.
Długość - 50 metrów, rozpiętość płata - 52 metry. Wyobrazić sobie naraz całe radzieckie
lotnictwo dalekiego zasięgu, jego dywizje, korpusy, polarne lądowiska i lotniska strategiczne.
Wszystkie te samoloty trzeba było przemalowywać po każdym deszczu i po każdym
starcie! Ręcznie! Bo przy użyciu rozpylacza farba również traciła swe właściwości.
Było też wiele innych problemów. Do ich rozwiązywania utworzono GZBS - Główny
Zarząd Barwników Specjalnych. Podporządkowano mu oba kombinaty i trzy instytuty
naukowo-badawcze: trwałości barwników, instytut rozwoju technologii, który zajmował się
projektowaniem urządzeń oraz instytut organizacji produkcji. Instytut technologiczny, poza
wszystkim innym, pracował też nad zagadnieniem obniżenia kosztów własnych produkcji
barwnika.
Specjalistów nowej gałęzi przemysłu szkolono w dwóch specjalnie utworzonych w
tym celu technikach i kilku uczelniach politechnicznych.
Wkrótce po utworzeniu Głównego Zarządu, w Moskwie zwołano ściśle tajną
wszechzwiązkową naradę po święconą problematyce barwników specjalnych. Obrady toczyły
się w Wojskowej Akademii Obrony Chemicznej Przybyli przedstawiciele Ministerstwa
Obrony, Sztabu Generalnego, Dowództwa Lotnictwa Wojskowego i Dowództwa Lotnictwa
Strategicznego, przedstawicieli przemysłu chemicznego, lotniczego, jądrowego, licznych
instytutów i ośrodków naukowo-badawczych.
Dyskusja miała burzliwy przebieg. Ktoś próbował policzyć koszt jednego kilograma
lakieru i uzyskał fantastyczny rezultat. Ktoś inny proponował wzniesienie specjalnych
hangarów dla całego lotnictwa dalekiego zasięgu. Przedstawiono projekty gigantycznych
budowli 25-metrowej wysokości. Proponowano specjalne folie, mające chronić wrażliwy
lakier przed niepogodą. Ktoś inny wystąpił z pomysłem, by malować samoloty nie po każdym
deszczu, a tylko przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Sztab Generalny zdecydowanie
odrzucił tę sugestię. Zwrócił uwagę, że istnieją konkretne poszlaki dzięki którym obce służby
wywiadowcze oceniają, czy zaczęły się przygotowania do prawdziwej wojny, czy tyl-
ko do kolejnej demonstracji siły. Gdyby wróg uzyskał Informację, że na wszystkich
lotniskach zaczęto równocześnie przemalowywać wszystkie bombowce strategiczne, mógłby
wyciągnąć z tego faktu daleko idące wnioski.
W sumie było dużo zamieszania, sporów, argumentów i kontrargumentów,
rzeczowych i absurdalnych propozycji, jednak dyskusja najwyraźniej znalazła się w ślepym
zaułku. I w tym właśnie momencie do prezydium dotarła odręczna notatka: „Mam szereg
zasadniczych propozycji w kilku kluczowych kwestiach. Proszę o udzielenie głosu. Student
IV roku M. Kasatonow”.
Ustinow zmarszczył brwi. Studenci na tej sali? Wyjaśniono mu, że chodzi tylko o
jednego studenta, który, interesując się barwnikami specjalnymi, zgłosił szereg istotnych
udoskonaleń technologii BS.
Na mównicy pojawił się młody człowiek w wymiętej flanelowej koszuli w kratę i
staroświeckich drucianych okularkach na spiczastym nosie. Sala w ogóle nie zwróciła na
niego uwagi. Każdy przekonywał sąsiadów do własnego, jedynie słusznego rozwiązania. Ale
student był dość natarczywy, postukał palcem w mikrofon i odczekał, aż sala zwróci się ku
mównicy. Widząc, że zebrani gotowi są go wysłuchać, zaczął prosto z mostu:
- Zadanie: bombowiec M-4 w obszarze powietrznym Stanów Zjednoczonych.
Barwnik pochłania 100% promieniowania przenikliwego. Wyobraźmy sobie, że udało się taki
uzyskać. Pułap 15.000 metrów. Kilometr od samolotu eksploduje standardowa głowica
jądrowa pocisku rakietowego Nike Hercules, trotylowy ekwiwalent 10 kiloton. Pytanie: co się
stanie z bombowcem?
Odpowiedź: fala uderzeniowa zgniecie go na placek. Wniosek: barwnik specjalny jest
potrzebny bombowcom strategicznym jak umarłemu kadzidło!
Na sali zawrzało.
Dla ogromnych rzesz darmozjadów, BS od dawna był cudowną studnią bez dna.
Główny Zarząd jeszcze nie powstał na dobre, a już oplotła go misterna sieć sklepów za
żółtymi firankami, kantyn, zamkniętych ośrodków
wypoczynkowych, uzdrowisk i indywidualnych domków letniskowych (toksyczna
produkcja!). Iluż ludzi obroniło doktoraty! Ile wręczono nagród i orderów! Ile rautów na to
konto! I jak wspaniale się żyło! Na każdym kroku preferencje, ulgi i taryfy specjalne. Jak by
nie było - resort atomowy. Mieszkasz sobie luksusowo za zielonym płotem, a dookoła
ochrania cię tysiąc wartowników z psami. Istny raj, żyć nie umierać! Jakie osiedla
pobudowali! Czysto, wysprzątane, wokoło sosnowy las, żadnych chuliganów, żadnych
kolejek. Dzieci uczą się w spec szkołach: wyselekcjonowane grono nauczycieli, baseny,
stawy, korty, stadiony. I nagle - bęc! Wszystko znika!
Ale argumentacja młodego człowieka była prosta i niepodważalna. Nie ma sensu
opracowywać i doskonalić osłony samolotu przed jednym czynnikiem oddziaływania, skoro
nie istnieje osłona przed innymi zagrożeniami - ani falą uderzeniową, ani potężnym impulsem
elektromagnetycznym, niszczącym wszystkie pokładowe urządzenia elektroniczne.
Tego samego dnia o godzinie 21.00 z treścią wystąpienia studenta Kasatonowa
zapoznał się Komitet Centralny. O godzinie 21.03 Główny Zarząd Barwników Specjalnych
przestał istnieć.
Jakoś nikt nie miał ochoty napomknąć, że prace trwały 11 lat i pochłonęły miliardy
rubli. Że wszystko wzięło się z chęci pochwalenia się znajomością zachodnich nowinek
technologicznych przez towarzysza Ustinowa. Że zaczęło się od małej notatki w
amerykańskiej prowincjonalnej gazecie. A ściślej: od pomysłowości jakiegoś producenta farb
i lakierów, który zdecydował się na niekonwencjonalny chwyt reklamowy.
BOMBOWIEC Z KLOCKÓW
Zdarzyło się to u schyłku „wielkiej ojczyźnianej”. Dobry los spadł prosto z nieba.
Amerykański bombowiec strategiczny Boeing B-29 dokonał przymusowego
lądowania na ziemi radzieckiej. Superforteca uczestniczyła w nalocie na naszego wspólnego
wroga Japonię i, ostrzelana w walce, zdołała dotrzeć do najbliższego lądowiska w
Baranowsku, niedaleko Ussuryjska. Uszkodzenia nie były zbyt poważne, pociski z działek
japońskiego myśliwca przedziurawiły skrzydła w kilku miejscach, w wyniku czego
bombowiec utracił sporo paliwa. Dowódca samolotu miał do wyboru: albo lądować na
oceanie, oddając załogę na żer rekinom, albo dociągnąć do wiernego sojusznika, załatać
dziury, uzupełnić zapas paliwa i po paru dniach wziąć udział w kolejnych nalotach na
Japończyków.
W ten oto sposób najlepszy bombowiec strategiczny świata znalazł się na terytorium
ZSRR.
Wiadomość o tym przemknęła w oka mgnieniu z Ussuryjska na Kreml, pokonując
10.000 kilometrów i wszystkie bariery biurokratyczne.
Józefowi Wissarionowiczowi zameldowano o incydencie w trakcie narady. Stalin
polecił, aby na sali pozostali tylko członkowie Biura Politycznego, przekazał im nowinę i z
chytrym uśmieszkiem poprosił o wyrażenie opinii.
Członkowie Biura Politycznego byli jednomyślni - pod byle pretekstem przetrzymać
bombowiec przez tydzień, aby dać specjalistom czas na zaznajomienie się z jego konstrukcją.
- A gdybyśmy tak w ogóle nie zwrócili bombowca naszym sojusznikom? - rzucił
Wielki Wódz i Nauczyciel, sięgając po fajkę.
- Mogą się poczuć urażeni, towarzyszu Stalin - ostrożnie zaoponował Mołotow.
- Mogą wstrzymać dostawy - dodał Kaganowicz. - A co poczniemy bez
Studebakerów?
Amerykańskie ciężarówki zaopatrywały całą potężną Armię Czerwoną. Wszyscy, od
szeregowego po marszałka, zgodnie uważali Studebakera za najlepszy pojazd wojskowy.
Słynne rosyjskie Katiusze - wyrzutnie pocisków rakietowych BM-13 montowano głównie na
tych wozach. Artyleria radziecka była najpotężniejsza na świecie, ale jej podstawowym
ciągnikiem i transporterem amunicji była właśnie amerykańska ciężarówka. Poza tym
sojusznicy dostarczali wiele innego sprzętu - od środków łączności i dżipów, po myśliwce
Airacobra, transportery opancerzone i czołgi.
Dostawy mogły zostać wstrzymane w każdej chwili. Mając to na uwadze, członkowie
Politbiura z wielką ostrożnością opowiedzieli się przeciwko propozycji zatrzymania
bombowca. Jedynie Beria siedział cicho, starając się odgadnąć, w którą stronę skłania się
opinia Wielkiego Nauczyciela.
Nauczyciel skarcił przesadną ostrożność towarzyszy:
- Wszystko wskazuje na to, że niebawem zdusimy Niemcy. No, a co potem? Jak
mamy zwyciężyć Anglię i Amerykę nie mając bombowca strategicznego? Alianci jakoś to
przełkną - dorzucił cmokając fajeczkę. - Naj-
pierw się zdenerwują, ale wkrótce o wszystkim zapomną. A bombowiec trzeba
skopiować co do joty. Najdalej za rok ma latać.
Beria energicznie poparł Stalina, a pozostali członkowie Biura Politycznego
skwapliwie przyklasnęli decyzji. Wszyscy aż nazbyt dobrze znali podstawową zasadę Wodza
i Nauczyciela: przyjaciół i sojuszników trzeba traktować jak kobietę - im częściej bijesz, tym
bardziej kocha. Lecz w głębi duszy każdy szczerze wątpił, czy sojusznicy przełkną i tę żabę.
A jednak przełknęli. Amerykańska załoga powróciła do kraju bez najlepszego
bombowca na świecie. Strona radziecka nawet nie zadała sobie trudu złożenia jakichkolwiek
wyjaśnień. Nie oddamy - i kropka.
Lend-leasu* nie wycofano, gdyż amerykańscy dyplomaci przyzwyczaili się do
dyskutowania bieżących problemów nie wiążąc ich z kwestią dostaw wojskowych.
Szefem ekipy kopiującej B-29 został najlepszy radziecki konstruktor lotniczy Andriej
Tupolew. Nowy radziecki bombowiec strategiczny nazwano na jego cześć Tu-4.
Do wykonania zadania wyznaczono sześćdziesiąt cztery biura konstrukcyjne i
instytuty naukowo-ba-dawcze, których zadanie polegało na sporządzeniu wiernej repliki
silników, dobraniu stosownego paliwa, skopiowaniu systemu nawigacji, mechanizmów
celowniczych, zewnętrznej i wewnętrznej sieci łączności, i tak dalej. Koordynację działań
powierzono członkowi Biura Politycznego towarzyszowi Ławrentijemu Berii. a jego
głównym konsultantem technicznym został konstruktor samolotów Jakowlew. Beria rozumiał
Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzić.
* Lend-Lease Act - ustawa z 1941 roku upoważniająca prezydenta USA do
wspomagania sprzymierzonych dostawami towarów i broni (przyp. tłum.].
W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie zmontowano nową halę,
w której, los zdarzył, dwadzieścia dwa lata później podjęto nieudaną próbę skopiowania
Concorde’a, również nadając mu imię Tupolewa: Tu-144.
B-29 rozmontowany został na tysiące drobnych elementów, które rozesłano
odpowiednim ministerstwom, departamentom, biurom projektowym i instytutom badawczym
z poleceniem dokładnego odtworzenia każdego szczegółu i podjęcia w ciągu dziesięciu
miesięcy masowej produkcji. Właśnie dzięki tej układance osobnych podzespołów i
elementów, radziecka kopia B-29 zawdzięcza nazwę „bombowiec z klocków”. Od tej pory
wszelkie nieudane konstrukcje samolotowe, zwłaszcza kopie modeli zagranicznych,
nazywano nieoficjalnie „samolotami z klocków”. Najsłynniejszym jest oczywiście Tu-144,
dla wtajemniczonych -”Konkordski”.
Trudności wystąpiły już na samym początku procesu kopiowania B-29. Przede
wszystkim, trzeba było zrezygnować z metrycznego systemu miar. Tupolew wiedział
doskonale, że jeżeli maszyna ma być skopiowana, to trzeba ją skopiować we wszystkich
szczegółach, co do jednego nitu, co do śrubki, nakrętki, bolca. Wystarczy obniżyć masę
każdego nitu o dziesięć miligramów, a zmniejszy to wytrzymałość całej konstrukcji, gdyby
zaś wagę nitu zawyżyć - mogłoby to odbić się na masie całego samolotu.
Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii i USA zaczęły kupować
przyrządy pomiarowe, na początku w niewielkich ilościach, żeby nie budzić podejrzeń.
Zaczęto też pilnie szkolić tysiące inżynierów, techników i robotników w zakresie
dokonywania pomiarów w calach, stopach i funtach. Z równą intensywnością szkolono
tysiące załóg i wielotysięczny personel obsługi naziemnej, inżynieryjny i techniczny do
obsługi setek przyszłych nowych bombowców.
- Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej pogodzie, na
przelot tysiąca mil na wysokości 30 tysięcy stóp? - oto pytanie do radzieckich asów
przestworzy i profesorów Akademii Lotniczej.
Podczas gdy nowy system miar zapuszczał korzenie w radzieckim przemyśle
lotniczym, wyłonił się nowy, nie mniej skomplikowany problem: jak utrzymać tajemnicę?
Każdy, kto wykazywał choćby cień znajomości angielskiego systemu miar i wag mógł być, w
opinii NKWD, namierzony przez wroga jako osoba mająca dostęp do tajemnicy państwowej.
- Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu! I nazajutrz człowiek znika na zawsze.
Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali uwagę na jego
pogodny nastrój i niemal beztroski stosunek do całej sprawy. A staruszka gryzła zawiść.
Kochał B-29 i nienawidził zarazem, starając się to ukryć przed otoczeniem. Mechaniczne
kopiowanie napawało go niesmakiem, który pokrywał maską obojętności. W owym czasie
Tupolew nie miał z niczym problemów, nawet najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.
W pokryciu lewego skrzydła superfortecy znaleziono niewielki otwór. Żaden z
ekspertów od aerodynamiki i wytrzymałości konstrukcji nie miał pojęcia po cholerę ta
dziurka. Nie pasuje do niej żadna rurka ani przewód, nie ma też analogicznego otworu w
prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak
pozostałe otwory na nity. Wszystko wskazywało na to, że wywiercono przez przypadek, a
potem nie zasklepiono. Poproszono o opinię głównego konstruktora.
- Amerykański samolot ma otwór?
- Ma.
- To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonać dokładną kopię.
Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu-4 pojawiła się maleńka
dziurka, wywiercona najcieńszym wiertłem...
Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców biegnie wąski
tunel, którym można się przeczołgać przez całą długość komory bombowej. Od środka został
pomalowany na kolor jasnozielony. Biuro projektowe długo mozoliło się nad dokładnym
dobraniem koloru. Odcinek końcowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzieć czemu,
biały. Może żołnierzykowi, który to malował, po prostu skończyła się zielona farba i nie
chciało mu się drałować do magazynu? Ale rozkaz był: kopiować dokładnie, dlatego
wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel, ale wręcz wyliczono, i to
w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i białej farby. Następnie proporcje kolorów
zamieszczono we wszystkich instrukcjach malowania wnętrza bombowca.
Tymczasem dwa następne B-29 wykonały przymusowe lądowanie na terytorium
radzieckim. Okazało się, że nie mają dziurek w skrzydle i że jeden ma tunel cały
jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania do głównego konstruktora: - Co robić?
Tupolew umiał zachować zimną krew. Kazano skopiować bombowiec, który
wylądował pierwszy. Co do następnych nie było żadnych poleceń. No to do roboty i nie truć
dupy!
Liczba problemów stopniowo malała. Wszyscy przyzwyczaili się do standardowej
odpowiedzi głównego konstruktora: ma być tak, jak w pierwszej amerykańskiej maszynie.
Nikt już nie zawracał głowy. Przy okazji powstała taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy
umieścić na statecznikach seryjnie produkowanych samolotów - białe amerykańskie, czy
czerwone radzieckie?”. Dopiero to pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się zrobi
amerykańskie - można dostać kaesa jako wróg
ludu. Jeżeli zaś czerwone, to po pierwsze samolot nie będzie wierną kopią, jak
rozkazano, a po drugie, może Wódz Naczelny będzie sobie życzył użyć bombowców
przeciwko Ameryce, Anglii albo Chinom właśnie z amerykańskimi znakami
rozpoznawczymi. Podczas całej żmudnej operacji kopiowania pytanie o gwiazdy było
jedynym, z którym Tupolew zwrócił się do Berii, tłumacząc, że jest to zagadnienie
wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Beria również nie wiedział, co robić. Nie
zwykł był stawiać pytań samemu Stalinowi. Wzniósł się na sam szczyt władzy właśnie
dlatego, że na podobieństwo psa, potrafił przewidzieć życzenia swego Pana i wszystko
chwytał w lot, w pół słowa, bez pytania.
Powiadają, że Berta opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie dowcipu, by po
śmiechu Wodza poznać, które gwiazdy należy wymalować. W ten sposób rozwiązano ostatni
problem i rozpoczęto masową produkcję.
Złoty deszcz spadł na wszystkich uczestników projektu „bombowca z klocków”. W
krótkim czasie wręczono pięćdziesiąt siedem nagród „Za wkład w rozwój techniki bojowej”.
Berta, Tupolew i Jakowlew otrzymali prócz tego Ordery Lenina.
Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię, otrzymał order
„Wyróżnienie Honorowe” za udział w projektowaniu tylnego stanowiska ogniowego.
Ochrzczono je dźwięcznym imieniem Argon.
Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.
Jesienią 1967, zaraz po ćwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano do budowy
zamaskowanych schronów dla bombowców. Sztab Generalny zapewne wyciągnął wnioski ze
smutnej lekcji Wojny Siedmiodniowej i podjął kroki mające uchronić flotę powietrzną od
zaskakujących ataków lotnictwa nieprzyjaciela. Wszystko odbywało się, jak zwykle, na
wariackich papierach i bez pomyślunku.
Sztab Generalny zlecił wysłanie wielu dywizji do robót ziemnych, ale zapomniał
przydzielić odpowiednią ilość
maszyn i paliwa. Nocą chwytały pierwsze przymrozki, a w dzień dwa tysiące ludzi,
cały nasz pułk, dziabały zmarzniętą ziemię tępymi łopatami. Przydzielono nam jeden
zdezelowany spychacz, który mimo wszystko robił więcej, niż cały pułk. W każdym z
szesnastu okręgów wojskowych przynajmniej jedna dywizja przez całą zimę dłubała
zamarzniętą glebę... Można było, naturalnie, zabrać się do tych robót na wiosnę, kiedy ziemia
odtaje, no, ale sprawy związane z bezpieczeństwem państwa nie mogą czekać!
Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie grzebali
wokół bombowców strategicznych, lotnicy zakończyli poranną odprawę i, po odprawie, jak
każe tradycja, z pieśnią na ustach odmaszerowali do samolotów.
W armii utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej odległości od naczalstwa
wyśpiewuje niecenzuralne teksty. Dowództwo słyszy melodię i głośny tupot nóg, ale nie
odróżnia poszczególnych słów.
Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:
Sztandar pułku załopotał nad głowa-a-ami. Nasz dowódca maszeruje w bój przed na-
a-ami!
śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:
Sztandar pułku pierdzielony w dupie ma-a-amy, A podupczyć nigdy nie zapomina-a-
amy!
Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:
Na pokładzie krzyk, zadyma: Znów nie działa Argon. Ni ma. Ni ma zwiadu, klops z
nalotem - Chuj mu w dupę z abarotem!
Kiedy żołnierze i sierżanci rozpełzli się po bombowcu, ostrożnie poczęstowałem
jednego z nich pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz kurzenia).
- Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?
- Ano.
- Widziałem, na Tu-4.
- Nie szłyszałem o tej maszynie. Ale jest na bombowcach Tu-16, Ił-28 i Tu-95.
Zresztą na innych pewnie też...
- A to nie był czasem Argon-M, albo...
- Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.
- I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?
- Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.
-?...
- Zerżnęli, widać, z wrażej maszyny jeden do jednego. Cały bombowiec zrobili z
elementów kupionych niby dla lotnictwa cywilnego, albo rąbniętych gdzieś za granicą, albo
zerżniętych. No i trochę trzydziestoletnich podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!
Część trzecia
PRZYGOTOWANIA
Od pewnego już czasu w Czechosłowacji narastało napięcie. W związku z tym w
naszej dywizji przed terminem zakończono szkolenie podoficerów. Świeżo upieczonych
sierżantów porozsyłano natychmiast do jednostek bojowych - na ich miejsce przyszli
rezerwiści. Z nazwy dywizji usunięto człon „szkolna”, staliśmy się 287. Nowogrodzko-
Wołyńską Dywizją Piechoty Zmotoryzowanej. Ukraina, początek lata 1968 roku
Czort jeden wie, co się działo z transporterami opancerzonymi. W standardowym
wyposażeniu każdego pułku piechoty zmotoryzowanej znajdowało się 31 czołgów, 6 haubic,
18 moździerzy i 103 transportery opancerzone. Liczba czołgów, haubic i moździerzy zgadzała
się, za to transporterów mieliśmy zaledwie 40.
Coś wisiało w powietrzu. W bratniej Czechosłowacji szykował się podobny
scenariusz, jak na Węgrzech w roku 1956. A więc przyjdzie nam pośpieszyć z bratnią po-
mocą. Tylko ciekawe jak, skoro w pułku piechoty zmotoryzowanej brakuje
podstawowego sprzętu, jakim są transportery opancerzone?
Po trzecim kielichu zapytałem o to kapitana, którego znałem jeszcze ze szkoły
wojskowej, a który obecnie był zastępcą szefa sztabu do spraw mobilizacji.
Kapitan spojrzał na mnie chytrze, odchrząknął, opróżnił szkło, zagryzł kawałkiem
ogórka i spytał znienacka:
- A wiesz ty w ogóle, po co mamy w pułku transportery opancerzone?
- Jak to po co? Regulamin przewiduje, że powinniśmy mieć 103 na stanie.
- Błąd. Mamy transportery w pułku, ponieważ raz do roku uczestniczą w defiladzie w
Kijowie. Do defilady potrzeba trzydzieści sześć wozów i tyle nasz pułk posiada. Cztery
pozostałe to rezerwa.
Kapitan wyczuł, że nie wyjaśnił mi wszystkiego wyczerpująco, dlatego zadał mi
pytanie pomocnicze:
- Wiesz ile pułków piechoty zmotoryzowanej liczy nasz okręg?
- Skąd mam wiedzieć!
- No, ale w przybliżeniu. Mniej więcej, na oko?
- Na oko... dwie armie pancerne i dwie ogólnowojskowe... to by było... dziewięć
dywizji pancernych i osiem do dziesięciu dywizji piechoty zmotoryzowanej.
- Zgadza się!
- Czyli około 36 pułków pancernych i 32 do 40 pułków piechoty zmotoryzowanej.
- Słusznie. Ze wszystkich 36 pułków piechoty zmotoryzowanej naszego okręgu tylko
nasz dysponuje czterdziestoma transporterami opancerzonymi. Reszta nie ma ani jednego.
- Pieprzysz! - żachnąłem się.
- Wcale nie.
Wiedziałem, że kapitan zna się na rzeczy, że nie zmyśla. Wiedziałem też z całą
pewnością, że dwa inne pułki naszej dywizji nie mają transporterów opancerzonych. Ale
mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że nasz pułk
jest jedynym w całym okręgu, który dysponuje tymi wozami.
- To gdzie są? - zapytałem w końcu. - W Jebipcie? To znaczy, w Izraelu?
- Tam też, ale nie za wiele. Zauważ, że Izrael zagarnął sporo naszych czołgów i
artylerii, ale nie transporterów.
- Znaczy w wojskach Układu Warszawskiego?
- Tak, ale też nie za dużo. Zauważ: Pepiki prawie całe uzbrojenie mają od nas, ale
akurat transportery robią własne, według czeskiej technologii, którą sprzedali też Polakom. A
Rumuni, nędzarze, wożą piechotę zwykłymi ciężarówkami.
- No to gdzie nasze wozy?
- A nigdzie. - popatrzył na mnie badawczo i powtórzył: - Nigdzie! W ogóle ich nie
ma.
-?...
- Tak, tak, kolego. Zastanów się: ile wyprodukowaliśmy przed wojną i w czasie
wojny? Ani jednego. Korzystaliśmy z wozów amerykańskich.
- Zgadza się - przyznałem. - M-3, półgąsienicowe. Były jeszcze jakieś inne, kołowe,
też amerykańskie.
- No, to następne pytanie: ile typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy
w sumie razem?
- Sporo! BTR-40, BRDM...
- Nie, te się nie liczą. To pojazdy zwiadowcze, a nie transportery opancerzne z
prawdziwego zdarzenia.
- No tak - zgodziłem się.
- I BTR-50 też się nie liczy.
To prawda, BTR-50 też nie. Wspaniały pojazd. Chyba uznano, że aż za dobry dla nas.
Na każdy pułk przydzielono zaledwie po jednym, do wyłącznego użytku dowódcy pułku jako
wóz dowodzenia, więc trudno go uznać za transporter opancerzony piechoty. Nazywa się też
stosownie: BTR-50PU* - „Pływający Dowodzenia”. Wprawdzie szef sztabu pułku, dowódca
artylerii i dowódca służby zwiadowczej to też „dowodzenie”, ale nawet
* PU - Pławajuszczij Uprawlienija [przyp. red.].
w warunkach bojowych poruszają się zwykłymi ciężarówkami. Co prawda, w Dywizji
Tamańskiej jest jeden pułk w całości wyposażony w BTR-50, ale cała armia wie, że pułk ten,
jak wszystkie dywizje „dworskie”, nigdy nie uczestniczy w prawdziwych manewrach, a
jedynie w paradach.
- Nie liczymy też BWP* - ciągnął kapitan. - Po pierwsze dlatego, że są nowe, a po
drugie - BWP to nie to samo co BTR** i nie zapewni transportu piechoty w warunkach
bojowych. W BWP wyposażono tylko wybrane jednostki piechoty. A co z pozostałymi
jednostkami? No więc, jeszcze raz: ile typów transporterów opancerzonych
wyprodukowaliśmy w całej naszej historii?
- Dwa - odpowiedziałem ze wstydem. - BTR-152 i BTR-60P.
- Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to jest transporter opancerzony?
Niestety, miałem. BTR-152 był w ogóle pierwszym radzieckim transporterem
opancerzonym - seryjną ciężarówkę ZIS-151 obudowano płytami pancernymi. ZIS-151 miał
być wierną kopią słynnego amerykańskiego Studebakera. Jednak w niewielkim stopniu
posiadł zalety oryginału, a mówiąc wprost, okazał się do niczego. Po dołożeniu dodatkowych
pięciu ton opancerzenia przypominała wszystko, tylko nie wóz bojowy. BTR-152 źle się
poruszał w terenie, był niezwrotny, wolny, miał słaby pancerz. W dodatku produkowała go ta
sama fabryka, która kleciła ciężarówki ZIS-151 i która borykała się z niezliczonymi
problemami. A to bratnie Chiny na gwałt potrzebują ciężarówek, a to bratnia Indonezja, albo
bratnia Korea, czy bratnia Albania. Rosja też potrzebuje środków transportu: trwa
zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni w Bracku.
* BWP - Bojowy Wóz Piechoty (org. BMP - Bojewąja Maszyna Piechoty) [przyp.
red.].
** BTR - Bronietransportior - transporter opancerzony [przyp. red.].
Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR-60P, miał zastąpić pierwszy, chociaż
właściwie nie było czego zastępować, skoro większość radzieckich dywizji i tak dysponowała
nim wyłącznie w teorii.
Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim inaczej, jak
„trumna na kółkach”.
Z racji niedoborów oleju napędowego, BTR-60P, tak jak i jego poprzednik,
wyposażony został w silniki benzynowe. Dlatego w razie trafienia nieprzyjacielskim
pociskiem palił się szczególnie jasnym płomieniem. Paliwo nie było zresztą jedynym
mankamentem. W czasie gdy konstruowano BTR-60P, ZSRR nie dysponował naprawdę
mocnym i niezawodnym silnikiem benzynowym, wobec czego w wozie zainstalowano dwie
jednostki napędowe z normalnych kołchozowych ciężarówek GAZ-51, W ten sposób
BTR-60P wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym sprzęgłem,
dworna układami transmisyjnymi, dwoma alternatorami, i podwójnym rozrusznikiem.
Wszystkim tym mechanizmom daleko było do niezawodności. Więc ilekroć następowała
desynchronizacja silników, co zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas
należało natychmiast jeden z nich odłączyć, skutkiem czego 12-tonowa trumna na kółkach
ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy 90 koni mechanicznych.
Litera „P” w nazwie BTR-60P oznacza „Pływający”. Kształt trumny zapewnia
pojazdowi jaką taką wyporność, ale wóz pływa tylko teoretycznie. Transporter rześko zanurza
się w toni i nawet nieźle utrzymuje się na powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych siłach
wydostać się na brzeg. Jego niewydolne silniki mogą napędzać albo koła, albo pędnik wodny
- a nie jedno i drugie jednocześnie. Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego zadania, a
koła nie mają jeszcze dostatecznej przyczepności. A więc najmniejsza nawet rzeczka
pozbawia piechotę środków transportu.
BTR-60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która obsługuje cywilny
sektor gospodarki na-
rodowej. Wszystkie bez wyjątku taksówki pochodzą z tych zakładów, nie
wspominając o limuzynach nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego
Chile, bratniego Sudanu, bratniej Somalii i wielu innych bratnich krajów? A fabryka w
Gorkim jest tylko jedna.
- No to trzeba wybudować więcej fabryk!
Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.
- Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba kupować od
Włochów. Jak dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej fabryki samochodów.
Musiałem przyznać mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką fabrykę
samochodów i wywarła na mnie wielce niekorzystne wrażenie. Linię produkcyjną
skonstruowano w Ameryce w roku 1927, po czym sprzedano Niemcom, którzy przez okres
przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten
zdezelowany sprzęt przetransportowano do Związku Radzieckiego i rozpoczęto produkcję
Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza nie przewidywał wymiany
urządzeń przed rokiem 2000. A co później - zobaczymy. Jest jednak wysoce prawdopodobne,
że padł kolejny rekord.
- No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?
- Jak zwykle na chama! W oddziałach pierwszego rzutu, w NRD, w Polsce i w
okręgach przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery opancerzone. A tutaj, na tyłach, w
drugiej, trzeciej linii, mamy tylko robić dużo hałasu i ogólnie manifestować pełną gotowość.
- A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą interweniować?
- Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni wszystko zniosą.
Im więcej naszego chamstwa, tym większa ich cierpliwość. Pewnie obrzucą kamieniami
nasze ambasady, a potem naprawią na własny koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna
poprawa stosunków międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięć
No, dobra. Teraz strzemiennego - i do roboty. Jutro mobilizacja.
Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu Najpierw prasa
doniosła o wielkich manewrach, potem do udziału w nich powołano rezerwę, a gdy manewry
się zakończyły, rezerwa pozostała w koszarach
W ciągu kolejnych miesięcy odbyły się wielkie ćwiczenia Strategicznych Wojsk
Rakietowych, następnie ćwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju i
Sił Powietrznych oraz niezliczone odrębne ćwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po
nich nastąpiło szkolenie wojsk łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy
dowodzenia wielką armią. Przeprowadzono tez szkolenie służby tyłów, przerzucając w rejon
granic zachodnich tysiące ton amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa. Wreszcie na terenie
Czechosłowacji przeprowadzono ćwiczenia dowódczo-sztabowe. Wszyscy dowódcy do
szczebla batalionów, a w niektórych przypadkach nawet kompanii, ćwiczyli w terenie swoje
zadania na wypadek inwazji Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco.
Od środka wyglądało nieco gorzej
Proces pełnej mobilizacji w każdej armii to przedewszystkim postawienie w stan
gotowości wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie - formowanie nowych,
po trzecie - przeszkolenie ich i zgranie ogólnej gotowości bojowej.
Proces wprowadzania stanu gotowości przebiegał w naszej dywizji właściwie bez
większych zgrzytów W okresie pokoju większość radzieckich dywizji ma zredukowaną kadrę.
Dla przykładu, w każdym działonie zamiast siedmiu artylerzystówjest tylko dwóch dowódca i
celowniczy. W razie mobilizacji wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz
rezerwy nie służył w wojsku od dobrych dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje się go
za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to piechoty, wojsk pancernych, saperów i tak dalej. W
znacznie gorszej sy-
tuacji są jednostki łączności, obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i
broni chemicznej. Tu żołnierz wykonuje zadania samodzielnie i jest zdany na własne
umiejętności. Dlatego nawet po czterech miesiącach szkolenia te formacje wciąż nie były
gotowe do walki.
W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym określa się
mianem „skadrowanych”. Złośliwi mówią o nich „skastrowane”. W naszym batalionie
pancernym, na przykład, na każdy czołg przypadało trzech żołnierzy zamiast czterech
(brakowało ładowniczych) Z chwilą dołączenia ładowniczego do załogi, czołg był
natychmiast gotowy do walki. W pozostałych batalionach pancernych - siedem w dywizji - na
każdy czołg przypadał tylko jeden żołnierz kierowca Podczas mobilizacji wszystkie
nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych, dowódców czołgów, a nawet
starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali żołnierze rezerwy Wszyscy tez - prócz
dowódców plutonów - zakończyli swoją służbę pięć do dziesięciu lat wcześniej, często w
czołgach innego typu Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o niczym nie
mieli zielonego pojęcia - nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale o wojsku
w ogóle Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy na studiach mieli zajęcia z
wojska i wraz z dyplomem uzyskali stopień podporuczników rezerwy
Jednak największym problemem była piechota Nie tylko dlatego, ze stopień
„skadrowania” w czasie pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie indziej. Nie dlatego również,
że do piechoty trafiają najgorsi żołnierze, którzy często nie znają języka swoich dowódców
ani kolegów. Po prostu piechota w ogóle nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej
powinna dysponować 410 transporterami opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści - i to
wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków miało po trzy albo cztery transportery
opancerzone do celów ćwiczebnych. W pozostałych pułkach, dywizjach i armiach w ogóle
takich wozów nie było.
Cóż, w ostateczności można przewozić piechotę ciężarówkami. Ale ciężarówek też
nie było. Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie* wystarczyło dla dwóch batalionów.
Trzeci batalion wyposażono w transportery opancerzone, zaś sześć pozostałych batalionów
musiało czekać na dostawy wozów z mobilizacji.
Wszystkie radzieckie samochody cywilne figurowały w centralnej ewidencji
wojskowej. Kupując samochód marki Wołga, obywatel był pouczony, że jego wóz może
zostać w każdej chwili zarekwirowany do celów wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek,
taksówek i cystern. Każda z nich była wciągnięta do specjalnego rejestru, by w razie
mobilizacji trafić do armii. W okresie mobilizacji cała gospodarka narodowa staje w miejscu,
ponieważ wszystkie pojazdy - traktory, buldożery, dźwigi, koparki - wędrują do wojska.
Trudno powiedzieć, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Choć przepis obowiązuje od
dawna, w latach trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się tak w oczy. Wtedy nawet w
okresach powszechnego głodu istniały jakieś mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą
pociągową na wsi był koń. Jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy nie było już żadnych
rezerw żywności (co dobitnie zademonstrowano całemu światu w październiku 1964 roku), a
koń przestał się liczyć w gospodarce narodowej, szaleństwem było zabierać naraz wszystkich
mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci. którzy planują przyszłą wojnę, najwyraźniej muszą liczyć
na Blitzkrieg z użyciem sil nuklearnych - albo pogodzić się z porażką, jeżeli wojna potrwa
dłużej niż miesiąc.
Do dywizji zaczęły napływać środki transportu z mobilizacji. Była to, ogólnie
mówiąc, jedna wielka kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno temu. Większość
* Zeten - zapas nienaruszalny: ogół zapasów mobilizacyjnych na wypadek wojny
Iprzyp. tlum.l.
nowiutkich wozów najpierw odstawia się do zetenu. Po dziesięciu latach kieruje się je
do eksploatacji, a ich miejsce w magazynach zajmują nowe pojazdy, prosto z taśmy. Po
trzech, czterech, czasem pięciu latach bezlitosnego zarzynania w najgorszych warunkach
terenowych, samochody przestają się nadawać do dalszego użytku. Wtedy wędrują do
transportu cywilnego i rolnictwa. Jednocześnie każdy wóz nadal pozostaje w rejestrze
wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostać zwrócony armii.
W roku 1968, przed inwazją na Czechosłowację, zaopatrzono nas w pojazdy
wyprodukowane w latach 1950-1951. Za ich żywota Malenkow zastąpił Stalina, Chruszczow
Malenkowa, a Breżniew Chruszczowa; Związek Radziecki dokonał skoku w kosmos,
wystrzelił sztucznego satelitę i Jurija Gagarina, a po wykorzystaniu w pełni elementu
zaskoczenia i zdobycznej technologii poniemieckiej, zaniechał udziału w wyścigu
kosmicznym. Przez cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach w oczekiwaniu na
swój dzień. I teraz wybiła ich godzina!
Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego” piechocie zabroniono wyłaniać się z lasu. Na
szosach i polach odbywały się jedynie ćwiczenia załóg pancernych, artylerii i jednego
reprezentacyjnego batalionu transporterów opancerzonych. Cała reszta stała na leśnych
przecinkach i polanach. Z orbity okołoziemskiej mogło to wyglądać groźnie. Ale nie z ziemi.
Dowództwo wojskowe obawiało się wystraszyć miejscową ludność naszym widokiem:
ospałych, niedoszkolonych i niezdyscyplinowanych żołnierzy, tkwiących w starych,
zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory tęczy.
Należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość radzieckim dowódcom wojskowym -
żadna z tych dywizji „dzikusów” nie pojawiła się nigdy w Europie, a w Związku Radzieckim
nie wychodziła za dnia na otwarte tereny. Za to samo ich istnienie dawało Związkowi
Radzieckiemu sporą przewagę. Amerykański wywiad odnotował
potężne kolumny pancerne na drogach i nieprzeliczone oddziały piechoty pochowane
w lasach. Tak też w istocie było, ale była to piechota zdezorganizowana, niesubordynowana i
niezdolna do walki.
Po pierwszym etapie mobilizacji - uzupełnienia stanu osobowego „skadrowanych”
jednostek - rozpoczął się etap drugi: formowania nowych pododdziałów, oddziałów i
związków taktycznych.
Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe” środki transportu. Jednostki
rozrastały się i pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się rozdzielić. Zastępca dowódcy dywizji
stawał się dowódcą nowej dywizji, a zastępca szefa sztabu - szefem sztabu „dywizji drugiej
kolejności formowania”, używając oficjalnego nazewnictwa. Tej samej nocy dowódcy
batalionów zostali dowódcami pułków, a dowódcy kompanii - dowódcami batalionów.
Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów, absolwenci cywilnych uczelni, którzy nigdy
nie oglądali prawdziwego wojska, zostawali przy tej okazji dowódcami kompanii. A
sierżantów rezerwy awansowano na dowódców plutonów.
Po przepołowieniu każda dywizja i każdy pułk na nowo podejmują proces
uzupełniania stanu osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami rezerwistów i jeszcze
starszym parkiem maszynowym. Udział rezerwistów przekracza w końcu poziom krytyczny i
armia traci swoje oblicze.
Nie miało to naturalnie miejsca w dywizjach wyznaczonych do zajęcia
Czechosłowacji, a jeśli nawet, to w stopniu bardzo ograniczonym. Mimo wszystko z
przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji, która tymczasem przekształciła się w dwie
dywizje, zaczyna stopniowo ubywać najlepszych ludzi i sprzętu. Ze sformowanych z
najwyższym trudem załóg czołgowych wycofywano żołnierzy służby czynnej, zastępując ich
rezerwistami.
W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z czterdziestu naszych
transporterów opancerzonych do Karpackiego Okręgu Wojskowego. Następne-
go dnia do tegoż okręgu przeniesiono dwunastu naszych młodszych oficerów. Później
wszystko potoczyło się lawinowo. Każdy dzień przynosił kolejne nowiny: zabierają
wszystkich kierowców czołgów, zabierają wszystkich radiotelegrafistów, zabierają szefów
sztabów. Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów przybywało. Dyscyplina spadała. W
początkach czerwca otrzymaliśmy rozkaz powołania sądu polowego w każdej dywizji.
Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji” wzrosła już na tyle, a dyscyplina z racji odejścia
zawodowych oficerów, sierżantów i żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą rządzić
tą całą hałastrą inaczej, niż poprzez sądy polowe.
Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia oddziałów niewiele
mogły poradzić. Ćwiczenia odbywały się codziennie. W naszym pułku tymczasem wynikły
nowe problemy. Po odesłaniu połowy transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po
dwa przydzielono dowódcom 2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście.
Rozdysponowano je po bratersku - jeden dla dowódcy batalionu i po pięć na każdą kompanię.
Kompania liczy siedemdziesięciu sześciu chłopa. Transporter opancerzony zabiera
teoretycznie piętnastu ludzi, nie licząc kierowcy, czyli dla wszystkich powinno starczyć
miejsca. W praktyce jednak, jeden transporter opancerzony otrzymuje dowódca kompanii, z
którym jedzie jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z potężnym zapasem
amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.
Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym, pozostały cztery
wozy - jeden na każdy pluton i jeden do użytku zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i
drużyny rozpierzchną się na wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu
myśleć o wojnie: trzeba troszczyć się o to, jak rozlokować ludzi w transporterach.
Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów, nikt nam nie da. Bo skąd je wziąć?
Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich trzech armii okręgu. Trzeba
to docenić.
Tak więc w transporterze opancerzonym przeznaczonym na piętnastu ludzi,
musieliśmy pomieścić szesnastu. Nie jest tak źle! Na ćwiczeniach wozi się jeszcze więcej,
bywało że i trzydziestu! Z tym że ćwiczenia, a warunki bojowe to zupełnie różne sprawy. W
warunkach bojowych każdy transporter opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i
wyposażenia piechoty, jeden granatnik RPG-7 z dziesięcioma granatami. Dziesięć granatów
to dwie spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów ręcznych F-l, czyli kolejna skrzynka. I
karabin maszynowy SGMB z dwoma tysiącami naboi, czyli jeszcze dwie skrzynki.
Transporter opancerzony musi też wieźć dwie dodatkowe beczki paliwa, które zawiesza się na
górze, i koło zapasowe, które umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się jeden właz.
Poza tym każdy żołnierz wiezie karabin samoczynny, erkaem albo granatnik. Przydział
amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy żołnierz ma także dwa
granaty, bagnet, maskę przeciwgazową, gumowy kombinezon ochronny, gumowe buty
przeciwpromienne i rękawice, szynel i pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności,
manierkę, saperkę oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy
się to wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a co dopiero
dla szesnastu. Kiedyś było lepiej, bo transportery opancerzone starego typu nie miały
pancernych dachów i można było układać żołnierzy warstwami, jak wiejskie dziewki na
wozie przy żniwach. Po Węgrzech zaprzestano produkcji wozów tego typu... Teraz
wszystkich szesnastu trzeba upchnąć przez jeden właz do wnętrza wozu.
Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze rezerwistów.
Takie wsiadanie może trwać i czterdzieści minut. Jeżeli coś się nagle zdarzy, maszyna się
przewróci albo zacznie płonąć, nikt prócz kierowcy i dowódcy, których stanowiska są
oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co dopiero mówić o bitwie.
Jak zatem oddychają, ściśnięci niczym śledzie w beczce? Zdrowy żołnierski
pomyślunek znalazł rozwiązanie. Wszyscy zakładają maski przeciwgazowe, odkręcają
pochłaniacze z filtrem, a rury wystawiają przez otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w
masce przeciwgazowej nie jest może zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron
napierają na człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty, kolby i lufy - ale zawsze to lepiej mieć czym
oddychać.
Podczas ćwiczeń bojowych, zwłaszcza w obecności zamorskich attache, wszystko
wygląda zupełnie inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego żołnierska rzeczywistość.
Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji ćwiczeń w ładowaniu
żołnierzy do transportera (na inne ćwiczenia nie było czasu) otrzymałem rozkaz
natychmiastowego stawienia się w sztabie Karpackiego Okręgu Wojskowego. Moje
stanowisko miał objąć dowódca pierwszego plutonu, podporucznik rezerwy. Kiedy usłyszał,
że awansuje na dowódcę kompanii, popatrzył niewesoło na transportery, na rezerwistów,
których sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez otwory włazów, po czym gwizdnął
przeciągle i siarczyście zaklął.
OSTATNIA GRANICA
Przekształcenie Karpackiego
Okręgu Wojskowego we Front Karpacki,
Zachodnia Ukraina, sierpień 1968 roku
- Ziarno zacznie się wysypywać z kłosów, jak zboże jeszcze postoi na polach.
- Co oni sobie myślą, ci na górze?
- Myślisz, ze im łatwo? Czesi wciąż nie dają pretekstu żeby wystąpić w ich obronie
Komunistów nie mordują, żaden czekista nie zawisł na latarni. Przed kim ich mamy bronić?
Nie ma jak wejść.
- Powinniśmy myśleć przede wszystkim o sobie, o własnym kraju, a nie przejmować
się pieprzonymi Pe-pikami albo opinią światową. Czas wkroczyć, i tyle.
- To już bez ciebie wiedzą - czas, czy nie czas.
- Gówno tam wiedzą. Jak nasze wojska w ciągu tygodnia nie wkroczą do
Czechosłowacji, to koniec z nami.
- A to dlaczego?
- Dlatego, ze zboże się wysypie, bo me ma go kto zebrać z pola. Z kołchozów
pozabierali wszystkich chło-
pów i wszystkie ciężarówki. A jak nie sprzątniemy zboża, wszystko się zacznie
dokładnie jak w sześćdziesiątym czwartym.
- Amerykanie nam pomogą! - wtrącił pewny siebie adiutant szefa sztabu.
- A jak nie?
- Pomogą, pomogą, nie mają wyjścia!
- Widziałeś, ilu ludzi zmobilizowano? W 1964 zebraliśmy przynajmniej część plonów.
Teraz nie zbierzemy. A wszystkich nas Amerykanie nie wykarmią.
- Już ty się o Amerykanów nie martw! Są bogaci, żarcia mają potąd. Starczy dla
wszystkich.
Jednak wątpliwości, czy aby Amerykanie nas wszystkich wyżywią pozostały. W
rozmowach uporczywie po wracało stwierdzenie, ze czas kończyć te bzdury i puścić chłopów
na żniwa.
- A gdyby tak puścić wojsko na pola, a Czechosłowację wyzwolić później, w
październiku, albo, powiedzmy, w listopadzie9
- To by dopiero była klęska Koniec z potęgą radziecką i osiągnięciami socjalizmu.
Musimy wkroczyć teraz Inaczej wszystko się załamie i nie będzie czego bronić.
- Czesi mówią, ze budują teraz socjalizm z ludzką twarzą.
- To jest wroga propaganda - przerwał zastępca polityczny - Socjalizm ma tylko jedną
twarz! Burżuazja, towarzysze, wymyśliła teorię konwergencji, sprzeczną z zasadami
marksizmu. A jak wiadomo jednym chujem dwóch na raz nie przelecisz.
Pamiętacie, jak pewien antyradziecki element wysmażył pamflet na nasz ustrój „Jeden
dzień Iwana Iwano-wicza” czy „Iwana Trofimowicza” - juz dokładnie nie pamiętam * I co z
tego wynikło? Wywrotowcy różnej maści podnieśli łby Kolportowali te oszczerstwa. I zaczął
się ferment, zwątpienie w słuszność polityki naszej par-
* A Sołzemcyn Jeden dzień Iwana Demsowicza Moskwa 1963 Iprzyp tłum]
tii. Na szczęście udało się to opanować w zarodku. Inaczej kto wie, jak by się to
wszystko skończyło.
Trudno było nie przyznać mu racji. Osobiście nie czytałem o wspomnianym Iwanie,
bo o egzemplarz było dziwnie trudno, ale dobrze pamiętam, że książka wywarła na opinii
publicznej wstrząsające wrażenie.
- No, a co takiego wydumali nasi czescy towarzysze? - pytał dalej zastępca polityczny.
- Całkowicie znieśli cenzurę! Otworzyli na oścież bramy propagandzie burżuazyjnej! Każdy
drukuje, co chce! Do czego to doprowadzi? Do konwergencji? Bzdury! Do kapitalizmu.
Wpływom burżuazyjnym wystarczy najmniejsza szczelina. Zaraz potok przerwie tamę, runie
jak powódź i w mig zniszczy cały system. Myśmy już mieli taką szczelinę, na szczęście partia
potrafiła ją zatkać, nim było za późno. A w Czechosłowacji to już nie jest szczelina - to istny
potop! Należy go natychmiast powstrzymać. Co to za konwergencja, kiedy każdemu wolno
mówić, co mu się podoba? To nie konwergencja, to czystej wody burżuazyjna anarchia!
Z tym również nie sposób było się nie zgodzić. Jeżeli w przeszłości cały system omal
nie załamał się przez jedno głupie opowiadanko, to co dopiero będzie w warunkach
całkowitego zniesienia cenzury? Trzeciej drogi nie ma. Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to
obowiązuje polityka partii. Organa stoją na straży KC, a cenzura stoi na straży linii
politycznej partii. Rezygnacja z któregokolwiek elementu oznacza upadek całego systemu.
Bezrobocie, kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja - oto co znaczy parszywy kapitalizm.
Jaka tu może być mowa o konwergencji?
- Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku - wołano z tylnych rzędów. Nowy
„polityczny”, w odróżnieniu od swego poprzednika, mówił rozsądnie i przekonująco.
- Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak diament trwały.
Lecz wystarczy jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyć strukturę dia-
mentu. W Czechosłowacji ten fałszywy ruch już nastąpił. Diament kruszy się na
kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową całego obozu socjalistycznego. Diament
światowego socjalizmu może ulec rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy! Jeżeli burżuazja
zatriumfuje w Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za przykładem
Czechów?
Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu uśmiechnął
się chytrze, po czym spokojnie zapytał:
- Ale kiedy ruszymy, towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy gotowi spełnić
nasz internacjonalistyczny obowiązek.
Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie odpowiedzi.
- Zawsze powinniśmy być gotowi!
Za przeprowadzenie tego spontanicznego wiecu nagrodziliśmy dzielnego zastępcę
politycznego huczną owacją.
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
Huragan przeniesień, przegrupowań, przęformowań i uzupełnień stanu osobowego
zagarnął również mnie i przerzucił do 2. batalionu 274. pułku 24. Samarsko-Ułjanowskiej
Berdyczowskiej Żełaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej (trzykrotnie odznaczonej
Orderem Czerwonego Sztandaru, jak również orderami Suworowa i Bohdana
Chmielnickiego) wchodzącej w skład 38. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego.
Jakże przejmujący jest widok zmiany warty przed Mauzoleum! Setki razy bywałem na
Placu Czerwonym, a wciąż brak mi słów podziwu dla prezencji warty honorowej. Zawsze
mnie tam ciągnie. Mógłbym godzinami napawać się tym widokiem.
Nie ma w tym nic dziwnego! To przecież sama śmietanka, najlepsi z najlepszych,
artyści musztry defiladowej, lepiej wyszkoleni niż gimnastycy radzieccy na olimpiadę.
Ich pułk stacjonuje na Kremlu. Cały pułk KGB! Przejdźcie się kiedyś od strony
Ogrodu Aleksandrowskiego i policzcie piętra w ich koszarach. Na pierwszy rzut oka dwa, ale
kiedy się bliżej przypatrzeć, okazuje się, że cztery. Okna są po prostu bardzo wysokie i na
każde przypadają dwa piętra. Te cztery piętra wystają ponad mur kremlowski. A ile nie
wystaje? Teraz wejdźcie na Kreml i obejrzyjcie koszary od strony Carskiego Dzwonu.
Zobaczycie wówczas, że nie jest to zwykły budynek, lecz ogromna czworoboczna twierdza z
dziedzińcem wewnętrznym. Teraz wyjdźcie ponownie przez Wrota Troickie do Ogrodu
Aleksandrowskiego i spróbujcie krokami zmierzyć długość budowli. Sami widzicie, że
zmieści się tam nie tylko pułk, ale i coś znacznie większego.
Albo wybierzcie się na niedzielny spacer w okolice Kremla: zobaczycie, ilu tych
chłopaków kręci się tam bez celu. A dowódca pułku może zwolnić na przepustkę najwyżej
pięć procent żołnierzy jednocześnie. Taka zasada obowiązuje dowódcę zwykłego pułku, ale
pułk kremlowski nie jest zwykłym pułkiem. Zresztą nawet jeśli dowódca wypuszcza do
miasta co dwudziestego ze swoich sokołów, żeby trochę sobie polatali, to ilu ich jest na
Kremlu? A jeżeli to, co widzimy, to nie pięć procent, tylko dwa albo trzy - to ilu siedzi w
koszarach?
Zuchy te przechadzają się dumnie tam i z powrotem, zadzierają nosa. I słusznie.
Wcześniej strzegli jednego Iljicza, a teraz dwóch.* Mają wspaniałe mundury: szynel, czapka,
oficerki - wszystko ze specjalnych przydziałów. Na niebieskich naramiennikach złocą się
litery: GB. Zaraz, zaraz! Dlaczego nie KGB, tylko samo GB? Już wyjaśniam: K oznacza
Komitet, a komitet nie brzmi wystarczająco solidnie. Lepsze byłoby MGB, Ministerstwo. Ale
najlepiej samo GB. Gosbiezopastnost’! - Bezpieczeństwo Państwowe - krótko i dobitnie.
Znacznie
* Włodzimierz Iljicz Lenin, Leonid Iljicz Breżniew [przyp. tłum.].
lepiej, niż te wszystkie ministerstwa i komitety, z Komitetem Centralnym włącznie.
A więc - sam kwiat, najlepsi z najlepszych. Kompletny pułk, tylko bez czołgów i
artylerii. Czołgi zresztą są i tak niepotrzebne - mury Kremla, dzięki Bogu, trzymają się
mocno.
No, dobrze, a jeżeli coś się wydarzy, jeżeli wybuchnie jakaś ruchawka, na przykład
rewolta czołgistów wymierzona w leninowski KC. Co wtedy?
O to się, bracie, nie kłopocz: w odwodzie czeka stworzona na taką właśnie
ewentualność Dywizja im. Feliksa Dzierżyńskiego, z czołgami, z artylerią, ze wszystkim co
potrzeba. Nosi co prawda nazwę Dywizji Wojsk Wewnętrznych, ale wcale nie podlega
Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Po prostu KGB różnie się przyodziewa. To prawdziwi
przebierańcy! Zresztą, od kiedy to ochrona naszych ukochanych przywódców miałaby
spoczywać w rękach MSW? Zawsze była przywilejem KGB. Po to przecież stworzono
Komitet. Tak podają wszystkie podręczniki: na osobiste polecenie i dla osobistej ochrony
Lenina. A towarzysz Roj Miedwiediew utrzymuje, ze ochrona naszego ukochanego
Włodzimierza Iljicza składała się z dwóch do czterech osób! Widać zapomniał o Dywizji im.
Dzierżyńskiego. A przecież sama dywizja szczyci się chlubną kartą swojej historii: 18 tysięcy
chłopa na straży jednego Lenina! Strzelcy łotewscy też się tym szczycą, i Moskiewska Szkoła
Wojskowa im. Rady Najwyższej, i Kremlowska Sekcja Cekaemów.
Wszystko - doborowe oddziały. Najlepsi z najlepszych. Po trzykroć sprawdzani.
Przodownicy pracy, aktywiści, sportowcy.
Poza Dywizją im. Dzierżyńskiego KGB ma jeszcze inne pułki i dywizje. Wszystkie
grupują najlepszych żołnierzy. Ale oprócz zwyczajnych wojsk KGB są jeszcze Wojska
Łączności Rządowej KGB. Jak liczne? Ho, ho! Łączność ze wszystkimi ministerstwami i
departamentami, ze wszystkimi republikami, obwodami i rejonami, wszystkimi poligonami,
ośrodkami badań kosmicznych,
więzieniami, obozami, zakładami, fabrykami, kopalniami, okręgami wojskowymi,
armiami, korpusami i dywizjami oraz - oczywiście! - z bratnimi partiami socjalistycznymi.
Łączność, łączność, łączność. Kable, centralki, maszyny szyfrujące i deszyfrujące, stanowiska
podsłuchowe. Wszystko to wymaga wykwalifikowanej obsługi i ochrony - a zatem ludzi,
ludzi i jeszcze raz ludzi. Najlepszych, rzecz jasna. Tam człowiek, chcąc nie chcąc, nasłucha
się tajemnic. Ciężko na duchu, a pary z ust nie wolno puścić, ani nie majak nawiać do
Ameryki, ani się powiesić.
Iluż do tej roboty potrzeba żołnierzy! A to jeszcze nie Armia Radziecka, nawet nie
Ministerstwo Obrony, choć to właśnie oni podsłuchują i raportują, co się dzieje w
Ministerstwie Obrony.
Na tym nie koniec. Najsilniejszym ramieniem KGB są Wojska Ochrony Pogranicza.
Mają dziewięć przygranicznych okręgów wojskowych. Dziewięć armii WOP KGB
wyposażonych w czołgi, śmigłowce, artylerię, okręty wojenne.
To dopiero elita! Przecież straż graniczną ustanowiono właśnie po to, by uniemożliwić
obywatelom opuszczanie naszego wspaniałego kraju. A samego strażnika nikt nie pilnuje!
Stoi na samej granicy. Krok w bok - i już jest po drugiej stronie. Dlatego do dziewięciu
okręgów KGB kieruje się tylko najlepszych z najlepszych. Wszyscy, którzy z jakichś
przyczyn nie wylądowali w tej gigantycznej formacji, trafiają do Wojsk Wewnętrznych. To
też jeszcze nie Armia Radziecka. Chociaż mają swoje pułki, dywizje, czołgi i artylerię.
- Co robicie, chłopaki?
- Pilnujemy więźniów.
- Przyjemne zajęcie! Odpowiedzialne. A dużo was jest?
- Cała masa! Z jednego tylko dekretu o nasileniu walki z chuligaństwem,
zapuszkowaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu lat 8.000.000 ludzi. A jest jeszcze sporo innych
dekretów i paragrafów, z których też idzie się siedzieć. No i potem trzeba tyle tego tałatajstwa
upilnować.
- Pewnie bierzecie tylko najlepszych?
- Mowa! Muszą być niekarani, tak samo ich rodziny. No i odporni na wrogą
propagandę, żeby się w kontaktach z więźniami nie wypaczyli.
- Gdzie takich znajdujecie?
- Jakoś sobie radzimy.
No więc ci, którzy nie trafiają do wojsk KGB, ani do Wojsk Wewnętrznych - ci
właśnie wstępują w szeregi niezwyciężonej, legendarnej Armii.
W skład każdej szanującej się armii wchodzą trzy rodzaje sił zbrojnych. Ponieważ
Armia Radziecka szanuje się bardziej niż jakakolwiek inna armia na świecie, w jej skład
wchodzi pięć rodzajów wojsk.
Poza Wojskami Lądowymi, Siłami Powietrznymi i Marynarką Wojenną, istnieją
jeszcze Wojska Obrony Powietrznej Kraju i Strategiczne Wojska Rakietowe.
Ponadto są jeszcze Wojska Powietrznodesantowe. Choć nie stanowią odrębnego
rodzaju sił zbrojnych, podlegają bezpośrednio ministrowi obrony. A dowodzi nimi generał
armii, podobnie jak Wojskami Lądowymi.
Same Wojska Powietrznodesantowe, to osiem dywizji. W tym czasie cała armia
brytyjska liczyła cztery dywizje. Słownie: cztery! Trzy stacjonujące w Niemczech, jedna na
terytorium Zjednoczonego Królestwa. Kiedy człowiek porówna te proste dane, wpajany nam
wizerunek agresywnego NATO przestaje być oczywisty.
Do Wojsk Powietrznodesantowych też dobiera się najlepszych, najodważniejszych,
najbardziej oddanych, świadomych i sprawnych fizycznie. Jakże inaczej! Skoki ze
spadochronem w każdą pogodę, w dzień i w nocy, działania na tyłach wroga przeciwko
chronionym obiektom. A to wszystko w warunkach całkowitego odcięcia od własnej armii,
bez dostaw amunicji, paliwa, żywności, bez możliwości ewakuowania rannych.
Spadochroniarze muszą dobijać swoich rannych kolegów, aby dostawszy się do niewoli nie
zdradzili planów i celów operacji.
Kto się nie dostał do desantu, idzie do Strategicznych Wojsk Rakietowych. Tam też
chcą tylko najlepszych. Py-
tanie brzmi: ilu takich superżołnierzy potrzebują formacje Strategicznych Wojsk
Rakietowych? W sumie to trzy armie, każda armia składa się z trzech-czterech korpusów,
każdy korpus z kilku dywizji. Jak widać, tracą sens jakiekolwiek porównania liczby dywizji z
armią brytyjską.
Po tym, jak w wojskowych komisjach uzupełnień wyselekcjonuje się najlepszych do
Wojsk Rakietowych, przychodzi kolej na Wojska Obrony Powietrznej Kraju. Wymagają bez
porównania większej liczby żołnierzy, ale tylko najlepszych. Obrona Powietrzna Kraju to
walka z satelitami, z międzykontynentalnymi rakietami balistycznymi i pociskami
manewrującymi, z bombowcami strategicznymi. Wojska Obrony Powietrznej Kraju dzielą się
na trzy rodzaje broni: lotnictwo, artylerię przeciwlotniczą (konwencjonalną i rakietową) oraz
radiolokację. Lotnictwo Wojsk Obrony Powietrznej Kraju dysponuje najlepszymi maszynami,
najszybszymi myśliwcami przechwytującymi. Oddziały radiolokacyjne obsługują tysiące
najróżniejszych urządzeń radarowych, strzegących nieba dzień i noc. I wreszcie są oddziały
rakietowe.
Wszystkie te trzy rodzaje wojsk są skoncentrowane w dwóch okręgach: Okręgu
Moskiewskim WOPK i Okręgu Kaspijskim WOPK z siedzibą dowództwa w Baku. Każdy zaś
okręg stanowi grupę armii Wojsk Obrony Powietrznej. Niezależnie od dwóch wspomnianych
okręgów, istnieje kilka niezależnych armii obrony powietrznej podległych bezpośrednio
Naczelnemu Dowództwu Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.
Następne w kolejności Siły Powietrzne. Lotnictwa wojskowego nie należy mylić z
lotnictwem Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, z którymi nie ma właściwie nic wspólnego.
Składa się z szesnastu armii powietrznych, trzech korpusów lotnictwa strategicznego
(dalekiego zasięgu) i sześciu dywizji wojskowego transportu lotniczego. W skład każdej armii
wchodzi sześć dywizji, a korpusy lotnictwa dalekiego zasięgu liczą po dwie do trzech dywizji.
Nie trzeba chyba uzasadniać, dlaczego Siły Powietrzne muszą dysponować najlepszymi
żołnierzami.
Następna jest Marynarka Wojenna. Ogromna. W jej składzie zaś piechota morska,
gdzie kryteria naboru są podobne jak w Wojskach Powietrznodesantowych. Marynarka
dysponuje też kolosalną liczbą rakiet strategicznych, a obsługujący je marynarze muszą
spełniać takie wymagania, jak w Strategicznych Wojskach Rakietowych, a może i wyższe.
Przecież wystrzelenie rakiety z atomowego okrętu podwodnego jest operacją bez porównania
bardziej skomplikowaną, niż z klasycznego podziemnego silosu. Marynarka Wojenna ma też
własną obronę przeciwlotniczą i potężne lotnictwo morskie, niezależne od Sił Powietrznych i
Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Naturalnie, najważniejszą rzeczą jest, żeby do marynarki
trafiali ludzie najinteligentniejsi, o dużej wiedzy, odwadze i bystrości, silni i twardzi.
Cała reszta trafia do Wojsk Lądowych.
Najlepszych z nich wysyła się za granicę. Żeby nie psuli reputacji w Europie. Żeby
wyzwolone narody mogły podziwiać swoich wyzwolicieli! A ilu żołnierzy trzeba rozesłać po
wyzwolonej Europie? Oj, niemało.
Weźmy, dla przykładu, RFN z ich krwiożerczą Bundeswehrą, którą w Związku
Radzieckim straszono wszystkich, od przedszkola po domy starców. Rewanżystowska
Bundeswehra liczyła sobie dwanaście dywizji, łącznie z czołgami, piechotą zmotoryzowaną,
strzelcami górskimi, desantem. Dwanaście dywizji zgrupowanych w trzy korpusy. Armii -
żadnych.
Przeciwko tym dwunastu dywizjom wystawialiśmy pięć armii lądowych i jedną armię
powietrzną. Tych sześć armii nosiło łączną nazwę Zachodniej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej. Niezależnie od nich istniały: Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w
Polsce, Centralna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Czechosłowacji oraz Południowa Grupa
Wojsk Armii Radzieckiej na Węgrzech. We wszystkich czterech grupach wojsk oczywiście
sami najlepsi ludzie.
Młodzi żołnierze, którzy z jakichś powodów nie zakwalifikowali się do setek tysięcy
najlepszych z najlep-
szych skierowanych do wyzwolonej Europy, trafiali do sił lądowych stacjonujących na
obszarze Związku Radzieckiego. Trzeba powiedzieć, że i to byli bardzo dobrzy żołnierze,
choć może nie tak dobrzy jak ich koledzy z GB, Wojsk Obrony Pogranicza KGB, Wojsk
Wewnętrznych MSW, Sił Powietrznych, Strategicznych Wojsk Rakietowych, Wojsk Obrony
Powietrznej Kraju, Marynarki Wojennej, Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej,
Centralnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej czy
Południowej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej.
Wojska Lądowe Armii Radzieckiej to szesnaście okręgów, innymi słowy - szesnaście
regularnych armii! Każda z nich wymaga rekrutacji i uzupełniania stanu osobowego.
Liczebnie ani Chiny, ani Ameryka, ani w ogóle żaden inny kraj nie może się z nimi równać.
Ale jak utrzymać w stanie gotowości tę największą armię świata, skoro brakuje ludzi
przy żniwach?
Wojska Lądowe mają własne formacje powietrzno-desantowe. Noszą takie same
mundury ale podlegają bezpośrednio dowództwom okręgów. Ich oficjalna nazwa brzmi:
wojska specjalnego przeznaczenia, w skrócie - Specnaz.
Wojska Lądowe mają też własne lotnictwo, czyli brygady śmigłowców szturmowych.
Są też formacje rakietowe Wojsk Lądowych. Kryteria doboru? Bardzo zbliżone do Wojsk
Powietrznodesantowych, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Sił Powietrznych czy
Strategicznych Wojsk Rakietowych.
Dopiero po uzupełnieniu stanu osobowego tych wszystkich formacji, wielokrotnie
przebrane resztki trafiają do jednostek piechoty zmotoryzowanej i dywizji pancernych.
Transport rekrutów dociera do dywizji. Najlepszych natychmiast zabierają do
wydzielonego dywizjonu rakiet taktycznych. To główna siła uderzenio-
wa dywizji. Sześć wyrzutni, z których każda może samodzielnie powtórzyć trzy
Hiroszimy.
Kolejna selekcja - i następni wybrańcy zasilają wydzielony dywizjon samobieżnych
wyrzutni rakiet ziemia-powietrze. Potem dobiera sobie ludzi wydzielony batalion
zwiadowczy. Zrozumiałe: najlepsi - do zwiadu. Z pozostałych najlepsi idą kolejno do
wydzielonego dywizjonu artylerii przeciwpancernej i wydzielonego batalionu łączności. Bez
nich żadna dywizja nie mogłaby brać udziału w walce.
Po tych wszystkich wydzielonych batalionach i dywizjonach przychodzi kolej na
dywizyjny pułk obrony przeciwlotniczej. Bez obrony plot trudno przetrwać na polu walki, no
to powinni tam pójść najlepsi z najlepszych.
Po tym nastaje czas doboru uzupełnień dla pułku artylerii. Nieprzypadkowo śpiewa
się:
Mądrala w artylerii, Fircyk w kawalerii, Leniuch we flocie, A głupek w piechocie!
No, właśnie. Kiedy już wszystkich rozgarniętych zabiorą do artylerii, pozostałych
wysyła się do pułków piechoty zmotoryzowanej i do czołgów.
Nieszczęście polega na tym, że każdy pułk ma własną kompanię zwiadu, własną
kompanię plot, własną baterię albo i dywizjon artylerii, baterię lekkich wyrzutni rakietowych,
kompanię łączności i tak dalej. Każda z nich bierze do siebie, oczywiście, tylko najlepszych...
Dokonałem inspekcji swojej kompanii gwardyjskiej, zagryzłem wargi i nie
powiedziałem ani słowa. Nie wezwałem oficerów na rozmowę. Nie pogadałem z
podoficerami. Nie udałem się też na spotkanie z dowódcami sąsiednich kompanii.
Przyjrzałem się po prostu mojej kompanii, i tyle...
Po spotkaniu z kadrą oficerską, obyczaj nakazuje dowódcy dokonać odbioru pojazdów
i uzbrojenia kompanii, następnie sprzętu kwatermistrzowskiego i amunicji. Ale nie poszedłem
do parku maszyn bojowych.
Poszedłem wprost do kantyny oficerskiej noszącej obiecującą nazwę „Gwiazdka”. O
którą gwiazdkę chodzi: o tę z nieba, czy o tę na naramiennik, czy o czerwoną na pierś,
dokładnie nie wiadomo.
Wetknąłem rubla więcej cycatej kelnerce, żeby przyniosła szkło i gorzałę, bo
oficerowie oficjalnie nie piją. Flaszkę umieściłem pod stołem i wlewałem sobie po małym
zamiast lemoniady. Do wieczora wysączyłem ją pomalutku w samotności, co tylko pogłębiło
stan mojej depresji. Po jaki chuj, myślałem, w ogóle wymyślono ten parszywy system? Kto
go wymyślił? Jak nie kombinować, a na polu walki znajdą się tylko czołgiści i piechota. No
bo przecież nie rakietowcy ani KGB! Moi gwardziści w ogóle nie gadali po rosyjsku. Nie
rozumieli języka swego dowódcy! Nie mogli się też porozumieć między sobą, gdyż kompania
stanowiła zlepek rozmaitych narodowości. Tych, którzy rozumieli po rosyjsku piąte przez
dziesiąte już dawno zabrano do artylerii albo do zwiadu. Co, do diaska, miałem z nimi
począć?
Zamówiłem jeszcze jedną flaszkę. Dosiadło się do mnie dwóch kapitanów piechoty.
Może zwyczajnie szukali trzeciego do kieliszka.
- Płacze... znaczy... nowy.
- Każdy tak samo zaczyna.
Były to ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.
Ocknąłem się w moim transporterze dowódcy. Nasz pułk poderwał alarm bojowy.
Kolumna ruszyła przed siebie. Bratni naród Czechosłowacji zwrócił się z prośbą
o internacjonalistyczną pomoc.
Dwa dni wcześniej nadszedł tajny rozkaz do wiadomości oficerów, dotyczący
formowania Frontu Karpackiego
i Frontu Centralnego. Nasz Front Karpacki powstał w oparciu o struktury Karpackiego
Okręgu Wojskowego
i kilka polskich dywizji. Głównodowodzącym mianowany został generał pułkownik
Bisiaryn. W skład frontu weszły cztery armie: dwie ogólnowojskowe 13. i 38., 8. Armia
Pancerna Gwardii i 57. Armia Powietrzna. Tego samego dnia 8. Armia Pancerna Gwardii i
część sił 13. Armii rozpoczęły dyslokację z naszego frontu na terytorium południowej Polski,
gdzie ich stan uzupełniono polskimi dywizjami.
Nasza 38. Armia, z którą uczestniczyłem w manewrach nad Dnieprem, pozostawała
wciąż na Ukrainie i wyglądało na to, że wkroczy do Czechosłowacji z terenów radzieckich.
Tegoż dnia usłyszeliśmy o utworzeniu Frontu Centralnego pod dowództwem generała
pułkownika Majorowa. W jego skład wchodziły struktury sztabowe Okręgu Bałtyckiego,
oddziały Bałtyckiego Okręgu Wojskowego. Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z
NRD, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z Polski, oraz kilka wybranych dywizji
polskich i niemieckich. Poza tym 11. i 20. Armia Gwardii, 4. Armia Pancerna Gwardii i 37.
Armia Powietrzna. Front Centralny rozwijał się na obszarach NRD i Polski, na zachód od
Krakowa.
Później dowiedziałem się, że na terytorium węgierskim utworzono Front Południowy,
który nie wkroczył do Czechosłowacji, lecz jedynie osłaniał tyły grup uderzeniowych. Do
Czechosłowacji weszła za to Grupa Opera cyjna „Balaton”, większa niż armia, ale mniejsza
niż front: dwie radzieckie dywizje, plus dorzucone dla urozmaicenia jednostki bułgarskie i
węgierskie.
19 sierpnia o świcie oficerom odczytano tajny rozkaz o utworzeniu Naczelnego
Dowództwa Operacji „Dunaj”. Głównodowodzącym został generał armii Pawłowski, a jego
stanowisko dowodzenia mieściło się gdzieś w południowej Polsce, zapewne w pobliżu
granicy z Czechosłowacją. Naczelnemu Dowództwu Operacji „Dunaj” podlegały Front
Centralny, Front Karpacki, Grupa Operacyjna „Balaton” i w charakterze czwartego,
niezależnego elementu, dwie dywizje powietrznodesantowe
gwardii. Na pierwszy dzień operacji, aby zapewnić sukces lądowania sil desantowych,
do dyspozycji generała Pawłowskiego oddano jeszcze pięć dywizji wojskowego transportu
lotniczego.
Alarm bojowy w naszym pułk ogłoszono o godzinie 23.00. Tajnymi kanałami
informacji po wszystkich frontach, armiach, dywizjach, brygadach, pułkach i batalionach
rozesłano umówione hasło: „WYBIŁA GODZINA”. Na ten sygnał wszyscy dowódcy mieli
rozpieczętować jeden z pięciu posiadanych tajnych pakietów. Cztery pozostałe należało w
obecności szefów sztabów spalić bez otwierania. Plan operacji rozpracowano w pięciu
wariantach. Z chwilą zatwierdzenia jednego, cztery pozostałe musiały być bezzwłocznie
zniszczone.
Tysiące otwieranych równocześnie kopert zawierały jednobrzmiącą dyrektywę
ministra obrony, nakazującą dowódcom wszystkich szczebli rozpoczęcie realizacji operacji
„Dunaj” według planów „Dunaj-Kanał” i „Dunaj-Kanał-Globus”.
Rozpoczęło się wyzwalanie.
BIAŁE PASY
Ostatni postój przed granicą państwową, przedmieścia Użgorodu
Szef sztabu batalionu obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i rozkazał:
- Powtórz!
Wyprężyłem się na baczność i strzelając obcasami wyrecytowałem „Instrukcję w
zakresie współdziałania wojsk w ramach operacji «Dunaj»„.
- Biały pas, to znak rozpoznawczy naszych wojsk oraz sił sojuszniczych. Wszelki
sprzęt bojowy produkcji radzieckiej i sojuszniczej bez pasów podlega neutralizacji, w miarę
możności bez użycia ognia. W przypadku napotkania oporu ze strony czołgów i wozów
bojowych bez białych pasów, należy je bezzwłocznie niszczyć bez ostrzeżenia i bez
dodatkowego rozkazu przełożonych. W razie kontaktu z oddziałami NATO, natychmiast
wstrzymać akcję i nie strzelać bez wyraźnego rozkazu.
Szef sztabu podążył dalej wzdłuż szeregu oficerów, nakazując to temu, to owemu
powtarzać na głos tę
samą instrukcję, którą wszyscy mieliśmy już od dawna wykutą na blachę. Wreszcie
zakończył przegląd, wystąpił na środek placu i zamknął apel słowami:
- Towarzysze oficerowie! Nie strzelać do wojsk NATO wcale nie znaczy okazywać
brak stanowczości i determinacji! W momencie, gdy nasz czołg napotka ich czołg, pluton lub
kompania natychmiast rozwija szyk bojowy. W miarę możności bez użycia ognia macie
zepchnąć ich z zajętego terytorium. Naszym zadaniem jest opanowanie jak największego
terenu. Później niech już dyplomaci ustalają, którędy ma przebiegać granica między
Czechosłowacją Wschodnią a Zachodnią. Jest sprawą honoru, aby Socjalistyczna Republika
Czechosłowacji Wschodniej była większa od Czechosłowacji Zachodniej. Jeżeli zacznie się
strzelanina, nie tracić głowy. Zawsze lepiej się wycofać o kilometr, dwa. Nie szukać zaczepki,
bo i oni nie mają ochoty na awanturę. Jeżeli jednak dojdzie do konfrontacji, bądźcie
przygotowani na najgorsze.
Szef sztabu trzepnął się witką wierzbową po zakurzonym bucie i głosem cichym, lecz
wyraźnym, dodał:
- Każdy bydlak, któremu strzeli do głowy przeskoczyć na drugą stronę, albo do
Zachodnich, ma być zlikwidowany na miejscu. Na każdą próbę usunięcia białych pasów i
dezercji do przeciwnego obozu macie odpowiedzieć natychmiastową egzekucją. Prawo
wymierzania kary przysługuje każdemu z was. - Nagle zmieniając ton, ryknął: - DO
WOZÓW!
Rzuciliśmy się do swoich pojazdów, przy których kręcili się sierżanci i żołnierze,
kończąc gorączkowo ostatnie przeglądy. A z drugiego końca kolumny truchtem zbliżała się
ku nam spora grupa żołnierzy i podoficerów, którzy właśnie otrzymali instrukcje od oficera
specwydziału KGB. Kapusie zawsze odbierają instrukcje na osobności. Tutaj jednak, przed
samą granicą, wydział specjalny otrzymał najwyraźniej jakieś nowe polecenia, które
natychmiast należało przekazać kapusiom. Dookoła otwarte pola, w dodatku nie ma chwili do
strace-
nia. Gdzie się mieli schować? Jedynym wyjściem było udzielenie instrukcji na oczach
całego batalionu. Łatwo się domyślić sensu przekazanych poleceń: żołnierze otrzymali prawo
zabijania nas, oficerów, gdybyśmy zaczęli ścierać białe pasy z czołgów.
Puściłem się biegiem, widząc kątem oka, że wszyscy moi koledzy oficerowie robią to
samo. Każdy chciał dobiec do kolumny zanim kapusie wtopią się w brunatnozieloną masę
wojska, dobrze sobie ich obejrzeć i zapamiętać.
Oto i oni! Już rozdzielają się na mniejsze grupki, każda biegnie do własnej kompanii.
Znajome twarze. O, cholera’ Ten czarniawy?! Do głowy by mi nie przyszło, że to donosiciel.
Przecież chyba nawet nie zna rosyjskiego. Jakim cudem KGB znalazło z nim wspólny język?
No, już po wszystkim. Kapusie wtopili się w gęstą masę żołnierzy. Ich towarzysze zdają się
nie mieć zielonego pojęcia o przyczynach ich nieobecności. Żółtodzioby, w dodatku mówią
różnymi językami. Niewiele w ogóle rozumieją z tego, co się dzieje. Ale KGB nie jest aż
takie głupie. Czekiści byli zmuszeni zgromadzić kapusiów w szczerym polu. Dlatego KGB
wezwało tylko niektórych. Głowę dam, na przykład, że mój strzelec-telegrafista jest ich
informatorem. A jednak nie pobiegł po instrukcje! Może otrzymał je wcześniej, a może któryś
z uczestników zebrania miał go dyskretnie poinformować, o czym była mowa. Ilu jest ich w
kompanii? A w batalionie? A tuż koło mnie? Kim są ci, z którymi jemy ze wspólnego kotła,
grzejemy się przy tym samym ognisku, i którzy bez wahania wpakują mi serię w plecy, gdy
tylko zauważą cień wątpliwości w moich oczach?
Tymczasem inna zwarta grupa żołnierzy i podoficerów oderwała się od transportera
zastępcy dowódcy batalionu do spraw politycznych. Rozbiegają się do swoich wozów. To
również kapusie, ale innej kategorii. Legalni. Słudzy partii. Mają oficjalnie wyznaczone
obowiązki. W każdym plutonie złożonym z trzydziestu żołnierzy i podoficera znajdują się:
sekretarz Komsomołu z dwoma zastępcami, agitator plutonowy, redaktor „Biuletynu
bojowego”. W każdej drużynie na siedmiu żołnierzy przy-
pada jeden korespondent „Biuletynu”. Część żołnierzy plutonu obowiązkowo należy
do rady kompanii lub do grupy agitacyjnej kompanii, albo do kolegium redakcyjnego
kompanii. Jeżeli tylko potrafią wydukać z dziesięć słów w łamanym rosyjskim, wtedy każde z
wymienionych stanowisk stoi przed nimi otworem. Od tej chwili stają się ludźmi
„politycznego”, ludźmi partii. Słuchają głosu partii. Partia zaś, uszami „politycznego” bacznie
wsłuchuje się w ich opinie na mój temat, na temat moich towarzyszy i moich żołnierzy. Teraz
patrząc na ich aroganckie gęby mogłem bez trudu odgadnąć, że właśnie partia poleciła im
zastrzelić bez ostrzeżenia każdego oficera, który ośmieliłby się zmazywać białe pasy.
Oto już ostatni samotny człowiek zbliża się od strony wozu szefa propagandy pułku.
Biegnie szybko, nie tak szybko jednak, aby zatracić poczucie własnego dostojeństwa. Ma
dziewiętnaście lat, regularne rysy, prawidłową postawę, prawidłowe myśli i prawidłowy
przedziałek. Nazwiska takich jak on zazwyczaj figurują na tablicy honorowej w jednostce,
takich wybiera się do prezydium na poważnych zebraniach. To kandydat na członka naszej
wielkiej partii. W całej kompanii mam tylko jednego takiego. To osobny rozdział. Ma
szczególną rolę do spełnienia. Stanowi specjalny bezpośredni kanał informacyjny wprost do
pułkowego politruka. To kolejny człowiek upoważniony do strzelenia mi w plecy, gdyby
kapusiom przytrafił się moment zawahania. Strzelałby też do tajnych i jawnych kapusiów
KGB, gdyby zawiedli. Oczywiście, tylko wtedy, gdybym ja sam o sekundę spóźnił się z ich
rozstrzelaniem.
Kandydat na członka naszej wielkiej partii wgramolił się do mojego wozu i zajął
miejsce z mojej lewej strony. Z prawej radiooperator (tajny kapuś KGB), z przodu agitator
kompanii - ramię partii. Ruszyliśmy w drogę.
INWAZJA
Przez całą noc maszerujące oddziały nieprzerwanym strumieniem mijały nasze
transportery i czołgi. Nad ranem, mimo rosy, pojazdy nasze pokrywała tak gruba warstwa
pyłu, że nie było widać ani znaków rozpoznawczych, ani numerów. Wojsko zaś wciąż
maszerowało i maszerowało.
W eterze co chwila powtarzał się ten sam rozkaz „Zewrzeć szyk!”. Wszyscy świetnie
znaliśmy zasady w marszu odległość między wozami bojowymi - 100 metrów; między
sprzętem pomocniczym - 50 metrów. Tak więc jedna dywizja osiąga w marszu długość 150
kilometrów. Tu zaś, na wąskim odcinku granicy radziecko - czechosłowackiej maszerowały
aż dwie armie, w sumie jedenaście dywizji. Poza tym przemieszczały się pododdziały
wspomagające oraz rezerwy Frontu Karpackiego.
Ustalone normy wzięły w łeb. Gdyby ich przestrzegać, nasze wojsko wkraczałoby do
Czechosłowacji przez tydzień, albo i dłużej.
„Zewrzeć szyk! Zewrzeć szyk!” Kategorycznym poleceniom towarzyszyły wiązanki
wyszukanych obelg i pogróżek. O godzinie 08.20 przyszedł rozkaz dowódcy
Frontu Karpackiego, żeby spychać z szosy wszystkie unieruchomione pojazdy,
niezależnie od ich typu i funkcji. Do rowów poleciały setki czołgów, ciągników
artyleryjskich, samochodów ze ściśle tajnym sprzętem szyfrującym. W 79. Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej zepchnięto z szosy samobieżną wyrzutnię rakietową, której silnik odmówił
posłuszeństwa.
O godzinie 09.30 dowódca 38. Armii wydał rozkaz usunięcia z kolumny wszystkich
wozów naprawczych, celem pozostawienia ich na terenie radzieckim. Dzięki temu kolumny
uległy znacznemu skróceniu. Dziesięć minut później analogiczny rozkaz wszystkim trzem
armiom wydał dowódca Frontu Karpackiego.
My tymczasem tkwiliśmy na poboczu, przepuszczając pierwszy rzut. Śmigłowce
dowódców zawisły ponad gęstymi chmurami pyłu. Dowódcy dywizji, armii, generałowie i
oficerowie sztabu pierwszej linii poganiali z góry bezradnych dowódców pułków i
batalionów.
W południe dołączyły helikoptery generałów ze sztabu Naczelnego Dowództwa
Operacji „Dunaj”. W trybie natychmiastowym odwoływano dowódców pułków, a nawet
dywizji, których oddziały nie wytrzymywały tempa i nie stosowały się do groźnego
polecenia: „Zewrzeć szyk!”. Kolejne wozy bojowe lądowały w rowach. Z kolumny wycofano
oddziały saperskie, chemiczne i medyczne. Ale mimo wszystko tysiące czołgów dalej stało na
terytorium radzieckim, czekając chwili, kiedy będą mogły wjechać w wąski górski przesmyk i
wypełnić swą szlachetną misję.
O godzinie 15.00 nasza dywizja otrzymała nareszcie rozkaz do wymarszu w kolumnie.
Nawierzchnia szosy była w tak opłakanym stanie, że absolutnie nie dało się przestrzegać
przepisowego tempa marszu. Cały świat wypełnił się rykiem silników w nieprzeniknionych
tumanach. Kurz unosił się tak gęsty, że pojazdy musiały jechać z włączonymi światłami.
Pod wieczór nasz pułk dotarł do granicy państwowej, ale wówczas kazano ustawić
maszyny na poboczu, aby przepuścić odwody dowódcy frontu.
Dzięki temu przymusowemu postojowi udało nam się zjeść kolację. Kilka tygodni
wcześniej, podczas ćwiczeń, wzdłuż całej trasy przyszłego przemarszu ustawiono polowe
punkty żywienia Tu właśnie zaczęły się dziać cuda
Punkty żywienia dysponowały niesamowitą mocą przerobową, w kilka minut mogły
obsłużyć tysiące ludzi.
Pierwszym zaskoczeniem były niebywale wystawne stoły z wielką rozmaitością
zagranicznych frykasów. Ogłoszono, że od tej chwili aż do końca operacji, wojsko żywione
będzie wyłącznie produktami zagranicznymi dostarczonymi przez rządy USA, Francji,
Kanady, Australii oraz innych „sojuszników”.
Kiedy nadchodził świt drugiego dnia wyzwalania, nasza kolumna opuściła wreszcie
pyliste drogi radzieckie i weszła na porządnie utwardzone drogi słowackie. Tumany kurzu,
które nas prześladowały przez blisko dwie doby, pozostały po stronie radzieckiej, za to teraz
zastąpiły ją tłumy rozgorączkowanych ludzi Ciskano w nas kamieniami i zgniłymi jajami,
pomidorami i jabłkami. Rzucano na nas obelgi i przekleństwa, ale im bardziej gęstniał tłum,
tym obficiej zastawione były stoły w punktach żywienia Był to wynik precyzyjnej kalkulacji
psychologicznej. Słowa Bonapartego o trafianiu do serca żołnierza przez żołądek nie poszły w
zapomnienie Żywność była pierwszej jakości. Nigdy w życiu nie oglądaliśmy tylu
kolorowych nalepek z napisami we wszystkich językach świata. W naszym menu był tylko
jeden produkt radziecki wódka.
Wszystkim oficerom przypominano bez przerwy, że muszą krzewić w swych
oddziałach ducha bojowego. Nie było jednak takiej potrzeby. Po pierwsze dlatego, że
sierżanci i żołnierze nie mieli w ogóle pojęcia, dlaczego tu są i po co, a po drugie - dzięki
obfitości żarcia - wszystkich aż rozpierało od energii.
Większość podoficerów mojej kompanii rozumiała jako tako po rosyjsku. Rekrutowali
się głównie z odległych terenów Polesia i z elektrycznością, na przykład, po raz
pierwszy zetknęli się właśnie w wojsku. O nich nie było co się martwić. Dopiero po
pięciu czy sześciu godzinach przeprawy przez rozjuszony tłum. jeden z nich zauważył, że
tablice rejestracyjne mijanych samochodów różnią się od tych, które widywał do tej pory
Zwrócił się z tym do mnie. Odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie. Kazałem wyliczyć z
pamięci wszystkie znane mu republiki. Sierżant należał do bystrzejszych, dlatego jednym
tchem wymienił Białoruś, Ukrainę, Litwę, Polskę, Francję i Uzbekistan. Wówczas
powiedziałem, że w niektórych republikach pojazdy są wyposażone w innc tablice nie
standardowe - i na tym stanęło. Pozostali podoficerowie nawet nie zwrócili uwagi na ten
szczegół.
Z żołnierzami radziłem sobie jeszcze prościej. Wszyscy pochodzili z innego świata, z
górskich kiszłaków i odległych pastwisk reniferów. Nie rozumieli nie tylko mnie, ale i siebie
nawzajem. Wszystkie narodowości wymieszano dokładnie, w myśl szczytnej zasady
umacniania wzajemnej przyjaźni. Znali tylko dziesięć komend „Padnij!”, „Powstań!”, „W
prawo!”, „W lewo!”, „Naprzód!”, „W tył!”, „Biegiem!”, „W tył zwrot!”, „Ognia!”, „Hura!”
Na kolejnym postoju w lesie, przy kolacji, postanowiłem spełnić polecenie zastępcy
politycznego i jeszcze bardziej podnieść morale podwładnych.
Wlazłem na skrzynkę oznaczoną napisem MADĘ IN USA, uniosłem nad głowę
puszkę zawierającą gulasz wołowy, cmoknąłem z uznaniem i zawołałem „Hur-raaa’„. W
odpowiedzi z setek gardeł wyrwało się potężne, radosne „HURRAAA’„.
Amerykański gulasz był rzeczywiście znakomity.
BANKIER
508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Rownienskiej Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii (odznaczonej orderami Lenina Czerwonego Sztandaru i Suworowa)
centrum Pragi sierpień 1968 roku
Lenin był rzeczywiście genialny - myślał z podziwem dowódca batalionu, major
Żurawlew - Zając banki pocztę i telegraf stacje kolejowe i mosty. Wszystko świetnie, ale
jednego nie sposób pojąć czyżby nikt przed nim na to nie wpadł?
Major splunął na stertę teczek wypchanych po brzegi pieniędzmi i kopnął jedną ze
złością.
Przedwczoraj rano 508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii 20 Armii Gwardii Frontu Centralnego wkroczył jako pierwszy na
ulice uśpionej jeszcze Pragi. Batalion pozostawił w tyle swój pododdział kwatermistrzowski i
kom-
panie nasłuchu radiowego, dzięki czemu mógł szybko posuwać się naprzód. Znacznie
zdystansował straż przednią i siły główne dywizji. Zadanie batalionu brzmiało jednoznacznie
i kategorycznie zając wszystkie mosty i utrzymać do czasu przybycia głównych sił.
Dowódca batalionu major Zurawlew znał na pamięć wszystkie arterie komunikacyjne
miasta. Przez bite cztery miesiące batalion przygotowywał się do wykonania zadania ćwicząc
na mapach i makietach. Szef sztabu batalionu posiadał komplet zdjęć wszystkich skrzyżowań
na trasie przemarszu. Przed operacją Dunaj przeprowadzono ćwiczenia dowódczo sztabowe w
ramach których cała dwudziestka oficerów batalionu odwiedziła Pragę i autokarem objechała
swoje przyszłe szlaki bojowe.
Z wieży prowadzącego czołgu Zurawlew z prawdziwym zainteresowaniem oglądał
niezwykłe miasto Wtem na fasadzie zabytkowego gmachu dostrzegł olbrzymi na pis BANK.
Zurawlew świetnie znał podział zadań między poszczególne jednostki dywizji i był
absolutnie pewien, że przy rozdziale ról po prostu zapomniano o banku centralnym. Cały ten
teren miał zostać zajęty przez 6 Dywizję Gwardii nie miały tu stacjonować żadne inne od
działy. Zurawlew zaklął siarczyście na niefrasobliwość dowództwa i trącił nogą drzemiącego
radiotelegrafistę który nie spał przez trzy noce.
- Kodowane połączenie z szefem sztabu dywizji! Po kilku sekundach telegrafista
odpowiedział.
- Szef sztabu dywizji, kryptonim radiowy Gil 4 na kanale zamkniętym proszę mowić.
Zurawlew wcisnął guzik nadawania, nabrał pełne płuca powietrza i przemówił.
- Gil-4, tu Kursk, kwadrat 21341 bank. Postanawiam zajmuję bank z kompanią
głębokiego zwiadu i pierwszym pancernym plutonem rozpoznawczym. Mój zastępca
kontynuuje pierwotne zadanie z użyciem
transportera opancerzonego i drugiego plutonu rozpoznawczego. Tu Kursk. Odbiór.
- Kursk, tu Gil-4. W porządku. Tu Gil-4. Koniec. Bez odbioru. - Po tej krótkiej
odpowiedzi odbiornik zamilkł.
Meldując zmianę pierwotnego planu Żurawlew żywił w głębi duszy nadzieję, że szef
sztabu nie wyrazi zgody, albo że zleci zajęcie banku komuś innemu - na przykład jego
zastępcy. Dlatego otrzymawszy odpowiedź zaklął ponownie na partactwo dowódców i posłał
wiązankę wymyślnych wyzwisk pod adresem wszystkich stojących wyżej od niego - od szefa
wywiadu dywizji począwszy, a kończąc na dowódcy Frontu Centralnego.
- Kursk-2, tu Kursk - zwrócił się na otwartym kanale do swego zastępcy. -
Kontynuować zadanie z Kurs-kiem-5 i Kurskiem-42. Kursk-3 i Kursk-41. kierunek w lewo.
szyk bojowy!
Trzy czołgi pływające PT-76 natychmiast skręciły, nie wytracając prędkości.
Kompania głębokiego zwiadu opuściła pojazdy i podążyła za nimi. Reszta kolumny szybko
zniknęła za rogiem, napełniając ulicę rykiem silników i zgrzytem gąsienic.
Major Żurawlew niemal nieświadomie sięgnął po Kałasznikowa, przestawiając
dźwignię bezpiecznika-przełącznika rodzaju ognia na pozycję „ogień ciągły”, a następnie
wcisnął guzik radiostacji i wrzasnął:
- Zastępca szefa sztabu!
- Tak jest!
- Zablokować wejście czołgami. Ustawić jeden w podwórzu i dwa wzdłuż ulicy.
- Dowódcy kompanii!
- Tak jest!
- Piątą grupę rozpoznawczą przekazać pancernym, z resztą zająć obiekt. Nie ruszać
żadnych papierów! Kto ruszy, kula w łeb! Wykonać!
Każda dywizja pancerna i dywizja piechoty zmotoryzowanej ma w swoim składzie
wydzielony batalion rozpoznawczy. W skład takiego batalionu wchodzi obowiązkowo
kompania głębokiego zwiadu. Jest najmniej
liczna, ale za to najlepiej wyszkolona ze wszystkich 143 kompanii i baterii dywizji.
Kompania głębokiego zwiadu służy do prowadzenia działań dywersyjnych na tyłach wroga,
niszczenia jego sztabów, porywania sztabowców i zdobywania tajnych dokumentów. Ten
doborowy pododdział składa się z najlepszych, najsilniejszych żołnierzy, podoficerów i
oficerów.
Kompania zwiadu rzuciła się ku głównemu wejściu i kolbami karabinów zaczęła walić
w żeliwną kratę osłaniającą szklane drzwi. Za drzwiami pojawił się wiekowy stróż w szarym
uniformie. Z przerażeniem patrzył na wściekłe twarze walących w kratę żołnierzy. Spojrzał za
siebie. Znów przeniósł wzrok na nieproszonych gości, ale więcej się nie oglądał i otworzył im
bez dalszego wahania.
Kompania wpadła do dudniącego echem wnętrza i rozpierzchła się po schodach i
korytarzach.
Dowódcy batalionu stanął przed oczami słynny obraz „Szturm na Pałac Zimowy”.
Dziesięć minut później w holu głównym zgromadzono cały personel banku, głównie
nocnych stróżów. Żurawlew odebrał im wszystkie klucze, kazał ich zrewidować i następnie
zamknąć w stróżówce. Dowódca batalionu obszedł potem wszystkie pomieszczenia i
zapieczętował je kartkami z napisem: JEDNOSTKA WOJSKOWA NR 66723. Masywne
sejfy zabezpieczył tajną pieczęcią: 508. BATALION ROZPOZNAWCZY. Następnie
osobiście sprawdził stanowiska wart wewnątrz i na zewnątrz budynku, po czym powrócił do
czołgu, aby zameldować o wykonaniu zadania.
Połączenie było natychmiastowe.
- Gil-4, tu Kursk. Bank zajęty. Tu Kursk. Odbiór.
- Dobra robota - odparł szef sztabu, ignorując kryptonimy. - Siedźcie tam teraz,
dopóki was nie zluzują. Pułk pancerny zjawi się za parę godzin.
- Ale transportery bez naszej pomocy nie utrzymają mostów - zaoponował błagalnie
Żurawlew otwartym tekstem. Nie miał ochoty siedzieć w banku. Jakby zginęły
jakieś papiery, będzie na niego i jeszcze go rozstrzelają Próbował więc wszystkich
sposobów, żeby ściągnąć do banku kogoś na swoje miejsce, na przykład szefa sztabu
batalionu, a samemu ruszyć na most Banku nie mógł odpuścić Mogłoby to mieć fatalne
następstwa Kozła ofiarnego zawsze się znajdzie. W tej sytuacji byłby nim właśnie dowódca
batalionu rozpoznawczego Pozostawało więc dalej siedzieć w banku. Podręcznik rozpoznania
traktuje takie sytuacje jednoznacznie zadanie prostsze i łatwiejsze należy przydzielić
zastępcy, skomplikowane i ryzykowne wziąć na siebie. Poza tym szef sztabu dywizji
potwierdził właśnie zalecenia podręcznika.
- Kursk, tu Gil 4! Chuj z mostami. Trzymać bank. Bez odbioru.
Dowódca batalionu wyłączył radiostację i zaklął szpetnie. Gdzieś niedaleko rozległy
się strzały z Kałasznikowa, a w ślad za nimi trzy serie z czegoś cięższego. Odgłos był
stłumiony, ale dowódca batalionu i tak bez błędnie rozpoznał - SGM* Widocznie gdzieś na
mostach Czesi użyli automatów, na co nasi odpowiedzieli ogniem cekaemów. Potem znów
wszystko ucichło.
Na odgłos strzelaniny tu i ówdzie ukazały się w oknach zdumione, zaspane twarze.
Widocznie wkroczenie do miasta kilku batalionów rozpoznawczych nie zostało zauważone i
mieszkańcy pobudzili się dopiero na odgłos strzałów. Przed czołgiem dowódcy stanęła jakaś
starsza kobieta, zmierzyła go wzrokiem i odeszła bez słowa. Cieć wyposażony w szczotkę
stanął przy innym czołgu. Przy glądał się z zaciekawieniem.
Trzeba pamiętać, ze armia czechosłowacka miała na wyposażeniu dokładnie takie
same czołgi. Poza tym zwiadowcy noszą zamiast mundurów kombinezony w barwach
ochronnych, pozbawione insygniów i wszel-
* SGM Stankowyj Goriunowa Modiflcirowannyj ciężki karabin maszynowy kalibru 7
62 mm W latach 60 pozostał już głównie jako uzbrojenie wozów bojowych w wersjach
SGMT {Tankowyj - czołgowy stały) i SGMB (dlia Bronietransportiorow - na stransporterach
opancerzonych ruchomy) [przyp red]
kich znaków rozpoznawczych Dlatego prawdopodobnie nikomu z okolicznych
mieszkańców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza tym pamiętajmy,
ze wszelkie oznakowania, czerwone gwiazdy, symbolę gwardyjskie, białe lampasy i inne
ozdoby umieszcza się tylko na czołgach oddziałów reprezentacyjnych przed defiladą.
Maszyny bojowe - czołgi i transportery opancerzone - nie mają żadnych znaków
identyfikacyjnych z wyjątkiem trzycyfrowych numerów taktycznych na pancerzach i w
niektórych przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji maleńki romb, jelonek liść dębu.
Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi miały wymalowane wzdłuż i
w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie zainteresowały starszawego ciecia z blizną na
lewym policzku. Dłuższy czas bacznie przypatrywał się czołgowi następnie zadał jakieś
pytanie siedzącemu na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał pytania, ale na
wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę. Cieć postał jeszcze
chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając ramionami.
Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę wszystkich
oficerów w holu głównym.
- Teraz się zaczną pytania co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyłać wszystkich w
pizdu, albo i jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach doświadczenie Zrozumiano*?
- Tak jest! - odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew zauważył jednak, że
najmłodszy oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma jakieś wątpliwości.
- O co chodzi?
- Towarzyszu majorze, a co z instrukcją zarządu politycznego „Każdy żołnierz
radziecki - dyplomatą i agitatorem”?
- Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! - warknął dowódca
batalionu - A póki go tu nie ma, wszystkich ciekawskich posyłać na chuj! - Jed-
nak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w mig dotrą do niepowołanych uszu, dodał
tonem bardziej pojednawczym:
- Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą posiłki, nie ma
sensu wdawać się w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny będzie tu lada chwila. Wtedy
możemy podjąć działalność agitacyjną.
Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.
- Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!
- Jaki typ?
- Pięćdziesiątkipiątki!
- Batalion, przygotować się do walki!
Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego brakowało dobrej
godziny. Na żadną inną pomoc nie było co liczyć. Żurawiew z niechęcią patrzył na pierwszy
nadciągający czołg. Jego pancerz czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.
Kompania rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła się w gmachu banku, zaś trzy
lekkie czołgi zwiadowcze typu PT-76 przygotowały się do powitania Czechów pociskami
przeciwpancernymi. No, to po nas - pomyślał ze smutkiem dowódca batalionu. - Po cholerę
tak się rwałem do przodu?
PT-76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony potężnego pancerza
i ciężkiego uzbrojenia. Wobec T-55 jest całkiem bezbronny. Na dodatek batalion został
rozdzielony na części, co ostatecznie rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską
kolumną.
Lufa PT-76 lekko się obniżyła. Zaraz padnie strzał. Może chociaż rozpieprzy
celowniki na pierwszym czołgu, albo unieruchomi wieżę.
Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:
- Nie strzelać!
Może, pomyślał, uda się zagrać na zwłokę. Spróbujemy gadu-gadu - a nuż zjawią się
nasi. Może Czesi pierwsi nie otworzą ognia?
Istotnie wyglądało na to, że czeski czołg wcale nie zamierza atakować. Jego lufa
wciąż wycelowana była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży. Czołgi zbliżały się dość
szybko, wykrzesując gąsienicami iskry z wiekowych bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie
mieć końca, zza rogu wyłaniały się wciąż nowe czołgi, napełniając uliczkę duszącym
smrodem spalin.
- Towarzyszu majorze, to chyba nasi!
- Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!
- Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!
- Czołem, chłopaki!
- Czołem, wyzwoliciele! - Czołg jadący na czele zjechał na chodnik i stanął,
otwierając drogę kolumnie.
Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.
Z wieży wyjrzała rozlana, bezczelna i nieopisanie brudna twarz. Kombinezon jej
właściciela był na wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł mieć około czterdziestki, czyli
nie zwykły żołnierz, ale diabli wiedzą jakie naramienniki kryl pod kombinezonem. Może
jakiś przerośnięty porucznik? A może młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w
czołgu prowadzącym, mógł być dowódcą batalionu albo i pułku. W kombinezonie wszyscy
wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielić każdego.
- Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak jakaś pieprzona
kontrrewolucja?
- My z odwodów. Mieli nas nie przysyłać, ale jak się w końcu zdecydowali, to
zabrakło białej farby - wyjaśnił brudas z przepraszającym uśmiechem.
- Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym. Dobrze że po
gębie widać, żeś Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś chociaż na pierwszym czołgu
nasmarować jakiś pasek!
Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców
- Wsadź se w dupę takie rady.
Przechodnie w zdumieniu przysłuchiwali się tej obco języcznej konwersacji
Najbardziej przenikliwi wyczuli ze cos tu jest nie tak Tymczasem czoło kolumny zatrzymało
się a tyły dobijały zajmując pozycje w poprzek torów tramwajowych
- Przyjechałeś mnie wspierać? - zapytał Żurawlew Kocmołuch ze zdumienia uniósł
brwi. Jak większość
radzieckich dowódców był niewychowany toteż nie wysilił się nawet na odpowiedz.
Żurawlew splunął i po szedł precz.
- Co za jedni? - darł się w słuchawce szef sztabu dywizji - Pierwsze nasze czołgi mają
wkroczyć do Pragi za trzydzieści minut!
Dowódca batalionu wyłączył radiostację wezwał swoich przybocznych i udał się z
powrotem celem stwierdzenia kim są nowo przybyli pancerni.
- Słuchajcie chłopaki nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?
- Nie my z trzydziestej piątej.
- Gdzie wasz dowódca?
- To ten - powiedział młody żołnierz wskazując na brudasa z którym Zurawlew odbył
właśnie miłą pogawędkę.
- Jaki stopień? Nazwisko?
- To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Zurawlew ponownie zbliżył się do
brudasa.
- Towarzyszu majorze - zaczął, tym razem oficjalnie - Jestem dowódcą batalionu
rozpoznawczego 6 Dywizji Gwardii. Sztab informuje, że wasz pułk zajął nie właściwe
pozycje.
Brudas gwizdnął. Największym błędem, jaki może popełnić dowódca, jest
doprowadzenie wojska nie tam gdzie trzeba. Słowa Zurawlewa wywarły spodziewany efekt.
Czołgista pośpiesznie rozłożył przed sobą mapę W samym środku mapy widniała czerwona
owalna ram-
ka z czarnym napisem 35 DYWIZJA PIECHOTY ZMO TORYZOWANEJ Nieco
wyżej nagryzmolone były słowa. Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał
Chomiakow! A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie trzeba.
- Dobra przejmuj bank - powiedział Żurawlew - Jest na twoim terenie Wygląda na to,
że to ja dałem dupy.
- Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu banku. Telegraf
- owszem centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.
- Skoro jest na twoim terenie to musisz go zająć. Ja go nie potrzebuję. Na cholerę mi
bank! Ja mam rozkaz zając mosty.
- Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego - pouczył go konfidencjonalnie
brudas - A my przy chodzimy jako wsparcie.
Znów wskazał na mapę Zakreślony obszar obejmował również mosty. Nie było
żadnych wątpliwości.
- Słuchaj a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na czołgach?
- Chyba tak bo co?
- W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzela ły się na moście.
- Pieprzysz!
- Mówię ci! - Zurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc sprawdzić na czym
polega błąd. Ale i na jego mapie widniał czerwony krąg obejmujący całe centrum miasta wraz
z mostami Górą zaś biegł identyczny napis „Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii
generał Chomiakow” Mapy różniły się tylko tym, że u Zurawlewa wypisano 6 Dywizję
Piechoty Zmotoryzo wanej Gwardii, a nie 35.
Dowódcy zaklęli jak jeden mąż Sztab armii powierzył to samo zadanie dwu
dywizjom, przy czym jedna z tych dywizji nie miała znaków szybkiej identyfikacji!
- Pokaż no swoje zdjęcia - powiedział brudas, wykładając własne fotografie miasta.
Zestawy zdjęć były iden-
tyczne. Widniały na nich te same skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.
- Ale dlaczego minęliśmy się z waszym batalionem rozpoznawczym? - dziwił się
Żurawlew. - Przecież musieli iść tą samą trasą.
- Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy pognali do wozów,
aby powiadomić na-
czalstwo o nieporozumieniu. Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientować, że
osiem miesięcy wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej
operacji, popełniono niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych dywizji, armii, a nawet
frontów wymieszały się jak groch z kapustą, a koordynacja w wielu punktach po prostu
przestała istnieć. W eterze panowała istna kakofonia. W słuchawkach przekrzykiwały się
„Bławatki”, „Kupidyny”, „Słowiki” i „Symferopole”, wszystkie na tych samych
częstotliwościach. Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie, żeby nie otwierać
ognia do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich starczyło
białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie ostrzeliwują się nawzajem.
Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyć ze sztabem
dywizji. Otrzymał rozkaz pozostania na miejscu. Poinformowano go, że w tym dniu nie
otrzyma posiłków, gdyż pułk pancerny gdzieś się zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę.
Wszelka łączność z pułkiem została zerwana.
Żurawlew ponownie wybrał się do kocmołucha z 35 Dywizji. Dowiedział się, że
tamten nie może porozumieć się ze swoim dowództwem. Wszystkie kanały łączności są
kompletnie zakorkowane. Żurawlew nakreślił mu ogólny obraz sytuacji i zaprosił do siebie do
banku „na kieliszek herbatki”.
- A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie wieczorkiem. Mam
coś ekstra, w sam raz dla zwiadowcy.
Z tym się rozstali.
Przyjaźń między radzieckimi oficerami zawiązuje się głównie w takich
okolicznościach...
Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy
kierowali się do radzieckich czołgów.
- Po coście tu przyjechali?
- Nikt was nie prosił!
- Potrafimy sami rozwiązać swoje sprawy! Żołnierze zupełnie nie wiedzieli, co
odpowiadać. Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi wyjątkami.
- Przyszliśmy was bronić.
- Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąć. Zapomnieliście już, co to wojna?
- To trzeba było przyjść, jak zaczną zagarniać! Oficerowie, zwłaszcza ci z pionu
politycznego, ruszyli
w tłum, ale bez widocznych sukcesów.
- Przecież to wasz rząd nas wezwał.
- Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?
- Towarzysze!!!
- My nie twoi towarzysze! - Zastępca polityczny oberwał w mordę. Sięgnął po
pistolet. Żołnierze wyciągnęli go z tłumu.
- Faszyści jebani!
- To wy jesteście faszyści!
- Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też zdychali z
głodu!
- To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.
- A bez was już dziś byłaby świetna.
- Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!
- Spokój, obywatele!
- Spierdalaj!
- Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie zdobycze socjalizmu na
skraju...
- Trzeba było wpierw wypróbować ten wasz socjalizm na szczurach. Każdy szanujący
się naukowiec by tak
zrobił. A wasz Lenin to dureń, nie znał się na nauce, i zamiast na szczurach...
- Nie macie prawa tak mówić o Leninie! - Na poczerwieniałym obliczu politruka
wylądowało zgniłe jajo.
Na tyłach kolumny dyskusja przybierała jeszcze żywsze formy. Młodzież
bombardowała trzy ostatnie czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się w środku, a
następnie łomami przebijała przytwierdzone do pancerza beczki z paliwem. W chwilę później
przedostatni czołg kolumny zaczął dymić, po nim następny. Padły strzały. Tłum odsunął się
od czołgów, ale tylko na moment.
Dwie załogi na próżno usiłowały zdusić ogień brezentem, podczas gdy trzeci czołg
kręcił energicznie wieżą, próbując strącić młodzieńców, którzy nań powłazili. Dwa plutony
pancerniaków przedzierały się przez tłum z odsieczą.
- Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchać!
- Faszyści zasrani!
Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą satysfakcją: -
Po cholerę wdają się w dyskusję? Przyszli wyzwalać, to do roboty! To nie kółko polityczno-
wychowawcze.
Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum się do nich
nie dobierał. Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia, opieprzając równo wszystkich,
na prawo i lewo. Albo ten styl trafiał Czechom do przekonania, albo nie chcieli rozmawiać w
taki sposób, albo po prostu zrozumieli, że w rzucaniu mięsem muszą uznać wyższość
nieproszonych gości. Dość, że nikt jakoś nie garnął się do stojących przed bankiem PT-76. Do
awantur i szamotaniny dochodziło tylko w kolumnie T-55, przede wszystkim tam, gdzie
politrucy ze szczególną gorliwością usiłowali przekonać tłum o tym, czego sami nie
rozumieli.
- Stalinizm, kult jednostki jako taki - to przypadkowe zjawiska w naszej historii!
- Akurat! Przez trzydzieści lat na pięćdziesiąt mieliście stalinizm. A ile lat z ostatnich
dwudziestu przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina, Chruszczowa i innych?
- A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? I nigdy nie było?
- W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!
- A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?
- Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od Kuby i Albanii po
Koreę i Rumunię? Niby różne kraje, różny w nich komunizm, a kult jednostki wszędzie taki
sam. Wszystko zaczęło się od Lenina...
- Nie obrażać Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!
- To on was nauczył włamywać się komuś do domu nie pytając o zgodę?
- Lenin to pedał!
- Milczeć!
Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci w jedną i
drugą stronę.
- A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?
- Jasne, że czytałem.
- A Stalina?
- No... no... tego...
- A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i policzcie, ile który
razy używa słowa „rozstrzelać”. Wyjdzie wam bardzo ciekawa statystyka. Widzicie,
łaskawco, Stalin w porównaniu z Leninem był żałosnym dyletantem. Włodzimierz Iljicz
Lenin był zdeklarowanym, zwyrodniałym do szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz
na tysiąclecie!
- A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!
- Bo historia nie dała mu dość czasu. W porę usunęła go ze sceny. Pamiętajcie, że
Stalin poszedł na całego dopiero po dziesięciu-piętnastu latach władzy absolutnej. A Lenin
rozpoczął z dużo większym impetem. Jak by pożył dłużej, trzydzieści milionów
zamordowanych
przez Stalina to byłoby małe piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu
dzieci bez sądu. A Lenin? Lenin to zrobił od razu, w pierwszym roku sprawowania władzy
Może nie?
- Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.
- To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda Tylko wymieńcie mi z nazwiska
chociaż jedno dziecko, które na rozkaz Stalina rozstrzelano bez sądu No? Milczycie,
łaskawco? Lenin, powtórzę raz jeszcze był najbardziej krwiożerczym zwyrodnialcem w
historii ludzkości. Stalin przynajmniej usiłował ukryć swoje zbrodnie, Lenin - nigdy. Stalin
nigdy nie wydał publicznie rozkazu wymordowania jeńców. A Lenin mordował otwarcie
jeńców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu pułkowniku, trzeba
czytać uważnie!
- Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina Wy się odcinacie nawet od
Marksa.
- Co za różnica, Marks czy Marchais? Pewnie, że żaden z nich nie wzywał do
eksterminacji milionów nie winnych. Ale przecież Lenin, i tym bardziej Stalin w swoich
przedrewolucyjnych pismach tez tego nie robili. U Lenina słowo „rozstrzelanie” pada dopiero
po Rewolucji Październikowej, a w dziełach Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzić,
łaskawco, że komunizm z ludzką twarzą czy bez, nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki.
Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we Francji albo we Włoszech, to masowe
egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli, jak nas uczy Marks, komunizm w
końcu zwycięży w większości krajów rozwiniętych, to kult nastanie obowiązkowo. Zawsze
się znajdzie jakiś Mao albo Fidel, albo Stalin, albo Lenin. I kultu trzeba będzie bronić
terrorem. Im większa była wolność, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale w
teorii. W praktyce można je ludziom narzucić jedynie za pomocą czołgów i wyćwiczonych
osłów. Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!
- Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!
- A wy... wy jesteście marksista-lenmista, co się tłumaczy na język ludzki:
dzieciobójca!
Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu całą twarz.
Tłum znów zaczął napierać Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały Lekki wietrzyk
od rzeki przyniósł swąd palonej gumy.
Gdyby nie ogrom odpowiedzialności, służbę w banku można by uznać za niezłe
zajęcie Jest ubikacja, umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają ani kropli), budynek
duży, okratowany. Nie dolatują tu kamienie ani zgniłe jajka. A co najważniejsze - można się
porządnie zdrzemnąć po tylu bezsennych miesiącach. Od pierwszego dnia w wojsku
Zurawlew zrozumiał, że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi braku snu. Zdołasz ukraść parę
godzin - twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie. Tymczasem pierwsza noc
w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Zurawlew raz jeszcze sprawdził warty, wyjrzał z
piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w gabinecie dyrektora. Ale nie dane mu
było zasnąć.
Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca, sierżant
Malechm, z meldunkiem, że grupa uzbrojonych Czechów chce rozmawiać z dowódcą
Zurawlew złapał automat i ostrożnie wyszedł na ulicę. Przed wejściem do banku, między
dwoma czołgami zwiadowczymi, stała furgonetka z okratowa-nymi oknami, a dwóch
Czechów z pistoletami w kaburach wykłócało się z wartownikiem.
- Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.
Żurawiewowi strasznie chciało się ziewać, a tymczasem ci dwaj z pistoletami
usiłowali mu coś wytłumaczyć. Po chwili zjawił się trzeci, który otworzył przed dowódcą
batalionu teczkę wypchaną paczkami pieniędzy. Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna
takich teczek.
- Bank jest zamknięty! - wyjaśniał cierpliwie dowódca. - Jest i pozostanie zamknięty.
Do odwołania. Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A
pieniędzy przyjąć nie mogę.
Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z furgonetki
stos teczek wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął chyba coś obraźliwego, po czym
furgonetka znikła za rogiem, ostrym klaksonem torując sobie drogę w tłumie.
Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieść wszystkie
teczki do środka.
Po kwadransie epizod z teczkami powtórzył się. Tym razem dowódca batalionu
zrezygnował z dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku. Konwojenci zwalili swój
cenny ładunek na podłogę i odjechali bez słowa. Żurawlew ledwie zdążył zanotować numer
rejestracyjny wozu i liczbę teczek.
Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z okratowanymi oknami.
Stosy walizek, teczek, skórzanych worków z pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.
Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowań. Każdego, który żądał, major Żurawlew
słał do diabła razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali wszystko na jedną kupę.
Trudno było pojąć, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu wyzwalania
kraj był całkowicie sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z poprzedniego dnia, albo ze
wcześniejszych utargów?
Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu przypominała
piramidę egipską z podręcznika historii.
Rozumiejąc zagrożenie, Żurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi zwiadowcami
posterunki wokół banku. W środku został sam. Tak było bezpieczniej.
O spaniu nie było mowy.
Przez całą noc Żurawlew snuł się po gmachu z ogromnym pękiem kluczy, od
depozytu do depozytu, otwierał
kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty, zamykał je na nowo i kładł na nich swoje
pieczęcie.
Niesamowicie jest błądzić samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku! Czegóż tu
nie było! Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane sierpem i młotem, albo czeskimi
lwami, na złote płytki z długimi numerami seryjnymi i inskrypcją „999,9”, i tysiące
rozmaitych monet. Lecz najciekawsze były banknoty zagraniczne.
Pieniądze jako takie nie zrobiły na nim większego wrażenia. Zafascynowały go
przedziwne rysunki i niepowtarzalna gama kolorów. Całe godziny spędził na studiowaniu
podobizn królów i prezydentów, królowych i kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu
przed oczami zarysy jakiejś nieznanej cywilizacji.
W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyć kawał świata: był na Syberii, na
Dalekim Wschodzie, w Kazachstanie i za kołem polarnym. Studiował na akademii w
Moskwie. Brał udział w defiladach na Placu Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako
dwudziestolatek, jeszcze w stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych
walk o wyzwolenie bratniego narodu. Później służył po całym terenie Związku Radzieckiego.
Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD, a teraz do Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyć
więcej, niż zdecydowana większość 245 milionów jego współziomków. Znacie kogoś, kto był
w dwóch krajach? A Żurawlew - proszę bardzo, jest już w trzecim!
Raz jeszcze przestudiował rysunki na szeleszczących banknotach i poczuł dziwny
niepokój. Banknoty świadczyły o istnieniu życia całkiem mu nieznanego i niezwykłego.
Każdy z nich przebył długą drogę zanim wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach
radzieckiego oficera-wyzwoliciela Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na
cztery strony, wrócą do swej tajemniczej cywilizacji, a major Żurawlew wciąż będzie stać na
straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie podpułkownikiem, może i pułkownikiem,
potem przejdzie na emeryturę i będzie opowiadać pionierom
barwne epizody ze swej niezwykłej biografii. Pionierzy będą kiwać głowami z
podziwem: był w trzech krajach zagranicznych!
Żurawlew ocknął się na odległe i donośne walenie. Przetarł oczy i pośpieszył
otworzyć masywne drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef wywiadu dywizji. Niebo
na wschodzie już się przejaśniało. Powietrze pachniało miłym chłodem.
- Proszę, wejdź.
Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś Żurawlew jego
pierwszym zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych przetasowań i przesunięć, obaj
awansowali o jeden szczebel. Lecz awans nie naruszył ich wieloletniej przyjaźni.
- No, jak tam,”bankierze? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?
- Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich nic nie wiem.
- Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą w czachę.
- Agitował?
- Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało na mostach.
- A kto tam strzelał nad ranem?
- Najpierw Czesi zaczęli strzelać. Później postrzelały się dwa nasze bataliony
rozpoznawcze. W 35. Dywizji nie wystarczyło białej farby, więc część twoich sokołów
zaczęła do nich pruć, zgodnie z instrukcją. Na szczęście to nie czołgi szły na czele. Ale i tak
twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden oberwał solidnie.
- Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?
- Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam być z meldunkiem u dowódcy dywizji.
- Kiedy mnie zmienią?
- Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim kontaktu. Dwa
pułki piechoty zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i kolumna zaplecza zostały w
tyle. Na całą naszą dywizję tylko jeden pułk
piechoty zmotoryzowanej trafił do miasta jak należy. Sam zresztą widzisz, jaki tu
bajzel. Przez omyłkę weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle nie mają tu nic do
roboty. Pobłądzili i nie wiedzą, co robić. Wyjść z miasta też nie mogą. Urwał się kontakt
radiowy. Istny pożar w burdelu!
- No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabić zapach.
- No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!
- Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy ćwiczeń, a te palanty
dalej swoje!
- Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.
- Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelać, To nie Węgrzy. Zauważyłeś, że jak
czołgi zwyczajnie stoją, to Czesi wcale się nie buntują? Zadyma zaczyna się dopiero, jak
wyskakujemy z propagandą.
- Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich pogaduszek. Żadnego
bratania. Opierdalać wszystkich równo, jak leci.
- Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąć za niewystarczającą
agitację.
- Wiem. wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak balalion się podzielił,
wysłałem go na mosty.
- Tak czy owak. uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla świętego spokoju.
Żeby cię żołnierze nie zakapowali.
- Może i racja.
- Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąć. A zresztą, u siebie
tez masz kapusiów.
- Wiesz którzy?
- Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.
- Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No bo Żebrak to
chłystek politruka.
- Gariejew, z rozpoznania radiowego.
- O nim wiem.
- Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięćdziesiąt procent.
- Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.
- No i twój osobisty kierowca.
- Pieprzysz!
- Klasyka.
- Masz coś konkretnego?
- Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem. Uważaj, Sasza,
bataliony rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem logiczne. Inaczej być nie może.
- Jeszcze po maluchu?
- Dobra, ale to ostatni.
- Trzym się, Kola! No to cyk!
Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał całkowicie.
Nie ustawało jednak nękające Żurawlewa poczucie odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak
trudno czasem rozliczyć się z jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice
pełne złota, monet i banknotów. Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło
by to rozliczyć. A jeżeli czegoś brakuje? Jak ma się rozliczać z tych teczek? Kto wie, ile tam
jest milionów? Spora część nie była nawet opieczętowana. Straszliwe wizje zdawania tego
całego majątku spędzały Żurawlewowi sen z powiek. Stracił apetyt, pobladł i w ogóle
wyglądał fatalnie.
W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i obelg gasili
czołgi, rozpędzali buntowników, próbowali lokalizować podziemne radiostacje, agitowali,
apelowali, odpierali lawiny wyzwisk. Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew,
szczerze mu zazdrościł. Przydomek „Bankier” przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na
dzień coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli na ulicach.
Trzy razy dziennie osobisty kierowca dowoził mu jedzenie: fantastyczne
amerykańskie konserwy, pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.
- Trzeba coś zjeść, towarzyszu majorze.
- Dobra, zjeżdżaj.
- Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę wam, co chcecie.
Zaopatrzeniowcy mają tyle zagranicznego żarcia, że można zwariować. Czegoś takiego
ludzkie oczy nie widziały.
- Dobra, dobra, zmiataj.
- Towarzyszu majorze, mogę zapytać?
- Co takiego?
- Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyć czołgiem dwie ulice stąd.
- A po co?
- Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi rozwalą mi łeb.
- Na co ci apteka? Trypra złapałeś?
- Nie, towarzyszu majorze. Chciałbym kupić trochę prezerwatyw. Wezmę i dla
towarzysza majora.
- Ja nie potrzebuję. A tobie po co?
Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:
- Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadować parę milionów
w prezerwatywy i wrzucić do baku. Nikt się nie połapie. Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną
prezerwatywę? To się rozciąga, o...
- Ty szmato! - Żurawlew chwycił pistolet. - Rzuć automat! Twarzą do ściany! Warta,
do mnie!
- Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.
- Zamknij się, kanalio!
Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym szef sztabu
dywizji z trzema cywilami i eskortą.
- Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? - wycedził niezadowolony szef sztabu.
- Towarzyszu podpułkowniku, melduję posłusznie, że aresztowałem kierowcę
Malechina za usiłowanie grabieży.
- Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?
Żurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej stanęli jak
wryci.
- Gdzie jest radiostacja! Szybko!
- Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.
- Radiostacja, nie kierowca! - przerwał mu grubiańsko młody, ostrzyżony na jeża
„towarzysz”.
Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.
Pół godziny po tym jak „towarzyszom” udało się nawiązać kontakt ze swoim
zwierzchnictwem, przed bank zajechały dwa kolejne transportery BTR-50PU, wypchane
oficerami i cywilami. Żurawlew resztę nocy spędził na zewnętrznym posterunku przed
bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do środka, nawet do ubikacji.
Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny 14. Dywizji
Piechoty Zmotoryzowanej, stanowiący część odwodów dowódcy armii.
Dowódca batalionu pancernego wręczył Żurawlewowi rozkaz podpisany osobiście
przez dowódcę 20. Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi natychmiast wycofać z
miasta podległy mu batalion.
Żurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie powiedziano, że ta
część batalionu, która strzegła mostów, została czasowo wyjęta spod dowództwa Żurawlewa.
No więc kłopot z głowy! A wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego
plutonu pancernego nie było trudnym zadaniem.
Przygotowania zajęły raptem dziesięć minut. Żurawlew ustawił swoich chłopców w
szyku, sprawdził stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki czołgów... W tym momencie na
schodach banku pojawił się ostrzyżony na jeża „towarzysz”.
- Hej tam, majorze! Zaczekajcie!
Bezczelność „towarzyszy”, zwłaszcza okazywana oficerom w obecności żołnierzy i
sierżantów, zawsze jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego dać po sobie poznać.
- Słucham?
- Podpiszcie to, majorze. - „Towarzysz” podał Żurawlewowi kartkę pokrytą
kolumnami liczb. - Nie bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w porządku. Nasi chłopcy
sprawdzali całą noc.
Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzieć, ile czego było w tym
banku? Młodzieniec uśmiechnął się.
- Macie, majorze, na pamiątkę. - I pogrzebawszy w wypchanej kieszeni marynarki,
wręczył Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem starszej kobiety w koronie.
KONTRREWOLUCJA
Batalion rozpoznawczy 6. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii. Północne
przedmieścia Pragi, pierwsze dni września 1968 roku
Motocykl spalił się podczas popijawy. Kiedy czyszczono broń, ktoś przyniósł czeską
śliwowicę, i pluton zwiadu prędko się z nią rozprawił.
Zaraz zrobiło się raźniej. Poszły w ruch szmaty. Po przemarszu broń zawsze dokładnie
przecieramy benzyną. Jest to metoda surowo zabroniona, ale bardzo skuteczna.
Po oczyszczeniu broni nastąpiła przerwa na papieroska. Paliliśmy koło wiadra z
benzyną. Celowniczy z pierwszej drużyny wrzucił peta do kubła i benzyna zapłonęła wesoło.
Zastępca dowódcy plutonu, starszy sierżant Kola Mielnikow, kopnął płonący kubeł. Chłopcy
powitali to salwą śmiechu. Kubeł spadł na motocykl, którego bak był akurat otwarty. Stamtąd
przecież ściągano benzynę do czyszczenia broni. Ciąg dalszy trwał
sekundę. Z motocykla pozostał tylko czarny, okopcony szkielet.
Stan upojenia alkoholowego kompanii był na tyle powierzchowny, że natychmiast się
ulotnił. Sprawa cuchnęła nie tylko spaloną gumą i farbą, ale i sądem wojskowym, a nawet
batalionem karnym.
Zastępca dowódcy plutonu sposępniał, odszedł na stronę i usiadł pod drzewem,
ściskając dłońmi głowę.
Pierwszy odzyskał rezon dowódca pierwszej drużyny. Rozejrzał się dokoła, upewnił
się, że nie ma w pobliżu oficerów ani żadnych obcych i rozkazał:
- Pluton! W dwuszeregu - zbiórka! Wyrównać! Baczność! Uwaga, słuchać co mówię!
Pluton był przerażony tym, co się stało. Słysząc władczy ton, ustawił się w szyku
sprawniej niż zwykle. Jedynie zastępca dowódcy plutonu dalej siedział pod drzewem
zobojętniały na wszystko.
- Uwaga - powtórzył sierżant. - Czeski samochód osobowy marki Śkoda, kolor
ciemnogranatowy, z trzema Czechami w środku, podjechał niespodziewanie w naszym
kierunku. Rzucili butelkę zapalającą. Akurat czyściliśmy broń, więc nie mogliśmy jej użyć.
Zastępca dowódcy plutonu jednak nie stracił głowy i jednego z napastników trzasnął przez łeb
suwadłem cekaemu. To był blondyn. Czesi natychmiast prysnęli. Jasne? Zastępca dowódcy to
swój chłop, nie możemy zostawić go na lodzie. Powinien iść do cywila, a zamiast tego
odwala internacjonalistyczny obowiązek.
Pluton zamruczał z aprobatą.
- Powtarzam: Śkoda, ciemnogranatowa. Trzech facetów. Rzucili butelkę. Zastępca
dowódcy trzepnął jednego suwadłem cekaemu. Spieprzyli. Aha, jeszcze jedno! Tablica
rejestracyjna była celowo zapaćkana błotem. I ostatnie: przyjedzie speckomisja badać sprawę.
Będą nas chcieli zagiąć na szczegółach. Niczego nie zmyślać! Powtarzać tylko to, co
powiedziałem. Co do reszty - nie pamiętam, nie widziałem, nie wiem, nie zwróciłem uwagi.
Zrozumiano?
- Tak jest!
- Rozejść się!
- Kola, chłopie, nie przejmuj się. Może wszystko się jakoś ułoży. Lepiej wyślij
najlepszego zwiadowcę do dowódcy kompanii, niech zamelduje o tych Czechach. Plutonowi
każ tymczasem zająć pozycję, że niby spodziewamy się drugiego ataku.
Godzinę później na miejsce postoju plutonu przybyli wszyscy oficerowie kompanii, z
dowódcą włącznie. Po zbadaniu terenu, dowódca kompanii polecił wszystkim żołnierzom
stawić się na rozmowę. Stanął jakieś 30 metrów od grupy i każdemu kolejnemu żołnierzowi
zadawał po trzy-cztery pytania na osobności.
Następnie dowódca wezwał sierżanta z pierwszej drużyny.
- Nareszcie słońce, co sierżancie?
- Tak jest, towarzyszu kapitanie.
- Pod wieczór pewnie znowu się rozpada.
- Bardzo możliwe, towarzyszu kapitanie. - Sierżant nie rozumiał, do czego zmierza
kapitan. - Nudno już. Ciągle ten deszcz i deszcz.
- Nudno - przyznał kapitan. - Więc powiadasz, że przyjechali Śkodą?
- Tak jest!
- A gdzie ślady opon? Ziemia jeszcze wilgotna.
Kapitan był również zwiadowcą i nie było łatwo wyprowadzić go w pole. Ale z
drugiej strony, nie chciał mieć plamy w karcie własnej kompanii.
- Słuchaj no, sierżancie. Tam gdzieście zapalili ten kubeł i gdzie wleciał na motocykl,
ziemię trzeba przekopać. Ma wyglądać, jakby zasypano tam naoliwione gałgany po
czyszczeniu. I wydeptać mi tu wszystko dokoła! Poza tym trzymać się tej wersji.
- Rozkaz, trzymać się tej wersji!
- A starszemu sierżantowi powiedzcie, żeby nie spuszczał nosa na kwintę. Skoro
palnął w łeb kontrrewolucjonistę, to nie ma powodu do zmartwienia.
W następnych dniach ani komisja, ani inspektor specjalny nie pojawili się w plutonie.
Widocznie i tak mieli dość zajęć.
Natomiast dowódca kompanii wysmażył raport o bojowych stratach własnych
poniesionych w starciu ze zbrojnym elementem kontrrewolucyjnym na służbie
imperialistycznych wywiadów.
Dowódca batalionu obrócił raport w rękach, po czym uśmiechnął się:
- Zgoda, wszystko ci podpiszę, tylko raport musisz przepisać od nowa. Dodaj jeszcze,
że na motocyklu leżał granatnik przeciwpancerny RPG-7W. Numer seryjny podadzą ci w 2.
kompanii. Jeszcze w Polsce te durnie utopiły go w bagnie.
Kapitan chciał zaprotestować, ale napotkawszy wzrok dowódcy batalionu tylko
burknął ponuro:
- Tak jest!
Następnie raport powędrował zwykłą drogą służbową. Z każdej kolejnej instancji
odsyłano go z poleceniem kolejnego przepisania.
Kiedy dotarł do dowódcy kwatermistrzostwa Frontu Karpackiego, który podpisywał
wszystkie raporty o stratach wojennych, z tekstu wyłoniła mu się jakaś cud-maszyna
stworzona na bazie motocykla zwiadowczego M-72. Wehikuł ten był wyposażony w cekaem i
granatnik przeciwpancerny, miał dwa noktowizory na aktywną podczerwień, celownik-
dalmierz, radiostację typu R-123. Pojazd był chyba przystosowany do działania w warunkach
polarnych, gdyż leżały na nim dwa nowe baranie kożuchy, a z tyłu była doczepiona
dwustulitrowa beczka czystego spirytusu. Niestety, całe to dobro spłonęło w starciu z
kontrrewolucjonistami.
Generał obracał raport w dłoniach.
- Zwrócić go, niech przepiszą... Macie jeszcze coś ciekawego?
- Tak, towarzyszu generale. W 128. Dywizji transporter opancerzony spadł z mostu.
- W starciu z kontrrewolucjonistami?
- Tak jest!
- Dajcie, podpiszę.
A zastępcę dowódcy plutonu, starszego sierżanta gwardii Mielnikowa, uhonorowano
medalem za zdecydowaną postawę podczas odpierania ataku kontrrewolucji Pisali nawet o
nim w gazetach!
ZEGAREK MARKI POLIOT
Okolice Koszyc początek września 1968 roku
W pierwszych dniach wyzwalania, kiedy wojska prawie stale były w marszu, nasz
batalion spędził noc w pobliżu małego miasteczka, w którym była jakaś nieduża fabryczka.
Rankiem okazało się, że fabryczka była gorzelnią. W nocy czułem w powietrzu ów
szczególny aromat, inni oficerowie też z pewnością nie pozostali nań obojętni. Jednak
wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że przy pierwszej sposobności usnęliśmy w jednej chwili.
Żołnierze jednak nie usnęli i nie marnowali czasu Gorzelnia, podobnie jak wszystkie
pozostałe czeskie zakłady była w tamtych dniach nieczynna. Nocą jednak mieszkańcy
miasteczka, oczywiście celowo, wskazali naszym żołnierzom drogę do fabryczki, usłużnie
otworzyli bramę i nauczyli obsługiwać stosowne kurki.
Nim nadszedł ranek, wszyscy żołnierze batalionu byli na gazie. Gwoli
sprawiedliwości stwierdzić należy, że żaden nie nawalił się jak stodoła Wiedzieli doskonale,
że wtedy już tylko krok do trybunału, a sąd polowy działa według praw stanu wojny.
Więc nie byli urżnięci, tylko wstawieni.
Dowódca batalionu natychmiast wycofał całą kolumnę z przeklętej okolicy.
Poinformował przełożonych o gorzelni, którą natychmiast wzięto pod specjalną straż. Na
najbliższym postoju przeprowadzono gruntowną rewizję. Okazało się, że wszystkie możliwe
pojemniki, dosłownie każdy przedmiot zdolny pomieścić ciecz, były pełne alkoholu -
manierki, kanistry, menażki, nawet termofory w batalionowym punkcie pierwszej pomocy.
Zarekwirowany alkohol bezlitośnie wylano na szosę. Oficerowie zajęli miejsca kierowców
wozów bojowych i kolumna ruszyła w drogę. Oczywiście, zabrakło oficerów do wszystkich
pojazdów, wskutek czego niejeden transporter opancerzony przemierzał bratni kraj
wężykiem.
Koło obiadu żołnierze wytrzeźwieli. Następną noc batalion spędził w polu z dala od
terenów zamieszkałych. A rano większość żołnierzy znowu była na ewidentnym rauszu.
Ponownie przeprowadziliśmy staranną rewizję, lecz nie znaleźliśmy niczego. W zasadzie nie
ma nic zdrożnego w tym, że żołnierz od czasu do czasu sobie golnie. W instrukcjach Armii
Radzieckiej nie ma słowa
o prohibicji. W warunkach bojowych żołnierzowi nawet przysługuje prawo do
wypicia dla kurażu.
Problem polegał na tym, ze nasza sytuacja zbliżona była do warunków bojowych,
jednak mieliśmy do spełnienia funkcję czysto dyplomatyczną - rozganiać ludzi, którzy nie
prosili nas o wyzwolenie. Takiej misji nie wypadało pełnić w oparach alkoholu. Gdyby
machina wrażej propagandy wykryła, ze 400 radzieckich żołnierzy spełnia zaszczytną misję
pod dominującym wpływem alkoholu, mógłby wyniknąć z tego niezły skandal.
Nazajutrz historia się powtórzyła, dwa dni potem również.
Traf chciał, że cała agentura KGB i partii były od samego początku zamieszane w
wycieczkę po gorzałę
i teraz sprzysięgły się by nie zdradzić lokalizacji cudów-
nego źródełka. Nawiasem mówiąc, w Czechosłowacji wszystkie sługusy partii i KGB
podwinęły pod siebie ogony i wcale nie rwały się do pisania raportów. Rzecz zrozumiała w
sytuacji, gdy każdy ma broń i łatwo oberwać zbłąkaną kulę, albo nocą wpaść przypadkiem
pod czołg. Porachunki załatwiano szybko, bez oglądania się na bariery językowe i różnice
interesów.
Dowódca batalionu też nie śpieszył się z meldowaniem o sytuacji. Składasz taki raport
- i zaraz ściągasz sobie na głowę masę kłopotów. Wolał sam wytropić źródło pijaństwa. Zlecił
nam znalezienie tego gówna.
Jedno było jasne - zapasy trunku są ogromne, co najmniej jeden żołnierski kubek
dziennie na głowę, a żołnierzy 400. Batalion stale się przemieszczał, co oznaczało, że alkohol
podróżował razem z nami. Musiał być ukryty gdzieś w pojazdach. Tylko gdzie?
Przeszukaliśmy wszystko, milimetr po milimetrze. Sprawdziliśmy nawet, czy nie wlano go w
opony transporterów opancerzonych. Ale nie.
Gdyby regularne pijaństwo odchodziło tylko w mojej kompanii, miałbym poważne
kłopoty, ale ponieważ we wszystkich kompaniach działo się to samo, mogłem spać spokojnie.
Sprawa alkoholu dręczyła mnie wyłącznie jako wyzwanie intelektualne - gdzie oni, u licha,
mogą go trzymać?
Postanowiłem za wszelką cenę zlokalizować schowek. Mniejsza o koszta! Na ich
pokrycie miałem tylko jeden przedmiot - złoty zegarek marki Poliot. Była to moja jedyna
cenna własność. Bo i cóż może mieć na własność radziecki porucznik, poza zegarkiem i
grzebieniem?
Zegarek był po prostu wspaniały. Już dawno zauważyłem, że pewien telegrafista z
plutonu łączności przygląda mu się z dużym zainteresowaniem.
W porze obiadowej, kiedy w pobliżu polowej radiostacji nie było żywej duszy, a mój
radiowiec sam dyżurował w namiocie, wszedłem do środka. Odwiedziny dowódcy kompanii
w punkcie łączności batalionu są wydarzeniem niezwykłym. Bez słowa odpiąłem zegarek i
wyciąg-
nąłem w jego stronę. Popatrzył nie mając odwagi go wziąć. Czekał, czego zażądam w
zamian. Jako telegrafista musiał choć trochę mówić po rosyjsku.
- Potrzebuję spirytusu. - Odchyliłem głowę w tył, jak człowiek wlewający w siebie
alkohol. - Rozumiesz? - Pstryknąłem się kilka razy w szyję.
Kiwnął głową. Rozumie w czym rzecz, chociaż muzułmanin. Jak się zdaje, mimo
nakazów Koranu, codziennie zażywa leczniczego napoju.
- Dziesięć litrów, kapujesz? - pokazałem mu dziesięć palców. - Dziesięć.
Złapał zegarek i rzekł krótko:
- Weczerem.
- Nie - powiedziałem. - Potrzebuję teraz. Poobracał zegarek i oddał mi go niechętnie:
- Terez nie mogę.
Schowałem zegarek do kieszeni i wolno poszedłem do wyjścia. Odwróciłem się
znienacka. Żołnierz spoglądał za mną z głębokim smutkiem w oczach. Wetknąłem mu
zegarek w dłoń:
- Sam sobie wezmę.
Kiwnął głową. Zawinął Poliota w chusteczkę i ukrył w cholewie buta. Szepnął mi do
ucha jedno słowo, którego z początku nie zrozumiałem.
Przed wyprawą do punktu łącznościowego obiecałem sobie, że nikomu nie wyjawię,
jak wpadłem na trop alkoholu. Aby się więc nie zdradzić, nie pobiegłem do sztabu
natychmiast, tylko odczekałem kilka godzin. Pod wieczór zastukałem do wozu dowódcy.
- Towarzyszu pułkowniku, nie wypilibyście ze mną szklaneczki spirytusu? - Było to z
mojej strony szczytowe chamstwo. Ale wybaczył mi w jednej chwili.
- Gdzie?! - ryknął i, zrywając się na równe nogi, wyrżnął głową w stalowy dach. -
Gdzie, do kurwy nędzy?
Uśmiechnąłem się:
- W chłodnicach.
Każdy transporter opancerzony ma dwa silniki. Ponieważ oba pracują w bardzo
trudnych warunkach, zaopa-
trzone są w doskonałe systemy chłodzenia i pojemne chłodnice, które latem napełnia
się zwykłą wodą. Żołnierze zastąpili ją alkoholem. Popijali co wieczór, wchodząc pod wozy
pod pozorem dokonywania napraw.
Dowódca z miejsca zwołał cały batalion, przeszedł wzdłuż kolumny i osobiście
odkręcił kurki chłodnic we wszystkich pojazdach. Po lesie rozszedł się niezrównany aromat.
Nazajutrz radiotelegrafistę, który zdradził sekret, znaleziono w krzakach pobitego
prawie na śmierć. Natychmiast przewieziono go do szpitala. Lekarze orzekli, że obrażenia są
wynikiem napaści kontrrewolucjonistów.
Minęło jeszcze parę dni, inne zdarzenia przyćmiły sprawę spirytusu i przyszedł do
mnie kolega radiotelegrafisty z moim złotym Poliotem.
- To wasz, towarzyszu poruczniku?
- Mój - odparłem. - Dziękuję. Ale gdzieście go znaleźli?
- Zdaje się, że ukradł go wam pewien żołnierz.
- I za to go tak załatwiliście? Spojrzał mi bacznie w oczy:
- Za to też!
POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI
Koszyce-Praga, wrzesień 1968 roku
Alarm ogłoszono około piątej nad ranem.
W lesie było piekielnie zimno. Nic tylko spać i spać, z nosem wtulonym w kołnierz
szynela. Wygramoliłem się spod ciepłego płaszcza. W głowie huczało po wieczornej
balandze. Pies z kulawą nogą nie przejął się alarmem. W ciągu miesiąca dyscyplina spadła do
katastrofalnie niskiego poziomu.
W zakamarkach pamięci z trudem odszukałem tekst przygotowanej na taką
okoliczność kwestii. Cichym głosem, bez złości, wyrecytowałem ją wprost do ucha sierżanta,
który sprytnie udawał, że śpi. Poskutkowała finezja formy. Sierżant zerwał się na równe nogi
i ruszył wzdłuż śpiących żołnierzy i podoficerów, klnąc i czubkiem buta rozdzielając
kopniaki.
Kiedy o świcie budzą mnie po nocy przespanej w zimnym lesie, jestem wściekły. Nie
wiem dlaczego. Mam na końcu języka najmniej wyszukane przekleństwa. Lepiej w ogóle nie
wchodzić mi w drogę! Gdy jednak sta-
nąłem oko w oko z pierwszym przebudzonym żołnierzem, pohamowałem się. W jego
oczach dostrzegłem wściekłość jakiej dotąd nie znałem. Żołnierz był brudny, nie ogolony, od
tygodni nie widział ciepłej wody. Przez ramię miał przerzucony automat i chlebak pełen
amunicji. Nadepnij mu tylko na odcisk! Zastrzeli bez wahania.
Zarządzono zbiórkę oficerów. Szef sztabu pułku odczytał rozkazy bojowe. Nasza
dywizja miała zostać natychmiast przerzucona z 38. Armii Frontu Karpackiego do 20. Armii
Gwardii Frontu Centralnego. Mieliśmy przebyć setki kilometrów i pod wieczór uformować
szyk na północ od Pragi, celem osłaniania 20. Armii Gwardii. Wszystkie pojazdy gąsienicowe
- czołgi, ciągniki artyleryjskie, ciężkie transportery opancerzone - miały zostać na miejscu.
Ruszaliśmy w drogę bez ciężkiego sprzętu, używając jedynie pojazdów kołowych.
Rozkaz był niezrozumiały nawet dla naszego szefa sztabu. Nie było jednak czasu na
dyskusje. Szybko sformowano kolumny, nad włazami dowódców zaczęły pojawiać się małe
białe chorągiewki - sygnał gotowości do wymarszu. W drodze obowiązuje zakaz używania
sygnałów radiowych. Sygnalista pierwszego pojazdu zakręcił chorągiewką nad głową i
zdecydowanym gestem wskazał na zachód. Znów ruszyliśmy w nieznane.
Powodów do troski było aż nadto. Jeżeli siłę czołgów oznaczymy jako jeden, to siła
piechoty zmotoryzowanej jest przy niej zerem. Ale to jest zero, które z jedynki czyni
dziesiątkę. Połączenie piechoty zmotoryzowanej z czołgami daje niezwyciężoną siłę.
Tymczasem mv pruliśmy naprzód w swoich „trumnach na kółkach”, zostawiwszy czołgi
daleko w tyle. Bez czołgów, bez tej jedynki, byliśmy właśnie zerem - chociaż całkiem
pokaźnych rozmiarów. Pytanie: komu i po co to potrzebne? Zwłaszcza, że posuwaliśmy się
bez pułkowej artylerii, co by wskazywało na to, że nie kierowano nas do walki. Do czego w
takim razie? Czy w rejonie Pragi wciąż było za mało wojska?
Podczas krótkich postojów, kiedy żołnierze tankowali i naprawiali pojazdy, my,
oficerowie, gromadziliśmy się i dzieliliśmy najgorszymi obawami. Żaden nie miał odwagi
głośno wypowiedzieć tych straszliwych słów: „Demoralizacja armii”.
Ach, żeby Czesi zaczęli wreszcie do nas strzelać!
W naszych oddziałach, zwłaszcza z Frontu Karpackiego, służyło podówczas wielu
oficerów, którzy w 1956 roku byli na Węgrzech. Za wyzwolenie Węgier Armia Radziecka
płaciła własną krwią. W Czechosłowacji cena była wyższa. Płaciliśmy rozkładem,
całkowitym upadkiem morale. Gdy do człowieka strzelają, sytuacja jest prosta. Nie ma czasu
na myślenie. Kto długo myśli, szybko ginie.
W pierwszych dniach wyzwalania Czechosłowacji wszystko szło planowo - oni
rzucali pomidorami, my strzelaliśmy w powietrze. Wkrótce jednak to się radykalnie zmieniło.
Nie mam pojęcia, czy była to strategia, czy zjawisko spontaniczne, ale stosunek ludzi do nas
nagle się ocieplił. Stali się uprzejmi, a nasze wojsko, wychowane w całkowitym odcięciu od
świata, absolutnie nie było na to przygotowane. Między okolicznymi mieszkańcami a
żołnierzami tworzyły się bardzo niebezpieczne więzi porozumienia.
Z jednej strony Czesi zrozumieli chyba, ze większość naszych żołnierzy nie ma
zielonego pojęcia, gdzie się znaleźli i po co. Miejscowi, zwłaszcza na wsi, nieoczekiwanie
zaczęli okazywać nam współczucie. Ten brak wrogości zrodził w umysłach szeregowych
nieufność wobec naszej oficjalnej propagandy, bo coś tu nie pasowało. Praktyka w sposób
oczywisty przeczyła teorii.
Z drugiej strony, wśród żołnierzy szerzył się pogląd, że kontrrewolucja jest
dobrodziejstwem, gdyż podnosi stopę życiową ludności. Żołnierze nie mogli pojąć, dlaczego
taki piękny i dostatni kraj trzeba siłą ściągać w stan ubóstwa, w jakim my sami żyjemy.
Pogląd ten wyznawali szczególnie żołnierze radzieccy przybyli do Czechosłowacji z NRD.
Tamtejsze doborowe jednostki rekrutu-
ją się bowiem głównie z Rosjan, a Rosjanom w ZSRR powodzi się mniej więcej dwa
razy gorzej niż moim ziomkom na Ukrainie, a już o wiele gorzej niż ludziom w Azji
Centralnej i na Kaukazie, gdzie co trzecia rodzina ma samochód.
W naszych dywizjach drugiego rzutu, złożonych głównie z żołnierzy pochodzących z
republik kaukaskich i azjatyckich, demoralizacja dopiero się zaczynała. W dywizjach
pierwszego rzutu, przybyłych z Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, była już mocno
zaawansowana. Dla Rosjan kontrast między poziomem życia w Czechosłowacji i ZSRR był
szczególnie uderzający.
Do celu dotarliśmy w środku nocy. Potwierdziły się najgorsze domysły. Naszym
zadaniem nie miało być odpieranie naporu zachodnich czołgów, ani gromienie zajadłych
kontrrewolucjonistów. Mieliśmy, w razie potrzeby, zneutralizować żołnierzy rosyjskich,
których wycofywano z obszaru Czechosłowacji.
20. Armia Gwardii stacjonowała w NRD, w rejonie Bernau, niedaleko Berlina.
Naturalnie, w absolutnej izolacji od miasta i jego mieszkańców. Służyło tam wielu moich
kolegów z Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych. To najlepsza armia
Zachodniej Grupy Wojsk. Do Pragi wkroczyła jako pierwsza i teraz miała jako pierwsza
opuścić Czechosłowację.
Dziwny to był wymarsz. Sztandary, sztaby i większość starszych oficerów
wycofywano do NRD. Równocześnie z Bałtyckiego Okręgu Wojskowego skierowano do
Bernau dziesiątki tysięcy nowych żołnierzy i oficerów. Natomiast większość byłych żołnierzy
i podoficerów 20. Armii Gwardii odesłano z Czechosłowacji wprost na granicę chińską. Na
reedukację. Wyzwolicieli wysyłano masowo, całymi eszelonami, jak aresztantów pod naszą
strażą.
A ze Związku Radzieckiego nadciągały wagony świeżych posiłków. Żołnierzy
skierowanych do zaszczytnej
służby w Czechosłowacji. Od razu umieszczano ich w koszarach za wysokimi
murami. Smutna lekcja wyzwolenia nie poszła na marne. Każdy z nas zrozumiał, że żeby nie
wiem co się działo, przez najbliższe dziesięć lat nikt nie skieruje nas do wyzwalania kraju, w
którym żyje się lepiej niż w Związku Radzieckim.
ZIEMIA OJCZYSTA
Zachodnia Ukraina, okolice Mukaczowa, 12 października 1968 roku
Nasze dywizje opuszczając Czechosłowację wyglądały, jak uchodzące przed
pościgiem niedobitki pokonanej armii. Żałość brała na widok nie kończących się kolumn
brudnych czołgów, wyniszczonych barbarzyńską eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem
obsługi technicznej. Nasze pułki też się przerzedziły. Jeszcze w Czechosłowacji wiele
plutonów i kompanii przeformowano na bataliony wspomagania i odesłano wprost nad
granicę chińską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do domów. W niejednym czołgu
z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.
Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za kolczastymi
drutami. Kwarantanna! Mieli nas za zadżumionych. Jacyś obcy inżynierowie pobieżnie
sprawdzali sprzęt bojowy i oceniali naprędce: do przeglądu... remont kapitalny... kasacja...
kasacja... kasacja...
Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny... zdolny... Jeszcze
inni gorączkowo grzebali w naszych aktach i wydawali błyskawiczne decyzje: granica
chińska... granica chińska... granica chińska...
Rytm ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk ustawiono w
poprzek leśnej przecinki stanowiącej główną drogę dojazdową do naszego łagru-obozowiska.
Szef sztabu pułku od niechcenia odczytał szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy
okręgu wojskowego i dowódcy armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła
przed frontem pułku jakiegoś chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało mnie to, że
był bosy. Tamta jesień w Karpatach była co prawda wyjątkowo ciepła, ale co jesień, to jesień.
A on bez butów.
Trudno było z wyglądu odgadnąć, czy to żołnierz. Miał na sobie wojskowe spodnie,
ale zamiast polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał profilem do nas i mrugał oczami
krótkowidza, patrząc w dal, na odległe błękitne szczyty Karpat. W lewej ręce trzymał
żołnierską menażkę, prawą zaś przyciskał do piersi małe zawiniątko w szmatce,
najwidoczniej bardzo dla niego cenne.
Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego bohatera.
Do wojska powołano go przed rokiem. Podczas przygotowań do wyzwalania Czechosłowacji
postanowił wykorzystać sytuację do ucieczki na Zachód. Jednakże w wyniku rozlicznych
przetasowań trafił do jednej z „dzikich dywizji”, które do Czechosłowacji nie wjechały.
Wówczas to, z automatem w garści, udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzeć się
przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale głód wypędził go z lasu i sam z własnej
woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieść karę. W czasach pokoju, takim jak on, karę
wymierza się w odosobnieniu. Ponieważ jednak byliśmy w stanie wojny, a dywizja
winowajcy dawno została rozwiązana, miał zostać ukarany przed frontem naszego pułku.
Kiedy szef sztabu kończył czytanie wyroku, do dezertera zbliżył się od tyłu kat -
niewysoki, krępy major
KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów opinały mu tłuste łydki.
Nigdy jeszcze nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci i wyobrażałem to sobie
zupełnie inaczej. Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi, mroczne arkady, promyk światła. W
praktyce jest inaczej: leśna przecinka pokryta wspaniałym dywanem purpurowych liści,
złociste pajęczyny, krystaliczny odgłos wodospadu i nieogarnione leśne połacie, zalane
jesiennym słońcem.
Akcja rozwijała się przed nami jak na scenie, gdy widownia gryzie wargi, wbija
paznokcie w oparcia foteli i w milczeniu patrzy, jak śmierć wolnymi krokami zachodzi
wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją widzą doskonale. Z wyjątkiem tego, który ma umrzeć.
Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierć, ale chyba to nieprawda.
Nasz żołnierz nie czuł niczego. Stał równie spokojny jak przed chwilą; słuchał, a może nawet
i nie słuchał, słów wyroku. Jedno było oczywiste - nie podejrzewał, że może dostać kaesa. A
już przez myśl mu nie przeszło, że wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.
Dzisiaj, po latach, mógłbym sobie przypisać jakieś szlachetne emocje, które mną
wtedy targały, ale tak naprawdę nie czułem wtedy nic. Stałem i, jak setki innych, patrzyłem
na żołnierza i czającego się za nim kata. Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat
wystrzeli natychmiast, czy nie.
Szef sztabu zaczerpnął powietrza, po czym dobitnie i uroczyście, jakby czytał
komunikat rządowy o wystrzeleniu pierwszego kosmonauty, wyrecytował końcową kwestię:
- W IMIENIU ZWIĄZKU...
Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broń...
- SOCJALISTYCZNYCH...
Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w rozkroku dla
uzyskania lepszej równowagi. Był teraz o metr od nieszczęśnika. Zdawało się, że
skazany musi słyszeć oddech swego kata. Lecz ten nadal niczego nie przeczuwał...
- REPUBLIK...
Kat wyciągnął do przodu prawą rękę, tak że muszka pistoletu dotykała niemal karku
żołnierza...
- RADZIECKICH...
Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby utrzymać pistolet w bezruchu...
- SKAZAŁ...
Złowieszczy trzask pojedynczego wystrzału smagnął mnie jak biczem po plecach.
Skuliłem się. Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz znów otworzyłem.
Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując ostatni w
swoim życiu niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycić się chmur, odrzucił głowę do
tyłu tak, jak nigdy nie zrobi tego żywy człowiek. Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb
lasu, przechodząc w dziwaczne ujadanie.
Ciało żołnierza opadało bardzo powoli, jak liść klonu w bezwietrzny jesienny dzień.
Równie nieśpiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca padającym zwłokom.
- ...NA KARĘ ŚMIERCI.
Kat sprawnie wyciągnął magazynek z pistoletu i jednym szarpnięciem wyrzucił z
komory drugi, niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się pięciu żołnierzy z łopatami i
płachtą brezentu.
Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w otchłań nieba.
Postscriptum
Znaliście kiedyś człowieka, który żyje między wyrokiem śmierci a egzekucją? To
właśnie ja.
Już nie jestem żołnierzem wolności. To rola nie dla mnie. I nie dla mojego kraju.
Udzielać rad innym ma prawo tylko taki kraj, do którego ludzie ciągną ze wszystkich
zakątków świata. A kraj, z którego ludzie uciekają pieszo, czołgami, balonami własnej roboty
albo najnowszymi myśliwcami ponaddźwiękowymi, z którego uciekają przez pola minowe i
pod lufami broni maszynowej, zwodząc sfory psów granicznych - taki kraj nie ma prawa
pouczać nikogo.
Zacznijcie od siebie. Spróbujcie stworzyć takie warunki, w których ludzie nie będą
ryli podziemnych korytarzy szukając sposobu ucieczki. Wówczas dopiero będziecie mieć
prawo do udzielania rad. I to nie czołgami, lecz słowem. A przede wszystkim własnym
przykładem.
Po raz pierwszy tak pomyślałem już dawno temu. Pewnie są to myśli naiwne i
chaotyczne - ale przynajmniej własne. Moje pierwsze własne myśli.
Bardzo się starałem, żeby ich nie zatracić. Dlatego chciałem się nimi z kimś podzielić.
Przynajmniej z jedną, dwiema osobami.
W mojej sytuacji było to niemożliwe. Nas, zawodowych żołnierzy wolności, za takie
myśli się rozstrzeliwuje. W tył głowy.
Dlatego odszedłem. Zabierając ze sobą swoje myśli w stanie nienaruszonym.
Ucieczkę przygotowywałem kilka lat, nie wierząc w jej powodzenie.
Dziś w świetle moskiewskiego prawa jestem zdrajcą, winnym najgorszej zbrodni.
Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR skazało mnie zaocznie na śmierć. W
takich przypadkach nie precyzuje się sposobu wykonania wyroku. Może to być wypadek
samochodowy, samobójstwo, atak serca itp., itd.
Najpierw jednak będą musieli mnie znaleźć! A ja tymczasem delektuję się ostatnim
kęsem życia. Między wyrokiem śmierci a jego wykonaniem. Jeszcze nigdy nie byłem tak
szczęśliwy!
lipiec-grudzień 1978
KONIEC