Leigh Victoria
Tajemnica
1
- Jakiś problem, Carlson? - spytała Mallory, nie odrywając oczu od swego odbicia w lustrze, i ciesząc się w skrytości
ducha z tego, że lustro jest małe i widać w nim tylko głowę i ramiona. Twarz, która
z niego wyglądała, była równie czujna, jak jej własna i Mallory musiała przyznać, że, z jakichś powodów, całość
wyglądała cokolwiek niedbale.
Gęste, złotobrązowe włosy spadały bezładnie na jej ramiona. Jeśli ktoś je rano układał, to skrzętnie ukrywały ten fakt.
Gdy usiłowała je poprawić, zauważyła brudną smugę na policzku. Wytarła ją chusteczką, próbując przypisać ten
niedbały, niestety, wygląd, piekielnemu pośpiechowi Carlsona.
Poprawiła jeszcze szminką kontur swych pełnych ust i odwróciła się od lustra.
- Carlson? - odezwała się znowu, resztkami sił próbując zachować cierpliwość, wyczerpującą się wobec smakowitych
zapachów dolatujących z kuchni. Za bardzo burczało jej w brzuchu, żeby mogła dłużej tak stać i wykłócać się z
kierownikiem sali, gdzie mają usiąść. Przeszła przez hol i wepchnęła się między Vincenta i Carlsona, tworząc wraz z
innymi trójkę bardzo głodnych i zdesperowanych klientów przeciwko jednemu, lekko speszonemu szefowi sali.
- Wygląda na to, że nie mają dla nas stolika - powiedział łagodnie Carlson. Na jego twarzy pojawił się nieznaczny
wyraz rozbawienia, kiedy, ponad ramieniem kelnera, zobaczył niemal zupełnie pustą salę.
- Nie ma stolika? - Mallory popatrzyła na coraz bardziej speszonego faceta zwężonymi oczyma, porównując siłę jego
odmowy ze swoim rosnącym apetytem. Nie miał szans.
Wyczuwając, że na niej spoczywa załatwienie tej sprawy, Mallory zrobiła krok naprzód, nie mówiąc nic, dopóki nie
znalazła się oko w oko z przeciwnikiem.
- Sądząc po pozorach, macie tu kilka wolnych stolików - powiedziała cicho, starając się panować nad sobą. - Może
nawet większość. Gdybym nie była tak głodna, ten fakt kazałby mi zastanowić się, czy w ogóle warto tu jeść. Puste
stoliki znaczą zwykle, że jedzenie jest mocno przeciętne... albo jeszcze gorzej.
- Mówiłaś, że mają tu dobrą kuchnię - mruknął Vincent z boku.
Mallory wzruszyła ramionami. W końcu to nie było teraz ważne. Uniosła brwi wobec niezmiennego milczenia
kierownika sali i tupnęła nogą w pokrytą dywanem podłogę.
Szef lokalu przełknął głośno ślinę i wyprostował ramiona, ponawiając beznadziejną próbę odzyskania kontroli nad
sytuacją.
- Mamy pewne wymagania co do... hmm... stroju - powiedział.
- Wydaje się panu, że mój kolega nie dorasta do tych wymagań? - spytała Mallory spokojnie i cicho, wskazując
ruchem głowy starszego z dwóch mężczyzn, stojących na polu bitwy. Sądziła, że chodzi o Vincenta, wyglądającego
faktycznie trochę niechlujnie w wytartej, flanelowej koszuli, zestawionej z fartuchem w stylu farmerskim i w myśli
kopnęła się w kostkę, zła, że stawia go w niezręcznej sytuacji.
Nie chciał pójść na tę całą kolację, twierdząc, że jest zbyt brudny, żeby iść do knajpy, ale Mallory wyciągnęła go, nie
zważając na protesty. Teraz zaczęła powoli kipieć ze złości, z jednej strony żałując, że nie wybrali innego miejsca na
oblewanie jej nowej galerii, prawie przygotowanej do otwarcia, z drugiej - decydując się walczyć do końca. Gdyby to
był jakiś elegancki klub w San Francisco, rozumiałaby narzucanie wymagań co do stroju.
Ale to nie było San Francisco. To było Mili Valley, małe miasto na północ od S.F., w powiecie Marin. Wobec faktu, że
ludzie z okolicy tworzyli mocno zwartą grupę, w restauracjach obsługiwano wszystkich i wszystko, co się nawinęło. Ta
„Mili Grill" była notowana w górnych rejestrach, jeśli chodziło o ceny i atmosferę. Nakryte białymi obrusami stoliki
były rozrzucone po sali. Wysoki sufit podparty słupami z grubo ciosanego drewna, wytworzonymi w jednym z
okolicznych tartaków na początku wieku, był równie stary, jak stylowy bar wykonany z polerowanego mahoniu. Teraz
sprzedawano przy nim częściej wodę i wino niż mocne alkohole.
„Mili Grill" stał się modną knajpką długo przed wprowadzeniem się Mallory do Bay. Teraz oczywiście trochę zbrzydł,
ale i tak wyglądał mniej więcej, jak kiedyś.
„Zresztą - nie o to chodzi" - pomyślała, koncentrując się na poprzednio rozstrzyganym problemie. Przypomniała sobie
moment, gdy była tu ostatni raz, wczesną wiosną, kiedy to klientela składała się przeważnie ze zmęczonych zakupami
i sobotnim joggingiem ludzi, mających na sobie sportowe bluzy, szorty i koszulki i siedzących w tym wszystkim tuż
przy oknach.
Mimo to musiała przyznać, że ich trio wyglądało cokolwiek dziwacznie.
Krzyżując ręce na piersi, Vincent posłał jej swoje najlepsze spojrzenie pt. „A nie mówiłem?". Zauważyła, że choć nie
wyczesał dokładnie trocin z czupryny, nie było ich widać zbyt wyraźnie - dzięki kolorowi jego włosów. Jednodniowy
zarost nadawał szarawy odcień zwykle rumianej cerze i sprawiał, że Vincent wyglądał na głodnego - nawet na bardzo
głodnego. „Łaska boska - pomyślała - że ta cała potyczka bardziej go bawi, niż krępuje".
Carlson, rzecz jasna, wyglądał jak zawsze - niedbale i elegancko w swoich wełnianych spodniach i kaszmirowym
swetrze. Ubranie nie ukrywało siły jego potężnego ciała, choć nadawało mu pozory ucywilizowania, które to
wrażenie pryskało natychmiast, jeśli wymagała tego sytuacja. Wąsy, które kiedyś wyhodował, były schludnie
przycięte, Carlson zadbał poza tym o to, by dokładnie zmyć z włosów farbę. Nigdy nigdzie nie wychodził
nieprzygotowany. Teraz zaś, stojąc tuż za nią z rękami w kieszeniach, przybrał pozę obserwatora lekko
zainteresowanego sprawą.
Jeśli chodziło o nią samą, to, z ręką na sercu, Mallory mogła powiedzieć jedynie to, że nie ma rozmazanej szminki.
Reszta nie zniosłaby pewnie bliższej obserwacji, choć Mallory była przekonana, że jej sweter i dżinsy są odpowiednim
strojem na większość okazji. Zwróciła się znów do kelnera.
- Nie rozumiem, naprawdę, czemu strój mego przyjaciela jest nieodpowiedni.
- Spiesznie dochodzimy do wniosków, prawda? - powiedział nagle ktoś za jej plecami.
Mallory przysięgała później, że czuła, jak ziemia zadrżała na dźwięk tego ciepłego męskiego głosu i jak dreszcz
przebiegł po jej plecach, gdy przybysz, przeciągając lekko słowa, wtrącił swoją uwagę. Powstrzymała westchnienie,
kuląc się mimowolnie. Odwróciła się bardzo powoli obawiając się, że to, co zobaczy, zniszczy ów magiczny erotyzm,
który się w niej obudził. Ale rozczarowała się jeszcze przyjemniej.
Stał kilka kroków od niej i opierał się niedbale o framugę drzwi, poddając się jej spojrzeniu. Mallory zauważyła jego
drogi garnitur o europejskim kroju i pomyślała, że on pewnie nie wie, jak szerokie i silne wydają się jego ramiona w
tej marynarce. Instynktownie wiedziała, że tego wrażenia nie zawdzięcza tylko krawcowi. Miał ciemną skórę,
częściowo dzięki słońcu, częściowo dzięki swemu pochodzeniu, czego Mallory domyśliła się, patrząc na gęste, czarne
włosy.
Był wysoki, trochę wyższy niż Carlson, który mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Był za to chyba w wieku
Carlsona, musiał mieć około trzydziestu ośmiu lat.
Oczy jego były szare, w kolorze dymu, który zdawał się przyciągać ją do siebie, by sprawdziła to dokładniej. Poczuła,
jak niemal wbrew woli, posuwa się do przodu i poddałaby się pokusie, gdyby nie zauważyła nagle lekko złośliwych
iskierek w jego spojrzeniu.
- Słucham? - powiedziała. Jej głos był trochę niepewny, ale i tak to było najlepsze, co zdołała z siebie wykrztusić.
- Powiedziałem, że pani zbyt się spieszy z wyciąganiem wniosków. Pani przyjaciele są w porządku, obaj.
Oderwawszy muskularne ramiona od framugi drzwi, przeszedł wielkimi krokami przez hol i stanął obok
zdenerwowanego szefa restauracji.
- A pan kim jest? - zapytała bezczelnie, czując, że się czerwieni, gdy spojrzenie jego zwężonych oczu skoncentrowało
się na niej. Spokojnie wytrzymała ten badający wzrok, bo dało jej to szansę dokładnej obserwacji. Upłynęła nie
kończąca się chwila, choć było to pewnie kilka sekund, zanim odpowiedział na jej pytanie.
- Nazywam się Jake Gallegher. Jestem właścicielem tej restauracji.
- Jake Gallegher - powtórzyła, a każdy jej nerw drżał, gdy znowu usłyszała jego ciepły, niski głos. Zastanowiło ją też
jego irlandzkie nazwisko przy śródziemnomorskim wyglądzie.
Jake mówił dalej, jak gdyby mu nie przerwano.
- Perkins chce powiedzieć, że to pani wygląda... hmm... nieodpowiednio.
Jego spojrzenie ogarnęło ją od stóp do głów, zatrzymując się na jej spodniach poniżej kolan.
- Co takiego? - fuknęła Mallory. „Bezczelny" - pomyślała, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nigdy
dotąd nie odmówiono jej obsługi, a już na pewno nie dlatego, że ma na sobie dżinsy!
- Proszę spojrzeć na siebie - zaproponował, uśmiechając się lekko. - Czy pani wpuściłaby do jadalni kogoś w
zabłoconym ubraniu?
- Coś w tym jest, Mallory - powiedział Carlson - Wyglądasz dziś może trochę niechlujnie.
Mallory była zbyt pochłonięta oglądaniem swoich nóg, by odpowiedzieć na jego drwinę. „Nic nie szkodzi" -
pomyślała, blednąc na widok czarnego błocka, przylepionego do jej spodni. Wyrówna rachunek z Carlsonem przy
okazji.
- Wpadłam w dziurę po drodze - powiedziała wściekła, że nie zauważyła wcześniej tego błota. Złościło ją też i
krępowało, że źle zrozumiała wahanie kelnera. Wzdychając na myśl o swojej głupocie, przyjrzała się sytuacji i sobie.
Dżinsy były co prawda beznadziejnie brudne, ale jej długi do kolan, cytrynowożółty sweter z paskiem był nietknięty.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem wytarzana w błocie-rzekła.
- Tak by się nie stało, gdybyś pozwoliła mi zaparkować samochód - odezwał się Carlson wyraźnie ubawiony.
- Po moim trupie - mruknęła wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. - Wiesz, jak mnie złości, gdy ktoś prowadzi
mój samochód.
- Mimo to, należało pozwolić sobie pomóc - ciągnął Carlson, a rytm tej sprzeczki wydawał mu się dziwnie znajomy. -
Wiesz, że w nocy bez okularów jesteś ślepa jak nietoperz.
- Doskonale widzę - odparowała zimno, a jej oczy rzucały wrogie błyski.
- Jasne - zgodził się Carlson - Tylko nie wtedy, kiedy prowadzisz, i nie w nocy. Robisz się niebezpieczna dla otoczenia,
jak tylko zajdzie słońce, i wiesz o tym.
Mallory uśmiechnęła się i przypomniała mu, że od tego właśnie są okulary.
- Gdybyś tak nie jęczał, że zamkną restaurację, zanim zaparkuję, to wszyscy moglibyśmy się skąpać w błotku - dodała.
Odwróciła się ku Jake'owi Gallegherowi z wyrazem oburzenia na twarzy.
- A skoro już jesteśmy przy tym - rzekła - powinien się pan wstydzić swojego parkingu! Ma zabójcze dziury.
- Przepraszam najmocniej - mruknął tamten rozbawiony jej kontratakiem. - Jeśli się pani tylko nic nie stało...
- Nie! - powiedziała, prosząc Boga, żeby przestał na nią patrzeć tak, jakby chciał sprawdzić, czy ma wszystkie kości
całe. Wystarczyło, że jeszcze drżała po ataku tego, niewiarygodnie zmysłowego, głosu. Nie chciała, żeby jego oczy
dokończyły dzieła.
- Naprawienie parkingu jest na mojej liście „spraw pilnych do załatwienia". Z drugiej strony - dodał - wydaje mi się, że
chodzenie samotnie po nocy, to raczej głupi pomysł.
- Bo jestem kobietą, tak? - spytała cicho. Nie przeszkadzało jej, że nie zwycięża w tej potyczce, bo dawało jej to
możliwość spędzenia jeszcze jednej chwili z nowym znajomym. - Jeśli to pana interesuje, Mili Valley uważana jest za
spokojną miejscowość, a ja nie pozwolę, żeby mi ktokolwiek wmawiał, że przejście dziesięciu metrów z parkingu do
restauracji, to śmiertelne niebezpieczeństwo.
„Poza tym - pomyślała - Carlson dopilnował, żeby potrafiła sobie radzić z większością potencjalnych napastników".
Nie powiedziała jednak tego na głos, wiedząc, że w ten sposób zakończyłaby dyskusję.
- Gdyby to ze mną się pani umówiła, nie miałaby pani wyboru - rzekł Jake, mierząc Carlsona i Vincenta spojrzeniem
pełnym dezaprobaty. Vincent mruknął, że randki, to tylko kłopot, a Carlson na to zachichotał cicho. Żaden z nich nie
podjął jednak wyzwania, więc Jake spojrzał znów na Mallory.
- Ale nie umówiłam się z panem - powiedziała spokojnie, zastanawiając się jednocześnie, jak by to było, gdyby
towarzyszył jej ten intrygujący nieznajomy. - Jestem tu z tymi panami i chcemy coś zjeść.
- Wciąż mamy nie rozwiązany problem błota - przypomniał Jake, mierząc krytycznym wzrokiem jej spodnie.
- Wygląda na to, że będę musiała się przebrać, jeśli nie mogę jeść w tym spodniach - mruknęła. Przygryzła dolną
wargę zastanawiając się, co robić.
Diabelski błysk w jej oczach powinien był ostrzec Jake'a, że naciska niewłaściwy guzik. Carlson to wiedział, Vincent
coś podejrzewał.
Ale Jake się nie zorientował. Nie był pewien również wtedy, kiedy zebrała ręką fałdy swetra. Gdy jednak jej palce
dotknęły górnego guzika dżinsów, zrozumiał.
Jake poczuł, że oddech więźnie mu w gardle, gdy patrzył, jak manipuluje miedzianym guzikiem. Przeniósł wzrok na jej
twarz, potem spojrzał znów na spodnie, które właśnie odpinała. Niedowierzanie kłóciło się z tym, co wyraźnie widział
na własne oczy, gdy Mallory, jakby litując się nad wstrzymanym oddechem Jake'a, opuściła sweter.
Jake drgnął, gdy usłyszał cichy dźwięk odsuwanego suwaka. Przemierzył dzielącą ich odległość, stojąc bardzo blisko.
Byli oddzieleni tylko oddechem. Spokojny i opanowany podsunął jej inne rozwiązanie.
- Tam dalej, w holu, jest toaleta - powiedział.
Mallory uśmiechnęła się, częściowo dlatego, że nie prowokował jej, by spełniła swoją groźbę, głównie zaś dlatego, że,
stojąc blisko, widziała, jak nierówno bije jego puls. Dogryzła mu, nie myśląc, co z tego będzie.
- Nie chce pan popatrzeć? - spytała cicho, chcąc, by pojedynek pozostał tylko między nimi.
- Tego nie powiedziałem - odparł, dotykając ją niemal oddechem i patrząc w oczy. - Chcę, żeby nikt inny nie patrzył. I
jestem pewien, że pani chłopak nie jest zachwycony tym, że ja się przyglądam.
- To nie jest mój chłopak - odrzekła, rozwiewając wątpliwości co do Carlsona.
- Mąż? - Ta myśl zabolała Jake'a, wyzwalając w nim chęć ataku. Chłopaka dałoby się wyeliminować. Ale męża?
Małżeństwo... nic nie można by zrobić. Zauważył jednak, że potrząsa głową. „Nie była zamężna, w każdym razie, nie z
żadnym z tych dwóch facetów". To już był krok w dobrą stronę.
- Nie jestem zamężna - mruknęła i uśmiechnęła się, widząc błysk ulgi na twarzy Jake'a. Nie potrafił go ukryć. „On też
nie jest żonaty" - domyśliła się, opierając swój sąd na jego reakcji i swojej intuicji.
- To się trzyma kupy - wymamrotał. Zacisnął pięści, by się powstrzymać od potrząśnięcia nią... wiedział, że jeśli to
zrobi, to przyciągnie ją do siebie, żeby poczuć na ciele jej dotyk.
- Więc nic dziwnego, że pani tego rodzaju numery uchodzą na sucho! - powiedział.
- Jakie numery? - spytała niewinnie, wiedząc, że to dobry moment, by się wycofać. - Ten sweter jest bardzo
przyzwoity, znacznie dłuższy, niż moje niektóre spódnice. W końcu, zdjęcie dżinsów, to nic gorszego, niż rozebranie
się z płaszcza.
- To wyglądało dokładnie, jak rozbieranie.
- To pana wrażenie - przerwała mu, stając na palcach, by zerknąć na Carlsona ponad ramieniem Jake'a.
Doświadczenie nauczyło ją rozpoznawać na jego twarzy wyraz ostrzeżenia, które pokrywał rozbawieniem. Wiedziała,
że musi przestać. Kołysząc się na piętach, postanowiła grać bezpiecznie.
- Skończę w toalecie, jeśli wam to przeszkadza - powiedziała.
Zanim jednak zrobiła krok, Jake chwycił jej rękę i zatrzymał ją na miejscu. Pochylił nisko głowę i jego usta znalazły się
tuż przy jej uchu.
- Następnym razem - mruknął - jeśli zaplanuje pani strip-tease, proszę dać mi znać. Znajdziemy jakieś bardziej
intymne miejsce, gdzie będziemy się oboje dobrze bawić. - Usłyszał, jak wzdycha cicho i puścił jej rękę. Jego dłoń
delikatnie pulsowała zapamiętanym nagle ciepłem jej skóry.
Mallory potrzebowała zaledwie kilku sekund, by zedrzeć z siebie brudne dżinsy, ale nawet przy tym rekordowym
tempie, nie znalazła już w holu nikogo, prócz Jake'a Galleghera. Nie myśląc zbyt długo, podeszła do niego i
wyciągnęła doń rękę ze zmaltretowanymi dżinsami. Musiała podnieść wzrok, by na niego popatrzeć. Przy swoich stu
siedemdziesięciu centymetrach była przecież znacznie niższa od niego.
- Są chyba za bardzo zabłocone i mokre, żeby je spalić -powiedział, możliwie najostrożniej ujmując zawiniątko
końcami palców.
- To niech je pan może włoży do zmywarki - odgryzła się. Jej nerwy uspokoiły się nieco, Jake nie przyglądał się jej już
tak... tak intensywnie.
- Chyba do jakiejś przemysłowej - odrzekł Jake, twardo próbując nie patrzeć na jej długie, zgrabne nogi.
- Wątpię, żeby się kiedykolwiek doprały - powiedziała z żalem. - Szkoda. To były moje ulubione.
Zmieniając uchwyt, by złapać wymykającą się nogawkę, Jake zauważył smugę farby na materiale.
- Malowała pani w swoich ulubionych portkach?
- W dżinsach - poprawiła go. - To mężczyźni noszą portki.
- Co za różnica, też mają dwie nogawki.
- Czyli wojna płci sprowadzona do nieistotnego niuansu - powiedziała, a jej oczy zamigotały. - Założę się, iż pan
uważa, że jedyna różnica między białym, a czerwonym winem, to cena.
- A jest jeszcze jakaś? - roześmiał się na widok jej twarzy, zdumionej i pełnej niedowierzania i, zanim zdołała coś
powiedzieć, skinął głową w stronę jadalni.
- Carlson i Vincent już tam siedzą - powiedział. - Może pani do nich dołączy. Ja spróbuję... hmm... coś z tym zrobić -
wskazał na spodnie. - To znaczy: z tymi dżinsami.
- Vincent i Carlson? - spytała zdziwiona, że nazywa ich po imieniu. - Wyszłam na moment i już ma pan kumpli.
- Męska przyjaźń - powiedział, uśmiechając się szeroko. -Proszę pójść i coś zjeść, zanim kucharz wygasi piec, Mallory.
Była już w połowie drogi do jadalni, zanim do niej dotarło. „Mallory..." »Powiedział jej imię.« Uśmiechnęła się z
nieukrywaną radością i prędko pobiegła do stołu. Była zbyt głodna, żeby spróbować przypomnieć sobie, kiedy mógł
je pierwszy raz usłyszeć. „To bez znaczenia - pomyślała - jeśli go tylko nie zapomni".
- To żarcie śmierdzi - Vincent zdegustowany opuścił widelec na talerz i sięgnął po butelkę domowego wina, które
zamówił Carlson. Nalał go trochę do swego kieliszka i podał dalej.
Mallory pochyliła się ku talerzowi i pociągnęła nosem, najpierw delikatnie, potem z większym entuzjazmem. Nic nie
raziło jej zmysłu powonienia, nie rozumiała, czemu Vincent się piekli.
- Moje nie śmierdzi - powiedziała. - Może dostałeś niedobry kawałek mięsa.
- Nie chodzi o to, że dosłownie śmierdzi - skrzywił się. - Chodzi o to, że jest źle przyrządzone. Nie mówiąc o tym, że
podane bez wyczucia koloru i kompozycji - dodał, wskazując na raczej nieapetyczne kawałki mięsa, pływające w
brązowoszarym sosie.
- Jesteś przecież stolarzem, Vincent - powiedziała Mallory, automatycznie żując następny kęs. - Od kiedy tyle wiesz o
jedzeniu?
- Wiem na pewno więcej niż szef kuchni - odparł Vincent wymijająco. - Nic dziwnego, że Jake się migał, kiedy go
zapraszałeś, żeby zjadł z nami, Carlson. On pewnie jada hamburgery w tej budce na ulicy. Założę się, że żółtodzioby
tam gotują lepiej, niż ten ich kucharz.
- Smakuje?
Nawet Carlson, zwykle nieporuszony, podskoczył nerwowo na widok Jake'a. Patrząc na siebie z poczuciem winy, cała
trójka pochyliła się nad talerzami, po cichu próbując znaleźć kozła ofiarnego, który się odezwie. Była nim znowu
Mallory.
- Vincent mówi, że jedzenie nie dorasta jakością i walorami smakowymi do tak niebanalnego otoczenia - powiedziała
z fałszywą uprzejmością. - Ja sama myślę, że szefowi pańskiej kuchni brakuje inspiracji i jest nieco zmęczony. W
końcu jest późno - dodała, mając nadzieję, że ta ostatnia wymówka złagodzi uderzenie.
Tak by zresztą było, gdyby Jake nie spojrzał na Vincenta, szukając u niego potwierdzenia.
Vincent jednak nie pozostawił mu wątpliwości co do swego zdania.
- Powiedziałem, że żarcie śmierdzi - rzekł. - Nie mówiłbym tego, gdyby tak nie było.
Jake nie próbował nawet udawać zdumienia. Podobnie jak dziury na parkingu, jedzenie też miało ulec zmianom. Nie
zabrał się jeszcze do tego, nie bardzo zresztą wiedział jak. Wylanie szefa kuchni byłoby jakimś wyjściem. Zamknięcie
knajpy, do czasu znalezienia następnego, też wchodziło w grę, ale odkładał podjęcie decyzji, głównie dlatego, że od
trzech dni, kiedy to przejął restaurację, był zbyt zajęty przeglądaniem ksiąg, by poświęcić uwagę kuchni. „Poza tym
-pomyślał - jedzenie nie jest pewnie aż tak paskudne, jak twierdzili Mallory i Vincent. Tych kilka posiłków, które on
sam tu zjadł, nie były może szaleńczo smaczne, ale dały się przełknąć".
Mallory z zainteresowaniem obserwowała, jak Jake mierzył wzrokiem każde z nich po kolei. Potem zrobił rzecz
niespodziewaną - odciągnął czwarte krzesło, to, między nią i Vincentem, i przyłączył się do nich, przysuwając sobie
talerz Vincenta. Bezwiednie naśladując Mallory, pochylił głowę i ostrożnie pociągnął nosem.
- Vincent mówi, żeby nie brać jego słów dosłownie - powiedziała. - Miał raczej na myśli kiepskie przyrządzenie, niż
faktyczny smród.
- Podejrzewam, że powinienem być wdzięczny za złagodzenie tej opinii - mruknął Jake, westchnął z rezygnacją i wbił
widelec w kawałek mięsa.
Patrzyli mu wszyscy na usta jak zahipnotyzowani. Kiedy w końcu przełknął swój kęs, czekali na werdykt
Jake sięgnął po szklankę z wodą i pił przez chwilę, zanim ogłosił swój sąd.
- Śmierdzi - zawyrokował.
- Mówiłem - powiedział Vincent ze złośliwą satysfakcją, delikatnie dotykając ust serwetką. - Spróbuj sałatki -poradził.
- To niewiarygodne, co można zrobić z paroma zwykłymi warzywami.
Jake się nie fatygował. Jedna lekcja wystarczyła w zupełności.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że to aż tak źle wygląda -przyznał, odsuwając od siebie talerz i sięgając po kieliszek
Mallory.
Wzniósł lekko brwi, jakby prosząc o pozwolenie. Nie sądziła, by miał odstawić kieliszek, gdyby zaoponowała, więc
uśmiechnęła się tylko i patrzyła, jak go obrócił, by dotknąć ustami dokładnie tego miejsca, gdzie widniał delikatny
ślad jej szminki. Później uśmiechała się już z większym wysiłkiem, bo wyraz jego oczu mówił, że zrobił to celowo,
dając jej odczuć, jak bardzo intymny był ten gest.
- Wino przynajmniej jest w porządku - powiedział, stawiając kieliszek dokładnie w tym samym miejscu i skinął ręką na
kelnera. Kiedy jednak trójka przy stoliku nie potwierdziła jego opinii, popatrzył na nich przerażony.
- „Ujdzie" - to lepsze słowo - rzekł Carlson. - Po prostu da się wypić, jeżeli nie ma nic innego pod ręką.
- Zupełnie nie rozumiem, czemu pan wcześniej na to nie reagował? - spytała Mallory, przyciągając ku sobie
spojrzenia, gdy dzielnie wtykała do ust kolejny kawałek mięsa. Źle czy dobrze przyrządzone, dawało się jeść, a ona
była głodna.
- Przy prawdopodobieństwie, że w ciągu roku może wypaść pan z rynku, powinno się chyba zwracać większą uwagę
na takie rzeczy, jak jedzenie czy wino.
- Nie poczuj się dotknięty - dodał Carlson, rzucając Mallory ostrzegawcze spojrzenie. - Po prostu wygląda na to, że
można by wymagać więcej od kucharza, nie mówiąc już o szefie restauracji.
- Nie mam tu szefa. - Jake przyczesał palcami włosy, próbując sobie przypomnieć o ile łatwiejsze było życie, zanim
nagle stał się posiadaczem rozlatującej się knajpy. - Odszedł, razem z poprzednim właścicielem - dodai.
- W tym problem - skomentowała Mallory. - I to już wszystko wyjaśnia.
Cieszyła się jednak, że Jake nie jest może tak niekompetentny, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.
- Zwykle nie biegamy po bożym świecie, krytykując restauracje na prawo i lewo - ciągnęła. - Ale zdawało nam się, że
tu... Nie będzie pan miał za złe tych uwag, prawda? - zakończyła pytaniem, mając nadzieję, że sprowokuje Jake'a do
mówienia. Coraz bardziej przyciągał ją dźwięk jego głosu.
Jake przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, jakby domyślając się, czy te zakamuflowane przeprosiny są szczere. Tak
naprawdę jednak, pochłonięty był studiowaniem klasycznych rysów jej twarzy.
Szerokie, niemal egzotyczne, kości policzkowe nie miały w sobie delikatności, ale morelowy odcień jej skóry sprawiał,
że ta silna twarz wydawała się jakaś krucha. Gęsta grzywa złotobrązowych włosów przydawała blasku jej oczom o
kolorze bursztynu, gęstym ciemnym brwiom i pełnym, zmysłowym ustom. Ciężkie fale opadały aż na plecy, chwytając
przyćmione światło sali i odbijając je w całej gamie kolorów.
Przyszedł kelner i Jake musiał przerwać ową przyjemną obserwację. Po małej konsultacji z całą trójką, zamówił
zwykłe omlety i butelkę wina, które - jak twierdził Carlson - dało się pić. Talerze z nie dojedzonym mięsem
uprzątnięto, przedtem jednak Mallory zdołała chyłkiem porwać ostatni kąsek.
- Myślałam, że jest pan zbyt zajęty, żeby jeść z nami -przycięła Jake'owi, starając się nie okazywać złośliwej
przyjemności, jaką jej to sprawiło. Zrobiła minę grzecznej i zaciekawionej dziewczynki i popatrzyła na Jake'a.
- Ależ to też praca - odparł, wznosząc brwi na widok wyrazu jej twarzy. Jej uśmiech gdzieś zniknął i Jake próbował go
sprowokować. - Jedzenie przy jednym stole z krytykami jest kształcącym doświadczeniem. Nauczyłem się przy was
więcej, niż przez cały czas prowadzenia restauracji.
- To znaczy?... - spytał Carlson.
- Przez trzy dni - odparł, z dezaprobatą kiwając głową nad tym „nieskończenie długim czasem". - Nie rozumiem tylko,
czemu wtedy, kiedy ja tu jadłem, potrawy wydawały się zupełnie znośne.
- Stary numer szefów kuchni - odparł Vincent - postarać się, żeby właściciel jadł przyzwoicie i nie narzekał. Potem
obniża się standard dla klientów i oszczędza na wydatkach, lądując poniżej limitu. Zanim właściciel się połapie jest już
z reguły za późno. To się sprawdza szczególnie dobrze, jeśli facet się cienko zna na prowadzeniu knajpy.
Jake puścił mimo uszu ten subtelny przytyk i skinął lekko głową, dośpiewując sobie resztę.
- Szef kuchni tymczasem zagarnia to, co zaoszczędzi na wydatkach i znika, kiedy interes zaczyna się sypać -
powiedział, zdając sobie sprawę, że wpadł na trop. - To wiele wyjaśnia - dodał - między innymi, na przykład, dlaczego
restauracja upadła zupełnie przez ostatnie sześć miesięcy. To właśnie wtedy, poprzedni szef przeniósł się do Nopa.
To, co powiedział Vincent, wyjaśniało też pewne rozbieżności, które Jake znalazł w księgach, nie zdradził jednak tego
głośno, uważając, że już i tak wyszedł na durnia. Zamiast tego, przyjrzał się badawczo Vincentowi.
- Ciekaw jestem, skąd tyle o tym wiesz - rzekł. Vincent wzruszył ramionami.
- Nie wiem dużo, od lat jestem stolarzem. Kiedyś tylko, pomagałem przy budowaniu knajpy. Można się mnóstwo
nauczyć przy takiej pracy, ludzie traktują cię jak mebel i gadają, choć lepiej byłoby dla nich, gdyby trzymali język za
zębami.
Jake'a nie zadowoliła ta odpowiedź, ale wyglądało na to, że nie powinien oczekiwać więcej, więc się wycofał.
Przyniesiono tymczasem nową butelkę wina i zaproponował, by Carlsonowi przypadł zaszczyt spróbowania.
- Nigdy nie znałem się na winach - przyznał. - Nie potrafię odróżnić jednego od drugiego.
- Widać - mruknął Carlson, podnosząc kieliszek do ust. Skinął głową z aprobatą i kelner napełnił pozostałe kieliszki.
- Nie jest pan dostatecznie zorientowany, jak na właściciela restauracji przystało - rzekła Mallory, kończąc zdanie
wyzywającym uśmiechem. Chciała być trochę milsza dla Jake'a, ale coś sprawiało, że nie potrafiła. Tak czy inaczej,
wyglądało na to, że się zagalopowała, gdy Jake przeniósł na nią wzrok. Jego szare oczy błyszczały jakimś dziwnym
ogniem, który, bez śladu, przegnał z jej głowy wszystkie inne myśli. Złapała się na tym, że chciałaby poczuć jego ręce
pieszczące nagą skórę jej nóg. Musiały być ciepłe i twarde, wiedziała to. Twarde, gorące... i pożądliwe.
Bezwiednie ocierając nogi o siebie, próbowała odpędzić te marzenia, ale były zbyt sugestywne, zbyt zmysłowe.
Powiodła językiem po nagle wyschniętych wargach, zobaczyła, jak Jake śledzi wzrokiem jej ruch i poczuła niemal
fizyczny ciężar tego spojrzenia.
Jake podjął grę i odwrócił się na krześle, niby przypadkiem zasłaniając twarz przed wzrokiem pozostałych mężczyzn.
Patrzył na nią przez moment, który jednak wystarczył, by zrozumiała, że czyta w jej myślach... i że kiedyś je
urzeczywistni. Spojrzeniem równie gorącym i pełnym pożądania, jak jej marzenie, kazał w to uwierzyć.
Patrzył tylko przez chwilę, to jednak starczyło Mallory, by uchwycić jego ostrzeżenie. Miała się zachowywać jak
należy i powściągnąć język, albo ponieść konsekwencje.
Wiedziała oczywiście, co zrobi. Ale przez moment nie mogła darować sobie przyjemności wyobrażania sobie, że
jednak... ponosi konsekwencje.
- Zgadzam się z Mallory, choć nie jest uprzejma - powiedział Carlson, niedomyślnie przerywając ich zmysłową
rozgrywkę. - Wydaje mi się, że takie sprawy byłyby oczywiste, gdybyś miał jakieś doświadczenie w prowadzeniu
restauracji.
- To moja pierwsza knajpa - przyznał Jake, odrywając wzrok od Mallory, by popatrzeć na dwóch mężczyzn. - Cala ta
historia wynikła nagle i, ni stąd ni z owąd, mam coś, co niekoniecznie chcę zatrzymać.
- Prowadzisz jakieś inne interesy? - spytał Carlson.
- Parę - odrzekł, wzbudzając tylko ciekawość Mallory zwięzłością swojej odpowiedzi. Była przekonana, że kręcił się w
kilku rzeczach naraz i chciała wiedzieć więcej.
- Co pan zamierza zrobić z kucharzem, kiedy pan już wie, że kradnie? - odważyła się spytać.
Przyglądał się jej z zaciekawieniem i uśmiechnął się lekko, zanim odpowiedział.
- Najprawdopodobniej go wyleję.
- Raczej nie najlepszy pomysł - powiedział Vincent. -Potrzeba czasu na znalezienie kogoś na jego miejsce, szczególnie,
jeśli to ma być ktoś sensowny.
- Pozostawienie go tu nie przyniesie nic dobrego - zaoponował Jake. - Jeśli w ogóle zatrzymam tę knajpę, to chyba ją
zamknę, do czasu opanowania tego wszystkiego.
- Stracisz w tym czasie resztę personelu. Nie będą tu siedzieć i czekać, aż doprowadzisz kuchnię do porządku.
- Sądzisz więc, że powinienem dać ogłoszenie, że szukam kucharza? - spytał Jake, próbując wyciągnąć od Vincenta, ile
się jeszcze dowiedział o prowadzeniu knajpy przy okazji montowania półek.
- Ryzykowne - odparł tamten. - Jeśli twój obecny kucharz zobaczy ogłoszenie, to na jedno wyjdzie. I tak źle, i tak
niedobrze.
- Wydawało mi się, że podsuniesz mi jakieś rozwiązanie.
- Przykro mi - wzruszył ramionami Vincent, odchylając się na krześle, by kelner mógł go obsłużyć. - Jestem tylko
stolarzem.
- Jasne - Jake odpuścił sprawę na chwilę.
Milczeli, gdy kelner podawał omlety. Mallory patrzyła, jak trzej mężczyźni zabrali się za swoje porcje i obawiając się,
że kombinacja mięsa i jajek podniesie poziom cholesterolu w jej krwi, zjadła tylko kilka kęsów zajęta bardziej myślami
niż posiłkiem.
- Co znowu? - spytał Jake z irytacją, patrząc na nią.
Dziury na parkingu, jedzenie pod psem i takież wino sprawiały, że zaczynał tracić zimną krew i reakcje jego stawały
się nerwowe.
- Najadłam się - powiedziała po prostu Mallory, dziwiąc się trochę zdenerwowaniu w jego głosie. - Udało mi się zjeść
większą część mięsa, zanim je pan odesłał.
Jake nie zdołał stłumić westchnienia ulgi.
- To w porządku - rzekł, zastanawiając się, jak zdołała zjeść, jego zdaniem, niejadalny posiłek.
Przeniósł wzrok na delikatne linie, rysujące się pod jej swetrem, na kremową skórę jej ramion i przestał myśleć o
restauracji i jedzeniu. Gdyby byli sami, czy pozwoliłaby się tam dotknąć, w ten ciemniejszy dołeczek u nasady szyi?
Czy dotknięcie jego palców zakłóciłoby regularne bicie jej serca?
Czy może ustami wywołałby ten sam efekt?
2
Mallory czuła gorące spojrzenie Jake'a, ale nie zareagowała. Poddanie się pokusie zniszczyłoby ją. Wiedziała
O tym, podobnie jak wiedziała, że przyjdzie moment, kiedy nie będzie miała wyboru.
Nie znała drugiego mężczyzny takiego, jak Jake Gallegher, z żadnym też nie łączyły ją tak tajemne i potężne siły.
Mimo tego, że ostrożność nigdy nie była jej wrodzoną cechą, jakiś wewnętrzny nakaz zabraniał jej posuwania się
dalej, w każdym razie, w tej chwili.
Może miałoby to sens, gdyby znała go lepiej.
„Nie znam nawet jej nazwiska" - rozmarzył się Jake. Lepiej niż większość ludzi wiedział, jak niewiele znaczy nazwisko,
ale, znając je, mógłby się dowiedzieć pewnych podstawowych rzeczy.
Znając nazwisko mógłby znaleźć jej adres. Znając adres mógłby znaleźć ją.
- Późno już.
Zarówno Mallory, jak i Jake'a, zaskoczyły słowa Carlsona. Oboje nie wiedzieli o czym była mowa podczas drugiej
części obiadu. Żadne z nich nie włączyło się do dyskusji. Cały ciężar przejęli Carlson i Vincent i obaj włożyli dużo
wysiłku w rozprawę nad tym, kto ma pomalować sufit w jednej z łazienek galerii Mallory i który z nich nadaje się
lepiej do polerowania lustrzanych ścian przy schodach.
- Jak późno? - spytała Mallory. Wydawało się jej, że są tu zaledwie od kilku minut.
- Wystarczająco późno, żebyśmy nie byli w stanie jutro od wczesnego świtu zabrać się do roboty - odparł Carlson. - I
przy tempie pracy Vincenta...
- Czas nie ma znaczenia dla artysty - odciął się Vincent uśmiechnięty szeroko.
- Ale ty nie jesteś artystą. Jesteś stolarzem. To ona jest artystką - pokazał Carlson palcem.
- To czemu chowa te swoje dzieła w pomieszczeniu na brudną bieliznę? - spytał Vincent
- Bo mam za dużo smaku, żeby je pokazywać publicznie - odpowiedziała Mallory. - Moje ego nie musi być ciągle
głaskane.
Carlson sarknął i wysączył swoje wino, unikając jej groźnego wzroku. Vincent jednak nie był zorientowany w sprawie.
- Jest dostatecznie wielką artystką, żeby dać sobie radę z sufitem. Jeśli tylko dostanie do ręki nie więcej, niż jeden
kolor, nie zdoła tego spaskudzić.
- Mogę domalować wam kółka, więc uważaj co mówisz - ostrzegła z fałszywą powagą.
- Kółka pewnie rzeczywiście umiesz namalować - dociął jej Carlson z tajemniczym uśmiechem. - Utrzymasz chyba w
ręku kształtnik.
- Aż szkoda, że nie mamy kształtnika na sufit - odcięła się. - Widać nie jestem stworzona do wyższych osiągnięć.
- Chyba wygrała tę rundę - zakończył Vincent. - Rzucam monetę, zobaczymy, kto płaci. Przegrany maluje też sufit.
- Ja stawiam kolację - wtrącił Jake, zaintrygowany ich uwagami na temat artystycznych uzdolnień Mallory. Bez
mrugnięcia znosiła ich przygadywanie, ale ze zbójeckiego błysku w jej oku dało się poznać, że kiedyś to sobie odbije.
- Dziękujemy - mruknęła i posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. - Miło mi będzie wpaść tu znowu, kiedy już się pan
zagospodaruje.
Vincent i Carlson podziękowali również, przy czym Vincent wymruczał jeszcze coś, co zabrzmiało jak „powodzenia"
lub podobnie.
Jake odsunął krzesło Mallory i, żegnając się z nimi, próbował zatrzymać ich jeszcze przez moment, by chód na chwilę
zostać sam na sam z Mallory. Nie chciał zbyt wiele -kilka słów, obietnicę zobaczenia jej znowu... okazję, by odkryć
smak jej ust.
Mallory postała chwilę obok krzesła, czekając aż Vincent i Carlson wyjdą z jadalni. Czuła, że Jake stoi za nią, oczekując
jej spojrzenia. Odwróciła się powoli, podnosząc twarz, by spojrzeć mu w oczy. Nie mówił nic, ale zdradziły go oczy.
Postanowiła zaryzykować.
- Czy wysłać panu zaproszenie na otwarcie? - powiedziała cicho.
- Na kiedy? - spytał, wiedząc, że nie będzie mógł czekać długo - i, że nie chce czekać długo.
- Pojutrze - usłyszał. Powiedziała mu też dokładnie kiedy i gdzie, jakby się obawiając, że zaproszenie może nie dojść
na czas.
- Przyjdę - odparł. „Pojutrze - pomyślał - cała wieczność. Coś jeszcze na pewno dałoby się zrobić".
- Jak się pani nazywa? -spytał.
- Bennett. Jestem w książce telefonicznej w Sausalito.
Przemknęła się wśród pozostawionych w jadalni stołów, on poszedł za nią. W holu Carlson i Vincent udawali, że
oglądają broszury agencji turystycznych.
- Jeszcze jedno - powiedział Jake, zatrzymując ją. Znał już jej nazwisko, prawie znał adres, jutro miał dowiedzieć się
więcej. - Co właściwie otwieracie? - spytał. Mallory uśmiechnęła się.
- To dobre pytanie - powiedziała.
- Galerię - odpowiedział Carlson, który najwyraźniej usłyszał przynajmniej część rozmowy. - Galerię sztuki - dodał.
- Myślałem, że nie umie pani malować - zdziwił się Jake, przekonany, że źle zrozumiał niedawne ścięcie o jej talent
malarski.
- To tylko jeden z możliwych poglądów na sprawę - odparła. - Ale ja nawet znam się na tym, i to zbyt dobrze, żeby
próbować sprzedać swoje prace. Trzymam je w domu.
- Gdzie jest ich właściwe miejsce -dodał Carlson, szczerze ubawiony złym błyskiem w jej ostrzegawczym spojrzeniu.
- Tak czy inaczej - ciągnęła Mallory - nie trzeba samemu malować rzeczy, które się sprzedają, żeby wiedzieć, co
majaka wartość.
- To prawda - rzekł Carlson. - Ona ma niesamowitego nosa, zawsze wie co się sprzeda, a co nie.
- Wygląda na to, że nieźle sobie jeżdżą po pani talencie... czy braku talentu - powiedział Jake, rozbawiony tym, jak
szybko Mallory uciekła od tematu. Po jej docinkach na temat restauracji, nie trzeba było go prosić, żeby sobie na niej
poużywał. Uśmiechnął się, gdy rzuciła mu lekko zdegustowane spojrzenie. Sięgnął pod biurko recepcjonisty, wyjął
latarkę i sprawdził, czy świeci.
- Jest pan równie okropny, jak ci dwaj - powiedziała z przesadnie udanym oburzeniem, żeby wiedział, że żartuje. - To,
że niektórym się nie podobają moje obrazy, nie znaczy, że nie umiem malować.
- Nikomu się nie podobają twoje obrazy - powiedział Carlson wychodząc.
- A ty się przejdziesz piechotą do domu, jeśli się nie uspokoisz - sarknęła, idąc pomiędzy Vincentem a Jake'em do
samochodu. Obecność tych dwóch „przyzwoitek" stawała się coraz bardziej uciążliwa i coraz intensywniej myślała,
jak się ich pozbyć.
Vincent i Carlson wpakowali się do samochodu i siedzieli cicho, udając, że ich nie ma. To tylko pogorszyło sprawę,
podkreślając fakt, że nie jest z Jake'em sama. Podniosła wzrok na jego ciemną twarz, wzdrygnęła się i weszła do
samochodu. Powiedziała „do widzenia" w sekundę, zanim on zamknął za nią drzwi. Wydawało się jej, że on też coś
mówi, ale nie usłyszała. Znalazłszy po omacku okulary, nasunęła je na nos i odjechała.
Jake patrzył, jak tylne światła jej jaguara znikają w ciemności i na duchu podtrzymywały go dwie rzeczy.
Po pierwsze - znał jej nazwisko.
Po drugie - miał jej spodnie.
*
Mallory stała w drzwiach łazienki i patrzyła, jak Vincent kilkoma ostatnimi ruchami pędzla kończy malowanie sufitu.
- Dalej uważam, że granatowy lepiej by tu wyglądał. Biały jest taki zwyczajny - powiedziała.
- Granatowy wygląda klaustrofobicznie, szczególnie na suficie w niewielkim pomieszczeniu. - odparł Vincent.
-Wydawałoby się, że powinnaś wiedzieć coś o tym, jako artystka i w ogóle - pociągnął pędzlem jeszcze raz i zszedł na
dół po krótkiej drabince.
- Chyba nie znam się na urządzaniu wnętrz - wyznała, podając mu kubek kawy, którą Carlson przyniósł ze sklepiku na
rogu.
- Widziałem twoje mieszkanie - rzekł Vincent. - Jest jasne i przestronne, bez granatowych sufitów.
- To sprawka Carlsona. Twierdzi, że nie umiałby urządzić jaskini, nawet gdybym miała do dyspozycji tylko mamucie
skóry i kości dinozaura.
- Między tym, a twoją twórczością...
- Błagam, tylko bez tych dowcipów - poprosiła.
Nie mówiła tego poważnie, głównie dlatego, że te docinki stały się już rytuałem dla ich trójki. Przez spędzony razem
poprzedni miesiąc, Carlson i ona włączyli do swych codziennych rozgrywek Vincenta, który poczuł się wśród nich jak
ryba w wodzie.
- Czyż osobę, która bez mrugnięcia okiem rozbiera się w restauracji, można wyprowadzić z równowagi niewinnymi
docinkami? - spytał Vincent beznamiętnie.
Mallory odpuściła sobie tę rundę. Przysiadłszy na rogu pokrytej folią sofy, bezwiednie bawiła się pustą filiżanką po
kawie.
- A tak w ogóle, to gdzieś ty widział moje prace? - spytała. - Przecież ja ich nigdy nie przynoszę do galerii.
- Oczywiście, że nie, twój zmysł handlowy ci na to nie pozwala. - Vincent opadł na sofę naprzeciwko niej. - Carlson
pokazał mi kilka twoich obrazków, kiedy jedliśmy obiad na łodzi.
- Kilka prac malarskich, nie obrazków - fuknęła Mallory. - Ä propos, musimy rozpakować te skrzynie i powiesić coś na
ścianach. Nie chcę czekać z tym do jutra.
Zadowolona rozejrzała się po pokoju. Z przyjemnością patrzyła na sufit w kształcie łuku, ściany, na których
gdzieniegdzie wisiały duże płaszczyzny luster i kręte schody, które prowadziły do niewielkiego pokoju na górze.
Uśmiechając się z zadowoleniem, Mallory przypomniała sobie swój pierwszy sklep, w którym uczyła się arkanów
prowadzenia galerii. Czas prób i błędów był długi, ale nie odebrał jej pewności siebie. Teraz, po dwóch latach
prowadzenia dobrze idących interesów, zmieniała lokal. Jej nowa galeria miała dołączyć do rzędu modnych sklepów,
założonych kiedyś w dawnej hurtowni w Mili Valley. Lokalizacja była doskonała i - Mallory była tego pewna - miała
pozwolić na możliwie najkorzystniejszą sprzedaż prac jej klientów.
Jutro mieli zacząć.
- Myślałem, że wypolerujesz lustra, zanim wrócę - powiedział Carlson wchodząc do galerii.
- Zadzwoniłam do dozorców i kazałam im to dołączyć do swoich obowiązków - powiedziała Mallory i uśmiechnęła się
na widok wyrazu aprobaty na twarzy Carlsona. Potem, czując, że musi to wiedzieć na pewno, spytała:
- Doręczyłeś?
- Niby co? - zdziwił się Carlson fałszywie.
- Zaproszenie! - krzyknęła, wiedząc doskonale, że on wie, o czym mówi. - Widziałeś go?
„Jego" - to znaczy Jake'a Galleghera. Mallory prawie nie spała poprzedniej nocy, jeszcze raz przeżywając swoje
niemożliwe zachowanie w restauracji. Pamiętała to zbyt jasno, by się nie bać, że Jake nie myśli o niej nic dobrego i że
nie zechce jej więcej widzieć na oczy.
- Nie było go. - Carlson podszedł do mahoniowego biurka i zapisał coś w otwartym bloczku. - Zostawiłem zaproszenie
kucharzowi.
- Nie należy nazywać kucharzem tego bubka, którego Jake tam trzyma - powiedział Vincent z niechęcią. - Nie mogę
patrzeć jak taki miły facet jak Jake Gallegher, traci pieniądze, przez nie nadający się do niczego personel.
- Ty byś sobie lepiej dawał radę? - Carlson zdjął z krzesła zachlapany farbą pokrowiec i usiadł naprzeciw nich.
- Żebyś wiedział - powiedział Vincent - Kiedyś to robiłem, dawno temu, co prawda, zanim się ożeniłem i zanim jeszcze
zająłem się stolarstwem.
- Jak dawno temu? - spytała Mallory, zaciekawiona tą wiadomością. W ciągu miesiąca, który spędzili razem, nie
wspomniał nic o swoim poprzednim fachu, tak w końcu różnym od stolarstwa.
- Jakieś dwadzieścia lat - odpowiedział, marszcząc brwi, jakby na myśl o czymś nieprzyjemnym.
- Brat Grace, mojej żony - dodał - pracował w budownictwie. Od chwili ślubu, Grace wbiła sobie do głowy, że nigdy
nie zarobię sensownych pieniędzy „pichcąc", jak to nazywała. Nie potrafiła docenić lat szkolenia, fachowości, jakiej
wymagało prowadzenie kuchni. Tak czy inaczej, bez końca nawijała o masach pieniędzy, jakie zarabia jej brat i o tym,
że potrzebuje partnera, któremu mógłby zaufać.
Vincent odchrząknął, jakby zakłopotany tym, co miał powiedzieć.
- Kochałem ją tak bardzo, że zależało mi tylko na tym, żeby była zadowolona. I myślałem, że zawsze mogę wrócić do
„pichcenia", jeśli mi się nie powiedzie w stolarstwie. Zostawiłem pracę i zacząłem współpracować z jej bratem.
Nauczyłem się zresztą wystarczająco dużo, żeby z tego wyżyć.
- I nigdy nie tęskniłeś za kuchnią? - spytała Mallory.
- Tęskniłem. Ale im dłużej siedziałem w stolarstwie, tym trudniej było mi uciec. A potem brat Grace umarł i
dowiedziałem się, że był mocno zadłużony, a konto miał puste. Krótko mówiąc, można było tylko zbankrutować,
Grace jednak nie chciała zrozumieć, że nie mogłem temu zapobiec. Winiła mnie za wszystko - za brak pieniędzy,
klapę firmy, nawet śmierć brata.
- I rozwiedliście się?
- Zostawiła mnie pięć lat temu. A teraz podejmuję się tylko drobnych prac, takich jak ta, żeby mieć z czego żyć, ale
nigdy nic dużego.
- To poniekąd wyjaśnia, dlaczego się zawsze ruszasz jak mucha w smole - zakpił Carlson.
- Może - uśmiechnął się Vincent, patrząc na niego. - Nigdy nie uważałem, że kręcenie się w kółko jest więcej warte,
niż odrobina cierpliwości.
- Nie rozumiem, czemu nie powróciłeś do... „pichcenia" - powiedziała Mallory.
Vincent wzruszył ramionami.
- Wątpię, czy dostałbym przyzwoitą pracę. Jestem o całe lata do tyłu, nie znam tych nowych numerów i sposobów
przyrządzania jedzenia. Przy tej dietetycznej żywności, z niskim cholesterolem, wysoką kalorycznością i z czym tam
jeszcze, mógłby nie dać sobie rady.
Coś zaświtało w ciemnej stronie duszy Mallory, tam, gdzie zwykle chowały się kawały i małe, diabelskie plany, ale nie
dała tego poznać po sobie. Trochę czasu musiałoby upłynąć, zanim dorwie w ręce Vincenta... i Jake'a i zrobi z nimi, co
zechce.
- Sądziłem, że będzie pani chciała mieć je z powrotem -odezwał się sam diabeł za jej plecami. - Podobno to pani
ukochane.
Mallory podskoczyła nerwowo, zaskoczona jego nagłym pojawieniem. Automatycznie zerknęła w lustro na ścianie i
szybko tego pożałowała. Jej włosy nie stały może dęba, ale wyglądały, jakby przed chwilą przeleciała nad miastem na
miotle, walcząc ze strasznym wiatrem. Łaska boska, że jej różowa wstążka była na miejscu... no, prawie na miejscu.
Odwróciła się w końcu do Jake'a, próbując jednak nie patrzeć mu w oczy, wciąż trochę roztrzęsiona jego nagłym
przyjściem. Jej wzrok spoczął na dżinsach, które trzymał w wyciągniętej ręce. To były jej spodnie, dało się to poznać
po dziwnie znajomym wzorku z plam.
- Dziękuję - powiedziała, biorąc je w ręce. - Zaimponował mi pan. Myślałam, że nie da się ich uratować.
Jej głos był schrypnięty i niepewny, pełne odbicie kłębka nerwów, jakim się stała. Nie myślała, że następne spotkanie
z nim podziała na nią równie silnie, jak pierwsze, że przekręci wszystko do góry nogami i sprawi, że jej serce będzie
biło szybko, jak nigdy dotąd.
- Dałem łapówkę facetowi w pralni - powiedział, podając rękę Vincentowi i Carlsonowi.
Gdy znów zwrócił się do niej, wzięła się w garść. Wziąwszy głęboki oddech, zaczęła znowu, tym razem trochę bardziej
kontrolując sytuację.
- Nie trzeba było przyjeżdżać aż tutaj, żeby mi je oddać - powiedziała, uśmiechem dając mu do zrozumienia, jak
bardzo się cieszy, że jednak przyjechał.
- Pomyślałem, że mogą się przydać na otwarcie - powiedział z iskierkami humoru w oczach.
Kątem oka Mallory zauważyła, jak Vincent dosłownie za uszy wyciąga Carlsona na tyły galerii. Potem zapomniała o
nich, koncentrując uwagę na stojącym obok niej mężczyźnie.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan rozczarowany, jeśli na otwarciu galerii pokażę się w czymś trochę bardziej...
wyrafinowanym - powiedziała, odkładając dżinsy na sofę.
- Będzie wspaniale, cokolwiek pani założy - powiedział. Powiódł wzrokiem po jej roboczych ogrodniczkach i za dużej
koszuli. - Ale wyrafinowanie, jakoś mi się z panią słabo kojarzy - mruknął.
Zaczerwieniła się po tej ukrytej aluzji do jej „striptease'u". Połączenie wyrafinowania i jej osoby wymagało zapewne
sporej wyobraźni.
- Są słowa, które przychodzą mi na myśl, kiedy patrzę na panią - powiedział, podchodząc bliżej i dotykając ją
spojrzeniem. - Takie, jak „impulsywna" czy „sexy" - zatrzymał wzrok na jej szyi, na której rysował się szybko bijący
puls.
- Nie pozwoli mi pan zapomnieć o wczorajszym wieczorze, prawda? - spytała i przesunęła po wargach końcem języka.
- Pewnie nie - jego nagły uśmiech rozładował pełną napięcia atmosferę. - Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zapomniał o
czymś, co dotyczy ciebie, Mallory.
Przełknęła głośno ślinę i pospiesznie zmieniła temat, obawiając się, że powie coś nieodpowiedniego. Kusiło ją, by
zawołać: .Jesteś najcudowniejszym, najbardziej fascynującym mężczyzną, jakiego znam, i muszę koniecznie poznać
cię bliżej" - miała to na końcu języka.
- Carlson doręczył ci zaproszenie do restauracji - powiedziała zamiast tego. - Nie zastał cię podobno.
- Spędziłem mnóstwo czasu, przekonując faceta w pralni - odparł. - Odwdzięcz mi się i zjedz ze mną kolację
wieczorem.
- W twojej knajpie? - spytała, zanim zdążyła ugryźć się w język. Przez długą chwilę czekała na odpowiedź, przerażona,
że jej pytanie zabrzmiało gorzej, niż myślała.
Jake westchnął z ulgą, mając nadzieję, że ona tego nie zauważy. Nie odmówiła! To, co powiedziała o restauracji, nie
miało znaczenia.
- Nie, nie w mojej knajpie. Pomyślałem, że moglibyśmy przetestować tę nową restaurację przy molo.
- Dochodzi się do niej tą samą ulicą, co do naszej łodzi -powiedziała zachwycona jego propozycją. Jej plan był bliski
spełnienia - trzeba było teraz tylko jednego telefonu odwołującego rezerwację, którą Jake miał zrobić. Należało też
jeszcze przekonać Vincenta, że w jego wieku nie jest jeszcze za późno na zmianę fachu. Miała nadzieję, że to ostatnie
nie nastręczy zbyt wielu trudności - to w końcu dla dobra samego Vincenta!
- „Naszej" łodzi? - powtórzy} Jake.
Uśmiechnęła się do niego, zbyt zajęta swoimi myślami, by zauważyć nagłą rezerwę w jego głosie.
- Carlson i ja mamy łódź w Sausalito, kilka kroków stąd - powiedziała.
- Mieszkasz z Carlsonem? - Jake zmarszczył brwi, słysząc tę niespodziewaną informację. Nie bardzo się to zgadzało,
bo twierdziła, że Carlson nie jest jej facetem. Czemu więc mieszkali razem?
- Przeszkadza ci to? - Serdeczny nastrój, wywołany jego niespodziewanym przybyciem, zmieniał się w ciężką
atmosferę i Mallory pożałowała swoich słów o Carlsonie. Wolałaby tego teraz nie wyjaśniać. Poza tym nie mogłaby
pewnie powiedzieć prawdy.
- Trochę - powiedział szorstko. - Bardzo - dodał stanowczo, dziwiąc się sobie. Powinien po prostu wyjść i zostawić to
wszystko w spokoju. Miał zbyt dużo swoich problemów, żeby dopraszać się o następne. Wplątywanie się w jakiś
układ z dziewczyną, która mieszka z innym facetem, było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył. Czemu więc po prostu
nie wyszedł?
- Przyjmij, że Carlson nie wtrąca się do mojego życia prywatnego - rzekła. - W każdym razie nie tak, jak myślisz
-dodała.
- I to wszystko wyjaśnia? - spytał. Mallory milczała.
- Nie jest moim kochankiem - odpowiedziała wreszcie. Miała nadzieję, że to wystarczy, bo była to prawda.
Jake wypuścił z płuc powietrze trzymane nerwowo od dłuższej chwili. Nie byli kochankami - to już coś. Nie wszystko,
ale to najważniejsze. Skinął głową, bojąc się odezwać. Był zdenerwowany i nie chciał, żeby wiedziała, jak niewiele
brakowało, by wybuchnął.
Spięta milczeniem Jake'a, Mallory pomyślała, że małe niewinne kłamstwo nie zaszkodzi niczemu. Nie była na ogół
zwolenniczką takich rozwiązań, ale to zapobiegnie pytaniom, na które nie chciała odpowiadać.
- Carlson jest moim bratem -powiedziała.
- Bratem?
- Przyrodnim, ściśle mówiąc. - Miała nadzieję, że brzmi to choć trochę wiarygodnie. - Ten sam ojciec, inna matka
-dodała.
Przez kilka chwil Jake patrzył na nią, szukając w jej twarzy jakichś oznak nieszczerości. Nie znalazł, a mimo to skądś
wiedział, że kłamie - historyjka o bracie była bajką. Ale wierzył w to, że Carlson nie jest jej kochankiem.
„Instynkt - pomyślał - i pobożne życzenia, ot co". Miał nadzieję, że się nie myli.
- Czemu ja ci nie wierzę? - spytał cicho, ujmując rękami jej ramiona, stanowczo, lecz delikatnie, żeby wiedziała, że jest
bardziej zaciekawiony niż wściekły.
- Przestań - powiedziała, próbując oddychać spokojnie i nie zwracać uwagi na ciepło jego dłoni. Uśmiechnął się i
rozluźnił uścisk palców na jej ramionach, tylko na tyle, by móc ją pogładzić, żałując, że rękawy koszuli nie pozwalają
mu dotknąć skóry.
- Na razie zostawimy to tak, jak jest - mruknął - ale pamiętaj, że nie jestem hojny. Nie dzielę się z nikim swoją
dziewczyną.
- Nie proszę cię o to - powiedziała, marszcząc brwi na myśl, że gładka historyjka, którą wymyślili z Carlsonem i którą
się tak długo zasłaniali, była teraz nic nie warta.
To miało duże znaczenie, bo z wielką niechęcią kłamała Jake 'owi, nawet jeśli były po temu powody. Na razie
wystarczy jednak, iż uwierzył w to, że nic nie zaszło między nią a Carlsonem.
- Tak czy inaczej, chyba nie ma problemu dzielenia się z nikim - powiedziała, próbując odzyskać równowagę i złapać
oddech. - Idziemy tylko na kolację.
- Naprawdę? - spytał, nie pozwalając jej się wycofać, w końcu było między nimi coś więcej, niż jedna, planowana
randka, i chciał, żeby to przyznała.
- Wiesz, ja ledwie cię znam - zdołała wyszeptać, zahipnotyzowana jego spojrzeniem. „To jak nurkowanie w wirze -
pomyślała, patrząc mu w oczy. - Jak płynięcie, dryfowanie, wirowanie, coraz głębiej i głębiej".
- To się zmieni - powiedział i raptownie opuścił ręce. Nie byli sami. Carlson wywinął się wreszcie Vincentowi i zajął
centralną pozycję na scenie.
- Vincent odkrył potworny bałagan pod zlewem - powiedział, uśmiechając się szeroko, i wchodząc między Mallory i
Jake'a. - Znalazł przeciek i chce, żebyś wetknęła palce w rurę, to naprawi.
- Ty wetknij tam palce - zaproponowała. Można było polegać na Carlsonie w takich sytuacjach, ostatnio zawsze pchał
palce między drzwi, a ona nie bardzo wiedziała, jak odwrócić jego uwagę.
- Za grube - pomachał jej przed nosem wszystkimi dziesięcioma. - To chuda rurka, Mallory. A Vincent czeka.
- Chyba nie będę się przyglądał - powiedział Jake. -Przyjdę po ciebie o siódmej.
- O wpół do ósmej - odparła automatycznie, próbując nie patrzeć mu w oczy, żeby nie dostrzegł jej zażenowania.
„Nic nie szkodzi" - pomyślała. Spędzi dziś z nim wieczór. Przedtem ma jednak wiele innych zajęć, na przykład;
wetknięcie palców w rurkę.
- Carlson poda ci adres - powiedziała i poszła do pomieszczenia na tyłach galerii.
Pozostawienie Carlsona i Jake'a sam na sam, nie było pewnie najmądrzejszym posunięciem. Strach pomyśleć, co
Carlson mógł powiedzieć Jake'owi, z drugiej strony można było mieć nadzieję, że chociaż poda mu ten adres.
A reszta... resztą zajmie się później, jak już wydębi na Vincencie, żeby zrealizował jej plan.
Pamiętała także o innym planie, który powzięła tego ranka. Wpakowała Vincenta i Carlsona w udział w
ośmiokilometrowym wyścigu, który miał się odbyć za kilka tygodni. Żaden z nich, co prawda, nie zgłosił się sam, ale o
to zadbała już ona. Wiedziała, że będą mocno zdziwieni, kiedy dostaną papiery od organizatorów. Nie będą się mogli
wywinąć, będzie za późno, poza tym była to w końcu akcja dobroczynna.
Do tego czasu będzie musiała się zastanowić jaką sumę zadeklaruje. W każdym razie - nie małą. Warto będzie
zobaczyć, jak się chłopcy popiszą. Szczególnie Carlson.
3
Jake szedł powoli po Issaquah Doch do kei, gdzie przycumowana była luksusowa łódź Mallory o nazwie Tortuga.
Miała zielone rolety i szklane drzwi, na których wygrawerowano dwa bobry i flaminga.
Dwa bobry i flaming? - Jake potrząsnął głową z niedowierzaniem, zrobił to zresztą nie raz od momentu, kiedy Carlson
opisał mu łódkę. Przeszedłszy nad czarno-białym kotem, rozciągniętym na deskach, zwolnił kroku. Wymagało tego
otoczenie, w którym się znalazł. Tulipany i powoje kwitły w oknach łodzi przycumowanych do kei i zadziwiały Jake'a
równie mocno, jak same jachty. Zawsze uważał, że to niewielkie, skromne domki na wodzie, jednopoziomowe i
przeznaczone tylko do tymczasowego pobytu. Przeżył nawet pięć lat niedaleko stąd, w Larkspur, nie wiedząc, że
grubo się myli.
Luksusowe jachty, które miał przed oczami, wcale nie były przeznaczone do tymczasowego zamieszkania. Pomysł
wprowadzenia się do jednego z nich odpowiadałby, lubiącemu przygody Jake'owi, chociaż miałby zapewne trudności
z uruchomieniem silnika i pokręceniem się po zatoce. Niewiele łodzi było jednopoziomowych. Większość miała dwa
piętra, a parę - o czym świadczyły liczne okna - miało kilkanaście, wznoszących się i opadających, poziomów, które
tworzyły wielopiętrowe mieszkania.
Każda z mijanych łodzi była większa od poprzedniej. W którejś chwili Jake zatrzymał się i spróbował ocenić na oko
powierzchnię tych domów. Jego długie doświadczenie w budownictwie, pozwalało mu zrobić to w miarę precyzyjnie i
uznał, że większość z nich mogła mieć powierzchnię około 200 m , tyle, ile przeciętny dom o czterech sypialniach,
budowany często na przedmieściach.
Zerknął na zegarek i przyspieszył kroku. Znalazł wkrótce drzwi z bobrami i flamingiem przy następnej kei. Brązowa
płytka ze słowem Tortuga była przymocowana śrubkami tuż poniżej zielonych rolet. Uderzył lekko w dzwonek u drzwi
i, przez chwilę, przyglądał się bobrom, flamingom i żółwiom, nim Mallory otworzyła.
- Czemu Tortuga? - spytał, czując, jak serce bije mocniej na jej widok. Wyglądała tak ślicznie, że potrzebował kilku
chwil, żeby wziąć się w garść.
- Pytasz, dlaczego moja łódź nazywa się Tortuga, czy dlaczego moja Tortuga ma bobry i flaminga przy drzwiach? -
uśmiechnęła się.
- I o to, i o to.
- Motorówka mojego ojca, którą kiedyś stracił w huraganie, nazywała się Tortuga.
- On ją tak nazwał?
- Ja ją tak nazwałam - rzekła, zapraszając go gestem do środka. Wszedł, a ona dalej mówiła, odwracając ku niemu
głowę. - Była strasznie powolna, jak na motorówkę.
- Wiedząc o twoim upodobaniu do pewnego rodzaju samochodów, można to zrozumieć - powiedział, mając na myśli
jej jaguara. - A bobry i flaming na drzwiach?
- To prezent. Ciężko było się wymigać - wzruszyła ramionami, przerywając sobie, by zamknąć okno przed wieczornym
powiewem wiatru. - Poza tym, jakoś do tego przywykłam - dodała. Odwróciła się ku niemu, uśmiechając się z
zadowolenia, że ma go tak blisko.
Jake odetchnął głęboko i pomyślał, że chciałby ją wziąć w ramiona, by doczekać się pocałunku, którego tak bardzo
pragnął. Nie oponowałaby, widział to w jej oczach. Ona też chciała czuć go przy sobie, poznać smak jego ust, jego
dotyk.
Nie przytulił jej jednak, wiedząc, że dopiero powolne delektowanie się tym marzeniem, dodaje wartości jego
spełnieniu.
- Carlson twierdzi, że twoja jazda samochodem zmienia najdojrzalszych mężczyzn w drżącą galaretę - powiedział
zamiast tego. Carlson napomknął mu o tym przy okazji.
- Przesadza - odparła Mallory, mając nadzieję, że Carlson nie powiedział nic gorszego. - Poza tym odgrywa się za to,
że nigdy nie daję mu prowadzić - dodała i zmieniła temat. Pokazała Jake'owi swoją kolekcję skamielin i muszli.
- Byłeś kiedyś na takiej łodzi? - spytała.
- Nie - Jake rozejrzał się po bogato urządzonym pokoju, zdziwiony jego wielkością i kominkiem na jednej ze ścian.
Patrząc z zewnątrz, nie przypuszczał, że któryś z pokoi na łodzi mógł pomieścić aż dwa komplety mebli, z których
jeden ustawiony był przed kominkiem, drugi stał w pobliżu okna. Bladoniebieskie i zielone kolory obić nadawały
pokojowi nieco tajemniczy nastrój, a barwne elementy przydawały mu ciepła. Za jego plecami wisiały dwie duże
zasłony w orientalnym stylu.
- Nie spodziewałem się tu kominka - powiedział. - Nie myślałem, że się je urządza na takich łodziach.
- Pomagają wygnać stąd wilgoć, szczególnie w zimie -powiedziała, wskazując mu miejsce na jednej z sof przy oknie. -
Sama nie wyobrażam sobie życia bez kominka. Ogień jest tak... - zawahała się. Błędem było spojrzenie na niego w tej
chwili - nie była w stanie wymyśleć nic sensownego, żeby dokończyć zdanie. Na końcu języka miała słowa typu
„uwodzicielski", „prowokujący", czy „podniecający", ale, szczęśliwie, się w ten język ugryzła.
- Ogień jest tak... ciepły - podsunął, wyraźnie zadowolony z powodu jej zakłopotania.
- Dokładnie - podchwyciła z wdzięcznością. - Rozpalimy dziś w kominku, jeśli chcesz.
Odpiął guzik marynarki i usiadł, a ona z podziwem przyglądała się jego lśniącej bielą koszuli, zanim zdała sobie
sprawę, że się zagapiła.
Był ubrany mniej więcej tak, jak poprzednio - w inny, co prawda, garnitur, ale o podobnym kroju, i krawat w
delikatne paski. Jego gęste włosy falowały lekko nad sztywnym kołnierzykiem i Mallory podobało się to bardzo. Na
chwilę straciła głowę, gdy przyglądała się jeszcze raz pięknym rysom jego twarzy, nieznacznemu śladowi mocnego
zarostu, widocznemu mimo świeżego ogolenia. Patrzyła na drobne zmarszczki wokół jego oczu, na arystokratyczny
kształt nosa... i tak bardzo chciała go dotknąć.
To jednak, rzecz jasna, nie wchodziło w grę.
- Dzisiaj? - spytał lekko zdziwiony, że zakładała, iż spędzą ze sobą aż tak dużo czasu. Pomyślał o małym drinku przed
kominkiem, po kolacji. Spodobał mu się ten pomysł.
- Co dzisiaj? - bąknęła.
- Ogień w kominku - uśmiechnął się, zadowolony, że Mallory nie panuje nad sobą, tak, jak by chciała.
- Miałam nadzieję, że może będziesz miał ochotę spędzić tu wieczór - powiedziała, bawiąc się brzeżkiem poduszki,
którą miała na kolanach. - Zarządziłam, żeby podali nam kolację o ósmej.
- Carlson gotuje?
- Carlson nie potrafi zagotować wody - odparła krótko. - Ale doskonale sobie radzi, kupuje dania „na wynos".
- Jemy dziś coś kupionego „na wynos"? - spytał. - Razem z Carlsonem? - Liczył raczej na miły, intymny wieczór.
- Nie, Boże miłosierny! - zaśmiała się. - Gotują nam tu coś specjalnego. A Carlson ma dziś co innego do roboty. -Miała
w każdym razie nadzieję, że sobie coś znajdzie. Wyrzuciła go za drzwi pół godziny przed przyjściem Jake'a, zakazując
pokazywać się przed północą.
- Zadzwoniłam do restauracji, żeby odwołać twoją rezerwację, więc chyba nie masz wyboru.
„Musiała się za tym nieźle zakręcić" - pomyślał Jake z zadowoleniem, patrząc na zdobiące pokój wazony, pełne
świeżo ściętych kwiatów. Zapach wiosny mieszał się z wonią cynamonu i czosnku, dopływających z kuchni, kołysząc
jego zmysły i obiecując królewską kolację. „Mnóstwo biegania -pomyślał. - Ale, być może, ona zawsze tak przyjmuje
gości". Oparł się znów o poduszki, patrząc na jej niespokojne ruchy.
Czując się coraz bardziej nieswojo pod jego spojrzeniem, Mallory wstała i podeszła do barku, nie dlatego nawet, że
marzyła o drinku, ale dlatego, że dawało to okazję do pokręcenia się po pokoju. Bez pytania wlała Jake'owi i sobie po
niewielkiej porcyjce scotcha.
Mrucząc „dziękuję", wziął szklankę z jej rąk i przelotnie dotknął jej palców. To było tak niewiele, ale jakoś skupił
uwagę na tym „drobiazgu". Wiedział, że kiedyś zdarzy się znowu...
- Śliczne kwiaty - zachwycił się, kierując rozmowę na bezpieczne tory i próbując mimo wszystko nie przyciągać jej do
siebie.
- Carlson usiłuje w ten sposób przeprosić za te wczorajsze docinki.
- Naprawdę myślisz, że jest mu przykro?
- Na pewno nie - uśmiechnęła się. - Ale kiedy powiedziałam mu przy okazji, że dom wygląda obskurnie bez kwiatów,
zareagował w ten sposób.
Tamtego dnia miała szczególnie dobry nastrój na spiskowanie, więc postarała się, żeby Carlson zapamiętał, że
najładniejszy bez jest w pewnej kwiaciarni niedaleko galerii. Kwiaciarnia należała do Peggy Markham, a Mallory od
tygodni próbowała ich sobie przedstawić. Carlson nic nie powiedział, kiedy wrócił z kwiaciarni, a Mallory była zbyt
sprytna, żeby próbować coś z niego wydusić. Przy całym swoim napięciu Carlson dostałby szału, gdyby wiedział, że
bawi się w swatkę.
- I udało mu się? - spytał Jake.
- Co takiego?
- Przeprosić cię. Wybaczyłaś mu to dokuczanie? - Mallory uśmiechnęła się, nie chcąc ujawniać swoich planów. -
Powiedzmy, ze się jeszcze trochę napoci, zanim się ugnę.
- Wygląda na to, że to nie najlepszy pomysł, zaleźć ci za skórę - mruknął Jake, mając nadzieję, że nie jest aż tak
niemiłosierna, jak mogłoby się wydawać.
- To nie jest takie proste - zaśmiała się. - Ale lubię wyrównywać rachunki, szczególnie z, nie doceniającymi
prawdziwego piękna, krytykami sztuki.
- Przeszkadza ci to? - spytał. - To jest, czy przeszkadza ci, gdy ludzie nabijają się z twoich prac?
- Czemu pytasz?
- Bo nie wiem, czy tylko żartujesz, czy jednak cię to drażni. I myślę, że gdybym to wiedział, to mógłbym domyśleć się
wielu innych rzeczy.
Jake'owi zdawało się, że zna odpowiedź. Instynkt podpowiadał mu, że to jednak żart, że Mallory naprawdę nie umie
malować i że nie przejmuje się tym. Ale wolałby wiedzieć, czy się nie mylił, czy Mallory rzeczywiście nie było przykro,
gdy nabijali się z niej przyjaciele.
- Nie jestem aż tak skomplikowana - odpowiedziała spokojnie. - Nie umiem malować, wiem o tym i nie przeszkadza
mi to. Moja artystyczna dusza nie ucierpi od przygadywania, a poza tym potrafię się odgryźć. Przyjaciele powinni
sobie wystarczająco ufać, żeby takie rzeczy przechodziły bez bólu.
- Więc nie złamię ci serca, jeśli pośmieję się kiedyś z twoich obrazów?
- Nie, w ten sposób nie złamiesz mi serca. „W ten - nie - powtórzyła w myśli. - Ale w inny...?"
Jake skinął głową niemal niedostrzegalnie, zwracając uwagę na ledwie widoczny wyraz niepokoju na jej twarzy, który
znikł chwilę później i Jake nie był pewien, czy naprawdę coś zobaczył.
- Pozostaje mi więc nadzieja, że będziemy przyjaciółmi.
- Żebyś się mógł ponabijać z moich obrazów? - spytała z udanym oburzeniem.
- Dokładnie - kącik jego ust ledwie wzniósł się w uśmiechu, gdy pomyślał o bezdrożach poznawania Mallory bliżej.
- Pamiętaj tylko o jednym - powiedziała z najpoważniejszą w świecie miną.
- Co takiego?
- Zawsze wyrównuję rachunki.
Uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie przejęty jej groźbą.
- Nie mów potem, że cię nie ostrzegałam - wytrzymała przez chwilę jego spojrzenie, żeby wiedział, że mówi serio,
potem opuściła powieki, próbując nie pozwolić, by czytał w jej myślach.
Jake patrzył na jej nieprzeniknioną twarz i pomyślał, że od dawna nie zaintrygowała go tak żadna kobieta i że chyba
nigdy nie spotkał nikogo tak fascynującego, jak Mallory. Tak miło się na nią patrzyło: niebyła piękna, ale bardzo,
bardzo interesująca. Nawet poprzedniego wieczoru, w jego restauracji, kiedy miała na sobie ten swój sweter i
zabłocone dżinsy, trzymała klasę.
Dziś była ubrana z pewną niedbałą elegancją. Miała na sobie jakiś inny sweter, puszysty i miękki ciuszek z cekinami.
Był jasnoróżowy, a lekka, satynowa spódnica, którą włożyła do niego, była tylko o ton ciemniejsza. Zestawienie
materiału i miękkiej wełenki aż się prosiło o dotknięcie, zamiast tego jednak, Jake zacisnął palce na jednej z
poduszek.
Nie wolno mu było tego zrobić, choćby dlatego, że nie skończyłoby się na dotykaniu materiału. To byłby tylko
początek; Jake spróbowałby w końcu pogładzić jedwabistą miękką skórę, którą materiał okrywał.
A jej włosy... Opadały na plecy w niezliczonych falach, odgarnięte znad czoła i przytrzymane spinkami. Wydawały się
dziś ciemniejsze, inne, i Jake pomyślał, że to zmierzch odebrał im blask. Później - rozmarzył się - ogień rozjaśni jej
włosy i ożywi je na nowo.
Zafascynowały go też jej oczy. Ich piękna, mahoniowa głębia połyskiwała jakimś światełkiem, jakimś sekretem. Coś
chowała w zanadrzu, to pewne, i Jake'owi udzielił się jej nastrój. - Wysączył ostatnie krople ze swojej szklanki i,
przegrawszy sromotnie ciężką walkę ze sobą, postanowił jednak przytulić Mallory, gdy usłyszał stłumione dźwięki za
zasłoną, poprzedzone dyskretnym kaszlem.
- Podałem obiad - odezwał się Vincent naburmuszony, w swojej kucharskiej czapce i fartuchu w różowe paski, który,
Jake był tego pewien, wyglądałby znacznie lepiej na Mallory. Za uchyloną zasłoną widać było elegancko nakryty stół.
- Ślicznie ci w fartuszku, Vincent - przygryzła Mallory. Puściła mimo uszu jego zirytowane parsknięcie i bawiła się
dobrze widokiem zaskoczonej twarzy Jake'a.
- Myślałem, że jest stolarzem - mruknął kątem ust. Wstał po chwili i podał rękę Mallory.
- To się okaże za moment - odpowiedziała szeptem i poprowadziła go do jadalni. Nie pomyślała nawet, żeby uwolnić
dłoń z jego uścisku. To w końcu tylko na moment, nie było się czym przejmować. Więc czemu serce biło jej tak
szybko?
Vincent ulotnił się, zanim przeszli do jadalni, i, pozostawszy tylko we dwójkę mogli podziwiać pięknie zastawiony stół,
pod nisko wiszącym żyrandolem. Jego kryształowe pryzmaty rzucały błyski, które odbijały się w porcelanie i
kieliszkach, zaś płomienie dwóch świec, stojących na stole, odbijały, się tysiąckrotnie w kryształkach lampy. Te
świetlne refleksy chwiały się niedostrzegalnie w rytm kołysania łodzi, wzmagając jeszcze efekt tajemniczości.
Sala wyglądała tak romantycznie, jak tylko Mallory mogła sobie wymarzyć i bała się trochę, że Jake pomyśli, że ona go
kokietuje. Uspokoiła się zaraz w myślach, że tak nie jest, zresztą wystrój sali był zasługą Vincenta, nie jej.
- Zauważyłaś, że Vincent z nami nie je? - spytał Jake, wskazując na dwa nakrycia na stole. - Nie martwi cię to?
Odsunął jej krzesło i usiadła, napawając się przez moment korzennym zapachem jego wody kolońskiej. Dobra kolacja
nie była wszystkim, co marzyło się jej dziś wieczorem. Mallory westchnęła, próbując okiełznać swoją rozbrykaną
wyobraźnię. Jakieś pożądliwe myśli były tu zdecydowanie nie na miejscu, zwłaszcza, że przecież ledwie znała faceta.
To jednak nie zmieniało faktu, że bardzo go pragnęła. Kiedy podniosła głowę, wbite w nią oczy Jake'a były tylko o
kilka centymetrów od jej twarzy.
Jake czytał w jej myślach - miał w każdym razie nadzieję, że czyta i uśmiechnął się lekko na widok jej rumieńca.
Potem - uwalniając ich oboje od tego zakonspirowanego erotyzmu, zajął swoje miejsce przy końcu stołu. Rozłożył
adamaszkową serwetkę i położył ją na kolanach.
- Wczoraj wieczorem Vincent przysięgał, że nie wie nic o gotowaniu - powiedział.
- Kłamał - odparła, uśmiechając się do Vincenta, gdy ten stawiał przed nią talerz z przystawką. - Prawda, Vincent?
- Bzdura - odrzekł Vincent szorstko. Obsłużył Jake'a, potem sięgnął do wiaderka z lodem po butelkę wina. Nalał im
obojgu i wyszedł z pokoju.
- Co to jest, wytłumaczysz mi? - spytał Jake.
- Jakaś cykoria w sosie rakowym - powiedziała wesoło, podnosząc widelec. - Chciał nam podać to samo, co wczoraj,
ale nie mieliśmy wtedy przystawek, więc coś wymyślił na poczekaniu.
- Pytałem...
- Wiem, o co pytałeś - przerwała, chcąc go uprzedzić. -Ale nie mówmy o tym jeszcze teraz. Zacznij jeść, zanim ci
wystygnie.
- Czy to ma mnie zmiękczyć? - spytał, próbując sałatki. Była lekka, chrupiąca i przepyszna, i z powodzeniem odwróciła
uwagę Jake'a od jego pytania.
- Najwyraźniej - odrzekła Mallory, zadowolona, że nie próbuje jej przyciskać do muru i z entuzjazmem zabrała się do
swojej porcji. Podniosła do ust następny kęs i, żując go z zastanowieniem, rozważała swój plan. Pokazanie Jake'o-wi,
że Vincent umie gotować - to moment. Reszta, to jest nakłonienie go, by przyjął Vincenta na szefa kuchni, będzie
zależała od inteligencji Jake'a - tylko dureń przepuściłby taką okazję. Jake nie wyglądał na durnia.
„Przy okazji - pomyślała - warto by się dowiedzieć, jak Jake się wplątał w całą tę hecę z restauracją". Obawiając się
pytać wprost, postanowiła obejść sprawę.
- Co robiłeś, zanim kupiłeś restaurację? - spytała.
- To i owo - odparł, kończąc sałatkę i popijając łyk wina. - Co ty robiłaś, zanim zajęłaś się galerią?
- To i owo - powtórzyła, uśmiechając się do niego poprzez światło świec. - Pracowałeś kiedyś w tej okolicy?
- Pytasz o Marin County?
- Tak. Ale bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego jesteś właścicielem knajpy i wcale nie znasz się na jej prowadzeniu.
- To nie była do końca kwestia mojego wyboru - odrzekł, odchylając się do tyłu, by Vincent mógł wymienić talerze
przed następnym daniem. - Pewien facet był mi winien trochę pieniędzy i zaoferował mi tę restaurację zamiast
gotówki.
- I przyjąłeś?
- Zamiast tego, mogłem mieć niewielkie udziały w jego sieci gabinetów odnowy biologicznej, w południowej
Kalifornii.
- Być może, byłyby bardziej zyskowne - powiedziała. Ogromne sumy, jakie ona sama płaciła za swoją gimnastykę,
mogłyby wzbogacić każdego. Gabinety, to przecież jeszcze inna sprawa, opłaty byłyby pewnie wyższe.
- Nie interesowały mnie - odparł Jake - głównie dlatego, że nie chciałem być jego partnerem w interesach. Na dłuższą
metę, restauracja to lepsza inwestycja. Sam grunt jest wart majątek.
- Opowiedz mi o tym - zanurzyła widelec w gęstym sosie, pokrywającym porcję wołowiny na jej talerzu, i wzięła kęs
do ust. Smakowało wyśmienicie. Zjadła następny kawałek mięsa i dodała - czynsz, który płacę za galerię, sięga prawie
połowy całych obrotów.
Jake skinął głową, wkładając do ust kawałek mięsa.
- Jak możesz mi wmawiać, że to jest to samo danie, które zamówiliście wczoraj? - spytał. - To wygląda, pachnie i
smakuje zupełnie inaczej.
- Wiem - Vincent wśliznął się do jadalni nie zauważony sprawdzając, jak im smakuje.
- To na czym polega różnica? - zapytał Jake.
- Na fachowości. Doprawiłem to musztardowym sosem i papryką, zamiast podawać mięso w tłuszczu, tak jak zrobił
twój kucharz. I warzywa są świeże, nie mrożone - dodał, wskazując na delikatne marchewki i cebulę o żywych
barwach. - To różnica - rzucił przez ramię, znikając za zasłoną.
Mallory wystarczająco znała się na reklamie, żeby milczeć i pozwolić produktowi sprzedawać się samemu. Jedli przez
chwilę w skupieniu, nim powróciła do swego pytania.
- Wiem już, jak to się stało, że nagle jesteś właścicielem restauracji, ale dalej nie wiem, co robiłeś przedtem? -
zagadnęła.
- Zajmowałem się budownictwem - odparł, odkładając widelec. - Ale zostawiłem to kilka lat temu, głównie dlatego,
że zmęczyło mnie pracowanie dwadzieścia cztery godziny na dobę.
„Był tam szefem" - domyśliła się Mallory. Ale dalej wiedziała za mało.
- A od kiedy siedziałeś i czekałeś, aż ci restauracja spadnie z nieba? - spytała.
Wiedziała, że jest wścibska, ale nie umiała przestać. Chodziło przecież o Jake 'a - mężczyznę, którego chciała poznać
bliżej, nie o jakiegoś znajomego, którego miałaby już nigdy nie zobaczyć.
Podniósł do ust kieliszek, patrząc na nią przez stół, i zastanawiał się, na ile może się przed nią otworzyć.
To z kolei zaciekawiało ją jeszcze bardziej, głównie dlatego, że większość znanych jej mężczyzn mówiło z nią zwykle
całkiem otwarcie o swoim życiu i pracy. Mallory słuchała ich chętnie, to jakby nadrabiało jej własną powściągliwość.
Nie miała nic przeciwko mówieniu o galerii, ale jej prywatne sprawy były poza dyskusją.
Jake pociągnął łyk Burgunda, żałując, że choćby ten jeden raz nie może mówić swobodnie, zamiast zastanawiać się
nad każdym słowem i jego konsekwencjami. Nie po raz pierwszy w życiu pytano go o jego interesy i inwestycje, i
wiedział, że rozmowy o tym wymagają dużego taktu i przemilczenia pewnych rzeczy. Jeśli się powiedziało zbyt dużo i
to poszło w świat, plany mogły wziąć w łeb szybciej, niż można się było spodziewać. Nie sądził, żeby Mallory
rozpowiadała usłyszane od niego wiadomości na prawo i lewo, ale uważał, że zna ją zbyt słabo, by ryzykować. Będzie
musiała zadowolić się półprawdą - opowie jej, mniej więcej, co robił w poprzednim miesiącu, pominie milczeniem to,
co robi teraz.
- Pracuję nad pewnym planem w East Boy - powiedział, wymieniając nazwę miejscowości, którą kilka razy słyszała w
telewizji. - W zeszłym tygodniu przygotowywaliśmy papiery, które mają być wysłane potencjalnym inwestorom.
- Szukacie inwestorów? - spytała Mallory. Gdzieś w zakamarkach jej umysłu zabrzmiał cichy, lecz wyraźny dzwonek
ostrzeżenia - nie należało ufać mężczyznom bardziej zainteresowanym jej pieniędzmi, niż nią samą. Jej siostra
popełniła kiedyś ten błąd i jej przykład nakazywał Mallory wyjątkową ostrożność. Jeśli Jake szuka pieniędzy, nie
powinien oglądać się na nią.
- Nie - odparł, odsuwając od siebie talerz i opierając ręce na stole. - Wiele osób już zainteresowało się tym projektem,
trzeba więc będzie przebrać w ofertach.
Mallory poczuła ulgę i zaciekawienie jednocześnie. Być może tego faceta nie obchodzi fakt, że jej ojciec ma górę
pieniędzy. Jego spokój i pewność siebie pozwalała się domyślać, że odnosi sukcesy w interesach. To nie był
mężczyzna, który się uganiał za posagami. Pogada o tym z Carlsonem, rzecz jasna, i każe mu się dokładnie
dowiedzieć, nad jakim planem Jake pracuje. Ostrożność nigdy nie zawadzi.
- Myślisz, że mógłbym sobie pozwolić na zatrudnienie Vincenta? - spytał nagle.
Spojrzała na niego zaskoczona. Jego pytanie wyrwało ją z zamyślenia i kazało skoncentrować się na teraźniejszości.
- Myślę inaczej, że możesz sobie pozwolić na to, żeby go nie zatrudnić - odrzekła.
- Pogadajmy więc o...
- Restauracji - dodała szybko.
- Nie - Jake uśmiechnął się i skinął głową. - Teraz twoja kolej.
Chciał wiedzieć o niej więcej, chciał wiedzieć, co wywołało przyspieszone bicie jej serca, tak znajome i cudownie
nowe zarazem. Coś już o tym wiedział, ale nie wszystko. Coś jeszcze w tym było, coś nieodgadnionego. Mógłby się
domyśleć co, gdyby zechciała mówić.
- Pytasz o galerię? - powiedziała Mallory, mimo suchości w gardle. Co takiego było w jego spojrzeniu, co tak wyraźnie
dawało jej odczuć jego męskość i silę?
- Mógłbym całą noc słuchać, jak opowiadasz - odparł. - O galerii, o znajomych... o sobie. Zacznijmy od ciebie -
zaproponował. Wypił łyk wina, nie pozwalając jej spuścić wzroku.
- Od mojego hobby i tego co robię, kiedy nie pracuję, tak? - spytała, drżąc pod jego ciepłym spojrzeniem i widząc w
nim cały labirynt uczuć.
- Myślałem o czymś bardziej... intymnym - odparł, zniżając glos do uwodzicielskiego szeptu. - Powiedz, czemu brakuje
mi tchu, kiedy patrzę na ciebie?
Zarumieniła się, niepewna, czy to, co mówił, miało się jakoś do jego gorącego spojrzenia. W tak cudowny sposób
mówił o prywatności - jednym słowem kazał jej ominąć jakieś żarty na ten temat i sprawił, że straciła głowę, a jej
zmysły znalazły się w nieznanym dotąd stanie. Jej skóra potrzebowała dotknięcia jego ręki, koniuszki palców drżały,
jakby przewidując, że mogłaby pod nimi poczuć jego ogorzałą słońcem skórę, ramiona i pierś, na której znalazłaby
ciemny zarost i gładkie, silne mięśnie.
Stopniałaby, jak lód, gdyby jej dotknął. Wiedziała o tym. Wiedziała też, że dotyk jego rąk wprawiłby ją w szaleńcze
podniecenie.
Już sama myśl o tym zapierała jej dech.
- Nigdy nie spałam z kimś takim jak ty - szepnęła, pochylając głowę i przypatrując się jego twarzy. To byłoby
podniecające i namiętne, czuła to. Ale czy powinna by sobie na to pozwolić, gdy cały jej rozsądek ostrzegał ją,
krzycząc, że z nikim innym już jej potem nie będzie dobrze?
- Słucham? - zachłysnął się Jake, ujmując rękami poręcze krzesła, by nie wstać i nie przyciągnąć jej ku sobie. Nie
spodziewał się tak szczerej odpowiedzi, nie tak szybko.
,.Nigdy nie spałam z kimś takim jak ty." Mallory zaskoczyła go tym zdaniem, choćby dlatego, że kobiety, które znał,
nigdy nie mówiły o sobie tak otwarcie. Bał się trochę, że zbyt szybko będą mieli za sobą tak wiele...
Ona jednak najwyraźniej się tego nie obawiała.
Nagle zmieszana Mallory spróbowała zmienić wrażenie, które na nim wywarła.
- Nie chciałam powiedzieć, że... - głos uwiązł jej w gardle, gdy zobaczyła, jak zadowolenie na jego twarzy ustępuje
miejsca łagodnemu uśmiechowi.
- Wiem, że nie chciałaś, kochanie - powiedział miękko. - Ale to takie miłe. Tylko, co masz na myśli mówiąc: „ktoś taki
jak ja?"
- Prawie cię nie znam - powiedziała z trudem. Podniosła rękę, by napić się wina, ale ta ręka drżała jej za bardzo, żeby
ryzykować całość kryształowego kieliszka. - Jesteś kimś nieznajomym - dodała. - To miałam na myśli.
- Oczywiście - zgodził się, postanawiając na razie nie drążyć sprawy. - O czym to mówiliśmy?...
- Widać było, że blefuje i Mallory wiedziała, że on już podjął decyzję.
Ona zresztą też. Nie miało to znaczyć, że poddała się impulsowi, on dalej był w końcu nieznaną osobą.
- Należałoby być wdzięcznym losowi, że Vincent jest w innym pokoju - uśmiechnął się Jake, wysączając ostatnią
kroplę wina.
- Bo ja wiem... A deser?
- Trzeba było coś powiedzieć, jeśli się spieszycie - sarknął Vincent, pojawiając się jak duch.
Mallory i Jake wymienili zdziwione spojrzenia, ciekawi, skąd Vincent tak dokładnie wiedział, kiedy ich rozmowa zeszła
na bezpieczniejsze tory, potem utkwili w nim wzrok. Vincent nie zwrócił na nich uwagi, marudząc przy zgarnianiu
okruchów ze stołu i serwowaniu deseru.
Mallory poczekała, aż zatrzasną się za nim drzwi i pochylając się przez stół, szepnęła:
- Będę się bała spojrzeć mu w oczy.
- Krępuje cię to, że mógł usłyszeć, że... - urwał Jake, wbijając łyżeczkę w czekoladową piramidkę na talerzu.
Zdmuchnął cynamon z porcyjki cudownie puszystego sufletu i włożył ją do ust.
- Tego nie powiedziałam!
Jake mrugnął do niej i wziął do ust następny kęs. Suflet był tak pyszny i lekki, że grzechem było tak go pożerać. Jake
jednak szybko usprawiedliwił przed sobą to przestępstwo i postanowił nakazać Vuicentowi, by tego typu cuda
serwować na specjalne okazje, na przykład weekendy.
- Jedz deser - powiedział, nie próbując się z nią kłócić.
- Mówiłam tylko...
- Mówiłaś, że nigdy nie spałaś z kimś takim jak ja - powiedział. - Z kimś nieznajomym - dodał, machając widelcem, jak
profesor długopisem. - Jeśli nie to miałaś na myśli, to czemu zaczęłaś o tym mówić?
Mallory postanowiła nie odpowiadać.
- Powinieneś zdawać sobie sprawę, że Vincent słyszy każde słowo - powiedziała, próbując nie zapominać, że jest ich,
tak naprawdę, troje.
- Najprawdopodobniej - odparł Jake. Skończył deser i sięgnął po butelkę wina. Nalał sobie i Mallory. - To znaczy, że
jeśli napomknę, że napiłbym się kawy, on pojawi się w drzwiach dzierżąc dzbanek, zanim skończę mówić.
- A jak nie?
- To jest bardziej dyskretny, niż bym go podejrzewał. - Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł Vincent ze srebrnym
dzbankiem do kawy w rękach.
- Kelnerzy są dyskretni - powiedział sztywno, nalewając im po filiżance. - Kucharze są humorzaści.
- Co niczemu nie przeszkadza, jeśli przy okazji są też kompetentni - rzekł Jake. - Kiedy możesz zacząć?
- Jak tylko pozbędziesz się tego swojego. - Vincent postawił dzbanek na stole i oparł się o kredens, krzyżując ramiona
na piersi.
- Wylałem go już - Jake upił łyk kawy, pod bacznym spojrzeniem Vincenta. - Dziś po południu. Jego zastępca kieruje
knajpą, dopóki nie znajdę nowego szefa.
- Wywróciliśmy wszystko do góry nogami, co? - spytał Vincent.
- To prawda - odrzekł Jake. - Ale on akurat wyrządził więcej szkody niż pożytku. Wolałem, żeby nie pogarszał sytuacji
jeszcze bardziej.
- To znaczy, że mogę się tam pojawić jutro - powiedział Vincent, sprawiając wrażenie, że mu wszystko jedno.
Jake uśmiechnął się od ucha do ucha, przekonany, że Vincent wstanie z kurami i będzie tam przed świtem. Jego oczy
błyszczały podnieceniem, którego nie umiał ukryć.
Jake mógł teraz odetchnąć, wiedząc, że pod takimi rządami restauracja miała jakąś szansę przeżycia. Zatrudnienie
Vincenta nie było sprawą decyzji - było w jakiś sposób nieuniknione, podobnie, jak zbliżenie się do Mallory, było tylko
sprawą czasu i okazji.
- A co z forsą?
Obaj mężczyźni spojrzeli na Mallory, jakby zaskoczeni, że dalej tu jest.
- Porozmawiamy o warunkach jutro w restauracji - powiedział Jake. - Na właściwym miejscu.
Vincent kiwnął głową na znak zgody i uścisnął rękę, którą Jake podał mu, wstając. Potem mruknął coś o brudnych
garach, ciepłej wodzie i obowiązkach w sam raz dla jakiegoś kocmołucha i zniknął za drzwiami do kuchni.
- Tylko się upewniałam - powiedziała Mallory, krzywiąc się trochę. Jake próbował przecież wykluczyć ją z dyskusji. -
To był w końcu mój pomysł.
- Co powiesz na brandy przy kominku? - spytał, próbując odciągnąć jej uwagę od Vincenta i restauracji. Pomógł jej
wstać z krzesła.
- Jeśli na pewno możesz jeszcze zostać... - ujęła jego rękę i poszła za nim przez pokój.
- Nie bądź zła, Mallory - powiedział, kierując ją delikatnie w kierunku sofy. - Bardzo ładnie się spisałaś i należą ci się
dzięki, ale reszta jest między Vincentem i mną.
- Nie chciałam być wścibska - zaprotestowała, zrzucając z nóg pantofle i podwijając stopy pod siebie. - Chciałam się
tylko upewnić, że Vincent dostanie to, co mu się należy. Nie zapalaj tego! - zawołała, gdy Jake podszedł do kominka.
- Czemu?
- Mała ostrożność - rzekła wykrętnie. - Powiem ci, kiedy będzie można.
Jake uznał, że nie zna się na luksusowych jachtach i kominkach na nich, więc się nie upierał. Powrócił na moment do
Vincenta.
- On jest wystarczająco dorosły, żeby się troszczyć o siebie -rzekł, podchodząc do barku. Nalał sobie solidną porcję
brandy i pociągnął z niej łyk, zanim napełnił szklankę Mallory. Milcząco prosił ojej zrozumienie. „Zaufaj mi" - mówiło
jego spojrzenie.
- Wyobraź sobie, że znasz mnie wystarczająco długo, żeby uwierzyć, że nie oszukam twojego przyjaciela - powiedział.
- Ale tak nie jest!
- Nie o to chodzi - usiadł koło niej i podał jej brandy. -Wiem o tobie wiele rzeczy, ale równie wielu nie wiem. Prosiłaś
mnie na przykład, żebym zaufał ci, gdy twierdziłaś, że Carlson nie jest twoim kochankiem, a nie mogę tego wiedzieć
na pewno.
- Mówiłam ci, to mój brat!
- Akurat - mruknął Jake. Postawił szklankę na stole z taką siłą, że powinna pęknąć. Jakoś nie pękła, a Jake obrócił
twarz ku Mallory i powiedział:
- Jeśli Carlson jest twoim bratem, to ja jestem jego ciocią.
4
- Pokłóciliście się? - spytał Vincent
Mallory opadła na poduszki, zakłopotana nieco zaistniałą sytuacją.
Jake przyszedł jej z pomocą, stwierdzając z nieudawanym zachwytem:
- Doskonałe jedzenie, Vincent. Zawołać ci taksówkę? Vincent uśmiechnął się szeroko, pojmując wyraźną aluzję.
- Mam wóz na zewnątrz - dziękuję, poradzę sobie. Mallory poczekała, aż trzasną frontowe drzwi, zanim odezwała się
znowu.
- Jeśli dalej masz ochotę rozpalić w kominku, to zapałki leżą tam na półce.
- Musiałaś poczekać, aż Vincent wyjdzie, żeby to powiedzieć? - spytał, rzucając jej przez ramię zaciekawione
spojrzenie. Podszedł do kominka i wziął zapałki do rąk.
- Ostatnim razem wspólnie smażyliśmy kiełbaski. Nie chciałam, żeby było mu przykro.
- Kiełbaski? - powtórzył Jake z nadzieją w głosie; podszedł do kominka, odkręcił kurek z gazem, podkładając zapałkę.
Płomień podskoczył, a starannie ułożone polana zajęły się natychmiast.
- Kiełbasek, niestety, już nie ma - mruknęła Mallory, kryjąc się za szklanką brandy. Czemu, wszyscy znani jej
mężczyźni tak bardzo lubili smażyć kiełbaski?
Miała wrażenie, jakby całe życie kręciła się wśród harcerzyków.
Jake poczekał chwilę, dopóki ogień nie rozpalił się na dobre i zakręcił kurek gazu. Potem zdjął z sofy kilka poduszek,
ułożył je tuż przy kominku i rozciągnął się na nich. Sięgnął po szklankę brandy pozostawioną na stoliku i popatrzył na
Mallory, ciekaw jej reakcji.
Wyglądała, jakby miała ochotę położyć się obok niego.
- Może zostań tam, gdzie jesteś - zaproponował, a jego głos brzmiał szczególnie ciepło i kojąco.
Mallory potrząsnęła głową, zdziwiona jego słowami. To, co „mówiło" jego ciało, było oczywiste, zapraszał ją, by
położyła się obok niego w cieple ognia, jego ognia... On sam mówił jednak coś innego.
- Nie rozumiem - powiedziała. - Nie rozumiem naprawdę.
- Lubię na ciebie patrzeć - powiedział miękko. - Niemal równie bardzo, jak cię dotykać. Jesteśmy teraz sami, Mallory.
Żadnych Vincentów i Carlsonów tylko ty, ja i ogień.
- Ale ja wciąż cię nie znam - szepnęła, zahipnotyzowana szarą głębią jego oczu.
- I dlatego właśnie ja leżę tu, a ty siedzisz tam - odparł. - Opowiedz mi o galerii.
Chciał, żeby go poznała bliżej, to było oczywiste i proste, tak, jak sam chciał poznać ją.
Zaczęła więc mówić. O galerii, o tym, jak próbowała malować, zanim doszła do wniosku, że nie jest geniuszem, ale
potrafi zauważyć czyjś talent. Opowiadała mu o artystach, których prace pokazywała w swojej galerii i o tym nowym
talencie, który ją fascynował.
Kochała swój zawód, to było widać. Jej oczy i gesty mówiły to za nią.
Jake patrzył i słuchał, zastanawiając się, jaka jest w głębi duszy. Absorbowała ją jej praca, poświęcała jej całą swoją
uwagę. Próbował sobie uzmysłowić, jakiej siły wymagała od niej rezygnacja z malowania, by zająć się promowaniem
artystycznych osiągnięć innych.
Ale chyba nie żałowała tego i nie myślała o tym z bólem. Niepowodzenie, jakie odniosła, próbując porwać swym
malarstwem sztukę światową było krokiem ku temu, co robiła teraz. Była zadowolona z życia, zaangażowana w
galerię i... zupełnie nieświadoma tego, jak kusząco brzmi jej głos.
„Skąd miała wiedzieć" - zastanowił się. Jeśli zresztą domyślała się, jak bardzo utrudnia mu panowanie nad sobą, to
nie dawała tego poznać po sobie. Mówiła, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej głos rozbija w puch jego
skrupuły, każąc im ustąpić miejsca pożądaniu tak silnemu, jak nigdy dotąd.
Powiedziała mu, że ma prawie trzydzieści lat i to go ucieszyło - sądził, że jest młodsza. Uważał, że te osiem lat to
wystarczająca różnica wieku.
Uważała się za osobę „średnią", jak go rzeczowo poinformowała, a on się roześmiał, bo źle ją zrozumiał. Zawtórowała
mu i dodała, że jest kobietą średniego wzrostu, średnio ładną i o średnich ambicjach. Zgodził się z nią, ale tylko
częściowo -jest kobietą, ale nie „średnią", jak mówi.
W pewnym momencie role się odwróciły. Po tym, jak Mallory opowiedziała Jake'owi o najnowszej pracy jej
ulubionego klienta, on zaczaj mówić o restauracji.
- Zlikwidowałem dziury na parkingu i zamierzam zainstalować lepsze oświetlenie - rzekł.
- To by załatwiło część problemów na zewnątrz - odparła zdziwiona, że jej żal dziur w parkingu. W końcu, gdyby nie
one, mogłaby nigdy nie spotkać Jake'a. - Czy zatrudnienie Vincenta rozwiąże problemy wewnątrz?
- Zobaczymy. Ale ciekawi mnie, skąd wiedziałaś, że Vincent potrafi gotować. Tak gotować, rozumiesz? Mówiłaś, że
dopiero dzisiaj dowiedziałaś się o tej jego umiejętności, i tak od razu zaryzykowałaś proszoną kolację?
- Zaryzykowałam - odparła. - Jeśli Vincent mówi, że był kiedyś kucharzem, to należy sądzić, że robił to dobrze. To
kumpel - dodała, jakby to załatwiało sprawę.
- To znaczy, że nie może zepsuć roboty?
- To znaczy, że powinien mieć szansę, żeby wykazać się w zawodzie - poprawiła go z uśmiechem. - A poza tym po tej
wczorajszej „uczcie" wszystko byłoby smaczniejsze.
- To prawda - rzekł Jake, uśmiechając się również. - Ale teraz, kiedy zabrałem ci Vincenta, czy Carlson nie będzie miał
za dużo roboty - przy galerii i w ogóle?
- Galeria jest gotowa - odpowiedziała nie przejęta. -Chcę, żeby Vincent zrobił parę rzeczy tu na jachcie, ale z tym
sobie pewnie da radę, niezależnie od pracy w restauracji.
- A Carlson?
- A co on ma do tego? - spytała, wiedząc doskonale, że Jake znów zmierza do sprawy Carlsona, jachtu i tego, co było
między nimi.
- Wolałbym mu nie podpaść - powiedział Jake. - Taki z niego byk; podejrzewam, że wie, jak się zająć kimś, kto stoi mu
na drodze.
Mallory z trudem ukryła uśmiech, nie chcąc uświadamiać Jake'a do końca. Carlson ubawi się, kiedy mu o tym powie,
ale, póki co, należało odwrócić uwagę Jake'a.
- Można by myśleć, że, jako świeżo upieczony właściciel knajpy, zajmiesz się raczej sobą, niż mną i Carlsonem. -
Popatrzyła na niego ponad swoją szklanką brandy. - A z tego, co wiem, masz się czym zająć.
- Dokładam starań, żeby oderwać się od pracy i, od czasu do czasu, skorzystać z innych przyjemności - zakpił,
zastanawiając się, czy by się jednak nie przenieść na sofę.
- I pogrzebać w moich prywatnych sprawach - powiedziała. Chciała mu trochę podokuczać za Carlsona, ale szybko
zrozumiała, że palnęła głupstwo.
- Tak zwana prywatna sprawa? Tak to nazywasz?
- To tylko wyrażenie - broniła się zarumieniona, szukając jakiejś zręcznej ucieczki od tematu, którego nie należało
dotykać.
- Wiele mówiące - Jake zauważył, że z jej oczu znikły iskierki uśmiechu. Wiedział, że jego oczy też już nie są
rozbawione. Nie chodziło o głupstwa-jeśli Mallory miałaby go dręczyć myślą, że Carlson może być jej kochankiem, to
on wycofa się natychmiast.
- On nie jest moim kochankiem, mówiłam ci - rzekła smutno.
- Kto nie jest twoim kochankiem, Mallory? - spytał nagle Carlson, stając w drzwiach.
Przez chwilę trzaskanie ognia na kominku było jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć w pokoju. Mallory wcisnęła się
głębiej między poduszki, przeklinając swój niewyparzony język i ptasi móżdżek. Nie miała odwagi odwrócić się, by
spojrzeć na Carlsona, nie mogła się też patrzeć na Jake'a.
Sytuacja była mocno niezręczna.
- Mówiła chyba o tobie - rzekł Jake w końcu.
- Tak? - Carlson rzucił swój płaszcz na oparcie krzesła i nalał sobie brandy. - Może jeszcze? - spytał Jake'a, unosząc
butelkę w jego stronę.
Jake wstał z sofy, a jego szybki ruch wytrącił Mallory z jej osłupienia. Gdy dwaj mężczyźni zbliżali się do siebie,
trzymała kciuki, żeby nie zrobili nic głupiego, ale oni tylko stuknęli się kieliszkami i wypili po łyku.
- Bo to prawda - powiedział Carlson, rzucając ukradkowe spojrzenie na Mallory, która spoglądała na nich ponad
oparciem sofy. - Nie jesteśmy kochankami. Nigdy zresztą nie byliśmy.
- Uwierzyłem jej od razu - odparł Jake ku zdumieniu ich obojga. - Ale tym bardziej nie rozumiem waszego układu.
- Nie wierzysz, że jestem jej bratem? - spytał Carlson, tłumiąc śmiech.
- Ani trochę.
- Nie myślałem, że uwierzysz - powiedział Carlson beztrosko, nie dając jednak żadnych dalszych wyjaśnień.
Przeszli obaj do oświetlonej części jadalni, gdzie Mallory siedziała na sofie, gryząc palce. Jake nie próbował już nic
wydusić z Carlsona. Wiedział w końcu wszystko, co było istotne.
Wiedział na przykład, ze pragnie Mallory bardziej niż kiedykolwiek innej kobiety.
- Myślałam, że wrócisz po północy - powiedziała Mallory do Carlsona z wyrazem irytacji na twarzy, gdy ten siadał na
sofie.
- Jest już prawie pierwsza - odparł. - Udała wam się kolacja?
- Oczywiście - rzekł Jake. Postawił kieliszek na stoliku i odwrócił się do Mallory. - Czas już na mnie. Odprowadzisz
mnie do drzwi?
Podał jej rękę i pomógł wstać z sofy, nie puszczając jej dłoni, nawet gdy żegnał się z Carlsonem.
Hol frontowy był wąski i jasno oświetlony lampami stylizowanymi na naftowe. Jake sięgnął ręką ku drzwiom, zgasił
światło i korytarz zanurzył się w mroku.
- Czemu zgasiłeś światło? - spytała.
- Bo chcę cię pocałować - odparł, zniżając głos do szeptu i przyciągając ją do siebie. - Wygląda na to, że nie możemy
dziś liczyć na więcej...
Promienie księżyca wpadały przez połyskliwą płaszczyznę okna i Mallory widziała jedynie zarys jego twarzy i ramion.
Podniosła ku niemu twarz i poczuła na policzku ciepło jego oddechu. Zapach brandy mieszał się z jakimś innym,
korzennym i bardzo męskim.
Miał ją wreszcie pocałować. Wydawało jej się, że całe życie czekała na ten moment i ze nareszcie robi to, co chciała
zrobić przez cały wieczór. Kładąc ręce na jego piersi, odsunęła na bok poły marynarki i przytknęła dłonie do jego
koszuli.
Serce biło mu mocno i jakby nierówno. Pulsowało pod jej ręką i budziło w niej taki sam rytm.
Oparł lekko dłonie na jej biodrach i poczuła, jak delikatnie nalega, by zbliżyła się bardziej. Nie przyciągnął jej do
siebie, lecz starał się nakłonić, by zrobiła to sama. Nagle zrozumiała, że chce czegoś więcej, a nawet dużo więcej. Jej
usta drżały, a serce zamarło na chwilę, gdy wyobraziła sobie ich pocałunek.
Próbowała coś powiedzieć, aby ochłodzić nieco ten stan.
- Cieszę się, że przyszedłeś - wyszeptała. Wiedziała, że za kilka godzin zobaczą się znowu, ale tak bardzo nie chciała
pożegnania - jutro wydawało się tak odległe!
- Ja też - mruknął miękko, chwilkę przedtem, zanim podjął za nią decyzję. Delikatny ruch jego ręki wystarczył, żeby
znalazła się tuż przy nim i objęła go ramionami.
Przyciągnął ją do siebie i otulił wargami jej usta...
Uczucia, których doznała, były tak intensywne, tak pochłaniające, że nie potrafiła oddzielić jednych od drugich. Jej
usta rozchyliły się, by wpuścić jego natarczywy język. Nie wiedziała, kiedy oparł ją o chłodną ścianę i kiedy jego ręce
powędrowały z bioder pod sweter. Wszystko działo się samo.
Te ręce były twarde i opanowane, gdy jej dotykały. Dreszcz przebiegł przez nią, kiedy przesunął nimi wzdłuż tułowia,
zadrżała, gdy pieścił jej rozgrzaną skórę i natknął się na koronkę stanika. Nie dotknął stwardniałych, wrażliwych sutek
pod delikatnym materiałem, lecz zatrzymał się na moment w miękkim dołku między piersiami. Jęknęła z rozkoszy, a
on stłumił ten jęk ustami i przez długą chwilę pieścił ją głębokim, odbierającym poczucie rzeczywistości,
pocałunkiem.
Nagle przyciągnął ją do siebie tak blisko, aby poznała sekret jego podniecenia.
„Wszystko albo nic" - pomyślała Mallory, obejmując go mocniej w niemym błaganiu, wiedząc, że to jest jedynie
słuszne i właściwe.
Gdy ją od siebie odsunął, nie kontrolowała już szalonego pragnienia, które w niej obudził. Jęknęła, a on ustami uciszył
jej krzyk. Przyciągając ją znów ku sobie, otoczył ją ramionami, pozwalając, by w obojgu ucichło pożądanie.
Poczuła, jak kojąco głaszcze ją po włosach, a jego dotyk był pełen łagodności i ciepła, które ostudzały namiętność,
jakiej Mallory nigdy przedtem nie doświadczyła.
- Dlaczego...? - próbowała spytać, lecz nim zdołała skończyć, jego wargi znów otoczyły jej usta.
Powiódł językiem po jej dolnej wardze, czuła jego smak, uczyła się go. Odważyła się wsunąć język w jego usta i to
było doświadczenie cudownie różne od wszystkich pocałunków, jakie dotąd przeżyła.
Gdy znowu doszła do punktu, w którym przestały jej wystarczać pocałunki, odpowiedział na jej pytanie, gładząc jej
wargi słowami, których nie chciała słyszeć.
- Nie dziś, Mallory. Nie tutaj.
- Nie na jachcie? - spytała. Czy on myślał, że Carlson będzie podsłuchiwał po drzwiami?
- Nie w korytarzu - odrzekł, uśmiechając się lekko na jej pełne wściekłości westchnienie. - Wolałbym w bardziej
intymnym miejscu. Kocham, jak tak sobie pojękujesz i nie chcę, żeby ktoś inny to słyszał - dodał zniżonym,
zmysłowym głosem, który sprawił, że dreszcz przebiegł po jej plecach.
Nie zwrócił uwagi na jej następne westchnienie i położył rękę na klamce. Stojąc już w drzwiach, odwrócił się ku niej,
otoczył dłońmi jej twarz i ucałował jej czoło, potem odsunął się od niej.
- Do zobaczenia na otwarciu galerii - powiedział.
- A jeśli chodzi o Carlsona... - zaczęła.
- Co z Carlsonem?
- Czy możesz mi zaufać? - spytała szeptem. - Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, poza tym, co już wiesz.
Zaufać... Jake pomyślał o swojej byłej żonie i o tym, jak głupio zrobił ufając jej, gdy jej jedynym zamiarem było
dorwanie się do jego pieniędzy.
Pomyślał potem o jaguarze Mallory, o jej jachcie i galerii i przyszło mu na myśl, że ona sama potrafi się zatroszczyć o
siebie i o swoje pieniądze.
- Dobrze - powiedział, dając jej ów kredyt zaufania -sprawy zaszły już przecież zbyt daleko. - Do zobaczenia -dodał,
broniąc się przed pokusą, by podejść do niej znowu. Gdyby jej dotknął, nie potrafiłby pewnie odejść. - Do zobaczenia
- powtórzył. - Na otwarciu.
- Przyjdę - szepnęła, czując, że ma miękkie kolana. Odchodził i zabierał jej równowagę.
Jake uśmiechnął się. Oczywiście, że przyjdzie. A on będzie miał coś do powiedzenia o tym, co zdarzy się potem.
*
- Będę mu musiała powiedzieć, wiesz? - rzekła Mallory spokojnie, wracając do salonu.
Carlson podniósł wzrok znad czasopisma i popatrzył na nią, starając się nadać twarzy wyraz otwartości i tolerancji.
Nie było to proste, zwłaszcza, że Mallory - rozczochrana, roztargniona i zacałowana na śmierć - nie ułatwiała mu
zadania.
- To odbiera wszelki sens mojej pracy, zdajesz sobie sprawę? - odpowiedział.
- On jest inny niż wszyscy - odrzekła krótko, opadając na krzesło obok Carlsona. - Już teraz wiem, że nie chodzi mu o
forsę.
- Słynne ostatnie słowa - powiedział Carlson, wstrzymując oddech. -Twój ojciec by mnie nie zatrudniał, gdyby uważał,
że wszyscy mężczyźni są tak kryształowo uczciwi, jak twoim zdaniem, Jake.
- To tata, co prawda, zadecydował, że powinnam mieć niańkę, ale i tak do mnie należy ostatnie słowo - powiedziała,
pochylając się do przodu, by wziąć z sofy połyskliwą, turkusową poduszkę i przytulić ją do siebie.
- Goryla, nie niańkę, jeśli łaska - odrzekł Carlson z głupim uśmieszkiem.
- Cokolwiek - mruknęła. Była zła, nie mogąc przestać myśleć o tym, co by się wydarzyło, gdyby pan Carlson spał
jednak tej nocy gdzie indziej.
Carlson zwlókł się z sofy, podszedł do barku i nalał wody z lodem do wysokich szklanek. Wracając do Mallory, podał
jej jedną z nich.
- Oczywiście, że masz coś do powiedzenia na temat swoich randek - powiedział łagodnie. - Ale moim zadaniem jest
upewnić się, że chodzi im o twoje ciało, a nie o twoją forsę.
- A jeśli chodzi im o mój intelekt?
- Jak się go doszukają...
Mallory rzuciła w niego poduszką, chybiając kompletnie.
- No i co by się stało, gdybym mu powiedziała? - spytała.
- Jeśli on jest w porządku, to go tylko wypłoszysz. W końcu, kto się chce uganiać za babą, która ma więcej forsy niż się
w życiu na oczy widziało. Urwie się, zanim zdążycie się bliżej poznać. Z drugiej strony, jeśli on leci na twoją forsę,
postara się biegiem o ślub i nigdy się nie dowiesz, czy tak szaleńczo kocha ciebie, czy twoją gotówkę. Tak czy inaczej -
ból.
- Ale kraczesz - powiedziała. Wypiła łyk, potem parę następnych. Nie zdziwiło jej, że Carlson podał jej wodę,
podobnie zresztą, jak nie zamierzała go naprawdę przekonywać, że należałoby odstąpić od stereotypu w przypadku
Jake'a. Trzy lata mieszkania pod jednym dachem nauczyły Carlsona, że ona umiera z pragnienia po najmniejszej
choćby kropli alkoholu, a ona wiedziała, że Carlson, z zasady, nigdy nie odstępuje od reguł gry.
Poprzednio jej to jednak nie obchodziło.
- Nie powinnaś się martwić - rzekł Carlson. - Wszystko będzie dobrze. Kiedy się zastanowić, że to myśmy go znaleźli, a
nie on nas, to wcale niezły początek. - Podszedł do okna i zerknął na zewnątrz, choć światło w pokoju na pewno
uniemożliwiało zobaczenie czegokolwiek. - Poza tym mam wrażenie, że tu robię za przyzwoitkę - dodał.
- Jakoś ci to do tej pory nigdy nie przeszkadzało - odparła, przypominając sobie, ile to razy Carlson pozbywał się
gładko jej facetów, którzy się zbyt zasiedzieli. Miał w tym zresztą dużo wyczucia, i zawsze skądś wiedział, kiedy ona
wdzięcznie powita jego pomoc, a kiedy... raczej nie.
- Chyba nigdy nie byłaś aż tak... przejęta - powiedział powoli. - Wygląda na to, że Jake jest kimś więcej niż następnym
w rządku.
- To na pewno.
- Więc ukrywanie przed nim naszego układu może tylko zaszkodzić sprawie - rzekł spokojnie.
Na pewno miał rację, ale Mallory musiała brać pod uwagę coś więcej, niż swoje życzenia i jego zdanie. Ojciec... To był
jego pomysł, ta cała ochrona.
- Skąd wiemy, że to nie jest następny Norman? - spytała z niechęcią, myśląc o tym, co mogłoby się zdarzyć, jeśli nie
będzie ostrożna.
Jej siostra nie była i zapłaciła za to pieniędzmi i zdrowiem Pamiętając ojej bólu, Mallory nie odstępowała nigdy od
kilku zasad, które miały ją uchronić przed czymś podobnym.
- Norman wywinął numer - zgodził się Carlson. - Całej rodzinie. Myślałem, że twój ojciec go zabije, jak się dowiedział.
- Za to, że się ożenił z Meredith, zanim rozwiódł się z poprzednią żoną, czy za to, że ukradł forsę firmy, którą zostawiła
jej mama? - zaśmiała się.
Jedno spojrzenie Carlsona odebrało jej ochotę do żartów.
- Znasz swojego ojca - powiedział.
- To prawda - odparła, czując się słusznie objechana za niewczesne nabijanie się z taty. Był wściekły o forsę, ale to
załamanie Meredith przegięło szalę.
- Ty też nie wyszłaś z tego nietknięta - zauważył Carlson. - Przez dwa lata nie chciałaś nawet gadać z facetem, zanim
mi go nie przedstawiłaś.
Mallory uśmiechnęła się, wiedząc, że ma rację. Pamiętała dobrze, jak to któregoś tygodnia przyniosła mu listę,
raptem, pięciu nazwisk do sprawdzenia. Carlson wściekł się, kazał jej wybrać tego jednego, z którym się chciała
umówić na weekend, twierdząc, że choć zdrowo jest mieć duży wybór, to on nie zamierza się zaorać, szpiegując jej
chłoptasiów. Jako szef ochrony jej ojca miał inne rzeczy do roboty.
To chyba właśnie wtedy się zaprzyjaźnili. Kiedy przeniosła się do Kalifornii, niedługo później Carlson postanowił
dokonać paru zmian w swoim życiu i pojechał za nią. To było trzy lata temu, a teraz, choć ojciec Mallory nadal mu
płacił za trzymanie jej na oku, tak naprawdę był przy niej, bo - jak to kiedyś określił - mężczyźnie dla poczucia spokoju
potrzebna jest rodzina.
- To nie jest następny Norman - powiedział Carlson stanowczo, odwracając się od okna. - I gdybym to ja miał
decydować, to bym ci radził mu zaufać. Czuję przez skórę, że to w porządku facet. Ale...
- Ale sprawdzisz go tak czy inaczej - uśmiechnęła się, a on na moment ukrył jej palce w szorstkiej dłoni.
- Sprawdzę go tak, czy inaczej - zgodził się, zabierając od niej szklankę i idąc do kuchni. - Przedtem pewnie spędzę
parę godzin przy komputerze.
Mallory westchnęła, gdy wychodził z pokoju i wstała z fotela nagle bardzo zmęczona i senna.
- Nie rozumiem - jak możesz pisać do późnej nocy i następnego dnia nie podpierać oczu zapałkami - powiedziała.
- Gdybym nie pisał książki, to robiłbym coś innego - odparł, wzruszając ramionami. - Jestem okropnie nerwowy, jeśli
śpię więcej niż cztery godziny.
- Co zrobisz, jak ją już sprzedasz? - spytała, gdy wrócił. Został przy niej dłużej niż zamierzał, żeby, jak twierdził - pisać
książkę. Ciekawa była, co będzie robił, gdy ją skończy.
- To znaczy, jeśli ją sprzedam - odparł, zręcznie unikając odpowiedzi na jej pytanie.
- Zostawisz mnie, Carlson? - spytała, już czując żal, jak po stracie kogoś drogiego.
- Będę musiał kiedyś zacząć samodzielne życie - odpowiedział łagodnie. - Ale wygląda na to, że nie zostaniesz sama.
Wydaje mi się, że ostatnio potrzebujesz mnie coraz mniej. Czy aby na pewno chcesz, żebym został?
Powiedział dobranoc i wyszedł, a Mallory patrzyła w ogień, zastanawiając się nad odpowiedzią.
5
- Niezła impreza, szefie - powiedział Vincent, przepychając się ku szklanym drzwiom galerii, gdzie stał Jake. -Nie
wejdziesz?
- Mówiłem ci, żebyś nie mówił do mnie „szefie" - warknął Jake, rzucając nerwowe spojrzenia na zgromadzony w
galerii tłum. Tłoku nie cierpiał chyba najbardziej na świecie.
- Mógłbym mówić „Panie Gallegher" - rozmarzył się Vincent. - Ale w nagłych przypadkach, gdyby na przykład paliła
się kuchnia, język by mi się zaplątał.
- To mów „Jake" - zaproponował „szef”, udając, że nie słyszy wzmianki o płonącej kuchni. Restauracja była ostatnią
rzeczą, o której myślał w tej chwili. Żałował, że nie przyszedł wcześniej, tak jak Vincent, zamiast głupio czekać, aż nie
będzie gdzie wejść.
- Nazywanie szefa po imieniu wygląda mi na spoufalanie się- sprzeciwił się Vincent pól żartem pół serio, opierając się
o licznik na parkingu przed galerią. -1 wolałbym, żeby reszta personelu nie mówiła do ciebie w ten sposób, to jakoś
niepoważnie brzmi.
- Ale ty mówisz po imieniu do Mallory i Carlsona - powiedział Jake, odwracając się tyłem do galerii, by popatrzeć na
Vincenta. Ten zresztą wyglądał zupełnie inaczej niż kiedykolwiek. Ubrany w niepokalanie czarny krawat i smoking,
królewskim gestem opierał się o licznik, jak o mahoniowy barek.
- Z Mallory to inna sprawa, sam wiesz - odparł. - A Carlson? - potrząsnął głową, ukrywając uśmiech. - Carlson to jego
nazwisko.
- To jak ma na imię?
Vincent uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Co za różnica - odparł, wsadzając ręce w kieszenie. -Muszę wracać do roboty, zanim młody zrobi wszystko, co mu
zostawiłem.
- A co będzie, jeśli skończy, zanim przyjdziesz? - spytał Jake, podnosząc głos, gdy Vincent zaczął iść wolnym krokiem.
- Będziesz mu musiał dać podwyżkę - krzyknął Vincent przez ramię.
Cyferki - skrzywił się Jake, wracając do galerii. Vincent go w końcu ostrzegł, że koszty utrzymania restauracji wzrosną
na początku. Danie Vincentowi wolnej ręki w kierowaniu personelem było częścią umowy, którą zawarli tego ranka.
Jake potrzebował zaledwie kilku chwil, żeby zrozumieć, że Vincent jego samego również traktuje jako część
personelu. Czuł, że zredukowano go jakoś do roli wykonawcy - to Vincent decydował, a Jake słuchał. Odsuwając na
bok obolałą ambicję „szefa", Jake uznał, że jeśli wykonywanie poleceń kogoś, kto zna się na rzeczy, miałoby uratować
restaurację, to on się podporządkuje.
W ten sposób będzie miał może więcej czasu dla Mallory.
- Będziesz tu tak stał do rana?
Carlson stał w drzwiach, otwierając je szeroko, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, może też i po to, by zaprosić
Jake'a do środka. Uścisnęli sobie ręce i Carlson wciągnął go w tłum.
- Pomyślałem, że możesz dać nogę - powiedział Carlson, przechodząc do środka sali równie luźno jak Jake, jakby
chodził po pustej plaży. Był pełen podziwu dla łatwości, z którą Carlson omijał wystające łokcie, kieliszki z winem i
szeroko gestykulujących gości, idąc do tylnej części galerii.
- Musiałem skończyć to i owo, zanim wyszedłem z restauracji - rzekł Jake. Vincent zostawił mu listę rzeczy do
zrobienia i ledwie miał czas się przebrać przed przyjściem tutaj. Gołowąs w kuchni nie był jedyną osobą, którą
Vincent trzymał krótko przy zębach.
- Vincent miał boski humor - zauważył Carlson, kiwając ręką na kelnera.
- No, na pewno - stęknął Jake - bawi się jak złoto.
Carlson zachichotał.
- Wygląda na to, że ci szybko pokazał, kto tu rządzi.
- Powinienem się cieszyć, że mnie nie wylał - mruknął Jake. Stuknąwszy się kieliszkiem z Carlsonem, ugasił pragnienie
szampanem, mając nadzieję, że Mallory pokaże się w zasięgu wzroku, jeśli on będzie stał w jednym miejscu.
- Jakoś nie sprawiasz wrażenia, jakby cię to wszystko załamywało - rzekł Carlson, łapiąc zręcznie wielki, fioletowy
kapelusz, który spadł z głowy posągowej blondynki. Mrucząc coś o hańbiącym galerię braku miejsca podał jej ów
kłębek piórek i cekinów, kierując w stronę lustra, gdzie mogła na powrót się nim ozdobić.
- To mnie, przede wszystkim, krępuje - przyznał Jake. -Ale Vincent sądzi, że uda mu się wyprowadzić restaurację z
dołka, więc jakoś to przeżyję.
- Jeśli wytrzymasz tak długo - powiedział Carlson. -Wiesz, że to pieniądz robi pieniądz.
Jake skinął głową i darował sobie komentarz. Nie miało sensu tłumaczyć Carlsonowi, że miał dosyć forsy, żeby
pakować ją w tę knajpę do sądnego dnia. Inna rzecz, że nie miał zamiaru tego robić. Jeśli w ciągu roku knajpa nie
stanie na nogi do tego stopnia, żeby się sama utrzymać, to zastanowi się nad prowadzeniem jakiegoś bardziej
opłacalnego biznesu na tym cennym kawałku ziemi.
Nie wierzył jednak, żeby restauracja nie wyszła z dołka. Nie będzie łatwo na początku, ale w końcu miał prawo robić
pewne błędy.
- Znalazłem go - powiedział Carlson do kogoś za jego plecami.
Jake nie musiał się odwracać - wiedział, że Carlson mówi do Mallory. Odwrócił się jednak - zbyt długo czekał, żeby ją
zobaczyć.
Stała przed nim dziewczyna, której nigdy przedtem nie widział.
Mallory, którą znał, nosiła zabłocone dżinsy i miękkie swetry, jedwab i atłas w delikatnych kolorach.
Mallory, która stała przed nim, była cudownie nowa, śmiała, egzotycznie piękna. Spojrzenie Jake'a prześliznęło się po
jej ciele, zatrzymując się na pięknej linii bioder, którą podkreślała suknia w skośne, czarno-białe pasy. Udrapowana na
wysokości obojczyków odsłaniała szyję i ramiona, a dołem była mocno dopasowana i sięgała stóp ubranych w
pantofelki na niebezpiecznie wysokich obcasach.
Mallory odwróciła się, żeby uśmiechnąć się do przechodzącej właśnie pary i Jake poczuł, że traci grunt pod nogami.
Jej plecy były odsłonięte aż do talii, a w poprzek pleców przebiegał cienki, złoty sznureczek. Jake poczuł, jak
przeszywa go dreszcz i odetchnął z ulgą, kiedy Mallory znów popatrzyła na niego.
Jej włosy wyglądały wspaniale. Długie i puszyste, gładziły jej nagie ramiona, hipnotyzując go myślą, że cudownie
byłoby zanurzyć palce w ich ciężkiej, lśniącej gęstwinie.
Ta nowa Mallory tamowała mu dech w piersiach, działała aa jego zmysły, podniecała wyobraźnię. Zapomniał o
wszystkim, o czym rozmawiał z Vincentem i Carlsonem, kiedy przesunęła językiem po wargach. Patrzył na jej usta,
przypominając sobie ich smak.
Pierwszy raz od kilku godzin Mallory stała przez chwilę w jednym miejscu. Zwilżyła usta, nagle suche - jak zawsze w
obecności Jake'a i otoczyła obu dłońmi delikatny kieliszek. Kręcenie się wśród tłumu gości było w sumie miłą
czynnością, słuchanie komplementów i sukces galerii były jedną radością. Dzieła, które wybrała na otwarcie,
sprzedawały się tak szybko, że nie nadążała przylepiać im czerwonych kropek, a ciągłe pytania o następne obrazy
tego rodzaju, kazały jej jeszcze raz przejrzeć listę artystów, których mogłaby niedługo zaprezentować.
Całe to podniecenie nie miało jednak nic wspólnego z tym, co czuła, patrząc na mężczyznę, którego szukała cały
wieczór.
Zauważyła, że sprawiał wrażenie, jakby jej nie poznawał. Jej oczy wędrowały za znikającym Carlsonem i chciała, żeby
Jake coś powiedział... cokolwiek. Sama nie umiała się odezwać - zbyt sucho miała w ustach. „Wszystko przez niego -
pomyślała. - Zbyt dobrze wygląda". Chciałaby móc wziąć go za rękę i wyprowadzić z galerii. Potrzebowała intymności,
żeby zrobić to, na co miała tak wielką ochotę.
Wiedziała, że Jake ma ciemne włosy, ale nie myślała, że aż tak ciemne, jak się wydawały przy białym smokingu. Jego
oczy były niemal przezroczyste, a w ich głębi widać było błysk, gdy przesuwał wzrokiem po jej ciele.
Czuła dotyk jego spojrzenia i jej ciało w cudowny sposób odpowiedziało jego pożądliwym oczom. Zadrżała, wiedząc,
że on zauważył ów niewyraźny ruch. Gdy wreszcie spojrzeli sobie w oczy, Mallory zaakceptowała fakt, że on czytał w
jej myślach.
- Kiedy? - spytał głosem nabrzmiałym pożądaniem.
- Dopóki to się nie skończy - odparła, żałując, że musi zostać do końca.
Jake skinął głową i westchnął.
- Na zawsze - szepnęła i krzyknęła przestraszona, gdy jakaś męska ręka otoczyła jej talię i spoczęła na biodrze.
- Doskonałe są te akwarelki Josepha, złotko - jeden z gości wyraźnie dobrze się bawił. - Nigdy nie zrozumiem, jak go
namówiłaś, żeby odstawił na moment swój nieśmiertelny rysunek węglem.
Jake prześladował wzrokiem rękę przybysza, dopóki nie przestał obejmować Mallory. Patrzył na niego spode łba, nie
pozostawiając wątpliwości co do swojego zdania na temat tego rodzaju poczynań.
Mallory okazała się bardziej cywilizowana. Przedstawiła ich sobie, nie dziwiąc się specjalnie, kiedy Andrew zobaczył
kogoś znajomego w mimie gości i pospiesznie zniknął.
- Wystraszyłeś go - powiedziała i wypiła duży. łyk szampana, żeby uspokoić rozkołysane nerwy.
- Powinien się cieszyć, że jeszcze ma tę łapę.
- Nie wiedziałam, że jesteś typem zazdrośnika - powiedziała, niekoniecznie zachwycona.
- Też nie wiedziałem - mruknął. - Ale najpierw mówimy o wyjściu stąd razem i zastanawiamy się kiedy, a zaraz potem,
jakiś inny klient pcha się do ciebie z łapami. Doskonałe połączenie.
- No, w każdym razie dałeś sobie z nim radę - rzekła, a beztroski ton nie pozwalał się domyśleć fali pożądania, która
ogarnęło jej ciało, gdy pomyślała, że wyjdą z galerii we dwoje.
- Niemożliwe - jeszcze raz przesunął po niej spojrzenie, zatrzymując wzrok na odsłoniętych ramionach. Kiedy
popatrzył jej w oczy, wiedział, że nie pamięta już o tamtym incydencie.
Ostrożnie postawił swój kieliszek na stoliku.
- Pokręcę się tu trochę sam - powiedział. - Czuję przez skórę, że nie załatwię żadnych interesów, jeśli zostanę przy
tobie.
- To bez znaczenia - mruknęła, nie chcąc by odchodził. To nie było bez znaczenia, jak twierdził cichutki głosik w jej
głowie, ale Mallory nie słuchała.
- To nie jest bez znaczenia - rzekł Jake i pochylił głowę, co wyglądało, jakby chciał szepnąć jej coś do ucha. Zamiast
tego przytknął do niego wargi na krótką chwilę, która przecież starczyła, żeby poczuł dreszcz, który przez nią
przebiegł.
Odwrócił się potem i zmieszał z tłumem.
Biła północ, kiedy Mallory zamknęła drzwi za ostatnimi gośćmi. Wszyscy sobie w końcu poszli.
Poza Jake'em i Carlsonem, rzecz jasna. Ponieważ żaden z nich nie liczył się jako gość, zrzuciła z nóg pantofle i
podeszła do nich na bosaka. Zajęli dwa grubo wyściełane fotele i leżeli na nich z przekrzywionymi krawatami i nogami
na niskim stoliku. Mallory opadła na sofę i skupiła się na ostrożnym wyjmowaniu z uszu ciężkich kolczyków.
- Szkoda, że musimy jutro otworzyć galerię - powiedziała, patrząc uważnie na ścianę, na której czerwone kropki
oznaczały liczbę sprzedanych obrazów. - Te buty mnie kiedyś wykończą - jęknęła. - Przez parę tygodni będę się po
nich leczyć.
- Podobnie jak ten facet, któremu stanęłaś na nodze - powiedział Carlson. - Łaska boska, że nie ważysz zbyt dużo, bo
byś przekłuła mu stopę na wylot.
- Robiłam co mogłam - odgryzła się nie skruszona. - Żałuję tylko, że to się stało zanim wypisał czek. Teraz będę
musiała coś wymyślić, żeby powiedzieć Grahamowi, dlaczego nie sprzedałam jego obrazu.
- Musiałem przeoczyć tę scenę - powiedział Jake. Celowo trzymał się z daleka od Mallory przez cały wieczór, co
kosztowało go dużo wysiłku, a jej wyraźnie zepsuło humor. Patrzył na porzucone na dywanie pantofle o obcasach jak
sztylety i pomyślał, że Mallory nie jest w nich bynajmniej bezbronna.
- Nic nie straciłeś - zapewniła go Mallory. Stary numer z wbijaniem obcasa w nogę był jednym z pierwszych, jakich
nauczył ją Carlson. - Ale, ale, czy ty nie powinieneś być dziś w restauracji? - spytała.
- Pomyślałem, że Vincentowi będzie łatwiej się tam zadomowić, jak mnie nie będzie - odparł Jake. Nie chciał się
przyznać, że mu trochę wlazł na głowę ten tyran, którego zatrudnił.
- Więc cię wywalił stamtąd - powiedziała Mallory krótko.
- Mniej więcej - przyznał, sam zdziwiony swoją pokorą. Po dziesięciu latach kierowania doskonale prosperującą firmą
budowlaną, i następnych pięciu, które spędził realizując projekty, w które zainwestowano ciężką gotówkę, pozwalał,
żeby kręcił nim facet, którego kiedyś widział w biało-różowym fartuszku w paski.
- Nie myślałam, że z Vincenta taki Napoleon - powiedziała Mallory. - Może to dlatego, że się tak cieszy powrotem do
garów.
- Do garów, akurat! - sarknął Jake. - „Szarogęsi się" w całej knajpie.
- Jeśli mowa o kuchni - wtrącił Carlson - to nadmieniam, że obsługa zostawiła tam potworny bałagan.
Mallory westchnęła wyczerpana i postanowiła, mimo wszystko, nie ruszać się z sofy.
- Przypomnij mi, żeby zatrudnić innych ludzi następnym razem - powiedziała do Carlsona i rozjaśniła się trochę na
myśl, że ranek będzie mniej męczący. - Jeanette ma tu być rano i otworzyć galerię - powiedziała, mając na myśli
jedną z dziewczyn, które zatrudniała.
- A kuchnia? - spytał Carlson.
- Błagam cię, zostawmy to do jutra - poprosiła, zwalając ciężar podejmowania decyzji na Carlsona i wtuliła się w
poduszki.
Nie czekając na odpowiedź, zamknęła oczy w jasnym świetle galerii. „To bez sensu" - pomyślała. - Cały wieczór
czekała, żeby goście sobie poszli, żeby Jake wziął ją w ramiona i zaspokoił to pożądanie, które w niej rozbudził. Tak
bardzo cieszyła ją myśl o tym, co musiało się zdarzyć, wiedziała, że przeżyje coś dorównującego jej marzeniom.
Nie mogła już dłużej udawać, że go nie zna. Były oczywiście pewne szczegóły, których jej nie powiedział, drobiazgi, o
których wolał nie rozmawiać, ale ona go już znała, czy, w każdym razie, sądziła, że zna. I podobał się jej - reszta me
miała znaczenia.
Bardzo chciała się z nim kochać. To nie był impuls, to było jakieś wewnętrzne pragnienie, które rozbijało w puch jej
obiekcje i pozbawiało ją cierpliwości. Wiedziała, że to będzie coś, czego nigdy nie przeżyła, że nagroda za jej
cierpliwość będzie nieskończona.
Szkoda więc, że nie była w stanie ruszyć palcem - nawet gdyby jej życie od tego zależało. Duch wprawdzie ochoczy,
ale ciało słabe.
- Myślisz, że zasnęła? - spytał Jake, zdejmując nogi ze stołu.
- Na to wygląda - Carlson sięgnął po dzbanek z kawą i napełnił filiżanki. - Namęczyła się, doprowadzając to wszystko
do porządku. Poza tym jakoś nieszczególnie dobrze spała dziś w nocy.
- Za bardzo się przejęła tym otwarciem? - spytał Jake.
- Czy coś w tym stylu - odparł Carlson z nieprzeniknioną twarzą.
„Czy coś w tym stylu" - pomyślał. Serce zabiło mu mocniej, gdy przypomniał sobie zmysłowe marzenia, które jemu
samemu zakłóciły sen tej nocy i ciekaw był, czy Mallory nie spała z tej samej przyczyny. Przestał o tym myśleć,
wiedząc, że to, co odebrało im spokój, jeszcze się powtórzy.
Już wtedy, kiedy Mallory zamykała drzwi za ostatnim gościem, Jake wiedział, że nie spędzi z nim dziś nocy. Nie był
jednak rozczarowany - będzie w końcu jeszcze wiele nocy, podczas których żadne z nich nie będzie spało.
Była zafascynowana otwarciem galerii. Chciał, żeby była też zafascynowana nim. Nie był samolubny, był tylko
przewidujący - chciał od niej czegoś więcej niż kilku nocy.
Chciał, by była dla niego kimś więcej niż kochanką.
Chciał jej całej - kochającej, roześmianej, rozbawionej. Pragnął jej pokazać, jak świetnie się jeździ tramwajem po San
Francisco we mgle - on sam to uwielbiał. Ciekaw był, czy śpi do późna w niedzielę, czy wstaje rano, żeby cieszyć się
dniem? Chciał patrzeć jak pracuje, tak, jak patrzył dzisiaj; czuł potrzebę dzielenia się z nią swoimi sukcesami.
Chciał o niej wiedzieć wszystko.
Mimo złych opinii, które słyszał, chciał nawet patrzeć, jak maluje.
- Obudzi się, jeśli ją zaniosę do samochodu? - spytał, opierając łokcie na kolanach i walcząc ze sobą, by nie położyć się
na sofie obok śpiącej Mallory i nie ogarnąć jej ramionami.
- Piorun by jej nie obudził - odparł Carlsoa - Samochód jest z tyłu, za galerią. Poczekaj chwilę, pozamykam tu
wszystko.
Jake nie ruszył się z miejsca, jednym uchem słuchając, jak Carlson kręci się po galerii gasząc światła i zamykając drzwi.
Po drodze pochylił się i podniósł z podłogi porzucone pantofle Mallory.
Jake podniósł wreszcie śpiącą dziewczynę.
Mallory nie ułatwiała mu sprawy. Gdy wsunął ręce pod jej plecy i nogi, przytuliła się do niego, otaczając ramionami
jego szyję. Jej oddech ogrzewał go przez rozpiętą koszulę i czuł przy ciele jej piersi. Naga skóra pleców parzyła mu
ręce, a ciepło ciała przenikało przez ubranie i żałował, że nie może jej dotykać i pieścić.
Przyciągnął ją do siebie, oddychając głęboko, by uspokoić nierówno bijące serce.
- Jest cięższa niż można by przypuszczać - powiedział Carlson, jakby źle odbierając bohaterski wysiłek Jake'a.
- Dam sobie radę - mruknął tamten nad głową Mallory. - Często tak „pada"?
- Nie - odparł Carlson.
„A szkoda" - pomyślał Jake, przechodząc bokiem do kuchni. Mógł się przyzwyczaić do noszenia Mallory. Poczekał na
zewnątrz, aż Carlson włączy alarm, i poszedł za nim do niebieskiego kabrioletu, zaparkowanego obok jaguara.
Położył Mallory na siedzeniu obok kierowcy, zapiął jej pas i możliwie najciszej zamknął drzwi.
- Położę ją do łóżka -powiedział Carlson, patrząc na Jake'a, który stał koło samochodu, żałując, że nie może jej zabrać
ze sobą zamiast pozwolić jej odjechać z innym mężczyzną.
Jake zmierzył Carlsona spojrzeniem.
- Gdybym się nie bał, że ona mi rano palnie w łeb, to powierzyłbym ci ten zaszczyt - odparł Carlson i doskonale się
rozumiejąc, uścisnęli sobie ręce.
- Coś mi mówi, że zabiłaby nas obu - powiedział Jake. Carlson uśmiechnął się szeroko i usiadł za kierownicą.
*
Mallory pochyliła się nad szczotką, zeskrobując plamę ze zlewozmywaka. Praca fizyczna nie ulżyła jej jednak, i
poczucie wstydu, z którym obudziła się dziś rano, dręczyło ją dalej, ale przynajmniej doprowadziła kuchnię do
przyzwoitego stanu przed przyjściem Jeanette, więc nie zmarnowała czasu.
W końcu umówiła się z Jake'em, coś mu wyraźnie obiecała, a całe jej ciało mówiło mu, jak bardzo go pragnie.
A potem nie tylko zasnęła, ale pozwoliła się jeszcze zanieść do samochodu, nie budząc się ani na chwilę!
Klnąc pod nosem, Mallory wrzuciła szczotkę pod zlew i wróciła do galerii. Przechodząc obok luster, zastanawiała się
nad tym, czy chrapała już wtedy, kiedy Jake niósł ją do samochodu, czy może litościwie darowała mu to
przedstawienie.
Carlson odmawiał wyjaśnień, mówiąc tylko, że w każdym razie chrapała słodko, kiedy kładł ją do łóżka.
Mallory postanowiła nie myśleć o tym na razie i przez cały dzień obgadywała z Jeanette sprawy dotyczące galerii,
przeglądała katalogi i sprawdzała jeszcze raz, co zostało sprzedane poprzedniego wieczoru. Żaden ze sprzedanych
obrazów nie miał wywędrować z galerii wcześniej, niż za trzy tygodnie, ale i tak należało się upewnić, czy jest je czym
zastąpić. Zresztą, nowi klienci, którzy przeczytali o otwarciu w gazetach, napływali drzwiami i oknami w poszukiwaniu
skarbów ocalonych z wczorajszego pogromu.
„Na razie nie muszę się martwić o nową wystawę" - pomyślała ze zmęczeniem i odebrała telefon, podczas gdy
Jeanette uprzejmie rozmawiała z następnym klientem.
- Jake dzwonił, uprzedzając, że nie przyjdzie na kolację - odezwał się Carlson w słuchawce.
Mallory odsunęła słuchawkę na odległość ramienia i popatrzyła na nią w osłupieniu. Trwało chwilę, zanim przyłożyła
ją znów do ucha. Na kolację? - Jeśli wziąć pod uwagę, że go nie zapraszałam, to nie powinno cię to dziwić - rzekła,
zanim opadły ją wątpliwości. - Bo przecież go nie zapraszałam, prawda?
- Nie, ja go zaprosiłem.
- Co proszę?!
- Zaprosiłem go na kolację i powiedział, że przyjdzie, ale musiało się coś zmienić, bo dzwonił i odwołał.
- Aha - mruknęła Mallory, nie wiedząc, co obchodzi ją bardziej - to, że Carlson zaprosił Jake'a, czy to, że Jake nie
przyjdzie. - Coś ci zależy na jego towarzystwie - dodała.
- Żebyś wiedziała. Ale nic, coś wymyślę - Carlson odłożył słuchawkę, zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co
powiedział.
Mallory spojrzała na zegarek, widząc, że Jeanette odprowadza klienta do drzwi i pomyślała, że nic sienie stanie, jeśli
zamkną galerię pięć minut wcześniej.
Carlson coś knuł, ale ona nie zamierzała spuścić go z oka.
6
- Dzwoniłem do Vincenta. Przygotuje ci kolację na piątą - powiedział Carlson, gdy Mallory stanęła w drzwiach.
- Vincent tu przyjdzie? - spytała.
- Oczywiście, że nie - odparł Carlson, przenosząc wazon róż ze stolika na parapet. - Zamówiłem kolację w tej nowo
otwartej tajlandzkiej restauracji, przyślą ją tutaj. Ty idziesz do Jake'a.
- Do domu?
- Do restauracji, Mallory - odrzekł Carlson z udaną cierpliwością. - Czemu miałabyś iść do niego do domu?
Carlson postawił niewielki bukiecik fiołków na półce i odsunął książki, żeby nie pogniotły kwiatków. Odsunął się o
krok i podziwiał przez chwilę swoje dzieło.
- A poza tym, jak Vincent mógłby gotować coś tutaj, skoro ma kupę roboty w restauracji?
- Nie wiem - mruknęła, myśląc, że lepiej będzie, jeśli stąd pójdzie. Nie dało się znieść tego, co tu się działo. Carlson
gadał od rzeczy, dom wyglądał jak kwiaciarnia, a ona czuła się nieswojo.
- Szkoda, że Jake nie mógł przyjść - powiedział Carlson.
- Podejrzewam, że go zatrzymał jakiś wspólnik - dodał, przyglądając się olbrzymiemu bukietowi maków i lwich
paszczy, który zdobił półkę nad kominkiem. Postanowił najwyraźniej zostawić go tam, gdzie stał i skierował uwagę na
wazon lilii, który stał na biurku.
- To by wiele ułatwiło - powiedział.
- Co by ułatwiło?
- Kolację - odrzekł bezmyślnie. - Ona jest trochę nieśmiała i lepiej by się czuła w większym towarzystwie.
Mallory usiadła na krześle, porzucając na podłodze swoje buty, torebkę i sweter, zanim Carlson zdołał ją
powstrzymać. Kiedy oderwał się od lilii, rozpierała się wygodnie i kiwała na niego palcem.
- Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz o co chodzi -ostrzegła go lojalnie.
- Mówiłem ci - ty idziesz na kolację do knajpy, a Peggy przychodzi tutaj - rzekł, wskazując palcem na jej rzeczy
rozrzucone na podłodze. - Bałaganisz.
- Nie mówiłeś, że Peggy przychodzi na kolację - powiedziała z entuzjazmem, puszczając mimo uszu uwagę o robieniu
bałaganu. - Carlson, błagam cię, pozwól mi zostać - powiedziała prosząco. Była zachwycona, że jej podchody się udały
i Carlson w końcu umówił się z Peggy i chciała osobiście zobaczyć rezultat swoich knowań.
- Nie.
- Pozmywam - zaproponowała natychmiast, zapominając o zawodzie, który sprawił jej Jake. To był taki długi, męczący
dzień. I tyle się naczekała na jego telefon, bojąc się, że jest wściekły na nią o to, że zasnęła.
- Mowy nie ma - odparł Carlson i podniósł z podłogi jej rzeczy. - Zrób z tym porządek albo ja zrobię - ostrzegł ją z
miną, która kazała się domyślać, że nie żartuje. - Chcę wywrzeć na niej dobre wrażenie.
- Nie rozumiem, czemu nie mogłabym zostać - nalegała, próbując wstać z krzesła i nie zwalić na podłogę wszystkiego,
co miała na kolanach. Wypadł jej jednak jeden z pantofli i poczekała, aż Carlson go podniesie, uważając, że może
przyłożyć rękę do sprzątania.
- Czwórka to co innego, Mallory - tłumaczył jej jak wyjątkowo tępemu dziecku. - Ale Peggy źle by to zrozumiała,
gdybyś została tylko ty sama.
- Chcesz powiedzieć, że już drugi raz w tym tygodniu wychodzi nam bokiem to mieszkanie razem?
- Bzdura - odparł, popychając ją ku schodom bardziej stanowczo niż delikatnie. - Chodzi tylko o to, że ona jest trochę
nieśmiała. Ale myśl, że może znaleźć się tu z tobą i nie będziesz spuszczała jej z oka, każe mi wyrzucić cię z domu, nie
zważając na ewentualne opory.
- To w końcu nie jest...
- Moja pierwsza randka, wiem - powiedział, idąc za nią, gdy wchodziła po schodach. - Koniec tego wścibstwa,
kochana, jest mało czasu. Za dwadzieścia minut masz się stąd wynieść.
Poganiana spojrzeniem i gestami, Mallory poszła do swojego pokoju, próbując się nie uśmiechać z triumfem, dopóki
nie zamknęła za sobą drzwi. Nie był to sukces, jak na razie. Czas chwały przyjdzie, kiedy się upewni, że Carlson
połknął haczyk.
Dostawał szału, gdy próbowała nim kręcić, zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Miała straszną ochotę wycisnąć z niego
parę pikantnych szczegółów, ale znała go za dobrze, żeby próbować coś zdziałać.
Zmieniła jedwabną sukienkę, którą nosiła w pracy, na czarne wełniane spodnie i miękką koszulę z szerokimi klapami.
Pomyślała, że nie musi właściwie iść do knajpy Jake'a, ale gdy usiadła przed lustrem, żeby uczesać włosy, wiedziała
dobrze, że nie pójdzie nigdzie indziej.
Zawsze była szansa, że może go przypadkiem spotkać.
Serce zabiło jej mocniej na myśl o tym. W rekordowym tempie poprawiła swój delikatny makijaż i zostało jej jeszcze
pięć minut do wyjścia. Zastanawiała się, czy nie podroczyć się jeszcze z Carlsonem, ale pomyślała, że może nieco
przesadzić.
To znów skierowało jej myśli na Jake'a.
*
- To ładnie ze strony Carlsona, że do ciebie zadzwonił, Vincent - powiedziała Mallory, powoli pijąc wodę z lodem.
Spojrzała na zegarek i pomyślała, że nie wie, co zrobić z tym czasem, który jej został do powrotu do domu.
- Dałbym ci coś do zjedzenia, nawet gdyby nie zadzwonił. Vincent odsunął krzesło przy jej stoliku i rozsiadł się
wygodnie. - To w końcu restauracja.
- Chyba ma wyrzuty sumienia - mruknęła w odpowiedzi, z niejakim żalem patrząc na strój Vincenta. Wyglądał
świetnie w tym niepokalanie białym fartuchu i czapie, ale Mallory z rozrzewnieniem myślała o biało-różowym kitel-
ku, który nosił swego czasu.
- Jake ma jakieś interesy do załatwienia - rzekł Vincent i powiódł krytycznym wzrokiem po sali.
- Co zrobić - odparła Mallory ze ściśniętym żołądkiem. Bała się pomyśleć o Jake'u. Świadomość, że spała mu na
rękach, była dość dręcząca, a obawa przed jego reakcją dolewała oliwy do ognia.
Vincent spoglądał spod oka, jak Mallory próbuje podaną przed chwilą zupę i po chwili sam wpakował do niej łyżkę.
Rozburczał się zaraz potem, mruknął coś w rodzaju „za dużo maggi", „idiota", „zabiję durnia" i pobiegł do kuchni.
Mallory rozejrzała się po sali. Nie było zbyt wielu gości, ale znowu nie należało oczekiwać cudów. Potrzeba czasu,
zanim Jake i Vincent doprowadzą tę restaurację do porządku, to może potrwać miesiącami.
Ciekawa była, czy Jake'a stać było na to czekanie. Skrzywiła się po chwili, zła na siebie za tę myśl.
Na razie nie mogła jeszcze zupełnie ufać Jake'owi, w każdym razie, dopóki Carlson nie zrobił co do niego należało.
- Myślałem, że Carlson i ty bawicie się dobrze na imprezie - odezwał się za nią lekko zdziwiony, ciepły głos.
Mallory zarumieniła się trochę, próbując odzyskać równowagę.
- Czworo ludzi to impreza, troje to tłum - wybąkała zmieszana.
- Wiem - odparł jakby z żalem - sam bardzo chętnie ograniczyłbym liczbę gości do nas dwojga, ale przyjechał wspólnik
i muszę się nim zająć.
- Rozumiem - westchnęła. Czas i interesy chyba się przeciw nim sprzysięgły. - A jutro? - spytała, podnosząc na niego
oczy. Miała wrażenie jakby jej życie zależało od jego odpowiedzi.
Skinął głową z uśmiechem.
- Jutro - powtórzył. Pochylił się nad nią i wyraz jego twarzy powiedział, że pragnie jej równie gorąco, jak dotychczas.
Zrozumiała, że nic się nie zmieniło i serce zabiło jej mocniej, gdy wzrokiem ogarnął jej usta. Czuła się równie dobrze,
jak zawsze, w jego obecności...
Pragnęła go coraz bardziej, coraz namiętniej. „Do diabła ze skrupułami" - pomyślała.
- Hej Jake, stary koniu, zjemy coś? - odezwał się ktoś za ich plecami.
Zanim nadała twarzy normalny, obojętny wyraz, Jake posłał Mallory jeszcze jedno spojrzenie pełne pożądania. Potem
odwrócił się ku stojącemu za nimi mężczyźnie.
- Nasz stolik jest tam, pod oknem - powiedział, kierując się w tamtą stronę.
- I pozwolimy tej uroczej damie jeść samej? - spytał przybysz, nie zwracając uwagi na Jake'a. - On uważa, że nie
można rozmawiać o interesach przy pięknej kobiecie, ale się myli. Nazywam się Whitaker. Harry Whitaker.
- Mallory Bennet- odrzekła i ujęła podaną sobie rękę, czując, jak jego uścisk odbiera jej czucie w palcach. Wspólnik
Jake był wysokim mężczyzną o wystającym brzuszku. Rzadkie, siwe włosy zaczesane gładko, ukrywały niewielką
łysinkę, a szeroki uśmiech odsłaniał piękny komplet trzecich zębów.
- Mallory zanudzi się z nami - zaoponował Jake.
- Nie chciałabym przeszkadzać - powiedziała Mallory, uśmiechając się do Harry'ego, zachwycona faktem, że uwolnit
jej dłoń i nie połamał palców. - Na pewno omówicie więcej beze mnie - dodała.
Harry najwidoczniej się z nią nie zgadzał i dał temu wyraz, przysiadając się do jej stolika. Odsunął go trochę, żeby
zrobić miejsce swemu pokaźnemu brzuszkowi i popatrzył na Jake'a, czekając, by usiadł przy nich.
Jake wzruszył ramionami i usiadł z drugiej strony.
- I tak już prawie skończyliśmy - powiedział i skinął ręką na kelnera.
- No i dobrze - powiedział Harry z emfazą. - Im szybciej odpali się plan, tym szybciej napływa gotówka.
- Jaki plan? - spytała Mallory, ciekawa, czy mowa o tej samej inwestycji, o której Jake swego czasu nie chciał jej
opowiedzieć.
- Wspomniałem ci kiedyś o tym - usłyszała w odpowiedzi. Jake rzucił Harry'emu pełne irytacji spojrzenie. - Mówiłem
też wtedy, że nie należałoby o tym trąbić na prawo i lewo.
- Bzdura, Jake - Harry'ego najwyraźniej nie poskromił zły wzrok wspólnika. - A cóż ona z tym zrobi twoim zdaniem?
Rozkrzyczy na całe miasto?
- Na pewno nie - powiedziała Mallory, zadowolona, że Jake nie chce jej mieszać w swoje interesy. Czułaby się
nieswojo, gdyby o nich opowiadał, obawiając się pytania, czy nie zechciałaby zainwestować jakichś pieniędzy w tak
zwanego pewniaka.
Tak było kiedyś z Meredith, ale ona posunęła się dalej. Wyszła za drania, który ją oszukiwał i pozwoliła mu się dorwać
do wszystkich swoich pieniędzy.
- Oczywiście, że nie - powiedział Jake wściekły na Harry'ego, że ten nie trzyma języka za zębami. - Ale tak, jak ci
mówiłem, to przede wszystkim kwestia czasu - dodał. - Wolałbym, żeby sprawa była już załatwiona, zanim zacznie się
o niej mówić.
„Nie było powodu, żeby nie opowiedzieć Mallory o tym planie" - pomyślał. Wolał jednak, żeby na razie o nim nie
wiedziała.
Chciał, żeby myślała tylko o nim samym. Cała reszta się nie liczyła.
Harry zrozumiał aluzję i, choć niezadowolony, zostawił sprawę w spokoju i zajął się swoim winem. Gadatliwy i wesoły
z natury, ożywiał rozmowę, opowiadając przedziwne historie, których bohaterką była jego żona i trójka dzieci. Mówił
o nich „ambitne diablęta" i Mallory już wyobrażała sobie trzech młodych biznesmenów z teczkami pełnymi papierów,
kiedy ku jej zdziwieniu okazało się, że najstarsze z dzieci Harry'ego miało zaledwie osiem lat. Ostatnim wyczynem
owego ośmiolatka było zaanektowanie rodzinnego komputera, żeby redagować na nim tygodnik dla sąsiedztwa.
Śmiejąc się z żartów Harry'ego, Mallory zauważyła, że, nie ona jedna, zjadła co do okruszyny wszystko, co było na
talerzu. Usiadła wygodnie z kieliszkiem wina w ręku i, myśląc o kulinarnym sukcesie Vincenta, słuchała kolejnej
historii o dzieciach.
- Nie dalej jak wczoraj - mówił Harry - zobaczyłem jak Sarah, moje najmłodsze, gada z komputerem. Nie umie czytać,
ale włączyła sobie głos i bawiła się świetnie, grzebiąc w informacjach.
- Nie ma pan szyfru? - spytała Mallory i zachichotała, myśląc o zachwyconym bąku przy monitorze.
- Pewnie, że mam - odparł Harry poważnie. - Jest zapisany tuż koło numeru telefonu, musiała go tylko wstukać w
komputer.
- Pięknie - powiedział Jake. Nie chciało mu się wierzyć, że pięcioletni pętak złamał kod.
- To tylko kwestia powtórzenia słowa - rzekł Harry, tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Te moje dzieci to małpiątka.
Małpiątko zobaczy, napisze i cześć - dodał i odchylił się do tyłu, gdy kelner sprzątał puste talerze.
- No to trzeba będzie pogadać z tym przedsię...
- Już niewiele zostało - rzucił Jake. - Możemy obgadać resztę przez telefon.
Mallory pomyślała, że Jake doskonale sobie radzi, nie pozwalając Harry'emu ujawnić żadnych niepożądanych
szczegółów. Zaczynał ją jednak ciekawić ów tajemniczy plan.
- Dziwi mnie, że Jake nie pozwolił pani dołożyć się do tego interesu - odezwał się Harry, jakby nie słysząc słów Jake. -
Jestem pewien, że by go pani przekonała, gdyby pani naprawdę chciała.
Nie pierwszy raz tego wieczoru Jake zirytował się na niego. Ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć, to wplątywanie
Mallory w swoje interesy. Nie chciał komplikacji.
- Nie ma już żadnych akcji do sprzedania, Harry - rzekł. -A nawet gdyby były, to Mallory pewnie nie jest
zainteresowana.
„I to by było tyle - pomyślał. - Gdyby tylko Harry chciał zostawić sprawę w spokoju".
- Zawsze się znajdą jakieś akcje, Jake - upierał się tamten. - Założę się, że jeśli cię poprosi, to odstąpisz jej część
swoich. Co pani na to, Mallory? - Harry uśmiechnął się do niej szeroko, czując przez skórę, że sytuacja robi się
niezręczna. - Ma pani parę dolarów na zbyciu?
Mallory nie odpowiedziała natychmiast, więc ciągnął dalej.
- To nie będą wyrzucone pieniądze, to się zwróci podwójnie w mgnieniu oka, prawda, Jake?
- Tylko, jeśli się je w odpowiednim czasie wycofa - powiedział Jake zimno.
- No, jeszcze tak nie było, żeby się nie znaleźli kupcy na akcje - odrzekł Harry, uważając najwyraźniej, że Jake tylko
udaje brak entuzjazmu.
Jake uznał, że należy zwrócić uwagę Mallory na ograniczenia, sądząc, że mogła się zainteresować propozycją
Harry'ego.
- Ale to jest kwestia dość długiego czasu, stary - rzekł. - Mallory musiałaby zostawić nam forsę na co najmniej trzy
lata, zanim zaczęłyby napływać zyski, o których mówiłeś.
Harry skinął głową z entuzjazmem.
- A cóż to są trzy lata, jeśli ma się dostać worek złota potem? Co pani na to, Mallory? Dołożymy się?
Mallory nie odezwała się ani słowem, co zauważył w końcu nawet uparty Harry. Nie należało się martwić, że Jake
będzie próbował nakłonić ją do wyłożenia pieniędzy, pomyślała. Zostawił to wspólnikowi. Uśpił jej czujność,
sprawiając wrażenie, że nie chce, by cokolwiek wiedziała, a potem, kiedy rozbudził jej ciekawość, Harry miał dokonać
rzezi.
„Rzeź" nie była może najodpowiedniejszym słowem na określenie tego, co robił Harry, ale Mallory już to nie
obchodziło. Wiedziała tylko, że się na nią zasadzili. Nie miała pojęcia, skąd wiedzieli o jej pieniądzach, ale to sienie
liczyło, w każdym razie nie w tej chwili.
Należało zakończyć tę sprawę i tylko to miało w tej chwili znaczenie.
- Trudno mi powiedzieć, czy mnie to interesuje, czy nie, jeśli nie wiem, o co chodzi - powiedziała łagodnie. Popatrzyła
zimno na Jake'a, starając się panować nad sobą i wyjść z tego z twarzą. - Poza tym skąd pan wie, że starczyłoby mi
gotówki na dołożenie się do waszego... worka? - spytała.
- Masz klasę, dziewczyno - roześmiał się Harry i puścił do niej oczko. - To widać. A ja zawsze uważałem, że taką klasę
dają tylko pieniądze i to nie nowobogackie pieniądze -uśmiechnął się chytrze na widok jej osłupienia i wstał od stołu.
I pomyśleć, że lubiłam tego typka - zirytowała się Mallory, patrząc, jak cokolwiek niepewnie idzie w stronę holu. No
proszę, naprawdę go polubiła. A co na to Jake?
- Przepraszam cię za niego - odezwał się. - Chyba za dużo wypił. Zawołam mu taksówkę, jak wróci. - Jake widział, że
straciła humor, ale nie bardzo potrafił powiedzieć, dlaczego. Wyczuwał, że chodziło o interesy, ale nie wiedział, czy
miała za mało pieniędzy, żeby inwestować i to ją krępowało, czy może po prostu nie lubiła nalegania. Harry, tak czy
inaczej, mocno przesadził, ale Jake wiedział, że nie miał złych zamiarów.
Mallory oderwała wzrok od drzwi i zmusiła się, by spojrzeć na Jake'a. Patrzył na nią, jakby chciał ją podejść, więc
ułatwiła mu sprawę.
- Ile dokładnie kosztują te akcje? - zapytała.
Jake odpowiedział na jej pytanie, nie bardzo znajdując inne wyjście. Jej twarz była dalej nieprzenikniona.
- A jeśli zdecyduję się zainwestować w to przedsięwzięcie, czy znajdziesz dla mnie kilka akcji? - spytała.
- Tak, mógłbym odstąpić ci część tego, co zamówiłem dla siebie - odrzekł niechętnie. Nie myślał co prawda o tym
wcześniej, ale jeśli Mallory się upierała, żeby w to wejść, to nie było sensu robić problemu z całej sprawy. To była
bezpieczna inwestycja i, najprawdopodobniej, bardzo opłacalna. Nie chciał wyjść na skąpca, choć bardzo mu się nie
podobał pomysł wplątywania w to wszystko Mallory.
- Przyniosę ci papiery do galerii, jeśli chcesz. Potem mi powiesz, co o tym myślisz.
Mallory nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Sądziła, że gdy dojdzie do konkretów, Jake się wycofa. Myliła się.
Potwornie się myliła.
- A jeśli mnie to nie zainteresuje? - spytała gładko, zdejmując z kolan serwetkę i kładąc ją na stole drżącymi palcami -
zostawisz to, jak jest, czy trochę ponalegasz, Jake?
- A kto tu nalega? - zażartował, ale śmiech zamarł mu w gardle, gdy dostrzegł, że ona jest śmiertelnie poważna.
Błyskawicznie odtworzył w myśli całą rozmowę i nie znalazł w niej nic, co mogłoby ją urazić.
- Mówię serio, Jake - powiedziała, patrząc na niego oczami, które szkliły się od siłą powstrzymywanych łez
-odpowiedz mi.
„Co tu się wyprawia?" - pomyślał. Najpierw sprawiała wrażenie, jakby ją interesowała ich rozmowa, a teraz znowu
wyglądała, jakby wolała o niej nigdy nie słyszeć.
Jake też nie był przekonany, że dalej chce mieć z tym coś wspólnego. Przysiągłby, że raczej niechętnie oferował jej
udział w tym przedsięwzięciu, a ona zachowywała się, jakby go wpychał jej na siłę.
- Jeśli nie będziesz chciała się w to włączyć, to znajdziemy się w punkcie wyjścia - chyba bez problemu, prawda?
-powiedział, poruszając się trochę po omacku i czując, że coś między nimi nie gra.
Mallory patrzyła na niego twardo. Wierzyła mu w tej chwili, chciała mu wierzyć, chciała mu zaufać. Ryzykowała - nie
znała go wystarczająco dobrze, żeby podjąć decyzję i wiedziała o tym. Ale tak bardzo pragnęła choć na chwilę
zapomnieć o rozsądku i kierować się sercem.
Ostrożność nigdy nie przychodziła jej łatwo - kierowała się instynktami. Teraz uśmiechnęła się niepewnie, przełknęła
głośno ślinę i dotknęła delikatnie jego ręki.
- Pewnie masz rację - powiedziała miękko. - Wracamy do punktu wyjścia.
Jake wypuścił trzymane w płucach powietrze, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że nie do końca wie co się stało.
Wyraźnie nie chciała rozmawiać o pieniądzach. Ale czego się właściwie tak bardzo obawiała?
- No, to ile akcji od ciebie wyciągnęła, Jake? - głos Harry'ego brzmiał nienaturalnie głośno w pustej sali, kiedy odezwał
się, stojąc kilka stolików dalej. Uśmiechnął się szeroko do Mallory, wrócił na miejsce i przyjacielskim gestem klepnął
Jake'a po plecach.
Jake próbował opanować sytuację i nie dopuścić do tego, by Harry znowu rozgadał się o inwestycjach i interesach.
- Wcale, jak na razie - powiedział. - Ale jeśli się nie odczepisz, to Mallory pomyśli, że chcesz jej sprzedać część swego
udziału. Być może zresztą gra na dwa fronty i oskubie nas obu - zażartował, wiedząc doskonale, że Mallory nie
interesuje cala sprawa.
Obrócił się ku niej z uśmiechem, bawiąc się dobrze zmieszaniem Harry'ego. Zauważył jednak, że zabrała rękę z jego
dłoni i natychmiast zatęsknił za jej ciepłem.
- No jak, Mallory-powiedział, dalej żartując- zainwestujesz parę dolarów w pewniaka?
Harry był zupełnie oburzony.
- Mowy nie ma - zachichotał po chwili. - Nie dam tknąć moich akcji. Czy mógłbym zapłacić za kolację? Podejrzewam,
że w końcu sprzedasz Mallory część swojego udziału i będziesz zły, kiedy będzie trzeba dzielić się zyskiem.
Mallory patrzyła na Jake 'a szeroko otwartymi oczami, nagle wszystko rozumiejąc. A już miała mu uwierzyć!
- Wcale, jak na razie-powiedział.
Nie porzucił więc swego zamiaru. Uśmiechnęła się napięta, próbując uniknąć wzroku Jake'a, bo wiedziała, że nie
będzie w stanie patrzeć na niego i zastanawiać się, czy ma rację, czy nie, i czy nie robi z siebie idiotki, zaprzątając
sobie głowę facetem, który próbuje ją oszukać. Po chwili wstała od stołu, przeprosiła Jake'a i poszła w stronę toalety.
Kiedy jednak zniknęła mu z oczu, przeszła szybko przez hol i wybiegła z restauracji.
Była dziesiąta, kiedy weszła do małej kawiarni niedaleko od restauracji i miała jeszcze co najmniej dwie godziny do
powrotu do domu. Nie mogła zrobić tego wcześniej, obiecała, że się wyniesie na ten wieczór. Zamówiła kawę, choć
wiedziała, że nie będzie po niej spała do rana, była jednak zbyt przygnębiona, by sobie tego odmówić. Wypiła powoli
pierwszą filiżankę, gapiąc się na tablicę z niedbale nabazgranym menu. Bez szczególnego zainteresowania pomyślała,
że filet z łososia nie jest tu pewnie tak dobry, jak to, co podał jej dziś wieczorem Vincent. Kolacja była pyszna, jak
wszystko zresztą, na przykład smażona krewetka, którą skradła z talerza Jake'a, kiedy na nią nie patrzył.
Poczuła skurcz w żołądku na myśl o nim, więc próbowała się skupić na Peggy i Carlsonie - ciekawe, czy się dobrze
bawili. Kolacja z tajlandzkiej knajpy nie mogła się równać z tym, co jedli razem z Jake'em - rozmarzyła się i skarciła się
w myśli. Nie mogła wytrzymać jednej minuty bez wspominania go.
Do czasu, kiedy zamówiła drugą kawę przestała w końcu unikać tematu i zastanawiać się, co by tu zrobić, żeby
zapomnieć. Mogłaby się przenieść na Alaskę - pomyślała. Ale pewnie nie mieli tam jachtów, więc zdecydowała się
raczej na Seattle. Seattle jest rajem dla jachtów.
„Mogłaby, rzecz jasna, zostać w Sausalito - pomyślała -i codziennie się zastanawiać, czy nie wpadnie na Jake'a gdzieś
na ulicy i co powie, jeśli wpadnie. Nie zrozumiałby, dlaczego uciekła z restauracji bez słowa wyjaśnienia, ale byłby
wściekły".
Mallory nie miała mu tego za złe. Sama byłaby wściekła, gdyby jej facet twierdził, że próbuje od niego wyłudzić forsę.
Inna rzecz, że Jake nie zdawał sobie sprawy, o jakie świństwa oskarżała go w myśli - ale starczyło już, że zostawiła go
bez słowa, nie fatygując się nawet, żeby powiedzieć „dobranoc".
Wiedziała, że popełniła błąd już wtedy, kiedy skręcała w pierwszą ulicę za restauracją. W końcu to bez znaczenia, czy
Jake naprawdę próbował ją oszukać, czy nie. Wystarczyło przecież po prostu odmówić.
To, kim był on i to kim była ona nie miało znaczenia przy tej burzy w sercu. Gdzieś w głębi duszy, gdzie jej uczucia
walczyły z rozsądkiem i doświadczeniem, kołatała się świadomość, że go potrzebuje. Chciała być z nim, poznawać go,
mieć z nim choćby odrobinę wspólnego, żeby kiedyś, kiedy wszystko się skończy, zachować w pamięci samo piękno.
Wychodząc bez pożegnania przekreśliła, wszystko i nie wiedziała, jak do tego powrócić.
Piła trzecią filiżankę, kiedy przyszedł.
Próbując oddychać normalnie, co nagle przestało być łatwe, patrzyła, jak wychodzi z samochodu i idzie ku jasno
oświetlonym drzwiom kawiarni. Nie zaszczycił spojrzeniem żadnego z pozostałych stolików i przeszedłszy szybko
przez salę, usiadł koło niej.
- Trwało chwilę, zanim się domyśliłem - powiedział i obrócił w rękach swoją filiżankę z kawą i podniósł wzrok na
Mallory.
- Czego się domyśliłeś? - szepnęła, obawiając się powiedzieć za dużo.
- Co zrobiłem, żeby cię wypłoszyć? - powiedział spokojnie. - Myślę, że za bardzo się skupiłem na trzymaniu Harry'ego
z dala od ciebie, żeby się zastanowić nad twoją reakcją na moje słowa - dodał, popijając kawę. Zamilkł na chwilę,
jakby czekając, by się odezwała i dopiero po chwili zrozumiał, że ona nie ułatwi mu sprawy.
- Nie chcę twoich pieniędzy - rzekł, patrząc jej prosto w oczy i widząc w nich ulgę. Przez chwilę był na nią wściekły -
jak mogła go podejrzewać? Był jednak tak wdzięczny, że chce go słuchać, że jego gniew stracił znaczenie.
- Nie chcę twoich pieniędzy -powtórzył -nie potrzebuję ich.
- To nieważne...
- Ważne - powiedział ostro. - Ale zakładamy, że masz swoje powody, żeby wyciągać takie wnioski i że to nie ma nic
wspólnego ze mną.
- Myślałam, że próbujesz mnie oszukać - odparła i zaśmiała się, słysząc własne słowa. Brzmiały tak głupio i
melodramatycznie.
- Tego się domyśliłem - rzekł, a grymas na jego twarzy zdradził, jak bardzo zabolało go to, co mówiła. - Ale znikłaś,
zanim to pozbierałem do kupy i zrozumiałem, że uciekłaś, bo coś cię uraziło. Nie spodziewałem się tego, podobnie
zresztą, jak nie spodziewałem się żadnej z rzeczy, które zrobiłaś do tej pory.
- Na przykład?
- Na przykład tego, że rozbierzesz się w mojej restauracji, że przyjmiesz mnie u siebie boską kolacją, kiedy miałem cię
zabrać do knajpy, tego, że uśniesz, kiedy obiecałaś... coś innego.
- Nie rozbierałam się! - krzyknęła, wiedząc dobrze, że tylko o to może się wykłócać z pewną dozą słuszności.
- No, może - zgodził się machając ręką. - Ale wracając do naszej rozmowy: chcę wiedzieć, czy mówiłaś serio?
- Co takiego?
- Że wracamy do punktu wyjścia - rzekł miękko. - Mówiłaś, że to się da zrobić.
- Powiedziałam to, zanim zrobiłam z siebie idiotkę uciekając - rzekła z żalem. - I nie wiem nawet, gdzie jest... nasz
punkt wyjścia.
Tak bardzo pragnęła do niego wrócić.
- U ciebie na jachcie - powiedział cicho, chcąc jej przypomnieć, jak blisko siebie byli wtedy, jak wiele między nimi
zaszło. - Cokolwiek stanie się po tym...
- I nie obchodzi cię, dlaczego...
Przerwał jej, zanim zdążyła poruszyć temat, którego nie chciał dotykać.
- Obchodzi, ale teraz to nieważne. Chcę tylko wiedzieć czy... - urwał na moment, szukając właściwego słowa.
Popatrzył jej w oczy, jakby starał sienie dopuścić do nieporozumień. - Chcę tylko wiedzieć, czy będziesz ze mną -
dokończył.
Ton jego głosu sprawił, że zawrzało w niej pożądanie. Skinęła głową. Coś w nim było takiego, że decyzje, które
podejmowała, wydawały się dziecinnie łatwe.
- Musisz mi zaufać, że cię nie skrzywdzę- powiedział. -Prosiłaś kiedyś, żebym ci zaufał w tej historii z Carlsonem.
- To co innego - mruknęła.
- To zależy od punktu widzenia - sprzeciwił się. - Czuję się nieswojo, kiedy jakiś nieznany mężczyzna dyszy mi za
plecami.
Zachichotała nerwowo, bo, przez ostatnie trzy lata, Carl-son zachowywał się dokładnie tak, jak ujął to Jake.
- Rozumiem cię.
- Proszę cię tylko, żebyś pilnowała portfela i zaufała mi, że nie chcę go otworzyć. Czy to tak dużo?
Chciała przytaknąć, ale powstrzymała się, nie chcąc go ranić.
- Spróbuję - powiedziała. W końcu uwierzyła, że robi dobrze.
Zawahał się przez chwilę i skinął głową.
- Wystarczy - powiedział szorstko, nieco rozczarowany, że nie dostał nic więcej. Jakoś jednak czuł, że bała się
ofiarować choćby tyle. - Na razie wystarczy - powtórzył.
Odetchnął powoli i głęboko. Odczuwał wyraźną ulgę, że Mallory nie odwróciła się na pięcie i nie uciekła, kiedy
przyszedł. Było coś, co nie pozwalało jej zaufać mu od razu, jakiś problem, który mogły rozwiązać tylko czas i
cierpliwość. Tak bardzo chciał ją porwać w ramiona - i czuł, że nie zrobi tego teraz. Kiedy się zarumieniła i oderwała
od niego wzrok, skinął na kelnerkę, by rozładować napiętą atmosferę.
- Jak mnie znalazłeś? - spytała zaciekawiona.
- Carlson zasugerował, że mogę cię tu znaleźć - odparł.
- Mam nadzieję, że im za bardzo nie przeszkodziłeś -powiedziała i zerknęła na zegarek. Miała jeszcze pół godziny do
powrotu do domu.
- Zadzwoniłem tam tylko. Carlson sobie coś obiecywał po tym wieczorze, prawda?
Światła w kawiarni nagle przygasły - zbierano się powoli do zamknięcia lokalu. Jake położył na stoliku kilka
banknotów, poczekał, aż Mallory wstanie i wyszedł za nią na parking, nie dotykając jej nawet.
Pragnął jej, pragnął jej całej, chciał poczuć całym ciałem jak drży, chciał usłyszeć krzyk podniecenia z jej ust.
Zamiast tego, usłyszał pytanie: - gdzie są okulary? - nie mogła ich znaleźć. Jutro, kiedy przemyśli całą sprawę jeszcze
raz, poprosi ją znowu, żeby mu zaufała mimo wszystko. Chciałby też wiedzieć, czemu to dla niej takie trudne.
- Aha, są w samochodzie - powiedziała Mallory, przegrzebując torebkę w poszukiwaniu kluczyków. Ciekawa rzecz,
czuła się, jakby miała wsiąść do samochodu i uciec z jego życia. Nawet jej nie dotknął, ani razu.
Być może po tym wszystkim, co się wydarzyło i co zostało powiedziane, nie chciał jej już dotykać.
- Nigdy nie widziałem, żebyś nosiła okulary - mruknął Jake. Wyjął jej z ręki torebkę i wrzucił do bagażnika. Jutro stało
się nagle zbyt odlegle - ramię Jake'a objęło Mallory i przyciągnęło mocno ku niemu.
- Na pewno wyglądasz w nich diabelnie sexy - powiedział, opierając się plecami o samochód.
Mallory wtuliła się w jego ramię i poczuła, jak jej ciało ogarnia żar, gdy jego nogi oparły się o jej uda. Tak bardzo
chciała na niego popatrzeć, chciała wiedzieć, czy jest w nim ten sam ogień, który ją trawił. Odchyliła głowę, ale
zobaczyła tylko cienie.
Było ciemno, a ona nie widziała nic w ciemności. Nagle jednak to, co widziała, stało się bez porównania mniej ważne
niż to, co czuła, gdy Jake zaczął pieścić przez atłasową bluzkę jej plecy.
Usta odnalazły na jej szyi pulsujący punkcik, a ona objęła rękami silne muskuły jego ramioa Poczuła jego dotyk na
całym ciele, pieścił ustami jej ucho, czoło. Zanurzyła palce w jego włosach, chcąc panować nad ruchami, gdy szukała
ustami jego ust.
On jednak pieścił językiem płatek jej ucha, a rękami oplótł jej biodra, przyciągając ją ku sobie. Zadrżała, a krzyk, który
wymknął się z jej ust, był błaganiem o więcej.
Jake zapomniał, gdzie są, gdy jeszcze raz poznawał ciepło jej ciała. Było miękkie, sprężyste i bardzo, bardzo gorące, a
on nie mógł się zbliżyć do ognia. Smakował słodycz skóry i pieścił jej miękkość. Jedwabista zasłona ubrania kusiła go,
a zmysły, pełne życia i pożądania, odczuwały niemal ból, nabrzmiałe potrzebą tego najbardziej intymnego zbliżenia.
Chciał patrzeć na nią, chciał słyszeć jej głos, chciał widzieć, jak dzięki niemu osiąga jeden szczyt, potem następny.
Chciał widzieć, jak dotykają go jej ręce, chciał czuć ciepło jej palców odkrywających twardą prawdę o jego pożądaniu.
Z Mallory, pragnącej go z całą namiętnością, na jaką było ją stać, uciekły ostatnie resztki zdrowego rozsądku.
Wiedziała tylko, że go chce, czuła tylko pragnienie, każące jej trochę nieporadnie manipulować guzikami jego koszuli.
Odpinała trzeci, kiedy dopadły ich światła przejeżdżającego samochodu.
Jej palce zamarły w silnym uścisku jego dłoni. Nagle objął ją mocno i łagodnie, kryjąc twarz w jej włosach.
- Mogę cię tylko przeprosić za to miejsce - szepnął - ale przy tobie zapominam o...
- Czuję się jak nastolatka -powiedziała.
Wbrew sobie oderwał się od niej, wiedząc, że tę noc spędzi sam - w pewien sposób jej to obiecał.
- Odprowadzę cię do domu, kochanie - powiedział miękko i pomógł jej wsiąść do samochodu. Popatrzył na nią po
chwili, a jej spojrzenie kazało mu niemal zmienić decyzję.
- Nie chcę iść do domu sama - powiedziała. Wiedziała, że stawia wszystko na jedną kartę, ale było jej wszystko jedno.
Chciała być z nim, tylko tyle. I trzeba, żeby on o tym wiedział.
Uśmiechnął się, by jej pokazać, jak bardzo chciał usłyszeć te słowa.
- Wiesz, kiedyś, gdy „kręciłem” z dziewczyną, nigdy nie wiedziałem na czym stoję. Z tobą wszystko jest jasne – nic
nigdy nie ukrywasz.
- Może poza sprawą Carlsona – zażartowała, cudownie szczęśliwa, że może kpić z tak drażliwego kiedyś tematu.
- Poza sprawą Carlsona – zgodził się poważnie. A ponieważ nie wolno mu było tego robić, pochylił głowę, by jeszcze
raz zagarnąć ustami smak jej warg.
Gdy scałował ich słodycz, dokończył zdania, mówiąc tuż ponad jej ustami: - Ponieważ jednak Carlson umówił się z
kimś innym dziś wieczorem, myślę, że nic się nie stanie, jeśli jeszcze przez jakiś czas nie ujawnisz mi swojej tajemnicy.
*
Mallory leżała już w łóżku, kiedy zdała sobie sprawę, że nie zdążyli się umówić. Nie zmartwiło jej to jednak -
uśmiechnęła się szeroko i spędziła następne pół godziny obmyślając, jak dorwie Jake'a następnego dnia. Rozbudzona
przez wypitą niedawno kawę leżała, patrząc leniwie w sufit i dziękując Bogu, że to Jeanette ma zająć się jutro galerią.
„Nie będzie go trudno znaleźć - pomyślała. - Trzeba będzie za to trochę pokombinować, żeby Vincent puścił go na te
popołudniowe wagary". - Mallory zamierzała dać mu spokój do południa. Potem jednak Jake będzie bezradny jak
dziecko wobec, jej nieczystych planów, a Vincent nie będzie mógł niczemu przeszkodzić.
7
- Zadzwoniłem do paru osób w sprawie Jake'a - spróbował szczęścia Carlson, wiedząc dobrze, że nie uda mu się
odciągnąć uwagi Mallory od grzebania wśród śmieci i skarbów. Zdawał sobie sprawę, że niezależnie od najlepszych
chęci, pamiętała teraz tylko o jednym - o zakupach na ukochanym „pchlim targu". Mimo wszystko spróbował.
- Co mówisz? - spytała ostro, omiatając Carlsona spojrzeniem i idąc w jego stronę. - Mówiłeś coś o Jake'u?
Carlson uśmiechnął się, nie wierząc własnym uszom. Oderwanie Mallory od ciuchów było wyczynem, równym mniej
więcej, lądowania na księżycu.
- Mówiłem, że dzwoniłem do paru osób - powtórzył szczególnie łagodnym głosem.
- No i?
- I nic na razie - Mallory oderwała od niego wzrok, którym go prześladowała niezmiennie od kilku chwil i popatrzyła
na kolekcję dziko wyglądających masek afrykańskich.
- Jak dotąd jest czysty - dodał Carlson.
- Wiedziałam - powiedziała szybko i zarumieniła się, czując, że łże. Westchnęła i przeszła na uliczkę ze straganami z
żywnością. W jednym z nich kupiła Carlsonowi kawę z mleczkiem, a sobie cappuccino. Kręcili się po targu z
jednorazowymi kubkami w dłoniach i Mallory próbowała koncentrować się na oglądanych towarach, opowiadając
jednocześnie Carlsonowi wczorajsze zajście w restauracji.
- Głupio mi - nie powinnam być taka w gorącej wodzie kąpana - powiedziała w końcu.
- Bez przesady - powiedział Carlson takim tonem, że Mallory zaczęła się zastanawiać, po czyjej jest właściwie stronie.
- Inna rzecz, że mogliście po prostu nie rozmawiać o interesach, i cześć - dodał.
- Tak pewnie będzie od teraz - powiedziała, zerkając na zegarek. Nie chciała się spóźnić. Była dziewiąta, miała czas do
dwunastej, ale nie obeszła jeszcze targu ani razu, a zwykle obchodziła go, co najmniej, dwukrotnie.
- Póki co, byłabym ci wdzięczna, gdybyś się czegoś dowiedział, zanim oszaleję - dodała.
- Będziesz musiała poczekać do wtorku - odparł. - Facet, z którym chcę pogadać, jest na wakacjach do tego czasu.
- Co znaczy, że nie masz nic do roboty do wtorku? - spytała, wznosząc brwi i próbując się dowiedzieć czegoś bliższego
o planach Carlsona.
- Co znaczy, że nie mam czasu patrzeć, jak przegrzebujesz te cuda tutaj - powiedział tajemniczo, pocałował ją w
policzek i zniknął w tłumie. Stojąc na środku alejki, wśród kręcących się bez zwykłego pośpiechu ludzi, Mallory
żałowała, że nie ma odwagi spytać go o Peggy i jego plany związane z jej osobą. Wiedząc jednak, że Carlson powie
wtedy, gdy sam o tym zdecyduje, skoncentrowała uwagę na leżącej na straganie malachitowej biżuterii i przyciskach
do papieru. Wysłuchała pięciominutowego przemówienia sprzedawcy, dowiedziała się wszystkiego o wydobywaniu
malachitu, wyrzuciła kubek po kawie i zabrała się za kupowanie.
- Carlson powiedział, że mogę cię tu znaleźć, ale mu nie wierzyłem - usłyszała.
Trochę zaskoczona i zmieszana - Jake zawsze pojawiał się niespodziewanie - Mallory odstawiła na półkę miniaturowy
krzew różany i odwróciła się ku niemu.
- Czemu ty się zawsze skradasz? - spytała, patrząc mu w oczy z taką tęsknotą, jakby się nie widzieli od dwunastu lat a
nie od dwunastu godzin.
- Zagapiłaś się - odparł, ujmując jej ramię i odciągając ją z alejki, po której właśnie przejeżdżał samochód. - Chodzę za
tobą od dziesięciu minut
- Chyba mnie trochę ponosi, kiedy tu jestem - wzruszyła ramionami.
- Carlson mówi, że jesteś nie do życia, jeśli tu nie zrobisz paru okazyjnych zakupów co tydzień - i zanim Mallory
zdążyła coś powiedzieć na swoją obronę, dodał - zapamiętam sobie.
- Mówiłam ci już chyba, że Carlson za dużo gada - odparła, ciągnąc go w przeciwną stronę niż zamierzał. Miała swój
system chodzenia po targu i nie myślała go zmieniać nawet z powodu Jake'a.
Wystarczyło pięć minut, żeby zrozumieć, że Jake nie jest miłośnikiem targów staroci.
W pewnej chwili wygrzebała ze stosu ciuchów długi do pół łydki sweter, przymierzyła go, dokonując eksperymentów
z kołnierzem i rękawami, i przejrzała się w lustrze -również przeznaczonym na sprzedaż.
- Nie zamierzasz chyba tego kupić - Jake zmierzył sweter pełnym wątpliwości spojrzeniem.
- Oczywiście, że zamierzam - odparła. Opuściła ręce wzdłuż szwów i z zachwytem odkryła, że sweter ma kieszenie.
Pokręciła się chwilę po alejce, próbując poczuć się w nim swojsko.
- Jest zbyt awangardowy - powiedział Jake, kiedy zrozumiał, że ona nie żartuje.
- I bardzo dobrze - odpaliła i zachichotała na myśl, że Carlson powiedziałby dokładnie to samo.
Jake uniósł w górę brwi, ale nie odezwał się więcej. Mallory spytała o cenę i zdjęła z siebie sweter, kiedy usłyszała, że
kosztuje dwadzieścia dolarów.
- Kupiłabym go natychmiast za pięć - powiedziała Jake'owi. - Wyglądałby świetnie z moją liliową spódnicą. Ale dwie
dychy, to za wiele, jak na taki ciuch.
Sprzedawca opuścił do piętnastu.
Mallory przerzuciła sweter przez ramię, sprawdzając, czy nie ma plam lub dziur. Znalazła małe pęknięcie pod pachą i
utargowała cenę na dychę, gdy pokazała to handlarzowi.
- Zmokniesz w tym na deszczu - zauważył Jake.
- Noszę parasolkę.
- Nie podoba mi się ten sweter - argumentował dalej, jakby mogło ją to wzruszyć.
- Ale mnie się podoba - odparła i zaproponowała sprzedawcy siedem dolarów. Stanęło w końcu na ośmiu, po tym jak
udręczony handlarz dorzucił jeszcze pasujący do swetra kapelusz.
Po chwili Mallory kupiła jeszcze miarkę z lanego szkła.
- Dwadzieścia cztery dolary to mnóstwo forsy jak za miarkę - powiedział Jake powątpiewająco. - Mogłabyś kupić
nową za dolara.
- Ale nie taką - odparła zachwycona swoim skarbem.
- Nawet nie umiesz gotować, nie przyda ci się.
- Więc nie będę musiała się martwić, że ją zbiję - odparowała i schowała do torby, zawinięty w gazetę, szklany
przedmiot.
Dziesięć dolarów okazało się śmieszną ceną za jedwabny szal - i, jak twierdziła Mallory - miał on wyglądać wręcz
świetnie z jej spódniczką lila i świeżo kupionym swetrem. Zaśmiała się, gdy Jake spytał, czemu nie próbowała się
targować. Wszyscy wiedzieli, że sprzedawca, od którego kupiła szal i tak oddaje towar za pół darmo.
Potem kupiła ogromny słoik faszerowanych oliwek. Kiedy próbowała go wepchnąć do torby, Jake zasugerował, że
pewnie wyrobiła normę na dziś.
Mallory uśmiechnęła się i wręczyła mu słój.
- Miłość od pierwszego wejrzenia? - spytał ją po drodze na parking.
Mallory potknęła się i upadłaby, gdyby Jake nie podtrzymał jej za ramię. Potrząsając głową i podejrzewając się o
kłopoty ze słuchem, kazała mu powtórzyć.
- Mówię o „pchlim targu" - powiedział z zaczepnym uśmiechem. - Zakochałaś się w tym od razu, czy uzależniłaś
powoli?
Walące serce nie pomogło jej zebrać myśli. Prawie mu przytaknęła, nie zdając sobie wcześniej sprawy, że on ma
rację! To pewnie jest miłość od pierwszego wejrzenia - pomyślała marząco i popatrzyła na niego. Trzeba było pewnie
więcej tych wejrzeń, ale jedno wiedziała na pewno. Kochała Jake'a, ale on pytał teraz tylko o „pchli targ". Zaśmiała się
i zapomniała na chwilę o świeżo uświadomionym uczuciu.
- Tak - powiedziała w końcu, odpowiadając jednocześnie na dwa pytania. - Zawsze kochałam tu przychodzić. Ty nie?
- Obejdę się jakoś bez tego - odparł, obejmując ją ramieniem. Szła jakoś chwiejnie i pomyślał, że to pewnie torba nie
pozwala jej się normalnie ruszać. Był to zresztą dobry pretekst, żeby ją objąć i doszli tak do samochodu.
Mallory upchnęła zakupy za przednim siedzeniem i odwróciła się, by popatrzeć na Jake'a.
- Spędzisz dziś ze mną dzień? - spytała.
- Nie pracujesz w niedzielę? - spytał zdziwiony. W weekendy był zwykle największy ruch w galerii.
- Jeanette się dziś męczy - odrzekła z sercem bijącym nadzieją. - A ty?
- Vincent kazał mi wyjść i pooddychać świeżym powietrzem - powiedział.
- Więc przyszedłeś na „pchli targ" - Mallory oparła się o samochód i przyjrzała się jego twarzy. Co by zrobił, gdyby
wyciągnęła rękę i dotknęła palcami jego ust?
- Przyszedłem, żeby cię odnaleźć - poprawił ją i pochylił głowę, żeby musnąć ustami jej wargi. Serce zabiło mu
mocniej, kiedy usłyszał jej jęk. Przygarnął ją do siebie i pieścił językiem jej usta, aż ucichła.
Odsunął się od niej nagle i Mallory bezwiednie dotknęła ręką nabrzmiałych warg.
- Lubię, jak mnie całujesz - mruknęła i zaczerwieniła się jak burak, kiedy jacyś przypadkowi przechodnie zaśmiali się
głośno. Musieli usłyszeć, co mówiła.
- Idziemy stąd - powiedział Jake szorstko. - Znajdę cię na jachcie - dodał, niezbyt delikatnie pomagając jej wejść do
samochodu.
Trzasnął drzwiczkami, okazując jaguarowi kompletny brak szacunku i rozejrzał się po parkingu w poszukiwaniu
swojego samochodu. Mallory patrzyła jak odchodzi i starała się uspokoić szalejący oddech, zanim włożyła kluczyk do
stacyjki.
Postanowiła mu powiedzieć o Meredith i Normanie, o tym, co robił Carlson u jej boku i dlaczego zachowała się tak
idiotycznie ostatniego wieczoru.
Potem, kiedy zbierze się na odwagę, powie mu też o miłości od pierwszego wejrzenia i o tym, że nigdy wcześniej nie
wierzyła w coś podobnego.
Carlson oprowadzał Jake'a po łodzi, szczególnie wiele uwagi poświęcając pomieszczeniu na brudną bieliznę i
bibliotece.
- To tu trzymamy dzieła Mallory - powiedział, stając w drzwiach pokoju, żeby nie przesłaniać Jake'owi widoku.
Jake wciągnął powietrze w płuca i przygotował w myśli zdania typu: „nie takie złe" czy: „interesujące, jeśli się lubi ten
rodzaj sztuki". Myślał o tym jednak, jeszcze zanim popatrzył na obrazy.
Były fatalne, zupełnie tragiczne. Przenosząc wzrok z jednego na drugi, Jake powiedział swoje zdanie na ich temat
zanim zdołał ugryźć się w język.
- Ona nie umie malować.
- Niestety - odrzekł Carlson. - Te i tak nie są najgorsze. Te najbardziej poronione wiszą w schowku - rzekł, otwierając
drzwi do pomieszczenia.
Jake nie spodziewał się zobaczyć czegoś takiego. Sądził, że to będzie jakaś sztuka współczesna, coś, w czym większość
ludzi się nie odnajdywała. Zamiast tego jednak zobaczył krajobrazy... które wyglądały jak kicze... i wyglądały też, jakby
artystka nie wzięła w życiu ani jednej lekcji rysunku.
Jake skrzywił się na widok dziecinnej próby namalowania zachodu słońca ciężkimi farbami olejnymi. Mallory
najwyraźniej nie miała pojęcia o doborze środków i dziwił się, że starczyło jej odwagi, żeby powiesić obrazy na
ścianie.
- Jej się podobają? - spytał Carlsona.
- Oczywiście, że nie - odparł tamten szybko. - Ona tylko lubi, jak jej przypominać, że chociaż żadna z niej artystka, to
są rzeczy, w których jest dobra.
- Bardzo dobra - odezwał się kobiecy głos za ich plecami. Odwrócili się obaj, gdy Mallory stanęła w holu ubrana w
lekką sukienkę odsłaniającą głęboki dekolt. Włosy opadały jej na ramiona w ciężkich falach, odgarniętych do tyłu
przez okulary z liliowymi oprawkami.
- Bardzo możliwe, że te obrazy są do niczego - powiedziała. - Nie wyrzuciłam ich dotąd, bo czasem mnie jeszcze korci,
żeby wziąć pędzel do ręki. A wtedy...
- A wtedy - przerwał Carlson - Mallory w zadziwiającym tempie biegnie do biblioteki, żeby uświadomić sobie jeszcze
raz, że szkoda czasu i materiałów.
Mallory zrobiła ohydną minę, po czym ujęła Jake'a pod ramię i wyprowadziła ze strefy zgubnych wpływów Carlsona.
- Masz jakieś plany na dzisiejsze popołudnie? - spytała, beztrosko ignorując jego gorące spojrzenie. Oczywiście, że
miał plany na to popołudnie. Wcześniej jednak mieli się czegoś dowiedzieć.
Wymamrotał parę słów, których nie zrozumiała. Nie dopytywała się jednak i wysunęła swoją propozycję.
- Nie miałbyś ochoty przejść się na skalistą plażę?
- Na skalistą plażę?
- Uhm. Ale będziesz musiał poprzysiąc tajemnicę. - Zabrała z wieszaka kapelusz, krzyknęła „cześć" do Carlsona i
wyciągnęła Jake'a z domu.
- Czemu? - spytał nieprzytomnie. Myślał teraz raczej o jaguarze, do którego podchodziła Mallory, i o tym, że bardzo
chciałby go poprowadzić.
- Bo jeśli nie przysięgniesz, że nigdy nie ujawnisz jej położenia, to będę musiała zasłonić ci oczy - odparła.
Uśmiechnęła się, szeroko otwierając drzwi samochodu i siadając za kierownicą.
- Nie pozwolisz mi prowadzić? - spytał, z ledwie słyszalną prośbą w głosie.
- Nie możesz prowadzić z zasłoniętymi oczami - odparła rozsądnie i zamknęła drzwi.
Jake pomyślał, że zasłanianie komuś oczu, czy żądanie przysiąg, to nieco ekscentryczne pomysły, ale znacznie bardziej
obeszło go to, że jednak nie będzie prowadził.
- Będę ostrożny - obiecał, nagle lekko przestraszony. Przypomniał sobie, co Carlson mówił o jeździe z Mallory.
- Nie będziesz musiał - rzekła z uśmiechem. Po chwili kazała mu się skupić i podnieść do góry prawą rękę.
Kiedy skończyli z przysięgami, Jake spytał - czemu nie daje nikomu położyć palca na kierownicy?
- Samochód, to pierwsza rzecz, którą kupiłam za swoje pieniądze - odparła, wyraźnie dumna ze swojego zakupu.
Nasunęła okulary na nos i włączyła silnik.
Jake słuchał z tęsknotą, jak samochód pracuje.
- Nigdy nie prowadziłem jaguara- powiedział.
- I nie ma powodu, żebyś prowadził.
- Samolub z ciebie.
- Maruda z ciebie - odparła, patrząc na jego naburmuszoną twarz. - Poza tym - powiedziała - widziałam, czym ty
jeździsz i jestem przekonana, że nie traktujesz samochodów z należytym szacunkiem.
Jake wzruszył ramionami, nie chcąc przyznać, że noszący ślady uderzeń zderzak i podziurawiona karoseria jego
samochodu, potwierdzały słowa Mallory.
- Zawsze uważałem, że samochód nie jest ochrzczony, dopóki go pierwszy raz nie stukną. Twój już stuknęli?
Dodając gazu, Mallory pomyślała, że jej wszystko jedno, czy Jake dalej będzie się tak śmiał z wyrazu oburzenia na jej
twarzy czy nie. Tak czy inaczej, nie pozwoli mu prowadzić samochodu!
- To tutaj znalazłaś tę swoją kolekcję muszli - rzekł Jake, pochylając się nad wystającą z piasku skorupką. Okazała się
tylko kawałkiem, więc ją wyrzucił i podszedł do wody. Przypomniał sobie po chwili, że fale mają się zwiększyć i że
nawet podwinąwszy spodnie, wcześniej czy później je zamoczy.
- Tak, muszle między innymi - odparła. - Tutaj jest też dużo skał i takich rzeczy, ale trzeba wiedzieć, czego szukać.
- Spędzasz tu dużo czasu, prawda? - spytał Jake, patrząc, jak wiatr bawi się jej spódnicą i pomyślał, że nigdy nie
widział tak pięknej i pełnej życia dziewczyny.
- Aha - poczekała na niego, widząc, że idzie w jej kierunku. Kiedy poczuła na ramionach ciężar jego ręki, pomyślała, że
to najpiękniejszy moment w jej życiu. Słuchali razem, jak fale opływają ich stopy i patrzyli, jak słońce zbliża się do
powierzchni oceanu.
Spektakl zachodu słońca na Pacyfiku miał się dopiero zacząć. Mallory znała miejsce, z którego najlepiej siego
obserwowało. Kazała Jake'owi się pospieszyć i pobiegli przez piasek do jej samochodu. Mallory wyjechała z parkingu i
popędziła na autostradę, niewiele mówiąc, słuchając za to Jake'a, który opowiadał jej o plażach, widzianych
wcześniej gdzieś daleko, gdzie woda miała turkusowy kolor, a ryby mieniły się wszystkimi barwami tęczy.
Słuchając jego słów, Mallory miała niemal wrażenie, że tam była. Mimo to, tak bardzo pragnęła przeżyć to kiedyś
naprawdę - przeżyć to z nim.
Zjedli kolację na balkonie gospody, którą Mallory odwiedziła już kilka razy. Mała, lecz dobrze znana restauracją,
zadbała o to, by zachwycili się nią równie mocno, jak zachodem słońca. Jake mówił dalej - opowiadał o ojcu swojej
matki, rybaku - Portugalczyku, o swoim ojcu, Irlandczyku, który sprowadził ich wszystkich do Stanów i zajął się
stolarstwem i konstrukcjami, angażując w to prawie wszystkich członków rodziny.
Opowiedział jej trochę o swojej byłej żonie, tyle zaledwie, żeby wiedziała, że był kiedyś żonaty i że to już dawno
skończona sprawa. Pominął milczeniem to, że jego żonę interesowały naprawdę tylko jego pieniądze i że on nie
potrafił tego dostrzec przed ślubem. „To już zresztą nie ma znaczenia" - pomyślał Jake, biorąc oddech.
Bolało go już chyba tylko wspomnienie prywatnego detektywa, którego jego była żona zatrudniła po ich pierwszej
randce. Powiedziała mu o tym na ich sprawie rozwodowej, żartując okrutnie z jego wiary w miłość od pierwszego
wejrzenia.
Jake odsunął od siebie gorzkie wspomnienia. Był teraz z Mallory, a jej nie dotyczył ten gniew, który czuł kiedyś.
Skończył z tym wszystkim już dawno i chociaż ożenił się ślepo zakochany, rozwód i wściekłość otworzyły mu oczy.
Uśmiechnął się do Mallory i opowiedział jej o tym, jak bardzo jego matka chciała, by skończył studia i jak bardzo się
cieszyła, kiedy i on i jego dwie siostry sprostali zadaniu.
Opowiedział jej bardzo dużo o swojej rodzinie i czekał na rewanż. Mallory chętnie powiedziała mu o swoim
niemożliwie nadopiekuńczym ojcu, o śmierci matki, o siostrze i o rym, co robiła. O Normanie i reszcie postanowiła
opowiedzieć mu później. Prześliznęła się też nieco po sprawie rodzinnego majątku i zajęciu Carlsona - nastrój był na
to zbyt miły, a otoczenie zbyt urokliwe.
Być może zresztą bała się też, że będzie chciał wiedzieć więcej, zbyt dużo. To przecież nie był dobry moment na
martwienie się o twardą rzeczywistość.
Dzisiaj chciała się przekonać, czy kochanie się z Jake'em będzie równie szaleńcze, jak sobie wyobrażała.
Gdy skończyli jeść, wrócili nad morze, schodząc ze skały po jakichś wąskich, stromych schodkach. Szli znów po piasku,
zostawiając na nim ślady, wyraźnie widoczne w świetle księżyca.
Znaleźli zaciszne miejsce pod skałą i tam rozbawiona Mallory uciekała przed falami i goniła je, kiedy się cofały.
Wyzywała ocean na pojedynek, czasem wygrywając, czasem nie.
Jake patrzył na nią, siedząc na półce skalnej. Miał ochotę zejść tam do niej i śmiać się i bawić razem z nią. Nie mógł
jednak odmówić sobie radości patrzenia na nią, napawania się jej widokiem.
Byli tylko we dwoje na tej plaży. Restauracja pozostała z tyłu za nimi, na skale, ale nikt z jej gości nie zszedł, żeby tak,
jak oni pospacerować nad wodą. Być może odstraszyła ich ciemność.
Jake i Mallory nie zastanawiali się jednak ani chwili. Stłumiony dźwięk fal rozbijających się o wygładzone wodą skały
przyciągał ich ku sobie.
Jake zauważył podenerwowanie Mallory. W którymś momencie, kiedy w ciszy chodzili po plaży, zrozumiała, że nie
ma już barier. Nie był już dla niej kimś obcym. Wiedzieli o tym oboje.
Mallory przystanęła nad wodą i pochyliła się, żeby wydobyć coś z piasku. Płytka fala dotknęła jej stóp, jakby je
całując, a ona umyła w wodzie jakąś drobną rzecz i wyprostowała się.
- To jest ta muszla, o której ci mówiłam - rzekła, biegnąc do Jake'a i wyciągając rękę z muszlą w oczekiwaniu
pochwały. - Jest doskonała.
- Jest taka mała - powiedział. - Mniejsza niż te, w twojej kolekcji. - Chciał przyjrzeć się jej bliżej, więc otoczył palcami
rękę Mallory i podniósł ją ku swojej twarzy. Muszla była doskonała i Jake'a uradowało to dokonane wspólnie
odkrycie.
- Jest... niesamowita - szepnęła Mallory, podnosząc na niego roziskrzone oczy.
- Ty jesteś niesamowita - odparł miękko. Pochylił głowę i przycisnął usta do jej palców. Zadrżała. Delikatna skorupka
nie była bezpieczna w ich rękach, więc schował ją do kieszeni, zanim przytulił do siebie Mallory.
Poczuła, jak ogarnia ją jego ciepło i poddała mu się z radością. Uniósł się trochę i Mallory wśliznęła się między jego
twarde uda, opierając się o jego ciało, osłaniające ją przed chłodem. Otoczył ją ramionami, ręce dotknęły jej bioder z
łagodnością, która kłóciła się z dziko bijącym sercem. Oparła się o jego ramię i tuląc głowę do jego piersi, poczuła
wibrujące w nim napięcie.
- Myślisz, że już nam wolno? - szepnął jej do ucha, buszując ustami w jej włosach, w poszukiwaniu delikatnej skóry na
szyi.
- Tak - odparła miękko i krzyknęła, gdy powiódł językiem za uchem. Przestał na moment, a Mallory wtuliła się
mocniej w jego ramiona. Jego język pieścił dalej ucho i uczucie, którego doznawała, było zupełnie nieziemskie.
Chciała mu się poddać, chciała się zatracić w rozkoszy, którą jej dawał.
Walczyła jednak z ogarniającą ją słabością, chcąc dać mu siłę. Chciała, żeby przeżywali to wspólnie, chciała dać mu
coś z siebie.
Ogarnięta potrzebą poznania jego smaku, poczucia ciepła jego ust pod wargami obróciła się, otulając ustami jego
usta. On się jednak nie spieszył, pochylił głowę, by pogładzić podbródkiem jej policzek. Potem przesunął ustami po jej
nosie, rzęsach, przymkniętych powiekach.
Jej palce zacisnęły się mocniej na jego ramieniu, gdy szukała ustami jego ust. Umknęły przed nią znowu i pieściły dalej
wrażliwe zagłębienie za jej uchem.
Uniósł rękę i sięgnął do jej włosów, przebierając palcami wśród ciężkich splotów, buszując w nich, dopóki ciepło jego
dłoni nie przeszło na nią.
- To nie jest najlepszy pomysł - odezwał się cicho, muskając ją ustami.
- Całowanie mnie? - spytała, szukając jego warg, żeby przekonać go, że nie ma racji.
- Całowanie cię tutaj - odsunął delikatnie jej głowę. - To najspokojniejsze miejsce, w jakim byliśmy we dwoje do tej
pory - powiedział. -1 nie jestem pewien, czy skończy się na całowaniu.
- Jake, zostańmy tu na noc, dobrze?
- Tutaj? - uśmiechnął się do wtulonej w jego ramiona Mallory, starając się uniknąć pokusy. Wiedział, że całe jego
szlachetne zamiary znikną, gdy dotknie jej warg.
- Tutaj? - powtórzył. - Na plaży? - Powiódł leniwie wzrokiem po piasku i pożałował, że nie są gdzieś na Tahiti...
Wybrzeże północnej Kalifornii, choć bardzo piękne, nie było idealnym miejscem do koczowania - zwłaszcza dla nie
przygotowanych.
Złapią zapalenie płuc, ale trudno, nie potrafił się opierać.
- Dobrze - powiedział. - Tutaj.
8
Mallory zachichotała i wskazała rękę skałę.
- W gospodzie, Jake, tam, gdzie jedliśmy kolację, mają pokoje...
- Pokoje?
- Do wynajęcia - ciągnęła. - Ludzie tam...
- Dobrze już!
- Wstydzisz się! - krzyknęła zachwycona swoim odkryciem. - Założę się, że gdybym lepiej widziała, dostrzegłabym jak
się czerwienisz.
- Nigdy się nie czerwienię - odrzekł, dziękując Bogu za ciemności. - I wcale się nie wstydzę. Zaskoczyłaś mnie po
prostu.
- Bo chcę się z tobą kochać? - spytała.
Jake objął ustami jej nagle naburmuszony dziobek i kazał mu zmienić wyraz. Czując, że nie kontroluje się zupełnie,
skapitulował wobec niej... i wobec siebie.
Mallory poczuła jak płynie, jak tonie. Miała wrażenie, że wszystko w niej tańczy.
Jake całował ją już wcześniej, ale nigdy tak, jak teraz, tak dziko, namiętnie, jakby nigdy nie miał przestać.
Nie chciała też, żeby przestawał. Drżącą ręką otoczyła jego szyję i przyciągnęła ku sobie, by jego usta dotknęły jej
mocniej. Westchnęła, gdy pogładził dłonią jej piersi.
Skuliła się pod tą pieszczotą, a on głaskał jej plecy. Znalazł tam wrażliwe miejsca, szczególnie niżej, przy talii. Zadrżała,
gdy jego palce to odkryły.
Przytuliła się do niego, złapana w pułapkę między jego udem a szatańską ręką. Podniósł wreszcie głowę i Mallory
jęknęła, nie chcąc, by przerywał.
- Chodźmy tam - powiedział z trudem. Przytrzymał jej rękę, kiedy wstawała ze skały. Mallory skinęła głową,
wdzięczna, że otacza ją jego opiekuńcze ramię, podniosła się i poszli powoli ku drodze.
*
Jake zatrzasnął drzwi za nią natychmiast, gdy weszła. Mogli wreszcie być sami i nie chciał już czekać ani sekundy
dłużej. Oparł ją o drzwi, i zanim zdążyła zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, nakrył ustami jej wargi. Wahała się na
początku - Jake domyślił się, czując, że nie otwiera ust pod jego pocałunkiem.
Kiedy jednak wsunął język między jej wargi, Mallory odpowiedziała na jego pieszczotę. Powoli i pewnie podała mu
usta.
Miała miękkie, wrażliwe wargi, a jego język drażnił je jeszcze bardziej. Delikatnie chwycił zębami jej usta i trwał tak
chwilę, potem pozwolił jej się wymknąć. Jego język wtargnął do wewnątrz, gładząc jej podniebienie, a ona nagle
poczuła, że oddaje mu pocałunek.
Czuła jego smak i chciała czegoś więcej.
Wyciągnęła do niego ręce i chwyciła go za ramiona, chcąc go ku sobie przyciągnąć. On jednak opierał się, aż jęknęła,
porażona chłodem, jaki czuła, gdy on był daleko.
- Jeśli jesteś pewna... - Jake pochylił się nad nią. - Ale chcę słyszeć, jak to mówisz.
Oderwał się od niej i odszedł kilka kroków, tak, że, po chwili, widziała już tylko jego cień w ciemnym pokoju. Księżyc
świecił jasno, ale okna były zasłonięte i tylko nikłe promyki przebijały się do pokoju. Mallory, zwykle źle widząca w
ciemności, teraz ledwie rozróżniała kształty.
- Co ci mam powiedzieć? - spytała zdezorientowana. Chciał teraz rozmawiać?
- Że tego chcesz - rzekł, cofając się o krok, gdy oderwała się od drzwi. - Że chcesz mnie.
Zbliżył się do okna i rozsunął zasłony, ukazując za nimi piękne, wykuszowe okno i rodzaj małej, wyściełanej kanapy
stojącej pod nim. Przechylił się po chwili i otworzył okno.
- Pragnę cię - powiedziała Mallory miękko.
Nie odezwał się ani słowem, gdy jednym ruchem ramion zrzucił z siebie kurtkę. Wyciągnął do niej rękę, czekając,
żeby przyszła.
Idąc w jego stronę, Mallory zauważyła ogromne łóżko z baldachimem i wzruszającą, staroświecką toaletkę z suto
marszczoną zasłonką. Zrobiła jeszcze jeden krok, jakby ku morzu za oknem, i była już bardzo blisko. Światło księżyca
wpadało do pokoju jak zorza, oświetlając mężczyznę, który czekał na nią, stojąc o krok od niej.
Po chwili nic ich już nie dzieliło. Mallory ujęła rękę, którą do niej wyciągnął i poczuła, jak ją ogarnia jego ciepło, tak
znajome i tak cudownie nowe jednocześnie. Przysunęła się bliżej i przycisnęła otwarte usta do jego koszuli, czując
pod wargami jego walące serce.
Manipulowała przy jego guzikach, a on gładził ją po plecach, nie pozwalając się skupić choćby na tyle, by mogła
poradzić sobie z rozpięciem koszuli. Jego ręce zaczęły od wrażliwego miejsca przy talii, wędrując aż do karku, też
spragnionego pieszczoty. Gładził ją wciąż, gdy walczyła z jego guzikami, a gdy przesunął palcami po jej szyi, chwyciła
się dłońmi jego koszuli, żeby nie upaść.
W końcu wyciągnęła ją ze spodni i zsunęła mu z ramion. Jake zrzucił ją jednym ruchem i wciąż gładził Mallory, a ona
czuła, jak jego ręce stają się coraz twardsze i coraz bardziej pożądliwe. W pewnej chwili jej sukienka znalazła się na
podłodze.
- Okno - szepnęła i zamilkła, gdy jego gorące dłonie dotknęły nagich pleców.
- Nie ma tam nikogo, jeśli nie liczyć ryb - rzekł, wsuwając dłonie pod jej jedwabną bieliznę.
Otulił dłońmi jej pośladki, pieścił palcami jej miękkie ciało i przyciągnął ją ku sobie, chcąc, by złagodziła rosnący w nim
żar. Tulił ją tak przez chwilę i zrozumiał, że nie uda mu się kochać się z nią powoli.
Pragnął jej i chciał ją mieć natychmiast.
Przeklinając swoją niecierpliwość i zsuwając z niej bieliznę, Jake obiecał sobie, że następnym razem nie będzie się
spieszył.
Stała naga w świetle księżyca, drżąc jeszcze pod jego nagłymi ruchami. Jej piersi nie były duże, talia nie była cienka,
nogi nie były ani trochę dłuższe niż to konieczne - ale całość zaparła Jake'owi dech w piersi.
Westchnął głęboko, obawiając się niemal jej dotknąć i wiedząc jednocześnie, że nic go nie zatrzyma. Ogarnął ją
znowu ramionami i gładził drżące ciało, próbując ją ukoić, jak tylko potrafił, zanim...
Ale Mallory nie chciała ukojenia.
Znowu przytuliła do niego otwarte usta, które tym razem pieściły nagą skórę jego piersi, pokrytą miękkim, ciemnym
zarostem. Jej język zataczał gorące, wilgotne kółeczka i czuł smak cieniutkiej warstewki potu na jego skórze, gdy
powędrował ku jego ramionom.
Jake ujął dłońmi jej głowę i pochylił się, żeby ją pocałować, ona zaś powiodła rękami po jego piersi i sięgnęła do
guzika jego spodni. Jej język kłócił się z jego ustami, walczył i prowadził bitwę - wilgotną, podniecającą, pełną
erotyzmu. Język Jake'a wtargnął do jej ust, pieszcząc ją w rytmie, który pozbawiał ją zmysłów, potem się wycofał, by
zrobić miejsce jej oszalałym wargom.
Gdy jej usta nabrzmiały i były zbyt wrażliwe, by ich dotknąć, porzucił je, by ją pieścić inaczej. Szybko i delikatnie wziął
jej pierś między zęby i wargi, zaciskając je odrobinę, by usłyszeć, jak cichutko jęczy, podniecona jego dotknięciem.
Potem rozwarł usta, chłonąc jej pierś, gdy Mallory, płonąca i rozszalała, rozpinała nieporadnie guziki jego spodni.
Jake nie przestał jej pieścić - chciał wiedzieć, że może rozgrzać ją do czerwoności, nie dotykając jej gorącej, mokrej
tajemnicy. Jęk, jaki wydobywał się z jej ust, pozwalał się domyślać, że odniósł sukces.
Niecierpliwy i pełen pożądania przesunął palcami po jej plecach, po talii, po biodrze, aż w pewnej chwili jego ręka
zsunęła się po niej, by pozwolić sobie na nową, bardziej intymną pieszczotę. Podparł ramieniem jej plecy, gdy jego
palce znalazły gęste, ciemne włosy. Nie czekał na jej reakcję, lecz pozwolił palcom wędrować głębiej, chcąc wiedzieć,
czy czeka na niego równie bardzo jak on na nią. Nie było wątpliwości - jedno dotknięcie pozwoliło mu stwierdzić, że
jest mokra, rozgrzana i że czeka. Gdy dotknął ją jeszcze raz, zadrżała, a jej kolana osłabły, gdy zrobił to znowu,
zachwycony jej reakcją.
Mallory zdołała w końcu odpiąć guziki jego spodni, suwak także przestał się w końcu opierać, ale nie mogła się
zdobyć na oderwanie się od jego warg, więc spodnie pozostały na miejscu. Gdy poczuła jego ramię u swoich kolan
była wdzięczna, że zrozumiał, z jakim trudem stoi na nogach.
Nie niósł jej daleko - położył ją na kanapce pod otwartym oknem, w świetle księżyca. Zadrżała, choć nie pod
wpływem wiatru. Jej ciało wciąż wibrowało od jego pieszczoty, gdy patrzyła, jak zrzuca buty i spodnie.
Wyglądał wspaniale, był wszystkim, co sobie wyobrażała i czymś więcej jednocześnie. Nie pozwolił jej jednak długo
patrzeć, wracając do niej natychmiast.
Nie było dużo miejsca, ale to nie miało znaczenia. Jake ostrożnie położył się przy niej, dotykając jej całym ciałem po
raz pierwszy. Mallory poczuła nagle, jak ją podnosi i przesuwa, dopóki nie położyła się na jego piersi i nie oplotła go
nogami. Jej włosy gładziły go po twarzy i ramionach.
- I myślisz, że to dobry pomysł? - zażartowała, zachwycona poczuciem pełnej kontroli nad sytuacją.
- Na pewno - mruknął. Omotał pasmo jej włosów wokół dłoni i zmusił ją do opuszczenia głowy. - W ten sposób nie
spadniesz - dodał.
- Skąd wiesz?
- Fizyka, moja droga - odrzekł, ocierając się ustami o jej wargi. - Dotyczy między innymi środka ciężkości - powiedział
tonem profesora. - Poza tym pomyślałem, że ci się to spodoba.
- Pewnie tak - szepnęła, pieszcząc ustami jego ucho i czując, jak rusza się pod nią.
- Tak? - spytał. Mallory rozwarła nogi.
- Tak - odparła stanowczo, klękając na kolana. Opierając się dłońmi o jego barki, łagodnie, ostrożnie i delikatnie
opuściła biodra, pozwalając mu wejść w siebie.
Krzyknęła cicho, długo, pełna spokoju i słodyczy. Zamknęła oczy, napawając się uczuciem spełnienia, gdy jej ciało
ogarniało go powoli. Kojące dotknięcie jego rąk było dla niej wszystkim i wchłonęła go w siebie lecąc w ciemność.
- Tak - szepnęła po chwili, choć każde słowo przychodziło jej z wielkim wysiłkiem.
- Co tak? - spytał.
- Podoba mi się to... tak, jak myślałeś - zmusiła się do otworzenia oczu. Płomień w jego spojrzeniu ogarnął ją także,
każąc jej się uśmiechnąć.
- Tobie też się to podoba.
- Na to wygląda - rzekł i z jego ust wymknął się jęk, gdy zaciskała wokół niego mięśnie. Odetchnął głęboko i utkwił w
niej wyzywający wzrok. - Może nawet pozwolę ci to zrobić jeszcze kiedyś - powiedział.
- Może? - Mallory podniosła się nieco, wymykając mu się z objęć. Pochwycił rękami jej biodra, przyciągając ją niżej ku
sobie. Patrzyła, jak ze zwężonymi oczami ginie w niej znowu.
Teraz ona miała się potrudzić.
Górowała nad nim, ale jej pozycja nie miała nic wspólnego z panowaniem nad sytuacją. Jake nie kontrolował jej
także, a rosnące w nim napięcie domagało się ukojenia. Zatopił palce w jej włosach i przyciągnął do siebie jej głowę.
Dotknął wargami jej ust i wsunął do nich język, bawiąc się nią, gładząc, pieszcząc.
Gdy jednak Mallory wsunęła język do jego ust, Jake nie mógł już grać dalej.
Jego ręce podnosiły i przyciągały jej biodra w rytmie, któremu nie umiała się oprzeć. Oderwała od niego usta i
kołysała się na nim, zatracała się w tym magicznym pulsowaniu. Jęknęła, kiedy pieścił ją ręką.
Krzyk wydarł się z jej ust, kiedy przyszło spełnienie, kiedy straciła kontrolę na rytmem i poczuła, że leci ku gwiazdom.
Świat dookoła niej eksplodował i upadłaby, gdyby nie przytrzymały jej jego silne ręce.
Stopniała nagle i opadła na jego pierś, by ją ukoił. Dyszał ciężko i pomyślała, że powinna by przesunąć się na bok, ale
nie miała siły.
Tuląc się do niego, słyszała, jak uspokaja mu się serce. Jej własne wciąż waliło jak młotem, kiedy Jake się odezwał.
- Mamy cholerne szczęście, żeśmy z tego nie spadli - powiedział i Mallory zauważyła, że opierał się stopą o podłogę.
Zachichotała, kiedy zauważyła, że drugą trzyma na parapecie.
- Nie da się ukryć, że nas trochę poniosło.
- Masz rację - westchnął z ulgą na myśl, że jednak nie wylądowali na podłodze, nie do końca przekonany, czy w ogóle
zauważyłby, gdyby rzeczywiście spadli.
- Nigdy nie przeżyłem tego tak, jak teraz - rzekł, potrząsając głową. - To było takie...
- Nieziemskie? - dodała. Poklepał ją groźnie po pupie.
- Nabijasz się ze mnie - powiedział.
- Chyba tylko dlatego, że to takie łatwe - odparła i podciągnęła się nieco wyżej, by móc dotknąć ustami jego ust
Gładząc nimi jego podbródek, poczuła na plecach powiew wiatru i dostała gęsiej skórki.
- Nie ruszyłbyś się do łóżka? - spytała.
- Tylko jeśli ty się ruszysz. Nie mam siły cię nosić.
Nie był pewien, czy ma siłę chodzić, ale tego już nie powiedział. Nie było sensu dawać Mallory kolejnego powodu do
żartów. Wziąwszy głęboki oddech, przetoczył ją ku ścianie i wysunął się spod niej. Stanął na nogi i pociągnął ją za
rękę, prawie strącając z kanapy.
- Może byś poczekał, aż wstanę-zaprotestowała.
- Przepraszam.
- Dobrze już - stanęła mocno na nogach. Zdziwiona, że są jej posłuszne, zrobiła kilka kroków.
- Musisz być zmęczony - rzekła.
Jake oderwał wzrok od łóżka. Powoli, tak że nie mogła lego nie zauważyć, powiódł spojrzeniem po jej ciele,
zatrzymując się na jej piersiach, brzuchu, gęstwinie między nogami. Zanim popatrzył znowu na jej twarz, wiedziała, że
zrobiła błąd.
Nigdy nie był zbyt zmęczony. Mallory połknęła głośno ślinę i nadała twarzy niewinny wyraz, mając nadzieję, że Jake
nie potraktuje jej słów jak wyzwania.
Nie potraktował.
- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że czekasz na następny raz - rzekł, ciągnąc ją za rękę i wślizgując się między
prześcieradła.
- Spać - zawołała. - Chcę tylko spać.
- To się pilnuj - odparł, ogarniając ją ramionami. Poczekał, aż przytuliła się do niego wygodnie i okrył kołdrą.
- Jake - mruknęła Mallory sennie.
- Aha?
- Coś ci miałam powiedzieć - szepnęła i odwróciła się, tuląc się do niego plecami. Tak doskonale pasowali do siebie -
rozmarzyła się. Zapomniała, że właśnie coś mu wyznaje i poddała się spokojowi, który znalazła w jego uścisku.
Usnęła, zanim zdołała powiedzieć następne zdanie.
- Mallory? - odezwał się Jake cicho, mimo, że wiedział, że mu umknęła. Pochrapywała cichutko w poduszkę i Jake
odetchnął z ulgą. Marzył teraz tylko o tym, żeby zasnąć, trzymając ją w ramionach.
Słowa nie przydałyby się tu na nic - w końcu każde z nich już wiedziało, co do niego czuje to drugie. Słowa nie
mogłyby nic dodać.
Miłość - powiedział - to o wiele więcej niż słowa.
Jake wrzucił do łazienki sukienkę i bieliznę Mallory i ją samą zaraz za nimi.
- Pospiesz się - powiedział w nadziei, że nie zwinie się w kłębek na podłodze.
- Nienawidzę tego - mruczała przez zamknięte drzwi na tyle głośno, żeby słyszał ją Jake, a nie inni noclegowicze za
ścianą.
- Wiem, skarbie - odparł, wkładając spodnie i wpychając do nich koszulę. - Ale obiecałem Vincentowi, że będę na
miejscu zanim dostarczą warzywa i pomogę zacząć temu nowemu kucharzowi.
- A cóż ty wiesz o otwieraniu restauracji? - sarknęła.
- Mam klucze.
Mallory ubrała się w rekordowym tempie - zamierzała powrócić do łóżka natychmiast po dotarciu do Sausalito.
Wyszła z łazienki i wzięła od Jake'a pantofle.
- Nie mam pojęcia, dlaczego musisz to robić o wpół do piątej rano - rzekła. - Jest jeszcze ciemno.
- No, to nie będziemy musieli się martwić, że cię ktoś zobaczy z włosami sterczącymi dookoła głowy - zachichotał,
uciekając przed ciosem w bok.
- Mógłbyś mi pożyczyć grzebień? - Mallory przesunęła palcami po włosach, starając się nie patrzeć na Jake'a.
Wyglądał świetnie, jak na tę porę, i nie chciała dokonywać porównań.
- Nie mam czasu - odrzekł i otulił ją kurtką. - Poza tym i tak wyglądasz ślicznie - dodał, całując ją w policzek.
- Mówisz to tylko dlatego, że tak wypada - mruknęła, otwierając samochód. Skórzane siedzenia były zimne, więc
włączyła ogrzewanie, gdy tylko zapuściła silnik.
- Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że wyciągnięcie cię z łóżka, nie kochając się z tobą drugi raz, było
najtrudniejszą rzeczą, na jaką się w życiu zdobyłem.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, jak mi to zamierzasz wynagrodzić - Mallory pochyliła się ku niemu i wycięła głośnego całusa na jego
policzku.
Uśmiechając się na widok jej dziko rozczochranych włosów, Jake przyciągnął ku sobie jej głowę, pocałował ją głęboko
i namiętnie i puścił dopiero wtedy, kiedy zdał sobie sprawę, że dalej tkwią na parkingu i mają coraz mniej czasu.
- No, rusz to pudło - zażądał, podając jej okulary. - Vincent mnie objedzie, jeśli się spóźnię.
Biorąc groźbę na serio, Mallory pognała jaguarem po niemal pustej autostradzie, pozbywając się resztek snu i marząc
o nadchodzącej nocy.
- Cieszę się, że wpadłeś - rzekł Carlson.
- Tylko dlatego, żeby ci pomóc z tym stołem - odrzekł Jake. Podnieśli go razem i poszli po schodach na drugie piętro.
Carlson próbował się nie śmiać, ale nie całkiem mu się to udawało.
- To tu - rzekł, patrząc przez ramię na stół stojący przy lustrzanej ścianie. Przesunęli go po chwili na środek pokoju i
odeszli kilka kroków.
- Mallory wygląda, jakby wcale nie spała ostatniej nocy - zauważył Carlson.
Ten komentarz zdziwił Jake'a, nie sądził, że Carlson powie cokolwiek na ten temat. A ponieważ wciąż nie wiedział,
jaki układ miała Mallory z Carlsonem, nie był przekonany, czy jego słowa to krytyka, ostrzeżenie, czy po prostu zwykła
uwaga. Popatrzył na niego i stwierdził, że Carlson uśmiecha się z aprobatą.
- Spała - rzekł stanowczo. - Musiałem ją tylko dość wcześnie zerwać z łóżka.
- Mieszkam z nią od trzech lat i do tej pory była w stanie wyjść z łóżka przed ósmą wyłącznie na „pchli targ".
- Zapamiętam sobie - odparł Jake, uśmiechając się coraz szerzej. Było widać, że między Mallory a Carlsonem była
jakaś bliskość, której nie rozumiał, ale której się nie obawiał.
- Pewnie będzie chciała, żebyśmy przynieśli tu teraz tę bzdurę - powiedział nagle Carlson, wskazując palcem na
rzeźbę, która miała stanąć na stole.
Jake, który widział rzeźbę wcześniej, potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Myślałem, że ma więcej smaku - rzekł i podszedł do dziwacznej rzeczy wiszącej na ścianie. Była oprawiona w ramy i
składała się z kawałków drewna, metalu i zaplamionych farbą szmatek przyklejonych i przybitych gwoździami do
szorstkiej powierzchni.
- To pasuje do tego cudactwa, które Mallory zamierza postawić na stole.
Carlson podszedł do niego i powiedział mu cenę obrazu wiszącego na ścianie. Jake zaczął nagle wydawać
chichoczące, stłumione dźwięki.
- To nie tyle kwestia smaku - ciągnął Carlson - tylko tego, co się jej zdaniem sprzeda. A to cudo - dodał, dotykając
jednego z drewnianych, sterczących patyków - sprzeda się na pewno.
Nagle, dotknięty przez Carlsona patyk, utamal się. Nie odpadł cały, ukruszył mu się tylko kawałek. Carlson popatrzył
na Jake'a z niedowierzaniem i przerażeniem jednocześnie i spróbował przyczepić to z powrotem.
- Klej - rzekł szybko. - Przynieś jakiś klej, zanim ona się dowie.
- Jak się ma nie dowiedzieć? - spytał Jake, walcząc ze śmiechem i przegrywając, jak mucha, na widok paniki Carlsona.
- Zniszczyłeś bezcenne dzieło sztuki!
- Sztuki! - prychnął Carlson. - Wcześniej mówiłeś, że to cudactwo!
- To było, zanim mi powiedziałeś, ile to kosztuje.
- Przestań się kłócić i przynieś tu jakiś klej, zanim ona tu przyjdzie. - Carlson pochylił się nad dziełem i czekał, aż
oderwany fragment przyklei się w jakiś magiczny sposób.
- Po co ci klej? - usłyszeli znajomy głosik. Poruszyli się obaj jednocześnie, żeby zasłonić przed wzrokiem Mallory
uszkodzoną rzeźbę, a Carlson schował za plecami oderwany kawałek.
- Do nogi od stołu - zaimprowizował.
- A co się dzieje ze stołem? - spytała Mallory, marszcząc brwi, na widok zjednoczonego frontu dwóch mężczyzn.
- Trzeba mu kleju - odparł Jake i uśmiechnął się niewinnie. - Może zostawimy tu Carlsona, żeby się tym zajął? Mam
już mało czasu - dodał, próbując wymanewrować Mallory z pola bitwy, ona jednak nie dała się nabrać.
- Znam ten wyraz twarzy, Irwinie Jamesie Carlson -rzekła, ignorując głośny śmiech Jake'a, który po raz pierwszy
usłyszał imiona Carlsona.
- Irwin James? - śmiał się Jake, czując się bezpiecznie, gdyż Carlson był zbyt zajęty Mallory, by się odgryźć.
- Oddaj to - zażądała. Zbliżyła się do Carlsona i stając z nim nos w nos, wyciągnęła rękę.
Carlson westchnął głęboko i otworzył rękę, na której leżał poszarpany kawałek drewna.
- Co to jest? - spytała.
- Noga od stołu - Carlson spróbował szczęścia, nie mając wielkiej nadziei.
Mallory jednak, była zbyt bystra, żeby w to uwierzyć. Odepchnęła Carlsona i spojrzała na uszkodzone dzieło.
- Zniszczyłeś to!
- Odpadło samo!
- Znowu, Boże! Czy ty wiesz, co zrobiłeś?
- To był wypadek - rzucił Jake. Wyglądało na to, że Carlson nie wywinie się tak łatwo i chciał się zrehabilitować za
żarty o „Irwinie Jamesie". - Poza tym to nie on to zrobił -dodał. - To ja.
- Ty! - Mallory zwróciła się ku nowej ofierze, przygotowana, by drzeć z niej pasy.
Stojący za nią Carlson otworzył usta, by się kłócić, ale ugryzł się w język, gdy Jake rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
Wzruszył ramionami i oparł się o stół, by popatrzeć, jak Mallory eksploduje.
- Nie masz się o co wściekać - Jake podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach, delikatnie masując napięte
mięśnie.
- Nie ma się o co wściekać! Dobry sobie! To kosztuje górę forsy i ja za to odpowiadam. - Mallory popatrzyła na niego
złym wzrokiem. Próbowała nie poddać się pieszczocie jego dłoni, ale ulegała coraz bardziej i jej tyrada traciła na sile.
- Kupię to.
Mallory sapnęła ze złością, przekonana, że źle go usłyszała.
- Kupisz to? Ale to...
- Kosztuje górę forsy, wiem - przerwał jej. - Potem pogadamy o szczegółach. - Jake przyjrzał się dziełu z uśmiechem
numer osiem na ustach. Nie miał pojęcia, gdzie je powiesi i cierpiał, nie tyle z powodu wydanych pieniędzy, co na
sam widok arcydzieła.
Pomyślał, że podaruje je organizatorom akcji dobroczynnej w przyszłym tygodniu i poprawił mu się humor i uśmiech.
- To jest niezłe - skłamał perfidnie, widząc, że Mallory się nie odzywa. - Podoba mi się, naprawdę - dodał i mina mu
zrzedła na myśl, że akcja dobroczynna położy rękę na jego zakupie dopiero za kilka tygodni, kiedy Mallory zmieni
wystrój galerii.
- Nie wierzę ci - rzekła z uporem. - Poza tym, czy na pewno możesz sobie na to pozwolić?
- To nie fair - mruknął Carlson z kąta pokoju. Mallory nie zwróciła na niego uwagi i patrzyła na Jake'a twardym
wzrokiem. Jeśli miałby się przez to znaleźć w przytułku dla ubogich, ona nie pozwoli mu tego kupić.
- Nic się nie bój - odparł Jake, a jego nieprzenikniona mina mogła kryć wszystko - zarówno konsternację, jak
rozbawienie.
Mallory stłumiła uśmiech i popatrzyła na niego groźnie.
- Słyszałam już takie teksty - rzekła.
Jake nie odpowiedział. Uniósł na moment brwi, jakby w oczekiwaniu na następne pytanie.
Mallory myślała przez chwilę, ani trochę nie wierząc, że Jake'owi rzeczywiście podoba się ta rzeźba.
- Joseph mi nigdy nie wybaczy, że pozwoliłam to tak zmasakrować - powiedziała zimno.
- Nie musisz mu chyba nic mówić, skoro to sprzedałaś -odparł Jake. - A poza tym, to wcale nie jest zmasakrowane.
Carlson to zgrabnie przyklei i będzie jak nowe.
Carlson zebrał siły i włączył się do przetargu.
- Spójrzmy na to trzeźwo, Mallory. Absolutnie nikt nie będzie w stanie dostrzec różnicy.
- Ja będę- zaprotestowała, czując niewyraźnie, że ją rolują.
- I dlatego ty prowadzisz galerię, a my, prostaczki... - urwał Jake. - Założę się, że nie wściekałabyś się tak bardzo,
gdybyś to ty to urwała - dodał.
- Bzdura - skomentowała Mallory. - Ale ja bym tego na pewno nie urwała, to po pierwsze. - Uciekła po chwili
pieszczącym ją dłoniom Jake'a - doprowadzał ją do szału tym głaskaniem. Podeszła do dzieła i przyjrzała mu się
uważnie. Może faktycznie przy odrobinie szczęścia i kleju...
Jake marzył o hauście świeżego powietrza.
- Idę na lunch - powiedział. - Ktoś idzie ze mną?
- Dla mnie bomba! - krzyknął Carlson. - Mallory?
- Nie mogę - odparła. - Wypuściłam właśnie Jeanette z galerii.
Carlson wzruszył ramionami i wymknął się z pokoju.
- Szkoda - powiedział Jake. To jedno słowo wystarczyło, żeby wiedziała, że jest naprawdę zawiedziony.
- Będziemy musieli poczekać do kolacji - dodał. Mallory skinęła głową, trochę nieszczęśliwa. Do kolacji miały upłynąć
całe wieki, ale pozostawało jej tylko walczyć dalej. Zmusiła się do uśmiechu.
- Przyjdę do restauracji, jak skończę.
- Dobra - odparł nieco szorstko. Podszedł do drzwi i odwrócił się po chwili. Przez moment w jego oczach odbijało się
całe pożądanie, jakie czuł.
W następnej sekundzie już go nie było.
Mallory wciągnęła powietrze w płuca, chcąc uspokoić walące serce. Wiedziała, że to się jej nie uda - nic i nikt nie
mógł tego zrobić - z wyjątkiem Jake'a.
9
- Zapomniałam młotka - powiedziała Mallory. Pomyślała o pantoflu, ale przypomniało jej się, że ma na sobie sandałki
na wysokich obcasach, więc odwróciła się i poprosiła Vincenta, żeby poszukał czegoś w zamian.
- Może jednak powinnaś spytać Jake'a, zanim tu powiesisz to... tę... tę rzecz - powiedział Vincent, mierząc
podejrzliwym wzrokiem oparty o ścianę obraz.
- Bzdura - odparła. - Nie będzie miał niespodzianki.
- Jak chcesz - Vincent, mimo wszystko, poszedł poszukać młotka i wrócił po chwili, dzierżąc narzędzie w garści.
Mallory uśmiechnęła się do niego i zmarszczyła brwi, gdy się okazało, że musi niemal siłą wyrwać mu go z ręki. Migał
się, jego sprawa. Nie miał szansy przy jej uporze, który był jedną z najbardziej widocznych cech jej charakteru i po
chwili, nie zważając na miny Vincenta, Mallory wbiła hak w ścianę.
- Pomóż mi to podnieść - powiedziała. - Ale ostrożnie, jest delikatne.
- To nie należy do moich obowiązków - postawił się znowu Vincent. Pochylił się jednak i sięgnął po obraz,
przekonany, że Mallory powiesi go na ścianie tak czy inaczej.
Stała pod ścianą i dawała Vincentowi wskazówki, kiedy Jake wszedł do holu.
- A co to tu robi? - spytał.
- To nie moja wina, szefie. Ona mi kazała. - Vincent podniósł z ziemi młotek i zaczął zbierać się do ucieczki.
Przechodząc koło Jake'a, rzucił:
- Wiesz jak to jest, jak ona sobie coś wbije do głowy, to... - zniknął w kuchni, nie czekając na odpowiedź.
Nikt tego nie zauważył.
- Myślałem, że to zostanie w galerii, dopóki nie zmienisz wystroju - Jake próbował ukryć irytację. Nie chciał, żeby
widziała, jak bardzo tego nie cierpi. Gdyby się domyśliła, zabrałaby to z powrotem i Carlson miałby za swoje,
niezasłużenie, zdaniem Jake'a. Carlson poza tym odegrałby się, pewnie, za nabijanie się z jego imion i zrobiłoby się
wielkie halo, z czegoś, czego Jake szczerze żałował.
Carlson nie był winny temu, że jego matce przyszło do głowy uszczęśliwić go imieniem Irwin. Nie było winą Jake'a, że
wydawało mu się to przezabawne, ale nie o to chodziło.
- Wygląda tu równie dobrze, jak w galerii - rzekła Mallory, mając nadzieję, że Jake nie będzie się zbyt wnikliwie
dopytywał o przyczyny pośpiechu.
Chciała, żeby obraz zniknął z galerii, zanim Joseph go zobaczy. Szalejących z wściekłości artystów należało unikać za
wszelką cenę. Miała też nadzieję, że Jake nie cierpi za bardzo na myśl o uszkodzonym dziele.
- Świetnie się prezentuje na tej ścianie - skłamała, odwrócona do Jake'a plecami. Wyglądał tragicznie i Mallory
wiedziała o tym, ale pomyślała, że za jakiś czas przekona Jake^, żeby go powiesił w pomieszczeniu na brudną bieliznę.
W końcu to, że innym ludziom podobały się prace Josepha, nie znaczyło, że jej też muszą!
- Odgrywasz się na mnie za nabijanie się z twoich obrazów, tak? - spytał Jake z błyskiem w oku.
- Myślałam, że ci się to podoba!
- Nie podoba.
- Ale Jeanette mówiła, że wypisałeś jej czek i...
- Duży czek - podkreślił, żeby wiedziała, że potrafi odróżnić dużą inwestycję od kilku dolarów.
- Więc chyba jesteśmy kwita - rzekła Mallory z uśmiechem
- Słucham?
- Jesteśmy kwita. Odbiłam sobie za naśmiewanie się z moich obrazów - wyjaśniła mu uprzejmie i uśmiechnęli się do
siebie zadowoleni, że znów są razem.
- Mallory! Ty tutaj?
Mallory odwróciła się, zdziwiona, słysząc głos Carlsona. Zahaczyła ręką o coś ostrego, co upadło na ziemię z
trzaskiem, po którym dał się słyszeć jej zirytowany okrzyk. Pochyliła się i podniosła długą drzazgę ułamaną z obrazu.
- Boże, nie! - zawołała, trzymając patyk w ręku z największą ostrożnością.
- Boże, tak! - zawołał chór męskich głosów za jej plecami.
- Nie! - krzyknęła znowu.
Jake zanosił się śmiechem i nie miał siły przestać. Carlson zachowywał się lepiej, choć towarzysząca mu dziewczyna
zaledwie się uśmiechnęła.
- Cześć, Peggy - powiedziała Mallory i zmierzyła obu mężczyzn złym spojrzeniem, które mówiło, że za chwilę przybije
ich do ściany obok obrazu. Usłyszała ciche „cześć" od Peggy i zajęła się znowu obrazem.
- Klej, Jake - zażądała.
Nie miała szczęścia. Obaj roześmieli się tylko jeszcze bardziej. Popatrzyła na nich coraz bardziej zła i skierowała się w
stronę kuchni.
- Spalę kiedyś to szkaradztwo - mruknęła. Uśmiechnęła się, z miłym poczuciem wytkniętego celu, i z trzaskiem
otworzyła drzwi do kuchni.
- Gdzie Carlson? - spytała Mallory.
- Wyszedł. - Jake przywracał obrazowi dawną świetność, dzierżąc w ręku tubę kleju.
- Wyszedł, zanim zdążyłam pogadać z Peggy? - Mallory popatrzyła przez ramię, jak Jake smaruje klejem ułamany
kawałek i przez głowę przemknęła jej myśl, że wieszanie cennego dzieła sztuki w holu, gdzie kręciło się mnóstwo
ludzi, nie jest jednak najlepszym pomysłem.
- Pewnie nie chciał, żebyś ją udusiła gołymi rękami. -Jake zakręcił tubę i położył ją na biurku.
- Jakbym zamierzała - oburzyła się Mallory, przysięgając w duchu, że szubienica z długą liną dla Carlsona poprawiłaby
jej humor, jak nic innego.
- Moim zdaniem nieźle go wzięło - zauważył Jake. Podszedł do drzwi z napisem „Magazyn", otworzył je i wszedł do
środka. Moment później jego ręka wymknęła się stamtąd chyłkiem, wciągnęła Mallory do środka i zatrzasnęła drzwi.
Wewnątrz było chłodno i ciemno, a ciężki zapach środków czystości przesycał powietrze. Mallory wtuliła się w
ramiona Jake'a i zachichotała.
- Co cię tak bawi? - zapytał, zanurzając usta w jej czuprynie. Chciał ją pocałować, ale nałykał się włosów, pozostało
mu więc udawać, że o to chodziło. Wyjął z ust kilka kłaczków i znowu spróbował szczęścia. Tym razem trafił na nos.
- Trudno o bardziej romantyczne otoczenie - zakpiła Mallory i podniosła głowę, by znaleźć jego usta. Jemu sienie
udawało, jej jednak nic nie mogło przeszkodzić. Dotknęła ustami jego warg, drocząc się z nim i całując ledwo
dostrzegalnie.
- Nie będziesz się całować w magazynie? - mruknął.
- Może moglibyśmy przenieść się do biura. - Mallory. pochyliła się lekko i dotknęła językiem kącika jego ust, a potem
cmoknęła go w podbródek.
Jake westchnął, goniąc ustami jej wargi.
- Nie mam biura. Vincent je zabrał.
Mallory zachichotała, słysząc gorycz w jego głosie i odwróciła głowę, by dotknąć jego ust. Jęknął, gdy chwyciła zębami
jego dolną wargę i zupełnie straciła głowę, gdy przyciągnął ją do siebie i zaczął masować jej plecy.
Zapomnieli niemal, gdzie są, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem. Opamiętanie przyszło w osobie chłopca z pralni.
Odskoczyli od siebie, mrugając oczami, oślepieni światłem dochodzącym z holu.
- Przepraszam. - Chłopiec najwyraźniej się nie speszył. Zachowywał się, jakby przez całe życie wpadał na parki,
całujące się w magazynach. Zapalił światło i podszedł do kąta, gdzie leżała czysta bielizna. Nabrał obrusów i serwetek
w ręce, wrócił do drzwi i spytał, czy ma zgasić światło.
- Nie - warknął Jake.
Chłopiec nie dał się zbić z tropu spojrzeniem Jake'a, uśmiechnął się uprzejmie i wyszedł.
- Nie powinieneś się na nim wyżywać - powiedziała Mallory. - Skąd miał wiedzieć, że nie masz innego miejsca, żeby
załatwić interesy?
- Jakie interesy? - rozzłościł się Jake. Ujął jej rękę i wyciągnął ją z powrotem na korytarz, nie uwalniając jej z uścisku,
gdy szli do kuchni.
- Nie interesy? - droczyła się z nim Mallory, próbując zachować równowagę. Przepchnęli się przez tłumek
zaganianych kucharzy i kelnerów, przebiegli przez kuchnię, gdzie Mallory zdążyła rzucić „cześć" Vincentowi, i wyszli
tylnymi drzwiami. Biegli bez przerwy, dopóki nie dotarli do samochodu.
Jake odwrócił się ku Mallory, ujął w dłonie jej twarz i pogładził kciukami podbródek. Potem pocałował ją miękko,
rozbudzając w niej namiętność, którą poczuła gdzieś nisko w sobie. Gładził ustami jej wargi, by bez słów przekazać jej
swoje pożądanie.
Kiedy wreszcie dreszcz, który w niej wywołał, nie pozwolił jej dłużej stać spokojnie, Jake podniósł głowę.
- Więc nie interesy - mruknął i pochylił się, by pocałować ją znowu. - Koniec z tymi hotelami, parkingami i
magazynami. Jedziemy do domu.
- Na jacht?
- Do domu. Do mnie. Coś nie tak?
- Nie. Ja prowadzę? - spytała, wyjmując z kieszeni kluczyki.
- Jeśli musisz. - Jake wsiadł do samochodu, wytłumaczył jej, jak jechać i oddał się marzeniom o nadchodzącym
wieczorze.
- Nie mówiłeś mi, że mieszkasz na wodzie. - Mallory stanęła w drzwiach i wyszła na kamienny taras rozciągający się
wokół domu.
- To ty mieszkasz na wodzie. - Jake poszedł za nią do niskiego murku okrążającego taras. - Ja mieszkam po prostu
blisko wody.
- Na jedno wychodzi. - Wzruszyła ramionami. - Masz ją prawie na podwórku.
- Nie da się ukryć.
Mallory usiadła na murku i przyjrzała się domowi z zewnątrz. Był nowy, dwupiętrowy i z pewnością drogi. Wnętrze
wyglądało podobnie - jego umeblowanie dawało wrażenie spokojnego dostatku, co Mallory zauważyła, idąc na taras.
- Podoba mi się - powiedziała po prostu, dziwiąc się sobie, że mogła go podejrzewać o nieczyste zamiary, gdy jasne
było, że on sam opływa w pieniądze.
- Zbudowałem go kilka lat temu, kiedy budownictwo leciało na łeb.
- Zanim się z tego wycofałeś? - Jake skinął głową.
- Dałem zajęcie dziesięciu facetom, zamiast ich zwolnić. Zanim to skończyliśmy, sytuacja się poprawiła i sprzedałem
firmę. - Przysunął sobie krzesło i usiadł na nim, kładąc stopy na murku obok niej.
„Carlson nie dowie się niczego nowego, co już wiadomo" - pomyślała Mallory. Dwa dni temu Jake prosił, żeby mu
zaufała i obiecała, że spróbuje.
Ostatniej nocy stało się jasne, że nie musi próbować. Kochała go... wierzyła mu. Chciała, żeby wiedział, że miała do
niego zaufanie, zanim zobaczyła jego dom, ten luksusowy symbol sukcesu, jaki osiągnął w życiu. Wcześniej jednak
chciała mu powiedzieć, dlaczego mu ufa.
- Coś ci chciałam powiedzieć ostatniej nocy, ale chyba byłam zbyt zmęczona - rzekła, rumieniąc się na myśl o tym, że
zasnęła, i o tym, co wydarzyło się wcześniej.
- Pamiętam - odparł. Założył ręce za głowę i odprężony patrzył, jak światło wieczoru odbija się w jej włosach. Była
wszystkim, czego zawsze chciał. Kochał ją, choć nie wiedział dlaczego, nie musiał zresztą wiedzieć.
To, co chciała mu powiedzieć, też właściwie nie miało znaczenia. Nic nie było ważniejsze i żywsze od pospiesznego
bicia serca, które w nim wywoływała jednym spojrzeniem, jednym dotknięciem. Czy ona też to czuła? Musiał wierzyć,
że tak, tak głębokie, dobre uczucia nie mogły wyrastać z jednostronnego zaangażowania.
Czekał, żeby się odezwała, wiedząc, że potem weźmie ją w ramiona i każe zapomnieć o wszystkich zmartwieniach.
Będzie ją dziś kochał powoli, z wyrafinowaniem.
- Mówiłam ci już, że myślałam, że chodzi ci o moje pieniądze - zaczęła, nie patrząc mu w oczy.
- Dotarło to do mnie ostatniej nocy- odrzekł. - Myślałem o tym dużo i doszedłem do wniosku, że musi być jakiś
precedens.
- Jest - odetchnęła, zadowolona, że jego słowa ułatwiają jej zadanie. - Moja siostra zakochała się swego czasu w
oszuście, który wyłudził od niej pieniądze firmy, którą zostawiła jej mama i ożenił się z nią, żeby położyć łapę na
pieniądzach ojca.
- Miał na czym? - spytał Jake z umiarkowanym zainteresowaniem.
Mallory skinęła głową i popatrzyła na niego. Wyraz jego twarzy uspokoił ją równie bardzo, jak beznamiętny ton jego
głosu.
- To dlatego Carlson ze mną mieszka. Kiedy zdecydowałam się przeprowadzić, ojciec powiedział, że będę mieszkać
albo z nim, albo z ciotką Agatą, co było stanowczo gorszym wyjściem.
Potem Mallory opowiedziała mu, jak boleśnie Norman zranił nie tylko Meredtith, ale i całą rodzinę.
- Więc Carlson to rodzaj niańki - rzekł Jake.
- Ja go nazywam ochroną. Powstrzymuje mnie od robienia głupstw... w większości przypadków - dodała, gdy
przypomniała sobie striptease w restauracji. - I dotrzymuje mi towarzystwa. Przede wszystkim jest tu po to, żeby
uchronić mnie od facetów, którym uśmiecha się moja forsa.
- I twój ojciec nie ma nic przeciwko temu, że ty i Carlson mieszkacie razem?
- Nie, dobry Boże! - zawołała rozbawiona. - Carlson był kiedyś szefem ochrony ojca i odszedł, żeby robić coś innego, a
potem ja zaproponowałam, żeby tu mieszkał, zanim się z tym wszystkim nie upora.
- Z czym?
- To jego tajemnica.
Jake nie dopytywał się dalej - to go w końcu nie dotyczyło. Opuścił stopy na kamienną posadzkę tarasu, pochylił się
do przodu i oparł łokcie na kolanach, patrząc na siedzącą przed nim dziewczynę. Domyślał się już wcześniej
większości rzeczy, o których mu opowiadała, i pomyślał, że o czymś nie porozmawiali - o czymś znacznie
ważniejszym, niż cała reszta.
- Mallory? - powiedział miękko. Chciał, żeby na niego popatrzyła - wiedział, że jej oczy powiedzą mu więcej niż
zdołałyby wypowiedzieć usta.
- A skąd wiesz, że ja nie...
- Że co nie?
- Że nie interesują mnie twoje pieniądze? Skąd wiesz, że ten dom jest naprawdę mój, że nie należy do znajomego,
który pożyczył mi go na jeden wieczór?
Zapadła niezręczna cisza, gdy Mallory oderwała wzrok od Jake'a. On jednak czekał bez ruchu, by jej nie spłoszyć. To
była chyba najważniejsza rzecz, o którą mógł ją zapytać.
Jeśli znała odpowiedź, to nic nie mogło ich rozdzielić.
- Ufam ci - rzekła po chwili, unosząc wzrok, by spojrzeć mu w oczy. To właśnie chciała mu powiedzieć już wczoraj,
kiedy zrozumiała, że go kocha, i że wie, że jej nigdy nie zrani.
Jake przysiągłby, że jego serce przestało bić, gdy popatrzył w jej oczy i ujrzał w nich prawdę. Widział Mallory
niewyraźnie w świetle księżyca i gwiazd, i mimo to wiedział, że się nie myli. Wierzyła mu bez zastrzeżeń.
- Dziękuję ci - powiedział po prostu i przycisnął usta do jej czoła.
Mallory podeszła bliżej, podnosząc podbródek, tak, że jej usta dotknęły jego ust. Cieszyła się myślą, że uradowały go
jej słowa. W miłości do Jake'a znalazła siłę, która pozwoliła jej zaufać mu, jak nigdy dotąd.
- Nigdy się z tobą nie kochałem w łóżku - powiedział Jake uwodzicielsko, przesuwając ustami po jej policzku i
pieszcząc ucho.
- Nie jesteśmy w łóżku - mruknęła.
Opadła mu na pierś, gdy jego język wemknął się do jej ust. Całowała jego skórę, której nie zasłaniało wycięcie swetra,
bawiła się ciemnymi włosami na piersi.
- Gdybyś przestała mnie całować, to może bym zobaczył, co się da zrobić wewnątrz - potargował się Jake, odsuwając
ją od siebie, by móc wstać. Otoczywszy ją ramieniem, poprowadził ją do drzwi.
- Wcale cię nie całowałam - zaprotestowała. - Ja tylko sprawdzałam, jak smakujesz.
Jake jęknął boleśnie i otworzył drzwi.
Nie zapalili światła, idąc na taras, więc nie mógł widzieć jej uśmiechu. Usłyszał za to jej przekorny chichot i,
pokonując drogę przez hol przy świetle księżyca, czuł, jak rośnie w nim podniecenie.
Mallory potknęła się na pierwszym stopniu schodów i poczuła, jak ramiona Jake'a podnoszą ją z ziemi.
- Bycie łamagą ma swoje zalety - powiedziała, oplątując ramionami jego szyję.
- Każdy pretekst jest dobry - odparł. - Lubię cię nosić.
- Muszę wyznać, że mnie to ekscytuje - rzekła. Powiodła językiem po płatku jego ucha i poczuła, jak pręży się cały, a
jego ramiona obejmują ją ciaśniej. „Cudowne" - pomyślała. Tak mało było trzeba, żeby go rozpalić - wystarczyło
dotknięcie, pocałunek.
Dobrze było wiedzieć, że on reagował na tę pieszczotę równie silnie, jak ona.
- Jeśli zrobisz to jeszcze raz, to dywan pójdzie na strzępy - ostrzegł ją. Jej oddech łaskotał go w ucho i starczało mu to,
jak na razie. Jej język doprowadzał go do stanu, którego nie chciał jeszcze osiągnąć.
Obiecał sobie, że zrobią to powoli, namiętnie, słodko. Rozmarzył się i zobaczył w myśli:
Mallory, wspaniała, naga, leżąca wśród poduszek z pół-przymkniętymi oczami, patrząca, jak jego usta wędrują po
łagodnym zaokrągleniu jej piersi, jak dosięgają sutka i zamykają się na nim.
Patrzył, jak zamyka oczy, by wszystkimi zmysłami chłonąć tę cudowną torturę. Jego język krąży po ciemnej aureoli na
jej piersi, jej oddech staje się coraz szybszy, jego zęby...
-Jake?
Usłyszał ją, jakby wołała z daleka. Dreszcz przeszedł mu przez ciało, gdy uciekł od swojego marzenia i popatrzył w dół,
by sprawdzić, czy dalej mają w ramionach.
- Mówiłaś coś? - wykrztusił wreszcie.
- Zniknąłeś mi gdzieś - szepnęła. - Opowiesz mi o tym? Podniecenie ogarnęło każdy jej nerw, gdy na nią spojrzał i
zapomniała, że są na schodach. Marzenia o tym, co miało się zdarzyć, były teraz wszystkim, i patrzyła mu w oczy, gdy
szedł na górę.
- Opowiem ci o tym później - obiecał. Doszli do końca schodów i Jake stanął w otwartych drzwiach pokoju.n- Na razie
mam inne plany – dodał.
- Jeśli mnie bierzesz w nich pod uwagę…
Nie uwolnił jej z ramion, zmienił tylko ich położenie. Po chwili zsunęła się wzdłuż jego ciała, naprężonego pod jej
dotknięciem. Gdy jej stopy dotknęły ziemi, wargi znalazły się u jego ust.
Płynęła, upojona jego gorącym, wilgotnym pocałunkiem. Zaprotestowała, kiedy się od niej oderwał, nagle
pozbawiona oparcia.
- Zapalę światło – powiedział.
„Nie pytał o pozwolenie – pomyślała Mallory bez tchu. –Informował ją tylko”. Przesunęła językiem po nabrzmiałych
ustach, patrząc, jak porusza się po ciemku w poszukiwaniu kontaktu.
Gdy zabłysło delikatne światełko małej lampy, zobaczyła podniecenie w jego oczach. Dawał jej poznać swoje
pożądanie, by doszukać się w niej tego samego. Zakołysała się, pełna szalejących w niej uczuć.
- Matka ostrzegała mnie przed kobietami takimi jak ty –rzekł Jake, zbliżając się do niej. Popatrzył jej w oczy, dziwiąc
się sobie, że mógł myśleć o kochaniu się powoli, gdy teraz chciał natychmiast znaleźć się w niej, zanim eksploduje.
- Ostrzegała cię? – zaśmiała się Mallory.
Jej głos zabrzmiał prowokująco. Pogładził ją po plecach drżącą dłonią i przesunął rękę do bioder.
- Mówiła, że kobiety takie jak ty wykorzystują mężczyzn, jeśli oni są nieostrożni.
- Myślisz, że cię wykorzystam? – mruknęła i westchnęła głęboko, gdy twardymi dłońmi dotykał jej pośladków i bawił
się jej bielizną.
- No, mam nadzieję-odparł.
Pochylił się, by ją pocałować. Mallory poddała mu się na sekundę, nie dłużej. Potem, kiedy zrozumiała, że Jake nie
kontroluje się zupełnie, popchnęła go na łóżko i zaczęła „wykorzystywać”.
Później, tej nocy, wciąż jeszcze oddychając z trudem, Jake zastanawiał się, jakie to jeszcze przysłowia cytowała jego
matka i które z nich mogłyby dotyczyć Mallory, przytulonej do niego i odurzonej snem.
*
Poranne słońce już bardzo wyraźnie przeświecało przez zasłony, kiedy zadzwonił telefon. Jake wchodził właśnie pod
prysznic i kazał go Mallory odebrać.
- Jeśli to Vincent, to mu powiedz, że przyjdę po południu i na pewno nie wcześniej.
Mallory przetoczyła się po łóżku i podniosła słuchawkę, zanim sygnał odezwał się trzeci raz.
- Przyjdzie po południu i na pewno nie wcześniej - rzekła.
- Wyobraź sobie, że nie będę się z tobą wykłócał o plan dnia Jake'a - odpowiedział jej ubawiony głos Carlsona. - I
powiedz lepiej, kiedy sama się łaskawie objawisz. Jeanette dzwoniła tu przed chwilą i powiedziała, że nie może
przyjść do galerii wcześniej niż o dwunastej.
Mallory opuściła nogi na podłogę i przeciągnęła się rozkosznie, ciesząc się rozpoczętym dniem.
- Dzień dobry - rzekła słodko, ciekawa, jakich chwytów będzie musiała użyć, żeby Carlson zgodził się popilnować
galerii do południa.
- Byłbym dziś równie miły dla ciebie, gdybym nie znał tego tonu aż za dobrze - usłyszała.
- Jestem hojną kobietą - odparła. - Jeśli zastąpisz mnie w galerii, dopóki Jeanette nie przyjdzie, to zabiorę cię gdzieś
na kolację.
- Gdzie?
- Gdzie zechcesz. - Wiedziała, że robi błąd, ale bardzo chciała wejść pod prysznic, gdzie Jake pluskał się kusząco, i nie
miała siły się kłócić.
- Dzisiaj?
- Może - obiecała, wiedząc, że nic z tego nie wyjdzie. Umówili się z Jake'em, że spędzą ten wieczór razem, oddając
się, mniej więcej, tym samym przyjemnościom, co ostatnio i kolacja z Carlsonem zwyczajnie nie pasowała do ich
planów.
- Przypilnuję, żeby to była jakaś droga knajpa - rzekła jej ofiara. - Przedtem mogę ci złożyć raport na temat Jake'a.
- Za późno - odparła, żałując, że nie kazała Carlsonowi się z tego wycofać. Nie musiała wiedzieć nic poza tym, co
powiedział jej Jake.
- Powiedziałaś mu? - spytał Carlson.
- Tak, wczoraj. Tak wyszło i bardzo dobrze.
- Więc się ucieszysz, słysząc, że wszystko, czego się dowiedziałem, potwierdza twoje przeczucia. Jake Gallegher jest
bardzo szanowanym człowiekiem interesu, co więcej, jest bardzo lubiany. Poza tym wszystko wskazuje na to, że jest
też dostatecznie bogaty, żeby cię utrzymać na odpowiednim poziomie i nie żądać grosza od twojego ojca.
- Wiedziałam - zaśmiała się, kiedy Carlson mruknął w słuchawkę coś o tym, że jest niepotrzebny, przez nikogo nie
chciany i niedoceniany.
Mallory przeciągnęła się jeszcze raz i pobiegła do łazienki, obawiając się, że Jake wyczerpał już całą, ciepłą wodę.
10
Jazda z Mallory zawsze miała w sobie coś z przygody" - pomyślał Jake. Dzień dzisiejszy nie był wyjątkiem. Jechała z
wariacką - jak zwykle - szybkością, po autostradzie wspinającej się po Mt. Tamalpais i biedny Jake zwracał znacznie
większą uwagę na akrobacje, które wyczyniał samochód, niż na kierującą nim dziewczynę.
Mallory szalała na górskiej serpentynie i jej licznych zakrętach i Jake czuł, jak żołądek staje mu dęba. Jego normalnie
śniada twarz miała teraz kolor mniej więcej zielony, który stał się bardziej intensywny, gdy Mallory przejechała
pędem przez następny zakręt, wyjechała na prostą i znowu skręciła.
Jaguar odbywał swoją poranną przejażdżkę.
Kiedy wreszcie Mallory zwolniła, żeby zaparkować, Jake'owi udało się ukryć westchnienie ulgi. Otworzył drzwiczki i
postawił stopy na stałym gruncie.
- Kocham tu przyjeżdżać, a ty? - powiedziała Mallory. Okrążyła samochód, podeszła do Jake'a i próbowała pociągnąć
go za sobą.
Nie udało jej się jednak - Jake właśnie dochodził do siebie. Oddychał głęboko i starał się zapomnieć o szaleńczej
jeździe, którą właśnie szczęśliwie przeżył.
- Kiedyś chyba lubiłem to bardziej - mruknął, i zabrał jej z rąk kluczyki.
- Boisz się ze mną jeździć? - spytała zachwycona tą myślą.
- Nie, jeździsz dobrze, to ta droga jest przeraźliwa- odparł.
- Może powinieneś zamknąć oczy - zażartowała, podnosząc ręce ku jego ramionom.
- A może powinienem posadzić cię koło siebie, poprowadzić sam i pobić cię twoją własną bronią - odparował,
pochylając się nad nią. Rozchyliła wargi pod jego ustami, a jego język wśliznął się do środka, by głaskać i drażnić.
Mallory wplotła palce w jego włosy, przyciągając go mocniej do siebie. Była podniecona swoją brawurową jazdą, ale
to nie mogło równać się z uczuciem, jakie ją ogarniało, gdy Jake jej dotykał. Pragnęła go, chciała, by odżyła ta
tajemna namiętność, którą przeżyli ostatniej nocy. Zacisnęła palce wokół jego głowy, a jego język pieścił jej usta w
znanym rytmie. Nagle bezradna wobec ogarniających ją ramion stanęła na palcach, chcąc czegoś więcej, wszystkiego.
Kiedy zaparkował koło nich inny samochód, musieli się rozłączyć. Patrząc na siebie z zakłopotaniem, poprzestali na
trzymaniu się za ręce i poszli na spacer ku pobliskiemu wzgórzu.
Patrząc ukradkiem na Mallory, Jake pomyślał, że nigdy do tej pory nie wyglądała tak pięknie. Miała na sobie
śnieżnobiałą jedwabną sukienkę, falującą na wietrze i odsłaniającą opalone nogi. Włosy spięte w koński ogon
przewiązała zielonkawą wstążką, której kolor pasował do oprawki okularów. Nie była to najbardziej prowokująca
fryzura, w jakiej ją widział.
Jej promienna twarz, pozbawiona makijażu, uśmiechała się do niego, a oczy błyszczały w słońcu. „Miały kolor sherry"
- pomyślał, i przypomniał sobie, jak ciemniały w gniewie i chmurzyły się, gdy Mallory trawiła namiętność.
Była piękna, ale nie potrafił określić na czym polega istota jej urody. Być może na tym, że ją kochał, być może na tym,
że sama była zakochana. Jego serce przestało bić na chwilę, kiedy pomyślał o tym. Mallory mogła pozostać w jego
życiu na zawsze - to nagłe stało się wyraźnie możliwe - i byłoby to bardzo radosne życie.
- Tak, czy inaczej nie pozwolę ci prowadzić - powiedziała, wracając do ich poprzedniej rozmowy. – I nie ulegnę jakimś
zmysłowym szantażom.
- Wiec mam przestać szantażować? - spytał, idąc po porośniętym trawą stoku.
- Mowy nie ma! - Mallory uśmiechnęła się na widok wilczego wzroku Jake'a. Jej serce zabiło mocniej, gdy wyobraziła
sobie, jak leżą na kocu wśród polnych kwiatów i uczą się siebie na nowo.
Jake stanął nagle przed nią, ujął w dłonie jej twarz i znalazł ustami jej wargi.
- Chyba wiem, o czym myślisz - rzekł. - I jeśli nie przestaniesz tak na mnie patrzeć, to nie zrobię ani kroku, dalej.
- A kto chce iść dalej? - spytała, opanowana zmysłowym drżeniem, które podcięło jej kolana.
- To ty chciałaś pojechać na wycieczkę - przypomniał jej, ujmując znowu jej rękę i kierując się w stronę szczytu.
-Skończmy z tym - dodał, myśląc, że znacznie chętniej wróciłby do domu, niż szedł dalej podziwiać widoki.
Po chwili jednak pomyślał, że tu, w górach, może się jej oświadczyć równie dobrze, jak w każdym innym miejscu i
uśmiechnął się pod nosem, skłonny przyznać, że wycieczka na ML Tamalpais była jednym z lepszych pomysłów
Mallory.
Skupił się teraz na dobieraniu właściwych słów, które kazałyby jej uwierzyć, że ją kocha, że chce ją poślubić... i że nie
chce słyszeć sprzeciwów.
Mallory popatrzyła na niego ukradkiem, ciekawa, czemu się uśmiecha. Pomyślała jednak, że sama też jest w
szampańskim nastroju, zwłaszcza, kiedy przypomina sobie ostatnią noc i marzy o następnej.
Przyszłość, bycie z kimś na stałe, na dobre i złe, nigdy nie wydawały jej się tak realne jak teraz. Kiedyś za bardzo się
bała, żeby wiązać się z kimś na stałe, opanowana myślą o Meredith i Normanie. Teraz jednak, przy Jake'u to się
wydawało bardzo naturalne.
To dlatego wyciągnęła go w te góry.
Kochała Jake'a i chciała mu to powiedzieć pod gołym niebem, ubrana, nie w łóżku, kiedy rozgrzewało ją ciepło jego
ciała. Chciała, żeby wiedział, że to nie namiętność kazała jej powiedzieć te słowa.
- Powinniśmy byli wziąć ze sobą koc.
Słowa Jake'a wytrąciły ją z zamyślenia, przykuł jej uwagę spojrzeniem, które mówiło, że jest z nią szczęśliwy.
- Czemu koc? - spytała.
- Milo by było tu posiedzieć i pogapić się na krajobraz, albo pogadać - rzekł. „Albo przyjąć oświadczyny" - dodał w
myśli. Odetchnął głęboko i postanowił wziąć się do dzieła, nagle bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek do tej pory.
- Poradzimy sobie - odrzekła Mallory tonem osoby doświadczonej. - Wierz mi.
„Pogadać" - powiedział. Myśli Mallory powróciły do długiej nocy, którą spędzili razem. Wtedy też rozmawiali i więź,
która się między nimi wytworzyła, była równie silna, jak łącząca ich namiętność. Opowiedzieli sobie o swoich skrytych
zamiarach i aspiracjach, porównali to, co lubili i czego nie, przyznali się do dobrych i złych zwyczajów.
Mallory przekonała się, że nie tylko kocha, ale także szanuje Jake'a bez zastrzeżeń i pytań. To z nim chciała spędzić
życie.
Nigdy tego sobie nie powiedzieli, słowo „ kochać" nie padło ani razu. Okazało się jednak, że słowa nie są potrzebne,
w każdym razie nie natychmiast
Mallory cała swoją istotą czuła jego miłość.
To dlatego miała odwagę powiedzieć mu o swoim uczuciu. Zamierzała zrobić to zaraz, zanim straci rezon.
Poduszka z trawy i kwiatów, na których w końcu usiedli, okazała się cudownie miękka i Mallory westchnęła z
zadowolenia. Czuła się wspaniale, oparta o ramię Jake'a, otoczona zapachem kwiatów, zapatrzona na widoczną w
dali zatokę.
- Patrz, kto by pomyślał, że to tak wyjdzie - powiedziała, pieszcząc ustami jego policzek i tuląc głowę do jego
ramienia.
- To dopiero tydzień - odparł. - Na pewno nie stracony.
- Przy tych wszystkich głupich sekretach i tak sobie dobrze radzimy - westchnęła, czując, jak tuli ją ciaśniej.
- Ja nie miałem żadnych sekretów - powiedział Jake.
- Miałeś, miałeś. Całe to gadanie o twoich inwestycjach i interesach nie wypłoszyłoby mnie aż tak, gdybyś mówił o
tym otwarcie.
- To nie było zamierzone. Starałem się być dyskretny dla dobra sprawy. I nie powiedziałbym ani słowa na ten temat,
gdybyś nie wtykała nosa.
- Nie trzeba było wtykać nosa przy Harrym - zakpiła. -Ale przy tym całym brużdżeniu Carlsona, mogło być gorzej.
Jake uśmiechnął się do niej, trochę zdenerwowany, jak zwykle.
- A co Carlson ma z tym wspólnego? - spytał, nie po raz pierwszy zresztą.
Zadowolona z życia i rozluźniona Mallory ziewnęła. Brak snu dawał się odczuć coraz wyraźniej.
- Rutynową kontrolę, którą przeprowadził - rzekła niedbale. - Gdyby to zrobił od razu, to nie podejrzewałabym o
jakieś świństwa ciebie i Harry'ego.
- Kontrolę?
- Aha - mruknęła. Poczuła, jak jego ciało napina się nagle, ale nie zwróciła na to uwagi.
- Kazałaś Carlsonowi mnie sprawdzić?
- Oczywiście. - Obróciła się w jego ramionach, by na niego popatrzeć. - To jego praca.
Zobaczyła ogień zbyt późno. Zaciśnięta szczęka i twarde mięśnie jego ramion tym razem nie odzwierciedlały
pożądania. Mallory wiedziała, jak wyglądają jego oczy, gdy wypełnia je namiętność i to nie było to.
To był gniew.
Kiedy Jake dostrzegł jej zdezorientowane spojrzenie, jego wściekłość zmieniła się w szaleństwo, płomienie w lód.
Następne słowa, które wyszły z jego ust, były powiedziane zimno, z wyraźną troską, by Mallory zrozumiała głębię
jego furii.
- Kazałaś mnie śledzić, żeby sprawdzić, czy jestem dość bogaty. - To nie było pytanie, to było stwierdzenie.
- Ależ ty umyślnie przekręcasz moje intencje - rzekła. -Carlson się tylko upewniał, że nie uganiasz się za mną dla
moich pieniędzy. - To zaś - Mallory miała tę nadzieję - było dla każdego oczywiste.
- I gdyby się okazało, że jestem bez grosza, to byłoby po wszystkim - rzekł zimno. - Schowałabyś się za plecami swojej
niańki, żeby się nie wiązać z kimś, kto nie mógłby cię kupić.
Nie obejmował jej już, i Mallory poczuła, że jej dziwnie zimno, mimo świecącego słońca. Zadrżała, bojąc się, że
zepsuła coś, czego nie będzie umiała naprawić. Jake był wściekły, że go sprawdzano, ale Mallory nie mogła nic na to
poradzić.
Musiała jednak spróbować.
- Nie chodziło o nic osobistego... - zaczęła.
- Nic osobistego? Grzebiesz mi w koncie w banku i twierdzisz, że to nie jest osobista sprawa? - Jake zerwał się na nogi
i otrzepał spodnie z taką siłą, jakby chciał się ukarać za to, że jej zaufał i okazał się taki głupi. Wierzył przecież na
początku, że Mallory nie obchodziły jego pieniądze.
- Myślałem, że cała sprawa jest tylko między nami! Ale ty nie potrafisz wyeliminować ze sceny Carlsona, prawda?
- Mówiłam ci o swojej siostrze! - krzyknęła, podniecając jeszcze bardziej jego gniew. - Wiesz, dlaczego to było
konieczne!
- Wiem tylko, że jesteś rozpuszczoną małą dziewczynką, która musi pytać o pozwolenie niańkę, za każdym razem,
kiedy podejmuje decyzję - rzucił, zaciskając pięści. - Nic dziwnego, że nie było wokół ciebie nikogo, kiedy się
pojawiłem. Nie wyobrażam sobie, żeby szanujący się mężczyzna, wytrzymał z tobą i twoimi zagrywkami.
Mallory mogłaby położyć kres tym oskarżeniom, gdyby mu powiedziała, że Carlson złożył jej raport dopiero jakąś
godzinę temu. Mogła to zrobić, ale nagle stała się równie wściekła jak Jake.
Prosił ją, żeby mu zaufała i zrobiła to. Teraz odmawiał jej tego samego.
Chciała się jakoś wyładować, coś uderzyć, kogoś zranić.
Jake nadawał się do tego znakomicie, więc zacisnęła zęby i powiedziała jedyną sensowną rzecz, jaka przyszła jej do
głowy:- Wynoś się z mojego życia, Jake Gallegher. Wynoś się i nigdy nie wracaj.
- Z przyjemnością - usłyszała. Zobaczyła, jak Jake się odwraca i idzie w dół. Po chwili jednak zawrócił i zbliżył się do
niej, by pochwycić jej rękę. Schowała ją za siebie, jakby go prowokowała, by spróbował znowu.
- Albo idziesz stąd ze mną, albo cię tu zostawię - warknął, pokazując jej kluczyki do samochodu. Chwycił jej ramię i
poszedł na dół z prędkością, która kazała jej dreptać za nim pośpiesznie.
- Na pewno nie będziesz prowadził - krzyknęła, czując, że gniew ułatwi jej zniesienie tego wszystkiego.
Jake odwrócił się gwałtownie i stanął przed nią.
- Ty mnie teraz nie prowokuj, królewno, bo wezmę ten twój samochód i owinę go wokół latarni - rzekł.
- Po moim trupie - odparła Mallory.
- To się da załatwić - obrócił się na pięcie równie nagle, jak wcześniej stanął i zbiegł z góry, zostawiając ją z tyłu.
Kiedy doszli do samochodu, Jake na wszelki wypadek otworzył sobie drzwi, zanim oddał jej kluczyki. Nie zamierzał
zostać tu, w górach, daleko od domu, wykiwany jak sierota. Patrząc na Mallory, można było się domyślać jej złych
intencji.
Robił wszystko, żeby nie zwracać na nią uwagi, gdy wsuwała na nos zielonkawe okulary i wkładała rękawiczki, wyjęte
spod siedzenia.
To nie był jego pierwszy błąd tego dnia. Powiedział jej różne okropne rzeczy, w które sam nie wierzył, ale gniew,
który w nim rozgorzał tam na górze, był niczym, w porównaniu z bólem, jaki czuł. Wbrew sobie uwierzył, że Mallory
kochała jego samego, a nie jego pieniądze i został oszukany po raz kolejny. Popełnił błąd, który już się raz zdarzył,
coś, czego nie miał zrobić nigdy więcej.
Mallory kochała go równie powierzchownie, jak jego była żona. Gdyby nie jego pieniądze, które ją skusiły, nie
poświęciłaby mu ani chwili.
Żadne z nich nie odezwało się więcej.
Jeśli jadąc na górę Mallory urządziła jaguarowi małą rozgrzewkę, to to, co się działo, gdy jechała na dół, było jakimś
wyścigiem szaleńca. Wyżywała się na samochodzie, doprowadzając go do granic wytrzymałości i pędząc w dół jak
burza. Zapomniała o swoim pasażerze, o ich kłótni, o wszystkim.
Ostre skręty serpentyn przykuły jej uwagę i sprawdzały umiejętność prowadzenia. Koła samochodu nie raz szorowały
z piskiem po jezdni, ale Mallory nie straciła panowania nad sytuacją.
Jake za to przeżywał piekło.
Z najwyższym wysiłkiem zmusił się do udawania obojętności - choć było mu do niej daleko. Mallory prowadziła
świetnie - to musiał przyznać - ale wolał, żeby było po wszystkim.
Ta dziewczyna przerażała go jak dziecko.
Kiedy znad hamulców unosił się dym, Mallory uśmiechnęła się szeroko i przerwała panującą w samochodzie ciszę.
- To się czasem zdarza - rzekła z subtelną złośliwością. - Hamulce się za bardzo nagrzewają.
- W Anglii wlepiają mandaty takim „bardzo, bardzo złym kierowcom" - jak to nazywają.
- Ale ja nie prowadzę „bardzo, bardzo źle" - uśmiechnęła się blado. - Prowadzę szybko.
- I mimo to, nie musisz jechać aż do Anglii, żeby dostać mandat - odgryzł się jej Jake, uspokajając się nieco na widok
płaskiej drogi przed sobą.
Mallory nie odpowiedziała. Skierowała wzrok na budkę telefoniczną obok skrzyżowania. Pomyślała, że byłoby lepiej
dla nich obojga, gdyby zostawiła tu Jake'a. Wiedziała, że nie należało tak gnać z tej góry, nawet nie dlatego, że było to
niebezpieczne, ale było głupie: pokazała Jake'owi swoją następną dziecinną cechę.
Chciała, żeby odszedł, zanim zrobi coś jeszcze bardziej dziecinnego... zanim się rozpłacze.
- Ta cholerna dziewucha o mało nas nie zabiła! - Jake zakończył opowieść o wycieczce na Mt. Tamalpais mniej więcej
tak, jak zaczął, poza może tym, że mówił teraz trochę bardziej obronnym tonem. Vincent zaśmiewał się w głos nad
szczegółowo opowiedzianą historią i Jake wiedział, że nie może liczyć nawet na odrobinę współczucia.
- Twoje słownictwo na tym najwyraźniej nie ucierpiało - rzekł Vincent, próbując się już nie śmiać. - Nawet jeśli nieco
ograniczone, to na pewno wyraża wszystko, co chcesz powiedzieć.
- To prawda, do cholery - pieklił się Jake. Wstał z biurka i wielkimi krokami podszedł do okna.
- Należy ją jednak podziwiać - ciągnął Vincent bez miłosierdzia. Usiadł w skórzanym fotelu i położył nogi na biurku. -
Jeśli chciała cię zabić, to w każdym razie gotowa była zginąć z tobą.
- To za to ją mam podziwiać? - Jake zmierzył Vincenta twardym spojrzeniem, próbując nie dopuścić, by jego gniew
gdzieś zniknął. Bez niego czułby pustkę, której nie umiałby zapełnić.
Vincent przeszkodził mu w tych niewesołych rozmyślaniach.
- Tak czy inaczej przeraża cię jej jazda samochodem -rzekł. - To się zdarza małżeństwom.
- Małżeństwom! - huknął Jake. - Ja bym z tą kobietą nie spał ani jednej nocy pod jednym dachem, a o małżeństwie to
w ogóle mowy nie ma.
Jake odwrócił się plecami do cichego, leniwego świata za oknem i postanowił wściekać się dalej.
- A na jednym jachcie? - zakpił z niego Vincent.
- Też nie! - Jake przełknął głośno ślinę, starając się panować nad bólem. Nie miało sensu udawać, że go nie czuje.
Dręczyła go jakaś wewnętrzna pustka i miał wrażenie, że wszystko, co mu pozostało, to zraniona duma, która kazała
mu odgrywać jakąś niezrozumiałą dla Vincenta rolę.
- Szkoda - rzekł tamten, z wyrazem prawdziwej rozpaczy na twarzy. - Uważałem, że jesteście stworzeni dla siebie.
Jake udał, że nie widzi jego rozczarowania i wrócił do tematu jachtu.
- Nie ma dla mnie miejsca na tej cholernej łodzi. Dziwię się, że ona się w ogóle z kimś umawia, ciągle mając za
plecami tego swego dozorcę.
- Dozorcę?
- Carlsona - rzekł Jake spokojniej. - Nie wiedziałeś o tym?
- Chyba nawet nie pytałem - odparł Vincent, próbując się mimo wszystko nie uśmiechać. - Ale myślałem, że Carlsona
nie było z wami dziś rano - dodał.
- Równie dobrze mógł być. Mallory nie robi nic, zanim go nie spyta o zdanie.
- To na kogo jesteś wściekły, na nią czy, na niego?
- Na oboje! - Jake opadł na jedyne wolne krzesło, wyciągnął przed siebie nogi, oparł je na stole i zagapił się w sufit. -
Ona nikomu nie wierzy na słowo, a on jej tylko przyklaskuje.
- Czy ty czasem nie przesadzasz? - spytał Vincent. Jake jednak był w nastroju do kłótni, więc ciągnął dalej swoją
tyradę.
- Jeśli oni oboje zamierzają przyglądać się pod mikroskopem każdemu sensownemu facetowi, to nie pozostanie wiele
miejsca na zaufanie - rzekł.
- Mnie nie wsadzili pod szkiełko - odparł Vincent, jakby trochę zawiedziony, że go pominięto.
- Tyś się w niej nie zakochał...
- A ty?
Jake popatrzył twardo na siedzącego przed nim mężczyznę.
- Zakochany? - zaśmiał się ironicznie, zastanawiając się, jak mógł się tak zapomnieć. - Na pewno nie, jeśli mam tu coś
do gadania!
- Żelazna wola, chłopcze - rzekł Vincent słodko.
- To po dziadku.
- Po dziadku, proszę... A ja myślałem, że z samouczka Jak być szczęśliwym.
Jake opuścił nogi na podłogę, wyprostował się i popatrzył na Vincenta.
- Co ty bredzisz? - spytał.
- Mówiłem tylko, że nie myślałem, że ośli upór da się odziedziczyć.
- Ośli upór? To już nie żelazna wola?
- Jak to zwał... - uśmiechnął się Vincent,
- To nie chodzi o upór - Jake postawił się znowu. - Kazała Carlsonowi mnie śledzić!
- Kwestia rutyny. - Vincent bawił się beznamiętnie kartkami z kalendarza na biurku.
- Ale mnie się to nie musi podobać - odparł Jake, choć jego gniew znikał i wiedział, że Vincent czuł to od początku.
- No, to już zależy oczywiście od ciebie. - Vincent wzruszył ramionami i z udanym zainteresowaniem przyglądał się
kalendarzowi. - Ale to chyba miało istotne, jeśli wziąć pod uwagę...
„Jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo kochał Mallory" - pomyślał Jake. Ale było za późno, za bardzo narozrabiał.
Próbował dalej wierzyć, że jego święte oburzenie nie było bezzasadne.
- Gdybym był biedny, wszystko potoczyłoby się inaczej.
- Widzi mi się - przerwał mu znowu Vincent - że w każdym razie będziesz się musiał obejść bez znakomitej kobietki -
rzekł, bawiąc się złotym piórem Jake'a. Przyglądał mu się przez chwilę niemal obojętnie, zanim wytoczył następne
działo.
- Osobiście uważam, że to, że nie możesz uwierzyć, że kochałaby cię nawet, gdybyś był bez grosza, dowodzi, że masz
jakieś kompleksy. Zwalanie całej winy na Mallory i jej układ z Carlsonem nie naprawi sprawy.
- Nie próbuj mi wmawiać, że to moja wina - warknął Jake, a ruch, którym poderwał się na nogi, wyrażał zarówno
gniew jak i gotowość obrony. - Oceniała mnie według systemu wartości, który się zaczynał i kończył na symbolu
dolara -dodał.
- A ty, według swojego systemu, oddałeś jej pięknym za nadobne - zakończył Vincent.
*
- Może jednak powinnam zamieszkać z ciotką Agatą. Mallory położyła poduszkę na parapecie, oparła na niej łokcie i
przyglądała się przepływającej za oknem wodzie. Był środek tygodnia, więc było cicho i spokojnie - ludzie pracowali o
tej porze.
- Ale ona gada ze swoimi roślinami - rzekł zimno Carlson za jej plecami. Wyciągnął się wygodnie na sofie, włożył
ramiona pod głowę i czekał, żeby mówiła dalej.
- No to co - usłyszał. - Dużo ludzi gada ze swoimi roślinami.
- Ale jej rośliny też z nią gadają.
- To ona tak twierdzi - odparła Mallory, nagle zdecydowana zobaczyć w siostrze swego ojca same najlepsze cechy.
- Chcesz mieszkać pod jednym dachem z kobietą, która planuje dzień zgodnie z wróżbą, którą wyczyta na liściu
begonii?
- Jest zupełnie nieszkodliwa! - krzyknęła Mallory, zirytowana, że Carlson „papuguje" argumenty, które ona sama
wytaczała, nie chcąc mieszkać z ciotką - ekscentryczką. Odwróciła się od okna i obronnym gestem skrzyżowała
ramiona na piersi.
- Tchórzysz, królewno - Carlson nie powiedział tego z wyrzutem, stwierdził raczej fakt. Mallory miała ochotę uciec, ale
starała się, by jej głos brzmiał beznamiętnie i spokojnie.
- Czemu miałabym tchórzyć? - odparła. - Jake nie chce mnie już widzieć i w tej sytuacji mieszkanie z ciotką jest
bardziej kuszące niż kiedyś.
- Powiem ojcu, że tak mówiłaś - zakpił Carlson i wrócił do sedna sprawy. - Ale wy się tylko pokłóciliście, przecież...
- Nazwał mnie rozpuszczoną małą dziewczynką. - Broda Mallory zadrżała na myśl o tej obrazie. Łzy, z którymi
walczyła cały dzień, cisnęły jej się teraz do oczu.
- A nie jesteś rozpuszczona? - Carlson uśmiechnął się ciepło, wygłaszając tę mądrość i nagle straciła ochotę na
kłócenie się z nim.
- To nie o to chodzi - odparła, bawiąc się bezwiednie koronką u swojej bluzki. - Poza tym uważam, że „rozpuszczona"
to za dużo powiedziane.
Carlson poszedł na pewien kompromis.
- Jesteś może trochę samolubna, to wszystko.
- Dziękuję. - Mallory skinęła głową gestem królowej. Nie była jednak przygotowana na dalszy atak.
- Jesteś chyba bardziej samolubna, niż większość ludzi wokół ciebie - wygarnął jej Carlos i uniósł brwi, jakby
prowokując ją, by uciekła od tematu. - Pożyczenie komuś jaguara raz na jakiś czas, byłoby może krokiem w dobrą
stronę.
Mallory wycofała się szybko na bezpieczny grunt.
- Mowy nie ma, Carlson. Poza tym, nie chodzi o to, że powiedział o mnie „rozpuszczona". To „ta mała dziewczynka"
doprowadza mnie do szału.
- Może mówił o twojej posturze.
Na twarzy Mallory pojawiła się pogarda.
- Metr siedemdziesiąt to nie jest mało.
- Skoro tak twierdzisz...
- Poza tym nie jestem dziewczynką. Jestem kobietą.
- Tyle to on pewnie wie, Mallory - powiedział Carlson miękko.
- Myślałam, że zrozumiał to, co mu opowiedziałam o Meredith - ciągnęła, jakby zdziwiona niedomyślnością Jake'a.
- Nie wygląda na to.
- No nie. I pewnie jest już za późno, żeby sprawę pokierować jakoś inaczej. - Mallory odwróciła się do okna
nieświadoma łez, które popłynęły jej po policzkach.
- On nie patrzył na to, co stało się z Meredith z tak bliska - przypomniał jej Carlson. - Daj mu szansę.
Tego jednak Mallory nie chciała - nie mogła zapomnieć, że Jake jej nie ufał, choć chciał, żeby ona zaufała jemu.
- Miał już szansę-powiedziała.
11
- Cholera, to już trzy tygodnie.
Carlson i Vincent popatrzyli na siebie melancholijnie, wlokąc się przez skrzyżowanie ku budce z napojami. Vincent
wysączył zawartość papierowego kubka, wyrzucił go do śmieci i poczekał, aż Carlson skończy.
- Byłem pewien, że któreś z nich pęknie do tej pory -rzekł Carlson, popijając wodę. Zamierzał pozwolić Vincentowi
odpocząć, zanim pobiegną dalej, ale organizatorzy imprezy likwidowali już budkę. Zajmowali obaj zaszczytne,
ostatnie miejsce w grupie kilkuset uczestników biegu na osiem kilometrów i za nimi nie biegł już nikt. Skończył więc
pić i pobiegli dalej wolnym kroczkiem, którym deptali od początku wyścigu zorganizowanego na rzecz jakiejś akcji
dobroczynnej.
- Mallory wychodzi z pokoju, jeśli tylko wspomnę jego imię - dodał.
- Jake jest jeszcze gorszy. - Vincent potrząsnął głową. -Powiedziałem wczoraj coś o galerii i o mało mnie za to nie
udusił - w mojej własnej kuchni.
- Dalej tak trzaska drzwiami po całej knajpie? - spytał Carlson i spojrzał do tyłu przez ramię Vincenta. Chciał się
upewnić, czy zamykający wyścig samochód dalej jedzie za nimi. Jechał, i Carlson odetchnął z ulgą na myśl, że jednak
nie zostaną może przejechani - w każdym razie, dopóki nie wypadną z biegu.
- Ja bym to nazwał chodzeniem po ścianach - odrzekł Vincent.
- Słyszałem, że Jake urzęduje teraz razem z tobą w gabinecie - rzekł Carlson. To zresztą była jedna z pierwszych
rzeczy, która się zdarzyła po pamiętnej kłótni. Jake rozszalał się w restauracji, wtrącając się do codziennej bieganiny i
doprowadzał personel do rozpaczy.
- Mógł być kiedyś ważny na palcu budowy - dodał Vincent - ale jakoś mu nie idzie z chłopcami z restauracji.
Dotarli do ścieżki wiodącej do linii mety. Nawet jeśli wlekli się w ogonie, ich duma pozostała nietknięta - wolno im
było iść i nigdzie nie było napisane, że mają się śpieszyć.
Z ośmiu kilometrów trasy - sześć zajęło im zastanawianie się, jak się odegrać na Mallory za wrobienie ich w tę
zabawę. Nie przyszła, żeby na to patrzeć, bo Jeanette miała dzień wolny, a ona nie chciała zamykać galerii. Wiedziała,
co robi, zważywszy, że gdyby się pojawiła, Carlson i Vincent zamierzali zmusić ją do współuczestnictwa, choćby mieli
ciągnąć ją za włosy przez całą drogę.
Tak się w każdym razie zarzekali, kiedy przyszły papiery od organizatorów wyścigu.
Wobec tego, że Mallory się jednak nie pojawiła, rozważali kilka innych możliwości zemsty. Wyczerpawszy temat,
zajęli się problemem jej i Jake'a i tego, co należało zrobić, żeby sprawa się wyklarowała. A zarówno Jake jak i Mallory
byli niezwykle uparci.
Przekroczyli linię jako przedostatni, przyjęli niespodziewanie serdeczne gratulacje od organizatorów i poszli do parku,
by tam, bez tchu opaść na ławkę pod ogromnym drzewem.
- Coś trzeba będzie wymyśleć. - Carlson uginał się pod brzemieniem decyzji, wzdychając ciężko.
Vincent skinął głową.
- To jedyne sensowne wyjście. Jake jest niemożliwy w tej chwili, nie można z nim pracować.
- Mallory gra mi na nerwach coraz bardziej - odparł zimno Carlson. - Ostatnio chodzi ze mną na spotkania, które mam
z Peggy.
- Zazdrosna? - zmartwił się Vincent.
Carlson potrząsnął głową ze śmiechem. „On i Mallory jako para - absurd" - pomyślał. Była dla niego jak siostra i nie
umiał sobie wyobrazić niczego innego między nimi.
- Nie o to chodzi - powiedział w końcu. - Problem w tym, że ona teraz jest albo w galerii, albo w domu, a kiedy jest w
domu, to chce towarzystwa.
- A ty wręcz przeciwnie?
- Peggy mieszka z jakąś koleżanką, która bez przerwy robi imprezy. Twierdzi, że jej mąż - nieboszczyk, robił to w
związku z interesami - rzekł Carlson zdziwionym tonem. - Inna rzecz, że nie potrafię sobie wyobrazić, jaką firmę miał
nieboszczyk, jeśli jedyne, co w życiu robił to balangi. Tak czy inaczej - dodał melancholijnie - nie ma szans, żebyśmy
byli u niej sami choć przez chwilę.
- No, to kółko się zamyka. Musimy coś zrobić, żeby Jake i Mallory znowu zaczęli ze sobą gadać.
Wałkowali sprawę przez kilka minut i po chwili oczy Carlsona zajaśniały diabelskim błyskiem.
- Mam przyzwoity plan - powiedział powoli.
- Nawet nieprzyzwoitego warto by spróbować - mruknął Vincent, nadstawiając ucha.
Jak stwierdził po chwili plan był nieprzyzwoity. Miał jednak szanse powodzenia, a jego zaletą było to, że miał zmusić
Mallory i Jake'a do pewnej konfrontacji oraz to, że dawał szanse na słodką zemstę na Mallory. Osiem kilometrów,
które przeszli w pocie czoła i z wywieszonym językiem, nie mogły jej ujść na sucho.
Chciała dać im w kość, ale będzie miała za swoje.
*
Jake miotał się po swojej bawialni jak lew w klatce. Wsadził ręce w kieszenie i czekał na dzwonek do drzwi.
Ciekaw był, czemu Vincent nalegał, żeby zobaczyć się z nim w domu, a nie w restauracji. Próbował się dowiedzieć, ale
gdy spytał, Vincent uciekł do kuchni, żeby zapobiec jakiejś straszliwej katastrofie, a potem gdzieś zniknął i Jake'owi
nie udało się go znaleźć.
Miał być o drugiej, a było już dwadzieścia po, o czym zirytowany Jake przekonał się, zerkając zdenerwowanym
ruchem na zegarek. Pomyślał, że może zadzwonić do restauracji, ale Vincent pewnie już jechał, więc dał spokój.
Czekał więc coraz bardziej niecierpliwie, a siedzenie w domu stawało się coraz bardziej nieznośne. Wystarczyło, że
wyjrzał przez okno na taras i ze wszystkimi szczegółami przypominał sobie ten wieczór, kiedy Mallory zdecydowała
się mu zaufać.
Skąd wiesz, że nie uganiam się za tobą dla twoich pieniędzy? - spytał wtedy. Ufam ci.
Jęk wymknął mu się z ust na wspomnienie tej rozmowy. Przyjął to jej zaufanie... a potem rzucił nim jej w twarz
dlatego tylko, że sam nie bardzo umiał ufać ludziom. Trudno było oczekiwać od Mallory, że to zrozumie, zwłaszcza,
jeśli nie był łaskaw jej odpowiedzieć, jak jego była żona z zimną krwią położyła łapę na jego pieniądzach, udając, że
jest w nim zakochana.
Przecież Mallory próbowała tylko uchronić się przed losem, który stał się udziałem jej siostry. Myśl, że nie zrobiła dla
niego wyjątku, boleśnie raniła jego dumę, ale z drugiej strony, on nie miał siostry, który zakochała się kiedyś w
ordynarnym żigolaku.
Jeśli chciał być uczciwy, musiał przyznać, że sam bacznie przyjrzał się jej jaguarowi i galerii, zanim uznał, że może się
umawiać.
Stojąc przy oknie i patrząc, jak ku jego domowi podpływa mała łódka, Jake musiał przyznać, że jego żelazna wola
-jego upór, jak nazywał to Vincent, zniknął już kilka godzin po tym, jak zostawiła go na tym skrzyżowaniu koło budki
telefonicznej. Jego miejsce zajęła wściekłość, której nie umiał ukryć, i obrzydzenie do samego siebie, które teraz
odbijały się w całym jego życiu i doprowadzały do obłędu jego samego i wszystkich dookoła.
„Jest za późno" - pomyślał, z poczuciem straszliwej beznadziejności. Za późno, żeby zareagować inaczej, za późno,
żeby cofnąć to wszystko, co powiedział jej wtedy na górze.
Było też za późno, żeby jej powiedzieć, że ją kocha, bo nigdy by nie uwierzyła.
*
Mallory uchyliła się, by uniknąć uderzenia bomem, który świsnął nad jej głową i przykucnęła, by skrócić żagiel, gdy
Carlson przy sterze walczył z falami. Za chwilę wróciła na swoje miejsce na burcie i spoglądała na Carlsona coraz
bardziej nieufnie.
- Nie ostrzegałeś mnie za bardzo tym razem.
- Próbowałem - skłamał, uśmiechając się szeroko. - Ale za bardzo bujasz w obłokach, żeby do ciebie dotarło.
- Nie bujałam w obłokach - obruszyła się Mallory. - Zastanawiałam się, jak będzie wyglądała południowa ściana, kiedy
się na niej powiesi te obrazy, które Ramon obiecał przynieść.
- Bzdura - odparł Carlson. - Myślałaś o Jake'u.
Mallory zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Od momentu, kiedy odbili od pirsu, Carlson gadał tylko o Jake'u i
Vincencie, i o tym, jak świetnie prosperowała restauracja, dopóki z wrzaskiem nie kazała mu przestać.
- Nie możesz się tak dalej zachowywać - ciągnął. - Jeśli zamierzacie sprawdzić, które z was jest bardziej uparte, to
wszyscy wokół was dostaną fioła!
- Nie jestem uparta.
- Więc zawzięta, tak?
- On nie chce mnie widzieć - jęknęła łamiącym się głosem. Myśl o tym bolała ją coraz bardziej.
- No, przynajmniej już nie udajesz, że sama nie chcesz go widzieć - rzekł Carlson spokojnie.
Mallory posłała mu pełne wściekłości spojrzenie i zawstydziła się tego. Carlson nie był winien temu wszystkiemu,
Jeanette ani nikt inny też nie.
To jej własna, głupia duma powstrzymała ją od powiedzenia Jake'owi, że Carlson nic się jeszcze nie dowiedział, gdy
ona mu już zaufała.
Powiedziała mu rzeczy niewybaczalne, odepchnęła go od siebie na zawsze, gdy pozwoliła sobie na tę dziką reakcję na
jego oskarżenia.
Wynoś się z mojego życia, Jake Gallegher. Wynoś się i nigdy nie wracaj! Te słowa dźwięczały w jej sercu i
przypominały jej, że to ona zaprzepaściła ich szansę na wspólne życie.
Przełknęła z trudem ślinę i zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
- Przepraszam cię, Carlson - powiedziała cicho. - Może powinnam wyjechać na trochę, żeby spojrzeć na to z jakiejś
perspektywy. Myślisz, że ojciec by się ucieszył, gdybym do niego wpadła na parę tygodni?
- Nie, jeśli będziesz w takim stanie jak teraz - odrzekł krótko. - Zastrzeli cię, jak tylko cię zobaczy.
- Myślałam, że mówisz o ojcu, nie o Jake'u - zażartowała półgębkiem i pochyliła się, gdy bom znowu przesunął się nad
jej głową.
- Skąd wiesz, że Jake miałby krwiożercze zamiary, jeśli nie chcesz z nim gadać? - zadając pytanie, Carlson nie
spodziewał się odpowiedzi. Skupił się na przeprowadzeniu łódki przez wąski kanał, kierując się ku dwupiętrowemu
domowi nie opodal. Zrobił jeszcze jeden zwrot, kiedy uznał, że jest już wystarczająco blisko i skoncentrował się
jeszcze bardziej, chcąc, by udało mu się za pierwszym razem.
Wiedział, że nie będzie miał następnej szansy, gdyż lada moment Mallory zorientuje się, gdzie są.
- Żagiel się zaplątał - powiedział, wskazując palcem miejsce, gdzie płótno leżało na burcie. Mallory wzniosła brwi,
jakby chcąc mu powiedzieć, że żagiel wypłacze się sam, jeśli będzie sterował trochę bardziej z wiatrem, ale usłuchała,
przekonana, że z Carlsonem nie należy się kłócić, kiedy stoi za kółkiem. Stanęła na burcie, pochyliła się do przodu i
pociągnęła.
Carlson wciągnął powietrze w płuca i pochylił się także tyle tylko, by móc położyć rękę na jej plecach i wypchnąć ją za
burtę.
- Zabije cie!
- Nie mówi się takich rzeczy komuś, kto wyświadcza ci przysługę - rzekł Carlson głosem człowieka rozsądnego i
nastawił żagiel. Łódka gładkim ruchem odsunęła się od płynącej ku niej Mallory.
- „Wyświadcza przysługę"? - Mallory wściekle młóciła wodę ramionami. Po chwili sięgnęła po jeden ze swoich
pantofli i cisnęła w Carlsona. Płynął dobry metr przed łódką, ale zrobiła to samo z drugim, zbyt wściekła, by myśleć
rozsądnie.
- Taką samą, jak ty mnie - ryknął Carlson, myśląc o wyścigu.
- Przepraszam - wrzasnęła. Zrobiłaby wszystko, żeby ją wydobył z tej lodowatej wody. - Chodź tu i wyciągnij mnie
stąd!
Carlson uśmiechnął się tylko i popuścił ster, nie chcąc odpłynąć zbyt daleko. Nie należało zostawiać jej w wodzie, nie
upewniając się, że pomoc nadejdzie natychmiast.
- Carlson!!! - wrzasnęła znów Mallory, kiedy zdała sobie sprawę, że on jej jednak nie zamierza wyciągnąć. – To nie
jest... zabawne!
- To nie ma być zabawne, Mallory - odkrzyknął. - To ma być dobre dla ciebie. - Wskazał palcem na brzeg, gdzie Jake
już biegł przez swój kamienny taras.
Mallory spojrzała przez ramię na dom i miotającego się koło niego mężczyznę, rozpoznała go w mgnieniu oka i
równie szybko zrozumiała intencje Carlsona. Rzuciła mu spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości, że przez jakiś
rok będzie musiał bać się własnego cienia, przekręciła się na brzuch i zaczęła płynąć do brzegu.
Jake przeskoczył murek i wylądował na pełnym drobnych kamyków brzegu. Popatrzył na płynącą ku niemu
dziewczynę, uznał, że nie przychodzi jej to z trudem i odetchnął z ulgą. Ciekaw był tylko, czemu facet w łodzi nie
próbuje jej ratować. Zerknąwszy jeszcze raz, rozpoznał sterującego nią człowieka. Carlson zasalutował służbiście i
wykonał piękny zwrot, który skierował łódź z powrotem do kanału.
Zaskoczony Jake popatrzył na płynącą dziewczynę, która dotarła już do błotnistego brzegu. Bał się poruszyć - był
przekonany, że śni, i nie chciał, by czar prysnął. Patrzył, jak kobieta, którą kochał, płynie w jego kierunku.
Mallory stanęła w końcu na nogi i szła, potykając się po błocie. Przemoczone ubranie też nie ułatwiało jej przejścia,
lepiąc się do ciała i paraliżując ruchy. Przeczłapała przez płyciznę, zastanawiając się, co powie Jake'owi. Nie myślała,
że jeśli kiedykolwiek zobaczy go, to będzie to w takich okolicznościach.
Wciąż wściekła na Carlsona za to, że zmusił ją do spotkania z Jake'em teraz, kiedy wyglądała jak wytarzany w kałuży
pies, zatrzymała się niepewnie w wodzie po kolana, czekając, aż ją zauważy.
Jake nigdy nie widział jej takiej.
Mallory, którą znał, nosiła dżinsy i miękkie swetry, jedwab i atłas w delikatnych kolorach.
Ta Mallory, ociekająca błotem i wyłażąca z płytkiej wody, była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą, jaką
kiedykolwiek widział.
- Nie pozwolę ci odejść, jeśli podejdziesz bliżej - rzekł miękko, wstrzymując oddech. Bał się, że zechce odwrócić się na
pięcie i dogonić Carlsona, że wszystko będzie dla niej lepsze, niż spotkanie z człowiekiem, który zniszczył jej marzenia.
Serce Mallory przestało niemal bić, gdy usłyszała jego słowa. Przesunęła wzrokiem po jego niepokalanie czystych
spodniach, białej koszuli i krawacie powiewającym lekko na wietrze. Gdy popatrzyła na jego twarz, zrozumiała, że nie
drwi z niej. Nie wyglądał na zmartwionego tym, że ją widzi.
- To nie ty pozwoliłeś mi odejść - rzekła na wspomnienie tych okropnych słów, które rzuciła mu w twarz. - To ja cię
wygoniłam.
- Nie mam ci tego za złe - odparł. Wszedł do błotnistej wody, żeby ostatni raz być blisko niej. Nie wyobrażał sobie, że
mogłaby mu wybaczyć i zapomnieć.
Zatrzymała się kilka kroków od niego.
- Gdybym mógł cofnąć to, co powiedziałem, zrobiłbym to natychmiast - ciągnął. - Oddałbym wszystko za to, żebyś mi
dała jeszcze jedną szansę, nie wahałbym się ani chwili.
Radość i ulga zakręciły jej w głowie, gdy zrozumiała, że on chce, by wróciła. „Nie jest zbyt późno" - pomyślała
radośnie, a jej serce napełniło się miłością, gdy zdała sobie sprawę, że on równie mocno, jak ona, żałuje
wypowiedzianych w gniewie słów.
- To nie było tak, jak myślałeś - powiedziała szybko, chwytając szczęście za nogi, zanim będzie za późno. - Carlson nic
mi nie powiedział, aż do tego ranka... a ja nie słuchałam go nawet, bo wiedziałam już wszystko, co chciałam wiedzieć.
Jake jednak zdawał się nie rozumieć, więc mokrą dłonią sięgnęła do jego warg.
- Kocham cię, Jake - szepnęła, drżąc jak ktoś, kto kroczy po linie i wie, że spadnie w przepaść, jeśli się nie przytrzyma.
Czekała, nie cofnąwszy palców z jego ust, by dał jej jakiś znak, który by odciągnął ją znad przepaści.
On jednak patrzył w bok i nie powiedział ani słowa. Moment wystarczył, by pomyślała, ze się nie udało, że przegrali i
coś w niej zapłakało na myśl o katastrofie.
Po chwili jednak, Jake rozchylił wargi i dotknął językiem jej palców.
Popatrzył na nią, a jego oczy płonęły radością, która pozwoliła jej zrozumieć, że wygrała, że wygrali oboje.
Zapominając, że jest cała mokra, zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego, a z jego ust wymknął się jęk
radości. Otoczył ją ramionami w uścisku pewnym, mocnym i tak długo oczekiwanym.
Pieścił wargami jej szyję, potem odnalazł wargi i całował ją, dopóki nie zatracili się w tym oboje. Dużo później, kiedy
pomyślał, że w domu znakomite łóżko marnuje się bez sensu, gdy oni stoją po kolana w zimnej wodzie, wziął ją w
ramiona i poniósł przez taras do wnętrza.
Został z nią pod prysznicem - myśl, że mógłby ją opuścić choć na chwilę, była nie do zniesienia. Zdjął z niej mokre
ubranie i śmiał się razem z nią, gdy zaciął się suwak jego spodni i musiała mu pomóc. Rzucił wszystko w kąt i stali
razem pod strumieniami wody, poznając na nowo radość pocałunku.
Musiał ją w końcu ponaglić, by zdążyć z umyciem jej włosów, zanim skończy się ciepła woda.
Mallory spróbowała się wytrzeć, ale zostawiła w spokoju ręcznik, widząc, że Jake się nie fatyguje, by to zrobić. Wziął
ją na ręce i zaniósł do łóżka.
Miała mokre włosy, ale nie martwiła się tym. Leżeli na łóżku do góry nogami, lecz nawet tego nie zauważyli. Tuliła się
do niego, a jej włosy zostawiały wilgotny ślad na jego piersi, gdy ona przypominała sobie rytm jego serca bijącego
pod jej ustami.
Jego dłonie przemknęły po jej ramionach i spoczęły na piersiach. Przymknęła oczy, gdy masował je delikatnie i
poczuła, jak świat wiruje wraz z nim, gdy przekręcał się na łóżku, by ułożyć ją pod sobą. Westchnienie wyrwało się z
jej rozchylonych warg, gdy przytuliła głowę do jego piersi i patrzyła.
Męska duma Jake'a rosła, gdy widział, jak zamyka oczy pod jego dotknięciem, jak cieszy się, gdy jego usta wędrują po
łagodnym zaokrągleniu jej piersi, jak sięgają sutka i zamykają się na nim. Jego język krążył po ciemnej aureoli, jej
oddech stał się szybszy...
Oderwał usta od jej piersi, a jego dłoń ukoiła niepokój, który wzbudził jego dotyk. Gdy jęknęła, chcąc, by zrobił to
znowu, on uśmiechnął się i posłuchał dopiero po chwili.
Błagała o jego dotknięcie - była mokra, gorąca i pełna pożądania. Krzyknęła, gdy jego palce przeczesały ciemną
gęstwinę podbrzusza, by wycofać się potem na biodro.
Szalała, opanowana pożądaniem, ale on nie chciał się spieszyć. Próbowała go do tego nakłonić, przesuwając
paznokciami po jego plecach i zatapiając je w końcu w napiętych mięśniach, chcąc wkołysać go w znany rytm.
Zdezorientowana poczuła, jak ujmuje jej ręce i odciąga od siebie.
„Zaczyna się początek końca - pomyślał Jake z odcieniem żalu. - Mógłby kochać się z nią bez końca". Splótł palce z jej
palcami, pocałował ją lekko i czekał pochylony, żeby otworzyła oczy, których brązowa, wirująca namiętnością głębia
koiła jego zmysły.
- Powiedz mi jeszcze raz, że mnie kochasz - zażądał miękko, wsuwając kolana między jej nogi.
Rozsunął je pod sobą i czekał coraz niecierpliwiej. Chciał usłyszeć jej wyznanie równie gorąco, jak pragnął znaleźć się
w jej wnętrzu.
Mallory poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle, gdy patrzyła na mężczyznę, którego szukała całe życie. Nie
powiedział jej, że ją kocha, ale to nie miało znaczenia. Chciała tylko dać mu to, czego chciał, kochała go za bardzo,
żeby mu czegokolwiek odmówić.
- Kocham cię.
- Jesteś pewna? - spytał, gładząc jej biodra, które uniosła, jakby w niemym błaganiu.
- Całkiem pewna - westchnęła. - Ale jestem też pewna, że przestanę cię lubić, jeśli się będziesz opierał.
- Nie opieram się - odparł z uśmiechem. - Chciałem tylko usłyszeć, jak to mówisz, zanim...
- Zanim co?
- Zanim powiem, że cię kocham, oczywiście - jęknął cicho, bo Mallory owinęła wokół niego nogi, by zjednoczyć się z
nim, choć nie chciał tego natychmiast. Jeszcze raz się okazało, że jeśli ona czegoś bardzo pragnie, to konsekwentnie
doprowadzi do finału.
*
Mallory obróciła się na bok, gdy Jake wyszedł z łazienki.
- Zostawiłeś mi trochę ciepłej wody?
- Odrobinę - odparł. Podszedł do stolika, na którym stał dzbanek z kawą, i napełnił filiżankę. Zrzucił ręcznik i Mallory
westchnęła, gdy wyciągnął do niej ramię, a jego ciało promieniowało energią i siłą.
Zadrżała, przepełniona nagłą potrzebą dotknięcia tego, co pieściła wzrokiem, a on uśmiechnął się, bo wiedział o czym
myśli. Sądziła, że wraca do niej, by ją dotykać i czuć, jak ona dotyka jego. Usiadł jednak z drugiej strony łóżka i
popijając kawę, przesunął wzrokiem po jej półnagim ciele. Zarumieniła się, czując się nieco nieswojo pod jego
umyślnie prowokującym spojrzeniem.
- Myślisz, że Carlson będzie się czuł samotny, jak się do mnie przeniesiesz? - spytał z sercem w gardle. Wiedział, że
odpowie „tak" na zasadnicze pytanie, które ukrył, ale nauczył się już nie traktować radości jak sprawy oczywistej.
Mallory pomyślała nagle, że dobrze się składa, że Jake nie leży tuż koło niej.
- Jeśli to nie były oświadczyny, to złamię ci nos - powiedziała miękko, zasłaniając się prześcieradłem, by uklęknąć.
- To były oświadczyny... mniej więcej, w każdym razie -odparł łagodnie, udając, że nie widzi jej ślicznej, agresywnej
pozycji. - To jednak kwestia protokółu. Wydaje mi się, że powinienem spytać najpierw twojej niańki, więc pogadajmy
na razie nieoficjalnie.
- Chyba przesadzasz. - Jej oczy błyszczały, gdy zbliżała się ku niemu, by móc go pocałować. - Grubo się mylisz, jeśli
sądzisz, że zamierzam się domagać zgody Carlsona.
- Już się go nie słuchasz? - spytał uszczypliwie, odstawiając pustą filiżankę i sięgając po prześcieradło, które tkwiło
między nimi jak tarcza.
- Przestałam go słuchać jakoś wtedy, gdy poznałam ciebie - odrzekła miękko. - I zamierzam wyjść za ciebie czy chcesz,
czy nie. I to szybko - dodała z uśmiechem.
- Trzeba się spieszyć? - Jake'owi spodobał się ten pomysł. Zsunął z niej prześcieradło, obnażył jej piersi i pochylił się,
by poczuć na sobie dotyk twardych sutek.
Mallory przełknęła ślinę i próbowała przypomnieć sobie, co zamierzała powiedzieć.
- Mamy trzy powody po temu - rzekła. - Pierwszy, to ojciec. On uważa, że doskonale mi się mieszka z Carlsonem. Jak
się dowie, że mieszkam z innym mężczyzną...
- Myślisz, że Carlson mu powie? - spytał Jake z powątpiewaniem, gładząc ją lekko po plecach.
- Oczywiście, że nie. – Przytuliła się do niego, gdy dotarł znowu do wrażliwego miejsca nad jej pupą. – Ja mu powiem.
Jake uśmiechnął się i cmoknął ją w policzek, by wiedziała, że aprobuje jej decyzję.
- Jest jeszcze jeden powód – mruknęła.
- Jakiż to? – uśmiechnął się i pochylił nad jej piersią. Podobało jej się to, co robił, więc następne zdanie powiedziała z
trochę ściśniętym gardłem.
- Ciotka Agata. Odczyta horoskop z begonii, dowie się, że nasze linie nie krzyżują się prawidłowo czy coś takiego i
gotowa nam przeszkodzić.
- Poważna sprawa – rzekł, trzęsąc się ze śmiechu. Przetoczył się po łóżku, ciągnąc za sobą Mallory i okrył jej twarz
pocałunkami.
- Nie pozwolę się zdominować begonii – powiedział poważnie.
Mallory uśmiechnęła się, patrząc w jego szare oczy, zanim przypomniała sobie trzeci powód.
- Jeśli się ze mną szybko nie ożenisz, to każę Carlsonowi połamać ci palce.
- Nie zechce.
- Dobrze to umie – postraszyła go. Oddychała coraz bardziej nierówno; patrzył na nią teraz wzrokiem pełnym
namiętności i wiedziała, co się stanie, jeśli nie umknie mu z łóżka i nie zrobi sobie przerwy na kąpiel.
Została jednak na miejscu – nie chciała być nigdzie indziej.
- Więc będziemy musieli się pobrać natychmiast – rzekł zadowolony z siebie. Wszystko ostatecznie skończyło się tak,
jak chciał.
- Myślałam, że…
Nakrył ustami jej wargi, by przypieczętować ich umowę na całe życie.
*
Później tej nocy, kiedy księżyc był wysoko na niebie, a gwiazdy mrugały jakby z aprobatą, Mallory i Jake wyszli z
domu, by podzielić się dobrymi wieściami z Carlsonem i Vincetem, którym przypadała tu większa część zasług.
Znaleźli ich w galerii, siedzących na sofie i już wznoszących toasty szampanem.
- Coś oblewacie? - spytała słodko Mallory i podeszła z Jake'em do stojącej naprzeciw nich kanapy.
- Nic, poza waszym pojednaniem - rzekł Carlson, podając im kieliszki.
- Jesteś pewny? - spytała Mallory i popatrzyła na nich groźnym wzrokiem, chcąc, by wiedzieli, że nie ujdzie im to
wszystko na sucho. Wyrówna z nimi rachunki, nawet, jeśli to się nieco odwlecze.
„W tej chwili liczy się tylko Jake" - pomyślała i przytuliła się do niego, czując, jak przygarnia ją jeszcze ciaśniej.
- Nietrudno zauważyć - rzekł Vincent. - Jedyna trudność polegała na sprowadzeniu was na jedno miejsce w tym
samym czasie.
- O mało nie utonęłam - naburmuszyła się Mallory.
- No, tu był mały hak - zgodził się Carlson z lisim uśmiechem. - Ale jakoś nie utonęłaś, więc jeśli tylko nie dostaniesz
zapalenia płuc, to wszystko gra.
Ani Jake, ani Mallory nie odezwali się ani słowem.
- Bo gra, prawda? - spytał Vincent
- Gra - rzekł Jake krótko, nie dając się wciągnąć w rozmowę o małżeństwie. Jedna starczyła, jak na razie. Teraz chciał
tylko stanąć na tym ślubnym kobiercu możliwie jak najszybciej.
- Jeszcze coś oblewamy-rzekł Carlson, uśmiechając się do nich z aprobatą.
- Jeszcze?!
Vincent uśmiechnął się szeroko.
- Carlson sprzedał książkę.
- Jaką książkę? - spytał Jake.
- Sprzedałeś? - wykrzyknęła Mallory w tej samej chwili.
- Sprzedałem - potwierdził Carlson z satysfakcją wypisaną na twarzy.
- Za autora! - Vincent podniósł do góry kieliszek.
- Kiedy się dowiedziałeś? - spytała podniecona Mallory.
- Czego się dowiedziałeś? - spytał kompletnie zdezorientowany Jake i podniósł swój kieliszek, chód nie miał pojęcia,
co właściwie oblewają.
- Dziś po południu - rzekł Carlson. - Przysłali telegram.
- Niezły sposób, żeby się dowiedzieć, że będziesz sławny - powiedział Vincent.
- To świetnie! - wykrzyknęła Mallory, przechylając się przez stół, by uściskać Carlsona.
- O czym właściwie mówimy? - dopytywał się Jake.
- O książce Carlsona, oczywiście.
- Naprawdę napisałeś książkę? - spytał Jake.
Nie spodziewał się jednak odpowiedzi. Wcześniej już zauważył, że nie zwracają tu na niego uwagi.
- Powiedziałeś Peggy, że umawia się z autorem romansu? - spytała Mallory.
- Napisałeś romans? - zapytał Jake. - Carlson? Romans? - Jake westchnął zupełnie skołowany i skarcił się w duchu za
schematyczne myślenie. Według niego, do Carlsona pasował na przykład kryminał, albo coś w tym rodzaju. Ale
romans?
Jake zaliczył to do codziennych niespodzianek, w które obfituje życie i zasypał Carlsona pytaniami.
- Co ty wiesz o romansie?
- No, co najmniej tyle, co ty. - Carlson nie przepuścił okazji, żeby się odciąć.
- Dostaniemy zadedykowane egzemplarze?
- Podpiszę, jeśli je kupicie.
- A co na to Peggy? - spytała Mallory z diabelskim błyskiem w oczach.
Carlson uśmiechnął się tylko.
- Są momenty? - Vincent popatrzył na niego z nadzieją i zaśmiał się, gdy ten zaczerwienił się jak burak.
- Nie powinieneś się wstydzić sukcesu - pocieszył go Jake obłudnie.
- Nie chodzi o to, że się wstydzę. - Carlson zawahał się przez moment, jakby szukając właściwych słów. - Chodzi o to,
że czuję się trochę zakłopotany i...
- Głupio ci - podsunęła Mallory.
- Głupio mi, że znajomi się będą wczytywać w...
- Te momenty? - powiedziała Mallory z kamienną twarzą.
- Dokładnie.
- No, to już wiemy, co on tam nawypisywał - rzekł Vincent, mrugnął do Mallory i zaśmieli się oboje.
- Nie rozumiem, czemu miałbyś się martwić, co ludzie o tym pomyślą - rzekł Jake. - W najlepszym razie będą
podziwiać twoją... wyobraźnię.
- A w najgorszym? - Mallory nie mogła się powstrzymać od tego pytania.
- Będą cię prosić o radę!
- Jak się czujesz na myśl o restauracji? - spytał Jake jakiś czas później, gdy pomagał Mallory zamknąć galerię.
Postanowili przenieść oblewanie gdzieś, gdzie można było coś zjeść i napić się jeszcze szampana i gdzie - nie
przypadkiem - Carlson umówił się z Peggy. Wyszli już obaj z Vincentem, zawiadamiając z wdziękiem Mallory i Jake'a,
że mają trzydzieści minut dla siebie.
- Po co mamy iść, skoro mamy na parkingu znakomity samochód? - spytała. Stanęła na moment i popatrzyła na
opierającego się o ścianę Jake'a, zastanawiając się, co zrobiła, by zasłużyć na tak wspaniałego mężczyznę.
- Taka ładna noc - rzekł rozsądnie. - Trochę ruchu dobrze nam zrobi.
- To tylko dziesięć minut drogi stąd. Poza tym mieliśmy dziś dużo ruchu.
- Mówisz o pływaniu? - spytał niewinnie, wiedząc dobrze, o czym ona mówi i chcąc to usłyszeć.
- O tym też - odparła uśmiechając się. Tak miło było droczyć się z Jake'em. - Chyba pojedziemy, mimo wszystko, bo
będziemy musieli dotrzeć jakoś do domu.
- Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham? - spytał cicho.
- Chyba tak - rzekła, odsuwając się trochę. Nie chciała, by zbliżył się do niej, bo wtedy namiętność nie pozwoliłaby im
mówić. Tak bardzo chciała usłyszeć od niego coś jeszcze.
- I wiesz, że ufam ci najmocniej, jak umiem - rzekł. - Jak tylko potrafię.
- Tak - szepnęła. Czuła toczącą się w niej burzę uczuć. Dawał jej swoje serce, swoje życie, duszę.
- Ufasz mi, kochanie? - spytał.
- Tak. Całkowicie, zupełnie, bez zastrzeżeń. Tak - powtórzyła.
- Jak umiesz? - Widząc jej zdezorientowaną twarz, dodał: - Całym sercem?
- Tak.
- Całym życiem?
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, myśląc, jak pozbawione znaczenia byłoby jej życie bez niego.
- Wszystkim, czym jesteś?
Mallory zawahała się chwilę, niepewna czy wie, do czego on zmierza. Jej odpowiedź byłaby taka sama, niezależnie od
jego celu.
- Ufam ci - rzekła, ciesząc się wolnością, którą jej dawało to zaufanie.
Jake milczał przez chwilę, zanim zadał jej końcowe pytanie.
- Czy byłabyś w stanie zawierzyć mi wszystko, co masz?
- No, to nieistotne w porównaniu z całą resztą -zaśmiała się.
- To nie mniej ważne - zaoponował, czekając na jej odpowiedź.
- Zawierzam ci wszystko, co mam i czym jestem - rzekła, czując, że znikło wreszcie widmo nieszczęścia jej siostry.
Jake wypuścił z płuc wstrzymywane powietrze. Wiedział, że ów dar zaufania jest najważniejszą rzeczą, jaką mogli
sobie dać. A ponieważ miłość zaczynała się od zaufania, mieli wszystko, czego mogliby potrzebować.
- A jeśli powiem, że ci wierzę - spytał - czy obiecasz mi, że nigdy nie poruszysz tego tematu? - To był jakiś punkt
krytyczny, test jednej szansy.
Mallory poczuła lekkość w sercu na myśl o końcu zmartwień i uśmiechnęła się na znak zgody.
- Obiecuję!
- No, to idziemy oblewać.
Skinęła głową, czując nagle, że trudno jej mówić. Nie podszedł do niej, nie dotknął jej. Ale to, co mówiły jego oczy
wystarczało, a ona odwdzięczała mu się tym samym.
- Poczekam na ciebie na zewnątrz - rzekł.
Nie protestowała, wiedząc, że musi być sam przez chwilę, by oswoić się z obietnicami, które sobie złożyli. Nie
spieszyła się z zamykaniem galerii, przekonana, że muszą pobyć przez chwilę bez siebie, by tym bardziej cieszyć się
czasem spędzonym razem. Spokój, który czuła, zapierał jej dech w piersi prawie tak, jakby porwał ją jakiś wiatr, by
dopiero po chwili postawić na nogi.
„Jake kochał ją" - uśmiechnęła się. Nie miała co do tego wątpliwości. I wierzył, że ona też go kocha.
„Świat jest piękny" - pomyślała, sięgając na ladę, gdzie zostawiła kluczyki. Nie było ich tam i przyszło jej do głowy, że
Jake musi czekać w samochodzie. Włączyła alarm, zamknęła tylne drzwi i wyszła z galerii.
Głośny ryk zapuszczanego silnika zwrócił nagle jej uwagę. Spojrzała akurat wtedy, kiedy tylne światła jej ukochanego
samochodu błysnęły na pożegnanie w ulicy za galerią.
- Czy byłabyś w stanie zawierzyć mi wszystko, co masz? - spytał pięć minut temu i powiedziała „tak", bo nie przyszło
jej do głowy, że mogłaby odmówić.
Aż do teraz.
- Oprócz samochodu! - krzyknęła już tylko do siebie.