Leigh Michaels
Tajemniczy sąsiad
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było już po godzinach szczytu, ale ulice wciąż jeszcze korkowały się co chwilę, ponieważ w ciągu dnia spadło trochę śniegu i wszyscy jeździli wolniej niż zazwyczaj. Delainey bębniła palcami po kierownicy, starając się zachować cierpliwość. Ponieważ mnóstwo czasu traciła w korkach, by nie zwariować lub nie dostać zawału, nauczyła się przyjmować tę niedogodność ze stoickim spokojem. Jednak tego wieczoru sytuacja była inna: Delainey jechała do domu.
Skręciła w boczną ulicę i przez masywną bramę wjechała na teren osiedla Białe Dęby. Przed nią ciągnęła się wysadzana drzewami aleja. Latem musiała przypominać zielony tunel, teraz nagie gałęzie tworzyły misterny czarny wzór na tle ciemniejącego nieba. W oddali widniał stary dwór z czerwonej cegły, dawniej rezydencja prywatna, obecnie ekskluzywny klub dla mieszkańców osiedla. Od głównej alei odchodziły dyskretnie oznakowane mniejsze uliczki, które wiły się przez pagórkowaty teren. Na każdym wzniesieniu wzniesiono kilka nowoczesnych budynków.
Trzecia w lewo, powtarzała sobie Delainey, by nie zgubić się w plątaninie niemal identycznych uliczek. Gdy dojechała na miejsce, ciężarówka firmy zajmującej się przeprowadzkami wciąż stała na parkingu. Silnik pracował, ale wokół nie było żywej duszy. Dziwne, że jeszcze nie skończyli ustawiać mebli, przecież miała ich bardzo niewiele. Cały jej dobytek dałoby się z łatwością załadować do niewielkiej furgonetki.
Zaparkowała obok ciężarówki i rozejrzała się dookoła. Tak, dobrze zrobiła, wybierając to miejsce. Białe Dęby były niezwykłe. Wykorzystując pofałdowany teren i gęste zalesienie, rozmieszczono budynki w taki sposób, by nie były wzajemnie widoczne. Poszczególne kompleksy składały się z czterech domków jednorodzinnych, zestawionych w taki sposób, by okna, balkony i ogródek każdego z nich wychodziły na inną stronę świata, dzięki czemu mieszkańcom zapewniono maksymalną intymność. Wszyscy czuli się tak, jakby mieszkali niemal sami w otoczeniu pięknego starego parku. Nic dziwnego, że to luksusowe osiedle cieszyło się ogromną popularnością, szczególnie wśród tak zwanych młodych zdolnych, którzy zaczynali robić karierę.
Delainey nie przywykła do etykiety człowieka sukcesu, który obraca się w elitarnych kręgach i mieszka w ekskluzywnym otoczeniu. Potrzebowała trochę czasu, by się przyzwyczaić do takiego stylu życia. Początkowo wcale nie miała ochoty się przeprowadzać, ale nowy szef stwierdził, że powinna zadbać o swój wizerunek, dlatego nie powinna mieszkać w zwykłym, nieco już zdewastowanym bloku usytuowanym w nienajlepszej dzielnicy.
Oczywiście nie tylko dlatego zdecydowała się na przeprowadzkę. Od dawna marzyła o takim miejscu, które mogłaby nazwać swoim domem. To dlatego pracowała tak ciężko, nie szczędząc czasu i wysiłku. W końcu jej marzenie spełniło się, a ona wciąż nie mogła w to uwierzyć.
W jej i sąsiednim domu paliły się światła. W agencji nieruchomości zapewniono ją, że będzie miała za sąsiadów bardzo miłą parę, prawniczkę i informatyka - a może na odwrót, może to on był prawnikiem, a ona specjalistką od oprogramowania. Delainey puściła te szczegóły mimo uszu, wiedząc, że brak czasu i tak uniemożliwi jej zawieranie bliższych znajomości.
Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i zastanowiła się, co powinna zabrać najpierw. Teczkę, drewno do kominka, które kupiła powodowana nagłym impulsem, czy może pudła z rzeczami zbyt dla niej cennymi, by powierzać je komuś obcemu?
Naraz kątem oka spostrzegła jakiś ruch, więc szybko odwróciła się, gotowa uprzejmie przywitać zbliżającego się mężczyznę. Poniewczasie zganiła się w myślach. Już nie mieszka w gwarnej, rojnej dzielnicy, gdzie ludzie dobrze się znają i lubią rozmawiać z sąsiadami. Tu każdy wysoko ceni swoją prywatność i zazdrośnie jej strzeże.
- Pewnie to pani dziś się wprowadza? - odezwał się nieznajomy.
Miał miękki i ciepły głos, równie miękki i ciepły jak kaszmirowy szal, który pieszczotliwie otulał szyję Delainey. Głos nieznajomego stanowił z kolei pieszczotę dla jej uszu.
Wydawałoby się, że właściciel takiego głosu powinien mieć odpowiedni do niego wygląd - nosić płaszcz z alpaki, jedwabny krawat, doskonale skrojony garnitur i nienagannie wypolerowane pantofle. Tymczasem on miał na sobie podniszczone dżinsy, sportowe buty i skórzaną kurtkę, która z pewnością pamiętała lepsze czasy. Wiatr rozwiewał czarne włosy, nieco za długie przy uszach. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kogo stać na dom w tak ekskluzywnym miejscu.
Nonsens. Przecież wiedziała z własnego doświadczenia, że ci, którzy starali się sprawiać wrażenie milionerów, często nimi nie byli. I na odwrót. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyła, gdy mając siedemnaście lat, zaczęła praktykę jako kasjerka w banku.
Skinęła głową.
- Tak. Jestem Delainey Hodges.
Oczekiwała, że teraz on się przedstawi, ale nic podobnego nie nastąpiło.
- Długo jeszcze ci ludzie tu będą?
- Nie sądzę. Na pewno chcą skończyć jak najszybciej - odparła spokojnie. - A czemu pan pyta, panie...
Tym razem się udało.
- Wagner. Bo ich ciężarówka blokuje mi dojazd do garażu.
Przyjrzała się uważniej sytuacji na parkingu. Bramy czterech garaży znajdowały się w narożnikach kompleksu, więc ktoś obcy mógł mieć trudności z ustaleniem, który garaż do kogo należy.
- Przepraszam. Widocznie myśleli, że to dojazd do mojego.
- Bardzo słuszne spostrzeżenie. Szkoda, że w niczym nie zmienia sytuacji.
Co za zrzęda! A podobno miała mieć miłych sąsiadów... Hm, może tylko jego żona jest miła? Wątpliwe, skoro wyszła za takiego marudnego bęcwała!
Chwileczkę, przecież miała nie sądzić ludzi po pozorach.
- Owszem, samo mówienie o czymś niczego jeszcze nie zmienia. Dlatego zamiast czatować, aż wrócę, i robić mi wymówki, mógł pan do nich pójść i poprosić o przestawienie samochodu.
Zatkało go na moment.
- Właśnie szedłem to zrobić.
- Teraz już nie musi pan się fatygować, sama się tym zajmę. - Wyjęła z bagażnika drewno i teczkę z laptopem. Gdy zamknęła samochód, spostrzegła, że bęcwał nawet nie drgnął. - Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia? A może zamierza pan czekać, aż stąd odjadą? Tylko żeby pan nie zamarzł.
- Doszedłem do wniosku, że jednak pójdę z panią i sam im powiem. Przyznaję, zrobię to z ciekawości. Ma pani mało rzeczy, więc mogli uwinąć się w godzinę, a siedzą tam całe popołudnie. Piknik sobie urządzili, czy co?
Przyglądał się, jak wyładowywali jej meble? Coś takiego!
- Musi pan mieć dużo wolnego czasu, skoro obserwuje pan, co robią sąsiedzi - skwitowała uszczypliwie.
Lekko uniósł brwi, zdziwiony jej irytacją.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób. Jeśli czegoś jest mało, widać to na pierwszy rzut oka.
Nadal nie rozumiała, co poza wścibstwem może skłonić człowieka do podglądania innych, nawet jeśli podglądanie ogranicza się do „pierwszego rzutu oka".
Gdy weszli na nieduży ganek, otworzyły się drzwi i stanęli w nich dwaj krzepcy mężczyźni.
- Czekaliśmy na panią, pani Hodges, bo coś nam nie pasuje - oznajmił jeden z nich. - Na pewno mieliśmy rozłożyć ten materac na dole? Chce pani spać na parterze, a te dwie ładne sypialnie na górze zostawić bez umeblowania?
Skinęła głową.
- Pani dom, pani sprawa. - Wzruszył ramionami.
- Czyżby to był pani pierwszy dom? - zainteresował się bęcwał, kiedy tamci odeszli.
- Owszem. Dobranoc, panie Wagner - ucięła stanowczo, weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła.
Była wreszcie u siebie, ale...
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż tamtego dnia, gdy go oglądała. Wtedy było piękne słoneczne popołudnie, a wnętrze ożywiały kolorowe meble poprzednich właścicieli, na ścianach wisiały obrazy, na kominku stały najrozmaitsze ozdoby. Teraz miała przed sobą duże, puste i przygnębiające wnętrze. Parter stanowił jedną całość, ponieważ salon połączono z kuchnią. Po prawej znajdowały się schody na piętro, po lewej kominek, a po przeciwnej stronie od głównego wejścia przeszklone drzwi prowadziły na wspólne patio. Pod jedną ze ścian salonu leżał materac, obok niego ustawiono bujany fotel, telewizor i wieżę stereo, a wszystkie te przedmioty wydawały się dziwnie małe i jakby opuszczone.
Delainey słyszała, jak jej kroki rozbrzmiewają głuchym echem w pustym domu. A może słyszała też bicie swego serca? Nonsens, to wszystko z przejęcia. W końcu podjęła poważną decyzję, biorąc kredyt i kupując dom.
Zadzwonił telefon komórkowy, a na wyświetlaczu pojawił się numer Patty, pracownicy agencji nieruchomości, która pośredniczyła w transakcji.
- Cześć! Chciałam spytać, jak ci idzie przeprowadzka.
- Wszystko już przewiezione, teraz muszę to jeszcze rozpakować.
To bardzo przyjemne zajęcie.
- Taak? Może chcesz pomóc?
Patty roześmiała się.
- Chętnie. Mam wolne popołudnie za rok od przyszłe go kwietnia. Pasuje?
- Nie bardzo, ale doceniam dobre chęci. Pamiętasz, dziwiłyśmy się, że kanapa stoi w nietypowym miejscu. Powinnyśmy były ją odsunąć, na wykładzinie jest wielka czarna plama, to mi wygląda na atrament. Cała wykładzina do wymiany, a przecież w umowie stwierdza się, że to część wyposażenia. Zapłaciłam za nią.
- Delainey, ten dom faktycznie wymaga drobnych napraw, ale zostałaś o tym uprzedzona i dostałaś całkiem sporą zniżkę. Oczywiście zobaczę, czy da się coś zrobić, ale niczego nie mogę obiecać. W ostateczności możesz udawać przed gośćmi, że ta plama, to słynny psychologiczny test Rorschacha. Wiesz, ten, gdzie człowiek ma powiedzieć, z czym mu się kojarzy plama atramentu, i dzięki temu można rozszyfrować jego osobowość. Goście będą się świetnie bawić.
- Doskonała rada - cierpko skwitowała Delainey i za kończyła rozmowę.
Ponieważ ciężarówka już odjechała, a bęcwała nie było nigdzie widać, bez przeszkód przyniosła z samochodu dwa pudła z najcenniejszymi rzeczami. Postawiła je na blacie w kuchni, wtedy też zauważyła wypalony okrągły ślad po gorącym garnku lub czajniku. Kiedy oglądała dom, w tym miejscu stała ozdobna patera na owoce.
- Ciekawe, ile podobnych niespodzianek jeszcze mnie tu czeka? - mruknęła sama do siebie, przystępując do rozpakowywania swoich skarbów.
Nie czuła urazy do poprzednich właścicieli, raczej współczucie. Tak jak ona kupili ten dom na kredyt, a potem musieli go pośpiesznie sprzedać, bo z jakichś powodów przestali dawać sobie radę ze spłatą rat. Przy sprzedaży nie odzyskali nawet wkładu budowlanego, ponieważ poszedł on na poczet zaległości, które zdążyli narobić. Wcale im się nie dziwiła, że tak desperacko starali się sprzedać dom przerastający ich możliwości finansowe. Mieli nóż na gardle.
Mogła mieć pretensje tylko do siebie. Trzeba było zajrzeć tu i ówdzie. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, czy wszystkie krany i kontakty są sprawne. Trudno, teraz już za późno.
Odwinęła z papieru dzwonek z chińskiej porcelany -pamiątkę po babci - i troskliwie ustawiła go na gzymsie nad kominkiem. Następnie wyjęła srebrne szczypce do cukru. Kupiła je w antykwariacie, kiedy ostatni raz odwiedziła matkę w rodzinnym domu. Mama skrytykowała ją za wielkopańskie fanaberie i wyrzucanie pieniędzy w błoto. Po co komu szczypce, skoro z powodzeniem można użyć łyżeczki? Delainey nie umiała wytłumaczyć, że zachwyciła się starym przedmiotem i pragnęła go mieć dla samej jego urody.
I słusznie zrobiła, bo teraz w końcu szczypce się przydadzą! Będzie przecież wydawać eleganckie przyjęcia, podejmować ważniejszych klientów obiadami - tak, to będzie w dobrym tonie. Oczywiście najpierw musi kupić stół i krzesła...
Odłożyła szczypce na blat barku, który stanowił granicę między salonem i aneksem kuchennym, i w zamyśleniu popatrzyła w czarną czeluść kominka. Nigdy nie miała prawdziwego kominka, w jej rodzinnym domu znajdowała się tylko atrapa z migającą pomarańczową żarówką. Nagle uznała, że rozpakowywanie może poczekać. Przecież to jej pierwsza noc we własnym domu! Zaraz rozpali ogień w kominku i cudownie się zrelaksuje. Dom od razu stanie się przytulniejszy, może nawet uda jej się spokojnie zasnąć przy wtórze trzaskającego ognia.
Poszła na górę, gdzie zaniesiono jej ubrania. Zdjęła kostium w odcieniu khaki, włożyła satynową piżamę w kolorze kości słoniowej, porządnie wy szczotkowała złocistobrązowe włosy, aż nabrały połysku, po czym wyjęła z kartonu pościel i wróciła na dół. Przesunęła materac, by znalazł się dokładnie na wprost kominka, a potem przyniosła paczkę drewna, którą zostawiła przy drzwiach wejściowych.
Polana były w grubej folii mocno przytwierdzonej zszywkami. Próbując je usunąć, Delainey najpierw złamała sobie paznokieć, a potem wyszczerbiła nóż.
- Będę musiała kupić jakiś narzędzia - wymruczała pod nosem.
Gdy w końcu zdjęła folię, ułożyła w kominku trochę drewna w sposób, jaki kiedyś u kogoś podpatrzyła. Niestety polana staczały się jedne z drugich i zamiast zgrabnego stosiku miała przed sobą rozpadającą się smętną kupkę drewna. Trudno. Wstrzymując oddech, zapaliła zapałkę.
Drewno błyskawicznie zajęło się płomieniem, a chwilę później oprócz ognia pojawił się dym, który zamiast w głąb kominka, poleciał prosto na Delainey. Krztusząc się, pobiegła do szklanych drzwi prowadzących na patio i zaczęła mocować się z zamkiem. Gdy w końcu otworzyła je na oścież, w pokoju było już zupełnie szaro. Do środka wtargnął przejmująco zimny powiew, wpychając dym z powrotem do środka. Dookoła Delainey zawirowały płatki śniegu.
Zdenerwowana i wystraszona chwyciła folię od drewna i zaczęła nią wymachiwać, próbując wypędzić kłęby gryzącego dymu na zewnątrz. W otwartych drzwiach zamajaczyło coś ciemnego.
- Co pani, do diabła, wyprawia? Chce pani spowodować pożar?
Znowu ten bęcwał! Był już bez kurtki, jedynie w dżinsach i bawełnianej koszulce. Tym razem jego głos nie brzmiał pieszczotliwie.
Tylko tego mi brakowało, pomyślała w pierwszej chwili, ale była tak zdesperowana, że mogła przyjąć pomoc nawet od upiornego zrzędy.
- Rozpaliłam w kominku. Nie mam pojęcia, skąd tyle dymu. Z całą pewnością zdjęłam z drewna całą folię.
Nieznośny sąsiad spojrzał na kominek, następnie obrzucił Delainey krótkim spojrzeniem, bezceremonialnie odsunął ją na bok i szybko podążył w stronę kuchni, rzucając cierpko przez ramię:
- Oczywiście nie przyszło pani do głowy, żeby kupić pogrzebacz.
Nie odpowiedziała, on tymczasem zaczął szukać czegoś w szafkach i szufladach, ale widać nie znalazł, bo zaklął. Chwilę później wrócił ze szczypcami do cukru i opadł na kolana przy kominku.
- Proszę to zostawić, to srebro! - zaprotestowała Delainey, sądząc, że bęcwał użyje ich w charakterze pogrzebacza.
On jednak błyskawicznie pochylił się nad płomieniami, sięgnął w głąb przewodu kominowego, chwycił za coś szczypcami i pociągnął. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Bęcwał cofnął się szybko i zgasił kilka iskier, które poleciały mu na koszulkę.
Dobrze jest najpierw wysunąć szyber, a dopiero potem rozpalać ogień - podsumował.
- Rozumiem, że powinnam była to wiedzieć - mruknęła. - Mam nadzieję, że pan się nie poparzył.
- Trochę mnie polizało po ręku, ale to nic. - Wyprostował się. - Miała pani szczęście, że to drewno jest wyschnięte na wiór, inaczej byłoby znacznie więcej dymu. Nie wiem, jak by się to dało wywietrzyć. Chyba musiałaby pani wybić dziurę w dachu.
- Dziękuję za pomoc. I przepraszam, że na pana krzyczałam w związku z tymi szczypcami do cukru. I odkupię panu koszulkę.
- Nie ma potrzeby, tych parę iskier jej nie zaszkodzi. - Oddał jej szczypce. - Proszę zostawić szyber otwarty tak długo, aż skończy pani palić w kominku.
Potulnie kiwnęła głową, jednocześnie przysięgając sobie w duchu, że już nigdy więcej nie tknie tego kominka.
- Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? - spytał uprzejmie, a Delainey zarumieniła się lekko, rozpoznając swoje słowa.
- Nie. Myślę, że to by było na tyle. Jeszcze raz dziękuję, panie... Wagner - dodała, w porę przypominając sobie jego nazwisko.
- Sam.
- Słucham?
- Wydaje mi się, że jak kobieta przyjmuje mężczyznę w piżamie, to powinna mówić mu po imieniu.
Delainey zagryzła wargi i z zakłopotaniem otrzepała usmolony sadzą rękaw. Sam uśmiechnął się i podszedł do drzwi. Zauważył, że nie poszła za nim.
- Mam je zamknąć, czy zamierzasz czekać, aż odejdę? Tylko żebyś nie zamarzła.
Do licha, zapamiętał wszystko tak dokładnie, jakby miał w głowie magnetofon!
- Chcę, żeby jeszcze trochę się przewietrzyło - odparła z godnością. - Nie myśl, że nie potrafię sobie z niczym poradzić. Nie znam się tylko na kominkach.
- To świetnie, bo już się bałem, co będzie, gdy zechcesz wziąć prysznic.
Odwrócił się i poszedł do siebie przez patio, wesoło pogwizdując.
Jutro kupię pogrzebacz, zdecydowała. Będę miała czym zamordować Sama Wagnera.
Z samego rana ktoś zadzwonił do jej drzwi. Na ganku stała siwowłosa staruszka z wiklinowym koszyczkiem w ręku.
- Chciałam przywitać nową sąsiadkę - oznajmiła z życzliwym uśmiechem. - Jestem Emma Ashford, mieszkam obok. Proszę, upiekłam dla pani świeże bułeczki na śniadanie. Prawdę mówiąc, przyniosłam kilka już wczoraj, ale ci robotnicy zrozumieli, że to dla nich i zanim zdążyłam wytłumaczyć, że to jednak dla pani, było za późno. Delainey poczuła kuszącą woń wanilii i cynamonu, wydobywającą się spod lnianej serwetki, która przykrywała koszyczek.
- Właściwie dobrze, że zjedli, dzięki temu ja dostaję teraz świeżutkie i jeszcze ciepłe - ucieszyła się. - Serdecznie dziękuję. Czy zechce pani wstąpić na kawę?
Sąsiadka zawahała się.
- Byłoby mi miło, ale pani pewnie spieszy się do pracy.
- Akurat dziś wychodzę później, bo coś zamówiłam i mają mi to przywieźć. - Uprzejmym gestem zaprosiła sąsiadkę do środka, zastanawiając się jednocześnie, co ta staruszka robi w Białych Dębach. Powiedziano jej, że średnia wieku mieszkańców osiedla wynosi trzydzieści lat. Hmm...
Nastawiła wodę w elektrycznym czajniku, wyjęła z szafki fajansowe kubeczki oraz talerzyki, z których żaden nie pasował do pozostałych.
- Przepraszam, nie są zbyt eleganckie - sumitowała się. - Dotąd mieszkałam z przyjaciółką, czasem urządzałyśmy prywatki...
- A na nich nie używa się porcelany - dokończyła pani Ashford z uśmiechem. - Doskonale to rozumiem.
Delainey chciała zaparzyć kawę, ale czajnik był zimny.
- Dziwne. Jeszcze przedwczoraj działał... - Na wszelki wypadek przeniosła go i podłączyła w innym miejscu. Chwilę później zaczął się rozgrzewać. - Świetnie! Zepsute gniazdko w samym środku kuchni! To nie pierwsza usterka. Przepraszam panią, ale od razu zadzwonię po elektryka. Skoro i tak muszę czekać, niech teraz przyjedzie.
- Mądrze pomyślane, tyle że oni przychodzą dopiero na drugi dzień. Muszę panią ostrzec, że zawsze wszystko trwa dwa razy dłużej, niż się człowiekowi na początku wydaje, a kosztuje trzy razy tyle.
Delainey westchnęła.
- Pewnie ma pani rację. Tamtych od dostawy też nie widać. Chyba zadzwonię do szefa i powiem, że się sporo spóźnię.
- Jeśli to nie jest jakaś duża przesyłka, może pani upoważnić administratora osiedla, żeby ją odebrał w pani imieniu i przechował do wieczora. Tu jest to dość częsta praktyka.
- To jest cała sypialnia. Łóżko, szafa, toaletka. Mieli to dostarczyć dziś z samego rana.
- Nie chcę pani martwić, ale równie dobrze mogą się zjawić późnym popołudniem.
Delainey niemal jęknęła.
- Nie mogę wziąć wolnego dnia, mam tę posadę dopiero od sześciu tygodni!
- A gdzie pani pracuje? - zainteresowała się Emma Ashford.
- W banku National City, w dziale pożyczek.
- O, to poważna sprawa. W takim razie nie może pani podpaść nowemu szefowi. Niech pani spokojnie idzie do pracy, a ja wszystkiego dopilnuję. Proszę tylko pokazać mi, jak mają być ustawione meble.
Delainey zawahała się.
- Doprawdy, nie śmiałabym prosić panią o taką przysługę...
- Wcale pani nie prosi, sama proponuję.
Delainey przyjrzała jej się uważniej. A jeśli miała do czynienia z oszustką i złodziejką? A może po prostu ze wścibską staruszką? Nie, raczej nie. Gdy przez kilka lat pracowała jako kasjerka w banku, często obsługiwała starsze panie, które miały dużo wolnego czasu, więc chętnie nawiązywały znajomości, wdawały się w pogawędki i wyrażały chęć zrobienia czegoś dla innych. Doszła do wniosku, że zgadzając się, w pewnym sensie też zrobi pani Ashford przysługę.
Dziarskim krokiem weszła do swojego biura, z przyjemnością rzucając okiem na nowiutką, błyszczącą tabliczkę ze swoim nazwiskiem na drzwiach. Awans zaowocował między innymi tym, że zyskała własny pokój i sekretarkę.
- Pan Bishop czeka na panią - oznajmiła Josie, podając harmonogram spotkań na ten dzień.
Delainey pobłogosławiła w myślach uczynną Emmę Ashford i zabrawszy dokumenty, pospieszyła do szefa, który zajmował reprezentacyjny gabinet z pięknym widokiem na miasto. Może któregoś dnia to ona będzie tu urzędować...
Zdusiła tę myśl w zarodku. Zajmij się tym, co masz do zrobienia, napomniała się surowo. Ta dewiza nigdy jej nie zawiodła i w ciągu dziesięciu lat doprowadziła do posady cenionego specjalisty. A startowała z pozycji zwykłej praktykantki przy okienku, przerażonej ilością banknotów, jakimi musiała obracać.
Robert Bishop podniósł wzrok znad papierów, przejechał dłonią po przedwcześnie posiwiałych włosach i wskazał na krzesło po przeciwnej stronie biurka.
- Siadaj, Delainey. No i jak ci się u nas pracuje?
- Znakomicie! Mam nawet pewien pomysł, który chciałabym ci kiedyś przedstawić.
- Po co kiedyś? Najlepiej od razu.
Skoncentrowała się.
- Przeglądałam ankiety. Wynika z nich, że jest w mieście wiele kobiet, które mają ciekawe pomysły na rozkręcenie jakiegoś niewielkiego biznesu, ale trudno im zacząć, ponieważ nie mają kapitału początkowego. Opracowałam wstępną wersję specjalnego programu pożyczkowego właśnie na ten cel. Roboczo nazywam go wylęgarnią biznesu.
Rozległo się pukanie do drzwi i do biura wszedł elegancko ubrany mężczyzna.
- Chciałeś mnie widzieć.
- Tak. Siadaj, Jason.
Delainey obrzuciła nowo przybyłego zaciekawionym spojrzeniem. Chociaż był zatrudniony w tym samym dziale, jeszcze ze sobą nie rozmawiali, jedynie zostali sobie przedstawieni. Przez kilka ostatnich tygodni Jason Conners przygotowywał i finalizował poważny kontrakt, dlatego był wyłączony ze wszystkich innych działań. Teraz widać przyszła pora na wspólną pracę.
Robert w zamyśleniu popatrzył na Delainey.
- Pożyczki na rozkręcenie interesu to ryzykowna sprawa.
- Niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, jak skalkulujemy wysokość rat i odsetki. Jeśli pobierzemy procent od zysków...
- O ile w ogóle będą jakieś zyski - rzucił Jason, który, podciągnąwszy zaprasowane w nienaganny kant spodnie, przysiadł nonszalancko na poręczy krzesła.
Delainey odwróciła się ku niemu i spokojnie popatrzyła mu prosto w oczy.
- Przy dobrze wyważonej kalkulacji wystarczy za ledwie jedna korzystna umowa na dziesięć, żeby bank miał profit - oznajmiła rzeczowo. - Nie należy też zapominać o dodatkowych korzyściach. Kobiety, którym udzielimy pożyczki, zostaną naszymi lojalnymi klientkami, ponieważ będą pamiętać, że National City podało im pomocną dłoń. To u nas będą zakładać lokaty i to nas będą reklamować znajomym, co przyniesie wymierne efekty.
- Program tylko dla kobiet? - prychnął Jason. - Zaraz padną oskarżenia o seksizm. Po co robić sobie niepotrzebny kłopot?
- Nic nie straciłam, nie pracując z nim do tej pory, pomyślała Delainey. - Porozmawiamy o tym później, Robercie. Nie chcę zabierać Jasonowi czasu dyskusją na temat, który go nie interesuje - zaproponowała dyplomatycznie.
- Raczej boisz się, że znajdę więcej słabych stron twojego projektu - wtrącił natychmiast Conners.
- Zostawmy twój pomysł na lepsze czasy, Delainey, a teraz zajmijmy się sprawą Elmera Bannistera - zadecydował Robert i zwrócił się z wyjaśnieniem do Jasona: - Bannister chce rozbudować firmę, ale brakuje mu środków. Delainey analizowała, czyj fundusz można w to zainwestować.
Wyjęła odpowiednie dokumenty z teczki. Spośród wielu spółek, przedsiębiorstw i innych osób prawnych, których kapitałem bank obracał, wytypowała kilka, a teraz metodycznie wyjaśniła, czemu właśnie one mogłyby być zainteresowane zaangażowaniem swoich pieniędzy w rozwój tej konkretnej firmy. Robert słuchał cierpliwie, podczas gdy Jason wiercił się bez przerwy.
- Dobra robota - podsumował w końcu szef. - Co o tym sądzisz, Jason?
Wzruszył ramionami.
- Ostatecznie może być. Poumawiam się z potencjalnymi inwestorami i przedłożę im tę propozycje.
- Ty? - wtrąciła natychmiast Delainey. - Skoro to ja opracowałam całość, to ja powinnam prowadzić negocjacje.
- Przy innej okazji, Delainey - przerwał jej Robert. - Może nawet dałabyś sobie radę...
Z całą pewnością dałabym sobie radę, obruszyła się w myślach.
- ...ale po co ryzykować, że cała twoja praca pójdzie na marne? Przyjrzysz się, jak Jason to robi, nabierzesz doświadczenia, a wtedy wypuścimy cię na szerokie wody. Na razie się ucz.
A Conners będzie spijał całą śmietankę, dopowiedziała sobie ponuro. Wiedziała jednak, że nie ma co dalej dyskutować.
- Tak jest, szefie.
Z uśmiechem skinął głową.
- Na razie to tyle. Szczegóły ustalcie między sobą.
Gdy wyszli na korytarz, Jason powiedział:
- Robert lubi zarządzać zgranym zespołem. Pytanie, czy nie będziesz odstawać?
- Dotąd bez problemu dogadywałam się ze wszystkimi - stwierdziła trochę szorstko.
- Skoro tak, to pewnie chętnie włączysz się w kolejny projekt. Słyszałaś o Curtisie Whittingtonie?
- A kto nie słyszał? I co planuje król fuzji?
Jason roześmiał się.
- Król fuzji? Dobre! Ale nie nazywaj go tak, kiedy jutro pójdziemy z nim na lunch. Chyba że masz inne plany?
- Nie, nie mam.
- Tak myślałem - skwitował ze śmiechem. - O pierwszej w Century Club. A do tego czasu odrób lekcje, żebyś na spotkaniu wiedziała o nim wszystko.
Delainey odprowadziła go wzrokiem, zagryzając wargi i zastanawiając się, czy Jason ją w coś wrabia, czy też oferuje jej życiową szansę.
Josie spędziła pół dnia na wyszukiwaniu aktualnych i archiwalnych informacji o Curtisie Whittingtonie, dla tego Delainey wracała do domu z wielką reklamówką pełną gazet, magazynów i kserokopii. Żałowała przy tym, że przyrzekła sobie nie dotykać już nigdy więcej kominka. Przyjemniej byłoby czytać to wszystko, siedząc przed wesoło trzaskającym ogniem, popijając wino...
Kiedy zajechała pod dom, doznała dziwnego uczucia, że cofnęła się w czasie. Czyżby znowu było wczoraj? Na parkingu stała ciężarówka, a z jej domu wychodzili właśnie dwaj krzepcy mężczyźni.
- Prawie skończyliśmy - poinformował ją jeden z nich. - Jeszcze tylko nocne stoliki i wszystko będzie gotowe.
- Jak to? Dopiero teraz? Przecież dostawa miała być rano.
- Tak, ale wygodniej było inaczej rozplanować trasę - odparł beztrosko.
Dla kogo wygodniej, dla tego wygodniej - skwitowała, myśląc ze współczuciem o Emmie Ashford, która, chcąc spełnić dobry uczynek, zmarnowała cały dzień! Dobrze, że przynajmniej miała dla niej kwiaty.
Obrzuciła krytycznym spojrzeniem mężczyzn wnoszących na ganek pudła ze stolikami, zabrała z samochodu bukiet łososiowych róż, teczkę oraz wypchaną reklamówkę, i też poszła do domu. Gdy zamknęła za sobą drzwi, kątem oka zauważyła ruch w kuchni.
- Nawet nie wiem, jak mam dziękować... - zaczęła i naraz zorientowała się, że to nie uczynna Emma Ashford, tylko ten bęcwał!
Sam Wagner spojrzał w jej stronę.
- Przyniosłaś mi kwiaty? - spytał aksamitnym głosem. - Ależ, złotko, nie musiałaś sobie zadawać tyle trudu! Jestem szczerze wzruszony.
Oto prawdziwie udany początek wieczoru, pomyślała smętnie Delainey, ale zdobyła się na ironiczny uśmiech.
ROZDZIAŁ DRUGI
Delainey przeszła przez pokój jak burza i z furią postawiła teczkę na blacie w kuchni. Reklamówkę oparła niedbale o barek.
- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w moim domu?
- Akurat w tej chwili naprawiam gniazdko. Ale jeśli ci się to nie podoba, mogę je tak zostawić.
Dopiero teraz spojrzała na jego dłonie. Miał piękne długie palce, które poruszały się z zadziwiającą wprost zręcznością.
Widać Emma powiedziała mu o zepsutym gniazdku. Ale dlaczego?
- Jesteś elektrykiem?
- Niezupełnie. Nie podkabluj mnie związkowi zawodowemu, że pozbawiam ich chleba. - Zaczął przykręcać obudowę gniazdka do ściany.
- Ach, więc pewnie jesteś tutejszym specem od różnych napraw?
To by tłumaczyło, dlaczego ktoś, kogo na to nie stać, mieszka w Białych Dębach. Widać celowo zakwaterowano go na miejscu, by mógł jak najszybciej zjawiać się u mieszkańców zgłaszających usterki. Dobrze pomyślane.
Wyjaśniało to także, czemu kręcił się po osiedlu w nieco znoszonych rzeczach. To znaczy poprzedniego dnia, ponieważ teraz wyglądał zdecydowanie lepiej. Miał na sobie dopasowane spodnie w odcieniu khaki i pulower w podobnym kolorze. Było mu w nim całkiem do twarzy.
- Też nie. A już na pewno nie oficjalnie.
Miała ochotę tupnąć.
- To kim ty właściwie jesteś?!
- O, to brzmi jak przesłuchanie. Na wszelki wypadek wolę do niczego się nie przyznawać. - Dokręcił śrubkę. - No, teraz będzie działać. - Zgarnął kawałki uciętych drutów i izolacji i wyrzucił wszystko do kosza. - Pewnie chcesz sprawdzić, jak wygląda twoja nowa sypialnia, wezmę więc moje kwiaty i pójdę wstawić je do wody.
Delainey mocniej zacisnęła palce na bukiecie.
- Emma jest na górze?
- Nie, czemu miałaby tam być? Uważasz, że jest im potrzebna przy składaniu łóżka? Właściwie powinienem powiedzieć „łoża". Nieczęsto widzi się coś takiego.
- Jasne, mogłam się domyślić, że musiałeś tam pójść i wszystko dokładnie obejrzeć - zirytowała się. - I co? Zaspokoiłeś swoją ciekawość?
Wzruszył ramionami.
- Wcale nie byłem ciekaw, starałem się tylko wywiązać z roli nadzorcy.
- Ty? A co się stało z Emma?
Jak w każdy wtorek po południu, poszła do klubu na brydża. Dostawcy się spóźniali, a ona musiała już iść, kazała mi więc wszystkiego dopilnować. - Zaczął zbierać porozkładane na stole narzędzia. - Musiałaś długo spać na tym nieszczęsnym materacu, skoro szarpnęłaś się na królewskie łoże.
Udało jej się nie zarumienić. Nie jego sprawa, jak sobie urządziła sypialnię!
- Emma zostawiła cię samego w moim domu?
- A co miała zrobić? Przyczepić na drzwiach kartkę z napisem: „Proszę przyjechać kiedy indziej"?
- No nie... Po prostu jestem zaskoczona. Nie prosiłam jej o przysługę, sama zaofiarowała się z pomocą, więc sądziłam...
- Że siedemdziesięciopięcioletnia kobieta będzie grzecznie siedzieć w domu, a nie poleci grać w karty? Nie znasz jej. Zresztą gdyby nie poleciała, nie miałabyś naprawionego kontaktu. No, idź na górę i sprawdź, czy wszystko w porządku. Tylko pamiętaj, żeby głośno tupać na schodach, bo diabli wiedzą, co oni tam robią. Może właśnie przymierzają twoją bieliznę? Byłaby głupia sytuacja.
Delainey puściła jego żarty mimo uszu i sięgnęła do kontaktu, żeby zapalić światło. Kontakt nie działał.
- Świetnie! Zepsułeś całą instalację. Też mi pomoc!
- Wyłączyłem korki, bo nie chciałem się usmażyć pod czas dłubania w przewodach.
- Wielka szkoda - wymamrotała pod nosem, ale Sam dosłyszał i pogroził jej palcem.
- Za karę powinienem cię teraz tak zostawić, żebyś musiała sama poszukać korków i je włączyć. Chociaż lepiej nie. Aż mnie ciarki przechodzą na myśl, czym to może grozić. Jeśli wpadniesz na pomysł, by dotykać instalacji elektrycznej, uprzedź mnie, a ja ucieknę na antypody.
Pominęła tę uwagę milczeniem.
- Ile ci jestem winna za naprawę gniazdka?
- Och, nie tylko przynosisz mi kwiaty, ale jeszcze chcesz mi płacić? - ucieszył się.
- Kwiaty są dla Emmy - ucięła zdecydowanie i wyjęła z szafki prosty szklany wazon. - Gdzie ona mieszka?
- Nie powiedziała ci?
- Tylko tyle, że mieszka obok.
- Zgadza się. Tam. - Wskazał kierunek.
- Przecież ty tam mieszkasz! Chwileczkę... Chcesz mi powiedzieć, że ty i Emma...? Nie, to niemożliwe.
- I kto tu jest ciekawski? To moja babcia.
- Mieszkasz z babcią? - spytała ze zdumieniem.
- To nie przestępstwo. Chyba że ostatnio zmieniono prawo.
- A czy nie jesteś na to trochę... za stary? Dziwne. W dodatku obijasz się tu już drugi dzień, jakbyś nie miał nic do roboty.
- Bo nie mam. Straciłem pracę.
- Ojej! Przykro mi. Mnie nigdy się to nie zdarzyło, od dziesięciu lat pracuję w tym samym banku, ale rozumiem, co musisz czuć. To trochę tak, jakby się straciło tożsamość.
- Tak źle nie jest. Jeszcze rozpoznaję siebie w lustrze, gdy golę się rano - skwitował dość beztrosko, chowając narzędzia do niewielkiej skrzyneczki.
Ona mu współczuje, a on sobie żarty stroi. Beznadziejny facet. Sam poszedł włączyć korki i w kuchni zapaliło się światło.
- Dzięki. Powiedz, ile jestem ci winna.
- Nic.
- Ale dlaczego? - Była mocno zaintrygowana. - Słuchaj, przecież to może być dla ciebie wyjście z sytuacji. A gdybyś tak założył jednoosobową firmę, która zajmowałaby się drobnymi naprawami? Przecież na naszym osiedlu musi być na to wielkie zapotrzebowanie. Pomyśl, te wszystkie cieknące krany, obluzowane klamki...
- Jeśli to jest zawoalowany sposób poproszenia mnie o naprawę kranu czy klamki...
- Nie, nic takiego tu nie ma. To znaczy jeszcze nic takiego nie odkryłam... Mówiłam przykładowo. Chodzi mi o to, że taki interes miałby szansę powodzenia. Musiał byś tylko kupić lepszy zestaw narzędzi, bardziej profesjonalny, opracować biznesplan i zarejestrować się jako firma.
- I słono zapłacić za całą masę licencji. Naprawdę nie żartowałem z tymi elektrykami. Bez zezwolenia nie wolno mi oficjalnie dokonywać żadnych napraw.
- Nie pomyślałam o tym... - zatroskała się. - Ale jeśli chodzi o zdobycie środków, mogłabym ci pomóc w opracowaniu porządnego biznesplanu i sformułowaniu wniosku o pożyczkę. - Otworzyła teczkę, wyjęła z niej etui, a z niego wizytówkę. - Proszę.
W zamyśleniu popatrzył na lśniący kartonik.
- Delainey Hodges, starszy specjalista, dział pożyczek, National City Bank... Zawsze tak impulsywnie proponujesz udzielenie pożyczki?
Zirytowała się.
- Przecież nie zamierzam ci jej podżyrować! Jestem tylko gotowa poprzeć twój wniosek, bo uważam, że taka działalność ma szansę powodzenia. Brak stałych dochodów nie powinien przeszkodzić w pozytywnym zaopiniowaniu twojej sprawy, masz przecież dom i samochód, więc...
- Więc w razie czego będzie mi co zabrać. Tak, banki chętnie pożyczają tym, którzy już coś mają. A im więcej ktoś ma, tym więcej dostanie. O, na przykład taki. - Wskazał na podłogę. Oparta o barek reklamówka przewróciła się i wysunęły się z niej kolorowe magazyny. Na okładkach kilku z nich widniała twarz Curtisa Whittingtona. - Czyżbyś była jego fanką?
- Wcale nie. Przyniosłam sobie lekturę, bo akurat jutro idę z nim na lunch.
Uniósł brwi.
- Szczęściara. Dobra, zmykam. Mam zabrać kwiaty?
- Nie, sama je przyniosę twojej babci. O której wróci do domu?
- O szóstej. Ale powiem ci, że czuję się głęboko dotknięty. Czym ona zasłużyła na taki bukiet? To przecież ja wszystkiego dopilnowałem i zreperowałem ci kontakt.
- Proponowałam, że zapłacę - fuknęła. - I to dwukrotnie.
- Nie chcę pieniędzy. Mogłabyś mi się odwdzięczyć w inny sposób... Chociaż nie, to za duże ryzyko. Przecież gdybyś umiała gotować, miałabyś więcej naczyń.
Zdumiała się.
- Chciałeś, żebym ci coś ugotowała? A może raczej...
W jego ciemnoniebieskich oczach coś zamigotało, a jej przypomniało się nagle, jak światło księżyca tańczy na jeziorze.
- Tak? - zainteresował się. - Chętnie wysłucham twojej propozycji. Co miałaś na myśli?
- Nic.
- W takim razie sam będę musiał zdecydować, w jaki sposób spłacisz dług wdzięczności.
- Tylko nie kombinuj zanadto!
Sam odpowiedział jej łobuzerskim uśmiechem.
- Zobaczymy... No, lecę. Babcia się ucieszy, jak wpadniesz. Przebąkiwała, że trzeba urządzić przyjęcie po witalne na twoją cześć. Nawet już mam pomysł na prezent dla ciebie.
Nie mogła się powstrzymać.
- Taak? Jaki? - spytała podejrzliwym tonem.
- Coś, co ci się przyda, gdy następnym razem zaczniesz majstrować przy kominku.
- Pogrzebacz? Ostrzegam cię, że...
- No coś ty! Damie miałbym ofiarować pogrzebacz?
- Nie, dostaniesz podomkę, żebyś sobie nie zniszczyła tej uroczej piżamki. To na razie, złotko.
Idąc do domu, wstąpił do garażu i odstawił na zakurzoną półkę skrzynkę z narzędziami. Delainey miała rację, to nie był profesjonalny zestaw. Nie spodziewał się, że kobieta zauważy taką rzecz. Poza tym w tak rozsądny sposób mówiła o założeniu firmy i udzieleniu pożyczki... Na kominkach nie znała się zupełnie, ale widać jednak coś miała w tej ślicznej główce.
Jej wywody brzmiały całkiem sensownie i wyglądało, że jest całkiem pewna słuszności swego pomysłu. Przez moment Sam obawiał się nawet, że urodziwa sąsiadka umebluje mu życie po swojemu, nim on się zorientuje, co jest grane. Im dłużej mówiła, tym bardziej był gotów zgodzić się z jej zdaniem. Było w niej coś takiego, że...
Ciekawe, w jakim celu spotykała się z Curtisem Whittingtonem. Czy jemu też chciała coś wmówić? A może było na odwrót? I czy wiedziała, że ten facet to prawdziwy maniak, który zawsze musi dostać to, czego chce?
Przed domem Emmy, na trawniku, w drewnianym kuble stała choinka udekorowana czerwonymi kokardami, a na drzwiach wisiał tradycyjny wieniec z ostrokrzewu. Delainey westchnęła. Za trzy tygodnie święta, a ona nawet nie będzie miała czasu, żeby biegać po sklepach w poszukiwaniu dekoracji... Trudno, w tym roku obejdzie się bez stwarzania świątecznego nastroju.
Otworzyła jej Emma, która wykrzyknęła z zachwytu na widok róż i zaprosiła Delainey do domu. Wzięła kwiaty i poszła wstawić je do wazonu.
Delainey rozejrzała się dookoła. Ze względu na tradycyjny wieniec i choinkę spodziewała się w środku ujrzeć spokojne pastelowe wnętrze z sofą i fotelami obitymi staroświeckim materiałem w kwiatki, a tymczasem zobaczyła feerię intensywnych barw. Każda ze ścian została podzielona na sekcje, a każdą sekcję pomalowano innym kolorem. W dodatku ich zestawienie było co najmniej zastanawiające: biskupi fiolet, lawenda i jaskrawa zieleń. Dziwne. Nie posądzała Emmy o taki gust.
Syjamski kot, zwinięty w kłębek na fotelu przed kominkiem, usiadł leniwie, ziewnął i zmierzył Delainey od stóp do głów nieodgadnionym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.
- Witaj - powiedziała i łagodnie wyciągnęła do niego rękę, co kot przyjął z najwyższą obojętnością.
Z piętra zszedł Sam, ubrany w znoszoną skórzaną kurtkę. Pod pachą niósł kask motocyklowy.
- O, widzę, że zapoznałaś się z Jej Wysokością.
- Tak się nazywa? - zdziwiła się.
- Niezupełnie. Imienia, które ma zapisane w rodowodzie, w ogóle nie sposób wymówić, to jakaś tasiemcowa zbitka orientalnych dźwięków. Nawet nie ma co próbować. Zadowalamy się Jej Wysokością, a ona łaskawie na to zezwala.
Spojrzała na jego strój.
- Nie wiedziałam, że oprócz samochodu masz jeszcze motocykl.
- Mam tylko motor, cadillac należy do babci. A propos, co powiedziała na kwiaty?
- Chyba jej się podobały.
- Jestem zachwycona! - wtrąciła Emma, wracając z bukietem wstawionym do wazonu. - Te róże są wyjątkowo piękne.
Cały czas uważam, że trafiły w niewłaściwe ręce - wytknął Sam. - To ja się urobiłem po łokcie, podczas gdy ty licytowałaś bez atu i pozwalałaś, żeby administrator jak zwykle skakał koło ciebie, próbując odgadywać twoje życzenia.
- To niezmiernie miły człowiek. Czy już go pani poznała?
- Nie, dotąd nie miałam okazji. Nawet jeszcze nie byłam w tym dworze, gdzie mieści się klub.
- Wielka szkoda, to najpiękniejsze miejsce na całym osiedlu. I jest tam mnóstwo atrakcji, każdy znajdzie coś dla siebie. A restauracja nie ma sobie równych. Powinna tam pani pójść - zawyrokowała Emma.
- Kiedy to żadna przyjemność iść samej... Chyba że zechce mi pani towarzyszyć. Czy mogę panią zaprosić na kolację?
Sam, który właśnie zakładał kask, łypnął na babcię z urazą.
- Nie dość, że dostała kwiatki, to jeszcze zapraszasz ją do restauracji?
Niby wyglądał na urażonego, lecz Delainey wyczuła, że w jego głosie nie pobrzmiewa niechętna nuta.
Emma Ashford obrzuciła wnuka karcącym spojrzeniem.
- Ten chłopak zupełnie nie ma manier! - westchnęła dramatycznie. - Muszę jednak przyznać mu rację. Przecież to on wykonał całą pracę.
Teraz Delainey już z całą pewnością dostrzegła przekorne błyski w oczach „chłopaka". Spryciarz tak pokierował rozmową, żeby i jego musiała zaprosić.
- Oczywiście byłoby mi miło, gdyby Sam nam towarzyszył...
- Oj, bo w to uwierzę - mruknął.
- ...ale jak widzę - spojrzała na kask - ma dzisiaj jakieś inne plany - dokończyła gładko.
Niestety jej podstęp się nie powiódł.
- W takim razie pójdziemy jutro - rozstrzygnęła Emma. - To nawet lepiej, bo w środy wieczorem jest muzyka na żywo, zjawi się więc sporo osób. Będzie miała pani okazję poznać sąsiadów.
Kiedy Delainey rozmawiała z ostatnim z klientów, Josie parokrotnie zaglądała do gabinetu i dawała jej rozpaczliwe znaki, wskazując na zegarek. Delainey spokojnie dokończyła konsultację i pożegnała się. Gdy tylko zostały same, sekretarka zerwała się z miejsca i już podawała Delainey płaszcz.
- Spóźni się pani! - wyjęczała. - Pan Conners zostawił wiadomość, że o wpół do pierwszej macie państwo spotkać się w głównym holu. Nie może pani kazać mu czekać.
A niby czemu nie, pomyślała buntowniczo.
Jasona na dole nie było, ale Delainey spodziewała się tego. Domyślała się, że należy do tych, którzy od innych oczekują punktualności, ale sami się spóźniają, by zrobić większe wrażenie i podkreślić swoją ważność. Przyjęła to ze stoickim spokojem, oparła się o marmurową ścianę i czekała.
Pięć minut później usłyszała wołający ją po imieniu męski głos, lecz nie był to Conners. W jej stronę zmierzał... Sam Wagner.
- Czy eksponowanie swej urody w głównym holu należy do twoich obowiązków? - zainteresował się. - Myślałem, że banki kupują w celach estetycznych dzieła sztuki.
Uniosła brwi.
- Dziękuję, że uważasz mnie za element ozdobny. Jeśli jednak w ten sposób próbujesz mi pochlebić, bo chcesz ubiegać się o pożyczkę...
- Ani mi to w głowie!
- Ani ci w głowie mi pochlebiać, czy ani ci w głowie brać pożyczkę? Ostrzegam, masz mało czasu, by się wytłumaczyć.
- Tak, pamiętam, jesteś umówiona z królem fuzji. Muszę cię rozczarować, przyszedłem tylko podjąć dla babci pieniądze z konta. Ale myślałem o twojej ofercie. - Jego głos nabrał charakterystycznego żartobliwego tonu. -Rozpracowałem cię. Jak namówisz jeszcze jednego klienta na podpisanie umowy, zostaniesz najlepszym pracownikiem miesiąca i wygrasz wycieczkę na Hawaje. Jestem gotów pójść ci na rękę i umożliwić ci zgarnięcie tego bonusa, ale pod jednym warunkiem.
- Nawet wiem, jakim. Pewnie mam cię ze sobą zabrać.
- Oczywiście. Coś za coś.
- Słuszna uwaga. Sęk w tym, że u nas nie ma systemu współzawodnictwa, a więc i nagród w postaci wyjazdów na Hawaje.
- Mogę pogadać o tym z prezesem banku, jeśli chcesz. - Spojrzał na zegarek. - Mam wolną chwilę, więc załatwię to od ręki, jeszcze przed lunchem. Prezes będzie zachwycony moją inicjatywą, zobaczysz.
- Dzięki za dobre chęci, ale czy nie wolisz skierować swojej inicjatywy na własne sprawy?
W tym momencie na jej ramieniu spoczęła ciężka ręka.
- Rozmawiałem z Curtisem - powiedział Jason Conners. - Teraz nie ma czasu, wypadło mu coś ważnego. Przełożyliśmy to na wieczór, zamiast lunchu zjemy razem kolację.
Jak miło, że się przywitałeś i że spytałeś, czy zmiana planu jest mi na rękę, pomyślała, ale oczywiście zachowała te uwagi dla siebie.
- O której? Jak rozumiem, miejsce zostaje to samo.
- Nie. Curtis był tam już wiele razy i znudziło mu się. Przypadkiem wspomniałem, że mieszkasz na osiedlu Białe Dęby, a jego to zaciekawiło. Podobno macie tam jakąś ekskluzywną restauracje, ostatnio dużo się o niej mówi na mieście... - powiedział w zamyśleniu, jakby oceniał, czy aby Delainey nie przebiła go pod względem nadążania za modą. - Załatw stolik na dwudziestą. - Otaksował ją spojrzeniem. - I ubierz się jakoś... interesująco.
Zignorował Sama, którego uznał za kogoś nieważnego, klepnął Delainey po ramieniu i oddalił się niespiesznie.
- Miły facet - rzucił od niechcenia Sam. - Nie dość, że jesteś starszym specjalistą, to jeszcze asystentką tego gościa. Musisz mieć bardzo dużo roboty - podsumował z udawanym podziwem.
- Daruj sobie - warknęła z irytacją. Czemu akurat Sam musiał być świadkiem jej upokorzenia? - Lepiej idź i uprzedź babcię. Przełożymy naszą kolację na kiedy indziej. Przepraszam...
- Wystawiasz nas do wiatru? - Sam po mistrzowsku zrobił minę rozżalonego trzylatka, który zaraz się rozpłacze.
- Przekaż twojej babci, że niezmiernie mi przykro z tego powodu i że jakoś jej to zrekompensuję.
- A ja to się nie liczę? Twój dług wobec mnie rośnie. Nie wiem, co będziesz musiała zrobić, żeby się wypłacić.
- Ja to załatwię - zaoferowała się Josie i chwyciła za słuchawkę, by zarezerwować stolik.
Delainey wolałaby dopilnować wszystkiego sama, ale nie chciała ranić uczuć sekretarki, więc wycofała się do swojego gabinetu. Z trudem skupiła się na pracy, ponieważ dręczyła ją obawa, że mimo szczerych chęci Josie nie da rady zamówić dobrego stolika. Przecież - zgodnie z tym, co powiedziała Emma - właśnie w środowe wieczory w klubie był tłum gości. Jeśli wylądują tuż przy wejściu do kuchni albo toalety, to złość Jasona skupi się na Delainey.
Gdyby mieszkała na osiedlu od dawna i była w dobrych stosunkach z szefem restauracji, mogłaby mieć cichą nadzieję na specjalne względy. Niestety on nawet nie wiedział o jej istnieniu. A jednak, gdy przed dwudziestą przybyła do dworu, by sprawdzić, jak sprawy się mają, przeżyła miłe rozczarowanie.
- Witam, pani Hodges. Miło mi panią poznać - szef restauracji rozpromienił się na jej widok. - Wszystko gotowe.
Delainey nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
- Skąd pan wie, kim jestem?
- Po pierwsze dlatego, że zawsze staram się znać wszystkich mieszkańców. Po wtóre zaś, był tu pan Wagner i osobiście dopilnował, by pani rezerwacja została potraktowana w sposób specjalny.
- Ach tak... - Nogi ugięły się pod nią ze zgrozy. Jeśli Sam Wagner wymyślił dla niej coś „specjalnego", to wolałaby nie wiedzieć, co to jest. Z pewnością nic dobrego.
- Proszę za mną.
Weszli do pustawej jeszcze sali i Delainey została zaprowadzona do najlepiej usytuowanego stolika, wykwintnie nakrytego na trzy osoby. Nawet wyjątkowo wymagająca osoba musiałaby przyznać, że wszystko było absolutnie bez zarzutu.
Na ten widok odczuła olbrzymią ulgę, jednak napięcie nie opuściło jej do końca. Usiadła przy barze i zamówiła wino, ponieważ do dwudziestej zostało jeszcze trochę czasu. Z sali przylegającej do restauracji płynęły dźwięki fortepianu. Ktoś pięknie grał Mozarta. To była ta muzyka na żywo, o której wspomniała Emma.
Gdy Jason i Curtis przybyli, Delainey zaskoczył wygląd króla fuzji. Owszem, mogła się spodziewać, że będzie prezentował się gorzej niż na zdjęciach w prasie, ale żeby aż tak... Znany biznesmen ledwie przekroczył czterdziestkę, a wyglądał co najmniej na pięćdziesiąt. Jego twarz żłobiły głębokie bruzdy, ramiona garbiły się, jakby spoczywał na nich ogromny ciężar.
Po co się tak morduje, skoro ma górę pieniędzy i mógłby już tylko odpoczywać i używać życia, zdziwiła się w duchu Delainey. Może jednak nie potrafił już żyć bez nowych wyzwań?
Jason wskazał ją Curtisowi, puścił go przodem i za jego plecami uniósł w zwycięskim geście oba kciuki, wyraźnie usatysfakcjonowany wyglądem Delainey. Natychmiast pożałowała, że zastosowała się do jego życzenia i zamiast zwykłego kostiumu włożyła wieczorową czarną suknię z dekoltem w kształcie serca.
Whittington pożerał ją wzrokiem.
- Miło mi cię poznać, Delainey - powiedział zachrypniętym głosem.
Omal się nie wzdrygnęła, gdy podał jej rękę. Lodowata jak u trupa, pomyślała.
Nie bądź idiotką, zganiła się natychmiast. Zmarzły mu dłonie, przecież jest zima.
Jason i Curtis zajęli miejsca obok niej przy barze, by zamówić drinki.
- Podoba mi się tutaj. - Whittington rzucił okiem na Delainey. - Chyba kupię tu dom. Jeśli mam dłużej zabawić w tym mieście, to muszę czuć się swobodnie. Hotele są dobre na krótko.
- Wydawało mi się, że mieszka pan w Seattle?
- Tak, ale będę tu częściej bywał.
- Wiem, kupuje pan nowe firmy.
- Zawsze interesuje mnie coś nowego. - Mrugnął do Delainey, jednym haustem wychylił szklaneczkę szkockiej i gestem nakazał barmanowi dolewkę.
Delainey obrzuciła go spojrzeniem. No, jeśli będzie pić w takim tempie, i to na pusty żołądek...
- Może przejdźmy do stolika? - zaproponowała, wskazała kierunek i nagle aż ją zmroziło.
Dobrze przeczuwała, że Sam Wagner coś kombinuje za jej plecami. Jakby nigdy nic siedział sobie z Emmą przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem zarezerwowanym dla Delainey!
ROZDZIAŁ TRZECI
Bez wątpienia zrobił to specjalnie, żeby ją zdenerwować. Och, co za nieznośny facet! Nawet nie czekał, aż nadarzy się kolejna okazja, by znów zagrać jej na nerwach, tylko z premedytacją wszystko zaaranżował.
A może zbyt pochopnie go osądzała? Może po prostu zabrał babcię na kolację, skoro miała to już obiecane, a Delainey nie mogła się z tego wywiązać?
Emma na moment podniosła wzrok znad karty win, lekko skinęła głową na powitanie i powróciła do lektury. Prawdziwa dama, pomyślała z uznaniem Delainey. Niestety Sam nie wykazał się podobnym taktem.
- Kogóż moje oczy widzą? - zawołał wesoło, obracając się ku niej.
- Miło cię widzieć, Sam - odparła chłodno i zajęła miejsce jak najdalej od niego.
Curtis dosłownie rzucił się, by podsunąć jej krzesło, a następnie usiadł tuż przy niej. Jason zajął miejsce po jego drugiej stronie.
- Ten facet był dziś z tobą w banku - zauważył, czym ją zaskoczył. Zignorował wtedy Sama, nie sądziła więc, że zapamiętał jego wygląd.
Sam Wagner prezentował się bardziej elegancko niż poprzednio, ponieważ włożył granatową marynarkę i ciemnoniebieską koszulę, ale i tak odstawał od otoczenia, ponieważ jako jedyny mężczyzna nie miał krawata. Lokal był tak wytworny, że niektórzy przyszli nawet w eleganckich muszkach.
- To przecież klub tylko dla mieszkańców i ich gości - kontynuował Jason. - Chcesz mi powiedzieć, że on tu mieszka? Nigdy bym nie zgadł.
- Widać nie jest to aż tak elitarne osiedle, jak nam się zdawało - mruknęła.
- W takim razie nie wiem, czy powinieneś kupować tu dom - Jason spojrzał na Curtisa, który zdążył już osuszyć kolejny kieliszek.
- Mając tak uroczą sąsiadkę jak Delainey, mogę tolerować resztę.
Mógłbyś ją odwiedzić i zobaczyć, czy tutejsze domy ci się podobają - podsunął Jason.
- Świetny pomysł! Chętnie zajdę po kolacji.
Chyba nie po tej, pomyślała w popłochu. Na szczęście Curtis tyle pije, że jeszcze przed deserem nie będzie wiedział, jak się nazywa. Ta myśl sprawiła jej ulgę, uśmiechnęła się więc niezobowiązująco.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy, a Curtis sięgnął po niego do kieszeni tak płynnym i szybkim gestem jak rewolwerowiec z westernu. Delainey struchlała. Widać pochłanianie dużych ilości alkoholu w niczym mu nie przeszkadzało...
Warknął do telefonu kilka krótkich rozkazów i rozłączył się ze złością.
- Ci durnie nie potrafią nic zrobić, jak się ich nie dopilnuje.
Kelner postawił na środku stołu półmisek z przystawkami, więc Curtis bezceremonialnie zgarnął sobie na talerz wszystkie faszerowane pieczarki. Dopiero po chwili coś sobie uprzytomnił i zwrócił się do Delainey:
- A może chcesz jedną? Zaraz ci dam. - Nie czekając na odpowiedź, nabrał pieczarkę na widelec. Ześlizgnęła się, a on chwycił ją palcami w powietrzu i położył na talerzu Delainey. Wolałaby umrzeć z głodu, niż wziąć ją do ust.
- Jakiś problem z twoją nową inwestycją? - zagadnął Jason. - Jeśli finansowy, to gdybyś załatwiał sprawy przez nasz bank, wszystko szłoby gładko.
Nie była to subtelna aluzja, oceniła w myślach Delainey. Właściwie było to dość prostackie. Ponieważ jednak król fuzji subtelnością nie grzeszył, może Jason dobrze to rozgrywał.
- Pomyślę o tym - odburknął Curtis, łypiąc na nietkniętą pieczarkę. - Nie lubisz grzybów?
- Niestety nie - skłamała.
- Czekaj, nałożę ci coś innego.
- Ależ proszę się nie fatygować - zaoponowała szybko, jednocześnie gorączkowo szukając jakiegoś tematu, który by zajął Curtisa, a jej pozwolił bezpiecznie przetrwać resztę wieczoru. - Wolałabym raczej posłuchać o pańskich sukcesach. Jak pan to robi, że zawsze się panu udaje?
- Mógłbyś opowiedzieć, jak przejąłeś Foursquare Electronics. To dopiero coś! - podsunął Jason, ale Curtis był zbyt wytrawnym graczem, by zdradzać szczegóły niedawnych operacji. Co innego dawniejsze sprawy. O nich mógł mówić bez obawy, że wymsknie mu się jakaś informacja przydatna w świecie biznesu.
- Dwa lata temu w Seattle... - zaczął, rozsiadając się wygodnie na krześle.
Delainey stłumiła westchnienie. Zapowiadał się przeraźliwie długi i przeraźliwie nudny wieczór.
Podziękowała za deser, ponieważ chciała, by ta nieszczęsna kolacja wreszcie dobiegła końca. Niestety Jason zamówił sobie ogromny kawałek tortu i wyglądało na to, że będzie go jadł w nieskończoność. Curtis popijał kolejną brandy i rozwodził się nad jakimś swoim genialnym posunięciem. Delainey siedziała jak na szpilkach, a przecież - obiektywnie rzecz biorąc - nie mogło to wszystko trwać aż tak długo, jak jej się zdawało. W restauracji nadal było pełno ludzi, przy sąsiednim stoliku Emma i Sam popijali kawę i wesoło gawędzili z osobami, które podeszły do nich.
Powinnam była odmówić Jasonowi, mogłam powiedzieć, że jestem już umówiona na wieczór, pomyślała smętnie. Teraz siedziałabym z nimi i bawiła się znacznie lepiej. Z dwojga złego wolałabym już kłócić się z tym nieznośnym Wagnerem. Do czego to doszło!
- Nieźle ich załatwiłeś - przyznał Jason, gdy Curtis zakończył opowieść. - Pokazałeś im, że z tobą nie ma żartów.
- Czasem są... - Przysunął swoje krzesło do krzesła Delainey i pochylił się ku niej. - Już niedługo szepnął chrapliwie. - Jason, jak dalej będziesz się tak guzdrał z tym ciastem, zostawimy cię samego! - dodał głośniej.
Jason nonszalancko machnął widelcem.
- Idźcie do niej i bawcie się dobrze.
Delainey oniemiała. Oczywiście już od jakiegoś czasu domyślała się, do czego to wszystko zmierza, ale tak otwarte stawianie sprawy było wyjątkowo obrzydliwe! Dopiero teraz zorientowała się, że Jason zaplanował to od samego początku. Wystawił ją jako przynętę, którą Curtis połknie i potem podpisze umowę z bankiem. Proste.
I dobrze to wymyślił, bo spodobała się Curtisowi. Jednak obaj kompletnie fałszywie ocenili jej podejście do sprawy. Uznali, że Delainey bez oporów pójdzie do łóżka ze słynnym milionerem. Żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, by mogła odmówić...
Musiała błyskawicznie wymyślić jakiś sposób wywinięcia się z opresji bez stwarzania sobie wrogów. Tylko jak to zrobić?
Zachowuj się dyplomatycznie, przykazała sobie. Nie wpadaj w panikę, bo to nic nie pomoże. Na razie zagrała na zwłokę.
- Spokojnie dokończ swój tort, Jason, z przyjemnością na ciebie poczekamy. I tak dzisiaj nie mogę zaprosić nikogo do siebie, żeby pokazać mieszkanie.
- Nie wolno ci się teraz wycofać - zjeżył się Jason.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Propozycja wyszła od ciebie, nie ode mnie. Dziś nie mogę zaprosić gości - stwierdziła nad wyraz spokojnie, lecz stanowczo.
- A niby czemu? Mieszkasz z przyjaciółką, a ona ma dziś faceta? - warknął. - To by wyjaśniało, czemu stać cię na dom na takim osiedlu.
Podsunąłeś mi wspaniałą wymówkę, ucieszyła się w myślach.
- Prawdę mówiąc... - zaczęła, ale Curtis przerwał jej zmienionym głosem:
- Jak bardzo zależy ci na podpisaniu ze mną umowy, Delainey?
Nie aż tak, żeby brać do siebie takiego opoja, pomyślała... i nagle doszła do wniosku, że jego zamiłowanie do trunków może okazać się pomocne.
- Tak bardzo, że chciałabym cię ugościć najlepiej, jak potrafię, niestety nie mam barku z alkoholem. Dopiero się przeprowadziłam, jeszcze nie wszystko jest urządzone.
Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony, ale chyba przekonany. Brak barku ewidentnie był mu nie w smak. Delainey bała się tylko, by Jason nie podsunął mu myśli, że butelkę można zabrać ze sobą...
Jason już otwierał usta, gdy nagle rozległ się głęboki, aksamitny głos:
- To dziwne, Delainey, wydawało mi się, że twoja praca polega na udzielaniu pożyczek, a nie na pokazywaniu mieszkań.
Tego jej tylko brakowało do kompletu! Jakby nie miała dość kłopotu z tymi dwoma, to jeszcze Sam musiał się włączać ze swoją pomocą, o którą nikt go nie prosił. Trzy beznadziejne typy! Musiała jednak przyznać, że mimo wszystko z całej tej trójki Sam Wagner wypadał najlepiej.
Jason z furią obrócił się do sąsiedniego stolika.
- Kto panu pozwolił podsłuchiwać?
Sam zmierzył go spokojnym spojrzeniem, a Delainey wstrzymała oddech. Jakoś nigdy nie marzyła o tym, by mężczyźni się o nią pobili. Przeciwnie, wolałaby tego uniknąć za wszelką cenę.
Sam Wagner nawet nie podniósł się z miejsca, nawet nie zamachnął się w widoczny sposób. On tylko wykonał błyskawiczny ruch ręką i Jason opadł na oparcie swojego krzesła, jakby oberwał lewym sierpowym.
Zszokowana Delainey gwałtownie wciągnęła powietrze. Nikt niczego nie zauważył.
Curtis popatrzył na Sama spod przymrużonych powiek.
- Co się wtrącasz w nie swoje sprawy? - wycedził tak zimnym i trzeźwym głosem, jakby nie wychylił ani kropli alkoholu. Ten człowiek był dużo niebezpieczniejszy, niż początkowo sądziła.
- Właśnie! - ryknął Jason, nieco dochodząc do siebie. - Co się wchrzaniasz?
Rozmowy w restauracji zamarły, wszyscy goście obrócili się w ich stronę, przyglądając się trzem mężczyznom, którzy mierzyli się wrogim wzrokiem. Lada moment musiało dojść do bijatyki.
Delainey rozejrzała się za szefem restauracji, jednak nigdzie nie było go widać, Emma również gdzieś znikła. Nikt nie mógł jej pomóc.
Ale właściwie czemu miał jej ktoś pomagać? Przecież mogła doskonale poradzić sobie z całą trójką, jednocześnie wywijając się z pułapki zastawionej przez Jasona, nie obrażając Curtisa i dając nauczkę Samowi. Chyba mu się wydawało, że Delainey jest słabą bezradną kobietką, która zginie bez jego opieki.
Położyła jedną dłoń na ramieniu Curtisa, a drugą wyciągnęła w stronę Jasona.
- Zechcą panowie wybaczyć, on staje się nieco drażliwy, gdy chodzi o mnie. Pozwólcie, proszę, że go przedstawię. Sam Wagner, mój narzeczony.
- Narzeczony? Czyli w przyszłości mąż?
Na moment zatkało go z wrażenia. Załatwiła go perfekcyjnie, ale sam się o to prosił. Mało razy udowadniała mu, że chce i potrafi radzić sobie sama? Nie powinien był pchać się z pomocą, lecz bierne przyglądanie się, jak kobieta boryka się z trudnościami, nie było w stylu Sama Wagnera. W dodatku Delainey zmagała się z dwoma przeciwnikami naraz, więc walka nie była równa. W takiej sytuacji nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli przyjmie czyjąś pomoc.
Ona jednak rozegrała to bezbłędnie, jednym mistrzowskim posunięciem dała po nosie wszystkim trzem. Jason i Curtis patrzyli na niego z niemą nienawiścią, jakby sprzątnął im sprzed nosa upragnioną zabawkę, ale nie mogli już nic zrobić. Sam też już nie mógł żadnemu z nich nic zrobić, bo Delainey przejęła inicjatywę i wytrąciła mu oręż z rąk. Zauważył błysk satysfakcji w jej pięknych oczach.
Zaraz się rozczarujesz, moja miła, pomyślał. Bez pośpiechu podniósł się zza stołu, nie spuszczając czujnego spojrzenia z dwóch mężczyzn. Jasona mógł zignorować, ten tchórz nie odważyłby się go zaatakować, ale król fuzji był nieprzewidywalny.
Sam podszedł do Delainey i pochylił się ku niej. - Uwielbiam, kiedy tak chętnie przyznajesz się do mnie - wymruczał zmysłowo, jednak na tyle głośno, by tamci mogli usłyszeć każde słowo. - Zawsze aż mi się robi gorąco z wrażenia... - Jakby nie mogąc się oprzeć, przesunął wargami po jej policzku i leciuteńko pocałował w usta. Wtedy uprzytomnił sobie, gdzie się znajdują. Odsunął się nieco. - Wybacz, przy tobie się zapominam. Wracajmy do domu, skarbie. Skończyłaś już pracę na dzisiaj, prawda?
Nadąsana Delainey wsunęła się na tylne siedzenie starego cadillaca Emmy.
No i czemu się złościsz, spytała samą siebie. Powinnaś być zadowolona, że Sam tak gładko wszedł w rolę, którą mu narzuciłaś, a ty jeszcze masz do niego pretensje.
Bo niepotrzebnie dolał oliwy do ognia, odpowiedziała sama sobie.
- Rozumiem, że odprowadzisz Delainey - wesoło rzuciła Emma, gdy zatrzymali się pod domem. - Zostawić ci otwarte drzwi od garażu?
- Dzięki, babciu, mam klucze. - Pomógł Delainey wysiąść i wziął ją pod rękę. - Uważaj, na tym rogu zimą jest zawsze ślisko. Jestem z nas dumny, w restauracji zgraliśmy się doskonale. Pamiętam, jak obróciłaś do mnie twarz, żebym mógł cię pocałować, jak w udawanej ekstazie przymknęłaś oczy... Byłaś naprawdę świetna, co za talent aktorski! Marnujesz się w tym banku.
Ona też pamiętała to zamknięcie oczu, ale z całą pewnością nie zachęcała go do pocałunku. Nic z tych rzeczy! Sam za dużo sobie wyobrażał, a to dodatkowo podsyciło jej irytację.
- To był najgłupszy pokaz samczej dominacji, jaki kiedykolwiek widziałam - ofuknęła go. - Czułam się jak w klatce z szympansami, które próbują sobie nawzajem pokazać, że samica jest ich. Obrzydliwe!
- Ale skuteczne - skwitował bez urazy.
- Tylko nie popadaj w samouwielbienie. Cały ten popis niczemu nie służył. Jestem dorosła i umiem sobie radzić w trudnych sytuacjach. Nie potrzebuję męskiej opieki.
- Skoro nie potrzebujesz, to po co mnie w to wciągnęłaś?
- Ja cię wciągnęłam? - zdumiała się. - Sam się wtrąciłeś!
- Ale nie ja ogłosiłem nasze zaręczyny.
- To był tylko żart. Chciałam rozładować napięcie, zanim skoczycie sobie do oczu!
- Żart? - powtórzył cicho. - Nie wyglądałaś na specjalnie rozbawioną, gdy ten maniak dyszał ci prosto do ucha, a twój kolega zabawiał się w sutenera.
- Cholera... - Nie mogła trafić kluczem do dziurki, tak jej się ręce trzęsły.
- Co byś zrobiła, gdyby tamten uparł się, że cię odwiezie do domu? Dałabyś się odprowadzić i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem? Myślisz, że tak łatwo byś go spławiła?
- W ogóle nie wsiadłabym z nim do samochodu.
- Pod jakim pretekstem? Że musisz się przejść, by spalić kalorie po takiej kolacji? Poszedłby za tobą, bo ten facet nie dopuszcza myśli, że ktoś może mu odmówić. A samotna kobieta w nocy na zalesionym terenie jest bardzo łatwym łupem. - Sięgnął po klucz i otworzył drzwi.
Delainey przestąpiła próg swojego domu i nareszcie poczuła się bezpieczna. Odwróciła się do Sama.
- Masz rację, znalazłam się w opałach - przyznała, starając się opanować lekkie drżenie głosu. - Doceniam twoją pomoc, choć szczerze mówiąc, nadal wydaje mi się mocno przesadzona.
- Hm, nie są to specjalnie gorące podziękowania.
- Innych nie będzie, więc musisz się zadowolić takimi. Uważam, że bardziej należą ci się przeprosiny, bo nie musiałam wrabiać cię w narzeczeństwo. To było trochę nie w porządku... Wiesz, co? Może po prostu zapomnijmy o całej sprawie, dobrze?
Sam położył dłoń na klamce i uważnie spojrzał na Delainey.
- Możemy spróbować - odparł z namysłem.
- Taak... - Przebiegł ją nagły dreszcz. Co Sam chciał przez to powiedzieć? Czyżby czegoś oczekiwał?
- Zrób sobie herbaty i weź ciepłą kąpiel. To ci dobrze zrobi.
Nieporadnie skinęła głową. Rzeczywiście zaczynała dygotać.
- Dzięki, Sam.
- Nie ma za co. Zawsze do usług, gdy dama w potrzebie.
Do rana zdołała odzyskać swoje zwykłe opanowanie, nawet potrafiła dostrzec pewien komizm tamtej sytuacji, co nie znaczyło, by zamierzała ją zbagatelizować. Za wszelką cenę musiała wystrzegać się nieoficjalnych czy półoficjalnych spotkań z Curtisem Whittingtonem. A co do Jasona... Nawet nie mogła złożyć na niego skargi, że potraktował ją jak gejszę, którą zamierzał sprezentować kontrahentowi, ponieważ nikt by w to nie uwierzył. Jason cieszył się w National City znakomitą opinią, gdyby więc Delainey próbowała przedstawić swoją wersję wydarzeń, wyszłaby na przewrażliwioną histeryczkę, która nie zna się na żartach. Męskich żartach, rzecz jasna.
Wkładała płaszcz, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Na ganku stał Sam.
- Wcześnie dziś wstałeś - rzuciła z ironią. - Przyszedłeś pożyczyć szklankę cukru? A może książkę, żeby ci się nie nudziło przez cały dzień?
- Cukru nie używam, a książki mam swoje, właśnie nad jedną siedzę. - Podał jej zwinięty dziennik, który podniósł ze słomianki. - Przyszedłem, bo zauważyłem, że nie wzięłaś porannej gazety.
Delainey oceniła odległość od chodnika do swoich drzwi wejściowych.
W takim razie masz wzrok jak sokół... Przyznaj, tak naprawdę chciałeś sprawdzić, czy nie targnęłam się na życie, ponieważ ktoś nastawał na moją niewieścią cześć.
- Przyznaję. Jak się czujesz po wczorajszym?
- Świetnie.
- To w takim razie może zagrasz ze mną w squasha po pracy? W podziemiach klubu jest sala do gry. Możesz myśleć, że piłka to buźka twojego czarującego kolegi z pracy.
- Trochę ruchu dobrze mi zrobi. Dam ci znać, jak wrócę do domu. - Zaczęła zamykać drzwi i nagle przyszło jej coś do głowy. - Hej, skąd wiedziałeś, że gram w squasha?
- To jeden z warunków - uśmiechnął się szeroko - jaki musi spełniać kandydatka na moją żonę.
Na moment zrobiło jej się jakoś dziwnie w środku.
- Przecież umówiliśmy się, że zapomnimy o tym. W dodatku mówisz tak, jakby było dużo tych kandydatek.
- Nie, nie jest ich dużo.
- Uff, przynajmniej tyle. Lubię należeć do elitarnego grona.
Josie aż pękała z ciekawości, ale była zbyt dobrą sekretarką, by zadawać pytania. Delainey nie zamierzała się nad nią znęcać, więc powiedziała niemal od progu:
- Dziękuję za wczorajszą rezerwację. Mieliśmy znakomity stolik, jedzenie było wyśmienite, obsługa bez zarzutu. Wszystko jak trzeba.
- Bardzo się cieszę. - Josie odetchnęła z ulgą. - Nie byłam pewna, czy będą państwo zadowoleni, to było przecież załatwiane w ostatniej chwili. - Sięgnęła pod biurko i wyjęła coś owiniętego w lśniący biały papier. - Proszę. To na dobry początek w nowym domu.
- Ależ Josie, nie trzeba było! - zaprotestowała Delainey.
- Kiedy to nic takiego, to tylko karmnik dla ptaków. Zawiesi go pani za oknem i będzie pani miała miłe towarzystwo. Paczuszka z ziarnem też tam jest, żeby od razu było co wsypać do środka.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do środka wszedł Jason.
- A, raczyłaś się wreszcie zjawić - rzucił pod adresem Delainey.
Nie dała się sprowokować. Przyszła punktualnie i Jason oczywiście o tym wiedział.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała rzeczowo.
- O dziesiątej mamy zdać Robertowi relację, jak posuwa się sprawa Whittingtona. Posuwałaby się daleko lepiej, gdybyś jej omal nie skopała wczoraj wieczorem.
- Na drugi raz uprzedzaj mnie, w jaki sposób planujesz coś rozegrać. Jeśli mi nie będą odpowiadać twoje reguły gry, to przeczekam mecz na ławce rezerwowych.
- Nie przesadzaj. Oczekiwałem tylko, że będziesz dla niego miła. A tu nagle nie wiadomo skąd wyskakuje twój facet, i to z pięściami.
- Ojej! - Josie zakryła ręką usta.
- Kto to w ogóle jest? - ciągnął Jason ze złością. - Co ten twój kochaś robi? O, przepraszam, nie kochaś, narzeczony. - Gdy ujrzał zdumione spojrzenie Josie, dodał w zamyśleniu: - Wygląda na to, że dotąd nikt o nim nie słyszał...
- Ponieważ nie rozpowiadam w pracy o moich prywatnych sprawach - wyjaśniła chłodno Delainey. - A teraz wybacz, ale skoro mamy spotkać się z Robertem o dziesiątej, muszę brać się do roboty.
- Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy wciskać mu jakieś niestworzone historie o wczorajszej kolacji - ostrzegł.
Nie zamierzała tego robić, ale po co zdradzać się z tym przed Jasonem? Niech on się trochę spoci ze strachu.
- A dlaczego nie? Sądzisz, że mi nie uwierzy?
Jason mruknął coś pod nosem i wyszedł.
- Jest pani zaręczona? - Josie nie posiadała się z za chwytu. - To cudownie!
Delainey zawahała się. Jeśli potwierdzi, jeszcze tego samego dnia wszyscy będą o tym plotkować, co akurat byłoby jej na rękę. Niestety w ten sposób skłamie, a nie miała zwyczaju kłamać. Jeśli jednak sprostuje tę informację, zdając się na dyskrecję Josie, może się przeliczyć, a wtedy... A wtedy już po niej, bo Jason z pewnością potrafi się zemścić. Na wszelki wypadek zachowała dyplomatyczne milczenie.
- Urządzimy wieczór panieński - entuzjazmowała się Josie. - Kiedy ślub?
- Nie ma ustalonej daty - odparła ostrożnie Delainey.
- Wieczór panieński to ładna tradycja, ale lepiej go nie robić. Robert dostałby zawału. Zresztą to nie będzie tutaj, tylko w jakimś lokalu.
- Niech pani zdradzi, kto to jest? Co on robi?
Przecież nie wyjaśni, że jest bezrobotny! Nie może powiedzieć prawdy, a kłamać nie chce... Na szczęście przypomniało jej się coś, co Sam powiedział tego ranka.
- Właśnie siedzi nad książką.
- Pisarz? Och, to fantastyczne!
Naraz usłyszały odgłosy jakiegoś zamieszania na korytarzu. Rozległy się szybkie kroki i do środka wpadła recepcjonistka.
- Josie, słyszałaś, co się stało? - zaczęła z podnieceniem, ale urwała gwałtownie na widok Delainey.
Aha, pewnie usłyszała jakąś plotkę i przyleciała ją powtórzyć. Ciekawe, czy właśnie na mój temat.
- Proszę się nie krępować - powiedziała sucho.
- Może panie już wiedzą... Chodzi o to, że pan Bishop zasłabł w swoim gabinecie. Podobno to zawał.
W pierwszej chwili Delainey ze współczuciem pomyślała o Robercie, a w drugiej - ku swojemu ogromnemu zawstydzeniu - z takim samym współczuciem pomyślała o sobie. Nawet jeśli okaże się, że to jednak nic poważnego, Roberta i tak nie będzie w pracy przynajmniej przez parę dni. A niech to...
Podczas nieobecności szefa jego obowiązki przejmował Jason Conners.
ROZDZIAŁ CZWARTY
O czwartej po południu, gdy Robert Bishop leżał w szpitalu pod aparaturą monitorującą, Jason zwołał do jego gabinetu zebranie całego działu. Wyjaśnił, że wybrał gabinet szefa wyłącznie dlatego, by wszyscy mogli wygodnie się pomieścić, lecz Delainey zauważyła pewne interesujące szczegóły. Fotografia rodziny i puchar sportowy Roberta powędrowały na półkę przy oknie, a zamiast nich na biurku pojawiły się eleganckie przybory do pisania jego tymczasowego zastępcy.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, Jason powiedział do Delainey:
- Zostań. Mam z tobą parę spraw do załatwienia.
- Tak, oczywiście.
Nonszalancko przysiadł na biurku, co pozwalało mu patrzeć na nią z góry.
- Teraz, gdy Roberta nie ma, ktoś musi zająć się jego klientami. Za tych ty będziesz odpowiedzialna. - Podał jej wydrukowaną listę.
- Nie wiedziałam, że Robert prowadzi aż tyle spraw.
Skoro on tyle pracował, to i ty możesz. Wezmę jednak poprawkę na twoje niedoświadczenie i ułatwię ci zadanie. Kilka spraw biorę na siebie.
Oczywiście te najbardziej prestiżowe, pomyślała.
- A co z innymi? Nie poczują się urażeni, kiedy ja dostanę prawie całą robotę? - spytała z lekką ironią.
- Każdy już ma swoich klientów, tylko ty nie, bo dopiero przyszłaś do działu. Naprawdę chętnie bym ci pomógł, ale teraz dojdą mi nowe obowiązki, więc sama rozumiesz. - Wstał, dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. - Sekretarka Roberta przygotuje dla ciebie niezbędne dokumenty. Jutro z samego rana chcę mieć raport o stanie wszystkich spraw.
- Będzie gotowy - odparła chłodno.
- Przykro mi, jeśli przez to przepadnie ci miły wieczór z tym twoim kochasiem, ale zacznijcie się do tego przyzwyczajać. - Uśmiechnął się drwiąco. - Przybędzie ci zajęć. Zwłaszcza tych uciążliwych, czasochłonnych i kompletnie idiotycznych, dodała w myślach.
- Podobno on jest przyszłą sławą pisarską? - rzucił niby od niechcenia Jason.
- Tak mówią - mruknęła enigmatycznie. Słusznie zrobiła, nie zdając się na dyskrecję Josie. Szybkość obiegu plotek w firmie była imponująca.
- W takim razie dobrze się składa, bo pewnie sam ma masę roboty. Chyba że to taki geniusz, co to przez całe życie tworzy arcydzieło, a kto inny na niego haruje.
- To jeden z tych, którzy świetnie radzą sobie sami. Dzięki za troskę - skwitowała cierpko, podniosła się i ruszyła ku drzwiom.
- Jak będę jeszcze czegoś od ciebie potrzebował, dam ci znać.
Nie wątpiła w to ani przez moment.
Musiała dwa razy wracać do samochodu, żeby przynieść do domu wszystkie dokumenty. Ponieważ nie dysponowała tak ogromnym stołem, porozkładała je na podłodze.
- A miałam nadzieję, że jak wreszcie zrobię dyplom, nie będę już więcej siedzieć po nocach - mruknęła pod nosem z gorzką ironią.
Miała zadzwonić do Sama, by odwołać spotkanie, zdecydowała się jednak powiedzieć mu to osobiście, a nie przez telefon. Dzięki temu będzie mogła przejść się trochę po świeżym powietrzu i może minie jej ból głowy, nękający ją od rozmowy z Jasonem.
Drzwi otworzyła Emma.
- Sam jeszcze nie wrócił, wysłałam go do pralni - oznajmiła z pogodnym uśmiechem. - Właśnie planuję przyjęcie na pani cześć, moja droga. Musimy przecież panią godnie powitać. Kogo z pani pracy mam zaprosić?
- Powitać? Jeśli straci pracę, czego w obecnej sytuacji nie dawało się wykluczyć, przyjdzie jej się prędko pożegnać.
- Szefa? Sekretarkę? Kolegów? - podpowiadała Emma.
- Jeszcze się zastanowię.
Pożegnała się i wróciła do siebie. Po drodze spostrzegła dzięcioła, który przysiadł na nagiej gałęzi drzewa i nagle przypomniała sobie o prezencie od Josie. Zbuntowała się. Pomysły Jasona mogą poczekać. Najpierw zrobi coś sensownego!
Właśnie próbowała zawiesić karmnik na kolumience ganku, gdy usłyszała odgłos motoru, który zaczął się stopniowo przybliżać, by w końcu zamilknąć na parkingu za jej plecami.
- Pomóc ci? - zawołał Sam.
- Dam sobie radę!
Oczywiście i tak podszedł do niej.
- Hej, słyszałaś kiedyś o czymś takim jak wierzchnie okrycie? Wymyślono je po to, żeby nie marznąć na zimnie.
Szczelniej otuliła się swetrem.
- Wyskoczyłam tylko na moment, bo chciałam ci po wiedzieć, że nici z naszej dzisiejszej gry, ale ponieważ ciebie nie było, postanowiłam zająć się tym.
Wyjął karmnik z jej zgrabiałych palców i umocował go w ciągu dwóch minut. Ona nie zdołała uporać się z tym przez kwadrans.
- Marsz do domu! - zakomenderował. - Dlaczego dziś nie zagramy? - Wszedł za nią do środka.
- Mam strasznie dużo roboty. - Wskazała na porozkładane papiery.
- To zamiast łóżka trzeba było kupić biurko. - Usiadł na stołku przy barze.
- Skąd mogłam wiedzieć? - Nastawiła wodę na kawę i opowiedziała Samowi, co się wydarzyło, a potem dodała: - Minie kilka tygodni, zanim Robert wróci do biura.
- A tymczasem ten łobuz będzie się na tobie odgrywał. Raz mi się trafił wredny szef, znam ten ból.
- I jak sobie poradziłeś?
Wzruszył ramionami.
- Spakowałem manatki i odszedłem.
- Ja nie mogę tego zrobić, przecież zaciągnęłam kredyt na kupno domu. - Rozejrzała się po wciąż pustym parterze i nagle podjęła decyzję. - Muszę go sprzedać.
W ten sposób przyznawała się do porażki. Tyle wysiłku na nic! Jason skorzysta z pierwszego lepszego pretekstu, by ją zwolnić, a bez stałej pracy Delainey nie da rady regularnie spłacać rat. Jeśli dopiero wtedy wystawi dom na sprzedaż, będzie musiała zaniżyć cenę, by jak najszybciej dokonać transakcji. Lepiej zabezpieczyć się zawczasu.
- Rozumiem, że jesteś na styk z forsą?
- Aż tak źle nie jest, zostawiłam sobie pewien margines. Nawet gdybym miała gorzej zarabiać, wciąż mogłabym tu mieszkać, dałabym radę związać koniec z końcem. Podczas szukania pracy lepiej jednak być mobilnym, żeby w razie potrzeby łatwo przenieść się do innego miasta.
Wolę być przygotowana na każdą ewentualność.
- Mam lepszy pomysł. Zorganizuj mi pożyczkę z banku na parę milionów, podzielimy się twoją prowizją i...
- Przykro mi, nie dostajemy prowizji od podpisanych umów.
- No to faktycznie klapa. - Pokiwał smętnie głową. - Wychodzi na to, że kupiłaś dom w najgorszym momencie. Co za pech...
- A skąd można wiedzieć, który moment jest dobry? Jednego dnia wszystko idzie jak z płatka, a drugiego wali się w gruzy w wyniku jakiegoś drobiazgu, na który nie masz wpływu. Wystarczy, by pojawił się nowy szef albo ktoś gdzieś wysoko podjął jakąś idiotyczną decyzję.
- Wiem coś o tym - przyznał ponuro.
Mogła się tego spodziewać, w końcu miała przed sobą bezrobotnego, który mieszkał kątem u swojej babci. Naraz przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Przy odrobinie szczęścia każde z nich dobrze na tym wyjdzie.
- Dom sprzeda się szybciej i za wyższą cenę, jeśli będzie w lepszym stanie - oznajmiła z ożywieniem. - Pomożesz mi?
Sam obejrzał się, jakby w nadziei, że ktoś stoi za jego plecami i to właśnie do tego kogoś Delainey teraz kieruje prośbę o pomoc.
- Kto? Ja?
- Oczywiście! Masz smykałkę do takich prac. Co to dla ciebie pomalować ściany, wymienić przypalony blat i kilka pękniętych kafelków w łazience? Stolarka na piętrze wymaga tylko drobnych napraw, no i trzeba położyć nową wykładzinę - wyliczyła szybko.
- Hej! A niby czemu miałbym to robić?
- Bo ani nie mam czasu szukać firmy remontowej, ani nie mogę sobie na nią pozwolić.
- Aha, a na mnie możesz sobie pozwolić?
- Przecież nie proszę o darmową przysługę! - zirytowała się. - Rzecz w rym, że na razie nie mam pieniędzy, żeby opłacić fachowców.
Łypnął na nią podejrzliwie.
- No to co ja będę z tego miał, skoro nie możesz zapłacić?
- Jak dom będzie w świetnym stanie, sprzedam go z zyskiem, a wtedy się z tobą podzielę.
- Pół na pół - stwierdził po chwili namysłu.
- Zdzierca. Dobra, niech ci będzie. Połowa z czystego zysku po odliczeniu kosztów na materiały i narzędzia.
- Sknera.
- Dodatkowo wystawię ci dobre referencje. I weź pod uwagę, że jak zarobisz na remoncie, może nawet nie będziesz musiał ubiegać się o pożyczkę z banku na rozkręcenie interesu. Staniesz się niezależny.
Sam przyjrzał jej się z namysłem.
- Nie zajmuj się teraz remontem ani zakładaniem mojej firmy, bo stoi przed tobą poważniejszy problem. Gdy przedstawiłaś mnie jako narzeczonego, traktując to jako żart, wpuściłaś w maliny kolegę z pracy. Tymczasem on stał się twoim przełożonym, a okłamywanie przełożonego to sprawa zupełnie innego kalibru. Jeżeli Jason dowie się, że go nabrałaś, już po tobie. - Kiedy Delainey zagryzła wargi, dodał: - I nawet Robert nie będzie miał o to do niego pretensji po swoim powrocie. Komu potrzebna osoba, która oszukuje szefa?
- Nikomu...
- Moim zdaniem mogłabyś jakoś z tego wybrnąć, gdybyś szczerze się przyznała, że to był zwykły dowcip dla rozładowania napiętej atmosfery.
Przypomniała sobie rozmowy z Jasonem i Josie. Nie dość, że niczemu nie zaprzeczyła, to jeszcze dała początek plotce o ukochanym, który pisze książki...
Samowi wystarczył jeden rzut oka na jej minę, by trafnie ocenić sytuację.
- Tego się obawiałem. Tobie nie jest potrzebny fachowiec od remontów, tylko narzeczony.
- Aha. Jak psu drugi ogon - mruknęła ponuro i zapatrzyła się w przestrzeń.
Nie widziała żadnego sensownego wyjścia. To, co rozpoczęło się jako niewinny żart, który miał dać Samowi nauczkę, obróciło się przeciwko niej. Została zapędzona w kozi róg. Westchnęła ciężko.
- Albo więc przyznasz się do wszystkiego... - wylecę z roboty w pięć minut.
- Fakt. Albo też dalej brniesz w kłamstwo, starając się nadać mu pozory wiarygodności.
- Ale to by znaczyło, że ty byś musiał... Byłbyś gotów udawać mojego... narzeczonego? - Z dziwnym trudem wymówiła ostatnie słowo.
- A jak bardzo ci na tym zależy?
- Do licha ciężkiego, przecież wiesz, że bardzo. Zresztą sam mnie w to wpakowałeś, więc mnie z tego wyciągnij !
- Ja cię w to wpakowałem?
- Niewiniątko! A kto nieproszony wtrącił się do rozmowy? Musiałam jakoś wytłumaczyć twoje zachowanie, żeby nie doszło do rękoczynów. No i w efekcie teraz nie mogę się bez ciebie obejść.
Sam rozpromienił się.
- Złotko, to podniecające, co mówisz!
Spiorunowała go wzrokiem.
- Zmieniłam zdanie. Ogłoszę, że właśnie zerwałam zaręczyny.
- Aha, a Jason akurat uwierzy w taki zbieg okoliczności. - Gdy westchnęła ciężko, uśmiechnął się. - Przecież wiesz, że znowu mam rację. Widać to po twojej ponurej minie... Spytam więc ponownie: jak bardzo ci na tym zależy?
- Nie na tyle, żeby iść z tobą do łóżka!
- Po pierwsze nikt cię o to nie prosił, a po drugie skąd ta pewność, że byłaby to wystarczająca zapłata? - odpalił chłodno.
Zatkało ją na chwilę.
- No wiesz?! Jesteś bezczelny!
- Nie jestem bezczelny, tylko nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo może to być dla mnie kłopotliwe.
Nie przesadzaj. Pojawisz się parę razy w banku i na tym koniec.
- Nie o to chodzi. Jak długo według ciebie ta mistyfikacja może potrwać?
- Najwyżej kilka tygodni. To przecież nie jest dużo - przekonywała. - No, powiedz, co chcesz w zamian za to drobne poświęcenie.
- Jeszcze nie wiem.
Miała więc przyjąć jego ofertę w ciemno, co było równie rozważne jak podpisanie czeku in blanco. Czy pozostało jej jednak coś innego?
- W porządku, niech będzie.
- Ha! A więc jesteśmy zaręczeni. Musimy to jakoś przypieczętować.
Jasne. Wiedziała. Mają się pocałować, tak? Sam chwycił ją za rękę i parę razy potrząsnął z namaszczeniem.
- Załatwione. A teraz chodźmy pograć w squasha.
Był po prostu niemożliwy.
- Przecież widzisz, ile mam pracy! -jęknęła.
- Dobrze ci zrobi, jak parę razy walniesz rakietą w piłkę i wyładujesz frustrację.
Znowu mówił całkiem do rzeczy.
- Masz rację. Poczekaj chwilę, skoczę się przebrać. - Aha, jeszcze jedno! - zawołała, zatrzymując się w połowie schodów. - U mnie w biurze wszyscy myślą, że piszesz książkę.
- Niezły pomysł - mruknął niby do siebie, ale wystarczająco głośno, by usłyszała. - Naprawdę byłoby o czym pisać...
Wróciła do domu kompletnie wykończona. Sam grał ostro i nieźle dał jej w kość, ale przynajmniej przez ten czas nie myślała o problemach. Najchętniej poszłaby spać, lecz na to nie mogła sobie pozwolić. Zaparzyła świeżej, mocnej kawy, i już miała brać się do roboty, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
Na werandzie stał Sam, który podał jej wypchaną reklamówkę.
- Prezent zaręczynowy? - zainteresowała się.
- Nie, babcia przysyła ci kolację, bo jak się zagrzebiesz w papierkach, to zapomnisz o jedzeniu.
Delainey słuchała go jednym uchem, ponieważ własne słowa uprzytomniły jej nagle pewną rzecz.
- Cały czas czułam, że czegoś brakuje. Bez tego ani rusz! Tylko gdzie ja go mam?
Nie zwracając uwagi na Sama, zaczęła gorączkowo przetrząsać zawartość szuflad. Pamiętała, jak pierwszego wieczoru rozpakowywała karton z najcenniejszymi rzeczami, jak wyjmowała szczypce do cukru... Czy wyjęła wtedy również małe niebieskie pudełeczko, które było jej teraz niezbędnie potrzebne? A jeśli tak, to gdzie je położyła?
Sam wyjął z torby kilka szczelnie zamkniętych pojemników i ustawił je na blacie.
- Czego szukasz?
- Pierścionka zaręczynowego mojej matki. Jest złoty, z brylantem. O, proszę! - Triumfalnie wyciągnęła obciągnięte spłowiałym aksamitem pudełko i otworzyła je delikatnie.
- Hm... A gdzie ten brylant? - zaciekawił się Sam, zaglądając jej przez ramię.
Pierścionek wyglądał zupełnie inaczej, niż zapamiętała. Dziecku wszystko wydaje się cudowne, więc kiedyś, dawno temu, zdawał jej się ósmym cudem świata: złoto błyszczało, kamień sypał iskry, ach, to był klejnot godny księżniczki! Teraz widziała jedynie wytartą, cieniutką obrączkę i maleńkie, prawie niedostrzegalne oczko.
- Trzeba go tylko wyczyścić - powiedziała, starając się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu.
- Nie chciałbym urazić twoich uczuć - zaczął ostrożnie Sam - ale jeśli sądzisz, że przekonasz tym Jasona, to jesteś niepoprawną optymistką.
- Przecież dopiero zaczynasz karierę pisarską, pamiętasz? Nie stać cię na drogi pierścionek, dlatego dałeś mi pamiątkę rodzinną.
- Niby tak, ale... - Jego mocno powątpiewająca mina mówiła sama za siebie.
- Więc co mam zrobić? - wybuchła Delainey. - Przecież nie mogę sobie teraz pozwolić na wizytę u jubilera!
Sięgnął do kieszeni.
- Proszę. - Na jego wyciągniętej dłoni leżał ostentacyjnie duży złoty pierścionek z pojedynczym, nieco żółtawym kamieniem, który pięknie zaiskrzył w świetle lampy.
Delainey przez chwilę wpatrywała się w pierścionek, a potem podniosła zdumiony wzrok na Sama.
- Skąd to masz? Od twojej babci? Czy ona wie?
- O zaręczynach? Tak.
- Ale powiedziałeś jej, że to tylko na niby, prawda?
- Oczywiście. A pierścionek nie jest od niej, kupiłem go. Teraz robią niesamowite cyrkonie - dodał uspokajają co i dopiero wtedy Delainey odetchnęła z ulgą.
Sięgnęła po pierścionek, wsunęła go na palec i poruszyła dłonią.
- Rzeczywiście może uchodzić za brylant. Dzięki, że o tym pomyślałeś. Dopisz go do listy, potem ci wszystko zwrócę.
- Najpierw powiedz mi, gdzie masz talerze. - Gdy mu wskazała odpowiednią szafkę, wyjął je i nałożył spaghetti. - Siadaj. Babcia kazała mi dopilnować, żebyś zjadła. Zawsze zwala na mnie najgorszą robotę.
Podała mu sztućce i zajęła miejsce przy barku.
- Mmm, pyszne! Wiesz co? Mogłabym się nawet poświęcić i naprawdę wyjść za ciebie, gdyby twoja babcia nam gotowała.
- Hej, nie strasz mnie, bo się udławię. - Wskazał widelcem porozkładane papiery. - Co właściwie masz z tym zrobić?
- Przygotować się do jutrzejszego egzaminu - mruknęła ponuro.
- Rozumiem. Jeśli pan Jones pożyczy z banku dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a odsetki wyniosą sześć procent miesięcznie, to kiedy spłata rat doprowadzi go do bankructwa? Jak chcesz, mogę cię przemaglować z tych twoich papierów.
Ostrzegawczo machnęła łyżką.
- To poufne dokumenty, Samie Wagner. Ręce przy sobie!
Zrobił niepocieszoną minę.
- Masz jakieś sekrety przed swoim narzeczonym? - pożalił się, ale Delainey nie słuchała go.
- Że też przez Jasona muszę tracić czas na niepotrzebne rzeczy, zamiast dopracowywać szczegóły mojego projektu! Na razie Robert nie jest zainteresowany, ale przekonam go.
- Co to za projekt?
- Nazwałam go wylęgarnią biznesu. Chodzi o to, by bank wyszedł ze specjalną ofertą pożyczek dla kobiet, które planują rozkręcić własny interes. Problem w tym, że zazwyczaj chcą zakładać niewielkie firmy wyspecjalizowane w typowo kobiecych dziedzinach. U nas na stanowiskach decyzyjnych pracują w większości mężczyźni, a oni nie traktują poważnie kogoś, kto na przykład zamierza haftować poduszki czy robić ozdobne świece. Moim zdaniem kobietom często brakuje odwagi, mężczyznom wyobraźni, a jednym i drugim zdolności niestandardowego myślenia.
- A ty chcesz to zmienić. Bardzo dobrze. Nie poddawaj się, walcz.
Spojrzała na niego z prawdziwą wdzięcznością.
- Cieszę się, że we mnie wierzysz.
- Serce mi od tego krwawi, ale muszę cię rozczarować - odparł wesoło. - Po prostu mam nadzieję, że znajdzie się odważna, niestandardowo myśląca kobieta, która weźmie pożyczkę, założy jednoosobową firmę Złota Rączka i wyremontuje ci dom. A ja będę miał święty spokój.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Josie w ułamku sekundy spostrzegła pierścionek. Trudno zresztą byłoby go nie zauważyć. Poderwała się z krzesła i już była przy Delainey.
- Wezmę od pani te dokumenty - zaofiarowała się.
Delainey celowo podała jej wypchaną papierami torbę w taki sposób, by lewa dłoń była doskonale widoczna.
- O, ma pani pierścionek. A ja myślałam...
- Myślałaś, że nie mam, bo Sama nie było stać?
- On ma na imię Sam? Ładnie. - Josie nie odrywała wzroku od jej ręki. Delainey z łatwością odgadła, co intryguje sekretarkę, więc dodała niby od niechcenia: - Do tej pory nie nosiłam go w pracy, bo plany małżeńskie uważam za moją prywatną sprawę, ale skoro już się wydało...
Josie niemal pękała z podekscytowania.
- Pewnie musiało być pani trudno utrzymywać w tajemnicy taką wiadomość.
Wcale nie, przecież sama o niej nie wiedziałam, pomyślała.
- Nie chciałam, by po firmie zaczęły krążyć plotki na mój temat - odparła dyplomatycznie.
- To teraz zaczną. I to jakie!
Delainey zleciła jej posegregowanie przyniesionych dokumentów i weszła do swojego gabinetu, lecz zamiast wziąć się do pracy, zaczęła się zastanawiać, co Josie miała na myśli. Czyżby zorientowała się, że pierścionek nie jest prawdziwy, a więc i zaręczyny także? Delainey obrzuciła swoją dłoń krytycznym spojrzeniem. Sam źle zrobił, wybierając coś tak rzucającego się w oczy, do tego w dość kiepskim guście. I ten żółty kamień... Od razu widać, że to tania podróbka. Niedobrze.
Kolejny błąd, na naprawienie którego było za późno.
Bez przekonania dziobała widelcem w sałatce z kurczakiem.
- Mniej więcej tak sprawy wyglądają - dokończyła swoją opowieść. - Muszę znów skorzystać z twojego pośrednictwa, tylko tym razem potrzebuję ten dom sprzedać. - Akurat ty dobrze na tym wyjdziesz, bo znowu dostaniesz prowizję. Właściwie mogłabyś...
- Dać ci z tego powodu rabat? - domyśliła się Patty, z którą Delainey umówiła się na lunch w restauracji. - Nic z tego, raczej powinnam obciążyć cię dodatkowymi kosztami. Przewiduję poważne kłopoty. Kto zechce kupić dom, z którego poprzednia lokatorka wyprowadza się po kilku dniach? Ludzie będą podejrzewać, że tam straszy.
- Bo straszy. Upiorny sąsiad...
- Dobrze, przygotuję zawczasu wszystkie papiery. Jak już się zdecydujesz na sto procent, wystarczy tylko podpisać. A teraz lepiej powiedz mi coś o tym. - Wskazała na dłoń Delainey. - Kompletnie mi to do ciebie nie pasuje.
- Nie sądziłaś, że mogę się... zaręczyć? - Ostatnio miała jakieś problemy z tym słowem, podobnie jak ze słowem „narzeczony". Obydwa, nie wiedzieć czemu, z dziwnym trudem przechodziły jej przez gardło.
- Nie o to mi chodzi. Ten pierścionek nie jest w twoim stylu. Dałabym głowę, że wolisz elegancką, wyrafinowaną prostotę.
- Chcesz powiedzieć, że jest okropny?
- Aż tak to nie... Ale subtelny to on nie jest, wybacz.
- Cóż, nie ja go wybierałam, tylko Sam.
Siedząca przed nią blondynka w zielonym kostiumie obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem.
- Nigdy nie wspominałaś o żadnym Samie.
- Nie chciałam niczego rozgłaszać, zanim nie będę całkowicie pewna.
- Aha... - Patty lekko uniosła brwi, na szczęście w tym momencie odezwał się telefon komórkowy Delainey.
- Przepraszam, dostałam wiadomość. - Przeczytała ją i sięgnęła po portmonetkę. - Wybacz, ale muszę wracać do biura. Sekretarka pisze, że zjawił się jakiś klient i koniecznie chce się ze mną widzieć.
W sekretariacie czekał na nią dobrze ubrany mężczyzna koło pięćdziesiątki. Nie znała go i z całą pewnością nie był umówiony.
- Pan George Laurent do pani - zaanonsowała Josie.
Klient pospiesznie podniósł się z krzesła.
- Przykro mi, jeśli przeszkodziłem pani w posiłku.
Pan Conners wspomniał, że może pani być nieobecna w biurze.
Nie miała pojęcia, co Jason chciał osiągnąć, wysyłając do niej klienta podczas jej przerwy na lunch. Czy klient był nieważny, więc go zlekceważył, czy właśnie był ważny i miał się zdenerwować na Delainey za to, że musiał na nią czekać? Jason miałby wtedy pretekst, żeby udzielić jej nagany.
- W czym mogę panu pomóc, panie Laurent? - spytała, gdy usiedli w jej gabinecie.
- Chciałbym zwrócić się do National City z prośbą o krótkoterminową pożyczkę. Jestem właścicielem firmy, która produkuje opakowania, od najprostszych kartonów po specjalne pojemniki na sprzęt elektroniczny wysokiej klasy. Proszę, oto moja wizytówka. - Podał Delainey zadrukowany kartonik w kształcie rozłożonego pudełka.
- Ma pan zapewne wielu klientów.
- Mógłbym, ale obrałem inną taktykę. Skupiłem się na kompleksowej obsłudze kilku wybranych przedsiębiorstw. - Niestety chwilowo moja firma przechodzi kryzys.
- Co go spowodowało?
- Naszym największym klientem jest Foursquare Electronics. To znaczy było, bo już się tak nie nazywa.
- Tak, słyszałam, że weszli w skład korporacji Curtisa Whittingtona.
- Weszli? - żachnął się Laurent. - Zostali przejęci. Nie nazwałbym tego korporacją, tylko mafią.
Delainey powstrzymała się od komentarza.
- Dotąd wypłacali nam należność za opakowania trzydzieści dni po każdej dostawie i wywiązywali się regularnie, nigdy nie pojawiły się żadne problemy. Aż do momentu przejęcia... Najpierw zaczęli płacić z coraz większym opóźnieniem, a niedawno zostałem poinformowany, że nowy właściciel zamierza rozliczać się co cztery miesiące. Przez cały kwartał jestem wiec pozbawiony należnych mi pieniędzy.
- Które uprzednio uwzględnił pan w budżecie firmy, jak rozumiem.
- Zgadza się. Muszę jednak przystać na ich warunki, bo w przeciwnym wypadku poszukają sobie innego dostawcy. Tak mi otwarcie zapowiedziano. Nie zdziwię się, jeśli w następnej kolejności spróbują mnie zmusić do obniżenia cen.
- Mógłby pan oczywiście dochodzić swoich praw na drodze sądowej.
- Wtedy nie zobaczyłbym swoich pieniędzy jeszcze dłużej - skwitował ponuro.
- Proszę powiedzieć, co pan dalej planuje.
- Po pierwsze rozstanę się z Foursquare Electronics, bo nie mogę liczyć na ich rzetelność, po drugie poszukam następnych klientów. Zaprojektowanie nowych opakowań dla ich produktów zajmie trochę czasu, dlatego potrzebna
mi jest pożyczka na przetrwanie tego okresu.
- To w pełni zrozumiałe. Moim zdaniem ma pan wszelkie szansę na otrzymanie pożyczki. Chętnie zajmę się pańską sprawą. Na początek musiałabym przejrzeć księgi rachunkowe pańskiej firmy.
- Czy moja księgowa ma zgłosić się do pani, czy może woli pani przyjść do nas?
- Z przyjemnością państwa odwiedzę. - Wyjęła organizator i przerzuciła parę kartek. - Odpowiada panu poniedziałek o dziewiątej rano?
- Jak najbardziej. Nie wiem, jak pani dziękować, pani Hodges.
Podniosła się zza biurka.
- Na razie nie ma za co. Nie mogę panu niczego zagwarantować. Kto inny decyduje o przyznaniu pożyczki, ja tylko opiniuję sprawę.
- Wiem, ale jestem wdzięczny za życzliwość. Sama rozmowa z panią natchnęła mnie pewnym optymizmem. - Może moja firma nie utonie przez te operacje Whittingtona.
- Trzeba zawsze być dobrej myśli. Zobaczymy się w poniedziałek.
Podali sobie ręce. Delainey otworzyła drzwi i z trudem stłumiła okrzyk, ponieważ w tym samym momencie poleciały na podłogę dokumenty otrzymane z sekretariatu Roberta i zasłały cały dywan. Niektóre kartki powypadały z kopert i przez moment wirowały w powietrzu, sprawiając wrażenie śnieżnej zamieci. Josie zastygła na środku pomieszczenia z wyciągniętymi rękami, jakby próbowała odeprzeć atak. Na jej twarzy malowała się absolutna zgroza.
Delainey doskonale rozumiała uczucia Josie. Przepadła jej cała przedpołudniowa praca, polegająca na mozolnym segregowaniu niezliczonej ilości papierów. Teraz wszystko się pomieszało, więc zanim uda się na powrót zaprowadzić ład, minie wiele czasu...
Odprowadziła George'a Laurenta do głównego holu, co pozwoliło jej nieco ochłonąć. Nie ma sensu rugać Josie za nieuważne obchodzenie się z dokumentami. Za karę wystarczy zakazać jej wyjścia do domu, zanim wszystko nie wróci do poprzedniego stanu.
Gdy wróciła do sekretariatu, spostrzegła, że w najdalszym kącie klęczy jakiś mężczyzna, zbierając papiery i nie przestając przepraszać, co natychmiast oczyściło Josie z podejrzeń. Delainey westchnęła, podeszła bliżej i stanęła nad nim, krzyżując ramiona.
- Sam, jeśli to ty nabroiłeś, a teraz klęczysz przed Josie, błagając ją o darowanie życia, to wiedz, że jestem po jej stronie. Powinnyśmy cię rozszarpać gołymi rękami.
Podniósł się z godnością, położył na biurku naręcze dokumentów i otrzepał kolana.
- To był czysty przypadek. Wszystko przez to, że starałem się pokazać Josie, jak wyglądały moje oświadczyny.
Popatrzyła na niego, jakby zwariował.
- Ale po co?
- Ponieważ chciała wiedzieć.
W tym momencie Josie zainterweniowała.
- O, przepraszam, panie Wagner! Jeśli próbuje pan zwalić winę na mnie...
- Ależ skąd! - zaprotestował szybko. - Cała wina leży po mojej stronie. Ale cóż, zupełnie nie mogę się opanować, gdy sobie przypominam ten cudowny moment. - Przeniósł spojrzenie na Delainey. - Pamiętasz, kochanie, jak powiedziałem, że podam ci cały świat na tacy... A może na półmisku z miśnieńskiej porcelany?
- Na tacy. Nie wymyśliłeś wtedy nic oryginalnego - wycedziła Delainey.
- To ze wzruszenia, najdroższa. No i właśnie o tym opowiadałem, włożyłem w to całe serce... lecz moje gesty okazały się zbyt ekspresywne i...
- I teraz pomoże pan to wszystko ładnie posprzątać - dokończyła zimno Josie.
- Nie ma mowy, to są poufne papiery, żadnej osobie postronnej nie wolno ich dotykać - zaoponowała natychmiast Delainey.
Sekretarka wyglądała, jakby miała zemdleć.
- Mam to wszystko zrobić po raz drugi?
- Przykro mi, ale nie widzę innego wyjścia. Sam, pozwól do mojego gabinetu - powiedziała tonem, który nie wróżył nic dobrego. - Po co przyszedłeś do banku? - spytała z furią, kiedy zamknęła za nimi drzwi.
- Przecież miałem się tu od czasu do czasu pokazywać, to był twój pomysł.
- Ale kto ci kazał odgrywać jakieś komedie? - Nagle tknęło ją pewne podejrzenie. - Czyżbyś zrobił ten bałagan specjalnie?
Wyprostował się z udawanym oburzeniem.
- No wiesz! Skąd taki pomysł?
- Bo wcale nie jesteś taki niezręczny. Ciekawe tylko, o co ci chodziło... - Zamyśliła się głęboko, natomiast Sam podszedł do ściany i zaczął z zainteresowaniem studiować dyplom z bankowości i finansów. - Wiem! Przecież już wczoraj chciałeś się dobrać do tych dokumentów, ale ci nie pozwoliłam. To dlatego tu się zjawiłeś i pod pretekstem opowiadania o zaręczynach zrzuciłeś wszystko na podłogę. Gdybym akurat nie weszła do gabinetu, Josie kazałaby ci uporządkować ten bałagan, a wtedy mógłbyś zajrzeć do tych papierów, które cię zainteresowały.
Odwrócił się ku niej.
- Nieźle to wymyśliłaś! - powiedział z uznaniem. - Jesteś pewna, że z nas dwojga to właśnie ja powinienem być pisarzem?
Zignorowała jego ironiczną uwagę.
- Na tych kopertach są nazwiska, na pewno któreś wpadło ci w oko. Czyja sprawa tak cię interesuje, Sam?
Żartobliwie popukał palcem w czubek jej nosa.
- Niczyja, złotko. Teraz obchodzi mnie tylko to, żebyś powiedziała mi, na jaki kolor mam pomalować ściany.
Zaskoczył ją nagłą zmianą tematu, więc odruchowo odpowiedziała:
- Na biało. Najlepszy kolor, gdy planuje się sprzedaż.
Tego się domyśliłem, ale to nie takie proste. - Wyciągnął z kieszeni kilkadziesiąt kartoników na kółku i rozpostarł je jak talię kart. - Proszę. Biel antyczna, biel śnieżna, biel cytrynowa, kość słoniowa...
- Przestań się zgrywać! - przerwała mu gwałtownie. - Próbujesz uciec od tematu. Przecież wcale nie chcesz robić tego remontu.
- Nie chcę - odparł szczerze. - I właśnie dlatego poszedłem po te próbki kolorów. Jest ich tyle, że przez miesiąc się nie zdecydujesz.
- Daj mi to! - Wyrwała mu z ręki kartoniki, chwyciła pierwszy lepszy i podsunęła Samowi pod nos. - Ten.
- Biel upiorna? Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz?
- Zjeżdżaj, Sam, mam masę roboty.
- Kiedy można się ciebie spodziewać w domu, kochanie? - Wcale się nie przejął jej irytacją.
- Wtedy, kiedy się zorientuję, na czyje papiery polujesz.
- Aha, czyli gdzieś pod koniec przyszłego tygodnia. Jak cię znam, to wcześniej nie spasujesz.
Josie odwróciła się do Sama plecami i nawet nie odpowiedziała na jego pożegnanie. Niedobrze. Jeśli miał udawać narzeczonego Delainey, byłoby lepiej, gdyby żył w zgodzie z jej sekretarką. Naprawdę nie chciał dziewczynie zrobić kłopotu, ale nie miał innego wyjścia. Kiedy otworzyły się drzwi gabinetu i Sam ujrzał twarz klienta, musiał działać szybko. Nie dlatego, by bał się spotkania z George'em Laurentem. Wręcz przeciwnie, ale nie mogli rozmawiać w obecności Delainey. Swoją drogą co Laurent robił w jej biurze?
Najpierw jednak trzeba jakoś udobruchać Josie. Czy wystarczy, jeśli prześle jej wszystkie róże z okolicznych kwiaciarni? Sądząc po jej minie, może to być za mało...
Delainey pomogła Josie przy porządkowaniu dokumentów. Wbrew początkowym obawom uporały się z tym w kilka godzin, ponieważ większość kopert na szczęście nie otworzyła się i nic się z nich nie wysypało. Najgorsze były luźne kartki. Przyporządkowanie ich do właściwych spraw zabierało sporo czasu.
Właśnie kończyły, gdy do sekretariatu wszedł Jason. Delainey spodziewała się tego. Całe biuro musiało już plotkować o wyczynach Sama.
- Podobno twój kochaś narobił niezłego bigosu? Szkoda, że nie mogłem pokibicować temu wydarzeniu, ale musiałem dopracować umowę z Curtisem. Co myślisz o tym Laurencie?
- W poniedziałek jadę do jego firmy przestudiować księgi rachunkowe.
- Szkoda zachodu. - Lekceważąco machnął ręką.
- Uważasz, że zajmowanie się małymi firmami uwłacza naszej godności, czy raczej nie chcesz pomóc komuś, kto ma kłopoty przez Whittingtona?
- O czym ty mówisz?
- Zgodnie z polityką nowego właściciela, Foursquare Electronics opóźnia wypłaty dostawcom. - Facet wcisnął ci jakąś bajeczkę, a ty dałaś się nabrać.
- Nie sądzę. Moje osobiste doświadczenia z Whittingtonem skłaniają mnie do tego, by dać wiarę słowom George'a Laurenta.
Jason poczerwieniał.
- A co to za insynuacje pod adresem Curtisa?
- Insynuacje? Czyżby tylko mi się zdawało, że po to, by podpisał z nami umowę, miałam się z nim przespać?
Rzucił szybkie spojrzenie na Josie.
- Nikt nic takiego nie powiedział. W dodatku Curtis i tak podpisuje z nami umowę. To bardzo poważny klient, więc go nie obrażaj. Powinno ci pochlebiać, że mu się spodobałaś.
- Nie mieszaj pojęć - mruknęła i ze współczuciem pomyślała o George'u Laurencie. Nie miał czego szukać w National City przynajmniej tak długo, dopóki w dziale pożyczek będzie się szarogęsić Jason.
Delainey musiała w końcu dać za wygraną. Nie potrafiła ustalić, który z dokumentów interesował Sama. Postanowiła wracać do domu.
Już z daleka zauważyła, jak Jej Wysokość skrada się do karmnika, w którym zawzięcie dziobał ziarno śliczny czerwony kardynał.
- Psik, szelmo! - krzyknęła Delainey, lecz Jej Wysokość zlekceważyła ją.
Pobiegła przez trawnik, by przegonić kota. Stanęła przy ganku, zasłaniając sobą karmnik, a wtedy na parking podjechał jakiś samochód i zatrzymał się. Wysiedli z niego Curtis i Jason. Tego jej jeszcze brakowało!
Przejdź do działania, nie daj się zaskoczyć, przykazała sobie. I pod żadnym pozorem nie zapraszaj ich do domu.
Zdecydowanie ruszyła z powrotem.
- O, jak miło was widzieć! Niestety właśnie śpieszę się do miasta, co za pech.
- Chyba i tak musisz wrócić, bo zostawiłaś zapalone światło. - Wskazał Jason.
Spojrzała w kierunku domu. Rzeczywiście. A dałaby głowę, że jeszcze przed chwilą było ciemno. Ale przecież musiało się palić, cudów nie ma. Widocznie zostawiła je rano, a teraz tak się zajęła przeganianiem kota, że nie zwróciła na nie uwagi.
- Specjalnie zostawiam zapalone - skłamała na poczekaniu.
- Żebyś czuła się bezpieczniej, jak wracasz późno do domu? A może to twój narzeczony boi się ciemności? - zakpił Jason. - Chciałem ci zlecić robotę na jutro, to zajmie tylko minutę.
Brzmiało to wiarygodnie, zbyt wiarygodnie, więc Delainey natychmiast nabrała podejrzeń, że coś się za tym kryje. Już miała odmówić, gdy nagle drzwi jej domu otworzyły się i pojawiła się w nich wysoka sylwetka.
- Ktoś tu mówił o jakichś szelmach, czy mi się zdawało? - zawołał wesoło Sam.
- Co takiego? - Jason nie posiadał się z oburzenia. Jego głos przybrał piskliwy ton. - Wypraszam sobie!
Delainey wskazała na Jej Wysokość, która, udając niewiniątko, myła się na trawniku. Kardynał zdążył bezpiecznie odlecieć.
- Mówiłam do twojego kota, Sam. Poluje na moje ptaki!
- Och, to nie jest mój kot. - Roześmiał się. - Ale cieszę się, że to było do niego. Sprawiłabyś mi niewymowną przykrość, gdybyś wyrażała się w ten sposób o naszych gościach. Proszę wejść, panowie!
- Sam... - Czy on zwariował? Próbowała dać mu znak spojrzeniem, lecz najwyraźniej nic nie zrozumiał, ponieważ dodał radośnie:
- Kochanie, jesteś genialna, że zaprosiłaś panów!
Wszyscy troje zmierzyli go podejrzliwym spojrzeniem. Nikt nie miał pojęcia, ku czemu zmierza.
- Coś mi tu nie gra - zauważył Jason, patrząc na Delainey. - Czyżby twój narzeczony nie wiedział, że wychodzisz z domu?
- Jak to nie wiedział? - zdziwił się Sam. - Przecież ona jedzie po pizzę. Przynajmniej tyle możemy zrobić, żeby odwdzięczyć się panom za pomoc przy malowaniu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sam cofnął się i oczom wszystkich ukazał się spektakularny widok. Kominek i leżący przed nim materac były owinięte folią, wszystkie framugi oklejone taśmą zabezpieczającą, a wykładzina przykryta płachtą malarską. Na samym środku widniał stary stół z imponującą kolekcją pędzli i wałków. Obok pyszniła się piramida plastikowych wiaderek z farbą. Jedno zostało już otwarte i wisiało na drabinie stojącej przy ścianie.
- To co? Bierzemy się do roboty? - spytał wesoło Sam, patrząc na dwóch mężczyzn.
Jason zmierzył go lodowatym spojrzeniem.
- Głupie żarty. Muszę omówić z Delainey sprawy zawodowe. - Z wielką ostrożnością wszedł do środka, wyraźnie bojąc się zabrudzić eleganckie ubranie.
Rozejrzał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby bezpiecznie położyć oprawiony w skórę notes z monogramem, wreszcie podszedł do stołu i końcem palca odsunął na bok pędzle. Sam natychmiast pożałował, że nie postawił otwartego wiaderka z farbą na stole. Mogłoby teraz - oczywiście przypadkiem - przewrócić się i zalać wy-chuchane pantofle tego gogusia.
Z niechęcią wdrapał się na drabinę. Głupio się wpakował w to malowanie, przecież zamierzał wykręcić się od
tego remontu! Powoli zanurzył pędzel w farbie. Czego ten facet chciał od Delainey? Sądząc po ilościach liczb, jakimi rzucał, miała obliczyć krajowy deficyt bilansu handlowego w ciągu najbliższych trzystu lat.
- Myślałem, że miał pan malować? - rzucił Jason, nie odwracając głowy.
- Czekam na natchnienie, podobnie jak Michał Anioł wyglądał go w Kaplicy Sykstyńskiej. To przecież wielka odpowiedzialność.
Jason prychnął.
- Tak się domyślałem. Podsłuchuje pan.
Sam zganił się w myślach, że dał się tak głupio podejść. Wprawiło go to w buntowniczy nastrój. Zamiast zacząć porządnie malować od najbliższego rogu, jak początkowo zamierzał, ustawił drabinę przed kominkiem i z rozmachem namalował nad nim ogromne serce. Biała farba świetnie odcinała się od beżowego tła. Od razu było widać, że serce jest krzywe i że trochę farby spłynęło z jego koniuszka w dół. By to ukryć, Sam domalował fantazyjny zawijas.
Szkoda, że nie stać cię na fachowca - zadrwił Jason, rzuciwszy okiem na owo dzieło. - Nawet tak prostej figury nie potrafi dobrze namalować.
- Nie zna się pan na sztuce - oznajmił Sam, wpisując do serca inicjały swoje i Delainey. - Artysta nie maluje jak wszyscy. Proszę spojrzeć na tę celowo zniekształconą linię, podobnie robił wielki Joan Miro.
Jason przewrócił oczami i ponownie zwrócił się do Delainey.
- Skoro będziesz miała tu wszystko świeżo odnowione oraz dużo wolnego miejsca, to w tym roku zrobimy przyjęcie świąteczne u ciebie. Trzeba tylko napisać na zaproszeniach, żeby goście przynieśli ze sobą krzesła. - Zaśmiał się z własnego dowcipu. - Prywatne krzesła! Co ty na to, Curtis?
Whittington, który w zamyśleniu stał u podnóża schodów i spoglądał w górę, nie odpowiedział.
- U mnie? Nie sądzę, żeby...
- Masz najlepsze warunki. Zawsze to przyjęcie wydawał Robert, ale przecież w tym roku to niemożliwe.
- Kochanie, to znakomity pomysł - wtrącił Sam, przeszywając serce strzałą.
Rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Pomyśl, to będzie twoje pierwsze przyjęcie na nowym miejscu. - Delainey wreszcie zrozumiała jego intencję. Nikt nie mógł się domyślić, że przewidując rychłe zwolnienie, nosiła się z zamiarem sprzedania domu. Powinna sprawiać wrażenie kogoś, kto zadomowił się tu na długo, jeśli nie na zawsze.
- Jason, wrócimy ponownie do tej sprawy w poniedziałek, dobrze?
- W poniedziałek przede wszystkim porozmawiamy o tym, co ci właśnie zleciłem. To pilne - odparł ze złośliwą satysfakcją.
Gdy wyszli, obróciła się do Sama.
- Wielkie dzięki! - W jej głosie brzmiał sarkazm. - Zaprosiłeś ich do mojego domu i jeszcze wpakowałeś mnie w urządzenie przyjęcia!
- Przyjęciem się nie przejmuj, zrobi je babcia, przecież i tak planowała wielką fetę na twoją cześć.
- No dobrze, ale po co ich tu wpuszczałeś? Wcale nie chciałam ich tu widzieć!
- Dlaczego nie? W ten sposób Curtis nie ma już pretekstu, by cię dalej nachodzić. Chciał obejrzeć dom, więc obejrzał i po sprawie.
Aż fuknęła z irytacją.
- Ale wszystko mogło się wydać! Nie ma tu żadnej twojej rzeczy. Czy to nie dziwne?
- Ach, uważasz, że skoro jesteśmy zaręczeni, to powinniśmy razem mieszkać?
Po raz pierwszy, odkąd się znali, kompletnie ją zatkało. Zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sprawiło to Samowi niezmierną satysfakcję. Ha, a zatem trafiła kosa na kamień!
- Czyżbyś w ten sposób zapraszała mnie, żebym się tu sprowadził?
Wzięła głęboki oddech, a Sam przygotował się na jej wybuch. Jednak nic podobnego nie nastąpiło.
- Postaraj się, by nikt cię nie zauważył, jak będziesz wracał do siebie - powiedziała z godnym podziwu opanowaniem.
- W razie czego mogę powiedzieć, że idę z wizytą do babci.
- Która mieszka tuż obok? Za duży zbieg okoliczności.
- Wcale nie. Mam w zanadrzu romantyczną historyjkę o tym, jak to właśnie stara babuleńka poznała nas ze sobą. - Leciutko pocałował Delainey w czubek nosa. - A trzymanie moich rzeczy tutaj jest niepotrzebne. Wystarczy, że ktoś zajrzy do twojej sypialni i zobaczy to królewskie łoże, a natychmiast wyciągnie odpowiednie wnioski... - To rzekłszy, błyskawicznie zniknął za drzwiami, bo nie chciał oberwać puszką farby.
Delainey siedziała przy barku, na którym ustawiła laptop, a Sam malował pokój. Jego obecność przeszkadzała jej, nie mogła jednak grymasić. Przecież sama chciała, by remontował jej mieszkanie, prawda? Nie mogła mu kazać, by przychodził tylko wtedy, gdy ona jest w pracy.
Próbowała skoncentrować się na kolumnach liczb widniejących na monitorze. Wydawały jej się dziwnie znajome. Może to jedna ze spraw, które prowadził Robert? Pobieżnie zapoznał ją kiedyś z niektórymi z nich i coś musiała zapamiętać. To pewnie jakiś prestiżowy interes, dlatego wziął go Jason. Nie zamierzał jednak sam biedzić się nad szczegółowymi analizami, do tego zatrudnił Delainey.
- Rozumiem, że świetnie się bawisz, ale czy musisz dawać temu wyraz tym upiornym gwizdaniem? - spytała wreszcie z irytacją.
Obejrzał się w jej stronę.
- Biedactwo, zazdrościsz mi, co? Nie będę taki, podzielę się. Znajdzie się pędzel i dla ciebie.
- Nie wątpię. Po co ci ich aż tyle? Przywiążesz sobie po dziesięć do każdej ręki, czy jak?
- Prawdziwy fachowiec potrzebuje specjalistycznych narzędzi - wyjaśnił z godnością. - O, na przykład ten ma ukośnie ścięte włosie, żeby...
Gwałtownie zamachała rękami.
- Dobrze, wierzę ci, rób, jak chcesz. Ale weź pod uwagę, że ja też pracuję i nie pomaga mi twoje gwizdanie. W dodatku niemiłosiernie fałszujesz.
- Zawsze tak robię, kiedy próbuję poprawić sobie humor. Jeśli wolisz, mogę warczeć.
- A nie mógłbyś dla odmiany trochę pomilczeć? - Z rezygnacją rozejrzała się po pomieszczeniu.
Zamiast pomalować równo wszystkie ściany, Sam zostawił wielkie prostokąty beżowego tła, a teraz wypełniał każdy z nich w stylu innego artysty. Były tam i kwadraty jak z kompozycji Mondriana, i pejzaż namalowany za pomocą samych kropek jak u Seurata, i kubistyczna postać jak z Picassa.
- Skąd się tak znasz na sztuce, Sam? - Wzruszył ramionami.
- Babcia ciągała mnie po muzeach, jak byłem mały. Zresztą ty też się znasz. Gdyby było inaczej, myślałabyś, że tak sobie mażę dla zabawy.
- A nie? - zdziwiła się uprzejmie. - Oczywiście zamalujesz to potem, prawda?
- Mam zniszczyć moje arcydzieła? - wykrzyknął ze zgrozą. - Nawet o tym nie myśl. Wynajęłaś mnie do malowania, nie zgłaszałaś żadnych konkretnych życzeń, więc teraz musisz zaakceptować moją artystyczną wizję.
- Wspominałam o bieli, jeśli się nie mylę. Na porządnie pomalowanych białych ścianach można wieszać obrazy. Na tych się nie da.
- Na tych nie trzeba - sprostował. - Sprezentowałem ci prywatną galerię. Pomyśl, jak to podbije cenę domu!
- Zrobiłbyś mi większą przysługę, gdybyś powiedział, czego szukałeś rano w moim biurze.
Spodziewał się, że ten temat w końcu wypłynie.
- Niczego. - Odwrócił się do ściany i zaczął malować kobiecą postać, znowu pogwizdując, tym razem jednak zdecydowanie ciszej niż poprzednio. Zacisnęła zęby.
- Przeniosę się do sypialni - postanowiła.
- Czego ten Jason właściwie od ciebie chciał? - zainteresował się niby mimochodem. - Brzmiało to tak, jakbyś miała przeprowadzić analizę jakiejś firmy, która ma stać się kolejnym łupem Whittingtona.
- Coś w tym stylu - odparła wymijająco, zebrała swoje rzeczy i udała się na górę.
Czuła na sobie wzrok Sama, więc specjalnie szła po schodach w dość zachęcający sposób, kołysząc biodrami - leciuteńko, nie za dużo, w sam raz. Oczywiście nie dlatego, by była nim zainteresowana! Nic z tych rzeczy. Miała po prostu ochotę zemścić się za to, co jej kiedyś powiedział: że pójście z nią do łóżka nie byłoby dla niego wystarczającą zapłatą. No to niech się teraz trochę pomęczy!
Weszła do sypialni i spojrzała na swoje wymarzone łóżko. Romantyczna biała draperia umocowana do złocistego kółka pod sufitem rozpościerała się szeroko, opierając się na poprzecznej ramie baldachimu, i spływała wzdłuż rzeźbionych kolumienek na puszysty dywan. Pachnąca świeżością haftowana pościel kusiła, by zwinąć się na niej w kłębek i wypłakać w poduszkę. Tak, wypłakać, ponieważ zaczynało jej brakować sił, by dalej udawać twardą i dzielną. Przez tyle lat mozolnie wspinała się po kolejnych szczeblach, tak bardzo się starała - i wszystko na nic. Znowu trzeba będzie startować od zera...
Rzuciła papiery i przybory do pisania na kołdrę, obok ustawiła laptop, po czym, rezygnując z zapalania światła,
wyciągnęła się na łóżku i zapatrzyła w błękitnawą poświatę monitora.
Bez przesady, od jakiego zera? Nawet jeśli Jason ją wyrzuci - a przecież jeszcze nie wyrzucił i wcale nie ma pewności, że tak się stanie - zawsze zostanie jej wykształcenie, dyplom i duże doświadczenie zawodowe. Z takimi atutami w garści nie zginie.
I czy naprawdę aż tak bardzo jej zależało, by tkwić w jednej firmie do końca życia? Czy nie uwiła sobie ciepłego gniazdka w National City trochę z lenistwa, a trochę z braku odwagi, by spróbować czegoś innego? Może nawet dobrze jej zrobi, jeśli sytuacja zmusi ją do wykazania inicjatywy.
Usłyszała kroki na schodach, więc szybko ustawiła sobie laptop na brzuchu, by było widać, że ciężko pracuje.
- Nie zapalasz światła? Popsujesz sobie oczy! - zganił ją Sam. - Dobra, skończyłem na dzisiaj i idę do domu.
Chociaż... To wygląda kusząco. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu?
- Mam - odparła, lecz on już się rzucił w poprzek łóżka. Przewrócił się na plecy i zamruczał z błogością. - O, to rozumiem! Na dole nawet nie ma na czym wygodnie usiąść.
- Mimo to wolałabym, żebyś tego nie robił - stwierdziła chłodno.
Spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem.
- Coś ty taka spięta? Czyżby aż tak na ciebie działało, że jestem w twoim łóżku?
- Na szczęście nie w, tylko na - sprostowała, lecz Sam nie słuchał, bo zaczął się rozglądać dookoła.
- Bardzo tu przytulnie w tym półmroku. Czuję się, jakbym był arabskim szejkiem w namiocie na pustyni. Na zewnątrz szaleje burza piaskowa, ale ja jestem odgrodzony od świata, a przy sobie mam piękną, uległą niewolnicę, spragnioną moich pieszczot...
Cudownie aksamitny głos Sama zdawał się oplatać wokół niej i brać ją w swoje posiadanie. Pod wpływem hipnotyzującego czaru Delainey ujrzała oczyma wyobraźni właśnie opisaną scenę i ogarnęło ją dziwne, obezwładniające ciepło na myśl o owych pieszczotach. Bezwiednie wydała z siebie ni to pomruk, ni to jęk.
Sam zerknął na nią i szybko usiadł.
- Dobra, nic już nie mów, wiem, że nie jesteś uległą niewolnicą.
Delainey oprzytomniała i teraz dla odmiany ogarnęła ją zgroza. Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby Sam dłużej snuł przed nią erotyczne wizje tym swoim zniewalającym głosem. Co za szczęście, że źle zrozumiał jej reakcję!
- Skończyłeś już fantazjować? - spytała oschle.
- Co ty, dopiero się rozkręcam. Ale chyba nie jesteś w nastroju. - Nagle przestał się zgrywać i popatrzył na nią z troską w oczach. - Ciężko ci, co? Masz pietra, bo nigdy nie byłaś bez pracy i nie wiesz, jak to jest.
Kiwnęła głową, ale lekko, bo kark jej zesztywniał.
- Tak, od dziesięciu lat pracuję w tym samym banku. Zaczęłam, jak miałam siedemnaście. Rozumiesz, wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie, wyprowadziłam się z mojego miasta, umarli mi rodzice, gnieździłam się po różnych klitkach, przetrzymałam kilka współlokatorek.
Jedynym stałym elementem mojego życia było zawsze National City.
Sam wstał z łóżka. Właściwie powinna być zadowolona, że w końcu wyniesie się z jej sypialni, zarazem jednak chciała zaprotestować. Niech nie zostawia jej teraz samej...
Nonsens! Z radością zostanie sama. Bardzo lubi być sama. Bardzo.
On jednak nie wyszedł, tylko usiadł tuż przy niej. Ze-sztywniała.
- Spokojnie. Nie próbuję cię uwieść.
- I tak by ci się nie udało.
- No, nie prowokuj... Usiądź plecami do mnie.
I jakoś tak się stało - nie miała pojęcia jak - że już siedziała tyłem do niego, bezpiecznie oparta o jego tors. Poczuła łagodny dotyk rąk Sama na swoim karku. Z wyczuciem zaczął masować napięte mięśnie szyi, przesuwając dłonie coraz wyżej, wsuwając palce we włosy.
- Potargasz mnie - zaprotestowała bez przekonania.
- Podaj mnie do sądu.
- Dobra myśl. Jak skończysz, przypomnij mi o tym
- wymruczała z błogością.
Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej zrelaksowana. Kojący dotyk Sama zdawał się w niepojęty sposób przenikać głębiej, promieniować na całe jej ciało. Co najdziwniejsze, było to niezmiernie... pobudzające. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek czuła coś podobnego. Serce biło jej coraz mocniej, oddech stał się szybszy.
Jak on to robił, że w jego rękach topniała jak wosk?
Gdy skończył, nie miała siły odsunąć się od niego.
Siedziała dalej z pochyloną do przodu głową, on zaś odsunął jej włosy i czule, pieszczotliwie pocałował ją w kark.
- Nadal narzekasz, że rujnuję ci fryzurę? - szepnął.
- Mhm - odparła z trudem. - Jak zrobisz to jeszcze raz, naprawdę podam cię do sądu.
- Jak zrobię to jeszcze raz, zaśniesz. - Zaśmiał się cicho.
- Nie, z całą pewnością by nie zasnęła! Od tego masażu miała ochotę na zupełnie inne spanie... Owładnęło nią przemożne pragnienie, by odwrócić głowę i poszukać wargami ust Sama.
Prosisz się o kłopoty, kobieto, zganiła się w myślach i wzięła się w garść.
- Dziękuję za pomoc. - Starała się, by jej głos brzmiał rzeczowo. Odsunęła się i z powrotem sięgnęła po laptop, by osłonić się nim jak tarczą. - Bardzo mnie to... orzeźwiło. Teraz muszę wracać do roboty.
- Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłaś?
- Nie pamiętam.
W tym momencie, jak na zamówienie, zaburczało jej w żołądku.
- Tego się obawiałem. Zobaczę, co da się skombinować. I już go nie było.
Delainey wpatrywała się w monitor, ale nie mogła się skoncentrować. Wciąż czuła na skórze dotyk palców Sama, taki łagodny i delikatny, a przecież niezrównanie zmysłowy i budzący apetyt na jeszcze i jeszcze. Pewnie on tak samo się kocha...
- Przestań! - ofuknęła głośno samą siebie i zmusiła się do tego, by jednak skupić się na kolumnach cyfr. Nie było to tak ekscytujące, ale daleko bezpieczniejsze.
Zmarszczyła brwi. Czemu to zestawienie wydaje jej się dziwnie znajome? Ta myśl nie przestawała jej dręczyć. Nie, to nie mogła być jedna z analiz Roberta, ponieważ Delainey miała wrażenie, że nie tylko już ją widziała, ale i... Ale i pracowała nad nią sama!
Wystarczyło parę kliknięć myszką, by otworzyć na ekranie inne okienko. Porównała liczby. Kropka w kropkę to samo. Nie odkryłaby tego, gdyby jak zwykle regularnie kasowała stare pliki, jednak w ostatnich dniach tyle się działo, że kompletnie wyleciało jej to z głowy.
Odsunęła laptop i zaczęła się zastanawiać.
- Śpisz? - szepnął od drzwi Sam. - Otworzyła oczy.
- Nie, myślę o kolejnym celu Curtisa.
- A co to będzie tym razem? - Postawił przy łóżku tacę z dwoma glinianymi garnuszkami i talerzykiem krakersów. - Miałaś w kuchni zupę jarzynową w puszce, więc ją podgrzałem. - Podał jej łyżkę.
- Dzięki. Czemu tak cię interesują jego sprawy?
- Aleś ty podejrzliwa! Tak tylko pytam dla podtrzymania rozmowy. Jeśli wolisz inny temat, to podpowiedz mi, jak mam udobruchać Josie.
- Wymyśl coś - rzuciła z roztargnieniem, wciąż wstrząśnięta swoim odkryciem.
- Może jej też zrobię masaż karku?
- Jej mąż by cię za to zastrzelił - mruknęła bez zastanowienia, i dopiero przedłużające się milczenie Sama spowodowało, że podniosła na niego wzrok.
Jego oczy lśniły podejrzanie.
- Proszę, proszę! - ucieszył się. - Mój niewinny masaż nie był dla ciebie aż tak całkiem niewinny...
Otworzyła usta, lecz szybko zamknęła je z powrotem, by kolejna uwaga nie pogrążyła jej jeszcze bardziej. Sam uśmiechnął się z niekłamanym zadowoleniem.
- Dzięki, że mi powiedziałaś, złotko. Warto wiedzieć takie rzeczy.
Gdy rano zeszła na dół w najgorszym ubraniu i z włosami niedbale spiętymi w kitkę, Sam już był na posterunku.
- Hej, wyglądasz jak prawdziwa artystka! - zawołał wesoło na jej widok.
Delainey zamarła w pół kroku. Niemal wszystkie malowidła Sama znikły pod warstwą farby. Kiedy on zdążył to zrobić?
- Teraz już wiem, gdzie się podział klucz, który zostawiłam pierwszego dnia twojej babci - skwitowała cierpko i wskazała na widniejące wciąż nad kominkiem serce. - Przeoczyłeś je, czy zamierzasz zostawić na pamiątkę?
- Nie mam serca, by je zamalować.
Jęknęła.
- Zbyt wczesna pora, bym doceniła tak wyrafinowane gry słowne.
- Kawa gotowa. Napij się, to oprzytomniejesz i docenisz. - Rozległo się pukanie do drzwi. - To pewnie babcia. - Jak wychodziłem, piekła dla ciebie jakieś pyszności.
Emma wyjątkowo zjawiła się z pustymi rękami. Przywitała się z Delainey i naglącym tonem zawołała do wnuka:
- Sam, dzwoni Liz. Jest bardzo zdenerwowana, ale nie chce mi powiedzieć, co się stało.
Nie przejął się tym zbytnio. Nawet nie przestał zamalowywać ostatniego beżowego fragmentu.
- Jest w Cancun - dodała Emma.
- Przecież miała pływać po Zatoce Meksykańskiej.
- Jak widać, coś jej wypadło. Sam, ona czeka.
- Znając Liz, i tak pięć razy zdąży jej się wszystko odmienić, zanim tam dotrę.
- Gdzie? Do Cancun? - wyrwało się Delainey.
- Nie, do telefonu. - Bez pośpiechu domalował ten ostatni kawałek do końca, odłożył wałek na tackę i wyszedł.
- Kto to jest Liz? - spytała z udawaną obojętnością Delainey. - Dziewczyna Sama?
- Nie.
Kamień spadł jej z serca. Ciekawe, czemu? Przecież to nie miało z nią nic wspólnego.
- To znaczy nie jest nią od jakiegoś czasu - ciągnęła Emma. - Ale to bardzo miła osoba.
Aha, miła eksdziewczyna wydzwania do niego z wakacji, bo ma problemy... Czyli Delainey nie jest pierwszą kobietą, której Sam po rycersku spieszy na ratunek. I zapewne nie ostatnią.
A ty myślałaś, że jesteś jedyną, zakpiła z siebie.
By ukryć frustrację, chwyciła pędzel i zaczęła bez potrzeby poprawiać fragment ściany.
- Trudno idealnie równo pomalować takie wielkie płaszczyzny - zauważyła Emma. - Mogłabyś zrobić jak Liz. Widziałaś, że podzieliła je na różnokolorowe sekcje. Co prawda te zielenie i fiolety są zbyt jaskrawe jak na mój gust, ale sam pomysł uważam za sensowny.
Drgnęła. Pędzel wypadł jej z ręki akurat na odsłonięty fragment wykładziny i zachlapał ją farbą.
- Liz malowała pani dom?
- Kiedy to nie jest mój dom. Ja jestem tylko gościem.
Zdumiała się. Cały czas była przekonana, że dom należy do Emmy, która przygarnęła do siebie wnuka, gdy ten stracił pracę.
- To pani mieszka u Sama? Nie na odwrót? - Jej głos drżał lekko.
- Jakaś kobieta urządziła jego dom... Czemu nie zmienił wystroju, skoro już się z nią rozstał? Czyżby wciąż mu zależało? Poczuła bolesne ukłucie w sercu.
Och, nie bądź głupia, chwilowo go na to nie stać, to wszystko.
- Ależ nie! - roześmiała się Emma. - Oboje mieszkamy u Liz.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ta informacja kompletnie oszołomiła Delainey.
Sam i Liz mieszkają razem.
Żyją ze sobą.
Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Nie, to niemożliwe. Przecież nie pojechał z nią na wakacje. Czy to nie dostateczny dowód, że między nimi wszystko skończone?
Nie próbuj się oszukiwać. Gdyby nie był już z Liz, nie mieszkałby sobie u niej jakby nigdy nic, i to jeszcze z babcią! Tylko gospodarz może kogoś zapraszać do domu...
Emma głośno pstryknęła palcami, co przywołało Delainey do rzeczywistości.
- Na śmierć zapomniałam! Przecież mam włączony piekarnik! Przepraszam, moja droga. - Pobiegła do siebie.
Delainey podniosła upuszczony pędzel i mechanicznie zaczęła wycierać papierowym ręcznikiem rozchlapaną farbę. Próbowała pogodzić fakt wspólnego mieszkania Sama i Liz z informacją, że Liz nie jest dziewczyną Sama. Ach! Pewnie jest kimś więcej niż dziewczyną. Krótko mówiąc, jest narzeczoną. Prawdziwą.
I nie ma pojęcia, że jej przyszły mąż udaje, że zaręczył się z inną kobietą.
- Mam mały problem - od progu obwieścił Sam pogodnym tonem. - Liz wraca jutro do domu.
- To rzeczywiście masz problem - odparła z gryzącym sarkazmem.
Obrzucił ją nieco zdziwionym spojrzeniem.
- Tak, bo miała wrócić dopiero za dwa tygodnie.
Naraz stało się dla niej jasne, czemu się dopytywał, jak długo potrwa ta mistyfikacja z zaręczynami. Liczył na zakończenie całej sprawy przed przyjazdem Liz.
- Przynajmniej cię ostrzegła - burknęła.
Skoro narzeczona uprzedzała go o wcześniejszym powrocie, to pewnie Sam nie pierwszy raz pakował się podczas jej nieobecności w dwuznaczne układy. Dawała mu szansę, by szybko uporządkował swoje sprawy.
Coraz lepiej.
- Owszem, chociaż nie po to dzwoniła.
Delainey w rosnącą frustracją tarła plamę na wykładzinie, rozmazując ją coraz bardziej. Wreszcie zerwała się na równe nogi i z furią cisnęła ręcznik na podłogę.
- Czym ja się przejmuję? Wykładzina i tak jest do wymiany.
- Co cię ugryzło?
- Nic.
Sam przykląkł, lekko zwilżył kawałek papierowego ręcznika i zaczął metodycznie zmywać plamę.
Czy on nie ma teraz poważniejszych problemów na głowie? - pomyślała z irytacją. Nie mogąc znieść przedłużającego się milczenia, zaatakowała:
- Jakoś nigdy mi nie wspomniałeś o Liz.
Nie widziałem potrzeby.
Odebrała to jak policzek. Jeśli „nie widział potrzeby", to widać nic dla niego nie znaczyła!
- Skoro tak uważasz... Za to teraz będziesz musiał gęsto tłumaczyć się przed nią. W końcu teoretycznie zaręczyłeś się ze mną.
- Ja się z tobą zaręczyłem? Chwileczkę! Przecież to ty przedstawiłaś mnie jako swojego narzeczonego.
Fakt, sama zaczęła. Świadomość tego wprawiła ją w jeszcze gorszy humor.
- Nieważne, jak do tego doszło. W każdym razie będziesz musiał o tym powiedzieć Liz.
- Już to zrobiłem. Dzięki temu zapomniała o swoich problemach na całą minutę, co jest rekordem świata. - Roześmiał się. - Jakoś sobie z tym poradzę. Bywałem już bezdomny.
- Jak to? - spytała słabym głosem. - Wyrzuci cię z domu?
- Przeciwnie, nie będzie chciała mnie puścić, bo zależy jej, żeby Jack był zazdrosny.
Zaczynało jej się kręcić w głowie.
- Kto to jest Jack?
- Jej mąż. Pokłóciła się z nim podczas rejsu. Dlatego wysiadła w Cancun i wraca do domu dwa tygodnie wcześniej, niż planowała. Masz jeszcze jakieś pytania? - Wstał z podłogi. Po plamie nie został nawet ślad.
A więc... A więc on nie mieszkał z inną? Nogi się pod nią ugięły. Nagle wszystko stało się jasne.
- Pilnujesz im domu, tak?
- Dokładnie rzecz biorąc, pilnuję kota. Jej Wysokość nie toleruje żadnych pensjonatów dla zwierząt, kiedy więc państwo wyjeżdżają, znajdują jej opiekuna.
Doznała ogromnej, kompletnie niewytłumaczalnej ulgi.
Rzeczywiście wspominałeś, że to nie twój kot, ale myślałam, że należy do Emmy.
- Powiem ci, co myślałaś. Myślałaś, że za plecami Liz kręcę z inną.
- No... To znaczy nie, wcale nie! Przecież między nami nic nie było.
- Jeszcze.
Przez chwilę panowało milczenie.
- A dlaczego będziesz bezdomny? - spytała w końcu Delainey.
- Bo chwilowo nie mam mieszkania. Nie przedłużyłem umowy o wynajem w poprzednim miejscu, skoro planowałem przez trzy miesiące siedzieć tutaj.
- O, to na długo wyjechali.
- Lekarz powiedział Jackowi jasno: urlop albo zawał. Jack, jak to adwokat, znalazł sprytne rozwiązanie i podpisał umowę z firmą żeglugową, dzięki czemu pływa luksusowym statkiem po Karaibach, udzielając pasażerom porad prawnych. Wilk syty i owca cała. Genialne.
- I żona mogła z nim wyjechać na tak długo? Ona nie pracuje?
- Liz jest informatykiem. Może pisać programy w dowolnym miejscu.
- Ach! Prawnik i specjalistka od oprogramowania, o których mówiła jej Patty!
- No dobrze. Ale co w tym wszystkim właściwie robi twoja babcia?
Postanowiła sprzedać mieszkanie i przenieść się do nowo budowanego ośrodka dla seniorów, bo nie znosi być sama, a tam będzie mieć towarzystwo. Kupiec na mieszkanie znalazł się szybciej, niż zdołano wykończyć jej apartament, więc babcia na kilka tygodni przeniosła się tutaj. Posiedzi jeszcze trochę u Liz, a przed świętami pojedzie do ośrodka.
- A ty? Znajdziesz coś sobie? - spytała z troską.
- Już znalazłem.
- O, to dobrze. Nie wyprowadzasz się gdzieś daleko, mam nadzieję? Jeszcze przez jakiś czas będę cię potrzebować.
- Nie martw się. Zostanę tutaj. - Rozejrzał się dookoła.
Ogarnęło ją niedobre przeczucie.
- Tutaj, to znaczy w mieście, tak?
- Tutaj, to znaczy tutaj - wyjaśnił cierpliwie. - Ostatniego wieczoru martwiłaś się, że wszystko się wyda przez brak moich rzeczy. Teraz będziesz mieć problem z głowy.
Zamieszkam u ciebie.
W niedzielę wczesnym rankiem ktoś zadzwonił do drzwi Delainey. Na progu stał Sam z dwiema walizkami.
- Wolałem spakować się, zanim wróci Liz.
- Rozumiem. Nie byłoby ci wygodnie pakować się, gdyby na kolanach żebrała cię o pozostanie, czepiała się twoich rąk i łkała.
Z uznaniem poklepał ją po głowie.
- Wyrabiasz się, dziecinko.
- Staram się, jak mogę. Zanieś swoje rzeczy do pokoju gościnnego.
Gdy parę chwil później zszedł na dół, zauważył:
- Masz tam masę różnych pudeł. Co w nich jest?
Westchnęła.
Rzeczy, które powinnam wreszcie przebrać. Część zabrałam z domu rodziców po śmierci mamy. Nie miałam wtedy głowy do przeglądania każdego papierka. Większość to śmieci, ale nie mogę wszystkiego wyrzucić hurtem, tam może być coś ważnego lub pamiątkowego. - Zakrzątnęła się, by zaparzyć kawę. - Część to moje notatki ze studiów. Właściwie nie są mi już potrzebne, ale mam do nich sentyment, więc je trzymam. To głupie, wiem.
- Aż tak lubiłaś studia?
- Nie o to chodzi. Gdy skończyłam szkołę średnią, rodzice byli przeciwni mojej dalszej nauce, dla nich to była strata czasu. Zaczęłam pracować jako kasjerka w banku. Udało mi się przenieść z filii w naszym miasteczku do oddziału centralnego. Wynajęłam klitkę do spółki z koleżanką, dostałam się na studia, biegałam z banku na zajęcia i z powrotem. Zrobienie dyplomu zajęło mi sześć lat. Chcesz kawy?
Sam zrozumiał, że ma nie drążyć tematu. Widać dla Delainey te wspomnienia były wciąż żywe i bolesne.
- Chętnie. Słuchaj, muszę na czymś spać, ale jeśli mam do pokoju gościnnego wstawić jakieś łóżko, to trzeba przestawić część pudeł. A może zaprosisz mnie do swojej sypialni?
A nie lepszy materac przed kominkiem? - odpaliła natychmiast. - Bardzo przytulnie jest zasypiać przy trzaskającym ogniu.
- Ale twoje łoże jest wygodniejsze i z łatwością nas pomieści.
- Podobno spanie ze mną nie byłoby wystarczającą zapłatą za twoje wysiłki. - Uśmiechnęła się zjadliwie.
- Bo to nie byłaby żadna splata długu, tylko czysta przyjemność, wierz mi.
Po południu Sam skończył malowanie parteru, lecz dzieło nad kominkiem pozostawił nietknięte.
- Słuchaj, czy nie musisz się zbierać? - zaniepokoiła się. - Samolot Liz ma wylądować o trzeciej.
- Zdążę. Nie ma sensu być za wcześnie. A może pojechałabyś ze mną?
Zrobiło jej się bardzo przyjemnie.
- Naprawdę chcesz?
- Pewnie. Jak Liz cię zobaczy, będzie wolała zwierzyć się ze swoich kłopotów kobiecie, a ja zyskam święty spokój i chociaż raz nie będę musiał potakiwać, udając, że słucham.
Natychmiast przestało jej być miło.
- Ale cynik z ciebie!
- No dobra, powiem prawdę. Właściwie to potrzebuję twojego samochodu. Babcia pojechała gdzieś swoim, bo jak zwykle prowadzi ożywione życie towarzyskie, a na motocykl nie zapakuję sterty walizek Liz.
- A gdybym miała jakieś inne plany na dzisiaj? - spytała z przekąsem.
Wzruszył ramionami.
- Zostają taksówki. Liz pokryje koszty, ja i tak mam być skrzyżowaniem powiernika z tragarzem. Może faktycznie lepiej, żebyś nie jechała ze mną, tylko w tym czasie wyniosła te pudła z pokoju gościnnego. Pomaluję go, gdy wrócę do domu.
Powiedział to tak, jakby tu mieszkał! Wyraźnie zaczynał się szarogęsić. Niedoczekanie jego!
- Jednak pojadę z tobą. Mam wielką ochotę poznać Liz.
Liz wyglądała zupełnie inaczej, niż Delainey sobie wyobrażała. Po ruchomym schodach zbiegła ku nim szczupła blondynka w dżinsach, ze słuchawkami na uszach, z włosami związanymi w koński ogon. Zapytana o bagaż, ściągnęła dyndający na ramieniu plecaczek i wręczyła go Samowi.
- Reszta została na statku, niech Jack się martwi, jak to wszystko przywieźć z powrotem.
- A jeśli wyrzuci twoje rzeczy za burtę?
Machnęła ręką, a na jej dłoni zalśnił pierścionek z brylantem.
- Nie ma na to dość fantazji. Właśnie dlatego tu jestem. Nie wytrzymam dłużej z takim...
- A może najpierw przywitasz się z Delainey?
- Co? A tak, oczywiście. Cześć! Przepraszam, ale sama rozumiesz...
- Rozumiem - powiedziała szczerze Delainey.
- Naprawdę miło mi cię poznać. Podobno jesteście częściowo zaręczeni? Nic nie rozumiem. To tak, jakby być częściowo w ciąży. Aha, Sam powiedział też, że mi głowę ukręci, jak coś palnę o twoim pierścionku. Ale dlaczego?
- Nasza słodka Liz ma takt hipopotama - mruknął zgryźliwie Sam.
- Wcale nie - zaoponowała Delainey. - I nie widzę powodu, dla którego miałabym bać się komentarzy na temat pierścionka. W końcu to nie ja go kupiłam w jakimś butiku z tanią biżuterią. - Wyciągnęła lewą dłoń.
W ostrym świetle jarzeniówek pierścionek wyglądał jeszcze tandetniej niż zazwyczaj, a kamień w porównaniu z brylantem Liz wydawał się zupełnie żółty.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Ale sknera z ciebie, Sam - Liz wzięła Delainey pod rękę. - Czuję, że zostaniemy przyjaciółkami. Powiedz mi przede wszystkim, skąd ten pomysł, by się z nim zaręczać?!
Gdy następnego ranka weszła do swojego gabinetu, Jason już na nią czekał, siedząc na jej biurku.
- Od dwóch godzin powinnaś być w pracy - wycedził.
- Byłam umówiona z księgową George'a Laurenta. Mówiłam ci o tym.
- A ja mówiłem, że nie warto zawracać sobie tym głowy.
- Owszem, rzuciłeś luźną uwagę na ten temat. Nie znasz jednak tej firmy, więc skąd możesz wiedzieć, że nie warto? A może to jakaś sugestia Whittingtona?
- Curtis nie ma głowy do zajmowania się takimi drobiazgami. Był u nas dziś rano, zdeponował pieniądze. Świetnie na tym wyjdziemy. Pięć milionów. I to tylko na początek. Masz dla mnie to zestawienie, które kazałem ci zrobić?
Wyjęła z teczki papiery i podała mu. Szybko przebiegł wzrokiem kolumny liczb. Przyglądała mu się z zainteresowaniem.
- Solidna, stabilna firma z dobrym rynkiem zbytu, tylko chwilowo ma zachwianą płynność finansową - wyliczyła. - Dobry cel, Curtis przejmie ich bez problemu, bo potrzebują zastrzyku gotówki. Tym razem będzie to Elmer Bannister, prawda? Pamiętam analizę, sama ją robiłam. Spojrzał na nią spode łba.
- Już nie prowadzisz tej sprawy.
- Ale nadal mnie ciekawi. Miałeś porozmawiać z potencjalnymi inwestorami.
- Nie byli zainteresowani.
Uniosła brwi.
- Żaden z nich? Zdążyłeś już porozmawiać ze wszystkimi?
Jason wstał i popatrzył na nią z góry.
- Zdecyduj, po czyjej jesteś stronie. Poruszasz się po cienkim lodzie, Delainey. Uważaj, bo się doigrasz.
W domu powitała ją woń smażonych befsztyków i widok choinki, która stała na nieszczęsnej plamie z atramentu, idealnie ją zakrywając.
- Skoro masz urządzać przyjęcie świąteczne, trzeba się przygotować - oznajmił Sam, wyjmując z kartonu lampki. - Dobrze zrobiłaś, opisując pudła, mogłem wszystko znaleźć.
- Było też jedno z choinką, musiałeś przeoczyć.
- Sztuczna choinka jest jak wirtualny seks. Można popatrzeć, ale na tym koniec przyjemności.
- Rozumiem. - Zdjęła płaszcz. - Cóż, na twoim miejscu nie robiłabym sobie zbyt wielkich nadziei.
Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem.
- Mówisz o choince czy o seksie?
- O przyjęciu! Może w ogóle do niego nie dojdzie, bo do tej pory Jason zdąży mnie wywalić.
- Coś się stało?
- Zorientowałam się, że zamierza wykorzystać zrobioną przeze mnie analizę do podsunięcia Curtisowi kolejne go smacznego kąska. I nawet wiem, kogo potem wystawi. Przedsiębiorcę, który był u mnie niedawno. Robi opakowania dla Foursquare Electronics. Właściwie nie powinnam ci o tym mówić, to poufne informacje - zreflektowała się nagle i zmieniła temat: - Czy mi się wydaje, czy czuję jakiś smakowity zapach?
- Nie wydaje ci się. Leć umyć rączki po pracy, zaraz będzie obiad.
Potulnie poszła na górę i odświeżyła się nieco. Sam zachowywał się jak gospodarz, a jej było przyjemnie, że przygotował dla niej obiad i przyniósł choinkę... Trudno będzie odwyknąć od takich luksusów, kiedy jemu w końcu znudzi się zabawa w dom. Na razie wyglądało na to, że podoba mu się być bezrobotnym.
- Co z twoją pracą? Szukasz czegoś? - zagadnęła przy obiedzie.
- Po co? Przecież mam pełne ręce roboty!
- Teraz tak, ale co potem? Może zrobiłbyś jednak ten dyplom?
- Już wiesz? Babcia ci podkablowała, co? - Beztrosko machnął widelcem. - To już wolałbym rzeczywiście na pisać książkę. - Uśmiechnął się szeroko. - Zgadnij, o czym?
Ktoś zadzwonił do drzwi. Sam pytająco spojrzał na Delainey, lecz ona potrząsnęła głową.
- Nikogo nie zapraszałam.
Wstał i poszedł do drzwi, a Delainey zaczęła sprzątać talerze z barku. Chwilę później zobaczyła Curtisa Whittingtona.
- Chyba przeszkodziłem w obiedzie? W takim razie załatwię sprawę krótko. Jak wiesz, chciałem kupić dom w Białych Dębach, ale akurat nie ma żadnego na sprzedaż. Dobijmy targu. - Wyciągnął z kieszeni czysty czek. -Wezmę twój, zapłacę, ile chcesz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie wierzyła własnym uszom. Oczywiście nie mówił tego poważnie. Nawet miliarder nie kupuje niczego w tak wariacki sposób, bo szybko przestałby być miliarderem.
Pokusa była jednak silna. Czemu nie rzucić jakiejś astronomicznej sumy i patrzeć, jak Curtis wije się, próbując się wycofać z pochopnie danej obietnicy? A jeśli zapłaci bez mrugnięcia okiem? Świetnie, brać forsę i zgodnie z umową podzielić się połową zysków z Samem!
Nie, nie ma tak dobrze. Ten człowiek owija sobie wokół palca sprytniejszych niż ona. Gdy tylko zacznie z nim robić jakiekolwiek interesy, niechybnie źle na tym wyjdzie.
Ale tak miło byłoby go odprowadzić do drzwi i pomachać mu na pożegnanie czekiem z siedmiocyfrową sumką...
Z żalem odsunęła od siebie tę czarowną wizję.
- To bardzo hojna oferta, ale nie skorzystam. Dopiero
się tu wprowadziłam, nie chcę znowu czegoś szukać. - Kątem oka pochwyciła dziwne spojrzenie Sama. - W dodatku nie umiem wycenić czegoś, co ma dla mnie wartość sentymentalną.
Curtis skrzywił się pogardliwie.
- Nie wciskaj mi kitu. Jaką wartość? Nawet się tu jeszcze nie urządziłaś. I nie udawaj głupiej, pracujesz w banku, więc jaki to dla ciebie problem z wyceną czegoś. Jasne, on by potrafił wycenić najlepszego przyjaciela. Jeśli w ogóle takiego posiada. Zważywszy uprzejmość, z jaką traktował ludzi...
- Przejdźmy do konkretów. Dam ci dwa razy tyle, ile zapłaciłaś.
Zgodnie z jej przypuszczeniami, próbował ją sprytnie podejść. Już nie było mowy o dowolnej sumie. I założyłaby się, że doskonale wiedział, ile ten dom ją kosztował.
- Przemyślę to.
- Trzy razy tyle.
Zaczynało się robić ciekawie.
- Zanim podejmę tak ważną decyzję, muszę porozmawiać z narzeczonym i zasięgnąć jego opinii.
Curtis zignorował jej obiekcje. Idea, by brać pod uwagę zdanie drugiej osoby, była mu najwyraźniej obca.
- Zaraz wypiszę czek. - Zaczął szukać po kieszeniach. - Chyba nie wziąłem pióra.
Akurat, pomyślała. Udaje, bo chce mnie zmiękczyć. Nie podpisze, pójdzie sobie, a ja zacznę żałować, że przepuściłam wspaniałą okazję i w rezultacie sama będę za nim chodzić i prosić. Tak to sobie wymyślił, ale się przeliczy.
- Proszę! - Sam triumfalnie wyciągnął długopis z kieszeni koszuli.
Delainey miała ochotę kopnąć go w kostkę. Wyraźnie nie mógł się doczekać swojej połowy zysku.
Curtis wypełnił czek, podpisał i przesunął go na środek blatu, by Delainey widziała sumę. W myślach podzieliła ją przez trzy. Miała rację. Dokładnie znał cenę, jaką zapłaciła za dom.
- Ale za takie pieniądze chcę tu zamieszkać natychmiast - dodał z naciskiem, cały czas trzymając dłoń na czeku.
Musiałbyś dorzucić jeszcze milion, żebym w ogóle zaczęła rozważać taką ewentualność, pomyślała z nagłą irytacją.
- Mamy stąd wyjść tak od razu? Przykro mi, ale nie widzę takiej możliwości.
- Dlaczego? Dam wam adresy kilku dobrych hoteli.
- Dlatego, że nie zwykłam zostawiać innym brudnych naczyń do zmywania. To byłby nietakt - odparła ze słodyczą. - Jak już mówiłam, muszę to przemyśleć.
W ogóle jej nie słuchał. Stał przy barku, zatopiony w myślach, po czym nagle podjął decyzję. Zabrał rękę z czeku.
- Wystarczy, że go indosujesz. Wtedy umowa stoi. Obrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Powinien trochę ostrożniej obchodzić się ze swoją przyszłą własnością - mruknął Sam.
- Gdyby decyzja należała do ciebie, to już byłaby to jego własność. Kto ci kazał pożyczać mu długopis?
- To nie przestępstwo. Swoją drogą, mógłby mi go oddać. Nie rozumiem, przecież chciałaś sprzedać dom, okazja sama wchodzi ci w ręce!
Wiem... - odparła z ociąganiem. - I nawet nie musisz mówić, że każde z nas zarobiłoby na czysto niezłą sumę.
- I to bez kiwnięcia palcem. Czemu więc nie skorzystałaś?
Wzięła głęboki oddech.
- Bo... Bo widzisz, wcale nie chcę sprzedawać tego domu.
- Zdążyłem się zorientować. - stwierdził sucho. - Ale czy nie chcesz pozbywać się go w ogóle, czy nie chcesz oddać go w ręce Curtisa?
Zaczęła ustawiać naczynia w zmywarce.
- Nie umiem tego wytłumaczyć. Nawet samej sobie. W każdym razie nie jestem gotowa na to, żeby wyprowadzić się już teraz.
Sam pochylił się nad blatem.
- Dziwny ten czek. Nie ma na nim wydrukowanego imienia i nazwiska właściciela konta.
Delainey spojrzała na podłużną kartkę.
- Wszystko w porządku. Curtis dopiero otworzył u nas konto, a wtedy na początek dostaje się blankiety z samym numerem rachunku. Dopiero po kilku dniach jest gotowa książeczka z pełnymi danymi. Aby zrealizować ten czek, muszę podać dane i adres wystawiającego. Curtis powiedział, że wystarczy mój podpis na odwrocie, ale to za mało.
- W każdym razie masz niezłą zagwozdkę. Jeśli sprzedasz dom, będziesz mieć dość pieniędzy, żeby nie martwić się utratą pracy i spokojnie szukać nowej. Tyle tylko, że pewnie nie będzie już takiej potrzeby, bo jak spełnisz zachciankę Curtisa, zyskasz sobie jego przychylność, a Jason przestanie z tobą zadzierać. Wtedy zachowasz pracę, ale skoro tak, to nie powinnaś sprzedawać domu. Klasyczna kwadratura koła.
- Dzięki. Bardzo mi pomogłeś - mruknęła cierpko i nastawiła program w zmywarce. - Nie chcę jego pieniędzy - stwierdziła nagle.
Sam wziął się z powrotem do ubierania choinki.
- Dlaczego nie? Takie same jak każde inne. Musisz przyznać, że facet ma gest. Jak mu na czymś zależy, płaci bez mrugnięcia okiem.
- Aha. A zaraz potem przykręca kurek.
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzucił mimochodem, najwyraźniej zajęty rozplątywaniem kabla z lampkami.
- Jak przejął ostatnio pewną firmę, od razu przestała rozliczać się z dostawcami w terminie i zaczęła im dyktować swoje warunki. - Nagle ugryzła się w język.
Co ją naszło, by mu zdradzać poufne informacje? Nigdy tego nie robiła, a przy nim dawała się wyciągać na plotki.
Nie, nie powinna całej winy przypisywać Samowi. Owszem, ewidentnie starał sieją wybadać, ale nie udałoby mu się pociągnąć jej za język, gdyby jej lojalność wobec banku ostatnio nie osłabła. Wszystko przez to, że Jason żerował na jej projektach i torpedował jej pomysły.
- Powinnam przyjąć tę ofertę, lepszej nie dostanę - skonstatowała. - Ale na razie i tak nic nie mogę zrobić, bo nie znam adresu Curtisa.
- Może prześpij się z tym i rano spojrzysz na to świeżym okiem.
Wiedziała jednak, że rano nadal będzie ją męczyć ten sam dylemat co teraz: nie miała najmniejszej ochoty sprzedawać swojego wymarzonego domu Curtisowi, a jednocześnie było to jedyne logiczne wyjście.
Sam, stojąc za choinką, ukradkiem obserwował Delainey. Między gałęziami widział jej śliczną twarz, na której malował się smutek. Na ten widok serce ścisnęło mu się boleśnie. Rozumiał jej ból, ponieważ też czuł się tak, jakby wraz ze sprzedażą tego domu miał coś stracić.
Nagle spostrzegła, że na nią patrzy, więc natychmiast uśmiechnęła się dziarsko.
- Co zrobisz ze swoją częścią pieniędzy? - spytała z udawanym ożywieniem.
Gdyby nie znał prawdy, dałby się nabrać na ten pogodny ton. Zostawił kabel z lampkami i podszedł do Delainey.
-Delainey, nie musisz przez cały czas udawać takiej twardej - powiedział łagodnie.
Nie zdziwiłoby go, gdyby rozpłakała się z ulgą. Wiele kobiet tak reagowało na okazane współczucie. Ale nie ona.
Wargi zadrżały jej lekko - i to wszystko. Żadnych łez, szlochów, spazmów. A przecież to wystarczyło, by Sam zrozumiał, że nie zniesie tego dłużej. Niech się dzieje, co chce, byleby ona była szczęśliwa.
Delikatnie położył palec na jej wargach, by przestały drżeć, a gdy to nie pomogło, ujął w dłonie twarz Delainey i z niezmierną czułością pocałował ją w usta.
Opierała się przez cały ułamek sekundy, a potem poddała się miękko, jakby nie miała już siły walczyć. Więcej było w tym tęsknoty za bliskością drugiego człowieka niż namiętności, lecz po niedługim czasie Sam wyczuł, iż w Delainey zaczyna się tlić płomień autentycznego pożądania.
Musiał bardzo się pilnować, by nie ulec pokusie i nie wykorzystać sytuacji. Tak mało brakowało...
Oderwał wargi od jej ust, co okazało się najtrudniejszą rzeczą, jaką musiał w życiu wykonać, i wtulił twarz w lśniące złocistobrązowe włosy Delainey. Poczuł zapach jakichś ziół.
Wykonała ruch, jakby chciała się odsunąć, a on natychmiast wypuścił ją z objęć, gdyż dżentelmen nigdy nie narzuca się kobiecie.
Wielka szkoda, że babcia wychowała go na dżentelmena.
Uznała, że skoro i tak nie da się tego uniknąć, najlepiej będzie mieć to już za sobą. Niestety napotkała nieprzewidziane trudności.
Zdecydowała się przyjąć ofertę Curtisa, tymczasem on znikł, jakby zapadł się pod ziemię. Obdzwoniła najbardziej prestiżowe hotele w mieście, lecz nie zatrzymał się w żadnym z nich. A jeśli źle go oceniła, jeśli preferował ekskluzywne prywatne pensjonaty? W takim razie mogła równie dobrze szukać go cały dzień i nie znaleźć.
Zdeterminowana, by jak najszybciej zakończyć tę bolesną sprawę, włączyła komputer i załogowała się do wewnętrznej sieci banku. Właśnie wpisywała do wyszukiwarki nazwisko Curtisa, gdy ktoś niedbale zastukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł. Oczywiście był to Jason.
Błyskawicznie wyłączyła monitor.
- Bądź tak miły i następnym razem zapukaj.
- A co? Masz zwyczaj pracować w samej bieliźnie? W takim razie muszę częściej wpadać bez uprzedzenia. - Swoim zwyczajem usiadł na rogu jej biurka. - A może w wolnym czasie przeglądasz konta klientów? Za taką ciekawość można wylecieć z roboty.
Aż nadto dobrze zdawała sobie z tego sprawę.
- Nie mam wolnego czasu, Jason. Jeśli więc wpadłeś tylko na pogawędkę, to nic z tego. Dziwię się zresztą, że nie siedzisz z Curtisem, omawiając z nim ważne sprawy. - Starała się, by w jej głosie nie pojawił się nawet cień uszczypliwości. Jason, w odróżnieniu od Curtisa, był wyczulony na ironię.
- Z samego rana odleciał, wezwały go jakieś pilne interesy - wyjaśnił, po czym podyktował jej całą masę rzeczy do zrobienia.
Delainey poczuła taką ulgę, że nawet jego polecenia nie zepsuły jej humoru. Dopóki nie miała kontaktu z Curtisem, kwestia sprzedaży domu pozostawała w zawieszeniu. Czuła się jak skazaniec, któremu chwilowo odroczono egzekucję.
Jason dokończył dyktowanie, wstał z jej biurka i wyszedł. Przez otwarte drzwi dobiegły ją jakieś śmiechy. Zaintrygowana, wyszła za nim do sekretariatu.
Sam i Josie siedzieli w najlepszej komitywie przy stole, na którym pyszniło się przeogromne pudło czekoladek. Jason obrzucił ich pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Josie chciała go poczęstować, lecz odmówił z godnością i opuścił towarzystwo.
- Nieźle się tu bawicie - skomentowała Delainey.
- A będziemy jeszcze lepiej. - Josie aż klasnęła w dłonie. - Pani narzeczony zapewnia, że przyjęcie uda się na sto dwa!
- Coś ty jej naobiecywał? - spytała Delainey, kiedy Sam zamknął za sobą drzwi jej gabinetu.
- Nic szczególnego. Tak naprawdę wpadłem spytać, czy mam się już pakować.
- Nie, Curtis wyjechał w interesach, nie musimy się zbierać. - Nagle coś jej przyszło na myśl. - A może chcesz się wyprowadzić? Na pewno masz coś upatrzonego. Owszem, Liz wróciła nieco wcześniej, ale na pewno za planowałeś, gdzie będziesz mieszkać.
Uśmiechnął się.
- Oczywiście. Ale teraz to bez znaczenia. - Pocałował ją w czubek nosa i już go nie było.
Kiedy weszła do domu, Sam klęczał przed płonącym kominkiem.
- Jeśli znowu używasz moich srebrnych szczypiec do cukru... - zaczęła z pogróżką w głosie.
Odwrócił się ku niej i teatralnym gestem zaprezentował pogrzebacz.
- W odróżnieniu od ciebie zawsze używam profesjonalnych narzędzi. Babcia coś jeszcze pichci, przyjdzie przejąć pieczę nad twoją kuchnią, jak tylko zacznie się przyjęcie.
Zerknęła za zegarek.
- To już za pół godziny! Kiedy ten czas zleciał? - Postawiła torbę z zakupami na blacie. - Możesz mi pomóc?
- Zaraz, niech tylko ogień się porządnie rozpali. Potrzebuję jeszcze trochę drewna.
Słuchała go jednym uchem. Co powinna zrobić w pierwszej kolejności? Aha, przystawki. Pośpiesznie wyciągnęła z lodówki warzywa - rano zdążyła pokroić je w słupki, ale tak się spieszyła, że dość mocno skaleczyła się nożem. Okupi to przyjęcie własną krwią... Poukładała warzywa na tacy pożyczonej od Liz. Jeszcze oliwki. Dlaczego nie chcą wyjść ze słoika, czy oni muszą tak ciasno je pakować? Obróciła słoik do góry dnem nad zlewem i potrząsnęła. Gdy zalewa pociekła po ręku, zranione miejsce boleśnie zaszczypało. Delainey syknęła i zaczęła potrząsać dłonią, a wtedy pierścionek ześlizgnął jej się z palca, zatoczył w powietrzu zgrabny łuk i trafił prosto w wylot rozdrabniacza odpadków. Gdyby się starała, nie rzuciłaby go tak celnie.
- Sam! - zawołała. - Mam mały problem!
Odpowiedziała jej cisza. Przy kominku nie było nikogo, a drzwi na patio stały otworem.
- Poszedł narąbać tego drewna, czy jak? - mruknęła z irytacją.
Do przyjęcia zostało zaledwie dwadzieścia minut.
Nie mogła pokazać się gościom bez pierścionka, bo wywołałoby to niepotrzebne komentarze. Musi go stamtąd wyciągnąć. Tylko czym? Sam coś wspominał o profesjonalnych narzędziach... Och, do licha, nie musi być profesjonalnie, musi być skutecznie!
Właśnie wyłowiła pierścionek zaklinowany w czeluści rury, gdy za jej plecami stuknęły drzwi na patio.
Pierwsza partia bułeczek Emmy - usłyszała głos Liz. - Gdzie je postawić?
- Na blacie.
Po chwili Liz zajrzała jej przez ramię.
- Co robisz?
- Ten nieszczęsny pierścionek wleciał mi do rozdrabniacza i jest cały upaprany. - Czyściła go zawzięcie namydloną szczotką.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że nowa przyjaciółka wyjątkowo nic nie mówi. Podniosła na nią wzrok. Liz wpatrywała się w pierścionek, a na jej twarzy malowała się prawdziwa zgroza.
- Jak go stamtąd wyciągnęłaś? - spytała w końcu słabym głosem.
- Szczypcami do cukru. Powinnam je zdezynfekować. - Obrzuciła krytycznym spojrzeniem pierścionek i wsunęła go na palec. - Trudno. Lepiej nie będzie.
Liz sięgnęła po szczypce.
- O tym mówisz? W takim razie nareszcie wiem, do czego służą. Dostałam podobne w prezencie ślubnym, myślałam, że to do przewracania mięsa na grillu, ale wydawały mi się trochę za małe. Widzisz, ja nie bardzo się znam na takich eleganckich rzeczach - wyznała z lekkim zakłopotaniem. - Z nas dwojga to Jack jest ten kulturalny i dobrze wychowany... - Jej drobna, trochę chłopięca twarzyczka przybrała nagle dziwny wyraz.
- Tęsknisz za nim? - zagadnęła ostrożnie Delainey. Liz zdecydowanie potrząsnęła głową, po czym cichutko powiedziała:
- Aha.
Delainey odebrała jej szczypce i zaczęła je czyścić.
- Czemu więc do niego nie zadzwonisz?
- Nie mogę. To on zawinił.
- Nieważne, kto zawinił. Ważne, żeby ktoś schował swoją dumę do kieszeni i zrobił pierwszy krok.
Za ich plecami ryknęła wieża stereo.
- Przepraszam - rzucił Sam, pośpiesznie ściszył muzykę i zatarł ręce. - No, za pięć minut zaczynamy.
Delainey z wrażenia aż upuściła szczypce do zlewu. Przecież jeszcze nie wszystko było gotowe!
- Zawsze jesteś taka nerwowa przed przyjęciem? - zainteresował się.
- Wiesz, jeszcze nigdy nie robiłam przyjęcia...
Rozległ się dzwonek do drzwi.
- Jeśli zamierzałaś je w ostatniej chwili odwołać, to już ci się nie uda. - Roześmiał się i poszedł otworzyć.
Na progu stała Josie z mężem. Za chwilę pojawiły się kolejne sekretarki, kolega z tego samego działu i znajoma kierowniczka. Rządy w kuchni objęła Emma i nim Delainey zdążyła się obejrzeć, impreza rozkręciła się na całego.
Nawet nie spostrzegła, kiedy przyszedł Jason. Zauważyła go dopiero wtedy, gdy stanął z kieliszkiem wina między kominkiem a drzwiami na patio, pogrążony w rozmowie z Emmą. Na ten widok Delainey wpadła w popłoch. Czy specjalnie wyciągnął na spytki babcię Sama, by dowiedzieć się, jak to naprawdę było z tymi zaręczynami? I czy Emma się nie wygada?
Nie udało jej się podejść do nich od razu, ponieważ po drodze dwukrotnie ktoś ją zatrzymywał, by zamienić parę słów. Gdy wreszcie znalazła się przy nich, rozmawiali ojej projekcie wylęgarni biznesu. Widać Sam musiał opowiedzieć o nim swojej babci.
- To naprawdę znakomita idea - przekonywała żarliwie Emma.
Jason aż przewrócił oczami.
- Tak, tak - przytaknął niecierpliwie i szybko ujął Delainey pod rękę. - Pani wybaczy, chciałbym podziękować uroczej gospodyni za wspaniałe przyjęcie. - Pociągnął Delainey w głąb pomieszczenia, sycząc jej do ucha: - Jeśli myślisz, że coś osiągniesz, napuszczając na mnie jakąś starą wariatkę, która pieje peany na cześć twoich rzekomo genialnych pomysłów, to się grubo mylisz.
- Po pierwsze to nie żadna wariatka, a po drugie wcale jej na ciebie nie nasłałam.
- Akurat! - Sięgnął po następny kieliszek wina. - Wiesz, na czym polega główna wada twojego projektu? Na tym, że właśnie takie dziwaczki natychmiast mają się za wielkich przedsiębiorców. Niepotrzebnie je do tego zachęcasz.
W tym momencie znowu otworzyły się drzwi. Delainey odwróciła się z uśmiechem, by powitać nowego gościa.
- To przyjęcie dla pracowników - mruknęła pod nosem na widok Curtisa. Nie miała ochoty widzieć go tutaj. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Jason uśmiechnął się.
- Mogę ci powiedzieć, to już nie tajemnica. W poniedziałek jest zebranie, zarząd tylko zatwierdzi wcześniejsze ustalenia, czysta formalność... - Z satysfakcją spojrzał na Delainey. - Curtis kupuje National City.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdyby Jason przyłożył jej po głowie pogrzebaczem Sama, nie byłaby bardziej wstrząśnięta. Curtis Whittington kupował bank National City?
No to koniec.
- Cały czas czekała na powrót Roberta i na poprawę sytuacji w pracy. Teraz wszystkie jej nadzieje legły w gruzach. Robert prawdopodobnie zostanie zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę, szefem działu zostanie Jason - jeśli nie awansuje jeszcze wyżej. Może nawet zostanie dyrektorem banku. Czemu nie? W końcu jest zaufanym człowiekiem Whittingtona.
W każdym razie dla niej nie będzie już tam miejsca.
- Widziałaś, kto przyszedł? - zagadnął Sam, podchodząc do nich.
Obrzuciła go błędnym spojrzeniem.
- Curtis kupuje nasz bank.
- To ja podsunąłem mu ten pomysł - wtrącił z dumą Jason. - Po co pożyczać pieniądze od kogoś innego, skoro można mieć własny bank?
- Ale skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to po co mu w ogóle potrzebna pożyczka? - odparł Sam.
Jason prychnął z pogardą.
- To są właśnie wielkie interesy, do tego trzeba mieć głowę. - Zostawił ich i poszedł przywitać się z przyszłym szefem.
Sam z troską przyglądał się Delainey.
- Dobrze się czujesz?
- Curtis kupuje nasz bank - powtórzyła nieswoim głosem.
- Czyli najwyższa pora działać! Masz faceta pod ręką, spytaj o adres. Schowałaś ten czek przed przyjęciem, mam nadzieję?
- Czek?
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wciąż leży obok notesu z adresami i rachunku z elektrowni? Delainey, oprzytomniej. Nie pamiętasz o ofercie Curtisa? Masz mu sprzedać dom.
Podniosła na niego wzrok i nagle... Nagle na widok twarzy Sama wszystko stało się jasne. Już wiedziała, czemu wbrew rozsądkowi przez cały tydzień grała na zwłokę. Gdyby się uparła, mogłaby się skontaktować z Curtisem lub zdobyć jego adres - a nie zrobiła tego.
Tak naprawdę pogodziła się z myślą, że utraci dom. Pogodziła się z myślą, że utraci pracę. Za nic jednak nie mogła się pogodzić się z myślą, że wtedy utraci również Sama.
Wszystko, tylko nie to.
Nie miała pojęcia, kiedy i jak to się stało, ale sam fakt nie ulegał wątpliwości: była bez pamięci zakochana w Samie Wagnerze.
Teraz nie potrzebowała udawać, że chce za niego wyjść. Teraz pragnęła tego naprawdę.
- Hej, obudź się! Przecież zdecydowałaś się sprzedać dom, masz teraz znakomitą okazję, by powiedzieć Curtisowi, że przyjmujesz jego ofertę.
Zamrugała. Ach tak, właśnie to powinna zrobić. Odetchnęła głęboko i spojrzała Samowi prosto w oczy.
- Zmieniłam zdanie... - zaczęła zdławionym głosem.
Sam nie czekał na dalszy ciąg. Zacisnął zęby.
- Rozumiem. Cóż, twój dom, twoja decyzja. - Obrócił się na pięcie i zniknął w tłumie gości.
Popatrzyła za nim bezradnie. Czemu nie pozwolił jej dokończyć? Wyjaśniłaby mu... Co właściwie? Że go kocha? I że pragnie za niego wyjść i mieszkać razem z nim właśnie tutaj, w jej wymarzonym domu?
Całe szczęście, że nie chciał jej wysłuchać! A gdyby nią wzgardził, gdyby spojrzał na nią z politowaniem? Na samą tę myśl przebiegł ją dreszcz. Nie, nic mu nie powie. Zaraz pójdzie porozmawiać z Curtisem, w poniedziałek zrealizuje czek, da Samowi obiecane pieniądze i na tym koniec. Koniec. Po prostu tak musi być.
Kiedy wreszcie doszła do tego wniosku, zaczęła rozglądać się za Curtisem, ale nie mogła go znaleźć. Jasona też nigdzie nie było widać. Zagadnęła o nich Josie.
- Wyszli dosłownie przed chwilą. I bardzo dobrze, bez nich jest swobodniej. Może podkręcimy muzykę?
Niemal przez całą niedzielę Delainey sprzątała po przyjęciu. Wszędzie stały talerzyki z zaschniętymi resztkami jedzenia i brudne kieliszki, walały się zmięte papierowe serwetki, połamane paluszki i pokruszone ciasteczka. Za to jedna rzecz znikła. Czek Curtisa.
Albo gdzieś go położyła, sprzątając przed przyjęciem, i wyleciało jej to z głowy, albo zaplątał się między gazety i został wyrzucony, albo któryś z gości... Nie, w to ostatnie nie chciała wierzyć.
Czek nie znalazł się do poniedziałku rano, więc jednak zaczęły w niej kiełkować podejrzenia. Przy śniadaniu wspomniała o nich Samowi, lecz on nie przejął się zbytnio.
- Jest wystawiony na ciebie, nikt inny nie może podjąć tych pieniędzy.
- Nie może? Czekaj, kiedyś opowiem ci parę historii, od których włos się jeży na głowie. - Naraz zdała sobie sprawę, co powiedziała, i przeszył ją dojmujący ból.
Kiedyś? Nie będzie żadnego „kiedyś", ponieważ nie czeka ich wspólna przyszłość.
Sam zerknął na nią i źle zinterpretował smutny wyraz jej twarzy.
- Dobrze, skoro tak ci na tym zależy, a ja nie mam nic specjalnego do roboty, przewrócę cały dom do góry nogami i znajdę ten czek.
Jason tylko czekał na pretekst, by wyrzucić ją z pracy, musiała sprzedać dopiero co kupiony dom i przeprowadzić się nie wiadomo dokąd, na domiar złego zgubiła czek opiewający na sześciocyfrową sumę... Powinna się zastanawiać, jak stawić czoło każdemu z tych problemów, a tymczasem jej myślami niepodzielnie rządził Sam!
Sam, który siedział w jej kuchni w spłowiałych dżinsach, uroczo potargany, boso. Który od dłuższego czasu był bezrobotny i bezdomny, ale nie tracił pogody ducha.
Który ją pocieszał i który się z nią przekomarzał. Który przemalował cały dom na biało, przyniósł i ubrał choinkę, przygotował przyjęcie i codziennie wieczorem czekał na Delainey z ciepłym posiłkiem i wspaniałym uśmiechem. Który ją pocałował. W którego rękach topniała jak wosk.
Który nie chciał się z nią kochać, chociaż od tygodnia wiedział, że nie spotkałaby go odmowa.
Czemu więc tego nie zrobił? Czyżby mu się kompletnie nie podobała? Nie, sposób, w jaki Sam ją wtedy pocałował, nie świadczył o braku zainteresowania, wręcz przeciwnie. ..
Pozostawała druga ewentualność. Obawiał się, że Delainey będzie mu się później narzucać, a on nie życzył sobie żadnych komplikacji, żadnych zobowiązań.
Nie wiedziała, co gorsze: uchodzić za kobietę nieatrakcyjną, czy za kłopotliwą. Chyba już wolała zastanawiać się nad problemami związanymi z pracą, domem i zaginionym czekiem.
Kiedy przyjechała do banku, najpierw poszła porozmawiać z kierowniczką kas.
- Sally, jest taka delikatna sprawa... Czy mogłabyś mieć oko na czek wystawiony na moje nazwisko? Zgubiłam go.
- I domyślasz się, że ktoś go znalazł i zechce podjąć pieniądze?
- Niekoniecznie, mogłam go gdzieś wetknąć przez pomyłkę. Wolę się jednak zabezpieczyć.
- Lepiej byłoby wydać dyspozycję zablokowania wypłat z twojego konta - doradziła Sally. - Nie zatwierdzam każdej wypłaty w naszych oddziałach. Mogę go z łatwością przeoczyć.
- Nie o moje konto chodzi. I nie przeoczysz go, bo opiewa na dość pokaźną sumę. Żaden kasjer nie wypłaci takich pieniędzy od ręki, będzie telefon z żądaniem potwierdzenia.
Coraz bardziej zaintrygowana Sally uniosła brwi.
- A czy możesz mi zdradzić, jaka to suma?
Delainey milczała przez moment, a potem powiedziała jej.
- I ty mówisz, że go zgubiłaś? - spytała Sally ze zgrozą. - Raczej ktoś ci w tym dopomógł. Dobrze, nie wnikam. W każdym razie zawiadomię cię natychmiast, gdy tylko ten czek wypłynie.
Podziękowała i poszła do swojego gabinetu. Ponieważ prawdopodobnie był to jej ostatni dzień w National City, postanowiła go wykorzystać jak najsensowniej. Zaczęła obdzwaniać znajomych pracowników innych banków, próbując zainteresować ich sprawą George'a Laurenta. Jego firma była godna zaufania i Delainey zależało na tym, by udało mu się uzyskać pożyczkę, dzięki której przetrwałby trudny okres.
Zbliżała się pora lunchu. Delainey skończyła właśnie rozmowę z piątą już osobą ze swojej listy, gdy do gabinetu zajrzała Josie.
- Pani Hodges, dzwoni Sally w sprawie jakiegoś czeku. Przełączyć?
Zaskoczona skinęła głową. Chociaż sama zastawiła tę pułapkę, nie sądziła, by ktokolwiek miał się w nią złapać.
Chciała tylko zachować wszelkie środki ostrożności, ale tak naprawdę wciąż wierzyła, że ten nieszczęsny czek zapodział się w jakimś kącie.
Niestety wśród jej gości był złodziej.
Z ociąganiem podniosła słuchawkę.
- Sally? Dowiedziałaś się czegoś?
- Ten czek jest u nas! Trzecie okienko. Kasjerka gra na zwłokę. Lepiej zejdź, i to szybko!
W poniedziałki w banku panował spory ruch. Wszystkie okienka były czynne, do każdego stała kolejka. Przez chwilę Delainey nie widziała, kto czeka przy okienku numer trzy, z dala dostrzegła tylko plecy wysokiego ciemnowłosego mężczyzny.
Naraz poczuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej precyzyjny cios.
- Nie - powiedziała na głos. - Nie on. Nie Sam.
A jednak.
Przecisnęła się pomiędzy ludźmi i stanęła obok niego. Na ten widok kasjerka odetchnęła z ulgą, a czuwająca za jej plecami Sally obrzuciła Delainey współczującym spojrzeniem.
- O, widzę, że znalazłeś czek.
Sam musiał chyba mieć stalowe nerwy, bo nawet okiem nie mrugnął.
- Leżał w szafce pod jednym z kubków. Babcia musiała go tam schować, żeby nie zginął.
- Jasne - odparła sarkastycznie. - Co w takim razie robi tutaj w twoim ręku? Czekaj, niech zgadnę. Właśnie mi go niesiesz.
- Zgadza się.
- Aha, i podszedłeś do okienka, żeby spytać o drogę?
- Chciałem coś sprawdzić. - Obejrzał się przez ramię. - Może lepiej porozmawiajmy w twoim biurze? Ludzie czekają.
- Świetny pomysł. - Wyjęła mu czek z ręki. - Wolę mieć pewność, że znowu nie zginie.
Josie rozpromieniła się na widok Sama.
- Och, jeszcze raz dzięki za przyjęcie! Dawno się tak z mężem nie bawili...
Nie dając jej dokończyć zdania, Delainey niemal wepchnęła Sama do gabinetu, zamknęła drzwi i oparła się o nie, ponieważ nogi się pod nią trzęsły.
Jak tylko dostałam sygnał, zastanawiałam się, kto próbuje zrealizować czek w tak idiotyczny sposób, tuż pod moim nosem! Ale w twoim przypadku było to genialne posunięcie. Wszyscy pracownicy wiedzą, że jesteś moim narzeczonym. Mogłeś podjąć te pieniądze rzekomo dla mnie. Brawo...
- Nie zamierzałem realizować tego czeku, kasjerka może to potwierdzić. Ja tylko zasięgnąłem informacji. Dowiedziałem się niezmiernie ciekawej rzeczy. Ciebie też powinna zainteresować.
Nie zamierzała go w ogóle słuchać, a jednak zaintrygował ją. Oderwała się od drzwi i podeszła do biurka.
- Cóż to niby takiego? - spytała z przekąsem.
- Na koncie Curtisa nie ma dość pieniędzy na pokrycie tego czeku.
Aż opadła na fotel.
- Namówiłeś kasjerkę na podanie ci stanu czyjegoś konta? Zrobiłeś to?
- Nie, i dlatego proszę, nie każ wyrzucać tej dziewczyny z roboty za zdradzanie tajemnic bankowych. Wiem tylko, że trzymasz w ręku bezwartościowy świstek papieru.
Żachnęła się.
- Co ty mi opowiadasz? Curtis otworzył konto w naszym banku zaledwie w zeszłym tygodniu, na początek zdeponował na nim pięć milionów, więc... - Nagle ugryzła się w język. I kto zdradzał tajemnice bankowe?
Sam musiał pomyśleć to samo, ponieważ w jego oczach pojawił się podejrzany błysk. Taktownie powstrzymał się od wygłoszenia komentarza.
- Może Curtis zdążył już je wydać? Widziałaś, z jaką łatwością wystawia takie czeki. Jak mi nie wierzysz, to sprawdź. - Gestem wskazał stojący na jej biurku laptop, po czym usiadł na krześle i zaczął robić łańcuszek ze spinaczy.
Obrzuciła go krótkim spojrzeniem, położyła czek na blacie i załogowała się do wewnętrznej sieci bankowej. Chwilę to trwało, wreszcie na monitorze pojawiły się dane o rachunku. Delainey gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Niech zgadnę - mruknął Sam. - Ma na koncie dwadzieścia siedem dolarów.
- Prawie się zgadza. Sześćdziesiąt trzy - wyjawiła szczerze. - Ale to musi być jakaś pomyłka. Widocznie jeszcze nie zaksięgowano tej lokaty.
- Przez tydzień? I skąd by się wtedy wzięły te sześćdziesiąt trzy dolary?
Kliknęła na historię rachunku. Przez ekran zaczęły przelatywać długie kolumny liczb, aż Delainey pomyślała, że komputer zwariował. Niemożliwe, by w przeciągu zaledwie kilku dni dokonano tylu operacji.
A jednak przez monitor wciąż przewijały się zapisy kolejnych wpłat i wypłat, wpłat i wypłat. W końcu wyszło na to, że przez konto Curtisa przepłynęło w sumie piętnaście milionów dolarów.
Sam bacznie obserwował wyraz jej twarzy.
- Coś nie tak?
Nie zwracała na niego uwagi. Zaczęła starannie analizować kolejne operacje.
- To przecież nie ma sensu - mruczała pod nosem. - Pieniądze przychodzą głównie z holdingu w Europie, potem część do niego wraca, a część płynie do innych, ale wszystko dzieje się wyłącznie w obrębie korporacji Whittingtona. Kwoty krążą w obiegu zamkniętym. To są cały czas te same pieniądze!
Sam wstał, przeszedł na jej stronę biurka i też spojrzał na ekran.
- Co by to miało znaczyć?
- Udaje, że ma więcej pieniędzy niż w rzeczywistości. - Jak szybko przelejesz trzykrotnie przez konto pięć milionów, wyjdziesz w oczach banku na klienta, który ma piętnaście. Wtedy masz oczywiście szansę na otrzymanie większej pożyczki.
- Czy to nielegalne? - spytał po chwili z dziwną natarczywością.
Delainey potrząsnęła głową.
- Nie. W dodatku wynika z tego, że nawet jeśli w tej chwili na koncie nie ma dość pieniędzy, to w którymś momencie znowu wpłyną. Czek nie jest bezwartościowy.
Sam położył palec na czeku.
- Tu jest krótka notka. Czytałaś dokładnie, co Curtis w niej naskrobał?
- Ze w ten sposób nabywa prawo własności do mojego domu.
- Nie. Że indosowanie czeku przenosi na niego prawo własności. Gdybyś złożyła na odwrocie czeku swój podpis, Curtis dostałby twój dom niezależnie od tego, czy ten czek miałby jakąkolwiek realną wartość.
Na moment zrobiło jej się ciemno przed oczyma.
- To jakiś nonsens. Gdybym wniosła sprawę, każdy sąd przyznałby mi rację.
- Zadzwoniłem do Jacka i spytałem go o to. Wcale nie był tego taki pewien.
- Och, bo prawnicy zawsze dzielą włos na czworo.
- Właśnie o tym mówię. Naprawdę chciałabyś latami użerać się z całą sforą prawników Whittingtona? - Pieszczotliwie przesunął palcem po jej policzku. - Podziękujesz mi później.
Po południu udało jej się zainteresować jednego ze znajomych sprawą Laurenta, a potem zadzwoniła do niego z pytaniem, czy może przesłać jego papiery do kolegi z innego banku.
Zawahał się.
- Wolałbym, żeby to była pani.
- Tak będzie lepiej dla pana. Tam dostanie pan nieco niższe oprocentowanie.
Gdy załatwiła już tę sprawę, wróciła myślami do czeku. Tamtego wieczoru Curtis z niebywałą łatwością wypisał sumę gotową skusić świętego, a potem nalegał, by Delainey i Sam natychmiast się wyprowadzili. Jak on to powiedział? „Wystarczy, że go indosujesz. Wtedy umowa stoi".
I był całkiem bliski dopięcia swego! Powstrzymało ją tylko pragnienie, by ukochany mężczyzna mieszkał z nią nadal. Ocaliła ją miłość do Sama.
Wciąż nie rozumiała, czemu Curtis chciał ją oszukać. Chyba tylko z zemsty. Żadnego innego powodu nie widziała. Skoro ktoś jest tak bogaty, że może nabyć prawo własności, to po co próbuje je wyłudzać? Nagle coś jej się skojarzyło. Już słyszała podobne zdanie. Tylko co to było? Chwileczkę... Naraz przypomniała sobie pytanie Sama: „Skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to po co mu w ogóle potrzebna pożyczka?" Wtedy nie zwróciła uwagi na jego słowa, ale teraz...
Teraz wszystko stało się jasne.
Operacje na koncie Whittingtona miały stworzyć wrażenie wielkiego bogactwa. Legalnego bogactwa. A w rzeczywistości było to pranie brudnych pieniędzy! Curtis czerpał zyski z jakichś nielegalnych źródeł, a niepostrzeżenie wprowadzał olbrzymie sumy do legalnego obiegu. Pieniądze nieustannie krążyły pomiędzy firmami należącymi do jego korporacji, by maksymalnie utrudnić ustalenie ich prawdziwego pochodzenia.
O ileż łatwiej byłoby dokonywać podobnych manipulacji, mając do dyspozycji własny bank!
Oczywiście Delainey nie mogła niczego udowodnić. Zebranie, na którym miano formalnie przypieczętować kupno National City przez korporację Curtisa, zaczynało się już zaledwie za kilka minut. Gdyby jednak udało jej się zasiać ziarno wątpliwości, może sfinalizowanie transakcji zostałoby chwilowo wstrzymane celem uzyskania wyjaśnień. Wystarczy zadać kilka niewygodnych pytań...
Na sali konferencyjnej znajdowało się już sporo osób. Ku swojej radości Delainey ujrzała wśród nich Roberta. Siedział za stołem prezydialnym na wózku inwalidzkim, był blady, lecz widać było, że powoli wraca do zdrowia. Nie miała wątpliwości, że znajdzie w nim sojusznika. On jej wysłucha i zaufa.
Ruszyła w jego stronę, lecz nagle jak spod ziemi wyrósł Jason Conners i zablokował jej drogę.
- Tylko niczego nie kombinuj - ostrzegł, jakby czytał w jej myślach. Jego manewr zwrócił uwagę Roberta, który przechylił się i skinął na nią.
- O, Delainey. Chciałaś coś ode mnie?
Jason okazał się szybszy.
- Nie słuchaj jej, ma prywatną urazę do Curtisa.
- Robercie, muszę ci o czymś powiedzieć, zanim zarząd podejmie ostateczną decyzję. Whittington tak naprawdę nie jest...
- Whittington tak naprawdę nie jest tobą zainteresowany, czego nie możesz mu darować, więc oczerniasz go naprawo i lewo, żeby się odegrać - oznajmił na cały głos Jason.
Robert zmarszczył brwi.
- To nie w twoim stylu, Delainey.
Nie wdawała się w wyjaśnienia, kto kogo nie chciał, ponieważ nie miała czasu do stracenia.
- Posłuchaj, odkryłam coś dziwnego w związku z kontem Curtisa. W ciągu kilku zaledwie dni miała miejsce zdumiewająca ilość transakcji, które...
- Coraz lepiej, przeglądasz cudze konta - zareagował błyskawicznie Jason. - Czy właśnie po to narobiłaś dzisiaj szumu o jakiś rzekomo skradziony czek, żeby mieć pretekst do szpiegowania innych i rzucania oskarżeń? A może zechcesz nam powiedzieć, czemu przekazujesz naszych klientów konkurencji? Masz z tego jakąś prowizję?
Delainey zamarła. Skąd mógł o tym wiedzieć? Uśmiechnął się z bezbrzeżną satysfakcją i odpowiedział na niezadane pytanie:
- Dzwonił do mnie niejaki Laurent, zachwycony twoją życzliwością. Nie dość, że pomogłaś mu otrzymać pożyczkę, to jeszcze na niższy procent. - Ostentacyjnie zaczął oglądać swoje paznokcie. - Tylko czemu nie w naszym banku?
George Laurent pewnie chciał jej się zrewanżować za przysługę, chwaląc ją przed szefem, ale nie przewidział w swojej prostoduszności, jak bardzo jej zaszkodzi.
- Czy to prawda? - spytał ostrym tonem Robert.
- Tak, ale...
- To mi wystarczy. Jesteś zwolniona. Zanim to zebranie dobiegnie końca, ma cię już nie być w budynku.
W oczach Jasona błysnęła satysfakcja. Delainey odwróciła się, by odejść, i akurat wtedy otworzyły się drzwi i na salę wszedł Sam.
W pierwszym momencie nie poznała go, a w drugim pomyślała, że ma halucynacje.
Garnitur, biała koszula, krawat, skórzana teczka...
- Panie i panowie, proszę usiąść, zaczynamy - powiedział z absolutną pewnością siebie.
Wszyscy zamilkli, zajęto miejsca. Sam podszedł do stołu prezydialnego, otworzył teczkę i wręczył spięte pliki papierów członkom zarządu.
- Proszę, oto niezbędne dokumenty.
Delainey patrzyła na to wszystko w kompletnym oszołomieniu, nic z tego nie rozumiejąc. Co on tu robił? Kim był? Prawnikiem? Księgowym? Głęboko zakonspirowanym pracownikiem National City? Podstawionym człowiekiem Curtisa?
W każdym razie nie był tym, za kogo przez cały czas go uważała. I za kogo pozwalał się uważać...
- Kim ty właściwie jesteś? - wyrwało jej się.
Dosłyszał pytanie i podniósł na nią wzrok. Ku swemu najwyższemu zdumieniu ujrzała w jego oczach taki żal, jakby coś bezpowrotnie przepadło. Albo właśnie miało przepaść.
- Jeszcze pół roku temu byłem jednym ze współwłaścicieli Foursquare Electronics. Po przejęciu firmy odszedłem z niej, ale umowa narzucona przez Whittingtona zabraniała mi przez sześć miesięcy podejmować pracę, więc byłem bezrobotny. A teraz, dzięki tobie, Delainey, jestem człowiekiem, który może udowodnić, że Curtis Whittington jest przestępcą.
Nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w logiczną całość. Przypomniała sobie, jak Sam zauważył u niej magazyny ze zdjęciem Curtisa na okładce, jak przemyślnie zarezerwował dwa sąsiednie stoliki w restauracji, jak posłużył się wystawionym na nią czekiem, by uzyskać wgląd w konto Whittingtona.
Teraz rozumiała, czemu był taki chętny do pomocy, zgrywał obrońcę uciśnionych, udawał narzeczonego, malował mieszkanie, urządzał przyjęcie, codziennie czekał na nią z obiadem i uśmiechem...
Przez cały czas ją wykorzystywał.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Na sali konferencyjnej rozpętało się pandemonium. Większość osób zerwała się z miejsc, wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, przekrzykując się, rzucając oskarżenia, zadając pytania, żądając wyjaśnień. Jedyną osobą, która zachowywała się, jakby sienie nie stało, był Curtis. Nadal siedział na swoim miejscu za stołem prezydialnym, a jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.
Delainey oparła się o ścianę, ponieważ zrobiło jej się słabo. Sam poczekał, aż wrzawa ucichnie. Wiceprezes zarządu sięgnęła po okulary i zaczęła wczytywać się w podane jej dokumenty, a jej opanowanie powoli udzieliło się innym. Gdy w końcu wszyscy z powrotem zajęli swoje miejsca, Sam zaczął mówić.
Nie potrafiłaby powtórzyć jego argumentów, umknęło jej też, skąd wiedział, czym naprawdę zajmują się firmy, których nazwy widział rano na monitorze jej laptopa. Nie mogła skupić się na jego wywodzie, słyszała tylko dziwnie obce brzmienie ukochanego głosu. To był beznamiętny, rzeczowy głos kogoś, kto przywykł do przedstawiania faktów i wydawania poleceń. Głos Sama, jakiego nie znała.
- Nie interesowało go, czym się zajmuje kolejna przejmowana przez niego firma - ciągnął Sam. - Każda była tylko przykrywką dla prawdziwych interesów i służyła do prania pieniędzy. Dlatego każde przedsiębiorstwo, które nabył, natychmiast stawało się bardziej dochodowe niż poprzednio, ponieważ tak naprawdę księgowano w nim sumy pochodzące z nielegalnych przedsięwzięć.
Delainey przypomniała sobie, jak w którymś z artykułów dziennikarz porównał Curtisa do mitycznego króla Midasa, który obracał w złoto wszystko, czego się tylko dotknął.
- Gdy taka firma miała oficjalnie większy zysk, jej notowania na giełdzie rosły. Whittington sprzedawał część akcji i za zarobione pieniądze nabywał następne przedsiębiorstwo.
Musiał ich posiadać jak najwięcej, by maksymalnie rozproszyć nielegalne zyski i nie wzbudzić podejrzeń.
Padły jakieś pytania ze strony zarządu, co uprzytomniło Delainey, że osiągnęła swój cel. Umowa o sprzedaży National City z całą pewnością zostanie wstrzymana do czasu wyjaśnienia całej sprawy. A właśnie! Miała się stąd wynieść, zanim zebranie dobiegnie końca. Przecież straciła pracę. Zabawne, zupełnie wyleciało jej to z głowy...
Wróciła do biura, poprosiła sekretarkę o przyniesienie kartonu i niepotrzebnych gazet, po czym zaczęła pakować swoje rzeczy. Właśnie zdejmowała dyplom ze ściany, kiedy do gabinetu weszła Josie.
- Co pani robi? - zaprotestowała gwałtownie. - Nie może pani odejść, jest pani najlepszym szefem, jakiego w życiu miałam!
- Przykro mi, ale to nie ja podjęłam tę decyzję.
W uchylonych drzwiach pojawiła się pielęgniarka pchająca wózek inwalidzki, na którym siedział Robert.
- Moja droga, czy nie wystarczy, że ja postąpiłem pochopnie? - spytał pojednawczym tonem. - Zostaw to pakowanie i wysłuchaj mnie.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Owinęła gazetą oprawiony dyplom i schowała go do kartonu. Pozbierała wszystko z biurka, opróżniła szuflady. Robert cały czas ją namawiał, by jednak nie odchodziła z pracy. Włożył w to cały swój dar przekonywania i gdyby Delainey nie była tak otępiała z bólu, pewnie wzięłaby sobie jego słowa do serca. Jednak wyrachowanie Sama zraniło ją tak głęboko, że nic już jej nie obchodziło.
Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z wyglądu Roberta. Twarz mu poszarzała, pod oczyma pojawiły się sińce. Zaniepokoiła się.
- Zostawmy to, dobrze? - poprosiła łagodnie. - Powinieneś odpocząć. Przecież nie chcesz znowu trafić do szpitala.
Za plecami pielęgniarki pojawił się Sam.
- Nie pozwolę ci odejść, Delainey - nalegał Robert. - Chcę ci zaproponować wyższe stanowisko, większy zakres odpowiedzialności i wolną rękę przy prowadzeniu negocjacji.
Potrząsnęła głową.
- Nie rozmawiajmy już o tym. Wracaj do domu i niczym się nie martw - odpowiedziała wymijająco.
Zinterpretował to jako zgodę i wyciągnął dłoń. Uścisnęła ją, a gdy się wyprostowała, Sama już nie było.
Po powrocie do domu odniosła wrażenie, że jest w nim chłodno i nieprzytulnie. Owszem, ogrzewanie działało dobrze, ale... Ale brakowało ciepła.
Nikt na nią nie czekał, nikt nie powitał jej uśmiechem, nie miała z kim napić się herbaty.
Nie wiedziała, dokąd Sam udał się z banku, w każdym razie nie wrócił tutaj. Oczywiście kiedyś tu się zjawi, przecież musi zabrać swoje rzeczy. Sięgnęła po jego scyzoryk, leżący na blacie, i zaczęła się nim machinalnie bawić.
Jak mogła się tak pomylić? Miała Sama za uroczego obiboka, któremu nie chce się szukać pracy i który mieszka u babci, bo mu tak wygodnie. A on nie wyprowadzał jej z błędu, ponieważ zamierzał ją wykorzystać.
Spojrzała na serce nad kominkiem, wyraźnie odcinające się od beżowego tła, na ich inicjały w środku, na romantyczną strzałę... Ileż to razy odmawiał zamalowania swego arcydzieła, mówiąc, że jeśli Delainey koniecznie tego chce, będzie musiała zrobić to sama, bo on „nie ma do tego serca". Co za obłuda! Wszystko od początku do końca było jednym wielkim oszustwem.
Ktoś zapukał w szklane drzwi. Na patio stała Liz.
- Cześć - przywitała się wesoło, gdy Delainey wpuściła ją do środka. - Chciałam cię zaprosić na kolację do klubu. Oczywiście razem z Samem.
Razem z Samem... Brzmiało to tak naturalnie, a przecież było zupełnie niemożliwe. Bez słowa pokręciła głową.
- Miałaś zły dzień? Jakieś kłopoty w pracy?
Delainey zestawiła to niewinne określenie z tym, co się tego dnia wydarzyło w banku, i zaczęła się histerycznie śmiać.
- Przepraszam - wyjąkała w końcu, gdy nieco się opanowała. - Ale po prostu nie mogłam się powstrzymać. Kłopoty były takiego kalibru, że w porównaniu z nimi rozstanie z Samem w ogóle nie powinno robić na mnie wrażenia.
Liz zmarszczyła brwi.
- Nie bardzo rozumiem.
- Tak, wiem, to nie były prawdziwe zaręczyny. Tym niemniej... - westchnęła ciężko, z żalem spojrzała na niegustowny pierścionek i zdjęła go z palca. Po raz ostatni podniosła kamień pod światło i naraz przypomniała sobie gwałtowną reakcję Liz na wieść, że pierścionek wpadł do rozdrabniacza. - To nie jest sztuczna biżuteria, tak? - spytała cicho.
- Tak. Nie wiem jednak, czemu Samowi zależało, że byś o tym nie wiedziała.
- Bo nie chciał wzbudzać podejrzeń. Niby skąd bezrobotny mógłby mieć złoty pierścionek z brylantem? Właśnie, skąd? Odpowiedź była tylko jedna.
- Wiesz może, dla kogo on go kupił?
Liz zagryzła dolną wargę.
- Dla mnie.
Delainey nawet nie mrugnęła okiem. Tego dnia usłyszała już tyle rzeczy, które nią wstrząsnęły, że jedna więcej nie robiła różnicy. Jak widać, nawet do szoku można się przyzwyczaić, jeśli tylko przydarza się wystarczająco często.
- Byliście zaręczeni, prawda?
- Tak, niedługo. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy, więc wydawało nam się, że powinniśmy być razem.
- A potem, jak się rozstaliście, oddałaś Samowi pierścionek?
- Skąd! Jack mi kazał. Za nic bym go nie oddała, sama go wybrałam!
No tak, tylko Liz mogła wybrać największy i najbardziej ostentacyjny pierścionek. Kochana z niej dziewczyna, ale gustu nie miała za grosz.
Nie powinna drążyć tematu, ale nie potrafiła się powstrzymać.
- Dlaczego zerwaliście ze sobą?
- Bo lepsi z nas kumple niż partnerzy. No i pojawił się Jack... - dodała z rozmarzeniem w głosie. - Wiesz, zgodnie z twoją radą zadzwoniłam do niego. Pogodziliśmy się, za parę dni wróci do domu. Mógłby wrócić wcześniej, ale chce poczekać, aż mu kontrakt wygaśnie. Och, czy zawsze musi być taki nieludzko odpowiedzialny? -jęknęła, a potem uśmiechnęła się. - Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. Właśnie dlatego chciałam cię zaprosić na kolację. To znaczy was.
Przynajmniej im się udało, pomyślała Delainey, zamykając za nią drzwi.
Zadzwoniła do Patty, by ją poinformować, że podjęła ostateczną decyzję o sprzedaży domu. Patty jednak wyszła już z biura, a komórkę miała wyłączoną. Delainey właśnie odkładała słuchawkę, gdy usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
Na progu stanął Sam. Zawahał się z dłonią na klamce, po czym zamknął za sobą drzwi i postawił teczkę na podłodze. Skoro potrafił zachowywać się jakby nigdy nic, to ona też spróbuje.
- Wybacz, że nie odwiozłam cię do domu. Musiałeś dziwnie wyglądać na motorze w garniturze i z teczką. - Siliła się na lekki ton, ale nagle wezbrał w niej taki żal, że nie mogła już dłużej udawać. - Czemu mi nie powiedziałeś, Sam? Nie musiałeś mnie oszukiwać. Nie pomogłabym Curtisowi.
- Wiem. Ale nie pomogłabyś też mnie, ponieważ twoja lojalność wobec National City nie pozwoliłaby ci na to. Trzymałabyś mnie z dala od banku i nigdy nie dałabyś mi zajrzeć do konta Whittingtona, a właśnie dzięki temu udało się go zdemaskować. Nawet gdybym cię nakłonił do współdziałania, nigdy nie miałbym pewności, czy znienacka nie wycofasz się i nie zaczniesz chronić przede mną tajemnic bankowych. Przecież w związku ze sprzedażą domu nieustannie zmieniałaś zdanie. Nie mogłem ryzykować. Przykro mi.
Tak, z jego perspektywy musiała wyglądać na osobę niezdecydowaną i nieprzewidywalną. Rzecz w tym, że wcale taka nie była, a jej sprzeczne decyzje związane ze sprzedażą domu wynikały z... z powodów, których nie mogła Samowi zdradzić.
- Czegoś tu nie rozumiem. Jakim cudem Curtis cię nie rozpoznał ani w restauracji, ani u mnie w domu?
- Nigdy przedtem mnie nie widział. Owszem, byłem jednym z czterech współwłaścicieli, ale rzadko siedziałem w biurze, bo zajmowałem się głównie produkcją. Z wykształcenia jestem elektronikiem. Kiedy zorientowałem się, że pozostała trójka prowadzi rozmowy z korporacją Whittingtona, próbowałem storpedować fuzję, ale mnie przegłosowali. Od początku miałem podejrzenia, ponieważ facet zapłacił za firmę znacznie więcej, niż była warta.
- Bo nie chodziło mu ojej rzeczywiste dochody...
- Właśnie. Zrozumiałem to, gdy dowiedziałem się, że przestał płacić Laurentowi. Nasz sprzęt elektroniczny wymagał specjalistycznych opakowań, inaczej uległby zniszczeniu w czasie transportu, więc oszczędzanie na opakowaniach nie miało żadnego sensu. Dlatego zdumiało mnie, że George szuka u ciebie pomocy, a więc ma kłopoty finansowe. Skontaktowałem się z nim, a on mi opowiedział o praktykach Curtisa, które określił mianem mafijnych.
Przypomniała sobie tamten dzień.
- Ach! To dlatego rozrzuciłeś wtedy dokumenty w moim biurze! - wykrzyknęła w nagłym olśnieniu. - Niczego nie szukałeś, tylko zrobiłeś zamieszanie, żeby Laurent cię nie zobaczył i nie zaczął z tobą rozmawiać. Wtedy dowiedziałabym się, kim jesteś, wszystko by się wydało. - Coś ją nagle zastanowiło. - Czekaj, powiedziałeś, że jesteś z wykształcenia elektronikiem? Przecież nie masz dyplomu, wiem to od twojej babci.
- Źle ją zrozumiałaś. Ten papier, którego nie mam, to doktorat. Właśnie kończyłem go pisać, kiedy wpadliśmy z kolegami na pomysł założenia Foursquare, więc odłożyłem go na bok, a babcia nie może tego przeboleć. Chyba dokończę go tej zimy, mimo że rozkręcam nową firmę.
- Rozkręcasz nową firmy? Przecież masz zakaz pracy.
- Zaraz się skończy, a myślenia nie można mi zakazać. - Uśmiechnął się szelmowsko i popukał się w głowę. - Cała organizacja przedsiębiorstwa i nowe produkty są tu. George już projektuje opakowania. A, masz pozdrowienia. Ogromnie cię polubił.
- Przez tę jego sympatię straciłam pracę - mruknęła cierpko.
- Przecież Robert błaga cię o powrót, obiecuje awans i gwiazdkę z nieba.
Wzruszyła ramionami.
- Nawet jeśli dorzuci jeszcze i księżyc, nie mogę z nim więcej pracować. Nie po tym, jak wyrzucił mnie, nie słuchając żadnych wyjaśnień.
- Starał się to naprawić. Po twoim wyjściu z sali konferencyjnej zgłosił wniosek o zwolnienie Jasona. Zarząd przyjął to jednogłośnie.
Po jej wyjściu? Sądziła, że wymknęła się niepostrzeżenie. Czyżby Sam jednak zwracał na nią uwagę? Marzenie ściętej głowy.
- I tak nie wrócę. Poszukam nowej pracy.
- W takim razie porozmawiaj z moją babcią. Ten twój pomysł z wylęgarnią biznesu bardzo jej przypadł do gustu. Uważa, że powinnaś sama założyć taki fundusz dla przedsiębiorczych kobiet.
Popatrzyła na niego z politowaniem.
- Sam, do tego potrzebna jest siedziba z prawdziwego zdarzenia i spore pieniądze na rozruch.
- Porozmawiaj z moją babcią - powtórzył cierpliwie. - Ona chce to sfinansować.
- Ze swojej emerytury? Czy Emma w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, jakie sumy wchodzą w grę?
- Zakłada, że osiem milionów ci wystarczy - odparł uprzejmie, wyciągnął rękę, ujął Delainey pod brodę i na chwilę zamknął jej buzię.
- Osiem?! Jak? Skąd?
- Babcia jest współwłaścicielką firmy ubezpieczeniowej, agencji nieruchomości, przedsiębiorstwa budowlanego i diabli wiedzą czego jeszcze, ale uważa, że twoja idea jest najciekawsza ze wszystkich. Koniecznie z nią pogadaj, strasznie się zapaliła do tego pomysłu. Dobra, idę się spakować.
Pewnie chcesz, żebym wreszcie zszedł ci z oczu.
Wbiegł po schodach, a Delainey odprowadziła go wzrokiem. Za parę minut już go tu nie będzie... Nie powinna tego żałować, przecież Sam Wagner ją oszukał i wykorzystał!
Jej spojrzenie pobiegło ku sercu nad kominkiem i nagle przypomniała sobie, co niedawno powiedziała do Liz: „Nieważne, kto zawinił. Ważne, żeby ktoś umiał schować swoją dumę do kieszeni i zrobił pierwszy krok".
Nim zdążyła się zastanowić, czy nie podejmuje zbyt wielkiego ryzyka, już była na piętrze. To nie była świadoma decyzja, jej nogi same wbiegły po schodach.
Sam stał na środku gościnnego pokoju, jego walizka leżała na pudłach z jej rzeczami - otwarta, ale wciąż pusta.
- Musisz coś wiedzieć - zaczęła szybko Delainey. - Wahałam się co do sprzedaży domu tylko z jednego powodu. Chciałam... Chciałam, żebyś został.
Oczy mu się rozjaśniły i Delainey poczuła ogromną ulgę. Naraz spochmurniał.
- Jasne. Miałaś mnie za obiboka, który żyje na cudzy koszt i który nie zostanie przy kobiecie, jeśli ona nie zapewni mu wiktu i mieszkania.
- Sam, to nie tak!
- Uważałaś, że nie szukam pracy, bo mi się nie chce. Byłaś gotowa mnie utrzymywać, myślałaś, że będę od ciebie wszystko brał. Ładne miałaś o mnie zdanie! - Żachnął się, ale zaraz złagodniał. - A czy pomyślałaś o sobie? Czy nie chcesz niczego dla siebie?
Ujęta czułością jego głosu, zdobyła się na odwagę.
- Chcę. - Zamknęła oczy i wyrzuciła z siebie jednym tchem: - Kochaj się ze mną. Tylko ten jeden raz. Bez żadnych zobowiązań.
Cisza.
Delainey otworzyła w końcu oczy i spostrzegła, że Sam przygląda jej się z namysłem.
- Nie - odpowiedział łagodnie.
Z trudem skinęła głową.
- W porządku. Przepraszam. To było głupie.
- Pewnie, że głupie! To wygląda, jakbym za gościnę u ciebie miał zapłacić w naturze! Za kogo ty mnie masz? Powiem ci, jak to należy rozwiązać. Po pierwsze kupię od ciebie ten dom, żeby odtąd być tu gospodarzem. Po drugie pójdziesz do mojej babci i weźmiesz od niej pieniądze na założenie funduszu...
W głowie jej się kręciło.
- Sam, wystarczy, nie musisz już tłumaczyć. Nie chciałam cię urazić. Rozumiem, że nie potrzebujesz niczego ode mnie brać...
- Nic nie rozumiesz! - huknął na nią. - Właśnie że potrzebuję!
I już był przy niej, i już porwał ją w ramiona, i już ją całował, chciwie, gorąco, z pasją, nie dając jej złapać oddechu, nie bawiąc się w żadne subtelności. A jej wcale nie przeszkadzało, że tym razem nie jest czule i delikatnie. Przeciwnie, mógłby przygarnąć ją jeszcze mocniej, jeszcze bliżej, jeszcze namiętniej...
- Wybacz - powiedział z trudem, odrywając wreszcie usta od jej warg. - To miało być zupełnie inaczej. Zamierzałem odejść, żeby dać ci czas do namysłu. Potem miałem wrócić i powiedzieć ci... Ale jakoś nie mogłem się nawet spakować...
- Co miałeś mi powiedzieć? - spytała cichutko.
- Że nie chciałem cię oszukiwać. Bardzo źle się z tym czułem, uwierz mi. I z tym, że nie miałaś o mnie najlepszego zdania. Nie było mi obojętne, jak mnie oceniasz, i to już od pierwszego dnia, kiedy próbowałaś puścić wszystko z dymem...
- Nie próbowałam puścić niczego z dymem!
On jednak nie słuchał, tylko mówił dalej jak w transie:
- Pamiętam, jak zobaczyłem cię w tej piżamce... Powinienem był wtedy zrozumieć, a ja jeszcze nie wiedziałem, idiota... A potem ten wieczór w restauracji, kiedy tak świetnie radziłaś sobie z tamtymi dwoma, a ja nie mogłem tego znieść, bo chciałem, żebyś to mnie zawdzięczała ratunek. A potem ogłosiłaś nasze zaręczyny, i to było jak obuchem w głowę, bo dotarto do mnie, że tego właśnie chcę.
Gwałtownie wciągnęła powietrze. To przekraczało jej najśmielsze oczekiwania!
- Dla ciebie to pewnie wszystko za szybko, wybacz. Chyba zwariowałem...
Uciszyła go, delikatnie kładąc mu dłoń na ustach.
- W takim razie zwariowaliśmy oboje. Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że nie mogę się bez ciebie obejść? To święta prawda. Kocham cię. Od samego początku. Dlatego przyszedł mi do głowy ten pomysł z zaręczynami. Przemówiło przeze mnie pragnienie.
Mocniej otoczył ją ramionami, tym razem już bez pośpiechu.
- To była najmądrzejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłaś.
- Pocałował ją długo i żarliwie, a potem przytulił policzek do jej włosów. - Została jeszcze tylko sprawa twojego pierścionka.
- Ach, masz na myśli pierścionek Liz? - sprostowała lekkim tonem, choć wciąż ją to dręczyło. - Położyłam go na blacie w kuchni.
- Powiedziała ci? No, już ja jej wygarnę!
- Nie gniewaj się na nią. Domyśliłam się w końcu, że to prawdziwy pierścionek zaręczynowy i spytałam ją, dla kogo go kupiłeś. Sam... Czemu go sobie zostawiłeś?
Nie powinna była wnikać w jego przeszłość, ale... Ale jeśli to nie przeszłość? Jeśli wciąż żywi sentyment do dawnej narzeczonej?
Odsunął ją leciutko, by popatrzeć jej w oczy.
- Czemu? Bo nikt nie chciał go ode mnie odkupić!
Uśmiechnęli się do siebie.
- Rozumiem... Liz ma specyficzny gust.
- Właśnie. Dlatego poczekam, aż urodzi jej się dziecko, damy mu to na chrzciny. Ale nie o tym pierścionku mówiłem.
- Jak to? Jest jeszcze jakiś? Ile razy byłeś zaręczony?
- Tylko raz, bo tylko ten jeden się dla mnie liczy.
- Wyjął z kieszeni pudełeczko. - Oczywiście jeśli chcesz.
Ujrzała wąską złotą obrączkę, na której lśnił nieskazitelnie piękny brylant czystej wody - i rozpłakała się. Sam wpadł w panikę.
- Wiem, to ty powinnaś go wybrać, ale nie mogłem się powstrzymać. Słuchaj, wymienimy go, nic się nie martw...
Otarła łzy.
- Sam, czyś ty oszalał? To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam!
Uniosła lewą dłoń, a on wsunął jej pierścionek na palec.
- Jeszcze jedno - dodał z powagą. - Będę się z tobą kochać nie tylko ten jeden raz i bez zobowiązań, ale tak często, jak się da, i ze wszystkimi możliwymi zobowiązaniami, z przysięgą małżeńską na czele. I nawet jeśli ci się to nie podoba, tak właśnie będzie i koniec. Masz to jak w banku!
- Podoba mi się - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim ją pocałował, a potem wszelkie słowa stały się zbędne.