MAGDALENA SAMOZWANIEC
SZCZYPTA SOLI,
SZCZYPTA BLIŹNICH
MYŚLI SREBRNE I POSREBRZANE
Żenimy się po to, aby mieć koło siebie audytorium. Niestety to
audytorium
zamiast nas oklaskiwać — gwiżdże.
Życie człowieka do pewnego wieku składa się z własnych trosk i
własnych
przyjemności, zaś na starość — z własnych trosk i cudzych
przyjemności.
Śmiech i kpiny — to niejednokrotnie płacz mędrca.
Naprawdę starym jest się dopiero wówczas, kiedy się to powie o sobie w
towarzystwie, a nikt się nie śmieje i nie zaprzecza…
Jedynym wytłumaczeniem na niedobrane małżeństwa jest to, że
„działali w
afekcie”.
Nie zdajemy sobie sprawy, że człowiek stary to ten sam osobnik co za
młodu,
tylko zaszyty w zniszczoną i pomarszczoną skórę.
Na starość należy być tak miłym i interesującym, aby nie być tym
gościem, który
za długo u kogoś siedzi i którego wszyscy mają dosyć…
Starość posiada te same apetyty co młodość, tylko nie te same zęby.
Pijak jest jak zły kierowca: nie zważa na znaki drogowe ani
ostrzegawcze, jeździ
nieprawidłową stroną i w końcu stacza się do rowu.
Z pięknym słowiczym głosem idzie często w parze „ptasi mózg”.
Z dwojga złego lepiej jest liczyć się ze słowami niż z pieniędzmi.
W małżeństwie ważne jest dobrać się nie tylko zaletami, ale i wadami.
Gdyby „milczenie było złotem” — handlarze i kobiety nie mówiliby
tyle…
Mężczyzna rozmawiając z piękną kobietą zwykle nie słyszy, co ona
mówi, ale
patrzy, czym mówi.
Dużo ludzi nie wie, co z czasem robić — czas nie ma z ludźmi tego
kłopotu…!
Gra miłosna jest z gier ruchowych stosunkowo najłatwiejsza…
Małżeństwo nie jest —stanem — jest umiejętnością.
Niedyskrecją męską wybrukowane jest piekło.
Pierwszym objawem starzenia się jest miłość do życia.
Tak zwane „wiosenne uczucia” przypominają częstokroć prawdziwą
wiosnę z błotem i
deszczem…
Grube ryby najlepiej hoduje się w mętnej wodzie…
Mężczyźni potrafią nagle któregoś ranka rzucić palenie tak samo jak
przestają
nagle kochać żonę lub kochankę. Kobiety nie są do tego zdolne.
Przeważnie tylko ludzie niezamożni bywają rozrzutni, aby mieć
złudzenie, iż są
bogaczami.
Skąpiec to człowiek, który każdy pieniążek ceni jak numizmat.
W późniejszym wieku lata biegną coraz szybciej jak pocisk, który
zbliżając się
do Ziemi nabiera szybkości.
Samobójcy to ludzie, którym nie obrzydło życie jako takie — tylko ich
własne
życie.
Mówimy nieraz, że życie jest dobre i piękne — a przecież nie mamy
żadnej skali
porównawczej.
Dobra książka to rodzaj alkoholu — też idzie do głowy.
Kłamstwo jest płodne jak królik — rodzi mnóstwo małych kłamstw.
Grafomani chętnie stroją się w cudze piórka.
Nie należy pieniędzy pożyczać od przyjaciół — bo wówczas oni przestają
być
naszymi przyjaciółmi, a my ich.
Pieniądze bez zdrowia i zdrowie bez pieniędzy — to zezowate szczęście.
Ubogiego ludzie często mylą z głupim.
Ciekawość — pierwszy stopień do zdrady.
Każdy pisarz przegląda się z upodobaniem „w swoich dziełach jak
Narcyz pochylony
nad tafli jeziora.
Katar wodzi człowieka za — nos.
Nic nam tak łatwo przez usta nie przechodzi jak obmowa.
Najgorsze mezalianse popełnia się z rozsądku.
Porównując kobietę do kwiatu nie dostrzega się, że pod kwiatem często
ukrywa się
rzepa.
Ukochana kobieta to taka, przy której zapomina się o wszystkich
babskich wadach.
Kobieta piękna przypomina władcę — nie posiada przyjaciół, za to —
moc
pochlebców.
Kobiety przypominają krawcowe: „szyją grubymi nićmi”, „haftują”, a
czasem robią
„z igły — widły”.
Każda kobieta musi mieć mężczyznę nad głową jak dach.
Przyjaźń po wygaśnięciu miłości to jak dym po pożarze.
Gorzkie prawdy z trudem się połyka — ale za to później korzystnie się
odbijają.
Równym złem jest mówić o innych źle, jak o sobie dobrze.
Kobiety tak lubią mówić o sobie, że wolą najgorsze rzeczy na siebie
wygadywać
niż milczeć na swój temat.
Kobiety całują się na przywitanie, bo się nie mogą ugryźć.
Między kobietą a mężczyzną jest tylko to podobieństwo, że przez całe
życie
potrafią kochać jednego mężczyznę — to znaczy, że ona kocha jego, a on
siebie.
Miłość to krótki okres, w którym jakiś bliźni odmiennej płci jest o nas
tego
samego mniemania co my.
Kobiety zwierzają się przyjaciółkom ze swoich najintymniejszych
małżeńskich
kłopotów po to, aby od nich wyciągnąć podobne zwierzenia.
Słowa są nieraz plotkarkami naszych myśli.
Natura dała człowiekowi dwoje uszu, a tylko jedne usta, wskazując, że
powinien
więcej słuchać niż gadać.
Być kopniętym przez konia nie przynosi człowiekowi ujmy…
„Módl się i prasuj!” — rzekł pewien mąż nudziarz do żony.
Twierdzimy słusznie, że pieniądz nie jest celem życia, lecz środkiem —
jest to
jednak złoty środek.
Zazwyczaj obgaduje się tylko przyjaciół, ponieważ innych ludzi tak
dobrze się
nie zna.
Błędem, który wciąż powtarzamy, jest spodziewanie się od ludzi
wierności uczuć —
przecież od tego Bóg dał ludziom psa.
Kobiety najbardziej zazdroszczą innym kobietom młodego męża,
mężczyźni
mężczyznom — nowego samochodu.
Pycha to czasem samoobrona ludzi, których nikt nie pochwali.
Mężczyźni pożerają młode dziewczęta jak owoce, a serca ich wypluwają
jak pestki.
Mówi się że „natura nie znosi próżni” — a próżne kobiety?
Nie jest naszym przyjacielem ten, kto nam mówi pochlebstwa, ale
również i nie
ten, kto nam nigdy nie powie komplementu.
Moda awangardowych poezji przejdzie tak jak moda sukien—worków. I
znów nastaną
wiersze „do figury”.
Człowiek na starość przypomina emerytowanego, aktora, który siedzi
na widowni i
smętnie spogląda, jak jego ulubione role gra kto inny.
FRASZKI
STARY MĄŻ
Pewien pan, co z natury miał dość słabą głowę
Rozmyślał nad słowami „miesiące miodowe”
„Z tego właśnie miodu — rzekła magnifika
Mam na stare lata własnego piernika”,
NOC POŚLUBNA ROBACZKÓW ŚWIĘTOJAŃSKICH
By razem ciągnąć tego życia taczki,
Świętojańskie pobrały się robaczki.
„Zgaś światło, miły” — oto były słowa
Które w noc poślubną rzekła robaczkowa.
KOTKA
Koło pustego spodka
Siedziała gruba kotka.
Mówiono, że kotka kotna,
Ale kotka była tylko markotna.
Zaś morał, dzieci lube:
Nie wszystko pełne, co grube.
CZŁOWIEK I PIES
Czy pies nie bywa szczerszy od człowieka?
Kiedy gość wchodzi, on na niego szczeka,
Człowiek zaś, by gościa obszczekiwać, czeka,
aż ten wyjdzie i nic już nie słyszy z daleka.
ODDANIE
W ramionach miłośnie mu zwisa
Szepcząc: „Chcę mieć z tobą… lisa”.
MAKABRA
Rzekła babka do dziadka,
Co gryzł wciąż pazurki
Nie bacząc, iż brzydzi tym zięciów i córki:
— Gdy nie przestaniesz, dziadku, obgryzać paznokci,
To schowam twoje ząbki i nie dam przez rok ci.
DWIE STARSZE DAMY NA DANSINGU
Rzekła jedna do drugiej: — Spójrz no, moja miła.
Jak się ta młodzież męska szalenie zmieniła.
Przed laty nas ściskali w tangach oraz rumbach,
A dziś siedzimy same jak trup w katakumbach.
O PEWNEJ STARSZEJ UMALOWANEJ DAMIE
„Malownicze ruiny — rzekł ktoś o tej pani —
Ale zamieszkać w nich nie chciałbym za nic”.
EMERYT NA KRAKOWSKICH PLANTACH
Z westchnieniem wspomina przedwojenny byt.
Winien dostać order ,,pour 1’emerite”.
ŻEBY PRZYJACIÓŁKI PĘKŁY
Dla kobiet kobiety stroją się, aliści
Ich pochwały dźwięk pusty, poszum zwiędłych liści…
KŁAMCA
„Nie piję, nie palę, nie dotknę się kart”.
Odparła: „Mężczyzna cóż bez wad jest wart?”
Z uśmiechem spojrzał wówczas w oczy damie —
„Posiadam — odrzekł — jedną wadę: kłamię”.
ZWYKŁA SPRAWA
Wysadził go z siodła — sam na konia wsiadł,
A że jeździć nie umiał, przez koński zleciał zad.
DO STARSZEJ DYSTYNGOWANEJ DAMY
Weteranko, złóż broń,
Siwiejąca masz skroń,
Zrezygnuj — radzę ci szczerze.
Ale po cóż te łzy,
Przecież wiesz, że ci
„Dystynkcji” nikt nie odbierze…
GĘSI PĘD
Nosi „mini”, choć nie jest ni zgrabną, ni młodą.
„Gęsi za MODĄ, kaczki za MODĄ…”
KRAKOWIACZEK CI JA…
Wszystkiego bał się ów typek:
Znajomych, bo mogą mieć grypę,
Taksówek i rowerzysty,
I wypić kieliszek „czystej”.
Ściskając teczkę pod pachą
Do kościoła chodził ze strachu.
Bał się chłopców grających w palanta.
Od hulajnogi zginął na Plantach…
SAMOTNOŚĆ
Samotność ludzi lękiem napawa,
Samotnym nikt nie zazdrości.
A przecież jest to sucha zaprawa
Do… wieczności.
SYJAMSKIE KOTY
Pewnej pani jej wielbiciel
Przyrzekł przynieść syjamskie kicie,
Gdy te kotki otrzymała,
Wstała, z gniewu płonąc cała.
,,Co! Kocięta nie zrośnięte?
Ładnie syjamskie! Won z prezentem!”
DO PEWNEGO SATYRYKA
Szanowny panie autorze,
WAZELINA — plama na humorze.
SNOBIZMY ISTOT MAŁYCH
Pewien przechodzień idąc leśną drogą
Grzyba niechcący lekko trącił nogą.
Przeprosił. — A grzyb na to: „Gapo i matole,
Czy wiesz, że dziadek mój był PARASOLEM?”
NAJWAŻNIEJSZE W ŻYCIU TO SZYBKI REFLEKS
Wróbelkowi, co miewał stosunki ze stajnią,
Rzucono w jeden kąt nawóz, a zaś w drugi łajno.
Wróbel w rozterce tylko główką kręci,
Bo i to mu pachnie — również tamto nęci.
Gdy wciąż się wahał, rozmyślał uparcie,
Wszedł nagle stajenny i sprzątnął mu żarcie.
Zmartwił się wróbelek i westchnął: „Żyć trudno,
Mogłem mieć śniadanie — a teraz mam g…”
PRZESADYZM
W miesiącu czystości mąż żony szantrapy
Wszedł na rękach, by nie walać umytej podłogi.
Spojrzała nań krytycznie i rzekła: „Mój drogi,
Czy śladów nie zostawisz, czy masz czyste łapy?”
DWIE BOGDANKI
FORTUNA jest kobietą piękną i kapryśną,
Wziąłeś ją w ramiona — nagle sen twój prysnął,
Bo zraniłeś ją słowem albo jakimś gestem
I wnet odeszła mówiąc: „Już twoją nie jestem!”
A ludzie dla niej życie, rozum tracą —
Miast uwielbiać inną, zwaną PRACĄ.
PRZEWIDUJĄCE DZIECKO
„Abecadła uczyć się nie będę, nie!
Bo kto powie „A”, musi rzec i ,,Be”.
PRZEDWOJENNE ZARĘCZYNY
„Narzeczeństwo przypomina mi całkiem święcone —
Rzekł raz narzeczony swojej przyszłej żonie —
I choćbym ze starszymi skruszył ze sto kopii,
Niczego tknąć nie dadzą, nim ksiądz nie pokropi”.
„PO OWOCACH ICH ROZPOZNACIE JE”
Pomarańcza miała romans z cytryną,
A potem siedziała struta,
Z okropnie skrzywioną miną.
Z tego związku mamy GREJPFRUTA…
KOMU TAK DOBRZE?…
Krowa ma z życia w sumie dość wiele:
Paszę, byka i cielę.
MODA MA SWOJE CELE
Chłopcy jak dziewczęta — dziewczęta jak chłopcy,
Wkrótce wszelki erotyzm stanie się im obcy.
I w ten sposób ludzkość pomału wygaśnie.
A może w owej modzie o to chodzi właśnie?
FOTOAMATOR
— Ratunku! — krzyczał facet tonąc w wód odmęcie.
— Chwileczkę — rzekł fotograf — tylko zrobię zdjęcie.
MŁODOŚĆ NIE RADOŚĆ
Wtuleni ramię w ramię
Nocą całują się w bramie —
Papieros i pocałunek
Jedyny ich poczęstunek —
Drżący, zmarznięci do kości
Proletariusze miłości.
GRY LICZBOWE
„Toto–Lotki”, „Syrenki” to przykład, rodacy,
Że się nie da pieniędzy zdobywać bez pracy.
ANGLIK
Znałam „Anglika” rodem z Wołomina,
Który picie wódki od „tchin, tchin!” zaczynał.
Na Wermuth mówił „Wermaus”, a do własnej żony
Rzekł: „Noś cieńsze pończochy” — stajlony”.
Staropolski klozet zwał „Dabeljusi”
I nie mówił Pe–De–Te, tylko „Pi–Di–Ti”.
STARSZA SAMOTNA NA PLAŻY
Wyciągnęła saszetkę starsza już dziewica:
„Nie czas różu żałować, gdy nie płoną lica”.
RAK!
Spytał synek: „Gdzie raki zimują — mów, tato?”
„W konserwach, synku” odparł ojciec na to.
DO KOLACJI
Na świeżą pościel wskazując rzekła pchła wesoło:
„Spójrz, mężu, jak nam ładnie nakryto… do stołu”.
W PRZENOŚNI
Małżeństwo wówczas dobre i węzeł nie kruchy,
Gdy żona ślepa, a zaś mąż jest głuchy.
W STARYM ZAMKU
Rzekł lord do lokaja: „Wierny sługo Dżonie,
Do księżniczki Glorii moje serce płonie —
Żem do pracy nie nawykł, ty na brzozie białej
Wyryj scyzorykiem nasze inicjały!”
OGRODOWE
W OCZEKIWANIU NA AMORA
Rzekła róża: „Motyli tyle fruwa w krąg,
A jam wciąż samotna…” Zapylił ją bąk.
SŁOŃCE TRZEBA NOSIĆ W SOBIE
„Chociaż pod ziemią żyjesz, czemuś jest czerwona?”
Zapytał kret rzodkiewki. — Na to rzekła ona:
„Bo słońce noszę w sobie, zrozum, ciemna maso,
I to jest moim szczęściem, moją wieczną krasą…”
RÓŻNICA W SPOJRZENIU NA ŻYCIE
(według Andersena)
Groch w strączku zielonym twierdził
Iż życie bezsprzecznie jest zielone.
Groch w żółtym strączku się rozsierdził:
„Jest żółte” — rzekł stanowczym tonem.
KRET
Do Kretówny rzekł raz Kret:
Chce być z tobą w t?te–?–t?te.
Mam tu blisko pied–?–terre
Komfortowy, choć bez ZER.
A na to odparła Kretówna: ,,Z ochotą
Będę się zajmować podziemną robotą…”
ŁATWO SIĘ ZAPOMINA O SWYM POCHODZENIU
Z przykrej woni cebuli szydziła
Lilia pachnąca, wyniosła.
Rzekła tamta: „Moja miła,
Tyś też z cebulki wyrosła”.
WYZNANIA SPECJALISTÓW
MATEMATYK
NIEOBLICZALNA — chcesz opinię szczerą
Twych uczuć? Oto ona: w sumie istne zero,
Lub jak wolisz: moich uczuć setna część,
A wyznania twoje ni w dziewięć — ni w pięć.
LEKARZ
Jestem jak krętki blade,
Miłości zżera mnie bakcyl
I lek nie pomoże mi żaden,
Ni Elenium, ni Largactil.
ZEGARMISTRZ
Tyś życia mego DOXĄ I OMEGĄ,
Wskazówką losu — i troską,
Lecz miłość moja wisi na „włosku”,
Nie igraj ze mną — ostrzegam!
SPEKULANT
Me DEWIZY życiowe to dolar i funt,
Lecz raptem usunął mi się spod nóg grunt.
Tęsknoty mej ku tobie puszczam luźno wodze
Czując się dzisiaj jak ten grosz przy drodze.
WĘDKARZ
Mam „kiełbie we łbie” z miłości,
W nurt uczuć „dam szczupaka!”
I złowię cię, rybko bez ości,
A ty zaś „spieczesz raka!”.
LITERAT
Choć głowa z myślenia mi zwisa,
Maszyny czcionki wzrok ranią,
Chciałbym się dobrze s p i s ać
Przed tobą, „panno na wydaniu”.
KUCHARZ
Obie smaczne, „przy kości” i chociaż to zdrożne
Dwie pieczenie upiekę dziś na jednym rożnie.
TEATRALNE
POPIOŁY WEDŁUG WAJDY
W POPIOŁACH graniczą ze sobą o łokieć
Lwi pazur i lakierowany, czerwony paznokieć
WESELE W INSCENIZACJI ADAMA HANUSZKIEWICZA
POGRZEBEM nazwać się ośmielę
W telewizji Wyspiańskiego WESELE.
W TEATRZE NA NOWOCZESNEJ SZTUCE
Nuda ze sceny jak woda kapie.
„Zbudzisz całą salę — rzekł do żony. — CHRAPIESZ!”
DO PEWNEGO RECENZENTA
Zarzucasz mojej sztuce brak point, recenzencie,
A ja odpowiem na to, że mam ciebie w POINCIE.
WOJCIECH SIEMION W WESELU
Wszystkie role zagram sam,
Tęgo gram, tęgo gram.
PORTRECIKI PIÓRKIEM
JULIAN PRZYBOŚ
Nawet wrogów horda
Przyzna,
Że ma w sobie coś
Z Małego Lorda.
J. NACHT–PRUTKOWSKI
Kopalni humoru w sobie nie docenia,
W czystej poezji szuka wciąż NACHT–nienia.
SŁAWOMIR MROZEK
Pisze, rysuje, nie brak mu twórczości.
Można by go nazwać MROZKIEM OBFITOŚCI.
JERZY BROSZKIEWICZ
Na chwilę go nie można pozostawić samym,
Zęby wnet nie napisał trzyaktowej dramy.
KAZIMIERZ I MARIAN BRANDYSOWIE
Niepodobni z rysów.
Było „Trzech Budrysów”, jest dwóch Brandysów.
Jeszcze coś pokażą, pracuje ich głowa
I każdy „pod burką” coś wielkiego chowa.
DLA GRY SŁÓW
SZERSZEŃ
Szerszeń szukał żony, badał trawy, kłosy…
,,Szerszeń la femme!” — zabrzęczały osy.
POETYCZNY KAT
Ścinał głowy, a w chwilach wolnych
Twórczości się oddawał mozolnej,
I leżąc wzdłuż własnej sofy
Pilnie komponował kata–strofy.
DWIE OKOLICZNOŚCI
Dwie okoliczności
Spotkały się na moście.
,,Z kim mam okoliczność — padło zapytanie,
,,Z okolicznością, moja dobra pani”.
A ludzie określili to najprościej,
Mówiąc: to dziwny zbieg okoliczności…
KOCIAK NA PLAŻY
„Chodź się kąpać!” (była piękna
niby Wenus kopia)
„Boję się — odparła — morze to utopia”.
SOPOCKIE MOLO
Chodzą po nim starcy parami i solo
To molo można by dziś nazwać ramolo.
ZASADNICZA RÓŻNICA
„Kobieto, puchu marny — tak mężczyzna wzdycha.
„Jam puch — odparła — a tyś marna pycha!”
NASTĘPNY DO RAJU
Rozwodnik byłą żonę zastawszy z amantem,
Rzekł: „Dziś się nie martwię, co zrobić z tym fantem
Podoba mi się facet,
Masz babo placet!”
GŁODNY I SYTY
Głodnemu opowiadał syty
Jak był na przyjęciu upity,
Jakie były kotlety, krokiety
I co w końcu dali na wety.
— A jakie krążyły kawały! —
Dodał wśród słów pochwały.
Czego kawały, proszę? —
Wtrącił głodomór trzy grosze…
KALAMBURZYSTA
Swego pieska zwał „Psi–psiną”,
A małżonkę „Małżowiną”.
„To nie dowcip — rzekłam mu ja,
Gdy raz „Pfujkiem” przezwał wuja.
I pękając śmiechem gromkim
Syna Tomka — zwał „Po–Tomkiem”.
Jadąc autem po Zachodzie
Spłonął w swoim samochodzie.
Umierając szepnął: „A fe,
Zginąć w własnym auto da fé!”
POTRZEBA CZYICHŚ PLECÓW
Nie opala się pleców, panie dyrektorze?”
„Będą innym potrzebne, więc się o nie trwożę…”
PODCZAS SZTORMU
Na mostku kapitańskim stał,
Choć wiatr nim miotał i deszcz lał.
I wówczas mi przyszła ochota
Nazwać go „chłopcem na szkwał”.
ZAGADKA BYTU
„Czy myślałeś kiedy, chłopcze, nad zagadką bytu?
„Nad zagadką — odparł zdziwiony — big beatu?”
HOMER NA PLAŻY
„Mam ze sobą Homera” — rzekł chłopiec uczony.
„Homer w puszce?” — spytała go zdziwionym tonem.
CYNIK
Żona mnie namawia, żebym
Na znajomych szedł pogrzeby.
Nie chcę, niech mnie bogi strzegą
Od tych zabaw „w chowanego”.
PAPIER MASZYNOWY
Nowych umów w głowie niosąc ciężki kierat
Próżno papieru szukał literat.
Więc pomyślał (sytuacji trafna analiza)
Że papier ktoś widać mocno trzyma w ryzach.
MŁODE SŁAWY
Wciąż ich drukują, ciągle o nich słyszę,
Ci trzej przystojni nouveau–pisze.
KROPKA
Przed Kropką stanął Przecinek
I pięknie się kłania:
„Czemuś smutna, Kropko, i kwaśną masz minę?
„Bo żyję — odparła — pod znakiem zapytania”.
DLA TYCH, KTÓRZY NICZEGO NIE DOKONALI
Prochuś nie wymyślił, twą pociechą za to,
Ze się w proch obrócisz jak Homer i Platon.
ZABAWA, JAKIEJ NIE BYŁO!
Pojechali potańczyć na dansing do Gdańska.
Zabawa była wprost szympańska!
PARODIE
„STAROŚĆ MUSI SIĘ WYSZUMIEĆ”
parodia recenzji współczesnej z nie napisanej książki
Humor Magdaleny Samozwaniec, pokrewny humorowi Evelyn Waugt,
posiada jakieś
płynne granice, jakieś stany pośrednie między czymś, co można by
nazwać
spojrzeniem satyrowym, a prawdą, a co autorce przeszkadza w
odwarstwowywaniu
prawdy i fikcji. Przez cały ów tom satyr przewija się nurt refleksyjny,
który
nas co chwila zahacza kapitalnym meldunkiem stwierdzeń i wydaje się
być
początkiem lub częścią jakiegoś intelektualnego porządku. Szukanie w
tej
warstwie tworzywa głębi wydaje się bezowocne i do niczego nas nie
doprowadzi. W
tym nurcie, w którym odczuwa się frustrację autorki w zetknięciu z
rzeczywistością, jest cała gradacja, od chwytów parodystycznych do
ukazania
całej bezradności wobec skonstatowanych faktów. Wielki ciąg niemocy
stopiony
jest u Samozwaniec integralnie z procesem powlekania psychiki
ludzkiej
kpiarstwem jak również osadzeniem się jej własnych doznań w
kategoriach
humorowych. A jednak każdy jej utwór mówi za siebie, zapowiada czy
implikuje
następne. Jest więc w sumie jakąś strukturą, wynikiem i wirtualnością.
Jest
uwypukleniem wniosku przez jego brak. Empirycznie reasumując
interpretacje
ludzkich śmiesznostek, autorka jak gdyby unicestwia swoją osobowość
i sterując
śmiało imputuje czytelnikowi realność zjawisk o takiej samej
konsystencji
elementów, którą uwypukla nie przez starcie poglądów, ale przez
ironizującą
pretensję urojonych postaci i sytuacji.
W zbiorku pod tytułem „Starość musi się wyszumieć mamy do czynienia
z
bezpretensjonalnością właściwą autorce „Na ustach grzechu” i
adekwatnie do
wszystkich poprzednich jej utworów mamy okazję przeprowadzenia
dialogu z kimś,
kto nie udaje, że jest kim innym, nim jest w rzeczywistości. Nie cenność
może,
ale nie sfałszowany smak tej okazji rośnie dla kogoś, kto nie wie, kim
jest, ale
jedynie pragnie przewarstwować siebie na jakiś inny, wyższy plan.
Samozwaniec
mimo pewnej frustracji zintegrowana jest silnie ze współczesnością i
choć czasem
deformuje cały swój kontekst myślowy, jest w polskiej satyrze
zjawiskiem
dodatnim.
MAŁA PARODIA „PRZEKROJU”
LUDWIK JERZY KERN
Przebudzenie
Kto rano wstaje,
temu żona daje
śniadanie,
a nie to,
co wam się zdaje.
Temu pies liże twarz,
aż
musisz wstać,
psiamać!
Słońce po kątach się szwenda,
W uszach brzmi stara komenda
lewa, lewa, lewa, lewa!
Więc wstajesz lewą nogą
I piszesz lewą nogą
a potem, ech,
cały dzień pech!
DEMOKRATYCZNY SAVOIR–VIVRE
Byłam z sympatią na prywatce, zabawa przeciągnęła się do późnej
nocy. Mieszkam
pod Warszawą, więc bałam się wracać do domu. Sympatia
zaproponował mi, abym u
niego przenocowała. Zgodziłam się chętnie. Zrobił mi legowisko, a sam
powiedział, że idzie spać do kolegi. Czy tak się postępuje z przyzwoitą
dziewczyną? I co na to DSV?
Gdy wychodziłam z sympatią z nocnego lokalu, kelner uśmiechnął się
do mnie i
życzył dobrej nocy. Czy powinnam była pozostać z kelnerem (jest
bardzo
przystojny), czy wyjść z sympatią? Doprawdy znalazłam się w kropce!
Pracuję w uspołecznionym handlu; aby nie być nieuprzejmą, nie
odpowiadam wcale
na pytania klientów. Chyba postępuję właściwie?
KUPIĆ NIE KUPIĆ
Nóż sprężynowy zagraniczny z importu można nabyć w komisach z
przyrządami
technicznymi. Cena około 500 zł.
Kastety na rękę można otrzymać w „Eldomie” lub w każdym
prywatnym sklepie z
żelazem.
Gruby sznur konopny do wieszania się kupić można w sklepie ze
sznurami przy ul.
Mokotowskiej w Warszawie. Cena około 30 zł metr.
MODA
Dla pań w nadchodzącym karnawale modne będą suknie z odkrytymi
piersiami i żadna
szanująca się osoba nie pokaże się na zabawie z zakrytym biustem. A
gdy któraś
będzie miała piersi dalekobieżne albo długodystansowe, to je zakryje
tancerzem
albo blatem od stolika.
Dla panów dalej włosy do ramion. Nie myć, bo stracą naturalny połysk.
MYŚLI LUDZI WIELKICH, ŚREDNICH ORAZ PSA FAFIKA
Daj mężczyźnie grzędę, a on: „niżej siędę”.
(Krecia Pataczkówna)
Do trójkąta małżeńskiego koniecznie potrzebny jest czwarty — tak jak
do bridża.
(Salami Kożerski)
Nie zawsze można polegać na tym, z kim się człowiek położył.
(Lordowa Galluxowa)
Młodzi małżonkowie winni jak najczęściej ruszać antykonceptem.
(Z Ksiąg Wschodu)
Ciało lubi, aby je męczyć — i na tym polega urok miłości.
(Krecia Pataczkówna)
Pies wyje do księżyca, człowiek do mikrofonu.
(pies Fafik)
Kobieta, która dużo ryczy, mało szczęścia daje.
(Z Ksiąg Wschodu)
Pocałunek wymyślili mężczyźni, aby kobiecie nareszcie usta zaniknąć.
(Salami Kożerski)
Czego się Jaś uczy, to i Małgosia potrafi.
(Z Ksiąg Wschodu)
Mężczyzna nazwał kobietę „puchem marnym”, jak gdyby to mogło coś
pomóc — i tak
jej z siebie nie zdmuchniesz!
(Salami Kożerski)
JAN IZYDOR SZTAUNDYNGER
„Oprawić cię w ramki” — rzekł raz pewnej damie.
Odparła: — „Niechaj ramą będzie twoje ramię”.
*
„Wiosna mnie rozbiera!” — a więc prima vista
Chłopak z tego skorzystał.
*
Rzekła: „A to cham!
Obłapił, nie rzekł: „kocham”.
*
Koledzy pragną spocząć na laurach,
A ja w wiosennej aurze
Wolałbym spocząć na Laurze…
WIERSZE SATYRYCZNE
MENAŻERIA
W świeżych futerkach
Z wydrą wyderka
Z tygrysie braku
Garstka kociaków,
A na pięterku — wysoko w górze,
Roje skrzeczących, barwnych papużek.
Wśród rzadkich gości zaznaczyć warto
Obecność paru starych lampartów;
Krajowych gąsek widzimy kilka
I w owczej skórze chytrego wilka.
Pod oknem siadły starszawe klempy,
Bliźnich w obmowie targając w strzępy.
„Węża w kieszeni” zręcznie omija
Śliska, przewrotna, lecz gładka żmija,
Grupa „bażantów” nie spuszcza z oka
Miejsca, gdzie duma głupawa foka,
Niebieski ptaszek czmychnąwszy z klatki
Żeruje, łatwej szukając gratki;
Krowa niechcący tutaj spotyka
Wołu, którego miała za byka.
W asyście łani poważnie wkracza
Ogólnie znana postać rogacza…
Coraz tu ciaśniej, coraz tu gwarniej…
W tej menażerii? — Nie, w tej KAWIARNI!
POETA I JEGO KOLEDZY
Słowik w zaroślach kląska
I piękne śpiewa trele —
Wzruszyła skrzydłem gąska:
„Znowu te trele—morele!”
Płoną korale Indyka,
Nastroszył się, słysząc go, Paw,
I stado Kaczek pomyka
Słowika sądzić, przez staw.
Sfrunąwszy gdzieś z oddal
Sowa zmarszczyła brew
I rzekła: „To formalizm,
Nie wydźwiękowy śpiew!”
„Estetyzm, raczej powiem —
Tu Kogut zabrał głos —
Odnurtny — rzeknie — bowiem
Własnych w nim doznań stos”.
„I aspołeczny — dodał —
Ton jest wplątany w nurt
Tych dźwięków, z których woda
Kapie wśród wzniosłych nut”.
Wtrąciła Kura czarna:
„Nadwrażeniowy śpiew…”
Lecz wtem ujrzała ziarno,
Więc jej przeminął gniew…
„Ze „słowikizmem” trzeba
Walczyć — zakrakał Kruk —
On nie dostrzega gleby,
Pracy i nowych dróg,
W swej treści niezawiłą
Pieśnią chce uczcić las,
I propaguje miłość,
To nie jest pieśń dla mas!”
I tak Słowika grzebali
Mówiąc uczenie i wiele,
A Słowik śpiewał dalej
Swoje najczystsze trele.
Zaś morał zawarty ten tu
Z tej bajki sam się wymyka;
By gdy się nie ma talentu,
Raczej nie sądzić Słowika.
KONIEC BON VIVEURA
Był mały, rumiany, dość pokaźnej tuszy,
Pod dewizką nosił okrąglutki brzuszek.
Lubił często odwiedzać lokaliki nocne
I pić z babkami alkohole mocne;
„Zawiozę panią — szeptał — do mej garsoniery.
Ujrzy pani śliczne pokoiki cztery,
Pokaże jej sztychy, niezwykłe albumy…
Ciepłą atmosferę stworzyć to ja umiem…”
W sklerotycznym leżał Mecenas ataku
I przyszła śmierć do niego, jak kelner we fraku;
„Oto rachuneczek, panie mecenasie,
Trzy tysiące koniaków, zapisanych w kasie,
Tysiąc flaszek wina i milionik „czystych”
Zapłacić trzeba będzie pańskim snem wieczystym,
Pięćset fordanserek, lokalowych panien —
Pan mecenas rozumie, że nie były tanie…”
Mecenas był honorny, westchnął tylko skrycie,
I bez sprzeciwu życiem przypłacił to życie.
GRAFO–MAMA
Na maszynie puka żwawo
I w natchnieniu wzniosłym trwa —
Będzie z tego sukces, brawa,
A więc, dzieci, cicho, sza!
Mama dla teatru pisze,
Czuje w duszy twórczy wiew.
Kto zaś pisze, chce mieć ciszę.
Spójrzcie, jak zmarszczyła brew!
Jej mąż sprząta i zamiata,
Dzieciom sam usmażył blin.
Dobry mąż, wzorowy tata,
Literacki ceni czyn.
Utwór gotów. Wtem kur zapiał
I zabłysła myśl jak świt:
Teatr mój oceni zapał.
Zagra sztukę. Marzeń szczyt!
„Orang jestem, dyrektorze,
To nazwisko znane już…
Błędów nie ma w tym utworze,
Tytuł: »Miłość pośród róż«…
Kiedy przyjść mam, proszę pana?”
„Za dni pięć, a może sześć”.
„Czy już będzie przeczytana?”
„Będzie!” „Zatem żegnam”. „Cześć!”
Przyszła, pyta: „Pan przeczytał.
Czy jest w sztuce jakiś błąd?
Akcja zwarta, jednolita, ;
Pragnę poznać pański sąd”.
Pan dyrektor „Nowej Sceny”
W palcach niedopałka mnie:
„Pragnie pani mej oceny”
Spytał i zamyślił się.
„Nie chcę tutaj być obłudnym —
Rzekł — zaś prawda to nie grzech
Lecz chcę wiedzieć, czy to trudno
Sztuk nie pisać w aktach trzech?”
SŁOWIK I KOT
Raz głodny Kot spotyka
Słowika.
Więc mówi: „Deo gratia
Kolacja…”
A Słowik w strach,
„Ach!
Nim zjesz mnie na pierwsze danie
Słowika posłuchaj, panie,
Piosenka moja rozmarza
Nawet zbrodniarza…”
Kot do skoku się skurczył:
„Gdy z głodu w brzuchu burczy
Nie trafia do duszy muzyka”.
I połknął Słowika!
SZCZUR I SER
Węchem czując smaczny żer
Ujrzał szczur w spiżarni ser,
Krągły ser jak ziemska sfera
Więc się szybko wgryzł do sera.
I pomyślał: Choć bez „Zer”
Domkiem mym się stanie ser.
Wdrążę się weń jak najszczelniej
I żyć będę jak pustelnik.
Gdy dożyję już lat starczych,
Zawsze żarcia mi wystarczy,
Będę sytym pustelnikiem,
Co swych dóbr nie dzieli z nikim!
Lecz gdy w ser się głębiej wśliznął
Trafił pyskiem na truciznę!
Gospodyni, mówiąc krótko,
Ser zatruła szczurzą trutką.
Morał: każdy egoista
Z ziemskich dóbr chce sam korzystać.
Ale czasem wśród swych włości
umrze nagle w samotności…
SZCZUR, SŁOŃ I KOT
Raz Szczur ujrzał Słonia w ZOO
I tak doń przemówił: „O, o
Pysznisz się tu prawem jakim?
Jesteś jak Szczur, tylko ssakiem,
Ogonek masz żywcem szczurzy,
Choć jak na Słonia nieduży,
I zęby jak Szczura ostre,
I kolor sierści podobny,
Tyle, że może mnie wzrostem
Przewyższasz i w tuszęś zasobny.
To samo Szczur i Słoń,
Więc, Słoniu, podaj mi dłoń!”
Wtem Kot, jak grzmot, błyskawica
Wypadł: „O, stworzenie głupie,
Poczujesz, jaka różnica,
Gdy ciebie — nie Słonia — schrupię!’
KSIĄŻKA I MYSZ
Myszka tę radę z ust swej matki słyszy:
„Jedz książki, a będziesz najmądrzejszą z myszy”
Więc do biblioteki pewnej się zakradła,
Mniszkównę i Wallace’a po kolei zjadła,
Napoczęła jeszcze jakąś książkę grubsza,
I była coraz głupszą…
Zaś morał prosty z tej bajki wynika,
Że zależy, JAKIE książki się połyka.
FELIETONY
BASJUNIA
List z Zakopanego
Kochany Zygmuncie!
Dziś przyjechała, do naszego pensjonatu Grażyna.
Wiesz, ta wysoka blondynka z niebieskimi oczami bez brwi. Pamiętasz,
jak nam się
podobała? Gdy wysiadała z sanek, jeden z jej licznych tobołków zaczął
ryczeć.
Domyśliłem się, co zawiera.
— Widzę, że wyszłaś za maż — rzekłem bez entuzjazmu wskazując na
wrzeszczący
pakunek.
— Ach — westchnęła biorąc tobołek na race — jakżeż szybko sypialnia,
małżeńska
zamienia się na pokoik dziecinny! — Odsunęła trochę pledy i pokazała
twarzyczką
czteroletniej dziewczynki, której szeroko otwarte wrzeszczane usta
zajmowały
połowę, twarzy.
Okrągłe jak u ptaszka oczka spojrzały na mnie ze złością.
— Ciem cianki, dera cianki! — ryczała dziewczynka.
Wówczas Grażyna zaczęła prowadzić z nią dialog w języku
pieluszkowo–
nocniczkowym, nieznanym tym, którzy dzieci nie posiadają.
— Cianki be, cianki niu niu, potem cienki, telaz obiadek.
— Ona tak lubi jeździć sankami — wytłumaczyła mi po polsku
Przy obiedzie zaczęły się komedie z zupą. Zdawało się, że, zjedzenie
przez małą
jednej przynajmniej łyżki zupy będzie szczytem szczęścia dla jej matki.
— Zostaw ją — rzekłem, zniecierpliwiony — niech nie je.
— To będzie głodna — jęknęła Grażyna,
— A co cię to obchodzi? Niech się przegłodzi trochę.
Spojrzała na mnie z wyrzutem: — Jak możesz tak mówić…
Tym razem ja spojrzałem na nią z rozczarowaniem. Ta Grażyna, taka
inteligentna
dziewczyna… taka zdolna. Co się stało? Instynkt macierzyński czy
schemat,
któremu się poddała bez żadnych buntów i sprzeciwów?
— Dynki — zaczęła wrzeszczeć dziewczynka. — Ciem dynki! Nie ciem
upy!
— „Dynki” to znaczy „sardynki” — wytłumaczyła mi Grażyna z
uśmiechem pełnym,
pobłażania. — Ona lubi tylko pomarańcze i sardynki.
— Kosztowne cacko.
— O tak — westchnęła — pół mojej miesięcznej pensji idzie dla niej na
owoce i
sardynki.
— A kawioru nie łaska?
— Spróbuję jej dawać, może akurat będzie Basiuni smakował.
— Źle pani dziecko wychowuje — wtrąciły się zgryźliwie pensjonatowe
paniusie. —
Dziewczynka w jej wieku powinna jeść wszystko.
— A skoro nie chce? Mam patrzeć, jak moje dziecko umiera z głodu?
Od czasu przyjazdu Grażyny z „Basiunią” odpoczynek w naszym
pensjonacie skończył
się. Dziecko ryczało po nocach, jakby je mordowano. Kilka nerwowych
osób
wyniosło się. Inne chodziły niewyspane, z nienawiścią spoglądając na
matkę Basi,
która z każdym dniem była bledsza i miała bardziej podkrążone oczy.
Nieznośny
skrzat wrzeszczał po nocach, beczał w dzień i nic nie jadał, tylko ciastka
i
pomarańcze.
— A nie może pani jej karcić, dawać klapsy? — pytały się Grażyny inne
matki.
— A któż by dziecko bił! — oburzyła się mamusia.
Nie śpiąc po nocach wymyślałem dla Basiuni wyszukane tortury.
Najchętniej
widziałem ją w moich marzeniach z buzią zakneblowaną i twarzą
przewiązaną
chustką. — Niech spróbuje wówczas krzyczeć! Lubiłem również
wyobrażać ją sobie
siedzącą samą na śniegu w mroźną noc i wyjącą do księżyca. Ja, który,
jak wiesz,
nie lubię zabijać komara, stałem się wyrafinowanie okrutny. Któregoś
popołudnia
wszedłem do pokoju Grażyny. Spała leżąc na wznak z otwartymi jak u
trupa ustami,
a twarz jej miała cierpiący, gorzki wyraz. Dziecko, ten mały wampir,
wyssało z
jej twarzy ślady młodości i urody. Cerę miała żółtą, zmarszczki pod
oczami.
Basia siedziała na ziemi wycinając nożyczkami z bakelitu wszystkie asy
z kart do
bridża swojej matki. Postanowiłem wyprowadzić ją z pokoju, aby
nieszczęsna
Grażyna mogła się spokojnie wyspać. Wziąłem dziewczynkę za rączkę.
Nawet ktoś,
kto nie lubi dzieci tak jak ja, nie może oprzeć się urokowi dotknięcia
dziecinnej rączki. Wilgotne ciepło kurczęcia i uchwyt jak gdyby małpiej
łapki.
Ubrałem ją w płaszczyk, nałożyłem na głowę kapturek, zawiązałem pod
szyję szalik
i bez sprzeciwu z jej strony wyprowadziłem z pokoju. Podczas gdy ją
ubierałem,
Grażyna stęknęła boleśnie, jak ktoś przed chwilą jeszcze torturowany i
przewróciła się na drugi bok. Wziąłem sanki i długo jeździliśmy dookoła
Zakopanego. Basia była anielsko grzeczna i spokojna. Raz tylko ugryzła
mnie w
rękę, gdy jej chciałem poprawić szalik. Dałem jej pedagogicznego
klapsa. Ku
mojemu zdziwieniu nie rozkrzyczała się, tylko jak gdyby z uznaniem
spojrzała na
mnie okrągłymi brązowymi oczami, które trzepocząć rzęsami
przypomniały mi
chrabąszcze w maju przebierające nóżkami.
— Basia caca — rzekłem wbrew mojemu przekonaniu.
Dziewczynka uśmiechnęła się uśmiechem niebianek.
Potem kazałem góralowi zawieźć nas do kawiarni. Głodornorek zjadł
ochoczo porcję
kremu i cztery ciastka.
— Cóż za śliczna dziewczyneczka — mówiły siedzące przy stolikach
panie — i jaka
grzeczna!
Z ojcowską duma, pogłaskałem ją po główce i zaproponowałem piąte
ciastko.
— Nie — odparła — bo będę zigać!
Siedzące obok nas towarzystwo roześmiało się na to głośno, a jedna z
pań rzekła
zwracając się do mnie: „Jaką pan ma mądrą i dowcipną córeczkę”.
Gdy około siódmej wieczór wróciliśmy do pensjonatu, zastaliśmy w
hallu grono
paniuś otaczające spłakaną Grażynę, która przypuszczana, że jej
,,skarb” porwali
miejscowi „kidnaperzy” i sprzedali na serdelki z norkow. Gdy
uszczęśliwiona z
powrotu dziecka porwała małą w ramiona i zaczęła obsypywać
pocałunkami, Basia
rozwrzeszczała się po swojemu.
— ——————
I powiedz mi, mój drogi, jakie mam wyciągnąć z tego wnioski? Bo dzieci
nieznośnych dla rodziców, a przyjemnych dla obcych jest obecnie tak
dużo, że to
coś znaczy. Matka z dzieckiem stalą się dzisiaj postrachem tramwajów i
pociągów,
plagą pensjonatów wczasowych, istota, od której wszyscy stronią :
której maja,
za złe, że „nie umie dziecka wychowywać”. Matki straciły u dziad
wszelki
autorytet, dzieci wyprawiają z nimi, co chcą. Matek nie boją się, a
przecież na
pobożnym laku oparty jest wszelki szacunek. Moim zdaniem jest na to
tylko jedna
rada — obalić w Polsce KULT DZIECKA! Nie robić z nich
wszechwładnych bożków. W
tramwajach niech BOŻEK stoi, nie musi koniecznie wypychać z miejsca
dla matek z
dziećmi starszej osoby. Jeśli nie chce jeść tego, co wszyscy — niech
głoduje.
Jeśli będąc zdrowy, drze się, zamknąć go do łazienki i czekać, aż się
wykrzyczy.
Nie postępować z dzieckiem jak z syjamskim kotem, który wiadomo, w
jaki sposób
zamęcza otoczenie — tylko jak ze zwyczajnym. Dziecko jest zupełnie
normalnym
objawem postępowania „w afekcie” dwojga młodych łudzi płci
odmiennej, nie żadnym
cudem przyrody — i tylko w ten sposób należy do niego podchodzić.
Inaczej…
inaczej, o matki, będziecie zamączone i moralnie wyssane przez
wszechwładnego
BOŻKA, nie będziecie mieć już własnego życia i mając dwadzieścia
osiem lat,
będziecie tak jak biedna Grażyna wyglądać na znękana babkę własnego
dziecka.
Prawda, mój drogi, że to niepodobne do mnie, abym pisał o matkach i
dzieciach,
ale męka nieszczęsnej Grażyny i moje nieprzespane przez ryki Basi noce
—
doprowadziły mnie do tego.
Twój M. As.
Pisane zimą w Zakopanem
SEANS SPIRYTYSTYCZNY
My, literaci, otrzymujemy wciąż szereg listów, na które trudno
odpowiadać, bo
wówczas przestałoby się być pisarzem, a stałby się człowiek
korespondentem
prywatnym. Jeden z nich jednak jako najbardziej interesujący i nawet
można rzec
— rewelacyjny, pozwalam sobie przesłać na ręce Pana Redaktora. Oto
ów list:
Wielce szanowna Pani Artystko!
Moje nazwisko niewiele pani powie, za to mój list powie Pani dużo! Czy
przypomina sobie Pani naszą morską wycieczką z Gdyni na Hel? Jakże
byłyśmy
wówczas młode i pełne wiary w życie i mężczyzn! — Ale przystąpmy do
rzeczy. Otóż
rozmawiając wówczas z Sz. Panią poruszyłyśmy temat spirytyzmu,
który Panią
równie jak mnie interesował. „Pozagrobówka” była zawsze drogą
memu sercu i mojej
subtelnej duszy. Niestety wyszła ona dzisiaj z obiegu, co można
przypisać
ogólnemu zmaterializowaniu naszego społeczeństwa. Czy pamięta Pani
ankietę w
dodatku Metampsychicznym śp. Krak. Kurjera Illustrowanego pt. „Czy
pan(i)
widział(a) ducha(y)?” Byłam od maleńkości świetnym medium i ze
zjawiskami byłam
na „ty”. Pamiętam te seanse u nas na wsi („Duchu, jeśli jesteś, puknij
raz —
jeśli cię nie ma, puknij dwa razy!”) Ach, jakież to było pasjonujące! Już
jako
mała dziewczynka zdradzałam niezwykłe zdolności mediumistyczne.
Pamiętam, jak
nieraz w nocy zrywałam się nagle na posłaniu i wołałam: „Mamo,
mamo, tam, coś
białego stoi pod łóżkiem!” W naszym starym dworze zjawy błąkały się
po
korytarzach nocą, brząkając kluczami. Pamiętam, jak kiedyś ujrzałam,
zjawę w
białej astralnej szacie — wśliznęła się do pokoju naszego korepetytora.
Straszne
to na mnie zrobiło wrażenie, ale nie powiedziałam o tym nikomu — i tak
by mi nie
uwierzyli! Ale przystąpmy do niesłychanie ciekawego faktu seansów
spirytystycznych, które w czasie wojny urządzaliśmy w ścisłym i
dobranym kółku.
Były to seanse z ekierką, czyli ze spodkiem, na którym wymalowana
była czarna
strzałka. Pod astralnym fluidem wydobywającym się spod naszych
splecionych
palców, spodek biegał jak pies wokoło klombu po dużym arkuszu
papieru, na
którym, wyrysowane były wszystkie litery alfabetu i zatrzymywał się
na
niektórych. Z tych poszczególnych liter układały się całe zdania o
rewelacyjnej
nieraz treści (na przykład o mnie: „Dobra i mądra niebywałe, tylko wy
jej nie
doceniacie”). Na jednym z owych seansów — a było to przed samym
zakończeniem
wojny — duch zaczął, jak nam się wydawało, bredzić bez związku. Na
szczęście
miałam zwyczaj notować przebieg każdego seansu. Och, jakżeż mogłam
kiedykolwiek
wątpić w mądrość i zdolności przeczuwania przyszłości moich
kochanych zjaw!
Poszczególne litery, które zanotowałam, a które wówczas jeszcze nic nie
znaczyły, już w pierwszych latach powojennych nabrały głębokiego
sensu. Aby i
Sz. Panią zapoznać z niesłychanie dla nas dzisiaj logicznymi i
zrozumiałymi
odpowiedziami zaświatowego gościa, podaję Pani dokładny przebieg
owego seansu:
Ja Kto się mną po wojnie zainteresuje?
Duch UB.
Ja Co mi będzie groziło?
Duch PKS.
Ja Czy pojadę gdzieś na świeże powietrze?
Duch FWP.
Ja Czy poznam tam jakiegoś wysoce kulturalnego pana?
Duch KO.
Ja Czy będę. się lepiej odżywiać niż obecnie?
Duch WZG.
Ja Czy znajdę gdzieś pracę?
Duch PDT.
Ja Czy wyjdę za mąż?
Duch OPR.
Tylko znaczenia tych ostatnich liter dotychczas nie mogę zrozumieć.
Może szanowna pani Autorka znaczenie tych liter mi wytłumaczy. Poza
tym
znaczenie wszystkich innych liter było prorocze. Nawet jadąc PKS–em
uległam
drobnemu wypadkowi. Pracę znalazłam w PDT jako ekspedientka.
Dotychczas jednak
za mąż nie wyszłam. Łączą wiele serdecznych życzeń dalszej owocnej
pracy na
niwie. Szczerze oddana —
Anna Bezmęska. Bzdychów. Ulica Pasów 13, m. 13,
CHCEMY BYĆ MŁODZI!
Dwóch pięćdziesięciolatków, rencistów–inwalidów… Mikołaj S. i Józef
R., często
wzdychało za utraconą młodością.
— Bo trzeba naśladować tych młodzików i zacząć żyć tak, jak oni — rzekł
Józio. —
Przestaną nas wtedy tak lekceważyć i nazywać staruchami.
— Przecież długich włosów sobie nie zapuszczę, bo i z czego — zaśmiał się
Mikołaj. — Brody również nie da rady, bo wyrosłaby siwa.
— Ale trzeba się nauczyć ich wyrażonek i sposobu bycia. Wiesz,
pójdziemy dzisiaj
po południu do „Pospolitej”. Tam są co dzień podwieczorki taneczne.
Przyjrzymy
się, jak się ta młodzież bawi, może się czegoś nauczymy.
Poszli, zapłacili za wstęp i znaleźli wolny stolik. Młodzież spoglądała na
nich
z ironią i wręcz z pogardą.
— Wiesz, nazwałbym ten ich stosunek do nas „dyskryminacja wiekową”
— westchnął
Józef.
— Mówiłem, że trzeba zacząć żyć i zachowywać się tak, jak oni — odparł
Mikołaj.
Przy stoliku obok nich siedziała samotnie piękna dziewczyna.
— Popatrz, jaka ładna cizia — rzekł Józio — może by ją tak uwieść?
— Nie mówi się „cizia”, tylko „kot”, i nie „uwieść” tylko „poderwać” —
pouczył
go Mikołaj — naucz się wreszcie tej ich gwary, bądź młody…
Dziewczyna widocznie czekała na kogoś, bo wszystkim chłopcom
odmawiała tańców.
Jakiś długowłosy rozeźlił się.
— Skoro nie chcesz tańczyć, to po co tu przyszłaś?
— Czekam na mojego chłopca.
— Ale nim przyjdzie, możesz potańczyć z innymi.
— Nie chcę. Odwal się.
— Hrabini, cholera. Jak nie chcesz tańczyć, to wynoś się i nie zabieraj
innym
miejsca. Kapujesz?
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko zasłoniła twarz filiżanką
kawy.
— Słyszałeś — mruknął Józef do kolegi. Tak się z kobietkami dzisiaj
postępuje.
Trzeba brać z nich przykład. Nóżki na parkiet albo wynocha!
— Tylko nie mów „kobietki”, ale „babki”. Chcesz być młody, a wyrażasz
się jak
stary.
— Wiesz — rzekł w pewnym momencie Mikołaj — tam siedzi taki ładny
kociak.
Poproszę ją do twista.
— A umiesz?
— Poruszam nogami, pomacham rękami i jakoś pójdzie. Już raz
tańczyłem twista po
pijanemu i otrzymałem nawet brawa.
— Czy mogę panią poprosić do tańca — zapytał skłoniwszy się przed
dziewczyną.
— To pan jeszcze tańczy? — zdziwiła się.
— Co to znaczy „jeszcze”, dopiero się uczę.
— To klawo — zaśmiała się — dobra, spróbujemy.
— Chciałbym pani ukraść całusa — mruknął wyrkręcając kolana i
wymachując przed
nią ramionami.
Zaśmiała się. — Co za mowa! — Sprzed stu lat! A ma pan samochód i
chatę?
— Przepraszam, ale ja nie jestem z chaty, urodziłem się w Warszawie. A
co do
samochodu to miałem, ale sprzedałem. Czekam na nowy przydział —
skłamał.
— No to niech mnie pan odprowadzi do stolika.
Usiadł wycierając chustką pot z czoła. — Wiesz, stary, udałoby się tę
małą
uwieść… chciałem powiedzieć poderwać, ale na to potrzeba dużo forsy.
— No właśnie — zasmucił się Józio — skąd ją wziąć?
— A te młodziaki zawsze mają pieniądze. Biorą od rodziny czy… od
samotnych
przechodniów…
— Jasne. Co dzień możesz przeczytać w prasie, że młodociani chuligani
napadli na
jakiegoś samotnego przechodnia i obrabowali go.
— A okraść kogoś byś umiał? — zapytał z zainteresowaniem Józef.
— Trzeba mieć na to odwagę, to nie takie proste — zamyślił się Mikołaj —
ale
skoro chcemy we wszystkim naśladować tych młodych…
— No i poza tym na poderwanie jakiegoś kociaka trzeba forsy…
— ——————
W jakiś czas później wszyscy mogli przeczytać w „Expressie”
następującą notatkę:
,,U zbiegu ulic Polskiej i Bartyckiej Janusz D. został znienacka
napadnięty w
godzinach wieczornych przez dwóch napastników, którzy powalili go
na ziemię,
pobili i obrabowali z posiadanych pieniędzy. W wyniku
natychmiastowego pościgu
patrolu MO obaj rabusie zostali ujęci. Są nimi… renciści Mikołaj S. i
Józef R.”
KROK ROZPACZY
Archibald Bezimienny jest znanym scenarzystą. Jest zdolny, ma
mnóstwo pomysłów,
ale nie może ich zrealizować. Czy z braku czasu? Nie, „czas to pieniądz”,
zawsze, gdy trzeba, to się znajdzie. A więc?… Z powodu hałasów. Jest
wrażliwy,
nerwowy i nie może pracować, gdy wokoło niego hałasują. Nie ożenił
się dlatego.
— Żony hałasują — rzekł kiedyś.
— Jak to? Nie rozumiem…
— Gadają i co gorsza zadają wciąż mężom pytania zmuszając ich
również do hałasu,
jakim jest głos ludzki.
— Jesteś przewrażliwiony, powinieneś się leczyć…
— Jestem trochę przewrażliwiony, ale mani przed sobą poważne
zadanie, chcę
stworzyć taki polski film fabularny, jakiego jeszcze nie było. Mam
fantastyczny
pomysł, ale aby napisać scenariusz, potrzebuj ciszy i spokoju.
Właśnie gdy to wymówił, jakiś malec na podwórzu głośno strzelił z
petardy.
Archibald cały się zatrząsł: — Słyszałeś?
— Słyszałem… jak to dzieci. U mnie pod oknem to samo…
— A matki nic… wzruszają ramionami i powiadają ironicznie: „Och, jaki
pan
nerwowy!” A jedna to mi powiedziała: „Widocznie panu nie udało się
mieć własnego
dziecka, kiedy panu cudze przeszkadzają!” Taka cholera!
Z podwórza rozległy się seryjne wystrzały z korkowca i głośne wrzaski.
Scenarzysta zbladł i z trzaskiem zaniknął drzwi od balkonu.
— Powinieneś pisywać wieczorami albo w nocy.
— Taak… A radio u sąsiadów puszczone na pełny głos? Biorę silny
środek nasenny i
śpię do rana, aby znów słyszeć te piekielne wrzaski. Powiedz mi, mój
drogi, skąd
w Warszawie tyle tych dzieci? Bo rozumiem, że w naszych
miejscowościach
nadmorskich… Jesienią i zimą bywają silne sztormy, rybacy nie
wyjeżdżają nocą na
połowy… więc przyzwyczajeni do bezsenności… z braku zajęcia… To w
Słupsku, gdzie
jest wprost nadprzyrodzony przyrost ludności, nazywają się „dzieci
sztormowe”,
ale dlaczego w takiej Warszawie? — Zapalił papierosa i westchnął z
głębi
wzburzonej wątroby.
— Cóż chcesz, mój drogi, śmiertelność wśród niemowląt zmniejszyła się
obecnie do
minimum… Chwała Bogu.
— Tak, chwała Bogu — powtórzył z westchnieniem scenarzysta — ale to,
że te
dzieci są tak wrzaskliwe i rozbestwione, to już tylko wina ich mamuś.
Gdy
prosiłem ze łzami w oczach pewną matkę z naszego bloku, aby takiego
strzelającego chłopaka zabrała z podwórza do domu — to wiesz, co mi
odpowiedziała; „Dobre sobie, to pan chce, aby mi w domu hałasował?”
— I co ty na
to?
— Wiesz — rzekł jego przyjaciel — dam ci dobrą radę: Jedź do Domu
Pracy Twórczej
ZLP w Oborach, pod Warszawą. Tam nie wolno teraz przywozić ze sobą
ani dzieci,
ani psów, idealne warunki do pracy.
— ——————
Archibald posłuchał przyjaciela i pojechał do Obór. Był piękny letni
dzień.
Drzewa kapały ptaszkami i szumiały listkami. — Tu wreszcie napiszę
scenariusz do
mojego nowego filmu — pomyślał scenarzysta, otworzył maszynę do
pisania, założył
papier, zapalił papierosa… Wtem nagle za oknami rozległy się wrzaski,
piania i
porykiwania. Przerażony wyjrzał przez okno. Na trawniku pasło się
stado
mniejszych i większych dzieci z pobliskiego PGR–u, wydając te
infernalne
odgłosy.
— Nie możecie bawić się gdzie indziej! — ryknął z góry nieszczęsny
Archibald. —
Nie wiecie, że pisarze muszą mieć spokój do pracy!
— Eee, jaka tam praca… g…. nie praca! — odkrzyknął najstarszy z
chłopców.
Nagle kilka okien otwarło się i ukazały się w nich zagniewane twarze.
— Mógłby pan tak nie krzyczeć! — zawołała jedna z twarzy — my
chcemy spokojnie
pracować, a pan drze się, jakby pana zarzynano!
— ——————
W jakiś czas później zdarzył się sensacyjny wypadek, który poruszył do
głębi
artystyczny światek Warszawy. Otóż znany scenarzysta Archibald
Bezimienny
sprowokował bójkę i poważnie zranił jakiegoś spokojnego przechodnia.
Sam bez
sprzeciwu oddał się w ręce milicji. Na rozprawie wcale nie tłumaczył się
ze
swojego postępku. Gdy sędzia ze względu na jego zasługi w dziedzinie
filmu i ze
względu na to, iż dotychczas nie był karany, chciał go skazać na trzy
miesiące
aresztu z zawieszeniem, Bezimienny sprzeciwił się kategorycznie:
— Pragnę odsiedzieć moją karę i to od zaraz — oświadczył. — Poproszę
tylko
Wysokiego Sądu, abym mógł przebywać w areszcie sam i aby mi wolno
było—zabrać ze
sobą papier do pisania.
— I cóżeś ty narozrabiał! — rzekł jego przyjaciel, gdy otrzymał
zezwolenie na
widzenie się z aresztowanym. — Napadać na ulicy na spokojnego
przechodnia.
Pijany byłeś, czy co?
— Nie piłem tego wieczoru ani kropli alkoholu — rzekł ze spokojem
scenarzysta. —
Chciałem mieć tylko nareszcie zupełny spokój do pracy. Żebyś ty
wiedział, jaka
tu bajeczna cisza! A gdy stąd wyjdę, to poślę poszkodowanemu kosz
kwiatów i list
z przeprosinami. Podobno na szczęście to nic groźnego.
Prawdopodobnie wyjdziemy
razem… on ze szpitala, a ja z tego… miejsca odosobnienia. Cześć, stary, i
nie
martw się o mnie. Mam już połowę scenariusza napisaną…
„MŁODOŚCI, TY NAD POZIOMY WYLATUJ…”
Stał, można powiedzieć, wsłuchany całym ciałem w big–beatowe płyty
nadawane
każdego przedpołudnia w sopockiej kawiarni nad morzem. Grupa
chłopców, wśród
których stał, nie różniła się niczym od niego. Przy zbliżeniu okazało się,
że
niektórzy chłopcy byli dziewczynami z tą tylko różnicą, że miały włosy
krótko
ostrzyżone, czyli że uczesane były na „witaj, smutku” i żegnaj piękna
fryzuro!
Chłopak był tak wsłuchany w hałaśliwy bełkot big–beatowego solisty,
że nie
zauważył, gdy dziewczyna wsunęła mu pod ramię ciemną ostrzyżoną
główkę. Chłopcu
od czasu do czasu drgnęła nerwowo noga do taktu muzyki, a w pewnej
chwili ręka,
gdy nagle klepnął dziewczynę w tylną część ciała.
Spojrzała na niego z wdzięcznością i oddaniem, nie spodziewając się
widocznie
tak SILNYCH dowodów uczucia.
Do owej pary podszedł wysportowanym krokiem mężczyzna w sile
wieku.
— Chodź, Marek. Pogoda się zrobiła, popływamy trochę…
— Idź sam. Może gdy będę w twoim wieku, to mnie to będzie bawiło…
— Wybieramy się jutro z mamą na Hel. Może pojedziesz z nami. Jeszcze
nigdy nie
widziałeś Półwyspu.
— Półwysep mi wisi, zresztą jutro mam partyjkę bridża.
— A co robisz dziś wieczorem? Moglibyśmy pójść do teatru.
— Dziś idę z moją dziewczyną do NON–STOPU.
— I znowu się będziesz wygłupiał w tych „samoobsługowych” tańcach?
— To ty się wygłupiasz, tata. Cały świat dzisiaj tańczy tylko te modne
tańce. W
Anglii młodzież nic innego nie robi.
— A z czego żyją? — zapytał rzeczowo ojciec.
— Z przyzwyczajenia — trening.
— No dobrze, ale dlaczego wy to robicie tak na smutno, w jakimś
zapamiętałym
przygnębieniu?
— Spróbuj, mój stary, tak twistować przez trzy kwadranse bez przerwy,
a
zobaczysz, czy ci będzie do śmichu.
— A wy musicie?
— Noo — przytaknął chłopiec — musimy, taki styl.
— ——————
Tego dnia ujrzałam jeszcze raz chłopaka, gdy wieczorem wracał ze
swoją
dziewczyną z dansingu. Szedł wysoki, zgarbiony, na długich,
niemuskularnych
nogach uginających się w kolanach, objąwszy dziewczynę za szyję.
— Marku — rzekła — mamy na dziś wieczór chatę. Starzy wyjechali do
Gdańska,
wrócą dopiero jutro.
— Nie chcę. Jestem taki skonany, że nóg nie czuję…
— A ja tak samo bez przerwy tańczyłam jak ty i wcale nie jestem
zmęczona.
— A bo wy, babki — rzekł DZIADEK — to macie takie cholerskie
zdrowie… Zresztą
pojutrze jest w Kinie Letnim występ ANIMALSÓW, trzeba będzie
gwizdać, ryczeć,
marynarki podrzucać nad głową, tupać, gwizdać… może nawet deski z
ławek
powyrywać, a na to potrzeba sił! Cześć, stara, do jutra!
PRZEDWOJENNE ZASADY
Pan Leon Mniamnik, księgowy, dobiegał pięćdziesiątki, a wciąż jeszcze
był
kawalerem. W tym roku jednak postanowił się ożenić. Bardzo trafił mu
do
przekonania aforyzm, który gdzieś przeczytał, a mianowicie: „W
każdym wieku
należy się żenić. W młodości żona jest kochanką, potem towarzyszką, a
na starość
niańką”. Drugie powiedzonko też go dobrze nastawiło do małżeństwa:
„Bardzo
często oświadczasz się aniołowi — a żenisz się z kucharką”.
Z kucharką? To świetnie — ucieszył się Mniamnik. — Lubię dobrze zjeść i
chciałbym, aby moja żona umiała gotować.
Zaczął się więc rozglądać za odpowiednią dla siebie żoną.
Niestety, koleżanki w instytucji, w której pracował, nie przypadały mu
do gustu.
— Jak na głowie, tak w głowie — myślał spoglądając niechętnie na ich
napuszone
głowy. — Moja żona musi być skromniutko uczesana, ma być cicha,
skromna i
gospodarna.
Zatykał uszy słysząc zawiesiste anegdotki, które opowiadały kolegom
owe młode
istoty; występujące w nich nieskromne części ciała wymawiane były
przez nie z
takim spokojem i swobodą, jak „noga”, „ręka”, „czoło”.
Nie, żadna z nich nie może zostać Mniamnikową — rozmyślał
przegryzając
paznokciem.
— A gdybyś dał ogłoszenie do KURIERA — poradził mu ze śmiechem
jeden z kolegów —
że poszukujesz „matrymonialnie” panienki cichej, skromnej,
gospodarnej”.
Ta myśl bardzo przypadła do smaku Mniamnikowi. W starych
szpargałach odnalazł
numer Ilustrowanego Kuriera Krakowskiego, a w nim rubryki
„Matrymonialne” i
„Różne”. Uwagę jego zwróciło ogłoszenie: „Cichy z klatki dla samotnej”.
Sądząc, że to nie chodzi o pokój, ale o męża, zaczął się zastanawiać.
„Cichy”
pasowałoby do mnie — pomyślał. — „Z klatki” również, bo przecież
siedziałem w
obozie, ale teraz należy wyszukać zalety, które ja pragnę znaleźć u
mojej
przyszłej.
Wzdrygnął się z obrzydzenia, wyczytawszy następujące wezwanie:
„Józiu, Mięciu,
Lolku, Pawełku, Dudusiu, Leszku i ty, Andrzeju — opuściliście mnie, a
teraz co?
Po odbiór dziecka zgłosić się: ul. Równa 13, m. 50 w sieni”.
— Fe! — zarumienił się wewnętrznie Mniamnik. — Cóż za potworne
zepsucie z
sanacyjnych czasów!
Czytając dalej, natrafił wreszcie na to, o co mu chodziło: „Poszukuję na
żonę
panny skromnej, gospodarnej, o przedwojennych zasadach. Posag
niewykluczony.
Zgłoszenia z fotką posyłać do redakcji IKC, Wielopole 1 pod: „Mówią, że
przystojny”.
— O, to właśnie doskonały wzór na moje ogłoszenie matrymonialne —
pomyślał p.
Leon z zadowoleniem. — Ale ponieważ zdjęcia kłamią więc podam mój
adres i
godziny przyjęć.
Napisał więc na maszynie następujące ogłoszenie: „Kawaler na
stanowisku, bez
nałogów, poślubi cichą, gospodarną, o przedwojennych zasadach,
mówią, że
przystojną. Posag niewykluczony. Przyjmuję, codziennie między 17 a 19,
Pasiasta
4 m. 15”.
Ogłoszenie ukazało się „w druku w rubryce „Matrymonialne” i p. Leon
czekał
codziennie wieczorem z biciem serca i bębnieniem palców o blat stołu.
Któregoś
dnia ktoś zadzwonił. Poszedł szybko otworzyć — do pokoju weszła osoba
płci
żeńskiej. Gdy jednak zapalił światło, serce mu prawie bić przestało.
Osoba,
która weszła, była starszą damą o utlenionych loczkach i czarnych
oczkach,
wyglądających jak pajączki w sieci — zmarszczek.
— Jestem skromną, cichą, gospodarną wdową o przedwojennych
zasadach — rzekła bez
wstępów. — Sądzę, że moja osoba w zupełności wypełnia podane przez
pana warunki.
— Ależ szanowna pani! — jęknął Mniamnik — przecież pani mogłaby być
moją… moją…
ciocią!
Dama spojrzała na niego z oburzeniem.
— Trzeba wiedzieć, czego się chce, mój panie. Wyraźnie pan napisał w
swoim
ogłoszeniu, że pan poszukuje żony o „przedwojennych zasadach”.
Przyznaję, że
urodziłam się przed pierwszą wojną światową, ale właśnie dlatego
hołduję
„przedwojennym zasadom”.
Z trudem wyperswadował Mniamnik leciwej damie, że mu nie
odpowiada, i cierpliwie
oczekiwał dalszych wizyt.
Jako następna kandydatka zjawiła się u niego przystojna pani w wieku
lat około
czterdziestu, gładko uczesana, z dużymi kolczykami w uszach w
kształcie
margerytek.
Te kolczyki zdejmę jej po ślubie i schowam — pomyślał chytrze
Mniamnik. Poprosił
ją uprzejmie, aby usiadła i zaczął wypytywać.
— Jakie są pani zamiłowania? Dom, gospodarstwo, dzieci?
— Jeśli mam być szczera, to powiem, że co to za dom i co za
gospodarstwo
dzisiaj. Lepiej chodzić do jakiejś dobrej restauracji. Czuję, że będę
kochać
pracę… męża, a sama siedzieć sobie przy radiu lub telewizorze, jak
myszka.
Wieczorem zaś od czasu do czasu lubię gdzieś pójść do teatru… lub na
dansing…
— O, moja pani — wybuchnął Mniamnik — to nie są odpowiednie
zamiłowania jeśli
chodzi o małżonkę dla mnie!
— Dlaczego? — zdziwiła się młoda dama. — Przecież pan wyraźnie
zaznaczył w swoim
ogłoszeniu, że pragnie poślubić osobę o „przedwojennych zasadach”, a
przecież
przed rokiem trzydziestym dziewiątym kobiety inaczej nie żyły!
— ——————
Od tego czasu upłynął już rok i Leon Mniamnik jest wciąż kawalerem.
Ostatnio
zwierzył mi się, że pragnie znów dać ogłoszenie do rubryki
„Matrymonialne”, ale
tym razem zredagowane następująco: „Kawaler… etc… etc… pragnie tą
drogą poślubić
dzielną, pracowitą, gospodarną, umiejącą dać utrzymanie sobie i
mężowi, o
powojennych zasadach”.
KTO CHCE, NIECH WIERZY…
opowiastka surrealistyczna
Młody narciarz w jasnej wiatrówce i granatowych spodniach, z
nartami na ramieniu
i dumną miną nieomal Kościuszkowskiego kosyniera, wsiadł do
rannego pociągu,
który z Krakowa jedzie do Zakopanego. W przedziale II klasy znalazł
wolne
miejsce, ułożył narty i rozsiadł się wygodnie. Naprzeciwko niego, pod
oknem,
siedział otulony szczelnie w kraciasty pled jakiś mężczyzna o twarzy
szarej, jak
popielniczka, w okularach. Czytał pilnie gazetę. Pasażerowie, jadący z
Warszawy
do Zakopanego, drzemali, kiwając się w tył i w przód jak szmaciane
kukły.
Mężczyzna okryty pledem zdjął okulary, ukazał wyblakłe, jak gdyby
wyplute oczy o
smutnym wyrazie, pochylił się do siedzącego naprzeciw niego narciarza
i zapytał:
— I cóż tam, proszę pana, słychać nowego na świecie? Bo ja życie znam
już tylko
z gazet…
Narciarz trochę się zdziwił, ale nie zanadto.
— No cóż, proszę pana. Zimę mamy nareszcie! Śnieżek, że narty
smarować. Nowy
polski film wyświetlają.
— A czy to dobry film?
— Nie był pan jeszcze? Nasza produkcja filmowa bardzo się po wojnie
poprawiła… A
pan szanowny pewnie do Zakopanego, na wczasiki?
— Jaaa? Nie wiem jeszcze… Pewnie zaraz następnym pociągiem wrócę
do Krakowa…
— To po co pan tam jedzie? — zdziwił się narciarz.
— Muszę! — odparł pan w pledzie.
— Lubi pan jazdę pociągami — zaśmiał się narciarz.
— Lubię, szalenie lubię — mruknął pasażer z rozpaczą w głosie — żeby
diabli
wzięli takie lubienie!
— Jakiś wariat! — pomyślał pogodnie narciarz i z plecaka wyciągnął
kilka kanapek
z kiełbasa, które mu mama na drogę przygotowała. Czarowny zapach
czosnku
rozpłynął się po całym przedziale. Pan w pledzie wyciągnął długą,
chudą szyję i
poruszył nozdrzami.
— Czy mógłby mi pan dać choć jedną taką kanapkę? — rzekł błagalnym
głosem. — Od
trzech tygodni żyję przeważnie herbatą, kupowaną na stacjach,
preclami i
papierosami. Czasem kupuje sobie od chłopców z gazetami dropsy. A do
wagonów
restauracyjnych przejść nie mogę…
Narciarz podsunął mu całą paczkę:
— Proszę, niech pan zdrowo wcina, mam jeszcze herbatę w termosie.
Ale, mój panie
— rzekł, gdy pasażer chciwie pożerał kanapki — co to wszystko znaczy?
Dlaczego
pan w tym ogrzewanym przedziale siedzi otulony pledem? Czemu pan
żyje tylko
preclami i herbatą? I czemu pan wciąż tak jeździ?
— Czemu jeżdżę? Czemu tak żyję? Czemu jestem taki dziwny? Niech pan
spojrzy.
Zerknął na resztę pasażerów, wszyscy spali mocno. Szybkim ruchem
zrzucił z
siebie kraciasty pled.
Pod pledem miał tylko krótkie majteczki i szare, gołe kolana…
Nie ma człowieka normalnego, który by na ten widok nie parsknął
śmiechem. To
samo uczynił i narciarz.
— Niech pan się nie śmieje! — mruknął pasażer. — To jest właśnie cała
moja
tragedia!
— Ukradli panu spodnie?
— Gorzej! A propos, czy nie ma pan drugiej pary spodni, którą by mi
pan mógł
pożyczyć? Odeślę je panu, pod słowem honoru!
— Mam tylko te narciarskie, w których pojechałem…
— Naturalnie. Pan jest taki jak wszyscy! Gdyby pasażerowie byli
bardziej
uczynni, mógłbym nareszcie powrócić do domu. Niech pan słucha, jaka
straszna
historia mi się przydarzyła. Jechałem do Karpacza na wczasy. We
Wrocławiu miałem
się spotkać z moją narzeczoną. Po drodze wsiadła do mojego przedziału
jakaś dama
z pieskiem. W pewnym momencie wstała i poprosiła, żebym jej psiaka
potrzymał na
chwilę. To bydlę zalało mi całe spodnie. Rzuciłem na ziemię łobuza i
pobiegłem
do toalety. Przeprałem spodnie, ile się dało, ale ponieważ ociekały wodą
tak, że
ich włożyć nie było sposobu, więc otwarłem okienko i zacząłem je
suszyć. Pech
chciał, że zaczepiły o zwisające nad torem gałęzie drzew i tam zostały.
Od tego
czasu wciąż jeżdżę… — W tym miejscu głos mu się załamał. —
Narzeczona była na
dworcu we Wrocławiu — ciągnął dalej. — Dziwiła się, dlaczego nie
wysiadam.
Opowiedziałem jej, że nie mam na sobie spodni — otworzyła usta i oczy
szeroko!
Nie uwierzyła w pieska i w jego niecny postępek.
— Ach, ty świnio! — zasyczała i… odeszła raz na zawsze.
— A kto panu kupuje bilety na dalszą jazdę? — zapytał rzeczowo
narciarz.
— Kupuję u konduktora — już mnie znają i uważają za nieszkodliwego
wariata.
Jeśli się jakiś pasażer nie zlituje i nie pożyczy mi lub nie sprzeda jakich
spodni, będę tak jeździł do końca mych dni lub też wyskoczę w biegu z
pociągu. —
Schował twarz w ręce, spod palców pociekły mu szare łzy.
Narciarz przymknął oczy i po chwili zasnął smacznie. Gdy się obudził,
pasażera w
pledzie nie było w przedziale. Zdziwiony, zapytał konduktora co się z
nim stało?
— Musiał wysiąść na jakiejś mniejszej stacji — odparł wzruszając
ramionami. — To
zupełnie kopnięty człowiek. Tak przepadał za jazdą pociągiem, że w
ogóle nie
wysiadał i potrafił jeździć na tej linii tam i z powrotem, ale poza tym
miły,
kulturalny facet.
„ŻYCIE MOJE JEST W RĘKACH BYLE ŁAJDAKA”
Te słowa powiedział słynny lekarz, dr Hunter, który żył w osiemnastym
wieku w
Anglii i był chory na serce. Dokładniejsze wiadomości o nim znaleźć
można w
znakomitej książce Wiek XX i twoje serce dra Spedby Szpidbauma.
Dr Hunter, któremu wciąż groził następny zawał, skonstatował, że
nawet
najsilniejsze, ale przyjemne wrażenia sercu nie szkodzą, natomiast byle
irytacja
może spowodować katastrofę. Co prawda poza jednym wypadkiem,
który miał miejsce
w Krakowie, gdy pewien przedwojenny kupiec dowiedziawszy się, że
wygrał milion,
zawołał: „Oj, wygrałem, wygrałem!” i padł martwy — nie słyszało się,
aby kogoś
ze szczęścia szlag trafił. Ze zmartwienia natomiast i irytacji mnóstwo
ludzi
przeniosło się na tamten świat, o którym powiedział nawet Eklezjasta:
— „…nie
masz pracy, ani myśli, ani umiejętności w grobie, do którego idziesz…”,
czyli,
że nie ma się do czego spieszyć.
— My się nigdy nie spieszymy — popędzają nas do tego nasi bliźni i to
już od
rana.
Dzwoni listonosz. „Mam dla pani liściki…” — mówi milutko.
(…Przebaczcie im,
albowiem nie wiedzą, co czynią, a w tym wypadku — co mówią).
„Liściki” to np. rachunek za psa, który urósł już do osiemdziesięciu
złotych na
skutek niezapłacenia w terminie, to propozycja (bynajmniej nie
utrzymana w
uprzejmym tonie), żeby „natychmiast” odesłać dowód radiofoniczny; to
anonim
zaczynający się od słów… Ech, wszyscy wiedzą od jakich!… ;Jest jeszcze
wśród tej
korespondencji zaproszenie, powiedzmy… z Ligi Przyjaciół Kobiet na
wieczór
autorski, oczywiście gratisowy.
Po przeczytaniu anonimu do końca zwykle zażywa się jakiś silny środek
nasercowy
i podarłszy list w drobne kawałki kładzie się człowiek na tapczanie.
Niedługo
jednak można utrzymać serce w spokoju, ponieważ dzwoni telefon.
— Poproszę dyrektora Chudzika do telefonu w ważnej sprawie.
— Pomyłka — mówisz mdlejącym głosem.
— Jaka tam pomyłka, poproszę w takim razie kierownika Zawadzkiego.
— To nie ten numer, proszę się wyłączyć.
— Pani jest nieuprzejma, ordynarna i ja doniosę o tym dyrektorowi
Chudzikowi.
Odkładasz słuchawkę i zażywasz „Cardenosinum”.
Następny telefon jest gorszy: dzwoni twoja najzacieklejsza
przyjaciółka, która
właśnie wróciła z Paryża.
— Musisz do mnie przyjść, nie masz pojęcia, ile pięknych rzeczy sobie
przywiozłam.
— Skąd miałaś pieniądze? — pada grobowym głosem pytanie (a
serduszko bije
gwałtownie).
— Po prostu nic nie jadłam. Kto nie je, ten ma. Płaszczyk też sobie
kupiłam.
Żebyś widziała, jak leży! Ale tobie też coś przywiozłam…
— Naprawdę! (serce bije normalnie: od dobrych niespodzianek się nie
umiera).
— Tak. Menu z kolacji w „Ambassadeur”, gdzie byliśmy całą paką.
Uśmiejesz się,
tyle wspaniałych potraw!
Materiał na dusznicę lub zawał zażywa po takim telefonie
nitroglicerynę.
Dalszy ciąg przyprawiania nas o atak serca odbywa się w trolejbusie
warszawskim.
— Ale ja jestem chora na serce, nie mogę stać!
— Tak, teraz każda to albo stara, albo w ciąży, albo chora na serce.
Proszę
ustąpić miejsca dziecku! — wariatka!
Jedna moja znajoma, będąca kilka miesięcy po zawale, po takiej
właśnie awanturze
w trolejbusie dostała ponownego ataku.
„Życie moje jest w rękach byle łajdaka”. — Myślmy o tym i ze swojej
strony
starajmy się nie skracać życia naszym bliźnim.
KTO NA CIEBIE KAMIENIEM…
KTO? Mały czteroletni chłopak na trasie Kraków — Zakopane.
Przebieg wydarzenia następujący: Jedzie sobie niebieska „Skoda–
Octavia” po
świątecznym urlopie. Wóz jest własnością znanej literatki siedzącej
koło męża–
kierowcy. Wewnątrz wozu wśród niezliczonych walizek i płaszczy
rozparła się
wygodnie pewna ich przystojna znajoma. Pan N. prowadzi w tempie
umiarkowanym,
ponieważ jedna z pań jest nerwowa. Pogoda piękna, szosa równa.
Humory pasażerek
wspaniałe, Niebo mruga na nie filuternie złotymi rzęsami promieni
słonecznych,
co ma oznaczać: jeszcze was nie potrzebuję, możecie jechać dalej
spokojnie.
Gdy „Octavia” w przepisowym tempie przejeżdża przez małe
miasteczko, nagle
straszliwy huk. Wystrzał! Kierowca i jego żona zostają obrzuceni
odpryskami
szkła z szyby przedniej, w którą rzucił kamieniem mały chłopiec.
Kierowca traci
na moment widoczność i o mało nie przejeżdża idących bokiem szosy
dwóch kobiet,
po czym zatrzymuje wóz i zielony z wrażenia i wściekłości biegnie za
małym
chuliganem. On jednak, zdając sobie sprawę z tego co zrobił, susami
zająca
ucieka i chroni się do jednej z kamieniczek.
Kierowca idzie na miejscowy posterunek milicji, gdzie urząd przy
niedzieli
sprawuje jeden plutonowy. Bierze on sobie do serca całą sprawę,
opuszcza swój
posterunek i idzie na miejsce wypadku. Przed domem, do którego
schronił się
„młodociany przestępca”, stoją sąsiadki i rajcują:
— Przecież to dziecko, pani kochana — dużo wie, co robi?
— Ot, bawiło się kamykiem — dodaje druga — a że nieszczęście chciało,
że akurat
trafiło kamykiem w szybę, nie jego wina.
Milicjant, uprzejmy i kulturalny, opowiada kierowcy, jak to milicja
poszukuje
tego rodzaju chuliganów, którzy grasują w tej okolicy, rzucają
kamieniami w
przejeżdżające samochody i w okna jadących pociągów. Kary na nich są
surowe, ale
w tym wypadku jak tu ukarać czteroletnie dziecko? Mimo to spisuje
protokół na
wyraźne żądanie kierowcy.
Czy rodzice odpowiadają za tego rodzaju zbrodnicze wyczyny swoich
dzieci?
Odpowiadają (ale niegrzecznie). Bo czyż matka pracująca w domu,
zaharowana,
„zagotowana” — może dopilnować, aby dzieciak nie wybiegł na szosę?
Wymknie się
przecież jak kot — nie wiadomo kiedy.
Jedna z pasażerek „Octavii”, szczęśliwa, iż uniknęła okaleczenia,
dowcipkuje, że
„kamień wlazł w Skodę”. Ale „Skoda” jest duża i o taką panoramiczną
szybę jest
bardzo trudno w Warszawie. Poza tym będą musieli jechać jeszcze
dwieście
kilkadziesiąt kilometrów bez szyby w lodowatą pogodę!
Oczywiście, że mogło być gorzej, zręcznie wycelowany kamień mógł
ugodzić
kierowcę w twarz i wówczas… lakoniczna wzmianka w codziennej
prasie następującej
treści:
„Dziewiątego kwietnia około godziny trzynastej zdarzył się na szosie
krakowskiej
wstrząsający wypadek samochodowy. Ob. Z. N., mąż znanej pisarki M.
S.,
prowadzący wóz „Octavia Super”, został ugodzony w głowę rzuconym
kamieniem,
stracił panowanie nad kierownicą, runął wraz z wozem do rowu. Obie
pasażerki
poniosły śmierć na miejscu. Kierowca walczy ze śmiercią w szpitalu.
Oto jeszcze
jeden przykład szybkiej i nieostrożnej jazdy”…
Oczywiście jak zwykle kierowca winien.
Można rzec „od kamyczka do… rzemyczka’” — najpierw kamień, celnie
rzucony z taką
siłą, że prysła w kawałki szyba „Skody”. A później? Zręcznie rzucone
lasso na
niewinnego przechodnia albo paseczek zaciśnięty mocno na szyi
babuni…
Wsiadając do okaleczonego wozu pasażerowie usłyszeli, jak koledzy
małego
chuligana podziwiali jego wyczyn:
— Ale sobie fajno przyuważył — noo!
— W sam środek szyby wycelował, cholera — dodał ze znawstwem
drugi.
— Wiecie — rzekł najstarszy z nich — z tego Mirka to jeszcze będą
ludzie…
CZY KUPUJEMY KOTA W WORKU?
Do Domu Mody „MEWA” wszedł mężczyzna w wieku przeciętnym. Jego
okulary rzucały
złowrogie błyski.
— Gdzie jest kierowniczka? — zapytał gromkim głosem.
Dystyngowana starsza dama ubrana elegancko, ale ze skromnym
umiarem, wysunęła
się zza kotary. Obrzuciła mężczyznę wzrokiem łaskawej królowej i
zapytała, czego
sobie życzy!
— A czemu to szanowna pani nie ma na sobie, zamiast sukni, haleczki
sięgającej
do połowy uda, w uszach murzyńskich kolczyków z plastyku, a na
nogach
dziecinnych pantofelków z kokardką?
— Pan się pomylił w adresie — odpowiedziała dama ironicznym tonem
— to nie jest
Przychodnia Neurologiczna, tylko Dom Mody „MEWA”.
— To pani jest typem patologicznym stwarzając te wariackie modele.
Byliśmy z
żoną na pani ostatnim pokazie i od tego czasu nie ma już u nas
normalnego obiadu
ani kolacji!
— A cóż mnie, mój panie, może obchodzić pański obiad lub kolacja?
— Właśnie o to chodzi, że panią mężczyźni nie obchodzą. Ich gusty i
potrzeby.
Moja żona, aby się wcisnąć w te wąskie sukienczyny, MNIE głodzi!
— Proszę pana, dość już tego. Przeszkadza nam pan w pracy!
— Oo, nie tak szybko, moja pani!
— Będę zmuszona poprosić milicjanta, aby pana stąd wyprowadził!
— Każdy sierżant czy kapitan milicji, jeśli był z żoną na pani pokazie
mody,
przyzna mi rację. Pani jest jak ta Baba Jaga z bajki o Jasiu i Małgosi,
która
złapane przez siebie dzieci tuczyła, aby były smaczniejsze do schrupania
— tylko
że pani czyni to przeciwnie i głodzi swoje modelki, aby były coraz
chudsze. To
przecież już nie są kobiety, ale wieszaki na suknie!
— A cóż pana obchodzą moje modelki! Co za bezczelny typ! O co panu
właściwie
chodzi?
— Chodzi mi o to, że pani propaguje tę ohydną zagraniczną modę u nas
w Polsce,
gdzie przeważnie kobiety nie mają do tych pani modeli odpowiednich
kształtów.
„Mini–jupes na maxi–dupes” zarechotał szyderczo.
Kierowniczki Domu Mody nie miewają zazwyczaj poczucia humoru,
więc pani MEWA,
zamiast się roześmiać, zmarszczyła jeszcze bardziej czoło.
— Pan jest wręcz ordynarny i wulgarny. Paryż nie może się stosować do
kształtów
pańskiej małżonki — zemściła się.
— Ale my nie jesteśmy w Paryżu, tylko w Polsce.
— Zresztą nasze modele są przeznaczone wyłącznie dla młodych i
szczupłych.
— Wiem… dla tych „wąskotorsowych piosenkarek i aktorek, które
wyjeżdżają na
Zachód”.
— Żeby pan wiedział… Nie możemy dopuścić, aby w Paryżu lub
Londynie czy też
Stanach wyśmiewano się z ubrania polskich kobiet. Zresztą pan nie jest
znowu
taki młody i chyba pamięta ze swoich studenckich czasów kobiecą modę
po
pierwszej wojnie światowej. Nastała moda na małą dziewczynkę, taką
„Lolitkę” (to
słowo wymówiła z pewnym rozczuleniem). Spódniczki ponad kolana,
białe pończochy,
dziecinne pantofelki z kokardką i krótko ostrzyżona czuprynka. Prawie
to samo co
teraz. Nikt się tej modzie nie dziwił, nikt nie wygrymaszał i nawet
dojrzałe
panie przyjęły ją bez zastrzeżeń.
— Wiem. Mam zdjęcie mojej matki z tych czasów. Wygląda wręcz
karykaturalnie. Ale
widzi pani (mówił już łagodniej i mniej agresywnie), Francja, która tę
dziecinną
modę lansowała, była po tamtej wojnie mocno wyludniona. Mężczyźni
zaś, ci,
którzy pozostali przy życiu — wyczerpani i wyzbyci sił żywotnych.
Chodziło o to,
aby ich czymś podniecić, a cóż może mężczyznę bardziej podniecić niż
widok
młodej dziewczynki… Więc jak pani widzi, owa moda miała swój cel i
podłoże
społeczne. Ale dlaczego dzisiaj, kiedy przyrost ludności na całym
świecie, a już
w Polsce w szczególności, podniósł się znacznie, dlaczego dzisiaj
wracamy do tej
groteskowej mody?
Dama uśmiechnęła się tajemniczo i rzekła zapalając papierosa:
— Sam pan powiedział, że przyrost ludności w naszym kraju jest
nadmierny…
— Owszem — ale do czego pani zmierza?
— Do czego zmierzam? — Polskim mężczyznom na ogół ta moda się nie
podoba.
Powiadają, że pokazywanie przeważnie niezgrabnych kolan naszych
rodaczek nie
tylko, że nie działa na nich podniecająco, ale przeciwnie… ostudza
wszelkie
erotyczne zapały. Suknie–woreczki, tak przez nas lansowane, które
zamazują
kobiece kształty, przyznaję, nie działają mężczyznom na zmysły. Czyli…
nasza
obecna moda ma również podłoże społeczne. Za wiele jest dzieci — w
stosunku do
ilości mieszkań. Teraz już pan zrozumiał?… Moda zawsze wie, co robi,
nigdy nie
bywa bezmyślna…
U CIOCI NA IMIENINACH
Mama wymogła na Bogusiu, aby przed pójściem na imieniny do cioci
ostrzygł się.
— I każ fryzjerowi umyć porządnie włosy.
— O, co to, to nie — zaoponował stanowczo.
— I zmień buty. Jak ty w nich wyglądasz? Zadzierają nosa do góry, no i
te
wysokie obcasy!
— Butów innych nie włożę. Te są najmodniejsze. Mama westchnęła, ale
krótko i
tylko raz, bo musiała sobie umalować usta.
Ciocia Jańcia była osobą wpływową, ponieważ jej sklepik galanteryjny
dawał duże
wpływy. Jej imieniny obchodzono co roku bardzo wspaniale. Wszyscy
goście,
‘którzy się na nich zjawiali, mieli tytuły takie, jak .,pan mecenas”, „pan
profesor”, „pan dyrektor”, a ich samiczki to były same panie
profesorowe,
dyrektorowe i mecenasowe. Z młodszego pokolenia byli panowie
doktorzy,
magistrowie i inżynierowie, słowem elita, a kożuszek tej śmietanki
stanowiła
sama pani domu, osoba w leciech, biuściech, prawdziwa dama, pełna
najgościnniejszych uśmiechów, hołdująca staroświeckim zasadom.
Każdego gościa
witała na progu swojego salonu w ten sposób, jakby on był właśnie tym
najbardziej oczekiwanym, którego przybycie ogromnie ją ucieszyło. W
jej
powitaniach była jak gdyby nutka radosnego zdziwienia:
— Ach, jest i pani mecenasował Jakże się cieszę!
— No, wiecie! Pan dyrektor, mimo że taki zajęty, co za radość dla
mnie!…
Długi stół wyglądał jak kolorowe reklamy wyszukanych potraw w
jakimś francuskim
ilustrowanym tygodniku — „Paris Match” lub „Elle”.
Wprost żal było atakować łakomie te przepyszne, artystycznie ułożone
galarety z
ryb, majonezy, piersiątka indycze, wyszukane sałatki. Pani domu
starała się
potrawy, które z wdzięcznym uśmiechem podsuwała gościom,
traktować też na równi
i z taką samą ciepłą intonacją w głosie, jak każdego ze swoich gości:
— Proszę, może szyneczki? A może indyka w galarecie? Panie mecenasie,
radzę
wpierw śledzika. Tu jest sałatka jarzynowa, a tutaj szparagi w
majonezie. A może
cielęcinki na zimno? Kto chce koniaku, a kto czysta wyborową?
Po tej wspaniałej libacji goście przeszli do gabinetu pani domu na
czarną kawę i
torty.
— Teraz panna Małgosia coś nam zaśpiewa. Małgosia, dziewczę smukłe
i długonogie,
czarnookie i wyskubanobrewe, stanęła przy fortepianie i zaśpiewała
melodeklamacyjinie jakąś nowoczesną piosenkę z gatunku „literackich”
(ponieważ
nawet literaci ich zrozumieć nie mogą). Otrzymała przyjazne oklaski.
— A teraz — rzekła ciocia Jańcia — Boguś nam coś zadeklamuje.
— Nie chcę — mruknął chłopak wpatrzony w zadarte kwadratowe nosy
swoich modnych
półbutów.
— Nie daj się prosić, kochaneczku. Wiemy, że łatwo uczysz się wierszy
na pamięć.
Słyszałam kiedyś, jak pięknie recytowałeś Gałczyńskiego.
— Ech… to było dawno; teraz uczę się innych wierszy, bardziej
nowoczesnych.
— No to prosimy.
— To będzie wiersz z 2 numeru miesięcznika „POEZJA” — rzekł Boguś i
stanął przy
fortepianie. Włożył obie ręce do kieszeni od spodni i zaczął recytować:
NIE POWIEDZIAŁA: KANOLDY
Były fordanser wrócił z Ameryki
Ameryka go wyrzuciła czepił się
Murzyna siedział pod teatrem na
Plantach, mówił, że bywał u Zapolskiej
paliła fajki, były u niej panie
rozmawiały:
a ona od razu:
— Pani się pierdzieć zachciewa
w towarzystwie? Czy się pani wściekła?
Gdy to ostatnie słowo przebrzmiało, rozległ się nagle jakiś hałas. To
ciocia
Jańcia spadła z kanapy zemdlona. Wszyscy przerażeni pobiegli ją cucić,
tylko
mama Bogusia, czerwona ze wstydu, porwała synka za rękę i wybiegła
z nim do
przedpokoju.
— Idioto — zasyczała — taką wpływową ciotkę tak zaszokować! Ubieraj
się —
wracamy do domu!
MĄŻ W SKLEPIE
Chodząc po mieście i obserwując kobiety, które wyszły na wycieczkę
eksploracyjną
po sklepach, nie mogę się nadziwić, dlaczego taszczą one ze sobą męża?
Czy
potrzebują jego bezcennej rady? Przecież przeciętnie polski mąż zna się
na
damskich fatałaszkach tyle co pies lub koń. Pieniądze i tak już dał
swojej babie
na owe stroiki, odżałował i przebolał już ów ciężko nieraz zapracowany
grosz,
więc po cóż, ach po cóż?
Czy jest to tak właściwy kobietom sadyzm?
A może boją się pozostawić męża samego w domu?
Mąż pozostawiony samotnie w mieszkaniu może widocznie nabroić tak
samo jak małe
dziecko. Będzie się bawił nożem i nagle utnie kawał przygotowanej na
niedzielę
kiełbasy. Potrafi także bawić się zapałkami, wypali naraz dziesięć
papierosów i
dziurę w serwecie. Otworzy okno i będzie się w niebezpieczny sposób
przechylał,
ażeby zobaczyć mieszkankę z przeciwka. Stanowczo, niebezpiecznie jest
zostawiać
męża samego w mieszkaniu.
— Pójdziesz ze mną po sprawunki! — oto konkluzja owych refleksji.
— Stoją więc już przeszło kwadrans przed wystawą z damskimi
materiałami i biedne
chłopisko musi zadecydować, czy urocza postać własnej magnifiki
będzie lepiej
wyglądała ukwiecona czy „opasana”.
— Więc co wolisz? Kwiatki czy paski?
— Co ty chcesz ode mnie? Ja się na tym nie znam.
— Taak, a potem będziesz grymasił.
Chłopisko czuje się upokorzone własną ignorancją.
— Kwiatki na lato, owszem, ale z drugiej strony paski może
praktyczniejsze… W
każdym razie coś, co by figury zanadto nie uwydatniało…
— Głupiś, ruszaj za mną do sklepu! Kupujemy materiał w kwiatki…
*
Kupuję w sklepie z bucikami letnie pantofle, koło mnie spoczywa tęga
damula,
która przymierza już dziewiątą parę z rzędu. Obok niej siedzi znękany
mąż
mrugając czerwonymi oczkami. Zmęczonym, tępym wzrokiem spogląda
na dobrze mu
znaną, szeroką stopę żony nie przedstawiającą szczególnej atrakcji,
ginącą co
chwila w innym buciku. Wszystko mu jedno, jakie baba buciki
wybierze, byleby się
już raz ta piła skończyła.
— Trochę cisną w palcach — mówi żona.
— Teraz cisną, bo masz spuchnięte nogi… Pójdziesz raz i drugi do zimnej
kąpieli
i będą w sam raz…
— Może łaskawa pani przymierzy większy numerek — proponuje
subiekt.
— O wiele za duże! — skarży się dama.
Mąż nieznacznie wzdycha.
— Nogi ci w lecie spuchną i wówczas będą w sam raz. Lepiej mieć na lato
większy
bucik…
— A te znowu o cały numer za małe!
— Teraz za małe, a jak je rozchodzisz, to będą zupełnie dobre. Weź te i
chodźmy
już…
— A może pan ma pośredni numer między tym a tym? — „Szerokopalca”
znów wielką
stopą merda w powietrzu.
— Niestety, pani dobrodziejko, mamy tylko albo duże numerki, albo
małe,
pośrednich panie, nie żądają. Nie nosi się takowych. Paryżanki noszą
obecnie
zupełnie małe buciki albo bardzo duże, średnich numerków wcale nie
sprowadzamy…
— No widzisz. Jak niemodne, to nie ma się nad czym zastanawiać…
Bierzemy te i
chodźmy!…
STRACH MA WIELKI BRZUCH
— Przyjdź dziś do mnie na obiad — rzekła Florentyna. — Taki skromny
domowy
obiadek: rosołek z makaronem — lubisz?
— Bardzo — odparłam.
— Ja ciebie też szalenie. No to o drugiej. Florentyna w fartuszku
malowanym w
imbryki, ze swoją twarzą okrągłą, białą, z uszami jak filiżanka do
rosołu,
wyglądała apetycznie i gościnnie. Rosołek z makaronem był wspaniały.
Flora była jednocześnie kucharką, kelnerką i panią domu.
Westchnęłam, że nie
jestem mężczyzną — oto ideał żony. Makaron z pomidorami, który
podała na drugie,
był pikantny i tak delikatny, że pomyślałam o różowych gołych
dżdżownicach,
które widywałam w rozkopanej ziemi.
— Dobry makaronik — zagadała pani domu. — Jeszcze ci nałożę. Jedz,
jedz,
kochana, jest tego pod dostatkiem…
Gdy na deser podała z tajemniczą minką gastronomicznej figlarki
rondel, który
zawierał makaron zapiekany z jabłkami, zdziwiłam się nieco.
— Te nitki, czyli cieniutki makaron, najlepsze właśnie na deser.
Prawda? Żebyś
wiedziała, jaka jesteś milutka i młoda — jak się tak gimnastykujesz z
tym
makaronikiem, tobyś nigdy nic innego nie chciała jeść. Pokraj sobie
nożem, to ci
tak nie będzie leciał z widelca.
— Już nie mogę. Ale gdzie jest twój mąż?
— Poszedł do restauracji na obiad. Od tygodnia już w domu nie jada.
Czy
pozwolisz, że ci jeszcze nałożę? Mnie to szalenie smakuje.
— Mnie też. A on co? Nie lubi makaronu?
— Tak, wyobraź sobie. A przecież nas nie stać na to, aby nie jeść
makaronu,
skoro go w domu jest tak dużo. Poza tym przyznam ci się, że ja wydałam
na te
zapasy tyle pieniędzy, że już nie mogę sobie pozwolić na inne obiady.
Ale czy te
chłopy cokolwiek rozumieją!
— Banda kretynów — dorzuciłam.
— Wojnę to bydło potrafi robić — rzekła Florentyna na pożegnanie — ale
pomyśleć
o tym, co ludność cywilna będzie jadła wówczas, kiedy te wielkie
pieczarki w
sosie nuklearnym wybuchną w powietrzu, nie potrafią.
* * *
Od tego czasu, gdy któraś z moich znajomych zaprosi mnie na obiadek
lub
kolacyjkę — informuję się z głupia frant, jakie zrobiła zapasy: Jeśli
powie, że
trzy tygodnie temu kupiła kilkadziesiąt kilo makaronu, mąki, tyleż
owsianki i
stopiła kilka kilo smalcu — mówię, że niestety jestem na diecie i przyjść
nie
mogę. Jeśli natomiast powie, że zakupiła kilka butelek koniaku, sto
puszek
sardynek i kilkadziesiąt raczków rosyjskich — czekam na zaproszenie.
Ale rzecz
dziwna. Te osoby jakoś nigdy nie zapraszają i nawet twierdzą głupio, że
puszki i
butelki mogą stać i nie psują się.
Przypomniałam sobie właśnie, że Joanna pochwaliła się, iż wykupiła w
mieście
cały zapas macy. Poszłam do przezornej Joasi, ponieważ szalenie lubię
macę.
— Masz tyle paczek macy — rzekłam — odstąp mi kilka, przynajmniej
dwie…
— Nie mogę — odparła — dopóki sytuacja polityczna się zupełnie nie
wyklaruje.
Gdy nareszcie nastąpi ogólne rozbrojenie, dostaniesz ode mnie w
prezencie całą
paczką. Na razie mogę ci odstąpić po cenie kosztu kilkanaście par
sznurowadeł,
wkładki do pantofli, nasiona do kwiatów, krochmal…
— A papieru higienicznego nie masz? Chętnie kupię.
— Niestety, ten papier wykupili od razu ci, co się najwięcej bali… Znam
takich.
Twierdzili, że pralnie chemiczne mogą być wtedy nieczynne.
NIE POŻYCZAJ — ZŁY OBYCZAJ
Tak brzmi stare przysłowie, ale nie wiadomo, czy nie pożyczaj od kogoś,
czy też
nie pożyczaj komuś? Zaraz po wojnie, gdy o zarobki było trudno,
pożyczanie
pieniędzy od przyjaciół i znajomych nie było żadnym wstydem.
Oczywiście nie
należało to nigdy do przyjemności. I ów pokorno–swobodny ton, jaki
się
przybierało prosząc o tego rodzaju przysługę. I te nieraz nieprawdziwe
zapewnienia: „Oddam ci za trzy dni — otrzymuję grubszą zaliczkę” itp.
Pewien
znany satyryk miał inny system, który można by nazwać „za cenę
strachu”.
— Pożycz mi natychmiast sto złotych!
— Przysięgam ci, że jestem bez grosza!
— Chcesz dostać w mordę?!
Zaskoczony taką groźbą kolega poszedł do swojego kumpla, pożyczył od
niego
żądaną kwotę i wręczył tamtemu. Gdy ów satyryk później dorobił się, a
jakiś
kolega chciał od niego pożyczyć skromnie pięćdziesiąt złotych, odparł z
dowcipną
fanforonadą: „Niżej stu złotych nie pożyczam!” Dzisiaj kiedy literatom
przeważnie nieźle się powodzi, mają własne mieszkania, samochody, a
niektórzy
nawet nie wsiądą niżej „Opla” lub „Fiata”, pożyczanie pieniędzy od
kolegów stało
się sprawą wstydliwą i urabiającą złą opinię. „Wiesz — opowiada
później ten,
który pożyczył — ona jest w nędzy, pożyczyła ode mnie trzysta złotych!”
Stopień
niedostatku oblicza się też na sumę, jaką się pragnie pożyczyć: niżej
pięciuset
bezwarunkowo nie należy się upokarzać. A wpierw powinno się
odważnie poprosić o
pożyczenie „patyka”. Gdy ofiara zacznie się wzbraniać przed tak dużą
sumą,
należy cokolwiek łaskawie opuścić. W takiej właśnie „podbramkowej”
sytuacji
znalazł się popularny powieściopisarz, Jan Polikarp Węgrzynek. Był
właśnie w
trakcie pisania „tasiemca”, co jak wiadomo jest dla pisarza sprawą
deficytową
(bo kiedy się połknie pierwszą zaliczkę, to co potem?), i w domowej
kasie
pozostał tylko jeden różowy plasterek, czyli setka. Popularnie zwany
„Karp”
postanowił więc pożyczyć od któregoś z dobrze zarabiających kolegów.
— Jak to — zdziwił się tamten — ty, który tak fantastycznie zarabiasz,
zostałeś
bez forsy?
— Mam na książeczce samochodowej — skłaniał Karp — ale nie chcę
wyciągać, pożycz
mi na tydzień patyka.
— Ja tak samo — zaśmiał się kolega. — Mam kilka książeczek PKO, ale
nie mogę nic
wyciągnąć, bo mi —przepadnie wygrana samochodu albo wysoki
procent. Do
pierwszego musimy z żoną oszczędzać. Wybacz, ale doprawdy nie
jestem w stanie…
Inny uboższy kolega wybuchnął nieutulonym śmiechem. — A to
paradne! — rzekł. —
Właśnie wybierałem się do ciebie, abyś mi pożyczył 500 zł. Znalazłem
się w
głupiej sytuacji… Ale za tydzień otrzymam grubszą forsę za mój
scenariusz.
Żona, dowiedziawszy się o jego kłopotach, nie załamała się, tylko
postanowiła
wybrać się do starej ciotki emerytki, która dostawała paczki z
zagranicy i
zawsze miała jakieś zaskórniaki.
— Cóż to się stało — zawołała ciotuchna na widok siostrzenicy — żeś
sobie nagle
przypomniała o starej ciotce. Siadaj, kochanie, zaraz ci zaparzę dobrej
angielskiej herbaty.
— Ciociu — zaczęła po zjedzeniu kilku kawałków domowego placka
swoją wstydliwą
prośbę — chciałam ciotuchnę prosić o małą pożyczkę…
Ciocia była trochę głucha. — Porzeczek nie mam, moje drogie dziecko,
ale mam za
to znakomite truskawki własnego smażenia. Zaraz przyniosę.
Czy można było w takiej sytuacji wyznać, po co tu właściwie przyszła?
Zjadłszy
pełen talerzyk konfitur, z ciastem w żołądku, ale z cierniem w sercu,
odsiedziała jeszcze chwilę, po czym pożegnała się i wyszła. Idąc do
przystanku
trolejbusowego przypomniała sobie, że jedna jej znajoma, Krysia,
pożyczyła od
niej dwa lata temu dwieście złotych. Wstyd było upominać się o tak
drobną sumkę,
ale skoro nie było innego wyjścia.
— Słuchaj, Krysieńko, pamiętasz, dwa lata temu pożyczyłam ci 200 zł.
Nie
upominałam się, bo to taki drobiazg, ale dzisiaj właśnie zostałam bez
grosza.
Czy możesz mi je oddać?
— Jak to? — zdziwiła się tamta — przecież ja ci już dawno oddałam.
— Może komu innemu, ale nie mnie.
— Możliwe, nie przysięgnę, takiej drobnej sumki to się nie pamięta, ale
wiesz,
jestem zdumiona, ty, żona tak dobrze zarabiającego pisarza? Nie wstyd
ci
upominać się o taką bagatelę. Zresztą, cóż łatwiejszego, pożycz od męża.
— Nie mogę — skłamała tamta — pokłóciliśmy się, nie rozmawiam z nim.
Pożegnały się chłodno i pani Polikarpowa wyszła oklapnięta jak
pięciodniowy
goździk.
— No i co? — zapytał gorączkowo mąż. — Pożyczyłaś od ciotki?
— Gdzie tam. ciotka jest bez grosza.
— I co będzie?
— Zacierka na mleku.
— ——————
W takich sytuacjach kobieta jest zaradniejsza od mężczyzny,
Polikarpowa
postanowiła pójść na ciuchy i sprzedać swojego starego misia. Pech
chciał, że
był to dzień, w którym wiele jej znajomych poszło na bazar.
— Pokaż, coś kupiła? — zainteresowała się jedna z nich. — Ech, takiego
starego
misia. A ile zapłaciłaś?
— Pięćset — skłamała — ale jak chcesz, to ci go sprzedam za czterysta.
— A kto by kupował takiego starego grata. Tylko wieś nosi misie.
Szukam białego
anilinowego sweterka.
Załamana, z misiem pod pachą, wracała pani Polikarpowa do domu. W
windzie
spotkała sąsiadkę, bardzo zamożną panią, której znany pisarz
ogromnie imponował.
Zamieniły jak Angielki kilka uwag o pogodzie i sąsiadka
zaproponowała, aby do
niej na chwilę wpadła. Bóg mi ją zesłał — pomyślała bohaterska żona —
poproszę
ją o pożyczkę tysiąca złotych, będzie zaszczycona takim dowodem
zaufania.
W mieszkaniu sąsiadki pełno było dymu i gości. Wszyscy obskoczyli
żonę sławnego
pisarza i zaczęli wychwalać powieści jej męża. Jeden z panów nalał jej
kieliszek
koniaku, drugi podsunął pudełko „Cameli”, pani domu cała w
uśmiechach nałożyła
jej na talerzyk kilka kanapek z kawiorem.
— Mam nadzieję, że teraz państwo wpadną kiedyś do nas — rzekła
swobodnie
Polikarpowa żegnając się z uprzejmą panią domu. Prosić o pożyczkę w
takiej
sytuacji byłoby nietaktem i wprost nieprzyzwoitością.
— No i co — dopytywał się mąż — zdobyłaś forsę?
— Niby skąd miałam zdobyć? Dlaczego ty się nie postarałeś?
— Do jasnej cholery! — zaklął małżonek. — Ja mam z tobą życie!
— A ja z tobą — odcięła się — wszyscy myślą, że tak świetnie zarabiasz, a
w domu
nędza!
— A o co właściwie chodzi? — zapytał ich synek Iruś, rysujący coś przy
jadalnym
stole.
— A co cię to obchodzi? — odburknął ojciec.
— Po co bujasz, tata, wiem, że nie macie forsy. Ale ja mógłbym
ewentualnie coś
na to poradzić.
— A cóż ty nam możesz poradzić, biedaku — pociągając nosem odparła
mama.
— Tylko bez „biedaku”. Ile wam potrzeba: pięćset, sześćset? Ma się te
zaskórniaki — dodał z pogardliwą wyższością. — Ja nie szastam tak jak
wy na
głupie bridże, teatry, kawiarnie.
— Naprawdę nam pożyczysz, syneczku? Tylko na tydzień…
— Dobra, dobra, może być i na dwa. Ale za to jutro nie pójdę do szkoły.
No i
procencik oczywiście.
POPIOŁY NIE POSZŁY W LAS
Żuk ukończył piętnasty rok. Jego brat Miś miał czternaście. Nie byli
jeszcze
chuliganami, ale zwykłymi urwisami. Mieli zawsze podarte spodnie,
podrapane
ręce, podbite jedno oko i brudne uszy.
— Uszy są do słuchania, a nie do mycia — twierdził stanowczo Żuk.
— Od mycia uszu głuchnie się — mówił Miś — i dlatego psy mają taki
dobry słuch,
bo im nikt uszu nie szoruje.
Akurat wyświetlano w tym czasie film Popioły i kto żyw starał się o
bilety na
ten film–gigant.
— Weźmiemy chłopców na Popioły — postanowił ojciec Misia i Żuka.
— Czyś ty oszalał — zaoponowała ich matka. — Przecież Popioły
Żeromskiego
stanowią lekturę szkolną w dziewiątej czy nawet dziesiątej klasie.
— No, skoro jest na afiszach, że dozwolony od lat czternastu, to
widocznie te
drastyczne momenty, które są w powieści, zostały pominięte.
— My i tak pójdziemy — odezwał się ponurym głosem Miś — ma się te
znajomości i
chody…
Tato „przez znajomości” postarał się o cztery bilety i cała rodzina
wybrała się
o godzinie 18 do sali Kongresowej, gdzie wyświetlano obie serie naraz.
— Ale fajne trupy, nie — mruknął w pewnym momencie Żuk.
— Nooo — przytaknął z aprobatą Miś.
— Oj, jak ten facet dynda! Księżulo przyszedł go pobłogosławić na
dalszą drogę
życia… pozagrobowego!
— Nic mu to nie pomoże. Kojfnie lada chwila. Patrz Misiek, jęzor
wyciągnął —
hihihi!
— Cicho, chłopcy! — ofuknął ich ojciec — przeszkadzacie innym…
— A przedtem też było fajnie — zaszeptał Miś — jak temu chłopu głowę w
deseczkę
włożyli. W dechę zabawa, niee?
— Noo — przytaknął głośno Miś.
— Cicho, chłopcy, bo was wyprowadzę!
— Spróbuj, tata. Idealny film — na medal!
W kilka dni później, gdy rodzice wrócili pod wieczór do domu, usłyszeli
wrzask,
jazgot i z kuchni wypadła na nich czereda przebierańców. Byli to
koledzy i
koleżanki Misia i Żuka. Jedno miało na głowie rondel, a na nim
kapelusz pani
domu, drugie nałożyło na twarz jakąś przeraźliwą maskę, inne z dzieci
okryło się
całe kocem i schowaną pod nim miotłą podnosiło go wysoko do góry.
— Czyście powariowali?! — wykrzyknęła na ten widok matka Misia i
Żuka.
— Jasne! My som wariaty z Saragossy! Uuuuu!
Po chwili dziewczynki ulotniły się i za chwilę wróciły owinięte w białe
prześcieradła. Chłopcy kwicząc z uciechy zaczęli je gonić po pokoju,
obejmować i
przyciskać do ściany.
— A to co znowu! — jęknęła mama.
— Nie pamiętasz, mama, z filmu Popioły gwałcenie zakonniczek! Ty,
Jolka, ciapa z
ciebie. Nie umiesz się bronić przed gwałtami żołdaków. Ale fajna
zabawa, niee!
— Matko Boska! A mówiłam ojcu, żeby ich nie brać na ten film! Ale ty
zawsze
przeciwko mnie:— zwróciła się do męża.
Gorszy był jednak numer, kiedy nazajutrz Miś z Żukiem namówili
kolegę z tej
samej klasy, aby się dał powiesić.
— Jak już będziesz dyndał na drzewku, to my cię odwiążemy. Nie bój się!
Postawili go pod drzewkiem na podwórzu, zarzucili mu pętlę ze sznura
na szyję i
kazali mu stanąć na kopcu z kamieni.
— Na: raz, dwa, trzy — wysuniemy mu kopiec spod nóg i zadynda!
— Ja nie chcę! Puśćcie! — zaryczała ofiara. Usłyszały wrzask chłopca
mieszkanki
kamienicy i przybiegły mu na ratunek.
— Gdzie rodzice? Gdzie matka tych chuliganów, młodocianych
przestępców! —
krzyczały jedna przez drugą mamusie, prowadząc za rękę zapłakanego i
zielonego z
przerażenia chłopczyka.
— My nie żadni młodociani przestępcy, proszę pani — tłumaczył się Żuk.
— Myśmy
tylko chcieli odegrać scenę z filmu Popioły. — Jemu by się nic nie stało,
przecież aktorzy, którzy w tym filmie grali, też byli wieszani, bici i
mordowani, a przecież wszyscy żyją. Najpierw trzeba zobaczyć ten film,
a potem
szurać. Zabawa i tyle!
Sprowadzeni „na miejsce zbrodni” rodzice Misia i Żuka zaczęli im robić
porządne
lanie.
— Vive l’empereur! — wykrzyknął bity przez ojca Żuk.
— Niech żyje cesarz! — zawtórował mu bohatersko Miś, któremu mama
sprała
porządnie tyłek. — Niech żyje!
Wtedy to matki podały do jednego z warszawskich czasopism prośbę,
aby zmienić
granicę wieku dzieci, które by mogły oglądać Popioły z lat czternastu na
szesnaście, na co się agencje filmowe łaskawie zgodziły.
„ZAPOZNAM MATRYMONIALNIE”
Tak sformułowane zdanie mogło być dawniej użyte tylko w formie
żartobliwej.
Dzisiaj czytamy je wydrukowane czarno na białym w rubrykach
czasopism
stołecznych pod: „Matrymonialne”.
Ów przysłówek najwidoczniej powszechnie przyjęty i uznany — otwiera
szerokie
możliwości w sprawach… że tak powiem męsko–damskich. A więc —
zamiast
„matrymonialnie” piszemy zupełnie szczerze na przykład: „Poznam
zarobkowo
dyrektora objazdowych rewiowych teatrzyków” albo „Poznam
wczasowo młodą,
przystojną, niebiedną” albo „Chciałabym poznać motocyklowe pana do
pięćdziesiątki ze średnim wykształceniem”.
Przysłówek „matrymonialnie” ma w sobie coś niepewnego i
zakłamanego, a jeśli
ogłaszającym jest młody mężczyzna, który poszukuje: „dobrze
sytuowanej” i w
dodatku „domatorki”, to „strzeż się dziewczę, strzeż!” W osiemdziesięciu
przypadkach na sto pożyczy od domatorki (dobrze sytuowanej) kilka
tysięcy pilnie
jej przykazując, aby nie wychodziła z domu, kupi sobie w Pawilonach
„kompleksowe
ubranko”, „ciastka na wynos” i z ładną dziewczyną pod pachą pójdzie
na Warszawę.
Do domatorki, która wciąż na niego we łzach czeka, powróci raz jeszcze,
aby znów
od niej pożyczyć grubszą forsę, po czym więcej się nie pokaże.
Mężczyznom odradzałabym te, które ogłaszają się jako „zaradne
wdowy”, „samotne z
własnym mieszkaniem”.
Hm… zaradna wdowa. A jak ta „zaradna” doszła do tego, aby być
wdową? Czy aby
legalnie? A może już poprzednio poradziła sobie z kilkoma mężami?
Lepiej z daleka od „zaradnej” z własnym mieszkaniem.
Mam kuzynkę, we własnym mniemaniu „młodą, przystojną, samotną”,
z których to
przymiotników tylko ostatni zgadza się z prawdą. Z braku znajomości
chce znaleźć
męża z drobnych ogłoszeń, które starannie czyta.
— Słuchaj — rzekła kiedyś do mnie rozpromieniona, trzymając w ręce
gazetę.
Znalazłam to, czego właśnie szukam: „Starszy, samotny, kulturalny
(wyższe
wykształcenie) — zapozna matrymonialnie pannę o podobnych
walorach”. Widzisz!
wykrzyknęła triumfująco „o podobnych walorach”, czyli że kandydatka
może być
osobą starszą.
— Nie pozwolę ci wyjść za mąż za półinteligenta — wybuchnęłam.
— Jak to, ty go znasz?
— Wystarczy, moja droga — odparłam — przeczytać dokładnie to
ogłoszenie, aby
faceta przejrzeć na wylot. Już fakt, że napisał „zapozna” — zamiast
,,pozna” —
świadczy o niskim poziomie kulturalnym, a to, że użył przymiotnika
„matrymonialnie” — kładzie go kompletnie i wykazuje, że z
wykształceniem gorzej
niż kiepsko.
— A jak powinien był to prawidłowo sformułować?
— Tak, jak ongiś pisano: „taki i taki” pozna „taką i taką”, małżeństwo
niewykluczone.
PAN ZABIJA PANIĄ
Wzór można wziąć ze znanej ballady Lilie… „Zbrodnia to niesłychana,
pani zabija
pana, zabiwszy grzebie w gaju na łączce przy ruczaju…”
Hej, co to były za dobre czasy! Żona zaciągała męża do lasu. Ciach w
główkę
jakimś ostrym narzędziem raz, drugi raz, potem łopatkę do rączki,
dołek zrobiony
i… ,,Lilie rosną wysoko, jak pan leży głęboko…” I z gachem do alkowy.
A dzisiaj? Oto przeciętne dzisiejsze małżeństwo: ona nauczycielka, on
monter,
albo on — pan profesor, ona — prosta żona przy mężu. Zresztą, stopień
wykształcenia i środowiska, z którego pochodzą, nie ma znaczenia. A
zaczyna się
zwykle od tego, że pan X. wraca któregoś dnia do domu na bani i gdy
żona ośmieli
się zwrócić mu uwagę, że jest zalany, zaczyna ją lać, gdzie popadnie.
Żona
zamiast mu rozbić głowę pustą butelką, zaczyna chlipać i wzywać
wszystkich
świętych na pomoc. Pan X. nie ma nic z Napoleona, który nie znosił łez
swojej
żony Józefiny i godził się na wszystko, byle tylko przestała płakać, leje
więc
dalej. Żona krzyczy: „Luudzie, ratunkuu!” Za co otrzymuje nową porcję.
Powtarza się to później coraz częściej.
Rodzina ich sąsiadów siedzi przy wieczornym posiłku. Stół jak stół,
półlitrówka
jest, kiełbasa też i dwoje dzieci.
„Ludzie, ratuunku!” — słychać przez ścianę, po czym wiszące lustro
zaczyna się
niepokojąco chwiać. — „On mnie zamorduje! Na pomoc! Jezus Maria!”
— Ale leje fest! — konstatuje z aprobatą mąż–sąsiad. Jego żona zrywa
się od
stołu. — Pobiegnę jej na ratunek, jak mnie zobaczy, to może przestanie
ją lać!
— Siedź! — rozkazuje srogim głosem mąż. — Nie wtrącaj się do cudzych
spraw.
Ponieważ jednak żonka nie chce go posłuchać i biegnie do drzwi, więc ją
dogania
i bęc w twarz!
— Teraz już nie pójdziesz, cooo? — syczy jak rozzłoszczony gęsior.
— Niee — chlipie żona. — Na… na… na… lej mi wódki, proszę.
— Masz. I pamiętaj na drugi raz nie sprzeciwiać się mężowi.
Sąsiadkę, ofiarę mężowskich rękoczynów, spotykają nazajutrz
mieszkańcy tej samej
kamienicy z ciemnymi sińcami pod oczyma, z rozciętą wargą i
obandażowaną ręka.
— Cóż to się pani stało? — pytają. — Czyżby jakiś niedoszły dżentelmen
jezdni na
panią najechał?
— Spadłam po ciemku ze schodów — odpowiada z bladym uśmiechem. —
Głupstwo, już
mnie nie boli…
Po tygodniu karetka pogotowia zabiera ją ciężko przez męża pobitą do
szpitala.
Sprawa idzie do prokuratora.
Sąsiadki zeznają, że ją już od dawna katował, koledzy z pracy bronią
go. Nie
mają wprost słów, aby określić, jaki to z niego dobry chłop i kumpel.
— A czy dużo pił?
— Eee nie, tyle co wszyscy. To ona jędza szantrapa doprowadzała do
awantur.
O tego rodzaju wypadkach wciąż czytamy w codziennej prasie i nikt się
już temu
nie dziwi. Zdumiewający jest fakt, że żony dopuszczają do tego, aby je
mąż prał.
I to dzisiejsze Polki, które nie są żadne ułomki i żadne ,,ja jestem taka
mała”,
tylko baby na schwał, nieraz tęgie i muskularne. I te dzielne pracujące
kobiety
pozwalają, aby je mąż lał!
Coś tutaj jest nie w porządku.
W każdym razie proponuję, aby do przysięgi ślubnej dodać dla męża
formułkę
brzmiącą: „a iż cię nie zabiję — aż do śmierci. AMEN”.
Z ŻYCIA WARSZAWY
— O, jak to się pcha, pierwsza pani czy co! — zawołała gruba niewiasta,
łokciem
trąciwszy panią o miłym wyglądzie i białych klipsach w uszach.
— Bardzo panią przepraszam, ale chciałam się trochę naprzód poruszyć.
— Myśli, że jak nałożyła białe kolczyki, to jej już wszystko wolno.
Wariatka!
— Jeśli to panią razi, to mogę je natychmiast zdjąć.
— Może je pani zatrzymać, ale starsza kobita powinna swoje uszy więcej
szanować
— niee!
— Oho — rzekł jeden pasażer do drugiego — zanosi się na grubszą
awanturę,
niedługo obie wezmą się za łby!
Spotkał ich jednak zawód, ponieważ pani w klipsach wyszukała sobie
siedzące
miejsce i nie odezwała się do tamtej ani słowem.
Konduktor nagle gwałtownie zahamował, co jest obecnie ostatnim
krzykiem mody
tramwajarzy, i jakaś osoba nadepnęła pani w kolczykach na nogę,
zostawiając na
białym pantofelku ciemny ślad.
— Przepraszam — mruknęła — ale to pani wina! Nogi, moja pani, chowa
się pod
ławkę, a nie wysuwa się naprzód. Oo, taksówką powinna pani jeździć, a
nie
tramwajem.
— Prawdopodobnie to moja wina — odparła łagodnie tamta.
Naprzeciwko niej siedział jakiś mężczyzna, który ją od pewnej chwili
bacznie
obserwował.
Jakaś pani o kobiecych kształtach doprowadzonych do absurdu, bojąc
się, że nie
zdoła wysiąść na swoim przystanku, wszystkich się gorączkowo pytała:
„Czy pan
wysiada? Czy pani wysiada? Czy państwo teraz wysiadają?” Nie
darowała nawet
siedzącym, popychając wszystkich wielkim biustem jak motorówka
fale.
Pasażerowie albo nie odpowiadali jej wcale, albo coś mruczeli
niewyraźnie. Jakaś
osoba zdenerwowała się i obrzuciła ją epitetem „cholera”. — Siedzę
sobie
spokojnie, na drodze jej nie staję — a ta cholera się pyta, czy ja
wysiadam, czy
nie? Wysiądę, kiedy mi się będzie podobało, oo, widzicie ją!”
Pani w klipsach, zamiast się obruszyć, odpowiedziała uprzejmie, że
wysiądzie na
drugim przystanku, po czym zaczęła spokojnie czytać gazetę.
Gdy wysiadła, mężczyzna, który ją tak pilnie obserwował dogonił ją i
przeprosił,
że ją na ulicy zaczepia.
— Jestem, proszę pani, lekarzem psychiatrą i pani przypadek bardzo
mnie
zainteresował!
— Przypadek?
— Tak, rodzaj pani schorzenia umysłowego!
— Ależ, proszę pana, przecież ja jestem zdrowa jak ryba.
— Miałem też takiego pacjenta. Twierdził, że jest zdrów jak ryba, a
potem
prosił, aby go wpuścić do akwarium, hehehe!
— Aż czego pan wnioskuje, że ja mam jakieś zaburzenia umysłowe?
— Jak to z czego? A ta pani uprzejmość obecnie nie spotykana i wręcz
rażąca? Czy
pani to uważa za objaw normalny? Proszę, tu jest adres Kliniki
Psychiatrycznej,
w której pracuję — i radzę tego schorzenia nie lekceważyć!
I TAK ŹLE, I TAK NIEDOBRZE
— Nie wiesz, co się dzieje z Filipem? — zapytał przyjaciel przyjaciela.
— Nie mów mi o Filipie, to skończony łajdak!
— Co ty mówisz! Cóż on takiego zrobił?
— Coo? Pożyczył ode mnie dwa lata temu dwieście złotych i dotychczas
mi ich nie
oddał. A obiecywał, gałgan, że mi te pieniądze odda za tydzień.
— Ale przecież spotykałeś go od tego czasu niejednokrotnie, mogłeś mu
przypomnieć.
— Ja mu będę przypominał? To jego rzecz pamiętać i oddać, tym
bardziej, że mu
się wcale nieźle powodzi. Kanalia i tyle!
— Z tym „kanalijstwem” to może przesada… Po prostu zapomniał…
— Wcale nie zapomniał, tylko sobie przypomniał, że inni też tak robią i
nie chce
oddać. Grandziarz i kawalarz! No, ale ja już mu zrobiłem odpowiednią
opinijkę…
— To znowu nieładnie…
— A ładnie nie oddawać człowiekowi, który mu w pełni zaufał i któremu
w dodatku
wcale się nie przelewa?
*
W kilka dni po owej rozmowie obaj przyjaciele spotkali się w jednej
warszawskiej
kawiarni.
— Popatrz — rzekł wierzyciel Filipa. — Tam siedzi ta marna figura i
udaje, że
nas nie widzi. Dłużnik zawsze miewa pretensje do wierzyciela, jeśli nie
ma
zamiaru oddać długu, jest na niego mocno obrażony i w końcu przestaje
mu się
kłaniać!
W tym momencie mężczyzna, którego przed chwilą nazwano „marną
figurą”, spojrzał
w ich stronę, uśmiechnął się przyjaźnie i podniósł się z krzesła.
— Bezczelny typek. Ma czoło stanąć przede mną, jak gdyby nigdy nic!
Po przywitaniu Filip zajął miejsce przy stoliku obu przyjaciół, po czym
wyciągnął z kieszeni portfel.
— Strasznie się wstydzę — rzekł — że ci dotychczas jeszcze nie oddałem
tych
dwustu złotych, które ci byłem winien… ale tak jakoś schodziło… Cieszę
się, że
cię nareszcie spotkałem i że mogę teraz, na poczekaniu, oddać z
podziękowaniem…
Proszę cię, przelicz…
— Taki drobiazg — skłamał wierzyciel. — Ja już zupełnie o tym
zapomniałem…
— Ale ja nie i naprawdę strasznie cię przepraszam, że to tak długo
trwało… Mam
nadzieję, że nie masz o to do mnie żalu?
— Jaa? Skądże znowu, śmieszny jesteś, powiedz lepiej, co u ciebie
słychać?
*
Gdy Filip odszedł, jego były wierzyciel z pasją stuknął papierośnicą o
marmurowy
stolik.
— Co za świnia! — rzekł z goryczą w głosie. — Oddawać mi teraz, kiedy
mu już
wyrobiłem odpowiednią opinię i kiedy sobie ustaliłem zdanie co do jego
osoby.
Nie, tego się doprawdy nie spodziewałem! Czy uwierzysz, że byłbym
wolał tysiąc
razy, żeby mi już w ogóle tych pieniędzy nie zwracał.
LADY — ZZA LADY
Zdawałoby się, że tak zwane dawniej ironicznie „damy” zginęły
bezpowrotnie. Jak
wiadomo, były one chłodne i wyniosłe i z góry traktowały każdą osobę
stojącą
niżej od nich na szczeblu społecznym. Przed wojną odwiedzały
magazyny z damską
konfekcją, przymierzały wszystko po kolei i wychodziły nic nie
zakupiwszy,
obrzucając sprzedawczynię lekceważącym spojrzeniem. Dla tych
właśnie „dam”
widniały w sklepach napisy: „Załatw sprawę i nie zabieraj czasu
pracującym”. Ale
że w naturze nic nie ginie, więc „damy” istnieją nadal, tylko że nie przed
ladą,
ale za ladą i są tak samo wyniosłe i lodowate jak tamte. Lady zza lady
spotkać
można najczęściej w Galluxie albo w Komisach, tam gdzie można nabyć
towary
zagraniczne. Ich wyniosłe, pełne lekceważenia tony w stosunku do
klientek
wypływają może z szacunku dla owych zagranicznych ciuchów,
którymi dysponują.
Panny służące dawnych hrabin też miewały takie tony, a słowa „nie ma
pani
hrabiny” cedziły takim tonem jak dzisiejsze ekspedientki „nie ma
zagranicznych
rajstop”.
— A kiedy będą?
Lady nie odpowiada, bo teraz jest w naszym handlu uspołecznionym
taki zwyczaj,
że aby nie być nieuprzejmą, nie odpowiada się wcale.
Nowe damy bardzo są niezadowolone, gdy się nakłania je, aby jednak
pokazały
jakieś atrakcyjne szmatki, i wówczas starają się wbić w serce i ambicję
klientki
szpileczki w rodzaju: „To nie na pani figurę”, albo „Ten fason to dla o
wiele
młodszej pani” itp. Kto pamięta sprzedawczynie sprzed wojny, wzdycha
żałośnie,
jak to one umiały przemawiać i zachęcić do kupna klientki.
— Słodko pani wygląda w tym sweterku, jak własna córka!
— Co też ta Erna wygaduje — wtrąca się właściciel magazynu. —
Przecież taka
młoda pani nie może mieć dorosłej córki, a na trzyletnią córeczkę taki
sweter by
nie pasował!
— Proszę mi jednak pokazać ten biały golf — żądam kategorycznie w
Galluxie.
— Już pani raz mówiłam, że to nie na pani figurę.
— Przymierzę.
Ekspedientka wydyma usteczka pociągnięte białą pomadką.
— Co za upór, ale niech pani przymierzy, tylko proszę złożyć w kasie
kaucję.
— A po co? — dziwię się — przecież gdybym w nim wyszła, tobyście
widziały.
— Czy pani słyszała? — Ton lady jest już wręcz arogancki.
Sweter jest rzeczywiście za ciasny, triumf w oczach ekspedientki i
złośliwy
uśmieszek. — Klientki nigdy nam nie wierzą — powiada.
— Może pani mi pokaże ten niebieski.
Ale teraz lady jest zajęta rozmową ze swoją koleżanką i udaje, że wcale
nie
słyszy. Powtarzam moją prośbę.
— Przecież pani widzi, że jestem zajęta. To nie pani rozmiar.
— Ale może pani mi jednak pokaże coś na mnie odpowiedniego — proszę
złamanym
głosem.
Lady wzrusza ramionami i wyciąga spod stosu swetrów pulower koloru
różanej
konfitury. — To jest pani rozmiar.
— Ale co za kolor!
— Najmodniejszy. Zapakować?
Zgnębiona, upokorzona, każę zapakować, płacę i wracam do domu.
— A cóżeś ty sobie kupiła za brzydactwo! — mówi mąż. — Jak ty w tym
wyglądasz!
Idź i zamień natychmiast! Z tyłu ci robi jak gdyby biust, a z przodu
garb. No i
ten kolorek!
I tu następuje drugi akt codziennej tragedii ubraniowej każdej
warszawianki.
— Nie mogła się pani zawczasu zastanowić — słyszę od lady nauczkę
moralną. — Aby
tylko zabierać czas innym. To pani nie wiedziała, co kupuje? Czy to
nasza wina,
że pani sobie w tym wieku dobrała taki młodzieżowy odcień.
— Proszę mi jednak zamienić, przecież tyle swetrów leży na półce…
— Bez paragonu nie zamienię.
— Jest paragonik i metka. Bardzo panią proszę…
— Nie mam na co zamienić, na pani figurę nic nie posiadamy. Jakie te
ludzie
teraz uparte.
Osoby stojące za mną w kolejce zaczynają się denerwować (należy
zaznaczyć, że
kobiety zawsze biorą stronę ekspedientki, a nie klientki, pewnie aby się
„damie”
przypodchlebić).
— Sama nie wie, czego chce — mruczą. — W rękach jej był do twarzy, a
na figurze
nie do twarzy — wariatka! Aby tylko drugim czas zabierać.
— Proszę w takim razie o zwrot pieniędzy — żądam stanowczo.
— Towar jest w jednym miejscu zaczepiony. Za uszkodzony towar nie
zwracamy
pieniędzy. Która pani następna?
Obrzucona pogardliwymi i lekceważącymi spojrzeniami klientek i
ekspedientek
biorę z powrotem konfiturę różaną i wychodzę ze sklepu.
Wyrzuciłam sześćset złotych i daję mojemu ciału astralnemu w pysk.
Ale po chwili
promyk radości. Przecież zbliżają się imieniny mojej najdroższej
przyjaciółki.
Mam dla niej prezent jak znalazł! Jak jej dopiero będzie brzydko w tym
fasonie i
w tym kolorze!
MODYSTKA KRÓLOWEJ
Kapelusze wyszły z mody, niestety… Na ulicach naszych miast same
główki uczesane
na „Przeminęło z wiatrem”. Przede mną leży wspaniała książka
francuskiego
pisarza Lenotre zatytułowana Wersal za czasów królów. Właśnie
przeczytałam z
niej jeden felieton pod tytułem „Modystka królowej”. Której?
Oczywiście tej,
która podczas swojego panowania miała zamiast zwojów mózgowych —
zwoje barwnych
wstążek w swojej pustej główce — Marii Antoniny. Nieszczęsna
późniejsza „Wdowa
Capet” namiętnie lubiła kapelusze, z czego korzystała jej nadworna
modystka
Mamselle Rose Bertin. Kto wie, kto wie? Może gdyby królowa Francji
była się
mniej zagłębiała w stosy wstążek i sztucznych kwiatów, które jej
przynosiła
usłużna panna Różyczka, a więcej myślała o głodnym ludzie paryskim,
jej
podstawka na kapelusze i kunsztowne fryzury, czyli główka, nie byłaby
się
potoczyła u stóp gilotyny…
Posłuchajmy, na jakie ceny opiewały rachuneczki, które sprytna Bertin
przedstawiała Madame Royale: „Czepeczek z batystu obszyty koronką
Chantilly i do
tego odpowiednia chusteczka na szyję — 280 livrów”. „Puf, otoczony
girlandą z
róż i wstążką z gazy w białoniebieskie pasy oraz białym strusim piórem
190
livrów” — itd.
Sprytna Francuzeczka (widzę ją, oczka ma jak dwie błyszczące monety,
małe
zaciśnięte usteczka wygadane jak słuchawka telefoniczna, przez którą
mówi nasza
dobra znajoma) chwyta każdą nowinkę polityczną, każde aktualne
,,bon–mot”, aby
stworzyć z tego nazwę dla jakiejś swojej nowej kreacji.
Beaumarchais wydaje memoriał w sprawie pewnego dziennikarza z
prowincji, pana
Marin. — Ques aco — Marin? — zapytuje słynny komediopisarz i cały
Paryż powtarza
za nim te słowa. Momentalnie nasza Różyczka lansuje model kapelusza
„Ques–aco?”
i żadna szanująca się dama nie pokaże się w swojej karocy nie mając na
głowie
modelu tej nazwy. W królewskich dokach skonstruowano wspaniałą
fregatę i już
panna Bertin lansuje nakrycie głowy „A la fregate”: na upudrowanych
lokach
elegantek sterczy mały trójmasztowiec z żaglami, wśród wstążek i piór.
Królowa
oczywiście sprawia sobie ten bardzo kosztowny model i portretuje się w
nim.
Panna Bertin myśli już jednak o nowej kreacji i ogłasza, że
najmodniejsze będą w
tym sezonie „pufy na głowę”. W skład owych pufów wchodzą: owoce,
kwiaty, pióra,
wypchane ptaszki, nawet małe laleczki, niemowlęta z wosku w
kołyseczkach lub
małe wiatraczki. Łatwo sobie wyobrazić, ile taka budowla musiała
kosztować, no i
ważyć! — Uff — mówiły prawdopodobnie paryskie elegantki, zdejmując
na noc taki
puf. Ale w jednym pufie nie można wciąż się pokazywać, trzeba mieć ich
kilka na
zmianę. Sprytna panna Róża wymyśla im fascynujące nazwy: „A la
Ifigenia”, „A la
sułtanka”, „A la karmelitanka”, „A la skarb królewski” (ten ostatni
musiał
zapewne kosztować najwięcej, chociaż ten skarb wygląda coraz
mizerniej). Królowa
zaciąga długi, aby mieć na swoje kosztowne stroje. A biedny zahukany
król? Król
notuje w swoim dzienniczku takie oto zdanie: „Dziś udało mi się
zastrzelić
jelenia”, a w kilka dni później: „Fatalny dzionek, nic nie zdołałem
ustrzelić”.
Zaś ludność Paryża wygraża pięściami przejeżdżającej w złoconej
karecie
królowej, krzycząc: „Chleba, dajcie nam chleba!” I słynne powiedzenie
Marii
Antoniny:
„Nie mają chleba — to niech jedzą ciastka!”
A w kilka dni przed fatalnymi dla niej wypadkami, które miały
nastąpić, królowa
ma proroczy sen: śni jej się, że panna Bertin przynosi jej całe zwoje
czarnych
wstążek…
Wystrojone w pufy i „Ques–aco?” główki francuskich arystokratek
potoczyły się do
wspólnej fosy. Ale panna Bertin przeżyła Rewolucję i żyje dalej w osobie
swoich
paryskich następczyń, które tylko czekają na to, aby bezkapeluszowa
moda
wreszcie minęła i aby znów tworzyć modele „A la Vietnam”, „A la
Cosaque”, „A la
Pape”, „Bonnet Israel” i „Turban Arabe”.
ZAGORZALI CZYTELNICY
— Moja najdroższa, pożycz mi Przed cenzurą Szperkowskiego!
— Nie mogę, to jest wypożyczony egzemplarz, tej książki już nigdzie nie
dostaniesz. Zresztą obiecałam ją Pafnucemu, a ty wiesz, że Pafnucy to
moje
wszystko!
— Wiem. Przysięgam na mój honor, a raczej na moje honorarium w
Redakcji, że
pożyczę tylko na jeden dzień. Jutro ci ją sama odniosę.
— Jak mi jej jutro nie oddasz, to… koniec z przyjaźnią. Pamiętaj!
— Gdzie ta książka, którą mi obiecałaś?
— Ach, Pafnucy, pożyczyłam ją na jeden dzień Jadźce, miała mi oddać
na drugi
dzień i cztery dni minęły, a ona się nie pokazuje. Gdy mnie ujrzała na
ulicy, to
szybko wskoczyła do autobusu. Podła świnia!
— Ale ty też jesteś dziwna, twierdzisz do znudzenia, że mnie kochasz, a
książkę,
na której mi tak zależało, pożyczyłaś komu innemu… Nie cierpię
nielojalności
nawet w uczuciach miłosnych. Ostatnio jakoś przytyłaś…
— „Otyli żyją krócej” — umrę i znajdziesz sobie inną…
— Nie staraj się mnie wzruszać. Jeśli ty nie potrafisz dla mnie zrobić
byle
głupstwa, to… bądź zdrowa… na długo!
— Pafnucy!!
— Pafnucy, Pafnucy — słowa. A gdzie słowność?
* * *
— Czy pani nie ma przypadkiem książki Antoniego Szperkowskiego
Przed cenzurą?
— Pani się pyta?
— Zapytać się wolno. A czy nie będzie szybko drugiego wydania?
— Nie, proszę pani. Wydawnictwo orzekło, że to nie jest książka
pierwszej
potrzeby. — Ale dlaczego pani płacze? Jacy ludzie teraz nerwowi…
— Dlaczego płaczę? Bo przez brak tej książki straciłam mojego
Pafnucego — moje
wszystko! Przyjaciółkę też straciłam, bo ta łajdaczka pożyczyła tę
książkę ode
mnie na jeden dzień i nie myśli oddać.
— Ale dlaczego pani straciła Pafnucego? Czy to piesek?
— Pani żartuje, narzeczony. Miałam mu tę książkę pożyczyć, tak mu
strasznie na
niej zależało, no i teraz wszystko między nami skończone, powiedział mi
to
między jednym ziewnięciem a drugim. No i co jeszcze? Poszłam z nim
wczoraj na
spacer. — Mówię do niego: Widzisz, zrobiłam się dla ciebie na bóstwo, a
on na
to: „Chyba na ubóstwo”. — Gdy narzeczony tak mówi, to już… koniec.
— Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę. U nas w czytelni ta
książka jest
już zamówiona przez stałych czytelników na trzy miesiące z góry. Do
widzenia
pani.
— Panie redaktorze, mam dla pana coś… no, niech pan zgadnie co?
— Proszę pokazać, i szybko, bo pani wie, panno Jadziu, mam ważne
zebranie.
— No to proszę. To, na czym panu tak bardzo zależało, Przed cenzurą
Szperkowskiego.
— Pani jest najfajniejszą z babek! Przecież ja po całym mieście
rozbijałem się
za tą książką i nigdzie nie mogłem dostać. Nie zapomnę pani tego.
— Myślę. Od oczu ją sobie odjęłam, aby panu ofiarować. Moja najlepsza
przyjaciółka zerwała ze mną, bo tej książki już nie oddam, a z nią znów
zerwał
jej narzeczony, bo mu obiecała tę książkę i nie dała, moja mamusia ze
mną nie
rozmawia, bo jej zabrałam w trakcie czytania; czego się nie robi dla
takiego
faceta, jak pan…
— W tym miesiącu rozdajemy naszym najlepszym pracownikom
nagrody pieniężne. Nie
zapomnę o pani, panno Jadziu. A co pani robi dziś wieczorem?
— Nic. Będę czekała na pański telefon.
CZWOROBOK MAŁŻEŃSKI
Skecz
Osoby:
Mąż
Przyjaciółka męża
Żona
Pies
OBRAZ I
Żona (mówi przez telefon) Czy to sympatia mojego męża? Po co się
wypierać, i tak
wiem wszystko. Ależ, droga pani, o żadnej krzywdzie nie ma mowy,
sprawa bez
większego znaczenia. Że co? Że pani na moim mężu tak bardzo nie
zależy? Że pani
takich jak on może mieć na pęczki? Ale dziwne, że z tego pęczka wybrała
sobie
pani właśnie faceta z samochodem. Mniejsza z tym… Chodzi mi o to, aby
pani
podczas mojej nieobecności zamieszkała u nas. Wyjeżdżam na miesiąc
do
Jugosławii. Czy z wycieczką? Oo, to mnie pani nie zna — indywidualnie!
Pies,
tak, czarny pudel nie może w domu pozostawać sam. Bardzo rasowy,
matka księżna
Ramolino, babka de Brabantes. Musi się nim ktoś opiekować, podczas
gdy mąż jest
w pracy. Co powiedzą nasi sąsiedzi? Nic, zapowiem, że przyjedzie do nas
moja
starsza siostra… Dlaczego starsza? Bo znam gust mojego męża. Kuba
jada tylko
surową cielęcinę. Gdzie pani znajdzie? Na bazarze. No trudno, skoro się
pani
zgodziła do mojego męża… Często rano wymiotuje. Ach, nie mąż, tylko
pies, zawsze
.ja zmywam podłogę… Pani się brzydzi? No, droga pani, gdy się raz
powie „A”,
trzeba czasem powiedzieć i „fe”… No to zgadza się pani? Doskonale, więc
będę
mogła spokojnie wyjechać. Że może pani na mnie polegać, oo, pani
daruje, ale to
już rola mojego męża. No to życzę pani miłego pobytu w naszym domu.
Aha, jeszcze
jedno: pies zwykle sypia z nami w łóżku, ale gdyby wam bardzo
przeszkadzał, to
można psa albo męża zamknąć w kuchni… No to cześć!
OBRAZ II
Mąż No, ślubna wyjechała, nareszcie jesteśmy sami!
Pies Wrrrr! Hau, hau, hau!
Mąż Słyszysz, jest zazdrosny. Broni cię przede mną. Chyba zamkniemy
go do
kuchni.
Przyjaciółka Nie mogę go do siebie zrażać, musi się do mnie
przyzwyczaić. Ty idź
spać do kuchni, najdroższy.
Mąż Oszalałaś! Naszą pierwszą noc miałbym spędzić z dala od ciebie.
Położę sobie
materac gumowy na ziemi, a gdy pies mocno zaśnie, przyjdę do ciebie
na tapczan.
Chwila pauzy.
Pies Wrrr, hau, hau hau!
Mąż Co tu robić, ledwie cicho podszedłem do ciebie, a to bydlę już się
obudziło
i warczy groźnie. Kuba spokój! Bo dostaniesz lanie!
Pies Wrrr.. hau hau hau!
Przyjaciółka Obudzi sąsiadów!
Mąż Nie ma innej rady, tylko oboje przejdziemy do kuchni.
Przyjaciółka (szeptem) Dobrze, tylko weź materac i pościel.
Mąż Nie mogę, boby się zorientował i zacząłby się gwałtownie dobijać.
Wejdziemy
cichuteńko do kuchni i usiądziemy na lodówce.
OBRAZ III
Mąż (wraca z pracy) Czy masz co do żarcia — jestem głodny jak pies!
Przyjaciółka To zależy jaki. Kuba nie chce tknąć nawet swojej cielęcinki.
Mąż Tęskni za swoją panią…
Przyjaciółka Ależ skąd znowu! Był ze mną na spacerze, zrobił kupkę.
Mąż (poważnie) Jak zrobił kupkę, to może nabierze apetytu. A dla mnie
jest co do
zjedzenia?
Przyjaciółka Jakiś ty dziwny, przecież całe rano biegałam szukając dla
pieska
cielęciny. Musisz iść do restauracji.
Mąż A ty?
Przyjaciółka Ja zostanę z Kubusiem. Obiecałam twojej żonie opiekować
się
pieskiem i słowa dotrzymam. Och, jakiś ty rasowy, jaki męski!
Mąż (wypinając pierś) Prawda? Wszystkie mi to mówiły.
Przyjaciółka Ale przecież nie ty — tylko pies. I te oczy hiszpańskiej
tancerki.
Już się do mnie przywiązał, pozwala się drapać. Kubulek — hop na
kolanka!
OBRAZ IV
Żona (wtaszczając się do pokoju z walizami) Przyjechałam o tydzień
wcześniej, bo
się niepokoiłam o Kubę. Jak się masz, Janku, dzień dobry, pani.
Gdzie mój pies?
Przyjaciółka (spokojnie) Zjadł ze smakiem mój nowy kapelusz, a teraz
śpi.
Żona To dziwne… zwykle wyczuwał mnie już z daleka i fuczał pode
drzwiami.
Przyjaciółka Kuba! Kubuś! Chodź się przywitać z twoją dawną panią.
Siedzi pod
stołem i ani się ruszy!
Żona Co to ma znaczyć! Kubuś, Kubulek! To ja, twoja pańcia ukochana.
Pies Wrrr! Hau, hau, hau!
Żona Boże! On mnie nie poznaje, warczy i szczerzy zęby. Kubuś,
skarbulku, to
przecież ja, twoja rodzona pani.
Pies (warczy na nią groźnie i pokazuje zęby) Wrrr! hau, hau, hau!
Żona (z wściekłością i rozpaczą) Rozumiem, pani odbiła mi psa! Że
męża, to
zrozumiałe, ale żeby mojego ukochanego pieska! Och, co za podłość! I
puszczać tu
obce babsko do domu. Marsz za drzwi natychmiast i żeby pani noga
więcej w tym
domu nie postała.
WITAJ, STAROŚCI!
Starość to rodzaj tkanki, z którą się rodzimy. U kobiet dbających o
siebie
rozwija się ona bardzo późno, u mężczyzn, którzy za odżywcze
witaminy uważają
tylko alkohol i tytoń, bardzo wcześnie. Mężczyzna pięćdziesięcioletni
otwiera
starości drzwi na oścież wołając: „Chodź, babciu, i weź nas pod swoje
srebrne
skrzydła, im prędzej, tym lepiej. Witaj, starości”. Gdy jest z gatunku
najdowcipniejszych, to pokazuje małżonce kawałek łysiejącej skóry na
głowie
mówiąc z westchnieniem: — Łysenko!
Żonę mniej więcej w jego latach zachęca do rozkoszy podeszłego wieku:
— Niech młodzi idą sobie do teatru, a my sobie włożymy szlafroki, ranne
pantofle, posłuchamy radia i posiedzimy w domowym ciepełku. Usiądź,
kochanie, na
tym fotelu, w którym dawniej siadywała babcia, i będzie mi się
zdawało, że ona
tam siedzi.
W towarzystwie pilnuje, aby żona ani na chwilę nie zapomniała o
swoich latach.
— Proszę cię, nie pal więcej, wiesz, że to ci szkodzi na serce. I nie
nalewajcie
jej więcej wódki, bo potem nie daje mi spać po nocach. W twoim wieku
należy się
szanować.
— Przecież pana żona nie jest jeszcze starą kobietą!
— Ona! — zarechocze ochoczo. — Ma dwóch dorosłych synów i wnuki.
Moja starucha
kochana!
Bardzo często sam zakochuje się w młodej dziewczynie i wówczas
zaczyna spoglądać
na żonę jak na stary kredens, bardzo pożyteczny w domu, ale przecież
nie ma
mowy, aby go taszczyć na przyjęcie lub do teatru. Gdy żona jest z
gatunku tych
prostych i naiwnych, pisze do tygodnika „Przyjaciółka” list mniej więcej
tej
treści: Droga Przyjaciółko, mój mąż był dobrym i kochającym mężem,
ale teraz,
gdy zbrzydłam i zestarzałam się, stał się najzupełniej obojętny. Co to ma
znaczyć! I jak mam to rozumieć?
Kobiety! Na twarze nic nie poradzicie. Przebiegały po nich błyskawice
gniewu,
spływały po nich łzy gorzkich zawodów, ale wasze biusty, uda i nogi nie
były na
to narażone. Jeśli do późnego wieku zachowacie młodą i zgrabną
sylwetkę, może
was przynajmniej spotkać to, że was ktoś z tyłu zaczepi, a z przodu
przeprosi.
MĘSKIE, ŻEŃSKIE I NIJAKIE
Z mężczyzną jak z ptaszyną — przygotować mu żarcie i nie płoszyć.
Mężczyzna przeprasza kobietę tylko za drobne przewinienia — za
wielkie nigdy!
Nic tak w mniemaniu męża nie kala mężczyzny jak mycie talerzy…
Każdy mężczyzna uważa siebie za znakomitego aktora, który powinien
mieć szersze
audytorium — jedna kobieta mu nie wystarcza.
Można być zabawnym, ale nie należy być śmiesznym, o czym panowie
często
zapominają…
Mężczyzna żeni się z cudzą córką, aby mieć własnego synka.
Z interesującą książką jest jak z piękną kobietą — bierzesz ją wieczorem
do
łóżka i nie wypuszczasz aż do rana.
Zazdrość to cień miłości. Im większa miłość, tym dłuższy cień.
Nie ma miłości bezpłatnej — za każdą płaci się słono, czasem — całym
swoim
życiem.
Małżeństwo to gwałt zadawany od wieków męskiej naturze…
Kto na gorącą kobietę dmucha, ten się na zimnej sparzy.
Mężczyzna winien być mężny, kobieta — zamężna.
Dziewczyna jest jak pieniądz — pragnie się wydać.
Mężczyzna zawsze coś musi, a czasem czegoś nie może…
Kobiety znają sztukę uwodzenia, ale nie znają sztuki odchodzenia.
Przyjaciółka to jak cyganka — wpuścisz ją do domu i nagle ci coś zginie,
na
przykład mąż.
Kobiety są jak dzieci — lubią, aby je brać na kolana, pieścić i wozić na
spacer
w wózku (najchętniej zachodniej marki).
Małżeństwo to ugotowanie miłości w kuchennym rondlu.
Zazdrość to uczucie silniejsze od nienawiści — jest nie do pokonania.
Kochanek jest jak książka z wypożyczalni — trzeba go w końcu oddać.
Mądra żona powinna męża traktować jak psa, to znaczy: dawać mu jeść
o swojej
porze, od czasu do czasu spuszczać ze smyczy — niech sobie pobiega — a
gdy jest
grzeczny, pogłaskać.
Mężczyźni powinni kobietom jak najczęściej mówić komplementy.
Kosztują o wiele
mniej niż kwiaty, a sprawiają im te samą przyjemność.
Z miłością dzieje się obecnie jak z duchami — odkąd przestano w nie
wierzyć,
nikomu się już nie pokazują.
Jakie jest największe marzenie współczesnego mężczyzny? Móc
utrzymać żonę za jej
własne pieniądze.