Józef Ignacy Kraszewski
ZŁOTE JABŁKO
Autor powieści tej — przyznać się musi, dla objaśnienia jej, że nie zawsze siedział za
stolikiem otoczony papierem i książkami. Od r. 1837 do 1856 był wiejskim gospodarzem,
dzierżawił, kupował i sprzedawał ziemię, jeździł regularnie na dubieńskie kontrakty, zajmował się
swoimi a często i cudzymi interesami. Przypatrzył się więc z bliska temu frymarkowi
posiadłościami, jaki się corocznie odbywał, i z żywego życia powieść swą wyczerpnął. Jest ona
owocem studiów i doświadczenia. Współcześni, którzy sobie przypomną Wołyń przed r. 1852,
poznają w Złotym jabłku część przynajmniej znanych im, lubo nieco może odmienionych i
uzupełnionych postaci. Śmiesznym być może, gdy się autor przyzna do tego, że powieść własną po
latach przeszło dwudziestu przeczytał z przyjemnością. Przyniosła mu ona woń lat ubiegłych —
postawiła przed nim cienie znikłych niepowrotnie postaci. Bardzo prosta w pomyśle i wykonaniu,
jest ona obrazkiem, w którym więcej prawdy niż sztuki, i może dlatego, że się nie starano o wielce
kunsztowną jej budowę, że wzorowano z natury, zająć potrafi czytającego. Nic nie przesadzając
możemy ją dziś nazwać powieścią historyczną, choć w chwili gdy się ukazała była tylko skromnym
obyczajowym obrazkiem. Lecz jakże dziś zmieniły się stosunki, ludzie, fizjonomie, kraj sam i jego
charakter!!
Złote jabłko, pisane w r. 1852, nie może się pochlubić ani powtórnym wydaniem, ani
tłumaczeniem, mimo to autor ma je za wierny obraz kraju i czasu i zdaje mu się, że do najgorszych
jego robót nie należy.
Pisane przed laty dwudziestą, najmniej jednak ustarzało, zachowało się jakoś dosyć świeżo,
co winno prostocie założenia. Nie potrzebujemy się bronić przeciw zarzutowi portretowania,
nigdyśmy się nie dopuścili tego występku przeciw przyzwoitości i sztuce, lecz nie zapieramy się
studiów z natury, bez których żaden malarz się nie obchodzi. Nie znaliśmy żadnego hrabiego
Sulimowskiego, ale wizerunek jego wielu jemu podobnych przypomina. Tak samo i jego
towarzysze. Okolica, w której się odegrywa nasz dramat wiejski, była długi czas pobytem i
najczęstszych wycieczek naszych celem.
J.I.KRASZEWSKI Drezno 1873, lipiec
Tom I
ROZDZIAŁ PIERWSZY W KTÓRYM WYSTĘPUJE BOHATER, I
NIECO O JEGO POCHODZENIU
Kupa to lat temu żył sobie w Warszawie właściciel dwóch pięknych domów na Bielańskiej
ulicy i dwóch korzennych sklepów, a oprócz tego bogaty hurtowny kupiec, pan Erazm Bal. Wątpię,
żeby go kto dziś pamiętał, bo ludzie przez miasto przepływają jak fale, nie zostawując po sobie
śladu, a dla nowych trudno starych nie przepomnieć; nie wiem nawet, czy ślad jaki tej rodziny
pozostał w archiwach miasta Warszawy. Ale niemniej pewna i najprawdziwsza, że dwie połączone
kamienice Balów — z których jedna długo miała na czele ogromne z kamienia wyciosane grono
winne, przy nowszych dopiero restauracjach zbite dla osadzenia żelaznego balkonu — egzystowały
na ulicy Bielańskiej. Mogą mi historiografowie pilni miasta Warszawy zaprzeczać, ja niemniej
swego się będę trzymał.
Kamienice te istniały od bardzo dawna, zda się od XVII wieku, w imieniu i posiadaniu
Balów, których ostatnim potomkiem był pan Erazm. Ale najprzód opiszemy pana Bala.
Był to człowiek lat średnich, niewielkiego wzrostu, okrągławy i pękaty, uśmiechnięty
często, wesół prawie zawsze, znany z najpoczciwszego serca i niesłychanej żywości, której nawet
wzrastająca tusza nie powściągnęła. W mieście taka postać jak jego, niepospolicie oryginalna
wyrazem twarzy i ruchami, a niekiedy i strojem, tak uderzała wszystkich, że nie było ulicznika, co
by nie znał pana Erazma i czapki przed nim nie zdejmował lub figlów mu nie płatał.
Znano go nawet aż na Pradze. Są bowiem mniej oryginalni ludzie, których dziwaczna trochę
fizys nie tak uderza za pierwszym wejrzeniem, i ci ledwie na swoich ulicach lub w bliższej tylko
okolicy są znani. Drudzy aż na trzecią i czwartą bywają popularni, a pan Erazm całe miasto
zachwycał swą naiwną, poczciwą, zawsze zakłopotaną, wesołą i pośpiech malującą twarzą.
Najmniej znacząca drobnostka niesłychanie go obchodziła, ogniem pałał na rzecz najobojętniejszą;
gdy rozprawiał, to krzyczał; gdy się witał, śmiał się o trzy kroki, a mając interes, zdawał się co
chwila zabierać do bitwy. Wszystkiemu podobno winien był, jeśli się nie mylę, temperament
krwisto-nerwowy czy nerwowo-krwisty, do którego pan Erazm Bal miał szczęście lub nieszczęście
należeć.
Na krąglutkim korpusiku, podtrzymywanym przez dwie nóżki kształtne, ale nieco krótkie,
na karku niezbyt podniosłym i fałdzistym osadzona była głowa w kształcie makówki, gdyż
siwiejący czubek na niej wystawiał dobrze koronę tego zajmującego owocu. Włosy na niej w
wielkim zawsze rozpierzchały się nieładzie, ale że były krótko strzyżone, jakoś to nie raziło. Czoło
miał wypukłe, gładkie i niezbyt rozrosłe; pod nim oczki małe, biegające, czarne, żywe, gorące, z
brwiami nastrzępionymi jak czupryna i trochę nadto bujnie się rozrastającymi. W tych oczkach bez
głębokiego wyrazu, nawet nie malujących wiele wrodzonego dowcipu, hulał nieustanny fajerwerk.
Latały one w prawo, w lewo, poza siebie, w górę i w dół, nie mogąc się długo na żadnym zatrzymać
przedmiocie. Brwi, co je ściskały, zmęczyły się trzymając i gęstą już siateczką wytężenia dawały
dowody.
Natura, kiedy co tworzy, zawsze ma, jak artysta, harmonią doskonałą swojego dzieła na
najpierwszym względzie. Aksjomat ten sprawdzał się wybornie rozbiorem rysów pana Erazma;
wszystko u niego zarywało na okrągłe, zataczało się, zakrzywiało i wypełniało kulisto. Nos nawet,
dyskretnie wyskoczywszy na twarz, zmienił się przez posłuszeństwo naturze-mistrzyni w rodzaj
różowanej pigułki. Usta także, zwłaszcza otwiera- jąc się, przebierały formę najdoskonalszą
sferyczną. Nie potrzebuję już mówić o policzkach, którym łatwo przyszło do prawa wydanego na
pana Bala się zastosować, uczyniły to nawet z widoczną ochotą i trochą przesady — pochlebcy!!
Byli zuchwali, co pana Bala śmieli nazywać pigułką najprzód, potem pigułą, a inni dodawali —
poczciwą.
Trzeba go było widzieć, jak się — bywało — toczy przez ulicę. Ani piłka ręką swawolnego
studenta rzucona nie leci żwawiej i nie podskakuje ochotniej. Nie brakło bowiem i poskoków, które
gdy go co niecierpliwiło, choć już siwiał i szpakowaciał, wyprawiał bodaj na rynku, bodaj przy
procesji. Gorączkaż to był, gorączka! Nic go nie kosztowało wpaść w najokropniejszą furię za
kawałek sznurka i z owego ognistego zapału przejść bez mozolnych półcieni wprost do
najjowialniejszego śmiechu.
Choć skłonny był bardzo do gniewu, nikt się go jednak nie obawiał; wiedziano, że to ogień,
co w chwili nie wypali i długo żarzyć nie może. Pan Erazm urodził się jeszcze w początku
panowania Stanisława Augusta, coś około 1770 roku; w czasie, kiedy się nasza powieść zaczyna,
miał lat pięćdziesiąt i kilka, ale nie wyglądał jak na czterdzieści. Nie dziw, żółć się w nim wypalała
ciągle, złe humory wychodziły na wierzch w wybuchach gniewu, a na dnie czyste zostawało
zdrowie. Rodzice pana Erazma, ludzie prości, starego autoramentu, poczciwi kupcy, zebrali byli
sobie, a raczej powiększyli mająteczek mając stosunki bliskie i komitywę wielką z panem Ryksem,
starostą piaseczyńskim, który często hurtowne u nich czynił zamówienia i wielu panom ich polecał.
Mogli byli nienajlepiej wyjść na tym, bo się trafiało często, a nawet w modzie było brać na kredyt
dużo, a potem rachunki nierychło i niełatwo się płaciły. Jednakże choć Bal stary (a był to sobie
kapotowy mieszczanin, ale wielkiej powagi człowiek) stracił dosyć, w ogólnej jednak rachubie
majątku mu przyrosło, handel się rozszerzył i pod koniec życia co się zowie miał się dobrze. Nie
puścił sobie jednak cugli bynajmniej ani zdumiał, ani zapragnął uży- wać, ani ze swego stanu chciał
się wybić, owszem, w starej kapocie chadzał i z jedną żółtą laską do śmierci przedreptał po bruku.
Pana Erazma wychowano po staremu w domu i około domu, ucząc, co było można, ale wprawiając
ciągle do przyszłego stanu. Była nawet chwila, że po prostu terminował w sklepie, i niejaki
Murzyński, zaufany pana Bala, rachmistrz i komisant, stary kawaler, w ryżej peruce, butach ze
sztylpami i tabaczkowym fraku ze stalowymi guzami chodzący, dobrze nim pomiatał, żeby
gorączki go oduczyć, a do kupieckiej zimnej krwi wdrożyć. Nie na wiele jednak praca poczciwego
Murzyńskiego się zdała; pan Erazm pozostał ze swoją gorączką. Kiwał głową Murzyński na to,
poprawując perukę (miał bowiem nieustanną aprehensją, że mu pożyczany włos zleci, i ciągle go
piklował, to z tyłu na przód, to z przodu na tył zsuwając), a niekiedy mruczał: „Co z handlem się
stanie, jak stary Bal, uchowaj Boże, nogi zadrze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany
przezeń panu Erazmowi przydomek) nie da rady domowi naszemu. W pocie czoła ledwie nas
dwóch sensatów wystarcza, a ten świszczypałka! gdzie mu podołać, gdzie!”
I wzdychał Murzyński, pilnie chwytając perukę, ilekroć żywszy ruch zrobił, a niekiedy aż
łza mu pociekła. Przewidywał on wiele, ale nie przewidział, co się stać może.
Umarł wreszcie pan Balcer Bal ojciec i handel spadł z Murzyńskim razem na pana Erazma.
Młody człowiek jednak potrafił sobie dać rady, bo wszystko zdał zaraz na Murzyńskiego, stał się
nawet nieco uważniejszym i uzyskał jego aprobacją w rok niespełna po śmierci ojca.
— Omyliłem się grubo podobno na panu Erazmie — mówił stary komisant — to się
uformuje. Bąk taki jest, ale już nie tak furga! i sens ma! i serce jest! ażeby mu jeszcze odjąć ten
fajerwerk, nie chciałbym innego pryncypała.
Że na łożu śmierci, trochę o los swego domu się obawiając, stary pan Balcer zaklął
Murzyńskiego, żeby handlu nie odstępował, a prócz tego przywykłemu do kąta niełatwo było się
ruszyć z ulicy Bielańskiej — pozostał w początku do czasu, potem już obiecując sobie pracować
póki sił.
Pracował też dość jeszcze długo i kierował sklepem stary Murzyński, choć postać jego
wyglądała jak fant jakiś zamorski dla osobliwości sprowadzony. Co dzień zdawał się śmieszniejszy
— zachował bowiem strój swój przedwieczny: ów frak tabaczkowy, trykotowe zielonkawe spodnie,
buty ze sztylpami, a peruka wyryżała mu zupełnie i wyłysiała nawet miejscami. Że pod koniec-
niedobrze widział, a wzrok na regestrach wysilał, do jednej pary okularów dodał następnie drugą i
już miał trzecią nałożyć, gdy jednego dnia mgłą mu zaszły oczy i zasnął na wieki, mrucząc:
— Ciekawym bardzo, jak sobie teraz dadzą rady!
Rady jednak sobie dali i pan Erazm, któremu nie brakło doświadczenia, wiódł dalej handel
bardzo szczęśliwie.
Kiedy się kim niebo opiekuje, to mu zsyła aniołów stróżów ciągle, jednego po drugim. Tak
było i tutaj. Ledwie Murzyński oczy zamknął, znalazło się go komu zastąpić.
Pan Erazm długo wesołe, kawalerskie wiódł życie, ale po śmierci matki, która przeżyła ojca
i Murzyńskiego, a na łożu śmierci zaklęła go, żeby się co najprędzej ożenił, obawiając się dla niego
skutków dłuższego bezżeństwa — przemyślał wreszcie o przyjacielu dozgonnym.
Dziwnym trafem obok kamienicy panów Balów, przez ścianę tylko, był dom pani Hornfeld
wdowy. Z Hornfeldami, jak to w najbliższym bywa sąsiedztwie, nienajlepiej się żyło za starego
pana Balcera. Była najprzód kwestia o jakiś murek rozgraniczający dziedziniec, potem o wybite na
podwórzu okno, które wedle prawa zamurować musiano, bo patrzało w cudzy grunt, potem często o
kosz śmieci nawet. Słowem, nienawidzono się dosyć.
Hornfeldowie mówili o Balach, że oszukują. Balowie o nich, że bankrutują, i tak to się sobie
ciągnęło. Tymczasem u pani Hornfeld wdowy chowała się córka Ludwika, jedynaczka i kamienicy
dziedziczka (umarł brat jej w młodym wieku); wcześ- nie zaczęto głosić, że piękny weźmie panna
posażek po matce. Nawet Murzyński, już w drugiej pauzie okularów chodzący, pomrukiwał:
— Gdyby ta sekutnica, stara Hornfeldowa, bryknęła (miał zawsze tak malownicze
wyrażenia), nieźle by było Erazmkowi się z tą Ludwisią ożenić, kamienica z kamienicą obok,
jeszcze ta baba musiała coś grosza zachować, bo żyje otrębami, a dochód ma piękny!
Ale panu Erazmowi ani się śniło żenić. Wyrosła na śliczną panienkę Ludwisią, a że istotnie
matka jej była herod baba, doskonale córkę wyuczyła łagodności. Nie ma to jak wielki ucisk w
młodości, by wyrobił w człowieku charakter powolny. Nie zawsze się to wprawdzie w człowieku
udaje, ale najczęściej przykład rodziców jest skuteczny i odrazi od gwałtowności. O ile stara
Hornfeldowa była zła, wyszczekana, pani w domu i sobieradzka (bo i z lokatorami rady sobie
dawała, niektórych miotłą wyganiając, i na ratuszu obawiano się jej gęby), o tyle Ludwisią gołębią
miała łagodność.
Piękne to było, skromne i potulne dziewczę, ale też w rezie trzymane. Bez siebie matka jej
nawet do kościoła krokiem stąpić nie dała, w domu niekiedy i od okna odpędziła, pracy nie żałując;
kochała po swojemu dziecko, ale go nie szczędziła.
Po śmierci starego Bala — z którym byli na noże, tak że często wyszedłszy przed dom
ujadali się, do czego i Murzyński pomagał wyskakując ze sklepu z ręką na peruce — dwie
pozostałe wdowy zbliżyły się. Matka Erazma była poczciwą, cichą kobieciną, oddaną nabożeństwu
niezmiernie, wpisaną do trzech bractw, ale — mimo swój milczący pozór — z taktem i rozumną,
zrobiła pierwszy krok ku Hornfeldom, nie zraziła się oziębłością, w jakiejś tam sprawie małej wagi
ustąpiła i tak powoli ukołysała sąsiadkę, nie bez widoków podobno.
Poczęto u siebie bywać wzajemnie i choć kwasy trwały jeszcze, od spodu się wydobywając,
powierzchownie była zgoda. Wielki miłośnik płci pięknej, pan Erazm, który w owe czasy był
zręcznym, rumianym i niebrzydkim chłopcem, najrzał pan- nę Ludwikę raz, drugi, trzeci, wreszcie
począł sobie mówić, że ładna! i bywać u Hornfeldowej.
Stara z początku zakrzyknęła podparłszy się w boki: „O! o! nie dla psa kiełbasa! nie dla kota
sadło!” Ale po rozwadze, utarłszy nosa fartuszkiem i obliczywszy wartość handlu i kamienie,
rozmyśliwszy się, że Balowie bardzo dobrze stoją w interesach, westchnęła tylko. Pan Erazm
tymczasem bywał, a choć go od Ludwiki odganiała stara, potrafił przecie i podobać się, i zakochać.
Jak się raz zakochał, jakby go kto jeszcze ukropem podlał... nie było tam spokoju, nie było ratunku,
latał do szalonego podobny. Hornfeldowa tylko się śmiała. „Przyszła koza do woza! — mówiła —
ale nic z tego nie będzie! nic!” W tych czasach, jakoś rozgniewawszy się na służącą — wedle
wyrażenia Murzyńskiego — wdowa bryknęła. Ludwisia została na opiece stryja, wuja i półtorej
kopy różnych krewnych. A że miała posag dobry, młoda była i ładna, a krewni mieli synów,
siostrzeńców, bratanków i tym podobnych kawalerów na ożenieniu, ciężko szło panu Erazmowi.
Ale jak w początku drażniła go matka, tak potem krewni podnieśli w nim jeszcze przywiązanie do
Ludwiki. Ona też wybrała go sobie od dawna. Raz jakoś, zbliżywszy się i dawszy sobie słowo,
pomimo tysiąca intryg i przeszkód pobrali się. W Ludwice Bóg dał kupcowi zastępcę
nieodżałowanego Murzyńskiego; nieobca rzeczy, do porządku nawykła, objęła ster domowy,
dyrekcją handlu, rachunki i, pozornie będąc najniższą sługą, a nawet w rzeczach większej wagi
chętnie się poddając zdaniu męża, w wykonaniu i szczegółach była jego prawą ręką.
Żyli też z sobą jak para gołębi, a Pan Bóg dał im syna i- córkę. Miała nieraz Ludwika wiele
do zniesienia z gorączką mężowską, ale do wybuchów tego rodzaju od rana z matką była
przywykła, zwyciężała łagodnością, cierpliwością, słodyczą.
Była to w istocie znakomicie obdarzona i zacna niewiasta; jedna z tych istot, które szczęście
w dom przynoszą. Nic jej zatrwożyć, nic zmieszać, nic pogody jej przerwać nie było w stanie. Na
rzeczy nieporatowane miała poddanie się bohaterskie; na trudne — wylanie się w pracy.
Życie też z nią płynęło poczciwemu panu Erazmowi najswobodniej, najszczęśliwiej i
gładziuteńko; przyrosło dostatku, poszło szczęściem i dolą i ani się opatrzył, jak został jednym z
najbogatszych właścicieli miasta. Razem też przyszły i obowiązki, bo Bóg dał syna i córkę... ale
nim o nich powiemy, musiemy obszerniej nieco namienić o zmianie, jaka nagle zaszła w
obyczajach, sposobie widzenia i dalszych projektach pana Bala z powodu bardzo mało znaczącej
okoliczności. Drobne ziarnko piasku całą tak ślicznie na spokój i szczęście urządzoną wstrzymało
machinę! Nie ma jak owe nie postrzeżone ziarna na wywarcie wielkich skutków; wstydzi się teraz
na poważną matronę wychodząca historia maleńkich przyczyn, ale ich jednak podartym fartuszkiem
swoim nigdzie przykryć nie potrafi.
ROZDZIAŁ DRUGI O HERBIE GOZDAWA, O BALACH I
INNYCH HERALDYCZNYCH RZECZACH
Pod owe czasy żył w Warszawie zacny bardzo człowiek, niejaki pan Piotr Lewon, niemłody
już kawaler, pamiętający dawne czasy, niewiadomego pochodzenia, funduszów i zajęć, jedna z tych
zagadkowych istot, które na brukach miast nie wiedzieć jak wyrastają i nikną. Stał on od bardzo już
dawna w jednej z wąziutkich kamienic rynku Starego Miasta, skąd na Boży świat wychodził
czasami i do niektórych znajomych na wieczory uczęszczał, mając gwałtowną potrzebę, a raczej
nałóg grania mariasza. Gdyby nie to, może by tak często na miasto i ulicę się nie wymykał, bo go
jakoś towarzystwo nie bawiło i nosa nie pokazał, gdzie mariasza znaleźć nie był pewien.
Był to posępny, milczący, surowego oblicza, z zarozumiałością w całym obliczu wielce
wydatną mężczyzna, lat... podeszłych, ale go na dacie, z której by mu metrykę wyrachować było
podobna, nikt nie złapał. Wysoki, sztywny, z głową podniesioną do góry, nosił się po francusku, ale
ze staroświecka. Twarz jego miała cerę pargaminową, oczy wejrzenie szklanne i obojętne, jakby
spracowane i do patrzenia na świat nie przywykłe. Na ustach nigdy mu nie postał uśmiech, czoło
zmarszczone nigdy się nie rozpogadzało, mówił nadzwyczaj mało, o rzeczach obojętnych, o sobie
nigdy, pieniędzy u nikogo nie pożyczał, na obiady się nie wpraszał, a zbyt przyjacielskie figury, do
poufałości się cisnące, z daleka trzymał. Widywano go w różne miasta części jak ćmę wylatującego
wieczorami w jasnopiaskowym płaszczu, kapeluszu, z laską staroświecką, powol- nie
przesuwającego się z obojętnością człowieka, którego miasto nie obchodzi wcale, bo zna jego
tajemnice. U niego w mieszkaniu nikt ze znajomych nie był; wiedziano tylko, że je miał na trzecim
piętrze, a z oszczędności i obioru miejsca wnoszono, że nie musiał być zamożny. Wszakże niekiedy
zjawiały się oznaki dawnego jakiegoś dostatku: to kosztowna szpilka na żabotach, to pierścień
piękny, to zegarek kameryzowany. Zwykle jednak pan Lewon chodził w szaraczku i z jednym
krwawnikiem. Oprócz mariasza miał ten człowiek jedną jeszcze manią dziwną, ale na dawne czasy
nie tyle co dziś zastanawiającą: był to zapamiętały heraldyk. Nikt lepiej nie znał nad niego
wszystkich familii Polski, Litwy, Rusi, Inflant, Kurlandii, Prus i dawnych prowincji, ich koligacji,
pochodzeń, dawności, herbów, czystości krwi itd., itd. Była to materia, o którą tylko zaczepiwszy
poczynał jak z księgi i prawił przeskakując z przedmiotu w przedmiot bez końca. Nikt też ze
znających go nie potrącił drażliwej żyłki, tak się obawiano potopu wiadomości pana Lewona.
Sygnet na palcu z herbem Gozdawą oznajmywał wymownie, że i on sam do szlachty należał. Bicz
na nobilitowanych neofitów, skartabellaty i indygenaty świeże, na podszywanie genealogie, znał na
palcach, kto kogo radził i z kogo pochodził, a ta nauka, posunięta do stopnia, w którym w manią
niemal się przedzierzga, nadawała mu cechę właściwą i odrębną. Dodajmy, że czasami widywano
go w piaskowym płaszczu na ulicy zajętego rozpatrywaniem starych książek, które Żydzi po
ulicach nosili. Byli tacy, co go za uczonego mieli, ale więcej poczytywało za wariata, co dowodzi
tylko, jak często zacietrzewiona uczoność do wariacji bywa podobna.
Ten tedy pan Lewon jednego razu przyszedłszy do pana Erazma, którego żona i dzieci
wyszły były do krewnych w odwiedziny, gdy przerabiali karty do mariasza, w którego dosyć
niechętnie grywał gospodarz z powodu żywości swego charakteru, odezwał się, patrząc po suficie:
— Bal! Bal! pozwolisz się acan dobrodziej zapytać, z jakich to Balów familia pańska
początek swój bierze?
Pan Erazm, który w tej chwili karty miał zbierać, zastanowił się, gębę otworzył, oczy
wytrzeszczył i nie zrozumiał.
— Jak to? jak to? — zapytał — alboż co?
— Bo Balowie — odrzekł ze zwykłą powagą pan Lewon — są starą, piękną familią
szlachecką naszą, a że, na nieszczęście, jedna gałąź ich rodu w nowinkach genewskich
zasmakowała, można by sądzić, że z tego powodu i do miasta może się przeniosła, a zbiegiem
okoliczności...
Pan Erazm słuchał chciwie, rzekłbyś, wielkiego jakiegoś objawienia, które życie jego
całkiem odmienić miało, w końcu porwał się wywracając krzesło z pośpiechu. Jak błyskawica
przemknęła mu się po głowie myśl, że ojciec jego coś także o tym napomykał. Dotąd nigdy jeszcze
nie wpadł na przypuszczenie starożytnego rodu, w tej chwili możność dowiedzenia go wstrząsła
nim jak iskra elektryczna. Znać była tam z dawna żyłka, która tylko zastygła...
— Mościrdzieju! — zawołał, jak zwykł był, gdy się bardzo spieszył (co czasem
przechodziło nawet przy większej egzaltacji na mościdziu i mciu i służyło żonie za barometr stanu
duszy małżonka). — Mościrdzieju! toć mi pan nie nowinę mówisz. Świętej pamięci ojciec mój,
Balcer Bal, mawiał o tym często, żeśmy szlacheckiego rodu.
Lewon podniósł głowę i zażył tabaki, nogę na nogę założył i zamyślił się.
— Mogłoby to być, mogłoby to być — rzekł z wielką flegmą, nie zważając na egzaltacją
pana Erazma, który wziąwszy krzesło między nogi jeździł z nim dokoła niecierpliwie, chcąc
zbadać, z której strony pan Lewon mówić zacznie. — Balowie piękna familia, jedna z bardzo
starych i zacnych gałęzi rodu Gozdawitów, do którego i ja szczycę się należeć. Ale, proszęż acana
dobrodzieja, masz jakie dowody? papiery... Proszę zdjąć — dodał usiłując rozpocząć mariasza.
Pan Erazm z wielkim roztargnieniem, byleby nie przerywać, zdjął karty i puścił się w grę
nie wiedząc, co robi.
— A jakże, papiery mam! są! są! tylko że się to o to nie dba- ło dotąd. Ale znajdę i
uporządkuję. Ale, mościdziu, proszęż mi cokolwiek o tej familii powiedzieć...
— Acan dobrodziej zadajesz, boś zabił! — rzekł z przyciskiem pan Lewon.
— Zadaję... ale familia! — gorąco podchwycił gospodarz.
— Familia Balów Gozdawitów... ale najprzód — przerwał Lewon — wieszże acan
dobrodziej, co jest herb Gozdawa?
Tu zdjął sygnet z palca, wytarł go o połę fraka i zbliżając do świecy pokazał wielce
rozciekawionemu panu Erazmowi.
— Herb ten, zowiący się Gozdawą — począł powoli, profesorskim tonem — jest jednym z
wielce starożytnych i w całym świecie najzacniejszych. Liliami pieczętuje się Francja, familia
Burbonów!
— Jezu, Maria! — wykrzyknął chwytając za sygnet pan Erazm — Burboni! Burboni! Więc
i ja jestem Burbon...
— Nie idzie zatem — odparł nic się nie rozgrzewając pan Lewon. — Jest rzeczą
niezawodną, że w Polsce wszyscy Gozdawowie z jednej krwi pochodzą, ale w innych krajach znak
ten tylko spotyka się z naszym, nic nie mówiąc o związkach krwi. Ta jego czystość herbowna
szlachetności tylko dowodzi.
— Ale cóż wyobraża ta figurka? sześć ziarnek cytryny czy co?
Lewon ruszył ramionami, ale się nie zniecierpliwił.
— Mają to być dwie lilie, jedna do góry, druga na dół — rzekł — tak z sobą spojone, jakby
jedną były. Białe być powinny w polu czerwonym, przewiązane żółto... na hełmie.
— Na jakim hełmie? — parsknął pan Erazm.
— Acan dobrodziej nic heraldyki nie umiesz? — spytał gość.
— Ani wiem, co to jest... Ale cóż to do tej Gozdawy?
— Grajmy no w mariasza, trochę cierpliwości, wszystko się wyjaśni! — odparł Lewon.
— Ba, mociudziu! — krzyknął gospodarz — ale ja bo całkiem cierpliwości nie mam i nigdy
jej nie miałem.
— Inaczej się acan dobrodziej o niczym nie dowiesz... zadałem panfila! mówmy o czym
innym.
Jakkolwiek i mariasz, i gość niepospolicie niecierpliwili pana
Bala, nie było sposobu; potrzeba było, chcąc się czegoś dowiedzieć, nie pokazywać po sobie
rozjątrzenia i nie wybuchać. Zagryzł usta pan Erazm, siadł szczelno na krzesełku i dał sobie słowo
honoru, że będzie udawał flegmatyka. Niekiedy tylko to na sobie coś darł, to się szczypał, to trząsł
ramionami, na co metodyczny gość nie zważał.
— Herb Gozdawa — mówił powolnie — noszą lilie lub żeleźce lanc Burboni...
— Lub żeleźce? — podchwycił Erazm — alboż to do siebie podobne?
— Musi być podobne, to rzecz u heraldyków nie rozwiązana.
— A! a!
— Noszą lilie Farnezjusze... i wiele innych rodów.
— Więc to herb cudzoziemskiego autoramentu? — spytał powolność udając pan Erazm.
— Nie, mają go genealogiści nasi za własny, w XI lub XII wieku u nas nadany...
— Co dowodzi siedm wieków starożytności! piękna rzecz! — podchwycił pan Bal.
— Lat siedmset dwanaście będzie tego roku — poważnie i z pewnością wyrzekł Lewon.
— A, to i niejedno hrabstwo takiego szlachectwa niewarte! — krzyknął pan Erazm.
— Ale acan dobrodziej powinieneś bić kozerą!
— A, przepraszam, biję! cóż tedy?
— Moc mamy sławnych ludzi w herbie Gozdawa, a familii do niego należących pięćdziesiąt
i sześć, licząc w to litewskich Gozdawitów, których szlachta polska z łaski przyjmowała... czego
acan dobrodziej nie możesz być świadom.
— Ani o tym wiem! Kiedyż to było?
— O to mniejsza, stare dzieje! Wracam do Balów. Pan Erazm ręce aż zatarł.
— Początek Balów ekstra daleko niektórzy wywodzą... Acan dobrodziej dajesz karty...
— Daję, mcidziu! daję!
— Po trzy?
— Po trzy. Wracamy do Balów...
— Wiodą ich niektórzy od Baltasa, księcia Gotów.
Pan Erazm pochwycił się, krzyknął: „księcia!” — i włosy oburącz podgarnął do góry.
— E! jeżeli to ma grę przerywać, to Balów odłożymy na...
— Ale nie! gram! gram!
— Niejaki też Balas, za Justyniana, za rzymskich czasów, Massagetów wodził przeciwko
Wandalom...
— Okropności! — cicho szepnął pan Erazm, który już trzecią pulę w krótkim czasu
przeciągu przegrał, a z nią złotych dwanaście.
— Genealogowie nasi pewniejszą już mają wiadomość o Mściugu, czyli Mszczuju z
Balowa, burgrabi krakowskim w początku XV wieku.
— A niechże ich wszyscy diabli porwą! — ofuknął pan Erazm gorąco — a po cóż
burgrabia? to musi być potwarz!
— Insi też to byli burgrabiowie — rzekł z uśmiechem pan Lewon.
— Ale zawsze burgrabia!
— Mikołaj ożeniony był ze Zdowską z Nowego Tańca, dziedziczką dóbr tego nazwiska, od
którego czasu poczęli się Balowie pisać z Nowego Tańca.
Pan Erazm na ten Taniec tylko ramionami ruszył, gość grał i ciągnął dalej czwartą pulę.
— Pisali się także z Hoczwi i ze Średni, i z Balowa, i z Balogrodu...
Tak opowiadając niesłychanie rozwlekle o całej Balów familii z Niesieckiego i innych, a
podobno nieco i pokłamawszy, pan Lewon pięć pul wygrał u zachwyconego odkrytym
szlachectwem pana Bala, zgarnął pieniądze i ujął za kapelusz.
Ale niespokojny gospodarz tak go puścić nie chciał, wszyscy Balowie z księciem Gotów i
wodzem Justyniana na przodzie chodzili mu po zamąconej głowie, szlachectwo schwyciło go za
serce, chciał czegoś więcej nad urywane te wiadomostki... schwycił więc pana Lewona za ręce i
zawołał:
— Klinaś mi, mścidziu, zabił potężnego w głową i musisz go wybić, muszę lepiej się o
Balach rozwiedzieć. Nie mógłbym mieć o tej familii notatki?
— Notatki! notatki! — powoli mruczał flegmatyk kładąc zielone rękawiczki — aleć to jest
w Niesieckim.
— Ale gdzież ten Niesiecki i po co nam on? ja go nie znam, a mścidziej to tak dobrze wiesz!
— Niesieckiego książka, przed którą skłaniam głowę, wie to lepiej ode mnie... kup sobie
acan dobrodziej Niesieckiego.
— A gdzież go dostać? gdzie?
— U Żydków.
— Droga to rzecz?
— Tak, z dziesięć dukatów, ale podrożeje.
— Jeżeli tak, to nic nie stracę — rzekł pan Erazm, który w książki się wdawać nie lubił —
kupię go, przepiszę i odprzedam.
— Zmiłuj się acan dobrodziej, toć dla szlachcica nieuchronna książka.
— Dla szlachcica! — z cicha sobie powtórzył Bal zacierając ręce — kupię zaraz jutro...
— Dobrej nocy życzę...
— Pisali się na Balowie! — powtarzał żegnając pan Erazm.
— I na Hoczwi, i na Średni! — dodał znikając Lewon. Ten wieczór i rozmowa, na pozór
mało znaczące, ogromny wpływ wywarły na losy pana Erazma i jego rodziny, tak ta myśl
szlachecka opętała jegomości.
Po wyjściu gościa kręcił się jak oparzony, nie mając komu zwierzyć nowiny, pan Erazm i
czekał przybycia żony, z podwójną niecierpliwością latając po pokojach i powtarzając: „na
Balogrodzie! na Hoczwi! książę Gotów! Massageta!”
Jeszcze progu nie przestąpiła żona, gdy naprzeciw niej wyskoczył mąż widocznie cały
zentuzjazmowany, wołając:
— Wiesz, kochanie? nic nie wiesz! Balowie są istną starą szlachtą! Superfein, na Balowie!
na Hoczwi! Był jeden księciem Massagetów, drugi Justynianem... mylę się, wodzem cesarskim...
mają w herbie dwie lilie podobne do gwoździków.
Żona w pierwszej chwili przelękła się, myśląc, że oszalał, tak go zrozumieć nie mogła,
otworzyła oczy, osłupiała.
— Co to jest? — pytała przestraszona.
— Był u mnie ten poczciwy Lewon, on mi tu wszystko jak na dłoni dowiódł, że jesteśmy
bardzo starą szlachtą, nawet książęcego rodu...
— Serce moje — łagodnie odezwała się pani Balowa — a to nam do czego?
— Do czego! do czego! — krzyknął w furię wpadając pan Erazm — śmieszna kobieto!
krótkowidząca kobieto! szlachectwo to klejnot! rozumiesz, asani?
Pani Erazmowa ruszyła ramionami chcąc iść dalej, ale mąż jej nie puścił.
— Balowie byli panami — rzekł — i będą — dodał podnosząc rękę do góry proroczo. — Są
skoligaceni z Firlejami, ze Słupeckimi, z Gołuchowskimi, z Drohojewskimi, z Tarłami, jak mi pan
Lewon zaręczał...
— Moja duszko! ale cóż tobie dziś jest? — odezwała się kobieta.
— Co mi jest? — krzyknął Bal — to mi jest, że jestem szlachcic!
— A ja jestem zmęczona i chcę się rozebrać — odpowiedziała Ludwika.
Dzieci słuchały i nie rozumiały.
Scena się na tym nie skończyła, bo pan Bal długo jeszcze poczciwą żonę szlachectwem
męczył, a w nocy ojcowskie drabował papiery, latał budzić towarzyszkę z dowodami rodowitości i
nazajutrz rano poleciał po Niesieckiego, którego pierwszy tom dźwigając, sam wbiegł i zamknął się
u siebie, nasycając całą familią Balów i niebieskich używając rozkoszy.
Że jednak przywyklejszy był do rejestrów jak do rozumienia herbarzy, wiele mu
wątpliwości nie rozjaśniolnych zostawało, które, jak mniemał, tylko pan Lewon mógł rozwiązać;
pospieszył go szukać na Starym Mieście. Niełatwo to przyszło, bo go po nazwisku nie znano na
rynku Starego Miasta, i dopiero wpadłszy na myśl opisania piaskowego płaszcza, dowie- dział się
zacny pan Erazm o mieszkaniu człowieka, który go tak swoją heraldyką zniespokoił.
Wdrapał się po ciemnych, wąskich, starych schodach zdyszany kupiec na trzecie piętro i do
drzwi zapukał.
— Któż, u licha! — odezwał się głos wewnątrz. — Ja, do usług pańskich... Bal.
Cicho, ani słowa, mruczenie tylko.
— Czy mogę wejść? Nic na to.
Niecierpliwa sztuka, przemknął trochę drzwi, wścibił głowę i zobaczył długiego, wielkiego
pana Lewona, który z wzrokiem dosyć groźnym śmiesznie wkładał na się nieuchronnie konieczne
ubranie.
— Ale na cóż te ceremonie! — zawołał wpadając pan Erazm — stokroć przepraszam.
— Nic nie szkodzi.
Obejrzał się wkoło przybyły i pojął, że ta wizyta nie była pożądaną, izdebka bowiem, którą
zajmował starzec, nie miała nawet dwóch krzeseł ani nic, co by na gościa obrachowanym było...
nędza lub skąpstwo patrzyły zewsząd. W dodatku tak była zarzucona papierami, zwojami i
książkami, że żywy, ale nieostrożny gość nie pojmował, co z sobą zrobić.
Był to maleńki pokoik z dwojgiem okien na ulicę, wąskich i małych, w jednym końcu
łóżeczko, w drugim stolik z wszelkiego rodzaju gospodarstwem; reszta zarzucona papierem
drukowanym i pisanym, którego by ledwie na zawijanie gorszych swych towarów chciał użyć pan
Bal. Skłopotanie niemałe malowało się na twarzy gospodarza, który wciąż nakładając koniecznie
odzienie (bo siedział bez ceremonii w jednej koszuli i szlafmycy) pomrukiwał coś pod nosem. Gdy
się stawało coraz widoczniejsze, postrzegł je i kupiec, a nie wiedząc, jak się wykręcić, zawołał:
— Ale ja nie przeszkadzam, chciałem tylko zaprosić na mariasika na wieczór.
Skrzywił się stary: — Prawdziwie, nie wiem... nie wiem, czy będę mógł...
— Ale jeżeliby można... chciałem niektórych objaśnień o tych Balach w Niesieckim.
— Acan dobrodziej masz już Niesieckiego?
— Mam!
— Jeżeli będę mógł, jeżeli będę mógł — mruknął stary.
Przybyły widział konieczność wysunienia się, nie mając nawet gdzie usiąść, ale darmo
spodziewał się wieczorem gościa, bo pan Lewon, zapewnie nowych napaści obawiając się, nigdy
już na Bielańskiej ulicy nie postał, bo w rok potem niewinny ten złego początek umarł; pokazało się
po śmierci, że to był zagorzały heraldyk bez grosza przy duszy, który nad nowym Niesieckiego
wydaniem pracował do zdechu, jak to dawniej mówiono. A że doskonale grał w mariasza, co gdzie
wygrał, na nadzwyczaj skromne życie i zakupienie książek obracał. Żył często bułką i wodą lub
mlekiem, nocy i dnie pracując, i był już w literze M, gdy go śmierć zaskoczyła...
Rękopisma... leżały długo w kącie na poddaszu, póki ich szczątków ktoś nie uratował;
mówiono, że się dostały do Lipska... i stąd urosło nowe Niesieckiego wydanie.
Tymczasem pan Bal, myśli raz zawziętej nie rzucając, jak dalej życie poprowadził, to zaraz
ujrzymy.
ROZDZIAŁ TRZECI DZIECI I NOWA JEDNA ZNAJOMOŚĆ
Zdawało się panu Erazmowi, że mu się od tej daty nowe życie poczęło, a Ludwika
westchnęła za dawnym, spokojniejszym; w istocie, ten żywioł nowy, wrzucony w żywot ich
miejski, zakłócił byt ich i zamieszał pokój. Przy gorączce, której pan Erazm ulegał, nowe
szlachectwo nadało mu niepospolite kłopoty i śmieszności. Jakiś czas latał ciągle, każdego
spotkanego uwiadamiając o Balach, Balogrodzie, Hoczwi i Średni, nie omieszkując Massagetów,
Justynianowego wodza, tak że nieboraka Massagetą przezwali. W końcu już go drudzy witali tym
mianem. Ale że znano poczciwe jego serce i ceniono człowieka, darowano mu śmieszność, którą na
siebie dobrowolnie ściągnął.
W domu z tymi przybyłymi Balami nie tak poszło łatwo; wszystkie projekty poczęły się
zmieniać z wielkim przestrachem i niepokojem żony, która jedno miała na to lekarstwo —
niewyczerpaną cierpliwość.
Szlachectwo stare stało się manią pana Erazma i znacznie wpłynęło na jego sposób
zapatrywania się na przyszłość własną i dzieci. Chciał rzucić handel, sprzedać domy i wrócić do
jakiego Balogrodu lub Balowa. Myśl ta zupełnie go opętała, a największych trzeba było starań ze
strony żony żeby jej nie dać zaraz i ze szkodą znaczną do skutku doprowadzić. Wpłynęła ona także
na wychowanie dzieci, które były niedorosłe jeszcze; miano je zawsze z jak największą
troskliwością usposobić do świata, ale teraz nowe otworzyły się widoki. Syn, który był Aurelianem
w metryce, otrzymał przy chrzcie, spóźnionym, z ce- remonią imiona Stanisława-Piotra-Michała, w
familii Balów zwyczajne.
Córce chciał dać także imię Kunegundy, na cześć którejś praprababki, ale żona wymogła, że
została Elizą. Syn, który rozpoczął był wychowanie w szkołach, a kończył je w uniwersytecie,
najmniej był obłąkany tą szlachecką chandrą ojca; córka, choć tego nie pokazywała po sobie, więcej
wzięła godność swoję do serca. Matka poczciwa ubolewała tylko, ale cóż począć mogła z upartym
bardzo, żywym jak siarka i niepokonanym na tym punkcie Massagetą?
Im więcej starała mu się próżność marzeń tych okazać i zupełnie niepotrzebne ich w życiu,
do którego przywykli, wtrącenie, tym pan Erazm silniej się przy swoim upierał. Tyle jednak
rozsądną swą powolnością dokazała pani Balowa, że mąż przyrzekł jej, choć dobra kupi, ani
domów nie sprzedawać, ani handlu nie rzucać. Oboje myśleli po cichu — jedno: wrócimy po
przykrych doświadczeniach do dawnego; drugie: da się to wszystko zrobić powoli!
Tymczasem i panna Eliza, i pan Stanisław rośli i gotowali się zająć swe miejsce w
czynniejszym życiu. Eliza była bardzo podobną do ojca, z tą różnicą, że rysy jej twarzy,
szczęściem, wyidealizowały to podobieństwo, nie trzymając go się ściśle. Żywa jak ojciec, ale
daleko otwartszej głowy, Lizia była śliczną panienką, jedną z tych uroczych, czarnookich
warszawianek, które łatwiej spotkać na ulicy od brzydkiej i pospolitej twarzy, tak tu piękność jest
pospolitą. Jej wdzięk, trochę majątek, trochę pieszczoty ojca i powolność matki — zawróciły młodą
główkę, która się dosyć dumnie wznosiła na śliczniej szyjce łabędziej. Maleńka, zręczna na podziw,
z drobniuchną, dziecinną prawie nóżką i rączką, zgrabna jak wiewióreczka, złośliwa nieco, bo się
lubiła z dowcipkiem popisać, ognistym okiem czarnym mierzyła życie, nad którym panować
chciała.
Umieszczono ją w początku na najlepszej pensji u niejakiej pani Blanchard, instytutorki z
Paryża wprost przybyłej, do której cisnęły się najzamożniejszych rodzin dzieci. Tu w towarzystwie
kilku hrabianek i jednej nawet księżniczki, trafem zbłąkanej na pensją i służącej za lep dla matek,
Lizia nabrała pogardliwego toniku i wielkiego rozumienia o sobie, a że się czuła w przyszłości
bogatą, że się znała piękną i powabną, roiła świetne, bardzo świetne losy. Była to ulubienica ojca,
chociaż i matka miała ku niej czułe przywiązanie, ale ta czując trochę niesprawiedliwość ojca, który
syna nie tyle lubił, ku niemu się przychyliła raczej.
Pan Stanisław wszedł do uniwersytetu w tych czasach, kiedy w odrodzonym królestwie
wszystko wzbudzonym na nowo życiem pałało, kiedy jego młodzież, jak puls ognisty, każdą piękną
myślą, każdym szlachetnym biła uczucitem. Była to chwila, w której wszyscy, do najmłodszego
studenta, chwytali się nauki, łaknęli jej i chciwie pili z krynic oświaty lepszą przyszłość. Walki
literackie, z których wyrodzić się miała szkoła nowa, zdobycze naukowe, wyrabiające się zasady
moralne — obchodziły tę młodzież pragnącą pracować, podnosić się i stać użyteczną. Jak do boju
stając do swego zawodu mozołów i trudu wszyscy skupieni szli jedną bryłą, sympatycznie
związawszy dłonie braterskim uczuciem. Miło było spojrzeć na ten zastęp spokojny, w którym tyle
żyło i kwitło nadziei mających marnie zagasnąć. Stanisław należał do najpracowitszych uczniów,
do najwcześniej spoważniałych młodych ludzi, co spiesząc do życia surowego przeskoczyli lata
wesołej, nieopatrznie] pory wiosennej. W nim już był mąż, a pierś twarda jak zbroja, głowa
myśląca znojnie, dłoń, co nie drgnęła do próżnej zabawki, gotowe były do zawodu, którego czuł i
pojmował ważność.
Był to piękny, słusznego wzrostu krzepki i silny młodzian, nad którego piękniejszym
naówczas nie mogła się poszczycić Warszawa; trochę mu tylko ujmował wdzięku ten wyraz za
wczesnej, smutnej powagi, niewłaściwy może wiekowi. Oczy czarne, piękny włos ciemny, cera
brunatna, okraszona rumieńcem żywym, usta smutnie po większej części ściśnięte, nos długi i
prosty, pięknej linii, składały całość zastanawiającą.
Milczący i zadumany najczęściej, Stanisław, gdy z niego dobywało się uczucie, gdy nim
rozgorzał, był tak porywający, tak zwycięski, że wszystkim usta zamykał. Przekonanie głębokie tak
silnie mówiło z niego, iż mu każdy mniej pewien swego ustąpić musiał. Dla ojca powolny,
posłuszny, ale zanadto zdający mu się łagodnym i milczącym, bo się przed nim nigdy wywnętrzyć
nie umiał — nie miał też u niego łaski. Wolał on Lizię trzpiota, która figla spłatawszy umiała się tak
ojcu przylizać, że jej zawsze darował.
— Żeby ten spryt panu Stanisławowi — mawiał ojciec — co Pan Bóg dał Lizce! o! o! To
mruczek, ścichapęk, zanadto na swój wiek na sensata zakrawa, a zimny jak lód! To mi dziewczyna!
wykapana moja natura! a! jak mnie rozumie!
Lizia szczególniej z najsłabszej strony pojęła pana Erazma i manią jego szlachecką
doskonale przejąć potrafiła; to właśnie podobało się mu najwięcej. Stanisław, choć się w tym ojcu
nie sprzeciwiał, ale też widocznie z nim nie sympatyzował i to mu w sercu poczciwego pana Bala
wielce szkodziło. Wiedząc, jak matka przeciwną jest w tym ojcu, Lizia umiała z dziwną zręcznością
dobrać zawsze tak chwilę potakiwania ojcu, żeby matki nie zniecierpliwić. Stanisław, brzydząc się
fałszem, ilekroć był otwarcie spytany, szczerze się też spowiadał, że podzielał matki zdanie. Lizia
naówczas milczała lub wykręcała się dwuznacznikami.
Jedyną pociechą zastraszonej mężowskimi projektami pani Balowej był ten dorastający syn,
który, nie dając się próżności uwieść, zdrowo widział rzeczy i jak ona rokował o przyszłości.
Kiedy się ta powieść rozpoczyna, Stanisław skończył już nauki i powrócił do
rodzicielskiego domu, szczerze mimo ojca biorąc się do handlu, który za powołanie swoje uważając
umiał wznioślejszą o jego znaczeniu uszlachetnić myślą. Stanisław marzył o wielkich obrotach
kapitału, o przedsięwzięciach dla kraju użytecznych, o użyciu grosza na rozkrzewienie jakiego
zbawiennego wynalazku i pojmował, że kapitalista i kupiec, z tego stanowiska zapatrując się na
powołanie swoje, równie jest użytecznym obywatelem jak każdy inny. Na próżno ojciec, z
przykrością patrzący na swój stan, starał się wlać weń trochę dumy.
Jedyną dumą i pragnieniem młodego człowieka było pozyskać sobie prawdziwą zasługę,
świadectwo własnego sumienia i poczciwą sławę u rodaków. Wszyscy dawni Balowie, których
umiał szanować, byli mu zupełnie obojętni, bo nie zdawało mu się, by który z nich za niego zrobił
to, do czego on był obowiązany. Stanisław, jak widzimy, brał te rzeczy głęboko i ze strony ich
rzeczywistej, a matka podzielała jego zdanie. Lizia powierzchownie sądziła i namiętnie chwytała
się marzeń ojca. Tymczasem nie trafiała się jakoś zręczność nabycia dóbr, o których tak marzył
Erazm, i pomimo gorączki trawiącej go do skutku zamiaru swojego przywieść nie mógł. Handel
szedł bardzo dobrze, a że kapitały przyrastały, a domów więcej nabywać sobie nie życzył pan Bal,
rozszerzał mimowolnie zakres jego. Jeden z najniebezpieczniejszych pochlebców i pieczeniarzy,
którzy bogatego kupca otaczali, był podówczas niejaki pan Zrębski, stary już adwokat, z dawnych
owych trybunalskich kauzyperdów, co to całe prawo zasadzali na wykrętarstwie. Niegdyś nawet
aplikował jeszcze za Trybunału w Lublinie, w czasach zepsucia i demoralizacji, którą szerzyły nie
szlacheckie skromne sprawy, ale intrygi i wybiegi panów nie wahających się cudzymi rękoma
brudny żar zagrzebywać. Maciej Zrębski wyszedł z najgorszej szkoły, był przy sławnym mecenasie,
któremu zwykle powierzano zdesperowane tylko interesy. Tam on nabrał tego przekonania
praktycznie wpojonego, że na świecie, co komu dogodne, a zręcznie się robić daje i po cichu, to
godziwe. Fizys to była ciekawa i podejrzewam, że z podobnego jemu Norblin rysował swego
patrona. Słuszny, chudy, ale grubokościsty, z podniesionymi ramionami, osadzony na ogromnych,
płaskich nogach, pan Zrębski posuwał się na nich bezpiecznie, nie lękając upadku i uśmiechając ze
świata, któren błaznem pospolicie nazywał. Z siebie sądząc o ludziach, nikogo nie cenił, a
rodzonego brata byłby odarł, byle gładko.
Pod te czasy już moralność powszechna znacznie się była podniosła, nieszczęścia natchnęły
prawością, nie było już owych skandalizujących procesów, które na zgorszenie świata dawały
wygraną silniejszemu; opinia publiczna nie dozwalała ich nawet rozpoczynać, bo palcem
wskazywała tych, co je ośmielali się podnieść. Pan Zrębski powoli uczuł się opuszczonym, ludzie
rozstępowali się dokoła niego, klientela znikała, sława szła w niepamięć, pozostał na boku. A że
niewiele się zebrało dawniej i licho zebrane nienajlepiej poszło, bieda poczynała przez dziurawe
niekiedy buty i otarte łokcie wyglądać.
Krzepił się jednak nasz pan Zrębski nadrabiając miną umiejętnie, malując na czarno
skarpetki, łatając łokcie wylotami, bo się po polsku nosił jeszcze, ale po cichu wzdychał ciężko,
wyglądając tylko na jaką gratkę.
Mania nabycia dóbr pana Bala robiła mu niejaką nadzieję, że się przy tym interesie obłowić
będzie mógł; pochlebiając więc jej zręcznie, wyuczywszy się genealogii, nie spuszczał z oka pana
Erazma na chwilę, czyhał na porę i uczęszczał do jego domu, w którym się utrzymywał niecnym
pochlebstwem. To się jednak nie brała tylko do poczciwego a słabego pana Bala, reszta rodziny
miała wstręt do tego człowieka i bynajmniej się z nim nie kryła. Zrębski udawał, jakby tego nie
widział, a zawsze uniżony, pełen protestacji i komplementów, im się zimniej z nim obchodzono,
tym goręcej nadskakiwał.
Oryginalna to była postać. Oprócz statury wysokiej, ramion do góry podniosłych i
nadzwyczaj wielkiej a płaskiej nogi odznaczała go głowa spiczasta, wyłysiała, z wichrem na
wierzchu, ręce długie i ogromnymi palcami kościstymi zakończone. Trudno mi tę twarz
odmalować, w której tyle było charakteru, co by go łatwiej ołówek schwycił niż pióro. Wystawcie
sobie krogulca przedzierzgniętego w człowieka, do którego drapieżności przymięszałaby się tak
obrzydliwa chytrość, że ją o staję widać i czuć było z niego. Czoło, z natury niskie, łysina tylko
nieco rozszerzyła, pod jego wystającą nieco deską oczki okrągłe, biegające, lisie, żółtawe ruszały
się nieustannie, usiłując zwyczajem podobnych ludzi nigdy się nie dać na gorącym uczynku
pochwycić. Były wszędzie, nie złapałeś ich nigdzie. Z pośrodka twarzy wyskakiwał nos
zakrzywiony drapieżnie, nieco u końca czerwony, i pokrywał troskliwie usta, które do reszty wąsy
zasłaniały. W ten sposób obwarowany, bo oczyma uciekał, a warg nie pokazywał, pan Zrębski był
zawsze jak w masce. Uśmiech jego zaledwie niekiedy zdradził się marszczką na wyschłym
policzku, która okazała się, zadrżała i znikła. Badacz fizjonomii musiałby się przestraszyć
wniknąwszy w tajemnice tej twarzy, zaczerwienionej prawie ciągle i jak mgłą osnutej nieprzebitą
zasłoną chytrości ostrożnej. Ruchy i sposób znalezienia się odpowiadały zresztą obliczu pana
Zrębskiego: pokorny do przesady w słowie i ukłonach, niewyczerpany w formach grzeczności,
niekiedy do wyskoków hiperbolicznych posuniętej — nie ważył się mieć ani własnego zdania, ani
myśli, ani chęci. Najnieprzyjemniejsze zadania spełniał z uśmiechem radości, najprzykrzejsze
wyrzuty i przymówki połykał jak słodycze, a gniewu ani zniecierpliwienia nie okazał nigdy.
Schwytany tak, że musiał zdanie swoje wyrzec, nim się domyślił wybadać otaczających go w tymże
przedmiocie, plątał się w takiej sieci słów i wyrażeń nierozwikłanej, że go nikt odgadnąć nie
potrafił, dopóki z rzutu oka, z miny, z postawy, z ruchu nie dobadał, jak mówić wypadało.
Nie było też trafniejszego nadeń w poznawaniu ludzi, których, całe życie studiując dla
korzyści i bardzo pilnie, nauczył się na palcach. Z formy zapytania, z jednego słowa, z chrząknienia
często odgadywał całe pasmo najzawikłańszych myśli.
Z tym usposobieniem otwartego, wylanego i szczerego aż do zbytku, bo nigdy z niczym na
chwilę ukryć się nie umiejącego, pana Bala łatwo zbadał, przeniknął, poznał i nauczył się mu
pochlebiać. Człowiek ten, co nigdy nie przeszedłszy przez smutne doświadczenie nikogo o
przewrotność nie posądził, był dla niego łatwą pastwą.
Co czwartek przychodził na obiad pan Zrębski z pełną nadrą nowinek różnych dla każdego z
familii, z tysiącem pokłonów i grzeczności; u progu już wiedział o humorach osób, a tak się umiał
do nich stosować, że choć go nie cierpieli wszyscy prócz gospodarza, stawał się przecie znośnym.
Wobec rodziny nawet, której się narażać nie chciał, obawiając zwłaszcza syna, nigdy zbyt otwarcie
nie potakiwał panu Balowi, ale wstrzymywał się tak zręcznie, że i jego tym nie dziwił, i drugich nie
gniewał.
Pochodzenia pana Zrębskiego nikt nie znał, mówił czasami, że był z Płockiego, ale nie
wspomniał nigdy o familii i był sam jeden jak palec, goły widocznie, a kto go potrzebował, szukał
zwykle w szyneczku i bilardzie, na rogu ulicy Daniłowiczowskiej, gdzie najczęściej przebywał. Był
to najstalszy tego ciemnego kątka mieszkaniec i od ósmej rano do dziesiątej lub jedynastej
wieczorem zawsze tam było można go zastać. W szyneczku tym odgrywał taką rolę jak gdzie
indziej, usiłując się akomodować wszystkim, począwszy od sług i gospodyni do przybyłych gości.
Z wielu pod marnym pozorem jakimś rozpoczynał rozmowę i rzadko ją skończył nie zwilżywszy
ust cudzym kosztem. Był przy tym niesłychanie uczynny, tak że choć adwokat, podejmował się
nawet każdej posługi i najdrobniejszego zajęcia, byle mu jaki grosz wpłynął. Niekiedy dozwalał
sobie płacić nawet traktamentem, ale w takim razie nienajlepiej wychodził częstujący, bo ile mógł
zjeść i wypić, tego nigdy jeszcze nikt nie doszedł. Trunek go czerwienił, ale nie upajał, a jadło
połykał, jak gdyby tydzień nic nie miał w ustach.
Zresztą wszystko było mu jedno, co dano, byle jadł i pił. Na stronę każdej strawy i
wszelkiego napitku miał coś do powiedzenia, w każdym znalazł coś dobrego.
Nie wiem, jak się z tym nikomym człowiekiem zapoznał pan Bal, który był bardzo łatwy do
zawiązywania nowych znajomości, ale Zrębski, raz do niego przystawszy, przyczepił się jak
pijawka. Podejmował się różnych małych posług, chodził na zwiady, odszukiwał dłużników,
przynosił informacje, atentował w drobnych sprawach na ratuszu, zbierał plotki i robił, co mógł,
żeby się wśliznąć w zaufanie i zażyłość z panem Balem. Kupiec miał zwyczaj wychodzić w dzień
na przechadzkę do którego z publicznych ogrodów lub za miasto; a że to zwykł był czynić o jednej
godzinie, zawsze niemal spotykał na drodze pana Zrębskiego, który go się chwytał i już mu
towarzyszył. Te chwile oko w oko spędzane najwięcej się przyczyniły do związania go ściślejszego
z panem Erazmem; w nich bez sromu wylewał się stary wyga na pochlebstwa i podbijał bębenka
kupcowi. Wśród tych to wycieczek wyjednał sobie zaproszenie na czwartkowe obiadki i niejednę
potrzebną wyssał wiadomość. A że pamięć miał doskonałą, a pan Bal z niczym się w życiu nie
ukrywał, skończyło się na tym, że dom, sprawy, majętność, obroty, projekty kupca znał po niejakim
czasie tak dobrze, iż księga hipoteczna dokładniejszą w tej mierze od niego być nie mogła. Pan
Erazm w życzliwość, przyjaźń i przywiązanie Zrębskiego tak wierzył, iż nie podobna było nigdy
nikomu z rodziny cienia nawet podejrzenia rzucić na tego człowieka.
— Ten poczciwy starowina — mówił — dałby się za mnie powiesić! Dobre! dobre
człeczysko! z kościami! I głowę ma! Mocidziu! — dodawał machając rękami kupiec. — O, głowa!
nie dla proporcji.
Tymczasem ów poczciwosz, widać z napiętą myślą jakąś w głowie, raz się do domu
wszrubowawszy, często już i do sklepu zachodził, i z komisantami w gawędki się wdawał, a to
wszystko miało na celu jak najdokładniejsze poznanie całego domu.
Szło mu o wystudiowanie rodziny tak, jak zbadał jej naczelnika. Żaden też ruch mu nie
uszedł, żadne objawienie charakteru nie mignęło dlań nie pochwycone. Sarnę panią, córkę i syna
umiał na palcach. Z tym się jednak nie wydawał, owszem, grał we czwartki rolę człowieka
nieświadomego, obcego, obojętnego zupełnie, często nie dosłyszał niby czego i wypytywał o to, co
doskonale wiedział.
Są czasem instynktowe wstręty, jakby przeczucia jakieś, którym człek się opiera, choć one
go nigdy nie zawodzą. Jest to jakieś wpółzwierzęce, niewyrozumowane uczucie, sprawujące, że
domyślamy się zbliżenia wroga, jak pies na przykład przeczuwa lekarstwo w roślinie. Przywykli do
kierowania się tym tylko, co pojmujemy, oburzamy się często na niewytłumaczone pociągi i
antypatie... skutek później ich prawdziwość dowodzi.
Taki wstręt czuła cała niemal rodzina Balów do pana Zręb- skiego, a sama pani nawet
usiłowała w początku mężowi go udzielić, ale pan Erazm oburzył się niezmiernie.
— A, zaraz nieufność! a, zaraz podejrzenie! — krzyknął niemal z furią. — Co tobie w
głowie, Ludwisiu? To poczciwe człeczysko! a proste! a dobroduszne! co mu powiem, ma za
ewangelią! Czego, u licha, lada stracha w konopiach się lękać?
I tak ofuknął się na żonę, która zamilkła, więcej już nie próbując nawet obudzić uwagi męża
na podejrzaną postać, co się powoli do ich domu wśliznęła.
ROZDZIAŁ CZWARTY TAJEMNICE FAMILIJNE
W ostatnich czasach sklepy pana Bala zapotrzebowały pomocników, bo handel znacznie się
powiększył; na lat dwa czy trzy przed chwilą, gdy się powieść nasza rozpoczyna, pan Erazm nawet
był w dosyć wielkim z tego powodu kłopocie. Jakkolwiek łatwo umiejący zaufać, chciał jednak
kogoś, komu by się bezpiecznie mógł powierzyć, bo właśnie do kasy i ksiąg brakowało mu
człowieka. Poczciwego nieboszczyka Murzyńskiego trudno było zastąpić, a od czasów zniknienia
jego okularów i peruki wiele już razy westchnął za nimi osierocony kupiec. Wprawdzie stary był
gderliwy, ale jakież to było przywiązanie do miejsca, do domu, do spraw jego i pomyślności, jaka
nieposzlakowana uczciwość i dobrowolna abnegacja! Za te pieniądze, które dawniej ów kosztował,
już dziś lada posługacza dostać nie było można.
Biedził się wielce pan Erazm, gdy jednego poranku syn przyszedł do niego. Odwiedziny te
były w tak niezwykłej godzinie i tak niespodziane, że Bal, domyślając się więcej, niż znaczyły,
porwał się z krzesła i do Stanisława pobiegł, jeżąc włosy, bo przeczuwał już jakieś nadzwyczajne
wiadomości.
— Ojciec potrzebuje podobno kogoś do ksiąg i do kasy? — zapytał Stanisław po
przywitaniu.
— Ale jak! ale jak!
— Ja właśnie mam kogoś i śmiało mogę polecić.
— O! a zaraz śmiało! Nie bądźże zarozumiały. Trzeba jak my ludzi znać! z waćpana jeszcze
szczygieł!
Stanisław zamilkł na chwilę.
— No! a któż to taki? — spytał ojciec — mów bo! a prędko!
— Jest to mój towarzysz szkolny i uniwersytecki.
— Eh! eh! chodził i na uniwersytet! ba! ba! ale to smarkacz!
— Trochę starszy ode mnie. Znam go dobrze, charakter pewny, umie wiele, a pracować
lubi.
— Tere fere kuku! wszystko jest! tylko nie ma, czego potrzeba! albo to w uniwersytecie
uczą tego, co mu tu najpilniejsze?
— Chodził na prawo.
— Choćby i na lewo! co to ma, na co chodził?
— Ale już trzeci rok w sklepie...
— A! gdzie?
— U M...
— A czegóż stamtąd uchodzi? Dobrzy ludzie przywiązują się do miejsca!
— On nie uchodzi, ale ja go chcę do nas namówić! Tam mają go kim zastąpić, a nam bardzo
braknie człowieka.
Zamyślił się pan Bal.
— Zresztą, jeśliby to się ojcu nie podobało — dodał ciszej Stanisław — prosiłbym go o inną
rzecz...
— Ano! proś! proś! aby prędko! bez tego macania.
— Ja bym może potrafił to miejsce zająć — próżnuję... Pan Bal aż podskoczył.
— Oszalał czy co! co waści we łbie świta? Waćpan nie do handlu jesteś stworzony... Wiesz,
kto jesteś? Twoi przodkowie spokrewnieni byli z pierwszymi w kraju rodzinami. Na nas leży misja
wrócenia dawnego blasku upośledzonej zbiegiem okoliczności familii...
— Ależ żadna praca nie uwłacza!
— Tere fere! Potomek księcia Massagetów! co ty pleciesz! co pleciesz, mówię ci! —
przyskoczył pan Erazm. — To są nowe, zgubne, podkopujące egzystencją społeczeństwa zasady, to
są niebezpieczne zdania... to są... Ja ci powiadam... — Ale z oburzenia na powiedzenie więcej słów
ojcu nie stało.
Stanisław, nie chcąc go rozżarzać, milczał.
— Wybijże to sobie z głowy — dodał po chwili milczenia pan Erazm. — Ja chcę, żebyś był
szlachcicem, panem, urzędnikiem, ale nie kiepskim kupcem, jak ja biedę klepiącym. Westchnął;
westchnął i syn.
— Czego waść wzdychasz? — ofuknął się — albo to zły los? co? jeszcze ci źle?
— Chciałbym pracować.
— Pracuj! Rób sobie stosunki w świecie przyzwoite jak inna młodzież, wejdź w stosowne
towarzystwo... to twoja przyszłość. No! a ten twój przyjaciel — odwrócił po chwili rozmowę — jak
się zowie?
— Jan Strumisz.
— Co to za familia? Strumisz! — począł stary, który już zaraz myślał o herbarzu — czy nie
szlachcic przypadkiem?
— Nie wiem — rzekł Stanisław.
— Jak to tego nie wiedzieć! — ruszył ramionami Bal — to pierwsza rzecz, o którą się pytać
powinno! Ale pewnie szlachcic... nazwisko mi się podoba... przyprowadź mi go jutro...
Teraz słówko o panu Janie Strumisz, który czy był szlachcicem, bardzo wątpię, ale że był
bardzo szlachetnym chłopcem, to pewna. Ubożuchna ta istota niewiele nawet wiedziała o sobie,
odumarli go rodzice, którzy tylko maleńkie domostwo i dwa razy tyle długów, co było warte,
zostawili mu z sieroctwem. Jeden Pan Bóg się nim tylko opiekował, boby zginął na bruku, jak ginie
tylu i tylu. Zawczasu wierzyciele domek z jego wspomnieniami sprzedali, dziecię się zostało tak
samo jedno, tak wydziedziczone, że je Pan Bóg za rękę wziąć musiał i ścieżką życia poprowadzić.
W siedmiu leciech ksiądz poczciwy począł go uczyć. Był to stary kapucyn, który sobie pracy
szukał, jak drugi spoczynku. Jego ręki użyła Opatrzność dla małego Jasia, by mu w najbardziej
stanowczej chwili nie dać przepaść. W początku przywiązało się to do kapucyńskiej furty, kruchty i
kościoła jak do jedynego miejsca przytułku. Staruszek widząc chłopię bardzo biedne, co mu z oczu
poczciwie patrzało, zajął się sierotą. Nauczył czytać, ministrantury, trochę pisma, a gdy dorósł
nieco, dał go bogatszemu komuś do usług, z warunkiem, żeby do szkół chodzić mu pozwolił. W
owe czasy nic nad to nie było pospolitszego; w izbie służył pauper paniczowi, w szkole na jednej z
nim ławie zasiadał, a często przechodził go pilnością i nauką. Już dalej coraz łatwiej poszło Jasiowi,
bo się uczył ślicznie, a łagodniejszego dziecka nie było nad niego. Przybity nieszczęściem,
Strumisz z pokorą cichą męczenników przekradał się przez świat lękliwie. Ta pokora nie była w
nim podłością, namaściło ją uczucie chrześcijańskie; umiał podnieść czoło zarumienione, gdy go
dotknięto, ale świętość cierpienia zagrzebanego w duszy, którą czuć umiał zawczasu, zniżała je po
wieniec cierniowy.
Pokochali go wszyscy, aż do zazdrosnych, którzy mu jego wyższość przebaczyć musieli dla
słodyczy charakteru. Już w szkołach zaskarbił sobie tę miłość ludzi, która jest udziałem niewielu,
bo ją daje tylko prawdziwie poczciwe serce, które bije na wierzchu, że przez pierś je widać. Był to
ulubieniec nauczycieli, kochanek towarzyszów, pożądany gość wszędzie, a sporów pojednawca
między młodzieżą. Charakter jego tyle już wzbudzał szacunku, że w każdej waśni na jego uczucie
jak na sąd przysięgłych się spuszczano. Z tą przyjaźnią wszystkich, z miłością gorącą towarzyszów
przeszedł Strumisz szkoły, dziękując Opatrzności, która mu drogę uścielała; namówiono go do
uniwersytetu, gdzie się utrzymując z przepisywań, pomocy słabszym w nauce, nauczycielstwa
ciężkiego, potrafił znowu odznaczyć wyrabiając do reszty na człowieka.
Stąd wyszedłszy, świat mu się wydał szeroki i pusty! nie wiedzieć, dokąd się obrócić i co
robić z sobą. Towarzysze, nauczyciele rozpierzchli się powoli, został sam jeden, a żadne powołanie
jeszcze nie świeciło mu jasno na dalszą drogę życia. Co było począć? Z poezją w duszy biedny
chłopak poszedł robić rachunki i siedzieć w sklepie, którego drzwi mu przyjaciel dawny otworzył.
Strumisz mógł mieć lat dwadzieścia i dwa, ale wyglądał na nieszczęście tak młodo jeszcze,
jakby nie doszedł drugiego dziesiątka. Cały charakter czytał się w jego postawie i twarzy.
Wysmukły, cienki, niezmiernie zręczny i giętki, ruchy miał pełne szlachetności i wdzięku niemal
dziewiczego, nogi kształtne, ręce foremne i delikatne, twarz niezmiernie białą, jak zwykle u tych,
którzy więcej siedzą w domu niż na powietrzu; aż do zbytku miał płeć świeżą, cerę panieńską.
Wielkie oczy bladoniebieskie, włos płowoblond, usta smutne i zamyślone — rysowały typ
młodzieńca północy, w którego rozwijaniu się pierwiastek dumy smętnej góruje, a siła śpi jeszcze w
głębi. Było to uosobienie cierpienia cichego, co patrzy cierpliwie na świat, czekając, rychło kolej
szczęścia i spoczynku nań przyjdzie. Ale w tych oczach niebieskich, które spoglądały z bojaźliwym
jakimś rozczuleniem, połyskiwał rozum, mówiła z nich myśl. Czoło nad nimi rozpięte, jak biały
namiot, świeciło pogodnie, niemal wesoło. Cisza tego siedliska rozumu ledwie nie dziwiła przy
łzawym wyrazie spojrzenia i ust; ale ta sprzeczność mówiła, że choć serce czuło, dusza — wyżej
stojąc — wejrzeniem urągała się cierpieniu własnemu.
Bardzo skromnej postawy, grzeczny niemal do pokory, Strumisz zyskiwał serce ust nie
otworzywszy, tak coś w nim było sympatycznego i niewytłumaczenie pociągającego. Niejeden, co
się dziwił powszechnym pochwałom, którymi go obsypywano, co się oburzał na uprzedzenie, z
jakim młokosa przyjmowano wszędzie, uległ urokowi jego za pierwszym wejrzeniem.
Stanisław, który znał tę potęgę Strumisza, wiele na nią rachował prowadząc go do ojca, a
przez drogę starał się wcześnie uprzedzić przyjaciela, by mu się żywy, porywczy, czasem nie nadto
grzeczny, choć w gruncie najpoczciwszy ojciec zbyt dziwnie i straszliwie nie wydał.
Zastali pana Erazma już niecierpliwiącego się i chodzącego po pokoju, bo godzina ich
przyjścia obiecanego już była minęła. Niemal gniewnie spojrzał na drzwi i zmierzył oczyma
przychodnia, a dojrzawszy białej twarzyczki, jasnoblond włosów, niebieskich, powieką wypukłą
pokrytych oczów, ruszył ramionami spoglądając na syna znacząco, jakby mówił: „a cóż to mi za
panienkę przyprowadziłeś?”
To pierwsze uprzedzenie znikło jednak powoli, gdy Bal ze Strumiszem mówić począł:
dźwięk głosu, skromność wyrażeń, jakaś przyzwoitość i szlachetność postawy zaczęły działać na
kupca; czoło się jego powoli rozjaśniało — sprawa była wygrana. W dodatku ta okoliczność, że
Strumisz nie wiedział swego pochodzenia i nie znał stanu rodziców, dwojako przemówiła za nim.
Kupiec zlitował się nad sierotą i uparcie wyobraził sobie, że to koniecznie szlachcic być musiał.
„Szlachta powinna się trzymać — rzekł w sobie — powinna się podpierać, wezmę go i
pokieruję na człowieka”. Tak tedy pan Jan Strumisz, za którego zresztą ręczył Stanisław i wszyscy,
co go znali, wszedł do domu kupca jako główny jego komisant i kasjer, jako prawa jego ręka.
W domu wszystkim się dosyć podobał, a trzpiot Lizia postanowiła go sobie rozkochać
śmiertelnie. Postanowienie to, bardzo zwyczajne młodym panienkom, które próbują sił swoich, nie
miało zresztą nic innego na celu, prócz miłej i nauczającej zabawki.
Pani Balowa podobała sobie bardzo młodego, skromnego i przyzwoitego chłopca, a co się
tyczy Erazma, który miał serce miękkie i przywiązywał się łatwo, wkrótce ukochał Strumisza po
swojemu, tak że gotów był za niego bić się i rąbać. Prawda, że też z nim poszło wszystko tak
dobrze, łatwo, że pracował tak szczerze, sumiennie, jak nigdy nawet stary poczciwy Murzyński.
Wiele rzeczy było do poprawienia, do wprowadzenia w karby, zaniedbanych, opuszczonych;
wszystko to cudownie się jakoś urządziło. Strumisz był wszędzie; łagodnie, cicho, ale stale
wykonywał, co postanowił, nie rachował swych godzin, nie chwalił się trudem, nie przebaczał ani
drugim, ani sobie. Pan Erazm, wejrzawszy w stan interesów, zdziwił się temu, co wykonane było w
bardzo krótkim przeciągu czasu, i uściskał Stanisława za nastręczenie Jana, a Janowi niezmiernie
wspaniale się wywdzięczył.
Szło tedy wszystko wyśmienicie; Lizia po cichu dokonywała także wielkiego swego
zamiaru. W początku zalotność młodego dziewczęcia rozbiła się o zimną grzeczność Jana, ale
mógłże tak wytrwać długo?
Nikt ze starszych i z otaczających nie dostrzegł nawet strategicznych manewrów Lizi, prócz
jednego Stanisława. Instynkt sam wiódł tylko dziewczę — nie miała zajęcia, może jej się trochę
ładny blondyn podobał, może potrzebowała się zabawić? Serce jej nie zapukało jeszcze w piersi...
Z położenia dwojga tych istot łatwo doświadczenie wyprowadzić mogło wniosek, że miłość
była nieuchronną; ale któż kiedy przewiduje co podobnego krom starych panien i starych księży, co
gotowi są przypuszczać wszystko? Strumisz w życiu się nigdy nie kochał, piękna jego twarzyczka
niejedno zwróciła oko, niejedno wzbudziła dumanie, ale żadne wejrzenie, słowo nie ośmieliło go
domyślać się, by mógł kogoś zająć. Miłość pojmował tak wzniośle, tak idealnie, tak uroczyście, iż
mu się zdało, że na jej przybycie we wszystkie dzwony naokoło uderzyć powinni, że świat się
przystroi, że skrzydła mu wyrosną... Praca zresztą chroniła go od zbytniego dumania.
W pierwszych dniach spojrzał na Lizię, udającą doskonale największą względem niego
obojętność, ocenił jej piękność, ale go nie uderzyła wcale; ona ze swojej strony trochę nawet
przesadzonym sposobem nie patrzała na niego. Zimna grzeczność Strumisza zaraz w pierwszych
dniach oburzyła żywe dziewczę.
— Zapewne — rzekła przeglądając się w zwierciadle — bardzo dobrze robi, że nie śmie
nawet się uśmiechnąć ani zagadać do mnie; zna, jak daleko ode mnie do niego, ale znowu czyż
podobna, abym żadnego na nim nie zrobiła wrażenia! O! zobaczymy! zobaczymy! Ci blondyni to
wszyscy tacy! — dodała — ale jeśli ma choć iskrę uczucia, to ją w nim rozbudzę. A! jak to będzie
zabawnie, kiedy zacznie wzdychać. Oto się ubawię!
Manewry panny Elizy były nadzwyczaj zręczne i znamionowały już w niej niepospolitego
taktyka; zaczęła od najdoskonalszej, niemal wzgardliwej obojętności. Gdy ta najmniejszego nie
wywarła skutku, powoli zmienił się atak wiedziony doskonałym instynktem. Przechodząc na mszę
koło okna, przy którym pracował Strumisz, albo koło sklepu, długo wkładała rękawiczki, mówiąc
głośno do kogoś, ażeby uwagę jego zwrócić do siebie — spojrzała nań i jakby z niecierpliwością
odwracała zaraz główkę. Często wchodziła o coś go prosić, krótko, rozkazująco, ale gdy usta
mówiły lodem, oczy strzelały płomieniem.
Ale to wszystko nie na wiele się przydało, Strumisz się niczego nie domyślał, zbyt był
dumny, żeby się chciał narażać, spiesząc sam przeciw młodemu dziewczęciu, zbyt uczciwy, by ją
myślał zająć sobą, zbyt wysoko pojmujący uczucie, którym na lada zalotne wejrzenie szafować nie
chciał. Długo a długo nadaremnie pracowała Eliza i chmurką pokryła się jej twarzyczka, tupała
nóżką, sam na sam będąc, powtarzając sobie:
— O! przysięgam, że go muszę rozkochać!
Nie mogąc nic dokazać pospolitą zalotnością, wzięła się do innej, bo ileż to jest jej
rodzajów! Widziałem kobiety, co kaszlały w chęci zajęcia i podobania się i chorowały na piersi
tylko przy tych, na których to pewne wrażenie zrobić mogło. Lizia, bliżej poznając Jana, postrzegła
rychło, że nie z pospolitym, łatwym do uwiedzenia miała do czynienia chłopakiem, że aby uczynić
wrażenie na nim, trzeba było okazywać uczucie, nie piękne oczy szyderskie i dowcipne, które
przestraszały, choć pociągały ku sobie.
Przybrała więc powoli, stopniowo minkę smutną, poważną, zaprzątnioną, wejrzenie
melancholiczne, chód mniej trzpiotowaty, głos cichszy i stłumiony; poczęła nawet zaczepiać
łagodnie młodego człowieka nie okazując mu ani wzgardliwej obojętności, ani zbytecznego zajęcia.
Trwało to nie wiem już jak długo, aż w końcu biedny Strumisz spostrzegł się niespodzianie, że w
godzinie, o której Lizia przechodziła pod jego oknem, oczy obracał oczekując na nią, że głos jej
niespokojnym go robił, wejście do pokoju mięszało go... że... słowem, poczynało się w nim to
niepojęte uczucie, którego pociski tyle mają w sobie skarbów cierpienia i skarbów rozkoszy. W
pierwszej chwili po uczynieniu tego stanowczego odkrycia chciał zaraz usunąć się z tego domu,
uciekać — ale nie znalazł w sobie siły. Pierwszy to raz uśmiechał mu się świat, a biedny chłopiec
pragnął tak niewiele, jak zawsze u bram raju stojący zakochany. Tylko ją widzieć, słyszeć szelest
jej sukni, dźwięk jej głosu, zapach jej chusteczki... chwytać jej wejrzenie, słowo, uschły kwiatek lub
zdartą rękawiczkę.
Został więc, ale poprzysiągł sobie, że uczucia, które w sobie poznał, niczym nie objawi, że
się nawet starać nie będzie, by ta, co je wzbudziła, mogła kiedyś podzielić, poprzysiągł, że miłość w
nim i z nim umrze tajemnicą.
I tego słowa dotrzymać mógł, ba wiele uczuć składało się na przysięgę. Tak więc Liza nie
dostrzegła najmniejszej w nim zmiany, nic, co by jej objawiło zajęcie, i niepotrzebnie już wysilała
się na schwytanie tego, który u nóg jej leżał; a manewry coraz gorętsze rozżarzały tylko w Janie
miłość, już i tak w sercu jego płomienistą, bo w sobie się pożerającą.
Dziwna ta była miłość, skazana na wieczne milczenie, której nie wolno było ani się
objawiać, ani odezwać, ani wyjść z ukrycia. Jeżeli czasem przemawiało oko, jeżeli zadrżały usta lub
ruch niezwykły zdradził chwilowo wielką tajemnicę, Jan zamykał się potem karząc za słabość i nie
wyszedł, póki walcząc z sobą nie zwyciężył wybijającego się uczucia. Z całego domu nikt tego
wszystkiego nie postrzegał oprócz jednego Stanisława, który się oburzał na siostrę, a żałował
towarzysza.
Ale Stanisław milczał, z daleka tylko poglądając na wszystko; smutek Jana, jego częste
znikanie, zamyślenia — objawiły mu nareszcie, że Liza zwyciężyła. Widział on, że ze strony siostry
wszystko było zalotnością dziecięcą niemal, obawiał się uczucia głębszego w sercu przyjaciela,
starał się wszelkimi siłami zapobiec, by Liza nie zbliżała się do niego, niekiedy nawet poufale
skarżył się przed Janem na trzpiotowatość siostry, ale nic więcej zrobić nie mógł i po długim
rozmyśle postanowił milczeć.
Tymczasem Liza zawsze trwała w zamiarze rozkochania pana Jana, przysięgała sobie
zemstę na jego lodowatą obojętność, a nie dosłyszawszy jeszcze, żeby westchnął na jej intencją,
tym zapalczywiej pracowała.
Nieznacząca okoliczność zmieniła zupełnie ten stan rzeczy. Strumisz musiał wyjechać na
dni kilka, pokoik, w którym mieszkał, kazała pani Balowa bielić i malować, rzeczy rzucono w
kątek. Liza z ciekawością dziecięcia wpadła do tej izdebki, usiłując może ze sprzętów wyczytać
charakter tego, co ich używał. Że nie było nikogo, plądrowała jak myszka, gdy sama rządzi po
spiżarni, rozrzucała książki, wyszukiwała papierków... znalazła na stole powalanym atramentem
cyfrę swoję kilka razy zarysowaną i zatartą. Oko jej przecie wyczytało ją, choć z trudnością;
znalazła gdzieś imię swoje, choć innym jakimś po wierzchu zmazane... Serce jej uderzyło... poczęła
przewracać papiery. Jan, który całe życie nie miał się komu powierzyć nigdy, sierota, co się
obawiał aż nadto może ludzkiego szyderstwa i serce zakrywał pragnąc się wylać z uczuciami
młodości, pisał. Nie wiedział, biedny, że najstraszniejszym zdrajcą jest papier! Zdradza on głupstwo
ludzkie (świadkiem tylu pisarzy), zdradza uczucia... i myśli bez najmniejszej zgryzoty sumienia. Z
teki Jana wyglądał właśnie rożek grubego zwitka zapisanych papierów...
Teka była zamknięta... ale papiery same się prosiły, żeby się z niej na świeższe powietrze
wysunąć. Na rożku zaraz znalazła Liza więcej daleko, niż szukała... a gruby ów zwitek zawierał
całe dzieje biednego sieroty...
Nie powiem, że je przeczytała płocha dziewczynka, pożarła ją połknęła, całymi wierszami
chwytając jednym wejrzeniem. Nigdy jeszcze nie czytała nic tak żywego, tak dotkliwie
prawdziwego, i suche jej oko, co łzy nie znało nigdy, o, cudo! zwilgotniało, zaćmiło się... Eliza tak
była zajęta czytaniem, że zapomniała o wszystkim, co ją otaczało... i nie wstała, aż póki nie
dowiedziała się całych dziejów serca, walk uczucia i tajemnic sieroty. Nie zastanowiła się nawet
nad tym, że popełniła rodzaj kradzieży niegodnej, podchwytując najświętszy skarb młodego
człowieka, czyste i jak na spowiedzi szczere jego przed sobą zwierzenie...
W pierwszej chwili uczuła tylko słodycz swojego zwycięstwa, ale wszedłszy głębiej w ten
zaczarowany gmach, zbudowany z tylu cichych łez, wspomnień i dumań, w którego żadnym kątku
nie było pyłku niebieskiej nadziei, obwiedziony kirem i poważną szatą męczeństwa i pracy,
poruszyła się, zabiło jej serce, jakaś cześć mimowolna schyliła jej czoło; świat wydał się inny,
nowy, pojęła jego stronę surową, oblicze smutne a rzeczywiste, zobaczyła obowiązki święte i bój
błogosławiony... Wstyd ją ogarnął, gdy spojrzała na swą słabość i postawiła ją obok powagi, obok
wzniosłości tego człowieka, który w jej oczach potężnie zolbrzymiał...
Wstała jakby pijana natłokiem myśli i uciekła do swojego pokoiku zawstydzona,
upokorzona, prawie płacząca. Dziecię w niej ustępowało niewieście. Była to chwila stanowcza.
Długo, smutnie myślała, bolała, nazajutrz wyszła czegoś bledsza i smutniejsza niż zazwyczaj. Ale
że często zdarzało się Elizie wdzięcznie i miluchno kaprysić, nikt na to nie zważał. Powoli wrażenie
pierwsze, silne zatarło się nieco, została z niego wyczerpnięta nauka, a trochę wesołości powróciło.
Jan przyjechał i nie znalazł jej zmienionej, bo Liza pomiarkowała, że nagłe przeistoczenie
byłoby ją wydało. Przestała jednak prześladować młodego człowieka, bo się przelękła, poznawszy
je bliżej, uczuć, z których sobie robiła igraszkę. Była dumną, ale zmięszaną i niespokojną swoim
zwycięstwem. Jan postrzegł tylko zmianę jakąś w postępowaniu Elizy, ucieszył się z niej, nie
wiedział, czemu przypisać, i odetchnął:
— Przekonałem się.— rzekł sobie — że ta zalotność do niczego jej nie doprowadzi; chwała
Bogu! obawiałem się tego.
ROZDZIAŁ PIĄTY NIE WYCHODZIMY Z TAJEMNIC
Naprzeciw domu pana Bala stała wielka bardzo kamienica, której dół zajmowali
rzemieślnicy i sklepik jeden wytworniejszy nieco, a trzy piętra rozmaici mieszkańcy wszelkiego
stanu i powołania. Właściciel jego tak się był urządził, widać z rachunku dobrze obmyślonego, że
całą kamienicę podzielił na wiele pomieszkań małych, które mu stosunkowo więcej przynosiły
niżeli rozleglejsze. Mieścili się tam więc po większej części ubożsi, a trzecie piętro i poddasze
zajmowali nieszczęśliwi, którzy po miastach skazani są na tę niewolę pod niebiosami. Stanisław,
dla którego wielkie ognisko, w jakim żyć był zmuszony, stało się przedmiotem postrzeżeń i badań,
często nie mając zajęcia, godzinami ze swego okna spoglądał na przeciwległe domostwo. Widział
tam rozwijających się tyle nieznanych dziejów żywota ludzkiego, które wszędzie zarówno jest
zajmujące, czy je studiujemy na śliskiej posadzce salonu, czy na zmarzłej podłodze poddasza. Dla
niego każdy ruch mieszkańców kamienicy miał znaczenie, bo ciągłe badanie nauczyło go czytać w
każdym kroku tych, co ją zajmowali. Często przez szyby okien migające postacie opowiadały mu
strapienia wczorajsze, niespokój o jutro, cierpienie teraźniejszości. Niewiele lubiąc świata, z
usposobienia skłonny do rozmyślań i śledzenia człowieka raczej w objawach jego codziennych, niż
w tym, co je już martwo odbija, to jest w książce, Stanisław godzinami całymi lubił tak, z daleka,
obcy życiu, daleki, wpatrywać się w jego dzieje.
Znał on już wszystkich, co zajmowali rozmaite mieszkania w przyległym domu: i swary
krawca z żoną na dole, i kwasy małżeńskie pierwszego piętra obok hulanki ścianą tylko od nich
przedzielonej a najczęściej doktorem się kończącej lub natrętnym wierzycielem, i skąpstwo
drugiego piętra, i różne zajęcia lokatorów trzeciego, i historią kanarka, którego klatka często się
spuszczała z okna poddasza. Cieszył się czasem zgadując szczęśliwie z pewnych prognostyków, co
jutro nastąpić miało, i niewinną tą zabawą długie do przebycia rozrywał chwile.
Jednego dnia wywieszona maleńka tabliczka oznajmiła mu, że z trzeciego piętra wynieśli
się dwaj młodzi ludzie, co tam maleńką zajmowali izdebkę z komórką wychodzącą na tyły. Że ci
panowie bardzo wesoło schodzili z wysokości, bo jeden z nich dziedziczył podobno, a drugi los
jego jako Achates miał dzielić, nie martwił się oddaleniem ich Stanisław; i owszem, wywieszona
tabliczka, zwiastująca mu nowy przedmiot do postrzegania, ucieszyła go nawet. Zdziwił się
wieczorem bardzo, gdy powracając do siebie nie zobaczył jej, a okna otwarte szeroko i krzątająca
się w nich sługa właściciela domu dały mu poznać, że już owa izdebka zajęta została. Dodajmy tu
nawiasem, że rachunkowy ów posiadacz kamienicy miał osobliwsze szczęście, bo gdy u drugich
tańsze i lepsze mieszkania stały po kilka miesięcy próżne, on nigdy nie tracił i dni kilku, choć cenić
umiał dobrze to, co najmował. Z niecierpliwością wyglądał Stanisław następującego poranku, ale
nierychło czegoś się potrafił dobadać. Okno mimo piękną porę było zamkniętej zapuszczone
firankami i zielonym storem. Stróż domu powiedział, że wieczorem przyniesiono kogoś na noszach
do kamienicy, a za chorym przyszła jakaś kobieta. Przez dni kilka Stanisław nic nie widział prócz
zapuszczonej ciągle firanki, którą kilka razy ładna kobieca poprawiła rączka. Znudziła go w końcu
ta uparta jednostajność i nie spoglądał już na trzecie piętro, gdy ranku jednego podniósł się stor,
otworzyło okienko i śliczny w jego ramach ukazał obrazek. W dawnych flamandzkich często
spotykamy podobne. Gerard Dow lubił okno, a wielu po nim naśladowało nienaśladowanego tego
pracownika, co umiał pyły nawet powietrzne na płótno przenosić i nad jedną miotłą stojącą w kącie
trawił całe miesiące, ale też miotle dał życie i nieśmiertelność.
Okno obwieszone było małym dywanikiem, leżała na nim poduszka, na niej sparty był
blady, schorzały, ale prześlicznej twarzy smutnej staruszek sześćdziesiątletni może. Siwy włos jego
jedwabna mała przykrywała czapeczka. Wychudłe białe ręce złożone jak do modlitwy leżały, tylko
co przestawszy może liczyć różaniec. Obrócony był na ulicę i patrzał na nią z zajęciem tych, co nie
biorąc udziału w ruchu i wirze życia, jemu go trochę zazdroszczą. Tuż, schylona troskliwie,
osłaniająca go jeszcze od powiewu wiatru, który poruszał firankę, stała prześliczna młodziuchna
kobieta, blada także niepokojem może, z czarnymi oczyma wlepionymi w staruszka, z wejrzeniem
córki, którą uczucie przeistacza w matkę z dziecięcia. W ręku jednym trzymała kubek, który musiał
zawierać lekarstwo, drugą otulała go powolnie, miękko, ostrożnie.
Starzec obrócił się ku niej z wyrazem wdzięczności i przywiązania, zawahał i wypił, co
mu podano, a dziecię uściskał długo, jakby się od niego oderwać nie mógł.
Stanisław był zachwycony tym widokiem, którego i wdzięk plastyczny, i piękność moralną
ocenił. A ileż to myśli nastręczał. Na pierwszy rzut oka było zaraz coś nieodgadnionego w tym
wszystkim. W ubogiej izdebce trzeciego piętra ten dywanik wschodni, ubiór starego, jedwabny
szlafroczek panienki — na wiele doprowadzały domysłów. Twarze lokatorów nawet nie zgadzały
się z ramami, w jakie je los oprawił. Znać nagła zmiana jakaś wygnała ich aż tutaj, z resztkami
dostatku, któren jeszcze w dotkliwszą nędzę nie przeszedł, w nędzę, co do ostatniego łachmana i do
najdroższej zabiera pamiątki, nieubłagana, wszystko. Smutnie zamyślił się nad tym Stanisław, serce
mu zabiło, tajemnica ta, więcej niż kiedykolwiek zadanie podobne, podnieciła jego poczciwą
ciekawość.
„Jakaż to historia ukrywa się w tym oknie otwartym? — zapytał siebie — jakie tu życie
poczyna się, jakie kończy? Co znaczy to spokojne prawie oblicze starca i smutna twarz kobiety?
Jaka tam przeszłość poza nimi?”
Zrazu piękna postać bladej nieznajomej przyłożyła się także do wzbudzenia zajęcia w
Stanisławie, ale to pewne, że patrzał długo, że nie postrzegł, jak żona krawca zatrzasła drzwi za
mężem, aż dwie w nich szyby pękły, i jak na pierwszym piętrze przeleciały dwa białe widma mimo
okien, i jak się klatka z kanarkiem spuściła z poddasza. Po godzinie przecie milczącego spoczynku
w oknie — starzec wstał z pomocą swej opiekunki, podniósł się z ciężkością, a po chwili i okno się
ostrożnie za nimi zamknęło, i firanka biała na nie zapadła.
Stanisław przez dni kilka szczególniejszą zwracał uwagę na nowych mieszkańców małej
owej izdebki, ale niewiele z ich życia potrafił pochwycić. Chowało się ono przed oczyma ludzkimi,
jakby wejrzenia ich lękać miało powody. Okno samo rzadko się już kiedy i na krótką odmykało
chwilę, czasem podniosła nieco firanka, przemknęła piękna dziewicza postać, a starzec nie pokazał
się więcej. Zobaczył tylko Stanisław przychodzącego kilkakroć doktora, który widocznie na trzecie
piętro był wzywany. Był to jeden z tych lekarzy wysoko pojmujących powołanie swoje, którzy
tylko do ubogich chodzą, sami ubóstwo przenosząc nad dostatki, i o grosz się nie starają. Znał go
młody człowiek dobrze, bo go wszyscy znali w Warszawie, i korzystając z tej zręczności
postanowił zapytać o sąsiadów. Schwycił go więc w ulicy i nie obwijając wcale ciekawości swej
wprost zaczął:
— Powiedz mi doktorze, któż to jest ten staruszek przez ulicę, do którego od niejakiego
czasu chodzisz?
Doktor się uśmiechnął smutno, spoglądając na Stanisława.
— Czy o starego się pytasz tylko? — rzekł powolnie, zażywając tabaki.
— A o kogoż myślisz?
— O młodą może! — figlarnie odparł konsyliarz.
— Alboż myślisz, że ten stary, siwy staruszek zająć mnie nie mógł?
— Gdzieżeś go widział?
— W oknie. Któż to, proszą cię? Wszystko powiada, że to jakaś smutna historia upadku...
— Na ten raz zgadłeś, kawalerze... W istocie, znałem go w lepszym bycie. Był to człowiek
bardzo nawet majętny, ale nieopatrzny! Stracili wszystko! Jeszczeć jemu niedługo się męczyć, ale
wnuczce biednej, która nie ma na świecie tylko jakichś dumnych, im niechętnych krewnych, a i ci
daleko...
— Więc to jego wnuczka?
—. Panna Konstancja jest jego wnuczką...
— Któż on?
— Dawniej bardzo zamożny obywatel z Chełmskiego, piękne imię, starożytna familia...
nieszczęściem, prócz niego jednego, więcej tam dumy i chciwości w tym rodzie niż czego innego.
Jedli się wszyscy, procesowali i pojedli. Biedny podstoli stracił zbytkiem dobroci i zbiegiem
okoliczności jeden z najżyźniejszych swych majątków hrubieszowskich. Teraz goni ostatkiem
dostatku, nie wiem, czy mu co pozostało prócz spraw. Biedny fantuje się już czekając wygrania
procesu, któren wygranym być nie może.
To mówiąc doktor, ciągle spoglądający na zegarek, bąkający po słówku dosyć niechętnie,
ukłonił się Stanisławowi i odszedł zostawując go zamyślonym i tęsknym. Mnóstwo rzeczy chciał
się dowiedzieć od doktora, ale ten z natury był milczący i spełniał swe powołanie, sam ledwie
wiedząc, kogo leczył; trzeba było gdzie indziej szukać szczegółów o starcu i pięknej Konstancji,
jego wnuczce.
W kilka miesięcy potem, przez ciąg których Stanisław z oka nie spuszczał zajmującego go
okna, doktor przesiedział noc całą u podstolego — starzec miał się gorzej.
Spoza firanki widać było światło do rana i cienie po niej przebiegały co chwila. Nad
rankiem okno było otwarte... w ciemnej izdebce paliły się cztery świece woskowe — stary już nie
żył.
Wedle zwyczaju Stanisław pobiegł odwiedzić ciało... cisnęli się tam tłumnie ciekawi.
Na tapczaniku wysłanym tym samym dywanikiem, który raz pierwszy otwarte okno
okrywał, leżał bez trumny jeszcze blady, wychudły starzec w czarnym kontuszu i różowym
wyblakłym żupanie; ręce miał złożone jak do modlitwy, a w nich stary krucyfiks drewniany z
brązową figurką Zbawiciela. W kącie izdebki klęczała płacząc i zachodząc się od łez Konstancja, a
przy niej litościwy stał doktor.
Stanisław ledwie miał czas pomodlić się u ciała, tak mu było pilno do lekarza, którego zaraz
do sieni odciągnął.
— Słuchaj — rzekł mu po cichu. — Stary umarł, wnuczka jego jest sierotą, co pocznie?
— Bóg jeden wie, nie mogę z nią mówić o tym...
— Ale jej nie opuścisz?...
— Jeśli potrzeba będzie, wezmę ją do siebie...
— Patrzałem długo — dodał ze wzruszeniem Stanisław —. na ich niedolę, żal mi serce
ściska; jeśliby co na pogrzeb, na pierwsze potrzeby brakło, mam grosz zaoszczędzony, proszę cię,
weź go, doktorze...
Lekarz spojrzał tylko i głową pokiwał dwuznacznie.
— Ode mnie — szybko dodał Stanisław — dar podobny nie może być przyjęty, ludzie by
mogli niegodnie tłumaczyć, weź i rozporządź tym, nie mówiąc — od kogo... To rzekłszy Stanisław
prawie ze łzami w oczach oddalił się, silnie poruszony widokiem, który nie wiedzieć dlaczego
więcej go obchodził niż zwykle śmierć, powszedni gość w mieście. Codzienne wpatrywanie się w
to okno zjednoczyło go z losem tych dwojga ludzi, przywiązało do nich. Konstancją widział bliżej
parę razy i twarz jej, postawa, wyraz męskiej prawie siły w czarnych oczach — zostawiły po sobie
niezatarte wrażenie. Był to rzadki ideał niewieści, kobieta z wdziękiem płci swej właściwym, a
potęgą charakteru i woli wyrytą na czole, które błyskało myślą wzniosłą i poetyczną. Taką musiała
być Judyta , gdy szła strojna po głowę Holoferna. Coś heroicznego i poszanowanie obudząjącego
otaczało ją jak aureola; broniła jej powaga. Wzrok zuchwały, zdaje się, tknąć jej nie mógł, a słowo
szyderskie nie doszłoby jej uszu.
Taką widział ją Stanisław w bliskim kościele płaczącą na modlitwie, ze wzrokiem
wlepionym w krzyż i nic oprócz krzyża nie mogącym zobaczyć. Od nikogo prócz Boga nie
pragnęła litości, od nikogo prócz siebie pomocy. Znać było, że na Opatrzność i na siły, które jej da,
rachowała.
Blada, wysmukła, czarnooka i czarnowłosa, w rysach twarzy miała typ arystokratyczny, ale
podniesiony do ideału. Zwykle twarze, które zgodzono się do tej klasy odnosić, są chłodne lub
szyderskie, regularność rysów przechodzi prawie w martwość posągu. Tu wielka powaga i
wzniosłość łączyły się z uczuciem wielkim, słodziła je dobroć i zastępowała dumę. Spojrzenie
jedno pozwoliło się domyślać całej krótkiej młodości (nie miała bowiem lat dwudziestu), spędzonej
w upałach cierpienia, co tak szybko dojrzałość ludzi przyspiesza. Znać było i wykształcenie
malujące się zawsze na zewnątrz w jakimś wdzięcznym układzie, i myśl rozwiniętą, co patrzy przez
oczy, i walkę z losem upartą, i niezmienne postanowienie niepoddawania się nieszczęściu. Czarne
jej oko oprawne w powiekę wypukłą, brew narysowana silnie, nosek kształtnie wycięty, usta
malutkie i wąskie — miały w sobie coś tak niepospolitego i zastanawiającego, że każdy na nią
zwracał wejrzenie, dziwiąc się skromnemu ubraniu przy królewskiej twarzy.
Stanisław wszedł poruszony i łzy kręciły mu się w oku. Chciał był tam pozostać, ale się
oburzał na posądzenia, które go spotkać mogły... obcy — jakież miał prawo w cudze mieszać się
losy? Widział tylko przez okno, jak wyprowadzano ciało, jak spłakana jeszcze — mężnym krokiem
wyszła za skromnym wozem wnuczka i poprowadziła do mogiły ostatniego opiekuna.
Wieczorem izdebka była pusta, okno szeroko otwarte, we trzy dni palił w niej fajkę
Niemiec, który się tam przeniósł i już jakiś warsztacik ustawił.
Stanisław nie śmiał się pytać doktora, co się stało z Konstancją, choć wspomnienie jej żywo
go jeszcze zajmowało; minęło parę tygodni, spotkali się trafunkiem z lekarzem.
— Bądźże spokojny o swoją sąsiadkę — rzekł lakoniczny lekarz — wszystko się jakoś dało
urządzić, o ile można było najlepiej...
— Zapewne odjechała do krewnych?
— Nie — chcieli się nią zaopiekować, ale z uczciwą dumą nie przyjęła dobrodziejstwa
tych, którym przypisywała nieszczęścia dziada. To kobieta, jakiej w życiu nie widziałem...
Charakter niesłychany, stworzona na mężczyznę. Wystaw sobie, dobrowolnie poszła służyć.
To mówiąc doktor spojrzał na zegarek i odszedł. Nierychło przypadek znowu odkrył
Stanisławowi mieszkanie Konstancji i zbliżył go do niej. Niewiele bywał po swoich znajomych i
potrzeba było przynagleń ojca i matki, żeby go trochę na świat wyciągnąć.
Do liczby dawnych przyjaciół Balów należała rodzina Krombachów, od wieków osiadła w
Warszawie i bardzo zamożna. Były ich trzy czy cztery pokolenia pod jednym dachem patriarchalnie
żyjące, co jest może największym dowodem umiejętności życia i stanowczą próbą charakterów;
taka zgoda nawet między bardzo poczciwymi ludźmi, w codziennych zetknięciach zostających, jest
rzeczą niełatwą. Najstarsi Krombachowie, dziad i babka, mieszkali na pierwszym piętrze, obok nich
młodzi Krombachowie z mnogimi dziećmi. Młodzi stosunkowo tylko mogli się tak nazywać, gdyż
Artur liczył lat czterdzieści, a Arturowa z górą trzydzieści. Sześcioro dziatek, już po części
dorosłych, obiecywało długie jeszcze lata poczciwej familii. Przy dwojgu to młodszych znalazł
Stanisław nauczycielką pannę Konstancją. On dla niej był całkiem nieznajomym, bo nigdy oczów
na żadne okno nie podniosła sierota i ledwie umiała rozpoznać tych, co ją otaczali; jakież było jej
podziwienie, gdy bliżej poznając Stanisława dowiedziała się od niego, że najdrobniejszy szczegół
jej życia przy podstolim nie był mu obcy.
To zajęcie, jakie wzbudziła, współczucie pełne uszanowania, które jej okazywał Stanisław,
przywiązało do niego Konstancją. Uważała go za przyjaciela, którego los jej dał w nieszczęściu.
Myliłby się, kto by uczucie tych dwojga serc młodych nazwał miłością; było ono tak dziwne, tak
nowe, że na nie nowego by imienia potrzeba. Poczęło się czułą przyjaźnią, w którą się żadna myśl
namiętna nie zakradła, spokojnym, ale ręczącym za przyszłość przywiązaniem. Oboje młodzi i
potrzebujący wylać się, zaufać, powierzyć, znaleźli w sobie brata i siostrę. A jednak Stanisław był
dla niej więcej niż bratem, ona dla niego więcej niż siostrą. Serca ich tak się doskonale, tak łatwo
rozumiały, że nigdy na chwilę nie zwątpiły o sobie, nie potrzebowały się spytać, upewnić.
Stanisław wkrótce powiedział w duszy, że nad nią nie potrafi kochać innej ani żyć z inną, i
postanowienie to ciche było niezłomnym; ona zaledwie mogła przyrzec przed sobą, że nie zapomni
nigdy pierwszej obcej dłoni, co się tak ku niej przyjaźnie podniosła.
Widywali się rzadko, zawsze w salonie przy gościach, stosunek ich był poważny, na oko nie
uderzający, a jednak wzbudzał już szepty. Stanisław musiał często wstrzymywać swe odwiedziny u
Krombachów, żeby nie dawać powodu do posądzeń. Ale co dzień było to dla niego trudniejszym,
bo co chwila większą czuł potrzebę być z nią razem, chociażby ją zobaczyć, by smutny tylko jej
uśmiech unieść z sobą w pamięci.
Tak w ciszy rosła ta dziwna miłość odarta ze skrzydeł i pochodni, w białej sukience
dziewiczej i wianku zielonym na skroni, a ludzie, co przywykli do innej, już jej wkrótce nie
nazywali tym imieniem. Nikt się zresztą nie domyślał, jak była wielką, głęboką i potężną.
Kochankowie nie mówili o niej nawet, bo się im zdawało, że czczym by było słowem
wymieniać uczucie, które tak silnie tłumaczyło się najlżejszym ruchem, najprzelotniejszym
wejrzeniem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY ZAPACH ZŁOTEGO JABŁKA — TARG O
PANA BALA
Jednego wieczoru pan Erazm Bal siedział trochę zakatarzony w swoim pokoju, dąsając się
na doktora, co mu wychodzić zakazał przez trzy dni, i liczył godziny pozostające rekluzji
niezmiernie go męczącej, gdy złowroga twarz pana Zrębskiego ukazała się przez drzwi półotwarte.
Nigdy też pożądańszym nie był; miał przed kim nałajać doktorów, kogoś, co mu posłusznie
potakiwał, dawał się gniewać na siebie i przepraszać najłatwiej; zerwał się więc z krzesła wołając:
— Chodź! chodź! Zrębsiu kochany! siedzę jak w klasztorze! wszak to już trzeci dzień ten
głupi katar mnie tu trzyma! Ale i doktor nielepszy, bo nie ma jak świeże powietrze na takie
choroby... A poradźże z doktorem, kiedy z żoną w spisku.
— Ścielę się do stopek pańskich, rączki jego całuję! — odezwał się wsuwając po cichu i
skrzętnie drzwi zamykając adwokat, od którego silnie anyżówki zapach rozszedł się po pokoju. —
O! nieszczęście! wszak to pan dobrodziej niezdrów!
— Gdzie tam! Zrębsiu kochany! jak ryba — bijąc się po brzuchu podchwycił kupiec — już
dziś, chwała Bogu, dzień ostatni tej męki. Dałem słowo, dotrzymać musiałem. Verbum nobile.
— Debet esse stabile — dokończył patron ponawiając ukłony do samej ziemi a oczyma
latając po kątach... — O! boby też nie potrzeba chorować.
— A kat by tego chciał! — szybko krzyknął pan Bal, urado- wany widocznie przybyciem
adwokata... — Balowie ogólnie byli zawsze wielkiego zdrowia i... jakże to po łacinie długoletni?
— Longaevi — podszepnął pan Zrębski.
— Właśnie chciałem mówić, że longaevi — rzekł Bal; — kronika familijna cytuje Macieja,
kasztelana sanockiego, który żył lat sto pięć; siostra jego, co była za Ulińskim, umarła mając lat
dziewięćdziesiąt dziewięć; Piotr, podkomorzy sanocki, co się pisał z Hoczwi na Balogrodzie,
słynny swym nawróceniem na wiarę przodków z błędów geneweńskich... umarł przeszło
wiekowym...
— Co daj Boże i panu dobrodziejowi — przerwał dalszego obawiając się regestru Zrębski.
— Zdrów jestem jak kłoda dębowa — odrzekł pan Erazm — lekarstw żadnych nie brałem,
młodość spędziłem uczciwie... żyję trzeźwo. No! ale co tam słychać?
— A cóż, nowin żadnych...
— W miasteczku naszym, nic? bo to ja trzy dni nie wychodziłem... nic nie wiem.
— Paliło się wczoraj na Bednarskiej...
— Z czegoż to poszło? z komina pewnie! oj! ci kominiarze.
— Bóg wie! prawdy nie dojść, ale trafny jest domysł pański, że pewnie z komina —
chwytając sposobność przypochlebienia się rzekł Zrębski.
— Więcej nic?
Adwokat się zamyślił, a spod brwi tchórzowate, badawcze rzucił wejrzenie na kupca, jakby
próbował gruntu, na którym miał począć budować. W tej twarzy chytrej a podłej błyskała jakaś
żądza niecierpliwa, którą strach tylko hamował; miał wyraz gracza, co na kość ostatnią rzuca grosz
pozostały, jedyną nadzieję.
— Pan dobrodziej — rzekł cicho i powolnie — zawsze trwasz w myśli nabycia majętności
ziemskiej?
Bal się zastanowił, chwyciło go to nie przygotowanego.
— Albo co? — spytał — jużciż kilka razy miałem ci zręczność powiedzieć, że to jedyne
moje życzenie. Rodzina nasza zawsze wiejskim przywykła oddychać powietrzem, byliśmy
gospodarze, hreczkosieje. Dopiero głupstwo Stanisława z Hoczwi Bala (który zresztą był wielkiej
głowy człowiek — dodał poprawując się pan Erazm) — i niepotrzebne chwycenie się nowinek
zapędziło nas do miasta, bośmy od jezuickich prześladowań uciekać i kryć się musieli. Stanisław
był właśnie wspomnionego Piotra podkomorzego ojcem... Ale dlaczegoż się pytasz? Zrębski wstał
poważnie, tajemniczo, obejrzał się, jakby na wylot ściany chciał oczyma prześwidrować, i zbliżając
się do pana Bala, który, niezmiernie tymi przygotowaniami zaintrygowany, szeroko usta otworzył
— odezwał się zniżając głos:
— Trafia się zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba.
Radość błysła w oczach kupca, który ręce zatarł i Zrębskiego jak piłkę porwawszy posadził
przy sobie, sam się przysunął do niego tak, że tylko co nie usiadł mu na kolana, i zbliżając się, jak
mógł najszczelniej, nagotował słuchać. — No, gadajże, nie marudź, wiesz, żem gorąco kąpany.
— Ekstraordynaryjnym wypadkiem — począł szeptać patron z miną niezmiernie sfinksową
— dowiedziałem się o dobrach, które są za bezcen na sprzedaż... Ale sza! jest to gratka osobliwsza!
Czyhają już na nią ludzie.
— Słuchaj! — krzyknął Bal ściskając go za rękę żywo — nikomu ani słowa, ja kupuję.
— Znasz waćpan dobrodziej moje przywiązanie do osoby jego — ciągnął dalej Zrębski; —
jakem się tylko dowiedział, chwili nie tracąc tu przyleciałem, bo interes zwłoki nie cierpi! A już
ludzie wąchają! Powiadam panu, zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba. Aż mi serce
zabiło myśląc, że się memu najłaskawszemu dobrodziejowi przysłużę i odsłużę.
— No! ale gadajże, co to? gdzie to? prędko! prędko! — niecierpliwie podchwytywał Bal —
kto sprzedaje? jaka cena?
— Gdybyś waćpan dobrodziej miał troszyneczkę cierpliwości...
— A kiedy jej nie mam, to co? — rzeki pan Bal — gadaj, a prędko.
— Ale to długa historia.
— To ją skróć, do licha!
— Pan nie rozumiesz, jeśli ją obetnę...
— No, to gadaj już, jak chcesz, a poczynaj, bo od czasu jak się sprzeczamy już by jej
połowa przeszła, a ja czekać nie cierpię....
— Przybył temu już miesiąc do Warszawy jeden pan z Wołynia...
— A, i dobra na Wołyniu! — krzyknął Bal — to, to w sąsiedztwie z Rusią, z której
pochodzimy!
— Zaraz pojedziemy do dóbr. Jest to człowiek wielkiej familii... Hrabia!
— Hrabia! ps!— krzyknął Bal.
— Hrabia Jan Bracibor Sulimowski.
— To i herbu Sulima — mruknął Bal — pewnie.
— Tandem, jak się to hrabiom trafia, zabrakło mu pieniędzy, a ma tu proces, który nie cierpi
najmniejszej zwłoki; starania, koszty... Wczoraj uradzili z adwokatem, iżby salwując tu wielkie
majętności, które wygrywa w Polsce z obowiązkiem spłaty natychmiast, sprzedać jeden klucz
wołyński.
— A ten bestia ma i więcej kluczów?
— O! kilka! Ogromnie bogaty człowiek i naturalnie, że niewiele dba, czy co straci, a pilno
mu, bo na drugim zarobi... więc gratka doskonała... Sprzedadzą tanio! znam jego adwokata... to mój
przyjaciel stary... mówił mi sub rosa, że to złoty interes...
— Ale jakże do niego przystąpić? — zrywając się rzekł Bal — poszedłbym zaraz...
— A! zlituj się pan — mitygując go przerwał Zrębski — w tym interesie potrzeba jak
największej ostrożności, przebiegłości, przygotowań. Muszę najprzód obmacać wszystko... umówić
jego adwokata, wysondować dobrze, a dopiero do gotowego już pan dobrodziej przyjdziesz. O ile
mogę sądzić, to za bezcen... Ale intrygi będą.
— Intrygi? powiadasz — niespokojnie rzekł pan Bal.
— Nie bez tego — cicho szeptał kiwając głową i zażywając powoli tabaki adwokat. —
Wszystkiemu jednak damy rady z pomocą Bożą.
— Więc mi dajesz słowo — gorąco, za rękę chwytając i rozsypując tabakę, przerwał kupiec.
— Panie dobrodzieju! godziż się to wątpić o mnie! o mnie, co krew bym dał za niego?
— Poczciwy Zrębsiu! — ściskając go namiętnie ze łzami w oczach krzyknął Bal — ja ci się
wywdzięczę! Zobaczysz! A! to ty nie wiesz — dorzucił — to moja mania, to mój sen kupienie dóbr
i na starość spokojne, ustronne, wiejskie życie. Zawsze do niego wzdychałem, do zagrody
przodków, do cichego dworku wioski. Porzucę to miasto smrodliwe...
Wśród deklamacji poczciwego pana Erazma, który się unosił malując słodycze żywota
wiejskiego, oczy pana Zrębskiego zapaliła iskra jakaś przelotna szyderstwa, która zaraz zagasła.
— O! nie ma jak życie na wsi, wśród tego poczciwego ludu naszego — podchwycił
sentymentalnie stary — ale nie każdemu Bóg dał to szczęście.
— A wiesz co, Zrębsiu — zawołał Erazm — jak tylko dobra kupimy, biorę cię z sobą, dam
ci domek, będziesz sobie przy mnie mieszkał i...
Zachmurzyło się trochę czoło starego filuta, który widać wcale miał inne rachunki i nie
myślał się przypatrywać szczęściu pana Bala w jego dobrach, spuścił głowę, westchnął głęboko.
— Co by to było dla mnie za szczęście — rzekł — ale... chciałoby się duszy do raju,
grzechy nie puszczają! Samo codzienne oglądanie pana, którego tak czczę i wielbię, już by stało za
wszystko... ale... mam ja tu... obowiązki... mam pęta, co mnie do bruku krępują... jestem do niego
przykuty...
— O! o! to się oberwiemy, Zrębsiu!
— Ja! nie! niestety! nie! — rzekł adwokat — nie ma co i myśleć o tym. Ale byleś pan
dobrodziej był szczęśliwy, moje brzemię mi lżejszym się stanie.
— Postaramy ci się je ulżyć — dodał Bal — a teraz mów no:
co, jak to będzie, jakie masz projekty? co za cena dóbr? rozległość, szacunek?
— O tym dziś jeszcze mówić nie mogę — rzekł stary — ale jutro doniosę, spodziewam się,
ze szczegółami. Do hrabiego Sulimowskiego przystęp niełatwy, wielki pan, dumny, kapryśny...
pełno ceremonii. Ja tam nawet i nosa nie pokażę, wszystko muszę robić przez swego przyjaciela.
— A więc jutro, mówisz? — Spodziewam się, że jutro.
Bal ręce zatarł i uśmiechnął się do siebie.
— Jeszcze tylko przestroga dla ostrożności wczesna — przysuwając się i szepcząc na ucho
tajemniczo rzekł Zrębski. — Wie pan, że najdostojniejsza żona jego i familia dosyć są tym
projektom przeciwne, niech się pan zawczasu nie wygaduje... bo będą forsy. Kto wie? gotowi pana
zastraszyć, skonwinkować , a ja jak rozpocznę kroki, wiele bym stracił w opinii, gdybym do
zawodu mego przyjaciela doprowadził. Gdyby pan się zrzucił, drudzy by to wzięli za powód
zniżenia ceny.
— Rozumie się, cicho! sza! wytrzymam! — bijąc się w piersi zaręczył kupiec — ja zawodu
nie zrobię. Staraj się, jak można, i rachuj na mnie. Prawdziwie Opatrzność mi to zsyła. O! to będzie
figiel Ludwisi, jak jej powiem: „Witam dziedziczkę”... Ruszajże i rób, co tylko można... a prędko.
Zrębski nie czekał więcej, pochwycił czapkę, kij, skłonił się niziuteńko i wychodząc już
szepnął na ucho panu Balowi, który pływał w obłokach różowych marzeń:
— Jeśli się to uda, będziesz pan miał złote jabłko!
— Złote jabłko! Złote jabłko! — powtórzył machinalnie, wielkimi krokami mierząc pokój,
pan Erazm. — A sama wieś to już szczęście! Poeci znają się na takich rzeczach, a nie ma poety, co
by wsi nie opiewał! Kochanowski, nikt nie zaprzeczy, człek z głową, napisał te słowa: „wsi
spokojna, wsi wesoła”! Cnota na wsi,szczęście na wsi, wszystko na wsi, a w mieście błoto i
utrapienia! Wyjedziemy tedy na wieś —marzył dalej — wszyscy a wszyscy; odetchnę ja tym
powietrzem orzeźwiającymi, spocznę; Ludwice nawet na jej słabe piersi to posłuży. Trzpiotek mój,
Lizia, znajdzie tam sobie jakie hrabiątko, co się z nią ożeni. Balowie nie dziś z pierwszymi w kraju
domami połączeni; pochodzim od książąt Massagetów! to ludzie wiedzą. Stanisław weźmie jaką
gołą mitrę, a gdyby chciał, mógłby i z pieniędzmi, ale to głowa romansowa! Przyjadę potem do
Warszawy pokazać ludziom, co z nas będzie! O! o, wszystko z siebie zrobić potrafię! Będę
gospodarzem! Będę panem dobrym dla ludzi — będę sąsiadem serdecznym dla panów szlachty!
potrafię i z magnatami. Balowie się z tym znali!
Na te rozmyślania, które mu twarz rozpromieniały, weszła pani Balowa ze swą spokojną a
smutnawą postawą, chcąc spytać o zdrowie męża, który podskakiwał po pokoju; zdumiała się
trochę, choć te wybryki bardzo się przytrafiały panu Erazmowi. On się odwrócił do niej z
uśmiechem szczęścia na twarzy.
— Dobry wieczór mojej kochanej Ludwisi! katar poszedł na cztery wiatry! Jutro z domu
wychodzę.
— A nielepiej by się zastanowić? — spytała żona troskliwie.
— Zmiłuj się, królowo, nie szanuj mnie tak bardzo, bo jak pies przywiązany do budy
zdechnę. Mnie trzeba powietrza... Tu ten twój doktor nie wiedzieć gdzie wyczytał, że zamykać
trzeba zakatarzonych; fałsz wierutny! na to nie ma jak wolna aura.
— Ale jakże ci jest?
— Doskonale! Zdrów jestem jak ryba! szczęśliwy!
— Więc się nie znudziłeś przecie?
— A! miałem gościa.
— Kogo?
— Starego poczciwego Zrębskiego.
Ten przymiotnik tak się zdawał niestosowny samej pani, że z widoczną intencją zamilkła.
— Ja go bardzo lubię! — dodał Bal — a kto wie? ale sza! — i zatulił usta rękami.
— Cóż to? tajemnica jakaś?
— Nie, nie!
— W istocie — uśmiechając się dodała żona — gdyby jaka była, niełatwo ci się z nią
przyjdzie ukryć przy twojej żywości.
Postrzegłszy się, że i tak zanadto powiedział, pan Erazm do siebie, się tylko uśmiechnął i na
tym skończył rozmowę obawiając sam siebie.
Tymczasem pan Zrębski, wyszedłszy z ulicy Bielańskiej, szybkim krokiem pędził na róg
Daniłowiczowskiej, do swojego szynku.
W drugiej izdebce, przy małym stoliku, na którym stała butelka wina napoczęta, siedział
sam jeden (gdyż reszta gości w pierwszym pokoju uwijała się około bilardu) mężczyzna lat
średnich, zamyślony, bijąc palcami po tabakierce, którą się bawił. Odgłosy i wrzawa dochodzące z
pierwszego pokoju nie przerywały mu głębokiego zamyślenia. Był to człowiek niemłody, ale silny i
zdrów, z twarzą bladą, ogoloną zupełnie i krótko postrzyżonym włosem. Oczy małe i wklęsłe, nos
trochę rozplaśnięty, czoło niskie, pomarszczone — nadawały mu wyraz zarozumiałości bardzo
uderzający. Znać było w nim przywyknienie do rozkazywania, pewność siebie i ufność we
własnym rozumie. Ubrany czarno, nie raczył zdjąć z siebie płaszcza, który go okrywał, i siedział,
jakby tylko zmuszony pozostać, czasami na drzwi się oglądając z oznaką widocznej
niecierpliwości. Gdy na progu ukazał się Zrębski, z czapką pod pachą i ukrytym w wąsach
uśmiechem zadowolenia, gość ów odwrócił się ku niemu i zapytał: — No! a cóż?
Zrębski spojrzał razem na niego i na butelkę, do której się zbliżył chciwie, a ten mu ją ze
wzgardą prawie podsunął.
— Wszystko dobrze — rzekł — pójdzie jak z płatka; — obejrzał się i napił. — Bal zawsze
trwa w tej myśli, jakem zaręczał; wiem, że gotówkę ma, że mnie, gdy mu co powiem, święcie
uwierzy. Można więc ze mną uważać rzecz za skończoną; ale teraz — rzekł uśmiechając się i
oglądając — musimy pomówić o warunkach.
Mężczyzna naprzeciw siedzący zdawał się ze wstrętem przy- stępować do rozprawy ze
Zrębskim i wzdychał zmuszony do niej. Słówko o nim jeszcze. Był to prawnik także, pan Joachim
Goral, który sobie sławę zjednał przed łaty wygraną procesu P..., uważanego za stracony. Odtąd
uchodził on za najbieglejszego w swej sztuce i miał zajęcia do zbytku, ale przyjmował tylko
znaczniejsze sprawy i przez to stanął w wyższej sferze towarzyskiej, do której usiłował się
przywiązać.
Co się tyczy talentu, tego mu nikt odmówić nie mógł; miał pojęcie rzeczy łatwe i jasne,
wymowę obfitą i zręczną, wielką znajomość środków i prawa, ściśle biorąc, był, a przynajmniej
okazywał się, uczciwym człowiekiem, ale regułą jego główną było nie dać się na niczym schwytać;
po cicha przypuszczał, że godziło się sobie pomóc, czym było można. Ilekroć posłyszał o kim, co
się postępkiem niekoniecznie prawym splamił, zwykł był zawsze wykrzykiwać ze wzgardą: „Jak
się można tak dać złapać: co za niezręczność!”
Słowem, Goral był jednym z najpospolitszych w świecie typów: człowiekiem pozwu; a że
takt i rozum dopomagały mu szczęśliwie do zachowania zawsze pozornej poczciwości, używał też
sławy nieposzlakowanej. Ci, na których korzyść użył środków dwuznacznych, nigdy o nich nie
wspominali, przeciwnicy tajemnicy ich zręcznie uwiniętej zbadać nie mogli.
Znać było z obejścia ze Zrębskim, jak dalece za wyższego uważał się Goral, ile go
kosztowało zbliżenie się do niego. Toteż nigdy z tym swoim posługaczem, którym zwykł był
zmiatać wszystkie brudy jak ścierką, nie widywał się w domu ani na ulicy. W szyneczku spotkanie
ich. miało pozór przypadkowego, a i w tym nawet baczny Goral nie zawsze w jednym miejscu
schodził się ze Zrębskim. Gdzie mu potajemnych po- trzeba było dośledzeń, postraszenia kogo,
wciągnienia w sprawę lub wyciągnienia z niej, podrzucania plotki i tym podobnych środków
pomocniczych, tam Zrębski zwykle mu posługiwał. Ale bogaty patron i tu zachowywał się
ostrożnie i rachując na swoją przebiegłość, w oczach Zrębskiego każdą swą czynność biało
malował, pewien, że mu wmówi, co zechce. Nie tak jednak było. Zrębski nie pokazując wcale po
sobie, żeby się domyślał, jak brudne mu powierzano interesy, doskonale umiał ocenić swego
naczelnika i wiedział o jego traktatach z sumieniem zawieranych na różnych warunkach. Goral miał
go za przebiegłego łotra, ale nie sądził daleko bardzo widzącym człowiekiem, pochlebiając sobie,
że swą powagą narzuci mu taki sposób widzenia, jak zechce, w czym się bardzo mylił.
— A teraz — cicho dodał, nalewając sobie drugą lampeczkę, którą chciwie połknął, Zrębski
— pomówmy o warunkach.
Goral podniósł głowę i zmarszczył czoło, które się łacno fałdowało:
— Cóż to? — spytał — prawa mi dyktować myślisz?
— Ja! a! uchowaj Boże — z ukrytym zawsze uśmiechem rzekł pokornie patron stary; — a
czyż ja nie znam pozycji swojej? nie ośmieliłbym się! Ale to interes wielki, zarobek może być
znaczny, słuszna, żebym też i ja, który wszystko zrobię, coś z tego chwycił.
— A kiedyżeś mi co zrobił darmo? — dumnie odparł Goral.
— Alboż ja to mówię? ja kawałek chleba, który jem, Bogu tylko i tobie, mój zacny
opiekunie, winienem, starając się go zarabiać sumiennie i gorliwie... Grzeszyłbym, gdybym tego nie
powtórzył dziesięć razy na dzień.
— No! dość tych słodyczy, do rzeczy! co chcesz za tę sztukę?
— Najprzód trzeba sztukę ocenić! — rzekł żywo stary. — Daję wam kupca, kiedy go
najpilniej potrzebujecie, kupca, który się na towarze nie zna i pali się do niego; człowieka
pieniężnego a nieświadomego, z którym zrobicie, co chcecie. Wmówiłem mu tak doskonałość
nabycia, którego nie znam, i bojaźń konkurentów, których nie ma, że się nie odważy nikomu słowa
pisnąć, nikogo poradzić. Wszystko zależy ode mnie, a on ma w słudze pańskim zaufanie
nieograniczone. Na mnie więc leży robota...
— To jest pierwszy krok...
— I ostatni! i ostatni! — oparł się pijąc ciągle Zrębski; — nic nie zrobi beze mnie, nie tylko
w pierwszych krokach do kup- na, ale przy ugodzie o cenę i zawarciu umowy. Niemałom się
napocił i napocę, a w dodatku pewien jestem, że potem stękać będzie i na mnie wina cała spaść
musi.
— Dlaczego ma stękać? — ofuknął się Goral — myślisz, że go chcemy oszukać?
— A! uchowaj Boże! uchowaj Boże! — składając ręce zawołał Zrębski — ale są
okoliczności czasem... Możecie państwo nie dość znając cenę dóbr podnieść ją wyżej, niż należy;
możecie mu czegoś nie dopowiedzieć... o czymś zamilczeć... wypadkiem...
Goral spojrzał ostro i wstał raptem z krzesła czując się odgadnionym.
— Wiesz waćpan — rzekł dumnie, usiłując odepchnąć daleko natręta, co mu się cisnął — że
ja w sprawy szachrajskie się nie wdaję nigdy... Mnie chodzi o to, żebym miał dla swego pryncypała
pieniądze w porę... ale nie, żebym oszukał. Wstydzę się waćpana.
— Widzę, że pan dobrodziej, co mnie znasz tak dobrze, nie chciałeś mnie zrozumieć —
zawołał składając ręce na piersi stary filut; — mógłżebym ja przypuścić, co by charakterowi tak mi
znanemu pana uwłaczać mogło? Ale w pośpiesznej sprzedaży nie mogąż być omyłki?
— Tracim drogi czas — rzekł Goral niecierpliwie — mów.
— Na mnie więc leży wszystko — ciągnął dalej, jak począł,
Zrębski; — muszę go piklować, by się nie dowiedziała familia, żeby zbyt rady nie zasięgał...
doprowadzić rzecz do końca. Jak pan dobrodziej sądzisz, co to warto? spuszczam się w tyra
całkowicie na wyrok jego.
Goral pomyślał i zdawał się rachować chwilę, nawet palce rozłożywszy, coś na nich
widocznie dzielił i dodawał. Zrębski stał uważny i milczący.
— Weźmiesz tysiąc złotych — rzekł nareszcie po cichu, zacinając usta, adwokat.
Stary aż się cofnął i ze stołu chwycił czapkę spoglądając z ukosa na butelkę.
— Panie dobrodzieju! — rzekł — to żarty.
— Jak to żarty? — oburzony odparł Goral.
— A tak, nie inaczej! Cóż to jest tysiąc złotych, gdzie chodzi o pół miliona?
— Kto ci powiedział, że o pół miliona chodzi? — żywo ofuknął pierwszy. — Ho! jużeś
śledził i wąchał!
— Albożem mówił, że o pół miliona chodzi? — zakłopotany niby, ale w duchu śmiejąc się
odparł stary — powiedziałem na wiatr, zgadując.
— Chcesz mnie wywieść w pole, bratku? z tego nic nie będzie! Ty już wiesz, o jakie dobra
chodzi i ile je szacują!
Zrębski się zaklął.
— Na sumienie (w myśli dodał: twoje), na sumienie — klął się — nie wiedziałem! Jak pan
dobrodziej przypuścić możesz, żebym ja nawet śmiał pomyśleć o podejściu względem tak dalece
wyższego ode mnie rozumem i doświadczeniem, i pozycją człowieka?
To mówiąc uśmiechał się do siebie.
— Ale widzę, żem zgadł przypadkiem — dodał powolniej.
— Nie mam co taić, szacunek jest pół miliona, ale na nim świeży ciąży dług bankowy; nie
weźmiemy więcej gotówki nad niespełna trzykroć... interes więc na tej stopie.
— Najlżej więc ceniąc moją posługę jako komis i nie wchodząc w to, jak jest delikatny i
trudny, czyż nie powinienem żądać półtora procentu?
— Oszalałeś, stary! — krzyknął Goral — półpięta tysiąca...
— A! jak pan dobrodziej liczysz! — z zachwytem uwielbienia rzekł stary — ja sam nie
wiedziałem, ile to wypadnie!!
Goral się mimowolnie uśmiechnął i pogładził czuprynę; lubił kadzidło bardzo.
— Dam ci dwa i ani grosza więcej — dodał biorąc za czapkę. Zrębski spojrzał usiłując mu
wyczytać z oczów, czy też może spodziewać się co utargować, a zobaczywszy w nich
niecierpliwość, uparł się przy swoim.
— Bóg widzi — rzekł — kosztuje mnie i boli, że nie mogę spełnić nawet darmo tej posługi
dla ciebie, mój dobroczyńco; ale kto wie? mogę nienajlepiej przysłużyć się i Balowi, którego
kocham i weneruję, sumienie mi się odzywa... nie umilknie od tysiąca, bo żyć nie będzie z czego, a
u poczciwego kupca częsta gratka dla mnie... Nie mogę, dalipan, nie mogę!
— Ha! jak chcesz — wkładając rękawiczki, niespokojnie odparł adwokat; — rachuj, a w
rachunku nie mijaj, że ja cię drugi raz także nie użyję, kiedy mi się tak bardzo targujesz... Zresztą,
trafilibyśmy i sami do Bala.
— Próbujcie! próbujcie! — zimno rzekł Zrębski — słowa na to nie rzeknę... ale że się nie
uda, to ręczę.
Widząc, że się tego nie uląkł Zrębski, Goral rzucił mu na wychodnym:
— Ostatnie słowo! masz trzy tysiące!
— Targujesz się pan! pan! pan! — powtórzył kilkakroć zawstydzonemu chwytając go za
połę stary — a czy to się godzi? ze mną, ubogim, co w pracy i pocie czoła żyć muszę?...
— Muszę się targować, kiedy chcesz niedorzecznych jakichś wynagrodzeń za rzecz
najprostszą!
— Ostatnie słowo: cztery tysięce! — zawołał stary — lub nic z tego nie będzie.
Adwokat już był na progu, zawahał się.
— Niech cię wszyscy diabli porwą! — krzyknął — daję! ale jeśli mi się rzecz urwie! jeśli
zrobisz zawód! w oczy ci więcej nie zobaczę! pamiętaj!
Zrębski skłonił się niziutko.
— Ja swego jestem pewny — rzekł.
— Jutro przyjdź tu po informacją o godzinie pierwszej z południa.
To mówiąc otulił się płaszczem i szybko przebiegł pierwszy pokój, nie postrzeżony niknąc
w mroku nocnym..
ROZDZIAŁ SIÓDMY W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE
HRABIEGO JANA BRACIBORA SULIMOWSKIEGO
Wprędce wyszedł pan Joachim Goral na plac przed ratuszem, a że wieczór ostatków lata był
piękny, puścił się piechotą ku ulicy Wierzbowej, zamyślony, ale rad z siebie. Po drodze ani spojrzeć
raczył na żyjące i wesoło używające pięknej pory miasto; na oświecone domy, przez których okna
światła błyskały wśród kwiatów; na postrojone kobiety powracające z przechadzki; na teatr, około
którego roiły się powozy i ludzie cisnęli...
Nic go to nie obchodziło, bo nie zwykł był darmo na świat spoglądać, każdy krok jego był
obrachowany, każdy ruch miał cel, każde wejrzenie powinno było przynieść procent. To, co nie
wpływało na interes żaden i nie miało styczności z kieszenią pana Joachima, dziwnie mu było
obojętne.
Gdyby księżyc wdział był tego wieczora cztery rogi miasto dwóch i oślą czapkę w dodatku,
pan Joachim nie raczyłby się ku niemu odwrócić i ruszałby ramionami na tych, co by się ku niemu
gapili...
Nie witając więc nikogo, nie oddając ukłonów nawet, które go spotykały, dostał się do
zajezdnego domu Gerlacha na Krakowskim Przedmieściu.
Tu nie meldując się wszedł do wielkiego salonu, poprzedzonego przedpokojem, i z
uśmiechem poważnym na ustach zbliżył się do siedzącego za stołem szpakowatego mężczyzny.
Nim będziemy mieli przyjemność powtórzyć część rozmowy między hrabią Janem
Braciborem Sulimowskim a naszym ad- wokatem, musimy wprzód przedstawić czytelnikom
zacnego potomka wielkiego domu Braciborów.
Nie jest mi spełna wiadomo, czy to był tak bardzo wielki dom, za jaki chciał uchodzić w
swojej prowincji; to pewna, że przydomek dosyć pięknie brzmiący i od lat kilkuset zamieszkanie w
jednym województwie, dawnym wołyńskim, czyniło familią Sulimowskich w oczach szlachty
czymś tak wyższym, że jej bez sporu i drwinek pozwolono w końcu XVIII wieku nie wiedzieć
gdzie schwytany przybrać tytuł hrabiowski. Przez lat też pięćdziesiąt z górą pisząc się hrabiami,
Sulimowscy byli już najpewniejsi, że ich komesostwo sięgało nieścignionych pamięcią czasów.
W ogólności byli to ludzie dumni, ale popularni, z tą grzecznością dla wszystkich
uważanych za niższych, która więcej odpycha, niż pociąga, ale do której przyczepić się nie
podobna. Sulimowscy przez procesy, chciwe kupna, niefortunnie poczy- nione, zapędzające ich w
długi, i różne niewyliczone okoliczności zaszargali się bardzo, ale mieli jeszcze w ręku całą prawie
fortunę, choć niezmiernie obciążoną. Umysł ostatnich Bracibora potomków wysilał się teraz na
odpychanie wierzycieli, na obrachowanie spadków, które mogły na nich zejść po śmierci dalekich
krewnych, na poszukiwaniu posagów po babkach i prababkach. Golizna hrabiów była jednak
świecąca, przymięszało się do niej skąpstwo brudne, ale to nigdy nie wychodziło na wierzch
dobrowolnie. Były więc cugi, sługi, pałace, dwornie, marszałkowie, sekretarze, kasjerowie przy
próżnych dumający kufrach; bywały bale nawet, choć często i na łojowe świece zabrakło.
Z licznej familii Sulimowskich, która była bardzo rozrodzona, hrabia Jan uważał się za
najbogatszego i najrozumniejszego. Taka była przynajmniej zgodna opinia jego rodziny, która go
szanowała, a na mocy jej szacunku wymagał i od obcych pan Jan uszanowania i hołdów, które
przyjmował jako należny sobie podatek.
Ojciec jego piastował niegdyś wysoki urząd w województwie, stryj był kasztelanem, drugi
biskupem in partibus , a ilustra- cje te ciągle na ustach miał godny Braciborów potomek. Główne
zastosowanie praktyczne rozumu, który mu przyznawano, ograniczało się do interesów. W istocie,
jeśli zaczepianie nieustanne pod najbłahszym pozorem, uparte obstawanie przy swoim i pienianie
się do upadłego dowodzą rozumu, miał go hrabia obficie. Żył cały w sprawach, które prowadził, w
papierach, z których je dobywał po dwóchset latach przemilczenia, w wykrętach prawniczych i
nadziejach wyprocesowania, czego mu brakło. Drugim jego zaprzątnieniem nieustannym były
spadki, jakie na familią przypaść mogły. Doskonale obeznany z drzewem genealogicznym, śledził
posagów, które z domu wyszły, z upartą zaciętością goniącego ostatkiem człowieka, i mało kto
rozstał się z tym światem, by on nie spróbował przynajmniej przypytać się do jego pozostałości.
Zresztą, wielki pan w obejściu, ale niedobrze odgrywający swoją rolę, bo ją przesadzał
zbytecznie; lud Boży mający za nic, grzeczny z tymi, których potrzebował, dumny dla obojętnych,
pragnął tylko stosunków, którymi by głośno się mógł popisać, i Szlachtę zabijał książętami wujami,
książętami stryjami, wysławiając ich nieustannie.
Ciągle się prawując i nie zawsze pilnując koniecznie strony sprawiedliwej, byleby pozór
prawny słuszność miał za sobą, hrabia Jan udawał wielce szlachetnego człowieka, ale w gruncie
niewiele o to dbał, jak go tam będą nazywali; mówił o charakterze swoim i uczciwości dosyć, ale
biada, kto na to rachując spuścił się na nie!
Z panem Joachimem więc pod tym względem była to doskonale dobrana para. A teraz
spójrzmy na jego powierzchowność.
Był to chudy, zgarbiony trochę mężczyzna, pięćdziesiątkilkoletni, z uśmiechniętą małpią
twarzyczką żółtą, oczyma piwnymi i szpakowatą czuprynką. Szczególny charakter jego fizjonomii
nadawały usta nadzwyczaj szerokie a wąskie, podobne do rybiego pyska, gdyż broda z nimi dobrze
naprzód wystawała. Nosek maleńki, spiczasty, któren natura naprędce i od niechcenia przyplasnęła
mu na twarzy, niewiele na niej miejsca zaj- mował. Skutkiem szerokości ust hrabia miał minę
ciągle uśmiechnioną, choć się nawet nie śmiał wcale.
Pomimo lat, były w nim jeszcze ostatki odegrywania młodości w chwilach wolnych, ale nie
mając czasu na wdzięczenie się przy kobietach lepszego towarzystwa, szukał sobie łatwiejszych
kochanek między żonami ekonomów i pisarzy dóbr swoich. Lubił dobry stół, gdy zań nie płacił,
wilio stare na cudzym stole, zresztą nade wszystko pieniądze, których nie miał.
Pan Joachim zastał go w szlafroku nad kupą papierów, ze zgasłą fajką na długim cybuchu, z
przepysznym, ale poklejonym bursztynem. Szlafrok był tyftykowy, ale stary i poplamiony, pantofle
złotem dzierzgane, ale podarte, czapeczka bajorkami szyta, ale stłuszczona i brudna jak wszystko,
co go otaczało. W sprzętach, w nieznaczących drobnostkach dokoła rozrzuconych — łatwo było
postrzec i pretensje do państwa, i skąpstwo a niedostatek. Wielki drągal w sinej liberii, który drzwi
wchodzącemu otworzył, miał na sobie odzież z blachami i herbami, ale suto połataną i niemniej
odartą. Tłumoki, posłanie, suknie, wszystko było stare, zużyte, cuchnące stęchlizną.
Wie wstał hrabia na przywitanie swego adwokata, wyciągnął tylko ku niemu rękę
protekcjonalnie.
— Jak się masz! jak się masz! — wybąknął głosem ochrypłym — czytam właśnie memoriał
sprawy przeciwnej! ale tu nie ma najmniejszej logiki! To są rzeczy niesłychane! Chcą zwrotu
kosztów, o których wykład nie prosiliśmy! To nie ma sensu!
Położył papier na stoliku i spojrzał na pana Joachima, który z miną bardzo poważną,
wyprostowany, poufale, ale z uszanowaniem zbliżył się do niego.
— A cóż — rzekł — ten drugi interes?
— O jakim hrabia mówi? — spytał obojętnie Goral przeglądając papiery.
— O sprzedaży klucza zakalańskiego! — westchnął Bracibor — niestety! gdyby nie
nalegające okoliczności, nigdy bym nie pomyślał o pozbyciu się tego złotego jabłka!... Nie uwie-
rzysz, kochany panie, jak mi jest ciężko cokolwiek sprzedać! To spadek po rodzicach! po dziadach!
to pamiątka familijna!
— Jeżeli hrabia zechcesz, to sprzedać możesz — obojętnie rzekł adwokat wciąż patrząc na
papiery.
— Masz więc kupca?
— Kupca? tak! — uśmiechnął się Goral — a jak to hrabia zgadłeś... że kupiec.
Skrzywił się trochę stary i jeszcze mu się więcej rozszerzyły usta zachodząc prawie od ucha
do ucha.
— Ale kupiec oryginał — dodał powoli pan Joachim. — Uroiło mu się i szlachectwo, i
pochodzenie, i chce kupić dobra ziemskie, by się z handlu wyprzedać a na wieś wynieść... Łatwa i
dobra sprawa...
— Jak się nazywa? — podchwycił hrabia.
— Erazm z Balogrodu Bal...
— Jak to? istotnie z tych Balów, co mieli posiadłości w Sanockiem?
— Nie wiem tego dokładnie, ale tak mówią... Bijąc w jego szlachectwo i głaszcząc
próżność, wszystko z nim zrobić można.
Człowiek bogaty, pieniądze gotowe ma... Zapłaci, co hrabia zechcesz, i przykrych tam
ceremonij, poszukiwań po aktach, kwerend robić nie będzie.
— Ale bo na cóż to z uczciwymi ludźmi! — zawołał Bracibor bardzo serio — czyżbym ja
chciał, korzystając z swojego położenia, coś mu ukryć lub więcej, niż należy, wyciągnąć? Tego
nawet przypuścić nie można!
— Dziś tedy — dodał Goral — pomówimy o warunkach, ułożym mu notatkę, a jutro lub
pojutrze mogę go tu przyprowadzić...
— O! o! jakże mi żal będzie tego majątku! — westchnął hrabia Sulimowski — istotnie,
nazwałem je złotym jabłkiem nie darmo. Ja nie miałem stamtąd takiego dochodu, jaki bym mieć był
powinien; ale cóż? my, panowie na obszernych dobrach, nigdy się dopilnować nie możemy. Zawsze
sobie układałem zająć się Zakalańszczyzną, byłoby to naówczas coś nieporównanego! Wzięliśmy to
po babce swojej, z domu księżnicz- ce Szujskiej... Są to dobra poleskie, ale Polesie żyzne i
położenie nad rzeką spławną.
— Mech hrabia mówi mi, a ja notatkę zaraz ułożę — rzekł pan Joachim chwytając za pióro.
— Mam i inwentarz, i mapę! Nie wiem prawdziwie, jak mi się to w drogę jadąc zamięszało,
bo nie miałem najmniejszego projektu sprzedawać, ale okoliczności...
— To może bym wynotował z inwentarza? — zapytał adwokat.
— Nie! ja to wiem wszystko na pamięć.
— Szczęśliwa pamięć!
— Cha! cha! wprawna, panie kochany! trzydzieści lat zmuszają mnie interesy familijne do
nieustannych spraw i procesów. Nie mam spokoju i grzebię w papierach ciągle, muszę o
najmniejszej rzeczy pamiętać. Przy tym Zakalańszczyzna to mój ulubiony kątek, ilekroć
objeżdżając swoje dobra zajadę tam, rozstać się nie mogę z Zakalem.
Hrabia nic nie mówił o ekonomowej, ale się do siebie uśmiechnął myśląc zawczasu, gdzie ją
przeniesie.
— Zakalańszczyzna — mówił dalej — składa się z pięciuset sześćdziesięciu i dwóch dusz
męskich (kobiety u nas dusz nie mają) — dowcipnie rzekł w nawiasie. — Trzy wioski do niej
należą: Ciemierna, Zakale, Borowica i... zapomniałem, przysiołeczek jeszcze, Nowiny... tam
osadziłem ja już szlachtę czynszową, to podniosło mi arendę.
— Ale mówią powszechnie, że ci budnicy u państwa bardzo lasy niszczą.
— Tak! tak! — z dwuznacznym uśmiechem odparł hrabia — to muszę przyznać, że w
Zakalu las wyrobiony trochę... budulec tylko... smoła być może... Główne tedy fundusze w Zakalu,
dwór stary, porządny, jeszcze mojej babki. O! z żalem się rozstanę z tą drogą pamiątką.
Zabudowania dworskie z drzewa i jak u nas zwyczaj powszechny, i z chrustu.
— Z chrustu? — podchwycił zdziwiony pan Joachim.
— Czegoż się pan kochany dziwisz? to rzecz wyborna i bar- dzo trwała, stodoły nawet — to
rzecz doświadczona — najlepsze są chruściane, bo przewiewne.
— Ale może by lepiej o budowlach z chrustu nie wspominać — rzekł adwokat — wszakże
chrust jest drzewem, po co specyfikować?
— Masz pan kochany słuszność, może by nie specyfikować... nie ma potrzeby wcale.
— Grunty? — spytał Jaochim.
— Grunty, prawdę mówiąc, to prawda, przede Wszystkim są glinkowate, piaskowate,
najlepsze grunty w świecie! Podolska 4 wołyńska ziemia ma to do siebie, że na niej czasem
przepada z kretesem, gdy na poczciwych poleskich a dobrze zagnojonych łanach, choć urodzaj
mierniejszy, ale pewny i wydatek z kopy daleko większy.
— Ale piasek — podchwycił pan Joachim — to jakoś zastraszające, to pachnie pustynią,
może by i piasku zamilczeć?
— W istocie, więcej jest glinki — odparł hrabia — szczera prawda, ja do zbytku już chcę
być sumiennym.
— Pola ile?
— Zdaje mnie się, że w ogóle trzysta dziewięćdziesiąt morgów w każdą zmianę w trzech
folwarkach.
— Tam łatwo wykarczować, połóżmy czterysta, to lepiej brzmi.
— W istocie, są pustki nawet, wyjdzie na czterysta, jestem pewny... śmiało napisać można
liczbę okrągłą.
— Sianożęcie?
— Nie wykoszone! O! co w tym, to majątek nieporównany! A cóż mówić o tych ługach
nadrzecznych, z których i siano, i zboże mieć można (jeżeli woda nie zaleje o świętym Janie, co
rzadko), to są egipskiej żyzności doliny.
— Cóż więcej?
— A, zapomniałem o młynach! W Borowicy dwa, w Zakalu pływak jeden, trzy więc młyny,
którymi właśnie chciałem się zająć, mogłoby dać intratę bajeczną! o! cały majątek drugi jest w tych
młynach... Niczego tak nie żałuję jak tych młynów.
— W dobrym stanie?
— Tak! funkcjonują! — pod nosem rzekł hrabia.
— Może jeszcze co dodamy?
— Dodaj pan: położenie nieocenione nad rzeką spławną, nad Horyniem, lasy przy nadziei,
bo za lat kilkadziesiąt można będzie wziąć za nie sumy neapolitańskie... cóż jeszcze? handlową
pozycją! Możność założenia binduhy, sperandę na szkle, którego by huta tu wygodnie stanąć
mogła, wypęd smoły... Ale któż to wyliczy! — hrabia westchnął.
— To już się ustnie nabywcy rozpowie — rzekł pan Joachim — a są jeszcze ciężary?
— Dług bankowy — rzekł hrabia — ale ten dług dobrodziejstwo największe, bo nabywcę
upewni, że innych już być nie może.
— Ani procesy? — spytał pan Joachim. Hrabia się obejrzał uważnie.
— Proces był, ale ukończony.
— Finalnie?
— Zdaje się; zresztą, że to rzecz, o której wspominać nie warto.
— I ja tak myślę...
— A szacunek jaki położym?
— Prawdziwie — podnosząc głowę do góry i poglądając na sufit rzekł Sulimowski smutnie
— gdybym serca się mojego pytał, nigdy bym dosyć tego majątku oszacować nie potrafił... to złote
jabłko! U nas ziemia widocznie idzie w górę! kredyt upada! potrzebujemy pewnej lokaty, wszyscy
się chwytają ziemi.
— Więc pan hrabia powiada?
— A! kochany panie! ja jeszcze nic nie powiedziałem — smutnie odparł hrabia — pięćset
sześćdziesiąt i dwie dusze, cztery wioski licząc Nowiny! rzeka spławna! najmniej sześćkroć sto
tysięcy!
— Sześćkroć! — rzekł pan Joachim wstając z krzesła i poczynając się przechadzać. —
Panie hrabio! To Polesie jednakże!
Panu Goralowi chodziło o to, by Balowie nie krzyczeli nań
bardzo za powrotem kiedyś, i choć doskonałą miał wymówkę w nieznajomości miejsca,
chciał jednak, o ile możności, żeby był i wilk syty, i koza cała.
— Ale to jest Polesie wołyńskie, a raczej Wołyń poleski, kochany panie — zerwał się pan
Sulimowski z kanapy — to najpiękniejsza majętność w tych stronach.
— A nie byłoby dosyć po tysiąc złotych za duszę? — spytał cicho adwokat.
— Nie mów mi pan tego, to później! to później! wiele mnie kosztuje, że się tego majątku
pozbywam.
— Widzi pan hrabia, zdając majątek będziemy musieli oddać i papiery, co mu służą,
widziałem wczoraj na stole transakcją Szujskich z Bohowitynami, w której stoi, że
Zakalańszczyznę kupili za sto tysięcy.
— Kiedy to było! to nie racja! przed stu laty! majątki ogromnie poszły w górę! zresztą ja
sam poczyniłem ulepszenia, wszystko kosztuje...
— Między nami mówiąc, panie hrabio, ostatnia cena?
— Gdyby nie okoliczności — cicho rzekł hrabia — za nic bym tego majątku nie oddał..: to
złote jabłko! Od pół miliona nie oddam.
Pan Joachim się zamyślił chwilę.
— A gdybyś pan hrabia tę cenę wziął... — Resztę dał do zrozumienia.
— Spuść się pan kochany na mnie... będę umiał ocenić jego pracę i łaskawą pomoc.
„O! o! na jedwabne słówka mnie nie złapiesz!” — pomyślał w duchu chmurząc się pan
Joachim i znacząco zamilkł.
Hrabia postrzegł, że złą drogą się puścił, zawołał służącego żeby fajki podał, chcąc
utargować czas do namysłu.
— Na przykład — rzekł — wiele mam ofiarować? Ale, zapomniałem o porękawicznym!
— Dla kogo?
— Dla hrabinej.
— Wytargujemy je.
— Nie wezmę mniej pięciuset czerwonych złotych, przywiozę jej kolie i kolczyki, które tu
upatrzyłem.
Hrabia myślał wcale o czym innym, bo potrzebniejsze były chustki od nosa, od dawna
dziurawe, choć haftowane... niżeli kolie i kolczyki.
— Na kogoż koszty prawne? — spytał pan Joachim.
— O! na kupującego, w tym mam metodę niezmienną, stałą i od tego nie ustąpię... ale cóż
mam ofiarować?
— Pan hrabia się namyślisz — rzekł z przyciskiem Goral — ale jeszcze jest rzecz jedna.
— Cóż takiego? — obawiając się już zapytał puszczając dym dla zasłonienia skwaszonej
twarzy hrabia.
— Są koszty, których podać nie można. Rzecz to była trudna znaleźć takiego kupca jak Bal,
łatwego, bogatego i gotowego zawsze, musiałem użyć środków nadzwyczajnych.
— O! o, o, o! — bąknął pan Sulimowski — coś mi pan o tym wspomniałeś. Istotnie! martwi
mnie użycie takich środków.
— Ja się wzdrygam nad nimi, ale bez tego nic. — Cóż to tam może kosztować? — niby
obojętnie rzekł hrabia.
— Około dziesięciu tysięcy.
— To grubo! bardzo grubo!
— Zapomniałem dodać, że to warunek sine qua non...
— Bardzo grubo — jeszcze raz powtórzył hrabia ciężko wzdychając. — A panu
dobrodziejowi...
— Niech pan sam osądzi; jeśli ktoś podrzędny bierze dziesięć, jeśli porękawiczne, prosty
podarek, tyleż ma wynosić, cóż powinno być mnie?
— No, dwadzieścia! — wybąknął z niecierpliwością hrabia. Pan Joachim nie rzekł ani
słowa, dumnie podniósł głowę, zapiął surdut i wdział rękawiczki, ale milczenie jego i wejrzenie, a
nawet pośpiech do wyjścia były złą wróżbą.
Hrabia był widocznie zniecierpliwiony, chodził po sali żywo; pan Joachim chciał go
pożegnać, podali sobie ręce.
— Jeżeli się to wszystko dobrze i gładko bez szperań daremnych i tych nudnych
formalności ukończy... bo mi o poś- piech chodzi — dodał Sulimowski — chętnie zaofiaruję panu
kochanemu trzydzieści tysięcy... zdaje mi się...
— Postaramy się, żeby to zrobić jak najśpieszniej i najdogodniej — trochę rozjaśniając
oblicze rzekł prawnik, z godnością pewną schylając głowę.
— Chodzi mi o pośpiech! bo zresztą — żywo zawołał Bracibor — jak najsumienniej, jak
najskrupulatniej chcę kończyć! Nic dwuznacznego! nic przesadzonego! święta prawda. Majątek nie
potrzebuje swatów, bo to jest coś nadzwyczajnego!
— Zrobimy to, zrobimy — rzekł adwokat — ale jeszcze słowo. Nie mógłbym prosić
hrabiego, żebyś był o ile możności grzecznym i poufałym z Balem, a słówko jakie wtrącił mu o
familii jego. Zrobi się gładki i łatwy! Może to źle tak na ludzką próżność rachować, ale któż bez
niej! Człek najpoczciwszy zresztą!
— Cha! cha! — rozśmiał się ruszając ramionami hrabia — o to najłatwiej, będzie kontent ze
mnie, ręczę panu.
ROZDZIAŁ ÓSMY WĄCHAJĄ ZŁOTE JABŁKO
Z wielką niecierpliwością czekał jutra, co miało spełnić najdroższe jego marzenia, pan Bal,
a wszelkiej mocy, jaką miał, nad sobą użyć musiał, żeby się zawczasu nie wygadać niepotrzebnie
przed żoną i synem. Nadzwyczajny jego dobry humor, podskoki, pocieranie włosa, śpiewki
improwizowane, chodzenie po pokoju z wysoko podnoszonymi nogami — zwracały uwagę familii,
ale nie dozwalały jednak niczego się domyślać stanowczo. Jakby przeczuciem jakimś, pani Balowa
była smutna i ta wesołość męża niewytłumaczonym sposobem ją zastraszała.
Do obiadu nikt nie przyszedł, a z każdą godziną rosła niecierpliwość pana Erazma; o pół do
pierwszej, kiedy już wszyscy byli na górze w pokojach, zjawił się pan Zrębski, ale ani wziął kupca
na bok, ani mu słowa szepnął, dając tylko znak zręcznie, że wszystko gotowe i że się po obiedzie
obszerniej rozmówią.
Prawie nienaturalny był humor przyszłego dziedzica Zakalańszczyzny i im bardziej się
podnosił do egzaltacji, tym żona stawała się niespokojniejszą. Schwyciła ona znak dany przez
Zrębskiego, a że się go obawiała i przeczuwała jakąś z nim robotę, drżała ze strachu, nie mogąc
jeszcze domyśleć się, o co chodziło. Była tylko pewną, że jakąś stratę poniosą. Spojrzeli po sobie ze
Stanisławem, który prawie toż samo odgadywał, i smutnie spuścili oczy. Lizia siedziała spokojnie,
to uśmiechając się do ojca, to ukośne rzucając wejrzenie, prawie bojaźliwe, na Jana, który na nią
nigdy prawie spojrzeć nie śmiał.
W czasie obiadu spieszył się ciągle kupiec, łykał szybko, wyglądał półmisków, nożem bijąc
po talerzach, roztargniony i widocznie jak na szpilkach; zaledwie wstali, schwycił Zrębskiego pod
rękę i głośno wołając: „proszę o kawę do mego pokoju, pójdziemy do siebie na fajeczkę!” — ruszył
nie oglądając się.
— Co się dziś twemu ojcu stało? — zapytała, okiem goniąc za wychodzącym, Ludwika do
syna — uważałeś, jaki był?
— To się ojcu często trafia, ale jednak nie do takiego stopnia.
— Cóż dziwnego, że był wesół i że się spieszył — dodała Lizia — kontent, że się pozbył
kataru, a więcej jeszcze, że będzie mógł wyjść.
— Panie Janie, czyś uważał? — obróciła się pani domu. — Niepokoją mnie te narady ze
Zrębskim.
— Widziałem tylko szczęśliwe bardzo usposobienie do różowego Humoru — rzekł
Strumisz — ale przyznam się, że nic z tego wnieść nie mogę.
— Pan bo lękasz się nawet myśleć! — szepnęła Lizia ruszając ramionami.
Strumisz spojrzał i zamilkł.
— Istotnie, niepospolity tchórz ze mnie! — odparł po chwili uśmiechając się.
— A to nieładnie na mężczyznę.
— O! ja się tylko lękam tego, czego nie rozumiem — rzekł kłaniając się i odchodząc pan
Jan.
Lizia poszła, śpiewając coś, do okna i w nim się sparła poglądając na ulicę, przez którą
przechodzić musiał Strumisz do sklepu; Stanisław naradzał się po cichu z matką.
Pan Bal trzaskając drzwiami poleciał ze Zrębskim do swojego pokoju, zamknął się w nim i
odwróciwszy szybko do starego filuta, w którym serce z radości skakało, zapytał żywo:
— No! cóż? gadaj! gadaj!
— Rzeczy są prawie ułożone — szepnął ostrożnie i cicho stary prawnik, zacierając ręce i
odchrzękując, żeby się namy- ślić, co powiedzieć — ale wiele potrzeba ostrożności i zabiegów.
Dali mi słowo, choć i to nie bez kosztu.
— No! mniejsza o to, ale na czym stanęło?
— Bestia plenipotent hrabiego, którego imienia dowiesz się pan dobrodziej, z góry mi
zapowiedział, że nas do kupna nie dopuści, chyba mu się opłacim!
— No! co chce? co chce? mów!
— Jeśli pan dobrodziej kupisz, musisz mu dać porękawicznego na moje ręce trzysta
dukatów. Z przykrością i bólem serca wysłuchałem tej propozycji, usiłowałem go zmiękczyć, ale
nic nie pomogło, powiada, że znajdzie dziesięciu kupców na ten majątek.
— Niech go licho bierze! dam mu trzysta dukatów, to głupstwo! — rzekł pan Bal.
— Ale że to człek niezmiernie drażliwy na opinią i nie chce nawet dać pozoru na siebie, że
korzysta z tej okoliczności, ani mu można o tym wspomnieć, ani dać do zrozumienia...
porękawiczne na moje ręce weźmie po cichu.
To mówiąc Zrębski mimowolnie się pod wąsem oblizał.
— Och! — westchnął ciągnąc dalej — co do mnie, nic nie chcę i nie wezmę, szczęśliwy i
nagrodzony tym, że panu służyć mogę, a zgorszony tą chciwością!
— Co chcesz, Zrębsiu — odezwał się kupiec, tańcząc z nogi na nogę — nie wszyscy są tak
uczciwi i delikatni jak ty.
— Toteż ja biedę klepię, a ci na srebrze jedzą i karetami jeżdżą! — z uczuciem doskonale
odegranym gorzkiego wyrzutu Opatrzności dodał stary. — Ha! wolę już swoją biedę poczciwą!
— Notatkę o majątku masz?
— Nie mam żadnej; pójdziemy o trzeciej po południu do hrabiego, gdzie na nas czekają, i
tam się wszystko rozwiąże.
— Otóż sęk! — zawołał kupiec — wyda się tajemnica! Muszę się do niego ubrać w nowy
frak! w domu to zaraz postrzegą!
— Nie potrzeba! nie potrzeba! to interes, nie wizyta! — rzekł Zrębski — byle frak, choć ten
tabaczkowy, to dosyć.
— Ale zmiłuj się, toć hrabia! magnat! pomyśli, że nie znamy świata... Ale ja po cichu się
ubiorę tu w kątku, wdzieję płaszcz i nie postrzeżony się wyśliznę... ty, Zrębsiu, drzwi popilnujesz
tylko, gdy się będę czupurzył.
Już chciał dictum-factum pójść się przebierać pan Bal, ale go zatrzymał stary.
— Dosyć będzie jeszcze czasu — rzekł — zostaje nam więcej godziny, a mamy jeszcze
mówić o czym... Są niektóre informacje potrzebne.
— Siadajże, bo cię nogi bolą, słucham i zastosuję się do życzliwej rady.
— Trzeba wiedzieć — rzekł prawnik — że nie z każdym jednakowo się traktuje... to stary
aksjomat, człowiek do człowieka podobny, a dwóch nie ma jednakowych. Zatem i do tego hrabiego
idąc, żeby go skaptować, potrzeba wiedzieć, z której strony do niego przystąpić.
— Złoty człowiek z ciebie, Zrębsiu, o wszystkim myślisz! — ściskając go rzekł Bal; — że
też się na tobie ludzie nie poznali... Nie bój się, potrafię z hrabią jak należy się obejść.
— Ale zawsze lepiej wiedzieć na pewno niż probować — dodał Zrębski; — usiłowałem się
dowiedzieć, co to za człowiek, i mam informacją dokładną. Wszyscy się na to zgadzają, że
jakkolwiek dumny i dosyć z góry na świat spogląda, hrabia jest bardzo uczciwym człowiekiem.
Okazać mu najmniejsze niedowierzanie, nieufność — byłoby to śmiertelnie go obrazić. Jest
bowiem, słyszę, skrupulatny i sumienny aż do zbytku... W traktowaniu więc trzeba niezmiernej
delikatności, nie zważać na drobnostki, a potem kończyć szybko... Byle słowo dał, rzecz skończona,
już za nic go nie zmieni. Ma być niezmiernie honorowy...
— Rozumiem! wielki pan! mądrej głowie dość na słowie! — rzekł Bal chodząc i
podrzucając nogami coraz wyżej; — potrafię! zobaczysz...
— Ani wątpię, ale informacja nigdy nie szkodzi.
— Toteż serdecznie ci dziękuję, będę już grał na pewno!
— A co się tyczy majątku — przerwał Zrębski — z bokum się już od obcych dowiedział, że
to istotnie złote jabłko.
Kupcowi oczy się zaiskrzyły, stanął, uśmiechnął się i jak dziecko poskoczył uściskać
prawnika, który przysiadał do ramienia pana Bala się schylając i nieskończone robił ceremonie.
— Zobaczysz! odwdzięczę ci! odwdzięczę! — zawołał kupiec z przejęciem — spuść się na
serce moje! Bije w nim krew Massagetów i Justynianów!...
(Pan Bal często w ten. sposób cesarza Justyniana niby przez lapsus linguae mięszał do
przodków swoich).
— Ale może już czas iść? — spytał niespokojnie — kto wie? zegarki gotowe się na figla
przypóźnić, a nuż tam kto podskoczy...
— Bądź pan dobrodziej spokojny! mam ja tam stróżów! jesteśmy bezpieczni, byle
traktowanie się udało z hrabią, bo na tym cała rzecz! majątek prześliczny... Gleba wprawdzie nie
jest czarnoziem.
— A! nie czarnoziem, powiadasz? — rzekł kupiec udając, że rozumie, o co chodzi — to źle!
— Nie. Jest to glinka i trochę piasku... ale to właśnie ziemia, co najlepsze daje plony, a nade
wszystko nigdy nie zawodzi!
— Otóż to jest, że nigdy nie zawodzi! — wykrzyknął z zapałem kupiec; — nigdy nie
zawodzi!! tu grunt!
— Położenie nad rzeką spławną... nad Horyniem... młyny, łąki nieprzebrane, a w dodatku
cztery przepyszne wioski...
— Cztery! to klucz, mosanie! — krzyknął pan Bal. — A! niechże cię uściskam! to książęce
dobra!
— I tak jest! jak to pan dobrodziej zgadłeś, wychodzą właśnie od kniaziów Szujskich!
— Dobra po książęcu! Balowie! na Hoczwi, z Balogrodu! — powtarzał w zadumaniu
rozkosznym śmiejąc się do siebie pan Erazm — Opatrzność! wyraźnie Opatrzność!
— I ja tego inaczej nazwać nie mogę jak sprawą Opatrzności — z przejęciem się dorzucił
patron. — Trzeba było wypadku, bym o tym zasłyszał i został ręką wyraźną Opatrzności dla mego
dobroczyńcy... trzeba było, żebym zapobiegł konku- rencji, co by walor dóbr podniosła wysoko...
mamy w ręku to złote jabłko!
— Ale cóż oni to szacują? — niespokojnie trochę spytał po namyśle Bal.
— Nie wiem, to pewna, że ślepo trzeba będzie chwytać, bo cena, słyszę, niska... W tamtych
stronach... to, co tam zowią duszą, płaci się...
— Jak to duszą, kochanku?
— Dusze to są ludzie osiedli generis masculini.
— A więc cóż za masculinów się płaci?
— Po tysiącu kilkaset złotych.
— A za kobiecięta?
— Nic, te się dają w dodatku...
— A za ziemię...?
— I za nią nic.
— Toż za bezcen! — krzyknął pan Bal.
— Płaci się tylko za te dusze, i po wszystkim.
— A wieleż tam tych dusz?
— Z górą pół tysiąca...
— A zatem szacunek przejdzie pół miliona! — rzekł kupiec kiwając głową.
Zrębski, który doskonale wiedział, ile miał pan Bal pieniędzy w listach, bankocetlach i
gotówce, uznał jednak za stosowne spytać:
— Wszak to pewnie pana nie zastrasza?
— Nic a nic, Zrębsiu! gotówem kamienice posprzedawać!
— Aleć to nie będzie potrzebnym — rzekł patron — zdaje mi się, że na majątku tym jest
dług bankowy... wypadnie tylko dopłacić!
— Wiele?
— Około trzechkroć, a koszta!
— To bagatel! zresztą — dodał po cichu Bal — projektem moim, ale to między nami,
wszystko tu posprzedawać, kamienice i sklepy, zabrać grosz, jaki zostanie, i dokupować do tych
dóbr.
Zrębski się zamyślił.
— Widzisz, jakbyś ty mi tam był potrzebny! ty, co taką masz do interesów głowę.
— Ja panu mówiłem, przykuty jestem na nieszczęście do bruku! — westchnął stary —
ciężko mnie już stąd ruszyć...
— Ha! wola twoja, nie będę cię forsował! ale mi tego żal szczerze! Jak ci się zdaje, może by
się już ubierać? — spytał uśmiechnięty.
— Jak pan dobrodziej chcesz...
Pan Bal kiwnąwszy na Zrębskiego, żeby drzwi pilnował, wcisnął się do swojej garderóbki,
w której wszystko poprzewracał w sposób najfatalniejszy, i nakląwszy ludzi niewinnych, w
kwadrans wyszedł wyświeżony. Przybrał nawet wraz z frakiem nowym minę poważną, zamyśloną,
serio, którą chciał zachować wobec hrabiego reprezentując starożytną rodzinę na Balogrodzie i
Hoczwi i potomka Massagetów. Dziwnie się dla swoich znajomych musiał wydawać z tą miną
pożyczoną, z tym wytężeniem uwagi na siebie, aby żywości swej i wesołości cuglów nie puścić.
Zrębski aż się uśmiechnął, ale jego minkę pokryły wąsy jak zawsze.
Kupiec zarzucił na ramiona płaszcz hiszpański, w którym doskonale był podobny do
bilardowej kuli zawiniętej w kawałek sukna, i oglądając się bojaźliwie na okna swego domu puścił
ze Zrębskim ku kamienicy Gerlacha.
A w drodze jakże marzył rozkosznie przygotowując się do wystąpienia przed jego hrabską
mością, jak siebie zapytywał i sobie odpowiadał dowcipnie, jak nade wszystko, przejęty bliskim
szczęściem, zuchwale rzucał się na dorożkarzy, nie widząc ani dyszlów, ani koni! Zrębski musiał
go co chwila ostrzegać i jak dziecko prowadzić.
Mijając ratusz spotkali wychodzącego z narożnej cukierni pana Joachima Gorala, który ich
niby nie spostrzegł. Zrębski uszczypnął kupca za łokieć i syknął:
— To on!
— Kto? — przelękły spytał pan Bal.
— Plenipotent hrabiego.
— Ale kto taki?
— Wychodzi z cukierni.
— A! Goral! czy to być może! znam go dobrze, tym lepiej.
— Przyspieszmy kroku, przywitaj go pan, nie widzi nic. Nie dając się wyprzedzić w
polityce, poskoczył pan Erazm ku adwokatowi.
— Dzień dobry!
— A! jak się pan dobrodziej ma?
— W jedno miejsce dążymy.
— Jak to? — niby zdziwiony spytał pan Joachim.
— Idę do hrabiego Sulimowskiego.
— Więc to pana dobrodzieja oczekuje? — zawołał więcej jeszcze niby zdumiony Goral.
— Tak jest — śmiejąc się odparł kupiec — mnie, mnie, i spodziewam się po starej
znajomości, że mi pan dobrodziej pomagać zechcesz. -
Goral zdawał się zakłopotany.
— Panie łaskawy! — rzekł surowo — moim obowiązkiem jest pomagać temu, kto mi
zaufał!
— O! na Boga! nie obrażajże się pan — żywo przerwał Bal — nie żądam nic nad to, co
godziwe! Ale chodźmy, bo godzina się zbliża.
— Chodźmy — rzekł obojętnie Joachim — chociaż nie wiem, czy się co zrobi.
— Jak to! — z kolei przelękły i zdumiony rzekł kupiec.
— Nie będę krył przed panem, że hrabia nie ma wielkiej ochoty pozbyć się tego majątku,
któren zowie złotym jabłkiem, ma go za najlepszy klucz z dóbr swoich. Widać, że to jest jeszcze in
crudo majątek, ale wielkich nadziei.
— Nie ma ochoty go zbyć? — powtórzył kupiec.
— Nie powiadam, żeby go nie sprzedał, ale trudno to pójdzie. Człek przy tym niezmiernie
delikatny i dumny, najmniejsze słówko go obraża.
— O! o! mówiono mi o tym — zyrkając na Zrębskiego szepnął pan Bal — damy sobie
rady...
— Życzę szczęścia, jeżeli to tak dobre, jak powiadają — do- dał Goral powoli... — Piękne
dobra!... cztery wioski! ziemi ogrom! lasy! rzeka spławna! młyny! łąki! ryby! grzyby!
Pan Bal się tylko uśmiechał, a w miarę jak się zbliżali do domu Gerlacha niepokój coraz
wybitniej malował się na jego twarzy, wreszcie, stanąwszy na wschodach, ścisnął w milczeniu rękę
Zrębskiego i nie bez bicia serca, blady nieco, wsunął się za panem Joachimem do wielkiego
salonu...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY W KTÓRYM MAMY PRZYKŁAD
DOSKONALEJ SPRZEDAŻY
Hrabia udając, że się gości nie spodziewał lub o oznajmionym sobie przyjęciu ich
zapomniał, wpół siedział, wpół leżał na kanapie, z fajką w ustach, której przepyszny niegdyś
bursztyn należał do reprezentacji. Miał na sobie nowszy szlafrok, stary wprawdzie, zmięty i
nieświeży, ale z przepysznej tureckiej materii, papucie nieco nowsze niż na codzień, resztę ubrania
wyraźnie z uwagą dobieraną, ogolił się świeżo i rzeczy, które wprzód leżały rozrzucone dosyć
nieporządnie, pochowały się za parawany. Lokaj miał liberią paradną z taśmami, na których rzędem
świeciły herby na kanwie szyte.
Trochę sreber podróżnych, z guzami i dziurami na bokach, stały na widoku dla impozycji,
otworzono nawet kantynę w kącie, żeby z niej resztę ich pokazać, co się ustawić nie dała. Na
wielkim stoliku leżał stos papierów prawnych, które hrabia przeglądał z wielką bardzo uwagą.
Spojrzał na wchodzących z roztargnieniem, powoli wstał z kanapy, niespokojnym okiem
zmierzył pana Bala, który mu się kłaniał poprawując żabotów, a w nich brylantowej szpilki, co
więcej była wartą niż wszystkie srebra hrabiowskie.
— Przedstawiam panu hrabiemu mego przyjaciela, pana Erazma Bala... i pana Zrębskiego.
Hrabia zrobił minkę szczupaka, który zjadł coś smacznego i usta szczelnie przymyka, żeby
mu ślinka nie pociekła, skinął głową rzuciwszy nieco naprzód, podniósł ją do sufitu w milczeniu i
odezwał się wreszcie:
— Bal! Bal! byłżebyś waćpan dobrodziej potomkiem starożytnych Balów z Balogrodu z
Ziemi Sanockiej?
Twarz pana Erazma przeszła stopniowo przez wszystkie barwy uszczęśliwienia i stanęła u
szczytu jasności: usta mu drgały, uśmiech igrał po nich, pierś się podniosła, pot wystąpił na czoło.
— Bardzom szczęśliwy — rzekł nie bez zająkania — że pan hrabia znasz już tę rodzinę,
której mam zaszczyt być potomkiem.
— Znam! znam ją bardzo dobrze! — dodał wskazując krzesła przybyłym gospodarz, a sam
rozkładając się malowniczo na kanapie. — Piękna, starożytna, zasłużona szlachecka rodzina!
koliguje z pierwszymi domami naszymi!
Rósł pan Bal, rozdymał się i widać było, że interes w połowie już był zrobiony szczęśliwą tą
uwerturą hrabiego, chodziło tylko o odegranie małej komedii.
— Bardzo mi miło poznać potomka tak znanej rodziny! — dodał hrabia szerokie otwierając
usta a śmiejąc się oczkami.
Bal się skłonił.
— Dla mnie to prawdziwy zaszczyt nierównie większej familii, tylą zasługami okrytej —
rzekł powoli — poznać człowieka w osobie hrabiego i proszę wierzyć, że dzień, w którym oglądać
go miałem szczęście, będzie mi pamiętny!
„Za to ręczę! — w duchu rzekł pan Joachim — byle o Zakalańszczyznę skończyli,
popamięta!”
— Pan Bal — odezwał się głośno — przybył tu właśnie w zamiarze traktowania o dobra, o
których posłyszał, że hrabia masz zamiar je sprzedać.
Mina hrabiego głębokie malowała zdziwienie. — Ja sprzedawać! co? sprzedawać! Zdaje mi
się, że nie miałem zamiaru niczego się pozbyć.
— Pan hrabia mi napomknął — rzekł serio Goral — o kluczu Zakale...
— A! zmiłuj się pan! to było słowo na wiatr rzucone; najlepszy klucz z dóbr moich, choć
prawda, że przedzielony od nich kilką milami dóbr moich kuzynów Radziwiłłów. Ale mógłżebym
się pozbyć mego złotego jabłka?!
Bal spuścił nosa bardzo, uwierzywszy naiwnie w to, co mówił hrabia.
— Prawdziwie, niezmiernie mnie to boli, żem się tak wygadał — rzekł zafrasowany pan
Joachim.
— Ale to było słowo tak rzucone. To pewna, że prędzej wszystko jak Zakale. Rzeka
spławna, lasy, łąki, młyny! Raj! panie; w dodatku mieszkała tam śp. babka moja, z domu
księżniczka Szujska, której pamięć i pamiątkę czczę najwyżej.
— Ale bo mi się zdało — rzekł pan Joachim znowu.
— Jakże to się panu źle zdało — z wymówką rzekł hrabia — otośmy darmo fatygowali
szanownego pana Bala.
— Nic to nie szkodzi — kwaśno się kłaniając, ale wzdychając po cichu, szepnął kupiec. I
była chwila milczenia... Spojrzenia przytomnych krzyżowały się przebijane różnymi wyrazami. Bal
mówił okiem do Zrębskiego: „Cóżeś to zrobił?” — Zrębski mu odpowiedział: „Nie zrażajmy się”.
— Goral miał minę tak zaturbowaną, tak tabaki zażywał, tak we drzwi spoglądał, jak gdyby myślał
tylko o ucieczce. Hrabią się przeszedł po pokoju poważnie, niby namyślając, i strapiony stanął
wreszcie.
— Hm! — rzekł — nierad bym pana tak darmo fatygować, nie miałem ochoty sprzedać
Zakala, bo je kocham i wiem, co to za majątek; w ręku człowieka, co by zarządzić umiał, to skarb!
Wątpię, żebyśmy skończyć mogli, bo te dobra mają dla mnie pretium affectionis; wszakże kiedy się
tak złożyło omyłką, co mnie najmocniej trapi... Ha! uważam to za jakąś predestynacją... możemy
zresztą spróbować, ale to pewne — dodał — że tam noga moja nie postanie, jeśli sprzedam, bobym
płakał.
Usiadł na kanapie, w panu Erazmie serce biło, wejrzenie poleciało pełne nadziei i skrzydlate
ku Zrębskiemu, oczy zabłysły.
— Przygotowałem nawet notatkę na przypadek — rzekł Goral dobywając ją z zanadrza
powoli.
— Jak to! i notatkę? — zapytał hrabia, spojrzał i smutnie podparł się na łokciu. — Ha!
proszęż ją pokazać panu Balowi, to jakieś przeznaczenie. Schwyciłeś mnie za słowo niebaczne.
— Ale pan hrabia mówił! — tłumaczył się Joachim.
— Cóż z tego, żem mówił? to była myśl rzeczona nawiasem. Ustąpili, niby się kłócąc
trochę, a pan Bal jął czytać notatkę wedle wczorajszej sporządzoną narady, choć tak mu w oczach
się ćmiło, że przed nimi tylko widział tańcujące cyfry, które podrygiwały nóżkami cienkimi,
potrząsały brzuszkami i wierciły głowami. Czytał i nie wiedział co, oddał po chwili Zrębskiemu,
który głową zaczął kiwać coraz coś niby wyczytując i tajemniczo zza karty spoglądając na swego
pryncypała. Hrabia w ciągu tej chwili ruszył ramionami i ucierał się z panem Joachimem.
Pan Bal, czując potrzebę najprędszego kończenia, przystąpił do hrabiego, ale się w zapale
uśmierzał, ile mógł, tylko go rumieniec i świecące wydawały oczy.
— Więc możemy pomówić, pozwoli pan hrabia?
— Panie dobrodzieju — rzekł zimno Bracibor Sulimowski piętrząc się wysoko, jakby chciał
połknąć kupca — nie mam szczęścia nawet bliżej być panu znajomym, możemyż tak bez
potrzebnych dokumentów, bez kwerend, bez dowodów żadnych, na oślep taksować? Przyznam się
mą że dla mnie przykro by było nie zyskać wiary, a nie mam prawa jej wymagać.
— Ale, proszę hrabiego — odezwał się Bal wzruszony do szpiku kości — czyż nie znamy
tu żadnej rodziny, do której hrabia należysz, i jego samego... Ja w ten interes wchodzę z zupełnym
zaufaniem... z nieograniczoną ufnością.
— A właśnie — odparł hrabia — ja tego nie chcę! Ja nie mam papierów. Ja sam dobrze
wartości tych dóbr nie znam.
Pan Joachim przyszedł w pomoc.
— Ale kiedy pan Bal — rzekł z cicha — ofiaruje się chętnie spuścić na pana hrabiego.
— Pan mnie, widzę, uparłeś się Zakala pozbawić — zawołał Bracibor, cofając się i jakby
broniąc — dziękuję, bardzo dziękuję za tę ufność, bo ci, co mnie znają, wiedzą, że jej nigdy nie
zawiodłem; ale... takeście mnie panowie schwycili.
— Dobra nieprzyległe! — podszepnął Joachim — sameś to mówił pan hrabia. Dla interesów
hrabiego byłoby to może dogodnym.
— Ale ja się mogę obejść bez tego... Zresztą, gdybym już chciał sprzedawać, kuzynowie
moi, Radziwiłłowie, dawali mi cenę ogromną.
— Ha! to jak hrabia chcesz — rzekł Goral — prawdziwie, takem się tu wmięszał...
— Jak Piłat w Credo! Jak Piłat! — dodał żywo hrabia — to sobie przyznaj... Zresztą, stało
się, nie chcę ci robić tej przykrości, traktujmy...
Zrębski mrugnął na pana Bala, który nie potrzebował, żeby go podpędzano, sam był i tak jak
na żarzących węglach.
— Jakiż szacunek kładzie pan hrabia na dobra Zakale? — spytał Bal.
— Gdybym szacował je, jak znam, jak czuję, że warte, byłaby cena niesłychana, ale pan
dobrodziej wpadłeś tu niewinnie i nie masz powodu pokutować za to.
„Co za delikatność! — wykrzyknął w duchu kupiec — to rzadki człowiek!”
— Ja jestem aż do zbytku w tych rzeczach skrupulatny i sumienny — dodał Sulimowski —
wolę stracić niż mieć sobie coś do wyrzucenia; posłuchaj więc pan dobrodziej: Są to dobra niby
poleskie, ale jedne z najprzedniejszych w Polesiu, rozległość ogromna, rzeka, młyny, co tylko
zamyśleć zechcesz; u nas w tej pozycji płacą się dusze często po tysiąc kilkaset złotych... ja...
Pan Joachim syknął.
— Widzę, że pan hrabia już sobie chcesz psuć interes.
— O! kiedy już sprzedaję i mówię o tym, dajże mi pan pokój z radami, będę otwartym do
ostatka — rzekł hrabia z surową powagą i zmarszczonym czołem. — Jeśli na tym źle wyjdę, pan
będziesz miał na sumieniu. O czymże mówiłem?
— O wartości dusz — podszepnął Zrębski.
— A! tak jest... Nie będę taił przed panem, że majątek ten nieco jest zaniedbany i in crudo,
to zniża jego cenę.
— Panie hrabio! — zakrzyknął Goral.
— Proszę mi dać pokój — żywo ciągnąc dalej mówił Bracibor. — Targować się nie umiem
i to nie jest rzecz, o którą by się można spierać. Nie oddam inaczej jak po tysiąc złotych za duszę.
Wieleż tam jest dusz? — spytał od niechcenia.
— Ale, panie hrabio! — z wymówką i żalem przerwał pan Joachim.
— Pytam pana, wiele tam jest dusz? — rzekł stanowczo Sulimowski.
— Pięćset sześćdziesiąt i dwie! — cicho wybąknął plenipotent.
— No, więc wiecie szacunek.
Goral ruszył ramionami, Zrębski zdawał się mówić Balowi: „patrz pan, co to za człowiek!
Ecce homo!”
Hrabia, jakby znużony, upadł na kanapę i zanurzył się w jej poręczu, zadzwonił i kazał
podać fajki. Bal nie wiedział, co z sobą robić, nie chciał się targować, a coś go kłuło, że może by
można co odciąć od tej ceny, bał się jednak z tym wystąpić.
Jakby to wahanie przeczuł Zrębski, wystąpił pokornie: — Pan hrabia daruje — rzekł
łagodnie łamiąc się we dwoje i uśmiechając gdyby do cudownego obrazu. — Pan hrabia przebaczy
moję śmiałość, że uczynię tu jednę maluteczką uwagę.
— Co takiego? — z roztargnieniem spytał gospodarz.
— Maluteńką uwagę. Dobra te, acz zapewne największych nadziei, są wedle słów hrabiego
in crudo, budowle, młyny potrzebują reperacji. Joachim chrząknął:
— Nie chrząkaj pan, to nic nie pomoże, co prawda, to prawda! — zawołał heroicznie hrabia
— majątek in crudo, budowle reperacji potrzebują. Chcesz pan, żebym jeszcze zniżył cenę? —
uśmiechnął się i machając ręką. — Wolę to co najprędzej kończyć, bo mnie serce boli. Oddaję za
pół miliona.
— Ale, na miłość Boga, pan się gubisz! — zakrzyknął w głos. Joachim — ja tego nie
dopuszczę!
— Otóż masz pan pociechę, żeś mnie na sprzedaż namówił —
zawołał Bracibor. — Stracą z satysfakcją, żeby panu zgryzoty napędzić.
— Chwytam za słowo — rzekł Bal podając rękę na znak Zrębskiego.
— Ale to być nie może! — zagrzmiał głos pana Joachima.
— Tak będzie, na złość panu! — wyciągając rękę zimno odparł gospodarz — rzecz
skończona! nie mówmy o tym więcej.
Nie wiedzieć dlaczego dreszcz zimny przeszedł po skroniach pana Bala, który zaraz potem
wczuł się rozkosznie, rajsko wzruszony i już mu pilno było biec do domu z nowiną.
Znowu chwila miczenia.
— Ha! — rzekł plenipotent z ponurą niecierpliwością — stało się! sądzono! Aleś pan
szczęśliwy!
Pan Bal podniósł się na palcach, okręcił i zaśmiał szeroko.
— Istotnie, możesz pan to sobie powiedzieć — smutnie jakoś dołożył hrabia. — Stało się!
to pewna, że dóbr tych nigdym się sprzedać nie spodziewał za taką mizerią, aleś mnie pan do
niecierpliwości przyprowadził. Złote jabłko! złote jabłko, panie dobrodzieju! Straciłem je i nie ma
co mówić o tym... Są jednak niektóre dodatki, o których, kiedy już raz weszliśmy w tę materią,
musiemy wspomnieć, choć to dzieciństwa. Naturalnie pan wszystkie koszty bierzesz na siebie?
— Ale oczewiście! — rzekł pan Joachim.
— Naturalnie! — ciszej powtórzył Bal.
— Hm! jeszcze mi przychodzi na myśl jedna drobnostka. Zgadało się coś przed wyjazdem z
żoną moją o sprzedażach, o kupnach... nie wiem z czego... Zachciało się jej pięknej kolii
brylantowej, bo szmaragdy i perły, które ma, znudziły ją! Kobiety tak są kapryśne! Otóż... a dałem
jej słowo, na wiatr, że przy pierwszej sprzedaży (anim się spodziewał, żeby to tak prędko do skutku
dojść miało), niestety! i na Zakalu! Dałem jej słowo, że dla niej pięćset czerwonych złotych
wymówię porękawicznego, ale to...
— Panie hrabio... — ofuknął się niby obawiając ustępstwa Joachim.
Zrębski dał naglący znak przyjęcia panu Balowi. — Spełniam to z największą chęcią! —
rzekł kupiec.
— Przepraszam pana, że o tej drobnostce mówię, ale w istocie nie wiem, jak mi przyszła na
myśl. Tyle mnie kosztuje każdy interes, tak nie cierpię tych targów.
— Ja się nie myślę targować, rzecz skończona — podchwycił Bal.
— Ha! skończona! Ale jeszcze słowo...
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Muszę pana objaśnić o stanie fortuny, chcę być do ostatka jak można najsumienniejszym.
Na Zakalu mam dług bankowy, przypadkiem, istnym przypadkiem! ale to wiele by o tym mówić,
plenipotent mnie w to wpędził nie zrozumiawszy... Dług ten wynosi trzydzieści... wiele, panie
Joachimie?
— Trzydzieści cztery tysiące siedmset dwadzieścia rubli srebrnych.
— Jest tam także jakiś fundusz duchowny? — Trzy tysiące rubli.
— A! jeszcze coś! Mamy tam dyferencją z Radziwiłłami w lesie.
— Co to jest dyferencją? — spytał pan Bal.
— Wątpliwość o granice — podszepnął Joachim.
— To dzieciństwo! nie wiem dobrze, kilka morgów podobno, mała rzecz! ale chcę wszystko
od razu powiedzieć ceniąc ufność pańską... Dawno mi się prosili, żeby o to skończyć... niewiele
dbałem, fraszka! Chcę tylko uspokoić sumienie wypowiadając wszystko.
„Co to za człowiek! co to za człowiek! — w duchu powtarzał Bal — otóż to z takimi ludźmi
mieć interes, z wielkimi panami, to aż miło!”
— Prawdziwie — odezwał się z suchym uśmiechem Goral zażywając tabaki — jak żyję mi
się nie zdarzyło być świadkiem interesu, w którym by aktor brał stronę swego przeciwnika i sam
mu pomagał.
— Toś pan dobrodziej nigdy widać nie miał do czynienia z ludźmi wielkiego, delikatnego
sumienia! — odparł hrabia.—
W tym względzie znają mnie już ludzie, prawda nade wszystko, a interes lubię robić szybko
i stanowczo. Teraz panowie rozmówcie się o resztę — dodał rozsiadając się na kanapie.
Reszta niewiele czasu zająć mogła, gdyż główne warunki były umówione, pan Bal tylko
prosił o dwa dni czasu dla zebrania pieniędzy, które ściągnąć potrzebował; a było tego z różnymi
kosztami około trzechkroć sto tysięcy. Resztę przejmował w długach ciążących na majątku.
Wszyscy winszowali szczęśliwemu nabywcy, który zmuszony był naturalnie zaprosić całe
towarzystwo na obiad do siebie. Hrabia chciał posyłać po wino szampańskie, zawołał był nawet
służącego, ale tak się do tego przybierał głośno, że przytomni mieli czas odmówić i uprosić, aby dał
pokój.
Zasiedli tylko na rozmowę, gdyż tysiączne drobnostki tyczące się majątku przypominał
sobie hrabia, coraz to coś ekscypując z niego, to ludzi, to ruchomości, to drzewo, to dochód
karczemny do pewnego terminu. Pan Bal na wszystko dobrowolnie zezwalał, będąc pewien, ,że
kupił tak korzystnie, tak doskonale, iż te małe ofiary nic dla niego znaczyć nie będą.
Hrabia przyszedł jakoś do siebie i choć wzdychał zawsze po Zakalu, zaczynał nabierać
coraz lepszego humoru, mówił wiele, wspominał swe koligacje, sypał kuzynami bez końca,
dowcipował, a za każdym słowem oglądał się dokoła żebrząc uśmiechów i oklasków, na które był
pewien, że zasłużył. Wieczór dobrze był już przyciemnił salę, gdy pan Bal odurzony, szczęśliwy,
ale niespokojny razem, wziął za kapelusz, by hrabiego pożegnać, i usunął się wraz ze Zrębskim.
Hrabia przeprowadził go do pierwszych drzwi i pospieszył do Gorala, który z nim pozostał.
Zaledwie byli na ulicy, gdy Zrębski parsknął śmiechem:
— No! ślicznież się panu udało, Bogu dzięki! Jeszczem panu u tego starego dudka
sześćdziesiąt kilka tysięcy odtargował, czy pan uważał jak?
— Uważałem, Zrębsiu, serce mi biło! Ale to bardzo uczciwy człowiek! Tylko jeśli tak
wszystkie interesy robi, niedaleko zajedzie! Wiesz co, coś to tak szło po maśle, że aż mi strach!
Z początku wziął się nie sprzedawać, nastraszyłem się mocno... potem znów rzucał
pieniądzmi jak plewą.
Me rozumiem! Ha! stało się. Teraz mi pozostaje... O! diabla przeprawa! — dodał kupiec —
oznajmić żonie i panu Stanisławowi! Widzę, jakie będą na mnie fochy...
— Panie dobrodzieju! Wszak to pan głową domu!
— Spodziewam się! — zawołał Bal — i com zrobił, tom zrobił, ale zawsze... byłeś waćpan
żonaty kiedy, Zrębsiu?
— Chwała Bogu, nie! — odparł adwokat z uśmiechem chytrym.
— No! to waćpan nie wiesz, co to za mocna rzecz ta słabość kobieca! Zdaje się nic! tylko
płacze, tylko stęka, tylko chodzi i wzdycha, a jak cię zacznie tym częstować, tobyś pod ziemię
wlazł, żeby dała pokój! Nie ma na świecie jak moja Ludwisia i nie do niej to mówię — przerwał
kupiec — jednakże...
Tu zamilkł, zamyślił się, Zrębski go pożegnał, a on nie bez wahania wszedł do kamienicy.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY SMAK ZŁOTEGO JABŁKA
Nikogo nie spotkawszy w bramie, na wschodach i w sieni, dostał się pan Bal do swojego
pokoju na górą, a w miarą jak się poczynał znowu rozmyślać, charakter jemu właściwy, humor, w
którym zwykł był pływać, rozbijały chmury chwilowej niespokojności. Opowiadał sobie o swoich
wioskach, o młynach, o spławnej rzece, o książęcym majątku, rozpalał się obrazem i już go piec
zaczynało, żeby co najprędzej nową wielkość zdumionym oczom żony pokazać. Odzyskał zaufanie
w sobie i żywość chwilowo straconą, ubrał się co najrychlej i popędził na górę do saloniku.
Tu zastał czekającą go z herbatą Ludwikę, Lizię, Stanisława i Strumisza... Tajemnicy
utrzymać dłużej ani przygotować do jej przyjęcia nie mógł i nie umiał, serce mu biło gwałtownie,
był u celu życzeń tajemnych, chciał się swym szczęściem podzielić.
— A! gdzieżeś był? — wstając i podchodząc ku niemu zawołała pani Balowa.
— Gdzie? szczęśliwa kobieto! ani ci się śniło! ani ci się marzyło! Witam dziedziczkę
Zakała! kupiłem dobra! dobra książęce! dobra za bezcen... cztery wioski... klucz... jedziemy na
wieś! Familia starożytna Balów powraca do pługa i roli!
Słowa te wymówione były z takim zapałem, a przy tym tak szybko, tak nieporządnie i z tak
gwałtownymi ruchami, że w pierwszej chwili cofnęła się Ludwika, załamała ręce, bo jej przez myśl
przebiegło, że mąż mógł dostać pomięszania. Stanisław zbladł jak chusta.
— No! cóż! stoicie jak mruki! nikt mi nie winszuje? zrobiłem interes ogromny! złote jabłko!
złote jabłko! dobra za pół ceny! milionowe! Com marzył, tom dokonał, wyprzedaję się i wynoszę
na wieś.
— Ale na Boga! — drżącym głosem odezwała się żona — godziłoż się tak bez poradzenia
się kogo z nas losem wszystkich rozporządzać? tak niespodzianie, tak gwałtownie!
— O! ba! bylibyście mi odradzali, przeszkadzali, nie dowierzali, a tak — zapadła klamka i
rzecz skończona... powiadam wam, jedziemy na wieś.
Po twarzach przytomnych widać było, jak ta wieść wielkie, silne i niemiłe zrobiła wrażenie;
Stanisław spuścił oczy i dumał ponuro, nie śmiejąc się słowa odezwać, Strumisz był osłupiały,
Lizia uśmiechając się z przymusem zbliżyła do ojca, Balowa stała ze załamanymi rękoma i
poglądała na męża. To milczenie, podziw, nieufność jakoś coraz silniej drażniły pana Erazma,
który, jakby wszystko chciał razem wypowiedzieć, począł trzepać.
— Majątek przepyszny... złote jabłko! in crudo... ziemia glinkowata, ale nigdy nie zawodzi,
wydatki ogromne, młyny, rzeka spławna, lasy, łąki nieprzebrane, dyferencja z Radziwiłłami, co jest
niemałym zaszczytem... fundusze duchowne, dług bankowy, stary dwór, pięćset samych mężczyzn,
nie licząc płci żeńskiej, szlachta czynszowa, smoła i huta...
— Od kogo? od kogo? — spytała żona niespokojnie — czy nie z pomocą Zrębskiego?
— Właśnie wszystko to winienem temu nieoszacowanemu, poczciwemu Zrębskiemu, który
ma prawdziwe przywiązanie do mnie. Jest to człowiek nieoceniony.
— A! zginęliśmy — odezwała się żona; — on nas zgubi. Pan Bal z kolei osłupiał.
— Zrębski! mój przyjaciel, mój najlepszy druh... co waćpani jest?...
— Poznasz go, ale po czasie... Od kogoż to kupno? gdzież ten majątek? jaka jego cena?
— A! czekajże, co za gorączka! — rzekł Bal siadając i trochę zafrasowany — zaraz ci
rozpowiem wszystko... Najprzód kupno to od najzacniejszego z ludzi, jeszczem mu podobnego nie
widział, od hrabiego Bracibora Sulimowskiego.
Stanisław mimowolnie zakrzyknął, wszyscy obrócili oczy na niego.
— Co to? — niespokojnie spytał Bal — znasz go?
— Nie, słyszałem tylko o nim — rzekł Stanisław.
— A cóżeś słyszał: że dudek chyba i interesów robić nie umie... ale człek z najwyższą
szlachetnością.
Stanisław usiadł nie mówiąc słowa, bo nie widział potrzeby sprzeczać się z ojcem, nie
bardzo będąc pewien swoich wiadomości, które obiecywał sobie sprawdzić.
— Mówże, coś słyszał! — naglił ojciec.
— Powiadano mi o nim nienajlepiej, ale to są wiadomości uboczne.
— No! a ja go widziałem, rozmawiałem z nim, traktowałem i mogę wam powiedzieć, że
mało takich ludzi na świecie, sumienność do przesady... delikatność niesłychana. Był zmuszony
sprzedać część dóbr, Zrębski z Goralem mi dopomogli; jestem panem Zakala!
— Gdzież te nieszczęsne Zakale?
— Na Wołyniu; nad Horyniem! — z zapałem począł pan Bal — w krainie mlekiem płynącej
i miodem... słynnej pszenicą i pieniądzmi, w najszczęśliwszym położeniu... Cztery wioski... dwór
stary niegdyś książąt Szujskich.
— Cóż cię to będzie kosztowało? — z bojaźnią spytała żona jakby już zrezygnowana.
— Pół miliona! pół miliona, ale dobra warte dwa razy tyle.
Pani Balowa schwyciła się za głowę. — O! mój Boże! — zawołała.
— A waćpani tylko byle stękać... myślałem, że mi się uwiesisz na szyi, że mi będziesz
dziękowała, a tu jeszcze strachy, wykrzykniki, żale, jeśli nie wymówki spotykam, przyszedłszy ze
złotym jabłkiem. Teraz proszę mnie słuchać — dodał kupiec stanowczo — to nie dość.
Postanowiłem od dawna i zapowie- działem, że chcę się wynieść na wieś i handel ten nieznośny
porzucić, sprzedaję domy, realizuję, co mam, i idę z wami napawać się wiejskim powietrzem.
— Przepraszam cię — równie stanowczo odpowiedziała pani Balowa — miałeś prawo
dogodzić swojej fantazji, ale nie masz prawa zagrażać losowi swych dzieci dla jakiejś chimery.
— Ona to nazywa chimerą! — burknął Bal.
— Posłuchaj mnie cierpliwie — chwytając go za rękę dodała żona. — Zrośliśmy i
przywykli do miasta, praca nasza chleb nam dała i zapewniła przyszłość dzieci... Godziż się, nie
znając tego życia, które ci się tak śmieje, wszystko w nie wkładać? A nuż twoje złote jabłko będzie
jabłkiem raju? Nie, kochany Erazmie, kupuj sobie dobra, jeśli ci się podoba, rzucaj ten poczciwy
stan, w którym żyli i wychowali nas rodzice, ale nie odrzucaj od siebie ostatniej deski ratunku. Tam
nas czekają straty, tu choć niech zostanie przytułek po burzy...
Bal wysłuchał, choć z oznakami nadzwyczajnej niecierpliwości, podskakując na kanapie,
całej mowy żony, ale trząsł głową i rzucał się.
— Co za dziwne przeczucia! co za przywidzenia! — przerwał nareszcie — co za zakochanie
w tym brudnym mieście! Dlaczego mamy tracić? Czemu nie potrafimy gospodarzyć? Cóż to, święci
garnki lepią? Dobry ekonom i rozumu trochę, ot, i po wszystkim. Stanisław będzie, ręczę, dobrym
gospodarzem.
— Będę, czym ojciec rozkażesz — odparł smutnie Stani-sław — ale dobrym, wątpię... Na to
potrzeba specjalnej nauki i ochoty, a ja jej nie mam.
— Wszystko się znajdzie — przerwał Bal — co to darmo gadać! Wyprzedamy się i kwita z
miasta, ze sklepów, z handlu, ze wszystkiego, wracam na niwę przodków... odetchnąć powietrzem
siół i lasów... Co to za życie rozkoszne, jaka cisza, swoboda i pokój! jaki dostatek! O! ciężko mi
czekać do tej chwili, tak jej pragnę.
Matka i syn spojrzeli po sobie, jakby mówili: „To darmo, my go nie przekonamy!” — a
żona odezwała się łagodnie:
— Kupiłeś, zrobiłeś, coś chciał, nic ci nie powiem, choć do- prawdy, jako żona, mam prawo
wyrzucać robioną przede mną tajemnicę... za to musisz mi się wypłacić czymś.
— Moja duszo! musiemy wyjechać na wieś.
— Pojedziemy na wieś — z westchnieniem rzekła Ludwika.
— No! otóż śliczne, moje serce, zgadzasz się na wszystko?
— Nie na wszystko... mój Erazmie... wyprzedawać się nie chcę.
— Musimy!
— Nie wyprzedamy się.
— Pani mi chcesz narzucać swoją wolę?
— Nazwij to jak chcesz... ale mi musisz dać słowo, że do lat trzech nie pomyślisz o
sprzedaży handlu i domów. Jeśli po latach tych będzie nam tam dobrze, no! uczynisz wówczas, co
się spodoba. Pan Bal, który myślał w ten sposób żonę złapać i pokój sobie kupić, zamilkł, ale się
uśmiechnął.
— No! no! cicho! sza! zgoda! Daję słowo! na kupno Zakala nie potrzebuję tyle pieniędzy,
żebym się wyprzedawał... chciałem tylko do klucza tego dokupić dóbr więcej, ale o tym
rozpatrzywszy się lepiej i za lat trzy czas będzie...
Stanisław powstał weselszy, pani Balowa uścisnęła rękę męża.
— Dziękuję ci — odezwała się — uspokoiłeś mnie, jestem ci wdzięczna.
Teraz już pan Erazm, okupiwszy swój dobry humor danym słowem, mógł mu puścić cugle i
nie śmiemy powtarzać, ile wymownych o życiu wiejskim zaimprowizował panegiryków. Niestety!
zacny mieszkaniec miasta znał wieś tylko z wesołych okolic Warszawy, znał ją z Kochanowskiego,
z poetów, z tradycyj zamierzchłych i ze szlachty, która do miasta przyjeżdżając wysoko ceniła
zalety rodzinnych kątów.
Znał wioskę, jaką wszyscy w mieście osiedli wyobrażają sobie, bez ciężkiej pracy, bez
zawodów, bez nudów jej i przykrości. Wyczytał ją w poetach i powieściopisarzacb, którzy z granitu
dobywszy drobinę diamentu — pokazują oczom zdumionym. Dla pana Bala wszyscy wieśniacy
byli poczciwym lu- dem bez wyjątku, na wszystkich łanach złociły się mu zboża, lasy szeptały
rzewnym dumaniem, wiatry powiewały zapachami.
O! unosił się też, unosił w górę i latał pod same obłoki, a próżności trochę wystawiało mu,
jaką rolę grać będzie na książęcych dobrach potomek Massagetów. Rodzina pana Erazma słuchała
tych apologij, tych rojeń przyszłości ze smutnym nieledwie politowaniem, jedna Lizy główka
łatwozapalna dzieliła prawie myśli ojca i cieszyła się po cichu. Ale filut dziewczyna nie bardzo się
popisywała z weselem widząc matkę smutną, a trochę i jej żal było Warszawy.
Kupiec jął potem opowiadać całą historią swego nabycia, przyjęcia hrabiego, jego naiwność
i śmiał się do rozpuku z utargowanych sześćdziesięciu dwóch tysięcy, które zapłacić już był gotów.
— Wszystko to, co mi mówisz — przerwała żona nie wahając się zawczasu przygotować go
do utraty złudzeń — przekonywa mnie, że w tej robocie, w którą wpływał potajemnie Zrębski, a
którą tak osobliwie ukończyłeś, musi być coś fałszywego... twój hrabia jest nieochybnie wielkim
frantem...
To przypuszczenie niezmiernie zdziwiło i oburzyło razem pana Bala, uważał je za skutek
złego humoru żony i na koniec śmiać się począł do łez prawie.
— Ach! ach! — zawołał — on frant! on frant! co też ci się śni, toć to uosobiona
poczciwość! Zresztą zobaczysz go i osądzisz, bom ich na czwartek na obiad zaprosił.
— Wieleż ci to zabierze pieniędzy? — spytała żona.
— Około trzechkroć sto tysięcy gotówką, ale majątek kupiłem za pół miliona!
— I kupiłeś go tak, nie widząc, nie znając, na pochwały sprzedającego, na dobrą wiarę
nieznajomego! to niepojęta!
— A, a! ślicznie by też było, żebym zwlekał i nie ufał, byłby mnie ktoś podkupił. Musiałem
dobrze napracować się, żeby kompetitorów usunąć, nawet smarowałem łapę.
— Daj Boże, żebym się omyliła — ze smutnym przeczuciem odezwała się jeszcze żona —
ale mi się wszystko zdaje, że cię ci ludzie podeszli niegodnie.
— Za jakież już dziecko masz mnie waćpani! — ofuknął się mąż — myślisz, że tak łatwo
mnie złapać? Wstydź się, wstydź! to się nawet nie godzi tak ludzi posądzać.
— Zobaczymy! zobaczymy!
Wszyscy byli smutni, nawet kupiec, owładnięty wkrótce wpływem otaczających, uczuł
potrzebę ujść, żeby sam na sam zostać ze swym jasnym marzeniem. Poszedł rachować, cieszyć się i
dumać o rozkoszach dziedzictwa.
Reszta jego rodziny pozostała w saloniku przykuta do krzeseł, bo wszystkich zarówno, nie
wyjmując Lizi, której wieś dosyć się podobała, perspektywa opuszczenia Warszawy smutkiem
osłaniała oczy. Stary to, pospolity, a jednak bardzo prawdziwy aksjomat (piszę jednak, bo mnóstwo
jest prawd pospolitych zupełnie fałszywych), że nigdy się tyle nie ceni tego, co się posiada, jak gdy
je mamy utracić. Pani Balowa urodziła się, wychowała, dożyła wieku poważniejszego pod cieniem
tych murów, które całym kochała sercem, i nie wiedziała, jak się z nimi rozstać potrafi. Życie jej
przylgnęło do wszystkich obrotów żywota miejskiego i obracało się z nimi powolnie, regularnie i
bezpiecznie; obawiała się tej wsi, której mąż jej tak pragnął, jak nieznanego czegoś i strasznego.
Stanisław rzucał w mieście tę, do której co dzień się przywiązywał więcej, i niczego mu
więcej żal nie było. Mierzył się właśnie z tą myślą straszliwą oddalenia od niej i nie wiedział, jak
potrafi przetrwać rozłąkę. Nie była to namiętna boleść, było to jakieś nie nazwane uczucie, które
musi doświadczać ryba na ląd rzucona, zwierzę tonące w wodzie. Nie wiedział, jak w nowym dla
siebie żywiole, w pustyni, która go czekała, żyć potrafi. Jego przywiązanie, na pozór chłodne,
zimne, nigdy nie znamionujące się gwałtowniejszym objawem, właśnie tym było straszniejsze, że
nic z siebie nie udzieliło światu. Palił się jasny ten płomień cały w lampie, której łono rozżarzał. Po
odejściu ojca matka poczęła przechadzać się po pokoju, on usiadł w kątku złamany, zatopiony w
myślach i łza jedna wytrysła mu na oczach...
Oko matki tylko dostrzec jej mogło.
— Co ci jest, Stanisławie? — spytała niespokojnie — miałżebyś jak ja żałować gorąco,
może do zbytku gorąco, wszystkiego a wszystkiego, aż do kamieni bruku, aż do pyłów ulicy, aż do
wrzawy, co budzi i usypia?...
Stanisław nie chciał skłamać, nie płakał ani za miastem, ani za ludźmi, płakał za jedną tylko
istotą, co mu do życia jak powietrze była potrzebną.
— Co ci jest, mój kochany Stanisławie?
— Żal mi... tak — rzekł powoli — żal mi Warszawy, żal mi ciebie i nas... Bóg wie, co nas
tam czeka: świat obcy, ludzie nowi, my ich nie rozumiemy, oni się nas obawiać będą. Co za
nowicjat przebyć będziemy musieli! ile doświadczeniem nie znanych rzeczy nabywać... a ile
stracimy tutaj!
Lizia uśmiechnęła się, trochę zniecierpliwiona i smutkiem matki, i łzą brata, na którą aż
ramionami ruszyła.
— Mój Stasiu — odezwała się — i ja pewnie żałować będę Warszawy, ale czegoż się
znowu tak lękać... Więcej ludzi żyje na wsi niż po miastach... godzim się na to, że stan nasz jest
czymś nienormalnym, że to zbiegowisko ludzi ma swoje korzyści, ale...
— A ty nic nie pożałujesz? nic? — spytał Stanisław. Lizia odkryła w zapytaniu więcej,
niżeli w nim może było, i zarumieniła się trochę.
— Ja? ja żałuję wszystkiego, wszystkich! ale razem cieszę się nowością, tak mało w życiu
nowego.
— Mój Boże! jak to znać, żeś czytała u pani Blanchard kontrabandą wnoszone francuskie
romanse, kochana Liziu!
— Stasiu, ty mnie prześladujesz!
— Nie, mów dalej, może mnie przekonasz...
— Przynajmniej się nie zlęknę — odpowiedziała Lizia — więc śmiało powtórzę, że życie
ma mało w sobie nowego! mnie się czasem zachciewa, żeby słońce weszło od zachodu, a ty nie
zrozumiesz, dlaczego się cieszę, że na wieś wyjeżdżamy?
Staś się rozśmiał, matka pocałowała ją w głowę.
— Kochane dziecię, tyś dziecię jeszcze! — powiedziała cicho — Staś już jest człowiekiem,
tobie się śmieje wszystko, nawet niebezpieczeństwo...
Lizia spojrzała w oczy matce, nie wiedzieć skąd i dlaczego prysła jej łezka brylantowa
spod powieki; zakręciła się i uciekła, Stanisław pozostał.
— No! teraz powiedz mi, Stanisławie — cicho spytała pani Balowa — co twoja łza
znaczyła... ale całą prawdę...
Syn się zmieszał.
— Nie od dziś czytam w tobie tajemnicę; twój smutek niewłaściwy wiekowi, zamyślenie,
dziś ta łza... to wszystko coś znaczy, maszże lepszego przyjaciela nade mnie?
— O! nie! nie, kochana matko, ale są rzeczy, których się i najlepszemu przyjacielowi nie
mówi.
— Jak to, miałżebyś tajemnicę, której byś się mógł zawstydzić?
— O! nie! nie! — żywo zaprzeczył młody człowiek; — nie zrozumiałaś mnie, matko... są
rzeczy, których się nie mówi... bo... się nie godzi może obnażać ich przed wszystkimi.
— Stasiu! dawnom się tego domyślała! wymawiałeś Lizi czytanie francuskich romansów, a
sam nie czytałżeś nadto niemieckich?
I z łagodnym uśmiechem spytała:
— No! przyznaj mi się, ty się kochasz?
— A gdyby tak było?
— Uczucie niewinne, jeśli poczciwe i czyste, ale któż ci je natchnął?
— Bądź pewna, że go wart!
— Zmiłujże się, powiedz mi kto? widuję wszystkich, kogo znasz, nigdym cię z nikim
widząc nie posądziła o miłość.
Uśmiechnął się Staś smutnie.
— Prawda, moja miłość niepodobna do innych, jest to pożar w kawałku lodu...
— Stasiu, któż to taki?
— Niech mama zgadnie...
— A! trudno by mi było... oszczędź mi domysłów, odważ się i wymów...
Cicho, ze smutnymi oczyma Stanisław wymówił imię Konstancji.
— Żartujesz chyba, widziałam cię z nią kilkanaście razy u Krombachów... kiedyżeś się
zakochał? chyba wczoraj?
— O! o! starsza moja miłość, mamo, niżeli myślisz, widziałem ją z okna mego, pielęgnującą
do śmierci biednego dziada, widziałem idącą za jego pogrzebem, modlącą się w kościele... i
kocham ją od czasu, jak po raz pierwszy tam na poddaszu podniosła się firanka, ukazując mi ją
obok schorzałego, drżącego starca, jak obraz miłości dziecinnej... Ale mógłżem nawet wspomnieć o
tym? ona uboga, znasz ojca marzenia i nadzieje, zresztą anim rachował, co dalej będzie i czy mnie
zechce... To pewna, że dziś myśląc o rozstaniu drżę i czuję, iż mnie nad siły kosztować będzie...
Z litością, współczuciem, obawą spojrzała matka na syna, uciskając dłonią błogosławiącą
gorące jego czoło.
— Stasiu mój — rzekła — młodzi ludzie kochają łatwo, namiętnie, a krótko; mogą
chorować z rozpaczy i przechorowawszy zakochać się w innej... to się co dzień widuje. Wątpię,
żeby twoja miłość była tego rodzaju i obawiam się owszem, żebyś się jej nadto nie oddał. Cierp
teraz, inaczej być nie może... ja ci nic poradzić nie umiem, modlić się tylko mogę, a od jutra okiem
i sercem innym spojrzę na Konstancję... O! boję się bardzo! bardzo boję! Żona to cała przyszłość
Człowieka.
— A na czwartek! — zawołał wpadając do pokoju w szlafroku pan Bal, przestraszający tym
napadem niespodzianym — trzeba dostać jesiotra i ananasów!! Lody i cukierki od Lessla!!
Tom drugi
ROZDZIAŁ PIERWSZY JAK WYGLĄDA ZŁOTE JABŁKO
Brzegi Horynia są gdzieniegdzie uroczej, uśmiechniętej piękności, ale nie ujmując
bynajmniej tej rzece i mieszkańcom jej brzegów w niej zakochanym, potrzeba wyznać, że czasami
bywają dziwnie smutne i nieładne. Sosnowe lasy i piaski pięknie wyglądają z daleka, z bliska się
prędko przejadają.
Przed nami rozciąga się właśnie nadhoryński szeroki krajobraz, majestatyczny i smutny. Jak
okiem zajrzysz, kołyszą się ogromne sosnowe lasy, rozsadzone wśród wydm piaszczystych;
gdzieniegdzie wątpliwej zieloności pole z rzadka starymi powysadzane sosnami, przecięte
parowami, które ścieki wód wymyły, spuszcza się zwolna ku rzece. Gdzieniegdzie wioska
szarobrunatna z cerkiewką czarną, pokrytą gontem omszonym, wyciąga się wężykiem ze swymi
chudymi gruszami, na których więcej kijów pozarzucanych przez chłopięta wiejskie niż owoców; z
żurawiami studeń, z płotami gęstymi i szeroko rozplaśniętą zakopconą karczmą. Dalej widzisz
gdzieś zabudowania folwarczne ubrane w tę barwę powszednią brunatną, która tu okrywa wszystkie
dzieła ludzkie: szary młyn, szary dwór, szarą stodołę... Spojrzawszy z pagórka, gdy jeszcze nad tym
obrazem smętnym zawiśnie szare niebo jesienne podarte wichrami, siejące wilgoć i mgły
przenikliwe, serce się ściska, smutek wkrada w duszę, tęsknota porywa i usta składają się do
pytania: „Jak tu ludzie żyją?!”
Obraz, jaki przedstawiało oku z daleka Zakale, był jednym z najsmutniejszych w świecie.
Leżała ta wieś nad Horyniem, ale nad Horyniem sączącym się przez płaski z jednej, przez szerokie
błota z drugiej strony. Poza nią czerniały bory poprzecinane, których gdzieniegdzie wysokie pnie
widać było sterczące rzędami całymi, wiły się krzaki i zarośla, plamiące żółty piasek, na którym żyć
się starały... Wioska Zakale, dosyć długa, ponad brzegiem wyprostowana, bez drzew, osamotniona
na wydmie, dymiła jak pogorzelisko i czarna była od smolnych wyziewów. Dalej na horyzoncie
inne dymy oznaczały sadybę Ciemiernej. O pół milki w lewo stała widoczna także Borowica.
Nowiny kryły się w lesie. Na Horyniu, jak plamka czarna, widać było zgarbiony pływak do wąskiej
przyparty grobelki.
Między Zakalem a Borowica, bliżej jednak pierwszego, pokazywały się zabudowania
dworskie, wielki placek szarobrunatny, ponad którym najwyżej wznosił się dwupiętrowy dach
starego dworu na pagórku u rzeki usadowionego. Dokoła było coś na kształt mizernych drzew,
obficie płotów i nie żałując piasku. Stajnie, obory, stodoły, chruściane po większej części, z daleka
miały pozór jakichś strategicznych usypów w tajemnicze linie poukładanych. Wszystko razem
wzięte wyglądało nędznie, brudno, opuszczono i ubogo.
Od wioski na przeciwnym brzegu położonej, a do Zakalańszczyzny nie należącej, przez
często zatopione ługi wiodła grobla wysłana płotami i chrustem, z kilką wysokimi mostkami
ruchomymi, bo nieraz w rok woda je wynosiła, a ludzie układali nie myśląc nawet
przymocowywać; dalej zjeżdżało się do promu zwykle śpiącego, jak przewoźnicy w karczmie
palący fajki, i przebywszy gorszą jeszcze grobelkę, już do państwa zakalańskiego należącą,
stawałeś pod dworem. Zbliżywszy się łatwo było poznać, że tu pan nie postał od dawna, chyba w
odwiedziny, tak brak było starania około dworu. Popasali tu tylko panowie rządcy i ekonomowie,
pokolenie koczujące, które się nie stara upiękniać, bo nie spodziewa miejsca zagrzać. Około dworu,
wyjąwszy maleńki ogródek spadzisto ku rzece zbiegający i pokopany w grządki, na którego dwóch
czy trzech ścieżkach sechł nieszczęśliwy, ale uparty agrest i zdziczała porzeczka, nie było śladu
ludzkiej myśli i ręki; kilka starych drzew, z których siekiery stróżów, jak mogły najwyżej,
pościosywały gałęzie, smutnie poglądały z wysoka na szczęśliwszych braci lasów. Były to osiki,
topole i wszędobylskie sosny. Jednym jedna brzoza skrzywiona przytuliwszy się do płotu
cichaczem wyrosła na boku.
Obficie za to było pod płotami dokoła, na dziedzińcu, w ogródku tych zaroślów
bezimiennych, co zbiwszy się w kupę gęstą naśmiewają się z niszczącej je ręki ludzkiej. Dziś je
wyciąłeś, za kilka dni już żwawo zastępem całym, puszczają, a na wiosnę ani znać, że się koło nich
uwijano z siekierą. Ta różnorodna płotów obsada, której żaden botanik rozklasyfikować by nie
potrafił, nie gardząc przymierzem pokrzywy, łopuchu, blekotu i zawieruszonego z żyźniejszej ziemi
bodiaka, wyśmienite stanowiła mieszkanie dla komarów, wróbli i drobnego Bożego stworzenia, co
się koło domostw ludzkich kręcić lubi. Obficie było w Zakalu tych utrapionych zarośli, a niektóre
kupy szczęśliwie dochodziły już wysokości kilkunastu łokci, żwawo się rozszerzając na wszystkie
boki. Na pagórku z gliny i piasku, na którego wierzchołek wiodła wąska droga między dwoma
płotami niedbale, choć wysoko wyerygowanymi , ogromna brama z dachem słomianym, furtką o
kilku stopniach, szanowna starożytnością i gniazdami wróbli, wspaniale się najprzód przedstawiała
oku. Koło niej stał niebiesko pomalowany krzyż z napisem świadczącym, że go wzniósł
przedostatni rządca. Na prawo zaraz skręcała się droga do drugiej bramy i zajeżdżało się w
dziedziniec. Ten przedstawiał oku nieforemny prostokąt, ograniczony z jednej strony dworem, z
drugiej oficyną, z trzeciej spichlerzem ż galerią i stajnią, z czwartej był płot, o którego dawnym
istnieniu świadczyły bujne pod opieką jego wyrosłe chwasty.
Na podwórzu panował malowniczy może, ale niepiękny w naturze nieład; pomiędzy oficyną
a dworem stała ze spuszczonymi hołoblami beczka wody, stara, pękata i głupawej fizjonomii.
Tuż na płocie wietrzyły się hładysze, garnki, skopki, dojniczki i rozmaity sprzęt
gospodarski, pozawieszany na kołkach, któ- remu do góry nogami nie było do twarzy. Dalej, na
wolnej części płotu, który tyle ma użytków na wsi, schła bielizna długim rzędem najdziwniejszych
kształtów zadziwiająca oko. Były tam koszule usiłujące przedrzeźniać z pomocą wiatru figury tych,
co je nosili zwykle, nadziane na kołki pończochy, świecące piętami grubo cerowanym;, spódniczki
trzpiotowate, chustki tęskniące za tabakierką i mnóstwo bielizny, której opis nie daje się dokładnie
uskutecznić. Najzabawniejszą była jedna długa biała kamizelka, która widocznie chciała grać rolę
ważniejszą i, odsunięta od reszty współtowarzyszów, arystokratycznie poglądała na nich.
Przed progiem dworu leżała owa kłoda, jaką często widujemy pod karczmami, służąca póty
za podpórkę do rąbania, póki siekiera do reszty jej nie wyszczerbi lub w głodny czas niewdzięczny
stróż nie rozszczepi na podpałki. Męczennica ta w pośrodku już tak była ścieniała, że co chwila
groziła podaniem się do dymisji. Koło niej wielki cmentarz trzasek żółtych formował przyzwoitą
kupę śmiecia, gdzieniegdzie emaliowanego gałganami i wymiecionymi z domu resztkami żywota.
O! gdyby człowiek myśleć umiał, czegoż by to nie znalazł w kupie śmieci, tej ultima linea reruml
Ale wnijdźmy nareszcie do dworu, a najprzód pokłońmy mu się z podwórza. Boć to
poważne staroświeckie domostwo, o dwupiętrowym dachu, trzy ogromne ma kominy na nim, a
pogląda z ozdobnymi na wszystkie strony oknami oświecającymi strychy. Okna te, z dawna
powybijane, zastąpione okienniczkami, nie zamykane wreszcie, stały się wielkimi, nieforemnymi
otworami tylko, bo i ramy ich opadły po kawałku. Gonty stare, niewiele łatane, pokryte grubą
warstwą mchów, w wielu miejscach przebutwiały, popadały się, ośliznęły lub są w drodze ku ziemi.
Ściany dworu, choć jeszcze się lepiej trzymają, bo z połowę ich w ziemię wsiadło, prostują się, jak
mogą, tynk tylko jakoś z nimi pogodzić się nie umiał. Gdzieniegdzie obalił się kupą gruzu lub
poodstawał wielkimi wydętymi brzuchami. Oprócz poważnego ganku, w pośrodku wspartego na
nowszych słupach sosnowych, według zasad architektury nieznanej, wydętych w pośrodku bardzo
widocznie, domostwo miało po czworo okien z każdej strony i dawniej uchodzić mogło za bardzo
obszerne. W szczęśliwych bowiem czasach, których już mało kto pamięta, goście nie potrzebowali
osobnych pokojów, spali sobie pokotem, a bawili się wyśmienicie szturchając łokciami. Te cztery
okna z obu stron głównego wnijścia już się bardzo zbliżyły ku ziemi, ale jeszcze miały wszystkie
maleńkie szybki popalone i okiennice z sercami, acz podpierane kołkami na dzień i na noc, bo ani
zamknięte, ani odemknięte na miejscu wytrwać nie mogły i zostawione sobie miały zwyczaj
kołysać się i piszczeć nieznośnie, choćby nawet wiatru nie było. Jeden z rządców Zakala, którego
żona była bardzo nerwowa, z przyczyny, iż służyła u księżnej R., zafundował do wszystkich
okiennic drągi, które dotąd służyły.
W pośrodku była sień ogromna na przestrzał ze wschodami na strychy, pod którymi od
bardzo dawna stał wielki magiel z resztkami młyńskich kamieni. Na prawo i lewo było po dwoje
drzwi wiodących do pokojów, przestrzałowe wychodziły na ogródek, ale się od dawna nie
zamykały.
Na lewo przez pierwsze wchodziło się do zajętych izb przez teraźniejszego pana rządcę;
były to jeszcze dość pokaźne komnaty, ale już bez cech starożytności, bo w nich sufity płócienne
zamieniono na tarcicowe, postawiono nowe piece i kominy, dano podłogi, a zresztą ubiór ich
nowożytny odejmował im wszelką barwę.
Pierwszą bardzo wielką zajmowały w tej chwili prządki siedzące na ławach w milczeniu i
mówiące po cichu, śmiejące się półgębkiem, bo czuły tuż przy sobie gromowładną rządczynię.
Jakoż przez drzwi wpółotwarte świecił się czysty pokoik pani Supełkowej, w którym ona i córka
zajęte były rozmową.
Tu było schludnie, łóżka białe wysoko wysłane, kuferków dosyć, obrazków po ścianach i
wianków z palmami pełno, tykwy na piecu i kominie, gitara na gwoździu, osłoniona muślinowym
woalem starym. Pod oknem stoliczek 1 wazoniki z geranium, z agapanthusem, rozmarynem i
zwykłą botaniką ekonomską.
Na dwóch krzesłach, niegdyś biało olejno pokostowanych i wyzłacanych, na których półtora
wieków siedziało i dobrze je wygniotło, naprzeciw siebie spoczywały matka i córka, obie
niepospolicie, jak było widać po twarzach, zafrasowane. Matka, choć mogła mieć lat blisko
czterdziestu, miała tę szczęśliwą piękność, co się nie starzeje, świeżą, krwistą, nieogorzałą, ubraną
w wielkie oczy czarne, wyraziste i bez ukrywania się szczerze zalotne, postawę niezmiernie
zręczną, wysmukłą jeszcze, choć już bardzo pełnych kształtów, rączkę białą i nóżkę małą. Typ
twarzy przypominał garderobianę sprytną, dowcipną, przypsutą a nie wiedzącą nic więcej, prócz że
jej twarzyczka zaręczała powodzenie na świecie. Ale dziś wyraz ten zatarły trochę kłopoty i
starania o chleb powszedni...
Córeczka obok siedząca, może piętnastoletnia, chuda, bladożółta, mocno brzydka i
cherlająca widocznie, nic a nic matki nie przypominała, ani zdrowiem, ani wesołością, ani typem
rysów. Było to stworzeńko biedne, wychorowane, rozkapryszone, samowolne i nieznośne. Żona
rządcy i córka jego ubrane były starannie, a młodsza nawet na swój stan za wytwornie; widać, że jej
rodzice nic odmówić nie śmieli. Uśmiech jakiś pogardliwy błądził po bladych jej ustach
ściśniętych; podparta na łokciu, oczy miała wlepione w róg izby i czoło chmurne.
— Moja Delciu — odezwała się matka — trudno po nas takich rzeczy wymagać... my
musimy służyć, to daremna rzecz, majątku nie mamy...
— Co innego u hrabiego — odpowiedziała panienka — ale u jakiegoś tam kupca, co ten
majątek kupił teraz, który gotów we wszystko wglądać, prześladować i traktować nas jeszcze z
góry.
— E! o to by było najmniejsza! — odparła matka. — Zresztą, nie wiemy jeszcze, czy i on
nas zechce; pisał prawda do ojca, że gotów go zatrzymać, jeśli mu się starać będzie służyć dobrze,
ale zobaczymy dopiero na miejscu, jak się sobie podobamy. A że on kupiec czy kto tam taki, to
nam wszystko jedno. Jeszcze lepiej, na niczym się znać nie będzie, co zechcemy, to mu wmówić
potrafim! Potem, mamy z ojcem projekt...
— Jakiż projekt, matuniu?
— Ale bo to wcześnie się z tym wygadywać!
— Toć przede mną.
— Ty bo, Delciu, często wypaplesz.
— Widzę, że mnie mama chce rozchorować, ja nie mam tak żelaznego zdrowia, proszę
mnie nie męczyć — zawołała pieszczoszka — proszę mi powiedzieć zaraz.
— Zamknijże drzwi od kobiet.
— Gorzej, pode drzwiami podsłuchiwać będą.
— Prawda, moja Delciu. Cała rzecz — dodała zniżając głos — żeby go zrazić i nie dać mu
tu zamieszkać, jak chce. Ojciec i ja bardzo o tym myślemy. Zje licha, żeby tu wyżył... Odjeżdżając
musi nam oddać Zakale, będziemy tu panowali lepiej niż za hrabiego...
— Ale czy to się uda?
— O! o! na to głowa ojca i moja! i pomocnicy się znajdą.
Właśnie tych słów domawiała, gdy wszedł pan rządca z sążnistym batogiem, a była to tak
pocieszna figurka, że nieprzywykły musiał ją powitać wykrzykiem zadziwienia. Sąsiedni szlachta
nazywali go pospolicie Łokietkiem, a wieśniacy Kucym, co jeszcze lepiej malowało małego
człowieka, naczupurzonego bardzo, na wysokich nogach niezmiernie krótki noszącego tołubek i
głowę potężną. Twarz, jakby na przekór wzrostowi i nieforemności, była dosyć przystojna, choć
podstarzała i nieświeża; wąsik na niej czarny do góry, czupryna także w celu dosztukowania
niedostającego wzrostu; ręce przy tym, jak karły i garbaci, miał dosyć długie i żylaste, pierś wydętą,
a wyraz fizjonomii zapalczywy i energiczny. Takim w istocie był pan rządca dla całego świata,
wyjąwszy żonę i córkę, bo tym ulegał w pokorze, zaraz w początkach swojego małżeństwa
przekonawszy się, że Julce rady nie da i że się musi dozwolić wodzić za nos. Był przez nią tak
zwojowany, że w niczym bez jej rady i rozkazu nie stąpił kroku i nawet na pole wyjeżdżając jej się
meldował.
Wszedłszy do pokoju, powiesił kańczuk u drzwi, zdjął czapkę, spojrzał na długie po kolana
buty juchtowe, które miał na sobie, czy zbyt wiele nie przyniosły błota, i zbliżył się dosyć
nieśmiało.
— A co? — odezwała się żona — Fedoś powrócił?
— A jakże, jest bestia.
— Dałżeś mu nauczkę?
— To się rozumie, odlewanych...
— A klucznica gdzie?
— Koło krów...
— Gonty sprzedałeś?
— Jużem się zgodził.
— Trzeba było zaraz odesłać,- nuż ich tu licho przyniesie prędzej, niż się spodziewamy!
— Gdzie zaś! droga szkaradna, przecieżby kogoś przysłali dla przygotowania domu; bo to,
słyszę, ludzie milionowi i do wygódek przywykli.
— Słuchasz! — kręcąc głową odparła żona — to być musi jakiś przechrzta... pewna jestem,
że ze strachu, aby mu tu co nie ubyło, zleci na nas jak piorun.
— A niech sobie przyjeżdża — ruszył ramionami rządca — niewiele o to stoję... Nie
pogodzimy się, to mi hrabia daje w Supówce miejsce.
— Pozwól sobie, kochanku, powiedzieć, że choć to majątek dla dziedzica licha wart, te
Zakale, ale dla nas najlepszy. Hrabia już niezadługo bokami świecić będzie, bo się na procesy
zrujnuje do reszty. Supówka wołyński majątek, co my tam będziemy robili? Tu — to zupełnie co
innego, rąk dużo, prządek dosyć, gont można wyrobić ile chcąc, od łąk się bierze, smoła także do
kieszeni ścieka i dziegieć co roku, życie wygodne.
— Toć prawda — rzekł mały, ruszając ramionami — ale jak on tu mieszkać zechce, jak
mówi?
— Wielka rzecz, że zechce! — ruszając także ramionami, z miną wyższości odpowiedziała
żona.
— A cóż mu zrobisz?
— Powoli, ślicznie, pięknie tak go stąd wykurzemy, że ani się obejrzy, jak się oprze znowu
w Warszawie.
— Dawno to ja wiem, moje kochanie, że ty masz główkę nie lada, ale jak to zrobić, nie
rozumiem.
— No! no! darmo by wcześnie mówić, sposoby się znajdą, jest ich tysiące... poszukamy
takich, co pomogą... zobaczysz; już ja mam swój planik... Możemy trochę w początku przecierpieć,
ale to się wszystko nagrodzi.
— Ha! poprobujemy! — rzekł cicho rządca.
— Czy oni w istocie pisali, żeby im dom wyporządzić i oczyścić? — spytała Julia.
— A pisali... ale ja jeszcze nie myślałem, były pilniejsze swoje roboty.
— Trzeba by jednak zajrzeć, co się dzieje, i pomyśleć trochę; daj no mi klucza, pójdziemy,
oglądniem... Nam nawet na czas na folwark, się przyjdzie wynieść albo do Borowicy może... ale to
nic.
Pani rządczyni wstała, wzięła klucze, po które mąż spiął się do kołka, i zatrzymała się w
progu.
— Tej strony domu nie ma co i obzierać — rzekła — ani się wynosić z niej, póki nie
przyjadą, bo my ją całkiem zajmujemy i czeladź.
— A druga połowa licha warta! — rzekł rządca.
— To tym lepiej! — kiwając główką, cicho szepnęła Julia. — Ty, Delciu, zostań, tam by ci
wilgoć mogła zaszkodzić. Może się położysz?
Córka nic nie odpowiedziała; oboje państwo wyszli przez pierwszą izbę. Żona przodem,
surowo oglądając się na prządki, mąż z tyłu, uśmiechając się do młodszych.
Minąwszy sień ogromną otworzyli przeciwległe drzwi i znaleźli się w pokoju obszernym
dosyć, ale w stanie zupełnego opuszczenia; pozostał on jeszcze jak za czasów babki hrabiego, z
domu Szujskiej, ale też każdy tu rok wypiętnował się jakimś zniszczeniem.
Ściany okrywały jeszcze lamperie niegdyś pokostowane, dziś pogniłe, odstające, miejscami
zdarte, między którymi wisiało szmatami obicie, podobne do reszt zbutwiałych sukni, które
okrywają dwuwiekowe ciała nieboszczyków. Na szczętach tej dawnej wspaniałości nie było już
barwy żadnej, tylko brunatny kolor, który zgniliznę oznacza. Posadzka składała się z odstających
resztek spróchniałych tafel; piec kaflowy na wpół był rozebrany. Przykra woń zamkniętej wilgoci,
grobowe, ciężkie zimno uderzało wchodzącego. Okna nie przepuszczały prawie światła przez
zaślepione szyby; kilka strzaskanych krzeseł walały się po kątach; zbite zwierciadło wdzięczyło się
jeszcze floresowanymi ramami, niegdyś złoconymi, a pod nim stała pusta beczka od pierza. Pani
rządczyni parsknęła śmiechem.
— Oto śliczny salon mieć będą! — zawołała.
— Jak to naprawić? — rzekł mąż — chyba z gruntu budować nowe.
— Niedoczekanie ich!
Weszli do drugiego pokoju obok, do którego była tylko połowa drzwi, drugą, zdjętą z
zawias, od dawna przykrywano sypanki pani rządczyni. Tu — tenże obraz, barwa i wyziewy, z
niewielką różnicą. Pokoik był dawniej malowany w widoki, na których kilka pokoleń rządców
młodych popisało i porysowało dziwaczne figury, niezbyt zdobiące brudną ścianę. Byli tam
żołnierze w stosowanych kapeluszach, z fajkami, na koniach podobnych do ptaków; portrety różne
podobniejsze do zwierząt niż do ludzi i ciekawe hieroglify, i jeszcze ciekawsze zdania i myśli.
Okno do pół zabite było deskami. Stąd wychodziło się do porządniejszych nieco dwóch,
zajmowanych czasem przez hrabiego, ale od roku przynajmniej zupełnie opuszczonych. Tu już
ściany były tynkowane i bielone, szyby lepsze, piece nowe i sufit z tarcic. W drugim znajdowała się
jeszcze wielka alkowa, pełna w tej chwili kotuchów, motowideł, makuter i tym podobnego sprzętu.
Z maleńką garderóbką składało to całą część oczekującą na przybycie dziedziców.
Rządca głową pokręcał.
— Można by choć te graty powynosić — spytał — co nie potrzebne...
— A nie będzie dosyć czasu, jak przyjadą?
— Ależby trzeba choć poumiatać, bo gotowi nas przepędzić, jak się tu nie potrafią umieścić.
— Właśnie ja się dam! — burknęła żona.
— No! no! rób, jak wiesz — rzekł mąż — to już nie moją głową.
W tej chwili właśnie zdyszany parobek od promu wleciał i zawołał:
— Jedzie trzy powozy wprost do Zakala, to musi być nowy pan!!
— A, nieszczęście! — krzyknął rządca.
— Cicho! i głowy nie tracić! — zakomenderowała żona wychodząc żywo.
ROZDZIAŁ DRUGI KOMU W DROGĘ, TEMU CZAS
My musimy jeszcze na chwilę powrócić do Warszawy i cofnąć się trochę, nim razem z
panem Erazmem, żoną jego, córką i synem przyjedziemy do Zakala.
Nabycie złotego jabłka we dwa dni po opisanych wypadkach przyszło do skutku równie
nieopatrznie i żywo jak traktowanie z hrabią. Nie dając się niczym zbić z wielkich wyobrażeń i
nadziei, jakie na Zakalu budował, pan Erazm chwycił je z uśmiechem uszczęśliwienia, zdając się
mówić do wszystkich, co mu zaprzeczali: „zobaczycie! zobaczycie!”
Nie zraziła go cena coraz powiększająca się dóbr, o których już mówiono, że pewnie o jakie
dwakroć przepłacone zostały. Przyszło do finalnych układów i co chwila potrzeba było jeszcze za
coś dopłacać.
Kto kiedykolwiek kupował majątek, wie to, że w pierwszych latach, a zwłaszcza w
pierwszych chwilach, wyrastają wydatki ze zdumiewającą szybkością, jak grzybki po deszczu. Nie
podobna się im opędzić.
Do szacunku Zakala potrzeba było dodać to, co wydrwił Zrębski pod pozorem zaspokojenia
plenipotenta i co jemu osobiście wspaniałomyślny kupiec ofiarował. Dwie te sumki stanowiły już
dosyć znaczny wydatek. Zrębski, wdzięczący się dotąd, posługujący, roztkliwiający się, winszujący
nieustannie, raptem, odebrawszy, co mu się nie należało, wpadł jak w wodę i zniknął. Na próżno
szukano go w mieście. Bal, nie umiejący posądzać, łatwiej przypuszczał, że się mógł uchowaj Boże
utopić.
Zrębski w istocie korzystając z tego, że nikt o jego mieszkaniu nie wiedział, trzymał się w
nim zakuty, bojąc wychodzić, pókiby Balowie nie wyjechali z Warszawy.
Oprócz tego potrzeba było dać porękawiczne dla pani hrabinej, przyjąć na siebie koszty
nabycia i opłaty stemplowe, znacznie szacunkiem dóbr przesadzonym podniesione, i tysiące
drobnostek, których kupując przewidzieć nie podobna ani kupiwszy uniknąć.
Hrabia Bracibor Sulimowski zaszczycił dom pana Bala bytnością swą na czwartkowym
obiedzie; przyszedł przygotowany do uśmiechów i żartu, odszedł niemal upokorzony przepychem
kupca, tonem jego domu, znajomością świata i zwyczajów, wzdychając nad tym, że arystokracja
upada, że już wszystko, co było jej wyłączną własnością, przechodzi na własność powszechną! W
istocie, szedł wyobrażając sobie po pociesznym panu Erazmie dom jego na stopie pretensjonalnej a
niesmacznej; znalazł w nim więcej niż u siebie, bo pani Balowa była kobietą najskromniej
wychowaną i umiejącą przyjąć nawet króla. Przygotowany do szyderstwa, zbił się z tropu zupełnie;
salon pani domu, jej śliczna córka, urządzenie przyjęcia, które było przepyszne w istocie a na oko
skromne niemal, zdziwiło go i zmieszało. Ten miejski dostatek wszystkiego, wytwor, dobór w
najmniejszej rzeczy — w głowie mu się pomieścić nie mogły. Myślał, że zapięty pod szyję,
wyprostowany, ze swą wstążeczką bożogrobską niedbale przypiętą w pętliczce wielce zaimponuje
postawą, i w tym się niezmiernie zawiódł. Towarzystwo, w którym się znalazł, było daleko od
niego wyższe umysłowie, tonem, manierą, wszystkim, a to mu popsuło humor. Pożałował niemal,
że się wdał z panem Balem. Traktowano go grzecznie, ale na stopie zupełnej równości, na której
nawet pod względem umysłowym stanąć nie zasługiwał. Przywykły do odegrywania na wsi
większej roli, musiał się ograniczyć na wyliczeniu swoich kuzynów, kuzynek, babek i prababek. A i
to nawet nie robiło na nikim wrażenia prócz na panu Erazmie.
Obiad i przyjęcie było prawdziwie pańskie, o jakim nie marzył hrabia; był pewien
przydymionych leguminek i suchego pieczystego, a trafił na biesiadę Lukulla, oblaną doborem win,
których nazwiska nie znał nawet. W miarę jak to przyjęcie coraz go bardziej zdumiewało,
posępniała twarz, ruchy stawały się coraz bardziej sztywne i wydające pomięszanie, usta milkły;
wyszedł z tęsknotą, gniewem prawie, upokorzony i zdumiony. Ukończywszy interes, spiesznie
począł się pakować do dóbr swoich, tak że pan Bal, rachujący na bliższą z nim znajomość dla
przyszłych stosunków w nie znanym kraju, zupełnie został zawiedziony. Hrabia widocznie go
unikał, widać było po nim, jak czuł, że się omylił, nareszcie zniknął niespodzianie. Było w
Warszawie naówczas kilka- osób znających dawniej i lepiej hrabiego, zebrane o nim przez
Stanisława wiadomości najgorzej świadczyły. Był to ów krewny pięknej Konstancji, który jej
dziada procesem o śmierć przyprawił. Ilekroć jednak mówiono, z daleka pana Bala do zawodów i
strat przygotowując, że może się zawieść na Sulimowskim, ogromnie się zaperzał, gniewał i
przypuścić nawet nie chciał, żeby się dał oszukać.
Tak rachował na nabycie i już do niego całą przyszłość swą stosował, że koniecznie chciał
wyprzedać kamienice i handel, szczęściem, słowo w pierwszej chwili dane żonie wstrzymało go od
tego, a Strumiszowi powierzono kierunek pozostałymi w Warszawie interesami, które znaczniejszą
jeszcze część majątku Balów składały.
Strumisz nie bez wahania podjął się tak ciężkich obowiązków i odpowiedzialności, jakie na
niego wkładały, obawiał się bowiem młodości swej i niedoświadczenia. Stanisław jednak tyle go
prosił, zaklinał i naglił, że się nareszcie podjąć musiał. Pan Erazm, zawsze łatwy do zaufania
każdemu bez wahania, majętność swoję oddał całą w jego ręce. A że poświęcenie ze strony
młodego człowieka było wielkie i stanowcze, zapewnił mu współkę zysków w handlu, bez
wykładu kapitału. Ze strony Strumisza kapitał zastępowała praca, która niczym innym nie jest jak
nasieniem wszelkiego kapitału. Ze smutkiem i przeczuciami przykrymi pani Balowa opuszczała
rodzinne swe miasto. Stanisław chciał zostać, ale mu oj- ciec stanowczo tego odmówił. Lizia
chodziła smutna, sama nie wiedząc jeszcze, czy więcej tęsknić będzie za Strumiszem, czy za
wioską i nieznanym. Od owej chwili, gdy przeczytała życie jego, gdy wniknęła w myśli, dziwne
dumanie i uczucie zastąpiło pierwszą jej trzpiotowatą zalotność. Nie wiedziała sama, czy go
kochała, czy się go obawiała. Zmięszanie dwojga tych uczuć bardzo się często przytrafia w
młodych sercach. Pierwszy to raz w szczerej spowiedzi poznała prawdziwą miłość, o jakiej pojęcia
nie miała. To, co dotąd uważała za zabawkę, przedstawiało się jej strasznym, groźnym
niebezpieczeństwem.
Unikać poczęła Jana, a gdy go nie widziała długo, gdy nie posłyszała głosu, tęskniła;
zdawało jej się, że przestał ją kochać; ta myśl niepokojem jakimś i obawą ją dręczyła. Im więcej
zbliżała się chwila wyjazdu, tym szczerzej smutnieć poczynała, już wieś nie tak ją pociągała jak to,
co miała porzucić
Strumisz na pozór nic się nie zmienił, cierpiał on na tych wypadkach, ale tak starannie krył
w sobie, co doznawał, że jeden Stanisław mógł się tego domyśleć. Pocieszało go, że węzeł, co go
łączył z rodziną Lizi, trwać miał nierozerwany... jakaś daleka widzenia jej... tylko... nadzieja
uśmiechała się za mgłami...
Tymczasem pan Erazm, zaprzątniony cały swoim nabyciem, posuwał manią dziedzictwa do
szału prawie. O niczym innym nie myślał i nie mówił, w nocy się zrywał zapisywać różne ważne
projekty ulepszeń. Kogo spotkał na ulicy, każdemu opisywał Zakale, jak gdyby je znał i widział, a
co namarzył! a co się nauśmiechał do wyrojonych obrazków!
Przyszłe jego dziedzictwo przedstawiało mu się jak ziemia obiecana Izraelitom, co dzień
wynajdował w nim przymiot nowy, bogactwo niespodziane, wdzięk nie spostrzeżony, roztkliwił się
czasem do łez, gdy mówił o tym, to znów śmiał z radości, tak że mógł dostać serdecznego śmiechu,
gdyby go nie broniła szczęśliwa bardzo organizacja. Nie było strony, z której by nie probował
przyszłego swego położenia odgadnąć i uróżować; widział w obywatelstwie poczciwych owych
wieśniaków, z sercem otwartym, z duszą sympatyczną, i obiecywał wcześnie kochać ich z sił
całych, być jak najpopularniejszym i jak naj- lepszym sąsiadem; w ludzie swym upatrywał
zawczasu wszystkie przymioty, jakimi Bóg obdarza szczęśliwe tylko wyjątki; budował już chaty,
dawał zapomogi, sprawiał dożynki i wystawiał sobie, jak będzie wyglądał z wieńcem na głowie.
Wjazd swój jak rodzaj tryumfu odmalował za wcześnie ognistą wyobraźnią.
Nic też wyrównać nie mogło pośpiechowi, z jakim naglił do wyjazdu żonę, syna i
wszystkich, co mu zawadzali. Rad był jednego dnia uciec z miasta. Ale po kilkudziesiątletnim
pobycie nie tak to łatwo, jak się zdaje. Jeśli nie interesy zlecone Strumiszowi, to przygotowania
same dość czasu zabrać musiały. Pan Bal nigdy nie podróżował z familią, a zwykle jeżdżąc tylko za
granicę, gdzie odbywają podróże łatwiej i wygodniej niż u nas, zdumiewał się mnóstwem
przyborów, które mu wskazywali doświadczeńsi. Był pewien, że stilton, chester i doskonałe sherry,
i wszystko, czego do życia potrzebować może, znajdzie w najpierwszym miasteczku; zaręczał, że w
każdej oberży po drodze trafią na posłane łóżka i gorące obiady lub wieczerze. A gdy mu
dowodzono, że w kraju, do którego jedzie, często po miasteczkach nawet nie ma porządniejszych
gospód ani nic do zjedzenia, pojąć tego nie mógł. Składał to na potwarze. Niestety! smutne
doświadczenie nauczyć go miało, że obraz kraju nie był wcale przesadzony.
Kupiono na koniec powozy, konie, furgony, zabrano służących, zwykle niechętnych do
wyjazdu w daleką stronę, i pan Bal, nie mogąc dłużej wytrzymać, naznaczył dzień wyprawy. Latał
teraz od domu do domu i żegnał się ze wszystkimi, nawet po ulicach łapiąc mało znajomych,
których zadziwiał rozpromienioną twarzą i mnóstwem pakunków po kieszeniach.
Stanisław, posłuszny woli ojca, ostatniego wieczora poszedł ze spuszczoną głową na
pożegnanie do Krombachów.
Cierpiał, ale siła tej miłości męskiej, która gorzała w jego sercu, broniła go od rozpaczy, bo
ufał w nią. „Będę czekał — mówił w sobie — cierpiał, bolał, ale wytrwam do końca”.
Nietajne mu były ojcowskie pomysły, bo pan Bal wszystkim po cichu szeptał, że córkę
wyda za grafa, a syna ożeni z jaką księżniczką, kupując mu milionowe dobra; nie sprzeciwił się
ojcu, by go nie drażnić, ale czuł, że to być nie może.
Piękny był wieczór jesienny, gdy się zbliżył do domu Krombachów. Konstancja w czarnej
sukni stała na balkonie oparta na poręczy, z wysoka poglądając na zachodzące słońce... Zobaczyła
Stanisława i przywitała go skinieniem głowy.
— Zastałeś mnie pan prawie sarnę — rzekła mu, podając rękę, gdy wchodził — musiałam
dotrzymać towarzystwa mojej kochanej staruszce, wszyscy zresztą poszli na przechadzkę...
— Tym lepiej — odpowiedział Staś żywo — los mi choć raz usłużył.
Konstancja nie zdawała się tego rozumieć i wskazała mu na kanapie siedzącą z pończoszką
starą panią Krombach z pieskiem na kolanach. Staruszka była trochę głucha i nie wdawała się w
rozmowę, pierwsza odpychając z łagodnym uśmiechem tych, co ją przez litość bawili; zaraz też
swoim zwyczajem odprawiła Stanisława.
— Idź asindziej do młodszych, nie męcz sobie gardła, ja tymczasem pogubione z twojej
łaski oczka połapię...
Stanisław i Konstancja pierwszy raz w życiu znaleźli się sami... jemu gorąco serce biło, usta
się otwierały i zamykały; chciał powiedzieć wiele, a zacząć nawet nie umiał.
— Jutro więc — odezwał się po chwili milczenia — jedziemy, dziś panią przyszedłem
pożegnać. Długo myślałem, czy nie lepiej uciec bez tych uroczystych słów, którymi natchnie mnie
smutek, alem nie potrafił; bałem się, żebyś sobie pani kroku tego nie tłumaczyła opacznie.
— Panie Stanisławie — odpowiedziała, śmiało mu w oczy patrząc — czy ci, co szczerze się
rozumieją i cenią, mogą się omylić w znaczeniu swoich postępków?
— Więc pani nie zwątpisz o mnie? więc wierzysz, że... tego przywiązania, o którym jej
nigdy nie śmiałem wspomnieć, nic zachwiać nie potrafi?
— Wierzę — odpowiedziała młoda kobieta — tak jak wierzę, że to przywiązanie trwać
musi i do niczego prócz do zawodów nas nie doprowadzi, jeśli zechcemy mieć nadzieję.
— Jak to? mielibyśmy się jej wyrzec? — gorąco przerwał Stanisław.
— Ja się jej nie wyrzekam, bom nigdy nie miała — zawołała stanowczo i poważnie
Konstancja. — Nie lubię się łudzić, nie chcę oszukiwać... tysiące przeszkód nas dzieli, nic nie może
przybliżyć.
— Wytrwanie! wytrwanie! — zawołał Stanisław.
— Ale na cóż nam nadzieje? — odpowiedziała mu z uśmiechem kobieta — nie jesteśmy tak
niepewni siebie, byśmy ich koniecznie potrzebowali... Ja spokojnie patrzę w przyszłość,
przebiegam ją okiem szybkim i poza nią przegląda mi świat in- ny, a tam coś lepszego od tej
biednej pielgrzymki.
— O! nie! nie! i tu potrzeba mieć nadzieję... ufasz mi?
— Zupełnie, i ufam sobie; są uczucia, o które pytać się nie potrzeba, bo się malują we
wszystkim, czym żyje człowiek... Takim jest nasze... Wszak to pierwsze słowo, a i to nie wiem, czy
było potrzebne, bośmy je dawno, choć nie usty, powiedzieli sobie.
— Jeżeli mi ufasz, miejże nadzieję...
— Nie! nie! wolę jej nie mieć. Ciężko, smutnie spłynęła moja młodość i odarła mnie
zawczasu ze złudzeń, ja w ziemię i w ziemskie szczęście nie wierzę... mam coś lepszego. —
Westchnęła. — Ale kiedyż się zobaczymy tutaj? — dodała spokojnie.
— Nie wiem — odpowiedział Stanisław — to pewna, że powrócę, przylecę jak tylko mi
pozwolą... a na długie chwile samotności...
— O! wiem, czego pan chcesz — uśmiechnęła się płonąc Konstancja — ja bardzo lubię, ale
się bardzo pisać boję. Słowo, najprzód, nigdy nie wypowie myśli... Napisać wszystko... straszno,
trochę... nie dosyć... więc na cóż pisać?
— Żeby choć trochę wiedzieć, co się tom dzieje daleko...
— To już rodzaj nieufności, ja tak wierzę sobie i swojemu wybranemu, że listu nawet nie
chcę...
— To dobrowolne okrucieństwo!
— Więc piszmy, ale na Boga, panie Stanisławie, niech to nie będą listy Julii i Adolfa ani
żadnych dwojga kochanków. Nie piszmy o uczuciach, bo te się nie malują słowem, a tracą —
rzucone na ten papier, który je niesie nieproszonym oczom... piszmy do siebie jak przyjaciele, co
pragną wiedzieć o sobie; ja o Warszawie, pan o wsi, o swoich, o sobie.
— Dobrze, bylebyśmy pisali.
— Będzie to rodzaj dziennika, nic więcej, a jeśli się tam wkradnie uczucie, nie będzie go
przynajmniej w planie, przyjdzie chyba bez pozwolenia...
Długo tak mówili jeszcze, a rozmowa ostatnia byłaby się nie wiem kiedy skończyła, gdyby
nie powrót Krombachów z gośćmi i zapełnienie salonu. Stanisław z pogodniejszą pożegnał ich
twarzą i zniknął wkrótce; z ulicy spojrzał jeszcze na balkon, zobaczył na nim czarną postać i
chustkę białą, zastanowił się, uciekł.
W domu zastał najosobliwsze zamieszanie, którego przyczyną po części był wyjazd, po
części pan Bal, pragnący go przyspieszyć a najniezręczniej opóźniający. Mnóstwa rzeczy
zamówionych brakowało, tych, które były, nie umiano zapakować, słudzy i państwo, do dróg
nieprzywykli, zapominali najważniejszych, brali najniepotrzebniejsze w zamian. Lizia chciała
zabrać nuty, przybory malarskie, książki, pamiątki, stoliczki jakieś i ulubione kanapki, a na to
wszystko miejsca się znaleźć nie mogło; pan Bal pakował Niesieckiego, sądząc go bardzo na wsi
potrzebnym, książki o ogrodownictwie i o gospodarstwie, worki nasion rozmaitych i wytworne
narzędzia ogrodnicze. Pani Balowa na próżno mu przedstawiała, że bez filiżanek i talerzy obejść się
nie potrafią.
Stanisław wcześnie maleńki, akademicki przygotowawszy tłumoczek, któren lada gdzie
rzucić było można, wpół ze śmiechem, na wpół z żalem patrzał na tę zawieruchę zwabiającą tłumy
ludzi.
W dwóch powozach mieli się pomieścić państwo, w jednym słudzy, a furgon wiózł za nimi
wszystko, co nieodbicie było w pierwszej chwili potrzebnym. Zamówieni furmani mieli nieco
później dostawić resztę sprzętów do Zakala.
Pan Bal w ostatku, byle już wyjechać, na nic nie zważał, gniewał się, prosił, całował sługi,
ściskał furmanów, przemawiał słodko do furgonu chcąc go zmiękczyć, mnóstwa się rzeczy
wyrzekał, wiele innych wyperswadowywał.
W dzień naznaczony, zamiast o dziewiątej rano, ruszyli przecie o trzeciej z południa,
przeprowadzeni przez Strumisza, zamyślonego, poważnego, ale nie okazującego po sobie, jak żywo
go ten wyjazd obchodził, przez przyjaciół poczciwego kupca, krewnych jego żony i dawnych domu
znajomych. Na Pradze odkorkowano jeszcze kilka butelek pijąc zdrowie Bala i wiwat przyszłym
jego powodzeniom, a powozy wiozące tyle westchnień i nadziei potoczyły się o zmroku ku
Miłosnej.
ROZDZIAŁ TRZECI PODRÓŻ DO ZAKLĘTEJ JABŁONI, DO
JABŁKA ZŁOTEGO
Pierwszego dnia wszystko rozczulało podróżnego naszego, który rzadko wprzódy za miasto
wyjeżdżał, a nigdy na nim wieś takiego jak teraz nie robiła wrażenia. Zachwycał go wschód słońca,
o którym słyszał z tradycji, ale go za kamienicami widzieć nigdy nie mógł; brzęk komarów
jesiennych, w którym znajdował pewną harmonią; zapach wypalanych ogrodów nawet i zeschłych
liści, który mu się wydawał wonią zachwycającą; cieszył się dzwonkiem kościółka odzywającym z
daleka, kłaniał przechodzącym ludziom z uprzejmą grzecznością, uśmiechał do pokazujących
wśród chmur lazurów niebieskich.
Nikt, niestety, tych jego uniesień nie podzielał prócz Lizy; która pomimo niespodzianego
smutku ciekawiła się na wszystko, wyglądała i której podróż wydawała się zajmującą zabawką.
Szło to wszystko jako tako, dopóki byli w kraju ludniejszym i przywykłym do podróżnych;
nie doświadczali niewygód, nie doznawali przeszkód, a że jesień nie była jeszcze dżdżystą, dosyć
prędko dostali się do granicy.
Tu pierwsze spotkały ich nieprzyjemności, gdyż pomimo próśb, zaklęć i najrozmaitszych
manewrów, na które się kupiec zdobywał, pomimo uprzedzającej jego dla najniższych urzędników
grzeczności, rewizja czterech powozów odbyła się jak. najściślej, mnóstwo rzeczy pokonfiskowano,
inne wstrzymano, z obietnicą wysłania na powrót do Warszawy, a resztę trzeba było dobrze opłacić.
Pocieszając jednak żonę i córkę, gdy przebył granicę i znalazł się już wśród Wołynia, pan Bal
zakrzyknął z zachwytem:
— Patrzcie, co to za kraj! co to za kraj! co to za ziemia! co to za powietrze!
W istocie, ziemia bardzo się pokazała tłustą, bo z błota jej wyleźć już było trudno, świeże
deszcze zrobiły z niej rodzaj kaszy gęstej, w której ani utonąć, ani się z niej wydobyć nie było
można. Jazda stała się męką piekielną; co krok potrzeba było stawać, dwa najmniej razy na dzień
grzęznąć i wołami wyjeżdżać z kałuż, w które się końmi wjeżdżało, a w dodatku nocować po
karczmach, w których deszczu więcej było prawie jak na dworze... swąd, ciemnota i niesposób
nawet pomieszczenia powozów.
Ale kiedy kto sobie raz postanowi widzieć co w różowych kolorach, co na to poradzić? Bal
żartował z przypadków podróży, rozśmieszał żonę, rozochocał ludzi, wynajdował sposoby z
najzawilszych wydobywając się trudności, a nad tym, co go otaczało, wciąż się pomimo błota i
deszczu unosił. W Łucku dowiedział się przecie nieco dokładniej o drodze, którą mu jechać było
potrzeba, i że miał jeszcze dobrych mil dziewięć do Zakala, nie przenocowawszy więc w
miasteczku coraz niecierpliwszy dążył do swego dziedzictwa.
W ostatnim miasteczku na chwilę zaciągnęło się było czoło jego smutną chmurką, ale i ta
rozeszła się wkrótce. Żyd bowiem na gospodzie zajezdnej, spytany o Zakale, odpowiedział mu:
— Zakale? Grafa Sulimowskiego?
— Dawniej grafa Sulimowskiego, a dziś sprzedane.
— Tak, tak, słyszelim! a waj! gadali u nas, że graf bardzo wziął za niego pieniądze i
niezmiernie tego kupca oszukał.
— O! o! — zawarczał pan Bal. — Alboż to zły majątek?
— Ja jaśnie panu powiem- — odparł Żyd poważnie się zbliżając — to bałamuctwo, co
gadają: to zły majątek, a to dobry majątek... Może być dogodny i niedogodny, a to co innego... ale
zły! On tylko zły, kiedy kupiono drogo, a kupiony tanio każdy on dobry.
— Masz wielką racją, panie gospodarzu, ale jakże mówią o Zakalu, urodzajny to przecie
kąt?
— Przyznam się jaśnie panu, że ja tego dobrze nie wiem, ale to pewna, że w piaskach.
Piasek i ta wieść, że został oszukanym, że Zakale kupione było drogo, trochę go
zafrasowało, ale przez noc wrażenie się rozeszło powoli, powiedział bowiem sobie: „Mam majątek,
a gdybym i sto tysięcy kupując go stracił, no, to co? Straciłem i kwita!” Nazajutrz rano wyjeżdżając
już znowu improwizował sielanki, którym, choć jesienne nie sprzyjało powietrze, wyobraźnia
dodawała barwy. W miarę jak się posuwali ku Polesiu, natura, chociaż piękna, smutniejszą
przybierała postać; wesoły Wołyń wyciągał się równą płaszczyzną, błota przerzynały go coraz
gęściej, bory sosnowe zajęły miejsce rzadszych co krok dębów, trakt wężał, droga stawała się coraz
gorszą, mosty niebezpieczniejsze, karczmy pustsze i zimniejsze. A że deszcze nie ustawały, coraz
więc też powolniej jechać było potrzeba i gorączka pana Bala miała czas rozwinąć się do
najwyższego stopnia. Jednego dnia ujechali tylko mil trzy i zanocować musieli w lesie, w jednej
izdebce lichej karczemki mieszcząc się, ile ich było, z mnóstwem chłopów i Żydów. Dalej jechać
było nie podobna, droga nieznajoma, popsuta, noc choć oczy wykol, wicher i słota. Wszyscy
cierpieli, ale milczeli nie widząc na to sposobu, a skutkiem dokuczliwej już podróży zaczęli równo
z panem Balem pragnąć Zakala. On, z synem przenocowawszy w powozach, pobudził nazajutrz
raniuteńko ludzi, spodziewając się, że ostatnie mil sześć zrobi jednym tchem i nocować będzie pod
dachem Szujskich... ale mil sześć w takiej porze ciężkimi, obładowanymi powozami nie tak się
łatwo ujechać może i zaledwie cztery z największym wysiłkiem do późnej nocy, pozarzynawszy
konie, od noclegu zrobili. Szczęściem, trafił się nocleg, choć w dosyć nieporządnej i opustoszonej,
ale bardzo obszernej gospodzie małego mia- steczka poleskiego. Tu już o mil dwie o Zakalu
najłatwiej dowiedzieć się było można; wszakże pan Bal miał tę ostrożność, że gorejąc chętką
rozpytywania się, nie czynił tego przy synu i żonie, ale w kącik Żyda zawezwał.
— Powiedz no mi, mój kochany — rzekł, ostrożnie się oglądając, zasiadłszy na ławie w
alkierzyku. — Znasz ty Zakale?
— Jak to, co by ja jego nie znał, to dwie mile stąd; u mnie zawsze staje pan rządca —
odpowiedział arendarz — ale mówią, co jego graf sprzedał...
— Jakiż to majątek? — spytał Bal powolnie.
— No! a jaki ma być majątek? taki, jaki oni tu wszystkie... Ot! majątek.
— Ale jakże mówią... dobry?
— Wun jest i dobry — kiwnął Żyd głową. — Rządca wielki pan, on bogaty człowiek...
— A ziemia?
— Jaka ma być ziemia? zwyczajnie ziemia.
— Pszenicę tam sieją?
— Daj Boże, żeby tam żyto było!
— Chcesz mówić, że to jest więcej żytny majątek? — podchwycił Bal niespokojnie.
— Może to pan, co Zakale kupił? — uśmiechnął się Żyd podejmując jarmułkę.
— Ano! zgadłeś — odpowiedział przybyły.
— Nu! to winszuję jaśnie panu...
— Cóż, kiedy mi nie chwalisz.
— Jak to ja nie mam chwalić? — podchwycił żywo Izraelita. — Cztery wioski! las! łąki!
— No! więc widzisz — z jaśniejszymi oczyma zawołał kupiec — że dobry majątek.
— Czemu nie ma być dobry? — przypochlebiając się sąsiadowi zawczasu, odpowiedział
Żyd.
— A dwór porządny w Zakalu?
— Stary, wielki dwór, bardzo śliczny dwór! — rzekł znowu arendarz. — Czemu nie ma być
porządny?
— Któż tu jest tak w sąsiedztwie?
— Jak to w sąsiedztwie?
— Kto tu mieszka z obywateli w okolicy?
— O! tu jest gwałt panów obywatelów.
— Powiedzże mi choć kilku! — Naprzód... jest pan Mikas...
— Co to za nazwisko! Michał chyba?
— Może on i Michał... ale jego nazywają Mikas... co jest koło magazynów turbatorem
(kuratorem być miało), bardzo śliczny pan... on niedaleko mieszka....
— No! a więcej, tak z lepszych panów, bogatszych.
— Tu jest plipotent księcia, co do niego wszyscy jeżdżą...
— Ale z panów? — niecierpliwie spytał Bal.
— Tu wszyscy panowie, co jaśnie pan chce?
„Tego to się, widzę, nie dowiem” — rzekł w duchu kupiec, skłonił się i pośpieszył na drugą
stronę.
— A co, kochana Ludwisiu! — zawołał do żony — dowiedziałem się trochę o Zakalu. Żyd
powiada, że bardzo piękny, żytni, prawda, ale żytnie są najlepsze — majątek... dwór okazały,
staroświecki, wielki, wygodny, rządca — słyszę — ma się dobrze nawet. Co się tycze sąsiadów, o
tych jakoś dowiedzieć się od niego nie potrafiłem, plótł mi androny.
Ludwika i Stanisław spojrzeli tylko po sobie, gdyż więcej już daleko od Bala wiedzieli, ale
nie spieszyli ze smutną prawdą. Stanisław w Łucku jeszcze znalazł z kim się rozmówić o tym i
nagiej dowiedział rzeczywistości. Zaręczono mu, że majątek, nie licząc kosztów, których mógł
wymagać, najmniej o dwakroć sto tysięcy został przepłacony; że ziemia była licha, gospodarstwo
nakładów wymagające znacznych.
W najróżowszym humorze spędził tę noc pan Erazm, tak oczekując ranka, jak tęsknił
niegdyś za nabyciem majątku. O brzasku pobudził sam ludzi, począł pakować, gderał na kobiety, że
zawsze marudzą, i nie uspokoił się, aż wziąwszy przewodnika ruszyli nareszcie w drogę.
Chciał pospieszyć, ale błoto zmusiło go jeszcze do kilkogodzinnych niecierpliwości i
słodkiego marzenia.
O włos, że się nie wywrócili parę razy i zjechawszy z szerszej drogi stanęli na górze, z
której już widać było z daleka Zakale, tak, jakeśmy je czytelnikowi ukazali. Gdy wieśniak
przeprowadzający biczyskiem na nie wymierzył, pan Bal wyskoczył w błoto, wołając: „gdzie?
gdzie?” i pierwszy raz objął okiem to pożądane dziedzictwo. Wszyscy aż do ludzi z ciekawości
otworzyli oczy, powozy się zastanowiły... i twarze powlekły wyrazem smutku. Jedna tylko
promieniała.
— Pozycja wspaniała! majestatyczna! — wołał nowy dziedzic — przepyszna! przeszła
nawet oczekiwania moje... rzeka przypomina amerykańskie... cudna rzeka! bory pełne pierwotnej
natury... kraj dziewiczy!
— Ale to smutne jak grób! — zawołała z kolei pani Balowa.
— Moja duszko, uprzedzasz się! — krzyknął w uniesieniu pan Erazm — na miłość Boga!
nie czyń tego, bo ci się wszystko wyda czarno.
— A ty przeciwnieś się uprzedził — smutnie odpowiedziała żona; — no, siadajmy i jedźmy,
bo i mnie pilno jeśli nie odjechać, to odpocząć.
Pan Erazm tak się umieścił w powozie, żeby mógł ciągle mieć na oku Zakale, które
egzaminował, szukając starego wielkiego dworu i nie mogąc go znaleźć, choć od półgodziny nań
patrzył. Przywykły do gmachów stolicy, dom wielki wystawiał sobie czymś na kształt
Brylowskiego pałacu, wyobraźnia jego dodawała bramy, stary ogród, obszerne budowy.
Spoglądał na czarniejącą kępinkę na przeciwnym brzegu rzeki i zmieścić mu się w głowie
nie mogło, żeby to miała być jego przyszła rezydencja. Wioska za to ogromnym sznurem
wyciągnięta, jak czarny wąż na piasku, w dumę go wzbijała.
Tak powoli dobili się po straszliwej grobli, która im się na zakąskę dostała, i do promu.
Prom spał... ledwie ludzi dowołać się było można.
Podróżni powysiadali mimo deszczu, stąd już jak na dłoni było Zakale, wioski zasłaniały
brzegi i zarośla, ale dwór stał na oku.
— Otóż i twoje pałace! — odezwała się z uśmiechem Ludwi- ka, wskazując czarny, płotami
ścieśniony, niepoczesny budynek.
— Ale nie, moje serce! — śmiejąc się rzekł Bal. — Chłopie — zawołał — czy to dwór w
Zakalu?
— A to dwór, proszę pana, a cóż? — odparł swoim zwyczajem Poleszuk.
Bal nic nie rzekł.
— Widzisz, moja duszo — zebrał się po chwili — stare wiejskie dwory zwykle tak
niepoczciwie wyglądają, środek ich za to nadzwyczaj wygodny... Na wsi to się to na zewnętrzną
fizjonomią nie zważa. Nikt tu od czasu Szujskich nie mieszkał! Ale zobaczysz, jak ja ci to
wystrychnę.
— A gdzie ogród? — spytała Lizia.
— Ot, przed dworem — rzekł chłop — co panienka widzi, gdzie osika i brzoza, a te sosny.
— A więcej?
— Więcej nie ma!
— Ty tobyś zaraz chciała Saskiego Ogrodu! — przerwał Bal, usiłując wszystko, czego
niedostawało, załatwić. — Zwyczajnie, wiejski ogródek, ale co za widok z niego! Gdy się to
zasadzi! urządzi! Zresztą w lesie, a las jest o trzy kroki, park można zrobić, jaki zechcesz... choć
milowy.
W miarę jak się przewożąc przybliżali, sam pan Bal mocno uczuł zawód, ale tego po sobie
nie pokazywał, owszem, usiłował tłumaczyć każdą rzecz na dobre, o ile tylko było można; żona się
już tylko uśmiechała z tych próżnych jego wysiłków.
— Już to nie zaprzeczysz, Ludwisiu — mówił żywo — że pozycja niewidziana. Jak tu
stanie nowy nasz pałacyk! ogród! cudo będzie, powiadam!
Lizia pokręciła główką, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się z przymusem.
Bal spojrzał po twarzach, wyczytał na nich smutne wrażenie i począł się zżymać.
„To są ludzie — rzekł w duchu — co jak sobie raz powiedzą co, niczym im tego z głowy
wybić nie można. Ale czas najlepszy radca. Zobaczymy”.
Zjechawszy z promu trzeba się było jeszcze tłuc po niegodziwej wąskiej grobeleczce, po
której od dawna żaden większy powóz nie przechodził, zalanej na wpół wodą i poprzerzynanej
dziurami niezgruntowanymi. Dalej drożyna wiodła pod górę stromą, ku temu krzyżowi, któryśmy
wspomnieli. Ulica do niego prowadząca tak była ciasna, że szeroka kareta państwa Balów między
płotami uwięzła... chciano konie zatrzymać, ale powóz na dół się staczał unosząc połamane płoty za
sobą... ludzie byli daleko... ledwie sobie z tym przypadkiem radę dać mogli, który kobiety
niepomału zastraszył... Słudzy jakoś przytrzymali karetę, a tymczasem posłano do dworu po
posiłek. Bal chciał otworzyć drzwiczki, by co prędzej wybiec, ale płot przytrzymywał je mocno;
dobył się więc bez ceremonii przez okno, wlazł na płot i stanął nareszcie na swej ziemi, na swoim
dziedzińcu.
ROZDZIAŁ CZWARTY WJAZD DO ZAKALA — INSTALACJA
Rządca, którego śmieszną figurkę widzieliśmy, wybiegł naprzód ze dworu w butach, które
go do wpół zasłaniały, wołając ku stodole na ludzi, po których dwie kobiety pobiegły. Popłoch się
stał we dworze nie do opisania; jakkolwiek żona pana rządcy niewiele sobie ważyła
nowoprzybyłych i mężowi to przekonanie wlać usiłowała, i ją trochę ten nagły przyjazd przeraził.
Mały pan rządca nie wiedział, co począć, gdy ku niemu przyskoczył przez burzany i osty pan Bal.
— Kto waćpan jesteś? — spytał zdyszany.
— Ja jestem rządca tutejszy, Hilary Supełek.
— No, a ja jestem dziedzic Zakala, mości Hilary... ale diabli nadali, po co tu waćpan taką
wąską zrobiłeś drogę... kareta mi uwięzła, powóz się stacza, posyłaj po ludzi.
— Zaraz, jaśnie panie! w mig! — zakrzyczał sadząc przez podwórze Supełek.
Pan Bal tymczasem przyglądał się dworowi i zabudowaniom.
— Prawda, że do diabła to wygląda mizernie! dom licha wart! ale widać bo w tym kraju
lepszych nie ma, przez całą drogę takie same kletki widzieliśmy. Szanowny więc zwyczaj
narodowy, przed którym skłaniam głowę! no! to się wszystko da przerobić! Ja tu wiodę z sobą
cywilizacją! powoli, powoli kraj ten inną postać przybierze. Ale prawda, że to coś niesmaczno
wygląda; oj, będziesz się, Ludwisiu, naśmiewała! Wśród tego monologu ludzie ze stodoły ogromną
nadbiegli zgrają, z gołymi lecąc głowami, a pan Bal powitał ich uśmiech- niętyni ukłonem;
fizjonomie ich wydały mu się tak miłe i wdzięczne! kilka kobiet wychyliły się z sieni, spojrzał i
rzekł w duchu:
„Co za Boży lud! a z jaką na mnie życzliwością pogląda... i wita!”
Płot trzeba była wyłamać cały, a o niewiele chodziło, żeby i brama ofiarą nie padła; bo
powóz ledwie się w nią mógł wcisnąć. Zawrót był trudny, ale z pomocą gromady zajechali
nareszcie przed dwór, choć z daleka, bo bliżej kłoda leżąca przysunąć się nie pozwoliła. W tej
chwili zręczna żona pana rządcy, porwawszy na talerz bochenek chleba i trochę soli, wyleciała
starym obyczajem powitać dziedziców.
Pan Bal tak był rozczulony tym obrzędem feudalne czasy przypominającym, że z łzami
śmieci, brudów i ruiny nie dojrzał, a rozpłakawszy się, pięć dukatów na miejscu chleba, któren do
piersi przycisnął, położył.
— Moja Ludwisiu — rzekł — to rozczulające... to patriarchalne... to prześliczne...
poruszony jestem do gruntu... nie zważaj na drobnostki, ciesz się ze mną... chodźmy do pokojów.
Proszę nam otworzyć pokoje! — zawołał do uśmiechającej się chytro rządczyni.
— JW pan zechce może wejść do nas, to tam...
— Wszakże są mieszkania, gdzie stawał hrabia...
— A! to, proszę JW pana, wielka ruina! — odezwała się kobieta. — Graf rzadko
przyjeżdżał, dawno nie był... to się niezmiernie porujnowało, myśmy ledwie mogli swoje obłatać...
— Aleć przecie choć kilka pokojów mieszkalnych — zafrasowany rzekł Bal; — ja pisałem,
żebyście państwo wyporządzili.
— Późnośmy list odebrali, a to tyle było roboty, bo się graf wywoził ze stertami, ze
wszystkim, nie było sposobu.
— Jużciż, gdzież się pomieścim, proszę no otworzyć!
Klucze były w pogotowiu. Rządczyni poszła przodem, wszycy za nią w milczeniu, klucz
zaskrzypiał w zamku i smutne wejrzenie zdziwionego kupca zatrzymało się na beczce od pierza,
pokrytej starą okiennicą.
— A! do diabła! — wykrzyknął, wstrzymać się nie mogąc. — Ale tłumaczę sobie — dodał;
— powiadają, że hrabia dawno tu nie był, nie znał stanu domu. To się to tak szybko rujnuje. Ale to
pustka!
Lizia śmiała się na wpół z gniewem...
— Chodźmy no dalej! — rzekł pan Bal.
Weszli do drugiego pokoju, któren zresztą doskonale pierwszemu odpowiadał, i milczeniem
go zbyto, następne wydały się lepiej nieco, ale zawsze bardzo licho.
— Cóż tu począć? — rzekł dziedzic — tutaj niepodobieństwo zamieszkać, zwłaszcza
jesienią; zobaczymy, jak tam wygląda, gdzie zamieszkuje pan Supełek.
Zwrócili się więc dosyć smutnie naprzeciwko, ale już pan Bal odzyskiwał przytomność
umysłu i przechodząc przez pierwszy pokój rzekł do żony:
— Jakkolwiek bądź, w samej tej ruinie jest coś miłego, jest jakaś woń starożytności i
wieków ubiegłych.
— Woń zgnilizny — szepnęła Lizia.
— Wiem, że mnie to do duszy przemawia — dodał kupiec. — A potem — ciszej rzekł do
żony — dom jest rzeczą najmniejszą, chodzi o majątek! to grunt!
— Ale gdzież się podziejemy?
— Nie bój się, musiemy na to poradzić!
Przejście na drugą stronę, czyściejszą wprawdzie, ale bardzo po gospodarsku urządzoną i
wcale niepozorną, niewiele pocieszyło. Dla ludzi, jak nowoprzybyli, do miejskiego wytworu i
elegancji przywykłych, gdzie lada krawiec ma salon pokaźniejszy od najwykwintniejszego na wsi,
wcale nowym był widok tych izb tak nagich, tak niewiele białych, gdzie nic nie wstrzymało oka
prócz prostych sprzętów i niepojętych dla nich przyrządów i narzędzi. Obeszli wszystko aż do
czeladni.
— Ha! — rzekł pan Bal odurzając się z bohaterskim postanowieniem do Supełka — wynoś
mi się waszmość na folwark czy gdzie ci się podoba, a my tu pomieścim się tymczasem jako tako.
Dziś zaś zaraz proszę posłać do miasteczka najbliższego po mularzy, stolarzy, malarzy, cieśli i kogo
potrzeba do restauracji domu. Na zimę będzie skończony.
Supełek oczyma radził się żony, która dosyć kwaśną robiła minę.
— Ale, proszę JW pana, na folwarku stoi pisarz, gdzież my się podziejemy?
— Ja w to nie wchodzę, widzisz waćpani, że i ja na dworze zostać nie mogę. Ją, żona, syn,
córka — przywykliśmy do osobnych pokojów, na to nie ma rady...
— Więc JW pan zamyśla tu zamieszkać? — zapytała bojaźliwie rządczyni.
— A cóż pani myślisz?
— Ja się tylko tym cieszę — odparła pierwsza — bo my tu sami temu wszystkiemu dać rady
nie możemy, choćby się mąż jak starał; nie zawsze dziedzicowi można dogodzić, a tak będziemy
spokojniejsi, jeżeli JW pan nas utrzyma.
Pokora, z jaką te słowa wymówione były, dotknęła do żywego serce pana Bala, uśmiechnął
się.
— O tym potem, moja pani — rzekł z miną pańską — to pewna, że kto mi dobrze służyć
będzie, nie pożałuje tego... proszę najprzód zająć się spełnieniem moich poleceń... Panie Supełek,
ruszaj waćpan do miasteczka natychmiast, jutro żeby mi byli rzemieślnicy... na wieczór powracaj,
mamy z sobą do mówienia.
— Rzemieślnicy, JW panie — odparł wahając się rządca — rzemieślnicy u nas nieciekawi.
— Jacy są.. -
— Po lepszych chyba o dziesięć mil posyłać.
— Choćby o dwadzieścia.
— Ale gdyby i byli, to materiałów nie mamy żadnych.
— Jakich materiałów? — spytał pan Bal.
— Ani cegły, ani wapna, ani drzewa, ani gontów.
— Ale mamy pieniądze, panie Supełek — brzękając po kieszeni rzekł pan Bal — to dosyć,
wszystkiego dostaniem... proszę się wynosić i jechać.
Żona wybiegła do sieni za wychodzącym.
— Głupiś, serce — rzuciła mu w ucho — czy będą mieszkać, czy nie, co nam szkodzi, że
dom dla nas zrestaurują? Ruszaj, zamawiaj, kupuj, a nie zapomnij o sobie... mówił, że pieniądze
ma, zapłaci dobrze. I te gonty nasze, coś miał sprzedać Żydom, sprzedaj jemu...
— A jak się wyda?
— No! to co! albo się wypłaczę, albo go wyłaję i pojedziemy do hrabiego. Nie bój się, z
taką żoną jak ja nie zginiesz. A teraz słuchać go potrzeba tylko, kiedy to lubi, a drzeć co wlizie;
poczekawszy poddamy mu coś takiego, że wyleci.
Po tej króciutenkiej naradzie, której sens główny zrozumiał Supełek, poczęto zaraz rugować
wszystkich i wszystko ze starego dworu, uprzątać, zamiatać, czyścić, obijać, wykurzać, ogrzewać...
Pan Bal zaglądał przez wszystkie okna i deszcz go tylko mógł wstrzymać od wycieczki po swym
dziedzictwie, które gorąco poznać pragnął. Na próżno żona wskazywała mu co chwila jaki zawód,
jakąś niemiłą zawadę lub coś, co inaczej się znalazło, niżeli mu obiecywano; pan Erazm,
niewyczerpany w pomysłach, wszystko umiał wytłumaczyć na dobre i wymówić jako tako.
— Co się tyczy budowli — mówił — byłem uprzedzony, że są liche. Hrabia jest bardzo
sumienny, tego mi nikt nie wmówi, żeby mnie chciał oszukać. Mówił mi i powtarzał, że majątek
potrzebuje nakładów, że jest in grudo (sic), na to byłem zupełnie przygotowany. Rzeczywiście tedy
pójdzie zrazu jak po grudzie. Dom lichy, stary, ale to jest miła ubiegłych wieków pamiątka...
— W której nam za kołnierz ciec będzie — dodała Lizia.
— Nic na mnie takiego wrażenia nie robi jak te szczęty... to są relikwie.
— A! mój Erazmie, jak się ty przesadzasz! — uśmiechając się zawołała żona.
— Mijam to, ale położenie nie jest że zachwycające? Pomimo smutku i znużenia pani
Balowa parsknęła śmiechem.
— Szkodą, że za chwastami nic widzieć nie można, a resztę ploty i bramy zasłaniają;
naliczyłam bram tyle co w Tebach, kochany papo! — zaśmiała się Lizia.
— Szydźcie! szydźcie zdrowe! zobaczycie, co ja z tego zrobię! — mruknął pan Bal.
Dzień zszedł na urządzeniu się w domu, na szukaniu wszystkiego, co brakło. Stanisław w
milczeniu ojcu pomagał, a że ciasno było w kilku izbach zajmowanych przez rządcę, z ojcem razem
przeniósł się do trochę schludniejszych pokoików, niegdyś zajmowanych przez hrabiego na drugiej
stronie. Z izby, w której przędły wieśniaczki, zrobiono wspólny salon naprędce, któren Lizia
doprawdy przystroić potrafiła. Firanki były w powozie gotowe, proste stoły ponakrywano oponami,
sofy porobiono ze słomy i okryto dywanami razem z podłogą, a kilka lamp, obrazów i świecidełek
w chwilę przybrały i nagie ściany, i brzydkie białe przymurki. Pan Bal wszedłszy aż ją uściskał.
— O, to mi złota dziewczyna! — zawołał — zrobiła cacko z tej stodoły! Na honor, to do
niepoznania! To lubię, to dowód jeniuszu kobiety! Pokój śliczny... możemy gości przyjmować,
choćby nam jutro przyjechali... Dzień zszedł do wieczora na wyglądach i wywiadach przez ludzi, na
pierwszym uścielaniu sobie życia, które trudno było uczynić wygodnym. Wszystkiego brakło,
wszystko trzeba było kupować; hrabia, ekscypując, tak dobrze wyekscypował, co tylko z miejsca
ruszyć się mogło, że ściany tylko i dachy zostawił, kłódki nawet przy spichlerzu i lochu były
pożyczane.
Ani jednej krówki w oborze, ani śmietanki do kawy, ani masła do kuchni, ani siana, ani
owsa, ani chleba. Bal szepnął sobie po cichu: „szalenie ekscypowali”, ale zaraz dodał: „to sprawa
ludzi, wielki pan nie mógł się wdawać w te drobnostki... ale niemniej wszystko kupić będzie
potrzeba.... No! to się kupi!” Późnym wieczorem powrócił rządca do Zakala, choć niewiele wskórał
w podróży, bo same obiecanki przywiózł od majstrów i posiadaczy materiałów. Gonty tylko dla
pana Bala kupił drogo u pana Bala... Nim poszedł do niego, choć dwa razy po niego przysyłano,
naradził się wprzódy z żoną.
— Słuchaj no, serce — rzekł — będzie się mnie ani chybi - pytał o majątek, co ja mam jemu
powiedzieć?
— Najprzód, Hilarciu — odparła głaszcząc go pod brodę — masz wielki rozum, żeś się
mnie zapytał... Po wtóre, zwąchałam, że nic ani wsi, ani gospodarstwa nie rozumie, nie dziw,
mieszkał w mieście całe życie... Można więc mu będzie wmówić, co się zechce...
— Ale pomiarkujmy no, co lepiej i jak mu to mówić?
— Mój kochany, tu rzecz jasna; kiedy doktor przyjdzie do chorego, zawsze mówi, że
niebezpieczny; jeżeli go wykuruje — większa wdzięczność, jeżeli umrze — jest się czym
wymówić... Rządca zawsze powinien mieć na języku, że majątek nic niewart...
— Oj! jaki to ty masz rozum, lubeńko — pokręcił głową. Supełek.
— Druga rzecz — odezwała się żona chodząc po izdebce z założonymi w tył rękoma — że
nam koniecznie potrzeba ich zrazić, żeby tu nie mieszkali... Jak pojadą do Warszawy, my tu
zostaniemy panami, człowiek jakiś miękki, dobry, słowem go można rozbroić, a nic się nie zna.
Takich panów ródź, Boże, na kamieniu!
Roześmiała się pokazując dość jeszcze ładne ząbki.
— Teraz już wiesz, co masz robić, kłaniaj się nisko, jaśnie wielmożnego nie żałuj... a co
można, tymczasem korzystajmy... Ot, i krów im trzeba, dobrze swoje sprzedać, ale nie mów, że to
nasze, tylko — że żydowskie; i żyta im sprzedaj z remanentowego. Na to i ty masz głowę.
— Oho! — odparł Supełek rad z siebie i czupurząc się — już ja nam wstydu i szkody nie
zrobię.
— Bo pamiętaj, że musimy na naszę jedynaczkę pracować, żeby za lada chłystka nie poszła,
a dotąd niewiele się zebrało. Teraz nam żniwo.
Supełek podjął wąsy do góry i poskoczył do dworu. Wszedłszy do salonu najprzód, gdzie
państwo pili herbatę, osłupiał biedak wydobywszy się spod zaimprowizowanej portiery i
obejrzawszy po izbie, której poznać nie mógł. Ta czarodziej- ska zmiana czeladnej w salon, jakiego
na wsi nie widział, oświecony lampami, wybity dywanami, pachnący i błyszczący, niesłychanie go
przejęła.
„Cóż to się stało? — rzekł w duchu — ci ludzie pokój z sobą przywieźli!”
Pan Bal uczuwszy, że niebezpiecznym być może rozpytywanie się szczegółowe przy żonie i
córce, poprosił o herbatę do swego pokoju i wyszedł z Supełkiem, który wciąż sobie powtarzał:
„Nigdy bym nie poznał czeladnej!”
Pan Bal usiadł na łóżku, rządca stanął przy drzwiach i zaczęła się rozmowa.
— Waćpan tu już od dawna jesteś?
— Lat dwanaście, jaśnie panie.
— A więc znasz dobrze Zakalańszczyznę!
— Zdaje się, jaśnie panie.
— Możesz mnie o wszystkim objaśnić?
— To pewna, że nikt lepiej nie potrafi.
— Nade wszystko proszę waćpana o szczerą prawdę, nic nie malować... szczerą i gołą
prawdę. Co to za majątek? o ile mogłem miarkować z inwentarzy, zdaje mi się bardzo dobry!
— E! już to, jaśnie panie — odchrząknął Supełek — w inwentarzu wszystko się ładnie
wydaje, ale niech no zobaczyć przyjdzie na gruncie! Jam tu wyłysiał od gospodarstwa tego.
— To tylko pochwala gorliwość jego. Wysiewy piękne?
— Tego roku ozimina licho poschodzila.
— Ozimina! — przebąknął pan Bal przypominając sobie znaczenie wyrazu, z którym się
niedawno oswoił. — A wiele posieliście pszenicy?
— Gdzież tu, proszę jaśnie pana, siać ją, kiedy to szczery piasek...
— Chcesz mówić: glinka... trochę z piaskiem.
— Gliny u nas nie ma...
— Tak! ale ten gatunek piasku widać zowią gdzie indziej glinką — dodał pan Bal. Supełek
miał wielką ochotę się roześmiać, ale się powstrzymał. — Grunty więc piaseczkowate?
— Piasek, jaśnie panie, szczery piasek... — Ale urodzajny! omłoty piękne...
— Tak, bywa korzec, bywa i ćwierć, ale nigdy więcej. Pan Bal nie zrozumiał, ale się tym
zaspokoił.
— Ale ziarno piękne?
— Czyste, niczego...
— A to grunt! — dodał Bal. — Łąk dosyć i na ługach, słyszałem, bywają zbiory pyszne,
egipskie!
— Od lat dwunastu, jak tu gospodaruję, trzy razy tylko sieliśmy na ługach, i to nam woda
pozabierała.
— A czemuście jej nie spuścili? O! — zawołał pan Erazm z wymówką.
— Jaśnie panie, kiedy to rzeka zalewa! — dusząc się odparł Supełek.
— A! rzeka! wiem, że rzeka — żywo podchwycił kupiec — ale ją trzeba powstrzymać. Na
to są nowe sposoby... kanalizacja! o!
„Coś nie rozumiem — szepnął sobie rządca — musi to być z tych rozumnych gospodarzy,
co mówią nowymi wyrazami, ale starych zbiorów nie potrafią wygospodarować”.
— Siana jest dosyć?
— Tego roku łąki były pod wodą...
— Z tą wodą trzeba będzie coś poradzić, to się obmyśli. A młyny?
— Młyn tylko jeden, jaśnie panie.
— Jak to jeden? — ofuknął się pan Bal.
— Jeden tylko idzie, reszta pozatapiana i stare, że się na nic nie zdało.
— Mówili mi, że potrzebują reperacji... Arenda robi około siedmiu tysięcy?
— Siedm tysięcy! — wykrzyknął rządca dziwnym głosem.
— Jak to! nie robi tyle?
— Jaśnie panie, to chyba żarty!
— Ależ ja ci w inwentarzu pokażę że tak mi ją podano. Supełek stanął w zamyśleniu,
osobliwszym, nie mógł pojąć, jak śmiano tak już niegodziwie kłamać. „A! — rzekł w so- bie —
kiedy hrabia tak mu podawał, znać, że można z nim zrobić co chcąc”.
— A ileż robi arenda?
— Arenda z wielką biedą i z jednym młynem robi dwa tysiące.
— Dwa! ależ szła siedem!
— A! prawda! — rzekł Supełek — było to jednego roku, kiedy jeszcze szły wszystkie
młyny i arendarzowi dodano ludzi do wyrobienia sta beczek smoły; płacił wówczas siedem
tysięcy...
— A widzisz waćpan! -— rzekł poważnie Bal — więc może iść i teraz siedem... i więcej.
— Ale już smoły nie można pędzić!
— Dlaczego?
— Pni brakuje.
Erazm zupełnie nie zrozumiał znaczenia, ale nie chcąc się kompromitować, dodał z cicha:
„Na to się poradzi!”
— Jakaż — spytał — bywała intrata z majątku w lepszych latach?
— Przez tych lat dwanaście, co ja tu jestem, jaśnie panie, choć Bóg widzi, że haruję i
pracuję jak wół w pługu, a ludzi nie żałuję... z flisami, ze wszystkim jak będzie osiemnaście tysięcy,
to już bardzo dobrze...
Pan Bal za głowę się pochwycił.
— Co mi waćpan prawisz! brutto?
— Niech jaśnie pan mnie łaje, bo cóż ja temu winien.
— Pytam: czy brutto, czy netto? Supełek nie zrozumiał.
— Osiemnaście razem czy po strąceniu kosztów? — powtórzył wyraźnie kupiec zbliżając
się.
— Ale wszystkiego, panie, i ze smołą, z gontami, z drzewem, z flisem, het precz.
— To być nie może!
— Niech jaśnie pan spojrzy w regestra.
— Prawda! prawda! mówili mi, że majątek in grudo!
że potrzebuje nakładów, ale doprawdy nie spodziewałem się, żeby był tak opuszczony.
— Już to, jaśnie panie — z cicha podszepnął rządca — niewiele tu i nakładem zrobić, i
głową, kiedy ten szelmowski piasek i nic więcej.
— Chcesz mówić: glinka.
— Nie wiem, dlaczego jaśnie pan to nazywa glinką, ale tu jej nie ma wcale. -
— Glinka, powiadam waćpanu... Na wszystko jest rada... nawóz, nowe sposoby; czytałem
wiele o guano, sprowadzim guano, sprowadzim pudretę... musi rodzić.
Rządca, który jak żył tych wyrazów nie słyszał, zastanowił się, a pan Bal, z uczynionego
widocznie korzystając wrażenia, dodał żywo:
— Polepszenia na wielką skalę! sprowadzenie agronoma z Marymontu, zakupienie bydła i
owiec, gorzelnia, cukrownia, browar, w którym piwo bawarskie zrobimy! guano! płodozmian —
majątek poprawi! wiele jest gorszych po świecie... na to tylko głowy potrzeba!
Ten wykrzyknik był skutkiem czytania rozpraw agronomicznych, którymi się jadąc objadał
w drodze pan Erazm i, naturalnie nie znając nic praktyki gospodarskiej, chwycił tylko
najostatniejszych teoryj.
— Gdzieżeś się waćpan uczył gospodarstwa? — spytał — w Hoch... o! jakże się to nazywa
ta szkoła... w Marymoncie czy w Rosji?
— Jak? Jaśnie panie! nie umiem odpowiedzieć — zająknął się Supełek — ja?
— W jakim instytucie?
— Ja nigdzie nie byłem — skromnie odparł nareszcie Supełek — mój ojciec był rządcą, od
młodu gospodarzę!
— A! więc tak, z praktyki tylko?
— Z praktyki, jaśnie panie.
— Znaszże waćpan płodozmian, nowe pługi, leśnictwo, uprawę rzędową, łąki sztuczne i co
rządcy potrzeba?
Supełek mięszał się widocznie, bo nawet, o co go pytano, zrozumieć nie potrafił.
— A to do czego, jaśnie panie — rzekł — u nas zaorać, posiać, z Żydem się wykłócić,
chama ostro trzymać... ot, i cała gospodarka.
Nie trafiło to jakoś do przekonania pana Bala, ale nie chciał zrażać człowieka, którego
potrzebował; rad był jednak, że miał wyborną wymówkę na nieprodukcyjność majątku.
To osieł — rzekł w duchu — nic nie umie, tu potrzeba gospodarza! będę go musiał
odprawić; majątek in grudo, ale i człowiek podobny. I oni tu chcieli co mieć! kiedy on gliny nie
rozróżni od piasku!!”
Ostatnia wymówka zupełnie była niesłuszną, bo o glinę w istocie trudno było w
Zakalańszczyźnie.
W czasie tego monologu rządca stał u drzwi pokornie, jakby przeczuwając znaczenie
milczenia; pan Bal obrócił rozmowę.
— Rzemieślnicy czy są?
— Trochę dostałem, poobiecywali.
— Na jutro?
— Nie..
— Jak to nie! Muszą być na jutro! — Jutro szabas, a to wszystko Żydzi.
— No, ale w niedzielę!
— Mam jednego mularza, stolarza i cieślę i gonty kupiłem.
— A cegłę i wapno?
— Chyba o trzy mile.
— O! toś mi się waszmość źle sprawił, więc jedź na całą noc... muszę ich mieć, tych
rzemieślników, żeby to Bóg wie co kosztować mnie miało... Rób pan, co chcesz.
Supełek potarł czuprynę i zmilczał.
— Jutro, tymczasowie kupisz mi waćpan pięć krów. — Gdzie, jaśnie panie?
— Albo ja wiem! gdzie się asanu podoba, pięć pięknych krów tyrolskich, szwajcarskich lub
kałmagorskich,
— Tu są tylko poleskie, i to na jarmarku.
— Ale to waćpan mi robisz we wszystkim trudności, a ja tego nie lubię.
— Cóż ja poradzę?
— Na to głowa, radź sobie pan, jak chcesz, a gdy mówię, że co ma być, trzeba, żeby było.
Nade wszystko odkładywań nie lubię! Proszę także mi kupić krup, mąki, masła, zamówić mięso,
drób, zwierzynę, rybę.
Rządca aż się uśmiechnął.
— Jaśnie panie, na to potrzeba czasu!
— Masz waćpan całą noc i cały dzień jutrzejszy.
— Ale u nas to się kupuje w miasteczkach i tylko na targach lub jarmarkach, jutro szabas, i
szpilki nie dostanie.
— Przecież są rzeźnicy?
— Żydzi...
— Co mi waćpan gadasz? wszystko Żydzi!
— U nas, panie, Wszystko Żydzi.
— Rozkazać strzelcom, żeby była zwierzyna!...
— Nie mamy, panie, strzelców, bo strzelać nie wolno. Pan Bal osłupiał i wstrząsł się.
— Co mi waćpan prawisz! co mi prawisz? czymże żyjecie?... A ryba?
— Ryba się teraz nie poławia, bo woda duża.
— Tfu! cóż u licha, z waćpana dziwny człowiek zaprawdę! Ja się nie pytam, co, jak, wolno
czy nie wolno, mała woda czy wielka, a proszę, żeby mi wszystko było, jak kazałem.
To mówiąc trochę markotny pan Bal odprawił rządcę poważnym skinieniem głowy, a sam
po chwili namysłu wyszedł do żony.
„Trzeba ją uprzedzić — rzekł w duchu — mogą jej andronów naprawić. Kobieta to weźmie
do serca! A to wszystko są bajki i plotki! Będzie tu za mnie inaczej!”
Wszedł do pokoju z rozweseloną twarzą.
— No, kochana Ludwisiu — rzekł — nie ma co mówić, hrabia mnie nie zwodził, majątek
rzeczywiście in grudo, ale nie dziw! Stan istotnie okropny, opuszczenie niesłychane, a rządca ani
be, ani me! Wystaw sobie, wybrali na rządcę czło- wieka, który w żadnym instytucie nie był,
płodozmianu nie rozumie, osieł nad osłami, a tu potrzeba silnej ręki i głowy.
— I kieszeni, kochany Erazmie — dodała żona.
— A tak! ale to się wszystko powróci setnie... Zobaczycie, co zrobię z tego majątku. Cieszę
się, istotnie się cieszę, że w tym stanie zastałem Zakale, bo pokażę im tu, jak się gospodaruje i co z
tego majątku zrobić można!
Pani Balowa ruszyła ramionami tylko,
— Jesteś niezwyciężony — rzekła z uśmiechem.
— A tymczasem spać — odezwał się kupiec czując znużenie i strapienie, do którego się nie
przyznał. — Dobrej nocy.
Że deszcz jesienny na dworze coraz gęstszy się puszczał, niespodziankę zastał w sypialnym
pokoju pan Bal, bo woda na gorszej połowie domu do pokojów szła przez dach jak z cebra.
Musiano podstawiać, co gdzie się znalazło: niecki, miski, miednice, i nosić z łóżkami, które ledwie
ustawiono w suchym kącie, jakby na złość poczynało przeciekać.
— Kupiłem już gonty — mówił sobie pan Erazm — dach najprzód pokryję, a te drobne
wiejskie niewygódki będą mi później miłym wspomnieniem tylko.
Tymczasem rządca, który zręcznie podsłuchał rozmowę pana Bala z żoną i dowiedział się z
niej, że był osłem, pobiegł niespokojny na folwark.
— Otóż masz — zawołał stając przed piękną, uśmiechnioną połowicą — podobnośmy
przeskoczyli.
— Co takiego?
— Zacząłem mu ganić majątek, bo taki prawdą a Bogiem niewiele wart, zżymał się
niezmiernie.
— A! niech się zżyma...
— Kazał mi, żeby wszystko było, nie słuchając racji!
— Cóż to znowu; fanaberia jakiś! chce, żebyśmy go słuchali! Jużciż graf lepszy od niego, a
tyleśmy mu tylko robili, co się nam podobało!
— Ba! ale posłuchaj no dalej! namarszczył się na mnie, począł mnie o takie jakieś rzeczy
pytać, o których jakem żyw nie słyszałem... pleść coś o jakichś nowomodnych gospodarstwach...
i poszedł. Ja w trop za nim pode drzwi... słucham, a on żonie powiada najwyraźniej: rządca
osieł! trzeba go odprawić! Pani Supełkowa tylko się uśmiechnęła.
— Oddamy my mu za tego osła — szepnęła po cichu. — Trzeba go odprawić! to można
powiedzieć, ale ciekawam, jak to zrobi? Albo się tu może obejść bez nas? nic nie zna, nic nie wie...
Otóż kiedy tak, to mu jutro podziękujesz za służbę. Patrzajcie go! Że zebrał trochę grosza świeczki
sprzedając, już myśli, że wielki pan! Dam ja ci osła!
— A jak ja mu podziękuję, to co? — spytał Supełek.
— To on cię nie puści.
— A gdyby puścił?
— To jutro odwoła, bo sobie rady nie da.
— Oj! duszko, niebezpiecznie! niebezpiecznie! zaraz mu się tu ktoś nastręczy.
— O to się nie frasuj, nie dopuścim... i odmalujemy go dobrze przed ludźmi... Rób, co ci
mówię, a więcej o niczym nie myśl... jutro mu za służbę podziękujesz.
— Kochanku! a jak nas wyrzuci?
— On! co tobie? prędzej my jego stąd! śmiej się z tego, na wszystko są sposoby.
To mówiąc, zostawiwszy męża dosyć skłopotanego, poszła do córki.
ROZDZIAŁ PIĄTY PRZEJAŻDŻKA PO ZAKALAŃSZCZYŹNIE
Szczęściem dla niespokojnych żądz pana Erazma nazajutrz rano wypogodziło się niebo,
zaświtał piękny dzień jesienny, wyjątkowy, któren przy drobince egoizmu można było wziąć za
umyślnie dla oglądu Zakala stworzony. Bal nawet nie był dalekim od tej myśli, która mu się
uśmiechała.
W mieście jeszcze będąc, wcześnie przygotował sobie wiejskie ubranie do pola i
gospodarstwa stary nasz kupiec i o niczym nie zapomniał; wszystko było wyborne i przedziwne:
buty angielskie grube i nieprzenikliwe dla wody, łosiowe ubranie dolne, dobra kurtka, pokryta
płaszczem, z gumą elastyczną, kaskiecik à 1’anglaise, laska, torebka z palonej skóry, nawet zegarek
do przechadzki, pugilaresik do notat przepomniane nie były. Tak odziany z cudzoziemska i wcale
rad z siebie, pan Bal kazał zaprząc do wózka i oczekiwał tylko na rządcę, który go miał oprowadzić,
gdy Supełek wcisnął się do izdebki, stanął niedaleko progu, skłonił się jakoś dosyć kuso i nie
pytany począł:
— Przyszedłem do jaśnie pana prosząc, żeby był łaskaw mnie uwolnić: widzę ze
wszystkiego, że ja jaśnie panu dogodzić nie potrafię...
Pan Bal osłupiał.
— Co? — zapytał — jak to?
— Proszę o uwolnienie mnie — powtórzył rządca.
— Co to jest? dlaczego? Waćpan nie miałeś czasu przekonać się, czy możesz lub nie być mi
dogodnym, ani ja, czy z niego będę kontent... cóż za powód tak nagły? Rządca się nachmurzył.
— Tak, proszę pana, mam inne zamiary. Chcę gdzie indziej szukać szczęścia.
Stary widocznie był zmięszany i już miał począć prosić Supełka, gdy drzwi się uchyliły i
wszedł Stanisław, który wszystko słyszał. Oczy jego wcześnie dopatrzyły więcej niż ojcowskie,
pojął potrzebę wsparcia ojca i niedozwolenia, żeby sobie z niego robiono igraszkę.
— Za pozwoleniem papy — rzekł oddając „dzień dobry!” — słyszę, że pan rządca chce się
uwolnić.
— Właśnie — podchwycił ojciec — ni stąd, ni zowąd wpadł mi, kiedy go najwięcej
potrzebuję, z tą propozycją...
— Ale dlaczegożbyśmy tego pana uwolnić nie mieli — odparł Stanisław do ojca —
tymczasowo znajdziemy w pisarzu i leśniczym, po których posłałem wcześnie, dla oprowadzenia
papy pomocników; pan Supełek, jeśli chce, może gdzie indziej szukać sobie szczęścia, papa mu
drogi do niego zagradzać nie będzie. Są tylko rzeczy, które się wprzódy powinny dopełnić, trzeba
zdać regestry, remanenty, jakie nam podano, porządnie wszystko skończyć i wynieść się zresztą,
kiedy się podoba.
Bal uśmiechnął się z ukontentowania, a rządca zmięszał z kolei.
— Tymczasem pisarz i ja, kiedy mi ojciec pozwolisz, zastąpimy pana tego; miejscowości
nie znam, ale tej się nauczę rychło i damy sobie rady.
Ton żartobliwy, jakim to mówił Stanisław, zastraszył Supełka, który, że instrukcje żony nie
przepisywały mu, co miał czynić na taki raz, zamilkł, ukłonił się i wyszedł.
Bal uściskał syna.
— Kochany Stanisławie, chcę objechać majątek, posłałeś istotnie po leśniczego i pisarza?
— Oba czekają, kochany ojcze... ja też kazałem sobie konia osiodłać i pojadę razem.
— Otoś mi gracz! otoś mi kochany! — zawołał ojciec — dobrze! pojedziemy! a wózek dla
mnie jest?
— Wszystko gotowe...
W tej chwili weszli: pisarz, cienki człowieczek, który wyrósł zbytecznie i jako jasny
blondyn zdawał się mieć skłonność do melancholicznych miłostek, które nawet rozpoczął był już z
rachityczną Delcią, córką państwa Supełków, a z tego powodu duszą całą ich sprawie sprzyjał; i
tęgi, barczysty, zdrów jak wół, z wąsami na pół łokcia, łysiną trochę już przeświecającą się
leśniczy, pan Józef Krużka. Z twarzy ostatniego patrzała poczciwa gadatliwość, coś uprzejmego,
sympatycznego, jakaś prosta rodzinna szlachetność. Ubrany w długie buty, w spencer z lisami,
szarawary skórą wyszywane, z harapem przez plecy i torbą na ramieniu, przewybornie przedstawiał
stan, do którego należał. Obok niego stojący, wysmukły, w surduciku opiętym, z włosami à
l’enfant, bródką i wąsikiem pisarz miał minę narysowanej na ścianie karykatury.
Pisarz twarzą i postawą wyrażał nieukontentowanie, dumę, wyższość jakąś... i głupstwo.
Leśniczy był trochę drwiący dobrodusznie. Oba skłonili się panu Balowi, każdy na swój sposób,
pisarz poprawiając włosy szacowne, leśniczy pokręcając wąsa i stając zaraz w pozycji niemal
żołnierskiej.
— Panowie — odezwał się Bal — miło mi ich poznać i powitać; wiecie zapewne, że jestem
nowym dziedzicem Zakala?
— Przyszliśmy złożyć nasze uszanowanie JW panu — rzekł donośnie leśniczy — i spytać o
rozkazy.
Pisarz się uśmiechnął zakrywając ręką.
— Najpierwsza rzecz — rzekł Bal, przypominając sobie odprawę Supełka — niech mi pan
pisarz przyniesie tu wszelkie regestry ekonomiczne, inwentarze, raporty i papiery, proszę o nie.
— Czy zaraz? — spytał młody człowiek.
— Natychmiast! — poparł Stanisław.
Pisarek ruszał ramionami i wyszedł, leśniczy się za nim obejrzał, westchnął.
— A waćpan — rzekł do niego Bal — zechcesz mnie opro- wadzić i obwieść po
Zakalańszczyźnie, boć ją musisz znać dobrze.
— Oj! oj! oj! jaśnie panie! — rzekł Krużka — jak moję dziurawą kieszeń! pokażę, nie
chwaląc się, lepiej od Supełka, który ponieważ się oddala, mogę powiedzieć, że Borowicy i Nowin
tak dobrze jak ja nie zna, choć tu dwanaście lat króluje!
Staś się uśmiechnął. — A pan tu dawno?
— Ja! jam się urodził, wychował i zapewne tutaj umrę — dodał Krużka, w którym się już
pasyjka do gadatliwości przebijać zaczynała. — Rodzice moi mieszkają na czynszu w Nowinach, ja
służyłem trochę wojskowo, a ranny, zostałem na Zakalańszczyźnie leśniczym i że, dzięki Bogu,
jakoś dotąd ze mnie ludzie radzi, może i dalej tak będzie...
— Jak waćpan myślisz? — spytał Bal przystępując do niego — co to się stało rządcy, że
chce się oddalić, nim mnie poznał?
— Tego nie zgadnę — rzekł otwarcie, prostując się, Krużka; — to, jaśnie panie, robota nie
jego, ale żony, która, z pozwoleniem pańskim, nie przy panu mówiąc, dawno mu spodniczkę
skroiła... To kobieta co się zowie! ona i... — tu się przyzastanowił — ale tego mówić nie należy...
Pisarz nie powracał, Bal się niecierpliwił; nareszcie wszedł.
— Pan rządca, proszę jaśnie pana, potrzebuje regestrów, żeby się przygotować do zdania.
— Powiedz mu pan — odparł Stanisław — że regestry później do zdania służyć będą, a
teraz powinny być tu...
— I pamiętaj pan — dodał Bal — że rządca jest tylko rządcą, a ja jestem dziedzic, proszę mi
przynieść papiery...
Zaczerwienił się blady adonis.
— Ja także — rzekł — proszę jaśnie pana o uwolnienie, mam rodziców dostatnich i tylko
dla wprawy, nie z potrzeby, zajmowałem się pod dyrekcją pana rządcy, a ponieważ on...
Pan Bal aż zbladł, ale Stanisław nie odstępował go szczęściem.
— I owszem — rzekł żywo — proszę o papiery, a uwolnienie natychmiast nastąpi.
Krużka, patrzący na to z boku, przez politykę słowem się nie odezwał, póki pisarz był w
pokoju, ale gdy wyszedł, roześmiał się.
— To, jaśnie panie — rzekł leśniczy — cały interes, że chcą, żebyś ich pan prosił, co się nie
godzi, a potem myślą jeździć! Niech ich państwo nie wstrzymują... ale proszę mnie nie zdradzać...
ja się ich jak diabła boję.
— A cóż oni waćpanu zrobić mogą?
— Co? — zawołał Krużka. — To ludzie, co mają w kieszeni wszystkich, w przyjaźni z
całym światem... asesory, strapczowie, co żyje w stosunkach. Sąd niższy... nawet w guberni
krewnych mają!
Staś się rozśmiał.
— Dobrze się jaśnie panu śmiać — odparł leśniczy — ale i państwu oni jeszcze na
odjezdnym niejednego piwa nawarzą.
— Nam! — zakrzyczał Bal.
— Ba! ale to niech nie zastrasza! Gospodarstwo kłopotarstwo, jaśnie panie, a nie tylko same
gospodarstwo, ale co tylko się go dotycze.
Pisarz wpadł wlokąc za sobą zaperzony dwóch ludzi, którzy nieśli stosy papierów.
— To wszystko? — spytał Staś.
— Jeszcze jest drugie tyle.
— Prosimy i o tamto — rzekł Bal — przyjedzie rachmistrz do obrachunku, zdasz mu pan
wszystko i będziesz wolnym.
Gdy się to dzieje we dworze, na folwarku istne piekło! Piękna rządczyni łaje męża, mąż do
ostateczności przywiedziony odcina się, jak zając, gdy go już psy chwytają, Delcia płacze i tupie
nogami, słudzy latają, a pan pisarz, któremu rozkazano się do dymisji podać, posłuszny drży ze
strachu i z gniewu, gdyż był pewien, że go prosić będą, ażeby pozostał.
— Pan Bóg mnie pokarał tym głupcem — woła latając po pokoju rządczyni — ani do tańca,
ani do różańca, gdzie chcesz go użyć, wszędzie głupstwo zmaluje...
— Samażeś mi jejmość kazała w swej wysokiej mądrości prosić o uwolnienie.
— Tak! a tyś tak się postawił, że cię poczęstowano kolanem; coś był powinien podrożyć się
tylko, żeby jeszcze bezpieczniej zostać, toś się pospieszył... co to mówić! co to mówić!
— Ba! gdybym ze starym tylko miał do czynienia — płaczliwie odciął się Supełek — ale
tam młody przyszedł, licho go wniosło i szyki pomięszał... Cóżem się miał sam prosić...
— Jaki młody?
— A syn! to jakiś frant! ostro kuty!
— Czekajże, stary harbuzie, i ty, młody paniczku — krzyknęła żona — będziecie mieli oba
za swoje, pokażę ja wam, jak nas stąd wyganiać. Każ waćpan zaprzęgać mi do bryczki.
Supełek rad, że się wyrwać mógł, poleciał.
Do pokoju pana Bala znieśli wreszcie papiery, a w pierwszej chwili pośpiechu i gniewu tak
nieostrożnie się znaleźli, że co do świstka wszystko złożono w ręce dziedzica. Pisarz wyszedł na
róg domu, załamał ręce, zapatrzył się w ziemię i dumał o dalszych losach.
Pan Bal uradowany, że mu syn przyszedł w pomoc tak skutecznie, poszedł żonę pożegnać i
siadł na bryczkę niecierpliwy objeżdżać swe państwo. Staś i Krużka towarzyszyli mu konno.
— Proszę no pana — rzekł leśniczy zastanawiając się zaraz przy pierwszych wrotach i
kręcąc wąsa z powagą — niech mi wolno będzie wiedzieć intencję jaśnie pana: czy pan życzy sobie
objechać dziś wioski i ogólnie obejrzeć Zakalańszczyznę, czy tylko granicę, czy nareszcie zechce
powoli, dokładnie, z kolei porządkiem rewidować wszystko? Muszę bowiem jaśnie pana przestrzec,
że co ma najlepszego ten majątek, to rozległość; prawda, ziemia niekoniecznie, las diabli wzięli, ale
hulać jest gdzie. Służyłem ja, panie, w wojsku i pamiętam, jakeśmy się po Niemczech włóczyli;
bywało, niejedno księstwo niemieckie ledwie rozpędziwszy się człek by nie przeskoczył, ale tu!
Pan Bal rozśmiał się tak serdecznie, tak radośnie, a tak był porównaniem uszczęśliwiony, że
gdyby był mógł, byłby leśniczego z wózka porwawszy się uścisnął.
— Jak pan się zowiesz? — spytał.
— Józef Krużka, jaśnie panie! Józef Krużka!
— No, więc, panie Józefie, zacznijmy od ogólnego oglądu, a potem szczegółowy.
— Dobrze więc: czy w lewo, czy w prawo?
— Zawsze w prawo! — odezwał Bal śmiejąc się.
Wózek potoczył się tedy po piaszczystej drodze do Borowicy. Po drodze Bal całą uwagę
zwrócił na to, co go otaczało; pytał nieustannie. Minęli zasiewy ozime dosyć licho zieleniejące na
piasku, potem wydmę, las krzakowaty mizerny, grobelkę okropną, i w dali pokazała się Borowica,
także nad Horyniem jak Zakale i Ciemiema położona, ale na wyższych jeszcze, nie uprawnych,
smutnych pagórkach. Ponad nią ogromne krzyże stare i czarne wyciągały ramiona jak na Golgocie,
dalej cerkiew czarna, wielka górowała na końcu sioła, a w środku jego siedziała karczma
zrujnowana, na wpół pusta. Drożyna przechodziła środkiem szeroko zabudowanej wioski, która nie
będąc przeciętą żadną drogą, a lasami i rzeką odgrodzona od ludzi, miała postać dzikszą od innych.
Zdziwił się pan Bal postrzegłszy ten lud, któren sobie tak sielankowo wyobrażał, w
łachmanach czarnych, w koszulach brudnych, kobiety okropne, rozczochrane, dzieci niemal nagie,
starców do żebraków podobnych, i to wszystko uciekające na sam turkot wózka, kryjące się po
chatach i za płotami.
„Ha! ha! — rzekł w duchu — wprowadzimy tu cywilizacją!”
— Gdzież są młyny? — zapytał.
— Na prawo, nad rzekę do młynów! — zawołał leśniczy. Wózek potoczył się ciasną
drożyną zarośla i dowodzącą, że nie bardzo uczęszczano tędy, a nareszcie stanął na grobelce. Stały
przy niej dwa młynki na rzeczce, która tu do Horynia wpadała, ale jakie! Któż to opisze! Stawek
maleńki od dawna wyrwało, grobli były tylko kawałki, a dwie te budowle, co się nazywały
młynami, już ledwie na palach wisiały. Jeden oparł się o groblę, dach mu wiatr zerwał na wpół, kół
tylko drgały skielety, drugi — pustka roztwarta, bez ścian, bez dachu — kilką tylko słupami
świadczył o swej egzystencji dawniejszej.
— To młyny — rzekł Krużka wskazując i czując potrzebę komentarza.
— To młyny? — powtórzył Bal zdziwiony — prawda, że i n grudo! No! nie ma tu co
patrzeć, jedźmy dalej!
Już się wózek zawracał, gdy cała czereda Żydów zastąpiła mu drogę, nisko się kłaniając. Na
czele ich szedł stary siwobrody Moszko Hercyk, rękę za pas założywszy, w żupanie naprędce
włożonym, jedwabnym, z okładami aksamitnymi, poważny, chudy i widocznie uczony, bo blady i
wywiędły; przy nim stała gruba Żydowica, Sure Moszkowa Hercyk, o której tyle tylko powiedzieć
mogę, że wyglądała jak bania gorzelni, w której dawniej pędzili. Za nimi szedł Icko Moszkowicz
Hercyk, Żyd blondyn, żupan wełniany, broda czarna, mina głupowata i bojaźliwa, potrząsający
czapką i cofający się w tył, gdy się kłaniał; żona Icka, Ryfke, drugi syn Moszka, Dawid, trzeci syn
— Mejsza; żony Dawida i Mejszy, dzieci Icka, Dawida i Mejszy, słowem, cały kahał.
Zaiste, ukłony, jakimi przywitali starozakonni nowego dziedzica, winny mu były wiele
doznanych i zgotowanych niesmaków nagrodzić! Witali go jak królika. Pan Bal powstał na wózku,
zdjął czapkę i przywitał ich z kolei nadzwyczaj grzecznie, ale że przywykli byli do hrabiego drwin,
przekąsów i łajań i nie spodziewali się nawet, żeby im głową kiwnął, stary Moszko wziął to za
szyderstwo. Przywykły znosić wszystko, zbliżył się do wózka i powitał ucałowaniem ręki pana
Bala, który się cały sczerwienił i zmięszał.
— Jaśnie pan nie zechce wstąpić do nas — rzekł Moszko poważnie — nie mamy go czym
przyjąć, ale czytamy w Biblii, że największych gości nasi ojcowie przyjmowali chlebem, wodą,
owocem...
— Dziękuję ci, panie...
— Moszko Hercyk, do usług.
— Dziękuję ci, panie Hercyk, ale spieszę, chcę obejrzeć Zakale.
— Mamy tylko jedno polecenie do waćpana — dodał Staniław — ponieważ rządca i pisarz
już nie są w naszych usługach, prosimy nic za ich kwitami nie wydawać.
— Ale, ale — rzekł Bal przypominając sobie, że mu mówio- no, iż tu wszystko się robi
przez Żydów — a nie mógłbyś mi dopomóc, panie Moszko Hercyk...
— Co jaśnie pan rozkaże — zbliżając się rzekł stary czystą polszczyzną — jeśli potrafię, co
potrzeba?
— Ale ba! wszystkiego mi potrzeba! — zawołał pan Bal — dom najprzód naprawić i
wyporządzić, bo w nim mieszkać nie mogę, a potem jeść i pić nic nie można dostać!
— Jak to nie dostać! — ujmując się za swój kraj zawołał Żyd — wszystkiego!
— Zapłacę dobrze.
— Tym bardziej, a któż mówi, że nic dostać nie można?
— A któż? dawny rządca! potrzebuję krów, zboża, rzemieślników...
— Wszystko będzie! powoli! wszystko będzie! — dodał Żyd gładząc brodę z uśmiechem —
ale dziś szabas... po odejściu szabasu przyjadę do dworu...
Chciał coś mówić jeszcze, obejrzał się, namyślił, zamilkł i skłonił tylko.
Wszyscy Żydzi na ten sygnał patriarchy skłonili głowy. Icko czapkę podniósł wysoko i
potrząsł nią w górze po trzykroć, wózek się potoczył dalej.
— Ale to jakiś bardzo pokaźny ten pan arendarz i ma minę uczciwego — rzekł pan Bal.
— Bo też to, jaśnie panie — odparł, rad że się wygada, Krużka — to perła Żydów, to
najmędrszy na okolicę... i trzeba dodać, że choć Żyd, ale doprawdy bardzo poczciwy! Handlował
dawniej drzewem i smołą, cofnął się potem, coś straciwszy, ale jeszcze bardzo bogaty. Mógłby
mieszkać w miasteczku, ale że jego familia już od trzechset lat w tej karczmie żyje, przywiązał się
do kąta... Nikt lepiej prócz swoich panu nie usłuży jak on! On tu okolicą trzęsie, co zechce, to
zrobi...
— No! to widzę drugi Supełek!
— Gorzej, panie! bo rządca się go nawet boi trochę; byli z sobą na bakier, teraz na
polityce... jeden na drugiego przez szpary patrzał.
— Cha! cha! — rozśmiał się pan Bal — widzę i tu są intrygi!
Tymczasem wyjechali z wioski, która się dosyć długo ciągnęła, pokazało się znowu żółtawe
pólko, obwiedzione lasami, i zaraz za mostkiem przez rzeczkę rzuconym, na któren ledwie się do
góry windując wydobyła bryczka, tak że kupiec oburącz trzymać się musiał, by nie zlecić, co go
bawiło niezmiernie, wjechali w piasek i lasek.
Najprzód krzaczki, potem młoda sośninka, potem gęszcze, szeroka droga zwęża się, kręci,
zapada w doły, zrywa na wzgórki wydmiaste, gdzieśniegdzieś krzyżyk wywrócony, mogiła
chwastem pokryta, poprzeczna ścieżka... jadą i jadą w zielonych ścianach.
— Ot! to moje panowanie — odezwał się leśniczy — jest tego, panie, tych lasów milami...
— I piękne lasy? — spytał Bal.
— Było to kiedyś! — westchnął Krużka — ale teraz żal się Boże! o masztach tylko ludzie
mówią jak o żelaznym wilku, belki lat piętnaście jak już wyrobić trudno, murłaty nawet wycięto,
pnie wypędzono na smołę, tylko że młodzież się puszcza. Ale żal spojrzeć!
— Jak to? las tak wyniszczony?
— Ze wszystkim! hrabia sprzedawał a sprzedawał, a co sprzedał kopę, to wyszło półtorej...
głumili ludzie, palili, rwali, kradli i zrobili z tych puszczę... diabli wiedzą co! ni to las, ni to pole!
cmentarz, panie...
— No! ale choć smoła? — spytał kupiec.
— A skąd? a z czego? pnia poczciwego nie zostawili... do ostatniego powykopywali! Trzeba
sto lat czekać, żeby drugi las wyrósł!
— O! do diabła! — mruknął Bal — a potaż?
— I potaż już palili; potem tu sośniny najwięcej, a ona na to nic potem...
— A towaru nic, powiadasz?
— Gdzie tu towar, kiedy o krokiew dobrą trudno!
Dziedzic przypomniał sobie ową maleńką dyferencją z Radziwiłłami.
— A gdzież to — spytał — ta dyferencją Radziwiłłowska?
— To, panie, z przeciwnego końca — odparł leśniczy — na drugiej stronie. To straszny lasu
kawał, aż miło...
— Maleńki, słyszę.
— Ba! ba! trzydzieści włók najcudniejszych sosien.
— Czy to być może?
— Tak, jaśnie panie! ale co nam po tym?
— A, jeszcze to nasze!
— Słaba nadzieja, hrabia się prawował, prawował i tyle tylko, że ile razy Radziwiłłowscy w
las wejdą, to my swoich spędzim i siekierą uderzyć nie damy... już to lat sto trwa... miały sosny
czas do góry pojechać... Ani im, ani nam!
— To się skończy!
— Daj Boże! tymczasem pilnować potrzeba, bo jak się o nowym panu dowiedzą, pewnie
poślą do Żubrańca...
— Cóż to Żubraniec?
— Tak się, panie, zowie uroczysko, gdzie dyferencją...
I tak mówiąc jechali a jechali lasem, a las, pożal się Boże tego nazwiska, chory się zdawał
na suchoty i wyglądał smutno, biednie, nieszczęśliwie... Co kilkaset kroków musieli po
najszkaradniejszych mostkach przebywać rzeczkę, która się kręciła między Nowinami, dokąd
dążyli, a Borowicą. W końcu, gdy pan Bal już niecierpliwić się poczynał i konie zacinać kazał,
wyskoczyło pólko, pokazały się czarne dymiące dachy wioski, śliczny jodłami zasadzony
cmentarzyk wiejski i gruszami objęte sioło. Wioseczka ta i osada szlachecka, to jest Budki,
przedzielone od siebie ową rzeczką tylko, położone były na skraju lasów, na wybrzeżu lepszej
ziemi, i miały pozór weselszy. Między sosnami gęściej przebijały się dębczaki, choć krzaczyste,
brzozy i graby. Na pólku lepiej zieleniały żyta, maleńkie stóżki zboża z żółtymi czapkami sterczały
tu i owdzie.
— A tu ładnie! — wykrzyknął Bal.
— O! ślicznie! — wtórował leśniczy uśmiechając się — ale dla mnie to nie dziw, bo tu moi
rodzice. Widzi tam jaśnie pan kominek ponad parkanem, to nasza chatka... Tu i pola
najurodzajniejsze, i ludzie się najlepiej mają. Za kominami jeszcze ćwierć milki, to i granica, tuż i
gościniec pocztowy... karczma pańska, a stamtąd powrócim się w lewo, w lewo, i przez dyferencją
do Ciemiernej... tylko że środek majątku zostanie na potem.
— O! na potem! — rzekł Bal, który lasu miał dosyć.
Nowiny weselej się trochę uśmiechały, szlacheckie chaty były białe, okrzętniejsze,
czyściejsze, włościańskie — nowsze i pokaźniejsze, bujne łodygi ogrodowin świadczyły o żyzności
ziemi.
Tu już i lud, który tak często w niedalekich od siebie odległościach się różni, inny miał
charakter, twarze weselsze, postawy śmielsze, ubranie schludne. Na maleńkiej karczemce siedział
wnuk Moszka Hercyka, który szabasował w miasteczku.
— A co, jaśnie panie? — odezwał się Krużka czegoś wesół — już koło południa, po
żołądku zwija... gdyby jaśnie pan nie pogardził razowym chlebem mojego starego, wstąpilibyśmy
do
. ojca, do Mateusza... trochę by się wytchnęło, bo to drogi dla nie zwykłego ciężkie... a
może by się co i zjadło...
Pan Bal się uśmiechnął. Staś obejrzał z pociechą na poufałego wojaka, który go ujął swoją
śmiałością szczerą.
— Nie godzi się dobrym waszym sercem gardzić — odparł Bal — i owszem, i owszem!
— No! na lewo, Ilko! do Mateusza! Sam poleciał przodem.
— To jakiś dobry człowiek — odezwał się ojciec do syna.
— I mnie się podobał — rzekł Staś — ale my im tylko narobim kłopotu, a podobno nie
przywykliśmy do wiejskich przysmaków.
Za chwilę wózek stanął przed niską bramką starego dworku szlachcica, u której stał już
uwiązany koń leśniczego, pan Józef i siwi rodzice: szlachcic w sieraku, sparty na kijku i zgarbiony,
i jejmość w chustce na głowie, ze złożonymi z turbacji rękoma.
Pan Bal i Staś, nie myśląc tu długo bawić, chcieli tylko zajść do chaty na chwilę, ale stary
budnik nie wypuszczał bez poczęstowania; kazał stół pokryć obrusem, położyli bułkę chleba, ser,
miód, kwaszone ogórki, zawiędłą kiełbaskę. Goście spojrzeli po sobie i choć nie bardzo ochotnie,
musieli skosztować uprzejmie ofiarowanego śniadania, które się im nie mogło wydać smaczne.
Leśniczy zajadał tylko ochotnie i żwawo. Ojciec jego tymczasem stare opowiadał dzieje panu
Balowi o Szujskich jeszcze, o hrabiach i o rządcach, którzy Zakalańszczyzną w czasie
bezkrólewiów władali.
Grzeczny dziedzic i jeść musiał, i słuchać, choć dławił się i niecierpliwił powtarzając po
cichu do Stasia:
— Co to za miła prostota! jaka gościnność! jaka serdeczność!
Można jednak zaręczyć, że łzy, które miał w oczach, wyciskał zarówno kwaśny ogórek, jak
uczucie.
Skończyło się nareszcie przyjęcie, w czasie którego bliżsi osadnicy szlachta zbiegli się
nowego pana oglądać, i w licznej komitywie przeprowadzany, podsadzany, wsiadł nareszcie Bal na
swój wózek, a Stanisław na konia. Pozostawała mu jeszcze znaczna część majętności do obejrzenia,
potrzeba było z Nowin dojechać do karczmy na granicę, a potem okrążyć lasy granicami aż do
Ciemiernej i brzegiem rzeki powrócić do Zakala. Ta przejażdżka do wieczora zająć czas mogła...
należało spieszyć.
Wózek potoczył się raźniej, bo Ilko poczęstowany był wódeczką i pan Krużka jakoś po
śniadaniu żwawiej konia zażywał. Pośpiech ten wszakże bokiem wyłaził, po prostu mówiąc, bo
droga była szkaradna, wózek trzęsący, a pan Bal nieprzywykły do takiej podróży. Stęknął nieraz
nieborak, choć usiłował swoje cierpienia w żart obrócić i pocieszyć się widokiem ogromnych
posiadłości.
Do karczemki na trakcie drożyna jeszcze była jaka taka; tu chwilę tylko zatrzymali się, by
zobaczyć zajęcia Moszka Hercyka i słupy pocztowej drogi, i gładziuteńki trakt, którym ochota brała
jechać, ale nie pozwalały okoliczności; musiano zaraz skręcić w lasy i w przenajszkaradniejsze
topieliska, brody, przewałki.
— Tu to się pan już lasem nacieszy — rzekł Józef — bo aż do Ciemiernik go będziemy
mieli, a porządny szmat drogi...
— A wszędzie taka zła? — spytał Bal.
— O! będzie jeszcze daleko gorsza! — odparł leśniczy — tu jeszcze wybornie!
— Cha! cha! — zaśmiał się z przymusem kupiec — ale to prawdziwie dzika natura,
amerykańskie puszcze! nieprawdaż, Stasiu, że to przepyszne i oryginalne....
— Dzika, to prawda! piękne — ciężko powiedzieć.
— Oryginalne! oryginalne! — wykrzyknął pan Bal usiłując się podochocić — nic w życiu
podobnego nie widzieliśmy!
Tymczasem wózek leciał po kłodach, po korzeniach, a pan Bal najoryginalniej w świecie
podskakiwał, często chwytając powożącego za barki.
Lasy nieskończone, nieprzebyte, gęste zaroślami, choć ogołocone z drzew większych, stały
przed nimi jak nieprzebyte zastępy... Nigdzie pólka, rzadka łączka i stożek przerywały dziką
monotonią krajobrazu, który w ostatku najzapaleńszemu wielbicielowi natury tej uprzykrzyć się
musiał. Jechali, jechali, pytał dziedzic po kilka razy, czy daleko do Ciemiernik, a zawsze mu
leśniczy odpowiadał, że jeszcze nawet do dyferencji nie dojechali, którą całą przebyć było potrzeba.
Słońce już się zniżało, gdy stłuczony i milczący pan Bal, żałując niemal, że się wdał w tę
wyprawę, dowiedział się, iż są na granicy dyferencji. Łatwo się zresztą było tego domyśleć, bo
nagle las się podniósł i ukazał prawdziwie wspaniały, podsycając entuzjazm pana Erazma. Sosny
gładkie, niedoścignione okiem, strzelały w górę zielonymi czołami; pod nimi wyginęły gąszcze,
oko daleko w ten labirynt słupów sięgało i gubiło się w jego głębinach. Szum drzew był tu już inny,
nie było to szemranie krzewów i karłowatej choiny, ale poważny rozhowor starców, co rozprawiają
o wiekach przeżytych. Jakieś uczucie poszanowania, jakaś bojaźń religijna chwytała za serce,
mimowolnie uczuli ją wszyscy, po długiej przejażdżce na trzebieżach zarosłych młodymi wypusty
wjechawszy w tę puszczę starą.
— Co to — zawołał Staś — to istotnie piękne!
— To cudowne! — podchwycił Bal — ale mi się zdaje, że się po trosze ściemnia.
— Nic to — rzekł leśniczy — aby tylko za dyferencją, tam droga do Ciemiernej po równym
piasku, a z Ciemiernej nad brzegiem do Zakala bity gościniec...
— Ale czy wrócimy przed wieczorem?
— O! za widna! — rzekł Krużka — ruszaj, Ilko!
Pan Bal nic nie pojmował, istotnie, droga środkiem boru zdawała mu się gładziuteńka i
wyborna, a wózek co chwila stukał o nie dojrzane korzenie sosen i zdawało się, że powinien się był
rozbić w kawałki. Ilko, przywykły, nic na to nie zważał, ale dziedzic coraz to paskiem się ściskał,
bo go trzęska całodniowa jazda niezmiernie zmęczyła.
Cała dyferencją składała się z prześlicznego owego lasu i z żalem z niej przebrali się znowu
na krzaki zakalańskie, na pustki pozarastałe brzeźniakami i sośninką. Tu i owdzie resztki pieca
smolanego, dziegciarni, potażowe wzgórza fusów zielenią obrosłe widzieć się tylko dawały. Pan
Bal w początku brał je za tumulusy, za starożytne wały i okopy rzymskie, ale nieubłagany leśniczy
rozbijał te złudzenia, doskonale objaśniając, którego roku gdzie smołę pędzono lub potaż gotowano.
Krzakami, piaskami już o mroku dojechali do Ciemiernej, wsi większej nieco od Borowicy,
mniejszej od Zakala, z wielką cerkwią, mieszkaniem parocha i ludem zamożnym. Dawniej była tu
binduha, to jest brzeg, na którym wyroby lasów wiązano i przygotowywano do spławu, ale teraz,
gdy towar wyrobiony został do szczętu, pamiątka tylko została. Z Ciemiernej mnóstwo ludzi szło co
roku na flis i ci apostołowie cywilizacji przynosili z sobą do chat czarne kapelusze, powieści o
dalekim świecie i skłonność do hulanki.
Wpływ ich jawny już był w całej wiosce, której ludność nie chowała się przed obcymi jak
borowiczanie, łaknęła zarobku, stroiła się wykwintniej i wyglądała czyściej. Me mieli już czasu
zatrzymać się w Ciemiernej, rzucili tylko okiem na główną ulicę, cerkiew i dworek plebana, starymi
otoczony drze- wy, na karczemkę schludną, w której mieszkał szwagier Moszka Hercyka, i
popędzili dalej.
Droga swą nowością podobać się mogła, była to wijąca się po wybrzeżu Horynia ścieżka,
utrzymująca związek między Zakalem a Ciemierną. Gdzieniegdzie ukazywała się rzeka płynąca
szerokim ługiem, rozlana teraz i błyszcząca w ostatku blasków słonecznych.
Pan Bal mógł się unosić, bo widok ten, choć smutny, miał swą powagę i uroczystość.
— Stąd już — odezwał się leśniczy kłaniając — Ilko jaśnie pana zawiezie do dworu, a mnie
potrzeba pospieszyć do chaty, jeśli pozwoli jaśnie pan...
— Ale jutro waćpan przybywaj — odezwał się Bal — a rano będę cię potrzebował...
— Będę na rozkazy!
— Proszę, proszę...
Już się ściemniało dobrze, kiedy nareszcie w dali pokazał się dwór Zakala na pagórku, który
z niezrównanym uczuciem powitał pan Bal zacierając ręce.
Ilko popędzał gorąco, konie leciały szybko i w kwadrans wózek zatoczył się przed milczący
ganek.
Pan Erazm wyskoczył z niego, połamany w kawałki, zbity, potłuczony, bolejący, ale rad z
siebie i gotując się szeroko opowiadać żonie i córce o pięknościach borów i pustyń Zakala.
ROZDZIAŁ SZÓSTY GOSPODARSTWO-KŁOPOTARSTWO
Zdziwił się mocno pan Erazm, gdy mu zaraz w progu znać dano, że jakiś urzędnik, który z
południa przyjechał, czekał na niego z pilnym interesem na folwarku. Jakkolwiek zmęczony, musiał
wyjść do saloniku i posłał go prosić; po dobrym kwadransie niespokojnego oczekiwania wsunęła
się figura zapięta w surdut, który niegdyś mundurowym się mógł nazywać. Twarz ospowata, oczy
kose, cera blada, nos zadarty nieprzyzwoicie, ruchy niezgrabne — niedobrze o tym jegomościu
uprzedzały, choć z niepospolitą powagą się prezentował. Mina jego chciała być urzędową,
zastraszającą, groźną i tajemniczą.
Pan Bał skłonił mu się pierwszy, to jeszcze nadęło przybyłego, który ledwie oddawszy
ukłon zaprezentował się ochrypłym głosem:
— Jestem pomocnik tutejszego stanu...
Bal ani stanu, ani jego pomocnika nie rozumiał, zrobił wielkie oczy, ale udał, że wie, o co
chodzi.
— A! — rzekł — cóż pan każe?
— Pan dobrodziej nowy dziedzic?
— spytał przybyły.
— Tak jest.
— Pan Bal?
— Tak jest.
— Erazm Bal?
— Tak, Erazm Bal.
— A! — pomocnik brodę pogładził, podparł się na bok, zamyślił. — Pozwoli pan pomówić
z sobą na osobności?
— I owszem.
— Są ważne interesa rządowe.
Pani Balowa i Lizia cofnęły się do drugiego pokoju, gospodarz poprosił siedzieć pomocnika,
który się rozparł i zamilkł, usiłując widocznie przestraszyć milczeniem z góry.
Pan Bal oczekiwał zapowiedzianych spraw ważnych.
— Pan dobrodziej zna urządzenia nasze? — zapytała w końcu tajemnicza figura.
— W ogólności znam niewiele prawa tutejsze, ale wszelkim rozporządzeniom rządowym
gotów jestem zadosyćuczynić.
— Pan wie, jakie na dziedzicach ciążą odpowiedzialności?
— Nie wiem, panie, ale się nauczę. -
— Jeżeli pan nie jest z tutejszą manipulacją oswojony, cóż to będzie? kto pana zastąpi?
— Postaram się o kogoś.
— Tak, ale teraz... są sprawy niecierpiące zwłoki.
— Niechże pan będzie łaskaw, powie mi: co?
— A zaraz! są sprawy, są wielkie sprawy! są, o, są! Właśnie tu plik papierów przyniosłem...
jest wiele!
Tu pomocnik rozpiął mundur, wysypał na stół plikę papierów i począł w nich szukać. —
Najprzód — odezwał się — sprawa o przetrzymanie Petra Sokolniczyka, włościanina ze wsi
Piwarowa, klucza książąt Radziwiłłów, którą kazano prześledzić.
— Któż to ma prześledzać?
— A to ja!
— Więc to się mnie nie tycze.
— Przepraszam pana — odparł pomocnik — bo jeżeli się okaże, że włościanin był
przetrzymany w Zakalu, to sztrofy wyniosą do tysiąca rubli.
— Ale cóż ja teraz winien, kiedy to się działo nie za mnie?
— U nas odpowiada majątek, a pan sobie będziesz szukał, od kogoś go kupił — uśmiechnął
się pomocnik.
— Byłże ten włościanin przetrzymany?
— Albo był przetrzymany, albo nie był — odparł przybyły podnosząc wargę — to się różnie
może okazać... Po wtóre...
— A, jest i po wtóre?
— Za należną bankowi a nie opłaconą ratę mamy polecenie licytować i opisywać majątek.
— Co pan mówisz?!
— Tak jest — zimno rzekł pomocnik — hrabia nie opłacił.
— Cóż to za roztargniony człowiek! — zawołał Bal, nie przypuszczając nic więcej nad
roztargnienie. — A cóż na to poradzić?
— Zapłacić najprzód, potem... pan dobrodziej powinieneś wiedzieć...
— Wieleż wynosi rata?
— Dwa tysiące trzysta sześćdziesiąt rubli, kopiejek czterdzieści, nie licząc peny
— To gruba suma! — westchnął Bal — muszę pisać do hrabiego.
— A tymczasem majątek zlicytują.
— I sprzedadzą? — odparł Bal — jak to być może?! a cóż ja temu winien?
— Pan nic, ale zawsze odpowiada majątek...
Zimny pot wystąpił na czoło kupca, który westchnął, podparł się na łokciu i słuchał dalej
pomocnika, coraz nabierającego większej powagi.
— Jest tu jeszcze śledztwo o kradzież popełnioną w karczemce na Roztrybiu...
— I więcej co?
— I bardzo wiele jeszcze...
— Cóż ja mam na to poradzić?
— Niech pan radzi, jak uważa. Ale czyż pan już nie ma rządcy Supełka? — spytał naiwnie
pomocnik, jak gdyby nie wiedział, co się działo, i nie pił herbaty z rumem na folwarku.
— Supełek się oddala.
— O! to wielka szkoda! — rzekł kiwając głową pomocnik — walny człowiek, tęgi
człowiek, to i do gospodarstwa, i do interesów, i zna już Zakale dobrze... A ot... tu jeszcze interes z
parochem o pasiekę, ciężki dla nie znającego miejscowości, może panu kruhlak zabrać . Nie ma tu
na okolicę takiego człowieka jak Supełek, sprytny... do interesów z nami jedyny... Co pan powie?
zawsze nas okpi. O, bestia! Będziesz pan miał tysiące bied bez niego... Bo tu i z chłopami niejedna
już sprawa była, a on ją zagasił...
— Cóż robić — westchnął Bal — trudno go gwałtem utrzymać!
— No, ale na to są sposoby — odezwał się pomocnik uśmiechając do siebie — podwyższyć
mu pensję lub czymś go ująć... mógłby zostać. Pan, widzę, nowy człowiek... nie znasz naszych
praw, a tu co chwila będą interesa nie do zgryzienia, odpowiedzialność wielka... Ale, prawda,
jeszcze się zapominam, wszakci to znowu interes.
— Czy jeszcze?! — ruszając ramionami zapytał cicho kupiec.
— Prawie najważniejszy!... ma pan dla siebie i ludzi paszporty? Wziął pan intromisją do
majątku? Czy pan potwierdzony przez heroldią ? Czy opłacone rządowe należności?
Bal zatknął uszy słysząc razem tyle rzeczy, których dobrze nie rozumiał.
— Powoli! panie, powoli! — zawołał — zaraz się wytłumaczym. Paszporty są jak
najporządniej wszędzie popodpisywane.
— Potrzebuję przedstawić do nas i do sądu... a intromisją?
— Nie miałem czasu wziąć jej jeszcze.
— A bez tego maszże pan prawo rządzić majątkiem? Bal spojrzał mu w oczy ze strachem.
— Jutro pojadę z prośbą do powiatowego miasteczka. Pomocnik nieco się zmięszał.
— Nie o to idzie, widzi pan, żeby się spieszyć, bo czasu na to dosyć, ja tylko przestrzegam,
a co się tyczy przeszkód z naszej strony, te za porozumieniem się... mogą być i usunięte...
Poczciwy kupiec ścisnął go za rękę z uczuciem.
— A potwierdzenie heroldii?
— Czy i to potrzebne?
— Koniecznie, inaczej znowu nie możesz pan ani posiadać, ani rządzić majątkiem.
— Ale te mam — rzekł dumnie trochę pan Bal.
— No, to dobrze, a należności rządowe?
— Opłaciłem.
— A podatki?
— Tego nie wiem.
— Ja zaś wiem, że zalegają.
— Mój Boże! co za roztrzepaniec z tego starego hrabiego, o nic nie pamiętał! Ale i rządca
winien.
— Za pozwoleniem pańskim, ten nic nie winien, gdy mu pieniędzy nie dawano.
— Ha! i to racja.
Była chwila milczenia, wśród której pomocnik napawał się dziełem swoim, a kupiec
smutnie głowę zwiesił.
— Ze wszech miar — odezwał się urzędnik — radzę panu zatrzymać rządcę... pan sobie
rady bez niego dać nie możesz...
— To niepodobieństwo! sam mi podziękował.
— Chce pan, to ja z nim o tym pomówię.
— Dziękuję bardzo, ale z tym wstrzymać bym się chciał jeszcze... — zakłopotany rzekł
kupiec, nie chcąc zniżyć się do prośby.
— Więc jutro przystąpim do opisu majątku — odezwał się przybyły.
— Ale ja płacę!
— A! pan płaci! dobrze... przystąpim tedy do sprawy parocha o pasiekę i kruhlak.
— Ale ja jej nie znam jeszcze.
— Mnie nagli sąd, ja muszę... to obowiązek.
— A gdyby pan dał mi czas się rozpatrzeć, rozpoznać, wywiedzieć...
— Chętnie bym to zrobił, ale co pan chce, obowiązek przede wszystkim... powinność! ja
miejsce stracić mogę!
Znowu chwila milczenia.
— Przyznam się panu dobrodziejowi — dodał po chwili przybyły — że jeden Supełek dałby
na to rady, bo wie różne sposoby, może by na to jakie pismo podał, o! to człek kuty, dałby się
interes jakoś pociągnąć... a ja sam wyszukać środka nie umiem... Odpowiedzialność wielka! wielka!
— powtórzył na końcu.
— Ha! — zawołał z westchnieniem ciężkim gospodarz, pierwszy raz czując, że się nie w
swoje wdał rzeczy — niech pan, jeżeli łaska, uprosi Supełka, żeby mi tylko do tych spraw
bieżących usłużył, które za niego i jego zarządów początek wzięły... a za to mu nagrodzę.
— Ja o tym z nim pomówię, mam nad nim przewagę, znamy się jak łyse konie! — ze
śmiechem radości rzekł pomocnik — ale mi już by lepiej było, żeby go pan taki znów wziął na
rządcę.
— Raz mi podziękował, nie mogę — stanowczo rzekł Bal.
— Wątpię, żeby się podjął tak tylko interesów tych, bo musi sobie szukać miejsca — sucho
odezwał się pomocnik. — Ale pan się namyśli, ja tu przenocuję, więc do jutra, do zobaczenia.
I prawie z protekcjonalnym tonem i miną powstał z krzesła gość, obejrzał się po saloniku,
wykręcił na nodze, zapiął mundur, schował papiery, ukłonił się i wyszedł.
Bal zaczął latać po izbie trąc czuprynę. Po chwili weszła żona i syn.
— Co ci to? — spytała.
— A! to ty, Ludwisiu! piwa mi nawarzyć chcą, widzę — żywo odparł nowy dziedzic; —
wystaw sobie, tysiące interesów spada na moją głowę, jakieś śledztwa, sprawy o grunta,
zaległości... chcą licytować majątek, oszaleję.
— Niech mi papa dozwoli w to wejrzyć, to muszą być rzeczy na postrach zrobione tylko —
rzekł Stanisław. — Trzeba pojechać do miasta, umówić plenipotenta, bo sami sobie rady nie damy.
Zdaje mi się też, że jest jakaś intryga, bo żona rządcy jeździła gdzieś rano i przywiozła z sobą tego
pana.
— Jasna jak dzień — odpowiedział Bal — że to są rzeczy podrabiane i chcą mnie
nastraszyć, żebym Supełka wziął na powrót, ale jaka na to rada?
— Pojechać po plenipotenta, sami rady nie damy.
— To prawda, jedź więc jutro zaraz, dziękuję ci, Stanisławie. Trochę to kłopotu, ale w
rzeczy nic zapewnie — dodał już usiłując różowiej wystawić żonie to, co ich spotykało. — Nie
uwierzysz, kochanie moje, co to za głowa szalona była z te- go hrabiego! O niczym nie wiedział, o
niczym nie pamiętał! Prawda, że wielki majątek i trudny do rządzenia, ale trochę się nim lepiej
mógł zająć. Kto inny powiedziałby, że mnie chciał oszukać, ja jestem pewien, że on tylko był
oszukiwany. Uśmiechnęła się żona i Stanisław.
— Czegoż to się śmiejecie? — ofuknął się Bal. — Biedny człowiek! Jutro piszę i posyłam
do niego, nie wątpię, że mi zaraz przyszle pieniądze.
Ale jakkolwiek może cokolwiek zniszczony majątek, prześliczny, Ludwisiu! — zawołał
stękając na potłuczone boki. — Obszerność niesłychana, puszcze amerykańskie, oko w nich ginie.
Miał racją leśniczy, że to większe od niejednego niemieckiego księstwa... Wszystko in grudo, to
prawda! ale co to z tego zrobić można! cuda! cuda! Zapytaj Stasia, jakie na nas wrażenia robiły te
wspaniałe widoki dzikiej natury! Lasy, lasy! rzeki potężne! sioła ogromne! osady szlachty! a jaki
lud! powiadam ci, że tu dopiero czuję, że żyję, tu w swoim żywiole kąpie się dusza moja...
Odezwała się krew Balów!
— A moja wcale nie bije żywiej do tych twoich ideałów — odpowiedziała żona — i nie
dziw, jam sobie mieszczanka, jam kupcówna!
— Cicho, cicho, po cóż się z tym wyrywać! — zawołał kupiec — na co to gadać! Wiedz,
Ludwisiu, że się z tym tu chwalić nie można. Palcami by nas szlachta wytykała.
— Juściż się nie zaprę — z pewną dumą odpowiedziała Ludwika.
— Tak! ale nie ma się co też wyrywać bardzo! Do czego? Miecz uszlachca, i kwita, a ja
jestem miecz i szlachcic! — zawołał pan Erazm śmiejąc się. — Dobranoc ci, kochanie, idę pisać do
hrabiego i instrukcję Stasiowi, który jutro jedzie.
Takim był pierwszy dzień spędzony w Zakalu, dzień, w ciągu którego pan Bal skosztował
na próbę słodyczy i kłopotów życia, do którego tak wzdychał. Mały to tylko był zadatek
przyszłości. Bolące kości i zajęcie niebezpieczeństwy, których rozmiaru nie umiał dobrze ocenić
nowy dziedzic, nie dały mu zasnąć w nocy, przewracał się z boku na bok i wzdychał.
Szczęściem, był to człowiek przez słabość może uparty w swoim, a raz postanowiwszy
znaleźć słodycz w dziedzictwie, nie przypuszczał zawodu w żaden sposób. Ubierał przeciwności,
odganiał strachy, otaczał się nadziejami i nad rankiem na ich poduszce się zdrzemnął. Tymczasem
Stanisław o świcie puścił się do miasteczka, a wyjazd jego skłopotał niepomału folwark.
Tu także trwały narady niemal noc całą, do których kuzynek pani, pomocnik, należał. Nie
spodziewano się tyle hartu i nieustraszoności znaleźć w przybyszach; zawiodły mylne rachuby,
Supełek myślał już pójść nazajutrz i ofiarować swoje usługi. Żona milczała, nie chcąc ani do tego
pobudzać, ani się sprzeciwiać, bo innej nie widziała rady; wyjazd zaś Stanisława do miasteczka po
plenipotenta zastraszał wszystkich.
Rano, nim jeszcze zabrał się rządca do dziedzica, wprowadzono poważnego Moszka Hercyk
do pokoju pana Bala. Choć to już nie był szabas, wszakże mając się przedstawić panu, którego się
jeszcze nie znając obawiał, Moszko ubrał się w ten sam odświętny żupan, przepasał jedwabnym
pasem, wziął czapkę sobolową, jarmułkę aksamitną nową i na brodzie nawet siwej, spadającej mu
na piersi, znać było staranne utrefienie. Była to postać doprawdy piękna i poważna, z
wypogodzonym czołem, ze spokojnością na twarzy, jaką rzadko okazują prześladowani Izraelici;
Moszko czuł się bezpiecznym widać. Jedną rękę założył na żupan, drugą za pas, i tak stanął w
progu, - czystą bardzo polszczyzną życząc „dzień dobry”.
— A! panie Hercyk, bardzom na cię tu czekał — odezwał się Bal zbliżając ku niemu —
znasz się tu ze wszystkim i ze wszystkimi, możesz mi poradzić... wpadłem, prawdę powiedziawszy,
jak w ukrop.
— Słyszałem, pomocnik przyjechał — rzekł Żyd cichuteńko — to nie bez kozery... pewnie
co przywiózł.
— Niejedno! nie pamiętam, ile mi nasypał.
— Niech się tylko jasny pan nie boi, to wszystko głupstwo, z pozwoleniem.
— I jam tak myślał, ale majątek chcą licytować, słyszę. Żyd potrząsł głową.
— Nu! nu! jak rata nie opłacona, trzeba ją wnieść, to nie ma rady, a więcej?
— Śledztwo o jakiegoś Radziwiłłowskiego człowieka.
— U! o Petra Sokolniczuka; to już lat dwadzieścia się ciągnie, to nic.
— O pasiekę z parochem?
— I to nic, jasny panie.
— Podatek, intromisja, paszport!
— To fraszki — kiwając głową rzekł Moszko — ale parni trzeba człowieka!
— Chcą mi znów wkręcić dawnego rządcę.
Żyd, nie chcąc się widać kompromitować wyrazem żadnym, jako wielki polityk głową tylko
pokiwał.
— Co? nie? — spytał Bal.
Moszko powtórzył swój ruch wielce dobitnie.
— Posłałem po plenipotenta do miasta. Żyd skłonił czoło potwierdzając.
— Ale Supełek wynosić się nie chce. Jak myślisz, będę miał trochę biedy, nim go wykurzę?
Moszko się rozśmiał, brwi podniósł, pogładził siwą brodę i pejsy i nic nie powiedział.
— Lepiej trochę biedy niż wiele straty! — rzekł w końcu. Tu już rozmowa poczęła się o
rzemieślnikach, o kupnach, a Żyd, wszystkiego podjąwszy się gorliwie i uprzejmie, odjechał; tylko
na wychodnym szepnął panu Balowi:
— Niech pan rządcy tego nie przyjmuje, to na nic. Ja się pójdę zobaczę z pomocnikiem i
potrafię z nim pogadać, on sobie zaraz pojedzie. Bądź pan spokojny. Ja sługa pański — dodał z
ukłonem — a mam nadzieję, że mnie za to z chaty ojców nie wypędzicie, ugodzim się i ja się
jegomości przydam.
— Dobrze, panie Hercyk — odparł Bal — nikomu nie chcę być przykrym, a wdzięcznym
każdemu być umiem.
— Nu! bądź pan spokojny — cicho powtórzył Moszko — ja przejdę na folwark.
Nałożywszy wysoką czapkę na głowę Moszko powolnym krokiem skierował się ku
domowi, zajętemu teraz przez rządcę, ale że w tej stronie stał wózek jego, miało to pozór, że szedł
wsia- dać. Powoli się trochę do tego zbierał, tak że Supełek miał czas wybiec i zawołać:
— Panie Hercyk! panie Hercyk! a do mnie na szklankę herbaty nie łaska?
— Upadam do nóg... ale czasu nie mam wiele.
— Na chwileczkę.
Tak tedy zaproszony, czego z góry był pewien, rachując na to, że nie sam wejdzie, ale
przyciągnięty zostanie, stary Żyd wkroczył poważnie do państwa Supełków, gdzie przy kipiącym
samowarze gorące właśnie traktowały się kwestie. Na widok Żyda, o którym nikt nie wiedział, za
jaką pójdzie stroną, jakby się porozumieli przytomni, sza — ucichła rozmowa, twarze powlokły się
nieprzejrzaną obojętnością.
— A co, panie Hercyk — odezwała się rządczyni — mamy nowego dziedzica.
— Umhu! — kiwając głową dwuznacznie rzekł Moszko. — No! jużeś się poznał, słyszę,
jakże ci się wydał? Żyd głową pokiwał w sposób niezrozumiały.
— Polityk bestia! — odezwał się pomocnik — mruczy i kiwa się, ale diabeł go wie, co to
ma znaczyć.
— To ma znaczyć — rzekł Moszko — że się tylko chłopi cieszą, kiedy nowy dziedzic
nastaje, a nam to niekoniecznie pociecha...
— Alboż byś ty się go bał? — spytał ciekawie Supełek.
— Bał! — powtórzył arendarz ruszając ramionami; — ja się nikogo nie boję prócz Pana
Boga, ale kłopot zawsze z nowymi ludźmi.
— Ale to kupiec, mieszczanin! safanduła! — zawołała rządczyni,
— Oj! oj! a jak to pani łatwo osądzić! — mrugając, powoli ozwał się Moszko. — Nu! nu!
inaczej pani powie potem.
— Albo co?
— Co? To głowa okrutna, a zna się na wszystkim, a ciężki, a rachunkowy! — rzekł Żyd —
już ja się na ludziach nie mylę... z nim nie pójdzie jak z hrabią. Zaraz mnie zapowiedział albo
aukcją, albo fora z karczmy.
— Patrzajcie! patrzajcie, jak się zabiera! — rozśmiała się kwaśno jejmość.
— I ma plecy wszędzie — mruczał Moszko — w guberni, w powiecie, gadają, co ma
szwagra w senacie.
Pomocnik pobladł.
— No! a wczoraj tak się strapił, jakem mu mówił o interesach.
— Próbował! próbował! — rzekł Moszko — frant! frant! O! o! ostrożnie z nim!
— Niechże go diabli wezmą — zawołał gość wstając i okiem wymówki pełnym rzucając na
gospodynię — gotów kaszy nawarzyć.
— A pan — dodał Żyd obracając się do rządcy — dobrze sobie poradził...
— Ja, co?
— Czy to ja tego nie rozumiem? Podziękował, słyszę. Bylebyś teraz pokwitowanie wziął, to
dobry interes stąd się wynieść. Żebym to ja mógł, i ja bym zrobił podobnie — wzdychając rzekł
Moszko.
Rządca i żona spojrzeli po sobie; stary tymczasem dopiwszy herbaty pożegnał ich i poszedł
do swojego wózka.
Chwila milczenia panowała po jego odejściu, twarze zafrasowane poprzeciągały się,
nareszcie Supełek plunął i zbierając się na odwagę cywilną zawołał:
— A to jejmość wszystkiemu winna!
— Milcz, ciemięgo! — ofuknęła żona głośno i nogą tupiąc — nie wdawaj się w to, co do
ciebie nie należy; nie twoim nosem to robić i odrabiać. Widzisz, że wszystko się dobrze stało,
zdawaj rachunki, bierz kwit i wynośmy się do hrabiego...
— Aha! — cichuteńko rzekł rządca — na tym koniec! A tyżeś mówiła, że nie on nas, ale my
jego wypędzim stąd.
— Niedaleko Supówka, ja o swoim nie zapomnę! — odpowiedziała jejmość — tak ja
stamtąd potrafię figla mu spłatać, jak tu, a może i lepiej... No! słyszałeś! idź, rób, co do ciebie
należy, a do hrabiego pisz, że się wynosim.
— Może miejsca już nie ma...
— Głupiś! dla mnie zawsze jest miejsce — dumnie odparła kobieta.
W czasie tej sceny pomocnik był niemym tylko świadkiem; skorzystał z niej dolawszy sobie
cichaczem araku, nie wmięszał się wcale do małżeńskiej kłótni i nieprzyjemnie skłopotany, zaprząc
kazawszy sotnikowi cztery konie do wozu, wyruszył nie żegnając już dziedzica.
ROZDZIAŁ SIÓDMY KUROPATWA, LIST HRABIEGO,
PRZYJAZD STASIA I NOWA ZNAJOMOŚĆ
Nazajutrz, pomimo bolesnych rozmyślań pana Erazma, które mu wieś jego marzoną i
ukochaną zatruwały, wielkiej i prawdziwej doznał przyjemności. Zebrane gromady wiosek Zakala,
Borowicy, Ciemiernej i Nowin uroczyście przyszły z chlebem i solą, z przemową i życzeniem
dziedzica powitać. Na czele ich szli poważni starcy z białymi brodami, w siwych świtach polskich,
w nowouplecionych łapciach, czerwonych pasach i sutych czapkach barankowych. Za nimi tłoczył
się lud niezliczony, ciekawy, trochę szydersko spod oka spoglądając na dobroduszną,
uśmiechnioną, rozpromienioną twarz nowego pana, który ani przemówić nie umiał, ani na ich różne
prośby i użalenia odpowiedzieć.
Język, obyczaj, życie tego ludu, wszystko niestety było mu obce; leśniczy musiał służyć za
tłumacza i panu, i włościanom.
Ale widok tak licznie zgromadzonych wieśniaków, ich poszanowania pełne postawy
odkrytych głów, nastawionych pilnie uszu na każde jego słowo — rozrzewniał niemal pana Bala.
Jemu tak łatwo się było pokochać i zapalić. Oko już upatrywało w tych twarzach mnóstwo
charakterystycznych oznak wszystkich cnót społecznych! każdy wyraz tłumaczył sobie na najlepszą
stronę i najgłębsze nadawał mu znaczenie; śmiał się, zacierał ręce, słowem, był szczęśliwy! A że
Krużka mu podszepnął, że gromada lubi, żeby z nią rozmówić się długo, a zwyczaj chce, by ją
przyjmować, pozostał więc w ganku dziedzic, posławszy po kufę wódki do Moszka Hercyka, i
wysłuchał, co tylko ludzie mu powiedzieć chcieli. Tymczasem gromady z właściwą sobie
bystrością sądu i filuternym wejrzeniem przyglądały się temu, kogo im Pan Bóg zesłał, a wrażenie,
jakie na nich czynił poczciwy pan Bal, byłoby może najkorzystniejsze dla niego, gdyby nie jedna
okoliczność.
Dziedziniec był całkiem zajęty ludem, który, nim przywieziono wódkę z najbliższej
karczmy, rozsypał się trochę pod płoty i budynki. Młodsi, nie mający udziału w rozmowie z
dziedzicem, i ci, co jej unikali, poszli ku folwarkowi. Tu Supełek i jego żona stali we drzwiach
bocznych przypatrując się z daleka obrzędowi. W gromadach już się lotem strzały rozeszła
wiadomość o usunięciu Supełka i chociaż z niej większa część dosyć się cieszyła, bo był
niepospolitym ciemiężcą włościan, znaleźli się i tu, jak wszędzie, faworyci, pochlebcy, co żałowali
złego znanego, obawiając się, by złe nie znane gorszym od niego nie było. Kilku z ludzi, co mieli
łaskę u jejmość, bo żony ich przędły dla niej darmo, nosiły grzyby i przysługiwały się różnymi
ofiarami, przysunęli się do dawnego rządcy z ukłonem.
— A co, jak się macie, Iwanie? — rzekła do jednego z cicha żona — słyszeliście, nowy pan,
nowego też wam da rządcę! Nie podobał się mój mąż, że was trzymał za lekko. Nie macie sobie
czego winszować, dał Pan Bóg nowego dziedzica, co wam za skórę zaleje. O! człowieczek! —
dodała — człowieczek! śmieje się, powiedziałby kto, że go do rany przyłożyć, a to nie hrabia! nie!
— No! a cóż robić? — odparł Iwan — my siebie nie sprzedajemy i panów sobie nie
kupujemy, trzeba takich wziąć, jakich Pan Bóg ześle.
— Za wasze grzechy też się wam dostało — odpowiedziała kobieta. — Byliście niedawno
kniaziowscy, potem grafa, a teraz się wam zeszło być pod wychrztą! Toć to, słyszę, Żyd... z
Warszawy... zrobił majątek na łojowych świeczkach i na pieprzu i zachciało mu się potem ludźmi
handlować!
— Ej! czyż to prawda? — odezwali się ludzie.
— Ot, to! a któż to lepiej wie od nas? To pewna rzecz, że taki na was zła godzina przyszła
po grafie tego nechresta słuchać. Ludzie pokiwali głowami, poszeptali między sobą.
— Taki to graf — zawsze graf! Nie żal takiemu panu głowę schylić; a to!!! Wy myślicie, że
on nas odprawił? Ot, po prostu sami nie chcieliśmy mu służyć, bo to wstyd! Co innego u grafa! a to
przybłęda z końca świata, wolelibyśmy u Moszka Hercyka!
To powiedziawszy rządczyni wzięła się pod boki i rzuciła wejrzenie badające na
otaczających, na których widocznie mowa jej wielkie zrobiła wrażenie. Lud ma także swój rodzaj
dumy i nierad spada pod rozkazy niższych od tych, którym wprzódy ulegał. Chłop dóbr książęcych
nieraz w karczmie nadmie się nawet przeciw poddanemu ubogiego szlachetki i plunie mu w oczy:
„A wiesz ty, że ja z kniaziowszczyzny?” I tu więc rzucone zręcznie domysły pani Supełkowej
chmurami powiodły twarze, wieść poszła po gromadach, które się kupkami zbierały i na ucho ją
sobie powtarzały. Niektórzy wprawdzie wierzyć nie chcieli, ale ogół chwycił to do serca. A że na
wódkę długo czekać przyszło, zebrani ludzie mieli dobry czas się rozmyślać nad upokarzającym
położeniem swoim. Młodsi i sprytniejsi zza węgłów przypatrywali się panu Balowi i już, jak to u
nich jest zwyczaj, szukali, jakie by mu dać przezwisko. Niektórzy poczynali szydzić z naiwnego
zapału dziedzica.
— Do czego on podobny? — spytał jeden, z daleka się wpatrując. — Maleńki, grubeńki,
czerwoneńki, a śmieje się, aż płacze, a kłania się, aż mu kości trzeszczą. Powiedzcie bo, do czego
on podobny? bo nie uspokoję się, póki go nie ochrzcim.
— Ja już myślę długo, a jeszcze wydumać nie mogłem — odparł drugi dowcipniś. — Coś
on taki fertki i rzutki jak kuropatwa i tłuścieńki gdyby ona.
— Niech będzie kuropatwa — pochwycił pierwszy — nazwiemy go kuropatwą!
I zaczęli się śmiać do rozpuku; a odtąd już pan Bal został u nich kuropatwą.
Starszy jednak, co tego słuchał, odezwał się kręcąc głową:
— Będzie wam kuropatwa jak on na kobuza się przerobi!
Już innymi oczyma jakoś poczęto spoglądać na nieszczęśliwego pana Bala, który jeszcze
odgadywał sympatią, gdy już wzbudzał tylko obawę i odrazę. Nieumiejętność języka naraziła go
także na śmieszność nieuchronną i odstrychnęła od niego.
Przyszła nareszcie wódka i ta trochę poprawiła sprawę, bo to jedyna pociecha ludu, który
nic nie ma nad nią, a pięknej strony powołania swojego nie zawsze czuć umie.
Chybił pan Bal, że się wódki nie napił, że jej przynajmniej do najstarszego z gromady nie
skosztował; nie byłby od tego zachorował, a że tylko leśniczy przepił do starszyzny, krzywo na to
spojrzano.
— O! patrzajcie — rzekł jeden — tamto był graf, a kiedy nas przyjmował, bywało, nie
wstydał się do Iwana i do Hrycia kieliszek gorzałki wypić; a kuropatwa kazała leśniczemu! jaki
hardy!
Wszystko się tak po trosze składało na nieprzewidziane złe wrażenia, gdy Bal byłby nie
wiem co uczynił, byle serce tego ludu, którego opiekę przyjmował, pozyskać sobie.
Lata często pracować trzeba, by jednej chwili dzieło odrobić.
Zaczęto jednak pić, wódka otworzyła usta, rozchmurzyła czoło, gradem posypały się
wspomnienia, a z nimi żale za hrabią, za Supełkiem, których żałować nie było warto. Oba oni,
chyba gdy ich już nie stało, godnymi żalu się pokazali wobec nieznanej przyszłości. Gromady jak
zawsze przy rozstaniu rozpamiętywały, co w nich było dobrego, tracąc złe zapomniane z oczu.
— To prawda, że hrabia popędził do smoły i czasem nie zapłacił za wywózkę drzewa, ale
taki to był dobry pan! — mówili borowiczanie. — Sam nie mieszkał, bardzo się szczelno nie
wdawał, a choć graf, z człowiekiem hardy nie był. Połajał ta i rozśmiał się.
— I ten rządca — rzekł drugi — to jak komu, a mnie on był dobry... no! żona tam czasem
poszła prząść, a co baby mają do roboty, daliśmy wianek grzybów, trochę jaj i siedzieli spokojnie.
— Już to nie był zły — poparł inny — a nawet sam przez się i pofolgowałby człowiekowi,
gdyby nie żonka. Oj, ta! ta by pasy darła, gdyby mogła.
— I, nieprawda — przerwał trzeci — ty bo, Hryciu, nie umiesz się pokłonić, a cały chłopski
rozum w pokłonie... Ot ja, bywało, czy co przyniosę, czy nie przyniosę, a jak jej pocznę do nóg
padać, a w ręce całować, a czapkę o milę zdejmować, nawet mnie polubiła!
— Oj, bo z ciebie gadzina! — odpowiedział pierwszy — a nie wszyscy mają ten rozum, co
u ciebie w karku.
Pan Bal, że dzień był niezmiernie chłodny, a on do powietrza wsi i w ogólności do zmian
jego nienawykły, schronił się wkrótce do pokoju, con amore tylko na lud z okna z żoną i córką
spoglądając, a wszelkie jego ruchy najpochlebniej już sobie tłumacząc. Tymczasem i to ujście z
ganku już mu za złe poczytywano.
Młode parobczaki krzyknęli:
— A co! już kuropatwy nie ma?
— Poszedł za piec w bety! — rzekł inny. I nuż się śmiać.
Trwało jeszcze przyjęcie, dopóki wódki stało, chleba i kupionych na zakąskę ogórków,
które w chwili znikły; starsi z gromad przybyli pożegnać dziedzica i podziękować mu. Pospieszył
wyjść pan Erazm, wypalił do nich z mazowiecka oracją bardzo czułą, której nie mógł wyłożyć
leśniczy, bo pan Bal rozrzewniony zbyt szybko mówił; pochwytano więc tylko słowa i to w
najdzikszy sposób sobie wytłumaczono. Rozchodziły się wieści nawet, że pan Bal strasznie groził i
zapowiadał, że nie będzie taki jak hrabia, że przykazywał posłuszeństwo itp.
A że co najdrażliwsze, to się najlepiej pamięta, ponieśli z sobą odchodzący ludzie do chat
pogłoskę o straszliwym nowym dziedzicu, którego nazajutrz młodzież opisywała najpocieszniej,
przezywając kuropatwą.
A że kupiec widział tylko ukłony, schylone głowy i pokorne miny, daleki był bardzo, żeby
się setnej części prawdy był domyślił.
Po obiedzie tegoż dnia przyszła odpowiedź od pana hrabiego. List ten wart jest ze wszech
miar nie tylko dosłownej kopii, ale nawet facsimile, gdyby to nie było zbyt kosztowne. Ogromny
plaster z pieczęcią herbowną z Sulimą, Orłem, Rogalą, Pogonią, Lisem i mnóstwem innych
koligacyjnych znaków złączonych potężną hrabiowską koroną nad książęcym paludamentem zdobił
jedną stronę koperty niezgrabnej z szarego papieru.
Bal szarpnął niespokojnie pieczęć, rozdarł papier, otworzył i spodziewając się w jasnej jak
słońce sprawie krótkiej i kategorycznej odpowiedzi, co następuje, wyczytał:
Wielmożny Mości Dobrodzieju!
Ulegając usilnym prośbom jego, zgodziłem się na pozbycie majątku, szacownego dla mnie
jako pamiątki familijnej, i dóbr, których wartość co chwila podnosić się musi. Uczyniłem to nie bez
żalu trwającego do dziś dnia, a kończąc interes aż do zbytku pospiesznie, ze stratą moją, z
zaufaniem największym, nie postało mi w myśli, żebym stąd miał w przyszłości gotować sobie
kłopoty. Nie zaprzeczysz mi Wpan dobrodziej, żem mu najszczerzej opowiedział stan dóbr i ich
ciężary, ale warowałem sqbie, bym raz kończąc nic już więcej z żadnego tytułu nie tracił. Dziwi
mnie nawet, że Wpan dobrodziej mogłeś się z tym odezwać do mnie, przekonawszy się, jak święcie
dopełniam, co za obowiązek poczytuję. Czego więc nie uczyniłem, do tego obowiązanym się nie
widzę. Na przyszłość prosiłbym Wpana dobrodzieja, ażebyś był łaskaw z tytułu nabycia Zakala
nigdy do mnie żadnych nie rościć pretensji, gdyż te do mnie stosować się nie mogą. Przykro mi
bardzo, że zmuszony jestem bez skutku zostawić żądanie pańskie, ale mam nadzieję, że głębiej w
rzecz wniknąwszy uznasz pan sam jego niestosowność.
Proszę przyjąć wyznanie szacunku, z jakim mam honor zostawać
Wielmożnego Wpana Dobrodzieja
najniższym sługą
Jan Bracibor hr. Sulimowski
Sulimowice, d ...
roku 18...
List był, jak widzimy, napisany z taką powagą i pewnością siebie, że w początku obałamucił
pana Bala, który z przykrym dosyć uczuciem wyrzucać już sobie począł, że nie musiał mieć
słuszności.
— Co u licha! — mówił chodząc po pokoju — ten człowiek by tak nie pisał, gdyby nie czuł,
że ma słuszność. Musiałem się omylić. To być nie może! Prawda! sprzedając nawet warował sobie,
żeby żadnych ogonów za sobą nabycie nie zostawiało. Wolałbym jednak, żeby ten ogonek
zaległości nie na moję schedą przypadł. Ale stało się! słowo się rzekło! nie pomiarkowawszy się
napisałem wcale niepotrzebnie. Oczewiście hrabia ma racją.
I czytał, i odczytywał, i nie mógł przypuścić, żeby ktoś, tak kręcąc bezwstydnie, umiał
kręcielstwo pomalować i pozłocić. Nic nikomu nie rzekłszy westchnął tylko i odżałował odliczoną
kwotę zaległości, z której zrobił ofiarę nową dla Zakala.
„Wszystko mi się to powróci — rzekł pocieszając się w duchu. — Niech co chcą mówią,
majątek niepozorny może, ale śliczny! przestrzeń ogromna, rzeka spławna, młyny, ludu dosyć, a
jaki lud! Nie żałuję, nie, nie żałuję!”
Nie czas bo też żałować było.
Właśnie gdy tak rozmyślał pan Bal, zaturkotało i bryczka Stanisława, który z sobą wiózł
kogoś drugiego, przemknęła się przed oknami. Kupiec wybiegł na spotkanie pożądanych gości.
Przybyły ze Stasiem jegomość, który żywo wszedł zaprezentowawszy się w sieni pod
imieniem Tomasza Parcińskiego, był podżyłym już, ale zdrowym i krzepkim mężczyzną, lat około
pięćdziesięciu, małego wzrostu, twarzy ospowatej, dosyć na pozór pospolitej. Chód jego i postawa
dowodziły, że niedaleko musiał za próg powiatowy wyjeżdżać, strój był zaniedbany i nie rażący
niczym, ale też nie pociągający wzroku. Wpatrzywszy się jednak w tę figurkę ze wszech miar nie
uderzającą, zdziwić się musiał każdy po dłuższym zastanowieniu, dlaczego od razu nie zrobiła na
nim wrażenia. W oczach żywych i pełnych ognia, w czole wyniosłym i szczególnego kształ- tu, w
wyrazie ust uśmiechniętych zagadkowo — było cos przy- ciągającego, nie powiem sympatycznego,
ale obudzającego zajęcie. Widocznie był to człowiek niepospolity, choć niepozorny. Króciuchny
rys jego życia lepiej go nam cokolwiek da poznać. Tomasz Parciński był synem wziętego bardzo
swego czasu adwokata, który, że zbyt gościnnie przyjmował, za mało o jutrze pamiętał, ledwie
począwszy wychowanie swego syna, odumarł go prawie bez grosza. Pozostała wdowa, poczciwa i
potulna kobiecina, której całym spadkiem było trochę sprzętu, wiele papierów i niepozorny dworek
w powiatowym miasteczku, pewną była w początku, że ci wszyscy, co sprzyjali jej mężowi, co go
tak kochali, których on tak przyjmował, co się mu zaklinali, że dla niego gotowi dać życie, zajmą
się losem jej i dziecięcia. Ale zawodna to rzecz owe hałaśliwe przyjaźni ludzkie; im kto ma więcej,
gdy ich nie potrzebuje, tym pewniej zabraknie mu w chwili, kiedy się do nich odwołać przyjdzie.
Ze śmiercią starego Parcińskiego osamotniał dworek — jak wymiótł. Pisała wdowa listy,
przypominała obowiązki, odpisywano zimno, uciekano daleko. Późno otworzyły się jej oczy,
popłynęły z nich łzy, ale młody Tomaszek, oburzony niewdzięcznością, którą zawczasu poznał,
uspokoił wdowę. Nie miał on czasu być dzieckiem, pomyślał o matce i sobie, wziął się gorąco o
własnych siłach, z ufnością, że pracą wszystkiego dopnie. Ale są prace jak kwiaty, które los
bezowocowymi czyni na przekór ich sile i piękności.
Tysiące zawad niepokonanych spotkał przed sobą Parciński: w szkołach nie lubili go
nauczyciele, choć był najlepszym uczniem, na świecie odwracali się ludzie od niego, choć do
wszystkich się garnął sercem, które urazy nie pamiętało. Niedaleko mógł zajść pomimo ochoty i
zdatności do nauki; w piątej klasie umarła mu matka, został sierotą na świecie, samemu sobie
oddanym, dziedzicem lichego domku... Potrzeba było szkoły porzucić, nie miał już o czym iść
dalej; matka pracowała na niego, jak to matki umieją, nie wiedzieć jak dobywając grosza z pracy
drżących rąk starych. Dworek Parcińskiego stał na ustroniu, w złym kącie, stary był, ciasny, trudno
go było wynająć, przecież Tomasz znalazł kogoś, co mu kilkadziesiąt rubli zapłacił, a sam się na
strych wyniósł; że zaś nie było dla niego innej drogi, poszedł służyć do kancelarii. Nie będziemy
opisywali jego ciężkich lat młodości, odartej z wszystkiego, co wdzięk ich stanowi; na nieszczęście,
Tomasz miał namiętność, tą była nauka, chciał jej nabyć bezinteresownie, pragnął jej, jakby w
ciemności tęsknił za światłem. Łatwo wystawić Sobie, z ilu trudnościami łamać mu się przyszło,
żeby tej żądzy choć kroplą zadośćuczynić. Nie miał za co ani kupić książki, ani gdzie zetknąć się z
ludźmi, co by mu dodali odwagi i siły; towarzysze z niego szydzili — on sam niejasno widział
drogę, którą iść sobie postanowił.
Nic go jednak nie zraziło, szyderstwa przyjmował łagodnie, przeszkody łamał z odwagą, a
czego nie wiedział, to instynktowo starał się zgadnąć. Ile mu chwil wolnych zostało, wszystkie
poświęcał pracy najniewdzięczniejszej, urywanej, nieporządnej, nie pokierowanej, która, by poszła
w korzyść, wielkiego trzeba było wysiłku. Czytał i doświadczał, przez co niejeden samouk przejść
musiał: jedna książka zabijała mu drugą, jedna nabyta prawda kruszyła te, co pod nią leżały. Nużyła
go ta walka, w której sam sobie wystarczać musiał, ale go nie zabiła. Owszem, umysł w niej nabrał
hartu i tęgości, a świeżość i oryginalność odznaczały pomysły biednego sieroty, na którym się nikt
przecie nie poznał. Z kancelarii powoli przeszedł na to u nas dosyć niekorzystne stanowisko
plenipotenta, które niewiele daje, a wszystkiego życia wymaga. Pracując na kawałek chleba w pocie
czoła cicho, zamknięty, co zarobił drepcząc dla cudzych spraw, obracał wszystko na książki. Ta
namiętność uczyniła go śmiesznym; mało jest ludzi, co pojąć są zdolni coś podobnego, a że w ogóle
za niepraktycznych poczytują tych, co myślą żyją, zaszkodziła mu wielce, bo nie chciano uwierzyć,
żeby mógł cokolwiek potrafić w życiu codziennym ten, co w nim nie żył i innego szukał. U nas też
wszystko prędzej darują i przebaczą nad takie zamiłowanie nauki, sztuki, czegoś nieprzystępnego
dla tłumu. Uwierzą raczej w pijaka, kosterę, w rozpustnika i hulakę, niżeli w spokojnego pra-
cownika. Jestli to tylko przeczucie, że namiętność tego rodzaju całym człowiekiem władnie i
podziału nie znosi, lub głupota tylko? niech, lato chce, odpowie.
Dosyć że pan Tomasz kawęczał, rzadko przez kogo użyty, ale tyle widać znajdował
przyjemności w tej pracy nad sobą, tak mu się ona wywdzięczała za ludzi, że się nigdy nie skarżył.
Pospolicie śmiano się z niego, a że do zbytku za uczciwego go miano, że był ubogi, a ubóstwo nie
pociąga, że był skromny, a skromnym się nie wiedzie, ledwie z rzadka spotkało go jakie ważniejsze
zajęcie. Chwalono go półgębkiem tylko, ruszając ramionami. Przypadek wskazał Stanisławowi tego
człowieka, bo gdyby był szukał go przez innych, pewnie by na niego nie trafił.
Pod samym miasteczkiem pękło mu koło u bryczki, musiał iść piechotą, pan Tomasz
siedział z książką nad drożyną, spotkali się; Stanisław począł go rozpytywać i tak zrobiła się
znajomość.
ROZDZIAŁ ÓSMY W KTÓRYM WYGLĄDAĆ POCZYNAJĄ
SĄSIEDZI
Takim był ów gość przybyły ze Stanisławem do Zakala; skromny jego pozór, uniżone
obejście dość się podobały panu Balowi, a rozsądek zdrowy uderzył wszystkich. Miał on jednak
wadę, która by była wielce niecierpliwiła starego kupca, gdyby zawczasu nie uprzedził go
Stanisław. Parciński skutkiem doświadczeń całego życia widział wszystko z czarnej strony, ludzi i
ich sprawy. Rozczulała go cnota i poczciwość zbytecznie, bo je już za wyjątek przywykł był
uważać. W miasteczku i w drodze, znając doskonale hrabiego i Zakalańszczyznę, bez ogródki
powiedział Stanisławowi, co o tym kupnie trzymał, ale troskliwy o ojca syn prosił pana Tomasza,
żeby o tym o ile możności przed nim milczał.
— Nie widzę racji — odparł pan Tomasz — bo zawsze prawda lepsza od złudzeń
daremnych, których przedłużać nie warto, ale będę się starał spełnić pańskie żądanie. Uprzedzani
jednak, że jeśli minie o co nowy dziedzic zapyta wprost, nie potrafię skłamać, to nad siły moje.
— Ale nie żądałbym też tego — odparł Stanisław — proszę tylko o umiarkowanie, o
stopniowanie w objaśnieniach. Ojciec mój, dotąd zakochany w swoim nabyciu, widzi w nim samo
dobro, nagłe otwarcie mu oczu mogłoby na nim zbyt przykre zrobić wrażenie.
Tak uprzedzany zjawił się Parciński w starym dworze, zdziwiony sprzecznością jego miny z
pełnym smaku wytworem, który już salonik odznaczał.
Stary Bal powitał go z radością widoczną, bo jakkolwiek zajmowało go Zakale, po życiu
miejskim, w którym przywykł do ludzi, tęskno mu już było za nimi. Na samym wstępie spytany o
hrabiego, pokazał jego odpowiedź synowi, tłumacząc zaraz, że w istocie nie miał słuszności.
— Hrabia interesów nie rozumie, ja robiłem pośpiesznie, ale nie mam racji, to pewna, bom
nabył nie wymawiając sobie wypłaty zaległości. To przepadło!
Parciński rzucił tyko okiem na list i uśmiechnął się.
— Przepraszam pana dobrodzieja — rzekł — hrabia się wykręca zręcznie, ale słuszność
przy panu; jest to ogólne, prawidło, że zaległości winien płacić, kto je zrobił, chybaby wyrażony był
punkt w transakcji.
— Ten punkt miał się rozumieć — dodał Bal — zresztą, mówić nie ma o czym.
— Skoro pan się poszukiwać wyrzekasz; ale najprzód zaległości pospłacać.
— To dopełnim natychmiast. Ale na Boga! — zapytał Bal — zaraz na pierwszym wstępie
napadł mnie tu pan pomocnik i cały wór różnych spraw i gróźb wysypał. Radź mi pan, bo nic nie
rozumiem.
— Gdzież są papiery?
— Nie zostawił mi ich.
— Widać, że nie było nic ważnego; byle nie było zaległości, reszta fraszki.
— Ale możeszże pan zabawić tu z nami, żeby nami się zaopiekować, póki się z naszym
nowym położeniem nie oswoim?
— Nie będę się drożył — odparł pan Tomasz otwarcie — niewiele mam zajęcia, zostanę na
jakiś czas najchętniej.
Pan Erazm rękę jego uścisnął, wielki ciężar spadł mu z serca...
Tylko co usiedli, gdy znowu zaturkotało, zaburczało, wszyscy się zerwali do okien i ujrzano
jasnożółtą malowaną bryczkę, czterma karymi zaprzężoną końmi, z kozakiem na koźle, która
przywiozła nowego gościa. Był to słuszny jakiś mężczyna, w burce także, z wąsami, głośno o pana
rozpytujący się na ganku.
— A! to pan Szaławiński! — zawołał nowoprzybyły — poznaję po żółtym rydwanie, po
czarnych rumakach i po sławuckiej burce.
— Któż to? — spytał Bal z bojaźnią już.
— Obywatel tutejszy, sąsiad pański, ciekawa figura, wściubski, ciekawski, plotkarz, stary
kawaler, nie lubiący domu i szukający nowych znajomości. Ma dziesięciu chłopów za Horyniem...
Nie miał czasu tej charakterystyki dokończyć, gdy się podniosła portiera i słuszny
mężczyzna lat czterdziestu kilku ukazał się na progu. Ubrany był w czarną czamarkę krojem ekstra
wiejskim zrobioną, w popielatą resztę, miał chustkę z pąsowymi końcami na szyi, włos krótko
ostrzyżony, wąs do góry zadarty, wielkie dwie brodawki na twarzy, nos źle narysowany i szeroki,
usta podobne, a wyraz ciekawości, zuchostwa, śmiałości jakiejś, razem szyderstwa i głupoty
najosobliwszy. Wszystko to zmięszało się na twarzy jego w całość karykaturalną, której dobitności
dodawał chód teatralny, postawa rycersko-bałaguska i zadarcie głowy mające należeć do dobrego
tonu. Figura ta w mieście byłaby uderzała dziwacznością, na wsi nie zwracała nawet oczu; ale pan
Bal, który się jeszcze nie oswoił z sąsiadami, zdziwił się na widok tak podejrzanej fizjonomii
gościa, którego łatwo było wziąć za awanturnika.
Pan Szaławiński wszedł raźnie, odważnie, oglądając się, jakby chciał robić inwentarz,
powiódł oczyma po zgromadzeniu, uśmiechnął się protekcjonalnie do Parcińskiego i skierował,
laskę podnosząc do ust, niedbale ku panu Balowi.
— Zapewne szanowny gospodarz? — rzekł z uśmiechem.
— Tak jest.
— Mam honor prezentować się, Porfiry Szaławiński z Peremysła, sąsiad waćpana
dobrodzieja! przepraszam za natręctwo, ale rad byłem małemu interesikowi, który mi dał powód
służenia szanownemu panu.
Ten szanowny pan i cała mowa były w tonie tak górno pou- fałym, że chyba na wsi przyjąć
je mógł pan Bal. A że mu bardzo chodziło o pokazanie się jak najkorzystniejsze przed sąsiadami, o
sławę gościnności, uśmiechnął się, podał rękę i wskazał krzesło.
Pan Szaławiński padł na nie, naśladując miejskich paniczów, ale wcale niezgrabnie, nogi
wyciągnął, laskę wbił między nie i sparłszy się na poręczy, obejrzeć raczył po saloniku.
— To prawdziwe cudo! — zawołał po chwili — izba czeladna przekształcona w śliczny
salonik!
— Z musu i naprędce — rzekł przesiadując się Bal; — spodziewam się coś lepszego zrobić
z tego domu.
— Na co tu lepsze? — rozśmiał się pan Porfiry — na wieś i tak aż nadto.
— Jak dla kogo — przerwał Parciński.; — a czemuż ludzie majętni nie mają sobie wygódek
i przyjemności pozwolić?
Przybyły wciąż robił inwentarz mebli i kiwał głową, i laski gałkę do ust przybliżał, niekiedy
brwi podnosząc.
— Przecieżeśmy się doczekali — dodał po chwili — że w Zakalu będziemy mieli sąsiada!
Poczciwy Sulimowski opuścił ten majątek, a w naszym nielicznym kółku wielka przez to była
strata; tu taka pustka!
— Przyznam się panu, że nic jeszcze nie wiem, jakie mam sąsiedztwo, bom dopiero od
kilku dni przybył — rzekł Bal.
— Nikt pana lepiej nie objaśni nad pana Porfirego — rzekł Parciński — bo zna wszystkich,
bywa wszędzie i nikogo nie oszczędzi.
— O! o! obgadujesz mnie, mości Tomaszu — odezwał się z góry gość; — ale w istocie,
sąsiedztwo znam na palcach. I nie dziw, swobodny jak ptak, sam jeden, nie lubiąc gospodarstwa,
przepadając za towarzystwem, muszę robić znajomości... Poczciwy hrabia Jan mieszka daleko,
dawni moi towarzysze i przyjaciele: książę B..., baron C..., powynosili się... zrobiłem sobie nowe
kółko.
— A więc, chwała Bogu, sąsiedztwo liczne? — spytał kupiec, którego ton pełen próżności
śmiesznej przybysza niecierpliwił nieco.
— Dosyć! dosyć! — mruknął pan Porfiry. — Najprzód, jeżeli szanowny pan chcesz
wiedzieć, mamy tu... kogóż? (pomyślał chwilę podkręcając wąsa) a! państwa Hurkotów w Dębnie;
ludzie majętni, dzieci troje, wiosek dwie... Dom bardzo miły! ludzie porządni! O! co się zowie!
Jestem tam częstym gościem na preferansika. Hurkot dobry, poczciwy, do rany przyłożyć! Mogę
ich na czele postawić. Dalej — przypominajże mi, panie Tomaszu.
Parciński ruszył ramionami.
— Ja niewiele znam okolicę...
— A! są zaraz Dankiewiczowie w Burkach...
„Imiona coś nieciekawe i herbarzem nie pachną” — rzekł w duchu pan Bal.
— I to ludzie godni, choć ubożsi, ale familia ta stara u nas, sama z domu Kościńska...
bezdzietni, gościnni bardzo, w interesach trochę...
— A czemuż nie wspominasz o Zmorze?
— Tak, jest w Brogach o milkę Zmora Teofil, kuzyn Sulimowskich, u niego się najczęściej
zbieramy męskim kółkiem i hulamy co się zowie... A dalej mamy jeszcze... nieoszacowanego
Jasia... Zapominam, że pan dobrodziej obcy, powinienem go nazwać inaczej, wielki to mój
przyjaciel i zabity myśliwy, Jan Pancer; dalej jeszcze, któż? Piotr Hubka...
— Ale cóż nam z takiego regestru — przerwał Parciński — pan Porfiry powinien by
dobitniej ich odrysować.
Wyraziste milczenie przybyłego malowało jakby umyślną wstrzemięźliwość, która się
mówić zdawała: „Niech no lepiej poznam, z kim mam do czynienia!”
Bal milczał.
W tej chwili drzwi po cichu się przemknęły i pani Balowa z córką weszły tak do salonu, że
miejski elegant czy ich w istocie nie słyszał, czy udał, że nie słyszy; on się zerwał z krzesła, gdy Bal
wziął się do przedstawienia go.
— Pan... pan... — tu się zająknął, bo nazwisko zaczynało mu się gwałtem od wszystkich
liter alfabetu prócz S... i przypomnieć go sobie nie mógł.
— Szaławiński — podszepnął przytomniejszy Stanisław.
— Szłapiński — powtórzył kupiec, czego szczęściem nie dosłyszał przybyły, zajmując się w
tej chwili odegraniem sceny, do której się całą drogę gotował.
— A! na Boga! za kogoż mnie państwo wezmą? przepraszam! nie postało mi w głowie, że
tu damy zastać mogę! Proszę darować mojej toalecie.
Bal mu się ukłonił, kobiety nie słuchały wymówek, zaprezentowano pana Tomasza, krzesła
się przesunęły, towarzystwo zasiadło i przepyszne serwisy herbaciane poczęły migać się przed
olśnionymi gościa oczyma.
„Do trzysta diabłów! — mówił w duchu, gryząc laskę — jeżeli to nie Fraget, to ten człowiek
musi mieć miliony. Ho, ho! jaka impozycja! dywany! srebra! On tu, widzę, myśli rej wodzić! to
musi być Żyd zbogacony! Patrzajcie! i córeczka nieszpetna...”
Podzielona była uwaga pana Porfirego między srebra i Lizie, która układem, twarzyczką,
oczkami zachwyciła starego kawalera.
„Ależ bestia ładna! — powtarzał sobie — jak berdyczowskie Żydówki, słowo honoru! jeśli
jeszcze bogata? choćby neofitka, gotów bym się starać”.
Przybyły, który się nie spodziewał ani ludzi, ani domu zastać na takiej stopie wytwornej i
pańskiej, jechał z myślą przedrwiwania, gorzał ciekawością zajrzenia, żeby miał co rozpowiadać o
kupczyku z Warszawy, i nie mógł sobie z doznanym zawodem dać rady. Srebra i Lizia zmuszały go
do zmiany tonu; dwa bowiem miał zwykle pan Porfiry: jeden, ton wyższości, dla tych, których
uważał za niższych, drugi, niesłychanej pokory, przy bogatych i przy tych, których potem,
odszedłszy, nazywał żółtobrzuchami. Było to wprawdzie na wywrót, bo inni ludzie dla niższych
starają się być pokorni, a trochę dumni z tymi, co nimi pomiatać mogą; ale — tak było.
Balowa i Lizia, spojrzawszy na tę karykaturę, o mało nie parsknęły; szepnęła nawet
trzpiotowata dziewczyna matce na ucho, że coś podobnego na parawanie chyba widzieć się zdarza,
ale matka zagadała to żywo i rozmowa pchnięta ze zręcznością kobiecą poszła jako tako. Pan
Szaławiński, powoli i stopniując artystycznie przejście, z tonu do tonu się spuszczał, stając coraz
grzeczniejszym i śmieszniejszym jeszcze, jeśli można.
Pan Tomasz ze Stanisławem został w kątku po swojemu złożywszy ręce na piersiach i
opuściwszy głowę.
Nie będziemy powtarzali banialuków pana Porfirego, które śmiertelnym strachem nabawiały
matkę, lękającą się, żeby Lizia nie parsknęła ze śmiechu, nareszcie filut dziewczyna wymknęła się
nie mogąc wytrzymać. Pan Porfiry wiedząc, jaki na nim cięży obowiązek, że go obskoczą sąsiedzi
nagląc o dokładny opis przybyłych do Zakala, ich życia, fizjonomii itp., chwytał tymczasem, co
mógł, i notował w pamięci.
— Zdaje mi się, że pan dobrodziej wspomniał coś o interesiku? — spytał pan Erazm na
koniec z uśmiechem swoim dobrodusznym.
— O! to drobnostka! — odparł elegant pokręcając wąs — mała należność, którą od lat
trzech mam na Zakalu.
— Jak to? dług? — spytał z przestrachem Bal.
— Fraszka, maleńki spłatek rekrucki.
Kupiec naturalnie nie rozumiał i wezwał w pomoc pana Tomasza.
— Darujesz mi pan — rzekł — że, nie oswojony z tutejszymi formami, procedurą,
wyrazami nawet, muszę prosić pana Parcińskiega, aby mnie tu zastąpił.
Kwaśno się trochę skłonił głową tylko, nie uchylając karku, Szaławiński.
— O co to chodzi? — spytał plenipotent — o spłat?
— Tak, spłat dawny należny mi z Zakala.
— Wiele?
— Bagatel.
— Na przykład?
— Prawdziwie nie przypominam sobie — odparł gość wznosząc oczy do góry — ułożymy
to później, głównie chodziło mi o to, żeby się zapewnić, czy go odbiorę, bo poczciwy Sulimowski
nigdy nic nie płacił.
— Święcie, co należy z Zakala, jak tylko należy, wypłacę — rzekł Bal.
Pan Tomasz syknął.
— Ale zmiłujże się pan! co ta przeszłość do niego należy? To dług Sulimowskiego.
— To dług majątku! zresztą, kochany Tomaszu, przyszlę jutro papiery, nie mówmy o tym,
to bagatel.
I była to w istocie bagatel, bo ten spłat, który tylko za paszport do Zakala służył panu
Porfiremu, wynosił całkiem około dwudziestu złotych; wziął go tylko za środek dostania się pod
dach pana Bala, ażeby mógł potem całe sąsiedztwo objechać z ciekawą plotką.
Zamyślał się teraz tylko, w jakich kolorach miał obraz przedstawić: czarno czy różowo?
Lizia była tak piękna, wedla wszystkiego podobieństwa bogata, może nie bardzo wysokiego rodu,
kto wie, a nużby się z nią ożenił?
Po godzinnych brygach, dowcipach i obejrzeniu dokładnym, pan Szaławinski pochwycił
czapeczkę, pożegnał towarzystwo ukłonem wytwornym i zawołał z ganku na swego Selwecha.
Bryczka zabiegła piorunem, rzucił się w nią niespokojny i poleciał ku domowi zadumany
głęboko. Gdybyśmy też mogli choć część tych marzeń starego kawalera wylać na papier? Niestety!
nie mamy do tego prawa. Dość że przed swój dworek zajechał namarszczony, zjadł swój
krupniczek z półgęska, nie uważając na przydymienie, długo nie spał, a nazajutrz raniuteńko
Selwechowi kazał konie zaprzęgać (co zresztą było codziennym obyczajem, bo nigdy w domu
dwóch dni nie siedział) i dalej w drogę do Dębna.
Już wiemy, że to była stolica państwa Hurkotów, ale ledwieśmy ich wspomnieli, a bliższe
poznanie sąsiadów Zakala jest nieuchronne! Boli nas niezmiernie, że tyle postaci wprowadzamy do
powieści, ale tu przedmiot więcej niż my winien temu.
Hurkot, podsędek, imieniem Ignacy, był to człowiek pospolity, ni zły bardzo, ni dobry, jedni
go mieli za szachraja, drudzy za poczciwego. Zdania się w tym nie zgadzały, ale kto wie, czy oba
nie miały w sobie po źdźble prawdy, krągło poczciwych i krągło łotrów na świecie niewiele,
najpospoliciej trafia się mięszanina, z której tłum ulepiony. Pan Ignacy Hurkot należał do tłumu,
był planetami, jak się wyrażają często o dniach zmiennej pogody ludzie nasi — zły i dobry. Godłem
jego życia było — aby dalej! Nie miał planu i zasady, ruszał trochę na oślep, a omackiem trafiało
się i potknąć, potrzeby dzienne, wpływy bliższe kierowały nim absolutnie. Zresztą egoista po
swojemu, do wszelkiej hulanki mimo wiek pociąg mając, próżniak, jakich mało nawet w kraju
próżniaczym jak nasz, żonie na przemian ulegał i walczył z nią, z ludźmi się darł i godził, i tak
chyłkiem szedł już pięćdziesiąt kilka lat po bożym świecie. Piętnem była w nim dziwna pretensja
do sejmikowej i salonowej wymowności.
Z twarzy czerwonawej podobny był bardzo do indyka, uszy tylko białe, pargaminowe,
ogromne coś także niedoperza przypominały. Mały, z wielkim brzuchem, łysy, tak doskonale nosił
tytuł podsędka, jakby dla niego był stworzony. Sama pani dobrze się z nim dobrała... niegdyś
rodzice jej nieźle się mieli, wychowywać poczęli bardzo starannie, ale w piętnastym roku odumarli
ją i Hurkot z pupil swą, znacznie od siebie młodszą, ożenił się przez spekulacją. Widać było na pani
Ignacowej nie dokończone wychowanie, które cechuje wielka do wszystkiego pretensja. Ton jej,
mowa, postawa, ubior wydawały niedopieczoną i za wcześnie na świat wyszłą istotę, która później
nie miała czasu się dokształcić. O trojgu dzieciach tych państwa nie ma co mówić, mieli dwie córki,
z których jedną dorosłą już, ale nieładną, i syna w uniwersytecie.
W okolicy z powodu dwóch wiosek, Dębna i Maciorkowicz, państwo Hurkotowie uchodzili
za najmajętniejszy i najważniejszy dom obywatelski; podsędek czuł to, że był figurą wielką, że przy
nim bezsprzecznie był rej, że jego powóz był najlepszy, jego konie najroślejsze, w kościele
pierwsza ławka, u proboszcza pierwsze miejsce... nie powiem, żeby się nie zafrasował trochę, gdy o
sprzedaży Zakala posłyszał, z dodatkiem, że bardzo bogaty nabył je kupiec; ale powiedział sobie z
pełnym polityki dylematem — albo się z nim połączę, albo go wykurzą!
Słowa te wcześnie wyrzekł, nic jeszcze nie przewidując.
Dwór w Dębnie był nowy, bez architektury, ale czysty, z zielonymi balkonami, z gankiem
niebieskim, z ogrodem założonym dokoła. W okolicy uważał się za; najpiękniejszą budowę,
chociaż Bogiem a prawdą była to klatka tylko. Podsędek nieco domem bywał dumny i mawiał: —
Jużciż mój dworek żadnemu nie ustąpi — a myślał: „Jużciż on wszystkie zakasował”.
— Jakże się masz, Porfirciu? żono! wódeczki! a co tam na obiad? mamy gościa — zawołał
podsędek smokcząc przybyłego, który w czamarce, z laseczką wszedł do salki w Dębnie. O! jakże
mu się licho wydała po improwizowanym saloniku w Zakalu, aż się zdziwił postrzegłszy po raz
pierwszy ubóstwo paradnej komnaty państwa Hurkotów. Tak się to oczy psują.
Salon miał czystą podłogę sosnową zawoskowaną, ale z mnóstwem gwoździ wystawujących
z niej ciekawe główki świecące, lustro w niebieskich ramach ze złotym, opstrzone i małe, kanapę
pokrytą perkalikiem, sześć krzeseł w takichże mundurach i klepadło fortepian, którego nogi
widocznie cierpiały na nieznaną jakąś chorobę, bo były pokrzywione najdziwaczniej.
— Jak się masz, Porfirciu? skądże cię Bóg zsyła? wódeczki! zmarzłeś? jesień, siadaj!
Razem to wszystko wybełkotawszy pan podsędek posadził gościa. — Koniki do stajni —
rzekł. Poleciał i stuknął w okno, ale jakże się zdziwił ujrzawszy w twarzy pana Porfirego wyraz, z
którym nigdy do Dębna nie przyjeżdżał.
Pan Porfiry po wczorajszej wizycie już jakoś mniej uważał pana podsędka, zawróciły mu
głowę splendory Zakala i przybrał przeciwko zwyczajowi swój ton wyższości, jakiego w Dębnie
nigdy nie miewał.
„Co to jest? — pomyślał podsędek chmurząc czoło — on się dmie! zwykle bywał taki
pokorny. Po cóżem się pospieszył konie do stajni postawić?”
— No! cóżeś porabiał? gdzieś bywał? — zawołał głośno, sta- jąc po swojemu, to jest jak
fortepian: jedna noga w prawo, druga w lewo, na sposób rodyjskiego Kolosu, w stylu architektury
egipskiej.
— Ja? — odparł fanfaron stary — ja trochęm w domu siedział, a wczoraj dla interesów
byłem w Zakalu.
Podsędek zsunął nogi i jednym susem przyskoczył otworzywszy usta do pana Porfirego,
kładąc mu ręce na kolanach.
— A! a! byłeś w Zakalu! Cóż, cóż? Żono! jejmość! kochanie! Czekaj, zawołam Julki!
Pobiegł do drugiego pokoju i wyleciał z nieubraną podsędkową, kobietą młodą jeszcze
(stosunkowo do męża), dość przystojną, ale robiącą minki i krygi piętnastoletniego dziewczęcia.
Jakoś to tak przeszły jej te dwadzieścia lat pożycia.
— Jak się pan ma?
— Wystaw sobie, kochanie! był w Zakalu!
— A! był pan w Zakalu?
— Byłem wczoraj — rozpierając się i cedząc powoli z ponurym tonem pan Porfiry.
„Dmie się, wyraźnie się dmie! — rzekł znowu w duchu podsędek — co jemu jest?
zapomniał, gdzie przyjechał!!”
— A cóż? — spytał głośno — mówże, a obszernie, co za ludzie, jak wyglądają?
— Ludzie bardzo przyzwoici — odparł kawaler — widać niezmiernie bogaci, ton miejski,
dom na wielkiej stopie...
Kwaśno uśmiechnął się podsędek i pochwycił znowu stając po egipsku:
— Na jakiej stopie? — rozśmiał się.
— Elegancja wielka! wystaw sobie, podsędku...
„Tego nigdy nie było! — rzekł w duchu pan Ignacy — żeby on mnie podsędkiem goło i
kuso nazywał, mówił zawsze: panie podsędku, w głowie mu się przewróciło!!”
— Wystaw sobie, panie podsędku! — kończył Szaławiński — cały salon zrobiony z izby
czeladnej, wysłany perskimi kobiercami, we drzwiach ogromne prześcieradła... chcę mówić
zasłony, z ciężkiej materii tureckiej, błyskotek i fraszek pełno, a jak podali herbatę, stoły pękały od
sreber.
Podsędek aż się cofnął i minę zrobił niezmiernie zdziwioną.
— Co ty pleciesz?
— Zobaczysz kiedyś sam, to się przekonasz, musi być bogacz ogromny...
— Cóż to? Zakale! lichota! nie mieniałbym się na Dębno!
— Tak, ale oprócz niego ośm kamienic w Warszawie i kapitały!
— Cóż to? chyba Żyd? — spytał podsędek.
— Gdzież znowu? — odparł Porfiry. — Parciński, który tam już plenipotentuje, mówił mi,
że pochodzi ze starożytnej familii Balów z Balogrodu, o której wiele czytał... i bardzo dumny
nawet.
Pan podsędek napchał pełen nos tabaki, spojrzeli z żoną po sobie.
— Ha! — rzekł przechadzając się — co nam tam do tego! Bal! Bal! nie znam takiej familii.
To coś Żydem śmierdzi! Kupiec, podradczyk! Skądby miał tyle pieniędzy? Zobaczymy... A ludzie?
— Sam poważny, grzeczny człowiek; sama kobieta wielkiego tonu, a córka jak anioł!
Pani podsędkowa schwyciła się.
— Aniołek? — powtórzyła ze śmiechem poglądając na męża. — Jak pan Porfiry nie żałuje
dziś pochwał.
— W istocie, to ma minę mistyfikacji! — poważnie zawołał podsędek. — Drwisz czy co?
— Ale uchowaj Boże!
— A więcej tam kto? — spytał gospodarz.
— Syn — śliczny chłopiec!
— Cha! cha! widzę ci się wszystko podobało! — krzyknął zażywając znowu tabakę
zachmurzony podsędek. — A cóż tam, nie słyszałeś, myślą żyć z ludźmi? będą tu mieszkali?
— Mieszkać chcą w Zakalu, ale dom na łeb na szyję przerabiają, po drodze spotykałem
tylko kupy rzemieślników, szeregi fur wiozących materiały, pozakupywali, posprowadzali, co gdzie
było.
— O! a jaż mam wapno! — zawołał podsędek niespokojny; — skądże wzięli wapna... w
Zakalu się margiel nie kopie, na okolicę u nikogo bez niego się nie obejdzie...
Ledwie tych słów domówił, gdy wszedł poufalutko do salonu Moszko Hercyk, znajomy
nam arendarz z Zakala, i stanął przy drzwiach nisko się podsędkowi kłaniając.
Gość to był zawsze pożądany, bo pieniądze dawał, ale nigdy jak dziś; podsędek miał w ręku
sposób sprawdzenia mitycznych powieści pana Porfirego, poskoczył ku niemu.
— Jak się masz, Hercyk? a co tam u was — nowiny; w Zakalu, słyszę, nowy pan?
— A mamy go! doczekaliśmy się — odpowiedział flegmatycznie Żyd gładząc brodę.
— No! no! gadaj że!
— Śliczny pan! — rzekł Moszko — grzeczny, układny... i bogaty!
— Ba! ba! skądże o tym wiecie?
— Znać pana po cholewach! — wrzucił Porfiry.
— A! dajże mi się rozmówić! — syknął podsędek zasłaniając Moszka i biorąc go w
oblężenie. — I bogaty mówisz, panie Hercyk?
— Juściż to ze wszystkiego widać — mówił Żyd. — W Zakalu dom na nowo
wyporządzamy.
— O! czemuż u mnie wapna nie kupujecie?
— Właśnie po to przyjechałem.
— Żono! kochanie! daj nam wódki! — obrócił się podsędek, nie bez rachuby częstować
myśląc przed targiem. — Pan Porfiry mi tu pełną głowę nagadał o nowym sąsiedzie.
— Czemu nie! — rzekł Żyd — jest o czym, człowiek bardzo piękny, znać z wielkich
panów, grzeczny, grosza nie patrzy, jak co chce, to widać, że nie przywykł się obywać. Żona także
śliczna, a córka i syn — daj Boże wszystkim, jak lalki.
Podsędek zażywał tabakę, ale z czerwonego przechodził w kolor siny, który zawsze
oznaczał u niego bardzo zły humor, i bełkotał coraz niewyraźniej...
— Hm! hm! wielka figura! kupiec z Warszawy! — mówił pod nosem. — Wielka rzecz,
Zakale! bogaty! sławny bęben za górami!
Pan Bal miał już nieprzyjaciela w podsędku, zawistnych w całym jego domu.
Zgodzono się o wapno, które potrzebował bardzo spieniężyć pan Hurkot, ale wieści przez
pana Szaławińskiego i Hercyka przyniesione wstrząsły nim do głębi.
Lat dwadzieścia dom jego był pierwszym domem, on pierwszym w okolicy, a tu mu na siwe
włosy przybywał obcy ktoś wydrzeć palmę. „Z tego nic nie będzie! — chodząc po pokoju mruczał
wieczorem po odjeździe Porfirego gospodarz. — To są plotki! ja się nie dam zjeść w kaszy! Ten
człowiek musi mieć w sobie coś podejrzanego! To jakiś neofita! Zobaczymy, jak się z nim obejść...
powinien przecież odwiedzić sąsiadów, pomyślim, czy mu oddamy wizytę... Nowe stosunki
powinny się zawierać z wielką rozwagą! To mogą być awanturnicy... I to pewna, że im nigdzie
pierwszego miejsca nie ustąpię... Jam tu pierwszy!
Zawszem był pewien, że Porfiry błazen, choć stary, ale nigdy mi to się jawniej jak dziś nie
pokazało. Zapalił się do tych przybłędów i już nosa zadziera, zaczyna mi mówić: «mój podsędku!
tego nigdy nie było! Żydowi się nie dziwuję, choć i ten rozsądniejszy tu by być powinien, ale na
czyim wózku jedzie, tego piosnkę śpiewa; ale on! czas by mieć rozum”.
Dosyć, że tak cały wieczór rozmyślał pan podsędek dosyć zakłopotany, nabierając jednak
jak mógł otuchy, gdyż za przesadzone wielce uważał doniesienia sąsiada i Żyda.
— Kiedy tak — rzekł nareszcie, biorąc ogromny niuch tabaki z przechyleniem głowy —
przed adwentem jeszcze dam wieczór i zakasuję tego jegomości. Wapno sprzedane, zieleniak jest,
cielęcina się kupi, niechaj znają, że umiem się pokazać, kiedy chodzi o honor! Zobaczymy, kto tu
pierwszy być ma: czy ten jakiś przybysz, niewiadomego rodu i pochodu, czy ja, z dawna osiadły i
rej wodzący w okolicy.
Były to tylko marzenia, ale jak pełne gróźb dla przyszłości!
Pan Porfiry, nie ograniczając się Dębnem, przed wieczorem jeszcze pospieszył chcąc
odwiedzić koniecznie państwa Dankiewiczów w Burkach, pana Teofila Zmorę w Brogach, a
zanocować u Jasia Pancera.
Państwo Dankiewiczowie byli to ludzie średniego wieku, jednej wioski nadkąszonej dobrze
dziedzice, bezdzietni. Sama pochodziła z Kościńskich i była pewna, że familia jej wielkim jaśniała
splendorem. Dworek u nich pod słomą, staroświecki, ale drzwi jego stały otworem, aż się spaczyły,
poczciwe to były serca ale... ludzkie. Obojgu dokuczała próżność. Walcząc o lepsze z państwem
podsędkostwem nadtracili się już dobrze i nie przestawali boju.
Domy Hurkotów i Dankiewiczów były na stopie sąsiedzkiej przyjaźni, choć w istocie po
cichu się gryzły. Dziwił się pan podsędek, że Dankiewicze mogli nawet na jednej wiosce pomyśleć
o wydzieraniu im prymu; szeptali ci znowu, że dwie wioski z długami na troje dzieci nie są tak
wielką rzeczą, a sama pani powtarzała, że jest z domu Kościńska. W kościele, na zabawach —
panie usiłowały zabrać pierwsze miejsca, i ta, która ustąpić musiała drugiej, mocno się tym gryzła,
tak że bywały choroby. Sami panowie pod serdeczności pozorem kryli stare urazy, podsędek brał
wszędzie górę z tytułu swego, a Dankiewicz ustępował do czasu, przysiągłszy, że choćby wszystko
stracił na urzędzie, koperty się lepszej dorobi.
— Co to podsędek — mawiał; — cóż to podsędek?... nic! czczość! Wolę nie mieć żadnego
niż taki nędzny tytulik, to śmiechu warto!
Państwo Dankiewiczowie więc nie byli bez niepokoju zasłyszawszy o przybyciu nowego
dziedzica do Zakala; sam zamyślał przeczuwając, że Zakale weźmie się z Dębnem za ręce, a Burki
pójdą w komysz.
Na takie właśnie aprehensje nadjechał wózek Porfirego, który tu był poufale i serdecznie,
przybierając zawsze swój ton wyższy...
Dankiewicz, chuderlawy mężczyzna, który miał w twarzy nerwową drżączkę,
wykrzywiającą mu jeden policzek, blady, ruchawy, ciemnego włosa, oliwkowej cery, trzaskając
drzwiami wybiegł na ganek swego dworku wołając:
— Jak się masz, kochany sąsiedzie? w sam czas trafiłeś na herbatę, samowar kipi, żonka ma
nalewać.
Weszli na prawo do saloniku, który był znacznie mniejszy od Hurkotowskiego i cale inaczej
wyglądał; choć mniej w nim pretensji, więcej było wdzięku. Sprzęt pamiętał dawne czasy, krzesła
wyginane, kanapki brązowymi gwoździkami i czarną wybite włosiennicą, stoły stosowne, obrazy
familijne i kilka poczerniałych mazanin na ścianach ubierały go mile. Na oknach kwiaty, pstre
firanki z białą fręzlą, wszystko aż do dawnych drewnianych futryn, niegdyś obiciem wypełnionych,
było harmonijne w starym dworku. Ale znać też było niedostatek, który dziurami przeglądał. W
drugim pokoju, podobnym pierwszemu, wrzał już samowar, a na kanapce z pończoszką w ręku, z
wielkim brylantowym na palcu pierścieniem, siedziała pani Dankiewiczowa z domu Kościńska,
miłej dosyć twarzy, wielkich tonów kobiecina, trochę ułomna, co jednak starannie ukrywała.
Podsędek zawsze w cztery oczy z żoną nazywał tę parę kulawymi turkawkami, chcąc przez to
wyrazić obojga defekta i obojga miłość, w istocie przykładną.
Skłonieniem głowy poważnym powitała pani domu gościa, który ze zwykłą przesadą się jej
ukłonił, i podała mu białą rączkę do pocałowania.
— Skądże wiatry szczęśliwe przynoszą pana? — spytała. Tak się rozpoczęła rozmowa,
najprzód od Hurkotów, potem przeszła na Zakale. I tu opowiadania już coraz kwiecistszego
słuchano z zajęciem osobliwym. Pan Porfiry, który się coraz lepiej wyuczał i coraz ozdobniejszy
tworzył opis salonu w Zakalu, z pociechą ujrzał, że wielkie wywarł wrażenie.
I była chwila milczenia długiego, aż się sama pani ozwała:
— Cóż podsędek na to?
— A! podsędek! — zawołał gość — myślę, że dosyć mu nie w smak nowoprzybyły, bo
podobno ciężko z nim będzie pójść w zawody, a chciałoby się utrzymać.
— Śmieszna próżność ludzka — z uśmiechem powagi pełnym i litości odparła z domu
Kościńska — zawsze chce się być pierwszym, nawet gdy się drugim być nie może.
Mąż chrząknął, nie chcąc, żeby się żona bardzo z tym przedmiotem przed Porfirym
wygadywała.
— Dlaczegoż zaraz niechęć do tych ludzi? — mówiła dalej pani — uważałam, że
Hurkotowie już im ich kupiectwo, ich pieniądze wyrzucają i ród gotowi mieć w podejrzeniu. Ja,
przeciwnie, radam ich poznać, a póki nie znajdę złego, nie będę się go domyślała.
— Ślicznie, moja Kasiu! cudownie! — porwany tykiem swym, z trzęsącą twarzą zawołał
mąż — to mi złote słowa!
Porfiry poklasnął także; a wypiwszy herbatę, bojąc się mroku, pożegnał Dankiewiczów i
poleciał z kolei do pana Teofila Zmory.
Wiemy już, że to był krewny Sulimowskich, a per consequens miał się za coś lepszego od
innych. Był to stary kawaler, ale młodzika udający, wielki elegant we wszystkim, wielki koniarz, i
że się kiedyś uczył na skrzypcach, był pewien, że pierwszym po Lipinskim jest skrzypkiem w
kraju.- Bez skrzypców się nie ruszał. Dwór przerobiony ze starego lamusu na gotycką architekturę,
mocno zębatą, spiczastą i wieżyczkowatą, wyglądał z daleka, zwodząc podróżnych, co go czasem
za kościołek brali. W Brogach ton był wielki i pan Porfiry tu spadał na niższy, bo go Teofil
traktował dosyć grzecznie, ale nigdy nie dopuszczając do poufałości.
Jakoż i najtyczanka nie z takim tu zajechała hałasem, i pan jej wysiadł skromnie, a wszedł
do pokojów bez fanfaronady. W drugim przy zielonym stoliku i szklankach herbaty zastał
gospodarza, z Janem Pancerem i panem Hubką grających w preferansa.
Powitano go różnie: Zmora uprzejmie, ale z daleka, Jaś rzęsisto obsypując całusami, Hubka
ze śmiechem, który mu wiecznie towarzyszył w złej i dobrej doli. Rzućmy okiem na graczów.
Pan Teofil, niegdyś piękny mężczyzna, co jeszcze znać było, ubrany od niechcenia, ale z
wielkim staraniem, miał włosy i wąsy widocznie farbowane, twarz świeżo opaloną, ubiór
wykwintny i bijący w oczy. Guzy koszuli, spinki u rękawów błyszczały brylancikami, dewizka
zegarka była emaliowana, kamizelka aksamitną, ale mimo te barwne skrzydełka motyle, motyl miał
lat czterdzieści i pięć.
Obok siedzący pan Jan Pancer, vulgo Jaś zwany, był to niegdyś także szaławiła, co siwiejąc
zapomniał, że czas było przybrać inny ton, inne życie. Hulaka, sławny śpiewak piosnek polskich i
francuskich, dobry jeździec, kobieciarz, choć szpakowaty, miał twarz bladą, wygoloną, włosy
krótkie, uśmiech miły i trochę otyłości. Trzeci gracz, pan Hubka, ekskomisarz, dziś bogaty
właściciel, gruby, tłusty, z nosem jak gruszka, z twarzą pospolitą, włosami na tył zarzuconymi,
pierścieniami na palcach, wchodził dopiero w obywatelstwo i że niełatwe wysłowienie zastępował
śmiechem, miano go za dowcipnego, bo są ludzie, którym do śmiechu dosyć, jak do ziewania, żeby
gdzie usta zobaczyli otwarte.
Podano herbatkę, rozmowa się wtoczyła zaraz na Zakale; wszyscy trzej rzucili karty, tak ich
zajął pan Porfiry jednym słowem: — „byłem w Zakalu!”
Pytań stosy nań spadły, a po raz trzeci czy czwarty powtarzając wydanie swego opisu,
znacznie tu udoskonalone i poprawne publiczności udzielił.
Usta były otwarte, zdumienie widoczne, myśli przelatywały po czołach jak jaskółki przed
burzą.
— Cóż ty nam śpiewasz z wysokości — zawołał gospodarz — kochany panie! zdaje mi się,
żeś trochę wezwał w pomoc wyobraźni, na której ci nie zbywa. Miałżeby to być zaczarowany
pałac?
— Tak on się wyda — odparł ubodnięty gość i tonem gospodarza, i niedowierzaniem jego
— tak się wyda przy naszych szlacheckich domkach.
— A to co, nie szlachecki dom także?
— Powiem panu, że zakrawa na pański, tyle tam gustu i przepychu.
— Więc to coś bogatego? — spytał Jaś Pancer — i może nam dawać smaczne obiadki i
winko...
— Lepsze niż Danfciewiczów zieleniak — przerwał Porfiry śmiejąc się z konceptu, rad, że
mu chórem wtórował Hubka.
— Że bogaty, to ani słowa — z wysoka zawsze rzekł gospodarz przeglądając się w
zwierciadle, co miał we zwyczaju, pilnując się w ten sposób, żeby nagle nie postarzeć —
Sulimowski mi mówił, że był raz u niego na obiedzie, i nie mógł się naopowiadać dostatku.
— Widać, że bogaty — cicho rzekł Pancer — kiedy tak dobrodusznie dał się ociąć
hrabiemu, który wziął z górą pół miliona za Zakale, niewarte trzechkroć może. Daruj, że mówię na
kuzynka.
— O! ja kuzynka tego znam dobrze! — uśmiechnął się Zmora — mieliśmy z sobą roboty
familijne... to dosyć!
— Ale cóż to za człowiek? — spytał Hubka uśmiechając się.
— Poczciwiec, jeśli ci o to idzie — odparł gospodarz — bogaty...
— Szlachcic? — powtórzył eks-komisarz, który często o szlachectwo pytał, żeby się swoim
potwierdzeniem już pochwalić.
— Nie tylko szlachcic — rzekł gospodarz — ale nawet ma, i może słuszną, pretensję do
wielkiego rodu.
— Jak żyję nie słyszałem o Balach.
— Prócz w lesie — orzekł Pancer.
— W swoim już krewnych nie znajdzie — dowcipnie poparł Zmora — Sulimowski mu
kuzynków wysłał do Gdańska.
— No! a jakże wyglądają? — spytał Jaś siwy. — Jejmość czy stara? córeczka podobno jest?
— Jejmość ni stara, ni młoda, przystojna jeszcze...
— Na głodny ząb... — wrzucił Pancer.
— Ale córeczka! — wykrzyknął Porfiry.
— Załóżcie się ze mną — przerwał Zmora — że pan Szaławiński już o niej myśli!
Hubka parsknął śmiechem takim, że mu karty z rąk poleciały.
— A gdyby? — dumnie odparł gość — cóż to by było tak dziwnego?
— Kochany panie Porfiry — rzekł Zmora — a latka?
— Wiszakżem młodszy podobno...
— Od kogo?
— Ej, nie rachujmy się.
Gospodarz się zmarszczył i odmienił rozmowę żywo. — No! opiszże córkę — rzekł.
— Dość powiedzieć: aniołek!
— Ba! aż tak! — zawołał Jaś — to coś podejrzanego, kiedy ją tak chwalisz. Ładniejsza tedy
od Hurkotównej?
Wszyscy się rozśmieli, bo córka starsza podsędka zbyt była do niego podobna, żeby ładną
być miała.
— Żartujesz, Jasiu! ale jak ją zobaczysz!
— No to co? westchnę tylko wołając: non nobis! non nobis! Ba! gdyby nie siwizna!
— Cha! cha! cha! — poparł Hubka — a mnie, gdyby nie grubizna!
— Jak zaczniecie się nią rzucać — rzekł Zmora — ciężar spadnie na mnie.
— Dlaczegóżby nie — dodał Jaś — jeszcześ młody.
— Do diabła to jeszcze!
— Przystojny, miły, nieubogi.
— I tam dalej, i tam dalej, bo się pochwał boję gorzej połajania... Pomagasz?
Gra stała się żywszą, ustała rozmowa, a pan Porfiry zapalił fajkę i spokojniejszy usiadł
obwiózłszy po okolicy swoję wiadomostkę, z którą się popisał najpierwszy.
Łatwo teraz będzie pojąć, jakie wrażenie ukazanie się państwa Balów miało zrobić w
okolicy i jakie tu czekało ich przyjęcie.
Tom trzeci
ROZDZIAŁ PIERWSZY POCZTA — MIESZKAŃCY ZŁOTEGO
JABŁKA
Tydzień przebyty na wsi wszystkim dawnym, stałym miasta mieszkańcom, chociaż go
przerywały różne wypadki, wiele pracy i zachodu, wydał się jednak dość długi. Dnie płynęły tak
jednostajnie, oko tak zawsze ten sam przedstawiało widok, brakło tak bardzo wiadomości, ludzi i
świata! Jak na przekorę jeszcze, poczta była oddalona o mil kilka i od przyjazdu swego do Zakala
Bal nie miał żadnej z Warszawy wiadomości. Przywykły w kraju, gdzie lepsze drogi i żywsze
komunikacje ułatwiają codzienne niemal stosunki oddalonych stron, do gazety, do wiadomostek, do
ruchu myśli odżywionej i podsycanej czymś ciągle nowym, pan Erazm z niespokojnością wyglądał
dnia, w którym miał odebrać korespondencją, ale dwa razy zawiodła nadzieja, nic mu posłaniec nie
przywiózł. Posłano raz trzeci i na widok pakietu wszystkim serca zadrżały, ręce się wyciągnęły...
Bal siadł na krześle zatopiony w Kurierku, którego chciwie, aż do ogłoszeń o nadwiezionych
śledziach pocztowych, pożerał; łzy mu stawały w oczach, serce biło, spoglądał tylko, czy go kto nie
widzi, bo się wstydził, ulubioną wioską otoczony, tak tęsknić za miastem.
Stanisław, w swoim pokoju zamknięty, czytał odpowiedź na list, który, tylko co
przybywszy, do Konstancji napisał; ta była następująca:
Warszawa...
Widzisz pan, jaką ze mnie gorliwą masz korespondentką, ledwie jego list przeczytałam, już
odpisują. Proszą tylko tego pośpiechu źle sobie nie tłumaczyć, jest to prosta litość.
List pański taki smutny. Mój Boże! jestże to takie nieszczęście pojechać na wieś? przyznam
się, że dla mnie całkiem by to się wydało przeciwnie. Ale między nami jest wielka różnica, pan
wychowałeś się w mieście, ja na wsi; wszystkie moje wspomnienia tam mnie ciągną, w mieście mam
tylko maleńki skarb, trochę łez i smutku. Na wsi przebyłam młode, wesołe, dziecinne lata, po
których się tęskni do grobu; nie dziwuj się pan, że mu jego nieszczęścia gotowam zazdrościć.
Wszystko, aż do tej dzikości krajobrazów, do ponurej ich ciszy, do braku barw, do smutku czarnych
lasów, wszystko mi tam tak powabne, tak się piękne wydaje, nawet w jesieni. Widzę jasno, że
człowiek jest wedle słów tego filozofa, który niechcący prawdę powiedział, zwierzęciem
nałogowym: nie tylko kocha kraj swój, ale- kątek, w którym pierwszy raz podniósł głowę i uczuł
serce, gdy go zabolało. Dla niego ten kątek ogniskiem, środkiem, stolicą. Przykro rai, że stolice
naszych królestw tak od siebie leżą daleko. Chciałabym pana ze wsią pogodzić, chociaż pojmuję, że
kto się nie zżył z tym krajem, niełatwo pozna się na jego wdzięku.
Westchnęłam z głębi serca, czytając opis podróży, przybycia i widoku Zakala. Wiesz pan, że
Zakale mi znajome, łączy się ono ze wspomnieniami młodości mojej, a więc mi i ono drogie. Proszę
na nie bardzo nie wyrzekać i nie widzieć go tak czarno. Ten stary dwór jak przez sen i mgłę widzę w
swoich przypomnieniach dziecinnych.
Chcesz pan, bym mu coś pisała o Warszawie? Rozśmiejesz się, gdy mu powiem, że jej nie
widzę, że dla mnie to pełne życia miasto jest pustką. Siedziemy w domu, godziny nasze biegną jak
siostry rodzone w jednakowych sukienkach, z jednakowymi oczkami, jednym powolnym kroczkiem.
Raz tylko byłam w kościele na Świętojańskiej ulicy, a przechodząc rzuciłam okiem na puste dwa
okna. W jednym z nich, pamiętnym dla mnie, ujrzałam wesołą twarzyczkę uśmiechającej się
dzieweczki, która schylona nad robotą niekiedy podnosiła oczy na ulicę. Dzięki Bogu różowe jej
policzki, jasne oczy upewniały mnie, że nie zawsze smutek w jednym mieszka kątku. Z dru-
giego okna wyglądała blada, smętna twarz Strumisza, który jak woskowa figurka zawsze
siedzi przy swoim pulpicie.
Zresztą cóż panu doniosą? Nic się nie zmieniło, nic nie przebyło ani uciekło; myśl tylko
moja, za co się na nią gniewam, częściej na wieś jeszcze od niejakiego czasu wyjeżdża.
Muszę kończyć, bo się poczty zgubić obawiam, pisz pan, proszę, obszernie o wsi, bo ja ją
lubię, ja ją kocham (proszę się za to nie gniewać). A może też i pan pogodzisz się ze smutnym
Zakalem? Trzeba nie mieć iskierki jednej w duszy, żeby nie przenieść garści żółtego piasku i
zeschłej trawy nad najpiękniejszy bruk w świecie. Pożycz pan od ojca trochę jego zapału.
Lizia nawet, która z takimi nadziejami jechała na wieś, spojrzała chciwie na listy i
zarumieniła się mimowolnie, ujrzawszy na jednym z nich znajomą sobie rękę Strumisza. Do niej
jednej od nikogo nie było ani słowa. Toteż dotknięta tęsknotą, gdy wszyscy zasiedli do listów i
gazet, usunęła się w kątek i poczęła dumać, co się jej rzadko trafiało, po młodemu, z tym smutkiem
do zazdrości, który jest tylko zamaskowaną nadzieją!
Dzięki Bogu listy, co zawsze prawie złe wieści przynoszą, na ten raz przyszły pełne
uspokajających wiadomości; Strumisz upewniał, że wszystko idzie i iść musi dobrze, uwiadamiał,
że wysłał bryki do Zakala niecierpliwie oczekiwane, troskliwie się dopominał wiadomości o
podróży, przybyciu i rozgoszczeniu.
Pewien był licznych zawodów, które tu spotkać miały pana Erazma, i zawczasu nad nimi
bolał, nie tyle szkody ceniąc, ile cierpienia.
Ale dotąd, jak wiedzieliśmy, Bal nie dawał się pożyć w żaden sposób; powiedziawszy sobie,
że kocha wieś, że ona go uszczęśliwić tylko może, brał wszystko z dobrej strony, nie spoglądał na
podarte podszewki. Znudzony nie przyznał się do nudy, zmęczony nie pokazywał znużenia, każdy
zawód ubierał w barwy nadziei.
— Wieś! nie ma jak wioska! — powtarzał żonie, która szczerze i otwarcie na nudy
narzekała i śmiała się z pierwszej próbki wiejskiego towarzystwa.
— Nie przeczę, pan Porfiry Szłapiński...
— Szaławiński! zmiłuj się pan, śmiertelnie go obrazisz podobną omyłką.
— A! muszę dobrze sobie zanotować, Szaławiński, nie przeczę, dosyć jest śmieszny, ale
ręczę, że bardzo poczciwy człowiek... naiwny, prosty, serdeczny. — Parciński przytomny rozśmiał
się bez ceremonii.
— Ja lubię tę prostotę, tę powierzchowność szorstką — podchwycił Bal. — Kryje ona
wielkie przymioty serca, którymi się my mieszkańcy miast chwalić nie mamy prawa. Wolę
powierzchowność trochę niekorzystną, bylem mógł na wnętrze rachować. Zresztą, niekoniecznie
wszyscy są podobni do pana Porfirego.
Było to wieczorem jakoś, wywołano pana Bala do jego pokoju, przyjechał w pilnym
interesie leśniczy. Twarz jego posępna nie rokowała nic dobrego, kręcił wąsa, miął czapkę i z nogi
przestępował na nogę.
— Cóż mi tam masz powiedzieć? — spytał Bal.
— Sam nie wiem, jaśnie panie, od czego zacząć, ale licho mamy.
Pan Bal ruszył ramionami tylko.
— No, cóż tam takiego?
— A źle! źle! chłopi się nam, panie, buntują!
— Co waćpan pleciesz! — zawołał Bal jednak bledniejąc.
— Tak jest, jaśnie panie, po wszystkich wioskach narady, rozjątrzenie niezmierne, gawędy...
z karczem nie wyłażą.
— Ale o cóż chodzi?
— Koniec końcem mówią, że słuchać nie będą! — rzekł leśniczy. — Licho wie, co to jest.
— Z czegoż to przecie poszło? to być nie może!
— Już ja bym, jaśnie panie, plotki nie przyniósł — zamaszyście odparł leśniczy — ale tu
jakieś licho ktoś sieje. Oni te- go sami nie zmyślili. Wyobrazili sobie, że to dla nich z ujmą ich
chłopskiego honoru.
— Co takiego? co takiego? — zdziwiony spytał pan Bal.
— Ot, jednym słowem, powiedzieli, że oni byli książęcy, grafowscy, a że jaśnie pan ani
książę, ani graf, to go słuchać nie będą.
Bal osłupiał; sielanka jego dziwne jakieś przybierała kształty, wszystko, co marzył, z rąk mu
się wysuwało; ten lud jego ukochany, na którego twarzach poczciwych czytał tyle uczucia, tyle
przyjaznych dla siebie życzeń, tak boleśnie uderzał go w samo serce.
— Ale powiedzcież im — zawołał po chwili obie wyciągając ręce — że moje szlachectwo
książęcego i grafowskiego warte!
— E! jaśnie panie, to nie ma co w rozhowory się wdawać — odparł leśniczy kręcąc wąsa —
mnie się widzi, że który pierwszy nie posłucha, dać mu dobrą naukę, a to się to uciszy.
— Bić? a uchowaj Boże! — zakrzyknął pan Bal — na to nigdy nie pozwolę, nigdy!
— Jak to, jaśnie panie? a jeśli zasłuży?
— Znajdą się inne sposoby.
— O! jeśli tak — rzekł Krużka — to bywajże zdrów, nie pogospodarujemy tu długo.
Pan Bal smutnie się uśmiechnął, ale teoria leśniczego poprawiła jego doniesienie, oboje
mógł poczciwy kupiec razem odrzucić, odwaga wstępowała mu w serce.
— Ale dotąd słuchają? — spytał.
— Dotąd jako tako.
— No! to my nie mamy prawa wglądać w to, co po pijanemu bzdurzą.
— Jaśnie panie, co u trzeźwego na myśli, to u pijanego na języku.
— Od myśli, panie Józefie, do uczynku daleko.
— Ha! jak się jaśnie panu podoba — odparł z ukłonem Krużka; — ja miałem sobie za
obowiązek, jako wierny sługa, donieść o tym, co się święci, a reszta do mnie nie należy.
— I wierz mi, nic z tego nie będzie.
— Daj to Boże, ale niech jaśnie pan prędko o drugim rządcy myśli, a jeszcze prędzej
wysadza tego Supełka, bo póki on tu będzie, spokoju mieć nie możemy. Wszystko to jego roboty.
— To najpewniej, ale czemuż się nie wynosi?
— Miejsca, słyszę, nie ma u hrabiego.
— Niech gdzie indziej szuka.
— Nie tak to łatwo!
— Co się tyczy ludzi, panie Krużka, proszę z nimi jak najłagodniej, jak najgrzeczniej, jak
najlepiej...
— Jaśnie panie, górę wezmą... pan ich nie zna.
— Poradzimy sobie jak oni mnie lepiej poznają.
Pan Bal, ufając w swoję dobroć, uśmiechnął się, ale niespokój wkradł się był w jego duszę;
wyszedł do saloniku zasmucony, zadumany, potrzebował znów poddmuchnąć sobie marzeń
dawnych, żeby się wrócić na stanowisko admiracyjne, z którego spychały go codzienne wypadki.
O! jak to zawsze rzeczywistość daleka od marzeń, choćbyśmy o najprostszej, o najpoziomszej
rzeczy marzyli.
Podnosząc portierę uśmiechnął się pan Erazm, żeby żona nie poznała, co się w nim działo,
zatarł ręce, począł się żywo przechadzać.
Staś, pani sama — poznali zaraz, że go coś dotknęło, bo nikt gorzej nad niego nie udawał,
ale Bal, jakby się tego domyślał, rozpoczął żywo mówić o swoich projektach na przyszłość.
— Niech no Bóg da doczekać wiosny — zawołał — słowika, zapachu lasów, szumu wód,
woni brzóz rozpękniętych, dźwięku pastuszych fletów, zobaczycie, jaki to raj ta wieś! Co do mnie,
nawet w tej chwili widzę w niej wdzięk nieopisany — coś majestatycznego, ponurego, ale surowej,
wysokiej piękności.
— Takie wrażenie muszą robić stepy i pustynie — odparła żona.
— O! o! nie dziwuję się tobie, tyś córka miasta i kochasz je miłością wszystkich pokoleń
twej rodziny, która zrosła wśród miast, we mnie pozostała pamiątka zagasłej przeszłości, dla mnie
nie ma jak wieś...
Lizia, która tak z ojcem wzdychała do wioski, podniosła zwieszoną główkę, spojrzała po
pustym pokoju i z trochą niecierpliwości odezwała się:
— Ale, drogi papo! żeby coś kochać, trzeba znać...
— To kwestia — śmiejąc się przerwał ojciec. — Może właśnie przeciwnie.
— Ja przynajmniej — kończyła chmurno faworytka ojcowska — com tak była ciekawa
wioski, przyznaję, że dotąd niczym mnie ona nie pociąga. Nie znamy jeszcze nikogo, bo trudno mi
liczyć do miłych znajomości gromadę, która była na dziedzińcu, i pana Porfirego, który się
rozkrzyżował w pokoju... Zacznijmyż używać wsi...
— Trochę cierpliwości — przerwał ojciec. — Żeby rozpocząć znajomości, trzeba je mieć
gdzie przyjąć, dom cały rozrzucony, połowy przyborów braknie.
— No, więc tymczasem, papo, nie miej nam za złe, że się nudzimy, a przyznaj się, że i
ciebie to nie bawi.
— Co? mnie! — zawołał pędem podbiegając pan Bal — mnie nie bawi? skądżeś to
wyczytała? ja jestem szczęśliwy, ja jestem w swoim raju.
— Papeczko! a twoje kłopoty?
— Jakie? nie mam żadnych!
— Ej! ej! czyż się godzi tak mówić?
— Powiadam ci, żem szczęśliwy!
— I nic papy nie zawiodło?
— Nic! nic! wszystkom znalazł, jak chciałem, cieszę się, raduję, rozpatruję i marzę.
— Co to za szczęście tak sobie wyobrazić, że człowiek szczęśliwy! — odparła śmiało Lizia.
— Ja bardzom była rada wiosce, ale przyznaję, że się tu okrutnie nudzę i już mi żal Warszawy.
— Nie dziw, tyś kobiecina, a kobiety zawsze żałują tego, co przed chwilą ich nudziło.
— Papo! stajesz się złośliwy wskutek wielkiej szczęśliwości. Bal trzepiotał się jak mógł,
śmiał, ale mu ciężko było na sercu; teraz, gdy już leśniczego odesłał, nasionko przezeń rzu- cone
narastało się w głowie... najdziksze wyradzając owoce. Niechęć włościan olbrzymiała, przerażała
go, przybierała fantastyczne rozmiary, każdy szelest go zastraszał, groził mu, wstrząsał,
przychodziły na myśl historie zapomniane, krwawe sceny, obrazy płomieniem malowane. Męczył
się jednak z sobą, żeby nie dać poznać, co się w nim dzieje, i zaraz po wieczerzy, zabrawszy Stasia
i Parcińskiego, ruszył z nimi do swego pokoiku. Tu zaparłszy ich do kątka obu, rozpoczął po
cichuteńku opowiadanie leśniczego.
— Może to być plotka — rzekł do swego tymczasowego plenipotenta — ale mnie to trochę
niepokoi. Wystaw sobie pan, chłopi wbrew i głośno odgrażają się, że słuchać mnie nie będą.
— Z czegoż to poszło? — spytał spokojnie Parciński.
— Właśnie, że jawnego powodu nie ma; powiada leśniczy, że ich dawny rządca podburza,
dali się z tym słyszeć, że byli książęcymi, grafowskimi, więc prostemu jak ja szlachetce ulegać nie
myślą.
— A cóżeś pan kazał z tym zrobić? — rzekł kiwając głową Parciński.
— Na burzenie nic, na gawędy ich po pijanemu nie ma co zważać, nieposłuszeństwa dotąd
jawnego nie ma, głupi Krużka radził mi zaraz wziąć się do srogości, ale ja mam inny środek; jestem
apostołem cywilizacji i działać będę łagodnie.
Parciński uśmiechnął się i skłonił głowę.
— Więc pan wiesz i gotów jesteś na wszystko, co jego misja apostolska pociąga za sobą? —
zapytał.
— Jak to? co?
— Pan więc chcesz tych ludzi z gruntu na innych przerobić?
— Pochlebiam sobie, że powoli...
— Piękny to zaiste cel życia — rzekł Parciński — ale na olbrzymie się pan rzeczy porywa!
Nie znasz pan tego ludu jeszcze, do którego przychodzisz — powiadasz — jako posłannik
cywilizacji.. Jest to poczciwe plemię, jest to lud w istocie najlepszy w świecie.
— Aha! aha! — zakrzyknął Bal.
— Ale to są poczciwe dzieci... Z dzieci nikt naprędce nie po- trafi porobić mężów, tym
bardziej z ludem w stanie dzieciństwa; na to potrzeba jeśli nie wieków, to długich lat powolnego,
stopniowego rozwoju, bo co nagle, to po diable.
— A tymczasem?
— A tymczasem — dokończył zimno Parciński — z dziećmi potrzeba postępować, jak się
winno z dziećmi.
— Więc łagodnie.
— Łagodnie najprzód, póki łagodność starczy, z surową sprawiedliwością, gdy się okaże
wina, zawsze wiedząc, czego się chce i do czego się idzie, a nie cofając nigdy. Moje porównanie
ludu do dzieci tak jest ścisłe, tak dobre, śmiem powiedzieć, że co tylko stosuje się do wychowania
dzieci, da się zastosować do wychowania ludu. A tymczasem widzę, że pan z dobrego serca możesz
wiele zrobić złego.
— Ja! złego! im! — zawołał oburzając się Bal i chwytając oburącz Parcińskiego, który ze
strachu się cofnął.
— Pozwól mi pan się wytłumaczyć — rzekł powolniej. — Pan żywo rzeczy pojmujesz i
żywo działasz, a tu rok ani dwa nic nie mogą... Dzieci potrzebują czasu, by dorosły. Ogólny stopień
cywilizacji podnosi się co chwila, a z nim i stopień cywilizacji ludu; co więcej, równoważy się
coraz bardziej oświecenie klas, znikają różnice w ich stanie, ale to wszystko dzieje się więcej
sprawą Opatrzności niż tych, co myślą, że ją potrafią wyprzedzić. Za gorąco się biorąc, można
wszystko popsuć, bo tu żadnego stopnia przeskoczyć nie potrafimy. Dziś więc nie pozostaje nic
więcej, jak czyniąc, co można, do stopniowego ukształcenia ludu, postępować z nim tak go biorąc,
jak jest, nie takim, jak być ma. Jeśli pan zechcesz rozumować z nimi od razu, głowy im
poprzewracasz i nic nie dokażesz.
— A cóż robić? — spytał zamyślony kupiec.
— Powtarzam: co tylko można, by ich byt materialny i moralny podnieść, a nim się to zrobi,
wieść ich jak dzieci, nie rozumowaniem, ale posłuszeństwem. Wiem, że to zdanie może się dziko
wydać panu, nawykłemu do teorii, ale ja napatrzyłem się świata i mówię, com nie z książki, ale z
doświadczenia wyssał. Najlepszym dowodem, że tu rozumowanie nic potem, jest to, iż gdybyś pan
chciał nie rozkazem, ale dobrą wolą skłonić ich do przyjęcia trochy oświaty, ważnych ulepszeń itp.,
i tego byś nie dokazał. Do szkółki nikt nie pójdzie, do płużka nowego nie zaprzęże w początku z
ochoty, bo nikt nad nich mimo biedy nie ma silniejszego instynktu konserwacyjnego. Sądź pan z
tego, co mu czynić wypada. Na tym się skończyła rozmowa, a pan Bal poszedł spać strasznie
markotny.
ROZDZIAŁ DRUGI W PARAFIALNYM KOŚCIELE
Kościołek parafialny w najbliższym Zakala miasteczku, z drugiej strony Horynia, stał na
wzgórzu piasczystym, osadzony kilką sosnami i brzozami, które pomimo nieżyznego gruntu bujno
się rozrastały. Była to niepozorna, skromniutka budowa, murowana wprawdzie, ale ledwie parafian
mogąca w sobie pomieścić. Za wzór jej służyły kościołki, jakich w kraju naszym mnóstwo, z
kopułką na środku, z dzwonnicą na cmentarzowym murze, z wieżyczkami po bokach niskimi.
Dokoła rozciągał się cmentarz, który dawniej służył za miejsce pogrzebu, a dziś tylko do procesji
na Boże Ciało. Kilka wklęsłych mogił, kilka płaskich kamieni i spadzistych krzyżów świadczyły o
miejscach spoczynku.
Wewnątrz była to wiejska świątyńka, którą ja wolę od wielkich kościołów po miastach; tam
Bóg w całym majestacie, tu z całą swą nieprzebraną miłością. Nawet niesmak przystrojeń
jaskrawych, nawet niezgrabne chorągwie i obrazy samym malowane uczuciem, bo w nich ani
rysunku, ani barwy nie znajdziesz, mają wdzięk pewien dla mnie. Te szklarnie paciorki przy
ołtarzyku przenośnym, wstążki i lnem pozwiązane świece żółte są tak gorącego nabożeństwa ofiarą.
Często w najniezgrabniejszym obrazku błyska myśl głęboka, której ręka nie podołała, którą wydała
na świat ułomną, ale żywą, gdy w obrazach uczonych malarzy zimne i bez myśli naśladownictwo
ostygłych dawno wzorów.
Tu jeszcze schroniła się stara poczciwa nabożność, która nie potrzebuje rozumowania, żeby
się na nim jak kaleka na kulach oparła.
Przejdźmy po tym pustym kościołku, w którego ławkach z jednej strony siedzi trzech
mieszczan w kapotach taśmami oszytych, z drugiej cztery mieszczanki, dyszkantem szczerym, choć
krzykliwym wywodzące „Zawitaj, Pani światów!”
Nie ma tu kroku, na którym byś nie znalazł śladu myśli lub uczucia, piętna niedoli ludzkiej
lub uśmiechu ocalenia. Te wyklęczane wschodki pod prezbiterium ilu grzeszników pocieszonych
stopami były dotknięte! Ten krzyż drewniany, któren ubrano w wieńce dziś zeschłe, tak się już otarł
pod dłoniami pobożnych krucyferów! W starym konfesjonale ile łez oschło i strapień zniknęło! A
też świecące eks-wota nie sąż całą historią wielu pokoleń, których wdzięczność przeżyła i boleść, i
pociechy?!
Wszystko to naiwną wiarą uśmiecha się jeszcze; lubię i tę pobożną grę, która wisi u drzwi
przy kropielnicy, i ten straszny czyściec, który cię zniewala do westchnienia za dusze zmarłych.
W wielkim ołtarzu wisi czarny, krwią oblany krzyż Chrystusów, a na nim Pan świata i Pan
boleści skłonił głowę cierniem oplecioną, przykrytą koroną. On umiera jeszcze co dzień, jak umarł
na Golgocie. I nad głowami twoimi ten sam krzyż powtarza się na tęczy, ale tu nie sam Chrystus jak
w ołtarzu, tu wszyscy, co mu zostali wierni w męczeństwie: matka, uczeń ukochany i wielka
grzesznica.
Na lewo, w każdym kościołku, i tutaj znajdziesz ołtarz Matki Bożej, a przy nim, koło niego
— co ofiar, co kwiatów, co strojów! Przez serce macierzyńskie wszyscy drogę czują do syna. Na
starym obrazku poważne, smętne, czarne przegląda oblicze Marii, jak gdyby malarz przedstawiając
ją nie we wdzięku młodości, ale w majestacie męczeństwa, z dzieciną Boską na ręku, chciał
wyrazić, że do końca była tylko matką.
Z drugiej strony w habicie grubym klęczący przed Jezusem-dzieciątkiem goreje miłością
święty Antoni. Zbywało malarzowi na nauce, ale uczuciem ją zastąpił i nad tym pokornym,
ubożuchnym zakonnikiem świeci korona zdobyta poświęceniem dobrowolnym.
Dokoła masz Stacje Męki pańskiej i świętych od ludu ukochanych: Stanisław z
Piotrowinem, Wojciech z włócznią i wiosłem, św. Mikołaj z dzieciątkami, św. Erazm z okropnym
swego męczeństwa obrazem. Oto jeszcze św. Anna z dzieciną... Ale któż wyliczy, co tam pobożne
pozawieszały ręce? Tu i owdzie wyczytasz nagrobek na ścianie, pokaże się pąsowy żupan
fundatora, czarne zasłony jejmości... Nad ławkami stoją rzędem chorągwie, a na nich znowu obrazy
i cyfry, i daty ofiary. Z jakim to uczuciem pierwszy raz chłopię dorosłe odmyka klamrę żelazną
mając za zgodą starszyzny dźwignąć to godło zwycięstwa!
Maleńki organ wygląda na chórze ze swymi aniołkami trochę roztrzepiotanymi, którym czas
skrzydła połamał. Niżej te stosy desek, te piramidy czarne — to przybór pogrzebowy, który tylu już
trumnom towarzyszył, tyle ich jeszcze dźwignie. Każda kropla wosku, co na nim stężała, wygląda
mi jak łza ludzka... Dwie myszki uwijają się wesoło po katafalku jak w domu.
Na cmentarzu już się lud gromadzić poczyna, obsiada dokoła kościołek czekając mszy i po
cichu wiodąc rozmowę. Dzionek jakby umyślnie trochę przyniósł ciepła i jesienne słoneczko
przygrzało na pożegnanie. Niejeden z tych, co tam wesoło gwarzą, już go na wiosnę nie zobaczy.
Powoli jednak kościołek napełniać się zaczyna, wchodzą pobożniejsi, zajmują miejsca
zwykłe, w ławkach, na katafalku, pod konfesjonałem, przy ścianach i Stacjach.
Dzwony zaczynają się rozlegać, jeden, dwa, trzy, uderzyły wszystkie razem, rzekłbyś, że
śpiewają ochotnie chwałę Bożą, nim ją ksiądz z ludem u ołtarza zanuci. Ustały chwilę i rozkołysały
się znowu, aż nareszcie widać po drogach wiodących do miasteczka tumany pyłu, powozy i
bryczki.
Pierwsi państwo Hurkotowie stają przed bramą, obejrzeli się, że jeszcze powozu nie ma
żadnego, i jegomość ścisnął żonę za rękę. — „Do pierwszej ławki! do- pierwszej ławki! żywo!
chwała Bogu nie uprzedzili nas”. Z podsędkiem oprócz żony przybyły dwie córki: starsza,
wysmukła panienka, ale bardzo nieładna, i młodsza, z której pucołowatej twarzyczki nic jeszcze
wróżyć nie można. Powóz usunął się na bok, a państwo zajęli szczęśliwie całą pierwszą ławkę po
prawej ręce i tak się rozsiedli, że więcej się już tam nikt nie zmieści.
Zaledwie się to stało, trzy razy słychać powtórzone z bicza klaśnięcie, pędem leci stary
koczyk zielony, cztery konie kasztanowate w krakowskich chomątach, liberia spłowiało-
migdałowa, a płaszcze o sześciu pelerynach. To państwo Dankiewiczowie.
— Spóźniliśmy się! — zawołała z domu Kościńska — są już Hurkotowie, pierwsza ławka
zajęta.
— A jednak tego osła Piotra pędziłem, jak mogłem, żeby nie marudził — rzekł zżymając się
Dankiewicz. — Siadaj, duszko, po lewej ręce w pierwszej...
— To mi wszystko jedno! — poważnie odezwała się pani, choć widać, że nie było jej
zupełnie jedno, gdzie usiądzie; -— pilnuj tylko, żeby lada kto do nas nie wlazł, bo niemiła rzecz,
jak ta stara szlachcianka pod bok mi się wścibi, a tak ją czosnkiem słychać...
— Jeśliby oni przyjechali — dodała z przyciskiem — ustąpisz damom i puścisz je do mnie.
Dzwony dzwoniły jeszcze, a bryczki szlacheckie zajeżdżały żywo i lud cisnął się już do
kościoła; ławki się coraz zapełniały; kilku mężczyzn, na których czele pan Porfiry w pysznym
płaszczu hiszpańskim, podbitym manszestrem udającym aksamit, zastanowili się u furtki,
ciekawość trzymała ich tu przykutych; pan Teofil Zmora w paltocie, Jaś Pancer w króciuchnym
surduciku dziwnie z siwymi włosami sprzecznym i Hubka w pospolitym płaszczu, ale ze lśniącego
granatowego sukna, składali to gronko.
— Coś nie jadą — rzekł pan Zmora niecierpliwiąc się. — Przyznam się panom, że nie
bardzo lubię stać na podwórzu i wilgoci nie wiedzieć dlaczego... a jednak dla ich towarzystwa
dotrzymuję... Ci państwo mieliż być pewnie?
— Ale jakże! — zawołał żywo Porfiry zarzucając róg płaszcza na ramię i drapując się
przepysznie. — Jestem najpewniejszy tego, mam swoje wiadomości... konie i powozy kazano
przygotować, wszyscy mieli przyjechać.
— Już by być powinni — śmiejąc się rzekł Hubka.
— Jedenasta przeszło — dodał Jaś dobywając zegarka, który miał w kieszonce na piersiach.
— Zaraz będą, zobaczycie — rzekł Szaławiński.
— Otóż jadą!
— Jadą! jadą!
Powtórzyli wszyscy i oczy zwróciły się z ciekawością niewypowiedzianą na drogę, wśród
której widać było prześliczną karetę państwa Balów i świeży ich kocz wiedeński; w pierwszej
jechali państwo sami z córką, w drugim Parciński ze Stanisławem.
Jak tylko zajrzeć ich mogli ci panowie, rozpoczęły się sypać uwagi i postrzeżenia, a każdy
ukradkiem coś około siebie poprawił, nawet Hubka płaszcz spadający mu z ramion nasunął i czapkę
przegiął na bok dla dodania sobie fantazji. Porfiry starał się być bliżej furtki, chcąc korzystać ze
znajomości i pierwszy ich powitać.
— Ekwipaże przepyszne! — rzekł Pancer — prześliczne! konie ładne! o! do kata! jakże się
szkapy i niedobitki Danglowskie przy tych świecidełkach wydadzą? Co powiedzą Hurkoty i
Dankiewicze?
— Trzeba przyznać, że i powozy, i zaprzęgi smakowne... — dodał Zmora.
— Kareta najmniej 300 czątych kosztować musiała — mruknął Hubka. Porfiry układał
tymczasem powitanie i milczał pracując nad frazesem, którym miał państwa Balów u furtki przyjąć.
Zmora z niejakim niepokojem myślał, czy pozostać w tym towarzystwie, czy nie
kompromitując się nim wysunąć do kościoła, ale ciekawość go do ziemi przykuła. Powozy co
chwila się zbliżały, coraz nowe wywołując uwagi, nareszcie zatrzymały się przed furtką.
Kto kiedy z was, mili czytelnicy, wchodził pierwszy raz w nie znane sobie towarzystwo,
tłumne i jak zawsze prawie bywa, w początku nieprzyjazne, wie, co doznaje człowiek przechodzący
przez rózgi spojrzeń, przez egzamen szyderski mnóstwa oczów skierowanych, by w nim wyszukać
śmieszności.
Państwo Balowie mniej może doznali tu wzruszenia, bo nie przekonali się jeszcze, jaka jest
różnica towarzystwa wiejskiego od społeczności miejskiej, a tłum był dla nich rzeczą codzienną,
nienową. Ale inna to była pokazać się w mieście, inna tutaj, gdzie od guzika sługi do trzewika pani
wszystko baczne oko próżnujących wieśniaków obejrzeć musiało. Im bardziej uderzał od razu
powóz, konie, ludzie, zamożność, tym głodniejsza budziła się ciekawość, a w chwili gdy z
trzaskiem rozpadły się stopnie karety, oczy wszystkich stojących na cmentarzu utonęły wewnątrz
powozu.
Hubka tak się zapomniał, że usta otworzył naiwnie, Porfiry stał gotując swój komplement;
Zmora, ukłuty w serce przepychem przybyszów, powtarzał sobie w duchu: „kupiec! kupiec! tak!
stare rody upadają, nowe na scenę wychodzą”.
Ale już Bal z rozjaśnioną twarzą, wesół, ciekawy, szczęśliwy wytoczył się z powozu, by
podać rękę żonie, przyskoczył widząc to pan Porfiry, z kocza przypadli Stanisław i Parciński, całe
towarzystwo stało przed oczyma ciekawych, mignęło i znikło wewnątrz kościoła.
— A co? — od drzwi powracając zawołał pan Porfiry — albom przesadzał?
— Panna ładna! — rzekł Zmora — matka ma poważną powierzchowność, ojciec trochę
śmieszny, przypomina kupca! a taki uśmiech dobroduszny! pojąłem zaraz, jak go Sulimowski o
ciął.
Jaś Pancer dodał kiwając głową:
— Panna śliczniutka, ale to dziecko prawie; co za pańskie przybory, powozy, ubrania... i ten
młody panicz... ma bardzo przystojną minę.
Hubka tylko pomruknął: — Worek musi być tłusty!
Jeszcze raz rzuciwszy okiem na konie, ludzi i karetę, na której herbik Gozdawę dostrzegł
Zmora, wszyscy się ruszyli do kościołka... Tu także wnijście państwa Balów wielkie zrobiło
wrażenie, ciągle się oglądano na drzwi, a klask z bata i szelest u wnijścia Hurkotów i
Dankiewiczów obrócił mimowolnie... Pierwsi mieli uśmiech niespokojnego szyderstwa na ustach,
drudzy wyraz chciwej ciekawości.
Pani Balowa, przywykła w mieście poszukać sobie bliżej ołtarza spokojnego kątka do
modlitwy, wprost minąwszy ławki i nie zaglądając nawet do nich posunęła się aż do kratki
oddzielającej prezbiterium i tu z córką uklękła; Bal, z resztą męskiego towarzystwa, wsunął się na
ostatnie miejsca, milczkiem i po cichu...
Nic w tym wszystkim nie było nadzwyczajnego, ale Dankiewiczowie i Hurkoty żywo
szeptać zaczęli.
— Poradziła sobie — rzekła z gniewem podsędkowa. — Wielcy państwo! niedobre im
ławki, zostawują je dla nas, sami się aż pod ołtarz cisną! Nie raczą mieszać się z nami biedakami.
— Przecież widzieli, że tu jest miejsce — odezwała się pani Dankiewiczowa z domu
Kościńska. — Podobało im się być na przodzie...
— A co za stroje! co za atłasy i koronki!
— Ubrały się umyślnie do kościoła, żeby nas wszystkich zakasować — szeptała
podsędkowa — fe! fe! próżność taka! i gdzie? w kościele.
— Panienka przystojna — rzekł Dankiewicz.
— Tak sobie... zgrabna kawiareczka — dumnie odpowiedziała żona.
— Uważałaś, serce — dodał Hurkot — że on sam, ten okrągły człowiek, i syn siedli w
ostatniej ławce? I to nie bez myśli. Ani się posunęli wyżej! to nie bez myśli. Chcą nas upokorzyć
widocznie.
Szczęściem, ksiądz wyszedł i rozmowy przytłumione zostały śpiewem lub pozorem
nabożeństwa, chociaż z książek latały wejrzenia na nowoprzybyłych niespokojne, zazdrosne.
Poczynała się suma, gdy trzask z bata i tętent zajeżdżającego ciężkiego powozu przerwały
uwagę parafian, skazanych dnia tego na roztargnioną modlitwę. We drzwiach powstał szum wielki i
z powagą wtoczył się hrabia Sulimowski z hrabiną i starszą córką.
Było to zjawisko rzadkie, bo kościołek ten nie miał zwykle szczęścia posiadania tych
państwa; widocznie przejeżdżali tylko i wstąpili. Hrabia, zapięty w długim migdałowym angielskim
surducie, wyprężony, im trudniejszy miał pozór, tym majestatyczniejszą robił minę, jakby
wszystkich hurtem chciał protegować; hrabina była to chuda, trochę garbato się trzymająca
kobiecina, skromnie ubrana w ostatki dostatków, blada i przygnębiona; córka słusznego jak ona
wzrostu, bardzo przypominająca rysy ojca, ale wcale pomimo to przystojna, śmiała i jak on po
pańsku weszła za hrabiną. Znalazły one miejsce przy Dankiewiczach, bo im zaraz ustąpił sam pan,
a hrabia oparł się o ławkę i w postawie rozmyślającej, jedną rękę na piersi złożywszy, pozostał
przez mszę całą. Służący hrabiów w starej, ale wyherbowanej liberii przyniósł książki i stanął za
panami.
Państwo Hurkotowie, Dankiewiczowie, wszyscy oglądali się niespokojnie, ubiegając o
przywitanie hrabiów, dosyć im skąpo wydzielone. Zmora przystąpił do kuzynka i kilka słów
poszeptali z sobą. Po czym Sulimowski odwrócił się w stronę pana Bala, uśmiechnął i z niesłychaną
uprzejmością kupca pozdrowił.
— Mamo! to ci państwo! — szepnęła córka do matki rzuciwszy okiem ku kratce.
— Zmiłuj się, nie przypatruj się im bardzo! — szepnęła hrabina.
Jeszcze ksiądz nie wyszedł na kazalnicę, gdy hrabia ze Zmorą, korzystając z poruszenia
przy wstawaniu, znikli z kościołka tak zręcznie, że nikt się nie obejrzał, gdzie się podzieli.
Oba wyszli na cmentarz i tu, oparłszy się o mur, cichą poczęli rozmowę. Pan Teofil Zmora
był bardzo bliskim kuzynkiem hrabiego, bo rodzona jego siostra była matką pana Teofila. Dawne
ich stosunki majątkowe poróżniły były na chwilę, ale lata zatarły wrażenie i żyli z sobą dobrze,
choć niemniej dobrze się znali.
— Cóż tu robisz? — zapytał pan Teofil — chyba przypadkiem jesteś w naszym kątku?
Hrabia się uśmiechnął trochę tajemniczo,
— Tak — rzekł — jadę... jadę do drugiego majątku.
— I nie raczyłeś, hrabio, wstąpić do minie?
— Jakże chcesz? z przeciwnej strony jadąc?
— Więc wstąpisz?
— Zobaczymy, chciałbym szczerze.
— Między nami mówiąc — podchwycił pan Teofil — mógłbyś mi zrobić wielką przysługę.
— No! cóż takiego? byle nie pieniądze. — Czyżbym o nie hrabiego prosił?
Hrabia się rozśmiał szerokie usta stulając po swojemu. — No! cóż?
— Nie wiem, czy mi się na co przyda, ale cóż to szkodzi? Chciałbym z nowymi panami
Zakala zrobić znajomość; wolałbym, żebyś ty mnie, hrabio, zaprezentował niż kto inny i jako
kuzyna.
Hrabia mrugnął jednym okiem.
— Ha! już masz projekcik?
— A ba! nie taję się z tym, przyszło mi to na myśl, gdym dziś zobaczył panienkę. Czas
przecież skończyć!... Sądzę, że ci państwo, gdyby im się piękne połączenie trafiło, daliby dobry
posag, panna wcale ładna, ludzie przyzwoici.
— Żebyś wiedział, co u nich za przepych! — dodał Sulimowski kręcąc głową.
— Nie stałoby go wkrótce, jakby zaczęli Zakala kupować. Hrabia się zmarszczył.
— Na honor, nie rozumiem, co wy sobie myślicie, to majątek za psie pieniądze sprzedany!
— No, no, dajmy temu pokój. Ale mnie hrabia zaprezentujesz?
— O, i owszem, jeżeli nam z kościoła nie uciekną. Wszak jest i syn? — spytał cicho.
— Syn? a jest! przystojny młokos i wytresowany. — Wtem parsknął Zmora. — Ba! —
zakrzyknął — macie także myśl. jakąś; ho! ho! rozumiem, przywieźliście mu Łucję pokazać.
— Co za idea! — ofuknął hrabia.
— Niezła, gdyby tylko jedne miał Zakale nawet. Ciężkie teraz na panny czasy, a jest ich
trzy u hrabiego.
Sulimowski westchnął.
— No, mówmy szczerze i pomagajmy sobie po kuzynowsku — kończył Zmora — ty mnie
do panny, ja wam do chłopca; mogę się z nim poznać... poprzyjaźnić... przywieźć go wam.
Z uśmiechem skrzywionym biorąc za klapę paletotu Teofila hrabia rzekł mu na ucho: —
Dobrze! zgoda! ale sza! rzeczy się dziś powinny tak robić, żeby nas poznano, nie żebyśmy się im
nastręczali. Jegomość próżny bardzo, ma się za potomka Balów z Balogrodu, koligacja z nami
niesłychanie mu pochlebi... A bogaty! adwokat mój mi mówił, że go na kilka milionów rachują.
Zakale dzieciństwo! pozwolę je oddać w posagu, byleby nam przyszły kamienice w Warszawie.
— A więc, hrabio, pomagajmy sobie i baczność!
— Nade wszystko nie psuć rzeczy pośpiechem, a zręcznie, powoli.
Zmora się nieco zastanowił.
— Ale, hrabio kochany — rzekł po namyśle — czyż ci on tej sprzedaży nie ma za złe?
pewny jesteś?
— Mój drogi — odparł dumnie Sulimowski — bądź pewien, że umiem robić, co robię, a on
czuje jeszcze, żem mu wyrządził łaskę, musi mi być wdzięcznym.
— Prawdziwie to sztuka.
— Chodźmy do kościoła...
To mówiąc wcisnęli się powoli i stanęli na swoich miejscach, czekając końca nabożeństwa i
pilnie oko zwracając na Balów, żeby się im nie wymknęli.
ROZDZIAŁ TRZECI ODWIEDZINY NIE BEZ CELU
Wyjście z kościoła pełne było zamieszania, jedni nie chcieli być pierwszymi, drudzy
pragnęli stanąć na cmentarzu i czyhać tam na wychodzących; Hurkotowie wahali się, czy uciec,
żeby niepozornego nie pokazywać powozu, czy pozostać dla postrzeżeń; Dankiewiczową zasiadła
hrabina i oddzieliła od męża, nie podobna się było naradzić. Państwo Balowie wprzód jeszcze
powiedzieli sobie, że wyjadą ostatni, nie chcąc cisnąć się przez tłum i ocierać o nieznajomych
sąsiadów; hrabiowie wyszli zaraz, ale stanęli na przesmyku, niby rozmawiając z kuzynkiem Zmorą,
ale tak się umieścili, by ich minąć było nie podobna.
Kościołek był wreszcie próżny, ale cmentarz pełen jeszcze, gdy nie mogąc pozostać dłużej
wyszli nowoprzybyli... Wymknąć się niewidzianym, jak chciała pani, było nie podobna, a Bal też
sobie nie życzył, bo rad był wobec wszystkich powitać hrabiego.
Przechodząc zdjął kapelusz i myślał, że uśmiechem i ukłonem się obejdzie, gdy Sulimowski
z powagą, ale z wielką razem uprzejmością postąpił wyciągając ręce ku niemu.
— Jakże mi miło!
— Jakem szczęśliwy!
— Chère Josephine! — odwracając się do żony — zróbmy znajomość państwa.
— Winnam im podziękować za tak miłe przyjęcie mojego męża w Warszawie.
Bal rozpływał się.
— Moja córka! — zaprezentował hrabia rumieniejącą, ale śmiało spod rumieńca rzucającą
okiem panienkę.
— Mój kuzyn, a państwa sąsiad, Teofil Zmora.
— Pozwolisz, hrabio, że przedstawię mojego syna... Stanisław ukłonił się ze spuszczonymi
oczyma; rozmowa stała się nieuniknioną.
— A pan hrabia tu jakim przypadkiem? — zapytał pan Bal.
— W istocie przypadkiem, jadę do dóbr moich... tuż pod Zakalem nawet przejeżdżam...
— Jakżebym był szczęśliwy, gdyby hrabia chciał się zatrzymać u mnie chwilę, ale w domu
jeszcze taki nieład, że nie śmiem zapraszać!
— Qu’en dites vous ma chère? — spytał spoglądając na zegarek Sulimowski. — Państwo
tak łaskawi, może byśmy mogli spocząć, a na noc bylibyśmy u pana Teofila?
— Dlaczegoż nie, czas nam wystarczy.
— Z góry tylko za przyjęcie przepraszam — zakłopotana rzekła pani Balowa. — Ani dom
nasz w tej chwili, ani my nie przygotowani.
— A la fortune du pôt — śmiejąc się zawołał hrabia. Zmora tak się tu podsunął, że się także
zaprosił, a Staś z Par- cińskim co tchu polecieli przodem, żeby obiad i jakie takie przygotować
przyjęcie.
W jednej chwili towarzystwo się rozdzieliło na żeńskie i męskie, jak to dziś pospolicie się
dzieje po półgodzinie. Hrabina z córką siadły do karety Balów, a Bal z hrabią do wielkiej, starej,
oszarpanej landary Sulimowskich, zaprzężonej sześcią chabetami, w których uprzęży część
zastępowały postronki najzręczniej posztukowane. Prześliczny powóz Balów wyrwał westchnienie
z ust hrabinej, a że porównanie jego z łataną arką JWW państwa zbyt biło w oczy, Sulimowski
wpraszając Bala do powozu odezwał się od niechcenia z pańskim uśmiechem:
— A! jak to znać miasto na ślicznej karecie państwa. Après tout, ja tak przywykam do
starych moich gratów jak do suk- ni; co też mi żona głowy namyje, żebym używał angielskiej
karety, którą mi mój przyjaciel ambasador... odstąpił; nie mogę! Najszczęśliwszy jestem, najlepiej
mi, kiedy swoimi starymi dryndulami i końmi się wożę. Człowiek tak przywyka do wszystkiego.
— O, to prawda — wtórował kupiec, choć czuł, że landara diable była twarda i rzucała
wcale niewygodnym sposobem.
Zmora uczuł potrzebę przyjść w pomoc kuzynowi, uśmiechnął się.
— Dziwnie w tym względzie, hrabio, jesteś niedbały, takie mając stada, tak przepyszne
powozy, zawsze tą żółtą kalafarnią musisz się wozić!
— Co mi tam! — machnął ręką hrabia — to mi jedno! Żozefina się gniewa, a ja się śmieję.
Jechali tak powoli po piasku ku Zakalowi, a tymczasem w plebanii gromadzili się parafianie
wszyscy do proboszcza i przedmiotem rozmowy naturalnie byli nieszczęśliwi przybysze.
Proboszcz był to sobie prosty, dobry człowiek, któremu gawędy o bliźnim nie bardzo
przypadały do smaku, ale cóż miał zrobić z gośćmi? Od dawna trwał zwyczaj zapraszania ich na
przekąskę, na bigosik lub kiełbaskę; choć się, jak mógł, spierał, żeby przy tym nie przekąsywali
jedni drugich, głos jego nie bardzo skutkował. Był to w istocie nazbyt dobry człowiek, robili z nim,
co chcieli.
Hurkotowie i Dankiewicze, Pancer i Hubka, a do tego inni parafianie zaraz po sumie
znaleźli się w skromnej izdebce, na której w pośrodku stała flaszka wódki, ogromny półmisek
bigosu, masło, chleb i szynka.
— Tylkoż, moi drodzy — rzekł proboszcz na wstępie — z góry proszę, dajcie pokój nowym
parafianom, sza!
— Jak to sza! co to sza! — krzyknął Hurkot — zjeść ich nie zjemy!
— Po cóż kąsać? — rzekł proboszcz.
— I kąsać nie myślim, a żebyśmy o nich słowa powiedzieć nie mieli, to nie podobna.
— To państwo! — zaśmiała się z przekąsem podsędkowa siadając. — Uważaliście ich,
zaraz poszli aż pod sam wielki ołtarz!
— Tak — odezwała się Dankiewiczowa — choć przy nas miejsce było, ale się nie chcieli
pospolitować zapewnie...
— Im z ciemniejszego kąta to wylazło — aforystycznie rzekł podsędek — tym się bardziej
dmie i na jasność lezie.
— O! już! — krzyknął proboszcz łamiąc ręce — a wieszże, panie podsędku, co oni za jedni?
— A wiem, kupiec warszawski, ani chybi, i z naszych.
— No! a gdyby tak? — rzekł ksiądz — czy to u Pana Boga nie jedno, ostatni i pierwszy w
jego winnicy?
— U Pana Boga może, ale u ludzi... — dodał Dankiewicz.
— Bo ludzie nicpotem!! niedobrzy! niedobrzy! — śmiejąc się łagodnie odparł proboszcz. —
Co wam do tego, skąd pochodzą, byleby byli poczciwi.
— Widzisz, proboszczu, że i o poczciwości nic nie wiemy,
— To nic nie gadajcie! sza! cicho! i o czym innym. — Jak zasiewy, podsędku?
— E! co mi tam zasiewy! widzieliście, jak byli postrojeni, do kościoła! po co? dla impozycji
tylko! dla pokazania...
— Skaranie Boże z tymi starymi dziećmi! — ruszając ramionami rzekł ksiądz — uparte to
jak...
— Księże proboszczu, są damy!
— Dla was to damy, a dla mnie grzeszne dusze i nic więcej!
— To tylko przy konfesjonale — odezwała się nadstawując pani Dankiewiczowa.
— A jak to zaraz przylgnęło do hrabiów! — rzekł utrzymując drgającą twarz dłonią
Dankiewicz.
— Słyszę, razem pojechali...
— I Zmora — kłaniając się zawołał Pancer — myśli już smalić cholewki do panienki! ręczę
za to!
Pan Porfiry, którego zły humor był widoczny, porwał się od bigosu.
— Co za myśl! — rzekł.
— Niestety, ty albo ja to co innego — siwą czuprynę strzępiąc, szydersko dodał Pancer.
— Daj pokój żartom!
— Co z was za ludzie — przerwał proboszcz — doprawdy nie rozumiem, jedna familia
nowo przybyła w sąsiedztwo, pokoju sobie z nią dać nie możecie.
— To prawda — potwierdził Porfiry — i cóż w tym tak godnego uwagi?
— Nade wszystko co za powód do szyderstw?
—Księże proboszczu, czyż szydzimy? —odezwała się Hurkotowa. —Zbyt bo jesteś surowy,
trzeba o czymś mówić, wolemy o nowym jak o starym.
— Widzę, że wam rady nie dam, no! gadajcie sobie, ale pamiętajcie: nie za wiele! nie
przesadzać! nie godzi się... — I poczciwy ksiądz, choć dał pozwolenie, znów odwracając rozmowę
spytał o oziminy; nikt mu nie odpowiedział.
— Widziałeś powóz? — szepnęła podsędkowa — i konie!
— Jak z igły! — rzekł mąż — nie dziw, zwyczajnie dorobkiewicze!
— A już! już! — przestrzegł ksiądz.
— Panienka niczego — pochwalił Hubka.
— Tak — odezwała się podsędkowa — kawiareczka! bez gustu poubierane, istotnie w
stroju i w minie coś żydowskiego.
— Kara Boża z tymi ludźmi!
— Sam jak beczka.
— Półankierek! — rozśmiał się Pancer.
— Nie! jak dobra dynia! — odezwał się ktoś inny. Proboszcz uszy zatknął.
Tak przeszło całe śniadanie, a co jeszcze uwag zrobiono w drodze, co ich przywieziono do
domu, ile się nagadano przez kilka dni następnych, ile nadowiadywano o Balach od Żydów,
arendarzy, od rzemieślników, od ludzi, tego by i na wołowej skórze nie spisał.
Stanisław tymczasem kwaśny, bo widok Sulimowskich boleśnie mu przypomniał, co z ich
po większej części przyczyny wycierpiała jego Konstancja, pędzić musiał przodem do Zakala
gotując dla nich przyjęcie. Nie pojmował on tej zimnej bezczelności, z jaką hrabia w oczach całego
świata widzącego krzywdę, jaką im wyrządził podstępną sprzedażą, zdawał się jeszcze natrząsać z
oszukanych, nie przypuszczając, żeby się ośmielili posądzić go nawet. Parciński zagryzł usta
tłumiąc uśmiech szyderski.
— To nie bez kozery! — rzekł do Stasia. — Miejcie się państwo na baczności: albo chcą
pieniędzy pożyczyć, albo na coś jeszcze większego kroją...
— Co do mnie — odparł Staś — sądzę, że to tylko zręczny niby sposób pokazania, że
kiedyśmy w przyjaznych stosunkach z nimi, nie czujemy się pokrzywdzonymi.
— A! i to być może, ale czyż hrabia dba tak dalece o opinią?
Co najgorszego widział w tym Staś, to że ojciec — chwycony ze słabej strony swej
próżności — da się zupełnie Sulimowskiemu osiodłać i łapki przed nim położy.
W Zakalu nie było żadnego przygotowania dla tak dostojnych gości, ale dzięki brykom,
które w wigilią dnia tego z Warszawy nadeszły, i licznym przywiezionym zapasom obiad dał się
skleić bardzo przyzwoicie, a jak na wieś — aż wystawnie.
W pół godziny po Stanisławie zaszły powozy i nie bez dobrze odegranego westchnienia do
cieniów prababki Sulimowski wysiadł w ganku. Salon przerobiony z czeladni zrobił furore,
zakrzyknęli wszyscy z podziwienia, a Bal zatarł ręce z radości... W istocie było tu ładniuchno,
świeżo, wdzięcznie, jak gdy kobieca ręka dotknie czego; a wszystko dowodziło zamożności, na
której widok wzdychali zazdrośnie Zmora i hrabia, nie pomyślawszy na chwilę, że dostatek nabywa
się pracą tylko.
Hrabia jednak, hrabina i piękna Łucja udawali zgodnie, że ten przepych nowym dla nich nie
był, zgadywali, czego nie widzieli, bardzo zręcznie i nie pokazali po sobie, ile ich upokarzała
wykwintność naprędce urządzonego saloniku.
Rozmowa z panną zręcznego Zmory poszła dosyć raźnie, hrabina była zimno-grzeczną,
Łucja poznała się poufale z Lizią i widocznie usiłowała poprzyjaźnić, hrabia mówił o swych
dobrach i interesach, ciągle grając rolę cztery razy większego, niżeli był, pana; z panem Balem
nieźle mu się to udawało. O zaległościach, o liście mowy nie było.
Ciekawość trzpiotowatej Lizi była zupełnie zaspokojona; nareszcie miała przed sobą kwiat
towarzystwa okolicy, w osobach hrabstwa i ich kuzyna Zmory, a zarzucić nie mogąc kwiatowi temu
braku barw dosyć harmonijnych, choć trochę jaskrawych, dziwiła się, że w nim woni nie było. Ci
państwo byli sztywni, dosyć zardzewiali umysłowie, usiłujący widocznie wiele rzeczy zgadnąć,
choć nie wiedzieli, zgadując nawet zręcznie bardzo, ale niemniej uderzała wielka różnica
społeczności miejskiej od tutejszej. Pan Bal, ile razy go to ukłuło, wmawiał sobie, że serca pełne
prostoty i uczucia płacić miały za wszystko, czego brakło, Lizia nie rachowała na nie tyle.
Hrabianka zdała się jej czym była w istocie: panienką wielkich zdolności praktycznych, doskonale
pojmującą życie, ale zawsze zimną i starą, a mało bardzo wykształconą.
Kilka razy usiłowała rozmowę z nią podnieść trochę wyżej i zawsze spaść musiała na ton
powszedni. Zmora korzystając z czasu, nie tracąc chwili, zbliżał się coraz do panny, usiłując
zarazem to rzuconym pytaniem, to zaczepką zręczną przyciągnąć Stanisława ku Łucji; szczęściem,
Staś miał wymówkę, że zastępował gospodarza domu, i nie dał się ująć. Kilka razy oko piwne
panienki zajrzało w jego źrenicę, jakby z zapytaniem śmiałym, ale odeszło bez odpowiedzi. Hrabia
udając, że nic nie widzi, doskonale postrzegał i uznał w końcu za konieczne sam - się zbliżyć do
Stanisława, rachując wiele na swą wymowę, by sobie pozyskać naiwnego młodziana. Takim go
sobie bowiem wyobrażał.
Ale pierwszych kilka słów dowiodło mu, że tu nie ze starym Balem sprawa; Stanisław w
swoim domu był grzeczny, ale zimny jak opoka i widocznie zbyt jasno pojmujący rzeczy. Z
różnych stron zaczepiał go hrabia, chcąc słabiznę odkryć, jak mawiał, ale tej achillesowej pięty
dopytać się nie mógł. Odstąpił po chwili trochę zafrasowany, zamierzając wprzód polecić Zmorze,
żeby mu drogę przetrzebił i spenetrował lodowatego przybysza.
Zmora podwajał się, jaśniał wszystkimi przymiotami umysłu, serca i ciała, które miał i
których nie miał, udawał mło- dego, entuzjastę, dowcipnego, ożywionego, a że Lizia, znudzona
samotnością, rada była jego szczebiotaniu, wiele już sobie z lego rokował.
Podano obiad w naprędce oczyszczonym pokoju pana Bala, z którego sprzęty wyrzucono, a
że Staś z trochą próżności chciał wystąpić, przepych zastawy, wykwintność kuchni — musiały
uderzyć gości. Słudzy uwijali się przedziwnie i jak to najczęściej we wsi się trafia, nic ogólnej
harmonii na ten raz nie przerwało, a żaden wypadek nie zasmucił gospodyni. Bal był zupełnie
szczęśliwy, przyjmował hrabiów, był za pan brat z nimi, raz nawet wyjechał trochę z Massagetami,
z Justynianowym komendantem i jakimś podkomorzym sanockim. Hrabiowie zdawali się w
przedziwnych humorach, choć humor ich był po większej części nadrabiany.
Po obiedzie, już widać ukartowana, rozmowa wtoczyła się na wiejskie życie, towarzystwa,
stosunki.
— Nie wierzysz pan — rzekł hrabia z tonem swoim zwykłym — co za nieszczęście jest dla
ludzi dobrze wychowanych, pewnej towarzyskiej sfery, gdy żyć nie mają z kim. A wieś to istna
pustynia! Od dawna żona moja domaga się ode mnie, żebyśmy w mieście zamieszkali, lecz ja
utrzymuję, że przede wszystkim obowiązki! W istocie, wielkie dobra wkładają wielkie ciężary,
musimy pracować nie spuszczając się na nikogo, ja z kolei urządzam jedne po drugich. Nie
sprzedałbym nawet, przyznam się, Zakala, gdyby nie przekonanie, że mimo trudy życia mi na
uregulowanie jego nie wystarczy. Ale wracając do towarzystwa, przekonasz się pan, że z tej strony
wiele na wsi braknie.
— Jeśli mi się jak dotąd powodzić będzie — grzecznie odparł Bal — pewnie na to narzekać
nigdy nie potrafię.
— Traf chyba zbliży ludzi — ciągnął dalej hrabia — ale codzienne, powszednie stosunki
najczęściej jeśli nie gorzkie, to ckliwe.
— O! to prawda — dodała hrabina nie mając co powiedzieć.
— Toteż — rzekł Sulimowski — nie uwierzą państwo, ile nas cieszy ich przybycie w nasze
strony.
Bal skłonił się, a gdyby uchodziło, byłby go uścisnął.
— Ludzie pewnej sfery — dodał Bracibor podając protekcjonalnie rękę kupcowi — powinni
się zbliżać i żyć z sobą. Sulimów nie jest tak daleko... nie potrzebujemy powtarzać, że szczerze
zapraszamy państwa.
Hrabina z uśmiechem wystudiowanym i uściśnieniem rąk à l’anglaise powtórzyła toż samo
pani Balowej; poczęły się sowite a ze strony pana Bala łzawe niemal podziękowania, w końcu
formalnie zaproszono na jakąś niedzielę. Stanisław ukłonił się z daleka, wcześnie sobie
zapowiadając, że zachoruje w porę. Hrabia bawił do mroku, bo Brogi pana Teofila były tylko o
milkę, zajechać było łatwo, a w dodatku był wołyński kozak i kaganiec, z którymi najciemniejsza
noc nie straszna. Łucja z Lizią i Zmorą usiłowali wciągnąć Stanisława w rozmowę, w zabawę, ale
na próżno; ze spuszczoną głową, z niechęcią ciężko tłumioną, złożywszy ręce z rezygnacją, stał
opodal w oknie i odstrychał się od nich.
Podano herbatę, zaszły konie i najczulsze nastąpiło pożegnanie, a Bal z odkrytą głową,
mimo wieczornego chłodku, co do nogi wszystkich do landary powsadzał, nie szczędząc upadania
do nóg i ucałowania rączek. Kozak ruszył, za nim rodzina Braciborów, wiodąc za sobą kuzynka,
najszczęśliwszego ze wszystkich, bo już wolny przystęp do Zakala mającego.
Nie potrzebujemy tłumaczyć, że kuzynek ten hrabiów, urodzony z Sulimowskiej, bardzo,
wpadł w oko panu Erazmowi, który w wielkiej tajemnicy powiedział sobie nawet cichusieńko:
„Gdyby Lizia chciała!” Co się tyczy hrabianki, myśl jego nie podniosła się tak śmiało, by
przypuściła nawet Coś dla Stanisława. W pokorze ducha takiego szczęścia nie śmiał on nawet
wyglądać, chociaż zręczny hrabia kilka razy mu napomknął w pustej rozmowie po obiedzie:
— Mam trzy córki, żadnego syna! mógłbym być bardzo wymagającym w wyborze partyj
dla nich, ale byle się uczciwy człowiek trafił a dobrze wychowany, na nic zważać nie będę. Stare
przesądy co dzień upadają! — Pan Bal, który nie zwał wcale przesądem swego szlachectwa,
niewiele zrozumiał tego wykrzyknika, zwłaszcza z ust Sulimowskiego nie wziął go do siebie.
Najciekawszą może rzeczą w życiu powszednim nie są spotkania ludzi z ludźmi, ale sądy,
które wywołują. Ich rozmowa, wejrzenia, obejście są zawsze mniej więcej — komedyjką i czym
innym być nie mogą; dobrze, gdy ten akcik niewinny tylko a wesoły, prawda odkrywa się dopiero
w monologach, dialogach i trylogiach pomiędzy swoimi. Pilny badacz przez formy towarzyskie
wyczyta zawczasu i odgadnie myśli i wyrok, jaki ma zapaść za chwilę, ale nigdy tak dobitnie ich
sobie nie skreśli, jak się one same rozwijają.
I tu nad odwiedziny ciekawszą była rozmowa w saloniku i uwagi w karecie. Bal chodził
zacierając ręce, podnosząc kołnierzyki, nucąc piosenkę, marząc widocznie; Lizia siedziała smutna
pod piecem, pani Balowa wzdychała w oknie, Stanisław czytał, chmurny jak noc.
— No, cóż powiesz, Ludwisiu — odezwał się Bal do żony — prawda... panowie! Jaki to
układ, jak u nich wszystko tchnie arystokracją dobrego tonu!
— A! mój poczciwy Erazmie — odpowiedziała żona — ty często masz talent widzenia tego,
czego nie ma. Czy i ich powozy, i konie, i ludzie głodni, i suknie wyszarzane, i ton wyblakły tak ci
się bardzo pańskimi wydały?
Pan Bal podskoczył, plasnął w ręce, krzyknął z podziwienia i cofnął się.
— I ty to mówisz?
— Bom wcale nie oczarowana.
— Przyznasz, że hrabina...
— Nie przeczę jej wielkich przymiotów, ale zdała mi się zupełnie pospolitą postacią.
— Pełna dystynkcji!
— Mój Erazmie! Co ty zowiesz dystynkcją — ja powiem: przesada.
— Uprzedzenie! — Uprzedzenie!
— Liziu, a śliczna Łucja!
— A! kochany papo, nie rachuj mnie jako sprzymierzeńca... to może być bardzo miła i
dobra panienka... ale wiele więcej się spodziewałam po kwiecie tutejszych towarzystw.
— Warn się w głowach poprzewracało! — wybuchnął pan Bal prawie z gniewem; —
dlatego że ja kocham wieś, wy mi robicie na przekór. Jak to! Lizia nawet! Stanisław stoi jak mruk,
ale jemu się nie dziwuję. Pani spełnia obowiązki gospodyni jak z musu, Lizia półgębkiem się bawi;
zmówiliście się na mnie, żeby mi życie zatruć!
Pierwszy to raz z takim gniewem od czasu przybycia na wieś wybuchnął pan Bal, wszyscy
umilkli; spostrzegł się, że za daleko zaszedł, popatrzał po żonie i córce milczących pokornie i
wyszedł żywo z pokoju.
W karecie na promie już poczęły się powoli uwagi i wyroki.
— No! jakże ich znajdujesz? — rzekł hrabia do żony.
— Jacyś dobrzy ludzie.
— O, sam! dobry człowiek! dobry człowiek! — z przyciskiem powtórzył Sulimowski — ale
sama zdaje mi się pełna rozsądku, a Lizia...
— Panienka — przerwała Łucja — mogłaby być miła, ale w obłokach ciągle, nie umiałam
dla niej dobrać rozmowy... widać, że ma talenta, przepada za muzyką, maluje, artystka, literatka. —
I Łucja rozśmiała się trochę.
— Nie sądź jej tak ostro — przerwał ojciec — w ich położeniu trzeba tego wszystkiego,
żeby znaleźć męża... Zmora już podobno zaszłapał.
— Che! che! — rozśmiała się hrabina — trochę dla niej za stary!
— Ale nie! byle umiał rzeczy prowadzić, oddadzą mu ją chętnie, znam ich.
— Przepych nieprzyzwoity! znać w tym parweniuszów!
— Co do tego, masz słuszność, Żozefino — potwierdził hrabia — ale nie każdy może tym
zgrzeszyć... Uważałaś srebra?
— Uważałeś obiad? a nie był przygotowany, bo wiedzieć nie mogli.
— Co za salonik! — odezwała się Łucja.
— Już to bez gustu — przerwał ojciec — nadto fraszek, nadto ozdób, nic starego, żadnej
pamiątki. No! a pan Stanisław! Ten, choć wielki mruk i dziczek, a l’air très comme il faut.
Spojrzał na córkę, Łucja patrzała przez okno na gasnące iskry kagańca rozsypane po drodze.
— Nudny — szepnęła.
— Powierzchowność dobra — rzekł hrabia. — I nie byłby może nudny, gdybyś ty, Łucjo,
trochę była sobie pracy zadała przyciągnąć go.
— A to mi na co? — żywo ruszając ramionami spytała śmiało hrabianka.
— Ba! ba! kto to wie!
Matka milczała, wjechali w dziedziniec Brogów.
ROZDZIAŁ CZWARTY ODWIEDZINY W SULIMOWIE
Dom w Zakalu, choć wielkim kosztem i z niemałym utrapieniem, kończył się bardzo
szybko; gniewał się pan Bal, że to jak w mieście na zawołanie i za swój miły grosz ani rzemieślnika
dobrego, ani potrzebnych przyborów mieć nie można, ale go w zapędach uśmierzało uczucie, jakie
dla wsi poprzysiągł.
Niestety! była to chwila, w której sielskie obrazy nienajpiękniej wyglądały, ta u nas tak
odznaczona wybitnie pora jesienna, która powinna by mieć osobne dla siebie nazwisko. Jeśli
Francuzi piątym elementem nazwali błoto, które poznali w 1812 roku po raz pierwszy w całej jego
rozciągłości, potrzeba, żeby i tę piątą czy szóstą porę roku ktoś także nacechował właściwym
imieniem. W istocie, nie mamyż my sześciu części roku wbrew wszystkim kalendarzom, które
tylko o czterech mówią? Pomiędzy zimą a wiosną prawdziwą, między jesienią a zimą te chwile
środkujące, tak do przebycia ciężkie, tak trudne i długie, mająż uzurpować sobie niewłaściwy tytuł
wiosny i jesieni? Co do mnie, nigdy bym się na to nie zgodził, ale żem nieskłonny do tworzenia
nowych wyrazów, choćby najpotrzebniejszych, i wolę się starymi obchodzić, zostawiam to
neologom z profesji, których nic nie kosztuje ukuć niezrozumiałego dziwoląga.
Nasza jesień późna, gdy się zima nie pospieszy, ma cechy zupełnie odrębne i wcale nie jest
miłą. Co tylko było zieloności, znikło, zasiewy jedne pasują się z chłodem i słotą przenikającą;
drobny deszczyk, ów sławny nasz kapuśniaczek, rozmiękcza ziemię, której już słońce
podsuszyć nie umie, wichry bujają po przestrzeniach, na których nic ich nie wstrzymuje, ciężkie
chmury ołowiane latają po niebie bez blasku i barwy, dymy wloką się po ziemi, las szeleści
złowrogo, trzciny suche paplają nad stawami piosnkę jakąś skieletów, a jak zajrzysz, w tej pustyni
nigdzie stworzenia i głosu. Żaden ptak, prócz czarnego kruka i starej wrony, nie ożywia zamarłego
świata; krakanie ich pogrzebowe tylko słyszeć się daje jak jakaś przepowiednia nieszczęścia. Zdaje
się, że ziemia tak usnęła, tak skonała, że jej już nawet pocałunek wiosny przebudzić nie potrafi.
Zima już ma twarz weselszą, oblicze jaśniejsze, fizjonomią trochę rozmarszczoną, a mroźne jej dnie
bywają jak lata późnej, spokojnej starości — wdzięczne po swojemu.
Trzymał się wszakże pan Bal w ciągłym wsi uwielbieniu, wzywając tylko w pomoc wiosny
dla nawrócenia niedowiarków, którymi był otoczony.
Żona, syn, nawet Lizia tak się wsią nudzili, tak się z tym nie ukrywali; na próżno szukał im
zajęć, a ledwie ukończywszy dom, natychmiast postanowił objechać sąsiedztwo i wejść w życie
towarzyskie ogółu. Nie wiedział, jakie tam już uprzedzenia, jakie osnuwano spiski na przybyszów.
Trafiało się tak, że zaproszenie do Sulimowa poprzedziło inne wizyty, i państwo Balowie
wyjechali całym domem prócz Stanisława, który pomimo wyraźnej woli ojca został w domu z
Parcińskim. Spotkanie w kościele wobec wszystkich i pokumanie się z Sulimowskimi, wyjazd
najpierwej do nich, o którym wszyscy wiedzieli zaraz, oburzył nadzwyczaj bliższych sąsiadów.
Podsędek nie taił już gniewu, a Dankiewiczowie, osobliwie sama, zżymali się okrutnie. Pan Porfiry,
który z początku osnuł był zuchwałe na przyszłość projekta, zobaczywszy, że w Zmorze ma
współzawodnika, cofnął się roztropnie, ale żal powzięty, zamiast do niego, skierował do Balów.
Wziął ich na zęby z innymi, a że mieszkał blisko, że miał z dawna wprawę w zbieranie plotek i
ubieranie ich przyzwoite do ludzi, siał więc niestworzone rzeczy o nowych sąsiadach. Od
Supełków, do których się starał przybliżyć (ci się dotąd z Zakala nie wynieśli), baśnie czerpał
najszczególniejsze, dodawał im nieco swego i nie było tygodnia, żeby nowej potwarzy w obieg nie
puścił. Z Balów tedy zrobili sobie wszyscy coś tak poczwarnego, rodzinę tali niebezpieczną, tak
podejrzaną, że zastanawiano się, czy można ich będzie przypuścić do towarzystwa uczciwych ludzi.
Wyobraźnie pani Supełkowej i pana Porfirego natworzyły powieści, których sprzeczność
nawet nie raziła nikogo, tak je chciwie chwytano. Jedni opowiadali, że Bal był neofitą, który zrobił
majątek na podradach, drudzy — że żona jego była faworytką jakiegoś ministra, inni — że miał
tajemny urząd i tajemne stosunki niebezpieczne dla tych, z kim mógł żyć bliżej; żonie, córce,
synowi, nie darowano nikomu; Lizię zrobiono niebezpieczną zalotnicą, Stanisława prawie
obłąkanym, dobroduszność Bala podszyto podstępem... Ale któż zliczy potwarze! Z nich zawsze
coś przylgnie — jak powiedział Beaumarchais — i przylegało też wiele. Śmiejąc się w początku
powtarzano potrząsając głową, aż nareszcie po troszę, po troszę zaczęto przykładać wiarę. Taki był
stan okolicy, gdy Balowie wyjechali do Sulimowa.
Zmora, uwiadomiony wcześnie, pospieszył na ich spotkanie.
Sulimów było to coś pośredniego między wsią i miasteczkiem; ojciec i dziad hrabiego Jana,
chorujący na państwo, które jeszcze dość było świeże, usiłowali rezydencją swoję postawić na
stopniu odpowiednim pretensjom; rujnowali się też w części na mury, którym chcieli dodać
okazałości dawnej, ale opuszczonej wprzódy sadybie. Nad moczarem był tam niegdy okop i mur
maleńkiego podobno zameczku, z którego w końcu XVIII wieku zrobiono piętrowy pałacyk
dodając dwie długie murowane oficyny po skrzydłach. Stara brama wjezdna przerobiona została
nieco i zamykała dziedziniec od strony wioski. Oprócz tego wysadzili się Sulimowscy na ogromne,
nie odpowiadające potrzebom mury stajen, wozowni, spichrzów, kaplic, na austerią paradną, stojącą
pustką w trzech częściach, kościół, cerkiew itd.
Wszystko to razem wzięte z daleka nadawało wiosce pozór miasteczka, ale za zbliżeniem
się smutny przedstawiało widok. Murów tych utrzymać porządnie było nie podobna, waliły się,
opadały, pustoszały, okna w nich zabijano deskami, dachy gontowe zatykano słomą, ściany
porastały zielenią, a obalone tynki stosami leżały na ziemi. Kościół i cerkiew jedne jeszcze jaśniały
calsze i przedniejsze, reszta była opuszczona zupełnie; hrabia mówił wszystkim, że mając zamiar
zająć się restauracją budowli na wielką skalę, nie chce ich tknąć, aż wówczas, gdy się zbierze na
odnowienie ich z gruntu. Nie mówiąc już o austerii, której mury trzymały szkarpy i podstawione
dyle, sama brama przed pałacem i ów pałacyk w najśmieszniejszym były stanie. Tu i ówdzie znać
było rozwalony kawałek i niby coś dolepionego, ale budowa była podobniejsza do pustki niż do
ludzkiego, cóż dopiero pańskiego mieszkania. Dach na niej przegniły był zupełnie, pierwsze piętro
nie zajęte, prócz pary pokojów gościnnych, na dole mieścili się państwo, a dwór w oficynach.
Dziedziniec z przyległościami nielepiej był utrzymany. Sprzeczały się wszędzie resztki zbytku z
początkami niedostatku i dowodami nieładu.
Wewnątrz jednak kilka głównych pokojów wcale jeszcze były pokaźne, stroiły je dosyć
zręcznie nagromadzone i ustawione piękne niegdyś dawne sprzęty, portrety przodków i
skoligaconych familii, stare obrazy, zwierciadła w ramach srebrnych, obicia spłowiałe, ale
umiejętnie pozakrywane na zranionych gorzej miejscach, pamiątki Stanisławowskiej epoki, w
której wzniosła się Sulimowskich rodzina.
Salon i gabinet szczególniej jeszcze zdradzały możność dziadowską, dalej już coraz lichsze
były sprzęty i niedbalej utrzymane pokoje. Jadalnia, na nowo pobielona, tylko miała stół wielki i
krzesła z trzciny plecione, a przechodnie pokoje nagie się wydawały. Na przyjazd jednak Balów
przystrojono, jak było można, wszystko, co było widoczniejsze; a że hrabia szczególniej chciał
zrobić wrażenie pamiątkami rodu, powyciągano z kątów najodrapańsze nawet starzyzny.
„Będę w to bił — rzekł w duchu Sulimowski — że brzydzę się wszystkim nowym, że
ukochałem, co mi dawne przypomina czasy. Wszakże mógłbym w istocie mieć taką fantazją?”
Kilku godzinami przed przybyciem gości oczekiwanych, dla których apartament przybrano
na górze, właśnie gdy hrabia sam, gdyż on był niedołężną głową domu we wszystkim, zbierał i
liczył srebra mające się użyć na stół, nadjechał pan Teofil Zmora.
Kuzynkowie przywitali się poufale i hrabia wziął zaraz na ustęp do swojej kancelarii
krewnego. Pokój ten położony od ogrodu, ciemny, w największym nieładzie zawsze, miał kilka
fotelów okrytych z poręczami płócienkiem pstrym i ogromną sofą wyleżaną i wysiedzianą, z
ciemną w głowach skórzaną poduszką. Była w nim fajkarnia, stół zarzucony papierami, archiwum
w wielkiej czarnej szafie, a u drzwi prosta karafka z wodą na drgającym stoliczku z brązową
galeryjką.
Jak wszędzie, tak i tu czuć było stęchliznę, woń właściwą sulimowskiemu domowi, która
zapewnie z nie zamieszkanej góry pochodzić musiała, ale przyjmowała najskrytsze jego kąty.
— Słówko, nim przyjadą — rzekł hrabia siadając na sofie. — Muszę cię użyć, kochany
Teofilu...
— Jestem na usługi...
— Gdy przyjdzie do oświadczyn z twojej strony, do intercyzy i kontraktów, odsłużę...
— O! to jeszcze daleko! — z uśmiechem odparł pan Zmora.
— Co do mnie, między nami mówiąc — zawołał hrabia — muszę, są pewne powody...
później ci to objaśnię, ale dość że mi wypada przyspieszyć, jeśli co ma być z młodym Balem.
Dawałem już do zrozumienia staremu, że córki moje nie będą zbyt wysoko szukały i sięgały... ale
głowa tępa... nie śmie nawet — pewien jestem — przypuścić, żeby Sulimowska poszła za
kupczyka. Ba! ba! Inne czasy! inne czasy! książęta szukają kupcówien, hrabiankom wypada iść za
kupców! Na to nie ma rady! Otóż, gdybyś ty, mój Teofilu, tobie to łatwiej przyjdzie, dał staremu
jasno i wyraźnie do zrozumienia, ale zręcznie, z daleka, konfidencjonalnie, tak, jakbyś się tylko
domyślał.
— Rozumiem — rzekł Zmora — potrafię ci usłużyć, jednakże pozwól sobie powiedzieć, że
to powoli prowadzić potrzeba.
— Ba! gdyby nie pewne okoliczności — tajemniczo rzekł hrabia trąc czoło. —
Dowiadywałeś się, czy będą oni?
— A jakże! posyłałem szpiega do Supełków, wszystko na dziś było w pogotowiu, słyszę,
tylko Stanisław nie miał jechać; ojciec go zmuszał, napędzał, ale nic nie pomogło.
— O! toś mi złą zwiastował nowinę — rzekł hrabia — ale mijam to, ty zawsze swoje
staremu powiedz, o panicza mi nie idzie, będzie musiał, byle ojcu myśl tę poddać.
— Panicz nie zdaje mi się łatwy wcale.
— Dotąd go nie rozumiem, ale ojciec rej wodzi, byle on się rozpalił, a sztuka zapalczywa, o
młodego nie stoję...
— Tak, a jeśli nie będzie miał do Łucji przywiązania? Uśmiech Mefistofelesa, z tą różnicą,
że w nim głupoty i zarozumiałości daleko było więcej, niż diabłom mieć wypada, rozsunął jeszcze
więcej niż zwykle usta Bracibora.
— Przywiązanie! — rzekł szydersko. — Mówisz o tym, jak gdybyś (między nami) nie
przeżył czterdziestówki na świecie. Człowiek się przywiązuje łatwo, zapomina prędko, a grosz i
chleb przede wszystkim. U mnie przodem idzie rachunek, za nim przywiązania, ile ich jest...
Zresztą, młodzi oboje, przywiązanie się znajdzie, a w małżeństwie, kochany Teofilu, nie wiem, co
lepszego: czy ta miłość, co się później znaleźć może, czy ta, z którą idziemy do ołtarza, a bez której
już często od niego odchodzim?
Cały ten wykrzyknik filozoficzny wyrzekł hrabia tchem jednym, zatarł dłonie i rzekł cicho:
— No! pamiętajże! ręka rękę myje. I pomnij, że pośpiechu mi trzeba.
Kończyli rozmowę, a hrabina ubranie swoje i córki, gdy państwo Balowie nadjechali. Sam,
jakkolwiek trafnie po większej części sądził, gdy go myśl wcześnie zawzięta nie oślepiała, zobaczył
tylko wspaniałe mury, feudalną bramę, pałac wielki i ruiny. Nie bez bicia serca nawet wysiadł z
powozu i wszedł do ogromnej sieni, w której już trzech ugalowanych czekało lokajów, a z tych
dwóch było improwizowanych z kuchtów. Z czwartego zrobiono kamerdynera, dając mu stary frak
pana i białe perkalowe rękawiczki.
W pokojach, do których wprowadzono ich, nie zastali nikogo; Sulimowski umyślnie
wstrzymał się z wyjściem dla pewnego tonu, hrabina zastosowała się do woli męża, a Łucja
dowiedziawszy się, że nie ma Stanisława, wcale nawet wychodzić nie miała ochoty.
Mieli więc czas goście obejrzeć salon istotnie ciekawy, rzucić okiem na portrety, nim
gospodarstwo wystąpili. Bal z rozczuleniem prawie poglądał na wygolone głowy komponowanych
podobno Sulimowskich sprzed Jagiełłowych czasów i wzdychał mówiąc w duchu: „Mielibyśmy i
my takie drogie pamiątki, gdyby się to kalwiństwo do naszej familii nie wkradło!”
Ukazała się nareszcie pani hrabina z córką, strojna, pewna siebie, chłodna i umiejąca dać
uczuć samym ruchem, że się za wyższą uważała. Hrabia przyskoczył z udanym pośpiechem, z
serdecznością wielką, wpadł do salonu i po chwilce rozmowy spytał o Stanisława zaraz.
— Prawdziwiem wdzięczen hrabiemu za pamięć o moim synu, bardzo chciał służyć, ale
trochę chory...
— O! jakaż to szkoda!
Wziąwszy pod rękę pana Bala Sulimowski począł się z nim przechadzać, starsze panie
uśmiechając się gwarzyły półgębkiem, kryjąc napadające je ziewanie, panny poszły do kątka, gdzie
stały kwiatki, Zmora przybliżył się do nich. Zapomnieliśmy dodać, że wszystkie trzy córki hrabinej
pokazały się tą razą; Łucja w lokach i już emancypowana, a dwie młodsze, acz z nich jedna była już
co się zowie dorosłą, w krótkich sukienkach, w białych majteczkach i niby dzieciaki.
Wieść chodziła, że starsza zaczynała rok trzynasty (którego od lat czterech skończyć nie
mogła), a młodsza jedenasty (i ten szedł jej jakoś ciężko; są lata tak do przebycia trudne!) Z nimi
wyszła także stara Szwajcarka z plastrem na jednym oku, bardzo pokorna, co mogło dowodzić, że
była gdzieś wprzód ku- charka, nim tu została guwernantką. Zwano ją madame Schmidt.
Słudzy zaczęli się krzątać około herbaty od dawna już przygotowanej, a stary hrabia bawił
tymczasem Bala, udzielając mu niektórych potrzebnych wiadomości.
— Wątpię — mówił — żeby się panu Sulimów podobał, boli mnie, że ma tak pozór
opuszczony, ale dałem sobie słowo nie tknąć tych murów, aż gdy je będę mógł z gruntu odnowić..,
Spodziewam się to rozpocząć w roku przyszłym. Dotąd procesa, urządzenie majątków zbyt
rozległych nie dały mi się wziąć do tego.
Po chwilce nastąpiło inne tłumaczenie:
— Moja żona (jak widzim, wiele się tu rzeczy składało na żonę, która całkiem nieznaczącą
grała rolę, ale kłaść na siebie dozwalała, co się podobało), moja żona nieraz mi głowę durzy, żebym
wewnątrz nasz pałacyk świeższą modą urządził. Ale ja mam takie do przeszłości, do tych sprzętów,
do starych nawet gratów przywiązanie, że nic tknąć nie daję... To moja fantazja! nie lubię rzeczy
nowych! Brzydzę się tym, co mi nie przypomina nic!
Łatwo pojąć, że pan Bal wszystkie fantazje hrabiego pochwalać musiał, chwalił nawet
niektóre pokaźniejsze graty, a Sulimowski zaraz dodawał:
— Jest to krzesło mojego stryja biskupa... jest to stół mego stryja kasztelana... jest to
parawanik klejony ręką babki mojej, księżniczki Szujskiej, itp.
Bal w końcu nie śmiał już prawie siąść na tych relikwiach improwizowanych jak wiele
rzeczy dnia tego.
Herbata odznaczyła się więcej saską porcelaną, o której opowiadano historią, bo miała być
darem Poniatowskiego, srebrami starymi, a i do tych wiązały się tradycje, niżeli zapachem i
smakiem. Znać było po ciasteczkach i śmietance, że hrabina nie gospodarowała, a hrabia do kuchni
chodzić nie miał czasu. Pan Bal jednak znalazł to wszystko wybornym, tak był rozczulony,
wzruszony, uszczęśliwiony.
Wieczerza, jak się domyślać łatwo, wywiodła na scenę resztę sreber, jakie gdzie były, ale
smaku trudno w niej było dopytać. Do tradycji bowiem należało u hrabiego, że cały dwór miał
złożony z pijaków; ci, że się go obawiali, wstrzymywali się trochę, gdy był sam, a przy gościach
dopiero poczynali hulankę, wiedząc, że Sulimowski wyjść i śledzić ich nie może. Dymu i węgli w
potrawach było wiele, roznosząc półmiski oblano gości i gospodarzy, ale kto by tam na te
drobnostki uważał!
Państwo Balowie odprowadzeni zostali na spoczynek po wschodach, które dygotały pod ich
nogami, na pierwsze piętro, gdzie pozaklejano okna wprawdzie, ale chłód i wilgoć były nie do
wytrwania.
Lizia śmiejąc się upadła na kanapę.
— Co ci jest? — spytał surowo ojciec, który miał już odchodzić.
— A! papo! daj mi się naśmiać z twoich hrabiów.
— Oszalała dziewczyna!
— Papo, jeśli wszyscy panowie tutejsi są w tym rodzaju...
— Cicho, na Boga! — łamiąc ręce zawołał Bal. Pani Balowa siedziała ze smutnie
spuszczoną głową.
— Liziu! ja cię nie poznaję! — rzekł ojciec — dom tak szanowny.
— O! a tak brudny! — odparło dziewczę.
— Oszalała! oszalała! — szepnął przelękły ojciec, bojąc się, żeby jej kto nie podsłuchał.
— Mijam to, papo — śmiejąc się na nowo i klaszcząc w dłonie odezwała się Lizia — ale
czy uważałeś, że kuzynek naprawdę myśli o mnie? Cały wieczór prawił mi grzeczności, nie
mogłam się wstrzymać od śmiechu, musiałam mu się wydać bardzo wesołą.
Bal osłupiał i aż się wstrząsł od gniewu.
— Ale, moja panno! — zawołał — cóż w tym tak śmiesznego, kuzyn hrabiego, bardzo miły,
pełen zalet człowiek.
— W dodatku trochę łysy i dobrze stary. Matka podniosła głowę.
— Uważałam to także, i nie bez jakiegoś niepokoju, że i u nas, i tutaj ciągle jest przy Lizi; to
mi się nie podoba.
— Mówmy szczerze — odezwał się wreszcie Bal — cóż pani także możesz mieć przeciwko
temu?
— Powiedz mi, co jest za tym? — szczerze i poważnie rzekła żona; — ludzi tych niewiele
znamy, a z tego, co wiemy, nie bardzo możemy szacować; wrażenie, jakie oni na mnie robią, jest
przykre; nie czuję tu ani kropli, ani odrobiny szczerości, wszystko u nich kłamane; możemyż
pomyśleć nawet o takim związku?
— Widzę — odparł pan Bal — że pani jak zawsze nie wierzysz ludziom, przywykłaś ich
posądzać... Ale to wieś! to wieś, nie miasto! tu serce na dłoni! tu jeszcze wiek prostoty i
niewinności! Czego nie widać w nich od razu, tego nie ma; potrzeba sobie wyperswadować!
— Mój kochany Erazmie, tyś dziwnie zaślepiony.
— Moja Ludwiko, tyś okrutnie uparta! Lizia wstała z kanapy.
— Niech ich sobie papa kocha, jak chce — odezwała się — rozczula nad nimi, ale pozwoli
mi powiedzieć, że przynajmniej dla miłości ich hrabstwa nie pójdę za jakiegoś tam starego
kawalera.
— A gdybym rozkazał! — przywiedziony do niecierpliwości wybuchnął kupiec.
— Pocałowałabym papę w rękę, w nogę, w czoło, i tak bym się rozpłakała, że nie miałbyś
serca mnie zmuszać.
— Ha! — rzekł kupiec machając ręką — róbcie sobie, co chcecie! nic jeszcze nie ma, a już
fochy! Dajcie mi pokój! Dobranoc!
ROZDZIAŁ PIĄTY GRUBE SIECI — NIESPODZIANKA —
ODWIEDZINY
Nazajutrz z małymi bardzo odmianami powtórzyło się przyjęcie dnia pierwszego, a po
obiedzie wyjechali państwo Balowie. Zmora, który ich godziną wyprzedził, bo polecenia hrabiego
nie mógł spełnić w Sulimowie, pod pozorem zepsucia czegoś w bryczce zatrzymał się w karczmie o
mil parę i tu czekał na pana Bala. Obrachował on, że tu staną zapewne, i postanowił, nie
naprzykrzając damom, wziąć na bok kupca, by zręcznie podrzucić mu myśl tak pilnie potrzebną.
Że między Sulimowem a Zakalem nie było porządniejszej gospody, a dwie mile piasku
koniecznie wytchnienia dla koni potrzebowały, powóz istotnie się zatrzymał, panie wysiadać nie
chciały, pan Erazm, zobaczywszy Zmorę, kazał sobie otworzyć i poszedł do niego. Pan Teofil
rozłożył się zupełnie w gościnnej izdebce i na podróżną zapraszał herbatę; zdała się ona bardzo po
obiedzie, który ubawił oko, ale nie nasycił żołądka. Usłużny kawaler pobiegł do karety spytać
panie, czy nie pozwolą, jeśli nie prosić na herbatę, to ją sobie przysłać do powozu, na co ból głowy
pani zmusił ją przystać, choć bardzo nie miała ochoty przyjmować tych grzeczności.
Tak zyskawszy chwilkę czasu Zmora użył jej wedle instrukcji,
— Nieprawda — począł — że dom mojego kuzyna bardzo miły?
— O! nad wszelki wyraz! co za ludzie!
— Ludzie! Ja to wiem najlepiej. Sam głowa wielka, obję- cie ogromne, czynny jak nikt,
rzadkich talentów człowiek, szkoda, że się na wsi zagrzebał; sama pełna cnót chrześcijańskich, jaka
matka! jaka żona! a co za skromność! jaka cichość! rzekłbyś, że nie ma nic za sobą, tak ukrywa się
z przymiotami.
— To prawda — machinalnie rzekł Bal i dosyć niezręcznie.
— Córki wychowane nie jak hrabianki; co to będą za gospodynie! jakie żony! I wie pan
dobrodziej, choć nigdym o tym. od Sulimowskiego wprost nie słyszał, ale widzę ze wszystkiego, że
właśnie zdaje się przygotowywać je do takiego losu, jaki im Bóg zdarzy. Nic dumy, nic próżności
w tym człowieku.
— Czy to być może!
— Raz, pamiętam, z żoną się nawet o to posprzeczał, ona bowiem ma trochę uczucia swego
rodu... to prawda. Byłem przy tym, zaczęła dowodzić, że wolałaby wydać córki ubogo, byle imię
mężów odpowiadało jej wymaganiom. Hrabia wyraźnie wówczas powiedział: „twoje córki wyjdą
za uczciwych i dobrze wychowanych ludzi, nie będę na nic patrzał! Wieki przesądów minęły!”
— A! a! — westchnął kupiec, który żadnego jeszcze nie śmiał robić zastosowania.
— Gdyby nie bliskie kuzynostwo — dodał pan Teofil — nie dałbym Łucji długo czekać, bo
to wyjątek! Nie zliczyć jej przymiotów! dziwnie dobre, bo łagodne i bez żadnej dumy, marzy tylko,
słyszę, o cichej chatce szlacheckiej...
— Prawdziwie, waćpan dobrodziej zadziwiasz mnie.
— Trzeba ich poznać — rzekł z uśmiechem Zmora; — jaka to szkoda, że pan Stanisław
chory, przyznam się panu dobrodziejowi... ale na co mówić! Gdybyś pan się domyśleć mógł, co mi
po głowie chodzi ciągle...
Bal rzucił nań okiem zdziwionym.
— Na miejscu pańskim — szepnął Teofil — czemu by nie skłonić pana Stanisława, żeby
spróbował szczęścia?
Sieć zastawiona w ten sposób na pana Bala była cokolwiek za gruba, podejrzenie
błyskawicą przesunęło się po jego głowie, ale wnet pomyślał, że gdyby rzeczy były ukartowane, ro-
biono by je zręczniej, to go uspokoiło. Niezgrabstwo dowodziło szczerość. Uśmiechnął się wstając.
— A! panie dobrodzieju! — rzekł — mógłżebym pomyśleć nawet o takim związku?
Rodzina hrabiów cała oparłaby się temu, sam pan powiadasz, że i hrabia nie jest bez uczucia
właściwego dumy familijnej. A szczerze, choć pochodzimy z dobrego starego szlacheckiego rodu,
który żadnemu nie ustąpi, bośmy i senatorskie krzesła mieli w familii, ale wszystkim wiadomo, że
od lat wielu zamieszkaliśmy w mieście i od pradziada handlem się trudnimy.
— O! któż zważa na te przesądy!
Służący przyszedł wezwać pana Bala, bo się ściemniało, kupiec uściskał z rozrzewnieniem
Zmorę i spiesznie siadł do powozu, ale z głową rozmarzoną.
Chwilami przychodziło mu do niej, że na niego zastawiono sidła, to znowu zbijał swe
posądzenia i rozczulał się nad ludźmi tak pełnymi otwartości i dobroci... A że nie mógł długo
utrzymać nic w sobie, nim dojechali do Zakala, szepnął już żonie na ucho, co mu Zmora powiedział
w karczemce.
Biedna kobieta poczuła dreszcz przechodzący po sobie i wstrzęsła się cała, ręce jej opadły
ze strachu.
— Erazmie! — zawołała z uczuciem matki — na Boga cię zaklinam, otwórz oczy! niczegoż
dotąd nie widzisz, niczego się nie domyślasz?
— Ba! — rzekł z niejakim wstydem kupiec — a ja sam w początku miałem niejakie
podejrzenie, ale zważ, czyżby byli tak niezgrabni? Intryganci są zwykle trochę zręczniejsi.
— Ileż to razy udaje się niezgrabność, by wzbudzić zaufanie?
— Ludwisiu! na Boga, nicże się nie stało! To są myśli na wiatr rzucone — dodał widząc ją
niespokojną — nie jestem tyranem swoich dzieci. Ale sama tylko uważ z drugiej strony,
połączenie z takim domem! to by nas od razu postawiło na stopie, która nam należy, a którą
odzyskać niełatwo... Balowie wróciliby do dawnej zacności.
Pani Balowa ciężko westchnęła.
Wjeżdżali w dziedziniec, na którym rozruch jakiś widać było i gromadę ludzi stojącą.
— Co to jest? — wysadzając głowę zapytał pan Bal postrzegłszy syna i Parcińskiego w
ganku stojących — czego to chcą ci poczciwi ludzie?
Stanisław się uśmiechnął.
— Nic to, nic, maleńka sprawa — rzekł Parciński — dowiesz się pan dobrodziej.
— Cóż to takiego? skarga jaka? prośba?
— Jedna z powszednich i codziennych na wsi przyjemności — odpowiedział plenipotent. —
Złapano złodzieja, musieliśmy go kazać ukarać... ci ludzie przyszli za nim prosić.
— Powiem im naukę dobrą i przebaczę — zawołał pan Bal.
— Już ukarany...
— A czegoż chcą ci ludzie? — spytał zafrasowany pan Bal.
— Ci ludzie — odparł Parciński mrugając na Stanisława — ci ludzie, oni już nic nie chcą...
Kłamstwo było widoczne na twarzy plenipotenta, tak że je pan Bal postrzegł.
— Mówże bo mi prawdę! — zawołał żywo — czego chcą?
— Przyszli z wymówkami, z groźbą, z buntem prawie — odezwał się Stanisław — ale się
tym nie ma co martwić.
Pan Bal zbladł. — A cóż to będzie? — spytał cicho.
— To są tylko próbki — odparł Parciński. — Ani się potrzeba dziwować, że w ich
położeniu znajdują się ludzie chcący z położenia każdego na ulgę swoją korzystać... Od znalezienia
się pańskiego w tej chwili może wiele zależeć na przyszłość... Nie chodzi tu o złodzieja... Było
nieposłuszeństwo, były pogróżki, musiałem kazać wziąć winnego i pogroziłem karą. Jest to smutna
konieczność! karać nie myślę, ale postrach jest potrzebny... Od tygodnia pańszczyzna tak jak nie
wychodzi...
— Głupia ta pańszczyzna! dawno ją powinni skasować! — zawołał pan Bal.
Parciński się uśmiechnął.
— Ale mniejsza o to — przerwał Bal — tymczasem ja na ten raz daruję wszystko.
— Jak się panu podoba, ale jutro będzie gorzej.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy.
Wzruszony wyszedł pan Erazm na ganek, ku któremu zbliżyli się wieśniacy zaraz. Wielu z
nich było widocznie podpiłych, a twarze miały ten wyraz dumy, który chwilowo umie przybrać
oblicze najdłużej upokorzonych ludzi. Ledwie skłonili głowy.
— Co ja słyszę — rzekł pan Bal zakładając w tył ręce i minę poważną przybrawszy — co to
jest, nieposłuszeństwo?
Wszyscy milczeli.
— Ja tego nie lubię! słyszycie, waćpanowie? O! ja tego nie lubię! — i nie zniosę.... u mnie
tego nie będzie.
— Z pozwoleniem waszeci (tego wyrazu użył jeden ze starych, nie wiedząc, co za grafa
położyć). — No, bo my nie wiemy, co z nami będzie.
— A cóż ma być?
— Co ma być? — powtórzył chłop skrobiąc się w głowę. — My z dawien dawna
bojarowali! to były kniaziowskie dobra, myśmy nie robili pańszczyzny.
— Jak to? — podchwycił Parciński.
— Pozwól im się wytłumaczyć — rzekł Bal.
— A ot tak — mówił pierwszy — że za kniaziów pańszczyzny nie było, to nie! Dopiero to
za grafa nastało, ale myśmy się zawsze opierali, a teraz nie chcemy, ta i robić nie będziemy.
Nowy dziedzic nie wiedząc, co odpowiedzieć na to, obrócił się do plenipotenta.
— Jeżeli tak — rzekł spokojnie Parciński — to co innego, macie, jak mówicie, jakieś
prawa...
— A mamy prawa.
— No, to zjedzie sąd, zobaczy i osądzi. To tylko sobie pamiętajcie, że jeżeli się okaże
bałamuctwo, może być źle.
— Gorzej nie będzie! — mruknął jeden.
— Może być i gorzej — odezwał się śmiejąc nieco Parciński.
Chłopi spojrzeli po sobie onieśmieleni.
— No! cóż myślicie? Odpowiedzi nie było.
— Macie wóz i przewóz — odezwał się plenipotent; — albo słuchać i mieć opiekę nad
sobą, bo to nikt was teraz nie skrzywdzi pod takim jak wasz panem, albo idźcie do sądu, a wówczas
zobaczymy. Z sądem żartować nie można — nieposłuszeństwo nie pójdzie lekko!
Pan Bal uczuł potrzebę dodać:
— Za to mogę wam ręczyć, że krzywdy nie dam zrobić nikomu.
— Ale i sobie także! — spiesznie dorzucił Parciński, chwycił za rękę pana Bala i chciał
odejść.
— A cóż będzie z tym?... — spytali chłopi — my jego karać nie damy!!
— Złe słowo! — zakrzyczał znowu podnosząc głos plenipotent — złe słowo! pamiętajcie,
żeście to powiedzieli! Byłby pan może ten raz darował, a tak...
Spojrzeli po sobie wszyscy.
— Odeślemy go do sądu.
— Puszczam go ten raz — żywo począł pan Bal, wiele rachując na swoją łagodność — ale
niech mi więcej tego nie będzie, bardzo proszę!
Na tych słowach skończyła się rozmowa i gromadka w milczeniu ponurym odeszła, a kupiec
nieco spokojniejszy wcisnął się do swego pokoju, troska jednak pozostała mu na czole.
— Powiedz mi pan — odezwał się po chwili namysłu do Parcińskiego — wszakże mógłbym
zamienić pańszczyznę na czynsze? Wszakże to wszystko jedno, ocenić robotę ich i odebrać za nie
pieniądze?
— Dlaczegoż nie? — odparł z uśmiechem plenipotent.
— Dlaczegożbyśmy tego przedsięwziąć nie mieli? — zawołał z zapałem poczciwy pan Bal.
— To zupełnie zależy od woli pańskiej, jest to piękny i wielki cel, ale wprzód powiedzieć
sobie potrzeba, że pan mu podołasz.
— Ale to obowiązek, jestem właścicielem ziemi, opiekunem tego ludu, spełnię, co na mnie
spadło.
Mówiąc to tak szlachetny wyraz przybrała twarz jego, że Stanisław pierwszy raz uczuł się
dumny swym ojcem, a Parciński uchylił przed nim głowę.
Słowa nie powiedzieli o tym więcej, bo plenipotent, znający lepiej stan majątku i moralne
usposobienie włościan, nie chciał przestraszać trudnościami.
Nazajutrz wypadło, korzystając z dnia pogody, rozpocząć przerażające odwiedziny po
sąsiedztwie. Pan Bal nie wątpił o dobrym wszędzie przyjęciu, bo nie czuł się do żadnej winy, a w
ogóle towarzystwo wiejskie uważał dotąd za spiżarnią serc poczciwych dusz, chrześcijańskim
tchnących uczuciem, za skarbiec szczeroty i staropolskich cnót dawnych. Po naradzie z Parcińskim
wypadło najprzód ruszyć do Dębna, do podsędkostwa Hurkotów, nie wiedziano bowiem, że tam
największa była wrzawa przeciw przybyszom i stek plotek najniedorzeczniejszych... Po obiedzie
tedy zaszły powozy i w towarzystwie Stanisława i plenipotenta wyjechali państwo Balowie.
Podsędek, który miał doskonałych szpiegów, a srodze był dotknięty tym, że Zakale zaćmi splendory
Dębna, postanowił otwarcie wojnę rozpocząć i umyślnie z domu wyjechał, żeby go nie zastano.
Nadaremnie więc przebywszy kawał najniegodziwszej drogi trzeba się było od ganku zawrócić, bo i
pokoje zamknięto. Stamtąd na przełaj jeszcze gorszą drożyną nie tak daleko było do Burek, gdzie
mieszkali Dankiewiczowie, pojechano do nich.
Nielepsze było usposobienie obojga państwa Dankiewiczów, ale oni plotki dotąd za plotki
biorąc, a mając to w zysku, że Zakale strąciło Dębno z wysokości, gotowi byli na przekór
podsędkostwu i przyjąć państwa Balów, i rozpocząć z nimi stosunki. Sam pan nawet po cichu osnuł
był sobie projekcik pożyczenia pieniędzy, który dojrzewał w jego głowie, ciągle niespokojnej
niedostatkiem.
Najniespodzianiej jednak wpadli odwiedzający na chwilę, w której żadna by gospodyni rada
gościom nie była; pokoje od dawna potrzebowały restauracji, zbierano się na to długo i, spo-
dziewając teraz państwa z Zakala, wzięto się do podłóg, do tynków itp. Wszystkie meble stały w
ganku, w sieni, całe domostwo przewrócone było do góry nogami. Widok karety i koczyka w alei
do rozpaczy przyprowadził panią Dankiewiczową, która dostała mdłości, mężowi odnowił się
gwałtownie tyk w twarzy bolesny, słudzy poszaleli.
— O Boże! — zawołała z domu Kościńska — na cóżem dożyła tej chwili!
— Jejmość, kochanie! — zawołał mąż pocieszając ją, a sam drżąc także — tu trzeba rady a
prędkiej... nie ma nic tak okropnego, wszyscy wiedzą, że się dom kiedyś poprawić musi.
— Na cóż trafili na ten moment! na co trafili! co ja tu poradzę!
— Do jadalnej sali! do sali jadalnej! nie ma ratunku! — krzyczał pan Dankiewicz.
Ale i w sali nie było lepiej, bo krzesła sięgały sufitu, jak olbrzymy szturmujące do nieba, na
stole leżeli do góry brzuchami wszyscy przodkowie Kościńskich, a w kącie ścisnęły się parawaniki
i serwantki oblężone dwoma kanapami...
Wśród powszechnego popłochu zajechała kareta, wyszedł łamiąc ręce gospodarz, sama pani
porządkowała jadalnią; szczęściem Balowie, jako ludzie dobrego wychowania, umieli zaraz
wyprowadzić gospodarzy z kłopotu.
Na widok dobrodusznego uśmiechu pani i Lizi wstąpiła otucha w serce gospodyni, wszyscy
się jakoś rozgościli i rozmowa, ożywiona samym wypadkiem, poszła jak po maśle.
Gospodarzowi tylko jego drganie w twarzy przeszkadzało do podzielania jej z innymi, zajął
się więc częścią ekonomiczną i pilnował podania herbaty.
Ochłonąwszy z pierwszego strachu gospodyni poważnie i z pewną przesadą jęła zabawiać
panią Balową, wzdychając ciągle nad tym, że tak się to nieszczęśliwie złożyło... Portrety, które
zdejmowano ze stołu, były dla niej wyśmienitym powodem do wzmianki o Kościńskich... Pan Bal z
wielką uwagą słuchał anegdot o dowcipnym pułkowniku, stryju pani, który na mil trzydzieści
uchodził dawniej za największego żartow- nisia, chociaż żarty jego nie tyle na dowcipie, jak na
mistyfikacji polegały; potem o kanoniku, który był bardzo świętobliwym człowiekiem, o
łowczym... itp.
Nie spodziewała się gospodyni, żeby jej poszło tak łatwo, jak zwykle idzie z ludźmi dobrze
wychowanymi a dobrego serca, którzy widzą tylko to, co widzieć powinni, mówią, co można, a
czynią, co potrzeba... Sąsiedzi nie przyzwyczaili jej do tak łatwych stosunków; dziwiła się i powoli
rozweselała.
„To dobrzy ludzie! i nic nie dumni! — mówiła w duchu — a tacy jacyś nietrudni! a tak
grzeczni!”
Dankiewicz rad był także, że pan Bal nie wzgardził jego lekkim węgrzynkiem i wypił go aż
trzy kieliszki... słowem, odwiedziny poczęte pod tak złą wróżbą ukończyły się powszechnym
zadowoleniem.
Jednym zamachem Bal chciał odwiedzić Zmorę i, żonę odprawiwszy do domu, wprost
ruszył z synem i Parcińskim do Brogów.
Nie będziemy opisywali tych odwiedzin, które czytelnik łatwo odgadnie, bo starając się o
pannę któż ojca nie przyjmie, jak umie najserdeczniej? Tu elegancja, występ, okazanie zamożności,
rządu, ładu i wszystkiego, czego może właśnie brakło, miano głównie na celu. Człowiek zawsze
chce się popisać z tym, czego nie ma. Voltaire najwięcej cenił swoję nieznajomość matematyki i
popisywał się z nią na wyprzódki z panią du Châtelet.
Późną już nocą wyjechali z Brogów z kozakiem, który wiózł przodem kaganiec, choć pan
Bal bardzo się od tej grzeczności wymawiał.
— Nieprawdaż — rzekł do Parcińskiego w drodze — choć to pan rzadko komu dasz dobre
słowo i ostro sądzisz, wszak pan Teofil miły i gruntownie poczciwy człowiek!
Uśmiechnął się biedny ezop.
— Mam obowiązek mówić prawdę — odpowiedział kiwając głową — tu może więcej niż
kiedy. Miłym jest, gdy chce, a poczciwym, gdy mu to nie przeszkadza do niczego.
— Nikomu nie darujesz, widzę.
— Znamy pana Teofila od dzieciństwa, zestarzał się między nami; w interesie (a wielu ich
się dotykałem) jest ostry i nie bardzo dobierający środków, panuje nad sobą jak niewielu, serca za
trzy grosze, duma ogromna, chciwość wielka 1 .
— Nie żałujesz farby!
— Chciałeś pan prawdy.
— Ale nie dałżeś mi tylko pan karykatury za portret?
— Spytaj pan innych. Jest to uczeń wuja hrabiego Sulimowskiego.
— A! śmiałżebyś i na niego co powiedzieć? to najgodniejszy z ludzi!
Uśmiechnął się znowu plenipotent.
— Chcesz pan posłuchać historii? — spytał.
— Chętnie bardzo.
— A więc proszę o chwilę uwagi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY HISTORIA PODSTOLEGO I ZACZEPKA O
DYFERENCJĄ
Był to sobie niedawno, gdyż sądzę, że już mu Pan Bóg dał niebo, możny bardzo obywatel w
chełmskiej ziemi, jak to ją zwano przed laty, nazwę go podstolim...
Tak rozpoczął Parciński, a Stanisław, mimowolnie wzdrygnąwszy, powtórzył głosem
wzruszonym — „podstoli?”
— Tak, był to jego tytuł — dodał plenipotent — człek jakich mało, ale nie do dzisiejszych
stworzony czasów... Dusza wielkiego chrześcijańskiego uczucia pełna, wiary w ludzi i świat aż do
zbytku, pojęcie swych obowiązków, nawet takich, które nie u każdego na to imię zasługują —
niekiedy przesadzone; w dodatku odważny w młodości, na starość nieopatrzny, krew gorąca w
żyłach, w sercu kipiątek... do szabli i do worka ręka zawsze gotowa.
Takim go jeszcze pamiętają wszyscy, co go znali. Że to był człowiek majętny, jedną tylko
mający córkę, dom trzymał otwarty, gościnny, i ani się opatrzył, jak dobrze fortunki nadszastał,
wstyd mu było się cofnąć z zajętego stanowiska, córkę wydał niebogato, począł się oszczędzać po
cichu, ale nie zmienił trybu życia.
Człowiek ten taką miłość u ludzi, tak powszechny zjednał sobie szacunek, że nie było
sprawy, sporu, trudności, której by nie rozsądzał, której by u niego nie zapijano i nie zajadano.
Nieprzyjaciół cale nie miał... ale któż może powiedzieć, że ma przyjaciół? Podstoli zestarzał tak
wśród szału życia, jakiego już dziś nie widać; nie wiem, czy prócz godziny spędzonej w kaplicy
miał czas kiedy myśl zebrać i rozmierzyć ścieżkę, którą szedł... Drzwi się nie zamykały od rana do
wieczora, goście płynęli, a jeśli dnia którego ich jakim wypadkiem zabrakło, podstoli okręcał się
sutym pasem i nie mogąc już znieść samotności, jechał w sąsiedztwo. Wydawszy córkę,
nadtraciwszy majątku, nie umiał się powściągnąć; — ludziom owych czasów koniecznie potrzeba
było czynnego życia, tworzyli je sobie, z czego mogli. Córka podstolego po trzyletnim pożyciu,
poprzedzając męża do grobu o rok, umarła, starzec odchorował śmiertelnie te straty i nie powstał,
aż mu poczciwy kanonik D..., jego przyjaciel, przyniósł na ręku pozostałą wnuczkę-sierotę. Łzy,
które mu z oczów wytrysły, i uczucie obowiązku przywołały go do życia.
Powstał z łoża i pierwszy raz może pomyślał o pracy, o dźwignieniu majątku, o interesach...
W takiej to chwili krewny podstolego przez żonę, która była rodzoną siostrą jego, przybył do
szwagra... Łatwo odgadnąć, że to był hrabia Sulimowski. Scenę, którą opiszę, mam od naocznego
świadka, poczęła się ona od użaleń, od uścisków, od serdeczności największych; starzec, który
sądził, że jego nieszczęście przywabiło szwagra, rozpłakał się z rozczulenia. Jeszcze te łzy nie
oschły, gdy gość powstał i odezwał się, że miał maleńki interesik.
„Cóż to tam takiego?” — spytał podstoli obojętnie, sądząc, że wzywają go znowu, aby
przewodniczył...
„Chciałem spytać pana podstolego — rzekł naiwnie hrabia — czy nie masz jakiego dowodu
w swoim archiwum, że posag mojej żonie został wypłacony”. Stary w początku nie zrozumiał.
„Jak to? — rzekł — alboż jest kwestia o to?”
„Tak dalece kwestia — odparł hrabia — że ja pewien jestem, że nie odebrałem go”.
Podstoli osłupiał; w istocie posag ten zaraz po ślubie w gotówce oddany został, ale
pokwitowanie z niego odłożono; in- tercyza zaś świadczyła, że tyle a tyle było naznaczono... a nic
nie dowodziło, iż tę kwotę oddano.
„Mój Janie! — rzekł podstoli — wszak ci to całemu światu wiadomo, że dwakroć wzięliście
gotowizną pod poduszkę”.
„I ja temu nie przeczę — odparł hrabia — ale to był dar rodziców, nie posag. Gdyby to była
suma posagowa, żona moja byłaby z niej kwitowała w mojej asystencji, a ja bym był ewinkował na
majątku”.
Podstoli słowa nie rzekł, wejrzeniem wzgardy tylko pożegnał przybysza i odszedł.
— To być nie może! — krzyknął pan Bal.
— Ja tę historią już słyszałem — poparł Stanisław — i mogę ręczyć, że tak było.
— Ale to niegodziwość!
— Pozwól mi pan dokończyć; hrabia na próżno chciał po swojemu, z uśmiechem
dobrodusznym wmówić podstolemu, że ma słuszność za sobą, gdyż metodą jego zawsze jest tak
robić złe, jakby w sumieniu był przekonany, iż świętą pełni cnotę. Rozpoczął się tedy proces.
Podstoli miał przyjaciół i poprzysiągł nie ustąpić; szło tu o ostatek mienia, o posag wnuczki, której
ojciec własny nic nie zostawił. Hrabia znał prawo na palcach, na procesach zjadł zęby, płacił, nudził
a niewinniejszych sędziów otumaniał grając doskonale skrzywdzonego rolę. Ciągnęła się ta sprawa
lat kilka, w końcu osądzono, żeby podstoli posag siostrze wypłacił.
Apelowały obie strony, podstoli od dekretu, hrabia, że mu nie przysądzono procentów; w
drugiej instancji padł wyrok dla hrabiego, zabrano podstolemu nie tylko majątki, ale zlicytowano
ruchomości. Starzec dumnie wzgardził teraz wszelką powolnością szwagra i z sierotą-wnuczką
uciekł bez grosza prawie do Warszawy.
— Gdzie umarł — rzekł Stanisław z westchnieniem.
— Jakże, ty to wiesz? — spytał kupiec.
— Stał w kamienicy naprzeciw naszej i w niej skończył — rzekł syn.
— A wnuczka?
— Poszła służyć, jest teraz u Krombachów przy dzieciach nauczycielką. Mogę zaręczyć, że
pan Parciński nic nie dodał, wiele ujął jeszcze, słyszałem tę historią nie z ust panny Konstancji,
która mi o tym nie wspomniała, ale od najlepiej uwiadomionych ludzi.
Pan Bal się ponuro zamyślił.
— Ha! — rzekł — jeśli to prawda? człowiek niebezpieczny! Ale jakże mógł mi się wydać
tak dobrodusznym, tak uczciwym i szlachetnym przy sprzedaży!
— O! to były zastawione sidła, w które pan wpadłeś zbytkiem szlachetności.
— Ja tu jednak nie widzę — dotknięty trochę rzekł kupiec — w czym mnie mogli złapać?
— Najprzód, na cenie majątku, która jest ogromnie przesadzona, po wtóre, wystawując panu
Zakale jako złote jabłko, gdy w istocie kwaśna to dziczka! Reszta powoli przyjdzie.
Pan Bal był tak uderzony tym, co usłyszał, że pozostał milczący i zamyślony aż do domu, a
Stanisław ujrzawszy jego twarz, gdy weszli do pokoju, uczuł się o niego niespokojnym.
Milczenie kupca było nienaturalne, wzdychał, wstrząsał się i widocznie cierpiał w głębi.
Walczył z sobą i nie umiał jeszcze ani się poddać rzeczywistości, ani utrzymać w złudzeniu. O!
ciężko to zawsze człowiek przypłacić musi wszelką wiarę, z której go odziera nielitościwe
doświadczenie, ciężko wyrwać z tego spokojnego posłania, które sobie marzeniem
przygotowujemy.
W milczeniu chodził po pokoju zamyślony i usiłował jeszcze wmówić w siebie, że wszystko
to, o czym go przekonywał Parciński, było zmyśleniem, potwarzą tylko, przesadzoną pogłoską,
puszczoną przez nieprzyjaciół, gdy mu oznajmiono, że ktoś z pilnym interesem chce się z nim
widzieć.
— Któż to taki? — zapytał niespokojny odwracając się do Parcińskiego — chciej pan
zobaczyć... ja tak jestem... zmęczony.
Po krótkiej chwili powrócił plenipotent.
— Jest to pan Hubka, dziś sąsiad pański podobno, a niedaw- no jeszcze komisarz i
plenipotent Radziwiłłowski; powiada, że osobiście chce się widzieć z panem, ale to nic innego,
tylko sprawa o dyferencją w lesie. Wiem, że rzucając interesy książąt zobowiązał się ten jeszcze
ukończyć, zapewne więc przybył w tym celu.
— E! to dzieciństwo! — rzekł Bal — rzecz mała!
— Mała! — z zadziwieniem spoglądając na niego odparł plenipotent; — mnie się zdaje
ogromną, owszem... kawał ten lasu.
— Kilka czy kilkanaście morgów.
— Kilkadziesiąt włók, i to najpiękniejszego, to może wartać jakie parę kroć sto tysięcy, bo
las nie tknięty od dawna.
Bal zdziwiony już u drzwi się wstrzymał.
— Byćże to może?
— Tak jest.
— Ale prawo za mną! — dodał żywo.
Parciński ruszył ramionami tylko, uśmiechnął się i dodał:
— Nie wiem, czy prawo za panem, lub nie, to pewna, że interes ten można zrobić z panem
Hubką pieniędzmi.
Bal się oburzył.
— Zmiłuj się pan! — możeszże mi radzić, żebym komuś pełnomocnika podkupywał?
— Ja nic nie radzę, bo sam podkupić bym się nie dał to pewna, ale wiem, o kim mówię i jak
się tu u nas dzieje
— Jak to! na wsi! na wsi! w tym przytułku cnót starych, prostoty i szczerości?
— Gnieździ się dziś niestety wiele brudów — dodał Parciński — ale chodźmy do pana
Hubki, zobaczymy.
To mówiąc pospieszyli do salonu, gdzie na nich gruby i okazały, spasły na cudzym chlebie
oczekiwał pan Hubka. Przywitanie było chłodne; humor jednak przybyłego wesoły, śmiech zwykły
mu z podwójnym hałasem rozlegał się co chwila; gospodarz siedział jak na szpilkach, nic nie
wspominając o interesie, którego niby się nie domyślał, plik jednak papierów za frakiem sąsiada
oznajmywał, że nie darmo przybył i czekał na pana Bala. Zdawało się, że Parciński mu
przeszkadzał, bo się kilkakroć zażywając tabaki na niego oglądał, jakby go chciał odprawić. Widząc
to plenipotent zszedł z oczów na chwilę, a Hubka natychmiast z oddalenia się jego korzystał.
— Cha! cha! — rzekł macając się po bokach i dobywając z kolei tabakierki, chustki,
okularów, papierów nareszcie — mam tu do waćpana dobrodzieja maleńki interesik.
Pan Bal, który już trochę wiedział, co to są interesiki i poczynał gorzej się ich lękać niż
wielkich interesów, zadrżał i w milczeniu jak skazany skłonił głowę.
— Trzeba tedy panu dobrodziejowi wiedzieć, że chociaż mi Pan Bóg dał kawałek chleba
własnego, a teraz i wioseczkę...
— Wiem, panie dobrodzieju!
— Jednakże trzymałem się pańskiej klamki lat kilkanaście. Teraz to się już pod starość
odpocząć zachciało i swojego chleba skosztować. Książęta Radziwiłłowie, których interesami czas
jakiś zabawiałem się, polecili mi tu jeszcze jeden maleńki do załatwienia.
— Z Zakalem?
— Tak jest! cha! cha! z Zakalem! maleńki... Panu dobrodziejowi zapewnie wiadoma już
dyferencja w lesie, rozciągająca się klinem długim od Nowin prawie do samej Ciemiernej.
— Wiem, ale to mała rzecz — rzekł Bal.
— Ta, jak komu! — rozśmiał się Hubka; — ale to lasu kawał pyszny, a siekiera w nim od
niepamiętnych czasów nie postała. Szlachecka fortunka, mości dobrodzieju! tak, tak!
— Bardzo bym ja rad o tę dyferencją z książętami ostatecznie ukończyć — rzekł kupiec.
— Właśnie do tego jestem upoważniony — kładąc na nos okulary dodał Hubka i rozłożył
plik papierów, które przerzucać zaczął szukając planiku. — Otóż, jeśli mi pan dobrodziej
łaskawego pozwolisz ucha, moglibyśmy kwestią rozpoznać, rozpatrzeć, a potem coś postanowić...
— Najchętniej.
— Cha! cha! rzecz się tak ma: Oto planik dyferencji... Na samej granicy dzisiejszej pańskiej
używalności są jeszcze stare doły i ślady, że tamtędy szła niegdyś prawdziwa granica Za- kala. Jak
się las kończy, aż po rzekę, gdzie dziś wioska pańska Ciemierna, było niezawodnie gruntem
Radziwiłłowskim.
— Jak to, panie? jakże to być może? — zawołał Bal zmięszany.
— Cha! cha! o chwilkę obliguję. Rzecz się tak ma: Kniaź Szujski Teodor, ówczesny
dziedzic Zakala, był to człowiek bardzo gwałtowny, w dobrach książąt nigdy nikt nie mieszkał, a
Szujszczyzna rozciągała się wówczas za miasteczko, które do. niej należało. Przy kniaziu Teodorze
była siła... Obawiali go się wszyscy, bo po prostu wieszał na sosnach, kto mu bruździł, a nikt go
zapozwać nie śmiał nawet. Ten tedy, cha! cha! kniaź Teodor zajął pierwszy iure caduco kawał
Radziwiłłowszczyzny, kopce nowe posypał, dęby i sosny rubieżne z krzyżami porąbać i popalić
kazał, a na gruntach cudzych wieś Ciemierna założył... Książęta Radziwiłłowie zanosili ciągle
manifesta de violentia, ale póki kniaź Teodor żyw był, ani mu kto śmiał w oczy zajrzeć. Dopiero po
jego śmierci, choć to jeszcze dawność była nie zaszła rozpoczęły się wizje na gruncie i sprawa, ale
ta po dziś dzień się ciągnęła.
— Jak to? — przerwał pan Bal — więc panowie nie tylko lasu, ale i gruntu, na którym
Ciemierna stoi, dopominać się myślicie?
— A tak jest! cha! cha! — odparł pan Hubka. — Rzecz w istocie tak się ma!
Kupiec ruszył ramionami.
— Zresztą, co się tycze wioski, brzegu i kawałka zarośli, książęta nie będą przy tym stali —
dodał plenipotent — ale co się tycze lasu...
— Mnie sprzedając podano całą dyferencją jako słusznie należącą do Zakala.
— Cha! cha! to się to podaje, a na gruncie inaczej się rzecz ma — odparł swoje ulubione
powtarzając wyrażenie pan Hubka.
— Pozwól mi pan wezwać tu rady i światła mojego plenipotenta i przyjaciela, pana
Parcińskiego — rzekł po chwili namysłu Bal — ja za mało znam i majątek, i procedurę tutejszą.
— Wola pańska! cha! cha! choć może byśmy się bez pomocników obeszli — krzywiąc się
dodał Hubka — rzecz jasna, pogadalibyśmy, i kwita.
— Pośrednik nigdy nie zaszkodzi — rzekł z uśmiechem na ustach, ale trwogą w duszy o
wioskę i las pan Bal i wyleciał naprzeciw do Stanisława. Tu zastał Parcińskiego naprędce
przebiegającego okiem mapę, dokumenta i starającego się oswoić z nową kwestią.
— Aj! bieda! ratuj, dobrodzieju! — krzyknął kupiec na progu łamiąc ręce.
— No! a co tam?
— Wszak wiesz, co mi śpiewają! Chcą całej dyferencji i Ciemiernej w dodatku...
— No! no! nie ma się czego obawiać! przynajmniej o wioskę! — odparł Parciński. —
Dawniej nieco o tym wiedziałem, teraz przebiegłem okiem papiery — poradzimy, pomówim...
zostaw nas pan tylko samych, a jeśliś ciekawy lub niespokojny, możesz z drugiego pokoju
posłuchać.
— Dobrze, ustępuję chętnie, pójdę do mojej żony, panowie układajcie się, byle mi ten nowy
niepokój jak najprędzej spadł z głowy.
Parciński chwyciwszy papiery ze stołu, uśmiechając się, wszedł do pokoju, w którym nań
oczekiwał dumny komisarz Radziwiłłowski. Nowe położenie jego nie dozwalało mu zbyt poufale
zbliżyć się do ubogiego, jakim był pan Tomasz, człowieka, którym — słusznie czy nie — wszyscy
pomiatali. Nadął się więc, ręce w kieszenie powkładał, minę stosowną przybrał i od niechcenia
rzuciwszy nań okiem zapytał:
— A co, panie Tomaszu, jak myślisz, co będzie z dyferencją?
— Co ma być? odstąpicie nam ją całą — rzekł plenipotent — kopce posypiem, upijem się i
podpiszemy rozgraniczenie.
— O! o! jak to waćpan szparko i dzielnie te rzeczy robisz! Cha! cha! żart na bok, co tu
mówić długo! Dyferencja, dobrze to wiecie, należy do nas... nie ma co darmo się durzyć. Podzię-
kujecie jeszcze, jak wam zostawim Ciemiernę... Wszak zapewnie wiesz, gdzie szła stara granica?
— A wiem! — zawołał Parciński wesoło — zajmowała ona aż wioskę Radziwiłłowską
Zamulanie; książę Mikołaj Krzysztof czy Krzysztof Mikołaj gwałtownie zajął Szujskim lasy ich, a
Fedor oddał za swoje i zniszczywszy ślady gwałtu przywrócił, co nam należało.
— E! to waćpan te rzeczy tak bierzesz? ale ba! zobaczym. co się okaże na gruncie — rzekł
Hubka. — O księciu Mikołaju Krzysztofie to bajka.
— Tak jak o zaborach kniazia Fedora...
— Ciemierna stoi na naszym gruncie.
— A Zamulanie na naszym...
— No! to się nigdy nie porozumiemy — westchnął dobywając papieru z kieszeni Hubka,
rzucił okiem szyderskim na Parcińskiego i podał mu jakieś pismo; — chyba waćpan to przeczytaj...
Plenipotent rzucił okiem i pobladł.
— Jak to! — zawołał — był układ z Sulimowskim?
— A widzisz waćpan, że był! — uśmiechając się rzekł Hubka — ot! jak rzeczy stoją... a co
teraz pan powiesz?
Parciński usta zaciął.
— Czemuż granica nie przeprowadzona, linia nie wycięta, dokument nie aktykowany?
— Dobra wiara! dobra wiara! — rzekł zimno Hubka — tak stoją rzeczy! Pan Bal wchodził
w prawa i zobowiązania się hrabiego Sulimowskiego, a zatem dopełni nam, co tamten przyrzekł...
— A jakby nie uczynił tego?
— Pójdziemy do sądów.
— No! to pójdziemy do sądów! — zimno oddając papier, nie zmieszany rzekł Parciński —
niech i tak będzie.
— Tak pan mówisz?
— A cóż mam powiedzieć?
Zamilkli obaj, pan Bal niecierpliwy wsunął się po cichu.
— A co? — spytał trwożliwie.
— Pan Tomasz — odezwał się Hubka wstając i zmieniając głos i postawę na pokorniejsze
— straszy mnie sądem.
— Za cóż pan Piotr straszy mnie jakimś świstkiem? — odparł plenipotent.
— Świstek! tak rzeczy stoją! świstek! — obruszył się ekskomisarz — niech no pan
przeczyta, to formalna komplanacja, ze świadkami.
— Czemuż o niej nie ma wzmianki w naszej transakcji? — spytał pan Tomasz.
— Dobra wiara! dobra wiara! ale to się spełnić powinno! — szepnął Hubka. Bal spojrzał na
Parcińskiego nic nie rozumiejąc.
— Co to jest? — zapytał cicho, poglądając na papier, który trzymał w ręku.
— Nowy jakiś podstęp na pańską krzywdę — rzekł plenipotent; — pokazuje się z tego, że
rokiem przed sprzedażą hrabia Sulimowski zrobił układ o nową dyferencją, ustępując jej całkowicie
Radziwiłłom... Wszak o tym panu nic nie wspominał?
— Ani słowa! musiał zapomnieć.
Parciński parsknął śmiechem, a Hubka począł mu wtórować, aż się pan Bal zawstydził.
— Juściż wątpię — dodał — żeby chciał mnie tak podejść, nie spodziewam się, by to było
w jego charakterze... nadto go szacuję.
— Che! che! tak stoją rzeczy! — szepnął Hubka.
— Przeciwko tej komplanacji iść musimy — dodał Parciński.
— Mnie się zdaje, czy nie napisać by dla objaśnienia się do hrabiego? — zapytał trwożliwie
kupiec.
— Cha! cha! cha! jużci się podpisu nie zaprze, a wreszcie są świadkowie... — urażony
trochę dodał Hubka.
Chwila milczenia i namysłu ciężka do przetrwania i długa przeleciała w ciszy złowrogiej;
Hubka tylko sapał zażywając tabakę i marszczył się.
— No, cóż tedy będzie? — zapytał.
Bal spojrzał na plenipotenta; Parciński wziął pod rękę są- siada, chociaż ten nie zdawał się
zbytnio rad tej jego poufałości.
— Panie Piotrze — rzekł mu na ucho — ten interes trzeba kończyć po sąsiedzku i po
obywatelsku. Komplanacja hrabi Sulimowskiego jest świeżo zrobiona... nas w kaszy nie zjecie; jeśli
po ludzku gadać myślisz, możemy to dogodnie i dla pana (przycisnął), i dla książąt załatwić, jeżeli
inaczej pójdzie... to się i śledztw, i sądu, i przysiąg nie zlękniemy.
Hubka wyrwał się Parcińskiemu i pobiegł do pana Bala.
— Ja bym chciał z panem dobrodziejem samym mieć do czynienia — rzekł grzecznie —
pan Tomasz... nam bruździ...
Parciński ledwie miał czas mrugnąć na Bala, żeby do niego odesłał znowu natarczywego
plenipotenta.
— Panie dobrodzieju! — grzecznie kłaniając się rzekł gospodarz — darujesz mi, że sam z
nim sprawy tej traktować nie będę; nie dosyć jeszcze znam miejscowości, stosunki... okolicę,
własne prawa, uproszony ode mnie pan Parciński...
— Otóż widzisz, panie Piotrze — zawołał Tomasz — że musisz ze mną się zostać —
porwał go znów pod rękę. — Zabieraj papiery, herbatę i wino nam przyszlą do mego pokoju,
pójdziemy kończyć na osobności.
Opierał się trochę, chcąc swą obywatelską świeżą jeszcze godność utrzymać pan Piotr, ale
Parciński gwałtem go prawie, śmiejąc się, za sobą pociągnął.
ROZDZIAŁ SIÓDMY LISTY Z WARSZAWY I LIST Z BORKÓW
Oddalenie często jest najsilniejszym sprzymierzeńcem poczynającego się przywiązania, tak
jak zbliżenie się do ideału, długim wypieszczonego marzeniem, rozkrwawia serce i ustudza
miłość... Uczucie to niezbadane, kapryśne, które tak dobrze Grecy na swój czas uosobili w postaci
amorka, dzieciny, ma wszystkie piętna wieku, który je wyobrażał. Goni i ucieka, tęskni i odwraca
się na pozór bezprzyczynnie, w rzeczy jednak — wedle pewnych praw stałych, które leżą w głębi
najpłochliwszej czynności. Świat dzisiejszy wielce od dawnego postarzał i w tym, i w wielu innych
rzeczach. Znalazły się teorie na wszystko, na magnetyzm i na miłość, na kształcenie się gradu i
kłótni kochanków; ale w praktyce stara to historia tysiącoletnia, jedna i taż sama od wieków! Mimo
widocznego postępu, w poznaniu siebie ludzkość zastosować go jeszcze nie potrafiła do praktyki
życia; postęp idzie, zdaje się, równolegle od rzeczywistości, nigdy nie przeskakując ze sfery myśli
do sfery żywota czynnego.
Spytasz mnie może, czytelniku, dlaczego cię tym nudzę? niestety! odpowiedź byłaby trudna.
Nie mamyż prawa przeplatać opowiadania swojego tym, co myśl z niego wysnuje i nastręczy?
Przypuśćmy, że bym pisał powieść historyczną... do iluż to ustępów podobnych nabyłbym
większego jeszcze prawa? A zatem nie gniewać się za tych słów kilka, ale jeszcze pokornie
podziękować należy, że ich tylko tyle.
Ale o czymże mówiliśmy?
A! wszakci o miłości, oddaleniu, dziwactwie tego uczucia, teoriach i życiu... Wierzcie mi,
nie przyszło to bez obejrzenia się na powieść naszą. Oto właśnie dzień znowu pocztowy, którego
otwarcie z utęsknieniem oczekują wszyscy, sam pan Bal tylko nie przyznaje się, żeby za nim
bardzo wzdychał. A jednak chwycił listy, pożarł je szybko, rozgrzał się nimi widocznie, rozdarł
koperty gazet i brnie w doniesieniach Kurierka, przedstawujących mu żywo Warszawę, po której
trochę smutku i żalu mu zostało... W początku udawał nawet obojętność na listy i doniesienia z
rodzinnego miasta, niekiedy przychodziło do tego, że pół godziny zostawiał korespondencje nie
rozpieczętowane, żeby dowieść, jak go niewiele obchodzą, a gromił żonę, córkę i syna za ich
chciwą niespokojność nowin, teraz już sam nie może wytrwać, by nie zasiadł zaraz do poczty, a
trafia się, że kilka razy spyta o nię, nim przyjdzie.
Lizia, biedna, wesoła i trzpiotowata Lizia, jakże uwiędła na wsi, jak zawiedziona
posmutniała. Jestli to tylko odczarowanie czy innego rodzaju uczucie? Na oczy tak jasne i
błyszczące nieraz się zjawia łza tajemna, której nikomu się nie zwierza, a wieczorem ile westchnień
po Bielańskiej ulicy! Nawet ojciec postrzegł już, że Lizia jest wcale inną, że ją nic nie bawi, nic nie
zaciekawia, że poczty tylko oczekuje, choć z niej listów nie odbiera... Postrzegła matka tęsknotę,
dziwi się jej, a że to uczucie zbliża ją do niej, czulszą się jeszcze stała dla córki.
Smutne to położenie biednej Lizi, która kocha może, nie mogąc się ani przyznać do tego, ani
zwierzyć nikomu... przed którą miłość ciągnie się szarym pasem daleko bez końca, jak droga w
stepie, pusta i milcząca... Czasem zniecierpliwi się, oburzy i powie sobie: „Nie! ja nie kocham! ja
go kochać nie mogę! To by była śmieszność! On nigdy nie będzie się śmiał zbliżyć do mnie, ja ku
niemu nie pójdę, dzielą nas żelazne podwoje nieprzełamane... ojciec by nie pozwolił na to nigdy...
To dzieciństwo!” I wkrótce szepcze dziewczyna, słuchając bicia swego serca:
„Biedny chłopiec! Tak wielkie, cierpliwe, milczące i bez nadziei przywiązanie nie
zasługujeż choćby na trochę litości?
miejmy litość, tym bardziej że sobie mamy trochę do wyrzucenia... Ten jego dziennik
zawrócił mi głowę; po cóż było czytać dziennik cudzy, bez pozwolenia wyciągać go z torebki
zamkniętej? Pan Bóg skarał za niepotrzebną ciekawość. Biedny chłopiec, jak on się tam nudzić
musi na tej pustej Bielańskiej ulicy! Bardzo mi go żal! Ale czy wytrwa? O! przyznam się, gdyby mi
znowu wpadł jakim przypadkiem dziennik jego w ręce... gdybym w nim wyczytała, że się zmienił,
że zapomniał...”
Lizia domawiając tych słów wstawała zaczerwieniona, a jej twarz rozgniewana dokończała,
co nie dopowiedziały usta.
Stanisław chwyciwszy swoje listy pobiegł i zamknął się w swoim pokoju... długo tam
siedział, marzył i już po trzy razy odczytał list Konstancji, gdy Lizia, która się spodziewała, że
Strumisz do niego pisać musiał, weszła niby przypadkiem do brata. Na widok tego
niespodziewanego gościa Stanisław szybko schował Ust Konstancji i zza łez niedojrzałych jeszcze,
w których mu oczy pływały, uśmiechnął się do siostry.
— Co ci piszą z Warszawy? — spytała Lizia zręcznie tak poczynając z daleka.
— Z Warszawy? a! z Warszawy — powtórzył przychodząc do przytomności Staś; — zdaje
mi się, że coś tam tak być musi jak na wsi, nikt nic nowego nie donosi, jedno i jedno.
— Nudni ludzie! — ruszając ramionami, odparła Lizia — to pewno ten nieznośny Strumisz
polenił się nawet napisać...
— O! — uśmiechając się rzekł Stanisław — list jego aż nadto długi!
— Nadto? — podchwyciła Lizia — i ty to mówisz?
— Jeszczem go nawet nie przeczytał.
— Nieznośny też z ciebie flegmatyk, nie mógłbyś mi go pokazać? Ojciec zagarnął
wszystkie gazety, mama listy, aż mnie trochę żal i złość wzięła, że do mnie nic nie ma... muszę
choć list tego nudnego twego Strumisza przeczytać.
— Ale niewiele się z niego dowiesz, myślę — rzekł Staś wyciągając jej ledwie
rozpieczętowaną kopertę — musi pisać o handlu, o sobie...
— To nic nie szkodzi, chce mi się czytać — daj! — To mówiąc Lizia niby obojętnie
pochwyciła list Strumisza, powoli wyszła z pokoju i biegiem poleciała do siebie. A serce jej biło.
Tymczasem Stanisław czwarty raz czytał list Konstancji.
Smuci mnie doprawdy, że wieś tak złe na panu robi wrażenie. Jak też to ktoś słusznie
powiedział, że wszystko nosimy w sobie...
Świat jest tylko ramą, na którą nabijamy płótno przez nas malowane. Czarny dla jednych,
dla drugich różowy; jakim jest rzeczywiście, to Bóg wie tylko jeden, wkoło którego korony schodzą
się wszystkich barw promienie w wielką nieśmiertelną aureolę jasności!
A! przepraszam, cóż za wysmażony aforyzm mi się wyśliznął, na Boga zaklinam, nie posądź
ranie pan o jakie pretensje do literatury i stylu! ja tak literatek nie lubię! Na co nam żyć papierem,
gdy możemy sercem? Jak widzisz pan, łapię się nieustannie na nieznośnym dogmatyzowaniu. Dosyć
tego, przejdźmy do miasta naszego, o którym chcesz wiedzieć, stroskany mój wieśniaku...
Miasto jak kociołek, pod który kucharka ogień podłoży, wre i gotuje się nowym życiem,
życiem zimowym. To jego pora, to jego młodość! Zewsząd wpływają weń nowe żywioły, nowy ruch,
nowi ludzie... ulice pełne wrzawy, teatr pełen świateł, muzyka leje się i rozlewa aż na ulice...
chcemy się bawić i być weseli. Co pouciekało z miasta do wód, na wieś, powraca teraz odświeżone,
odmłodzone, stęsknione za swoim ogniskiem; co w nim nigdy nie było, przylatuje tu także
skosztować, napić się lub chociażby popatrzeć z daleka.
W ogólności dzielą się tu ludzie na dwie klasy, tych, co używają, i tych, co im zazdroszczą.
Miarkuj pan sobie, że i ja... i ja czasem się łapię na tym grzechu. Chwilka zapomnienia, radości,
taka to droga i rzadka rzecz, że może niewinnie jej zażądać — nie należy do siedmiu głównych?
Dość powiedziałam panu przyznając się, że zazdroszczę, bo kto zazdrości, ten nie ma... ja
się nie bawię, ja tęsknię za tym
właśnie, co pana trapi i niecierpliwi. Za szumem lasów zimowym, za głuchą ciszą, za jakimś
domkiem w pustym polesiu, na którego kominku paliłby się ogień olchowy, a około niego kółkiem
siedzieliby... O! ci, których już nie ma na świecie! poczciwy dziadunio mój i kilka cieniów
przeszłości niezapomnianej nigdy! Jak tam musi być dobrze w spokojnym Zakalu, w którym się tak
państwo męczycie!
Znowu mi. pan wymawiać będziesz, że nic mu nie piszę
o mieście! Doprawdy! doprawdy nie mogę! Powinnibyśmy się pomieniać, pan byś mi pisał o
mieście, ja panu o wsi, może by to nas pogodziło z nimi? Wracam do pierwszego założenia, że świat
takim nam się wydaje, jak my patrzym na niego. Rozważ to pan dobrze. Zdaje mi się, że i cała
tajemnica szczęścia ludzkiego w tym się zdaniu zawiera, trzeba jej tylko dobrze w nim poszukać.
Krombachowie całą rodziną zdrowi i weseli, co dzień się więcej przywiązuję do nich, zacni,
poczciwi ludzie! Niewiele jest doprawdy tak silnie złączonych familij, które by potrafiły ciągłymi
ofiarami, nie pokazując ich po sobie, wyżyć tuż przy sobie i wyżyć pogodnie a szczęśliwie. Patrzę
na to, uczę się
i szanuję tych ludzi! Co za słodycz charakteru, co za przywyknienie do poświęceń! Wszyscy
a wszyscy pięknie się panu kłaniają; wielu tu i często pytają o państwa. Różne dochodzą nas
wieści... wiele w nich przesady. Mówią już u nas, że pan Bal kupił zamek na lodzie, który się
rozpłynął, nim do niego dojechał. Pytałeś mnie pan o starego Zrębskiego, dowiadywałam się, kupił
wioseczkę w Płockiem i wyniósł się z Warszawy.
Drżę ciągle ze strachu, żeby to zbliżenie się do hrabiego nie przypłacić było trzeba nową
jaką klęską. Nienawidzę tego człowieka jako zabójcy mojego dziada, znam go tak dobrze! obawiam
się tak bardzo! Dlaczego pan milczysz? mężczyzna powinien mieć więcej odwagi...
Lizia tymczasem odczytywała list Strumisza, który chwyciła korzystając z roztargnienia
Stanisława. Nie spodziewał się on, żeby w nim co takiego być mogło, czego by nie mógł dać
siostrze; nie domyślał się jej uczucia, nie przypomniał, jak ono odrobiną karmić się umie. Ziarnka
mu dosyć, gdy głodne, świata mało, gdy się nasycić zechce. List Strumisza do przyjaciela był
następujący:
Kochany Stasiu! Wiele też to tysięcy lat, jakeście wyjechali z Warszawy! Nie wiem, ale to
pewna, że jak mahometanie od Hegiry, ja liczą od wyjazdu wszystko, a zdaje mi się, że wieki
upłynęły od pożegnania na Pradze. O! jakież tu pustki! fraszka te, na które ty narzekasz! Jesteście
razem, całym kółkiem, nikogo wam nie braknie, nie tęsknicie za nikim, zabraliście świat swój z sobą
i nic, nic prócz murów zimnych, przeraźliwą wiejących pustką, nie pozostawiliście. Dom wasz
straszy mnie jak te zamki stare w bajkach, w których także nic innego, tylko przeszłość straszyła.
Jeszcze w dzień jest praca, zajęcie, to odbiera jeśli nie ból serca, to przytomność; ale wieczorem,
gdy wszystko się rozbieży po kątkach, zamkną bramy, zapalą latarnie, kiedy się długie cienie
rozsuną poczwarnie, ciemność i cisza cisną okropnie... spoglądam w okna pierwszego piętra...
ciemno! ciemno! nikogo w twoim pokoiku... pusto... na tych gruzach sam jeden jestem tylko.
Nic nie przesadzam, kochany Stanisławie, ale mi bardzo smutno, straszliwie tęskno i trzeba
doprawdy mego przywiązania do was, żeby tu wytrwać na stanowisku.
Nieraz żal mi, że nie umiem się pocieszać i rozrywać jak drudzy. Knajpy mi wcale nie
smakują, w książce czytam nie to, co pisano, ale to, co myślę... Próbowałem pójść na teatr... pełno
lalek, a z ludzi nikogo — uciekłem. Od waszego wyjazdu po ulicach nawet lalki tylko chodzą, które
pouciekały oczewiście od perukarzy i udają, że żyją. Wściekle czasem rzucam się w morze
rachunków, ułamki, sprawdzania, kontrole... utonąć w nich nie mogą. Kiedyż bo przyjedziecie i
przywieziecie mi życie z sobą?
Doprawdy, czasem tak zły bywam, że wam życzę najstraszniejszych nud, zawodów,
kłopocików, które by was nareszcie wypędziły do Warszawy.
Piszesz mi, że powinienem sobie wyszukać rozrywki, towarzystwa, ludzi!
Nie znasz chyba tych chwil i położeń, w których wielkie przywiązanie do jednych rodzi
wstręt do wszystkich innych. Szacuję bardzo cały rodzaj ludzki, ale mnie on nie bawi jakoś; w
towarzystwach szukam was tylko. Źle to, żem się tak przywiązał, sam czuję teraz. Do czego się to
zdało? sługa powinien być sługą tylko... co by to był za kłopot, gdyby każde narzędzie wzięte do
ręki, do dłoni ci przyrosło? Macie coś podobnego ze mnie... Gniewam się na siebie... Ale sierota i
włóczęga, samiuteńki jeden na szerokich obszarach świata, szukam sobie czegoś, żeby się przytulić
i spocząć. Od dzieciństwa żyłem tylko litością ludzką... jest to wprawdzie miłości siostra czy córka,
ale to jeszcze nie miłość! Daruj mi, Stasiu, te fantastyczne frazy i nieporządne zwierzenia, ale
doprawdy bardzo mi za wami tęskno.
Straty, o których mi donosisz, były dla mnie przewidziane, to jeszcze jedna z najmniejszych
rzeczy; będziemy się starali tutaj tak gospodarować, abyście ich nie uczuli. Tylko powróćcie.
Słyszałeś kiedy o starym poczciwym Murzyńskim, który dostał się w spadku ojcu twojemu po
dziadzie, a umarł nie wiem w wielu parach okularów nad księgą handlową; wyobrażam sobie, że i
ja kiedyś, jeśli okularów dożyję, jeśli mnie nie wypędzicie, w kątku waszego domu, pilnując dobra
waszego, życie skończę. Jak kot przywiązałem się już nawet do Bielańskiej ulicy i do waszego
domu... Tej izdebki, w której mi tak tęskno, nie zmieniłbym na Pałac Krasińskich.
Lizia czytała, podniosła oczy, z których się najniepotrzebniej dobyła łezka srebrna,
śliczniutka, czysta, poczciwa, warta, by ją Bóg w perłę przemienił, i zobaczyła nad sobą stojącą
matkę, która już od kilku minut wpatrywała się w tak zaczytane dziewczę z. uczuciem litości i
niespokoju.
— Co to jest, Liziu? co ty czytasz i kto do ciebie pisał?
— Do mnie? — wstrzęsło się dziewczę — do mnie nikt, mamo!
— Cóż to za list...
— To list... jest to list... — zaczęła zafrasowana — żartem, przez ciekawość wzięłam go od
Stasia...
— Widzę — to list Strumisza, ale czegożeś się rozpłakała?
— Ja? — żywo oczy ocierając zawołała z uśmiechem niezręcznym Lizia.
— Ty, moje dziecię, tak! ty...
— Ależ czyż ja płakałam? tak się mamie zdawało.
— Liziu! wierz mi, ja jeszcze doskonale widzę!
— Dzieciństwo! nie wiem! taki bo ten list tęskny, smutny, a ten Strumisz śmieszny!
— Śmieszny tak, że cię do łez rozczulił?
— Nie godzi się tak chwytać za słowa.
— Nie godzi się nie mówić prawdy matce...
— Ale cóż miałam powiedzieć? — żywo odparła zmięszana Lizia. — Strumisz popisał
dzieciństwa.
— Na cóżeś je czytała?
— A! jakże, mamo! wszyscy odebrali listy, ja tylko żadnego. Staś się musiał ze mną
podzielić.
Matka ruszyła ramionami z uśmiechem, a rzut oka na łagodny wyraz jej twarzy przekonał
Lizię, że pobłażającego będzie miała w niej sędziego.
— Cóż on tam takiego pisze? doprawdy — odezwała się, z lekka wysuwając list z rąk Lizi,
pani Balowa — jestem trochę ciekawa...
— Dzieciństwa...
— Jeżeli ci wolno je było przeczytać, czemuż nie mnie także?
I matka, rzuciwszy jeszcze raz okiem, co wszystko odgadło, na Lizię, usiadła do listu Jana...
Córka, zarumieniona, poczęła się przechadzać spoglądając na nią i czatując na wrażenie, jakie list
zrobi; spodziewała się łez w oczach matki także i nadzieja jej nie zawiodła.
Długo z przybraną powagą i surowością czytała matka, potem powoli nabrzmiały jej
spuszczone powieki, zatrzęsła się ręka i łza tajona, wstrzymywana upadła na tęskny list młodego
chłopca.
— Mamo! — zawołała Lizia klaskając w dłonie i podbiegając ku niej — rozgrzeszyłaś
mnie, widzisz! samaś się rozpłakała.
— Ja? — spytała z kolei matka.
— O! łza nawet na list upadła! mam dowód.
— I nie taję się z nią, Liziu! mnie tak tęskno za Warszawą, z tak ścieśnionym wyjeżdżałam
sercem, ale ty, coś tak wesoło żegnała rodzinne miasto, a tak trzpiotowato uśmiechała się do wsi?
— Wieś mi się nie wypłaciła wcale za moje dobre ku niej chęci — udając wesołość
odpowiedziało dziewczę. — Niechże mama sądzi, za co ją tu kochać? za pana Porfirego? za pana
Zmorę? za Sulimowskich? czy za Dankiewiczów? Jak żyję, tyle razem nie widziałam śmieszności i
dziwolągów. Jeszcze gdybym choć miała to szkiełko, przez które ojciec patrzy na wszystko, co go
otacza, upatrując wszędzie cnoty, blaski, nimbusy. Szkiełka tego widać zapomniałam w Warszawie.
— Więc ten list — przerwała matka, nie dając się oszukać wesołości przybranej — ten list
taką w tobie obudził tęsknotę za Warszawą?
— Taką tęsknotę? — powtórzyła Lizia rumieniąc się.
— I trochę żalu może?
— Żalu, dlaczego?
— Jużcić musiałaś i biedaka Strumisza pożałować! — żartobliwie dodała matka.
— Ot, nie wiem! — zamyślając się poczęła Lizia doskonale udając mowę, ale rumieniąc się
co chwila. — Strumisz jest na kupczyka zanadto uczuciowy, trochę śmieszny.
— Dlaczegoż uczucie miałoby być śmieszne? — spytała matka.
— Ja tam nie wiem, tak mi się to wydało. Podano herbatę, wszyscy się zeszli do saloniku.
Po twarzach poznałbyś, że to był dzień pocztowy... tak rozjaśniały je odebrane listy i pisma.
Pan Bal, choć się niechętnie do tego przyznawał, weselszy był niż kiedykolwiek, wstąpiła w niego
nadzieja, odwaga, wiara, które go opuściły na chwilę. Stanisław milczący chodził z rumieńcem na
twarzy, ściskając coraz list złożony na piersi, by się przekonać, że go nie zgubił.
Parciński w milczeniu pił herbatę, rzucając okiem po otaczających i nie śmiejąc się
odezwać, żeby marzeń, które widocznie latały po czołach, nie przerwać. Na koniec pan Bal zatarł
ręce i sam rozpoczął rozmowę, ale dziwnie poplątaną. Chciał i silił się mówić o Zakalu, o swojej
wsi ukochanej, a co chwila zwracał się ku miastu i powtarzał to nowinki z Kurierka, to wiadomości
z listów. Widocznie męczył się z sobą, wymawiał sobie słabości i podołać jej nie mógł. Parciński
dobrodusznie się uśmiechał.
Przeznaczeniem było Zakala, żeby w nim chwili spokojnej nie zażył nowy dziedzic; właśnie
gdy się najweselej rozgadał, służący wniósł list.
Zachmurzyła się twarz kupca, westchnął i rozpieczętował, a rzuciwszy nań okiem pokiwał
głową, zdawał się namyślać i wziął Parcińskiego do okna.
— Panie Tomaszu! — rzekł — Dankiewicz prosi mnie o pożyczenie pieniędzy.
— Zgadłem — rzekł plenipotent — to przyjść musiało niechybnie! byłem tego pewny.
— Mam mu pożyczyć?
— Ja bym nie dał!
— Dlaczego? nie odda?
— Najprzód, że nie odda, po wtóre, że raz pożyczywszy, nudzić będzie nieustannie; odpisz
pan, że niespodziane wydatki i spodziewane jeszcze wypłaty nie dozwalają mu tej sąsiedzkiej
dopełnić przysługi. Odpisać trzeba bardzo grzecznie.
— Zawsze się pisze bardzo grzecznie — rzekł pan Bal — ale nie będęż miał nieprzyjaciela?
— A jak pan pożyczysz, a dopomnisz się, gorszego jeszcze zyszczesz wroga!
— Hm! i to prawda!
— Dasz jednemu, dziesięciu się zjawi łakomych na grosz, nie opędzisz się od nich.
— Więc nie dawać?
— Zdaje mi się.
— Nie bój się pan — rzekł śmiejąc się i odchodząc kupiec — odpiszę bardzo grzecznie, nie
uchybię.
Grzeczność była wcale na ten raz nieskutecznym plastrem; choć mówią, że nią przesadzić
nie można, ale i to pewna, że na niewiele się przyda.
ROZDZIAŁ ÓSMY NARADY, OŚWIADCZENIE I ZNOWU
NIESZCZĘŚLIWA DYFERENCJA
W kilka tygodni po opisanych wypadkach w Brogach u pana Teofila Zmory zjawił się
dawno nam znajomy hrabia Bracibor Sulimowski; trafił właśnie na zwykłego tam preferansa,
składającego się z gospodarza, siwego Jasia Pancera i pana Hubki, z wychodzącym Porfirym
Szaławińskim, który to się cofał od gry przestraszony przegraną, to do niej powracał wśród śmiechu
powszechnego, obiecując sobie odegrać. Przybycie hrabiego na chwilę grę przerwało, musimy
bowiem choć tę mu oddać sprawiedliwość, że w ciągłych szachrach majątkowych i procesach nie
miał czasu żadnego nabrać nałogu i do kieliszka ani do kart nie miał skłonności. Jedna myśl
przewodniczyła mu w życiu: zdobyć jakimikolwiek środkami wielki majątek mitologicznych
przodków i zająć w społeczeństwie z mocy talarów miejsce, które sobie należnym uznawał, a
inaczej dobić się go nie umiał.
Me było nadeń pracowitszego człowieka; całe życie na wózku przelatywał z majątku do
majątku, z powiatowego do guberniakiego miasta, naradzając się z plenipotentami, z
kancelarzystami, sędziami, podając prośby, manifesta i tym podobnie. Uparta jednak fortuna nie
wypłacała mu trudów jego, nic się nie wiodło, przegrywał często, a wygrane w korzyść nie szły.
Nie zrażony jednak szedł tak dalej a dalej.
— Skądże to, hrabio, jedziesz? — spytał go gospodarz — pewnie nie umyślnie do mnie?
albo z Łucka, albo do Żylkowa?
— Cha! cha! — roześmiał się tajemniczo przybyły zasiadając w krześle wygodnie — na ten
raz się mylisz, jestem w Brogach naumyślnie...
— To być nie może!
— Najistotniej!
— Jakże będę takiego gościa przyjmował?
— O! tylko bez ceremonii, kończcie państwo preferansa. a mnie dadzą co przekąsić, bom
głodny trochę po przejażdżce.
Gra, już i tak długo przeciągniona, zerwała się zaraz z przybyciem hrabiego, zrobiono
rachunek, zsunięto stolik. Pan Porfiry, który nie lubił gościć tam długo, gdzie na niższy ton swój.
musiał się nastrajać, kazał konie zaprząc i wyjechał. Jaś Pancer, niewyspany, położył się
przedrzymać, a Hubka, hrabia i Zmora zostali sami.
Sulimowski zbliżył się wprzód do Hubki.
— Cóż dyferencja? — spytał śmiejąc się po cichu — skończyliście?
— Cha! cha! rzeczy tak stoją, że bylibyśmy skończyli, gdyby nie ten psiawiara Parciński,
który im rady daje i chce ich widać w proces wciągnąć, żeby się dłużej obławiać.
— No! to z nim pomówić na osobności. Goły, nie może być, żeby nie wziął.
— O! co to, to nie! — rzekł cofając się Hubka — ja Parcińskiego znam, gotów by oczy
wydrapać za samę propozycję!! Była tego raz próbka, chciał kijem obić.
— Może mu mało dawano — rzekł hrabia śmiejąc się.
— Przeciwnie, była to sprawa ważna, ofiarowano mu trzy razy tyle, ile ma całego majątku,
to jest, ile wart jego dworek w mieście; pan Pędziszewski ledwie miał czas uciec od niego, tak się
chwycił...
— Ba! ba! cóż to taki bardzo poczciwy?
— Nie! to musi być dziwak! — odparł Hubka czując, że mu w taką poczciwość wierzyć
jakoś nie wypadało.
Hrabia głową pokiwał. — Co więc będzie z dyferencją?
— Sprawa w zawieszeniu, ale po obejrzeniu na gruncie, sądzę, że się skończy zgodnie...
— A dyferencja cała przy was pozostanie?
— Wątpię!
— Jakkolwiek wypadnie, proszę pamiętać umowę naszę... będę potrzebował... — rzekł
hrabia.
— To się załatwi w swoim czasie — mruknął Hubka już poglądając na czapkę, którą żywo
pochwycił, i uśmiawszy się przy pożegnaniu siadł na swoje bryczkę, uciekając do domu.
— To kawał filuta — rzekł hrabia po jego odjeździe. — Gruby baryła; powiedziałbyś, że go
pierwszy z brzegu oszuka, a wziąćże go w leszczotki, ani grosza z niego nie. wyciśniesz.
— Czy hrabia masz z nim jaki interes?
— Maleńki, drobnostkę. Alem na jego łasce!
— O! to nienajlepiej! Sulimowski odwrócił rozmowę.
— Dobrze — rzekł — żeśmy się niepotrzebnych pozbyli świadków. Mówiłeś Balowi to,
com ci polecił?
— A jakże! i trzeba było słyszeć, jak zręcznie się wziąłem do tego.
— I cóż? oblizał się bardzo!
— Zdaje się; jednak uważałem, że i tą razą, choć bardzo wyraźnie im nadmieniałem o synu,
nie będzie podobno śmiał jeszcze...
— Jak to? a czegoż u licha by czekał? Czy nie filuteria to z jego strony ta nieśmiałość? Ale
nie widzi mi się, żeby mógł nie dowierzać nam lub domyślać się i lękać...
— Wątpię bardzo!
— Skądże takie tchórzostwo nie w miejscu?
— Czy nie syn tu na przeszkodzie?
— Bardzo być może! najpodobniej! Ale nie starałżeś się zbliżyć do niego?
— I owszem, wszelkimi sposoby, ale to dzikie stworzenie... Usiłowałem dowiedzieć się, co
lubi, czym się zabawia; mówią, że czyta, przechadza się, od ludzi stroni... a bodaj czy nie
zakochany... Ojciec może wie o tym.
Hrabia się zamyślił kiwając głową, którą przechylał na jedno i drugie ramię.
— Szkoda! szkoda! dobra by to była partia! u nas w okolicy nikogo z takim funduszem nie
znajdą dla Łucji. Miałbym przez nią ich miliony w ręku! Oczyściłbym Sulimów! szkoda! Ale nie
możnaż by jeszcze spróbować?...
— Jest na to jeden sposób — rzekł uśmiechając się Zmora, który przygotowywał cygaro z
największą pilnością układając rozerwane listki jego.
— No! a jaki?
— Najprzód potrzeba by mnie ożenić z Lizią; raz wszedłszy w familią, pokierowałbym
nimi, jakbym chciał; bo ludzie naszego położenia towarzyskiego wszędzie rej wodzić muszą...
Wydałbym Łucją pewnie za Stanisława.
— No! a czemuż nie docierasz? — spytał Sulimowski.
— Staram się ciągle o względy tego kapryśnego dziewczęcia, chociaż zgoła powiedzieć nie
mogę, czym je pozyskał. W początku jakoś to szło lepiej. Matka i ojciec przyjmują bardzo
grzecznie, Stanisław widocznie ode mnie stroni.
— Na cóż czas darmo tracić! oświadcz się!
— Dobrze to mówić. Najprzód sam tego uczynić nie mogę, właśniem jechać miał do
Sulimowa prosić hrabiego, żebyś mnie w tym zastąpił. Oni ci odmówić nie potrafią...
Sulimowski rozśmiał się po swojemu: szerokimi usty, a po cichu, pokręcił głową i dodał:
— Ot! jakem ci na rękę przyjechał. Cóż! nie ma, czego by człek z siebie nie uczynił dla
familii, pojadę!
Zmora z ukłonem podał mu rękę na znak podziękowania.
— A kiedyż? — spytał.
— Choćby jutro!
— Przyznam się, że mi mrowie po skórze przechodzi! Hrabio, na Boga, ostrożnie! powoli!
— Nie ucz mnie tylko!
— Nie trzeba się spieszyć.
— Owszem, trzeba bić żelazo, póki gorące, bo potem może diable ostygnąć.
Na twarzy Sulimowskiego tak dziwny w tej chwili wypiętnował się wyraz utajonego
szyderstwa i chytrości, że Zmora, któ- ry miał zapalić już opracowane cygaro, zatrzymał się, stanął
i wlepiając weń oczy zapytał:
— Hrabio! bądźmy z sobą otwarci: co to jest? mówiłeś mi i wprzód o powodach
znaglających cię do pośpiechu... teraz znów coś przebąkujesz... na co z sobą mamy grać w
ciuciubabkę? powiedz mi, co to jest?
Sulimowski się zasępił, ułożył fizjonomią smutną prawie i zakłopotaną i tak począł:
— W istocie, nie możemy mieć dla siebie tajemnic, trzeba żebyśmy sobie wzajem pomagali,
a do tego poznać musimy swoje położenie. Ta sprzedaż Zakala wiele mi krwi popsuła; najprzód żal
mi majątku, z którego byłbym zrobił złote jabłko...
Zmora ruszył tylko ramionami.
— Nie żartuję, to śliczny majątek; w Warszawie podeszli mnie, nabechtali, tak że dałem się
namówić na sprzedaż nie wiedzieć po jakiemu. Straciłem głowę, przepomniałem wielu rzeczy. Ale
sam nabywca pędził mnie, naglił, brał wszystko na siebie, bylebym kończył z nim, tak że teraz
skutkiem tego pośpiechu mogę być posądzony...
— O co? — spytał Zmora.
— O jakąś niedelikatność — rzekł hrabia — a wiadomo ci — dodał zupełnie serio — jak w
interesach jestem sumienny i skrupulatny.
Zmora udał, że wierzy na ten raz.
— Muszę spieszyć zrobić, jeśli się co uda, z panem Balem, bo na Zakalu może się odkryć
zatajony, zapomniany przeze mnie, małej wagi, ale nudny proces z Mylińskimi o dwakroć sto
tysięcy, z narosłymi procentami, prawie alterum tantum, naówczas Bal będzie myślał, żem go
chciał oszukać. Dodaj do tego, że i dyferencję mu zabiorą, o której lepiej dopiero jakoś później po
sprzedaży dowiedziałem się. Trzeba więc z Balem spieszyć, póki to nie powychodzi na wierzch.
— Ale to lada chwila nastąpić może! — chmurno rzekł Zmora żałując już, że swoją sprawę
powierzył hrabiemu.
— Tak prędko może nie jeszcze, Mylińskich proces ciągnął się lat trzydzieści; to głupstwo,
napaść! Zawsze jednak, gdy zastukają, Bal się zlęknie i krzyk będzie na mnie.
— Mnie się zdaje — rzekł Zmora widocznie chłodniejąc — że lepiej by było, żebyś hrabia
sam o tym uprzedził.
— Ja! — krzyknął Sulimowski — niech Pan Bóg broni! Zapomniałem mu powiedzieć w
porę, teraz muszę milczeć.
— A jeśli Mylińskich pretensje okażą się słuszne? — spytał Zmora, który już rachował, że
Zakale spaść by mogło na przyszłą jego żonę.
— To być nie może! przegrywali wszędzie! przedawnień i nieformalności jest mnóstwo, a w
dodatku to ludzie ubodzy, nie dojdą!
— Ale czy im się to należy?
— Jużcić nie należy, kiedy nikt im nie przysądził! prawo za nami, to jest za Zakalem.
— A sprawiedliwość? — spytał Zmora.
— Ja nigdy nie jestem tak dumny, żebym miał prawo od sprawiedliwości odróżniać — rzekł
hrabia; — mówmy o czym innym.
Zmora zapalił cygaro i usiadł zamyślony. Popsuło mu widocznie humor zwierzenie się
krewniaka, którego nadto znał, żeby jego malowaniu mógł wierzyć; trochę mu wstyd było
szachrajstwa jego, a może i miłość własna szeptała,- że opinia o hrabi wpłynie na wyobrażenie o
bliskim jego krewnym. Rad by był się cofnąć z tego, o co przed chwilą prosił, ale nie miał sposobu
uczciwie zawrócić się, a hrabia, im więcej zastraszało go odkrycie wilków zakalańskich (tak się
nazywają zatajone w majątkach interesa), tym żwawiej przysuwał się do Balów okazując, że się do
niczego nie poczuwa.
Wieczór upłynął dosyć smutnie i nudno, hrabia mówił wiele, cóż, kiedy Zmora wierzyć mu
nie mógł, potakiwać nie miał ochoty, a zaprzeczać nie chciał; pomrukiwał więc tylko nie bardzo się
odzywając. Nazajutrz rano Sulimowski w starym czarnym fraczku, gdyż o ubiór niewiele dbał,
wybrał się do Za- kala, smutek kuzynka biorąc tylko za naturalną w takim razie obawę. Siadł do
powozu, dodając mu ducha, i krzyknął jeszcze z niego po francusku:
— Allons donc! on ne refuse pas un cousin des Sulimowski! Du courage, ça iral
Pan Teofil stojąc na ganku pokiwał tylko głową.„A, przeklęty stary szachraju! — rzekł w
duchu — że też się nigdy nie poprawisz ani ci przybędzie wstydu, ani stracisz śmiałości! Wiem
teraz z góry, że z tego nic nie będzie, licho mi też nadało chwalić się waszym pokrewieństwem i
prosić o protekcją!” Było na kogo winę zrzucić, i to trochę osładzało troski zawczesne. Hrabia
tymczasem jechał do Zakala myśląc przez drogę o swoim położeniu względem pana Bala. „Co u
licha! — mówił — w żadnym razie obwiniać mnie nie może, prosiłem go, modliłem, wymawiałem
się, napierał się nabycia, chciał kończyć gwałtownie, niechże teraz pokutuje, ja ręce umywam. W
potrzebie sam mu to gotów jestem powiedzieć. Nie może gniewać się na mnie!...”
W tych myślach przyjechał Sulimowski i wysiadł w ganku dziwując się odświeżonej do
niepoznania postaci starego dworu. Takiej metamorfozy mogły tyko dokazać znaczne pieniądze i
wielka ochota wyrzucenia ich za okno. Stary dwór nosił zawsze na sobie cechy wieku, ale wystroił
się ich staruszek na przyjęcie gości, włożył dach nowy, ściany mu poprostowano, okna dano
większe i ze szkła pięknego, okiennice robotą stolarską, ganek nawet się wywdzięczył, ustrojony w
słupy, ławki i balustradę w smaku odpowiednim budowli. Ale niczym były te powierzchowne
oznaki dbałości przy zupełnie odnowionym wnętrzu. Piece kaflowe spod Krzemieńca, posadzkę z
Połonnego sprowadzono, nowymi obiciami przeciągano ramy starych wyświeżonych futrowań; a że
z Warszawy nadeszły meble i sprzęty, dom zakalański, jak był naprędce urządzony, mógł za
najporządniejszy w okolicy uchodzić...
Wszystko to rzutem oka obejrzał hrabia, obliczył po cichu koszta i uśmiechniony spotkał się
z panem Balem, którego ostygła trochę grzeczność zaraz go na wstępie uderzyła. Na widok tej
zmiany hrabia podwoił dumy i zarozumienia, z dawna zauważywszy, że to było najlepsze lekarstwo
przeciw oziębłości bliźniego, mogącej przejść w inne, mniej znośne uczucie.
Pan Bal zawsze uprzejmie i dość uniżenie wprowadził go do nowego saloniku, pustego w tej
chwili, ale z przepychem niemal zagospodarowanego. Śliczne meble obite aksamitem, wielkie
zwierciadła, kilka obrazów krajowych, trochę fraszek, dywany, firanki, portiery, obicia — wszystko
jak z igły zdjęte wyglądało, doskonale harmonizując z sobą barwą i rysunkiem.
— A! a! jakże to u państwa ładnie, świeżo! — rzekł hrabia oglądając się zdumiony. —
Prawdziwie, anibym poznał swojego. Zakala! co to mogą pieniądze!
— I trochę smaku — odważył się podszepnąć pan Bal.
— Nadzwyczaj wiele smaku! — dodał hrabia — ale smak bez pieniędzy to tylko męka.
Rozmowa poszła bitym torem oklepanek; wkrótce dano obiad, na którym zebrało się zwykłe
towarzystwo, dosyć milczące i zimne. W godzinę po nim hrabia i Bal siedzieli w osobnym pokoju.
— Ani się pan dobrodziej domyślasz, żem tu przybył w misji dyplomatycznej —
uśmiechając się przerwał milczenie hrabia
— Cóż to być może?
— A! zaraz się to da widzieć! — Sulimowski przybrał postawę poważną. — Przychodzę —
rzekł — w poselstwie od mojego kuzyna Zmory; jest to rodzony mój siostrzan, człowiek, któremu,
gdyby był nawet obcym, oddałbym tę sprawiedliwość, że mało jemu podobnych: pełen charakteru,
rozsądny, rządny, z taktem wielkim; majątek niezły wcale i czysty... Zapewnieście państwo
postrzec musieli, że piękne oczy panny Elizy usidliły nieboraka... Bal mocno się zdawał skłopotany
i nic a nic nie wesół.
— Prosił mnie — dokończył hrabia po przestanku — żebym tu był tłumaczem jego uczuć i
w imieniu jego zapytał państwa, jak jego staranie uważać zechcecie?
Kupiec ukłonił się w milczeniu.
— Niech mi pan hrabia wierzy — rzekł — że czuję się zaszczyconym żądaniem
szanownego siostrzeńca pańskiego i umiem mu za nie być wdzięcznym, ale...
Hrabia brwi podniósł, a usta szerokie zaciął,, tak że zdało się, jakby sobie chciał uszy
pozakąsywać.
— Ale — dokończył Bal — moja córka w wyborze będzie zupełnie swobodną. Ja nie myślę
jej wskazywać nikogo, czuć się tylko będę w obowiązku pokierować jej wyborem, jeśliby mi się nie
zdawał stosowny... Prócz tego jest ona jeszcze tak młodziuchną...
— Cóż mam przez to wszystko rozumieć? — spytał wyprężając się poseł.
— Że Lizia nasza jest panią swej ręki...
— A gdyby wybór jej padł na mego kuzyna?
— W takim razie ja bym nic nie miał przeciwko temu.
— O to nam chodziło właśnie — lekko głowę schylając odpowiedział hrabia — i za to
dzięki składam.
Pan Bal się ukłonił w milczeniu.
Wtem wszedł z plikiem papierów Parciński, na widok którego hrabia schwycił za czapkę i
zmięszany począł się zabierać do odjazdu, udając, jakoby się nie domyślał, że interes może być do
niego.
— O chwilkę bym prosił pana hrabiego — rzekł z przesadzoną prawie grzecznością
plenipotent.
— A cóż tam takiego? — dumnie spytał z góry Sulimowski. — Mamy tu maleńką kwestią,
w której bym, jeśli łaska pańska, chciał się objaśnić...
— I ja bym prosił — dodał Bal wlepiając w niego oczy chcące zbadać a nie umiejące nic
wyczytać z gipsowej twarzy starego procesowicza.
— Najchętniej! najchętniej! co mi panowie każecie i o co to chodzi!
— Jest to spór o dyferencją w lesie z Radziwiłłami. Sulimowski stanął, zamyślił się i
podniósł oczy w sufit, i zdawał się mozolnie coś sobie przypominać.
— Tak, tak — rzekł — przypominam coś sobie, nigdy tego interesu dobrze nie znałem. Była
jakaś kwestia o las, o kawałek, spór! tak, tak! ale dokładnie nie wiem, jakiej to wagi rzecz. Hubka
mi tym głowę durzył i durzy jeszcze. Nawet mi dał jakiś papier do podpisania, któren w pośpiechu,
nie czytając, na wiarę jego poświadczyłem. Miało to być coś zaciągnionego, jakaś formalność do
spełnienia.
Przez cały czas tej mowy jednym tchem, ale — gdyby nie zbytni pośpiech — z doskonale
odegraną mimiką wypowiedzianej, Parciński z zupełną serią wpatrywał się w twarz hrabiego,
rzekłbyś, krytyk, co śledzi ruchy aktora.
— Mój Boże, jakąż to pan hrabia nieostrożność popełnił — rzekł w końcu bardzo
naturalnie, ale w duchu szydersko Parciński — wszak to była komplanacja o całą dyferencją, którąś
hrabia ustąpił Radziwiłłom.
Sulimowski niby osłupiał, niby stanął.
— Co pan mówisz! być że to może? a proszę, na co to naraża zbytek wiary! tyle mam zajęć
na głowie, taki nawał interesów! Nie spojrzałem nawet podpisując.
— A to nie jest rzecz mała — rzekł Parciński. — Ta dyferencja stanowi dziś główną
wartość Zakala.
Hrabia się niedowierzająco uśmiechnął.
— Co pan mówisz? to nic nie znaczący kawałek, szmat lasu...
— Włók kilkadziesiąt!
— Przesadzasz pan.
— Nie, panie hrabio, mapy świadczą...
Sulimowski żywo odwrócił się do pana Bala, który ust nie mógł otworzyć, tak sobie z tej
sceny sprawy zdać nie umiał.
— A! widzisz pan — zawołał z wymówką — na co to naraził pana ten pośpiech w nabyciu.
Nie byłem wcale przygotowany do sprzedaży, nie postarałem się wcześnie o dokładny opis stanu
majątku. Teraz kłopoty spadają na pana. Ale sameś pan winien, na honor! A co mi robi przykrości,
to wypowiedzieć trudno.
Parciński o imało się nie rozśmiał. Bal zaś, ujęty pozorną szczerością, już miał się
uniewinniać, gdy plenipotent wrzucił:
— O komplanacji w istocie nic nie ma w transakcji.
— Spytaj pan swego pryncypała — odparł Sulimowski — jak się to robił interes, jak mnie
naglili, jak mi tchnąć nie dali. Cóżem ja winien?
— Więc żadnego objaśnienia w tej sprawie pan hrabia dać mi nie raczy? — spytał Parciński.
Hrabia już wkładał rękawiczki spiesząc z - wyjazdem, brał kapelusz i poczynał się żegnać;
ruszył ramionami.
— Nie dziwuj się pan mojej niewiadomości w tej rzeczy, tyle mam na głowie, nigdym o
Zakalu bliżej się nic sam nie objaśnił... nie starczyło czasu... miało to z kolei nastąpić, a wtem się
sprzedało. Upadam do nóg pana.
To mówiąc zręcznie odwrócił się od Parcińskiego, który długie słał za nim wejrzenie,
pospiesznie się wycofnął, jeszcze żywiej pożegnał i nie bez oznaki niecierpliwości wyleciał, jakby
uciekł.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY PLOTKI — HARBUZ PANA TEOFILA
Rzućmy teraz okiem na okolice Zakala, w których łonie zbierają się nowe burze.
Rządczyni wygnana wskutek własnej niezręczności z majątku, w którym panować jeszcze
długo zamyślała, pierwszą była iskierką roznieconego wkrótce pożaru. Nie ma nic
niebezpieczniejszego jak uparta zemsta maleńkich: jest jak tajemna robota owych robaczków
okrągłych, co w proch obracają ogromne budowy, coś niedojrzanego, niepochwyconego, czego w
początku nie widać, aż najmniej spodziany pokaże się skutek, gdy nie ma nań ratunku.
Wygnana z Zakala, przenieść się wprawdzie musiała do Supówki, gdzie hrabia dał kątek
dawnej ulubienicy, ale z płaczem wsiadając na bryczkę, gdy wyjeżdżała z Zakala, zaklęła się, że
pan Bal ustąpi z majątku jak oni z folwarku.
Odtąd cała się poświęciła wielkiemu dziełu najstraszniejszej kobiecej zemsty; a że miała
obszerne stosunki, mnóstwo znajomości i związki familijne, poczęła działać nadzwyczaj żywo i
skutecznie. Przez czas jakiś pobytu w Zakalu przypatrzyła się rodzinie Balów, wypytywała
służących i wywiozła niezły zapasik plotek, które przerabiała, jak się jej podobało.
Nie chybiła też żadnej zręczności, nie było jarmarku, odpustu, zjazdu, gdzieby nie
powtórzyła w różny sposób swoich szyderstw i wiadomości o Balach. Te przez sługi i oficjalistów
rozchodziły się po dworach, a że pani Supełkowa wiedziała, co ko- mu powiedzieć, trafiały więc w
usposobienia tych, do których wymierzone były.
Dla jednych czyniła pana Bala bogatym neofitą, który zrobił majątek na łojowych świecach
i zwietrzałym pieprzu, dla drugich malowała go jako ostatkiem goniącego bankruta, który wkrótce
pójdzie z torbą. Dostało się tam i jemu, i żonie, i Lizi, i synowi; każde z nich miało jakąś ukrytą
słabość, wadę, namiętność nieszlachetną itp. A że nic tak jak plotka szybko się nie rozchodzi i do
uszów nie przylega, wkrótce szumiały po sąsiedztwie rozpuszczone bąki, a trafiając do usposobień,
mile znajdowały przyjęcie.
Wszyscy sobie szeptali na ucho dziwy, dziwolągi o Balach... o jego przyjaźni z Moszkiem,
dowodzącej niezupełnie zapomnianego pochodzenia; o chęci upokorzenia swoim zbytkiem
sąsiedztwa, o złym stanie interesów.
Pan Porfiry, któremu przez chwilę zamarzyło się, że będzie mógł sięgnąć po rękę Lizi,
wybornie teraz wspomagał panią Supełkowę przekonawszy się, że za wysokie progi na jego nogi..
Zimne obejście się Stanisława, nie spieszącego zapoznać z młodzieżą, przyczyniało się do
dziwnych o nim pogadanek.
Wkrótce potem Dankiewiczowie, którzy długo trzymali stronę nowoprzybyłych, gdy im Bal
odmówił pożyczki pieniężnej, przyłączyli się do spisku siecią już okalającego Zakale.
Sąsiedztwo krzątało się jak nigdy, latali posłańcy, biegały liściki, przejeżdżały się panie,
rozmowy zwracały się stale ku temu przedmiotowi i głowy coraz bardziej zapalały.
— Panowie — mówił deklamując podsędek Hurkot do zgromadzonych u siebie gości —
potrzeba, żebyśmy się w tak ważnej sprawie wzięli wszyscy za ręce! Tu o godność naszę chodzi, o
znaczenie... chcę mówić, obywatelstwa! Żeby lada przybłęda chciał tu nam pod nosem odgrywać
jakąś rolę, imponować, odgrażać się, że nas zakasuje i upokorzy, to jest rzecz niesłychana i
nieznośna.
— To jest rzecz nieznośna! — powtórzył Dankiewicz świeżo przybyły.
— A! to i pan z nami, widzę — rzekł zdziwiony podsędek — niedawno utrzymywałeś
stronę tego wychrzty!
— Mogłem się omylić — odparł pokornie Dankiewicz — ale w końcu głos publiczny, widzi
pan... powszechna opinia.
— Przysięgnę — odparł po cichu Jaś Pancer do Hubki — że mu odmówili pieniędzy.
— Cha! cha! w gruncie to być musi... — odparł Hubka.
— Pozwólcie mi dokończyć — odezwał się oglądając po zgromadzeniu gospodarz — rzecz
pozornie mała, ale istotnie wagi wielkiej! Damyż się poniżyć — i komu? nieznajomym jakim
intruzom? O! co do mnie, na to nie pozwalam. Pierwszy mogę się teraz pochwalić, dałem przykład
przyzwoitej dumy... dowiedziawszy się, że szukają stosunków i znajomości z nami, zamknąłem im
dom swój.
Te wyrazy wyrzeczone były z tak napuszonym uczuciem, że Jaś Pancer się uśmiechnął w
kątku.
— Tak jest! — dodał gospodarz — pokazałem im pierwszy: żeby z nami żyć, potrzeba się
okazać... chcę mówić, tego godnym...
— Brawo! brawo! — zawołał Porfiry w uniesieniu — dawajcie zieleniaka, zdrowie
gospodarza!
— Zdrowie gospodarza! — powtórzyli wszyscy... kieliszki się napełniły, lice podsędka
zaczerwieniło więcej jeszcze, odetchnął z dumą i uczuciem godności, powiódł okiem zwycięskim
po wszystkich, szczególniej wstrzymując je na Dankiewiczu, którego uważał teraz za jednym
zamachem podbitego i upokorzonego przeciwnika.
— Ale bo to śmieszna pretensja — odezwała się cieniuchno i słodziuchno podsędkowa; —
zaledwie wysiedli, dom chcą wystrychnąć na pałac i pewni już są, że się wszyscy do nich zbiegną.
Nie tak to żądni jesteśmy ich obiadów jak Sulimowski i Zmora.
— To była widoczna impozycja — rzekł Porfiry. — Pani podsędkowa uważała pierwszej
niedzieli, kiedy weszli do kościoła, jak zaraz zażądali pierwszego miejsca... sama pani poszła aż
pod kratki.
— Gdybym była na miejscu proboszcza — żywo przerwała Dankiewiczowa — kazałabym
dziadowi odpędzić jejmość cisnącą się pod wielki ołtarz! a co to, ławek im mało?
— We wszystkim tak — dogmatycznie począł znowu podsędek — w najdrobniejszej rzeczy
ta chęć panowania, pierwszeństwo! Za kogoż to oni nas mają? starą tutejszą szlachtę! Co oni sobie
myślą? Ha! chcę mówić, ha! co to my o nich dbamy?
— Wiesz pan nawet — rzekł z cicha Dankiewicz — że to nie są ludzie bogaci... ci, co z
bliska ich interesa znają, mówią, że wiele tam pożyczanego... a że hrabia ich ociął niemiłosiernie,
kto wie, czy nie pójdą wkrótce z torbami.
— O! to by był tryumf dla nas! — zacierając ręce wykrzyknął gospodarz.
— Nie może być inaczej! — dodał Porfiry — ci ludzie tracą tu krocie! Rzucają pieniędzmi
jak plewą; jedna restauracja tej budy zakalańskiej kosztowała ich, słyszę, do dwudziestu tysięcy.
— Och! och! — rzekł podsędek.
— Moszko mi to mówił.
— Supełkowa powiada, że sam nie ma wyobrażenia gospodarstwa.
— O! już to że stracą, i ogromnie, to ręczę — dodał Hubka — bo im dyferencją zabierzemy
niechybnie... A jeszcze... cha! cha! dobrego sobie namacali plenipotenta, pana Parcińskiego, tfu!
Podsędek ruszył ramionami.
— Ja bym go do napisania kontraktu o moje wapno nie użył! Wszyscy naturalnie rozśmieli
się serdecznie.
— Sam panicz — podchwycił Porfiry — udaje sensata, literata; nie szuka znajomości, unika
ludzi... Grafiątko! Raz tylko widziałem go u Zmory, a kilka razy w Zakalu, gdzie przestaję bywać...
słowo honoru!
— Potrzeba, żebyś przestał! — zakrzyknęli wszyscy.
— Daję na to słowo — skłaniając głowę odrzekł Porfiry. — Myślicie, że u mnie był choć
raz?
— O! pewnie nie! Jedni tylko państwo Dankiewiczowie tak szczęśliwi — zawołał podsędek
— że ich raczyli odwiedzić.
— Jużciż byli i u państwa — odciął się z przekąsem Dankiewicz — aleśmy przecież wizyty
im nie oddali.
— I spodziewam się, że nie oddacie! — zakrzyczał podsędek — bo inaczej nas byście
wszystkich obrazili...
— Sama jejmość — przerwała Dankiewiczowa — z takimi tonami, jakby to hrabianka z
domu urodzona z księżniczki, a coś żydowskiego w niej jest. Córeczka nieszpetna, ni to
Cyganeczka, ni to Surka... a trzpiot, słyszę, co wyrabia ze Zmorą!
— O, pan Zmora w łaskach wielkich — poddał pan Porfiry; — rodzi się z hrabianki
Sulimowskiej, łapią go, jak mogą; panna, słyszę, szaleje za nim, ojciec na dwóch łapkach tańcuje,
matka co chwila daje do zrozumienia, żeby się oświadczył.
— Śliczna rzecz będzie, jak się z nią ożeni! Będziemy musieli tę jejmościankę przyjmować!
— Głębokie milczenie i namysły nastąpiły po wrzuconej trudności.
— O, to prawda — rzekł podsędek — sęk! cóż w takim razie poczniemy? — Za córką pójdą
rodzice... ależ warto, żeby kto tego biedaka Zmorę zreflektował, to szaleństwo! on niemłody, ta
trzpiot! Bóg wie skąd?
— Matka, słyszę, była kochanką jakiegoś ministra i córunia pójdzie śladem... — wrzuciła
podsędkowa.
— Nawet powiadają na ucho — poczęła z domu Kościńska — że to niebezpieczni są
ludzie... bo sam... — Reszta w uchu gospodyni utonęła, a ta pokiwała tylko głową.
— Potrzeba, żeby ktoś Zmorę zreflektował — dodał podsędek.
— Komuż to stosowniej — patetycznie dodał Hubka — jak podsędkowi, pierwszemu u nas
w obywatelstwie i tak powszechnie szanowanemu?
Hurkot się nadął i głową tylko skłonił w milczeniu.
— Pan to powinieneś zrobić — zawołał Porfiry, nie bez pewnej rachuby.
— Ba! ba! co mi tam leźć w cudze sprawy, nie jesteśmy tak z sobą blisko...
— Wszelako tu o nas wszystkich idzie, to sprawa ogólna! —
zawrzał Szaławiński; — pan powinieneś ratować Zmorę i sąsiedztwo od tego napływu
barbarzyńców!
Podsędek rad z ważnej roli, którą odgrywał, zastanowił się, zmarszczył i wyrzekł
stanowczo:
— Zobaczymy! pomyślim!
— Caveant patres conscripti ne quid respublica... — rzekł po cichu, uśmiechając się, Jaś
Pancer.
Wrzawa trwała ciągle, a że w takim razie im więcej głów, tym większa przesada, osobliwsze
potworzono i osnuto plany. Zadziwiająca zgoda panowała między spiskowymi, wszyscy bili na
przybyłych, żywa dusza nie odezwała się w ich obronie, nikt nawet uwagi nie zrobił, że niczym nie
dali powodu do obawy, wstrętu i prześladowania; że godziło się być ostrożnym, ale nie należało
być niesprawiedliwym.
Proboszcz tylko siedzący na kanapie, który, podparty na łokciu, słuchał rozmowy z pozorną
obojętnością, wstał nareszcie, ruszając ramionami.
— Kochani parafianie — rzekł — proszę o głos!
— Cicho! ksiądz proboszcz mówi! — odezwali się wszyscy.
— Słuchałem długo i z bólem serca, coście to na bliźniego swojego z taką gorączką niechęci
mówili, i uszy mi więdły; pozwólcież się odezwać w imieniu sukienki mojej... Co waszmościom w
głowie! Co wam zrobili ci ludzie? co szkodzą? dlaczego wierzycie rozsianym na nich plotkom? A
wstyd! wstyd! Coście ich mieli przyjąć po bratersku, to się rzucacie jak dzicy na pastwę, kiedy im
burza rozbitków na brzeg wyrzuci. Nie spodziewałem się tego po was, fe! fe!
— A! mieliżeśmy czego słuchać! — zawołał podsędek — proboszcz wystąpił z kazaniem...
Mości księże! co innego kazalnica, a co innego kanapa!
— Ksiądz zawsze księdzem, panie podsędku!
— Jak to! proboszcz nie widzi, że ci ludzie...
— Cóż ci ludzie zrobili? — spytał żywo ksiądz.
— Nieznajomi!...
— Więc nim osądzicie, poznajcie!
— Duma im z oczów patrzy.
— Upokorzcie ich pokorą swoją... — Dobre to na kazaniu...
— Wszędzie dobre, co dobre — odparł proboszcz.
— Więc my winni? — w piersi palcem z gestem heroicznym, cofając się na jednej nodze,
zapytał Hurkot.
— Dixisti! — cicho odparł proboszcz.
Reszta towarzystwa zakrzyczała poczciwego księdza, który, uszy zatknąwszy, doprawdy
uciekł z salonu do drugiego pokoju; a jakkolwiek występ jego w obronie nieznajomych nie zdawał
się czynić wrażenia, ostygli jednak trochę prześladowcy, a przynajmniej ciszej o swoich planach
rozmawiali.
Cały świetny wieczór u państwa Hurkotów zszedł na naradach w celu dopieczenia
przybylcom, a przystąpienie do związku Dankiewiczów nowe mu siły dawało.
Nazajutrz po naradzie ogólnej pojechał do pana Teofila Zmory w poselstwie podsędek, ale
go nie zastał, właśnie poleciał był do Zakala, wskutek odpowiedzi przyniesionej przez hrabiego
dobijać targu z Lizią. — Zdawało mu się, że mógł mieć trochę nadziei...
Nad wieczór zjawił się wyświeżony, wyszarmantowany, odmłodzony; wesoły i zaledwie się
z towarzystwem męskim przywitawszy zbliżył do trzpiotowatego dziewczęcia. Lizia była w tym
humorze trafiającym się znudzonym panienkom, pod którego wesołą powierzchnią kryje się
nieubłagane szyderstwo. Pastwa przyszła jej w porę.
A że ojciec nie taił przed nią i przed matką ani wczorajszego zapytania, ani swojej
odpowiedzi, oburzona tą śmiałością podłysiałego kawalera, Lizia postanowiła dać mu stanowczą
odprawę.
Ale filut dziewczyna nie znalazła się jak inna, co by od razu odepchnęła dumą, oziębłością i
nie dopuściła nawet rzec do siebie słowa, o! nie! uśmiechnięta, na oko wesoła, powitała go
wdzięcznie, spojrzała nań z przymileniem, zdawała się wyzywać. Było to niegodziwie, ale proszę
pięknym paniom wytłumaczyć, że znęcać się nie mają prawa nad stworzeniem Bożym, które im los
dał w ręce! Czasem niektóre z tych ślicznych istotek mają jakiś instynkt koci i nim połkną myszkę,
muszą się z nią niemiłosiernie pobawić. Gniew Lizi na podstarzałego kawalera wywarł się w tej
zemście, która miała minkę niewinną, łagodną, przyciągającą.
Pan Teofil doskonale wpadł w łapkę, rozjaśniło mu się lice, wzdęła pierś, zabłysło oko,
zbliżył się żywo, a wkrótce ujęty trzpiotowatą Lizi rozmową, coraz pewniejszy siebie, postanowił
przejść Rubikon.
Wiadomo wszystkim, co w życiu choć raz próbowali zakochanych rozmowy, jak im
niewiele do niej potrzeba wątku, spuszczając się jak pająk po nie dojrzanej nici w błękity eteru.
Kwiatek, pyłek, bijąca godzina, zabłąkany promień, pochmurne niebo, świst wiatru, czyjeś
westchnienie, jedno słowo, jeden ruch — bywa tą nicią pajęczą. Chodzi tylko o to, by zacząć; mówi
się o czymkolwiek, a aluzje, do czegokolwiek przylepione, tak się dobrze rozumieją. Powszechnie
jedna strona poczyna coraz wyrażać się dobitniej, gdy druga udaje uparcie, że lub nie słyszy, albo
nie rozumie; czasem odpowie tak dwuznacznie, żeby i dać nadzieję, i móc ją w potrzebie cofnąć. O!
przedziwne to rozmowy, które tylko w strefach między piętnastym a dwudziestym siódmym trafiają
się rokiem... późniejszym daleko do tamtych! Chciałoby się nieraz powtórzyć je, ale usta drżą, myśl
się zwija, serce nie dosyła uczucia i wiary! Tyleśmy razy kochali! na próżno! rozmowa, jak kwiat
przesadzony z południowego nieba, więdnie i usycha.
— Jak też pani wieś znajduje? — spytał po kilku próbach bezskutecznych pan Teofil,
koniecznie chcąc dwudziestoletnią zawiązać rozmowę, co mu się nie udało.
— Dosyć nudną — odpowiedziała Lizia.
— Me mogę stanąć w jej obronie, ale czekam wiosny.
— Mówiono mi, że w tutejszej okolicy wiosna szczególniej obfituje... w żaby.
— Któż tak nasze Polesie oczernił przed panią? — Niestety! składało się na to kilka osób,
mówiono mi także o komarach.
— No! przeciwko temu ani słowa... ale cóż nie ma czarnej strony?
— Tai dalece wszystko ma czarną, że ja dotąd najwięcej widzę na świecie rzeczy z obu
stron niebiałych.
— W wieku pani! skądże takie rozczarowanie?
— O, wszak pan nie wiesz mojego wieku. Słuszniej bym ja mogła spytać — dodała chytra
dziewczyna — skąd w wieku pana taki zapał jeszcze?
Zmora się zarumienił i roześmiał, ale bardzo gorzko.
— Odpowiem także, wieszże pani mój wiek?
— Co do miesiąca! — odparła Lizia filuternie.
— Bardzo bym był szczęśliwy, żebym na taką z jej strony zasłużył uwagę.
— Była to prosta ciekawość... — uśmiechając się i spuszczając oczki szepnęła Lizia.
— A na obronę mojego wieku, jeśli tak pani dobrze wiadomo, odpowiem, że wedle
najlepszych znawców mamy zawsze tyle lat, ile się mieć zdajem.
— Mówisz pan przeciwko sobie — odcięła ostro Lizia. Przycinki stawały się tak żwawe, że
pan Zmora, choć się śmiał, ledwie sobie mógł rady dać z nimi.
— Dziękuję — rzekł skłaniając się.
— Za co? — spytała Lizia.
— Za komplement.
— To nie był komplement przecie.
— Wszystko, co wychodzi z ust pani...
— Ostrożnie, będzie to plagiat z dewizki karmelkowej.
— Cóż, kiedy dziś na nic lepszego zdobyć się nie mogę.
— Dlaczego dziś? — spytała Lizia.
— Bo dziś — dodał pan Teofil zmięszany — przyjechałem z wielkim strachem i wielką
myślą.
— I ta myśl, której widzi pan, że się nie dopytuję, pojadła jak szczupak żarłoczny wszystkie
maleńkie myśli.
— Porównanie nastręczyło pani sąsiedztwo Horynia — rzekł Zmora.
— Niech mnie Bóg broni, żebym je poławiać miała w tej smutnej rzece!
— Zobaczysz je pani wiosną.
— Niestety! zobaczę.
— Dlaczegoż niestety?
— Bo coraz mniej wieś lubię.
— A gdyby całe życie przyszło na wsi zamieszkać?
— Jakby to być mogło przeciw woli mojej?
— Na przykład, gdyby pani poszła za mąż...
— No! to mój mąż zawiózłby mnie do miasta.
— I nie potrafiłabyś się pani pogodzić z naszą wsią spokojną?
— Widzi pan — odparła Lizia — ja jestem spokojna i wieś jest spokojna, jakbyśmy się tak
zebrały, toby było nieznośne...
— Pani spokojna?!
— Pan znajduje przeciwnie?
— Ja się tylko pytam.
— Więc pan wątpi?
— Chcę się dowiedzieć.
— A cóż to pana obchodzi, jaka ja jestem?
— Mnie! mnie to najmocniej! najmocniej obchodzi! niech pani wierzy!
— Przyznam się, że nie rozumiem — ruszając ramionkami odpowiedziała Lizia.
— Bo pani zrozumieć nie chce.
— Ale powiedz mi pan, jak pojąć, jaki może mieć związek... ja i pan...
— Ja to od dawna pojmuję!
— A ja nie mogę...
Zmora się zbił z tropu, ale postanowił zmienić ton i wyspowiadać się wyraźnie, po chwili
stanął znów do walki. Lizia odchodziła, wstrzymał ją.
— Za chwilę — rzekł — pożegnam państwa, pozwoli mi pani przybyć znowu?
— Ja! A cóż to do mnie należy?
— Całkiem i tylko do pani... a! gdybyś pani zrozumieć mnie chciała! Jestem tak
nieszczęśliwy, że się nawet wytłumaczyć nie umiem... o słowo pociechy proszę...
— Mówmy wyraźniej, bez zagadek — odezwało się dziewczę.
— Los mój jest w ręku pani!
— Ale to nowa zagadka.
— Ja panią kocham! — zawołał nareszcie pan Teofil po cichu, ale wyraźnie.
— To bardzo dobrze — zimno odpowiedziała Lizia.
— O! czyż się godzi szydzić?
— Ja mówię zupełnie serio.
— Mogęż mieć nadzieję?
— Jakiej że pan żądać możesz?
— Pani nie masz litości!
— Owszem, pełniuteńkie serce, ale tylko litości.
Zmora popatrzał, zobaczył uśmiech złośliwy, oblał się krwią cały, zagryzł usta, zakręcił,
pożegnał szybko i uciekł.
— Wyborniem go odprawiła! — klaszcząc w małe rączki zawołała Lizia — poszedł z
kwitkiem.
— Liziu, na Boga! możeś była niegrzeczną!
— Ja? chyba do zbytku grzeczną, kochana mamo.
— Zrobisz nam nieprzyjaciela!
— To bardzo być może, ale trudnoż pójść za niego dla zakupienia sobie jego przyjaźni.
— Diable kwaśny odjeżdżał! — rzekł pan Bal.
— O! bo też to śmieszna myśl — z oburzeniem zawołało dziewczę — chcieć się żenić ze
mną! — I tupnęła nóżką. — Pierwszy z brzegu, jakbym już była starą panną! Na wpół łysy,
pachnący piżmem, którego nie cierpię, bo mi stare szale przypomina, w pretensjach do dowcipu, do
państwa! Dobrze mu tak! dobrze mu tak! odmowa zawsze odmową, byłby się nią obraził
niechybnie, wolałam go odprawić w ten sposób, żeby ani myślał powracać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY DALSZY CIĄG SĄSIEDZKICH
SPISKÓW
Pan podsędek Hurkot, kiedy sobie raz postanowił, miał to w naturze, iż się niełatwo
wyrzekał swoich pomysłów, zwłaszcza gdy w nie wchodziły mowy, które ułożywszy musiał
wypowiedzieć. Sejmiki dawne dały tę żyłkę deklamatorską, z której się rad wynosił, będąc pewien,
że okolica nie ma nad niego większego mowcy. Deklamował wśród salonu, w poufałym
zgromadzeniu, do żony, do dzieci, przez sen czasami i w konfesjonale do księdza. Taki człowiek,
mogąc spróbować swej swady na panu Teofilu i mając niejaką nadzieję zwycięstwa, wyrzec się jej
łatwo nie chciał. Nie zastawszy więc w domu Zmory, gdy jeszcze tam i na powrót jadąc mowę
swoję do niego przygotowaną znamienicie wykończył, musiał powtórnie pojechać do Brogów,
ażeby wrażenia jej doświadczyć.
Trafił właśnie na najkwaśniejszy humor po harbuzie, z którym się jednak nie chwalił kuzyn
hrabiego i o nim sąsiedztwo nic jeszcze nie wiedziało. Z miną ważną i zadumaną dyplomaty, który
traktować ma zawikłane internacjonalne zagadnienie, wstąpił na próg gotyckiego domku pan
podsędek, przeżuwając mowę swoją na progu jeszcze, gdzie ważny dodał wykrzyknik, po którym
wiele sobie skutku obiecywał.
Zastał pana Teofila ze związaną głową, żółtego, zestarzałego, smutnego i pokaszlującego
skutkiem rozlewu żółci.
— Cóż ci to, szanowny sąsiedzie? — zapytał troskliwie, oburącz go witając — widzę pana
tak zmienionym, cierpiącym!
— W istocie, w istocie — odparł pan Teofil — jestem co- kolwiek niezdrów, coś
wewnętrznego, wziąłem już Morisona i zapewnie to przejdzie...
— A! pan jesteś zwolennikiem Morisona?
— Doświadczyłem jego dobrych skutków.
— A ja w wodę wierzę, nie ma jak woda.
— W ogólności — jak co komu służy.
Rozmowa, poczęta od farmaceutycznej rozprawy, tępo szła z początku; zwijał się podsędek,
chcąc ją na przedmiot swój naprowadzić, ale mu szło uparcie. Nie zrażał się jednak dwoisty
podobno cel mając na oku: szło mu o zemstę nad Balami mogącymi mu wydrzeć pierwszeństwa
palmę, a trochę także o córkę, którą zamyślał wydać za pana Zmorę od dawna. On i żona szepnęli
sobie nawet świeżo, że byle tylko od Balów oderwać Zmorę, podstarzały kawaler będzie musiał się
z podsędkówną, choć nieładną i niebogatą, ożenić. Ta uwaga dodawała zapału panu Hurkotowi,
gdyż jakkolwiek bądź, ale interes własny silny to zawsze bodziec i nic tak nie rozgrzewa, jak gdy o
swoję skórę chodzi.
— Słyszałem — rzekł po półgodzinnym biciu się o różne przedmioty podsędek —
słyszałem, że pan dobrodziej byłeś tymi dniami (właśnie kiedym miał honor mu służyć) w Zakalu.
— A tak — obojętnie odparł Zmora — byłem tam na chwilę. I dodał, nie dopuszczając się
posądzić: — w interesie hrabiego.
— Pan dobrodziej bliżej tych ludzi poznałeś, dziwy o nich mówią, co też za jedni?
— Trudno co stanowczo wyrzec, znajomość krótka, bałbym się tak wyrokować z niej.
— Ale mówią nieciekawie.
. — Mnie to jeszcze nie doszło.
— Gdyby dziesiątą część tylko w tym było prawdy, dość by tego na potępienie.
— Przecież? — spytał ciekawie Zmora.
— Nie wiem tylko, co wybrać na początek, a jest tego dosyć!! Dziwią się też wszyscy
powszechnie i nie chcą wierzyć pogłosce, jakobyś pan dobrodziej bywał u tych przybyszów w
jakichś zamiarach.
— Ja! — gorąco i z oburzeniem niemal porwał się pan Teofil ruszając ramionami i śmiejąc
się, ale nieszczerze — ja! a! a! śmieszne prawdziwie przypuszczenie...
Podsędek nie mógł już dłużej wytrzymać, dławiła go mowa, powstał.
— Kiedy tak — począł szparko — mogę więc mówić szczerze... Ja nigdy temu nie dawałem
wiary, żeby pan, człek wyższego towarzystwa, świetnego urodzenia, który jesteś młodzieży naszej
perłą...
(Skłonił się skromnie Zmora).
...nie wierzyłem, byś pan mógł tak na lekko powziąć myśl jakąś, nie znając tych ludzi...
Byłem zawsze jego obrońcą gorącym. W istocie, my tu wszyscy oburzeni dumą, chęcią
imponowania ludzi, którzy się niczym jeszcze nie zasłużywszy już chcą sięgać po wszystko...
chcemy stanąć murem przeciwko przywłaszczycielom... Mogłoż być, byś pan jeden, wyłączając się
z koła współobywateli, podawał rękę ludziom więcej niż wątpliwej przeszłości? Nie! nie! po
stokroć nie! mówiłem zawsze... Gdyby nawet piękna twarzyczka niewieścia uczyniła na nim
wrażenie, umiałbyś pan, ręczę, poskromić je i powstrzymać się do bliższego poznania ludzi,
niegodnych może tego zaszczytu, jaki im chciałeś uczynić...
Pan Teofil stał odurzony wylewem wymowy podsędka, to tylko z niej zrozumiawszy, że go
już o staranie posądzono; chodziło mu bardzo o ukrycie harbuza.
— Bardzom wdzięczen panu podsędkowi za jego obronę — rzekł poważnie — ale to były
domysły zupełnie fałszywe... przyznam się, że w początku powierzchowność tych ludzi zdurzyła
mnie i omamiła, postanowiłem bliżej ich zbadać... To był istotny powód moich odwiedzin.
— O! — zawołał podsędek głowę schylając a palce podnosząc do góry — o! to co innego!
Szczęśliwym, że tak dobrze odgadło serce moje szlachetne zamiary pańskie. Ale co to są złośliwe
języki ludzkie! u nas już rozplatali, że się pan starasz o panienkę! Mówiłem, gardłowałem na
próżno, że to być nie może. Wreszcie, gdy mi to co dzień w uszy kłaść poczęto, gdy my, co ich
odepchnąć chcemy, zagrożeni zrastaliśmy opieką, którą pan dać im mogłeś, przyznam, że
przyleciałem też w zamiarze perswazji.
— I wiesz, kochany podsędku, że gdyby co było do wyperswadowania, pewnie byś tego
dokazał, aleście się wielce omylili. Bywałem po prostu przez ciekawość, a chcecie, żebym wam dał
dowód, że trzymam zawsze ze swymi i pragnę jedności z nimi, oto od dzisiejszego dnia bywać
przestaję.
Rozpromieniał Hurkot, uśmiechnął się, widząc, z jak pięknym powróci tryumfem, otworzył
szerokie ramiona i rzucił się w objęcia Zmory, który dość niechętnie przyjął uścisk zatabaczony
podsędka.
— Otóż to mi obywatel i sąsiad! Teraz — zawołał — nikt nas nie pożyje, pójdziemy ręka w
rękę wszyscy razem i upokorzym, zgniecieni tych przybyszów!!
Zmora się uśmiechnął; i jemu ta zemsta była bardzo pożądaną.
Usiedli, podsędek zużywszy kawałkami swoję mowę, której znaczną część musiał schować
do kieszeni, gdyż ułożył ją był myśląc o oporze ze strony pana Teofila, którego nie znalazł, począł
już ciszej i prozą zwyczajną, zażywając tabaki.
— Powiedzże mi, ot, tak szczerze, między nami, kochany sąsiedzie, co też to za dom, bo,
jakem ci miał honor wspomnieć, chodzą o nich wieści dziwne. Miałeś zręczność z bliska się im
przypatrzyć, objaśń nas.
— To pewna, żem pilnie starał się wniknąć w tajemnice tego domu — rzekł Zmora — ale to
po prostu bogaty kupiec, który zarobiwszy na pieprzu chce grać rolę wielkiego pana.
— Prawda to, że jego żona była faworytą ministra?
— Nie wiem, nie wiem i nic nie upoważnia do takiego sądu — odparł Zmora — wszakże
takie się wieści z palca nie wysysają.
— Oczewiście!
— Pani bardzo udaje poważną i wielką rygorystkę, to zły znak; kobiety, co sobie mają coś
do wyrzucenia, kończą zawsze na przesadnym udawaniu cnoty, której nie miały.
— Głęboka, filozoficzna, wzniosła uwaga — zawołał Hurkot. — Co za myśl! Co za myśl! A
więc jest podobieństwo?
— Przynajmniej niepodobieństwa nie ma.
— I bogaci to ludzie?
— To pewna, że się bogatymi wydają, ale któż wie, co w ich worku?
— A w domu?
— Ol z pańska! bardzo szumnie! Podsędek aż pobladł ze strachu.
„Byliby mnie zakasowali! — rzekł w duszy — szczęściem, teraz od nich jak od
zapowietrzonych uciekać będą.”
— A sam jegomość? mówią, że to podejrzana figura? był, słyszę, jakimś tajnym
urzędnikiem?
— Tego nie wiem.
— Trzeba się go wystrzegać! to pewna! Będzie rachował na to, że nic nie wiemy! Kto go
zgadnie? nasz kątek zawsze stał w opozycji, wiedzą o tym daleko; może go tu umyślnie nasłano
dając mu fundusze na kupienie majątku?
Zmora byłby się rozśmiał, ale nadto gnębiło go upokorzenie, żeby w tej chwili mógł się
rozweselić.
— A syn? — dodał Hurkot — słyszę, ponury, tajemniczy, dziki, nieprzystępny!
— Że nie bardzo towarzyski, to pewna.
— O córeczkę nie pytam — dodał podsędek — bo, słyszę, trzpiot! Drżałem na samą myśl
takiego towarzystwa dla mojej córki! Jakeśmy się tylko dowiedzieli, że u nas być mają, uciekliśmy
z domu, a mnie to na co? Dankiewicze ich przyjęli, ale teraz, słyszę, żałują. Łączą się z całym
sąsiedztwem, postawiwszy się przez nierozwagę na fałszywej pozycji. Teraz mówmy jeszcze o
najważniejszym... pan już u nich nie będziesz?
— Daję panu słowo.
— Stokrotne dzięki!... nikt z nas ich nie przyjmie i u nich nie postanie... Hubka nawet, choć
ma interesa, będzie szedł drogą procesu. Potrzeba nam ich stąd wykurzyć!
— To może być przytrudne — rzekł Zmora — a nuż się uprą siedzieć na złość?
Hurkot się uśmiechnął i brwiami poruszył, co u niego zawsze obiecywało wiele.
— Na to są sposoby! Nie zrobim nic, za co by do nas przyczepić się mogli, nic wyraźnie...
ale wszędzie znajdą obojętność twardą, nieubłaganą, na każdym kroku przeszkodę, nigdzie
pomocy, z nikim towarzystwa... Mamy środków tysiące! obejmiem ich kołem żelaznym, licho
zjedzą, żeby wytrzymali...
Zmora, gdyby się był nie obawiał posądzeń, byłby spytał, za co to wszystko i dlaczego?
oburzały go nawet trochę zamiary sąsiedztwa, ale się odezwać nie mógł trzymając harbuza w
kieszeni. Chodziło mu o to bardzo, żeby się o nim nikt nie dowiedział, ale zemsta jego tak była
gorącą, że przed przybyciem podsędka nawet wpadał już na myśl starania się i ożenienia prędkiego
z jego córką... Iluż to ludzi mści się tak na swojej przyszłości za chwilę upokorzenia!
Odpowiedział więc tylko uśmiechem dwuznacznym przyszłemu teściowi.
— Przyznam się panu dobrodziejowi nawet, że na przyszłą niedzielę osnuliśmy maleńki
programat — dodał podsędek zażywając tabaki. — Nie robię sobie z niego chluby, bo to
rzeczywiście koncept mojej żony.
— No! cóż to takiego?
— Wiesz pan, że zwykle, przybywając do kościoła, Balowie chcą się odróżnić od
wszystkich, by nie zmieszać z tłumem. Damy im nauczkę. Pani idzie przed wielki ołtarz i tam się
rozsiada. Moja żona dobrała już starą żebraczkę i młodą ślepą dziewczynę, które ma umieścić na
krzesełku pani Balowej. Przed kratą ustawim rzędem ubogich, żeby nawet klęknąć gdzie nie miała.
Ławki będą zajęte, my wszyscy postanowiliśmy ich nie widzieć, nikt im miejsca nie zrobi, niech idą
do kruchty! a co?...
Pan Teofil z przykrością się uśmiechnął, ale nic nie odpowiedział, a podsędek
narozprawiawszy szeroko, rad z siebie niezmiernie odjechał nareszcie, całą znowu drogę układając
przyszłe opowiadanie o rozmowie swej ze Zmorą, o środkach, które na pokonanie go używać
musiał, itp.
W Zakalu spokój chwilowy panował, gdyż spisek sąsiedzki jeszcze tam był nie doszedł;
postrzegał tylko pan Bal, że ani Dankiewiczowie, ani nikt z sąsiedztwa dotąd go nie odwiedzili, i
dość mu to było przykro, ale zmowy żadnej nie przypuszczał nie czując się do winy. W następującą
niedzielę wedle zwyczaju zebrali się jechać do kościoła. Biły dzwony na sumę, gdy sanie zaszły
przed skromną bramkę, cała rodzina weszła razem, a pani Balowa swoim zwyczajem posunęła się
wprost na zwykłe miejsce.
Tu, jak powiedział podsędek, stali kupą żebracy, zasłaniający ołtarz i księdza, a na
krzesełkach dwóch, gdzie zwykle zabiera miejsce Lizia i jej matka, rozsiadły się dwie ohydne baby.
Ich miny nie dozwalały wątpić na chwilę o zamiarze wyrządzenia przykrości; twarz pani
Balowej oblała się rumieńcem, Lizia o mało nie omdlała, ale wprędce dom Boży, dom modlitwy
poddał kobiecie myśl chrześcijańską. Umieściła się z pokorą w pośrodku żebraków, którzy się
trochę usunęli, uspokoiła w chwili i poczęła modlić.
Towarzystwo, które ciekawie poglądało na wrażenie, jakie uczynić miał ich nieprzyzwoity
podstęp, zadrżało widząc momentalne wahanie się Balowej i uczuło upokorzenie, gdy z zimną
krwią zajęła kątek wśród żebractwa... Bal i Stanisław, którzy to widzieli z daleka i nie mogli nie
zrozumieć intencji, nim się rozmyślili, co począć, już zobaczyli, że przytomność umysłu i dobrze
zrozumiana pokora dały zwycięstwo. W istocie nikt z parafian, co to, osnuli, nie spodział się
takiego końca; wyobrażali sobie, że kupcowa albo wyjdzie narażając się na śmieszność, albo z
oburzeniem cofnie się do ławek, które dla niej zamknięte być miały.
Tymczasem proboszcz, który poniewczasie żebractwo u kratek zobaczył, a wszystkiego się
domyślił, załamywał ręce w zakrystii, posłał zakrystiana i usunąć się kazał przybyłym, a sam
podszedł do pani Balowej zapraszając ją do ławki w prezbiterium.
— Bardzo dziękuję waćpanu dobrodziejowi — odpowiedziała kobieta — mnie tu dobrze, a
że w kościele wszyscy równi, proszę pozwolić tym biednym zostać na miejscu. Wobec Boga jest to
pewnie najlepsze towarzystwo.
Jakkolwiek niezmiernej łagodności i dobroci często zbytecznej był proboszcz, na ten raz za
użycie tak niegodne domu Bożego niezmiernie się rozgniewał, znalazł w Ewangelii dnia tego słowo
o poszanowaniu kościoła i wstąpił na kazalnicę z gromem oburzenia na ustach.
Była to niemiła dla sąsiedztwa niespodzianka, a nauka tak zresztą miała cel wyraźny, że się
na jej znaczeniu omylić było nie podobna. Podsędek odwrócił głowę od ambony, nosem zwijał,
tabakę zażywał, ale się naprawdę gniewał.
— Noga moja nie postanie u proboszcza — rzekł do żony — w nie swoje rzeczy się wdaje!
To są osobistości! Wykurzym go, tego intryganta!
Nabożeństwo skończyło się zresztą jak zwykle i państwo Balowie, przeczekawszy
wszystkich, od nikogo nawet skinieniem głowy nie powitani, gdyż każdy udawał, że ich. nie widzi,
wyszli nareszcie smutni z kościoła. Zwykli goście, którzy zawsze u proboszcza śniadali, pojechali
wprost do domu z żalem do niego, tak że na probostwie jeden był tylko Jaś Pancer.
Proboszcz chodził ciągle w oburzeniu jeszcze, poruszony i tym więcej rozdrażniony, że nie
miał na kogo zaraz wylać gniewu swego.
— A to skaranie Boże z tymi ludźmi! — mówił do jedynego swego gościa, który zajadał
smaczno tymczasem. — Oni sobie świątyni pańskiej używają na igraszki! Chrystus Pan wypędzał z
niej kupców, a cóż by powiedział, żeby zastał intrygantów! Doprawdy, nie warto być dobrym, oni
sobie myślą, że im na wszystko pozwolę. Tak! róbcie ze mną, co chcecie, ale od kościoła wara!
— Może też to nie było ich myślą — rzekł Pancer.
— Jak to! żebracy mi wyśpiewali, jaką im dano instrukcją. Ale zobaczy podsędek, jak mu
wytrę kapitułę! Będą się gniewali na kazanie! niech się gniewają; nie mogłem wytrzymać ze
zgrozy! Jeszcze czego nie stało! teatr mi zrobią z Bożego domu! Ręczę, że to podsędkowej robota.
Ale dobrześmy im nosa utarli. Ta zacna kobieta znalazła się ślicznie, przykładnie, gdyby nie
kościół, byłbym ją w rękę pocałował.
Gdy się to dzieje w plebanii, na drodze do Dębna, do Burek i Brogów wrą w powozach
rozmowy, krzyżują się wymówki... Wszyscy uczuli, że się im nie udało, każdy zrzuca winę na
drugiego...
— Ja zaraz mówiłem, że to się nie godzi — woła podsędek — ale waćpani uparłaś się.
— Ja uparłam, a któż ludzi ustawiał?
— Prawdę powiedziawszy — odzywa się Dankiewicz — podsędek zrobił głupstwo.
— Jak zawsze — szepcze z domu Kościńska.
— Wzięli nosa, i potężnego — śmiał się Hubka, lubianymi sankami prąc do domu. — Cha!
cha! cała historia!
W początku państwo Balowie milczeli chwilę, widać było na twarzy samej i Lizi wzruszenie
tajone, nareszcie łzy puściły się z oczu biednej...
Bal siedział niemal osłupiały, nie mogąc pojąć, co to się stało, ani sobie wytłumaczyć.
Zaczynał przypuszczać, że pomimo uczuć, jakie przyznawał wsi mieszkańcom, znajdowali się tu i
mniej dobrzy, mniej cnotliwi ludzie... domyślał się nieprzyjaciela, ale nie wiedział jeszcze, ile ich
przeciwko niemu było.
Staś wrzał i szukał tylko w głowie powodu do uczciwego ujęcia się za matką i za siostrą. W
istocie jednak było to coś, acz wyraźnie wymierzonego do nich, jednak nie dającego się
pochwycić... Jawnym było, że te żebraczki w krzesłach same tam nie osiadły, ale się o to ani
ujmować było można, ani szukać sprawcy.
— Ha! — rzekł pan Bal z westchnieniem — wszędzie są ludzie... moje serce... Może im
było przykro, żeś nie szła do ławek... Posądzam o to Hurkotów, chociaż im nie uchybiłem w
niczym. Trzeba to znieść w milczeniu...
— To są przyjemności wioski — z anielską cierpliwością odezwała się pani Bal.
— To się wszędzie zdarzyć może — ruszając ramionami odparł Bal — ty się, duszko,
uprzedzasz... Zresztą może być przypadek po prostu, niepotrzebnie bierzemy to do siebie.
— Uważałeś, że wszyscy zdawali się nas nie widzieć wychodząc z kościoła?
— Ale bo kto się wita i kłania w kościele! — rzekł Bal — na wsi ludzie ściśle się trzymają
starodawnych zwyczajów. Ja to znajduję bardzo słusznym, w domu Bożym ani rozmowy, ani
przywitań być nie powinno.
— Posądzam Zmorę — rzekł żywo Stanisław. — Lizia mu odmówiła przykro, będzie się na
nas mścił; był w kościele i ani się zbliżył do nas.
— To najprędzej — podchwycił kupiec — masz słuszność, ale niech mi daruje, nie okazał
wychowania.
— Przy pierwszej zręczności — szepnął Stanisław — dam mu nauczkę.
Matka chwyciła go za rękę.
— Na Boga, Stasiu! jeszcze tego brakło mi do wszystkich strapień moich, żebym o ciebie
truchlała? porzuć tę myśl, zaklinam cię, porzuć!
Pan Bal spojrzał na niego z obawą.
— Do czego to — rzekł — do czego? Jest to chwilowe rozdrażnienie może, jeśli nie
fałszywy domysł. Wszędzie początki trudne, zawsze ludzie ludźmi, nie mówmy o tym ani słowa!
Tak zamknąwszy usta wszystkim powrócił pan Erazm do domu, ale długo chodził po swoim
pokoju i wzdychał ciężko.
„Ha! — rzekł w końcu do siebie — to być nie może, żeby nas Bóg wie za co nienawidzić
miano. Śnią się nam prześladowania, gdy ich nie ma. To ludzie poczciwi, pełni prostoty i
szczerości, niegodziwie ich posądzamy, pewien jestem, że to się wyjaśni i pokaże, żeśmy względem
nich niesprawiedliwi. Nie ma jak wieś! nie ma jak wieś!”
Tom czwarty
ROZDZIAŁ PIERWSZY PRZYBYCIE WIOSNY
Szczęściem może dla pana Bala, nie miał bardzo czasu rozmyślać o przypadku w kościele,
bo nań spadły wszystkie wiejskie utrapienia, których dotąd nie doświadczył: odwiedziny urzędowe,
śledztwa niespodziewane i bryczki ze dzwonkami przez tydzień hałasowały mu nieustannie w
dziedzińcu. Przybył poznać się z nowym dziedzicem i obywatelem miejscowy asesor, potem
sprawnik, potem strapczy, potem ktoś z kancelarii pana marszałka, potem ktoś znowu z osobnym
poleceniem, potem członek duchowny do śledztwa o jakąś pasiekę, urzędnik do rewizji skazek i
tym podobni goście.
Wszystkich potrzeba było zabawiać, co najtrudniej przyszło, i gdyby nie Parciński, nie wist i
preferans, nie wiem, jakby sobie z nimi dał radę pan Bal
Asesor, szczęściem, był bardzo dobry człowiek, Małorosjanin, wesół, rubacha i nie
prześladujący ludzi, a że w nim serce grało, poznawszy bliżej Bala, zaraz go pokochał. Z tym łatwo
było przyjść do ładu, choć pomocnik, nabechtany od pani Supełkowej, ciągle go podszczuwał.
Sprawnik, niegdyś major i adiutant księcia W..., który się dosłużył rangi więcej pilnując
pokojów i towarzystwa niż zajęć militarnych, był człowiekiem wielkich pretensyj, elegant,
wytworniś, a wewnątrz najdziwniej obojętny na wszystko, co nie napychało kieszeni. Przyjechał
koczykiem, ale z Żydem faktorem na koźle, ze szkatułkami zawierającymi wytworne toalety, z
kamerdynerem, bursztynami i cybuchami, sekretarzem pijakiem i pisarzem, szumno i hałaśno...
Słysząc o kupcu i wy- stawując go sobie czymś łatwym do zastraszenia, w początku wystąpił z
bardzo pańskimi minami, ale zaledwie wszedł do salonu, stał się na widok zamożności i zbytku
innym zupełnie człowiekiem. Wystąpiła zaraz francuszczyzna, dworactwo, serdeczności,
zwierzenia, a że pan Bal łatwo się ująć dawał, zręczny major zrobił z nim, co sobie zamierzał.
Zwierzył mu się zaraz na ucho, że miał sekretne doniesienie o ucisku włościan, wystawił, jakie to
niebezpieczeństwo ciągnie za sobą, i przestraszonego zapewnił, że to się da jakoś złagodzić.
Że w Zakalu i stół, i wina smakowały, pan major przedłużył tu swój pobyt usiłując na stopie
przyjacielskiej stanąć z gospodarzem, u którego nareszcie półtora sta rubli zmuszony był pożyczyć.
Wszystkie trudności poszły potem nadzwyczaj szybko z wiatrem i ukończyły się najpomyślniej.
Ale tydzień takiej załogi i salonowania!...
W domu i na folwarku, gdzie się rozlokowała kancelaria, nie było chwili spokoju, a któż by
śmiał sprzeciwić się w czym komukolwiek z tych panów? W końcu odjechali ustępując miejsca
innym, a Bal nie mógł się upamiętać widząc jedne po drugich zajeżdżające bryczki, interes
napadający po interesie, śledztwo po śledztwie i wydatek po wydatku.
Parciński, jak mógł, mu usługiwał i wyręczał, wszakże wszystko się o dziedzica po troszę
opierać musiało.
— A co, Erazmie — spytała go żona po kilku dniach, jednego wieczora widząc
posępniejszym — tyś na wsi wyglądał spokoju i odetchnienia?
— To są początki, to wyjątek, jak się raz obrobim z tych zaległości, będziemy siedzieli jak u
Pana Boga za piecem.
— Prawda, że za piecem, bo prócz tych panów żywa dusza u nas widać nie postanie.
Zawszeż jeszcze wieś widzisz w tak różowych kolorach?
Pan Erazm ruszył ramionami.
— Moja droga — rzekł hamując się o ile umiał — są warunki w życiu ludzkim, od których
żadne położenie nie uwalnia;
. jednym z nich to, co się pospolicie zowie kłopotem... jakże ty chcesz być od nich całkiem
swobodną?
— Jam się tego nigdy nie spodziewała, ale ty.
— Jam się dotąd nie zawiódł.
— Erazmie! doprawdy nie godzi się, żebyś mnie to mówił.
— Może się uprzedzam, ale mi widok wsi i to życie u piersi natury opłaca za wszystko!
— Cóż mam na to powiedzieć? westchnąć i milczeć.
— To są wstępy, początki! Pierwsze- kotki za płotki! Jak raz przebrniemy przez zwykłe
introdukcyjne trudności, pójdzie nowe życie gładko, ślicznie, wesoło, cicho, swobodnie... będziemy
się wsią napawali. Co do mnie, przyznam ci się, że zapominam o wszystkim, w oczekiwaniu
uroczej wiosny się zatapiając. My mieszczuchy, rzec można, nie znamy dzieła Bożego, nie
skosztowaliśmy wdzięku natury, nie wiemy, co wiosna, lato, jesień, żyliśmy w oranżerii. Tu
dopiero rozwiną się dla nas wspaniałe widoki przyrodzenia.
Pani Balowa się rozśmiała.
— Kochany Erazmie! ale gdzież weźmiesz swobodę umysłu potrzebną do zapatrywania się
na naturę? Z jednej strony Żyd arendarz, z drugiej pan pomocnik, z trzeciej sąsiad napastnik, z
czwartej proces cię oblęże... Najpiękniejsza wiosna zmieni ci się w utrapioną jesień!
— Zawsze widzisz czarno! zawsze się uprzedzasz! — odparł już goręcej coraz pan Bal —
bądź sprawiedliwszą... Zresztą, jakem to sto razy powiedział, ja ci się nie dziwuję... ty nie masz w
żyłach krwi szlacheckiej.
— Coraz się o tym mocniej przekonywam.
— Daruj mi, serce... ale narażasz się sama.
— Nie przepraszaj, bo się nie gniewam wcale, śmieję się tylko z ciebie.
— Może to być śmieszne dla was... ale cóżem temu winien, że krew tych Balów starych
płynie w żyłach moich i pociąga mnie ku żywotowi pradziadów?
„Nie krew to, ale imaginacja!” — pomyślała żona, ale nic nie odpowiedziała. Bal chodził
wielkimi krokami po pokoju i sam z sobą rozprawiał ducha sobie dodając. Im więcej bowiem
usadzały się okoliczności, żeby go od wsi zrazić, tym gwałtowniej czepiał się jej sił ostatkiem...
Przestał wprawdzie Zakale nazywać złotym jabłkiem, bo co dzień dobitniej przekonywał się, że ten
przydomek dziedzictwu jego służyć nie mógł, ale zawsze i coraz goręcej oświadczał się ze swym
dla wsi uwielbieniem.
Tymczasem kłopoty nie ustawały i sypały się jak z worka; każdy dzień coś nowego
przynosił... Parciński pocił się nad stosami papierów, po których przejrzeniu ostatecznie zawsze coś
było komuś zapłacić. Pan Bal wyliczał i zapisywał potajemnie, a coraz to podsumowawszy, gdy był
sam jeden, potrząsał głową znacząco; rosły bowiem wydatki niezmiernie, a przychód się ani
pokazywał jeszcze. Arenda zaledwie wystarczała na pokrycie codziennych kosztów życia, a
Moszko regularnie kwitkami się wypłacał. Kasa właściwa zakalańska, mająca osobne regestry,
strasznie była chuda.
— Zapewnie, że to wiele — mówił poczciwy pan Erazm — ale to są ekspensy instalacyjne!
inaczej być nie może... Później, powoli zacznie się to powracać...
Tymczasem pieniądze wyjeżdżały szybko, ale z powrotem doczekać się ich nie było można.
Oczekiwana tak niecierpliwie wiosna poczęła się nareszcie... w kalendarzu... Zwiastował ją z
nieporównanym zapałem pan Bal i wskazał żonie czerwonymi wydrukowane literami... „Pierwszą
część wiosny”! Ale spojrzenie w okno przekonało go, że to był myfhus tylko, symbol, tradycja... ale
pewno nie wiosna... Paskudniejszej pory nad tę, gdyby kto ją chciał robić naumyślnie, nie potrafiłby
sobie skomponować. Na ziemi leżał śnieg wielkimi płatami, spod którego czarna, naga wyglądała
ziemia... błota było pełno, wody pod dostatkiem, zimno jak o Bożym Narodzeniu... Przymrozki na
czterdziestu męczenników poczęte obiecywały męczyć dni czterdzieści i w tym nie zawiodły. Jeśli
dzień jeden błysnął weselszy, po nim następowała słota, deszcz ze śniegiem, śnieg z deszczem.
Błoto i gruda mieniały się jak najregularniej... W takich przemianach z wielką niecierpliwością
pana Bala nadeszła znowu czerwono drukowana „Druga część wiosny”!
Śnieg złaził, ale po kątach leżał jeszcze uparcie, przymrozki szły co ranka, słońce jednak
poczęło sobie przypominać swoje obowiązki. Walka zimy, która ustąpić nie chciała, z wiosną, która
czuła potrzebę przyjścia, zajęła prawie całą tę część w kalendarzu drugą nazwaną, sumiennie i
pierwszej imienia niewarta. W dzień przygrzewało, w nocy marzło, a po chwili cieplejszej
zlatywały burze, grady, zamiecie krótkie a nieznośne, nie dające głowy za próg wychylić.
— Co u kata! — mówił pan Bal — czy się to już nigdy wiosna nie zrobi? I to na złość
chyba!
Nareszcie pod płotami zjawiła się pokrzywa, pierwszy u nas zwiastun zieloności, przyleciał
chudy bocian, zakrzyczały żaby w błotach, chmarą podniosły się komary... zima musiała ustąpić.
Jednakże bez futerka wyjść było nie podobna. Pan. Bal dziwił się bardzo, że tego wszystkiego w
mieście nie doświadczał, ale wmawiał sobie, że to go zajmowało i bawiło.
— Co do mnie — mówił przed żoną — ja na ten widok walki w przyrodzeniu i
odmładzającej się ziemi patrzę z zachwytem i z rozczuleniem... W mieście to wszystko
przechodziło nie postrzeżone, mieniałem futro na płaszcz i to dla mnie stanowiło wiosnę. Nawet
krzyk żab naszych mi się podoba.
— W tym przynajmniej zgadzasz się z poetą, co osądził, że żadne żaby nie krzyczą jak
nasze.
— No! gadaj ty sobie, co chcesz, a ja ich kumkanie lubię.
Jak tylko się ociepliło, pan Bal nie schodził z ganku, stał się dzieckiem, ale używał wiosny
całą gębą. Przynosił trawę i pączki drzew lub dzikiego agrestu do pokoju, wynajdywał kwiatki, a
tak go to naiwnie bawiło, że żona nie mogła mu już mieć za złe namiętności, która go tak
uszczęśliwiała.
Ale wśród tych zachwytów ileż było chmurek zaledwie przeleciałych, już znowu
wracających.
Skutkiem zabiegów rozsądnych Parcińskiego ludność Zakala pogodziła się jakoś z
dziedzicem, chętka nieposłuszeństwa ustała, a zresztą łatwo porachowali, że z panem, jakiego im
Bóg dał, najlepiej wyjdą starając się go chwycić za serce.
Prosty ten lud ma głęboką znajomość człowieka, z fizjonomii czyta trafnie i nigdy się nie
myli; w słowie, w zapytaniu rozpoznaje od razu charakter. Pan Bal miał znowu tak otwartą fizys,
tak poczciwie rozweselone oblicze, że się na nim i najmniej biegły poznać by potrafił.
A jakże nie korzystać z dobroci?
Postanowiono więc, choć bez narady, kłaniać się nisko kuropatwie, a ile możności — ssać ją
nieboraczkę. Nie szczędzono ukłonów ani słówek, ani przymileń, a szczery ów lud prosty, wśród
którego pełno filutów wyuczonych odwiecznym swym położeniem do odegrywania komedii —
podchodził pana Bala nieustannie.
Nowy dziedzic, przekonany, że na wsi panuje szczerość i prawda, wierzył każdemu słówku
najświęciej, oburzał się nawet, gdy mu dawano do zrozumienia, że nie wszystko tak być może, jak
mu malują, i płacił za swą poczciwość kieszenią.
Ze swych przechadzek na pole i do lasów rzadko kiedy powracał nie wypróżniwszy
sakiewki do dna, a im więcej dawał, tym częściej żądano. Temu zdechł ukochany wolik, tamtej
krówka ostatnia, inny nie miał chleba! Bal się wzdrygał i dawał, a dawał.
— Ale, panie! — mówił mu, pokręcając wąsa, Krużka — niech jaśnie pan wierzy, że ci, co
prawdziwie potrzebują, najczęściej siedzą w kącie i nie przyjdą prosić, a kłamana bieda na wierzch
tylko wyłazi...
— Co waćpan pleciesz! — oburzony łajał Bal — trochęś tylko liznął świata, a już nie masz
miłości i wiary. To są ludzie prości, poczciwi! zresztą, ja się znam na frantach!
Po cichuteńku zaśmiał się może niejeden z łatwowierności nowego pana, bo i to się zdarza,
ale w ogóle pokochali się ludzie w swojej kuropatwie. Poczciwe to serca! a choć wiele złego
między nimi, czyż tak wielka wina tam, gdzie prócz Opatrzności Bożej nikt cnoty nie szczepi? Ten
lud, ze swą większością tak dobrą, jest najpotężniejszym dowodem ducha Słowiańszczyzny. Z
większą stosunkowo oświatą, w położeniu mniej zależnym, inne Europy ludy w klasie
odpowiedniej są stokroć więcej zepsute.
Ale wróćmy do dziedzica, który się wiosną nacieszyć nie może; siedzi on nad brzegiem
Horynia skąsany od komarów, patrzy na wody, pije ożywione balsamiczną brzóz wonią powietrze i
zachwyca się, zachwyca! Nagle puściły zewsząd liście zielone, kwiatki, chwasty, trawy, i wszystko
wskrzeszone powstało z martwych!
Nikt uroku tej porze zaprzeczyć nie może; jest ona w istocie tak piękną, że gdyby jej tylko
brakło tym krajom cieplejszym, co nie znają zimy, nie mieniałbym ich na nasz. Ozwały się ptaki,
owady, niebo nawet ubrało w inne obłoki, barwą, kształtami różne od zimowych; przemówił do
ziemi grzmot i spojrzał błyskawicą.
Wszyscy mieszkańcy miasta, aż do biednej wygnanki pani Balowej, wyszli spoglądać na
obraz, który ginął dla nich wśród murów stolicy, i wszyscy w duszy uznali go pięknym. Horyń,
płynący pod samym prawie domem, raz w rok się ożywił także, poczęły iść tratwy i długie pasy
gąsek, zaśpiewali flisy, czółna z ogniami zwijały się nocą po błyszczących wodach.
— A co? — powtarzał pan Bal — a co? nie piękna wiosna? możem przesadzał? możem się
uprzedzał? sami teraz powiedzcie, kiedyż co podobnego widzieliście w mieście? czy tak tam
śpiewają ptaszki w klatkach zamknięte?
Parciński, który tym wszystkim i nasycony był, i przesycony, uśmiechał się niemal z
zazdrością, sam jeden stając przeciwko wsi i malując na przekór panu Balowi obrazy jego kolorami
w inny sposób przesadzonymi.
— Bardzo pana szacuję i mogę powiedzieć, że go kocham nawet — mówił Bal — ale tego
jednego mu nie daruję, że się na wsi nie znasz! próbuje to zimne serce!
Lizia wbrew ojcu także utrzymywała, że choć wiosna była istotnie piękną, ale obraz jej
raczej smutkiem niż weselem napawał. Nie wiem czemu, starzy zwykle rozgrzewają się tym
widokiem, młodzi czują w nim tęsknotę; jestli to do wytłumaczenia fizjologicznie czy pozostanie
zagadką? rozwiązać tego nie potrafię. Staś także, choć trochę z życiem wsi pojednany, więcej może
wzdychał niż w zimie i chodził na dalekie przechadz- ki, których pozorem tylko było polowanie,
celem — marzenia i dumy.
Od czasu przygody w kościele nikogo nie widziano z sąsiedztwa, stosunki z nim zdawały
się zupełnie zerwane; bolało to starego, pojechał raz do Brogów, nie zastał nikogo, zaprosił pana
Teofila, nie odpisano i nie przybył, widocznie cały ten światek usuwał się od nowoprzybyłych.
Dankiewiczowie nie oddali mu odwiedzin, Hubka nawet, wzywany dla interesu, nie
przyjechał. Pan Bal mocno to uczuł, ale pokrył milczeniem, ani żonie, ani nikomu z rodziny
żadnych nie dozwalając robić przypuszczeń i wniosków.
Złe drogi, rozlane wody nie dozwoliły być w kościele, później mężczyźni tylko sami dostać
się potrafili do miasteczka i znowu nikt się z nimi ani przywitał, ani ich chciał widzieć. Kupiec
znosił to silnie dotknięty, ale cierpliwie, Stanisław wrzał z gniewu i czekał tylko zręczności, żeby
się z pierwszym lepszym zetrzeć.
Zerwanie stosunków z panem Teofilem pociągnęło za sobą usunięcie się hrabiego, który, nie
mając już nadziei wydania córki, czuł potrzebę wzdąć stronę swego kuzyna.
Jakkolwiek to sobie tłumaczyć było można, w ogólności jednak postępowanie sąsiadów dla
państwa Balów było niepojęte, nie domyślali się bowiem, by czym obrazić mogli sąsiadów, i nie
przypuszczali plotek, które tak obficie rozrzucono dokoła.
W cztery oczy pytał pan Bal najprzód Parcińskiego, czyby nie wiedział, skąd takie
odstrychnienie się wyniknąć mogło, ale ten nie wiedział o niczym, bo z nikim nie żył, a skwaszony
od dawna, tłumaczył to sobie nieźle zwykłą ludzką ułomnością.
— Nie dziwuj się pan — odpowiedział — pierwsze uczucie człowieka to zawsze obawa,
niewiara, wstręt... mówię o ludziach pospolitych, gdyż wyżsi duchem poczynają od miłości i
sympatii... Ale tu, między tych cielętami, z pozwoleniem pańskim, wyższości nie szukać. Potem, im
głupsze to, tym dumniejsze, w ostatku drażliwe jak rana, której dotknąć nie można, żeby nie
zabolało! Ale to są zwykłe początki. Gdybyś pan był Dankiewiczowi pożyczył pieniędzy, a panna
Elizia nie odmówiła panu Teofilowi, stałyby rzeczy inaczej, zrobiłbyś pan sobie partią, choć
nieciekawą, czego byś potem gorzej żałował niż dzisiaj, że panu ci trutnie pokój dali. Tym lepiej!
Baba z wozu, kołom lżej!
Nic się z tego nowego nie nauczył pan Bal, bo tyle mniej więcej i sam się domyślał, ale go
korciło, że inne jakieś tajemne powody do lego ogólnego wstrętu przykładać się mogły. Kogo się tu
popytać, od kogo nauczyć? na wsi naturalnie od Żyda. Żyd tu jest wszystkim, on łączy sobą klasy
najróżniejsze, bo się do nich dotyka; wszystko wie, bo się o każdego dowiaduje; zdrowo, bo
praktycznie, sądzi... a więc do Moszka!
Pan Bal spotkał właśnie starego jadącego biedką do dworu, opodal lasku. Moszko jak
dwudziestoletni młodzik zeskoczył z siedzenia, zdjął czapkę i na znak dziedzica, którego bardzo
szanował, bo mu z nim dobrze było, zbliżył się z uśmiechem.
— Jaki z jaśnie pana gospodarz! — rzekł nie bez ziarnka pochlebstwa — zawsze w polu! na
co to tak pracować! Pan Bóg i tak da!
— A cóż mam robić? — odrzekł kupiec smutno — muszę się poznawać z gospodarstwem,
ale ja właśnie chciałem się z panem Moszkiem zobaczyć i pogadać, dobrze, żeśmy się spotkali.
— Nu! co jaśnie pan każe? ja i w nocy na jego rozkaz!
— Możemy z sobą pogadać szczerze?
— Czemu nie! niech pan wierzy — kładąc rękę na piersi dodał Żyd — ja pańskiego
zaufania nie zdradzę.
— Powiedzże mi, ty wszystkich znasz, wszędzie bywasz, słyszysz, co ludzie gadają, co się
to dzieje, proszę cię, że ode mnie tak wasi panowie jak od zapowietrzonego stronią?
Moszko pogładził brodę, kiwnął głową, założył ręce za pas.
— To długo gadać — rzekł — jaśnie pan się nie obrazi, jak ja czystą prawdę powiem?
— I owszem, ja tego chcę właśnie.
— Ot, jak się mnie zdaje z tego, com ja słyszał po dworach, w Dębnie, w Burkach i u
inszych. Choć prawda, nie bardzo się oni przede mną wygadują, wiedząc, że ja panu służę, ale od
ludzi można wyciągnąć wszystko. Jak państwo tu przyjechali, tak zaraz wielki się zrobił hałas.
Skąd? jak? co? kto? a czy bogaty? a kto on? A trzeba jaśnie panu wiedzieć, że tutejsi panowie jak
gołe, z pozwoleniem, tak wielkie fanaberie! Jak posłyszeli, że jaśnie pan bogaty, a dom śliczny, a
pieniędzy dosyć, tak im strach poszedł, że oni przy jegomości pogasną! Stąd zaraz różne intrygi,
jedni drugich podszczuwali i zmówili się na jaśnie pana.
— Cóżem ja im zrobił? — spytał Bal łamiąc ręce — więc to spisek?
— Co na to uważać! Oni myślą, że jak kto z kupców pochodzi, to co gorszego od nich.
— Z kupców! z kupców! — zawołał oburzony pan Erazm — albo to ja nie szlachcic i
nielepszy może od nich! Waćpan wiesz, że Balowie pochodzą z książąt.
I byłby się tak dalece zapomniał poczciwy pan Zakala, że już chciał przed Żydem liczyć
swych przodków: wodza Justynianowego, książęcia Massagetów i podkomorzych Sanockich, gdy
Moszko przerwał mu kłaniając się do kolan:
— Przepraszam jaśnie pana, to głupi ludzie, co na to uważać! A wreszcie, co daleko szukać,
czego oni złają? Ot! podsędek zawsze tu był pierwszy, póki jaśnie pan nie przyjechał, zląkł się, że
będzie musiał albo się wyciągać, albo spaść daleko niżej; nu! a Dankiewiczowi pan odmówił
pieniędzy.
— Ty i to wiesz?
— Czego ja nie wiem? — rzekł Moszko. — Wszak i pan Teofil (tak go nazywano
powszechnie, a niekiedy nawet pantofel) może mieć urazę? Nu! co za dziw, że ich złości biorą.
— Ale cóż na to poradzić? — rzekł pan Bal — trudna to jednak rzecz siedzieć jak w
więzieniu, żywej duszy nie widząc.
Żyd mocno głową pokiwał i dwakroć brodę siwą pogładził.
— Gdyby tak na mnie — odparł — ja bym się im dał gniewać i siedziałbym cicho;
przyszliby potem oni sami do jaśnie pana.
— Ha! może masz słuszność — ruszając ramionami, mruknął pan Bal — zresztą, nie ma
podobno sposobu na to.
Smutny jednak, ze spuszczoną głową powrócił do domu wzdychając; i nie dziw,
potrzebował ludzi, bo do nich przywykł, ciężyła mu pustynia otaczająca i nie wystarczała natura,
nie miał się z kim wrażeniami podzielić; w ostatku osamotnienie żony przykro mu dolegało.
ROZDZIAŁ DRUGI CODZIENNE SPRAWY
Nazajutrz wśród najrozkoszniejszych dumań o planie angielskiego ogrodu mającego dom w
Zakalu otoczyć, gdy pan Bal, zakasawszy poły, w zapale przesadzał płoty, utykał kołki i budował w
myśli altanę nad urwiskiem u Horynia brzegu, Parciński przyszedł z papierem.
Nauczył się już nasz pan Erazm, co to papier na wsi znaczy, na widok jego wstrząsa się
człowiek, blednieje, cofa, jakby na węża nadeptał. Papier nie przynosi nigdy nic dobrego, zawsze
złe zwiastuje, jest to poseł kłopotów. Czarne na nim gzygzaki— szatańskie, tajemnicze zawierają
groźby.
Wśród obiadu odbiera apetyt, wśród przechadzki zasłania widok, uciechę zatruwa
przeczuciem!
— Co to jest? — zapytał z przestrachem kupiec — czy znowu?
— A znowu — rzekł Parciński.
— No! — z rezygnacją spuszczając głowę odparł Bal, któremu kij upadł z ręki — cóż tam
Pan Bóg dał?
— Oj, ludzie to, nie Pan Bóg.
— Cóż przecie?
— Ultimatum w rzeczy dyferencji Radziwiłłowskiej; Hubka każe nam kończyć lub pozwie
do sądów.
— Kończmy! — zawołał Bal — kończmy, na miłość Boga!
— Nie można! nie podobna! warunki są niesłychane; odcinają nam całą dyferencją,
najlepszy las, najsuchsze sianożęcie, wygon od Ciemierhej, jeszcze łaskawi, że wioski nie zabierają,
i za to każą dziękować.
— Ach! ależ mamy my słuszność czy nie? — zapytał pan Erazm — oświeć pan mnie.
— Szczerze powiedziawszy, ja prawdziwie rozpoznać nie umiem, kto tu ma słuszność po
sobie: czy kniazie Radziwiłłowie, czy nieboszczyk kniaź Teodor. To pewna, że granicy stałej od
wieków nie było, że się tam nieraz siekli i zabijali, a kto. mocniejszy, brał górę i trzymał. Pierwsze
spory sięgają czasów ostatniego z Jagiellonów. Ale to pewna, że z dyferencji połowa nam dziś z
prawa i prawnie przypaść powinna, gdyby nie komplanacja hrabiego.
— A ta opiewa?
— Ustępstwo zupełne.
— Cóż tu począć? co tu począć? radź pan!
— Zapiszmy się na kompromis.
— A! doskonale! zapiszmy się na kompromis — zawołał Bal — posłuży mi to do dania
dowodu szacunku sąsiadom. Wybornie! Odpisz pan Hubce, że prosimy o kompromis.
— Kogo pan myśli od siebie prosić?
— Ja? podsędka Hurkota.
— Ale ten jest najlepszy z Hubką.
— O! o! — dowcipnie mrugając oczyma Bal — tym lepiej, nie zrobi mi krzywdy dla tego
samego.
Parciński pomyślał, pokiwał głową i poszedł milczący, a w pół godziny posłaniec niósł panu
Hubce odpowiedź.
Na wieczór, właśnie gdy siadali do herbaty, przyszło pismo, w którym się zgadzał na sąd
polubowny, od siebie naznaczając Dankiewicza, na co się Bal zgodził, superarbitrem miał być Jaś
Pancer, ale ten, jak się dowiedziano, wyjechał, na jego miejsce więc kupiec proponował Teofila
Zmorę. Dwa czy trzy listy jeszcze zakończyły umowę i Bal zasiadł pisać do uproszonych.
„Dobrze mi się udało — rzekł w duchu — sąd kompromisarski zawsze lepszy od procesu, w
dodatku zbliży mnie to do ludzi. Śliczną myśl miałem!”
Trwała ta radość tylko do południa nazajutrz, gdyż od Dankiewicza przyszła odpowiedź
pełna panów dobrodziejów, ale grzecznie wymawiająca się od sądu. Nieco później przyniesiono list
od Hurkota, krótki, w kilku słowach i bez ogródki odmawiający sądzenia sprawy. Pan Teofil także
nie chciał być ani sędzią, ani super arbitrem.
Te trzy przykre odezwy zmięszały pana Bala na chwilę, łza nawet zakręciła mu się w oku,
zmarszczył się trochę, pomyślał.
— Proś pana Hubki, niech do nas przyjedzie — rzekł; — skończymy, procesu nie chcę,
postąp pan, jak mu się podoba, obetnij mi poły, a zróbmy sami koniec.
Napisano do Hubki, ale ten, złożywszy się fluksją, zaprosił Parcińskiego do siebie,
zarzekając, że żadnym sposobem przyjechać nie może.
Pan Erazm miał trochę przyzwoitej dumy, a wiele gorączki, zżymał się, ale nie dał już
poznać po sobie, że go to obeszło.
— Jedź pan z łaski swojej i rób, co chcesz, byle był koniec — rzekł — sprawy mieć nie
chcę. Zakale obejdzie się bez tego kawałka lasu.
Parciński chciał coś mówić, ale mu kupiec nie dał ust otworzyć.
— Wszystko, co byś pan mógł mi powiedzieć o tym — rzekł żywo — wiem, słyszałem, ale
powtarzam: chcę zgody i pokoju, komplanacja mnie obowiązuje jakkolwiek bądź. Czekam pana
jutro z podpisanym układem.
Parciński westchnął tylko.
— Niech pan zważy — odezwał się — że interes tak stoi, iż go inaczej jak źle skończyć nie
mogę. Krzyk będzie na mnie.
— Kochany panie Tomaszu! — ściskając go zawołał Bal — niech ich diabli wezmą, niech
sobie krzyczy, kto chce — a my róbmy, co można i co da nam święty, nieopłacony spokój.
— Stanie się więc, jak pan chcesz, ale z góry powiadam, że jeśli co utarguję, to niewiele.
Wejście pani Balowej przerwało rozmowę, kupiec go pożegnał skwapliwie, twarz rozjaśnił,
udał wesołego, zakręcił się, a że słońce grzało ślicznie, zaproponował przechadzkę. Tęskna Lizia,
smutna pani i nieweselszy od nich Staś wyszli razem, jeden Bal, choć w sercu uciśniony, rozczulał
się zawsze i rozweselał, grając swą rolę do końca z heroizmem, jakkolwiek małych rozmiarów, ale
wielkim okupionym wysileniem.
Pustelniczo, cicho, smętnie biegły te dnie w Zakalu, których monotonii nic nie przerywało,
chyba list z Warszawy, chyba plotka arendarza lub żart Parcińskiego.
Nazajutrz nie powrócił pełnomocny i na próżno niecierpliwy Bal trzy razy na spotkanie jego
do promu wychodził, chcąc się zawczasu i dowiedzieć, co zrobił, i ułożyć z nim, jak miał mówić
przy żonie i dzieciach, przed którymi chciał ukryć swoję stratę. Nazajutrz rano siedział już znowu u
promu dosyć po- chmurny dziedzic Zakala. Liczył on, liczył, co go kosztowało nabycie, a coraz
lepiej obeznając się z tym, co mu złote jabłko przynieść mogło, wielkie przewidywał straty. Ale od
czegoż w człowieku ten rozum tak giętki, który mu przewybornie służy wedle potrzeby na prawo i
lewo? Począwszy nim wywijać znalazł wkrótce pan Erazm, że trochę nakładów jeszcze na młyny,
hutę, ulepszenie gospodarstwa mogą olbrzymie wydać procenta i zyski.
— To są tylko początki — mówił — trzeba cierpliwości, wiele cierpliwości! wszystko się
da przerobić. Zatopionego w cyfrach, które jak wojska ogromne szeregami stały przed nim i
poruszały się na rozkazy przechodząc w lewo i prawo, znalazł wracający Parciński, który, dość
kwaśny z promu zszedłszy, powitał kupca najniespodzianiej, a nawet trochę go przeląkł.
— A to pan! no, cóżeś zrobił? skończyłeś? — spytał chwytając go za rękę dziedzic.
— Spełniłem rozkaz pański.
— No! to dobrze, o więcej nie pytam, a przy nich (to znaczyło resztę rodziny) chwal się pan
ogromnie, żeśmy przepysznie interes zrobili.
— Ubiliśmy istotnie — zaśmiał się pan Tomasz — cała dyferencja dostała się Radziwiłłom,
ledwiem odtargował szlaczek lasu, żeby się nim zasłonić było można od widoku porębu, z którego
panu nic nie przyjdzie, i trochę wygonu dla Ciemiernej. Śliczny las przepadł, ale nie było sposobu.
— Dziękuję panu za ten szlaczek i wygon — odparł wzdychając pan Bal — ale w pokoju
mówmy część dyferencji, nie bardzo się rozszerzając, ile jej przy nas zostało. Rozumiesz mnie pan?
Parciński głową kiwnął.
— Ta nieszczęsna komplanacja hrabiego, podrobiona później na pańską krzywdę, a od
której nie było się można wyłamać, wszystko panu popsuła. Hrabia Sulimowski niegodziwie
postąpił.
— Nie mówmy o tym, rzecz skończona, powinna być zapo- mniana, daremne żale.
— Zazdroszczę panu tej zimnej krwi.
— Stary jestem, mój panie Tomaszu, krwi nie mam zimnej, a do strat przywykłem. Ale
powiedz mi szczerze, nie zaczerpnąłeś co o powodach odmówienia panów kompromisarzy?
— Wszystko to musiał Hubka zrobić, bo się bardzo kręcił...
— Ha! więc to nie nieprzyjaźń ich dla mnie, ale przyjaźń dla niego zrobiła? — spytał
naiwnie Bal, prawie z radością.
— Alboż to nie jedno? — odpowiedział Parciński. — Ale zapomniałem o nowinie.
— Chwała Bogu, jest i nowinka? — Pan Teofil się żeni.
— Vivat! a z kimże?
— Z panną Hurkot.
— Rozumiem — rzekł Bal — żeni się na złość.
— Na kształt tego, całe sąsiedztwo w ruchu. Podsędkostwo z powodu koligacji z hrabiami,
na których całe życie pluli, dmą się ogromnie; posłańce latają... w Dębnie jubileusz... pani
Dankiewiczowa po cichu ręce łamie i na głowę choruje... Hrabia Sulimowski przyjeżdżał, słyszę,
siostrzeńcowi perswadować, ale uparł się, oświadczył, zaręczył i dokonawszy tego siedzi w
nienajlepszym humorze zamknięty u siebie.
Tak rozmawiając przyszli pod dom, a że Parciński był jednym w Zakalu, co jeszcze trochę
czasem wlał w rozmowę życia i zajęcia, że go lubili wszyscy, bo czuli w nim poczciwą duszę,
przywitali go serdecznie.
Wytoczyła się zaraz naturalnie wielka nowina ożenienia, a Lizia parsknęła ze śmiechu.
— O! cóż za nieszczęście! — zawołała. — To ta zapewnie panienka, którą widywałam tak
wyprostowaną w kościele. I kiedyż ślub, panie Tomaszu?
— Zaraz po Zielonych Świątkach.
— Co za szkoda, że nie będziemy tańcowali na weselu. Niestety! nie mamy najmniejszej
nadziei.
Żartowano chwilę, choć w istocie to ciągłe osamotnienie poczynało dolegać przykro
nawykłym do towarzystwa. Znosiła je najlepiej pani sama, która powoli ulubiła ciszę, spokój i to
życie pustelnicze; ale żywej Lizi, a nawet Stanisławowi co dzień Zakale wydawało się dzikszą
pustką.
— Jeszcze jedna nowina, o której zapomniałem — odezwał się Parciński. — Hrabia
Sulimowski powróciwszy z Brogów zachorował, nawet mówią, że niebezpiecznie. Hubka
utrzymuje, że się zgryzł przyszłym ożenieniem siostrzeńca i pokrewieństwem z Hurkotami; że
silnie bardzo przemawiał do kawalera, ale pan Teofil milczeniem go zbywał; wyjechał wzruszony;
miał się zaziębić w podróży i przybywszy do domu położył się w łóżko. Hrabia nigdy nie chorował,
mówią, że dostał jakiejś gorączki; wezwano zewsząd lekarzy.
— Szkoda mi go — smutnie rzekł Bal — zawsze mi się zdaje, że go tu spotwarzono, może
mieć wady, ale złym nie jest, doprawdy.
Ten sąd, którego nikt nie potwierdził, ale też nikt mu nie chciał zaprzeczać, zakończył
rozmowę już wyczerpaną.
Wieczorem, gdy pan Bal myślał już spocząć, zjawił się leśniczy, oficjaliści i stary arendarz,
który miał dosyć tajemniczą postawę. Znał on się na swoich obowiązkach tradycjonalnych i widać
było, że przyjechał z jakąś wieścią, gdyż przeczekał wszystkie dyspozycje i został do końca.
Krużka, któremu oznajmiono o ustąpieniu lasu, splunął w ręce z rozpaczy.
— A po cóż panu teraz leśniczy? — zawołał — nie ma co tych krzaków i łomu tego
pilnować. Najśliczniejsze ostępy, najpiękniejsze zapusty, a jakie łąki! Nie wie pan, co pan stracił.
Byłby tak mówił do północy, bo gdy mu się na żal lub radość zebrało, nie żałował słów , by
je odmalować, ale go Moszko wyprawił jakoś, szepnąwszy mu słowo na ucho.
— Waćpan coś mi masz do powiedzenia? — uśmiechając się spytał Bal.
— Słówko tylko, jaśnie panie.
— No! a co tam?
— Byłem dziś u podsędka.
— A! i powiesz mi o zaręczynach?
— Pan już wie?
— Od rana.
— Nu! ale to nie dosyć. Przyjechałem do podsędka, bo mnie się, tam coś należało... Patrzę,
coś bardzo grzeczny... ale taki, jak nie bywał, zaraz pomiarkowałem, że o coś będzie prosił.
„Moszku! — mówi traktując mnie herbatą — pożycz albo dostań pieniędzy”. „Pieniędzy! —
powiadam; — a gdzie one są?” „Skąd chcesz, weź, a daj, jeśli Boga kochasz... córkę wydaję”. „Ja
nie mam” — powiadam. Pochodził po pokoju. „Mówią, że wasz pan bardzo groszowity, czy to
prawda?” „Może to i prawda, ale on ma wielkie wydatki”. „Cóż on tam robi? siedzi? ha? żywej
duszy u was?” „Co robi? — mówię — a co ma robić? gospodaruje, bawią się. On nie lubi gości,
taka jego natura.”
— Dobrześ, ślicznieś powiedział, panie Hercyk! Bóg zapłać.
— Niech no pan posłucha dalej... „A nie pożyczyłby on mnie pieniędzy?” — spytał. „Jak on
ma pożyczyć, kiedy pana nie zna?” „Ja mu dam dobry procent”. „Co pan myśli? — zawołałem —
to nie taki człowiek, żeby pożyczał na procenta, to wielki pan, to nie żaden bankier”.
— Dobrześ powiedział, panie Moszko..: Cóż on na to?
— Bardzo chodził, bardzo rozdumywał, a potem.....Co ty myślisz — powiada — jakbym się
z nim ja poznał, czy on by pożyczył?” „A co ja mogę wiedzieć — mówię — ja to tylko słyszałem,
że on się z państwa śmieje, że u niego nie bywacie, bo u niego książęta i grafowie w Warszawie
bywali”. „Śmieje się, śmieje się” — rzekł podsędek i zagryzł usta. Nu! potem się mnie długo o
jasnego pana pytał i powiada na końcu: „Przeproś tam, żeśmy dotąd nie byli... jużciż będziemy w
Zakalu”.
— Aha! aha! — zaśmiał się pan Bal zacierając ręce — rozumiem, potrzebują pieniędzy!
Moszko śmiał się na równi z panem, ale pilno było tym zwycięstwem na wpół już
dokonanym pochwalić się panu Erazmowi i pobiegł z nim do żony.
W istocie, u podsędków zaszła nagła zmiana po oświadczeniu się i zaręczynach pana
Teofila; dopięli głównego celu, wydawali córkę za Zmorę, dali już poznać swoją siłę przybyszom,
jak ich zwali, chcieli teraz spróbować, czy pierwsi ku nim się skłaniając nie utargują co na nich.
Jednego wieczora rzucił myśl pierwszy podsędek, zakrzyknęła pani, rozprawiali długo, ale
skutkiem rozmowy było, że myśl wyrastać poczęła po cichu. Ubrano ją w najszlachetniejsze
pobudki, żeby się na niej nikt nie poznał.
— Po większej części to, co na nich mówią — szepnęła pani — mogą być plotki, zresztą,
przekonać się trzeba, nim osądzim. Pospieszyliśmy się. Mieli czas poznać, co my tu znaczymy...
Warto by się do nich zbliżyć, potrafią, spodziewam się, ocenić krok ten.
Ale na pierwsze słowo wyrzeczone przed Zmorą oparł się temu pan Teofil całą siłą, a że to
było przed weselem, podsędek i żona ustąpić musieli.
ROZDZIAŁ TRZECI JAK SIĘ TO CZASEM ROBIĄ INTERESA
(NOTABENE CZASEM)
W początkach jeszcze rozdrażnienia przeciwko państwu Balom, kiedy wyszukiwano
wszystkich sposobów szkodzenia im, w Dębnie ktoś wspomniał przypadkiem przy czułych uszach
panu Hubce, że dawniej, przed laty kilkudziesięciu, toczył się jakiś proces Sulimowskiego z
Mylińskimi o dwakroć sto tysięcy i, nie doprowadzony do końca, ubity został z powodu, że
Mylińscy zubożawszy prowadzić go dalej nie mogli, a nikt przeciw hrabiemu pretensji ich nabyć
nie chciał.
To przypomnienie nawiasowe utkwiło w pamięci dawnego rządcy i plenipotenta, który
skończywszy o dyferencją, zachęcony dobrym zyskiem i łatwością, z jaką się to dało rozwiązać,
począł mocno przemyśliwać nad wywiedzeniem się bliższym i o Mylińskich, i o ich sprawie... —
Można by dobry zrobić interesik — mówił potrząsając głową.
Hubka był jednym z tych ludzi nieprzeźroczystych, w których na pierwszy rzut oka nic
dojrzeć nie można; wziąłbyś ich za pospolite stworzenia, bez myśli, a nade wszystko bez żadnej
przebiegłości, coś na kształt tych zielonych pajączków, którym sukienka wybornie posługuje do
utajenia się wśród liści i trawy. Takim był właśnie ów gruby, głupowato się uśmiechający,
niezgrabny i niepozorny pan Piotr Hubka... Jednakże powierzchowność jego zupełnie zawodziła;
chytry, przemyślny, uparty, nie umiejący się ani zrazić, ani zniecierpliwić, szedł do celu jak kret
pod ziemią, niewidocznie, cicho i, kiedy już swój pagórek wysypał, dopiero się o nim
dowiadywano. Za płaszczyk służyła mu głupota i niepozorność.
— Mylińscy! Mylińscy! — mówił sobie ciągle — gdyby to się co o nich dowiedzieć można,
tak żeby nikt się nie domyślił dlaczego. Pojedziemy do podsędka...
To powiedziawszy siadł na bryczkę i ruszył do Dębna, ale w ciągu całych odwiedzin nic o
Mylińskich a nawet o Zakalu nie wspomniał. Dopiero pod koniec naprowadził rozmowę niby
przypadkiem na słyszaną wzmiankę procesu.
— Czy pan podsędek co o tym interesie słyszał? — zapytał obojętnie.
— Jakże nie — rzekł deklamując Hurkot — ale to stare dzieje, końca i początku nie wiem.
To tylko pewna, bo mi to swego czasu najlepsi prawnicy mówili, że Mylińscy mieli najzupełniejszą
słuszność za sobą; ci ludzie do reszty upadli tą sprawą, zubożeli, słyszę, i dzieci starych Mylińskich
służą gdzieś za ekonomów i pisarzy.
Tyle tylko na ten raz mógł się pan Piotr dowiedzieć, ale i to wielką było dla niego zdobyczą,
zagadał o czym innym, powrócił do domu i począł układać plany.
„Że Mylińscy ubodzy, tym-ci lepiej, łatwiej nabędę ich pretensją; ale gdzie ich szukać, jak
ich znaleźć? To sęk!”
Po dość długich przemyśliwaniach podsyconych nieustannymi szklankami piwa, które
Hubka bardzo lubił, wypadło, że trzeba się udać do Supełków.
— Oni tam długo siedzieli — rzekł sobie pan Piotr — muszą coś o tym wiedzieć, a że
Balów cierpieć nie mogą, będą radzi, gdy im stołka przystawią. Sama zna cały świat, musi o tych
Mylińskich wiedzieć.
Nie był jednak tak niezręcznym nasz spekulator, żeby wprost i umyślnie pojechał do
Supówki; wybrał się do miasteczka o milę leżącego za folwarkiem hrabiego, spóźnił się umyślnie, a
że z dawna znał się z byłym rządcą Zakala, zajechał do niego na noc. Samego nie było w domu,
żonę tylko zastał i córkę; a że go szanowano jako człowieka majętnego i w pożyciu łatwego, rada
mu była gosposia, która na wszystkich wdzięków swoich siły próbować była zwykła.
Po herbatce, po długiej gawędce o Zakalu, do której przysypywał żaru i węgla pan Piotr, coś
się niby przypadkiem zgadało o ciężarach na tym majątku.
— A wiesz pani — odezwał się Hubka — żeśmy im zabrali dyferencją?
— Całą — zakrzyknęła rządczyni — całą?
— Tak jak całą. Zakale teraz pięć groszy nie warte.
— Dobrze mu tak, temu przybłędzie! — zawołała gorąco Supełkowa — ofiarowałam się na
odpust piechotą, jak ten Żyd wyjdzie z kijem z majątku.
— Taż to tam podobno — rzekł od niechcenia Hubka — był jeszcze dawniej jakiś proces z
jakimiś Mylińskimi, podobno o znaczną sumę?
— A! prawda! prawda! — odezwała się rządczyni zbliżając się do gościa — ale dobrze o
tym nie wiem, co to było. Mylińscy zupełnie zubożeli, hrabia nasz ich, między nami mówiąc, do
torby przyprowadził.
— A cóż się z nimi stało?
— Co? zwyczajnie, co się dzieje z biedną szlachtą, poszli służyć biedacy.
— Dużo ich tam było? — spytał popijając herbatę pan Piotr.
— Oj! coś troje czy czworo! — zaczęła rozgadując się Supełkowa. — Ja to dawniej znałam
tych Mylińskich.
— A! pani ich znałaś! ciekawym, i cóż się z biedakami stało?
— Ich ojciec jeszcze miał cząsteczkę w Podbereziu, kilku chłopków, ale to już tylko
resztki fortunki. Dawniej, mówią, byli to ludzie bogaci, ten proces ich tak zjadł, jak zaczęli się
wodzić po sądach. A, co to z panem się ciągać! Pan panem został, a szlachcic zgolał! Tak że
staremu Mylińskiemu potem i tych kilku chłopków za niewypłaty podatkowe zabrano w
administrację... a u nas jak raz majątek w administracji, już się z nim pożegnaj! Biedaczysko na
starość z zarosłą brodą chodził po dworach za jałmużną. Podobno trzech synów miał i córkę,
wszystko to chleb cudzy je teraz. Najstarszy się trochę pokierował i jest leśniczym w
Radziwiłłowszczyźnie.
Hubka uderzył się po czole. — Kasper! — zawołał tak głośno, że aż pani Supełkowa
podskoczyła.
— Przepraszam. — rzekł — a to ja go znałem, ale go zawsze Kasprem Białym nazywali i
zapomniałem nazwiska.
— A! tak! bo ma włosy jak len, nawet ładny chłopiec, gdyby nie ta czupryna.
— A reszta?
— Drugi podobno gdzieś jest gumiennym, a trzeci na czynszu... Córka poszła także za
ogrodowego budnika... Ot! co to się z ludźmi dzieje!
— Prawda! cuda! che! cne, cuda! — dodał Hubka, rad nici, którą pochwycił, i urywając już
rozmowę; bo się bał, żeby niewczesny wykrzyknik nie wydał, jak go Mylińscy obchodzą.
Wieczór oświecony czarnymi oczkami pani Supełkowej zszedł jakoś wesoło i szybko, a
nazajutrz niezgrabna, ale wygodna bryczka pana Piotra toczyła się już do domu; on zaś, puszczając
zwolna kłęby dymu z fajki piankowej, przemyślał, jak przystąpić do rzeczy, żeby nabyć jak
najtaniej, a zyskać jak najwięcej. Szczególny traf mieścił mu pod ręką prawie najstarszego z
Mylińskich, który był leśniczym w dobrach Radziwiłłowskich, gdzie pan Hubka miał dawne i
jeszcze nie zerwane stosunki ze wszystkimi. Że jednak nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na
Kaspra Białego, musiał teraz zbliżyć się do niego nieznacznie i starać go poznać, nimby o interesie
przemówił.
Pan Hubka robił wszystko, jak widzimy, ostrożnie, wolno, po cichu a systematycznie, i krwi
mu niecierpliwość nie psuła. Mówił nawet czasem, że z flegmą i z uporem wszędzie zajść można,
gdzie człowiek zapragnie.
Długo namyślał się, jak się zbliżyć do pana Kaspra niby z przypadku, a że ekonom
kluczowy, gdzie służył Myliński, był mu dobrze znajomy i czasem go na polowanka zapraszał,
choć niewielki myśliwy, bo dla wódki i bigosu więcej niż dla zwierzyny jeździł na wilki i sarny,
postanowił pod pozorem myślistwa pojechać na miejsce. Wyczekał dni parę, dobrze się rozpa-
trzył, rozważył, nareszcie kazał znowu zaprzęgać i znajomą drogą zjechał do folwarku głównego.
Przyjął go wąsaty pan ekonom z wielką radością i bardzo uprzejmie, wieczorem do północy
ponczyk był w robocie, a nazajutrz rano ułożyli maleńkie polowanko.
— Maszże ty leśniczego? — zapytał pan Piotr. — A jakże! pan go zna podobno, Kasper
Biały?
— A! ha! ha! Kasper Biały! prawda! prawda! przypominam sobie. Nawet ciekawy bym go
zobaczyć, mówią, że ich ojciec miał się dobrze.
— Słyszę, nawet z obywatelów — odpowiedział ekonom. — Ojciec ich stracił wszystko na
proces.
— Poszlij no po niego — rzekł Hubka — chciałbym się od niego dowiedzieć o tym, to musi
być ciekawa historia; ja bardzo lubię takie rzeczy.
— Będziemy jechali koło jego chaty, to wstąpim.
Tak się i stało, na wybrzeżu lasu zatrzymali się przed maleńkim dworkiem z bierwion
sosnowych, przy którym niewielki tylko był ogródek i stajenka. Na głos donośny ekonoma
wybiegła ze drzwi młoda, ale blada i schorowana kobieta w stroju szlachcianek czynszowych, w
chustce na głowie, koszuli i fartuchu, z szkaplerzami na piersi.
— A gdzie twój mąż? — spytał ekonom.
— W lesie, proszę pana.
— Dawno wyszedł?.
— Do dnia, nawet nie jadłszy.
— Nie wiesz, gdziebyśmy go znaleźli?
— A jakże ja mam wiedzieć, proszę pana, chyba, jak posłyszy strzelanie i psy, to
nadspieszy.
Wózek ekonomski potoczył się dalej, Hubka milczał lub poświstywał, nareszcie stanęli na
miejscu, puszczono psy i polowanie się rozpoczęło. Po pierwszych kilku pustych strzałach, gdy się
psy pozaganiały, myśliwi nasi usiedli odpoczywać i jak przeczuła żona, Kasper Biały przybiegł
zaraz.
Był to mężczyzna młody jeszcze, słuszny, barczysty, ale cery wybladłej, zgasłego oka i
zwiędły, częsty kaszel z piersi mu się dobywał. Długi, dziwnie biały włos spływał mu aż na
ramiona. Miał na sobie kurtkę z sieraku, postoły z lipiny plecione, ciężką torbę borsuczą i starą
strzelbinę. Zdjął pokornie czapkę przed ekonomem i niespokojnie się oglądał.
Hubka zmierzył go okiem ciekawym, objął całego i od razu uśmiechnął się do siebie,
pewien będąc, że sprawa pójdzie mu łatwo. Ubóstwo bywa tak dobrym sprzymierzeńcem oszustów!
— Cha! cha! jak się masz, panie Kasprze? — odezwał się dawny rządca, któremu bardzo
nisko kłaniał się leśniczy; — co? możeś mnie i nie poznał?
— Jak to! jaśnie panie, przepraszam! poznałem, i bardzo! niech pan daruje, dziękuję za
pamięć i za słowo.
— No, jakże się tam powodzi?
— Źle się powodzi — odparł młody człowiek wzdychając; — ja chory, żona chora, dziecko
jedno umarło, drugie się nagotowało. Tak to z dawna Pan Bóg na nas niełaskaw, ale nie godzi się
narzekać.
— Zapewnie! zapewnie! Jużcić nieźle na leśniczostwie?
— Nie mówię ja, że mi źle, uchowaj Boże, ale wszakże lepiej by być mogło. Ojciec nasz,
dziad — byli w lepszym bycie; gdyby nie hrabia Sulimowski, mielibyśmy kawałek chleba.
— A nie napijesz się waść wódki? — spytał Hubka podnosząc kieliszek do góry.
— Dziękuję, kaszel dusi, wódka nie pasuje.
— Dobrze waść robisz, że wódki nie pijesz, a my, panie Atanazy, powtórzym czy co?
Powtórzyli istotnie i dawny rządca, i ekonom po dobrej czarce młodej starka.
— Tak! tak! bieda na świecie! — mruknął zatykając flaszkę Hubka; — no! cóż robić? Ale
jakże to było, panie Kasprze, żeście stracili wszystko?
— Ot jak było! mieliśmy wielką sumę na Zakalu.
— Na Zakalu? — spytał Hubka niby pytając, niby notując — hm! na Zakalu, mówisz?
— Chcieli hrabiowie kończyć o to układem, coś nawet dziadowi dawali, nie zechciał, bo to
był, panie, jeszcze ze starych ludzi, co to albo wszystko, albo nic. Procesowali się i ojciec, i dziad, i
przyszliśmy do tego, co pan widzi: że się tułamy po świecie.
— Hm! hm! to ciekawa historia!
— Ojciec jeszcze miał parę chłopów w Podbereziu, ale to do tej pory w administracji, a co
dłużej, to więcej rośnie długu; już mówią, że sprzedadzą; niech sprzedają, ja nie głupi dopominać
się swego.
— To ciekawa rzecz! — powtarzał Hubka ciągle nie wiedząc, jak do zapytań dalszych
przystąpić. — A ten proces z Sulimowskim toście przegrali zupełnie?
— Gdzież tam, panie! jeszcze by to się było ciągnęło, gdyby nie z takim panem, ażeby był
grosz, ale jak chleba nie stało, nie stało i procesu.
— Ależ musicie mieć choć papiery — wykrztusił rządca. Oczy Kaspra błysły niespokojnie,
widać było, że się wahał wygadać zupełnie, spuścił głowę. — Coś to tam jest trochę — rzekł po
cichu.
— No! no! trzymajcie choć to — odezwał się pan Piotr — może kiedy kto wam pomoże, to
jeszcze co odbierzecie. Teraz w Zakalu inny pan, z nim by było może łatwiej.
Ekonom, który już, znając Hubkę z dawna, całej rzeczy się domyślił, począł mu bardzo
zręcznie dopomagać.
— A co, Kasprze! — rzekł — kto to wie, jeszcze ci się gotowa uśmiechnąć fortuna? cha!
cha!
Leśniczy coraz bardziej stawał się niedowierzającym, bieda uczy nieufności; zamknął się w
sobie, ruszył ramionami tylko.
— Gdzie nam o tym myśleć — rzekł cicho.
— A czemu? — odparł Hubka; — czasem w sto lat odezwie się sprawa, gdy ją kto poprzeć
umie.
— Niech pan mnie głowy nie zawraca, wiem ja, że to darmo.
— Zapewnie, lepiej, żebyś się nie durzył — rzekł spekulant zupełnie obojętnie; — ale kto to
wie? Bardzom ciekawy, co to był za proces, nie pokazałbyś mnie papierów?
Kasper obejrzał się dokoła tchórzliwie, jakby wpadł w matnią, z której się nie wiedział,
którędy wywinąć; poskrobał się w głowę, spojrzał na rządcą z bojaźnią i nic nie odpowiedział.
Potrzeba znać wagę, jaką przywiązuje zubożała szlachta, nie umiejąca czytać i pisać, do
zbutwiałych papierów, ostatniej reszty dawnej swej zamożności, żeby sobie wytłumaczyć bojaźń i
niespokój Kaspra. W Owruckiem u wielu rodzin, trwożliwych o zachowanie swoich aktów, często
je znajdziesz poukrywane w ulach, barciach, po dziuplach starych drzew, zakopane w garnkach w
ziemi, w tysiące szmat poobwijane. Obcemu dotknąć ich nie wolno; zapytać — jest to już obudzić
strach paniczny. Kasper, któremu ojciec na śmiertelnej pościeli polecił, żeby pilnie zachowywał
papiery jako jedyny ślad majątku, który kiedyś odzyskać mogli, obawiał się o nie tak, że co kilka
tygodni innego na swój kuferek szukał schronienia. Można więc wyobrazić sobie jego przestrach,
gdy mu rządca wspomniał papiery.
— Papiery się po ręku roztrzęsły — rzekł nareszcie; — tam trochę, tu trochę, nie wiedzieć,
gdzie ich szukać.
— Szkoda — zapalając fajkę dorzucił Hubka — bo ja bym może tego Bala potrafił
przydusić i odzyskać wasze. Żal mi was nieboraków, że tak giniecie, dobrze by wam i tysiąc rubli
wziąć.
Rzuciwszy to słówko powstał i udając, że nic więcej nie ma już do powiedzenia, począł się
zbierać do odjazdu.
Kasper stał jak wkuty, rozmyślając, wahając się i bojąc. W tej nędznej chatce chorej żonie,
dziecku i jemu trochę pieniędzy tak były wielkim dobrodziejstwem, trochę spoczynku takim
szczęściem, trochę niezależności tak wielką nadzieją!
Ale ubogi przywykł się lękać. Jego zastrasza wszystko, czuje, że nieprzyjacielem mu świat
cały, począwszy od wichru chłodnego, który go smaga nie patrząc na zdarte szmaty odzienia, aż do
człowieka, co go prześladuje nie mając litości nad jego nędzą.
Me podobna było dłużej nalegać zręcznemu panu Hubce, który postanowił wszakże swojego
dopiąć w inny sposób. W drodze więc począł cichą, tajemniczą zmowę z panem ekonomem i twarz
jego dojeżdżając do folwarku wyjaśniła się znowu.
— Mam go w ręku! — mówił cicho, uśmiechając się — grunt jest! rzeczy dobrze stoją!
W kilka dni potem blady jasnowłosy leśniczy, ów Kasper Biały, zjawił się u pana Hubki, do
którego nierychło przypuszczony został.
— A co chcesz, mój kochany? — zapytał rządca dawny udając, że go dla nawału zajęcia
prawie nie poznaje; — mów, a prędko, bom zatrudniony bardzo.
— A! jaśnie panie, nieszczęście! — zawołał łamiąc ręce Kasper...
— No! cóż tam u licha! nie durz mi głowy, mów, a prędko!
— Żonisko chore, dziecko nie wstaje, ja ledwie łażę, a tu i leśniczostwo administracja
odbierać chce; co ja nieszczęśliwy z sobą pocznę?
— Za co? jak?
— Albo to ja rozumiem, co pan rządca mówi? Coś tam administrator zrobił, że się bez
leśniczych mają obejść, podobno jakichś Niemców, posprowadzali czy coś, a nas wyrzucają.
— A cóż ja ci na to poradzę? — spytał Hubka.
— Niech się jaśnie pan wstawi za mną.
— To nic nie pomoże, administracja skarg i piszczenia nie słucha, moje dziecko, bo
administracja to nie człowiek, ale machina! Ot, na przykład jak sieczkarnia, jej nic do tego, co tnie,
byle cięła, włóż i rękę, to ci ją chlaśnie!
— Niechże jaśnie pan mnie biednego człowieka i te sieroty ratuje!
— A co ja na to poradzę? u mnie las mały, miejsca ci nie dam, bo i pobereżnikiem się
obejdę, oficjalisty nie potrzebuję.
— To może gdzie podrekomenduje mnie pan?
— A daj ty mnie pokój! gdzie ja ci tu znajdę miejsce? Radziwiłłowski oficjalista nigdzie w
okolicy przyjęty być nie może, boją się ich jak ognia!
— To ja nieszczęśliwy z głodu umrę! — zawołał Kasper z wyrazem, który by był skałę
poruszył, i zaczął płakać; — i cóż ja! ale żona, ale dziecko!!
Hubka stanął trochę połechtany płaczem, bo dowiedziona rzecz, że kogo łzy nie poruszają,
tego przynajmniej niecierpliwią.
— Ale mówiłżeś mi podobno, czy to ty, czy jaki inny szlachcic, o jakichś papierach,
procesie? może by się z tego co dało dla was- wyzyskać i nie potrzebowałbyś służyć. Miałbyś
swoję chatę, kawał gruntu i kawał chleba spokojny.
Kasper się uląkł znowu, ale ten strach przemogło niebezpieczeństwo bliższe, więcej
grożące, potrzeba nadziei chwytająca go za gardło.
— Mam ci to ja papierzyska — rzekł — ale co z nich! one ojca do kija i torby
przyprowadziły.
— No! a ciebie mogą na nogach postawić! — zawołał Hubka. — Gdzież je masz?
— Gdzieś tam są w domu — cicho rzekł szlachcic.
— No! nie ręczę, ale kto wie, może w nich jedyna dla was nadzieja; jedź i przywieź mi te
papiery...
Rad nierad Kasper ze łzami w oczach, ze strachem w sercu ukłonił się, zawrócił, pojechał,
walczył z sobą całą drogę, wahał się otwierając kuferek, ale stęknienie żony, płacz dziecka do
reszty go złamały.
— Dziej się wola Boża — rzekł zabierając pliki powiązane — nie dało to nam chleba, nie
ma co żałować, przepadliśmy z nimi, niech je licho bierze.
Dobrą chustą nawiązawszy Kasper tych dokumentów, cuchnących molem i wilgocią, ruszył
znowu do pana Hubki, który czekał chłopaka z niecierpliwością największą. Ale po drodze żal
jeszcze wziął szlachcica, przypomniały się słowa ojcowskie, który powierzając straż papierów
starszemu synowi, jako głowie rodziny, zaklinał go, by ich lekko z rąk nie puszczał, i Kasper
zastanowiwszy konia już się chciał zawrócić. Wiatr przyniósł mu jakby płacz żony, jakby jęk
dziecięcia... O! potrzeba było jechać! Ale z chusty wyjął Kasper kilka plików i choć czytać nie
umiał, przeczuciem uchwyciwszy je, wybrawszy, schował głęboko za nadrę. Potem zaciął konika i
ciągle płacząc stanął przed dworem spekulanta.
Tu już drzwi znalazł otwarte.
Jakże chciwie rzucił się on na papiery! Jego żądzą porównać tylko było można z bojaźnią
biednego Kaspra, który mu po jed- nemu licząc dawał dokumenta i z oka ich na chwilę nie
spuszczał, badając z przestrachem twarz Hubki. Ale na niej sam szatan nic by był nie wyczytał, tak
doskonale w sadłowatych zmarszczkach i opasłych policzkach krył się wszelki wyraz pod zasłoną
głupowatości. Nie drgnął, nie uśmiechnął się, nie odezwał, a że ogromną miał wprawę, rzuciwszy
okiem przelotnie, na kilka głównych aktów i dokumentów, objął cały ów proces i mógł już sądzić o
nadziejach, jakie dawał.
Szlachcic zbierał skrzętnie papiery ze stołu i wiązał je sznurkami pospiesznie, a Hubka
popijając piwo w milczeniu się przechadzał po izdebce słowa nie mówiąc, nareszcie splunął,
chrząknął, usta nadął i rzekł:
— Co to? u ciebie to szpargały, wy z tego nic nie zrobicie, ale jakby kto inny koło tego
chodził, mógłby jaki grosz kapnąć. — Serce biło Kasprowi, że ręce drżały, że sznurka, którego
trzymał, zawiązać nie potrafił.
— A cóż robić, jaśnie panie?
— Albo ja wiem, co tu robić? — ruszył stary ramionami — rzucić w piec i po wszystkim.
I znowu długie, ciężkie nastąpiło milczenie, szlachcicowi łzy jak groch kapały na papiery...
— Ta! gdyby nie to, że człowiek ma litość i serce, co grunt, cha! cha! — odezwał się Hubka
siadając poważnie — nigdy by za to nie warto rąk zaczepiać; ale wy biedni jesteście, a was
podobno troje?
— Czworo, jaśnie panie! bo Klarusia siostra czwarta.
— Tym ci gorzej!... Trzeba by wam poradzić jakoś, choć to trudno. Ot, tak, mosanie, ja
zresztą wziąłbym się za ten interes, ale tu trzeba pieniędzy i wiele pieniędzy, i wiele pracy, a mało
może być zysku... co wam — myślicie, dam?
Kasper słuchał związując chustkę, nie śmiejąc rzec słowa.
— Hm! hm! — odezwał się niby namyślając Hubka — jeśli chcecie, to tak zrobimy: ja wam
wykupię i odzyszczę waszą cząstkę w Podbereziu i oddam czystą, a wy mnie ten interes odstąpicie.
Może na tym stracę, no! ale dziej się wola Boża! Po- radź się waść ze swymi braćmi, z siostrą,
podumajcie... jak chcecie...
— A kiedyż by to było? — nieśmiało spytał Kasper, który i obawiał się, i cieszył, i nie
wierzył...
— Już ja w tym, że wasze część odzyskałbym wam za miesiąc, a wy odstąpilibyście tych
papierów...
— A ta cząstka byłaby bez długu i nasza, całkiem nasza, z chłopami, z ogrodem, z
domkiem, gdzieśmy się urodzili... z pasieką... — przerywanym głosem mówił powoli Kasper, przed
którym jak sen stawało porywające marzenie, co ciągnie- człowieka do miejsca, gdzie stała jego
kolebka.
— Wszystko, wszystko bym wam odzyskał — rzekł Hubka — dałbym wam ładny kawał
chleba, ojcowiznę! pomiarkujcie, poradźcie się, a prędko! Bywaj waćpan zdrów!
— I to pewno, jaśnie panie? — nie mogąc utaić wzruszenia wykrzyknął Kasper Biały.
— Wiesz, że nie żartuję, ruszaj, myśl i powracaj, masz wóz i przewóz.
Tych słów domówiwszy Hubka odwrócił się do karafki z piwem, a leśniczy z ukłonem
wyrwał się z izby i pospieszył do swoich.
Ażeby pojąć, jak ten prześlicznie osnuty interes chciał przyprowadzić do skutku pan Hubka,
grosza z kieszeni zań nie dając, wiedzieć potrzeba, że część Mylińskich w Podbereziu zostawała w
administracji tylko dlatego, że nikt w rachunki szczelniej nie wejrzał, za uciśnionymi się nie ujął, a
sam pan sekretarz marszałkowski pod cudzym imieniem w niej gospodarował. Hubka więc mógł
łatwo z plenipotencji dotrzeć o kalkulacją i odzyskać Podberezie bardzo małym kosztem.
Uśmiechało mu się to tym bardziej, gdy z papierów dostrzegł, że pretensja Mylińskich do Zakala,
wprawdzie zadawniona i dawnościami przybita, była czysta i pewna. Kręcielstwo tylko i przemoc
Sulimowskich zniweczyło ją, a raczej do czasu usunęło. Suma dwóchkroć sto tysięcy, gdyby nawet
przyszło stracić wszystkie procenta alterum tantum wynoszące, była jeszcze piękną bardzo gratką
dla starego spekulanta, zaciera- jącego ręce z radości, że mu się tak ślicznie jak po maśle kleił
interes, co go miał bogatym uczynić.
— Śmieli się ze mnie, śmieli jak z durnia! — rzekł do siebie popijając piwo; — otóż ja im
pokażę, co to uparty dureń znaczy! Oni myślą, że wszystek rozum u tych, co go na wierzchu noszą?
ba! ba! kto co ma dobrego, to obwija i chowa! Samiście durnie, zobaczycie! cha! cha!!
I w różowym, a raczej piwnym humorze spać się położył godny pan Hubka.
ROZDZIAŁ CZWARTY GOŚĆ Z DALEKA
My powrócimy do naszego złotego jabłka, do umajonego w liście i zieleń strojnego, ale
smutnego Zakala. Niespodziewany gość zawitał tu do starego dworu; był to Strumisz, którego
niepokój, wezwanie kupca, a może i więcej coś jeszcze wiodło ku temu miejscu. Pierwszy to raz
pracowity niewolnik, co całą młodość swoją przykuty do stołu przepędził w pracy zasłaniającej mu
świat Boży, wyrwał się na szersze pola, na to, co zowią wsią, a co mu się jak panu Balowi wydało
rajem, ozłoconym jeszcze młodością jego i dotąd tłumionym poetycznym zapałem.
Dla biednego sieroty wszystko a wszystko było tak nowe, niespodziane! W tych wrażeniach
jego przebijało się coś pierwszego rozbudzenia do życia dziecięcia, które sny przedświatowe i
przeczucia świata równa z tym, co je otacza, i przypomina, że to gdzieś widziało, i wita jak
znajome...
Strumisz także znał świat, ale więcej daleko z książek i ludzkich powieści niżeli sam przez
się; teraz po raz najpierwszy stopą dotknął ziemi, u której wrót stał całą młodość pierwszą
stęskniony i krwawym oblany potem. Jakże mu się dziwnie, uroczyście pięknym wydało wszystko!
Tak może budził się Miltonowy Adam, u boku swojego znajdując Ewę, której mu brakło. Rosa
poranku, cisza pól, szmer liści, strumienie, góry, lasy, chaty, obłoki, pieśni rozlegające się szeroko
po dolinach nieskończonych... zachwycały wędrowca, który posuwał się upojny, rozmarzony,
często oszalały mnóstwem nowych i niepojętych dla siebie wrażeń. Woźnica, który z nim jechał,
zupełnie pojąć nie umiał jego zapału, z jakim stawać mu kazał, leciał po kwiatek i najpospolitszego
narwawszy ziela, bawił się nim gdyby dziecko. Nie było snu i spoczynku w tej czarodziejskiej
wiosennej podróży — sen byłby ukradł chwilę podziwu i cząstkę wielkiej, czystej rozkoszy. Cisza
nocy wiejskiej głęboka, wielka, straszna, wśród której jak głosy straży odzywają się tylko krzyki
zwierząt pilnujących śpiącej ziemi — zarówno z dniową wrzawą przejmowała młodzieńca.
— O, mój Boże! — mówił do siebie z pełnej, wezbranej piersi, płacząc niemal — i są ludzie
skazani na to, by nigdy a nigdy nie uczuli, co ja czuję! są ludzie, co by się może śmiać odważyli z
wrażeń moich! Biedni! nieszczęśliwi! Bóg dla nich kazał niebiosom i ziemi odgrywać wielką,
cudowną dramę, a oni nie słuchając i nie patrząc orzechy jedzą i jabłka ogryzają! W takich
zachwytach, które natchnęły istotnie cudne widoki rozkwitłego kraju, co tyle ma wdzięku — jechał
Jan do Zakala, co krok nowy znajdując przedmiot uwielbień, podziwów. Ale w miarę jak się
przybliżał do miejsca, inne, silniejsze jeszcze uczucie opanowywać zaczęło duszę stojącą otworem
wśród tych rozczuleń.
Przed oczyma jego przelatywała Lizia na chmurkach, z wiatrem, w obłokach, kołysząc się
białą brzózką nad drogą, szepcąc strumykiem w parowie. Temu natrętnemu obrazowi opędzić się
nie umiał i nie mógł i w miarę jak serce bić zaczynało żywiej, smutniał. Była to miłość bez nadziei,
bez przyszłości, skazana na wieczną niewolę, milczenie, poświęcenie i ofiary! Obawiał się, by
widok tej, co ją wzbudziła, nie zakrwawił mu serca, nie przywiódł go do rozpaczy, gdy tak był
usposobiony do szczęścia! Z każdym krokiem lękał się więcej, tracił resztki odwagi i w końcu
cudny widok natury osłonił mu się chmurą i mgłami.
Naglił on podróż, póki był dalej od Zakala, począł ją ociągać, gdy się przybliżył, mierzył
swe siły i nie znajdował ich w sobie. W dodatku pozostawało mu także ciężkie inne do spełnienia
posłannictwo nakazane sumieniem. Od czasu wyjazdu z Warszawy pan Bal nieustannie pisał o
pieniądze, czerpał je z kasy, interesa swoje miejskie poświęcając zupełnie dla widoków na wsi.
Listy Stanisława dowodziły, że w Zakalu nie było naj- mniejszej nadziei powetowania strat, które
coraz stawały się groźniejsze; potrzeba więc było ukazać nielitościwie nagą prawdę oczom
zaślepionego i wywieść go z błędu bodaj groźbą. Z tym właśnie jechał Strumisz, a na nim całej
rodziny polegały nadzieje.
Nie taił przed sobą młody człowiek, jak trudny brał na siebie obowiązek, bo nic na świecie
cięższego nad walkę z myślą, co jak kleszcz wpiła się w poczciwą pierś słabego a upartego.
Liczył więcej na wymowę cyfr i rachunku niżeli na swoją własną; miał być tylko
narzędziem poznania prawdy.
Cała rodzina siedziała w ganku, gdzie pan Bal stolik i krzesła wynieść rozkazał, dla użycia
świeżego powietrza pięknego i ciepłego nareszcie, wiosennego wieczora, gdy ktoś oznajmił o
bryczce ze dzwonkami przeprawiającej się przez prom. Bryczka ta nie mogła zmierzać gdzie indziej
jak do dworu, a Bal już się tak dzwonków obawiał, że pochmurniał i zamilkł, gdy mu z tą
wiadomością ktoś przybiegł.
— A gdyby to był Strumisz, którego się spodziewamy? — rzekł Stanisław spoglądając na
matkę razem i na siostrę.
Lizia upiekła prześlicznego raka (doprawdy nie wiem, dlaczego ten wytrysk rumieńca tak
kucharsko ochrzczono), zmięszała się, a chcąc pokryć swoje wzruszenie do zbytku widoczne,
zawołała:
— Chodźmy za dom, stamtąd widać.
— Gdzie tam — odparł Bal, który poczynał w nic nie wierzyć — wyjdziemy i będziemy
mieli przyjemność zobaczyć pomocnika lub coś podobnego, wolę czekać na to, co los zdarzy.
Parciński ze Stanisławem ofiarowali się towarzyszyć Lizi, ale ona już nie chciała iść, serce
jej biło, twarz płonęła.
— Papa ma słuszność... to pewnie jedne z tych odwiedzin, które nas tu tak często spotykają.
Wszystkich oczy zwrócone były na drogę, teraz tylko od dziedzińca kształtnym, niskim
płotkiem oddzieloną; dzwonek dziwy w powietrzu wyrabiał, bo pocztarz pod górę swoim
zwyczajem leciał jak opętany, mimo próśb i gróźb Strumisza; nareszcie zapylony podróżny pokazał
się nad ogrodzeniem, uchylił czapki i piękna twarz młodzieńcza zjawiła się oczom ciekawych,
którzy klasnęli z radości w dłonie.
Nawet Lizia, najostrożniej siebie pilnująca, zawołała — „a! to on!”
Oko matki w tej chwili było na niej, bo matka wszędzie z dziecięciem...
Pan Bal zbiegł z ganku z otwartymi rękoma, jak syna witając gościa, co mu wiózł
rozczarowanie tak smutne — twarz jego świeciła dumą, poczciwym weselem i uczuciem
życzliwości wezbranym, bo go na wsi nie mógł wyszafować, nie mając dla kogo.
— A! witajże, mieszczuchu! witaj! — zakrzyknął — na dziedzinie Balowskiej, na ziemi
naszej! A co, albo nie pięknie u nas?
— Wszędzie pięknie, gdzie państwa znaleźć można — rzekł Jan oczyma witając
wszystkich. Lizia, Lizia tak ostrożna, najostrożniej czerwona uśmiechała się do niego.
A! cudów niekiedy dokazuje osamotnienie; jakże to się teraz pięknym, zręcznym i
przyzwoitym wydał Jan po wiejskich czupiradłach, na które się do unudzenia napatrzyła! Bóg tam
wie, co się działo w sercu, ale uczucie musiało być bardzo silne, kiedy się nawet dopilnować nie
potrafiło, i aż Strumisza zdziwiła jej uprzejmość, on tak był w mieście przywykł do lekkiego
obejścia i żartów.
Nic nie zatruło tego pięknego wieczora, który dla wszystkich pozostał jasną pamiątką.
Nieraz sobie wystawiam życie niby długą tkaniną różnobarwną! Co na niej pstrocizn! co kolców!
Jak się to błyszcząco poczyna to płótno wzorzyste, bogate, wesołymi posiane plamkami, jak potem
w szare rozwija pasy, na których tylko gdzieniegdzie barw młodości błyszczy przypomnienie...
Coraz rzadziej, coraz rzadziej; z szarego w czarne przechodzim, zgasły świeże kolory, wypłowiała
przędza; wśród czerni już nawet świetniejsza nić przypomina żałobne obwódki, aż w końcu noc...
kir i nożyce rozcięły pasmo, a tkań owa z wiatrami i wodami poszła na zgniliznę. Ten wieczór na
tkani życia był jasną pręgą; nic go nie zmięszało, nie zbrukało, nie rozcięło, Strumisz nie miał
odwagi o niczym mówić, a Bal nie myślał go pytać, rozmawiano tylko o Warszawie, o znajomych.,
a kupiec, który wobec nowego przybysza chciał się koniecznie chwalić, opiewał pochwały złotego
jabłka w nieprzerwanym dytyrambie. Trzeba go było posłuchać, jak zamaszysto malował swoje
uczucia, plany, projekty, i jak zręcznie filut stary zakrywał te części obrazu, których koloryt nie
przypadał mu do smaku, a harmonią jego kompozycji mógł zepsuć.
Wszyscy byli weseli, szczęśliwi, tak — szczęśliwi; bo choćby mi zaprzeczyć miano, jedyne
może szczęście jest w tych przelotnych chwilkach, złotych, ziarnkach na piasku pustyni. Strumisz
był odważniejszy, mowniejszy, raźniejszy niż kiedy. Stanisław czując list Konstancji, choć go
jeszcze nie odebrał, rozchmurzył, się także. Lizia nie miała jeszcze czasu opamiętać, a poczciwa
pani Balowa, która kochała Strumisza i trochę w nim widziała ulubionej Warszawy, dzieliła
szczerze radość powszechną.
Jeden Parciński, któremu w sierocym życiu nigdy się nie uśmiechnęła chwila podobna,
który miał tylko matkę i pamiętał ją umierającą, dla którego nie było rodziny ani przyjaciela, siadł
na ustroniu, podparł się i smutno milczał. Szczęście, którego nie dzielim, najpoczciwszego nawet
trochę zachmurza, choćby się godził z przeznaczeniem swoim, musi westchnąć zapytaniem do
milczącego losu:
„A ja? tyś o mnie zapomniał?”
Zapytania gradem się sypały ze wszystkich stron do Jana, tak zgłodniali byli wiadomości;
nawet pan Bal, który o wsi opowiadając coraz to się zawracał do miasta. Dowiadywano się o losy
znajomych i nie znanych, o wypadki, o najdrobniejsze zmiany, jakie zajść mogły pod ich
niebytność. Nic tak nie uderzało Jana jak Lizia, którą zastał wcale inną i na korzyść spoważniałą,
uprzejmą, łagodną; oczy jej nawet inaczej mówić się zdawały.
Chwilą też szybką nad wszelki wyraz mignął ten wieczór pamiętny, padł zmrok, nadeszła
noc, która w maju późną zwiastuje godzinę, potrzeba było się rozejść. Już się żegnano, już
powstawali wszyscy, a jeszcze nowe pytania i odpowiadania trzymały ich w ganku; nareszcie Bal
zawołał:
— A dajmyż mu spocząć! wszakże i jutro go będziemy mieli, Stanisławie, zabieraj jak
swego!
Tego dwa razy nie potrzeba było mówić Stasiowi zniecierpliwionemu długim na list
spodziewany oczekiwaniem, pochwycił Strumisza i powiódł go do swojej izdebki.
— List! list! na miłość Boga dawaj mi mój list! — rzekł w drodze jeszcze — masz list do
mnie?
Strumisz milczał.
— Wszak masz list? — powtórzył Stanisław.
— Jaki? skąd? — spytał Strumisz.
— Czy mnie nie rozumiesz?
— Rozumiem cię doskonale, ale nie chcę uwodzić dłużej, listu nie mam.
— Jak to być może! — łamiąc ręce zawołał Staś; — więc chora może? Ja natychmiast jadę!
— Chwilka tylko cierpliwości, kochany Stanisławie — rzekł powolnie przybyły — nie jest
chora. Miej trochę zimniejszej krwi, a zaraz ci wszystko opowiem.
— Na Boga, nie trzymaj mnie w niepewności, to śmierć!
— Dniem przed odjazdem moim poszedłem do Krombachów, według twego polecenia —
odpowiedział Jan — zastałem ją dziwnie niespokojną i zmienioną. Spytałem, czy pisać będzie, bo
jadę; odpowiedziała mi kilka słów tylko, tak była zajęta: „Nic nie piszę, wyjeżdżam w tej chwili;
powiedz pan panu Stanisławowi, że się zobaczymy”.
— Gdzie? jak? — zapytał niecierpliwy Staś.
— Nic nie powiedziała więcej, nie śmiałem nalegać zresztą, ale wiem, że tegoż dnia bardzo
nagle i spiesznie z wielkim żalem poczciwych Krombachów, co się do niej przywiązali serdecznie,
zmuszona pożegnać ich, wyjechała. Mówili mi, że odebrała list jakiś sztafetą, że długo myślała,
wreszcie rozpłakała się i natychmiast poczęła sposobić do wyjazdu.
Stanisław stał odrętwiały, zbladły, przestraszony. — Ale powiedzże mi — naglił — jak ci
mówiła, co ci kazała powiedzieć?
— Najwyraźniej kazała mi oznajmić, że ją zobaczysz wkrótce.
— Mówiła „wkrótce”? To rzecz niepojęta! Dlaczego opuściła Krombachów? kto ją
powołał? dokąd?
Nie umiejąc rozjaśnić tej zagadki młodzi ludzie rozmawiali w noc długo. Strumisz na
próżno starał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Stanisław zawsze rozpoczynał go pytać o
Konstancją. Poleciał nawet na chwilę do matki, żeby się z nią smutkiem, niepokojem i obawą
podzielić. Ale prócz wyrazów pociechy chrześcijańskiej, cóż dla niego mogła matka? Złożyła tylko
na gorącej głowie orzeźwiający pocałunek błogosławieństwa.
Już ranek świtał szary i świat się budził do boleści i pracy, dwóch swoich celów
powszednich, gdy Stanisław usnął snem gorączkowym i niespokojnym, zmorzony rozmyślaniem;
Jan po podróży, która wyczerpała siły jego znużeniem i zachwytem, leżał kamieniem.
Niedługo pospali, bo pan Erazm, który się przymuszał do rannego wstawania, uważając je
niejako za obowiązek wiejskiego życia i gospodarskich zajęć, wpadł do izby syna.
— A co? śpicie? leniuchy! a słońce na niebie wysoko, a słowiki tną kuranty na darmo i rosa
się świeci na listkach, i Zakale wyświeża się, choć go nikt prócz chłopków nie widzi w tej perlistej
koronie poranka. Wstawać! wstawać! mości panowie.
Taką apostrofą rozpoczął dzień swój pan Bal i wkrótce pochwyciwszy Strumisza, któremu
pilno mu było wszystko pokazać i wszystkim się chwalić, powiódł go, nie dawszy mu się nawet
ubrać, na pola i lasy przez niezgruntowane piaski.
Pierwsze zapytania, które się wmieszały do rozmowy, były hasłem rozpoczęcia wyznań
przykrych, ale koniecznych.
— Jakże idą interesa? — rzekł kupiec między jednym polem a drugim wiodąc, po
obejrzeniu oziminy, Strumisza na oględy niedawno posianej jarzyny.
— Szłyby bardzo dobrze — odparł Jan — gdyby...
— A, wszędzie są gdyby! kończ!
— Przywiozłem szczegółowe rachunki i sprawozdanie ze wszystkich czynności — rzekł
młody człowiek; — z niego się pan łatwo przekona, że nie byłoby tego gdyby, gdyby nie Zakale.
— A to co? — rzekł pan Bal stając.
— W istocie — począł Strumisz zbierając się na odwagę i siły — wszystko u nas idzie
nadspodziewanie dobrze, ale handel potrzebuje ciągle kapitału obrotowego na zawołanie, a ten
znacznie się umniejszył i co dzień go ubywa. Zakale wzięło nam najprzód, co było potrzeba na
kupno, odtąd nie dało jeszcze grosza, a ciągnie, co skąd wpłynie. Rozkazujesz mi pan przysyłać
pieniędzy, nie mogę mu się sprzeciwić, ale ze strachem widzę, że będziemy musieli zmniejszyć
interesa nasze, bo na dawną skalę nie podołamy im.
Pan Erazm się zmarszczył.
— Me także to ja wiele wziąłem! — szepnął z cicha, jakby się wymawiał.
— Kupno same z kosztami ubocznymi wzięło nam przeszło trzykroć sto tysięcy, od tej pory
z górą sto wyczerpnięto z kasy.
— Nie jest to tak wielki kapitał — począł Bal przychodząc do siebie. — Tu, trzeba ci
wiedzieć, także obrotowy kapitał jest niezbędny! Majątek przepyszny, ale na nieszczęście in crudo,
sum wielkich potrzeba, żeby produkował; młyny stawić, huty zakładać, gospodarstwo podnosić,
włościan oczynszować podobno, a to się bez strat nie obejdzie.
— Ale handel nie jest w stanie panu na to wystarczyć! — z przestrachem rzekł Strumisz.
— Toteż, powiem ci pod sekretem — szepnął kupiec — chcę handlu i kamienic się pozbyć,
a całym kapitałem tutaj ruszyć.
Strumisz pobladł.
— Bardzo to dobrze — rzekł powoli, miarkując swoje wzruszenie — ale możnaż być
pewnym, że w ten sposób umieszczony kapitał da stosowne zyski?
— Zupełnie pewnym! najpewniejszym! — zawołał Bal ściskając za rękę Strumisza — tylko
mnie posłuchaj. Teraz majątek ten nie robi nad kilkanaście tysięcy, to prawda, ale wprowadzę
płodozmian, owoce poprawne, rzędową uprawę, buraki, cukrownią...
— Ale mi się zdaje, że tu buraki udać się nie mogą.
— Dlaczego? — oburzył się kupiec — buraki się rodzą wszę- dzie, tu sieją mnóstwo
buraków, wiem to od ludzi... nie przerywaj mi! Potrzeba jeszcze młynów, gorzelni, browaru, huty, a
dopiero pokażę, co Zakale znaczy!
— To wszystko może drugie tyle co majątek kosztować — cicho rzekł Strumisz.
— Gdzie tam, w dwójnasób tyle! — śmiejąc się i tryumfując dodał kupiec. — Ale co to da!
co to da!
Jan nie wiedział już, co na to odpowiedzieć, ale na ten upór niezłamany nie widział sposobu,
gdy to, co pomóc miało, pogarszało sprawę.
— Niepodobieństwem — rzekł — wszystko rozpoczynać razem, nagle...
— Na co mam czas tracić? czas najdroższy, to wiesz, jedno mnie trzyma, żem dał żonie
słowo do terminu pewnego nie przedawać realności tamtych... ale byle doczekać pory, hurtem
wszystko puszczę! Sprowadzam agronomów i techników z zagranicy, burzę, walę i radykalnie
nowy tworzę majątek. W tym będzie mój tryumf! Chcę chorągiew postępu przemysłowego zatknąć
w tych pustyniach!
Uczciwe uniesienie tak pięknym czyniło krąglutkie oblicze pana Bala, że Jan nie miał siły
słowa wyrzec ani się sprzeciwić.
— Mnie się zdaje — dodał tylko po chwili — że najprzód co do tych wszystkich
zaprowadzeń nowych, reform i nakładów, potrzeba by się poradzić specjalnego człowieka.
Jakkolwiek nie przeczę panu dobrodziejowi znajomości rzeczy, wolałbym, żeby w tak ważnej
sprawie ktoś całkiem pewien swego dał plan i stanowczo wyrzekł.
— W tym masz słuszność — odparł pan Erazm, rad, że mu Strumisz nic nie odradza. —
Sprowadzimy tu kogoś wprzódy, właśnie o to chciałem cię prosić, byś mi kogo od pana
Oczapowskiego nastręczył. Ale patrz no, jak ten owies ślicznie schodzi — dodał schylając się z
uśmiechem kupiec.
— To groch, jaśnie panie — poprawił nadchodzący Krużka z szyderskim trochę wyrazem
twarzy.
— Chciałem mówić groch — zagadał Bal — pyszny groch!
ROZDZIAŁ PIĄTY SAME NIESPODZIANKI
Stanisław chodził tak strapiony i zmieniony niepokojem, że ojciec nawet, który mu się mało
przypatrywał, postrzegł jego cierpienie, posądzając go o chorobę.
— Czyś ty niezdrów? — spytał go przy obiedzie.
— Ja? nie, kochany ojcze, czuję się jak zwykle, nic mi nie jest.
— Zdaje mi się, żeś czegoś od wczoraj zmizerniał, może byś się poradził, posłalibyśmy po
doktora.
— Dziękuję papie, ale nie widzę potrzeby.
W istocie, twarz Stasia malowała to głębokie w sobie cierpienie wewnętrzne, które jak pożar
mający wybuchnąć wprzód pożera wszystko, czego dosięgnąć może; usiłował je ukryć, wybijało się
mimowolnie, potężniejsze nad władzę, co je zwyciężyć chciała.
Tegoż dnia Parciński, który jeździł do Nowin i na granicę, a u karczemki na trakcie spotkał
się z znajomymi, przywiózł wiadomość o coraz niebezpieczniejszym stanie hrabiego
Sulimowskiego.
— Powiadają — rzekł przy wieczerzy — że słabość przybrała charakter nadzwyczaj groźny
i z kilku lekarzy nikt za życie nie ręczy, chyba cud by go uratował. Cała rodzina zwołana do łoża
jego się zbiegła; dziwy plotą. Pojechał tam i ksiądz dziekan z Podberezia, święty kapłan i śmiały
człowiek! mówią, że nie wahał mu się w tej chwili uroczystej wystawić przed oczy całego życia
przeszłego, zalecając żal i pokutę.
— A cóż to dziwnego? — rzekł Bal.
— To nic — odparł Parciński — ale, co rzadko, hrabia, słyszą, naprawdę się upamiętał i
chce krzywdy, jakie w życiu porobił komu, nagradzać. Mówią nawet, że ta porywcza skrucha
zastrasza żonę i dzieci, którym gdyby przyszło szczelnie obrachować się z przeszłością, mogłoby
niedużo pozostać.
— Zmiłujcie się! — z niecierpliwością przerwał kupiec — przesadzacie zawsze w sądach o
Sulimowskim. Może być, że miał żyłkę do procesów, ale to nie był znowu tak bardzo zły człowiek!
Parciński otwarcie się rozśmiał.
— Daj Boże zawsze i wszędzie tak pobłażających sędziów, jakim jesteś waćpan dobrodziej.
— Nie, nie, ale potrzeba być sprawiedliwym...
Na te słowa wszedł Moszko stary, który od niejakiego czasu, w niedostatku gości, a z
powodu rozsądku swego oceniony przez pana Bala, miał wolny przystęp do niego w każdym czasie.
Moszko zawsze przychodził z nowinami, czy domowymi, czy zagranicznymi, ale nigdy z
próżnymi rękoma.
— A, witam gościa! — zawołał kupiec wstając i idąc przeciwko niego, gdy arendarz okiem
uważnym już wszystkich policzył i utkwił właśnie wzrok w nieznajomym Strumiszu. — Cóż tam
słychać?
— Co ma być słychać? nic, cicho, tylko o naszym dawnym panu bardzo coś gadają.
— No! cóż takiego? — spytał kupiec.
— Zobaczy pan, że się potwierdzi, com ja przywiózł — dodał Parciński.
— Gadają, że bardzo chory, a już mu doktorzy niewiele życia obiecują; jeszcze — mówią
— kilka dni, szkoda człowieka!
— Widzisz, panie Tomaszu, i on go żałuje — przerwał Bal.
— Ja każdego żałuję — z westchnieniem rzekł stary — jednego, że tu potrzebny na świecie,
drugiego, że się nie zrobił potrzebnym.
— Śliczniej powiedział! ale cóż tam więcej plotą? — pytał kupiec.
— At! at! zwyczajnie, ludzkie gawędy. Powiadają, że cały swój majątek rozdaje... Nawet
jednę daleką krewnę, o której myśmy tu nigdy nie słyszeli, sprowadził aż z Warszawy.
Staś się rzucił na krześle, pochwycił gwałtownie z miejsca i poczerwieniał; matka go tylko
zrozumiała.
— No? a toż czego? — począł Erazm.
— Bo to widzi jaśnie pan, on z jej dziadem miał procesowanie. Nu! różnie tam bywa w
sądach. Może tam co wziął, czego nie powinien był brać, a chce teraz oddać. Zresztą, czy ja wiem?
ludzkie gadania, zwyczajnie. Taki to straszno przed panem Bogiem stanąć!
Wszyscy umilkli, Stanisław pałał cały, niespokoił się, chodził, domyślał i łamał z nadzieją,
której się obawiał przypuszczać.
Pan Bal wyszedł ze starym, Parciński wymknął się za nimi, Stanisław żywo przybliżył do
matki.
— Ona jest w Sulimowie! — zawołał po cichu — jestem tego pewny!
— Cierpliwości, kochany Stasiu! jeśli ją tak los do nas przybliża, kto wie, co Bóg o was
myśli, módlmy się i czekajmy.
Strumisz w czasie cichej rozmowy matki z synem pozostał w tym samym pokoju, ale tak jak
sam na sam z Lizią, która nie opodal od niego siedziała, prawie go oczyma wyzywając do
rozmowy. Jan jednak przybliżyć się nie śmiał; był on z tych ludzi surowych dla siebie, namiętnych,
ale walczących z uczuciem, co najzimniejszą powierzchownością pokrywają najgorętsze serce.
Położenie jego względem Lizi tak go od niej oddzielało, że przez samą dumę nie chciał z zakresu
wychodzić, by się nie narazić na wygnanie z raju, który nęcił jego stopy. Dawne szyderstwa i
nielitościwe przygryzki dziewczęcia tkwi ły mu jeszcze w pamięci, obawiał się nowych. Ale Lizia
tak się powoli zmieniła. Ów schwytany ukradkiem dziennik, a potem pobyt na wsi, osamotnienie
rozmarzające i egzaltujące — łatwo wiele na nią wpłynęły. Nie było to dziecię trzpiotowate, ale
dziewczę osmutniałe i... powiedzmy wreszcie całą prawdę — zakochane!
Jak to do tego przyszło, Bóg wie jeden, są tajemnice niezbadane, miłość się często poczyna
od szyderstwa, czasem od nienawiści, niekiedy od obojętności długiej; nikt jeszcze nie zbadał jej
przyczyny, nie zakreślił drogi, nie oznaczył pochodzenia.
Nie zawsze pierwsze wejrzenie niepokonane zarzuca więzy, a kto wie, czy powolnie
wyrastająca namiętność nie jest jak wiekami rosnące drzewo, na trwalszy byt przeznaczona.
Szkoda, zaprawdę szkoda, że jaki psycholog nie przedsięwziął dotąd monografii tego uczucia, tak
wielką rolę grającego na świecie, które tak długo za prosty wynik materialnych popędów miano. Co
by to była za piękna historia: dzieje miłości, od urodzin jej w pierwszych wiekach chrześcijaństwa,
od młodości, której dosięgła w czasach rycerskich, do werteryzmów i dzisiejszego upadku uczucia,
które się rozpłynęło w dymie cygarów i rozprysło w szumach szampana!
My powróćmy do Lizi i Jana, o trzy kroki od siebie w milczeniu poglądających ukradkiem.
Strumisz zdaje się zatopiony W kontemplacji.Zakala i chruścianych stodół jego. Lizia bawi się
bransoletką, której niby zapiąć nie umie. Niekiedy on spojrzy ku niej przelękły swoim
zuchwalstwem, to znowu ona piękne oczki wlepi w ślicznego chłopaka, któremu mówić się zdaje:
„Cóż tam tak ciekawego upatrzyłeś pan w oknie?”
I trwa to milczenie długą chwilę. Jan nie śmie się ruszyć, Lizia myśli tylko, od czego
począć, zmuszoną się widząc do rozpoczęcia rozmowy.
— Co za obojętność! — mówi do siebie — miałżeby zapomnieć, czy tak dobrze udaje, czy
tak się mnie boi?
Wstała na koniec z krzesła, ale gdy już usta otworzyć miała, ona, co się nie lękała nikogo,
zmieszała się jakoś...
— Jakże się panu Janowi nasz kraj podobał? chciałam mówić ten kraj? — dodała szybko.
— Mnie się wydał prześliczny!
— Mnie, com tu już zimą przebyła — szkaradny! smutno! pusto! wielka trumna, w której
tylko wieko jeszcze otwarte...
— Daruje mi pani, że się jej sprzeciwię... ale doprawdy dla mnie osobliwszy ma urok
wioska, może dlatego, że ją raz pierwszy oglądam. Jest w niej coś, co przypomina sercu jakiś byt
dawny, patriarchalny, pierwotny, owe wieki, które ozłociło oddalenie...
— Wszystko to piękne — odparła Lizia — ale gdybyś pan tu z nami, wśród pustyni i ciszy
nieznośnej przebył zimę wiekuistą, o! nie tak byś mówił.
— Może, ale i ta pora swój wdzięk mieć powinna...
— Tak! dymiące kominy, czadu pełne piece, wicher wiejący przez ściany i widok brudnych
śniegów, bo wyobraź pan sobie, że na tym Polesiu śnieg nawet nie biały, ale jakiś brudny. Ledwie
spadł, już go nazajutrz smolne dymy okopciły.
Jan się serdecznie rozśmiał.
— Pan mi nie wierzysz? zapytaj mamy; nie ma nic brzydszego jak ten brudny całun ziemi,
którego nawet deszcze spłukać nie mogą, póki go sobie nie zabiorą.
— A jednak pani wyjeżdżałaś z takim upragnieniem wsi — odważył się powiedzieć Jan.
— Przyznaję się do tego — odparła cicho Lizia — ale są rzeczy i osoby, na których wartości
człowiek się późno poznaje.
Tych kilka słów wyrzekła z tak niezręcznym wzruszeniem, że Strumisz zadrżał cały, ale
prędko przyszedł do przytomności, opamiętywając się, że to, czemu nadawał znaczenie, mogło go
nie mieć w istocie i być przypadkowo rzuconym słów zbiegiem.
Wszakże chwilowe milczenie, nie postrzeżone wzdrgnięcie dowiodło Lizi, że została
zrozumianą choć na chwilę. Zdało jej się, że zanadto powiedziała wyraźnie, i dodała szybko:
— Mówię to o Warszawie, o mieście.
Ale tłumaczenie gorsze było jeszcze od tekstu i kto inny, nie Jan, byłby z tego wykładu
domyślił się, że nie mówiła o Warszawie.
— Jakże mi żal, że pani tęskni za miastem — odparł z westchnieniem — a tu ani myśleć o
powrocie do niego.
— Czasem, czasem — cicho, zawsze łagodnie odezwała się z uśmiechem i wejrzeniem
uroczym Lizia — najniepodobniejsze dzieją się rzeczy, kto wie?
I te słowa znowu były tak dwuznaczne, choć i one mogły się tłumaczyć Warszawą i
miastem.
— Ale któż tak śmiały, by na niepodobne rachował — rzekł Jan.
— Na przykład ja — odpowiedziała Lizia — zdaje mi się, że to najlepiej. Ja zawsze rachuję
na to, co się obrachować nie daje, i zdaje mi się, że gdybym zimno, pospolicie liczyła tylko to, co
pewne... a! toby żyć nie warto i być młodym! Ale pan przywykłeś — dodała — do ksiąg
rachunkowych i cyfr nieubłaganych.
— O, to prawda — rzekł coraz bardziej pociągniony ku niej Strumisz, który się zapominał
— nie same księgi nauczyły mnie tego, ale całe moje życie. Ja się nawet boję przeszłego i
spełnionego, żeby mi i tego kto nie wydarł.
— O, jeśli tak — z uśmiechem figlarnym przerwało dziewczę — to pan pewnie musisz
pisać dziennik...
Twarz młodego człowieka oblała się szkarłatem, zdrętwiał prawie, ale rychło przyszedł do
siebie. — Zgadłaś pani — odpowiedział — nie mając przyszłości, chcę sobie podwoić przeszłość...
— Ale godziż się być takim nieznośnym tchórzem? — spytała obracając bransoletkę na
ręku Lizia. — To wczesna starość! pozwalam już biednym, posiwiałym, żeby się sobie bali, ale
my?
To my tak słodko brzmiało w uszach Jana i co chwila silniej czuł się porwany; znikały
dzielące go od niej przeszkody, serce biło coraz gwałtowniej... oczy mówiły otwarcie.
— My! tak się doprawdy mówić nie godzi, chyba przez szyderstwo — odpowiedział
smutno. — Moja i pani młodość są to dwa tak odmienne światy! Jam z sieroctwa i pracy wyszedł i
jeszcze drżę, bym nie wrócił do osamotnienia dawnego, do pustyni mego dzieciństwa; pani...
rozkwitłaś sobie swobodnie, przytulona do serca matki! Nie dziw, że z niego zaczerpnęłaś odwagi,
a mnie skąd ją wziąć?
— Skąd? — szepnęła Lizia przybliżając się trochę i wlepiając w niego ciemne błyszczące
oczki swoje — porównałeś mnie pan do roślinki, ja skończę płacąc mu porównaniem także za jego
poetyczny komplement. Widziałam rośliny, co ledwie nóżką dotykają ziemi, co się chwieją w
powietrzu jak powój, a tak zielono rosną, tak niebiesko kwitną!!
— A! pani! — mimowolnie rzekł Strumisz; — wspomniałaś powój na moje szczęście. Bo
powój musi się choćby o suchą gałąź obwinąć, sam sobie nie podoła.
— Jak to? więc na świecie pan nie spodziewasz się nawet znaleźć suchej gałązki dla siebie?
— Zapytanie było tak żywe, a odpowiedź tak trudna!
— Ja się nigdy i niczego spodziewać nie umiem — rzekł Jan z serca i z uczuciem.
— I nigdy też — przerwała Lizia prawie z gniewem — nic nie dosięgniesz, nic nie
otrzymasz! Z losem i przeznaczeniem potrzeba walczyć mężczyźnie, a pan stoisz z daleka i
kapelusz tylko zdejmujesz przed nim.
Ostatnie wyrażenie trochę żartobliwe przeznaczone było na pokrycie znaczenia całej
rozmowy, bardzo wyraźnego... Strumisz nie wiedział, co począć, chwilami widział przed sobą
błyski szczęścia, to znowu stanął obawiając się, by jak grom nie uderzyło w niego szyderstwo.
Lizia domówiwszy tych słów usiadła i zamilkła, ale w wyrazie jej twarzy, w oczach nie było
nic złośliwego, raczej smutek, niecierpliwość, zniechęcenie. Czuła, że jej nie wierzył jeszcze, że się
lękał.
— Spodziewam się — zaczęła po przestanku — że pan tu przynajmniej zabawisz z nami.
Stanisław od niejakiego czasu stał się tak nie do ukąszenia, nie do użycia, nie do rozmowy, że jego
jeszcze bawić potrzeba. Mama smutna, ojciec na nas wszystkich nie wystarczy! Lubię bardzo pana
Parcińskiego, choć sobie prosty człowiek, ale i ten częściej gospodaruje, jeździ i kłóci się z ludźmi,
niż nas rozrywa. Podawałam już myśl, że- byśmy sobie sprawili rezydenta jakiego. Mówią, że na
wsi był to sprzęt dawniej nieodbicie potrzebny, i nikt tego teraz lepiej nie pojmuje nade mnie. Jaka
to rzecz wygodna!!
— Ale pani! — obrażony trochę rzekł Jan — ja bym się znowu na rezydenta nie przydał...
— Dlaczego?
— Pierwszym przymiotem tej istoty, dziś razem z mamutami wygasłej i z tradycji tylko
znanej, było podobno niesłychane posłuszeństwo i niewyczerpana powolność...
— A pan nie masz tych przymiotów?
— Żadnych sobie nie przyznaję, ale tych mniej niż innych.
— Chwała Bogu! — odpowiedziała Lizia — bo też to przymioty, które nie są nazwania tego
warte... Ale różni bywali rezydenci...
— Na żadnegom się nie przydał...
— Tak panu pilno wrócić do Warszawy?
— Pilno? nie... ale... — Strumisz znowu poczynał szaleć — ale...
— Ale — śmiało! — podpowiedziała Lizia.
— Ale ja tam, gdzie mi dobrze, gdzie mi bardzo dobrze, boję się być długo; człowiek się
psuje i rozpieszcza, potem boleje...
— Zawsze tchórz! — dodała Liza ruszając ramionami.
— Ale cóż na to poradzić?
— Co? prawdziwie nie wiem, choć szczerze chciałabym pana z tej choroby wyleczyć...
— Pani by to przyszło tak łatwo! — odważył się cichuteńko wymówić Jan, który już, jak
pijany, słów na ustach utrzymać nie mógł. Spodziewał się gniewów, przeląkł, zadrżał, ale Lizia
odpowiedziała tylko:
— Doprawdy? — a głos jej drżał.
Rozmowa tak zaszła niespodziewanie daleko, że się znów Eliza obawiać poczęła i chciała ją
uczynić nic nie znaczącą, ale pieszczoszka nie potrafiła się oprzeć sercu, a litościwa nie chciała go
dręczyć. Tyle i tak wycierpiał.
Na to — doprawdy? rzucone pytaniem, Jan już odpowie- dzieć nie potrafił — w tej chwili
mierzył on przestrzeń, którą ubiegł w krótkiej rozmowie, i zdawało mu się, że to sen... chciał się
obudzić lub być pewnym, że to jawa.
— Gdyby to w dawnych czasach... — po chwilce poczęła drżącym głosem Lizia — kiedy
wierzono w talizmany i czary... poszukałabym dla pana jakiego kwiatka odwagi i listka nadziei...
ale dziś?
— Dziś wszystko jest talizmanem! — rzekł gorąco Strumisz.
— Jak to? choćby na przykład ten kwiatek cyklamu tak mile pachnący?... — To mówiąc
zerwała go i podała z zapytaniem młodemu człowiekowi.
Strumisz o mało nie padł z podziwu i ze strachu, wziął różową wonną roślinkę drżącą ręką,
ale nim potrafił usta otworzyć, Lizi już nie było... znikła.
W ten sposób urwana rozmowa zmieniała życie, odsłoniła świat nowy... długo stał wryty,
nie mogąc się poruszyć, potrzebując jak po uderzeniu piorunu powrócić do życia... i głos pani
Balowej obudził go dopiero.
— Co ci jest, panie Janie? — zapytała go łagodnie, widząc stojącego, nieruchomego i
bladego — widziałam, jakeście żywo rozmawiali z Lizią... i...
— Nic, pani, nic. Czuję tylko potrzebę powietrza, chcę wyjść trochę i orzeźwić się.
— Chodźmy na ganek.
Wyszli, Jan dał się prowadzić, gdzie chciano, tak był obojętny na wszystko. Ażeby pojąć, co
się z nim działo, potrzeba po długim nieszczęściu, po długiej beznadziei, nagle stanąć u szczytu,
którego nawet nie śmiało dotknąć skrzydłem swoim marzenie. Wielkie szczęście robi wrażenie
podobne do straszliwego ciosu — oba zabić mogą. Jan chwytał się za głowę, by nie oszaleć.
Wtem głos Bala i śmiech Parcińskiego otrzeźwiać go poczęły; wyszedł na powiew
powietrza, spojrzał po świecie, przekonał się, że żył, że wszystko było jawą.
— Patrz, patrz! — chwytając go pod rękę zaczął kupiec — na te dalekie lasy, na rzekę siną,
połyskującą w światłach wie- czornych, posłuchaj, powąchaj... i powiedz mi, gdzie to znajdziesz w
mieście?
— O! mnie nie potrzeba przekonywać — rzekł Strumisz — bo nim zajechałem do Zakala,
upiłem się wioską i wiosną i czuję się być oczarowany.
— Otóż to człowiek! — zakrzyknął pan Erazm — to człowiek z uczuciem! Wart jesteś żyć
na wsi! Parciński śmiał się otwarcie. — Panie! — rzekł — a myż... a ja!...
— Waćpan — dodał gorąco, po swojemu, potomek Massagetów — waćpan masz brzydki
nałóg szyderstwa i drugi, brzydszy jeszcze, tajenia się z tym, co w tobie najlepszego! kochasz wieś,
ale ukradkiem, i nie przyznajesz się do tego, żeby być oryginalnym albo przekorą.
— Wszystko to być może — wesoło odparł Tomasz — ale u mnie tak: — wszystko albo
nic! Jeśli ma być wieś rajem, niechże nim będzie całą gębą; nie chcę w niej ani dzwonków, które
pan wiesz, jak drażnią, ani sporów z wieśniakami, ani głupich sąsiadów, ani nudnej jesieni.
— Małej rzeczy waćpan chcesz, Adamowego raju! a i tam było przecie coś, co go zatruwało
— wąż... może właśnie ze dzwonkami!! Cha! cha! — Rad z dowcipu rozśmiał się pan Bal
serdecznie, pociągnął powietrza, uśmiechnął się. — To mi życie! — rzekł.
— A dyferencja? — szepnął cicho Parciński.
— Dzieciństwo.
— A zaległości?
— Już zapłacone.
— A włościanie?
— Będziemy ich wychowywali!
— A sąsiedzi?
— Pogodzim się z nimi!
— A oficjaliści?
— Sprowadzimy innych!
Gdy ostatniego swego a miał domawiać Parciński, przed samym gankiem zjawił się
charakterystyczny Poleszuk, wyraź- nie posłaniec, w siwej siermiędze, postołach, z koszelkiem na
plecach, w czerwonej czapeczce, z kijem pielgrzyma.
— A skąd? — spytał tknięty pan Bal.
— Od Hubki — rzekł Parciński odbierając list i kręcąc głową; — bodaj żebyśmy nie mieli
zaraz do dodania w regestrze zapytań. — A Hubka?
— Przeczytaj, zmiłuj się — chmurniejąc zawołał Bal — czego on tam chce?
— Oj! list coś długi, papierów dużo, źle!
— Czy znowu o dyferencją, wszak rzecz skończona!
Pan Tomasz rzucił okiem. — To co innego — rzekł powolnie i poważnie — idę przeczytać,
to jakiś dawny interes.
To mówiąc i nie chcąc może zatruwać panu Balowi tak wesoło poczętego wieczoru, usunął
się do swojej izdebki.
ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZCZAROWANIE — NOWE STRATY
Pan Bal stał oniemiały, zbladły, zamyślony przed stolikiem, na którym widać było
rozłożony list Hubki. Parciński nieco opodal, ze spuszczoną głową i zafrasowaną twarzą, poglądał
to na pismo, to na gospodarza, ale widocznie zajęty czym innym i roztargniony.
Oba chwilę milczeli.
— Cóż pan na to? — spytał z westchnieniem nareszcie kupiec.
— Jest to nic więcej jak skutek pańskiej powolności — odparł Tomasz; — nie chciałeś pan
procesu o dyferencją, widziano, że łatwo na panu wymóc, co kto zamarzy, i oto nowa pretensja.
— Ale jakże może być, żeby to było zatajone przy sprzedaży?
— Z tego, co wiem o kupnie i sprzedaży, najłatwiej to być mogło, pan nabywałeś z
zupełnym zaufaniem, a sprzedawano mu bez sumienia.
— Ależ mówią, że bank dowodzi, iż długów nie ma.
— Jest to po części prawda — rzekł Parciński — ale tylko po części. Wiemy, jak się robią
po aktach kwerendy i wydają świadectwa. Bank w żadnym razie stracić nie może, jakikolwiek
będzie stan majątku, cała rzecz, że dług obcy pójdzie po bankowym.
— Ale na Boga, jakże się da utaić dług dwóchkroć sto tysięcy, z zaległymi od tak dawnych
czasów procentami!!
— W istocie, to dziwna, ale niemniej tak jest; proces był zarzucony, ubodzy Mylińscy
milczeli i byliby się nie upomnieli nigdy, gdyby w panu Hubce nie znaleźli protektora.
Pan Erazm załamał ręce, przechadzał się zachmurzony, ruszał ramionami, myślał i nie
wiedział, co począć.
— Nie cierpię procesu! — rzekł po chwili.
— Stracisz więc pan majątek, bo to, coś już zapłacił, coś przyjął długiem i co jeszcze dać
wypadnie, dwa razy przejdzie wartość jego.
— Ale to być nie może! co tu począć? co tu począć? co obmyśleć? — powtarzał
niecierpliwy dziedzic Zakala. — To musi być fałszywa pretensja, spisek na mnie, łapka jakaś... tego
zataić Sulimowski nie mógł! Nie wierzę w taką niepoczciwość! byłby ostatnim łajdakiem.
— Cha! cha! — sucho się rozśmiał Parciński — widać, żeś pan w życiu z poczciwymi tylko
ludźmi miał do czynienia, u nas prawie jednego nie ma majątku, którego by nie sprzedano z
zatajonym wilkiem. Tak się nazywa technicznie tego rodzaju interes. Nie mamy co myśleć dłużej,
ja natychmiast jadę do miasta powiatowego, sam kwerendę zrobię w aktach, naradzę się z
prawnikami, a dopiero coś postanowić będzie można. Na ślepo działać nie podobna. Wypadłoby
posłać i do Sulimowskiego.
— Ten, słyszę, na śmiertelnej pościeli — odparł kupiec — nie godzi się zatruwać mu
ostatniej godziny, może chwili pojednania z Bogiem. Jedź pan i powracaj co najrychlej.
Stanisław był przytomny tej rozmowie; wspomnienie o Sulimowskim uderzyło go, myśl
szybka przeleciała przez głowę.
— Zapewnie — rzekł — że posyłać kogoś do hrabiego byłoby nie w porę, ale z wieści
sąsiedzkich trudno coś wiedzieć pewnego o jego stanie. Ja mógłbym pojechać sam, pod pozorem
dowiedzenia się o jego zdrowie, a jeślibym uważał, że się go zapytać można o interes, z wszelką
delikatnością wspomniałbym o nim. Jeśli z Sulimowskim jest tak bardzo źle, przekonam się tylko i
przyjadę na powrót.
— Jak ci się zdaje, panie Tomaszu? — spytał kupiec wahając się.
— Mnie się zdaje, że to by było nieźle — rzekł plenipotent; — hrabia najlepiej objaśnić
może, a pan Stanisław jeden potrafi w takich okolicznościach postąpić sobie, jak wypada.
— Dziękuję ci za tę myśl — podstępując i ściskając syna odezwał się pan Bal; — wiem, że
nie lubisz Sulimowskich, wdzięczen ci jestem za tę ofiarę dla mnie.
Podziękowanie ukłuło Stanisława, czuł, że na nie nie zasługiwał, zarumienił się i nic nie
odpowiedział, ale z wielkiej radości począł się tak spieszyć z wyjazdem, że matka smutnie się aż
uśmiechnęła.
Biedna matka! jej oczy widziały wszystko, serce czuło tak wiele, a tak mało co uczynić
mogła! Wczorajsza rozmowa Lizi ze Strumiszem, od której Jan o mało nie oszalał i jeszcze chodził
upojony, wruszenie Stanisława, troski powszednie i straty niespodziane — obijały się o jej serce, w
ciszy i z daleka powierzające Bogu losy całej rodziny.
Od Parcińskiego wiedziała już wcześniej o nowej sprawie grożącej Zakalowi, ale przed
mężem, któremu trudno było się jej zwierzyć, nie dała poznać, że cierpiała już jak on, a może
więcej od niego.
Taić się dłużej nie było podobna, a przyznać tak trudno panu Erazmowi. Ten ostatni cios
dobijał go, trzymał się przeciwko oczewistości, walczył z niepodobieństwy, kłamał sam sobie, ale
nareszcie przyszła chwila, w której nie mógł już zaprzeczyć, że złote jabłko było jabłkiem
męczeństwa, jabłkiem wygnania z raju, zawodem i ogromną tylko stratą! Jak owe owoce znad
jeziora martwego, co się w popiół rozsypują, gdy je do ust przybliżasz, złote jabłko hrabiów
rozpadało się w proch. Nadzieje, rachuby, plany, marzenia żywota wiejskiego, swobody wiejskiej...
wszystko to nikło... Gdy raz błona zasłaniająca oczy biednemu poczciwemu starcowi spadła z nich,
zobaczył jasno, jak dalece zawiedzionym został, jak niegodnie oszukanym!
Najcięższa podobno do przebycia jest strata ostatniego w życiu złudzenia, w młodości
siejem je jak młokos złotówki, pew- ni, że skarb się nasz nie wyczerpie; ale oprzeć się na wątłej, na
jedynej nadziei, zdudować na niej ostatnią lepiankę i ujrzeć ją rozwaloną, o! to nad wyraz boleśnie!
Toteż stary nasz cierpiał srogo i litość brała nań patrzeć. A że nikomu winy nie mógł przypisać,
tylko sobie i swej łatwowierności, gryzł się nią w ciszy i trapił. Niepoczciwość ludzi, co z niego
korzystali, nie mogła mu służyć za wymówkę; nie powinien się był dać tak haniebnie oszukać,
narazić losu dzieci, przyszłości, spokoju! Żal i upokorzenie szarpały jego sercem, uciekał od ludzi i
łzy mu wytryskały na oczy.
„Stracone! — powtarzał w duchu — wszystko stracone! wszyscy mieli słuszność, ja jeden
byłem w błędzie do końca! A! ciężko to pomyśleć, żeby świat był jaskinią łotrów, a wszyscy, co się
podszywają poczciwością, trudnili rozbojem! Ale stało się! potrzeba uczciwie oznajmić o tym
Ludwice, żeby jej kto z boku usłużny nie nastraszył”.
Chwiejąc się wszedł pan Erazm do salonu, zastał żonę, która troskliwym zmierzyła go
okiem, ale nie śmiał ust otworzyć. Ile razy zebrał się na wyrzeczenie słowa, wstyd i boleść
zamykały mu usta.
— Ludwisiu — rzekł nareszcie — pokazuje się, żeś ty miała słuszność.
— W czym, kochany Erazmie?
— Trochę, trochę miałaś słuszności, co się tycze Zakala.
— Być może, to chyba przeczuciem. Ale skądże ci to wyznanie? jeszcześ wczoraj tak był z
niego szczęśliwy!
— Wczorajszy ten list mnie dobił.
— Cóż to było? — zimno i umyślnie obojętną starając się pokazać, odezwała się żona.
— A! nowa pretensja! proces! i jeżeli się to okaże takim, jakim nam przedstawiają, to
podobno...
Nie śmiał dokończyć pan Erazm, cierpienie jego było nadto widoczne, żeby żona nie starała
się na nie szukać lekarstwa. Uśmiechnęła się tylko.
— Mój Erazmie kochany — odezwała się bez widocznego wzruszenia — póki zapobiec
było można stratom, usiłowałam cię od nich ustrzec, dziś, gdy się spełniły, pozwól najprzód
powiedzieć sobie, że dzieciństwem byłoby nimi się trapić.
Erazm, który się obawiał wymówek, może trochy przypomnień dawnego uporu, odetchnął
słysząc te błogosławione wyrazy i pobiegł ucałować ręce żony.
— Jak to, moje serce! — zawołał przejęty wdzięcznością — ty mi nie będziesz tego
wymawiała?
— Kiedyżem ci co wymawiała? — spytała z wymówką kobieta. — Stracim część majątku,
no! to ją może Bóg da znowu zapracować dla dzieci, zresztą, dla nich to, co pozostanie,
dostatecznym będzie. Znieśmy to wesoło i jak przystoi na chrześcijan... na sumieniuśmy spokojni.
Łzy dobyły się z oczów kupca, który poskoczył z radości, odzyskując w chwili całą swą
żywość i gorączkę uczucia.
— O, to to lubię, o, to mi żona! oto kobieta! serce, Ludwisiu, ołtarze ci stawiać! Ha!
ogromny mi też ciężar spadł z serca, niech ci Bóg płaci! Stracimy wprawdzie grubo, ale Bóg
łaskaw... kto wie, może jeszcze interes się da skończyć lepiej, niż się spodziewam.
— Ale powrócim do Warszawy? — z uśmiechem spytała korzystając z usposobienia pani
Balowa.
Pan Erazm skrzywił się.
— Jakże chcesz, serce! okrutny wstyd!
— Co za wstyd?
— O! jużciż pozwól, wzięli mnie starego wróbla na plewę!
— Kto o tym będzie wiedział?
— Wszyscy! ręczę ci.
— Ale przynajmniej na zimę, Erazmie.
— A! na zimę nie mówię, to dobry ton.
Żona westchnęła po cichu, chciała daleko więcej mówić, ale jak przed chwilą mąż, ona teraz
nie wiedziała, od czego począć, a musiała korzystać z wypogodzonego czoła, które wkrótce lada co
zachmurzyć mogło.
— Czy Staś pojechał? — spytała.
— Przed półgodziną, alboż się z tobą nie pożegnał?
— I owszem, poczciwy chłopiec! dopiero tu na wsi przekonałam się, jak do mnie
przywiązany.
— A! a! — dodał po chwili — i w tym mi się nie udało. Śliczny los gotowałem mu w myśli,
chciałem go uczynić panem, jak byli jego przodkowie, od razu trafiała się jedyna przewyborna
okoliczność, bo hrabia oświadczył się niejako, że dałby był córkę za niego. Koligacja z pierwszymi
domami, pozycja socjalna wysoka. Nieszczęściem, ten hrabia podobno nieciekawe człeczę. Nie
wiem, czy już drugą taką partię znajdę dla niego.
— O! najłatwiej! Ja nawet już wiem jednę!
— Ty?
— Ja!
— No proszę! a i ty o tym myślałaś? patrzajcie! powiedzże mi, kto to przecie? znasz tę
pannę?
— Nie.
— To zagadka; któż to taki?
— Bliska krewna Sulimowskich.
— Bogata? — cicho szepnął pan Bal.
— Zupełnie uboga.
— No! ale parentela? — dodał kupiec.
Ludwika rozśmiała się. — A! mój ty drogi marzycielu, zawsze ze swoim.
Bal spuścił głowę jak winowajca. — No, no! nie śmiej się ze mnie.
— Jest i parentela, jak ty nazywasz — odpowiedziała żona — kiedy bliska krewna
Sulimowskich, tak bliska, że ją ten hrabia majątku pozbawił procesem z jej dziadem.
Pan Erazm w tej chwili przypomniał sobie opowiadanie w drodze, historią podstolego,
wmięszanie się Stanisława, i uderzył się po czole.
— Jestem w domu! — rzekł — słyszałem o tym, ale to coś bardzo ubogiego.
— Za to trudno zacniejszej kobiety! — zawołała żona.
— A skądże o tym wiesz?
— Najlepiej od Krombachów, w których domu jakiś czas przebywała.
— Ale skądże ci ten projekt naprędce?
— Pozwolisz mi powiedzieć otwarcie?
— No! śmiało!
— Stanisław ją kocha.
— Jakim sposobem? — podchwycił pan Bal podskakując po swojemu — bez mojej
wiadomości, bez pozwolenia? kiedy? co? którędy? gdzież ją widział? jak się to stało?
Raz rozpocząwszy, nie podobna było taić dłużej, wszystko należało powiedzieć i pani
Balowa całą powieść poznania Konstancji i jej losów powtórzyć musiała.
Kupiec słuchał jej z natężoną uwagą, ale bez oznak zniecierpliwienia lub gniewu. Gdy
skończyła, przeszedł się parę razy w milczeniu po saloniku.
— Ma szczęście chłopiec — rzekł — że to pięknie urodzona panienka, wybaczam mu to,
jestem przekonany, że poczciwa krew do pańskiego dziecka go ciągnęła. Wielka jest siła krwi! —
dodał serio; — ale, z drugiej strony, wykroczył — rzekł z żywością. — Pani wiesz, jaka jest władza
ojca i jak ją dawna szlachta szanowała. Jak to może być, żeby się syn kochał bez pozwolenia i
myślał o pannie bez rodzicielskiego konsensu, cichaczem?
— Ależ proszę cię, Erazmie, wszak rzeczy nie zaszły daleko, widzieli się, poznali i Staś nie
śmiał jeszcze pomyśleć nawet!
— A! jeśli nie śmiał pomyśleć — chwytając za słowo z radością przerwał kupiec — to co
innego! to co innego! przebaczam i zobaczymy. Hm! nie byłbym od tego, gdyby tylko panna mi się
podobała, koligacja piękna! Dziad był podstolim, krewni wszystkich hrabiów w
Hrubieszowszczyźnie i ziemi chełmskiej! nazwisko poważne!
Na ten raz tak wiele była zrobiła pani Balowa, że się już więcej mówić nie odważyła,
szczęśliwa z powodzenia, zamilkła. Bal chodził i dumał, a choć się przed sobą nie przyznawał do
tego, a tym mniej przed żoną, wiadomość o tej kuzynce hrabiów bardzo go połechtała i poprawiła
mu humor.
Wtem wszedł Strumisz.
— No, panie Janie — natarczywo po swojemu zawołał kupiec przyskakując do niego —
teraz na twojej głowie wszystko! Ratuj mnie, kochanku!
Jan, który nic jeszcze nie wiedział, bo tak był sobą zajęty, że się ani z Parcińskim, ani ze
Stanisławem nie widział przed wyjazdem ich, stanął zdziwiony. Uśmiech tylko igrający na już
wypogodzonej twarzy kupca! cokolwiek go uspokajał, że ratunek żądany nie musiał być trudny.
— Co pan rozkażesz? — spytał.
— Dasz mi pieniędzy! dużo a dużo pieniędzy! — Wszystko, co jest w tej chwili... ale na
cóż?
— A! ba! ty nic nie wiesz?
— Nic.
— Spada na mnie nowy proces o dwakroć sto tysięcy, które może z procentami nawet będę
musiał spłacić z Zakala.
— Możeż to być? — nie dowierzając i oglądając się po wszystkich, zapytał Strumisz — pan
o tym mówisz tak spokojnie?
— Chceszże, żebym sobie angielską modą w łeb strzelił? — śmiejąc się rzekł kupiec. — Ja i
moja żona jużeśmy to sobie wyperswadowali, że kilkakroć sto tysięcy diabli wezmą. Teraz, panie
Janie, cała sztuka w tym, żebyśmy na poczciwym handelku odrobili, co tu licho weźmie.
Jan się zastanowił.
— Nie jest to tak łatwo — rzekł powoli — ale z czasem... Dzięki Bogu, że już pan
przypuszczasz dalsze prowadzenie handlu.
— Ale ba! kiedy muszę! — zawołał Bal — nierad bym, cóż, gdy inaczej być nie może. —
Wioska będzie drogo, jak widzę, kupioną zabawką, a handel da chleba kawałek, jedno drugiemu nie
przeszkadza... No! poratujesz, panie Janie?
— Możeż być, żebyś pan tyle utracił?
— Najpodobniej! wzięli się do mnie ostro tutejsi prawnicy!...
— W takim razie ten, od kogoś pan kupił, odpowiada.
— Na strasznym sądzie! — przerwał Bal — przed którym lada chwila stanie. Ą jak ludzie
mówią, z majątku pokrytego żony posagiem i umiejętnie przeszywanymi kawałkami spódniczki —
nie starczy na długi nawet! Cóż dopiero na pretensje! Jeśliby nas przyciśnięto, kochany panie Janie,
powiedz, skąd weźmiemy pieniędzy?
— Skąd? tego nie wiem i poddać w tej chwili nie mogę. Moją radą byłoby — obrachować
się dobrze i Zakale po tylu stratach na łup wierzycielom oddać.
Pan Bal cofnął się, rzucił i krzyknął:
— Co waćpan mi śmiesz radzić! z tego nigdy nic nie będzie! Ja, porzucić Zakale? Niech
ono sobie będzie złe, szkaradne, niech stracę, ale tego wstydu sobie zrobić nie pozwolę! Niech choć
umrę na wsi!
— Lepiej niech pan żyje, kiedy to dla niego tak konieczne — spokojnie odpowiedział
Strumisz. — Co się tycze reszty majętności państwa, jawne jest, że bez sprzedaży w mieście
takiego. kapitału mieć nie możemy!
— O! na Boga! nie sprzedawajmy nic! — przerwała pani Balowa broniąc z kolei swojego.
— Kapitału na sam handel nam braknie — odpowiedział Strumisz; — będziemy i tak mieli
do wypłaty wekslów na sto tysięcy pewnie, a do czasu, w którym one będą wypłacane, nie
ściągniemy nad połowę potrzebnej sumy.
— Trzeba jednak coś poradzić — rzekł Bal.
— Albo wsi się wyrzec, albo jednego z domów w mieście.
— Za nic!
— Za nic! — zawołali oboje państwo Balowie.
— W takim razie nie widzę sposobu wyjścia z tej trudności. Ale zdaje mi się, że to
przedwczesny kłopot, bo nie pojmuję, jak kto może być zmuszony płacić, czego nie winien.
— W istocie — po namyśle rzekł Bal — można by nie śpieszyć się z planami, ale to mój
stary zwyczaj, że na wszelki wypadek chcę być w gotowości... Zresztą, poczekajmy na Parcińkiego.
Nazajutrz dał znać pan Tomasz, że kilka dni zabawić musi w miasteczku i że mu nie
podobna powrócić tak rychło, jak obiecał i jak żądał pan Bal. Zniecierpliwiło to trochę kupca, który
zwłok nie lubił, ale musiał czekać.
Tymczasem pobyt Strumisza z powodu samego interesu Mylińskich, o których coś
pewniejszego chciał wiedzieć kupiec, nimby go wyprawił — opóźniał się coraz, a Jan, jak się łatwo
domyśleć, nie śpieszył do Warszawy... Nazajutrz po owej wieczornej rozmowie Lizia wprawdzie
była smutna i chłodna, i trochę szyderska, ale to tak było naturalnym. I wieczorem znowu zeszli się
przy matce u tego samego okna, jak gdyby kilkadziesiąt godzin nie dzieliły ich od tego dnia dla
obojga pamiętnego, i poczęła się przerwana rozmowa, już śmielsza ze strony Jana, bojaźliwsza w
ustach Lizi, ale będąca dalszym ciągiem tej wiecznej powieści kochanków, którą już tyle pokoleń
głuchej opowiadało ziemi. Gniewali się, godzili, smutnieli, rozweselali, mówili o wszystkim, a nie
mówili, tylko o sobie w istocie. Matka niekiedy przerywała im, mięszając się do cichych rozpraw,
umyślnie może nie dozwalając jednym pędem zajść nazbyt daleko. Zresztą Strumisz pomimo
ośmielenia, pomimo szczęścia, które nań tak niespodzianie spadło, pełen był umiarkowania,
obawiał się wyginania z raju i stąpał po nim z taką ostrożnością. Trochę wesołości, dowcipu,
drobina szyderstwa wróciły trzpiotowatej dziewczynie, ale jak teraz jej szyderstwo było inne! jak
przez nie dobywało się uczucie! jak była uroczą z tym żarcikiem, któremu towarzyszył błysk oczek
czarnych, błysk białych ząbków! Rzekłbyś, figlarna rusałka-zwodnica, co się wychyliła z wody,
wdziała sukienkę i zaplotła włosy, żeby pod tym przebraniem łacniej ludzi mitrężyć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY CO SIĘ DZIAŁO W SULIMOWIE I JAKI
TAM BYŁ SZYNKARZ
Szybko pędził Stanisław ku Sulimowu, a nigdy jednak droga dłuższą mu się nie wydała,
choć nazajutrz powiedzieć by nie potrafił, którędy jechał i co go znudziło. Cały w sobie i w nadziei
widzenia Konstancji, wyglądał, rychło mu się okażą odrapane mury rezydencji hrabiowskiej,
dopytywał, czy jeszcze daleko, a nielitościwi wieśniacy, po swojemu mierząc poleskie pustynie,
niecierpliwili go swymi milami, których czasem dwie w jednej pomieścić się mogło wygodnie.
Szczęściem, jakkolwiek mile poleskie i wołyńskie po polskich wydają się dosyć długie, nie to
jeszcze, co ku Podolowi, gdzie często mil parę cały dzień kłusem jechać można. Pod wieczór
nareszcie w brzasku dziwnie jaskrawo zachodzącego słońca, na sinych i pomarańczowych pasach
nieba, poczęły się czarno piętrzyć mury kościoła, drzewa i gmachy, a woźnica powiedział
nareszcie: „To Sulimów!”
Stanisław nie potrzebował objaśnienia, cały teraz był w myśli, jak tu przyjechać, jak się
przedstawić, co zrobić z sobą w domu nieznajomym, z tak ciężkim interesem i w taką jeszcze
chwilę!
Wtem wiatr przyniósł mu dźwięki rozkołysanych dzwonów w kościołku i cerkwi, w które
hałaśnie bić poczęto.
— Co to jest? Święto jutro czy dziś? — spytał Stanisław.
— Nie, paneczku — odparł woźnica — to po umarłym dzwonią; ale coś bardzo bałakają,
musi czy nie sam graf umarł tylko?
— Pospieszaj! — rzekł Stanisław niespokojny, konie zacięto i po piasku zbliżać się poczęli
ku wiosce. Na samym wjeździe nad drogą stały naprzeciw siebie kościół i cerkiew, przy
dzwonnicach widać było na cmentarzach kupkę ludzi żywo z sobą rozmawiających; inni
powychodzili w ulicę, kobiety z założonymi rękoma patrzały z progów domostwa, słowem, coś
niezwyczajnego z twarzy i ruchów czytać było można.
Ciekawy parobczak, który Stanisława powoził, zatrzymał się z własnego domysłu naprzeciw
dzwonnicy.
— Dobry wieczór, ojcze — rzekł do siwego starca, który się pod murem ręce w kieszenie
świty włożywszy przechadzał w ogromnej czapce barankowej, z daleka oznajmującej przynajmniej
starostę. — A co to u was? czy nie umarł kto, że tak dzwony tańcują?
— A juściż — odparł uchylając nieco czapki stary — panaśmy stracili — i westchnął. —
Dobry pan był! (po śmierci wszyscy panowie i mężowie są najlepsi).
— Dawnoż to? — podchwycił Stanisław.
— I godziny nie ma, jak skończył!
— Ha! jedź do karczmy! — rzekł podróżny.
— Nie do dworu? — spytał chłopek.
— Gdzież tam! do karczmy mówię!
Przeogromna owa gospoda, zdobiąca tak wspaniale Sulimów, po bliższym rozpatrzeniu
okazała się pustką, czymś ogromem swoim i opuszczeniem przypominającego perskie
karawanseraje. W sieniach, przeznaczonych niegdy na powozy i konie, był jeden tylko żłobek na
cztery konie może, a tyle pozagradzanych chlewków różnych i ogromnych dziur w dachu, że
zaciszny kątek dla powozu ledwie się wynalazł. Wewnątrz z izb wielu ani jedna nie miała okna, a w
najlepszej trzeba było nocować z kartoflami, burakami i spiżarnią gospodarza. Smutne myśli
ogarniały na widok tego pokoiku, w którym i sufity, i gzemsy były ozdobne dawniej, i komin
kamienny, i posadzka dębowa! Ale długoć to u nas trwa porządek? rzadko przez całe jedne życie,
nigdy przez dwa pokolenia!!
Kazawszy zawołać do siebie gospodarza, który już z powodu śmierci pana był pijany, bo się
z dworskimi smutkiem i pocie- chą dzielił, Stanisław niespokojny namyślił się, co począć z sobą. O
interesie ani mowy nie było, chciał tylko dowiedzieć się o Konstancji, a jeśliby ją tu znalazł, jak
przeczuwał, choć na chwilę z nią zobaczyć.
Szynkarz pod dobrą datą, niezmiernie ciekawy gościa, bo mu się ten rzadko trafiał dla
spustoszałej karczmy, przybiegł skwapliwie, usiłując zbadać z twarzy, ubioru, postawy, z kim miał
do czynienia, z obywatelem czy z urzędnikiem, który może zjechał na jakie badanie. W
niepewności postanowił język trzymać za zębami, wyciągnąć, ale się nie dać spenetrować. Był to
człowieczek mały, zgarbiony, niegdyś szewc, tkacz, mularz, a przy tym muzykant, do tego
pijaczyna, ale prócz butelki, z którą się umiał obejść, w reszcie rzemiosł nie celował, choć się ze
swej biegłości bardzo wychwalał i tą chwalbą wysokie nawet u ludu zjednał wyobrażenie o
talentach swoich.
Wszedł oglądając się, odchrząkując, i na progu zaraz stosowną wdziawszy żałobę na
fizjonomią, która jej nosić nie była przywykła i wydawała się jak pulcinello, gdy obity płacze, a
spode łba drwi trochę.
— Proszę cię, panie gospodarzu...
„Obywatel, bo grzeczny” — rzekł w duchu Jacek.
— Przed chwilą, słyszę, pan hrabia umarł?
— Ach! umarł! — ocierając oczy suche odparł gospodarz — tak! biedne panisko! i my bez
niego...
— Czy był kto z familii dalszej?
„Po cóż się dopytuje? to coś jest!” — rzekł Jacek.
— Albo ja to, proszę pana, wiem, co się we dworze dzieje? cały dzień człowiek musi tej
gawiedzi pilnować, utrapienie.
— Juściż musicie wiedzieć, czy kto przyjeżdżał?
— Dużo osób przybywało czasu choroby, ale ja nie mogę wiedzieć, kto taki. Ja, proszę
pana, swojego pilnuję! Patrzę, z czego chleb jem!
— Jeśli nie wiecie, to moglibyście się we dworze dowiedzieć o kogo, gdybym potrzebował.
Gospodarz się zastanowił, wydało mu się to podejrzanym.
— Hm! Kiedy bo, widzi pan, czasu nie mam.
— Ja bym ci dobrze za tę grzeczność starał się odwdzięczyć. Przemowa była
przekonywająca, Jacek się poskrobał, ale że to był człek przemysłowy i zaraz wszystko pod kredkę
biorący, spytał bez żadnej ceremonii:
— Wieleż by pan dał?
— Dałbym pięć złotych, czy wiele byś zresztą zażądał.
— A gdzież pięć złotych! ja więcej przez ten czas na szynku utracę; widzi pan, moja
Izabelka chora, ledwie nogami włóczy, a Karolinka głupia, nie da sobie rady... gdyby pan dał choć
złotych dziesięć... I to, widzi pan, teraz do dworu iść, kiedy nieboszczyk jeszcze nie ostygł, rwetes,
niełatwo się będzie dopytać!
Postrzegł Stanisław, z kim miał do czynienia, smutny uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Dam ci, co chcesz, ale mi się spraw dobrze i prędko.
„E! to bo pan jakiś — mruknął sobie w duchu Jacek — szkoda, że nie poprosiłem złotych
dwadzieścia, ale ja to sobie na rachunku odbiorę”.
— A o kogóż to jaśnie panu (dodał zaraz to „jaśnie” dla dziesięciu złotych) dowiedzieć się
potrzeba?
— O pannę Konstancją... która miała przyjechać tu z Warszawy...
Szynkarz mrugnął i uśmiechnął się.
— To ja, panie, wiem! toż ja, panie, ją z maleńkości znam, jeszczem, panie, u pana
podstolego nieboszczyka jej dziada, co, słyszę, zmarło mu się w Warszawie, służył... Bo ja, proszę
jaśnie-pana, nie zawsze ten szelmowski szynkarski chleb jadłem, o, nie! Było koło człowieka lepiej,
ale jak żona a dzieci obsiadły...
Staś pokiwał głową widząc, że się na długie historie zabiera.
— Idźże a prędzej, mój kochany, nikomu nie mów, kto cię posyłał i po co, dowiedz się i
wracaj.
Jacek doskonale wiedział o przybyciu podstolego wnuczki, ale nie chcąc stracić dziesięciu
złotych obiecanych, a myśląc, że jeszcze więcej utarguje, poszedł po czapkę i przed oknami
przemknął się widocznie do dworu; potem stanął koło płotu, ziewnął i począł myśleć. Biedak!
układał już jutrzejszy rachunek dla podróżnego...
Przeszła dobra godzina, Stanisław chodził, wyglądał, zapytywał, szynkarza nie było,
nareszcie dobrze się ochłodziwszy Jacek powrócił tak wybornie udając zadychanego, że mógł za to
jedno nazwać się aktorem i pochwalić więcej jednym rzemiosłem. Wpadł do izby gościnnej, ledwie
mogąc mówić.
— A co? — spytał podbiegając podróżny — bawiłeś tak długo!
— A! co to ja, panie, miałem kłopotu i nieszczęścia, to tego żadne ludzkie usta nie
wypowiedzą!! Ledwie nieledwie dobiłem się do dworu... nikt gadać nie chciał, musiałem dać pół
rubla lokajowi...
— Ale cóżeś się dowiedział?
— Ot, zaraz opowiem, niech się wydyszę tylko... Rozgardiasz okropny! płacz, lament,
okropności...
— Jestże ta pani?
— A jest, od tygodnia — rzekł nareszcie szynkarz — jest!
Stanisław nie słuchał już więcej, wstrząsnął się tak, że obojętny nawet Jacek wiele się z tego
wzruszenia domyślił, i stanął wryty zastanawiając, jakby się mógł widzieć z tą, której bytność
przeczuł tak jasno.
Szynkarz stał i patrzał tylko.
— Każ mi podać świecę i znosić moje rzeczy — rzekł Stanisław.
— W mig, jaśnie panie, a ten półrubelek?
— Powrócę ci go...
— Całuję stopki.
— O! dobry pan — rzekł wychodząc Jacek — takich mi dawajcie... no! mogę sobie dziś
pozwolić kieliszek dobry, zapracowawszy w pocie czoła.
Po dłuższej rozwadze wypadło Stanisławowi wstrzymać się nieco z odezwą do Konstancji i
bytnością we dworze, musiał poszanować boleść, która każdą śmierć otacza. Jest coś w zgonie
najobojętniejszego nam człowieka, że każdy ściska za serce i przeraża. To przejście straszliwe z
pielgrzymki krótkiej do wiekuistego spoczynku, jaki sobie człowiekiem zasłużył, to nagłe ustanie
życia, które zdawało się tak silnym, jakby być miało wiecznym, wyciska westchnienie, ostudza
namiętność.. Karczma stała nie opodal od pałacu, a przez okno izdebki widać było dziedziniec poza
bramą, światła biegające w gmachu na wpół opustoszałym, krzątających się ludzi i popłoch, jaki
śmierć budzi. Stanisław nie mogąc wytrwać w swojej izdebce wyszedł na szeroką drogę, nad którą
stała owa senioralna brama, rzucając okiem ku pałacowi. Wieczór wiosenny ze swą ciszą, którą
tylko tysiąca żab przerywały głosy, osłaniał ziemię, wonną po deszczu dniowym, w dali brzmiały
jeszcze dzwony kościołka, a wkoło gmachu kupki ludzi się snuły rozmawiające po cichu. Niekiedy
przebiegał żywszym krokiem posłaniec ku plebanii lub od kościoła. Jeden niósł wielkie lichtarze
cynowe, drugi — krucyfiks drewniany, czarny całun i naczynie z wodą święconą.
W samych drzwiach pałacyku strzepywano dywany, których przeznaczenia łatwo się było
domyśleć. Stanisław poglądał na te przybory śmierci i na wiosnę otwierającą życie.
— O, mizerne — rzekł — życie ludzkie, gdyby się odrodzić nie miało większe, czystsze i
nieśmiertelne. Wartoż by żyć dla tej chwili, która tak długą się wydaje, gdy ją przebolewamy, a tak
małą, gdyśmy u kresu! Po cóż się zdało temu człowiekowi tyle zabiegów, trudu, pracy, bezwstydu,
ofiary, żeby nimi okupił sobie może zgryzotę na śmiertelnym łożu.
Napatrzywszy się przygotowań pogrzebowych, smutny, z głową ciężką, wrócił Staś do
swojej izdebki późno w noc i oka do dnia nie zmrużył.
Nazajutrz rano, nie mając co robić, a nie mogąc jeszcze odezwać się do tej, dla której
przybył, Stanisław poszedł do kościoł- ka. Wcześnie go zastał otwartym, ale pustym.
Organista i dwóch czy trzech. pomocników zajmowało się właśnie dosyć obojętnie
ustawianiem katafalku, gdyż tegoż dnia ciało wieczorem do kościołka przeprowadzone być miało.
Spojrzeli oni na przybysza nie bardzo ciekawie, jednak nie bez wyrazu niechęci, bo im trochę
przeszkadzał, i dalej swoje robili.
Później nieco nadszedł ksiądz, ktoś ze dworu, nareszcie pan Teofil Zmora.
Na widok Stanisława cofnął się nieco zdziwiony sąsiad, nie wiedział, czy go witać, czy nie
widzieć, ale że się zawsze trochę obawiał milczącego Stasia, w którego szlachetnej twarzy wyraźnie
mówiło męstwo, postanowił go zobaczyć.
Z największą więc, ale zimną grzecznością ukłonił mu się.
— Cóż pan tu robi w tak smutnej dla nas chwili?
— Jestem tu prawie przypadkiem — rzekł wychodząc z nim z kościołka Stanisław z równą
grzecznością i tym samym chłodem — zmuszony byłem się zatrzymać.
— Okropna rzecz! — przerwał pan Teofil — hrabia nasz wczoraj skończył.
— Słyszałem o tym...
— Skończył z heroizmem chrześcijanina, który chce swobodny przejść na inny świat. Co za
śmierć!!
To mówiąc i widocznie usiłując się co najprędzej oswobodzić, Zmora ukłonił się, dał jakiś
rozkaz i szybko odszedł do dworu. Staś czytając nagrobki, przechadzając się po cmentarzu, pozostał
czekając mszy, która wyjść miała około dziesiątej. Dzwonek dał się słyszeć nareszcie i od dworu
pokazało się kilka osób idących ku kościołowi; Stanisław poznał Konstancję, której towarzyszył
Zmora i guwernantka. Serce jego zabiło, ale pozostał u bramy cmentarza.
Konstancja szła powoli ze spuszczoną głową, zamyślona i milcząca, o kilka kroków od
muru podniosła oczy, jakby instynktem wprost je rzuciła na Stanisława. Ale na pięknej jej twarzy
nie widać było nic nad przelotny rumieniec; chociaż jej nikt nie oznajmił przybycia jego, choć nie
wiedziała o nim, była pewna, że go zobaczy, że serce jego odgadnie wszystko.
Poważnie zbliżyła się ku niemu i w chwili gdy Zmora osłupiały stanął z podziwu, podała mu
rękę, którą zarumieniony młody człowiek z uczuciem uścisnął.
— Państwo się znają? — wykrzyknął pan Teofil z niejakim gniewem i trochą szyderstwa.
— Od bardzo dawna i bardzo dobrze się znamy — odpowiedziała Konstancja. — Prawda,
panie Stanisławie, że to niespodziane spotkanie, na cmentarzu i u katafalku? A! wszakżeśmy się tak
podobno i pierwszy raz w życiu widzieli.
Stanisław nie mógł nic odpowiedzieć.
— Chodźmy do kościoła — dodała Konstancja — a po mszy wszak pan nas odprowadzisz
do domu?
— Nie jestem znajomy, a w takiej chwili...
— Jak to nie jesteś pan znajomy, wszak byli Sulimowscy w Zakalu? Zresztą, będziesz pan
tylko u mnie, nie potrzebujesz się widzieć z nikim...
Pan Teofil nie mógł ukryć, jaką mu przykrość sprawiły te zaprosiny, ale zatarł to głośno
wyrzeczonym rozkazem; weszli do kościoła.
Msza żałobna przy nie dokończonym katafalku musiała wywołać łzy z oczów Konstancji,
której tyle się rzeczy przypomniało w Sulimowie; nieprędko otarłszy je wyszła powolnie. Zmora,
który nierad był spotykać się ze Stanisławem, przyzostał pod pozorem jakichś rozporządzeń, a
Konstancja z nim i milczącą guwernantką skierowała się ku domowi.
Rozmowa aż do bramy była zupełnie obojętna, obcy świadek nie dozwalał im nawet się
rozpytać i zwierzyć, można sobie wystawić niecierpliwość Stasia, któremu było tak pilno
dowiadywać się, pytać i skarżyć. Szczęściem, niepotrzebny towarzysz, znudzony obojętną
rozmową, odszedł do swoich uczennic, a Staś pozostał w dziedzińcu z Konstancją i przechadzając
się ulicą nad trawnikiem wiodącą, począł dopiero mówić, jak pragnęli: z serca do serca.
— Na Boga! panno Konstancjo, proszę mi najprzód wytłumaczyć to przybycie tutaj, bo go
nie rozumiem wcale.
— I jam się nigdy nie spodziewała, żeby tu noga moja w życiu postać miała. Wiesz pan, jak
smutne były zajścia między dziadem moim a hrabią, wiesz, że mu życie skróciły, żem wolała być
sługą cudzą niż prosić najbliższych o przytułek. Nagle odbieram list od hrabiego, od jego żony...
Sulimowski na śmier- telnej pościeli uczuł zgryzoty sumienia, chce krzywdę nagrodzić, woła mnie,
prosi i zaklina o przebaczenie.
Zawahałam się w pierwszej chwili, zdało mi się, żem ujrzała przed sobą dziada z gniewem
powstającego z grobu i zakazującego podać dłoń swym zabójcom; ale wprędce uczułam, że nie
godziło się umierającego odpychać. Porzuciłam wszystko, przybyłam tutaj i choć złamana tym
widokiem, nie żałuję swego kroku, bom widziała, co rzadko; szczery żal i pokutę...
— Więc hrabia się nareszcie opamiętał?
— Zdaje mi się, że dziekan, zacny ksiądz, dawny jego znajomy, który zawsze usiłował go
na lepszą wyprowadzić drogę, był tej odmiany sprawcą... Ale cokolwiek ją spowodowało, pięknym
to było obrazem mocy wiary nad człowiekiem, w którym do szczętu nie zgasła. Dopóki jest jej choć
trochę, choć iskra pod popiołem, jeszcze się ogień święty może rozniecić. Zastałam go zmienionego
okropnie, ale przytomnego, widać było, że męczył się ze śmiercią, która już na nim zimną dłoń
położyła. Wyciągnął do mnie rękę w milczeniu, łzy mu się z oczu potoczyły, nie rzekł słowa, tylko
z gorączkowym pośpiechem oddał mi jakiś złożony papier i upadł płacząc na poduszkę. Nie
wiedziałam, co się ze mną działo, tak byłam przejęta i poruszona. Wzięłam papier machinalnie, nie
wiedząc co to znaczy, siliłam się na rozmowę obojętną, wesołą nawet, ale Sulimowski po chwili
kilka słów wyrzekł prosząc mnie, abym pozostała u nich, i powiedział, że chce spocząć; kilka dni
żył jeszcze przy mnie i te ostatnie godziny całą jego przeszłość zatarły może w oczach miłosiernego
Boga. Pracował nieustannie usiłując naprawić wszystko złe, jakie mógł zrobić w ciągu życia;
krewni, żona z przestrachem na to patrzali, starali się go odwieść od tysiąca restytucyj, jakie czynił,
ale nic nie pomogło. Wpadał w gniew, miotał się i rozpędzał wszystkich.
Byłam raz w drugim pokoju i mimowolnym świadkiem, gdy hrabina przyszła zaklinać go,
żeby majątku dzieci nie rozrzucał. Milczał długo, nareszcie głosem, którego nigdy nie zapomnę,
wykrzyknął: „Więc chcesz, żebym grosz cudzy, nieprawą grabież dzieciom przekazał? żeby z nim
spłynęło na nich przekleń- stwo, nędza, kara za grzechy ojcowskie? Nie! nie! nie! niech pozostaną
w ubóstwie, w nędzy, ale bez plamy! Błądziłem całe życie... szalałem, czas, co można, poprawić!
Hrabina poczęła sucho mu wymawiać, zmilkł znowu, ale po godzinnej rozprawie pozostał
przy swoim i na resztę dnia zamknął się znowu z księdzem... Okropne to były tych dni kilka! On na
łożu śmierci, rodzina usiłująca mu wydrzeć majątek nieprawnie zdobyty, on z księdzem jedni
pracowali, by czysty zszedł ze świata!
Co chwila wyszukiwano nań sposoby, nasyłano dzieci, dalekich krewnych, pracowano nad
tym, by nic prawnie uczynić nie mógł, ale dziekan z zimną krwią podziwu godną dokonał
wszystkiego... Wczoraj jeszcze zajmowali się resztą interesów, bo hrabia chciał wszystkie z kolei
przepatrzyć, gdy nagle zrobiło mu się gorzej, począł spowiedź, wziął ostatnie pomazanie i z
widoczną jeszcze umarł rozpaczą, choć dziekan go usiłował uspokoić. Na godzinę przed zgonem
stracił mowę, a w ostatku i przytomność...
— Możeszże pani pozostać tu na dalej? — odezwał się Staś niespokojny.
— Nie wiem — odpowiedziała Konstancja — hrabia wymógł na mnie słowo, że
zamieszkam w Sulimowie, starał się i względem mnie popełnioną niesprawiedliwość nagrodzić...
Miarkujesz pan, że z tego powodu nie jestem tu bardzo miłym gościem.
Dość długo tak jeszcze rozmawiali przechadzając się w dziedzińcu, gdy przybycie Zmory
przerwało tę przechadzkę przerywaną z daleka słyszeć się dającym śpiewem u katafalku.
— Jedź pan do Zakala — odezwała się żegnając go Konstancja — oznajmię mu, co się ze
mną stanie, naradzim się i będziemy cierpliwie czekali, żeby los uczynił z nami, co nam
przeznaczył.
I z tą ufnością, która była dowodem siły ich przywiązania, co nie wątpiąc o sobie nie
wątpiło o przyszłości — podawszy sobie ręce, rozstali się w chwili gdy Zmora kwaśny i nadęty
zbliżał się do nich ze śledczym wejrzeniem.
— Kuzynku — odezwała się Konstancja — widzę, że mój przyjaciel, pan Stanisław, nie
znalazł łaski w oczach twoich, nie umieliście się poznać na nim.
— Temu nie przeczę — odparł pan Teofil — może to być niewysłowiona doskonałość, ale
nie wszyscy dla wszystkich, kuzynko dobrodziejko.
ROZDZIAŁ ÓSMY Z PANAMI MYLIŃSKIMI
W miarę przedłużającego się w miasteczku pobytu pana Tomasza Parcińskiego
niespokojność pana Bala rosła co chwila i przechodzić poczynała w gniewy nawet.
— Co, u kaduka, żartuje sobie ze mnie kawaler — wykrzykiwał — porzucił mnie jak na
żarzących węglach i bruki zbija w miasteczku. Ależ mu porządnie wytrę kapitułę, gdy przyjedzie.
Wszyscy go uśmierzali, jak mogli, przedstawiając, że rozpatrzenie w aktach, narada z
prawnikami, poznanie interesu nie mogło być dziełem chwili; pan Bal uznawał, że mieli słuszność,
ale niemniej klął i łajał.
Wreszcie któregoś tam dnia po wyjeździe, nie wiem, gdy zasypiał po obiedzie z rękami
złożonymi na zaokrąglonym brzuszku, wszedł Parciński z dosyć dobrą fantazją do pokoju.
Uprzedzono go wprawdzie, że pan Erazm zabierał się na wielkie hałasy, ale pan Tomasz ruszył
tylko ramionami i uśmiechnął się. Jakoż zaledwie go zobaczył pan Bal, pobiegł ku niemu, uściskał
serdecznie, wycałował i dopiero krzyknął:
— A niechże cię wszyscy diabli wezmą, kochanku! coś ty mnie krwi napsuł!
— Ba! — odparł Tomasz — spytaj pan, co ja jej sobie napsułem. Możnaż ni w pięć, ni w
dziewięć przylecieć, nie dojść rzeczy jak należy i powrócić z pustymi rękoma? musiałem docierać,
dowiadywać się i powróciłem przynajmniej poinformowany ostatecznie.
— No! no! mówże co? jak? a prędko!!
— Nie mogę prędko, muszę powoli.
— Mówże powoli, ale zaczynaj prędko.
— Posłuchaj pan, rzecz się tak ma: suma Mylińskich oparta na Zakalu jest niezaprzeczonym
faktem, przeciwko temu ani słowa... Bogiem a prawdą, należy się... ale...
— A jakież może być ale? — krzyknął Bal.
— Posłuchaj pan ale. Suma ta była w procesie lat kilkadziesiąt, zjadła obu stronom pewnie
tyle drugie i koniec końcem skutkiem procesu tak się zagmatwał czysty interes, że z pańskiej strony
będzie prawo.
— Kłaniam uniżenie za taki interes — schylając głowę rzekł pan Erazm; — stara to wasza
sztuka, panowie prawnicy, nie mogąc dać stronie słuszności, gdy jej nie ma, dajecie cacko, które
zowiecie prawem.
— Ale to wszystko są rzeczy podrzędne — przerwał uśmiechając się Parciński — będziemy
się procesowali, ciągnęli, nudzili i z tym procesem jak z chroniczną chorobą możemy sobie żyć
spokojnie.
— I za to upadam do nóg! żyć z procesem — śliczna mi spokojność.
— W ostatku — dodał pan Tomasz — dowiedziałem się rzeczy najważniejszej, to jest, jak
się ta sprawa wznowiła, i zdaje mi się, że zacnego pana Hubkę zażyję z mańki, puszczę z kwitkiem,
a z Mylińskim sam się ułożę zgodnie, i to za niewielką rzecz.
— Cóż to, jakim sposobem? — zapytał kupiec — przyznam się wam, panowie, że u was tu
na wsi nic nie rozumiem, ani prawa, ani spraw waszych. Jak się można układać mając czym
zapłacić a czując, że się sumiennie należy?
— Pozwól pan, należy się z ziemi, z majątku; układając się robisz pan dogodność i targujesz
się o nią. Lepiejże by im było trzydzieści lat się ciągać po sądach?
— Krzywo! krzywo! kochany panie Tomaszu, wykręty! zawsze to jurystowskie sztuczki.
— Ale pozwólże pan mi dokończyć, a dopiero sądzić będziesz.
— Czemu nie? kończ asindziej! ale wątpię, żebyś z takiego założenia na dobrą drogę
wyjechał.
— Rzecz jest taka — począł Parciński nie dając się zniecierpliwić: — Mylińscy, których
własnością są te sumy bajońskie, podupadli tak, że w ostatniej niemal są nędzy.
— A na Boga miłego! tym-ci gorzej!
— Niech też mi pan przez minut dziesięć nie przerywa — zaczął prosić plenipotent i
położył zegarek na stole.
— Zgoda!
— Hubka, który zwąchał gdzieś wiadomość o tym procesie i wiedział, że ojciec Mylińskich
z torbą skończył, dobrze z nami ułożywszy się o dyferencją, osnuł sobie zamiar nabyć to za nic na
swoję korzyść i znowu tak obciąć jak na lesie.
— Tęgi chłopak! — mruknął pan Bal — powiesiłbym go na pierwszej sośnie bez sądu.
— Cóż robi? Wywąchał, że u najstarszego Kaspra były papiery, jeździł do niego, a że
szlachcic ich dawać nie chciał, przyszło do tego, że mu miejsce odjąć kazał, aby go nędzą zmusić
do układów.
— Łotr! — mruczał Bal patrząc na zegarek i tupiąc nogami — łajdak! niecnota!
— Koniec końców, do tego przyszło, że z nimi zawarł dotąd prywatną umowę. Mieli
Mylińscy cząstkę we wsi Podbereziu, od lat kilkunastu za długi będącą w administracji, spekulant
obiecał im ją powrócić czystą, a w zamian wziąć przelew na pretensją do Zakala, to jest za
kilkadziesiąt dukatów nabyć dwakroć kapitału i tyleż procentów. Dodajmy, że część ta i tak się
święcie i niezaprzeczenie należy Mylińskim, a dawno by ją mieć powinni, gdyby kto koło tego
chodził. Moim zamiarem jest — dodał pan Tomasz — udać się wprost do Mylińskich, objaśnić ich i
wejść z nimi samymi w układy. Lepiej, żeby oni coś więcej wzięli, niż żeby Hubka z nas korzystał,
ich w nędzy zostawując. Jestże w tym co nieuczciwego?
Bal potrząsnął głową.
— Dosyć — rzekł — że z Zakala należy dwakroć, a ja ich nie zapłacę.
— Zmiłuj się pan — śmiejąc się zawołał Parciński — od pana nic nie należy! Ale co mam z
panem mówić! Dajmy temu pokój, proszę o całym interesie słowa nikomu nie mówić, do Hubki
dziś odpiszemy, że przyjmujemy proces i wszystkie jego następstwa, a tymczasem ja cichaczem
zajmę się zbliżeniem do Mylińskich. Każ mi pan tylko sprowadzić tu leśniczego Krużkę i nikomu
ani słowa.
Kupiec nic nie odpowiedział, ruszał jednak ramionami.
— Wrócił pan Stanisław? — spytał Parciński.
— Prędzej od waćpana, bo jeszcze wczora.
— A zatem wiesz pan o śmierci Sulimowskiego? — rzekł Tomasz.
— Słyszałem.
— Teraz już — dodał adwokat — nie wątpię, że i Hubka umrze na pustyni pokutnikiem. —
Ale co z interesem naszym? — dodał zaraz.
— Co? nic. Stanisław zastał go na katafalku, nie było z kim mówić, ani mógł kogokolwiek
pytać; wiemy tylko, że do ostatniej chwili interesa swoje uregulowywał, może go i w tym. sumienie
ruszyło, ale czy miał czas co zrobić? o tym się chyba później dowiemy.
— W miasteczku i w okolicy o niczym nie słychać, tylko o cudownym nawróceniu
Sulimowskiego, wystaw pan sobie, jaką miał opinią, kiedy nikt wierzyć nie chce opamiętaniu!
— Szczególna rzecz — smutnie rzekł kupiec — całkiem sobie inaczej wieś i wsi
mieszkańców wystawiałem. Sądziłem, że tu się pochowały w waszych lasach wszystkie cnoty,
których brak u nas, a widzę, że tu cywilizacja przyniosła z istotnych swych korzyści niewiele, a z
fusów i mętów ogromnie. Co za sceptycyzm! niewiara! podejrzliwość! niechęci!
— Przecież pan wyznajesz, żeś się omylił? — rzekł Parciński.
— Wyznaję i nie! bo któż wie, może okolica wasza wyjątkiem, a jak uważam, Litwa u was
tu ma sławę starej poczciwości i siedliska cnót dawnych, tam by ich może szukać wypa- dało. To
pewna, że kółko, w które wpadłem, wiele mnie zawiodło.
— A! panie! — zawołał plenipotent — owe stare czasy, od których tak miła prostoty i
świętości woń zawiewa, nigdzie się już podobno nie znajdą, próżno by ich po świecie szukać.
Zepsucie poszło z góry, jak idzie każda zgnilizna, dotykając z kolei tych warstw, które
pierwiastkowo nie były jego przyczyną. Powiedzmy to sobie, że ludzkości pozostało wielkie
zadanie nie odszukania tego, co zgasło, ale stworzenia, czego braknie! Ja jednak czuję, że starej
Europie koniec!
— Och! och! — ofuknął się Bal.
— Słówko tylko — dokończył Parciński — wszystko — i ludy, i kraje, i całe świata
przestrzenie odrębne mają losy swoje. Patrz pan, co się dziś dzieje z kolebką cywilizacji, ze
Wschodem; jest to trup, sparaliżowane ciało bez żywota, co dycha tylko, bo całkiem zgnić nie
mogło jeszcze. Toż samo czeka wprędce Europę, nie powiem kiedy, alem tego pewny. Już prąd
emigracyjny pędzi z Europy energiczniejszą ludność ku młodej Ameryce, kędy się całkiem może
nowy wyrabia żywot, nowa era bytu ludzkości: kto wie, co będzie za kilka wieków. Dzicz,
pustynia, step, ruiny, a na nich uczeni z Kanady lub Oregonu” rozmierzający gruzy i restaurujący
strasburski Münster i paryską Magdalenę!
Nie jestem pewny, czy pan Bal, zajęty procesem swoim z Mylińskimi, dobrze zrozumiał
Parcińskiego, ale to pewna, że po kilkakroć ramionami dźwignął, usta otworzył, okręcił się i
rozpoczął znowu o tym, co go daleko więcej korciło od losów Europy.
Nazajutrz nie tracąc czasu znikł Parciński, do którego tajemniczo zajechał wózkiem
jednokonnym pan leśniczy; razem z nim pojechali do jego rodziców, a tu wedle poprzedniej umowy
sprowadzić miano całą rodzinę Mylińskich.
Hubka tymczasem wściekał się odebrawszy zimną tylko odpowiedź, że pan Bal oczekiwać
będzie rozwinięcia procesu i bronić się do upadłego. Był on najpewniejszy, że skończy układem, i
to mu szczególniej smakowało, gdyż nie mógł nie obrachować, że zwykłym idąc trybem, do śmierci
grosza nie zobaczy, a wiele go poświęcić będzie musiał. Poznał on w tym robotę Parcińskiego,
którego z dawna nie cierpiał, i szukał tylko sposobu, jakim by go ująć lub odsunąć.
Tymczasem pan Tomasz lepszą mu gotował niespodziankę, sprowadzając wszystkich
Mylińskich do Nowin. Nie bez obawy stawili się biedni szlachta sądząc, że i ostatnią stracić mogą
nadzieję.
Spojrzawszy na nich Parciński się wzdrygnął, widząc, na jakiej nędzy, na jakiej
niewiadomości budować chciał spekulator niecne swe wzbogacenie. Oburzenie jego doszło do
najwyższego stopnia, poznając w tych ludziach, tak pokrzywdzonych od losu i odartych ze
wszystkiego, lepsze serca, zdrowsze uczucia, niż się mógł po ich zaniedbaniu spodziewać. Kasper,
głowa rodziny, przybity swoim położeniem, nie myślał tylko o żonie i dziecku, a przywiązanie jego
do braci i siostry miało coś w sobie ojcowskiej pieczołowitości. Dwaj młodsi, z których jeden
ciężko na kawałku roli pracował, mieli także tę cnotę miłości i gotowość do poświęcenia, o którą
tak rzadko w wyższych społeczeństwa sferach! Siostra była kobietą wynędzniałą, wybladłą jak oni
wszyscy, ale na pięknej twarzy nosiła jakby pamiątkę dawnego, lepszego bytu swych dziadów. W
salonie byłaby to piękność jeszcze, w chacie był to kwiat dawno uwiędły.
— Moi kochani — odezwał się pan Tomasz — mam wam słowo powiedzieć, posłuchajcie
mnie tylko uważnie i wierzcie, że pragnę waszego dobra. Hubka was chce niegodnie oszukać.
— A! Jezu! — przykładając rękę do twarzy zawołali wszyscy, ciekawie słuchać poczynając.
— Część w Podbereziu jest waszą i dziś, a że wam ją daje, to nic nie znaczy, to jakby od
waści, panie Kasprze, odkradł czapkę i chciał ci ją sprzedać. Tę część najprzód możecie mieć i bez
jego pomocy, i nic za to nie dając.
Mylińscy w milczeniu spojrzeli tylko po sobie.
— Teraz drugi interes; macie sumkę na Zakalu, którą jemu chcecie odstąpić, warta ona
dziesięć razy tyle co wasza część w Podbereziu. Ale wy jej nigdy dojść nie możecie i nie dojdziecie
sami, to prawda.
— No! a widzi pan, cóż zrobić? — spytał Kasper.
— Posłuchaj, powiem ci to w dwóch słowach. Najprzód część w Podbereziu weźmiecie jako
własną, na to ja się podpisuję i ręczę. A co się tyczy sumy na Zakalu, każdemu z was daję za nią
oprócz tej części po dziesięć tysięcy.
Szlachta przestraszyli się i uszom nie dowierzali, Kasper pierwszy zmiarkował, że kiedy ich
jeden oszukał, może chcieć oszukać i drugi, zimno spojrzał dając znak swoim i rzekł:
— A, proszę jaśnie pana, my prości ludzie, znać nie znamy, co czego warto, jakże tu co
poczynać? my ślepi...
— Ja też nie chcę, żebyście zaraz ze mną kończyli, radźcie się ludzi, popytajcie się drugich,
ale z Hubką nie kończcie, bo stracicie wiele.
— A cóż będzie, jak z panem Hubką my nie zrobim, a pan potem nie zechce?
Bracia pokiwali głowami dziwując się mądrości Kaspra.
— Jedźcie ze mną do Zakala, a tam da wam przy świadkach zapewnienie dziedzic, że gotów
do takiego układu, jeśli wam się lepszy nie trafi; to was nie zwiąże przecie.
Te rady nie przekonały już niedowierzających, bo zdradzonych, Kasper walczył z sobą
widocznie, a Parciński widząc, że naleganie zbyteczne byłoby nietrafne, powtórzywszy im tylko po
kilka razy, co widział potrzebnym, odjechał do Zakala .
Mylińscy długo się naradzali, niemal z płaczem, myśleli, dumali, ale do kogo się było udać
o oświecenie? o szczerą pomoc? Nie mieli nikogo; zostawieni sami sobie, najlepiej czuli, jak
omackiem iść musieli, jak łatwo na niepowetowane narazić się mogli straty.
Gdy się to dzieje, a Hubka piwem zapija gniewy swoje, Mylińscy nic nie postanowiwszy
rozjechali się nareszcie. Tknęło to spekulanta, że Kasper, który go często odwiedzał, od dwóch dni
już nie był, posłał więc po niego jakby przeczuciem. Ale na progu poznał, że się coś w tak ślicznie
osnutych planach zmienić musiało, szlachcic miał minę winowajcy, czapkę w rę- ku dusił, oczy w
dół spuszczał, na odpowiedź ciężko mu się zebrać było.
— A co, mości Kasprze — zawołał Hubka — trzeba nam kończyć interes!
— A może nie trzeba — powolnie wyjąknął szlachcic — my się rozmiarkowali.
Hubka wziął to zrazu za wybieg tylko i tchórzostwo, którego już z ich strony doświadczył,
gdy pierwszy raz szło o papiery, i udał gniew.
— A! rozmiarkowaliście się! rozmiarkowali! no, to z Bogiem! Ale powiem wam tylko,
żeście ostatni niewdzięcznicy! co to! kpiny ze mnie czy co? Ja się trudzę, pocę, kłopoczę, mozolę,
mało ducha nie wyzionę dla was, a wy mnie potem mówicie, żeście się rozmiarkowali!
Poczekajcież, gińcie teraz, kiedy chcecie! dosyć tego!
Kasper ukłonił się pokornie.
— Na, masz swoje papiery! — zawołał spekulant biorąc milczenie za strach i rzucił z
gerydoniku paczkę, którą Kasper chciwie chwycił — bierz i bywaj zdrów, a więcej mi tu nosa nie
pokazuj!
Szczęśliwiej udać się nie mogło Kasprowi, toteż za pazuchę włożywszy dokumenta, których
nie wiedział, jak dostać, wziął za klamkę i zabierał się wychodzić, kończąc zwyczajem poważnym a
odwiecznym:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Hubka zobaczył, że za daleko skoczył, i odchrząknął łagodniejszym tonem; ale jak tu się
było zawrócić?
— Zginiecie! zginiecie! — mruczał idąc do piwa — powiadam wam, rozumu za grosz!
odpychacie szczęście!
— Niechże będzie pochwalony... — powtórzył szlachcic jeszcze się niżej kłaniając.
— Gdybym nie miał litości nad wami...
— Niechże będzie pochwalony! — znowu począł Myliński.
— Czekajże! czekaj! rozgniewałem się, to prawda, ale... mam taki serce i litość.
Kasper ani prosił, ani dziękował.
— No! cóż będzie? — przystępując rzekł Hubka.
— A nic, proszę jaśnie pana.
— No! to myślicie ginąć?
— Nie, proszę jaśnie pana...
— A jakże sobie rady dacie? cóżeście tam nowego rozmiarkowali?
— Ludzie mówią...
— A! ludzie mówią, a wy kpów, z pozwoleniem, słuchacie; i cóż wam powiedzieli?
— Że taki nam się więcej należy, a ta część w Podbereziu — to ona i tak nasza.
Hubka cofnął się cztery kroki na piętach.
— A! a! — otworzył usta szeroko — to tak! to tak! kto to wam powiedział?
— Przysyłali po nas z Zakala.
Spekulant splasnął w ręce, marszcząc brwi i widząc, że wszystko przepadło.
— Dobrze! dobrze! — zakrzyknął gniewny — kończcie sobie, z kim chcecie... zobaczycie,
co wam dadzą. Figę! mówię ci, figę!
Kasper sam nie wiedział czego, ale się zląkł.
— Kto do was przysłał? — spytał groźno gospodarz.
— Jakiś pan, czy ja jego znam?
— Dokąd was wołali?
— Do Nowin, do Krużków.
— Tere fere! zwąchali pismo nosem... a co wam dają?
— Dają nam część w Podbereziu.
„To niewielka rzecz — pomyślał w duchu Hubka — z cudzej kieszeni brać! wzięli mi moję
inwencją i szafują, łotry! rozbójniki! sami co skomponujcie! to kradzież!”
— I po dziesięć tysięcy na głowę. Hubka się skrzywił.
— Pieniądze na stół? — spytał.
— A juściż na stół!...
— Cha! cha! jacy wy prostacy!
Nic łatwiejszego nie było jak przestraszyć szlachcica, wiedział o tym spekulant i jął się tego
ostatniego sposobu.
— Jak to, wy ślepi, nic nie widzicie, a toż na waszę zgubę! — zawołał Hubka.
— Jak? proszę jaśnie pana! — oszołomiony począł Kasper.
— Jak? a toż widoczne! a toż w oczy skacze, że was obedrą, zniszczą, sprzepaszczą,
zgłumią... zobaczycie! zobaczycie! ja więcej nie powiem, róbcie sobie, co chcecie! Róbcie, dobrze!
ja będę patrzał. Jak się skończy, dopiero mi powiecie, z czym wyjdziecie!
Szlachcic wprawdzie zrozumieć nie mógł, ale tym bardziej się uląkł; Hubka, widząc to,
coraz żywiej śmiał szydersko i perorował.
— O głowy! głowy do pozłoty! Jak to tego nie pojąć! toż oni was gubią!... to oczewista
rzecz! Robić to beze mnie — to sobie kamień do szyi przywiązać.
Radźcie się, kogo chcecie! Ja wam — prawda — daję mniej, ale to zupełnie co innego!
Rozumiesz! zapłacą wam fałszywymi asygnatami albo co, potem was za te pieniądze wezmą w
ciupę! oto co będzie! wyjdziecie jak ojciec. Co innego ze mną! Ale kiedy tak, z Bogiem! umywam
ręce.
Kasper widząc, że tu nic prócz strachu nie dostanie, już znowu brał za klamkę.
— Niechże będzie pochwalony...
— No! myślicie tam kończyć z nimi? — spytał żółciowo się śmiejąc Hubka.
— Nie, proszę pana! — na odwagę się zebrawszy zawołał Kasper — ani z panem, ani z
nimi, wola Boża! będziemy biedę klepali.
To mówiąc, mimo że spekulant znowu coś rozpoczynał, Myliński rad, że papiery pochwycił,
dopadł wózka i uciekł.
Hubka długo stał w środku pokoju zamyślony, potoczył się do butelki w kącie, napił,
odetchnął, ruszył ramionami i wyciągając pięść w stronę Zakala krzyknął:
— Czekajcie, niegodziwcy! zobaczymy, kto kogo zmoże!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ZBLIŻAMY SIĘ DO KOŃCA
MNÓSTWO WYPADKÓW I PRZYPADKÓW
Po powrocie z Sulimowa niepomału się zdziwił Stanisław, gdy matka z radością przybiegła
mu na ucho oznajmić, że znalazła porę powiedzieć ojcu o wszystkim, uprzedzić go, i — szczęściem
— nie zdawał się jej zbyt przeciwko zamiarom syna uprzedzony. Była więc nadzieja.
Staś nawzajem opowiedział jej, co zastał w pustym a teraz stokroć jeszcze puściejszym
Sulimowie, jakie było spotkanie jego ze Zmorą i z Konstancją...
— Potrzeba teraz — odezwała się matka po chwili namysłu — żebyś przy pierwszej
zręczności wszystko wyznał ojcu... uważałam, że najwięcej go obeszło to, że nic o tym nie
wiedział, i w tym miał zupełną słuszność. Dziecię, póki ma rodziców, nic im taić nie powinno! Są,
niestety, wyjątki od tego prawa, ale to wyjątki tylko.
Panu Balowi też pilno było rozmówić się z synem w tej mierze i pierwszego wieczora złapał
go w cztery oczy.
— A co, panie Stanisławie — rzekł — wiem ja o wszystkim; waści w głowie, słyszę,
romanse potajemne? To źle, bardzo źle!
— Nie było w tym tajemnicy — rzekł Staś łagodnie — bo dotąd sam nie wiedziałem, czy
miałbym się z czym zwierzać... Zresztą, żadnego zamiaru ważniejszego, a tym bardziej
wpływającego na życie całe, nie przedsięwziąłbym bez wiedzy ojca.
Pan Bal przyjął to dobrze.
— To co innego — rzekł; — hm, hm! ale cóż to za panienka? pięknie wychowana, co?
— We wszystkich względach nic więcej żądać nie można.
— Piękna parentela, słyszę? Zdałoby się to dla lustru familii, choć i Balowie nie ustąpią
nikomu; z Balogrodu! z Hoczwi! potomkowie Massagetów! Gdzież się ta panna teraz obraca?
To pytanie zarumieniło Stanisława.
— Jest w Sulimowie — odparł śmiało.
— Cha, cha! — rozśmiał się Bal — a ja waści tak ślicznie dziękowałem, żeś za interesem
moim jechał do hrabiego. Rozumiem teraz pospiech. Ale cóż tu robi?
— Hrabia opamiętał się przed śmiercią i zdaje się, że jej zostawił zapis mogący
wynagrodzić to, co niesłusznie utraciła.
— No, no, historia!
Na tym się przerwała rozmowa, ale widząc ojca tak łatwym Stanisław niewymownie się
uradował, odzyskał żywość, humor, wesołość, i to go jakoś zbliżyło do starego, rozbijając lody,
które ich dotąd dzieliły.
Strumisz tymczasem wciąż bawił jeszcze w Zakalu, a Lizia już się z nim tak spoufaliła i
potrafiła go ośmielić, że młody człowiek tracił głowę i co dzień mniej był panem siebie.
Przy niej miał odwagę olbrzymią, rankami tylko i wieczorami, gdy był sam jeden z sobą i z
tą białą papieru kartą, która mu zastępowała rodzinę i przyjaciół, opanowywała go trwoga..,Na
czym się to skończy? — pytał przelękły — tyle nadziei, tyle szczęścia, taki świt dnia pięknego, a
może po nich noc, boleść i wygnanie”!
Oburzał się na siebie, że się dał wciągnąć trzpiotowi dziewczynie, bo pojmował, jak ludzie
tłumaczyć sobie mogli postępowanie jego. Wnijść do domu sługą, by korzystać z codziennej
zażyłości i upleść intrygę, i stać się, nadużywając zaufanie, złodziejem! Ilekroć myśl mu ta
przyszła, zimny pot go oblewał, stygł nagle i karcił się jak złoczyńca. Ale w dwudziestu kilku
leciech czarne oczy kobiety, co tak głośno mówią, że przy ich dźwięku nie posłyszałbyś trąby
archanioła, są często czarem niepojętym. Wejrzenie to drętwi człowieka jak głos i oko wieszczka,
co grzechotnika lub kerasta zamawia. Wszystkie naówczas opuszczają siły, wszelka rozwiewa się
przyszłość, śmierć i hań- ba nawet zapomnieć się. dają... Strumisz targał się w swych więzach, ale
ich rozerwać nie mógł, ten kwiat cyklamu jak talizman czarodziejski, schnąc na jego sercu, wlewał
w nie jakąś niepojętą odwagę i siłę! Ażeby nie obłąkać się do reszty, postanowił przecie odjechać,
ochłonąć, i z tym poszedł jednego ranka, nim Lizię zobaczył, do pana Bala.
— Trzeba mi jechać — rzekł stanowczo na progu; — interesa, handel niepokoją mnie,
gwałtownie tam potrzebny jestem. Ostatnie listy z Warszawy pilno mnie wzywają.
Pan Erazm, któremu dobrze było z tym gościem osamotnionemu, kwaśno potrząsł łysiejącą
głową.
— A dajże mi pokój, panie Janie! siedziałbyś tu i odpoczywał, niech tam licho porwie
interesa!
— Pan sam widzi konieczność — odezwał się Strumisz.
— Ale daj mi pokój!
— Cóż zrobim z wypłatami?
— Przecież tam kogoś zostawiłeś! pomyślemy o tym, pomyślemy, a tymczasem weź waść
kij, czapkę i chodź ze mną nad Horyń z wędką.
Od niejakiego czasu rybołówstwo stało się uciechą upodobaną pana Bala; nie należy jednak
myśleć, żeby sam z wędką siedział. Próbował on tego, ale pół kwadransa żywość jego nie dała mu
dotrzymać placu; stawił więc dwóch chłopaków z wędkami, a sam chodził po brzegu, poglądając na
okolicę i ścigając ruchy włosienia.
Zbyty niczym, Strumisz poszedł z nim nad rzekę, a tegoż dnia Bal opowiedział żonie, że
chciał wyjechać; dowiedziała się Lizia i pan Jan dostał burę, a co gorzej znalazł ją tak smutną i
dotkniętą, że wyleciał z pokoju szalony szczęściem i trwogą.
Położenie jego było nieopisanym męczeństwem, na którego myśl nawet starożytność nie
wpadła. Godziny raju przeplatały się z wiekami piekła i miotały duszą rzucając ją to pod niebiosa,
to w otchłanie. Najpotężniejsza organizacja nie jest w stanie długo wytrwać takim bytem; Strumisz
czuł, że oszaleje, i ostatniego wieczora, zebrawszy się na odwagę, postanowił wyspowiadać się Lizi
z wszystkiego, co cierpiał.
Szczęściem, które czasem sprzyja zakochanym, znaleźli się oboje w ganku tak sami, jak
tylko pragnąć mogli. Jan wsparty o poręcz balkonu poglądał na nią smutnie i rozczulono, ona
obrywała listki z nieszczęśliwej wiązanki kwiatów, przed chwilą z zapałem zebranej. Rozmowa
upadła i milczenie było jakby wstępem tej sceny, której samo przypuszczenie żywo rozbijało pierś
biednego młodzieńca.
— Więc pan doprawdy odjeżdżasz? — spytała Lizia po chwili; — szczęśliwej drogi,
szczęśliwej drogi! A my tu, skazani na pożarcie Dankiewiczom i Hurkotom, pozostajemy jak
Daniel we lwiej jamie
Nawet w smutku, który głos zdradzał, Lizia troszeczkę musiała żartować.
— A! pani — odparł powoli Jan — gdyby jechać lub nie było wolą moją, jakżebym chętnie
pozostał, ale — muszę.
— A może i chcę, bom się znudził.
Uśmiechnął się Strumisz. — Czy pani to mówi doprawdy i szczerze?
— Może żartem, może szczerze... przecież, o ile miarkuję, należy mi się za to wszystko
podziękowanie.
— Choćby na klęczkach!
— Albo pan umiesz klęczeć?
— Gdyby to nie było na ganku, pokazałbym, jak mi łatwo przyszłoby upaść na kolana.
Rzekł i przechodząc z żartobliwego tonu nieszczerej rozmowy do poważniejszej, odezwał
się ciszej:
— Pani! pani! przebacz mi wcześnie, co powiem, ale dłużej pierś nie wytrzyma, usta nie
ścierpią... Spójrz, pani, na mnie i ulituj się!
Lizia podniosła główkę oblaną szkarłatem, ale Strumisz złożył ręce i mówić jej nie dał.
— Pani czujesz i widzisz, co się ze mną dzieje, pozwólże mi uciec z moim wstydem i
cierpieniem! Sługa w waszym domu, za wysoko podniosłem oczy, wstyd mi siebie samego! Ależ
mogłoż być inaczej? A! to okropna męczarnia!
— Prawisz mi pan jakieś zagadki — zręcznie odpowiedziała
Lizia. — Nie rozumiem doprawdy i rozumieć nie chcę! Czego się pan boisz, dlaczego
uciekasz? Chyba pocznę się z panem surowiej obchodzić, to mu lepiej przypadnie do smaku, po
dawnemu!
— Zniosę, co pani każesz, bom zasłużył.
— Jedź pan sobie zresztą do Warszawy — odpowiedziała po chwili — pozwalam, wiem, że
nic by nie pomogło, choćbym zakazała, więc wolę z góry pozwolić; jedź pan, ale proszę pamiętać o
Zakalu i wierzyć, że ja nie zawsze żartuję.
— Pozwól mi pani być otwartszym.
— Na co? kiedy się i tak dosyć dobrze rozumiemy — podchwyciło dziewczę podając mu
rękę — nie bój się pan.! Przyszłość zdobywa, kto o nią walczy, a serce kobiece nie jest tak słabą
podporą, jak myślą ci, co go nie są warci.
To mówiąc rzuciła mu oberwany bukiecik kwiatów i uciekła, a Jan pozostał przykuty ze łzą
w oku, powtarzając sobie ostatnie jej wyrazy, by ich nigdy nie zapomnieć, by nimi dzień
rozpoczynać i kończyć jak modlitwą...
Stanisław zastał tak skamieniałego przy słupie, że musiał go potrząsnąć za ramię, żeby z
odrętwienia przebudzić.
— Co ci jest, Janie? — spytał trochę niespokojny.
— Co mi jest? nic! — jestem szczęśliwy — wykrzyknął Strumisz.
Nazajutrz, choć z wielkim swoim smutkiem, pan Bal musiał pozwolić na odjazd Jana,
wiedząc, że od niego najwięcej teraz zależała przyszłość ich wszystkich. Zacny nasz kupiec
przekonywał się coraz bardziej, że wieś ukochana nie da mu chleba powszedniego i że dziś
używanie sielskich rozkoszy dla dziedzica jest marzeniem dziwacznym. Więcej niż kiedy pan
włości ma tylko ciężkie obowiązki, wielkie posłannictwo, ogromne brzemię, ani chwili czasu dla
siebie i swej przyjemności. Gospodarstwo z jednej, sprawy powszednie z drugiej, procesa z trzeciej,
sąsiedzi wreszcie i wypadki napastowały go jakby na przekór pojęciu, jakie miał o życiu na wsi.
Nie było dnia, nie było spokojnej godziny. Prześladowanie sąsiadów, które na czas jakiś zdawało
się ucichać, na nowo pod- żarzone zostało staraniem Teofila Zmory, który za przybyciem
Konstancji uczuł większą jeszcze złość do Balów, pierwszej przyczyny jego zaręczyn z panną
Hurkot. Ożenienie go gryzło, a kielich ten, kielich zemsty, musiał wypić do dna! nie było na to
sposobu. Widział, jak potężne głupstwo zrobił, i nie wyrzucał go sobie, ale Lizi i Balom. Hubka,
także wściekły, że mu Mylińscy z rąk się wyśliznęli, wziął się czynnie do instygowania na
przybyszów i woził o nich znowu najdziwniejsze plotki, podbudzał do najniegodziwszych kroków.
Nareszcie pani Supełkowa, nie zapominająca urazy swej i omyłki w rachubie, z pomocą kuzynków
po sądach i pomocnika dokuczała niepomału nieszczęśliwym.
Prześladowanie, ze trzech tych stron wymierzone gwałtownie, prawie w jednej chwili
rozpoczęło się na nowo. Przybrało ono formy dotąd nie próbowane, odmawiano sługi, przeciągano
osadników-szlachtę, nie mogli dostać robotników, rzemieślników, najmniejszą drobnostkę musieli
w dziesięćkroć przepłacać, na ostatek pokazały się podrzucone listy bezimienne.
Pan Bal wpadał w wściekłość prawie i latając po pokoju wołał:
— Co ja tym ludziom zrobiłem! com ja im winien!
Na to pytanie nikt by mu pewnie odpowiedzieć nie potrafił, ani ci nawet, co się tak
nielitościwie obchodzili z nim.
Przyszło do tego, że się nie było można pokazać do kościoła, dla szeptów, wykrzyków i
kłótni ludzi biorących stronę swych panów i porywających się do bójki. Proboszcz zaklinał i
gromił, ale to nic nie pomagało. Stanisław burzył się wewnątrz, ale cierpiał, przed ojcem nie wydał
się z żadną myślą, widać było jednak, że coś knuł w sobie. Na Zielone Święta nie podobna było nie
pojechać do kościoła, a choć tych spotkań z nienawistnym sąsiedztwem unikali państwo Balowie,
nie mogli na ten raz nie zetknąć się z nimi. Przyjechawszy przed furtkę zastanowił się powóz i Bal z
żoną i córką wysiadł. Staś, przybyły drugim powozikiem, zobaczywszy Zmorę i Hubkę przy furtce
stojących i jakby przygotowanych do jakiejś impertynencji, pospieszył też za nimi. Jego brew
zmarszczona i usta zacięte zapowiadały, co się z nim działo.
Zmora i Hubka postawali tyłem na samym środku ścieżki, z której boków były małe kałużki
po deszczu, tak że przejść było trudno.
Widzieli oni przybywających i zrobili to najwyraźniej umyślnie. Bal grzecznie uchylając
kapelusza poprosił o drogę, ale Zmora i jego towarzysz udali, że nie słyszą. Stanisław oburzony tą
niegrzecznością wyrwał się naprzód i dosyć silnie trąciwszy obu środkiem otworzył przejście.
— A to osobliwszy sposób wchodzenia do kościoła! — zawołał pan Zmora.
— Darują panowie! — odparł Stanisław z przyciskiem — ale przez nich przejść było nie
podobna.
To mówiąc chciał podać rękę matce i siostrze, gdy Zmora głośno się odezwał:
— Porachujemy się o to!
— Z obudwoma panami, jeśli potrzeba! — uchylając kapelusz odpowiedział Stanisław; —
dawno zręczności tej czekałem.
To rzekłszy przeszedł szybko, drżącą matkę i przelękłą prowadząc siostrę.
Bal zmięszany wcisnął się za nimi.
Dwaj rycerze, którzy, na nieszczęście, przybycia Stanisława nie widzieli, bo odwrócili się
właśnie, gdy nadjechał i wysiadał, znaleźli się w dosyć przykrym położeniu. Ani jednemu, ani
drugiemu nie śniło się doprowadzić zaczepki do pojedynku, chcieli tylko bezbronnym zrobić
maleńką przykrość. Zmora w chwili gniewu odezwał się o rachunek, ale ochłonąwszy nieco, mocno
się zachmurzył i zamyślił. W dwudziestu kilku leciech pojedynek jest igraszką, w czterdziestu nie
liczymy go już tak lekko. Gorzej jeszcze dopiekało, że pierwszą przyczyną czuł się sam pan Teofil i
miał sobie do wyrzucenia niegrzeczność parafiańską.
Co się tycze Hubki, nieszczęśliwy pan Piotr drżał już jak we febrze, i nie z gniewu, ale z nie
ukrywanej, ze strasznej bo- jaźni! Wyobraźmy sobie starego kawalera, samoluba, który cale życie
per fas i per nefas pracował, żeby sobie jaką taką wykołatać przyszłość, dochodzącego do kresu
życzeń i wstrzymanego tak niespodzianym wypadkiem na progu szczęśliwości, która się składała z
folwarku, piwa i wkrótce miała ostatecznie dopełnić ożenieniem z młodziuteńką panienką.
Hubka był tak śmiesznie przelękły samą myślą śmierci, że pan Teofil, którego także
pojedynek niemało obchodził, roześmiał się przecie z niego. Pan Piotr mówić nie mógł.
— Ale bo to waćpan namówiłeś mnie na to głupstwo! niech diabli wezmą! — odezwał się z
gniewem.
— Przyznam ci się, panie Piotrze, żem nie zobaczył tego. młokosa, myślałem, że starzy
sami, chciałem, żeby trochę sobie zamoczyły warszawskie trzewiczki.
— Tak, a teraz możemy zamoknąć, to głupstwo! ja bić się nie będę! — zamaszyste rękę
podnosząc rzekł Hubka. — A mnie to na co? z pistoletu nie strzelam, pałasza jak żyję w ręku nie
trzymałem! Szelma jestem, że bić się nie będę; niech sobie robi. co chce, do tego mnie nie zmusi.
Pan Teofil nic na ten zapalczywy wykrzyknik strachu nie odpowiedział i nie wydał się z
myślą swoją, ale, zadumany, przeszedłszy się parę razy po cmentarzu, wszedł po chwili cichaczem
do kościoła.
Nie wiem, jakim sposobem w pół godziny potem, choć wszyscy zdawali się modlić i
milczeć, każdy już wiedział o wypadku i nim przyszedł czas wyjścia, chodziły o nim wersje
najdziwniejsze. Jedni opowiadali, że Zmora uderzył Stanisława, drudzy — że Stanisław plunął w
oczy panu Hubce, inni utrzymywali, że stary Bal w błoto się wywrócił, ale koniec końcem wszyscy
byli pewni pojedynku.
Unikając nowych nieprzyjemności państwo Balowie zatrzymali się w kościołku aż do
wyjścia wszystkich i ostatni opuścili miasteczko. Biedna matka wyszła chwiejąca się, blada,
zniespokojona, ze łzami w oczach, ojciec — milczący i poruszony,, Lizia rozgniewana. Stanisław
siadł z nimi do powozu, pilno im. było pomówić z sobą.
Matka gniewała się na syna i wymawiała mu krok jego, który go niepotrzebnie narażał,
ojciec i Lizia po trosze brali jego stronę, znać jednak było w panu Balu walkę rycerskich uczuć z
ojcowskim przywiązaniem.
— Co, u kroćset basałyków! — wołał straszliwą robiąc minę — gdybym cokolwiek był
młodszy... Ale Stanisław niepotrzebnie się narażał!... krew nie woda!
— I właśnie dlatego jak wody nie godzi się ją lada czego rozlewać — przerwała matka.
— Dosyć bo nam dokuczyli! Ale bo się nie dopuści do pojedynku! Chociaż warto by im
przytrzeć rogów... strachem... Zmora, pewny jestem, bić się nie zechce. Tak bym wolał. Byle tylko
pomiarkowali raz przecie, że z siebie drwić nie dajemy... krwi przelewu nie pragnę. Zwyczaj to
barbarzyński.
Urywanymi słowy narzekała matka, gniewał się ojciec, oburzała Lizia i tak dojechali do
domu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY POJEDYNEK
Przybywszy do Brogów pan Teofil, który całą drogę myślał, rzucał się i wpadał na różne
sposoby zręcznego odwrócenia pojedynku, powiedział sobie nareszcie:
— Nie ma na to rady! potrzeba tam kogoś posłać! wyzwać, a na placu, chyba Bóg
niełaskaw, podamy sobie ręce i zapijemy szampanem.
Prawdę rzekłszy, większa część pojedynków, o których najgłośniej mówią, kończy się
zabiciem śniadania i Zmora stosownie do zwyczaju miał prawo spodziewać się takiego końca. Sam
dopomniawszy się o rachunek, musiał teraz rzecz doprowadzić do skutku. Wysłał więc gońca do
pana Porfirego, bo nikt inny nie nastręczał się w sąsiedztwie na funkcją podobną, i oczekiwał go z
niecierpliwością, chcąc to jak najżwawiej załatwić.
Pan Porfiry już od powracających z kościoła (gdyż sam nie był na nabożeństwie) dowiedział
się o wypadku i ciekawy pędził na zwiady, gdy go posłaniec spotkał.
Zrozumiał od razu, o co chodziło, ale mu to wcale nie przyszło do smaku; wolał siać plotki
niż czynny brać udział w zakazanym krwi przelewie. Ale zawrócić się było nie podobna. I on także
pomyślał: „To się skończy śniadaniem”.
Wpadł tedy do Brogów prędzej, niżeli się go spodziewano, z powodu że był potrzebny —
przybierając swój ton wyższy i poufały.
— A co tam słychać? — krzyknął od progu.
— Wiesz pan już? — spytał Zmora.
— Coś trochę.
— Wszak ten błazen potrącił mnie w kałużę — rzekł pan Teofil; — zrobił to umyślnie.
— Tak, ale pan nie chciałeś z drogi ustąpić jego matce i siostrze.
— No to co, nie mogli przejść bokiem?
— Ale koniec końców?
— Wyzwałem go zaraz na cmentarzu, a ten i mnie, i Hubce odpowiedział, że gotów nam
obu służyć. Kiedy taki zuch, prosimy... Mam do pana prośbę.
Porfiry wąsa pokręcił może dla pokrycia trochę drżącej wargi. — No, co pan każe?
— Jedź z łaski swojej i ułóż się o czas i miejsce, o broń, o warunki.
— Najchętniej! najchętniej! — rzekł zrazu pan Porfiry — ale... tylko bieda, że żadnej nie
mam wprawy! Nie wiem, jak to!... Zresztą, a nuż sekundantom wypadnie machnąć szablą, a ja,
przyznam się panu, tak zapomniałem...
— Cóż robić? przypomniemy sobie! — grając zucha rzekł Zmora.
— Ale — wahając się szepnął przybyły — a nie mogłoby to się skończyć tak jakoś zgodnie?
— Nie — rzekł pan Teofil, nie chcąc się wydać z tym, co myślał — on mnie pewnie nie
przeprosi, a ja darować uchybienia nie myślę.
— Więc naprawdę?
— Najprawdziwiej bić się będziemy. Szaławiński usta zaciął.
— To tak — rzekł powoli, jakby do siebie — to tak! no! no! a jakaż pańska broń?
— On ma prawo wybierać.
— Oj! to źle!
— Ale jaką byś pan wolał?
Pan Teofil musiał się zastanowić nieco, bo dotąd nie pomyślał o tym jeszcze gruntowniej,
pistoleta już dawno w ręku nie trzymał, szablą nie bardzo mógł władać dla jakiegoś reumatyzmu,
który mu się przyplątał po długim pobycie w Warszawie... w dodatku pistolet takie czasem sztuki
płata, a szabla tak kiereszuje. I to złe, i to niedobre!
— To mi wszystko jedno — odparł po chwili, pomyślawszy, że z obojgiem dobrze się
obejść nie potrafi.
— A zatem?
— Zatem pojedziesz z łaski swej dziś wieczorem do Zakala, rozmówisz się z tym
warszawskim wiercipiętą i będziesz żądał, żeby spotkanie miało miejsce jak najrychlej.
— Gdzie?
— W lesie naturalnie, a każdy z nas napisze wprzód testament... świadczący, że sam sobie
odebrał życie.
Te szczegóły bardzo nie w smak poszły panu Porfiremu, który więcej myślał o śniadaniu niż
o testamencie i miał wstręt naturalny do spraw krwawych, jak skoro te z projektów dalekich
zakrawać zaczynały na rzeczywistość. Posmutniał biedny pośrednik, ale się cofnąć nie było
podobna; — zawsze tylko zostawała mu nadzieja, że się nie stanie przeciw obyczajom i rzecz
potrafi zakończyć śniadaniem. Ułożył sobie mocno zastraszyć Stanisława, odmalować mu potęgę,
zręczność i siłę Zmory w barwach jak najjaskrawszych i w ten sposób do świętej przyczynić się
zgody. Z takim planem po obiadku, który obudwóm jakoś nie szedł przez gardło, wyjechał pan
Porfiry, nie bez wstrętu, ale z miną wściekłą, która zastępowała odwagę.
Nie dojeżdżając do dworu, spotkał konno pędzącego Stanisława i korzystając z tego
zatrzymał się dając mu znak, że z nim chce mówić. Łatwo się było domyśleć, o co chodziło.
Dwaj panowie uchylili czapek i zsiadłszy jeden z konia, drugi z bryczki, odeszli nieco na
stronę.
Pan Porfiry przybrał ton potężny, wysoki i wziął na się postać członka Jockey Clubu.
— Przybyłem tu — odezwał się z dandyzmem karykaturalnym — jako przyjaciel pana
Teofila Zmory, którego waćpan dobrodziej obraziłeś, wymaga on zadosyćuczynienia.
— Dam je najchętniej i jakie zechce — odpowiedział uśmiechając się Stanisław — jemu,
Hubce, panu i kto tylko zażąda.
„O! do licha! — rzekł na stronie przybyły — to coś kroi niedobrze!” — A zatem — rzekł
głośno — prosimy tylko pana o wybór broni, czasu i miejsca. Panu Teofilowi, który tyle odbył
pojedynków i wszelką bronią włada po mistrzowsku, zupełnie równo, jaką pan sobie obierzesz.
— Bardzo się z tego cieszę, że tak godnego mieć będę przeciwnika — dorzucił Staś z
uśmiechem — bo co do mnie także, pistolet, szabla, szpada, co prawie każecie, wszystko mi jedno,
od szpilki do armaty.
— Pan dobrodziej żartuje! — z wysoka rzekł Szaławiński.
— Mówię najszczerzej — chociaż ze zwyczaju wybór broni, czasu i miejsca jest przy mnie,
dozwalam państwu obrać sobie, co im się podoba...
Porfiry uczuł jakieś niemiłe wrażenie, chciał zastraszyć, został wylękniony, nie wiedział, co
począć.
— Moim sekundantem, gdy nikogo tu nie znam, będzie Parciński — bić się mogę dziś,
jutro, pozajutro, kiedy im dogodniej. Proszę mi dać znać tylko, gdzie mam się stawić i kiedy.
Porfiry uczuł za potrzebne w tym miejscu rozmowy nieco ton przybrany niewłaściwie
zniżyć, uśmiechnął się, gdyż uśmiechy stanowiły u niego przejścia z tonu w ton. — Jak to miło
widzieć takie męstwo! — rzekł z uczuciem.
— W istocie, nie jestem tchórz — odparł Stanisław, trochę od rana gniewem
wyegzaltowany — ale gdybym nim był, musiałbym nareszcie zebrać się na męstwo i na kimś
poszukiwać zniewag, jakich tu wszyscy doznajemy od naszego przybycia. Przyjechaliśmy z
gotowością przyjaźni i uczuciem życzliwości, przyjęto nas nienawiścią i prześladowaniem; czas
pokazać, że z siebie przynajmniej drwić nie damy.
Delikatne było położenie pana Porfirego; co tu powiedzieć i kogo obwinie? a jak się
tłumaczyć?
— Pan bo to bierze do serca, a to wypadek podobno — rzekł Szaławiński.
— Jakich już było tysiąc! Nareszcie trzeba raz temu położyć koniec.
Niezmiernie stropiony zawadiacką postawą i mową Stanisława biedny poseł pokręcił się,
zamruczał i pojechał, a Staś dopadłszy konia, w galop się puścił po piaskach.
Noc już była, gdy Szaławiński do Brogów dojeżdżał postanawiając teraz nastraszyć, pana
Teofila, który tego wcale nie potrzebował, i w ten sposób, gdyby można, pojedynkowi zapobiec.
Oczekiwali go już i gospodarz, i Hubka, który przybył strwożony, niemal płaczący, poradzić
się, co miał począć, powtarzając ciągle: — To grunt, że ja się bić nie będę! Niech sobie robi, co
chce, albom ja głupi? bić się nie będę! dalibóg nie będę!
Wtem zabrzęczały dzwonki, zahuczała bryczka i pan Porfiry przybierając ważną minę
człowieka, który niepoślednią odgrywa rolę, wtoczył się do pokoju.
Gospodarz powstał, Hubka trzymał się za stół, tak mu nogi drżały.
— A co? a co? — zawołali oba.
— A! niech go diabli porwą! — krzyknął Porfiry — tylko że mnie nie zjadł! to szalony
człowiek!
— Zmiłujże się, posłów nie wieszają, nie ścinają! — rzekł Zmora.
— Ale łajać, łaja.
— Jak to? możeż to być?
— To jest, nie mogę powiedzieć, żeby mi z czym nieprzyjemnym się odezwał, ale to wariat!
to wściekły!
Zmora zmarszczył brwi. — Mów bo, na co ta przesada! — Hubka ręce załamał i stał w
milczeniu, podobny do posągu Sylena na obrazie Rubensa, ale Sylena w surducie i z wysokimi
kołnierzykami.
— Spotkałem go przed Zakalem w polu — rzekł poseł; — żeby mi poczciwe słowo pisnął,
żeby poprosił na herbatę... nic. Spytałem go o wybór broni, placu, miejsca, powiedział mi tylko
pogardliwie, że gotów służyć, kiedy chcemy i z czym chcemy, od pistoletu do armaty, panu, Hubce
i mnie, i kto zechce...
— I o mnie mówił? a, ja nieszczęśliwy! to wściekły człowiek! i o mnie?
— I o panu, a dodał jeszcze, że nie tylko dwom, ale wielu się podoba stawić będzie czoło.
— Kogoż wskazuje za sekundanta?
— Parcińskiego, z powodu że nie ma tu nikogo znajomego. Otóż macie, coście chcieli,
róbcie teraz, co się wam podoba.
Pan Piotr upadł na krzesło, zakrywając oczy, Zmora począł się przechadzać z widocznym
niepokojem.
— Powiedz mi po prawdzie, bez przesady, panie Porfiry — odezwał się obracając nagle —
jaką miał minę?
— Złą trochę i bardzo drwiącą, jak Boga kocham! — rzekł Szaławiński. — Powiadam
panom, że jakkolwiek nikogo się nie boję, ale na ich miejscu być bym sobie nie życzył. Powiedział
mi wyraźnie, że dawno pragnął pomścić się na kimś za wszystkie nieprzyjemności, jakich co dzień
doznają od sąsiedztwa. Prawdę powiedziawszy, przywiedliśmy ich do ostateczności.
— Na co było przywodzić do ostateczności? to szaleństwo! — odezwał się Hubka; — co do
mnie, zrzekam się wszystkiego, jutro jadę, przepraszam i cicho siedzieć będę! mnie życie miłe! Jam
się nie głupi bić!
— O! co z tego, to nic nie będzie! — przerwał Zmora — wstyd zrobisz sąsiedztwu całemu i,
z waćpana wnosząc, pomyślą, żeśmy tu do nogi tchórze. Bij się — nie bij, ale póki ja interesu nie
skończę, nie wyrywaj się do Zakala, bo jak mi Bóg miły, że ze mną będziesz miał do czynienia!
Pan Piotr, który Zmorę uważał za zawadiaka, począł drżeć, postawiony między młotem a
kowadłem, i z wielkiego wysilenia ducha, który w nim pracował, począł się cały oblewać zimnym
potem.
Nie będziemy opisywali długiej a niezajmującej narady pana Zmory i Porfirego, którzy
wysłali nareszcie oznajmując, że miejscem spotkania ma być lasek za Nowinami, niedaleko
zakalańskiej karczmy traktowej, i że tam oczekiwać będzie pan Teofil dnia jutrzejszego wieczorem,
wybierając pistolety.
Pomimo niespokojności wszystkich mieszkańców Zakala, oczekujących wypadku z łatwą
do pojęcia bojaźnią, Staś potrafił zwieść ojca i matkę, zapewniając, że dopiero za parę tygodni
Zmora naznaczył pojedynek. Ta zwłoka robiła pani Balowej jakąś nadzieję, że się to wszystko
rozchwieje. Z rana Stanisław wysłał pistolety swoje z Parcińskim do Nowin do chaty starych
Krużków dla niepoznaki, a sam po południu siadł na konia niby dla przejażdżki.
Około godziny trzeciej z południa on i pan Tomasz już byli na placu. Staś z najzimniejszą
krwią palił cygaro przechadzając się. Parciński wygadywał historie o sąsiedztwie, z właściwą
surowością sądząc, co go otaczało, jak nieprzyjazne sobie. Godzina upłynęła na gawędce nie
postrzeżona, aż wreszcie hurkot wózka i tętent koni dał się słyszeć, a na ścieżce ukazały się dwie
najtyczanki, kilka wierzchowców i gromadka towarzysząca panu Teofilowi. Oprócz niego bowiem i
pana Porfirego, który miał minę arcykapłana przy spełnianiu tajemnic, tak go strach czynił
poważnym, znajdował się tu i Jaś Pancer kuso ubrany a wesoły, i przelękły podsędek Hurkot,
przyszły teść pana Teofila, I jeszcze parę figur mniej znajomych.
Spojrzawszy na ten uroczysty przybór Staś się zmarszczył, miało to minę napadu; z daleka
ukłonił się w milczeniu przybywającym, do których poszedł Parciński, zrzucił z siebie surdut i
począł się niecierpliwie przechadzać oczekując końca tej historii.
Przybyli ogromnie się naradzali, szeptali i widać było, że im to jakoś nie szło, gdy Parciński
w imieniu Stanisława zażądał końca, gdyż czas ubiegał i wieczór się zbliżał.
— Przystąpimy — rzekł — do nabicia broni! Tu spór się wszczął o jej wybór.
— Na wszystko pozwalam — odezwał się z daleka Stanisław — byleśmy raz skończyli
przybory i wzięli się do rzeczy.
Nie było sposobu ociągać się dłużej i sekundanci dobyli z pudełek pistolety, gdy podsędek
Hurkot, zbladły, nadęty, nie ukrywający przerażenia, jakiego doznawał na widok tych groźnych
przygotowań, zbliżył się do Parcińskiego.
— Mości dobrodzieju — rzekł, z nałogu deklamując — w podobnych okolicznościach
sekundanci zawsze starają się zapobiec krwi przelewowi.
— Wiem o tym — odpowiedział pan Tomasz — ale to daremna rzecz, jeśli pan Zmora nie
przeprosi pana Stanisława, ani myśleć o pojednaniu.
— Za co? za co? — krzyknął Hurkot — za to, że został potrącony? A to jemu należy się
przeproszenie.
— O! o tym ani mówić — rzekł Tomasz wbijając kulę. — Wiadomo panu, że to potrącenie
było tylko zapłatą za niejedne przez wszystkich panów wyrządzoną Balom nieprzyjemność! Trzeba,
żeby ktoś za te kroki zaczepne odpokutował. Mogę państwa zaręczyć, że pan Stanisław nie tylko
wymagać będzie przeproszenia, ale nawet publicznego, w plebanii!
Zmora w czasie tej rozprawy stał z daleka, ale uchem niespokojnie chwytał wyrazy,
przyszły teść poskoczył ku niemu i począł doń szeptać z wielką żywością i ruchami malującymi, co
się z nim działo.
— Oszalał! — zawołał Zmora; — będziemy się bili!
— Ale ja na to nie pozwolę! — rachując na wymowę swoję przerwał podsędek i sam
postąpił ku Stanisławowi, który z gniewu nowe zapalał cygaro.
— Nie mam przyjemności być panu znajomym — rzekł z wielkim wysileniem — ale w
takich okolicznościach zbytek ceremonii byłby śmiesznością. Bliskie węzły przyjaźni, a wkrótce
ściślejsze jeszcze, łączą mnie i łączyć mają z panem Teofilem, boleję nad ostatecznością, która obu
ich naraża. Czyż obraza jest tak wielka, żeby warta była krwi przelewu? Zastanówmy się.
— Ja jestem wyzwany — odpowiedział Staś spokojnie — to do mnie nie należy. Ale dodam
to tylko, że gdybym wyzwanym nie był, od dawna sam wyzywającym być chciałem. Policzcie się
państwo z sumieniem, iluście goryczami napoili nas wszystkich od czasu naszego przybycia, a
uznacie, że słuszny mam powód poszukiwać na pierwszym, co mi się nawinął, krzywdy swojej, a
raczej krzywdy mojej rodziny.
Pan podsędek zmięszał się, nie wiedział, co dalej mówić.
— Rozprawy do niczego nie prowadzą, do rzeczy! do rzeczy! Proszę odmierzyć plac!
Parciński rzucił chustkę i począł liczyć kroki, podsędek stał niemy i osłupiały.
Wtem szybki tętent pędzącego powozu dał się słyszeć w dali za krzakami, coraz bliżej,
bliżej, i pan Bal wyskoczył z koczyka cały zdyszany, zmięszany, nieprzytomny.
Staś pobladł i chwycił się za głowę, a podsędek uradowany wprost pobiegł ku Balowi.
— Dzięki Bogu, że pan tu na moje wezwanie przybyłeś! — zawołał z czułością niemal,
otwierając ręce jakby do uścisku; — pomożesz mi pan dobrodziej do zbliżenia tych dwóch
zajadłych i zapalonych przeciwników.
Bal oglądał się tylko, ale uśmiech radości i uprzejmości już mu się zwijał na ustach.
— Do czego to wszystko — krzyknął podsędek — do czego?! Nie miejcie państwo żalu do
nas, nie znaliśmy ich, możeśmy fałszywie wyobrazili sobie, możeśmy co zawinili. Puśćmy to w
niepamięć, podajmy sobie dłonie, zgoda, przyjaźń niech panuje między nami, nieprawdaż?
— Święte są słowa pańskie — odparł pan Bal — bodajby się ziściły!
— Panie Teofilu — przyskakując do niego zaklął go przyszły teść — bądź dobrym
przykładem, zbliż się pierwszy i daj rękę, proszę o to, wymagam! Mamy sobie do wyrzucenia,
żeśmy tak godnych ludzi ocenić nie umieli.
— Stasiu! zbliż się — rzekł ojciec.
— Ale cóż to! komedia? — zawołał Stanisław z wyraźną niechęcią.
Parciński śmiał się serdecznie.
— Panie Teofilu, nie bądź uparty, zaklinam cię w imię twej bohdanki! — Pan Hurkot sądził
w duchu, że tym wspomnieniem rozczuli i usposobi do łagodności swego przyszłego zięcia, na
którego twarzy dziwny tylko grymas wywołał.
Wszakże nie było sposobu, jakkolwiek w ten sposób Balowie wygrywali sprawę ze wszech
miar. Zmora, który wcale pojedynku nie pragnął, zbliżył się i podał Stanisławowi rękę, a ten ją
przyjął zimno i poważnie się ukłonił.
W tej samej prawie chwili z trzymanego w ręku, już nabitego pistoletu strzelił od niechcenia
do kręcącego się szczygła i położył go na miejscu.
Wystrzał ten niespodziany poprzestraszał starych, naśmieszył Parcińskiego, a pan Porfiry
obejrzawszy ofiarę i przekonawszy się, że miała głowę urwaną, pokazał ją Zmorze ukradkiem.
— Niech go kaci wezmą! — rzekł po cichu — będę mu się kłaniał z daleka.
— A teraz, kto łaskaw, zaklinam i proszę do mnie, niech ta chwila będzie nowym i
niezachwianym przymierzem między nami a godnym sąsiedztwem naszym — odezwał się pan Bal
czule rzucając się w objęcia podsędka, który go przyjął i obcałował z rozrzewnieniem.
Nastąpił uścisk z panem Teofilem powoli przychodzącym do siebie, a Jaś Pancer pierwszy
przyszedł dłoń podać Stanisławowi z prawdziwym uczuciem. Potem wszyscy ruszyli do Zaka- la,
gdzie z wielkim podziwieniem pani Balowej, nie wiedzącej o niczym, zjawiło się na raz tyle gości,
ile ich nigdy jeszcze nie było.
Oprócz Stanisława, który długo chmurny się przechadzał, reszta osób, nie wyjmując pana
Teofila nawet, byli w najwyśmienitszym humorze. Prawda, że pan Bal, podwójnie rad z takiego
końca pojedynku i początku przyjaźni, przyjął swych sąsiadów co się nazywa od serca. Wkrótce
kobiety musiały wyjść, bo gospodarz, pozamykawszy drzwi, poił ich do upadłego z tą
natarczywością polską, która gotowa na kolanach domagać się spełnienia kielicha. Nikt nie
odmawiał prośbom i o północy, gdy podano wieczerzę, tylko Jaś Pancer i Stanisław do niej zasiedli,
jeden, że mógł pić, ile mu kazano, drugi — że nic nie pił.
ROZDZIAŁ JEDENASTY NARESZCIE BĘDZIE KONIEC
Stanęliśmy wreszcie u mety, bo cóż byśmy dalej opowiadali? powszednie chyba dzieje
życia codziennego, które mniej jeszcze od pierwszych rysów tego obrazku tak powszedniego już - z
siebie — miałyby zajęcia.
Pozostaje nam tylko, wedle odwiecznego zwyczaju, pożenić naszych bohaterów, pochować
ich kilku, a wreszcie dać ojcowskie błogosławieństwo.
Czytelnik łatwo się domyśli, którzy wedle prawideł poumierać powinni, a kto się z kim
pobierze. Chodzi tylko o to, jak się to poodbywało. Prosimy jeszcze o odrobinkę cierpliwości, jeśli
się ta niecałkiem dotąd wyczerpała.
Przymierze Zakala z sąsiedztwem było zawarte i weszło natychmiast w czyn, bo i
Hurkotowie, i Dankiewicze, i co żyło, pospieszyło zawrzeć bliższą i ściślejszą znajomość z panem
Balem. Po obliczeniu tylko korzyści tego związku, nie wiem, co na nim zyskał poczciwy kupiec,
chyba to, że wszystkim służyć musiał, z czego nadzwyczaj był szczęśliwy!
Zresztą złote jabłko, jak większa część złotych jabłek świata tego, co dzień się stawało
kwaśniejszą gniłką. Ale los zawsze czymś wynagradza przez ludzi wyrządzone krzywdy. Chociaż
hrabia na śmiertelnej pościeli nie miał czasu obrachować się z panem Balem i krzywdy mu
wyrządzonej odpłacić, przestrach Hubki, który zrzekł się i procesu Mylińskich, i sam dobrowolnie
ofiarował się dla świętej zgody na nowo przerobić układ o dyferencją, z czego Parciński zaraz
skorzystał — po części straty poniesione nagrodził. Z Mylińskimi ukończono zgodnie za niewielką
sumę, a połowa dyferencji zostająca przy Zakalu polepszyła nieco stan tego majątku.
Wprawdzie nie przestały wiejskie zwyczajne kłopoty obsiadać pana Bala, który poznawał,
że prawdziwe złote jabłka tylko w raju rosnąć i dojrzewać mogły, ale z tymi powoli się oswajał i
mniej mu już były straszne, gdy lepiej swe położenie poznał. Zakale, powolnie urządzając się, nieco
większe poczęło dawać dochody, które zawsze jednak nie odpowiadały wyłożonym na nie
kapitałom. Tymczasem handel pod okiem Strumisza w Warszawie za wszystko starczył, bo szedł
nadspodziewanie szczęśliwie, a kupiec poznawał co dzień lepiej, że Janowi był winien ocalenie
majątku i cały byt swój materialny.
Skłonny do przywiązania, do egzaltacji nawet, pan Erazm wynosił teraz talenta i poczciwość
Strumisza tak wysoko, że pani Balowa odważyła mu się szepnąć nareszcie nieznacznie o Lizi i o
nim.
Bal mocno się zastanowił.
— Gdyby był szlachcic! — rzekł kiwając głową.
— Zmiłuj się, kochanie — odpowiedziała żona — a ja nią nie jestem!
— Toteż to jedyna wada asani dobrodziejki — uśmiechając się grzecznie odparł potomek
Massagetów.
Ludwika ruszyła tylko ramionami.
— Ale on musi być szlachcic! — zawołał poprawując się pan Bal. — Brzmienie nazwiska,
piękne rysy twarzy, charakter nawet rycerski dowodzą tego niezbicie. Szukałem go w Niesieckim,
nie ma, to prawda; ale ten Niesiecki bałamut, bałamut! tyle poopuszczał; byle kto jezuitom nie
świadczył, za rękaw go chował.
— Mój Erazmie — przerwała pani Balowa — szlachcic czy nie szlachcic, zdaje mi się, że
go Lizia kocha.
— Znowu bez pozwolenia! — rzekł kupiec załamując ręce. — Staś tak sobie pozwolił sam i
ona go naśladuje? Do czego to świat przyjdzie? Porządek społeczny zachwiany, nawet w ro-
dzinach już jest nasienie nieposłuszeństwa. Okropna przyszłość dla Europy!
Nie przeciwiąc się wcale pani Balowa ruszyła tylko ramionami.
— Ty pozwolisz jednak? — odezwała się. — Jestem tego pewna, oni się kochają, ona z nim
będzie szczęśliwą.
— Pozwolisz! juściż muszę, kiedy się już pokochali — z komiczną powagą rzekł ojciec —
ale to... ostatni raz!!
— Spodziewam się, bo ich więcej nie mamy.
— Mówię to na przypadek wnuków! — dodał kupiec.
Tak więc to, co się zdawało niepodobieństwem: małżeństwo Lizi i Strumisza, wyjednanym
zostało przez matkę z największą łatwością. Zresztą zbliżające się ożenienie Stanisława jak
najlepiej dogadzało teraz przyszłemu urządzeniu się całej familii. Ojciec, zawsze zakochany we
wsi, miał sobie mieszkać w domku, który kazał budować niedaleko osady Nowin w pięknym gaju
brzozowym; matka jechała do Warszawy z Lizią i przy Strumiszach żyć, chciała, dokąd —
wiedziała dobrze, że i pan Erazm, który się zaklinał, że z Zakala nie wyjedzie, przybyć musi
zatęskniwszy po swoich.
Ale wprzódy jeszcze powiedzmy o Konstancji i Stanisławie. Hrabia umierając zostawił jej
najniespodzianiej dwakroć sto tysięcy prostym długiem, a ta suma, choć nie zwracała jej ani połowy
tego, co utraciła, uczyniła ją przecie niezależną.
Za pozwoleniem ojca Stanisław oświadczył się i choć cała rodzina i opiekunowie mocno
byli przeciwni zamążpójściu jej, Konstancja z łagodnością odpowiedziawszy im, że nie zerwie
danego przez nią słowa, wytrzymała rady i perswazje, a na koniec podała rękę u ołtarza
szczęśliwemu Stanisławowi.
Państwo młodzi mieszkać mieli w Zakalu, a stary nawet myślał bardzo przezwać to miejsce
Balogrodem, co jednak do skutku z różnych powodów nie przyszło. Swoję tylko nową sadybę za
Nowinami uparł się i ochrzcił Hoczwią na pamiątkę owej Hoczwi i Średni, którą przodek jego
Mikołaj wziął po pannie Zdowskiej.
Z połączeniem Lizi i Strumisza więcej było trudności, bo tu niemal prosić i zaklinać trzeba
było Jana, żeby na swoje szczęście pozwolił, tak drżał, by go nie posądzono o rachubę, by mu nie
wyrzucano niewdzięczności i zdrady.
Dla spokojności mieszkańców Zakala i to było wielkim szczęściem, że po śmierci hrabiego
straciwszy opiekuna pani Supełkowa z mężem wynieśli się nie tylko z Supówki, ale wyjechali do
jakichś krewnych na Podole, unosząc z sobą nie zaspokojone zemsty pragnienie.
Sąsiedzi poprzyjaźnili się jak najserdeczniej z Balami w ogólności i ze Stanisławem,
którego się odtąd lękano jak ognia. Stary Bal mógł jeździć, gawędzić, przyjmować i zeszlachcił się i
zwieśniaczył zupełnie, tak że gdy opalonego i ubranego po wołyńsku nie poznawali starzy
przyjaciele warszawscy, nadzwyczaj był z tego szczęśliwy. Zajmował go domek w Hoczwi, ogród,
który zasadzał, ulepszenia, które robił w majątku, gospodarstwo, nawet plotki powiatowe, w które
już wtajemniczony powtarzał i komentował.
Zimową porą przejeżdżał się do Warszawy, gdzie zwykle zabawiał do wiosny i już grzęznąc
po drodze na pierwsze pączki zielone do swej pustelni powracał. Byłby z niej może, tęskniąc za
żoną, częściej się wyrywał, gdyby drugiego roku po osiedleniu w Zakalu pani Balowa nie
pożegnała się ze światem, przez który przeszła tak cicho, jak przechodzą anieli, że ich nie widać i
nie słychać.
Ta strata bolesna zmieniła bardzo i zestarzała pana Erazma, który coraz większego wstrętu
nabierał do miasta i już się tam prawie nie pokazywał. Całą jego zabawą było wózkiem
jednokonnym na obiad i wieczór pojechać do Zakala, by się nacieszyć synową ukochaną, wnukami
i posprzeczać ze Stanisławem, bo z nim o każdy kołek w płocie sporzył, chcąc zawsze sam
kierować wszystkim, co się działo w Zakalu.
Raz w rok Strumiszowie także przyjeżdżali na wieś odwiedzić ojca i Stanisławów, wioząc z
sobą mnóstwo fraszek tych, które wymyślało miasto, a które są taką na wsi pociechą i zabawką.
Wkrótce z Warszawy poczęły przyjeżdżać wnuki, które przy opalonych chłopcach Stasiowych
dziwnie się paniczkowato wydawały.
Parciński pozostał przy Stanisławie i pierwszy raz w życiu powiodło mu się być poznanym,
ocenionym, pozyskać przywiązanie. Nie sprzedał on domku matki, bo ten był dla niego pamiątką,
ale w nim nie mieszkał zarządzając Zakalańszczyzną z tą gorliwością, którą tylko przyjaźń natchnąć
może. Zawsze szyderski, zachował całe uczucie pod tą skorupą, przez którą się przebić nie mogło
na wierzch, choć gorąco wewnątrz tlało.
Pan Teofil Zmora ożenił się, niestety! z podsędkówną, ale to było małżeństwo niedobrane i
ocet a kwasy wydało tylko.
Ożeniwszy się, jakby tylko tego czekał, pan Teofil począł się szybko starzeć, posiwiał,
zmarszczek dostał, opuścił się; a że żonę miał młodą, nie w smak to było dla niej, zwłaszcza gdy
coraz w domu uparciej zamykać się chciał wraz z nią.
Państwo Hurkotowie wydali wkrótce i drugą córkę, ale kto by się spodziewał? za Hubkę!
Zmusił ich do tego brak zupełny młodzieży i niemożność dania posagu. Zmora ogromnie był temu
przeciwny, pracował, żeby to nie doszło do skutku, i nic nie potrafił. Tyle tylko dokazał, że ani sam
nie był na weselu, ani żonie być nie pozwolił.
Panny hrabianki Sulimowskie dotąd są jeszcze do wzięcia i mieszkają w pałacu coraz gorzej
opadającym z tynków i dachu, ale Bóg łaskaw, ktoś i po nie przyjedzie, może — z daleka!
Nie wiem zresztą, czyj by los jeszcze mógł czytelników obchodzić? chciałbym bowiem, tak
daleko ich z sobą zaprowadziwszy, dogodzić przynajmniej na końcu wszystkim ich wymaganiom;
ale zdaje mi się; żeśmy nikogo nie porzucili w drodze. Zresztą, wyobraźmy sobie, że nie
wzmiankowani wszyscy poumierali, co jest niezmiernie prawdopodobne, bo to każdego spotkać
może; za ich więc dusze proszę o wieczny odpoczynek.
KONIEC