Norman Vincent Peale
"Sztuka twórczego życia"
Oficyna Wydawnicza Logos
Warszawa 1996
ISBN 83-86941-08-1
"Książkę tę dedykuję Johnowi M. i Elizabeth P. Allenom - mojemu zięciowi
i córce - jako wyraz wdzięczności za ich pomoc przy jej tworzeniu i miłość,
którą zawsze mi okazywali."
Podziękowania
Książka, którą trzymasz w swoich rękach, nie jest dziełem jednej osoby.
Wielu ludzi służyło mi swoją pomocą i im pragnę wyrazić szczerą
wdzięczność.
Nigdy nie napisałbym tej książki bez entuzjastycznej i rzeczowej
współpracy mojej sekretarki, Sybil Light. Jestem jej wdzięczny za wszystkie
cenne uwagi na temat rękopisu.
Wyrażam podziękowania Richardowi H. Schneiderowi, starszemu redaktorowi
magazynu "Guideposts", za wnikliwą analizę poruszanych w książce problemów,
za interesujący i ważki materiał źródłowy oraz pomoc redakcyjną. Dziękuję
mu za cenny wkład do tej książki.
Ericowi Fellmanowi, Roccowi Murano i Rickowi Cox, członkom zarządu
fundacji Fundation for Christian Living i odpowiedzialnym za magazyn
"Plus", pragnę gorąco podziękować za ich rady i wskazówki.
Mojemu zięciowi Johnowi Miltonowi Allenowi i córce Elizabeth Peale Allen
składam podziękowania za ich wsparcie i mądre rady, jakich cały czas mi
udzielali.
Gorąco dziękuję mojej żonie, Ruth Stafford Peale, która udzieliła mi
wielu cennych uwag redakcyjnych, a swoją wiarą i entuzjazmem podtrzymywała
mnie na duchu w trakcie pisania.
Dziękuję także Pat Kossmann, starszej redaktorce w wydawnictwie Doubleday
Publishers i redaktorce tej książki, za wykorzystanie jej umiejętności, za
mądry osąd i entuzjazm, które doprowadziły to przedsięwzięcie do pomyślnego
zakończenia.
Wszystkim tym osobom, a także wszystkim cytowanym w tej książce, składam
gorące podziękowania.
Norman Vincent Peale
Wstęp
Większa część mojego życia upłynęła w niezmąconym szczęściu, lecz, jak to
zwykle bywa, pewne lata były mniej udane. Doceniam je, ponieważ smutek i
przeciwności są wielkimi nauczycielami. Bez nich nie mógłbym w pełni
doceniać moich szczęśliwych lat.
Jednak zasadniczo rzecz biorąc, jestem szczęśliwym człowiekiem - nie
jestem rozczarowany życiem, nie doświadczam poczucia pustki i apatii.
Staram się być bardzo aktywny. Czasami zastanawiam się, czy nie dzieje się
ze mną coś złego. Czy to możliwe, abym zachował optymizm w tych czasach,
przesyconych atmosferą negatywnego myślenia?
Może dzieje się tak dlatego, że naprawdę kocham moją żonę. Pozwólcie, że
podzielę się z wami ważnym dla mnie wspomnieniem. Pamiętam, jak pewnego
pogodnego październikowego dnia w 1927 roku rozmawiałem ze studentami przed
budynkiem Syracuse University Methodist Church. Nagle otworzyły się drzwi i
na spotkanie złocistego jesiennego poranka wyszła piękna blondynka. Moje
serce zaczęło żywiej bić. Nigdy przedtem jej nie widziałem, nie wiedziałem,
jak ma na imię, lecz byłem pewny, że ta dziewczyna jest dla mnie.
Przekonanie jej o tym zabrało mi ponad dwa lata. Dzisiaj jesteśmy
małżeństwem od sześćdziesięciu lat i mimo wielu przypadków separacji i
rozwodów ludzi w starszym wieku nadal jesteśmy w sobie zakochani. Cóż
takiego dzieje się ze mną? Z nią?
To, że jestem szczęśliwym człowiekiem, jest jednym z głównych powodów,
dla których troszczę się o ludzi, którzy nie doświadczają szczęścia. Martwi
mnie również, że moi nieszczęśliwi bliźni nie pracują z całych sił, by
odmienić swój los. W konsekwencji, nie wykorzystują w całej pełni swojej
kreatywności, na czym traci całe społeczeństwo.
Dlatego postanowiłem jeszcze raz zrobić coś w tej sprawie. Jednak, cóż
ja, jeden człowiek, mogę zrobić? Wygłaszać odczyty? Oczywiście, nadal
podróżuję z wykładami, lecz muszę przyznać, że każda mowa przemija z
wiatrem w momencie, gdy schodzę z mównicy.
Pomyślałem, że mógłbym napisać kolejną książkę. Książka przetrwa dłużej
niż mowa. Poza tym wiem, ile dobrego może zdziałać książka, napisałem ich
przecież ponad trzydzieści pięć. Książki są jak stary wiersz Longfellowa:
Wystrzeliłem strzałę w niebo,
Upadła na ziemię, nie wiedziałem gdzie...
Długo, długo później, w pniu dębu
Znalazłem ją nie złamaną...
Wierzę, że gdy dokonujemy wielkiego odkrycia, naszym obowiązkiem, nie zaś
jedynie przyjemnością, jest podzielić się nim z innymi.
Dlatego na kartach tej książki opisuję odkrycia, które pomogły mi
odwrócić bieg mojego życia. Jestem pewien, że ta sama cudowna rzecz może
przydarzyć się tobie. Mam nadzieję, że moja książka odmieni twoje życie, a
kiedy, czytając, odkryjesz nowy sens, osiągniesz pełnię życia i prawdziwe
szczęście, cel, jaki przyświecał mojemu pisaniu, zostanie spełniony.
Wierzę, że uda ci się to wszystko osiągnąć, może nawet jeszcze więcej. Z
całą mocą pozytywnego myślenia, życzę ci wszystkiego najlepszego.
Norman Vincent Peale
Rozdział 1
Zasady pozytywnego
myślenia zawsze aktualne
Pewnego niezapomnianego dnia dokonałem przełomowego odkrycia. Opowiem o
nim, ponieważ może ono pomóc każdemu. Dzień rozpoczął się całkiem
zwyczajnie. O godzinie dziewiątej rano miałem zajęcia z ekonomii, które
prowadził profesor Ben Arneson. Jak zwykle, chyłkiem wślizgnąłem się do
sali i usiadłem na wolnym miejscu w ostatnim rzędzie, mając gorącą
nadzieję, że nikt mnie nie zauważy.
Musicie wiedzieć, że byłem straszliwie nieśmiałym młodzieńcem. Jeśli sam
byłeś kiedyś nieśmiały i zakłopotany, na pewno rozumiesz męki, jakie
przeżywałem. Z powodu złego obrazu siebie i niskiego poczucia wartości
miałem bardzo mało pewności siebie. Na każde wyzwanie reagowałem postawą
"nie potrafię tego zrobić". Do tamtego pamiętnego dnia szedłem przez życie
robiąc uniki - używając przenośni - raczkując. Aż nagle odkryłem coś
wielkiego, coś, co odmieniło całe moje życie.
Ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu profesor wywołał mnie do odpowiedzi -
zostałem poproszony o wyjaśnienie pewnego zagadnienia, które trzeba było
opracować na zajęcia odbywające się tego dnia. Ponieważ zawsze ciężko
pracowałem i pilnie przygotowywałem się do lekcji, dobrze orientowałem się
w temacie. Jednak byłem przerażony na samą myśl o tym, że będę musiał
publicznie zabrać głos. Wstałem do odpowiedzi z drżącymi kolanami. Cały
czas przestępowałem nerwowo z nogi na nogę, aż w końcu straciłem równowagę.
Miałem przykre uczucie, że nie tylko fatalnie przedstawiłem omawiany
problem, lecz także zrobiłem z siebie widowisko.
Na koniec zajęć profesor odczytał kilka ogłoszeń i powiedział:
- Peale, proszę, abyś został w sali. Chcę z tobą pomówić.
Cały roztrzęsiony czekałem, aż wszyscy studenci wyjdą. Gdy zostaliśmy
sami, zapytałem drżącym głosem:
- Chciał pan ze mną rozmawiać, profesorze?
- Tak. Podejdź tutaj i usiądź po drugiej stronie biurka - powiedział dr
Arneson. Profesor siedział za biurkiem, bawiąc się małą okrągłą gumką do
ścierania - unosił ją w górę i w dół - i patrzył na mnie przeszywającym,
jak mi się wówczas wydawało, wzrokiem. Cisza stawała się coraz bardziej
przytłaczająca.
- Co się z tobą u licha dzieje, Peale? - zapytał. - Dobrze sobie radzisz
z tym przedmiotem, prawdopodobnie dostaniesz szóstkę. Jednak gdy proszę cię
o zabranie głosu, sprawiasz wrażenie okropnie zakłopotanego i mamroczesz
coś bez sensu, a następnie opadasz na krzesło z wypiekami na twarzy. Co ci
jest, synu?
- Nie wiem, profesorze - wydusiłem z siebie żałośnie. - Sądzę, że mam
kompleks niższości.
- Czy chcesz się go pozbyć i zachowywać jak prawdziwy mężczyzna?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Dałbym wszystko, aby pozbyć się nieśmiałości, lecz nie wiem, jak tego
dokonać.
Twarz profesora złagodniała.
- Norman, możesz pokonać nieśmiałość robiąc to samo, co ja zrobiłem, aby
uwolnić się od podobnych uczuć.
- Pan? - wykrzyknąłem zdumiony.- Czuł się pan tak samo jak ja?
- Właśnie dlatego zauważyłem u ciebie te symptomy - odparł profesor.
- Jak się panu udało to przezwyciężyć? - zapytałem.
Odpowiedział cicho, lecz wyczułem w jego słowach ukrytą moc.
- Poprosiłem Boga o pomoc, uwierzyłem, że On może mi pomóc i...
rzeczywiście to uczynił.
W sali przez chwilę panowała cisza. Profesor wpatrywał się we mnie.
- Nie poddawaj się Peale, nigdy nie przestawaj wierzyć w Boga i w siebie
- powiedział. Po tych słowach dał mi znak, że mogę odejść, i zaczął zbierać
swoje notatki.
Przeszedłem przez hall i szerokimi schodami wydostałem się na zewnątrz
budynku uniwersyteckiego. Zatrzymałem się na czwartym stopniu od końca. O
ile wiem, stopień ten nadal znajduje się w tym samym miejscu. Stojąc na nim
wypowiedziałem słowa modlitwy. Jeszcze dzisiaj, siedemdziesiąt lat później,
dokładnie pamiętam słowa, które wówczas wypowiedziałem: - Panie, Ty możesz
pijaka uczynić trzeźwym, a złodzieja zmienić w uczciwego człowieka. Czy
możesz także przemienić takiego biednego, nieśmiałego chłopaka jak ja i
uczynić go takim jak inni? Proszę, pomóż mi. Amen.
Gdy tak się modliłem na stopniach schodów, nagle doświadczyłem
niezwykłego uczucia pokoju. Oczekiwałem, że wydarzy się cud, i tak się
rzeczywiście stało. Jednak, jak to się zwykle dzieje w przypadku poważnych
życiowych zmian, dokonał się on w ciągu określonego czasu.
Kilka dni później inny profesor, który wykładał mój główny przedmiot,
zaprosił mnie do swojego biura i wręczył książkę zatytułowaną "The Sayings
of Ralph Waldo Emerson" ("Myśli Ralpha Walda Emersona") ze słowami: "Czytaj
Emersona, a przekonasz się, jak wielkich rzeczy można dokonać dzięki
właściwemu myśleniu". Później jeszcze inny profesor dał mi książkę pt.
"Meditations" ("Medytacje") Marka Aureliusza, który nauczał, iż życie
człowieka jest takie, jakie są jego myśli. Do końca życia będę wdzięczny
moim nauczycielom za to, że starali się pomóc młodemu człowiekowi, który
gotów był zadowolić się tym, co nie było dla niego najlepsze. Ponieważ
umiałem ciężko pracować, na pewno doszedłbym do czegoś w życiu. Jednak we
własnych oczach miałem się za nieudacznika. Myśli człowieka tak silnie
determinują jego życie, że nawet pilna praca nie kompensuje niewłaściwego
myślenia.
Na szczęście, dzięki pomocy moich profesorów, mogłem czerpać z systemu
wartości, które po pewnym czasie pomogły mi zapanować nad poczuciem
niższości i niewystarczalności. Uczucie ulgi, jakiego doznałem, było tak
radosne i cudowne, że musiałem powiedzieć innym ludziom, równie nieśmiałym
jak ja, że i oni mogą wyzwolić się ze swej niedoli. Główną myślą, którą mi
wpojono, było przekonanie o nieograniczonej mocy pozytywnego myślenia.
Stosując zasady pozytywnego myślenia odkryłem, że nawet ja sam, zwykły,
przeciętny człowiek, mogę radzić sobie w życiu o wiele lepiej niż przedtem.
Wyzwolenie kryjącego się we mnie osobowego potencjału dało tak zdumiewające
efekty, że zapragnąłem, by wszyscy zwyczajni ludzie mogli dowiedzieć się o
tym, iż mogą stać się nadzwyczajni.
Jednak oprócz pozytywnego myślenia odkryłem inną bardzo ważną zasadę, bez
której pierwsza ma niewielką wartość. Zasadą tą jest pozytywna wiara.
Myślenie stanowi korpus rakiety, wiara zaś jednostkę napędową, która wznosi
ją do gwiazd. Myślenie rodzi działanie, wiara powoduje, że wszystko staje
się możliwe.
W ostatnim numerze "Harvard Business Review" przeczytałem raport, w
którym szef oddziału firmy ubezpieczeniowej Metropolitan Life Insurance
Company pisze, że agenci ubezpieczeniowi, działający w warunkach ostrej
konkurencji, osiągają lepsze wyniki od swoich kolegów działających w
warunkach charakteryzujących się mniejszym stopniem rywalizacji. W celu
zbadania prawdziwości tej tezy autor artykułu przydzielił sześciu
najlepszych agentów ubezpieczeniowych najlepszemu asystentowi od
zarządzania. W swym raporcie pisze o następujących rezultatach tego
posunięcia: "Niedługo po stworzeniu tego zespołu inni pracownicy agencji
ubezpieczeniowej zaczęli nazywać jego członków "superpersonelem", w
działaniu zespołowym odznaczali się oni bowiem wysokim |esprit "de |corps.
Wyniki pracy zespołu osiągnięte w ciągu pierwszych dwunastu tygodni
znacznie przewyższyły nasze najbardziej optymistyczne oczekiwania (...)".
Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest prosta. Agenci ubezpieczeniowi
wchodzący w skład zespołu wiedzieli, że są uważani za "superpracowników"
uwierzyli w to, że są najlepsi, i walczyli, by sprostać temu wyobrażeniu.
To, co się stało, przypomina teorię "samospełniającego się proroctwa"
głoszącą, że wszyscy ludzie - dorośli i dzieci - stają się takimi, jak się
po nich oczekuje.
Zobaczmy teraz, co się stało z inną grupą agentów pracujących w tym samym
biurze, i których uważano za "przeciętnych". W normalnych warunkach mogliby
oni w dalszym ciągu osiągać przeciętne wyniki sprzedaży. Jednak dynamiczna
kobieta odpowiedzialna za ich pracę wierzyła, że ona i jej personel są
równie uzdolnieni, jak menedżer "supergrupy" i jego pracownicy. Udało się
jej przekonać swoich agentów ubezpieczeniowych, że mogą uzyskać lepsze
wyniki sprzedaży od tamtych. Wychodząc naprzeciw wyzwaniu, "przeciętni"
agenci uwierzyli, że mogą tego dokonać, i zwiększyli sprzedaż bardziej niż
ich koledzy "superagenci". Ich szefowa spowodowała, że spełnili jej
przewidywania - osiągnęła to poprzez okazanie swojej wiary w ich
możliwości.
Takie właśnie są skutki wiary.
Dokonaj świadomego wyboru, aby wierzyć. Pamiętaj, że pracownicy uznawani
za przeciętnych nigdy nie zwiększyliby sprzedaży, gdyby nadal wierzyli w
to, że są przeciętnymi agentami.
Przykłady takie jak wyżej opisany sprawiają, iż rozumiem, jak dziwnym i
skomplikowanym tworem jest ludzki umysł. Niektórzy ludzie są stali i godni
zaufania, od dzieciństwa aż do starości. Rzadko popadają w konflikt z sobą.
W szkole ludzie ci dostają dobre stopnie, później osiągają dobre wyniki w
pracy, dobrze im się wiedzie, niektórym nawet bardzo dobrze. Inni ludzie są
mniej zorganizowani i trwonią swoje zdolności tak, że mówimy o nich ze
smutkiem: "Bardzo źle skończyli, a kiedyś mieli przed sobą takie wspaniałe
możliwości".
Jeszcze inni, których życie psychiczne i emocjonalne wydaje się
uporządkowane, z czasem stają się ludźmi pozbawionymi wewnętrznego ładu i
niszczą jedną okazję po drugiej, pomimo swoich wrodzonych talentów. Jeszcze
inni, hojnie obdarowani przez naturę szlachetnymi cechami charakteru,
wydają się nie mieć żadnego określonego celu albo brak im zdolności do
podejmowania rozważnych decyzji. W końcu przeżywają załamanie psychiczne.
Wszyscy słyszeliśmy o wybitnych finansistach z Wall Street, którzy trafili
do więzienia, o dygnitarzach, z którymi nikt ważny nie chciał się spotkać,
ponieważ wyszło na jaw, że są pozbawieni podstawowych zasad moralnych.
Historia jest pełna takich ludzkich wraków, a przecież wielu z tych ludzi,
gdyby tylko potrafili sprawować nad sobą właściwą kontrolę, mogłoby stać
się wybitnymi przywódcami politycznymi czy dyrektorami wielkich firm.
Dlaczego jedna osoba odnosi sukces, a druga doznaje porażki? Dlaczego
jeden człowiek mile nas zaskakuje, a drugi sprawia nam zawód? Myślę, że
znam odpowiedzi na te pytania.
Pozwólcie, że opowiem wam o mężczyźnie, którego poznałem kilka lat temu.
Przypomniałem sobie o nim pewnej nocy, którą spędziłem w Columbus, w stanie
Ohio, gdzie wygłaszałem cykl odczytów. Z okien mojego pokoju, znajdującego
się na dwudziestym ósmym piętrze hotelu, rozciągała się szeroka panorama
miasta. Podziwiając widok zauważyłem grupę starych budynków z kamienia, w
których, jako dawny mieszkaniec Columbus, rozpoznałem więzienie stanowe.
Nigdy nie zapomnę kolegów i koleżanek z czasów mojej młodości, których
poznałem mieszkając w różnych miastach stanu Ohio - Cincinnati, Columbus,
Bellefontaine, Delaware - i jestem szczęśliwy, iż mogę powiedzieć, że
praktycznie wszyscy oni wyszli na porządnych ludzi, a niektórym powiodło
się wręcz doskonale. Lecz gdy patrzyłem z góry na gmach więzienia stanowego
Ohio, przypomniałem sobie o pewnym mężczyźnie, któremu się nie udało. Był
on obdarzony ujmującą osobowością i umysłem tak bystrym, że mógłby ukończyć
uniwersytet z wyróżnieniem - był ostatnią osobą, o której pomyślelibyśmy,
że skończy w więzieniu. Pochodził z uroczej małej wioski, po skończeniu
szkoły został jednym z głównych urzędników miejscowego banku i był
powszechnie szanowanym obywatelem. Był człowiekiem sukcesu, który tak
przyciągał do siebie ludzi, że uważano, iż powinien kandydować do Kongresu.
Mówiło się o nim, że w wyborach będzie się poważnie liczył.
Później poślubił piękną i bogatą dziewczynę z Chicago. Ta atrakcyjna para
stała się niebawem duszą lokalnego życia towarzyskiego. On ubóstwiał swoją
żonę i dawał jej wszystko, czego chciała. Ona najwyraźniej sądziła, iż jej
mąż ma większe zasoby finansowe, niż rzeczywiście posiadał. Prowadzili
luksusowe życie, jeździli na drogie wycieczki i rejsy i wkrótce jego
wysokie wynagrodzenie przestało wystarczać na pokrywanie wydatków.
Pewnego wieczoru, gdy pracował sam w banku, przez głowę przemknęła mu
myśl, że mógłby przecież "pożyczyć" trochę gotówki. W następnym miesiącu
nie planowano żadnej kontroli bankowej. Na giełdzie właśnie zaczęto grać na
zwyżkę, a ceny akcji miały wzrosnąć jeszcze bardziej. Nie dawała mu spokoju
myśl, że mógłby zainwestować pieniądze banku i szybko na tym zarobić.
Później zwróciłby "pożyczone" pieniądze i dysponował większą gotówką.
Jednak był człowiekiem uczciwym, honorowym i odrzucił taką myśl.
Thomas Carlyle, sławny angielski poeta, powiada: "Myśl jest przodkiem
czynu". To głęboka życiowa prawda! Innego wieczoru, gdy mężczyzna sam
pracował w banku, powróciła ta sama myśl. Tym razem opór woli był słabszy -
wyciągnął rękę i zrobił to, co owa myśl mu podsunęła.
Sytuacja na giełdzie nie ułożyła się tak dobrze jak myślał, a rutynową
kontrolę bankową przeprowadzono wcześniej niż planowano. "Pożyczka" została
odkryta i wielkie żelazne wrota więzienia stanowego zatrzasnęły się za
dobrym człowiekiem, który źle myślał.
Wiele lat później córka tego bankiera umówiła się ze mną na spotkanie w
moim biurze w Nowym Jorku.
- Zawsze smuciłam się z powodu mojego ojca - powiedziała. Podziwiałam go
i kochałam. Dlatego chcę wiedzieć, czy był słabym człowiekiem. Czy był zły?
Znał go pan. Proszę mi powiedzieć, jaki był.
- Pani ojciec nie był złym człowiekiem - odpowiedziałem. - Nie uważam
też, by jego głównym problemem była słabość charakteru. Był inteligentny,
lecz miał problem ze swoim myśleniem.
Starałem się pocieszyć jego córkę i jestem szczęśliwy mogąc powiedzieć,
że po spłaceniu długu wobec społeczeństwa ten człowiek i jego rodzina na
nowo się połączyli.
Mówiąc, że człowiek ten miał problem ze swoim myśleniem, uważałem, iż
postrzegał świat w kategoriach negatywnych. Niejako z założenia traktował
swoją żonę jak delikatnego, wyperfumowanego, pięknego lekkoducha. Gdyby
myślał o niej bardziej pozytywnie, zobaczyłby ją taką, jaką była naprawdę -
inteligentną i silną. Dowiodło tego jej postępowanie, gdy został skazany i
osadzony w więzieniu. Gdyby tak myślał, powiedziałby jej o prawdziwym
stanie ich finansów i z pewnością we dwoje poradziliby sobie z tym
problemem. Jestem o tym przekonany, ponieważ naprawdę się kochali, a nie ma
rzeczy niemożliwych dla dwojga kochających się ludzi.
Każdy, kto wybiera niewłaściwą drogę, napotyka problemy. Droga na skróty
może wydawać się łatwiejsza i bardziej odpowiednia. Jednak Jezus Chrystus
naucza: "(...) szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do
zguby..." (Ew. Mateusza 7,13). Ludzie, którzy czynią zło, zwykle odznaczają
się sprytem i niekiedy, na jakiś czas, udaje się im uniknąć konsekwencji
łamania prawa. Zasadniczo jednak są głupi, gdyż w końcu zostają złapani, o
czym świadczy choćby niedawno ujawniona historia pewnego finansisty z Wall
Street, którego kiedyś uważano za jednego z najsprytniejszych inwestorów.
Carlyle miał rację: "Myśl jest przodkiem czynu". Pierwsza myśl, jeśli
tylko damy jej schronienie w naszym umyśle, stanie się iskrą, która wywoła
określone postępowanie. Nasz sukces czy porażka zależy od tego, czy ta myśl
jest pozytywna, czy negatywna.
Jednak to, co następuje po pojawieniu się pierwszej myśli, jest równie
ważne jak ona. Nazywam to "procesem rozważania" - czyli sposobem, w jaki
podchodzimy do danego problemu czy nadarzającej się okazji.
Na biurku w moim gabinecie stoi miniaturowa replika słynnej rzeźby Rodina
"Myśliciel". Zawsze, gdy pojawia się problem, przypominam sobie: "Bądź
myślicielem. Przemyśl wszystko dokładnie, dokonaj chłodnej, intelektualnej
analizy". Zaklinam samego siebie: "Normanie, na litość boską, pamiętaj, aby
nie podejmować decyzji w sposób emocjonalny".
Tak, ta maleńka rzeźba uchroniła mnie przed wieloma głupimi posunięciami.
Oczywiście miałem również swoje mniej szczęśliwe momenty. Każdy, kto nie
chce się do tego przyznać, narobi sobie kłopotów, życie uczy bowiem, iż
nawet najbystrzejsza osoba może dokonywać zdumiewająco głupich rzeczy.
Jedynym zabezpieczeniem przed popełnieniem błędu jest myślenie - zawsze
należy myśleć.
Pozwólcie, że opowiem wam historię o tym, w jaki sposób myślenie
spowodowało radykalną różnicę w karierze pewnego człowieka.
Człowiek ten nazywał się Lee Buck. Jeden z najbardziej przełomowych dni
jego życia rozpoczął się pewnego kwietniowego popołudnia 1974 roku. Lee
Buck siedział za biurkiem w swoim gabinecie, w biurze firmy New York Life
Insurance Company na Manhattanie. W pewnej chwili sekretarka powiedziała,
że ktoś z rady nadzorczej chce się z nim spotkać.
Lee był podekscytowany. Od dawna czekał na ten telefon. Był pewny, że
otrzyma propozycję pracy, o którą starał się od dawna: stanowisko
wiceprezydenta firmy odpowiedzialnego za działalność marketingową.
Było to jego celem już dwadzieścia lat temu, gdy przyłączył się do firmy
jako agent zajmujący się sprzedażą ubezpieczeń. Ciężko pracował i z czasem
awansował na obecnie zajmowane stanowisko wiceprezydenta odpowiedzialnego
za sprzedaż ubezpieczeń we wschodnich stanach Ameryki. Oczekiwał, że na
nowym stanowisku będzie kierował pracą dziesięciu tysięcy agentów
sprzedających ubezpieczenia w całych Stanach Zjednoczonych, a więc
najważniejszym działem operacji prowadzonych przez New York Life. Był
pewny, że członek zarządu wie, iż on jest najlepszym kandydatem na to
stanowisko.
Biuro jego przełożonego znajdowało się na następnym piętrze, więc by
zaoszczędzić czasu poszedł schodami. Gdy był już prawie na miejscu,
zatrzymał się i zrobił najważniejszą rzecz, jaką można zrobić. Przystanął
na moment, by pomyśleć i pomodlić się. Poprosił o mądrość i wewnętrzny
pokój niezbędny do przyjęcia wszystkiego, co może się wydarzyć, i jak
najlepszego tego wykorzystania.
Po kilku minutach wszedł do dużego, wyłożonego dywanami biura członka
rady nadzorczej, w którym ciężkie zasłony tłumiły hałasy dochodzące z
Madison Avenue. Siwowłosy mężczyzna uścisnął mu dłoń, wskazał fotel, a
następnie oznajmił:
- Lee, George zostanie wiceprezydentem odpowiedzialnym za marketing. Ty
będziesz wiceprezydentem odpowiedzialnym za sprzedaż ubezpieczeń. Czy
zgodzisz się na to? - zapytał.
Mężczyzna ten był lekko zdenerwowany, Lee Buck miał bowiem opinię
człowieka impulsywnego.
Lee spojrzał na niego zaszokowany. Według niego, departament ubezpieczeń
grupowych był najmniej ważnym działem, przez wielu uważanym za przybrane
dziecko firmy. Zajmowano się w nim sprzedażą grupowych polis
ubezpieczeniowych, a wszystkie jego operacje stanowiły jedynie małą część
interesów, którymi zajmował się potężny dział marketingu.
Czuł, że narasta w nim rozczarowanie i gniew. Lecz było tak tylko przez
chwilę. Dzięki wcześniejszej chwili skupienia Lee potrafił odchylić się
spokojnie na krześle i powiedzieć: "W porządku".
Członek rady nadzorczej był zaskoczony. Rozmawiali jeszcze chwilę o tym,
czego można dokonać w departamencie ubezpieczeń grupowych. Chociaż wielu
mężczyzn i kobiet uznałoby to za degradację, Lee postanowił potraktować
swoje nowe stanowisko jako okazję.
Pamiętał o radzie, której udzielił mu doświadczony agent ubezpieczeniowy,
gdy rozpoczynał pracę w ubezpieczeniach. "Wykorzystuj każdą okazję, synu",
powiedział mu ten doświadczony pracownik. "Po czym poznam, że jakaś
sytuacja stanowi okazję?", zapytał wtedy. "Nie możesz tego poznać",
usłyszał w odpowiedzi. "Musisz stale próbować różnych możliwości".
Lee postanowił spróbować. Analizując możliwości rynkowe, rysujące się
przed ubezpieczeniami grupowymi, odkrył nowe perspektywy, które nigdy
przedtem nie były dostrzegane. Zainspirował swoich pracowników i osobiście
przeprowadził setki rozmów telefonicznych. W ciągu pierwszego roku podwoił
wyniki osiągane w poprzednich latach. Po upływie zaledwie kilku lat jego
oddział był odpowiedzialny za największą emisję polis ubezpieczeniowych od
początku istnienia New York Life.
Po czterech latach od przejęcia tego traktowanego po macoszemu
departamentu i uczynieniu zeń jednego z najważniejszych filarów firmy Lee
został awansowany na stanowisko wiceprezydenta odpowiedzialnego za cały
marketing.
Jak potoczyłyby się wypadki, gdyby Lee Buck nie zatrzymał się na chwilę,
by pomyśleć i poprosić o mądrość? Gdyby poddał się swojemu pierwszemu
impulsowi i wybuchnął gniewem, którego wszyscy doświadczamy, gdy czujemy,
że niesprawiedliwie nas potraktowano, bardzo łatwo mógłby zamknąć przed
sobą drogę prowadzącą na najwyższe szczeble kariery. Jednak Lee zastanowił
się przez chwilę; jego dalsza kariera w ubezpieczeniach, która była niejako
tego rezultatem, powinna służyć za przykład dla wszystkich młodych mężczyzn
i kobiet, którzy mają zamiar poświęcić się karierze zawodowej.
Wszystkie moje dotychczasowe rozważania prowadzą do wskazania tego, co
skłoniło mnie do napisania jednej z moich najważniejszych książek -
książki, która w oczywisty sposób pomogła wielu ludziom. Gdy podejmowałem
decyzję, że zostanę duchownym, uznałem, że moim życiowym celem będzie
pomaganie ludziom w znalezieniu szczęścia i sukcesu w życiu.
Jednak do czasu, gdy napisałem tę książkę, minęło wiele lat od tego
pamiętnego dnia, kiedy byłem nieśmiałym, zakłopotanym uczniem drugiego roku
Ohio Wesleyan i gdy profesor Arneson zachęcił mnie, abym wierzył w Boga i w
siebie.
Po zakończeniu nauki w Ohio Wesleyan i w Boston University zacząłem
pracować jako duchowny i przez krótkie okresy pracowałem w Berkeley (Rhode
Island), Brooklynie i Syracuse. Następnie, w roku 1932, powróciłem do
Nowego Jorku, gdzie mieszkam do tej pory.
Gdy byłem duchownym w Marble Collegiate Church na Fifth Avenue, jednym z
moich przyjaciół był dr John Landale, w latach trzydziestych znany
naukowiec, który miał biuro swojej redakcji na tej samej ulicy.
- Napisz książkę, która byłaby wykładnią tego, czego uczysz z mównicy -
poradził mi.
Popatrzyłem na niego bez entuzjazmu. Pomysł napisania takiej książki
nigdy nie przyszedł mi do głowy.
- Ależ John - odparłem.- Dzisiaj tylko znani naukowcy piszą książki z
dziedziny religii i psychologii, a ja w żadnym wypadku nie mogę uchodzić za
naukowca.
Jednak moje słowa nie powstrzymały Johna Langdalea. Zawsze gdy mieliśmy
okazję ze sobą rozmawiać, naciskał na mnie w tej sprawie.
W końcu wyjaśniłem mu, że nie znam fachowej terminologii, jaką posługują
się naukowcy, i dodałem, że mam wielki szacunek dla nauki, lecz interesuje
mnie wyłącznie komunikowanie się z prostym człowiekiem z ulicy.
Kontynuując mój wywód, powiedziałem, że owszem, kiedyś trochę pisałem,
lecz było to w czasach, gdy pracowałem jako reporter dla gazet.
Oczy Johna zaświeciły się, pochylił się do przodu.
- Normanie, opowiedz mi o tym.
- No cóż, przez trzy lata pracowałem w Findlay, w stanie Ohio, dla gazety
"Morning Republican" (później wychodziła pod zmienionym tytułem, jako "The
Courier"). Następnie przeszedłem do "Journal" z Detroit, gdzie pracowałem
pod kierownictwem Grove'a Pattersona.
John Langdale odchylił się do tyłu na krześle i uśmiechnął szeroko.
- Tak, słyszałem o nim, Grove Patterson jest jedną z największych postaci
w historii amerykańskiej żurnalistyki - powiedział.
- Tak, to był naprawdę ktoś - przytaknąłem. - Nigdy nie zapomnę mojego
pierwszego dnia w nowej redakcji. Kiedy opowiedziałem mu o mojej pracy dla
gazety z Findlay, powiedział: "Zostałeś wyszkolony przez Hemingersów, co?
Nie ma lepszych od nich. Miałeś najlepszą szkołę, jaką można mieć".
Następnie wyciągnął duży arkusz żółtego papieru i swoim piórem narysował
punkt na środku. "Co widzisz?", zapytał. "Punkt", odparłem zastanawiając
się, do czego zmierza. "Źle, to kropka", warknął. "Największy środek
literacki znany człowiekowi. Gdy zobaczysz kropkę, Peale, nigdy nie pisz
już nic więcej".
John Langdale, siedzący po przeciwnej stronie mojego gabinetu, roześmiał
się.
- To rzeczywiście brzmi jak słowa Grovea Pattersona, w porządku. Czego
jeszcze cię nauczył?
- Cóż, nauczył mnie, bym używał najprostszych słów. Na przykład, zamiast
sprokurować - otrzymać. Mówił mi: "Normanie, dla kogo piszesz? Powiedzmy,
że masz tu profesora uniwersytetu, a tam robotnika kopiącego doły. Dla
którego z nich będziesz pisał?" "Dla robotnika", odpowiedziałem. "Wtedy
zrozumie mnie profesor i zwykły robotnik". Grove Patterson pokiwał głową.
"Hemingersowie z Findlay dobrze cię nauczyli".
Gdy skończyłem swoją opowieść, byłem pewny, że dr Langdale zrezygnuje z
nakłaniania mnie do napisania książki naukowej. On jednak zareagował w
najbardziej nieoczekiwany sposób.
Długimi krokami przeszedł przez pokój, poklepał mnie po ramieniu i
powiedział pełnym entuzjazmu głosem:
- To wspaniale, Norman. Nadszedł czas, aby ktoś napisał książkę dla
zwykłych ludzi. Normanie, ty możesz tego dokonać. Napisz prostym,
bezpośrednim, amerykańskim angielskim, największym językiem porozumiewania
się, jaki zna świat, a ja opublikuję to, co napiszesz!
Byłem zdumiony, że uznany naukowiec mówi w taki sposób. Lecz już zaraził
mnie swoim entuzjazmem. Zabrałem się do pisania i... sześćdziesiąt lat
później nadal się tym param.
Moja pierwsza książka nosiła tytuł "The Art of Living" ("Sztuka życia"),
taka książka literacka. Wydanie w twardej oprawie sprzedawano po zawrotnej
cenie jednego dolara.
Drugą książką była rzecz motywacyjna, zatytułowana "You Can Win" ("Możesz
zwyciężyć"). Nie muszę chyba dodawać, iż nadal wierzę, że każdy, kto myśli
o sobie, że potrafi, może być zwycięzcą. Później był bestseller, książka
zatytułowana "A Guide to Confident Living" ("Przewodnik po życiu
nacechowanym pewnością siebie").
Następnie, w latach 1950-1952, starałem się zawrzeć wszystko, czego się
nauczyłem przez te lata, w innej książce zatytułowanej "The Power of Faith"
("Potęga wiary"). Gdy pokazałem jej rękopis wydawcy z Nowego Jorku,
przeczytał go i prychnął pogardliwie:
- Ta książka nie sprzeda się nawet w nakładzie dziesięciu tysięcy
egzemplarzy. Moja rada jest następująca: skróć ją trochę, dodaj nieco
innego materiału i nazwij ją "How to Live Twenty-Four Hours a Day" ("Jak
żyć dwadzieścia cztery godziny na dobę").
Jego propozycja zbytnio mnie nie zainteresowała i, mając tego wszystkiego
po dziurki w nosie, na jakiś czas odłożyłem rękopis książki na półkę, gdzie
leżała przez rok. Kiedyś Ruth, moja żona, znalazła go, odkurzyła i zaniosła
do Myrona L. Boardmana, wtedy wiceprezydenta wydawnictwa. Książka mu się
spodobała i w kilka dni później Ruth i ja siedzieliśmy w jego biurze.
- Norman, proponuję inny tytuł. Zauważyłem, że w twoim rękopisie cały
czas powtarza się pewne zdanie.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Nie jestem pewien, czy wiem, co masz na myśli, Myron.
- Nie wiesz - odpowiedział. - Nie sądzę, że jesteś tego świadomy, lecz
podświadomie, bez przerwy powtarzasz je. Myślę, że taki też powinien być
jej tytuł.
Ruth i ja spojrzeliśmy po sobie pytająco. Potem zwróciłem się do Myrona:
- Powiedz, jaki, twoim zdaniem, powinien być jej tytuł?
Patrzył na mnie przez długą chwilę, a następnie powiedział:
- "Moc pozytywnego myślenia" ("The Power of Positive Thinking").
Wtedy pierwszy raz usłyszałem ten tytuł. Tego samego dnia ponownie
przeczytałem rękopis i przekonałem się, że stwierdzenie to rzeczywiście
pojawiało się tam wiele razy.
Myron i Ruth zgodzili się, że nowy tytuł wyraża to samo, co stary "The
Power of Faith" ("Potęga wiary"), który zdaniem Myrona interesowałby
jedynie ograniczony krąg czytelników.
Przystałem na dokonanie tej zmiany, książka ukazała się drukiem i
dzisiaj, po trzydziestu ośmiu latach, nadal się ją sprzedaje, chociaż
całkowicie nowym odbiorcom. Sprzedaż tej książki na całym świecie osiągnęła
poziom dwudziestu milionów egzemplarzy, co sprawia, jak mi mówią, że jest
jedną z najlepiej sprzedających się książek wszystkich czasów.
Początkowo martwiłem się tym tytułem. Czy czasem nie przeczytałem gdzieś
tej frazy i nie zapadła ona w moją podświadomość? Bardzo skrupulatnie to
zbadałem, lecz po wielu miesiącach badań przekonałem się, że tytuł "The
Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia") nie był nigdy
przedtem używany.
Jako człowiek prostej wiary doszedłem do wniosku, że Wszechmogący Bóg,
najlepszy we wszechświecie ekspert w dziedzinie czasu właściwego na
wszystko, podsunął mi pomysł tej książki, bym przekazał jej przesłanie
czytelnikom na całym świecie. Dlaczego spośród wszystkich ludzi wybrał
akurat mnie? Czy nie mógł wybrać sobie lepszego pośrednika? Oczywiście.
Zauważyłem jednak, że do spełnienia swojej woli Bóg zwykle wybiera najmniej
prawdopodobnego kandydata. A może On wybiera ludzi z przeciętnymi
zdolnościami i grubą skórą, którzy potrafią znieść krytykę innych? Tej
bowiem, wierzcie mi, miałem bardzo wiele.
Niekiedy odnosiłem wrażenie, że każdy erudyta, o jakim słyszałem, i
wielu, o których nie miałem pojęcia, atakowało ją. Książkę wyśmiewano jako
"zbyt prostą", "przedkładającą umysł ponad materię", "instrument, dzięki
któremu można się wzbogacić". Im bardziej moja książka stawała się
popularna, tym bardziej ją krytykowano. Uznany naukowy komentator napisał
bardzo surową recenzję w modnym magazynie literackim. Ktoś inny nazwał ją
"wypaczeniem religii chrześcijańskiej". Zaś bardzo znana postać ze świata
polityki wygłosiła bystrą uwagę: "Św. Paweł apeluje, Peale bulwersuje".
Naturalnie, chwiałem się pod tymi ciosami. Okazało się jednak, że na
jednego wrogo nastawionego krytyka przypadają setki tysięcy zwyczajnych
czytelników, którzy pisali mi, że książka odmieniła ich życie na lepsze. Co
najważniejsze, wielu powiedziało, że książka pomogła im odnaleźć Boga.
Stopniowo fraza "potęga pozytywnego myślenia" przeniknęła do języka, a
następnie do całej kultury amerykańskiej, i w końcu stała się znana w
świecie. Książkę przetłumaczono na czterdzieści osiem języków.
W dalszym ciągu otrzymuję listy od czytelników. Oto kilka przykładów
listów, których autorzy wyrazili zgodę na ich opublikowanie:
"Drogi doktorze Peale. Bardzo mi Pan pomógł w ciągu kilku ostatnich lat.
Pragnę podzielić się niektórymi z tych cudownych rzeczy, jakie spotkały
mnie i moją rodzinę... Sądziłem, że sprawi to Panu radość, gdy dowie się
Pan, jak pomogły mi zasady pozytywnego myślenia.
Na lustrze w mojej łazience umieściłem kartkę z wymienionymi celami. U
dołu znajdował się napis "Oczekuj na cud".
1.Jestem obecnie dyrektorem do spraw operacji regionu szóstego.
2. Mój roczny dochód wynosi dzisiaj sto tysięcy dolarów.
3. Mój dom nie ma obciążonej hipoteki.
Traktowałem te cele tak, jakby już były zrealizowane i trzymałem się tej
wiary w dobrych i złych czasach, pomimo kilku całkiem poważnych trudności.
W czerwcu pierwszego roku zrealizowałem cel numer 1. W październiku
następnego roku zostałem wiceprezydentem mojej firmy. Moje wynagrodzenie
przekroczyło kwotę wskazaną jako cel numer 2. Firma odkupiła ode mnie mój
dom, co spowodowało, że jest on wolny od jakichkolwiek obciążeń. (Domyślam
się, że powinienem był być nieco bardziej ostrożny formułując cel numer 3;
może nie musiałbym się przeprowadzać. Jak mówi stare przysłowie - lepiej
bądź ostrożny wygłaszając życzenia, gdyż prawdopodobnie zostaną one
spełnione.)
Teraz wiedzie mi się nawet jeszcze lepiej. Nasza firma połączyła się z
inną. W wyniku tych zmian, w nowo powstałej firmie zostałem mianowany
regionalnym wiceprezydentem na północno-wschodnią część Stanów
Zjednoczonych i mam jeszcze większy dochód.
Na początku tego roku razem z żoną zaczęliśmy dawać dziesięcinę na
kościół i proszę zgadnąć, co się stało? Nie straciliśmy tych pieniędzy.
Mamy ich teraz nawet więcej niż przedtem. Dawanie dziesięciny naprawdę
działa.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ naprawdę pomógł pan mnie i mojej rodzinie
poprzez swoje wykłady na taśmie, przez The Positive Thinkers Club (Klub
ludzi pozytywnie myślących), magazyn "Guideposts" i swoje książki. Jeszcze
dziesięć lat temu miałem pewne, bardzo złe, nawyki, które omal nie
spowodowały rozpadu mojego małżeństwa. Na szczęście dostrzegłem światło.
Niech Panu Bóg błogosławi za tak wiele cudownych rzeczy, jakie Pan zrobił
dla mnie, dla mojej rodziny i milionów ludzi na całym świecie. Szczerze
oddany - Jim McComas."
A oto list od innego mężczyzny, którego tak niewiele dzieliło od
osobistej tragedii.
Drogi doktorze Peale. Po wyjściu z wojska zapuściłem korzenie, ożeniłem
się i poszedłem do pracy, aby osiągnąć sukces, zarobić mnóstwo forsy,
udowodnić moim teściom, jaką szczęściarą była ich córka wychodząc za
mężczyznę mojego formatu, pokazać rodzicom, że ich wyrzeczenia związane z
posłaniem mnie do Georgetown University miały sens. Bardzo się spieszyłem.
Cóż, sytuacja w mojej firmie nie była zbyt dobra. Ciężko pracowałem, lecz
nie wiedziałem czemu, im bardziej się starałem, tym gorzej się wszystko
układało. Nie byłem przyzwyczajony do ponoszenia porażek. Nie wiedziałem,
jak sobie z nimi poradzić. W tym okresie zacząłem wiele czasu spędzać w
miastach położonych na północy stanu - Batavii, Veronie, Hamburgu i
Canandaigua. Wszystkie te miejsca łączyło to, że znajdowały się tam tory
wyścigowe.
Stałem się człowiekiem uzależnionym od hazardu. Następna dekada to była
opadająca w dół spirala, prawdziwy koszmar senny. W ciągu tych dziesięciu
lat straciłem pracę, mój rachunek bankowy, sprzedałem nasze samochody, a
nawet nasz dom, by móc finansować moje uzależnienie.
W końcu pojechałem nad brzeg rzeki Genesee. Siedziałem nad wodą i
rozmyślałem o przeszłości - o wszystkich okazjach, jakie miałem - i o
teraźniejszości. Byłem bez pracy, miałem sto tysięcy dolarów długu, nie
dysponowałem żadnymi aktywami i całkiem straciłem wiarę w siebie. Odkryłem,
że zadaję sobie pytanie: "Czy świat beze mnie nie byłby lepszy? Czy dla
każdego, nawet dla mnie samego, nie byłoby lepiej, gdybym po prostu wszedł
do wody i nigdy z niej nie wyszedł?" Z jakiegoś powodu tego nie zrobiłem.
Zamiast tego poszedłem na spotkanie anonimowych hazardzistów. Organizacja
ta została założona przez byłego alkoholika i była wzorowana na organizacji
anonimowych alkoholików. W tym czasie dopiero rozpoczynała działalność na
północy stanu Nowy Jork.
Anonimowi hazardziści nauczyli mnie, jak zaprzestać uprawiania hazardu, a
więc czegoś, co od dawna bez powodzenia usiłowałem zrobić. Równie ważne
było to, że uczono mnie wierzyć, iż chociaż robiłem złe rzeczy, ja sam
byłem wartościową osobą.
Później, pewnego dnia, odkryłem zupełnie "przypadkowo" świat pozytywnego
myślenia. W rezultacie lektury pana książek zacząłem w siebie wierzyć i, ku
własnemu zdumieniu, zacząłem zdawać sobie sprawę, że nie jestem już dłużej
związany z własną przeszłością, że mogę stać się tym, kim chcę być.
Anonimowi hazardziści nauczyli mnie, jak zerwać z hazardem. Pan nauczył
mnie, jak zacząć żyć.
Dzisiaj jestem wiceprezydentem i skarbnikiem firmy ubezpieczeniowej. Mam
teraz wszystkie rzeczy materialne, za którymi kiedyś goniłem, piękny dom,
pieniądze w banku, mam też rzecz jeszcze cenniejszą od wymienionych -
szacunek dla samego siebie. Wiem, że jestem wartościową jednostką, że
zawsze miałem w sobie dużo dobra (i Boga), chociaż nie wykorzystywałem
wówczas tego, jak powinienem. Szczerze oddany - Michael Feller.
Takie listy uczą mnie pokory. Fakt, że ja, który nigdy nie zdobyłem
żadnych laurów w nauce, zostałem wybrany, by zakomunikować to proste
przesłanie o sztuce pozytywnego życia, jest niewiarygodny.
Również początkowa krytyka mojej książki jest zrozumiała. Większość
nowych idei została początkowo odrzucona. Taka jest historia całego
ludzkiego postępu w nauce - w rzeczy samej nawet naturalna droga
dokonywania postępów w każdej dziedzinie działalności człowieka. Najpierw
pojawia się opozycja, szyderstwo i podsycany krytycyzm, następnie stopniowa
akceptacja, która staje się powszechna, a w końcu uznanie. Ponieważ żyłem w
czasach wynalezienia telefonu, samochodu, radia i telewizji, wiem, w jaki
sposób natura ludzka reaguje na rzeczy całkiem nowe.
Dziewiętnastowieczni eksperci przepowiadali, że pociąg pasażerski
poruszający się z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę spowoduje
utratę orientacji jadących nim ludzi. Obawa, że nowo odkryty telefon może w
pewnych warunkach śmiertelnie porazić swego użytkownika, budziła swego
czasu powszechny lęk. Nie tak dawno temu wielu ludzi lękało się używania
kuchenki mikrofalowej z powodu "niebezpiecznego promieniowania
elektrycznego".
Oczywiście, znaczenie roli myślenia w naszym życiu nie jest niczym nowym.
Jak powiedziano - "Człowiek jest taki, jakie są jego najskrytsze myśli..."
* (Cytaty z Biblii pochodzą z nowego przekładu Pisma Świętego wydanego
przez Brytyjskie Towarzystwo Biblijne w 1975 r. - przyp. tłum.) Wieki temu
Gautama Budda powiedział: "Umysł jest wszystkim. Stajemy się takimi, jakimi
są nasze myśli". Zaś rzymski cesarz i filozof Marek Aureliusz napisał:
"Życie nasze jest takie, jakim uczyniły je nasze myśli".
William James, profesor filozofii, psychologii i anatomii na
Uniwersytecie Harvarda, działający na przełomie dziewiętnastego i
dwudziestego wieku, powiedział: "Największym odkryciem mojego pokolenia
jest, że istota ludzka może odmienić swoje życie poprzez zmianę orientacji
swojego umysłu".
Naprawdę zdumiewa mnie, jak bardzo współczesna nauka potwierdza pogląd o
wielkim walorze pozytywnego myślenia.
Dr Christopher Peterson z University of Michigan potwierdza, że uparci
pesymiści dwukrotnie częściej chorują na mniej poważne dolegliwości (np.
grypę czy zapalenie gardła) niż niepoprawni optymiści.
Dr Martin Seligman, psycholog z University of Pensylvania, powiada, że
optymizm przynosi różnorodne korzyści, takie jak dobre zdrowie,
długowieczność, sukces zawodowy i wyższe wyniki w testach na osiągnięcia.
Pesymizm, jego zdaniem, nie tylko powoduje przeciwne efekty, lecz również
odgrywa ważną rolę w powstaniu takich zaburzeń psychicznych, jak skrajna
nieśmiałość i depresja. "Nasze oczekiwania wpływają nie tylko na to, jak
postrzegamy rzeczywistość, lecz również oddziałują na samą rzeczywistość",
mówi dr Edward Jones, psycholog z Princeton University.
Ze współczesnych odkryć na temat pozytywnego myślenia, dokonywanych
każdego dnia, wyłoniła się nowa nauka znana pod łamiącą język nazwą
"psychoneuroimmunologia". Zajmuje się ona badaniem wpływu, jaki myśli,
emocje i wierzenia wywierają na naszą podatność na choroby. Wydaje się, że
naukowcy mają taki sam problem jak ja z wymówieniem słowa
"psychoneuroimmunologia", więc, dzięki Bogu, nazywają ją w skrócie PNI.
Tak się szczęśliwie składa, że nowa nauka potwierdza również ogromną
wartość poczucia humoru. Oczywiście, zawsze w końcu powracamy do Biblii,
gdzie w Księdze Przysłów czytamy: "Radosne serce czyni tak dobrze, jak
lekarstwo". Jeśli chodzi o znaczenie radosnego usposobienia, dr William
Fry, psychiatra z Stanford University, pisze, że śmiech stymuluje
wydzielanie hormonów czujności, które uwalniają endorfiny do mózgu. To zaś
nie tylko przyczynia się do uczucia zrelaksowania i dobrego samopoczucia,
lecz nawet tłumi odczuwanie bólu. Wyobraźcie to sobie!
A któż by nie chciał być pacjentem szpitala św. Józefa w Houston, w
Teksasie, gdzie pielęgniarki wprowadziły zwyczaj codziennego opowiadania
każdemu pacjentowi śmiesznych historyjek.
Jestem doprawdy zdumiony, a jednocześnie pełen pokory, widząc, że
praktyczna metoda zdobycia lepszego, szczęśliwszego życia, której nauczam i
o której piszę od czterdziestu lat, jest obecnie uznaną, naukową teorią
wspieraną przez najwybitniejsze umysły naszych czasów.
Sytuacja taka sprawia, że dziewięćdziesiąt dwa lata, które przeżyłem w
tym cudownym kraju, mają dla mnie tym większą wartość.
* Przełomowe zdarzenie może mieć miejsce każdego dnia. Bądź na nie
przygotowany.
* Od pozytywnego myślenia ważniejsza jest pozytywna wiara.
* Pamiętaj, że myśl może cię zniszczyć, lecz może cię również obdarzyć
wspaniałą przyszłością.
Rozdział 2
Wierzyć znaczy zwyciężać
Gdy zaczniesz w siebie wierzyć, będzie to znaczyło, że znalazłeś się na
drodze prowadzącej tam, dokąd pragniesz dotrzeć. Głęboka wiara nie jest
rzeczą łatwą, odgrywa jednak ważną rolę w życiu.
Wiara przychodzi nam łatwo, gdy stykamy się z rzeczami powszechnie
znanymi. Naciskamy przycisk i wierzymy, że zapali się światło. Dokonujemy
rezerwacji w hotelu i wierzymy, że pokój będzie na nas czekał. Listownie
zamawiamy jakiś produkt i wierzymy, że go nam dostarczą.
Wydaje się, że prawdziwy problem mamy wówczas, gdy musimy okazywać wiarę
w sprawach, które mają dla nas duże znaczenie. Słownik objaśnia, że słowo
wiara oznacza "ufność, pewność, poleganie na kimś".
Tak, wiara naprawdę czyni ogromną różnicę. Filozof F. W. Robertson
napisał: "Wierzyć, to znaczy być człowiekiem szczęśliwym, wątpić zaś, to
być zdruzgotanym. Wierzyć, to znaczy być silnym, wątpliwości bowiem
pochłaniają naszą energię. Wiara jest wielką potęgą. Człowiek może być
szczęśliwy i robić coś, co przedstawia jakąś wartość, tylko o tyle, o ile
silna jest jego wiara".
Jedna z najwspanialszych obietnic Jezusa brzmi: "Wszystko możliwe jest
dla tego, kto wierzy" (Ew. Marka 9,23).
Całkiem niedawno, lecąc samolotem, siedziałem obok młodego aktora, który
zmagał się z wątpliwościami, czy rozpocząć karierę zawodową w Nowym Jorku.
Był bardzo podniecony tym, że on i jego żona mają swoje pierwsze dziecko -
małą sześciotygodniową dziewczynkę, jak mi powiedział. "Wiesz,
zdecydowaliśmy się wrócić do Minnesoty, skąd oboje pochodzimy. Wiem, że
nigdy nie zostanę tam wielkim aktorem, lecz jakoś sobie poradzę. Jakaś rola
tu, jakaś tam..."
Jego głos słabł, lecz ja dobrze wiedziałem, co ma na myśli. Tutaj w grę
wchodziły wartości, które wpojono mu w dzieciństwie. Były one tak ważne, że
był gotów zrezygnować z obiecującej kariery, aby ich dziecko mogło się
wychowywać w ich atmosferze.
Powiesz, że jesteśmy jak małe źdźbła trawy unoszone przez wiatr. Być
może. Lecz są też inne źdźbła. W naszym kraju obserwujemy szybki wzrost
wiary i zjawisko to ma bardzo szeroką skalę. W jednym z czołowych magazynów
napisano: "Od najmniejszej wioski po największe miasto, w telewizji i w
życiu prywatnym wiara staje się coraz potężniejszą, poruszającą wszystko
siłą". Dlaczego? Ponieważ ludzie ponownie wracają do stabilności, którą
zapewnić mogą jedynie niezmienne wartości. Oni ich potrzebują. Wartości
potrzebują także ich dzieci.
We współczesnych teoriach edukacyjnych filozofia przyzwalania na wszystko
znajduje się w odwrocie. Powoli wracają dawne standardy. Marva Collins z
Chicago jest jednym z takich niezwykłych nauczycieli. Przygarnęła ona
garstkę biednych dzieci ze slamsów i zrobiła z nich szkolnych prymusów,
odwołując się do ich dumy i uparcie powtarzając im, że mogą wykonać każde
zadanie, jakie zostanie przed nimi postawione. Stale mówiła swoim uczniom:
"Nie pozwolę, abyście odnieśli porażkę".
Dzisiaj w całym kraju nauczyciele podnoszą wymagania, uczą swoich
studentów odpowiedzialności, wymagają ciężkiej pracy i udaje im się to
uzyskać.
Wiara dostarcza mocy do prowadzenia pozytywnego życia. To ona sprawia, że
osiągamy wyznaczone cele. To ona przemienia niepowodzenie w sukces. Ludzie,
którzy wierzą, mają osiągnięcia.
Niech będzie dla nas przykładem historia Rona Guidry, z drużyny New York
Yankees. Ron był jednym z najlepszych miotaczy w pierwszej lidze
baseballowej. Musiał jednak zacząć w siebie wierzyć, by osiągnąć tak wielki
sportowy sukces.
Guidry przeszedł na emeryturę w lipcu 1989 jako jeden z największych
graczy wszechczasów, lecz we wczesnej fazie swojej kariery miał okres
głębokiego zniechęcenia. Jego pewność siebie została poddana tak wielkiej
próbie, że załamał się i postanowił zrezygnować z kariery sportowej.
W 1976 roku Guidry został odesłany do drugiej ligi. Kiedy dowiedział się
o tej decyzji, był zdruzgotany. Powiedział swojej żonie, Bonnie: "Wracamy
do naszego domu w Luizjanie".
Guidry mówił poważnie. Spakowali swoje rzeczy i wyruszyli na południe.
Musisz jednak wiedzieć, że wspaniale jest mieć dobrą żonę. Pani Guidry nie
zrzędziła, ani nie narzekała na męża. Przeciwnie, zachęcała go swoją
pozytywną postawą. Gdy tak jechali na południe, po prostu mówiła mu:
"Jesteś wspaniałym zawodnikiem. Masz to, czego trzeba, aby być najlepszym".
W końcu, gdy zajechali już całkiem daleko na południe i zatrzymali się na
stacji benzynowej, pani Guidry powiedziała: "Kochanie, martwi mnie tylko
to, że nigdy się nie dowiesz, jak daleko byś zaszedł w wielkiej lidze".
"Co powiedziałaś?" zapytał. Wiedziała, że już go zdobyła, gdy bowiem
odjeżdżali ze stacji benzynowej, skręcił na północ. Wrócił do drugiej ligi
i ciężko pracował. W 1977 roku powrócił do pierwszej ligi. W roku 1978
Guidry został jednogłośnie wybrany do nagrody Cy Younga dla najlepszego
miotacza amerykańskiej ligi baseballowej.
W jedenaście lat później Guidry miał już na swym koncie wybitne
osiągnięcia w baseballu i był czwartym na liście najlepszych miotaczy,
jakich kiedykolwiek mieli Jankesi. Gdyby jego żona w taktowny i subtelny
sposób nie zaraziła go pozytywnym myśleniem i postawą wiary w siebie, tak
by mógł stawić czoło zniechęcającej sytuacji, nigdy nie poznałby mocy, jaką
posiadał. Co ważniejsze, Guidry udowodnił swoim postępowaniem, że człowiek
sukcesu musi wierzyć.
Być może powinienem w tym miejscu zdefiniować słowo "wierzący". Człowiek
wierzący w co? Przyszły zwycięzca musi wierzyć w siebie, mieć pewność co do
swoich zdolności i wyznaczonych celów. Człowiek sukcesu musi wierzyć w
innych ludzi, gdyż bez ich pomocy nie można się wspiąć na żadną drabinę.
Taki człowiek musi też wierzyć w swój kraj, który stwarza dla niego
możliwości, i musi wierzyć w same nadarzające się mu okazje.
Każdy, kto pragnie czynić postępy, musi wierzyć w firmę, w której jest
zatrudniony. Ostatecznie zaś cały gmach wiary musi wspierać się na
niewzruszonej ufności w pomoc Bożą.
Jednym z najlepszych przykładów wiary dodającej siły do pokonania
największych przeciwności, jaki znam, jest historia porwania samolotu linii
TWA, lot 874, które miało miejsce nad Morzem Śródziemnym w czerwcu 1985
roku.
Być może pamiętacie, że kapitanem samolotu był John Testrake,
doświadczony pilot, który latał od trzydziestu lat. Kapitan Testrake, jako
człowiek silnie wierzący, stanął wobec najtrudniejszego momentu w swoim
życiu, gdy lądowano na lotnisku w Bejrucie w Libanie w celu zatankowania
paliwa. Porywacze byli tak zdesperowani, że zabili pasażera, Roberta
Stethema. Wpadli w prawdziwy szał, kłócąc się z wieżą kontrolną o to, gdzie
mogą nabrać paliwa. Pracownicy wieży kontrolnej chcieli, by zatankowali w
specjalnie wyznaczonym do tego celu miejscu. Jednak terroryści obawiali się
zasadzki i żądali, aby zbiorniki zostały napełnione na pasie startowym. W
końcu porywacze zgodzili się na tankowanie w specjalnie wyznaczonym rejonie
i kapitan Testrake posadził maszynę ze stu pięćdziesięcioma trzema
pasażerami i załogą we wskazanym miejscu.
"Napięcie stopniowo narastało. Terroryści przystawili mi lufę pistoletu z
tyłu, miałem granat przyciśnięty do twarzy", opowiada. "Ci ludzie byli
szyitami - członkami radykalnego odłamu muzułmańskiego, którego wyznawcy
wierzyli, że śmierć za wiarę zostanie nagrodzona wspaniałym miejscem w
raju. Terroryści byli bliscy histerii. Jeden nieoczekiwany ruch a rejon
tankowania zamieniłby się w krwawą łaźnię. Pamiętam, jak się czułem, gdy
zbliżaliśmy się do miejsca tankowania. Miałem silne przeczucie, że wszyscy
zginiemy, a moja ręka kurczowo zaciskała się na przepustnicy. Musiałem się
jakoś uporać z całą tą sytuacją, a jedyny sposób, jaki przychodził mi do
głowy, polegał na odwołaniu się do mojej wiary. Dawno temu oddałem Bogu
swoje życie. Wiedziałem, że jeśli naprawdę w Niego wierzę, to muszę Mu
wierzyć całkowicie. Jeśli On chce, abym żył, porywacz nie naciśnie spustu,
ani nie upuści granatu - powiedziałem sobie. Moja ręka na przepustnicy
pozostała pewna. Rozluźniony podprowadziłem samolot do rejonu tankowania i
wyłączyłem silniki.
Kapitan Testrake mówi, że w wierze, która pomogła mu wytrwać w tak
przerażających okolicznościach, nie było niczego nowego. Stanowiła ona jego
cząstkę, podobnie jak umiejętność pilotowania samolotu, i podobnie jak ona
wzrastała wraz z upływem lat.
Po siedemnastu dniach terroryści uwolnili pasażerów i krańcowo trudne
doświadczenie dobiegło końca.
Co mogłoby się wydarzyć, gdyby kapitan nie miał tak silnej wiary? Czy w
krytycznym momencie straciłby kontrolę nad sobą, powodując rozbicie
samolotu i śmierć pasażerów? Nie chcę nawet myśleć o tym, co mogłoby się
stać.
Niezależnie od tego, czy znajdujesz się na pokładzie porwanego samolotu,
czy w sytuacji tak powszechnej jak kryzys w pracy, to właśnie wiara
zadecyduje o zwycięstwie lub porażce.
Niedawno przemawiałem na konwencji menedżerów pracujących dla jednej z
największych kompanii naftowych w naszym kraju. Ludzie biznesu
uczestniczyli w dyskusji panelowej na temat: "Najważniejsze priorytety
biznesmena". Dyskusja okazała się fascynująca. Wszyscy jej uczestnicy
zgodzili się, że poszczególne priorytety powinny być umieszczone w
następującej kolejności: Bóg, rodzina, firma, inni ludzie, Ameryka, wolność
gospodarcza, życie jako takie.
Pewien przedsiębiorca, z którym później rozmawiałem na temat tej listy,
nie zgadzał się z kolejnością priorytetów: rodzina i firma.
- Firma powinna znajdować się przed rodziną - upierał się.
- Dlaczego? - zapytałem zdumiony.
- Jak człowiek bez pracy może zapewnić byt swojej rodzinie? Jak może ją
nakarmić? Kupić ubranie? Ogrzać?
Zwróciłem mu uwagę, że antropolodzy i socjolodzy, podobnie jak teolodzy,
generalnie zgadzają się, że siła społeczeństwa opiera się na solidarności
wewnątrz rodziny. - Aby to odkryć, musisz jedynie czytać gazety -
powiedziałem mu. - Większość dzisiejszych wichrzycieli i ludzi źle
przystosowanych do życia w społeczeństwie pochodzi z rozbitych rodzin, w
których brakowało rodzicielskiej kontroli. Rodzina jest dla społeczeństwa
najważniejsza.
Oczywiście, ktoś może umieścić pozostałe priorytety w innym porządku,
lecz, według mnie, większość ludzi, pragnących odnieść sukces, wybierze
powyższą kolejność. Ja dodałbym do tej listy inną wysoką wartość, którą
jest służenie lokalnej społeczności i pomaganie tym, którym się gorzej
powodzi.
Ludzie, którzy w nic nie wierzą, znajdują się w niebezpieczeństwie - mogą
stać się nieszczęśliwymi, nieprzystosowanymi do życia społecznego osobami.
Odkryłem, że najtrudniej stać się człowiekiem sukcesu temu, kto z reguły w
nic nie wierzy.
Znam wielu ludzi, którzy odnieśli sukces w różnych dziedzinach. Jednak
nigdy nie spotkałem wśród nich człowieka, który nie wierzyłby w rzeczy
umieszczone na powyższej liście. To prawda, że podobnie jak inni i oni
mieli swoje chwile zwątpienia, lecz wszyscy mieli szacunek dla siebie oraz
głęboko zakorzenioną wiarę w siebie. Wszyscy mieli jasno sprecyzowane cele.
Wszyscy podejmowali uporczywe wysiłki pomimo przeciwności, opozycji, nawet
wrogości, by ostatecznie osiągnąć cel, jaki sobie wyznaczyli.
Przyjrzyjmy się historii Orville'a Redenbachera, którego prażoną
kukurydzę zajadasz ze smakiem.
Redenbacher zaczynał jako robotnik rolny na farmie w Indianie, gdzie
zarabiał marne grosze za pracę przy uprawie kukurydzy. Później poświęcił
czterdzieści lat swojego życia na krzyżowanie ponad trzydziestu tysięcy
odmian kukurydzy, by wyhodować odmianę, która była lżejsza i bardziej
pulchna niż zwykła kukurydza. (Oczywiście była od niej również nieco
droższa.)
Jednak przez wiele lat nie mógł jej nikomu sprzedać. Farmerzy nie
kupowali jego nasion kukurydzy, ponieważ dawały mniejsze plony z akra.
Hurtownicy odprawiali go z kwitkiem, mówiąc: "Ziarno kukurydzy to ziarno
kukurydzy. Kto zapłaci więcej za twoją odmianę niż za inne, które mamy na
półkach?" Detaliści wzruszali ramionami: "Na rynku jest ponad osiemdziesiąt
odmian ziarna kukurydzy. Nie mamy miejsca na jeszcze jedno, szczególnie na
takie, które drożej kosztuje".
Jednak Orville Redenbacher wierzył, że ma coś, czego konsumenci pragną, i
nie poddawał się. Nie ustawał w próbach sprzedaży swojego produktu i w
końcu skonsultował się z ekspertem od marketingu, który powiedział mu, by
umieścił swoje zdjęcie i nazwisko na słoiku z nasionami.
Orville był zdumiony. "Dlaczego mam to zrobić? Przecież jestem tylko
śmiesznie wyglądającym farmerem z dziwacznie brzmiącym nazwiskiem". Jednak
miał na tyle wyczucia, że uwierzył ekspertowi i poszedł za jego radą. Chwyt
handlowy się udał i kukurydza w nowych słoikach przemówiła do ludzkiej
wyobraźni. Dzisiaj prażona kukurydza Orvillea Redenbachera jest, zdaniem
koneserów, najlepiej sprzedającą się odmianą kukurydzy na świecie. Pewność
siebie Orvillea i jego pierwszorzędny produkt doprowadziły go do sukcesu.
Czasami jednak naprawdę trudno jest człowiekowi mieć dobre wyobrażenie o
sobie. Pamiętam pewnego błyskotliwego menedżera, który w momencie kryzysu w
swojej karierze zaprzepaścił prawie szansę swojego życia. Byłem wtedy na
konwencji zorganizowanej w miejscowości letniskowej na wybrzeżu Atlantyku i
przemawiałem na porannym wykładzie. Spotkanie zorganizowano w wygodnej sali
balowej na parterze, której okna wychodziły na ocean. Stojąc przed
audytorium mogłem przez wielkie okna dostrzec białe grzywy przybrzeżnych
fal i szerokie przestworza niebieskiego oceanu.
Był ciepły, parny dzień. Niewygodę zwiększało dodatkowo to, że
klimatyzacja nie działała jak należy. Wszyscy zdjęli marynarki i rozluźnili
krawaty i nawet ja, mówca, nie stanowiłem wyjątku. Przez cały wykład
myślałem o tym, że skrócę moje wystąpienie, wyjdę na plażę i poślizgam się
na nartach wodnych.
Skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji. Bawiąc się na falach i
nurkując w chłodnej wodzie podpłynąłem do pewnego mężczyzny.
Gdy przywitaliśmy się, zapytał nie poznając mnie:
- Czy byłeś tego ranka na zebraniu konwencji?
- Tak, byłem. Prawda, że na sali było nieznośnie gorąco? - powiedziałem.
- Czy słyszałeś wykład Peale'a? - zapytał.
- Tak, wysłuchałem go - odparłem.
- I co o nim sądzisz?
Jego pytanie postawiło mnie w kłopotliwym położeniu. Nie uważałem za
stosowne chwalić własną mowę, więc odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie.
- A ty, co o tym sądzisz?
Zaczął mówić, a ja sądząc, że lepiej byłoby nie być obecnym przy tym, jak
wyraża swoją opinię, zanurzyłem się w wielkiej fali, która opatrznościowo
pojawiła się w tym momencie. Wynurzyłem się właśnie w chwili, gdy on
kończył mówić, co myśli o moim wykładzie, i nigdy nie poznałem jego opinii.
Wtedy uważając, że lepiej byłoby przyznać się do tego, kim jestem,
powiedziałem:
- Przyjacielu, muszę ci coś szczerze wyznać. Ja jestem Peale.
Wtedy on skrył się w fali.
Później, gdy siedzieliśmy na plaży, by się ogrzać, obaj śmialiśmy się z
tego zdarzenia. Wtedy ten mężczyzna, wyglądający na człowieka sukcesu,
zaczął mówić. Przedstawił się, mówiąc, że jest członkiem rady nadzorczej i
wiceprezydentem w firmie, dla której pracuje. Rozpoznałem w niej firmę
dobrze znaną w całym kraju. Poprosił, bym zwracał się do niego "Buzz", jego
zdrobniałym imieniem. Powiedział, że przeczytał kilka moich książek, a
później, po dłuższej przerwie, wyznał:
- Chciałbym poprosić cię o radę w osobistej sprawie. Mam poważny problem,
który muszę teraz rozwikłać.
Zachęcony, by kontynuował, mówił:
- Członek rady nadzorczej naszej firmy powiedział mi wczoraj, że są
przygotowani, by awansować mnie na prezydenta i dyrektora naczelnego, i że
został upoważniony, by mi o tym powiedzieć.
- Moje gratulacje - powiedziałem.
- To wszystko nie jest takie proste - mówił dalej. Następnie opowiedział
mi, że po otrzymaniu propozycji zachował się wymijająco, wyjaśnił, że musi
przemyśleć całą sprawę i porozmawiać o tym z żoną.
- Dlaczego nie przyjąłeś propozycji? - zapytałem.
Zagłębił nogę w piasku, podniósł kilka kamyków i po kolei rzucał w morze.
W końcu powiedział cichym głosem:
- Wydaje mi się, że nie wierzę w siebie na tyle mocno, by sobie z tym
poradzić.
- Samoponiżenie, to zdumiewające - zdziwiłem się głośno. - Jeśli rada
nadzorcza twojej firmy uważa, że sobie poradzisz, dlaczego jesteś
odmiennego zdania?
- Problem jest następujący - odpowiedział z wahaniem w głosie. - Wszystko
sięga czasów, gdy byłem dzieckiem. Niskie poczucie własnej wartości
powodowało, że byłem godny pożałowania, i czasami odnoszę wrażenie, że
działa ono nawet dzisiaj. Widzisz, jako chłopiec miałem trochę nadwagi i
nie szło mi dobrze w szkole. Nie należałem do drużyny sportowej i nie
uczestniczyłem w dodatkowych zajęciach. Byłem nieśmiałym, samotnym
dzieckiem. Jednak po studiach dostałem dobrą pracę i zacząłem ciężko
pracować. Byłem naprawdę oddany swojej pracy i z całych sił pracowałem.
Przypuszczam, że właśnie dlatego mi się udało. A jednak, gdy wczoraj ktoś z
rady nadzorczej powiedział, że chcą, abym był szefem firmy, lodowate palce
zwątpienia, które pamiętam z czasów dzieciństwa, chwyciły mnie, tak jak
wtedy, gdy byłem małym chłopcem, i pomyślałem, że nie będę umiał być takim
szefem, jakiego ta praca wymaga.
Siedziałem słuchając jego opowieści, a fale uderzały głucho przed nami.
Gdy skończył, powiedziałem, że doskonale go rozumiem i że ja sam
doświadczałem podobnego uczucia.
- Ty? - wykrzyknął zdumiony. - Nie mogę w to uwierzyć!
- Dokładnie tego samego - powtórzyłem.
- No i jak zwyciężyłeś ten brak poczucia własnej wartości?
- Nigdy się go nie wyzbyłem. Zapanowałem nad nim.
Obaj pogrążyliśmy się w milczeniu, dumając o złożoności natury ludzkiej i
o sile, z jaką zawładnęło nami zwątpienie w siebie sięgające korzeniami
okresu dzieciństwa. W końcu cichym głosem zapytał:
- Jak zapanowałeś nad tą słabością?
- Stałem się człowiekiem wierzącym - odparłem. - Całkowicie oddanym
wierzącym.
Później, z pewnym wahaniem, dodałem:
- Nadal mam momenty słabości, co jakiś czas.
Siedzieliśmy na piasku, każdy z nas zatopiony w swych myślach - dwaj
dorośli mężczyźni, którzy przenieśli młodzieńcze kompleksy do swojego
dorosłego życia. Różniło nas jedynie to, że jeden z nas zaczął wierzyć, co
pomogło mu żyć ponad zwątpieniem w siebie.
Buzz siedział zgarbiony, z kolanami pod brodą, i wpatrywał się w morze.
Wyczułem, że pogrążył się w głębokich myślach. Był pierwszorzędnym
menedżerem, niezależnie od tego, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie.
Uczyniły go nim lata doskonałej pracy i w pełni rozumiałem, dlaczego jego
firma zaoferowała mu stanowisko prezydenta. Mimo to siedział tutaj skulony
i wątpił w siebie. Był bliski popełnienia największego błędu swojego życia.
Co mogłem powiedzieć, by pomóc mu w momencie kryzysu, w jakim się znalazł?
Jak można przekonać człowieka, że jest rzeczywiście dobry? Samo powiedzenie
mu o tym nie wystarczy, życie nauczyło mnie tego w twardy sposób.
Nagle spostrzegłem, że poniżające określenie, jakiego użył wobec siebie,
nazywając siebie grubasem, nie miało już dłużej zastosowania. Dzisiaj był
świetnie zbudowanym mężczyzną, znajdował się w doskonałej kondycji
fizycznej, lecz nadal myślał o sobie jako o pozbawionym pewności siebie
grubasie.
- Buzz - powiedziałem. - Musisz mieć ze sześć stóp wzrostu. Trochę się
garbisz i nie okazujesz swojej pełnej postawy. Ile masz wzrostu?
Zdumiony tym, z pozoru nie mającym związku z naszą rozmową, pytaniem,
odpowiedział mi, że gdy się wyprostuje, ma sześć i cztery dziesiąte cala.
- Nieźle - stwierdziłem. - Kawał chłopa z ciebie! Wyświadcz mi przysługę.
Wstań i wyprostuj się na pełną wysokość.
Zgodził się nieco zakłopotany.
- Człowieku, jesteś naprawdę kimś - powiedziałem. - Twój umysł na pewno
odpowiada tej imponującej budowie fizycznej. Przypominasz mi jednego z
moich najlepszych przyjaciół, nazywał się Rob Rowbottm i mieszkał na Rhode
Island. Kiedyś, gdy poniżałem samego siebie tak jak ty, powiedział coś,
czego nie zapomnę do końca życia: "Nigdy nie oskarżaj samego siebie".
Uczyniłeś mi prawdziwy zaszczyt zwracając się o poradę do mnie, którego
nazywają lekarzem umysłu i duszy - kontynuowałem. - Dlatego wypiszę ci
receptę. Patrz w lustro kilka razy dziennie. Patrz sobie prosto w oczy i
mów: "Słuchaj no ty, jesteś kimś, więc zacznij się zachowywać zgodnie z
tym, kim jesteś!" A później wyprostuj się - stój wyprostowany, chodź
wyprostowany, myśl jak człowiek wyprostowany, rozmawiaj jak wyprostowany i
wierz w wielkie rzeczy. Potem idź i przyjmij tę pracę.
Jestem szczęśliwy, iż mogę powiedzieć, że przyjął nowe stanowisko i
okazał się bardzo przydatny dla swojej firmy.
Wśród ludzi, których spotkałem, Buzz nie był jedynym człowiekiem, który
zwątpił w siebie. Być może i ty jesteś jednym z nich. Jeśli tak, to
zastosuj ten sam przepis, jakiego użył Buzz. Zadziałał w jego przypadku.
Okazał się skuteczny w moim. Jestem pewny, że będzie skuteczny również w
twoim życiu, jeśli go użyjesz, zaczynając już teraz.
Taką postawę nazywam potęgą optymizmu. Ostatnie badania psychologów, w
tym Richarda Lazarusa i Shelley Taylor z University of California oraz
Jonathana Browna z Southern Methodist University, wskazują, że pogodny
optymizm albo - mówiąc ich słowami "pozytywne wyobrażenia" (postawa, w
której ludzie wspominają swoje największe zalety i sukcesy częściej niż
wady i porażki) przyczyniają się do dobrego samopoczucia, szczęścia i
zdolności do dobrej, wydajnej pracy. Odnoszę wrażenie, że ci, którzy myślą
odwrotnie, mają skłonność do zapadania na choroby psychiczne takie jak
depresja.
Zdaniem tych autorów, cytowanych w artykule z nowojorskiego "Timesa",
"pogodny optymizm działa jak samospełniające się proroctwo, powodując, że
tym, którzy go przejawiają lepiej się wiedzie w życiu. Kilka z
przeprowadzonych badań wykazało, że ludzie mający pozytywne wyobrażenie o
sobie pracują dłużej i ciężej, a to z kolei (ich wytrwałość) pozwala im
osiągać lepsze wyniki".
Wydaje mi się, że powiedziałem to samo trzydzieści pięć lat temu. Jeszcze
raz wspomniałem słowa: "Człowiek jest taki, jakie są jego najskrytsze
myśli".
Muszę jednak podkreślić, że w recepcie na "pogodny optymizm", jaką dałem
mojemu przyjacielowi biznesmenowi, Buzzowi, kluczowym słowem jest wiara. W
istocie, główną zasadą odnoszenia sukcesów jest bycie człowiekiem
wierzącym. Wierz w to, co robisz, wierz w siebie, wierz, że potrafisz
wykonać pracę, którą ci wyznaczono. Wierz w ludzi, okazuj, że ich lubisz,
służ im. Nie wykorzystuj ich. Z pewnością nikt cały czas nie znajduje się w
szczytowej formie. Jednak mimo to wierz w ludzi. Im bardziej będziesz
wierzył w ludzi i oczekiwał od nich tego, co najlepsze, tym bardziej będą
mieli podświadomą motywację, by sprostać twojej wierze w nich. Będą cię
kochali za to, jakimi ich uczyniłeś poprzez okazywanie wiary w ich
możliwości. Jeśli zaś tak się złożyło, że jesteś sprzedawcą, ludzie będą
kupowali od ciebie, ponieważ cię lubią i ufają ci.
Jednak, niezależnie od pracy, którą wykonujesz, wiara w wartość innych
ludzi ma istotne znaczenie dla twojego własnego sukcesu. Przekonasz się
bowiem, że o własnych siłach nie uda ci się osiągnąć sukcesu. Człowiek
sukcesu ma wokół siebie wielu ludzi, którzy w trakcie jego wędrówki podają
mu pomocną dłoń.
To rodzi pytanie: Jak człowiek sceptycznie nastawiony do życia może
zacząć wierzyć?
I jeszcze inne pytanie: Czy słowo "wierzący" nie ma zwykle religijnego
znaczenia?
Obydwa pytania są dobre i z przyjemnością na nie odpowiem. Najpierw na
pytanie drugie.
Wiesz pewnie, że autor tej książki jest duchownym. Przekonałem się, że
wielu ludzi nie traktuje swojej wiary zbyt poważnie. Wierzą w samolot
zawsze, gdy dokądś lecą. Wierzą w śniadanie za każdym razem, gdy je
spożywają. Ufają budowniczemu czy producentowi, gdy przejeżdżają mostem czy
wsiadają do windy. Jednak tak naprawdę nie wierzą w Tego, który może ich
podtrzymywać i prowadzić przez życie. Ja nie mam najmniejszej wątpliwości
co do Jego obecności i bliskości.
Szczerze szanuję ludzi, którzy mają inną wiarę, i jestem otwarty, by
wysłuchać osoby, która mówi, że nie wierzy w żadną religię. Jednak żal mi
jej. Ta książka jest przeznaczona dla każdego. Została napisana, by pomóc
każdej osobie, żyjącej gdziekolwiek, zrealizować swoje marzenia, nadzieje i
cele. Lecz muszę powiedzieć, iż, moim zdaniem, wiara religijna bardzo
pomaga stać się człowiekiem, który wierzy w siebie.
A teraz przejdźmy do pierwszego pytania: Jak stać się człowiekiem
wierzącym, człowiekiem sukcesu? Po pierwsze, musisz oduczyć się bycia
niewierzącym, a to może być długi proces. Na przykład, kiedy człowiek od
niepamiętnych czasów myślący w kategoriach negatywnych postanawia zacząć
myśleć pozytywnie, to musi oduczyć się wielu starych nawyków negatywnego
myślenia, które w nim się formowały przez lata. Może to być trudne, lecz
dzięki Bogu, nie jest to niemożliwe.
Odkryłem, że najlepszym sposobem wyeliminowania negatywnych myśli jest
natychmiastowe uzupełnianie ich pozytywnymi uwagami. To również nie jest
łatwe, lecz jest możliwe do osiągnięcia. Zespół badawczy z Trinity
University w San Antonio w Teksasie i z University of Texas badał ludzką
zdolność (i jej ograniczenia) do tłumienia myśli. Odkryto, że
skoncentrowanie się na danej myśli może zostać zmniejszone poprzez wybranie
innego przedmiotu spełniającego rolę "obiektu zakłócającego uwagę" i
skupienie się na nim, zamiast na tym pierwszym.
Na przykład jeden z moich przyjaciół miał niefortunny nawyk pozwalania na
to, by podczas prowadzenia samochodu zły humor pozbawiał go wszystkiego, co
było w nim dobre. Jeśli ktoś zajeżdżał mu drogę, wybuchał jak wulkan.
Przybrało to takie rozmiary, że jego żona i dzieci bali się z nim
podróżować.
"W końcu zdałem sobie sprawę, że muszę zmienić swój sposób zachowania",
wyznał mi. "Miałem wrażenie, że ciśnienie zawsze mi się znacznie
zwiększało, gdy wsiadałem do samochodu. Dlatego musiałem nauczyć się innego
reagowania. Kiedy jakiś kierowca zajeżdża mi drogę, szybko robię założenie,
że nie zdawał sobie z tego sprawy. Z początku było to bardzo trudne, lecz
im częściej to robiłem, tym było mi łatwiej. I wiesz, co się stało?
Odkryłem, że ja sam również zajeżdżam drogę innym kierowcom, chociaż
przedtem nawet nie byłem tego świadomy. Czasami po prostu nie patrzymy za
siebie, gdy zmieniamy pasy ruchu."
Dzisiaj ciśnienie krwi mojego przyjaciela jest w normie. Tak,
zastępowanie negatywnych przyzwyczajeń może się wydawać strasznie trudne,
lecz pomoże ci w tym para skutecznych pomocników-bliźniaków: cierpliwość i
wytrwałość.
Drugi krok polega na powiedzeniu sobie, nawet jeśli z początku w to nie
wierzysz: "Odniosę sukces". Gdy będziesz zdecydowanie powtarzał swoją silną
intencję, stanie się ona częścią twojej podświadomości, co z kolei
faktycznie pomoże ci stać się tym, kim masz być. Jednak uczynienie tego
kroku wymaga zdecydowania i traktowania serio samego siebie.
Trzecim krokiem jest stałe powtarzanie, potwierdzanie i afirmowanie
postawy wiary. Pomoże ci to wyeliminować negatywne skutki trwałej postawy
niewiary, którą od tak dawna praktykowałeś.
Ponieważ ludzkie postawy kształtują się długo, już teraz musisz poświęcić
się rozwijaniu całkowicie nowej postawy umysłu. Możesz mówić na głos
przynajmniej dwadzieścia pięć razy dziennie: "Wierzę, pomóż niedowiarstwu
memu".
Kolejny krok: Zbierz się na odwagę podjęcia ryzyka. Praktykuj wiarę w to,
co niemożliwe, aż rzeczy niemożliwe przemienią się w możliwości, a
następnie w rzeczywistość. Pamiętaj, że właśnie w taki sposób zwyciężają
ludzie sukcesu.
Zawsze gdy myślę o sukcesie, przypominam sobie historię, którą często
opowiadam, uczy bowiem ona pewnej ważnej lekcji, której nigdy nie za wiele.
Bob był sprzedawcą. Mieszkał na Brooklynie i miał całkiem przeciętną
pracę. Był uzdolnionym, dobrym człowiekiem, lecz brakowało mu motywacji i
dynamizmu, które prowadzą do wybitnych osiągnięć. Był miłym kompanem, być
może trochę zbyt miłym. Nie wiedział jednak, że będzie się musiał zmienić.
Bob i jego rodzina zaczęli uczęszczać na moje spotkania. Poproszono go,
by był porządkowym; tak dobrze sprawdził się w tej roli - ludzie czuli się
jak w domu dzięki jego towarzyskiemu, przyjaznemu sposobowi bycia - że
mianowaliśmy go szefem porządkowych. Nie wymagało to zbyt wiele pracy, na
sali znajdowało się bowiem tylko 250 miejsc, lecz była ona szczelnie
wypełniona w każdą niedzielę. Kiedy Bob wysłuchał mojego wystąpienia o
pozytywnej wierze, zastosował je - kiedy mówię "zastosował", tak właśnie
myślę. Bob naprawdę zdobył nową życiową motywację. Stał się człowiekiem
wierzącym. Zaczął z przekonaniem stosować zasady wiary w swoim codziennym
życiu. Szczególnie zaintrygowała go obietnica: "(...) jeśli mielibyście
wiarę wielkości ziarnka gorczycy (...) nic nie byłoby dla was niemożliwe"
(Ew. Mateusza 17,20).
- Czy prawda, Normanie? - zapytał, a gdy zapewniłem go o prawdziwości tej
obietnicy, uwierzył w nią, naprawdę uwierzył. Odmieniła ona całkowicie jego
życie, zmieniając przeciętnego sprzedawcę i producenta w przedsiębiorczego,
entuzjastycznego reprezentanta. Niektórzy ludzie nazywają teraz miłego,
towarzyskiego Boba ognistą kulą. Ja sam miałem się niebawem przekonać o
prawdziwości tej obietnicy.
Zbliżała się Wielkanoc. Tego roku święta wypadały wcześnie, w końcu
marca. Bob wpadł, aby się ze mną zobaczyć.
- Masz problem, synu - powiedział. Nigdy nie wiedziałem, dlaczego tak
mnie nazywał. Nie przeszkadzało mi to jednak. - W tym małym kościele nigdy
nie zgromadzimy tłumów na święta Wielkanocy - kontynuował.
- Dlaczego tak sądzisz? Przecież kościół jest pełen co niedziela, nawet
gdy pada deszcz. Zwróciłem mu uwagę, że będziemy mieli dwa nabożeństwa,
lecz on zaoponował:
- To się nie sprawdzi. Chcę powiedzieć, że w ten sposób będziemy mogli
służyć tylko pięciuset osobom.
Rozeszliśmy się nie rozwiązawszy problemu; byłem gotów zostawić wszystko
tak jak jest. Mimo że coraz więcej ludzi przeprowadzało się do naszego
sąsiedztwa i nie znaliśmy wszystkich nowych osób, zakładaliśmy, że -
ponieważ jesteśmy w Nowym Jorku - wielu z nich to katolicy i żydzi, dlatego
wielu z nich nie przyjdzie na protestanckie nabożeństwo wielkanocne.
Wszystko płynęło utartym torem, aż na kilka dni przed świętami zadzwonił
Bob.
- Lepiej usiądź na krześle, synku - zaczął. - Mam kilka nowinek, które
mogą tobą wstrząsnąć. Podpisałem kontrakt na wynajęcie sali w teatrze, by
zorganizować ranne nabożeństwo wielkanocne.
- Co zrobiłeś? - wykrzyknąłem przerażony. - Kto cię upoważnił do
zrobienia takiego głupstwa?
- Wewnętrzne przekonanie - odpowiedział spokojnie. -- Mam wrażenie,
jakbym słyszał słowa: "Możesz zapełnić salę. Ja ci w tym pomogę".
Nie rozumiejąc, o kim mówi, zaprotestowałem głosem nie znoszącym
sprzeciwu:
- Tak się składa, że jestem główną władzą w tej organizacji, Bob, i nie
powiedziałem ci, abyś starał się mi zaimponować!
Lecz on upierał się, że ktoś mu jednak powiedział. - Kto taki? -
wybuchnąłem.
Bob milczał.
- Bob, czy wiesz, ile osób może pomieścić ten teatr?
- O tak - odparł. - Na sali jest 2500 miejsc i na każdym miejscu
umieścimy jednego człowieka.
Gniewnym głosem przypomniałem mu, że Wielkanoc jest już bardzo blisko, że
w tym roku wypada w marcu i że może przecież padać deszcz czy śnieg, czy
deszcz ze śniegiem. Chciałem, żeby to zabrzmiało naprawdę źle.
Jednak wcale nim nie zachwiałem.
- Niezależnie od pogody - deszczu, pluchy, śniegu czy silnych wiatrów,
nawet huraganu - sala zapełni się ludźmi - odpowiedział. - Miej trochę
wiary, bądź wierzący, synu. Do zobaczenia. - I odwiesił słuchawkę.
Przechyliłem się do tyłu na krześle, westchnąłem i powiedziałem do
siebie: "Cóż, będę musiał zacząć praktykować to, co głoszę". Wierzcie mi,
żeby to zrobić, czasami trzeba wiele dodatkowej wiary, dodatkowego
zaufania.
Opowiadam tę historię, okazała się ona bowiem jednym z najbardziej
znaczących doświadczeń mojego życia. Dzięki niemu odkryłem zasadę, którą
zawsze starałem się kierować, i gdy to mi się udawało, wszystkie sprawy
zawsze dobrze się układały. Gdy zaś od niej odchodziłem, wszystko się
psuło.
Co się stało w Wielkanoc? W świąteczny poranek obudziłem się po
niespokojnej nocy i spojrzałem na zegarek. Było pięć minut po piątej. Wtedy
uderzyła mnie myśl o tym teatrze, z jego olbrzymią widownią. Ten głupi Bob
mnie w to wszystko wpakował. Zerwałem się z łóżka i podbiegłem do okna. Czy
wiecie, co zobaczyłem? Padało i wcale nie był to jakiś mały deszczyk. Lało
jak z cebra, słychać było krople deszczu padające w dole na ulicę.
Wtedy zadzwonił telefon. Odezwał się znany radosny głos:
- Wesołych Świąt Wielkanocy, synu. - Oczywiście, zgadłem, to dzwonił Bob,
który w swojej nowej wierze oznajmił:
- Czeka nas wspaniały dzień, o którym zawsze będziemy pamiętać.
Miało się okazać, że rzeczywiście miał rację, gdyż doskonale pamiętam go
jeszcze dziś, gdy piszę te słowa, a przecież to wszystko wydarzyło się w
1926 roku, prawie sześćdziesiąt pięć lat temu!
Później, tego ranka, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy i osłonięty
parasolem brnąłem przez kałuże do gmachu teatru oddalonego o dwie
przecznice od Flatbush Avenue. Ku memu zdumieniu, na parkingu przed teatrem
było pełno samochodów. "Ludzie pewnie zostawili je poprzedniego wieczoru",
domyśliłem się. Następnie odkryłem, że znajduję się w tłumie ludzi jak
strumień wlewających się do teatru. To byli ludzie, których nie znałem -
wszyscy starali się wejść do środka, by uciec przed deszczem. Sala była
prawie pełna i tłum nadal się powiększał. Poszedłem za kulisy. Patrząc zza
kurtyny zauważyłem, że obydwa rzędy balkonów są wypełnione.
Wtedy zbliżył się do mnie Bob. Miał łzy w oczach i nie mógł mówić ze
wzruszenia. Przynajmniej ten jeden raz nie miał przygotowanych żadnych
słów. Zwyczajnie uścisnął moje ręce i poklepał po plecach. Zwrócił się do
mnie:
- Jak ci się to podoba, synu? - I nie mógł się powstrzymać, by nie dodać
- O, wy, ludzie małej wiary.
Ja również byłem poruszony.
- Nie potrzebowałem żadnej wiary, chłopcze - powiedziałem łamiącym się
głosem. - Ty miałeś jej dość za nas obu.
- Wyjdź i zacznijmy - rozkazał. - Niech zaśpiewają hymn Onward Christian
Soldiers, Marching as to War ("Naprzód chrześcijańscy żołnierze,
maszerujcie jak na wojnę").
- Ależ Bob, to nie jest pieśń wielkanocna - sprzeciwiłem się.
- Co z tego? - odparł. - Przecież toczymy walkę z niewiarą. Podnieśmy ich
i niech naprawdę ruszą z miejsca. Później niech zaśpiewają Faith of Our
Fathers, Living Still ("Wiara naszych ojców ciągle żywa jest"). Jestem
bardzo wzruszony.
Jeszcze raz zaniemówił ze wzruszenia i ja wraz z nim. Poklepaliśmy jeden
drugiego po plecach, gdy wspólnie wychodziliśmy na scenę. Porządkowy
podszedł do Boba i coś mu powiedział do ucha. On schylił się ku mnie i
wyszeptał:
- Jack mi właśnie powiedział, że setki osób się nie dostały, cały teatr
jest pełen. Nikt więcej by się tutaj nie wcisnął, nawet mysz. - Zszedł ze
sceny dodając charakterystyczną uwagę: - Nie dziwi mnie to wcale.
Ja jednak byłem zdziwiony i wciąż nie mogłem ochłonąć. To doświadczenie w
niezmierzony sposób wzbogaciło moją edukację pozytywnego myśliciela i
pozytywnego wierzącego, a może także pozytywnego zwycięzcy. Muszę bowiem
wyznać, że to niewiele, co mi się udało w życiu osiągnąć, zawdzięczam temu,
iż znałem takich wspaniałych wierzących jak Bob i mogłem na własne oczy
ujrzeć jego "teatralny" pokaz pozytywnej wiary. Kończę ten rozdział tezą,
którą go rozpocząłem, że człowiek sukcesu to człowiek wierzący.
* Wierz w ludzi, nie wykorzystuj ich.
* Zastępuj negatywne postawy stałą afirmacją i optymizmem.
* Wierz, że otrzymasz to, czego ci potrzeba.
* Pozbądź się złego wyobrażenia o sobie - zacznij wierzyć w siebie.
Rozdział 3
Usuń "nie" z "nie potrafię"
W moim przypadku odkryciu zasady pozytywnego myślenia towarzyszyło
porzucenie reakcji typu "nie potrafię". Przez długi czas sądziłem, że tylko
ja doświadczam nieszczęsnego uczucia, że "nie potrafię" - gdy staję wobec
problemów czy wyzwań życia. Później zdałem sobie sprawę, że wielu ludzi
zmaga się z tym samym brakiem pewności siebie. Podejrzewam, że ów syndrom
"nie potrafię" powstrzymał od prowadzenia pełnego, szczęśliwego życia
więcej ludzi niż jakakolwiek inna poważna choroba.
"Nie potrafię rzucić palenia", "Nie potrafię wyzwolić się z długów", "Nie
potrafię poradzić sobie z moją pracą." Ileż razy mężczyźni i kobiety
przychodzili do mnie ze swoimi problemami i usprawiedliwiali się tą
wymówką. Odkryłem, że w większości przypadków to nie palenie, długi czy
kłopoty w pracy stanowiły istotę ich problemu. Głównym problemem była ich
postawa "nie potrafię".
Kiedy uda ci się już pokonać tę paraliżującą działanie przeszkodę "nie
potrafię", nic nie będzie ograniczało twoich osiągnięć.
Gdy dorastałem w Cincinnati przy Spencer Avenue, byłem żywym amerykańskim
dzieckiem i miałem wielu przyjaciół. Byłem jednak nieśmiały i wstydliwy i
zwykle paraliżowało mnie uczucie, że "nie potrafię". Gdy grałem w piłkę z
rówieśnikami i gdy chwytałem za kij baseballowy, myślałem sobie "nie
potrafię" i byłem o tym tak silnie przekonany, że posyłałem piłkę na aut.
Gdy stałem wraz z innymi dziećmi na linii startowej do biegu na
pięćdziesiąt jardów, patrzyłem na moich silnych, rosłych kolegów i drżałem
na myśl, że "nie potrafię". I rzeczywiście, nie udawało mi się wygrać.
Każdy w mojej rodzinie zajmował się publicznym przemawianiem i ja również
pragnąłem, aby taki był mój zawód. Jednak już sama myśl o tym, by stanąć
naprzeciw grupy ludzi, wydawała mi się przerażająca. Nadal pamiętam małą
złośliwą dziewczynkę siedzącą w pierwszym rzędzie podczas akademii szkolnej
i przedrzeźniającą mnie, gdy starałem się wygłosić krótką mowę. Głośnym
scenicznym szeptem powiedziała: "Popatrzcie, jak mu się trzęsą kolana!"
Myślę sobie, że gdyby nie George Reeves i dzisiaj trzęsłyby mi się
kolana. Na stole w moim biurze znajduje się siedem fotografii osób, które
dużo dla mnie znaczą: mojej żony, Ruth; mojej matki i ojca; braci, Boba i
Leonarda, Myrona Boardmana i George'a Reevesa. Myron był moim wydawcą,
który opublikował książkę "The Power of Positive Thinking" ("Moc
pozytywnego myślenia"). George Reeves był moim nauczycielem w czwartej
klasie podstawówki, w starej szkole w Cincinnati przy Williams Avenue.
Był bardzo surowym nauczycielem i pilnował dyscypliny, podobnie jak wielu
nauczycieli w tamtych latach. Pewnego razu sprawił mi lanie rakietą od
tenisa, co wtedy było w zwyczaju. Wiele lat później napisałem o tym w
rubryce pewnej gazety. W rezultacie około czterdziestu czytelników napisało
do mnie, chwaląc się, że i oni również dostali lanie od George'a Reevesa.
(Gdy opowiadałem tę historię podczas moich wystąpień w całym kraju, wielu
ludzi mówiło mi: "Umieść ją w swojej następnej książce". No i właśnie to
czynię.)
Pan Reeves, pomimo swojego surowego poglądu w sprawie zasad właściwego
zachowania, w bardzo dziwaczny sposób mówił i zachowywał się - czasami
robił rzeczy, o których nigdy się nie zapomina. Pewnego dnia podczas zajęć
krzyknął: "Cisza!" Wierzcie mi, że gdy żądał ciszy, to ją otrzymywał.
Nadal słyszę jego kroki, gdy podchodzi do tablicy i kawałkiem kredy pisze
dużymi literami: "Nie potrafię".
Strzepując kredę z palców odwrócił się do nas i zapytał:
- Co powinienem teraz z tym zrobić?
Wszyscy wiedzieliśmy, czego chciał, więc chórem odpowiedzieliśmy:
- Wymazać nie z "nie potrafię".
Pan Reeves zamaszystym ruchem zmazał "nie" i na tablicy pozostawało jasno
i wyraźnie słowo "potrafię". Widzę je dzisiaj równie dobrze jak tamtego
dnia dawno temu.
Po owej niezapomnianej lekcji poglądowej pan Reeves powiedział swoim
donośnym głosem:
- Niechaj będzie to dla was lekcja. Nigdy tego nie zapominajcie.
Potraficie, jeśli myślicie, że potraficie. - Rozejrzał się po sali,
popatrzył na każdego z nas i dodał: - Dlatego zawsze myślcie, że możecie.
Taka była jedna z moich pierwszych lekcji na temat mocy pozytywnego
myślenia.
Skutecznym sposobem przeciwdziałania uczuciu "nie potrafię" którego
doświadczamy stając wobec jakiegoś wyzwania, jest natychmiastowe
zastąpienie go pozytywną myślą "Ja potrafię". Myśl ta napełni cię
pewnością, że odniesiesz zwycięstwo.
Oczywiście, takie postępowanie wymaga praktyki. W celu wyeliminowania
wszelkich postaw defetystycznych powinieneś opracować własną technikę,
która będzie działała w twoim przypadku, a następnie musisz ją sobie
cierpliwie przyswajać, aż stanie się twoją drugą naturą.
Jak wiesz z opowieści o moich doświadczeniach z pewnym profesorem Ohio
Wesleyan University, nie od razu udało mi się wykształcić taką pewność
siebie. Wymagało to cierpliwej praktyki. Jednak ponieważ wytrwale
pracowałem nad moim problemem wynikającym z nawykowej reakcji "nie
potrafię", udało mi się go przezwyciężyć. Ale mimo to czasami doświadczam
tej reakcji, gdy mam wstać i zabrać głos czy zasiąść do pisania książki.
Moja technika polega na wizualnym przedstawieniu sobie wielkiego słowa
"potrafię", napisanego na tablicy wiele lat temu, i na ponownym usłyszeniu
silnego głosu George'a Reevesa, który brzmi mi w uszach przez te wszystkie
lata: "Potrafisz, jeśli myślisz, że potrafisz. Dlatego myśl, że potrafisz".
Oczywiście, będziesz musiał stworzyć własną technikę dla zwalczenia
uczucia "nie potrafię" - taką, która w twoim przypadku będzie najbardziej
naturalna. Nawet jeśli innym może się ona wydawać dziwaczna, pamiętaj, że
powinieneś za wszelką cenę stosować to, co pomoże ci nigdy nie zapominać o
tym, że "potrafisz".
Wielu ludzi mruczy sobie pod nosem modlitwę. Znam pewnego zawodnika
pierwszej ligii baseballa, który, gdy przychodzi jego kolej na odbicie
piłki, ściska palcami krzyżyk, który ma w kieszeni. Prawdopodobnie
widziałeś, jak miotacze żegnają się wchodząc na płytę boiska.
Podczas jednej z moich podróży z odczytami poznałem pewnego błyskotliwego
mówcę, który zawsze spotykał się z owacyjnym przyjęciem słuchaczy.
Zwróciłem uwagę, że wyciągał on z kieszeni na piersi karteczkę i rzucił na
nią okiem przed wejściem na estradę. Byłem bardzo ciekawy, co jest na niej
napisane. Tak się złożyło, że pewnego dnia odbywaliśmy wspólnie długi lot,
więc zapytałem go o to.
- Och! Ta karteczka zawsze dodaje mi otuchy i popycha do przodu, gdy
doświadczam tremy i zdenerwowania - odpowiedział. - Założę się, że masz
swój własny sposób pokonywania tremy.
Mówiąc to, napisał na karteczce następujące słowa: "Zawsze jestem z
tobą".
Wtedy i ja sięgnąłem do kieszonki i podałem mu moją karteczkę. Było na
niej napisane: "Potrafisz, jeśli myślisz, że potrafisz. Dlatego myśl, że
potrafisz!"
- Hm! - uśmiechnął się mój przyjaciel. - Jesteśmy parą przestraszonych
dzieciaków, które nadal potrzebują odrobiny pewności siebie.
Zawsze gdy otrzymuję przesyłkę kurierską Federal Express w moim biurze,
przypominam sobie pana Reevesa, który zmazał "nie" w wyrazie "nie
potrafię". Jestem pewien, że widzieliście wszędzie znajomo wyglądające,
firmowe samochody Federal Express w kolorach czerwonym, białym lub
fioletowym. Federal Express stworzyła całkiem nową koncepcję dostarczania
przesyłek drogą lotniczą w ciągu jednej nocy; dzisiaj tę usługę oferuje
wiele dobrych firm, działających na całym świecie.
Czy wiecie jednak, że kiedyś, zanim jeszcze "wzbił się w niebo", ten
wspaniały pomysł leżący u podstaw Federal Express był bliski śmierci,
ponieważ pewni ludzie nie mogli wymazać słowa nie z "nie potrafię"?
Wszystko zaczęło się od Fredericka Smitha, który przyszedł na świat w
stanie Mississippi, w roku 1944. Mimo że urodził się w bogatej rodzinie,
Fred Smith miał trudne dzieciństwo. Jego ojciec zmarł, gdy Fred miał cztery
lata, i mały chłopiec cierpiał na chorobę kości, w wyniku której nie mógł
biegać i bawić się z innymi dziećmi. Jednak mały chłopiec kochał samoloty i
później, gdy poszedł na Yale University, napisał pracę z ekonomii, w której
zaproponował dostarczanie przesyłek samolotami w ciągu jednej nocy do
niemal każdego miasta w Ameryce.
Jego profesor przeczytał pracę, potrząsnął głową, wymamrotał coś w
rodzaju "to niemożliwe" i postawił Fredowi niską ocenę. Po skończeniu Yale
Fred pojechał do Wietnamu, gdzie odbył ponad dwieście lotów bojowych, zanim
w roku 1970 powrócił do świata biznesu. Poprosił ekspertów, by zbadali
pomysł, jaki zaproponował studiując a Yale. Eksperci okazali się
najwyraźniej ludźmi myślącymi w kategoriach "potrafisz", poradzili mu
bowiem, żeby spróbował.
W roku 1972 Fred Smith, mający wtedy dwadzieścia osiem lat, rozpoczął
coś, co dzisiaj określa się mianem jednej z najbardziej odważnych,
graniczących z hazardem decyzji, jakie kiedykolwiek widział świat biznesu.
Smith wybrał Memphis, w stanie Tennessee, jako centrum swoich operacji,
ponieważ miasto to jest położone w centralnej części Stanów Zjednoczonych.
Jego plan wymagał, by samoloty Federal Express latały każdej nocy do
Memphis z paczkami pobranymi w stu miastach. W centrum firmy, w Memphis,
sortowano przesyłki, które jeszcze tej samej nocy miały być przesłane do
miejsc przeznaczenia, gdzie ciężarówki wiozły je do odbiorców.
Potrzeba było wiele pieniędzy, aby zakupić samoloty i ciężarówki i
zatrudnić personel do wykonania tego zadania. Jednak Fred, będąc pozytywnie
myślącym facetem, okazał się dobrym sprzedawcą i znalazł inwestorów
przedsięwzięcia, które pewien ekspert finansowy nazwał największą
transakcją sprzedaży wszechczasów.
Jednak pierwszego dnia, gdy Fred zaczął wcielać swój plan w życie, to
jest 17 kwietnia 1973 roku, wszystko wyglądało tak, jakby jego stary
profesor z Yale miał cholerną rację. Flotylla Freda składająca się z
dwudziestu pięciu samolotów pasażerskich przerobionych na transportowe,
przewiozła jedynie osiemnaście paczek. Co gorsza, kryzys naftowy
spowodował, że ceny ropy zaczęły rosnąć. Sytuacja nowej firmy była tak
trudna, że czasami piloci musieli kupować paliwo lotnicze, używając
osobistych kart kredytowych.
W ciągu dwóch lat Federal Express przyniosła straty rzędu 24 milionów
dolarów. Wielu ekspertów od biznesu przepowiadało jej upadek. "Ten pomysł
nie może być skuteczny", upierali się, wskazując na to, co nazywali
niepraktycznością całego systemu, szczególnie w warunkach stale
wzrastających kosztów paliwa. Przesyłka wysłana z Los Angeles do Seattle
musiała być początkowo przewieziona dalej od miejsca przeznaczenia, aż do
Memphis, do centrum-rozdzielni, zanim mogła być z powrotem odesłana do
Seattle.
"Mój pomysł może być skuteczny", upierał się Fred Smith i jeszcze raz
zwrócił się do, teraz już nieufnych inwestorów z prośbą o dodatkowe
pieniądze. W końcu uzyskał je, zgadzając się płacić bardzo wysoki procent.
Trzymał się swojej gwarancji dostarczenia przesyłki następnego dnia, a gdy
wreszcie różne firmy dostrzegły przydatność jego usług, Federal Express
zaczęła przynosić zyski. Dzisiaj Federal Express jest korporacją o wartości
ocenianej na 8 miliardów dolarów, zatrudniającą osiemdziesiąt pięć tysięcy
pracowników i dostarczającą ponad półtora miliona przesyłek każdego dnia na
całym świecie. Wszystko to stało się możliwe dlatego, że Fred Smith
powiedział: "Potrafię!", gdy inni dowodzili, że to niemożliwe.
Niestety, dzisiaj wielu młodych mężczyzn i kobiet przyjęłoby ten
negatywny, ponury werdykt profesora z Yale i poddało się. Uważam tak,
ponieważ często słyszałem od współczesnych autorytetów w dziedzinie
edukacji, że są głęboko zatroskani problemami młodzieży szkolnej,
wynikającymi z niskiego poczucia własnej wartości i negatywnej postawy.
Badacze zgadzają się, że w momencie urodzin dzieci mają normalne poczucie
wartości i pewności siebie. Dziecko instynktownie wie, że wszystko, czego
pragnie, może uzyskać poprzez płacz i radosne gaworzenie. Dziecko jest
naturalnym pozytywnym myślicielem, człowiekiem żyjącym w postawie
"potrafię".
Przeprowadzone badania wskazują jednak, że gdy dzieci są w czwartej
klasie, od osiemdziesięciu do osiemdziesięciu pięciu procent z nich nie ma
już poczucia własnej wartości; rozwinęło w sobie prawdziwe wątpliwości co
do własnej osoby i stało się ludźmi myślącymi "nie potrafię". Dzieje się
tak za sprawą negatywnie nastawionego środowiska domowego, negatywnych
postaw w procesie nauczania i negatywnego stosunku do świata. Aby
przywrócić dziecku normalną, zdrową, pozytywną postawę umysłu, konieczny
jest twardy i trudny proces oduczania się złych nawyków, lecz, na
szczęście, można tego dokonać.
Problem polega na tym, że niskie poczucie własnej wartości i brak
pewności siebie w okresie dzieciństwa może być poważnym utrudnieniem w
wieku dorosłym, szczególnie gdy stajemy wobec kryzysu w karierze zawodowej.
Czy pamiętasz mężczyznę, którego historię opisałem w poprzednim
rozdziale, mężczyznę, który prawie stracił szansę swojego życia, ponieważ
brakowało mu pewności siebie, by przyjąć wysokie stanowisko w zarządzie
firmy? Słyszę raz po raz podobne smutne historie od ludzi, którzy przyznają
się wobec mnie do swojej słabości.
Pewnego razu, będąc w podróży z odczytami, zostałem zaproszony na
przyjęcie zorganizowane przez lokalne grube ryby - ludzi, którzy pokryli
znaczną część kosztów spotkania. Pragnęli oni spotkać się na gruncie
towarzyskim z czterema mówcami, którzy przemawiali na spotkaniu. Tak więc
ja i trzech pozostałych wykładowców zjawiliśmy się na przyjęciu i z
obowiązku ściskaliśmy dłonie przybyłych osób. Pewien mężczyzna zachowywał
się bardzo głośno i z przesadną pewnością siebie. Miał na imię Bob. Był
najwyraźniej nieco podchmielony i z jakiegoś powodu przyczepił się do mnie.
- Oto mądry człowiek, który zna wszystkie odpowiedzi. Jego wysokość
pozytywny myśliciel we własnej osobie - wykrzykiwał, wieszając się na moim
ramieniu. Inni starali się go odprowadzić na bok, jednak bez większego
powodzenia.
W końcu powiedziałem:
- Słuchaj kolego, nachyl no ucho, to coś ci szepnę. Chcę powiedzieć coś
przeznaczonego wyłącznie dla ciebie.
- To super - wymamrotał niewyraźnie. - Taki nasz mały sekret?
Trzymając go mocno, powiedziałem mu wyraźnie do ucha: - Okey, Bob. Skończ
to przedstawienie. Co starasz się ukryć?
Pijackie rumieńce na jego twarzy poszarzały. Nagle jakby wytrzeźwiał.
- Co powiedziałeś? - bąknął jąkając się.
- Dobrze słyszałeś - odparłem. - Chcesz ze mną szczerze pogadać?
Przez moment stał niezdecydowany, potem uległ i powiedział cicho:
- Tak, Norman. Chcę z tobą porozmawiać.
Zwykle nie zdaję się na łaskę i niełaskę pijanych. Jednak tym razem byłem
przekonany, że mój rozmówca całkiem wytrzeźwiał. Przyjęcie dobiegało końca,
więc wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do mojego hotelu. Po drodze
powiedział:
- Widzisz, w rzeczywistości nie byłem tak pijany, jak to się wydawało.
Muszę ci jednak wyznać, że poszedłem tam, aby się kompletnie zalać.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Żeby zapomnieć.
- Bob, domyśliłem się, że twoje zachowanie miało na celu ukrycie czegoś.
Co cię gryzie?
Opowiedział mi o tym, jak ciężko pracował, by objąć wysokie stanowisko w
zarządzie dużej sieci domów towarowych. Uważał jednak, że szef ma niezbyt
pochlebną opinię o jego umiejętnościach.
- Nie nabieraj mnie - zaprzeczyłem. - Jestem pewien, że wiedzą o tym, iż
masz odpowiednie zdolności.
- Widzisz, problem polega na tym, że największy sklep w naszej sieci
przeżywa poważne trudności - kontynuował. - Szefostwo poleciło mi
naprawienie sytuacji i doprowadzenie do tego, by ponownie zaczął przynosić
zysk.
Patrzył przez szybę taksówki przez dłuższy moment, a następnie zwrócił
się w moją stronę.
- Nie potrafię tego zrobić, Norman. Po prostu nie potrafię. - Bob był
bliski płaczu.
- Kiedyś w szkole średniej podczas meczu trener posłał mnie na boisko,
abym uratował sytuację, a ja wszystko popsułem. To się często zdarzało.
Doskonale sobie radzę w normalnej sytuacji, lecz gdy zbliża się kryzys, jak
podczas tego meczu czy taki, jaki mamy teraz w jednym z naszych sklepów,
wiem, że wszystko popsuję. Jestem dobrze zamaskowanym nieudacznikiem, a gdy
znajdę się w tarapatach, gdaczę jak kurczak - powiedział ze łzami w oczach.
- Mówiąc szczerze, jestem przerażony, Normanie. Nie chcę odkryć swojej
prawdziwej natury biorąc odpowiedzialność za ten sklep.
- Bob - powiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu. - Powiem ci coś
otwarcie. Wiesz kim jesteś? Wielkim oszustem.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Tak. Okłamujesz samego siebie od szkolnych czasów, mówiąc "nie
potrafię, nie potrafię", mimo że cały czas udowadniasz swoim przełożonym,
że doskonale wiesz, jak prowadzić firmę, masz świetne wyczucie sytuacji i
doświadczenie. Odnoszę wrażenie, że pozwalasz, by przeżycie, którego
doświadczyłeś podczas meczu w piłkę, nadało ton całej twojej postawie wobec
życia - mówiłem. - Dobrze sobie radzisz w życiu, lecz gdy nadchodzi kryzys,
dawne wspomnienie staje się dla ciebie jedynym odniesieniem. Nie okłamuj
mnie, mówiąc, że gdy życie cię przyciśnie, gdaczesz jak kurczak, ponieważ
wiem, że wcale taki nie jesteś.
-Czy masz choć odrobinę wiary, Bob? - zapytałem chwilę później. - Czy
wierzysz w jakąś religię, czy też jesteś po prostu poganinem pozwalającym,
by jakaś mała demoniczna rzecz zrujnowała ci życie?
- Muszę przyznać, że mało mam wiary.
- Postaraj się jednak uwierzyć, że twoje kłopoty przeminą. Zdobądź się na
to. Przyjmij to zadanie i pokaż wszystkim, co potrafisz.
I Bob tak uczynił. W ciągu roku spowodował, że ten sklep zaczął przynosić
największe dochody w całej sieci.
- Przestałem rozpamiętywać te wszystkie sytuacje, które popsułem -
opowiadał mi później. - Zacząłem koncentrować uwagę na moich sukcesach
zawodowych, na domach towarowych, które pomogłem rozwinąć, na ludziach,
którym pomagałem wspiąć się po szczeblach kariery. I wiesz co, Normanie,
wszystkie te dobre rzeczy, które sobie przypominałem, narastały jak wielka
fala przypływu, która wymiotła myśl: "wszystko psujesz" z mojego życia.
Doskonale rozumiałem Boba, ponieważ byliśmy do siebie bardzo podobni,
byliśmy towarzyszami w cierpieniu z powodu doskwierającego nam obu poczucia
niższości. Dzięki mojej wierze pokonałem je i wiedziałem, że i on może tego
dokonać.
Zbyt wielu z nas pozwala, aby jakiś drobny negatywny incydent z
przeszłości kontrolował nasze życie. Znam mężczyznę, który ma wspaniały
baryton, lecz w ogóle go nie używa. Nie chciał śpiewać w kościelnym chórze
i odrzucił ofertę przyłączenia się do lokalnego kwartetu wokalnego.
Dlaczego? Gdy był w pierwszej klasie szkoły średniej, obsadzono go w jednej
z głównych ról w operetce wystawianej przez jego klasę. W partii solowej
jego głos nieco się zachwiał. Słuchacze prawie tego nie zauważyli, lecz on
to spostrzegł. Czuł się tak upokorzony, że już nigdy więcej nie zaśpiewał.
Gdy koledzy naciskali na niego, wymawiał się: "Ja po prostu nie śpiewam".
Pozwolił na to, by nic nie znaczący incydent z przeszłości zrujnował coś,
co mogło stać się bogatym, trwałym doświadczeniem. Dobrze znam te
przeszkody, te zwodnicze małe nasionka, które prześladują nasz umysł,
dopóki nie postąpimy tak, jak Bob, który żyje pozytywnymi wspomnieniami, i
na zawsze usunął nie z "nie potrafię".
Odkryłem, że ludzie, którzy myślą, że "nie potrafią", potrzebują tego co
moja przyjaciółka z Florydy nazywa wsparciem. Ostatnim razem, gdy
odwiedziłem tę starszą, lecz bardzo żywotną damę, zadzwonił telefon.
Mimowolnie stałem się świadkiem jej rozmowy. "Kochanie, nie martw się",
powiedziała do kogoś. "Odwiedzę cię dzisiaj wieczorem i wesprę cię".
Po odłożeniu słuchawki powiedziała w swoim obrazowym stylu,
charakterystycznym dla wiejskich części Florydy:
- Biedna kobieta. Ma wszystkie pieniądze świata, lecz myśli, iż ma
okropny okres. Powiada, że nie potrafi zrobić tego, nie potrafi zrobić
tamtego. Na pewno potrzebuje olbrzymiej porcji wsparcia.
- Powiadasz, że kobieta, którą chcesz wesprzeć, jest bogata? - zapytałem.
- Kochanie - do wszystkich zwracała się kochanie - ona tak naprawdę wcale
nie jest bogata. Och! Ma wiele posiadłości i dużo pieniędzy w banku. Jednak
trzeba mieć w sobie coś, aby być naprawdę bogatym. Ale kiedy się za nią
wezmę, przestanie mówić ciągle "nie potrafię".
- Co zamierzasz zrobić? - zapytałem.
- Kochanie, zamierzam jej po prostu przeczytać fragment z Księgi, w
którym jest napisane: "Wszystko mogę w Nim, który mnie wzmacnia" (List do
Filipian 4,13). Kiedy stanie się on częścią jej myślenia, zostanie na
trwałe podbudowana.
Żegnając się z tą starszą damą - praktycznym filozofem z krainy dawnej
Florydy - sam miałem poczucie, że doznałem duchowego podbudowania i
wsparcia. Lubię ją wspominać, wspomnienie to bowiem wskazuje skuteczną
metodę wykorzenienia schematu myślenia "nie potrafię". Pokonaj negatywne
myśli i złe wspomnienia pewnością, że potrafisz zrobić wszystko, co dobre.
Traktuj siebie jak osobę, która potrzebuje duchowego wsparcia - możesz je
otrzymać zastępując defetystyczne myśli i złe wspomnienia całkiem nową
postawą myślową. Nazywam ją pozytywnym myśleniem i zapewniam, że gdy ją
zastosujesz, doznasz prawdziwego cudu.
Moja pierwsza książka na temat pozytywnego myślenia, jak o tym wcześniej
pisałem, wywołała mieszane reakcje. Wielu spośród jej obrońców mówiło, że
być może książka za bardzo wyprzedza swoje czasy, że idea człowieka
myślącego pozytywnie i w ten sposób zmieniającego porażkę w życiowy sukces
jest czymś nazbyt nowym.
Dziś, wiele lat później, psycholodzy, naukowcy i badacze piszą książki o
skuteczności zasad pozytywnego myślenia i korzyściach z nich płynących.
Norman Cousins napisał na ten temat kilka książek, poczynając od jego
doskonale znanej pozycji "Anatomy ofan Illness" ("Anatomia choroby");dr
Redford Williams, lekarz z Duke University, opublikował książkę pt. "The
Trusting Heart" ("Ufne serce"); zaś chirurg Bernie Siegel pracę "Love,
Medicine and Miracles" ("Miłość, lekarstwa i cuda"), która stała się
bestsellerem. Biolog, Joan Borysenko, napisała "Minding the Body, Mending
the Mind" ("Poddawanie ciała kontroli umysłu"). Są to tylko niektóre z
książek, jakie ostatnio napisano na ten temat.
Pozytywne myślenie jest dzisiaj powszechnie stosowane w szatniach
czołowych sportowców. "Trenerzy, sportowcy i psycholodzy sportu są
przekonani, że różnica między wygrywaniem i przegrywaniem, w grupie
czołowych sportowców, w znacznym stopniu zależy od różnicy w psychicznym
nastawieniu", piszą w nowojorskim "Timesie".
Robert Kriegel, współautor książek "Inner Skiing" ("Wewnętrzne
narciarstwo") i "The C-Zone" ("Strefa C"), pisze w "Timesie", że
niezależnie od tego, czy dana osoba jest zaangażowana w uprawianie sportu
czy prowadzenie przedsięwzięcia, świetne wyniki może osiągnąć poprzez
eliminowanie lęku przed niepowodzeniem, przywoływanie sukcesów i
przypominanie sobie uczuć, jakie im towarzyszyły, a następnie obrazowe
przedstawianie doskonałego wystąpienia i wyobrażanie sobie zwycięstwa.
"Tworzenie psychicznych obrazów pomaga ludziom nabrać pewności siebie i
zrelaksować się", powiada.
I znowu nie mogę się oprzeć, by nie powtórzyć słów Marka Aureliusza:
"Nasze życie jest takie, jakim uczynią je nasze myśli" i słów Gautama
Buddy: "Umysł jest wszystkim. Stajemy się takimi, jak myślimy" oraz
profesora Williama Jamesa, ojca amerykańskiej psychologii naukowej, który
powiedział: "Największym odkryciem dokonanym w moim pokoleniu było, że
istota ludzka może przemienić swoje życie poprzez przemienienie postawy
swojego umysłu".
Dlatego z prawdziwym smutkiem muszę powiedzieć, że niezwykłe możliwości
naszego umysłu nie są w pełni wykorzystywane. Często rozmawiałem o tym z
późniejszym gubernatorem stanu New Jersey, Charlesem Edisonem, który był
synem słynnego wynalazcy Thomasa A. Edisona. Charles i ja byliśmy dobrymi
przyjaciółmi. On lubił rozmawiać o swoim ojcu, dla którego miał wielki
podziw. Opowiedział mi, że jego ojciec zawsze powtarzał: "Zasadniczą rolą
ciała jest przenoszenie mózgu - mózg jest istotą naszego jestestwa".
To prawda, gdyż mózgiem myślimy, rozważamy i oceniamy. Poprzez niego mamy
kontakt z wielkimi myślicielami historii ludzkości, z genialnymi poetami i
artystami. To dzięki niemu pamiętamy, snujemy marzenia, modlimy się i
kontaktujemy z Bogiem. Często funkcje te przypisujemy sercu, które w
rzeczywistości jest jedynie mięśniem pompującym życiodajną krew. To mózg
jest siedliskiem naszego umysłu, a umysł wyróżnia nas jako istoty ludzkie
stworzone na podobieństwo Boga.
To właśnie umysł paraliżuje nas lub dodaje nam energii. Powodem, dla
którego postawa "nie potrafię" jest obecnie tak rozpowszechniona, jest to,
iż stanowi ona najłatwiejszy sposób uchylenia się przed przyjęciem
wyzwania. Opowiem wam o pewnym figlu, jaki wiele lat temu inżynierowie z
działu urządzeń oświetleniowych General Electric płatali nowym pracownikom.
Zlecali nowym kolegom zadanie obmyślenia sposobu zamrażania szklanych
kloszów żarówek od środka. Wszyscy starzy pracownicy wiedzieli, że jest to
niemożliwe. Mieli jednak zabawę, patrząc jak nowy kolega przez całe dnie
pracuje nad tym beznadziejnym projektem, dopóki w końcu się nie połapie.
Jednak pewien młody mężczyzna o nazwisku Marvin Pipkin nigdy nie dał się na
to złapać. I wiecie co? On nie tylko opracował technologię zamrażania
żarówek od środka, lecz w trakcie swoich badań odkrył nowy rodzaj żrącego
kwasu, który uczynił żarówkę jeszcze mocniejszą. Po prostu nikt mu nie
powiedział, że nie można tego zrobić.
Innym młodym mężczyzną, który nie pozwolił, by postawa "nie potrafę" go
powstrzymała, był narciarz z Colorado o nazwisku Peter Seibert. Podczas
służby w armii, na froncie drugiej wojny światowej, omal nie stracił kolana
z powodu wybuchu pocisku moździerzowego. Lekarze powiedzieli mu, że już
nigdy nie będzie jeździł na nartach. Trzeba w tym miejscu dodać, że Peter
był mistrzem w tym sporcie. Okazało się jednak, że był również mistrzem w
myśleniu, wewnętrzny głos bowiem stale powtarzał mu: "Nadal potrafisz
zjeżdżać na nartach". Kiedy wreszcie stanął na nogach, próbował jeździć na
nartach, lecz cały czas się przewracał. "Czy nie mówiliśmy ci!", szydził
świat. Jednak Peter w dalszym ciągu myślał: "Potrafię, potrafię". I udało
mu się. Po kilku latach wygrał słynny bieg Roche Cup.
Później wpadł na pomysł stworzenia nowego ośrodka narciarskiego w
górskiej okolicy, którą bardzo kochał. Gdy starał się o pożyczkę na
sfinansowanie przedsięwzięcia, śmiano się z niego. "Seibert, to ci się nie
uda" - taka była powszechna reakcja. "Lokalizacja, którą wybrałeś, jest
dokładnie na drodze prowadzącej do popularnej miejscowości narciarskiej
Aspen!"
Jednak Peter Seibert wiedział, że nie trzeba słuchać tego głosu
szepczącego "nie potrafisz". Dlatego uparcie trwał przy swoim, nie poddawał
się i zbudował, dzisiaj już słynny, ośrodek narciarski o nazwie Vail.
Zarówno Seibert, jak i Pipkin osiągnęli sukces idąc pod prąd, wbrew
utartym wzorcom myślenia, każdy w swojej dziedzinie. Dlatego tak długo, jak
długo Bóg pozwoli mi żyć, będę podkreślał niepodważalny fakt, że poprzez
zmianę swojego myślenia człowiek może odmienić swoje życie. Zgadza się to
ze starą prawdą, mówiącą: "Stajesz się tym, kim miałeś być".
Przytoczę tutaj historię pewnego anonimowego telefonu, jaki odebrałem
kiedyś w moim biurze w Nowym Jorku. Dzwoniła kobieta. Kiedy poprzez łzy
udało jej się upewnić, że to ja jestem przy aparacie, ponownie zaczęła
płakać. Po kilku minutach zapytałem:
- Skąd dzwonisz?
- Z Oklahoma City - wykrztusiła.
- Posłuchaj, jesteś na linii już przez dwie minuty i do tej pory nie
zrobiłaś nic oprócz szlochania - powiedziałem. - Jeśli wolno mi powiedzieć,
jest to bardzo drogie szlochanie. Powiedz mi teraz, co mogę dla ciebie
zrobić?
- Och! Doktorze Peale, czytam pana książki od wielu lat. Pan jest moją
jedyną nadzieją. Widzi pan, właśnie odkryłam, że mój mąż spotyka się z inną
kobietą. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że on może to uczynić. Cóż mam
począć?
- Opowiedz mi o tej kobiecie. Czy wiesz, kim ona jest?
- O tak, wiem. Jest młodsza ode mnie i muszę przyznać, iż jest bardzo
atrakcyjną kobietą.
- Ile masz lat?
- Czterdzieści dwa.
- Czy ładnie wyglądasz?
- Mam czterdzieści dwa lata, już ci powiedziałam - powtórzyła.
- I co z tego? - zapytałem. - Czterdzieści dwa lata to nie starość,
prawdziwa dama nie powinna tracić atrakcyjnego wyglądu w tak wczesnym
wieku.
- Cóż, nie chcę się przechwalać, lecz gdy braliśmy ślub, gazety nazwały
mnie pięknością z Oklahoma - odpowiedziała.
- Czy czasem nie pozwalasz sobie na odrobinę zaniedbania? -
podpowiedziałem. - A może uważasz, że jesteś już za stara na przeżywanie
romansu?
Zapadło długie milczenie, a później niskim głosem wyznała:
- No cóż, być może tak właśnie jest.
- Proszę posłuchać, droga pani. Ja nie jestem pani spowiednikiem, muszę
jednak wychwycić wszystkie pani negatywne myśli. Chodzi o to, aby już teraz
zaczęła pani myśleć pozytywnie. Proszę zachowywać się jak niedźwiedzica,
która staje się najgroźniejszym z dzikich zwierząt, gdy jej młode znajdą
się w niebezpieczeństwie. Inna, młodsza niedźwiedzica, dlatego mniej
doświadczona niż ty, stara się odebrać twoje młode. Wyjdź jej naprzeciw i
walcz. Jedź do miasta i zrób sobie nową fryzurę, kup kilka pięknych,
modnych ciuchów i wystaw za nie rachunek mężowi. Myśl o świetności, o
blasku i romansie. Kiedy będzie wracał do domu na obiad, zrób wspaniały
posiłek, przygotuj świece i inne nastrojowe akcesoria. Wyobraź to sobie w
pozytywnych barwach, przypomnij sobie waszą dawną cudowną relację, pomyśl,
że jest ona jeszcze silniejsza niż kiedykolwiek dotąd.
- To wszystko ma sens, doktorze Peale - wymamrotała. - Niestety, ja już
tego nie potrafię. Myślę, że jest już dla mnie na to wszystko za późno.
- Posłuchaj - powiedziałem. - Od jak dawna twoja rodzina mieszka w
Oklahoma?
Zdumiona tym pozornie nie mającym związku pytaniem, odpowiedziała:
- Och, mój dziadek przybył tutaj z Indiany ze sto lat temu.
- Czy uczestniczył w tej słynnej "wędrówce farmerów za ziemią" na
terytorium Oklahomy?
- Tak - rozpogodziła się. - Mówili mi, że był silnym, odważnym pionierem.
- To fatalnie - westchnąłem. - Żal mi wielkiej rodziny, która tak
zniedołężniała. Kto mógłby pomyśleć, że tak silny dziadek był przodkiem
pochlipującej wnuczki, bez przerwy szlochającej i powtarzającej "nie
potrafię"? To doprawdy tragiczne, jak nisko może upaść wspaniała rodzina.
Moje słowa prawdopodobnie do niej trafiły, ponieważ jej głos nagle stał
się bardzo zdecydowany:
- Poradzę sobie z tym, doktorze Peale. Dziękuję panu bardzo. - I odłożyła
słuchawkę.
Stałem trzymając przy uchu brzęczący telefon i zastanawiałem się, czy
powiedziałem to, co trzeba.
Tak się złożyło, że w rok po tym zdarzeniu pojechałem do Oklahoma City z
wykładami i ktoś zadzwonił do mojego pokoju hotelowego.
- Mówi niedźwiedzica - odezwał się kobiecy głos.
- Niedźwiedzica? - powtórzyłem zdumiony.
Wtedy ona się przedstawiła.
- Jak się układa? - zapytałem.
- Wspaniale - odparła. - Romans męża, o którym ci opowiadałam? To już
skończone, stłumione w zarodku. Wszystko jest w porządku. Miałeś rację.
Zrobiłam to, co mi poradziłeś, dodałam trochę pozytywnych wyobrażeń i dziś
mój mąż jest najlepszym mężem na świecie - dodała jak przystało na lojalną
żonę.
Nigdy nie widziałem tej kobiety, nie zapamiętałem również jej imienia.
Pozostała w mojej pamięci jedynie jako zraniony, przestraszony ludzki głos,
który usłyszałem, gdy pierwszy raz do mnie zadzwoniła. Jednak, aby osiągnąć
to, co osiągnęła, musiała mieć wytrwałość, wyobraźnię, silną wiarę i stale
przejawiać pozytywną postawę. To prawda - była z tej samej gliny, co jej
dziadek i udało jej się pokonać przeciwności.
Defetystyczne uczucie "nie potrafię" prawie zawsze cofa się przed
pozytywnym myśleniem. Znam bardzo niewiele przypadków, gdy nie zakończyło
się to sukcesem, wówczas zaś było spowodowane tym, że dana osoba nie miała
dość silnej wiary i wytrwałości.
Niestety, człowiek może mieć świetne wykształcenie, szkolenie, wielkie
zdolności, może umieć ciężko pracować - wszystkie cechy, które prowadzą do
sukcesu - a mimo to zachowywać wątpliwości wobec siebie, które, jeśli nie
zostaną usunięte w chwili kryzysu, mogą wszystko zrujnować.
Postawa "nie potrafię z tym żyć" może prowadzić do śmierci człowieka. Zaś
uczucie, że "potrafię", jeśli w porę przyjdzie nam na ratunek, przynosi
rezultaty w postaci pełnego radości życia. I tak się też dzieje - ludzie
porzucają postawę "nie potrafię", przyjmują postawę "potrafię" i spotyka
ich wiele wspaniałych rzeczy.
W mojej pracy zawodowej usiłowałem pomagać ludziom wszystkich ras i
religii, jak i ludziom nie wyznającym żadnej religii, i doświadczyłem w
zamian wiele wyrazów wdzięczności. Jeden z tych, które najlepiej
zapamiętałem, miał miejsce pewnego popołudnia w Nowym Jorku, w autobusie
jadącym Madison Avenue.
Dobrze ubrany czarnoskóry mężczyzna, jadący z małym chłopcem, zwrócił się
do mnie po nazwisku. Wstał i zaofiarował mi miejsce w zatłoczonym
autobusie. Usiłowałem mu odmówić i podziękowałem za uprzejmość.
- Będę jednak nalegał, aby pan usiadł na moim miejscu, ponieważ to panu
zawdzięczam sukces, który odniosłem w życiu, i zawsze pragnąłem zrobić coś
dla pana - powiedział. - Lecz i tak wszystko, co bym zrobił, byłoby za
mało.
Z ociąganiem usiadłem, a następnie zapytałem:
- Cóż ja takiego dla pana zrobiłem, przyjacielu?
W miarę jak autobus jechał Madison Avenue, pasażerów zaczęło ubywać;
mężczyzna usiadł obok mnie i opowiedział mi następującą historię.
- Wiele lat temu słyszałem pana wykład w naszej szkole średniej. Później
powiedziałem panu, że podobał mi się pański wykład na temat pozytywnego
myślenia, lecz nie sądzę, abym kiedykolwiek wiele osiągnął. "Czemu nie?",
zapytał pan. "Powinien pan to wiedzieć", odpowiedziałem. Lecz pan
najwyraźniej nadal nie rozumiał, gdyż skomplementował pan mój wygląd, moją
osobowość i inne zalety. W końcu powiedziałem: "Ale przecież jestem
czarny". A pan na to odparł: "Tak samo jak Ralph Bunche zastępca sekretarza
generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, który był kiedyś stróżem.
Tak samo jak Bill Cosby i Jesse Jackson". I wymieniał pan dalej innych
czarnoskórych Amerykanów, którzy osiągnęli sukces w czasach, które dla
czarnych były o wiele trudniejsze. Później opowiedział mi pan pewną
historię. Była to opowieść o chłopcu, który poszedł do wesołego miasteczka
znajdującego się w stolicy pewnego hrabstwa. Jakiś człowiek napełniał tam
balony helem i puszczał je w niebo, ku uciesze tłumnie zgromadzonych
dzieci. Baloniki miały różne kolory. "Czy myśli pan, że czarne polecą tak
wysoko jak inne?", z wahaniem zapytał mały chłopiec. Mężczyzna nadmuchujący
baloniki był dobrym i mądrym człowiekiem. "Popatrz tylko, a pokażę ci",
powiedział, po czym nadmuchał i puścił w niebo czarny balonik, który
wzniósł się równie wysoko jak inne. "Widzisz teraz, że to nie od koloru
zależy, jak wysoko szybują - unosi je to, co mają w środku", powiedział
mężczyzna kładąc rękę na ramieniu chłopca.
Mój towarzysz podróży zamilkł na chwilę i patrzył na swojego syna
siedzącego obok. Następnie zwrócił się w moją stronę.
- Gdy już skończył pan opowiadać tę historię, dodał pan: "Jeśli wyplenisz
ze swojego umysłu wątpliwości na swój temat i pozbędziesz się kompleksu
niższości, który w sobie nosisz, jeśli oddasz całego siebie temu, co
będziesz robił, to wszystko ci się w życiu ułoży". Zdecydowałem że nie mam
nic do stracenia, i posłuchałem pana rady. Uwierzyłem, zapomniałem o
wątpliwościach i cały oddałem się nauce i każdej dobrej rzeczy, jak mi się
trafiła. W rok później zostałem wybrany na przewodniczącego mojej klasy w
szkole średniej, do której uczęszczało 90 procent białych! Zachęcony tym
pracowałem jeszcze wytrwalej i dzięki dobrym ocenom uzyskałem stypendium na
uniwersytecie i skończyłem studia z wyróżnieniem, a teraz mam dobrą pracę w
jednej z czołowych firm. To pan zachęcił mnie do tego, doktorze Peale, i
jestem rad, że mój mały chłopak mógł pana poznać osobiście. Oczekuję, że
przewyższy swojego ojca.
Z radością uścisnąłem dłoń temu młodemu człowiekowi, a gdy dojechaliśmy
do mojego przystanku, wysiadłem z autobusu wdzięczny za okazję spotkania
jeszcze jednego człowieka, który potrafił przezwyciężyć swoje "nie
potrafię".
Aby jeszcze mocniej uzasadnić, że filozofia życiowa głosząca, "ja
potrafię" działa w każdym przypadku bez wyjątku, niezależnie od rasy czy
koloru skóry, pozwólcie, że opowiem o osobie, którą prawdopodobnie
oglądaliście wiele razy w telewizji, nie zdając sobie sprawy, że historia
jej własnego życia była bardziej dramatyczna niż większość scenariuszy
telewizyjnych.
Chodzi o Marlę Gibbs, która grała pełną energii pokojówkę w popularnym
filmie "The Jeffersons", a całkiem niedawno jedną z głównych ról jako matka
jednocząca całą rodzinę w telewizyjnym serialu "227".
Poznałem Marlę Gibbs dzięki historii jej życia, zamieszczonej w magazynie
"Guideposts" (Drogowskazy). Wierzę, że opowieść ta dobrze ilustruje, co
każdy może osiągnąć, jeśli podejmie działanie w oparciu o wiarę.
W 1972 roku Marla w żadnym razie nie była człowiekiem sukcesu. Marzyła o
zostaniu aktorką, lecz, jak sama mówi, nie potrafiła uporządkować własnego
życia i pozwolić sobie na kupno domu. Całe jej życie było długą serią "nie
potrafię".
- W tamtych latach miałam tyle pewności siebie, co kurczak w lisiej jamie
- mówi ze śmiechem. - Wracałam do zdrowia po przebytej nie operacji i nie
pracowałam od sześciu miesięcy, poprzednio byłam zatrudniona jako pracownik
rezerwacji lotniczych w United Airlines.
Co gorsza, Marla Gibbs, matka samotnie wychowująca trójkę dzieci, nie
miała gdzie mieszkać. Jej dzieci mieszkały z ojcem, podczas gdy Marla
koczowała w mieszkaniu ciotki, gdzie wylegiwała się w łóżku i, jak sama
mówi, "gapiła się z poczuciem beznadziejności w ścianę, nie wiedząc, co
robić, ani dokąd się zwrócić".
- Później, w pewien niedzielny ranek, nie mając nic do roboty włączyłam
telewizor, a tam aktor Robert Young i jego żona opowiadali o swojej wierze.
Mówili o tym, że z Bożą pomocą możemy skoncentrować nasze myśli na tym, co
dobre, i w ten sposób spowodować korzystne zmiany oraz że możemy uzyskać
siłę potrzebną do odnowy naszego życia, gdy tylko zmienimy swój sposób
myślenia.
Marla dowiedziała się też o czymś innym, co było równie ważne: o
podejmowaniu kroków w wierze.
- Jest rzeczywiście tak, że nie widzimy tego, co spotka nas na naszej
drodze - wyjaśnia Marla. - Jeśli uczynimy pierwszy krok, dostrzeżemy
następny i następny, aż osiągniemy wyznaczony cel.
Jednak gdy Marla uczyniła pierwszy krok, skutki okazały się przerażające.
Po powrocie do swojej pracy w liniach lotniczych na pół etatu desperacko
szukała własnego mieszkania. Ale te, które oglądała, były albo zbyt drogie,
albo nie odpowiadały potrzebom jej córki Angeli i dwóch synów, Jordana i
Doriana.
- Wtedy usłyszałam słaby wewnętrzny głos - mówi Marla. - "Marla, nie
potrzebujesz mieszkania, lecz domu".
Gdyby Marla nie była jeszcze osobą wierzącą, odpowiedziałaby pewnie: "ja
nie potrafię" i zapomniała o wszystkim. Przecież nie miała nawet zaliczki
na dom. Jednak Marla zaczęła myśleć. Pamiętała, że ma odłożoną małą sumkę
pieniędzy, i wiedziała o istnieniu specjalnej kasy pożyczkowej dla
pracowników United Airlines.
To nie było wystarczające, lecz Marla zdecydowała się zrobić pierwszy
krok.
- Z trzęsącymi się kolanami poszłam do biura zajmującego się obrotem
nieruchomościami - relacjonuje. - Choć było to dla mnie dziwne, zaczęła we
mnie narastać nowa pewność siebie. Gdy agent nieruchomości zapytał mnie,
jakiego domu szukam, zauważyłam, że śmiało opisuję dom, w którym jest
wystarczająca liczba pokoi dla dzieci i ogród, w którym można uprawiać
warzywa, aby ograniczyć wydatki na żywność.
Jednak gdy Marla obejrzała kilka domów, jej pewność siebie została
zachwiana. Nieliczne domy, jakie znalazła, zatrzasnęły się przed nią, zanim
zdążyła złożyć swoją ofertę.
- Przypomniałam sobie słowa duchownego, że gdy jedne drzwi zamykają się
przed nami, równocześnie otwierają się inne, lepsze. Cóż, nie miałam
zamiaru bezczynnie siedzieć patrząc na te, które przede mną zamknięto.
Dlatego szukałam dalej. Postanowiłam, że nawet jeśli mam zedrzeć buty, nie
przestanę wierzyć.
Podejmując jeden z takich kroków wiary, Marla trafiła do innego agenta
nieruchomości. Czekając w jego biurze przeglądała jakieś fotografie domów
na sprzedaż. Nagle poczuła, jakby prąd elektryczny przez nią przeszedł. Na
jednej z fotografii widniały dwa małe domy stojące na jednej działce. Cena
wydawała się w zasięgu jej możliwości.
Agent nieruchomości od razu zabrał ją na miejsce, aby mogła je obejrzeć.
Wydawały się wprost doskonałe, było w nich dość miejsca dla jej dzieci. A
już naprawdę zachwyciło ją to, że na działce był wielki ogród, w którym
mogła uprawiać wszystkie warzywa dla swojej rodziny. Był też kosz do
koszykówki dla chłopców. Uskładała trzy tysiące dolarów jako zaliczkę i
wystąpiła o kredyt hipoteczny do Federal Housing Administration. Umieściła
też swoje potrzeby w pudełku na prośby modlitewne, umieszczonym w jej
kościele, i czekała. Jednak po kilku tygodniach agent nieruchomości
przywiózł jej złe wieści. - Odrzucili twoją prośbę, Marla - uważają, że nie
dasz sobie rady ze spłatą długu.
Większość ludzi zrezygnowałaby, mówiąc: "Próbowałem, lecz nie potrafię".
Lecz nie Marla. Zwróciła się jeszcze raz z listowną prośbą do FHA.
- Myślę, że nawet Martin Luther King nie pracował ciężej nad swoim
najlepszym kazaniem - mówi Marla. - Na trzech stronach opisałam, jak mogę
wychować moje dzieci w tych domach, jak kosz do koszykówki pomoże mi mieć
oko na chłopców, jak uprawy w ogrodzie pomogą w domowym budżecie. "Nie
martwcie się, że stracę pracę", podkreślałam. "Będę o nią walczyła jak
tygrys".
Kilka dni później prośba o pożyczkę Marli wróciła zaaprobowana.
Stało się jednak coś więcej niż to, że dostali dom. Nowa pewność siebie
Marli spowodowała, że zaczęła dostawać małe rólki w programach
telewizyjnych. Odkryła, że czuje się bardziej swobodnie i może lepiej
interpretować powierzone jej role, była bardziej naturalna, była bardziej
sobą. Potem zaproponowano jej, by czasowo odtwarzała rolę pokojówki w
pierwszym odcinku serialu "The Jeffersons" ("Jeffersonowie"), opowiadającym
dzieje bogatej murzyńskiej rodziny. Na wystawie pokojówka poznaje rodzinę
Jeffersonów i pyta, czy naprawdę mieszkają w takim luksusowym
wielopiętrowym budynku. Pani Jefferson odpowiada: "Tak, naprawdę tam
mieszkamy". "Jak wam się to udało, nikt mi o tym nie powiedział?",
zażartowała Marla.
Jej pytanie spowodowane wspomnieniami o poszukiwaniu własnego domu
spowodowało, że niebawem zaczęła regularnie występować w tym serialu.
Tak, Marla Gibbs była bezdomną kobietą, która musiała sama utrzymać
rodzinę. Mimo to zmieniła swój negatywny styl myślenia i wyszła ponad
postawę "nie potrafię", otwierając swoje życie na działanie niezwykłej
mocy. To spowodowało, że znalazła się w grupie ludzi, którzy mówią
"potrafię".
Znam pewną kobietę, której wiara w siebie była tak ściśle związana z
niezachwianym zaufaniem, że mogła pokonać nawet największe przeciwności.
Jej życiowym celem było pomaganie innym ludziom, szczególnie osobom
cierpiącym, zaś jej wiara w to, że może uzdrawiać, przyniosła pewne
wyjątkowe rezultaty.
Jestem dłużny tę historię mojemu staremu przyjacielowi, Arthurowi
Gordonowi, znanemu pisarzowi. Jest to poruszająca ludzka opowieść o małym
chłopcu mieszkającym w Nowym Jorku, który w wieku trzech lat zachorował na
paraliż dziecięcy. W tamtych czasach nie wynaleziono jeszcze szczepionki
przeciwko chorobie Heinego-Mediny, która została później odkryta przez
Salka, i choroba spowodowała, że jego nogi zostały zniekształcone i
chłopiec nie mógł się poruszać o własnych siłach. Jego rodzina była bardzo
biedna, czasy były ciężkie, więc rodzice zabrali go do szpitala miejskiego
w Nowym Jorku i nigdy po niego nie wrócili. Małym chłopcem zajęła się
opieka społeczna i w końcu znalazł się w małej społeczności farmerów w
południowej Georgii. Tam, pod delikatnymi promieniami słońca Georgii,
pośród dorodnych dębów, trafił pod opiekę wspaniałej kobiety, którą wszyscy
ludzie nazywali czule Maum Jean. Była prawdziwą świętą. Kochała wszystko,
szczególnie małe zranione istoty. Ponieważ była akuszerką, żadna kobieta w
okolicy nie chciała bez niejrodzić. Maum Jean przygotowywała lekarstwa z
leczniczych ziół i korzeni i wszystko, czego tylko się tknęła, wychodziło
dobrze.
Wtedy spotkała na swojej drodze małego chłopca z Nowego Jorku. Bardzo
niewiele wiedziała o atrofii mięśni, lecz rozumiała, że jeśli się ich nie
używa, zanikają. Dlatego każdego wieczoru masowała jego zdeformowane nogi
tak silnie, że prawie krzyczał z bólu. Mówiła mu: "Przykro mi, kochanie,
muszę to robić, abyś poczuł się lepiej. Niczym się nie martw. Jeszcze
trochę cierpliwości. Zapamiętaj to sobie - będziesz chodził, kochanie.
Zobaczysz, że będziesz chodził".
Niewiele słyszała o hydroterapii, lecz wiedziała, że bieżąca woda może
pomóc sparaliżowanym kończynom. Dlatego kazała swoim wielkim, silnym wnukom
zanosić chorego chłopca do wody i sadzać go w niej. Masowała jego nogi,
robiła kąpiele wodne i stale powtarzała, że będzie chodził, aż nadszedł
czas, gdy chłopiec skończył dwanaście lat. Wtedy oparła go o stary dąb i
cofnęła się o kilka stóp mówiąc:
- Kochanie, dzisiaj jest dzień, w którym, jak ci mówiłam, zaczniesz
chodzić. Chcę, żebyś do mnie podszedł, a ja wyciągnę ręce i złapię cię, gdy
się do mnie zbliżysz.
- Nie potrafię tego zrobić, Maum Jean! Nie potrafię! - zawołał. Wiesz, że
nie potrafię tego zrobić! Moje nogi są martwe!
Jej głos, który do tej pory zawsze był delikatny, teraz zabrzmiał
stanowczo.
- Posłuchaj mnie, chłopcze! Jesteśmy wierzący, prawda? Usłyszałam, że
dziś jest ten dzień. Dlatego chodź teraz do mnie, chłopcze!
Pełen wahania wysunął jedną nogę naprzód, potem drugą, jedną i drugą,
jedną i drugą, i padł jej w ramiona płacząc. Ona również płakała.
- Czy nie mówiłam ci, chłopcze? Nie będziesz już więcej potrzebował tych
kul!
Stopniowo pozbyli się kul, a chłopiec wyrósł na mężczyznę. Wtedy, pewnego
dnia otrzymał wiadomość od wnuków Maum Jean. W liście napisano prostymi
słowami: "Maum Jean jest umierająca. Chce, abyś przyjechał". Mężczyzna
wrócił do maleńkiej wioski, szedł piaszczystą drogą bielejącą w świetle
księżyca i stanął przy jej łóżku. Położyła swoją miękką rękę na jego głowie
i powiedziała:
- Chłopcze, pamiętaj, co ci powiedziałam. Tylko wierz, zawsze wierz. Tak
naprawdę, jest to cała prawda zawarta w łupince orzecha.
* Stajemy się takimi, jak myślimy.
* Bądź pewny siebie, miej wiarę i wytrwałość.
* Gdy otwieramy nasz umysł na Niego, możemy zdziałać cuda.
* Aby wymazać uczucie "nie potrafię", stale powtarzaj "z Bożą pomocą
potrafię, potrafię tego dokonać".
A później idź naprzód i zrób to.
Rozdział 4
Czy masz wszystko,
czego trzeba,
by być szczęśliwym?
Rodzaj wiary, o którym pisaliśmy w poprzednich rozdziałach, odgrywa ważną
rolę w poszukiwaniach prawdziwego szczęścia - czegoś, czego, jak sądzę,
wszyscy pragniemy w życiu.
Barczysty, krępy facet o twarzy buldoga siedział po przeciwnej stronie
biurka. Miał około czterdziestu lat.
- Czy można osiągnąć szczęście, doktorze Peale? - zapytał. - Nie jestem
szczęśliwy, a bardzo bym tego chciał. Słyszałem, że ma pan wiele
praktycznej wiedzy na ten temat. Proszę mi podać jasne, proste zasady,
wszystkie niezbędne kroki: pierwszy, drugi, trzeci. Nie chcę wdawać się w
długie rozmowy, psychologię, filozofowanie i tym podobne rzeczy.
- Ani ja - odpowiedziałem. - Powiem ci wszystko, co wiem na ten temat, po
kolei, w punktach, jeden, dwa, trzy. Najpierw jednak musimy ustalić, czy
masz wszystko, czego potrzeba, aby być szczęśliwym. - Gdy spojrzałem na
niego, przypomniałem sobie o tym, jak moja sekretarka mówiła mi, że stale
wydzwania do nas jakiś mężczyzna i nie chce przyjąć odmownej odpowiedzi.
Powiedziała mi: - Wyjaśniłam, że jest pan bardzo zajęty i ma niewiele czasu
na osobiste spotkania. Jednak ten mężczyzna był wytrwały, naprawdę
wytrwały.
Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, tak się bowiem złożyło, że
właśnie pisałem artykuł do gazety dla sprzedawców o wytrwałości jako
głównym składniku sukcesu. "Będę musiał sprawdzić to, czego nauczam",
powiedziałem jej. "Proszę powiedzieć temu wytrwałemu mężczyźnie, że się z
nim zobaczę". I oto teraz był on w moim biurze. Widać było, że jest
człowiekiem sukcesu, który chciał, aby przedstawić mu sprawę na sposób
stosowany w biznesie, po kolei, w punktach: jeden, dwa, trzy. Spodobało mi
się to i od początku go polubiłem.
Mój sposób podejścia, polegający na zadaniu pytania, czy ma wszystko,
czego trzeba, aby być szczęśliwym, bardzo go zdumiał, lecz szybko odzyskał
równowagę.
- W porządku, może pan mnie pytać o wszystko, jeśli należy to do całego
tego procesu.
- Cóż - odpowiedziałem. - Nie jestem w tej sprawie żadną wyrocznią. Wiem
jedynie, że sam jestem szczęśliwy, i mogę ci powiedzieć, jak do tego
doszedłem. Najpierw jednak muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego: nigdy
nie znalazłem szczęścia poprzez dążenie do niego jak do samoistnego celu.
Owszem, mam listę rzeczy, które nazywam komponentami szczęścia. Czy
zechciałbyś je zapisać?
Wziął notatnik i ołówek i powiedział:
- W porządku, strzelaj.
Oto lista, którą nazywam miksturą szczęścia.
1. Duchowe doświadczenie.
Jego ręka trzymająca ołówek zatrzymała się.
- A co to znaczy?
- Po prostu zapisz, co mówię - odpowiedziałem. - Powiedziałeś przecież
"żadnych rozmów", pamiętaj, że to ja prowadzę całe to przedstawienie.
Uśmiechnął się na moje słowa i wiedziałem, że dobrze się rozumiemy.
2. Głęboki pokój wewnętrzny.
3. Wyciszenie.
4. Radość.
5. Ekscytacja.
6. Zmaganie się.
7. Dobre trawienie.
8. Zdrowie.
9. Ktoś kogo kocham.
10. Ktoś, kto mnie kocha.
11. Suma pieniędzy wystarczająca na pokrycie wydatków.
- Oto one - zakończyłem. - Oto moja lista. Możesz iść do kogoś innego i
usłyszeć te rzeczy w innej kolejności. Jak, na podstawie tej listy,
oceniłbyś siebie - czy masz to, czego trzeba, aby być szczęśliwym?
Siedział w milczeniu, studiując listę.
- Mogę zaznaczyć punkty jedenasty, dziesiąty i dziewiąty. Mam te rzeczy.
Punkt ósmy i siódmy jedynie jako tako. Mam punkt szósty, lecz przy piątym,
czwartym, trzecim i drugim powinienem chyba pozostawić puste miejsce.
Podsumowując, mój wynik to tylko pięćdziesiąt procent.
- Masz jednak dwie inne cechy, które powinny się na niej znaleźć:
ciekawość i pragnienie. - Wyjaśniłem, że ludzie, którzy odznaczają się
ciekawością i silnym pragnieniem zwykle osiągają cele, jakie sobie
wyznaczyli.
Wtedy mój gość, który, jak czułem, naprawdę był zainteresowany
osiągnięciem szczęścia, przyznał, że moja lista jest "całkiem dobra".
Następnie powrócił do punktu pierwszego - duchowego doświadczenia.
Najwyraźniej wprawiał go on w zdumienie.
- Powiedz mi, co przez to rozumiesz - nalegał.
- Mówisz tak, jak byś nigdy nie był w kościele - skomentowałem jego
słowa.
- Och! Zrezygnowałem z tych rzeczy już w latach... - przez chwilę wahał
się, czy o tym powiedzieć - w późnych latach sześćdziesiątych. Z tego, co
jeszcze pamiętam, wnoszę, że twoje określenie "duchowe doświadczenie" trąci
poszukiwaniem Boga i całym tym religijnym żargonem.
- Trafiłeś w dziesiątkę, wszystko się zgadza, lecz tutaj chodzi o coś
więcej niż żargon - powiedziałem. - Chodzi mi właściwie o najwyższą formę
ludzkiego doświadczenia, w którym umysł napełnia moc, pokój, wyciszenie i
to, co nazywa się niewysłowioną radością. Z tego doświadczenia wypływa
poczucie zwycięstwa nad tym wszystkim, co do tej pory człowieka zniewalało.
- Widząc, że słucha z zainteresowaniem, kontynuowałem. - Być może
zainteresuje cię, jak Jezus określił swoją misję na ziemi. Powiedział:
"Przyszedłem, aby owce miały życie i miały je w obfitości" (Ew. Jana
10,10).
Sięgnąłem po współczesne tłumaczenie Biblii zatytułowane "Good News for
Modern Man" ("Dobra Nowina dla współczesnego człowieka") i przeczytałem na
głos fragment z Ewangelii Jana 10,10 - werset właśnie cytowany. Brzmiał on:
"Przyszedłem, abyście mieli życie i cieszyli się nim w całej pełni".
- Czy to właśnie jest szczęście? - zapytał.
- Pomyśl - powiedziałem. - Nigdy nie osiągniesz szczęścia, gdy będzie ono
celem samym w sobie. Szczęście jest produktem ubocznym poświęcenia swojego
życia jakiejś szlachetnej sprawie. W moim przypadku, jak sam się o tym
przekonałem, prawdziwe oddanie Chrystusowi w nieuchronny sposób daje
poczucie szczęścia.
Ten całkiem jeszcze młody, nieszczęśliwy mężczyzna siedział naprzeciw
mnie i w zamyśleniu bębnił palcami w blat biurka. Później bardzo miękkim
głosem powiedział:
- Chcesz powiedzieć, że Jezus jest tym, który może mnie uczynić
szczęśliwym?
- Właśnie o to mi chodziło - odparłem. - Jeśli będziesz kiedyś chciał się
nad tym głębiej zastanowić, chętnie ci pomogę, daj mi tylko znać. Teraz nie
potrzebujesz mnie. Przeczytaj Ewangelię Mateusza, Marka, Łukasza i Jana.
Później po prostu porozmawiaj z Jezusem i powiedz Mu, że pragniesz żyć tak,
jak On. Jeśli to uczynisz w postawie prawdziwego oddania, otrzymasz
potrzebną do tego moc, a wraz z nią pojawi się prawdziwa radość. To właśnie
rozumiem przez duchowe doświadczenie.
Widziałem, że zmierza ku temu, lecz nigdy nie wierzyłem w popychanie
ludzi, w przeświadczeniu, że lepiej będzie, gdy przeżycie to w naturalny
sposób się w nim rozwinie.
Wreszcie mój gość zadał pytanie:
- Czy jeśli to zrobię, będę musiał zerwać z tymi złymi rzeczami, które
robię? - Zapadała długa cisza. - Może to właśnie moralne zło sprawia, że
czuję się tak podle i jestem nieszczęśliwy?
Najwyraźniej przekonywał samego siebie, więc siedziałem cicho. W końcu
nabrałem dla niego podziwu, przeszła mi bowiem przez głowę myśl, że być
może to sam Bóg przejął kontrolę nad naszą rozmową i sterował nią bez
odwoływania się do argumentacji i wprowadzania religijnej terminologii.
Byłem pod wrażeniem Jego zręcznej metody. Po prostu pozwolił, by ten
inteligentny mężczyzna sam znalazł własną drogę prowadzącą do szczęśliwego
życia, życia wypełnionego radością i sensem. Na moich oczach zaczął
otwierać się na prawdziwe życie.
Mężczyzna wstał i obszedł biurko dookoła. Sądziłem, że podchodzi, by
uścisnąć mi rękę na pożegnanie, lecz on położył dłoń na moim ramieniu, a w
jego oczach ujrzałem łzy.
- W każdym razie spotkałem prawdziwego mężczyznę, człowieka wierzącego,
który miał dość odwagi, by powiedzieć temu wykolejonemu facetowi, jaki ma
wynik, prawdziwy wynik. Widzisz, wiedziałem, że odpowiedź kryje się w
wierze, lecz nie chciałem się do tego przyznać. Na pewno byłbym
rozczarowany, gdybyś nie skierował mnie z powrotem ku wierze, tak jak to
uczyniłeś.
Czy jesteście ciekawi, co się stało z tym mężczyzną? Dalszy ciąg jego
historii był taki, że znalazł odpowiedź, której szukał, a wraz z
nią szczęście, które wypełniło jego pustkę. Sprawiło mu to olbrzymią
radość. Nowa wiara ożywiła go. Gdy zboczył z kursu, cały czas podświadomie
poszukiwał wiary, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy.
Dzisiaj tysiące nieszczęśliwych ludzi znajduje się w podobnym,
kłopotliwym położeniu. Oni również mają szansę znaleźć szczęście i sens,
które mogą odmienić ich życie, tak samo jak odmieniły życie tego mężczyzny.
Niektórzy z moich czytelników mogą sobie pomyśleć: "W przypadku ludzi, o
których piszesz, wszystko ułożyło się dobrze, lecz ja jestem zwyczajnym Joe
(czy Susie) i dźwigam na swych barkach cały bagaż problemów i trudności
powodujących, że nie mogę być człowiekiem szczęśliwym". Takim ludziom mówię
po prostu: wybór należy do was.
Wielu chciałoby wybrać radość, lecz, niestety ze smutkiem to mówię, sami
odmawiają sobie pokoju umysłu i poczucia szczęścia, dlatego że nie pozbyli
się problemu cierpienia czy poczucia winy z powodu czegoś, co wydarzyło się
wiele lat temu.
Noszą w sobie to źródło cierpień, stale mając nadzieję, że może kiedyś
ono wyschnie. Niestety, takie rzeczy ot tak, po prostu, nie odchodzą.
Musimy wypędzić je z naszego życia.
Kilka lat temu odwiedził mnie wysokiej rangi urzędnik kanadyjskiego
rządu. Umówił się ze mną na spotkanie w moim biurze w Nowym Jorku. Ten
dostojny i pełen rezerwy człowiek, mający znakomite wykształcenie, był
odpowiedzialny za skomplikowane zagadnienia techniczne dotyczące jego
kraju. Powiedział mi, że jest czytelnikiem moich książek i przyszedł do
mnie, ponieważ ma problem, który bardzo dotkliwie mu doskwiera.
Podejrzewał, że jego smutek mógł wypływać z tłumionego od dawna poczucia
winy.
Odniosłem wrażenie, że idealizował swoją żonę - kobietę o silnej
osobowości, bardzo kompetentną osobę - która była duszą towarzyskiego życia
w ich mieście.
- Moja żona była najdelikatniejszą, najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek
spotkałem, zawsze zwracała uwagę na moje potrzeby - powiedział. - Byłem
bardzo zajęty pracą dla rządu i wewnętrznie spięty, ponieważ chciałem
dobrze wykonywać swoje zadania i awansować. Niestety, w rezultacie tego
napięcia stałem się nerwowy i uszczypliwy - dodał.
Powiedział, że kontrolował swoje uczucia w biurze, lecz wieczorami
wyładowywał się na żonie i był dla niej przykry. Później za każdym razem ją
przepraszał, a ona zawsze mu przebaczała.
- Było z nami tak, jak w starej piosence - westchnął. - Pamiętam jej
słowa: "Zawsze ranisz tego, kogo kochasz".
Pewnego dnia jego żona miała nieoczekiwany atak serca i zmarła w
przeciągu dwudziestu czterech godzin.
- Byłem zdruzgotany - wyznał. - Byłem do niej tak bardzo przywiązany, że
nie miałem pojęcia, jak sobie bez niej poradzę.
Później zdarzyło się coś, co często obserwowałem u ludzi o silnym
charakterze. Zaczęła w nim narastać myśl zdolna pozbawić go wewnętrznego
pokoju i szczęścia. Kiedy spotkał się ze mną, od śmierci jego żony minęło
już siedem lat. Jednak myśl, która zakiełkowała jako słabe przeczucie,
teraz sterowała nim bez litości, niszcząc cały jego wewnętrzny pokój, całe
szczęście, jakie znajdował w pracy, i groziła zrujnowaniem jego kariery.
- To, co było kiedyś zaledwie przelotną myślą, urosło do takich
rozmiarów, że zapanowało nad tobą i czujesz, iż może cię zniszczyć? -
zapytałem.
Milczał przez dłuższą chwilę, najwyraźniej zmagając się z samym sobą.
- Proszę, wybacz mi niegrzeczność, wybacz, że od razu ci nie
odpowiedziałem. Nigdy o tym nikomu nie wspominałem. Lecz tobie to powiem,
czuję bowiem, że możesz mi pomóc i w pewnym sensie jesteś mi obcy, dlatego
trochę anonimowy - dodał.
- Masz rację, a dzięki szkoleniu, jakie odebrałem, potrafię być dyskretny
- przerwałem mu. (Nigdy dotąd nie opowiadałem nikomu o tym dziwnym i
smutnym zdarzeniu, lecz teraz ten mężczyzna już nie żyje.)
Powiedział wtedy:
- W okazywaniu nieuprzejmości wobec mojej żony byłem prawdziwym mistrzem.
W kilka dni po jej śmierci każda przykra rzecz, jaką zrobiłem i
powiedziałem, wróciła do mnie we wspomnieniach. Dzisiaj poczucie winy i
żalu tak we mnie urosło, że muszę znaleźć pokój duszy albo zniszczyć samego
siebie.
- Czy wyznajesz jakąś religię? - zapytałem.
- Tak, oboje byliśmy praktykującymi katolikami. Ona była prawdziwym
aniołem, świętą, najdoskonalszym chrześcijaninem, jakiego znałem. Oboje
regularnie uczęszczaliśmy na mszę.
- Dlaczego nie wyznałeś tego na spowiedzi?
Nie odpowiedział na moje pytanie i odebrałem to jako znak, że nie chce na
ten temat rozmawiać. Nagle zapłakał.
- Tuż przed śmiercią szepnęła: "Będę kochała cię całą wieczność i
pracowała dla ciebie w niebie" - powiedział złamanym głosem.
Nagle poczułem jakiś impuls skłaniający do zadania mu pytania:
- Czy chcesz, aby twoja żona była szczęśliwa w niebie?
- Och, gdybym tylko mógł jej to zapewnić, byłbym najszczęśliwszym
człowiekiem w Kanadzie.
- Być może niszczysz jej radość, chodząc ze smutną miną i samobiczując
się. Dlaczego nie miałbyś myśleć raczej o jej szczęściu niż o swojej
niedoli. Wyobraź sobie swoją żonę całkowicie rozumiejącą twoją głęboką
miłość do niej i twoją skruszoną postawę. Pomyśl, że ona ci całkowicie
przebaczyła. Jeśli to uczynisz, wierzę, że uwolnisz się od cierpienia i
znajdziesz pokój. Doświadczysz szczęścia i ukojenia tutaj na ziemi, a ona
będzie doświadczała pokoju i szczęścia w niebie.
Moje argumenty przemówiły do niego. Powiedział:
- To ma sens. Zrobię, jak mówisz, zrobię to teraz. - Wydawało się, że
jest to lekarstwem dla duszy, jakiego potrzebował.
Potem zwykle kontaktował się ze mną przez telefon. W jego głosie
wyczuwałem nową energię. W końcu ten człowiek stał się pełnym entuzjazmu
wierzącym. Powiedział mi, że teraz wie, iż relacja pomiędzy śmiertelnymi
ludzkimi istotami a tymi "po drugiej stronie" może być bardziej naturalna,
niż do tej pory sądził.
- Oczywiście, brakuje mi mojej żony, lecz twoje logiczne argumenty
przekonały mnie, że tak naprawdę nie jesteśmy oddzieleni, ale pracujemy
wspólnie, i to daje mi ukojenie.
Wspomnienie tego zdarzenia spowodowało, że zacząłem myśleć o wielu
szczęśliwych ludziach, których znam. Niektórzy znaleźli szczęście na bardzo
trudnej drodze. Dla przykładu opowiem następującą historię.
Pewnego razu w moim biurze znalazł się prezydent jednego z krajów
Ameryki Środkowej wraz z małżonką. Przyjechał do Nowego Jorku w celu
przeprowadzenia testów medycznych. Gdy był w szpitalu, jego żona zadzwoniła
do mnie mówiąc, że dla prezydenta i dla niej jest bardzo ważne, abyśmy się
spotkali. Nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego prezydent wielkiego kraju
pragnął takiej rozmowy, lecz moje życie było pełne z pozoru dziwnych
doświadczeń, więc zgodziłem się na spotkanie.
Gdy ten znakomity mąż stanu usiadł w moim biurze, od razu przeszedł do
swojego problemu.
- Jestem człowiekiem wierzącym - powiedział. - Niestety, w moim życiu
popełniłem rzeczy, których się wstydzę. Zawsze prosiłem o przebaczenie i
wierzę, że okazano mi miłosierdzie. Teraz przyjechałem do Nowego Jorku z
powodu problemów zdrowotnych, lecz moją prawdziwą chorobą jest choroba
duszy.
Wypowiedział te słowa nieco nieporadną angielszczyzną, lecz ich znaczenie
było dla mnie jasne. Mówił dalej.
- Jestem prostym żołnierzem, który w końcu został generałem. Jak wiesz, w
naszym kraju często dochodzi do przewrotów i rewolucji. Jako dowódca
wydawałem rozkazy, które powodowały śmierć ludzi. Martwię się o moją duszę.
Czy Bóg przebaczy mi zło, jakie wyrządziłem? Czy zmiłuje się nade mną? -
mówiąc to popatrzył na mnie smutnym wzrokiem.
- Czy wydawał pan rozkazy w interesie swojego kraju panie prezydencie,
wykonując swój obowiązek?
- Szczerze w to wierzę, lecz mimo to widzę nadal tych młodych ludzi.
Uderzył pięścią w swoją dłoń. - Wojna to prawdziwe piekło. Żaden porządny
człowiek nie powinien mieć z nią nic wspólnego.
- Panie prezydencie, szczerze panu współczuję - powiedziałem. -
Porozmawiajmy z Tym, który znał ból i cierpienie i który zawsze miał
miłosierdzie dla każdej skołatanej duszy.
Nagle stała się dziwna rzecz. Prezydent zerwał się na nogi, strzelił
obcasami w wojskowym stylu i zasalutował. Nie mnie oddawał honory, lecz
komuś niewidzialnemu, kogo obecność bardzo realnie wyczuwało się w pokoju.
Znalazł oczyszczenie umysłu, a wraz z tym przyszedł pokój. Później żył
przez kilka lat jako życzliwie nastawiony do świata i szczęśliwy człowiek.
Wydaje się, że miał to, czego trzeba do szczęścia.
Istnieje również inna przeszkoda na drodze do szczęścia, która może być
realnym zagrożeniem dla naszego zdrowia. Przeszkodą tą jest uczucie
wrogości czy postawa braku przebaczenia.
Nauki medyczne wskazują, że wrogość, którą w sobie tłumimy odmawiając
innym przebaczenia, może wywołać poważne problemy zdrowotne. Dr Redford
Williams, internista i psycholog behawioralny z Duke University Medical
Center, pisze: "Wrogość łączy się z ryzykiem zapadnięcia nie tylko na
chorobę serca, lecz może również spowodować śmierć z innych przyczyn".
Dr Williams i jego zespół badawczy śledzili drogę życiową różnych grup
ludzi przez dłuższy okres. W rezultacie przeprowadzonych analiz doszli do
wniosku, że uczucia wrogości miały wpływ na zdrowie fizyczne badanych.
Jedno z badań rozpoczęto, gdy osoby badane były jeszcze studentami
medycyny. Następnie obserwowano ich losy przez dwadzieścia pięć lat.
Badacze ustalili, że ludzie, którzy doświadczali wiele wrogości, prawie
pięciokrotnie częściej byli narażeni na atak serca, dusznicę czy śmierć z
powodu choroby serca niż ci, którzy nie doświadczali tak silnej wrogości.
W podobnym, zakrojonym na trzydzieści lat badaniu, które przeprowadzono
na grupie studentów prawa, odkryto, że ludzie doświadczający silnych uczuć
wrogości cztery razy częściej byli narażeni na śmierć z powodu choroby
serca niż studenci, którzy doświadczali mniej wrogości.
"Wierzący żyją dłużej", mówi Williams. To prawda. Gniew, niechęć i
postawa braku przebaczenia mogą zasiać fizyczne i duchowe spustoszenie w
życiu człowieka. Znam pewną kobietę, która sądziła, że ma wszelkie prawo do
nienawiści. Pozwólcie, że opowiem, co ją spotkało.
Hasula Hanna była ciężko pracującą wdową, która mieszkała w Denver, w
stanie Colorado. Jej jedyną radością w życiu była trzydziestopięcioletnia
córka Pat - jedyna bliska osoba, którą miała na świecie. Pat przez jakiś
czas mieszkała w innym mieście, a później wróciła do Denver i studiowała w
szkole biblijnej. Chciała zostać misjonarką. Podczas studiów pracowała na
pół etatu i mieszkała z matką.
Pewnego wieczoru Pat nie wróciła do domu po pracy. Hasula zaczęła się
martwić. Przecież jej córka zawiadomiłaby ją o spóźnieniu. W końcu
zakręciła gaz pod kolacją, jaką przygotowała, i zaczęła dzwonić do
przyjaciół i, coraz bardziej zaniepokojona, do miejscowych szpitali i na
policję. Nikt nie miał żadnych informacji na temat jej córki.
Następnego ranka zjawił się policjant, aby zrobić szczegółowy opis Pat,
jej samochodu i ubrania, które na sobie miała. Pani Hanna poprosiła
członków kościoła, do którego chodziła, aby modlili się za jej córkę. Tego
samego dnia do jej drzwi zapukał pastor z innym mężczyzną. W ich oczach
widać było ból i Hasula wiedziała, co mają jej do powiedzenia.
- Znaleźliście Pat, prawda?
- Tak, pani Hanna, znaleźliśmy ją - odpowiedzieli.
Ciało Pat znaleziono na poboczu drogi, gdzie zostało silnie wyrzucone z
samochodu. Została zgwałcona i zasztyletowana.
Pani Hanna zemdlała.
Na pogrzebie wykonywała wszystkie formalności jak robot, reagując
mechanicznie na tę nie kończącą się kawalkadę żałobników z colleg'u do
którego uczęszczała jej córka, kolegów i koleżanek z jej biura i z
kościoła. Później, po wielu dniach, w odosobnieniu swojego domu, zaczęła
rozmyślać o nieznanym zabójcy jej dziecka. Zaczęła w niej narastać zimna
nienawiść, nienawiść silniejsza z każdym mijającym dniem. Nawet w kościele
jej myśli biegły ku zemście.
Pani Hanna powróciła do swojej pracy w biurze. Pożerało ją pragnienie
wymierzenia sprawiedliwości mordercy córki; znała bieżące raporty z gazet i
utrzymywała kontakt z policją.
W końcu morderca został schwytany podczas próby zabójstwa innej kobiety.
Dla ukrycia jego prawdziwych danych nazwę go tutaj Carltonem Moorem. Pani
Hanna wpatrywała się w twarz mordercy córki z portretu zamieszczonego na
łamach "Denver Post". Później wzięła nóż do otwierania listów i wbiła w
jego twarz, drąc gazetę na strzępy.
Okazało się, że Carlton Moore wychował się w rozbitym domu - jego ojciec
był alkoholikiem, matka osobą niezrównoważoną psychicznie. Miał wysoki
iloraz inteligencji, lecz, ponieważ był zaniedbanym i wykorzystywanym
dzieckiem, wielokrotnie popadał w konflikt z prawem. Gdy zabił jej córkę,
był na zwolnieniu warunkowym dopiero od dwóch miesięcy.
W czasie procesu pani Hanna siedziała na sali rozpraw. Gdy Carlton został
skazany na karę dożywotniego więzienia, wpadła w szał. Dlaczego on miał
żyć, skoro jej córka nie żyła?
Wraz z upływem czasu stawała się coraz bardziej zgorzkniała. Była
sarkastyczna i miała ostry język. Ledwie zauważyła, że koledzy z pracy
zaczęli jej unikać. Małe przedsięwzięcie gospodarcze, w które zainwestowała
pieniądze, nie powiodło się. Była coraz bardziej zamknięta w sobie i
zaczęła odrzucać zaproszenia na obiady i imprezy towarzyskie.
Dwa lata później, gdy była w wieku sześćdziesięciu dwóch lat, jedynym, co
w niej jeszcze żyło, była płonąca nienawiść.
Po jakimś czasie zrozumiała, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić, jest
wybaczenie mordercy córki.
Pani Hanna poruszona tym, co usłyszała, poprosiła przedstawiciela
organizacji gedeonitów, by odwiedził w więzieniu stanowym więźnia Carltona
Moore'a i powiedział mu: Pani Hanna przebacza ci, ponieważ jej też
wybaczono.
Opowiadała później, że czuła się tak, jakby mówił to ktoś inny, nie ona.
Lecz gdy tylko wypowiedziała te słowa, wydało się jej, jakby opuściła
żelazną kapsułę i wyzwoliła się od tego, co ją pętało.
Pani Hanna tak skomentowała swoje doświadczenie: "Stary Carlton Moore
umarł i podobnie uczyniła stara, zgorzkniała Hasula Hanna, kiedy odkryła
cudowną moc przebaczenia". Przebaczenie, bezinteresowność, współczucie,
wszystko to obudziło ją do nowego życia.
Ludzie szczęśliwi - to ludzie, którzy zwykle niczego naprzód nie
zakładają. Spotkałem dobitny przykład takiego człowieka podczas niedawnego
obiadu.
- W jakiej branży pan działa? - zapytałem mojego sąsiada, zajmującego
miejsce z boku stołu.
- Pracuję w stalowni - odpowiedział.
- Gdzie pracujesz? - zapytałem powtórnie. (Człowiek ten był zbyt dobrze
ubrany jak na człowieka pracującego w stalowni.)
- Och, pracuję w biurze stalowni - wyjaśnił. - Pomagam menedżerom tak,
jak potrafię.
- Jakie masz stanowisko w firmie?
- Jestem jej prezydentem - odpowiedział cicho.
Gdy wstał, aby zabrać głos, powiedział słuchaczom:
- Działam w przemyśle stalowym i bardzo dobrze mi idzie. Jednak nie robię
tego sam. Pomaga mi Bill Jones, który pracuje przy bramie fabryki, i Sam
Smith, który sprząta, oraz wszyscy inni ludzie, którzy dla nas pracują. Są
oni moimi przyjaciółmi i przez cały czas wspólnie pracujemy.
Inną drogą do osiągnięcia szczęścia, chociaż wymagającą szczególnej,
wyjątkowej siły, jest stawanie w obronie wysokich wartości, wysokich
standardów, nawet jeśli jest to bardzo trudne. Postępowanie takie daje
jednak poczucie szczęścia szczególnej jakości.
Znałem pewnego młodego komercyjnego artystę mieszkającego w Nowym Jorku.
Miał na imię Frank. Frank był doskonałym grafikiem ilustratorem, mającym
wszechstronne uzdolnienia i wyjątkowy umysł. Bardzo go lubiłem i uważałem,
że ma wprost nieograniczone możliwości.
Był tym, kogo nazywamy "yuppie" (młodym zawodowcem mieszkającym w
mieście) i znajdował się na drodze na szczyt. Miał on szczególnego rodzaju
zabawny, nieco żartobliwy stosunek do ludzi, których nazywał praktykującymi
wierzącymi. Jednak fakt, że byłem duchownym, zdawał się mu nie
przeszkadzać. Byliśmy przyjaciółmi.
Być może dlatego, że byłem także wydawcą magazynu, uważał mnie raczej za
kolegę z branży mass mediów. W każdym razie często ze sobą rozmawialiśmy i
podczas jednego z takich spotkań Frank wyznał mi, że nie jest człowiekiem
zbytnio szczęśliwym.
- Och, doskonale sobie radzę finansowo - powiedział. - Jednak nie
znalazłem jeszcze tego, czego naprawdę szukam. Prawdę mówiąc, sam nie wiem,
co to jest - przechylił się do tyłu z westchnieniem.
- Przypuszczam, że może pan to złożyć na karby mojego pokolenia, doktorze
Peale. Wszyscy jesteśmy mieszaniną ludzi nie do pary, jak przypuszczam.
Nigdy nie popychałem mojego młodego przyjaciela w żadnym kierunku, po
prostu delikatnie wskazywałem mu, gdzie może znaleźć odpowiedzi, dawałem do
zrozumienia, że religia istnieje od długiego czasu, że wielcy artyści
wierzyli, iż były pewne prawdy, które wytrzymały próbę czasu. Nie minęło
wiele czasu, a Frank zaczął chodzić do kościoła.
Mówiąc szczerze byłem nie tyle zdumiony samym faktem, co reakcją Franka
na to, co się stało. Jego reakcja ponownie dowodzi, że ludzie są
nieprzewidywalni. To, co mówią, nie zawsze odzwierciedla ich prawdziwe
uczucia, mimo bowiem postawy Franka wobec ludzi "praktykujących" był on pod
wrażeniem "religii, która ma sens". Został porwany przez to co stało się w
końcu jego nową wiarą. "Zaczynam znajdować odpowiedzi" powiedział pewnego
dnia, gdy rozmawialiśmy. Frank był myślicielem i stopniowo ulegał
fascynacji tym, co nazywał racjonalnością wiary. W końcu stał się
człowiekiem wierzącym.
Mimo to nowa wiara nie dała mu pełnego szczęścia, dopóki nie zdarzyło się
coś, o czym za chwilę opowiem.
Wiele rysunków Franka odznaczało się subtelnym erotyzmem. Tego rodzaju
grafiki były stale w cenie i w rezultacie Frank doskonale zarabiał.
Jednak teraz, z powodu jego nowej wiary, zaczęło mu dokuczać sumienie,
szczególnie gdy pracował nad rysunkami o wątpliwej wartości moralnej.
Niedługo po duchowej przemianie Franka jego przełożony, Fred, powiedział
mu: "Frank dostaliśmy wspaniałe zamówienie i wybrałem ciebie, abyś
przygotował rysunki. Ilustracje muszą być nasycone erotyzmem. Frank, zrób
wszystko, aby były naprawdę dobre. Ty wiesz, jak to zrobić".
Tej nocy Frank zadzwonił do mnie i zapytał, jak można rozstrzygnąć, czy
coś jest dobre, czy złe.
- Niektórzy przyjaciele mówią, że w takich rysunkach nie ma nic
niewłaściwego, że dawny sposób patrzenia na te sprawy jest przestarzały.
- Bzdura - odparłem na to.
- Słyszę, co mówisz - powiedział. - Jednak chciałbym się dowiedzieć, czy
są w tej dziedzinie jakieś zasady, którymi powinienem się kierować. Nie
chcę zrezygnować z moich chrześcijańskich przekonań.
Zasugerowałem, że może zbadać każdą decyzję za pomocą mojego testu: czuj
się z tym dobrze.
- Frank, jeśli postępując w określony sposób nie czujesz się dobrze, to
znaczy, że to, co robisz, jest złe. Jeśli zaś masz pozytywne uczucia w
związku ze zrobieniem czegoś, możesz przyjąć założenie, że jest to słuszne.
Frank uznał to za rozsądne rozwiązanie.
Kilka dni później przełożony Franka zlecił mu nową pracę.
- Włóż w te ilustracje wszystko, co masz, Frank. Wiesz, jak podniecić
czytelnika. Zrób, co trzeba!
Mówiąc to zostawił Franka siedzącego i dumającego przy desce
kreślarskiej. Niezależnie od tego, jakby do tego podszedł, Frank wiedział,
że w głębi duszy czułby się źle, gdyby wykonał tę pracę.
- Fred, nie mogę tego zrobić - powiedział.
Szef popatrzył na niego osłupiały.
- Przecież przedtem rysowałeś takie rysunki.
Frank odparł, że jego nowa droga życia narzuciła mu nowe standardy
etyczne i że może teraz robić tylko te rzeczy, które są zgodne z głosem
jego serca.
Szef westchnął i powiedział:
- Frank, rozumiem i podziwiam twoją szczerość, dlatego zlecę wykonanie
tej pracy komu innemu. Jestem pewny, że zrozumiesz, iż przy naszej
ograniczonej liczbie pracowników będziemy musieli się rozstać. Bardzo mi
przykro.
Frank założył płaszcz, poszedł do domu i wyjaśnił swojej żonie, Janet, że
został wylany z pracy.
- Kochanie - powiedziała obejmując go. - Jestem dumna, że postępujesz
zgodnie z własnymi przekonaniami.
Gdy dni zamieniały się w tygodnie, Frankowi i Janet zaczęło być coraz
trudniej. Zaciskali pasa i modlili się z jeszcze głębszą wiarą. Pewnego
dnia zadzwoniono do Franka z agencji zatrudnienia.
- Będziemy mieli wspaniałą pracę dla dobrego grafika-ilustratora -
powiedzieli mu. - Pewna osoba gorąco nam ciebie polecała.
Frank otrzymał pracę i później się dowiedział, że osobą, która go
rekomendowała, był przełożony, który go zwolnił. Wstąpił do starej firmy,
by się z nim zobaczyć.
- Dzięki, Fred - powiedział. - To było bardzo przyzwoite z twojej strony.
Dlaczego to zrobiłeś?
- Ponieważ cię lubię, Frank, i wiem, że wykonujesz wspaniałą robotę.
Oprócz tego... - jakby się zawahał - jesteś prawdziwym człowiekiem, synu.
Masz odwagę. Powodzenia, Frank.
Frank opowiadał mi:
- Naprawdę wspaniale się wtedy czułem. - A następnie dodał: - Wiesz, jest
w tym coś dziwnego, w czasie, gdy było nam bardzo ciężko, byłem naprawdę
szczęśliwy, tak samo Janet.
Biznesmen, urzędnik kanadyjskiego rządu, prezydent środkowoamerykańskiego
kraju, wdowa, której córka została zamordowana i artysta-grafik - oni
wszyscy odkryli "miksturę szczęścia":
* duchowe doświadczenie
* wewnętrzny pokój
* radość
* ekscytację
* zmaganie
a oprócz tego wszystkiego mieli wiarę i miłość.
Rozdział 5
Sprawy mogą
źle wyglądać, ale...
Czasami cicha, usuwająca się w cień osoba, wywiera na nas nie
przemijające wrażenie. Tak właśnie było z Fredem Brownem. Znałem go od
ponad pięćdziesięciu lat. Nigdy nie był rozmowny, lecz kiedy już coś
powiedział, warto było się nad tym zastanowić. Działo się tak, ponieważ
Fred miał duszę myśliciela i był człowiekiem, który bardzo starannie
wszystko analizował, zanim cokolwiek powiedział. Gdy przyszedł mu do głowy
jakiś pomysł czy idea i chciał się nią podzielić, to mogłeś być pewien, że
był to dojrzały owoc. Fred miał bowiem zwyczaj analizowania spraw pod
różnymi kątami widzenia. Miał też rzadko spotykany dar dostrzegania
możliwości w każdej sytuacji, niezależnie od tego, jak ponuro mogły się
przedstawiać fakty.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tej zdolności Freda podczas pewnego
przyjęcia. Wszyscy siedzący przy stole omawiali pewien projekt dotyczący
społeczności lokalnej, w którego realizację byli osobiście zaangażowani.
Rozmowa miała trudny przebieg. Przechodziła od złej do coraz gorszej, a
każdy z jej uczestników coraz bardziej koncentrował się na różnorodnych
trudnościach. W końcu mroczna wizja ostatecznej porażki zawisła nad
wszystkimi i zapadliśmy w ponure milczenie.
Wtedy Fred Brown odchrząknął. Zwykle oznaczało to, że za chwilę coś
powie. Po kilku wstępnych odchrząknięciach wypowiedział jedynie sześć słów,
z których najdłuższe miało nie więcej niż dwanaście liter. Swym niskim
głosem Fred oznajmił:
- Sprawy mogą rzeczywiście wyglądać źle, ale...
I to był cały jego komentarz. Nie starał się rozwinąć swojej myśli ani
jej bliżej wyjaśnić. Jednak wpływ, jaki na nas wszystkich wywarły jego
słowa, był zdumiewający.
Wreszcie, przerywając ciszę, pewna kobieta powiedziała:
- A może skontaktowalibyśmy się z kimś z korporacji B? Może od nich
otrzymalibyśmy jakąś pomoc.
- To świetny pomysł - odparł mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie
stołu. - Jeśli firma B coś zrobi, jestem pewny, że uda nam się uzyskać
pomoc od grupy J.
- Znam mężczyznę, który ma prawdziwy talent w dziedzinie, w której chcemy
podjąć działania - powiedział inny uczestnik obiadu. - Nigdy nie pomyślałem
o tym, by poprosić go o pomoc, aż do tej chwili.
Jeden po drugim zaczęliśmy patrzeć na całe przedsięwzięcie w pozytywnym
świetle, a gdy wieczór dobiegł końca, byliśmy zdumieni, ile nowych pomysłów
się pojawiło. I tak projekt zaczął zmierzać ku zaskakującemu sukcesowi.
Wszystko, co Fred Brown zrobił podczas tego przyjęcia, polegało na
delikatnym wskazaniu na inne, doskonałe alternatywy naszej negatywnej
dyskusji. W rezultacie jego słowa przekształciły ponure dywagacje w
entuzjastyczne badanie nowych możliwości.
Zdarzenie to wywarło na mnie niezwykły wpływ. Dzięki niemu dostrzegłem
potężną pozytywną moc, kryjącą się w powszechnie znanym trzyliterowym
słowie "ale". Komunikuje ono, że sytuacja, jakkolwiek zła może się wydawać,
nie składa się wyłącznie ze złych elementów. Jest jakaś nadzieja. Istnieją
różne możliwości.
Słowo to stanowi afirmację pozytywnej postawy górującej nad desperacją
wynikłą z negatywnego patrzenia na świat. W ten oto sposób z nadchodzącej
porażki wyłoniły się największe sukcesy.
Jednym z najgorętszych zwolenników filozofii głoszącej "sprawy mogą
wyglądać źle, ale..." jest ukochany przez wielu aktor filmowy, Jimmy
Stewart. Opowiedział on jednemu z redaktorów magazynu "Guideposts"
(periodyku, jaki wydaję wspólnie z moją żoną, Ruth) o tym, jak doszło do
powstania znanego filmu "It's a Wonderful Life" ("Cudowne życie").
Emitowany przez wiele stacji telewizyjnych w okresie świąt Bożego
Narodzenia, ten wielki film ma głębokie przesłanie. Jimmy Stewart mówi, że
ze wszystkich filmów, jakie nakręcił, właśnie ten jest jego ulubionym.
Z filmem tym łączy się dziwna historia - jego powstawaniu towarzyszyły
pewne niezwykłe rzeczy.
Kiedy w 1945 roku druga wojna światowa dobiegła końca, Jimmy powrócił do
domu w stopniu generała. Po trzech latach służby w siłach powietrznych
stanął wobec niepewnej perspektywy przyszłości. Wypadł z branży filmowej, a
jego kontrakt z wytwórnią filmową już dawno wygasł. Stewart nie wiedział,
jak ponownie zacząć aktorską karierę. "Byłem tym trochę przerażony",
przyznał.
Sprawy wyglądały źle, ale... pewnego dnia wielki reżyser filmowy Frank
Capra odbył z nim rozmowę na temat pomysłu filmu, który chodził mu po
głowie. Frank wydawał się trochę zaambarasowany tym, co miał zamiar
powiedzieć.
"Cała historia rozpoczyna się w niebie, Jimmy", powiedział z wahaniem.
"Pan Bóg mówi jednemu ze swoich aniołów, aby zszedł na ziemię, bo jest tam
facet, który ma poważne problemy. No i ta istota niebieska przenosi się do
małego miasteczka i..."
Jimmy powiada, że Frank Capra przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i
kontynuował. "Mówiąc krótko, okazuje się, że w miasteczku żyje człowiek,
który myśli, że jest typowym nieudacznikiem, i ma zamiar popełnić
samobójstwo skacząc z mostu. Bóg posyła na ziemię swojego anioła o imieniu
Clarence, który jeszcze nie zasłużył sobie na skrzydła, i ten Clarence
skacze do wody, by uratować naszego bohatera. Okazuje się jednak, że anioł
nie potrafi pływać, więc człowiek musi ratować anioła i..." W tym momencie
Frank Capra zdał sobie sprawę, że cała fabuła brzmi chyba trochę
zwariowanie, zatrzymał się i potarł czoło zakłopotany.
Tak, sprawy rzeczywiście wyglądały źle, ale...
Jimmy opowiada, że prawie zerwał się z miejsca i wykrzyknął: "Frank,
jeśli chcesz zrobić film o mężczyźnie, który skacze z mostu, i o aniele,
który jeszcze nie zasłużył sobie na skrzydła i który schodzi na ziemię, aby
mu pomóc, jestem do twojej dyspozycji!"
Rozpoczęła się realizacja filmu "It's a Wonderful Life" ("Cudowne
życie"). Jimmy Stewart twierdzi, że "od samego początku w tym filmie było
coś szczególnego".
Opowiada on historię zwyczajnego człowieka, Georg'a Baileya któremu się
zdaje, że wiele w życiu nie osiągnął. Kiedyś marzył o tym, by zostać
słynnym architektem, podróżować po świecie, lecz zamiast tego znalazł się w
pułapce nudnej pracy w małym miasteczku. Stając wobec kryzysowej sytuacji,
w Wigilię Bożego Narodzenia, George Bailey ma uczucie, że wszystkich
zawiódł, załamuje się pod presją i skacze z mostu do rzeki. Właśnie wtedy
Clarence, anioł stróż, schodzi na ziemię, by pokazać mu, jak jego
miasteczko wyglądałoby bez niego. Anioł ponownie przeprowadza go przez
życie i wskazuje, że nasze zwyczajne, codzienne wysiłki są naprawdę
wielkimi osiągnięciami. Clarence pokazuje George'owi, że jego praca
przyniosła pożytek wielu rodzinom, że jego drobne gesty uprzejmości i
troskliwe postępowanie zmieniło życie innych, a fale jego miłości
rozchodziły się po otaczającym go świecie, czyniąc go lepszym.
Jimmy Stewart opowiada, że podczas zdjęć do tego filmu działy się różne
rzeczy, jakich nigdy nie doświadczył pracując nad innymi filmami. Na
przykład, w jednej ze scen George Bailey zostaje niesprawiedliwie oskarżony
o popełnienie przestępstwa. Trafia do małej przydrożnej restauracji, gdzie
załamuje się z rozpaczy. Nie wie, że prawie każda osoba w mieście modli się
o niego.
W scenie mającej oddać najgłębszą rozpacz bohatera Frank Capra zrobił
dłuższe ujęcie, pokazujące jak Jimmy ciężko opada na krzesło, podnosi oczy
ku górze i wypowiada słowa scenariusza, modli się błagalnie: "Boże... Nie
jestem człowiekiem modlitwy, lecz jeśli istniejesz i możesz mi pomóc, wskaż
mi drogę. Jestem u kresu wytrzymałości. Proszę, pokaż mi drogę, Boże..."
Jimmy Stewart opowiadał naszemu redaktorowi: "Gdy wypowiedziałem te
słowa, odczułem wielką samotność i brak nadziei, jakich doświadczają ludzie
nie mający się dokąd zwrócić, i moje oczy napełniły się łzami. Załamałem
się, zacząłem szlochać. To w ogóle nie było zaplanowane, lecz moc tej
modlitwy i zrozumienie, że nasz Ojciec w niebie jest tam, by pomóc ludziom,
którzy nie mają nadziei, pogrążyła mnie we łzach".
Chociaż nie było to zapisane w scenariuszu, Frank Capra pokochał realizm
tej sceny i bardzo chciał zrobić zbliżenie twarzy Jimmy'ego zamiast
długiego ujęcia, jakie pierwotnie zrobiono. Jednak wiedział, że ta scena
będzie prawie niemożliwa do powtórzenia. Sprawy wyglądały źle, ale..."
"Ale Frank i tak otrzymał to swoje upragnione zbliżenie", wspomina Jimmy
Stewart. "W następnym tygodniu przez długie godziny pracowaliśmy w studiu
filmowym, raz po raz powiększając kadry tej sceny, aż w końcu na ekranie
wygląda to jak zbliżenie. Wierzę, że nigdy przedtem nie udało się tego
dokonać. Wymagało to tysięcy powiększeń, dodatkowego czasu i pieniędzy.
Jednak Frank uważał, że efekt końcowy był tego wart."
W końcu, w grudniu 1946 roku, po dziewięciu miesiącach zdjęć i montażu
odbyła się premiera filmu. Jednak krytycy mieli różne zdania na jego temat.
Jednym się podobał, inni uważali, że zbytnio przypominał styl "Pollyanny".
Pod koniec roku 1947 film zszedł z ekranów i został odłożony na półkę.
Sprawy mogły wyglądać źle, ale... film nie chciał umierać. Ludzie, którzy
go uwielbiali, opowiadali o nim innym. Gdy stacje telewizyjne zaczęły go
wyświetlać, miliony Amerykanów, którzy nigdy go nie oglądali, zakochali się
w nim. Dziś, po czterdziestu latach od daty produkcji, film "It's a
Wonderful Life" został uznany za "amerykański fenomen kulturowy". "Cóż,
może rzeczywiście tak jest", powiedział Jimmy Stewart. "Jednak, według
mnie, w samym filmie nie ma niczego fenomenalnego. To prosta opowieść o
zwyczajnym mężczyźnie, który odkrywa, że godne przeżycie każdego
zwyczajnego dnia, z wiarą w Boga i okazywaniem bezinteresownej troski o
innych, może złożyć się na naprawdę wspaniałe życie."
Teraz rozumiecie, dlaczego za każdym razem, gdy podczas świąt Bożego
Narodzenia oglądam ten film, przypominam sobie mojego dawnego przyjaciela
Freda Browna. Jak już powiedziałem, miałem szczęście znać Freda przez
pięćdziesiąt lat od czasu tego pamiętnego przyjęcia, kiedy po raz pierwszy
słyszałem, jak wypowiedział swoją złotą myśl. Zawsze gdy wszystko układało
się naprawdę źle i wyglądało na to, że będzie jeszcze gorzej, wsłuchiwałem
się w małą serię pochrząkiwań Freda. A później nadchodziła potężna
afirmacja pozytywnej alternatywy i zaciskaliśmy pasa, próbowaliśmy, jeszcze
raz próbowaliśmy i zawsze sprawy przybierały lepszy obrót.
To niezwykłe, że Fred zawsze zjawiał się z tymi swoimi małymi
pochrząkiwaniami we właściwym czasie.
W pierwszych miesiącach wielkiego kryzysu, tuż po załamaniu się
gospodarki w 1929 roku, Fred i ja słyszeliśmy znanego ekonomistę publicznie
wygłaszającego opinię, że ten kraj nigdy więcej nie będzie prosperował.
Była to dla nas najokropniejsza rzecz, jaką mogliśmy usłyszeć, większość
z nas bowiem ledwie wiązała koniec z końcem.
Szliśmy z Fredem Brownem po Fifth Avenue i wtedy zadałem mu posępne
pytanie:
- Co sądzisz o tych wszystkich prognozach, Fred?
Odgadłem. Po kilku odchrząknięciach odparł:
- Sprawy rzeczywiście wyglądają źle, ale... - Tym razem jednak na tym nie
poprzestał. Dodał kilka słów, sześć dla ścisłości, co jak na niego było
prawdziwą mową: - Bóg i Stany Zjednoczone jeszcze istnieją.
Dzisiaj Fred Brown jest już w niebie, na ziemi bowiem bardzo utrudniał
życie szatanowi, który z pewnością musi być uznany za najbardziej
negatywnie myślącą osobę. Wierzę, że myśl Freda, która wytwarza w nas tyle
pozytywnej mocy, powinna zostać dzisiaj szeroko rozpowszechniona. Jeśli
bowiem nie poddamy się trudnościom i po prostu powiemy "Sprawy mogą
rzeczywiście wyglądać źle, ale...", poruszymy nasze problemy i nie
pozwolimy, by to one nami poruszały.
Na szczęście, znalazłem sposób pokazania tego klucza do sukcesu wielu
młodym mężczyznom i kobietom oraz kilku starszym osobom. Kilku patrzyło na
mnie ironicznie, lecz wielu zaprzęgło te zasady do pracy. Tak się stało z
kierowcą taksówki, który pewnego ranka wiózł mnie na lotnisko imienia
Kennedy'ego. Odmalował przede mną wszystkie swoje zmartwienia, począwszy od
problemów finansowych po plagę szczurów wałęsających się po kamienicy, w
której mieszkał.
W końcu, przerywając jego negatywną tyradę, powiedziałem:
- Sprawy mogą wyglądać źle, ale....
To, co powiedziałem, zrobiło na nim wrażenie, odwrócił się bowiem w moją
stronę i zapytał:
- Co masz na myśli? Był zdumiony, lecz jednocześnie zainteresowany.
- To, że zapomniałeś wspomnieć o swoich aktywach i o możliwościach, jakie
masz.
- Jakie aktywa? Jakie możliwości?
- Cóż, dostrzegam kilka. Masz świetny wzrok, jesteś mocnej budowy ciała,
masz dobry umysł; wymieniam tylko kilka najbardziej oczywistych zalet.
Gdy dojechaliśmy na lotnisko, pożegnałem go, chwyciłem moje bagaże i
nigdy nie myślałem, że jeszcze go kiedyś zobaczę. W kilka lat później
zatrzymałem taksówkę na Manhattanie, a jej kierowca okazał się rozmownym
człowiekiem. Powiedział mi, że gubernator Nowego Jorku uruchomił program
odszczurzania domów mieszkalnych w tym mieście.
- Mógłbym mu powiedzieć, jak to zrobić - powiedział taksówkarz.
- Jak to zrobić? - zapytałem.
- Trzeba nakłaść tłuczonego szkła we wszystkie otwory, tak jak ja to
zrobiłem - powiedział.
Później opowiedział mi, że gdy pozbyli się szczurów w swoim małym
mieszkaniu, wraz z żoną zaczęli czytać w niedzielnych gazetach dodatek o
uprawie kwiatów.
- Ktoś mi zasugerował, że mogę poprawić swoje życie - powiedział. - W
dniach wolnych od pracy razem z żoną jeździliśmy po dzielnicy Queens i w
końcu wynajęliśmy mały domek. Nie było to nic wielkiego, lecz zachowałem
dodatek niedzielnej gazety z artykułem o uprawie kwiatów i zasadziliśmy
kilka w naszym ogródku. Kwiaty poprawiły wygląd naszego domu - moja żona
zrobiła z niego prawdziwe cacko.
Opowiedział, jaki wpływ wywarło to na ich sąsiadów. Wydawało się, że
wszystkie żony nakłoniły mężów do założenia ogródków i naprawienia domów. W
rezultacie całe sąsiedztwo uzyskało lepszy wygląd.
Jego opowieść skwitowałem słowami:
- Zastosowałeś w praktyce zasadę, w którą ja wierzę: Sprawy mogą wyglądać
źle, ale...
- Hej! - wykrzyknął odwracając się, by spojrzeć mi w twarz. Na szczęście
staliśmy na czerwonym świetle. - Wiesz, wiozłem kiedyś taksówką pasażera,
który dał mi taką radę.
Okazało się, że był to ten sam człowiek. Odbyliśmy wspaniałą rozmowę.
Byłem tak podekscytowany spotkaniem z nim, że dopiero gdy uścisnął mi rękę
na pożegnanie i odjechał, zdałem sobie sprawę, że nie zapytałem o jego
nazwisko i adres. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że jeszcze raz się spotkamy
i będę się mógł dowiedzieć, jak mu się wiedzie.
Trudności i problemy można pokonać jedynie wówczas, gdy staniemy się
twardsi od nich. Mój przyjaciel, George Cullum, przedsiębiorca, który
wykonał całą infrastrukturę wokół lotniska Dallas-Fort Worth, powiedział
mi, że podczas prac nieoczekiwanie natrafiono na warstwę skał.
- Jak sobie z tym poradziłeś? - zapytałem.
George odparł:
- Cóż, staliśmy się twardsi od skał i to wszystko.
Malowidła na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie są dziełem Michała
Anioła. Wykonanie tej pracy wymagało, aby artysta malował leżąc płasko na
plecach. Taka pozycja stwarzała jednak pewien problem, Michał Anioł miał
bowiem kłopoty z plecami i gdy leżał przez dłuższy czas, cierpiał nieznośny
ból. W dodatku miał problemy z nosem, które powodowały, że w pozycji na
plecach trudno mu było oddychać. I cóż z tego? Michał Anioł malował przez
całe dnie leżąc na plecach, dzień w dzień, przez dwanaście miesięcy. W taki
sposób powstało największe dzieło sztuki wszechczasów. Artysta stał się
twardszy od bólu.
Istnieje głęboka prawda mówiąca, że każda niekorzystna sytuacja, jaka
może nas spotkać, kryje w sobie odpowiadającą jej korzyść. Przykładem może
być stary truizm, że za ciemnymi chmurami świeci słońce. Nawet w
najgorszych sytuacjach zawsze występują jakieś dobre elementy. Jeśli jako
człowiek pozytywnie myślący, po wytrwałych poszukiwaniachznajdziesz taką
wartość - szukając tego, co dobre, tego, co działa na twoją korzyść,
najmniejszego promyka słońca - to lepiej sobie poradzisz z trudnościami,
niż człowiek myślący negatywnie, który dostrzega wyłącznie to, co złe. To,
o czym myślisz i co sobie wyobrażasz, zwykle przeradza się w fakty. Dlatego
zawsze myśl pozytywnie, zawsze miej oczekiwania i nadzieję.
Niedawno otrzymałem list od mężczyzny, który podpisał się Walter Harter.
Jako młody mężczyzna Walter mieszkał w małym miasteczku w Pensylwanii.
Należy dodać, że historia, o której opowiem, działa się w czasach recesji.
Walter był prawdziwym pozytywnym myślicielem. Był przekonany o tym, że
jeśli się wierzy, nie ma rzeczy niemożliwych - można nawet znaleźć pracę w
czasach recesji. Kiedyś udał się na pocztę w swoim miasteczku i poprosił o
książkę telefoniczną Nowego Jorku. Otworzył ją i zaczął pilnie wertować.
Przeglądając ogłoszenia natrafił na sieć sklepów drogeryjnych z trzystu
dziewięćdziesięcioma trzema placówkami w rejonie Nowego Jorku. Zaczął pisać
listy do kierownika każdego ze sklepów prosząc o posadę. Nie otrzymał
odpowiedzi na żaden ze swoich listów.
Niewiele myśląc, postanowił sam pojechać do Nowego Jorku. Pierwszy
kierownik sklepu, jaki odwiedził, okazał się sympatycznym mężczyzną.
Wyjaśnił mu, że wszystkie podania o pracę są wysyłane do biura kadr
znajdującego się przy Park Avenue.
Kiedy Walter przybył do biura, było ono zapełnione ludźmi szukającymi
pracy. Podszedł do jednego z biurek i powiedział: "Nazywam się Walter
Harter. Jestem z Pensylwanii..." Nie udało mu się powiedzieć nic więcej.
Uśmiechnięta sekretarka poprosiła go do gabinetu. Tam, za masywnym
biurkiem, siedział mężczyzna. Kiedy przedstawiono Waltera, jego twarz się
rozjaśniła. "Wszystkie twoje listy są tutaj. Wszystkie trzysta
dziewięćdziesiąt trzy. Wiedziałem, że pewnego dnia przekroczysz ten próg."
Jeszcze tego samego dnia Walter podjął pracę i po upływie pewnego czasu
został kierownikiem sklepu, a później członkiem zarządu. Odniósł sukces,
ponieważ myślał pozytywnie i ćwiczył się w wytrwałości. Tak więc, sprawy
mogą wyglądać źle, ale...
Potęga tej krótkiej, składającej się z pięciu słów frazy kryje się w
słowie "ale", ponieważ to właśnie ono decyduje o przejściu od ponurego,
negatywnego myślenia do myślenia przepojonego optymizmem. Boby Dylan,
sławny pieśniarz kultowy, miał własny, bardzo interesujący sposób wyrażenia
tej samej myśli: "Ten, kto nie trudzi się rodzeniem, trudzi się
umieraniem".
Wspaniała możliwość polega na tym, że mamy wybór. Możemy więdnąć po
ciemnej albo rozkwitać po jasnej stronie.
Przeprowadzono kiedyś ciekawe badanie przebiegu kariery dwustu dyrektorów
z rejonu Chicago. Połowa z nich znajdowała się po cienistej stronie ulicy,
druga połowa przeszła na słoneczną stronę.
Wszyscy panowie pracowali dla firmy telekomunikacyjnej Bell Telephone z
Illinois, która w tym czasie była oddziałem koncernu AT&T. Później
macierzysta firma zaczęła pozbywać się współdziałających z nią
przedsiębiorstw. Psycholog Suzanne Kobasa, wykładowca University of
Chicago, badała dwustu dyrektorów, którzy przechodzili trudny okres w swoim
życiu zawodowym. W trakcie badań natrafiła na ciekawe odkrycia, które
zostały opublikowane w magazynie "New York Times". Połowa z grupy dwustu
dyrektorów zachorowała z powodu silnego napięcia, które towarzyszyło trzy i
pół roku trwającemu okresowi transformacji, natomiast druga połowa miała
się dobrze. Dr Kobasa wierzy, że dyrektorzy, którzy znieśli napięcie,
odznaczali się "silną osobowością, wyraźną świadomością tego, kim są, i
traktowaniem nieuniknionych napięć jako wyzwania, a nie zagrożenia". Jestem
pewny, że ci ludzie patrzyli na trudności i mówili sobie: "Sprawy mogą
wyglądać źle, ale...".
Mam przyjaciela, który pracuje w firmie reklamowej przy Madison Avenue.
Opowiedział mi kiedyś, że jego praca łączy się zwykle z dużym napięciem.
Ludzie znajdujący się pod presją czasami tracą panowanie nad sobą i
zaczynają krytykować jedni drugich. Zapytałem go, jak sobie radzi ze
słowami krytyki. Odpowiedział mi:
- Kiedy byłem młodszy, słowa krytyki naprawdę mnie niszczyły. Każde
słowo, jakie słyszałem, mogłem odebrać jak osobisty afront. Czasami
przyłączałem się do tego, odpłacając krytyką za krytykę. Kiedy indziej po
prostu byłem wściekły. Potem usłyszałem kaznodzieję cytującego fragment
Pisma: "I wszystko to przeminęło". Zrozumiałem że to właśnie dzieje się z
krytyką, a właściwie z każdą trudną sytuacją. Krytyka przychodzi nie po to,
by pozostać, lecz przeminąć. Niebawem minie i zostanie całkiem zapomniana.
Ten werset stał się tak ważny w moim życiu zawodowym, że kazałem go
wydrukować i umieścić na ścianie mojego biura. On przypomina mi, bym
zachowywał zimną krew w obliczu krytyki.
Nie wierzę w to, że istnieją beznadziejne sytuacje, w których nie ma
jakiejś dającej nadzieję alternatywy.
Kiedyś poznałem młodego mężczyznę z Ohio, który w poszukiwaniu możliwości
radykalnie odmienił swoje życie. Był on synem mojego starego przyjaciela.
Wychowany w małym miasteczku, tak dobrze radził sobie na uczelni, a później
w pracy, że przeniósł się najpierw do Columbus, a później do Cleveland. W
weekendy przyjeżdżał do domu i razem z przyjaciółmi chodził do kościoła
Baptystów. Ten młody człowiek był geniuszem biznesu i stale awansował, aż w
końcu znalazł się w Nowym Jorku, na Wall Street. Miał doskonałe wyczucie
rynku i bardzo szybko zaczął osiągać znaczne dochody. Mimo osiągniętego
sukcesu nigdy nie zapomniał o swoim ojczystym kościele.
Później poślubił córkę jednego z szefów wielkiej firmy inwestycyjnej. Ta
młoda kobieta lubiła szybką jazdę i często przemykała ulicami miasta
czerwonym jaguarem. Ich ślub był wielkim wydarzeniem w dużym nowojorskim
kościele. Jeden z obecnych ocenił, że ludzie, którzy przyszli na
nabożeństwo w wielkanocną niedzielę i siedzieli w ławkach przy głównej
nawie, mieli majątek o wartości miliarda dolarów. Pastor starał się jak
najlepiej życzyć młodej parze.
- Jeśli Pan domu nie zbuduje, próżno trudzą się robotnicy - powiedział
państwu młodym.
Młody mężczyzna był pod wrażeniem tych słów i powiedział, że zrozumiał,
jakie konsekwencje rodzą one dla małżeństwa. Jego narzeczona była uprzejma,
lecz później powiedziała mu:
- Och, wielebny musiał nam to wszystko powiedzieć. Na tym polega jego
praca.
Po ślubie chłopcu z prowincji nadal dobrze się wiodło. Często przesyłał
dary pieniężne dla swojego ojczystego kościoła, a jego członkowie w końcu
umieścili w kaplicy tabliczkę z brązu na jego cześć.
Jednak nieustanne starania żony, by odnieść sukces w kręgach
towarzyskich, zaczęły mu zachodzić za skórę. Pewnej nocy, gdy wrócili do
domu o trzeciej nad ranem, mieli poważną, drastyczną sprzeczkę.
- Precz z moich oczu, ty wsiowy, powtarzający amen, baptysto! -
krzyczała. - Jesteś nikim i nigdy nie będziesz kimś! - Tak przynajmniej
zacytował ją jej mąż, gdy przyszedł ze mną porozmawiać.
- Normanie, gdy osiągnąłem wielki sukces, sądziłem, że od tej pory
wszystko będzie wspaniałe - powiedział. - Jednak jest zupełnie na odwrót
niż myślałem. To wszystko jest obrzydliwe.
Opadł na krzesło stojące przy moim biurku i zaczął bezmyślnie wpatrywać
się w swoje buty. Później wyznał mi, że pomimo postawy swojej żony nie może
nic na to poradzić, po prostu kocha tę dziewczynę.
- Wiem, że w jej wnętrzu kryje się prawdziwy anioł. Przypuszczam, że ona
stara się go w sobie zwalczyć.
- Całkiem bystra uwaga - powiedziałem. Dodałem też: - Być może to samo
dałoby się powiedzieć o nas wszystkich. Wszyscy albo zwalczamy, albo
ignorujemy lepsze anioły kryjące się w naszej naturze.
Wtedy podałem mu receptę na sukces Freda Browna: "Sprawy mogą wyglądać
źle, ale..."
- Hm - mruknął. - Myślisz, że powinienem poszukać alternatywnego
rozwiązania?
- Naturalnie - odparłem. - Ono na pewno istnieje.
- Cóż jednak mogę zrobić? - dopytywał się. - Podaj mi kilka przykładów.
Szybko postarałem się znaleźć właściwe słowa dla tego inteligentnego
mężczyzny, któremu jego sukces utrudnił życie. Następnie dałem mu
następujące rady:
1. Przestań traktować priorytetowo wyłącznie siebie.
2. Zrezygnuj z uznawania wielkości za główny cel swojego życia.
3. Myśl pozytywnie o swojej żonie i wyobrażaj ją sobie jako cudowną
osobę, którą się stanie.
4. Nigdy nie wdawaj się z nią w sprzeczki, nawet jeśli cię sprowokuje.
5. Módl się za nią we dnie i w nocy.
6. Traktuj ją zwyczajnie, lecz okazuj jej również szacunek i trochę
kurtuazji. Bądź jednak ostrożny w sposobie, w jaki będziesz to czynił -
bądź wobec niej szczery. Współczesne kobiety bardzo łatwo wyczuwają
sztuczność.
7. Razem zaangażujcie się w jakąś formę działalności charytatywnej, np.
pracę wśród bezdomnych czy bezrobotnych.
8. Kiedy będziesz czuł, że ona jest gotowa, a będzie, jeśli ty będziesz
wiernie przestrzegał poprzednich wskazówek, poproś, by pomodliła się z tobą
na głos - to bardzo podnosi na duchu.
9. Stwórzcie tradycję wspólnego chodzenia do kościoła, jeśli ona będzie
tego chciała. Jeśli się zgodzi, możecie usiąść wszędzie, tylko nie w
rzędzie "miliarda dolarów".
10. Starajcie się rozumieć nawzajem. Stanie się to możliwe, gdy będziecie
czytali Ewangelię i wspólnie odkrywali Boga. Wtedy naprawdę wam się uda.
Gdy wypisywałem poszczególne punkty, oczekiwałem, że je odrzuci -
potraktuje jako mające głęboki sens, lecz niepraktyczne. Nie zrobił tego,
słuchał w milczeniu.
- Proszę, zapisz to wszystko. Jak ty to nazwałeś, "recepta"? -
powiedział. - Przepiszę to sobie.
Zrobiłem, o co prosił, a on umieścił karteczkę w wewnętrznej kieszeni
kurtki. - Będę ją nosił na sercu - powiedział. - Naprawdę to zrobię,
Normanie.
Jakiś czas później na własne oczy widziałem rezultaty. Jechałem z miasta
na moją farmę, gdy na polnej drodze, biegnącej obok popularnej restauracji
utrzymanej w staroamerykańskim stylu zauważyłem tych dwoje spacerujących i
trzymających się za ręce. Byli tak sobą pochłonięci, że minąłem ich nie
naciskając klaksonu - nie chciałem im przerywać.
Oczywiście mąż podjął poważne postanowienie, by poszukać twórczych
rozwiązań dla ich psującego się małżeństwa. W rezultacie obydwoje stali się
ludźmi szczęśliwymi, osiągnęli to przez "wydostanie się ze swojej skorupy"
i pozwolenie, by ujawniły się ich "anioły".
Wierzę w to, że w każdym mężczyźnie i kobiecie kryje się lepsza,
silniejsza i bardziej atrakcyjna osoba, niż się to wydaje na zewnątrz.
Jeśli tylko będziemy na tyle mądrzy, by pozwolić tej superosobie przejąć
nad nami kontrolę, nie będziemy się już dłużej czuli wewnętrznie puści.
Przeciwnie, staniemy się bardziej pełni życia niż kiedykolwiek dotąd.
"Wszystko to są obiecanki cacanki", może ktoś powiedzieć. "Łatwo to
mówić, lecz trudno zrobić." Pozwólcie, że opowiem wam o znanym
przemysłowcu, który przyszedł do mojego biura.
Pewnego ranka znalazłem jego nazwisko w notatniku z terminami spotkań.
Nigdy nie zetknęliśmy się i byłem zaskoczony, że chciał się ze mną
zobaczyć. Nawet nie podejrzewałem, że o mnie słyszał. Nie przypuszczałem
też, że może być potencjalnym wyznawcą mojej życiowej filozofii: "Sprawy
mogą wyglądać źle, ale..." Lecz gdy tylko usiadł na krześle wiedziałem, że
nie jest szczęśliwy.
Od razu przeszedł do rzeczy. Powiedział, że wychował się na farmie, a
jego rodziców nazywano konserwatystami w dawnym stylu - byli
prezbiterianami starej szkoły, wierzyli w naukę o predestynacji.
Było jasne, że kochał i szanował swoich rodziców, powiedział bowiem:
- Oni byli solą tej ziemi, mieli prawdziwą siłę charakteru i gorące
uczucia. Nigdy nie odszedłem od tego, czego mnie nauczyli. Właściwie
powinienem był powiedzieć, że nigdy nie chciałem odejść.
Zrobił przerwę, chwilę patrzył przez okno, i powiedział coś smutnego:
- A jednak nie jestem takim mężczyzną, jakim był mój ojciec. Oboje, on i
mama, są teraz w niebie.
Na jego twarzy pojawił się wyraz tak głębokiego smutku, że mogłem
naprawdę zobaczyć nieszczęście tego człowieka. Nadal jednak zastanawiałem
się, w jakim celu chciał się ze mną spotkać.
Zwrócił się ku mnie.
- Wiem, że nie jest pan prezbiterianinem, lecz to, co wiem o panu,
przekonało mnie, że może mi pan udzielić mądrej rady.
- W granicach mojej wiedzy; zawsze starałem się pomagać ludziom.
Kierowałem się przy tym zdrowym rozsądkiem i zasadami nauki
chrześcijańskiej. Nawiasem mówiąc, uważam te dwie rzeczy za jedno i to
samo.
Pokiwał głową, a następnie zapytał:
- Czy zatem powiedziałby pan, że przyszedłem na świat tylko po to, by
przez całe życie być biznesmenem i dodatkowo zajmować się grą na giełdzie?
Po zadaniu tego zdumiewającego i nieoczekiwanego pytania odchylił się do
tyłu, tak jakby mówił: "To wszystko. W końcu to z siebie wydusiłem."
Uśmiechnął się smutno.
- Ma pan ciężki kawałek chleba, doktorze Peale. Musi się pan męczyć z
takimi facetami, jak ja.
- Przeciwnie - odparłem. - Pracuję w czymś, co można by nazwać ludzkim
biznesem, i jest to bardzo ekscytujące zajęcie. Ludzie kryją w sobie
wielkie możliwości sukcesu, szczęścia i kreatywności. Właśnie dlatego jest
dla mnie szczególnym przywilejem, że mogę rozmawiać z panem, mam bowiem
wrażenie, że jest pan młodym człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach, który
w swoim życiu osiągnął wielki sukces.
- I właśnie w tym się pan myli - sprzeciwił się. - Nawet jako członek
radykalnych ruchów studenckich w latach sześćdziesiątych nigdy nie miałem
tego wszystkiego. W środku byłem zawsze prezbiterianinem w starym stylu i
tak naprawdę wcale nie miałem do tego serca.
Opowiedział mi o swojej "przypadkowej karierze", w trakcie której prawie
wszystko się udało, i o tym, że teraz jest jednym z głównych dyrektorów i
że świetnie mu idzie na giełdzie.
- Mój główny problem, doktorze Peale, polega na tym, że tak zwany sukces
nie daje mi szczęścia - powiedział.
Popatrzyłem na niego ze zrozumieniem.
- Chodzi panu o to, że pomimo tych wszystkich osiągnięć czuje się pan
pusty w środku?
Siedział w milczeniu, najwyraźniej zastanawiał się. Następnie powiedział:
- Chyba trafił pan w sedno. Na zewnątrz udawałem, że wszystko jest w
porządku, lecz wewnątrz niczego nie czułem. Widzi pan, mój ojciec był
dobrym farmerem. On miał to na zewnątrz i wewnątrz. Był szczęśliwym
człowiekiem.
Mogłem mu powiedzieć, że idealizuje swojego ojca.
- Co takiego miał twój ojciec, co czyniło go tak szczęśliwym? -
zapytałem.
Siedział w milczeniu, zastanawiając się. Podobało mi się to, że
zastanawiał się nad każdym pytaniem, zanim udzielił odpowiedzi.
Prawdopodobnie właśnie dlatego odniósł taki sukces.
- Przypuszczam, że był to silny charakter - zadumał się. - Miałem
wrażenie, że zawsze nad sobą panował. Przeciwności w postaci pogody czy
zmian cen płodów rolnych nigdy nie wytrącały go z równowagi.
- Prawdziwy człowiek - zauważyłem.
- Był nim, to pewne - zgodził się. A następnie, jak to się często dzieje,
gdy ktoś się relaksuje i pozwala, aby prawda trafiła do domu, sam znalazł
odpowiedź na swój problem. - Teraz to widzę, to oczywiste. Był taki, jaki
był, z powodu swojej silnej wiary. Miał prawdziwą wiarę, którą żył każdego
dnia. Teraz wszystko łączy się w spójną całość. - Jego głos i wyraz twarzy
rozjaśniły się. - Przypuszczam, że muszę doprowadzić do porządku sprawę
mojej własnej wiary.
- Powiedziałeś to lepiej, niż sam mógłbym to ująć - odparłem. - Pamiętaj,
Pan Bóg będzie cię prowadził, jeśli Go o to poprosisz; będzie cię pewnie
prowadził, gdy będziesz wierzył i ufał. Lecz nie zapominaj, że On nam
zaufał, udzielając wolnej woli. Możemy żyć godnie albo nie, według naszego
wyboru.
- Tak, w szczurzym wyścigu do osiągnięcia sukcesu pozwoliłem, aby wiara
zniknęła z mojego życia. Różnica między nami polega na tym, że ojciec w
dobrych i złych chwilach trwał w swojej wierze. Dziękuję panu, doktorze
Peale - powiedział wstając i zmierzając do wyjścia. - Dał mi pan to, po co
przyszedłem.
- Nie, to ty sam znalazłeś odpowiedź - odparłem. - Nie dziwię się, że
odniosłeś taki sukces w biznesie i na giełdzie. Analizujesz fakty, a potem
na ich podstawie działasz.
Już w drzwiach odwrócił się.
- Wiesz. Lubię cię.
- Dziękuję - odpowiedziałem. - Ja również cię lubię. Lecz jeszcze
ważniejsze jest to, że zwyciężyłeś, a twoi rodzice są z ciebie dumni -
dodałem.
Zatrzymał się.
- Są? - zapytał zdumiony.
Pomyślał przez chwilę.
- To prawda - uśmiechnął się. - Wierzę w to również.
Wyciągniemy wartościowe wnioski z tych przykładów, jeśli będziemy
pamiętali o podstawowych zasadach:
* Nie popadaj w desperację. Wiele sukcesów wyrosło z tego, co początkowo
wydawało się porażką.
* Zawsze pamiętaj o swoich aktywach i możliwościach.
* Nie zapominaj o mocy krótkiego trzyliterowego słowa: "ale".
11)
21)
31)
41.
l1.1.1.1.1.1
rI.A.1.a
Rozdział 6
Wyjdź poza siebie
Chociaż może się to wydać dziwne, osobą, która najbardziej przeszkadza ci
w prowadzeniu pełnego, szczęśliwego i uwieńczonego sukcesem życia, jesteś
ty sam. Tak, właśnie ty!
Dlatego naprawdę mądry jest ten człowiek, który traktuje samego siebie
jak swoje najcenniejsze aktywa. Pamiętaj, że możesz być swoim największym
przyjacielem lub największym wrogiem. Możesz być dla siebie źródłem
zmartwień lub lekarstwem na kłopoty. Dlatego, jeśli czujesz się wewnętrznie
pusty, a wielu ludzi doświadcza takiego stanu, uwolnij się od samego
siebie, jest to bowiem pierwszy krok w kierunku pełnego życia.
Rozpocznij od wyjścia poza siebie.
Sposób dokonania tego może być całkiem prosty, na przykład udzielenie
pomocy osobie, którą napotkasz. Przypuśćmy, że czytasz tę książkę lecąc
samolotem, a osoba siedząca po drugiej stronie przejścia zbyt głośno mówi.
Twój towarzysz podróży sprawia wrażenie mądrali - człowieka, który myśli,
że zjadł wszystkie rozumy. Im dłużej mówi, tym bardziej cię irytuje. Gdy
jesteście w połowie drogi, odkrywasz, że z całego serca nienawidzisz tego
mężczyzny, mimo że wcale go nie znasz.
Kiedyś przeżyłem taką przygodę. Ten człowiek miał zgrzytliwy, przenikliwy
głos, wydający różnego rodzaju dźwięki, i bez przerwy rozmawiał z mężczyzną
siedzącym obok niego. W końcu jego towarzysz zniknął - przypuszczam, że
znalazł wolne miejsce w innej części samolotu. Zauważyłem to i wstałem, by
rozprostować kości. Jednak tak naprawdę chciałem się bliżej przyjrzeć temu
dziwakowi, którego bezustanne paplanie działało mi na nerwy. Z każdą chwilą
moja niechęć do niego rosła. Gdy szedłem między fotelami, zatrzymał mnie
mówiąc:
- Hej! Twoja twarz kogoś mi przypomina!
"Ojej", pomyślałem sobie, "no i masz, czego chciałeś".
- Wszyscy czasami spotykamy ludzi, którzy kogoś nam przypominają -
odparłem nieco rozdrażniony. Gdy pośpiesznie zbierałem się do odejścia,
chwycił mnie za rękaw.
- Ja jednak jestem pewien, że cię znam - upierał się. - Ach, już sobie
przypominam. Widziałem pańskie zdjęcie na okładce książki, którą czytałem.
Pan jest doktor Peale. Proszę usiąść na chwilę.
Potwierdziłem moją tożsamość i niechętnie usiadłem na miejscu zwolnionym
przez człowieka, który przesiadł się do innej części samolotu. A później
moje |nemezis wprawiło mnie w zaskoczenie. Zamiast kontynuować swoje
nieprzerwane paplanie, odwrócił się w moją stronę i powiedział przyciszonym
głosem:
- To los musiał pana do mnie posłać.
- Dlaczego tak sądzisz? - odparłem skonsternowany.
Nie odpowiedział mi, lecz wyglądał przez okno. Kiedy odwrócił się do
mnie, w jego oczach ujrzałem łzy. Złamanym, zachrypłym głosem opowiedział
mi tragedię pewnej rodziny z jego rodzinnego miasta, do którego właśnie
leciał. Moje serce napełniło się współczuciem. Okazało się, że mogłem być
dla niego źródłem pocieszenia i dać mu kilka słów otuchy. Gdy samolot
wylądował i podnieśliśmy się do wyjścia, chwycił moją dłoń mówiąc:
- Dziękuję, panu, doktorze Peale, że okazał mi pan tyle troski i dodał mi
odwagi do wytrwania.
Później zdałem sobie sprawę, że jego głośna, nieprzerwana paplanina była
przykrywką dla jego prawdziwych uczuć, formą gwizdania w ciemności.
Było to jeszcze jedno doświadczenie, które nauczyło mnie, aby być
ostrożnym i nie osądzać innych. Nauczyłem się pamiętać, że każdy człowiek
niesie własny ciężar smutku. Przekonasz się, że życie nigdy nie będzie
puste, jeśli wyjdziesz poza siebie i skorzystasz z licznych okazji
pomagania innym w ich zmaganiach.
Martha była sekretarką w dużej firmie ubezpieczeniowej. Pewnego dnia jej
szef wrócił z podróży służbowej. Po wejściu do biura zatrzymał się przy
biurku Marthy.
- Martha, myślałem, przed wyjazdem prosiłem cię, abyś włożyła teczkę z
danymi na temat Holdenów do mojej aktówki - krzyknął. - Czy wiesz, jak
czułem się zakłopotany nie mogąc jej znaleźć, gdy wczoraj się z nimi
spotkałem.
Na jej twarzy pojawiły się rumieńce. Wiedziała, że wszyscy w biurze na
nią patrzą.
- Bardzo mi przykro, panie Jones. Byłam pewna, że włożyłam te dokumenty
do pańskiej teczki.
Jones bez słowa wpadł do swojego gabinetu.
Martha usiadła starając się pokonać uczucie zranienia i upokorzenia.
Czuła, jak narasta w niej gniew. Nagle potrząsnęła głową i wzięła głęboki
oddech. Nadludzkim wysiłkiem woli przeniosła punkt skupienia myśli ze
swojej zranionej dumy na pana Jonesa i jego problemy. Rodzina Jonesa była w
bardzo kiepskim stanie, a jego syn był poważnie chory.
Kiedy następnym razem rozmawiała z szefem, mogła robić to z całkowitym
opanowaniem. Kilka dni później pan Jones przeprosił ją. Okazało się, że
teczka była w jego neseserze, ukryta za jakimiś papierami.
Kiedy ten młody człowiek przyszedł do mnie po poradę mówiąc, że czuje się
wewnętrznie pusty i nieszczęśliwy, zasugerowałem, aby pomyślał o tym, jak
może pomagać innym ludziom.
Uśmiechnął się drwiąco i potrząsnął głową.
- Doktorze Peale, nie jestem duchownym. Jestem zwykłym programistą
komputerowym. Nie mam zielonego pojęcia o pomaganiu innym.
- Wiesz o tym więcej niż sądzisz - zaprotestowałem. - Jako istota ludzka
masz w sobie naturalne współczucie. Musisz tylko pozwolić, aby się
ujawniło, gdy będziesz przebywał z kimś, kto ma problemy. Jeśli tak
postąpisz, będziesz człowiekiem szczęśliwszym. Właściwie to twój obowiązek,
by tak postępować, szczególnie wtedy, gdy czujesz się wewnętrznie pusty i
nieszczęśliwy. Dla własnego dobra zrób to, co mówię, a gwarantuję, że twoje
smutne uczucia osłabną, a w końcu całkiem znikną. Stanie się tak, gdy mniej
będziesz myślał o sobie, a więcej o ludziach, którzy żyją wokół ciebie.
Ronald Reagan zawsze sprawiał na mnie wrażenie szczęśliwego człowieka.
Cieszył się powszechnym poparciem, mimo że jako prezydent musiał podejmować
kontrowersyjne decyzje. Lubili go zarówno demokraci, jak i republikanie, on
bowiem naprawdę troszczył się o innych ludzi. Mimo że był obciążony
trudnymi decyzjami i obowiązkami swojego urzędu, nigdy nie przestał myśleć
o innych.
Podam jeden przykład. Trzydziestego pierwszego maja, w dniu moich
urodzin, w naszym nowojorskim mieszkaniu zadzwonił telefon. Podniosłem
słuchawkę i usłyszałem ten dobrze znany, lekko zachrypnięty głos
wypowiadający słowa: "Dzień dobry, Normanie, mówi Ronald Reagan. Życzę ci
wszystkiego najlepszego w dniu twoich urodzin. Niech cię Bóg błogosławi".
Byłem pełen podziwu, że prezydent, być może najbardziej zajęty człowiek
na świecie, nie tylko o mnie pomyślał, lecz zadał sobie trud zadzwonienia
do mnie. Uznałem, że to właśnie postawa troski o innych była jedynym
wytłumaczeniem jego szczęśliwego usposobienia.
Swoim postępowaniem Ronald Reagan zawsze okazywał innym zainteresowanie,
troskę i uprzejmość. Senator Bob Dole powiedział mi kiedyś:
- Pewnego razu prezydent Reagan zadzwonił do mnie: "Czy mogę coś dla
ciebie zrobić?". "Tak. Może pan zadzwonić do mojej matki w Russell, w
stanie Kansas. Leży chora w szpitalu i jestem pewien, że telefon od pana
sprawi jej wielką radość".
Senator Dole opowiadał:
- Zadzwonił do niej w ciągu następnej godziny.
Wierzę, że naprawdę wielcy ludzie mają tak niezwykłe życie, ponieważ w
większości przypadków jest w nich głęboko zakorzeniony nawyk, by zawsze
myśleć o innych ludziach i okazywać im uprzejmość. Przypominam sobie, jak
byłem kiedyś w Gabinecie Owalnym w Białym Domu razem z Harrym Trumanem,
innym znanym prezydentem. Odbywało się właśnie spotkanie jakiegoś komitetu
społecznego. Gdy wychodziliśmy, prezydent Truman podawał każdemu rękę i
pytał swym nieoficjalnym, nosowym akcentem mieszkańca Missouri:
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić osobiście?
Zebrałem się na odwagę, wyrwałem kartkę z notatnika, który miałem przy
sobie, i powiedziałem:
- Panie prezydencie, mam małą córeczkę imieniem Margaret. Bardzo pana
podziwia i czułaby się zaszczycona, gdyby złożył pan dla niej swój
autograf.
Prezydent wziął kartkę i popatrzył na nią z namysłem, w jego okularach
odbijały się promienie słońca. Była to zwyczajna kartka w linie, najtańszy
rodzaj papieru.
- Doktorze Peale - powiedział z uśmiechem. - Chyba nie oczekuje pan, że
prezydent Stanów Zjednoczonych da swój autograf na takim tanim papierze.
Zatrzymał nas w swoim gabinecie, ignorując wszystkich niecierpliwych,
czcigodnych interesantów oczekujących w przedpokoju. Otwierał szuflady
swojego biurka mrucząc pod nosem:
- Gdzie są kartki ze znakiem Białego Domu przeznaczone na bardzo
szczególne okazje?
Czułem się zakłopotany, że sprawiłem mu tyle zachodu, lecz później inni
członkowie komitetu mówili mi, że byli pod wrażeniem jego troski i
uprzejmości.
W końcu udało mu się znaleźć te kartki i na jednej z nich napisał: "Dla
Margaret Peale od jej przyjaciela Harry'ego Trumana".
Podziękowałem prezydentowi.
- Och, zrobiłbym wszystko dla małej dziewczynki czy chłopca - powiedział
z uśmiechem. Później, jak dumny ojciec, dodał:
- Sam mam córkę o imieniu Margaret.
Nie wierzę, by ktoś uważał Harry'ego Trumana i Ronalda Reagana za ludzi
doświadczających poczucia wewnętrznej pustki czy nieszczęśliwych. Każdy z
nich miał zdolność zapomnienia o sobie i myślenia o innych, w sposób
okazujący im troskę i akceptację.
Najlepszym lekarstwem na poczucie wewnętrznej pustki jest zatem takie
myślenie i działanie, które wyraża troskę o bliźniego, szczególnie zaś o
tych, którzy mają problemy. Zdaję sobie sprawę, że te słowa mogą się wydać
bardzo proste, jak lekcja szkoły niedzielnej. Nie bądźmy jednak kompletnymi
głupcami i nie zapominajmy o nich tylko dlatego, że są takie proste.
Zastosujmy próbę ogniową, by się przekonać, czy metoda ta jest naprawdę
skuteczna. A jeśli okaże się skuteczna, to cóż z tego, że jest prosta?
Potrzebujesz czegoś, co usunie poczucie pustki i zniechęcenia, skłaniające
nas do mówienia "na co to wszystko". Troska o innych - jeśli chcesz, nazwij
ją miłością - wypełni znaczeniem i szczęściem to miejsce, w którym teraz
jest wielka pustka.
Pamiętam dzień, w którym udałem się na czwartkowy lunch do naszego klubu
rotariańskiego w Nowym Jorku. Usiadłem obok mężczyzny, który przedstawił
się jako rotarianin z innego miasta. Nawiązaliśmy zwyczajną rozmowę, lecz
po pewnym czasie odniosłem wrażenie, że mój rozmówca, Joe ma poważne
kłopoty. Nie powiedział mi o tym, lecz jeśli jesteśmy wrażliwi na ludzkie
uczucia, rozpoznamy smutek i niepokój.
W końcu delikatnie dałem do zrozumienia, że wyczuwam, iż coś go trapi, i
powiedziałem:
- Czy mogę jakoś panu pomóc?
Joe westchnął ciężko, przez moment patrzył na swój talerz, a później
spojrzał mi w oczy.
- Po czym poznałeś, że mam poważne zmartwienie?
- Och, po prostu to wyczułem - odparłem.
- Wiesz, sądzę, że dam sobie z tym radę - powiedział starając się odsunąć
ten bolesny temat. - To ładnie z twojej strony, że proponujesz mi pomoc.
Dzisiaj wiem, że wielu ludzi tak postępuje, gdy starasz się im pomóc.
Czują się tym skrępowani, nie chcą sprawiać innym kłopotu, grzecznie
proszą, aby zostawić ich w spokoju.
Jednak jeśli poważnie myślisz, by im pomóc, nie powinieneś przejmować się
tego rodzaju odprawą - ludzie będą ci za to później wdzięczni.
- Widzisz tego człowieka - powiedziałem wskazując mężczyznę siedzącego w
drugiej części pokoju. - Chcę, abyś go poznał, to wspaniały facet. Będziesz
mi wdzięczny za tę znajomość.
Mężczyzna, na którego wskazałem, George, był z pokolenia wyżu
demograficznego; szybko zajął jedną z czołowych pozycji w swojej branży.
Miał piękny dom w Westchester, prowadził (właściwie powinienem powiedzieć,
że robił to jego szofer) rolls-royca. Był jeszcze czterdziestolatkiem.
Znaliśmy się od kilku lat i George był zawsze wobec mnie szczery i otwarty,
chyba dlatego, że potrafiłem mu pomóc i nigdy nie plotkowałem na jego
temat. Dlatego, gdy sześć miesięcy temu składałem George'owi gratulacje z
powodu zdobycia jakiegoś wyróżnienia czy pucharu, potrząsnął przecząco
głową:
- Normanie, to wszystko jest guzik warte, teraz, gdy tak źle układają się
sprawy w moim domu. Tak bardzo zaangażowałem się w robienie interesów, że
nie tylko zaniedbałem moją żonę i dzieci, lecz stałem się dla nich naprawdę
podły. Joan chce separacji. - Wziął głęboki oddech. - Sądziłem, że jeśli
uda mi się zarobić duże pieniądze, ja i moja rodzina będziemy szczęśliwi,
lecz teraz jestem człowiekiem godnym litości. W moim wnętrzu jest prawdziwa
pustka. - Popatrzył na mnie smutno. - Potrzebuję pomocy.
Spotkaliśmy się kilka razy i George zaczął się uczyć, jak uporządkować
swoje życiowe priorytety, co to znaczy umieścić wiarę na pierwszym miejscu,
następnie rodzinę, własną firmę i firmy innych. Gdy spotkaliśmy się podczas
tego lunchu w klubie rotariańskim, George nadal pracował nad naprawieniem
swojego życia, lecz ja już wiedziałem, że mu się uda.
Po lunchu zapoznałem tych dwóch mężczyzn ze sobą, najpierw jednak na
stronie powiedziałem Georgeowi:
- Słuchaj, ten człowiek potrzebuje pomocy. Może okazana mu pomoc także i
tobie dobrze zrobi.
George spojrzał na mnie zdumiony:
- Skąd ci przyszło do głowy, że ja mogę mu pomóc?
- Wiem, że możesz - odparłem.
Wzruszył ramionami, a następnie zwrócił się do mojego partnera, który o
kilka kroków dalej czekał, by go poznać.
Ci dwaj od razu przypadli sobie do gustu. Zauważyłem, że osoby z
problemami zwykle świetnie się rozumieją. W tym właśnie tkwi jeden z
sekretów powodzenia klubu anonimowych alkoholików. Bill Wilson, który był
jednym ze współzałożycieli tej organizacji, powiedział mi kiedyś, że
alkoholikowi może pomóc tylko inny alkoholik.
Joe otworzył się przed George'em i powiedział mu, że przyjechał do Nowego
Jorku, ponieważ jego syn, Sam, znalazł się w więzieniu za kradzież
samochodu. Zaplątał się też w jakąś antyspołeczną działalność (stało się to
w okresie buntu młodych, w latach sześćdziesiątych, a jego syn tkwił w tym
wszystkim po uszy).
George chciał poznać tego chłopca i poszedł razem z Joe do więzienia.
Polubił tego młodego mężczyznę i dostrzegł w nim duże możliwości. Wystąpił
z prośbą o warunkowe zwolnienie i zgodził się zostać jego kuratorem wraz z
innym członkiem klubu rotariańskiego.
Z entuzjazmem poświęcił się pracy nad resocjalizacją chłopca. Zadanie to
zabierało dużo czasu George'owi, lecz powiedział mi, że trud ten sprawiał
mu radość. Oczywiście, wychodził poza siebie pomagając synowi Joe'ego.
Dzięki temu George odkrył, że udało mu się lepiej uporządkować własne
życie, zaczął okazywać więcej troski o swoją rodzinę i w konsekwencji w
jego małżeństwie poprawiło się. Znalazł wielką duchową pomoc w kościele
katolickim, do którego uczęszczał, lecz o którym zapomniał prowadząc swoje
aktywne życie.
Pomagając temu młodemu człowiekowi George zauważył, że sam stał się
człowiekiem skoncentrowanym i odznaczającym się wewnętrznym ładem. Na nowo
odkrył sens życia, czego rezultatem było uczucie zadowolenia.
A co się stało z synem Joe'ego? Gdy opisuję tę historię, jest grudzień,
tuż po okresie świąt Bożego Narodzenia. Jedna z kartek, które otrzymałem,
jest właśnie od niego. Sam, ten niegdysiejszy buntownik i złodziej
samochodów, jest teraz szanowanym i lubianym przez ludzi luterańskim
duchownym. I co o tym powiecie? - katolik wychowuje luterańskiego
duchownego i odnajduje siebie w trakcie tego procesu.
Modelka Sue Miller w wieku trzydziestu siedmiu lat dowiedziała się, że ma
raka sutka, i poddała się operacji usunięcia piersi. Przez kilka lat po
operacji żyła jak pustelnik. Była w zbyt głębokiej depresji, by wychodzić
poza własny dom.
Pewnego dnia namówiono ją do wzięcia udziału w pokazie mody. Jej ubrania
- w tym pidżamy i kostiumy kąpielowe - miały być pokazywane przez kobiety,
które przeszły operację usunięcia piersi. Sue tak opisuje swoje przeżycia
podczas pokazu: "Zaczęłam wyczuwać działanie uzdrawiającej mocy. Te z nas,
które były modelkami, odczuwały ekscytujący przypływ pewności siebie.
Ludzie na widowni zaczęli rozumieć, z pewnym zdziwieniem, że rak piersi nie
musi być końcem dobrego, szczęśliwego życia".
Pokaz odniósł tak wielki sukces, że Sue rozbudowała go i przeprowadziła w
wielu miejsca. Przemieniła go w doroczną galę pod nazwą "A Day of Caring"
(Dzień troski). Jednak jeszcze ważniejsze jest, że gdy Sue odzyskała
pewność siebie i szacunek dla własnej osoby, zaczęła coraz częściej
wychodzić ku innym ludziom. Pomagała w realizacji programu indywidualnej
opieki i wsparcia dla każdej kobiety, która trafiała do miejscowego
szpitala na operację usunięcia piersi, a nawet uzyskała na uniwersytecie
stopień naukowy w dziedzinie związanej ze zdrowiem, by być jeszcze bardziej
pomocną.
Ponieważ w tak dramatycznym punkcie własnego życia - gdy była fizycznie i
psychicznie zniszczona - wyszła poza siebie i zaangażowała się w
rozwiązywanie problemów innych, Sue Miller znalazła więcej sensu w życiu,
niż widziała go do tej pory. "Może ci się wydawać, że nie masz dość
wewnętrznej siły, by poradzić sobie z problemami, lecz naprawdę ją
posiadasz", pisze Sue.
Carol Sasaski, ofiara gwałtu, uciekła z domu w wieku trzynastu lat. W
wieku osiemnastu lat przeszła psychiczne załamanie po tym, jak została w
brutalny sposób zgwałcona. Gdy była dwudziestolatką, została zupełnie sama.
Była w ciąży, nie miała pieniędzy i była przerażona.
Po narodzinach syna utrzymywała się z zasiłku społecznego, lecz nigdy nie
przestała marzyć o lepszym życiu dla siebie i swojego dziecka. Wiedziała,
że sposobem wydostania się z ubóstwa było skończenie studiów i zdobycie
dobrze płatnej pracy.
Carol musiała najpierw uzyskać świadectwo dojrzałości w swojej szkole
średniej. Następnym krokiem była wyższa uczelnia. Rozmawiała z agencją
opieki społecznej na temat sfinansowania części kosztów nauki, z kasą
pożyczkową dla studentów i funduszem przyznającym granty na uczelni.
Skończyła studia. Potem znalazła tani dom do wynajęcia, tanie przedszkole
dla dziecka. Podejmowała się różnych prac i w końcu wyrwała się z tego
etapu życia na zasiłku opieki społecznej. "Po raz pierwszy w życiu czułam,
że mam kontrolę nad własnym życiem - powiedziała.
Zrozumiała, że skoro ona mogła zajść tak daleko, mogą tego dokonać
również inne matki żyjące z pomocy opieki społecznej. Carol postanowiła
nauczyć kobiety żyjące na zasiłku tego, co sama wiedziała.
Dzisiaj Carol ma trzydzieści trzy lata i ponad dwadzieścia tysięcy ludzi
uczestniczy w założonej przez nią sieci samopomocy H O M E (Helping
Ourselves Means Education - Pomagamy sobie poprzez edukację) - organizacji
oddanej wspieraniu biednych w uczynieniu pierwszego kroku do uzyskania
finansowej niezależności.
Czyż nie jest zdumiewające, że każda osoba, niezależnie od tego, jak
bardzo przygnieciona własnymi problemami, potrafi stwarzać i uwalniać
dynamiczne siły, które mogą przemienić porażkę w sukces? Zdolność powstania
po upadku i umiejętność walczenia z każdą przeciwnością losu pozwoliły
Carol Sasaski przejść przez trudny kryzys. Nie zgodziła się na pozycję
przegranej. Dzisiaj te same umiejętności przezwyciężania samego siebie
motywują Carol do pokazywania innym, jak mogą zrealizować własne cele.
Opowiem teraz o innej osobie, która była jedną z najbardziej
niezapomnianych postaci, jakie znałem w moim życiu. Człowiek ten stale żył
poza granicami własnego życia. Nazywał się Hugh M. Tilroe i był dziekanem
jednego z wydziałów Syracuse University. Hugh był potężnie zbudowanym
mężczyzną, wielkie było też jego współczucie dla innych. Był tak męski, że
powiedzenie, iż był pełen miłości, wydaje się zbyt miękkim określeniem jego
wywierającej silne wrażenie osobowości. Lecz on rzeczywiście taki był. Hugh
był znakomitym mówcą, tak świetnym, że nawet podejmowano inicjatywy, by
został wybrany do Kongresu, lecz on wolał być nauczycielem młodzieży.
W końcu jednak znalazł się w łóżku z powodu wylewu. Gdy poszedłem go
odwiedzić, przykutego do łóżka, ujrzałem tego olbrzymiego mężczyznę
sparaliżowanego i usłyszałem jego zniekształconą mowę. Udało mu się
powiedzieć mi, że miał wygłosić odczyt na rozpoczęcie nowego roku szkolnego
w pewnej szkole średniej, w Pensylwanii.
- Nie mogę tam pojechać - powiedział ze smutkiem. - Nie mogę już więcej
polować - Hugh był wielkim myśliwym - nie mogę więcej chodzić na ryby ani
przemawiać.
Później wracając do siebie powiedział:
- Zwyciężę to, zwyciężę, Boże pomóż mi.
Wtedy też poprosił, bym go zastąpił i przemawiał na uroczystości
rozpoczęcia roku szkolnego. W pierwszej chwili sprzeciwiłem się mu.
- Nikt nie może zastąpić Hugh Tilroe'a - powiedziałem.
Uniósł się na łóżku i położył swoją słabą dłoń na mojej.
- Norman, jedź tam i powiedz tym młodym ludziom, że mają w sobie dość
siły, by przezwyciężyć w życiu wszystkie przeszkody, powiedz im to ode
mnie.
Wstrzymując łzy odparłem, że to zrobię. Później poszedłem do Walnut Park,
parku znajdującego się naprzeciw domu profesora Tilroe'a, i płakałem nad
tym, że silny mężczyzna zwalił się jak wielkie drzewo. I tak jak to czynią
wielkie zwalone drzewa, pozostawił po sobie wielkie puste miejsce na
niebie.
Gdy wspominam profesora Tilroe'a, myślę o tym, co zrobił dla pewnego
wiejskiego kaznodziei, który przeżył głęboki kryzys wiele lat temu.
Duchowny ten poślubił piękną młodą kobietę, którą ubóstwiał. Była dla niego
ucieleśnieniem doskonałości. Miała jednak pewną fatalną skazę. Inni byli
tego świadomi, lecz dla jej męża była zawsze czysta i niewinna. Zawsze
powtarzał, że nie jest dla niej wystarczająco dobry, że chyba los wybrał ją
dla niego.
Jednak pewnego dnia, gdy wrócił do domu, odkrył, że odeszła. W końcu
znalazł liścik. "Najdroższy, odchodzę z (tutaj wymieniła nazwisko mężczyzny
o podejrzanej reputacji - niektórzy ludzie wiedzieli, że się z nim
spotyka). Jesteś najlepszym mężczyzną na świecie, jesteś świętym. Jesteś
doskonałym uosobieniem dobroci. Chciałam być dobra, lecz siedzi we mnie
diabeł. Nie mogę znieść twojej dobroci i muszę cię opuścić. Spróbuj mi
przebaczyć. Na swój własny, nędzny sposób kocham cię. Helen."
Mężczyzna był oszołomiony i załamany. Ukrył głowę w dłoniach. Później
zdesperowany zaczął chodzić po pokoju. Dostrzegł telefon. Zlodowaciałymi
palcami znalazł numer w książce telefonicznej i wykręcił go. Usłyszał w
słuchawce silny głos profesora Tilroe'a. Mężczyzna chciał mówić, lecz głos
zamienił się w szloch. Tilroe czekał, powtarzając: "Jestem". W końcu
duchowny wydusił z siebie, co się stało.
Tilroe zachowywał się jak biznesmen.
- Zostań tam, już do ciebie jadę - powiedział. - Przyjeżdżam,
zrozumiałeś, co mówię? - Znajdował się o pięćdziesiąt mil od niego,
mieszkał w północnej części stanu Nowy Jork. Była zima, a warunki na
drogach były bardzo trudne.
Po dwóch godzinach Tilroe przyjechał na miejsce i powiedział:
- Pakuj się. Wyjeżdżamy.
Posadził go na miejscu obok siebie i jechał z powrotem, w ulewnym
deszczu, po drogach, którymi przybył. Duchowny powiedział mi, że Tilroe
poklepał go kilka razy po kolanie swoją wielką ręką, lecz nie rzekł nic, po
prostu prowadził, a jedynym dźwiękiem, jaki dawał się słyszeć, był hałas
wycieraczek przedniej szyby.
W końcu dotarli do domku myśliwskiego profesora Tilroe'a, położonego nad
jeziorem Onondaga. Profesor jeździł tam na ryby. Tilroe wziął bagaż, a jego
gość wszedł za nim do domku. Profesor rzekł do niego:
- Umyj się. Przygotuję coś do jedzenia.
W końcu usiedli przy stole, na którym znalazła się jajecznica na bekonie,
tosty i kawa. Duchowny nie myślał o jedzeniu i powiedział o tym.
- Zjesz to jak grzeczny chłopiec - odparł Tilroe.
Tamten posłuchał go. Później ten wspaniały nauczyciel wziął starą
zniszczoną Biblię i przeczytał kilka wersetów.
- A teraz czas do łóżka, chłopcze - powiedział.
Mężczyzna posłuchał bez szemrania i poszedł spać. Tilroe stojąc u jego
łóżka pomodlił się.
- Teraz zaśnij, chłopcze - powiedział. - Będę siedział i czuwał nad tobą.
Kilka razy w ciągu nocy ten smutny człowiek budził się z niespokojnego
snu i za każdym razem widział, że Tilroe siedzi przy kominku, z kocem
narzuconym na ramiona, by nie zmarznąć. "Gdy widziałem tego olbrzymiego,
twardo wyglądającego mężczyznę o wielkim, kochającym sercu, rozumiałem,
jaki jest Bóg", powiedział mi duchowny, opowiadając tę historię. I po
jakimś czasie znalazł ukojenie, dzięki człowiekowi, który żył dla innych.
A teraz wyciągnę za was wnioski. Czy możecie sobie wyobrazić, że Hugh
Tilroe doświadczył kiedykolwiek w życiu pustki czy był rozczarowany życiem?
Przez wszystkie lata swojego życia był wielkim pozytywnym wierzącym, znał
bowiem sekret szczęścia - żył poza samym sobą. Był autentycznym, szczerym
przyjacielem swoich bliźnich.
Ostatnie dwa pokolenia Amerykanów, z których wielu osiągnęło olśniewający
sukces, zastanawiają się, dlaczego nie był on tym, czego oczekiwali.
Zdobyli pieniądze i wszystko, co można za nie kupić, lecz nie byli
szczęśliwi, w rzeczywistości czuli się wewnętrznie puści. Narzekali, że
musieli popełnić jakiś błąd, i chcieli się dowiedzieć, jaki. Najważniejsze
jednak i najbardziej optymistyczne jest, że chcą wiedzieć, co mogą w tej
sprawie zrobić.
Wszystkim, którzy szukają poczucia pewności czy spełnienia w życiu,
mówię, że jedną z rzeczy, jakie mogą zrobić, jest odbycie sesji z samym
sobą. Zadaj sobie kilka trudnych pytań. Czy żal ci samego siebie? Czy
obwiniasz innych o sytuację, w jakiej się znalazłeś? Jeśli tak, będziesz
coraz bardziej grzązł we własnym dole desperacji. Wyjdź poza siebie.
Pociesz kogoś, kto cierpi.
Zbyt często w dzisiejszym zapracowanym świecie pilnujemy wyłącznie
własnych interesów i skupiamy uwagę jedynie na samych sobie, zajęci małymi
sprawami - listą sprawunków w supermarkecie, raportem sprzedaży, który mamy
sporządzić, czy samochodem wymagającym naprawy. W biurze, w klubie, w
którym bywamy, często przechodzimy obok ludzi tak, jakby oni w ogóle nie
istnieli.
Chciałbym zaproponować ci bardzo prosty eksperyment, wykonaj go w ciągu
tylko jednego dnia. Uśmiechaj się uprzejmie do każdego, kogo spotkasz.
Odpowiedz "cześć", jeśli ktoś cię pozdrowi. Gwarantuję ci, że pod wieczór
nie tylko będziesz czuł się o wiele lepiej, lecz poprawisz również swoją
reputację. Znałem pewnego człowieka, który był najbardziej popularną osobą
w swoim biurze, nie dlatego, że był szczególnie twórczy czy produktywny,
czy że hojnie rozdzielał awanse. Nie, był zwyczajnym facetem, kierownikiem
średniego szczebla, lecz miał zwyczaj uśmiechać się i witać każdego, kogo
spotkał na swojej drodze.
Czy wiesz, że sama fizyczna czynność uśmiechania się powoduje, że czujemy
się lepiej, a marszczenie brwi wprowadza nas w zły nastrój? Już w
dziewiętnastym wieku psychologowie, w tym powszechnie szanowany William
James, tak uważali. Z tego powodu niektórzy koledzy wyśmiewali się z nich.
Dzisiaj odkrycia naukowe wskazują, że William James i jego zwolennicy
mieli rację. Fakty dowodzą, że wyraz twarzy człowieka rzeczywiście wpływa
na jego nastrój. Jednym ze współczesnych psychologów, którzy głoszą tę
teorię, jest dr Robert Zajonc z University of Michigan. Nie jest on
osamotniony w swych poglądach. Psychologowie z Clark University w
Worcester, w stanie Massachusetts, na podstawie szeroko zakrojonych badań
twierdzą, że jest to prawda: uśmiechowi towarzyszy dobre samopoczucie,
marszczenie brwi wywołuje posępny nastrój.
Dr Paul Ekman z University of California Medical School wyjaśnia w
magazynie "Science" ("Nauka"), że gdy ludzie wyrażają różne emocje w ich
organizmach zachodzą odpowiadające im reakcje, np. zmiana pracy serca czy
rytmu oddychania. Doktorzy piszą o tym, w jaki sposób zmarszczki napinają
mięśnie twarzy, wytwarzając przez to określone reakcje w mózgu. Szczerze
mówiąc, nie rozumiem tych wszystkich naukowych terminów, lecz rozumiem, że
gdy zachowujesz się jak szczęśliwy, czujesz się szczęśliwy. I vice versa.
Inaczej mówiąc, kiedy ogarnia cię ponury nastrój, wyjdź poza siebie.
Poznałem kiedyś w Nowym Jorku kierowcę autobusu, który tego dowiódł. W
dzisiejszych czasach kierowcy autobusów w wielkich miastach nie są
najradośniejszymi osobnikami na świecie. Zgaduję, że gdybym musiał tak jak
oni lawirować po ulicach miast, też nie byłbym zbytnio szczęśliwy. Jednak
pewnego deszczowego, ponurego dnia, wchodząc do autobusu na Third Avenue w
tłumie mokrych, narzekających ludzi, usłyszałem radosny witający nas głos:
- Dzień dobry, szczęśliwcy!
Rozejrzałem się wokoło i prawie padłem ze zdumienia. Słowa te
wypowiedział kierowca autobusu.
Ten mężczyzna promieniował radością. Uśmiechał się do nas, mówił, jakie
przecznice mijamy, i przypominał pasażerom, by nie zapomnieli uważać na
kałuże.
Serdeczny nastrój wypełnił mokry, parujący autobus, ponuro wyglądający
ludzie zaczęli się uśmiechać, a napięci pasażerowie rozluźnili się.
Przygotowując się do wyjścia na moim przystanku, pochwaliłem kierowcę za
jego poczucie humoru.
Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Cóż, proszę pana, kiedy rozpoczynam dzień, wiem, że mogę wybrać, czy
będę radosny, czy smutny. Są takie dnie, jak dzisiaj, kiedy nie ma
właściwie żadnego powodu, by być zadowolonym. Jednak gdy zachowuję się jak
człowiek szczęśliwy, moje ciało dostraja się do tego i zaczynam odczuwać
radość.
"Tak", pomyślałem sobie, gdy zamykał za mną drzwi i jego autobus
odjeżdżał, "to szczęśliwy człowiek, który naprawdę żyje poza samym sobą".
Gdy wychodzisz poza obszar własnego życia, dzieją się różne dobre rzeczy,
mimo że są dnie, kiedy - jak powiedział kierowca autobusu - wydaje się, że
nie ma żadnego powodu, aby się cieszyć.
Przyznaję, że czasami trudno mi wyjść poza samego siebie. Nigdy nie
zapomnę tego dnia, gdy wszedłem na pokład samolotu na lotnisku La Guardia,
by wylądować na lotnisku O'Hara w Chicago. Nadal trudno mi uwierzyć, że to
się naprawdę zdarzyło. Jednak historia, którą opowiem, jest całkowicie
prawdziwa. Gdy tylko usiadłem na swoim miejscu, młody mężczyzna, którego
oceniłem na jakieś dwadzieścia kilka lat, usiadł obok mnie. Był kimś, kogo
starsi ludzie nazwaliby hipisem: długie potargane włosy, dżinsy, które od
miesięcy nie widziały pralki, i porwana marynarka z poprzyczepianymi
dziwacznymi emblematami. Zauważył, że odsunąłem się od niego, a gdy
rozpostarł gazetę, odetchnąłem z ulgą, że nie chce rozmawiać. Jednak gdy
tylko samolot wzbił się w niebo, nagle zmiął gazetę i cisnął ją na podłogę.
- Cholerny świat! - burknął ze złością.
Cóż, gdy ktoś zachowuje się w taki sposób, jest oczywiste, że pragnie
zwrócić na siebie uwagę. Z moich doświadczeń wynika, że zwykle oznacza to,
iż pragnie pomocy, niezależnie od tego, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy
nie. Powiem szczerze, nie byłem w nastroju do wdawania się z nim w rozmowę.
Wiedziałem jednak, że muszę wyjść poza siebie.
Tak się złożyło, że był piękny dzień, niebo było błękitne z kilkoma
chmurkami i złotymi promieniami słońca. Dałem temu wyraz pokazując kciukiem
znak OK.
- Nie wszystko jest takie złe - powiedziałem.
Młody mężczyzna rzucił tylko złe spojrzenie i ponuro gapił się przed
siebie. No dobrze, pomyślałem sobie z ulgą, zrobiłem, co do mnie należało.
Okazało się jednak, że tak łatwo mi się nie uda.
Odwrócił się w moją stronę.
- Drogi panie, pan i panu podobni są od tego tak dalecy, że nawet nie
wiedzą, która jest godzina.
Rzuciłem okiem na mój zegarek i odparłem:
- Jest druga dwadzieścia pięć.
Zignorował moją uprzejmość i, najwyraźniej zauważywszy moją staromodną
fryzurę, naciskał dalej.
- Mam na myśli, że wszyscy jesteście jak owce: ubieracie się tak samo,
nosicie takie same rzeczy, wierzycie w to, co mówi rząd... Właśnie dlatego
jest dzisiaj na świecie taki bałagan. A właściwie, dlaczego nosi pan tak
krótko obcięte włosy? - zapytał.
- Ponieważ jestem zbuntowany - straciłem nad sobą panowanie. - Nikt nie
będzie mi mówił, jak mam strzyc włosy. Nikt. Czy ty różnisz się od innych -
mówiłem. - Widziałem tysiące takich jak ty w ciągu ostatniego tygodnia,
ubranych w brudne dżinsy, z długimi włosami, pompatycznie wygłaszających te
same poglądy, słuchających tych samych antyrządowych przywódców. Naprawdę
rozbawiasz mnie do łez.
Wziął głębszy oddech, już miał coś powiedzieć, lecz nagle zrezygnował i
uśmiechnął się.
- Już dobrze. W porządku, dostałeś mnie. Przypuszczam, że jesteś równym
gościem. - Uciszył się i zaczął mówić. Podobnie jak większość młodych ludzi
był inteligentny i, jak to określił, krytycznie nastawiony do
rzeczywistości. Mieliśmy bardzo dobrą rozmowę.
Po jakiejś chwili zapadła cisza, a następnie mój rozmówca zapytał:
- Proszę pana, czy jest pan naprawdę szczęśliwy, czy też pan udaje, jak
większość ludzi w naszych czasach?
- Tak - odparłem. - Jestem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. I przez całe
życie żyłem naprawdę.
- Więc, jesteś szczęśliwy - drążył dalej. - Jak to osiągnąłeś?
W jego głosie wyczuwałem trochę niewiary, jakby rzucone wyzwanie. - Czy
chcesz się naprawdę dowiedzieć, czy tylko tak mówisz?
Uspokoił się i powiedział:
- Tak, naprawdę chcę wiedzieć, ponieważ ty... ty naprawdę wydajesz się
szczęśliwy.
- No to ci powiem - odparłem. - Lecz nie wdawaj się ze mną w dyskusje.
Przyjmij to albo odrzuć. Usiądź mocno w fotelu, bo to, co zaraz usłyszysz,
może cię zaskoczyć. Powiem ci krótko: Trzeba wierzyć.
Chciałem mu powiedzieć, jaka to ważna sprawa dla każdego człowieka lecz
nasz samolot już lądował na pasie lotniska O'Hara. Mój młody towarzysz
podróży wyciągnął do mnie rękę i uścisnęliśmy się na pożegnanie. Następnie
ku mojemu zdumieniu powiedział:
- Daj mi swoją wizytówkę.
Wetknął ją do kieszeni marynarki i zaczął się przesuwać w stronę wyjścia.
Powiedział też coś niskim głosem, lecz ja byłem czujny i wychwyciłem jego
słowa:
- Kto wie? Może kiedyś tego spróbuję.
Tak się złożyło, że kilka lat później byłem na lotnisku O'Hara w Chicago
i czekałem na samolot, gdy podszedł do mnie jakiś mężczyzna i przedstawił
się jako pastor z północnej części stanu Illinois.
- Spotyka pan tylu ludzi, doktorze Peale, że jestem pewien, iż zapomniał
pan o mnie. Czy przypomina pan sobie tego hipisa, który siedział obok pana
w samolocie lecącym do Chicago, kilka lat temu, który zapytał pana,
dlaczego jest pan taki szczęśliwy?
- O tak - odparłem dziwiąc się, skąd ten pastor mógł się o tym
dowiedzieć. - Zawsze żałowałem, że nie mieliśmy więcej okazji do rozmowy.
Czemu pytasz? Czy znasz tego młodego człowieka?
Pastor uśmiechnął się.
- Tak, znamy się bardzo dobrze. On pochodził z chrześcijańskiej rodziny,
poszedł na studia i stał się prawdziwym buntownikiem, który wyrzekł się
swojej wiary. Nie wierzył nawet w samego siebie. Lecz coś, co mu
powiedziałeś i sposób, w jaki to uczyniłeś, rozpoczął w nim proces
przemiany. Teraz powrócił do wiary. Och, nadal zadaje pytania, lecz mogę ci
powiedzieć, że jest szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy.
W tym momencie moja ciekawość sięgnęła szczytu i chciałem coś powiedzieć,
lecz pastor kontynuował:
- To ja byłem tym młodym mężczyzną, doktorze Peale - oznajmił z
uśmiechem. - Nie winię pana o to, że mnie pan nie poznał. Przyznaję, że
wówczas wyglądałem zupełnie inaczej.
- Cóż ja takiego powiedziałem? - dopytywałem się.
- Wystarczająco dużo - odpowiedział cichym głosem. - Wiesz, byłem wtedy w
takim nastroju, że gdybyś wygłosił mi kazanie, zgasiłbym cię tak szybko,
jak świeczkę - mówił. - Jednak ty poświęciłeś swój czas, by okazać mi
przyjacielską postawę, i powiedziałeś mi prawdę prosto z mostu. A później,
gdy się rozstawaliśmy i zapytałem cię o to, co uczyniło cię tak
szczęśliwym, odpowiedziałeś, że trzeba wierzyć. To spowodowało, że piłeczka
znalazła się po mojej stronie boiska. Skłoniło mnie to do ponownego
przemyślenia tego, co kiedyś odrzuciłem. A dziś... uśmiechnął się. - Obaj
działamy w tej samej branży.
Gdy spieszył się na swój samolot, przyłapałem się na tym, iż dziękuję
Bogu za ten impuls, który skłonił mnie do wyjścia poza siebie tamtego dnia,
dawno temu, gdy pierwszy raz spotkałem tego młodego mężczyznę.
Każdy z nas może oczekiwać zdumiewających rezultatów, gdy chwyta okazje,
by pomóc drugiemu człowiekowi. To właśnie sprawia, że czujemy się
szczęśliwi.
Rozdział 7
Jazda na pustych zbiornikach
Stale zwiększająca się liczba mieszkańców naszego kraju wprawia mnie w
zatroskanie. Oczywiście, problem ludzi biednych i bezdomnych istniał
zawsze, lecz teraz grupą, której on dotyczy, jest pokolenie wyżu
demograficznego. Przedstawiciele tej generacji urodzili się między rokiem
1946 a 1964. Wielu z nich to osoby niezwykle utalentowane. Wykorzystują oni
swoją mądrość w zawodzie, który wykonują. A jednak większość mówi, że czują
się wewnętrznie puści. Uważam ten stan rzeczy za zły i czuję się w
obowiązku coś w tej sprawie zrobić.
W artykule zatytułowanym "Big Baby Boomers" ("Wielcy przedstawiciele
pokolenia wyżu demograficznego"), opatrzonym podtytułem "Pokolenie
buntowników odkrywa, co to znaczy być ludźmi w średnim wieku", F. J. Kalm
III nazywa niegdysiejszych buntowników nowymi konserwatystami i mówi, że
oni się starzeją, są zmęczeni życiem i tradycyjni w swoich poglądach.
"Nowi konserwatyści lubią stabilne sytuacje, poczucie bezpieczeństwa,
rodzinę. Obniżają długość swoich ubrań i ubierają się w dwurzędowe
garnitury. Starają się sprawiać wrażenie zamożnych. Wielu z nich ma siwe
włosy."
No i co w tym wszystkim złego? Poczekaj chwilę, to jeszcze nie wszystko.
Kalm pisze, iż zdaniem psychologa Jana Andrew: "Gdy przedstawiciele
wielkiego wyżu demograficznego po raz pierwszy wkroczyli na rynek pracy,
każdy z nich oczekiwał podwyżek płac i wszyscy spodziewali się odnieść
sukces. Dzisiaj odkryli, że liczba ludzi, którzy naprawdę zdobyli nagrodę,
jest bardzo mała".
Inni naukowcy, którzy badali przebieg kariery zawodowej tej grupy,
powiadają, iż wielu ludzi, którzy odnieśli sukces finansowy, doświadcza
wewnętrznej pustki. Liczbę tych mężczyzn i kobiet szacuje się na
siedemdziesiąt sześć do osiemdziesięciu milionów, co stanowi w przybliżeniu
jedną trzecią populacji naszego kraju. Wszyscy są Amerykanami, ojcami i
matkami, niektórzy nawet młodymi dziadkami. To, co wprawia mnie w
szczególne zatroskanie, to wszechobecne "poczucie pustki", o którym mówi
tak wielu z nich. (Oczywiście znam też pewnych sześćdziesięcio- i
siedemdziesięciolatków, którzy narzekają na tę samą dolegliwość.)
Oto relacja o trzech spotkaniach, jakie niedawno odbyłem z jedną kobietą
i dwoma mężczyznami należącymi do tego pokolenia.
Młodą kobietę poznałem w znanej restauracji w San Francisco, gdzie
niedawno przemawiałem na otwarciu dorocznej konwencji sprzedawców. Właśnie
kończyłem posiłek, gdy podeszła do mojego stolika i podziękowała za
wygłoszony przeze mnie wykład. Wyczułem, że chodzi jej o coś więcej niż
tylko pochwalenie mnie.
- Usiądź, proszę, i napij się ze mną kawy - zaprosiłem ją.
Przyjęła moją propozycję i rozpoczęliśmy rozmowę. Okazało się, że kobieta
ta jest trzydziestolatką. Opowiedziała mi o swojej firmie i pracy, jaką
wykonuje. Zrobiła na mnie duże wrażenie.
Później, odstawiając filiżankę kawy, popatrzyła na mnie poważnie i
powiedziała:
- Doktorze Peale, jestem okropnie nieszczęśliwa.
Nie byłem zdumiony. Po sześćdziesięciu pięciu latach służenia ludziom
zwykle potrafiłem coś na ich temat powiedzieć. Ukryte emocje ujawniały się
w spojrzeniach, ruchach ciała i tonie głosu.
- Opowiedz mi o wszystkim - poprosiłem.
Wtedy ona zaczęła opowiadać:
- Wychowałam się w tradycyjnej żydowskiej rodzinie. Mama i tata byli
wspaniałymi ludźmi, kochającymi, prawymi, mocno wierzącymi. Jednak w
trakcie studiów utraciłam wiarę. - Utkwiła wzrok w swojej filiżance kawy. -
Dostałam się do tego wykształconego środowiska, chociaż niektórzy z kolegów
pochodzili z religijnych żydowskich rodzin, jak ja. Ale wykładane
przedmioty, profesorowie, seminaria - wszystko było tak negatywne, tak
cyniczne, że nie minęło wiele czasu, a wszyscy odeszliśmy od tradycji, w
jakiej nas wychowano. - Jej spojrzenie przybrało błagalny wyraz. - Nigdy
jednak nie znalazłam niczego na miejsce tego trwałego, dającego satysfakcję
uczucia, które czerpałam z mojej wiary, doktorze Peale. Czuję się
wewnętrznie pusta, po prostu pusta.
- Czy rozmawiałaś o tym ze swoim rabinem? - zapytałem.
Zaśmiała się nerwowo.
- Oh, on nie zrozumiałby tego - powiedziała. - To miły człowiek. lecz nie
miałby nawet mglistego pojęcia, jak mi pomóc. - Westchnęła i wypiła łyk
kawy. - No cóż, być może kiedyś to poczucie pustki samo zniknie. Widzisz,
moje zagubienie nie jest wyłącznie związane z religią - kontynuowała. -
Dotyczy całej tak zwanej... nowej moralności - mówiąc to obejrzała się za
siebie. - Jakoś mnie ona nie przekonuje... - Wzruszyła ramionami i
przestała mówić.
- Cóż, musiałaś studiować na naprawdę wspaniałym uniwersytecie i cały
czas przebywać w cieniu tych wyniosłych, wielkich profesorów.
Spojrzała na mnie zdumiona.
- Rzeczywiście studiowałam na dobrej uczelni, z doskonałą kadrą
profesorską. Dlaczego przypuszczasz, że wszyscy moi profesorowie byli tacy
wybitni?
- Ponieważ jeszcze przed pójściem na studia miałaś kilku naprawdę
wielkich nauczycieli, takich geniuszów ducha, jak Izajasz, Jeremiasz i
wreszcie sam Mojżesz. A później jacyś profesorowie z uniwersytetu
przekonali cię, byś wyrzekła się ich nauczania. Skłania mnie to do
myślenia, że nie byli oni "jakimiś tam profesorami". - Uśmiechnąłem się
drwiąco. - Czy obalili również nauki Sokratesa, Platona i Arystotelesa?
Uśmiechnęła się.
- Punkt dla pana. Muszę przyznać, że jest pan bardzo inteligentny. Lubię
pana, doktorze Peale.
- Muszę odwzajemnić ten komplement: i ja cię lubię - uśmiechnąłem się. -
Wyprostowałem się na krześle i popatrzyłem na nią poważnie. - Wiesz, sądzę,
że jesteś zbyt inteligentna, by ulec tak misternym umysłom, wyrzekając się
wielkich gigantów ludzkiej myśli.
Wyglądała na rozbawioną.
- Ciekawa jestem, co powie pan na to, że przeniosłam się na
chrześcijański uniwersytet?
Uśmiechnąłem się szeroko. Nic dziwnego, że ta młoda dama była szefem
ważnego departamentu w swojej firmie.
- Punkt dla ciebie - odparłem. - Burmistrz La Guardia zwykł mawiać: "Gdy
chrześcijanie robią klapę, to jest piękne". Wiesz co, idź do domu i
przeczytaj Księgę Rodzaju, Izajasza, Jeremiasza, Ezechiela, Księgę Przysłów
i Psalmy.
Zapisała tytuły ksiąg w notatniku, który wyjęła z torebki.
- Gwarantuję ci, że ich lektura na nowo cię ożywi. - Jednak jest coś
jeszcze... musisz zrobić coś więcej, niż tylko je przeczytać.
Spojrzała na mnie pytająco.
- Wierz w to, co czytasz - powiedziałem z naciskiem. - Pamiętaj, że te
księgi podtrzymywały duchowo żydów, chrześcijan i wyznawców innych religii,
które opierały się na pismach Starego Testamentu przez wiele tysięcy lat.
Gdyby nie były prawdziwe, nie wytrzymałyby takiego sprawdzianu czasu.
Przyjmij jeszcze jedną radę od chrześcijańskiego duchownego, młoda damo -
dodałem.
Spojrzała na mnie wkładając notatnik z powrotem do swojej torebki.
Nachyliłem się ku niej i powiedziałem:
- Zacznij lubić swojego rabina. Jestem pewien, że to porządny człowiek.
Uśmiechnęła się, wzięła torebkę i podniosła się, by odejść
- Muszę przyznać, że już czuję się lepiej, doktorze Peale. Lecz... - w
tej chwili bolesny grymas zmarszczył jej brwi - nadal czuje się zagubiona.
Muszę sobie jeszcze to wszystko przemyśleć.
- Nie żałuj czasu - zachęciłem ją. - Im więcej będziesz nad tym
rozmyślała i czytała, tym prędzej odzyskasz trwałą, dającą zadowolenie
wiarę i pewność siebie.
Wstałem i uścisnąłem jej rękę na pożegnanie.
- Bardzo chciałbym, abyś znalazła pokój ducha i szczęście. Musisz je po
prostu wziąć i uwierzyć - powiedziałem ściskając jej dłoń na pożegnanie.
Jakiś czas później otrzymałem list napisany na papierze firmowym jej
korporacji. "Zrobiłam to, co pan radził, doktorze Peale i z radością mogę
powiedzieć, że powracam do swoich korzeni". Na koniec dopisała:
"Powiedziałam mojemu rabinowi o twojej radzie. Nigdy byś nie zgadł, co na
to odrzekł: Ten człowiek byłby dobrym rabinem".
Uznałem to za duży komplement. Kiedy poprosiłem ją o pozwolenie na
zamieszczenie jej historii w tej książce, zgodziła się, lecz poprosiła, by
nie podawać jej imienia, z powodów osobistych.
Wiele tygodni później pojechałem do Las Vegas, aby przemawiać na
ogólnonarodowej konwencji biznesmenów. Wtedy poznałem innego
przedstawiciela fali wyżu demograficznego. Gdy po wygłoszeniu odczytu
witałem się z uczestnikami zjazdu, podeszła do mnie bardzo młodo
wyglądająca para. Byli doprawdy czarujący. Mąż wziął mnie na stronę,
położył rękę na ramieniu i powiedział:
- Jest pan dla nas jak stary przyjaciel, doktorze Peale. Przeczytałem
pańską książkę pt. "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego
myślenia"), gdy byłem jeszcze chłopakiem, i naprawdę zastosowałem pana
rady. Miałem prawdziwy entuzjazm i wiarę. Muszę się jednak do czegoś
przyznać.
Po chwili wahania powiedział:
- Nasz duchowny zaczął pana krytykować. Powiedział, że z teologicznego
punktu widzenia pana nauczanie jest fałszywe i że nie powinniśmy dać się
zwieść. Pana książki, powiedział, są wyłącznie książkami o metodach
osiąganiu sukcesu, o tym, jak zarobić duże pieniądze czy jak osiągnąć
wielkość poprzez własne wysiłki. Posłuchałem jego rady i przestałem czytać
pana książki. - Potrząsnął głową. - Być może postąpiłem głupio, gdzieś po
drodze utraciłem cały entuzjazm, który miałem wcześniej. Brak mi już tej
wiary i pewności siebie, przynajmniej takiej, o jakiej pan mówi. -
Popatrzył na mnie bezradnie. - Może taki po prostu jest ten świat, doktorze
Peale - pełen wszystkich przestępstw, oszustw popełnianych na Wall Street,
szaleństwa, jakie opanowało Bliski Wschód i Amerykę Środkową. Być może nasz
pastor miał rację mówiąc, że nie można, jak pan to sugeruje, patrzeć na
świat przez różowe okulary. Mam dobrą pracę w dużym mieście, lecz dobrze
wiem, że żyję w wilczym świecie. Domyślam się, że powie pan, iż mam
negatywną postawę w stosunku do wszystkiego. Właściwie nie mam dla kogo
żyć, z wyjątkiem mojej żony, Phyllis, która jest tutaj ze mną - powiedział
wskazując na nią. - Phyllis jest wspaniałą osobą i prawdziwym
chrześcijaninem. Muszę panu szczerze wyznać, że jestem pusty w środku. Nie
sądzę, aby istniało jeszcze cokolwiek, w co można by wierzyć.
Moje serce napełniło się współczuciem dla tego młodego mężczyzny.
Rzeczywiście wyglądał na pustego wewnętrznie.
- Czemu nie pojedziesz do swojego pastora w małym miasteczku, z którego
pochodzisz, i nie opowiesz mu o tym, jak pusty się czujesz? -
zasugerowałem. - Jestem pewien, że to rozsądny człowiek. Na pewno ci
pomoże.
Mężczyzna potrząsnął przecząco głową.
- Jak mógłbym to zrobić? Przecież to on wylał kubeł zimnej wody na
entuzjazm, który miałem.
- Och! Jestem przekonany, że wcale nie miał takiego zamiaru -
powiedziałem. - Być może, zdawało mu się, że chroni w ten sposób twoją
wiarę. Może brakowało mu zrozumienia. Wybacz mu to. Wszyscy raz czy dwa
razy skierowaliśmy kogoś na złą drogę. - Położyłem rękę na jego ramieniu. -
Zapamiętaj, nigdy nie znajdziesz pokoju, jeśli będziesz żywił postawę
niechęci.
Doradziłem mu lekturę pisarzy, którzy uczyli ludzi optymizmu.
Dzisiaj tamten mężczyzna wydaje się człowiekiem, który wierzy w życie i
wartości. Jeśli porównasz nieśmiertelne prawdy spisane przez wielkich
świętych z powierzchownym myśleniem typu "muszę dostać to, co mi się
należy" i "wykorzystaj innych zanim oni wykorzystają ciebie", które jest
dzisiaj takie modne, odkryjesz, że różnica między nimi jest imponująca.
Niedługo po spotkaniu młodego mężczyzny natrafiłem na raport w
powszechnie szanowanym piśmie "Journal of the American Medical
Association". Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ był poświęcony ludziom z
pokolenia wyżu demograficznego. Zarówno młoda kobieta, którą poznałem w San
Francisco, jak i młody mężczyzna z Las Vegas mieścili się w tej grupie.
Raport został opracowany przez doktora Geralda Kiermana z Cornell
University Medical College w Nowym Jorku i jego kolegów, którzy
prześledzili ostatnie pięć lat życia czterdziestu tysięcy ludzi w
dziesięciu największych krajach świata. Okazało się, że ludzie z pokolenia
wyżu demograficznego od czterech do pięciu razy częściej popadali w stany
depresji od tych, którzy przyszli na świat wcześniej albo później.
Działo się to w tak uprzemysłowionych krajach, jak Stany Zjednoczone,
Szwecja, Niemcy i Kanada. Dr Kierman uważał, że zjawisko to występuje na
silnie zurbanizowanych obszarach, gdzie mocne więzi rodzinne, które są
głównym źródłem społecznego wsparcia, zwykle słabną. "Można powiedzieć, że
depresja jest ceną, jaką płacimy za urbanizację", napisał.
Pomyślałem o młodej żydówce i młodym mężczyźnie, chrześcijaninie, którzy
pomimo szybkiego dostania się na sam szczyt kariery utracili swoją wiarę.
Pragnąłem, by oboje odnaleźli wiarę, która tak silnie zakotwiczała całe
pokolenia żyjące przed nimi.
Po przeczytaniu raportu American Medical Association wcale nie byłem
zdumiony postawą trzeciej osoby, którą poznałem. Mężczyzna ten należał
również do pokolenia wyżu demograficznego. Był to trzydziestodwuletni
dyrektor przedsiębiorstwa filmowego z Hollywood. Przyjechał do Nowego
Jorku, by nadzorować kręcenie epizodów do filmowej wersji mojej książki pt.
"The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"), która miała
ukazać się na taśmie wideo i być przeznaczona do użytku domowego, dla firm,
kościołów i szkół.
Muszę przyznać, że byłem trochę zaszokowany, gdy podczas naszego
pierwszego spotkania powiedział:
- Wolałbym, aby podczas zdjęć nie używać słowa Bóg. Zastąpmy je słowem
dobro.
Kiedy się sprzeciwiłem, wyjaśnił:
- Pochodzę z rodziny o silnych chrześcijańskich tradycjach. Mój dziadek
był duchownym. Muszę jednak szczerze przyznać, że nie porusza mnie całe to
mówienie o Bogu. Dlatego nie obciążajmy widzów czymś, w co mnie samemu
trudno uwierzyć.
Nie mogłem na to się zgodzić. Nie ustąpiłem i zaczęliśmy filmowanie bez
dokonywania zmian.
Nasz nowy znajomy okazał się prawdziwym profesjonalistą - zadał sobie
trud zbadania historycznych korzeni naszych poglądów, by dowiedzieć się, z
kim pracuje. Po pewnym czasie nasza wiara poruszyła go i człowiek, który
sam nazwał siebie wyłączonym, stał się osobą bardzo żywo zainteresowaną
sprawami wiary.
Pełen entuzjazmu odkrył, że badania przeprowadzone przez nauczycieli
szkół publicznych wskazują, iż prawie wszystkie dzieci przychodzące do
przedszkola z pozytywnym nastawieniem i z poczuciem własnej wartości pod
koniec czwartej klasy w zdecydowanej większości cechują się negatywnym
nastawieniem i brakiem poczucia własnej wartości.
Jaka jest tego przyczyna? W ciągu pięciu lat "świat zdążył się do nich
dobrać". Dzieci czują się zdruzgotane z powodu stałego poniżania, brutalnej
krytyki, wymuszonego współzawodnictwa czy niesprawiedliwego porównywania.
Nauczyciele uważają, że nastolatki, które wcześnie rozpoczynają życie
seksualne, biorą narkotyki, piją alkohol, uciekają ze szkoły, popełniają
akty przemocy i samobójstwa, nie są "złymi" dziećmi, lecz że starają się
skompensować sobie niskie poczucie własnej wartości.
Poruszony tymi obserwacjami nasz przyjaciel przekonał gubernatora stanu
West Virginia i kuratora z tamtejszego wydziału oświaty, aby włączyć do
programu przedszkoli i pierwszych czterech klas publicznej szkoły
podstawowej zajęcia na temat pozytywnego myślenia.
Pomysł okazał się tak wielkim sukcesem i tak wydatnie pomógł w budowaniu
zdrowego poczucia własnej wartości u dzieci, że program został przyjęty w
szkołach podstawowych w Kentucky, a obecnie planuje się wykorzystanie go
również w innych stanach.
Wszystko to spowodowało, że ten błyskotliwy młody człowiek, Mark Lambert,
który wcześniej określał siebie jako wyłączonego, teraz stał się naprawdę
"włączony".
To właśnie z powodu ludzi takich jak on piszę tę książkę. Nie mogę
przestać kochać ludzi i wierzyć w ich niezwykłe możliwości. Niestety wielu
z nich to osoby bardzo nieszczęśliwe. Dobrze o tym wiem, ponieważ piszą do
mnie. Smutne listy przychodzą całymi setkami od ludzi w każdym wieku.
Oczywiście, wielu z nich to ludzie pozytywnie myślący - przyznaję, że w
pewnych sytuacjach "wyłączenie się" jest jedyną właściwą reakcją. Problem w
tym, że większość ludzi nie znalazła czegoś, co zastąpiłoby utraconą wiarę
czy dawne przekonania.
Wielu odniosło "materialny" sukces, lecz mimo to nadal są nieszczęśliwi,
ponieważ są "rozczarowani", "niezadowoleni" i "czują się wewnętrznie
puści". Niektórzy dodają: "Czy to możliwe, by w ogóle istniał Bóg?"
Duża liczba tych ludzi ma dyplomy czołowych uniwersytetów. Są powszechnie
uznawani za ludzi wykształconych, filozofów, świetnie zapowiadających się
geniuszy finansowych. Mimo to są niezadowoleni, nieszczęśliwi. A wszystko
to dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej - największym kraju
na świecie, mającym najlepszy ze znanych człowiekowi system polityczny i
ekonomiczny. Mimo to na tej pięknej ziemi pełnej możliwości wszystko, co ci
ludzie mogą powiedzieć, to: "Och, cóż to za piekło!"
Kiedy rozmawiałem o tym szczerze z pewnym wykształconym znajomym,
potrząsnął głową.
- Normanie, świat schodzi na psy i nic nie można na to poradzić, tym
bardziej ktoś taki, jak ja czy ty.
Zareagowałem na jego słowa jak byk na czerwoną płachtę. Lecz kimże
jestem, by myśleć, że właśnie ja mogę coś w tej sprawie zrobić? Cóż takiego
właśnie mnie kwalifikuje do tego zadania?
Dla wiadomości osób, które zaczęły czytać od tego miejsca, powiem, że
żyję w tym wspaniałym kraju od dziewięćdziesięciu dwóch lat. Urodziłem się
w pięknej, małej wiosce na południu Ohio, dorastałem w Cincinnati i
mieszkałem przez ponad sześćdziesiąt lat w Nowym Jorku. Dobrze znałem
różnych Amerykanów. Myślę, że byli to wspaniali ludzie, i nie podoba mi
się, gdy słyszę, że ktoś przemawia jak defetysta.
Są wśród nich ci, którzy całe życie chodzili do kościoła, odnieśli sukces
w interesach, poświęcili się działalności dobroczynnej i innym szlachetnym
celom, a mimo to czują wewnętrzną pustkę. Co o nich powiem?
Taką osobą był Jack Eckerd z Clearwater w stanie Floryda, który założył
jedną z największych sieci sklepów w kraju. W roku 1982 około tysiąca
dwustu sklepów należących do Eckerda służyło rodzinom w piętnastu różnych
stanach. Jack był twardym facetem, który zbudował swoje imperium dzięki
własnej odwadze i determinacji.
Oprócz tego wyróżniał się dobrymi uczynkami. W roku 1968 fundacja Jacka i
Ruth Eckerdów rozpoczęła organizowanie specjalnych terapeutycznych obozów
dla dzieci z problemami emocjonalnymi. Fundacja zaczęła również prowadzić
szkolenia dla młodzieży. Jack przewodniczył udanemu programowi
rehabilitacji więźniów, umożliwiając im pracę w przemyśle. Był szefem biura
General Services Administration za prezydentury Forda i odnosił sukcesy
jako polityk w stanie Floryda. Oprócz tego, Ogólnokrajowa Konferencja
Chrześcijan i Żydów nadała mu tytuł wybitnego obywatela.
Dlaczego jakiś wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju: "Przecież tyle masz
i tak wiele dokonałeś Skąd to poczucie pustki, Jack ?"
- Starałem się odpędzić tę myśl - opowiada. - Nie dawała mi spokoju przez
kilka ostatnich lat - doświadczałem poczucia pustki, którego nie zdołały
zapełnić ani sukces, ani poświęcanie samego siebie.
Jack od wielu lat chodził do kościoła.
- Nie brałem wtedy aktywnego udziału w jego życiu. Siedziałem w kościele
i planowałem otwarcie nowego sklepu w miejscu, które oglądałem w ubiegłym
tygodniu. Byłem w wodzie, lecz nie pływałem.
Później Jack został zaproszony na spotkanie studium biblijnego. - Oprócz
czytania Biblii, mężczyźni, którzy przychodzili na spotkanie, rozmawiali o
osobistych problemach - wspomina. - Gdy omawialiśmy jakiś temat z Pisma,
koledzy szczerze opowiadali, jak odnosi się on do trudności, z którymi
muszą się borykać. Ich otwartość zdumiała mnie. - Było to zupełne
przeciwieństwo mojego świata, w którym wielu przywdziewa pozory twardości -
kontynuował swoją opowieść. - Nie ośmielamy się ujawniać naszych
prawdziwych uczuć, ponieważ boimy się, że inni to wykorzystają. Lecz ci
mężczyźni byli uczciwi i szczerzy. Wywarło to na mnie duże wrażenie. Krok
po kroku odkryłem, że i ja sam się otwieram, a gdy wszyscy trzymaliśmy się
za ręce podczas modlitwy, doświadczyłem takiego poczucia wspólnoty, jakiego
nigdy dotąd nie odczuwałem. - Pewnego ranka studiowaliśmy 1 List do
Koryntian, rozdział 13, werset 3: "I gdybym rozdał na jałmużnę całą
majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał". Czytałem te słowa już przedtem, lecz teraz uderzyły
mnie. Koledzy zwrócili mi uwagę, że nie ma to znaczenia, iż pomagałem
potrzebującym dzieciom, pracowałem nad reformą więziennictwa czy służyłem
mojemu krajowi. - Jeśli robiłeś to bez przekonania, żadna z tych rzeczy nie
miała najmniejszej wartości - powiedzieli.
- Skłoniło mnie to do bliższego przyjrzenia się sobie. Zacząłem
dostrzegać w sobie człowieka, który odgradzał się od innych wysokim murem.
Jednak ten werset zrobił w nim szczelinę, a gdy kontynuowaliśmy nasze
studium, ta szczelina zaczęła się powiększać. Stawało się dla mnie coraz
bardziej wyraźne, że jeśli mam osiągnąć pełnię, której poszukiwałem, muszę
posiadać miłość, o której pisze św. Paweł. Aby zaś ją uzyskać, musiałem
zwrócić się do Jezusa. Była to dla mnie trudna decyzja. Dla kogoś, kto
przez całe życie był wojownikiem, decyzja podporządkowania się komuś innemu
nie była łatwa. Najtrudniejsze zaś było przejście od samodzielnego
podejmowania decyzji do kroczenia za kimś innym.
W okresie gdy się nad tym zastanawiałem, poznałem Chucka Colsona, który
był szefem organizacji Prison Fellowship. Szybko go polubiłem, więc nie
protestowałem, gdy rok później powiedział mi: "Nie mogę zrozumieć was,
dyrektorów. Przecież przyzwyczailiście się do podejmowania ważnych decyzji.
Jednak gdy trzeba podjąć najważniejszą decyzję, zachowujecie się
dwuznacznie. Siedzicie na płocie. W czym jest problem, Jack?"
Jack Eckerd powiedział, że wszystko sprowadza się do tego, czy dalej
będzie wydawał rozkazy i żył w poczuciu pustki, czy pozwoli, by Jezus
przejął kierownictwo w jego życiu.
- Poddałem się. Bóg nie uwolnił mnie natychmiast od wszystkich problemów.
Nie uderzały pioruny, ziemia nie drżała. Nie doświadczyłem czegoś tak
dramatycznego, jak Paweł na drodze do Damaszku. Zacząłem jednak odczuwać
głęboki pokój, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem, a stare puste
miejsce, jak wyschnięta studnia w moim wnętrzu, zaczęło się powoli
zapełniać.
Od tego czasu życie Jacka Eckerda stało się jeszcze bardziej ekscytujące.
Odkrył w sobie nowe zrozumienie, empatię i współczucie dla innych. Znalazło
to odbicie w jego pracy na rzecz reformy więziennictwa, leczenia narkomanii
i opracowywania programów edukacyjnych. Jack odegrał dużą rolę w usunięciu
obscenicznych pism ze sklepów należących do jego sieci i stał się jeszcze
bardziej aktywny w fundacji i w innych akcjach dobroczynnych.
- Stare powiedzenie "urodzić się na nowo" wcale nie jest niewłaściwe -
mówi. - Czuję się jak nowy człowiek, mam nową witalność i chęć do życia.
Wszystko to sprawia, że każdy nowy dzień jest bardziej ekscytujący od
poprzedniego. Teraz skończyłem siedemdziesiąt siedem lat, lecz każdy
kolejny rok jest lepszy. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie mam problemów
i bolączek. Oczywiście, że mam. Lecz znalazłem też moc, bym mógł stawić im
czoło.
W swojej książce zatytułowanej "The Greatest Risk of All" ("Największe
ryzyko") Walter Anderson, wydawca magazynu "Parade", wypowiada bardzo
głębokie słowa: "Zapewniam cię, że nie jest możliwe, by istoty ludzkie były
pustymi naczyniami. Nikt z żyjących nie był człowiekiem całkiem pozbawionym
wiary - mimo tego, co mogli o sobie mówić. W ich sercu mógł być Bóg albo
przekonanie, że Boga nie ma, pragnienie bogactwa i władzy, wielkiej
kariery, przyjaciół, nauki, zasad - czegokolwiek. Niezależnie od tego, co
wybierzemy w życiu, to właśnie w tym kierunku będziemy później zmierzać".
Możliwe, że wyjaśni nam to historia, którą kiedyś podzielił się ze mną
mój przyjaciel, ojciec Joseph Kelly. Opowiada ona o młodym księdzu, który
zaczął wątpić w swoje powołanie. Pewnego popołudnia, w chłodny zimowy
dzień, przeszedł obok małego chłopca - bezdomnego, wychudzonego, w podartym
ubraniu - skulonego nad otworem kanalizacyjnym pod jezdnią, aby się ogrzać.
- Mój Boże! - wykrzyknął ze zgrozą ksiądz. Jeszcze raz spojrzał na drżące
z zimna dziecko. - Boże - powiedział z oburzeniem. - Dlaczego na to
pozwalasz? Dlaczego nic nie zrobisz w tej sprawie? Czy nic cię to nie
obchodzi?
I nagle poraziła go myśl, że może nie było przypadkiem, iż na swojej
drodze spotkał małego bezdomnego chłopca.
Nie istnieje coś takiego jak absolutny brak wiary. Wszyscy w coś
wierzymy. Wierzymy w miłość, cnotę i nadzieję albo w nienawiść, zło i
beznadziejność.
Ludzie szczęśliwi i mądrzy wybierają miłość, cnotę i nadzieję. Muszę
przyznać, że miałem wiele doświadczeń z obydwoma rodzajami ludzi w ciągu
długich lat mojego życia w Nowym Jorku. Byłem tam i wykonywałem swój zawód
w czasie wielkiego kryzysu, drugiej wojny światowej, niespokojnych lat
sześćdziesiątych, wojny w Wietnamie - najbardziej tragicznych wydarzeń
dwudziestego wieku.
Miałem do czynienia z wieloma osobami z pokolenia wyżu demograficznego, z
eks-hipisami i złotą młodzieżą ostatnich lat. Opowiem wam o Benie.
Ben zawsze chodził do kościoła. Miał długie włosy, potarganą brodę, nosił
dżinsy i tenisówki. Idąc do kościoła raczył zakładać marynarkę, lecz nigdy
nie widziałem go w krawacie. Chyba nigdy nie nauczył się go wiązać. Ben
miał miły charakter, był ujmujący. Niestety, miał przykrą skłonność do
nieustannego podawania wszystkiego w wątpliwość. "Dziś rano mówiłeś..." i
zaraz chciał wiedzieć, co miałem na myśli i jak to jest możliwe.
Ponieważ zawsze miałem szacunek dla ludzi myślących, starałem się
cierpliwie odpowiadać na pytania Bena. Najwyraźniej pragnął się uczyć, lecz
moje odpowiedzi prowadziły do następnych pytań i Ben stawał się, powiedzmy
to otwarcie, nieco męczący.
Pytania, jakie zadawał, odnosiły się przeważnie do niego samego, do jego
życia. Myślał o tym, jak stać się lepszym człowiekiem i osiągnąć sukces.
Odgadłem, że mam oto przed sobą twórczego adepta kilku zasad, które są
niezbędne dla osiągnięcia lepszego życia: myślenia, podejmowania prób,
pracy i wiary. Mimo to prawie z nienawiścią patrzyłem, jak się do mnie
zbliża.
Pewnego dnia jechałem samochodem do Allentown w Pensylwanii, gdzie miałem
wygłosić odczyt przed wiecem sprzedawców, zorganizowanym w środkowej części
stanu Pensylwania. Około drugiej po południu opuściłem moje biuro, by
wsiąść do samochodu i pojechać do Allentown. Planowałem, że w czasie drogi
ponownie przemyślę swoją mowę i nadam jej ostateczny kształt. Jako mówca
jestem spontaniczny i nie zawracam sobie głowy robieniem notatek. Nagle,
gdy już usiadłem za kierownicą, usłyszałem znajomy głos:
- Hej, doktorku! Poczekaj chwilę.
Na pewno zgadliście, kto to był. Ben wetknął głowę przez otwarte okno
samochodu i zapytał, dokąd jadę.
Później, przez nikogo nie zapraszany, otworzył drzwi i opadł na fotel
obok mnie.
- Chyba nie masz nic przeciwko temu, że pojadę z tobą? - zapytał
beztrosko. - Utniemy sobie miłą pogawędkę.
Nie byłem do tego zbyt entuzjastycznie nastawiony, lecz odparłem:
- W porządku, Ben. Ale będą nas obowiązywały pewne zasady i musisz mi
obiecać, że będziesz ich przestrzegał. Po drodze muszę zastanowić się nad
moim wykładem, będziemy jechali około stu mil. Jeśli będziesz siedział
cicho w drodze do Allentown, ja będę mówił w drodze powrotnej.
- Masz na to moje słowo - zapewnił Ben.
Muszę przyznać, że zachowywał się całkiem dobrze. Kilka razy zaczynał
mówić, lecz gdy kładłem palec na ustach, ustępował. Kiedy po spotkaniu
wyruszyliśmy w drogę powrotną do Nowego Jorku, zaczął mówić i pytał, jak
może coś osiągnąć w życiu. Dziwiły go jego powolne postępy.
- Przeczytałem wszystkie twoje książki, a mimo to nadal praktycznie
niczego nie osiągnąłem.
I tak sobie rozmawialiśmy, jadąc w księżycową noc.
końcu dojechaliśmy do atrakcyjnie wyglądającej przydrożnej restauracji i
powiedziałem:
- Ben, zgłodniałem, a jestem pewny, że i ty czujesz głód. Zatrzymajmy się
na hamburgera, frytki i duży kawałek jabłecznika.
- Fajne miejsce - powiedział ochoczo. Niebawem siedzieliśmy przy bufecie,
a Ben ciągle myślał i ciągle mówił, i uczył się, jak to się wkrótce
okazało.
Nagle silnie walnął pięścią o blat bufetu tak, że wszystkie naczynia
podskoczyły i brzęknęły.
- Mam to! Mam to! - Inni goście w osłupieniu patrzyli w naszą stronę, a
ja wykrzyknąłem: - Co takiego masz?
- Znalazłem odpowiedź! - krzyknął. - Przyczyną, dla której nie czynię
postępów, jestem ja sam, właśnie ja.
- Chłopcze, nigdy nie sądziłem, że w hamburgerze jest taka moc.
Później, gdy staliśmy przy samochodzie na parkingu w księżycową noc w New
Jersey, Ben powiedział zmienionym głosem:
- Normanie (nigdy przedtem nie zwracał się do mnie używając mojego
imienia, mówił tylko "doktorku"), pragnę nadać mojemu życiu sens. Chcę
poświęcić je innym. Pobłogosław mnie teraz, proszę.
Byłem głęboko poruszony jego szczerością. Spełniłem jego prośbę z powagą
i radością.
- Pomóż mu wytrwać w tym pięknym postanowieniu.
Ben mocno uścisnął moją dłoń i powiedział:
- Nigdy tego nie zapomnę.
Gdy jechaliśmy do domu, zrozumiałem, że spotkało go coś wielkiego. Nie
wiem, jak to się stało ani dlaczego. Musiała to spowodować kombinacja
różnych rzeczy - nasze rozmowy i dyskusje, i jego zmagania, by przyjąć
pomoc. W tamtej pamiętnej chwili znalazł odpowiedź na wszystkie swoje
pytania. Ben stał się prawdziwym wierzącym - nie tylko w Boga, lecz również
w samego siebie. Przemiana spowodowała, że zaczął pracować w swoim
zawodzie, jak nigdy dotąd, wykorzystując ukryte zdolności, których nigdy
nie używał. Jego życie stało się pełne wewnętrznej mocy. Pustka została
wypełniona. Ben był teraz radosny i podekscytowany. Dla jasności dodam, że
miał również przeciwności i zmartwienia, lecz teraz zwyciężał nad nimi.
Ożenił się, a firma, dla której pracował, wysłała go wiele mil stąd jako
szefa biura w dużym mieście. Ben odszedł z mojego życia, lecz nie z mojej
pamięci.
Był człowiekiem, który wykorzystywał pięć zasad prowadzących do
uwieńczonego sukcesem życia. Te same zasady można zastosować, by osiągnąć
pozytywne rezultaty w każdej fazie naszego życiowego doświadczenia.
Pamiętajmy jednak, że zasady te muszą spoczywać na trwałym fundamencie
wiary. Takie jest znaczenie piątej zasady, bez tej pewności bowiem
pozostałe cztery stają się puste.
* Myśl.
* Próbuj.
* Wierz.
* Ucz się.
* Pracuj.
I odnieś sukces w życiu!
Rozdział 8
Jak obudzić się
do radosnego życia
Zawsze starałem się dotrzeć do ludzi, którzy uważają się za wewnętrznie
pustych, aby pomóc im odkryć radość uwieńczonego sukcesem życia. Dlatego
też stałem się gorącym wyznawcą największego z Badaczy pełnego i
zwycięskiego życia, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Wyjaśnił On cel
swojej ziemskiej misji słowami: "Przyszedłem, aby owce miały życie i miały
je w obfitości" (Ew. Jana 10,10). Pełnia jest oczywiście przeciwieństwem
pustki. Osobiście przekonałem się, że naśladowanie największego Geniusza i
sposobu życia, jakiego nauczał, zdolne jest wypełnić każdą wewnętrzną
pustkę. Zastępuje On ją radością i entuzjazmem, w nieograniczony sposób
zwiększając nasze możliwości działania i osiągania doskonałości.
Pozwólcie, że opowiem pewną wyjątkową historię o tym, jak w pewnym
człowieku wypełniona została przytłaczająca pustka.
Był chłodny i wietrzny zimowy dzień, grudzień, tuż przed świętami.
Ciemności zapadły wcześnie, jak to bywa o tej porze roku. Właśnie
przygotowywaliśmy się do zamknięcia naszego biura na Twenty-Nineth Street,
na Manhattanie, gdy do mojego gabinetu weszła sekretarka i powiedziała:
- W poczekalni jest jakiś mężczyzna. Mam wrażenie, że przeżywa bardzo
silny stres. Chce się z panem widzieć.
Po chwili dodała:
- Jest bardzo elegancko ubrany, lecz muszę przyznać, że trochę się go
boję. Sprawia wrażenie człowieka, jak by to powiedzieć, nieco
zdesperowanego. Czy mam mu powiedzieć, że nie można panu teraz
przeszkadzać?
Jeśli wykonuje się pracę polegającą na pomaganiu różnego rodzaju ludziom,
a na dodatek działa się w Nowym Jorku, trzeba być przygotowanym na
wszystko. Wiedziałem, że lęk nie jest właściwą reakcją.
- Wprowadź go - powiedziałem i w rezultacie przeżyłem jedną z najbardziej
niezwykłych historii w mojej doradczej karierze.
Mężczyzna, który wszedł do mojego gabinetu, miał jakiś dziki błysk w
oczach.
- Wysłuchałem twojego przemówienia podczas National Realtors Convention
(ogólnokrajowej konwencji agentów nieruchomości) w Nowym Jorku, które
dzisiaj wygłosiłeś, i powiedziałem sobie: mimo że jest duchownym, ten Peale
wydaje się szczerym, rozsądnie myślącym facetem i nie będzie mi opowiadał
tych zwykłych niedzielnych historyjek.
Po takim wstępie opowiedział mi, że jest alkoholikiem i ma już siebie
"powyżej uszu". Przyznał, że w latach sześćdziesiątych należał do ruchów
młodzieżowych, a później zbił fortunę na sprzedaży nieruchomości. Dodał, że
mimo iż ma wszystko, co można kupić za pieniądze, czuje się wewnętrznie
pusty. Kiedy skończył swoją smutną opowieść, powiedziałem:
- W twoim młodym życiu jest wiele cierpienia. Jestem pewien, że niedawno
przekroczyłeś trzydziestkę.
- Mam trzydzieści dwa lata i jestem ludzkim wrakiem. Zmarnowałem swoje
życie zmierzając donikąd, zawiodłem we wszystkich sprawach, z wyjątkiem
robienia pieniędzy. Czuję się pusty, mówię ci. Odnoszę wrażenie, że znasz
rozwiązanie mojego problemu. Na Boga, wyświadcz mi tę przysługę.
- Dobrze. Ale pamiętaj, że nie jestem cudotwórcą, daleko mi do tego -
zapewniłem go. - Nie znam też sposobu dopomożenia ci, przykro mi to mówić.
Wiem jednak, że jest coś, co mogłoby ci pomóc.
- Co takiego? - dopytywał się.
- Wiara. Silna wiara doda ci sił na co dzień i może spowodować, że twoje
życie stanie się lepsze poprzez to, że uczyni lepszym ciebie samego.
Zerwał się na równe nogi.
- Jesteś taki sam, jak cała reszta tych religijnych fanatyków. Miałem o
tobie lepsze wyobrażenie, lecz wszystko, co możesz mi zaproponować, to te
bajki, które już słyszałem. - Mówiąc to wyszedł ciężkim krokiem, nie mówiąc
nawet do widzenia. Wszystko co mogłem zrobić to pomodlić się w jego
sprawie.
Pół godziny później sekretarka wsunęła głowę przez drzwi do mojego
gabinetu.
- On wrócił. Jest jeszcze bardziej zdenerwowany.
- Kto wrócił? - zapytałem.
- Ten mężczyzna, który wyszedł od ciebie rozgniewany.
Kiedy wszedł do mojego gabinetu, zaczął chodzić tam i z powrotem.
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy oszalałem? Czy zwariowałem? Powiedz mi!
Skłoniłem go, by usiadł i opowiedział, co się stało. Opowiedział
następującą, całkiem niewiarygodną historię, szczególną jak na
zatwardziałego, sceptycznie nastawionego nowojorczyka. Po wyjściu z mojego
biura machinalnie skręcił na zachód, w Twenty-Nineth Street, przeszedł
Broadway i znalazł się na Sixth Avenue. Przetrawiał w myślach te kilka
słów, które mu powiedziałem. Był bardzo wzburzony i zawiedziony. Nie tego
oczekiwał - wiara, uwierzyć! Czuł, że opuszczają go siły. Wtedy stało się
coś dziwnego. Nagle uliczny tłum wydał mu się przyjazny - poczuł się jednym
z tych spieszących dokądś ludzi. Niemal w jednej chwili opuściły go
zmęczenie i gniew. Czuł, że wypełnia go niecodzienny spokój.
Pochylił się na krześle, na jego twarzy widać było zdumienie.
- Co mi się przydarzyło? Czuję w sobie dziwny pokój i harmonię. Co mnie
spotkało? Dlaczego?
- Nie wiem - odparłem. - Muszę szczerze przyznać, że nie wiem. Bałem się
mu powiedzieć, co myślę, lękając się, że znowu go rozdrażnię. - Mogę
jedynie powiedzieć, że kiedyś czytałem książkę - nie pamiętam teraz jej
tytułu ani kto ją napisał - która opowiadała o mistycznych przeżyciach.
- Jakich mistycznych przeżyciach?
- Mówiłem przecież, że dokładnie nie pamiętam. Niewiele mogę na ten temat
powiedzieć z własnego doświadczenia - mówiłem. - Pamiętam, że gdy moja
matka, mieszkająca w małym miasteczku na południu stanu, nagle umarła,
stałem przy tym oto biurku i znajdowałem się w stanie prawdziwego szoku. I
nagle odniosłem wrażenie czyjejś przyjaznej obecności. Czy była to
świadomość, że nie jestem sam na świecie? Nie wiem. Takie odczucia czasem
się odnosi. Przeżyłeś coś podobnego.
Popatrzył na mnie z uśmiechem.
- To było niezwykłe. Miałem wrażenie, że dzieje się ze mną coś dobrego,
że wracają mi siły i chęć do życia.
Jakie były dalsze losy tego mężczyzny, z którym później miałem kontakt
tylko przez krótki czas? Jedna rzecz była znamienna. Ten zatwardziały
alkoholik został całkowicie uleczony ze swojej choroby i już nigdy nie miał
ochoty na alkohol.
Stał się człowiekiem uprzejmym, otwartym i był niestrudzonym pomocnikiem
innych ludzi, pełnym entuzjazmu i pogody ducha. Wprost tryskał radością.
Ludzie kochali go. Później, pewnej nocy, gdy miał czterdzieści siedem lat,
nagle, całkiem nieoczekiwanie umarł. Z tego, co wiem, od momentu tamtego
zdarzenia aż do końca życia był człowiekiem szczęśliwym.
Niektórzy powiedzą, że jego życie było takie krótkie. Odpowiem im, że
ważna jest nie liczba przeżytych lat, lecz ich jakość. Czas, który pozostał
mu po tym dziwnym przeżyciu, był wypełniony entuzjazmem, szczęściem i
bogactwem doznań. Jedno wiem na pewno - nigdy go nie zapomnę. Pustka w jego
życiu została wypełniona. Nigdy już nie miałem podobnego doświadczenia.
Jednak zdarzały się mniej dramatyczne przypadki, w których poczucie pustki
ustępowało miejsca wyjątkowej pełni życia.
Opowiedziałem tutaj tę niezwykłą historię nie po to, by zasugerować, że
twoja wewnętrzna pustka musi zostać wypełniona w tak dramatyczny sposób.
Stwórca, który uczynił to wszystko, co odkrywają naukowcy, i cuda, na które
jeszcze natrafią, rzadko posługuje się "cudownymi" metodami. Mam wrażenie,
że oczekuje, iż wykorzystamy cudowną rzecz zwaną umysłem, którą obdarzył
każdego z nas, i moc myśli.
Znalezienie drogi wyjścia z trudności, pokonanie przeciwności losu i
wyrzeknięcie się negatywnej postawy, a następnie zastąpienie wewnętrznej
pustki radością i entuzjazmem jest niezwykłym fenomenem życia, który można
nazwać cudem, jeśli weźmie się pod uwagę zakres zmian, jakie obejmuje.
Potwierdzeniem tego jest jeden z wielu listów, które otrzymałem i które
są dla mnie prawdziwym skarbem. Został on napisany przez Vita A. Celendera
pracującego w przemyśle kosmetycznym w Pittsburghu.
"Drogi doktorze Peale. Wiele lat temu w hotelu w Johnstown, w
Pensylwanii, planowałem zadzwonić do pewnego klienta, z którym miałem się
spotkać następnego dnia. Czułem się, delikatnie mówiąc, trochę
podenerwowany, była to bowiem pierwsza rozmowa handlowa w moim życiu.
Wszystko to działo się w połowie lat siedemdziesiątych. Właśnie wyszedłem z
okresu, który można by nazwać hipisowską erą mojego życia. Tak się jakoś
złożyło, że wpadł mi w ręce egzemplarz Pana pisma "Plus" na temat
pozytywnego myślenia. Zmienił on radykalnie kierunek mojego życia. Z jego
lektury dowiedziałem się, że skoro słuszność jest po mojej stronie, nikt
nie może mi się oprzeć, i uwierzyłem w to. Jeszcze dzisiaj myślę o tym
przygotowując się do prezentacji handlowej czy ucząc dzieci pewności siebie
w różnych szczególnych sytuacjach. Dlatego chcę panu powiedzieć dziękuję!
Doktorze Peale, spowodował Pan ogromną zmianę w moim życiu i mam nadzieję,
że także w życiu moich dzieci. Tysiąc razy pragnąłem napisać ten list.
Jeszcze raz dziękuję Panu. Vito."
Jedną z moich największych radości jest otrzymywanie takich listów. Muszę
przyznać, że dostałem ich tysiące, a każdy z nich jest naprawdę
zachęcający. Każdy opowiada o radykalnej zmianie, jaka dokonała się w życiu
piszącego człowieka - człowieka, który cierpiał, lecz ostatecznie znalazł
radość i zamienił swoją wewnętrzną pustkę na bogate, spełnione życie.
Pamiętam, że byłem kiedyś gościem programu radiowego na żywo w San
Francisco. Nie lubię takich audycji, ponieważ nigdy nie wiadomo, jakie
pytania nam zadadzą ani jak na nie odpowiemy. Podczas tamtego programu
pewien mężczyzna podniósł się z miejsca i zapytał:
- Czy pan jest doktorem Peale?
- Tak, proszę pana, to ja.
- To na pewno pan?
- O ile wiem, to tak.
- Czy to pan zawsze mówi o pozytywnym myśleniu?
- Nie zawsze.
- Wie pan co, nie wierzę w to całe gadanie o pozytywnym myśleniu -
kontynuował. - Mam problem, z którym nie potrafię sobie poradzić. Panu też
się to nie uda, ponieważ i pan nie będzie umiał go rozwiązać.
- Jeśli tak, to czemu pan o tym wszystkim mówi? - zapytałem.
- Ponieważ pragnę znaleźć odpowiedź. Oto mój problem: Mam pięćdziesiąt
dwa lata i jestem bez pracy. Sam pan wie, że żaden pięćdziesięciodwuletni
mężczyzna nie dostanie pracy. Co więcej, nie odznaczam się wielką
inteligencją i nie mam dobrego doświadczenia. Brak mi wykształcenia i nikt
mnie nie lubi. Co mi pan doradzi?
Zapytałem:
- Skąd wiesz, że nie jesteś inteligentny?
- Kiedy byłem mały, wszyscy powtarzali, że brak mi rozumu. Cała
inteligencja w naszej rodzinie przeszła na mojego brata.
- Kto ci to powiedział?
- Mój brat.
- Moim zdaniem mówisz, jak ktoś, kto ma rozum. Więc twierdzisz, że żaden
pięćdziesięciolatek nie może znaleźć pracy? Tydzień temu zatrudniłem
pięćdziesięciodziewięcioletniego mężczyznę. Widzisz, kłopot polega na tym,
że jesteś przytłoczony swoją sytuacją. Jeśli zrzucisz z siebie ten ciężar,
na pewno znajdziesz pracę.
Następnie podszedłem go z innej strony:
- Kto ci powiedział, że cię nie lubi?
- Nikt mnie nie lubi.
- W tym się mylisz, ponieważ ja cię lubię. Czy lubisz samego siebie?
- Nigdy o tym nie myślałem.
- Jeśli zaczniesz lubić samego siebie, zrozumiesz, że masz to, co jest
potrzebne, aby znaleźć pracę i doskonale ją wykonywać. Słyszałeś pewnie, że
mamy kochać bliźniego swego, jak siebie samego. Nie możesz kochać swego
bliźniego, dopóki nie zaczniesz kochać samego siebie.
W sześć tygodni później dostałem od niego kartkę. Pisał, że ma pracę. -
To nic wielkiego, wierz mi. Lecz gdy się do tego wezmę, zrobię z tego
wspaniałą pracę!
Właśnie tak trzeba myśleć i działać! Weź to, co możesz, i wykonaj swoją
pracę najlepiej, jak potrafisz. Wszędzie można spotkać negatywnie
myślących, nieszczęśliwych, pokonanych, pozbawionych radości życia,
zniechęconych ludzi. Lecz nie musi tak być ani w twoim życiu, ani w twoim
kraju, ani w czasach, w których wypadło ci żyć. Dlatego powiedz sobie,
swojemu mężowi czy żonie: "Wiesz co, kochanie, począwszy od tej chwili nie
będę już dłużej przytłoczony problemami". Oczywiście możesz go przyprawić o
chwilowy wstrząs, lecz wkrótce przyzwyczai się do tego. Nie dam się
przytłoczyć zmartwieniom - oto właściwa postawa.
A kiedy już uwolnisz się od ciężarów, zacznij cieszyć się życiem. Jeśli
nie jesteś radosny, możesz się nim stać. Jak? Odpowiedź brzmi: zachowuj się
tak, jak byś był radosny. Prawda ta jest jednym z największych praw
psychologii, jakie zostały kiedykolwiek ogłoszone. Zatem jeśli jesteś pełen
lęku, a pragniesz być odważny, musisz postępować tak, jak byś miał odwagę,
a we właściwym czasie ją otrzymasz.
Zauważyłem, że wielu ludzi prowadzących puste życie zadowala się
przeciętnością. Niestety, dopiero u schyłku swojego życia, czasami gdy jest
już zbyt późno, zdają sobie sprawę z tego, co stracili.
Znam pewnego człowieka, który miał szczęście i wcześnie znalazł
rozwiązanie swoich dylematów odbywając morski rejs oceanicznym liniowcem.
Mężczyzna ten nazywa się Peter Grace i jest dyrektorem naczelnym firmy W.
R. Grace & Co., wielkiej korporacji o zasięgu światowym, biznesmenem i
filantropem. Grace służył trzem prezydentom w różnych komitetach
doradczych. Całkiem niedawno był członkiem rady prezydenckiej do spraw
kontroli kosztów w sektorze prywatnym - ciała doradczego znanego również
pod nazwą Komisji Grace'a.
Jednak gdy Peter Grace opowiedział mi historię swojego życia, okazało
się, że jako młody człowiek w żadnym razie nie był zainteresowany służeniem
innym. Po skończeniu studiów na uniwersytecie w Yale zamierzał oddać się
rozrywkom i uprawianiu sportu.
Poświęcił się robieniu kariery bramkarza hokejowego, później był
kapitanem zwycięskiej drużyny polo, a w końcu został odnoszącym sukcesy
graczem w golfa.
Na szczęście jego mądry ojciec rzucił mu wyzwanie, aby podjął pracę w
jednej z filii jego firmy, działającej na terenie Ameryki Południowej, w
Peru. Peter nie miał na to ochoty, lecz po dłuższych rozmyślaniach pewnego
zimnego listopadowego dnia 1938 roku znalazł się na pokładzie liniowca
wypływającego z zatoki nowojorskiej w kierunku Ameryki Południowej.
Opowiadał mi o tym.
"Byłem nieszczęśliwy. Czułem, że pogrążyłem się tak nisko, jak lodowa kra
w ciężkich wodach wokół portowego nabrzeża. Bezpowrotnie opuszczałem świat
zabaw i gier. Na dodatek w ostatniej chwili okazało się, że jeden z moich
najlepszych przyjaciół, który miał mi towarzyszyć w podróży, nie mógł
popłynąć."
Kiedy syreny liniowca zatrąbiły na pożegnanie, a jego dziób skierował się
ku szarym wodom Atlantyku, Peter Grace poczuł, że ktoś poklepał go po
ramieniu. Odwrócił się i ujrzał przed sobą roześmianą twarz księdza.
Kręcące się białe włosy otaczały jego cherubinkowe oblicze, zaróżowione od
morskiego wiatru. Zapytał, czy to on nazywa się Peter Grace. Peter
potwierdził niechętnie. Ksiądz przedstawił się jako ojciec O'Hara - w tym
czasie był on prezydentem Uniwersytetu Notre Dame. Niebawem nawiązali
rozmowę i ksiądz, wyczuwając ponury nastrój Petera Grace'a, zapytał, czy
mógłby do końca podróży spożywać z nim posiłki przy jednym stole.
"Nasz pierwszy wspólny posiłek stał się dla mnie początkiem nowego
rodzaju podróży. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak ojciec John O'Hara.
Jego ojciec był urzędnikiem konsulatu amerykańskiego i ojciec O'Hara
wyrastał w Ameryce Południowej, znał tamtejszy język i opowiadał bogatą
historię każdego portu, do którego zawijali po drodze. Jednak najbardziej
interesowały go moje myśli. Prowadziliśmy ze sobą długie rozmowy po
deserze. Wyznałem mu, jak niechętnie opuszczałem moje ekscytujące życie,
podejmując się czegoś, co zdawało się nudną robotą. Ksiądz podzielił się
również informacjami o sobie. Opowiadał, jak trudno mu przyjmować nowe
odpowiedzialne misje."
Peter nawet się nie spostrzegł, jak ksiądz zaczął poszerzać jego
horyzonty, i niebawem zaczął patrzeć na życie w nowy sposób. "Zacząłem
postrzegać nasz statek jak mały świat. Na początku załoga liniowca
stanowiła dla mnie jedynie niewyraźne tło, lecz teraz zacząłem patrzeć na
nią inaczej. Każdy miał do wykonania określone obowiązki i zacząłem
doceniać ich wkład w funkcjonowanie tego małego świata."
Peter zrozumiał, że bez takich mężczyzn i kobiet, jak stewardzi podający
posiłki, mechanicy z maszynowni, oficerowie nawigacyjni i oficer
administracyjny, którzy każdego dnia pilnie wypełniali swoje obowiązki,
statek nigdy nie dotarłby do punktu przeznaczenia. Zaczął zastanawiać się
nad tym, jaki jest jego własny wkład do tego świata.
"Nie dawała mi spokoju pewna biblijna przypowieść. Była to opowieść o
trzech sługach, którym ich Pan dał pieniądze, aby je zainwestowali. Pierwsi
dwaj pomnożyli to, co otrzymali, i zostali pochwaleni, lecz trzeci zakopał
pieniądze i jego Pan go ukarał. Zawsze sądziłem, że obawiał się, iż straci
powierzone mu pieniądze, lecz teraz, na skutek rozmów z ojcem O'Hara,
spojrzałem na to z innej perspektywy. Trzeci sługa wcale się nie obawiał -
po prostu nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Zrozumiałem, że to
właśnie było przyczyną jego klęski. Wtedy właśnie zgodziłem się przyjąć na
siebie własną odpowiedzialność. Ojciec O'Hara był dla mnie prawdziwym darem
- pomógł mi znaleźć własne miejsce w świecie, w którym ludzie muszą polegać
na sobie wzajemnie. Wiedziałem teraz, że niezależnie od tego, co spotka
mnie w nowej pracy w Peru i ile ostatecznie wniosę do świata, będę się czuł
o wiele bardziej wypełniony niż gdybym żył pośród gier i zabaw, które
pozostawiłem za sobą w Nowym Jorku."
Peter nauczył się, jak zamienić swoje puste, chociaż wówczas całkiem dla
niego atrakcyjne życie, w bogate, spełnione życie poświęcone służeniu
innym. Prowadząc firmę W. R. Grace Peter miał do czynienia z wieloma
trudnymi sytuacjami. Peter będzie pierwszym, który przyzna, że stawianie
siebie do dyspozycji innym i służenie wyższym wartościom może być bardzo
trudne. Jednak wszystko, co jest warte zachodu, jest trudne i wymaga
wysiłku woli, wytyczenia celu, określenia zadań do spełnienia, potykania
się, upadania, podnoszenia się i odważnego kroczenia naprzód, pomimo
wszelkich przeciwności. Peter Grace powie wam również, że nagroda w postaci
radości i satysfakcji powoduje, iż warto podjąć wysiłek.
Spotkałem wielu ludzi, którzy określali siebie jako wyłączeni i
wewnętrznie puści. Czasami przychodzili do mnie, by się spierać i
debatować, częściej jednak po to, by znaleźć pomoc.
Niektórzy okazywali otwartą wrogość. Pamiętam dobrze jeden taki
przypadek. Kiedy po jakimś spotkaniu witałem się z ludźmi, pewien młody
człowiek odmówił uściśnięcia mojej ręki.
- Czy będę mógł porozmawiać z panem prywatnie? - zapytał. A może, jak
przypuszczam, wszystkie terminy ma już pan zarezerwowane - powiedział z
ironicznym uśmieszkiem.
Był w takim stanie, że wymagał natychmiastowej pomocy.
- A może spotkalibyśmy się teraz? - wypaliłem.
Opuściłem ludzi chcących się ze mną przywitać, wziąłem go pod ramię i
zaprowadziłem do mojego gabinetu. Powiedział, że ma na imię Jim.
Poprosiłem, aby usiadł, lecz on gniewnie chodził tam i z powrotem przed
moim biurkiem, dając upust swojemu rozczarowaniu kościołem.
- Pochodę z południa stanu, tak jak ty - burknął. - Słyszałem wszystkie
te nonsensy, jakie wy duchowni głosicie, i powiadam ci - mówiąc to wskazał
na moją szyję - mam tego potąd! To, co mówisz, to ta sama stara, nudna
gadka! Jesteś jeszcze gorszy od tamtych facetów w moich stronach
rodzinnych, bo bluzgasz tą całą mową o pozytywnym myśleniu.
- Czy mieszkasz tutaj w mieście? - zapytałem cicho.
- Tak, pracuję w centrum.
- Czym się zajmujesz?
Spojrzał na mnie kątem oka.
- Och, mam dobrą pracę - zaśmiał się sarkastycznie. - Czemu o to pytasz?
Szukasz finansowego wsparcia? Nie mam nic do zaofiarowania kościołowi.
Nigdy mi nie pomógł.
Podczas naszej rozmowy inni ludzie próbowali wejść do mojego gabinetu i
widziałem, jak moja sekretarka miota się bezradnie. Uznałem jednak, że
najlepiej będzie pozwolić, by ten młody człowiek się wygadał. W końcu to
zauważył.
- Hej! Jak to możliwe, że poświęcasz mi tyle czasu?
- No cóż, chociaż sobie z tego nie zdajesz sprawy, instytucja zwana
kościołem jest również szpitalem dla ludzi zagubionych i chorych, a odnoszę
wrażenie, że jesteś jednym z najbardziej interesujących przypadków duchowej
i umysłowej choroby, z jakimi się ostatnio spotkałem. Chcę dać ci dość
czasu, abyś wszystko z siebie wyrzucił, a ja - lekarz ludzkiego umysłu i
ducha - bym wiedział, jak potraktować ten rodzaj zaburzenia, który, obawiam
się, może być śmiertelny.
- Czyżbym był dla ciebie tylko zwłokami? - skrzywił się.
Starałem się ukryć śmiech.
- Zupełnie pomieszały ci się słowa. Przecież zwłoki nie mogą mówić. O
nie, mój drogi, ty nie jesteś zwłokami. Jesteś żywym pacjentem, którym
chciałbym się zająć. Niestety, najwyraźniej mnie nie lubisz, a gdy się
angażuje lekarza, trzeba go lubić, jeśli ma on nam wyświadczyć cokolwiek
dobrego.
W tym momencie w naszej rozmowie nastąpił przełom, na który cały czas
miałem nadzieję.
- Na pierwszy rzut oka wydaje się, że twoja choroba polega na
zaprzestaniu używania bystrego umysłu.
Moje słowa spowodowały, że zatrzymał się na chwilę. Jednak zaraz
spróbował z innej strony:
- A co z tym całym ględzeniem o grzechu?
- Wszyscy jesteśmy grzesznikami, mój drogi, lecz bardziej na miejscu
byłoby powiedzieć, że jedyny grzech, jaki u ciebie dostrzegam, polega na
tym, że mając tak dobry umysł zachowujesz się jak głupiec. Według mnie,
najgorszymi grzechami są nienawiść, niechęć i wrogość. Sądząc z twojej
postawy musisz mieć potężne poczucie winy.
Przestał chodzić tam i z powrotem i popatrzył na mnie.
- Szanuję, a nawet podziwiam twoją inteligencję - kontynuowałem. - Jeśli
przyszedłeś tutaj, by krytykować kościół, i chcesz, abym nabrał
przekonania, że go nie cierpisz, a jednocześnie masz nadzieję, że coś dla
ciebie zrobię, to zapomnij o tym. Nie jestem tym, kogo potrzebujesz.
Popatrzył na mnie z otwartymi ustami.
- Ty, taki sławny duchowny, dysponujący tymi wszystkimi technikami,
mówisz mi, że nie możesz mi pomóc? Kto zatem może?
- Wiesz, mam świadomość, że to, co za chwilę powiem, wydać się może
uproszczeniem i będziesz miał pokusę, by walczyć z moją sugestią. Mogę
jednak odesłać cię do kogoś, kto przywróci ci zdrowie - powiedziałem ze
spokojem. - Ten ktoś usunie całą irytację z twojego umysłu i zastąpi
poczucie pustki przeżyciem prawdziwego pokoju i zadowolenia. Niestety, ten
lekarz jest bardzo drogi.
_ Och, o to się nie martw - przerwał mi.
Przez chwilę milczałem, a później powiedziałem.
- On żąda wszystkiego, co posiadasz. Będzie chciał ciebie, ciebie samego
jako zapłaty.
Młody mężczyzna popatrzył na mnie, później odwrócił się, podszedł do
okna, i stał tam przez chwilę. Następnie odwrócił się i powiedział:
- Wiem, o kim myślisz.
- Bystry z ciebie chłopak - odparłem cicho.
Odwrócił się od okna, podszedł do krzesła stojącego przy moim biurku i
opadł na nie. Przez chwilę zdawał się patrzeć na coś dalekiego, później
spojrzał na mnie.
- Doktorze Peale, miałem wiarę, zanim tutaj przyszedłem. Gdy byłem
młodszy, wierzyłem. Lecz gdzieś po drodze, na uczelni, potem w trakcie
różnych interesów, utraciłem ją.
Choć Jim nie uświadamiał sobie tego, zaczął już odchodzić od swojego
negatywnego nastawienia i pustki. W trakcie rozmów, które odbyliśmy w
następnych tygodniach, na nowo uporządkował swoje intelektualne i
emocjonalne życie. Przestał walczyć z tym, o czym wiedział i czuł, że jest
prawdą. Zaczął odnajdywać siebie na nowo. Nauczył się, że wierzenie jest
sposobem, dzięki któremu możemy stać się takimi osobami, jakimi powinniśmy
być. Zaczął wierzyć w życie, w siebie samego, w teraźniejszość, w
przyszłość i swoje związki z innymi ludźmi. Stał się człowiekiem pełnym
takiej duchowej witalności, jaką odznaczało się niewielu ludzi, których
znałem - zaczął prowadzić wypełnione radością życie.
Nadal zachowuje taką postawę, pomimo upływu wielu lat. Niedawno byłem w
pewnym mieście na zachodzie kraju i potężny, silny facet podszedł do mnie i
poklepał mnie po ramieniu, prawie pozbawiając mnie oddechu. To był Jim.
- Ciągle wciskasz ludziom te bzdury, wielebny? - powiedział z szerokim
uśmiechem. Mówiąc to wymierzył mi czuły cios, przed którym uchyliłem się na
wszelki wypadek.
W taki sposób ten "wyłączony" człowiek zaczął naprawdę żyć. Jego
wewnętrzna pustka została wypełniona. Miliony ludzi z pokolenia wyżu
demograficznego i inni poszukujący w życiu czegoś, w co mogliby wierzyć,
zostaną wynagrodzeni za swoje poszukiwania.
Przestań walczyć z prawdą... i odkryj niewysłowioną radość życia.
Rozdział 9
Uwolnij się od lęku
i afirmuj wiarę
Pozwólcie, że opowiem wam o czasach, kiedy lęk rzucił swój złowrogi cień
na życie w Stanach Zjednoczonych. W okresie wielkiej depresji, w latach
trzydziestych, byłem duchownym w kościele przy Fifth Avenue w Nowym Jorku.
Sądzę, że mam prawo powiedzieć, iż to wielkie miasto nigdy nie przeżywało
smutniejszych czasów. Ludzie przemierzali ulice na próżno szukając pracy.
Powszechnie podzielanym przekonaniem było, że nikt powyżej trzydziestki nie
może znaleźć zatrudnienia. Osoby niegdyś zamożne teraz ustawiały się w
kolejkach do ulicznych garkuchni po miskę darmowej zupy. Kuchnie takie
stały na ulicach, które dotąd uważano za najlepsze w mieście. Zamykano
sklepy, likwidowano fabryki.
Każdy, kto miał szczęście, bo ciągle jeszcze pracował, miał kilkakrotnie
obniżane wynagrodzenie. Negatywnie myślący ludzie, którzy zwykle wyłazili z
ukrycia w trudnych czasach, wszem i wobec ogłaszali, że nasz kraj nie
podźwignie się już nigdy więcej. Pamiętam, że brałem udział w lunchu
zorganizowanym przez lokalny klub rotariański, podczas którego mówca,
cieszący się w tamtych czasach reputacją najlepszego specjalisty w
dziedzinie finansów, obwieścił, że "Stany Zjednoczone nigdy już nie zaznają
pomyślności gospodarczej". Od tego czasu mój szacunek dla takich "oracji"
był zawsze zmieszany z pewną dozą sceptycyzmu.
Ponura, czarna chmura lęku zawisła nad całym miastem. Ponieważ już
przedtem adresowałem moje wystąpienia do ludzi potrzebujących, całe tłumy
przychodziły słuchać pozytywnych zapewnień, że naród będzie istniał, że
każdy z nas musi wierzyć, iż nadejdą lepsze dni. Tak wiele osób prosiło o
prywatne spotkania, że trudno nam było porozmawiać z nimi wszystkimi.
Byłem zupełnie nie przygotowany, by doradzać ludziom pogrążonym w
desperacji - od prawie dziesięciu lat nie miałem żadnego kontaktu z
seminarium teologicznym, a w dodatku nie oferowano tam wówczas żadnych
kursów z dziedziny nauk psychologicznych. Miałem jednak szczęście, gdyż
dwie rzeczy robiłem dobrze: okazywałem ludziom troskę i słuchałem, co mają
mi do powiedzenia. Mimo to potrzebowałem pomocy. Udałem się do sekretarza
towarzystwa medycznego w hrabstwie Nowy Jork i poprosiłem, by skontaktował
mnie z psychiatrą, który jest wrażliwy na problematykę duchową. Niebawem
przedstawiono mnie jednemu z największych ludzi, jakich kiedykolwiek
znałem. Człowiekiem tym był dr Smiley Blanton, wówczas już starszy pan,
który był w tamtych czasach jednym z najbardziej znanych i szanowanych
psychiatrów. Smiley Blanton był bardzo inteligentnym mężczyzną; jego oczy
błyszczały żywo za szkłami okularów w rogowej oprawie.
Opowiedziałem mu o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazłem - o
niezliczonych ludzkich problemach i o moim braku odpowiedniego
przygotowania. Zapytałem, czy nie mógłby zaofiarować mi jakiejś pomocy.
Jego odpowiedź bardzo mnie zdumiała. Zapytał, czy wierzę w moc modlitwy.
Następnie powiedział mi, że modlił się od dawna o to by pewnego dnia
spotkać pastora, z którym mógłby "stworzyć fuzję dla dobra psychologii i
terapii pastoralnej".
Później obaj byliśmy z tego powodu krytykowani - on przez innych
psychiatrów, ja przez wielu duchownych, w tamtym czasie bowiem między
psychiatrami a duchownymi panowała wzajemna nieufność. W każdym razie
wspólnymi siłami założyliśmy Institutes of Religion and Health (Instytut
religii i zdrowia), który stał się jedną z najbardziej szanowanych klinik
psychiatrycznych i ośrodków szkoleniowych dwudziestego wieku (teraz nosi on
nazwę Blanton Peale Institute).
Dr Blanton przyłączył się do mnie i razem zaczęliśmy doradzać ludziom.
Pewnego dnia powiedział:
- To, co widzimy u tych ludzi, trudno określić inaczej niż jako epidemię.
Oni są chorzy na umyśle i to ujawnia się w całej gamie symptomów
fizycznych.
- Jakiej choroby jest to epidemia, doktorze? - zapytałem.
- To epidemia lęku, po prostu zwyczajnego, starego lęku.
Następnie dodał:
- Niepokój jest wielką plagą współczesnych czasów.
Byłem zaskoczony jego uwagą i zapytałem, czy lęk rzeczywiście powoduje,
że ludzie cierpią na fizyczne dolegliwości. Odpowiedział, że lęk może to
powodować, a teraz dzieje się to na skalę epidemii. Przypominam sobie
słowa, które wypowiedział doktor Blanton: "Lęk jest chorobą najbardziej
subtelną i niszczącą ze wszystkich ludzkich chorób". Tego rodzaju teoria,
wówczas dla mnie całkiem nowa, była zniechęcająca, biorąc pod uwagę wielki
zasięg rozprzestrzeniania się irracjonalnego lęku. Zdesperowany zapytałem:
- Co możemy w tej sprawie zrobić?
Dr Blanton spojrzał na mnie ze spokojem. Wiedziałem, że jest bardzo
wykształconym człowiekiem, prawdziwym człowiekiem nauki. Na początku swojej
kariery naukowej współpracował z Freudem w Wiedniu. Później był związany z
The College of Physicians and Surgeons (Kolegium lekarzy i chirurgów) w
Londynie, a następnie był profesorem na uniwersytecie stanu Wisconsin.
- Synu - powiedział. - Na świecie działają dwie potężne siły, a jedną z
nich jest lęk. Lęk jest największą siłą ze wszystkich, z wyjątkiem jednej -
wiary albo zaufania. Wiara jest najpotężniejszą ze wszystkich sił. Tylko
wiara jest silniejsza od lęku. Jeśli będziemy się jej mocno trzymać, jest
ona w stanie wykorzenić lęk. Wiara czyni cuda.
Dr Blanton urodził się i wychował w górach, w stanie Tennessee. Kształcił
się na Vanderbilt University i we własnych oczach "nadal był prostym
człowiekiem wychowanym przez wierzących rodziców i mocno ugruntowanym w
wierze".
- Tylko tchnij w nich wiarę, Normanie, tylko daj im wiarę. Naucz ich, jak
wierzyć. To jedyne lekarstwo, które może wyleczyć chorobę lęku. Naprawdę,
nigdy w to nie wątp.
- Wiara w co, doktorze Blanton?
- Ty, duchowny, pytasz mnie "wiara w co"? Oczywiście, wiara w dobrego
Boga. Daj mi chwilę, a coś ci przeczytam. - Wziął Biblię leżącą na biurku i
szybko otworzył na odpowiedniej stronicy. Uczynił to tak szybko, iż
wiedziałem, że ten fragment jest mu dobrze znany. - Przeczytam ci urywek
mojego ulubionego psalmu dwudziestego trzeciego: "Chociażbym chodził ciemną
doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są
tym, co mnie pociesza". Posłuchaj, jak wielki ładunek myśli jest w tym
zawarty - kontynuował dr Blanton przewracając kartki do stronicy, gdzie
znajdował się Psalm 34, werset 5. - Tylko posłuchaj tego: "Szukałem Pana, a
On mnie wysłuchał i uwolnił od wszelkiej trwogi". Czy zrozumiałeś? Uwolnił
mnie nie od niektórych moich lęków, lecz od wszystkich. Właśnie takimi mamy
być ludźmi - wierzącymi - i musimy uczynić wierzących z tych biednych ludzi
miotanych lękiem. Kiedy uwierzą, odzyskają zdrowie umysłu i ciała.
Te słowa wywarły na mnie silne wrażenie, wypowiadał je bowiem człowiek,
który z wyróżnieniem ukończył najlepsze szkoły medyczne, ktoś, kto zajmował
jedno z czołowych miejsc w dziedzinie psychiatrii, a jednocześnie człowiek
trzymający się wiary swojego dzieciństwa i wykorzystujący ją w naukowej
praktyce. Mój podziw dla jego postawy nie miał granic, kiedy powiedział:
- Potrafimy poznać, kiedy mówią nam prawdę. Jedną z najmądrzejszych i
najgłębszych prawd usłyszałem wiele lat temu, w naszej szkółce niedzielnej
na wsi. Brzmi ona tak: "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy:
z nich zaś największa jest miłość" (1. List do Koryntian 13,13). Kiedy damy
taką receptę naszemu pacjentowi, otrzyma wskazówkę, jak odzyskać zdrowie i
szczęście.
Najwyraźniej prawda ta zdominowała umysł Smileya, pewnego dnia bowiem
zadzwonił mówiąc mi, że wysyła do mnie jednego ze swoich pacjentów. "Ten
mężczyzna to bardzo religijny człowiek, z dawnej szkoły, dobrze wiesz, że
sam należę do tego rodzaju. Żywi on jednak wątpliwości wobec psychiatrów i
traktuje ich jak osobliwy rodzaj ludzi, których należy unikać. Gdy mu
powiedziałem, że współpracuję z tobą, duchownym, zauważyłem, że zrobiło to
na nim wrażenie. Wierzę, że przyjmie on twoją receptę na lęk, gdyż to
właśnie lęk jest jego problemem i grozi zrujnowaniem jego życia. Dlatego
daj mu wiarę". Kiedy podał mi nazwisko pacjenta, byłem zupełnie zaskoczony.
Okazał się nim jeden z czołowych przemysłowców działających w naszym kraju.
Powiedzmy, że nazywał się Jones.
Kiedy pan Jones zjawił się w moim gabinecie, natychmiast ujawnił swoje
menedżerskie umiejętności, jasno opisując swój problem. W całym
dotychczasowym przebiegu swojej kariery odznaczał się umiejętnością
wnikliwego analizowania problemów i szybkiego podejmowania decyzji. Sądząc
po odnoszonych przez niego sukcesach, odsetek dobrych decyzji był w jego
przypadku bardzo wysoki. Jednak ostatnio wszystko wskazywało, że jego dawna
zdolność podejmowania decyzji opuściła go. Gdy w końcu po wielu trudach i
mozołach podejmował jakąś decyzję, nie dawał mu spokoju lęk, że była ona
błędna. Powiedział, że jego współpracownicy o tym wiedzą i starają się
pomóc mu to ukryć, lecz taki stan rzeczy nie może już dłużej trwać. Jego
zdrowie również od tego ucierpiało. Potrzebował pomocy.
Na moje pytanie, czy wcześniej miewał lęki, odparł, że gdy był
nastolatkiem brakowało mu pewności siebie. Wydawało mu się, że
przezwyciężył wówczas ten problem. Kiedy jednak objął swoją wysoką posadę,
dawna niepewność powróciła w jeszcze bardziej niebezpiecznej formie niż ta,
jaką znał do tej pory.
Wypytywałem go o to wszystko pełen współczucia, to bowiem, o czym
opowiadał, było również częścią mojej własnej historii. Gdy powiedziałem mu
o tym, zapytał:
- Jak zatem zapanowałeś nad własnymi lękami?
- Wyobrażałem sobie, że usuwam lęk z mojego umysłu, a następnie w jego
miejscu umieszczam wiarę. Czyniłem to tak długo, aż upewniłem się, że wiara
zajęła swoje miejsce.
- To jak w jakimś mechanizmie? - zapytał.
- Tak. Wtedy zacząłem żyć w wierze, nadziei i miłości. Czy znasz trzy
ważne słowa?
- Pewnie. Wiara, nadzieja i miłość.
Wypisałem mu "receptę". Przed podjęciem każdej decyzji miał ją przemyśleć
i pomodlić się o pomoc, a następnie wierzyć, że ją otrzymał. Potem, kiedy
już będzie całkowicie spokojny, miał podjąć decyzję, oddać sprawę w Boże
ręce i o niej zapomnieć.
- Czy znasz Krafta, tego, który jest właścicielem fabryki serów? -
zapytałem.
- Tak. To znakomity przedsiębiorca i dobry kolega.
- Kraft opowiadał mi, że gdy zaczynał rozkręcać swój interes, osobiście
rozwoził ser wozem konnym. Miał wtedy konia o imieniu Paddy. Kiedy rozwoził
sery, mówił głośno o swoich problemach, a Paddy strzygł w odpowiedzi
uszami. Jeśli miał podjąć decyzję w czwartek do południa, rozmyślał i
zastanawiał się nad tym. Później traktował dominującą i stale powracającą
myśl jako wskazówkę dla siebie. Kiedyś Kraft powiedział mi: "Decyzje, które
podjąłem w taki sposób, okazały się w bardzo dużym procencie decyzjami
trafnymi".
Pan Jones zauważył:
- To ma sens. Spróbuję tej samej metody.
Po kilku tygodniach powiedział mi o swoich postępach. Jego lęki w końcu
zniknęły i znowu mógł jasno myśleć. Poprawie uległo również jego zdrowie.
- Lęk omal nie zrujnował mojego życia, lecz gdy zacząłem żyć wiarą,
okazała się ona silniejsza od lęku - stwierdził.
Za każdym razem, gdy lęk zapuka do drzwi twojego umysłu, zadaj sobie
pytanie, co najgorszego może się wydarzyć. Następnie zastanów się, czy
kiedykolwiek coś takiego ci się przydarzyło. Jakie jest prawdopodobieństwo,
że teraz się zdarzy? Czy prawdopodobieństwo, że stanie się to co najgorsze,
nie jest daleko mniejsze od prawdopodobieństwa, że tak się nie stanie?
W czasie wojny wietnamskiej prezydent Nixon poprosił mnie, abym pojechał
na front i przemawiał do żołnierzy, bym podtrzymał na duchu naszych
chłopców na polu walki i odwiedził rannych w szpitalach.
Początkowo wzdrygałem się na myśl o tej misji. Powiedziałem:
- Panie prezydencie, czy mogę panu przypomnieć, że jestem już mocno po
trzydziestce i że istnieje coś takiego jak przepaść międzypokoleniowa?
Odpowiedź prezydenta była charakterystyczna:
- Tam, dokąd idziesz, nie ma takiej przepaści między prawdziwymi
mężczyznami.
- Dobrze, a co powinienem powiedzieć naszym chłopcom walczącym na
froncie? - zapytałem.
- Powiedz im to samo, co zwykle mówisz w kościele, zwracaj się do nich
dokładnie tak samo. Odwiedzając rannych, usiądź przy ich łóżku i pomódl się
z nimi.
Jego słowa były naprawdę poruszające. I pojechałem.
W Wietnamie przygotowano dla mnie bardzo szczegółowy rozkład zajęć. Mój
stopień na polu walki odpowiadał randze generała brygady. Przydzielono mi
do pomocy pułkownika, dostałem helikopter, abym mógł się sprawnie poruszać,
a dwa samoloty eskortowały nas, gdy znajdowaliśmy się w powietrzu.
Przemawiałem do żołnierzy w wielu rejonach kraju. Jednak w mojej pamięci
najbardziej zapadło nabożeństwo żałobne dla siedmiu żołnierzy piechoty
morskiej, którzy polegli na wysuniętym przyczółku frontu. Na wzgórze numer
55 przylecieliśmy helikopterem. Ponieważ zostało ono ostrzelane gęstym
ogniem z broni maszynowej, wokół nie było żadnej roślinności. Wzgórze było
otoczone workami z piaskiem i innymi rodzajami umocnień. Żołnierze spali w
namiotach.
Powitał mnie generał Simpson z marines, siwowłosy amerykański żołnierz.
Polubiłem go od pierwszego spojrzenia, był bowiem przykładem prawdziwego
mężczyzny. Na zewnątrz wydawał się szorstki, lecz we wnętrzu kryło się
kochające serce. Zabrał mnie do małej chaty, bym mógł się zapoznać z
kapelanami wojskowymi. Cóż to byli za mężczyźni! Spotkałem niewielu im
równych.
Zapytałem rzymskokatolickiego kapelana:
- Proszę księdza, na czym polegają księdza obowiązki?
- Dwa razy w tygodniu idę dwadzieścia mil w dżunglę na daleko wysuniętą
pozycję i udzielam Najświętszego Sakramentu sześciu żołnierzom.
- Czy jest to niebezpieczne?
- Tak - odpowiedział. - Lecz to tak już jest.
- Czy ksiądz zgłosił się na ochotnika, aby to robić?
- Oczywiście, że tak.
- Dlaczego? - zapytałem.
Jego odpowiedź wyjaśniała wszystko:
- Jako pasterz poświęciłem moje życie, aby służyć z oddaniem ludziom,
zawsze gdy znajdą się w wielkiej potrzebie.
Później generał zawiózł mnie do małego prowizorycznego ołtarza
ustawionego na placu, na którym znajdowało się ośmiuset żołnierzy. Wysoko w
górze powiewały na wietrze flagi: amerykańska i południowowietnamska. W
oddali widziałem bombowce B-52 zrzucające bomby na dżunglę, na domniemane
pozycje wroga. Wzgórza widoczne na horyzoncie nosiły takie nazwy, jak:
Arizona Territory, Dodge City czy Charley's Ridge.
Na koniec mój wzrok spoczął na ośmiu karabinach wbitych bagnetami w
ziemię. Na kolbie każdego znajdował się hełm, który symbolizował jednego z
ośmiu żołnierzy, którzy zginęli w bitwie, jaka rozegrała się w kanionie
Pipestone. Wszyscy widzieliśmy go w oddali.
Żołnierze siedzieli na ziemi, zwróceni twarzami w moją stronę.
Powiedziałem do generała:
- Nie wiem, czy poradzę sobie z tym zadaniem, generale. Nie żyję w tym
samym świecie, co ci chłopcy. Jestem cywilem, starszym człowiekiem.
- Ja też nie jestem młody, doktorze. To moi chłopcy. - Dał mi do
zrozumienia, że jest dla nich kimś w rodzaju ojca. Nawiązując do mojego
pytania powiedział: - Pytasz mnie, o czym im powiedzieć? Mów im o Bogu i o
nieśmiertelności. Mów o tym także mnie, niektórzy bowiem z tych chłopców za
kilka dni sami mogą być martwi. Być może jest to ostatni raz, gdy będą
mogli o tym usłyszeć.
Miałem okazję powiedzieć tym młodym Amerykanom o największej prawdzie.
Gdy mówiłem, zwróciłem uwagę, jak chciwie chwytali każde słowo, jak
wsłuchiwali się w każdą sylabę, jakby od niej zależało ich życie. Z całych
sił starałem się, by moje przesłanie było Słowem Życia. Chociaż silny wiatr
poruszał flagami, wśród zgromadzonych panowała głęboka cisza. Później
powstał czarnoskóry sierżant i zaśpiewał pieśń: "How Grat Thou Art" ("Jak
wielki jesteś, Boże") - już nigdy więcej nie słyszałem tak wspaniałego jej
wykonania. Później żołnierze odśpiewali hymn marines. Padła komenda i
zostało udzielone błogosławieństwo.
Gdy generał Simpson odprowadzał mnie do helikoptera, wszyscy żołnierze na
wielkim placu stali na baczność. Wszedłem na pokład helikoptera. Spojrzałem
za siebie i zobaczyłem salutującego generała, a wraz z nim cały pułk.
Pomyślałem: "Komu oddają te honory? Z pewnością nie salutują mnie, przecież
jestem tylko cywilnym duchownym". Wtedy zrozumiałem, że oddawali honory
najgłębszej prawdzie, która została zasadzona w ich myślach i życiu.
Gdy stałem w wejściu helikoptera, z całej mocy pragnąłem zachować w
pamięci tę scenę. Pragnąłem zachować ją w pamięci na zawsze, tak bym jej
nigdy nie zapomniał. Widziałem, jak stali salutując, otoczeni wijącymi się
wzgórzami.
Nie jestem osobą skłonną do salutowania i na pewno nie jestem żołnierzem.
Zrobiłem więc to, co każdy Amerykanin starej daty zrobiłby na moim miejscu.
Pomachałem im na pożegnanie. I nagle stała się rzecz zdumiewająca: wszyscy
od generała w dół przestali salutować i stali się dawnymi amerykańskimi
chłopcami, machającymi na pożegnanie pastorowi, który przyjechał do nich z
Ameryki, z ich ojczyzny, by wesprzeć ich duchowo.
Gdy usiadłem na moim miejscu i zapiąłem pasy, spojrzałem po mężczyznach
znajdujących się w helikopterze. Wszyscy robili to, co ja - ocierali łzy,
wszyscy bowiem byliśmy przez kilka chwil pod urokiem nieśmiertelności.
Jednym z najbardziej inspirujących ludzi, jakich znałem, był William H.
Danforth, założyciel firmy Ralston Purina Company. Napisał on maleńką
książkę zatytułowaną "I Dare You" ("Moje wyzwanie dla ciebie"), która
wywarła bardzo dobroczynny wpływ na mnie i na wielu innych ludzi. Jako mały
chłopiec pan Danforth był bardzo chorowity. Miał jednak szczęście - w
jednej klasie miał nauczyciela, który był pozytywnie myślącym człowiekiem.
Nauczał swoich uczniów starej amerykańskiej filozofii mówiącej, że mogą być
kim tylko zechcą, jeśli będą ciężko pracować, by osiągnąć swój cel, będą
mieli silny charakter oraz wiarę w Boga i w samych siebie. Nauczyciel
szczególną sympatią darzył młodego Billa Danfortha, w tym małym chorowitym
chłopcu wyczuwał bowiem wielkie możliwości.
- Rzucam ci wyzwanie, Williamie, byś stał się najzdrowszym chłopcem w tej
szkole. Możesz nim być. Rzucam ci wyzwanie, byś stał się tym, kim możesz
być - powiedział.
Wyzwanie to obudziło w tym wątłym chłopcu chęć do walki. Zaczął stosować
wszystkie zasady zdrowego odżywiania i ćwiczeń fizycznych. Nigdy nie palił
ani nie pił, nigdy nie przyjmował niczego, co nie budowałoby jego fizycznej
siły. W końcu przewyższył wszystkich swoich rówieśników.
Pewnego dnia, gdy miał już osiemdziesiąt sześć lat, zabrał mnie na lunch
do miejscowego hotelu. Gdy mieliśmy się rozstać, zapytałem, jakie ćwiczenia
stosuje, że utrzymuje się w tak dobrej formie. Staliśmy w zatłoczonym hallu
hotelowym.
- Pokażę ci, zdejmij marynarkę - powiedział.
I tam, w tym pełnym ludzi hallu hotelowym, ku radości tłumów, które
zebrały się wokół nas, zademonstrował swoje pełne wigoru ćwiczenia, które
obejmowały także ćwiczenia wykonywane w pozycji leżącej na podłodze. Razem
z nim machałem nogami w powietrzu i robiłem pompki. Tłum nagrodził nas
owacją, ponieważ wszyscy ludzie w mieście po prostu go uwielbiali.
- Nigdy nie przestawaj mówić ludziom o pozytywnym myśleniu, bowiem, by
mieć silne, zdrowe ciało, trzeba mieć trzeźwy, zdrowy umysł - powiedział,
gdy się rozstawaliśmy.
Na pożegnanie tak mocno uścisnął moją dłoń, że czułem to jeszcze przez
kilka minut. Jest faktem nie podlegającym dyskusji, że zdrowy umysł
prowadzi do zdrowia fizycznego.
Oswald Chambers, wielki szkocki myśliciel, jak echo powtarza tę samą
myśl: "Zdrowie to stan równowagi między życiem fizycznym a zewnętrzną
naturą. Zdrowie można utrzymać jedynie dzięki wystarczającej wewnętrznej
witalności przeciwstawiającej się wpływom zewnętrznym. Wszystko, co
znajduje się na zewnątrz mojego fizycznego ciała, jest zaprojektowane w
taki sposób, aby pozbawić mnie życia. Te rzeczy, które pozwalają mi być
aktywnym, gdy żyję, doprowadzają do rozpadu mojego ciała, gdy jestem
martwy. To samo jest prawdą o życiu wewnętrznym - muszę walczyć. W ten
sposób powstaje wewnętrzna równowaga, nazywana pozytywną wiarą. W
dziedzinie moralności jest podobnie. Wszystko, co nie uczestniczy w naturze
cnoty, jest nieprzyjacielem cnoty, która znajduje się we mnie. Od mojego
moralnego formatu zależy, czy to pokonam i będę czynił dobro. Natychmiast
podejmuję walkę i w tym znaczeniu jestem istotą moralną. Żaden człowiek nie
jest z natury cnotliwy i nic na to nie może poradzić, cnotę bowiem można
jedynie zdobyć".
Lynn Andrews, autorka książki zatytułowanej "Medicine Woman" ("Kobieta
lecząca") pisze: "Życiowe siły wylewają się z ciebie przez otwory, jakie
robisz we własnym życiu, ulegając różnorodnym uzależnieniom. Najgorsze zaś
są uzależnienia emocjonalne, takie jak uzależnienie od smutku, od chaosu,
poczucia, że nie jesteś wystarczająco dobra".
Carl Simonton, współautor książki pod tytułem "Getting Well Again" ("Jak
powrócić do zdrowia"), wypowiada tezę: "Zdrowie jest naturalnym stanem
ludzkości. Kiedy jesteśmy w harmonii ze sobą, czujemy się lepiej, odczuwamy
więcej radości i jesteśmy zdrowsi. Traktuję leczenie jako system
pozytywnego sprzężenia, a chorobę jako formę sprzężenia negatywnego".
Wszystko to potwierdza jedynie nasze twierdzenie, że wiele zaburzeń ma
źródło w niezdrowych wzorcach myślenia.
Właściwe myślenie jest zawsze korzystne dla zdrowia i w naturalny sposób
przywraca równowagę. Hipokrates, patron lekarzy żyjący w latach 460 - 370
p.n.e., powiedział: "Naturalna siła uzdrowicielska w każdym z nas jest
największą siłą przyczyniającą się do wyzdrowienia".
Umysł, poddany właściwej kontroli, może zrobić prawie wszystko. Możesz w
myślach wytyczyć sobie drogę prowadzącą przez przeciwności, możesz wymyślić
swój sposób rozwiązania problemów. Umysł jest potężnym instrumentem,
którego niewielu ludzi używa w całej pełni. Jeśli umysł funkcjonuje w
oparciu o zasady wiary, człowiek może dokonywać rzeczy zdumiewających.
Niezależnie od tego, ile masz kłopotów i jak trudne może być dalsze
kroczenie naprzód, utrzymuj swoje myśli na wysokim, pozytywnym poziomie.
Bądź człowiekiem wiary, mocnym pozytywnym wierzącym - i to niezależnie od
tego, jak jest ci trudno czy jak beznadziejna może wydawać się sytuacja, w
której się znalazłeś.
Nie pozwól sobie na to, by uwierzyć w ponurą wyrocznię Samuela Butlera,
iż życie jest, jednym długim procesem stawania się zmęczonym", czy
poglądowi Sigmunda Freuda, że "naczelnym obowiązkiem istoty ludzkiej jest
przeżyć życie". Wierz w to, że życie jest czymś, co można uchwycić w swoje
ręce, że można wskoczyć mu na grzbiet i nad nim zapanować. Zawsze pamiętaj,
że jest w tobie więcej siły, niż sobie wyobrażasz. Nic cię nie powstrzyma,
jeśli postanowisz zapanować nad biegiem spraw.
Zaczerpnij ze swoich fantastycznych zasobów wewnętrznej mocy, ponieważ
ona znajduje się w tobie i czeka, aż jej użyjesz. "Fantastyczna" to jedyne
słowo, które właściwie ją opisuje. Pamiętaj, aby zawsze myśleć, że
potrafisz, jeśli tylko myślisz, że potrafisz.
Opowiem dla przykładu historię, o której przeczytałem w gazecie.
Pewien farmer stał przed stodołą i patrzył, jak mała ciężarówka szybko
jedzie przez pole. Za kierownicą siedział jego czternastoletni syn. Chłopak
był zbyt młody, by otrzymać prawo jazdy, lecz miał bzika na punkcie
samochodów, poza tym wydawało się, że potrafi sobie poradzić. Ojciec
pozwolił mu jeździć małą ciężarówką po całej farmie, pod warunkiem, że
będzie się trzymał z daleka od dróg publicznych.
Nagle ku swemu przerażeniu ojciec dostrzegł, że samochód wpadł do rowu.
Szybko pobiegł na miejsce wypadku i zobaczył, że w rowie stała woda, a
chłopiec uwięziony pod ciężarówką leży z głową częściowo zanurzoną w
wodzie.
Ten farmer był niskim człowiekiem. Według relacji zamieszczonej w gazecie
miał około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i ważył siedemdziesiąt
kilogramów. Jednak bez chwili wahania wskoczył do rowu i podniósł
ciężarówkę na tyle wysoko, że parobek, który nadbiegł tuż za nim, mógł
wyciągnąć nieprzytomnego chłopca. Natychmiast przyjechał miejscowy lekarz,
opatrzył siniaki chłopca i stwierdził, że nie doznał on żadnych innych
obrażeń.
Tymczasem ojciec zaczął się dziwić: podniósł tę ciężarówkę bez
zatrzymania się choćby na chwilę i zastanowienia, czy da radę. Z czystej
ciekawości spróbował jeszcze raz. Nie mógł jej ruszyć. Lekarz powiedział,
że był to cud. Wyjaśnił, że ludzki organizm czasami w sytuacjach
krytycznych reaguje uwolnieniem olbrzymiej dawki adrenaliny do krwi, dając
nam w ten sposób dodatkowe siły. Było to jedyne wytłumaczenie,
jakie mógł zaoferować.
Oczywiście, zdolność do wydzielenia dużej ilości adrenaliny rzeczywiście
cechuje pewne gruczoły wewnętrzne. Przecież gdyby nie istniały, nie mogłyby
zostać uaktywnione. Normalna osoba ma w rezerwie dużo ukrytej energii
fizycznej. Jednak doświadczenia takie mówią nam o jeszcze ważniejszym
fakcie: farmerowi przydarzyło się coś, co spowodowało tak nieoczekiwany
przypływ nadnaturalnej siły. Było to coś więcej niż reakcja fizyczna. Były
w to zaangażowane również siły umysłu i ducha. Reakcja jego umysłu, gdy
ujrzał, że syn może umrzeć, skłoniła go do skoczenia na ratunek bez żadnego
zastanowienia, byle tylko jak najszybciej wyjąć chłopca spod ciężarówki.
Takie kryzysowe sytuacje wyzwalają zdumiewające ukryte siły, które możesz
nazwać duchową adrenaliną, a gdy określona sytuacja wymaga większej siły
fizycznej, ten stan umysłu ją wytwarza. Ludzie, którzy wierzą, czerpią z
rezerw ukrytej mocy.
Jeden z moich przyjaciół, Beverly Kelly, był dyrektorem działu reklamy w
cyrku o nazwie Ringling Bros., Barnum & Bailey Circus.
Zapraszał mnie na coroczne otwarcie sezonu w Madison Square Garden i
razem szliśmy na przedstawienie.
Kiedyś zapytałem:
- Bev, czy lubisz swoją pracę?
Jego odpowiedź była klasyczna:
- To, co robię, to coś więcej niż praca.
Wskazując na kopułę cyrku, gdzie występowały "odważne diabły, z
największą łatwością bujające w powietrzu" na wysoko umieszczonych
trapezach, powiedział:
- Przypomina mi to historię, którą powinieneś wykorzystać w swojej mowie
czy książce.
I opowiedział mi następującą cyrkową historię, która ilustruje tajemnicę
sukcesu.
Pewien mały chłopiec był pod silnym wrażeniem ćwiczeń na trapezie,
wykonywanych wysoko pod kopułą cyrku. Postanowił, że zostanie wielkim
artystą cyrkowym. Przeszedł przez cały trening i szkolenie. Wreszcie
nadszedł dzień, kiedy po raz pierwszy miał wystąpić przed licznie
zgromadzoną publicznością. Spojrzał w górę na trapez i nagle wyobraził
sobie, że spada na piach areny. Wpadł w wielkie przerażenie i krzyknął do
swojego instruktora:
- Nie potrafię tego zrobić. Po prostu nie potrafię!
Instruktor dobrze wiedział, że chłopak potrafi. Miał jedynie tremę.
Doświadczony nauczyciel powiedział spokojnie:
- Potrafisz to zrobić, synu. Posłuchaj, jak to zrobić. Przerzuć serce
ponad trapezem, a twoje ciało podąży za nim.
Ta historia opowiedziana przez Beva Kelly zawsze mi pomagała, gdy
stawałem przed wielką widownią i miałem wygłosić mowę. Pomogła też innym
ludziom znajdującym się w sytuacjach kryzysowych: "Przerzuć swoje serce
przez poprzeczkę, a ciało podąży za nim".
W każdym człowieku kryje się niezwykła moc. Jest to niesłychana,
pozytywna siła. To właśnie ta moc uzdrawia nas i zachowuje przy zdrowym
umyśle, duchu i ciele.
Na zakończenie tego rozdziału chciałbym zacytować kilka mądrych słów z
naprawdę wspaniałej książki mojego przyjaciela Bernie S. Siegela,
zatytułowanej "Peace, Love and Healing" ("Pokój, miłość i uzdrowienie").
Bernie pisze: "Dotarłem do rdzenia własnej osoby poprzez medytację.
Jednak, niezależnie od tego, w jaki sposób tam dotrzesz, będziesz wiedział,
że dotarłeś do tego spokojnego, cichego miejsca w centrum twojego
jestestwa, gdzie umysł i ciało łączą się ze sobą. Przeżycie to przypomina
powrót do domu... A dom jest miejscem, w którym można rozpocząć leczenie -
we wnętrzu twojego prawdziwego, unikalnego i autentycznego ja".
Osiągnięcie tego, co ma jakąś wartość, jest trudne i wymaga wysiłku woli,
wyczucia kierunku, wyznaczenia celów, potykania się, upadania, podnoszenia
się i zdecydowanego zmierzania naprzód, pomimo przeszkód. Jednak
przezwyciężenie zabijającej radość pustki i zastąpienie jej niezmąconą
radością i zadowoleniem jest tego warte.
Aby zacząć się zmieniać, zapamiętaj dobrze sześciowyrazowe zdanie.
Powtarzaj je wiele razy dziennie, dopóki w nie nie uwierzysz:
"Sytuacja może zmienić się na lepsze. Sytuacja może zmienić się na
lepsze." ... i czyń tak, aż nadejdzie ten wspaniały dzień, kiedy będziesz
mógł potwierdzić: "Sytuacja zmieniła się na lepsze!"
Kiedy będziesz myślał o wielkich rzeczach i modlił się do Boga o
prowadzenie, dzień zwycięstwa nigdy nie będzie zbyt odległy.
Rozdział 10
Więcej na temat
uzdrowicielskiej mocy umysłu
Nowe odkrycia medyczne, które zostały ogłoszone w ostatnim czasie,
wskazują, że zmiana sposobu myślenia pomaga człowiekowi być zdrowszym i
szczęśliwszym.
Oczywiście, zasady, na które odkrycia te zwracają uwagę, są stare jak
świat. Duchowni różnych religii, księża i rabini, nauczali o nich od
wieków. Dzisiaj, po wielu latach badań, nauki medyczne umieściły na nich
swój znak aprobaty, uznając je za efektywne i praktyczne.
W jednym z wcześniejszych rozdziałów wspominałem o nowej nauce zwanej
psychoimmunologią. Jest ona tematem artykułu, jaki ukazał się w magazynie
"New York Times" (numer z 20 kwietnia 1989 roku):
"Psychologowie i immunologowie gromadzą nowe, zdumiewające dowody
wskazujące na to, że przemiana stanu umysłu pacjenta może przyczynić się do
zwiększenia siły jego systemu immunologicznego. Odkrycia te są pierwszym
owocem połączenia psychologii i immunologii - dwóch dziedzin wiedzy, które
w przeszłości nie miały ze sobą dosłownie nic wspólnego. Nowa dyscyplina
naukowa, która powstała w rezultacie tego mariażu, psychoimmunologia, stara
się odkryć związki łączące emocjonalne życie człowieka z wzrostem i
spadkiem sprawności jego systemu immunologicznego, stanowiącego
odpornościową linię obronną organizmu przeciwko bakteriom, wirusom i
komórkom nowotworowym."
Raz jeszcze przytoczę słowa wielkiego badacza medycyny Berniego S.
Siegela. Cytat pochodzi z jego książki zatytułowanej "Peace, Love and
Healing" ("Pokój, miłość i uzdrowienie"). Siegel pisze tam: "Im pełniej
rozumiemy, że nasze ciało i umysł stanowią jedność, tym trudniej nam
rozpatrywać je w oderwaniu od siebie. To, co znajduje się w naszej głowie,
zwykle całkiem dosłownie, rzec by można niejako anatomicznie, przenosi się
na nasze ciało. Wszystko, co daje nadzieję, kryje w sobie lecznicze
właściwości".
Kilka lat temu mój lekarz, Louis Bishop, bardzo dobrze znający powyższe
zasady, przysłał do mnie pewnego człowieka, bym udzielił mu porady.
Mężczyzna ten dowlókł się do mojego biura, opadł na krzesło i, nieobecny
myślami, powiedział przeciągając sylaby:
- To zabawne, nie czuję się dobrze, nie jestem w formie. A przecież tak
się dziwnie składa, że mamy tego samego lekarza. Przeprowadził rutynowe
badanie, a następnie poradził: "Lepiej idź do Normana Pealea".
Mężczyzna odchylił się do tyłu na krześle i powiedział z zagadkowym
wyrazem twarzy:
- A teraz, powiedz mi proszę, dlaczego tak uznany ekspert w dziedzinie
medycyny, jak doktor Bishop, miałby odsyłać jednego ze swoich pacjentów do
autora książek, a w dodatku duchownego? Moim zdaniem to zupełnie nie ma
sensu. W każdym razie, przyszedłem i oto jestem do twojej dyspozycji.
- Rzeczywiście wydaje się to dziwne. Doktor Louis Bishop ma wszelkie
kwalifikacje, by poradzić sobie z twoim przypadkiem - odparłem. Po krótkiej
przerwie dodałem: - Chyba, że chciał, abyś usłyszał coś, o czym może wcale
nie chcesz usłyszeć.
Przechylił się na swoim krześle i spojrzał na mnie nieco zdziwiony.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu patrząc sobie w oczy. Następnie
powiedziałem:
- Powiedz mi, kogo i dlaczego nienawidzisz.
Poczerwieniał na twarzy i po raz pierwszy wyprostował się na krześle,
następnie burknął:
- To nie twoja sprawa, a poza tym, co to ma wspólnego z moim stanem?
- To jest moja sprawa - naciskałem dalej. - Właśnie dlatego doktor
przysłał cię do mnie. Znam metody Louisa Bishopa. Najwyraźniej sądzi, że
problem odpowiedzialny za twój niski poziom energii i fizyczną niemrawość
jest zlokalizowany w twoim umyśle.
Chciał przerwać, lecz podniosłem rękę dając znak, że chcę skończyć.
- Poza tym, gdy idziesz do doktora Bishopa po diagnozę, zaprasza cię do
gabinetu i prosi, byś rozebrał się do bielizny. Moja praca polega na
badaniu umysłu. Dlatego, jeśli chcesz powrócić do zdrowia, będziesz musiał
odsłonić przede mną swój proces myślenia.
Spostrzegłem, że był nieco zaskoczony moimi argumentami. Mój mały wykład
zakończyłem słowami:
- Kiedy uleczymy twój umysł, to zważywszy na twoje warunki fizyczne,
będziesz jednym z najzdrowszych mężczyzn w mieście.
W końcu, zrozumiawszy do czego zmierzam, skapitulował, najwyraźniej
przekonany o dużym wpływie związku między umysłem i ciałem na nasz stan
zdrowia. Opowiedział mi o swojej nienawiści do pewnego człowieka, jego
dawnego przyjaciela. Z pociemniałą od gniewu twarzą wylał z siebie
olbrzymią ilość resentymentu - potrzebował prawie godziny na wydobycie z
siebie tych emocji. Kiedy skończył, natychmiast przeszedł do omawiania
kolejnych wrogów, a ja doszedłem do wniosku, że stracił dużą ilość energii
fizycznej mając tak wiele obiektów nienawiści.
Kiedy jego małe katharsis dobiegło końca, zapytałem:
- Czy to wszystko?
Przypomniał sobie o jeszcze jednym człowieku, którego ze złością określi
jako "S. O. B". Ta sprawa pochłonęła kolejnych dziesięć minut. W końcu
odetchnął głębiej i po raz pierwszy, od czasu gdy wszedł do mojego
gabinetu, rozluźnił się, o czym też mi powiedział.
- Pozbyłem się tego wszystkiego - wyznał.
A później zrobił coś dziwnego. Wstał i wyprostował się. Wyciągnął ręce do
góry, nad głowę, tak daleko, jak mógł, i wykrzyknął:
- Wiesz co? Czuję się dobrze! - Przez chwilę zawahał się. - Naprawdę
czuję się dobrze!
Odpowiedziałem, że jego pozytywne odczucia były naturalne, uwolnił bowiem
swój umysł od całej masy chorobliwych emocji, które dźwigał od dłuższego
czasu. Odszedł - wyprostowany, całkiem odmieniony człowiek. Stało się to
jednak dopiero po tym, gdy dałem mu do zrozumienia, że nie skończyliśmy
jeszcze z jego przypadkiem.
- Potrzebujemy przynajmniej jeszcze jednej sesji - powiedziałem. - Wtedy
przepiszę "receptę dla twojego umysłu", która pomoże ci odzyskać pełne
zdrowie.
Nie spierał się ze mną, a gdy wyszedł, powiedziałem mojej sekretarce, by
zaplanowała z nim kolejną sesję w ciągu następnych trzech dni. Nie
chciałem, by mój "pacjent" miał nawrót choroby.
Kiedy zjawił się na kolejną sesję po obiecaną receptę, powiedział mi, że
czuje się lepiej, niż się czuł "od dłuższego czasu".
- To dobrze - odparłem. Teraz przeczytam ci jedyną w swoim rodzaju
receptę. Będziesz zaskoczony, może zły, ale potraktuj ją poważnie. Wierz
mi, pomoże ci.
Zacząłem czytać:
"Przebacz temu, kto wyrządził ci krzywdę. Pomyśl życzliwie o każdej z
osób, której nienawidzisz. Jeśli komuś wyrządziłeś zło, spróbuj to
naprawić. Gdyby twoje starania zostały odrzucone, zachowaj dobre uczucia
dla tej osoby i zapewnij ją o swojej życzliwości. Unikaj popełniania
podobnego błędu w swoim postępowaniu. Przyznaj się przed sobą do swoich wad
i słabości i próbuj się ich pozbyć."
Mężczyzna patrzył na mnie zamyślony. Po dłuższej chwili wstał, pożegnał
się i powiedział:
- Dziękuję. Nigdy tego nie zapomnę.
W kilka tygodni później, kiedy byłem w gabinecie doktora Louisa Bishopa
na rutynowym badaniu, ten powiedział:
- Czy pamiętasz tego mężczyznę, którego do ciebie wysłałem (wymienił jego
nazwisko)? Nie wiem, co mu zaaplikowałeś, lecz to podziałało. Teraz cieszy
się dobrym zdrowiem, ma dobrą postawę i jest silny.
Cytuję tę historię, ponieważ w obrazowy sposób ilustruje relację pomiędzy
zdrowiem psychicznym i fizycznym. Inni, którym przepisałem podobne
leczenie, nie odzyskali zdrowia w takiej pełni. Pragnienie poprawy jest w
tym przypadku bardzo ważnym czynnikiem - jest potrzebne, by podbudować
prawdziwą wiarę. Wiele prawdy kryje się w stwierdzeniu: "Jeśli będziecie
mieć wiarę jak ziarnko gorczycy (...) nic niemożliwego nie będzie dla was"
(Ew. Mateusza 17,20). Nie chodzi tutaj tylko o intensywność czyjejś wiary,
lecz także o jej jakość. Człowiek, którego posłał do mnie dr Bishop, miał
zdolność wierzenia.
Owa pozytywna wiara czy też oczekiwanie, że sprawy ułożą się lepiej,
została uznana za wartościową z medycznego punktu widzenia przez dr.
Willarda A. Krehla, emerytowanego profesora medycyny na Uniwersytecie
Tomasza Jeffersona w Filadelfii. Pisze on:
"(...) nadzieja pacjenta odgrywa ważną rolę w przyjmowaniu wszelkich
lekarstw - nawet witamin i aspiryny. Dobrzy lekarze zdają sobie z tego
intuicyjnie sprawę i to właśnie jest powodem, dla którego dają swoim
pacjentom nie tylko recepty, lecz również słowa zachęty: Właśnie to
sprawia, że poczujesz się lepiej".
Krehl wspomina, że spotkał kiedyś lekarza, który nosił ze sobą aspirynę w
"sześciu różnych kolorach, by wywołać u pacjentów efekt placebo. Jeśli
pacjent mówił, że niebieska pastylka mu nie pomogła, dawał mu czerwoną -
lub innego koloru - i to mogło pomóc. Nikt nie może ignorować efektu
placebo * (placebo - lek obojętny, dany pacjentowi dla osiągnięcia skutku
psychologicznego - przyp. tłum). Jeśli uważasz, że coś ci pomoże, masz
większe szanse, że tak się rzeczywiście stanie".
Dr Krehl, który ma również tytuł doktora w dziedzinie biochemii, powiada:
"To oczekiwanie rozciąga się również na choroby nowotworowe, przy których
złe nowiny są zawsze traumatyczne. Postawa pacjenta natychmiast staje się
negatywna. Człowiek zaczyna się obawiać, że umrze; od twoich uczuć w
znacznej mierze zależy to, jak żyjesz. Lekarstwo musi być podawane wraz z
silnym duchowym wsparciem", podkreśla dr Krehl. "Pacjent musi rozwinąć w
sobie poczucie wiary nie tylko w lekarza i podawane lekarstwo, lecz, co
najważniejsze, w samego siebie. Musi sobie powiedzieć: Na Boga, zamierzam
zwyciężyć to paskudztwo. Jest to szczególnie ważne w przypadku raka",
dodaje. "Wierzę, że silne wsparcie połączone z wiarą w jego skuteczność na
pewno nie zaszkodzi, a często może pomóc. Zdrowa komórka jest silniejsza od
komórki nowotworowej. Wzmocnienie jej w naturalnym środowisku, w którym
istnieje, stwarza większą szansę pokonania komórek rakowych. Tak jak przez
niewłaściwe myślenie możesz się nabawić choroby, przez myślenie odpowiednie
możesz znaleźć drogę prowadzącą do wyzdrowienia", konkluduje.
W artykule zamieszczonym w magazynie "Time" (numer z 12 marca 1990 roku)
zatytułowanym "Can the Mind Help Cure Disease?" ("Czy umysł może pomóc w
wyleczeniu z choroby?") została omówiona rola emocji w profilaktyce
medycznej i w leczeniu chorób. Autorzy wskazują, że "odkrycia współczesnej
nauki pozwalają na precyzyjne mierzenie wpływu umysłu na zdrowie fizyczne".
W artykule cytuje się między innymi dr. N. Herberta Spectora, neurologa z
National Institutes of Health (Narodowego Instytutu Zdrowia), który
powiada, że gdy badaczom uda się opracować kliniczne terapie obejmujące
jednocześnie umysł i ciało, "w praktyce medycznej dokona się prawdziwa
rewolucja".
W dalszej części artykułu zostały omówione pozytywne rezultaty
zastosowania psychoterapii i relaksacji w leczeniu pacjentów chorych na
raka piersi, na nadciśnienie tętnicze czy nawet zwyczajne przeziębienie. Z
drugiej strony jednak wskazano na to, że nie wszyscy członkowie
społeczności medycznej w pełni wykorzystują te metody, lękając się, że
niektórzy pacjenci mogą zrezygnować ze standardowych sposobów leczenia.
"Lekarze stąpają po bardzo wąskiej linii, między obiecywaniem pacjentom
więcej niż należy a niszczeniem w nich nadziei - powiada Sandra Levy,
psycholog z Pittsburgh Cancer Institute (Instytut Nowotworów z Pittsburga).
"Wiemy, że zdrowie umysłu pomaga, lecz nie możemy wyjść poza pewne
granice."
Norman Cousins w swojej ostatniej książce zatytułowanej "Head First: The
Biology of Hope" ("Najpierw głowa: biologia nadziei") dokumentuje liczne
przełomowe odkrycia w dziedzinie badania związków między umysłem i ciałem.
Omawiając relację pomiędzy postawą umysłową a diagnozą problemu
zdrowotnego, pisze:
"Kolega ze szkoły medycznej opowiadał mi o kobiecie, która poddała się
całościowym badaniom i dowiedziała się, że jedna z jej nerek zupełnie
przestała funkcjonować. Szok, którego doświadczyła, spowodował u niej
natychmiastową głuchotę. Po nieprzerwanej i długotrwałej terapii, trwającej
kilka miesięcy, odzyskała słuch. Moich kolegów martwiło to, że utrata
słuchu wcale nie musiała wystąpić. Rutynowy sposób, w jaki zakomunikowano
jej diagnozę, stał się przyczyną problemu zdrowotnego prawie tak samo
poważnego, jak pierwotna choroba. Większość moich pacjentów stanowią ludzie
chorzy na raka, lecz mam do czynienia również z innymi poważnymi chorobami.
Najbardziej uderzający jest fakt, że pogarszanie się stanu zdrowia chorego
nasila się po ogłoszeniu diagnozy. Dlaczego stan zdrowia pacjentów ulega
pogorszeniu, gdy zapoznają się z diagnozą? Dlaczego złe wiadomości
powodują, że ich stan się pogarsza? Czy to możliwe, że w momencie, gdy
przyczepiamy etykietkę do ich symptomów, zdolność organizmu do zareagowania
na wyzwanie zostaje w znacznym stopniu zmniejszona (...)? Z tego powodu,
zawsze gdy to było możliwe, starałem się umieszczać nowo zdiagnozowanych
pacjentów razem z pacjentami, którzy już przebyli podobną chorobę (...)
Konkretny dowód, że wyzdrowienie jest możliwe, zwiększa szanse skutecznego
leczenia medycznego."
Pisząc ten rozdział wybrałem historię o wyleczeniu z nienawiści, ponieważ
nienawiść wydaje się najbardziej niszczącym zaburzeniem umysłu. Nic więc
dziwnego, że największy z lekarzy, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi i
uzdrawiali, uczył ludzi, by się wzajemnie miłowali. Miłość, która jest
najlepszą terapią i pomagającym odzyskać zdrowie lekarstwem, jest
oczywiście produktem umysłu.
Pewien wiejski lekarz, wybitny członek American Medical Association,
rozmawiał ze mną o fizycznych skutkach nienawiści. Powiedział mi, że
właściwie powinno się ją nazywać chorobą, bardzo złośliwą chorobą. Jeden z
jego pacjentów, przykry i zgorzkniały "stary złośliwiec", tak silnie
nienawidził, że kolor jego twarzy stał się chorobliwie żółty, a oddech
przerywany. Kiedy umarł, lekarz zastanawiał się, czy do świadectwa zgonu
wpisać |nienawistność jako przyczynę śmierci. "Pomyślałem, że urzędnicy
miejscy uznają mnie za wariata. Jednak rzeczywiście właśnie na to umarł, na
|nienawistność".
Lekarz ten, który z całą pewnością znał swój zawód, miał rację; także i
ja widziałem ludzi więdnących fizycznie, dopóki nie przyjęli większej dawki
przebaczenia i miłości. Wtedy postępujący upadek zostawał zatrzymany i żyli
w szczęściu przez długie lata.
Oto inny interesujący przypadek. Dostałem kiedyś list od młodej kobiety,
która z goryczą pisała, że nienawidzi pieniędzy za krzywdę, jaką wyrządziły
ludziom takim jak ona, którzy nie mają ich dość. (Została zwolniona z pracy
w firmie produkującej samochody.) Nienawidziła ich również za to, co jej
zdaniem robiły z ludźmi, którzy mają ich za dużo. Pisała, że Ameryka stała
się krajem, w którym dolara czci się jak Boga, i za ten stan rzeczy
obwiniała pieniądze. Następnie błędnie zacytowała Biblię. Napisała:
"Pieniądz jest korzeniem wszelkiego zła!" (W rzeczywistości Biblia powiada:
"Miłość do pieniędzy jest korzeniem wszelkiego zła" (1 List do Tymoteusza
6,10), a to całkiem co innego).
Odpisałem jej: "Przestań traktować siebie jak bezbronną ofiarę
wyimaginowanego złoczyńcy zwanego pieniądzem. Jeśli tak go spersonalizujesz
i tak silnie zaczniesz nienawidzić, z pewnością nigdy go do siebie nie
przyciągniesz, twoja podświadomość będzie bowiem zaprogramowana na jego
odpychanie i odrzucanie".
Zachęciłem ją, by myślała o sobie, że jest wewnętrznie zrównoważoną,
inteligentną osobą, której umysł jest w stanie zapanować nad emocjami.
"Wycisz się", poradziłem jej. "Bądź obiektywna. Przestań nienawidzić
przedsiębiorczości. Myśl o sobie jak o kimś, kto jest zdecydowany usunąć ze
swojego umysłu wszystkie chaotyczne i pełne niepokoju emocje. Jeśli tego
nie uczynisz, nic ci się nie będzie układać".
Gniew jest jedną z wielu emocji, które mogą wywołać problemy natury
finansowej. Inną taką emocją jest lęk. Nie tak dawno temu brałem udział w
programie radiowym na żywo. W pewnym momencie do studia zadzwoniła jakaś
kobieta, mówiąc:
- Chciałabym, abyś mi poradził, co mam powiedzieć ludziom, którzy
przychodzą do mnie po pieniądze za nie zapłacone rachunki. Strasznie się
ich boję.
- Droga pani - powiedziałem jej. - Tak się składa, że znam kilku ludzi
ściągających długi. Wszyscy mówili mi, jak są zdenerwowani, gdy przychodzą
do kogoś do domu, by rozmawiać o rachunkach do uregulowania. Opowiadali mi,
że są cali spięci, że język staje im kołkiem i czują na przemian zimno i
gorąco.
Moja rozmówczyni wykrzyknęła:
- Nie mogę wprost w to uwierzyć!
- Ależ to prawda - odpowiedziałem. - Poborca należności jest również
człowiekiem, wcale nie chce cię nękać ani być dla ciebie nieuprzejmym czy
wsadzić cię do więzienia. To zwykły przedsiębiorca, który musi zebrać
pieniądze, by w dalszym ciągu sprzedawać towary takim ludziom jak ty. Jego
głównym celem jest skłonić cię do wypracowania jakiegoś planu spłaty
zobowiązań. Dlatego mam następującą radę. Następnym razem, gdy taka osoba
zapuka do twoich drzwi, zmień swoje wyobrażenie tego, jak będzie wyglądała
wasza rozmowa. Zamiast postrzegać siebie jako osobę zakłopotaną,
rozgniewaną i robiącą uniki, a jego jako wrogo nastawionego i stwarzającego
zagrożenie, wyobraź sobie spotkanie z miłą osobą, która ma do wykonania
pewną pracę, i drugą miłą osobę, która z jakiegoś powodu nie zapłaciła
swoich rachunków. Wyobraź sobie, że oboje pracujecie w przyjacielskiej
atmosferze nad wypracowaniem rozwiązania. Na koniec dam ci jeszcze jedną
radę: zanim otworzysz drzwi, zmów krótką modlitwę za twojego biednego
bliźniego, jest on bowiem prawdopodobnie równie zdenerwowany jak ty.
- No cóż, nigdy dotąd nie pomyślałam o modleniu się za osobę egzekwującą
zapłatę rachunku. Spróbuję.
Pozytywne wyobrażenia są jedną z wielu metod, które mogą pomóc ludziom
znajdującym się w finansowych trudnościach. Moja żona, Ruth, i ja
opracowaliśmy kilka prostych, lecz skutecznych wskazówek.
Pierwsza z nich brzmi: nie wpadaj w panikę. Jeśli odkrywasz, że lęk
zaczyna nad tobą panować, wyobraź sobie, że jesteś spokojny. Prosty akt
modlitwy stwarza w nas wyobrażenie przyniesienia wszystkich problemów do
źródła nieskończonej mądrości, co zwykle podnosi nas na duchu i pociesza.
Następnie przeczytaj psalm dwudziesty trzeci. Kiedy dojdziesz do
wspaniałych słów: "(...) zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (...)"
(werset 4), powtórz je w myślach przynajmniej dwadzieścia razy. Przypominaj
je sobie w ciągu dnia, jeśli poczujesz nawrót niepokoju. Napisz je na
kawałku papieru i przyklej taśmą do lustra w łazience, gdzie będziesz je
widział każdego ranka. Nasyć nimi swoje myśli.
Później, gdy będziesz już panował nad swoimi emocjami, zorganizuj się.
Zorganizuj się to ulubiona rada Ruth, jest ona bowiem bardzo dobrze
zorganizowaną osobą. Zrób listę swoich długów, wszystkiego, co jesteś
komukolwiek winien. Następnie przygotuj listę koniecznych wydatków. Teraz
podsumuj wszystkie źródła swoich dochodów, aby zobaczyć, jakimi środkami
możesz dysponować. To zdumiewające, że wielu ludzi nie wie dokładnie ani
tego, ile są dłużni, ani jakie są ich podstawowe wydatki. Wyobraź sobie, że
żyjesz w granicach twoich dochodów, z pewnym dodatkowym marginesem środków
na zmniejszenie zadłużenia. Postaraj się żywo wyobrazić sobie taką
sytuację.
Ostatnia rada brzmi: myśl. Jeśli usiądziesz i naprawdę się zastanowisz,
przyjdą ci do głowy pomysły i rozwiązania, które będą mogły wszystko
zmienić.
Zawsze lubiłem historię Williama Saroyana, opowiadającą o czasach, gdy
jako młody pisarz zmagający się z materialnymi trudnościami, zniechęcony i
niemal załamany, postanowił zwrócić się o pożyczkę do swojego bogatego wuja
mieszkającego w sąsiednim mieście. Za ostatnie pieniądze Saroyan wysłał
wujowi telegram. Odpowiedź, którą otrzymał, składała się jedynie z trzech
słów: "Zbadaj sobie gŁowę."
Kiedy pozbierał się już z szoku po tej, zdawałoby się, ironicznej
odmowie, zastanowił się nad radą wuja i stopniowo zaczął odgadywać, co miał
mu do powiedzenia: Ty nie potrzebujesz pożyczki. Zajrzyj do wnętrza własnej
głowy. Właśnie tam znajdziesz rozwiązanie w postaci nowego pomysłu.
Otrzymawszy takie wyzwanie, Saroyan usiadł i stworzył krótkie
opowiadanie, napisał je, sprzedał i rozpoczął swoją błyskotliwą karierę
dramaturga i powieściopisarza.
Pozwólcie, że opowiem jeszcze jedną historię ilustrującą, jak zastąpienie
niechęci i nienawiści dobrą wolą spowodowało odzyskanie dobrego
samopoczucia. Mój przyjaciel, którego tutaj nazwę imieniem Phil, był
wiceprezydentem w zarządzie jednej ze znanych firm produkcyjnych,
zlokalizowanej w dużym mieście na środkowym zachodzie Stanów. Phil
doskonale wywiązywał się z powierzonych mu zadań i praktycznie spełniał
rolę dyrektora generalnego, chociaż oficjalnie nie miał takiego tytułu.
Prezydent tej firmy, na którego polecenie mój przyjaciel został awansowany,
miał niebawem przejść na emeryturę i ogólnie sądzono, że mój przyjaciel
zostanie jego następcą.
Jednak, gdy prezydent przeszedł na emeryturę, rada nadzorcza wprowadziła
do zarządu świetnie wykwalifikowanego menedżera z zewnątrz i nadała mu
tytuł prezydenta i dyrektora generalnego. Phil był tym zdruzgotany. Czuł
niechęć wobec "tego nędznego tłumu dwulicowców" (jest to najdelikatniejsze
z określeń, jakich użył). Zaczął ich wszystkich nienawidzić, co w końcu
wywarło wpływ na jego pracę i spowodowało ogólne pogorszenie stanu zdrowia.
Ta ostatnia sprawa stała się przedmiotem troski jego przyjaciół, a Phil
miał ich naprawdę wielu. Gdy szedł ulicą, stale myślał o tym, jak został
"przekreślony". Często odwiedzał swój klub, gdzie był kiedyś bardzo
popularny. Teraz jednak stał się tak nieprzyjemny w obyciu, że nawet starzy
przyjaciele go unikali. Z powodu wewnętrznego poczucia obowiązku i
lojalności Phil zjawiał się regularnie w firmie i wykonywał w mechaniczny
sposób swoją pracę, chociaż brakowało mu dawnej werwy i entuzjazmu.
Tak się złożyło, że miałem coś do załatwienia w Philadelphii. Wsiadłem do
pociągu, a gdy później poszedłem do wagonu restauracyjnego na lunch, przy
jednym ze stołów znalazłem mojego dawnego przyjaciela, Phila. Przysiadłem
się do niego i zamówiłem lunch. Phil popijał kawę, filiżanka za filiżanką,
zwróciłem też uwagę, że wypala papierosa po papierosie, odpalając jednego
od drugiego.
- Jak to dobrze, że jesteś abstynentem - powiedziałem. - Gdybyś pił
whiskey tak jak kawę, już by cię z nami nie było. Zauważyłem, że ręce mu
drżały i kawa czasami się rozlewała. Stan jego zdrowia był żałosny. Znałem
go jako człowieka religijnego, więc powiedziałem:
- Phile słyszałem o twojej sytuacji. Bardzo mi przykro. Być może los
umieścił nas razem w tym pociągu, bo chce, aby znowu ci się dobrze
powodziło.
Wtedy zaczął opowiadać mi tę nieszczęśliwą historię, używając słów w
rodzaju "przekreślili mnie", "hipokryci", "wrogowie", "skunksy".
- Posłuchaj, stary druhu, wiem, co cię spotkało. Muszę wysiąść z tego
pociągu w Philadelphii, więc przejdźmy od razu do rzeczy. Nie możesz tak
dalej postępować, bo zniszczysz siebie. Dokąd teraz jedziesz?
- Do domu - odparł. - Wsiadłem do pociągu, abym mógł się nad wszystkim
zastanowić.
- W porządku. Zastanówmy się razem - powiedziałem.
Po chwili dodałem:
- Phil, ręka ci drży jak liść osiki. Pijesz kawę filiżanka po filiżance.
Nie przestajesz palić papierosów. Załamałeś się. Wszystko na to wskazuje.
Powiedz mi, jak się czujesz, bądź ze mną całkowicie szczery. Phil, jesteś
moim przyjacielem, chcę to jasno powiedzieć - naciskałem na niego. -
Nienawiść i niechęć zrujnują ci życie. Nawet jeśli zostałeś źle
potraktowany, nowy prezydent nic w tym nie zawinił. On jest tutaj stroną,
która nic nie zawiniła.
Phil zgasił papierosa i wzruszył ramionami.
- Przypuszczalnie masz rację, Normanie. Zdaję sobie sprawę, że ranię
samego siebie. Jednak po prostu nie mogę uwolnić się od tego nastroju.
- Cóż, nie jestem lekarzem - odpowiedziałem. - Jednak przeprowadzałem
badania nad związkiem łączącym umysł i ciało i wiem na pewno, że jeśli po
prostu zaakceptujesz tę sytuację, twój stan się poprawi. Jestem również
przekonany, że będzie to dobre dla twojej przyszłej kariery.
- Zaakceptować tę sytuację? - zapytał i popatrzył na mnie z
niedowierzaniem.
- Tak - odparłem.
Doradziłem mu, aby poszedł do biura nowego prezydenta i powiedział,
całkiem szczerze, że chciałby być mu pomocny. Następnie niech wykona
powierzone mu zadanie z całym właściwym sobie poczuciem lojalności,
doświadczeniem i entuzjazmem. Phil siedział milcząco, słuchając tych rad, a
potem powiedział:
- Przypuśćmy, że masz rację. Przecież będzie to bardzo trudne do
zrobienia.
- Co z tego? - odpowiedziałem. - Jesteś w wystarczającym stopniu
mężczyzną, by zrobić trudną, lecz sensowną rzecz.
Wjechaliśmy na dworzec w Philadelphi. Pomachał mi ręką.
- Dziękuję, Normanie. Spróbuję zrobić to, co powiedziałeś.
W tydzień później Phil zadzwonił do mnie, by opowiedzieć, co się stało.
Rzeczywiście podszedł do nowego prezydenta. "Bardzo trudno było mi to
zrobić. A wiesz, co on mi powiedział? Potrzebuję cię, Phil. Znasz ten
biznes jak nikt inny. Bardzo ci jestem wdzięczny".
Byłem rozradowany słysząc dawny entuzjazm w głosie Phila. Zakończenie tej
historii jest takie, że Phil i nowy prezydent stali się prawdziwymi
współpracownikami i, po jakimś czasie, przyjaciółmi. Prezydent wykonywał
dobrą robotę, tak dobrą, że po pięciu latach otrzymał ofertę lepszej posady
w innej firmie i odszedł pozostawiając wakat. Jak sądzisz, kto został
wybrany przez radę nadzorczą na nowego szefa firmy? Phil - otrzymał to
stanowisko i dobrze pracował aż do cza u obowiązkowego przejścia na
emeryturę.
Pewnego dnia, kiedy byłem w jego mieście, zaprosił mnie na lunch. Nadal
był człowiekiem aktywnym.
- Bardzo wiele ci zawdzięczam, Normanie - powiedział. - Jednak w
rzeczywistości wcale nie jesteś taki bystry. Przecież cała ta mądrość,
którą się ze mną podzieliłeś, znajduje się w Biblii, a ja o niej całkiem
zapomniałem.
Obaj roześmialiśmy się. Później szliśmy razem ulicą. Patrzyłem, jak Phil
zmierza do swojego biura - silny, zdrowy, myślący twórczo człowiek.
Nasze pokolenie o wiele lepiej radziłoby sobie, gdyby kierowało się
zasadami zdrowego życia, obejmującymi jednocześnie umysł i ciało.
Oczywiście, ćwiczenia fizyczne są bardzo pożyteczne, sam je wykonuję.
Należy również brać lekarstwa, które zostaną nam przepisane. Pamiętaj
jednak o tym, by zawsze stosować zasady zdrowego myślenia. Zawsze myśl
zdrowo.
Wielu ludziom wydaje się, że jest to coś nowego. A jednak, czy mądrzy
mężczyźni i kobiety żyjący dawno temu nie zdawali sobie sprawy z władzy
umysłu nad ciałem?
Nigdy nie zapomnę lekarza, który leczył naszą rodzinę, gdy mieszkaliśmy w
Ohio, wiele lat temu. Musiało to być naprawdę dawno temu, pamiętam bowiem,
że doktor jeździł na wizyty konnym powozikiem. Został wezwany, gdyż
uskarżałem się na bóle brzucha spowodowane jedzeniem zielonych jabłek -
taki nawyk małego chłopca. Obejrzał mój język, opukał brzuch, a następnie z
namaszczeniem wypisał receptę i wręczył mi pigułkę mówiąc, bym od tego
zaczął. Na odjezdnym potargał mi włosy mówiąc:
- Ból brzucha, synku, nie jest tak zły, jak umysłowy ból w twojej głowie.
Dbaj o zdrowie swoich myśli.
Zdarzenie to miało miejsce jakieś osiemdziesiąt lat temu, lecz
wspomnienie o nim zawsze mi towarzyszyło. Wychowałem się w rodzinie
duchownych i lekarzy i pamiętam, że wielu z nich wiedziało o tym, że to, co
pacjent myśli, ma wiele wspólnego z tym, co odczuwa fizycznie. A zatem,
koncepcja bliskiego związku umysłu i ciała ma długi korowód przodków.
Opowiem o innym zdarzeniu, które bardzo dobrze zachowałem w mojej
pamięci, ponieważ wierzę, że jeśli uchwycisz myśl w nim zawartą, będziesz
lepiej się czuł i cieszył się lepszym zdrowiem.
Wiele lat temu, pracowałem dla gazety "Detroit Journal". Pewnego dnia,
jak zwykle rano, zajrzałem do gabinetu Grove'a Pattersona i zadałem
rutynowe pytanie:
- Jak się pan miewa, panie Patterson?
- Świetnie, czuję się wspaniale - odpowiedział z wigorem, dodając zaraz:
- Gdybym czuł się inaczej, wcale bym ci o tym nie powiedział. Ja zdrowo
myślę i zdrowo mówię. Będziesz mądry, jeśli zrobisz to samo. Pamiętaj, że
to, co myślisz o swoim ciele, ma wiele wspólnego z tym, jak się czujesz. -
Mówiąc to, by podkreślić swoją myśl, podniósł w górę długi palec wskazujący
z zabrudzonym atramentem paznokciem. (Jego palec wskazujący zawsze był
zabrudzony atramentem.)
Trzecie doświadczenie, które przekonało mnie, że człowiek może się
cieszyć lepszym zdrowiem, jeśli będzie miał pozytywne myśli, dobrą postawę
i sprawował kontrolę nad swoimi wewnętrznymi wrogami, jak nienawiść, lęk i
im podobne, miało miejsce pewnego niezapomnianego dnia w Chicago. Wszystko
zdarzyło się w starym hotelu Sherman House - wielkim hotelu, który stał na
zbiegu ulic Clark i Randolph. Hotelem zarządzał Frank Bering i jego brat
Gus. Mężczyźni ci wychowali się razem z moją matką i ojcem w małej wiosce
Lunchburg w Ohio. Byli oni bardzo nostalgicznie do tego Lynchburga
nastawieni i nigdy nie wystawiali mi rachunków za pokój i posiłki w Sherman
House. Naturalnie, zawsze się tam zatrzymywałem w czasie moich częstych
podróży do Chicago, gdy przemawiałem na różnych konwencjach. W tamtych
czasach Chicago było niekwestionowanym centrum wszelkich ogólnokrajowych
konwencji.
Gus, późniejszy współwłaściciel, nadal zarządzał hotelem, pomimo
osiemdziesięciu siedmiu lat, i nadal był zdrowym, energicznym i w pełni
władz umysłowych mężczyzną. Pewnego dnia pojechałem do Chicago, aby
przemawiać na konwencji National Standard Parts Association. Będąc w
Sherman House, z podziwem przyglądałem się Gusowi, jak poruszał się po
hotelu i dyrygował pracą personelu. Zatrzymałem go i zapytałem:
- Ile masz lat, Gus?
- O co chodzi, czy nie jesteś zadowolony ze swojego pokoju? Czy obsługa
nie jest odpowiednia?
- Och, jest doskonała, tak jak zawsze.
- No więc, cóż to ma za znaczenie, ile mam lat?
- I tak wiem, ile masz lat, chodziłeś do ogólniaka z moją matką -
odparłem.
- To po co poruszać ten temat? - burknął Gus. Później dał mi kuksańca w
klatkę piersiową - silny cios - był to jego sposób okazywania sympatii. -
Pozwól, że dam ci radę synu. Żyj naprawdę i zapomnij o swoim wieku. Zawsze
myśl zdrowo. - Mówiąc to zadał mi jeszcze jeden cios i oddalił się z
godnością.
Mężczyzna siedzący tuż obok usłyszał naszą rozmowę i zapytał:
- Ile lat ma ten człowiek?
- Osiemdziesiąt siedem i nadal sam zarządza tym hotelem - odparłem. - Nie
mam co do tego wątpliwości.
- To niewiarygodne, zupełnie niewiarygodne - mruknął tamten.
Teraz już wiesz, jak niewiarygodne rzeczy mogą zdarzyć się każdemu, kto
sprawuje pełną umysłową kontrolę nad swoim życiem i stale wysyła zdrowe
myśli, by krążyły, wibrowały i pulsowały w jego fizycznym organizmie. Ważną
życiową maksymą jest zatem właściwie myśleć i właściwie odczuwać.
Wierzę, że pozytywnie myślący człowiek potrafi mocą swojego
umysłu wizualnie przedstawiać i afirmować własne zdrowie i żyć o wiele
dłużej, niż to skalkulowały towarzystwa ubezpieczeniowe. Wierzę w to, sam
bowiem z powodzeniem praktykowałem afirmacyjne metody zachowywania zdrowia
i dożyłem wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat.
Mogę, na przykład, posługiwać się metodą afirmacji do kontrolowania
mojego ciśnienia krwi. Ostatnim razem, gdy mierzono mi ciśnienie krwi,
wynosiło ono 130 na 70. Metoda afirmacji, jaką z powodzeniem stosuję,
została mi polecona przez dr. J. A. S. Sage'a, na którego wywarł wpływ dr
Niehmans, powszechnie znany szwajcarski lekarz. Polega ona m.in. na
kilkakrotnym powtarzaniu w ciągu dnia zdań w rodzaju: "Żywe komórki mojego
ciała zawsze funkcjonują w celowy, inteligentny sposób. Moje arterie, żyły
i tkanki są miękkie i elastyczne, jak w czasach mojej młodości. Moje serce
jest silne i zdrowe, a ciśnienie krwi utrzymuje się w normalnych
granicach".
W trakcie stosowania takiej terapii wyobrażam sobie, że całe moje ciało
funkcjonuje normalnie - przedstawiam je sobie jako takie, począwszy od
głowy, a na stopach skończywszy. Oprócz tego umiarkowanie się odżywiam,
regularnie ćwiczę, przeważnie chodzę na spacery i strzegę mój umysł przed
wszelką negatywną myślą.
Zdaję sobie sprawę, że pisząc o takich metodach wystawiam się na krytykę.
Zostałem wychowany w atmosferze surowej naukowej tradycji i musiało upłynąć
wiele czasu, zanim doszedłem do takich wniosków. Dzisiaj mogę jedynie
powiedzieć, że metody sterowania umysłem, o których napisałem, okazały się
skuteczne, i dlatego przekazuję je dalej.
Mój przyjaciel, dr Maxwell Maltz, powiedział: "Najważniejszym odkryciem
psychologii dwudziestego wieku jest teoria obrazu siebie". Kiedy wizualnie
przedstawiamy sobie siebie żyjących w harmonii z prawami zdrowia, metody
kierowania umysłem natrafiają na mniejszy opór, wykonując swoją doskonałą
pracę w naszych ciałach.
Pamiętajmy zatem, że aby żyć długo i cieszyć się dobrym zdrowiem, należy
dbać o zdrowie swojego umysłu i aktywnie go wykorzystywać. Można to
osiągnąć stając się silnym wierzącym - człowiekiem wierzącym w siebie, w
przyszłość, w ludzi, w ciągłą Bożą opiekę. Na tym polega pozytywne
myślenie, które usuwa pesymizm. William Clarence Lieb, lekarz medycyny,
powiedział mi: "Doświadczenie każe mi uważać pesymizm za główny symptom
wczesnego starzenia się. Zwykle pojawia się to wraz z pierwszymi, mniej
poważnymi sygnałami fizycznego upadku".
Droga do zdrowia to z pewnością zapewnienie dobrej opieki medycznej, brak
stresu, ćwiczenia, rozsądne odżywianie się, regularne badania, postawa
miłości wobec innych i zdrowa orientacja myśli.
Powstanie psychologicznych i psychiatrycznych terapii oraz rozwój
religijno - psychiatrycznych ośrodków zdrowia, takich jak Blanton Peale
Institute w Nowym Jorku, są ilustracją wpływu postawy myślowej na ogólne
zdrowie.
Zachęcam cię do takiego uporządkowania swojego życia, abyś zawsze i we
wszystkich warunkach potrafił zachować spokój i pokój umysłu. Weź sobie do
serca mądre słowa Marka Aureliusza: "Uważam, że spokój nie jest niczym
innym jak dobrym uporządkowaniem umysłu. Dlatego stale o niego dbaj i
odnawiaj się wewnętrznie".
* Pamiętaj o uzdrawiającej sile miłości i przebaczenia.
* Kultywuj w sobie dobrą wolę, bardziej niż nienawiść i resentyment.
* Zdrowe myślenie i troska o zdrowie fizyczne muszą iść ze sobą w parze.
Rozdział 11
Odkryj w sobie
moc do powstania
Wszystkich ludzi sukcesu, których znałem, łączyło jedno: mieli to, czego
trzeba, by przezwyciężać przeciwności. Jaką cechę mam na myśli? Moglibyśmy
określić ją jako moc do podniesienia się po doznanej porażce.
Nasz kraj stworzyli ludzie, którzy niezachwianie wierzyli, że sprawy mogą
zawsze przybrać lepszy obrót. Nawet w okresach trudności, w czasie wojny
czy ekonomicznego kryzysu, Amerykanów zawsze charakteryzowało to, że byli z
natury ludźmi o pozytywnej postawie i nigdy nie wątpili, że nadejdą jeszcze
lepsze dni. I rzeczywiście, lepsze dni nadchodziły. Amerykanom, którzy tak
myśleli, udawało się do nich dotrwać, ponieważ wierzyli w przyszłość,
podejmowali próby, ciężko pracowali i nigdy się nie poddawali.
Każdy musi się nauczyć patrzeć w przyszłość w postawie oczekiwania na
lepsze czasy, jeśli mają one rzeczywiście nadejść. One naprawdę nadejdą,
jeśli tylko będziemy ich silnie oczekiwać. Postawa pozytywnego oczekiwania,
w czystej postaci, ma potężną magnetyczną siłę przyciągania. Oznacza to, że
musisz mieć pozytywny stosunek do sytuacji, która dzisiaj może wydawać się
ślepą uliczką.
Jako przykład niech posłuży doświadczenie, jakie spotkało Tommy'ego
Herra, drugiego bazowego w drużynie Minnesota Twins, który opowiadał na
łamach magazynu "Guideposts", jak cierpiał z powodu głębokiego "okresu
spadku formy", kiedy grał w zespole St. Louis Cardinals.
Wszystko zaczęło się 22 kwietnia I988 roku na stadionie Busch Stadium w
St. Louis.
Ktoś poklepał Tommy'ego po ramieniu i powiedział:
- Whitey chcę się z tobą widzieć.
"Whiteyem" był Whitey Herzog, legendarny menedżer drużyny Cardinals.
Tommy, który od trzech sezonów grał w World Series dla Whiteya i drużyny
Cardinals, przez całą drogę do biura zastanawiał się nad tym, czego szef od
niego chce.
- Kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu, wiedziałem, że szykuje się coś
wielkiego, ponieważ dyrektor naczelny, Dal Maxvill, stał za Whiteyem, który
siedział przy biurku.
- Tommy - zaczął Whitey zmęczonym, martwym głosem. - Byłeś doskonałym
graczem przez prawie osiem sezonów. Dałeś drużynie Cardinals wszystko, o co
poprosiliśmy, ale...
Słowo "ale" spowodowało, że Tommy'emu zamarło serce.
- Ale - kontynuował Whitey po zaczerpnięciu głębokiego oddechu -
wymieniliśmy cię na Toma Brunansky'ego z drużyny Minnesota Twins.
Tommy poczuł, jakby na chwilę czas się dla niego zatrzymał.
- Starałem się na nowo zdefiniować słowo "wymieniliśmy" - mówił.
Dokładnie wiedziałem, co ono oznacza: wymianę, zamianę, pozbycie się kogoś.
Pragnąłem przekonać samego siebie, że zostałem poproszony o opinię na temat
tego szalonego pomysłu, nie zaś że oznajmiono
mi, iż dokonano już transakcji. Dyrektor naczelny próbował mi wyjaśnić,
dlaczego takie posunięcie było dobre, zarówno dla zawodników, jak i dla
obydwu drużyn, i że Cardinals bardzo potrzebowali zawodnika grającego na
prawym skrzydle, posiadającego tak potężne uderzenie, jak Brunansky.
Zatrzymałem wzrok na zdjęciu, które wisiało na ścianie, tuż za nim - było
to moje zdjęcie - wśród portretów innych zasłużonych graczy, którzy zdobyli
mistrzostwo świata dla drużyny Cardinals. Zastanawiałem się, czy teraz
Whitey zdejmie je stamtąd.
Trzydziestodwuletni Tommy Herr nie mógł uwierzyć w to, że już nie jest
jednym z Cardinals. W drużynie Cardinals z St. Louis rozpoczynał swoją
karierę i spodziewał się, że w tych samych barwach klubowych ją zakończy.
- Jako zawodnik byłem w szczytowej formie. Usłyszałem, że Dal Maxvill
kończy spotkanie słowami: "Myślę, że rozumiesz rolę, jaką ma do spełnienia
zarząd. Drużyna Twins chce, abyś stawił się na jutrzejszy mecz przeciwko
Cleveland Indians w Minneapolis. Powodzenia, Tom". Chciałem po prostu wyjść
z tego biura i wylizać swoje rany. Whitey patrzył na mnie pustym wzrokiem.
Ciekaw jestem, jakie emocje skrywał? Wiedziałem, że i dla niego nie było to
łatwe. Prawie jak na filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie podał mi rękę
na pożegnanie.
Najtrudniejszą rzeczą dla Tommy'ego było powiadomienie żony, Kim, i
dzieci o tej zamianie.
- Jedziemy do Minnesota - zakomunikował jej.
- No cóż, wiem, że musi tak być, Tommy - odparła chwytając oddech.
- Wiedziałem, że każdy z nas jest częścią wielkiego Bożego planu, mimo to
moje ego otrzymało potężny cios - mówi Tommy. - Przez całe życie odnosiłem
sukcesy w sporcie i nie byłem przyzwyczajony, by ktoś kazał mi pakować
walizki. Zawsze byłem facetem, którego wszyscy chcieli mieć w swojej
drużynie...
Pierwszy mecz Tommy'ego w drużynie Twins był prawdziwą katastrofą. Tommy
czuł się fatalnie. W końcu udało mu się dobrze odbić piłkę, właściwie nawet
cztery razy. Wielki ciężar spadł mu z barków i zaczął czuć się swobodniej,
grając na drugiej bazie na stadionie Twinsów. Z czasem polubił miasto
Twinsów, doszedł do wniosku, że mają wspaniałych kibiców, i zaczął
odzyskiwać dawny entuzjazm.
- Nadal odczuwam ból, gdy myślę o tym, co się stało - wyznaje Tommy. -
Wiem jednak, że rozpamiętywanie odrzucenia nie jest właściwe. Musiałem
przejść nad tym do porządku dziennego i grać w środku pola tak dobrze, jak
przystało na weterana, którym jestem. W tej dyscyplinie sportu czas, jaki
mamy pod słońcem, jest bardzo krótki. Oprócz tego, przecież Twins
zrezygnowali z dobrego gracza, ponieważ chcieli mieć mnie. Postanowiłem, że
nie będę się nad tym dłużej zastanawiać. Dzisiaj widzę, że tamta wymiana
nie miała charakteru personalnego - konkluduje. - Baseball jest w równej
mierze dyscypliną sportową, co biznesem - decyzja dyrekcji Cardinals była
decyzją biznesową, decyzją o dokonaniu równej wymiany: jeden dobry gracz w
zamian za drugiego.
Tak, Tommy Herr pozwolił, by wewnętrzna moc do podniesienia się po
otrzymanym ciosie pomogła mu odzyskać równowagę, i w rezultacie znalazł się
w tym samym miejscu, w którym był poprzednio, albo nawet jeszcze dalej.
Stwórca wyposażył nas w niezwykłą wewnętrzną moc. Jest ona naprawdę
wspaniała - każdy z nas powinien o tym pamiętać, kiedy wydaje się, że
wszystko wokół się wali. Niezależnie od tego, jak ją nazwiesz - mocą
przywracającą do stanu równowagi czy siłą do podniesienia się po upadku -
znajduje się ona w każdym z nas, nawet w najgorszych chwilach. Właśnie
dlatego sprawy zawsze mogą ułożyć się lepiej; jest to możliwe, ponieważ
masz w sobie coś, co może spowodować, że staną się lepsze. Nigdy o tym nie
zapominaj.
Kiedy staramy się przystosować do niepomyślnego biegu rzeczy, musimy zdać
sobie sprawę, że zwykle jest on spowodowany przez nas samych. Jeśli
powiadasz, że ktoś inny jest przyczyną twojego problemu, dajesz przez to do
zrozumienia, że twój los znajduje się poza twoją kontrolą.
To my sami jesteśmy zwykle przyczyną tego, że sprawy przybrały zły obrót.
Oczywiście, nie dotyczy to cierpień i tragedii, które znajdują się poza
obszarem ludzkiej kontroli. Ja sam, gdy sprawy zaczynają przybierać dla
mnie zły obrót, zawsze analizuję swój stan wewnętrzny. Zadaję sobie
pytanie: "Co ja takiego zrobiłem, że pozwoliłem, aby mnie to spotkało?"
Wnikliwa, inteligentna, uczciwa analiza zawsze doprowadzi nas do odkrycia
prawdy.
Chciałbym przytoczyć inny przykład z dziedziny sportu. Pamiętam pewnego
miotacza baseballowego grającego w wielkiej lidze, który powiedział mi o
tym, co robił, gdy był w okresie załamania. (To, co powiedział, odnosi się
do każdej osoby. Niezależnie od tego, jaką pracę wykonujesz, zawsze możesz
doświadczyć kryzysu.) Ten miotacz był mądrym człowiekiem. W jednym z
okresów, kiedy był w doskonałej formie, poprosił, by sfilmowano jego grę.
Następnie, oglądając film w zwolnionym tempie, analizował każdy swój ruch -
sposób, w jaki stawiał stopy, trzymał piłkę i składał się do rzutu.
Kiedy przeżywał kryzys, poprosił o ponowne sfilmowanie swojego występu,
aby mógł dokładnie zobaczyć, co zrobił źle. Później w zwolnionym tempie
wyświetlił równocześnie obydwa filmy i wnikliwie przeanalizował różnice.
Odkrył, że gdy miał okres spadku formy, na polu miotacza stawiał lewą stopę
o trzy cale dalej niż wtedy, gdy dobrze rzucał.
Pomyślisz sobie, że skoro tak się rzeczy miały, naprawienie sytuacji było
rzeczą prostą - miotacz powinien cofnąć lewą stopę o trzy cale. Jednak nasz
zawodnik był mądrzejszy. Zadał sobie pytanie, co sprawiło, iż wysuwał stopę
do przodu o trzy cale za daleko. Po zastanowieniu, musiał przyznać, że
przyczyną tego był strach. Zawodnik obawiał się, że popełni błąd, i wkładał
zbyt dużą siłę w wykonanie rzutu, co powodowało, że jego stopa wysuwała się
do przodu, naruszając układ ciała w pozycji, w której zwykle rzucał. Chcąc
zmienić swoją wewnętrzną dyspozycję, zaczął stosować techniki wyciszenia i
uspokojenia umysłu i wyobrażał sobie siebie w stanie wewnętrznej harmonii.
Będąc człowiekiem religijnym, pamiętał również o modlitwie. W rezultacie
stopa wracała na właściwe miejsce, a piłka była rzucana jak należy. Okres
złej formy skończył się.
Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli sfilmować siebie w dobrych i
złych okresach, a następnie porównać materiał filmowy? Jednak możesz zrobić
"umysłowe" zdjęcie swojego wewnętrznego stanu. Kiedy będziesz w szczytowym
okresie życia i wszystko będzie się świetnie układało, zastanów się, co
robisz dobrze, i zapamiętaj to, by stało się to naturalną częścią ciebie.
Gdy sprawy zaczną iść źle, zadaj sobie szczere pytanie, co robisz źle, a
następnie zacznij to korygować.
Drogi Czytelniku, być może, kiedy przeczytałeś tytuł "Odkryj w sobie moc
do powstania", w twoim sercu pojawiły się wątpliwości, szczególnie jeśli
sprawy ułożyły się źle, naprawdę źle. Może zadawałeś sobie pytanie: "Czy
kiedykolwiek znajdę w sobie dość mocy do powstania? To niemożliwe, by
zacząć wszystko od nowa". Właśnie w tym momencie pętla negatywnego myślenia
zaczyna się zaciskać na twojej szyi. Właśnie wtedy jest też odpowiedni
czas, by wziąć się w garść i przejąć odpowiedzialność za własne życie.
Dokonaj aktu wewnętrznej afirmacji, powiedz: "Ta chwila jest początkiem
mojego powstania! Od tej pory będę myślał pozytywnie, będę miał pozytywne
wyobrażenia i będę szedł naprzód. Znalazłem się na drodze do odzyskania
dawnej świetności i przerośnięcia siebie we wszystkim, czego dokonałem do
tej pory. Nie zrezygnuję z tego postanowienia". Odzyskasz utraconą pozycję
i osiągniesz jeszcze więcej, jeśli tylko wyobrazisz to sobie w swoim
umyśle.
Poniższa historia Phyllis Diller (zamieszczona przez Johna McColistera w
kwietniowym numerze "The Saturday Evening Post") opowiada, jak ponownie
stanęła ona na nogi.
"Trzydzieści sześć lat temu najpopularniejszej amerykańskiej aktorce
komediowej wcale nie zbierało się na śmiech. Phyllis Diller gospodyni
domowa w średnim wieku mieszkająca w Alameda w Kalifornii, znajdowała się
na samym dnie. "To było okropne", wspomina. "Mój mąż został zwolniony z
pracy. Mieliśmy duże długi hipoteczne. Wiedzieliśmy, że każdego dnia możemy
stracić nasz dom. W sklepie spożywczym przestali sprzedawać nam żywność na
kredyt, a elektrownia groziła odcięciem elektryczności." Atmosfera
napięcia, panująca w domu, stała się nie do zniesienia. Phyllis musiała
wyjść, aby sobie to wszystko dokładnie przemyśleć. Spacerowała samotnie po
okolicy. Minęła otwarty kościół i pod wpływem impulsu weszła do środka.
"Puste kościoły są dla mnie miejscem schronienia", opowiada Phyllis. "Nawet
dzisiaj, gdy chcę się oderwać od wszystkiego i poważnie zastanowić nad
swoim życiem, odwiedzam pusty kościół. Atmosfera panująca w wielkich
katedrach jest naprawdę niezwykła. Pusty kościół jest miejscem, gdzie mogę
nawiązać łączność z moim wewnętrznym "ja". Gdy tak dumała w samotności,
zrozumiała, że była zdominowana przez negatywnie myślących ludzi i
negatywne okoliczności. Wtedy przyrzekła sobie, że już nigdy na to nie
pozwoli. "Odniosłam wrażenie, że wydarzyło się dla mnie coś ważnego", mówi.
"Oczywiście, w moim życiu nie nastąpił od razu jakiś radykalny zwrot.
Jednak nowe postanowienie skierowało mnie we właściwym kierunku. Zaczęłam
czytać książki na temat motywacji - naturalnie zastosowanie wszystkich tych
porad w praktyce było o wiele trudniejsze. Pierwszy mój krok polegał na
tym, iż przestałam pogrążać się w litości dla samej siebie i w negatywnych
myślach o tym, jak ciężkie mam życie". "Uzyskałam nowe poczucie pewności
siebie", opowiada. "Zaczęłam szukać pracy i dostałam zajęcie w lokalnej
stacji radiowej. Pewnie, że czasami byłam przerażona, lecz zawsze patrzyłam
wszystkim lękom prosto w oczy i nigdy nie pozwalałam, aby pozbawiły mnie
tego, co we mnie najlepsze." Nauczyła się nienawidzić słów "poddaję się". W
dwa lata po najgłębszym okresie załamania Phyllis zrezygnowała z posady w
rozgłośni radiowej i zaczęła pracować jako komik występujący w monologach.
Gdy wręczała wypowiedzenie z dwutygodniowym wyprzedzeniem, szef rozgłośni
radiowej obiecał, że zatrzyma jej posadę na wypadek, gdyby jej się nie
udało. Bez chwili wahania Phyllis odparła: "Na pewno nie wrócę". Przed
pierwszym występem była bardzo zdenerwowana, przerażona i niepewna. Jednak
wzięła się w garść, wyszła na estradę i dała z siebie wszystko. Przeszła
pomyślnie próbę i podpisała kontrakt na dwutygodniowe występy. Jej monologi
były pełne dowcipów na temat, który najlepiej znała - życia gospodyń
domowych. Widzowie dosłownie skręcali się ze śmiechu. Wielu przychodziło,
by usłyszeć ją jeszcze raz. Właściciel był tak zadowolony, że przedłużył z
nią kontrakt. Pozostała tam przez prawie dwa lata."
Później Phyllis Diller osiągnęła sukces ogólnokrajowy. "No i co z tego?
Nie jestem Phyllis Diller", powiesz. Odpowiem na to, że Phyllis również
podobnie uważała, dopóki nie zaczęła stosować zasad pozytywnego myślenia.
Wówczas zaczęła wierzyć w siebie i odkryła swoje ukryte talenty, które od
dawna czekały na uaktywnienie. Naprawdę nie wiesz, jakie wspaniałe
możliwości kryją się uśpione w twoim wnętrzu. Uwolnij je. Dlatego właśnie
podaliśmy pięć twórczych zasad: myśl, ucz się, próbuj, pracuj i wierz. I
bądź radosny. Zasady mogą odmienić życie ludzi i pomóc im uwierzyć w
siebie i w przyszłość.
Może nie staniesz się ogólnokrajową znakomitością, lecz sprawy mogą
naprawdę ułożyć się lepiej, o wiele lepiej - a przecież wszyscy pragniemy
zapewnić sobie lepsze życie i napełnić nasze dni radością.
Oto inna historia o mocy do powstania, spośród wielu innych, jakie
mógłbym przytoczyć. Została ona opowiedziana przez Dianne Hales w artykule
zatytułowanym "Starting Over" ("Nowy początek"), jaki ukazał się w majowym
numerze magazynu "McCall's". Jego bohaterką jest Carol, wcześnie owdowiała
kobieta, która cierpiała z powodu wielu nieszczęść, lecz odniosła
zwycięstwo, stale podejmując próby, ciężko pracując, wierząc i myśląc w
pozytywny sposób.
"Pewnego chłodnego dnia, w lutym 1981 roku, ciągnik holujący przyczepę
wpadł w poślizg na autostradzie i uderzył w przejeżdżający samochód,
zabijając kierowcę na miejscu. W tym tragicznym wypadku Carol straciła
męża, całe swoje poczucie bezpieczeństwa i wszystkie plany na przyszłość. W
wieku czterdziestu dwóch lat musiała zaczynać wszystko od nowa. "Miałam
troje dzieci w szkole podstawowej. Nie pracowałam od dwunastu lat. Nie
miałam zielonego pojęcia o zarabianiu i zarządzaniu pieniędzmi", wspomina.
"Kiedy nocą leżałam w łóżku, starałam się przezwyciężyć paniczny lęk, który
chciał mnie pochłonąć. Jednak każdego ranka wstawałam i mówiłam sobie, żeby
po prostu stawiać jeden krok za drugim." Carol podjęła pierwszą pracę, jaka
jej się nawinęła - sprzedawczyni w sklepie odzieżowym. W weekendy i po
nocach studiowała zagadnienia rynku handlu nieruchomościami. "Nie byliśmy
zupełnie bez grosza, lecz musiałam zadbać o byt mojej rodziny, a nie miałam
czasu, by wrócić na uczelnię i skończyć studia." Gdy tylko uzyskała
licencję agenta nieruchomości, Carol zaczęła pracować z niestrudzoną
energią, i determinacją woli. Po pewnym czasie została wybrana jako
"najlepszy początkujący agent nieruchomości roku" w swoim hrabstwie. "Lęk
był moją największą siłą motywacyjną", opowiada. W ciągu następnych pięciu
lat stała się jednym z czołowych agentów nieruchomości w swoim stanie. W
procesie tworzenia firmy zapewniła nowe życie sobie i swoim dzieciom, i
odkryła zdolności, których istnienia nigdy u siebie nie podejrzewała. "Była
to najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonałam w swoim życiu", mówi. "Dzisiaj
jestem silniejszą, mądrzejszą osobą z powodu tego, przez co przeszłam."
Wszyscy znamy ludzi, którzy ucierpieli na skutek podobnej straty czy
przeciwności losu. Niektórzy, tak jak Carol, powrócili do poprzedniego
stanu i znaleźli nowy sens w życiu. Inni, wcale nie doświadczeni przez los
bardziej od niej, nigdy ponownie nie stanęli na nogach. Pogrążyli się w
postawie użalania się nad sobą, w pijaństwie, zaczęli żyć przeszłością,
zapadli w stan głębokiej depresji. Dlaczego jedni ludzie rozwijają się
dalej po ciężkim ciosie, a inni ledwie mogą przeżyć? Eksperci w dziedzinie
psychologii rozwojowej ludzi dorosłych odkryli wspólną cechę osób, którym
udało się dźwignąć po okresie głębokiego kryzysu. "Kluczowe znaczenie ma
tutaj poczucie własnej wartości", mówi David Chirbooga, doktor
specjalizujący się w psychologii rozwojowej człowieka z University of Texas
Medical School w Galveston. "Jeśli poczucie własnej wartości jest
nienaruszone, można przezwyciężyć każdą burzę."
Bądź maksymalistą. Gdy starasz się zrobić coś, co wydaje się niemożliwe,
twoją największą przeszkodą może być niskie poczucie własnej wartości.
Jeśli zaś masz niskie mniemanie o sobie, jesteś minimalistą. Nigdy nie bądź
minimalistą! Zawsze bądź maksymalistą! Każdy kryje w sobie większe
możliwości, niż zdaje sobie z tego sprawę.
Rozwiń w sobie pozytywny stosunek wewnętrzny do sytuacji znalezienia się
na dnie. Zwykle miałem do czynienia z ponurymi, zniechęconymi ludźmi,
którzy mówili: "Jestem na dnie, nie ma dla mnie żadnej nadziei". Jednemu z
takich ludzi odpowiedziałem: "Moje gratulacje. Skoro uderzyłeś o dno, to
już niżej nie możesz spaść. Od dzisiaj jedynym możliwym kierunkiem jest
ruch w górę. Dlatego zacznij myśleć w górę". Człowiek ten posłuchał mojej
rady i po jakimś czasie znalazł nowe pomysły, które pomogły mu wznieść się
w górę, o wiele wyżej ponad dno. "Dzisiaj jestem właściwie wdzięczny za to,
że tam w dole jest dno, które chroni mnie przed jeszcze głębszym upadkiem w
przyszłości", mówi. Człowiek ten przemienił dno w jeden ze swoich aktywów!
Z długiego okresu, gdy byłem pastorem kościoła w Nowym Jorku, pamiętam,
że na nabożeństwa przychodziła zawsze duża liczba gości z innych części
Stanów - kupujący, sprzedawcy, specjaliści od finansów, menedżerowie i
dyrektorzy generalni - mężczyźni i kobiety, którzy przyjeżdżali do Nowego
Jorku z całego kraju.
Kiedyś w tłumie zwróciłem uwagę na pewnego człowieka, którego twarz
wyróżniała się wśród innych z powodu malującego się na niej wyrazu
cierpienia i niedoli.
Oceniłem, że mężczyzna ten miał czterdzieści, może czterdzieści pięć lat.
Jego twarz nie dawała mi spokoju, ponieważ było to najwyraźniej oblicze
bardzo nieszczęśliwego człowieka. On jednak nigdy nie podszedł do mnie, by
się przywitać, jak to czyniło wielu gości co tydzień.
Tak się złożyło, że pewnego dnia spotkaliśmy się na ulicy i on w trakcie
naszej krótkiej rozmowy powiedział:
- Chciałbym z tobą porozmawiać. Czy możesz umówić się ze mną na
spotkanie?
Ustaliliśmy czas, on zjawił się punktualnie i usiadł na krześle, nerwowo
ściskając ręce. W końcu odezwał się:
- Muszę o tym komuś powiedzieć. Już dłużej tego nie zniosę. Czy nasza
rozmowa ma charakter absolutnie poufny?
- Całkowicie poufny. Zrobisz dobrze, jeśli wyrzucisz z siebie to, co cię
gnębi - odparłem.
Wtedy opowiedział mi, że zajmował się finansami w pewnej fabryce
położonej daleko od Nowego Jorku, w innej części Stanów Zjednoczonych.
Wyznał, że żył ponad stan. Nie obwiniał o to swojej żony, którą bardzo
kochał. Odniosłem jednak wrażenie, że ona i jego dwoje dzieci wymyślili
sobie, że on może dać im wszystko, czego zapragną. Spowodowało to, że debet
na jego koncie stale narastał.
- Doktorze Peale, przez całe życie byłem uczciwym człowiekiem, lecz
musiałem mieć więcej pieniędzy i, oby mi wybaczono, odprowadziłem je z
naszej firmy.
- Ile dokładnie "odprowadziłeś"? - zapytałem.
Zarumienił się ze wstydu - najwyraźniej trudno mu było rozmawiać o swojej
nieuczciwości. W końcu jednak wyznał:
- Nieco ponad dwieście tysięcy dolarów. Znam dokładną kwotę, co do centa.
Następnie dodał:
- Mój szef, prezydent naszej firmy, był dla mnie jak ojciec. To
najuprzejmiejszy, najbardziej troskliwy człowiek na świecie. Gdy zacząłem
tam pracować, stwarzał mi wszelkie możliwości, a ja okazałem się... -
zawahał się - nędznym złodziejem, podłym kanciarzem.
- Czy możesz zwrócić kwotę, którą zabrałeś?
Pokręcił głową ze smutkiem.
- Myślałem o tym, lecz sam jestem w potrzebie. Będę musiał sprzedać nasz
dom, a wtedy moja żona i dzieci dowiedzą się o wszystkim.
- Wiem już, co należy zrobić - powiedziałem. - Czy znalazłeś dzisiaj w
sobie to, czego trzeba, by być ze mną całkowicie szczerym? Jeśli tak, to
sądzę, że znajdziesz w sobie moc do powstania, która pomoże ci przejść
przez tę trudną sytuację. Postępowanie, które mam ci zamiar zalecić, będzie
jednak wymagało od ciebie każdej cząstki człowieczeństwa, którą masz w
sobie. Jestem pewny, że masz w sobie tę siłę, widzę bowiem, jak bardzo
cierpisz.
- Postaram się uczynić wszystko, co mi poradzisz - powiedział niemal
szeptem.
- W porządku. Oto moja rada. Jedź do domu, a następnie idź do prezydenta
swojej firmy, powiedz mu szczerze, co zrobiłeś, i obiecaj oddać każdego
centa. Później złóż mu swoją rezygnację. Jeśli człowiek ten jest
rzeczywiście taki, jak go opisałeś, to sądzę, że zrobi to, co jest
niezbędne dla firmy, lecz pomyśli także o tobie. Pamiętaj jednak, że może
być wobec ciebie bardzo surowy.
Mój rozmówca wrócił do swojego miasta i opowiedział szefowi o wszystkim,
co się stało. Później tak mi zrelacjonował tę rozmowę.
- Mój szef po prostu siedział i słuchał całej tej nędznej historii. Gdy
skończyłem, długo milczał. W końcu wstał i patrzył przez okno. Później
podszedł do mnie, spojrzał na mnie z góry i powiedział swoim uprzejmym
głosem: "Bill, biedaku, tak mi ciebie żal. Uczciwemu człowiekowi trudno
jest być złodziejem. Musiałeś cierpieć piekielne męki. Oczywiście, oddasz
firmie te pieniądze. Zabieram cię z pracy w finansach. Sądzę, że dobrze
będziesz sobie radził w sprzedaży. Będziesz mniej zarabiał, lecz będziesz
mógł powiększyć swoje dochody o prowizję od sprzedaży. Będziesz musiał
obniżyć swój poziom życia, ale trochę skromności może wyjść na dobre tobie
i twojej rodzinie. Pamiętaj, że to, co powiedziałem, pozostanie tylko
między nami."
- I co mu odpowiedziałeś? - zapytałem.
- Powiedziałem, że jest najlepszym człowiekiem pod słońcem i że zrobię
wszystko, by być dobrym sprzedawcą. Nie mogłem z siebie nic więcej wydusić,
byłem zbyt spięty.
Dalszy ciąg tej historii jest taki, że Bill spłacił wszystkie pieniądze i
dobrze pracował w sprzedaży. Znalazł w sobie moc do powstania, którą w
całej pełni wykorzystał.
Wierz w to, że potrafisz, potrafisz, potrafisz. Spersonalizuj słowo
"potrafię" i powtarzaj je na głos codziennie: "Potrafię, potrafię,
potrafię". Sukces kryje się w twoim umyśle. Uwolnij go. Pozwól, by zaczął
swobodnie żyć. Wymyśl go, wymódl go, powołaj go do istnienia swoją wiarą.
Phyllis Scheider w artykule zatytułowanym "Career Charisma" ("Charyzmat
kariery") zamieszczonym w magazynie "Working Woman" ("Kobieta pracująca"),
w numerze z maja 1988 roku, analizuje niezwykłą moc pozytywnego myślenia.
"Prawdziwi zwycięzcy w biznesie i w życiu, kobiety i mężczyźni, którzy
wykorzystali złote okazje zrobienia kariery zawodowej, mają w sobie coś
ekstra. Ludzie, którzy odnieśli błyskotliwą karierę, mają pewien
specyficzny sposób patrzenia na świat. Powoduje on, że członkowie rady
nadzorczej czują, iż potrafią oni doskonale wykonać niemal każdą pracę i że
zarażą wszystkich swoich współpracowników tym samym entuzjazmem, tym samym
zwycięskim duchem. Ich sukces jest w równej mierze sprawą wewnętrznej
postawy, co ciężkiej pracy i talentu. Ludzie ci są optymistami. Ich
optymizm jest zdumiewająco potężny i może on być przez nich pielęgnowany.
Chociaż Norman Vincent Peale bronił zalet "pozytywnego myślenia" od ponad
trzydziestu pięciu lat, dopiero niedawno poważni naukowcy zaczęli badać
sposób, w jaki optymizm wpływa nie tylko na zdrowie człowieka i na długość
jego życia, lecz także na sukces w karierze
zawodowej. Kilka z przeprowadzonych badań potwierdza to, o czym Peale był
intuicyjnie przekonany: optymista prawie zawsze ma przewagę nad swoimi
mniej entuzjastycznymi kolegami."
Zatem myśl pozytywnie o swojej wewnętrznej mocy do powstania po porażce.
Takie pozytywne myślenie obudzi siły, które są ukryte w wewnętrznych
pokładach twojej natury.
* Wierz, że masz sobie dość siły. Nigdy w to nie wątp.
* Masz w sobie moc do powstania po porażce - czeka ona na to, by dla
ciebie pracować, kiedy tylko będziesz jej potrzebował.
* Bądź człowiekiem wierzącym, naprawdę wierz.
Rozdział 12
Stara, lecz wiecznie aktualna
tajemnica odnoszenia sukcesów
W 1931 roku na rynku księgarskim pojawiła się wspaniała książka
motywacyjna. Jej autorem był Vash Young, jeden z przedsiębiorców, którzy w
tamtych czasach odnieśli największy sukces na rynku ubezpieczeń. Jego
książka zatytułowana "A Fortune to Share" ("Szczęście do podziału") stała
się bardzo popularną pozycją i była w tamtych czasach bardzo powszechnie
czytana. W pewnym okresie mojego życia czytałem ją przynajmniej raz co
roku.
Później odłożyłem ją na jedną z górnych półek mojej biblioteki, gdzie
leżała nietknięta aż do 1989 roku. Pewnego dnia, szukając zupełnie innej
książki, natrafiłem na "A Fortune to Share", wziąłem ją z półki, otworzyłem
na pierwszej stronicy i zacząłem czytać. Wciągnęła mnie i pochłonęła bez
reszty swoją prostą, zdroworozsądkową filozofią sukcesu. Idee w niej
zawarte musiały głęboko przeniknąć do mojej świadomości, jest ona bowiem w
pewnym sensie poprzednikiem mojej własnej książki, opublikowanej
dwadzieścia jeden lat później i zatytułowanej "Power of Positive Thinking"
("Moc pozytywnego myślenia").
Ponieważ większość z was pewnie nigdy jej nie czytała, pozwólcie, że
podzielę się myślami w niej zawartymi, gdyż wtedy, ponad pięćdziesiąt lat
temu, pomogły one przemienić wiele porażek w błyskotliwe sukcesy. Zasady
te, jeśli je tylko zastosujesz, spowodują podobną zmianę w twoim życiu.
Vash Young pisał: "Jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy
odziedziczyli wielką fortunę - otrzymałem swój spadek po wielu latach
lekkomyślnego, przeżytego w ubóstwie życia".
Wielka fortuna, o której pisał Vash Young, to był nowy pomysł, który
zapewnił mu życiowy sukces. Vash opisuje go w następujący sposób:
11)
21)
31)
41.
l1.1.1.1.1.1
rI.A.1.a
Zacząłem dzielić się własnym życiem z innymi. Cóż to za prosty pomysł! A
jednak gdy go zastosowałem, odkryłem, że jest mnie wystarczająco wiele,
abym mógł funkcjonować, niezależnie od tego, ile inni sobie ze mnie wezmą
Nie jest to taki rodzaj bogactwa, który może zostać narażony na szwank z
powodu błędnej polityki banku, załamania na giełdzie czy kryzysu
gospodarczego.
Człowiek, który przyniósł mi owe niewyczerpane bogactwa, był do mnie
zewnętrznie podobny pod każdym względem. W rzeczy samej był on moim
poprzednim ja. Porzuciłem bezowocne zmagania i umarłem. Sekcja wykazała, że
moje poprzednie ego zmarło z powodu egoizmu, pesymizmu, lęku, zamartwiania
się, niezdecydowania, próżnych żalów, duszenia się w sosie tzw. interesów,
irytacji, zazdrości, fałszywych pragnień, negatywnego myślenia i innych
komplikacji.
Moje nowe "ja" przejęło nowe dziedzictwo, nową pozytywną ideę świata
biznesu i uczyniło mnie człowiekiem sukcesu w stopniu przekraczającym
wszelkie moje oczekiwania. Zacząłem dawać innym samego siebie i wkrótce
przekonałem się, że mam tym więcej, im więcej daję. Zaczęli do mnie
przychodzić mężczyźni i kobiety, którzy prowadzili wielkie przedsięwzięcia,
wraz z sobą przynosząc swoje interesy. Zwykle tak już jest, że gdy człowiek
zbyt usilnie goni za pieniądzem, trudno mu go złapać, lecz jeśli dąży do
innych, wyższych celów, pieniądze przychodzą do niego, aby się okazało,
jakim jest człowiekiem.
Dawny Vash Young był sprzedawcą reklam, który nie robił niczego, o czym
tutaj warto byłoby mówić. Później został agentem ubezpieczeniowym -
zaczynał od zera w tej najbardziej konkurencyjnej z branż. Wszystko
wskazywało na to, że czeka mnie przysłowiowych siedem chudych lat. Jeden z
moich znajomych dowiedziawszy się, że zrezygnowałem z regularnego
wynagrodzenia na rzecz niepewnej prowizji i że mam przy duszy nie więcej
niż sto dolarów oraz żonę i córkę na utrzymaniu, bardzo się zaniepokoił.
"Vash, jesteś w piekielnie trudnej sytuacji", powiedział.
Na zewnątrz moja sytuacja mogła rzeczywiście wydawać się trudna, lecz
wewnętrznie znajdowałem się w doskonałym położeniu, ponieważ rzuciłem
wyzwanie negatywnemu myśleniu, stanąłem do walki na śmierć i życie i
zwyciężyłem w pierwszej potyczce. W życiu nie ma nic lepszego od
zadowolenia płynącego z odniesienia zwycięstwa nad samym sobą. To wspaniałe
uczucie iść pod wiatr i pokonywać jego siłę, lecz tysiąc razy lepsze jest
uczucie towarzyszące zmierzaniu do osiągnięcia jakiegoś wewnętrznego celu,
starcia na proch wszystkich twoich dawnych wewnętrznych wrogów (...)
Wątpliwości chciały się zakraść do mojego umysłu, lecz zawsze gdy
nachodziła mnie jakaś negatywna myśl, zatrzymywałem się (czyniłem to w
myślach, chociaż czasami nawet w dosłownym, fizycznym sensie), rzucałem jej
wyzwanie i usuwałem z mojej świadomości, dokonując rozsądnego wyboru
skoncentrowania się na czymś wartościowym. Taki nawyk może w sobie wyrobić
każdy. Początkowo szkodliwe lęki, negatywne myśli i im podobne będą
stawiały opór, nie są jednak wystarczająco silne, by odnieść zwycięstwo.
Wygnaj je ze swojego umysłu. Zacznij myśleć o czymś pozytywnym."
Vash Young tak uczynił i poszedł naprzód po zwycięstwo.
Przypuśćmy, że jesteś właścicielem fabryki. Czy wytwarzałbyś jedynie
towary, których nikt - ani ty, ani ktokolwiek inny - by nie chciał, nie
potrzebował i nie mógł wykorzystać? Czy działając rozmyślnie, tak
zarządzałbyś swoją fabryką, by w końcu przyniosła szkody tobie, jej
właścicielowi?
Pomyśl więc o tym, iż naprawdę jesteś właścicielem fabryki - fabryki
myśli. Jest ona zlokalizowana w twoim wnętrzu, a ty sam jesteś zarówno
właścicielem, jak i osobą nadzorującą jej funkcjonowanie. W tej fabryce nie
może się nic wydarzyć bez twojego zezwolenia. Nic nie może się do niej
przedostać - ani surowce, ani półprodukty -jeśli ty nie wyrazisz na to
zgody. Nic też nie może jej opuścić z wyjątkiem produktów, które ty sam
zaprojektujesz.
"Fabryka myśli! To właśnie kryje się w twoim wnętrzu", pisze Vash Young.
Dlatego przyjrzyj się swoim produktom. Czy są nimi lęk, zamartwianie się,
niecierpliwość, gniew i zwątpienie? Czy jesteś z nich dumny? Czy jesteś
dumny choćby z najdrobniejszej ich cząstki? Przecież twoja fabryka może
wziąć surowy materiał doświadczeń, połączyć go z wiarą, miłością, odwagą i
współczuciem i w ten sposób stać się fabryką, która warta jest tego, by
działać. Twoja fabryka myśli powinna wytwarzać pozytywne, przesycone
pewnością siebie myśli, które naturalnym biegiem rzeczy prowadzą do
pozytywnych rezultatów i prawdziwych sukcesów.
Inny znany pionier przemysłu, który wiedział, jak należy kierować własną
fabryką myśli - a także dokami stoczniowymi, w których budowano statki, i
innymi zakładami, którymi zarządzał - był Henry J. Kaiser. Oto jego pięć
zasad sukcesu:
Zasada pierwsza: Poznaj samego siebie i zdecyduj, co pragniesz osiągnąć w
życiu. Następnie zapisz swoje cele i zaplanuj sposób ich realizacji.
Zasada druga: Wykorzystaj potężne moce tkwiące w twojej wierze i energię
drzemiącą w twojej duszy i podświadomości.
Zasada trzecia: Kochaj ludzi i służ im.
Zasada czwarta: Rozwijaj w sobie pozytywne cechy charakteru i osobowości.
Zasada piąta: Pracuj! Przystąp zdecydowanie do realizacji swojego planu.
Poświęć się całkowicie temu, co pragniesz osiągnąć.
Przypomniałem sobie o nich, kiedy po przemówieniu, jakie wygłosiłem na
konwencji biznesmenów w Pittsburghu, podszedł do mnie pewien ojciec i
poprosił o rozmowę. Nawiązując do wykładu, jaki właśnie wygłosiłem,
powiedział:
- Doktorze Peale! Mam silne przeczucie, że potrafi pan pomóc mojemu
synowi zmienić swoje życie! Gdyby to się udało, byłby to prawdziwy cud.
Przypomniałem mu, że nie jestem żadnym cudotwórcą, że stosuję jedynie
zasady sprawdzone przez czas i że jeśli będzie się ich przestrzegać,
sprawią, iż porażka zamieni się w sukces.
- To wszystko, co mogę zrobić - powiedziałem.
- To wystarczy - odparł. - Mój syn jest atrakcyjnym, inteligentnym
chłopakiem, lecz psuje wszystko, za co się weźmie - każda praca, której się
podejmuje, zawsze kończy się niepowodzeniem. Skończył właśnie dwadzieścia
dziewięć lat. - Po chwili dodał: - Ukończył studia z wyróżnieniem. Może to
wyczerpało całkowicie jego życiową energię. Sam widziałem dobrych
studentów, którzy po zrobieniu dyplomu nie dokonali już niczego
wartościowego. On jest gotów spotkać się z każdym, kogo mu wskażę. Już był
u najlepszych psychiatrów.
- Dobrze - zgodziłem się. - Spotkam się z nim, chociaż jestem prostym
człowiekiem z prostymi, lecz skutecznymi metodami. Czy twój syn jest
wystarczająco wielki, aby docenić prostotę, czy też pociągają go wyłącznie
sprawy złożone i trudne?
- Nie wiem, może będziesz umiał do niego dotrzeć. Pragnę z całego serca,
by ci się udało.
- W porządku. Nie przestawaj się modlić, a ja spróbuję mu pomóc.
Kiedy jego syn wszedł do mojego gabinetu, okazało się, że jest uprzejmym
i bardzo miłym młodym człowiekiem. Chociaż sprawiał wrażenie myślącego, już
od samego początku zaczął samego siebie poniżać.
- Mój ojciec poprosił cię, abyś się ze mną spotkał, prawda? Ojciec jest
jednym z czołowych biznesmenów w naszym mieście. Chce, abym był taki sam
jak on, a ja, szczerze mówiąc, nie mam po temu wystarczających zdolności.
- Ale na studiach... - wtrąciłem.
- Och, to wszystko był jeden wielki fuks - powiedział pośpiesznie. - Po
prostu powtarzałem to, co profesorowie chcieli usłyszeć. Nie mam
szczególnie twórczego umysłu. Przypuszczam, że do niczego się nie nadaję. -
Powiedział to wszystko w ciągu pierwszych pięciu minut naszej rozmowy.
- Niskie poczucie własnej wartości - skomentowałem.
- Zgadza się. To samo powiedział mi psychiatra i wypisał rachunek
opiewający na sto pięćdziesiąt dolarów.
- Słuchaj, naprawdę nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie - powiedziałem.
- Rozmawiamy ze sobą dopiero od pięciu minut, a już na ochotnika
podzieliłeś się następującymi negatywnymi wiadomościami o sobie:
1. Nie masz takich zdolności, jak twój ojciec.
2. Studia, które ukończyłeś z wyróżnieniem, to był jeden wielki fuks.
3. Brak ci twórczego umysłu.
4. Do niczego się nie nadajesz.
5. Przyznałeś, że masz niskie poczucie własnej wartości.
- Chciałbym, abyś się zastanowił, jako człowiek wykształcony, jak możesz
oczekiwać, że odniesiesz sukces w pracy, skoro wszystkie te negatywne
wyobrażenia na własny temat pracują przeciwko tobie. Przypuszczam raczej,
że podświadomie rywalizowałeś z własnym ojcem i w końcu poddałeś się,
zrezygnowałeś z siebie. Czy nie przyszło ci kiedykolwiek na myśl, że
powinieneś konkurować wyłącznie z samym sobą? Czy kiedykolwiek pomyślałeś o
tym, aby być naprawdę sobą? Dlaczego nie starasz się wykorzystać swoich
zalet.
1. Doskonałej budowy ciała.
2. Uprzejmości.
3. Elegancji.
4. Przyjemnego wyglądu.
5. Umysłu świetnie nadającego się do pracy innej od tej, którą wykonuje
twój ojciec.
Następnie opowiedziałem mu o pięciu zasadach sukcesu Henry'ego J.
Kaisera.
- To już koniec naszego spotkania - powiedziałem podsumowując jeszcze raz
to, co zostało powiedziane do tej pory. - Przykro mi, ale muszę zdążyć na
samolot do Nowego Jorku. Chciałbym jednak zobaczyć się z tobą niebawem. -
Wyznaczyłem mu termin za dwa tygodnie, mieliśmy się spotkać w moim biurze w
Nowym Jorku. - Chciałbym, abyś przed naszą następną sesją znalazł faceta,
który jest naprawdę w dołku, i postarał się mu pomóc. Podejdź do niego w
taki sam sposób, w jaki ja potraktowałem ciebie. Pragnę też, abyś
zastanowił się, co chciałbyś robić w swoim życiu, i powiedział mi o tym,
gdy się spotkamy następnym razem.
Na naszym następnym spotkaniu powiedział:
- Odwiedziłem kolegę ze studiów. Nie widziałem Alvina od studenckich
czasów. Powiedział mi, że jest na dnie. Jego ojciec jest profesorem i chce,
aby Alvin także został naukowcem. Jak na ironię, najlepszą oceną, na jaką
Alvina było stać na studiach, była trójka - przeciętnie - więc ojciec
oznajmił, że nigdy nie uda mu się zgromadzić wyników koniecznych do
uzyskania profesury. Tak się składa, że Alvin świetnie się zna na muzyce i
odkryłem, że chciałby się rozwijać w tym kierunku. Powiedziałem mu, aby był
mężczyzną i zaczął robić to, czego chce. Zmusiłem go, by podsumował swoje
zalety i przeciwstawił je negatywnym myślom, tak samo, jak ty zrobiłeś ze
mną. Zamierzam pomóc temu facetowi stać się kimś - dodał na koniec z
entuzjazmem.
- A ty, co chciałbyś robić w życiu? - zapytałem.
- Cóż, mam przyjaciela, który działa w branży doradztwa personalnego.
Wynajduje menedżerów dla różnych firm - specjalistów od rocznych dochodów w
przedziale od stu do trzystu tysięcy dolarów - i dobrze mu idzie w tym
interesie. Powiedział, że doskonale nadałbym się do tej pracy, polegającej
na rekomendowaniu menedżerów dla członków zarządów firm. Chce, żebym się do
niego przyłączył i nauczył się tego interesu. Może później sam będę mógł
założyć podobną firmę. - Kiedy mi o tym opowiadał był pełen entuzjazmu,
lecz później spuścił z tonu i powiedział: - Oczywiście, tata wskaże
kciukiem do dołu.
- Czy zapomniałeś o radzie, jakiej udzieliłeś swojemu koledze z roku, aby
był mężczyzną?
- Sam o tym pomyślałem - powiedział z żalem, patrząc w podłogę.
Nagle wyprostował się, spojrzał mi w oczy i stwierdził: - Wiesz co,
wierzę, że i tak uda mi się tego dokonać! Czy naprawdę uważasz, że mam
wszystko, czego potrzeba? Wyobraź sobie mnie znajdującego posady dla
dyrektorów wyższego szczebla!
Nowy ton jego głosu powiedział mi, że nie może się wprost doczekać, by
przystąpić do pracy.
Dałem mu następującą radę:
- Zacznij wyobrażać sobie, że jesteś jednym z najlepszych ekspertów od
rekrutacji personelu w całym kraju. Wierzę, że potrafisz tego dokonać!
Z jego reakcji mogłem wyczytać, że udało mi się znaleźć klucz do tego
młodego mężczyzny. I rzeczywiście, wkrótce stał się takim, jak sobie siebie
wyobraził.
Kilka lat później przemawiałem na lunchu dla biznesmenów, zorganizowanym
w klubie Duquesne Club, w Pittsburghu. Po zakończeniu oficjalnej części
spotkania podszedł do mnie jego ojciec.
- Czy przypominasz mnie sobie? - zapytał. Następnie dodał: - Rzeczywiście
wygraliśmy los na loterii z moim synem. Dzisiaj jest najlepszy w tym
interesie. Żadna firma w naszym mieście nawet nie pomyśli o zatrudnieniu
menedżera bez skorzystania z jego pośrednictwa.
- Wcale nie jestem tym zaskoczony -- odparłem.
Tego samego dnia zadzwoniłem, by spotkać się z tym młodym mężczyzną w
jego nowym imponującym biurze. Siedząc za wielkim biurkiem powiedział:
- Wiesz co, powiem ci coś o pomysłach, które mi podsunąłeś. - Otworzył
środkową szufladę biurka i wyciągnął Biblię. - Myślę, że zaglądasz do tej
książki - powiedział.
- Bystry z ciebie facet - stwierdziłem.
- Te zasady rzeczywiście działają - potwierdził, odkładając książkę z
powrotem do szuflady. - Trzymam ją pod ręką - wyjaśnił.
Oczywiście, droga prowadząca do sukcesu obejmuje również inne zasady:
zasadę myślenia, zasadę ciężkiej pracy, zasadę studiowania. Człowiek, który
myśli o swojej pracy, będzie wykonywał ją lepiej i prawdopodobnie zostanie
awansowany. Jego przełożeni uczynią go odpowiedzialnym za najważniejsze
zadania. Jako przykład opowiem historię bankiera Gatesa W. McGarraha, który
był moim bliskim przyjacielem. Gates zajmował jedno z czołowych stanowisk w
banku Morgana, działającym w rejonie Wall Street. Był też szefem
International Bank, mającego główną siedzibę w Bazylei, w Szwajcarii.
Pewnego dnia zapytałem go o to, jak rozpoczął swoją niezwykłą karierę w
bankowości, że w końcu został jednym z największych bankierów świata.
- To było proste - odpowiedział. - Pochodzę z biednej, lecz religijnej
rodziny. Musiałem wcześnie opuścić szkołę i podjąć pracę. Ponieważ chciałem
być bankierem, poszedłem do banku w naszym miasteczku i poprosiłem o pracę.
Dyrektor banku popatrzył na mnie uważnie. "Czy chcesz naprawdę pracować?",
zapytał. "Tak, proszę pana, chcę", odpowiedziałem. "Jedyna praca, jaką
mamy, polega na otwieraniu drzwi, zamiataniu podłogi i odkurzaniu mebli",
stwierdził bankier. "Oprócz tego, trzeba jeszcze czyścić spluwaczki",
dodał. "Większość naszych klientów żuje tytoń. Do zakresu obowiązków należy
także sprzątanie toalet i opróżnianie śmietniczek. Ostatni chłopak, którego
mieliśmy, był do niczego. No i co ty na to?" "Opisał pan pracę, którą mam
wykonywać. Może mi pan zaufać, wykonam ją jak należy", odpowiedziałem z
pewnością siebie.
Bank otwierano o godzinie dziewiątej rano, lecz wszyscy musieli zjawiać
się w pracy o ósmej trzydzieści. Gates przychodził o szóstej. Zaplanował
swoją kampanię sprzątania ślubując sobie: "Będę najlepszym sprzątaczem w
całym stanie Nowy Jork".
Najbardziej niepokoiły go wykonane z mosiądzu spluwaczki. Samo wytarcie
nie wystarczało, były nadal umazane. Gates powiedział o tym swojej matce.
Doradziła mu, by używał pasty do polerowania mosiądzu, lecz dla banku taki
wydatek był nieuzasadniony. W tej sytuacji Gates z dziesięciu dolarów
wypłaty, jaką otrzymywał co sobotę, kupował trochę pasty do czyszczenia
mosiądzu. Spluwaczki wprost lśniły. Prezydent banku powiedział: "Dobrze
pracujesz, Gates. Nigdy nie mieliśmy tak pięknych spluwaczek".
Po pracy Gates zadawał wiele pytań innym pracownikom na temat zasad
prowadzenia banku. Wykonywał swoją pracę lepiej niż ktokolwiek przed nim.
Nie ograniczał jednak swojego myślenia wyłącznie do obowiązków sprzątacza.
Myślał i studiował bankowość. Pracował wytrwale i rozumnie, zawsze myślał o
tym, co robi i studiował. Pewnego dnia prezydent wezwał go do swojego
gabinetu:
- Dobry z ciebie chłopak, Gates. Czy możesz wyszkolić innego chłopca, by
wykonywał tę pracę równie dobrze, jak ty? Mam dla ciebie lepsze zajęcie.
- Będę go kontrolował proszę pana - powiedział Gates.
I już był na drodze prowadzącej na Wall Street, do zrobienia wybitnej
kariery.
Pewna droga do sukcesu jest prosta, lecz wymaga charakteru, odwagi,
wytrwałości, mistrzowskiego opanowania niższych prac i gotowości do
przyjęcia wyższych.
Kończąc swoją opowieść, pan McGarrah powtórzył:
- Dumny byłem z tego, iż byłem najlepszym sprzątaczem, ze wszystkich,
którzy pracowali w bankach w stanie Nowy Jork.
Był przekonany, że dobre wykonywanie każdej pracy, w połączeniu z
myśleniem, studiowaniem i wytrwałością prowadzi do ostatecznego sukcesu.
Podczas podróży do Europy, w pewnym hotelu spotkałem niemieckiego
chłopca, Hansa - o miłej twarzy i dobrej naturze - który już wtedy podjął
kilka mądrych decyzji w swoim życiu.
Hans pracował w hotelowej restauracji jako pomocnik kelnera. Miał otwartą
i entuzjastycznie nastawioną wobec życia osobowość. Był czujny na potrzeby
wszystkich ludzi i zawsze gotowy do pomocy, nie tylko dla hotelowych gości,
lecz także dla swoich współpracowników. Lubił odpowiedzialność.
Z naszych rozmów dowiedziałem się, że Hans ma w życiu konkretny cel.
Chciał zostać szefem służby restauracji hotelowej w jednym z wielkich
europejskich hoteli. Postanowił sobie, że będzie najlepszym pomocnikiem
kelnera, wiedział bowiem, że jest to pierwszy krok do osiągnięcia
wymarzonego celu.
Wiedział też, że aby zrealizować swój zamiar, musi koniecznie pojechać do
Londynu na szkolenie w tej dziedzinie. - Londyn jest bardzo daleki, a ja
nie mam wiele pieniędzy - wyznał mi.
- Jesteś na właściwej drodze - powiedziałem mu. - Wybrałeś sobie zawód
zgodny z własnymi życzeniami i zrobiłeś pierwszy krok wspinając się po
drabinie kariery. Wkładasz całego siebie w pracę, którą obecnie wykonujesz.
Dałem Hansowi następującą radę:
- Wyobrażaj sobie stale, że osiągnąłeś swój cel. Wyobraź sobie, że
prowadzisz jedną z najelegantszych restauracji hotelowych w Europie.
Wyobraź sobie, jaką wspaniałą pracę będziesz wykonywał!
Dałem mu egzemplarz niemieckiego wydania książki pt. "The Power of
Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia").
- Chłopcze, ty już myślisz pozytywnie - powiedziałem mu. - Chcę jednak,
abyś przeczytał tę książkę i nauczył się życiowej mądrości polegającej na
świadomym kierowaniu swoim życiem.
Kilka lat później, gdy Ruth i ja gościliśmy w eleganckiej londyńskiej
restauracji w prestiżowym hotelu, szef kelnerów powiedział coś, co obudziło
we mnie dawne wspomnienia o Hansie. Przyjrzałem mu się uważniej, a on
uśmiechnął się do mnie.
- Doktorze Peale, jestem Hans! Nadal stosuję zasady pozytywnego myślenia
- powiedział.
Byłem uradowany dowiedziawszy się, że udało mu się przyjechać do Londynu
i osiągnąć swój cel. A wszystko to stało się możliwe dzięki wyborom, jakich
dokonał!
Miałem kiedyś przyjaciela, który pracował w fabryce Ford Motor Company w
mieście Dearborn w stanie Michigan, w czasach, gdy Henry Ford prowadził
jeszcze aktywną działalność. Opowiedział mi o pewnym robotniku pracującym
przy linii montażowej, który był człowiekiem myślącym. Zamiast narzekać na
monotonię pracy przy linii produkcyjnej, zaczął twórczo myśleć i sam z
siebie wykonywać pewne czynności inaczej niż zalecono, bardziej efektywnie.
Pewnego dnia pogrążony w myślach nie zauważył, że obok niego zatrzymał
się Henry Ford i przypatrywał się jego metodzie pracy. Pan Ford nie
skrytykował go za to, że zmienił proces produkcji, lecz po prostu zapytał:
- Dlaczego tak to robisz?
Ford zaczął się zastanawiać nad wprowadzoną przez robotnika zmianą i w
końcu powiedział:
- Odkryłeś lepszy sposób wykonywania tej pracy. Jesteś myślącym i
twórczym człowiekiem.
Nic dziwnego, że ten robotnik niebawem zaczął awansować. Człowiek
pracujący, myślący i dający z siebie wszystko zawsze idzie naprzód. Taka
jest pewna droga prowadząca do sukcesu.
Gdy byłem w Seulu, w styczniu 1990 roku, zostałem zaproszony przez mojego
przyjaciela, pana In Gyung Go, do odwiedzenia prowadzonej przez niego
szkoły języków. Uczęszczało do niej siedem tysięcy młodych mężczyzn i
kobiet, którzy uczyli się tam ośmiu języków.
- Skąd się wzięło tylu studentów języków obcych - zapytałem, będąc pod
silnym wrażeniem.
Pan Go odpowiedział:
- Dzieje się tak dlatego, że młodzi ludzie w Seulu zdają sobie sprawę, iż
będą żyli w "międzynarodowym świecie". Mówiąc wprost, pragną iść naprzód i
osiągnąć sukces. Wierzą, że jednym ze sposobów dokonania tego jest zdobycie
sprawności w posługiwaniu się obcymi językami.
Przekonałem się, że atmosfera panująca w tej szkole jest dynamiczna i
stymulująca, i doszedłem do wniosku, że działo się tak dlatego, iż każdy
uczeń dążył do samodoskonalenia i miał wytyczony jakiś cel.
Później spędziłem kilka dni w Tokio z moim dobrym przyjacielem Josephem
Dunkle. Joseph był Amerykaninem, który w czasie drugiej wojny światowej
walczył w Japonii. Po zakończeniu działań na froncie został w tym kraju i
polubił go. Później poślubił Yuki, czarującą Japonkę, i osiedlił się tam na
stałe.
Joe odniósł duży sukces w branży cukierniczej - założył firnę o nazwie
Aunt Stellas Cookies (Ciasteczka ciotki Stelli). Zaspokajał słabość
Japończyków do kruchych ciasteczek i wkrótce jego interes bardzo się
rozwinął (dzisiaj Joe ma w Japonii sieć sześćdziesięciu sklepów). Joe jest
pierwszym Amerykaninem, który zasiada w radzie nadzorczej dwóch japońskich
koncernów. Płynnie posługuje się językiem japońskim.
Joe jest także prawdziwym myślicielem, który zawsze zastanawiał się nad
przyszłością i dyskutował o nowych planach. Gdy podczas mojej ostatniej
podróży rozmawialiśmy o gospodarczym sukcesie Japonii, Joe powiedział:
- Możesz to przypisać agresywności czy wytrwałości Japończyków. Jednak z
moich obserwacji wynika, że w przeszłości także Amerykanie stworzyli swoje
bogactwo dzięki entuzjazmowi i ciężkiej pracy. Dzisiaj ograniczają się
wyłącznie do gromadzenia bogactwa. Natomiast Japończycy posługują się
bogactwem w twórczy sposób.
Była to bystra obserwacja.
Starsza pani o imieniu Moses urodziła się w roku 1860, na farmie w
Greenwich, w stanie Nowy Jork. Następnych siedemdziesiąt pięć lat przeżyła
z malarskim geniuszem ukrytym w swoim wnętrzu. W wieku siedemdziesięciu
sześciu lat chwyciła za pędzel i uwolniła swój talent. Pod koniec życia
namalowała ponad tysiąc nostalgicznych scen o tematyce wiejskiej, z których
wiele wystawiano w największych muzeach świata.
Jej talent był w niej przez te wszystkie lata, lecz był
niewykorzystywany. I dopiero gdy zmianie uległo jej myślenie i gdy odkryła
swoje wrodzone zdolności, znalazła poczucie spełnienia w malowaniu.
Zmień sposób swojego myślenia. Otwórz umysł na nowe idee i zobacz, jak
twoje życie zmienia się na lepsze.
* Zapytaj siebie: "Czy mogę oczekiwać sukcesu, jeśli mam negatywny obraz
siebie?"
* Wypisz swoje zalety, gdy czujesz się bezradny czy zagubiony.
* Wykonuj każdą pracę - nieważne jak "mało ważną" - ze starannością i
entuzjazmem.
* Z wiarą dąż do wytyczonego celu i wyobraź sobie, że go osiągnąłeś.
Rozdział 13
Zaufaj swojemu
wewnętrznemu cenzorowi
We wnętrzu każdego z nas znajduje się wspaniałe urządzenie, które nigdy
nie przestawało mnie zdumiewać. Podobnie jak stale emitowany sygnał radiowy
bez przerwy przesyła sygnały, które - jeśli tylko ich słuchamy - w
nieoceniony sposób poprawiają nasze życie, jeśli zaś lekceważymy je, możemy
się rozbić o skały i ponieść sromotną porażkę.
Twój wewnętrzny cenzor stale sprawuje silną władzę, nieustannie jest
czujny i zawsze opiera się na faktach. Ma on dziwną zdolność wyróżniania
właściwej możliwości spośród wielu, które masz do wyboru. Wyraźnie daje ci
do zrozumienia, zarówno świadomie, jak i podświadomie, czy określona myśl
lub działanie jest dobre, czy złe. Nie zajmuje się on hipotezami w rodzaju
"a co jeśli" czy "ale". Nigdy też do niczego nie przekonuje, ani nie
usprawiedliwia podjętych decyzji. Jego konkluzje nigdy nie są szare, są
wyłącznie białe albo czarne.
Twój wewnętrzny cenzor lubi cię i jest na twoich usługach. Pragnie, abyś
był szczęśliwy i zawsze osiągał sukcesy. Nie pójdzie jednak na kompromis,
ani nie będzie ci przytakiwał, gdy będziesz chciał zrobić coś złego. Nie
ustąpi też wtedy, gdy nie będziesz chciał zrozumieć, dlaczego określone
postępowanie nie jest w porządku, i będziesz się bronił mówiąc, że przecież
wszyscy ludzie tak postępują. Jedynym celem, jaki przyświeca twojemu
wewnętrznemu cenzorowi jest ustalenie: czy dana myśl lub czyn są dobre?
Wewnętrzny cenzor niezmiennie przesyła takie sygnały, pragnie bowiem
ochronić cię przed niepowodzeniem i nieszczęściem, które są konsekwencją
niewłaściwego myślenia i złego postępowania. Twój cenzor nie jest
niszczycielem wszelkiej radości, przeciwnie, jest jej budowniczym! On
działa dla ciebie, nie zaś przeciwko tobie. Jest twoim przyjacielem. Jeśli
będziesz posłuszny jego radom i będziesz zawsze akceptował jego mądre
wskazówki, doświadczysz tego, co najlepsze w życiu, osiągniesz sukces i
będziesz szczęśliwy.
A co się dzieje, gdy nie zwracamy uwagi na dobrą radę naszego
wewnętrznego cenzora? Wytwarza się w nas niejasne poczucie braku
zadowolenia. Może się ono odznaczać małą intensywnością, lecz utrzymuje się
stale. Jest to poczucie niezadowolenia z samego siebie, które odczuwamy,
gdy popełniamy zło, lub dotkliwe wyrzuty sumienia, które nie dają nam
spokoju, gdy mieliśmy możliwości, lecz nie uwierzyliśmy w siebie i
pozwoliliśmy, aby okazja przeszła nam koło nosa, a potem żałujemy, że nie
mieliśmy dość śmiałości, by z niej skorzystać.
Czym jest to, co nazywam cenzorem? Czy jest to sumienie? Nie, uważam, że
jest to coś bardziej podstawowego. Ludzkie sumienie często kształtuje się
pod wpływem wychowania religijnego, natomiast wewnętrzny cenzor jest
aktywny nawet u analfabetów czy ludzi nie wyznających żadnej religii.
Niektórzy uważają, że jest to zbiorowe doświadczenie wszystkich naszych
przodków, przekazywane z pokolenia na pokolenie, prawie tak jak instynkt.
Moim zdaniem nie jest to wyłącznie naturalna cząstka ludzkiej istoty, lecz
czy tylko to? W każdym razie każdy z nas zawsze może skorzystać z
całkowicie obiektywnego wewnętrznego głosu doradczego.
Wrażliwość na dobro i zło cechuje wszystkich ludzi, nawet bowiem
najwięksi ignoranci mają w swoim wnętrzu dzwonek, który dźwięczy, kiedy
postępują podle, nieuczciwie czy okrutnie wobec swojego bliźniego lub gdy
czują strach stając wobec pewnych możliwości.
Większość myśli na ten temat, którymi podzielę się w tym rozdziale,
zaczerpnąłem od mojego starego przyjaciela i kolegi dr. Smileya Blantona.
Smiley zawsze mówił o tym cenzorze, dlatego zacząłem go traktować jako
autorytet w tej dziedzinie.
Słownikowa definicja tego wyrazu jest następująca: "cenzor - czynnik
kontrolujący przejście pewnych treści (np. nie akceptowanych społecznie
idei, impulsów, uczuć) z podświadomości do świadomości". Samo słowo
pochodzi od łacińskiego wyrazu "censor", oznaczającego jednego z dwóch
wysokich urzędników starożytnego Rzymu, przeprowadzających spisy ludności,
szacujących majątek rodzin, czuwających nad obyczajami i moralnością dla
dobra wszystkich obywateli.
Najbardziej znanym i najwybitniejszym z nich był rzymski mąż stanu, Katon
Cenzor (żył w latach 234 - 149 p.n.e). Katon znany był ze swojego
przywiązania do prostego życia, uczciwości, odwagi, lojalności względem
rodziny i kraju, wysokiej moralności, szczególnie w odniesieniu do seksu,
oraz umiejętności wytrwania w ciężkich czasach.
Jeśli przywiązujesz jakąś wagę do tego, by nie mieć kłopotów będących
rezultatem złego postępowania, jeśli cenisz sobie niewysłowione poczucie
satysfakcji z powodu tego, że postąpiłeś dobrze, posłuchaj mądrej życiowej
zasady: Jeśli pragniesz być człowiekiem naprawdę szczęśliwym, rób tylko to,
o czym wiesz że jest słuszne.
Sposób ten jest najpewniejszą metodą zagwarantowania, aby wszystko w
twoim życiu układało się dobrze. Ludzie, którzy uważają, że pogląd ten jest
przestarzały, lub uważają, że mogą swobodnie obrać dowolną postawę w
sprawach dotyczących moralności i uniknąć konsekwencji, zawsze odkrywają,
że jest inaczej, niż myśleli. Kierowanie się w życiu wypróbowanym systemem
moralności nie jest gwarancją słodkiego i szczęśliwego życia, obiecuje
jednak ogólne poczucie zadowolenia z własnego życia o wiele pewniej niż
naginanie prawa dla własnej przyjemności.
Czasami próbujemy oszukać samych siebie, mimo że nasz wewnętrzny cenzor
radzi nam, abyśmy czegoś nie czynili. Konsekwencje takiego postępowania są
zawsze złe. Nigdy nie zapomnę historii, którą opowiadał kiedyś Iron Eyes
Cody, gwiazdor telewizyjny i filmowy, którego być może pamiętacie ze
słynnego telewizyjnego programu stanowiącego część kampanii "Keep America
Beautiful" ("Zachowajmy piękno Ameryki"). Cody był przebrany za Indianina i
płynął kanoe. Gdy tak wiosłował jednym wiosłem, nagle spostrzegł
zanieczyszczoną wodę.
Irone Eyes miał zwyczaj opowiadania starej indiańskiej legendy o chłopcu,
który zignorował głos swojego wewnętrznego cenzora.
"Dawno temu indiańscy chłopcy szli na pustkowie, by przygotować się do
ceremonii inicjacji wojowników. Jeden z nich udał się w piękną dolinę,
pełną zielonych drzew, jasną od kwiatów, aby pościć. Trzeciego dnia, gdy
rozejrzał się po otaczających dolinę górach, zauważył wysoki, skalny
szczyt, pokryty błyszczącym w słońcu śniegiem. "Zmierzę się z tą górą, aby
przekonać się, czy jestem prawdziwym mężczyzną", pomyślał sobie. Założył
koszulę ze skóry bizona, zarzucił koc na ramiona i wyruszył, by zdobyć ten
szczyt.
Gdy znalazł się na szczycie, poczuł się, jakby stanął na krawędzi świata.
Miał wszystko u swoich stóp, a jego serce wypełniła duma. Nagle usłyszał
szelest. Spojrzał w dół i dostrzegł węża u swoich stóp. Zanim zdążył się
ruszyć, wąż przemówił: "Jestem bliski śmierci. Marznę z zimna. Nie mam dość
pożywienia i głoduję. Włóż mnie pod swoją koszulę i zabierz na dół, w
dolinę." "Nie zrobię tego", odparł młodzieniec. "Ostrzegano mnie przed
tobą. Wiem, do jakiego rodzaju węży należysz. Jesteś grzechotnikiem. Jeśli
cię podniosę, ukąsisz mnie, a twój jad mnie zabije." "Tak się nie stanie",
zapewnił wąż. "Ciebie potraktuję zupełnie inaczej. Jeśli wyświadczysz mi tę
przysługę, staniesz się dla mnie kimś szczególnym. Nie zrobię ci nic
złego."
Młody Indianin wahał się przez chwilę, lecz wąż był bardzo przekonywający
i miał piękne znaki na skórze. W końcu młodzieniec wsadził go pod koszulę i
zaniósł na dół, w dolinę. Tam położył go delikatnie na trawie. Wtedy wąż
zwinął się w kłębek, zagrzechotał, rzucił się i ukąsił go w nogę. "Przecież
obiecałeś, że tego nie zrobisz", wykrzyknął młodzieniec. "Przecież
wiedziałeś, kim jestem, gdy wkładałeś mnie za koszulę", odparł wąż
odpełzając."
"Opowiadam tę historię wszędzie, gdzie jestem", mówi Iron Eyes.
"Opowiadam ją szczególnie z myślą o młodych Amerykanach, którzy są kuszeni
przez narkotyki. Pragnę, aby pamiętali o słowach węża: "Przecież
wiedziałeś, kim jestem, gdy mnie podnosiłeś".
Niesłuchanie głosu wewnętrznego cenzora może być przyczyną prawdziwej
życiowej tragedii. Pamiętajmy, że ma on zawsze na uwadze wyłącznie nasze
dobro. Interesującym przykładem tego, co może się zdarzyć, gdy ktoś zwraca
uwagę na głos swojego wewnętrznego cenzora, pomimo argumentów, jakie
podsuwa świat, jest opowiadanie Donalda Seiberta, który przez wiele lat
zasiadał w radzie nadzorczej sieci sklepów J. C. Penney.
Historia ta zdarzyła się w roku 1946, kiedy Seibert był młodym mężczyzną,
dopiero co zwolnionym ze służby wojskowej po zakończeniu drugiej wojny
światowej. Niedawno ożenił się i miał sześciotygodniową córeczkę. Seiber
starał się poskładać na nowo swoje życie. Jego mała rodzina znajdowała się
w ogromnych tarapatach finansowych i kiedy w maju 1946 roku zaproponowano
mu pracę na lato, polegającą na graniu na pianinie w ośmioosobowej
orkiestrze, w miejscowości wypoczynkowej położonej nad jeziorem Chautaugua
w zachodniej części stanu Nowy Jork, natychmiast skorzystał z okazji.
On, jego żona i ich maleńka córeczka przyłączyli się do pozostałych
siedmiu członków zespołu w miejscowości Bemus Point. Wszyscy wynajęli na
całe lato pokoje w pawilonie położonym w pobliżu sali, w której mieli grać.
Właściciel budynku wynajmował go, aby utrzymać własną rodzinę.
Sezon letni zaczął się wspaniale. Goście letniskowi przychodzili, by
słuchać przebojów w stylu "The Rhythmaires" czy "The Romantic Vocals of
Donny Seibert". Jednak w połowie lipca nadciągnęła zimna, deszczowa pogoda
i utrzymywała się przez dłuższy czas. Interes szedł tak źle, że właściciele
sali nie płacili na czas muzykom grającym w orkiestrze. Właściciel
pawilonu, w którym mieszkali, wysłuchał ich ze zrozumieniem i powiedział,
że mogą zapłacić czynsz, gdy wszystko się lepiej ułoży. Niestety, pogoda
popsuła się jeszcze bardziej.
Jeden po drugim muzycy z zespołu uciekali w środku nocy. W końcu został
tylko Don i jego rodzina. Mógłby bardzo łatwo zniknąć tak jak jego koledzy
i zostawić właściciela pawilonu z nie zapłaconymi rachunkami.
- Musisz ustalić, co jest w tym wszystkim dla ciebie najważniejsze.
"Rzeczywiście, muszę to zrobić", pomyślał Don. Odwołał się do tego, co
mówi mu głos wewnętrzny. Zrozumiał, że przetrwał z rodziną trudne chwile,
że żona przeżyła poród, że nie są przecież w sytuacji ostatecznej. Nie może
w żadnym wypadku postąpić krzywdząco wobec człowieka, który potraktował go
uczciwie.
Następnego dnia właściciel domu był zaskoczony, że Don Seibert ciągle tu
jeszcze jest.
- Ty... ty nie wyjechałeś? - zapytał.
- Nie - powiedział Don. - Zostaniemy do końca okresu najmu.
Don zapytał, czy nie mógłby zapłacić za wynajęcie pokoju pracując na
rzecz ośrodka. Sprzątał pokoje turystów, zmieniał pościel i prał
prześcieradła. Mimo to był nadal winien sto pięćdziesiąt dolarów za czynsz.
Postanowił więc podjąć pracę w pobliskiej przetwórni soków, gdzie płacono
mu siedemdziesiąt pięć centów za godzinę. Musiał wstawać o czwartej
trzydzieści rano, aby zdążyć do pracy na czas. Była to ciężka robota
polegająca na wyciąganiu spod pras ciężkich płóciennych filtrów do soków i
myciu ich. Temperatura dochodziła do stu trzydziestu stopni Fehrenheita, a
palce Dona pękały od kwasu zawartego w soku. Jednak odkrył, że z jakiegoś
powodu wykonuje tę pracę z entuzjazmem.
W końcu października mógł wreszcie spłacić ostatnią ratę należności za
wynajem. Właściciel mieszkania miał łzy w oczach.
- Nie chodzi mi o pieniądze - powiedział dziękując Donowi. - To takie
pocieszające wiedzieć, że na świecie są ludzie, którzy dotrzymują danego
słowa - Następnie dodał: - Daleko zajdziesz, synu. Zobaczysz, że daleko
zajdziesz.
I rzeczywiście, Don Seiber zaszedł daleko.
Niedługo potem otrzymał pracę jako sprzedawca butów w sklepie J.C.
Penny'ego w Bradford, w stanie Pensylwania. Nadal słuchał głosu swojego
wewnętrznego cenzora i awansował na asystenta kierownika sklepu, potem
kolejno na wyższe szczeble kariery, aż w końcu został członkiem zarządu.
Znam innego mężczyznę, którego nazwę tutaj imieniem Tom. Tom nie słuchał
głosu swojego wewnętrznego cenzora. Był szefem sprzedaży w rejonie i
pracował w dużej firmie handlującej sprzętem biurowym. Często zapraszał na
obiad swoich pracowników, aby móc z nimi swobodnie rozmawiać o interesach.
Jednak polityka firmy zabraniała mu płacenia rachunków za obiady jego
sprzedawców.
Szef sprzedaży z innego rejonu poradził mu, by wpisywał zmyślone nazwiska
na rachunkach za obiady. Wewnętrzny cenzor sprawił, że Tomowi nie było
łatwo to uczynić, lecz kolega przekonywał:
- Przecież wszyscy tak robią.
W końcu Tom posłuchał jego rady.
- W jednym sezonie wykorzystałem wszystkich graczy drużyny New York
Yankees do wpisywania fałszywych nazwisk - opowiadał.
Później Tom otrzymał inną atrakcyjną propozycję pracy i zdecydował się ją
przyjąć. W nowej pracy zwykle zabierał klientów na obiad. Oczywiście zawsze
istniał uzasadniony powód płacenia przez niego rachunków. Jednak dawny
nawyk był tak silnie zakorzeniony, że Tom nadal wpisywał fałszywe nazwiska
na rachunkach.
Pewnego dnia doszło do fuzji firm i inna wielka korporacja przejęła
kompanię, dla której pracował Tom. Tom przeszedł do tej korporacji i nadal
postępował zgodnie ze swoim zwyczajem. Dokładnie mówiąc do czasu, aż -
sześć miesięcy później - wezwał go do siebie jego szef.
- Tom, nowy zarząd polecił wewnętrznym kontrolerom sprawdzenie wszystkich
naszych operacji finansowych. Wykryto pewne nieprawidłowości dotyczące
wydatków na twoim koncie. O co chodzi?
Tom przyznał się do tego, co robił, i w takich warunkach nie miał innego
wyboru, jak tylko zrezygnować.
- Nigdy nie zapomnę tej lekcji - powiedział Tom, który teraz pracuje dla
firmy działającej w innej części kraju. - Słyszałem wyraźnie cichy głos
wewnętrzny, kiedy zaczynałem wpisywać zmyślone nazwiska. Powinienem był
słuchać tego głosu "cenzora" odzywającego się w moim wnętrzu, zamiast
słuchać kolegi.
Oczywiście, wielu innych nigdy nie zostało przyłapanych. Wydaje im się,
że unikną konsekwencji. Jednak ktoś o tym wie! Wie o tym ich wewnętrzny
cenzor - on nigdy nie zapomina i stale przesyła ostrzegawcze sygnały.
Dlaczego? Ponieważ reprezentuje to, co jest najlepsze w każdej istocie
ludzkiej. Z jakiegoś powodu, którego nie znamy, najlepsza cząstka nas
samych nie toleruje oszukiwania.
Nasz wewnętrzny cenzor może wytwarzać również dobre, bardzo pozytywne
uczucia. Zadzwoniłem kiedyś do firmy produkującej urządzenia klimatyzacyjne
i zapytałem, czy mogą mi dostarczyć pewien model urządzenia, które, moim
zdaniem, było najlepsze na rynku. Moja wysoka ocena urządzenia opierała się
na doskonałej klimatyzacji w pokoju hotelowym, w którym zatrzymałem się
pewnej bardzo upalnej nocy. Sprzedano mi dokładnie ten
model, który sobie zażyczyłem.
Firma wysłała do mnie urządzenie wraz ze sprzedawcą. Człowiek ten dał mi
bardzo przystępne, rozsądne wyjaśnienie zasad działania urządzeń
klimatyzacyjnych w różnych warunkach pogodowych i poinstruował o sposobie
kontroli wilgotności powietrza. Wszystko, co powiedział, sprowadzało się do
stwierdzenia: "Uważam, że ten model urządzenia klimatyzacyjnego jest
najlepszy z dostępnych na rynku, a jego parametry pracy wydają się bardzo
dobre. Nie jest on jednak lepszym klimatyzatorem, niż ja jestem
człowiekiem, a staram się być porządnym facetem. Nie mam ambicji, aby być
najlepszą osobą na świecie, lecz naprawdę wierzę, że jest to dobre
urządzenie klimatyzacyjne. Jeśli będzie się pan z nim należycie obchodził,
sądzę, że da panu satysfakcję na pięć lat".
Spojrzałem z podziwem na tego cichego, wrażliwego, uczciwego człowieka.
Jego wewnętrzny cenzor najwyraźniej dobrze funkcjonował. W zasadzie kupiłem
raczej jego niż ten klimatyzator. Od tego czasu minęło o wiele więcej niż
pięć lat, a urządzenie klimatyzacyjne nadal świetnie działa. Dokonując
formalności związanych z zakupem, wdaliśmy się w pogawędkę i pochwaliłem go
za jego szczerość.
- Cóż, staram się robić to, w co wierzę, że jest słuszne - powiedział,
nieco zakłopotany. - To jedyny sposób, w jaki ja mogę zachować szacunek dla
samego siebie.
Zwrócił uwagę na mój znaczek rotariański i powiedział, że sam jest
rotarianinem. Jakiś czas później spotkałem innego członka jego klubu i
zapytałem, czy zna tego sprzedawcę urządzeń klimatyzacyjnych.
- Pytasz, czy go znam?! Nie mam wyboru, muszę odpowiedzieć, że tak -
odparł zagadnięty mężczyzna. - To jeden z najporządniejszych i najbardziej
szczęśliwych ludzi, jakich znam. Jest bardzo kompetentnym pracownikiem i
wspaniałym sprzedawcą - dodał.
Zawsze intrygowało mnie jak Reggie Jackson, słynny gracz baseballowy,
pozwolił, by jego wewnętrzny cenzor pomógł mu w trudnej sytuacji, do której
doszło przed najważniejszym meczem rozgrywek World Series w sezonie 1973
roku.
Reggie był świetnym zawodnikiem grającym w środku pola, w tym czasie
występował w barwach klubu Oakland Athletics. Podczas rozgrywek World
Series, Reggie otrzymał list z pogróżkami, że zostanie zabity.
- W pierwszej chwili starałem się to wszystko zbagatelizować - opowiada.
- Jednak później pomyślałem o Martinie Lutherze Kingu, o Johnie i Robercie
Kennedych. W ich przypadku zabójstwa też nie miały żadnego sensu.
Klub, w którego barwach grał, zapewnił mu opiekę ochroniarzy, a FBI
obiecała, że zawsze będzie do dyspozycji, a cały stadion zostanie poddany
inwigilacji.
- Mimo to, cóż oni mogli pomóc człowiekowi stojącemu samotnie na środku
boiska, na wewnętrznej części pola? - mówił Reggie. - Zacząłem sobie
wyobrażać tego fanatyka znajdującego się na dachu górującym nad całym
obiektem. Trzyma w rękach potężny karabin snajperski. Wie, że najlepiej
będzie mnie trafić, gdy będę stał na pozycji odbijającego piłkę i czekał na
rzut. Nastawia na mnie celownik optyczny i powoli naciska spust...
Reggie zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie mógł grać w piłkę
doświadczając takiego silnego lęku. Uczucie to byłoby bardziej paraliżujące
niż zerwanie ścięgna mięśnia podkolanowego.
Wtedy przypomniał sobie swojego ojca. Jego ojciec prowadził mały warsztat
krawiecki w mieście Wyncote, w stanie Pensylwania, w którym dorastał
Reggie. Ojciec grywał w półprofesjonalny baseball i nauczył Reggiego wiele
o tej grze. Nauczył też swojego syna najważniejszej zasady, gdy przyłapał
go na podkradaniu cukierków w miejscowym sklepie.
- Postępuj uczciwie ze swoim bliźnim - nie kłam, nie oszukuj ani nie
kradnij - a na pewno spotka cię zasłużona nagroda - powiedział małemu
Reggiemu.
- Prosta filozofia ojca stała się podstawą mojej wiary - opowiada Reggie.
- Nie tylko już nigdy więcej niczego nie ukradłem, lecz nauczyłem się
wsłuchiwać w ten wewnętrzny głos, który zawsze mi mówił, czy postępuję
dobrze czy źle.
Reggie opowiada, że rada ojca dała mu poczucie głębokiego wewnętrznego
pokoju i przekonanie, że jeśli tylko będzie sprawiedliwie postępował ze
swoimi bliźnimi, to spotka go nagroda.
Reggie przyznaje, że w trakcie swojej kariery w lidze baseballowej
czasami popełniał błędy, tracił panowanie nad sobą, rzucał ze złości czapką
czy kijem baseballowym.
- W końcu jednak zacząłem dorastać - mówi. - Z roku na rok coraz bardziej
lubiłem baseball. Zawsze gdy udawała mi się jakaś zagrywka, miałem poczucie
wielkiej, wszechogarniającej satysfakcji. Odkryłem, że istnieje tylko jedna
recepta na dobrą grę: grać z całych sił. Jeśli nie udało mi się dobiec do
bazy, choć mogłem to uczynić, miałem poczucie, jakbym oszukał samego
siebie, własną rodzinę, kolegów z zespołu, właścicieli klubu, kibiców i
tego Kogoś w górze.
Nie muszę chyba mówić, co Reggie zrobił w związku z otrzymaną pogróżką
śmierci.
- Gdy przypomniałem sobie o tym, co powiedział ojciec, nagle znalazłem w
sobie siłę, by pokonać lęk przed śmiercią, i poczułem głęboki wypełniający
pokój.
Następnego dnia Reggie stanął na pozycji łapacza, naprzeciw miotacza
drużyny przeciwnej, znanego z bardzo silnego rzutu. Kibice dopingowali ich
gorąco, a Reggie myślał wyłącznie o piłce.
- Gdy wykonałem trzeci zamach, przyszła mi do głowy pewna myśl -
opowiada. - Całkiem zapomniałem o groźbie śmierci. Wiedziałem, że tata
ogląda w domu mecz w telewizji i że musiał słyszeć o groźbach zamachu na
moje życie. Popatrzyłem w stronę, gdzie były ustawione kamery, i pomachałem
ręką. Wiem, że odebrał mój sygnał.
Innym człowiekiem, który zwraca uwagę na głos swojego wewnętrznego
cenzora, jest sędzia Joseph A. Wapner, którego program telewizyjny The
"People's Court" ("Sąd ludzi") ma wielu zwolenników. W prowadzonym przez
niego programie ludzie przedstawiają pod jego osąd różne autentyczne
sprawy. Werdykty Josepha Wapnera opierają się na jego dwudziestoletnim
doświadczeniu w pracy sędziego sądów miejskich w stanie Kalifornia i sądów
wyższej instancji.
Sędzia Wapner należy do grupy mężczyzn studiujących Biblię w synagodze
Valley Beth Shalom. Opowiada, że jedno z najżywszych wspomnień w jego
karierze ma związek z pewnym fragmentem Księgi Kapłańskiej (19,11), którego
urywek zacytował z pamięci: "(...) nie będziecie kłamać, nie będziecie
oszukiwać jeden drugiego".
- Zdarzyło się to, kiedy byłem sędzią sądu miejskiego w Los Angeles -
opowiada. - Pierwszego dnia pracy musiałem osobiście zbadać prawdziwość
zeznań oskarżonego. Mężczyzna, którego tutaj nazwę panem Tobinem, został
oskarżony o to, że naruszył ograniczenie prędkości jadąc Olympic Boulevard,
gdzie prędkość maksymalna wynosiła trzydzieści pięć mil na godzinę.
Policjant zeznał, że jechał za cadillackiem pana Tobina z roku 1949 i
szybkościomierz jego samochodu wskazywał prędkość sześćdziesięciu mil na
godzinę.
- Wysoki sądzie - zaklinał się pan Tobin. - Mój samochód nie jest w pełni
sprawny. Nie mógłbym przekroczyć trzydziestu pięciu mil na godzinę!
Słysząc to policjant głośno się roześmiał.
- W porządku - odpowiedziałem panu Tobinowi. - Jeśli poczekasz do czasu,
aż skończę inne sprawy, pojadę twoim samochodem. Jeśli nie będzie mógł
jechać z szybkością większą niż trzydzieści pięć mil, wygrałeś.
Później, w czasie przerwy na lunch, jeden ze strażników sądowych zasiadł
za kierownicą tego samochodu, a pan Tobin i ja byliśmy pasażerami.
Niezależnie od tego, jak mocno policjant naciskał na gaz, samochód nie mógł
przekroczyć prędkości trzydziestu pięciu mil. Przekładnia była zepsuta.
Wróciłem do sądu, lekko stuknąłem młotkiem i ogłosiłem werdykt: -
Niewinny.
Ta sprawa nauczyła mnie pewnej bezcennej lekcji - podobnie jak dawny król
Salomon, szukaj prawdy własnymi oczami i uszami, posługując się własnym
wyczuciem. Nie ufaj innym, gdy twój zdrowy rozsądek podpowiada ci, że coś
jest nie tak.
Tak, zdrowy rozsądek może być jeszcze jednym określeniem twojego
wewnętrznego cenzora.
Innym jego interesującym synonimem jest słowo "odźwierny". Beverly
Garland, aktorka z Hollywood, ma swoje własne życiowe motto, którego cały
czas używa: "Bądź odźwiernym własnego umysłu". Opowiada, że gdy była
dzieckiem, nauczył ją tego jej ojciec. Później używała tej zasady przez
całe życie - w karierze aktorskiej, jako matka i kobieta prowadząca
interesy.
- Jeśli marudziłam, że boję się ciemności lub bałam się poznawania nowych
ludzi, tata mówił: "Bądź odźwiernym własnego umysłu". Dzisiaj to
powiedzenie może się wydawać przestarzałe, lecz nadal ma sens - mówi
Beverly. - Odźwierny jest osobą pilnującą drzwi, kimś kto stoi w drzwiach,
wpuszcza ludzi do środka i wypuszcza ich. Tata chciał, abym wyobraziła
sobie, że zatrzymuję negatywne myśli (takie jak lęk) w drzwiach, a
jednocześnie mówię: "Proszę wejść" do wiary i miłości, i pewności siebie.
Jako aktorka, zanim wyszłam przed kamery, musiałam się upewnić, że niepokój
został wyproszony za drzwi, a zaufanie we własne umiejętności wpuszczone do
środka. Jako matka, gdy obawiałam się o moje dzieci, starałam się nie
dopuścić do siebie niepokoju i napełnić swój umysł zaufaniem dającym mi
spokój. Oczywiście, często zdarzały się sytuacje, kiedy zapominałam o tych
słowach. Jedno takie wydarzenie pamiętam szczególnie wyraźnie. W 1972 roku
mój mąż Fillmore Crank i ja otworzyliśmy drzwi do naszego własnego hotelu o
nazwie Beverly Garland, położonego w północnej części Hollywood. Było to
dla nas obojga całkiem nowe przedsięwzięcie, które okazało się o wiele
bardziej skomplikowane i wymagające, niż w swojej naiwności sądziliśmy.
Musieliśmy być zawsze gotowi na każde wezwanie, przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Oczywiście zawsze coś było źle. Instalacja
wodno-kanalizacyjna się psuła. Były przerwy w dostawie prądu, produkty
żywnościowe nie zostały dostarczone na czas, pracownicy dzwonili
zawiadamiając, że są chorzy. Kiedyś epidemia grypy pozbawiła nas wszystkich
pokojówek. Fillmore dał mi do wyboru: możesz myć podłogi albo robić pranie.
Przez dziesięć dni złożyłam tyle prześcieradeł i poszew na poduszki, że
mogłabym nimi zakryć całą Kalifornię. Później nastał kryzys energetyczny.
Ceny benzyny wzrosły dwukrotnie, a wyjazdy turystyczne do Kalifornii się
skończyły. Zastanawialiśmy się, jak zapełnimy nasze łóżka? Co się stanie,
jeśli nadal będziemy tracić pieniądze? Co się stanie, jeśli pomysł naszego
hotelu nie chwyci? A co, jeśli odniesiemy porażkę? Siedziałam za biurkiem w
moim ośmiopiętrowym, liczącym dwieście sześćdziesiąt dwa pokoje hotelu, a
dawni nieproszeni goście: lęk i zmartwienie, zaczęli wślizgiwać się do
środka. Jednak udało mi się ich w porę złapać. Stanęłam w drzwiach. Stałam
w drzwiach mojego umysłu i wyrzucałam lęk pakujący się do środka. Biblia
mówi, że "doskonała miłość usuwa lęk" (1. List Jana 4,18). Właśnie w taki
sposób należy pełnić rolę odźwiernego. W tamtych czasach, zawsze gdy w
naszym hotelu (który teraz jest w rozkwicie, mogę to z radością powiedzieć)
pojawiał się lęk i chciał się zarejestrować, po prostu uśmiechałam się i
wskazywałam na tabliczkę z napisem "Brak wolnych pokoi".
Jej postępowanie miało sens. Tabliczka z napisem "Brak miejsc" - to
wspaniały znak, jaki można przed sobą umieścić, kiedy lęk czy inne
negatywne myśli starają się wedrzeć do naszego wnętrza.
Mój dawny przyjaciel z czasów chłopięcych był mistrzem w pozwalaniu
cenzorowi na przejmowanie kontroli nad swoim życiem. Teraz nie ma go już
wśród nas.
Pamiętam, jak pewnego dnia otrzymałem list od młodej kobiety - nigdy jej
nie spotkałem - która pisała, że jest jego wnuczką. Napisała, że nigdy nie
poznała swojego dziadka osobiście, lecz wiele o nim słyszała i pragnęłaby
dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Powiedziano jej, że byłem bliskim jego
przyjacielem. Pytała, czy opowiem jej wszystko, co o nim wiem.
Nazywał się Forest R. Dietrick, lecz zwykle nazywano go Sport Dietrick i,
chociaż był o kilka lat starszy, był moim bliskim przyjacielem, gdy nasza
rodzina przeprowadziła się do Bellefontaine, w stanie Ohio. Odpowiedziałem
na list jego wnuczki, pisząc, że naprawdę pochodziła z rodziny o świetnych
tradycjach. Jej dziadek był wielkim człowiekiem według wszystkich
standardów, człowiekiem, który całe swoje życie przeżył w posłuszeństwie
względem swojego wewnętrznego cenzora. Był człowiekiem otwartym, uczciwym
aż do przesady, o stalowym charakterze, zawsze wychodzącym do ludzi i
szczęśliwym, może nawet nieco hałaśliwie.
Pierwszy raz spotkałem go, kiedy pracował w pralni chemicznej, gdzie
prasował ubrania. Właśnie wróciłem z college'u do domu na wakacje. Ostatni
raz, kiedy go widziałem, był prezydentem jednego z czołowych banków w
Worthington, w stanie Ohio, na przedmieściach Columbus. To właśnie tam
rozegrała się jedna z najszczęśliwszych chwil jego życia i o niej
opowiedziałem jego wnuczce. Działo się to w najgorszym okresie wielkiego
kryzysu. Franklin D. Roosevelt był wtedy prezydentem i to on wypowiedział
jedno z najmądrzejszych zdań, jakie kiedykolwiek wygłosił urzędnik
państwowy i mąż stanu: "Jedyną rzeczą, której powinniśmy się lękać, jest
sam lęk".
W tamtych czasach banki bankrutowały jeden po drugim. Pewnego dnia
niektórzy właściciele depozytów w banku w Worthington stali się trochę
nerwowi i wycofali swoje oszczędności. To zaniepokoiło innych i niebawem na
zewnątrz banku zaczął się gromadzić tłum. Sytuacja taka mogła spowodować
lawinowe wycofywanie depozytów bankowych. Sport Dietrick, właściwie
oceniając sytuację, wyszedł na zewnątrz, wspiął się na skrzynkę i swoim
silnym głosem przemówił do zaniepokojonych ludzi: "Wasz bank zwróci wam
każdego dolara, którego nam powierzyliście. Nasza kondycja finansowa jest
dobra. Daję wam na to moje słowo".
Wszyscy wiedzieli, że jego słowo jest warte tyle, co złoto. Wiedzieli
bowiem, że był uczciwy jak mało kto. Sport Dietrick miał coś, co w
amerykańskiej historii określa się mianem charakteru. Nikt nie zadał mu
nawet żadnego pytania. Ktoś z tłumu zawołał: "Jeśli ty tak mówisz Sport, to
w porządku". Ludzie rozeszli się w spokoju. Żaden człowiek nie stracił w
banku Sporta ani centa. Nic dziwnego, że zachowałem go w moich
wspomnieniach jako jednego z najszczęśliwszych ludzi, których znałem. Sport
Dietrick dobry w prawdziwie męskim sensie, przez całe swoje życie.
List jego wnuczki skłonił mnie do rozmyślań o innych mężczyznach
zgromadzonych w tłumie, jaki zebrał się przed budynkiem banku w
Bellefontaine. Wydawało się, że wszyscy oni zwracali baczną uwagę na głos
swojego wewnętrznego cenzora. Był wśród nich Bob Cooke, który został
później biznesmenem w Los Angeles, John Scarf, który został chirurgiem
wykonującym praktykę w Bostonie, był Hike Newell, który odniósł wielki
sukces w biznesie w Cincinnati, i był Glen Hill, który w końcu został jedną
z głównych postaci na rynku ubezpieczeń w Ohio, i wielu, wielu innych.
Jednak moim najbliższym przyjacielem był Sammy Kaufman. Zawsze czekałem
na niego na rogu ulicy - razem chodziliśmy do szkoły i razem wracaliśmy do
domu po lekcjach. Chociaż było to tak wiele lat temu, nadal pamiętam ten
nasz szczególny rodzaj powolnego, jakby toczącego się chodu, którym się
poruszaliśmy, i jego potężny uśmiech. Bellefontaine było miastem
zamieszkanym przez metodystów i prezbiterian. Nie było wystarczającej
liczby żydowskich rodzin, aby mogła powstać synagoga, i Kaufmanowie
chodzili do naszego kościoła, do pierwszego kościoła metodystów, w którym
pastorem był mój ojciec. Tata był człowiekiem wielkiego serca, prawdziwym
chrześcijaninem, który kochał wszystkich ludzi. W rezultacie, nieliczni
żydzi i rzymscy katolicy, którzy mieszkali w naszym mieście (a nawet
garstka domorosłych ateistów), czuli się swobodnie w jego towarzystwie.
Rodzina Sammy'ego była bogatsza od naszej i kiedy zapanowała moda na
rowery, jego ojciec natychmiast mu go kupił. Rower ten był czerwonym
cackiem, z dzwonkiem i lampką z przodu. Sammy miał dobre serce i dzisiaj
wydaje mi się, że jeździłem na tym rowerze tyle samo, co on.
Wszystkie nasze wędrówki kończyły się w kawiarniu u Richiego, gdzie
jedliśmy czekoladowy deser lodowy z orzechami i wiśnią na wierzchu. Cóż,
Sammy poszedł na jeden uniwersytet, ja na drugi, i on osiadł w Cleveland,
jako bogaty człowiek - był szefem wielkiej fabryki produkującej swetry.
Swetry, które wytwarzał, były dobrej jakości, tak jak Sammy, ponieważ
zwracał on zawsze baczną uwagę na swój wewnętrzny głos. Zaopatrywał mnie w
te swetry przez wiele lat. Wszystko, co mogłem mu dać w zamian, to były
książki, jakie napisałem. Z wnętrza z całego swojego wielkiego serca uznał
je wszystkie za dobre. Zawsze gdy byłem w Cleveland albo on w Nowym Jorku,
spotykaliśmy się jak za starych dobrych czasów.
Ostatni raz widziałem go w Nowym Jorku i zabrałem go na lunch do
Metropolitan Club. Było to jedno z tych wzruszających spotkań, jakie znają
tylko starzy przyjaciele. Mieliśmy stół przy oknie z widokiem na Fifth
Avenue i na Centrał Park. Sammy był trochę szczuplejszy, a ja martwiłem się
jego wyglądem. Jednak na jego twarzy nadal malował się ten dawny, wspaniały
uśmiech.
- Co się dzieje z dzisiejszymi studentami? - dopytywał się Sammy.
Było to w czasach, gdy niektórzy palili flagi narodowe i karty powołania
do wojska. - Powiadają, że czują się wyobcowani z powodu polityki rządu,
mając przy tym na myśli swój kraj, a niektórzy twierdzą, że czują się
wyobcowani wobec Boga. Dlaczego? Przecież Ameryka to wspaniały kraj,
najlepszy w całej historii świata.
Później jednak przyznał, że mogły istnieć jakieś powody tych narzekań i
że ludzie ci stanowili jedynie małą część młodzieży. Nawet jeśli
rzeczywiście się wyalienowali, naszym obowiązkiem jest sprowadzić ich na
właściwy tor. W ten sposób zakończyliśmy nasze spotkanie pozytywną nutą.
- Co zamówisz na koniec, Sammy? Swój dawny ulubiony deser lodowy? Ten
czekoladowy przysmak z orzechami i wiśnią na górze? - Na jego twarzy
pojawił się znany, szeroki uśmiech i obaj zamówiliśmy po jednej porcji
deseru. - Nie mów o tym mojemu lekarzowi - powiedział.
Gdy skończyliśmy, Sammy wyznał:
- Dobrze być znowu z tobą, stary przyjacielu. Ten czekoladowy deser
lodowy był doskonały, jednak nie tak dobry, jak ten w kawiarni u Richiego,
w Bellefontaine. Czy nie mam racji? To były wspaniałe czasy.
Rozstaliśmy się na rogu Fifth Avenue i Sixtieth Street, obejmując się na
pożegnanie i strzelając w dłonie. Patrzyłem, jak odchodził w kierunku Plaza
Hotel, dopóki nie zginął w tłumie. Szedł wolnym krokiem, całkiem inaczej
niż wtedy, gdy w dawnych czasach sunął na "naszym rowerze" po North Detroit
Street w mieście Bellefontaine. Odwrócił się, by pomachać ręką na
pożegnanie, i ten sam serdeczny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Sammy
umarł wkrótce potem, lecz dla mnie pozostał na zawsze żywy we
wspomnieniach. Miał to, czego trzeba, by być szczęśliwym, autentycznym,
miał kochającą naturę, jasny umysł i duszę pełną troski. Był także, na swój
szczery sposób, prawdziwym mężem bożym. To właśnie jego silna wiara
sprawiła, że był jednym z najbardziej niezapomnianych i najbardziej
umiłowanych przyjaciół, jakich miałem w życiu.
Cóż jednak robić, gdy zły los czy przeciwności uderzają w nas nie raz,
lecz stale? Jak wtedy ufać głosowi wewnętrznego cenzora? Cóż, zobaczmy!
Znałem pewnego człowieka, Jaya z Rhode Island, który otrzymał od życia
wiele ciosów i podnosił się po każdym z nich. Jednak miał on to, czego
potrzeba, by być szczęśliwym, nawet w trudnym położeniu. Był człowiekiem,
który uważnie wsłuchiwał się w cichy, wewnętrzny głos.
Zaraz po skończeniu studiów Jay otrzymał propozycję pracy w firmie
handlowej, która miała przed sobą wspaniałe perspektywy sukcesu. Jednak
firma zbankrutowała w ciągu dwóch lat, a Jay stracił pracę. Nie był jednak
bez pracy przez zbyt długi okres. Pozbierał się i szybko znalazł inne
zajęcie - sprzedaż dla firmy handlującej luksusowymi towarami. Dobrze mu
szło, kilka razy był awansowany, zarabiał niezłe pieniądze. Później miał
wypadek samochodowy i leżał w łóżku - najpierw w szpitalu, a potem w domu,
przez kilka miesięcy. Firma czekała przez trzy miesiące, lecz w końcu
trzeba było zatrudnić jego zastępcę, któremu także świetnie szło. Był tak
dobry, że firma nie mogła z niego zrezygnować. Jayowi zaoferowano pracę w
biurze za połowę wynagrodzenia, jakie otrzymywał w dziale sprzedaży.
Przyjął nową pracę z dobrą postawą, słuchając głosu swojego wewnętrznego
cenzora, i nadal był człowiekiem szczęśliwym. Powrócił do firmy i tak
dobrze przystosował się do pracy biurowej, że awansowano go na stanowisko
kierownika i podniesiono mu pensję. Jako człowiek o dobrym charakterze, był
popularny wśród przedstawicieli obydwu płci i niebawem rozległy się weselne
dzwony. Później firma przeniosła go na stanowisko szefa sprzedaży,
podnosząc mu wynagrodzenie i dodając prowizję. Przez kilka następnych lat
wszystko dobrze się układało, lecz później przeciwności uderzyły ze
zdwojoną siłą. Tym razem były to prawdziwe przeciwności. Jego żona, którą
bardzo kochał, zmarła, i Jay został sam. Mężnie zniósł ten cios i rzucił
się w wir pracy. Potem popełnił poważny błąd. Inna firma, na której Jay
wywarł doskonałe wrażenie, skusiła go taką propozycją pracy, której nie
mógł się oprzeć.
Czy wtedy słuchał głosu swojego cenzora? Nie wiem. Gdy podejmował nową
pracę, nie wiedział, że członkowie jej zarządu ciągnęli z niej tyle, ile
się tylko dało. Później sprzedali firmę i sami z niej "wyskoczyli" w
odpowiednim momencie. By ograniczyć koszty, nowi właściciele musieli
zwolnić znaczną część załogi. Przyjęli zasadę, że wszyscy, którzy podjęli
pracę w firmie w ciągu ostatnich trzech lat, muszą odejść, co, jak
odgadujecie, objęło także Jaya. Wytrzymał to potężne uderzenie i po jakimś
czasie znowu powrócił do siebie. Wówczas pewna firma ubezpieczeniowa
zwróciła się do niego z prośbą, by wygłosił mowę na śniadaniu
zorganizowanym dla ich pracowników. Chcieli, aby opowiedział o tym, czego
się nauczył pracując w sprzedaży. Wszyscy byli pod tak silnym wrażeniem
jego metod sprzedaży i pozytywnego podejścia, że zachęcili go, by zaczął
pracować w ubezpieczeniach. Jay jeszcze raz się pozbierał i, o ile wiem,
nie poniósł już więcej porażek. Jego wspólnicy opowiadali, że Jay był
jednym z najlepszych agentów ubezpieczeniowych w firmie.
Pierwszy raz usłyszałem o Jayu, kiedy przemawiałem na konwencji
zorganizowanej przez jego firmę.
- Co dało Jayowi taką zdolność do powstania po otrzymanym ciosie? -
zapytałem.
- To jego elastyczność, nieugięty duch, pozytywne myślenie i wyznawanie
starej zasady, że każdy cios może być przemieniony w podniesienie na duchu
- usłyszałem w odpowiedzi.
- To porządny facet - powiedziałem. - I pomimo tego wszystkiego, co go
spotkało, pozostał naprawdę szczęśliwy.
- Nigdy nie myślał o tym, aby się poddać - dodał ktoś inny.
Pewien mężczyzna podsumował wszystko, co o nim powiedziano.
- Wiecie co chłopcy, zapomnieliśmy o najważniejszej zalecie Jaya. Jay
jest człowiekiem, który ma entuzjastyczną wiarę.
Pomimo wszystkich przeciwności losu, jakie go spotkały, Jay znał
najważniejszy sekret odnoszenia sukcesów. Zawsze dostrajał się do głosu
swojego wewnętrznego cenzora.
Pamiętaj, że czynienie tego, o czym wiesz, że jest słuszne, przynosi
korzyści i zwiększa twoją szansę na odniesienie sukcesu i zaznanie
szczęścia. Posiadasz to, czego trzeba, by być szczęśliwym, jeśli zrobisz
użytek ze swojej wiary. A jeśli powiesz: "Nie wyznaję żadnej religii",
wiedz, że i tak cię lubię. Ty i ja jesteśmy przyjaciółmi. Dlatego wzywam
cię, abyś na własny sposób zaczął szukać czegoś, w co mógłbyś uwierzyć, i
uzyskał dla siebie najpewniejszą gwarancję sukcesu i trwałego szczęścia. Ty
również masz to, czego trzeba, by być szczęśliwym i pewnym siebie, nawet w
obliczu niesprzyjających okoliczności.
* Pamiętaj, że aby osiągnąć prawdziwe szczęście, należy czynić tylko to,
o czym wiesz, że jest słuszne.
Rozdział 14
Życie to wiara,
pozytywna wiara
Po bardzo długim życiu, po prawie siedemdziesięciu latach przemawiania,
pisania i głoszenia kazań, doszedłem do pewnej ostatecznej konkluzji, tej
mianowicie, że wszyscy, w tym także i ty, Czytelniku, zostaliśmy
umieszczeni na tej ziemi w wyraźnie określonym celu. Wierzę, że istnieje
naprawdę mądry plan dla naszego życia i że jeśli będziemy go znali i
realizowali, będziemy szczęśliwi i mieli poczucie spełnienia.
To oczywiście nie zawsze się zdarza. Podczas swojej życiowej wędrówki
człowiek może upaść. Uważam, że główną przyczyną porażki jest brak wiary.
Ludzie prawdziwie wierzący nie są osobami, które cały czas zawodzą
pokładane w nich nadzieje, mają bowiem umiejętność podnoszenia się po
upadku.
Postawa wiary rzeczywiście powoduje wielką zmianę w jakości naszego
życia. Właśnie to jest jednym z powodów napisania tej książki.
Pozwólcie, że opowiem wam historię małego portorykańskiego chłopca, który
dzięki głębokiej wierze odkrył swoje prawdziwe powołanie w życiu. Juan
Antonio Rodriguez urodził się w ubogiej rodzinie w małym miasteczku Rio
Piedras. W najlepszych czasach Juan i jego pięcioro rodzeństwa jedli mięso
tylko dwa razy w tygodniu. Czasami na stole była wyłącznie kawa. W wieku
siedmiu lat Juan orał pole trzciny cukrowej idąc za zaprzęgiem wołów.
Jednak Juan miał wierzących rodziców, którzy nauczyli go, że może osiągnąć
wszystko, jeśli tylko będzie wierzył.
Później mały Juan znalazł pracę jako chłopiec noszący torbę z kijami na
pobliskim polu golfowym. Niebawem zorganizował sobie własny "klub golfowy",
gdzie grało się kawałkiem rurki, na której końcu umieszczony był kawałek
drzewa. Takim urządzeniem Juan uderzał w nakrętki od butelek przesuwając je
po wytyczonej trasie. Juan stał się w tej sztuce naprawdę dobry. Kiedyś
jeden z mężczyzn, któremu nosił torbę, dał mu zestaw kijów golfowych. W
czasie kiedy Juan był w armii Stanów Zjednoczonych, już silnie wierzył, że
jego przeznaczeniem jest stać się zawodowym graczem w golfa. Pierwszym jego
życiowym celem stało się kupienie domu dla matki, która w owym czasie
przeprowadziła się do Nowego Jorku i mieszkała w ubogiej kamienicy.
Około roku 1960 Juan, teraz znany jako Chi Chi Rodrigues, zaczął grać w
turniejach Professional Golfing Association (Stowarzyszenia zawodowych
graczy golfowych). Po trzech latach jego matka przeprowadziła się do nowego
domu. Wtedy Chi Chi poznał kogoś, kto nadał nowy wymiar jego już wówczas
silnemu systemowi przekonań.
Podczas rozgrywek w klubie golfowym Sleepy Hollow w Nowym Jorku Juan
poznał nie kogo innego, jak tylko mojego starego przyjaciela dr. Smileya
Blantona, który był członkiem jego klubu.
- Smiley miał wtedy prawie osiemdziesiąt lat, a ja byłem zaledwie
dwudziestokilkuletnim mężczyzną - wspomina Chi Chi. - Lecz gdy szliśmy
razem od dołka do dołka, śmiejąc się i rozmawiając, różnica lat, jaka nas
dzieliła, przestawała istnieć. Smiley był doskonałym graczem i wiele się od
niego nauczyłem. Uczył mnie o życiu i o golfie. Nauczył mnie, że kiedy
składam się do strzału, muszę być skoncentrowany na tyczce zatkniętej w
dołku, nie zaś na pułapkach z piasku czy sadzawkach wodnych, które mnie od
niego oddzielają. "Bądź pozytywny", mówił mi. "Twoje ciało może uczynić
tylko tyle, ile obejmie twój umysł, Chi Chi. Jeśli będziesz myślał o
rzeczach negatywnych, będziesz zmierzał w ich kierunku. Jeśli jednak
pozostaniesz skupiony na wytyczonym sobie celu, na pewno go zrealizujesz".
Wiara Chi Chi stała się jeszcze silniejsza i w rezultacie wygrał osiem
turniejów organizowanych przez Professional Golfing Association. Później, w
roku 1985, skończywszy pięćdziesiąt lat wstąpił do P. G. A. seniorów i od
tamtej pory stał się czołowym zwycięzcą w rozgrywkach turniejowych
zdobywając tytuł gracza-seniora roku nadawany przez pismo "Golf Digest".
Dzisiaj Chi Chi przekazuje ciężko doświadczonym przez życie, biednym
dzieciom filozofię wiary za pośrednictwem swojej fundacji o nazwie Chi Chi
Rodrigues Youth Founciation z siedzibą w Clearwater w stanie Floryda.
- Tłumaczę im, że mogą zastosować tę zasadę do każdego wyzwania, wobec
którego staną. Po pierwsze, mówię im, pamiętajcie o tym, by zadbać o swój
spokój wewnętrzny. On pomoże wam zachować równowagę i dostrzec wyraźnie
każdą trudną sytuację. Musicie pragnąć zwycięstwa. Życie jest pełne
niebezpieczeństw i pułapek. Lecz jeśli będziecie patrzyli na tyczkę i szli
ku niej z całych sił, będziecie mistrzami we wszystkim, czego się
dotkniecie, nawet jeśli nie będziecie za każdym razem wygrywać.
Chi Chi realizuje wytrwale plan dla swojego życia. Jest człowiekiem
wierzącym.
Innym znakomitym sportowcem, który jest entuzjastycznym wierzącym, jest
Tommy Lasorda - dynamiczny menedżer drużyny baseballowej Los Angeles
Dodgers, grającej w pierwszej lidze.
"Trzeba trwać w wierze", pisze w artykule zamieszczonym w lipcowym
numerze magazynu "Fortune" (z 1989 roku). "Wygranie w rozgrywkach World
Series w 1988 roku było pozytywnym dowodem na to, co można w życiu
osiągnąć, jeśli się naprawdę wierzy w siebie. Wszyscy nasi gracze - a
mieliśmy ich dwudziestu czterech - wierzyli w siebie. To nieprawda, że
jedynie najsilniejszy odnosi zwycięstwo. Wygrywa ten, który chce tylko
trochę więcej od następnego i potrafi wytrwać w wierze."
Jego obserwacja zgadza się z doświadczeniem mojego starego przyjaciela
Johna Galbreatha z Columbus w stanie Ohio. John był jeszcze jednym
człowiekiem, który zaczynał jako biedny chłopiec, by w końcu osiągnąć jeden
z największych sukcesów w biznesie.
- Jak należy postępować, aby odnieść sukces? - zapytał go kiedyś reporter
pewnej gazety.
- Trzeba wierzyć - odpowiedział John. - Trzeba mieć mocne pragnienie
osiągnięcia wytyczonego celu; pracować, pracować i jeszcze raz pracować i
nigdy nie tracić wiary.
Uwierz w siebie. Uwierz, że jesteś inteligentny i zdolny. Silnie wierz w
cel, który wyznaczyłeś sobie w życiu. Postaraj się go za wszelką cenę
zrealizować.
Niektórzy mogą kręcić na to nosem. "Sama wiara nie wystarczy do
odniesienia sukcesu", będą argumentowali.
Wielu sportowców olimpijskich i graczy zawodowych wie, że ćwiczenie siły
wiary jest równie ważne, jak podnoszenie ciężarów, biegi i przysiady, a
nawet ważniejsze od nich.
Przykładem może być Elizabeth Manley, sławna kanadyjska łyżwiarka
figurowa, która zwykle załamywała się psychicznie w kluczowych momentach,
kiedy miała wykonać jakąś bardzo trudną kombinację. Z pomocą psychologa
drużyny narodowej ćwiczyła wyobrażając sobie, że bezbłędnie wykonuje
potrójne salto, aż uwierzyła, że naprawdę może doskonale je wykonać. W ten
sposób zdobyła srebrny medal na olimpiadzie zimowej w 1988 roku.
- Doszliśmy do przekonania, że w ścisłej czołówce różnice między
zawodnikami - zdobywcami złotego, srebrnego i brązowego medalu - są bardzo
niewielkie albo w ogóle ich nie ma. Dzisiaj stało się rzeczą oczywistą, że
umiejętność psychicznego przygotowania się do zawodów jest właśnie tym
czynnikiem, który powoduje różnicę - powiada Robert Helmick z komitetu
olimpijskiego Stanów Zjednoczonych. - Zawodnicy i trenerzy muszą szukać
każdego sposobu, aby usunąć myślenie, że można zająć drugie czy trzecie
miejsce.
Psychiczne przygotowanie się do zwycięstwa polega na wierzeniu i jest to
prawdą niezależnie od tego, czy starasz się wywalczyć złoty medal, czy też
uzyskać awans w pracy.
Zapytaj graczy drużyny hokejowej Boston Bruins, czy wiara sprawia
różnicę. W roku 1988 Boston Bruins mieli rozgrywki barażowe z drużyną
Montreal Canadiens - zespołem, którego nie udało im się pokonać w
rozgrywkach barażowych od czterdziestu pięciu lat. Tak jak poprzednio,
zawodnicy Boston Bruins czuli się bezradni.
- W drużynie panowała bardzo negatywna atmosfera, gdy rozmawialiśmy na
temat pokonania Montreal Canadiens - opowiada Ken Linseman z centrum
szkoleniowego drużyny z Bostonu.
W celu zmiany niekorzystnej sytuacji zatrudniono dr. Fredericka Neffa,
psychologa klinicznego, by obmyślił program psychicznego treningu, mającego
pomóc zawodnikom uwierzyć, że mogą zwyciężyć Canadians cztery do jednego i
wejść do finału rozgrywek o Puchar Stanleya.
"Czy chcesz przez to powiedzieć, że mogę zmienić moje życie, gdy tylko
zastąpię negatywne myśli pozytywnymi?", zapytasz.
Posłuchajmy tego, co mają do powiedzenia inni psychologowie. Cynthia K.
Chandler, psycholog-doradca z Uniwersytetu Stanowego w Indiana, i Cheryl A.
Kolander, asystentka profesora na wydziale zdrowia Uniwersytetu w
Louisville, w Kentucky, poczyniły pewne interesujące obserwacje, które
zostały opublikowane w "Education Digest", w numerze ze stycznia 1989 roku.
"Postawa wiary i świadomego czy podświadomego skupienia na określonym
przedmiocie powodują określone fizjologiczne i behawioralne reakcje naszego
ciała. Pozytywne samoporozumiewanie się jest kluczem do prowadzenia
zdrowego stylu życia (...) Studenci, którzy często wypowiadają negatywne
uwagi na swój temat, pomniejszają, w ten sposób własną pozytywną energię
psychiczną. W co wierzymy i o czego słuszności jesteśmy przeświadczeni
intelektualnie, może ostatecznie zamanifestować się w określonym
postępowaniu. Zatrzymywanie myśli jest skuteczną odpowiedzią na
sprowadzające niepowodzenia myśli i emocje. Za każdym razem, gdy przyjdzie
im do głowy negatywna myśl, studenci mogą natychmiast powiedzieć "stop".
Komenda ta pełni funkcję sygnału zakłócającego i przerywa strumień
samopokonującego myślenia. Ta prosta postawa pomoże nam przezwyciężyć
głęboko zakorzeniony w nas nawyk. Zatrzymywanie myśli może przerwać każdą
nieprzyjemną refleksję. Może również pomóc w przełamaniu obsesyjnych i
pewnych obaw myśli, np. o niepowodzeniu, o własnej nieadekwatności,
przerażeniu czy niepokoju, bolesnych wspomnień czy stale powracających
impulsów, jak obgryzanie paznokci lub przejadanie się. Zatrzymywanie myśli
może być następnie uzupełnione zastępowaniem myśli negatywnych pozytywnymi,
które są wyrazem afirmacji i samoakceptacji. Każda negatywna myśl, którą
zatrzymamy, może być następnie zastąpiona przez myśl pozytywną. Na
przykład: myśl "Jestem takim głupcem" może być wyparta i zastąpiona przez
myśl "Jestem inteligentny i mogę tego dokonać" lub "Jestem głupi" może być
zastąpione myślą "Nauczyłem się czegoś i dlatego jestem dzisiaj mądrzejszy"
Zastępuj myśl "Nie mam tego, czego trzeba do wykonania tego zadania" myślą
"Mam w sobie dość odwagi, by poświęcić temu zadaniu to, co mam
najlepszego"."
Psychologowie powiadają, że takie wyrazy pozytywnej afirmacji powinny być
powtarzane kilka razy dziennie - gdy się budzimy, przed zaśnięciem i przy
innych okazjach.
Czy rzeczywiście możesz wpływać na swoje myślenie i działanie poprzez to,
co do siebie mówisz? Zastanów się nad tym. Ludzki umysł jest bardzo
złożonym tworem. Nauki medyczne nadal nie rozumieją wszystkich mechanizmów
jego funkcjonowania.
Podam inny przykład. Chirurdzy i anestezjolodzy odkryli, że pacjenci,
którzy zostali poddani całkowitej narkozie, nie pamiętają operacji, lecz
zachowali w pamięci wiele z tego, o czym mówiono podczas zabiegu, i miało
to wpływ na ich rekonwalescencję.
Dr Carlton Evans, anestezjolog z St. Thomas Hospital w Londynie, opisał w
artykule zamieszczonym w magazynie "The Lancet" (angielskie pismo
medyczne), w numerze z sierpnia 1988 roku, że niektórym znieczulanym
pacjentom mówiono rzeczy w rodzaju: "Niebawem poczujesz się lepiej i
wstaniesz z łóżka. Zobaczysz, że szybko powrócisz do zdrowia". Evans
zaobserwował, że ludzie, którym mówiono pozytywne rzeczy, szybciej
zdrowieli i mieli mniej komplikacji od tych, którzy ich nie usłyszeli.
I rzeczywiście, w ludzkim umyśle kryje się wspaniała, tajemnicza moc. Z
tego powodu nie powinniśmy ograniczać samych siebie, mówiąc, co możemy, a
czego nie możemy zrobić, ponieważ "brak nam sił", "jesteśmy ludźmi
pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia" czy "nie mamy nic do powiedzenia".
Prawda ta dotyczy ludzi w każdym wieku.
Dzieci muszą być zachęcane do tego, by myślały w pozytywny sposób. Musimy
obudzić w nich marzenia o tym, kim mogą się stać. Trzeba im również dać
przykład zwycięskiego ducha. Matka może powiedzieć swojemu dziecku: "Synku,
będziesz w życiu kimś. Dokonasz wielkich rzeczy".
Jeśli dzieci będą regularnie słyszały te słowa w okresie formowania się
ich osobowości, będą przygotowane do stania się takimi, jakimi mogą
naprawdę być.
Niedawno otrzymałem list od pana Ikea Skeltona, kongresmena ze stanu
Missouri. Został właśnie wybrany na czwartą kadencję - jest wybitnym
członkiem Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Napisał mi:
"Drogi doktorze Peale. Zmartwi się Pan pewnie na wieść o śmierci mojej
ukochanej matki. Odeszła, by być z Bogiem. Nigdy nie przestanę być za nią
wdzięczny. Była nam prawdziwym przyjacielem i dlatego właśnie piszę ten
list, by powiadomić Pana o jej śmierci."
Rzeczywiście, znałem panią Skelton. Była silną, dynamiczną, aktywną
kobietą - wierzącym człowiekiem i wspaniałą matką. W wieku dwunastu lat Ike
przeżył atak paraliżu dziecięcego, który spowodował, że jego lewe ramię
zwisało bezwładnie. Na szczęście nogi powróciły do zadowalającego stanu i -
z wyjątkiem tego, że nie potrafił poruszać ramionami - chłopiec mógł
normalnie żyć. Gdy pogrążył się w czarnej rozpaczy, jego matka powiedziała:
"Ike, twoje życie nie zależy od siły twoich ramion i rąk, lecz twojego
umysłu i serca. Wierzę, że osiągniesz wszystko, co będziesz chciał".
Chłopak bardzo pragnął zostać biegaczem. Kiedy wstąpił do Akademii
Wojskowej Wentworth, chciał się zapisać do drużyny biegaczy. Jednak trener
powiedział mu:
- Synu, bez sprawnych ramion nigdy nie będziesz dobrym biegaczem. Ramiona
są prawie tak samo ważne, jak nogi.
- Proszę pana, zostanę biegaczem - odpowiedział Ike.
Nie udało mu się to podczas pierwszego roku. Nie powiodło się też na
drugim. Trzeci rok również zakończył się porażką. Na czwartym roku trener
powiedział:
- W porządku Ike. Jesteś członkiem naszej ekipy.
Później nadeszło wielkie wydarzenie sportowe. Był to rozgrywany co roku
mityng sportowy z ich odwiecznym rywalem, drużyną Akademii Wojskowej z
Kemper. Ike powiedział:
- Trenerze, chciałbym pobiec na dystansie dwóch mil. Wiem, że ten bieg
jest najbardziej wyczerpujący ze wszystkich.
- Synu - powiedział trener. - Dam ci każdą szansę, o jaką poprosisz,
sądzę bowiem, że jesteś naprawdę wielkim sportowcem. Powiem ci jednak
szczerze, że nie masz najmniejszych szans nawiązania równej walki w tym
biegu. Ale, jeśli tak pragniesz, pozwolę ci pobiec. Przywiążę twoje ręce do
tułowia i zrobisz wszystko, na co cię stać.
Zawodnicy ruszyli. Po pewnym czasie na linię mety przybiegł pierwszy
biegacz. Po nim drugi. Trzeci. W końcu linię mety minęli wszyscy, lecz nie
było między nimi Ike'a. Tłum kibiców czekał. W końcu nadbiegł Ike był
daleko w tyle, lecz ukończył bieg. A kiedy przekroczył linię mety, wszyscy
studenci powstali z miejsc i podbiegli do niego. Nie ponieśli na ramionach
zwycięzcy biegu. Umieścili na nich Ikea i pobiegli z nim wokół toru, głośno
wykrzykując jego imię.
Ike został prawnikiem, a później członkiem Kongresu Stanów Zjednoczonych.
Często gdy czynił kolejne postępy w swojej karierze, otrzymywałem telefony
od pani Skelton. "Pomóż mi uczynić z niego wielkiego człowieka, jakim może
być i jakim wiem, że się stanie", mówiła. I Ike w końcu takim człowiekiem
został. Determinacja jego matki pomogła mu stać się tym, kim jest dzisiaj.
Przytoczę jeszcze inny przykład, historię Giorginii Reid - "małej
starszej pani", by użyć jej własnego opisu siebie - która uczyniła coś,
czego nie potrafili dokonać inżynierowie w armii Stanów Zjednoczonych. Pani
Reid ocaliła sławną latarnię morską w Montauk, najdalej na wschód
wysuniętym skrawku Long Island, której błyskające światło przez dwa
stulecia prowadziło statki do zatoki.
Ta czcigodna budowla była bliska runięcia do morza. Ziemia, na której ją
wzniesiono, ulegała procesowi erozji. Na ratunek latarni wezwano ludzi
wyposażonych w wielkie maszyny i tony cementu, lecz budowla nadal powoli
osuwała się do morza. Eksperci mówili, że jest jedynie kwestią czasu, kiedy
ocean wchłonie tę historyczną latarnię.
Pani Reid skontaktowała się ze strażą przybrzeżną i powiedziała, że ma
plan, który może okazać się skuteczny.
- Czy pozwolicie mi uratować latarnię morską? - zapytała. - Oni gapili
się jak oniemiali, a ja dobrze wiedziałam, co sobie myślą: Ona? Przecież to
tylko mała starsza pani. No i mieli rację. Byłam mała, miałam tylko cztery
stopy jedenaście cali wzrostu i byłam już w wieku emerytalnym. No i co z
tego? Dawno temu odkryłam, że niski wzrost nie oznacza, iż nie można
wykonać zadania, jakie postawiliśmy naszemu umysłowi. Musiałam im po prostu
udowodnić, co można zrobić, przeżywszy w takiej postawie całe życie.
Kiedy pani Reid była nastolatką, mieszkała w Nowym Jorku i pracowała na
pół etatu w biurze ówczesnego członka Kongresu Fiorello La Guardia, który
później został burmistrzem Nowego Jorku. Jego współpracownicy mieli zwyczaj
nazywania tego pełnego energii, o gorącym sercu człowieka "małym kwiatkiem"
z powodu jego pierwszego imienia i jego niskiego wzrostu (miał zaledwie
nieco ponad pięć stóp).
- Posłuchaj mnie - powiedział jej kiedyś La Guardia, kiedy razem jechali
windą. - Wiem, co mówię. Ufaj Bogu, wierz w siebie, a będziesz mogła
dokonać wszystkiego.
- Drzwi windy otworzyły się - wspomina pani Reid - i on wyszedł. Mógł
mieć nie więcej niż pięć stóp i dwa cale wzrostu, pomyślałam. Wewnętrznie
był jednak prawdziwym gigantem.
Pewnego dnia w miejscowej gazecie zamieszczono artykuł o trudnej sytuacji
latarni morskiej w Montauk. Pani Reid natychmiast pomyślała o własnym
sposobie kontrolowania erozji gleby, który ona i jej mąż zastosowali w celu
nie dopuszczenia, by ich ulubiony nadmorski domek plażowy zwalił się do
morza. Własnymi siłami zbudowali zaporę wspierającą konstrukcję domku i
powstrzymującą falę. Wykonali ją z wypłukanej tarcicy uszczelnionej morską
trzciną i piaskiem. Trzcina działała jak uszczelka zapobiegająca
wydostawaniu się piasku. Puste łodygi wchłaniały wodę deszczową, tworząc
miniaturowy podziemny system irygacyjny, a gdy ulegały rozpadowi, plątały
się z korzeniami roślin rosnących wyżej i zatrzymywały glebę, jak miliony
maleńkich palców. Państwo Reid pracowali wspólnie z naturą, nie zaś
przeciwko niej.
- Kiedy po raz pierwszy napisałam do straży przybrzeżnej prosząc o
pozwolenie na wypróbowanie mojego planu, nie potraktowali mnie zbyt
poważnie - wspomina. - Powiedzieli, że nikt nie może powstrzymać wiatru,
deszczu i morza. Czy mogło mi się udać, skoro sztuka ta nie udała się
inżynierom z armii Stanów Zjednoczonych? Jak mała starsza pani mogła sobie
poradzić tam, gdzie silni mężczyźni odchodzili pokonani? Jak mogłam
zwyciężyć tam, gdzie przegrała współczesna nauka? Jednak w końcu
powiedzieli mi, bym spróbowała.
Stosując opracowaną przez siebie metodę, Giorgina Reid i jej mąż
przeczesywali wybrzeże Long Island, szukając wypłukanej trzciny morskiej,
upychali ją w worki po ziemniakach i zakopywali w tarasach otaczających
Montauk Point. Straż Przybrzeżna wspierała ich, pomagała im również
okoliczna ludność. Ich metoda sprawdziła się raz jeszcze.
Dzisiaj latarnia w Montauk jest bezpieczna. Została zachowana dla
teraźniejszości i dla przyszłych pokoleń dzięki "małej starszej pani",
która miała w sobie dość siły, aby wierzyć.
Wierzących, takich jak Giorgina Reid, są w Ameryce miliony. Jestem
przekonany, że na naszej wielkiej ziemi żyje więcej aktywnie działających
wierzących niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Wolność Ameryki i
wiara w możliwości, jakie kryją się w jednostce, stwarzają pewien
historyczny klimat myślenia, w którym mogą rozkwitać wierzący.
Nasi ojcowie - pielgrzymi, którzy przybili do tych brzegów w siedemnastym
stuleciu - byli ludźmi wierzącymi. W przeciwnym razie nie porzuciliby
swojej ziemi ojczystej, by z nędznym dobytkiem płynąć przez wzburzone wody
Atlantyku ku tej mało znanej ziemi. Oni wierzyli w lepsze życie w tym
wielkim wolnym kraju. Wierzyli, że będą tam mogli zachować swoją wiarę i
budować dla siebie przyszłość.
To ludzie wierzący przecierali nowe szlaki prowadzące na zachód, jadąc w
wozach osadników przez szerokie prerie, dzielnie stawiając czoło samotności
i niebezpieczeństwom czyhającym na pustkowiu. Wielu z nich skończyło w
samotnych grobach ciągnących się wzdłuż szlaku. Jednak ci, którzy przeżyli,
niestrudzenie szli naprzód, pomimo nieznośnego gorąca latem i zimnych burz
zimą. Bez przerwy zmierzali ku lepszym dniom, w które wierzyli. W całej
amerykańskiej historii, wierzący ludzie wytyczali drogę. Dzięki temu mamy
dzisiaj jeden zjednoczony naród, mieszkający na obszarze rozciągającym się
od morza do morza.
Ludzie wierzący są wśród nas i dzisiaj, a ich liczba rośnie jak nigdy
dotąd. Wielu z nich jest przykładem tradycyjnej amerykańskiej kariery
osiągania najwyższych zaszczytów, pomimo bardzo skromnych początków. W
pewnym magazynie o ogólnokrajowym zasięgu opublikowano listę stu dwudziestu
ludzi zajmujących czołowe miejsce w amerykańskim biznesie. Ludzie z tej
listy, których znam osobiście, własną pracą utorowali sobie drogę wzwyż, a
każdy z nich był człowiekiem wierzącym - wierzącym w Boga, wierzącym w
siebie, w nasz kraj, w swój towar. Wszyscy oni sprawili, że ten świat stał
się lepszy dla milionów ludzi.
Jednym z nich jest Conrad Hilton, który, mimo że urodził się w biednej
rodzinie, stworzył wielkie imperium hotelowe o światowym zasięgu. Conrad
Hilton był człowiekiem wierzącym, który codziennie chodził na mszę i
przyczynił się do powstania dobrze znanego wizerunku Wuja Sama, modlącego
się za ojczyznę podczas ciężkich lat drugiej wojny światowej. Został tam
również wymieniony inny człowiek, który był moim przyjacielem. Dewitt
Wallace - syn duchownego. Dewitt był oddanym wierzącym, który uczynił z
pisma "Reader's Digest" ogólnoświatowy sukces - magazyn ten stał się
najbardziej poczytnym periodykiem wszechczasów. Kiedyś Wally i jego żona
Lila sami opracowywali swój magazyn i zawozili go do drukarni swoim starym
samochodem. Wally początkowo starał się sprzedać swój pomysł wydawcom z
Nowego Jorku, ci jednak wyśmiali jego "szaloną ideę".
Joyce C. Hall to inny wierzący, który pochodził z biednego domu i dzięki
swojemu pozytywnemu stosunkowi do życia stworzył Hallmark - największe
wydawnictwo produkujące karty z życzeniami w amerykańskiej historii.
Jeszcze innym jest Ray Kroc. Po zupełnie przeciętnej karierze handlowca, w
wieku pięćdziesięciu lat, poznał dwóch braci o nazwisku McDonald, stał się
entuzjastą pomysłu hamburgera i został pionierem amerykańskich sieci barów
szybkiej obsługi. Inny przyjaciel, Dave Thomas, zaczynał jako sierota,
człowiek zupełnie pozbawiony środków materialnych. Jego pierwsza praca
polegała na zmywaniu naczyń. Później stworzył sieć barów Wendy, inną
popularną ogólnokrajową sieć barów oferujących hamburgery.
Jeszcze inny przyjaciel, Tom Monaghan, był także sierotą, człowiekiem
pozbawionym środków finansowych. To właśnie on założył sieć pizzeri o
nazwie Domino's Pizza, która jest także przedstawicielem rynku barów
szybkiej obsługi. Dzisiaj pan Monghan jest szczególnego rodzaju misjonarzem
- misjonarzem oddanym pomaganiu, by ten wielki kraj stał się jeszcze
lepszym miejscem do życia. Tom Monaghan był przez całe swoje życie
człowiekiem wiary.
Pani Olive Ann Beech, która wcześnie owdowiała, stworzyła potęgę firmy
Beech Aircraft Corporation - przedsiębiorstwa lotniczego założonego przez
jej męża. Ona również jest uznawana za osobę silnie wierzącą. Wierzy także
w siebie i w wielką przyszłość dla linii lotniczych.
Kemmons Wilson, jako młody ojciec mieszkający w stanie Tennessee, zabrał
swoją rodzinę do Waszyngtonu. Miał duże trudności ze znalezieniem garażu
dla swojego samochodu. Podróż stała się prawdziwą udręką, a Kemmons na
własnej skórze przekonał się, jak drogie jest zatrzymywanie się w hotelach
położonych w centrum miasta. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł - do
głowy przychodziło mu wiele pomysłów - Kemmons Wilson był bowiem
człowiekiem myślącym. A gdyby tak stworzyć nowy rodzaj hotelu, w którym
cała rodzina mogłaby podjechać pod drzwi swojego pokoju i zaparkować
samochód bez ponoszenia dodatkowych kosztów garażowania? W ten sposób wpadł
na pomysł sieci hotelów Holiday Inn. Pan Willson znalazł sobie wspólnika w
osobie Wallace'a Johnsona - innego pozytywnego wierzącego - i razem
stworzyli wielką sieć hoteli, która stała się pionierem współczesnych
zajazdów dla zmotoryzowanych.
Rodzina Marriottów, ojciec i syn, także ludzie wierzący, założyli sławną
sieć luksusowych hoteli i restauracji nazwanych ich nazwiskiem. Bill
Marriott Senior prowadził kiedyś stragan w Waszyngtonie, gdzie sprzedawał
hot dogi i piwo korzenne. Sam byłem wtedy jego klientem. Opowiadał mi
później, że zysk z pierwszego dnia pracy stanowiła imponująca kwota
piętnastu dolarów.
Ludzie, którzy wierzą, są aktywni i mają pozytywny stosunek do życia.
Wiedzą, że do wielkiej fortuny można dojść od małego. Wielkie dęby
wyrastają z małego żołędzia. Ludzie wierzący są także ludźmi myślącymi.
Nigdy nie marnotrawią swojego czasu na uleganie negatywnym emocjom i
myślenie, jak wiele im brakuje. Nigdy nie zaśmiecają swojego umysłu
negatywnymi myślami. Myślą pozytywnie, wciąż myślą i wierzą. Tak oto
przychodzą im do głowy różne pomysły, które okazują się błogosławieństwem
dla innych ludzi.
Oto masz przed sobą listę entuzjastycznych wierzących, z których każdy
dokonał czegoś, co dało pracę tysiącom i pomnożyło bogactwo naszego kraju.
Człowiek jednak ma skłonność, by potrząsnąć głową i powiedzieć, że są to
inspirujące historie i nic więcej. Ich bohaterami są wybitnie uzdolnieni
nadludzie, a nie takie zwyczajne osoby jak on.
To nieprawda. Wszyscy zaczynali jako ludzie biedni. Byli zwykłymi
obywatelami, lecz każdy stał się niezwykły. Jak do tego doszło? Poprzez
myślenie i wiarę, poprzez pracę, doznawanie porażek, podnoszenie się,
próbowanie jeszcze raz i jeszcze raz.
Także wybitnym człowiekiem, którego dobrze znam, jest mężczyzna, który w
młodości doświadczył wielkiej życiowej tragedii, lecz powrócił na scenę w
wielkim stylu. Nazywa się on Max Cleland i jest sekretarzem stanu Georgia.
Kiedy wybuchła wojna w Wietnamie, Max zaciągnął się do wojska i w stopniu
porucznika został wysłany za morza. Niebawem awansował do stopnia kapitana.
Pewnego dnia, na skutek wybuchu granatu, stracił obie nogi i prawe ramię.
Lekarze martwili się, czy przeżyje, lecz, po wielu miesiącach
rehabilitacji, Max powrócił do zdrowia. Mimo to pozostały głębokie
emocjonalne i psychiczne rany. Max został wychowany w duchu religijnym i
był przygotowany, by sprostać temu tragicznemu, przytłaczającemu
doświadczeniu. Potrafił dostosować się do tego nieoczekiwanie narzuconego
kalectwa, które mogłoby powalić mniej duchowo i emocjonalnie dojrzałą
osobę. Max uznał, że pomimo swojego zmienionego stanu pozostał tym samym
człowiekiem w sensie duchowym, że nadal ma niezwykły umysł i ducha, i
postanowił to wykorzystać, by zbudować własną przyszłość.
Kiedy jego kolega ze stanu Georgia, Jimmy Carter, został prezydentem
Stanów Zjednoczonych, wyznaczył Maxa Clelanda na dyrektora departamentu do
spraw weteranów. Był to drugi co do wielkości departament rządu
federalnego, ustępujący pod względem wielkości i zasięgu działania jedynie
Pentagonowi, miał dwieście trzydzieści sześć tysięcy pracowników i budżet
wysokości dwudziestu dwóch miliardów dolarów. Departament ten nigdy nie
miał bardziej oddanego i aktywnego szefa. Max Cleland odbywał liczne
podróże, przeprowadzał inspekcje szpitali dla weteranów i służył
zaspokojeniu potrzeb tych, którzy najbardziej odczuli skutki wojny.
Kiedy w wielkim stylu wypełnił swój obowiązek, powrócił do rodzinnego
stanu, gdzie obywatele wybrali go na sekretarza stanu. Ze swojego biura
mieszczącego się w historycznym domu stanowym w Atlancie ten pogromca złego
losu zarządza dużym zespołem pracowników i spełnia wiele obowiązków
najwyższej wagi. Jego liczni przyjaciele są pewni, że Max, mający dziś
jedynie czterdzieści siedem lat, w końcu awansuje na jeszcze wyższe
stanowisko.
Powodem popularności sekretarza Clelanda i szacunku, jakim się cieszy,
jest jego kompetencja. Jako człowiek jest bardzo lubiany i widać, że
troszczy się o ludzi. To pełen radości życia mężczyzna o ujmującym,
zaraźliwym uśmiechu, mający zdolność budzenia entuzjazmu innych.
Umiejętność poradzenia sobie ze skrajnymi fizycznymi przeciwnościami,
które spadły na niego nieoczekiwanie, wypływała z jego wiary w Boga.
Dzisiaj jego przykład dowodzi, że ludzie wierzący zawsze mogą się
podźwignąć. Max Cleland wierzy, że Bóg ma plan dla jego życia i że ma taki
plan dla każdego z nas. Granat ręczny zmienił życie Maxa Clelanda.
Znałem również innego młodego człowieka; ten zmarnował swoją szansę, a
mimo to spróbował jeszcze raz. Gene miał bardzo miłe usposobienie i łatwo
nawiązywał przyjaźnie. Bardzo inteligentny, o wysokiej moralności, był
uważany za człowieka w pełni godnego zaufania. Zajmował wysokie stanowisko
w ubezpieczeniach. Jako człowiek towarzyski, był wszędzie mile widzianym
kompanem - on i jego żona Sylvia byli bardzo popularni.
W pewnym momencie Gene zauważył, że niektórzy jego potencjalni klienci
spotykali się późnym popołudniem w barze hotelowym i w atmosferze
ożywionego życia towarzyskiego omawiali, a niekiedy nawet finalizowano
różne interesy. Gene nie był wielkim entuzjastą tego miejsca, lecz martwiąc
się, że może stracić okazję do zrobienia interesu, zaczął chadzać do baru.
Początkowo zamawiał tylko wodę mineralną albo colę.
Jednak w atmosferze przepełnionej dobrym humorem pozwolił sobie na
wypicie czegoś mocniejszego. Nie minęło wiele czasu, a Gene już tęgo
popijał. Wtedy zauważył, że klienci odchodzą od niego do innych agentów.
Zmartwiony takim obrotem spraw udał się do starszego kolegi, szefa
stowarzyszenia agentów ubezpieczeniowych w jego mieście.
- Gene, być może przez to, co powiem, stracę twoją przyjaźń, ale będę z
tobą całkiem szczery - powiedział ten człowiek. - Mężczyźni lubią "kumpli
od kielicha", ale nasze interesy zależą od szacunku, jakim darzą nas
klienci. Przecież to, co robimy, dotyczy ich nieruchomości, ich rodzin, w
rzeczy samej ich życia i życia osób, które kochają. Pamiętaj, że klient
prędzej czy później odejdzie od agenta ubezpieczeń, jeśli będzie miał
wątpliwości co do jego charakteru.
- Gene - powiedział ten starszy, doświadczony człowiek - to nie twoje
picie ich odstrasza. Widzą, że jesteś sztuczny. Zakładasz maskę dobrego
starego kumpla i upijasz się w trakcie tego przedstawienia. Przestań
chodzić na późne spotkania w barze hotelowym i zacznij znowu być sobą.
Niestety, rada starszego mężczyzny przyszła zbyt późno. Gene uzależnił
się od alkoholu, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Aby to ukryć,
zaczął pić po kryjomu - a przynajmniej sądził, że nikt o tym nie wie - lecz
picie w ukryciu bardzo rzadko udaje się zachować w tajemnicy. Jego nałóg
stał się tematem plotek i Gene stracił większość swoich kontraktów. Nawet
starzy przyjaciele delikatnie go spławiali. Stracił pewność siebie, która
zawsze mu towarzyszyła, i bieda zaczęła mu zaglądać w twarz.
Jednak Gene był mimo wszystko inteligentnym facetem. Odkrył przyczynę
swojego upadku i śmiało rzucił jej wyzwanie. Zapisał się do organizacji
zajmującej się leczeniem alkoholików i poddał się rutynowej kuracji.
Później przyłączył się do klubu Anonimowych Alkoholików, powrócił do
kościoła i skorzystał z terapii religijnej. W rezultacie podjętych działań
uwolnił się od nałogu. Inni ludzie zachowali się wobec niego fair -
dopingowali go w walce o uwolnienie się z nałogu. Gene zaczął stopniowo
powracać do prowadzenia interesów. Ta prawdziwa historia dowodzi, że
człowiek może stanąć naprzeciw trudnościom, które sam spowodował i,
niezależnie od ich drastycznych rezultatów, może powrócić do zdrowia.
Wymaga to jedynie uczciwości, silnego pragnienia, wytrwałości i wiary, że
można tego dokonać.
Często otrzymuję zamiejscowe telefony od nieznanych osób, które mają
poważne problemy. Jedną z nich była inteligentna i błyskotliwa kobieta,
która rozpoczęła rozmowę od zadania pytania:
- Czy ma pan kilka minut, by pomyśleć o sytuacji, która choć wydaje się
trudna, być może zawiera jakieś dobre strony?
Spodobał mi się jej sposób podejścia, więc wygodnie usadowiłem się na
krześle, patrząc w stronę mojego aparatu telefonicznego, który nie wymagał
trzymania słuchawki.
- Bardzo proszę, opowiedz mi, co się stało - zgodziłem się.
- Nie martw się. Nie zajmę ci dużo czasu i w żadnym razie nie zakładaj,
że masz na linii rozgadaną starszą panią.
- Droga pani - odparłem - już panią polubiłem. Wcale nie mam zamiaru pani
poganiać.
Opowiedziała, że jej mąż, zajmujący kierownicze stanowisko, został
"czasowo" zwolniony z powodu cięć w firmie.
- Zwolnili go na trzy lata przed emeryturą - powiedziała.
Wyznała, że ma jednego dolara sześćdziesiąt siedem centów w torebce i
dwieście dwadzieścia dolarów na koncie bankowym. Zastanawiałem się, czy nie
chce mnie poprosić o pożyczkę, lecz ubiegła moje pytanie.
- Słuchaj, nie myśl, że mam zamiar prosić cię o pieniądze. Byłam
oszczędna w latach, gdy mieliśmy dobre dochody, i dziś mam znaczne
oszczędności. Nie chcę ich jednak naruszyć. Co zrobiłbyś na moim miejscu? -
zapytała.
- Nie wiem. Na pewno będzie ci potrzebny dobry pomysł. Dlatego musisz
rozważyć wszystko dokładnie i w skupieniu.
Przerwaliśmy na chwilę rozmowę.
Opowiadała mi później, że czuła, iż za chwilę przyjdzie jej do głowy
jakiś pomysł. Ja również miałem podobne uczucie. Była człowiekiem
wierzącym, przynajmniej to było w porządku.
- Jakie uzdolnienia posiada twój mąż? - zapytałem.
- Jest wspaniałym handlowcem - odparła.
- Czy czasami jest pomocny w domu?
- Pomocny?! - wykrzyknęła. - To prawdziwy geniusz! Nie ma rzeczy, której
nie potrafiłby naprawić.
Wiedziałem, że w dzisiejszych czasach nie trudno jest cokolwiek naprawić
i mogłem sobie wyobrazić wszystkich ich sąsiadów, którzy mieli w domu
urządzenia wymagające naprawy. Zasugerowałem, aby jej mąż powiedział swoim
przyjaciołom i sąsiadom, że zakłada firmę naprawczą. "Przynieś mi, co
zechcesz, a oddam ci to jak nowe" - taki slogan reklamowy jej
zasugerowałem.
- Och! Mąż nie wziąłby pieniędzy od sąsiadów - powiedziała.
- Oni byliby szczęśliwi, gdyby ktoś naprawił ich stare krzesło czy stół.
Spróbuj, a sama się przekonasz. Poza tym twój mąż ma już świetnego
handlowca.
- Kogo? - dopytywała się.
- Ciebie - odpowiedziałem.
Potulnie wyznała:
- Wiesz, pomyślałam o tym samym.
Kilka miesięcy później "agent" tego mężczyzny zadzwonił do mnie, by
powiedzieć, że nowa działalność gospodarcza tak dobrze idzie i daje taką
radość, że mąż będzie w dalszym ciągu "naprawiał urządzenia i nigdy nie
powróci do swojej dawnej firmy, nawet jeśli po niego poślą".
Opowieść ta jest jeszcze jednym przykładem, jak wierzący przemieniają
przeciwności losu w sukces.
Przypominam sobie człowieka, którego poznałem w Hong Kongu kilka lat
temu. Przemawiałem na zebraniu klubu rotariańskiego w sali hotelu Mandarin.
Treść mojego wystąpienia była taka, jak przesłanie tej książki -
podkreślałem rolę wiary, myślenia i pracy jako podstaw sukcesu. Pewien
Chińczyk podszedł do mnie i powiedział:
- Całkowicie zgadzam się z tym, co pan mówił. Wiem, że te zasady są
naprawdę skuteczne, ponieważ dzięki nim doszedłem od ubóstwa do tego, co
mam tutaj w Hong Kongu.
W latach pięćdziesiątych był jednym z tysięcy uciekinierów opuszczających
komunistyczne Chiny, którzy przybyli do Hong Kongu - kolonii należącej do
Korony Brytyjskiej. Szukali tam wolności i nowych możliwości. Przez jakiś
czas musieli żyć w prymitywnych warunkach. Rodziny były utrzymywane przez
jadłodajnie prowadzone przez organizacje pomocy społecznej. Ludzie tłoczyli
się w budach skleconych ze starych pudeł i falistej blachy. Później rząd
zbudował baraki, w których w jednym pokoju żyło dziesięć albo więcej
rodzin.
Człowiek ten opowiadał, że wraz z żoną i czwórką dzieci przyszli pieszo z
Szanghaju.
- Zagłosowaliśmy na wolność naszymi stopami - powiedział z uśmiechem. -
Początki były bardzo trudne i miałem wiele chwil zwątpienia. Na szczęście
miałem sposób wygnania przygnębienia z mojego umysłu.
Sięgnął do kieszeni i wyjął mały zniszczony egzemplarz Nowego Testamentu.
- Ta maleńka książka ma w sobie prawdziwą moc - stwierdził. - Czytałem ją
codziennie w trudnych czasach i pewnego dnia natrafiłem na fragment z Listu
do Filipian 4,13.
Następnie zacytował ten fragment: "Wszystko mogę w tym, który mnie
wzmacnia, w Chrystusie".
- Później - kontynuował swoją opowieść - odkryłem inny werset z Ewangelii
Mateusza 17,20: "Gdybyście mieli wiarę (...) nie byłoby dla was nic
niemożliwego". Czytając te wersety zastanawiałem się, czy są rzeczywiście
prawdziwe. Wtedy przypomniałem sobie słowa mojego dawnego przyjaciela,
które wypowiedział dawno temu: "Tylko wierz... miej wiarę... ufaj Bogu
niezależnie od okoliczności". Cóż, kłopotów miałem pod dostatkiem. Usiadłem
i pogrążyłem się w myślach. Postanowiłem uwierzyć tej małej książeczce i
wypracowałem sobie metodę postępowania. Oto ona, tak jak ją kiedyś
zapisałem.
Wyjął z kieszeni wytartą kartkę papieru. Przeczytałem słowa napisane
ołówkiem, lecz mimo to nadal czytelne:
"Wierzyć plus potrafić plus zrobić - równa się - osiągnąć".
Powtarzał te słowa kilka razy dziennie. Powiedział mi:
- Po prostu nie przestawałem wierzyć i myśleć i po pewnym czasie pomysły
zaczęły napływać.
Wcielił je w życie i w rezultacie stał się szanowanym i odnoszącym
sukcesy biznesmenem.
- Wiara czyni cuda - powiedział.
Miał rację. Naprawdę je czyni.
Podczas pisania tej książki otrzymałem list. Ponieważ doskonale
podsumowuje to, o czym czytam w innych listach, chciałbym go tutaj
przytoczyć w całości.
"30 listopada 1989 roku. Drogi doktorze Peale. Przeczytałam Pana książki
dzięki czystemu przypadkowi. Gdybym wiedziała, że jest Pan duchownym, nie
tknęłabym Pana książek nawet kijem o długości dziesięciu stóp. Zawsze
szukałam czegoś w życiu, choć sama nie wiedziałam czego. Teraz wiem, że
szukałam relacji z Bogiem.
Podczas moich poszukiwań dotarłam do działu psychologicznego naszej
biblioteki publicznej i wybrałam Pana książkę zatytułowaną "You Can If You
Think You Can" ("Potrafisz, jeśli sądzisz, że potrafisz"). Zainspirowało
mnie to, co Pan napisał! Chociaż sięgnęłam również po książki innych
autorów, nie wywarli oni na mnie większego wrażenia. Wróciłam do
biblioteki, by wypożyczyć więcej Pana książek, i zauważyłam, że na kartach
bibliotecznych były one umieszczane również w dziale "religia". Nie
odpowiadało to moim przekonaniom, lecz ponieważ pierwsza książka, jaką
przeczytałam, dostarczyła mi takiej zachęty, wypożyczyłam następne.
Cóż, jako dziecko wychowywałam się w religijnym domu, to jednak
pozostawiło we mnie bardzo wiele goryczy. Nie chciałam mieć nic więcej
wspólnego z religią.
Kiedy zaczęłam czytać inne Pana książki, pomijałam wszystkie teksty
biblijne, przekonana, że moc mojego własnego umysłu będzie wystarczająca.
Przepisałam wiele stronic pańskich myśli z różnych książek. Zauważyłam, że
po jakimś czasie zaczęłam pisać słowa "Wszystko mogę w Chrystusie, który
mnie wzmacnia" u dołu każdej z przepisanych przeze mnie stronic. To
wprawiło mnie w zdumienie! Pokazałam wiele tych stronic mojemu
kilkunastoletniemu synowi.On również został nimi zainspirowany.
Później, pewnego zimowego dnia, w lutym 1988 roku, zadzwonił telefon i
jeden z przyjaciół mojego syna powiedział, że wydarzył się okropny wypadek
i że Todd został zabity.
Nie mogłam uwierzyć, że to się stało. Todd miał taką pozytywną postawę,
takie cele, takie umiłowanie życia. Byliśmy sobie bardzo bliscy.
Dom pogrzebowy był pełen ludzi. nastolatki i nauczyciele kochali Todda.
Ludzie mówili, że był zawsze szczęśliwy i przyjacielsko nastawiony wobec
wszystkich. Jeden z nauczycieli powiedział, że nigdy nie widział, by Todd
miał choć jeden zły dzień. Zawdzięczał to Panu, doktorze Peale. Każdego
ranka czytaliśmy myśl dnia z Pana książki pt. "Have a Great Day" ("Miej
wspaniały dzień")!
Później młodzież zaczęła przychodzić do mojego domu. Wszyscy pytali,
dlaczego Todd był zawsze taki szczęśliwy, a ja powiedziałam im o pozytywnym
myśleniu.
Teraz patrzę na życie całkiem inaczej. Jednak nie stało się to w ciągu
jednej nocy. Przeczytałam książkę pt. "You Can If You Think You Can"
("Potrafisz, jeśli sądzisz, że potrafisz") około ośmiu lat temu. Teraz
wiem, że moja siła pochodziła od Boga, lecz nadal trzymałam się mojej
własnej woli.
Pewnego dnia wszystko to uległo zmianie. Po prostu nie potrafiłam
wykrzesać z siebie wystarczającej ilości "pozytywnego myślenia", by
spojrzeć z nadzieją w nowy dzień. Byłam cała drżąca i bałam się, że się
rozlecę na kawałki. Uklękłam i pomodliłam się dokładnie w tym miejscu domu,
gdzie się akurat znajdowałam. W końcu przyznałam, że On jest źródłem mocy i
że właśnie teraz jej potrzebuję. Poczułam dziwny pokój (którego zawsze
szukałam) i miłość. Czułam się tak, jakbym słyszała pytanie: "Dlaczego
zabrało ci to tak wiele czasu? Przecież byłem u twojego boku przez cały
czas". Od tego momentu nic nie było takie samo.
Zaczęłam ten długi list od stwierdzenia, że zaznajomiłam się z Pana
książkami całkiem przypadkowo. Teraz oboje wiemy, że nie był to przypadek.
Pozostaję szczerze oddana, Kay Heitsch."
* Wiara daje rezultaty.
* Wiara działa nawet w najtrudniejszych okolicznościach.
* Odpowiedzią na trudności jest wiara. Wierz w Boga. Wierz w siebie.
Wierz w przyszłość. Wierz, że potrafisz. Wierz w ludzi.
* Wierz i nie ustawaj w wierze.
Rozdział 15
Roznieć w sobie
ogień entuzjazmu
Życie nie zawsze jest łatwe i przyjemne; daleko mu do tego, często bowiem
obfituje w wiele trudnych chwil. Muszę jednak ze smutkiem powiedzieć, że
zbyt łatwo pozwalamy, by takie chwile stłumiły nasz entuzjazm - jest to
niebezpieczne i ma fatalne skutki dla naszego życia.
Entuzjazm jest jedną z tych ważnych cech, którymi odznaczają się ludzie
mający wiarę i odnoszący sukcesy. Przejawiają oni entuzjazm wypełniając
swoje obowiązki, odnosząc sukcesy w pracy zawodowej i rozwiązując problemy
codziennego życia.
Oczywiście, wszyscy zostaliśmy obdarzeni entuzjazmem. Jest on równie
naturalny jak radość czy uśmiech. Słowo "entuzjazm" pochodzi od greckiego
ntheos i znaczy m.in. natchniony przez Boga.
Kiedy człowiek nabiera entuzjazmu, cała jego osobowość promieniuje
światłem - jego umysł staje się bystrzejszy, zwiększa się intuicja,
nasileniu ulega również siła życiowa i zdolności twórcze. Entuzjastycznie
nastawiona osoba odznacza się silną motywacją i wywiera wpływ na innych.
Filozof A. B. Zu Tavern napisał kiedyś: "Zanim woda przemieni się w parę,
musi dojść do punktu wrzenia. Silnik nie drgnie ani cala, dopóki wskaźnik
temperatury nie wskaże 212 stopni Fehrenheita. Człowiek pozbawiony
entuzjazmu próbuje poruszyć mechanizm życia za pomocą letniej wody. Takie
postępowanie spowoduje tylko jedną rzecz - silnik zgaśnie. Pamiętaj, że
entuzjazm przypomina ładunek elektryczny zawarty w baterii, jest jak
energia w powietrzu, jak ciepło w ogniu, jest oddechem we wszystkim, co
żyje. Człowiek sukcesu ma w sobie ogień entuzjazmu. Dobra robota nie
została nigdy wykonana przez kogoś o zimnej krwi, ponieważ, aby cokolwiek
wykuć, potrzebna jest wysoka temperatura. Wszystkie wybitne osiągnięcia
opowiadają historię jakiegoś płonącego entuzjazmem serca".
Kiedy zastanawiam się nad nowymi odkryciami dokonanymi w ciągu ubiegłego
roku, odkrywam, że w każdym przypadku stali za nimi entuzjastyczni ludzie.
Weźmy dla przykładu Billa Bowermana, słynnego trenera biegaczy
pracującego na University of Oregon. Od roku 1948 do roku 1973 szkolone
przez niego ekipy zdobyły dwa tytuły N. C. A. A., dwa razy zajmowały drugie
miejsce, przez dziesięć sezonów były niepokonane w turniejach dwustronnych
i przez szesnaście tych lat znajdowały się w grupie dziesięciu najlepszych
drużyn w kraju. W roku 1971 amerykańskie stowarzyszenie trenerów
lekkoatletycznych przyznało Billowi Bowermanowi tytuł trenera roku.
Gdybyście poznali go osobiście, dowiedzielibyście się, że zawsze był
człowiekiem pełnym entuzjazmu. Jednak w jego życiu był tak trudny okres, że
niewiele brakowało, a utraciłby cały swój zapał.
W połowie lat pięćdziesiątych Bill zaczął interesować się butami do
biegania, jakich używali członkowie jego drużyny. W tamtych czasach
biegacze torowi nie mieli zbyt wielkiego wyboru obuwia sportowego. Wielu
cierpiało z tego powodu na sztywność goleni, bóle stóp, skurcze nóg, ból
kolan i pleców.
Analizując sposób biegania, Bill doszedł do wniosku, że potrzebny jest
nowy rodzaj butów sportowych - butów z mocniejszym usztywnieniem pięty i
lżejszą podeszwą, która dawała by jednak biegaczowi większe poczucie
równowagi i przyczepności.
Wieczorami, gdy jego żona zmywała naczynia po kolacji, a trzej synowie
odrabiali prace domowe, Bill siedział przy stole w kuchni i projektował
nowy rodzaj buta sportowego, który jego zdaniem byłby doskonały. Kiedy był
już usatysfakcjonowany swoim projektem, przesłał go do czołowych firm
produkujących sprzęt sportowy. Wszyscy go odsyłali. Niektórzy uważali, że
nowy projekt jest zbyt ryzykowny, inni twierdzili, że wytwarzają buty
doskonałej jakości. Pewien człowiek powiedział mu zgryźliwie, że skoro
producenci butów nie mówią mu, jak ma trenować swoich zawodników, on nie
powinien im mówić, jak mają robić buty do biegania.
Wszystkie niepowodzenia spowodowały, że Bill się zniechęcił, a jego
entuzjazm dla sprawy stworzenia nowych butów do biegania rozpłynął się w
powietrzu. Jednak gdy kilka dni później zwracał się do nowych członków
ekipy ze słowami zachęty i motywacji, uważniej wsłuchał się we własne
słowa: "Chcę, abyście dali z siebie to, co najlepsze. Nie tylko dlatego, by
zdobyć medal, lecz także z powodu tego, co próbowanie z całych sił uczyni
dla was samych. Pamiętajcie, że zwycięstwo polega na daniu z siebie
wszystkiego, na co nas stać".
Kiedy skończył mówić, zdał sobie sprawę, że wygłosił tę mowę na temat
entuzjazmu również dla samego siebie. "Postanowiłem, że za wszelką cenę
doprowadzę do wyprodukowania takich butów, nawet gdybym miał je zrobić
osobiście", opowiada.
I tak też się stało.
Korzystając z rad miejscowego szewca, zrobił wykroje z brązowego papieru,
z jakiego są wykonane torby sklepowe. Następnie wyciął wierzchy butów z
białej koźlej skóry, wzmocnił je nylonem, zamocował w podeszwie zdejmowane
kolce i skleił to wszystko razem mocnym klejem.
Kiedy prototyp był gotów, wręczył parę nowych butów jednemu ze swych
najlepszych biegaczy. Ten nałożył je, przebiegł jedno okrążenie i nie
chciał ich zdjąć, ponieważ obawiał się, że już ich więcej nie dostanie.
Bill Bowerman entuzjastycznie kontynuował pracę nad nowym projektem.
Któregoś dnia, aby otrzymać podeszwę o strukturze wafla, wykorzystał
nawet maszynkę do wafli swojej żony.
We wczesnych latach sześćdziesiątych wspólnie ze swoim dawnym studentem i
doskonałym biegaczem, Philipem Knihtem, założył własną firmę. Takie były
początki firmy Nike produkującej słynne buty biegowe.
W styczniowym numerze magazynu "Guideposts" z 1988 roku Bill Bowerman
powiedział nam:
- Mając siedemdziesiąt sześć lat nadal czuję w sobie ochotę pobiegnięcia
w wyścigach, jakie są przede mną. Jestem bardzo zajęty prowadzeniem firmy
Nike, pracuję nad wyhodowaniem nowej miniaturowej rasy bydła na mojej
farmie i pomagam zaprojektować specjalne obuwie dla inwalidów. Czuję się
podekscytowany na samą myśl o tym, że odpowiednio wykonane buty mogą pomóc
inwalidom chodzić, a może, w pewnych przypadkach, nawet biegać!
Właśnie taką postawę nazywam prawdziwym entuzjazmem!
Nie mam na myśli hałaśliwego, płytkiego, przesadnego entuzjazmu, ale
raczej silną, pozytywną, w pełni kontrolowaną motywację. Taki entuzjazm
może przejawiać cicha, myśląca, panująca nad sobą osoba tak samo, jak
ekstraweryczni, pełni wigoru osobnicy. Ktoś mądrze powiedział: "Świat
należy do entuzjastów, którzy potrafią zachować zimną krew".
Jeden z poprzednich prezydentów Stanów Zjednoczonych miał właśnie tego
rodzaju osobowość. Odznaczał się on entuzjazmem, który najlepiej można
byłoby określić jako silną determinację. Ten człowiek w coś wierzył. Był z
tego gatunku Jankesów, którzy zbudowali nasz kraj: jego gospodarkę, ducha
przedsiębiorczości, kult ciężkiej pracy, postawę uczciwości i religijnej
wiary. Prezydent, którego mam na myśli, nazywał się Calvin Coolidge.
Niektórzy ludzie mogą się uśmiechać ironicznie słysząc to nazwisko,
ponieważ przez wiele lat człowiek ten był niesprawiedliwie krytykowany.
Krytykowano go głównie z powodu jego postawy rezerwy i dystansu, mimo to
Coolidge był człowiekiem inteligentnym i zdecydowanym, znanym ze swojej
nowoangielskiej prostoty i osobistej prawości. Jako wiceprezydent za
kadencji Warrena Hardinga nie został splamiony oskarżeniami o korupcję
wysuwanymi przeciwko urzędnikom jego administracji. Kiedy Harding zmarł w
sierpniu 1923 roku, Coolidge objął urząd prezydenta. Wybrany ponownie w
1924 roku, cieszył się silnym poparciem i wybrał odpowiednich ludzi do
swojego gabinetu. Pozwoliło mu to stworzyć silną, zorganizowaną na modłę
biznesową, administrację.
To prawda, że "cichutki Cal" był spokojnym człowiekiem. Miał jednak
osobowość, w której entuzjazm funkcjonował pod chłodną kontrolą umysłu.
Coolidge był jednym z nielicznych polityków, którzy oszczędnie posługiwali
się słowami. Jego mowy były krótkie, zwięzłe i konkretne. Mówił to, co
chciał powiedzieć, i nic więcej. Od razu pozyskał sobie sympatię wielu
ludzi tym, że nie mówił zbyt wiele.
Przed obraniem kariery polityka Coolidge był prawnikiem mającym praktykę
w Norihhampton, w stanie Massachusetts. Jego biuro znajdowało się w
centrum, przy tej samej ulicy, przy której stał jego dom. Coolidge nigdy
nie jeździł samochodem do biura - to byłoby zbyt kosztowne, a on był
człowiekiem oszczędnym. Każdego ranka, dokładnie o tej samej porze, szedł z
domu do biura. Jego codzienna trasa przebiegała obok domu, w którym
mieszkał jego przyjaciel Hiram. Kiedy Coolidge przechodził obok, Hiram
wychylał się przez ogrodzenie swojej posesji. Przez dwadzieścia lat ich
rozmowa przebiegała niezmiennie:
- Cześć, Cal - mówił Hiram.
- Cześć, Hiram - odpowiadał Cal.
- Miły poranek - zauważał Hiram.
- Miły poranek - przytakiwał Cal.
Później Coolidge został wybrany na zastępcę gubernatora, na gubernatora,
a następnie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Potem wybrano go na
prezydenta i wyjechał z Northampton na kilka dobrych lat. Kiedy czas jego
prezydentury dobiegł końca, Coolidge powrócił do Northampton, do swojej
praktyki prawniczej. Odkurzył meble w swoim gabinecie, przygotował biuro do
pracy i pewnego ranka ponownie poszedł dawną drogą ze swojego domu do
kancelarii prawniczej. A tam wychylając się przez ogrodzenie czekał na
niego stary przyjaciel Hiram.
- Cześć, Cal - powiedział Hiram.
- Cześć, Hiram - odpowiedział Cal.
- Miły poranek - zauważał Hiram.
- Miły poranek - przytaknął Cal.
Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak zawsze. Później jednak nastąpiło
coś bardzo nieoczekiwanego. Hiram, ten mrukliwy mieszkaniec Nowej Anglii,
dodał:
- Nie widziałem cię tutaj ostatnio, Cal.
- Nie było mnie w mieście, wyjechałem na jakiś czas - odparł Cal.
Okres sprawowania urzędu gubernatora i prezydenta dobiegł końca. Życie
biegło teraz tak samo jak dawniej. Calvin Coolidge przyjął je takim, jakie
było. Miał w sobie ten cichy, głęboki entuzjazm. Był entuzjastą Stanów
Zjednoczonych i amerykańskiego stylu życia. Bronił czegoś. Jednak nie brał
siebie samego, Cala Coolidge'a, zbyt poważnie. Był spokojnym, chłodnym
entuzjastą. Miał w sobie dynamizm, lecz znajdował się on pod kontrolą.
Jednym z celów przyświecających mi podczas pisania tej książki było
wskazanie na wielką wartość entuzjazmu, szczególnie dla tych, którzy pragną
osiągnąć w życiu coś wartościowego.
Zgadzam się z B. C. Forbesem, który powiedział: "Entuzjazm jest
najistotniejszym elementem śmigła poruszającego ludzkim samolotem, jest
siłą, która czyni zeń prawdziwego cudotwórcę. Jego owocem są śmiałość i
odwaga, i uprzejma pewność siebie, pokonująca zwątpienie. Entuzjazm wzbudza
w nas niewyczerpaną energię i jest źródłem wszelkich dokonań".
Jakże smutno jest przejść przez życie i nigdy nie doznać poruszenia
emocji, nigdy nie popaść w ekscytację, nigdy nie być entuzjastycznym,
zawsze być zblazowanym. Kiedy czujemy się wyłączeni i wewnętrznie puści,
pozbawiamy samych siebie intensywnej radości, której, w swoim jakże krótkim
życiu, może doświadczyć każda istota ludzka.
A przecież wszyscy możemy wyrwać się ze stanu nudnego letargu i zacząć
naprawdę żyć. Będzie to możliwe, gdy staniemy się ludźmi otwartymi na
zmiany. Walt Whitman, nieśmiertelna postać amerykańskiej literatury,
powiedział kiedyś o sobie: "Gotowałem się na wolnym ogniu, byłem ledwie
ciepły. To Emerson doprowadził mnie do stanu wrzenia". To bardzo trafny
opis człowieka obdarzonego licznymi talentami, lecz pogrążonego w stanie
bezczynności, dopóki ogień entuzjazmu nie zapłonął w jego duszy i nie
zachęcił go, by stał się tym, kim mógł!
Taka życiowa postawa jest rozwiązaniem dla tego "wyłączonego" i
wewnętrznie pustego pokolenia. Jego przedstawiciele przyznają, że odnieśli
finansowy sukces, lecz czują się wewnętrznie puści i niezadowoleni i
szukają sensu swojego istnienia. Trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego
człowiek, pełen życia i witalności, jest pozbawiony entuzjazmu, mimo że
żyje w ekscytujących czasach, w których nawet powietrze wydaje się pełne
marzeń, planów i cudownych idei. Tacy ludzie przypominają mi smutne słowa
Thoreau: "Nikt nie jest tak stary, jak ten, kto wyrósł już z entuzjazmu".
Aby stać się zwycięzcą, człowiek musi wierzyć i odznaczać się prawdziwym
entuzjazmem. Sir Edward Appleton, noblista, którego eksperymenty i odkrycia
naukowe przyczyniły się do tego, że możemy przesyłać serwisy informacyjne
na cały świat, został kiedyś zapytany o sekret swoich niezwykłych
osiągnięć. Miał na to pytanie gotową odpowiedź: "Zawdzięczam to mojemu
entuzjazmowi".
Następnie dodał: "Cenię entuzjazm wyżej od profesjonalnych umiejętności".
Tak wysoka ocena entuzjazmu jest zrozumiała, ponieważ niewielu naukowców
wytrzymałoby twardy reżim badawczy, nie kończący się trud i harówkę, i
powtarzające się rozczarowania, które towarzyszą odkryciom naukowym, gdyby
nie mieli nieograniczonego entuzjazmu. Entuzjazm jest siłą, która
podtrzymuje chęć pracy, aż wytyczony cel zostanie osiągnięty.
Przypomina mi to słowa Waltera Chryslera, wybitnego przedsiębiorcy, który
kiedyś powiedział: "Człowiek może odnieść sukces we wszystkim, co do czego
ma nieograniczony entuzjazm". Oczywiście wspominam także słynne i często
cytowane słowa Ralpha Waldo Emersona: "Bez entuzjazmu nie da się osiągnąć
niczego wielkiego".
Jeśli Walter Chrysler i Emerson mieli rację mówiąc o znaczeniu
entuzjazmu, to następnym logicznym pytaniem, które się nasuwa, jest: "Jak
może wykrzesać w sobie ten entuzjazm ktoś, komu go po prostu brakuje? A co
z kimś, kto poniósł porażkę, może nawet wiele razy, i nie ma serca, by
podjąć kolejną próbę powrotu na scenę? Albo jak człowiek znudzony życiem
może nagle wzbudzić w sobie entuzjazm? Co odpowiedziałbyś ludziom, którzy
przychodzą z takimi pytaniami? Czy masz dla nich jakąś radę?"
Nie traktuję tej sytuacji jako beznadziejnej. Ponieważ od wielu lat
zajmuję się pisaniem książek na temat pozytywnego myślenia, często stawiano
mi podobne, cyniczne i negatywne zarzuty.
Mam na nie odpowiedź i postaram się przedstawić ją tutaj w przystępny
sposób. Moje rady są praktyczne i naprawdę można je zrealizować. Wiem to
ponieważ wielokrotnie obserwowałem ich działanie we własnym życiu.
Wiedziałem też, że gdy ludzie rozczarowani naprawdę chcieli je wypróbować,
stawali się ponownie aktywni. Przezwyciężali ponury stan ducha i stawali
się entuzjastyczni, podekscytowani i pełni wewnętrznej motywacji.
Moje rady są skuteczne, pod warunkiem, że się ich spróbuje.
Wielokrotnie obserwowałem ich skutki zmieniające ludzkie życie. Jeśli ich
posłuchasz, tak jak to zrobili inni, na pewno spowodują w twoim życiu
pozytywne rezultaty.
Jedna z metod wymaga notatnika o większym formacie. Musi to być duży
notatnik, ponieważ będziesz potrzebował wiele miejsca. Zacznij w nim
zapisywać wszystkie swoje aktywa. Być może odpowiesz na to: "O nie!
Doktorze Peale, niech pan da spokój. Wie pan, że czytam tę książkę,
ponieważ jestem w dołku. Doznawałam jednej porażki po drugiej,jaki sens
miało to wszystko? A teraz każe mi pan wypisać wszystkie moje aktywa. Jakie
aktywa?"
Wiem, jak się czujesz, pamiętaj jednak, że zadałem sobie trud napisania
tej książki po to, aby pomóc ci lepiej postępować i lepiej żyć.
Dlatego wypisz wszystkie swoje aktywa, a następnie ponumeruj je. Pomyśl,
jak połączą się ze sobą, gdy pozwolisz sobie na odrobinę entuzjazmu.
1. Żyję - gdybym był martwy, nie mógłbym napisać tych słów.
2. Mogę oddychać.
3. Mogę chodzić.
4. Mogę jeść.
5. Mam dach nad głową.
6. Potrafię czytać.
7. Mam sprawny umysł. Wiem o tym, ponieważ nadal mogę myśleć.
Następnie idź o krok dalej i wypisz wszystko, co przychodzi ci do głowy.
Uważnie przeczesuj swoje życie, dopóki nie natrafisz na aktywa, o których
nigdy przedtem nie pomyślałeś.
8. Świeci słońce.
9. Pada deszcz. Czy to nie jest wspaniałe? Deszcz był tak potrzebny.
10. Zmartwienie, które mnie gnębi, uczyni mnie jeszcze silniejszym, kiedy
obmyślę sposób jego przezwyciężenia i pozbędę się go.
Czy nie wierzysz w to, że sporządzenie listy aktywów uczyni cię osobą
pełną entuzjazmu? Pozwól, że opowiem ci o człowieku, który przyszedł do
mnie w chwili głębokiego rozczarowania. Znajdował się na dnie, był
zdesperowany. Zadzwonił do mojego biura z północnej części stanu i
powiedział, że jestem jego ostatnią nadzieją.
Kiedy zjawił się na spotkanie, chodził tam i z powrotem po pokoju, aż w
końcu opadł na krzesło i zakrył twarz dłońmi.
- Och! Doktorze Peale! Był pan tak uprzejmy godząc się na spotkanie ze
mną, kiedy wszystko już zostało stracone, kiedy nie pozostało mi dosłownie
nic.
Usiadłem zastanawiając się nad tym, co powiedział. Następnie wziąłem duży
żółty notatnik i pośrodku kartki narysowałem pionową linię. Jedną kolumnę
oznaczyłem jako "aktywa", drugą jako "pasywa".
- Po stronie aktywów nie będziesz musiał niczego pisać - zauważył.
- Cóż, zaraz się przekonamy - odparłem. - Jest mi bardzo przykro, że pana
żona umarła.
Spojrzał na mnie zdumiony.
- Ależ nie! Bogu dzięki, ona żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Skąd
przyszedł panu do głowy taki pomysł?
W kolumnie aktywów napisałem: "Żona nie umarła, lecz żyje i ma się
dobrze". Następnie powiedziałem tak smutnym głosem, jak mogłem:
- Przykro mi słyszeć, że spalił się pana dom.
- Kto ci powiedział, że mój dom spłonął. Z moim domem jest wszystko w
porządku.
- Przykro mi słyszeć, że twoja firma przeżywa poważne trudności.
- Skąd wytrzasnąłeś te wszystkie idiotyczne pomysły - najeżył się - o
mojej żonie, która umarła, o domu, który się spalił, i o firmie
przeżywającej trudne chwile?
- Przecież sam mi powiedziałeś, że wszystko jest stracone - odparłem.
Okazało się, że kilka jego inwestycji nie wypaliło, a pewne "cele" nie
zostały jeszcze zrealizowane.
Skończył pięćdziesiątkę i ponure myśli zaczęły mu się tłuc po głowie.
Praktykował negatywne myślenie przez długi czas. W rzeczywistości okazało
się,że był szanowanym bankierem w mieście całkiem znacznej wielkości.
Siedział naprzeciw mnie, myśląc o tym wszystkim, i nagle jego oczy
zaczęły błyszczeć.
- Daj mi tę kartkę - powiedział. - Byłem głupcem. Mogę przecież zapełnić
kolumnę aktywów w taki sam sposób, jak ty. - Zaczął bazgrać na niej
wymieniając takie aktywa, jak "dwoje zdrowych dzieci", "przyjaciele" itp.
Następnie zapytałem go:
- Czy chodziłeś kiedyś do kościoła?
- Chodzę na nabożeństwa w każdą niedzielę - odparł.
- Jeszcze nie zrozumiałeś, o co mi chodzi? - zapytałem.
Ze skruchą wyznał:
- Może powinienem zastanowić się, jak być lepszym wierzącym, pełnym
entuzjazmu, praktykującym swoją wiarę.
Musiał tego dokonać, ponieważ nigdy go już więcej nie zobaczyłem, a
obiecał, że do mnie wróci, jeśli znowu znajdzie się w depresji. Otrzymałem
również od niego wiele entuzjastycznych listów.
Dlatego aby obudzić w sobie entuzjazm, powinieneś rozpocząć od
wymienienia swoich aktywów. Pamiętaj, że możesz wymienić przynajmniej dwa:
"żyję" i "potrafię czytać". Musisz mieć także trochę pieniędzy, ponieważ
kupiłeś tę książkę, i trochę wiary, przynajmniej w niektórych ludzi
(przynajmniej we mnie), ponieważ ją czytasz. Zapewniam cię, że piszę tutaj
o solidnych faktach: możesz mieć entuzjazm, możesz być podekscytowany,
możesz widzieć przed sobą przyszłość, możesz, możesz, możesz. Dokonaj aktu
wewnętrznej afirmacji, powiedz: mogę, mogę, mogę. Następnie powiedz:
"Zrobię to, zrobię to, zrobię to". I naprawdę to zrób, zrób to teraz.
Innym sposobem nastawienia się na entuzjastyczny tryb pracy jest metoda
nazwana przeze mnie techniką "tak jakby". Została ona po raz pierwszy
opisana przez profesora Williama Jamesa, jednego z twórców współczesnej
psychologii.
James nauczał, że osoba pragnąca nauczyć się lepszego sposobu myślenia
może postępować tak, jakby już go opanowała. Jeśli człowiek będzie stale
postępować "tak jakby", rzeczywiście stanie się taki, jak postępuje.
Na przykład, jeśli jesteś osobą lękliwą, a pragniesz być odważny,
postępuj jak człowiek odważny. Jeśli będziesz wystarczająco długo
postępował tak, jak byś był odważny, w końcu staniesz się człowiekiem
odważnym. Jeśli jesteś osobą chłodną, lecz bardzo pragniesz okazywać innym
troskę, to konsekwentnie postępuj tak, jakbyś był osobą troskliwą. Przez
stosowanie tej techniki do momentu, aż troskliwa postawa stanie się twoim
nawykiem, w końcu staniesz się osobą naprawdę troskliwą.
Zatem jeśli widzisz, że jesteś pozbawiony entuzjazmu, rozkojarzony, stale
narzekasz lub mówisz "mam już dość przejmowania się tymi wszystkimi
ludźmi", możesz poprzez wytrwałe stosowanie metody postępowania "tak jakby"
przemienić samego siebie w pełną entuzjazmu osobę. To prawda - wizerunek
własnej osoby, pielęgnowany przez długi czas, w końcu staje się
rzeczywistością.
Pewien młody chłopak, który wychował się na farmie w stanie Illinois,
odkrył tę metodę przez przypadek. Postanowił przenieść się do Chicago, aby
tam znaleźć ciekawą pracę i zrobić karierę. Początkowo pracował jako
sprzedawca w różnych sklepach, lecz nic mu nie wychodziło. W końcu
wylądował w aptece położonej w południowej części Chicago. Jednak i ta
praca nie była dla niego zbyt obiecująca. Był znudzony i nie zwracał uwagi
na to, co myśli sobie o nim jego szef, który, jego zdaniem, był zbyt dla
niego surowy. W końcu zdecydował się zrezygnować z tej pracy. Zorientował
się jednak, że zrobi tym tylko przyjemność szefowi, który byłby zadowolony,
gdyby odszedł. Lepszym sposobem zemsty byłoby świetne wykonywanie pracy
przez kilka tygodni, a następnie złożenie rezygnacji. Czy wtedy szefowi nie
będzie przykro, że go stracił?
I tak młody sprzedawca z entuzjazmem rzucił się w wir pracy. Czekała go
jednak niespodzianka. Zanim zdążył zawiadomić szefa o swojej rezygnacji,
ten, pod wrażeniem jego nagłej poprawy, dał mu podwyżkę. Młody człowiek
zaczął czerpać radość ze swojej pracy, nocami uczył się farmacji i w 1901
roku otworzył własną aptekę na południu Chicago. Nie różniła się ona niczym
od setek innych aptek w tym mieście.
Teraz entuzjazm stał się jego drugą naturą. Klienci zauważyli coś
wyjątkowego, czego nie można było dostrzec na witrynie wystawowej czy na
półkach - szczególną atmosferę panującą w jego sklepie. Nasz młody człowiek
miał coraz więcej klientów.
Jedna z ulubionych metod pracy młodego farmaceuty polegała na tym, że gdy
jeden z okolicznych klientów dzwonił z prośbą o dostarczenie do domu
zamawianych leków, w czasie rozmowy dawał znak pomocnikowi i powtarzał na
głos nazwy leków. Później, gdy w dalszym ciągu rozmawiał z klientem,
pomocnik szybko wybiegał z przesyłką. Rozmawiali w najlepsze, gdy nagle
klient przerywał rozmowę mówiąc: "Och, przepraszam, ktoś dzwoni do drzwi".
Był zaskoczony widząc, że chłopiec dostarczający zamówienia stoi przed
drzwiami z dopiero co zamówionymi lekarstwami.
Entuzjazm farmaceuty zainspirował jego pracowników. Niebawem otworzył
drugi, a potem trzeci sklep. W końcu przerodziły się one w jedną z
największych sieci aptek w Stanach Zjednoczonych. Zapytacie, jak się
nazywał ten entuzjastyczny młody farmaceuta? Charles R. Walgree, Senior.
Możesz potraktować zasadę postępowania "tak jakby" wzruszeniem ramion,
uznając ją za nierealistyczną czy za teorię wymyśloną przez jakiegoś dawno
zapomnianego profesora lub za nieaktualny czynnik, który przyczynił się do
sukcesu firm, jakie powstały ponad siedemdziesiąt lat temu. Powstaje
pytanie, czy metoda ta jest skuteczna także dzisiaj?
Przyjrzyjmy się zatem jej działaniu.
Niedawno odwiedziłem szefa poważnej firmy inwestycyjnej znajdującej się w
rejonie Wall Street w związku z interesującą nas obu sprawą, która nie
dotyczyła inwestycji.
Zostałem przyjęty w zewnętrznych pomieszczeniach biura przez asystenta
prezydenta, młodego trzydziestoletniego mężczyznę o miłej powierzchowności,
najwyraźniej inteligentnego człowieka. Kiedy czekałem na spotkanie z jego
szefem, wciągnął mnie w rozmowę. Zapytałem, jaka sytuacja panuje aktualnie
na rynku, na co odparł, że obecnie jest trochę gorzej, chociaż gospodarka
nadal znajduje się w dobrym stanie, pomimo całego narzekania. Myślał
pozytywnie i wierzył, że rynek jest wystarczająco silny, a sytuacja ulegnie
poprawie.
- Po tym, co mówisz, wnioskuję, że jesteś optymistą, czy tak? -
zapytałem.
- O tak, rzeczywiście jestem optymistą - odpowiedział. - Przed tym krajem
są wspaniałe czasy, mój szef podziela ten pogląd.
Wtedy pojawił się prezydent i zaprosił mnie do swojego gabinetu.
- Przyjemnie było z tobą porozmawiać - powiedziałem do młodego mężczyzny,
wchodząc do biura szefa. Potem, gdy drzwi się zamknęły, powiedziałem
prezydentowi:
- Ma pan tutaj bardzo inteligentnego młodego człowieka. Ponury nastrój
panujący na Wall Street nie dostał go w swoje ręce. Jest naprawdę
człowiekiem pozytywnie myślącym.
Prezydent spojrzał na mnie zdumiony.
- On człowiekiem pozytywnie myślącym? - wydusił z siebie. - Przecież to
jeden z najbardziej negatywnych pracowników, jakich tutaj mamy - to
prawdziwy artysta posępności. - Uśmiechnął się ironicznie. - Musiał odegrać
tę scenkę dla autora książki "The Power of Positive Thinking". Powiedziałem
mu tydzień temu, że jeśli nie wykrzesze z siebie trochę prawdziwego
entuzjazmu, będę musiał go zwolnić. Lecz on ma rodzinę i nie chcę pozbawić
go środków do życia.
Gdy później wychodziłem z biura, powiedziałem do mojego młodego
znajomego:
- Mam biuro w centrum miasta. Wpadnij do mnie, chciałbym z tobą
porozmawiać.
Pojawił się w kilka dni później, a wtedy zasugerowałem mu, że powinien
popracować nad swoim optymizmem.
Okazało się, że pochodził z rodziny, której źle się powodziło w czasie,
gdy dorastał. Jego rodzice byli bardzo negatywnie nastawieni do życia,
atmosfera pesymizmu wypełniała dom rodzinny i chłopiec w naturalny sposób
nim przesiąkał.
- To prawda, że odegrałem dla pana całą tę scenkę, kiedy zjawił się pan u
nas - wyznał. - Wiem, że moja praca jest zagrożona i jestem gotów zrobić
wszystko, by ją ocalić.
Poklepałem go po plecach i powiedziałem o zasadzie postępowania "tak
jakby".
- Po prostu dalej odgrywaj to, co przede mną udawałeś - doradziłem mu. -
Wyrażaj się o wszystkim pozytywnie, z lekkim optymizmem, lecz - w tym
miejscu się uśmiechnąłem - unikaj przesady, ponieważ wtedy cała sztuczność
wyjdzie na jaw.
Kilka miesięcy później miałem okazję rozmawiać z moim przyjacielem, który
był szefem tego młodego człowieka.
- Słuchaj, on sobie teraz świetnie radzi - powiedział. - Myślę, że powoli
staje się jednym z najlepszych znawców rynku. Wyzbył się całego swojego
negatywnego myślenia - pewnie wziął sobie do serca moje ostrzeżenie.
- To bystry facet - zgodziłem się z nim. Nasz młody znajomy przełączył
się na entuzjastyczny tryb pracy.
Człowiek tak inteligentny, jak profesor William James, który był
uosobieniem zarówno naukowca, jak i człowieka pragmatycznie myślącego, na
pewno nie polecałby jakiejś metody bez zweryfikowania skuteczności jej
działania.
Zawsze doradzałem innym metodę postępowania "tak jakby", sam się nią
posługiwałem z dobrym skutkiem i dlatego wierzę w jej skuteczność.
Ostatnio otrzymałem list od pewnej pani, który wskazuje na to, że podobne
zasady afirmacji można zastosować w odniesieniu do problemów zdrowotnych i
do większości ludzkich sytuacji.
"Drogi doktorze Peale. Kilka miesięcy po tym, jak zostałam poddana
poważnej operacji, nadal czułam się bardzo sama i pozbawiona energii. Nie
miałam dość siły, by przygotowywać sobie posiłki, a przepracowanie dnia w
pracy stawało się dla mnie coraz trudniejszym zadaniem.
Kiedy czytałam Pana książeczkę zatytułowaną "Renew Your Energy" ("Odnów
swą energię"), byłam zniechęcona, niemal zdesperowana. Sugerowano tam
metodę pewnych pozytywnych aktów afirmacji i zachęcano do codziennych
ćwiczeń. Proponowany plan zrobił na mnie dobre wrażenie, lecz wydawało mi
się, że nie będę miała dość sił, aby zacząć.
Kiedy ktoś mnie pytał: "Jak się czujesz?" odpowiadałam: "Mam dobre i złe
dni" albo "Nie jestem dzisiaj tak silna, jakbym chciała".
Pewnego dnia postanowiłam jeszcze raz przeczytać Pana książeczkę. Kiedy
rozmyślałam o tym, co Pan napisał na temat znaczenia pozytywnej postawy dla
zdrowia, przypomniałam sobie przyjaciela, który cierpi na całkowitą ślepotę
i ma zaawansowaną cukrzycę.
Gdy ktoś go pytał: "Jak się masz?", zawsze odpowiadał z szerokim
uśmiechem: "Czuję się wspaniale, nie mogłoby być lepiej!" Kiedy
zastanowiłam się nad moją własną sytuacją, postanowiłam mówić ludziom - i
rzeczywiście tak myśleć - coś w rodzaju: "Czuję się lepiej" albo "Z każdą
minutą czuję się lepiej".
"Jednak - spierałam się sama ze sobą -jeśli będę tak postępowała, ludzie
nie będą wiedzieli, jak źle się naprawdę czuję." Później jednak
powiedziałam sobie: "Czego bardziej pragniesz: współczucia czy
wyzdrowienia?"
Za zgodą mojego lekarza zaczęłam codziennie odbywać spacery. Stopniowo
wydłużałam trasę, aż w końcu spacerowałam przynajmniej przez dwadzieścia
minut dziennie i w tym czasie pokonywałam dystans jednej mili. Podczas
spacerów realizowałam Pana plan. Oddychałam głęboko i cytowałam zasady
dobrego zdrowia, które zapamiętałam. Głośno oznajmiałam drzewom, ptakom i
niebu, że mam wspaniałe zdrowie. W ciągu miesiąca przytyłam dziesięć funtów
i stałam się silniejsza. Niebawem nie odczuwałam już bólu w piersi, nie
miałam krótkiego oddechu i byłam w stanie wykonywać normalne codzienne
prace i nie odczuwać przy tym zmęczenia.
Zdałam sobie sprawę, że zaczęłam robić prawdziwe postępy, kiedy stałam
się otwarta, by mówić o moim zdrowiu w pozytywny sposób i wyobrażać sobie,
że jestem zdrowa, nie zaś chora.
Dziękuję Panu za podzielenie się tymi zasadami dobrego zdrowia. W moim
przypadku okazały się bardzo skuteczne. Szczerze oddana, Kathleen D.
Wright."
Zasady te są naprawdę skuteczne, na własne bowiem oczy widziałem wiele
przypadków, kiedy postawa entuzjazmu w twórczy sposób zastosowana w
leczeniu przynosiła rezultaty w postaci lepszego samopoczucia. Potwierdzają
to ostatnie odkrycia nauk medycznych. W raporcie zamieszczonym w magazynie
"Newsweek" (numer z 7 listopada 1988 roku) czytamy: "(...) pozytywny stan
umysłu wywiera korzystny wpływ na zdrowie i długość ludzkiego życia. Jedno
z badań przeprowadzonych pod kierunkiem psychologa Sandra Levy z
Pittsuburgh Cancer Institute wykazało, że czynnik o nazwie radość -
oznaczający psychiczną elastyczność i wigor - był drugim co do ważności
wskaźnikiem czasu przeżycia w grupie pacjentów z powracającą chorobą
nowotworową piersi (pierwszym była długość okresów wolnych od choroby).
Przez całą ostatnią dekadę prowadzono intensywne badania nad związkiem
umysłu i ciała. Psycholog z University of Pensylwania, Martin Seligman,
nazywa obecne czasy złotym wiekiem, w którym od dawna podejrzewane relacje
między ciałem a umysłem zaczynają być analizowane w sposób naukowy".
Wyżej opisane "elastyczność i wigor" są rezultatem entuzjazmu. Entuzjazm
jest jedną z cechą, którą obecnie bardzo wysoko ceni się w świecie biznesu.
Pewien dyrektor, z którym jadłem lunch, wypowiedział następującą uwagę na
temat mojej książki zatytułowanej "Enthusiasm Makes the Difference"
("Entuzjazm sprawia różnicę").
- Jako pracodawca umieszczam entuzjazm na czele listy cech, jakich
wymagam od moich potencjalnych pracowników - powiedział i po chwili dodał:
- Właściwie jest to najważniejsza cecha.
- Umieszczasz ją przed profesjonalnymi umiejętnościami i znajomością
know-how? - dopytywałem się.
- Tak. Jest ona naprawdę najważniejsza - odpowiedział. - Widzisz,
człowiek może zdobyć profesjonalne umiejętności przez studiowanie i
doświadczenie. Jeśli zaś chodzi o entuzjazm, to albo ma się go w swojej
naturze, albo nie. Jaka szkoda, że entuzjazmu nie można sobie przyswoić tak
jak innych umiejętności - podsumował z tonem smutku w głosie.
- Moim zdaniem w tej akurat sprawie się mylisz - zaprotestowałem myśląc o
metodzie postępowania "tak jakby". - Jestem przekonany, że entuzjazm może
być cechą nabytą, że można się go nauczyć.
- Bardzo w to wątpię - odpowiedział Bill i dla zilustrowania swojej myśli
opowiedział o jednym z kierowników średniego szczebla w jego firmie, który
"bardzo go martwił".
- Ten człowiek ma doskonałe wykształcenie - powiedział - jest absolwentem
dobrej politechniki. Na studiach miał bardzo dobre wyniki i jest świetnym
specjalistą w swojej dziedzinie, że nie wspomnę o bogactwie jego wiedzy i
doświadczeniu. Lecz, spójrzmy prawdzie prosto w oczy, w jego college'u nie
nauczono go niczego o relacjach międzyludzkich, facet jest zimny jak ryba.
Wiesz - spojrzał z zagadkowym wyrazem twarzy - gdyby ten człowiek miał choć
trochę entuzjazmu, już dawno awansowałby na czołowe stanowisko w naszej
firmie. Ludzie z mniejszym wykształceniem, lecz mający więcej entuzjazmu,
szybciej pną się w górę i cały czas wyprzedzają tego biednego faceta. Gdyby
nie jego wiedza, już dawno bym go zwolnił.
- Och! Nie rób tego - powiedziałem. - Zamiast tego rozpal w nim ogień.
Tak się złożyło, że dyrektor, z którym rozmawiałem, regularnie chodził do
kościoła, więc zapytałem:
- Czy ten człowiek chodzi do kościoła tak jak ty?
- O ile wiem nie - odparł.
- Postaraj się rozniecić w nim ogień, naprawdę wzbudź w nim płomień -
zasugerowałem. - Wiem, że można je w sobie wykrzesać, nawet jeśli człowiek
jest zimny jak ryba. - Następnie powiedziałem mu o pewnym duchownym,
działającym w jego mieście, który był znany jako osoba "pełna wewnętrznego
ognia" - człowiek tryskający entuzjazmem i radością życia. Tak się złożyło,
że wiedziałem, iż kiedyś on sam cierpiał z powodu wewnętrznej słabości i
życiowych porażek. Później jednak jego życie uległo radykalnej zmianie i
teraz wierzył, że każdy człowiek, niezależnie od tego, w jak złym stanie
się znajduje, może doświadczyć podobnego ożywienia swojej osobowości.
Najwyraźniej zaskoczony moją sugestią, przyjaciel pogrążył się w myślach.
Następnie powiedział:
- W porządku. Pomysł jest wart tego, by spróbować.
W niedzielę, zgodnie z planem, on i jego żona zaprosili tego mężczyznę
wraz z jego żoną na lunch do swojego klubu. W ich zaproszeniu był jednak
ukryty pewien haczyk. Przed lunchem mieli razem iść do kościoła.
Pracownik przyjął zaproszenie. Mój przyjaciel tak mi później
zrelacjonował to, co się stało. "Dour z właściwym sobie brakiem
zainteresowania opadł na kościelną ławkę. Słowa pastora, że wszyscy ludzie
mogą stać się bardziej szczęśliwi i zadowoleni z siebie, nie wywarły na nim
najmniejszego wrażenia. Jednak gdy wyznał, że sam był kiedyś martwy od
karku w górę, zauważyłem, że mój pracownik się ożywił, i wyczułem u niego
cień zainteresowania. Twarz mówcy jaśniała pozytywnym światłem, gdy
opisywał, jak można się stać bardziej entuzjastyczną, dynamiczną osobą.
"Nie głoszę jakiejś teorii, mówię wam o faktach!", twierdził. Przemawiał w
takim rzeczowym, przyjacielskim stylu, że mój kolega, najwyraźniej
zainteresowany, słuchał z uwagą. W czasie lunchu powiedział: "Wiesz, ten
człowiek miał w sobie coś. Naprawdę coś w sobie miał".
Co się później stało z tym pracownikiem? Wraz z żoną wrócili do tego
kościoła w następną niedzielę i w kolejną. Pastor zauważył go i
zaprzyjaźnili się. W końcu w jego życiu dokonało się to samo duchowe i
umysłowe odrodzenie, które miało miejsce w życiu duchownego, który ze
słabego człowieka o chwiejnej osobowości przemienił się w osobę wywierającą
silny wpływ na innych. Ten niegdyś pozbawiony entuzjazmu, chociaż
wykształcony pracownik przemienił się w pełnego wigoru, zdolnego przywódcę,
który oprócz mocy swojego umysłu dysponował teraz także siłą osobowości.
Szybko awansował na wyższe stanowisko i pociągnął za sobą innych.
Kilka lat temu jego dawny szef (tak, z powodu zmiany, jaka dokonała się w
tym pracowniku powstał inny oddział firmy) i ja rozmawialiśmy o nim i o
tym, jak bardzo się zmienił.
- Nie uwierzyłbym, że to możliwe - powiedział mój przyjaciel, potrząsając
głową ze zdumienia. - To pierwszy znany mi facet, który zdobył entuzjazm,
chociaż się z nim nie urodził.
Nie mogłem zostawić tych słów bez słowa komentarza. Każdy rodzi się z
entuzjazmem. Czy widziałeś kiedyś niemowlę pozbawione entuzjazmu albo małe
dziecko? Wszystkie dzieci przychodzą na świat z pozytywnym nastawieniem -
to są pełni wigoru mali ludzie. Jednak nauczyciele mówią, że gdy dzieci są
w czwartej, piątej klasie, wiele z nich, być może nawet osiemdziesiąt
procent, staje się osobami myślącymi negatywnie, a ich naturalny entuzjazm
słabnie, w niektórych przypadkach znika na zawsze.
Pokiwał głową, a ja wiedziałem, że rozumie, co mam na myśli, ponieważ on
sam miał wnuczki.
Odkrywcza wiadomość polega na tym, że każda osoba może stać się
entuzjastycznie myślącym człowiekiem. Każdy z nas posiada możliwości, aby
być wolną, radosną, pełną wigoru i odnoszącą sukcesy istotą ludzką. Pozwól,
aby naturalny entuzjazm, w który zostałeś wyposażony, wytrysnął na
zewnątrz.
Niezależnie od tego, co będziesz robił, pilnuj, aby nie zgasł w tobie
ogień entuzjazmu. Pamiętaj także o słowach, które wypowiedział Thoreau:
"Nikt nie jest tak stary, jak ten, kto wyrósł już z entuzjazmu".
Postępuj tak, jakbyś miał w sobie entuzjazm, a niebawem jego twórcza moc
da o sobie znać poprzez twoje ciało, umysł i ducha i polepszy twoje życie.
Drogi Czytelniku, zawsze myśl pozytywnie i entuzjastycznie wierz. W tym
tkwi sekret życia!
Zakończenie
W ten sposób wspólnie dotarliśmy do końca książki. Dziękuję ci za to, że
doczytałeś ją do końca.
Wspólnie przeanalizowaliśmy pewne ważne pytania i odpowiedzi, które mają
zasadnicze znaczenie dla dobrego samopoczucia i osiągnięcia szczęścia. Być
może, czasami miałeś odmienne poglądy niż autor i dochodziłeś do odmiennych
wniosków.
Autor przez całe życie pracował nad rozwiązaniem poruszanych tutaj
problemów i odkrył, że w jego przypadku pozytywna postawa umysłu dawała o
wiele lepsze rezultaty od negatywnego myślenia. Odkrył również, że
pielęgnowanie w sobie entuzjazmu bardzo poprawia jakość naszego życia.
Książka, którą trzymasz w swoich rękach, opowiada o tym, dlaczego tak się
dzieje. Co więcej, wskazuje na to, jak wydobyć ze swojego wnętrza
autentyczny entuzjazm i cieszyć się każdym nadchodzącym dniem, nawet takim,
który przynosi trudności.
Metodę tę nazwaliśmy sztuką twórczego życia. Przekonasz się o jej sile,
gdy we własnym życiu zastosujesz zasady opisane w tej książce. Zastosowane
w codziennym życiu, okazują się one naprawdę skuteczne. Nie snuję tutaj
fantazji, nie jestem też marzycielem. Jestem bardzo praktyczny. Na kartach
tej książki naszkicowany jest pewien sposób myślenia i życia, który
pozwolił jej autorowi, całkiem przeciętnemu Amerykaninowi, osiągnąć
szczęście i poczucie spełnienia w życiu. Spowodują to samo w twoim życiu,
jeśli tylko w nie uwierzysz i zastosujesz w praktyce.
Jesteśmy zadowoleni, że nauka w wielu dziedzinach potwierdziła dużo
wcześniej wypowiadane twierdzenia o wielkiej skuteczności pozytywnego
myślenia.
Dla podsumowania tego, co przeczytałeś, przypomnijmy, że podkreślam
następujące zasady:
1. Jak zacząć prowadzić radosne życie?
2. Jak być człowiekiem pozytywnie myślącym?
3. Jak naprawdę uwierzyć w siebie?
4. Jak pozbyć się reakcji "nie potrafię"?
5. Jak uwierzyć w to, że osiągnięcie szczęścia jest zawsze możliwe?
6. Jak pamiętać o małym słowie "ale", kiedy sprawy układają się źle?
7. Jak wzmacniać wiarę, wielkiego nieprzyjaciela lęku?
8. Jak zawsze pamiętać o leczniczej mocy umysłu?
9. Jak nie zapominać o tym, że mamy w sobie siłę do ponownego powstania?
10. Tajemnica sukcesu jest prosta i możliwa do zrealizowania.
11. Jak praktykować postawę pozytywnego wierzenia?
12. Nie musimy doświadczać wewnętrznej pustki, możemy wypełnić nasz umysł
mocą pozytywnej wiary.
13. Jak zacząć postrzegać własne zalety i traktować je jako swoje aktywa?
14. Docenianie wewnętrznego cenzora i konieczność wsłuchiwania się w jego
głos.
15. Jak rozniecić w sobie ogień entuzjazmu i stale go w sobie
podtrzymywać?
Pozdrawiam was gorąco! Niech Bóg wam błogosławi, każdego dnia, przez całe
życie.
Norman Vincent Peale
11)
21)
31)
41.
l1.1.1.1.1.1
rI.A.1.a
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Sztuka skutecznego życiasztuka skutecznego zyciaMęka twórcza Z życia psychosomatycznego intelektualistów Barbara N ŁopieńskaSztuka skutecznego zyciaDobre maniery czyli sztuka życia sprzyjająca pozytywnym zachowaniom społecznym wśród dzici klas IKoncepcja Boga, życia, świata w twórczości Kochanowskiego, Swięcej podobnych podstron