Aktorzy:
sir Winston Churchill - Krzysztof Kowalewski
Lord Hankey - Wiktor Zborowski
Dr Paul Fildes - Jerzy Bończak
Jeniec Frank James - Adam Ferency
Głos - Marek Perepeczko
Kamienista droga prowadząca na południe z Mukdenu, stolicy Mandżukuo, po kilkunastu kilometrach
kończyła się przegrodzona szlabanem. Wielkie tablice głosiły, że dalej mogą jechać tylko pojazdy
zaopatrzone w specjalną przepustkę. Dwa okrągłe betonowe bunkry po obydwu stronach szosy, w których
strzelnicach widać było lufy karabinów maszynowych stanowiły wystarczające potwierdzenie, że ogłoszenie
należy potraktować z całkowitą powagą. Obecność barier na pustkowiu była tym bardziej zagadkowa, że
droga biegła dalej po płaskowyżu i jak okiem sięgnąć nie widać było obiektów, które wymagałyby ścisłej
wojskowej kontroli. Dopiero na początku 1942 roku, gdy po japońskich podbojach w stronę zakazanego
obszaru zaczęły jechać długie sznury ciężarówek z alianckimi jeńcami, wydawało się oczywiste, że powstał
tam wielki obóz. Prawdy nie znał nikt.
Tuż po północy 8 sierpnia 1945 roku półtora miliona żołnierzy radzieckich rozpoczęło największą ofensywę na
Dalekim Wschodzie. W Mandżurii Armia Czerwona rzuciła do boju najlepsze dywizje, zaprawione w bojach w
Europie, świetnie wyposażone, dysponujące ponad pięcioma tysiącami czołgów i dział samobieżnych,
wspierane przez cztery tysiące samolotów. Stojąca naprzeciw nich japońska Armia Kwantuńska, licząca około
miliona żołnierzy, słaba, zdemoralizowana, pozbawiona odpowiednich zapasów i dostaw z ojczyzny
pustoszonej przez amerykańskie bombowce nie miała żadnych szans na powstrzymanie wroga. Już od
pierwszych dni radziecki walec niezatrzymanie posuwał się w stronę Mukdenu, miażdżąc słabego wroga.
Po dziesięciu dniach walk dowództwo radzieckie zdecydowało się przeprowadzić dziwną operację, która nie
mogła mieć wojskowego znaczenia, choćby ze względu na szczupłość użytych sił.
O świcie 18 sierpnia 1945 roku kilkadziesiąt kilometrów na południe od Harbinu wylądowało około stu
pięćdziesięciu spadochroniarzy. Dzień później następny desant, czyli 225 żołnierzy zrzucono w rejonie
Mukdenu. Obydwa oddziały były zbyt nieliczne i zostały zrzucone zbyt daleko od sił głównych, aby mogła to
być klasyczna operacja desantowa, polegająca na przechwyceniu strategicznych punktów, głównie mostów,
tuneli i przepraw. Wśród radzieckich spadochroniarzy było najwięcej saperów, co zdawało się jednoznacznie
wskazywać na cel tych operacji. Ich zadaniem było niedopuszczenie do wysadzenia przez wycofujące się
oddziały wroga najważniejszych obiektów w rejonie Mukdenu i Harbinu. Wtedy mało kto wiedział, o jakie
obiekty chodziło, gdyż jeszcze przez wiele lat ukrywano, że w tym rejonie Mandżurii istniał największy na
świecie ośrodek produkujący broń bakteriologiczną.
Pod Harbinem w Pingfan w 1939 roku wybudowano zakłady, które miały produkować bomby napełnione
bakteriami wąglika. Już do końca roku w magazynach złożono około czterech tysięcy takich bomb.
Był to czas, gdy Japonia prowadziła krwawe boje o opanowanie Chin, najbardziej zaludnionego państwa na
Ziemi, liczącego 480 milionów mieszkańców. Japończycy opanowali znaczną część kraju zajmując Pekin,
Szanghaj, Nankin, Kanton i Wuhan, ale agresja jednoczyła chińskie siły i obrona była coraz silniejsza. Rząd
japoński zdawał sobie sprawę, że zakończenie wojny jest kwestią jeszcze wielu lat. Chyba, że udałoby się
zastosować nową broń, dziesiątkującą ludność cywilną, a przez to pozbawiającą wojska wroga zaplecza,
rezerw i dostaw zaopatrzenia. Broń bakteriologiczna wywołująca epidemie wydawała się doskonałym
narzędziem.
Dlatego użyto jej na dużą skalę, co najmniej raz. Prawdopodobnie w 1940 roku Japończycy przeprowadzili
atak bakteriologiczny przeciwko chińskiemu miastu Czangte rozpylając bakterie z samolotów. Należy sądzić,
że był to eksperyment mający na celu sprawdzenie skuteczności broni biologicznej. Zakłady Pingfan gotowe
były jednak dostarczyć broń pozwalającą przeprowadzić bakteriologiczne ataki w wielu innych miejscach, o
czym świadczy skala produkcji: każdego miesiąca wytwarzano tam osiem ton bakterii, głównie wąglika, a
także cholery, tyfusu i innych zakaźnych chorób.
Japonia nie była jedynym państwem, które produkowało broń bakteriologiczną.
Lord Hankey, szef komitetu koordynującego tajne służby, przyszedł do gabinetu premiera Churchilla wcześnie
rano. Zdawał sobie sprawę, że trudno o tej porze rozmawia się z premierem, który zwykł wstawać około
godziny 9.00 i nie lubił rozpoczynać dnia od ważnych spraw państwowych.
Hankey: Winstonie, doniesienia z Dalekiego Wschodu są alarmujące! Nasz wywiad
twierdzi, że wojska japońskie użyły broni bakteriologicznej w Chinach.
Churchill: W jakim rejonie?
Hankey: W mieście lub w pobliżu miasta Czengte. Bakterie rozpylono z samolotu.
Wszystko na to wskazuje, albowiem kilkanaście dni po przelocie czterech samolotów
japońskich, które uznano za zwiadowcze wystąpiły przypadki zarażenia wąglikiem.
Premier podszedł do mapy i szukał przez chwilę miasta, o którym mówił Lord Hankey. Wiadomość wyraźnie
poruszyła go.
Churchill: Jeżeli stało się to na Dalekim Wschodzie, może stać się i w Europie.
Chciałbym zapoznać się z historią tego zagrożenia.
Hankey: Jest krótka. W czasie wielkiej wojny w 1916 roku Niemcy użyli zarazków
nosacizny, aby wybić francuskie konie. W 1925 roku polski wywiad meldował o radzieckich
próbach broni bakteriologicznej na terenach przygranicznych.
Churchill: Istnieje więc groźba, że Rosjanie przekażą swoje doświadczenia lub broń
Niemcom, a ci będą nam zrzucać na głowę nie bomby burzące, lecz zarazki.
Trwała bitwa o Anglię. Niemieckie samoloty codziennie dokonywały nalotów, ale Anglia broniła się. Czy mogło
to skłonić Hitlera do wydania rozkazu użycia broni chemicznej lub bakteriologicznej? Nie można było
wykluczyć takiego niebezpieczeństwa. Dlatego Lord Hankey został zobowiązany do przedstawienia
szczegółowego raportu na temat form obrony.
Zajmował się tym zagadnieniem od 1934 roku, gdy z jego inicjatywy powołano Komisję Wojny
Mikrobiologicznej oraz podjęto badania nad użyciem tej broni w nowym tajnym ośrodku w Porton Down.
Od tego czasu nie zdarzyło się nic alarmującego, więc badania nie nabrały rozmachu. Dopiero wiadomość o
ataku w Czengte zmobilizowała brytyjskie władze i naukowców. W 1942 roku Brytyjczycy przeprowadzili
pierwszy test broni bakteriologicznej na wysepce u wybrzeży Szkocji - Gruinard. Była to bezludna wyspa i
tylko czasami farmerzy dowozili tam owce, aby je wypasać. Zabroniono im tego, a wszędzie na brzegach
stanęły tablice informujące, że wyspa jest poligonem wojskowym, na który wstęp jest surowo zakazany.
Uznano, że są to wystarczające środki ostrożności, a cieśnina dzieląca wyspę od brzegów stałego lądu była
odpowiednio szeroka, aby nie obawiać się niebezpieczeństwa rozprzestrzeniania się choroby.
W 1942 roku przybyła tam grupa specjalistów z laboratorium Porton, aby sprawdzić działanie 500-funtowych
(tj. ok. 250 kg) bomb, z których każda zawierała sto półtorakilogramowych kasetek z bakteriami wąglika.
Zrzucone z samolotu rozrywały się na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią, rozsypując zabójcze
bakterie w promieniu wielu hektarów.
Rząd brytyjski nigdy nie przyznał się do przygotowywania broni bakteriologicznej, która miałaby zaatakować
ludzi. Twierdzono, że jedynie opracowano plany użycia bomb z laseczkami wąglika, aby wybić bydło w
Niemczech, co mogłoby wywołać głód.
W istocie taki pomysł miał jeden z naukowców dr Paul Fildes, dla którego eksperymenty na wyspie okazały
się bardzo interesujące. Z ich wynikami przyszedł do Lorda Hankeya:
Fildes: Nasze doświadczenia z pięćsetfuntową bombą "N" wykazały, że pałeczki wąglika
zostały rozsiane na obszarze około 50 hektarów. Jest to wynik nadspodziewanie dobry.
Hankey: A jak wyglądałyby szanse zaatakowania Niemiec?
Fildes: Nalot na miasto wielkości powiedzmy Stutgartu, to jest 53 mile kwadratowe
wymagałby użycia 268 bombowców Lincoln, które zrzuciłyby 4 tysiące bomb typu "N".
Hankey: A efekty?
Fildes: Uważamy, że 50% populacji nie miałoby szans przeżycia. To jest zdanie zespołu.
Ja osobiście uważam, że wskaźnik jest wyższy i sięga 90%.
Hankey: Doktorze Fildes, rozmawiamy oczywiście o nalocie odwetowym,
przeprowadzonym wówczas, gdy Niemcy zaatakowaliby nasze miasta.
Fildes: Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych miast niemieckich
wymagałby użycia 2 690 samolotów, które zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb.
Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby zostać całkowicie
ewakuowana. Muszę podkreślić, że użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej
praktyki wojennej i jej zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Projekt był więc bardzo realny. Dokonanie 2 690 lotów nie było czymś niezwykłym. Na przykład w czasie
ataku na Hamburg od 24 lipca do 3 sierpnia 1943 roku samoloty alianckie wykonały 3 091 lotów zrzucając na
miasto prawie osiem i pół tysiąca ton bomb burzących i zapalających.
Mimo zastrzeżeń dr Fildesa projekt ten skierowano do realizacji.
Zaatakowanie niemieckich miast za pomocą bomb pełnionych zabójczymi bakteriami wąglika, co proponował
dr Fildes, napotkało podstawową trudność: brak wystarczającej ilości bakterii. W Wielkiej Brytanii nie było
zakładów, które mogłyby wyprodukować 600 ton zarazków wąglika. Dlatego zamówienie złożono w Stanach
Zjednoczonych, gdzie w szybkim tempie budowano takie zakłady w Huntsville. Okazało się jednak, że
wyprodukowanie ilości bakterii koniecznej do masowanego bombardowania Niemiec potrwa kilka lat. W 1942
roku Lord Hankey zaproponował premierowi inne rozwiązanie
Hankey: Gdybyśmy zostali zmuszeni do akcji odwetowej, to jedynym wykonalnym dla nas
ruchem byłoby użycie wąglika przeciwko bydłu.
Churchill: Chcesz wygrać wojnę zabijając krowy?
Hankey: Nie tylko krowy, także owce i kozy. Zniszczylibyśmy ich rolnictwo. Dr Fildes
proponuje rozrzucenie karmy, którą nazywa krowimi ciasteczkami.
Doktor Fildesa skierował do szefów sztabów projekt pod tytułem: "Powietrzna dystrubucja zakażonych
tabletek dla bydła", w którym proponował: Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych
miast niemieckich wymagałby użycia 2 690 samolotów, które zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb.
Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby zostać całkowicie ewakuowana. Muszę
podkreślić, że użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki wojennej i jej zaakceptowanie
mogłoby okazać się wielkim błędem.
Fildes: Celem operacji jest zarażenie i zabicie jak największej ilości bydła na terytorium
nieprzyjaciela w ramach jednorazowego ataku powietrznego przez zrzucenie z samolotów
zainfekowanych ciasteczek. Najważniejszym okręgiem produkcji bydła jest prowincja
Oldenburg, gdzie na kilometr kwadratowy przypada 35 krów.
Dr Fildes uważał, że bombowce powinny lecieć z prędkością około 350 km/h i co dwie minuty zrzucać
kasetkę zawierającą 400 tabletek. W ten sposób rozrzucono by pięć milionów tabletek. Przeprowadziłem
dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych miast niemieckich wymagałby użycia 2 690 samolotów, które
zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb. Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby
zostać całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić, że użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej
praktyki wojennej i jej zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Fildes: W ramach jednorazowego nalotu można byłoby zniszczyć hodowlę na objętym
atakiem obszarze i wywołać katastrofalne zamieszanie w nieprzyjacielskich służbach
weterynaryjnych.
Projekt zyskał uznanie i w fabryczce kosmetycznej w Bermondsey przygotowano linię produkcyjną, która
miała wytwarzać 250 tysięcy tabletek tygodniowo. Zatrudniono 25 kobiet pracujących do tego czasu w
fabrykach mydła w Londynie i Bristolu i w lecie 1942 roku przewieziono je do zakładów. Żadna z nich nie
wiedziała, co będzie tam robić. Urządzenie do napełniania "ciasteczek" dawało pełną gwarancję
bezpieczeństwa. Do kwietnia 1943 roku wyprodukowano 5 milionów tabletek. Wszystko było gotowe do
przeprowadzenia ataku. Na szczęście nigdy do niego nie doszło.
Bez wątpienia świadomość zmasowanego odwetu powstrzymywała Hitlera przed wydaniem rozkazu
dokonania ataku chemicznego lub bakteriologicznego. Tym bardziej, że alianckie bombowce coraz częściej
nadlatywały nad niemieckie miasta i zasypywały je gradem bomb. Raporty na temat efektów bombardowań
były tak wstrząsające, że führer nigdy nie odważył się pojechać do któregoś ze zniszczonych miast. W
Hamburgu tylko jednej nocy zginęło 18,5 tys. mieszkańców, z których większość udusiła się z braku tlenu lub
zatruła gazami wydzielanymi przez fosfor, będący składnikiem ładunków zapalających. Łatwo więc było
przewidzieć skalę alianckiego odwetu za niemieckie naloty chemiczne lub biologiczne na brytyjskie miasta.
Ponadto Hitler liczył, że uda mu się dogadać z brytyjskimi politykami, aby zakończyć walki na Zachodzie.
Użycie broni masowego rażenia przekreśliłoby takie szanse, gdyż żaden z brytyjskich polityków nie
odważyłby się wówczas proponować paktu z Hitlerem.
Europa uniknęła wojny bakteriologicznej, której skutków nikt nie byłby w stanie przewidzieć. Świadczy o tym
historia bezludnej wyspy Gruinard, która nie zakończyła się wraz z zaprzestaniem eksperymentów z
bakteriami wąglika.
Początkowo lekceważono sygnały od farmerów mieszkających na stałym lądzie sąsiadującym z wyspą
Gruinard, gdzie w 1942 roku przeprowadzano eksperymenty z bombami kasetowymi napełnionymi bakteriami
wąglika. Aż w 1954 roku wybuchła epidemia wśród zwierząt. Powtórzyła się w 1961 i 1965 roku. Czy
powodem była bliskość zatrutej wysepki? Ale jak bakterie mogły wydostać się stamtąd i przebyć
wielokilometrową cieśninę? Mogły. Przewoźnikami były ptaki. One roznosiły zarazę. Mimo tych podejrzeń
władze medyczne były bezradne. Dopiero w 1986 roku wynaleziono środki, które pozwoliły odkazić wyspę.
Minęły jeszcze cztery lata zanim ostatecznie zlikwidowano niebezpieczeństwo, jakie tworzyły skupiska
bakterii ukryte w załomach skał i dopiero w 1990 roku, bez mała pół wieku po zakończeniu eksperymentów z
bronią bakteriologiczną, z wyspy zdjęto tablice zakazujące wstępu na jej skaliste brzegi.
Nie wiadomo ostatecznie, jak często w czasie drugiej wojny światowej używano broni bakteriologicznej?
Zapewne nie miało to poważniejszego charakteru, ale pozostał lęk.
Amerykanie obawiali się, że wojska radzieckie przejęły całą dokumentację i schwytały większość kadry
japońskich ośrodków, w których produkowano broń bakteriologiczną i testowano ją na jeńcach wojennych.
Mogło to dać Związkowi Radzieckiemu siłę równą amerykańskiej potędze nuklearnej.
Użycie broni bakteriologicznej było prostsze niż bomby atomowej. Nie wymagało posiadania bombowców
strategicznych ani rakiet. Wystarczyło wysłać kilka okrętów podwodnych przez Atlantyk. Wynurzyłyby się w
ciemnościach u brzegów Nowego Jorku i wykorzystując wiatr wiejący od oceanu wypuściłyby chmury
zabójczych bakterii. Taki scenariusz wygląda dość fantastycznie, ale w rejonie San Francisco
przeprowadzono sześć pozorowanych ataków. Amerykańskie okręty podwodne wystrzeliwały w stronę lądu
pojemniki z nieszkodliwymi bakteriami. Ustalono później, że 800 tysięcy mieszkańców miasta wchłonęło
bakterie.
Można też było wysłać kilkudziesięciu ludzi z pojemnikami zarazków wąglika. Wsiedliby do nowojorskiego
metra i w stosownej chwili wyrzucili na tory słoiki z bakteriami. Amerykanie wiedzieli, że w 1943 roku w
paryskim metrze Niemcy z okien pociągów rozpylali nieszkodliwe bakterie, aby sprawdzić jak szybko
rozprzestrzenią się i jak daleko dotrą. Taki eksperyment powtórzyli Brytyjczycy 26 lipca 1963 roku. Wówczas,
za zgodą rządu, do pociągu metra na stacji Colliers Wood w Londynie wsiadł mężczyzna z niewielkim
cynowym pojemnikiem, który wyrzucił przez uchylone okno. Nikt na to nie zareagował, gdyż pasażerowie byli
przekonani, że pozbył się puszki po piwie. Wynik tego eksperymentu okazał się zastraszający: w ciągu
kilkudziesięciu minut bakterie, roznoszone podmuchami przejeżdżających pociągów dotarły na odległość
piętnastu kilometrów od miejsca, w którym zostały wyrzucone. Badania ujawniły również, że wszystkie pociągi
kursujące na tej trasie zostały skażone. Gdyby były to bakterie chorobotwórcze, wówczas w Londynie
wybuchłaby epidemia, która zdziesiątkowałaby mieszkańców tego miasta.
Podobne eksperymenty przeprowadzano w nowojorskim metrze, gdzie z pędzących pociągów wyrzucano na
tory szklane pojemniki napełnione nieszkodliwymi bakteriami. Wszystkie wyniki pozostały tajne, czemu nie ma
się co dziwić.
Największą wiedzę na temat broni biologicznej posiadał generał Shiro Ishii, który kierował zakładami w
Pingfan. Dlatego po wojnie stał się najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie. Wszelki ślad po nim
zaginął, co mogło wskazywać, że radzieckim spadochroniarzom, którzy 19 sierpnia dokonali desantu udało
się go schwytać. Wywiad amerykański skłonny był jednak uznać, że zbrodniarz umknął Rosjanom.
W końcu 1945 roku wywiad wojskowy trafił na trop generała Shiro Ishii, który kierował zakładami w Pingfan,
gdzie wytwarzano broń bakteriologiczną. Ukrywał się w Japonii i tam go aresztowano. Ishii odmawiał zeznań.
Miał stanąć przed amerykańskim sądem jako zbrodniarz wojenny. Ciążyła na nim odpowiedzialność za
cierpienia i śmierć setek jeńców oraz tysięcy niewinnych ludzi, wobec których zastosowano broń
bakteriologiczną. Dowody były oczywiste: w grobach w pobliżu obozu jenieckiego pod Mukdenem znaleziono
zwłoki jeńców, z których 31 zmarło w wyniku zarażenia wąglikiem, 60 - na cholerę, 12 na dyzenterię, 106 na
dżumę, 22 na dur brzuszny, 41 na gruźlicę, a 9 na tyfus. Oczywiście pełnej liczby ofiar nie udało się ustalić.
Dwustu jeńców przeżyło i byli świadkami oskarżenia. Jeden z nich, Frank James, zeznał: James: 11 listopada
1942 roku jeńców alianckich w obozie w Mukdenie badała japońska komisja. Lekarze mieli maski na
twarzach. Pryskali jeńcom w twarz jakąś cieczą i robili zastrzyki. W ciągu 60 dni dwustu lub trzystu z nich
zmarło, a ich ciała wyrzucono na zewnątrz, gdzie zamarzły. Dopiero na wiosnę część pochowano, a inne
poddano sekcji.
Generał Ishii nie stanął przed sądem. Amerykanie wciąż liczyli, że uda się wydobyć od niego najważniejsze
informacje. Jego wiedza była zbyt cenna, aby skazać go na śmierć. On jednak milczał. Aż w 1947 roku
dowiedział się, że Rosjanie zażądali wydania go. Przestraszony możliwością ekstradycji, zgodził się ujawnić
swoją wiedzę Amerykanom, sądząc, że w ten sposób wykupi nietykalność. Natychmiast z Waszyngtonu
przyjechali dr Edwin Hill i dr Joe Victor, wybitni specjaliści od broni chemicznej i bakteriologicznej, aby ocenić
zeznania gen. Ishii. Zanotowano je na 137 stronach maszynopisu, których zawartość pozostała ścisłą
tajemnicą. Taki był rozkaz gen. Douglasa MacArthura, dowódcy amerykańskich wojsk okupacyjnych w Tokio,
który w kwietniu 1947 roku stwierdził: "Najwyższa tajność jest niezbędna, w celu ochrony interesów Stanów
Zjednoczonych i uniknięcia kłopotów".
Po wojnie wszystkie mocarstwa prowadziły badania i produkowały broń bakteriologiczną. W Wielkiej Brytanii,
gdzie nie znaleziono odpowiednich poligonów, badania przeprowadzano na morzu. Wykonano co najmniej 7
testów.
Prace były o wiele bardziej zaawansowane w Stanach Zjednoczonych, gdzie próby przeprowadzano na
wielkim poligonie Dugway, obejmującym pół miliona hektarów pustyni w stanie Utah.
W Fort Detric prowadzono próby wyhodowania nowej odmiany komarów zarażonych żółtą febrą. Wyniki
testów były tak obiecujące, że wojsko złożyło zamówienie na 100 milionów insektów. Rozeszły się pogłoski,
że bomby wypełnione komarami zostały użyte w kilku miejscach, prawdopodobnie w Wietnamie, a
niewykluczone, że na Kubie, gdzie zmarło 300 tysięcy ludzi w wyniku gorączki krwotocznej dengi.
O ile czasami do publicznej wiadomości przeciekały informacje o eksperymentach prowadzonych przez
naukowców brytyjskich i amerykańskich, to nic nie wiadomo o działaniach w Związku Radzieckim.
Na świecie pojawiło się nowe niebezpieczeństwo: państwa totalitarne - Libia, Irak, Iran, Korea Północna -
zaczęły prowadzić intensywne badania nad produkcją broni bakteriologicznej.
Jaka jest skala zagrożenia? To jest największa tajemnica XXI wieku.
Jest jeszcze inne niebezpieczeństwo, którego świat nie zna, choć istnieje już od blisko wieku.
Przekonali się o tym żołnierze alianccy biorący udział w operacji "Pustynna burza" w 1992 roku w Zatoce
Perskiej.
Głos przez megafon: GAZ! To jest gaz! Czwarty stopień! To nie są ćwiczenia! Powtarzam:
to nie są ćwiczenia!
Okrzyki nagłaśniane przez megafony, powtarzane przez dowódców oddziałów rozbrzmiewały, gdy tylko
czujniki M43 ustawione wokół alianckich baz sygnalizowały obecność gazu w powietrzu.
Żołnierze, z trudem opanowując panikę, wysupływali z toreb plastikowe peleryny, którymi szczelnie owijali
ciało i zakładali na twarze maski. Ciężko oddychając w gorącym pustynnym powietrzu czekali w napięciu na
wystąpienie pierwszych objawów zatrucia, gotowi natychmiast połknąć kilka z 13 pigułek, jakie im wydano,
aby mogli zneutralizować trujące substancje. Z reguły po kilkunastu minutach alarm odwoływano, gdy
okazywało się, że w powietrzu nie było gazu, lecz zbyt wiele spalin lub dymu prochowego.
Takie alarmy były codziennością w oddziałach biorących udział w operacji "Pustynna burza". Nikt jednak nie
odważył się lekceważyć ostrzeżeń, tak wielki i wszechobecny był lęk przed tajną bronią Saddama Husajna i
prawdopodobieństwem, że zostanie użyta. I tak się stało.