|
Aktorzy:
sir
Winston Churchill - Krzysztof Kowalewski
Lord Hankey -
Wiktor Zborowski
Dr Paul Fildes - Jerzy Bończak
Jeniec
Frank James - Adam Ferency
Głos - Marek Perepeczko
K
amienista
droga prowadząca na południe z Mukdenu, stolicy Mandżukuo, po
kilkunastu kilometrach kończyła się przegrodzona szlabanem.
Wielkie tablice głosiły, że dalej mogą jechać tylko pojazdy
zaopatrzone w specjalną przepustkę. Dwa okrągłe betonowe
bunkry po obydwu stronach szosy, w których strzelnicach widać
było lufy karabinów maszynowych stanowiły wystarczające
potwierdzenie, że ogłoszenie należy potraktować z całkowitą
powagą. Obecność barier na pustkowiu była tym bardziej
zagadkowa, że droga biegła dalej po płaskowyżu i jak okiem
sięgnąć nie widać było obiektów, które wymagałyby ścisłej
wojskowej kontroli. Dopiero na początku 1942 roku, gdy po
japońskich podbojach w stronę zakazanego obszaru zaczęły
jechać długie sznury ciężarówek z alianckimi jeńcami,
wydawało się oczywiste, że powstał tam wielki obóz. Prawdy
nie znał nikt.
Tuż po północy 8 sierpnia 1945
roku półtora miliona żołnierzy radzieckich rozpoczęło
największą ofensywę na Dalekim Wschodzie. W Mandżurii Armia
Czerwona rzuciła do boju najlepsze dywizje, zaprawione w bojach
w Europie, świetnie wyposażone, dysponujące ponad pięcioma
tysiącami czołgów i dział samobieżnych, wspierane przez
cztery tysiące samolotów. Stojąca naprzeciw nich japońska
Armia Kwantuńska, licząca około miliona żołnierzy, słaba,
zdemoralizowana, pozbawiona odpowiednich zapasów i dostaw z
ojczyzny pustoszonej przez amerykańskie bombowce nie miała
żadnych szans na powstrzymanie wroga. Już od pierwszych dni
radziecki walec niezatrzymanie posuwał się w stronę Mukdenu,
miażdżąc słabego wroga.
Po dziesięciu dniach
walk dowództwo radzieckie zdecydowało się przeprowadzić
dziwną operację, która nie mogła mieć wojskowego znaczenia,
choćby ze względu na szczupłość użytych sił.
O
świcie 18 sierpnia 1945 roku kilkadziesiąt kilometrów na
południe od Harbinu wylądowało około stu pięćdziesięciu
spadochroniarzy. Dzień później następny desant, czyli 225
żołnierzy zrzucono w rejonie Mukdenu. Obydwa oddziały były
zbyt nieliczne i zostały zrzucone zbyt daleko od sił głównych,
aby mogła to być klasyczna operacja desantowa, polegająca na
przechwyceniu strategicznych punktów, głównie mostów, tuneli
i przepraw. Wśród radzieckich spadochroniarzy było najwięcej
saperów, co zdawało się jednoznacznie wskazywać na cel tych
operacji. Ich zadaniem było niedopuszczenie do wysadzenia przez
wycofujące się oddziały wroga najważniejszych obiektów w
rejonie Mukdenu i Harbinu. Wtedy mało kto wiedział, o jakie
obiekty chodziło, gdyż jeszcze przez wiele lat ukrywano, że w
tym rejonie Mandżurii istniał największy na świecie ośrodek
produkujący broń bakteriologiczną.
Pod Harbinem w
Pingfan w 1939 roku wybudowano zakłady, które miały produkować
bomby napełnione bakteriami wąglika. Już do końca roku w
magazynach złożono około czterech tysięcy takich bomb.
Był
to czas, gdy Japonia prowadziła krwawe boje o opanowanie Chin,
najbardziej zaludnionego państwa na Ziemi, liczącego 480
milionów mieszkańców. Japończycy opanowali znaczną część
kraju zajmując Pekin, Szanghaj, Nankin, Kanton i Wuhan, ale
agresja jednoczyła chińskie siły i obrona była coraz
silniejsza. Rząd japoński zdawał sobie sprawę, że
zakończenie wojny jest kwestią jeszcze wielu lat. Chyba, że
udałoby się zastosować nową broń, dziesiątkującą ludność
cywilną, a przez to pozbawiającą wojska wroga zaplecza, rezerw
i dostaw zaopatrzenia. Broń bakteriologiczna wywołująca
epidemie wydawała się doskonałym narzędziem.
Dlatego
użyto jej na dużą skalę, co najmniej raz. Prawdopodobnie w
1940 roku Japończycy przeprowadzili atak bakteriologiczny
przeciwko chińskiemu miastu Czangte rozpylając bakterie z
samolotów. Należy sądzić, że był to eksperyment mający na
celu sprawdzenie skuteczności broni biologicznej. Zakłady
Pingfan gotowe były jednak dostarczyć broń pozwalającą
przeprowadzić bakteriologiczne ataki w wielu innych miejscach, o
czym świadczy skala produkcji: każdego miesiąca wytwarzano tam
osiem ton bakterii, głównie wąglika, a także cholery, tyfusu
i innych zakaźnych chorób.
Japonia nie była
jedynym państwem, które produkowało broń bakteriologiczną.
Lord
Hankey, szef komitetu koordynującego tajne służby, przyszedł
do gabinetu premiera Churchilla wcześnie rano. Zdawał sobie
sprawę, że trudno o tej porze rozmawia się z premierem, który
zwykł wstawać około godziny 9.00 i nie lubił rozpoczynać
dnia od ważnych spraw państwowych.
Hankey:
Winstonie, doniesienia z Dalekiego Wschodu są alarmujące! Nasz
wywiad twierdzi, że wojska japońskie użyły broni
bakteriologicznej w Chinach.
Churchill:
W jakim rejonie?
Hankey:
W mieście lub w pobliżu miasta Czengte. Bakterie rozpylono z
samolotu. Wszystko na to wskazuje, albowiem kilkanaście dni po
przelocie czterech samolotów japońskich, które uznano za
zwiadowcze wystąpiły przypadki zarażenia wąglikiem.
Premier
podszedł do mapy i szukał przez chwilę miasta, o którym mówił
Lord Hankey. Wiadomość wyraźnie poruszyła go.
Churchill:
Jeżeli stało się to na Dalekim Wschodzie, może stać się i w
Europie.
Chciałbym
zapoznać się z historią tego zagrożenia.
Hankey:
Jest krótka. W czasie wielkiej wojny w 1916 roku Niemcy użyli
zarazków nosacizny, aby wybić francuskie konie. W 1925 roku
polski wywiad meldował o radzieckich próbach broni
bakteriologicznej na terenach przygranicznych.
Churchill:
Istnieje więc groźba, że Rosjanie przekażą swoje
doświadczenia lub broń Niemcom, a ci będą nam zrzucać na
głowę nie bomby burzące, lecz zarazki.
Trwała
bitwa o Anglię. Niemieckie samoloty codziennie dokonywały
nalotów, ale Anglia broniła się. Czy mogło to skłonić
Hitlera do wydania rozkazu użycia broni chemicznej lub
bakteriologicznej? Nie można było wykluczyć takiego
niebezpieczeństwa. Dlatego Lord Hankey został zobowiązany do
przedstawienia szczegółowego raportu na temat form obrony.
Zajmował się tym zagadnieniem od 1934 roku, gdy z
jego inicjatywy powołano Komisję Wojny Mikrobiologicznej oraz
podjęto badania nad użyciem tej broni w nowym tajnym ośrodku w
Porton Down.
Od tego czasu nie zdarzyło się nic
alarmującego, więc badania nie nabrały rozmachu. Dopiero
wiadomość o ataku w Czengte zmobilizowała brytyjskie władze i
naukowców. W 1942 roku Brytyjczycy przeprowadzili pierwszy test
broni bakteriologicznej na wysepce u wybrzeży Szkocji -
Gruinard. Była to bezludna wyspa i tylko czasami farmerzy
dowozili tam owce, aby je wypasać. Zabroniono im tego, a
wszędzie na brzegach stanęły tablice informujące, że wyspa
jest poligonem wojskowym, na który wstęp jest surowo zakazany.
Uznano, że są to wystarczające środki ostrożności, a
cieśnina dzieląca wyspę od brzegów stałego lądu była
odpowiednio szeroka, aby nie obawiać się niebezpieczeństwa
rozprzestrzeniania się choroby.
W 1942 roku przybyła
tam grupa specjalistów z laboratorium Porton, aby sprawdzić
działanie 500-funtowych (tj. ok. 250 kg) bomb, z których każda
zawierała sto półtorakilogramowych kasetek z bakteriami
wąglika. Zrzucone z samolotu rozrywały się na wysokości
kilkudziesięciu metrów nad ziemią, rozsypując zabójcze
bakterie w promieniu wielu hektarów.
Rząd brytyjski
nigdy nie przyznał się do przygotowywania broni
bakteriologicznej, która miałaby zaatakować ludzi. Twierdzono,
że jedynie opracowano plany użycia bomb z laseczkami wąglika,
aby wybić bydło w Niemczech, co mogłoby wywołać głód.
W
istocie taki pomysł miał jeden z naukowców dr Paul Fildes, dla
którego eksperymenty na wyspie okazały się bardzo
interesujące. Z ich wynikami przyszedł do Lorda Hankeya:
Fildes:
Nasze doświadczenia z pięćsetfuntową bombą "N"
wykazały, że pałeczki wąglika zostały rozsiane na obszarze
około 50 hektarów. Jest to wynik nadspodziewanie dobry.
Hankey:
A jak wyglądałyby szanse zaatakowania Niemiec?
Fildes:
Nalot na miasto wielkości powiedzmy Stutgartu, to jest 53 mile
kwadratowe wymagałby użycia 268 bombowców Lincoln, które
zrzuciłyby 4 tysiące bomb typu "N".
Hankey:
A efekty?
Fildes:
Uważamy, że 50% populacji nie miałoby szans przeżycia. To
jest zdanie zespołu. Ja osobiście uważam, że wskaźnik jest
wyższy i sięga 90%.
Hankey:
Doktorze Fildes, rozmawiamy oczywiście o nalocie odwetowym,
przeprowadzonym wówczas, gdy Niemcy zaatakowaliby nasze miasta.
Fildes:
Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych
miast niemieckich wymagałby użycia 2 690 samolotów, które
zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb. Miasta te
zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby zostać
całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić, że użycie tej
broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki wojennej i jej
zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Projekt
był więc bardzo realny. Dokonanie 2 690 lotów nie było czymś
niezwykłym. Na przykład w czasie ataku na Hamburg od 24 lipca
do 3 sierpnia 1943 roku samoloty alianckie wykonały 3 091 lotów
zrzucając na miasto prawie osiem i pół tysiąca ton bomb
burzących i zapalających.
Mimo zastrzeżeń dr
Fildesa projekt ten skierowano do realizacji.
Zaatakowanie
niemieckich miast za pomocą bomb pełnionych zabójczymi
bakteriami wąglika, co proponował dr Fildes, napotkało
podstawową trudność: brak wystarczającej ilości bakterii. W
Wielkiej Brytanii nie było zakładów, które mogłyby
wyprodukować 600 ton zarazków wąglika. Dlatego zamówienie
złożono w Stanach Zjednoczonych, gdzie w szybkim tempie
budowano takie zakłady w Huntsville. Okazało się jednak, że
wyprodukowanie ilości bakterii koniecznej do masowanego
bombardowania Niemiec potrwa kilka lat. W 1942 roku Lord Hankey
zaproponował premierowi inne rozwiązanie
Hankey:
Gdybyśmy zostali zmuszeni do akcji odwetowej, to jedynym
wykonalnym dla nas ruchem byłoby użycie wąglika przeciwko
bydłu.
Churchill:
Chcesz wygrać wojnę zabijając krowy?
Hankey:
Nie tylko krowy, także owce i kozy. Zniszczylibyśmy ich
rolnictwo. Dr Fildes proponuje rozrzucenie karmy, którą nazywa
krowimi ciasteczkami.
Doktor
Fildesa skierował do szefów sztabów projekt pod tytułem:
"Powietrzna dystrubucja zakażonych tabletek dla bydła",
w którym proponował: Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak
na sześć największych miast niemieckich wymagałby użycia 2
690 samolotów, które zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy
bomb. Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a ludność
musiałaby zostać całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić,
że użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki
wojennej i jej zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim
błędem.
Fildes:
Celem operacji jest zarażenie i zabicie jak największej ilości
bydła na terytorium nieprzyjaciela w ramach jednorazowego ataku
powietrznego przez zrzucenie z samolotów zainfekowanych
ciasteczek. Najważniejszym okręgiem produkcji bydła jest
prowincja Oldenburg, gdzie na kilometr kwadratowy przypada 35
krów.
Dr
Fildes uważał, że bombowce powinny lecieć z prędkością
około 350 km/h i co dwie minuty zrzucać kasetkę zawierającą
400 tabletek. W ten sposób rozrzucono by pięć milionów
tabletek. Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć
największych miast niemieckich wymagałby użycia 2 690
samolotów, które zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb.
Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby
zostać całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić, że użycie
tej broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki wojennej i
jej zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Fildes:
W ramach jednorazowego nalotu można byłoby zniszczyć hodowlę
na objętym atakiem obszarze i wywołać katastrofalne
zamieszanie w nieprzyjacielskich służbach weterynaryjnych.
Projekt
zyskał uznanie i w fabryczce kosmetycznej w Bermondsey
przygotowano linię produkcyjną, która miała wytwarzać 250
tysięcy tabletek tygodniowo. Zatrudniono 25 kobiet pracujących
do tego czasu w fabrykach mydła w Londynie i Bristolu i w lecie
1942 roku przewieziono je do zakładów. Żadna z nich nie
wiedziała, co będzie tam robić. Urządzenie do napełniania
"ciasteczek" dawało pełną gwarancję bezpieczeństwa.
Do kwietnia 1943 roku wyprodukowano 5 milionów tabletek.
Wszystko było gotowe do przeprowadzenia ataku. Na szczęście
nigdy do niego nie doszło.
Bez wątpienia świadomość
zmasowanego odwetu powstrzymywała Hitlera przed wydaniem rozkazu
dokonania ataku chemicznego lub bakteriologicznego. Tym bardziej,
że alianckie bombowce coraz częściej nadlatywały nad
niemieckie miasta i zasypywały je gradem bomb. Raporty na temat
efektów bombardowań były tak wstrząsające, że führer nigdy
nie odważył się pojechać do któregoś ze zniszczonych miast.
W Hamburgu tylko jednej nocy zginęło 18,5 tys. mieszkańców, z
których większość udusiła się z braku tlenu lub zatruła
gazami wydzielanymi przez fosfor, będący składnikiem ładunków
zapalających. Łatwo więc było przewidzieć skalę alianckiego
odwetu za niemieckie naloty chemiczne lub biologiczne na
brytyjskie miasta. Ponadto Hitler liczył, że uda mu się
dogadać z brytyjskimi politykami, aby zakończyć walki na
Zachodzie. Użycie broni masowego rażenia przekreśliłoby takie
szanse, gdyż żaden z brytyjskich polityków nie odważyłby się
wówczas proponować paktu z Hitlerem.
Europa
uniknęła wojny bakteriologicznej, której skutków nikt nie
byłby w stanie przewidzieć. Świadczy o tym historia bezludnej
wyspy Gruinard, która nie zakończyła się wraz z zaprzestaniem
eksperymentów z bakteriami wąglika.
Początkowo
lekceważono sygnały od farmerów mieszkających na stałym
lądzie sąsiadującym z wyspą Gruinard, gdzie w 1942 roku
przeprowadzano eksperymenty z bombami kasetowymi napełnionymi
bakteriami wąglika. Aż w 1954 roku wybuchła epidemia wśród
zwierząt. Powtórzyła się w 1961 i 1965 roku. Czy powodem była
bliskość zatrutej wysepki? Ale jak bakterie mogły wydostać
się stamtąd i przebyć wielokilometrową cieśninę? Mogły.
Przewoźnikami były ptaki. One roznosiły zarazę. Mimo tych
podejrzeń władze medyczne były bezradne. Dopiero w 1986 roku
wynaleziono środki, które pozwoliły odkazić wyspę. Minęły
jeszcze cztery lata zanim ostatecznie zlikwidowano
niebezpieczeństwo, jakie tworzyły skupiska bakterii ukryte w
załomach skał i dopiero w 1990 roku, bez mała pół wieku po
zakończeniu eksperymentów z bronią bakteriologiczną, z wyspy
zdjęto tablice zakazujące wstępu na jej skaliste brzegi.
Nie
wiadomo ostatecznie, jak często w czasie drugiej wojny światowej
używano broni bakteriologicznej? Zapewne nie miało to
poważniejszego charakteru, ale pozostał lęk.
Amerykanie
obawiali się, że wojska radzieckie przejęły całą
dokumentację i schwytały większość kadry japońskich
ośrodków, w których produkowano broń bakteriologiczną i
testowano ją na jeńcach wojennych. Mogło to dać Związkowi
Radzieckiemu siłę równą amerykańskiej potędze nuklearnej.
Użycie
broni bakteriologicznej było prostsze niż bomby atomowej. Nie
wymagało posiadania bombowców strategicznych ani rakiet.
Wystarczyło wysłać kilka okrętów podwodnych przez Atlantyk.
Wynurzyłyby się w ciemnościach u brzegów Nowego Jorku i
wykorzystując wiatr wiejący od oceanu wypuściłyby chmury
zabójczych bakterii. Taki scenariusz wygląda dość
fantastycznie, ale w rejonie San Francisco przeprowadzono sześć
pozorowanych ataków. Amerykańskie okręty podwodne
wystrzeliwały w stronę lądu pojemniki z nieszkodliwymi
bakteriami. Ustalono później, że 800 tysięcy mieszkańców
miasta wchłonęło bakterie.
Można też było
wysłać kilkudziesięciu ludzi z pojemnikami zarazków wąglika.
Wsiedliby do nowojorskiego metra i w stosownej chwili wyrzucili
na tory słoiki z bakteriami. Amerykanie wiedzieli, że w 1943
roku w paryskim metrze Niemcy z okien pociągów rozpylali
nieszkodliwe bakterie, aby sprawdzić jak szybko rozprzestrzenią
się i jak daleko dotrą. Taki eksperyment powtórzyli
Brytyjczycy 26 lipca 1963 roku. Wówczas, za zgodą rządu, do
pociągu metra na stacji Colliers Wood w Londynie wsiadł
mężczyzna z niewielkim cynowym pojemnikiem, który wyrzucił
przez uchylone okno. Nikt na to nie zareagował, gdyż
pasażerowie byli przekonani, że pozbył się puszki po piwie.
Wynik tego eksperymentu okazał się zastraszający: w ciągu
kilkudziesięciu minut bakterie, roznoszone podmuchami
przejeżdżających pociągów dotarły na odległość piętnastu
kilometrów od miejsca, w którym zostały wyrzucone. Badania
ujawniły również, że wszystkie pociągi kursujące na tej
trasie zostały skażone. Gdyby były to bakterie chorobotwórcze,
wówczas w Londynie wybuchłaby epidemia, która
zdziesiątkowałaby mieszkańców tego miasta.
Podobne
eksperymenty przeprowadzano w nowojorskim metrze, gdzie z
pędzących pociągów wyrzucano na tory szklane pojemniki
napełnione nieszkodliwymi bakteriami. Wszystkie wyniki pozostały
tajne, czemu nie ma się co dziwić.
Największą
wiedzę na temat broni biologicznej posiadał generał Shiro
Ishii, który kierował zakładami w Pingfan. Dlatego po wojnie
stał się najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie.
Wszelki ślad po nim zaginął, co mogło wskazywać, że
radzieckim spadochroniarzom, którzy 19 sierpnia dokonali desantu
udało się go schwytać. Wywiad amerykański skłonny był
jednak uznać, że zbrodniarz umknął Rosjanom.
W
końcu 1945 roku wywiad wojskowy trafił na trop generała Shiro
Ishii, który kierował zakładami w Pingfan, gdzie wytwarzano
broń bakteriologiczną. Ukrywał się w Japonii i tam go
aresztowano. Ishii odmawiał zeznań. Miał stanąć przed
amerykańskim sądem jako zbrodniarz wojenny. Ciążyła na nim
odpowiedzialność za cierpienia i śmierć setek jeńców oraz
tysięcy niewinnych ludzi, wobec których zastosowano broń
bakteriologiczną. Dowody były oczywiste: w grobach w pobliżu
obozu jenieckiego pod Mukdenem znaleziono zwłoki jeńców, z
których 31 zmarło w wyniku zarażenia wąglikiem, 60 - na
cholerę, 12 na dyzenterię, 106 na dżumę, 22 na dur brzuszny,
41 na gruźlicę, a 9 na tyfus. Oczywiście pełnej liczby ofiar
nie udało się ustalić. Dwustu jeńców przeżyło i byli
świadkami oskarżenia. Jeden z nich, Frank James, zeznał:
James: 11 listopada 1942 roku jeńców alianckich w obozie w
Mukdenie badała japońska komisja. Lekarze mieli maski na
twarzach. Pryskali jeńcom w twarz jakąś cieczą i robili
zastrzyki. W ciągu 60 dni dwustu lub trzystu z nich zmarło, a
ich ciała wyrzucono na zewnątrz, gdzie zamarzły. Dopiero na
wiosnę część pochowano, a inne poddano sekcji.
Generał
Ishii nie stanął przed sądem. Amerykanie wciąż liczyli, że
uda się wydobyć od niego najważniejsze informacje. Jego wiedza
była zbyt cenna, aby skazać go na śmierć. On jednak milczał.
Aż w 1947 roku dowiedział się, że Rosjanie zażądali wydania
go. Przestraszony możliwością ekstradycji, zgodził się
ujawnić swoją wiedzę Amerykanom, sądząc, że w ten sposób
wykupi nietykalność. Natychmiast z Waszyngtonu przyjechali dr
Edwin Hill i dr Joe Victor, wybitni specjaliści od broni
chemicznej i bakteriologicznej, aby ocenić zeznania gen. Ishii.
Zanotowano je na 137 stronach maszynopisu, których zawartość
pozostała ścisłą tajemnicą. Taki był rozkaz gen. Douglasa
MacArthura, dowódcy amerykańskich wojsk okupacyjnych w Tokio,
który w kwietniu 1947 roku stwierdził: "Najwyższa tajność
jest niezbędna, w celu ochrony interesów Stanów Zjednoczonych
i uniknięcia kłopotów".
Po wojnie wszystkie
mocarstwa prowadziły badania i produkowały broń
bakteriologiczną. W Wielkiej Brytanii, gdzie nie znaleziono
odpowiednich poligonów, badania przeprowadzano na morzu.
Wykonano co najmniej 7 testów.
Prace były o wiele
bardziej zaawansowane w Stanach Zjednoczonych, gdzie próby
przeprowadzano na wielkim poligonie Dugway, obejmującym pół
miliona hektarów pustyni w stanie Utah.
W Fort
Detric prowadzono próby wyhodowania nowej odmiany komarów
zarażonych żółtą febrą. Wyniki testów były tak
obiecujące, że wojsko złożyło zamówienie na 100 milionów
insektów. Rozeszły się pogłoski, że bomby wypełnione
komarami zostały użyte w kilku miejscach, prawdopodobnie w
Wietnamie, a niewykluczone, że na Kubie, gdzie zmarło 300
tysięcy ludzi w wyniku gorączki krwotocznej dengi.
O
ile czasami do publicznej wiadomości przeciekały informacje o
eksperymentach prowadzonych przez naukowców brytyjskich i
amerykańskich, to nic nie wiadomo o działaniach w Związku
Radzieckim.
Na świecie pojawiło się nowe
niebezpieczeństwo: państwa totalitarne - Libia, Irak, Iran,
Korea Północna - zaczęły prowadzić intensywne badania nad
produkcją broni bakteriologicznej.
Jaka jest skala
zagrożenia? To jest największa tajemnica XXI wieku.
Jest
jeszcze inne niebezpieczeństwo, którego świat nie zna, choć
istnieje już od blisko wieku.
Przekonali się o tym
żołnierze alianccy biorący udział w operacji "Pustynna
burza" w 1992 roku w Zatoce Perskiej.
Głos
przez megafon:
GAZ! To jest gaz! Czwarty stopień! To nie są ćwiczenia!
Powtarzam: to nie są ćwiczenia!
Okrzyki
nagłaśniane przez megafony, powtarzane przez dowódców
oddziałów rozbrzmiewały, gdy tylko czujniki M43 ustawione
wokół alianckich baz sygnalizowały obecność gazu w
powietrzu.
Żołnierze,
z trudem opanowując panikę, wysupływali z toreb plastikowe
peleryny, którymi szczelnie owijali ciało i zakładali na
twarze maski. Ciężko oddychając w gorącym pustynnym powietrzu
czekali w napięciu na wystąpienie pierwszych objawów zatrucia,
gotowi natychmiast połknąć kilka z 13 pigułek, jakie im
wydano, aby mogli zneutralizować trujące substancje. Z reguły
po kilkunastu minutach alarm odwoływano, gdy okazywało się, że
w powietrzu nie było gazu, lecz zbyt wiele spalin lub dymu
prochowego.
Takie alarmy były codziennością w
oddziałach biorących udział w operacji "Pustynna burza".
Nikt jednak nie odważył się lekceważyć ostrzeżeń, tak
wielki i wszechobecny był lęk przed tajną bronią Saddama
Husajna i prawdopodobieństwem, że zostanie użyta. I tak się
stało.
|
|