Szukając siebie

background image

Prolog.

2

Rozdział 1.

3

Rozdział2.

7

Rozdział3.

11

Rozdział4.

16

Rozdział5.

21

Rozdział6.

25

Rozdział7.

28

background image

Prolog.

W

brew wszelkim pozorom łatwo jest szukać rzeczy, które się zgubiło, gdzieś odłożyło, a potem o

nich zapomniało. I dużo jest miejsc do szukania - pokój, dom, może pod kanapą?
Gdy jesteśmy zmęczeni bezskutecznym szukaniem, prosimy o pomoc innych. Najczęściej się
zgadzają. Najczęściej to razem z nimi wyruszamy na ponowne poszukiwania. Najczęściej to oni
znajdują to, czego nam potrzeba.
Najłatwiejsze jest poszukiwanie rzeczy.
Gdy giną ludzie, procedura jest podobna, z tym, że samotne szukanie ograniczamy do minimum.
Angażujemy jak największą ilość osób, byleby tylko jak najszybciej sprowadzić zaginionego lub
zaginionych z powrotem do siebie. Ale ich też łatwo znaleźć. Znaczy, w większości przypadków.
Gdy giną wspomnienia, na początku także szukamy sami. Jeżdżąc w dawne miejsca, przeglądając
fotografie, słuchając muzyki z tamtych czasów. Potem odszukujemy ludzi związanych z naszym
losem. Którzy pamiętają, co się wtedy stało. Którzy szczegółowo nam to opowiedzą.
Ale co, gdy gubimy samych siebie? Gdy budzimy się pewnego dnia ze świadomością, że nic o sobie
nie wiemy? Gdy uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy tymi, za których sami siebie uważaliśmy?
Jak szukać siebie? I kogo zaangażować do pomocy?

background image

Rozdział 1

Zapach tajemnicy

R

enesmee przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze, wyklinając w duchu własną głupotę. Usiłując

ignorować tykanie zegara, które bezlitośnie przypominało o upływie czasu, pognała do szafy,
ściągając przez głowę starą sukienkę mamy, i zaczęła grzebać w niej, szukając czegoś
odpowiedniego na ognisko w rezerwacie La Push. Była tak tym zaabsorbowana, że nie zauważyła
Belli, która ze zmarszczonym czołem przyglądała się jej, stojąc w drzwiach.
- Co robisz?- spytała po chwili
- Szukam czegoś do ubrania - wyjaśniła wymijająco, nie przerywając swojego zajęcia.
- Wychodzisz gdzieś z Jacobem?
- Do La Push. Przecież ci mówiłam - zdziwiła się. - Dziś jest spotkanie przy ognisku. Sama
opowiadałaś, jak...
- Dzisiaj? - przerwała jej matka.
- Jest sobota. - Dziewczyna wzruszyła lekko ramionami, po czym z lekkim westchnieniem wyjęła z
szafy białą, bawełnianą sukienkę w brązowe wzory i kopnięciem zatrzasnęła drzwiczki.
- O której przyjedzie?
- O szóstej.
- A jest..?
- Za dziesięć - rzuciła tonem, w którym pobrzmiewały nutki zawstydzenia. Mama tylko pokręciła z
niedowierzaniem głową. Ness wyminęła ją i pognała do łazienki, by wziąć szybki prysznic.
Równocześnie z szumem wody rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Bella sporą część swojego
wolnego czasu zastanawiała się, po co Jake w ogóle puka - i tak nigdy nie czeka, aż ktoś podejdzie i
mu otworzy. Chwilę potem kobieta poczuła silne, duże dłonie łapiące ją w talii i uświadomiła sobie,
że jej nogi nie mają już żadnego podparcia.
- Jake! - krzyknęła ze śmiechem. - Puść mnie!
Nie liczyła jakoś specjalnie, że posłucha jej prośby i nie pomyliła się. Przyjaciel uścisnął ją tak, jak
mała dziewczynka przytula się do ulubionej lalki. Nawet proporcje się zgadzały - Isabella była mniej
więcej o połowę mniejsza od Blacka.
- Też się cieszę, że cię widzę - odrzekł z wielkim uśmiechem na ustach.
- A czy ja wyglądam na uszczęśliwioną traktowaniem mnie jak pluszową zabawkę? No dobra, może
już zdążyłam się przyzwyczaić - dodała, widząc jego minę. - Ale to nie zmienia faktu, że użyłeś tyle
siły, że mógłbyś mnie zmiażdżyć. Znudziłam ci się już i chciałeś się mnie pozbyć?
- Wiesz, niesamowicie długo żyjesz. Masz już z dwieście lat, Panno Poważna.
- A ty ze dwa razy tyle - droczyła się z nim.
- Taa, zabytek ze mnie - zgodził się, ale zaraz coś mu się przypomniało - Hej! A jeśli mówimy o
nadprogramowych latach, to ostatnio wyremontowałem całe mieszkanie Billy'ego. Ile za to mi
dasz? Dwa?
- Dwa? Człowieku, opanuj się. Dwa to by było za zbudowanie tego domu – prychnęła. - Jeden rok.
- Jak to jeden? Ty miałaś jeden za samo bycie kucharką - oburzył się.
- Dobrą kucharką - podkreśliła.
- Nieważne.
- Puścisz mnie wreszcie?
Jacob spełnił jej prośbę, a ona podreptała do łóżka Renee i usiadła na nim, po czym poklepała
zachęcająco miejsce obok siebie. Niemal od razu sprężyny ugięły się pod ciężarem wilkołaka.
- Jak leci?
- Powoli - westchnął wilkołak. - Bella, tak właściwie, to chciałem z tobą pogadać... Ja...
- Jake! - zawołała Nessie z łazienki. - Jesteś za wcześnie! - Jej głos był przesadnie oskarżycielski.
- To ty jak zwykle się spóźniasz! - odkrzyknął. Zrobił to poniekąd wbrew sobie. Renesmee wydawała
mu się idealna, a nie byłaby sobą, gdyby wiecznie się nie spóźniała. Choć wydawało się to głupie dla
postronnego obserwatora, to lubił w niej tę cechę i nienawidził czynić jej wyrzutów, nawet w
żartach.
- Ale mógłbyś chociaż poudawać, że przyszedłeś później niż w rzeczywistości - jęknęła. Bells i Jacob
jednocześnie parsknęli śmiechem.

background image

- Dobra - chłopak podniósł się miejsca, które zajął zaledwie kilka sekund wcześniej. - Idę pogadać z
Embrym. Trzeba się upewnić, czy wszystko gotowe - dodał jakby na swoje usprawiedliwienie,
niespecjalnie licząc na to, że Swan mu uwierzy. Ta jednak powstrzymała się od komentarza. Tylko
przez parę lat miała do Jake'a żal o to, że wpoił się w jej córkę. Obie go potrzebowały. Miłość
Renesmee do Jacoba powoli przeradzała się w coś więcej niż rodzinne uczucie. Wcześniej był dla
niej jak brat. Dla Belli niestety Black był kimś więcej, jednak nie dopuszczała do siebie myśli o tym,
że mogłaby być na miejscu Renee - w chwilach, gdy dopadała ją stara wizja jej samej, szczęśliwej, z
tulącymi się do jej nóg czarnowłosymi berbeciami, odwiedzającej Charliego i przyjaciół z Forks,
czuła do siebie jedynie obrzydzenie. Nie mogła przecież przekładać normalności nad swoje jedyne
dziecko.
- Pa - Chwilę później poczuła jego ciepłe wargi na policzku. Nagły podmuch wiatru wprawił w ruch
jej brązowe loki, po czym Jake zniknął tak szybko, jak się pojawił, przy akompaniamencie
zatrzaskiwanego okna. Tak jakby nie mógł użyć drzwi.
- Wyszedł?
- Sama słyszałaś.
- Dobra nasza - dziewczyna wypadła z łazienki, z wilgotnymi włosami i skórą delikatnie jarzącą się
od słońca, i zasiadła przed lustrem. Chwyciła w dłoń rudawe kosmyki i przyglądała się sobie przed
chwilę, po czym znowu je rozpuściła. Powtórzyła tę operację parę razy, nie mogąc się zdecydować
na konkretną fryzurę. Jacob lubi rozpuszczone - podpowiedział chochlik w jej głowie. Potrząsnęła
głową, chcąc uwolnić się od tych myśli. Co mnie obchodzi, co Jacob lubi -prychnęła w myślach,
usiłując przekonać do tego samą siebie, ale nie upięła włosów, jedynie przeciągnęła po nich parę
razy szczotką, usprawiedliwiając się, że w takim stanie szybciej wyschną. Zignorowała leżące na
toaletce kosmetyki i podbiegła do Belli.
- Jak wyglądam? - spytała, pokazowo okręcając się parę razy wokół własnej osi.
- Hmm... Ten dekolt...- mruknęła Isabella.
- Nie jest wyzywający! - zaoponowała córka.
- Nie... Nie o to mi chodzi. Czekaj chwilę.
Renesmee patrzyła zdziwiona za oddalającą się Swan nie mając zielonego pojęcia, o co jej chodzi.
Po paru minutach ta zjawiła się ponownie w pokoju, trzymając w rękach średniej wielkości
pudełko. Usiadłszy z powrotem na łożu położyła je między siebie a Ness. Uchyliła wieko.
Kasztanowo-włosa aż sapnęła z zachwytu. Czego tam nie było? Bransoletki, kolczyki, wisiorki,
wszystko z najwyższej półki - na sto procent nie były to podróbki. Złota i srebrna biżuteria mieniła
się pod wpływem zachodzącego już słońca. Pokazała Belli to wszystko, przeplatając to własnym
podekscytowaniem.
- Ten brązowy kamień ze złotym łańcuszkiem - podpowiedziała, widząc, jak córka niemalże z czcią
przypatruje się zawartości puzderka.
- Mooogę? - jęknęła niedowierzająco, upatrzywszy właściwy przedmiot.
- A myślisz, że po co to przywlekłam?
- Łiii! - wrzasnęła z entuzjazmem, po czym złapała za piękny, brązowy kamyk, wyplątując go z
niepozornie wyglądającej bransoletki.
Coś się zmieniło.
Nessie zerwała połączenie i spojrzała na matkę. Przez twarz Belli przebiegł grymas bólu, po czym
zmieniła się ona w znienawidzoną przez Renesmee maskę. Odpłynęły z niej wszystkie emocje,
oprócz jednej - dzikiej determinacji, by ten stan zatrzymać tak długo, na ile to się okaże konieczne.
Co się stało? Te trzy słowa krążyły po głowie dziewczyny, układając się w rozpaczliwe pytanie. Co
się stało?!

Z doświadczenia wiedziała jednak, że w takich chwilach nie należy zadawać pytań. Pospiesznie
rozplątała biżuterię i podała łańcuszek Isabelli, siadając do niej tyłem i odgarniając ciągle wilgotne
kosmyki do góry. Mama wymacała zapięcie, po czym założyła jej piękny wisiorek. Powoli
przesunęła dłońmi po jej szyi i zjechała nimi na ramiona. Ness ze swojego miejsca spojrzała w
lustro. Starając się ukryć przerażenie na widok wyrazu twarzy Bells, ponownie pokazała jej świat
swoimi oczami, potęgując tym samym więź, która je łączyła. Obie patrzyły na lustrzane odbicie nie
zmieniając swojej pozycji. Spędziły tak parę minut, bo żadna nie chciała się poruszyć, by nie
zakłócić tego spokoju. Pierwsza wyłamała się Isabella.
- Pięknie wyglądasz - wyszeptała. Przez moment wahała się, po czym mruknęła bardziej do siebie,
niż do córki - Wyglądasz jak... Jesteś tak bardzo podobna...
Westchnęła, potrząsając głową, tak, jak to zrobiła wcześniej Nessa. W jej oczach było teraz widać
coś nowego, lecz nim Renee zdążyła sobie uświadomić co , ta zerwała się gwałtownie z łóżka i

background image

mrucząc „baw się dobrze” wypadła z pokoju.
Dziewczyna nie mogła poruszyć się jeszcze dłuższą chwilę. Wreszcie rozluźniła swój uścisk, czym
sprawiła, że włosy rozsypały jej się kasztanową falą na plecy. Opuściła rękę, sięgając nią brązowego
kamyka zwisającego z szyi i podniosła go do oczu. Wyglądał na stary. Stary i drogocenny.
Nie to było jednak najważniejsze. Gdy tylko ozdóbka zbliżyła się do jej twarzy, dziewczyna poczuła
bijący od niej przepiękny zapach, którego nie mogła z niczym skojarzyć. Był ledwo wyczuwalny,
zatarty przez czas... Bardzo słodki.
Przyszło jej na myśl, że jeśli tajemnica mogłaby mieć zapach, to byłby on właśnie taki.
Po raz kolejny tego dnia rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Zerkając przelotnie na zegarek
- było piętnaście po szóstej - rzuciła się na dół, by powitać Jacoba.

Dziewczyna bezwiednie bawiła się włosami, plotąc je w warkocz. Świetnie się bawiła w towarzystwie
sfory z La Push, obserwując, jak walczą zaciekle, zdobywając dla siebie jak najwięcej jedzenia i
opowiadają śmieszne historie. Tak rzadko przebywała między ludźmi. Kochała mamę i kochała
Jake'a (jak brata, oczywiście), ale to nie wystarczało. Uwielbiała być w centrum uwagi, miała w
sobie „to coś”, co sprawiało, że wszyscy ją lubili, a nie mogła z tego korzystać w tak wąskim gronie.
Tutaj co chwilę ktoś wybuchał śmiechem, wszyscy się nawzajem przekrzykiwali i paplali o pięciu
rzeczach jednocześnie, że aż trudno było się połapać, o co chodzi.
- Ness, Ness!
Renesmee spojrzała na małą istotkę, która w chwili obecnej ciągnęła ją za spódnicę z takim
wigorem, jakby chciała ją podrzeć i roześmiała się głośno. W czarnowłosym brzdącu rozpoznała
niespełna pięcioletnią córeczkę Sama i Emily. Bez wahania wzięła ją sobie na kolana, by nie
zmuszać dziewczynki do zadzierania głowy przy rozmowie.
- Co się stało?
- Nic - odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem. - Tęskniłam! Tak dawno nie przychodziłaś!
- Anne, przecież byłam u ciebie dwa tygodnie temu - przypomniała jej.
- No właśnie! Caaałe dwa tygodnie! - Rozłożyła rączki pokazując, jak długi był ten okres czasu.
Nessie już otwierała usta, by jej odpowiedzieć, gdy nagle coś odwróciło jej uwagę. Na nadgarstku
dziecka była bransoletka. Zwykła srebrna bransoletka ozdobiona wykonanymi przez Jacoba
figurkami przedstawiającymi wilkołaki z miejscowej sfory. Sama taką miała. Więc czemu na jej
widok poczuła się zaniepokojona?
- Hmm... Dwa tygodnie to nie jest dużo czasu - zaprotestowała, ze wszystkich sił starając się skupić
uwagę na twarzy swojej rozmówczyni. Później się zastanowię nad tą bransoletką.

Krople deszczu miarowo uderzały o parapet.
Dziewczyna zamrugała zdezorientowana. Było jeszcze ciemno, a jedynym źródłem światła była
tarcza elektrycznego budzika. Czuła się dziwnie niewygodnie. Leżała na brzuchu, przykryta ciepłą
tkaniną, a w obojczyk wbijało jej się coś małego i twardego. Z pewnym wysiłkiem podniosła się
odrobinę na dłoni, aby się tego czegoś pozbyć, i zorientowała się, że ciągle była w sukience z
poprzedniego wieczoru. Pewnie zasnęłam w samochodzie i Jake mnie tu przeniósł - pomyślała.
Wiedząc, że w takim stroju nie zaśnie ponownie nawet przy najlepszych chęciach, odrzuciła koc i
powoli zwlekła się z łóżka. Zapalając lampkę nocną, odgarnęła pościel, dokopując się do pidżamy.
Gdy zdejmowała sukienkę, twarda i mała rzecz ponownie odbiła się od jej obojczyków,
przypominając o swojej obecności. Wczorajszy wisiorek.
Renee wciągnęła dres, w którym zwykle spała i rozpięła łańcuszek. Przez moment ważyła go w
dłoni, rozglądając się po pokoju, po czym zauważyła pudełko, które wczoraj zostawiła tam matka.
Bez wahania podeszła do niego i odchyliła wieko, aby odłożyć kamyk.
Wtedy zauważyła wilczka.
Jacob pięknie rzeźbił w drewnie, miał swój własny styl. Jego roboty nie można było pomylić z żadną
inną i nikt inny mu nie dorównywał - no, chyba, że Billy, ale w końcu był jego ojcem, a ktoś Jake'a
musiał tego nauczyć, poza tym on rzadko zajmował się takimi robótkami manualnymi. W każdym
razie pewne było, że rdzawy, mały wilkołak był robotą młodego Blacka. A Renesmee nagle
uświadomiła sobie, czemu poczuła niepokój na widok niemal identycznej figurki zawieszonej przy

background image

nadgarstku panny Uley.
To z tą bransoletką splątany był wisiorek. Wcześniej spojrzała na niego jedynie przelotnie,
skupiając całą swoją uwagę na pięknej błyskotce, ale jednak spojrzała. I właśnie wtedy mama
przyodziała maskę.
Czym ta bransoletka różniła się od bransoletki Nessie? Przecież pokazywała jej swoją tysiące razy i
nigdy nie wzbudzało to u Belli tak gwałtownej reakcji. A wtedy, na początku... Na twarzy Isabelli na
sekundę przed maską wstąpił ból. Dlaczego?
Odruchowo wyciągnęła rękę po błyskotkę, chcąc przyjrzeć się jej z bliska. Do ozdoby przyczepił się
jakiś kryształek. Spróbowała go strzepnąć, jednak ten nie chciał się oderwać. Nessa zaciekawiona
przyjrzała się biżuterii, układając ją na swojej dłoni.
Serce z kryształu było mocno przypięte do ogniw bransoletki, dokładnie naprzeciwko wilczej
ozdoby.

background image

Rozdział 2
Krwiopijcy

Deszcz ciągle uderzał w parapet tysiącami kropel.
Renesmee upiła jeszcze jeden łyk gorącej czekolady i odłożyła kubek na stół, by móc podkulić nogi i
objąć je ramionami. Ułożyła podbródek na kolanach. Zawsze układała się w takiej pozycji, gdy było
jej źle lub gdy męczyły ją nieprzyjemne myśli.
Dzisiaj miała trudności z odgonieniem ich od siebie. Gdy starała się nie myśleć o serduszku na
bransoletce mamy, do jej głowy wpełzały jej potwory z opowieści Billy'ego Blacka. W przedziwny
sposób nie chciały jej opuścić, Bóg raczył wiedzieć dlaczego. Zagnieździły się w jej psychice,
blokując wszelkie sposoby ucieczki. Wampiry.
Odkąd była małą dziewczynką, uwielbiała książki. W domu była duża biblioteka z przeróżnymi
dziełami i tych najsławniejszych, i mniej znanych autorów. Potrafiła spędzać w niej całe dnie, po
prostu czytając lub marząc o przeróżnych rzeczach. Stało tam drewniane biurko, a przy nim czarne,
skórzane krzesło, które miało menstrualne rozmiary. Układała się na nim wygodnie i zagłębiała w
lekturze. Czasem mama przynosiła jej kakao, ciasteczka czy kanapki, umilając jeszcze bardziej
spędzany tam czas. Czasem padał deszcz, przy akompaniamencie którego czytanie było rozkoszą.
Była tam taka jedna książka. Można by ją określić jako kryminał łamany przez science fiction.
Opowiadał on o pewnej dziewczynie, bodajże Sue. Sue miała swój idealny świat, z idealną rodziną i
idealnym domem z idealnym ogródkiem.
Pewnego dnia coś się zaczęło psuć. Matka zdradzała ojca - a przynajmniej tak to wyglądało.
Dziewczyna, chcąc zapobiec katastrofie, którą byłoby zburzenie idylli, zaczęła ją śledzić. Musiała
mieć dowody. Kobieta jednak, jak się okazało, nie udawała się do „tego drugiego”, ale do
nowoczesnego budynku, w którym mieścił się Salon Rzeczywistości Wirtualnej. Zaintrygowana,
zakradła się tam i podążyła za matką do mieszczącego się tam gabinetu. Renesmee nie do końca
pamiętała, co było potem, ale stało się coś takiego, że Sue razem z matką zapadła w sen, czy raczej
w wirtualną rzeczywistość.
Wcieliły się w pogromczynie wampirów.
Z racji, że mimo wszystko to był tylko sen i nie istniało żadne realne zagrożenie, teoretycznie nie
mogło się nic stać. Jednak gdyby śniąc przestraszyły się za bardzo, ich serca mogłyby się zatrzymać.
Wtedy by umarły.
Po paru godzinach spędzonych w Wirtualnej Rzeczywistości zapomniały o tym, że to tylko wizja.
Osaczone w zamku pełnym wampirów spragnionych krwi w każdej minucie walczyły o przetrwanie.
Uwięzione we własnych głowach.
Historia skończyła się dobrze, ale tylko była to książka. Co innego śledzić losy bohaterów opisanych
na papierze, a co innego przeżywać to naprawdę.
Nie sam fakt istnienia krwiopijców był najgorszy. Ness, wychowana nie tylko wśród ludzi, ale i
wilkołaków, była tolerancyjna wobec innych istot. Najstraszniejsze było jednak to, że w lesie, w ich
lesie roznosił się świeży zapach wampira. Pierwszy raz od urodzenia Renee, a co za tym idzie,
pierwszy raz w jej życiu.
Wczoraj, podczas gdy Nessie i Anne pogrążone były w rozmowie, mocno spóźniony Quil wpadł na
plażę i ogłosił straszną nowinę.
Inni się nie bali. Byli zaniepokojeni, zdezorientowani, a nawet podekscytowani, ale się nie bali. Za
to ona była przerażona. Jej świat może nie był idealny, ale ciągle był jej, ze wszystkimi jego wadami
i zaletami. Nigdy nie stawała przed dużymi problemami. Teraz, gdy pojawił się przeciwnik,
nadludzko silny i groźny przeciwnik, mogło się to zmienić. Jej umysł nie dopuszczał do siebie
logicznych argumentów, takich jak sfora wilkołaków, która była o wiele silniejsza od jednego,
pojedynczego wampira.
Poza tym, nie byli wcale tacy pewni, że to będzie jeden wampir. Może stado? Czy tak określa się
grupkę pijawek? No i nie znali jego intencji. Mógł osiedlić się tu na stałe, by wybić całą okolicę,
mógł chcieć posilić się i odejść, a może po prostu tędy tylko przechodził, nieświadom tego, jakie
wywołał poruszenie?
Było jeszcze coś.
Isabella Swan nie była tylko jej matką. Była najlepszą przyjaciółką. Nie miały przed sobą żadnych

background image

sekretów, zwierzały się sobie z wielu rzeczy... No, nie do końca. Dokładniej, to nie miały przed sobą
żadnych sekretów od momentu jej narodzin. Przeszłość Isabelli Swan najwyraźniej była zbyt
bolesna, by do niej wracać. Dziewczyna nie nalegała. Wystarczył przebłysk nieludzkiego cierpienia,
który wstępował na twarz Belli za każdym razem, gdy napadały ją wspomnienia, by natychmiast
minęła jej ciekawość.
Natomiast instrukcje Jacoba nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Nic nie mów matce. Nic nie
mów matce... trudno było się do tego dostosować. Skoro nie mogła powiedzieć nic matce, to komu
miała zwierzyć się ze swoich uczuć? Przyznać, że czuje nieuzasadniony lęk? Że nienawidzi tych
przerażających istot, maszyn do zabijania? Komu mogła wszystko opowiedzieć? Tak, żeby ten ktoś
zrozumiał, żeby przytulił, głaskał po głowie i powtarzał kojącym głosem, który towarzyszył w
trudnych chwilach od samych jej narodzin: „Wszystko będzie dobrze”...
Jeszcze bardziej się skuliła.
Wszystko będzie dobrze...

Obserwując Jake'a nie mogła się nadziwić temu, z jakim entuzjazmem podchodził do całej tej
sprawy. W ostatnim tygodniu był z każdym dniem coraz bardziej zawiedziony, każdą wiadomość o
tym, że tajemniczy krwiopijca raczej już się nie pojawi, kwitował ponurą miną, co stanowiło
dokładne przeciwieństwo tego, co odczuwała dziewczyna.
A dziś odnaleziono nowe ślady.
Renesmee siedziała na kuchennym blatem z dłońmi pod udami i przyglądała się czarnowłosemu
chłopakowi, gdy ten był w trakcie opróżniania lodówki.
- Może zrobić ci coś do jedzenia? - zaproponowała, zastanawiając się, jak zrobić potrawę, która
choćby częściowo zaspokoiłaby jego apetyt. Coś jednak należało przygotować, bo jak się go
zostawiało samemu sobie przy lodówce, to konieczne były potem zakupy. Duże.
- Nie musisz. Poczekam na Bellę.- Nie dziwiła mu się. Zdolności kulinarnych to bynajmniej nie
odziedziczyła po matce. Prędzej po dziadku, którego znała wyłącznie z opowieści mamy i Jacoba.
- Jak chcesz.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w ciszy, którą zakłócało jedynie mlaskanie i chrupanie, czyli innymi
słowy odgłosy konsumowania wydawane przez Jake'a.
- Jacob... - zaczęła w końcu dziewczyna.
- Hm?
- Proszę cię, powiedz mi coś.
Black spojrzał na nią i po poważnej minie poznał, że ma na myśli coś ważnego. Z lekkim żalem
zamknął sprzęt kuchenny i stanął przed nią, opierając dłonie o blat.
- Co mam ci powiedzieć?
- Nienawidzisz pijawek... - zaczęła, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. - Nienawidzisz wampirów...
Więc dlaczego tak bardzo się cieszysz ze znalezienia tych nowych śladów?
- To proste - odpowiedział, patrząc w jej czekoladowe oczy. - Mało jest pozytywnych aspektów bycia
wilkołakiem... Znaczy, w większości przypadków. Chodzi o to, że nie mamy, kiedy się wykazać -
dodał. - Za to polowanie na krwiopijcę... - Uśmiechnął się łobuzersko. - Uwierz mi na słowo, trudno
o lepszą rozrywkę.
- Zabiłeś już jakiegoś?
- Paru - odparł zdawkowym tonem.
- Jeśli znajdziecie tego wampira... Będziesz walczył? - Mimo jej starań zachowania twardej postawy,
głos zadrgał jej leciutko.
- Mała, jestem przywódcą sfory - powiedział pieszczotliwym tonem. - Oczywiście, że będę.
Jęknęła cicho. Ten wyczuł przyczynę jej przygnębienia i przytulił ją mocno. Ness, będąc w jego
przyjemnie ciepłych ramionach, ni stąd, ni zowąd poczuła takie silne poczucie bezpieczeństwa...
Poczucie, że to jest właśnie jej miejsce na ziemi. Natychmiast odgoniła od siebie tę myśl, ale nadal
było jej bardziej niż przyjemnie.
O wiele bardziej.
- Hej, nie bój się - wyszeptał w jej włosy, gdy pochylił głowę, by złożyć na jej czole czuły pocałunek. -
Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić... Przy mnie jesteś bezpieczna.
- Nie o siebie się boję.
- No, to akurat odziedziczyłaś po swojej matce - zaśmiał się, nie dając po sobie poznać, jak bardzo
ucieszył się na to ciche wyznanie. Bała się o niego!
- Co po mnie odziedziczyła?

background image

Obydwoje odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził głos. Isabella opierała się o framugę z
nieco dziwną, tajemniczą miną.
- Dużo rzeczy - odpowiedział niepewnie chłopak, błagając w duchu wszystkie świętości o to, by
usłyszała tylko ten tekst z dziedziczeniem. Byłby problem z wytłumaczeniem reszty jego
wypowiedzi. Nagle zmroziła go pewna myśl: a co, jeśli słyszała całą rozmowę?
- A o której konkretnie mówisz?
- O jej zdolności do pakowania się w kłopoty - skłamał.
- Aha.
Nie powiedziała nic więcej, ale ciągle miała ten nieodgadniony wyraz twarzy. Wolnym krokiem
podeszła do lodówki.
- Głodni. - Bardziej stwierdziła, niż spytała.
- Jak wilki - odpowiedział w imieniu swoim i Renee, Jake.
- Czyli, innymi słowy, jak Jacob. - westchnęła. - Kochanie, pomożesz?
- Co będziemy robić? - spytała, odpychając Jacoba i zeskakując z blatu. Stanęła koło matki i
otworzyła lodówkę, spoglądając na jej zawartość, która znacznie uszczuplała po ostatnim ataku
Jake'a.
- Z tego to akurat nic nie zrobimy - zawyrokowała ponuro po minucie. - To twoja wina, Ness.
Przecież podstawowa zasada tego domu głosi, żeby nie wpuszczać Jacoba Blacka do kuchni.
- A akurat ja bym go mogła powstrzymać - zakpiła, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że
gdyby poprosiła, to Jacob umarłby z głodu, przebywając w miejscu pełnym smakołyków gotowych
do skonsumowania.
- W każdym razie musicie jechać na zakupy.
- To okropne. - Usiłowała wyglądać i brzmieć na zdruzgotaną, ale na twarz wpłynął jej wielki
uśmiech, który zauważyłby nawet niewidomy. Zresztą każdy, kto znał Renesmee, wiedział, że dla
niej mało co jest takie ekscytujące, jak zakupy. Nawet w supermarkecie.
- Renee, jak nie chcesz, to mogę sam pojechać - zaoferował Jacob.
- Poświęcę się - odparła szybko, stając na palcach, by wyjąć z górnej półki długopis i kartkę. -
Dyktuj, co kupić.

Bella zaklęła w duchu i pochyliła się, żeby rozmasować bolący palec u nogi. Zawsze była niezdarą.
Chociaż ta jedna cecha się nie zmieniła mimo upływu lat. W domu było tak cicho, tak nieswojo. Nie
miała co robić. Zwykle trudno było znaleźć wolną chwilę na cokolwiek, ale gdy zostawała sama,
żadne zajęcie nie przykuwało jej uwagi na dłużej niż piętnaście minut. Nie mogła nawet nic
ugotować, bo ten przeklęty wilkołak wymiótł wszystkie zapasy żywności.
Nie tylko z tego powodu nie lubiła zostawać sama.
Nie była już tym samym zakochanym podlotkiem sprzed dziesięciu lat. Cierpienie, strata i poczucie
odpowiedzialności przemieniły ją w dojrzałą, silną psychicznie kobietę. W matkę i przyjaciółkę
jedynej osoby, dla której warto było żyć. Jacob, pozostałe wilkołaki, Charlie - oni się oczywiście
liczyli, ale nie tak silnie. To było chyba normalne. W końcu Renesmee była jej córką. Jej jedynym
dzieckiem. Jej jedyną nadzieją. Jedynym powodem istnienia. W to chciała wierzyć.
Lecz gdy była sama, przypominał się jej jeszcze jeden „powód”. Nie były to nieprzyjemne
wspomnienia, wręcz przeciwnie, lecz to było jeszcze gorsze.
Przypominały jej się dawne, słodkie chwile. Tak idealne, mimo wszystkich problemów. A choć tych
problemów było całkiem sporo, z przewagą istotnych nad błahymi, to chętnie zmierzałaby się z nimi
znowu i znowu, bez końca. Bo one były częścią życia z Nim.
A teraz ani problemów, ani Jego już nie było.
Dlatego te wspomnienia bolały.
Jej ręka machinalnie powędrowała do pierścionka z małym, bursztynowym oczkiem, który ozdabiał
jej drugą dłoń. Dla innych była to tylko mało znacząca ozdóbka, z którą Isabella - z bliżej
nieznanych nikomu powodów- nigdy się nie rozstawała.
Powinna była pozbyć się pierścionka. Chociażby zdjąć go i schować wraz z innymi błyskotkami. Ale
nie mogła. Jakaś niewidoczna siła jej na to nie pozwalała.
Przesunęła opuszkami palców po nierówności i westchnęła. Wiedziała doskonale, co było na nim
wygrawerowane. Trzy proste słowa. Banalne wręcz. Trzy najważniejsze słowa w jej życiu.
Na zawsze razem.
Tak było w istocie. Choć nie widziała Go od tak długiego czasu, to w jej sercu już zawsze będzie

background image

zajmował honorowe miejsce. Kochała Go, tęskniła za Nim każda komórka jej ciała i nie mogła o
Nim myśleć bez bolesnych podrygów serca, ale pogodziła się już z Jego nieobecnością.
Przypomniała jej się pewna scenka.
Renesmee miała wtedy trzy latka. Razem z Jacobem oglądali w telewizji jakąś bajkę, nazywała się
chyba „Mój brat niedźwiedź”. Pewne kwestie bardzo wryły jej się w pamięć.

- Moja mama jest gdzieś tam na górze.
- Moja tak samo. Też... tęsknisz za swoją?
- Tęsknię. Wiesz... Nie musisz czekać na światła, by się z nią spotkać. Ona zawsze jest z tobą. O,
tutaj. - Nita wskazała na serce niedźwiadka. - Ci, których raz pokochaliśmy, zostają już z nami.
Na zawsze.

- Słuchaj, ty dałeś Nicie ten amulet, bo ją kochałeś?
- To było bardzo dawno temu.
- Ona wciąż z tobą jest. O, tutaj.

Później Nessie spojrzała na nią z powagą w swoich czekoladowych oczach i spytała bez zająknięcia:
- Czy ty, mamusiu, też kogoś tak mocno kochałaś? - Bella pokiwała smutno głową, powstrzymując
cisnące się do oczu łzy. - Czy ten ktoś ciągle jest z tobą?
- Tak, skarbie - odpowiedziała, tuląc ją do siebie.
- Zawsze będzie?
- Zawsze.

Nie skłamała. Ten Ktoś już nigdy nie opuści jej serca. Zawsze z nią będzie.
Zorientowała się, że siedzi na podłodze, opierając się o ścianę. Nie pamiętała momentu, kiedy
zmieniła pozycję, pewnie dlatego, że zbyt zatraciła się we własnych rozmyślaniach.
Bezwiednie podniosła dłoń do ust i przycisnęła do nich pierścionek. Trwała tak chwilę - może to
była minuta, może godzina.
- Na zawsze razem.
Zamarła całkowicie. Na moment przestała nawet oddychać.
Kiedyś, w poprzednim życiu, był taki moment bez Niego. Czasami miała bardzo realistyczne omamy
- gdy robiła coś głupiego, na przykład szalała z motorami, wydawało jej się, że On stoi obok i gani ją
za szczeniackie zachowanie. Nie widziała go - to był tylko Jego Głos. Ale był bardzo realistyczny.
Teraz nawiedził ją znowu.
Nie czuła strachu, nie czuła bólu. Tylko bezgraniczne szczęście z domieszką zaskoczenia. Po
dekadzie zapomniała, jak cudowną melodią był dla ucha ten specyficzny baryton.
Uśmiechnęła się lekko do siebie i wyszeptała:
- O nic więcej nie proszę.

background image

Rozdział 3

Tajemniczy nieznajomy

U

wielbiam lato - westchnęła Renesmee, rozciągając się na masce samochodu, którą wybrała sobie

na leżak do opalania.
- Ty uwielbiasz każdą porę roku, kochanie- przypomniała jej matka.
- Czy to coś złego?
- Nie. Na tym chyba polega twój urok. - Zaśmiała się.
- Na tym, że uwielbiam każdą porę roku?
- Nie. Ty jesteś optymistką, która potrafi dostrzec piękno świata - odpowiedziała jej Bella,
rozkoszując się promieniami słonecznymi, które - jak na tą część stanu - były zjawiskiem
niezwykłym niczym zorza polarna. Tym bardziej, że na niebie nie było prawie żadnej chmury, a
temperatura dochodziła do trzydziestu stopni Celsjusza. - Ależ dzisiaj pięknie... Gorąco...
- Możecie się zamknąć? - Spod pojazdu dobiegł ich głos Jacoba. - Myślicie, że łatwo mi pracować,
podczas gdy wy się zachwycacie pogodą?
- Zazdrośnik! - krzyknęła Renee.
- Zamienimy się? - chytrze zaproponował Black.
- Jeśli chcesz, żebym rozpierniczyła twojemu klientowi samochód...
- Więcej wiary w swoje możliwości.
- … tak jak wtedy, kiedy rozwaliłam motocykl mamy? - Dokończyła i rozbrajająco się uśmiechnęła.
- Ona rozwaliła ci kiedyś motocykl? - Sylwetka chłopaka wynurzyła się spod auta, a on sam
spoglądał na Isabellę z dwoma pytajnikami zamiast oczu.
- Jakiś rok temu. - Machnęła ręką lekceważąco. - Rozwalić to pół biedy, gorzej, że postanowiła go
naprawić.
Jake patrzył na nią jeszcze chwilę, nie wiedząc, jak zareagować na wieść, że jego dzieło uległo
zniszczeniu, po czym z mruknięciem O mój Boże wsunął się z powrotem na poprzednią pozycję.
Nessie przesunęła okulary na czubek głowy, by móc bez przeszkód podziwiać okolice. Black Car
leżał przy plaży w La Push, bliżej lasu niż morza. Mimo pięknej pogody nikogo oprócz nich tam nie
było - ludzie zbierali się jakieś dwa kilometry dalej, gdzie było więcej piasku niż kamieni. Była
trzecia dwadzieścia osiem, a słońce wisiało dość wysoko na niebie.
- Idę popływać- postanowiła nagle dziewczyna.
- Woda może być zimna - ostrzegła Bella.
- To nic.
Zsunęła się zręcznie z czarnego Mercedesa i zdjęła T-shirt, gratulując sobie w duchu pomysłu, by
włożyć bikini zamiast bielizny. Myślała wtedy co prawda o opalaniu, ale rano było trochę zimniej i
nie marzyła nawet o tym, żeby ociepliło się na tyle, żeby pływać.
Rzuciła się pędem w stronę oceanu. Zwolniła dopiero wtedy, gdy pod stopami, zamiast rozgrzanego
piasku, poczuła morską wodę. Mama się nie myliła - była zimna - ale jej to nie przeszkadzało.
Małymi kroczkami oswajała się z żywiołem. Gdy była już zanurzona na tyle, że końce jej włosów
muskały taflę morza, zorientowała się, że nadal ma na sobie okulary. Ważyła je przez chwilę w
dłoniach, zastanawiając się, co z nimi zrobić, a dokładniej, czy są warte wracania na plażę. W końcu
w spontanicznym odruchu rzuciła je w stronę lądu i mile zaskoczona obserwowała, jak spadają
jakieś trzy metry od zasięgu fal. Nie myśląc już o niczym, zanurkowała.

Jakąś godzinę później pod warsztat podjechał radiowóz. W pierwszym, głupim odruchu Renesmee
pomyślała o tym, cóż to Jake mógł narozrabiać, ale po chwili z samochodu policyjnego wysiadł
wysoki mężczyzna o brązowych, kręconych, nieco już przerzedzonych włosach i czekoladowych
tęczówkach. Takich samych, jakie Nessie odziedziczyła po matce. Mimo że nigdy wcześniej go nie
poznała, to Bella miała jego fotografię.
Charles Swan. Dziadek.
Obserwowała, jak wita się z matką. On, pomimo, że wszelkimi siłami starał się to ukryć, bardzo się

background image

wzruszył, a jego oczy zaczęły łzawić. Ostatni raz widzieli się jakieś pięć, sześć lat temu. Natomiast
Isabella, choć nie było najmniejszych wątpliwości, że stęskniła się za ojcem, nie płakała. W ciągu
całego swojego dziesięcioletniego życia Renee nigdy nie widziała u matki ani jednej łzy. Była na tyle
taktowna, by jej o to nie pytać, ale Jake kiedyś wyjaśnił jej, że Bella tyle w życiu przeszła, że teraz
mało co może ją doprowadzić do łez. Choć wilkołak milczał jak zaklęty, gdy zaintrygowana zaczęła
wypytywać o te przejścia, coś w jego oczach mówiło, że jeśli go odpowiednio przyciśnie, to
wyśpiewa wszystko jak skowronek. Było to nielojalne wobec Swan, ale Ness starała się tłumaczyć
sobie, że dzięki temu lepiej ją zrozumie. Nie, żeby teraz nie rozumiała. Po prostu chciała rozumieć...
lepiej.
Albo więcej wiedzieć, na jedno wychodzi.
Wyszła z wody, wyżymając włosy i skierowała się w stronę warsztatu, zgarniając przy okazji
okulary, o które nieomal się przewróciła.
- Jak ci minął lot?
- Znośnie. - Bella wzruszyła ramionami. - To były tylko trzy godziny. Więcej czasu chyba spędziłam
na lotniskach niż w samolocie.
Nessa zaśmiała się w duchu. Matka była urodzonym kłamcą. Jacob często powtarzał, że przed jej
narodzinami nie potrafiła przekonywająco skłamać na temat pogody, a co dopiero o wydarzeniach
czy odczuciach, ale nie potrafiła sobie tego wyobrazić. W każdym razie byłoby krucho, gdyby teraz
nie potrafiła poopowiadać o „nowym, ekscytującym życiu w Nowym Jorku”.
- To moja przyjaciółka, Vanessa Amerazzi - powiedziała kobieta, gdy Renee stanęła koło niej. - A to
mój tata, Charlie.
- Hej - dziewczyna wyciągnęła do niego rękę. - Sporo o tobie słyszałam - dodała uprzejmie.
- Chciałbym powiedzieć to samo. Jesteś Włoszką?
- W połowie. Moja mama pochodziła z Włoch, ale rozeszli się z ojcem jeszcze zanim dowiedziała się
o ciąży, dlatego mam włoskie nazwisko - wyjaśniła wedle wersji, którą dopracowywali we trójkę
całymi tygodniami. Dziwnie się czuła, mówiąc o wyimaginowanej matce-Włoszce. Z drugiej strony,
mama miała na imię Bella, a to sporo ułatwiało.
Atmosfera była trochę niemrawa. Jacob został w warsztacie, podczas gdy Nessa razem z mamą i
dziadkiem wsiedli do radiowozu. Wybitnie durne uczucie. Jakbym była jakimś złodziejem, czy coś.
Nikt się wiele nie odzywał, co było naturalne dla dwójki z przodu, ale nowe dla Renesmee, której
usta zazwyczaj się nie zamykały.
Dziwnie się czuła. Przygotowywały się do tego „przedstawienia” już prawie miesiąc, ale dopiero
teraz zaczęła logicznie myśleć nad jego sensem. Czemu po prostu nie powiedzieli prawdy? O tym, że
Ness jest córką Belli? O tym, że razem z Jacobem mieszkają w tym wielkim, białym domu w lesie?
Nie była głupia, odpowiedź znała aż za dobrze, mimo że nigdy nikt nie poruszał przy niej tego
tematu. Była... trudno to określić... inna. Zjawiskowo piękna, wybitnie inteligentna, błyszcząca w
intensywnym słońcu. To jednak było nic. Na przykład jej dar był już poważniejszy, ale też nie
stanowił problemu. Najwyżej nic by dziadkowi nie pokazywała.
Ale rosła za szybko. Mimo że miała niespełna dziesięć lat, to wyglądała na osiemnaście, góra
dwadzieścia. To nie był fakt, który łatwo zataić. Nie mogły udawać, że od ich ostatniej wizyty
minęło dwa razy więcej czasu, niż w rzeczywistości. A on chyba nie chciałby wiedzieć, że jego córka
urodziła mutanta.
Zadrżała, choć nie było jej zimno i objęła się ramionami. Czy tym właśnie była? Mutantem?
Wyjrzała za okno. Wjechali już do miasteczka i Renee nagle zdała sobie sprawę, że jest strasznie
tłoczno. Nigdy nie przebywała wśród ludzi, jedyny wyjątek stanowiła sfora, ich wpojenia i
starszyzna, ewentualnie supermarket w La Push.
Poczuła, że długo tak nie wytrzyma i włożyła całą swoją energię w to, by nie otworzyć drzwi i nie
wyskoczyć. Nic by jej się nie stało, bo była na tyle zwinna, że wylądowałaby bezpiecznie, ale to
chyba by tylko pogorszyło sprawę. Normalni ludzie nie wyskakiwali z aut, nie odnosząc przy tym
żadnych obrażeń. Ludzie nie wyskakiwali z aut bez żadnych obrażeń.
Czy ona była człowiekiem?
Wyglądała jak człowiek. No prawie, ale jednak można by ją wziąć za człowieka. Jadła jak człowiek.
Spała jak człowiek.
Ale ludzie nie błyszczą. Ludzie nie potrafią pokazywać swoich wspomnień innym. Ludzie nie rosną
dwa razy szybciej niż to przewidziała norma. Ludzie nie są na tyle inteligentni, by w wieku dwóch
lat czytać poważne powieści.
I te wszystkie szczegóły... Na przykład to, że ilekroć rozmawiała z Anne Uley, to ta strasznie uroczo
sepleniła. Nessie zawsze, odkąd nauczyła się wypowiadać, wypowiadała się... no cóż, idealnie.

background image

I szybko biegała. Szybciej niż Isabella i Jake- człowiek. Wolniej niż Jake- wilk.
- Coś się tak zamyśliła?
Matka spojrzała na nią pytająco. Ness rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że już zatrzymali się pod
małym, ale ładnym jednorodzinnym domkiem. Ach, więc to tu Bella spędziła te parę chwil z okresu
pomiędzy Phoenix, a obecnym domem.
- Tak sobie - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że jej głos brzmi jakoś tak ciszej niż zazwyczaj.
- Wychodzimy.
Była w tak ponurym nastroju, że działała jak robot. Automatycznie, nie myśląc o tym, co robi,
wypakowała swoje torby z bagażnika i wniosła je bez wysiłku do budynku. Dla kogoś innego byłyby
one pewnie ciężkie. No proszę, jeszcze jedna „cecha inności”.
Isabella i Charlie zaczęli w końcu rozmawiać. Głównie to on mówił, opisując jej rzeczy, które się
zmieniły od jej ostatniej wizyty. Nie zdawał sobie naturalnie sprawy, że robi to niepotrzebnie.
Renee wymknęła się stamtąd pod pretekstem pozwiedzania okolicy. Wiedziała, że jej obecność jest
dla niego dosyć pesząca.
Na początku skierowała się do miasta, ale szybko zawróciła, stwierdziwszy, że potrzebuje
samotności. Rozważała plażę, ale towarzystwo Jacoba też było jej wybitnie nie na rękę. Pozostała
polana.
Lubiła tam przebywać. To było takie miejsce tylko dla niej, coś na kształt sanktuarium. Znalazła je
pewnego jesiennego dnia podczas wycieczki do lasu, na które się wybierała, gdy chciała, tak jak
teraz, odciąć się od świata. Czuła się tam wyjątkowo dobrze. Polanka, w przeciwieństwie do
dosłownie wszystkiego, wciąż pozostawała niezmienna - strumyk płynął spokojnie, trawa kołysała
się lekko na wietrze, a ptaki śpiewały tak samo, jak pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy ujrzała to
prawie idealnie symetryczne miejsce.
Było tam jedno drzewo złamane w pół. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie polany leżał konar,
robiąc za ławeczkę. Renee często zastanawiała się, czy to był kiedyś jeden świerk. Proporcje się
zgadzały, ale... Co się w takim razie stało? To niemożliwe, żeby to była wina jakiejś wichury.
Wyglądało to tak, jakby ktoś w przypływie złości oderwał go i cisnął nim przez polankę... Ale
przecież nikt nie miałby na tyle siły, by to zrobić!
Gdy tylko znalazła się w lesie, zaczęła biec. Szybko. Długie włosy latały jej dokoła jej głowy, drzewa
niemalże zlewały się w jedno. Znaczy, zlewałyby się, gdyby nie ten jej idealny wzrok. Tak czy
inaczej, sama nie wiedziała, dlaczego tak pędzi. Miała czas. Miała mnóstwo czasu. Ale odczuwała
potrzebę biegu. Więc biegła. Szybko. Jak najszybciej.
Na polanie znalazła się po upływie trzydziestu siedmiu minut. Od dwudziestu dwóch padało. Tyle,
jeśli chodzi o ładną pogodę.
O dziwo, nawet jej to specjalnie nie przeszkadzało. Czasami lubiła
deszcz. Czasami go nienawidziła. To zależało od jej nastroju. Teraz był jej obojętny.
Dziwnie się czuła. Tak, jakby nie była tu sama.
Absurd.
Pewnie, że była tu sama. No bo kto inny...
Wtedy go zauważyła.
Bardzo blady chłopak oparty o jedno z drzew na skraju okrągłej polanki. Co tam blady. Bardzo
piękny chłopak. Miał niemalże czarne oczy i przydługie ciemne włosy. Przemoczony podkoszulek
przylegał do jego ciała, podkreślając muskulaturę. Była dosyć imponująca. Nie tak, jak Jacoba, no
ale Jacob jest wilkołakiem.
Najbardziej rzucał się w oczy jego wyraz twarzy. Odrętwienie, smutek, rozpacz..? Miał minę
człowieka, który stracił wszystko. I który tęsknił. Prawdopodobnie za dziewczyną, ale to już
podsunęła jej wyobraźnia w pakiecie z romantyczną historią miłosną.
Miał chyba osiemnaście lat. Może więcej, raczej nie mniej.
I najwyraźniej jej nie zauważał.
Z tą myślą zrobiła nieśmiały, niemal bezszelestny krok w jego kierunku. Musiał mieć albo dobry
słuch, albo mocno rozwiniętą intuicję, bo w tej samej chwili spojrzał w jej kierunku. Nie, wróć. Nie
w jej kierunku. Po prostu na nią.
Przez parę chwil milczeli, mierząc się wzrokiem. Nie była to niezręczna cisza. Była to cisza pełna
emocji. Pełna niewypowiedzianych pytań.
- Witaj, nieznajoma - powiedział w końcu. Nessie nie umknęło na uwadze, że miał bardzo
przyjemny głos.
- Witaj, nieznajomy - odparła, czując, że te słowa brzmią dziwnie znajomo. Podeszła do niego i
usiadła przy pobliskim świerku, po czym wypaliła - Skąd jest ten dialog? Z jakiegoś filmu? Tak
jakoś znajomo brzmi.

background image

- „Pan i pani Smith”.
- No tak. Mieszkasz tu? Jakoś cię nie widziałam w okolicy.
Zaskakujące. Przyszła tu, by trochę porozmyślać w samotności, a jednak jego towarzystwo jej nie
przeszkadzało. Znaczy, jak na razie. W końcu przyjemnie jest porozmawiać od czasu do czasu z
kimś, kto nie zna cię od kołyski.
- Kiedyś tu mieszkałem. Teraz... Można powiedzieć, że wpadłem przejazdem.
Spoglądał na nią z ciekawością. Niemal słyszała, jak trybiki w jego mózgu pracują, usiłując dociec,
czemu ten mutant z nim rozmawia.
Skrzywiła się lekko do własnych myśli. Co ona miała z tym mutantem?
- Peszę cię? - spytała z typową dla siebie bezpośredniością. - Wybacz. Po prostu taka jestem, że dużo
gadam. Jakbym nie gadała, to bym chyba padła. Wszyscy mówią, że jak nie mówię, to jestem chyba
chora. Ale... Ajj - jęknęła. Pięknie. Zrażę go od siebie takim zachowaniem prędzej, niż Jake wciąga
zawartość lodówki. -
Wybacz. Ale ja naprawdę dużo gadam, zwłaszcza, gdy się denerwuję.
- Zauważyłem. - Uśmiechnął się lekko. - Spokojnie, nie ma się co denerwować. Całkiem miło jest
posłuchać takiej... Gaduły. Wszyscy przy mnie starają się raczej ograniczać słowa. - Znów się
skrzywił.
- Co to znaczy?
- Że traktują mnie jak emocjonalną kalekę, przy której trzeba uważać... Z tą kaleką może mają rację,
ale litości... Wiesz co? Dziwne. Znam cię od niecałych dwóch minut, a już zaczynam ci się zwierzać.
- Nie przejmuj się, ja tak działam na ludzi - zażartowała. - Mówiłeś coś o emocjonalnym kalectwie?
No to witaj w klubie. - Zaśmiała się trochę gorzko. - Od paru godzin jestem tak kompletnie,
beznadziejnie rozbita... Z resztą, co ja mówię. Ja jestem rozbita od urodzenia. Tylko że dopiero dziś
zdałam sobie z tego sprawę.
- Moje kalectwo ma inne źródło - westchnął ponuro.
- Miłość?
- Rodem z tragicznego, szekspirowskiego poematu.
- Ktoś ginie?
- Teoretycznie nikt. Praktycznie ja.
- Zostawiła cię?
- Tak jakby.
- Dlaczego?
- Dłuższa historia.
- Mam czas.
- Wybacz. Świeże rany. Po prostu...
- Nie tłumacz się - uspokoiła go. - Rozumiem.
- Jak ci na imię? - spytał.
Już miała powiedzieć, że Renesmee. Chciała mu się tak przedstawić. Ale wiedziała, że to by było
zbyt ryzykowne. Być może mieszkał w Forks. Cóż, ona była „nowojorskim gościem rodziny Swan”.
Poza tym, jej imię było tak oryginalne, że zbyt łatwo zapadało w pamięć, więc gdyby się gdzieś
spotkali, nie mogłaby mu wmówić, że źle je zapamiętał. Poza tym, jakoś nie chciało jej się
tłumaczyć, dlaczego miała takie a nie inne.
- Vanessa. A ty?
Zawahał się chwilę, zanim odpowiedział.
- Matt.
- Miło cię poznać - uśmiechnęła się do niego promiennie.
Później, parę lat w przód, Renee zdała sobie sprawę, że właśnie w tamtym momencie rozpoczęła się
ich przyjaźń.

Morze było niespokojne. Fale obijały się parędziesiąt metrów niżej o skały, a siła rozprysku była tak
duża, że krople niemal dotykały nóg dziewczyny. A może dotykały, ale wzięła je za deszcz. Nie,
chyba jednak nie.
Rozmyślała. Wbrew pozorom, nie o sobie jako mutancie. Rozmyślała o Nim. Tajemniczy
Nieznajomy nie był już nieznajomym, jednak wciąż pozostawał tajemniczy. Mimo umiejętności
Renesmee do zachęcania do zwierzeń, nie udało jej się odkryć, z jakim „tragicznym,
szekspirowskim poematem” powiązywał swoją miłość i, przede wszystkim, czego ona dotyczyła.
Dziewczyna go „tak jakby zostawiła”. To jeszcze nie koniec świata. Mogła umrzeć. To by było chyba

background image

gorsze, nieprawdaż? Jeśli tylko zostawiła, to może wróci.
A jeśli... A jeśli jemu właśnie o to chodziło? Że go zostawiła, bo odeszła na inny świat? Wtedy już
raczej nie byłoby szans na szczęśliwe zakończenie.
Czuła się dziwnie w jego towarzystwie. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tak jakby on był od
zawsze w jej życiu. Jako cichy Anioł Stróż, czy ktoś taki. Rozumiał ją. Nie mówiła mu dużo o sobie -
choć, zaskakujące, ale mu ufała - ale jednak spoglądał na nią tak, jakby doskonale wiedział, co miała
na myśli.
Spędzili ze sobą prawie dwie godziny. Poznając się. Opowiadając różne życiowe anegdotki.
Kochał muzykę. Był prymusem. Chodził na Uniwersytet Nowojorski, gdzie Vanessa Amerazzi miała
studiować psychologię. O tym naturalnie nie wspomniała. Skończyłoby się to obietnicą spotkania
na kampusie, a do tego dojść nie mogło. Przyjechał tu na parę dni, pozwiedzać. Kiedyś tu mieszkał.
Ale był... Taki jakiś tajemniczy. Trudno znaleźć inne określenie. Na przykład, gdy spytała o jego
wiek. Zaśmiał się tylko gorzko i spytał, na ile wygląda. Kiedy mu odpowiedziała, popatrzył tylko
smutno w przestrzeń. Nie zaprzeczył. Nie potwierdził.
I najwyraźniej nie lubił poruszania tematu miłości. To dobrze. Renee nie miała o miłości nic do
powiedzenia.
Największym smutkiem napawała ją myśl, że on tu nie mieszkał. Naprawdę go polubiła. Niestety,
nie umówili się na jakiś inny termin. I nie pożegnali się słowami „Na razie” czy „Do widzenia”. Po
prostu rzucił „Żegnaj, nieznajoma” i zniknął za drzewami.
- O czym myślisz?
Uśmiechnęła się lekko, słysząc za plecami głos Jacoba. Sama jego obecność odganiała od niej
wszelkie smutki. Nie wiedziała, dlaczego. Może miało to związek z tym, że był jej bliski niczym brat.
Skrzywiła się lekko. To słowo – brat - spowodowało lekkie, niezrozumiałe ukłucie w okolicy serca.
- O tym, o tamtym - odrzekła. Nie chciała nikomu mówić o Matcie.
- Na przykład? - Usiadł koło niej.
- Na przykład... Jakie to byłoby uczucie, skoczyć - zmyśliła.
- Stąd?
Przytaknęła.
- Spytaj matki.
- Belli? - zdziwiła się.
- Nie, innej. A ile ich masz ? - spytał z ironią.
- Moja matka próbowała popełnić samobójstwo?! Kiedy? Dlaczego?
- Z tego co mówiła, to nie próbowała. Chciała tylko skoczyć dla zabawy. Ale były silne prądy i, no
cóż, nie chcę wyjść na mało skromnego, ale uratowałem ją w ostatnim momencie - wyjaśnił. - A
wiesz, przyszła mi do głowy pewna myśl... Że to dobrze, że skoczyła.
- Dobrze? - szatynka była wstrząśnięta.
- Łańcuch reakcji - powiedział, powiększając mętlik w jej głowie. - Gdyby nie ten skok, to
prawdopodobnie nie byłoby cię na świecie. Nie próbuj zrozumieć - dodał, widząc jej minę. - Po
prostu... Jest pewna historia. Nie mogę ci jej opowiedzieć, nie ja... Poproś Bells. Nie teraz, ale może
za parę lat... Ale uwierz mi, to naprawdę niesamowita historia.
- Miłosna?
- Oj tak... - Jego oczy stały się smutne .- Miłosna jak cholera.
- Jak tragiczny szekspirowski poemat? - zasugerowała, przyswajając sobie powiedzenie nowego
przyjaciela.
- Jak tragiczny szekspirowski poemat - potwierdził, podnosząc się z miejsca i podając jej rękę, by
pomóc jej zrobić to samo. - Chodź. Odwiozę cię do Charliego. Pora spać - dodał żartobliwie.
Trzepnęła go w potylicę. Szturchając się nawzajem udali się w kierunku samochodu.

background image

Rozdział 4

Trzej muszkieterowie

J

ACOBIE BLACK!

- Coś ty nawywijał? - roześmiała się Renesmee, słysząc donośny, groźny głos matki. Podejrzewała,
że dochodził on z kuchni. Niemal wszystkie wyzwiska na Jake'a dochodziły z kuchni. A konkretniej
sprzed lodówki. Pustej.
- A jak myślisz? - burknął. - Schowasz mnie gdzieś?
- Było tyle żreć? - spytała z politowaniem. - I tak cię znajdzie. Możesz co najwyżej wyskoczyć przez
okno.
- Może tak zrobię. Powiedz jej, że mnie nie ma.
- Jacoba nie ma! - krzyknęła dziewczyna dla świętego spokoju.
- Możesz go kryć. To twoje lody tajemniczo zniknęły z zamrażalnika, nie moje. Chociaż nie,
właściwie, to moje też.
To zmieniało postać rzeczy.
- Kapuś! - wrzasnął do brunetki, czując na sobie mordercze spojrzenie jej jedynego dziecka.
Podejrzewał, czym skończy się jego obżarstwo. I bynajmniej nie bolącym brzuchem.

- Nienawidzę jeździć z tobą na zakupy- przypomniał jej łaskawie po raz dziesiąty tego wieczoru. Już
od godziny stali przy jednej półce, usiłując zdecydować, co kupić.
- Wiem.
- Przypuszczam, że nie ma ani jednej osoby na tej zakichanej planecie, która dobrowolnie poszłaby
z tobą do sklepu - dodał.
- Wiem.
- Naprawdę nie wiem, po kim ty to odziedziczyłaś. To jest śmieszne. Jak można...
Po chwili zorientował się, że przemawia do jakiegoś sosu sojowego, a sama zainteresowana jest parę
metrów dalej, porównując dwa bliżej niezidentyfikowane produkty spożywcze.
- Słyszałeś, że mają powiększyć supermarket? - rzuciła, gdy podszedł do niej, taszcząc mocno
przeładowany wózek.
- Kłamiesz - powiedział.
- Nie. Patrz - wskazała ręką na ulotkę powieszoną na pobliskiej ścianie.
- Nie - wyszeptał, blednąc zjawiskowo. - Nie zrobią mi tego. To by było... To by była jakaś
dodatkowa godzina zakupów.
- Wiem - wyszczerzyła się radośnie. Dla niej dodatkowa godzina zakupów brzmiała całkiem
obiecująco.
- Nie napalaj się tak. Jestem pewien, że każdy mężczyzna będzie przeciwny rozbudowaniu sklepu.
- Tak? - zdziwiła się. - To dobrze, że dyrektorem jest kobieta.
- Może w ogóle nie będę mógł chodzić z tobą na zakupy. - Jego twarz pojaśniała pod wpływem
nadziei .- Bo ciebie już za dużo ludzi rozpoznaje i...
Przerwał, zauważając reakcję dziewczyny. Ta nagle zesztywniała i wypuściła z rąk słoiczek, który nie
uległ rozbiciu tylko dzięki świetnemu refleksowi Blacka. No jasne - pomyślała gorzko. - Przecież
mnie trzeba ukrywać tak, jakbym była jakimś pieprzonym uciekinierem z więzienia.
Odłożyła
drugi słoik na półkę, złapała na wózek i skierowała się w kierunku wyjścia. Nagle straciła całą
ochotę na zakupy. Jake stał jeszcze przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, po czym ruszył za
nią.
- Hej, Ness! - zawołał, zrównując się z nią. Zaskoczył go wyraz jej twarzy. Spodziewał się
determinacji czy nawet bólu, gdyby ją przez przypadek uraził, ale zobaczył tylko odrazę. Nie
wiedział, że skierowana była ona w kierunku jej samej. - Obraziłem cię czymś? Przepraszam,
naprawdę nie...
- Nie - przerwała mu ostro.- Nie obraziłeś.
- No więc co się stało? Czy...
- Lody się roztopią - po raz kolejny weszła mu w słowo. - Musimy iść już do domu.

background image

- Lody się roztopią? - powtórzył z głupią miną. Chciał dodać coś jeszcze, ale ugryzł się w język.
Renesmee rzadko miewała tak zły humor i zaczął się zastanawiać nad jego przyczyną. Analizował
dokładnie swoje wypowiedzi, ale nic szczególnego w nich nie znalazł. Czyżby chodziło o ten wykręt
od robienia z nią zakupów? Nonsens. Przecież bez przerwy się o to sprzeczali i nigdy jej to nie
denerwowało. W końcu poddał się z myślą Kto zrozumie kobiety?
Siedziała przygaszona na przednim siedzeniu rabbita. Czarnowłosy dyskretnie się jej przyglądał.
Wyglądała jak zwykle prześlicznie. Bardzo przypominała ojca, którego Black serdecznie nienawidził
od zawsze, ale to mu nie przeszkadzało. Ciemnorude włosy opadały jej miękko na ramiona,
wspaniale kontrastując z alabastrową cerą. Długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Kocie oczy miały
kolor mlecznej czekolady. Jak nie zakochać się od pierwszego wejrzenia w kimś, kto tak wygląda?
Była marzycielką, jak Isabella. Strasznie roztrzepaną marzycielką, a jednocześnie duszą
towarzystwa. Miała na drugie imię Alice, bo - jeśli wierzyć Belli - to właśnie po ciotce miała takie, a
nie inne usposobienie. Mimo, że nie były nawet ze sobą spokrewnione.
Była też optymistką i wyjątkowo do twarzy jej było z uśmiechem. W dni takie jak ten, gdy się
trapiła, wyglądała nieswojo. A ostatnio dosyć często była smutna i jakby zamknięta w sobie.
Po paru minutach dojechali do celu. Gdy się tylko zatrzymali, dziewczyna sceptycznie się rozejrzała.
- Nie jesteśmy w domu - zauważyła.
- Nie. Uznałem, że dobrze ci zrobi trochę czasu nad morzem. Oszaleć można od tego lasu, a ostatnio
siedzieliśmy na klifie jeszcze jak Bella odwiedzała Charliego, jakieś trzy tygodnie temu.
- Ty tu siedzisz całymi dniami - westchnęła ponuro. - Nie mam ochoty na siedzenie na klifie. Proszę,
zawieź mnie do domu.
Dużo wysiłku kosztowało go nieprzystosowanie się do jej prośby. Zgasił silnik, ustawił radi0 na
pełen dźwięk i wyciągnął ją z samochodu. Lekko się opierała, ale robiła to bez przekonania,
wiedząc, że jest na przegranej pozycji. Grała jakaś stara piosenka, której Renee nie znała. Spojrzała
w niebo. Jeszcze nie padało, ale było na tyle ponuro, by stwierdzić, że za chwilę zacznie.
- Po co tu jesteśmy? - spytała.
- Żeby cię rozchmurzyć - odparł szczerze. Ku jego zdziwieniu, uśmiechnęła się lekko do niego. Nie
spodziewał się efektów tak szybko. Tymczasem ona nie mogła się powstrzymać. To był cały Jacob -
chodzące ciepło, Słońce, które rozproszy wszystkie chmury. Zawsze tak na nią działał. Jej serce,
mimo że normalnie biło bardzo szybko, teraz dodatkowo przyspieszyło. A wszystko dlatego, że on
się do niej uśmiechał. Tym zarezerwowanym tylko dla niej. I jeszcze prowadził ją za rękę w stronę
krawędzi, gdzie zawsze siadali i godzinami dyskutowali na przeróżne tematy, albo po prostu
rozmyślali. Nie tak, jak brat prowadzi za rączkę młodszą siostrzyczkę, by się nie przewróciła, ale
tak, jakby chciał jej coś pokazać coś niezwykłego. Przytuliła się do niego mocno, zaskakując tym i
jego i siebie. Chciała pozbyć się wszystkich kłopotów, a te jakimś cudem znikały w jego mocnych
ramionach, więc dlaczego miała z tego nie korzystać?
Tylko że gdy tak stali, patrząc na siebie, zniknęły nie tylko kłopoty. Zniknął stary przebój Michaela
Jacksona, zniknęły pierwsze krople deszczu, zniknął szum fal. Zniknął cały świat. Byli tylko oni.
Były tylko jego prawie czarne oczy. Wtedy po raz pierwszy w życiu nie patrzyła na niego jako na
jedną trzecią ich tria, ani jak na brata, ani nawet jak na przyjaciela. Teraz był mężczyzną. Jej
mężczyzną.
I kto wie, jak skończyłaby się ta scena, gdyby nie Seth, który przybiegł do nich w swojej wilczej
postaci. Zauważywszy ich w takiej pozie, zamarł na chwilę speszony, ale najwyraźniej uznał, że
sprawa jest zbyt poważna, żeby z nią czekać i zawył krótko, prosząc Jacoba o rozmowę.
Odskoczyła od niego zmieszana i mamrocąc pod nosem, że sama pojedzie do domu, żeby mógł zająć
się Clearwaterem, wskoczyła na siedzenie kierowcy i odjechała z piskiem opon. Przeklinała w duchu
samą siebie. Teraz obrzydzenie wróciło ze zdwojoną, a może i większą siłą. Co ona właściwie
wyprawiała?! Jak mogła chociażby pomyśleć o pocałowaniu Jake'a? Przecież to nie miało być tak!
Nie miała prawa czuć się tak, jak się czuła. W końcu zawsze byli we trójkę! Ona, mama i on, niczym
trzej muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, a nie dwoje razem, a trzeci niech
spada! Zawsze tak było... Więc dlaczego, cholera jasna, dlaczego teraz jest inaczej? Jak była
mniejsza, Jacob bez przerwy ją tulił. Zawsze było jej ciepło i bezpiecznie. Ale jej serce biło sobie
spokojnie, a usta nie wyrywały się do całowania. I oczywiście cały świat był na swoim miejscu, a ona
była go świadoma. Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Była już w garażu, ale nie wysiadała. Bezwiednie przywaliła głową o kierownicę, włączając klakson.
Długi, piskliwy i zagłuszający muzykę dźwięk otrzeźwił ją na tyle, by przybrała w miarę normalny
wyraz twarzy i wyłączyła radio. Do pomieszczenia weszła Isabella, by pomóc jej w
przetransportowaniu zakupów. Ona też nie wyglądała na zadowoloną z życia.

background image

- Hej... - szepnęła, siadając obok Ness. - Co jest?
- Czemu ty zawsze podejrzewasz, że coś mi jest? - warknęła nieprzyjaźnie. Ledwo te słowa opuściły
jej usta, już ich żałowała. Nigdy nie zwracała się tym tonem do matki. Co więcej, jej wypowiedź była
niczym nie uzasadniona - Bella znała, rozumiała ją na tyle, że bezbłędnie odczytywała jej nastrój i
zawsze była pomocna. Pomocna, nie nadopiekuńcza. Taki rodzic to skarb. Ale teraz Renee nie
mogła jej się zwierzyć i to ją bolało. Nikomu nie mogła się zwierzyć, a to już ją irytowało. No bo
komu? Ufała tylko dwóm osobom. I tak się składa, że tak sytuacja dotyczyła właśnie tej dwójki. -
Nic nie wiesz... Potrafisz tylko robić współczującą minę i udawać, że masz wszystko pod kontrolą!
Nie patrząc na kobietę wyskoczyła z auta i pognała w kierunku wyjścia. Kątem oka wychwyciła ból
na jej twarzy, ale Renee to nie obchodziło. Chciała, by wszyscy poczuli się dokładnie tak, jak ona
teraz. Irracjonalna, głupia zachcianka, która dotarła do niej dopiero, gdy była już prawie na
polance, parenaście minut później. Nagle opuściły ją wszystkie siły, chęć do walki z całym głupim
światem. Zachwiała się lekko, po czym opadła na kolana na ściółkę. Czuła coś mokrego na twarzy.
Dotykając policzków zorientowała się, że są to łzy. Płakała, nawet o tym nie wiedząc. Zaczęło do niej
docierać, co zrobiła. Przypomniało jej się cierpienie widoczne na twarzy Belli i satysfakcja, jaką
wtedy odczuła. Tak, satysfakcja... Satysfakcja z bólu najbliższej osoby. Skuliła się i zaszlochała
rozpaczliwie. We własnym mniemaniu właśnie awansowała na potwora. Co się ze mną dzieje?
Po jakiejś godzinie już nie szlochała ani nie łzawiła. Po prostu leżała z odrętwiałym wyrazem twarzy
z policzkiem przy ziemi, wpatrując się w jeden, nieokreślony punkt, napawając się nienawiścią do
samej siebie. Z początku dłoń, która ni stąd, ni zowąd pojawiła się w zasięgu jej wzroku, wzięła za
halucynację, więc się nią nie zainteresowała, jednak gdy po parokrotnym mrugnięciu ta nie znikała,
przeleciała wzrokiem po ładnie zarysowanym, bladym przedramieniu, później po ramieniu, by
zatrzymać się na twarzy osobnika, który się nad nią pochylał.
- Wypad - wychrypiała.
- Liczyłem na nieco cieplejszą reakcję. - Uśmiechnął się lekko, nie cofając ręki.
- No to się przeliczyłeś. Wypad.
- Nie jesteś właścicielką tego lasu. Nie możesz mnie stąd wyrzucić - ciągle był rozbawiony.
- Ale to robię. Wypad - powtórzyła. Matt jedynie pokręcił głową z cichym „Y-y”. - Co tu robisz? -
burknęła, nie mogąc się pohamować.
- Są wakacje - wzruszył ramionami.
- I pewnie aż się palisz, by spędzić je w najbardziej deszczowym miasteczku w całym stanie, jeśli nie
w całej Ameryce u znienawidzonej ciotki.
- Żebyś wiedziała. Ta znienawidzona ciotka przypadkiem jest chora i ktoś musi ją wozić co dwa dni
do szpitala na jakieś badania. Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam - dodał.
- Ja tu mie... - mieszkam. - Chwilowo pomieszkuję - poprawiła się. - Ty żyjesz w Nowym Jorku.
Sądzę, że mam prawo być nieco bardziej zaskoczona niż ty.
- Na zaskoczoną to ty nie wyglądasz - ocenił.
- A na jaką?
- Zdruzgotaną.
- Bingo - rzuciła gorzko, po czym odruchowo sięgnęła po wyciągniętą dłoń. Jednak gdy ją musnęła,
niemal zachłysnęła się z ekscytacji. Wzmocniła uścisk. Była w dotyku niczym aksamit. Nigdy nie
spotkała nikogo, kto by miał tak gładką, tak przyjemnie chłodną skórę.
Zręcznym ruchem postawił ją na nogi i wyplątał się z jej palców. Ruszyli w stronę oddalonej o
parędziesiąt metrów polany.
- Chcesz powiedzieć, o co chodzi?
- Nie.
- Nie nalegam.
- Nie chcę, żebyś ze mną siedział - powiedziała, sadowiąc się pod tym samym drzewem, co ostatnio.
- Nie szkodzi, i tak posiedzę.
- Jesteś upierdliwy - stwierdziła.
- Owszem.
- Właściwie to chcę, ale... - Ugryzła się w język. - Nie, nic.
Czekała, aż zacznie oponować. Nalegać, by dokończyła myśl. Zaczęła układać nawet w głowie cięte
odpowiedzi na pytania, które miały największą szansę się pojawić. Daremnie, jak się okazało.
- Wiesz - zaczęła po chwili. Myślała o tym, co chciała powiedzieć. A że chciała powiedzieć wszystko,
to sprawa nieco się skomplikowała. Jak miała mu się zwierzyć ze swojej sytuacji? Przecież ludzie nie
mogą się dowiedzieć o istnieniu wilkołaków. - Jestem potworem.
- A uważasz tak, ponieważ..?

background image

- Bo nim jestem! - krzyknęła cicho. - To dłuższa historia i musiałabym ci zrelacjonować całe moje
życie, żebyś zrozumiał.
- Mam czas.
- Niech ci będzie. Od urodzenia... Może nie tak. Na początku zaznaczę, że nie mogę powiedzieć
wszystkiego. To nie jest zależne ode mnie. Po prostu nie mogę i proszę, nie dopytuj dlaczego. Od
urodzenia miałam tylko jedną osobę, którą kochałam całym sercem. Moją mamę - wyjaśniła w
odpowiedzi na jego pytający wzrok. - Jesteśmy ze sobą zżyte bardziej, niż to zwykle bywa. Przez
pierwsze trzy, może cztery lata mieszkałyśmy same. Parę dni przed i po moich narodzinach
mieszkał z nami jakiś jej przyjaciel, ale ja go nie pamiętam. W każdym razie pewnego dnia
poznałam jej innego przyjaciela. - zawahała się, po czym ciągnęła dalej, decydując się zataić
wszystkie imiona. - Był w wieku mamy i mieszkał samotnie. Parę lat wcześniej o coś się pokłócili,
więc nie utrzymywali kontaktu. Przychodził do nas z początku dosyć rzadko, jednak stopniowo jego
wizyty stawały się coraz częstsze. Uwielbiałam go. Był... Jest zabawny. I naprawdę świetny - Ness,
nie rozpędzaj się. -
I jakoś tak się złożyło, że po dwóch latach wprowadził się do nas. Wtedy
zżyliśmy się we trójkę tak, jak ja wcześniej z samą mamą. Byliśmy... Jak trzej muszkieterowie -
urwała.
- Byliśmy? - wychwycił.
- To się zaczęło chyba parę tygodni temu. Powoli, niezauważalnie.
- Oni zaczęli się ze sobą spotykać? - zgadywał, gdy zaległa dłuższa cisza.
- Nie - pokręciła głową dla lepszego efektu. - Wtedy... Podzielił się ze mną pewnym sekretem. Tylko
ze mną. I poprosił, bym nic nie mówiła matce. Nie wyobrażasz sobie, jakie to było trudne... Zawsze
się sobie ze wszystkiego zwierzałyśmy. Wtedy nasze relacje z mamą zaczęły się nieco psuć. Dzisiaj
pojechaliśmy do sklepu. Ja i on. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy plaży. Nie wiem, jak to
się stało, ale my się... Jakoś tak... - Wtedy zrozumiała. Zrozumiała, co naprawdę się stało.
Zrozumiała, dlaczego tak dobrze czuła się w ramionach Jacoba. Zrozumiała, dlaczego chciała go
pocałować. A ta wiedza była o stokroć gorsza od nieświadomości. Ona się w nim, najzwyczajniej w
świecie, cholera, zakochała!
- Pocałowaliście się? - zasugerował Matt, przypominając tym samym o swojej obecności.
- Nie rozumiesz? - niemalże zawyła - Zawsze byliśmy we trójkę! T r ó j k ę! Byliśmy przyjaciółmi!
Nie mam prawa tego niszczyć! Nie miałam... - po jej policzkach znowu zaczęły płynąć łzy, które
pospiesznie starła.
- To jeszcze nie czyni z ciebie potwora, Van - powiedział łagodnie.
- M-my się nie pocałowaliśmy, ale prawie – wyszlochała. - Późnej pojechałam sama do domu ,
mama chciała mi pomóc z zakupami i zauważyła, że jestem nie w sosie, i... i...i-ii...
Nie mogła już mówić. Jej ciałem znowu wstrząsał szloch. Próbowała się uspokoić, ale na marne.
Nagle poczuła jak aksamitne, silne ramiona ją oplatają. Wtuliła się w koszulkę swojego towarzysza,
mocząc ją obfitymi łzami, po czym kontynuowała, chcąc zrzucić z siebie ten cały ciężar.
- B-byłam nabuzowana, zdenerwowana... P-powiedziałam jej parę p-przykrych rzeczy... Zraniłam j-
ją! Ja ją, cholera, zraniłam! I to nie jest n-najgorsze - wychlipiała. - Ja jestem p-potworem. Wiesz,
dlaczego? Bo jak z-zobaczyłam jej ból, to poczułam s-satysfakcję! Bo c-cierpiała tak, jak ja! Nawet
nie... Stokroć bardziej c-cierpiała... Jestem potworem - powtórzyła.
- Bardzo trudno zbudować z kimś silną więź - powiedział po paru minutach, gdy już się nieco
uspokoiła. - Ale i bardzo trudno ją zburzyć. Na pewno nie udało ci się tego zrobić jednym
wybrykiem. Przeprosisz matkę, na pewno ci wybaczy. Może nawet zapomni. Co do kwestii trzech
muszkieterów... - zawahał się. - Musisz jej to powiedzieć. Tak, jak mi. Może nie być zachwycona –
ostrzegł. - W końcu, jak mówisz, on jest w takim wieku, że z powodzeniem mógłby być twoim
ojcem. Jednakże, jako że ona ufa i jemu i tobie, to może nie będzie tak źle.
- Zraniłam ją! - przypomniała mu płaczliwie.
- Właśnie do tego dochodziłem. Tego już nie zmienisz, ale możesz zapobiec temu, aby takie sytuacje
się powtarzały. Musisz nauczyć się wyładowywać na czymś nadmiar energii - wyjaśnił w odpowiedzi
na jej sceptyczne spojrzenie. - Naucz się jakoś uspokajać.
- Joga? - spytała nieco ironicznie.
- Joga jest zbyt spokojna - ocenił. - Możesz biegać. Albo tańczyć.
- Nie potrafię tańczyć.
- Każdy potrafi.
- Nie jestem „każdy”.
- Ale się do „każdych” zaliczasz.
- Patrz uważnie na moje usta. Nie. Potrafię. Tańczyć.

background image

- Powtarzasz dziś wszystko z uporem maniaka - stwierdził. - Jakbyś wszystko wiedziała najlepiej. A
wiemy przecież, że jest wprost odwrotnie. Więc może pozwól sobie pomóc, co?
- Chcesz mnie nauczyć?
- Nie da się nauczyć kogoś tańca. - Na widok jednej z jej brwi, która zaczęła sugestywnie unosić się
do góry, sprostował - Takiego tańca, jaki mam na myśli.
- Może ty też nie umiesz, hę?
- Wczuj się w muzykę - poradził jej, po czym podniósł się z miejsca.
- Przemoczyłam ci koszulkę.
- I tak jej nie lubiłem - pocieszył ją.
- Wiesz? Widzieliśmy się raptem dwa razy... Albo nie.
- Powiedz.
- Czuję, że z tobą też łączy mnie jakaś więź. Cholernie silna. I niezrozumiała.
- Nie nadużywasz słowa „cholera”? Co do tej więzi... Masz rację.
- Mam?
- Łączy nas jakaś więź - zamyślił się na chwilę. - Żebym ja tylko wiedział, dlaczego..?
- Może jesteśmy bratnimi duszami - zażartowała, otrzepując się z leśnych śmieci.
- Będę w okolicy jeszcze trzy dni - zmienił temat. - Jutro od trzeciej jestem wolny. Od czwartej
siedzę tutaj.
- Ze mną - dodała.
- Zatem do zobaczenia - rzucił, znikając wśród drzew.

background image

Rozdział 5

Silna

D

rzwi mocno zaskrzypiały, gdy Renee je uchyliła. Niech to szlag. Nie chciała nikogo obudzić.

Niestety, myśląc, że wszyscy już śpią, mocno się przeliczyła. Niemal natychmiast salon zalało
oślepiające światło. Zegar na ścianie wskazywał godzinę pierwszą trzydzieści.
- Na litość boską - zaczęła Bella. Ton jej głosu sprawił, że dziewczyna się skuliła, przygnieciona
poczuciem winy. - Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie, jak ja się martwiłam?
- Nie chciałam... - wyjąkała. - Tak wyszło, chciałam pomyśleć i zasnęłam...
- Gdzie zasnęłaś? - spytała sceptycznie. - I nie mów, że w lesie. Już ja widzę, jak najbardziej
wygodnicka dziewczyna, jaką znam, zasypia w lesie.
- No cóż...- No bo, mamusiu kochana, spotkałam się z przyjacielem na takiej idealnie
symetrycznej polanie, o której nigdy ci nie powiedziałam, bo, jak sądzę, byłam zbyt samolubna i
chciałam zachować ją dla siebie. Po tym, jak zniszczyłam mu ponoć nielubianą koszulę łzami,
które wzięły się stąd, że opowiedziałam mu całe swoje życie, a potem wyspowiadałam się z tego,
o czym tobie powiedzieć nie mogę - wspominałam może, że znaliśmy się parę godzin? - on sobie
musiał już iść, a ja zostałam i zastanawiałam się nad tym, jak bardzo cię zraniłam. No i,
zmęczona wrażeniami, zasnęłam oparta o drzewo. A jak się obudziłam, to było już ciemno.
Oczywiście, jako że mam idealny wzrok, ten fakt nie przeszkodził mi w dotarciu do domu, ale
rozumiem, że cała ta sytuacja mogła cię zdenerwować i doceniam, że nie położyłaś się spać,
oczekując na mnie.
- Byłam... Zmęczona - westchnęła. - Miałam ciężki dzień - dodała, patrząc
wszędzie, byle nie na Isabellę. Odpowiedziała jej jedynie cisza. - Nie wierzysz mi?
- Idź do pokoju.
- Ale...
- Proszę - przerwała jej cicho. Ten ton zachęcił dziewczynę do przyjrzenia się matce. Ta nie
odwzajemniała spojrzenia. Czekoladowe oczy miała zamknięte, a jej palce masowały skronie.
Czyżby znowu bolała ją głowa?
- Byłaś dziś u lekarza? - spytała, przypominając sobie, że dziś po południu matka miała umówioną,
kolejną już wizytę u lekarza w Port Angeles.
- Wczoraj - poprawiła ją. - Owszem, byłam.
- I... - ponagliła ją.
- Porozmawiamy rano, okay?
Jej głos stracił swoją agresywność, Renee uznała więc, że kłótnię mają za sobą - na szczęście. A jeśli
chodzi o te migreny - uciążliwe, bo uciążliwe - to chyba nie mogły być poważne, skoro odłożyły
rozmowę na później.
- Dobranoc - wyszeptała, wchodząc na schody. - I... -zawahała się, ale dokończyła - Przepraszam cię.
Za to, hmm, wcześniejsze.
- Nie gniewam się. Dobranoc.

Rozwiązywała w myślach matematyczne równania. Liczyła barany. Przewracała się z boku na bok.
Włączyła nawet cichutko Beethovena. Wszystko na nic. Godziny spędzone na śnie na polance
skutecznie ją rozbudzały. Jeszcze nigdy nie miała takich problemów - zazwyczaj wystarczyło, że
przyłożyła głowę do poduszki, a nim zdążyła choćby mrugnąć, był poranek (który w języku
Renesmee oznaczał późne godziny przedpołudniowe, czasem wczesne popołudnie).
Czuła, jak przepełnia ją energia. Nie tak, jak zawsze. Teraz czuła się nią wręcz przeładowana.
Chciała kopać, gryźć, niszczyć... Wyżyć się na czymś. Nie mogła jednak tego zrobić. Raz, to było
dosyć hałaśliwe, a dwa, jeśliby to jej weszło w nawyk, to w niedługim czasie dom obróciłby się w
ruinę.
Nie chciała też wychodzić na zewnątrz. Nie przepadała za lasem w wersji nocnej, a nigdzie indziej
nie mogłaby pobiegać.
W końcu z westchnieniem podniosła się z łóżka i włożyła szlafrok. Kręciła się chwilę po

background image

pomieszczeniach, zastanawiając się, co z sobą zrobić. Obeszła już całe pierwsze piętro, upewniła się,
że Jake jeszcze nie wrócił, po czym stanęła przy schodach prowadzących na Drugie Piętro. Zawsze,
gdy tam stała, musiała toczyć prawdziwą walkę z samą sobą - była w pełni świadoma, że nie miała
prawa tam wchodzić, a jednocześnie wiadomo, na jakiej zasadzie działa zakazany owoc. Tym razem
pokusa okazała się niemal nie do wytrzymania. Już stopą dotykała piątego stopnia, gdy odezwało
się w niej sumienie. Zawróciła, ale...
Zapach. Ten zapach! Nie mogła się wycofać. Skąd ona znała tą przepiękną, lekko wyczuwalną
woń..?
Ruszyła dalej. Zaszła niemal do końca schodów, gdy rozległo się skrzypnięcie - dokładnie takie
samo, jak ponad godzinę temu, gdy sama wchodziła do domu. Oprzytomniała - odkąd wyczuła
tajemniczy zapach, działała jak w amoku - i zbiegła do salonu.
- Jake! Co tak późno?- wyszeptała.
Zdążyła zapomnieć o swoich kłopotach. Odkąd zwierzyła się Mattowi, nie poświęciła ani jednej
swojej myśli na całą tę pokręconą sytuację. Jednak teraz, gdy ujrzała ponownie swojego najlepszego
przyjaciela - który, nawiasem mówiąc, był odrobinę zbyt przystojny - przypomniało jej się, że to on
był jednym z tych kłopotów. Zwłaszcza, że na jego widok zaczęły jej mięknąć kolana - co zdarzyło
się Ness pierwszy raz w życiu. No i pamiętała, jaką nazwą określiła to dziwne uczucie, którym go
darzyła. Dobijcie mnie, pomyślała zrozpaczona.
- Nie uwierzysz! Chłopaki znaleźli nowe ślady, całkiem świeże...
Kiedyś sobie utnę ten mentalny jęzor. Bo co jak co, ale ta wieść dobiła ją całkowicie. O wampirach
też zdążyła już zapomnieć.
- Blisko?
- W głębi lasu - odpowiedział, na co dziewczyna zadrżała. Do cholery, niemal cały dzień i pół nocy
przesiedziała w lesie! Mogła go spotkać!
- Tropiliśmy go prawie do granicy z Kanadą, ale zwiał, cholerna pijawa - westchnął ponuro.
- Aż do tej pory?
- Co?
- Aż do tej pory go tropiliście? - rozwinęła.
- Parę godzin zajęło nam namierzanie. Potem z pięć go goniliśmy. Jestem padnięty. - Jakby na
potwierdzenie swoich słów ziewnął potężnie.
- Jesteś jakby... mniej zadowolony niż kiedyś - zauważyła ostrożnie.
- Hę?
- No, z tego, że macie ślady. To dlatego, że go nie złapaliście? - rozwinęła.
- Nie.
- Nie, że nie jesteś mniej zadowolony, czy nie, że nie dlatego - niemal warknęła z poirytowania.
- Renesmee... - zaczął, nie wiedząc, co powiedzieć. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, po czym
zdecydował się kontynuować. - Po prostu mam takie straszne deja vu. Już kiedyś mieliśmy tu
wampira, który tak się składał. Właściwie to wampirzycę. Miała tak dobrze rozwinięty instynkt
ucieczki, że nie udało nam się jej złapać.
- Myślisz, że wróciła? - domyśliła się dziewczyna. - Po co się tak skradała? Przecież... To szaleństwo!
Nie mogła się najeść i zwiać, albo poszukać innego miejsca na polowanie?
- Ona... Ona nie chciała po prostu się najeść - wyszeptał, spuszczając głowę i modląc się w duchu, by
to ją usatysfakcjonowało. Bezskutecznie.
- To czego chciała?
- To była morderczyni - wyjaśnił w końcu.
- Kogo chciała zabić? Taka pijawka przecież nie powinna mieć z tym kłopotów! Przecież one ciągle
zabijają... Czy to wy ją powstrzymaliście? Uciekła wam? A teraz wróciła? A może... A może zabiła,
kogo chciała?
- Nie. Nie zabiła.
To nie był głos Jake'a. Obydwoje jak na komendę odwrócili się w stronę schodów. Na ich szczycie
stała Bella, a jej mina wyraźnie sygnalizowała kłopoty.
- A konkretniej, to chciała zabić mnie - ciągnęła, powoli schodząc na dół i trzymając się poręczy.
Wyglądała bardzo słabo, mimo że jej oczy świeciły groźnie. - Za to, że mój... chłopak zabił jej
partnera. Ale miałam dobrą ochronę. I nie, nie wróciła. Ponieważ wyżej wspomniany chłopak,
podkreślam, wampir, usunął ją z tego świata na dobre. To po pierwsze. Po drugie - to kieruję do
ciebie, Jacob - pogadamy jutro. Sami - podkreśliła. - I lojalnie uprzedzam, że do najmilszych ta
rozmowa należeć nie będzie. A po trzecie... Renesmee Alice, jeśli kiedykolwiek usłyszę z twoich ust
określenia typu „pijawka” czy „krwiopijca”, to obiecuję ci, że przeżyjesz bliskie spotkanie z mniej

background image

łagodną stroną mojej natury. To wszystko, co mam teraz na ten temat do powiedzenia.
Przy ostatnim zdaniu stała już koło nich. Była przy tym tak zdecydowana, tak charyzmatyczna, że
niemal biło od niej światło. Renee nie wiedziała, co robić, o co chodzi. Chłopak - wampir? Zabił?
Jakiś partner? Że jak? Nagle to do niej dotarło.
Jej matka nie tylko wiedziała o wampirach, ona z jednym chodziła. Z mordercą!
Spojrzała na chłopaka, a jej zdezorientowanie sięgnęła zenitu, gdy zobaczyła, że jest
niewyobrażalnie skruszony. Jak dziecko, które wie, że kara, jaka go spotyka, jest w pełni zasłużona i
ma poczucie winy. Dodatkowo, skulił się w sobie. Tak jakby chciał być mały, maleńki, by nie było go
widać, albo - jeszcze lepiej - jakby marzył o zapadnięciu się pod ziemię.
- Nie rozumiem - oznajmiła w końcu tak cicho, że ledwo było ją słychać.
- Późnej - zbyła ją. - A może teraz dowiem się czegokolwiek o tym tajemniczym wampirze, który
grasuje w pobliżu i sieje zagładę?
Black wymamrotał coś, czego chyba sam nie rozumiał.
- Jaśniej proszę.
- Nie sieje - wyjąkał.
- Ach. Czyli trafiliście na trop wampira, ale bez żadnych ofiar, tak? Żadnych ludzi bez kropli krwi w
środku lasu?
- No... Ludzi nie...
- Ludzi nie? - nagle je twarz pojaśniała zrozumieniem. I szokiem. - Zwierzęta?
- A co, znasz kogoś, kto pasowałby do rysopisu? - zakpił, choć głos mu zadrżał. Nagle uświadomił
sobie, jak bardzo te słowa mogły zranić jego przyjaciółkę.
- Owszem, ale przez myśl mi nie przeszło, że przyjedzie tak szybko.
- Tak szybko?
- Owszem. Zaprosiłam go do nas.
- Po jaką cholerę?
- To mój przyjaciel - odparła wymijająco.
- To twój przyjaciel i..? - ponaglił chłopak.
- I nic. - To mogłoby uchodzić za prawdę, ale zostało wypowiedziane zbyt szybko. Nawet Isabella
zdawała sobie z tego sprawę.
- Bella.
- Jacob. Odpuść.
- Bella...
- Później wam wszystko wyjaśnię - westchnęła. Nagle zasłabła na tyle, że musiała podeprzeć się
ściany, by nie upaść. Jej druga ręka bezwiednie powędrowała do skroni.
- Znowu cię boli głowa? - zaniepokoiła się jej córka. - Mamo, co powiedział lekarz?
- Później - powtórzyła uparcie.
- Pomogę ci dojść do pokoju - zaoferował Black. Nie zważając na protesty kobiety, wziął ją sprawnie
na ręce. - Idziesz?
- Posiedzę tu jeszcze chwilę.
- No to dobranoc, Renesmee.
Była tak zaabsorbowana stanem matki, że nie zwróciła uwagi na pieszczotliwy ton, którego użył,
wymawiając jej imię. Ruszyła do kuchni, by wypić szklankę jakiegoś soku. Powoli ogarniało ją
przerażenie. Isabella od paru lat regularnie skarżyła się na te dziwne migreny - a bynajmniej
myślały, że to były migreny. Ostatnio było jednak coraz gorzej. Przez ostatnie parę tygodni jakoś
wybitnie mało ją to interesowało, ale teraz przypomniała sobie, że często zdarzało jej się nagle
usiąść, tak, jakby nagle całkiem opadła z sił. I ta nieciekawa mina, którą widziała u niej, gdy
przyszła pomóc jej z zakupami. A gdyby coś się działo? Coś poważnego?
Próbowała sobie wyobrazić najgorszą z opcji. Ale widziała tylko ciemność.
Nalała sobie soku pomarańczowego, po czym usiadła na blacie i zapatrzyła się w trzymane w rękach
naczynie. To bez sensu, usiłowała się przekonać.
Wszystko będzie dobrze...
Jej ciałem wstrząsnął szloch. Bo czuła, już nic nie będzie dobrze.
To wszystko ją przytłaczało. W końcu, jakby nie było, miała tylko dziesięć lat.
Mamusiu, cholera jasna, zdrowiej!

Zegar wskazywał godzinę trzecią dwadzieścia osiem, gdy znowu się rozpadało. Dziś krople deszczu

background image

były jej przyjazne - zagłuszały wszystkie czarne myśli i wyrwały ją z amoku. Nie spała - od niemal
godziny tylko i wyłącznie się zamartwiała. Widziała, że to nic nie da, ale nie mogła się powstrzymać.
Nagle zeskoczyła z mebla i pognała do garażu. Po drodze złapała swojego i-Poda i jedną słuchawkę,
ale nie mogła znaleźć drugiej. Po paru minutach zauważyła zgubę pod jakimś krzesłem. Włączyła
urządzenie, ustawiła stację z piosenkami sprzed dekady - była to jej ulubiona epoka w muzyce - na
pełny dźwięk i wrzuciła go na samochód. Słuchawki włożyła do uszu. Stanęła na środku
pomieszczenia, zdejmując jaskraworóżowy szlafrok.
Na początku, czując się bardzo głupio, ruszała się delikatnie. Ciekawiło ją, co by powiedział Matt,
gdyby ją teraz zobaczył. Jego teoria Wszyscy-Potrafią-Tańczyć najwidoczniej zyskała właśnie
wyjątek od reguły. Mówię, że nie umiem tańczyć, to nikt mi nie wierzy.
Piętnaście minut później nie była już tego taka pewna. Po pół godzinie było jej to całkowicie
obojętne. Tak dobrze czuła się, wyginając ciało na wszelkie strony, robiąc wszelakiego rodzaju
wykopy i obroty, że nie obchodziło ją, jak wyglądała. Wreszcie mogła się wyładować - i to bez
niszczenia czegokolwiek. Jej piżama była niemal całkiem mokra od potu, tak samo ciemnorude
kosmyki, które wysunęły się z kucyka. Muzyka ogarniała ją całą, czuła się tak, jakby uwolniła się od
swojego ciała i tańczyła w przestworzach.
I prawie uwierzyła, że wszystko będzie dobrze.

background image

Rozdział 6

Drugie piętro

O

tworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie. W głowie - jak zazwyczaj rano - miała przyjemną pustkę.

Podświadomie czuła, że nie chce tego zmieniać, więc leżała jeszcze chwilę, nie skupiając na niczym
uwagi. Nie dało się jednak, niestety, zatrzymać tego stanu na dłużej. Odwróciła głowę, by sprawdzić
godzinę - było po drugiej - i przypomniało jej się wszystko to, co zatruwało jej dotąd idealnie
poukładane życie, co do jednego faktu, co do jednego słowa. Nie chodziło jej o wampiry - skoro
matka im ufała, to nie stanowiły aż tak dużego zagrożenia. Nie chodziło o to, że była inna niż
wszyscy ludzie. Nie chodziło nawet o to, że zakochała się w najlepszym przyjacielu.
Na jej największe zmartwienie awansowała owa tajemnicza choroba matki, która odbierała jej
wszystkie siły i czyniła ją słabą i bezbronną. Przytłaczało ją to, bo także czuła się bezradna - nie
mogła nic zrobić, by jej pomóc. Chciała działać, chciała zapewnienia, że wszystko się poukłada, ale
do głowy przychodziły jej same najczarniejsze myśli. Zdecydowanym ruchem odrzuciła nakrycie i
zbiegła na dół. Nikogo nie było w domu. Na stole w kuchni znalazła notkę informującą, że Bella i
Jake pojechali do warsztatu, i że miło by było, gdyby im przez jakiś czas nie przeszkadzała.
Zdenerwowana zgniotła ją i rzuciła w kąt. Ta niepewność była nieznośna. Po kilku głębszych
oddechach postanowiła wziąć prysznic, by zmyć z siebie wczorajszy pot. Metoda zaproponowana
przez Matta okazała się skuteczna - negatywna energia, jaka się w niej nagromadziła od czasu, gdy
po raz pierwszy usłyszała słowo „wampir” jakby wyparowała.
Czas dłużył jej się jak jeszcze nigdy. Cała wieczność upłynęła, zanim wreszcie zebrała wilgotne,
wijące się kosmyki w niedbały kucyk i przebrała się w czyste ciuchy, podczas gdy wskazówki zegara
leniwie przesuwały się w stronę trójki i dwunastki. Po zjedzeniu płatków była już pewna, że w domu
nie wytrzyma.
Chyba, że...
Nie, nie mogę, pomyślała. Drugie piętro równa się zakazane piętro.
Ale coś ją ciągnęło w tamtym kierunku. Przypominała sobie słodki, lekko wyczuwalny zapach,
usiłowała dopasować go do znanych sobie woni, ale nigdzie nie pasował. Był unikalny, a
jednocześnie dziewczyna miała niejasne wrażenie, że gdzieś go już wcześniej spotkała. I to nie raz.
Wrzuciła miskę do zlewu i szybko, aby nie zdążyła się rozmyślić, udała się na najwyższą
kondygnację domu.
Gdy była już na korytarzu, zwolniła. Rozglądała się z zaciekawieniem dookoła. Tu wszystko było
inne, niżby się mogło wydawać. Nawet powietrze wyglądało inaczej, pełne drobinek kurzu. Podłoga
skrzypiała lekko pod wpływem jej ciężaru. Zatrzymała się przed jednym z obrazów, po czym lekko
go przetarła, chcąc chociażby rozróżnić kontury. Widząc podpis, zamarła. Claude Monet. Łodzie
rybackie wypływające z portu, 1874
. Monet? Oryginalny, prawdziwy Monet? Nie znała się dobrze
na sztuce, ale to nazwisko było jednym z tych, które każdy słyszał choć raz. Oglądała go jeszcze
przez chwilę, po czym pchnęła najbliższe drzwi.
Pokój na pewno był kiedyś bardzo nowoczesny. Nie znajdował się na tyłach domu, więc nie miał
szklanej ściany, jak salon czy sypialnia Renesmee, lecz mimo to był bardzo dobrze oświetlony.
Większość powierzchni zajmowało małżeńskie łoże, dobrane kolorystycznie do ścian, a więc w
odcieniach czerwieni i bordo. Renee położyła się na nim i przycisnęła nos do poduszki. Nie była
ona, tak jak podejrzewała dziewczyna, przesiąknięta ową tajemniczą wonią. Dziwne. Tak, jakby nikt
nigdy na nim nie spał.
Rozejrzała się zafascynowana. Coś jej tu nie pasowało, ale nie mogła powiedzieć, co to było. Od
pomieszczenia odchodziły jeszcze jedne drzwi, do których bez chwili wahania doskoczyła. Po chwili
niemal sapnęła z zachwytu tak, jak kiedyś na widok puzderka mamy. Tyle że to, co ujrzały jej
czekoladowe oczy, wprawiło ją w takie osłupienie, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. Chrzanić
Moneta,
pomyślała. Tu znajdowały się ciuchy od chyba wszystkich najlepszych projektantów!
Bajeczne, kolorowe suknie, garnitury, staromodne podkoszulki, spodnie, torebki... Czego tu nie
było! I, co dziwne, wyglądały na nowe. Większość miała nawet metki. Wzięła do rąk rzucony byle
jak męski t-shirt i powąchała. Prawie podskoczyła, gdy wyczuła znajomy zapach, tak intensywny jak
jeszcze nigdy.

background image

Odłożyła ciuch na miejsce i czując prawie fizyczny ból na myśl, że musi opuścić tę Krainę Mody,
odwróciła się na pięcie i wymaszerowała, zamykając za sobą drzwi. Miała już iść do kolejnego
pokoju, gdy nagle coś jej przyszło na myśl. Tamta sypialnia wyglądała na nieużywaną. Cofnęła się i
uważnie zlustrowała pomieszczenie.
Obrazy, meble, garderoba, nawet stary komputer.
Żadnych zdjęć ani pamiątek.
Wróciła tam w celu dogłębniejszego szperania. Otworzyła pierwszą szufladę i nieomal zemdlała.
Pieniądze! Byle jak poupychane, pogniecione dolary zajmowały całą szafkę. Szybko ją zamknęła,
tłumacząc sobie, że wiele ludzi trzyma swój majątek życiowy w komodach, po czym uchyliła
następną. Jako pierwszy odnotowała fakt, że była ona pusta, jeśli nie liczyć albumu. Zaraz potem
zorientowała się, że prawdopodobnie właśnie znalazła to, czego szukała.
Wyglądał na stary. Skóra, w którą był oprawiony, była prawdopodobnie niebieska, choć ciężko było
dokładnie to określić z powodu osiadłego na niej kurzu. Kichnęła, gdy drobinki dostały się do jej
nosa, co nie było dobrym pomysłem, gdyż kurz wzbił się w powietrze.
Usiadła na skraju łóżka i otworzyła księgę. Wkrótce potem jęknęła z rozczarowania - żadnych
fotografii prywatnych. Same wycinki z magazynów. Moda, moda, moda. Na każdej bez wyjątku
stronie. Nigdy wcześniej nie przeżyła takiego zawodu z jej powodu. Nagle spomiędzy stron albumu
wysunął się mały skrawek papieru w kratkę. Schludnym pismem pełnym zawijasów było na niej
zanotowane 17639. Co to do cholery ma znaczyć?, pomyślała Renesmee. Po minucie doszła do
wniosku, że są to zwykłe bazgroły, którymi nie należy się przejmować.
Przeszukała już każdą komodę, szafkę, sprawdzała nawet pod łóżkiem. Nic. W końcu jej wzrok
zatrzymał się na komputerze. Czyżby..?

Pół godziny później wyszła z pokoju, tłumacząc sobie, że nie każdy pokój będzie tak mało wnosił do
jej poszukiwań. Na dodatek dręczyła ją myśl, że o czymś zapomniała, ale za Chiny Ludowe nie
potrafiła sobie przypomnieć, o co chodzi. Co do komputera, chronionego hasłem (w ten sposób
rozwiązała się zagadka tajemniczych bazgrołów w albumie), to był przydatny jak miotła do latania.
Zawierał tylko jeden program z jednym rozpoczętym plikiem o nazwie „Garderoba Rose”. Szkoda
słów. A system otwierał się chyba z pięć minut.
Na obecnym piętrze, w przeciwieństwie do pierwszej kondygnacji, były tylko cztery pomieszczenia,
z czego jedno to łazienka, do której ledwo zajrzała. Szła długim korytarzem, podziwiając mniej lub
bardziej imponujące dzieła sztuki, aż dotarła do kolejnych drzwi. Chwilę później przeżyła
prawdziwy szok. Musiała parę razy zamrugać, aby upewnić się, że to co widzi, nie jest wytworem jej
nazbyt bujnej wyobraźni.
Stała w progu prawdziwej sali szpitalnej. Na środku stało metalowe łóżko, takie, jakie na filmach
służy do operacji. W ogóle wszystko tu było metalowe, srebrne i takie jakby surowe. Odgarniając z
twarzy kasztanowe włosy obeszła powoli pomieszczenie. Zauważyła, że wtyczka małej lodówki jest
podłączona do gniazdka - musiała zatem działać - ale wolała nie sprawdzać, co się w niej
znajdowało, w obawie, że skończy się to zwróceniem śniadania. Był to jedyny argument, który
pokonał jej wrodzoną ciekawość.
Nagle przypomniała sobie, że Jacob kiedyś wspominał o jej narodzinach. Matka nie mogła pójść do
szpitala - trudno by wytłumaczyć fakt, że w piątym miesiącu ciąży jej płód był w pełni rozwinięty, o
skurczach nie wspominając - ale nie zdawała sobie sprawy, że miała do dyspozycji własny... szpital.
W okamgnieniu opuściła salę, a idąc w stronę następnego pomieszczenia obiecywała w duchu, że
jeśli okaże się być laboratorium, gabinetem dentystycznym czy innym cholerstwem, to bez
sprawdzania czegokolwiek wymaszeruje do swojego pokoju.
Mimo że zniechęciły ją długie, bezsensowne poszukiwania nieokreślonego czegoś, na widok zwykłej
sypialni ogarnęła ją ulga, choć nie obiecywała sobie zbyt wiele. Niemniej jednak tu było o wiele
ciekawiej. Podłogę okrywał złotawy dywan, na ścianach udrapowano zwoje tkaniny o nieco
ciemniejszej barwie. Jedna ze ścian, ta wychodząca na południe, była ze szkła - podobnie jak cała
elewacja ogrodowa domu. Widok był cudowniejszy niż ten na niższych piętrach, a przecież
dziewczyna nie potrafiła przejść przez salon czy swój pokój, nie przystając na chwilę, by popatrzeć
przez okno.
Drugą ścianę stanowiły w większej części półki z różnymi płytami. Renesmee w życiu nie widziała
tylu CD, co dopiero w jednym miejscu, na dodatek we własnym domu.
Najbardziej urodziwym meblem było, jak to zwykle bywa, łóżko. Nakryte złotą kapą, z baldachimem
i czarnymi różyczkami oplatającymi cztery słupki od razu przypadło Renee do gustu. Tym bardziej,

background image

że - w przeciwieństwie do pokoju czerwonego - nie wyglądało na nieużywane. Na poduszce
odznaczał się nawet pojedynczy, brązowy włos. Zgadując po jego odcieniu, należał on
prawdopodobnie do Belli.
Podeszła do okna i podziwiała znane krajobrazy. Ten ogród zawsze kojarzył się z jej krótkim
dzieciństwem. Rzeka Sol Duc niezmiennie od Bóg – jeden – wie - jakiego czasu szemrała gdzieś w
oddali. Renesmee zaśmiała się cicho, przypominając sobie, jak kiedyś całe godziny spędzała,
przeskakując ją. Raz źle oceniła odległość i skończyło się na tym, że wpadła do wody. Nie była co
prawda głęboka, sięgała jej wtedy do pasa, ale dla rocznej - czy też, zważywszy na ogólne normy,
dwuletniej - dziewczynki było to ogromne przeżycie, o którym myślała potem dzień w dzień przez
parę miesięcy. Od tamtego czasu też przestała bawić się w tamtej okolicy, a jej awersja do „dzikiej”
wody utrzymywała się do czwartego (tudzież ósmego) roku życia.
Całkiem nieświadomie rozpuściła włosy, by zapleść je w warkocz. Przyszła tu, żeby się odciąć od
rzeczywistości, od problemów, ale jej myśli zaczęły krążyć wokół niebezpiecznych tematów. Bo
przypomniało jej się, jak kiedyś z Jacobem ganiali się po tym trawniku. Bo przypomniało jej się, jak
zawsze z mamą zimą lepiły bałwany - to znaczy w te nieliczne dni, podczas których deszcz nie topił
śniegu. Zawsze wyśmiewały się z Jake'a, któremu biały puch topniał w dłoniach, zanim zdołał
zbudować choćby najmniejszą kulkę. Naszła ją inna wizja - ona z Blackiem, sami, w niekomfortowej
sytuacji, komunikujący się za pomocą półsłówek. Isabelli już nigdy miało z nimi nie być... Nie! Nie
mogła myśleć w ten sposób. Przecież grunt to pozytywne myślenie, prawda? Ludzie bez przerwy
chorują. A medycyna ostatnio wyskoczyła jak szalona. Od paru lat naukowcy prześcigają się w
odkrywaniu różnych lekarstw, doskonaleniu technik operacji, konstruowaniu użytecznych
urządzeń... Mało jest teraz chorób śmiertelnych.
I co z tego, że zakochała się w najlepszym przyjacielu, który przypadkiem jest przywódcą sfory
wilkołaków, a jej ciało rozwijało się nieco szybciej niż powinno, nie wspominając o inteligencji i o
tym błyszczeniu w słońcu... Pewnie co drugi człowiek boryka się z podobnymi problemami.
Jasne.
Powoli odwróciła się w stronę łóżka, by z rozbiegu na nie wskoczyć. Wtuliła głowę w satynową
poduszkę i wzięła głęboki wdech, delektując się cudownym zapachem, jakim przesiąknięta była
tkanina. Nie trzeba chyba dodawać, że była to owa woń, za którą latała po całym piętrze jak
postrzelona.
Przypatrywała się teraz fotografii stojącej na szafce obok jakiegoś pilota i lampki nocnej.
Zaintrygowała ją. Przedstawiała ona szczęśliwą, młodą dziewczynę z kaskadą brązowych loków.
Patrzyła w obiektyw czekoladowymi oczami, w których...
Zaraz! Czekoladowymi?
Zdała sobie sprawę, że te loki również wydają jej się znajome. Podniosła ramkę na wysokość twarzy.
Po dłuższej chwili zorientowała się, że patrzy na własną matkę.
Była inna niż teraz. Mniej urodziwa, jakby bardziej krucha. Jej włosy były bardziej zniszczone.
Kiedyś Bella powiedziała jej, że ciąża ją zmieniła. Że kiedyś nie była tak piękna. Jakbyś wtedy
przesyłała mi jakieś fluidy urody,
tak to ujęła. Oczywiście, Renee jej nie uwierzyła. Wtedy jej nie
uwierzyła. Bo patrząc na zdjęcie nie miała już żadnych wątpliwości.
Na jej twarzy widniał półuśmiech, który Nessie często widywała. Uświadomiła sobie, że sposób, w
jaki matka uśmiecha się teraz, jest czystą parodią. Nie obejmuje oczu, które wiecznie są pełne
powagi. Na tym zdjęciu jej czekoladowe tęczówki wyglądały, jakby ktoś im opowiedział świetny
dowcip.
Nie mogła oderwać wzroku od fotografii przez dobre kilkadziesiąt minut. Korciło ją, żeby wyjąć ją z
ramki i wziąć ze sobą na dół, ale ostatecznie odłożyła ramkę na miejsce.
Wstała z postanowieniem zakończenia inspekcji. Okręciła się na pięcie w kierunku drzwi.
I nagle zrozumiała, co Jacob miał na myśli, wspominając niegdyś o łańcuchu reakcji.
Gdyby nie podeszła do okna, żeby porozmyślać, nie zaplotłaby włosów w ciężki splot. Gdyby nie
zauważyła zdjęcia, stałoby bezpiecznie z dala od krawędzi stolika, przy której je odłożyła. Gdyby nie
uderzyła się w duży palec u nogi, zauważyłaby, że jej warkocz, pod wpływem obrotu, wpadł z
impetem na ramkę, która spadła z mebla, i zdążyłaby ją złapać. A gdyby szkło się nie rozbiło, gdyby
cała ramka nie uległa zniszczeniu, nie odkryłaby, że za zdjęciem mamy jest ukryte jeszcze jedno.
Podniosła je ciekawie, odczytując czarną kaligrafię z tyłu.
Edward i Isabella Cullenowie.
Las Vegas, lipiec 2006.
Na zawsze razem.
I jeszcze dopisek, w którym Renesmee rozpoznała charakter pisma matki:

background image

O nic więcej nie proszę.
Czuła, jak miękną jej nogi. Ileż to razy Jacob w żartach wołał na Bellę per Swan, a ona wtedy
patrzyła na niego takim nieodgadnionym, jakby rozgoryczonym wzrokiem... Teraz wiedziała,
dlaczego. O mój Boże, pomyślała, moja mama jest mężatką. O mój Boże!
Nieskora do dalszych przemyśleń odwróciła fotografię.
Jeżeli to, co czaiło się w oczach Isabelli na poprzednim obrazie, było szczęściem, to tutaj jej
tęczówki płonęły prawdziwą euforią. Bezgraniczną. Usta miała wygięte w nieśmiałym, acz
radosnym uśmiechu. Ubrana była w granatową sukienkę na ramiączkach, a na jej palcu lśnił złoty
pierścionek z malutkim bursztynem. Do Ness dotarło, że to jest obrączka.
Drugą połowę nowożeństwa stanowił ciekawy osobnik. Jego oczy - o barwie lipowego miodu - były
tak radosne jak u matki. A cała reszta należała do Matta.
Niespodziewanie wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Szept Billy'ego Blacka. Wampiry są nieśmiertelne. I nadludzko piękne.
Ślady bytności wampira w okolicznych lasach.
Chłopak - wampir Isabelli.
Smutek przyjaciela. Jego ponoć tragiczna historia. Jego ciemnorude włosy, o dokładnie takim
samym odcieniu co włosy Renesmee. I czyż nie wspominał kiedyś, że jego matka nazywa się Esme?
Cóż wyjdzie z połączenia Renee i Esme? Lepiej. Co wyjdzie z połączenia Matta - pardon, Edwarda -
i Belli? Z połączenia wampira i człowieka?
Wiedziała już skąd kojarzy ten piękny zapach. Wtedy, podczas ich spotkania na polanie, gdy ją
przytulił, nie zwracała na to uwagi, ale gdy teraz sięgała wstecz pamięcią, mogła z całym
przekonaniem stwierdzić, że tak pachniała jego koszula. I kamyk na naszyjniku - tego z puzdrełka
mamy - który zaplątał się o bransoletkę z kryształową zawieszką.
Skojarzyła także fakt istnienia między nimi tej niesamowitej więzi.
Wiedziała także, o czym zapomniała.
Nie odkładając zdjęcia wypadła niczym burza z pokoju i zbiegła po schodach. Zaklęła cicho, widząc,
że właśnie minęła godzina piąta. Mieli się spotkać o czwartej. Mimo to, nie zwalniając, a wręcz
przyspieszając, wypadła przez otwarte na oścież okno w korytarzu. Wylądowawszy bezpiecznie
rzuciła się w las.
Tym razem nie było już czasu. Biegła, bo musiała. Cały czas trzymała w dłoniach fotografię, a w
duchu, niczym modlitwę, powtarzała jedno słowo.
Bądź.

background image

Rozdział 7

Edward i Isabella Cullenowie

P

olana wyglądała tak jak zawsze. Idealnie okrągła, usiana polnymi kwiatami, z miękką, zieloną

trawą. Przy każdej innej okoliczności dziewczyna choć trochę by się nią zachwyciła. Dziś jednak, po
raz pierwszy w życiu, na widok swojego azylu poczuła jedynie wszechogarniające rozczarowanie. I
smutek. Choć nie, smutek nie był wystarczającym określeniem. Prędzej beznadziejną rozpacz. Bo
była pusta. Na dodatek intuicja podpowiadała Renesmee, że taka już pozostanie.
Ponuro popatrzyła w kierunku drzewa, przy którym zwykł siadać Matt, to jest Edward. Nagle
dotarło do niej w pełni, że nie dalej jak kilka tygodni temu poznała swojego ojca. Była to tak
abstrakcyjna myśl, że niemal się zaśmiała. Osiemnastoletni, przystojny chłopak będący jej
przyjacielem - nie taka była definicja rodzica.
Nie było sensu stać tak w nieskończoność, a ostatnie, na co miała ochotę, to osiadanie tam na
dłużej, więc odwróciła się i bez pośpiechu pomaszerowała przez las. Nigdy wcześniej nie myślała o
ojcu. Gdy go poznała, nie miała zielonego pojęcia, kim był on dla niej. A teraz... Teraz było za
późno. Przyjrzała się zdjęciu, które nadal trzymała w prawej dłoni. Szczęśliwa mama. Szczęśliwy
tata. Razem. Tak to powinno pozostać po dzień dzisiejszy.
Nie chciała już zgadywać, dlaczego nie pozostało. W domu, bez zbędnych intryg, dowie się całej
prawdy, tak jak obiecała dzisiejszej nocy matka.
Całej prawdy o związku Edwarda i Isabelli Cullen.

Dom był nadal pusty, ale jej to nie przeszkadzało. Wyjątkowym dla siebie spokojnym krokiem udała
się na drugie piętro. Pokój zalewało łagodne, pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Ramkę -
bez szybki, ale poza tym w nienaruszonym stanie - dziewczyna postawiła na dawnym miejscu,
wkładając do niej jedynie fotografię samej Belli. Posprzątała zbite szkiełko i nie oglądając się za
siebie wyszła z pomieszczenia, zamykając cicho drzwi. Następnie udała się do sypialni, gdzie ukryła
fotografię rodziców pod poduszką, prześcieradłem i wszelkimi możliwymi warstwami pościeli.
Zabrała z toaletki szkatułkę na biżuterię i usiadła z nią na łóżku. Chwilę w niej pogrzebała,
zachwycając się przy okazji pięknymi pierścionkami, łańcuszkami i innymi ozdóbkami, aż dokopała
się do bransoletki. Chciała jej się dokładniej przyjrzeć.
Nie zwracała uwagi na miniaturowego wilkołaka w kolorze rdzy - doskonale wiedziała, co on
oznacza. Skupiła się na drugiej przywieszce - przywieszce, od której wszystko się zaczęło. Serduszko
było małe, twarde. Przepięknie błyszczało w promieniach słońca wpadających przez szklaną ścianę.
Wydawało się być niezniszczalne i fascynowało swoją fakturą. Renesmee była inteligentną osobą i
natychmiast skojarzyła, że ma ono znaczenie symboliczne. Jego położenie natomiast pomogło
wysnuć teorię, że właściciel był rozerwany między dwoma niezwykłymi światami. Tylko, że skoro
Ness była wampirem - czy też raczej pół wampirem - a Jacob był, kim był, to... Czy powinni się
nienawidzić?
Czy on się nią brzydził? Teraz, kiedy odkryła swój gatunek, każde przypomniane słowo Blacka
raniło jej serce niczym niewidzialny sztylet. Czy to była aluzja? Wtedy, gdy opowiadał o tym, jak
ohydnymi istotami były wampiry, próbował dać jej znać, że nią gardzi?

Pół godziny później drzwi uchyliły się lekko i w progu stanęła Isabella. Wyglądała na zmęczoną.
Widząc smutek na twarzy córki i bransoletkę w jej długich, zgrabnych palcach podeszła bliżej i
położyła się obok niej na łóżku. Renesmee spojrzała na nią uważnie. W jej czekoladowych oczach
malowało się rozgoryczenie.
Kobieta mówiła. Mówiła dużo, szybko. Opowiadała szczegółowo swoje przeżycia począwszy od
momentu, w którym pierwszy raz ujrzała w szkolnej stołówce rodzinę, która odmieniła całe jej
życie.
A dziewczyna słuchała. Słuchała o pierwszej prawdziwej miłości matki, o wątpliwościach, o
przygodzie z Jamesem. O tym, jak po jej osiemnastych urodzinach Edward - przy wypowiedzeniu

background image

tego imienia głos lekko się jej załamał - ją opuścił. O miesiącach depresji. O początkach przyjaźni z
Jacobem. O Laurencie. O Volterze. O Victorii. Nessie najbardziej zainteresowała historia zaręczyn
matki - nie była pewna, co myśleć, gdy Bella powiedziała, że odrzuciła propozycję ojca. Raz, drugi,
dziesiąty. Dopiero gdy doszło do fragmentu w sypialni Edwarda - czyli owego złotego pokoju na
drugim piętrze - zrozumiała, czując się winna, że jej nie uwierzyła.
Opowieść o walce z nowonarodzonymi dobiegła końca. Z wyrazu twarzy Isabelli trudno było
odgadnąć, czy to wszystko, o czym Renee powinna usłyszeć, czy po prostu zbiera siły przed ciągiem
dalszym. Bo co do tego, że jakiś ciekawy ciąg dalszy istnieje, nie było wątpliwości. Wreszcie Ness
zapytała:
- I tyle?
- Wtedy zaczęło się psuć - odpowiedziała bardzo cicho mama. - Tak po prostu, samo z siebie.
Wzięliśmy ślub, zaszłam w ciążę, ale... - przerwała. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko ich
oddechy. - Niektórych rzeczy po prostu nie da się odratować - dokończyła w końcu Bella.
- Zostawił cię samą w ciąży?
- Nigdy tego nie zrozumiem. Najwyraźniej nie znałam go tak dobrze, jak myślałam - westchnęła.
- Jestem... Czym ja jestem?
- Nie czym, ale kim. Jesteś Renesmee Alice Cullen, najcudowniejszą istotą, córką, o jakiej nawet nie
marzyłam. Rasa nie ma znaczenia - odpowiedziała. - Ale jeśli chcesz wiedzieć, to - jako że jesteś
jedyna w swoim rodzaju, dosłownie - nie ma na to jakiejś specjalnej nazwy. Możesz się nazywać pół
człowiekiem... Albo pół wampirem.
- Czy... - zawahała się, ale postanowiła wziąć radę Matta, tfu, Edwarda do serca i zwierzyć się jej z
uczucia, jakim darzyła ich wspólnego przyjaciela. Po usłyszeniu o romansie Jacoba i Belli miała z
tym większy kłopot, niż przypuszczała. - Jake mi opowiedział o wampirach. I...
- Kochanie - przerwała jej. - Zanim cokolwiek dalej powiesz, to weź pod uwagę to, że Jake nie uważa
cię za wampira. Nie potrafi zaakceptować tego, kim był twój ojciec. Jak pewnie wywnioskowałaś z
mojej opowieści, wampiry i wilkołaki mają chyba zakodowaną wzajemną nienawiść. Plus, w
przypadku tego konkretnie wampira i wilkołaka, jestem jeszcze ja, która skłócałam ich jeszcze
bardziej. Więc nie przejmuj się jego opinią, bo nie dotyczyła ona ciebie. Niemniej jednak nie miał
prawa ci o tym mówić. Wierz mi, już go za to porządnie dziś ochrzaniłam.
- Ja... Ja... - odchrząknęła i ponowiła próbę. - Ja...
Nie. Nie mogła jej tego powiedzieć. Jacob był przyjacielem. Nietykalnym. Na dodatek tak z
siedemnaście lat od niej starszym. To nie miało sensu.
- Kontynuuj.
- Ja... Nie.
- O, tak.
Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, ale że Renesmee odziedziczyła po niej ośli upór, było wiadomo,
że nie zmieni postanowienia.
- Czyżbyś zmierzała do tego, że się w nim zakochujesz?
W tym momencie szczęka dziewczyny ze świstem opadła w dół tak nisko, jak się tylko dało, a jej
oczy przypominały dwa spodki.
- Wiedziałaś? - wykrztusiła. No bo, przepraszam, ona tu się wysilała, cierpiała, obmyślała różne
strategie, stawała wprost na głowie, aby ukryć to idiotyczne uczucie, a jej matka od samego
początku o wszystkim wiedziała?
- Oczywiście - Bella nie widziała w tym nic dziwnego.
- I nie przeszkadza ci to?
- Tylko przez pierwsze parę lat miałam żal, straszny żal do Jake'a. Myślałam - głupia byłam,
przyznaję - że on mi cię zabierze. Dlatego poznałaś go dopiero, gdy miałaś dwa latka. Liczyłam się
naturalnie z...
- Czekaj, czekaj - Renee zamachała rękoma w nerwowym odruchu. - Miałaś żal przez pierwsze parę
co?
- Nie powiedział ci - To nie było pytanie.
- Czego?
- No cóż, miał termin do zeszłego tygodnia, więc mogłabym ci to powiedzieć, ale...
- Mów! - zażądała natychmiast.
- Nie tym tonem - upomniała ją matka. - Oczywiście wiesz, co to jest wpojenie?
- Wiem, ale co ma piernik do wiatraka? - nagle ją olśniło. Spojrzała z niedowierzaniem na matkę -
Myślisz, że on... Że we mnie, on? - spytała mało składnie.
- Nie myślę. Ja wiem- sprostowała kobieta. - Zobaczył cię pierwszy raz, kiedy miałaś cztery

background image

tygodnie. Popatrzył na ciebie takim wzrokiem... Ale go wtedy wygoniłam - westchnęła. - Nie
odpuszczał jednak, a i mnie go brakowało - jakby nie patrzeć, był moim najlepszym przyjacielem.
No więc zaczęliśmy się widywać, a później się do nas wprowadził, ale o tym już wiesz.
- I myślisz, że my... Że moglibyśmy... Ale co z tobą?
- Ja sobie poradzę.
- Właśnie! Co powiedział lekarz? - Dziewczyna przeszła do kolejnego tematu, choć wolałaby jeszcze
poplotkować na poprzedni. Niemniej jednak to była istotna sprawa, a na Jacoba miały pół nocy.
Twarz matki zniekształcił wyraz bólu i wyglądała przez chwilę, jakby miała zamiar zbyć Renesmee,
ale ta popatrzyła na nią z taką miną, że zrezygnowała.
- Tylko nie panikuj.
- Aż tak źle? - zaniepokoiła się.
- Nowotwór. Nieoperacyjny. Około sześciu miesięcy.
- Do wyzdrowienia? - zasugerowała przerażona. Nagle poczuła się tak słabo, że prawie zemdlała.
Nie. Tylko nie to. To nieprawda. Ona sobie ze mnie żartuje.
- Czy to było pytanie retoryczne?
- Nie... Nie wierzę ci - wyszeptała bardziej do siebie niż do Belli. W jej gardle wyrosła wielka gula
uniemożliwiająca mówienie. - Nie możesz umrzeć, nie...
Nie zdawała sobie sprawy, że oddycha spazmatycznie. Jej ręce drżały. Palce kurczowo zacisnęły się
na bransoletce, prawie ją rozrywając. Nie. Nie, nie, nie!
-
Ness. Prosiłam cię, żebyś nie panikowała.
Ogród. Śnieg. Ona i Jacob. Sami. Na zawsze, nieodwracalnie. Nie.
Teraz drżały nie tylko ręce. Całe ciało trzęsło się od niepohamowanego szlochu. Nie.
Nagle poczuła silne uderzenie w twarz. To Isabella postanowiła przywrócić ją do porządku.
Pomogło. Choć dziewczyna ciągle przeżywała szok, była gotowa wysłuchać reszty wypowiedzi.
- Głuptasku. Przecież przed chwilą streściłam ci kawał mojego życia. James chciał mnie zabić. Nie
udało mu się. To samo Laurent. To samo Victoria i jej sztab nowonarodzonych. Przyjaźnię się z
wilkołakami - czyli poniekąd potworami. Kochałam się w wampirze, a przy innym zacięłam się w
palec. Skoczyłam z klifu w czasie burzy. Uratowałam... jego przed rodziną Volturi, przy okazji im się
narażając. Urodziłam pół wampira. Naprawdę myślisz, że byle rak mózgu może mnie wysłać na
drugi świat?
- Myślę - zaczęła niewyraźnie, ani trochę nie podniesiona na duchu. - Myślę, że jesteś zbyt pewna
siebie.
- Lekarz postawił mi ultimatum: idę do szpitala i przez pół roku żyję sobie niczym warzywo,
nafaszerowana jakąś chemią, albo siedzę w domu, wijąc się z bólu, przez około trzy miesiące.
Nie! Nie, nie nie!
- I którą opcję wybrałaś?
- Trzecią.
- Nie rozumiem.
- Wniosłoby to w nasze życie sporo zmian...
- To coś nowego - sarknęła Nessa ponuro.
- … ale mam pewien plan.
Przez parę sekund milczały. W końcu dziewczyna ze zmarszczonym czołem stwierdziła spokojnie:
- Jeszcze bardziej nie rozumiem.
Renesmee nie pozwoliła sobie na to, by w jej sercu zrodziła się nadzieja w powodzenie tego
tajemniczego planu. Jej życie miało skończyć się wraz ze śmiercią matki i gdyby miała spędzić
ostatnie miesiące na przemyśleniach o szczęśliwym zakończeniu, bolałoby to stokroć bardziej.
- Jaki to plan?
- Coś, co planowałam już ponad dziesięć lat temu.
Kasztanowo-włosa potrzebowała jedynie chwili, żeby skojarzyć o co chodzi.
- Chcesz być wampirem?

Gdy zeszły na śniadanie, była chwila po piątej rano. Obie przez całą noc nie zmrużyły oka. Bella od
razu zajęła się smażeniem naleśników, by zająć czymś ręce - nawet sama zrobiła ciasto, zamiast, tak
jak zwykle, przyrządzić je z pudełka. Renee natomiast usiadła przy stole i wpatrywała się obojętnym
wzrokiem w swoje paznokcie, wyklinając w duchu wszystko, na czym świat stoi. Jak to jest, że kiedy
zaczyna się w końcu człowiekowi układać, to wszystko musi się schrzanić?
Jacob - który wrócił do domu około trzeciej i także nie wyglądał na osobę wyspaną - dołączył do

background image

nich w kilka minut później, najwyraźniej mając nadzieję, że będzie sam i uniknie niekomfortowej
rozmowy. Zdziwił się niezmiernie, gdy Nessie tylko machnęła ręką na jego przeprosiny i spojrzała
na niego jak na idiotę. Jej matka, widząc ten wzrok, wyjaśniła:
- Jake jest pewien, że mi się uda.
- Jake zawsze był naiwny - rzuciła obojętnie, ledwo mówiąc z powodu ściśniętego gardła.
- Nessie - zaczął Jacob, siadając naprzeciwko niej i złapał jej rękę. Mimo że na początku chciała mu
ją wyrwać, to nie mogła się na to zdobyć. Zbyt wielkie ukojenie przynosił jej ten dotyk, a od
znajomego ciepła skóry wilkołaka poczuła się odrobinę podniesiona na duchu. - Ja znam Bellę
dłużej niż ty. Jak ona się na coś uprze, to nie odpuszcza. Nigdy. Nie zachwyca mnie co prawda to, że
będziemy mieszkali pod jednym dachem z wampirem - uwierz mi, śmierdzą - ale to ciągle będzie
nasza Bella, rozumiesz? Nasza Bella. Twoja mama i moja przyjaciółka. I...
- Na litość boską, Jake! - Zerwała się z krzesła. - Nie wątpię w to, że to by ciągle była mama -
podkreśliła słowa „by była”. - Tyle że jadu nie weźmiemy ot tak, z powietrza! Wampirzy jad nie
rośnie na drzewie! A ten przyjaciel mamy się nie odezwał!
- Jeszcze.
- Wierzysz że się odezwie? - spytała niedowierzająco. - Dobra, dajmy na to, że się odezwie. Że się
nawet tu zjawi. Ale on nigdy nikogo nie zmieniał! On ją może przez przypadek zabić!
- Gdzie jest moja Ness? - widząc, że dziewczyna nie rozumie tego pytania, dokończył - Gdzie jest ta
wiecznie uśmiechnięta, optymistyczna Nessie Swan?
- Cullen - poprawiła go odruchowo. Zdążyła się już przyzwyczaić do nowego nazwiska. - Nie ma jej
już - oświadczyła chłodno. - W niektórych sytuacjach trudno być optymistą. A już szczególnie
trudno się uśmiechać, gdy chodzi o życie jednej z dwóch najważniejszych osób w moim życiu.
- Mogę wtrącić? Chyba obydwoje zapominacie, że owa osoba siedzi w wami przy jednym stole -
powiedziała Isabella.
- Przepraszam, mamo - westchnęła Renee opadając ponownie na krzesło. - Po prostu mi ciężko.
- Wierzę.
- Wybaczcie, drogie panie - rzekł Jacob, ale zrobił minę wskazującą na to, że miał na myśli głównie
naleśniki, chociaż te do „pań” się nie zaliczały. - Ale jakaś pija... ał! - skrzywił się, gdy Renesmee
trzasnęła go przez stół w głowę - To znaczy, jakiś wampir ciągle krąży po lesie i trzeba by go
wytropić. Może dziś szczęście nam dopisze.
- To on tu ciągle jest? - zainteresowała się Ness.
- Wczoraj go goniliśmy pół nocy, ale się wymknął. Nie wiem, czy jeszcze jest. Szczerze to mam
nadzieję, że nie - A ja wprost przeciwnie. - Zarwałem przez niego trzy noce z rzędu.
- Biedactwo - wycedziła ironicznie, unosząc zadziornie jedną brew i usiłując powstrzymać się od
natychmiastowego sprintu na polanę.
- Żebyś wiedziała - wystawił jej język. Jej twarz rozjaśnił słaby uśmiech, pierwszy od dłuższego
czasu.
- Uważaj na siebie - dodała Bella z dziwną miną.
- Nie martw się. Jestem prawie pewien, że to nie on. Chyba bym go poznał po zapachu...
Renee już miała powiedzieć, że zna tożsamość tajemniczego intruza, ale coś jej przeszkodziło. Po
chwili namysłu postanowiła poczekać z tym do czasu, w którym się upewni, że ojciec nie zniknął.
Gdyby okazało się, że ponownie odszedł, to tylko by zraniła matkę tą informacją.
A ostatnie, na co miała teraz ochotę, to sprawianie jej bólu.
Obserwowały jeszcze przez chwilę drzwi, za którymi zniknął Black, pozorując jedzenie. Mimo braku
apetytu Renee odkroiła kawałek ciasta polanego obficie syropem klonowym, włożyła go do ust i
przeżuwała chwilę, nie czując nawet smaku. W jej ślady poszła Isabella i jakoś udało im się zjeść po
całym naleśniku.
- Jacob będzie zawiedziony, że wystygną - mruknęła.
- Widziałaś ten zawód na jego twarzy, kiedy musiał iść na patrol? Ja myślę, że on tylko z tego
powodu nienawidzi tych wampirów, czy też raczej wampira. Akurat on by się przejmował
zarwanymi nocami - podchwyciła Nessie.
- Dokładnie. Za czasów mojej młodości to on potrafił przez tydzień nie spać i się nie skarżył.
Dziewczyna prychnęła drwiąco - Mówisz to tak, jakbyś młodość miała już za sobą. Nie, inaczej.
Jakby od tej twojej młodości upłynęło bóg wie ile czasu.
- Czuję się tak, jakby upłynęło. To była długa dekada. Szczęśliwa - uśmiechnęła się do niej lekko, ale
w jej oczach malował się smutek, który zmniejszył wiarygodność jej wypowiedzi. Widząc, z jakim
sceptycyzmem przygląda jej się córka, dodała - Tak, szczęśliwa. Czy zabrzmię banalnie, jeśli
powiem, że to ty jesteś moim szczęściem?

background image

- Owszem, brzmisz banalnie. Ale mi to nie przeszkadza. Cieszę się twoim szczęściem. Mamo...-
zacięła się .- Gdy na mnie patrzysz, w oczach masz niekiedy ból. Dlaczego..?
- Spójrz w lustro. - Głos matki brzmiał teraz niezwykle cicho.
- Patrzę codziennie.
- I co widzisz?
- Siebie..?
- Nie jesteś do mnie podobna - westchnęła. - A kogoś przypominać musisz. Odziedziczyłaś sporo po
swoim ojcu. Kolor włosów, kształt oczu, rysy twarzy... I ten twój uśmiech.
- Który? - spytała zdezorientowana.
- Ten... Ten... łobuzerski - wyznała w końcu, przegryzając dolną wargę i spuszczając wzrok. - Gdy się
uśmiechasz w ten sposób, za każdym bez wyjątku razem przypominają mi się wszystkie sytuacje, w
których on... W każdym razie jesteś bardzo do niego podobna - ucięła.
- Mam się tak nie uśmiechać?
- Broń Boże, Nessie! Cóż ja bym wtedy poczęła? - zachichotała smutno. - Po prostu trochę mi ciężko
i tyle.
- Boję się.
- Czego?
- Mam ciągle przed oczami taką wizję: Ja i Jacob na podwórku, zimą. Wiesz przecież, że zawsze, jak
pada śnieg, to we trójkę spędzamy całe dnie na ogrodzie... Tyle że w tej wizji nie jesteśmy już we
trójkę. I z pewnością nie jesteśmy szczęśliwi - Wbiła wzrok w podłogę i zaczęła gwałtownie mrugać,
by pozbyć się łez. - I wtedy uświadamiam sobie, że to nie tylko głupia wizja, że to bardzo możliwa
przyszłość - załkała.
- Ness - Kobieta położyła swoją dłoń na dłoni córki. - Jestem ci to winna...
- Co jesteś mi winna?
- Szczęśliwe życie. Przez to, kim jesteś, nie będziesz nigdy miała normalnego życia. Ale chciałabym -
więcej, zrobię wszystko - byś chociaż była szczęśliwa. Bo to, kim jesteś, jest poniekąd moją winą. A
do twojego szczęścia jestem najwyraźniej niezbędna. Więc nie zamierzam umierać.
- Ty się obwiniasz za to, że urodziłaś pół wampira? - Na twarzy rudowłosej malował się szok.-
Mamo!
- Nie chcę, żebyś się zamartwiała z mojego powodu. - oznajmiła, nie odpowiadając jej na pytanie. - I
powtarzam: do nieba, czy gdzie tam się idzie po śmierci, mi się nie spieszy.
- I robisz to dla mnie? Ta cała przemiana i w ogóle? Tylko dla mnie? Z powodów wyrzutów
sumienia?
- Wiesz, po ojcu odziedziczyłaś też to, że zawsze potrafisz tak poprzekręcać moje słowa, żeby wyszło
na twoje - rzuciła poirytowana. - Renee, tobie zostało trzydzieści, góra trzydzieści parę lat życia! I
nie chcę, byś spędziła je, pogrążając się w depresji!
- A co zrobisz po tych trzydziestu paru latach? - wyszeptała. - Odpowiedz. Szczerze.
- Nie wiem. Boże, nie wiem! - Bella ukryła twarz w dłoniach. - Nie chcę teraz o tym myśleć.
Renesmee, czy ty próbujesz przekonać mnie do śmierci?
- Nie!
- No więc, proszę cię, podyskutujmy o czymś innym. Najlepiej później. Nie obraź się, ale chętnie
bym się teraz zdrzemnęła... To była ciężka noc, a mnie znowu boli głowa.
- Pewnie - Renee wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia. - Ja posprzątam.
- Dziękuję - uśmiechnęła się blado brunetka. Będąc już w przy schodach, dodała - Ness... Uszy do
góry. Wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiedziała. Nie było to nawet chyba konieczne. Niemniej jednak czuła się lepiej. Ilekroć
czuła się źle, matka obiecywała, że wszystko będzie dobrze.
I zawsze było.
Dlaczego więc tym razem miałoby być inaczej?

Polana była pusta, tak jak przed kilkoma godzinami, ale coś się zmieniło. Bystre oczy dziewczyny
dostrzegły tajemniczą rzecz bielącą się na korze drzewa. Podszedłszy bliżej zorientowała się, że jest
to kartka papieru. Sięgnęła po nią i ją rozłożyła.

Witaj, Nieznajoma

Uśmiechnęła się lekko na widok znajomego, schludnego pisma, którym wykaligrafowano także opis

background image

na drugiej stronie zdjęcia z Las Vegas

Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak Ty. Intrygujesz mnie. Czuję,
jakbym znał Cię całe życie - ale banał, prawda? W każdym razie żałuję, że to już koniec. Jesteś
wspaniałą przyjaciółką, nawet biorąc pod uwagę fakt, że znam, czy też znałem Cię ledwie dwa
razy po parę godzin. Chciałbym Ci opowiedzieć dużo więcej, chciałbym Ci opowiedzieć wszystko,
całą moją historię. Może to i lepiej, że już się nie spotkamy? Zapamiętasz mnie jako mnie, jako
swojego przyjaciela, a nie jako tragiczną postać spod pióra Szekspira. W każdym razie mam
nadzieję, że o mnie nie zapomnisz.
Ja nie zapomnę Cię nigdy, Nieznajoma. Jesteś niezwykła - musisz tylko w to uwierzyć. Trzymam
kciuki za Twój udany związek z zarówno Drugim, jak i Trzecim Muszkieterem.
Nieznajomy.
PS. Ty wcale nie nazywasz się Vanessa, prawda?

Skąd wiedziałeś?, pomyślała.
Z zaskoczeniem stwierdziła, że liścik jest mokry i rozmazany od jej łez. Nie pamiętała momentu, w
którym się rozpłakała.
To był już koniec.
A może wprost przeciwnie? Może to właśnie był początek?
Szykowały się zmiany. Trzej Muszkieterowie dotąd byli ludźmi. Teraz ich spółka będzie zawierała
wilkołaka - no dobrze, można powiedzieć, że człowieka - pół wampirzycę, i, przy odrobinie
szczęścia, wampirzycę. Ale czy to cokolwiek zmieni? Czy nadal będą się dobrze czuli w swoim
towarzystwie? Czy ewentualny związek dwóch pierwszych wpłynie na relacje z Trzecim,
najważniejszym muszkieterem?
Jesteś niezwykła - musisz tylko w to uwierzyć.
Może tak właśnie było? Może była niezwykła?
Osunęła się na ziemię, opierając się o Jego drzewo. Nadal płakała, jednocześnie się śmiejąc. Owoc
miłości zrodzony ze śmiertelniczki i wampira, w który wpoił się wilkołak. Chyba rzeczywiście była
niezwykła.

Drzwi tradycyjnie już zaskrzypiały. Było coś kojącego w tym odgłosie - towarzyszył jej w końcu od
dzieciństwa.
Renee rzuciła się na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Będąc już w pokoju odrzuciła
poduszkę i całą resztę pościeli, dokopując się do fotografii. Wygrzebała z kieszeni jeansów starannie
złożony list i przeczytała go raz jeszcze, po czym umieściła go koło zdjęcia. Poprawiła poduszkę i
usiadła ostrożnie na brzegu łóżka, pragnąć się trochę wyciszyć. I wtedy usłyszała rozmowę
dochodzącą z dołu.
Jacoba jeszcze nie było, to pewne. Więc z kim matka..?
Wyszła na korytarz i wychyliła się przez barierkę, chcąc usłyszeć jak najwięcej. Jej ciemnorude loki
przyklejały jej się do twarzy - Forks miało to do siebie, że często padał deszcz, a Nessie nie miała jak
się przed nim schować.
- Rozumiem - mówiła Bella. - Dziękuję, Eleazarze. Zatem do poniedziałku. Tak, pozdrowię ją.
Cześć.
- Eleazar? - zdziwiła się. - Ten twój przyjaciel? Oddzwonił w końcu? I jak?
- Będzie w poniedziałek, jak słyszałaś - rzuciła kobieta, próbując – bezskutecznie - się nie
uśmiechać.
- Mamo..?
- Wyraził gotowość przeprowadzenia operacji.

Denerwowała się. Strasznie.
Choć nigdy nie była nawet w kościele, a wiara nie odgrywała w jej życiu większej roli, to modliła się
gorliwie w duchu o powodzenie całej akcji. Trzymała za rękę matkę i spoglądała z niepokojem w jej
oczy, by przenieść wzrok na wampira i znowu wrócić spojrzeniem do niej - i tak po kilka razy.
Eleazar okazał się co prawda świetnym, godnym zaufania mężczyzną, na dodatek dużo ostatnio

background image

polował, ale i tak nie mogła się uspokoić. Uznała to za naturalny odruch.
Brunet kilkakrotnie usiłował przekonać ją do tego, by wyjechała dokądś na czas przemiany.
Ostrzegał, że będzie wiele krzyków i cierpienia, którego nie chciałaby oglądać. Ale ona nie mogła
tego zrobić, nie potrafiła. Teraz siedziała przy kanapie, na której położono matkę. Gładziła jej dłoń,
szepcząc, że ją kocha. Badała fakturę skóry, starając się zapamiętać ją właśnie taką - ciepłą i
delikatną. Jej palce natrafiły na obrączkę i dziewczyna zorientowała się, że coś jest na niej
wygrawerowane.
- Co tu jest napisane? - wyszeptała.
- Na zawsze razem.
Usiłowała powstrzymać wzdrygnięcie, gdy wampir pochylił się nad jej mamusią, ale okazało się to
niemożliwe. Jedno ugryzienie, drugie, trzecie. W szyję, zgięcie łokcia, nadgarstki...Ciszę przerywały
tylko syknięcia Belli i tykania zegara. Przez szklaną ścianę salonową wlewało się światło
wschodzącego słońca.
Zaczynał się nowy dzień.
I oto spełniało się dawne marzenie Isabelli Cullen - wstępowała w szeregi nieśmiertelnych.
Renesmee nie odrywała wzroku od jej twarzy, którą przecinał grymas bólu. Widziała dokładnie, jak
otwiera usta. Po chwili wydobył się z nich głośny, przejmujący krzyk.
Przemiana się rozpoczęła.

Koniec części pierwszej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meg?bot Szukając siebie 1 800 Jeśli Widiziałeś Zadzwoń
Meg Cabot Szukając siebie
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Cabot Meg 05 SzukajÄ…c siebie
05 Szukając siebie
Szukając siebie (1 16)
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Podroze do wnetrza siebie
Podroze Do Wnetrza Siebie Fragment Pd
Dziś wolałabym siebie nie spotkać Muller Herta
Józefie stajenki nie szukaj, Teksty piosenek, TEKSTY, RELIGIJNE I INNE
Jak promować siebie bez przechwalania, MOTYWATORY

więcej podobnych podstron