VINA JACKSON.
ODWIECZNY BAL.
PROLOG.
Dziecko nad jeziorem.
Dziecko spało.
Księżyc zaglądał w okno motelowego pokoju, a z ciemności dochodziło przytłumione pluskanie
pobliskiego jeziora. Leżeli nieruchomo na wąskim łóżku. Inżynier i Następczyni milczeli, pogrążeni
w myślach, wsłuchani w miarowy oddech dziecka i dalekie odgłosy cykad. – Nie wiedziałam, że
cykady nie śpią w nocy – powiedziała Następczyni. – Na pomoście jest jasno, może to dlatego –
odparł Inżynier. – Albo przez upał. – Fakt, jest gorąco… – Odruchowo przesunęła wilgotnymi
dłońmi po prześcieradle, jakby wygładzając pomarszczony materiał, mogła złagodzić duchotę. – Ale
może to świerszcze albo koniki polne. – Nie, na pewno cykady. To bardzo charakterystyczny
dźwięk. Potrafię go rozpoznać. Nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niego, muskając palcami
jego skórę. Inżynier westchnął i poczuł, jak w jego piersi narasta niepohamowana fala wdzięczności.
Leżeli obok siebie z szeroko otwartymi oczami. Koszyk z dzieckiem stał na podłodze, tak by
Następczyni mogła widzieć go cały czas i dosięgnąć uchwytu, nie wstając z łóżka. Odwrócił się do
niej, do swojej żony. Którą była ledwie od dwóch tygodni. Jej jasne włosy rozsypały się w nieładzie
na poduszce – złociste, królewskie. Odtworzył w pamięci krótką ceremonię zaślubin w ratuszu
malowniczego miasteczka, w którym znaleźli wreszcie azyl po ucieczce z Balu. To tu przyszło na
świat ich dziecko. Miasteczko – mała osada w odludnej dolinie usianej jeziorami, do której trafili
zupełnym przypadkiem – stało się ich schronieniem przed burzą. Zastanawiali się, czy to
odpowiednie miejsce na kryjówkę – ładna, ale raczej turystyczna mozaika pocztówkowych chatek,
sklepów z pamiątkami i domków kempingowych otaczających leżące trochę na uboczu jezioro – ale
uznali, że pomysł jest dobry. Że wtopią się w przetaczający się przez miasteczko tłum turystów.
Wiosna dobiegała końca, a termin rozwiązania przypadał na początek lata. Z autobusu zauważyli
nieduży szpital na obrzeżach. Wiedzieli, że nie mogą uciekać w nieskończoność. Doszli do wniosku,
że miejsce jest równie dobre jak każde inne.
Nie brali uroczystego ślubu. Urzędnik miał na sobie czarny garnitur i ciemny krawat, a w roli
świadków wystąpiła położna, która odbierała dziecko, i właściciel zajazdu, w którym zatrzymali się
zaraz po przyjeździe. Nikogo więcej tu nie znali. W dziesięć minut było po wszystkim, a jedyny
barwny akcent stanowiło kilka bukiecików czerwonych róż, które Inżynier zorganizował w ostatniej
chwili. Leżące w koszyku dziecko uczestniczyło cichutko w uroczystości, podczas której jego
rodzice złożyli przysięgę i szybko stali się mężem i żoną. Inżynier wyciągnął rękę i pogładził długie
włosy Następczyni, jakby przesuwał w palcach jedwab – ich dotyk jednocześnie podniecał go i
uspokajał. Odetchnął głęboko, chłonąc doznania. Starając się zatrzymać tę chwilę. Wiedział, że
gdyby urodził się chłopiec, być może mogliby się tu zatrzymać – tutaj lub gdzie indziej – i zostać na
jakiś czas; porzucić drogę i szaleńczą ucieczkę. Ale nie mieli takiej możliwości. Bal nigdy nie
pozwoli dziecku Następczyni uniknąć swojego przeznaczenia. – Nie możesz spać? – spytała. – Nie.
Przysunęła się do męża, gładko prześlizgując się nad zagłębieniem na środku materaca, wyrobionym
przez setki sypiających na nim wcześniej par. A potem przytuliła się do Inżyniera. Spał nago, ona
natomiast wkładała zwykle na noc cieniutką bawełnianą nocną koszulę, która podwinęła się teraz do
góry. Zetknięcie ich ciał wyzwoliło dreszcz. Zawsze tak było. Od pierwszego spotkania rok temu
podczas Balu, na którym oboje pracowali. Ich usta się odnalazły. Dokładnie tak samo jak tamtego
pamiętnego wieczoru, gdy na horyzoncie w niebo wystrzeliły sztuczne ognie, dając znak do
rozpoczęcia bachanaliów – tęczowa paleta ognistych barw, iskry i płomienie, magiczny kobierzec
nad odległymi polami. Ich serca biły jednym rytmem. Wtedy i dziś. Inżynier przytulił żonę i odsunął
od siebie myśli o ostatnim wspólnym Balu. Przypomniał sobie rozkosz towarzyszącą ich
pierwszemu zbliżeniu – czas jakby się wtedy zatrzymał i wszystko wokół przestało istnieć. Otulił ich
kokon ciszy i miłości. I trwali tak, delektując się kołysaniem ciał, delikatną bryzą oddechów,
miękkim dotykiem skóry i malującym się w oczach pożądaniem. Oboje od razu wiedzieli, że
dokładnie na to czekali całe życie. Tamtego dnia wypowiedziała cichutko jego imię, jakby nie
chciała, by ktokolwiek inny je usłyszał. Inżynier zrobił to samo, szepcząc z namaszczeniem każdą
sylabę, ciesząc się każdym dźwiękiem. Wciąż tuląc się do siebie, spojrzeli sobie w oczy w
poszukiwaniu słów – tych właściwych i tych niewłaściwych – chcąc uchwycić się czegokolwiek.
– Nie powinniśmy tego robić – powiedziała, ale nie odsunęła się od niego. Zadrżała. – Wiesz, co
będzie rano, prawda? – Wiem – przyznał Inżynier. Osobiście zaprojektował rytualną konsolę. Nie
mógł zasłaniać się niewiedzą. Dziś po raz pierwszy zostanie naznaczona. Zamieni się na zawsze w
Następczynię. Wtedy postanowili uciec. Wiedząc, że będą ich ścigać. Choćby i do końca świata. –
Przytul mnie – poprosiła Następczyni, zmuszając go do powrotu do teraźniejszości. Do dusznej
sypialni, gdzie szeroko otwarte okna nie przynosiły żadnej ulgi w ciężkim jak ołów skwarze. Palce
Inżyniera zsunęły się po włosach żony na jej nagie ramiona. Miała wilgotną skórę. Przesunęła
drobną dłoń na jego gołe plecy, drażniąc je delikatnie paznokciami i przyciągając go bliżej do siebie.
Jego serce zaczęło szybciej bić. Nie kochali się od czasu narodzin dziecka. Nie planowali tego, tak
po prostu wyszło. Czekali na właściwy moment. Wcześniej tego ranka Inżynier przyglądał się jej,
kiedy poszła pod prysznic i zostawiła uchylone drzwi do łazienki. Porcelanowobiałe ciało żony lśniło
pod perlącą się wodą jak klejnot, wywołując w jego piersi wyraźny ucisk. Ogarnęło go dobrze znane
pożądanie. Wiedział, że zawsze będzie je odczuwał. Rozległ się jakiś przytłumiony odgłos. Dziecku
odbiło się, a może dostało czkawki. Odsunęli się od siebie. – Obudziła się? Następczyni zerknęła na
kosz. – Nie. Chyba jeszcze trochę za wcześnie jak na nią. W tym samym momencie, jakby w
psotnej odpowiedzi na słowa matki, dziewczynka otworzyła szeroko oczy, ukazując ciemnobrązowe
źrenice, które natychmiast ożywiły jej pucołowatą twarzyczkę. Rodzice się uśmiechnęli. Mała
zerknęła na nich w milczeniu, z pytaniem w oczach. – Chcesz jeść? – spytała mama, zsuwając
ramiączko nocnej koszuli i odsłaniając nabrzmiałą pierś i różowawy sutek. Wyraz twarzy małej się
nie zmienił, ale zaczęła poruszać ssąco usteczkami. – Zawsze chce – skwitował Inżynier. Jego żona
wychyliła się z łóżka, wyjęła dziecko z koszyka i przystawiła je do piersi. – Ciągle nie mamy dla niej
imienia – powiedział.
Jak dotąd zwracali się do niej czule „kluseczko”, ale nie zdecydowali się na żadne prawdziwe
imię. Każdą propozycję odrzucali dzień później jako niezbyt ciekawą, nieodpowiednią, banalną czy
w ogóle niewłaściwą.
– Coś wymyślimy – stwierdził i z niesłabnącą fascynacją przyglądał się żonie i nowo narodzonej
córce. Nakarmione i przewinięte niemowlę szybko znów zasnęło. – Przez kilka godzin powinien być
spokój – oznajmiła Następczyni. Przez szeroko otwarte okna domku zaglądał świt, zalewając pokój
migocącym światłem. Temperatura już zaczęła rosnąć, a cykady wzmogły swój monotonny śpiew.
Leżące w koszyku dziecko zdawało się tego w ogóle nie zauważać, nie było nawet spocone i spało
spokojnie. Cieniutkie kosmyki ciemnych włosków układały się nierówno na małej główce, oddech
był miarowy. – Muszę odetchnąć świeżym powietrzem – stwierdziła żona Inżyniera, ocierając
wilgotne czoło. – Na dworze wcale nie jest lepiej. – Ale może nad samym jeziorem? – wymyśliła,
zerkając z utęsknieniem w kierunku spokojnej tafli wody schowanej za ścianą drzew otaczających
motel i przylegające do niego domki. Na parkingu nie było ani jednego samochodu. Poza nimi
nikogo tu dziś nie było. Inżynier spojrzał na koszyk z dzieckiem ustawiony na podłodze między
łóżkiem a ścianą. – A co z małą?
– Dopiero co zjadła – stwierdziła żona. – Będzie spała do południa, a przynajmniej do
jedenastej. Nic jej się niestanie. Wyjdziemy najwyżej na godzinkę. – No dobrze – zgodził się z
wahaniem. Jakby potrzebowali rozgrzeszenia za chwilową dezercję, nachylili się nad koszykiem i
ucałowali czółko dziecka, po czym wyszli z domku i pokonali biegiem sto czy dwieście metrów
dzielących ich od jeziora. – Jesteśmy na tyle blisko, że usłyszymy, jeśli zacznie płakać. Malutka ma
zdrowe płuca – stwierdziła Następczyni. Trzymając się za ręce, minęli nieregularną zasłonę
wysokich dębów i wyszli na błotnisty brzeg. Mały, rozklekotany pomost wyciągał się nad spokojną
taflą wody, a znad niewielkiego, niezbyt głębokiego jeziora napłynęła jakby za sprawą czarów lekka
bryza, muskając ich skórę i nieudolnie przepędzając wzmagający się skwar wstającego dnia.
Nierówne drewniane deski pod ich stopami były ciepłe. Odeszli kawałek od granicy boi.
Znaleźli się tak daleko od drzew i pól, że uporczywy śpiew cykad wreszcie ucichł i spowiła ich
dziwna cisza. Nie wiadomo skąd zerwał się wiatr i poruszył wierzchołkami drzew, a do uszu
Inżyniera dobiegło niespodziewane skrzypienie gałęzi i szelest liści. Obejrzał się odruchowo i przez
chwilę wydawało mu się, że pomiędzy drzewami widzi przemykający cień, który zaraz potem
zniknął jak duch. Zamarł. – Co się stało? – spytała żona, wyczuwając jego napięcie. – Nie wiem.
Przez chwilę mi się wydawało, że ktoś nas obserwuje zza drzew.
– Znów wpadasz w paranoję – stwierdziła. – Poza tym nawet jeśli ktoś na nas patrzy, to co?
Przecież jesteśmy małżeństwem, a poza tym nieraz widziano nas nago, prawda? Inżynier wpatrywał
się jeszcze przez chwilę w wąską przerwę między pniami, po czym odwrócił się znów do żony. –
Nie, nic. Nie martw się. Nie powiedział jej, że gdy poprzedniego dnia poszedł do miasteczka po
mleko i coś do jedzenia, zobaczył dwójkę nieznajomych, którzy różnili się strojem od turystów
zwykle odwiedzających te strony. Kątem oka zobaczył też, że kobieta przygląda się mu z
zainteresowaniem. Z okresu, który spędził na Balu, nie kojarzył jednak ani jej, ani towarzyszącego
jej mężczyzny. Szybko odsunął myśl, że to akolici, którym nakazano ich odnaleźć, ale ziarenko
niepokoju zostało zasiane i teraz wykiełkowało. – Kocham cię – wyznał Inżynier. Żona odwróciła
się do niego i uśmiechnęła się w ten swój rozczulający sposób, a zaraz potem, jakby w zwolnionym
tempie, zsunęła ramiączka nocnej koszuli i pozwoliła, żeby cieniutki materiał opadł na ziemię. Pod
spodem niczego nie miała. Promienie porannego słońca wplatały się w jej długie jasne włosy,
tworząc nad złocistymi puklami coś w rodzaju delikatnej poświaty. Poraziła go jej uroda. Stanął
wyczekująco na lekko rozstawionych nogach i wstrzymał oddech, koncentrując się na każdym
najdrobniejszym szczególe jej odsłoniętego ciała, na niespotykanym odcieniu różowych sutków, na
linii żeber rysujących się pod białą skórą, na ciemnozłotym ogniu włosów, na eleganckiej krągłości
bioder, na zachwycających, szczupłych kostkach i złotym łańcuszku, który zawsze nosiła na nodze.
Potem podniósł głowę, a gdy ich oczy się spotkały. Zanurzył się w zielonych głębinach jej duszy.
Podszedł do niej i ją pocałował. Chłonął miękką delikatność jej ust, czuł dotyk jej nagiej skóry.
Pocałunek wydawał się trwać wiecznie, czas stanął w miejscu. W końcu Następczyni odsunęła się
odrobinę. Inżynier stał dalej z przymkniętymi powiekami. Słońce podnosiło się nad drżącą linią
horyzontu, z każdą minutą paląc coraz mocniej jego gołe plecy ostrymi promieniami, aż na chwilę
zakręciło mu się
w głowie i sam już nie wiedział, co go bardziej parzy – żar spływający mu powoli po ramionach
czy gorące usta żony, które zacisnęły się na nim i pieściły go na sobie tylko znane sposoby. Inżynier
westchnął głucho. – Nie teraz. Nie w ten sposób – zaprotestował. – Chcę być w tobie. – Mieli
kochać się po raz pierwszy od czasu porodu i zamierzał w pełni się tym nacieszyć. Pragnął, by to
była niezapomniana chwila. Odsunęła się od niego, a on przy niej uklęknął. Szorstkie drewniane
deski pomostu w przykry sposób przywołały go do rzeczywistości. Sięgnął po rzuconą na bok
nocną koszulę, rozłożył ją, delikatnie ułożył na niej żonę i rozchylił jej nogi. Następczyni wyciągnęła
w bok ręce i czekała z utęsknieniem na słodkie natarcie. Leżeli na drewnianym pomoście, zmęczeni,
wyczerpani. Słońce podnosiło się nad drżącą linią horyzontu, z każdą minutą coraz ostrzejsze, paląc
ich bezlitosnymi promieniami. – Rusz się – nakazała, wstając. – Na co czekasz? Mówiąc to, stanęła
na końcu pomostu i skoczyła. Na powierzchni uśpionego jeziora utworzyły się tysiące
rozmigotanych zmarszczek. W powietrzu zawisł jej śmiech. Inżynier zawahał się, po czym dołączył
do żony. Na wzburzonej już tafli pojawiła się kolejna galaktyka koncentrycznych okręgów. Chłodna
woda przyjemnie orzeźwiała. Zaczęli się pluskać jak rozbrykane dzieciaki na podwórku, ciesząc się
ulgą, jaką każda kolejna chwila niosła rozpalonej skórze. – Łap mnie – zawołała Następczyni i
zaczęła płynąć na środek jeziora. Widząc, że mąż się zbliża, zanurkowała, żeby się przednim ukryć i
przedłużyć zabawę. Choć dopłynął do miejsca, w którym zniknęła, nadal nie było jej widać na
powierzchni. Zorientował się, że w tym miejscu jezioro jest najgłębsze, nie tak jak na płytkich
obrzeżach, gdzie zaczynali zabawę. Odczekał jeszcze chwilę, ale powodowany nagłym strachem
zanurzył się. Zanim wzrok przyzwyczaił się do podwodnych ciemności, upłynęło przeraźliwie dużo
czasu. Musiał też ciągle walczyć z odruchem, który kazał mu zamykać oczy. Kręcił się w
przerażeniu, próbując odnaleźć żonę, a od wstrzymywanego powietrza paliły go płuca. Wymachiwał
jak opętany nogami i rękami, a jezioro zaciskało się coraz mocniejszym uściskiem wokół jego ciała,
niczym koc. W końcu, gdy miał już wypłynąć na powierzchnię i po zaczerpnięciu powietrza
wznowić poszukiwania, zauważył, że ledwie kilka metrów dalej unosi się niewyraźna postać. To
była ona. Jego żona. Unieruchomiona w czasoprzestrzeni. Oczy miała szeroko otwarte, patrzyła
błagalnym wzrokiem. Złociste włosy unosiły się nad jej głową jak płomienie
podczas wybuchu, ręce wybijały rytm jak metronom. Inżynier wiedział, że go zobaczyła. Chciał
do niej podpłynąć, ale ciężar w piersi stał się nie do wytrzymania. Miał wrażenie, że coś go zaraz
rozerwie na pół. Spojrzał niżej. Następczyni zaplątała się w wodorosty porastające dno jeziora i
próbowała rozpaczliwie wyswobodzić kostkę, ale wyraźnie opadała z sił, a każde kolejne szarpnięcie
zdawało się tylko mocniej zaciskać rośliny wokół jej nogi. Zanim do niej dopłynął, sam był już na
wpół przytomny i nie starczyło mu siły, by wyplątać ją z pułapki. Spojrzał na nią po raz ostatni ze
świadomością, że ona wie. Zrezygnowany pomyślał najpierw z pewną ulgą, że to wszystko nie stało
się przynajmniej z powodu Balu, na koniec zaś przypomniał sobie o córeczce, która spała spokojnie
ledwie kilka kroków dalej. Ruchem spowolnionym oporem wody chciał jeszcze pogładzić żonę po
policzku w ostatnim geście czułości, ale nie dosięgnął i musnął tylko palcami jej lewy sutek. Zaraz
potem ogarnęła go ciemność. Na wschód od jeziora słońce schowało się za chmurą.
1 ZABAWA W DUCHY.
Przestrzeń wokół nich wypełniały głosy, zapachy, ruch i światło.
Początek wieczoru wydawał się ledwie zapowiedzią jakichś ważniejszych, wspaniałych
wydarzeń. Siv odwróciła się do Aurelii. – Niesamowicie, prawda? – Niesamowicie to mało
powiedziane – odparła Aurelia, rozglądając się w zdumieniu, zadziwiona widokiem kolejnych
niezwykłości. W powietrzu wisiało coś dziwnego, jakby wieczór odurzał ją podstępnie swoją
atmosferą. Zwykły, rozległy trawnik zmienił się nie do poznania i został zastawiony namiotami, z
których każdy kolejny był bardziej jaskrawy i cudaczny od poprzedniego. Z bliska Aurelia
zobaczyła, że do wzniesienia tymczasowych konstrukcji kryjących najróżniejsze atrakcje lunaparku
użyto zwykłego płótna i stali. I że smugi czerwieni, żółci i błękitu wystrzeliwujące w niebo z dachów
namiotów cyrkowych niczym dziesiątki fluorescencyjnych języków to zwykłe wstążki. Ale z daleka
wyglądało to tak, jakby na wrzosowisku z dnia na dzień wyrosła masa wielobarwnych grzybów.
Aurelia spodziewała się poniekąd, że zaraz wszystko zniknie im z oczu, jakby wesołe miasteczko
pojawiło się za sprawą czarów, a nie celowego działania. Jabłka w polewie toffi, które kupiły sobie
przy wejściu, były wielkości małej dyni. A wata cukrowa, której Aurelia skosztowała z papierowej
torebki Siv, okazała się tak lekka i delikatna, że wiatr mógł z łatwością zdmuchnąć ją z jej palców,
zanim trafiła do ust. Dzieciaki, z twarzami rozświetlonymi kolorowymi światełkami rozwieszonymi
w każdym możliwym miejscu, biegały niepilnowane między namiotami jak rozpasane skrzaty.
Nawet skwierczenie smażących się kiełbasek, terkot maszynerii i strzelające ziarenka popcornu
wydawały się dużo ostrzejsze niż zwykle. Za żywopłotem odgradzającym wejście do lunaparku
wszystkie doznania jeszcze się wzmogły, łącznie z powiewami lekkiego wietrzyku, który muskał
skórę Aurelii, przeszywając ją przyjemnym dreszczem. Aurelia czuła się rozdarta, jednocześnie
podekscytowana i zaciekawiona. Jak na granicy upojenia, choć nie wypiła jeszcze ani kropli
alkoholu.
W przeciwieństwie do Siv, która zaopatrzyła się w jedną z płaskich srebrnych piersiówek ojca,
nalewając do niej przed wyjściem z domu mieszankę ginu i czegoś jeszcze. Pociągała z niej
regularnie w pociągu przez całą drogę do Londynu. – Jak już będę dorosła, chyba ucieknę z jakimś
cyrkiem – stwierdziła. – Ale przecież jesteś dorosła – odpowiedziała Aurelia. Obie kończyły niedługo
osiemnaście lat; miały urodziny w odstępie kilku tygodni. – Ale chodzi mi o taką prawdziwą
dorosłość – wyjaśniła Siv, gdy mijały stoisko z kiczowatymi pamiątkami i fluorescencyjnymi
pałeczkami. Sprzedawczyni przywołała je machnięciem ręki, zachwalając głośno swoje towary, ale
zignorowały starszą kobietę i poszły dalej w stronę okrągłego autodromu, przy którym stały
samochodziki. Spod plastikowego dachu niósł się głośny warkot i śmiech. Mięła ich grupka
nastoletnich chłopaków, biegnących w przeciwnym kierunku, jeszcze podekscytowanych jazdą na
autodromie. Najdrobniejszy z nich, najwyżej trzynastolatek, ubrany w szkolną bluzę, niebieską
koszulkę Chelsea, podarte dżinsy i ciężkie, nabijane stalą kowbojki, otarł się w biegu o Siv. –
Uważaj, jak leziesz! – krzyknęła. Chłopak przystanął gwałtownie i zerknął na nią spode łba, jakby
chciał się jakoś odciąć. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Siv, żeby tego zaniechał. Stała w
rozkroku gotowa do konfrontacji, w dżinsowych szortach opinających się na grubych, czarnych
rajstopach, z prowokacyjnie wściekłą miną. Choć drobna, Siv – z krótko ściętymi, jasnymi włosami
– wyglądała groźnie. Jakby tylko czekała na zaczepkę. Chłopak spuścił wzrok i pobiegł za kolegami,
unikając jej morderczego spojrzenia. Aurelię i Siv znów otoczył harmider wesołego miasteczka.
Śmiechy, krzyki, stłumione dźwięki przedpotopowych piosenek popowych usiłujących przebić się
przez łoskot strącanych orzechów kokosowych i syk płomieni zanurzonych w parafinie, gdy
żonglujący pochodniami chłopak przystanął, by rozpalić je mocniej, przy okazji kłaniając się
dziewczętom teatralnie. Aurelia puściła do niego oko, za co została nagrodzona szerokim
uśmiechem. Zaraz potem chłopak zaczął znów malować na wieczornym niebie wstęgi światła. – I
po co ta złość? –Aurelia skarciła przyjaciółkę, która odprowadzała nastolatka wściekłym wzrokiem.
Już dawno zdążyła przywyknąć do wybuchów Siv, która miała w sobie coś z buntowniczki i
walczyła z całym światem od czasów podstawówki, gdzie się poznały. Wściekała się na status quo,
na zastany porządek, rekompensując sobie w ten sposób swój niski wzrost i zwodniczą słabość. A
zatem choć Aurelia zawsze była wyższa – teraz już prawie o głowę – Siv od początku brała na
siebie rolę jej obrończyni. I gdyby zaszła taka potrzeba, zaciekle by jej broniła przed
ewentualnymi agresorami. Którzy nigdy nie stanęli na ich drodze, bo wojownicza reputacja Siv
szybko zaczęła ją wyprzedzać. Aurelia przypomniała sobie, jak jakieś dziesięć lat wcześniej została
niesłusznie posądzona o drobne wykroczenie na lekcji. Wtedy drobniutka Siv wstała oburzona i cała
czerwona wykrzyczała nauczycielce prosto w twarz: „To niesprawiedliwe!”, skutkiem czego obie –
Aurelia i Siv – musiały zostać za karę dłużej w szkole. Ten incydent na zawsze przypieczętował ich
przyjaźń. – Te prostaki z Londynu nie będą sobie z nami pozwalać tylko dlatego, że jesteśmy ze
wsi, nie sądzisz?– stwierdziła z uśmiechem Siv. Aurelia odpowiedziała uśmiechem, ale celowo nie
skomentowała słów przyjaciółki, bo nie chciała, by kłótnia popsuła miłe popołudnie. Od dawna to
planowały – zwieńczenie wakacji – i po rozważeniu kilkunastu różnych możliwości postanowiły
wybrać się na cały dzień do Londynu, a wieczorem do lunaparku na Hampstead Heath. Obiecały
rodzicom Siv, że wrócą do domu przed północą. Choć były już w takim wieku, że mogłyby wracać
o dowolnej porze, to – ponieważ znane były ze skłonności do wpadania w tarapaty – obie dawno
zdążyły się przekonać, że życie w domu jest dużo prostsze, jeśli idą rodzicom na rękę lub
przynajmniej informują ich o planowanej porze powrotu. Rok wcześniej część koleżanek z klasy
wybrała się na Hampstead Heath podczas przerwy świątecznej. Potem nie kryły swoich
zachwytów. Ale dopóki Aurelia nie zobaczyła wszystkiego na własne oczy, wydawało jej się, że to
nie może przecież aż tak bardzo różnić się od innych lunaparków, w których miała okazję bywać na
południowym wybrzeżu i w miejscowościach bliżej domu. Jasne, diabelski młyn będzie pewnie
większy, karuzele szybsze, a inne atrakcje bardziej kolorowe. Ale żadna z tych rzeczy nie
wyjaśniała, dlaczego koniecznie musi wybrać się na Hamstead Heath, a nie na imprezę do jednego z
klubów na West Endzie, legitymując się dowodem osobistym, który Siv pożyczyła od pełnoletniej
koleżanki. Skąd więc to podniecenie w głębi serca i stan nerwowego wyczekiwania, którego oznaką
były motyle w brzuchu? Doszły do kasy przy autodromie, w której siedział ponury siwowłosy
mężczyzna ubrany na czarno. Siv kupiła żetony na trzy jazdy, płacąc wyłowionymi z kieszeni
drobniakami. Zaczekały, aż będą mogły wsiąść do upatrzonego gokarta – czerwonego metalika z
poobijanej stali, zaparkowanego po przeciwnej stronie toru, do którego nie miały jak się dostać
przed zakończeniem obecnej kolejki. Aurelia zatonęła w myślach. Dźwięki piosenki Taylor Swift I
knew you were trouble nadawały rytm przypadkowym uderzeniom zderzających się
samochodzików. – Tamci goście się na nas gapią – usłyszała głos Siv, choć początkowo miała
wrażenie, że dochodzi on zza wygłuszonej ściany. Otrząsnęła się.
– Którzy? – spytała, wyrwana z zamyślenia, niezbyt przejęta zainteresowaniem, jakie mogły
wzbudzać. – Tamci. Nie zauważyłaś? Siv skinęła głową, a Aurelia podążyła wzrokiem we
wskazanym kierunku. Trzech chudych nastolatków po przeciwnej stronie toru, w dżinsach i
flanelowych koszulach – każda w innym kolorze, mniej lub bardziej ubrudzona – wpatrywało się w
nie z nieskrywanym pożądaniem w oczach. – Aha… – skwitowała Aurelia. – Podoba mi się ten w
środku – stwierdziła Siv. Wyglądał najbardziej niechlujnie z całej trójki i lekko się garbił. Jego dwaj
kumple byli niżsi i niczym się nie wyróżniali. Każdy miał w ręce butelkę. – Nie są w moim typie –
zdecydowała Aurelia. – Nikt nie jest w twoim typie – zauważyła Siv. – Nikt ci się nigdy nie podoba.
Aurelia wiedziała, że Siv już kilkakrotnie uprawiała seks. Musiała wysłuchiwać fascynujących, choć
koszmarnych szczegółów, co robiła z mieszaniną przerażenia i rozbawienia. Jasne, czasem podobali
jej się różni faceci, ale nigdy ci, których wytypowała dla niej Siv. Nie posunęła się też nigdy dalej
niż trzymanie się za ręce czy cmoknięcie w policzek na pożegnanie. Wynikało to na równi z
nieśmiałości, jak i z tej prostej przyczyny, że za każdym razem, gdy zaczynała się kimś
interesować, wszystko szło nie tak, często w dość niezręczny sposób. Muzyka ucichła nagle, a wraz
z nią zatrzymały się auta sunące w pozornie nieskoordynowany sposób po stalowej nawierzchni
autodromu. Siv odwróciła się od podziwiających je chłopaków, wzięła Aurelię za rękę i
podprowadziła do upatrzonego wcześniej czerwonego samochodziku. Wcisnęły się obie na przednie
siedzenie. Aurelia zauważyła kątem oka, że dwóch chłopaków, którzy przypatrywali się im
wcześniej, podeszło do niebieskiego, poobijanego auta. Trzeci nie ruszył się z miejsca i palił
papierosa. Siv złapała obiema rękami kierownicę, a Aurelia wyczuła w oczach obserwującego je
chłopaka złośliwy błysk. Z głośników znów popłynęła muzyka, początkowo powoli, jakby ktoś
naciągał gumkę i dopiero po chwili puścił ją z pełną mocą. Znów leciała ta sama piosenka Taylor
Swift. Samochodzik drgnął, więc Siv nacisnęła mocno pedał. Auto poderwało się jak oparzone. Siv
ściskała mocno kierownicę i rozglądała się w poszukiwaniu potencjalnego celu. Ale na stalowej
płycie autodromu kręciło się smętnie tylko kilka pojazdów. Zanim zdążyła namierzyć ofiarę, poczuły
silne szarpnięcie, bo poobijany niebieski samochód prowadzony przez dwóch nastolatków wjechał
w nie pełną parą, a napastnicy wybuchnęli opętańczym śmiechem. – Baba za kierownicą! –
krzyknął jeden z nich z wyraźnym akcentem z Birmingham.
Siv wycofała szybko auto i jednym wprawnym ruchem zawróciła pojazd. Zanim tamci zdążyli
w jakikolwiek sposób zareagować, wcisnęła gaz do dechy i przygwoździła niebieskie auto do
barierki. Aurelię zarzuciło do przodu, ale Siv roześmiała się tylko i odjechała na pełnym gazie z
chłopakami na ogonie. Nie dała im się dopaść przez resztę kolejki, która zakończyła się
zdecydowanie za szybko. Siv wygrzebała się z samochodu i podała rękę Aurelii. – Będą mieli
nauczkę – oznajmiła z dumą, zerkając do tyłu, żeby zobaczyć miny chłopaków. Nie wysiedli, tylko
rozglądali się za kolejną ofiarą, którą będą mogli zaatakować po wznowieniu jazdy. Udawali, że nie
zauważają spojrzeń Siv. Trzeci chłopak – ten, który przyglądał się im z boku – już gdzieś zniknął,
najwyraźniej znudzony. Siv zmarszczyła brwi, z miejsca tracąc zainteresowanie autodromem, gdy
jej ofiary, nie oglądając się za siebie, pomknęły w innym kierunku. – Później wykorzystamy resztę
żetonów – stwierdziła. – Chodźmy zobaczyć inne rzeczy. Weszły na trawę. Z dala od huku
autodromu wydawała się chłodniejsza. Aurelia wciągnęła w płuca powietrze. – Chyba idzie zmiana
pogody – zauważyła. Kilka minut później zerwał się wiatr i zaczął się tłuc wśród rozstawionych na
zielonych polach namiotów. Sznury koralików przesłaniających wejście do pobliskiego namiotu
wróżki zaklekotały wielobarwną plątaniną plastiku. Diabelski młyn skrzypiał i stękał jak starożytny
olbrzym próbujący zerwać śruby spinające jego żelazne ramiona i rzucić się do ucieczki przez
otwartą przestrzeń wesołego miasteczka niczym wielka ośmiornica. Aurelia odgarnęła z twarzy
kosmyki kasztanowatych włosów, które wymknęły się jej spod gumki i falowały na wietrze jak
wodorosty w strumieniu. Wiatr na policzku był jak dotyk chłodnej szyby. Miała ogromną ochotę się
o niego oprzeć, rozluźnić ciało i albo znaleźć oparcie, albo wylądować na ziemi. Zamiast tego
wystawiła twarz na chłodne podmuchy i rozpostarła ramiona, jakby chciała wziąć w objęcia
targający nimi wicher. Roześmiała się. – Czujesz? – zawołała do Siv, przekrzykując wiatr. – W
powietrzu jest jakieś szaleństwo. Mam wrażenie, że to Halloween. Siv też się roześmiała. Porwany
przez wiatr śmiech przekształcił się w gwizd. Siv nie ułożyła swoich króciutkich jasnych włosów na
żel i wiatr je rozczochrał, przez co wyglądała dużo bardziej chłopięco niż zwykle. Większość
dziewczyn obruszyłaby się, że tak dużo osób bierze je za chłopaka. Ale nie Siv. Uwielbiała swoją
androginię. – Schowajmy się gdzieś do środka – zaproponowała Aurelia. – Zaraz będzie padać. –
Opuściła ręce i owinęła się ciaśniej czarnym szalem z frędzelkami, choć cienka tkanina niespecjalnie
chroniła przed chłodem.
– No to chodźmy. – Siv wzięła przyjaciółkę za rękę i jak zwykle pociągnęła ją za sobą. Weszły
do najbliższego namiotu, olbrzymiej ciemnozielonej wieży, która mimo rozmiarów tak dobrze
wtopiła się w otoczenie, że omal nie minęły jej niezauważenie. Płócienne drzwi rozchyliły się, po
czym natychmiast opadły, zamykając je w czeluściach namiotu. Przestronne wnętrze wypełniał
nieprzyjemny zapach potu, wilgoci i starych cukierków, pozostawiając w ustach Aurelii gorzkawy,
metaliczny posmak, jakby ssała monetę. – Jest tu ktoś? – szepnęła w ciemności. Pstryknęło światło i
zapaliła się żarówka. Dziewczyny aż podskoczyły i złapały się mocniej za ręce. – Przepraszam –
odezwał się chłopak, widoczny teraz za kontuarem. – Mamy awarię. Światła, nie całej reszty –
dodał pospiesznie. – Wchodzicie? Miał na sobie zieloną gumową maskę potwora, zsuniętą na
czubek głowy. Na czoło opadała mu szopa rudych włosów. Gumka, która miała w założeniu
przytrzymywać maskę, wpijała się mu pod brodą, zostawiając czerwony, nabrzmiały ślad. Aurelia
miała ochotę ją poluzować, ale sięgnęła tylko do torby i wyciągnęła pikowaną portmonetkę ze
złotym zatrzaskiem, którą dostała na urodziny od babci. – A co tu właściwie jest? – spytała. W
środku nie było żadnych napisów ani tabliczek. To mogło być wszystko. – Jaskinia duchów – odparł
chłopak zdawkowo, jakby zapowiadał odjazd najbliższego pociągu pospiesznego do Londynu.
Wpatrywał się w paznokcie Aurelii, gdy odliczała drobne na bilety. Pomalowała je rano na głęboki
odcień granatu, który lśnił intensywnie na tle jej bladej skóry. Siv wybrała soczystą zieleń, kolor
świeżej limonki, którą lubiła wciskać do ginu, o ile nie piła go prosto z piersiówki. Aurelia sięgnęła
po bilety. Chłopak przytrzymał je o ułamek sekundy zbyt długo i dopiero potem puścił. Paznokcie
prawej ręki miał obgryzione do żywego mięsa. Paznokcie lewej były normalnej długości, schludnie
opiłowane. Aurelia lubiła obserwować ludzi i z zainteresowaniem odnotowała ten drobny fakt.
Zastanawiała się, czy są jeszcze jakieś inne miejsca na jego ciele, które noszą ślady niszczycielskiej
działalności tylko z jednej strony. – Tamtymi drzwiami – oznajmił chłopak i wskazał cienką czarną
zasłonkę za swoimi plecami. Nie spuszczał wzroku z Aurelii. Nad wejściem wisiał wyszczerzony
plastikowy kościotrup. Kiedyś miał białe kości, ale z upływem czasu i pod wpływem intensywnego
użytkowania zmieniły kolor. Siv odepchnęła go niecierpliwie na bok, żeby zrobić przejście, na co
szkielet jęknął mechanicznie. – Podobasz mu się – zauważyła rzeczowo i pociągnęła znów ze
srebrnej piersióweczki, skinieniem głowy wskazując majaczącego jeszcze za cienką
zasłonką biletera, jakby chciała dla pewności zaznaczyć, że chodzi o niego, a nie o kościotrupa.
Aurelia wzruszyła ramionami. Nie chodziło o to, że obecność chłopaków ją onieśmielała. Flirt ją po
prostu nie interesował. A tych kilka razy, kiedy podejmowała jakieś próby – zawsze na skutek
knowań Siv – wszystko szło nie tak i to w sposób, który z perspektywy czasu wydawał się wręcz
nieprawdopodobny. Pierwszy chłopak, który próbował ją pocałować, potknął się na chodniku przed
jej domem, upadł prosto na twarz i złamał nos. A rok wcześniej, na dyskotece pod koniec roku
szkolnego, jej partner zatrzasnął się niechcący w składziku. Znalazł go dopiero woźny, który
następnego dnia rano zamiatał korytarz. Siv śmiała się, że na ramieniu Aurelii zasiadł wróg
Kupidyna i odbijał wszystkie strzały miłości. Ale nawet jeśli taka była prawda, Aurelii to nie
przeszkadzało. Zauważała spojrzenia mężczyzn i ich próby nawiązania kontaktu. Tyle że budziły w
niej one mieszane uczucia. – A do tego facet nie wygląda źle – dodała Siv. – Rudy, ale niezły.
Powinnaś z nim porozmawiać. – Rozmawiałam. Na szczycie niewielkiego wzniesienia stał
pojedynczy wagonik. Nie wyglądał, jakby miał jechać po szynach. Aurelia nie bardzo wiedziała, co
mają dalej robić. Czekała na jakiś znak. – Myślisz, że powinnyśmy wsiąść? – Ale tak naprawdę
porozmawiać – ciągnęła Siv. – A co do wsiadania, to co za różnica. Te kolejki są i tak głupawe. A
tak w ogóle to jest tu ktoś jeszcze oprócz nas? Zza cienkiej zasłonki oddzielającej miejsce odjazdu
wagonika od kasy biletowej dobiegły ich przytłumione głosy i bezczelne śmiechy. – Ćśś – syknęła
Siv. – Ktoś idzie. – Nie zmieścicie się wszyscy do jednego wagonika! – rozległ się głos rudego
kasjera. – Musicie zaczekać, aż przygotuję następny. – No to ruchy – odparł ktoś niższym głosem.
– To oni! Ci z autodromu – parsknęła radośnie Siv. – Chodź! Złapała Aurelię za rękę i pociągnęła ją
w głąb ciemnego tunelu, odpychając gumowe pająki, które zaczęły opadać z sufitu, bo dziewczyny
uruchomiły czujki ruchu. Pod stopami chrzęścił im stary popcorn. Siv rozgniatała go ukochanymi
ciężkimi martensami, błyszczącymi, fioletowymi buciorami z jaskrawymi żołto-czarnymi
sznurówkami, Natomiast Aurelia ledwie go dotykała w swoich miękkich balerinkach. Gdzieś za nimi
zaskrzypiał uruchomiony wagonik. – Szybko! – krzyknęła Siv, gdy chłopacy ładowali się do środka,
nie zważając na uwagi rudego biletera, który nalegał, żeby zapięli pasy. – Schowajmy się.
Miały wrażenie, że namiot ciągnie się bez końca w każdym możliwym kierunku. Z zewnątrz nie
wydawał się taki duży. Odnalazły metalowe tory, po których jeździły wagoniki, i pobiegły wzdłuż
nich, szukając kryjówki na tyle dużej, by obie mogły się do niej wcisnąć. – Tutaj – rzuciła Siv, gdy
omal się nie potknęły o dwa podstarzałe wampiry, usadzone niepewnie na skałce oblanej sztuczną
krwią. Przykucnęły akurat w chwili, gdy wagonik ruszył w ich stronę, dużo szybciej niż się
spodziewały. Pojazd uruchomił włącznik i twarze obu wampirów wykrzywiły się nieprzyjemnie,
podświetlone wiązką światła zapalonego akurat na czas, by rzucić jasną poświatę na dwa
księżycowe pośladki Siv, która poderwała się do góry i, ściągając szorty i rajstopy, wystawiła tyłek.
Jeden z chłopaków krzyknął zaskoczony. – Ej! To chyba jakaś dziewczyna! – zawołał, odwracając
się. Pozostali pasażerowie też próbowali się odwrócić, ale było już za późno. Wpadli w zakręt,
zanim zdążyli lepiej się przypatrzeć lub rozpoznać sprawcę. Siv parsknęła i zapięła guzik w
dżinsowych spodenkach. – Zadowolona? – spytała ze śmiechem Aurelia. Siv znów zarechotała. –
Nie – odparła. – Miałam nadzieję, że się wywrócą. Wcisnęła Aurelii do ręki piersiówkę. – Masz,
łyknij sobie na uspokojenie. Chodźmy zobaczyć, co jest dalej. Aurelia upiła łyk i się skrzywiła. –
Fuj! Nie miałaś tego rozcieńczyć? – Za mała butelka. Nie chciałam marnować miejsca. – Ale wielka
przestrzeń – stwierdziła zdumiona Aurelia, gdy szły kolejnym korytarzem. – W ogóle nie wygląda
na namiot. – Przesunęła dłonią po najbliższej ścianie. Była chłodna i wilgotna jak głaz w rzece.
Znów ogarnęło ją dziwne podniecenie, jakby wesołe miasteczko znajdowało się na obrzeżach
rzeczywistości, jakby należało do świata, ale nie podlegało zasadom nim rządzącym. Poszły dalej.
Tym razem to Aurelia prowadziła. Weszła w ciemność i jedną ręką wciąż gładziła ścianę, a drugą
trzymała Siv, która szła krok za nią. Dziewczęta spowijała ciemność. Ich spacer pod płóciennym
dachem, wzdłuż słabo widocznych torów, nie wyzwalał już czujek ruchu, bo większość była
ustawiona na przejeżdżające wagoniki. – Wyciągnij telefon. Zawsze to trochę światła. Czuły się jak
w jakimś mrocznym labiryncie. Zza ścian docierały do nich niewyraźne odgłosy lunaparku, ale
dziewczęta nie mogły zorientować się w swoim położeniu na tyle, żeby odnaleźć wyjście –
światełko na końcu tunelu.
Aurelia ścisnęła mocniej rękę Siv. Czuła, że przyjaciółka nie jest już aż tak odważna, widząc
rozciągającą się przed nimi ciemność. Obie zrobiły się niespokojne. Tory zadrgały. Zaczęło narastać
dudnienie zbliżającego się wagonika, nadjeżdżającego z nocnej niemal czerni spowijającej kolejkę
duchów. Wśród metalicznego łoskotu dało się wyróżnić jakieś głosy. Aurelia wyłączyła telefon. –
Przyrzekam, że opuściła spodnie – mówił jeden z chłopaków. – Miała niezłą dupcię, nawet jak na
ducha – rozmarzył się drugi. – Jeśli ją znajdziemy, może pokaże nam coś więcej niż tyłek –
odpowiedział na to pierwszy. Siv zachichotała cicho. – Myślisz, że powinnam jeszcze raz wystawić
tyłek? – wyszeptała, gmerając przy pasku. – Chyba sobie na to nie zasłużyli – stwierdziła Aurelia. –
Lepiej ich nastraszyć. – Rozejrzała się za odpowiednim rekwizytem, z którym mogłaby wyskoczyć
w ostatniej chwili, ale nie zdążyła nic znaleźć i wagonik przemknął obok. W półmroku zamajaczyły
głowy chłopaków, a zaraz potem zniknęły za zakrętem. Dziewczyny podążyły wzdłuż torów i w
końcu dotarły do wyjścia, odczekawszy kilka minut, żeby pasażerowie zdążyli wyjść. Wyrosła
przed nimi kurtyna z plastikowych czaszek i kości, ale Aurelia rozsunęła ją z całkowitą obojętnością.
Znalazły się nagle wśród kolorowych lampionów i wrzawy wesołego miasteczka. – To nie było
mądre – odezwał się jakiś głos. Bileter czekał na nie przy wyjściu z kolejki. – Bałem się, że coś
wam się stanie. – Rudy kasjer z zieloną maską potwora na czubku rozczochranej głowy opierał się z
założonymi rękami o ścianę namiotu. – Nie robiłyśmy nic złego – wyjaśniła stanowczo, prawie
prowokująco Siv, nie dając się zbić z pantałyku. – Naprawdę. – Zwykle to chłopcy sprawiają
problemy. Po was się tego nie spodziewałem. – Zmierzył Siv wzrokiem, po czym przeniósł
spojrzenie na Aurelię. Siv roześmiała się i przeczesała palcami króciutkie włosy. Aurelia wiedziała,
że robi to odruchowo, gdy zaczyna flirtować. – A masz coś przeciwko dziewczynom, które
sprawiają problemy? – spytała zaczepnie, rozstawiając buńczucznie szczupłe nogi, prostując całe
ciało i wypychając do przodu skromne piersi. Zdezorientowany dziwną mieszanką zalotności i
agresji kasjer zerknął na Aurelię, ale na widok jej obojętnego spojrzenia, szybko zwrócił się znów
do Siv. – Daj spokój, Siv. Chodźmy – powiedziała Aurelia. Zrobiło się jej żal biletera, który
wydawał się dosyć miły, w przeciwieństwie do chłopaków z autodromu,
typowych nastolatków, nabuzowanych od testosteronu i niezbyt interesujących dla każdego
poza Siv, której podobali się wszyscy co do jednego. Ale Siv nie chciała się wycofać. – Chodziło mi
tylko o to, że nie powinnyście urządzać sobie wędrówek tam w środku. Coś się wam mogło stać, a
potem to mnie się zawsze obrywa – westchnął. – To nie ty jesteś szefem? – spytała Siv. – A
wyglądam na właściciela? – odpowiedział pytaniem Rudy. – To zwykła robota. A do tego niezbyt
pasjonująca. Poza tym chciałem się tylko upewnić, że wszystko w porządku. Nie mam ochoty się
kłócić. Cofnął się o krok, czekając, aż wyjdą. Siv stała dalej w miejscu i wpatrywała się w niego, ale
szybko się zorientowała, że nie uda jej się go sprowokować, więc zmieniła taktykę. Aurelia czekała
bez słowa. Widywała swoją przyjaciółkę w takim stanie wystarczająco często, by wiedzieć, że nie
ma co próbować z nią dyskutować. W końcu twarz Siv złagodniała. – Słuchaj – powiedziała nagle.
– Przepraszamy, dobra? Chciałyśmy się tylko powygłupiać. – Spuściła wzrok i pogrzebała butem w
ziemi. Jej policzki pokryły się jaskrawoczerwonym rumieńcem. Siv rzadko przepraszała. Aurelia nie
wierzyła własnym uszom. Chłopak podniósł głowę i się wyszczerzył. Uśmiech odmienił jego twarz i
sprawił, że bardzo wyprzystojniała, co nie umknęło uwadze Siv. – W porządku – rzucił. – Nic się
nie stało. – Możemy ci to jakoś zrekompensować? Postawić ci drinka albo coś? – ciągnęła Siv
nieudolnie. – Tak. Dzięki. Z przyjemnością. Żaden znany Aurelii chłopak nie wypowiadał się w ten
sposób. Spojrzała na niego z ciekawością, ale on patrzył teraz uprzejmie na Siv, od której wyszło
zaproszenie. – Muszę wracać do kasy. Ale za pół godziny kończę. Na twarz Siv wypłynął szeroki
uśmiech. Spojrzała na Aurelię, pytając ją milcząco o zgodę. – Mnie pasuje – stwierdziła Aurelia. Nie
pogardzi czymś smaczniejszym, żeby spłukać z ust smak ginu od Siv. – No to świetnie – odparł
bileter. – Widzicie tamten duży namiot z czerwonym dachem? Tam jest główny bar. Za pół
godziny, dobra? – Jesteśmy umówieni, Rudy – potwierdziła Siv. – Mam imię – sprzeciwił się. –
Nazywam się… – Ćśś… – przerwała mu szybko Siv. – Nie chcę wiedzieć. Dla mnie jesteś Rudy. I
zdejmij tę maskę. Nie całuję się z facetami w maskach…
Wzięła Aurelię za rękę i ruszyła w kierunku głównej części wesołego miasteczka. Wiatr ustał. –
Może pójdziemy teraz do wróżki? – zaproponowała Aurelia. – O nie! Nie sądziłam, że wierzysz w
te hipisowskie czary-mary. Chcę postrzelać. Chodźmy na strzelnicę. Aurelia zgodziła się, ale
postanowiła w duchu, że i tak pójdzie do wróżki. Choćby sama, jeśli Siv nie będzie chciała
dotrzymać jej towarzystwa. Nagle koniecznie chciała się dowiedzieć, co kryje dla niej przyszłość,
choć podobnie jak Siv zazwyczaj nie była wielbicielką irracjonalności i jarmarcznego kuglarstwa.
Siv miała niezłego cela i prawie udało jej się ustrzelić główną nagrodę w postaci wielkiego
pluszowego misia, musiała jednak zadowolić się pomarańczowożółtą plastikową kaczką, którą
zabrała z dumą na umówione spotkanie. Wcześniej wspólnie zastanowiły się, czy w ogóle iść. A Siv
dla pewności spytała, czy Aurelia nie jest przypadkiem zainteresowana bileterem z domu duchów. –
Jestem pewna, że gdyby mógł, wybrałby ciebie… – Nie jest w moim typie. – W takim tempie jako
dwudziestopięciolatka będziesz jeszcze dziewicą – skwitowała Siv. – I co z tego. – Aurelia
wzruszyła ramionami. Nie potępiała w żaden sposób zachowania Siv, ale nie czuła się też w
obowiązku tylko dla zasady flirtować z kimś, kto wcale jej się nie podobał. Siv pokiwała głową. –
Mnie on się podoba i nie unoszę się dumą na tyle, żeby nie dać mu szansy, chociaż to ciebie sobie
najpierw upatrzył. Bo w sumie zawsze tak jest. – Nie skarżyła się, tylko stwierdzała fakt. Aurelia
była ładniejsza i zawsze pierwsza budziła zainteresowanie mężczyzn, którzy jednak szybko się
orientowali, że na wzajemność mogą liczyć tylko ze strony Siv. Weszły do baru i brodząc w morzu
zużytych plastikowych kubków, ruszyły w stronę potrójnego rzędu klientów, tłoczących się w
kolejce po tanie piwo. Dostrzegły Rudego, który trzymał im miejsce na przedzie. Miał podarte
dżinsy, ale zdjął już gumową maskę i zdołał nawet przeczesać jako tako włosy. Na widok
dziewczyn wchodzących o umówionej porze uśmiechnął się szeroko, jakby mu ulżyło, bo aż dotąd
nie wierzył, że faktycznie się zjawią. – Cześć, Rudy. – Cześć, jesteście. – Uśmiechnął się do nich z
wdziękiem. – Myślałem, że może się rozmyśliłyście. – My dotrzymujemy słowa – odpowiedziała
Siv. – To jak wam na imię?
– Ona jest Duża, a ja Mała. Może być? Nie ma co komplikować – stwierdziła Siv. Pod ścianą
po drugiej stronie baru stał długi stół na kozłach nakryty serwetą w białoczerwoną kratkę. Podeszli
do niego z plastikowymi kubeczkami. Aurelia i Siv piły cydr, a Rudy oranżadę. – Wracam
samochodem – wyjaśnił, gdy Siv spojrzała znacząco na jego bezalkoholowy napój. Po bliższym
przyjrzeniu się Aurelia stwierdziła, że bileter o artystycznie niechlujnym wyglądzie musi mieć jakieś
dwadzieścia pięć lat. Mimo różnicy wieku było jasne, że to młodsza Siv rozdaje karty. Godzinę
później, pod pretekstem, że chce zaczerpnąć świeżego powietrza, Siv zaciągnęła Rudego pod
wysoki dąb na obrzeżach wesołego miasteczka, gdzie nie docierało już światło. Śmiertelnie
znudzona Aurelia zostawiła ich samych. Ale przystanęła jakieś dziesięć metrów dalej i po całym tym
czasie spędzonym w dusznym i głośnym barze z przyjemnością delektowała się chłodnym
wieczornym powietrzem. Obejrzała się i zobaczyła, że para pod drzewem namiętnie się całuje.
Rudy musiał się pochylić, żeby dosięgnąć ust Siv. Ich ręce poruszały się gwałtownie pod warstwami
ubrań. Aurelia z mimowolną fascynacją przyglądała się tym gorączkowym pieszczotom, po części w
szoku, a po części z zazdrością. Choć z tęsknych spojrzeń, jakie rzucał jej wcześniej Rudy,
wiedziała, że wolałby dużo bardziej, gdyby to ona chciała z nim iść pod drzewo. Zastanawiała się,
co sobie pomyślał, gdy wsunął dłoń w spodenki Siv, ale ona odtrąciła ją stanowczo, nie wyrywając
się jednak z jego objęć. Aurelia wiedziała, że powinna się odwrócić, ale ciekawość wzięła górę.
Wiatr trochę ucichł i poświata padająca z kolorowych żarówek zawieszonych na przewodach
ciągnących się wzdłuż słupów rozstawionych na terenie wesołego miasteczka przebiła się przez
gałęzie drzew, dzięki czemu dziewczyna zyskała lepszy widok na całą scenę. Po chwili parę znów
spowiła ciemność. Aurelia zdążyła jednak dostrzec błysk białej skóry. Siv chyba nie ściągnęła
spodenek, jak zrobiła to w domu duchów? Nie tu, na widoku. Aurelia usłyszała z lewej strony jakiś
niewyraźny szelest i zaalarmowana odwróciła się szybko. Ktoś sikał na tyłach jednej ze stojących
niedaleko długich przyczep. Przestraszyła się, rozpoznając znajomy odgłos. Po chwili jednak postać
oddaliła się w przeciwnym kierunku, nie zauważając ani jej, ani Siv i Rudego. Aurelia popatrzyła na
przyjaciółkę. Światło znów padało pod innym kątem, więc widziała parę wyraźniej. To nie Siv
wystawiła białe pośladki, tylko Rudy. Dżinsy opadały mu wokół kostek. Miał jędrny, umięśniony
tyłek. Najwidoczniej nie zawsze siedział w kasie wesołego miasteczka. Siv klęczała przed nim, jej
drobne
dłonie spoczywały lekko na jego udach, a głowa poruszała się rytmicznie w górę i w dół. Aurelia
wstrzymała oddech. Ale nie przestała patrzeć. Słuchać barwnych opowieści Siv na temat kształtu i
smaku mężczyzn, z którymi sypiała, to jedno, ale widzieć ją w akcji to zupełnie co innego –
widzieć, jak powoli i ze znawstwem przesuwa usta wzdłuż członka, widzieć, jak Rudy zaciska
pięści, usiłując nad sobą zapanować. Aurelia poczuła ucisk w gardle. Chmura odsłoniła na moment
księżyc i para znalazła się przez sekundę w jego pełnym świetle. W tej samej chwili Rudy odwrócił
lekko głowę i spojrzał Aurelii w oczy. Zaczerwieniła się, wiedząc, że ją przyłapał. Miała wrażenie,
że jego wzrok mówi: „Szkoda, że to nie ty”. Potem księżyc znów przesłoniły chmury i pod
drzewem zrobiło się ciemno. Aurelia spuściła wzrok, serce tłukło jej się w piersi. Kątem oka
zobaczyła, że Siv wstaje i idzie w jej kierunku. Rudy szedł za nią, zapinając po drodze spodnie. –
Tu jesteś – zawołała Siv. Rudy odchrząknął i zażenowany do granic możliwości spróbował zmienić
temat. – Mogę was zabrać w jedno miejsce – powiedział. – Jest tylko dla pracowników, ale nikt nie
będzie się was czepiał, zwłaszcza że pójdziecie tam ze mną. Siv zastrzygła uszami, słysząc o
kolejnym miejscu, do którego nie miały wstępu. – A nie powinnyśmy już wracać? – spytała Aurelia.
– Co z twoimi rodzicami? – Możemy powiedzieć, że była awaria metra albo coś w tym stylu.
Zostańmy jeszcze chwilę – poprosiła. Dogadały się. Rudy i Siv poszli przodem, a Aurelia za nimi.
Włosy chłopaka połyskiwały w świetle księżyca. Aurelia przyglądała się idącej przed nią parze.
Rudy był dość wysoki, co przy Siv szczególnie rzucało się w oczy. Dziwnie wyglądali razem. Choć
w oczach innych ludzi równie dziwnie musiała wyglądać Aurelia i Siv. Namiot, do którego
zaprowadził ich Rudy, był dużo mniejszy niż główny bar przeznaczony dla klientów. Jakaś
artystyczna dusza obwiesiła wnętrze kolorowymi światełkami tak, że całość przypominała układ
słoneczny, co optycznie podwyższało sufit. Za każdym razem, gdy Aurelia podnosiła głowę, miała
wrażenie, że znajduje się gdzieś za miastem, bliżej domu, na wybrzeżu, gdzie widać gwiazdy,
których nie przesłaniają smog i sztuczne światła miasta. Na środku namiotu urządzono
prowizoryczny bar, rozstawiony na wielkich drewnianych beczkach. Rozchodziły się stamtąd
zapachy, z którymi Aurelia nie zetknęła się w żadnym innym barze. Pociągnęła nosem i poczuła, że
do ust napływa jej ślinka. – Czekolada – wyjaśnił Rudy, obserwując z uśmiechem jej reakcję. –
Gorąca czekolada. Nigdzie nie znajdziecie lepszej. Przyrządza ją wróżka. Mówi, że
wyczytała przepis w myślach jednego z klientów i nie wolno jej zdradzać jego sekretów, nie
wiemy więc, co dodaje do środka. Zarabia na niej kupę forsy… Czekajcie, zaraz wam przyniosę.
Stanął w kolejce do baru, a ponieważ Siv postanowiła mu pomóc przynieść napoje, Aurelia została
sama na uboczu, wystawiona na ciekawskie spojrzenia. Czekała spokojnie. Kusiło ją, żeby dla
zabicia czasu zagrać w coś na telefonie, ale wiedziała, że gdy o północy nie zjawią się w domu,
zacznie dostawać informacje o nieodebranych połączeniach i SMS-y od rodziców, jej i Siv.
Ponieważ towarzystwa dotrzymywała jej tylko atrapa gwieździstego nieba, Aurelia pogrążyła się w
myślach i smakowała najdrobniejsze doznania ciała. Przez chwilę miała wrażenie, że czas stanął w
miejscu i w namiocie zrobiło się nagle głośniej, jaśniej i żywiej. Ucichły rozmowy klientów i mogła
rozpoznać lecącą w tle piosenkę. Missing everything but the girl. Poczuła się nagle samotna, jakby
słowa piosenki mówiły w jakiś sposób o przyszłości. Powietrze wypełnił nowy zapach, który
wmieszał się w aromat użytych do doprawienia czekolady imbiru i cynamonu. Aurelia odwróciła się
i wytężyła zmysły, ale nie była w stanie rozpoznać jego źródła. Zapach nabrał intensywności i
Aurelia zorientowała się nagle, że obok niej stoi jakiś mężczyzna. Przestraszyła się. Nie zauważyła
jego nadejścia. W namiocie zrobiło się jakby ciemniej, więc nie mogła dostrzec jego twarzy.
Widziała tylko zarysy masywnej postaci i ogarnęło ją nagle nieodparte wrażenie, że jest bezpieczna,
że nie jest już sama wśród obcych. – To ty – powiedziała, jakby od dawna się znali. Słowa same
wypłynęły z jej ust. – Tak – odparł mężczyzna niskim, podszytym rozbawieniem głosem. – To ja.
Jej ciało zareagowało w dziwny sposób, jakby jego oddech i słowa otoczyły ją niewidzialnym
kokonem, tarczą zbudowaną z czułości i oczywistego poczucia bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że
wszyscy zniknęli, że została tylko ona i ten mężczyzna. Nieznajomy, którego bliskość wyczuwała
każdą komórką swojego ciała, choć nie widziała wyraźnie jego twarzy. Mężczyzna uniósł rękę i
pogładził ją po włosach. Poczuła na policzku jego chłodną dłoń. Przypomniała sobie ukojenie, które
dawały jej podmuchy wiatru pod domem strachu. Wtuliła się w nieznajomego i poczuła spokój.
Mężczyzna pochylił się i ją pocałował. Dotyk jego ust wymazał z jej głowy wszystkie myśli, a z
ciała wszelkie doznania. Namiot, Siv, Rudy, gwiazdy i wesołe miasteczko – wszystko zniknęło.
Pozostały tylko ich usta, cała reszta przestała mieć znaczenie.
2 WIELKIE NADZIEJE.
Zaraz potem przepadł.
Zniknął, zanim Aurelia zdążyła się odezwać czy chociaż złapać go za rękę. Po chwili wrócili
Rudy i Siv. Smak ust nieznajomego zmyła słodka, pachnąca lekko dymem gorąca czekolada, którą
Siv podała jej na spodeczku w delikatnej porcelanowej filiżance. Coś takiego mogłaby pić Alicja w
Krainie Czarów. – To chyba chili – odezwał się Rudy, upiwszy łyk. – Nie, papryka – sprzeciwiła się
stanowczo Siv. – Jestem w jednej czwartej Węgierką. Znam ten smak – dodała, by jej opinia
nabrała większej mocy. – Miłość – powiedziała rozmarzona Aurelia. – To smak miłości. – Dotknęła
palcami ust. – Odbiło ci? – spytała Siv, gapiąc się na nią. – Może faktycznie powinnyśmy wracać…
– Spojrzała na zegarek. – O cholera! Zaraz północ! Dziewczyny wybiegły z wesołego miasteczka w
takim pośpiechu, że żadna z nich nie miała czasu, by podzielić się na głos subtelnymi zmianami,
które nie uszły ich uwadze, gdy mijały szeroki łuk wieńczący wyjście z lunaparku. Powietrze na
zewnątrz było trochę chłodniejsze, światło bardziej przytłumione, a unoszący się w powietrzu
zapach lekko kwaśnawy, zwłaszcza w porównaniu z odurzającym aromatem kakao i przypraw
wypełniających bar dla pracowników. Siv zmrużyła oczy, żeby zorientować się, gdzie są, szukając
znaku wskazującego drogę do północnej linii metra, Aurelia natomiast zaklęła pod nosem, bo
zorientowała się, że zostawiła gdzieś rękawiczki. Obie zignorowały nagły ucisk w piersiach i
gardłach oraz fakt, że ich nogi zrobiły się nagle bardzo ciężkie. Jakby zaczęły naciągać jakąś
niewidzialną nić, która łączyła je z centrum wesołego miasteczka i nie chciała puścić. Biegły po
peronie, wołając, żeby przytrzymać im drzwi, i w ostatniej chwili wskoczyły do ostatniego pociągu
do Leigh-on-Sea, tuż przed odjazdem ze stacji przy Liverpool Street. Siv z ulgą klapnęła na
siedzenie i szybko zasnęła, przez całą drogę pochrapując lekko na kolanach Aurelii, która starała się
ignorować pijanych i rozwrzeszczanych pasażerów, mruczących do niej: „W porządku, mała”, gdy
zataczając się, przeciskali się przez wąski wagon, zostawiając za sobą papierki po burgerach i na
wpół dojedzone frytki.
Wysiadła z pociągu i odetchnęła morskim powietrzem tak głęboko, że aż zaszczypało ją w nosie.
Pociąg oddalił się z łoskotem, a Aurelia poczuła nagle, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jej
życie właśnie się zmieniło i że nigdy już nie będzie taka jak przedtem. Ku ich zaskoczeniu i wbrew
obawom, ani rodzice chrzestni Aurelii, ani rodzice Siv nie mieli im za złe późnego powrotu. –
Jesteście już chyba dorosłe – zauważył tata Siv, gdy zwlokły się następnego dnia rano na dół. W
jego głosie dało się wyczuć smutek. Nieraz miewał powody, by narzekać pod nosem na zmienność
nastolatek. Aurelia i Siv dostały milczące przyzwolenie na późne powroty czy wręcz spędzanie nocy
poza domem, ale żadna z nich nie miała ochoty z niego korzystać. Prawda była taka, że wizyta w
wesołym miasteczku zmieniła odrobinę każdą z nich w zauważalny sposób. Siv zrobiła się bardziej
skoncentrowana i niemal pilna, choć nie w szkole, ale raczej na swoich treningach, poświęcając cały
wolny czas i energię na ćwiczenie „sztuczek”. Spotykała się dalej z bileterem, który ubiegał się teraz
o nią otwarcie tradycyjnymi metodami i w każdej wolnej chwili przyjeżdżał do niej nad morze. W
końcu wyszło na jaw, że ma na imię Harry, choć dziewczyny i tak mówiły na niego Rudy, a on
zwykle zwracał się do Siv per Mała. Aurelia pozostała jak zawsze tylko Aurelią. Przezwiska jakoś
się jej nie trzymały. Rudy znał się trochę na takielunku, więc Siv namówiła go, żeby zamontował u
niej w garażu trapez gimnastyczny. Skakała z drążka na drążek i z liny na linę jak małpka. Wypadki
były nieuniknione, więc Rudy sporo czasu poświęcał na opatrywanie ran i narzekanie, że jej ojciec
uzna go za damskiego boksera, jeśli wciąż będzie wracała do domu posiniaczona. Siv jednak robiła
się coraz silniejsza, a jej wiotkie dotychczas ramiona zyskały wyraźnie zarysowane, choć nie
przesadnie duże mięśnie. Ćwiczenia dobrze jej robiły i stanowiły ujście dla kłębiących się w niej
pokładów agresji, więc wkrótce ustały jej ciągłe wybuchy złości. Nie wściekała się już nawet na
małolatów na deskorolkach, którym zdarzało się śmignąć po nadmorskim bulwarze zbyt blisko
kostek spacerujących dziewcząt. Od wieczora w wesołym miasteczku Aurelia też miała czym zająć
myśli, choć krążyły one wokół zupełnie innych tematów i zawsze wracały do nieznajomego i jego
pocałunku. Początkowo odtwarzała tylko na okrągło dotyk jego ust na swoich wargach, kiedy
jednak to wspomnienie powoli jej spowszedniało, zaczęła sobie wyobrażać, jakby to było poczuć
jego usta gdzie indziej. W końcu nie była już pewna, która część jej marzeń to prawda, a która jest
wytworem wyobraźni. Czasem miała wrażenie, że wszystko to jej się tylko przyśniło, a czasem
nabierała przekonania, że musiało dojść do czegoś więcej niż pocałunku, ale z jakiegoś powodu
wymazała
z pamięci całą resztę. Jej wspomnienia tamtej chwili były pod pewnymi względami niezwykle
jasne i wyraźne, a pod pewnymi zupełnie zagmatwane. Myślenie o tym przypominało próbę nadania
kształtu wodzie. W chwilach samotności myślom Aurelii towarzyszyły zawsze pieszczoty. Zabierała
się do nich niespiesznie i ze skupieniem, z powolnością, z którą podchodziła do wszystkich swoich
działań. Często robiła sobie kąpiel, ustawiała na krawędzi wanny, jedna obok drugiej, dziesiątki
świeczek i dotykała się całymi godzinami, póki woda nie wystygła. Rzadko doprowadzała się do
orgazmu. Wolała pławić się w głębokiej frustracji seksualnej, która od wielu dni nie dawała jej
spokoju. Oczywiście powiedziała Siv o pocałunku. Przyjaciółka początkowo podeszła do tego z
wielkim entuzjazmem. Ale gdy mimo upływu czasu Aurelia nadal obsesyjnie myślała o
nieznajomym, Siv znudziła się i przestała ją zmuszać, by przypomniała sobie chociaż, jak wyglądał
lub w co był ubrany. Jedyne, co do czego Aurelia miała jako taką pewność, to jego zapach. –
Pachniał owocem granatu – powiedziała. – Owocem granatu? – parsknęła Siv. – Mężczyźni nie
pachną granatami. Aurelia zaczęła jadać na śniadanie intensywnie czerwony miąższ tych owoców.
Zaskoczył ją gorzkawy posmak, ale szybko polubiła sprzeczność cierpkiego, drzewnego smaku,
który towarzyszył początkowej słodyczy każdego kęsa. Lubiła też lizać ziarenka granatu i myśleć o
nieznajomym. W końcu jednak wesołe miasteczko zamieniło się w jedno z wielu wspomnień i
dziewczęta powróciły do szkolnej rutyny urozmaiconej kółkiem teatralnym i lekcjami tańca oraz
dorywczą pracą Aurelii w kwiaciarni w Old Leigh i sobotnimi porankami Siv na stoisku z kartami do
gry i pierdzącymi poduszkami w pobliskim centrum handlowym. Niedziele były zarezerwowane na
wydawanie zarobionych pieniędzy i życie towarzyskie. Przez kilka kolejnych miesięcy życie toczyło
się mniej więcej w ten właśnie sposób. Egzaminy zostały zaliczone zgodnie z planem, a po nich
nadszedł czas podejmowania decyzji. W weekend po maturze Siv i Aurelia potwornie się spiły,
włócząc się od knajpy do knajpy ze szkolną paczką. Tego wieczoru, ulegając naciskom mocno
nietrzeźwej Siv, która upierała się, że Aurelia musi wreszcie sobie kogoś znaleźć, Aurelia zaczęła
flirtować z Kevinem, przystojnym, choć nieco nierozgarniętym studentem pobliskiej uczelni.
Wspomnienie wesołego miasteczka i pocałunku nieznajomego szybko zaczęło się zamazywać i po
kilku godzinach Aurelia zgodziła się pójść do Kevina. Tyle że w drodze do samochodu chłopak
potknął się, upadł nieszczęśliwie na nadgarstek i musiał jechać na pogotowie, co skutecznie
uniemożliwiło wszelkie amory. Aurelia zaczynała podejrzewać, że nad jej życiem miłosnym ciąży
klątwa. Lub też że czuwa nad nią anioł stróż, co wydawało się całkiem do rzeczy, gdy
przypominała sobie, czego jako nastolatka cudem uniknęła. Szybko odsunęła od siebie tę myśl,
choć od jakiegoś czasu faktycznie nie opuszczało jej dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Trochę
ją to niepokoiło, ale nigdy nie udało jej się nikogo zobaczyć, choć się rozglądała. I wtedy dostała list.
W grubej, brązowej kopercie, oficjalnej do bólu, spadł ciężko na wycieraczkę razem z plikiem
rachunków, czasopism i gazetek reklamowych. Aurelia myła właśnie zęby w łazience na piętrze.
Słyszała kroki Laury na korytarzu i stęknięcie, z jakim jej matka chrzestna schyliła się po pocztę.
Chorowała na artretyzm i ostatnio jej ruchom zdecydowanie zbyt często towarzyszyły westchnienia
i cicha niezgoda na sposób, w jaki funkcjonowało jej ciało. Laura była o dziesięć lat starsza od
Johna, ojca chrzestnego Aurelii, i dziewczynę zawsze zdumiewało, jakim cudem dwoje tak różnych
ludzi tak długo ze sobą wytrzymało. John – poważny i pragmatyczny – pracował jako architekt w
City przy nudnych projektach biurowców. Laura natomiast była artystką i tworzyła delikatne figurki
z dmuchanego szkła, kształtem przypominające ptaki, zupełnie inne od zwalistych stalowych
konstrukcji projektowanych przez Johna. Poznali się dwadzieścia lat wcześniej w metrze. Laura
jechała z jednym ze swoich dzieł na wystawę. Wypadło jej z rąk prosto pod nogi Johna i
roztrzaskało się na milion kawałków. Ich dłonie zetknęły się, gdy Laura przyklękła, żeby pozbierać
odłamki, a John próbował jej pomóc. Reszta, jak lubili mawiać, to już historia. I mimo, że z pozoru
bardzo się różnili, do dziś byli w sobie zakochani z równą siłą jak podczas pierwszego roku swojego
związku. Aurelia nie znała swoich prawdziwych rodziców. Była całkiem malutka, gdy zginęli w
wypadku w Stanach Zjednoczonych. Wychowywał ją John, przyjaciel ojca ze studiów, i jego żona
Laura, która nie mogła mieć własnych dzieci. Aurelia była im wdzięczna za to, że ją przygarnęli, ale
mimo ich dobroci nie była w stanie myśleć o nich jak o mamie i tacie, łączyła ich więc dość dziwna
mieszanina miłości i dystansu. Opiekunowie zawsze dość oględnie wypowiadali się na temat
szczegółów śmierci jej prawdziwych rodziców, więc Aurelia uznała w końcu, że po prostu sami nie
wiedzieli zbyt dużo. Przestała więc zadawać pytania, choć wciąż zastanawiała się, jakimi ludźmi byli
jej rodzice, jak dokładnie zginęli i czy choć trochę ich przypominała. Z korytarza dał się słyszeć
szelest papierów, a zaraz potem głos Laury. – Aurelio, skarbie, coś do ciebie przyszło. Aurelia
wypłukała usta i odkrzyknęła, że słyszy. To pewnie i tak nic ważnego. Nie przypominała sobie,
żeby kiedykolwiek przyszedł do niej prawdziwy list. Z Siv i resztą znajomych komunikowała się za
pomocą maili i SMS-ów. A długopis brała
do ręki chyba tylko po to, żeby od czasu do czasu wypisać jakąś kartkę urodzinową. Poszła
szybko do swojego pokoju, wskoczyła w dżinsy i zbiegła na dół. Laura była już w kuchni i
szykowała śniadanie. Poprzez cichy syk ekspresu do kawy słychać było miarowy rytm drewnianej
łyżki, którą mieszała w rondlu owsiankę, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przez duże okna
wykuszowe wpadało delikatne światło i rozświetlało słoiki z powidłami i piklami, ustawione na
drewnianych półkach spiżarki. John leżał jeszcze w łóżku z książką, na co zwykle pozwalał sobie w
weekend. Poczta z wycieraczki leżała na stole, a list do Aurelii stał oparty o duży wazon pełen
importowanych z holenderskich szklarni tulipanów, które zadziwiająco szybko zaczęły rozchylać
swoje bladoróżowe pąki, sprawiając, że tego zimowego poranka dało się już poczuć pierwsze
powiewy wiosny. Aurelia zerknęła na kopertę. Rzeczywiście na prostokątnej białej nalepce widniało
jej nazwisko, wypisane maszynowo tradycyjną czcionką. Zamiast od razu otworzyć list, Aurelia
postanowiła iść z nim do swojego pokoju i zrobić to na spokojnie. Usiadła po turecku na łóżku,
wsunęła pęsetę w róg brązowej koperty i rozdarła ją delikatnie. Było to pismo od jakiegoś prawnika,
który prosił ją o jak najszybsze spotkanie w kancelarii w Inns of Court w Londynie. W pierwszej
chwili Aurelia pomyślała, że nastąpiła jakaś pomyłka i jeszcze raz spojrzała na kopertę, skrupulatnie
sprawdzając nazwisko i adres, ale wszystko się zgadzało. Przeczytała jeszcze raz krótką wiadomość
i uderzyło ją, że ma się stawić w kancelarii sama. Żadnych dalszych wyjaśnień nie było.
Wyguglowała nazwę firmy i wszystko wydawało się w porządku. Kancelaria miała swoją stronę
internetową, na której widniały nazwiska wszystkich partnerów i pracowników, uzupełnione o całą
listę tajemniczych skrótów. Coś kazało Aurelii zataić przed Johnem i Laurą treść listu i udawać, że
przyszedł tylko jakiś katalog. – Nie mam zielonego pojęcia, o co może chodzić – powiedziała, gdy
spotkała się później z Siv w małej kawiarence na bulwarze, w której często przesiadywały, gdy nie
chciało im się nic robić. Harry utknął z wesołym miasteczkiem w Midlands i nie mógł do nich
dołączyć. – Może zadzwoń? – podsunęła Siv. – Spytaj, o co chodzi. – W sobotę na pewno nie
pracują – zauważyła Aurelia. – A może jednak. Spróbuj. Zgodnie z przewidywaniami, nikt nie
odbierał. Przez cały weekend Aurelia starała się nie myśleć o intrygującym wezwaniu. Wybrały się
do Cineworld na najnowszy film z Michaelem Fassbenderem, ale Siv
była zawiedziona, bo aktor ani razu nie zdjął koszuli. Aurelia cały czas wracała myślami do
otrzymanego listu. W poniedziałek, zaraz po dzwonku na długą przerwę, pobiegła na boisko, gdzie
mogła liczyć na odrobinę prywatności. Zadzwoniła do kancelarii. Nie udało jej się porozmawiać z
prawnikiem, który przesłał jej list. Asystentka poinformowała ją, że może ją z nim umówić dopiero
na przyszły wtorek. Nie mogła niestety wyjaśnić, o co chodzi. Powiedziała jedynie, że Aurelia
dowie się wszystkiego w stosownym czasie. Dziewczyna bez wahania zgodziła się na
zaproponowany termin, choć wiedziała, że będzie musiała uciec z lekcji. Tydzień ciągnął się
niemiłosiernie. Aurelia starała się nie myśleć o wizycie w Londynie i skupić na szkole, która i tak
kończyła się za miesiąc. Aurelia miała dobrą średnią i została już wstępnie przyjęta przez dwa
zupełnie przyzwoite uniwersytety – wszystko zależało teraz od wyników egzaminów. Ale myśl o
studiach nie budziła w niej większych emocji. Zastanawiała się nad tym wieczorami w łóżku,
usiłując zasnąć, i doszła do wniosku, że w przeciwieństwie do większości kolegów i koleżanek z
klasy, nie chciała robić kariery, a perspektywa wyprowadzki z domu i większej niezależności nie
bardzo ją pociągała. Gdy nie wracała myślami do niezwykłego pocałunku, który przywoływał
miliony zapachów i barw, to z jakiegoś powodu zaczynała się zastanawiać nad wyjazdem do
Stanów. Do miejsca, w którym się urodziła. Nie chodziło wcale o to, że chce się wyrwać spod
klosza, bo jej rodzice chrzestni mieli dość luźny stosunek do wychowania i niespecjalnie ją
ograniczali, ale potrzebowała świeżej energii. Aurelia często odnosiła wrażenie, że Anglia to nie do
końca miejsce dla niej. Jednak w końcu zawsze pogrążała się w marzeniach o nieznajomym z
wesołego miasteczka i dotyku jego ust. Kładła się na łóżku, opuszkami palców pieściła wargi, a
potem zsuwała dłoń niżej i bezskutecznie próbowała udawać, że sprawiająca jej taką rozkosz ręka
nie należy do niej. Miała głębokie przekonanie, że nieznajomy jeszcze się pojawi, i bała się, że jeśli
wyjedzie tak daleko, nie uda mu się jej odszukać. – W co mam się ubrać do tego adwokata? –
spytała, gdy w dzień poprzedzający wizytę rozmawiała wieczorem z Siv przez telefon. Pokój Aurelii
znajdował się na piętrze i z otwartego okna było widać ostatnie promienie słońca chowającego się za
horyzontem, nad brukowanymi ulicami, drewnianymi domkami i skrawkiem ciemnego morza po
lewej. Wieczorne powietrze było ostre i świeże. – Coś eleganckiego. I prostego – podsunęła
przyjaciółka. – Jakieś ładne dżinsy i sweter? – Nie. Dżinsy nie. Może sukienkę? Wydasz się wtedy
poważniejsza. Aurelia wybrała ostatecznie fioletoworóżową spódnicę, kupioną na przymusowy ślub
koleżanki, która pół roku wcześniej zaszła w ciążę. Do tego włożyła białą jedwabną bluzkę,
skromną aż do bólu, i buty na płaskich obcasach, by zapewnić
sobie choć odrobinę wygody. Siv obiecała ją kryć. W szkole wypadały akurat godziny nauki
własnej, więc może nikt się nie zorientuje. Aurelia wiedziała, że w takim stroju będzie się czuła
skrępowana wśród rówieśników. W kolejce podmiejskiej był tłok i Aurelia przez całą drogę musiała
stać uczepiona uchwytów. Trochę ją mdliło ze stresu przed spotkaniem. Pociąg zatrzymał się i
wypluł na peron cały swój ludzki ładunek. Dziewczyna miała wrażenie, że płynie z prądem – nic
nieznacząca kropla w potężnej rzece ludzi, śpieszących się rano do pracy i na ważne spotkania.
Miała jeszcze godzinę zapasu, więc postanowiła nie jechać dalej metrem, tylko przejść się z
Liverpool Street do Holborn. Najpierw jednak kupiła sobie na Brushfield Street kawę od dwóch
Włochów stojących pod jaskrawo-pomarańczową parasolką, jedyną plamą koloru w ten bury
poranek. City zostało gdzieś z tyłu. Godziny szczytu minęły i na ulicach zrobiło się luźniej, więc
Aurelia mogła się skupić bardziej na otoczeniu i przyjrzeć kamiennym murom zabytkowych
budowli, białym i gładkim, kontrastującym z jaskrawymi kolorami kwiatów zawieszonych w
doniczkach przy wejściach do pubów. Zatrzymała się na światłach przed przejściem dla pieszych
przy Holborn Circus, w drodze na Fetter Lane. Owinęła się ciaśniej ciemnozieloną peleryną i
przyglądała trzem wysokim czerwonym autobusom sunącym jeden za drugim w korku. Nagle w
oknie jednego z nich zobaczyła niewyraźne odbicie, jakiś ruch. Odwróciła się szybko, przekonana,
że widzi ciemną postać znikającą w pośpiechu za rogiem dużego biurowca, jakby chowała się w
boczną uliczkę przed jej bystrym wzrokiem. Serce zaczęło jej mocniej bić i ruszyła szybciej w
stronę Tamizy, odwracając się co jakiś czas, aby sprawdzić, czy w tłumie nie widać czegoś
podejrzanego, ale wszystko wyglądało normalnie. Weszła do Inns of Court, istnej oazy zieleni w
sercu miasta, i odetchnęła. Od strony pobliskiej rzeki wiał lekki wietrzyk, wprawiając w ruch gałęzie
drzew. Odnalazła budynek, którego szukała. Recepcjonistka wyglądała jak sobowtór dyrektorki
szkoły Aurelii. Odnotowała jej nazwisko w księdze i zaprowadziła do poczekalni. – Pan Irving na
panią czeka – poinformowała starsza kobieta. – Za momencik panią poprosi. Przestronne i jasno
oświetlone pomieszczenie przypominało poczekalnię u lekarza, tyle że bez tradycyjnych stosów
starych czasopism. W głębi, na wąskiej szklanej półeczce stało starannie uformowane drzewko
bonsai. Aurelia obciągnęła obcisłą spódniczkę i spróbowała zapanować nad nerwami. Rozejrzała się
z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Nie czekała długo. Po chwili zjawił się mężczyzna w średnim
wieku ubrany w prążkowany garnitur, ciemnoniebieską koszulę, srebrny krawat, czerwone szelki i
czarne błyszczące półbuty. Podszedł do niej szybko i wyciągnął na powitanie
rękę. Był średniego wzrostu, nosił okulary i miał siwe włosy, które zupełnie nie pasowały do
wieku i wykonywanego zawodu – sięgające połowy ramion, lśniące i zaczesane do tyłu. – Gwillam
Irving – przedstawił się i przywitał mocnym uściskiem dłoni. Jego ręka była dziwnie chłodna. –
Aurelia… – odpowiedziała. – Aurelia Carter. – Kilka lat temu postanowiła posługiwać się
nazwiskiem rodziców chrzestnych, a nie własnym. Wychowywali ją i byli dla niej dobrzy, więc
chciała im w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność i okazać szacunek. – Wiem – powiedział
prawnik i wskazał gestem, by poszła za nim. Jego gabinet znajdował się po drugiej stronie recepcji i
był nadspodziewanie mały, zawalony stosami akt i czasopism prawniczych, zakurzony w każdym
możliwym miejscu. Pan Irving uprzątnął jakieś teczki ze starego skórzanego krzesła stojącego
naprzeciwko zagraconego biurka i poprosił Aurelię, żeby usiadła. Sam zajął miejsce po drugiej
stronie blatu i uśmiechnął się ze staroświecką życzliwością. Odchrząknął i spojrzał na Aurelię. –
Panno Carter, polecono mi się z panią skontaktować i złożyć pani pewną ofertę – zaczął. – Jednak
muszę uprzedzić, że nie wolno mi odpowiedzieć na żadne z pytań, które, nie wątpię, będzie mi pani
chciała za chwilę zadać. Z góry za to przepraszam, ale moje wytyczne w tym względzie są bardzo
jasne. Oszołomiona Aurelia nie odpowiedziała. – Ma pani bardzo hojnego patrona – ciągnął Gwillam
Irving, wyprostowany jak struna. – Patrona? – Tak, chyba najlepiej ująć to w ten właśnie sposób –
wyjaśnił. – Nie bardzo rozumiem. – Kancelaria Irving, Irving & Irving, której jestem
współwłaścicielem, została poproszona o utworzenie funduszu powierniczego na pani nazwisko.
Portfel opiewa na dość pokaźną kwotę, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Kwota główna będzie do
pani dyspozycji z chwilą ukończenia dwudziestych pierwszych urodzin, ale stosowne niższe kwoty
mogą zostać wypłacone wcześniej pod warunkiem, że zdecyduje się pani na dalszą edukację.
Aurelia siedziała w milczeniu, przetrawiając to, co usłyszała. Chciała właśnie otworzyć usta i zadać
pierwsze z długiej listy pytań, gdy siwowłosy adwokat znów się odezwał. – Nie wolno mi zdradzić
tożsamości naszego klienta, który życzy sobie pozostać anonimowy. – Pan Irving czekał na jakąś
reakcję z jej strony. Umysł Aurelii pracował na przyspieszonych obrotach. Nie miała pojęcia, kto
mógłby wymyślić coś takiego. Nikt nie przychodził jej do głowy. Jej rodzice
chrzestni nigdy nie wydawali lekką ręką pieniędzy, ale nie mieli dużych oszczędności, a z tego,
co jej było wiadomo, nie miała innych krewnych. – Ile? – spytała. Podana liczba na chwilę odebrała
jej mowę. Widząc jej zdumienie, Gwillam Irving dodał: – Zapewniam panią, że już same odsetki, a
zrobimy wszystko, by do czasu ukończenia przez panią dwudziestych pierwszych urodzin były one
jak najwyższe, wystarczą do pokrycia wszelkich kosztów związanych ze studiami. – To jakiś obłęd
– powiedziała Aurelia. – Muszę jednak zaznaczyć, że zostały pani postawione dwa ważne warunki.
Przed wyjściem dostanie pani oczywiście wszystko na piśmie. Jest pani zobowiązana rozpocząć
studia, na dowolnie wybranej przez siebie uczelni, przed ukończeniem dwudziestego pierwszego
roku życia, a także… – Gwilliam Irving zawahał się. Aurelia nie spuszczała z niego wzroku. – …nie
wolno pani wejść przed tym terminem w związek małżeński. Coś ścisnęło Aurelię za gardło. To
jakiś absurd. Co prawda i tak nie planowała ślubu w najbliższej przyszłości. W jej życiu nie było
nawet żadnego mężczyzny ani chłopaka. – Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że w przypadku
złamania któregokolwiek z powyższych warunków fundusz zostanie automatycznie zlikwidowany.
W głowie kłębiło jej się mnóstwo pytań, ale wiedziała, że nie ma sensu ich zadawać, bo prawnik i
tak na żadne z nich nie odpowie. Irving objaśnił jej szczegółowo działanie funduszu i formalności, z
którymi musieli się wstrzymać do czasu uzyskania jej zgody. Oszołomiona Aurelia podpisała
dziesiątki dokumentów, nie zawracając sobie nawet głowy ich czytaniem. Adwokat odprowadził ją
do drzwi i podał jej rękę na pożegnanie. – Moje gratulacje, panno Carter. Ma pani wielkie szczęście.
Wiatr znad rzeki ucichł, liście na drzewach rosnących równymi rzędami wzdłuż Inns of Courts
szeleściły ledwo zauważalnie i wszystko wydawało się Aurelii dziwnie nierzeczywiste. Ruszyła z
powrotem tą samą drogą i dotarła w oszołomieniu ruchliwymi londyńskimi ulicami do City. Na rogu
Bishopsgate zaczęło jej burczeć w brzuchu, więc zatrzymała się przy jednym z ulicznych straganów
i wybrała koszyczek truskawek. Nagle znów poczuła na karku czyjś świdrujący wzrok. Odwróciła
się gwałtownie z irracjonalnym przekonaniem, że ktoś ją śledzi lub obserwuje. Ale nie zauważyła
nic niepokojącego. Wsunęła do ust soczystą, czerwoną truskawkę, wciąż
przyglądając się mijającym ją przechodniom z przesadną uwagą. To było normalne życie, a nie
thriller, na pewno nikt za nią nie chodzi. Bo i po co? Schowała resztę truskawek do torby i zeszła po
schodach na peron. Jej pociąg już stał, w połowie pusty. Wsiadła i zaczęła odtwarzać w myślach
poranne wydarzenia, starając się doszukać w nich jakiegoś sensu. Megafony zapowiedziały odjazd,
drzwi zamknęły się i pociąg ruszył. Aurelia wyjrzała przez okno i przy wejściu na peron zauważyła
ciemną postać mężczyzny, z każdą sekundą oddalającą się coraz bardziej. Oderwała od niego
nieprzytomny wzrok i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. Palce miała czerwone
od soku z truskawek. Aurelia coraz więcej czasu spędzała, spacerując nad morzem. Nie powiedziała
jeszcze rodzicom chrzestnym, że nagle zrobiła się bogata. Może chciała w ten sposób uchwycić się
przeszłości, choć wiedziała, że nadchodzą nieuchronne zmiany? Często przyłączała się do niej Siv,
aż w końcu niedzielne wypady weszły im w nawyk. Szły brzegiem morza do Old Leigh,
zatrzymywały się na rybę z frytkami i lody, a potem siedziały i gapiły się na białe żaglówki
kołyszące się na łagodnych falach i na wstęgi dymu znad rafinerii Canvey po drugiej stronie ujścia
rzeki. Rozmawiały o przyszłości, ale nie robiły żadnych planów. Rozmowa często wracała do
funduszu powierniczego Aurelii i tego, jak mogłaby go wykorzystać. Siv sypała pomysłami jak z
rękawa. – Mogłabyś kupić zoo. I zająć się tresurą lwów. Albo kupić jacht, żebyśmy popłynęły na
Madagaskar. Zostałabym oczywiście pierwszym oficerem. Aurelia znieruchomiała z frytką w ręce i
zacisnęła usta, zastanawiając się nad nowymi absurdalnymi propozycjami. Nigdy nie miała
pewności, czy przyjaciółka mówi poważnie. – Ale dopiero po studiach będę miała dostęp do tych
pieniędzy. – Ale wolno ci przeznaczyć część z nich na studia, prawda? – Tak powiedział ten
prawnik. Część jest przeznaczona na opłacenie studiów, a po ich ukończeniu uzyskam dostęp do
całej reszty i będę mogła z nimi zrobić, co zechcę. – No cóż, musisz w takim razie wybrać sobie
jakąś ekstrawagancką szkołę. Może szkołę rocka? Albo obóz kosmiczny? A może coś za granicą?
Aurelia wzruszyła ramionami. – No może. Ale w sumie tu mi się podoba. Brakowałoby mi morza.
Siv westchnęła. – W twoich rękach te pieniądze tylko się zmarnują – stwierdziła. – Wszystko ci
jedno, co? – A ty na co byś je wydała?
– Na szkołę cyrkową. Jest taka w Stanach. Ale nawet gdyby mnie było na nią stać, rodzice i tak
by mnie nie puścili. Chcą, żebym zajęła się czymś praktycznym. Mama uważa, że powinnam zostać
pielęgniarką. Aurelia parsknęła. – Byłabyś najgorszą pielęgniarką na świecie. Już prędzej Rudy
mógłby zostać pielęgniarzem. Właściwie to już nim jest. – Zerknęła znacząco na dłonie i kolana Siv,
na których widniały ślady rozlicznych upadków z prowizorycznego trapezu. Siv nie przejęła się
drwiną. – A może pojedziesz ze mną? Zawsze mówiłaś, że chciałabyś pojechać do Stanów.
Zobaczyć miejsce, w którym się urodziłaś. Aurelia milczała. – Na litość boską – zdenerwowała się
Siv, słusznie się domyślając, że przyjaciółka nie przestała myśleć o nieznajomym z wesołego
miasteczka. – Przecież nawet nie wiesz, jak on wygląda, o numerze telefonu nie wspominając. –
Dając upust swojej frustracji, kopnęła z całych sił kamień, który wpadł do oceanu. Ostatecznie to
Rudy, za plecami obu dziewcząt, zasugerował rodzicom Siv, że ich córka mogłaby mieć szansę
dostać się do szkoły cyrkowej w Berkeley. Choć dopiero zaczynała przygodę z trapezem, to lata
przymusowych lekcji baletu i stepowania zapewniły jej konieczne przygotowanie i jeśli tylko
opracowałaby odpowiednio oryginalny występ na egzamin, niewykluczone, że przyznano by jej
miejsce ze stypendium. Początkowa fascynacja Aurelią minęła Rudemu w chwili, gdy Siv upiła
pierwszy łyk gorącej czekolady, a na górnej wardze zostały jej brązowe wąsy. Rudy nachylił się
wtedy i scałował je. A gdy usta wypełnił mu aromat cynamonu i chili, wpadł już po uszy i zgodził
się w duchu z Aurelią, która powiedziała, że czekolada ma smak miłości. Siv była dziewczyną dla
niego. Pociągała go w niej radość życia, magia, którą zdawały się emanować wszystkie ruchy jej
ciała, jakby Siv była częściowo istotą ludzką, a częściowo chochlikiem. Rudy podejrzewał, że gdyby
trafiła na stół operacyjny, jej krew okazałaby się dużo gorętsza i czerwieńsza niż krew przeciętnego
człowieka. Ale wyczuwał też jej niespokojnego ducha i miał świadomość, że wszystko, co w niej
kocha, będzie zarazem tym, co mu ją odbierze. Siv była zbyt żywiołowa, aby spędzić resztę życia w
sennej nadmorskiej wiosce. Aurelia była zupełnie inna. Miała w sobie chłód, miękkość i
rozmarzenie, manifestujące się we wszystkim: od bladej skóry po kasztanowate włosy, które
spływały jej po plecach jak strumienie wody. Były z Siv jak jin i jang. Zaczęły się długie rozmowy
rodziców Siv i opiekunów Aurelii, w wyniku których ustalono, że jeśli ci pierwsi nie pozwolą Siv
wyjechać, ona
najprawdopodobniej i tak to zrobi. A skoro już ma gdzieś jechać, to Aurelia powinna jej
towarzyszyć. Miesiąc później dziewczyny miały już kupione bilety i spakowane walizki. Zamierzały
zrobić sobie rok przerwy, po którym Aurelia miała w końcu wybrać kierunek studiów, a Siv pójść
na przesłuchanie do Szkoły Sztuki Cyrkowej. Rodzice dali jej jedną szansę i uzgodnili, że jeśli nie
uda jej się tam dostać, to pójdzie na akademię medyczną lub wybierze inny pragmatyczny kierunek
studiów. Dziewczyny miały zamieszkać w okolicach San Francisco u emerytowanej nauczycielki
tańca, którą Rudy poznał przez swoich znajomych z wesołego miasteczka, dawnej profesor
prestiżowej Akademii Sztuk Pięknych i Tańca w Petersburgu. Siv miała się też u niej uczyć, a obie
z Aurelią w zamian za mieszkanie zgodziły się asystować podczas lekcji dla garstki uczniów, którzy
pozostali nauczycielce, a także zajmować się jej starym domem na przedmieściach Oakland. Siv
pociągnęła nosem. Znajdowali się w garażu jej domu rodzinnego. Rudy rzeźbił maleńkie figurki z
drewna, a Siv wisiała jak nietoperz głową w dół na grubej linie. Powietrze pachniało wiórami. –
Pojedziesz ze mną do San Fran? – spytała. Po jej policzku chciała spłynąć łza, ale siła ciążenia i
odwrócona pozycja odesłały ją z powrotem do oczu. Siv zamrugała. Rudy znieruchomiał i ścisnął
mocniej trzymany w lewej ręce scyzoryk o trzonku z brązu. – Już o tym rozmawialiśmy –
powiedział. – Mógłbyś przypłynąć statkiem. – Zobaczymy – odparł i zaczął znów delikatnie
ostrugiwać twarz drewnianej figurki. Rudy panicznie bał się wysokości. Nigdy nie wyjeżdżał z Anglii
ani nie miał ochoty obierać ścieżki, na którą decydowała się większość jego znajomych z wesołego
miasteczka, i zamiast sprzedawać bilety, zacząć chodzić na szczudłach albo przejść do świetnie
opłacanej ekipy konserwatorskiej, która utrzymywała w dobrym stanie technicznym diabelskie
młyny i inne urządzenia. Musiałby balansować w tym celu na podnośnikach lub zawisać gdzieś
wysoko w uprzężach. To przez ten lęk postanowił nauczyć się pracy z liną, ale tylko z bezpiecznego
poziomu ziemi. Znał się na węzłach i umiał bezbłędnie rzucać linę pracującym na wysokościach
kolegom. – Znajomi z lunaparku robią w przyszły weekend imprezę. W Bristolu – ciągnął, zgrabnie
zmieniając temat. – Będzie tam kilku artystów, którzy uczyli się w Stanach. Mają występy w
Wielkiej Brytanii. Może wpadniecie? Mogłybyście potraktować to od razu jako rodzaj imprezy
pożegnalnej.
Siv zaczęła rytmicznie pracować nogami, żeby wprawić linę w ruch. – Nie jestem pewna, czy
towarzystwo ekipy z wesołego miasteczka dobrze wpłynie na Aurelię – stwierdziła. – Znów zacznie
myśleć o Panu Bezimiennym. Pozbawiona zajęcia w postaci szkoły, pracując tylko w soboty rano i
popołudniami raz w tygodniu, Aurelia zaczęła powoli wpadać w stan coraz głębszego, depresyjnego
letargu. Nie chciała martwić rodziców chrzestnych i mówić o tajemniczym darczyńcy, poprosiła
więc Gwillama Irvinga, aby zadzwonił do Laury i Johna i przekazał im w przekonujący sposób, że
daleki krewny przekazał im przed śmiercią w spadku duży majątek. Aurelia wiedziała, że Laura i
John stracili kontakt z tą częścią rodziny. To było białe kłamstwo, może nawet niezbyt dalekie od
prawdy. Na wiadomość o tym wniebowzięci opiekunowie natychmiast przeznaczyli pokaźną sumę
na podróż i czesne Aurelii i zrezygnowali z pomysłu kredytu pod zastaw domu, z którego chcieli
pokryć koszty związane z jej zagranicznym wyjazdem. Dobrotliwy starszy prawnik z przyjemnością
zgodził się na ten fortel, który zapewnił Aurelii pozycję ulubionej klientki w jego prywatnym
rankingu. Nie tylko była młoda, ładna i wplątana w intrygującą sytuację, ale na dodatek stanowiła
miłą odmianę po egoistycznych, wyniosłych nudziarzach, z którymi miał zwykle do czynienia w
nużących sprawach o podział majątku. Kłamstwo wciąż jednak nie dawało Aurelii spokoju i miotała
się bezładnie między ekscytacją z powodu zbliżającego się wyjazdu a męczącym przekonaniem, że
powinna zostać w Anglii, jakby pocałunek nieznajomego w jakiś sposób przywiązał ją do miejsca. –
Myślisz, że te dwie rzeczy mają ze sobą jakiś związek? – spytała Siv Rudego, gdy Aurelia nie mogła
jej słyszeć. Rudy był jedyną osobą, która wiedziała zarówno o tajemniczym przypływie gotówki,
jak i o pocałunku. – Ale pieniądze na pewno przekazał ktoś z rodziny – odparł Rudy. – Może
prawdziwi rodzice. A wtedy gość od pocałunku byłby jej… nie, to by było dziwne. W każdym razie
– zakończył – dobrze by jej zrobiło, gdyby choć na chwilę zajęła głowę czymś innym. Siv przyznała
mu rację, a Aurelia dała się przekonać do imprezy, choć nadal czuła się dziwnie nieswojo.
Wyjechali do Bristolu już po zmroku. Dziewczyny potrzebowały dłuższej chwili na przygotowania,
bo wybierali się na bal przebierańców. – Postacie z bajek? Co to za motyw dla bandy facetów? –
spytała Siv, gdy Rudy poinformował ją o wymogach dotyczących strojów. – Ale to nie są typowi
faceci – odparł Rudy. Siv przebrała się za jednego z zagubionych chłopców z Piotrusia Pana –
skróciła brązowe legginsy i ustawiła swoje krótkie włosy na żel w irokeza. Aurelia
postanowiła wystąpić jako Czerwony Kapturek, choć większą część popołudnia musiała
poświęcić na nakręcenie loków. – Cholera – powiedziała, krzywiąc się przed lustrem. – Bardziej
przypominam Złotowłosą. – Temperatura wydobyła z jej kasztanowatych włosów jasne refleksy. A
może to światło padało tak, że jej loki wydawały się jaśniejsze. – A ja jednego z trzech misiów –
stwierdziła Siv. – Ale wtedy miałabym mniejszy ubaw. – Otworzyła okno i wystrzeliła jedną z
zabawkowych strzał w kierunku gruchota, którym Rudy zajechał pod dom. Przyjechał po nie
specjalnie z Londynu, a dalej zamierzali udać się malowniczą trasą wzdłuż południowego wybrzeża,
dzięki czemu cały weekend miał być czymś wyjątkowym. – No, no, uważaj z tym – krzyknął. –
Wiem, że nie masz cela. – Specjalnie w ciebie nie trafiłam – odcięła się Siv, gdy Rudy schylał się po
strzałę, która spadła tuż obok auta. Aurelia rzadko podróżowała samochodem. Jej rodzice chrzestni,
zapaleni ekolodzy, nie mieli auta, bo woleli przemieszczać się rowerem albo pociągiem. Zatłoczone
ulice zostały gdzieś z tyłu, a Aurelia szybko zapadła w drzemkę. Jęczała i drżała we śnie, który
wypełniały dziwne cienie. Siv i Rudy niczego nie zauważyli, pochłonięci ciężkim dubstepowym
bitem z radia. Aurelia poderwała się z krzykiem, gdy Siv lekko nią potrząsnęła. – Jesteśmy na
miejscu. Wszystko w porządku? – Tak, pewnie, że tak – odpowiedziała i uśmiechnęła się z
przymusem. Miała coraz silniejsze wrażenie, że ktoś ją obserwuje, a teraz na dodatek doszło do
niego poczucie, że w snach też nie jest bezpieczna. Najwyraźniej wydarzenia z kilku ostatnich
miesięcy rzuciły jej się na mózg. Miała spierzchnięte wargi. Oblizała je i poczuła smak granatu.
Który przypomniał jej o pocałunku.
FRANCJA 1788.
Zamieszki szybko rozprzestrzeniały się w całym kraju. Nierówności społeczne zaczęły rozrywać
tkankę francuskiego społeczeństwa. Rada Balu zamierzała początkowo zorganizować uroczystości
w zameczku, godzinę drogi od Paryża. Zamek był własnością jednego z jej członków, ale wpływowi
doradcy na dworze uznali, że lepiej wybrać bardziej ustronne miejsce i nie budzić nadmiernego
zainteresowania. Wybrali posiadłość na południu kraju, w dół rzeki od zniszczonego mostu w
Awinionie. Była to letnia rezydencja dalekiego kuzyna rodziny królewskiej i została w pełni
udostępniona Radzie. Na kilka tygodni odprawiono całą służbę i zastąpiono ją działaczami Balu w
celu utrzymania mających nastąpić wydarzeń w tajemnicy. Rezydencja znajdowała się w ustronnym
miejscu, ale nie brakowało jej splendoru. Otaczały ją wysokie mury porośnięte winoroślą i innymi
ciepłolubnymi roślinami, dzięki którym w pobliskim mieście nikt nie zauważył napływu gości,
artystów i siły roboczej koniecznej do przygotowań do wielkiej nocy. Oriole przywieziono do
Awinionu kilka miesięcy wcześniej i umieszczono w domu sympatyków Balu, niedaleko od
masywnej budowli Pałacu Papieskiego. Przygotowania do jesiennej równonocy nabrały rozpędu.
Wtedy to, w ramach corocznego rytuału odprawianego od niepamiętnych czasów w momencie
zrównania dnia i nocy, miał się odbyć Bal. Zgodnie z legendą tradycja Balu sięgała czasów
starożytnego Egiptu i rządów Kleopatry, ale tak naprawdę nikt nie znał jego początków. Czy
pierwotnie były to religijne obrzędy zainicjowane przez wędrownych kapłanów w jednej z licznych
świątyń rozsianych po pustyniach, czy raczej pogańskie święto zupełnie odmiennej natury. Chwile
wolne od przygotowań Oriole poświęcała na haft i grę na klawesynie. Swoją pomocą służyli jej
liczni nauczyciele, nieodmiennie w maskach na twarzach – podobnie jak zagadkowi, zwykle
milczący ludzie, którzy nie odstępowali jej ani na krok i towarzyszyli jej w przygotowaniach do
zbliżającej się nieuchronnie wielkiej chwili. Oriole czuła się niezmiernie poirytowana faktem, że
żadna z tych osób nie pozwalała sobie na jakąkolwiek zażyłość, ograniczając się do suchych
instrukcji, rad i objaśnień. Czuła się bardzo samotna – dzieciństwo i życie, które tak lubiła,
zanim została wybrana, powoli odchodziło w niepamięć. Od dnia przyjazdu nakazano jej
przywdziewać wyłącznie najbardziej strojne toalety; ciężkie, bogato haftowane suknie szyte złotymi
nićmi, ciasne gorsety, które chwytały jej kibić w żelazny uścisk i nie pozwalały ani na moment się
zgarbić. Włosy opadały jej na ramiona kaskadami złotych loków, co rano układanych godzinami
przez służbę. Przed wieczornym spoczynkiem natomiast rozczesywano je starannie setkami
pociągnięć szczotki. Czuła się tak, jakby nieustannie wystawiano ją na pokaz, jakby miała zostać
przedstawiona u dworu. Męczyły ją ciasne skórzane trzewiczki za kostkę, które również musiała
stale nosić – eleganckie, ale niewygodne. Bywały dni, gdy zdecydowanie wolałaby chodzić boso i
wyzwolić swoje wysokie, szczupłe ciało z wszelkich ograniczeń, nie krępować niczym drobnych
piersi. Dlaczego nikt nie chciał udzielić odpowiedzi na dręczące ją pytania? Dlaczego rodzice
przystali na to wszystko i oddali ją w ręce opiekunów Balu? Nocami nachodziły ją dziwne,
niespokojne sny, zupełnie inne niż te, które dotychczas znała. Jakby coś w podawanym jej jedzeniu
i napojach kształtowało jej marzenia, nadając im zupełnie nowy kierunek, wcześniej nie do
pomyślenia. Oriole budziła się o brzasku. Mokry od potu kołnierzyk nocnej koszuli lepił się jej do
ciała, a głowę wypełniały wizje lodu, ognia i rozżarzonych słońc. Kłębiły się w niej oszalałe myśli.
Oriole traciła styczność z dobrze znaną rzeczywistością. Ale rzadko miała wystarczająco dużo
czasu, by uspokoić oddech i zastanowić się nad nocnymi wizjami i przerażającymi zjawami, bo rano
do komnaty wkraczała służba i bez słowa ściągała z niej kołdrę, zdejmowała nocną koszulę, kąpała,
karmiła i odziewała w dobrze już znaną toaletę ze złotogłowia i jedwabiu, liczne falbany i cienkie
białe pończoszki sięgające połowy mlecznobiałych ud, a następnie odprowadzała ją na dalsze nauki.
A Oriole znów musiała się skupić na wszystkich szczegółach rytuału. I tak dzień po dniu. Aż do
równonocy. Oriole zupełnie straciła poczucie czasu, a gdy obudziła się rano, zaskoczył ją najpierw
niespodziewany brak snów, bardzo pożądany spokój. Otworzyła oczy i natychmiast je zmrużyła, bo
przez na wpół otwarte okna wpadało światło. Ktoś zdążył już rozsunąć ciężkie kotary. Jakiś cień
przesłonił na chwilę słońce i Oriole zobaczyła wszystko wyraźniej. Matrona, przełożona wszystkich
służących. Jak zwykle strojna. – Nadeszła wielka chwila – powiedziała. – Nie przynieś nam wstydu.
Oriole zamrugała.
– Otrzymałyśmy informację, że w tym roku ceremonię zaplanował sam markiz. To wielki
zaszczyt – dodała. Oriole słyszała najróżniejsze pogłoski na temat markiza. Nie zawsze pochlebne.
Wiele osób twierdziło, że był degeneratem i miał skłonności do perwersji. – Wstań. Służące
odsunęły kołdrę, a Oriole poczuła na skórze orzeźwiającą pieszczotę porannego wiatru,
wpadającego przez okna i budzącego jej zmysły. Na błękitnym niebie nie było widać ani jednej
chmurki. Dziewczyna zadrżała leciutko. Wygrzebała się niezgrabnie z łóżka, czując na sobie wzrok
Matrony i ukrytych za maskami służących. Gdy tylko stanęła na ziemi, otoczył ją wianuszek
milczących kobiet, które zaczęły ściągać z niej nocną koszulę. Oriole uniosła ręce, by ułatwić im
zadanie. Wyprowadzono ją nagą do sąsiedniej komnaty, gdzie stała miedziana wanna. Z jej
gorącego, aromatycznego wnętrza unosiły się kłęby pary. Oriole zanurzyła ostrożnie stopę w
wodzie, a przekonawszy się, że temperatura jest w sam raz, idealnie wyważone połączenie ciepła i
orzeźwienia, bez wahania wsadziła obie nogi do środka. Przymknęła powieki i wzdrygnąwszy się
lekko, westchnęła i czekała, aż łaziebne zaczną polewać jej ramiona wodą, pozwalając, by spływała
zagłębieniami i wypukłościami jej ciała. Podczas gdy dwie wprawne pary rąk mydliły i masowały jej
nagie ciało, Oriole otworzyła oczy i zobaczyła, że Matrona przygląda się jej krytycznie, oceniając
jędrność ciała, harmonijność krągłości i biel skóry. Gdzieś za jej plecami dało się słyszeć jakieś
poruszenie i do komnaty weszła jeszcze jedna osoba. Oriole chciała się odruchowo odwrócić i
zobaczyć, kto przyszedł, ale surowy wzrok Matrony unieruchomił ją w miejscu. Nowo przybyła
osoba podeszła bliżej, złapała Oriole za pupę, a następnie przesunęła palcem od czubków ramion po
wąską rozpadlinę między pośladkami. Jak kupiec oceniający towar. To musiała być dłoń
mężczyzny. Odkaszlnął z aprobatą i odwrócił Oriole twarzą do siebie, podczas gdy pokojówki
spłukiwały z jej ciała resztki mydła. Ujrzała przed sobą swojego wuja, po selekcji mianowanego jej
opiekunem. Przeżyła wstrząs i krótką chwilę paniki. Miała ochotę zasłonić piersi i krocze, ale znała
zasady i wiedziała, że nie wolno jej tego robić. Poczuła rumieniec na twarzy i ucisk w żołądku. Wuj
stanął obok Matrony i oboje przyglądali się jej uważnie w milczeniu. Na jego wąskich ustach
pojawił się dziwny uśmiech. Wuj miał na sobie najlepszą perukę i mundur z medalami otrzymanymi
podczas kampanii hiszpańskiej. Łaziebne wycierały Oriole, zmrożoną uporczywym, beznamiętnym
spojrzeniem swoich opiekunów. Zadowoleni z jej wyglądu, odwrócili się nagle i wyszli, zostawiając
ją w rękach służących, które zaczęły pudrować jej ciało, aż przybrało
wygląd porcelanowego posągu. Woda na dnie miedzianej balii zdążyła już wystygnąć. Lekkie
szturchnięcie w ramię powiedziało jej, że powinna wyjść z wanny i wrócić do sypialni, gdzie
nakazano jej usiąść nago na adamaszkowym taborecie i oddać się w ręce kolejnych służących, w
czarnych maskach na oczach, które zabrały się do upinana jej włosów, aż zaczęły przypominać
potężną eksplozję jasnych pukli, górujących jak tron nad delikatną twarzą, napuszonych balsamami
i kremami w iście królewską koafiurę, do złudzenia przypominającą tę noszoną przez królową Marię
Antoninę tego pamiętnego dnia, gdy kilka lat wcześniej rodzice wzięli ją ze sobą na dwór, a ona już
z daleka dostrzegła monarchę. Służące pracowały na zmianę, dopieszczając jej urodę przez cały
ranek, nakładając na jej nagie ciało kolejne warstwy białego, wonnego pudru, póki gruba skorupa
nie zaczęła przypominać drugiej skóry, swoistej formy ulotnego odzienia. Napoiły Oriole syropem z
wody różanej, ale nie podały nic konkretnego do jedzenia. Potem poróżowały jej sutki i nadały
brwiom idealny kształt, a następnie przesunęły się niżej i starannie przycięły i wydepilowały włosy
łonowe. Oriole poddała się ich zabiegom, pozwalając swoim myślom swobodnie wędrować w
nadziei, że uda jej się czymś je zająć i nie zastanawiać się nad tym, co ją czeka wieczorem. Nie
zważać na ukłucia bólu towarzyszące usuwaniu włosków z delikatnych okolic ciała. Podano jej
filiżankę ziołowej herbaty z zaleceniem, by ją wypiła. – Pomoże panience zasnąć – usłyszała. O
niczym innym nie marzyła po wielogodzinnych ablucjach i przygotowaniach, po malowaniu i
upiększaniu; każdy nerw jej ciała pulsował wyczekiwaniem. Napar miał dziwny smak, stwierdziła
Oriole, dając się ułożyć delikatnie na łóżku i szybko zapadając w głęboki sen. Zdawała sobie
sprawę, że wraz z zapadnięciem nocy została wyciągnięta z łóżka, opatulona czymś ciepłym i
miękkim i przewieziona gdzieś niedaleko powozem. Wszystko to działo się jakby we śnie, w którym
była jednocześnie sobą i kimś innym. Przetarła zaspane oczy. Kamienna sala była ogromna,
oświetlona kręgiem jasnych pochodni rozmieszczonych wzdłuż jej obrzeża, rzucających drżące
światło na rozgrywający się poniżej spektakl. Oriole leżała na wyściełanej aksamitem sofie
ustawionej na jednym z balkonów wznoszących się powyżej przestronnej sali. Stopniowo
opuszczała ją senność. Nagle poczuła bolesny ucisk na obu sutkach, a po chwili również na łonie.
Szybko rozchyliła przezroczystą jedwabną szatę, w którą owinięto jej ciało, i z przerażeniem
zobaczyła, że wszystkie wrażliwe miejsca zostały przyozdobione drobnymi,
ciemnopomarańczowymi kamieniami.
Rozpoznała w nich bursztyny. W pierwszej chwili przestraszyła się, że zostały siłą wbite w jej
ciało, ale z ulgą skonstatowała, że tylko przymocowano je za pomocą ostrych klipsów, które wpijały
się boleśnie w delikatną skórę. Nikt jej o tym nie uprzedził. W miarę jak budziły się jej zmysły – jak
długo spała? – zaczęła koncentrować się na bólu, tak jak ją uczono. W przedziwny sposób zaczął
dawać jej przyjemność, głębokie poczucie zadowolenia rozlewające się z piersi i łona, wypełniające
podbrzusze, klatkę piersiową, wargi, a wreszcie głowę, rozbudzające wszystkie komórki ciała.
Oriole zadrżała. Nagle zorientowała się, że rozchylona szata wystawia na widok jej nagość. Ale z
dołu nikt na nią nie patrzył, a na balkonie była sama. Zacisnęła wokół siebie poły szaty. Materiał i
tak był niemal przezroczysty, poza tym wiedziała, że to nie pora na skromność. Zdawała sobie
sprawę, że nie uniknie nagości. Przygotowały ją na to minione tygodnie. Z dołu kamiennej sali
popłynęła muzyka. Oriole podniosła się, usiadła prosto i spojrzała w dół, skąd dobiegało strojenie
instrumentów. Po przeciwnej stronie sali wzniesiono podest, na którym zasiadał kwartet
smyczkowy. Oriole z zaskoczeniem zobaczyła, że wszyscy muzycy byli nadzy. Mieli na sobie
płaskie, orientalne pantofle, które miały chronić stopy od chłodu kamiennej posadzki. Sama też takie
miała. Siłą rzeczy zwróciła uwagę na członki dwóch muzyków, ciemniejsze niż reszta ich ciał,
zwisające prowokacyjnie między udami, zbyt jednak daleko, by mogła je dokładnie zobaczyć.
Wyprostowała się i nachyliła, aby zyskać lepszą widoczność, a tymczasem strojenie dobiegło końca
i muzycy znieruchomieli. Wiolonczelistka o bujnych rudych włosach przytrzymywała udami ciężki
instrument. Popłynęły dźwięki muzyki, nieznana, początkowo zupełnie obca melodia; powolna,
kojąca, roztaczająca uwodzicielską aurę zmysłowości. Nie miała nic wspólnego z muzyką graną
zwykle na dworze lub w salonach, na których bywali rodzice Oriole, czasem zabierając ją ze sobą.
Pobrzmiewała w niej nuta Orientu. Z dołu dało się słyszeć przytłumione kroki. Oriole podniosła się z
sofy i wyjrzała z balkonu. Kilkanaście par sunęło w tańcu po parkiecie: kobiety w kosztownych
różowych spódnicach, spływających od pasa w dół warstwami jak falujące piramidy, mężczyźni w
dopasowanych kolorystycznie obcisłych getrach. Wszyscy nadzy od pasa w górę, poza cienkimi
paskami tkaniny przytrzymującymi dół stroju. Oriole z zapartym tchem śledziła ich wytworne
ruchy, którymi rysowali na kamiennej posadzce misterne wzory, starannie przemyślaną geometrię
zalotów i rytuału. W jednej chwili pary wirowały szaleńczo, a ich dłonie i palce muskały się w
przelocie, a w następnej tancerze rozdzielali się i zaczynali krążyć wokół siebie jak drapieżniki
wokół ofiary, usta przy ustach, oddech zmieszany z oddechem, po czym znów odstępowali od
siebie. Muzyka przybrała na sile i taniec nabrał tempa.
Nagle opary snu zasnuwające umysł Oriole rozstąpiły się wreszcie w pełni i dziewczyna
przypomniała sobie, co ma się dziś zdarzyć i jaką sama ma odegrać w tym rolę. Nie wiedzieć skąd
pojawił się nagle przy niej zamaskowany służący i podał jej kryształowy kieliszek z winem. Oriole
przylgnęła do niego ustami. Wino było ciężkie i ziemiste, a po przełknięciu zostawiało cierpki
posmak i uderzało do głowy. Gdy trunek spłynął do żołądka, rozlał się ciepłem jak powoli pełgający
ogień, a tępy ból bursztynowych klipsów zaczął sprawiać przyjemność. Służący zniknął, a Oriole
znów skierowała spojrzenie na parkiet przestronnej sali. Tancerze poruszali się leniwie, ale z
każdym krokiem wyraźnie przesuwali się w kierunku ścian, pozostawiając środek sali pusty.
Spomiędzy rzędu tancerzy wysunęła się jakaś kobieta i powolnymi krokami wyszła na środek
stopniowo pustoszejącego okręgu. W porównaniu z pozostałymi była niezwykle wysoka, spowita od
stóp do głów czarną, niebezpiecznie cienką, luźną jedwabną szatą, która spływała wzdłuż jej ciała
jak strumienie wody, mieniąc się przy każdym ruchu. Kobieta zajęła wyznaczone miejsce na
samym środku sali i stanęła w rozkroku, unosząc ręce. Miała pomarszczoną, ale wciąż
niespotykanie piękną twarz, tchnącą spokojem i mądrością. Muzycy przerwali grę, ale nie ruszyli się
z miejsca, wcielając się w rolę obserwatorów. Po drugiej stronie sali otworzyły się drzwi, których
Oriole wcześniej nie zauważyła, bo ciemne drewno stopiło się z fakturą kamiennej ściany. Do sali
weszło sześć służących w maskach na oczach, wprowadzając postawnego mężczyznę. Nawet z
daleka Oriole dostrzegała wytworność jego szat. Złote nici, kosztowne tkaniny i subtelne
wykończenie dorównywały arystokratycznej postawie. Mężczyzna miał twarz przesłoniętą woalem,
a na upudrowanej peruce nosił koronę. Oriole przeszło przez myśl, że to chyba herezja, bo korona
przynależy tylko królowi. Ale zaraz potem zobaczyła, że wąska korona nie była wykonana ze złota
ani z innego cennego metalu, ale z drewna, drobnych białych kwiatów i liści. Przypominała
misternie spleciony pogański wieniec. Od mężczyzny aż biły potęga i siła, mimo że miał zasłoniętą
twarz. Zajął miejsce na środku sali, naprzeciwko wysokiej kobiety w czerni. W tym samym
momencie otworzyło się całe mnóstwo mniejszych drzwi rozmieszczonych wzdłuż obwodu
kamiennej sali i do środka zaczęli napływać ludzie, ustawiając się w okręgu pod ścianami. Oni
również byli odziani bogato i wytwornie. Oriole miała przez moment wrażenie, że widzi wśród nich
swoich rodziców, ale jej uwagę szybko odwróciła kobieta w czerni. Położyła dłonie na barkach
mężczyzny, jakby go błogosławiła lub witała. Jak na dany sygnał otoczyło go sześć służących,
niczym żywa tarcza, i zaczęło powoli mu usługiwać.
Najpierw jedna z dziewcząt wspięła się na palce i z namaszczeniem uniosła koronę, podczas gdy
inna zdjęła mu z głowy upudrowaną białą perukę i prowizoryczna korona mogła wrócić na swoje
miejsce. Przesłaniający mu twarz woal pozostał nietknięty. Następna służąca zaczęła rozpinać
kołnierzyk i koszulę mężczyzny, a kolejna zsunęła mu je z ciała, odsłaniając wełniany podkoszulek.
Zapadła całkowita cisza. Jedna z usługujących kobiet stanęła między mężczyzną i kobietą w czerni,
przyklękła i zaczęła rozwiązywać pumpy, które następnie uroczyście zsunęła. Oczom zebranych
ukazał się potężny członek. Oriole poczuła, że serce jej zamiera. Wydawało jej się też, że słyszy
wśród zebranych stłumione westchnienia. Mężczyzna stał nieruchomo i pozwolił ściągnąć sobie
przez głowę wełniany podkoszulek. Poza sięgającymi kolan butami wypolerowanymi tak, że w
migocącym świetle pochodni lśniły jak kieliszek, był już nagi. Oriole przełknęła z trudem ślinę.
Mistrz Ceremonii miał w sobie coś królewskiego i zwierzęcego jednocześnie, wręcz dzikiego. Z
minuty na minutę serce biło jej coraz szybciej. Kobieta w czerni, Pani Balu, klasnęła, na co służące
usunęły się. Podeszła do mężczyzny, a zebrani wstrzymali oddech. Smyczek rudowłosej
wiolonczelistki zaczął leniwie pieścić struny instrumentu, a w powietrze popłynęła głęboka, rzewna
melodia. Pani ujęła członek Mistrza, który natychmiast stwardniał, jeszcze bardziej imponująco
powiększając swoje rozmiary. Oriole patrzyła jak urzeczona. W następnej chwili kobieta w czerni
podeszła jeszcze bliżej i wsunęła sobie członek do ust. Oriole jęknęła głucho. Odwróciła się, czując
dotyk czyjejś dłoni na ramieniu, choć całkowicie pochłaniał ją rozgrywający się poniżej spektakl i
wydawało jej się, że nie wolno jej uronić ani chwili rytuału. To był markiz. Rozpoznała go, bo
widziała go wcześniej na miniaturach zdobiących karty tytułowe książek jego autorstwa, pisanych
częściowo w więzieniu; Matrona kazała jej niedawno je przeczytać, by dopełnić jej edukacji
seksualnej. Ich lektura była jednocześnie odstręczająca i fascynująca, a przede wszystkim do głębi
wstrząsająca. Markiz wyglądał jak włoski poliszynel – ubrany jaskrawo i zbyt obciśle jak na swoje
korpulentne kształty. – Chodź – szepnął. – Już czas. Oriole wstała. Pokryła się rumieńcem, czując
jego spojrzenie na swoim nagim ciele, ledwie przesłoniętym przezroczystą szatą. Markiz podał jej
dłoń, ale wolała pójść sama za nim.
Wyszli drzwiami oddzielającymi balkon, na którym została umieszczona, i zeszli długimi,
krętymi, kamiennymi schodami, oświetlonymi pochodniami, które migotały jak świetliki. Dotarli do
owalnego przedpokoju, w którym markiz zostawił ją samą. – Poczekaj tu. Oriole stała z drżeniem w
milczeniu. Próbowała wyłowić dźwięki wiolonczeli, ale zniknęły całkowicie za grubą kamienną
ścianą, która oddzielała ją od głównej sali. W końcu drzwi, przed którymi stała, otworzyły się, a
tłum rozstąpił się i odsłonił kobietę w czerni, klęczącą u stóp potężnego mężczyzny i z
zapamiętaniem dającą mu rozkosz. Oriole poczuła delikatne klepnięcie w ramię i zrobiła krok
naprzód. Gdy przeszła przez próg, pozbawiono ją przezroczystej jedwabnej szaty i szła dalej naga,
jeśli nie liczyć miękkich pantofli i prowokacyjnej biżuterii zdobiącej intymne części jej ciała. Choć
miała wielką ochotę się rozejrzeć, mogła patrzeć tylko przed siebie, bo pamiętała wszystko, czego ją
nauczono w ciągu ostatnich miesięcy, wszystkie instrukcje, cel rytuału, to, do czego sama została
przeznaczona, a co napawało ją jednocześnie ekscytacją i niepokojem. – Idź – szepnął ktoś za jej
plecami, a setki innych ust podchwyciły to słowo i powtórzyły niczym przedziwny chór: „Idź”.
Oriole podeszła do pary, a Pani Balu odsunęła się, odsłaniając członek mężczyzny. Z bliska
wyglądał pięknie i groźnie: ciemny, mocny, niebezpieczny, kuszący. Czterech tancerzy podeszło do
niej od tyłu. To ich ceremonialnym ruchom przyglądała się wcześniej. Pani Balu usunęła się gdzieś
na bok, pozostawiając na widoku tylko Mistrza, w całej jego okazałości. Tancerze pochwycili ją
jednocześnie, dwaj za ramiona, a dwaj za łydki, i unieśli. Rozchylili jej nogi, a zarumieniona jak
nigdy dotąd Oriole uświadomiła sobie, że zrobiła się mokra. Mistrz ułożył się, a tancerze opuścili ją
na niego. Czuła się tak, jakby Mistrz stał się częścią niej samej, a wszystkie mięśnie jej ciała robiły
wszystko, by wziąć go w swoje objęcia. Wypełnił ją i było to uczucie, którego w ogóle się nie
spodziewała – natarcie i uległość jednocześnie. Zamknęła oczy i otworzyła się na wszystkie
doznania, które przetaczały się przez jej ciało. Asystenci, którzy umieścili ją początkowo tak, by
doszło do penetracji, puścili ją i Oriole poczuła na sobie dłonie Mistrza, który przytrzymał ją za
pośladki i zaczął poruszać się w niej, metodycznie i wytrwale. Z radością przyjmowała każdy
pogłębiony ruch.
Rzewna wiolonczela przeszła w crescendo skrzypiec i cały kwartet dał się ponieść muzyce.
Każdy dźwięk wtórował ruchom Mistrza. Oriole nie miała pojęcia, jak długo to trwało, ale w końcu
poczuła, że narasta w niej krzyk. Nie była dłużej w stanie panować nad swoimi odurzonymi
zmysłami i pozwoliła mu wydostać się na powierzchnię. Był to krzyk rozkoszy. Stanowiła jedno z
Mistrzem, jego dłonie już jej nie podtrzymywały. Potężny orgazm sprawił, że była bliska omdlenia,
ale pokonała słabość i spojrzała na Mistrza. Z jego twarzy zniknął woal i zobaczyła ją po raz
pierwszy. Była piękna, dzika, dobra. Po chwili Mistrz zsunął ją z siebie i powiedział: – Dokonało
się, Oriole, od dziś jesteś nową Panią Balu. Ale najpierw trzeba cię naznaczyć. Następnego roku
przez kraj przetoczyła się rewolucja i Bal zniknął na kilkadziesiąt lat z wybrzeży Francji i rozdartej
wojną Europy.
3 KROPLA KRWI.
To kościół? – spytała Aurelia, gdy podeszli do ciężkich drewnianych drzwi, a Rudy pociągnął za
łańcuszek staromodnego dzwonka, by powiadomić o ich przybyciu. Już z ulicy dało się słyszeć
głośne śmiechy i muzykę, co wydawało się dość dziwnym zestawieniem z donośnym brzękiem
metalu. – Dawna kaplica – odparł Rudy i w tym samym momencie otworzyły się drzwi. – Fajnie,
co? – Witam, witam! Świetne przebrania… Tego nam właśnie było trzeba – powiedział gość, który
im otworzył. Był niższy od Rudego, ale jego ekspresyjna osobowość zajmowała więcej przestrzeni
niż samo ciało, przez co wydawał się wyższy niż w rzeczywistości. Końcówki włosów miał
zafarbowane na jaskrawy odcień fioletu, co ledwo było widać spod koronkowej czapeczki, którą
włożył na głowę. Był ubrany w letnią sukienkę i fartuszek z falbankami, a w uniesionej ręce trzymał
drewnianą łyżkę, jakby to była magiczna różdżka. – Zapraszam – zachęcił Aurelię z szerokim
uśmiechem. – Ja jestem babcią, a to wilk. – Wskazał na stojącego obok chłopaka, przebranego za
najmniej przerażającego wilka, jakiego Aurelia była sobie w stanie wyobrazić: miał na sobie
brązowy filcowy kombinezon z dużą białą owalną łatą na przedzie. Spod kaptura przyozdobionego
parą oklapniętych filcowych uszu i kłów wystawało kilka kosmyków ciemnych włosów. Wilk
uśmiechnął się do Aurelii, odsłaniając parę siekaczy znacznie dłuższych od pozostałych zębów, co
tym bardziej rzucało się w oczy, że kaptur osłaniał mu częściowo twarz i mimo bajkowego
kostiumu nadawało mu trochę groźny wygląd. – O kurczę – stwierdziła Siv. – Naprawdę masz duże
zęby! – Żeby móc lepiej się do ciebie uśmiechać – odparł wilk, szczerząc się jeszcze bardziej.
Aurelia próbowała zapanować nad drżeniem. W kaplicy było zimno, a jej strój miał robić wrażenie,
a nie grzać. Włożyła cienką białą koronkową bluzkę, do tego spódniczkę i lekką pelerynkę z
czerwonej bawełny, spiętą broszką przy szyi i odsłaniającą całkiem ręce, chyba że Aurelia
owinęłaby ją sobie ciasno wokół
ciała. Ale nawet wtedy peleryna nie byłaby wystarczająco gruba, żeby zapewnić ciepło. Aurelia
żałowała teraz, że nie posłuchała Siv i nie zdecydowała się na rajstopy. Siv słusznie twierdziła, że
jak impreza się rozkręci, nikt już nie będzie zwracać uwagi na przebranie. Ale Aurelia zawsze
przykładała dużą wagę do szczegółów, więc wolała iść z gołymi nogami, w krótkich białych
skarpeteczkach i bladoróżowych baletkach. W porównaniu z nią Siv była na wpół naga. Włożyła
skrócone brązowe legginsy i czarny stanik pod dżinsową kamizelką, którą pożyczyła od Rudego, a
potem – nie zważając na jego protesty – malowniczo poplamiła. Ręce, łydki i brzuch miała całkiem
gołe, a mimo to nie miała ani śladu gęsiej skórki i bez trudu mogłaby zostać uznana za miniaturowe
wcielenie Rambo, a nie jednego z zagubionych chłopców. – Co masz w koszyczku? – spytał wilk. –
Kwiaty – odpowiedziała Aurelia i uniosła wieko pożyczonego od matki chrzestnej wiklinowego
koszyka, w którym ułożyła kupiony rano na targu bukiet róż i tulipanów. Wilk pochylił się i
powąchał je. – Piękne – pochwalił. Kwiaty pogniotły się trochę w podróży, przez co ich zapach
odurzał jeszcze bardziej. Aurelia miała wrażenie, jakby przyniosła w koszyku własny ogród. – Czy
mnie oczy nie mylą i widzę jeszcze jednego zaginionego chłopca? – przerwał im czyjś głos.
Dochodził z pobliskich schodów, na których jakiś chłopak wisiał do góry nogami, przytrzymując się
kolanami balustrady. Był ubrany w najróżniejsze odcienie zieleni i miał na głowie kapelusz z
dzwoneczkiem, który zabrzęczał cicho, gdy chłopak zakołysał się na poręczy i zeskoczył miękko na
podłogę. Był boso, a paznokcie u rąk i stóp pomalował na limonkowo – w ulubionym kolorze Siv. –
Jestem PJ – przedstawił się, całą uwagę poświęcając Siv. – A ja Mała – odpowiedziała Siv,
używając ksywki, którą wciąż zwracał się do niej pieszczotliwie Rudy. – Idę po coś do picia –
przerwał im Rudy i przepchnął się między Piotrusiem Panem i wilkiem w poszukiwaniu kuchni. Siv
i grupka zgromadzona w korytarzu wzięli z niego przykład i poszli znaleźć resztę gości. Zostawiona
sama sobie, Aurelia mogła spokojnie się rozejrzeć. Zawiesiła sobie koszyk na ręce i otworzyła drzwi
do salonu, w którym w najróżniejszych pozach wylegiwały się wszystkie możliwe postacie z
dziecięcych bajek. Pomieszczenie było ogromne – sufit znajdował się dwa razy wyżej niż w
zwykłym domu – i zostało podzielone na dwie strefy: jedną, w której gromadzili się kiedyś wierni, i
drugą, mniejszą, znajdującą się na niewielkim podwyższeniu,
gdzie znajdował się ołtarz, teraz zastąpiony kolorowymi dywanikami, regałami na książki i
pianinem. Rudowłosa syrenka usadowiła się na niebieskim stołku w kącie prezbiterium. Wyciągnęła
przed siebie nogi, obciągnięte czymś w rodzaju obcisłego, ozdobionego dżetami pokrowca, który
cały mienił się w świetle. Opierała głowę o dużą złotą harfę. Kostium tak świetnie na niej leżał, że
Aurelia dopiero po chwili zorientowała się, że od pasa w górę jest całkiem goła. Miała duże piersi
ozdobione srebrzystym brokatem, który nadawał jej skórze rybi połysk, pasujący do błyszczącego
ogona. Z wieży ustawionej we wnęce, w której kiedyś znajdowały się kościelne organy, leciała
piosenka King of the worldduetu First Aid Kit, tworząc radosną, ludową atmosferę. Trzech
chłopaków tańczyło wesoło na środku sali. Poruszali się z taką lekkością, tak szybko i tak zwinnie,
że to raczej wystukiwany nogami rytm, a nie sam ruch nóg powiedział Aurelii, że wszyscy trzej
mieli kopyta. Każdy miał na głowie zakręcone rogi, wyjątkowo duże i grube w zestawieniu z
delikatnymi rysami twarzy. W przytłumionym świetle ktoś mógłby ich wziąć za satyrów, a nie
zwykłych przebierańców. Aurelia podeszła bliżej, żeby lepiej im się przyjrzeć. Nagle świeca
zamigotała, po czym znów zaczęła się palić równym płomieniem, a Aurelia aż podskoczyła, bo
wzdłuż sąsiedniej ściany przemknął jakiś cień. Dopiero po chwili zorientowała się, że należał do
niej. Roześmiała się i pokręciła głową, odsuwając od siebie obrazy podsuwane przez wyobraźnię.
Przecież ci tancerze to tylko przebierańcy i nic poza tym. To był prawdziwy świat, a nie bajka.
Aurelia aż jęknęła, gdy uświadomiła sobie, że oprócz rogów, kopyt i ogonów chłopcy nic na sobie
nie mieli. Po chwili zjawili się Siv i PJ z dużymi kielichami wypełnionym szkarłatnym trunkiem. Siv
podała Aurelii kieliszek, a ona powąchała podejrzliwie jego zawartość. Napój pachniał jak kwiaty w
jej koszyku i w życiu by nie pomyślała, że coś, co tak pachnie, może nadawać się do picia. – To
jakiś syrop – wyjaśniła Siv. – Z płatków róży i anyżku. – Odchyliła teatralnie głowę i upiła duży łyk
z własnego kieliszka, a potem wystawiła język, by pokazać, że to nie trucizna. – Niesamowicie, co?
– zauważyła, wskazując ręką na nagich tancerzy. – Jak w wesołym miasteczku, tylko lepiej. Później
będziemy robić akrobacje – dodała, obejmując PJ-a i przytulając go mocno. – A gdzie Rudy? –
spytała Aurelia. – Poszedł sprawdzić takielunek. Aurelia spojrzała na sufit i zagwizdała. Zwisały z
niego grube liny; poprzeplatane między belkami i przelotami. Tworzyły skomplikowaną sieć. –
Strasznie wysoko – zauważyła Aurelia, z niepokojem marszcząc brwi. – Będę z PJ-em, a on zna się
na rzeczy, nie martw się. – To prawda – potwierdził PJ. – Czuję się lepiej w powietrzu niż na ziemi.
– P to od Petera? – spytała Aurelia. – Nie. Od Persephone’a. Persephone John. Percy brzmi jak
imię dla świniaka, więc wszyscy mówią na mnie PJ. – PJ uczył się w szkole cyrkowej w San
Francisco – wyjaśniła Siv. – I mówi, że pomoże mi przygotować przedstawienie egzaminacyjne.
Aurelia przyjrzała się podejrzliwie Siv. Przyjaciółka zdjęła rękę z ramienia PJ-a, ale nadal widać
było po niej oznaki intensywnego flirtu. Irokez, który godzinami układała w idealny szpic, zamienił
się już w luźną szopę, bo Siv nieuważnie przeczesywała włosy palcami, co robiła zawsze, gdy ktoś
jej się spodobał. Siv i Aurelia spędziły wiele godzin na dyskusjach o tym, co zrobić z Rudym, skoro
nie jechał z nimi za granicę. Powiedział, że za bardzo boi się latać, a Siv wzięła to naprawdę do
siebie. Stwierdziła, że gdyby ją kochał, to znalazłby sposób, żeby do niej dołączyć, nawet gdyby
miał w tym celu przepłynąć wpław ocean. Być może była na niego po prostu zła. Albo tempo, w
jakim rezygnowała z uczucia, było oznaką jej wyjątkowego pragmatyzmu. Siv nie wydawała się
osobą skomplikowaną. Nie zawracała sobie głowy niepotrzebnym sentymentalizmem. Brała życie
takie, jakie jest, nie zawracając sobie głowy gdybaniem. – Idziemy znaleźć miejsce do ćwiczeń –
poinformowała, po czym wzięła PJ-a za rękę i zniknęli na kamiennych schodach. Aurelia upiła
malutki łyczek syropu. Miał słodki, lekko leśny posmak. Napiła się jeszcze trochę. Im dłużej
trzymała w ustach każdy łyk, tym bardziej aromatyczny jej się wydawał. Po chwili opróżniła
kieliszek i nabrała nagle ochoty na więcej. Ścisnęła kieliszek mocniej w dłoni i chciała ruszyć do
kuchni na poszukiwanie dzbanka z czerwonym napojem, ale muzyka nabrała nagle tempa i goście,
którzy wylegiwali się wcześniej na poduchach porozrzucanych po całej sali, zerwali się na nogi,
dołączyli do trzech chłopaków z rogami i zaczęli tańczyć w coraz szybszym rytmie wybijanym
przez bębny. Aurelia została zamknięta w potrzasku wirujących ciał. Nawet z twarzy syrenki
zniknęła melancholia. Porzuciła swoją harfę na rzecz parkietu, ale choć wydawało się to wręcz
nieprawdopodobne, zamiast normalnie tańczyć, zaczęła chodzić na rękach, unosząc wysoko spętane
obcisłym ogonem kostki. Jej płomiennie rude włosy ciągnęły się za nią jak języki ognia po zimnej,
szarej kamiennej posadzce kaplicy. W blasku świec Aurelia zauważyła kątem oka jeszcze jeden cień
– jedyną osobę, która nie przyłączyła się do zabawy. Wysunął się bardziej do światła. – W tym
kombinezonie jest trochę za gorąco, żeby tańczyć – wyjaśnił wilk. Trzymał w ręce dzban z
czerwonym napojem. – Mogę? – spytała Aurelia lekko ochrypłym głosem. – Ależ proszę.
Nalał jej do pełna, a Aurelia odchyliła głowę i wypiła do dna. Dalej strasznie chciało jej się pić.
Chłopak znów napełnił jej kieliszek. – Własna robota – powiedział. – Z przepisu mamy. Cieszę się,
że ci smakuje. – Tak. Pyszne. Oblizała wargi. Muzyka znów zwolniła, a tancerze przestali wirować
i zaczęli kołysać się do spokojnego, ale równego rytmu piosenki Hoof and horn, który wydobywał
się z wieży z taką siłą, że wydawał się wypływać z podłogi i wnikać w nogi Aurelii, wprawiając je w
drżenie. – Zdejmij buty, lepiej to poczujesz – zawołała dziewczyna w białej bluzce i rozkloszowanej
spódnicy w kolorze leśnych dzwoneczków, z rzeźbioną laską w ręce. Złapała Aurelię w pasie i
zakręciła nią tak, że jej czerwona pelerynka zafurkotała jak prześcieradło na wietrze. Dziewczyna
zaśmiała się i zakręciła laską. Podobnie jak wszyscy inni, była boso. Oczywiście czasem
zdejmowało się buty po przyjściu do cudzego domu, więc może Aurelii nie powinno to dziwić. Ale
na wszystkich imprezach, na których dotąd była, większość dziewczyn, zwłaszcza tych niższych i
bardziej przy kości, miała buty na obcasach. Aurelia krępowała się swoim wzrostem i jeśli tylko była
taka możliwość, wolała się nie wyróżniać, więc zwykle zakładała balerinki. Pokój wypełniony
bosonogimi ludźmi, z których połowa była na dodatek przynajmniej częściowo roznegliżowana,
sprawiał, że czuła się tak, jakby nie trafiła na imprezę, tylko do lasu, gdzie znalazła się w otoczeniu
nimf czy innych istot, nie do końca ludzkich. – Kim jesteś? – spytała cicho Aurelia, ściągając
pantofle i skarpetki, które rzuciła gdzieś na bok. – Pastereczką Bo Peep, to chyba widać –
odpowiedziała dziewczyna i wirowała dalej. Wyglądało na to, że w ogóle nie kręciło się jej w głowie.
Pod bluzką nic nie miała i jej piersi poruszały się w rytm muzyki jak wahadła. Przez cienką tkaninę
prześwitywały jej sutki, ciemnobrązowe, w tym samym odcieniu co oczy i włosy. Aurelia postawiła
obie stopy na kamiennej posadzce i rozcapierzyła palce. Muzyka wypełniła jej ciało, które samo z
siebie zaczęło się poruszać. Aurelia przyłączyła się do tańczących, uniosła ręce nad głową i
pozwoliła najbliżej stojącej osobie chwycić się w pasie i zakręcić sobą tak, że podwiewało jej
spódnicę, a peleryna wywijała się i okręcała, raz nawet zahaczając o głowę jednego z rogatych
chłopaków i rozdzierając się lekko. Aurelia nie zwróciła na to większej uwagi. Chciała tylko, żeby
muzyka trwała w nieskończoność. Zaczęła się następna piosenka, tym razem trochę szybsza, i
pokój znów zaczął wirować, świece migotać, a cienie na ścianach rosnąć. Aurelia powoli opadała z
sił i zaczynało jej się kręcić w głowie. Chwila zastanowienia wystarczyłaby jej, żeby się połapać, że
jest pijana, choć w różanym napoju nie wyczuła ani kropli alkoholu. Było jej gorąco i chciało jej się
pić, ale Wilk zniknął i zabrał ze sobą dzbanek.
Aurelia próbowała wydostać się z tłumu i znaleźć przynajmniej szklankę wody, ale utknęła.
Odwróciła się w drugą stronę i znalazła się naprzeciwko solidnych drewnianych drzwi. Pchnęła je i
poczuła orzeźwiający powiew nocnego powietrza, który chłodził skórę i mierzwił włosy. Upięte loki
rozsypały się i zaczęły się prostować, powracając do naturalnego stanu. Wiał mocny wiatr, ale jego
podmuchy sprawiały jej przyjemność. Od wieczora spędzonego w wesołym miasteczku i pocałunku
nieznajomego, smaganie wiatru uspokajało ją, nawet jeśli były to porywiste powiewy od morza,
jakie często zdarzały się w Leigh. Aurelia zeszła z czarnego ganku na trawnik. Pod stopami poczuła
wilgotną trawę i przez krótką chwilę chciała wrócić po buty, ale zniechęciło ją jedno spojrzenie na
masę rozgrzanych, wijących się ciał, przez którą musiałaby się przedrzeć. Poza tym musiałaby sobie
przypomnieć, gdzie w ogóle zostawiła baletki. Na ciemnym niebie rysował się ostrym łukiem
obrzynek księżyca. Było świeżo po nowiu i noc wydawała się młoda i pełna możliwości. W oddali
Aurelia dostrzegła mniejszy budynek i postanowiła go obejrzeć. Wyglądał jak replika kaplicy. Jak
jeszcze mniejszy kościół. Zmrużyła oczy, chcąc przeniknąć wzrokiem ciemność i zobaczyć, czy
dalej znajduje się kolejna budowla, bo spodziewała się poniekąd całego rzędu coraz mniejszych
kościołów, jak rosyjskie matrioszki, ale kamienne mury kończyły się wysokim drewnianym płotem.
Kościół otaczały niskie drzewa i krzewy. Oprócz szelestu liści dało się słyszeć jakieś szuranie i
skrobanie. Aurelia powtarzała sobie, że to zwykłe nocne odgłosy. Wiatr, jeże i nic poza tym. Ale i
tak obejrzała się szybko przez ramię, żeby sprawdzić, czy nadal jest sama. Wokół niej wciąż
tańczyły różne zjawy, tak samo jak wcześniej w salonie, gdy cienie gości ożywały na ścianach jak w
chińskim teatrze. W nocy na powietrzu każde poruszenie wydawało się jednak złowieszcze, więc
Aurelia podeszła szybszym krokiem do budowli i pchnęła drzwi. Odetchnęła z ulgą, choć nie bez
zdziwienia, gdy drzwi otworzyły się lekko bez jednego skrzypnięcia. Próbowała namacać światło,
ale nie znalazła włącznika, więc zaczęła po omacku szukać jakiejś lampy. Ogarnęła ją lekka panika,
ale w końcu usiadła po prostu na zimnej kamiennej posadzce, oparła się plecami o ścianę i objęła
rękami kolana, żeby się trochę uspokoić i przyzwyczaić wzrok do ciemności. Czuła pod stopami
zimny kamień. Tchnął spokojem typowym dla bardzo starych rzeczy, jakby płyty, z których
zrobiona była podłoga, znajdowały się tam tak długo, że stały się częścią wszechświata i nie musiały
już dłużej się wysilać, by utrzymać poziom. Znajdowały się po prostu na swoim miejscu. Aurelia
oparła się wygodniej o ścianę. Czas zwolnił. Im dłużej siedziała w ciszy i bezruchu, tym bardziej
wyostrzały się jej zmysły. Pogładziła delikatnie dłońmi
kamienną posadzkę, z przyjemnością czując pod opuszkami palców chropowatą fakturę.
Zauważyła, że temperatura rozkłada się warstwami, i rozkoszowała się falami ciepła, które od czasu
do czasu pieściły jej skórę. Jakby wnętrze budowli oddychało i ogrzewało ją z każdym swoim
wydechem. Z zewnątrz nie docierały już żadne odgłosy. Zostało tylko to pomieszczenie i jej ciało –
miarowe bicie serca w piersi i powietrze muskające jej skórę. Było jej dziwnie ciepło, jakby gorąco
bijące od tancerzy przeniknęło do ziemi i nadal ją grzało, choć zeszła już z parkietu. Zrobiło jej się
nagle bardzo niewygodnie w ubraniu. Peleryna była zbyt ciasno owinięta wokół szyi. Aurelia
rozpięła broszkę, ozdobioną dwoma wisienkami. Szwy bluzki wpijały się w ręce. Koronkowa
spódniczka, która w porównaniu z dżinsami wydawała się taka lekka i powiewna, drapała ją teraz w
łydki. Aurelia chciała poczuć na skórze spokój kamienia. Podniosła rękę i zaczęła wypychać po
kolei guziki z dziurek. Miała wrażenie, że każdy z nich to maleńka kula, krągła, gładka i ciepła.
Rozpięła haftki i zamek przy spódnicy, a potem uniosła biodra i zsunęła materiał. Usiadła znów
ostrożnie, czując na pośladkach tarcie każdej drobinki piasku. Nogi jej zdrętwiały. Zapragnęła nagle
poczuć całym ciałem dotyk kamienia. Odwróciła się i położyła na brzuchu, przyciskając piersi do
twardej ziemi. Przekręciła głowę i rozłożyła ręce na boki. Zastanawiała się, co pomyśleliby sobie jej
znajomi, gdyby teraz tu weszli i zobaczyli ją rozłożoną nago na podłodze. Dziwiła się też, że gdy
zdejmowała ubrania i wystawiała ciało na wieczorne powietrze, nie zaczerwieniła się ani nie
zawahała. Ale cichutki głosik szybko ucichł. Aurelia w ogóle się tym nie przejmowała. Czuła się
swobodnie, leżąc nago na podłodze. Przypomniały jej się długie kąpiele, które brała regularnie w
domu, i wyobraziła sobie nawet, że zapala małe świeczki. Zamknęła oczy i przywołała trzask
zapałki pocieranej o pudełko, gwałtowny rozbłysk płomienia i staranność, z jaką go podtrzymywała
podczas zapalania kolejnych świeczek. Przypomniała sobie podniecenie, które zawsze ogarniało ją
na widok ognia ześlizgującego się szybko w dół zapałki, coraz bliżej palców, i zauważyła podobny
płomień we własnym ciele, tyle że zamiast przesuwać się w dół, szedł do góry. Jej brzuch i piersi
ogarnęło ciepło. Drobne brodawki stwardniały, ale nie na skutek temperatury, bo w środku zrobiło
się wręcz cieplej. Iskra powędrowała do rąk, aż po same opuszki, i nogami do palców stóp. Aurelia
uśmiechnęła się, uniosła z podłogi prawą dłoń i objęła prawą pierś, po czym chwyciła sutek dwoma
palcami i ścisnęła go. Westchnęła z rozkoszą i pozwoliła ręce zsunąć się niżej, między piersi, po
gładkiej skórze brzucha do jeszcze delikatniejszych fałdek między nogami.
Zwilżyła palce i przysunęła je znów do intymnych okolic, zataczając z wprawą maleńkie okręgi.
Jak zwykle wróciła wtedy myślami do wesołego miasteczka, nieznajomego i pocałunku. Rozchyliła
usta i oblizała wargi. Odezwało się znów palące pragnienie, które dokuczało jej na parkiecie. Aurelia
zaczęła się wić i przyciskać mocniej ciało do kamiennej posadzki, jakby przez skórę mogło
przeniknąć trochę wilgoci. Zaschło jej w gardle, a kubki smakowe wydawały się wypalone. Ale
srom był całkiem mokry, jakby spłynęła do niego cała wilgoć z organizmu. Aurelia chyba nigdy nie
była tam tak mokra. Spomiędzy fałd wypływały gorące soki i spływały jej po udach. Włożyła sobie
palec do środka, po czym wyciągnęła go i przysunęła do ust. Znów granat, jakby ten smak ją
zdominował, jakby ją prześladował. Początkowo poczuła tylko znajomą słodycz soku i cierpki,
leśny posmak, który wypełniał jej usta, gdy rozgryzała ziarenka. Wsunęła w siebie dwa palce, a
potem znów włożyła je do ust. Tak bardzo chciała poczuć ten smak, że omal się nie zakrztusiła, bo
wcisnęła palce aż po kłykcie. Dalej chciało się jej strasznie pić. Dołożyła jeszcze jeden palec i ssała
dalej, ale wyglądało na to, że od każdej porcji własnych soków jeszcze bardziej zasycha jej w
gardle. Nagle poczuła cudowny nacisk czyichś warg i do jej ust wpłynęła słodka strużka.
Zareagowała bez zastanowienia – wcisnęła z zapałem język do obcych ust, pragnąc ugasić
obezwładniające pragnienie. Usta oderwały się od niej, a zamiast nich pojawił się palec. – Spokojnie
– szepnął jej czyjś głos prosto w ucho. – Nie zabraknie. – Głos mężczyzny. – To znowu ty –
powiedziała Aurelia. Dźwięk jego głosu koił każdy nerw w jej ciele. Poczuła się znów jak wtedy,
gdy była dzieckiem i gdy matka chrzestna przychodziła do jej pokoju i otulała ją kołdrą, żeby
przegnać zły sen. – Tak – odparł. – To znowu ja. Chciała pogładzić go po twarzy, ale złapał jej
palce i nie pozwolił jej na to. – Poskładaj ubrania – szepnął. – Pogniotą się. Przez żadne okno ani
nawet szparę pod drzwiami nie wpadała nawet odrobina światła, która mogłaby rozproszyć
nieprzeniknioną ciemność. Ale Aurelia wiedziała, że nie zmieniała specjalnie pozycji, więc ubrania
leżały niedaleko. Wyciągnęła rękę i poczuła dotyk miękkiej bawełny i sztywnej koronki. Poskładała
odzież w schludną kostkę i odłożyła delikatnie na bok. – Grzeczna dziewczynka – pochwalił cicho
nieznajomy. Aurelia wiedziała, że kawałek dalej musi leżeć jej peleryna, ale instynkt nie pozwalał jej
odsunąć się od nieznajomego. Czuła się przy nim bezpiecznie i spokojnie i bała się zaburzyć ten
stan, więc wyciągnęła się maksymalnie, póki nie wyczuła palcami skrawka peleryny. Przyciągnęła ją
do siebie, ale nadziała się przy
tym na zapięcie broszki z wisienkami i ukłuła mocno. Na palcu pojawiła się kropelka krwi. – Au!
– syknęła. – Zraniłaś się? – W palec. Nagle poczuła na plecach jego rękę, a drugą pod kolanami.
Mężczyzna wziął ją w ramiona i podniósł. Aurelia oparła głowę o jego pierś. Nieznajomy wsunął
sobie jej zakrwawiony palec do ust, a jego ciepłe wargi wyssały z niej cały ból. Zaniósł ją gdzieś w
ciemności. Do wnęki po drugiej stronie pomieszczenia, której Aurelia nie zauważyła wcześniej w
mroku. Położył ją znów, a ona poczuła na skórze dotyk aksamitu. Wnęka była wąska, ale wyłożona
poduchami i tkaninami. Aurelia rozkoszowała się przyjemną miękkością, tak inną od szorstkich
kamieni. Zaczęła się tarzać jak zwierzę wypuszczone z klatki na trawę. – Przerwałem ci – odezwał
się nieznajomy. – Kontynuuj proszę. Dopiero po chwili zorientowała się, o co mu chodzi, ale gdy
już do niej dotarło, natychmiast usłuchała. Nie było dla niej nic nienaturalnego w tym, że
nieznajomy siedzi przy niej i patrzy, jak się masturbuje. Dokładnie o tym marzyła niemal każdej
nocy od czasu, gdy ich wargi zetknęły się po raz pierwszy i gdy poczuła słodycz jego ust. Jej palce
zsunęły się niżej i zajęły poprzednią pozycję, ale tym razem to nie wystarczyło. Słyszała w
ciemności oddech nieznajomego, a ciepło bijące z jego ciała uświadamiało tylko boleśnie, że jej
własna dłoń nie należy do niego. – Pomóż mi – szepnęła. Nieznajomy przybliżył się do niej i włożył
delikatnie palec w jej usta. Aurelia zaczęła ssać. Mężczyzna wyciągnął palec i zsunął go wzdłuż jej
ciała, podążając ścieżką, którą sama wcześniej wytyczyła. Ujął w dłonie jej piersi i ścisnął po kolei
oba sutki. Wykręcił je mocniej niż Aurelia, wydobywając z niej głuchy okrzyk, a potem jęk, gdy
każdą pierś przeszył ostry ból, pozostawiając po chwili tylko falę ciepła. Głaszcząc ją po brzuchu,
zacisnął mocno rękę na jej ciele, na co Aurelia uniosła pośladki i przycisnęła się mocniej do jego
otwartej dłoni. Rozłożyła szerzej nogi i jęknęła z nadzieją, że nieznajomy się pospieszy i czymś ją
wypełni, bo jeśli będzie musiała dłużej czekać, to chyba ją to zabije. Na początek rozkładowi
ulegnie jej umysł, a potem jej ciało rozpadnie się na kawałki, nie będąc w stanie wytrzymać
szalejącej żądzy, którą w niej rozbudził i która nabrała już takiej siły, że Aurelia miała wrażenie, iż
zaraz roztrzaska się jak fala o brzeg jego ciała. Jęknęła, gdy musnął tylko palcami jej wzgórek
łonowy i nie przesunął się niżej. Wpiła się palcami w wyściełający wnękę materiał, zacisnęła pięści i
szarpnęła, próbując znaleźć jakieś ujście dla narastającego napięcia seksualnego. Zaraz potem
złapała go za głowę i przyciągnęła do siebie jego usta. Dotknęła jego twarzy
i rozchyliła sztywny kołnierzyk koszuli, chcąc dostać się do jego barków; trzęsącymi się palcami
zaczęła rozpinać guziki, żeby poczuć mięśnie na jego plecach. Nieznajomy odsunął się od niej na
chwilę i szybko się rozebrał, szeleszcząc bawełnianymi i dżinsowymi ubraniami, które rzucił gdzieś
na bok. – Och, Aurelio – powiedział. W jego głosie pobrzmiewał smutek. Pochylił się nad nią na tyle
daleko, żeby się nie stykali, póki Aurelia nie uniesie się, by wyjść mu naprzeciw, ale jednocześnie na
tyle blisko, by czuła każdy włosek na jego ciele. Miała ochotę spytać: „Skąd wiesz, jak się
nazywam?”, ale nawet ta myśl szybko zniknęła, gdy Aurelia dała się ponieść chwili. – Jeszcze –
powiedziała. Słowa przychodziły jej z trudem. Zaplotła tylko mocno dłonie wokół jego szyi, uniosła
głowę i rozchyliła wargi, a on znów przylgnął do niej ustami i napełnił ją słodyczą, która gasiła jej
palące pragnienie. Ale to nie wystarczyło. Aurelia czuła instynktownie, że nic jej nie wystarczy, nic
jej nie zaspokoi poza jego ciałem w jej ciele. Pragnęła go z brutalną niemal siłą, choć wiedziała, że
to absurd. Chciała przedrzeć się przez jego skórę i poczuć, jak on przedziera się przez nią, jak
wpełzają w siebie nawzajem i na zawsze łączą się w jedno. Zamiast tego ułożyła się pod nim i
zsunęła niżej, badając jego ciało, póki nie natrafiła dłońmi na jędrne pośladki, a zaraz potem na
sztywny członek. Po raz pierwszy miała w rękach penis i zaskoczyła ją miękkość i jedwabistość
skóry. Nieznajomy jęknął, gdy gładziła jego męskość, badając każde jej zagłębienie i wypukłość, a
następnie ściskała delikatnie jego jądra, zachwycona ciepłym ciężarem w dłoni. Pochylił się i
pocałował ją, a ona w tym samym momencie wyprężyła się i przycisnęła do siebie jego biodra, póki
nie poczuła, że wsuwa się w nią i że ich ciała wreszcie się zespalają. Zaczęli kołysać się miarowo,
ale dla Aurelii to wciąż było mało. Syknęła z bólu, gdy w nią wchodził, ale pieczeniu towarzyszyła
cudowna, obezwładniająca świadomość, że w końcu w niej jest i wypełnia nie tylko jej ciało, ale
także serce i umysł. Oraz duszę. Jak to możliwe, że dwie osoby, które właściwie się nie znały –
które nigdy nie spojrzały sobie w oczy – mogły czuć się ze sobą tak swobodnie? Na zdrowy rozum
wiedziała, że to obłęd. Ale jej ciało wyczuwało instynktownie, że byli jak dwa elementy tej samej
układanki i że pasowali do siebie tak, jakby nigdy nie istnieli oddzielnie, jakby każde z nich mogło
stać się całością tylko w połączeniu z drugim. Nagle wszystkie myśli pierzchły, bo nieznajomy
wsunął dłonie pod jej biodra i bezceremonialnie przekręcił ją brzuchem do dołu. Nasunął się na nią
całym ciałem. Był od niej dużo większy. Miał masywne uda i szerokie bary, a kiedy przylgnął
torsem do jej pleców, odgarnął jej włosy i wcisnął brodę w ramię, poczuła się jak zamknięta w
bezpiecznym kokonie, jakby ziemia przestała się
obracać i nie istniało nic poza tą chwilą, w której ich ciała poruszały się w jednym rytmie. Miała
mokry policzek. Wysunęła język i poczuła sól. – Dlaczego płaczesz? – spytała. – Bo chciałbym cię
zobaczyć. Ale to musi się odbyć w ten sposób – odpowiedział. – To poczuj mnie – powiedziała,
próbując wsunąć dłoń między ich splecione ciała, żeby wprowadzić go znów w siebie. Nieznajomy
odsunął się, uklęknął i pociągnął ją za sobą do góry tak, że znalazła się na czworakach. Naparł na
nią całym ciężarem ciała, jakby chciał przebić się przez nią na wylot. Aurelia krzyknęła, początkowo
zszokowana, ale zaraz potem zachwycona, bo jego brutalność zaspokoiła wreszcie dojmujące
pragnienie, by ją posiadł, wypełnił, złączył z sobą w jedno, zespolił. Odepchnęła się rękami i
wyprężyła mocniej, żeby poczuć go głębiej, ale on jednym szybkim ruchem złapał ją za nadgarstki i
unieruchomił jej ręce za plecami. Wolną ręką przytrzymał ją, zanim zdążyła upaść, i Aurelia zawisła
utrzymywana siłą jego rąk i członka. Poddała mu swoje ciało, wiedząc, że zdaje się całkowicie na
jego łaskę, ale czując się przy nim stuprocentowo bezpiecznie. Nie puści jej i nie będzie poruszał się
w niej zbyt brutalnie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by mógł zrobić cokolwiek, co uznałaby za
nieprzyjemne lub niepożądane. Nawet gdyby jakimś cudem rozłupał ją na pół, to i tak nie byłoby to
dla niej wystarczająco głębokie i mocne. Nieznajomy owinął sobie wokół dłoni jej włosy i przycisnął
ją jedną ręką do poduszek, a drugą odchylił jej głowę tak, że jej ciało wyprężyło się łukowato.
Potem zsunął dłoń i zacisnął ją na jej szyi. Aurelia przycisnęła się do niego i pozwoliła mu na to,
ciesząc się, że może w ten sposób dać wyraz swojej bezbronności i pełnej uległości. Weź mnie –
chciała krzyknąć. Posiądź mnie, wykorzystaj, jestem twoja – myślała, ale bała się, że słowa mogą
przerwać bezsłowną, instynktowną komunię ich ciał, więc milczała, pozwalając sobie jedynie na
ciche pomruki i jęki rozkoszy. Gdy nieznajomy puścił jej szyję, poczuła się tak, jakby puścił jej
serce. Jego dotyk był dla niej czymś więcej niż pieszczotą. Był wyrazem brania i dawania,
bezpieczeństwa i brutalności, przynależności i prawa własności, uległości i dominacji. Nagle jednak
jego ręka powędrowała niżej i miejsce chwilowego żalu zajęły nowe, boskie doznania. Objął ją
ramieniem i przyciągnął do siebie tak, by mogła oprzeć się o niego plecami, a potem pogładził ją po
piersiach, pogłaskał po brzuchu i zsunął rękę niżej. Wsunął w nią palec i jęknęli jednocześnie. On,
bo ogarnął go jej nieziemski żar. Ona, bo znów poczuła go w sobie. Przesunął wyżej palce w
poszukiwaniu jej
łechtaczki, a potem zaczął ją pieścić w ten sam sposób, w jaki wcześniej sama się pieściła,
masując ją delikatnie palcem w idealnym rytmie. Tulił Aurelię tak mocno do siebie, że wyczuwała
plecami bicie jego serca, coraz szybsze, podążające za rytmem palców pieszczących jej intymną
strefę. Nagle Aurelia krzyknęła i opadła na niego, obezwładniona potężnym orgazmem. Przymknęła
powieki i westchnęła szczęśliwa. Nieznajomy podniósł ją i wziął w ramiona. Pocałował ją z
czułością w czoło i odgarnął luźne kosmyki włosów, które przykleiły się jej do twarzy. Aurelia
poczuła, że mięśnie jego ud zaciskają się szybko i zorientowała się, że sam nie zaznał pełni
rozkoszy. Ale chyba mu to nie przeszkadzało, Aurelia zaś zapadła w jego ramionach w mocny,
spokojny sen, wolny od groźnych cieni, które nękały ją od czasu, gdy po raz pierwszy poczuła na
sobie jego usta. Nieznajomy tulił ją mocno aż do świtu. O brzasku wycisnął pocałunek na jej
gładkim wzgórku łonowym i na znamieniu, które pojawiło się we śnie na znak jego wizyty i które
miało na zawsze ją odmienić, choć musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, zanim się o tym przekona.
Jeszcze raz pocałował ją w usta. A potem wyszedł. – Aurelio! Aurelio! – krzyczała Siv. Aurelia
jęknęła, zamrugała przez ułamek sekundy powiekami, po czym znów zapadła w sen. Siv złapała
Aurelię za ramiona i potrząsnęła nią. Mocno. – Aurelio! – wrzasnęła jeszcze raz. – Rudy pojechał z
wesołym miasteczkiem. Już nie wróci. A ja nie chcę tu siedzieć cały dzień. Za pół godziny mamy
pociąg… Aurelia wybudziła się gwałtownie. – Co? – mruknęła. Dotknęła palcami ust i poczuła na
nich wspomnienie innych warg. – To ty tu jesteś? – spytała oszołomiona. – Oczywiście, że tu
jestem, ty durna babo! Co cię opętało? Wstawaj. Szybko. – Siv znów nią potrząsnęła. – I włóż na
Boga coś na siebie, zanim zaziębisz się na śmierć. Aurelia skrzyżowała szybko ręce na piersiach.
Pokręciła lekko głową, żeby się ocucić. – Miałam dziwny sen… – powiedziała. Rozejrzała się po
sali. Z trudem przypominała sobie, że przyszła wczoraj do tego dziwnego kamiennego kościoła i że
potem zasnęła bez żadnej poduszki ani nakrycia. Zauważyła w rogu porządnie złożoną białą bluzkę i
spódnicę. Zmarszczyła w skupieniu brwi i zaczęła przerzucać wspomnienia jak kartki w obrotowym
wizytowniku, ale próba przypomnienia sobie momentu, w którym się rozebrała, przypominała próbę
pochwycenia smugi dymu. Im bardziej się starała, tym bardziej ulotne stawały się jej wspomnienia.
Wstała i szybko się ubrała, ale
znieruchomiała na widok ciemniejszej plamki czerwieni na czystej wcześniej pelerynie.
Zauważyła rozpiętą broszkę z wisienkami i poczuła w palcu pulsowanie bólu. Gdyby podniosła
głowę, zobaczyłaby zapewne wnękę, w której leżała z nieznajomym, a także białą różę, którą dla
niej zostawił – jasne płatki odcinały się wyraźnie od purpurowych i fioletowych aksamitów i
poduch, na których się kochali, choć zamknięci we własnych objęciach nie potrzebowali
dodatkowych wygód. Ale Aurelia niczego nie zauważyła. Szybko pozbierała rzeczy i pobiegła z Siv
na dworzec, zostawiając za sobą zimne kamienne mury i zamknięte w nich wspomnienia.
4 NOWY ŚWIAT.
W zatoce zaczęło lekko wiać, a w ślad za niewidocznym wiatrem nadciągnęły szare chmury,
pierwszy zwiastun jesieni. Aurelia myślała, że w Kalifornii panuje wieczne lato i dopiero teraz zdała
sobie sprawę, jak słabo przygotowała się do wyjazdu. Klimat w San Francisco miał jak dotąd więcej
wspólnego z Europą niż z tropikami. Była na siebie zła, że nie spróbowała się niczego dowiedzieć,
gdy zaczęły rozmawiać z Siv o wyjeździe i pospiesznie zdecydowały się na północną Kalifornię.
Czyj to w ogóle był pomysł? Skoro zależało im na deszczu i ciemnych, wilgotnych porankach, to
mogły jechać do Londynu albo w ogóle nie ruszać się z domu. Choć Aurelia urodziła się w Stanach,
to po śmierci rodziców została przewieziona do Anglii, do rodziców chrzestnych i teraz wróciła tu
po raz pierwszy. Siv bywała wcześniej na wakacjach w Nowym Jorku i na Florydzie, ale żadna z
nich nie była na Zachodnim Wybrzeżu, a ich wiedzę zniekształcało zbyt dużo filmów i programów
telewizyjnych. Przyjechały tydzień wcześniej wieczorem, gdy w mieście było już ciemno. Zabrały
się taksówką do Oakland; droga ciągnęła się w nieskończoność. Samochód przejechał przez most i
zobaczyły, że oba wzgórza i położony za nimi półwysep spowija mgła, przez którą z trudem
przebijają dalekie światła. Okazało się to szczególnie dezorientujące po locie, który zdawał się trwać
całą wieczność. Gdy zajechały pod swój nowy dom, duży budynek z równiutko przyciętym
kwadratem trawnika od frontu, nie były w nastroju do rozmowy. W drzwiach powitała je Edyta,
starsza kobieta, która prowadziła małą szkołę baletową w budynku, w którym miały spać. Była
wysoka i szczupła jak konik polny i wciąż jeszcze miała postawę tancerki. W ramach pożegnalnego
prezentu dla Siv Rudy pomógł im za pośrednictwem znajomych zorganizować mieszkanie.
Twierdził, że nie zna wieku Edyty, a Siv i Aurelia nie miały odwagi same jej o to zapytać, ale
podejrzewały, że była pewnie po siedemdziesiątce, choć równie dobrze mogła być starsza, tylko
trzymała się wyjątkowo dobrze. Siv i Rudy obiecywali sobie, że pozostaną w kontakcie, ale Aurelia
przeczuwała, że wyjazd do Stanów nieuchronnie zakończy ich związek.
Edyta była ciasno owinięta kremowym jedwabnym szlafrokiem w kwiatowy wzór, a na stopach
miała jasnoczerwone kapcie. Na ustach widniała odrobina błyszczyku, a siwe włosy były przycięte
w krótkiego boba, podfarbowane na liliowo i założone schludnie za uszami. Uszy były długie i
wyciągały się jeszcze bardziej pod ciężarem dużych rubinowych kolczyków. Zaprowadziła je prosto
do ich pokojów, pomalowanych na biało i umeblowanych oszczędnie, ale elegancko. Pokazała im
łazienkę, czajnik i wszystkie inne przydatne rzeczy, a potem pozwoliła odespać trudy podróży.
Następnego dnia dziewczyny obejrzały dokładniej dom i zapoznały się ze swoimi obowiązkami.
Aurelia, mimo niespodziewanego przypływu gotówki, który miał pokryć koszty jej pobytu, z
własnej woli zaproponowała, że raz w tygodniu będzie pomagać w pracach administracyjnych, aby
zdobyć jakieś doświadczenie zawodowe, natomiast Siv, która musiała odpracować pokój i kolacje,
miała codziennie po południu uczyć tańca i pomagać w sprzątaniu. Dostały jednak cały tydzień na
to, żeby się zadomowić, i dopiero potem miały przystąpić do swoich obowiązków. Przez pierwszy
tydzień Aurelia czuła się oszołomiona i poruszała się jak we mgle. Wiedziała, że nie chodzi tylko o
różnicę czasu ani o stres związany ze zmianą otoczenia. Oswajała się powoli z nowym domem, z
nowym miastem, z nowym krajem, zapoznawała z akcentami, obcymi zwyczajami, ulicami i
pobliskimi sklepami, ale dziwnemu stanowi ducha wywołanemu najwyraźniej wyjazdem z domu
towarzyszyła świadomość, że tylko częściowo przeniosła się w nowe miejsce. Myślami została w
połowie w Bristolu, a ciałem może nawet w całości – rzucając wyzwanie prawom fizyki – naga na
zimnej kamiennej posadzce w ten ponury nadmorski poranek. Amnezja, której doświadczyła zaraz
po przebudzeniu, i dziwne zamroczenie, które ogarnęło ją, gdy Siv znalazła ją wreszcie, kazała
szybko się ubrać i biec na stację Temple Meads, ustąpiły w ciągu kilku następnych dni. Rudy został
w Bristolu, bo miał jechać z wesołym miasteczkiem do Walii. Aurelia zaczęła sobie wszystko
przypominać. Początkowo jej wspomnienia nie wyglądały jak wspomnienia, ale raczej jak krótkie
przebłyski uczuć i emocji tak dojmujących i prawdziwych, że miała wrażenie, iż przenosi się prosto
do kamiennego kościółka, jakby tamta noc zastygła w czasie i Aurelia mogła ją dowolnie odtwarzać,
czasem w zupełnie nieodpowiednich momentach. Wracała na przykład ze sklepu z torbami pełnymi
zakupów, myśląc o całkiem banalnych rzeczach, i nagle czuła gorący oddech nieznajomego na
policzku, smak jego ust i dotyk jego palców pieszczących jej łechtaczkę. Ogarniała ją wtedy fala tak
obezwładniającego pożądania, że musiała przystanąć, odstawić torby z zakupami i wyrównać
oddech. Dopiero wtedy wszystko mijało i mogła iść dalej.
Ale stopniowo wydarzenia tamtego wieczoru ułożyły się chronologicznie w jej głowie, choć w
dalszym ciągu nie miała pojęcia, kim był nieznajomy ani co to wszystko właściwie oznaczało. Tym
razem nie powiedziała o niczym Siv. Uznała, że to zbyt intymne. A zarazem zbyt niezrozumiałe i
dziwne, by móc to komukolwiek wyjaśnić, nawet najlepszej przyjaciółce. Chwilami Aurelia
zastanawiała się nawet, czy zwyczajnie nie zwariowała. Ale bez względu na to, jak bardzo się
starała spojrzeć na swoje emocje rozsądnie i logicznie, nie mogła zaprzeczyć, że każdej myśli o
nieznajomym towarzyszyło jednocześnie podniecenie i poczucie bezpieczeństwa. Wiedziała, że bez
względu na to, co się właściwie stało tamtej nocy, jego ramiona zapewniały jej bezpieczeństwo – a
nawet ochronę. Jednak o jej uwagę zaczęły dopominać się inne sprawy i musiała odsunąć od siebie
wszystkie pytania, myśli i pragnienia, i zająć się organizacją wyjazdu do Stanów. Wszystko działo
się jak w przyspieszonym tempie: pakowanie, dopinanie różnych spraw na ostatnią chwilę,
wzruszające pożegnanie, a potem taksówka do Gatwick i samolot do San Francisco. Jakby jej życie
postanowiło nie dopuścić do dalszych rozmyślań nad tamtą nocą, nieznajomym i utratą dziewictwa.
Dziś miały ostatni wolny dzień. Potem Siv zaczynała pracować na swoje utrzymanie i obie
rozpoczynały nowe życie w San Francisco jak prawdziwe mieszkanki, a nie turystki. Aurelia
spojrzała na swój palec. Po ukłuciu broszką nie został żaden ślad ani tym bardziej po troskliwości
nieznajomego, który przylgnął ustami do ranki, gdy krzyknęła z bólu. Jednak ślad w środku
pozostał. Niezatarty. Zawsze go będzie w sobie pielęgnować. Cudowny nieznajomy. Jego dotyk.
Jego pieszczoty. To, jak się z nią kochał. Jak jej nienawykłe do miłości ciało z taką łatwością stopiło
się w jedno z jego ciałem. Jaką pustkę poczuła rano, gdy obudziła się boleśnie świadoma, że
zniknął, zanim jeszcze zdążyła sobie przypomnieć, że w ogóle się pojawił. Aurelia usłyszała
trzaśnięcie drzwi wejściowych i spojrzała na budzik. Była dopiero siódma rano. Westchnęła, bo
przypomniała sobie z niejakim poirytowaniem, że Siv musiała jechać do miasta po formularze, które
trzeba było wypełnić przed egzaminami wstępnym do szkoły cyrkowej. Musiała też skserować
swoje dokumenty. Wsłuchała się w odgłos kroków przyjaciółki biegnącej do autobusu. Przeciągnęła
się leniwie, strząsając z siebie resztki snu pod szeleszczącą kołdrą. Musnęła stopami brzeg nakrycia i
westchnęła głośno, bo dotarło do niej, że jest
sama w domu. Po raz pierwszy od czasu przyjazdu rozdzieliły się z Siv. I choć Aurelia lubiła
spędzać czas z przyjaciółką, cieszyła się teraz, że będzie mogła poleniuchować i pobyć trochę sama.
Oczywiście miała co robić. Obiecała wysłać maila do rodziców chrzestnych, aby wiedzieli, że
wszystko w porządku, ale jakoś nie mogła się zdobyć nawet na to, żeby wyciągnąć iPad z walizki,
w której leżał razem z większością ubrań, których też nie chciało jej się jeszcze rozwiesić w szafie.
Poza tym trzeba było zrobić pranie i zakupy w supermarkecie, bo zapasy, które zrobiły pospiesznie
pierwszego dnia w pobliskim sklepie spożywczym, powoli się kończyły. Wszystko to mogło jednak
zaczekać. Aurelia przymknęła powieki i rozluźniła napięte mięśnie. Jeden głos w jej głowie namawiał
ją, aby została w łóżku i nic nie robiła, ale drugi, ten bardziej odpowiedzialny, sporządzał już
skrupulatnie listę rzeczy do zrobienia. Tak czy inaczej to i tak nie była jeszcze ludzka pora na
wstawanie. Zdecydowanie za wcześnie. Leżała dalej z zamkniętymi oczami, choć światło
prześwitujące przez firanki zabarwiało na biało ekran powiek, co bardzo ją rozpraszało. Co jakiś
czas dochodziło do niej popiskiwanie ptaków witających poranek i przywoływało na wpół zatarte
wspomnienia, których nie była w stanie do końca rozpoznać, jakby to było coś w rodzaju alfabetu
Morse’a zrozumiałego wyłącznie dla jej DNA. W końcu nie była już w stanie dłużej się opierać i
zerknęła na skrawek nieba widoczny przez okno. Szaroniebieski, ani taki, ani taki. Wiedziała, że nie
będzie już mogła zasnąć. Zaklęła cicho i odsunęła kołdrę. Chcąc nie chcąc, zupełnie się rozbudziła i
poczuła ssanie w żołądku. Zsunęła się bokiem z łóżka i poszła boso do kuchni. Stary promocyjny
podkoszulek z europejskiej trasy koncertowej Arcade Fire, w którym spała do pary z bawełnianymi
spodenkami, ledwo zasłaniał jej brzuch. Zadrżała. Było zimno, a prześwity błękitu za oknem dawały
tylko złudne wrażenie ciepła. Siv zostawiła na stole słoik masła orzechowego, więc Aurelia wzięła go
i wróciła szybko do ciepłego łóżeczka. Dopiero wtedy zorientowała się, że nie wzięła łyżki. A niech
to, zje palcami. Schowała się pod kołdrę, unosząc wysoko słoik. Dziesięć minut później oblizała
palce, odstawiła opróżniony do połowy pojemnik na stolik i zakręciła plastikowe wieczko. Znów
pomyślała, że może by wstać i zrobić coś pożytecznego albo gdzieś się wybrać, ale było jeszcze
bardzo wcześnie, poza tym miała tak dużo możliwości, że nie wiedziała, od czego zacząć.
Przekręciła się więc tylko i schowała twarz w ciepłą, miękką poduszkę, która powitała ją przyjemną
ciemnością. Ręce leżały jeszcze na wierzchu, więc podciągnęła kołdrę i musiała zdecydować, czy
zostawić je na górze, czy ułożyć pod przykryciem wzdłuż ciała, gdzie już zrobiło się ciepło. Wybrała
to drugie.
Położyła dłonie po wewnętrznej stronie ud, próbując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję.
Przesuwając rękę, musnęła paznokciem skórę na udzie i aż zadrżała pod napływem wspomnień,
obrazów i uczuć, jakby tym jednym ruchem uchyliła wieko skrzyni pełnej skarbów. Dotyku
nieznajomego. Pieszczot jego palców, które wędrowały po jej ciele, czasem delikatnie, czasem
stanowczo. Tego, jak ją wziął tego szalonego wieczoru, który odcisnął się w jej pamięci jak jakiś
niezrozumiały hieroglif. Ogarnęła ją burza uczuć i Aurelia wycofała się do swojego prywatnego
świata, przestając zauważać pokój i niewyraźne odgłosy zza okna; przeniosła się jak na
czarodziejskich skrzydłach z przedmieść Oakland do mrocznej, wysklepionej kaplicy w Bristolu,
coraz zapalczywiej pragnąc odtworzyć w pamięci każdą wspólnie spędzoną chwilę, wszystkie
zapachy, każdy dotyk, każdy moment napięcia. Oblizała wargi. I znów poczuła smak granatu. Jakby
samą tylko silą woli i swojego pożądania mogła wyczarować znikąd delikatne, ulotne wspomnienie
owocu. Poczuła przyspieszone bicie serca i zbliżyła palec do sromu. Nie otwierając oczu, próbowała
sobie wyobrazić, że jej własne palce należą do niego i że znów ją bada, wędruje po bladych
równinach jej ciała jak nieustraszony zdobywca nieznanych lądów, że zbliża się do ognia, do
wulkanu, z którego składała się istota jej seksualności. Co wtedy czuł? Palec przesuwał się powoli w
stronę jej wnętrza, z którego emanował żar; pokonywał tę drogę kroczkami tak małymi, że niemal
niewidocznymi, każdą chwilą przestoju sprawiając, że temperatura rosła, coraz bliżej podziemnego
płomienia, który utrzymywał ją przy życiu, który zasilał wewnętrzną machinę jej zmysłów. Aurelia
wyprężyła się i specjalnie zwolniła jeszcze bardziej. Cierpliwie odsuwała w czasie to, co
nieuniknione. Ale przestrzeń, po której palec mógł powolutku wędrować, nie zatrzymując się przy
tym całkowicie, była tak niewielka, że choć Aurelia starała się przedłużyć chwilę oczekiwania, lepiej
wszystko zrozumieć, rozciągnąć czas do nowych wymiarów, to jej palec dotarł do sromu
zdecydowanie zbyt szybko. Był mokry, bo jej ciało bez pytania o zgodę reagowało na
skomplikowany wir uczuć. Wilgotne wargi sromowe miały miękkość aksamitu i Aurelia przez krótką
chwilę udawała, że jest ślepa. Wyobrażała sobie świat dostępny wyłącznie za pomocą
zakończeń nerwowych na opuszkach palców, nieodkryte uniwersum, w którym tylko dotyk
zapewniał przetrwanie. Ciekawski palec wsunął się głębiej – jak kiedyś palec nieznajomego –
badając ją i ucząc się jej, zanurzony w całości w kipieli, spowity ognistą płachtą żądzy. Gdy
nieznajomy badał ją w podobny sposób, Aurelia zastanawiała się, co czuje skąpany w tak
wszechogarniającym żarze. Żałowała wtedy, że nie może choć na jeden dzień zamienić się w
mężczyznę, byle tylko się tego dowiedzieć. Kusiło ją bardzo, żeby wsunąć w siebie jeszcze jeden
palec, ale nie tak chciała się zaspokoić. Cofnęła rękę i obróciła się na plecy. Rozłożyła szeroko nogi,
umieściła prawą rękę w odpowiedniej pozycji i odnalazła palcem wskazującym wybrzuszony
wzgórek łechtaczki. Rozpoczęła symfonię koncentrycznych pieszczot, wsuwając jednocześnie
pozostałe palce w wilgotny srom. Ich delikatne ruchy cechowały się wyszukaną, celową harmonią.
Zrobiła głęboki wdech, nie przestając przy tym oglądać pod powiekami poplątanego filmu, w
którym wspomnienia nocy spędzonej w Bristolu mieszały się z fragmentami snów i koszmarów i
wszystko było tak niewyraźne, że nie dało się niczego rozpoznać, na przemian to traciło, to
odzyskiwało kontury. Cholera, gdyby tylko nie było tak ciemno, to może zapamiętałaby coś więcej,
szczegóły jego twarzy, kolor oczu, każdą zmarszczkę, zagłębienie i przebarwienie na skórze, a nie
sam głos, zapach i ruchy, jakkolwiek cudowne. Płyty tektoniczne pożądania drgnęły w niej cicho,
zaburzając delikatnie jej wewnętrzną równowagę. Żądza i pustka spotkały się na ścieżce wijącej się
między głową i sercem i Aurelia poddała się całkowicie oszałamiającym doznaniom, które wzięły w
posiadanie jej ciało i umysł. Zapadała się coraz głębiej na łóżku, zanurzała w oceanie przyzwolenia,
przygotowana na potężną eksplozję, która wstrząśnie nią do samych podstaw, na ułamek sekundy
rozerwie na milion kawałków, zanurzy w stan błogiego niebytu, w którym życie łączy się ze
śmiercią. A potem skrawki jej duszy znów się połączą i znów odzyska oddech. Tak, jeszcze jeden
mikroskopijny ruch i już. Osiągając pełnię pustki i radości, Aurelia wstrzymała oddech i każdym
zmysłem śledziła wędrówkę potężnej fali, która przetaczała się przez jej ciało, by na koniec osiągnąć
kulminację. Tak. Wygięła plecy, jakby ktoś ugodził ją nożem, a potem opadła na łóżko. Jej długie,
kasztanowate włosy przesłoniły poduszkę jak całun, jak promienie słońca wokół zarumienionej,
ekstatycznej twarzy. Tak. Znów zaczęła oddychać i poczuła, że jej nogi i ręce ogarnia lekkość, że
umysł się rozjaśnia, a ciało odpręża. Westchnęła.
Nigdy wcześniej nie miała tak silnego orgazmu. Czy to możliwe, że to dlatego, iż kochała się z
mężczyzną, z tym konkretnym mężczyzną, z nieznajomym? Czy dzięki temu jej orgazm mógł
osiągnąć zupełnie nowy wymiar? Czy może stało się tak dlatego, że pragnęła nieznajomego dniem i
nocą, a jej żądza mieszała się dziwnie ze wspomnieniami tamtej nocy? Znów miała mętlik w głowie.
– Za dużo myślę – stwierdziła. Dlaczego nie potrafiła po prostu cieszyć się chwilą? Leżała na łóżku
całą wieczność i upajała się wewnętrznym blaskiem orgazmu, jednocześnie ciesząc się tym
odczuciem i starając się mu przeciwstawić, zdumiona siłą swojej ekstazy, zalewana najgłębszą
tęsknotą za bezimiennym mężczyzną, który mimowolnie wywołał to wszystko, a jeśli nie wywołał,
to przynajmniej niezwykle zwielokrotnił intensywność doznań. Próbowała bezskutecznie
ocenzurować swoje myśli i wrócić do rzeczywistości. Błękit za oknem zaczął brać górę w walce z
szarością, przez co w pokoju zrobiło się odrobinę cieplej. Aurelia musiała wziąć prysznic. Bo inaczej
znów zaśnie i będzie przez cały dzień gnić w łóżku. Wyprostowała nogi i wysunęła stopę spod
kołdry. Poczuła mrowienie w palcach. W dłoniach też. Poszła do łazienki, czując w całym ciele
lekkość. Gołe stopy szurały po drewnianej podłodze. Nachyliła się w ciasnej łazience nad popękaną
umywalką, obmyła twarz zimną wodą i poczuła się bardziej rześko, choć wszystkie zakończenia
nerwowe w jej ciele wciąż buzowały niezwykłą energią. Odkręciła wodę i sprawdziła, czy
tryskający spod prysznica strumień ma odpowiednią temperaturę, ani za zimną, ani za gorącą.
Odwróciła się, zdjęła przez głowę koszulkę, rzuciła ją na kafelki i zsunęła spodenki. Miała już wejść
pod prysznic, gdy nagle dostrzegła w wiszącym na drzwiach wysokim lustrze swoje długie, białe
ciało. Z leciutkim uśmiechem zauważyła, że ciemnoróżowe brodawki są jeszcze twarde i że nie
zniknęło jeszcze wywołane rozkoszą zaczerwienienie, sięgające szczytów klatki piersiowej. Chciała
już wejść pod prysznic, ale nagle znieruchomiała zaskoczona. Coś przyciągnęło jej wzrok. Cofnęła
się odrobinę i przyjrzała jeszcze raz odbiciu swojego białego, delikatnie zaokrąglonego ciała. Plama
koloru. Spojrzała niżej. Zmrużyła oczy, bo malutką łazienkę wypełniła para i lustro zdążyło się już
częściowo zamazać. Siniak? Przebarwienie? Niewyraźny kształt, kilka centymetrów od sromu.
Aurelia odruchowo dotknęła tego miejsca palcami, jakby spodziewała się, że trochę zaboli. Nie
przypominała sobie, żeby ostatnio zraniła się w tym miejscu albo nadziała na kant jakiegoś mebla.
Nic nie poczuła. Zakręciła wodę i grzbietem dłoni przetarła lustro, chcąc przyjrzeć się lepiej
maleńkiemu znamieniu na skórze, wyraźnie widocznemu w intymnym miejscu. Zdumienie ustąpiło
miejsca zaniepokojeniu. Drobny czerwony kształt. Odbicie w lustrze nabrało ostrości. Aurelia
wstrzymała oddech. Stała teraz kilka centymetrów od tafli lustra, a gdy spojrzała na swój wzgórek
łonowy, wszystkie jej wątpliwości zniknęły. Znajdowało się tam maleńkie serduszko, oplecione
cieniutkimi językami ognia w tym samym intensywnym odcieniu czerwieni. Serce zaczęło jej bić
szaleńczo w piersi. Tatuaż? Niemożliwe. Znów spojrzała, nie mogąc oderwać wzroku od
wytrawionego na skórze serduszka. Pogładziła je dwoma palcami, jakby z nadzieją, że skóra będzie
w tym miejscu jakaś inna, jakby chciała udowodnić, że serduszko nie jest prawdziwe, że zaraz
zniknie, że to pomyłka. Ale nie poczuła żadnej różnicy, wzór był częścią jej ciała. Sztuczny tatuaż?
Dowcip spłatany jej podczas snu przez Siv? Ale przecież Siv nie zrobiłaby czegoś takiego w tak
intymnym miejscu. Aurelia namydliła ręce i zaczęła mocno pocierać serce. Nic to nie dało. Stała
nago, oszołomiona, nie wiedząc już nawet, gdzie się znajduje. Myślała wyłącznie o nieznajomym i o
tym, że gdy skończyli się kochać, zasnęła przy nim. Straciła przytomność? Na pewno nie. Poza tym
na pewno by się przebudziła. Robienie tatuażu bolało, a potrzebne przyrządy hałasowały. Nie
mogłaby spokojnie spać przy czymś takim. Prawda? Poza tym to nie mogło być wtedy. To
niemożliwe. Bo wiedziała z całą pewnością, że gorejące serce nie pojawiło się po nocy w Bristolu.
Przypomniała sobie, że zaraz następnego dnia, po powrocie do domu, przyjrzała się dokładnie
swojemu ciału, jakby chciała sprawdzić, czy po stosunku z mężczyzną nadal jest tą samą osobą.
Prawie chciała wyglądać jakoś inaczej. A potem, już w Oakland, gdy brała prysznic i goliła jak
zwykle włosy łonowe, ostrożnie i precyzyjnie, żeby się nie zaciąć, nic tam nie widziała. Żadnego
serduszka. Przecież nie mogło pojawić się znikąd? Przez chwilę Aurelia czuła, że nie może
oddychać.
Jakim cudem tatuaż ot tak pojawił się na jej ciele? W sprawach tarota, wróżek, duchów i
aniołów stróżów była dużo bardziej otwarta niż Siv i często wyobrażała sobie, że w świecie, w
którym żyje, działają czary. Ale nie takie. Spojrzała znów na swoje łono i nowo nabytą ozdobę.
Serce miało niemal szkarłatny odcień, ale jego ognisty kolor idealnie współgrał z bielą skóry. Coś jak
połączenie truskawek i śmietany, ognia i lodu. Miniaturowy, znamienny kształt serca, pięknie
wyryty w jej skórze. Znów go dotknęła. Nic nie poczuła, jakby w ogóle go tam nie było.
Westchnęła. To wszystko nie miało sensu. Wróciła do swojego pokoju i wsunęła się pod kołdrę,
jakby w poszukiwaniu schronienia. Jej umysł produkował najróżniejsze scenariusze, czasem
zupełnie absurdalne; do tego stopnia zaplątała się we własnych myślach, powracała szaleńczo do
tych samych możliwości, że zasnęła wyczerpana i spała przez kilka godzin, ukojona ciepłem i
miękkością pościeli. Gdy się obudziła, było już prawie południe. Od razu odruchowo odchyliła
kołdrę i szybko spojrzała na czerwone serduszko. Zrobiło jej się słabo, bo serduszko zniknęło.
Miejsce, w którym wcześniej się znajdowało, było nieskalane jak śnieg, porcelanowobiałe jak cała
reszta ciała. Aurelia wiedziała, że nie zwariowała. Było tam wcześniej. Nie przyśniło jej się. Ale
teraz zniknęło. Poczuła lekki przypływ paniki. A razem z nim niewyraźny owocowy zapach w
pokoju. Niczym sygnał przywołujący nieznajomego z Bristolu i smak jego ust. Przez kilka minut
opierała się impulsowi, ale smak i zapach pozostały, już nie na ustach, ale gdzieś z tyłu głowy, więc
Aurelia pozwoliła swojej ręce zsunąć się niżej i na nowo rozpocząć pieszczotę. Orgazm znów
wstrząsnął nią z bezbożną wręcz siłą. Po chwili nie mogła się powstrzymać i zerknęła znów na
wzgórek łonowy. Gorejące serce wróciło. W odpowiedzi na jej żądzę. Została w łóżku i czekała na
Siv. Choć wiedziała, jak to wszystko zabrzmi, musiała komuś powiedzieć. Wytężała słuch w
nadziei, że dotrze do niej znajomy odgłos kroków Siv i brzęk dzwonka, który odzywał się za
każdym razem, gdy ktoś zamykał lub otwierał drzwi wejściowe, powiadamiając mieszkańców o
przybyciu gości. Zerkała co chwila na zegarek, ale wyglądało na to, że im częściej sprawdzała, ile
minut lub godzin zdążyło upłynąć, tym wolniej płynął czas. Siv nie było już od wielu godzin.
Przecież nie mogła tak długo pobierać formularzy egzaminacyjnych. Wspominała wcześniej, że
może popłynie łodzią turystyczną do Alcatraz i może tak właśnie postanowiła zrobić.
Aurelia odchylała co kilka minut kołdrę i znów na siebie patrzyła. Tatuaż zdążył zniknąć, a skóra
wyglądała jak zawsze. Drogą dedukcji Aurelia doszła do wniosku, że tatuaż pojawiał się w reakcji
na orgazm. Ale sprawa była bardziej skomplikowana. Gdy doszła za drugim razem i znów
zobaczyła znamię, postanowiła spróbować jeszcze raz, ale tym razem jej myśli i ruchy były bardzo
mechaniczne. Celowo postanowiła nie myśleć o nieznajomym. Włączyła iPad i wyszukała
najbardziej banalny filmik pornograficzny, jaki udało jej się znaleźć, a potem dotykała się tak, żeby
szybko i skutecznie się zaspokoić, ale nic ponadto. Tatuaż się nie pojawił. Spróbowała jeszcze raz.
Tym razem świadomie przywołała wszystkie wspomnienia tamtej nocy. Jego zapach. Jego dotyk.
Szorstkie kamienie posadzki, na które przez przypadek natrafiła ręką, podążając za głosem
namiętności i nie zważając na fizyczne niewygody. Dotykała się w sposób, w jaki jego ręce
wędrowały po jej skórze i pozwoliła wrócić sobie myślami do kapliczki. Przywołana fantazja była
tak obrazowa, że niemal prawdziwa. Aurelia miała wrażenie, że nieznajomy jest z nią w jej pokoju
w zielonym Oakland, a jeśli nie on, to przynajmniej jego cień. Jedna ręka pod kołdrą pracowała nad
jej rozkoszą, a druga uniosła się samowolnie w poszukiwaniu zarysu jego policzka, jego włosów,
jego brody, ale natrafiła tylko na powietrze. Aurelia znów szczytowała z głową przepełnioną
myślami o nieznajomym, a jej ciałem wstrząsnął tak silny orgazm, że aż poruszyło się łóżko. Leżała
nieruchomo, chłonąc do końca wszystkie doznania i czekając, aż przetoczą się przez nią ostatnie
fale rozkoszy. Dopiero potem przypomniała sobie o tatuażu. Odrzuciła szybko kołdrę. Serce znów
było na swoim miejscu, dużo wyraźniejsze niż wcześniej. Ułożyła się w najmniej wulgarnej pozycji,
jaką udało jej się przybrać, i zrobiła telefonem zdjęcie znamienia, robiąc z przyzwoitości duże
przybliżenie i fotografując tylko kawałek skóry z czerwonym sercem i językami płomieni. Równie
dobrze mógł znajdować się w każdym innym miejscu jej ciała. A potem obserwowała znikanie
tatuażu. Najpierw zaczęły po kolei rozpływać się poskręcane jak pędy winorośli języki, które
wysuwały się z serca niczym promienie miniaturowego słońca, a potem samo serce zaczęło powoli
blaknąć, aż całkiem zniknęło. Aurelia miała wrażenie, że ogląda w przyspieszeniu zamykający się na
noc kwiat. Choć się bała i nie rozumiała, co to wszystko może oznaczać, nie mogła powstrzymać
uśmiechu zadowolenia. Nieznajomy ostatecznie zostawił ślad na jej ciele, a nie tylko na duszy i
umyśle. Dzwonek przy drzwiach obwieścił powrót Siv i wyrwał Aurelię z zamyślenia. Choć przez
całe popołudnie obsesyjnie sprawdzała godzinę i czekała na powrót przyjaciółki, to wciąż nie miała
pojęcia, jak jej to wszystko właściwie wyjaśni.
Aurelia spodziewała się, że Siv wpadnie do jej pokoju i zacznie opowiadać o swoim dniu, ale Siv
nawet nie zapukała, żeby sprawdzić, czy Aurelia jest w domu. Aurelia mruknęła z niezadowoleniem,
odsunęła kołdrę i poszła za Siv do kuchni. Przyjaciółka stała w drzwiach otwartej lodówki i piła
mleko prosto z kartonu. – Są jeszcze inni w tym domu – zwróciła jej uwagę Aurelia. Siv odsunęła
karton od ust i starła grzbietem dłoni mleczne wąsy. – No proszę, ktoś dziś wstał lewą nogą –
odpowiedziała i specjalnie upiła jeszcze duży łyk, jakby chciała podkreślić, że powszechnie przyjęte
zasady jej nie dotyczą i mało ją obchodzi, co ktoś o tym sądzi. – Mam tatuaż – powiedziała Aurelia.
Miała dość tego, że Siv zachowuje się tak, jakby nikt oprócz niej nigdy się nie buntował. Siv
zakrztusiła się mlekiem, które poleciało jej z ust i nosa na podłogę. Oczy zaczęły jej łzawić. – Masz
nauczkę – stwierdziła zadowolona Aurelia, ale na widok Siv, która dalej zanosiła się kaszlem i nie
mogła złapać powietrza, ugięła się trochę. Podeszła do niej i poklepała ją lekko po plecach. – Chcesz
wody? – Nie, nie, już dobrze. To był żart, prawda? Z tym tatuażem? Dobry… Aurelia nic nie
powiedziała. – Cholera, to nie był żart! Kiedy? Jak? A ja myślałam, że to ja cię zaskoczę… Aurelia
otworzyła usta jak ryba, ale ponieważ nie była w stanie wydobyć z siebie żadnych słów, znów je
zamknęła. – To długa historia. I chyba będziesz wolała usiąść – odezwała się w końcu. – Może
pójdziemy gdzieś na piwo? Dopiero gdy doszły do baru na rogu Broadway i West Grand,
przypomniały sobie, że w Stanach są jeszcze za młode na alkohol. Gdyby pomyślały o tym
wcześniej, pomalowałyby się, założyły coś bardziej na czasie i próbowały udawać, że mają po
dwadzieścia jeden lat, ale Siv miała na sobie swoje nieśmiertelne krótkie spodenki i rajstopy, a
Aurelia dżinsy i baletki, włosy natomiast związała w koński ogon. Pewnie nawet nie wyglądały na
swoje dziewiętnaście lat, więc postanowiły zmienić kierunek i pójść coś zjeść. – Cholerni purytanie
– mruknęła Siv, gdy wylewna i zbyt radosna jak na gust Aurelii kelnerka podała im dwa koktajle
mleczne i miskę frytek pokrytych tak grubą warstwą roztopionego sera, że danie przypominało
jakąś obcą formę życia, która mogła w każdej chwili wyskoczyć z talerza i ruszyć chybotliwie w ich
kierunku. Siv wyciągnęła z wahaniem jedną frytkę spod żółtej mazi i wsadziła ją sobie do ust. –
Niezłe – zawyrokowała. Złapała dwoma rękami butelkę keczupu i zalała wierzch sosem
pomidorowym. Aurelia, która wolała jeść frytki nad morzem,
podawane w papierowej torebce z odrobiną octu, nie zainteresowała się talerzem i popijała tylko
swój koktajl. Był zimny, kremowy i jej zdaniem dużo smaczniejszy niż piwo. Siadły obok siebie na
czerwonym, winylowym siedzisku, żeby móc mówić przyciszonym głosem bez obawy, że ktoś
podsłucha ich rozmowę. – No to pokaż – zarządziła Siv. Aurelia wyciągnęła telefon i otworzyła
zrobione kilka godzin wcześniej zdjęcie. Siv zmrużyła oczy. – Niezły – stwierdziła niepewnie. – Ale
gdzie go masz? – spytała, wskazując na nieokreślony skrawek gołej skóry wokół tatuażu. – To
cycek? Czy jakieś inne miejsce, którego nie możesz mi tu pokazać? – Mrugnęła szelmowsko do
przyjaciółki. Z ust Siv wypływały kolejne pytania, ale Aurelia nie była w stanie odpowiedzieć na
większość z nich. Chcąc nie chcąc, zaczerwieniła się na myśl, że miałaby zaprezentować swój
tatuaż. Siv była jednocześnie rozbawiona i rozżalona. Z jednej strony cieszyła się, że jej
przyjaciółka wreszcie poznała mężczyznę, ale z drugiej była trochę zła, że nie została
poinformowana o tym historycznym fakcie zaraz po tym, jak do niego doszło. Ale wszystko to
przestawało mieć znaczenie w obliczu niesamowitych konsekwencji tego wydarzenia. – Czyli
pojawia się tylko wtedy, gdy szczytujesz? Czy tylko gdy myślisz o swoim tajemniczym
nieznajomym? Czy wtedy i wtedy? – pytała Siv. – Och, na litość boską – rzuciła, gdy policzki
Aurelii zrobiły się czerwone jak winylowe kanapy w restauracji. – Wszystkie to robimy. Nie miałam
tylko pojęcia, że ty robisz to aż tak często. – Siv uniosła brwi i zarechotała. – Wiecznie mnie
zaskakujesz, Aurelio. Między innymi dlatego tak bardzo cię lubię. – Nie wiem do końca, jak to
działa – powiedziała Aurelia. – Dopiero dziś to zauważyłam. Ale gdy o nim myślę, moje orgazmy są
zawsze dużo bardziej… intensywne. Więc tak naprawdę to nie wiem. – I mówisz, że go nie
widziałaś? Wtedy w kaplicy? Ani skrawka twarzy? Zostawił ci jakiś liścik? – Było bardzo ciemno.
Poza tym przez większość czasu i tak leżeliśmy. Siv znów parsknęła. – Założę się, że nie
ograniczaliście się do leżenia… – zakpiła. – Nawet nie wiem, jakiego jest wzrostu. Chyba wyższy
ode mnie. Na pewno nie gruby. Ale nie wiem, jakiego koloru ma włosy albo oczy. Wiem tylko, że
smakuje granatami. I że to nie jest żadna woda po goleniu ani perfumy. Raczej smak jego skóry i
ust… – urwała z rozmarzoną miną.
– Masz świadomość, że to w ogóle nie trzyma się kupy – powiedziała Siv. – Gdybym cię nie
znała, pomyślałabym, że w końcu ci odbiło. Myślisz, że mógł ci dosypać coś do drinka? – Nie –
odparła zdecydowanie Aurelia. – On nie jest taki. Tyle wiem na pewno. – Tak naprawdę nic o nim
nie wiesz. – No to co. Poza tym wszyscy piliśmy to samo. A nawet jeśli coś by dosypał, to i tak nie
tłumaczy pojawiania się i znikania tego tatuażu. Żaden narkotyk nie ma takiego działania. – A może
to niewidoczny tusz, który reaguje na temperaturę twojego ciała? – podsunęła Siv. – Takie coś nie
istnieje – wykluczyła hipotezę Aurelia. Myślały dalej na głos i przerzucały się pomysłami, póki nie
wyczerpały wszystkich mniej lub bardziej prawdopodobnych możliwości. Przy stoliku zapadła
swobodna cisza, znak prawdziwej, serdecznej przyjaźni. Frytki na stole dawno wystygły, a Aurelia
piła już drugi koktajl, bo wcześniej to głównie Siv mówiła. Aurelia przerwała w końcu milczenie. –
Przepraszam. Nawet nie spytałam, jak poszło w szkole cyrkowej. Masz wszystkie formularze?
Czemu tak długo cię nie było? Co robiłaś przez cały dzień? – Dostałam pracę – obwieściła z dumą
Siv. – Co? Jak to? Gdzie? Twoja wiza w ogóle ci na to pozwala? Siv z głośnym siorbnięciem napiła
się koktajlu. – Dostaję pieniądze do ręki. Będę pozować nago. Aurelia zakrztusiła się i plunęła
napojem. Siv zmrużyła oczy. – I to właśnie jest karma, moja droga. Masz nauczkę za to, że się
wcześniej ze mnie śmiałaś. A moje wieści, chyba się zgodzisz, i tak są mniej szokujące niż twoje. –
Mniej szokujące? – syknęła Aurelia. – Nie prosiłam się o ten tatuaż. Sam się pojawił. Jak to
będziesz pozować nago? Tylko błagam, powiedz, że nie chodzi o żadne porno. Aurelia
przypomniała sobie filmiki, które włączyła sobie wcześniej, żeby się podniecić. Kobiety całkowicie
się na nich obnażały i nie pozostawiały nic wyobraźni. Skrzywiła się. Jej przyjaciółka chyba nie
zdecydowałaby się na coś takiego? – Nie, nie. Przyznaję, że nawet to rozważałam, ale film jest zbyt
ryzykowny. Mogłabym mieć później problemy z pracą, z rodzicami i tak dalej. Pokażę ci
ogłoszenie. Wyciągnęła z kieszeni dżinsowych szortów pognieciony karteluszek. Pochodził z
jednego z tych rozklejanych na latarniach ogłoszeń, z których niczym frędzle
zwisają prostokąciki z numerem telefonu. Ogłoszenie było napisane odręcznie, artystycznym
pismem, niemal wykaligrafowanym. Brzmiało: „Pozowanie nago. Aparycja nieistotna. Wysokie
wynagrodzenie, poważne podejście. Prosić Waltera” – I zadzwoniłaś tam? – spytała Aurelia. – Tak.
I tak się akurat złożyło, że znajdowałam się niedaleko studia. Więc od razu poszłam pozować. –
Poszłaś do niego do domu? Sama? Odbiło ci? Mógł cię zabić, Siv. – Nie powiedziałam jeszcze, że
chodziło o mężczyznę. Poza tym miałam dobre przeczucia. Nic się nie stało. – Wzruszyła
ramionami. – I zarabiam kasę. Z dumą wyciągnęła z kieszeni zwitek banknotów. – Robisz to dla
pieniędzy? Wiesz, że mam wystarczająco dużo, żeby za wszystko zapłacić. Poza tym rodzice
prześlą ci więcej, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zwłaszcza jeśli się dowiedzą, że pozujesz nago… – Nie
lubię brać od ciebie pieniędzy. Poza tym wiesz, że z lekcji baletu starcza mi tylko na mieszkanie i na
niewiele więcej. Chcę móc podróżować, imprezować, chodzić na zakupy, a nie całymi miesiącami
żyć jak biedaczka. Poza tym było fajnie. – Rozebrałaś się przed nim? – Tak. Ale wiesz, co jest
najlepsze? Siv zniżyła głos do szeptu i nachyliła się do ucha przyjaciółki, jakby miała zaraz zdradzić
jej jakąś tajemnicę. – On jest niewidomy – powiedziała. – Czyli cię dotykał? – spytała Aurelia. –
Siv, to mi wygląda na jakiś przekręt. – Nie, nawet mnie nie tknął. Patrzył na mnie i chociaż mnie nie
widział, w jakiś sposób był w stanie poczuć moje ciało… Nigdy dotąd nie czułam się tak bardzo
„zauważona”. Jakby czytał mi w myślach, jakby mógł przejrzeć mnie na wylot, zobaczyć moją
duszę. Coś takiego. Aurelia parsknęła. – I ty twierdzisz, że to mnie odbiło? – Oczywiście muszę
jeszcze tam iść. Dziś dopiero zaczęliśmy. Ale zapłacił mi z góry, co jest równie dziwne. Przecież
mogłabym zwiać z pieniędzmi. Ale on chyba jakimś cudem wiedział, że tego nie zrobię. – Tylko nas
posłuchaj – powiedziała Aurelia. – Mam wrażenie, jakbyśmy trafiły do bajki. Albo do czyjegoś snu.
– Aha, o mały włos bym zapomniała. Urządza wystawę i poprosił, żebym mu pozowała. Powinnaś
przyjść. Sama zobaczysz, jak jest, i przestaniesz zachowywać się jak moja matka… Siv wyciągnęła
z kieszeni jeszcze jedną kartkę. Tym razem był to błyszczący, biały papier kredowy, który Siv
złożyła starannie w mały kwadracik. Wypisany był
czarnym atramentem, tą samą grubą czcionką. Litery miały tak idealne kształty, że nie dało się
stwierdzić, czy napis został wydrukowany, czy wymalowany odręcznie. Nie był długi: „Wystawa.
Tylko za okazaniem zaproszenia”. Aurelia wzięła do ręki kartonik i przyjrzała się mu uważnie.
Obejrzała drugą stronę, ale była pusta. Żadnego adresu ani jakichkolwiek informacji na temat
wernisażu. – Z chwili na chwilę sytuacja robi się coraz dziwniejsza – stwierdziła.
WENECJA 1847.
Słyszał, że podobno w Wenecji jest więcej szczurów niż ludzi. Gondola sunęła Wielkim
Kanałem i przepłynęła pod mostem Scalzi. Zapadał wieczór. Peleryna Ange’a była cienka i zimny
wiatr z cieśniny przeszywał go aż do szpiku nie najmłodszych już kości. Na powierzchni wody
tworzyły się miliony zmarszczek, delikatne kompozycje drobnych fal, wirów, koncentrycznych
kręgów i wzbijających się nad taflę kropelek, między którymi sunęło cicho kilkanaście innych
wąskich, podłużnych łodzi. Siedzący obok Formetta owinął się grubym czarnym pledem i
wpatrywał się przed siebie nieobecnym wzrokiem. Po krótkiej chwili kanał zaczął się poszerzać.
Minęli plac Świętego Marka, a ich oczom ukazały się otwarte wody rozciągające się za Punta della
Dogana. Gondolier, majaczący niewyraźnie w ciemności, skręcił w prawo, w kierunku wysepki San
Giorgio Maggiore. Ange Desclos przybył z Bohemii na wybrzeże Adriatyku w poszukiwaniu
pewnego rękopisu. Jego matka, swego czasu pokojowa hrabiego von Waldsteina na zamku Dux,
wyznała w końcu na łożu śmierci, że ojcem, którego Ange nigdy nie poznał i o którym całe życie
snuł najróżniejsze domysły, był nie kto inny jak sławetny Casanova, który do dnia własnej śmierci
w 1798 roku pełnił w zamku hrabiego funkcję bibliotekarza. Matka zdradziła ponadto fakt istnienia
kilku niepublikowanych rozdziałów kontrowersyjnych pamiętników Casanovy. Nie było tajemnicą,
że pozostała część książki, wydanej w Niemczech w 1822 roku, została poddana surowej cenzurze,
co i tak nie tłumaczyło dużych, zastanawiających braków w długiej opowieści. Ange też został
bibliotekarzem, być może nieświadomie podążając śladami ojca. Poszukiwania zaginionych
rękopisów Casanovy były podyktowane nie tylko umiłowaniem książek, ale też chęcią
uporządkowania spraw z człowiekiem, którego Ange uważał za swojego ojca.
Inwestygacja ciągnęła się latami w zakurzonych archiwach Pragi, Paryża i Berlina, aż wreszcie
zaprowadziła go do Wenecji, miejsca narodzin Casanovy i świadka wielu jego przygód. Ślęcząc nad
swoimi zapiskami w słabo oświetlonym salonie Pensione Tronca w dzielnicy Cannaregio, Ange
znalazł w końcu to, czego szukał. Anomalię. Półroczny okres w 1788 roku, kiedy to o poczynaniach
i miejscu pobytu Casanovy nic nie było wiadomo. A po wielu latach kilka krótkich wersów na temat
tajemniczych wydarzeń, które miały miejsce podczas wspaniałej uroczystości na południu Francji,
w zamku w okolicach Awinionu. Dlaczego na tysiącach stron pamiętników nie było żadnej innej
wzmianki na ten temat? Kilka osób pamiętających czasy Casanovy, które udało mu się odnaleźć,
nie potrafiło w żaden sposób wyjaśnić tej tajemnicy, ale w pogłoskach przekazywanych szeptem po
zajazdach i w strzępach wspomnień, które udało się Ange’owi wydobyć za pomocą drobnych
przekupstw, dobrej brandy czy zwykłych pochlebstw, wypłynęło w końcu imię Formetty. Dzisiejsze
spotkanie było zwieńczeniem poszukiwań. Ostatnie nazwisko na liście, choć Ange nie pamiętał już
nawet, kiedy i z jakiego powodu przekazano mu imię starszego tancerza. Skąd miał wiedzieć, że
Formetta okaże się głuchy i głupi i że niemożliwością będzie wydobyć z niego jakikolwiek sekret,
który mógł jeszcze skrywać? Z przesadną wyrazistością Ange pokazał staremu na migi, że może
zapisać mu swoje pytania, ale wysuszony, siwowłosy starzec zbył go tylko machnięciem ręki, jakby
uwłaczało to jego godności. – Casanova, kawaler de Seingalt? Bal? Rękopis? – krzyczał Ange
głośniej, niż zamierzał, jakby podniesiony głos miał zrobić większe wrażenie na rozmówcy. Ale
wiekowy dostojnik stał tylko z enigmatycznym uśmiechem na wąskich ustach i strzepywał z dłoni
jakiś pyłek. Stali naprzeciwko siebie w korytarzu małego pałacyku w okolicach Ponte
dell’Accademia, miejscu zamieszkania starca, do którego skierowano Ange’a. Po pół godzinie
bezskutecznych prób nawiązania komunikacji Ange zaczął zbierać się do wyjścia, ale wtedy
Formetta nieoczekiwanie poprosił służącego o koc i zaprowadził Ange’a na mostek na tyłach
pałacyku, gdzie znajdowała się przystań dla gondoli. Pokazał Ange’owi, żeby wsiadł na łódź. Teraz
zaś nad cieśniną zapadła już noc, a oni podpływali do wyspy. Ange zdumiał się miriadami świateł na
widnokręgu złożonym z kościołów i kopuł, setkami pochodni płonących jasno na ścianach,
parapetach i oknach. Poczuł silny zapach kwiatów, perfum i przypraw, a tymczasem łódź ostrożnie
dobiła do drewnianej kei.
Służący w liberii podał mu dłoń i pomógł wysiąść z gondoli. Ange stanął na terra firma. Obejrzał
się, czekając na Formettę, ale łódź zaczęła już wypływać na ciemne wody cieśniny. Starzec
pomachał do niego na pożegnanie. – A niech to! – zaklął cicho Ange. Ciemność rozcinała wstęga
migocących pochodni. Ruszył za służącym w stronę wysokich, półokrągłych drewnianych wrót
prowadzących do ogromnego budynku wciśniętego między klasztor i kościół San Giorgio,
niewidocznego dotąd za sprawą jakiejś architektonicznej sztuczki. Dobiegły go dźwięki muzyki.
Przeszedł z powagą przez próg i znalazł się w przestronnej, wysklepionej pieczarze. Światło
spływało z nierównego sklepienia niczym kurtyna ognia, oślepiając początkowo tak boleśnie, że
Ange musiał aż zmrużyć oczy. Powoli zaczynało do niego docierać, co widzi. Zza ściany białego
światła przenikała feeria barw, nieziemska paleta bogactwa i przepychu. W środku kręciło się
mnóstwo najróżniejszych ludzi w niezwykle ekstrawaganckich strojach, jakby z jakiegoś powodu
zebrali się tu mieszkańcy minionych stuleci, odziani we wszystkich barwach i odcieniach tęczy.
Każdy kolejny skrawek tkaniny był bardziej wystawny od poprzedniego. Sukno, bawełna i jedwab
starannie i z pomysłem udrapowane wokół ciał, tak męskich, jak i kobiecych. Istna uczta dla oczu.
Przez krótką chwilę Ange czuł się zażenowany swoim skromnym, burym odzieniem, ale
najwyraźniej nikt nie zwrócił na niego większej uwagi i ani jednym spojrzeniem nie dał mu odczuć
niestosowności jego stroju. Coraz bardziej zaciekawiony Ange, osłonięty przed nocnym
powietrzem, w końcu zaczął się rozgrzewać. Coś mu mówiło, że trafił na słynny Bal, o którym miał
pisać kiedyś Casanova. Graal, za którym podążał przez większość życia. W tłumie podniosły się
głosy, jak targane wiatrem wstążki, wypowiadane w różnych językach, których Ange w większości
nie rozumiał. Kobierzec hipnotyzujących dźwięków, szeleszczących i brzękliwych, sprawiających,
że poczuł się w tym obcym kraju jeszcze bardziej obco. Między gośćmi krążyli odziani na czarno
służący i rozdawali wysokie niebieskie kielichy ze słodkimi winem. Zza głęboko naciągniętych
kapturów wyzierały ich anonimowe, upudrowane na biało twarze. Wypiwszy z przyjemnością
pierwszy kieliszek, Ange szybko odszukał jednego ze służących i wziął sobie drugi, który opróżnił
następnie łapczywie jednym haustem. Trunek był wyborny, prawdziwa pieszczota dla podniebienia,
rozlewająca się ciepłem po całym ciele. Zmysły Ange’a natychmiast się wyostrzyły i skoncentrowały
na egzotycznych strojach gości. Ange przystanął i rozejrzał się.
Tłum poddawał się naturalnym pływom, przemieszczał po przestronnej, wysoko sklepionej sali
jak odnogi rzeki zmierzające do ujścia. Kolory mieszały się, stapiały, łączyły, tworząc zupełnie
nowe odcienie i niemożliwe wręcz wariacje, jak farba spływająca swobodnie po lśniącej
powierzchni. Ange poczuł przyjemny zawrót głowy. Tłum przed nim rozstąpił się, by przepuścić
grupę wysokich kobiet, których skrzące się od klejnotów szaty obnażały nagie ramiona i zmysłowe
krągłości. Ich bielsza niż biel skóra do złudzenia przypominała porcelanę. Delikatna krynolina sukni
musnęła lekko jego dłoń. Przejście kobiet wyrwało go z letargu. Podążył za nimi i, przeciskając się
przez skłębiony tłum, wszedł ogromnymi, sklepionymi drzwiami do jeszcze większej komnaty.
Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Popatrzył przed siebie i wstrzymał oddech. Na środku sali
stał ogromny zbiornik z wodą. Jego szklane ściany zdobiły przepiękne, nieregularne smugi błękitu i
szkarłatu, niczym strumienie lawy wypływającej z wnętrza szklanego wulkanu. Imponująca
konstrukcja, górująca ponad zebranymi wokół niej ludźmi, musiała zostać stworzona na pobliskiej
wyspie Murano przez rozsławionych na cały świat szklarzy. Woda w zbiorniku migotała w świetle
pochodni rozświetlających komnatę. Ogień i cienie malowały w wodzie dioramę. Skoncentrowany
na przedziwnym zbiorniku, próbując dokonać w duchu oceny osobliwej sytuacji, w jakiej się
znalazł, Ange odwrócił się, słysząc nagły plusk. Do wody wskoczyło sześć kobiet. Przezroczyste
ściany basenu powiększały optycznie ich nagie, białe ciała, oddzielone od gapiów i sali warstwą
grubego szkła. Były to te same kobiety, za którymi tu przyszedł. Zauważył ich suknie rzucone byle
jak na kamienną posadzkę. – Zaczyna się – obwieścił gdzieś z tyłu czyjś niski głos. Głos
mężczyzny. Ale Ange nie był w stanie oderwać wzroku od widowiska rozgrywającego się przed
jego oczami, więc nawet się nie odwrócił. – Może w tym roku to znaki zodiaku? Podobno od stu lat
nie był wykorzystywany jako temat przewodni Balu – odpowiedziała kobieta wysokim, pytającym
tonem. – Ryby? – podsunął ktoś inny. Barwa głosu nie wskazywała jednoznacznie, czy należał do
mężczyzny, czy kobiety. Nagie kobiety rozlokowały się wzdłuż obrzeża wielkiego zbiornika.
Machały w miejscu zgrabnymi nogami, tworząc w wodzie niewielkie wiry. Ange nie mógł oderwać
od nich wzroku. Ich ciała były doskonałe jak wyrzeźbione z najcenniejszego marmuru, skóra
przypominała napięte płótno, a szkło dodatkowo uwypuklało każdy detal zachwycającej anatomii.
Jak one oddychały? Wokół ich ust perliły się bąbelki powietrza i unosiły co jakiś czas ku
powierzchni. Czy to syreny? A może ryby, które za sprawą tajemnej magii przybrały ludzką postać?
Ange czuł, że w sali przybywa osób. Wśród zgromadzonych tłumnie widzów rozległ się cichy
pomruk wyczekiwania. Nawet gdyby chciał, Ange nie miał jak się ruszyć, bo otaczało go morze ciał.
Stał jak wmurowany. Na sali dało się wyczuć nabożne skupienie, wszystkie głosy ucichły, zapadła
nadnaturalna cisza – odgłos setek wstrzymywanych oddechów. Nagle rozległo się zbiorowe
westchnienie. Na samym środku szklanego dna otworzyła się klapa i z jakichś ukrytych, tajemnych
czeluści zaczął wypływać sznur nagich mężczyzn – Ange naliczył dwunastu. Pomknęli jak strzały
ku powierzchni, po czym znów dali nura pod wodę, rozdzielili się na sześć par i ruszyli prosto w
kierunku kobiet ustawionych wzdłuż szklanej ściany jak przyszpilone do niej motyle. Ciało każdego
z mężczyzn było równie doskonałe – umięśnione, jędrne, pięknie ukształtowane – uosobienie siły. –
Barany – szepnął ktoś Ange’owi do ucha. Zakręciło mu się w głowie. Przez wino? Otarł pot z czoła
i patrzył jak zahipnotyzowany na mężczyzn, którzy dwójkami oplatali się wokół jednej z kobiet i
zaczynali penetrację, jednocześnie od przodu i od tyłu, szybkimi, mechanicznymi ruchami.
Wszystkie osiemnaście ciał rozpoczęło w wodzie bezwstydny, ekstatyczny taniec, lubieżne
wirowanie. Balet, tyle że w przepięknej, niezwykłej podwodnej odmianie, komunia ciał,
połączonych ze sobą, zespolonych, zaślubionych sobie w miarowym rytmie – powolne,
równomierne obroty ciał. Rytuał. Ange poczuł bolesną suchość w gardle. – Niech trwa aż do świtu –
rozległ się wyzwoleńczy krzyk i poniósł się echem po komnacie, ponad głowami zebranych, ponad
taflą wody, ponad Balem. Ange, choć niechętnie, oderwał wzrok od spektaklu rozgrywającego się w
przejrzystej wodzie i chcąc nie chcąc, zauważył, że otaczający go tłum kobiet i mężczyzn zaczął się
rozbierać i odsłaniać z dumą ciała – białe, ogorzałe i oliwkowe, o wszystkich możliwych kształtach i
rozmiarach, stare i młode. Rzucano nieuważnie na posadzkę szaty, rozwiązywano niespiesznie
gorsety, zsuwano koszule, opuszczano bryczesy, zdejmowano buty. Ktoś za jego plecami pociągnął
za jego koszulę, delikatnie, ale stanowczo, jakby chcąc mu pomóc. W tym samym momencie gdzieś
spod wysokiego sklepienia ogromnej komnaty opadły zwoje kolorowych lin i zawisły kilka
centymetrów nad lśniącą powierzchnią wody. Nie wiedzieć skąd pojawili się nadzy akrobaci, każdy
w kwiecistej koronie na głowie i ze złotymi łańcuszkami na kostkach. Zaczęli zsuwać się po linach i
zatrzymali tuż przed tym, zanim ich stopy dotknęły tafli wody. Wtedy splecione tria rozmieszczone
wokół ścian olbrzymiego basenu – zachwycające stwory o podwójnych plecach, z zapamiętaniem
oddające się
rozkoszy – zaczęły powoli wypływać na powierzchnię, gdzie jak w zwolnionym tempie sięgały
rąk nagich akrobatów i w bezpiecznych objęciach ich muskularnych ramion unosiły się pod
sklepienie, gdzie ani Ange, ani inni zebrani nie mogli już ich zobaczyć. Ange wstrzymał oddech, bo
poczuł, że czyjeś ręce rozpinają mu skórzany pas i delikatnie zsuwają bawełniane spodnie, przez co,
jak sobie uświadomił, sam też był już nagi, a jego członek twardy jak skała, co zdarzyło się po raz
pierwszy od bardzo dawna. Rozkosze cielesne były same w sobie czymś niezwykłym. A w jego
ascetycznym życiu uczonego, które wiódł, odkąd sięgał pamięcią, stanowiły jedynie odległe
wspomnienie. Ange myślał początkowo, że basen jest już pusty, bo woda za grubym szkłem była
jeszcze wzburzona i tworzyła wiry, jakby stęskniona ciał, które właśnie ją opuściły, nagle jednak
dostrzegł mknący pod wodą srebrzysty cień, który nabrał wyrazistości, gdy samotny pływak zwolnił
i zatrzymał się w miejscu. To była kobieta. I albo była to najwyższa przedstawicielka swojej płci,
albo szklana balia przekłamywała jej proporcje. I o ile wcześniejsze panny były wcieleniem
doskonałości, to w przypadku tej nowej zjawy doskonałość to mało powiedziane. Jej rude włosy
unosiły się w wodzie niczym ogniste fale, wdzięcznie wplatając się między podwodne prądy, wśród
których kobieta pływała z wyniosłą elegancją. Jej alabastrowa skóra lśniła tak, jakby coś
rozświetlało ją od środka, a ręce i nogi wyciągały się we wszystkich kierunkach jak włosy Meduzy.
Oczy miała czarne jak najczarniejszy węgiel, ciemne otchłanie mądrości, rozświetlające
paradoksalnie jej piękną twarz, gdzie policzki, usta i brwi tworzyły niezrównaną wprost harmonię.
Jej ciało składało hołd proporcjonalności, długa szyja przechodziła w drobne, kształtne piersi,
obojętne na podwodne prądy, jędrne i sterczące, a dolina brzucha opadała z geometryczną precyzją
do gładkiego sromu, rozkosznego rozcięcia w delikatnym ciele, znaczącego drogę do świątyni jej
wnętrza. Jakaś dłoń ujęła lekko członek Ange’a. Z delikatnością i czułością. Należała do kobiety.
Choć i tak nie miało to większego znaczenia, bo Ange był całkowicie zahipnotyzowany postacią
kobiety w wodzie. Ciała wokół niego splatały się, skóra ocierała się o skórę, żar łączył się z żarem.
Ange nie był już pojedynczym człowiekiem, ale stał się częścią potężnego, jęczącego organizmu,
targanego wichrami pożądania. – Panna? – szepnął. – Nie – odpowiedział z bliska czyjś głos,
wyprowadzając go z błędu. – Wodnik. Panna zjawi się o świcie… Wciąż jeszcze starał się
zrozumieć przekazaną mu informację, gdy od szczytu gigantycznej szklanej kuli rozległ się głośny
plusk i z utworzonego wiru wynurzyła
się postać idealnego mężczyzny, emanująca siłą, jakby wyrzeźbiona z granitu. Podpłynął do
rudowłosej syreny. Zebrany tłum zadrżał i zbił się jeszcze ciaśniej. Gdyby Ange stracił
przytomność, nie upadłby nawet na ziemię, bo przytrzymałaby go masa przyciskających się do
niego ciał. Na jego członku zacisnęły się ciepłe, wilgotne usta. Całym ciałem Ange’a wstrząsnął
dreszcz, bo czyjś język zaczął pieścić jego wrażliwą żołądź. Ale i tak nie był w stanie oderwać
wzroku od rozgrywającego się przed nim widowiska. – Byk – szepnął ktoś. Piękność wypłynęła
teraz na środek zbiornika. Odchyliła głowę, ułożyła się jak na niewidocznym łożu i rozchyliła nogi.
Ange zapatrzył się na jej porcelanowobiały płaski brzuch i jedyną skazę, jaka na nim widniała –
wyraźną czarną cyfrę „I” wypisaną na skórze w połowie drogi między pępkiem i równą, ciemną
linią łona. Byk dopłynął do kobiety i wpasował się między jej rozwarte uda z mechaniczną wręcz
precyzją. Jej usta rozchylił się wtedy i ku powierzchni wody wniosła się wieża maleńkich bąbelków.
Jak oni oddychali, zastanawiał się Ange. Ale nie zaprzątnęło to jego uwagi na długo. Oba ciała,
połączone w ognistym stosunku, wyprężyły się i rozpoczęły nowy taniec. Przypominali walczących
gladiatorów. Każdy ruch był jak poetyczny i starannie wyćwiczony koncert pchnięć i uników, ataku
i oddania, akceptacji i narastającego pożądania. Jakimś sposobem zaciśnięte na Ange’u z taką
wprawą i ochotą usta współgrały z niepohamowanym stosunkiem, któremu się przyglądał, powoli,
acz w sposób nieunikniony rodząc w nim coraz większe pożądanie, budząc jego ciało, rozjuszając
zmysły. Czas stanął w miejscu. Zanurzoną w wodzie parą, zjednoczoną w eksplozji namiętności,
wstrząsnął w końcu dreszcz ekstazy. Ich splecione ciała wystrzeliły na powierzchnię w
poszukiwaniu powietrza. W tym samym momencie doszedł Ange. Westchnął głęboko i z miękkimi z
szoku nogami spojrzał w końcu na dół, by zobaczyć, kto mu tak wybornie dogodził, ale udało mu
się tylko dostrzec ciemnowłosą głowę, wycofującą się między plątaniną nóg i ciał. Chciał coś
krzyknąć, ale zabrakło mu słów. Rozejrzał się i uśmiechnął. Orgia trwała w najlepsze. Nieco później
opuścił komnatę i ruszył w głąb budynku. Każde pomieszczenie zostało pomyślane jako inne
siedlisko. Przeszedł przez trawiastą polanę i minął gęsty las, zdumiony pomysłowością i inwencją
organizatorów Balu, kimkolwiek byli. Uświadomił też sobie, że brakujące fragmenty
manuskryptu Casanovy, jeśli istniały, mogły traktować wyłącznie o wcześniejszej odsłonie Balu. Nie
miał co do tego wątpliwości. Zobaczył Bliźnięta w rytuale uwodzenia Strzelca, który tej nocy
przebrany był za centaura. Zachwycił się widokiem Koziorożca, pół ryby-pół kozła, który walczył
ze śmiałą obscenicznością z niosącym dzban z wodą Wodnikiem. Zaś w komnatach sypialnych,
powracających w jakiś sposób do przeszłości: od wyłożonej dywanami arabskiej groty z Baśni
tysiąca i jednej nocy, po surową replikę prehistorycznej jaskini czy wyścielonego jedwabiem
średniowiecznego łoża rozkoszy, przyglądał się Rakowi, który odbywał niezliczone stosunki tak z
aktorami, jak i z widzami, w najprzedziwniejszych wariantach i kombinacjach, łączących wdzięk z
tym, co zakazane, aż wreszcie poczuł, że nasycił wystarczająco swoje zmysły. Nad ranem, czując,
że znów nabiera ochoty na seks, że wracają mu siły, że gorąca krew krąży w żyłach bardziej
pożądliwie, Ange doszedł do jakiejś pustej komnaty i pchnął ukryte we wnęce drzwi. Znalazł się w
małym, skromnie umeblowanym i udekorowanym pomieszczeniu. Na środku stała kanapa, a na niej
siedziała młoda kobieta. Po obu jej stronach stali służący w liberii, niczym jej strażnicy. Dziewczyna
miała na sobie przezroczystą szatę, przez którą widać było łagodne krągłości jej ciała. Była drobna,
ale proporcjonalnie zbudowana. Skórę miała upudrowaną tak, że wyglądała jak obsypana śniegiem,
zaś usta i majaczące pod szatą sutki podkreślono głębokim szkarłatem. Po wejściu do komnaty
uświadomił sobie nagle swoją nagość i wyraźną erekcję. Chciał się szybko zasłonić, ale powstrzymał
go łagodny uśmiech kobiety. Na jej twarzy malowały się dobroć i dojrzałość, które w jednej chwili
uspokoiły jego nagły przypływ paniki. Chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się ze swojej golizny,
przeprosić za wulgaryzm, ale nie było mu to dane. W komnacie zjawiła się grupa oficjeli i ignorując
go całkowicie, podeszła do kobiety siedzącej na kanapie. – Już świta – obwieścił z powagą jeden z
nich. Dziewczyna wstała. Serce Ange’a zaczęło bić wolniej. Jej delikatny uśmiech zmienił charakter,
choć Ange nie wiedział, jakim cudem dobroć mogła przekształcić się w pożądanie. Kobieta podążyła
w obstawie strażników za nowo przybyłymi, mijając Ange’a bez jednego spojrzenia. Ruszył za
świeżo uformowanym orszakiem.
A potem patrzył, jak wraz z nadejściem świtu młoda kobieta odbywa stosunek z mężczyzną w
przebraniu lwa i jak w jej uśmiechu szybko zaczynają malować się radość i pożądanie. Ange jakimś
sposobem wziął udział w pełnym zodiakalnym cyklu. A potem stał się świadkiem naznaczenia.
Następnego dnia wyjechał z Wenecji i zaprzestał poszukiwań zaginionego rękopisu. O Balu jednak
nie zapomniał nigdy.
5 FANTASTYCZNE AKROBATKI.
Gdyby wznoszący się przed nimi budynek nie znajdował się na ruchliwym skrzyżowaniu, w
sąsiedztwie głównej arterii oraz domów mieszkalnych, sklepów i restauracji, mógłby uchodzić za
jakieś zamczysko. – Nie wygląda zbyt zachęcająco, co? – zauważyła Siv, gdy obie z Aurelią
wpatrywały się w potężne ceglane muryi jeszcze wyższe wieżyczki, wznoszące się na każdym rogu
budowli tak gigantycznej, że ciągnęła się chyba przez dwa kwartały. – No nie bardzo – przyznała
Aurelia. – Jak skrzyżowanie więzienia z kościołem. – Chyba raczej jak forteca – uznała Siv.
Sterczały przed głównym wejściem i żadna nie miała ochoty wejść pierwsza. Było jeszcze jasno, a
w ostatnich promieniach popołudniowego słońca budowla wydawała się z jakiegoś powodu jeszcze
bardziej przygnębiająca, jakby bardziej odpowiadała jej ciemność. Siv zahaczyła kciukami o szlufki
dżinsowych szortów i zaczęła nieuważnie gładzić palcami brzegi złożonej w kwadracik grubej białej
kartki, którą dostała od Waltera, niewidomego rzeźbiarza, w ramach zaproszenia na wystawę.
Aurelia zerknęła na przyjaciółkę i zmarszczyła brwi, zaniepokojona jej zachowaniem. Była niedziela
po południu. Ledwie kilka dni temu Siv postawiła pierwsze kroki jako modelka, a Aurelia odkryła
istnienie tatuażu. Myśli o nieznajomym i o tajemniczym tatuażu, który na przemian pojawiał się i
znikał, nie opuszczały oczywiście Aurelii, ale ponieważ w tym tygodniu odpracowała już jedno
popołudnie dla Edyty i przez resztę czasu nie bardzo miała
co robić, pojawiło się mnóstwo okazji, by przyjrzeć się subtelnym zmianom, które od spotkania
z Walterem zaszły w zachowaniu Siv. Siv poprosiła Aurelię, by w czasie jej popołudniowych lekcji
nie spuszczała wzroku z jej telefonu, na wypadek gdyby artysta zadzwonił i chciał umówić się na
kolejne spotkanie. Aurelia zgodziła się, ale uznała, że Siv trochę przesadzała, bo przecież Walter na
pewno zostawiłby po prostu wiadomość z prośbą, by oddzwoniła. Aurelia zauważyła też, że Siv nie
przestaje myśleć o tajemniczej wystawie, na którą zaprosił ją Walter. Gruby biały karteluszek, bez
żadnej daty, godziny, adresu ani innych przydatnych informacji, był tak często wyjmowany,
rozkładany i chowany z powrotem do kieszeni, że wypisany na nim tekst prawie całkiem się zatarł.
Siv wymyślała coraz bardziej szalone sposoby wyczytania z zaproszenia czegoś więcej, a Aurelia,
która w ostatnim czasie nie mogła poszczycić się przesadną racjonalnością w myśleniu i
zachowaniu, niechętnie na wszystko się godziła. Oglądały więc kartkę w sztucznym świetle, nad
płomieniem świecy, a nawet na ganku w świetle księżyca, na co Siv wpadła po obejrzeniu
najnowszego filmu Petera Jacksona. – W takim razie to nie jest w języku elfów – stwierdziła
posępnie, gdy wytarte czarne litery w dalszym ciągu układały się jedynie w słowa: „Wystawa: tylko
za okazaniem zaproszenia”, a na białym tle nie pojawiały się żadne hieroglify, atrament
sympatyczny ani w ogóle nic. W końcu Siv posłuchała Aurelii, która powtarzała jej w kółko, żeby
wzięła po prostu pierwotne ogłoszenie i zadzwoniła do Waltera. – Najmocniej cię przepraszam –
powiedział Walter po drugiej stronie słuchawki. – Zapomniałem podać ci adres. – Siv zamachała
gorączkowo rękami, żądając kartki i czegoś do pisania. Aurelia jęknęła i przewróciła oczami, a Siv
tymczasem zanotowała godzinę i zupełnie zwyczajnie brzmiący adres. – Musimy przestać jak
wariatki wierzyć w czary – stwierdziła Aurelia, gdy Siv odłożyła słuchawkę. – Żadnej z nas nie
wychodzi to na dobre. – Spojrzała wymownie na potarganego irokeza, który wyrósł na głowie Siv
podczas rozmowy z Walterem, bo tak intensywnie przeczesywała palcami grzywkę. Robiła to
zawsze, gdy się stresowała lub z kimś flirtowała. A ponieważ ostatnio nosiła zwykle strój baletowy,
złożony z legginsów i kolorowego topu, z tymi swoimi krótkimi kędziorami sterczącymi na środku
głowy jeszcze bardziej upodobniła się do skrzata. Siv pokiwała energicznie głową na zgodę, ale choć
obiecały sobie, że będą racjonalnie podchodzić do dziwnych wydarzeń w ich życiu, to i tak po
przybyciu na wystawę przeżyły chwilę wahania. Aurelia z niechęcią uświadomiła sobie, że ma
dziwne przeświadczenie: jeśli wejdzie do tego budynku, to wkroczy
najprawdopodobniej do zupełnie nowej rzeczywistości, w której mogą się wydarzyć jeszcze
osobliwsze i bardziej niezrozumiałe rzeczy. – W takim miejscu czarownica mogłaby uwięzić
Roszpunkę – odezwała się w końcu Aurelia, wpatrując się w jedną z czterech wież, które zdawały
się ciągnąć kilometrami w górę jak rozczapierzone palce gigantycznej dłoni, gotowej ją pochwycić. –
Będę twoim rycerzem w lśniącej zbroi – powiedziała Siv. – Chodź. – Wzięła Aurelię za rękę i
podeszły do masywnych drzwi. Otworzyły się przed nimi cicho. – Zapraszam – odezwał się ze
środka kobiecy głos. Brzmiał jednocześnie zmysłowo i wściekle. Jego właścicielka siedziała w
ciemnym korytarzu, tuż za drzwiami, za ciężkim drewnianym stołem, na którym leżał stosik
banknotów i monet oraz masywna pieczątka na poduszeczce do tuszu i złożona na pół kartka z
imieniem „Lauralynn”, wypisana tą samą dekoracyjnie wykaligrafowaną czcionką co na
zaproszeniu. Długie jasne włosy kobiety były zebrane w kucyki, sterczące po obu stronach jej
głowy jak u japońskiej dziewczynki. Dziecinna fryzura kontrastowała z wyprostowanymi sztywno
plecami, autorytarną postawą i kwaśną miną. Kobieta była tak wysoka, jej plecy tak proste, a stół
tak niski, że wyglądała jak młoda królowa panująca w niewielkim królestwie holu. Podeszły do
stołu, a Siv uparła się, że zapłaci za wejście, choć kwota nie była duża. – Nie macie żadnych toreb?
– spytała kobieta, unosząc jedną idealnie wyregulowaną jasną brew i spoglądając wymownie na
malutką torebeczkę Aurelii i puste ręce Siv. Zmierzyła dziewczyny wzrokiem. – Nie przyniosłyście
nic, żeby się przebrać? – Mówiłam, że powinnaś spytać, czy są jakieś wymogi odnośnie do stroju –
szepnęła Aurelia. – Przecież on jest ślepy, skąd miałby wiedzieć, co trzeba założyć – syknęła w
odpowiedzi Siv. – Aha – przerwała im Lauralynn. – To Walter was zaprosił. A mówił wam, co to za
wystawa? – No, chyba sztuki – powiedziała Siv. – Dał mi tylko to. – Wyciągnęła z kieszeni
zaproszenie i położyła je na stole. – Mówiłam mu, że to za mało… – Lauralynn westchnęła. – W
takim razie chodźcie ze mną. – To wystawa sztuki erotycznej. Głównie performance. Wszystkie
zaproszone osoby proszone są o odpowiedni strój, żeby nie psuć atmosfery. Normalnie bym was
nie wpuściła, ale skoro zaprosił was Walter… chodźcie ze mną, spróbujemy wam coś znaleźć.
Wstała zza stołu, prezentując się w całej okazałości. Jej sznurowane botki miały mniej więcej
osiemnastocentymetrowe szpilki, przez co jej długie nogi zdawały się jeszcze dłuższe. Nawet w
zwykłych ubraniach Lauralynn robiłaby wrażenie. Pozostała część stroju pasowała do fryzury, choć
białej bluzeczce i krótkiej plisowanej spódniczce daleko było do niewinności. Lauralynn emanowała
taką energią, że w mundurku szkolnym wyglądała jak superbohaterka nieudolnie udająca
niewiniątko w godzinach wolnych od pracy. Aurelia wpatrywała się w dziwną gumowatą tkaninę,
która opinała się wokół ciała Lauralynn i połyskiwała w świetle. Nigdy czegoś takiego nie widziała. –
Lateks – szepnęła Siv, gdy szły za Lauralynn do magazynu. Z miną bankiera otwierającego ważny
sejf kobieta wyciągnęła zza dekoltu długi łańcuszek z zawieszonym na nim kluczykiem.
Pomieszczenie wypełniały najróżniejsze stroje, głównie w odcieniach czerwieni, fioletu i czerni.
Zdaniem Aurelii wiele z nich było albo niegustownych, albo trochę strasznych – albo takich i takich
jednocześnie. – Myślisz, że szykują się na wojnę atomową? – spytała, gdy pod jedną ze ścian
zauważyła stojak z maskami gazowymi. Lauralynn spojrzała na nie i pokręciła głową. – Skąd on
was wytrzasnął? – mruknęła pod nosem i wysunęła wieszak z ubraniami zza stosu kartonów
pełnych skąpych staników i fikuśnych majteczek. – Dla ciebie to – powiedziała, wręczając Siv
ciężką stertę ubrań związanych wstążką. – A dla ciebie, panienko, to – dodała i chciała w pierwszej
chwili rzucić Aurelii czarne zawiniątko. Zmieniła jednak zdanie, bo zorientowała się, że materiał jest
zbyt zwiewny i nie doleci. Podeszła więc i sama go jej podała. Aurelia wzięła zawiniątko i
przytrzymała je przed sobą w wyciągniętej ręce, jakby to było coś obrzydliwego. Tak właściwie to
dlaczego z jej ubraniami było coś nie tak? Zamierzały tylko obejrzeć wystawę, a na dodatek nie
było jeszcze nawet ciemno. Przecież tylko w ekskluzywnych restauracjach i klubach nocnych
panuje wymóg strojów wieczorowych. Aurelia nie rozbierała się, bo miała nadzieję, że Siv się z nią
zgodzi i albo wyjdą, albo przekonają Lauralynn, żeby pozwoliła im wejść w ich własnych strojach,
ale Siv zaczęła już zrzucać ciuchy i nakładać na siebie wręczone jej ubrania. Potem okręciła się na
jednym palcu w nieskazitelnym piruecie, aby zaprezentować swoje nowe wcielenie. Matowe
rajstopy zostały zastąpione siateczkowymi kabaretkami, a krótkie spodenki parą jeszcze skąpszych
szortów, które opinały się mocno na jej tyłku i podkreślały jędrne, umięśnione od tańca pośladki,
leciutko je unosząc i niezauważalnie rozchylając. Udało jej się wcisnąć w sztywny, ale rozciągliwy
gorset, ozdobiony wstawkami z satyny i elastycznej koronki oraz kwadratowym dekoltem.
Spłaszczył jej drobny biust, tak że wyglądał jak u chłopaka, ale był przy tym na tyle głęboki, że
odsłaniał odrobinę różowe sutki.
Cały strój był kremowy, ale został umyślnie postarzony: poszarpany, miejscami przypalony,
wysmarowany sztucznym brudem. Siv włożyła do kabaretek swoje fioletowe martensy, dzięki
czemu jej łydki i uda wyglądały jeszcze zgrabniej. Aurelię zatkało. Zaskoczyło ją nagłe podniecenie,
które poczuła na widok przyjaciółki. Nigdy nie reagowała tak na dziewczyny, a tym bardziej nie na
Siv. Odwróciła się szybko i zaczęła oglądać własny strój, żeby o tym nie myśleć. W pierwszej chwili
miała wrażenie, że sukienka, którą dostała, jest zupełnie przezroczysta. Aurelia złapała ją za
cieniutkie ramiączka i z pewnym niepokojem rozwinęła na całej długości. Sukienka została uszyta z
delikatnej, rozciągliwej siateczki. Na przodzie widniał wzór z drobniutkich koralików ze strasu,
pieczołowicie rozmieszczonych tak, by zakrywały strategiczne miejsca. Aurelia odetchnęła z ulgą.
Bała się, że skoro na widok stosunkowo skromnego negliżu Siv zareagowała takim podnieceniem, to
w którymś momencie może pojawić się jej tatuaż i jeśli byłoby go widać przez przezroczystą
tkaninę sukienki, musiałaby się w jakiś sposób tłumaczyć. – No już, przymierzaj – nakazała Siv. –
Chociaż muszę powiedzieć, że nie jestem do końca przekonana, czy ta kiecka do ciebie pasuje. Z
tymi cekinami bardziej nadaje się na scenę. – Podobno należała kiedyś do tancerki rewiowej z
Londynu – wyjaśniła Lauralynn. – Ale na długość pasuje. Aurelia poczuła, że rumieni się pod ich
spojrzeniami, ale zrobiła, o co ją poproszono, najskromniej, jak się tylko dało. Szybko rozpięła
bluzkę i włożyła przez głowę sukienkę, a na koniec wysunęła spod niej dżinsy. Siv przyjrzała się jej
krytycznie. – Źle wygląda ze stanikiem – zawyrokowała. – Musisz go zdjąć. Majtki chyba też, bo
prześwitują. Lauralynn pokiwała głową, przyznając jej rację. Wcześniejszy szelmowski
półuśmieszek zmienił się w szeroki uśmiech, który nadał jej twarzy diabelski wygląd. Aurelia
skrzywiła się, ale posłuchała. Ściągnęła majtki i odłożyła je na bok, a potem rozpięła haftki stanika,
zsunęła ramiączka i ostrożnie wyłowiła bieliznę spod sukienki. Brak stanika był dla Aurelii czymś
nietypowym, bo z zasady nosiła codziennie biustonosz z fiszbinami. Lubiła jednak to uczucie luzu,
choć pozwalała sobie na nie tylko w zaciszu swojego pokoju lub w wyjątkowo leniwe weekendy,
gdy szwendała się po domu ubrana w starą koszulkę Arcade Fire i bokserki. – Nie mogę pokazać się
w tym publicznie – syknęła. – Jestem praktycznie goła. – Wcale aż tak dużo nie widać. Serio,
przejrzyj się w lustrze. Aurelia odwróciła się i aż westchnęła na widok swojego odbicia. Nawet w
mało pochlebnym świetle jarzeniowym magazynu wyglądała prześlicznie. Rzadko
ubierała się na czarno, bo bała się, że przy tak jasnej karnacji nie wyjdzie to ładnie, tylko trupio
blado, ale ponieważ jej skóra prześwitywała trochę spod przezroczystej tkaniny, efekt był naprawdę
ładny. Błyszczące koraliki podkreślały zielononiebieski kolor jej oczu. Aurelia zawsze była wysoka
jak na swój wiek i podejrzewała, że tylko reputacja Siv chroniła ją w szkole przed docinkami.
Zawsze wyższa i szczuplejsza niż inne dziewczynki, uważała się za takiego odmieńca i niezdarnego
wielkoluda, że porzuciła lekcje tańca, na które Siv wytrwale chodziła. Choć obecnie nie poświęcała
swojej figurze większej uwagi, to pewnie nie uznałaby siebie za zgrabną, tylko za chudą. Dawno
pogodziła się z myślą, że biust już jej nie urośnie, a biodra się nie zaokrąglą. W życiu by nie
powiedziała, że jest właścicielką apetycznych krągłości. Ale kręty wzór podkreślał w jakiś sposób
naturalną linię jej talii i bioder, a ponieważ sukienka opadała do samej ziemi, Aurelia wydawała się
przez to jeszcze wyższa niż zwykle, choć została w swoich baletkach. – Masz, przymierz jeszcze to
– powiedziała Lauralynn, podając jej cienką opaskę z jasnego drewna, przyozdobioną maleńkimi
jedwabnymi kwiatuszkami. Aurelia włożyła ją ostrożnie na głowę. Z kaskadami kasztanowatych
włosów opadającymi na gołe ramiona i wiankiem na czubku głowy wyglądała jak pogańska bogini.
Stanęła przed lustrem i zamknęła oczy, przerażona własnym wyglądem. Oczami wyobraźni
zobaczyła nagle inny obraz – siebie samą, ale w innym wcieleniu. Była ubrana w białą suknię, stała
twarzą do wiatru. Jej rozpuszczone włosy zamieniły się w gniazdo miedzianych węży, które wiły się
wokół jej twarzy i syczały przy każdym powiewie pieszczącym jej skórę. Węże wyglądały
przerażająco, ale tę samą dzikość Aurelia zobaczyła we własnych oczach. – Widzisz? Dopiero jak
staniesz w odpowiednim świetle, to widać, że nie masz nic pod spodem. Głos Siv wyrwał Aurelię z
zamyślenia. Znów widziała własne odbicie, ale tym razem sukienka była tylko sukienką, a włosy
opadały bezwładnie na ramiona, tak jak powinny. – Poza tym uwierzcie mi, że będzie mnóstwo
znacznie bardziej skąpo ubranych osób – dodała Lauralynn. W wyciągniętej ręce trzymała parę
czarnych szpilek, które podsuwała Aurelii pod nos. Obcasy miały z piętnaście centymetrów, a z tyłu
każdego z nich wił się metalowy wąż, opierając otwarty pysk na wysokości kostki. Aurelia spojrzała
na buty i zadrżała. – Nie, dzięki – powiedziała zdecydowanie. – Nie jestem wielbicielką obcasów.
Zwłaszcza jeśli mamy chodzić, a założę się, że tu schodów nie brakuje. – Jak wolisz – wzruszyła
ramionami Lauralynn i skierowała się do wyjścia, pokazując, by szły za nią. Poruszała się na swoich
niebotycznych obcasach z taką pewnością, że chyba musiała się w nich urodzić.
Aurelia wpatrywała się jak zahipnotyzowana w biodra Lauralynn kołyszące się pod króciutką
spódniczką. Przemknęło jej przez myśl, że chciałaby dotknąć jej skóry, porównać ją z gładkimi,
elastycznymi pończochami z lateksu. Wyobraziła sobie, że wsuwa dłoń między jej nogi i gładzi ją po
udach. Poczuła, że robi się wilgotna i bardzo się ucieszyła, że chronią ją cekiny, dzięki którym nikt
nie zauważy, jeśli przypadkiem pojawi się jej tatuaż. Pokręciła głową. Co ją w ogóle napadło? W
ostatnim czasie odnosiła niepokojące wrażenie, że coś się zmienia, ale jej świadomość nie nadążała
ani za instynktami ciała, ani za ulotnymi obrazami, które rozjarzały się w jej głowie jak świetliki i
równie szybko jak one – gasły. Po powrocie do holu Lauralynn spojrzała Aurelii w oczy i mrugnęła
do niej, jakby czytała jej w myślach. – Bawcie się dobrze. Nie spieszcie się, wystawa jest bardzo
duża. – Chodźmy – popędziła Aurelia. – Miejmy to już za sobą. – Udawała obojętność bo nie
chciała się przyznać, że poczuła iskierkę nadziei i narastającą ekscytację, która ogarniała jej ciało od
palców stóp aż po czubek głowy. Każda wizyta nieznajomego odbywała się mniej więcej w takim
miejscu i towarzyszyło jej dziwne wrażenie, że Aurelia trafiła do innego świata. Dało się tu wyczuć
tę samą energię, która przesycała powietrze w wesołym miasteczku i w kaplicy, jakby miało się
zdarzyć coś niezwykłego – być może wiązało się to z kolejną wizytą mężczyzny, który zostawił w
Bristolu ślad na jej ciele. Doszły do podstawy długich, krętych schodów, które według słów
Lauralynn miały zaprowadzić je na wystawę. Aurelia chwyciła się z przejęciem metalowej poręczy.
Jednak dopiero na górze zaczęła się zastanawiać, w co właściwie się wpakowała. Doszły do długiego
korytarza, wzdłuż którego ciągnęły się rzędy zamkniętych drewnianych drzwi i odnogi kolejnych
korytarzy. Poza nimi nie było tu nikogo i nie było też wiadomo, dokąd dalej iść, choć Aurelia
słyszała jakieś niewyraźne głosy i stukanie obcasów. Wytężając słuch, żeby namierzyć ich źródło,
usłyszała dziwny gwizd, rytmiczne stukanie i nieregularne głośne trzaski – symfonię wibracji, które
odbijały się od kamiennych ścian jak piłeczki, przez co nie dało się wskazać, skąd dobiegają.
Wybrały na chybił trafił jakieś sklepione przejście i poszły. Po ścianach pełzały dziwne cienie. W
korytarzu zamocowano pochodnie, które paliły się chwiejnym, syczącym płomieniem. Powietrze
było ciepłe i pachniało trochę parafiną, pozostawiając w ustach Aurelii gorzkawy, gryzący posmak.
– Jak nie w Stanach, nie? – zauważyła Siv. – No – przyznała Aurelia. – Bardziej jak w Anglii. –
Korytarz przypominał labirynt, jak wtedy w domu duchów, tylko tym razem niepokojowi
towarzyszyła myśl, że znów może się pojawić nieznajomy, jak w wesołym miasteczku.
Minęły kilka kolejnych pokojów, albo otwartych i pustych, albo zamkniętych na głucho, a gdy
już zwątpiły, czy uda im się odnaleźć Waltera lub jakąkolwiek wystawę, doszły do następnych
kamiennych schodów. – Mogliby chociaż mieć tu jakieś windy – marudziła Siv. – Pewnie mają –
stwierdziła Aurelia. – Tylko źle poszłyśmy. Weszła na pierwszy schodek i zmrużyła oczy, chcąc się
jakoś zorientować, co jest dalej, ale nic nie było widać. Nagle cienie na przeciwległej ścianie
poruszyły się i usłyszała jakieś dziwne skrobanie. Odwróciła głowę i wysiliła wzrok w słabym
świetle. Miała wrażenie, że ktoś prowadzi na smyczy jakieś zwierzę. Może to Walter z psem
przewodnikiem. Ktoś – lub coś – wchodził po schodach, ale o ile wyobraźnia nie płatała jej figli, to
na zakręcie błysnął jej też czyjś goły tyłek i para długich, szczupłych nóg. No chyba to nie był
człowiek na smyczy? – Na górze nic nie ma – zawołała. Siv ciągle jeszcze badała korytarz na dole.
Aurelia oczywiście kłamała, ale rzeźbiarz nie wzbudzał jej zaufania, choć nie byłaby w stanie
wyjaśnić dlaczego. Wiedziała, że jeśli Siv nabierze jakichkolwiek podejrzeń, że Aurelia wolałaby tak
naprawdę nie szukać Waltera, to z czystej przekory podwoi swoje detektywistyczne wysiłki. – W
porządku – krzyknęła Siv. – Chodź! Na dole coś jest. Aurelia poszła krętym korytarzem za głosem
Siv, mijając kolejne zamknięte drzwi. Odkryty przez Siv pokój nie był duży, ale optycznie robił
wrażenie większego, bo wszystkie płaskie powierzchnie pomalowano na biało. Jedynym źródłem
światła było małe, zakratowane jak w więzieniu okienko, ale biała farba tak mocno odbijała światło,
że od ścian bił niemal blask. Aurelia chciała już skomentować to, co zobaczyła w środku, ale Siv
przyłożyła palec do ust, nakazując ciszę. Jakaś kobieta wisiała na bladoróżowych linach, tworzących
skomplikowaną sieć, przymocowaną w kilku miejscach do sufitu. Przyjęła pozę baletnicy
wykonującejgrand jeté – ręce miała uniesione nad głową i związane w nadgarstkach, plecy
odchylone, a nogi szeroko rozstawione w szpagacie. Tylną unosiła wyżej niż przednią, jakby
opadała już po wykonanym skoku. Wokół kostek i tuż nad kolanami zaciskały się jej pętle,
połączone z linami zwisającymi z sufitu. Miała też na sobie uprząż z lin, która oplatała jej biodra,
uda i pośladki i podtrzymywała większą część ciężaru ciała. Na jej twarzy malował się spokój, jakby
fakt uchwycenia jej w locie dawał jej ukojenie. Patrząc na nią, odnosiło się wrażenie, że lina miała
przedłużać wolność, którą tancerka znajdowała w powietrzu, a nie ją ograniczać. Baletnica tkwiła w
swoich więzach zupełnie nieruchomo i z całkowitą swobodą. Żadnym gestem ani dźwiękiem nie
zareagowała na obecność dziewcząt.
W rogu, na stołku przystawionym do małego stołu, siedział mężczyzna. Choć nie patrzył na
podwieszoną kobietę, Aurelia miała wrażenie, że na swój sposób ją analizuje. Miał lekko
przekrzywioną głowę, jakby widział ją raczej słuchem niż wzrokiem. Jego ręce były zajęte lepieniem
glinianej figurki. Aurelia rozpoznała w nim mężczyznę, który zrobił takie wrażenie na Siv. To musiał
być Walter. Przyjrzała się mu. Miał na sobie dziwny zestaw ubrań. Parę kremowych płóciennych
spodni i fioletową koszulę bez kołnierzyka, z takiego samego materiału, grubego i szorstkiego. Być
może fakturą rekompensował sobie brak wizji, co wyjaśniałoby zarówno wybór stroju, jak i
medium artystycznego. Z bliska było widać, że ma siwe, krótko przycięte włosy. Aurelia spojrzała
na jego twarz, jej zdaniem zupełnie zwyczajną. Kwadratowa szczęka i wysokie kości policzkowe
nadawały mu zwierzęcy wygląd, a wrażenie to potęgował sposób poruszania się i reagowania na to,
co czuł i słyszał, a nie widział. Pod luźnymi ubraniami nie było widać mięśni, ale Aurelia nie miała
wątpliwości, że jest raczej szczupły, proste plecy wskazywały natomiast na postawę człowieka
wysportowanego. W oczach Aurelii był to jednak po prostu stary człowiek. Oczywiście nie można
mu było odmówić atrakcyjności, ale już dawno przekroczył wiek, który wykluczał go z kręgu jej
zainteresowań. Musiał być po sześćdziesiątce, co najmniej czterdzieści lat starszy od Siv. Czy jej
przyjaciółka rzeczywiście czuła do niego to co kiedyś do Rudego, o którym tymczasem dawno
zdążyła zapomnieć? Spojrzała na nią. Siv stała w sporym rozkroku z kciukami zahaczonymi o
szlufki poważnie skróconych spodenek i resztą palców w kieszeniach. Wpatrywała się w Waltera
jak zahipnotyzowana. Aurelia podążyła za jej wzrokiem. Siv nie patrzyła na ustawioną profilem
twarz mężczyzny, tylko na ugniatające glinę ręce. Aurelia podeszła do niej i uszczypnęła ją w ramię,
chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, ale Siv znajdowała się chyba w jakimś transie, bo zupełnie nie
zwracała uwagi na otoczenie – na Aurelię, pokój, zawieszoną na linach kobietę. Przez chwilę
wyglądała tak, jakby sama była niewidoma. – Siv! – szepnęła Aurelia. Przyjaciółka zignorowała ją.
Aurelia pomachała ręką przed jej twarzą. Siv w końcu oderwała wzrok od dłoni rzeźbiarza. – Co? –
syknęła. Artysta nie odwrócił się na dźwięk ich głosów. Aurelia stwierdziła, że pewnie i tak wiedział,
że tu były. – Chodźmy. – Przerażało ją zachowanie Siv. Nigdy nie widziała, żeby jej bezpośrednia i
racjonalna przyjaciółka reagowała w ten sposób. Niepokoiło ją to. Siv przestąpiła z nogi na nogę, ale
nie ruszyła się z miejsca.
– Przeszkadzamy mu – dodała Aurelia. Słowa odniosły pożądany efekt. Siv rzuciła Walterowi
ostatnie tęskne spojrzenie i z ociąganiem ruszyła do drzwi. Jej ruchy były powolne i ociężałe, jakby
z Walterem łączyła ją jakaś niewidzialna więź, która nie pozwalała jej odejść. Aurelia poczuła na
skórze dziwny dreszcz. To samo odczucie pojawiało się, gdy oglądała czasem jakiś thriller i chciała
ostrzec bohaterkę, gdy otwierała skrzypiące drzwi albo schodziła po rozsypujących się schodach do
piwnicy. Dlaczego tak ją niepokoiła fascynacja Siv? Aurelia nie widziała ukończonych prac Waltera,
ale niezależnie od tego, co reprezentowały, fakt, że mimo ślepoty w ogóle potrafił tworzyć, wydawał
się niezwykły. Poza tym jednak Walter wydawał się zupełnie przeciętnym człowiekiem, w którym
nie było nic przerażającego. To reakcja Siv była dziwna. Coś w zachowaniu jej przyjaciółki się
zmieniło, choć Aurelia nie wiedziała do końca co. Siv potrafiła myśleć wyłącznie o tym człowieku.
W czym niewiele różni się ode mnie, pomyślała Aurelia z cierpkim uśmiechem.
Najprawdopodobniej to tylko chwilowe zauroczenie jego niezwykłym talentem i Siv wkrótce się
otrząśnie. – O rany – zawołała idąca przed nią Siv i stanęła jak wryta. Aurelia przyspieszyła kroku,
aby zobaczyć, co zrobiło na niej takie wrażenie. Część wcześniej zamkniętych drzwi była teraz
otwarta, a za pierwszymi rozciągała się najbardziej szokująca scena, jaką Aurelia kiedykolwiek
widziała. A mimo to nie potrafiła się odwrócić. Wszystko działo się jak w filmie puszczonym w
zwolnionym tempie. Jakaś dziewczyna – mniej więcej w tym samym wieku co one – stała pod
ścianą z rozłożonymi rękami i nogami. Też była związana, ale tylko cienkimi białymi wstążkami
owiniętymi wokół jej kostek i nadgarstków. Delikatne więzy uwypuklały tylko kruchość jej
nadgarstków i kostek oraz delikatną budowę ciała. Długie, kruczoczarne włosy opadały luźno na
ramiona i twarz, niewidoczną nawet z profilu. Dziewczyna stała nienagannie en pointe w
brzoskwiniowych baletkach. Koronkowe majteczki o tym samym odcieniu były zsunięte do połowy
ud, odsłaniając jędrną pupę. Na każdym pośladku wyraźnie było widać jasnoczerwony ślad dłoni.
Za plecami dziewczyny stał mężczyzna z uniesioną ręką. Znieruchomiał na chwilę w zamachu jak
bejsbolista starający się nadać rzutowi maksymalną moc i prędkość, po czym przyłożył jej z całej
siły w tyłek. Dziewczyna krzyknęła gardłowo, bo musiało ją zaboleć, ale nie próbowała uskoczyć.
Zarzuciło ją odrobinę do przodu, przez co wiążące ją wstążki naciągnęły się, ale udało jej się
pozostać na palcach. Z własnego, skromnego doświadczenia baletowego Aurelia wiedziała, że
utrzymanie takiej pozycji w takiej sytuacji wymagało niezwykłej równowagi i siły woli.
Po pierwszym szoku dziewczyna się rozluźniła. Mężczyzna natomiast, zamiast znów uderzyć,
pogłaskał jej pośladek z taką czułością, jakby gładził delikatny płatek kwiatu. Był wyraźnie
zadowolony, gdy dziewczyna przylgnęła do jego dłoni. Ale potem jego oczy błysnęły złowrogo, a na
twarzy pojawił się okrutny uśmiech. Zamachnął się znów i z głośnym plaśnięciem uderzył ją w drugi
pośladek. Dziewczyna syknęła, zatoczyła się znów lekko do przodu, a na koniec ponownie poddała
pieszczocie jego dłoni. Tym razem jeden z jego palców wsunął się na moment między jej nogi i
pogładził ją od sromu aż po szczyt przedziałka między pośladkami. Dziewczyna rozstawiła szerzej
nogi, naciągając przy tym wiążące ją wstążki i zachęcając go, by sięgnął głębiej. Aurelia poczuła, że
jej ciało reaguje na ten widok zupełnie bez udziału jej woli. Między nogami zaczęło narastać
znajome pulsowanie i miała wielką ochotę zacząć się pieścić. Przymknęła na moment powieki,
chcąc zwalczyć to odczucie i nie odbiegać nigdzie myślami, ale z chwilą, gdy to zrobiła, oczyma
wyobraźni zobaczyła tę samą scenę, tyle że teraz to ona była tancerką skrępowaną w nadgarstkach i
kostkach, natomiast za nią, biorąc zamach, stał nieznajomy z Bristolu. Podnieciło ją to, a wizja
wydawała się tym bardziej rzeczywista, że zamknięte oczy w żaden sposób nie odcinały jej od
rytmicznych plaśnięć i krzyków. Na zdrowy rozum wiedziała, że to wszystko jest chore. Ale mimo
to, mimo to… strasznie ją to podniecało. Otworzyła gwałtownie oczy. Pociągnęła Siv za rękę. –
Hm? – mruknęła Siv. – Chodźmy dalej – powiedziała Aurelia. Prawdę mówiąc, nie była wcale
pewna, czy będzie w stanie znieść więcej tego rodzaju widoków. Ciekawość, podniecenie i
obrzydzenie toczyły w niej walkę, ale żadne nie było górą. Czuła się potwornie skołowana i
zaniepokojona tym wewnętrznym konfliktem. Zastanawiała się, czy to w ogóle legalne. Ciekawe, że
nie wolno im było napić się piwa w knajpie, ale mogły brać udział w czymś takim. Aurelia wiedziała
oczywiście, że ta impreza nie była upubliczniona. Nawet gdyby komuś udało się zdobyć
wejściówkę, to i tak ktoś musiałby podać mu datę i adres. Więc może wszystko było nielegalne. Ta
myśl dodała jej odwagi. Podobało jej się, że jest częścią jakiejś tajemnicy. Rozejrzała się wokół
siebie i zauważyła, że wszyscy zmierzają w tę samą stronę, jak rzeczne wiry, które łączą się w
drodze do ujścia. – Zaraz się zaczyna – odezwał się jeden szczupły mężczyzna w sztywnej,
wykrochmalonej koszuli do drugiego, tak łudząco podobnego, że mogliby być bliźniakami. Obaj
mieli granatowe krawaty z wzorem z serduszek i tańczących satyrów. Aurelia i Siv poszły za nimi
jakimś korytarzem.
– Jasna cholera – zaklęła Siv, gdy wydostały się wreszcie z ciągnących się bez końca korytarzy,
które rozgałęziały się jak żyły odchodzące od gigantycznego serca i wpadały do głównej sali.
Pomieszczenie było ogromne, zwieńczone wielką kopułą. Pomarańczowe i czerwone promienie
zachodzącego słońca wpadały przez wysokie prostokątne okna rozmieszczone na jednej z ceglanych
ścian. Rzucały na zebranych mglistą poświatę, jakby ludzie zgromadzili się wokół dogasającego
ogniska. Kopułę sklepienia podtrzymywały liczne ozdobne stalowe łuki, z których każdy był
dodatkowo wzmocniony systemem krótszych belek, przez co sufit przypominał gigantyczną sieć
pajęczą, tyle że z metalu. Na suficie zamontowano siedem jednakowych punktów asekuracyjnych,
z których zwisało siedem trapezów, a na każdym z nich, ze stopami tuż nad ziemią, wisiało siedem
kobiet o jasnej karnacji i rudych włosach, zupełnie nagich, jeśli nie liczyć jaskrawych, fioletowych
baletek z satynowymi wiązaniami, które tworzyły na nogach regularne wzory, od łydek aż po
biodra. W pasie kobiety były obwiązane satynowymi wstęgami, przewleczonymi następnie między
pośladkami. Wszystkie trzymały się mocno drążków, ale dodatkowo były do niego przypięte
delikatnymi srebrnymi łańcuszkami przymocowanymi do cienkich bransoletek zapiętych wokół
nadgarstków i wiszących powyżej drążków, przez co przypominały zakutych w kajdany więźniów.
Na głowach miały cienkie fioletowe kaptury z jedwabnej siateczki, spięte wokół szyi srebrnymi
opaskami. Głowy zwisały im luźno, tak że broda dotykała mostka. Gdyby nie wyraźnie napięte
mięśnie i stopy mocno obciągnięte w idealnym en pointe, co podkreślało jędrność pośladków i
przepiękną muskulaturę nóg, można by pomyśleć, że kobiety śpią. U każdej z kobiet na
zewnętrznych wargach sromowych widniało po sześć srebrnych kółeczek, do których przyczepiono
sięgające ud wstążki. Sromy były przez to szeroko rozchylone, a podniecenie ewidentne, bo
wypływająca wilgoć moczyła wstążki przymocowane między nogami. Tuż nad łechtaczką każda z
kobiet miała zawiązany ciasny węzeł, od którego też odchodziła satynowa taśma, przypominająca
równie długie wstęgi zamocowane do większych kółeczek dekorujących sutki. Taśmy łączyły się na
środku sali, na podeście wzniesionym powyżej kobiet, ale dobrze widocznym dla zebranych. Stał
tam jakiś człowiek i trzymał w rękach końce wszystkich wstęg. Walter. Był całkiem nagi. Miał tylko
fioletową torebkę, która wyglądałaby komicznie, gdyby nie naturalna godność, z jaką się nosił. – To
znowu on – szepnęła podekscytowana Siv. – Wygląda niesamowicie, prawda?
– Ale jest ślepy – odparła Aurelia, jakby świadomość jego ułomności coś zmieniała, choć
przecież sama była świadkiem, jak lepi z gliny podobiznę modelki, której nie widzi. – Wiem –
westchnęła Siv. Widzowie roznegliżowani w różnym stopniu zgromadzili się wyczekująco wokół
dziwnej sieci. Aurelia stała obok Siv na przedzie i obserwowała rozwój wydarzeń. Tylko ze względu
na dobre wychowanie nie zasłoniła zszokowanych ust dłonią. Czy te kobiety były więźniami?
Marionetkami? Aurelia nie była pruderyjna i nie miała nic przeciwko nagości jako takiej ani
przeciwko nagości w sztuce. Jeszcze przed chwilą widok nagich modelek właściwie jej nie
szokował. Ale w widoku kobiet, które miały zakryte głowy, ale strefy intymne obnażone, było coś
więcej niż nagość. Wiedziała, że to performance i że kobiety na pewno uczestniczyły w nim z
własnej woli. Nie miała pojęcia, dlaczego z jednej strony wszystko to ją krępuje, a z drugiej
fascynuje. Serce waliło jej w piersi, a w całym ciele czuła dreszcz podniecenia. Zaczęła grać
muzyka. Klasyczna. Gatunek, którego Aurelia nigdy nie włączała z własnej woli, ale który miała
czasami okazję posłuchać, gdy podczas czytania lub odkurzania John puszczał na cały regulator
jedną z płyt ze swojej kolekcji. – Strauss – szepnęła Siv. – Taniec siedmiu zasłon. – Siv była w głębi
duszy punkówą, ale dzięki lekcjom baletu miała trochę styczności z muzyką klasyczną. Wraz z
pierwszymi dźwiękami muzyki poruszyły się tancerki. Były idealnie zsynchronizowane, choć
szybko wyszło na jaw, że to nie one decydują o tańcu. Kierował nimi Walter, mimo ślepoty.
Pociągał za taśmy przymocowane do ich kolczyków jak dyrygent w orkiestrze zmieniający zza
pulpitu tempo utworu. Każde szarpnięcie za wstążkę oznaczało coś innego – kobiety robiły obroty,
piruety albo pełny szpagat w powietrzu, który odsłaniał widowni ich intymne miejsca. Czasem
Walter pociągał mocno za wstążkę przymocowaną do sutka i tancerka prężyła z bólu plecy, ale on
wtedy szybko rozluźniał taśmę i szarpał za następną, połączoną z węzłem stymulującym łechtaczkę.
Choć twarze kobiet były częściowo zasłonięte, Aurelii wydawało się, że w odpowiedzi na
poszczególne szarpnięcia widzi grymasy bólu lub rozkoszy. Ich ciała odzwierciedlały targające nimi
żądze i emocje, widoczne w napięciu mięśni lub w sposobie, w jaki stawiały opór lub poddawały się
pociągnięciom lin. Przez większą część widowiska Walter miał zamknięte oczy, jakby odczytywał
reakcje tancerek wyłącznie ze stopnia naprężenia wstążek. Aurelia wiedziała, że tak właśnie było. I
że jego celem wcale nie był ból. Siv uszczypnęła Aurelię w ramię. – Patrz – syknęła. – Zaraz będą
szczytować.
Aurelia odwróciła wzrok od Waltera i spojrzała znów na otaczające go kobiety. Siv miała rację.
Wciąż poruszały się w rytm muzyki, ale nie tańczyły już tak samo. Jakby rzeźbiarz wygrywał na
ciele każdej z nich inną melodię, dostarczając każdej taką mieszankę przyjemności i bólu, która
doprowadzi ją na skraj ekstazy i zatrzyma tam do finalnego szarpnięcia, zakończonego ewidentnymi
spazmami orgazmu. Kobieta, która stała najbliżej, była tak mokra, że lśniące krople spływały po
wewnętrznej części jej uda i pozostawiały na fioletowej wstążce ciemny ślad. Gdy wszystkie
osiągnęły orgazm, znów znieruchomiały, jak nakręcane zabawki, które w końcu się wyczerpały.
Kobiety zostały potem powoli opuszczone na ziemię i wpadły w ramiona asystentów, którzy odpięli
je od drążków, ale nie zdjęli im z głów kapturów. Tancerki zostały wyprowadzone z sali, pewnie do
przebieralni, ale poruszały się jak w transie i same nie były w stanie iść. Asystent w smokingu
odprowadził Waltera. Aurelia była w równej mierze zafascynowana, jak przerażona. Na zdrowy
rozum wiedziała, że to obłęd. Że to nie sztuka, tylko gwałt. Rozejrzała się po zebranych. Na ich
twarzach malowało się podniecenie, ekscytacja albo znudzenie. Nikt nie wydawał się zszokowany.
Po oklaskach, niektórych entuzjastycznych, a innych wymuszonych, ustawieni wokół sceny
widzowie zaczęli się rozchodzić i łączyć w grupki. Siv milczała. Aurelia zastanawiała się, jakie
wrażenie widowisko wywarło na jej przyjaciółce. Chyba przestanie już ją ciągnąć do Waltera. – Jak
tam? – spytała. Siv wzruszyła tylko ramionami z pozorną obojętnością, ale dłoń, którą przeczesała
potargane już włosy i nerwowość jej ruchów mówiły same za siebie. – Chciałabym być na ich
miejscu. Tam na górze. Naprawdę bym chciała – wyznała z żalem. Zaskoczona jej wyznaniem
Aurelia próbowała przez chwilę wyobrazić sobie siebie w takiej pozycji. Jakby się czuła, gdyby to
ona tam wisiała, a jakiś nieznajomy, wyczuwający precyzyjnie stopień jej podniecenia, kierował z
góry każdym jej ruchem jak marionetkarz? Zamknęła oczy. Ta jedna myśl była jak benzyna
chluśnięta na iskrę podniecenia, które pełgało w niej od chwili przybycia na wystawę. Jakiś
rozżarzony węgielek w jej wnętrzu zajął się ogniem i całe ciało stanęło w płomieniach. Cholera!
Zaraz dostanie orgazmu. Na oczach Siv, w swojej przezroczystej sukience, wśród wszystkich tych
ludzi, przed oczami mając jeszcze wyraźny wizerunek Waltera i jego marionetek. Zdusiła swoje
podniecenie. Nie tu. Nie teraz. Nie w ten sposób. – Chodźmy stąd – szepnęła. Kręciło jej się w
głowie i musiała zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby jakoś sobie to wszystko poukładać. Nie
chciała już wiedzieć, co jest w innych pokojach ani skąd się biorą dziwne trzaski i głuche
walenie dochodzące z innych pokojów. Bała się obrzydzenia czy raczej podekscytowania? Nic
już nie miało sensu.
6 BICIE SERCA.
Później Aurelia często próbowała poruszyć temat wystawy, Waltera, dziwnych marionetek i
reakcji Siv, ale przyjaciółka wzruszała tylko ramionami i zmieniała temat lub uciekała do innych
zajęć. Aurelia zaczęła wkrótce odnosić wrażenie, że wyrósł między nimi mur. Z pozoru nic się nie
zmieniło i nadal się przyjaźniły, ale niewidoczna tafla lodu, którą Siv odgrodziła swoje
niewypowiedziane uczucia do rzeźbiarza i reakcję na urządzone przez niego widowisko, okazała się
nie do przebicia. Minął miesiąc. Aurelia doszła do wniosku, że może zamiast robić sobie rok
wolnego, powinna była pójść na studia. W ostatnim czasie Siv często przebywała poza domem i
załatwiała tajemnicze sprawy, o których nie chciała rozmawiać, choć podobno wypełniała polecenia
Edyty. Całymi dniami była zajęta, podczas gdy Aurelia właściwie nie ruszała się z Oakland. Przez
większość czasu tkwiła samotnie w pokoju. Towarzyszyły jej tylko dźwięki dobiegające ze studia
tańca – odgłosy ćwiczeń, stłumione rozmowy, polecenia i rzadkie wybuchy śmiechu.
Aurelia czuła się tak, jakby jej umysł stanął gdzieś na uboczu, pozostawiony sam sobie. Z braku
innych pożywek produkował myśli, którym w normalnych okolicznościach nie dawałaby do siebie
dostępu. Wracał w nich temat tajemniczego funduszu i jego patrona. A także niewyraźne
wspomnienia o rodzicach, które sama sobie stworzyła na podstawie nielicznych informacji i tych
kilku wyblakłych zdjęć właściwie zupełnie obcych ludzi, które posiadała. Zastanawiała się nad
głębokim wpływem tego, co zobaczyła na wystawie. Wciąż miewała słodko-gorzkie wizje
mężczyzny, z którym kochała się w bristolskiej kapliczce; rozpamiętywała smak jego pocałunku,
miękkość ust, wspaniałą erekcję. Wszystko to zaowocowało dziwnym przygnębieniem i mętlikiem
w głowie. Powinna teraz podróżować. Planowały z Siv wypożyczyć samochód i pojechać do Los
Angeles, aby odkryć najbardziej słoneczną stronę Kalifornii. Oprócz tego może udałoby im się
jeszcze wpaść na pustynię, do Las Vegas, zobaczyć Wielki Kanion, Zaporę Hoovera i tyle innych
miejsc, o których kiedyś marzyła. Ale dowiedziały się, że są zbyt młode, żeby wypożyczyć auto,
choć obie miały prawo jazdy. Teraz Aurelii nie chciało się nawet myśleć o alternatywnych środkach
transportu. Rozleniwiła się, zobojętniała. I była zła, że Siv tak szybko zorganizowała sobie czas i
zaadaptowała się do nowych warunków. Brakowało jej wspólnego milczenia i bliskości, zwykle
niewyrażanej w żaden sposób, a jednak odczuwalnej aż do dnia wystawy. Noce były wyczerpujące,
pełne męczących snów i dziwnych myśli. Rano Aurelia zawsze czuła, że potrzebuje co najmniej pół
dnia na pozbycie się potwornego zmęczenia, napięcia w ciele i apatii, która zaciskała się na jej
umyśle jak szczypce kraba. Jakaś jej część wiedziała, że cały świat stoi przed nią otworem, że na
nią czeka, ale coś nie pozwalało jej do niego wyjść. Strach przed odkryciem prawdy? Wewnętrzne
demony? Regularnie podciągała nocną koszulę i oglądała sobie brzuch, białą równinę zaburzoną
delikatną, wąską szczeliną sromu, na próżno próbując zobaczyć tam czerwone serce. Niezależnie od
wszystkiego liczyła na to, że znów się pojawi, ale pozostawało w ukryciu, jakby się z nią bawiło.
Jakby swoją nieobecnością zasiewało ziarno niepewności, sugerowało niemal, że nigdy go tam nie
było i że umysł płata jej figle. Aurelia dotykała się, zanurzała palce głęboko w swoje wilgotne
wnętrze, pieściła się w nadziei, że rozpali ogień, ale bez skutku. Czasem wydawało jej się, że czuje
mrowienie, niemal niezauważalne swędzenie w miejscu, w którym kiedyś pojawiło się oplecione
językami ognia serce. Ale gdy tam patrzyła, skóra była nienaruszona, nietknięta, nieskazitelna.
Aurelia czuła w sobie jedynie coś jakby echo, pustkę w miejscu dawnej pełni.
Poza tym w najmniej dogodnych momentach, przy opróżnianiu zmywarki lub prasowaniu sterty
ubrań, które zdążyły się nagromadzić, Aurelia wracała myślami do wystawy. Wspomnienie dłoni
opadającej z rozmachem na białą pupę i różowy ślad powstały w miejscu uderzenia, rozlewający się
łagodnie jak woda na pagórku miękkiego ciała, powodowało, że odzywało się znów mrowienie w
ciele. Aurelia poddawała się mu, licząc, że uda jej się w ten sposób wskrzesić gorejące serce. Nigdy
wcześniej seks nie kojarzył jej się z klapsami ani z wiązaniem, zaczęło się tak dziać dopiero od
tamtego wieczoru miesiąc temu. Właściwie to myśl o jakimkolwiek bólu nie miała w sobie nic
atrakcyjnego i w pierwszej chwili wydawała się wręcz trochę komiczna. Ale potem Aurelia
przypominała sobie wszystko inne. Widok zawoalowanych kobiet i Waltera, który z takim
autorytaryzmem dyrygował ich ruchami. Przypomniała sobie swoje podenerwowanie, ciekawość,
irytację, a na koniec głęboki niepokój. Zamknęła oczy. Przywołała w pamięci twarde opuszki
palców nieznajomego, które dotykały ją w ciemnej kapliczce, i zdecydowanie, z jakim złapał ją za
sprężyste pośladki w chwili, gdy w nią wchodził. Siłę, z jaką wśród szalejącej w niej burzy uczuć
złapał ją za nadgarstki, przytrzymał w miejscu i wsuwał się w nią żywiołowo, a ona z przyjemnością
przyjmowała jego dominację. Czy byłoby tak samo, gdyby związał jej ręce białym sznurkiem?
Gdyby związał jej nogi? Gdyby ją unieruchomił? Wzdrygnęła się. Czy tego właśnie w głębi duszy
pragnęła? Na pewno nie. Ale im częściej powracały obrazy, które odsunęła w głąb pamięci, tym
silniej odczuwała te tajemnicze wibracje, które igrały z jej zmysłami, drażniły ją, uwodziły zakazy, o
których istnieniu nie miała nawet pojęcia. Jeszcze raz rozchyliła szeroko nogi i wsunęła rękę pod
kołdrę. Przez podłogę, ze znajdującego się na dole studia, przenikały urywki suity z Dziadka do
orzechów. Rano były zajęcia dla dzieci, dla szczerbatych szkrabów w różowych tutu. Zanim
wsunęła palec między wargi sromowe, zatrzymała go na chwilę w miejscu, w którym czasem
pojawiało się serce, i pogładziła jedwabistą skórę. Nagle ogarnęła ją fala gorąca i runęła w dół
podbrzusza jak pociąg, nad którym maszynista stracił kontrolę. Aurelia wciągnęła z sykiem
powietrze. Wyciągnęła szybko rękę spod kołdry. Jej ciało płonęło. Musiała wziąć zimny prysznic,
żeby jakoś się uspokoić i okiełznać zmysły. Ściągnęła cieniutką nocną koszulę, odkręciła wodę i
spojrzała na swoje odbicie w wysokim lustrze. Serce było na swoim miejscu. Wyraźne. Wtopione w
ciało. Cieniutkie, subtelne języki ognia ożyły. Im dłużej się przyglądała swojemu niewiarygodnemu
tatuażowi, tym wyraźniej widziała siebie w kamiennej sali, ze związanymi rękami i nogami, zdaną
na łaskę i niełaskę bata, klapsów, rąk, mężczyzn… jednego
mężczyzny… Jej mężczyzny. Nieznajomego. Poczuła w ustach słodko-gorzki smak granatu. Ja
taka nie jestem, pomyślała w nagłym przypływie paniki. Ale nie potrafiła przestać sobie tego
wyobrażać. Serce waliło jej jak oszalałe i dostała orgazmu. Stojąc w łazience. Nie musiała nawet się
dotykać. Następnego dnia rano Aurelia zapukała do pokoju Siv z nadzieją, że przyjaciółka będzie
rozmowna i serdeczna jak dawniej, ale nie zastała jej w środku, a łóżko wyglądało tak, jakby nikt na
nim nie spał. W pierwszym odruchu pomyślała o Siv z dezaprobatą i pewną zazdrością. Podszytą
niepokojem. I smutkiem. Czy było już między nimi aż tak źle? Czy Siv naprawdę poznała jakiegoś
faceta, postanowiła spędzić z nim noc i nie wspomniała jej o tym ani słowem? I czy faktycznie
poznała kogoś nowego? Aurelia dobrze pamiętała reakcję Siv na Waltera. Wyraz jej twarzy, gdy
przyglądała się, jak lepi z gliny tancerkę. I żal, że to nie ona była jedną z jego marionetek. Dopadło
ją nagłe poczucie winy, gdy przypomniała sobie, z jaką dezaprobatą i podejrzliwością podchodziła
do fascynacji przyjaciółki rzeźbiarzem. Te uczucia miały jedynie zamaskować mętlik, jaki panował
w jej głowie w związku z jej własnymi pragnieniami. Teraz już to wiedziała, ale nie mogła cofnąć
czasu. Aurelia próbowała się nie martwić i nie mieć żalu do Siv. Ostatecznie to było jej życie. Nie
miała prawa mówić jej, co jest dobre, a co złe, ani zabraniać Siv cieszyć się tym, co ją spotyka,
dopóki nie działa jej się krzywda. Czy nie taki był pierwotny zamysł wyjazdu do Stanów i
legendarnego San Francisco? Aurelia zabrała się do tego, co było do zrobienia w domu, także do
tego, co miała zrobić Siv. Kilkakrotnie próbowała się do niej dodzwonić, ale bezskutecznie.
Następnego dnia, gdy Siv dalej nie wracała, poszła jeszcze raz do jej pokoju sprawdzić rzeczy. Nie
zniknęły żadne ubrania i wszystko wydawało się być na swoim miejscu. W jednej z szuflad znalazła
ładowarkę, co tłumaczyłoby, dlaczego Siv nie odbierała telefonu. Edyta skomentowała zniknięcie
Siv, gdy Aurelia poszła do niej zapłacić za mieszkanie i zaofiarowała się, że zapłaci też za
przyjaciółkę. – Ja bym się nie przejmowała – stwierdziła wychudzona nauczycielka baletu.
Ironicznemu grymasowi jej ust towarzyszył błysk oka. – Na pewno nie zrobiła tego bez powodu…
– Mówiąc to, pokiwała z aprobatą głową. Aurelia chciała jej powiedzieć, że Siv ma
najprawdopodobniej romans ze starszym, niewidomym mężczyzną, ale uznała, że dopuściłaby się
zdrady, gdyby ujawniła sekret. Minął tydzień, a Siv ciągle nie dawała znaku życia. Aurelia martwiła
się coraz bardziej. Próbowała dowiedzieć się czegoś o Walterze w Internecie, ale nie
znalazła nic na jego temat. Nie natrafiła też na żadną wzmiankę o jakimkolwiek niewidomym
rzeźbiarzu. Wybrała się tam, gdzie Walter zorganizował wystawę, ale przy wejściu grzecznie ją
poinformowano, że budynek został wynajęty przez osobą prywatną i że nie wolno im ujawnić
nazwiska klienta. Recepcjonistka – miała wąskie wargi i nosiła okulary – przyznała, że owszem,
podobne imprezy mogą mieć miejsce w przyszłości i być może pojawi się na nich część tych
samych gości, a nawet obsługi, ale żadnej gwarancji dać nie może ani tym bardziej przedstawić
kalendarza prywatnych spotkań. Aurelia z niepokojem czekała na telefon od rodziców Siv, bo bała
się, że będzie musiała kłamać. Zaczęła w związku z tym rozważać nawet wizytę w miejscowym
komisariacie, ale jakby w odpowiedzi na swoje obawy, dostała niespodziewany mail. Od Siv. „U
mnie wszystko ok. Nie martw się o mnie. Kiedyś zrozumiesz. Kocham Cię”. Rodzice Siv nie
zadzwonili, więc Aurelia doszła do wniosku, że córka się z nimi skontaktowała. Choć wiadomość
trochę ją uspokoiła, jednocześnie wyprowadziła z równowagi. Aurelia zawiodła się na Siv. Uznała,
że przyjaciółka zachowała się bardzo egoistycznie. Dlaczego nie mogła normalnie wrócić do domu,
osobiście wszystkiego wyjaśnić, zabrać rzeczy i dopiero wtedy wynieść się do Waltera czy
kogokolwiek, kto wpadł jej akurat w oko? To było z jej strony cholernie samolubne. Prawdziwi
przyjaciele nie powinni tak robić. Tymczasem, jakby nie była jeszcze w wystarczająco kiepskim
nastroju, dostała list od Gwillama Irvinga, w którym pytał, co u niej, i przypominał o
zobowiązaniach, które przyjęła na siebie wraz z funduszem. Czyżby wiedział, że nie zrobiła jeszcze
nic, by rozpocząć studia w Berkeley? Jakby tego było mało, od czasu zniknięcia Siv każda próba
przywołania serca kończyła się niepowodzeniem. Nie pomagały ani pieszczoty, ani wspominanie
dotyku nieznajomego. Aurelia postanowiła coś z tym zrobić. Wiedziała, że to nierozsądne, a może
nawet niebezpieczne. Ale doszła do wniosku, że musi się dowiedzieć, czy serce pojawi się po
stosunku z innym mężczyzną. Czuła się tak, jakby niewidzialny tatuaż utworzył w niej jakąś
wyrwę; wir, który zasysał wszystkie jej myśli. Musiała poznać odpowiedzi na swoje pytania. Choć
wyglądała na starszą, niż była, wiedziała, że barmani i ochroniarze w klubach najprawdopodobniej
każą jej się wylegitymować. Żadna knajpa nie wchodziła więc w grę. W takim razie gdzie?
Popędzona listem z kancelarii Irving, Irving & Irving postanowiła wybrać się w końcu do
Berkeley i dowiedzieć, kiedy najszybciej może zapisać się na kursy, które wybrała sobie jeszcze w
Leigh-on-Sea. Celowo założyła swoją najkrótszą spódniczkę – tweedową w kratkę, która sięgała
ledwie do połowy uda i prezentowała w pełnej krasie jej długie nogi – a do tego obcisłą bluzeczkę i
czarną kurtkę skórzaną, która została w pokoju Siv. Niezbyt wymyślny strój, choćby nie wiadomo
jak wysilać wyobraźnię. A skoro o wyobraźni mowa, to również nie taki, który pozostawiałby jej
zbyt wielkie pole do popisu. Aurelia nigdy nie starała się przyciągać męskich spojrzeń i taki ubiór
bardzo ją krępował. Pobrała z biura rekrutacji grubą teczkę z najróżniejszymi formularzami i udała
się do głównej części kampusu. Nie zwracała na siebie przesadnej uwagi, bo wtopiła się w tłum
blondynek, równie wysokich jak ona i podejrzanie opalonych. Zmarzła, bo wiatr chłostał ją po
gołych nogach, obsypując je gęsią skórką. Uciekła do biblioteki. Wysoka czytelnia była wyłożona
błyszczącą boazerią i zaopatrzona w długie stoły. Aurelia wyszukała sobie kilka książek, znalazła
miejsce przy jednym z wielkich okien wykuszowych i zapatrzyła się na drżące liście drzew
otaczających budynek. Nie zamierzała się uczyć. Wybrała kilka książek, głównie powieści, o
których słyszała, ale których nigdy nie miała okazji przeczytać. Może jeśli przebrnie przez kilka
pierwszych stron, to wciągnie się w lekturę i spędzi kilka godzin w spokoju i w cieple. Ustawiła
przed sobą wieżę z książek, aby odgrodzić się od widoku za oknem, bo ją rozpraszał. Została jej
tylko jedna pozycja. Powieść Harukiego Murakamiego. Nie czytała nigdy nic autorstwa tego
japońskiego pisarza, ale dużo słyszała o jego książkach. Gość jednego z wieczornych programów
telewizyjnych mówił, że to upojny koktajl przedziwnych historii miłosnych, kotów i jazzu. Okładki
angielskich wydań wyglądały super. Ten egzemplarz był jednak w twardej oprawie. Po dwudziestu
stronach Aurelia poczuła na karku dziwne mrowienie, jakby ktoś ją obserwował. Przypomniała
sobie, że ostatnim razem przydarzyło jej się to z taką siłą w Londynie, gdy biegła do pociągu. Już
miała się odwrócić i rozejrzeć po sali, gdy z naprzeciwka, zza książek, którymi odgrodziła się, by
mieć trochę prywatności i by nic jej nie rozpraszało, odezwał się jakiś głos. Przez chwilę była
zdezorientowana – jakby ktoś obserwował ją z dwóch różnych miejsc, jakby została wzięta w dwa
ognie. Instynktownie wciągnęła powietrze, szukając znajomego zapachu. Granat? Ale niczego nie
poczuła. Jednak bez wyraźnego powodu jej usta zwilgotniały. Oblizała je. – Fajna książka, prawda?
Odsunęła trochę więżę z książek, żeby zobaczyć swojego rozmówcę. Pytanie zadał chłopak, mniej
więcej dwudziestopięcioletni. Miał jasnobrązowe włosy, które opadały mu grzywką na czoło. Nosił
okulary w ciemnych, rogowych
oprawkach, a Aurelia mimo woli zauważyła, że ma odstające uszy i bujne, ciemne baczki,
sięgające połowy twarzy. Na nosie i górnej części policzków widniały blade piegi, a kości
policzkowe były tak wyraźnie zarysowane, że niejedna dziewczyna mogłaby mu ich pozazdrościć.
Spojrzała na niego i od razu jej się przypomniało, jak w ramach szkolnej lektury po raz pierwszy
czytała jedną z powieści Marka Twaina i jak wyobrażała sobie wtedy jej bohaterów. Chłopak
wyglądał wypisz wymaluj jak trochę starszy Tomek Sawyer. Uśmiechnęła się mimowolnie. –
Jestem na samym początku – powiedziała. – Wow, przyjechałaś z Anglii! – wykrzyknął chłopak.
Zobaczyła dwa rzędy bieluśkich zębów. Parsknęła. – Czy to takie oczywiste? Chłopak uśmiechnął
się jeszcze szerzej, a w jego oczach pojawił się błysk. – Książka jest rewelacyjna – ciągnął. –
Zazdroszczę ci, że czytasz ją po raz pierwszy. – Dlaczego? – spytała Aurelia. – Nie zdradzę ci
niczego. Przeczytaj do końca, to się dowiesz. – Pewnie masz rację. – Jestem Huck – przedstawił
się. Aurelia nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem. – A przypadkiem nie Huck
Sawyer? – Nie. Huck Johnson… Aurelia podała mu swoje imię. Pochodził z Środkowego Zachodu i
studiował na drugim roku antropologii. Jego rodzice byli lekarzami. Na swojej części stolika miał
same opasłe podręczniki, ale uwielbiał też współczesną prozę. Wyznał, że pracuje nawet nad własną
powieścią. Chciał kiedyś zostać pisarzem. – Z przyjemnością bym przeczytała twoją książkę –
powiedziała uprzejmie Aurelia. – Nie jest jeszcze skończona. – Spuścił wzrok, jakby zawstydzony.
– To co tu porabiasz? – spytał, niezbyt zgrabnie zmieniając temat. Pół godziny później Huck
zaproponował kawę. Podobno na dole była kafeteria. Aurelia przyjęła zaproszenie. Gdy wstał,
zauważyła ze zdziwieniem, że jest zaskakująco wysoki, pół głowy wyższy od niej, choć miała
ponad metr osiemdziesiąt. Już od jakiegoś czasu męczyła ją świadomość, że nie wiedziała nawet,
jak wysoki był nieznajomy z Bristolu. Fakt, że sobie nagle o tym przypomniała, wywołał
nieprzyjemny, męczący ucisk w żołądku.
Siedząc przy paskudnej kawie i ledwo zjadliwych ciastkach, zmusiła się do myślenia o tym, jak
wygląda ciało Hucka pod flanelową koszulą w kratkę i bezkształtnymi spodniami. Nie wyglądał na
swój wiek, co raczej nie dodawało mu uroku. Ale zauważyła w jego oczach subtelne oznaki
pożądania. Gdy wstawała w bibliotece od stolika, pokazała, co nieuniknione, swoje długie, gołe nogi.
Wtedy spojrzał na nią przeciągle. Nawet teraz w kafeterii, gdzie siedzieli obok siebie, jego wzrok
uciekał niekiedy na jej uda. Od czasu do czasu pozwalała swojej obcisłej tweedowej spódniczce
powędrować wyżej, dzięki czemu, zanim zdążyła ją obciągnąć, Huck mógł zerknąć ukradkiem na
jej białe, bawełniane majteczki. To było jak rodzaj gry, do której ten chłopak idealnie się nadawał. I
choć dawna Aurelia nie pozwoliłaby sobie w żadnym wypadku na to, aby się nim w ten sposób
bawić, to nowa, mająca obsesję na punkcie serduszka, wiedziała dokładnie, co robi, i nawet zaczęło
jej się to podobać. Czy wszystkimi mężczyznami można było tak łatwo manipulować? Huck czekał
na wolne miejsce w akademiku trochę bliżej uczelni i kimał tymczasowo u kumpla, mieszkającego
w okolicach Haight. Aurelia nie zamierzała wpuszczać go do swojego pokoju nad szkołą baletową.
Uzgodnili więc, że wynajmą na pół pokój w jakimś hoteliku. W rozklekotanym japończyku Hucka
walały się wymiętoszone brudne ubrania, które od dawna zamierzał zawieźć do pralni, puste
opakowania po słodyczach, stare gazety i czasopisma, i puste kubki po kawie. Chłopak uprzątnął
szybko przedni fotel dla Aurelii, a gdy wcisnęła już swoje długie ciało na wąskie siedzenie, pojechali
szukać hotelu, który podobno znał w okolicy. Aurelia zastanawiała się, jak często bywał tam z
innymi dziewczynami. W samochodzie śmierdziało spalinami, więc wkrótce zaczęło ją mdlić.
Musiała otworzyć okno. Jechali w milczeniu. Aurelia zastanawiała się nad tym, jak to się stało, że
zaproponowała mu seks. Doskonale zdawała sobie sprawę, że młody Amerykanin był tylko
środkiem do celu i wcale nie miała pewności, czy podoba jej się takie wyrachowanie i egoizm.
Zaciągnęli zasłony i zapalili słabą lampkę, która rzucała na pokój upiorną poświatę. Aurelia rozebrała
się zaraz po pierwszym pocałunku. Zdjęła tweedową spódniczkę i pokazała w całej okazałości
swoje niebotycznie długie nogi, skąpane w pomarańczowym blasku. Huck wybałuszał tylko oczy,
nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. – O kurczę! – powiedział. – Wszystkie dziewczyny w
Anglii są takie bezpośrednie? Aurelia parsknęła śmiechem. – Muszę iść do łazienki. Rozbierz się i
poczekaj na mnie w łóżku – zarządziła. Za cienkimi drzwiami znajdowała się umywalka. Aurelia
przede wszystkim chciała
umyć zęby i miała nadzieję, że na wyposażeniu pokoju są szczoteczki do zębów. Nie było.
Energicznie wyszorowała zęby zwilżonymi palcami i wygrzebała z torebki miętówkę. Ściągnęła
bieliznę i obejrzała zdeformowane odbicie swojego nagiego ciała w popękanym lustrze. Mimowolnie
poszukała wzrokiem szkarłatnego serca. Choć wcale nie spodziewała się go zobaczyć. Jeszcze nie.
Gdy wróciła do chłodnawego pokoju, odrobinę się trzęsąc, Huck zdążył już zgasić światło i schować
się pod kołdrę. Wsunęła się obok niego. Jego ciało było przyjemnie ciepłe i miał już wzwód. Jego
członek sterczał ukośnie i opadał trochę na jej biodro, gdy położyła się na plecach i zapatrzyła w
szare plamy na suficie, tworzące nieregularne wzory. Huck znów ją pocałował, ale odsunął się
odrobinę, tak aby nie ocierać się o nią penisem, jakby go to zawstydzało. Czuć było od niego starym
dymem papierosowym. Aurelia zrobiła głęboki wdech. Jak dotąd tylko jeden mężczyzna pachniał
owocami. W trakcie pocałunku rozchyliła kolana, aby Huck mógł ułożyć się między jej nogami.
Zrobił to niezręcznie, jakby nadal bał się zbliżyć do jej ciała. Aurelia namacała ręką jego członek i
chwyciła go. Mimo sztywności był zaskakująco miękki i aksamitny w dotyku. I gorący. Jak członek
nieznajomego. Czy każdy mężczyzna był taki sam? Czy naprawdę tak łatwo będzie jej wymazać z
pamięci nieznajomego? Jej mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach i przetwarzać
doznania fizyczne i towarzyszące im myśli. Pocałunek zaczął się rwać. Palce Aurelii przesunęły się
wzdłuż członka Hucka i musnęły paznokciami jego jądra. Chłopak jęknął. Aurelia odchyliła się
zachęcająco i Huck nakrył ją swoim ciałem. – Weź mnie – szepnęła mu do ucha. – Na pewno? –
spytał, jakby nie chciał tego robić aż tak szybko. Aurelia odsunęła od niego wargi. – Tak – jęknęła.
Naprowadziła pewnym ruchem jego członek. Była niesamowicie wilgotna. Huck miał już w nią
wejść, gdy nagle odsunęła się od niego. – Masz prezerwatywę? – wyszeptała, zarumieniona
zarówno z pożądania, jak i ze złości, że tak podstawowa rzecz wyleciała jej z głowy. Że zapomniała
o czymś, co rodzice chrzestni i nauczyciele wbijali jej do znudzenia do głowy. I wtedy przypomniała
sobie w panice, że z tego, co pamiętała, nieznajomy z Bristolu też się nie zabezpieczył. Ale
ponieważ ani nie zaszła w ciążę, ani nie miała żadnych problemów zdrowotnych, uznała, że może
bezpiecznie przyjąć, iż wszystko dobrze się skończyło. Huck wychylił się z łóżka i sięgnął do
kieszeni spodni, które złożył schludnie na pobliskim krześle. Wyciągnął niebieskawą paczuszkę.
Rozdarł opakowanie zębami. Pościel zasłaniała wzwód i całą dolną część jego ciała. Aurelia
zaczęła nagle żałować, że to wszystko tak wygląda. Że nie ma w tym żadnej magii, żadnego
romantyzmu, tylko zwykły, banalny seks. Być może członek Hucka był w dotyku taki sam jak
penis nieznajomego, ale nic poza tym. Po założeniu prezerwatywy Huck ulokował się znów między
jej udami. Aurelia nie ruszyła się ani o jotę. Wchodząc w nią, uśmiechnął się do niej czule i jakby
przepraszająco i zaczął skubać pieszczotliwie jej ucho. Po krótkiej chwili zaczął się w niej poruszać.
Aurelia dała się ponieść cudownemu uczuciu wypełnienia, choć tym razem doświadczała go zupełnie
inaczej – mechanicznie, bez tego nieuchwytnego mrowienia, które niosło się z krwiobiegiem po
całym jej ciele. Huck szeptał jej do ucha różne czułości, ale nawet go nie słuchała. Próbowała
odtworzyć zapomniane doznania, przywrócić je do życia, ale przeszkadzał jej w tym zapach tytoniu
w oddechu kochanka, pot na jego plecach, grzywka, którą łaskotał ją w policzek, i monotonne
ruchy. Stosunek ciągnął się niemiłosiernie. Huck musiał dostrzec jej brak entuzjazmu. – Dobrze ci?
– spytał. – Jest okej – odpowiedziała. – Na pewno? – Zwolnił. Głowa rozbłysła jej nagle
najróżniejszymi obrazami. – Mocniej – poprosiła. – Ale jak? Rozłożyła ręce. – Złap mnie za
nadgarstki. Nie musisz być taki delikatny – zaproponowała na fali wspomnień z obejrzanej
wystawy. Huck przytrzymał ją, ale bez przekonania. Aurelia chciała go poprosić, żeby uderzył ją w
tyłek, może nawet tak, by zabolało, ale nie odezwała się, zszokowana własnymi pragnieniami.
Spróbowała nie myśleć ani o obrazach podsuwanych przez wyobraźnię, ani o obskurnym, tanim
pokoju hotelowym. Spojrzała Huckowi w oczy. – Nic z tego – powiedziała. Wysunęła się z jego
objęć i zaczęła ubierać. – Co zrobiłem źle? – spytał Huck, też już macając w poszukiwaniu ubrań.
Jego członek szybko oklapł. – Nic. – Ale powiedziałaś „mocniej”. O co ci tak konkretnie chodziło?
– poprosił o wyjaśnienia. – O nic – powtórzyła Aurelia. W jego oczach błysnęła wściekłość. – Nie
rozumiem takich lasek jak ty – stwierdził.
– Takich jak ja, czyli jakich? – Takich, które chcą, żeby zadawać im ból. Zostałem wychowany
inaczej. Myślałem, że… – Że co? – Aurelia przeciskała głowę przez wąski dekolt białej bluzeczki. –
Tutejsze laski są często zboczone. Myślałem, że skoro jesteś z Anglii, to… – Odwrócił wzrok. – Nie
jestem zboczona! – krzyknęła i wybiegła z wściekłością z pokoju. W okolicy nie było taksówek i
musiała wrócić do domu na piechotę. Zajęło jej to półtorej godziny i przez całą drogę
powstrzymywała się od płaczu. Wiedziała, że coś się w niej zmienia. Nie chodziło tylko o zniknięcie
Siv ani o dziwne serduszko na ciele. To było coś więcej. Doszła na skrzyżowanie i po raz kolejny
dopadło ją dziwne wrażenie, że ktoś za nią idzie. I to na pewno nie Huck. Wiedziała, że nigdy już
go nie zobaczy. Odwróciła się, ale ulica była pusta. Na wietrze wirowały tylko jesienne liście. Otarła
łzy z policzka. Nie chciała martwić Edyty, ale prawie pod samym domem stwierdziła, że nie chce
spędzać kolejnego wieczoru w samotności i zamartwiać się znów o przyjaciółkę. Weszła cichutko
do środka i napisała szybko liścik. Zostawiła go na swoim łóżku. Znalazłam Siv. Wyjeżdżam na
trochę. Proszę się o mnie nie martwić. Niedługo się odezwę. Sama nie wiedziała, dlaczego skłamała.
Może w przesądnej nadziei, że jeśli tak napisze, okaże się to prawdą? Na dworze zrobiło się trochę
mgliście. Aurelia zawróciła w ostatniej chwili do pokoju i zabrała bieliznę na zmianę, czysty
podkoszulek i szal z wieszaka na drzwiach. Zarzuciła go na ramiona. Z niejakim smutkiem
uświadomiła sobie, że to ten sam szal, który miała w wesołym miasteczku. Wydawało jej się, że od
tego czasu upłynęło strasznie dużo czasu. Gdzie właściwie powinna teraz iść? Znalazła restaurację,
w której wraz z Siv jadły kiedyś frytki. Gapiła się przez okno na stolik, przy którym wtedy
siedziały, rozprawiając na temat jej tatuażu i pierwszego popołudnia Siv w roli nagiej modelki. Ale
wiedziała, że samo gapienie się w okno nie zwróci jej przyjaciółki. Musiała się zastanowić. Gdzie
mogła zniknąć Siv? Walter. Instynktownie wiedziała, że przyjaciółka odeszła do niewidomego
rzeźbiarza. Aurelia po raz nie wiedzieć który przeczesywała zakamarki pamięci w poszukiwaniu
jakichkolwiek informacji, które pomogłyby jej ustalić miejsce pobytu Siv. Poznała Waltera w dniu,
w którym poszła po formularze do szkoły cyrkowej. Wspominała wtedy, że atelier rzeźbiarza
znajduje się w pobliżu. Ale przecież Aurelia nie mogła chodzić o tej porze od drzwi do drzwi i
pukać.
Zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i powiedziała kierowcy, żeby zawiózł ją do budynku, w
którym odbywała się wystawa. Żadne inne miejsce nie przyszło jej do głowy. Może będzie miała
szczęście i zastanie w recepcji jakiegoś chłopaka, który da się złapać na jej gołe nogi i udzieli jej
informacji. Przy trzeciej wizycie kamienna budowla nie robiła już aż takiego wrażenia. Nie
wydawała się też zaczarowana. Początkowy zachwyt ulotnił się pod wpływem przekonania, że
zorganizowana tam impreza doprowadziła do zniknięcia Siv. Aurelia była tak sfrustrowana, że miała
ochotę kopnąć mur. Ale wiedziała, że poza bólem niczego w ten sposób nie uzyska, zadowoliła się
więc uporczywym naciskaniem dzwonka. – Na litość boską! Zamknięte! Poza tym ja tu nawet nie
pracuję… – syknął ze środka ochrypły kobiecy głos. Aurelia straciła już nadzieję, że ktoś otworzy,
więc tak ją to zaskoczyło, że dopiero po chwili otrząsnęła się ze zdumienia. Coś zaświtało jej w
pamięci. – Lauralynn? – spytała. – Tak? – odpowiedział podejrzliwie głos. – Otwórz, proszę.
Pracowałaś na wystawie. Dałaś nam stroje… nazywam się Aurelia. Byłam tu z przyjaciółką, ale ona
zniknęła i muszę ją pilnie odszukać. Wydaje mi się, że może być z Walterem, tym rzeźbiarzem… –
paplała bez ładu i składu. Drzwi się otworzyły. Lauralynn stała z dużymi reklamówkami w rękach.
Nie miała na sobie lateksu, a włosy związała w zwykły koński ogon, a nie w dziewczęce
warkoczyki, jak ostatnio, ale nawet bez przebrania robiła ogromne wrażenie. W butach na obcasach
była wyższa nawet od Aurelii. Aurelia nie pamiętała też, że kobieta miała aż tak długie nogi, które w
obcisłych dżinsach prezentowały się jeszcze zgrabniej. Widać było, że jest bez stanika. Aurelia,
chcąc nie chcąc, gapiła się na jej piersi, zakryte jedynie cienką, białą koszulką na ramiączkach,
przez którą wyraźnie prześwitywały sutki. – Czegoś chciałaś, prawda? – spytała Lauralynn. – Czy
może sama już zapomniałaś czego? Wydajesz się jakby zdekoncentrowana. – Uśmiechnęła się
figlarnie, odsłaniając białe zęby. Aurelia zrobiła się czerwona jak burak. – Na wystawie… –
zająknęła się. – Pożyczyłaś mi sukienkę… – Wiem, kim jesteś – przerwała jej Lauralynn. –
Świetnie się prezentowałaś w tamtej kiecce. Choć wydawało się to niemożliwe, Aurelia
zaczerwieniła się jeszcze bardziej. – Możesz ją sobie wziąć, jeśli chcesz – mówiła dalej Lauralynn,
zerkając na jedną z reklamówek, które odstawiła na podłogę. – Masz szczęście, że mnie zastałaś.
Przyszłam tylko po rzeczy. Mam odwieźć kostiumy do naszej siedziby
w Seattle. – Spojrzała na nadgarstek, choć nie miała zegarka. – Musisz się jednak streszczać, bo
za chwilę mam samolot. Właśnie jadę na lotnisko. – Moja przyjaciółka Siv… – zaczęła Aurelia. –
Myślę, że może być z Walterem. Wiesz może, jak go znaleźć? Albo ją? Lauralynn uniosła brew.
Usłyszana wiadomość raczej ją rozbawiła, niż zaskoczyła czy zaniepokoiła. Aurelia uznała, że to
dobrze. Skoro Lauralynn nie uważa, że ucieczka z Walterem to powód do zmartwień, być może
niewidomy rzeźbiarz nie jest psychopatą. – Uciekła z Walterem, co? – powtórzyła z zadumą
Lauralynn. – Facet potrafi je namierzać. Wydawało się, że mówi do siebie. – Namierzać? Je? –
spytała Aurelia. – Mówisz o modelkach? – Nie do końca. Ale nie mam teraz czasu ci tego
wyjaśniać. Nie mogę cię zaprowdzić do Waltera. Ale mogę cię zabrać do kogoś, kto
najprawdopodobniej wie, gdzie go znaleźć. Będziesz musiała ze mną pojechać. Lauralynn
pozbierała torby i zaczęła pospiesznie wychodzić, usuwając Aurelię z drogi. Machnęła na
przejeżdżającą taksówkę. – No chodź – zawołała, otwierając drzwi i wrzucając torby. Aurelia
wskoczyła na tylne siedzenie samochodu i taksówka ruszyła. Jej spódniczka powędrowała do góry,
odsłaniając prawie całe uda. Zawstydzona dziewczyna zaczęła ją obciągać. – Nie musisz silić się na
skromność z mojego powodu – mruknęła Lauralynn. Zachowywała się dużo bardziej bezpośrednio
niż jakikolwiek mężczyzna, z którym flirtowała Aurelia, no może poza nieznajomym. Choć ich
krótkie, acz intensywne spotkania trudno nazwać flirtem, bo w zasadzie ze sobą nie rozmawiali.
Aurelia zaczęła się zastanawiać, czy Lauralynn jest tak samo pewna siebie również w innych
sferach. Poczuła nagle znajome pulsowanie. Nigdy wcześniej nie była z kobietą ani nie rozważała na
poważnie takiej opcji. Aż do teraz. Przez pozostałą część drogi Aurelia miała totalny mętlik w
głowie. Niepokój o Siv mieszał się z radością, że w końcu trafiła na jakiś ślad, z obrazem piersi
Lauralynn rozpychających jej białą koszulkę oraz z natrętnymi myślami, które towarzyszyły
stwardniałym sutkom. Co jakiś czas wracała też myślami do tatuażu, nieznajomego oraz wspomnień
i fantazji, które zawsze się z nim wiązały. Aurelia była pewna, że tajemnicze zniknięcie Waltera i
Siv miało z nim coś wspólnego i że to za nim tak naprawdę tęskniła. Ale nieznajomy od dawna nie
dawał znaku życia. Nie może przez całe życie czekać na mężczyznę, którego nigdy nawet nie
widziała. Taksówkarz zawrócił do Oakland i przejechał przez most, ale skręcił, zanim dojechał do
dzielnicy Aurelii. Zatrzymali się na lotnisku. Lauralynn wzięła sprawy
w swoje ręce i poszła kupić bilet dla Aurelii. Dziewczyna upierała się, że sama zapłaci, ale
Lauralynn zignorowała podawaną jej kartę kredytową. W Seattle wylądowały krótko przed północą.
Padało. Aurelia była przemarznięta do szpiku kości i nieludzko zmęczona. Z parkingu przy lotnisku
Tacoma International odebrały auto Lauralynn, małą hondę civic. Jadąc ciemnymi, mokrymi
autostradami, Aurelia myślała tylko o jednym – o hipnotyzującym kołysaniu bioder i tyłka
Lauralynn. Oraz o tym, że tamta chodziła wiecznie w szpilkach i nie odczuwała chyba przy tym
żadnego zmęczenia ani dyskomfortu. – Jesteśmy na miejscu – szepnęła Lauralynn tuż przy uchu
Aurelii. Dziewczyna uniosła głowę. Zasnęła z głową na ramieniu Lauralynn, która siedziała za
kierownicą. Blondynka położyła ciepłą dłoń na jej udzie, żeby ją delikatnie obudzić. Aurelia czuła,
że serce wali jej w piersi. – Stąd mamy już bliziutko. Zadzwoniłam do Tristana poprosić, żeby
nastawił wodę. Jest mistrzem gorącej czekolady. Za chwilę się rozgrzejesz. Lauralynn i Tristan
mieszkali razem w apartamencie hotelowym, ale nic nie wskazywało na to, żeby byli kochankami.
Aurelia przyglądała się, jak krzątają się w małej kuchni i przy barku. Żadne z nich nie było
najwyraźniej typem domatora. Lauralynn nie zdjęła szpilek i nawet w zwykłej koszulce i dżinsach
nie wyglądała na osobę przyzwyczajoną do czekania, tylko raczej na taką, na którą się czeka.
Otwierała nieudolnie torebeczkę cukru, rozsypując przy okazji jej zawartość na dywan, a Aurelia
miała nieodparte wrażenie, że Lauralynn zwykle nie robi takich rzeczy. Że stara się uwieść Aurelię.
Tristan natomiast był zdecydowanie zbyt przystojny, żeby kuchnia mogła stanowić jego naturalne
środowisko. Wysoki, opalony i muskularny, poruszał się tak leniwie, że powinien chyba raczej leżeć
na wyściełanej miękkimi poduszkami lektyce i mieć na swoje zawołanie rzesze niewolników. –
Pracujecie razem? – spytała Aurelia. Chciała wreszcie dowiedzieć się czegoś o Siv, a bała się, że
uśnie, zanim zdąży wydobyć coś z Tristana. – Nie do końca – odparł Tristan i podał jej na
spodeczku maleńką filiżankę do espresso, wypełnioną aromatycznym, ciemnobrązowym płynem.
Aurelia upiła łyk. To była czekolada, gorąca i gęsta, lekko pikantna. Od razu poczuła, jak znika
przenikający ją chłód, a całe ciało ogarnia przemożny spokój. – Ale to… Wydaje mi się, że już coś
takiego piłam – powiedziała. – A kto nie pił gorącej czekolady? – wtrąciła Lauralynn. Ubiegła
Tristana i siadła na wolnym miejscu obok Aurelii. – Chociaż muszę przyznać, że w jego wykonaniu
jest naprawdę wyjątkowa. Aurelia znów przyjrzała się Tristanowi. Czy to możliwe, że jest
nieznajomym? Mężczyzną, którego od tak dawna pragnie? Raczej nie. Był atrakcyjny, a nawet
piękny. Ale w jego urodzie było coś niepokojącego, reagowała na nią wręcz w fizyczny sposób. Coś
jej mówiło, żeby uważać na groźną ciemność, która go
spowijała. Jednocześnie ciemność ta wabiła ją, jakby razem z Tristanem stanowiła część czegoś
większego. Nie, to nie był mężczyzna, któremu się oddała, któremu uległa, któremu dobrowolnie się
ofiarowała. Na pewno by go rozpoznała, nawet z daleka, wyczułaby obecność człowieka, który
budził w niej takie żądze, tamtej nocy i w tak wielu późniejszych fantazjach. – Wiesz, gdzie znajdę
Siv? – spytała bez ogródek. – Wiem, gdzie znajdziesz Waltera – odparł Tristan. – A przynajmniej,
gdzie będzie wieczorem za dwa dni. A jeśli twoja przyjaciółka z nim jest, to na pewno pójdą tam
razem, więc mogę pomóc ci ją odnaleźć. – Co to znaczy „pójdą tam razem”? Tam, czyli gdzie? –
spytała ze złością Aurelia. Miała powoli dosyć tych wszystkich tajemnic. – Na pewną wyjątkową
imprezę – wyjaśniła Lauralynn. – Na Bal. To dla nas najważniejsze wydarzenie w roku. – To dla
nas? Dla jakich nas? – Chyba lepiej, żebyś najpierw się przespała, potem ci wszystko wyjaśnimy –
powiedziała uspokajająco Lauralynn. Tristan odebrał od Aurelii pustą filiżankę. Mruknęła
„dziękuję”, ale on wrócił już do barku. Została na kanapie sama z Lauralynn. Ciepła dłoń, która w
taksówce tak delikatnie spoczywała na jej udzie, przylgnęła teraz mocniej. Aurelia zadrżała, czując
paznokcie Lauralynn na swojej skórze, tuż na obrzeżach majtek. – Muszę wziąć prysznic… –
powiedziała sennym głosem, przypominając sobie, że ma na sobie te same ubrania, które włożyła po
krótkiej schadzce z sobowtórem Toma Sawyera z biblioteki uniwersyteckiej, choć wydawało się, że
zdarzyło się to całe wieki temu. – Możesz skorzystać z mojego – odparła Lauralynn. Aurelia
poczuła na sobie jej miękkie, aksamitne wargi, a zaraz potem do jej ust wsunął się ciepły, wilgotny
język. Pomogła wstać Aurelii i zaprowadziła ją do najbliższej sypialni. Tuż przed zamknięciem
drzwi dziewczyna napotkała świdrujący wzrok Tristana. Czy to grymas wściekłości na jego twarzy?
A może tylko zawodu?
7 WYSPA DOKTORA WELLSA.
To niezwykle ekskluzywna impreza – powiedział Tristan. – Ale sądzę, że możesz tam spotkać
swojego przyjaciela. Słyszałem, że przyjdą pracownicy cyrków i ludzie ze świata artystycznego. Na
pewno będzie to wydarzenie. Organizowane jest raz do roku zawsze w nowym miejscu. Inne niż
wszystkie, dziwne. Raz odbyło się w podziemnych jaskiniach, połowa gości była przebrana za
nietoperze i wyglądali, jakby latali. Nie ma szans, żebyś trafiła na drugie tak niesamowite przyjęcie.
– Będziesz zachwycona – zapewniła ją Lauralynn. Sączyli kawę w zadaszonym ogródku hotelu, z
dala od Pike Place Market.
Aurelia piła najlepszą kawę od czasu przyjazdu do Ameryki. Ciepła, cierpka i aksamitna,
rozlewała się po gardle i wędrowała w dół, pieszcząc zmysły i wyostrzając je jednocześnie. Sączyła
powoli, żeby rozkoszować się każdym łykiem. Rozumiała już, czemu Seattle uważano za kawową
stolicę Ameryki. Lauralynn mrugnęła do niej. – Smakuje? – Boska. Tristan patrzył na nie
badawczo, Aurelia zaczęła się zastanawiać, ile wie i jak blisko był z Lauralynn. Sądząc po
enigmatycznym uśmieszku, orientował się we wszystkim. Zarumieniła się. Ani trochę się nie
wstydziła tego, że przespała się z Lauralynn, bo doświadczenie było niewiarygodne, ale nie miała
pewności, czy ten bezsprzecznie atrakcyjny mężczyzna będzie potrafił sobie wyobrazić, jakiej
rozkoszy doznała w ramionach kobiety. Patrzył na nią płomiennymi ciemnozielonymi oczami i
przeszło jej przez myśl, że wyobraża sobie ich splecione kończyny. Zaczerpnęła tchu. Hipnotyzował
samą obecnością, a ilekroć znajdował się w pobliżu, czuła przyciąganie, jakby oboje byli
naelektryzowani. Jednak nie umiała go rozszyfrować i nie była pewna, czy może mu zaufać na tyle,
żeby całkiem porzucić zahamowania. Stwierdziła, że przynajmniej przez jakiś czas poprzestanie na
podziwianiu jego fizyczności na odległość. – Oczywiście wstęp wyłącznie za zaproszeniem –
poinformował Tristan – ale wolno mi przyprowadzić gości. Co ważne, lokalizacja musi pozostać
tajemnicą, więc zakryjemy ci oczy na czas przeprawy – mówił dalej – co zajmie jakąś godzinę. –
Przeprawy na wyspę? – spytała Aurelia. – Tak – potwierdził. Dobrze wiedziała, że na Puget Sound
są setki wysp, więc podejmowała spore ryzyko, dosłownie w ciemno. Czy może mu zaufać?
Wszystkie oczy skupione były na niej, tak jakby była członkiem spisku i jednocześnie intruzem. –
Chciałabym pojechać – oznajmiła. Umówili się na wieczór i Tristan odszedł. Zostały same. Aurelia
nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że przecież nie ma się w co ubrać na Bal, bo do Seattle
przyjechała zaledwie z podkoszulkiem na zmianę i bielizną. – Nic się nie martw – pocieszyła ją
Lauralynn figlarnie. – Chodź do mojego pokoju. Z rozkoszą znów cię rozbiorę, a potem możesz
poprzymierzać moje ciuchy. Będą pasowały, jesteśmy prawie takiego samego wzrostu. A co do
reszty, nie wiem, czy wiesz, ale jestem mistrzynią igły.
Kiedy wszyscy już wsiedli na prom, grupa mężczyzn w granatowych mundurach marynarskich
– wśród nich Tristan – zaczęła krążyć wśród gości i zasłaniać im oczy, jednemu po drugim,
niezwykle miękkimi jedwabnymi opaskami. Każda miała wyhaftowany srebrną nicią symbol,
którego Aurelia nie potrafiła rozpoznać. Lauralynn nie mała zasłoniętych oczu, więc Aurelia
zorientowała się, że została na tajemnicze przyjęcie zaproszona oficjalnie i była w zmowie z
Tristanem. Wzięła ją za rękę i poprowadziła pod pokład. Ostry, przeszywający wiatr wiał z zachodu
i slalomem owiewał wysepki rozsypane po zatoce jak puzzle. Przenikał Aurelię do szpiku kości, bo
włożyła jedynie kusą suknię pożyczoną od Lauralynn. Kreację uszyto z różnokolorowego szyfonu i
ściągnięto w talii. Miała dekolt w kształcie litery V, z przodu i z tyłu, odkrywający plecy, ledwie
zasłaniający piersi i biegnący aż do pępka. Kiedy Aurelia się odwracała albo szyfon zawiewał wiatr,
luźna spódnica unosiła się jak spadochron, jakby zaplanował to projektant. Aurelia podejrzewała
zresztą, że tak właśnie mogło być. Lauralynn postanowiła przewyższyć rangą Tristana. Miała na
sobie obcisły jak druga skóra lateksowy mundur kapitański, łącznie ze złotymi paskami na rękawach
i niebiesko-białą czapką osadzoną wysoko na głowie. Wydawała się dzięki temu o kilka
centymetrów wyższa niż w rzeczywistości. Aurelia z trudem ukryła rozbawienie na widok
zachmurzonej miny mężczyzny, kiedy zobaczył dystynkcje Lauralynn. A ona mrugnęła do Aurelii,
w pełni świadoma, że nadszarpnęła jego ciuchowe ego. Zgodnie z obietnicą podróż trwała niecałą
godzinę. Aurelii ulżyło, bo choć wychowała się na wybrzeżu, nie miała natury wilka morskiego.
Niepokoiła się tą podróżą, bała się, że zwymiotuje i zniszczy sukienkę. Prom przybił do brzegu, z
mostka na górze dobiegły jakieś rozkazy i rozległ się tupot wielu par stóp. Goście siedzieli w kącie
pod pokładem, zbici w milczącą grupkę, ale Aurelia miała w głowie pełno pytań. Lauralynn wstała i
znów wzięła ją za rękę. Aurelia ruszyła za nią, wciąż nieprzyzwyczajona do coraz większej
ciemności. Szła ostrożnie, żeby nie potknąć się na schodach. Na pokładzie poczuła w powietrzu
wyjątkowy, nocny chłód, jej węch zaatakowała oszałamiająca mieszanka – zapach morza
zmieszany z odurzającymi nutami słodyczy, pikantności, owoców i czegoś jeszcze. Wydawało się,
że ta wyspa istnieje poza czasem i nie podlega zwykłym prawom fizyki. Skąpana była we własnym
blasku i indywidualnym zapachu, niepodobnym do żadnego innego. Zanim Aurelia zdołała całkiem
ogarnąć nowe otoczenie, poczuła, że Lauralynn puściła jej rękę, a potem usłyszała szept. – Witaj na
wyspie doktora Wellsa… To był głos Tristana. – Do zobaczenia później, skarbie. Muszę załatwić
kilka spraw – odezwała się Lauralynn chwilę później.
Następnie dobiegł ją odgłos oddalających się kroków. Słyszała szmer głosów pozostałych
pasażerów cieszących się z przybycia na miejsce i cichy szum morza pod sobą. Ktoś –
podejrzewała, że Tristan – wziął ją za rękę i poprowadził przez pokład. Szła ostrożnie i wkrótce
weszła na trap, a stamtąd ruszyła w kierunku terra firma. Wreszcie stanęła na wyspie. Czuła, jak
inni ocierają się o nią i słyszała chór ich westchnień ulgi, gdy zorientowali się, że wreszcie przybyli
na miejsce. Tristan uniósł rękę i rozwiązał jej opaskę. Okazało się, że stoją na samym brzegu. Nie
było portu, żadnych budynków, tylko kamienista plaża, urywana linia omywanych przez fale skał i
gęsta ściana lasu przed nimi. Zadrżała. – Co to jest? – spytała Tristana z nutą niepokoju. Nie
spodziewała się, że zmierzają ku bezludnej wyspie. – Nie bój się – odparł. Otaczał ich mrok, ale
czuła, że tłoczący się wokół inni goście byli równie zagubieni jak ona. – Dlatego właśnie ta wyspa
została wybrana. Ze względu na dyskretną lokalizację. – Pociągnął Aurelię za rękę. Na dłoniach miał
rękawiczki z białej skóry. Poszła za nim. Inni goście także ruszyli pod opieką swoich towarzyszy.
Kiedy tylko krocząca niepewnie grupka minęła linię drzew, spotkała ich nagroda – migoczące w
oddali światełka, kolory odbijające się jedne od drugich, jasnoczerwone, zielone, we wszystkich
odcieniach tęczy. Jak nocne błędne ogniki. Dodały im odwagi, więc przyspieszyli kroku i jeden za
drugim szli ku rozświetlonemu miejscu, które było coraz bliżej. Gdy się zbliżyli, okazało się, że jest
tu las w lesie, z kilkoma jednopiętrowymi budynkami, rozstawionymi wokół polany w
nieregularnych odstępach. Świat w świecie. Kiedy minęli pierwszy rząd świateł, temperatura
otoczenia nagle wzrosła, jakimś cudem nocna bryza ucichła pod naporem setek świateł,
ogrzewających wnętrze lasu. Spomiędzy drzew docierały do nich strzępy muzyki, cichnące trele
ptaków, melancholijne skrzypce i rozkołysane, urzekające melodie, których Aurelia nie potrafiła
rozpoznać. Goście wokół pomrukiwali z emocji. Szybko wyłamali się z szeregu i, przyciągani
świątecznymi światełkami, ruszyli ku nim beztrosko. Aurelia zastanawiała się, czy powinna za nimi
biec, czy raczej poszukać Lauralynn? A może gdzieś tam jest Siv? Ale Tristan wciąż trzymał ją za
rękę i w końcu zatrzymali się, otoczeni falą gości napływających z każdej strony do zatoki świateł.
Skąd się wzięli? Musiało być więcej promów, nie tylko ten, którym płynęła. Przybywali z wybrzeża
całego Oregonu, może nawet z miejsc położonych jeszcze dalej. Nie była już zdenerwowana.
Popatrzyła przed siebie i ujrzała niecodziennie ubranych gości, poruszających się między
drzewami niemal w tańcu. Nad sobą widziała nieziemsko zielone gałęzie. Każdy liść wyglądał jak
ręcznie pomalowany przez królewskiego jubilera, tak lśnił tysiącami odcieni życia. Serce wyspy
przypominało scenę wyczarowaną na pustkowiu, jednocześnie nową i znajomą. W tym teatrze
snów zielone liście, skąpane w eksplozji pięknie zaaranżowanych świateł, rzucały czar na polanę. –
To jest… piękne – powiedziała zduszonym głosem, bo nie śmiałaby odezwać się choć odrobinę
głośniej w obawie, że naruszy rozgrywający się na jej oczach spektakl. – Prawda? – Wokół pełnych
ust Tristana błąkał się uśmieszek satysfakcji. – Bal planujemy przez rok i dokładamy starań, żeby
każdy szczegół był idealny. Wszystko musi być wyjątkowe, to jedyna zasada. – Nie wiem, dlaczego
– zaczęła Aurelia – ale kojarzy mi się to z Szekspirem. Ze Snem nocy letniej. – O tak, podobno Will
był kiedyś na Balu, wieki temu – skinął głową Tristan. – Naprawdę? – Nasze dzieje sięgają wiele
stuleci wstecz. Ale tylko starszyzna zna całą historię… Ja jestem dopiero drugim pokoleniem. A
więc teraz się przed nią odsłonił. Zaprzeczył temu, co powiedział kilka dni wcześniej. Był
zaangażowany w organizację Balu, nie jest tylko gościem. Usłyszeli gdzieś w pobliżu wybuch
śmiechu. Spomiędzy kępy drzew i wysokich krzaków wybiegła kobieta, za którą powiewał biały
welon. Boso pomknęła naprzód, a jej śladem ruszył ktoś wyglądający jak faun. Aurelia zamrugała,
ale para już się oddaliła, zostało po nich tylko echo śmiechu. – Możemy dołączyć do zabawy
później – powiedział Tristan. – Nie ma pośpiechu. Aurelia najbardziej chciała od razu pobiec na
polanę, zachwycić się, poszukać Siv i odnaleźć Lauralynn, ale w głosie Tristana czaiła się milcząca
stanowczość, a on sam rozsiewał niepokojącą aurę intrygującego przyciągania. Każde spojrzenie w
jego zielone oczy zalewało ją mieszaniną najróżniejszych uczuć. Wiedziała, że nie może mu całkiem
ufać, ale jakaś jej część wyrywała się do niego, przewidując, że mógłby wypełnić w niej pustkę, a
może nawet odpowiedzieć na prześladujące ją pytania, przytłaczające ją od dzieciństwa. Zadrżała, a
na jej oczy opadła delikatna mgiełka. Kręciło jej się w głowie. To była intymna chwila, przepełniona
dziwnym déja vu. Poczuciem przynależności. Tristan jakby czytał jej w myślach, bo spytał: –
Czujesz to, prawda? – Co? – najeżyła się. – Urodziliśmy się tego samego dnia – wyjaśnił. –
Naprawdę? – Zaskoczył ją. – Skąd wiesz?
– Chodź – nakazał i wskazał mały bungalow po lewej stronie. Od myśli aż dudniło jej w głowie.
Cholera! Miał zamiar wyjawić, że jest jej zaginionym bratem bliźniakiem i wciągnąć ją tym samym
w splątane koleje losu godne bohaterów powieści wiktoriańskiej? Aurelia poczuła, że gdzieś w
kulisach jej życia jest deus ex machina decydujący o jej życiu, pociągający za niewidzialne sznurki,
manipulujący nią, tym bardziej, im szybciej ona traciła kontrolę. – Chodź – powtórzył. Nie weszli
do drewnianego domku z płaskim dachem. Tristan zatrzymał się, kiedy doszli na taras i uroczyście
odwrócił się w jej stronę. Widziała w jego oczach wahanie. Z oddali dobiegały odgłosy śmiechu i
świętowania, a echa cichnących melodii wirowały wokół nich i kusiły. Stał tak i patrzył na nią. Z
tęsknotą oraz, jak zauważyła Aurelia, z niepokojem. Był tego samego wzrostu co ona, miał szerokie
ramiona i wąskie biodra. Budowa pływaka. Wiedziała o tym, bo kiedyś wiele dni spędziła na
basenie, razem z Siv i innymi przyjaciółkami, plotkując zawzięcie i chichocząc na widok co bardziej
wysportowanych chłopaków z innego liceum. Paradowali przed nimi w obcisłych kąpielówkach i
pewnie wskakiwali do wody, oddając swe umięśnione ciała pod krytyczny osąd nastolatek,
zgromadzonych po drugiej stronie basenu, jakby w zgodzie z zasadami niepisanej segregacji
płciowej. Tristan przypominał jej tamtych chłopców. Idealne proporcje ciała nie pasowały do
emanującej z niego aury. Wydawał się powierzchowny i okrutny. – Więc o co w tym chodzi? –
spytała. – Nie wiesz? – Nie, nie wiem. Kim jesteście, ty i Lauralynn? Skąd wiecie, kim ja jestem?
Skąd wiesz, kiedy się urodziłam? Zignorował te pytania. – Znalazłaś się tu nie bez powodu. Nie
czujesz tego? Musiałaś się pojawić na Balu. Przez moment czuła silny impuls, żeby uciec. Dusił ją
potok najdziwniejszych uczuć, podsycany wspomnieniami, których wcześniej nie pamiętała. Dotarły
do niej niewytłumaczalny, ledwie wyczuwalny zapach granatu i daleka pieśń cykad, wszystko jak na
filmie w nieznośnie zwolnionym tempie. Wciąż rozbita i zdezorientowana, straciła pewność siebie.
Gdzieś na obrzeżach świadomości usłyszała nagły ruch, odwróciła się gwałtownie, przeświadczona,
że są obserwowani. Ale noc skwapliwie chroniła swoje cienie. Coś tu było, jakaś zagubiona, ale
kluczowa informacja, głęboko w zakamarkach jej mózgu. Dryfowała tam, uwięziona, nieosiągalna,
niedająca się złapać. A mimo wszystko niepozostawiająca wątpliwości co do swojej wagi. Wiedziała
też, że Tristan, który patrzył na nią ostro, ale z szacunkiem, chciał, żeby sobie przypomniała.
Rzeczywistość rozmywała się, las, jasne światła, wyspa – odpływały. Aż widziała tylko siebie,
otoczoną nieprzenikalnym kokonem mocy. Cały świat wokół niej wirował i od niej zależał. A ona
znalazła się gdzieś na zewnątrz i patrzyła na to wszystko. Uważnie przyglądała się swojej wysokiej,
nieruchomej sylwetce, stanowczemu spojrzeniu, długim kończynom i doskonałej harmonii ciała,
delikatnym wzgórkom niewielkich piersi, jędrnych i prześwitujących przez cienki materiał, który
ledwie je zakrywał, okrągłemu zarysowi pupy, sprytnie burzącemu melodyjną geometrię jej ciała.
Aurelia zaczerpnęła powietrza i po raz pierwszy od wieków poczuła serce bijące między nogami, w
równym rytmie, w rytmie pożądania. Nie musiała zaglądać pod lśniącą suknię, którą przyszykowała
dla niej Lauralynn, żeby wiedzieć, że ono wróciło. Ożyło. Silniejsze niż kiedykolwiek. Pompowało
krew przesyconą żądzą, a żyły prowadziły ją do każdego zakamarka ciała. Zadrżała. Nie mogła się
ruszyć, wrosła w ziemię, jej nogami targały płomienie. Tristan wyciągnął rękę. Podkasał rękaw i
odwrócił ku niej wnętrze nadgarstka. Na wydatnych, tętniących żyłach widniał rysunek – tatuaż
podobny do jej tatuażu, chociaż tamten miał wyblakłe kolory, nie tak jaskrawe jak u niej, tam,
znacznie niżej. Był też mniejszy. Znak rozpoznawczy. – Wiem, gdzie ty masz tatuaż… –
powiedział, a jego głos przedarł się przez hipnotyzującą ciszę wokół nich. Skąd mógł wiedzieć?
Zbliżył się. Owionął ją powiew delikatnej bryzy i zobaczyła, że sukienka podwinęła jej się aż do
pasa, odsłaniając nogi i bieliznę, jakby podciągnęły ją niewidzialne dłonie. Nie była w stanie się
odwrócić, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest z nimi na tarasie ktoś jeszcze. Twarz omiótł jej
słodki zapach egzotycznego owocu, niesiony jak elektryczność na falach nocnego powietrza. Stała
jak sparaliżowana, ale przyjmowała tę bezbronność z radością, nie chciała poczuć się inaczej.
Tristan ukląkł przed nią i z czcią zsunął jej majtki. Musiał zobaczyć tatuaż w kształcie serca, bo w
jego zielonych oczach rozbłysło zrozumienie. Położył dłonie na jej udach i przysuwał twarz coraz
bliżej, aż ciepło jego ust dosięgło jej warg sromowych. Niewidzialne fale oddechu podróżowały po
pęknięciu skrywającym wejście do niej. Wiedziała, że rozsuwa jej nogi i zbliża usta do jej
wilgotnego ciała, aż wreszcie poczuła w sobie delikatną szorstkość języka. Ostrożnie ją otwierał,
kosztował jej jak pszczoła nurkująca w kielichu kwiatu w poszukiwaniu miodu albo jak odkrywca
poszukujący skarbu.
Straciła z oczu jego głowę, kiedy zaczął bawić się z nią językiem. Wbrew wszelkim prawom
fizyki jej suknia unosiła się w powietrzu i wisiała między nimi jak chmura. Lauralynn pieściła ją
podobnie, ale jednocześnie zupełnie inaczej, bo ona dyrygowała tempem jej orgazmu, mistrzowsko
mknąc na jego falach. Tristan był skuteczny, ale zagłębiał się w niej z niezaprzeczalną czcią, której
Lauralynn nie okazywała. Była dziksza, wymagająca, rozkosznie egoistyczna. On wręcz się
hamował, powstrzymywał się, jakby przestrzegając niepisanych zasad. Dlaczego tak wszystko
analizuję? – spytała Aurelia samą siebie. Porównywanie Lauralynn do Tristana było idiotyczne. To
dwa kompletnie różne doświadczenia. Tańczył językiem na wzgórkach jej wilgotnych warg niczym
świetlik, mądrze, sprytnie, ciekawsko; pieścił je, zaglądał to tu, to tam, odkrywał ją, przedłużał jej
przyjemność, harcował wśród załomków ciała, skubał, aż nie potrafiła stwierdzić, gdzie kończy się
przyjemność a zaczyna ból. Zamknęła oczy i w myślach runęła w dół, a Tristan dyrygował jej
orgazmem, zdecydowanie i szybko, śledził trasę jej żądzy, od łona, poprzez serce, do koniuszków
palców i z powrotem w dół brzucha, a potem znów do serca. Czerpała z jego zabiegów
przyjemność, ale jednocześnie odczuwała ukłucie żalu, bo w głębi duszy wiedziała, że jego działania
nie były pozbawionym egoizmu aktem miłości, tylko rytuałem, kolejnym krokiem na drodze do jej
przebudzenia. Zdawał obie sprawę, że w efekcie nie będzie należeć do niego ani nawet Lauralynn,
która z taką wprawą zabawiała się z nią poprzedniej nocy. Wbrew logice żywiła przekonanie, że
pojawi się ktoś jeszcze. Musi się pojawić. Wkrótce. Ktoś, kto będzie znał każdą jej nutę, każdą
melodię, którą umiała zagrać i która mogła być odegrana przy jej udziale. Wirtuoz. Ten jedyny.
Umiejący odpowiedzieć na wszystkie pytania, o Bal, o tatuaż, o tę dziwną podróż, którą odbywała
pociągana za sznurki jak marionetka. Dotarła na szczyt z głośnym i pełnym rozkoszy
westchnieniem. Wróciła jej świadomość, ciało się rozluźniło, sztywność zniknęła. Czuła się tak,
jakby na tę krótką chwilę nieistnienia jej umysł całkiem opustoszał, ale już wróciła do siebie i
przypomniała sobie sytuację, w jakiej się znalazła: stojący na uboczu bungalow, pobliski las i
radosne, przesycone alkoholem głosy dolatujące spomiędzy drzew. Intensywny blask sztucznego
nieba, czyli gałęzi drzew usianych wielokolorowymi światełkami. Wyspa. Tristan wciąż klęczał,
głowę miał spuszczoną. Suknia uspokoiła się, znów zakryła jej nogi i wciąż pulsujący w niej ogień.
Wiedziała, że serce wytatuowane w intymnym miejscu jarzy się jasno, nie musiała nawet na nie
patrzeć. Paraliż ustąpił i z przyzwyczajenia podniosła rękę, żeby odgarnąć z czoła uparcie klejące się
do niego włosy.
Przeżyła szok, kiedy odkryła drugie serce, mniejsze, nie tak agresywne, ale podobne do
pierwszego i do serca Tristana. Było bierne, nie pulsowało, wyglądało jak kilkuletni tatuaż. Patrzyła
na nową ozdobę subtelnie odcinającą się od jej bladej skóry i niczego nie rozumiała. Oszołomiło ją
to. – Zabierz mnie na Bal – szepnęła. Sto kroków od tarasu – Aurelia policzyła wszystkie. Miała
wrażenie, że znalazła się w świecie baśni i musiała stosować się do surowych wytycznych, żeby nie
złamać zaklęcia. Szła do linii drzew, przez które przesączała się rzeka światła i oświetlała serce lasu,
przedzierając się przez strefę mroku, który osłaniał polanę jak fosa. A później świat ożył. Muzyka,
śmiech, aromatyczny wiatr pełen zapachów i perfumowanych nut przesycających powietrze aurą
oszałamiającej dzikości. Męskie i kobiece glosy wznosiły się i znów opadały, falując niczym syreni
śpiew. Serce biło jej bardzo szybko. Rozejrzała się i zauważyła, że nie ma już obok niej Tristana.
Zostawiła go z tyłu? Czy też w jakimś legendarnym zapisie tego dnia (a może także i nocy)
wspomniano, że następnej części tej przygody ma stawić czoło samotnie? Muzyka majestatycznie
przenikała przez gałęzie, a ją opływały krystaliczne dźwięki rozbuchanych skrzypiec, jednocześnie
pieszcząc i agresywnie drażniąc jej zmysły. Melodia była jej znana i po chwilowej dezorientacji
dotarło do niej, że to przecież Cztery pory roku Vivaldiego, chociaż nie była pewna, która to część.
Boska muzyka wzbierała i opadała, niosła jej stopy po wąskiej ścieżce prowadzącej do polany, na
której światła paliły się tak mocno, że niemal ją oślepiły. Żeby coś zobaczyć, musiała przetrzeć
oczy. Jasne światła sączące się spomiędzy setek gałęzi lśniły jak setki różnokolorowych słońc.
Ludzie byli wszędzie, każdy kostium wydawał się bardziej wymyślny i czarowny od poprzedniego.
Niosły ich prądy czystej radości. Materiały błyszczały, falowały, frunęły, ciężkie i wytworne oraz
lekkie i eteryczne. Ich ruchy zlewały się w smugi, czyste i piękne w swoim pędzie. Zbyt wiele
ulotnych szczegółów składało się na tę magię, żeby dała radę analizować je na bieżąco. Większość
gości była bez wątpienia ludźmi, ale poruszali się zbyt szybko, żeby zdołała im się dobrze przyjrzeć.
Do świadomości docierały postacie przebrane za przedstawicieli królestwa zwierząt: ptaki o
najdzikszych upierzeniach, psy (albo wilki, trudno rozróżnić), konie, a nawet lwy. Koty w
nieprzeniknionych maskach i futrzanych kostiumach, satyrowie i inne mitologiczne stworzenia,
których nie potrafiła nazwać. Ścieżką szedł dumny i władczy byk. Ale czy na pewno byk? Aurelia
spojrzała na jego rogi i się zawahała. Widziała wysokiego mężczyznę w przerażającym skórzanym
stroju, który prowadził za sobą grupę nagich kobiet
w czarnych obrożach. Każda miała na prawym pośladku wymalowany numer. Inny uzbrojony
wojownik ciągnął wózek, w którym dwie syreny z nagimi piersiami pluskały się w wodzie. Za nimi
wędrował centaur, pół koń, pół mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej. Im bardziej Aurelia się
zbliżała, tym wyraźniej można było zauważyć, że uczestnicy Balu robili jej miejsce, rozstępowali
się, w pełni świadomi jej obecności kierowali ją coraz bliżej płonącego serca lasu. Nikt się jednak do
niej nie odezwał, nikt przez całą drogę jej nie dotknął, tak jakby znali swoją rolę w zawiłym
scenariuszu, który miał umożliwić doprowadzenie jej podróży do końca. Tak, jakby ta historia
została napisana dawno temu i nikt nie chciał, albo nie miał dość siły, żeby ją zmienić. W wyniku
ustalonej kolei rzeczy Aurelia znalazła się na wyspie i gościła na Balu. Filigranowe kobiety tańczyły
w kręgu, trzymając się za ręce. Z góry wyglądały pewnie jak rozeta. Wszystkie były nagie, nie
biorąc pod uwagę girland lilii wplecionych we włosy. Mimo ich ciągłego ruchu Aurelia zauważyła, że
mają włosy we wszystkich występujących w naturze kolorach: blondy – ciemne i jasne oraz brązy –
od najgłębszego hebanu po odcień świeżego błota. A pomiędzy nimi rude. Kobiety poruszały się z
godnością, uważnie, niesione radosnym śmiechem. Kiedy Aurelia zbliżyła się do nich, spostrzegła,
że wszystkie wyglądały jak misternie wykonane miniaturki – miały małe piersi ze sterczącymi
brodawkami zdradzającymi ich dojrzałość, drobne, a jednak perfekcyjnie wyrzeźbione i pozostające
w doskonałych proporcjach kończyny, okrągłe biodra i wysoko osadzone pośladki, a zarysy ich ciał
już dawno temu wyznaczyły terytoria seksualności. Wystarczyło się dobrze przyjrzeć, by
zauważyć, że ich twarze były dojrzałe, świadome i naznaczone doświadczeniem. Rzucający się w
oczy brak włosów łonowych nie był oznaką niedojrzałości, tylko systematycznej depilacji. – Nasza
Mistrzyni in spe wróciła – rozległ się głos brzmiący jak ptasi trel, a wtedy krąg drobniutkich tancerek
rozstąpił się i powitał ją w swoim gronie, otwierając się na jej powitanie jak muszla. Najwyższa z
nich, choć tylko odrobinę przewyższająca pozostałe, wystąpiła naprzód, uklękła przed Aurelią i
wyczarowała, nie wiadomo skąd, girlandę kwiatów, a potem zasugerowała, że Aurelia powinna
włożyć ją na głowę. Wianek pasował jak ulał. Kiedy poprawiała włosy i zgarniała z czoła niesforne
pasmo, delikatnie, ale stanowczo zdjęto z niej sukienkę i już po chwili stała naga, nie licząc korony z
kwiatów. Były ciemnoczerwone i znacząco odróżniały się od łagodnych białych lilii filigranowych
kobietek. Wpatrywały się w nią z zachwytem. Dlaczego nazywały ją Mistrzynią in spe? Co to miało
znaczyć?
Aurelia spojrzała w dół i ujrzała dwa serca – na wewnętrznej stronie nadgarstka i na swoim łonie
– które pałały ogniem, tak jakby wszystkie niezliczone światełka na drzewach skupiły się teraz na
niej. Zauważyła też znajome sygnały mknące przez jej ciało i nie potrafiła ich opanować. Nie czuła
się jednak bezbronnie naga i wystawiona na spojrzenia wszystkich. Nie było jej zimno, jakby
miejsce, w którym się znajdowała, zostało wyłączone spod władzy normalnych praw natury, takich
jak nocny chłód. Była zaciekawiona, pewna siebie, władcza i pełna oczekiwań. Krąg nimf wycofał
się i utworzył dla Aurelii nową ścieżkę, którą ruszyła, bo oślepiający ogień płonący w sercu lasu
przyciągał ją jak magnes. Ciepła, zmysłowa bryza owiewała nagą skórę jak niekończąca się
pieszczota. Na dużej, centralnej polanie, nad którą niezliczone kolorowe światła pływały jak jakieś
kosmiczne słońce, wybuchające w tysiącu kierunków jednocześnie, na rozległym trawniku
rozłożono namioty i rozpięto baldachimy, dziesięć czy nawet więcej, a ścianki z białego materiału
powiewały na delikatnym wietrze jak jedwab, ocierając się o nogi. Przez chwilę poczuła się jak
Alicja w Krainie Czarów, bo każde wejście do namiotu zapraszało ją, błagało, żeby weszła do
środka, popatrzyła i skosztowała zakazanej przyjemności, jaka się w nim kryła. Popatrz na mnie.
Zjedz mnie. Skosztuj moich soków. Spróbuj mnie. Telepatyczne głosy wzywały ją jak fale biegnące
po drutach łączących najróżniejsze czakramy z jej mózgiem. Czuła się jak pijana, chociaż nie miała
w tej kwestii wielkiego doświadczenia. Odczuwała dziwne wyzwolenie, beztroskie oszołomienie,
które porywało jej stopy i duszę. Zajrzała do pierwszego namiotu i jej wzrok padł na kłębowisko
poruszających się ciał, zatopionych jedne w drugich, falujących, pulsujących w rytm głośnych
uderzeń serca – porywające tsunami pożądania i radości, trzęsienie ziemi w zwolnionym tempie.
Ten rytm i szaleńcze zjednoczenie wołały do niej. Oszałamiający koncert głosów, jęków,
opętańczych oddechów, westchnień obciążonych wspomnieniami z całego świata, kiedy słowa
stawały się ciałem. Aurelię oszołomił ten spektakl do tego stopnia, że głęboko westchnęła, zdumiona
i oczarowana. Odczuła szok oraz nieokiełznaną żądzę. Skądś wiedziała, że jeśli wejdzie do tego
namiotu, stanie się jego więźniem na zawsze, jak mucha w sieci pajęczej, niewolnica w
bursztynowych głębinach stuleci pożądania. Z trudem oderwała od nich wzrok. Trafiła zaraz pod
baldachim, do którego wejście blokowały długie stoły zastawione jedzeniem, owocami i piciem, a
każdy bardziej egzotyczny
i wystawniejszy od poprzedniego. Widziała torty pieczołowicie wyrzeźbione na kształt jajek
Fabergé, owoce awokado, z których wysypywał się najlepszy kawior, misterne kęsy mięsa i ryb,
rozbrojone szczypce homarów, rzędy identycznych ostryg i małży ułożonych na kruszonym lodzie.
Zamarła. Wokół niej przemykały nieuchwytne kształty, jakby duchy, mijały ją, okrążały, raz za
razem wśród wybuchów śmiechu, a kiedy zebrała się w sobie i nerwowo zerknęła poza wysokie
stoły, kątem oka ujrzała centaura, którego minęła wcześniej. Leżał rozparty na stosie jedwabnych
poduszek, a jego dolna, zwierzęca część ciała okazała się wspaniałym kostiumem. Potężną pierś
porastał mu gąszcz ciemnych kędziorków, głowę odrzucił w tył, a nogi o masywnych udach
rozchylił szeroko. Otworzył usta. Między jego imponującymi nogami poruszała się w gorę i w dół
kobieta o ciemnych włosach, obejmująca wargami jego gruby, sztywny członek, wystający z
rozcięcia kostiumu. Klęczała na czworakach, pośladki miała zadarte. Aurelię coś tknęło. Coś w tym
subtelnym kształcie pupy, w sposobie poruszania się… i nagle zdała sobie sprawę, że to Siv. Chciała
zawołać przyjaciółkę, ale stała jak zahipnotyzowana, uciszona czystym pięknem tego rytuału,
niespiesznej czci w wygłodniałych zabiegach Siv. Serce Aurelii tańczyło jak promienie światła, gdy
stała, obserwując przyjaciółkę i nieznajomego, kimkolwiek był ten facet przyjmujący pieszczoty. Z
ukrycia podziwiała sposób, w jaki ten ogromny członek znikał coraz głębiej w gardle Siv i
obserwowała strumień dogłębnej przyjemności, który ożywiał nagą skórę przyjaciółki i z każdym
ruchem rozświetlał ją od środka blaskiem. Aurelia zastygła zafascynowana, nie była w stanie
oderwać od nich wzroku i nie zwracała prawie uwagi na inne pary, trójkąty i większe grupy rozsiane
pod baldachimem, wszystkie ożywione i poruszające się w rytm swoich wewnętrznych melodii,
pieprzące się, szarżujące, nacierające na siebie, zmagające się, wznoszące i opadające jak
zjawiskowe potwory sunące przez morze jedwabiu wyściełające trawę pod baldachimem. Przez
przestrzeń przemknął cień złowrogiego światła i splatane ze sobą ciała niemal zmieniły kolor.
Później Aurelia spostrzegła samotnego mężczyznę, ubranego i siedzącego w pozycji jogina w rogu
namiotu. To był Walter. W dłoniach miał mokrą glinę, którą ugniatał, wykręcał i urabiał z anielskim
uśmiechem na ustach. Przenosił ciemne, puste spojrzenie z jednej kopulującej grupy na drugą i
odwzorowywał ich esencję wszechwiedzącymi dłońmi. Aurelia zdała sobie sprawę, że każde
drgnięcie jego zręcznych palców wprawiało w ruch którąś z par pod baldachimem, nadawało jej
nowy kąt, nowy układ, nową pozycję. Walter był dyrygentem. Ślepiec prowadzący orkiestrę
nieskrępowanej niczym rozkoszy, wiodący każdą duszę ku spełnieniu. A dalej dokąd? – zadała
sobie pytanie.
Siv powoli wycofała się spomiędzy rozłożonych ud centaura i rozejrzała się. Zauważyła stojącą
jak wmurowana Aurelię. Uśmiechnęła się, ale Aurelia ani drgnęła. Nigdy nie widziała na twarzy
przyjaciółki tak radosnego uśmiechu. Wyrażał absolutne szczęście, pewność siebie, nieskończone
zadowolenie. Ich spojrzenia spotkały się. Oczy Siv lśniły przerażającym blaskiem. Jestem w domu,
mówił do Aurelii błysk w jej źrenicach. Aurelia westchnęła z ulgą. Siv tu jest. Nic jej się nie stało.
Co więcej, była szczęśliwa. Ale kiedy zauważyła, że przyjaciółka opuszcza biodra, żeby usiąść na
centaurze, nie mogła patrzeć dłużej, bo bała się, że się rozpłacze. Wiedziała, że od tej chwili Siv
należy do Balu i jego sekretów. Już nigdy nie wrócą do życia, które wiodły wcześniej. Wybiegła
spod baldachimu i znów znalazła się na otwartej przestrzeni, wśród drzew otaczających ją jak
smukłe sztachety płotu. Pod stopami czuła trawę, a wokół rozciągał się drżący i chaotyczny labirynt
drzew i liści, które wydawały się żywe. Była coraz bardziej zdezorientowana. Światła ponad lasem
pociemniały i Aurelia wyobraziła sobie, że znajduje się wewnątrz wiru, stoi na niepewnych nogach i
zmiatana jest z miejsca na miejsce wśród ognisk dźwięków i nagich ciał ocierających się o nią, gdy
je mijała. Zamrugała i pojawił się przed nią kolejny namiot, ciemniejący na tle ściany nocy. Od
gasnących świateł odcinały się tylko kontury. Nie miała wątpliwości, że to jest cel jej podróży,
ostateczny powód, dla którego się tu znalazła. Wesołe miasteczko, pocałunek, biuro Gwillama
Irvinga, spadek – jeśli w ogóle istniał, a nie był tylko pretekstem, który miał ją skusić do przyjazdu
tutaj – niewidomy rzeźbiarz, pamiętna noc w Bristolu, Lauralynn, Tristan i to nowo odkryte i
pęczniejące w niej przekonanie, że nic nie jest przypadkowe. Wydawało jej się, że toczy ją
gorączka, niepowstrzymywana, upragniona, ale i przerażająca. Niepokój się pogłębiał. Uniosła rękę,
żeby odgarnąć włosy spod girlandy czerwonych kwiatów, tej korony, która podkreślała bladość jej
skóry. Zadrżała. Była w całkiem obcym lesie, naga, bezbronna, zagubiona. Jej bezwładna ręka
opadła i wtedy dojrzała serce na nadgarstku. Było szkarłatne, wypalone od wewnątrz, stanowiło
źródło ciepła i podskórnej przyjemności. Spojrzała w dół i zobaczyła kolejny tatuaż zdobiący jej
ciało, prawie dokładnie między piersiami, na jej prawdziwym sercu. Tatuaże dziko biły we własnym
rytmie, okrywając ją ciepłem jak kocem, zamykając w polu siłowym, którym była otoczona jak
kokonem. Popatrzyła na namiot. Na płótnie przy wejściu widniało czerwone serce, a poły
osłaniające otwór powiewały na nocnym wietrze. Aurelia zrobiła krok naprzód.
Wkroczyła w ciemność. Zatrzymała się. Stała bez ruchu. Jakby pod wpływem magii wnętrze
namiotu rozjarzyło się błękitnym sztucznym światłem, które powoli jaśniało, rozświetlając jej nowe
otoczenie. W środku nie było poruszających się ciał ani stołów uginających się od jadła i wina, tylko
pusta przestrzeń, a na środku rozrzucone przebogate arabskie dywany. Pomyślała o Szeherezadzie z
Baśni tysiąca i jednej nocy i wróciły do niej wyblakłe już wspomnienia pierwszego podniecenia
seksualnego, którego doznała jako nastolatka właśnie przy lekturze tych egzotycznych opowieści.
Przypomniało jej się też poczucie winy, którego doznała, wyobraziwszy sobie siebie w roli dziewicy
złożonej w ofierze jakiemuś ciemnoskóremu, przystojnemu sułtanowi albo podróżnikowi. Ktoś
położył jej dłoń na ramieniu. Gwałtownie wynurzyła się z zamyślenia. Odwróciła się. Jeszcze zanim
spoczął na nim jej wzrok, poczuła zapach – niemożliwy do pomylenia z niczym innym owocowy
powiew, zmieszany z aromatem piżma i łagodności. Od razu wiedziała kto to. Jego głos brzmiał jak
miód, był głęboki i czuły. – Witaj z powrotem na Balu, Aurelio. Stał przed nią wyprostowany i
nieruchomy, o głowę wyższy od niej. Miał twarz w kształcie idealnego owalu, kwadratową szczękę,
pełne usta, wysklepione kości policzkowe i ciemne kasztanowe włosy poskręcane w loki.
Wstrzymała oddech, chcąc, żeby ta chwila trwała wiecznie. Miał na sobie prosty biały podkoszulek i
ciemne, obcisłe bryczesy. Wyglądał jak akrobata. Nie mogła się powstrzymać od zerknięcia na jego
krocze i aż się zarumieniła na wspomnienie tego, jak miała go w sobie. – Ty… – wymamrotała. –
Mam na imię Andrei – powiedział, patrząc jej w oczy. Wydawało jej się, że zemdleje, wojowały w
niej wzbierające fale ulgi i radości. – Ty… – powtórzyła, bo najwyraźniej straciła umiejętność
zrozumiałego posługiwania się mową. Zsunął dłoń z jej nagiego ramienia i przypomniała sobie, że on
jest ubrany, a ona całkiem naga. Poczuła się jeszcze bardziej bezbronna. – Minęło… – znów
próbowała coś powiedzieć. – Minęło tyle czasu – zgodził się Andrei.
NOWY ORLEAN, 1916.
Przez kilka lat po przybyciu do tego kraju Thomas jeździł na gapę pociągami wraz z
wędrownymi robotnikami najemnymi i im podobnymi osobnikami. Działo się to tuż przed
wybuchem wojny w Europie. Nie było bezpiecznie, ukrywać się wewnątrz wagonów kolejowych,
rzadko kiedy wiedząc, jaki będzie cel podróży. Wyspecjalizował się w unikaniu gburowatych
hamulcowych, czekających przy punktach poboru wody i na kolejowych bocznicach. Przyzwyczaił
się do dzielenia drogi i opowieści z rozbitkami, przedstawicielami wykoślawionej wersji
„amerykańskiego snu”. Jednak w przeciwieństwie do nich, do takiego życia nie zmusiły go ani głód,
ani rozpacz. Uczył się jeździć na gapę i wskakiwać do pociągu od takich zawodowców jak Josiah
Flynt i Jack London. Zapamiętał, żeby zawsze mieć przy sobie kawałek
drewna do wsadzenia pomiędzy drzwi, żeby nie zostać zatrzaśniętym w chłodni. Nawiązał dobre
przyjaźnie, złamał kilka żeber, nieraz oberwał od pracowników kolei i współpasażerów, ale przede
wszystkim zbierał informacje. Fragment po fragmencie, słowo po słowie. Na temat Balu. Minęło już
pięć lat, odkąd po raz pierwszy usłyszał o jego istnieniu. Początkowo to była tylko jedna z
niezliczonych niezwykłych opowieści, krążących wśród studentów uniwersytetu w Heidelbergu,
gdzie studiował literaturę angielską. Później jednak nieposkromiona konsumpcja alkoholu i
chaotyczny duch czasów rozochocił fantazje. Thomas nigdy nie dawał wiary takim apokryficznym
bujdom szerzącym się jak błędny ogień wśród studenckiej braci. Wiedział, że ludzie muszą marzyć,
żeby umknąć przed rzeczywistością, był jednak realistą do szpiku kości i nie mamił się złudzeniami.
Tak jak wszyscy studenci i profesorowie, Thomas także regularnie bywał w miejscowych
burdelach. Jednak wcale nie z powodów, o które podejrzewaliby go koledzy. Nie szukał
towarzystwa kurew dlatego, że zawsze były uprzejme, radosne i nieposkromione ani dlatego, że
przez pierwsze dwa lata w Heidelbergu potrzebował odskoczni od presji, jaką wywierały na nim
studia w męskim środowisku, chociaż i to miało swoje znaczenie. Nie. Thomas poszukiwał
dyskrecji. Chociaż żył obecnie jak mężczyzna i nie przypominał sobie czasów, kiedy w ten sposób o
sobie nie myślał, wbrew mechanice ciała i jego biologicznym funkcjom, bez względu na wysiłek,
jaki w to wkładał, nie potrafił uciec od świadomości, że urodził się kobietą. Jako dziecko odrywał od
sukienek falbanki, nie zwracał uwagi na lalki, które dostawał w prezencie od dziadków i łaził po
drzewach, zamiast uczyć się piec albo haftować. Matka mu folgowała, bo nie miała innego pomysłu,
a ojciec go ignorował, bo piął się po szczeblach urzędniczej kariery i nie zawracał sobie głowy takimi
bzdurami. Kiedy jednak dorósł i nożyczkami matki obciął gęste, brązowe loki oraz zażądał
nazywania się Thomasem, a nie Therese, miarka się przebrała. Jego protestanccy rodzice bali się,
jak ich niewielka społeczność przyjmie takie odstępstwo od tego, co uważali za surowe normy
społeczno-towarzyskie, więc spakowali Therese i wysłali ją na jakiś czas do dziadków, żeby później
ogłosić jej zamążpójście i wyjazd za granicę. Wtedy narodził się Thomas. Jego ojciec pociągnął za
jakieś sznurki, pomajstrował w rejestrach i przekupił starego przyjaciela, który wpisał Thomasa na
listę studentów płci męskiej na uniwersytecie w Heidelbergu. W większych miastach sprawy
wyglądały inaczej, a już na pewno w Berlinie, gdzie badacz Magnus Hirschfeld działał na rzecz
gejów i transseksualistów oraz prowadził Komitet Badawczo-Humanitarny, którego działalność była
bardzo
chwalebna, ale Tomas nie chciał, żeby jego ciało czy pragnienia były analizowane przez jakiegoś
dobrodusznego naukowca, badającego go jak motyla przypiętego szpilkami do stolika. Chciał żyć
jak mężczyzna, bo był mężczyzną. Nie powinno to być trudne, ale im starszy się stawał, tym
wyraźniej widział, że właśnie takie będzie. Może i Berlin ogłoszono stolicą liberalizmu seksualnego
w Europie, ale do głosu dochodziły coraz silniejsze radykalne ugrupowania. Roztropność była
jedyną drogą dla racjonalnego mężczyzny, a Thomas zawsze był racjonalistą, więc nauczył się
kamuflować. Bandażował piersi, starannie czesał włosy i nakładał dyskretny makijaż, dzięki czemu
uchodził po prostu za wyjątkowo ładnego chłopca. Co oczywiście oznaczało, że musiał znosić
zaloty kolegów studentów oraz wykładowców. Uniwersytet aż tętnił od homoseksualizmu.
Wytrwale ignorował ich zabiegi i zgrywał heteroseksualistę, między innymi odwiedzając burdele. A
tam prostytutki aż nazbyt entuzjastycznie rozkładały nogi dla jego wielkiego drewnianego ptaka z
dziobem wyciosanym w kształt fallusa, którego kupił na targu od starej wiedźmy wraz z uprzężą,
którą mógł przymocować do bioder i pieprzyć jak każdy inny mężczyzna. A nawet lepiej, myślał
sobie, bo ochocze prostytutki zdawały się uwielbiać jego jedwabistą skórę, miękkie usta i członka,
który nigdy nie wiotczał. Sam czerpał z tego niewielką przyjemność. Chciał więcej, marzył o
towarzystwie osób o podobnych duszach i ciałach, ale nie w kontekście praw mniejszości
seksualnych czy badań naukowych. Thomas chciał być zwyczajny w towarzystwie
niezwyczajnych, a nie niezwyczajny wśród przeciętności. Chciał celebrować swoją męskość,
przyjąć inność i zatańczyć na grobie świata, który uznawał tylko logikę czerni i bieli. Był wyznawcą
szerzenia szczegółowej wiedzy o tych, którzy wybierali odcienie szarości. Któregoś podlanego
alkoholem wieczoru żalił się w tawernie Wolfgangowi, jednemu z młodszych wykładowców, że nie
może zaznać spełnienia wśród kobiet, kiedy jego towarzysz w pijackim widzie szepnął mu do ucha,
że może w takim razie powinien pójść na Bal, gdzie kobiety były nie tylko z wyższej o klasę półki,
ale dozwolone także były wszelkie ekscesy, nawet takie, od których nawet liberałom ścierpłaby
skóra. Thomas machnął ręką, uznając te słowa raczej za pijacki bełkot niż zdradzenie sekretu, ale
ciekawość została obudzona. Kiedy jednak następnego dnia w zimnym świetle poranka wypytywał
w tej sprawie Wolfiego, wykładowca udawał, że nigdy nie powiedział ani słowa o żadnym
cudownym Balu. W ciągu najbliższych miesięcy Thomas zaczął drążyć temat niezwykłego przyjęcia
i strzęp po strzępie zaczął składać porywającą całość. Jego myślami i zmysłami całkowicie
zawładnęły obrazy młodych mężczyzn skutych łańcuchami i powiązanych złotymi sznurami,
eleganckich kobiet, które bez zahamowań
oferowały się każdemu i wszystkim. Wizja osób odmawiających prostego zdefiniowania się,
przebranych za nimfy i satyrów, nagich tancerzy parzących się jak zwierzęta, odprawiających
seksualne rytuały. Zasłyszał nawet plotkę, że zaledwie rok temu Bal odbył się w jednym z
bawarskich zamków króla Ludwika Szalonego. Wkrótce Thomas całkiem w to wsiąkł. Jego ojciec
zwęszył unoszące się nad Europą widmo wojny i niespodziewanie posłał Thomasowi liścik, w
którym swobodnym tonem, przywołanym niewątpliwie po to, żeby zmylić ewentualnych szpiegów,
zachęcał go do wyjazdu na kilka lat do Ameryki. Thomas przystał na to, w pełni świadomy, że nie
będzie mógł wieść życia żołnierza. Co więcej, odwagi dodały mu zasłyszane od hamburskiego
dostawcy okrętowego wieści, jakoby Bal zdążył przenieść się już do Nowego Świata. Zanim dotarł
do Baton Rouge w Luizjanie, wydał większość pieniędzy. Nie było już pociągów, które jechałyby
dalej, więc do Nowego Orleanu przybył na piechotę. Nie czesał włosów od wielu dni, a ubranie miał
zakurzone pyłem z drogi. Nazajutrz wypadała wiosenna równonoc. Po drodze zdążył się przekonać,
że Bal zawsze odbywał się w dniu równonocy. Teraz musiał go już tylko wytropić. Od wczesnego
ranka, kiedy słońce wychynęło zza horyzontu ponad wielką Missisipi, powietrze pełne było
uderzających do głowy, kuszących zapachów. W powietrzu splatały się zapachy magnolii i
bugenwilli, a po wąskich uliczkach Storyville snuły się ostre zapachy potrawki z raków albo
gotującego się wywaru, w którym ogromne krewetki unosiły się na wodzie jak rozbitkowie. Thomas
odczuwał ukłucia głodu, kiedy przechodził obok kotłów i niespodziewanie dopadał go aromatyczny
podmuch. Koło południa upał robił się na tyle nieznośny, że musiał szukać cienia pod drzewami na
Jackson Square, gdzie zaledwie dwieście metrów dalej wiła się leniwie rzeka Missisipi. Jeszcze w
Nowym Jorku, zaraz po przybyciu do Ameryki, Thomas poznał marynarza, który twierdził, że
kiedyś pracował na Balu jako akrobata i budowniczy. Wyrwało mu się, że być może w tym roku
Bal odbędzie się na rzece, ale przyciskany o szczegóły zamilkł. Thomas mógł mieć tylko nadzieję,
że wybrał właściwą rzekę. Usłyszał rozkoszny, leciutki dźwięk organów parowych. Dobiegał znad
brzegu jak syreni śpiew. Thomas opuścił schronienie pod gałęziami i ruszył nad wodę. Na
błotnistych wodach unosiła się najdziwaczniejsza łódź rzeczna, jaką kiedykolwiek widział. Górowała
nad nim, pełna kół, cienkich kominów i wieżyczek. Na boku miała wyciętą złotą nazwę „Natchez
IX”. Czytał o zapierających dech w piersiach łodziach rzecznych, ale ten widok przekroczył
wszystkie jego wyobrażenia. Z zachwytu nie mógł się poruszyć.
Wciąż szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami zauważył równomiernie rozstawionych żeglarzy
i robotników, poruszających się w górę i w dół po trapie łączącym łódź z nabrzeżem. Skrzynki,
sprzęty, beczki, duże walizy i wszelkie inne nieznane mu pakunki ładowano na łódź. Bez trudu do
nich dołączył. Był mistrzem kamuflażu i aż za dobrze wiedział, że ludzie postrzegają świat zgodnie
ze swoimi odczuciami. Nawet jeśli nie starał się specjalnie ukrywać kobiecych cech, i tak
traktowano go jak mężczyznę tylko dlatego, że nosił spodnie. Zszedł na nabrzeże, schylił się jak inni
robotnicy, łypiąc spode łba, a potem chwycił skrzynię i po prostu wszedł na pokład. Kiedy już się
tam znalazł, bez trudu wypatrzył kryjówkę. Odstawił skrzynię, ruszył do drzwi, jakby zamierzał
wrócić za resztą grupy po kolejny ładunek, a następnie, w sprzyjającym momencie wślizgnął się za
wysoki stos skrzyń w ciemnym kącie i tam pozostał. Czas mijał powoli, ale mijał, jak to zwykle
bywa z czasem. Wkrótce cienie rzucane przez skrzynie stały się coraz dłuższe, w pokoju
pociemniało, na dworze zapadła noc i wreszcie usłyszał odgłos koła napędowego, a zaraz potem
łódź odbiła od nabrzeża. Tragarzy wnoszących na pokład ciężkie ładunki zastąpiła grupa
robotników. Thomas ostrożnie zmienił pozycję, żeby poprawić krążenie w podkurczonych
kończynach, a przy okazji przyjrzeć się nowym członkom załogi. Było w nich coś innego. Nie
wlekli się noga za nogą jak większość pracowników fizycznych. Ich mundury nie były zakurzone,
wypłowiałe ani znoszone, wręcz przeciwnie. Wszyscy byli ubrani w karmazynowe spodnie i
marynarki z jasnymi, mosiężnymi guzikami, a na głowach nosili zawadiackie, spiczaste czapki.
Wyglądali raczej jak portierzy luksusowych hoteli, a nie najemni pracownicy na łodzi. Pogrążeni
byli w nerwowej rozmowie na temat rozmieszczenia poszczególnych elementów ładunku i dekoracji
łodzi. To na Bal, zrozumiał Thomas. Serce jak szalone roztłukło mu się w piersi. A więc plotki
okazały się prawdziwe. Goście byli na pokładzie i przygotowywali się w kabinach, a teraz ubrana na
czerwono załoga będzie zajęta dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik. Bal zacznie się o północy,
a zakończy o świcie tajemniczą ceremonią, o której rozmawiano nabożnym szeptem. Praca wrzała
przez następnych kilka godzin, a Thomas nabierał pewności, że jego kryjówka zostanie odkryta. W
końcu stało się jasne, że skrzynie, za którymi się chował, zostaną rozpakowane i w ostatniej chwili
zdołał schronić się za zasłoną. Otworzył oczy ze zdziwienia, kiedy ujrzał zawartość ostatniej
skrzyni, zanim została wyniesiona. Pełna była najróżniejszych fallusów. Drewnianych, z kości
słoniowej, a jeden wyglądał nawet jak złoty. Wyrzeźbione były w najdziwniejsze kształty, jakie
Thomas kiedykolwiek widział. Jedne przypominały potwory o wyżłobionych bokach, inne
wyobrażały morskie i powietrzne stworzenia. Jeden wyglądał jak ludzka ręka zakończona pięścią i
był takiej samej wielkości.
Przepełniła go pokusa użycia jednego z tych sprzętów. Zamknął oczy i zdał się na podniecenie,
dzięki któremu poczuł ożywienie. Wyobraził sobie kobietę leżącą przed nim z rozłożonymi nogami,
może nawet przywiązaną do łóżka, wilgotną w oczekiwaniu, błagającą, żeby wypełnił ją po brzegi
wszystkim, co tylko zapragnie w nią włożyć. Thomas uwielbiał dominować nad kobietami i słyszeć
jęki podniecenia, kiedy porzucały zahamowania i oddawały się przyjemności. Ponieważ pod
względem fizycznym był kobietą, ale zachowywał się jak mężczyzna, były z nim szczere. Zwierzały
mu się ze swoich pragnień, by rozciągnąć je na łóżku i pieprzyć mocno i dziko, tak jak ich mężowie
czy klienci nie chcieli albo nie potrafili. W oparciu o strzępy rozmów, które doprowadziły go do
Balu, Thomas wyobraził sobie mniej więcej, jak mogą wyglądać goście, ale wszystko to brzmiało
zbyt dziwacznie, żeby mogło być prawdziwe. Kiedy ta chwila nadeszła, nerwy zaczęły go zawodzić.
Zapakował tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Czystą, jasnożółtą apaszkę. Mosiężną spinkę w kształcie
pawia, którą znalazł w szufladzie innego studenta i ukradł. Wiedział, że nie da rady wmieszać się w
tłum w znoszonych w czasie podróży, zakurzonych spodniach i koszuli. W okamgnieniu zostanie
zidentyfikowany jako intruz. Nie miał innego wyjścia. Kiedy załoga wyszła, przeszukał skrzynie,
które zostały i w końcu znalazł zapas czerwonych uniformów, a nawet jeden, który z grubsza na
niego pasował. Na razie to załatwiało sprawę, ale Thomas miał dość snucia się na obrzeżach życia i
nie chciał spędzić tej nocy jako służący. Wybiła północ. Goście już dawno opuścili kajuty i ruszyli
na górny pokład, gdzie miał odbyć się Bal. Włożył uniform, wziął zmianę czystej pościeli i poszedł
na górę, na wyższe piętro, gdzie spodziewał się znaleźć kajuty, a potem ostrożnie wkradł się do
kilku pomieszczeń, aż zebrał parę różnych akcesoriów. Wziął długie do kostek szare spodnie z
szerokimi mankietami, dwurzędową marynarkę z szerokim kołnierzem i postawionymi klapami oraz
– aż niewiarygodne – kanarkowożółte skarpetki świetnie pasujące do apaszki. Oczywiście bezczelna
kradzież oznaczała ryzyko, ale ci ludzie byli tak bogaci, że mieli niewielką szansę cokolwiek
zauważyć, poza tym szczerze wątpił, żeby ktokolwiek zdecydował się otwarcie oskarżyć go o
przywłaszczenie sobie jego rzeczy. Nie do wyobrażenia niemal była ewentualność, żeby ktoś
włamał się do kajuty innego gościa, zabrał mu ubrania, żeby włożyć je na to samo przyjęcie, więc
choćby z tego powodu mogło się udać. Kajuty okazały się wystawniejsze niż cokolwiek, co Thomas
widział w życiu. Dotknął tapety. Jedwab! A żyrandole wyglądały jak spływające z sufitów
kryształowe wodospady. Wiedział jednak, że pozostawanie tutaj jest tylko odwlekaniem
nieuniknionego. Słyszał już wesołe dźwięki ragtime’u, wygrywane
na pianinie i czuł wibracje roztańczonych stóp dudniących o drewniany pokład nad nim.
Ostrożnie rozdzielił włosy i odgarnął tak, że długa pofalowana grzywka kokieteryjnie opadła mu na
jedno oko. Potem nasadził na nią słomkowy kapelusz z szerokim rondem, zawadiacko przechylony
na bok, i przyozdobił szpilką z pawiem, a następnie ruszył za odgłosami tańca na najwyższy pokład.
Po obu stronach grubej zasłony z czerwonego aksamitu stało dwóch ubranych na czerwono
służących, którzy wskazywali drogę na Bal. – Dobry wieczór panu – powiedział jeden, nawet nie
rzucając okiem na skradziony strój. – Dobry wieczór – odparł Thomas. – Musimy pana ostrzec –
ciągnął służący. – Prosimy się nie niepokoić. Wszystko jest tak, jak być powinno. To
powiedziawszy, teatralnym gestem odsłonił kurtynę. Buchnęła ku nim fala gorąca. Płomienie lizały
wnętrze łodzi i otaczały wszystkich na pokładzie dzikim blaskiem ognia. Thomas głośno wciągnął
powietrze. A potem wkroczył na pokład. Wpadły mu w oko nagie ciała, samotne albo w parach,
wijące się wśród płomieni, jakby same płonęły, ale zaraz potem zasłonięto mu oczy, złapano go za
ręce i poprowadzono naprzód. Zachwiał się i prawie upadł, ale inna para rak podtrzymała go i
poprowadziła aż do miękkiej sofy. Marynarka i spodnie, które zdobył w takich bólach, zostały mu
ściągnięte z ramion i zsunięte do kostek, a następnie zabrane, zanim zdążył zaprotestować. Czyżby
odkryli jego podstęp? Wyrzucą go z łodzi albo aresztują? Ale ręce, które się nim zajmowały, nie
były ani odrobinę agresywne. Poczuł na ustach ciepłe usta, a potem delikatny język rozdzielił mu
wargi tak łagodnym i wprawnym ruchem, że musiał należeć do kobiety. Ognisty płyn spłynął mu po
ściance gardła. Prawie się zakrztusił, ale jego głowa została odgięta w tył wprawnym ruchem i do ust
wpłynął mu kolejny łyk napoju. Thomas nigdy nie pił czegoś podobnego. Było pikantne, owocowe i
pełne smaków, które kojarzyły mu się z egzotycznymi owocami z dalekich krain. Doznał nagłego
przypływu energii, jakby zjadł sycący posiłek albo obudził się po długiej, w pełni przespanej nocy.
Wreszcie kilka par rąk, które się nim zajmowały, zostawiło go i mógł otworzyć oczy. Spojrzał w
dół. Był niemal całkiem nagi. Nawet cienki bawełniany bandaż, którego używał w ciągu dnia do
spłaszczania piersi, został usunięty i zastąpiony podobną taśmą, ale wykonaną z najczystszego
jedwabiu. Włosy łonowe pokryto mu warstwą pomarańczowej farby, tak że jego krocze
przypominało płomienie. – Gdzie jestem? – zaskrzeczał. – Kim jesteście?
– Czekaliśmy na ciebie – odparła jedna z kobiet, które go obsługiwały. – Jesteś Bykiem. – Co? –
spytał Thomas. Kobieta uklękła przed nim i otworzyła wieko ciężkiej drewnianej skrzynki, która
stała u jego stóp. Wyściełana była bogatym niebieskim aksamitem, na którym spoczywała uprząż z
doskonałej skóry. Przymocowane było do niej dildo z kości słoniowej. Podniesiono je i włożono mu
w dłonie. Dildo było niemal tak długie i grube jak jego przedramię, wyrzeźbione na kształt byczej
głowy. Piękne i jednocześnie przerażające, bo wyposażone w dwa rzeźbione rogi, jak Thomas
wiedział, przeznaczone do stymulacji wnętrza kobiety, może nawet do granicy bólu. Zaskoczyło go,
jak łatwo było umocować tę uprząż, zapiąć wokół ud i w pasie, jakby przedmiot został uszyty na
miarę i czekał na niego już od dawna. Wstał i wykonał kilka pchnięć biodrami, żeby sprawdzić wagę
akcesorium. Kobieta, która wciąż klęczała przed nim, nachyliła się i pocałowała główkę rzeźbionego
na kształt byka fallusa, a potem otworzyła usta i zaczęła go łapczywie ssać. Oddech uwiązł mu w
gardle. To niemożliwe. A jednak. Niezaprzeczalnie czuł miękki język przesuwający się po główce
jego penisa. Dłonie objęły członek i zaczęły stymulować go na całej długości w rytmie staccato, aż
w Thomasie zbudowało się napięcie, od stóp aż po czubek głowy i czuł, że lada moment jego ciało
się rozerwie. Jakby czując, że Thomas traci kontrolę, kobieta oderwała usta. – Musisz zachować
orgazm dla Mistrzyni. Ceremonia rozpocznie się o świcie. – Nagły brak jej ust na członku odczuł
jak wtrącenie do całkiem ciemnego pokoju po przebywaniu w świetle. Jego wewnętrzna energia
zredukowała się z buzującego ognia do bolesnego, choć znośnego pulsowania. Znów chwyciły go
ręce i został podniesiony i przetransportowany korytarzem przez podwójne drzwi, prowadzące do
holu bez mała trzykrotnie szerszego niż pierwsze pomieszczenie, które odwiedził. Poczuł na skórze
to samo co wcześniej nieziemskie ciepło, ale tym razem potraktował je jako energię grzejącą go od
środka, budzącą każdą komórkę jego ciała, aż w końcu nawet włosy na głowie chciały rzucić się do
tańca. Szept przeleciał przez tłum jak fala, kiedy zebrani w holu goście zobaczyli, że został
wniesiony, a następnie rozstąpili się, żeby zrobić mu miejsce. Prawie nikt nie miał na sobie ubrania,
a ich ciała były pomalowane tą samą czerwonopomarańczową farbą, którą i on miał na sobie.
Thomas starał się chłonąć to wszystko i zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Ściany tego
pomieszczenia także wyglądały, jakby stały w ogniu. Nie dałby rady ocenić, cóż to za teatr czarów
czy też cud techniki umożliwiał taki efekt, ale dla
jego niewprawnego oka ogień płonął za taflami grubego szkła, którymi otoczony był pokój.
Służący, którzy kręcili się po sali, niosąc nad głowami srebrne tace, okryci byli skrawkami czarnej i
pomarańczowej tkaniny, która łapała i odbijała blask bijący od płomieni oraz światło żyrandoli, tak
że wyglądali jak ludzkie pochodnie. Zabrzmiał gong, kiedy ta ludzka lektyka dotarła na środek
wielkiej sali, a jego zsadzono na ustawionej tam platformie, pełniącej funkcję sceny. Thomas
spojrzał na ludzi, którzy zgromadzili się wokół niego. Ich twarze wyrażały podniecenie, oczekiwanie
i rodzaj czci, która przypomniała mu rodziców pogrążonych w religijnej ekstazie. Przyjrzał się ich
ciałom. Błyszcząca farba niczego nie ukrywała, raczej akcentowała wybraną część. Niektórzy
podkreślali zaokrąglone talie i piersi. Inni mieli zgolone włosy łonowe, a na ich miejscu wymalowane
języki ognia. Większość gości splotła włosy paskami pomarańczowego jedwabiu, który sprawiał
wrażenie płonącego na ich głowach ognia. Najmocniej jednak uderzyło Thomasa to, że bez
wskazówek w postaci spodni i sukienek nie miał pewności, kto jest mężczyzną, kto kobietą, a kto
kimś pomiędzy. Czy te maleńkie piersi przypominające pączki należały do młodej kobiety, czy do
mężczyzny? Czy spomiędzy gęstej zasłony włosów łonowych wystawała duża łechtaczka, czy
penis? Thomas zaczął się zastanawiać, czy to w ogóle ma znaczenie. Pomiędzy zebranymi tu
ludźmi znacznie więcej było podobieństw niż różnic. Tłum znów się rozstąpił, bo ku scenie
zmierzała kolejna lektyka. Tym razem jechała w niej kobieta. Ubrana była w suknię w kolorze
głębokiego szkarłatu, która przylegała do jej ciała tak ciasno, jakby nawet materiał chciał znaleźć się
jak najbliżej jej skóry. Karmelowy odcień jej włosów przypominał rzekę Missisipi w promieniach
słońca. Ostrzyżona była prawie na zero, co jeszcze bardziej uwydatniało kształt jej szczęki i ostre
kości policzkowe. W twarzy dominowały duże oczy w kształcie migdałów. Sprawiały, że jej drobne
usta wygięte w łuk wydawały się jeszcze mniejsze. Z rysów przypominała przerysowaną twarz lalki.
Ale choć miała doskonale gładką skórę, kiedy się zbliżyła, okazało się, że nie jest młodą kobietą. Nie
była też jednak wiekowa. Pewnie była już po trzydziestce, może nawet miała koło czterdziestu lat.
Piersi miała duże i ciężkie, a biodra pełne i szerokie. Wyglądała jak krótko ostrzyżona Wenus –
promienna, piękna i tak pełna mocy, że Thomas nie zdziwiłby się, gdyby przyfrunęła ku niemu
przez pokój jak anioł, zamiast wjechać na ramionach służących. Kiedy się zbliżyła, ich oczy się
spotkały, a w Thomasie raz jeszcze zapłonął ogień, który wcześniej roznieciła w nim służąca,
dotknąwszy ustami jego fallusa. Tym razem jednak nie rozżarzony węgielek buchnął płomieniem,
ale niepohamowane interno rozszalało w jego żyłach i nie widział już nic poza tym, tylko tę kobietę.
Nie było już łodzi, Balu, sceny, nie było nawet Thomasa, tylko jej ciało, jej sylwetka zbliżająca
się do niego, a później opadająca na jego członek z kości słoniowej. Jego biodra ożyły, nacierał
bykiem na jej wnętrze mocniej, niż kiedykolwiek pieprzył jakąkolwiek kobietę, a ona objęła go
ramionami i przywarła do jego ciała i jego penisa, jak gdyby ta sama siła, która groziła rozerwaniem
jej na pół, trzymała ją w całości. Kiedy doszedł, to było jak piorun, jakby każda z życiodajnych
komórek jego ciała zbiegła się w jednym punkcie, wyruszając z czaszki, poprzez pierś i resztę aż do
lędźwi, a stamtąd do głowy kościanego byka i prosto do tej kobiety, do Mistrzyni, która
wykrzyknęła, gdy jego energia wypełniła ją i na krótki moment stali się jednym istnieniem. Nie
mężczyzną i kobietą, nie kochankami, ale dwoma ciałami stopionymi razem dzięki tej czystej mocy
jego spełnienia i jej zgodzie na przyjęcie go. A potem wszystko się skończyło. Wyczerpany Thomas
upadł prosto w ramiona asystujących Bykowi, zamknął oczy i został wyniesiony. Kiedy się obudził,
leżał na plecach w cieniu drzew przy Jackson Square, znów w znoszonych podróżnych ubraniach,
które porzucił na statku. Czuł mrowienie na piersi. Rozpiął koszulę, żeby sprawdzić, czy nie został
oparzony lub zraniony. I wtedy to zobaczył. Czerwony byk wytatuowany na sercu. Podniósł się i
pobiegł nad rzekę, ale łodzi nie było. I już nigdy więcej jej nie znalazł.
8 OPOWIEŚĆ O A.
Kiedy Aurelia się obudziła, nie czuła już zapachu lasu ani Balu, za to przez dziurę w cienkiej
siatkowej zasłonie wpadało słabe światło. Zasłona wisiała w oknie. Za którym rozbrzmiewała
mieszanka dziwnie stłumionych odgłosów tłoczących się bez ładu i składu, podczas gdy jej zmysł
słuchu widocznie potrzebował jeszcze chwili, żeby dojść do siebie. Otworzyła opuchnięte oczy.
Była w pokoju. W łóżku. Pod plecami miała wyciągnięte męskie ramię. Ciepłe. Twarde.
Odwróciła głowę. I rozpoznała rozczochrane ciemnobrązowe loki Andreia. Twarz miał ukrytą w
miękkich poduszkach, a każdy płytki oddech brzmiał jak kołysanka, jednocześnie daleki i krzepiący.
Odruchowo pomyślała nie o tym, że jakimś cudem została przetransportowana z wyspy i z Balu,
które pamiętała jako ostatnie, zanim zatonęła wśród wygłodniałych, dzikich pchnięć Andreia, kiedy
się kochali, ale o tym, że po raz pierwszy w życiu obudziła się w ramionach mężczyzny. Nie byle
jakiego mężczyzny, ale tego, którego pragnęła tak bardzo, że serce mogło jej pęknąć teraz i tutaj od
fali wzbierających emocji, mknących przez jej umysł i ciało jak rwący potok. To nowe doznanie
było zbyt przytłaczające, żeby się nad nim teraz zastanawiać. Wstrzymała oddech, bo miała dziką
potrzebę uszczypnięcia się i sprawdzenia, czy nadal trwa gorączkowy sen, pozostałość po
wczorajszej nocy, czy może jednak rzeczywistość. Racjonalna część jej serca krzyczała, że to nie
iluzja. Leżała w łóżku z Andreiem. Pewnie w Seattle, chociaż jakie to miało znaczenie? Witała
nowy dzień, mając w łóżku mężczyznę. Wyobrażała sobie taką chwilę od lat, ale nigdy nie
spodziewała się, że marzenia zrealizują się w ten sposób. Ledwie go znała, ale jednocześnie była
przekonana, że to nie przypadek, nie seksualna zachcianka czy pozbawiony znaczenia przelotny
romans. Tak musiało być, to był nieunikniony cel wszystkich krętych dróg, którymi podróżowała
przez lata. Patrzyła na śpiącego Andreia i bardzo się starała nie poruszyć, żeby nie rozluźnił
obejmowania jej, nie zerwał kontaktu skóry ze skórą, nie zniszczył subtelnej wymiany ciepłych
prądów wędrujących między ich ciałami. Zdała też sobie wówczas sprawę, że jest naga i przez
sekundę zastanawiała się, czy jej pierwsze płomienne serce jest znów widoczne, mimo że nie czuła
żadnych sensacji dochodzących z tamtych okolic, w przeciwieństwie do ferworu wczorajszej nocy,
kiedy ogień zawładnął nią z potworną siłą. Ale czy to na pewno było wczoraj? Czyżby upłynęła
tylko jedna noc? Przypomniała sobie obrazek, który Tristan jakimś cudem wyczarował na
wewnętrznej stronie jej nadgarstka i lekko wykręciła rękę, żeby sprawdzić, czy wciąż tam był. Cały
czas uważała, żeby nie zakłócić snu Andreia. Tak, tatuaż był obecny. Blady jak cień na jej napiętej
skórze. W końcu wygrała ciekawość, więc delikatnie chwyciła wyciągniętą rękę Andreia i zajrzała
pod jego lewy nadgarstek. Pod którym zobaczyła dokładnie taki sam rysunek. Andrei jęknął.
Wbrew logice zadrżała. Nie chciała, żeby się obudził. Jeszcze nie. Desperacko pragnęła, żeby ten
moment trwał jak najdłużej, chciała zapamiętać każde doznanie, każde ulotne uczucie, a potem
zachomikować je w sfabrykowanej przez siebie klatce pamięci.
Przyjemny piżmowy zapach unoszący się nad wykrochmaloną białą pościelą w pokoju
hotelowym, bo na taki wyglądał ze swoim geometrycznym ustawieniem i grzecznymi dekoracjami,
ciepło emanujące z ich nagich ciał, które splatały się ze sobą, odgłos bicia dwóch serc, odliczających
upływ poranka. Przysunęła się bliżej, spragniona jego ciepła i emocji wywołanych dalszym
kontaktem. Ich biodra zetknęły się i zalała ją fala uczucia, a za nią nastąpiła eksplozja miliona
wspomnień: jego dotyk w lesie, trawa pod jej pupą, smak jego języka i rozkołysana ballada jego
głosu, kiedy szeptał jej do ucha, wchodząc w nią, a potem następne wizje, więcej i więcej aż
wreszcie nie mogła tego znieść, bo wydawało jej się, że zaraz oszaleje. Wspomnienia i uczucia
łączące się ze wspólnym dojściem, Balu oraz ich wcześniejsze spotkania, te krótkie, najpierw w
wesołym miasteczku, a potem w kaplicy w Bristolu, leżały skrzętnie ukryte w najgłębszych
komnatach jej serca, a w niej zaczął gorzeć ogień, powstawał jak rzeka niemiesząca się w brzegach,
wzbierał jej w żyłach i na nowo rozbudził pożądanie, tak że teraz już modliła się, żeby Andrei się
obudził i znów z nią kochał. Odwróciła się na drugi bok i przylgnęła do Andreia pośladkami.
Zareagował przez sen, dostosował do niej pozycję, przywarł na łyżeczkę, a jego długi, aksamitny
członek znalazł bezpieczną przystań w rowku jej pupy, wpasował się tam z rozkoszną precyzją.
Aurelia zadrżała z rozkoszy. A kiedy to zrobiła, poczuła, że w reakcji na jej ruch on staje się coraz
twardszy i powoli rozwiera gościnną dolinę jej pośladków. Czuła, że wilgoć już z niej wypływa.
Jęknął, poruszył ręką i położył dłoń na jej piersi, objął ją i leniwymi palcami okrążał brodawkę. –
Tak – powiedziała. – Och, Aurelio. – Jego zachrypnięty, niewyraźny głos docierał jeszcze zza
chmur snu. Zmienił trochę pozycję i teraz jego twardy penis drażnił ją, ocierając się o skórę, a
potem przygotował się do wejścia – kolanem rozchylił jej uda i wślizgnął się do środka. Serce
Aurelii zatrzymało się na moment. Chociaż była gotowa, jego wielkość i to, że na nowo ją
rozciągnął, zszokowało ją. Czy wcześniej też był taki duży? Odnalazł się w niej z precyzją kawałka
układanki, który dopasowuje się do drugiego, odpowiadającego mu. Hałasy za oknem umilkły jak i
cała reszta świata. Andrei był w niej. Pieprzył ją. Dawała mu się pieprzyć. Wszystko było dobrze.
Na pytania przyjdzie czas. Podniosła mentalną kotwicę i dała się porwać rytmowi jego ruchów,
kiedy zatapiał się w niej głębiej i głębiej, otwierał ją, rozsuwał, napoczynał, nadziewał ją na siebie z
radością.
Aurelia dostosowała ruchy do jego rytmu, bez trudu sunęła po falach żądzy, tak jakby ćwiczyła
przez całe życie. Zaczęła się unosić w czasie i przestrzeni, wyparła z umysłu wszystko, co mogłoby
naruszyć skupienie na niepohamowanym napływie doznań, na sygnałach od każdego zakończenia
nerwowego na powierzchni jej skóry i wewnątrz, które przetwarzały ognisty prąd rozlewający się
we wszystkie strony. Synapsy stykały się i rozdzielały w błyskawicznym trybie, rozciągały każdą
chwilę w nieskończoność. Każde pchnięcie witała z całej duszy. Czuła się ożywiona jak nigdy
wcześniej, wypreparowana ze swojego wnętrza, nic nie miało znaczenia. I nigdy nie będzie miało. Z
zadumy wyrwał ją spokojny, ale nieznoszący sprzeciwu ruch Andreia, który chwycił ją za ramiona i
mocno zacisnął. Podciągał ją w górę, aż stanęła na czworakach z plecami wygiętymi w łuk pod
wpływem zadawanych z regularnością metronomu pchnięć, z których każde sprawiało, że sapała
tak, jakby brakowało jej tchu. Prawą ręką sięgnął do jej włosów i złapał je dziko, formując ze
splątanych pasm węzeł dobrze układający się w dłoni, a potem pociągnął ją stanowczo, acz
łagodnie, jak dyrygent przejmujący kontrolę nad lotem melodii, który szeregiem niezauważalnych
ruchów steruje falami nadchodzącej rozkoszy. Jakim cudem to jest tak przyjemne? – zastanawiała
się Aurelia. Czy każdy odczuwa to tak samo? Wyobraziła sobie, że wisi uwięziona pomiędzy
życiem a śmiercią, w chmurze niebytu, nieśmiertelna, niezatapialna, zredukowana do poziomu
podstawowych atomów odbierających wysoko stężoną rozkosz. Czuła, że ma ochotę krzyczeć,
jęczeć, nie mogła już dłużej znieść ciszy torturującej jej obkurczone płuca, chciała się jakoś
wypowiedzieć, choćby niezrozumiale. Jednak głos nie chciał się wydostać. Zamknęła oczy i
pozwoliła ogniowi trawić swoje wnętrze i pochłonąć się wydzielanemu przez Andreia żarowi,
kuszącemu ją aż ku ślepemu zatraceniu. – Witaj w domu, Aurelio. – Wydawało jej się, że jest
wyściełana masami powietrza, gdy dotarł do niej głos Andreia jak dodająca otuchy bryza wiejąca
wśród brzegów jej świadomości. Ich pokój znajdował się na najwyższym piętrze hotelu górującego
nad Drugą Aleją i wychodzącego na Waterfront Park. Kiedy odsunęła zasłony, okno zaoferowało
zapierający dech w piersiach widok na zatokę, a dalej na rozsiane za portem promowym wysepki.
Aurelia była skołowana, kiedy później tego ranka wyszła spod prysznica i starła z lustra warstwę
pary, żeby rzucić okiem na swoją nagość. Zauważyła trzeci rysunek wymalowany na ciele. W
całym tym cudownym oszołomieniu prawie zapomniała, że ma go od niedawna.
Wiedziała, że to szaleństwo. I nie potrafiła znaleźć żadnego logicznego wyjaśnienia, choć nie
brakowało jej ani bujnej wyobraźni, ani świadomości, że cuda istnieją. Jednak już dawno przestała
się tym martwić. Ledwie się wytarła, gdy czubkami palców u stóp popchnęła drzwi łazienki i naga
weszła do sypialni. Andrei leżał w łóżku wśród skłębionej pościeli, z rękami pod głową, w
przepysznej koronie z nieuczesanych loków. Kwadratowa, nieogolona szczęka dodawała mu
męskości. Spojrzał na nią, kiedy weszła. – Kurwa, jaka jesteś piękna – zauważył, delikatnie
przesuwając wzrokiem po jej ciele. Wtedy po raz pierwszy Aurelia zdała sobie sprawę, nie bez
dreszczyku niepokoju, że Andrei nie ma obcego akcentu. Nie był Amerykaninem, ale nie brzmiał
jak Brytyjczyk ani nie zdradzała go żadna regionalna nuta. Jego głos i sposób wypowiadania słów
były tak niepokojąco neutralne, że nie potrafiła go umiejscowić, przypisać do żadnego konkretnego
regionu. Stała na lekko rozstawionych nogach i patrzyła na niego, a pytania szalały wewnątrz jej
czaszki. Nie zwracała uwagi na to, że jest naga. Zresztą, on już tyle widział, więc co za różnica. –
Skąd pochodzisz, Andreiu? – spytała. – Z Balu – odpowiedział po prostu. – To, gdzie się urodziłem,
nie ma znaczenia. Od dzieciństwa podróżuję z Balem. – Dokąd? – Wszędzie. Co roku Bal odbywa
się gdzie indziej. A później rusza dalej. Aurelia zamilkła, zbierała myśli. – Tristan, ten facet, którzy
zabrał mnie na Bal – zaczęła w końcu, uświadamiając sobie prawdopodobny udział Lauralynn –
powiedział, że musiałam wziąć udział w Balu. Zasugerował, że moja obecność tam była mi w jakiś
sposób od dawna przeznaczona. Momentami było dziwnie, tak jakby to był sen. O co w tym
chodzi? Andrei zignorował pytanie. Skinął ręką, żeby przywołać ją z powrotem do łóżka. –
Zaziębisz się, jak będziesz tak stała. Chodź. Odchylił kołdrę, żeby zrobić dla niej miejsce. –
Odpowiedz – poprosiła, wślizgując się. Całą noc i poranek nurzała się w rozkosznej
nieświadomości, ale teraz dotarło do niej, jakie to ważne. Tak jakby całe jej życie zaczęło zależeć
od tego tajemniczego, corocznego wydarzenia. – To długa historia – odparł. – Nie spieszy mi się. –
Wtedy uświadomiła sobie, że nawet nie wie, jaki dzień jest dzisiaj i że pewnie ma już całą listę
rzeczy, które powinna zrobić. Odezwać się do Edyty i rodziców chrzestnych, odpisać do kancelarii
Irving & Irving & Irving…
Dokonała obliczeń, z których wynikło, że minęło tylko kilka dni. A wydawało jej się, że całe
życie. Jeszcze chwila opóźnienia nie zaszkodzi. Andrei objął ją ramieniem i przytulił do siebie.
Kiedy do niego przylgnęła, poczuła odurzający zapach seksu, który wciąż emanował z jego ciała,
podczas gdy ona była teraz otulona aromatem mydła. – Aurelio, ty jesteś Balem. Jesteś Mistrzynią
Balu, zawsze nią byłaś. Zamrugała, nic nie rozumiejąc. – Nikt nie wie, kiedy Bal się rozpoczął –
mówił dalej. – Jego początki pogrzebał czas, ale wiadomo, że zawsze miał Mistrzynię, kobietę,
której przeznaczeniem było panowanie nad nim. W toku stuleci było wiele Mistrzyń, niektóre
wspominane z wielką atencją… – Wzrok mu się rozmył, a głos nabrał sennych nut, jakby recytował
opowieść, którą przytaczał już wiele razy wcześniej, a przynajmniej wiele razy słyszał przez lata
związku z Balem. Później zamilkł, wrócił do rzeczywistości i uświadomił sobie, że jego następne
słowa mogą nie być przez nią mile widziane. – Co wiesz o swoich rodzicach, Aurelio? W jednej
chwili zaschło jej w gardle. Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego. – Bardzo niewiele –
odpowiedziała. – Byłam dzieckiem, kiedy zmarli. Podobno mieli wypadek. Wychowali mnie rodzice
chrzestni. Wiem, że mój ojciec był inżynierem, ale nie wiem, czym zajmowała się matka. Czy
chciałaby dowiedzieć się więcej? Nie miała pewności. Przestała zadawać pytania dotyczące
rodziców ze względu na Johna i Laurę, których traktowała jak rodzinę. – Była tancerką – odparł
Andrei. – Tancerką? – Ta wieść zaniepokoiła Aurelię, szczególnie po tym, co widziała na Balu. –
Byłą jedną z nas. Należała do Balu… Ale ja jej nie znałem. Byłem wtedy młody i wysłano mnie do
Europy, żebym dokończył edukację. – Jaką tancerką? – Nie tylko tancerką. Miała być następną
Mistrzynią Balu. Takie było jej przeznaczenie. Aurelia straciła jasność myślenia. Nie potrafiła
przetworzyć tej myśli. Andrei mówił dalej: – Na Balu poznała twojego ojca. Był zdolnym
inżynierem i został zaangażowany do zaprojektowania kilku urządzeń, które miały być
wykorzystane w czasie przyszłych Balów. Zakochali się w sobie i ona zaszła w ciążę. W
normalnym świecie taka historia to chleb powszedni, ale dla Balu ogromne utrudnienie. Twój ojciec
był człowiekiem z zewnątrz, a kiedy odkrył, co wiąże się z przeznaczeniem twojej matki jako
Mistrzyni, nie potrafił tego zaakceptować. Przekonał ją do ucieczki. Tak też się stało. Władze
usiłowały ją odzyskać, ale… było już za późno. Od tamtej pory także i Bal został, jakby to
powiedzieć… osierocony. Nie miał
panującej Mistrzyni. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Ustanowiono Protektora, który
troszczył się o Bal w okresie bezkrólewia, aż będziemy mogli powitać nową Mistrzynię. Został nim
mój wuj, ale on był już wtedy poważnie chory i wkrótce potem ja przejąłem pałeczkę. – Zawsze mi
mówiono, że rodzice zginęli w wypadku – powiedziała Aurelia. Jej twarz wyrażała głęboki niepokój,
bo obudziły się w niej nieprzyjemne podejrzenia, że może Bal miał coś wspólnego z tym, że została
sierotą? – Tak było. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego, zapewniam cię – powiedział Andrei, tak
jakby znał jej myśli. – Byliśmy zdruzgotani, kiedy się dowiedzieliśmy. Ale później
przeprowadziliśmy dochodzenie i dowiedzieliśmy się, że przed tą tragedią urodziło im się dziecko.
Dziewczynka. Ty. I tak zostałaś naszą nową Mistrzynią in spe… – Dlaczego? Dlaczego nie
mogliście po prostu zatrudnić nowej Mistrzyni? Dlaczego to muszę być ja? – Bo masz to we krwi,
Aurelio – westchnął. – Nie da się uciec przed przeznaczeniem. Nikt nie może. – Nie rozumiem.
Milczał. Czekał, aż kółka zębate w jej mózgu zaczną się kręcić i wszystko trafi na swoje miejsce. –
Nie do końca wiem, co się dzieje. – Bal jest ważniejszy niż my wszyscy. – Zrobił ruch ręką. –
Poprzysięgliśmy czczenie jego tradycji i dokładamy wszelkich starań. Nie jesteśmy w stanie
odrzucić tej pokusy. – Kolejne westchnienie. – A więc mój przyjazd tutaj to nie był przypadek? Ani
Lauralynn? I Tristan? I kaplica w Bristolu? – W głowie Aurelii szalały myśli, analizowała
konsekwencje tego wyznania. – Wesołe miasteczko w Hampstead… Stałeś za wszystkim… – Tak –
przyznał. – Minęło wiele lat, zanim udało się nam zlokalizować cię. Sieć, organizacja, która pomaga
koordynować każdy Bal i zapewnia nam wielu artystów, od lat badała różne tropy. W końcu dotarli
do twoich papierów adopcyjnych i donieśli nam, że powinniśmy szukać w Anglii. Wysłano mnie
tam, żebym sprawdził, czy jesteś tą, za którą cię uważamy. Przeszukiwaliśmy wesołe miasteczka,
cyrki, najróżniejsze festyny, bo zdawało się nam, że to będzie najprostszy sposób odnalezienia cię.
Czuliśmy, że będzie cię do nich ciągnęło… – Ale to nawet nie był mój pomysł, żeby tam pójść!
Moja przyjaciółka Siv tego chciała. Teraz sama dołączyła do Balu – powiedziała Aurelia zamyślona.
– Cudowny zbieg okoliczności – uśmiechnął się uprzejmie Andrei. – Prawdę mówiąc, kiedy po raz
pierwszy zobaczyłem was dwie tamtego wieczoru, początkowo pomyślałem, że to Siv może być
naszą Mistrzynią in spe. To jak chodziła, ubierała się, jej śmiech…
Aurelia się zamyśliła. Nieświadomie przeczesywała włosy palcami, co jej się zdarzało, kiedy się
zadumała, ale przy okazji znów wpadło w jej oko czerwone serduszko na nadgarstku. – Śledziłeś
mnie? – Nigdy tego nie planowałem. Naprawdę. – A to, co się stało w Bristolu, takie dostałeś
polecenie służbowe? Musiałeś to zrobić dla dobra Balu? – Nie. Tak się po prostu stało. Im dłużej na
ciebie patrzyłem, tym bardziej cię chciałem. A potem, kiedy już znalazłem się obok, w wesołym
miasteczku, coś się wydarzyło. Przeszył mnie prąd. Wiedziałem, że ty też to poczułaś. Nie
planowałem tego. Nie zrobiłem tego z rozmysłem. Ale chciałem być twoim pierwszym. Jakiś głos
podpowiadał mi, że tak powinno być. Przysięgam, że to nie miało nic wspólnego z Balem. Byłaś –
jesteś! – tak cholernie piękna i wydawało mi się, że wszystko składa się, żeby nas połączyć. Nawet
gdybym chciał, nie umiałbym wygrać ze wszystkimi zbiegami okoliczności. Wcześniej nie było
wielu Protektorów Balu, moje kompetencje nie są dobrze opisane. W zasadzie przez cały czas
improwizowałem. Nigdy nie zamierzałem się w tobie zakochać. Na dźwięk tych słów serce jej
podskoczyło, jednocześnie ze strachu i z zachwytu. Ale skoro był w niej zakochany, jak
zadeklarował, czemu wyglądał na tak przybitego? Zaczęła się nad tym zastanawiać i wokół jej
żołądka zacisnął się ciasny węzeł. – A fundusz powierniczy? Ty? Bal? – dociekała. – To nie ma nic
wspólnego z moimi rodzicami? – Z nami. Jesteś częścią naszej rodziny. – A Lauralynn i Tristan? –
Tristan jest zastępcą Protektora, na wypadek gdyby coś mi się stało. Jego rodzina jest od lat
związana z balem. AleLauralynn po prostu z nami podróżuje. Jest mile widzianą towarzyszką Balu,
czasem dla nas pracuje, czasem współpracuje z siecią i wszyscy darzymy ją wielkim szacunkiem,
ale jest wolnym strzelcem i głównie robi swoje… Andrei wziął ją za rękę i jego ciało otoczyło ją
koncentrycznymi falami niewidzialnego ciepła. – Wiem, że to wiele informacji naraz. Ale już cię
znaleźliśmy, a ty znalazłaś nas i tylko to się liczy… – Zawahał się. – No i decyzja, którą musisz
podjąć. Ani ja, ani Bal nie będziemy wywierać na ciebie presji – dodał. – Jaka decyzja? – spytała.
Nie wiedziała, co myśleć. Na żaden temat. – Czy zechcesz zostać Mistrzynią Balu. Czy przyjmiesz
swoją rolę.
Niedostrzegalny chłodny dreszcz przebiegł przez otaczającą ich przestrzeń, a wszystkie jej
cztery serca, trzy wyrysowane na skórze i jedno zamknięte w piersi, biły w jednym rytmie. – A jeśli
się zgodzę? – Wtedy zostaniesz przeszkolona. – Usłyszała w jego głosie nutę smutku. –
Przeszkolona? – powtórzyła szeptem. To było retoryczne pytanie. Doskonale wiedziała, co miał na
myśli. Od razu przypomniało jej się, jak razem z Siv były na wystawie, i widziały tam najróżniejsze
instalacje, szczególnie baletnice, które z precyzją automatów reagowały na rozkazy Waltera, że jego
kontrola w trakcie przedstawienia była oczywista i sprowadzała się do najdrobniejszych ruchów
mięśni i kończyn. Jego komendy wykonywały niemal instynktownie, jakby dyrygował tym
przedstawieniem bezpośrednio poprzez ich mózgi. Aurelia zrozumiała teraz, że to był właśnie efekt
przeszkolenia. Rysunki na jej skórze znów zaczęły pulsować, chociaż wcale nie była podniecona.
Tak, jakby jej system nerwowy zaczął rządzić mózgiem. Racjonalne podejście do sprawy
podpowiadało, że powinna się obrazić na Andreia. Przecież wprowadził ją w błąd. Może nie
specjalnie, ale nie dało się ukryć, że była dla niego tylko zleceniem, przynajmniej na początku. A
teraz… Nie ulegało wątpliwości, że wieść o roli, jaką miałaby odgrywać w Balu, podekscytowała ją.
Kiedy tak leżała obok niego, otulona jego ramieniem, zanurzona w zapachu jego skóry, który
przenikał ją z każdym oddechem, marzyła tylko o tym, żeby brał ją raz za razem. Miał rację, to
było jak prąd, a skoro ona nie miała siły, żeby z tym walczyć, dlaczego podejrzewała, że w jego
przypadku będzie inaczej? I jaki jest sens walki z instynktem? Wszystko, co usłyszała od Andreia,
potwierdzało tylko jej poczucie, że przez całe życie targały nią wichry przeznaczenia. Adopcja.
Wesołe miasteczko. Rudy i impreza w kaplicy w Bristolu. Spadek, który w efekcie zaprowadził ją
za granicę. Zniknięcie Siv. W tym momencie stwierdziła, że jej sytuacja nie różni się tak bardzo od
stanu marionetek Waltera. Jedyne, co odróżniało ją od tych spętanych kobiet, których uległość
okazała się niepokojąca, to fakt, że one zaakceptowały swój los. A zresztą nie. Były w niego
uwikłane. Były współtwórczyniami swojego losu. To coś więcej niż podleganie siłom, których jest
się nieświadomym lub których się nie rozumie. Pewnie powinna być na to wszystko wściekła. Na
Bal, na Sieć, na tę dziwną organizację, która nie tylko kontrolowała jej życie od urodzenia, bez jej
zgody czy nawet wiedzy, ale nawet na stałe zmieniała wygląd jej skóry, bez choćby słowa
wyjaśnienia. Ale pod tym wszystkim, pod warstwą strachu i zagubienia, kryła się przepełniająca ją
pewność, silne przekonanie docierające aż do szpiku kości, że
należała do Balu. Wszystkie komórki ciała i duszy prowadziły ją tutaj, choć nie była tego
świadoma. Dotarła do domu. Co więcej, należała do Andreia. Jeśli zdecyduje się zostać Mistrzynią,
Bal stanie się jej życiem, tak jak jego. Wyruszy w podróż. Andrei będzie jej kotwicą, jej rdzeniem,
wokół którego będzie krążyła reszta jej świata. Miała tylko jedno pytanie. – Ale dlaczego? Dlaczego
Mistrzyni musi zostać przeszkolona? Jeśli to dziedziczna funkcja, jest przekazywana z krwią. Jak
przynależność do rodziny królewskiej. – Ale nawet królowie i królowe muszą odebrać
wykształcenie w każdej dziedzinie życia, zanim będę mogli odpowiednio wypełniać swoją funkcję –
wyjaśniał cierpliwie Andrei. – Mistrzyni jest ucieleśnieniem całej idei Balu. A jest nią celebracja
wszelkich form seksualności. Dopóki nie zrozumiesz ich wszystkich, naprawdę ich nie zrozumiesz,
nie możesz zostać Mistrzynią. A jedyny sposób zrozumienia to doświadczenie. Obserwacja nie
wystarczy. Jego słowa łagodnie wpadały w jej podświadomość jak jesienne liście lądujące w potoku.
Wszystko to miało sens w jakiś przerażająco wariacki sposób. Ale mówił do niej ponuro, ze
smutkiem. Dopadł go chorobliwy dół. Aurelia widziała to po pozycji, jaką przyjął, po napiętej
twarzy, ostrych kątach i płaskiej linii ust. Spuścił wzrok. Poczuła, że musi ukoić go dotykiem.
Położyła dłoń na jego policzku, a on wsparł się na niej i rozluźnił się, jakby ten jeden prosty gest
uwolnił go od ciężaru strachów. Spędzili razem tak niewiele czasu. A w tym czasie i tak niewiele
rozmawiali. Prawie nic o nim nie wiedziała, a on? Co tak naprawdę o niej wiedział? Zamienili
zalewie kilka zdań zawierających swoje przemyślenia, przeżycia czy marzenia. Jednak to nie miało
znaczenia, kiedy przylegali skórą do skóry. Jakby fizyczna więź była na tyle silna, że nie
potrzebowała dodatkowego wsparcia. Kiedy się dotykali, Aurelia czuła głębokie porozumienie, które
płynęło między nimi jak prąd elektryczny i niosło odpowiednik wszystkich słów, które mogliby
wypowiedzieć, ale których formułowanie okazało się niepotrzebne. Wiedziała, co go tak
przygnębiło. – To nie będziesz ty, prawda? Nie ty będziesz mnie szkolił? – Nie – odpowiedział.
Nakrył jej rękę swoją i przycisnął do policzka. – To nie będę ja. Zostanie Mistrzynią Balu nie było
dla Aurelii kwestią wyboru. Była nią po prostu. Nie miała nic do powiedzenia. Wiedziała, że musi
przyjąć konsekwencje swojej tożsamości, jakkolwiek sprzeczne byłyby ze wszystkim, co sądziła o
miłości i romansie w poprzednim życiu, życiu przed Balem.
Mimo wszystko jednak, kiedy przyjechała do głównej siedziby Sieci w Seattle, gdzie miało się
rozpocząć szkolenie, nie była w stanie uspokoić rozdygotanego serca ani opanować nerwów, które
trzepotały w niej nie jak motyle o delikatnie muskających skrzydłach, tylko raczej niczym stado
rozwrzeszczanych dzikich mew. Andrei jako Protektor odpowiadał za poinformowanie Sieci o
ostatecznej decyzji Aurelii, znał też ogólny schemat czekającego ją szkolenia, bo wiedział, jakich
tradycji jest dziedzicem. Wyjaśnił jej, że Sieć nie jest częścią Balu, raczej powiązaną z nią
organizacją pracującą cicho za kulisami i załatwiającą wszystkie uciążliwe, ale konieczne do
realizacji tak wielkiego projektu sprawy. Na każdego cyrkowca, gimnastyka seksualnego, artystę,
projektanta strojów czy hedonistę, który podróżował z Balem, przypadał wyspecjalizowany w
jakiejś dziedzinie, tolerancyjny, księgowy czy menadżer majstrujący przy mechanizmie Balu jak
zegarmistrz pozostający w ukryciu, w siedzibie Sieci. Byli również odpowiedzialni za wybór i
trening wielu tancerzy, akrobatów czy innych artystów oraz zajmowali się kierowaniem
pokrewnymi przedsiębiorstwami o podobnej tematyce, ale niepowiązanymi z Balem. Cała operacja
byłaś trzymana w ścisłej tajemnicy i nawet Andrei wiedział niewiele o zajęciach Sieci. Towarzyszył
jej do ich biur, ale nie mógł udzielić żadnych informacji na temat tego, co się wydarzy dalej. Nie był
nigdy świadkiem szkolenia Mistrzyni, a ponieważ matka Aurelii uciekła, zanim program zdążył się
rozpocząć, szkolenie nie odbywało się od wielu, wielu lat, choć opowiadano mu historie o
dawniejszych dziejach. Jego obowiązkiem jako Protektora było poznanie historii Balu, przynajmniej
na ile istniała, ale szybko zaznaczył, że wszystko się zmienia, z czasem normy kulturalne i seksualne
ewoluują, więc to, czego doświadczały poprzednie Mistrzynie, niekoniecznie musi przydarzyć się
Aurelii. Kwatera Sieci wyglądała jak zwykły biurowiec, a w środku przypominała każdą inną
siedzibę korporacji, jaką Aurelia mogła sobie wyobrazić. Trudno byłoby wskazać miejsce tak
odległe od fantastycznej atmosfery Balu. Przy drzwiach przywitała ich ciemnowłosa kobieta w
średnim wieku. Nosiła duże okrągłe okulary. Spisała ich nazwiska, a potem szybko wystukała
numer na klawiaturze telefonu i poinformowała o ich przybyciu jakiegoś nieznanego jeszcze Aurelii
pracownika. Na plakietce widniało imię „Florence” i równie dobrze mogłaby być sekretarką w
każdej innej śródmiejskiej firmie, gdyby nie niespotykanie wąska ołówkowa spódnica, która
ograniczała zdolność chodzenia, wręcz ją pętająca oraz talia jak u osy, której wcięcie nie
pozostawiało wątpliwości, że nosiła gorset. Poza tym Aurelia nigdy wcześniej nie widziała takich
butów. Były czarne jak smoła i lśniły jak odbite w wodzie światło, ale nie miały wcale platformy,
więc
stała na palcach jak balerina. Długa cienka szpilka podtrzymywała jej stopę niemal w pionie.
Aurelia nie mogła uwierzyć, że Florence jest w stanie poruszać się w nich, nie przewracając się
prosto na twarz, ale jakimś cudem jej się udawało. – Czy to jej służbowy strój? – szepnęła Aurelia
do Andreia, kiedy czekali na kogoś, do którego Florence zadzwoniła. – Nie – odpowiedział. – Widać
tak się ubiera. Albo tak zasugerowała jej domina. Ale w zasadzie to wychodzi na to samo. –
Dlaczego? – Spodziewała się, że jej szkolenie może zawierać elementy zniewolenia, więc jeśli miała
to rozumieć jako Mistrzyni, równie dobrze mogła zacząć od razu. – Zniewoleniu towarzyszy pewna
specyficzna forma wolności. Czasem wzięcie się w karby jest synonimem odpuszczenia. Aurelia
zamyśliła się nad jego słowami, ale nie na długo, bo już po kilku minutach ktoś po nich przyszedł.
Te dwie kobiety były od siebie różne jak dzień i noc. Jedna miała na sobie szarą garsonkę ze
spódnicą do pół łydki. Włosy związała w ciasny koczek. Mówiła i poruszała się z wrodzoną
stanowczością nauczycielki. Aurelia pomyślała, że w innej epoce zwracano by się do niej „madame”
ściszonym głosem pełnym uniżenia. Druga ubrana była w aksamitną suknię w kolorze głębokiej
czerwieni, otulającą jej ciało jak wężowa skóra. Gdy szła, ciągnął się za nią po podłodze tren.
Czarne jak smoła włosy opadały miękko na ramiona. Była w niej łagodność, kontrastująca z
surowością jej partnerki. W lewej ręce trzymała doniczkę, w której rosło odpowiednio przycięte
drzewko. Roślinka właśnie kwitła i niesłychanie hojnie była obsypana wodospadem białych i
czerwonych kwiatów, które wyglądały jak krople krwi na śniegu. Kobieta wyciągnęła prawą rękę.
Kiedy Aurelia ją chwyciła, zaskoczył ją silny uścisk, a także ciepło emanujące z jej dłoni, – Aurelio
– powiedziała ta ubrana na czerwono głosem tak melodyjnym, że każde słowo brzmiało jak
piosenka. – Jesteśmy uszczęśliwione, że możemy cię poznać. Nazywam się Madame Denoux.
Będziemy nadzorować twoje szkolenie. – Wskazała głową w stronę kobiety ubranej na szaro, której
nazwisko pozostało tajemnicą. Obydwie skinęły głowami w kierunku Andreia, który stał bez słowa
obok Aurelii. Widać było, że już wcześniej zostali sobie przedstawieni, a przynajmniej kojarzą się z
racji pełnionych obowiązków Protektora i Trenerki. Później Aurelia i Andrei zostali poprowadzeni
ciągiem niekończących się korytarzy, które oplatały budynek jak tunele w ulu, aż dotarli do
podwójnych szerokich drzwi, które wychodziły na wypielęgnowany ogród. Był zaprojektowany w
minimalistycznym orientalnym stylu, z kilkoma kwiatowymi ogródkami skalnymi oraz fontannami,
które przesycały otoczenie aurą spokoju i skupienia. Aurelia wzięła głęboki oddech i wreszcie mogła
się rozluźnić
w otoczeniu wody łagodnie spływającej po gładkich kamieniach i jasnozielonych liści miękko
uginających się na wietrze. Andrei uścisnął jej dłoń. Nie była przyzwyczajona do tak
profesjonalnego środowiska jak w tym budynku, ale w ogrodzie panowała atmosfera
ponadczasowego spokoju i Aurelia miała wrażenie, że każdy listek układa się dokładnie tak, jak
powinien. Tutaj mogła czuć się jak w domu. Pośrodku ogrodu stała jednopoziomowa pagoda.
Zbudowano ją na wzniesieniu, wchodziło się do niej z boku po kilku schodkach. Nie było koło niej
żadnych mebli, wyglądała więc raczej na scenę niż miejsce, w którym można było przycupnąć i
podziwiać ogród. Na środku pagody było okrągłe pomieszczenie zamknięte szklanymi ścianami,
wyglądało to jak akwarium. Ruszyli kamienną ścieżką przez trawnik, weszli do pagody i stanęli za
Madame Denoux i Miss Szary Strój, które położyły dłonie w miejscu, które według Aurelii niczym
się nie wyróżniało. Rozległ się cichy szelest i jedna z tafli szkła odsunęła się po jakimś
niewidocznym mechanizmie, odsłaniając wejście. Kobiety skinęły głowami i przekroczyły próg. –
Zaprojektował to twój ojciec – szepnął Andrei do Aurelii. Przyjęła tę wieść bez słowa, bo
zastanawiała się, czy biorąc pod uwagę to, co miało tu nastąpić, wolałaby tego nie wiedzieć. Weszli
do oszczędnie wyposażonej sypialni. Pośrodku umieszczony został futon. Można było do niego
dotrzeć jedynie po czterech równomiernie rozlokowanych mostkach, które dzieliły pokój na cztery
części jak tarczę kompasu. Otaczał je rów z wodą, biegnący wokół pokoju jak fosa. Nad
powierzchnią unosiła się para, a w jednej z ćwiartek znajdował się biały bidet i toaleta,
zaprojektowane tak pięknie, że w pierwszej chwili Aurelia pomyślała, że to rzeźby. Światło
rozpraszało się we wszystkich kierunkach. – To będzie twój apartament – powiedziała do Aurelii
Madame Denoux. Aurelia zauważyła, że nigdzie nie ma zasłon. Cokolwiek się tu wydarzy, będzie
widoczne dla każdego, kto wyjdzie do ogrodu albo stanie w jednym z okien, którymi usiane były
okoliczne budynki. Dotarło do niej, że nie będzie miała za grosz prywatności. Nawet rozbierając się
do snu czy korzystając z toalety, będzie na widoku. – Na jak długo? – spytała. – Tak długo, jak
będzie trzeba. Pozostało tajemnicą, jaki cel chciały osiągnąć albo na co zamierzają czekać, ale gdy
Miss Szary Strój odczytała z kartki listę zasad i instrukcji, stało się jasne, że tak długo, jak Aurelia
pozostanie na terenie Sieci, ciało i umysł nie będą należały do niej, raczej pozostaną do dyspozycji
tego, kto będzie miał z nią ćwiczenia danego dnia.
Nie zasłonią jej oczu, ale oczekuje się od niej, że będzie je miała zamknięte, żeby zapewnić
anonimowość jej trenerom. Pozbawienie wzroku dodatkowo wyostrzy zmysły, dzięki czemu
konkretne elementy szkolenia będą efektywniejsze. Aurelii było niedobrze na myśl o kolejnym
pozbawieniu wzroku, ale musi to zaakceptować razem z całą resztą. Poinformowano ją za to, że w
każdej chwili może nacisnąć mały biały guzik znajdujący się w ramie łóżka i jakiś członek obsługi
zostanie poinformowany, że chciałaby odpocząć od szkolenia i opuścić siedzibę Sieci. W ciągu kilku
chwil ktoś do niej przyjdzie i odprowadzi ją do wyjścia. Jeśli w toku ćwiczeń będzie chciała
natychmiast je zakończyć, może powiedzieć „stop”, a jeśli nie będzie mogła mówić, wystarczy, że
trzy razy chrząknie i wszelkie czynności zostaną w jednej chwili przerwane. Prawie wycofała zgodę
na zostanie Mistrzynią, kiedy przedstawiono jej warunki, na jakich będzie mógł ją odwiedzać
Andrei. W przeszłości Balu było tylko kilku Protektorów, bo pomijając obecną sytuację i parę
innych wyjątkowych okoliczności, zawsze miał Mistrzynię. Brakowało konkretnych wytycznych
dotyczących związku Mistrzyni albo Mistrzyni in spe z Protektorem, jednak zarząd Sieci i wszyscy
zaangażowani w sprawę zgodzili się, że to okoliczność nieoczekiwana i niepożądana. Co więcej,
wysoko postawieni członkowie Sieci stwierdzili, że obecność Andreia może zaburzyć przebieg
szkolenia Aurelii. Istniało ryzyko, że zwiąże się z nim zbyt mocno i nie będzie w stanie oddać się w
pełni trenerom. W efekcie szkolenie może zostać spowolnione czy wręcz okazać się niemożliwe, a
oni nie mogli sobie pozwolić na utratę kolejnej Mistrzyni. Ponadto, choć nie zostało to powiedziane
na głos, a tylko zasugerowane, Aurelia była jednak córką swojej matki i unikanie przeznaczenia
mogła mieć we krwi. Aurelia nigdy się nie dowie, co Andrei zaoferował Balowi, żeby
przypieczętować umowę ani do jakiego stopnia dyskutował z nimi o sprawie. Poinformowano ją, że
będzie obecny w czasie wybranych sesji szkoleniowych i przy tej okazji będzie mu wolno spędzić z
nią noc, ale nie częściej niż raz w tygodniu. W zamian musiała jednak wyrazić zgodę na to, że
dowolny gość będzie mógł wejść do jej sypialni o dowolnej porze nocy i nieważne, kto to będzie ani
co się będzie działo, Aurelia musi mieć zamknięte oczy od momentu, gdy wieczorem położy się do
łóżka aż do świtu. Kiedy Madame Denoux przekazywała te wieści, Andrei stał obok Aurelii.
Zmarszczyła brwi. – Mam rozumieć, że Andrei będzie mógł się ze mną kochać pod warunkiem, że
będzie mógł to zrobić jakiś inny mężczyzna? Którego nigdy nie zobaczę? – Inny kochanek. Nie
tylko mężczyzna – poprawiła ją Madame Denoux, ale jednocześnie kiwnęła głową, żeby
potwierdzić, że reszta się zgadza. Aurelia
poczuła dłoń Andreia zaciskającej się na jej dłoni jak kleszcze, ale nie zaprotestował. Aurelia
wiedziała, że nie ma wyboru, jednak w tamtej chwili postanowiła, że nikomu nie pozwoli skraść
swojego serca, jak to się stało w przypadku Andreia, nawet jeśli zawładnie jej ciałem. Inni
kochankowie nie będą w stanie zniszczyć uczuć do niego. Resztę popołudnia aż do wczesnego
wieczoru spędzili w swoich ramionach na futonie, przy szeroko otwartych drzwiach, otuleni
dolatującym z ogrodu zapachem. Nie wymienili ani słowa, aż nadszedł czas odejścia Andreia.
Powoli wstał z łóżka, a potem jeszcze raz objęli się przy drzwiach, jak dwoje osób, które nie mogą
się rozstać. Delikatnie pogłaskał ją po twarzy, potem przycisnął usta do jej warg i objął gardło, jakby
naznaczał ją jako swoją własność, niczyją inną, bez względu na to, czego będzie chciała Sieć. Tak
samo gwałtownie, jak ją chwycił za szyję, równie niespodziewanie puścił i odszedł. Czuła, jakby
zabrał ze sobą jej prawdziwe serce i zostawił tylko z tymi wytatuowanymi odpowiednikami,
wymalowanymi na piersi i niżej. Przez całą noc czuła na gardle dziwny ucisk, jakby jego ręce wciąż
tam były, przypominając, że należy do niego. Miło było czuć to we śnie, ale kiedy się obudziła i na
gardle nie było nic, załkała. To była ostatnia noc jej względnej normalności. Rano miał zacząć się
trening.
9 GRA W DWIE POŁÓWKI.
Kiedy następnego ranka Aurelia zaczęła się podnosić, poczuła na twarzy dłoń, która delikatnie
zamknęła jej oczy. W pierwszym odruchu chciała krzyczeć. Potem przypomniała sobie, gdzie jest.
W siedzibie Sieci, gdzie miała zacząć szkolenie na Mistrzynię tajemniczego wędrownego Balu. To
jednak nie był sen. Musiał jej wystarczyć błyskawiczny rzut oka, na tyle długi, żeby przekonać się,
że miejsce w jej łóżku było puste. Andrei odszedł. Serce jej się ścisnęło. – W czasie kąpieli oczy są
zamknięte – wyszeptał ktoś głosem, który nie należał ani do kobiety, ani do mężczyzny. Narzuta,
pod którą spała, została odrzucona szybkim ruchem, a po chwili Aurelia została rozebrana z
bawełnianej nocnej koszulki, którą dostała do snu. Ostrożnie poprowadzono ją do strumienia
gorącej wody, który płynął wokół futonu. Była już przyzwyczajona do obnażania się przed obcymi,
więc kiedy te niewidzialne dłonie starannie umyły każdy fragment jej ciała, łącznie z piersiami,
przesuwając miękką szmatką między jej pośladkami oraz w delikatnej szczelinie warg z przodu,
nawet nie protestowała. Po myciu jej towarzysz ubrał ją w prostą białą bluzkę i skromną bawełnianą
spódnicę do kolan. Jedno i drugie było lekkie i zapewniało swobodę ruchów, ale brak stanika i
majtek sprawił, że Aurelia poczuła się bezbronna, mimo zewnętrznej zbroi. Choć brakowało
jakiejkolwiek stymulacji, brodawki jej stwardniały, kiedy tylko musnęła je sztywna tkanina, a brak
bielizny na dole okazał się rozkosznym doświadczeniem nagości. Kiedy tylko skończyły się poranne
ablucje i ubieranie, pojawiła się Madame Denoux. Towarzyszyła jej Florence, która poprzedniego
dnia pracowała w recepcji, a teraz miała na sobie czarno-biały strój francuskiej pokojówki. Niosła
lekki stoliczek i krzesło oraz koszyk pełen ogrodowych utensyliów. Madame Denoux wyjaśniła, że
Florence jest odpowiedzialna za pierwsze stadium szkolenia. W tym czasie druga kobieta rozkładała
swój ekwipunek, co jakiś czas pokazując udo. Za każdym razem, gdy pochylała się do przodu, jej
krótka spódniczka z falbankami unosiła się, odsłaniając zdobioną górę pończoch. – Moja partnerka
lub ja będziemy pojawiały się regularnie, oczekując od ciebie relacji z każdego zadania i każdego
aspektu szkolenia. Będziesz dzielić się z nami myślami, uczuciami, wszystkim. Możesz też zadawać
pytania. I nie staraj się niczego przed nami ukryć – dodała jakby ostrzegawczo. – I tak się dowiemy.
– Skoro i tak znacie moje uczucia, czemu mam sobie zawracać głowę opowiadaniem wam
czegokolwiek? – spytała Aurelia, nie kryjąc irytacji. – Bo mówienie pomoże ci zrozumieć. Została
sama z Florence, która w najdrobniejszych szczegółach wyjaśniła jej, jak dbać o obsypane białymi i
czerwonymi płatkami drzewko bonsai, które dostała w prezencie powitalnym od dwóch trenerek.
Wyjaśniła jej także szczegóły opieki nad innymi roślinami w ogrodzie.
– Ogrodnictwo? – spytała Aurelia z niedowierzaniem. – To moje szkolenie? – Nie wolno mi
odpowiadać na pytania – odparła na to Florence. Każdy element sprzętu, jaki jej dostarczono, był
kuriozalnie mały. Alicja mogłaby je przynieść z ogrodu Szalonego Kapelusznika w Krainie Czarów.
Konewka miała rozmiar filiżanki do herbaty, więc Aurelia musiała ją co chwilę napełniać, a nożyce
do żywopłotu były niewiele większe niż nożyczki do paznokci, więc przycinanie nimi czegokolwiek
było irytująco powolnym i frustrującym procesem. Przez pierwsze kilka dni nieustannie się
wściekała wykańczającą jej umysł nudą i marzyła, żeby Madame Denoux albo bezimienna Miss
Szary Strój pojawiły się, tak jak obiecały i żeby mogła im powiedzieć, co myśli o tym wszystkim,
ale żadna z kobiet nie zjawiła się, a Aurelia spędzała czas samotnie, nie licząc towarzysza kąpieli i
roślin, którymi codziennie się zajmowała. Trzeciego czy czwartego dnia nieznośne buczenie w
głowie ustało. Czas zwolnił. Zaczęła wyczekiwać porannych, a potem wieczornych rytuałów
higienicznych po to tylko, żeby wejść w kontakt z człowiekiem. Nowego znaczenia nabrała też
praca w ogrodzie, bo był to jedyny czas, kiedy wolno jej było mieć otwarte oczy. Była nawet
karmiona z zamkniętymi oczami. Na początku to, że ktoś wkładał jej jedzenie do ust, tak jakby była
dzieckiem, frustrował ją, przerażał i upokarzał. Ręce musiała trzymać wzdłuż boków,
bezużytecznie, ale i tak instynktownie unosiła je za każdym razem, gdy poczuła, że do jej ust zbliża
się kolejna łyżka tajemniczego jedzenia. Rozpoznała tylko kilka smaków. Czymkolwiek ją karmili,
wcześnie żywiła się czymś zupełne innym. Jadła tu lekkie zupy, smakujące wodą różaną i małe,
gąbczaste ciasteczka, które pachniały liczi i rozpływały się jej na języku. Piła też gęsty, ciemny płyn,
musujący na ściankach gardła. Każdy posiłek miał inną jakość i kiedy już Aurelia nauczyła się ufać
nieznanym dłoniom, które ją karmiły, zaczęła zwracać większą uwagę na zamiany w ciele i nastroju,
które wywoływał każdy posiłek. Po śniadaniu miała więcej energii niż kiedykolwiek wcześniej, a
kolacje odprężały ją i przygotowywały do snu. Kiedy wreszcie przyjmowanie jedzenia od
asystentów stało się dla niej wygodne, zniknęli, a zamiast tego postawiono jej psią miskę, z której
miała jeść bez użycia rąk. Natychmiast wezbrał w niej bunt. Ile osób patrzyło, kiedy zachowywała
się jak pospolite zwierzę? – zastanawiała się. Śmiali się z niej? Ale w końcu posłusznie schyliła
głowę do miski i ostrożnie wysunęła język. Poczuła gulasz o słono-słodkim smaku przyprawiony
lukrecją. W końcu przywykła do jedzenia w ten sposób. Zauważyła, że w menu nie było granatów.
Nieważne, w jak bardzo odprężający stan wprawiały ją ciepłe, ziołowe napoje, jakie dostawała
przed snem, nocami wciąż przewracała się w łóżku z boku na bok i myślała o Andreiu. Często
pieczenie
serca wytatuowanego przy sromie budziło ją i uświadamiała sobie, że miała orgazm we śnie.
Noce i dnie mieszały się. Nie wiedziała, ile ich już było. Na jej ciele pojawiły się nowe tatuaże,
mimo że nie odbywała stosunków seksualnych, nie licząc tańca własnych wprawnych palców na
łechtaczce. Kiedy nie miała co robić, często myślała o Siv. Gdzie ona teraz jest? Wciąż z Balem? Z
Walterem? W podróży? Nadchodziły również nieproszone myśli o Tristanie i dziwnej chemii
między nimi, o której nie chciała myśleć, ale nie mogła przestać. Wspomnienia o nim kłóciły się w
snach z pamięcią o Andreiu. Któregoś ranka, kiedy pochłonęło ją piękno czerwonych i białych
rozwijających się pączków, na wewnętrznej stronie pustego do tej pory nadgarstka pojawiły się trzy
bladoróżowe pączki. Następnego dnia, kiedy korzystała z obecności asystenta kąpielowego, poczuła
znajome pieczenie na łydce, a kiedy spojrzała w dół, zobaczyła, że pod kolanem pojawił się ptak w
locie. Mimo to Madame Denoux i Miss Szary Strój nie przyszły wysłuchać jej refleksji i każde
psychiczne i fizyczne doznanie musiała analizować w zaciszu własnego umysłu. Chociaż asystenci
skwapliwie dbali o jej komfort, miała nieustającą potrzebę otwierania oczu, znacznie silniejszą niż
kiedy miała je zawiązane. Doszła do wniosku, że to pewnie dlatego, że tym razem odpowiedzialność
za wypełnienie zakazu, do którego się zobowiązała, leżała całkowicie po jej stronie. Nie odebrano
jej możliwości widzenia, sama zdecydowała się na pozbawienie się jej, więc walka z instynktem
była znacznie trudniejsza niż zwykłe pogodzenie się z opaską na oczach. Po jakimś czasie jednak
przyzwyczaiła się do trzymania oczu zamkniętych, kiedy jej to polecano i w końcu zaczęło jej się
wydawać, że powieki ma tak ciężkie, że nie byłaby w stanie otworzyć ich w nieodpowiednim
momencie, nawet gdyby chciała. A później, ni stąd, ni zowąd, pewnego ranka poinformowano ją, że
zasłużyła na dzień wolny i że od tej pory będzie jej co jakiś czas przysługiwać. Wolno jej było
wyjść z budynku na mżawkę, która zdawała się nie opuszczać Seattle. Wróciły ubrania, w których
tu przyszła, a powietrze pachnące morzem dodawało jej energii, ale i dezorientowało. Miała otwarte
oczy i wszystko wokół wydawało się szare i nieatrakcyjne. Kiedy już opanowała sztukę
dobrowolnej ślepoty, pojawił się pierwszy nocny gość, tego wieczoru, kiedy wróciła z mokrej
przechadzki na zewnątrz. Czas nie miał już dla niej znaczenia, ale Aurelii wydawało się, że minęły
całe tygodnie, odkąd ostatnio kochała się z Andreiem i jej ciało zareagowało instynktownie na dotyk
silnej dłoni, która wślizgnęła się pod kołdrę, chwyciła jej piersi, a potem zaczęła zataczać kręgi
wokół brodawek. Później dłoń ruszyła dalej
i z rozmysłem wędrowała tak wolno, że zanim dotarła między jej nogi, Aurelia była już cała
mokra i bez żadnej dodatkowej zachęty szeroko rozłożyła uda. Wsunął w nią palec i poczuła na
sobie ciężar długiego ciała. Nie należało do Andreia. Ten mężczyzna był smuklejszy i całkowicie
pozbawiony owłosienia. Inaczej też smakował: świeżym dymem papierosowym, zamaskowanym
miętą. Miał długi, cienki i tak twardy penis, że aż pulsował, a kiedy Aurelia wzięła go do ręki, żeby
złagodzić napięcie, wywołane podnieceniem, wydawało jej się, że pod palcami czuje bijące serce.
Był powolny i delikatny, pewnie wiedział, że jest pierwszy z wielu obcych, którzy w toku treningu
odwiedzą jej sypialnię. Kiedy ich ciała złączyły się, dopasowali się jak fala do brzegu morza, jakby
kochali się wcześniej już wiele razy. Mężczyzna pozostał w pełnym religijnego pietyzmu milczeniu.
Mówiły za niego jego czyny. Był pierwszym z wielu mężczyzn i kobiet, którzy pieprzyli ją wśród
czterech szklanych ścian sali treningowej w siedzibie Sieci. Następnej nocy odwiedziło ją trzech
kochanków, jeden po drugim, a jeszcze następnej do jej łóżka weszła grupa mężczyzn, wszyscy
naraz. Zdarli kołdrę z jej uśpionego ciała, podciągnęli jej nocną koszulę, a jeden z nich wszedł w nią
tak szybko, że pierwsze pchnięcie potraktowała jeszcze jak sen. Odruchowo otworzyła oczy, kiedy
zapaliło się światło i aż ją zabolały od srebrzystej poświaty, ale udało jej się je zamknąć, tak jak jej
nakazano, więc nie miała pewności, czy mężczyzn było trzech, czterech, pięciu czy może nawet
więcej. Była świadoma plątaniny ramion, nóg, penisów i rąk, które głaskały ją, chwytały, unosiły za
włosy, nasuwały jej usta na twardy penis albo rozkładały jej nogi szeroko, żeby ułatwić wejście
temu, kto akurat był następny w kolejce do spenetrowania jej. Dla Aurelii doświadczenie bycia
wykorzystywaną przez tylu mężczyzn jednocześnie było głęboko relaksujące. Po tylu cichych
dniach, w czasie których nie robiła nic poza kąpielą, spaniem, wałęsaniem się po ulicach Seattle albo
przycinaniem listków swojego bonsai, jej umysł wszedł w stan permanentnego półuśpienia, więc
teraz bycie pochłanianą przez tylu dominujących partnerów wydawało się jej całkiem naturalne. Nie
musiała o niczym myśleć, nawet o tym, gdzie powinna położyć rękę albo nogę, bo mężczyźni i
kobiety, którzy przychodzili do jej łóżka, przekładali ją tak, jakby była pozbawioną życia lalką,
istniejącą po to tylko, żeby dostarczyć im przyjemności. Nic nie rozpraszało jej myśli, nie wiedziała
nawet, kto ją pieprzy, więc istniała za pośrednictwem zakończeń nerwowych. Każde muśnięcie
obcej skóry przesuwającej się po jej skórze, każde mocne zaciśnięcie jej brodawek, każde
pchnięcie, które wypełniało ją aż po brzegi, wydawało się dziesięciokrotnie
silniejsze niż jakiekolwiek inne doznanie w całym wcześniejszym życiu. Czas podzielił się na
życie przed Balem i po Balu. Kiedy któryś z mężczyzn delikatnie odchylił jej głowę do tyłu i dał jej
łyk wody ze szklanki, wydawało jej się, że czuje na języku, a późnej w gardle każdą perlącą się
kroplę. Ten sam mężczyzna pomógł jej położyć się na plecach i przycisnął twarz do jej warg
sromowych, lizał ją, powoli, ale zdecydowanie, a potem operował językiem w różnych kierunkach,
układając precyzyjny geometryczny wzór, który mistrzowsko dyrygował jej narastającym
podnieceniem. Kiedy doszła, wszystkie tatuaże zapłonęły życiem i paliły tak mocno, że wydawało
jej się, że przestał istnieć i zostały tylko te wypalone w jej ciele rysunki. Kiedy ją zostawili,
natychmiast zapadła w głęboki, pełen satysfakcji sen. Dopiero nazajutrz rano powrócił racjonalny
rozum, a z nim strach, poczucie winy i wstyd. Światła w pagodzie paliły się jasno jak światła rampy,
a cała reszta ogrodu skąpana była w smolistej czerni i Aurelia wiedziała, że każdy gest podczas jej
nocnych przygód jest doskonale widoczny dla każdego, kto znajdował się niedaleko. Czy Andrei na
nią patrzył? A jeśli tak, to co widział? W jej głowie pojawiły się nieproszone obrazy, tak jakby była
nim i patrzyła na nocne sceny spoza swojego ciała. Z przybyciem każdego nowego kochanka wyraz
jej twarzy zmieniał się w maskę wyrażającą najwyższą rozkosz. Usta otwierały się do krzyku, kiedy
szczytowała. Ze swobodą pozwalała mężczyznom, by układali ją w dowolnej pozycji, i wypinała
biodra do przodu lub do tyłu, jakby odgrywała taniec godowy jakiegoś zwierzęcia, a tym samym
ułatwiała im wejście. Jej ciało też się zmieniło. Wokół nadgarstków i kostek miała teraz cienkie
bransoletki tatuażu. Sznurek subtelnych białych pereł pojawił się w zakolu szczupłej talii. Nawet
jeśli potrafiłaby wymazać z pamięci akty seksualne, którym się poddawała, nie mogłaby ich usunąć
z ciała. Wyglądało na to, że Bal maluje na jej skórze swoje opus magnum. Wreszcie, jakby
wyczuwając zmianę jej nastawienia i gwałtownie spadającą pewność siebie, pojawiła się jedna z
nadzorujących jej szkolenie kobiet. Była to Miss Szary Strój. Aurelia od tak dawna z nikim
porządnie nie pogadała, że otworzyła przed bezimienną kobietą serce. Ta siedziała nobliwie
naprzeciwko i na żółtej kartce z notatnika skwapliwie notowała każde słowo, które spłynęło z ust
Aurelii. – Nigdy nie wstydź się seksu – powiedziała w końcu jej powiernica. – Trzeba się wstydzić
jedynie przemocy. Miss Szary Strój nie rozwodziła się dłużej na ten temat, ale już tych kilka słów
wyjaśnienia czy rady uspokoiło Aurelię. Kiedy skupiła się na tym głębiej, dotarło do niej, że noce
spędzone z obcymi kochankami w żaden sposób nie zmieniły głębokiej tęsknoty za Andreiem ani
nie
osłabiły pragnienia poczucia jego skóry na swojej. Może mogłaby należeć i do niego, i do Balu?
Nie potrafiła jednak zapomnieć smutku na jego twarzy, kiedy tłumaczył jej, że będzie „szkolona”
przez innych. Pragnienie wzięcia go w ramiona było silniejsze niż cokolwiek innego. Chciała
powiedzieć mu, że bez względu na to, co mógł widzieć, jej serce wciąż należało do niego. Jedynym
pocieszeniem była myśl, że jego przybycie do jej łóżka miało rychło nastąpić, bo takie były warunki
pierwotnej umowy zawartej z Siecią. Następnej nocy przyszedł i pieprzył ją jak opętany. Poczuła na
wargach gorący oddech, kiedy jej dotknął i poznała go od razu. Atramentowe serce na piersi zaczęło
pobolewać, kiedy tylko wszedł, jakby jej ciało rozpoznało mapę jego ruchów, usłyszało odgłos
kroków i wykryło strukturę jego oddechu, zanim jeszcze dotknął jej skóry. – Przyszedłeś –
powiedziała. – Tak – szepnął. – Jestem. W głosie miał żal i żądzę, ale nie powiedział nic na ten
temat i przekazał jej te emocje, dopiero kiedy podniósł ją, poprowadził na skraj pokoju i pieprzył na
szklanej ścianie, tak żeby cała Sieć, która pewnie na nich patrzyła, widziała, jak Andrei bierze
Aurelię. Obejmował ją tak mocno, że jego uścisk był jak więzienie, ale takie, w którym chciała
pozostać na wieczność. Kiedy jego członek przeszywał ją raz za razem, każdy rysunek na jej ciele
lśnił tak jasno, że Aurelii zaczęło się wydawać, że to czyste pożądanie, jakie odczuwała, może
doprowadzić do samospalenia i oboje zostaną strawieni przez ogień jej żądzy, tak że zostanie tylko
garść popiołu. Następnego ranka obudziła się przed świtem i przekonała się, że już poszedł. W tej
chwili zrozumiała, dlaczego jej matka uciekła. To zbyt wiele dla jednego człowieka. W jej drobnym
ciele tliło się pożądanie, które mogło zaspokoić całą armię. To ją zniszczy. Nie mogła tego znieść.
Ale musiała. I zniesie. Przez cały czas pieściła się myślą o Andreiu, jego istnienie było jej intymnym
skarbem na końcu tęczy, ostatecznym celem jej podróży i tego szkolenia. Słońce dopiero zaczynało
wychylać się znad horyzontu i opromieniać ogrody Sieci, a jej asystenci kąpielowi przyjdą nie
prędzej niż za godzinę. Wiedziała, że nie zaśnie już ani na chwilę, więc odrzuciła kołdrę i
przegrzebała akcesoria kąpielowe w poszukiwaniu dodatkowej szczoteczki do zębów, a kiedy już ją
znalazła, upadła na kolana i zaczęła szorować pobieloną podłogę pagody. W pomieszczeniu
panowała całkowita cisza, nie licząc wody skapującej ze szczoteczki i niezmordowanego tarcia
włosiem o kamień. Zaczęły ją boleć kolana, ale cieszył ją rytm wyrzucanego naprzód i cofanego
ramienia i szybko zyskała
świadomość każdego fragmentu ciała. Kurczenie i rozluźnianie się mięśni, wilgoć wody na
skórze, ucisk bawełnianej bluzki na piersiach. Doznała niejasnego odczucia, że nie istnieje już jako
Aurelia. Tak jakby odkąd zaczęła współpracę w Siecią, zrzuciła skórę, która świadczyła o jej
indywidualności i została teraz konglomeratem ciała i kości, a czasem nawet myśli i uczuć, ale żadne
z nich nie należało do niej. Ta myśl wyswobodziła ją, a przejmujące uczucie, które towarzyszyło jej
przebudzeniu, rozmyło się w toku pracy. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się samym istnieniem,
nie przejmując się, co będzie później. Kiedy to sobie uświadomiła, rozkwitł nowy tatuaż: czarno-
czerwona biedronka z rozłożonymi skrzydłami na poduszeczce palca. Tego wieczoru, po lekkiej
kolacji złożonej z ciepłego płynu, który być może trochę, ale nieprzekonująco, smakował
pomidorami i przywiódł jej na myśl grille urządzane nad morzem w ciepłe popołudnia, weszła do jej
sypialni Madame Denoux i oznajmiła, że Aurelia jest już gotowa. Nie spytała na co. Wydawało jej
się, że to nie ma znaczenia. Nazajutrz poranny rytuał mycia trwał dłużej niż zwykle. Po kąpieli i
suszeniu została natarta perfumowanym olejkiem. Teraz przy każdym ruchu czuła lekki zapach
swojej skóry. Ciepły i letni jak mieszanka świeżo wyciśniętej cytryny i płatków różowej róży.
Rozczesano jej włosy, ale niczym ich nie ozdobiono. Asystenci nie ubrali jej i Aurelia czekała na
odgłos wydawany przez biżuterię albo na dotyk żyletki na włosach łonowych, bo przecież ostatni
raz goliła je przed przyjazdem do Seattle, ale nic się nie wydarzyło. Nago, z zamkniętymi oczami
poprowadzono ją przez szklane drzwi do ogrodu. Trawa była miękka i Aurelia wyobraziła sobie, że
czuje na podeszwach stóp każde źdźbło pieszczące jej skórę. Uśmiechnęła się, kiedy łagodny wiatr
rozwiał jej włosy, ale się nie zatrzymała, żeby odgarnąć z oczu niesforne pasma. Nic nie widziała,
więc nie miała pewności, ile osób ją otacza, ale miała wrażenie, że znajduje się pośrodku
niewielkiego zgromadzenia. Czuła subtelny powiew oddechów, a od czasu do czasu dobiegał ją
szept. I ten niemożliwy do pomylenia z niczym zapach granatu. Działał na nią niczym dzwonek na
psy Pawłowa. Oddech ugrzązł Aurelii w gardle. Każda komórka jej ciała ożyła od pożądania.
Tatuaż na sercu zapłonął nawet jaśniej. Całe ciało zaczęło drżeć, jakby za chwilę miała doznać
orgazmu, ale wtedy ktoś powiedział: – Nie. I powstrzymała się. Nie była pewna, czy zrobiła to
sama, czy że w tym głosie kryła się moc, która rzuciła lodowaty koc na jej podniecenie. Jej moc i
moc tej drugiej osoby splotły się w jedno. Wiedziała, kto to powiedział. Walter. – Uklęknij
Opadła na kolana. Ziemia była wilgotna. Poczuła powiew powietrza, kiedy Walter zbliżył się i
pochylił nad nią. Ciepłą dłoń położył jej na policzku. Później odsunął ją i niemal nieodczuwalny prąd
powietrza omiótł jej twarz, kiedy uniósł ramię wysoko. Odruchowo napięła się, ale kiedy dłoń
Waltera powróciła i ostro plasnęła ją w policzek, zszokowana głośno westchnęła. Zwalczyła odruch
zamrugania i wtuliła się w opuszki jego palców, spoczywające teraz spokojnie na jej skórze.
Usłyszała, że ktoś w tłumie ostro wciągnął powietrze. Andrei? Czy na to patrzył? Myśli jak bańki
mydlane powoli wydostały się na powierzchnię jej umysłu. Zdała sobie sprawę, że ten policzek nie
bolał. I nie miała odruchu uniesienia ręki, żeby się bronić. Ufała Walterowi. Ufała im wszystkim.
Czuła się tu bezpiecznie. Kiedy to do niej dotarło, rozluźniła się jeszcze bardziej. Wsiąkła w trawę.
Pozwoliła źdźbłom, na których spoczywała, unosić nie tylko jej ciało, ale i umysł i rozproszyć
obawy, które pojawiły się, gdy zaczął się wokół niej kręcić Walter. – Wstań – poinstruował. Aurelia
podniosła się, zanim jeszcze wypowiedział te słowa, tak jakby jej kończyny chciały wykonywać
jego polecenia, zanim je zwerbalizował. Uniósł jej ramiona nad głowę i obwiązał nadgarstki oraz
kostki nóg. Czyjeś palce – Aurelia uważała, że nadal należące do Waltera – zaczęły powoli
wędrować od kostek, w górę ku tyłom kolan i po miękkiej skórze wewnętrznej strony ud. Jej ciało
zareagowało na dotyk i kiedy zaczął zbliżać się do wejścia, poczuła wilgoć wzbierającą na wargach.
Nie wszedł w nią jednak, choć Aurelia wiła się w krępujących ją więzach i sugerowała, że ma na to
ochotę. Była coraz bardziej podniecona i tęskniła do tego cudownego uczucia ulgi, które przynosiło
wypełnienie. Kiedy spełnienie nadeszło, odbyło się zupełnie inaczej niż kiedykolwiek wcześniej.
Powietrze zgęstniało, kiedy Walter uniósł rękę w górę, ale tym razem nie uderzył, to jakiś
przedmiot, jednocześnie sztywny i miękki, który z trzaskiem wylądował na jej pośladkach, a potem
na plecach i między łopatkami. Z każdym uderzeniem i każdym wydechem czuła, że jakiś element
jej dawnego życia ją opuszcza i znika w oparach wydychanego powietrza. Każdy następny cios był
mocniejszy niż poprzedni, a kiedy Walter podniósł pejcz po raz ostatni i opuścił go z największą
siłą, ciało Aurelii wystrzeliło naprzód i wydała okrzyk. Opuściły ją wszelkie myśli i wspomnienia, nie
czuła nic poza tym, że istnieje w chwili obecnej, a ciało miała tak lekkie, jakby unosiło się w
powietrzu, niczym nie spętane. – Tak – powiedział Walter z nutą satysfakcji w głosie. – Teraz.
Położył jej dłonie na karku, a przez jej ciało przemknęła jak piorun skumulowana wrząca energia,
rozpoczynająca się w stopach, a ustająca równie nagle, jak się
zaczęła w miejscu, gdzie opuszki palców Waltera stykały się z jej skórą. Zaczęła palić ją tak
samo jak rodzący się tatuaż i nie było przed tym żadnej ucieczki. Została rozwiązana i w jednej
chwili upadła na ziemię. Andrei znalazł się natychmiast przy niej. Aurelia wciąż miała zamknięte
oczy, jak jej polecono, ale od razu wiedziała, że to on. Tak jakby znała go od zawsze. Jego dotyk,
zapach i ten szczególny sposób, w jaki trzymał ją w ramionach i kołysał w przód i w tył, jakimś
cudem pochłaniały ból, a ona czerpała siłę z jego objęć. Nie musiała nawet patrzeć w lustro, żeby
wiedzieć, co się stało, ale kiedy już spojrzała, nie zaskoczył jej widok bladego zarysu kolejnego
tatuażu, tym razem wokół gardła. Rysunek przedstawiał gruby łańcuch, przystrojony maleńkimi
czerwonymi i białymi płatkami, jakimi zsypane było jej drzewko bonsai. Zrozumiała, że nowy
tatuaż symbolizował ból połączony jednak z przyjemnością. Spała jak zabita, a kiedy obudziła się
nazajutrz, w nogach jej łóżka siedziała Madame Denoux z notatnikiem i długopisem, gotowa do
zanotowania przemyśleń Aurelii, tak jakby całe to wydarzenie było tylko akademickim
doświadczeniem. Tego ranka nikt nie przyszedł, żeby ją wykąpać. Chyba że obmyli ją, kiedy spała?
Podniosła do nosa rękę i powąchała. Wciąż czuła subtelny zapach perfumowanego olejku, który
wmasowano w skórę dzień wcześniej. Czyli codzienne zabiegi pielęgnacyjne asystentów skończyły
się. – Czy to koniec? – spytała. – Jestem już wyszkolona? – Nie – odpowiedziała Madame Denoux.
– Dopiero zaczęłaś. Aurelia skinęła głową. Już dawno podporządkowała się Balowi. Cokolwiek
planowali dla niej później i jakkolwiek długo miało to trwać, nie miało znaczenia. Była Mistrzynią i
zamierzała się z tego wywiązać. Uniosła dłoń do szyi. Dotknęła miejsca, w którym, jak wiedziała,
oplatała jej gardło obręcz z łańcucha i kwiatów. – Czy to oznacza, że należę do Waltera? – spytała.
Odkąd związała się z Balem i jego załogą, widziała wielu mężczyzn i wiele kobiet w obrożach
najróżniejszego rodzaju, marionetki tańczące na wystawie też je miały. Oczywiście wiedziała, co
wówczas oznaczała obroża. Stanowiła symbol dobrowolnego poddania się przez osobę uległą i
reprezentowała wagę odpowiedzialności, jaką dźwigała osoba dominująca. – Nie – odparła znów
Madame Denoux. – Nie należysz do Waltera. Ani do nikogo innego. Należysz do Balu. Obecność
tej obroży oznacza, że wypełniasz obowiązki i znajdujesz się na swoim miejscu. Zaakceptowałaś
swoją pozycję i przyszłość. Należysz teraz do Balu, Aurelio. – Czy mogę ją zdjąć? Jak zwykłą
obrożę?
– To nie jest zwykła obroża, na pewno to rozumiesz. Jest wpisana w twoje ciało. – Po ustach
Madame Denoux błąkał się rozbawiony uśmieszek, jakby Aurelia zadała bardzo głupie pytanie. –
Nigdy nie wymażesz Balu ze swojego życia, Aurelio, ale to wszystko dzieje się wyłącznie za twoją
zgodą. Obroży nie da się nosić wbrew woli. Uruchamia się sama, nie jest nadana z zewnątrz.
Możesz jednak zrezygnować ze stanowiska. Łańcuch jest symbolem dobrowolnego poddania się,
nie zniewolenia. Aurelia skinęła głową. – Więc co będzie dalej? – To, że leży w łóżku, wydało jej
się dziwne. Przyzwyczaiła się do wypełniania poleceń i do pracy fizycznej, więc leżenie bezczynnie
wywoływało dyskomfort. – Teraz musisz nauczyć się, jak kierować innymi. No jasne, zamyśliła się
Aurelia. Teraz jej kolej na bycie dominą, skoro nosiła już obrożę uległości. Madame Denoux
wsunęła rękę do jednej z kieszeni długiej sukni i wyjęła ozdobny dzwoneczek z mosiądzu, w
kształcie głowy chińskiego smoka. Język smoka był jednocześnie sercem dzwonu i wydawał
najpiękniejszy dźwięk, jaki Aurelia kiedykolwiek słyszała. Brzmiał jak echo szklanych kropli
wpadających do wody. W ciągu kilku minut pojawił się młody mężczyzna i natychmiast padł na
kolana pośrodku pokoju, wbijając oczy w podłogę. Madame Denoux wskazała Aurelii gestem, żeby
wstała i podeszła do niego. Zaciekawiona, zrobiła to. Był nagi od pasa w górę, a pozycja, w jakiej
trwał, uwydatniła opalone mięśnie ramion i pleców. Od pasa w dół okryty był białą luźną szatą. Nogi
miał bose. Mimo pozycji wyrażającej uległość, emanowała z niego ewidentna siła, pochodząca nie
tylko z jego ciała. Nie było w nim nic uległego. Przypominał żołnierza klęczącego przed wodzem.
Aurelia, która stała przed nim nieumyta, bosa i ubrana w nocną koszulę, czuła się mała i śmieszna.
Desperacko pragnęła, żeby wstał. Dominacja nie wydawała jej się wstrętna, ale nie wyobrażała
sobie, że mogłaby zadać komuś ból, rozumiała jednak, że taki układ czasem tego wymagał. Jeśli
kiedykolwiek wyobrażała sobie siebie w roli dominy, zawsze rozkazywała komuś mniejszemu od
siebie, rozmiarem albo duchem. Widziała na Balu niewolników i służących, ale oni w niczym nie
przypominali tego mężczyzny. Wydawali się mikrzy, ciałem i osobowością. Aurelia mogłaby bez
trudu rozkazywać któremuś z nich, ale nie temu mężczyźnie, który klęczał u jej stóp. Kaszlnęła i
spojrzała na Madame Denoux. Oczekiwała wskazówki, co dalej. – On czeka na twoje rozkazy –
podpowiedziała jej.
Aurelia ponownie popatrzyła na plecy klęczącego. Poczuła instynktowną potrzebę przesunięcia
czubkami palców po jego kręgosłupie. – Mogę cię dotknąć? – spytała. – Tak, Mistrzyni – odparł,
nie podnosząc wzroku. Miał znajomy głos. Na powierzchnię jej umysłu usiłowało wyrwać się
niewyraźne wspomnienie, jak nurek pragnący zaczerpnąć powietrza. Skądś go znała. Przesunęła
palcami po jego skórze, jakby chciała odczytać tożsamość z drgających mięśni. W reakcji na jej
dotyk zadrżał, a w Aurelii ta reakcja wykrzesała iskrę podniecenia. Przeczesała palcami jego
ciemnoblond włosy, potem musnęła szczękę, aż wreszcie sięgnęła pod brodę i uniosła jego głowę,
żeby spojrzeć mu w oczy. Wtedy sobie przypomniała. – Persephone – wyszeptała. – PJ. – Do
usług, Mistrzyni – odparł z uśmiechem. Kiedy widziała go ostatnio, był przebrany za Piotrusia Pana
i przyszedł z Siv na imprezę w kaplicy w Bristolu, wkrótce przed tym, jak po raz pierwszy kochała
się z Andreiem. Na myśl o Siv Aurelia poczuła ukłucie winy. Tęskniła za przyjaciółką. Czy teraz,
kiedy już została Mistrzynią, zdobędzie taką moc, żeby ją odzyskać i mieć znów przy swoim boku?
– Jesteś łącznikiem pomiędzy Siecią a wesołym miasteczkiem? – spytała. Skinął głową. Aurelia
wciąż trzymała w dłoni jego policzek, a kiedy poruszył głową, poczuła na opuszkach palców
delikatne drapanie. Broda dopiero zaczęła odrastać, więc doznanie było subtelne, ale wyraźne. –
Ogol się – powiedziała do niego. – Chcę, żebyś zawsze był ogolony. Kiedy wydała to pierwsze,
proste polecenie, serce zaczęło jej bić szybciej. Trzęsła się, choć starała się tego nie okazać.
Wydanie polecenia istocie ludzkiej było ekscytujące, bo wydawało się Aurelii zakazane, a
jednocześnie przerażające, z tego samego powodu. Westchnęła z ulgą, kiedy natychmiast poderwał
się i ruszył do części łazienkowej. Ukląkł i zaczął ochlapywać twarz wodą. Madame Denoux skinęła
na nią. – Musisz dać mu ostrze – szepnęła Aurelii do ucha. Aurelia aż się zarumieniła, kiedy
uświadomiła sobie swoje niedopatrzenie. Uklękła przy schowku, sprytnie ukrytym pod futonem, w
którym trzymała osobiste rzeczy i grzebała, aż znalazła nieużywaną maszynkę do golenia i
kieszonkowe lusterko, które podała PJ-owi tak zdecydowanie, jak potrafiła. – Cóż – stwierdziła
oschle Madame Denoux – widzę, że zaczynasz rozumieć, o co w tym chodzi. Aurelia poszła za nią
do drzwi.
– Proszę zaczekać – syknęła pod nosem, nie chcąc, żeby PJ dowiedział się, jak bardzo jest
bezradna. – Co mam z nim zrobić? – Musisz sama do tego dojść. Walter pomoże ci dopracować
szczegóły. Aurelia miała na podorędziu wiele innych pytań, ale Madame Denoux była już za
drzwiami. Zamiotła wokół kostek długą aksamitną suknią w kolorze grantowym i ruszyła wyłożoną
kamieniami ścieżką do biura Sieci. Aurelia westchnęła głęboko i starała się nie zwracać uwagi na
zmartwienia, które ją zaprzątały. Musiała zmierzyć się z tym zadaniem. Choć początkowo trudno
jej było zrezygnować z samodzielności i odnaleźć się w byciu uległą, teraz zaczęło jej brakować
wygody i spokoju czerpanych z wykonywania poleceń. PJ wciąż klęczał na twardej kamiennej
podłodze, chociaż kolana musiały go już porządnie boleć i bez skutku skrobał żyletką po twarzy.
Powstrzymała go, łapiąc za nadgarstek. – Wstań – powiedziała. Posłuchał natychmiast, ale
podnosząc się, przydepnął skraj szaty, która opadła aż do kostek, obnażając długie nogi. Ugiął
kolana, żeby po nią sięgnąć. – Nie – rzuciła Aurelia. – Zostaw. Wyprostował się ponownie, ale tym
razem w jego ruchach zabrakło wcześniejszej pewności, był zakłopotany nagością. Aurelia
obserwowała rumieniec rozlewający się po jego policzkach. Stała prowokacyjnie na szeroko
rozstawionych nogach, bo tak najczęściej stawała Siv, kiedy była usposobiona agresywnie. Patrzyła
na całe jego ciało. Był niższy od Andreia, trochę smuklejszy i bardziej umięśniony. Miał szerokie
ramiona i wąskie biodra, poniżej których zaczynały się muskularne od regularnych ćwiczeń uda.
Jego ciało nie było tak perfekcyjnie symetryczne jak Tristana, brakowało mu też wzrostu i masy
Andreia, ale było coś dziwnie pociągającego w tej asymetrii i Aurelia poczuła, że jest podniecona.
Pod wpływem jej spojrzenia rumieniec na jego policzkach pociemniał, a penis zaczął twardnieć.
Aurelia obserwowała, jak długi i prosty członek wchodzi w stan erekcji, jak sterczy z ciała pod
zuchwałym kątem, jakby miał własny rozum i nie zamierzał poddawać się kontroli swego
właściciela. Im bardziej się wstydził, tym był twardszy, a Aurelia wykorzystała ten ciekawy rys jego
osobowości, każąc mu krążyć po pokoju, żeby popatrzeć, jak penis i jądra podskakują niepewnie
przy każdym kroku. Szybko znudziła jej się ta zabawa, więc kazała mu przestać i stanąć twarzą do
ściany, a sama wykąpała się i ubrała w najbardziej królewski strój, jaki znalazła w stosie ubrań,
który jej dostarczono w nocy, jako że miała teraz ubierać się sama i nie mogła już zdawać się w tej
kwestii na asystentów, którzy decydowali za nią.
Wybrała długą do ziemi przejrzystą czerwoną suknię spiętą tylko w jednym miejscu, pod
biustem, ale rozchylającą się wszędzie indziej, kiedy robiła krok. Czuła się w niej jak królowa, ale
także kobieco. To uczucie szybko jednak zgasło, kiedy się odwróciła od tej tymczasowej garderoby
i zauważyła plecy PJ-a. Przypomniała sobie, że ma go do dyspozycji do końca dnia, a może i
dłużej. Nie miała pojęcia, co z nim zrobić, więc cofnęła się do miejsca, w którym sama zaczynała.
Zrozumienie dominacji zaczęło się u niej tak samo, jak pojmowanie uległości. Od drzewka bonsai.
Wyjaśniła mu, jak dbać o tę roślinkę, tak samo jak Florence wyłożyła jej przed kilkoma tygodniami,
a potem zostawiła go przy tym, żeby zastanowić się, jakie zadania może mu wyznaczyć później.
Ulżyło jej, kiedy po południu pojawił się Walter. PJ był akurat pochłonięty strzyżeniem żywopłotu,
a Aurelia odpoczywała w rozkładanym fotelu przed pagodą i obserwowała jego pracę. To wtedy
zobaczyła idącego ku niej przez ogród starzejącego się dominanta. Towarzyszyło mu dwóch
asystentów. Jeden trzymał go mocno za łokieć i pomagał mu iść, a drugi niósł w obydwu rękach
walizki. Po raz pierwszy Aurelia zobaczyła, że Walter nie widzi i to ją zszokowało. – Witaj,
Mistrzyni – powiedział, kiedy zbliżył się na odległość głosu, ale było to raczej zwykle powitanie niż
oznaka uniżenia. Chociaż potrzebował pomocy, żeby przejść przez ogród, zdawał się doskonale
wiedzieć, gdzie ona się znajduje i w jakiej pozycji siedzi, a spojrzenie jego ślepych źrenic prosto w
oczy robiło wrażenie. Asystenci weszli do zabudowanego szklanymi ścianami pokoju i od razu
przystąpili do rozpakowywania przyniesionych sprzętów. Niektóre Aurelia widziała już wcześniej, a
niektórych, była pewna, doświadczyła na sobie, nie wiedząc jednak wówczas, jakich akcesoriów
używano. Rozstawiono stół wyłożony miękkim materiałem, przypominający trochę używany do
masażu, ale z dodatkową niższą częścią, na której można było uklęknąć. Obok leżała packa, pejcze
najróżniejszych długości i z najróżniejszych materiałów, skórzane rękawiczki, zwoje kolorowej liny,
klipsy na sutki i wiele innych akcesoriów, których do końca nie potrafiła zidentyfikować. PJ został
przywołany i polecono mu się umyć. Aurelia obserwowała, jak ciepła woda rozchlapuje się o jego
kończyny, krople perlą się na łopatkach, a potem spływają. Zapragnęła wziąć od niego gąbkę, żeby
go umyć. Powstrzymała się jednak, niepewna, jakie są zasady. Czy mogła równocześnie służyć i
dominować? Czy akt dominacji mógł być usługą, bo ulegli często czerpali z tego przyjemność,
zakończoną spełnieniem? Czy mogła być jednocześnie dominą i uległą, czy musiała się jednak na
coś zdecydować, a może nie była żadną z nich i mogła wybierać dla siebie rolę zależnie od sytuacji?
Nie była pewna, a im dłużej
się nad tym zastanawiała, tym bardziej czuła się zagubiona. Postanowiła zadać te pytania na
kolejnej sesji z nadzorczyniami szkolenia. – Wstań – poleciła PJ-owi, kiedy skończył się myć i
wytarł. Próbowała nadać głosowi lodowaty ton, ale wychodziło jej to nienaturalnie. Kształt ławki
wymusił na nim rozsunięcie nóg, pośladki zawisły w powietrzu, Aurelia ze swojego miejsca widziała
jego członek i jądra między nogami jak dojrzałe owoce. Walter użył ciała młodego mężczyzny, żeby
pokazać jej swoje mistrzostwo, począwszy od delikatnego chłostania, by po kilku godzinach dojść
do podstawowych sposobów pętania linami. Aurelia z zainteresowaniem obserwowała reakcje PJ-a
na to wszystko. Widziała, jak w pewnych momentach się odpręża, a w innych napina, zależnie od
rodzaju bodźca, różne były też dźwięki, jakie wydawał: od jęków wyrażających rozkosz po odgłosy
bólu. Była to pierwsza z wielu technicznych sesji z Walterem. Aurelia była już przyzwyczajona do
stanu medytacji, w który wchodziła bardzo łatwo, wykonując zadania o naturze uległej, a teraz
zdziwiła się bardzo, odkrywając, że chłostanie pejczem, używanie płonących pochodni czy
oblewanie woskiem skóry PJ-a przynosiło dokładnie taki sam efekt. Bawiąc się jego ciałem, była
niezwykle skupiona, ale jednocześnie znajdowała się gdzieś daleko, unoszona na skrzydłach doznań,
ale była na tyle przytomna, żeby mieć oko na stan jego podniecenia oraz bezpieczeństwo. W nocy
spał w nogach futonu jak pies, a Aurelia odkryła, że zakłopotanie, które początkowo przynosiła jego
obecność, zastąpiła potrzeba opieki oraz spokój, którego doznawała, gdy PJ znajdował się w
pobliżu. Spędziła wiele wieczorów, gładząc go po szyi, kiedy kulił się przy jej stopach, jakby pieściła
zwierzę. Ilekroć korzystała z kilkugodzinnego odpoczynku i spacerowała po dżdżystych ulicach
Seattle, po powrocie zawsze zastawała go w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, w której był
przed jej wyjściem. Po osiągnięciu przez nią tego poziomu wtajemniczenia powrócili nocni
kochankowie. Teraz pieprzyli ją na oczach PJ-a, który nie mógł brać w tym udziału, ale zmuszono
go do patrzenia, jak mężczyźni i kobiety najpierw wypełniają każdy otwór w ciele Aurelii, a potem
zostawiają ją, drżącą w postorgazmicznych konwulsjach, które wzmocniły się, gdy wiedziała, że jest
obserwowana. Odkąd mogła być jednocześnie dominowaną i dominującą, jej podniecenie wzrosło
dziesięciokrotnie. To PJ zwrócił jej uwagę na pojawienie się smoczych skrzydeł, które zdobiły teraz
jej plecy, wyrastając z kręgosłupa i rozkładając się na łopatkach. W pagodzie nie było lustra, nie
licząc małego lusterka, którego PJ używał do golenia, więc Aurelia widziała skrzydła na tyle tylko,
na ile zdołała się wygiąć. Zapamiętała, żeby poprosić Madame Denoux albo Miss Szary Strój o duże
lustro, kiedy przyjdą na kolejną pogawędkę o jej szkoleniu. Nie musiała jednak tego robić.
Ktoś jakby czytał w jej myślach, bo nazajutrz rano obok futonu pojawiło się lustro, w którym
widziała całą sylwetkę. Myślała o swoim szkoleniu, kiedy obserwowała PJ golącego się dwa razy
dziennie, teraz miał zawsze gładką twarz. Czy to wciąż szkolenie? A może jej życie było teraz
niekończącą się sesją pieprzenia w więzieniu o szklanych ścianach pośrodku japońskiego ogrodu?
NOWA ZELANDIA, 1964.
Moana zawsze była dzieckiem morza. To jedyna rzecz, jaką odziedziczyła po rodzicach, którzy
zimą 1947 roku wyemigrowali z Londynu do Nowej Zelandii. Chociaż nie było jej jeszcze wtedy na
świecie, później mówiono, że miłość do wody wzięła z sześciotygodniowej podróży na pokładzie
„Rangitaty”. Matka spędziła ją w większości na górnych pokładach, wymiotując do morza,
pokonana przez rozkołysane fale i poranne nudności. Jej ojciec po pijanemu wypadł za burtę i
utonął. Statek zawinął do Auckland i tam już zostały. Matka Moany, po długiej podróży, która
odebrała jej męża, nie chciała jechać już nigdzie dalej. Moana przyszła na świat osiem miesięcy
później i chociaż nie płynęła w niej ani kropla krwi Maorysów, dostała imię na cześć oceanu, a
kiedy tylko osiągnęła odpowiedni wiek, została wysłana do katolickiej szkoły z internatem. Matka
odwiedzała ją raz w tygodniu. Ale za każdym razem, kiedy Moana na nią patrzyła, widziała
wyłącznie kobietę, która ją porzuciła. A matka widziała fale, które zabrały jej męża. O Balu
dowiedziała się od Iris. Poznały się, gdy miały siedem lat, na ceremonii Pierwszej Komunii. Kiedy
Moana otworzyła usta i przełknęła suchy płatek, który położył jej na języku ksiądz, podpatrywała
przez biały welon Iris. Dziewczynka przebierała palcami w wodzie święconej, zanim ktoś jej nie
odciągnął. Później Moana wyłamała się z równego rządku dziewczynek ze szkoły z internatem,
czekających na odprowadzenie z powrotem do klasztoru i pobiegła za nieznajomą, która ośmieliła
się dotknąć niedotykalnego. Zdołała złapać ją za rękę, zanim nie zatrzymał jej kolejny dorosły.
Kiedy się dotknęły, woda święcona zmoczyła jej dłoń. Moana trzymała rękę wyprostowaną, żeby
przypadkiem jej o coś nie wytrzeć i nie stracić cennych kropel, ale i tak nie uchroniła jej przed
wyschnięciem. W następnym tygodniu przedstawiły się sobie i od tamtej pory Moana zaczęła
wyczekiwać niedziel, w jej opiekunach zrodziła się nadzieja, że ta dziwna dziewczynka, która nigdy
wcześniej nie zdradziła objawów religijności, wreszcie znalazła ukojenie w Bogu. Moana nie
znalazła ukojenia w Bogu, ale za to w Iris miała przyjaciółkę. Wspólne chwile wyłuskiwały
pomiędzy śpiewaniem hymnów, chwytały w ciemnych niszach kościoła, gdzie powinny oddawać się
modlitwie. Kiedy Moana skończyła siedemnaście lat, została nieoficjalnie adoptowana przez
rodziców Iris, bo jej matka zmarła nagle na atak serca, nie zostawiwszy żadnego majątku ani nawet
pieniędzy na opłacenie czynszu. Moana stała się częścią rodziny.
W weekendy pod pretekstem pobierania lekcji muzyki i dotrzymania towarzystwa starszej pani
Moana i Iris były odwożone do babci Iris, Joan, która mieszkała w Piha. Ojciec Iris wiózł je swoim
nowym plymouthem valiantem z chromowanymi zderzakami, a z radia grali Ray Columbus i
Invaders, dopóki wystarczyło zasięgu stacji. Kremowa skórzana tapicerka chłodziła uda Moany,
kiedy ściskała dłoń Iris i starała się nie zwymiotować. Miotało nimi z kąta w kąt na zakrętach
obrośniętej drzewami alei prowadzącej na plażę. Piasek był czarniejszy niż nocne niebo, a w słońcu
rozgrzewał się tak, że niemożliwością było iść po nim boso, nie ryzykując oparzenia stóp. Ojciec Iris
spędzał popołudnia, pijąc z kolegami lagera w klubie dla surferów, a Moana i Iris dręczyły Joan,
żeby opowiadała im o swoim życiu. Babcia Iris występowała kiedyś jako akrobatka w londyńskich
music-hallach i chodziły plotki, że potrafiła połykać ogień i prezentować najwymyślniejsze seksualne
sztuczki. Dziewczęta słuchały zafascynowane, gdy snuła lubieżne opowieści o tym, co robiła na
tylnych siedzeniach taksówek dwudziestodwuletnia Joan skuszona przez bogatego mężczyznę, który
się nią zachwycił. Wciąż potrafiła unieść nogę nad głowę. Powiedziała im o tym pewnego dnia, a
potem zgrabnie wskoczyła na krzesło do pianina i zademonstrowała tę niezwykłą sztuczkę, łapiąc się
szczupłą, pomarszczoną ręką za lewą łydkę i ciągnąc nogę ponad prawe ramię, jakby biodra miała
na zawiasach i otwierała drzwi. Ale najbardziej lubiły słuchać o Balu, przedziwnej imprezie, która
odbywała się co roku, zawsze w innym miejscu świata. Joan opowiadała, że została na ten wieczór
zatrudniona przez wysoką i piękną kobietę, która czekała na nią w cieniu Trocadero przy Piccadilly
Circus. Joan opowiadała, że ta kobieta miała włosy długie aż do kostek i tak ogniście rude, że na
pierwszy rzut oka wyglądała, jakby płonęła. Dała jej ogromną zaliczkę, żeby zapewnić
przedsięwzięciu dyskrecję oraz zyskać dożywotnie usługi Joan, czyli jeden występ rocznie. Od
tamtej pory Joan podróżowała z Balem. Iris nie dowierzała, ale Moana słuchała z zapartym tchem,
gdy starsza kobieta opowiadała o swoim pierwszym Balu w Nowym Orleanie na płonącej łodzi. Jej
ściany stały w ogniu, który nie parzył, a połowa gości była przebrana za żywe pochodnie. Opisała
też Bal, w rezydencji na Long Island w Nowym Jorku, która od zmierzchu do świtu zanurzona była
w wodzie, a goście przebrani za syreny i tropikalne ryby przepływali z pokoju do pokoju. I jeszcze
inny, w rozległej podziemnej jaskini pod zamarzniętym wodospadem w Norwegii, na którym grupa
tancerzy przystrojonych od stóp do głów w brylanty przyklejone do skóry wyglądała jak lśniące
płatki śniegu i wdzięcznie zwisała ze sklepienia najeżonego błyszczącymi stalaktytami.
Joan nigdy nie wyszła za mąż, ale odeszła z Balu, gdy z mężczyzną poznanym na garden party
poczęła dziecko pod krzakiem róży. Życie wędrownej akrobatki nie licowało z wychowaniem
dziecka, więc nosząc w brzuchu matkę Iris, wybrała życie pionierki, wyemigrowała na antypody, a
później osiadła w Nowej Zelandii. Tam urodziła dziecko, które nie zdradzało cienia oryginalności,
ale nosiło w sobie pakiet genów, w który wyposażyło później swoją córkę Iris. Joan pozostała w
kontakcie z najróżniejszymi członkami załogi Balu, którzy nadal podróżowali i występowali, aż
wreszcie, przed osiemnastymi urodzinami Moany, Joan dowiedziała się, że Bal wkrótce przybędzie
do Nowej Zelandii. – Myślisz, że to wszystko prawda? – spytała Iris Moanę tego samego wieczoru.
– Każde słowo – odparła Moana, a oczy jej lśniły z radości. Zaproszenie przyszło w grubej białej
kopercie ze złotymi literami, zalakowanej dużym plackiem wosku. Joan poprosiła Moanę, żeby
otworzyła, bo jej artretyczne palce nie radziły sobie z ciężką kopertą, choć przecież tego samego
ranka frunęły przez klawiaturę pianina ze zręcznością osoby o połowę młodszej. Moana wsunęła
paznokieć pod rożek koperty, zerwała pieczęć i zważyła kartkę w palcach. Była miękka, sprężysta i
pachniała słodkimi piankami. – Cape Reinga – powiedziała na wydechu, kiedy otworzyła
zaproszenie i przeczytała na głos. Obracała te słowa w ustach jak mantrę. Od dawna chciała
zobaczyć to miejsce, uważane za wysunięty najdalej na północ koniuszek Wyspy Północnej,
nazywane przez Maorysów Te Rerenga Wairua – miejscem, skąd wyruszają dusze. Podobno z
latarni morskiej zbudowanej na samym końcu wyspy widać było linię graniczną pomiędzy Tasmanią
na zachód i Pacyfikiem na wschód, gdzie zderzały się oba morza i fale toczyły walkę. Wzdłuż tego
miejsca biegła Ninety Mile Beach, pas wybrzeża tak rozległy, że oglądany gołym okiem zdawał się
nigdy nie kończyć. – Jaki będzie temat przewodni? – spytała Joan, a jej jasne oczy skrzyły się
niecierpliwie. – Dzień Zmarłych – odparła Moana, doczytawszy dalej. – Trochę makabrycznie, nie
sądzisz? – Ani trochę – odparła starsza pani – a możecie mi wierzyć, bo już jestem jedną nogą w
grobie. – Stanowczo uniosła pomarszczoną rękę, żeby powstrzymać uprzejme protesty dziewcząt. –
Śmierć jest tylko kolejnym krokiem na drodze życia. Tej nocy Moana i Iris leżały obok siebie na
pojedynczym łóżku w jednej z sypialń starego domu rodziców Iris, stojącego na Wybrzeżu
Północnym. W innym życiu mogłyby być siostrami, ale w tym okazało się, że są kimś więcej.
Dopiero kilka miesięcy temu Moana zdała sobie sprawę, że jest zakochana w Iris. Więcej niż
zakochana, była opętana myślą o niej, a także o jej utracie. Teraz, kiedy obie skończyły szkołę, a
Iris zaczęła pracować w biurze miejscowego salonu
samochodowego, nieuchronnie pojawiali się konkurenci do jej ręki. W większości starsi, bogaci
mężczyźni, czyli tacy, których było stać na samochód. Czasem Moana podejrzewała, że także ich
żony uwielbiały Iris. Ale kto by jej nie uwielbiał, z tymi gęstymi, niesfornymi ciemnobrązowymi
kędziorkami, okalającymi twarz i oczami w kolorze roztopionej czekolady? Iris miała okrągłą buzię
lalki, na której stale był wymalowany wyraz niezmąconej niewinności, przyciągający do niej ludzi
jak miód pszczoły. Moana czuła się jej przeciwieństwem. Nie była gruba, ale mocno zbudowana,
miała nijakie, proste brązowe włosy, brwi trochę zbyt szerokie, a rysy kanciaste i nieciekawe.
Unikała luster, bo widziała siebie jako zbyt zwyczajną i często żałowała, że nie urodziła się
chłopcem, bo wtedy mogłaby nie martwić się tym, czy ma uczesane włosy albo czy nie robi się zbyt
szeroka w talii. Kiedy tylko usłyszała o istnieniu Balu, zapragnęła zostać jego częścią i zabrać Iris ze
sobą. Była jakaś magia w tym, co opowiadała Joan. Moana czuła to w kościach, w ten sam sposób,
w jaki objawiała się jej nieustanna tęsknota za oceanem. A kiedy dowiedziała się, że Bal odbędzie
się na Przylądku Reinga, w miejscu, gdzie jedno morze ściera się z drugim, wiedziała, że muszą się
tam pojawić. Nie miała szans na zdobycie zaproszenia, a w każdym razie tak sądziła, zanim kolejna
biała koperta nie trafiła do skrzynki Joan, tym razem zaadresowana do Moany Irving i Iris Lark.
Moana otworzyła ją drżącymi rękami. Okazało się, że starsza pani napisała do organizatorów Balu i
poleciła dziewczyny do pracy w kuchni. Żadna z nich nie umiała szczególnie dobrze gotować, ale
jak stwierdziła Joan, kiedy zobaczyły się następnym razem, nie miało to wielkiego znaczenia.
Jedzenie i picie stworzone przez Bal było niepodobne do niczego, czego kiedykolwiek próbowały
lub mogły spróbować, zatem wszystkie receptury były egzotyczne i pilnie strzeżone. Będą musiały
tylko wykonywać polecenia: obierać, kroić, siekać i mieszać. Wierzono, że każda potrawa przenika
wyjątkowym smakiem osoby, która ją przyrządza, więc Bal wybrał tylko kilku ściśle
wyselekcjonowanych kucharzy do nadzoru nad kuchnią. Pozostała obsługa kuchni powinna
wyróżniać się energią, którą przekażą gościom. Liczyła się kombinacja osobowości, entuzjazmu dla
całego przedsięwzięcia i libido. Joan poinformowała organizatorów, że obydwie dziewczyny
posiadają wszystkiego aż w nadmiarze, choć każda na swój sposób. Miały już zaproszenia,
pozostało więc tylko znaleźć sposób dostania się na Bal. Joan odmówiła udziału, twierdząc, że woli
wspomnienia z młodości niż poślednie rozkosze, których ewentualnie mogło jej dostarczyć
strudzone ciało. Iris przekonała ojca, żeby pożyczył jej auto. Nie miała wielkiego doświadczenia w
ruchu drogowym, ale w pracy musiała nauczyć się jeździć. Przy zamykaniu i otwieraniu salonu
trzeba było wprowadzać i wyprowadzać auta z garaży.
Nie bardzo wiedziały, w co się ubrać, ale z tego, co usłyszały o Balu, Moana wnosiła, że ich
krótkie, kolorowe princeski, które zwykle wkładały na imprezy, nie będą odpowiednie. Krótka
notatka dołączona do zaproszenia informowała, że powinny mieć ubrania adekwatne do pracy w
kuchni, a kiedy skończą, organizatorzy oczekują przebrania się w coś swobodniejszego, żeby mogły
cieszyć się wieczorem. Spodziewano się również, że wezmą udział w ceremonii, która odbędzie się
o świcie. Droga była daleka i dłużyła się. Iris bardzo uważała, świadoma awantury, jaka czekałaby
ją w domu, gdyby uszkodziła ukochane auto ojca. Samochód był wielki, a ona tak malutka, że
ledwie co widziała zza kierownicy, a każdy kierowca z przeciwka miał wrażenie, że samochód
jedzie sam. Na prośbę Moany zatrzymały się na zachód od Kaitaia, żeby popływać w morzu.
Moana nie rozumiała idei kostiumu kąpielowego. Chciała czuć słoną wodę na całym ciele, a
szczególnie na tych częściach, które kostium zakrywał ze szczególną starannością. Kiedy tylko
minęły prowadzące do morza pustynne wydmy, ściągnęła przez głowę bluzkę, nawet nie kłopocząc
się rozpinaniem guzików, zsunęła spódnicę i majtki do kostek, a potem kopnęła je na bok i pobiegła
prosto w fale ani trochę nieprzejęta tym, czy ktoś z postronnych obserwatorów widzi ją nago. Iris
po chwili dołączyła do niej, tyle tylko, że przystanęła, starannie złożyła sukienkę, kładąc ją na
kawałku drewna, żeby się nie zapiaszczyła. Serce Moany zatłukło w piersi, kiedy patrzyła, jak
przyjaciółka wchodzi nago do wody. Miała małe piersi, biodra ledwie odróżniające się od talii oraz
długie, chude nogi ptaka brodzącego. Była zupełnie inna niż większość mieszkańców Nowej
Zelandii, mocnych, krzepkich, zdrowych i nawykłych do pracy fizycznej. Smukłość przyjaciółki
budziła w Moanie nie tylko pożądanie, ale i skłonności opiekuńcze. Kiedy Iris weszła do wody i
znalazła się na tyle blisko, żeby dotknąć Moany, ta wzięła ją za rękę, przyciągnęła do siebie i ich
nagie ciała splotły się wśród fal. Śmiejąc się i chlapiąc, całowały się w potokach słonej wody, dopóki
zimno nie wygoniło ich na brzeg. Zaczynało już zmierzchać, kiedy dotarły na Przylądek. W okolicy
latarni morskiej nie było budynków, nie oczekiwały zresztą tradycyjnego przyjęcia. Joan
powiedziała, że znajdą Bal, kiedy tylko przyjadą na miejsce. Zawsze było tak dobrane, że
przypadkowy przechodzień minąłby je, nie zwróciwszy uwagi, ale uczestnik Balu nie mógł go
przegapić. Moana usłyszała Bal, zanim jeszcze go zobaczyła. Zaparkowały na trawniku niedaleko
miejsca przeznaczenia. Kiedy tylko bosa stopa Moany dotknęła trawy, wiedziała, dokąd powinny
iść. Odgłos był dziwny, przenikliwy, jak pieśń wieloryba. Objęła prowadzenie i zaczęły schodzić po
stromym brzegu do morza, które było wszędzie.
Serce Moany zadrżało – było dokładnie tak, jak sobie wyobraziła. Jakby stała na krańcu świata.
A na samym cyplu, skąd według legendy dusze wyruszały w podróż do zaświatów, fruwało sto czy
nawet więcej dużych ptaków. Uderzały skrzydłami w tym samym rytmie, znikały za krawędzią klifu
i pojawiały się znowu chwilę później, wirując, obracając się, dołączały do innych tańczących na
silnym wietrze, który wiał na cyplu. W pewnej chwili Moana zdała sobie sprawę, że to nie ptaki,
zakryła dłonią usta, żeby nie krzyknąć z wrażenia. To byli ludzie przebrani w imponujące kostiumy
z piór! Mężczyźni i kobiety, wszyscy nadzy, pomalowani tylko lśniącą farbą, która pokrywała ich
ciała i odbijała światło zachodzącego słońca na milion barw, jarzyli się tak, że niemal nie dało się na
nich patrzeć. Moana mogłaby patrzeć na nich bez końca. Wydawało się, że unoszą się w powietrzu
bez żadnych uprzęży czy asekuracji, ale wiedziała, że ona i Iris są oczekiwane w kuchni, więc
ruszyła dalej, prowadzona śpiewem wieloryba. Początkowo wydawało się jej, że plaża jest pusta,
ale kiedy oczy dostosowały się do szybko zapadającego zmroku, zauważyła, że to, co wzięła za
skały, to ludzie okryci błyszczącą przylegającą do ciała szaro-srebrną tkaniną, skuleni nieruchomo
na piasku, jakby byli martwi, więc z daleka wyglądali jak śpiące foki. Kiedy się zbliżyły, dwie szare
istoty poruszyły się, a potem wstały, żeby je powitać. Były to kobiety, a w każdym razie obydwie
miały piersi z wyprężonymi brodawkami, które były tak duże, że Moana miała problem z
patrzeniem im w oczy, kiedy się odezwały. – Witajcie – powiedziały jednocześnie, a potem wzięły
Moanę i Iris za ręce i poprowadziły sto metrów dalej w głąb plaży aż do ściany paproci, które
wyglądały, jakby rosły na zboczu klifu, ale kiedy się zbliżyły, zasłona liści rozsunęła się jak kurtyna i
odsłoniła wejście do wysokiego tunelu, szerokiego jak szosa. Ściany oświetlone były świecami
osadzonymi w pustych czaszkach. Moana nie była pewna, czy to prawdziwe czaszki ludzkie i
zwierzęce, czy tylko realistyczne kopie, ale efekt był raczej kojący niż odpychający. Kiedy tak szła
pogrążonym w półmroku korytarzem, prowadzącym do sieci rozległych jaskiń w głębi góry, czuła
się, jakby wkraczała do innego świata. Muzyka odbijała się od kamiennych ścian z taką mocą, że
kiedy Moana przesunęła palcami po wilgotnej skale, czuła wibracje, tak jakby znajdowały się
wewnątrz wielkiego bijącego serca. Wizerunki gości Balu wpadały jej w oko, jedynie kiedy mijały
wejścia do jaskiń po drodze do kuchni, ale to, co widziała, było tak niezwykłe, że zaczęła się
zastanawiać, czy naprawdę tu jest, czy może to tylko jakiś rozbuchany, niesamowity sen. Tak samo
jak dwie kobiety, które prowadziły je do kuchni oraz akrobaci sfruwający z klifu, uczestnicy
zabawy też nie byli normalnie ubrani – wydawali się pokryci farbą, która sprawiała, że ich skóra
była niemal przezroczysta, jakby byli duchami, gośćmi, którzy odwiedzili już zaświaty i wrócili na
ziemię. Bezwstydnie
nadzy, niektórzy spleceni w namiętnym uścisku, w plątaninie nóg i rąk, zatopieni w adekwatnej
kakofonii jęków, które czasem brzmiały zwyczajnie jak ludzkie odgłosy przyjemności, innym razem
jak nieziemskie krzyki aniołów i demonów. Iris chwyciła Moanę za rękę, złapała ją w objęcia i
szybko pocałowała w usta. – Jest wspaniale – szepnęła. – Tak się cieszę, że przyszłyśmy!
Zaprowadzono je do kuchni, gdzie zostały bezceremonialnie rozebrane, a następnie kazano im się
umyć – nie tylko ręce, ale całe ciała – więc udały się do łaźni, w której funkcję prysznica spełniał
podziemny wodospad spływający po skale. Później ubrały się w dostarczone im przejrzyste
sukienki służące jako fartuchy i zostały zaprowadzone do swoich stanowisk pracy. Zadaniem
Moany było ułożenie kolorowych cukrowych kwiatów. Dostała całą górę przygotowanych
wcześniej płatków we wszystkich odcieniach tęczy oraz kolorach, jakie widziała pierwszy raz w
życiu i miała z nich ułożyć bukiety. Karta z instrukcją nie dostarczyła szczegółów technicznych,
dzięki którym mogłaby zrealizować to zadanie, za to wyczytała, że ma się skupić na pragnieniu,
które przepełni pożądaniem deser i wszystkich, którzy go zjedzą. A biorąc pod uwagę, że przy
stanowisku przed nią Iris wyciskała w dłoniach pokrojone mango, truskawki i banany, a w połach
fartucha, który miała na sobie, widać było zarys jej pupy, nie było to trudne. Godziny mijały
szybko. Moana nie wiedziała nawet, ile kwiatków wyprodukowała, bo jak tylko skończyła jedną
porcję, pojawiał się służący w białych rękawiczkach i zabierał jej wytwory na srebrnej tacy, żeby
zjedli je wygłodniali goście. W końcu zostały zwolnione z obowiązków i wysłano je do kąpieli, a
potem polecono im się przebrać i przygotować do ceremonii. Pracowały całą noc, prawie świtało.
Przed kąpielą dostały jeść. Na talerzu leżały pachnące żelki w kształcie szkieletów, smakujące
kokosem i ciasteczka z konfiturą, tak lekkie, że kruszyły się, kiedy Moana zbyt mocno ścisnęła je
między kciukiem i palcem wskazującym. Dostały też rzadką zupę w kolorze purpury, zapewne
marchewkową, smakującą jednak jagodami, a na dodatek każda z nich otrzymała bukiet
szkarłatnych kwiatów, kwitnących na drzewku pohutkawa, które Moana przystroiła własnymi
rękami. Popijały sokiem wyciśniętym przez Iris. Ta dziwna kolacja zaspokoiła skurcze w żołądkach,
ale za to obudziła inny rodzaj głodu – pragnienie siebie nawzajem, które rozgorzało z taką dzikością,
że ledwie zdołały wejść pod prysznic, zanim się na siebie rzuciły. Moana niemal zaniosła Iris do
łaźni, a później na oczach kilku innych pomocy kuchennych zadarła spódniczkę przyjaciółki, upadła
na kolana na mokrej posadzce i zatopiła twarz między nogami Iris. Ciężkie strumienie spadającej
wody nie tłumiły jęków Iris i tylko jeszcze bardziej podniecały Moanę. Zaczęły ją boleć ręce od
wysiłku, jaki wkładała w utrzymanie w górze spódnicy Iris. Od klęczenia na kamiennej podłodze
bolały ją
też kolana, ale nie zwracała uwagi na dyskomfort. To było nic w porównaniu z rozkoszą, jaką
czerpała z dyrygowania przyjemnością przyjaciółki, z przesuwania językiem po jej delikatnym ciele,
muskania samym czubeczkiem nabrzmiałej łechtaczki, pieszczenia każdej fałdki i każdego
zagłębienia, tak jakby miała do czynienia z kieliszkiem najsłodszego wina. Moana prawie nie mogła
oddychać, kiedy Iris wplotła jej palce we włosy i przycisnęła mocno do siebie, wciskając jej nos w
swoje wejście i nakierowując, dopóki nie zadrżała od orgazmu i nie osunęła się w ramiona
przyjaciółki. Natychmiast zostały uniesione przez kilkanaście par rąk, które wyniosły je spod
wodospadu, osuszyły, a potem zręcznymi pociągnięciami pędzla wymalowały ich ciała lśniącą
srebrzystą farbą, pod którą wyglądały jak promienie księżyca albo duchy. Iris śmiała się wesoło jak
dziecko, a Moana czuła się, jakby była pijana. – Wstaje świt… Ceremonia… – szeptały głosy,
poganiając je, więc dołączyły do pochodu lśniących ciał, wypływających ze wszystkich
podziemnych jaskiń i zmierzających tunelami na plażę, nad którą pojawiały się pierwsze promienie
wstającego dnia. Pod stopami Moany piasek był chłodny i miękki, prawie się przewróciła, kiedy
zmieniło się podłoże. Wychynęły zza kurtyny paproci i dołączyły do zbiorowiska balowiczów,
którzy zebrali się na brzegu, nadzy i lśniący jak ławica ryb, które niechcący wyszły z morza na
suchy ląd. Wszyscy patrzyli w tę samą stronę, wiwatowali i wołali: „Mistrzyni, Mistrzyni!” Moana
też odwróciła głowę i aż zaparło jej dech, gdy zobaczyła zmierzający ku nim pochód. Na lektyce z
kości wieloryba siedziała wyprostowana kobieta, niesiona na ramionach pół tuzina mężczyzn, o
głowę wyższych i dwa razy bardziej umięśnionych od jakiegokolwiek, którego Moana widziała w
życiu. Została także pomalowana farbą, ale raczej na kolor czystej bieli niż srebrny, a na dodatek w
taki sposób, że każda kość widoczna pod skórą była podkreślona, więc wyglądała jak pół anioł, pół
człowiek. Poza warstwą farby miała pierzaste skrzydła, które wyrastały z jej kręgosłupa i poruszały
się, tak jakby były częścią jej ciała, a nie przebraniem. Tłum się rozstąpił, utworzył koło, a kobieta
została złożona w samym środku. Rozłożyła nogi i ramiona w kształt krzyża i przez chwilę Moana
myślała, że się roześmieje, bo ta pozycja przypomniała jej popołudnia, które jako dziecko spędzała
na plaży, kładąc się na plecach i poruszając w piasku rękami i nogami, robiła orła. Nad
zgromadzeniem zapadła dziwna cisza, a jedyny dźwięk wydawały fale, obmywające brzeg za ich
plecami.
Z tłumu wystąpił mężczyzna. Włosy miał czarne jak smoła, a ciało umięśnione. Jego członek stał
wyprostowany, dumny, sterczący jak igła kompasu wskazująca północ. W momencie, kiedy nad
poziomem morza pojawił się skrawek słońca, mężczyzna upadł na kolana przed kobietą, a ona
znów się podniosła, popchnęła go na plecy, a potem usiadła na jego twardym członku. Gdy się
złączyli, jej skrzydła zatrzepotały, a tłum wiwatował. Moana aż krzyknęła ze zdumienia, kiedy na
skórze kobiety zaczął się ruch. Jej ciało nie było już blade, teraz pokrywały je rysunki lśniące tak
jasno, jak słoneczne promienie snujące się nad wodą. Cały wszechświat bazgrołów, hieroglifów,
istot skrzydlatych, biegających, ryb, gadów wczepionych w jej skórę, a wszystko to oplecione
pulsującą winoroślą, która biegła wokół całego jej ciała niczym cienka sieć. – Naznaczenie –
szeptały z czcią głosy wokół Moany. – Stało się.
10 KONGREGACJA ROZKOSZY.
Aurelia rozsunęła poły szlafroka i spojrzała na siebie w lustrze. Właśnie odesłała PJ-a, mówiąc
mu, że potrzebuje prywatności. – Muszę pomyśleć – usprawiedliwiła się. Czuła się tak, jakby
stawała się nową osobą. Ciało wydawało się smuklejsze, silniejsze, bardziej zdecydowane, pod
skórą wędrowały sieci energii jak sznury trakcji elektrycznej. Nie było dowodu na to, że miała
pełniejsze biodra i szczuplejszą talię niż wcześniej, ale kontrast w liniach sylwetki wydawał się
ostrzejszy. O ile dobrze liczyła, padało codziennie, odkąd przyjechała do Seattle. Także w czasie
nieczęstych spacerów z bazy w centrum na Capitol Hill czy do University District. Jej cera była
teraz blada jak u disnejowskiej Królewny Śnieżki. Wzrok odruchowo biegł do miejsc, w których w
pewnych okolicznościach pojawiały się tatuaże. Prześladowały ją i trochę niepokoiły, bo wciąż była
nieprzyzwyczajona do języka żądzy – języka Balu – wyznaczającego ścieżkę na jej ciele. Zamknęła
oczy i skupiła się na obrazach. Skoncentrowała się oczywiście na wspomnieniach Andreia, seksu,
rozkoszy miejsc oraz łóżek, w których kochali się tak swobodnie. Próbowała zapomnieć o
wszystkim innym i skupić się na przywołaniu tych niewiarygodnych doznań i stanu, w którym jej
umysł oddzielał się od ciała, a jednocześnie pozostawał jego więźniem, niewolnikiem instynktu,
zwierzęcej żądzy, dzikiej pasji i głodu, które domagały się zaspokojenia albo groziły, że zapanują
nad jej wolą. Otoczenie bladło, aż w końcu była już tylko anteną odbierającą miriady neuronowych
wrażeń, pustym naczyniem szybującym w przestworzach, wzywającym ogień do zbliżenia się i
pochłonięcia go. Wydawało jej się, że szybuje w kosmosie. Wolna. Lekka jak piórko. Kompletna.
Otworzyła oczy. Zamknęła się na wszystko i poczuła narastające ciepło. Kontemplowała znaki,
obrazy, symbole, rysunki pokrywające równinę jej skóry. Paleta rozżarzonych serc, obroże i
bransolety wtopione pod jej naskórek, liście, gałęzie wijące się jak węże i oplatające jej łono
troskliwym kokonem, oczy, hieroglify i pieczęcie rozciągające na boki, słowa w językach, których
nie potrafiła rozpoznać wypisane ciągiem pod jej piersiami, chińskie smoki rozpostarte na jej
ramionach.
Obróciła się i spojrzała na napiętą powierzchnię pleców. Wdzięczne wzory układały się
pośrodku jak na płótnie, a splecione z kwiatami liście tańczyły jej na bokach. Czuła się jak
niepodpisane przez artystę dzieło sztuki. Dzień po dniu, noc za nocą, nieznany partner za
nieznanym partnerem, pieprzona i pieprząca, kontrolowana i kontrolująca, doświadczająca ekstazy i
bólu, wywołująca ekstazę i może nawet większy ból, bo uwikłany w burzę pożądania, pokrywała się
rysunkami. Zamrugała raz, a potem dwa razy i jakby na sygnał, na wydaną komendę, sieć
rysunków pokrywających jej ciało od szyi aż do kostek zniknęła w mgnieniu oka. Zdała sobie
sprawę, że może je kontrolować. Kolejny krok. Na drodze dokąd? Zrzuciła szlafrok i weszła pod
prysznic. Wiedziała, że wkrótce przyjdzie do jej apartamentów albo Madame Denoux, albo
stonowana, bezimienna kobieta z krótko obciętymi siwymi włosami i rozpoczną zwyczajowe
przesłuchanie, będą w najdrobniejszych szczegółach pytać o wrażenia z ostatnich sesji, co miało jej
pomóc skupić się na reakcjach ciała i serca. Na początku jak zwykle zabraknie jej słów, aż nagle
coś wskoczy na swoje miejsce, jak to się zawsze zdarzało. Zaczynała wówczas odtwarzać każdą
chwilę z precyzją i w zwolnionym tempie. Słowa spływały jej z ust, stawały się ciałem, skóra
ożywała od emocji, aż w końcu relacjonowanie tych często pełnych udręki chwil, gdy żądza
przemieniała się w coś transcendentnego, przestała wymagać używania języka i Aurelia łapała się na
tym, że zatapia się w sobie, w wibracjach swojego głosu, a na ustach jej interlokutorek błąkał się
wtedy delikatny uśmieszek, wyrażający zrozumienie i aprobatę. Wiele razy chciała zapytać
nadzorczynie szkolenia, czy jej reakcje są właściwie i oczekiwane, i czy robi postępy, bo ich
codzienny, dyskretny uśmiech nigdy się nie zmieniał, czasem tylko iskierki w oczach zdradzały
werdykt, ale zaraz potem kiwały głowami jak starożytne wyrocznie i wychodziły, zostawiając ją
samą na cały dzień, żeby się zrelaksowała i przygotowała do następnej sesji czy następnych tortur.
Aurelia pytała Madame Denoux o wiele z wytatuowanych obrazów, ale kobieta odmawiała
odpowiedzi. – Z czego one są? Czy to jakiś niewidzialny tusz? – nalegała. Starsza kobieta
westchnęła. – Nie, Aurelio. Masz to we krwi. Urodziłaś się Mistrzynią in spe. Tak działa Bal. – Ale
u innych widziałam na wewnętrznej stronie nadgarstka takie same serca jak moje. U Andreia,
Tristana, a czasem, kiedy lekko uchylam powieki w czasie sesji szkoleniowej, widzę je także na
rękach innych. Jednak z tego, co widziałam, to noszą jeden rysunek, a ja mam ich więcej. Jak to się
dzieje? – Bo ty zostałaś przeznaczona do bycia Mistrzynią Balu. Oni są tylko sługami. Tak to działa.
Aurelia wiedziała, że oprócz tego enigmatycznego stwierdzenia ani Madame Denoux, ani
siwowłosa kobieta nie zdradzą jej już z własnej woli żadnych informacji na temat natury tatuaży czy
funkcjonowania Balu. Tak było i już. Po prysznicu Aurelia usiadła przy biurku i przypatrywała się
czystemu pięknu drzewka bonsai w glinianej doniczce, małym nożyczkom, których PJ używał do
przycinania zabłąkanych liści i ślicznej koneweczce, która mogłaby należeć do ogrodniczego
zestawu małego dziecka. Filigranowa zawiłość gałęzi i milcząca równowaga tych rosnących w górę
oraz na boki były formą cichej medytacji i ku wielkiemu zaskoczeniu Aurelii mogła tak patrzeć
bardzo długo, urzeczona sformalizowanym pięknem. Czas mijał. Aurelia wyglądała przez okna.
Wyjątkowo nie padało, a niebo miało odcień szarawego błękitu. Nie miała zegarka, żeby
kontrolować upływ czasu, ale wiedziała, że Madame Denoux albo druga dobrotliwa rozmówczyni,
ta z siwymi włosami, są spóźnione. Co się nie zdarzało. Przez tych kilka miesięcy życie tutaj stało
się przewidywalnie rutynowe i mimo że każda noc była inna, kiedy już się przyzwyczaiła,
zapadnięcie zmierzchu budziło w całym jej ciele pełen napięcia stan podniecenia seksualnego.
Wyczekiwała tego spektaklu ciał, który miał jej zostać zaprezentowany, nawet jeśli w głębi serca
skrywała iskierkę nadziei, że tym razem to będzie Andrei, rozpozna zapach jego oddechu, dotyk
skóry albo charakterystyczny sposób, w jaki ją pieprzył, bez względu na pozycję czy sytuację. Ktoś
zapukał do drzwi. Starsze kobiety, które ją nadzorowały, nigdy nie pukały. – Proszę! – zawołała. W
drzwiach stanął Tristan. Aurelia poczuła ukłucie rozczarowania, chociaż zaintrygowała ją jego
obecność, stanowiąca wyłom w codziennym obrządku przestrzeganym od wieków, jak jej się
wydawało. – Dzień dobry, Aurelio. – Cześć. Nie spodziewałam się ciebie. – Wiem – odparł i
lubieżnie oblizał wzrokiem połacie skóry wyglądające spomiędzy półkimona, które włożyła po
prysznicu, oczekując wizyty. Zdała sobie sprawę, że większość ciała ma bezwstydnie wystawioną
na widok publiczny i zarumieniła się. Zaciągnęła cienki pasek kolorowego, jedwabnego szlafroka i
zasłoniła się najlepiej, jak mogła, choć racjonalna część jej natury podpowiadała, że przecież Tristan
już widział ją nagą, nie tylko na wyspie w czasie Balu, bardzo prawdopodobne, że również wiele
razy w trakcie szkolenia. Może nawet był jego aktywnym uczestnikiem. Ale nie rozpoznawała go w
taki sposób jak Andreia. – Tak? – wymamrotała.
– Andrei, Protektor Balu, powinien tu przyjść zamiast mnie – oświadczył Tristan – ale jeszcze
przez tydzień będzie poza miastem, więc moim obowiązkiem jest udzielenie ci instrukcji podczas
jego nieobecności. – A Madame Denoux i… – Jakie to irytujące, że kobieta zwana przez nią Miss
Szary Strój nigdy nie zdradziła swojego nazwiska. – Miss Morris. – Tak się nazywa? Tristan skinął
głową. – Ta część twojego szkolenia dobiegła końca – poinformował Aurelię. – Obydwie pozostają
jednak do dyspozycji i stawią się, jeśli będziesz chciała się z nimi skonsultować. Zanim zostaniesz
Mistrzynią Balu, musisz się jeszcze wiele nauczyć, a mnie oddelegowano, pod nieobecność
Protektora, do stawienia się i wykonania zadania. Dlaczego nie mógł być to Andrei, zastanawiała się
Aurelia. Jakie ważniejsze obowiązki mogły go zatrzymać? Szkolenie jej. Trzymanie jej w
ramionach. Kochanie jej. Tristan nie zawsze mógł odpowiadać na jej pytania. Jedno dotyczyło jej
rodziców. Z ogólnych rozmów najpierw z Andreiem, a potem z Madame Denoux dowiedziała się,
że jej matka urodziła się jako córka Mistrzyni i sama była przeznaczona do tej roli. Na koszt Sieci
kształcono ją w prywatnych szkołach w Europie, ale kiedy po śmierci poprzedniej Mistrzyni, swojej
matki, która chorowała, wróciła do Balu, szybko zakochała się w inżynierze. Był zwykłym
człowiekiem i został zatrudniony kilka miesięcy wcześniej, żeby przygotować szkice i pomysły na
nadchodzący Bal, który miał się odbyć niedaleko wodospadu Niagara i wymagał atrakcji i
inscenizacji związanych z tematem wody. Przed śmiercią matka Aurelii nie zdążyła rozpocząć
szkolenia, a im bardziej ten dzień się zbliżał, tym silniej buntowała się przeciwko tradycji i
przekonała inżyniera, żeby z nią uciekł. Co Tristan miał do powiedzenia o jej ojcu? Bardzo niewiele.
Tylko imię. Nikt go nie pamiętał. Biorąc pod uwagę temat następnego Balu, na tragiczną ironię
zakrawał fakt, że rodzice Aurelii, wkrótce po jej narodzinach, utopili się. Tak jakby bogowie
czuwający nad Balem w ten subtelny sposób zemścili się za zdradę. Wcześniej w historii Balu –
choć jego początki rozmyły się w mroku dziejów, wiele tradycji przetrwało – zdarzało się, że nie
było prawowitej Mistrzyni, której funkcja powinna przechodzić z matki na córkę. Ilekroć tak się
działo, Rada Balu, a później Sieć, wyznaczały Protektora.
– Jakie są zadania Protektora pod nieobecność Mistrzyni? – spytała Aurelia, wciąż nie znając
prawdziwej funkcji Andreia. – Opiekuje się Balem i… Tristan zamilkł. – I co? – dociekała Aurelia. –
Musi wybrać następną Mistrzynię. – Jak? – Sprawdza nowe kobiety pod kątem przyjemności
płynącej w ich krwi… Aurelii ścisnął się żołądek. – To znaczy, że… – Tak – odparł Tristan, a na
jego pełnych wargach mignął wyraz okrucieństwa. Aurelia zamilkła. – Ale w twoim przypadku nie
było potrzebne testowanie – dodał. – Kiedy tylko cię wyśledziliśmy, wiedzieliśmy, że jesteś córką
swojej matki i prawdziwą Mistrzynią in spe. – Skąd to wiadomo? To znaczy, czy kobieta jest
Mistrzynią. Jeśli linia sukcesji zostanie w jakiś sposób naruszona albo przerwana? – dociekała. –
Płonące serce – odpowiedział Tristan. – Na łonie. – Ty też masz takie i wiele innych osób –
zaprotestowała Aurelia. – W każdym razie taki sam znak, jeśli nawet nie w tym samym miejscu. –
Ale tylko to po wewnętrznej stronie nadgarstka. I nie jest prawdziwe. Trzeba je wytatuować. To
prawdziwy tatuaż, wykonywany, kiedy Bal zaakceptuje nas jako swoje sługi. Mamy wiele rytuałów.
Gdybyś chciała znać moje zdanie, zbyt wiele… – A moje? – Twoje są prawdziwe. Bal płynie w
twojej krwi i znaki pojawiają się spontanicznie, gdy… Aurelia przypomniała sobie, jak Tristan
pieścił ją ustami na skraju lasu gdzieś na Puget Sound i jak nie mogła powstrzymać fali
przyjemności, dowodzącej jej radosnego rozbudzenia i gotowości, by zostać niewolnicą swoich
zmysłów. Rozmowa umilkła, kiedy Aurelia mierzyła się z potokiem myśli. W końcu odparła: –
Powiedziałeś, że urodziłeś się tego samego dnia co ja. – Tak, odkryłem to, kiedy cię namierzyłem.
Omen, prawda? – I zawsze byłeś z Balem, urodziłeś się tutaj? – Na to wygląda. Podejrzewam, że
moim ojcem jest Walter. Tak jak ty, nie znałem mojej matki. – Naprawdę? – Wiesz, kiedy
zostaniesz Mistrzynią, Protektor nie będzie dłużej musiał odgrywać swojej roli. – Najwyraźniej
Tristan nie miał ochoty zdradzać szczegółów swojego pochodzenia.
– Czy to nie powinna być moja decyzja? – spytała Aurelia. – Nie do końca. Chociaż według
tradycji Mistrzyni może wybrać dla siebie partnera… – dodał. Aurelia się zamyśliła. Poczuła ukłucie
w sercu na myśl o stracie Andreia teraz, kiedy wreszcie go znalazła, ale myśl o dzieleniu go ze
wszystkimi tymi kobietami, które testował, także wywoływała wątpliwości. Mimo że wiedziała, że
przyglądał się, jak w czasie treningu brało ją tylu nieznajomych. Ale to nigdy nie była tajemnica,
Andrei jeszcze przed nią wiedział, że taka właśnie będzie jej rola. Dlaczego więc nigdy nie zdradził
tego aspektu swojego życia? Czy wciąż był zaangażowany w ten proceder? – Gdzie on jest? – W
podróży. – Z jakiego powodu? – Tylko on wie. Tristan wyprostował się, jakby podjął spontaniczną
decyzję i spojrzał Aurelii w oczy. – Wybierz mnie – powiedział. – Ciebie? – Mnie, a nie jego. –
Czemu? – Jestem młodszy. Mamy ze sobą więcej wspólnego. Uważam, że jesteś nieziemsko
piękna. We dwoje moglibyśmy tak pokierować Balem, żeby lśnił dla przyszłych pokoleń,
zadbalibyśmy o jego tradycję. Urodziliśmy się tego samego dnia. Na pewno można to nazwać
przeznaczeniem. Zauważyć w tym sens, stwierdzić, że tak miało być. – A jeśli się nie zgodzę? –
Wtedy wyzwę go na pojedynek. – Jak? Tristan wyjaśnił. Aurelia wstrzymała oddech. Kiedy
dokończył wyjaśnienia, milczała. W jakiś szalony sposób to miało sens. Wedle pokrętnej logiki Balu
to byłby sposób na przekonanie się, czy jej przyszłość naprawdę należała do Andreia, a może
obsesja na jego punkcie wynikała tylko z zauroczenia. Była teraz kim innym. Nie widziała Andreia
od dawna. Czy uniemożliwiano mu wizyty u niej? A może sam tak zdecydował? Nie wiedziała, jak
to sprawdzić, ale na myśl, że ją porzucił, czuła w ustach smak goryczy. To było jak wtykanie
języka w dziurę w zębie, nie mogła się powstrzymać. Kiedy w końcu się odezwała, pożałowała już
w chwili, kiedy otworzyła usta, ale sprawy zabrnęły za daleko. – Opowiedz mi o tych innych
kobietach, które znał Andrei… – Mogę zrobić więcej – odparł Tristan. – Mogę ci je pokazać.
Usłyszała w jego głosie nutę przyjemności, ale ją zignorowała. Czy jego intencje były czyste,
czy też nie, rozpalił w niej ciekawość i nie mogła się już wycofać. Wyszła za nim ze swoich
apartamentów i poszli do windy obsługującej wszystkie piętra budynku. Tristan miał kartę
magnetyczną, otwierającą drzwi. Aurelii przebiegł po kręgosłupie dreszcz, kiedy wcisnął guzik
oznaczający piwnicę. Wcześniej nie wolno jej było tu schodzić, a poza tym tyle miesięcy spędziła w
ograniczonej przestrzeni ogrodu, w swoim szklanym akwarium, że niepokoiła ją perspektywa
zejścia pod ziemię. Drzwi zaczęły się rozsuwać z sykiem, który sprawił, że Aurelia aż podskoczyła.
Znajdowali się na najniższym piętrze siedziby Sieci. Tristan zaśmiał się cicho. – Czyżby Mistrzyni
bała się ciemności? – drażnił się z nią. Używał jej tytułu żartobliwie i to ją denerwowało. Wiedziała,
że nie jest jeszcze Mistrzynią i nie ma prawa oskarżać go o brak szacunku, ale nie mogła się
powstrzymać od uśmiechu na myśl o sposobach, w jakie mogłaby pokazać mu, co o tym myśli,
gdyby tylko nadarzyła się okazja. Może powinna zgodzić się na uczynienie go swoim partnerem, ale
tylko pod warunkiem, że zgodzi się nosić obrożę. Myśl o Tristanie płaszczącym się u jej stóp, a
może nawet pozwalającym jej brać się od tyłu fallusem z kości słoniowej, którego Madame Denoux
użyła do prezentacji na PJ-u w trakcie treningu dominacji, sprawiła, że w jednej chwili zrobiła się
mokra. Poczuła też płomienie pomiędzy łopatkami i wiedziała, że to jej bliźniacze chińskie smoki
budzą się do życia. Czy kiedykolwiek poczuje to samo w stosunku do Andreia? Nie potrafiła sobie
tego wyobrazić. Nigdy nie okazał skłonności poddańczych. Kiedy się kochali, ta część niej również
pozostawała uśpiona. Inna sprawa to, czy chciałaby, żeby było inaczej. Nie umiała odpowiedzieć.
Możliwe, że jego psychika miała tyle aspektów, że nie wszystkie będzie w stanie zaspokoić i być
może zawsze będzie szukał innych kochanek. Jedyne, czego Aurelia była pewna, to że nie jest
pewna niczego. Korytarze, którymi prowadził ją Tristan, były czarne jak noc. Do podziemi
budynku Sieci nie docierał choćby promień naturalnego światła i Aurelia nie widziała nawet zarysu
szerokich ramion Tristana, choć szła tuż za nim. Miał zimną rękę, kiedy złapał ją za palce, żeby nie
upadła. Była całkiem zdezorientowana i gdyby ją tu zostawił, możliwe, że nie trafiłaby z powrotem
do windy, a jeśli nawet, to czy bez karty magnetycznej byłaby w stanie w ogóle dostać się na
wyższe piętra? Jeśli mijali po drodze schody ewakuacyjne, nie zauważyła ich. Oczywiście wiedziała,
że Tristan jest tego wszystkiego świadom. To była próba sił, która rozpalała wiszącą między nimi
iskrę pożądania. Nigdy nie zapłonęła, tylko trwała jak rozżarzone węgielki, które przy udziale
odpowiedniego zapalnika mogły w każdej chwili zapoczątkować piekło płomieni.
Zatrzymał się wreszcie, ale tak nagle, że zrobiła o krok za dużo i niespodziewanie odbiła się od
jego pleców. Cienki podkoszulek ledwo utrzymywał ciepło jego ciała. Ciepło i pożądanie, które rosły
rozdmuchiwane płomieniami buzującymi w Aurelii, choć ze wszystkich sił starała się je okiełznać.
Nie chciała, żeby dowiedział się, jakie wrażenie robi na niej swoją obecnością. A zdawała sobie
sprawę z tego, że jeśli odsłoni się choć odrobinę, Tristan nie będzie miał wątpliwości. Rysunki na jej
ciele zaczynały wibrować i wystarczyła odrobina zachęty, żeby mapa pożądania pokryła każdy
centymetr jej skóry. Gdy Tristan zapalił wreszcie światło, to, co ujrzała Aurelia, zadziałało jak kubeł
zimnej wody. Znajdowali się w ogromnym pokoju – mógł mieć rozmiar połowy boiska do piłki
nożnej – którego cała przeciwległa ściana zastawiona była regałami. Nad nimi wisiał płaski ekran.
Wyglądało to jak sala kinowa, tylko bez widowni. Na półkach ciasno upakowane stały opisane
pudełka, księgi i najróżniejsze dokumenty, wypełniające każdy kawałek wielkiej przestrzeni. – Film?
– spytała z zaskoczeniem, gdy Tristan podszedł do jedynej części archiwum, której nie pokrywała
gruba warstwa kurzu i wyciągnął kilka dużych czarnych kaset z taśmami. – To umierająca sztuka –
odparł. – Retro, rozumiesz. Uważam, że daje coś od siebie. Technika cyfrowa już tego nie ma… –
Zniknęła ironia, która zwykle zabarwiała jego słowa, a na jej miejsce pojawiła się nuta szczerego
entuzjazmu. Zdumiona uniosła brwi. Wcześniej nie widziała w nim artysty. – Co to jest? – spytała,
oglądając postrzępione żółte okładki niektórych ksiąg. Były tak stare, że tytuły całkiem wyblakły i
bała się wyciągnąć któryś z tomów, żeby w palcach nie zmienił się w pył. – Fragment historii Balu.
Wszystko, co udało się ustalić przez lata. – Myślałam, że nie ma żadnych śladów? Andrei zawsze
mówił, że początki Balu zostały stracone… – Andrei nie jest zwolennikiem budowania archiwów –
odparł Tristan z goryczą. – Uważa, że powinniśmy iść naprzód, unowocześniać się, podążać z
duchem czasów… Jego zdaniem grzebanie się w przeszłości i dawnych tradycjach pozbawi Bal
magii i intuicji gości. A właśnie one podtrzymują go przy życiu. – A ty się z nim nie zgadzasz? –
Andrei ma rację, ale tylko do pewnego stopnia. Kawał naszej historii został stracony, a może wręcz
nigdy nie był utrwalony i mamy tylko garść chaotycznych informacji. – Tristan zrobił ręką gest,
wskazujący na materiały zgromadzone na półkach. – W niektórych z tych książek jest tylko wers
odnoszący się do Balu, a i tych strzępów nie możemy być pewni, bo może opisywały Bal, a może
jakiś inny hedonistyczny spektakl. Westchnął głośno.
– Odkąd zostałem zastępcą Andreia, to był mój projekt. Chciałem przejrzeć jak najwięcej
dawnych materiałów, zachować stare zapisy i stworzyć nowe. Pochodzę z rodu o długich
tradycjach bibliotekarskich. Mówi się nawet, że mogę być spokrewniony z Casanovą, który
dokumentował wszystkie swoje przygody… Mogę to mieć we krwi. On też miał syna, który
archiwizował wszytko, co bał się stracić. Aurelię zatkało ze zdumienia. Potomek Casanovy! Co za
arogancja! Zapomniała jednak o rozbawieniu, kiedy do głowy wpadła jej nowa myśl, bo połączyła
już wszystkie fakty. – Filmowaliście moje szkolenie. – Tak – przyznał. – Nie całość. Ale większość.
Chcieliśmy odkryć, w jakich okolicznościach pojawiają się tatuaże. Kiedy. Czy jest jakiś związek
pomiędzy znakami a zadaniami, jakim jesteś poddawana w czasie szkolenia. Czy ta moc może
zostać w jakiś sposób opanowana… Są tacy hierarchowie Balu, który wierzą, że Mistrzynię można
stworzyć, oswoić, może niekoniecznie wyhodować, ale wpływać na jej reakcje… A ty, Aurelio,
jesteś taka piękna, taka piękna, czasem aż straszna, kiedy kogoś pieprzysz albo ktoś pieprzy ciebie.
Nie masz pojęcia. Z żalem przyznaję, że nigdy nie byłem twoim kochankiem. Nie dostałem takiego
przydziału, ale zawsze czułem się jak mucha złapana w twoją sieć, tak oczarowany tym, co
widziałem przez oko kamery, że nie mogłem oderwać wzroku na tyle długo, żeby odłożyć sprzęt i
dołączyć do ciebie. Płoniesz tak jasno, że przebywanie w twojej obecności jest wystawieniem na
pastwę płomieni albo na pełne słońce. Czasem boję się, że jeśli spojrzę prosto na ciebie, spłonę na
popiół. Ale jeśli mianowałabyś mnie swoim partnerem, byłbym przy tobie jak Helios. Z twoją mocą
i moją wiedzą moglibyśmy kierować Balem jak nikt przed nami… – zamilkł i dopiero po chwili
mówił dalej: – Ale nie przyprowadziłem cię tutaj, żeby mówić o przyszłości. Patrz. Projektor ożył z
rykiem i na ścianie przed nimi pojawiły się migoczące obrazy. Półnagi Andrei wielki jak Tytan
wypełnił wielki ekran. Przed nim pochylała się piękna młoda kobieta z ciemnymi włosami subtelnie
założonymi za uszy i ostrzyżonymi na stylowego boba, który podkreślał jej pełne czerwone usta i
kości policzkowe, których mógłby jej pozazdrościć każdy kot. Krótką dżinsową spódniczkę miała
podkasaną aż nad biodra, a na miękkiej, opalonej skórze widniały czerwone ślady w miejscach, w
których wbijała się w jej ciało gumka białych, bawełnianych majtek ściągniętych w pośpiechu, żeby
umożliwić dostęp penisowi Andreia. Wchodził w nią w nierównym, chaotycznym rytmie, w którym
Aurelia rozpoznała pożądanie. Nie było żadnego rytuału, żadnego poczucia obowiązku. Tylko
pieprzenie w najczystszej formie. Aurelia spojrzała na krwistoczerwone wisienki na połączonych
szypułkach, które widniały na biodrze kobiety, tuż nad kością łonową. Na moment serce jej stanęło,
ale zaraz zdała sobie sprawę, że to zwykły tatuaż i to nie bardzo gustowny, jak pomyślała z nutą
goryczy. Później jej wzrok padł na ruch w tle. Światła. Wstążki. Kurtyna z kolorowych szklanych
paciorków, wywiana przez wiatr z namiotu wróżbitki. To wesołe miasteczko na Hampstead Heath.
Było wciąż jasno, ale niebo już się zasnuwało chmurami i zrywał się wiatr. Ona i Siv były w tej
chwili chyba na samochodzikach, a chwilę później zaczął padać deszcz i szukały schronienia w
tunelu duchów. Niecałą godzinę później Andrei przyciśnie usta do jej warg i zmieni jej życie na
zawsze, ale teraz posuwał tę dziewczynę jak zwierzak. Kobietę, którą prawdopodobnie poznał
chwilę wcześniej. Tristan powiedział, że ją testuje, ale zdecydowanie nie wyglądało to na
obowiązek. Na twarzy miał wypisaną rozkosz. Czy wiedział już wówczas, kim jest Aurelia, a może
zaliczał po kolei każdą ładną dziewczynę w wesołym miasteczku? Aurelia z trudem przełknęła ślinę,
ale nie mogła się zmusić do odwrócenia wzroku. Jej spojrzenie przykleiło się wręcz do dwojga ciał
uderzających o siebie, do łuków ust otwieranych, żeby wydawać okrzyki ekstazy, do ostrych
zarysów jego umięśnionych kończyn, kontrastujących z miękkością jej ciała jak w parodii motywu
przeciwieństw, które połączyło przyciąganie. Tristan przerwał nagranie i odtworzył kolejne, a potem
następne i jeszcze jedno. Niekończący się obraz Andreia, który jako Protektor kochał się z każdym
typem kobiety, jaki Aurelia potrafiła sobie wyobrazić. Młode, stare, ostre, łagodne, filigranowe,
duże, piękne i nijakie. W końcu nie zwracała już uwagi na wygląd i tylko odczytywała z ich rysów
wyraz pożądania i zaspokajanej żądzy, który falował na ich twarzach i na jego twarzy. Poznała też
tę jego szczególną minę, to specyficzne zaciśnięcie ust i zmarszczenie brwi, które widziała tyle razy,
kiedy przychodził do jej łóżka i wchodził w nią z furią mężczyzny ogarniętego szałem chęci
posiadania jej ciała, a ona nie była w stanie sprzeciwić się poleceniom Sieci i otworzyć oczu choć na
tyle długo, żeby zobaczyć ukochanego mężczyznę, kiedy w nią wchodził. – Dość – powiedziała w
końcu. – Już się napatrzyłam. – Sama była zaskoczona lodowatym tonem swojego głosu. Tristan
wyłączył projektor, ostrożnie włożył rolki z taśmą z powrotem do ochronnych kaset i starannie
ustawił z powrotem na półce, a potem poprowadził ją labiryntem niekończących się korytarzy do
windy. Nie zamienili ani słowa, aż wyszli na zewnątrz. Aurelia w jednej chwili pomknęła do drzwi
prowadzących do jej ogrodu i dopiero tam odetchnęła z ulgą, że nie musi być już dłużej zamknięta
w pomieszczeniu. Oddała się poszukiwaniom poczucia spokoju, którego doznawała zawsze w
otoczeniu czystych linii starannie przystrzyżonego żywopłotu, łagodnego
szumu liści na drzewach i miękkiego odgłosu wody obmywającej wypolerowane kamienie.
Prawie zapomniała o obecności Tristana, ale wreszcie się odezwał. – No więc? – zapytał. – Zrobisz
to, co zaproponowałem? Wybierzesz spomiędzy nas? – Tak – odparła Aurelia. – Wybiorę.
Odwróciła się i weszła do swojej sypialni o szklanych ścianach, nie oglądając się za siebie. PJ czekał
na nią z ciepłym naparem z wody różanej i miodu, podanym w małej, bladoróżowej filiżance oraz z
talerzem pokrojonego w plasterki mango, lekko skropionego dla smaku odrobiną soku z limonki i
udekorowanego jednym z jaskrawopurpurowych kwiatów, które rosły w odległym rogu ogrodu. PJ
był skrajnie oddany obowiązkom jej służącego i towarzysza. Wypracował w sobie tak niezwykłą
umiejętność wyczuwania jej potrzeb, pragnień i zachcianek kulinarnych, że zakrawało to na
czytanie w myślach. Czasem nawet ona nie wiedziała, jaki ma nastrój, dopóki PJ jej tego nie
uświadomił. Ale dzisiaj nie zamierzała powtarzać standardowych poleceń. – Przyprowadź do mnie
proszę Madame Denoux – zażądała. Szybko wyszedł, żeby spełnić jej polecenie i wkrótce powrócił
w towarzystwie ciemnowłosej kobiety, która nadzorowała dużą część jej szkolenia. – Wzywałaś
mnie, Aurelio? To wyjątkowa sytuacja – zauważyła Madame Denoux i subtelnie poprawiła poły
kolejnej długiej, aksamitnej sukni. Miała dokładnie ten sam odcień bladego różu jak napar z wody
różanej, który przygotował PJ. Wszystkie suknie Madame miały ten sam fason, ale Aurelia była
pewna, że nigdy nie widziała jej dwa razy w tym samym kolorze. Miała tyle samo aksamitnych szat
w najróżniejszych odcieniach, ile Aurelia sztuk bielizny. – Ale muszę przyznać, że jestem bardzo
ciekawa. Jedyną oznaką zaskoczenia, jaką okazała, kiedy Aurelia wyjaśniła, o co chodzi i
przedstawiła swoją prośbę, był najbledszy cień uśmiechu błąkający się w okolicy jej zwykle
zaciśniętych ust. Zapadła pomiędzy cisza długa jak wieczność, a potem Madame Denoux
przemówiła. – To starożytny zwyczaj – zaczęła – i o ile wiem, w ostatnim czasie nie był wcielany w
życie, ale masz rację. Jako Mistrzyni in spe masz prawo wybrać partnera, a jeśli, jak mówisz,
czujesz, że nie jesteś w stanie wybrać, masz prawo do odbycia rytuału wyboru. Na twoją prośbę
wezwę Andreia z powrotem i zajmę się innymi szczegółami. – Zebrała poły sukni i przygotowała się
do wyjścia, ale w ostatniej chwili się odwróciła. – Aurelio? – Tak, Madame? – odparła Aurelia
raczej z przyzwyczajenia, niż żeby wyrazić jakąś szczególną uprzejmość.
– Czy jesteś tego pewna? Kiedy rytuał selekcji się dokona, nie będzie można go cofnąć. Możesz
rzucić kości, ale ich wyrok będzie dla ciebie obowiązujący. Będziesz skazana na tego, kogo dla
ciebie wybiorą. – Rozumiem – skinęła głową Aurelia. – Ale jestem pewna. To jedyny sposób. Tej
nocy sen jej unikał, więc przewracała się z boku na bok, szukając ukojenia i spokojnych snów,
które jednak nie zamierzały nadejść. W końcu obudziła PJ-a i poprosiła, żeby przyniósł jej
spełnienie, co potrafił. – Tak, Mistrzyni – powiedział głosem pełnym uwielbienia, a potem powoli
schylił głowę i przycisnął usta do jej warg. Wygięła plecy, uniosła biodra i chwyciła go za kark, żeby
przycisnąć czubek jego nosa do swego łona, a potem trzymała go tam, dopóki jej ciała nie przeszył
orgazm i nie uwolnił głowy od wszelkich myśli. Ulga była jak narkotyk, przespała cały następny
dzień. Wieczorem przybyli jej służący i zaczęli przygotowywać ją do ceremonii, która miała się
odbyć o północy. Uważano za bardzo ważne, żeby wybór przyszłej Mistrzyni został rozstrzygnięty
jak najszybciej, bo to miało ułatwić przygotowanie ceremonii Naznaczenia, mającej odbyć się na
najbliższym Balu, bez żadnych zmian w harmonogramie. Siedziała zamyślona, kiedy dwoili się i
troili wokół niej, obmywali gąbkami jej skórę, potem pieczołowicie myli i suszyli długie włosy, a
wreszcie natarli wonnymi olejkami. Tym razem poprosiła o mroczniejszy zapach. Leśny, piżmowy,
kojarzący się z zapachem ziemi. Zapach, który miał jej przypominać, że była na swoim miejscu i
miała moc. Kiedy nadszedł ten moment, zasłonięto jej oczy. Sama o to poprosiła, żeby nie zdawać
się na swoją silną wolę. Chciała się cała skoncentrować na doznaniach fizycznych, bez żadnych
rozproszeń. Pierwszym, który ją wziął, był Tristan. Poznała go po tym, że nie był Andreiem.
Oddychał ciężko, podniecony, ale i z jakiegoś innego powodu – może w swym opętaniu zbliżał się
do granicy szaleństwa. Złapał ją za przedramiona tak mocno, że czuła się w jego objęciach jak w
kaftanie bezpieczeństwa. Leżała na plecach, rozluźniona, na stercie poduszek i miękkich narzut,
nogi miała rozłożone i czekała, aż któryś z jej prawdopodobnych partnerów przybędzie i weźmie ją.
I Tristan to właśnie zrobił. Złapał ją, z dziką pasją przekręcił na brzuch i wtargnął w nią bez żadnego
ostrzeżenia, przedtem jedynie kładąc jej ręce na ramionach. Używał jej ciała jako odbojnika, który
pozwalał ujeżdżać ją z taką dzikością, że w pewnym momencie Aurelia przestraszyła się, że
rozpołowi ją na dwoje. To było dzikie, nieokiełznane, ale… W Aurelii działał równie dziki
pierwiastek, czuła takie samo bliskie szaleństwu pożądanie. Czaiło się pod powierzchnią skóry,
czekając tylko na kochanka, który odrzuci konwenanse i wyzwoli to w niej. Wydała okrzyk buntu,
a kiedy to zrobiła, rysunki na jej skórze zapłonęły ze
znajomą intensywnością. W przypływie nadludzkiej mocy uniosła się na rękach i kolanach,
mimo że całym ciężarem napierał jej na plecy, popchnęła go na ziemię i usiadła na nim okrakiem.
Przycisnęła jego nadgarstki do pościeli i nadziała się na jego wciąż twardy członek. Odpowiedział z
podobną siłą i oto mocowali się i tarmosili w rozrzuconych poduszkach jak zwierzęta, aż wreszcie
opadli na wilgotny trawnik. Każdy tatuaż na ciele Aurelii płonął żywo i jasno jak gwiazdy.
Rozpalone zmysły już nawoływały, że powinna wybrać jego. Wybierz niebezpieczeństwo. Wybierz
Tristana. Uwierz w kłamstwo, że uczucie Andreia i sposób, w jaki uprawiał miłość, są zbyt
nieśmiałe, zbyt tradycyjne, że jej ciało i umysł powinny wędrować w przyszłość drogą ognia i
niepokoju. Równocześnie dawna Aurelia doradzała cierpliwość i wierność wcześniejszym
marzeniom. Będzie czas na podjęcie decyzji. Czas na odświeżenie duszy u pierwotnego źródła,
które zainicjowało w niej świat rozkoszy. Zadzwonił dzwon. Niski, ponury. Ciężka nuta
symbolizowała historię i tradycję. Oraz, jak wiedziała, także koniec rundy pierwszego potencjalnego
partnera. Dotyk Andreia był chłodny i kojący jak bryza w upalny letni dzień. Pochylił się, wziął ją w
ramiona i podniósł ją do góry, a potem ponownie położył na posłaniu z takim pietyzmem, jakby była
z najcieńszej chińskiej porcelany. Opuścił głowę, potarł policzkiem jej ramię, a potem łagodnie
przycisnął w tym miejscu usta. Wdychała zapach jego skóry, jakby w osmotycznym procesie z
każdym wdechem wchłaniała jego duszę. Westchnęła z rozkoszy i zatopiła mu palce we włosach.
Przyciągnęła go do siebie, żeby położył się obok, z głową opartą na jej ramieniu. Dopasowywali się
z taką łatwością, jak ptaki w ogrodzie Sieci. Jęk Tristana dobiegł jakby ze snu. – Hej! To nie tak
miało wyglądać… Andrei mu przerwał. – Twoja przyszłość, Aurelio, nie jest zapisana w przeszłości
– szepnął jej do ucha. – Możesz ją wybrać. Wybierz własną drogę. Naszą drogę. – Tak – odparła i
już wiedziała, co będzie dalej. Wzięła Andreia za ręce, zacisnęła je mocno i skupiła całą uwagę,
każdą synapsę w mózgu i koniuszek każdego nerwu w ciele na wykrzesaniu mocy, którą w sobie
miała, wiedziała to. Później skierowała ją ku Andreiowi, po tysiąckroć zwielokrotniając natężenie
prądu, który płynął między nimi zawsze, kiedy się tylko dotknęli, aż poczuła, że zadrżał i opadł na
nią w orgazmicznych konwulsjach. Zgromadzona wokół nich kongregacja ostro wciągnęła
powietrze. Przez tłum przetoczyła się fala zszokowanych szeptów. Andrei bezwładnie padł w jej
ramiona. Zerwała z oczu opaskę.
Było tam, na jego piersi, wyraźnie widoczne w srebrzystym świetle księżyca, któremu niewiele
zostało do pełni. Czerwony zarys serca, bijącego dokładnie na jego prawdziwym. Doskonałe odbicie
tego, które miała wytatuowane na piersi Aurelia. Biły w jednym rytmie. Andrei otworzył oczy i
spojrzał na swoją pierś, a potem na Aurelię, która pochylała się nad nim i ze zdumieniem zerkała na
znak na jego skórze. Tristan? Andrei? Chociaż jej rozum wciąż był rozdarty między dwoma
mężczyznami, stanowiącymi swoje przeciwieństwa, zarówno w rozkoszy, jak i pod względem
osobowości, wyglądało na to, że jej serce już podjęło decyzję. Jej serca. – Jestem twój, Aurelio –
szepnął miękko Andrei. A serca Aurelii i jej ciało podpowiedziały, że wszystkie te kobiety, których
doświadczył w przeszłości, były tylko cieniami przecinającymi mroki nocy. Ale teraz nadszedł świt i
odtąd należeli do siebie. Ciemna, kusząca chmura, którą na moment, choć intensywny, stał się
Tristan, zaczęła opuszczać jej myśli, a sztuczne znaki na jej ciele zgasły i straciły znaczenie.
Podniosła się, a wokół zapadła uroczysta cisza.
11 ILUSTROWANA KOBIETA.
Bal przychodził do Aurelii we śnie.
Przez pięć dni i pięć nocy męczyły ją wizje, jakby własny umysł wystąpił przeciwko niej. Jej
ciałem wstrząsały we śnie potężne orgazmy i często budziła się lepka, drżąca i podniecona znacznie
bardziej niż zwykle. Seks stał się centrum nie tylko jej życia, ale i całej istoty, a Aurelia się temu
poddała. Posiadła już moc panowania nad tatuażami i jedną myślą potrafiła obudzić tę tkaninę
zdobiącą jej skórę, a także zasygnalizować za jej pomocą nastrój, potrzebę i pragnienie, ale kiedy
była w sypialni, zwolniona z wszelkich zobowiązań, skulona w mocnym uścisku Andreia, jej ciało
było krajobrazem, na którym odznaczała się każda emocja i każda myśl zrodzona w jej głowie.
Odzwierciedlały się na skórze w postaci rozgonionych obrazków. Czasem kochali się przez sen.
Pragnienia Aurelii i jej umysł współgrały. Serce i potrzeby fizyczne. Bywało, że nie potrafiła
stwierdzić, co zmusza ją do działania, tak jakby nastąpiło doskonałe zjednoczenie ciała z umysłem i
idea świadomej myśli albo rozważnego ruchu wydawała się nieadekwatna. Kiedy była ze swoim
partnerem i mogła być sobą, nie zważając na konwenanse czy ograniczenia, zachowywała się jak
zwierzę. Andrei zresztą też. Razem byli jak serce burzy. Gdy ich ciała pozostawały złączone, reszta
świata traciła znaczenie. Poruszał się w niej, a Aurelia czuła, że lata, unosi się na skrzydłach
pożądania. Jednocześnie doznawała wrażenia, że dotarła do domu, zacumowała na wyspie jego
ciała. Nie była już tylko podróżniczką czy obywatelką Balu, wiecznie w drodze. Andrei został jej
kotwicą, a ona jego. Byli osiami, wokół których kręciły się ich wszechświaty. Czasem budziła się,
choć jeszcze nie do końca, drżąc w jego ramionach. Przytulał ją, kiedy znaki przybierały formę
jaskrawych obrazów, które rozlewały się po jej brzuchu, piersiach i udach. Wtedy Andrei
odczytywał na głos wzory układane przez Bal, tak jakby linie jej tatuaży były mapą, która miała
doprowadzić ich jeśli nie do skarbu, to przynajmniej do podpowiedzi, jaki powinien być motyw
przewodni najbliższego Balu. Data została już ustalona, a każdy dzień bez odpowiedzi Mistrzyni in
spe był dniem straconym i niewykorzystanym na konieczne przygotowania. Czas uciekał, o czym
Madame Denoux przypominała jej za każdym razem. – Znów śniłaś o linie – powiedział Andrei,
kiedy wstał świt a Aurelia w końcu otworzyła oczy. Leżała wtulona w jego ramię, z głową opartą
pomiędzy jego brodą a barkiem. Bezwładnie trzymała rękę na jego piersi, a nogi mieli splecione.
Często budzili się zanurzeni w swoich ramionach, jakby ich ciała szukały przez sen tej samej
bliskości, której doświadczały ich dusze. Po zakończeniu formalnej części
szkolenia Aurelii zaproponowano znacznie wygodniejszy apartament w hotelu w centrum
Seattle, gdzie Sieć lokowała co bardziej ekskluzywnych gości, ale Aurelia odmówiła. Przyzwyczaiła
się do spokojnego otoczenia japońskiego ogrodu, do światła, które rozlewało się nad łóżkiem,
wpadając do środka przez wielkie szklane okna i do kojącej obecności PJ-a, który czasem sypiał w
nogach jej łóżka, kiedy Andrei wyjeżdżał w interesach. Zamrugała i otrząsnęła się z pozostałości
snu. Ostatnio były tak żywe i pochłaniające, że nie zawsze była pewna, co się wydarzyło naprawdę,
a co tylko w jej wyobraźni. – Tak – przyznała, a potem przytuliła się do niego i pocałowała w
policzek. Andrei nie golił się od kilku dni i pod ustami czuła ostry zarost. – Ale to nie był zły sen. –
Próbowała przywołać z powrotem senne chmury, ale próba odtworzenia obrazów, które wypełniały
jej umysł we śnie, była jak łapanie w palce smug dymu. Im mocniej zaciskała pięść, tym mniej w
niej zamykała. Traciła szczegóły, ale zawsze potrafiła przywołać uczucia i wrażenia, jakich doznała.
Czuła na twarzy ciepłe dłonie Andreia, który palcami przeczesywał jej włosy. Robił tak zawsze,
kiedy była zestresowana albo potrzebowała ukojenia. – Pojawił się nowy tatuaż. Drzewo. O tutaj –
powiedział, wskazując pień wyrastający z jej brzucha i sięgający piersi, nad którymi rozkładało się
kilka splątanych gałęzi. Wzięła jego dłoń i przycisnęła sobie do mostka. Wiedziała, że on pamięta
umiejscowienie każdego znaku, jakby zostały wypalone nie tylko na jej ciele, ale i w jego sercu.
Następnej nocy śniła o wodzie. Tonęła, a mimo to mogła oddychać. – Twoi rodzice? – spytał
Andrei. Aurelia pokręciła głową. – Nie, nie w ten sposób – zaprzeczyła. – To nie był koszmar.
Pływałam, byłam człowiekiem, ale mogłam żyć pod powierzchnią jeziora. Jak syrena. Kolejnej nocy
śniło jej się, że jest unieruchomiona w powietrzu na anielskich skrzydłach, a jeszcze kolejnej, że
płonie ogniem, który nie parzy. Każdy sen pozostawiał adekwatny tatuaż. Piątej nocy nie miała
żadnego snu, ale została opętana przemożną potrzebą uprawiania miłości, a kiedy się obudziła,
siedziała okrakiem na Andreiu. Jego penis już stwardniał. Andrei otworzył oczy i wprowadził go w
nią, a potem jęknął. Położył jej dłonie nad pośladkami i poruszał nią w tył i w przód, aż zaczęła
pocierać łechtaczką o jego podbrzusze. Wychyliła się do przodu, chwyciła go za ramiona i
nadziewała się na niego raz za razem, aż w końcu doszła i opadła na jego pierś. Przytulił ją i zasnęli
złączeni i spali, aż cienie wpadające przez szklane ściany wydłużyły się, a na ich ciałach pojawiła się
gęsia skórka, bo powietrze się ochłodziło. – Żywioły – powiedział tego wieczoru Andrei. – Te sny,
których nie możesz sobie przypomnieć i obrazy, które zostawiają. Ziemia, woda, powietrze, ogień.
I ostatni, energia, czyli eter. Pięć żywiołów. – Zmarszczył brwi i zamyślił się. – Nie wydaje mi
się, żebyśmy kiedykolwiek zajęli się wszystkimi pięcioma żywiołami jednocześnie. Ich aspektami,
oczywiście tak. Legendy mówią, że kiedyś odbył się na łodzi Bal, którego tematem było piekło.
Były znaki zodiaku, a niektóre mają w sobie wodę… Ale pięciu żywiołów nie było nigdy. – Więc to
będzie temat mojego Balu. Naszego Balu. Zadzwoniła, żeby przywołać PJ-a, który wezwał
Madame Denoux. Kiedy Aurelia przekazała jej swoje pragnienie i decyzję, tryb przygotowań został
zainicjowany w jednej chwili. Wkład Aurelii dotyczył w dużej mierze kwestii artystycznych, ale
jako Mistrzyni in spe miała ostatnie słowo w każdej kwestii, od tematu, przez lokalizację i listę gości
aż po kształt kieliszków, smak napojów i dodatki do kanapek. Trochę jej to przypominało
planowanie ślubu, czemu kiedyś, jak wiele dorastających dziewcząt, oczywiście z wyjątkiem
wiecznie niezależnej Siv, poświęciła niejedną myśl. Początkowo zadanie wydawało się
niewykonalne, a ją przytłaczała świadomość, że musi okazać się godna przyznanego jej tytułu.
Organizacja Balu stała się jednak czystą radością, kiedy odkryła, że każdy jej pomysł, nawet
najniezwyklejszy, najdroższy czy wprost fantasmagoryczny, jest możliwy do zrealizowania dzięki
niezgłębionym skarbcom Sieci, talentom artystów i innych pracowników oraz mistycznemu
elementowi, który nazywała magią seksu. Wkrótce każdą chwilę zaczęła poświęcać planowaniu.
Jadła i spała w międzyczasie, a poza tym ciężko pracowała nad przekuciem gorączkowych snów w
rzeczywistość. Bal miał się odbyć w Anglii, jej przybranej ojczyźnie. Tego wieczoru chciała
zapuścić korzenie w Balu i na jedną noc zostać nie tylko obywatelką kraju, w którym się
wychowała, ale także miejsca, którego historia ciągnęła się w głąb wieków. Wyobrażała sobie, że
duchy królowych i królów będą się uśmiechać do balowiczów tańczących na starodawnych
kamiennych posadzkach. Wiejski dom stał na ogromnych, odludnych terenach na północ od
Londynu, na wzgórzach Chiltern Hills i należał do jednego z najdawniejszych współpracowników
Balu. Aurelii, która przyjechała tu z Andreiem, żeby zaakceptować wybór, budynek przypominał
rezydencję, z bogatymi kryształowymi żyrandolami, aksamitnymi dywanami i misternie rzeźbionymi
mahoniowymi poręczami otaczającymi schody tak szerokie, że wyglądały jak promenada. Podjęła
ostateczną decyzję, kiedy szerokie drzwi francuskie jak za sprawą magii otworzyły się, gdy się
zbliżyła i objawiły ogród wielkości boiska do piłki nożnej, z którego przechodziło się do prywatnego
lasu. – Doskonale – powiedziała. Jej gospodarz i właściciel posiadłości, Thomas, wysoki mężczyzna
grubo po pięćdziesiątce, opryskliwy i ostentacyjnie sztywny, co kłóciło się z ekscentryczną fryzurą i
okularami w rogowych oprawkach
w lamparcie cętki, które nosił na czubku nosa, kiwnął głową i umowa została przypieczętowana.
Przez całą wspólną wycieczkę po domu szedł pierwszy, wyprostowany, naturalnie wyniosłym
krokiem. Znacznie ciekawsza była jednak jego towarzyszka, młoda kobieta połączona z nim smyczą
przypiętą do srebrnej obroży, którą nosiła na szyi. Była naga i szła na kolanach i dłoniach, ale jak
lwica, nie jak pies. Każdy rozkołysany ruch bioder przenosił naprzód jej długie nogi z taką swobodą,
że ten sposób przemieszczania się wydawał się naturalniejszy dla niej niż ludzki. W końcu, kiedy
mieli się rozstać, wstała, żeby się pożegnać. Według Aurelii nie była zwykłym człowiekiem. Oczy
miała nakrapiane na zielono jak wężowa skóra, a usta czerwone i soczyste jak jabłko, które ugryzła
Ewa, chociaż nie wyglądały na pomalowane ani upiększone w żaden sztuczny sposób. Aurelia nie
mogła się powstrzymać od spojrzenia niżej. Tam, tuż nad całkowicie gładkim łonem, widniał tatuaż
w postaci kodu kreskowego, a obok niego numer 1. Kiedy dziewczyna podchwyciła spojrzenie
Aurelii, połączyła je nić porozumienia. Uświadomiły sobie skalę mocy, którą posiadła każda z nich,
choć zajmowały kompletnie przeciwstawne pozycje. Andrei wyjaśnił Aurelii, że kobieta oznaczona
tym numerem jest tak zwaną świętą dziwką Balu, naczyniem rozkoszy dla innych. Została
przetestowana jako potencjalna Mistrzyni, zanim istnienie Aurelii zostało odkryte, bo jej wydolność
w zakresie rozkoszy wydawała się nieskończona, ale ona chciała być jedynie uległą, nie posiadała
nawet nuty dominy, którą tak łatwo odnalazła Aurelia i która była kluczowa dla niej jako
przewodniczki Balu. Numer 1 chciała być niewolnicą, ale ku zaskoczeniu wszystkich członków
Rady Balu na swojego Mistrza wybrała Thomasa. Oczywistym wyborem wydawał się wszystkim
Tristan, ale święta dziwka wolała ekscentrycznego Anglika w okularach. I dlatego właśnie on
posiadał kluczyk do złotej kłódki, zabezpieczającej jej obrożę. Aurelia zanotowała w pamięci, żeby
dopisać na liście gości Numer 1 jako oddzielną zaproszoną, a nie tylko jego towarzyszkę. Dni mijały
na przesłuchaniach do występów. Aurelia rozdysponowała większość swoich zadań, żeby zyskać na
czasie, ale upierała się przy osobistym wyborze tancerzy, którzy wezmą udział w występie
wodnym. Postanowiła odtworzyć scenę z Jeziora łabędziego, w której dwie główne tancerki
doświadczą ponownych narodzin poprzez utonięcie. Może to makabryczne, ale chciała uczcić
pamięć rodziców, zakończyć ten temat i nadać mu radosny rys. Do roli Odette wybrała rosyjską
tancerkę, Lubę, która wynurzyła się z wody z takim wdziękiem, jakby była jej częścią, a każdy z
atomów jej ciała był wcześniej składnikiem mgły unoszącej się nad oceanem po burzy. Nie wiedząc
nawet, że
woda będzie tematem tego Balu, na przesłuchaniu tańczyła do utworu Debussy’ego La Mer.
Aurelia nie była zaskoczona, dowiedziawszy się, że Luba, poruszająca się z tak niespotykaną gracją,
została już wypatrzona przez selekcjonerów Sieci i przeszła test na Mistrzynię, zanim dowiedziano
się o jej istnieniu. Andrei zatańczył z nią, a następnie stwierdził, że to niespotykanie piękna i
utalentowana kobieta, ale nie następna Mistrzyni Balu. Jej serce bez reszty należało do innego
mężczyzny i nie byłaby w stanie oddać się w pełni, jak tego oczekiwano. W przeciwieństwie do
mnie, pomyślała Aurelia. Ona nie odczuwała już żalu ani poczucia winy z tego powodu, że potrafiła
to zrobić. Wiedziała, że ma rzadką zdolność całkowitego relaksowania i podporządkowania ciała,
duszy i umysłu potrzebom doczesnym, wiedząc przy tym, że nie ma to żadnego wpływu na jej
związek z Andreiem. Przez przynajmniej jedną noc w roku zamierzała pozwolić sobie na płynięcie z
prądem pożądania i zerwanie najcieńszych choćby więzów, które ich łączyły, gdy budzili się obok
siebie. Po prostu taka była. Pomyślała o ceremonii koronacji. To jedyny punkt wieczoru
przygotowywany przez innych. Tradycja nakazywała, że ma się odbyć na oczach gości, ale aż do
rozpoczęcia ceremonii nie będzie znała swojego partnera. Jako Mistrzyni in spe zdążyła już zerwać
z tradycją i wiedziała, że w czasie jej panowania wiele się zmieni. To będzie jej pragnienie, ale i
obowiązek. Tygodnie zaawansowanych przygotowań mijały jak szalone, aż w końcu nadszedł ten
dzień. Noc była pogodna, a niebo usiane gwiazdami, świecącymi jak eteryczne anioły, które
przybyły z błogosławieństwem. Dodały Aurelii odwagi i pomogły opanować nerwy, kiedy wyruszyła
na ostatni obchód. Zanim służący w liberiach zaczną witać gości, którzy wkrótce zaczną
przybywać, chciała się upewnić, że wszystko jest w porządku, tak jak sobie wyobraziła. Wzięła
Andreia za rękę i razem przeszli frontowymi drzwiami na trawnik, który z płaskiej powierzchni
przypominającej boisko zmienił się w tropikalny raj gęsty od zapachu plumerii i rozświetlony
blaskiem setek płomyków unoszących się w powietrzu jak świetliki bez skrzydeł. Niewątpliwe
sprytnie je zamontowano na niewidzialnym mechanizmie opracowanym specjalnie dla Balu przez
ekipę najzdolniejszych inżynierów. W ogrodzie wzniesiono cztery namioty, dzieląc przestrzeń na
cztery ćwiartki. Pośrodku stał piąty. Pierwszy namiot był hołdem dla pierwszych kroków Aurelii na
drodze Balu. Liny, zwisający z nich ludzie – zupełnie jak na wystawie, na której były z Siv – oraz
drzewa prawie naturalnych rozmiarów, ale przycięte z tą samą precyzją, z jaką nauczono ją dbać o
drzewko bonsai. Do nadzoru nad szczegółami
technicznymi zatrudniła Waltera, który wywiązał się ze swego obowiązku, przywiązując
nadzwyczajną wagę do szczegółów. Poprosiła, żeby spróbował oddać spokój i przynależność, które
odczuwała, będąc związaną. Udało mi się. Pośrodku lasu gałęzi, z których zwisali ludzie oplątani
linami jak dojrzałe owoce, wyrastało drzewo. Jednak nie z ziemi. Zwisało z sufitu, upięte w bogato
zdobionej uprzęży. W korzeniach obejmowali się kobieta i mężczyzna. Lina, która rozpoczynała się
w nich, łączyła wszystkich pozostałych oraz inne drzewa jak wielka pajęcza sieć. W zamyśle Aurelii
symbolizowało to walkę i odpuszczenie, przynależność i samotność, cienką jak ostrze granicę
pomiędzy zniewoleniem i wolnością. Pod sufitem migał napis: „Ziemia. To, co nas ogranicza, daje
nam wolność”. – Niedługo zaczynamy – powiedział Andrei i przypomniał jej tym samym, że w
każdej chwili jej obecność może być konieczna w czasie ceremonii otwarcia. Nie musiała wchodzić
do pozostałych namiotów, żeby mieć pewność, że wszystkie spektakle odbędą się dokładnie tak, jak
je zaprojektowała. Że pod sztucznym jeziorem dwunastu zatopionych tancerzy czeka na przybycie
Luby, która poprowadzi ich taniec życia i śmierci, odbywający się pod patronatem słów: „Woda.
To, co nas zatapia, żywi nas”. Że w następnym namiocie pięćdziesiąt czy nawet więcej nagich ciał
unosić się będzie na skrzydłach serafinów pod słowami: „Powietrze. To, co pozwala nam upaść,
pozwala nam się wznieść” A w jeszcze kolejnym, w ciemnym pomieszczeniu wkrótce zapłoną ciała
i rozświetlą je oraz napis: „Ogień. To, co nas spala, daje nam światło”. Ostatnia jaskinia
zadedykowana była gościom. Będzie pusta, dopóki noc nie osiągnie kulminacji, a wtedy uczestnicy
Balu stworzą własną magię i powołają do życia własny żywioł. Eter. Bal był świętem nie tylko
seksualności, ale i człowieczeństwa. Ludzkich niedoskonałości, mogących przynosić radość i
wolność tym, którzy pozwolą sobie czuć, żyć i doświadczać rozkoszy. Aurelia i Andrei pożegnali się
pod rozłożonymi gałęziami wiszącego drzewa. W tamtej chwili nie miało znaczenia, co przyniesie
Bal ani jakie miała wobec niego obowiązki, pragnęła ponad wszystko, żeby ta chwila trwała
wiecznie. Chciała tak stać, ciasno zamknięta w jego ramionach pośrodku lasu spokojnych ciał i
wśród powiewu łagodnych wdechów i wydechów, nieodróżnialnych prawie od szelestu
rozkołysanych gałęzi. Przytulił ją mocno i przysunął usta do jej ucha.
– Kiedy zobaczymy się znów, będziesz Mistrzynią Balu – szepnął. – Ale moją Mistrzynią jesteś
od samego początku, od pierwszego pocałunku. Nic tego nie zmieni. – Nic i nikt – zgodziła się
Aurelia. Wiedziała, że nadszedł czas, więc ponownie pocałowała go w usta, a potem odwróciła się i
poszła do Madame Denoux i zastępu jej asystentów, którzy mieli ją wykąpać, ubrać i przygotować
do ceremonii, podczas gdy goście zostaną nareszcie wpuszczeni do środka i będą mogli się bawić,
weselić się i pić, aż do chwili, kiedy zostanie Mistrzynią, już nie in spe, tylko na wieki poślubioną
Balowi. Mijały godziny. Aurelia wprowadziła umysł w stan medytacji, który przychodził jej teraz
tak łatwo. Asystenci umyli jej długie włosy, wysuszyli je, a następnie rozsypali po ramionach
potokiem kasztanowatych loków. Na natartą olejkiem skórę nałożyli lekką suknię, która została
wybrana na jej kostium. Była cienka i przejrzysta jak sieć pajęcza. Później Aurelia odeszła od
toaletki, a jej towarzysze poprowadzili ją przez cały dom, pokrytymi aksamitem schodami w dół i
dalej, aż na środek ogrodu. Wiedziała, że będą tam czekać wszyscy goście i uczestnicy. Skądś
dobiegł sygnał i jakieś ręce chwyciły Aurelię za kostki i za ramiona, a następnie szybkim ćwiczonym
od miesięcy ruchem została uniesiona w górę i tam przytrzymana, na wysokości ramion
wyciągniętych ponad tłum. Była skołowana od wiru wrażeń i zdezorientowana głośnym,
nieustępliwym rytmem industrialnej muzyki dobiegającej z dużych głośników otaczających ogród.
Basy dudniły jak rozgorączkowane serce i zamykały się w niezmordowanej pętli. Przez chwilę
Aurelia doznała silnego uczucia nieadekwatności. Jakby jej dusza opuściła ciało, a ta naga kobieta,
uniesiona wysoko ponad falę tancerzy i wyznawców, nie była nią, nie miała z nią nic wspólnego. Na
moment stała się jednocześnie obserwatorką koronacji i zbłąkaną duszą zamieszkałą w tym ciele,
nad którym nie miała już żadnej kontroli. Życie się zatrzymało. Muzyka umilkła, a mocny rytm
ostrego, granego zbyt głośno industrialnego rocka zastąpiła rozkołysana linia poruszającej melodii
granej na skrzypcach elektrycznych, wspomaganych jednak niepohamowanym bitem perkusji, która
z precyzją metronomu dyktowała tempo i kierunek. Aurelia podejrzewała, że gra prześliczna
rudowłosa skrzypaczka, którą wcześniej widziała przez moment i że jej niewiarygodna grzywa
rudych jak płomienie włosów podskakuje z każdą nową, imponującą nutą. Melodia brzmiała
znajomo, to było coś z klasyki, ale znacznie przyspieszone. Diabelskie, jak pociąg uciekający po
pogrążonych w mroku torach. Narastało i hipnotyzowało. Dłonie, które ją trzymały, poprawiły
chwyt. Dwie zaoferowały wsparcie dla łopatek, następne zadbały o to, żeby nie wyginała się w
pasie, kolejne objęły
pośladki i wypchnęły jej biodra w górę. Z tłumu wystrzeliły dalsze anonimowe ręce i zdjęły jej
ciężar z kolan, a ostatnie chwyciły ją za kostki i delikatnym ruchem szeroko rozsunęły nogi. Wargi
sromu miała rozwarte, lśniące, a wezbrane wejście pulsowało niezmordowanie w rytm
niewypowiedzianych głośno pragnień. Dyskretnie pieściła ją najsubtelniejsza z bryz, wzbudzona
przez tłum, który swym wirowaniem wprawiał w drganie wilgotne powietrze. Poczuła nową rękę
pojawiającą się pod jej ciałem. A zaraz następną. Wkrótce była w ruchu i jak na latającym dywanie
wędrowała po morzu rąk zgromadzonych. Każdy dotyk czuła tylko przez moment, bo zaraz
pojawiały się następne ręce, przekazujące ją dalej. Frunęła nad tłumem, unoszona jak
najdelikatniejsza łódeczka przez morskie fale. Nie opierała się. Usiłowała rozluźnić mięśnie, żeby ci
zaangażowani w przenoszenie jej mieli wrażenie, że niosą kawałek materiału czy nawet pióro.
Całkowicie oddała się chwili, wiedząc aż za dobrze, że koniec tej podróży będzie niezapomniany.
Początkowo myślała, że narodzi się w powietrzu, wędrując po obwodzie otaczającej ją widowni. Że
będzie się kręcić, wirować w koło, aż wszystkim zakręci się w głowach i wówczas zostanie złożona
w sercu bezimiennego zgromadzenia. Ale poczuła kołysanie tłumu, a jej ciało unosiło się w
powietrzu niemal bez udziału obcych rąk. Sunęła dalej naprzód, w nieznanym kierunku, nadal
prawie dwa metry pod ziemią. Niebo nie było już czarne, a księżyc zniknął za warstwą chmur. Ale
temperatura jej ciała, złoża pasji i oszałamiająca żądza wędrująca żyłami i pod skórą spowijały jej
ciało welonem ciepła. Reszta tłumu, czyli ci, którzy już nie trzymali jej w powietrzu, chociaż każda
zgromadzona tu osoba była w pewnym momencie zaangażowana w jej powietrzną podróż, ruszyli
za nią. Muzyka cichła, a ją niesiono coraz głębiej w umierającą noc. Całe zgromadzenie szło za nią
jak karawana pielgrzymów tuż przed celem podróży. Pochód zwolnił. Mimo że byli delikatni,
zaczęła czuć napięcie w szyi i musiała poruszać głową na boki. A kiedy to zrobiła, jej wzrok padł na
grupę idącą najbliżej niej. Rozpoznała Siv, która zwykłym strojem wyróżniała się spośród ubranych
w bogate satynowe suknie czy szyfony, a nawet tych pokrytych tylko farbą – miała na sobie różowe
dżinsowe szorty i obcisłą czarną bluzkę. Szła pod ręce z Walterem i Tristanem. Uśmiechała się z
błogością. Były tam także Madame Denoux i Miss Morris oraz Gwillam Irving, Numer 1 i Luba,
piękna rosyjska tancerka, a także Florence i wiele innych twarzy, do których nie umiała przypisać
imion, ale które widziała na tym czy innym etapie drogi do miejsca, w którym się znalazła. Widziała
też
nieobecnych. Nie było Lauralynn, Rudego, Edyty. Próbowała przypomnieć sobie imiona
wszystkich, ale była zbyt rozgorączkowana, żeby się skupić. Tłum się rozstąpił i utworzył ścieżkę
przez trawnik. Aurelia została ostrożnie postawiona na ziemi, na trawie, która pod jej bosymi
stopami była miękka jak dywan. Ci, którzy ją nieśli, wycofali się, a ona łapała równowagę. Długie
nogi na nowo zaznajamiały się z terra firma. W tym momencie po jej obu stronach, niczym eskorta
wojskowa, pojawiły się Siv i Madame Denoux i wzięły ją delikatnie za ręce. W zbierającym się
wokół nich kręgu zapadła cisza. Aurelia została poprowadzona naprzód. Łoże z białych kwiatów na
złotych prześcieradłach czekało, aż Aurelia zakończy krótką podróż przez ogród. Wyglądało prawie
jak ołtarz zbudowany pośrodku drewnianej białej platformy, która zaskrzypiała lekko, kiedy
ostrożnie postawiła na niej stopę, wciąż nie czując się pewnie na nogach. Położyła się na plecach.
Trochę się bała, że kwiatowy kobierzec będzie nieprzyjemny dla skóry, ale okazał się miękki jak
wata. – Rozsuń nogi – szepnęła Madame Denoux, zanim się oddaliła. Aurelia posłuchała polecenia
Zamknęła oczy. O wnętrza jej ud otarły się ciepłe, silne nogi mężczyzny, który się między nimi
mościł. Nad częścią ogrodu, w której leżała z zachęcająco rozsuniętymi nogami, zapadła głęboka
cisza. Była zdezorientowana. Głośna muzyka, gwar głosów, wszystko uleciało do innego wymiaru,
tak jakby duch Balu zawisł unieruchomiony w czasie i przestrzeni. Poczuła twardą, a jednocześnie
delikatną główkę penisa naciskającego delikatnie na jej wejście, ocierającego się o nią,
napawającego się jej wilgocią. Mężczyzna delikatnie musnął jej pierś. Zadrżała. Od momentu, kiedy
została zaprezentowana tłumowi, wiedziała, że ktoś ją będzie pieprzył i że będzie to rżnięcie jak
żadne inne. Ten moment właśnie nadszedł. Powoli główka penisa minęła jej wargi sromowe.
Niepowstrzymana, żywa i pełna żądzy. Mężczyzna wycofał się na moment i niemal zawisł w
oczekiwaniu. A później się zdecydował. Wtargnął w nią aż do końca, zawładnął nią jednym,
szybkim pchnięciem, wypełnił ją i odnalazł się w niej tak, jakby do niej należał. Aurelia nie
otworzyła oczu. To był Andrei. Ten, dla którego złamała tradycję. Rozpoznała go po sposobie, w
jaki ją wypełnił. Nie używając oczu, widziała kształt jego członka, wszystkie żyłki i wgłębienia.
Czuła też pulsowanie, wbijał się w nią rytmicznie niczym serce. Znała sposób, w jaki jej ciało
zacisnęło się wokół
niego, chwyciło go i trzymało jak w imadle. Szkolenie, które przeszła, nauczyło zakończenia
nerwowe pod skórą i na skórze rozróżniać kochanków z zaskakującą skutecznością. Serce jej
zmarło. Oszołomił ją znajomy zapach. Kiedy Andrei zaczął się w niej poruszać, nad zebranymi
uniósł się niski pomruk, jakby zduszony odgłos chóru, buczenie, inwokacja. Najpierw powoli, ale z
narastającą energią, energicznie, szybkimi, bodącymi pchnięciami; każdy kontakt ich ciał dyrygował
przypływem jej pożądania i emocji. Chociaż nie pierwszy raz kochała się na oczach innych,
wiedziała, że nigdy jeszcze nie miała tak wielkiej widowni. Było tu co najmniej dwieście osób, ale to
jej nie przeszkadzało. Niepewność siebie i takie pojęcia jak wstyd czy poczucie winy dawno
zniknęły z jej słownika. Wręcz przeciwnie, podniecało ją to jeszcze bardziej, choć kiedyś nie
sądziła, że to możliwe. Otworzyła oczy. Andrei na nią patrzył, przeszywając ją wzrokiem. On też
był nagi, ale miał na sobie ogromną maskę z pawimi piórami, w której wyglądał jak król albo ksiądz.
Zaczynało się trzęsienie ziemi i czuła już, że jej serce tańczy jak prowadzone przez partnera, w jej
piersi odbywa się szaleńcze tango, a każde hipnotyzujące pchnięcie wynosi ją na nowy, wyższy,
jeszcze bardziej oszałamiający poziom przyjemności. Oddychała płycej, a brzęczenie tłumu
narastało, zagłuszając jej myśli. Wiedziała, że za ceremonialną maską Andrei się do niej uśmiecha.
Odwzajemniła uśmiech. Raz za razem pieprzył ją w rytm niedokonanej wciąż melodii
zgromadzonych, aż w końcu stała się już tylko myślą i ciałem, łaknącymi świętej transcendencji. A
później zadrżał niespodziewanie jak porażony prądem i ostatnim potężnym pchnięciem wdarł się w
głębiny, które niedawno jeszcze nie istniały. Poczuła, że jego płomień wzbiera w niej niczym fala,
paląc ją. Ogień rozprzestrzeniał się w jej krwiobiegu z prędkością światła. Aurelia wrzasnęła z
rozkoszy. Andrei westchnął. Pomruk zgromadzonych umilkł. Patrzyła na mężczyznę, którego
kochała, widziała, jak łapie oddech, a potem rzuca maskę na ziemię, uwalniając bujną szopę
ciemnych loków, na których potykały się pierwsze promienie poranka. Nie mogła opanować łzy,
która spłynęła jej po policzku. Podał jej rękę, żeby ją podnieść. Początkowo myślała, że potężny
orgazm, którego właśnie doznała, pozbawił ją wszystkich sił, ale kiedy chwycił ją za rękę,
podciągnęła się z energią, o której istnieniu nie wiedziała. Wstała i puściła dłoń Andreia. Czuła
się… nowa. Silna. Niepokonana. W pierwszym rzędzie zobaczyła Siv, która patrzyła na nią z
zachwytem. Tak samo patrzyło wielu innych uczestników Balu. Aurelia wyprostowała plecy i
stanęła prosto, na lekko rozstawionych nogach, żeby lepiej utrzymać równowagę. – Już świt –
powiedział Andrei. Zdawała sobie sprawę, że przez jej nagie, odsłonięte przed wszystkimi ciało
przepływa dziwna energia. Jednocześnie odczuwała przemożny spokój. Spojrzała w dół i aż zaparło
jej dech. Pomiędzy wszystkimi wcześniejszymi tatuażami, słowami, znakami i obrazkami wiła się
sieć gałęzi, wyglądających jak bluszcz. Niczym film w zwolnionym tempie rozwijał się po jej bladej
skórze, a w każdym razie tym, co zostało… Gałęzie wyglądały jak żywe i budziły do życia jej
wcześniejsze rysunki. A później, nieuchronnie, ruchome łodygi zaczęły łączyć ze sobą poprzednie
tatuaże, centymetr po centymetrze, gałąź po gałęzi, liść po liściu, słowo po słowie, zdanie po zdaniu.
Dokańczały dzieła. W końcu proces Naznaczenia ustał. Została zilustrowana. Od obroży na szyi po
bransoletkę z ostrych liści na kostkach. Wstał świt. Promienie podświetlały zarys jej ciała, gdy stała
w ogrodzie Balu, nieskończenie piękna. Ku zachwytowi widowni wyglądała, jakby stała w ogniu.
Bal nareszcie zyskał nową Mistrzynię.
EPILOG.
SAMARKANDA, XXI WIEK.
Kilka lat później, kiedy śniegi zimy stopniały, a od dawna oczekiwane ciepło wiosny nawiedziło
ziemię i morze, do miasta przyjechał Bal. Było to miasto opisywane niegdyś w mitach i baśniach,
leżące za pustynią i stepami Azji Środkowej. Wiele miesięcy trwało, zanim Bal przyjechał na
miejsce. Konwój nieoznakowanych aut, przyczep, ciężarówek i innych środków transportu sunął po
autostradach niczym współczesna karawana. Do tłocznego portu nad Morzem Chińskim dotarł tuż
po Gwiazdce, podając się za wędrowny cyrk. Andrei odpowiadał za skomplikowaną logistykę
przedsięwzięcia i uczył się nowej roli. Odkąd Aurelia przejęła obowiązki Mistrzyni Balu, Protektor
nie był już potrzebny. To ona wybierała teraz lokalizacje i coroczne tematy Bali, ale tak naprawdę
myśleli nad nimi oboje i decyzje były efektem współpracy. Kiedy osiągali porozumienie, do akcji
wkraczała Sieć z administracyjnym i finansowym wsparciem. Zajmowały się tym w Seattle Miss
Morris i Madame Denoux, kobiety, których doświadczeniu i mądrości Aurelia ufała bezgranicznie, a
które zgodziły się na powrót do kwatery głównej na prośbę Aurelii. Skutecznie wspomagała je
Florence. Ubiegłoroczny Bal, mimo utrudnień związanych z odległością, a czasem wręcz
niebezpieczną okolicą, uznany został za niespotykany sukces. Dżungla amazońska po dziesięćkroć
rozgrzała wyobraźnię organizatorów i uczestników, a Bal ów okrzyknięto jednym z
najwspanialszych w tej generacji. Co sprawiło, że następny miał być jeszcze większym wyzwaniem.
Aurelia jako dziecko była molem książkowym, więc teraz miała pole do popisu. Mogła wykorzystać
wyobraźnię i zachwyt światem cudów, które obudziły w niej książki. Samarkanda zawsze wydawała
jej się magiczna, jej nazwa i skojarzenia z Baśniami z tysiąca i jednej nocy. Była zdeterminowana,
żeby ten Bal jeszcze głębiej zapisał się we wspomnieniach. Tematem miała być Alicja w Kranie
Czarów. Aurelia uważała, że daje mnóstwo cudownych możliwości, zaskakujących scenariuszy i
okazji do cieszenia się pięknem. Od wielu miesięcy, podczas których doprecyzowywała szczegóły
organizacyjne, budziła się w środku nocy, bo jej wyobraźnia szalała i podsuwała najdziksze wizje.
Uczestnicy Balu – dwór miłości, gildia wyznawców – przybywali do Samarkandy drogą wodną,
lądową i powietrzną, odkąd tylko rozeszła się wieść o tegorocznej lokalizacji. Jedni byli bogaci, inni
biedni, niektórzy wyglądali jak księgowi, pracownicy biur albo fabryk, inni zachowywali się i
wyglądali
ekstrawagancko, ale jakimś cudem dla przypadkowych obserwatorów nie wyróżniali się niczym
szczególnym. Razem z nimi zjeżdżali się tancerze, akrobaci, klauni, ludzie gumy, dziwacy,
krawcowe, poskramiacze zwierząt, mistrzowie bata, piękni i przeklęci, święci artyści, kucharze,
kelnerki i jeźdźcy konni, budowniczy klatek, oświetleniowcy, ekipa wodna, malarze i rzeźbiarze
metalu, ciała i barwy oraz całe zastępy tych, którzy żyli dla żądzy, miłości i radości. Przybyli do
Samarkandy, żeby odnaleźć piękno i olśniewające spełnienie, które dokona się w pierwszych
promieniach świtu. W czasie ubiegłorocznego rekonesansu Andrei i Aurelia wybrali na lokalizację
Balu miejsce zaledwie kilka kilometrów za miastem, ale na tyle dyskretne, żeby zapewnić całemu
wydarzeniu spokój. Zaraz potem zaczęły się pierwsze przygotowania. Po przybyciu Balu
rozpoczęły się próby, które nadzorowali Siv i Tristan. Udawało im się współpracować mimo
ognistych temperamentów. Po ostatnim brytyjskim Balu Walter przeszedł na emeryturę i zajmował
się teraz pielęgnacją swojego ogrodu na południowym wybrzeżu Anglii, co Aurelii wydawało się
ironiczne, jako że tamto miejsce było jej punktem wyjścia do nowego życia i nie sądziła, że
mogłaby tam wrócić. Jednak z uśmiechem wyobrażała sobie Waltera, jak dopieszcza kwiaty i
misternie rzeźbione krzaki, poruszając się między nimi prowadzony zapachem i dotykiem.
Wszystko było gotowe i Bal miał się rozpocząć za kilka dni. Jak zawsze o tej porze roku spojrzała
na Andreia i nie mogła nie zauważyć melancholii, zasnuwającej mu oczy, kiedy na nią patrzył.
Rzadko widywała tę minę zagubionego chłopca, która ostro kontrastowała z jego męską, może
nawet władczą aparycją, z ostro zarysowaną szczęką, burzą ciemnych loków, szerokimi ramionami
pływaka i wyraźnymi mięśniami. – Nie musisz – powiedziała. – Wiem – odparł i odwrócił wzrok.
Był wyraźnie rozdarty, po raz kolejny. Rozdarty między jej głęboką miłością do niego, w którą nie
wątpił i świadomością, że inni będą jej dotykać, pieprzyć ją, wykorzystywać ją i ubóstwiać. Na
Balu. Tak jak nakazywała tradycja. A kiedy tylko zakończy się noc oszałamiających ekscesów i
rozkoszy, ona padnie w jego ramiona, niosąc na sobie przesycający jej ciało zapach tak wielu
innych, mężczyzn i kobiet, obcych i przyjaciół. W jego objęciach znajdzie wtedy ukojenie.
Wspólnie postanowili zerwać z wieloma tradycjami Balu, ale nie z tą. – Tak już jest… Przez ten
ułamek sekundy, w którym widziała jego smutek, zrozumiała swoich rodziców, którzy uciekli z
Balu, bo nie potrafili zaakceptować dzielenia ciała z innymi.
Jednak wiedziała również, że Andrei nie kochałby jej tak mocno, gdyby nie była Mistrzynią
Balu. To ich wiązało, trzymało ich razem. Ta tradycja, dziedzictwo stuleci ludzkiej przyjemności.
Po to się urodziła. – Tak już jest… Całe jej życie do tego dążyło. Do tej jednej nocy w roku. Nocy
nieskończonej przyjemności. Świętowania seksu. Świętowania życia. Andrei uśmiechnął się. –
Wyglądasz pięknie. Jesteś ucieleśnieniem Balu, moja najdroższa Mistrzyni. Cienie opuściły jej myśli
i zalała ją fala czułości do niego, jej mężczyzny, męża, partnera. Na dobrze i na złe. Każdy
niewidzialny tatuaż wymalowany na jej ciele zaczął pulsować w gotowości, ale poczuła jeszcze
jedno ognisko, buzujące w podbrzuszu. Spojrzała Andreiowi w oczy i powiedziała coś, o czym
wiedziała już od kilku dni, ale czekała na odpowiedni moment. Wiedziała tylko, że to się musi stać
przed Balem. – Oczekuję dziecka. Andrei się rozpromienił. Patrzyła na jego wzruszenie, na łzę
spływająca po prawym policzku. – Aurelio…. – To będzie dziewczynka. Wiem to. Wszystko mi to
podpowiada. – Kocham cię – powiedział. – Chciałabym, żeby miała na imię Alice – dodała, kiedy
wziął ją w ramiona. – Następna Mistrzyni Balu – szepnął i przytulił ją. Miał nadzieję, że ta chwila
będzie trwała wiecznie, zatopiona w bursztynie. – Możliwe – powiedziała Aurelia. – Ale to będzie
jej decyzja. Światło wczesnego poranka wpadało przez żaluzje w oknie przyczepy. Kolorowe
namioty rozsypane były po pustyni jak kwiaty. Tego wieczoru Aurelia stanie w centrum
zainteresowania, absolutnie cielesna, rozpalona żywym ogniem, z uaktywnionymi wszystkimi
magicznymi rysunkami, a jej światło da błogosławieństwo temu, co wydarzy się tej nocy. Wypowie
wówczas słowa: – Niech stanie się Bal.
Podziękowania Jak zawsze dziękujemy naszej niestrudzonej agentce, Sarze Such, za wielki
wysiłek, jaki podejmuje w naszym imieniu, a także Rosemarie i Jessice Buckman, które z talentem i
brawurą sprawują rządy nad prawami do zagranicznych wydań naszych książek. Nie zapominamy
też o tym, że ta powieść nie powstałaby bez wiary i zachęty Jona Wooda, Jemimy Forrester, Susan
Lamb, Marka Rushera i Jo Carpenter z naszego angielskiego wydawnictwa Orion oraz bez
nieustraszonego wsparcia Christiana Rohra i Lindy Walz z Carl’s Verlag w Niemczech. Nasi
zagraniczni wydawcy są zbyt liczni, byśmy mogli wymienić wszystkich, ale jesteśmy przeogromnie
wdzięczni za to, że zaprosili nas do rodziny swoich autorów. Wyjątkowy dług wdzięczności mamy
wobec Małgorzaty i Zbigniewa Foniok z Wydawnictwa Amber, którzy uwierzyli w nas jako jedni z
pierwszych i wspierają nas bezwarunkowo: dzienkuje bardzo… Inspiracje do tej książki pochodzą z
wielu źródeł. O niektórych wiemy, inne od lat dojrzewały w naszej podświadomości. Mówi się, że
jesteś tym, co jesz. Na tej zasadzie każda romantyczna i erotyczna książka czy film, którym
poświęciliśmy noce (i dnie…), odbija się echem na tych stronach. Tak samo jak miriady innych
bodźców, na przykład londyńska ulica i przechodzień, który przykuł naszą uwagę na moment, ale
wyobraźnię – na o wiele dłużej. Mamy nadzieję, że nasi czytelnicy wybaczą ten dziwaczny koktajl,
bardzo osobistą mieszankę niejednoznacznych wątków autobiograficznych z perwersyjnymi
owocami wyobraźni i skonsumują ją z takim samym apetytem, jaki my odczuwaliśmy przy pisaniu
naszej historii i tworzeniu bohaterów, którzy ożyli na naszych oczach. Połowa Viny Jackson winna
jest szczególne podziękowania, jak zawsze zresztą, swojemu pracodawcy za nieustające wsparcie i
zapewnienie najlepszej roboty w Londynie (niepolegającej na pisaniu), a także kolegom z pracy,
którzy (nie znając powodu!), radzą sobie z jej częstymi nieobecnościami, kiedy siedzi przyklejona
do klawiatury innego komputera na drugim końcu miasta. Dziękuję też Stephenowi Sallingerowi za
zgodę na wykorzystanie na tych stronach jego domu, „The Chapel”, TJMW za Persephone’a,
patronat nad moimi historycznymi zapędami i za inspirację, PB za podarowanie mi owocu granatu
oraz Mattowi Christiemu za obecność od samego początku i za zdjęcia. No i wreszcie – ta książka
jest dla Aurelie De Cognac. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Przepraszam, że o rok za
późno. Natomiast druga połowa dwugłowego stwora chciałaby złożyć wylewne podziękowania
Charlesowi Dickensowi, Lewisowi Carrollowi, Johnowi Irvingowi, Angeli Carter i Anne Desclos vel
Dominique Aury vel Pauline Réage (wraz z umiarkowanymi przeprosinami za zapożyczenia i
dogłębną inspirację). Prywatnie
dziękuję DJ, której mąż znikał na długie okresy w interesie sprawy, SN za pisanie na jej skórze i
AH za dostarczenie najważniejszego ciała, którym delektowały się oczy i zmysły. Chcielibyśmy
również wyraźnie zaznaczyć, że nasza Aurelia nie ma nic wspólnego z dynamiczną Aurelią
Szewczuk, specjalistką od kontaktów z prasą u naszego francuskiego wydawcy, Bragelonne/Milady,
którą poznaliśmy długo po tym, jak stworzyliśmy naszą Mistrzynię in spe… I na koniec kłaniamy
się z wdzięcznością naszym pozostałym członkom rodziny i przyjaciołom, bez których… Vina
Jackson