Prośba ufonauty o wodę
W trakcie swoich wypraw badawczych w maju 1977 roku poznałem pewnego inżyniera, który
opowiedział mi o przygodzie, która przytrafiła mu się w roku 1951 w Republice Południowej
Afryki niedaleko Kapsztadu. Początkowo nie chciał mi o tym mówić, ale po moich usilnych
namowach zgodził się. W obecności kilku świadków przysłuchujących się naszej rozmowie, którą
nagrywałem na magnetofonie, musiałem dać mu słowo honoru, że nie ujawnię jego nazwiska. W
związku z tym nazwę go tu inicjałami HM.
Człowiek ten jest Brytyjczykiem i w czasie naszej rozmowy był zatrudniony na terenie Hiszpanii
w ramach pewnego ważnego przedsięwzięcia technicznego w stolicy jednej z prowincji.
Przez ostatnie dwadzieścia lat pracował jako specjalista od oprzyrządowania. Jedną z jego
specjalności było projektowanie i wykonawstwo automatycznych pilotów dla lotnictwa. Obecnie,
jak już wspomniałem, pracuje w jednej z hiszpańskich firm zajmujących się rozwojem wysoko
zaawansowanych technologii.
Oto, co powiedział o tamtym zdarzeniu:
HM: Pracowałem wtedy dla firmy Contactor należącej do British Rheostatie Company. Razem z
żoną mieszkaliśmy w niewielkim mieście Paarl położonym niedaleko Kapsztadu. Chyba jakieś
30 kilometrów, o ile się nie mylę. Było to chyba wiosną 1951 roku. Moja żona jeździła wówczas
używanym małym francuskim samochodem, bardzo przydatnym do jazdy po Kapsztadzie. Żeby
się zbytnio nie rozwodzić, przejdę od razu do rzeczy. Któregoś dnia, po kilku dniach
nieużywania go, stwierdziliśmy, że jego akumulator jest rozładowany. Jeszcze tego samego
wieczoru gdzieś między dziewiętnastą a dwudziestą trzecią gruntownie przejrzałem go. Było już
ciemno, kiedy doprowadziłem go do jako takiego stanu. Zrobiłem trochę porządku i poszedłem
umyć ręce zamierzając doładować akumulator innym razem. W chwilę potem zmieniłem jednak
zamiar. W pobliżu naszego domu znajdowało się dość strome zbocze. Postanowiłem zjechać nim
samochodem w dół i w ten sposób uruchomić go, a potem pojeździć trochę po okolicy, aby
podładować akumulator. I tak zrobiłem.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem w kierunku góry Draakensteen położonej w odległości
od dziesięciu do dwunastu kilometrów od miejsca, z którego wyruszyłem. Mój pomysł był
bardzo prosty: dojechać do niewielkiego płaskowyżu położonego blisko szczytu góry, a
następnie wrócić do domu. Przejażdżka tą trasą była w zupełności wystarczająca do naładowania
akumulatora. Około dwudziestej trzeciej piętnaście byłem już na górze. Ruch na drodze był w
tym czasie prawie zerowy. Miejsce, w którym się teraz znajdowałem, było położone na
wysokości około trzystu metrów nad poziomem morza i miało kształt płaskowyżu, który z jednej
strony ograniczony był stromym, urwistym zboczem góry. Noc była księżycowa i pamiętam, jak
ogromny cień góry pokrywał dużą część płaskowyżu. Jego zacieniona część silnie kontrastowała
z oświetloną. Właśnie ruszyłem w drogę powrotną, kiedy zobaczyłem machającego do mnie ręką
człowieka. Pokazywał mi, abym podjechał do niego, co też zrobiłem...
JJB: Skąd się tam wziął?
HM: Wyszedł z zacienionej części płaskowyżu, a dokładniej spod samego podnóża urwiska
góry. Zatrzymałem samochód i zapytałem go, co się stało. Podszedł do samochodu i zapytał:
– Czy ma pan wodę? – Odpowiedziałem, że nie mam, z wyjątkiem tej, która jest w chłodnicy.
Usłyszawszy moje słowa, spojrzał na mnie zaniepokojony i dodał:
– Wie pan, potrzebujemy wody. Widząc po jego twarzy, jak bardzo jej potrzebował, zapropo-
nowałem mu podwiezienie go do pobliskiego potoku, który przecinał nieco poniżej drogę.
Słysząc to, zapytał mnie:
– Jak daleko jest ten potok? – Odparłem, że niedaleko, jakieś pół kilometra, i że jest to górski
potok. Dodałem, że woda w nim jest bardzo dobra, ponieważ spływa prosto góry, która wznosi
się nad nami. Ten argument chyba go ostatecznie przekonał.
JJB: W jakim języku mówił do pana ten człowiek?
HM: Po angielsku, ale z dziwnym akcentem.
JJB: Jakiego rodzaju?
HM: Nie bardzo potrafię go określić. Jak pan wie w Republice Południowej Afryki mieszka
wiele narodowości: Afrykanerzy, Niemcy, Holendrzy, Francuzi, Malajowie, Chińczycy, Hindusi
i wiele innych. Wszyscy oni z wyjątkiem Anglików i rdzennej ludności afrykańskiej mówią po
angielsku z różnym akcentem w zależności od swojego rodzimego języka. Akcent tego
człowieka był dziwny, ale inaczej niż tamte. Tak więc zaprosiłem go do samochodu. Wsiadł i
ruszyliśmy w kierunku potoku.
JJB: O czym rozmawialiście w czasie jazdy?
HM: Praktycznie o niczym. Zapytałem go, czy ma jakiś pojemnik na wodę. Odpowiedział, że
nie.
– W porządku – powiedziałem – ja mam bańkę na olej, która może się nadać.
Jego odpowiedź była krótka:
– Będzie dobra.
Przybyliśmy nad potok i razem wypłukaliśmy, a następnie napełniliśmy ją wodą. Potem
wróciliśmy samochodem w miejsce, gdzie spotkałem tego człowieka. Zatrzymałem się w pewnej
odległości od podnóża góry i wówczas nieznajomy wskazał w kierunku zacienionej strefy,
mówiąc:
– Tam, proszę, tam! – Chciał, abym podjechał bliżej podnóża góry. Kiedy wjechaliśmy w cień
i moje oczy przywykły do większej ciemności, dostrzegłem przed sobą dziwny obiekt.
JJB: Stał z dala od drogi?
HM: Tak, mniej więcej sto metrów od niej, wewnątrz cienia rzucanego przez górę.
JJB: Jak wyglądał ten obiekt i jaka była jego średnica?
HM: Był dość duży. Miał średnicę od dziesięciu do piętnastu metrów. Nie był zbyt wysoki.
Myślę, że od ziemi do górnego wierzchołka miał ze cztery metry. W dolnej części widać było
oświetlony otwór i stopnie, które jak się w chwilę potem przekonałem, prowadziły do jego
wnętrza. Widząc to, stanąłem jak osłupiały.
JJB: Wszedł pan do niego, do środka?
HM: Tak, ten człowiek zaprosił mnie do niego.
JJB: Jak pan zareagował na to zaproszenie?
HM: Cóż, nie będę ukrywał, że bałem się. Nic nie odpowiedziałem. Zachowałem się jak osoba
okazująca nieufność. Człowiek ten jednak nalegał, zapraszając mnie przyjaznym gestem. W
końcu złamałem się i wszedłem do środka idąc przed nim.
JJB: I co pan tam zobaczył?
HM: Wnętrze obiektu było okrągłe i przebywali w nim czterej inni mężczyźni. Jeden z nich leżał
wyprostowany. Nieznajomy wyjaśnił mi, że mieli mały wypadek i ten leżący doznał poparzeń.
Powiedziałem, że chciałbym mu się przyjrzeć, ale nieznajomy nie zgodził się i powiedział mi, że
mam się nie ruszać z tego miejsca, w którym stałem. Zrobiłem, jak mi kazał, i stałem
nieruchomo obok wejścia.
JJB: Jak wyglądało wnętrze tego obiektu?
HM: Był okrągłe i dookoła niego biegły prostokątne bulaje, pod nimi zaś znajdowało się coś w
rodzaju ławy.
JJB: Jak wysokie było to pomieszczenie?
HM: Wystarczająco wysokie, aby można było poruszać się w nim w wyprostowanej pozycji.
Wszyscy ci ludzie byli niżsi ode mnie. Mieli od metra i pięćdziesięciu do metra i sześćdziesięciu
centymetrów wzrostu. Sufit zaczynał się mniej więcej od górnej krawędzi bulajów i wznosił się
w górę niczym kopuła. W środku pomieszczenia znajdowało się kilka dźwigni podobnych do
tych, za pomocą których przestawia się tory kolejowe. Wystawały z niewielkiej kwadratowej
powierzchni i miały około metra długości. W górnej części zakończone były czymś w rodzaju
widelca, przypominającego wyglądem zakończenia dźwigni ręcznych hamulców w starych
samochodach.
JJB: Ile ich tam było?
HM: Dokładnie nie wiem. Być może osiem w dwóch rzędach. Jedyne, co mogę powiedzieć, to
to, że wszystkie one wychodziły z wnętrza obiektu. Widziałem wyraźnie prostokątne szczeliny,
w których tkwiły. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowało się coś w rodzaju stołu. Ale to
nie był stół... Wyglądem przypominał pulpit sterowniczy, z tym że nie było na nim żadnych
przyrządów. Tego typu rzeczami zajmuję się zawodowo, więc może być pan pewny, że
przyjrzałem mu się uważnie. Inną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, było oświetlenie.
JJB: Dlaczego?
HM: Ponieważ nigdzie nie było widać jego źródła. Wyglądało, jakby emanowało ze ścian,
sufitu, dosłownie zewsząd.
JJB: Jakiego było koloru?
HM: Bardzo białe.
JJB: Co robiła załoga?
HM: Ten, który mi towarzyszył, postawił bańkę obok pozostałych czterech i podszedł do mnie.
JJB: Czy rozmawiali ze sobą?
HM: Nie sądzę. Co więcej, kiedy wszedłem do środka, żaden z pozostałych czterech nawet na
mnie nie spojrzał. Byli zajęci udzielaniem pomocy poparzonemu, który jak już powiedziałem,
leżał na ławie biegnącej przez całe pomieszczenie wzdłuż jego obwodu. Kiedy nieznajomy stanął
obok mnie, zapytałem go, czy nie potrzebują lekarza. Odrzekł, że nie, po czym zapytał mnie dla
odmiany, czy jest coś, czego chciałbym się dowiedzieć.
– Oczywiście – odparłem.
JJB: I o co pan go zapytał?
HM: Powiedziałem, że będąc inżynierem specjalizującym się w konstrukcji oprzyrządowania,
jestem zdziwiony nie widząc u nich żadnego pulpitu sterowniczego ani przyrządów nawigacyj-
nych. Zapytałem go, na jakiej zasadzie porusza się ich pojazd.
– Gdzie są silniki? – zapytałem.
– Nie mamy żadnych silników – odparł. Słysząc to, zapytałem:
– Zatem w jaki sposób nim kierujecie? – W odpowiedzi wskazał na dźwignie i powiedział:
– Mamy inny system napędu. Anulujemy działanie grawitacji. W ten sposób właśnie się
wznosimy.
JJB: Pytał go pan o jakieś szczegóły z tym związane?
HM: Tak, zapytałem go, jak pokonują grawitację. Odpowiedział, że używają bardzo ciężkiej
cieczy, która krąży w przewodzie. W ten sposób tworzą pole magnetyczne... To jest w pewnym
sensie zbliżone do tego, co my robimy za pomocą elektromagnesów, tyle że oni zamiast
elektryczności używają tej cieczy.
HM: Zapytałem go o nią. Wyjaśnił mi wówczas, że to jest bardzo ciężka ciecz. Z miejsca
pomyślałem o rtęci... W międzyczasie kontynuował swoje wyjaśnienia. W jakiś sposób była ona
przemieszczana z prędkością zbliżoną do prędkości światła. A tym samym do prędkości
rozchodzenia się impulsu elektrycznego. Odrzekłem:
– Ale to przecież jest niemożliwe do uzyskania wewnątrz przewodu.
– Jest – odparł. – To proste. Kiedy ta ciecz opuszcza przewód, w tym samym czasie wpływa
do niego z drugiej strony. W ten sposób jej względna prędkość jest nieskończona...
Tak więc opierając się na tym systemie i kilku „magnesach”, które nie są na Ziemi znane, te
istoty potrafią przemieszczać się z ogromnymi prędkościami i są w stanie pokonywać grawitację.
JJB: Czy pytał pan jeszcze o coś?
HM: Tak. Zapytałem ich, skąd pochodzą?
JJB: I co odpowiedział?
HM: Wskazał na gwiazdy i powiedział:
– Stamtąd.
Próbowałem dowiedzieć się od niego, z której części nieba pochodzą, ale wciąż powtarzał:
– Stamtąd.
Potem nagle zmienił temat, co zrozumiałem, że nie chce więcej o tym rozmawiać. Po jakichś
piętnastu, dwudziestu minutach rozmowy pokazał mi uprzejmie wyjście, dając mi do zrozumie-
nia, że moja wizyta dobiegła końca. Więc wyszedłem. Zszedłem w dół i oddaliłem się od
obiektu.
JJB: Jak pan myśli, ile minęło czasu od chwili, gdy spotkał pan tego człowieka?
HM: Mniej więcej około czterdziestu pięciu minut. To były, może mi pan wierzyć,
najdziwniejsze minuty w moim życiu.
JJB: Czy ten obiekt pozostał tam, kiedy pan odjeżdżał?
HM: Tak. Następnego dnia wróciłem w tamto miejsca, myśląc, że to wszystko było jakimś
dziwnym snem. Znalazłem tam bardzo dziwne ślady. Poza tym była jeszcze sprawa bańki, której
teraz nie miałem...
Dla HM to przeżycie (podobne do wielu innych, jakie przytrafiły się innym ludziom) jest czymś,
co na zawsze utkwiło mu w pamięci. Jak mi powiedział:
– Gdyby to był sen, dawno bym już o nim zapomniał. To było coś innego niż sen. Nadal
pamiętam to, jak gdyby zdarzyło się dzisiaj, ze wszystkimi szczegółami...
Kiedy zapytałem go o wygląd tych pięciu ludzi, powiedział:
– Wszyscy oni ubrani byli tak samo. Ich strój przypominał fartuchy laboratoryjne sięgające aż za
kolana przepasane w talii pasem. Były w kolorze beżowym.
JJB: Ile mógł mieć lat ten mężczyzna, który rozmawiał z panem?
HM: Był trochę starszy od pozostałych. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat.
JJB: Jak wyglądała pozostała część ich ubrań?
HM: Nie bardzo pamiętam, ponieważ wyglądała dość normalnie. Pod spodem mieli spodnie, a
na nogach buty. Gdyby w ich stroju było coś nienormalnego, z pewnością zwróciłoby to moją
uwagę.
JJB: Jak wyglądały ich twarze?
HM: Nie zauważyłem w nich niczego dziwnego. No, może ich czoła były trochę wyższe...
JJB: A włosy?
HM: Były niezbyt długie. I takie same u wszystkich. Nie były czarne. Powiedziałbym, że miały
kolor kasztanowy. Jak już powiedziałem, w ich wyglądzie nie było niczego dziwnego.
JJB: Czy byli dobrze zbudowani?
HM: Nie, raczej szczupli. Ich ręce wyglądem były bardziej zbliżone do rąk kobiecych.
JJB: Czy mieli brody?
HM: Nie, nie mieli bród. To ciekawe. Wyglądali, jak gdyby one im w ogóle nie rosły.
JJB: Czy poruszali się normalnie?
HM: Tak, całkowicie normalnie. Jak już powiedziałem, nie było w nich niczego, co w jakiś
sposób zwróciłoby moją uwagę.
* * *
Tak w skrócie przedstawia się ta niezwykła historia. Pragnę zaznaczyć, że ów inżynier nigdy
przedtem nikomu jej nie opowiadał. Wykształcenie i doświadczenie zawodowe tego człowieka
przydało jej dodatkowej wartości, ponieważ potrafił w tym krótkim czasie, w jakim przebywał
wewnątrz tego obiektu zapamiętać wiele istotnych szczegółów. Co ciekawe, opisany przezeń jego
system napędowy znalazł wiele lat później potwierdzenie w innych relacjach z tego typu bliskich
spotkań. Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby okazało się, że wielkie mocarstwa skierowały pewne
fundusze na skonstruowanie podobnych napędów, bazując na tego typu opisach.
Autor: Juan Jose Benite