R O Z D Z I A Ł
1
Od pasa w dół wyglądał obiecująco. Gdy przesuwał
się na specjalnym wózeczku pod ciężarówką, szukając
miejsca awarii, obcisłe dżinsy napinały się na naprę
żonych mięśniach jak skóra na lwie. Wzdłuż wytar
tych z powodu długiego noszenia nogawek biegły ja
śniejsze smugi, od paska aż do zniszczonych
skórzanych butów roboczych. Kiedy zgiął nogę w ko
lanie, żeby odpowiednio ustawić wózek, pod spłowia
łą tkaniną wyraźnie zarysowały się potężne mięśnie
uda drugiej nogi.
Debra Barry po raz pierwszy w życiu poczuła się jak
bezwstydny podglądacz. Przełknęła ślinę i spytała:
- Przepraszam, czy pan Graham Reid? - A ponie
waż ciało z obnażonym torsem nie poruszyło się, po
deszła bliżej i pochyliła się, żeby sprawdzić, czy powy
żej szczupłych bioder wystających spod ciężarówki
rzeczywiście znajduje się mężczyzna.
- Halo! - zawołała.
Odrzucony klucz z lekkim brzękiem upadł na ce
ment, a mężczyzna cicho zaklął. Pomagając sobie
ugiętą w kolanie nogą, przesunął wózek do przodu.
Spod ciężarówki wyłoniła się klatka piersiowa, ramio
na oraz głowa i Debra znalazła się twarzą w twarz
z człowiekiem, którego jej polecono.
Był ubrudzony smarem i kurzem. Ciemne smużki po
krywały jego twarz i dłonie, a także przedramiona, bo
rękawy grubej wełnianej koszuli miał wysoko podwinię
te. Sama koszula też nie była najczystsza, podobnie jak
włosy - zmierzwiona czupryna, odsłaniająca czoło. Ale
oczy były czyste. Czyste i bursztynowe - i wpatrywały się
w nią tak, jakby co najmniej na tę ciężarówkę napadła.
- Tak? - spytał niskim i nadzwyczaj obojętnym
głosem.
- Szukam Grahama Reida - odparła z ulgą. Przy
najmniej na nią nie krzyknął, chociaż jego wzrok su
gerował, że mógłby to zrobić. Ale w końcu to New
Hampshire, a nie Nowy Jork. On był człowiekiem ze
wsi, a nie z miasta, zatem o wiele bardziej zrównowa
żonym. Powinna to zapamiętać.
- Tak?
Czekała, aż powie coś więcej, po czym znów spy
tała:
- To pan jest Graham Reid?
- Tak. - Tym razem mężczyzna odparł bardziej
zdecydowanie, z nutą zniecierpliwienia w głosie.
Wciąż leżąc, z uniesionymi nad głową rękami, nadal
wlepiał w nią wzrok.
Debra odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Potrzebuję cieśli. Polecono mi pana. Może mo
glibyśmy porozmawiać?
Ponieważ mężczyzna nadal tylko gapił się na nią,
zastanowiła się, czy przypadkiem czymś go nie urazi
ła. Gdyby nie jego wzrok, mogłaby pomyśleć, że nie
zrozumiał jej prośby. Ale on wpatrywał się w nią prze
nikliwie - i to jedynie w jej twarz, lecz jak gdyby do
strzegał coś więcej. Nagle pozbyła się nieśmiałości.
- Jest pan cieślą, prawda? - zapytała z nutą zawo
du w głosie. - A może to pana ojciec... lub jakiś inny
Graham Reid zbudował to, co widziałam?
Mężczyzna zamrugał, jakby został wytrącony
z drzemki. Odepchnął się dłońmi od ciężarówki, po
czym jednym płynnym ruchem wyprostował się. De
bra pewnie wolałaby, żeby pozostał na ziemi. Jeśli do
tej pory myślała, że tylko jego wzrok jest onieśmiela
jący, to nie wzięła pod uwagę jego potężnego wzrostu,
imponującej szerokości ramion i klatki piersiowej.
- Widziała pani to, co zbudowałem? - zapytał tym
samym obojętnym tonem.
- Tak. Zanim zaczęłam pana szukać, obejrzałam
domy państwa Hardy i Lavelle. Szkoda byłoby pań
skiego i mojego czasu na tę rozmowę - przekonywa
ła - gdyby najpierw nie spodobała mi się pana praca.
W jego oczach pojawiło się coś w rodzaju szacunku,
ale przemknęło tak szybko, że pomyślała, iż tylko jej
się zdawało.
Graham Reid wytarł ręce o tył spodni, po czym wy
ciągnął prawą dłoń w geście spóźnionego powitania.
Jednak zanim kobieta zdążyła jej dotknąć, spojrzał na
swoją rękę i zauważył, że jest zabrudzona smarem,
więc tylko wzruszył ramionami. Dostrzegł nienaganny
wygląd Debry. Przesunął wzrokiem po jej obcisłych
dżinsach i bluzce z miękkiej tkaniny, wyglądającej
spod rozpiętej kurtki sięgającej bioder i przez moment
przyglądał się czubkom kozaczków z miękkiej skóry,
po czym znów powrócił wzrokiem do jej twarzy.
- Przepraszam. Nie chciałbym pani pobrudzić -
powiedział.
- Nic nie szkodzi - odrzekła szybko, pragnąc już
przejść do rzeczy. - To, o czym wspomniałam, to pa
na dzieło, prawda? - spytała.
- Tak - odparł, unosząc dłonie na wysokość ust.
- Imponujące - odważyła się powiedzieć. Kiedy
jednak nadal patrzył na nią tak samo, nie zdradzając
żadnych oznak wdzięczności, zmusiła się, żeby mówić
7
dalej. - Kupiłam dom tuż za miastem i chciałabym
dokonać w nim pewnych zmian. Będzie przy tym du
żo pracy, ale hojnie pana wynagrodzę. - Dostrzegła
w jego oczach lekkie zniechęcenie, więc dodała
ostrożnie: - Ma pan czas, prawda?
- Nie.
Zaskoczyła ją gwałtowność tego stwierdzenia.
- Nie? To dziwne. Powiedziano mi, że właśnie pan
kończy jakąś pracę. Właściwie to pan O'Hara wszelki
mi sposobami usiłował mnie przekonać, iż jest pe
wien, że będzie mi pan mógł pomóc.
Bursztynowe oczy zwęziły się.
- O'Hara tak mówił? - mężczyzna skrzywił się
i spojrzał na szczyt jakiejś góry w oddali. - Cwaniak
z tego O'Hary - wymamrotał pod nosem, po czym
znów skierował wzrok na Debrę. - Obawiam się jed
nak, że nie mogę pani pomóc.
Odwrócił się i pochylił, żeby podnieść rzucony pod
ciężarówkę klucz, pozostawiając Debrze do oglądania
jedynie swe szerokie plecy. Jej wszakże nie satysfak
cjonował ten widok.
- A zatem... czeka pana inna praca?
- Nie. - Wyprostował się i wszedł do garażu, żeby
odwiesić klucz na haczyk. Debra podążyła za nim.
- Nie rozumiem. Skoro kończy pan jedną pracę,
a nie spodziewa się następnej, to dlaczego nie weźmie
pan pod uwagę mojej propozycji?
Sięgnął do kieszeni koszuli, wyjął z niej odłamany
kawałek ołówka, spojrzał nań z niechęcią, po czym
rzucił go na ziemię i zaczął przeszukiwać otwarte szu
flady, żeby znaleźć coś do pisania. Pytanie Debry po
zostawało bez odpowiedzi, a on przerzucał różne
gwoździe i śrubki, aż w końcu znalazł to, czego po
trzebował. Oderwał kartkę z zabrudzonego bloczka
i zamaszyście coś na niej nagryzmolił.
8
- Tutaj ma pani kilka nazwisk. Każdy z tych ludzi
może pani pomóc. A poza tym oni potrzebują pracy
o wiele bardziej niż ja.
- Ale ja chcę, żeby to pan przyjął to zlecenie - za
protestowała, lecz Graham wcisnął jej kartkę w dłoń.
Podszedł do automatu z napojami i sięgnął do kie
szeni, jednak nie znalazł w niej drobnych. Błyskawicz
nie wyjęła potrzebne monety i włożyła je do otworu
w maszynie.
- Co ma być?
Zawahał się.
- „Mountain Dew". Będę pani dłużny.
- Nie ma sprawy. Niech to będzie zapłata za pora
dę. - Zdecydowanym ruchem pociągnęła rączkę au
tomatu, poczekała, aż wypadnie puszka z napojem,
po czym podała ją stojącemu obok mężczyźnie.
Potrzymał ją przez chwilę. Coś w nim buntowało się
przeciwko przyjmowaniu czegokolwiek od kobiety
noszącej markowe dżinsy i importowane buty,
a zwłaszcza tak pewnej siebie.
Niestety, chociaż owa pewność siebie mogła ozna
czać kłopoty, to jednocześnie go intrygowała. Kiedy
odginał palcem metalowy pierścień w wieczku puszki,
żeby ją otworzyć, i kiedy dał się słyszeć syk wydostają
cego się z niej gazu, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
oto świadomie otworzył puszkę Pandory.
- Możemy porozmawiać? - kobieta spytała po
nownie, rozglądając się za odpowiednim na tę rozmo
wę miejscem. Gdy znów na niego spojrzała, mężczy
zna akurat pociągał duży łyk napoju. Miał mocną
szyję. Jej wzrok podążył za poruszającymi się podczas
przełykania mięśniami - po skórze szorstkiej od za
rostu, do rozpiętego kołnierzyka i niżej, do kolejnej
dziurki, już z zapiętym guzikiem... Oszołomiona
swym zafascynowaniem siłą, która z tego człowieka
9
emanowała, odwróciła wzrok i popatrzyła na położo
ne nieco dalej, przy głównej ulicy, zabudowania. -
Czy jest tu gdzieś w pobliżu jakaś restauracja, gdzie
można by spokojnie porozmawiać? - zapytała cicho.
- Minęło już trochę czasu od śniadania.
Graham uśmiechnął się kącikiem ust.
- Niezbyt odpowiednio jestem ubrany - zauważył,
nieco przesadnie wymawiając słowa.
Debry nie zraziło jego pokpiwanie.
- Nie miałam na myśli Ritza - odpowiedziała rów
nie żartobliwie. - Z pewnością znajdzie się jakiś bar,
w którym nie obrażą się na widok smaru.
- Pani nie czuje się obrażona, prawda? - spytał,
marszcząc opalone czoło, na które opadały mu teraz
włosy.
- Oczywiście, że nie - odparła strofującym tonem.
- Więc jak? Jest tu jakieś miejsce, gdzie możemy
zjeść? A może obawia się pan, że ktoś pana zobaczy
w takim stanie?
W zamyśleniu potarł brodę, po czym zdał sobie
sprawę, że w ten sposób jeszcze bardziej rozmazuje
smar, więc zaraz opuścił rękę. Uśmiechnął się.
- Jest aż tak źle?
- Mnie to nie przeszkadza - odparła pobłażliwie
Debra, rzeczywiście raczej rozkoszując się wyglądem
tego mężczyzny.
Jednak chodziło o coś jeszcze. Graham spojrzał na
nią poważniej, a rozbawienie zupełnie zniknęło z jego
twarzy. Wyprostował się i rzekł chłodniejszym tonem:
- Niech pani posłucha, naprawdę nie ma sensu, że
byśmy rozmawiali. Nie mogę dla pani pracować. Po
prostu.
Nie chciała przyjąć tego do wiadomości.
- Przecież nawet pan nie wie, jaką pracę chcę pa
nu zlecić. Jak pan może tak w ciemno odmawiać!
10
Uniósł puszkę do ust i bez pośpiechu przełknął tro
chę napoju.
- Pracuję na własny rachunek. Sam decyduję
o tym, jaką robotę biorę, a jakiej nie. - Odwrócił się
i zaczął wolno iść w kierunku swojej ciężarówki.
Kobieta poszła za nim.
- Panie Reid, niezupełnie rozumiem, dlaczego nie
chce mnie pan wysłuchać, ale wiem, że pan wykona tę
pracę najlepiej. - Pobiegła przodem i w geście rozpa
czy oparła się o drzwi ciężarówki. Nie potrafiła tak po
prostu pozwolić mu odjechać.
Cofnął się i spojrzał na kartkę, którą wciąż trzyma
ła w dłoni.
- Forbes albo Campbell świetnie dadzą sobie radę.
Każdy z nich. Niech pani do któregoś zadzwoni.
- Ale ja już widziałam ich pracę - przekonywała
spokojnie, prostując się, by podkreślić swą zdecydo
waną postawę. - Pan jest lepszy.
Przeszyło ją świdrujące spojrzenie bursztynowych
oczu.
- Pochlebstwami niczego pani nie osiągnie, pani...
- Barry. Debra Barry. - Z nawyku, przedstawiając
się, wyciągnęła dłoń, a dopiero potem przypomniała
sobie jego wcześniejszą nieudaną próbę uczynienia te
go samego. Wsunęła rękę do kieszeni. - Wcale nie za
mierzam panu schlebiać. Mówię po prostu prawdę.
Przez cały ranek jeździłam po okolicy i oglądałam od
nowione ostatnio domy. Nadal twierdzę, że pana praca
prezentuje się najciekawiej. Właśnie pana potrzebuję.
Graham popatrzył na nią, podziwiając jej odwagę.
Nie była wysoka, ale dzięki dużym obcasom botków
wydawała się jakby groźniejsza; zapewne nie mogłaby
uzyskać takiego efektu w butach na płaskim obcasie.
Nie była również masywnej budowy ciała. Nawet ob
szerna kurtka nie mogła ukryć smukłości jej sylwetki.
11
Poza tym Debra Barry miała delikatne rysy twarzy.
Choć wszystko to mogło być zwodnicze. Przypomniał
sobie o tym, próbując zapanować nad zimnym dresz
czem, który przeszył jego ciało.
Przykładając puszkę do ust, wysączył resztę jej za
wartości, po czym zgniótł ją jedną ręką i rzucił do sto
jącej nieopodal beczki.
- Co pani miała na myśli? - spytał, a widząc roz
promienioną twarz kobiety, natychmiast pożałował,
że rozbudził w niej nadzieje. Ale co się stało, to się
stało. Jak przypuszczał, Debra Barry, nie tracąc cza
su, przystąpiła do wabienia go.
- Wszystko. - Oczy zabłysły jej z podniecenia. -
Chcę przeprowadzić generalną renowację domu.
- Gdzie to jest?
Wskazała głową na zachód.
- Niedaleko Woodbury, niecałe dwa kilometry od
centrum miasta, tuż za jeziorem...
- Jedynym budynkiem przeznaczonym na sprze
daż w tamtej okolicy był dom Richardsona. - Przyj
rzał jej się uważniej, z pewnym niedowierzaniem. -
Kupiła pani stary dom Richardsona?
- Zgadza się - odrzekła z dumą.
- To chyba najstarszy budynek w tym hrabstwie!
Od lat stał zaniedbany. Nie jestem pewien, czy cokol
wiek uda się tam ocalić.
- I właśnie dlatego bardzo się pan przyda.
Uniósł w górę dłoń, prostując szczupłe palce.
- Chwileczkę. Nie powiedziałem, że zrobię dla pa
ni cokolwiek.
- Ale chce pan usłyszeć coś więcej, prawda? -
przymilała się, czując, że człowiek, który zaplanował
i wykonał pracę, jakiej efekty oglądała dziś rano, nie
byłby w stanie zrezygnować z wyzwania, które mu
proponowała.
12
Dostrzegł w jej wzroku jakiś ciepły blask rozbawie
nia. Zauważył przy tym nagle, że jej oczy są równie
brązowe jak jej włosy. Ani jedne, ani drugie nie były
olśniewające, ale i jedne i drugie lśniły. Gdyby nie
miał takich brudnych rąk, być może pokusiłby się
o dotknięcie jedwabistego pasma, które wysunęło się
z misternego koczka na karku i opadało jej na poli
czek. Zamiast tego, przełknął tylko ślinę i sięgnął za
jej plecy, do klamki.
- Przepraszam - powiedział.
Twarz Debry natychmiast spoważniała.
- Przegrałam? Ale dlaczego? - Odsunęła się na
bok, a Graham otworzył drzwi szoferki. Nagle odwró
cił się w jej stronę i ruchem ręki zaprosił, by wsiadła.
- Stwierdziłem, że właściwie jestem głodny. -
W jego głosie zabrzmiało znużenie. - Pomógłbym
pani wsiąść, ale jest pani za czysta na to, żeby panią
dotykać. - Wpatrując się w lśniący w oddali sportowy
samochód, mknący ku jakiejś bardziej luksusowej
okolicy, czekał na jej decyzję, równocześnie walcząc
z pokusą, by samemu zmienić zdanie.
Nie pozwoliła mu dłużej się zastanawiać. Ponownie
odżyła w niej nadzieja, więc wspięła się do szoferki,
przesunęła się nad kierownicą i usiadła na miejscu dla
pasażera, zanim mężczyzna zdążył zmienić zdanie.
Gdy znalazł się obok niej, miała już przygotowany na
stępny plan ataku.
- To wspaniały dom - zaczęła, nie spuszczając
z niego wzroku, kiedy włączał silnik, cofał, żeby wyje
chać z zatoczki, zawracał, a potem wyjeżdżał na głów
ną drogę. - Perełka architektury.
- Wiem - odrzekł zwięźle.
Przyglądała się jego twarzy o wyrazistych rysach,
których surowość potęgowała jeszcze brudna smużka
na brodzie.
13
- Co pan wie? - spytała odruchowo.
- O domu Richardsona? - Zerknął na nią. - Nie
wiele więcej niż powiedział pani 0'Hara, jak sądzę. -
Wzruszył ramionami. - Został zbudowany ponad
dwieście lat temu przez jakiegoś cieślę okrętowego,
który poległ podczas walk o niepodległość. Jego po
tomkowie zamieszkiwali tam aż do początków dwu
dziestego wieku, ale od tamtej pory za wiele razy
zmieniali się właściciele domu, by móc ich wszystkich
wyliczyć. Po prostu obracał się w ruinę i stworzenie
w nim takich warunków, żeby wygodnie dało się tam
mieszkać, wymagało zbyt wielkich kosztów. - Zręcz
nym ruchem kierownicy wprowadził ciężarówkę na
boczną ulicę wysadzaną po obu stronach drzewami -
teraz pozbawionymi liści.
- Ale jednak drzemie w tym budynku ogromny po
tencjał, zgodzi się pan ze mną, panie Reid?
Spoważniał.
- Mam na imię Graham. Tak, jest w tym budynku
potencjał.
Debrę zastanowiło, dlaczego tak niechętnie to przy
znał. Tymczasem Graham zaparkował na wolnym miej
scu przed niewielkim budynkiem, jednym z kilkunastu
przy tej bardzo cichej uliczce, na jakiej się znaleźli.
- Ja pójdę pierwszy, żeby trochę się odświeżyć
w łazience, a pani mogłaby znaleźć dla nas wolny sto
lik - zakomenderował.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wysunął się z wozu
i zatrzasnął za sobą drzwi.
Zaskoczona, obserwowała, jak pobiegł ścieżką do
drzwi restauracji, po czym za nimi zniknął. Był pe
łen jakiegoś nieodpartego uroku... No i z pewnością
był utalentowany, sądząc po efektach jego pracy.
Choć zarazem dziwny. Nieco oszołomiona, wydo
stała się z samochodu, i szczelniej otulając się kurt-
14
ką, udała się w stronę drzwi, którymi wcześniej
wszedł Graham.
Budynek restauracji, bardzo prosty z zewnątrz,
miał równie bezpretensjonalne wnętrze. Znajdowały
się w nim okrągłe stoliki bez obrusów. Mniej więcej
połowa miejsc była zajęta - głównie przez dość swo
bodnie ubranych mężczyzn. Kobiet było tu niewiele.
Jakże dalece to miejsce różni się od restauracji,
w których zazwyczaj jadam - pomyślała Debra, kie
rując się ku wolnemu stolikowi w zacisznym kącie sa
li. Usiadła, oparła ręce na poręczach dębowego krze
sła i czekała, aż wróci jej cieśla.
Bo on już był jej cieślą, tak jak to sobie przyrzekła
- czy gotów był to przyznać, czy nie. Poznała jego sła
by punkt. Były nim jego umiejętności zawodowe,
zdolność projektowania i dbałość o szczegóły. Odda
ny. Poważny. Pomysłowy. Znakomity. Miły. Miły?
Kiedy przypomniała sobie, jak uśmiechnął się szero
ko raz czy dwa, chociaż najwyraźniej wbrew własnej
woli, stwierdziła, że ma szansę być miły. Może pod
warstwą znużenia krył się w tym umięśnionym twar
dzielu naprawdę sympatyczny człowiek?
Jednakże Graham wcale nie miał miłego wyrazu
twarzy, gdy po kilku minutach wyłonił się z zaplecza
restauracji. Kiedy się mył, dopadły go wyrzuty sumie
nia, że dał się skusić na ten obiad. Naturalnie, osta
tecznie, to on go zaproponował, ale to jej przebie
głość go do tego skłoniła. Ta jej łagodna perswazja
jest niebezpieczna - pomyślał, szukając Debry wzro
kiem po sali. Spokojnie na niego czekała. Natych
miast wyczuła spojrzenie Grahama. Obserwowała,
jak zmierzał w jej kierunku. Gdy dotarł do stolika, był
już znacznie bardziej stanowczy.
- Nie mogę przyjąć pani propozycji pracy, pani
Barry.
15
- Debra.
- Niech będzie... - Odsunął krzesło i usiadł, stara
jąc się zachować pewną odległość.
- Nie. Debra. - Powstrzymała uśmiech. - Wpa
dam w szał, kiedy ludzie zwracają się do mnie per
„Niech będzie".
Zamilkł na chwilę, po czym zmienionym tonem za
pytał:
- Często się to zdarza? - Nie zamierzał mówić tak
żartobliwie, ale jakoś wciągnął go jej niefrasobliwy
sposób bycia.
- Nie. Tak naprawdę częściej irytuje mnie, gdy mó
wią do mnie „kochanie" albo „złotko" - powiedziała,
myśląc o środowisku, z którego się wywodziła.
Graham zarejestrował w pamięci tę informację, ale
zaciekawiony spytał:
- Często wpadasz w szał?
Debra uśmiechnęła się szeroko.
- Jeżeli pytasz, czy będzie łatwo dla mnie praco
wać, to mogę cię zapewnić...
Na dźwięk tych słów natychmiast spoważniał.
- Nie zamierzam dla ciebie pracować.
- Ach tak. - Pochyliła się, wpatrując się w kartę
dań. - Jakieś propozycje?
- Podałem ci dwa nazwiska. Czyżbyś zgubiła już tę
karteczkę?
- Chodzi mi o obiad - bezpardonowo wyprowa
dziła go z błędu. - Mają tu coś, czego powinnam
spróbować?
Ponownie dostosowując się do jej nastroju, Gra
ham udał, że głęboko się namyśla. Nagle westchnął.
- Podają tu świetny ser z grilla. Albo możesz za
mówić hot-doga. Sałatkę jajeczną podają na bułce
paryskiej. Jest zachwycająca ... pod warunkiem, że
świeża.
16
- Teraz się ze mnie nabijasz... albo z nich - zbesz
tała go cicho, ale tak, żeby usłyszał. - Ja mówię po
ważnie. Pewnie często tu jadasz. Co polecasz?
- Jeżeli chcesz wiedzieć - odparł - to rzadko tu
bywam. Jadam w miejscu pracy.
- I w ten sposób znów wracamy do mojej propozy
cji. I do twojej odmowy. Skoro właśnie kończysz jakąś
pracę, to dlaczego nie chcesz potem pracować dla
mnie?
- Gulasz wołowy.
- Co takiego? - spytała zdziwiona.
- Spróbuj gulaszu wołowego. Podają go z ciepłym
chlebkiem kukurydzianym. Jest bardzo smaczny.
Frustracja rywalizowała w jej myślach z rozbawie
niem. Jej tajemniczy cieśla miał teraz czystą twarz,
więc mogła dostrzec kontrast szorstkiej skóry na
szczęce i gładkiej na kościach policzkowych. Drobne
zmarszczki, tak zwane „kurze łapki", przy zewnętrz
nych kącikach oczu świadczyły o poczuciu humoru,
którego próbki sama zdążyła już poznać. Natomiast
głębokie zmarszczki na czole, wyłaniającym się spod
dopiero co zaczesanych włosów, wynikały z poważ
niejszej strony jego natury. Stwierdziła, że stanowił
dla niej swego rodzaju łamigłówkę. A może po prostu
z podejrzliwością podchodził do nowo przybyłych?
Mieszkańcy stanu New Hampshire zachowywali
ostrożność w kontaktach z przybyszami z miasta. Czę
ściowo się nawet z nimi zgadzała.
- A zatem niech będzie gulasz wołowy - oświad
czyła, zamykając kartę dań. I splatając palce, znów
podjęła ten sam temat:
- Chciałabym przeprowadzić generalny remont
domu. Trzeba zainstalować nowe przewody elektrycz
ne, hydraulikę i system ogrzewania. Przypuszczam, że
chciałbyś, żeby zajął się tym ktoś inny.
- Nie zamierzam przyjąć tej pracy - powtórzył
Graham, chociaż, oparty na krześle, wsłuchiwał się
w każde jej słowo.
Debra wzruszyła ramionami, uznając, że jego pro
test nie ma znaczenia, i mówiła dalej, jak gdyby nicze
go nie powiedział.
- Najbardziej ekscytujące będzie dokonywanie
przebudowy domu, jaką już zaplanowałam.
- Ty zaplanowałaś? Jesteś architektem?
Roześmiała się i pokręciła głową, mrużąc oczy.
- Gdybym była, to nie przejmowałabym się tak
człowiekiem, którego chcę zatrudnić do roboty. Nie -
westchnęła - nie mam żadnego tytułu naukowego,
a tylko wiele własnych pomysłów. Problem w tym, że
nie wiem, czy te zmiany będą praktyczne... albo
w ogóle wykonalne. - Zaczerpnęła powietrza. -
Właśnie to będziesz musiał mi powiedzieć.
Próbując nie stracić cierpliwości, Graham w milcze
niu spojrzał w górę. Gdy znów na nią popatrzył, w je
go oczach pojawił się wyraz życzliwego pobłażania.
- Nie muszę ci niczego mówić, moja damo - rzekł
przeciągle.
- Debra. Mów mi Debra. „Dama" brzmi jak jakieś
imię dla psa.
Nagle Graham pochylił się ku niej, wsparł przedra
miona na stoliku i z twarzą niebezpiecznie blisko jej
twarzy, powiedział:
- Debra, zwracasz się pod zły adres. - Odchylił się
do tyłu równie szybko, jak poprzednio pochylił się
w przód, pozwalając jej odetchnąć, bo mimowolnie
wstrzymała na chwilę oddech. - Poza tym, z tego, co
słyszę, powinnaś zburzyć całość i zacząć od początku.
Skoro tak ci się nie podoba obecny wygląd tego domu...
- Nie powiedziałam, że mi się nie podoba! - wy
krzyknęła. - Uwielbiam go. Lokalizacja jest idealna.
18
Podstawowa zewnętrzna konstrukcja budynku także.
Oczywiście, że będzie trzeba sporo czasu i wysiłku, za
nim da się w nim zamieszkać. Ale będzie warto.
- Czyżby? - spytał obojętnie. Ruchem głowy przy
wołał kelnerkę i złożył zamówienie, po czym znów zwró
cił się w stronę Debry. - Będzie cię to sporo kosztować.
- Wiem.
- I masz tyle pieniędzy?
- Cóż to za pytanie?! Zawsze pytasz przyszłych
pracodawców o ich sprawy finansowe?
Na jego twarzy zamajaczył niewyraźny uśmiech, na
dający mu figlarny, szelmowski wygląd, który całkowi
cie rozwiał jej oburzenie.
- Tylko wtedy, gdy czuję, że nie mają pojęcia, cze
go będzie wymagała taka praca - odparł.
- Czyli jednak zastanowisz się nad jej przyjęciem?
Przestał się uśmiechać.
- Nie - odparł.
- Do cholery, Graham! - Pochyliła się ku niemu,
patrząc błagalnie. - Dlaczego nie?
- Po pierwsze dlatego, że to by za długo trwało.
Widziałem ten dom. A nawet dokładnie mu się przyj
rzałem. Masz rację, jest wspaniale zaprojektowany.
Nawet potrafię sobie niemal wyobrazić pewne rzeczy,
które miałaś na myśli... położenie skośnego dachu...
z przeszklonymi świetlikami nad wyłożonym panela
mi gabinetem, które aż się tam proszą...
- Gabinet. Będzie gabinet z ogromnym biurkiem,
z kilkoma fotelami i przeszklonym sufitem, przez któ
ry będzie wpadać mnóstwo naturalnego światła. Cho
ciaż nie jestem pewna, czy chcę, żeby to była szklana
kopuła, czy płaska tafla-świetlik. A jeżeli chodzi o to,
czy szyby mają być podwójne, czy potrójne...
- Jeżeli będziesz unikała szyb plastikowych, to
i jedne i drugie są dobre. Potrójne są świetne, jeśli
19
można je zdobyć. Ale trzeba je robić na specjalne za
mówienie. To wymaga czasu.
Debra uśmiechnęła się.
- Nie śpieszy mi się. Właśnie to jest piękne. Pod
warunkiem, że będę miała jakiś kąt, w którym będę
mogła mieszkać podczas tych wszystkich prac, to mo
żesz mieć tyle czasu, ile ci będzie potrzeba.
- Ja nie chcę żadnego czasu - przypomniał jej fi
glarnie Graham.
Majestatycznie skinęła głową.
- No tak. Ciągle zapominam. O! - Podniosła
wzrok. - A oto i gulasz! Lepiej żeby był smaczny, jeśli
mam wierzyć jakimkolwiek twoim rekomendacjom.
Temu cieśli o wiele mniej przeszkadzało jej poczu
cie humoru, niż by chciał. Powinien go drażnić jej
upór. Powinna go drażnić ona sama. Ale tak się nie
działo. Uważał raczej, że w jej humorze jest coś słod
kiego, podobnie jak poprzednio zachwycał się deli
katnością rysów jej twarzy. Minęło już dużo czasu, od
kąd ostatnio brał udział w takim odświeżającym
przekomarzaniu się. Niestety, to mu się podobało.
Obserwował, jak uśmiecha się do kelnerki, dzięku
jąc jej, po czym zajmuje się swą porcją gulaszu. Wie
dział, że musi w niej znaleźć coś irytującego... i to
szybko.
- I jak? - spytał, czekając na opinię o jedzeniu.
Pomyślał, że pewnie potrawa daleko odbiega od „bo-
euf bourgignon", jakiego być może się spodziewała.
Jeśli będzie miał szczęście, to ona za chwilę powie, że
danie jest ohydne.
Lekko przechylając głowę raz w jedną, raz w drugą
stronę, przełknęła to, co miała w ustach.
- Niezłe. Całkiem niezłe. Chyba pozwolę ci rów
nież złożyć specjalne zamówienie na świetliki z po
trójnymi szybami.
20
Złośliwie figlarny błysk w jej oku nie wpłynął na
Grahama uspokajająco. Z wściekłością zatem zaata
kował własną porcję gulaszu. Dopiero po chwili cichy
glos Debry przerwał jego zmieszanie.
- Graham, dlaczego nie miałbyś przyjąć tej pracy? -
Teraz w jej głosie nie było żartobliwego tonu, a jedynie
zwyczajna chęć uzyskania odpowiedzi. Zakochała się
w domach, które on zbudował, równie szybko, jak za
kochała się w tym starym, rozpadającym się budynku,
który kupiła, decydując się na niego w ciągu jednego
dnia. - Z tego, co widziałam, zajmujesz się budową
nowych domów, ale także odnawianiem starych. Praca
dla mnie będzie zawierała oba te elementy. - Gdy jed
nak nadal pochylał głowę z ciemną czupryną, jedząc
gulasz, Debra przełknęła jeszcze jeden kęs, po czym
odłożyła łyżkę i powiedziała: - Naprawdę potrzebuję
twojej pomocy. Chcę, żeby ten dom był idealny.
Graham powoli uniósł głowę.
- Dlaczego? Dlaczego to dla ciebie aż takie waż
ne? Przecież to tylko dom.
- To mój dom - odparła ostrzej niż zamierzała.
Choć potem mówiła już łagodniej, Graham wpatry
wał się w nią z uwagą. - Jest mój. Coś, co mam na
własność po raz pierwszy w życiu. To być może nic dla
ciebie nie znaczy. Nie wiem, z jakiego środowiska po
chodzisz. Ale ponieważ jesteś robotnikiem, to przy
puszczam, że mnie zrozumiesz. Poza tym, przecież je
steś cieślą. Z pewnością dostrzegasz przynajmniej
„fizyczne" zalety tego domu. Ale nie ma sensu inwe
stować w renowację, która nie zostanie przeprowa
dzona należycie. - Przerwała na chwilę, wpatrując się
w jego poważną twarz. - Czy wyrażam się dość jasno?
- spytała z wahaniem.
- Wreszcie... tak. Zgadzam się z tobą. Jeśli masz
odpowiednie środki, to ten dom może jeszcze wyglą-
21
dać olśniewająco. A poza tym, rozumiem, co to zna
czy posiadać coś na własność...
Ściszył głos, bo pomyślał o zupełnie innej sprawie.
Mówiła, że ma ten dom na własność, że chciałaby
mieć w nim jakiś kąt, w którym mogłaby mieszkać
podczas prac renowacyjnych. To mogło znaczyć, że
jest samotna. A wtedy to by było kuszenie diabła.
Z drugiej strony, jeżeli źle zrozumiał jej słowa, jeśli
miała kogoś - męża lub kochanka... Nie, to by było
jeszcze gorsze. A może mieszka z nią ktoś z rodziny?
- Powiedz mi... - zaczął.
- Co tylko chcesz! - wykrzyknęła z takim entuzja
zmem, że aż uniósł dłoń, by ją uciszyć.
- Spokojnie, kobieto.
- Debra. Mam na imię Debra.
- Nie lubisz też, jak się mówi do ciebie „kobieto"?
- Rzucił jej chłodne spojrzenie spod przymkniętych
powiek. - Widzisz? Nigdy nie moglibyśmy się doga
dać, spędzając ze sobą tak wiele czasu.
Ignorując jego żart, kontynuowała myśl:
- Jak myślisz, ile czasu to zajmie?
- Nie mógłbym ci tego powiedzieć bez dokładnego
obejrzenia domu, narysowania planu i przygotowania
dokumentacji. Teraz mamy kwiecień. Jeśli prace roz
poczną się w ciągu kilku najbliższych tygodni, to istnie
je duża szansa, że można będzie skończyć do jesieni.
Zdumiona, spytała:
- Tak długo? Przypuszczam, że gdyby kilka ekip
pracowało jednocześnie w różnych częściach domu,
byłoby szybciej.
Graham pochylił głowę.
- Być może tak jest w dużym mieście, kochana.
Ale to jest wieś. Oczywiście, są różne ekipy. Nawet
ktoś, kto woli pracować sam, tak jak ja, wzywa specja
listów od spraw technicznych.
22
- Spraw technicznych?
- Od hydrauliki, ogrzewania... tego typu rzeczy.
Ale właśnie z tego powodu powstają opóźnienia
w pracy. W takiej okolicy jest niewielu specjalistów.
Podobnie jak ty, chciałbym, żeby pracowali najlepsi.
A tacy mieszkają czasami dwie godziny drogi stąd
i niekoniecznie mogą mieć wolny czas akurat wtedy,
kiedy będziesz ich potrzebować. Poza tym, zdarzają
się kłopoty z dostawą materiałów. Na przykład, dach
takiego budynku jak dom Richardsona powinien być
pokryty gontem. Nie mówię o tanich gatunkach. Naj
lepszy jest gont cedrowy, a ten jego rodzaj, który mam
na myśli, nie zawsze jest łatwo dostępny. Wyrażam się
dość jasno? - spytał, powtarzając słowa, które wcze
śniej padły już w ich rozmowie.
- Słyszę, co mówisz... - odrzekła cicho i rozczarowa
na spojrzała w bok. - Naprawdę mi się nie śpieszy. Ale
myślałam, że będę mogła zamieszkać już w sierpniu.
- A tak konkretnie o co ci chodzi, Debra? - zapy
tał cicho.
Uniosła nieco głowę.
- O dom - odparła.
- Tylko dla ciebie? - W końcu wydusił z siebie to
pytanie. - Nie wspominałaś o nikim innym. Będziesz
z kimś mieszkać?
Zawahała się, po czym pokręciła przecząco głową.
- Nie. - Powiedziała to takim tonem, jakby straci
ła nagle pozorną pewność siebie. - Ale nie rozpowia
daj tego. Wolałabym, żeby ludzie o tym nie wiedzieli.
- Możesz być spokojna - stwierdził chłodno.
Debra spojrzała mu w twarz, ale nie malowały się
na niej żadne uczucia. Po prostu kończył jeść obiad.
Obserwowała go jednak dalej, zauważając, że w spo
sobie, w jaki spożywał posiłek, nie było nic z zacho
wania prostaka z dziury zabitej dechami. W istocie,
23
gdyby siedzieli w jednej z modnych nowojorskich ka
wiarenek, również niczym negatywnym by się nie wy
różniał. Było w nim coś dziwnego... Pod powłoką
gburowatości miał w sobie coś ze światowca. Dało
się to również zauważyć w efektach jego pracy.
Gdy wreszcie skończył jeść, wykorzystała ten ostat
ni moment do ponownego poruszenia tematu.
- Graham - zaczęła najbardziej zdecydowanym
tonem, na jaki ją było stać, nie mając przy tym poję
cia, że to jedynie zaostrzy jego hardość. - Ja napraw
dę chcę, żebyś zbudował mój dom.
Siedząc z łokciami wygodnie opartymi o grube drew
niane poręcze, złączył palce obu dłoni w geście nonsza
lancji, która nie pasowała do niepokoju w jego oczach.
- Przykro mi - powiedział tylko.
- Podaj mi przyczyny - nalegała. - Jeśli mnie tak
po prostu spławiasz, to przynajmniej mam prawo znać
powód twojej odmowy.
- Za dużo pracy.
- Bzdura! Powiedziałeś, że nie masz w planie żad
nej innej roboty. - Nagle coś ją tknęło. - Chyba stąd
nie wyjeżdżasz, co?
- Nie.
- Więc o co chodzi? Przecież zapłacę. Jak w ogóle
możesz nie przyjąć oferty pracy dającej ci zatrudnie
nie na cztery, pięć miesięcy?
- Sześć lub siedem. Nie chodzi o pieniądze.
- Oczywiście, że nie. Moja oferta jest wspaniała
z czysto zawodowego punktu widzenia. Jak możesz
rezygnować z szansy renowacji takiego domu, i to
w najdrobniejszych szczegółach, mając wolną rękę,
i mogąc robić, co tylko chcesz?
Na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmieszek.
- Wolną rękę? Czyż nie mówiłaś, że wszystko już
zaplanowałaś?
24
- No cóż... tak... - zająknęła się, ale znów ruszyła
do ataku. - Wszystko jest do przedyskutowania. Tylu
rzeczy nie wiem. Nawet nie wiem, czego właściwie nie
wiem.
- A co to, u diabła, znaczy?
- To znaczy, że możesz zaproponować coś, o czym
nawet nie śniłam, i że może mi się to ogromnie
spodobać. Pomyśleć tylko, ile mogłabym stracić, gdy
byś mi odmówił.
- Ale wtedy - zauważył ponuro - nigdy nie prze
konałabyś się, co straciłaś, prawda?
Wyprostowała się, zdziwiona.
- Czy zrobiłam coś, co cię uraziło?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Bo odnoszę niejasne wrażenie, że odmawiasz
ze względu na moją osobę. Coś cię we mnie irytuje,
prawda? - Nie czekając na odpowiedź, dodała: -
Powiedz mi jasno, Graham. Gdybym najpierw do
ciebie zadzwoniła... albo jeszcze lepiej, gdyby mój
mąż zadzwonił... - Słowa uwięzły jej w gardle, gdy
zdała sobie sprawę, co właśnie powiedziała. Tak po
prostu jej się wymknęło. Jeszcze nie wysechł atra
ment na dokumentach rozwodowych. Przełknęła
ślinę. - Gdyby zadzwonił do ciebie ktoś, kto do
kładnie opisałby twoje zadanie, czy od razu byś od
mówił, czy może umówiłbyś się z tą osobą, żeby
obejrzeć dom?
Graham popatrzył na nią głęboko zamyślony. Kie
dy jego wzrok przesunął się na lewą dłoń Debry, ko
bieta powstrzymała się przed ukryciem jej pod stoli
kiem. Nadal miała wrażenie, że ta dłoń jest naga bez
obrączki, którą tak długo nosiła.
- Jesteś w separacji? - zapytał cicho.
Debra wolałaby, żeby ten temat nie został poruszo
ny w ich rozmowie, ale nie było sensu go unikać.
25
- Rozwiedziona - odparła.
- Niedawno?
- Tak.
Pokiwał głową, a włosy opadły mu na czoło, łago
dząc surowy wyraz jego twarzy. Była rozwiedziona,
mieszkała sama, była do wzięcia. A jeżeli trafnie za
uważył, że zadrżała z powodu bolesnych wspomnień,
to znaczy, że była też podatna na zranienie. Wykorzy
stanie tej sytuacji byłoby zbyt łatwe. Choć pochodziła
z miasta, to była przecież człowiekiem jak każdy.
Przebywanie w jej towarzystwie podczas długich go
dzin pracy - gdyby tę pracę przyjął - byłoby dla nie
go próbą. Już sobie wyobrażał frustrację, jaką mógłby
czuć. Odnajdywał w tej kobiecie coś niepokojąco
przyciągającego.
Przeczesał palcami włosy w geście irytacji. Nagle
spojrzał dziewczynie prosto w oczy.
- OK, chodzi o ciebie. Czuję pewną niechęć wobec
bogatych kobiet, które bawią się życiem na wsi.
Wzburzona, zacisnęła dłoń w pięść.
- Nie proszę cię, żebyś się ze mną żenił! Proszę
tylko, żebyś trochę popracował nad moim domem! -
Spojrzała w okno, a jej ręka powędrowała w górę, po
czym z impetem opadła na drewniany stolik. - Nie
mogę w to uwierzyć - wyszeptała z niedowierza
niem, po czym spojrzała na niego z wyrzutem. - To
znaczy, przypuszczałam, że będziecie tu trochę...
prowincjonalni... ale liczyłam jednak na zdrowy roz
sądek. A jeśli chcesz wiedzieć, to nie jestem ani „bo
gatą kobietą", ani taką, która „bawi się życiem na
wsi". Wpakuję w ten dom mojego ostatniego centa...
I nie mam zamiaru kiedykolwiek wracać do miasta!
Jeżeli to jest „bawienie się życiem na wsi", to znaczy,
że nie jesteś taki bystry, za jakiego cię uważałam. -
Wściekła, sięgnęła po portmonetkę i wyjęła z niej
26
banknot, którym w niego cisnęła. - Proszę. Płacę za
siebie.
Chwycił jej nadgarstek i mocno przytrzymał.
- Ja stawiam - burknął. Poczuł, podobnie jak ona,
że coś między nimi zaiskrzyło. - Trochę już z tego wy
rosłem, że każde płaci za siebie, a poza tym nie zno
szę wyzwolonych kobiet.
- Myślałam, że nie masz pieniędzy- warknęła, bez
skutecznie próbując uwolnić się z palącego uścisku.
- Mam pieniądze. - Powoli puścił jej rękę i sięgnął
do tylnej kieszeni. - Nie mam drobnych. Ale mam
pieniądze.
- A zatem będę ci dłużna... po odjęciu ceny puszki
„Mountain Daw". - Czując nagły przypływ gniewu,
odwróciła się i wyszła z restauracji.
Łagodne powietrze tego popołudnia sprawiło, że
nieco ochłonęła. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś
musi ją podwieźć na stację obsługi samochodów,
gdzie pozostawiła swój wynajęty wóz. Kiedy, oszoło
miona, oparła się o drzwi ciężarówki, gniew powoli
zaczął jej mijać. Nie zdążyła nawet zastanowić się, co
ją tak bardzo wzburzyło, kiedy ten, który był przyczy
ną jej zdenerwowania, wyłonił się z restauracji i zaczął
się do niej zbliżać. Wydawał się przy tym niezwykle
męski i opanowany.
- Podwieźć cię gdzieś?
- Wiesz, że tak. Jeżeli to nie będzie zbyt duży kło
pot. Bo rozumiem, że jesteś bardzo zajęty.
- No już, już... - zbeształ ją, uśmiechając się prze
kornie. - Ten sarkazm jest niepotrzebny. Tylko dlate
go, że nie przywykłaś, by ci ktoś odmawiał...
- To nie ma nic do rzeczy! Mogę się pogodzić z po
rażką, jeśli przyczyny są uzasadnione. Twoje nie są!
Graham wyciągnął rękę poza jej ramieniem, żeby
chwycić klamkę, ale nie pozostawił jej miejsca, żeby
27
się przesunęła. Był niebezpiecznie blisko. Tak przera
żająco potężny. Przez ułamek sekundy Debra zasta
nawiała się, czy to nie lepiej, że nie przyjął tej pracy.
Całkowicie różnił się od mężczyzn, jakich znała do tej
pory... Stanowił dla niej zagrożenie... i pokusę. Do
diabła z tym! Przecież podobała jej się jego praca...
- Posłuchaj, Debra - zaczął ostrożnie, niskim gło
sem. - Nic o mnie nie wiesz.
- Widziałam, co potrafisz.
- Nie lubię kobiet z Nowego Jorku.
Zaśmiała się.
- To jakaś obsesja. A poza tym, skąd masz pew
ność, że jestem z Nowego Jorku?
- Po pierwsze, twój akcent. Rodowici nowojorczy
cy wymawiają słowa w charakterystyczny sposób.
Przypuszczam, że choć nawet przez jakiś czas przeby
wałaś gdzie indziej, to zawsze wracałaś do miasta.
Próbowała ignorować różnicę wzrostu między nimi;
oparła głowę o ciężarówkę, spoglądając w górę!
- Mogłabym pochodzić z północnej części stanu
Nowy Jork.
- O nie, masz zbyt wyraźny akcent. A poza tym,
są jeszcze inne sprawy, na przykład twój makijaż
i fryzura.
Odruchowo dotknęła koczka na karku.
- Coś nie tak z moimi włosami albo makijażem?
- Nic - przyznał beznamiętnie. - Są doskonałe.
- Więc o to chodzi?
Powoli skinął głową.
- Nawet pachniesz Manhattanem. Co to jest?
„Magie Noir", „Chanel"?
- „Lauren". I tak się składa, że dziś rano widzia
łam te perfumy na wyprzedaży w tutejszym sklepie.
- A czy zauważyłaś kurz na wierzchu pudełka? -
spytał. Widząc, że zrozumiała, o co mu chodzi, mówił
28
dalej: - Ale to nie tylko to. Mam na myśli również
twoje ubranie. - Jego wzrok zatrzymał się na chwilę
na jej ustach, po czym przesunął się na piękną bluzkę
i dżinsy. Niemal czuła ciepło jego bursztynowych
oczu. - To wiejski styl dla mieszczuchów. Zdaje się,
że nawet w gazecie z ubiegłej niedzieli widziałem
zdjęcie tego ubrania. Sprzedają je chyba w „Saks" al
bo w „Bloomingdale's".
Miał odpowiedź na wszystko. Debra nagle poczuła
się zmęczona. Ostatnio wydawało jej się, że nie potra
fi wygrywać z mężczyznami i po prostu nie miała ocho
ty na przedłużanie tej walki. Zresztą, w tym człowieku
oraz w sposobie, w jaki swoim ciałem osłaniał jej cia
ło, było coś takiego, co zupełnie zniechęcało ją do wal
ki. Ta z kolei myśl była nadzwyczaj niepokojąca.
- W porządku - rzekła, przyznając się do cichej po
rażki i wpatrując się w jego szyję. Wygrałeś. Nie
mam zamiaru przepraszać za to, kim jestem i skąd po
chodzę. Jeżeli tylko byłbyś tak uprzejmy i zawiózł mnie
do mojego samochodu, to zaraz bym sobie odjechała.
Ponieważ nie poruszył się, zdziwiona spojrzała
w górę. Jego wzrok palił ją, podobnie jak czyniły to je
go palce wtedy, gdy dotknął jej nadgarstka. Jakby pło
nął w nim jakiś wewnętrzny ogień, który zagrażał...
i zachęcał ją... nawet bardziej niż zewnętrzne oznaki
zmysłowości tego mężczyzny.
Graham nagle się wyprostował, głęboko odetchnął
i odsunął się od niej. Otworzył drzwi szoferki i pocze-
kał, aż dziewczyna wygodnie usiądzie.
Żadne z nich przez całą drogę powrotną nie odzy
wało się. Ale kiedy Graham zaparkował przy stacji
obsługi, powiedział głośno, wyraźnie i stanowczo:
- Jeżeli cię obraziłem, to przepraszam. Taki już je-
stem. Nie ma nic złego w tym, kim jesteś i jaka jesteś...
Tylko że miałbym pewien kłopot, pracując z tobą. -
29
Wpatrywał się w przednią szybę, cały czas zaciskając
dłonie na kierownicy. Patrzyła na zbielałe kostki jego
palców, znów zastanawiając się, co w nim tkwi. Ale to
nie był jej problem.
- Doceniam twoją szczerość - odezwała się cicho.
- Chociaż to niczego nie ułatwia. Nadal jestem prze
konana, że wykonałbyś tę pracę najlepiej i że byłbyś
w stanie to zrobić zapominając o mojej obecności.
W końcu - zakpiła - nie patrzyłabym ci na ręce czy
coś w tym rodzaju. No bo co ja mogę wiedzieć o bu
downictwie? A poza tym, mam co robić. - Nacisnęła
klamkę i otworzyła drzwi. Wysunęła się z szoferki
i odwracając się, po raz ostatni spróbowała go przeko
nać. Z ulgą stwierdziła, że odwzajemnił jej spojrzenie.
- Gdybyś zmienił zdanie i chciał obejrzeć dom, to bę
dę w nim od dzisiejszego późnego popołudnia.
W jego oczach pojawiło się najwyższe zdumienie.
- Ty tam mieszkasz? Ale tam pewnie nie ma żad
nego ogrzewania!
Uśmiechnęła się na myśl, że jest taki troskliwy, aż
zdała sobie sprawę, że on po prostu bezczelnie jej nie
wierzy... I wtedy uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Jest kominek i mnóstwo drewna na opał. No
i właśnie kupiłam chyba najgrubszy śpiwór w tym
hrabstwie. My, dziewczyny z miasta, nie jesteśmy ta-
kie delikatne, jak wam, chłopcom ze wsi, się wydaje -
zakończyła słodko. - Dziękuję za obiad.
Głośno zatrzasnęła drzwi szoferki i nie oglądając
się za siebie, poszła do swego samochodu.
Przejechała spory kawałek drogi, zanim mężczyzna
za kierownicą ciężarówki włączył silnik, wrzucił bieg
i ruszył.
Był późny ranek następnego dnia, gdy zjawił się
w domu Richardsona.
30
R O Z D Z I A Ł
2
Po spędzeniu większej części nocy na zastanawianiu
się, czy to mądre w ogóle brać pod uwagę przyjęcie tej
pracy, Graham był równie zdziwiony jak Debra tym,
że znalazł się na progu jej domu. To było wyzwanie -
tłumaczył sam sobie - nieodparta pokusa projekto
wania i budowania. Nie potrafił jeszcze wyjaśnić, dla
czego ogolił się i umył z taką szczególną starannością,
nie mówiąc już o tym, dlaczego zrezygnował z przygo
towanych wcześniej luźnych spodni i swetra, wybiera
jąc dżinsy i świeżo upraną koszulę. Przecież przyjechał
tu jako cieśla. Powinien o tym pamiętać. Nie był też
w stanie usprawiedliwić faktu, że poświęcił na tę wy
prawę cały dzień roboczy, niczym innym, jak tylko
tym, że należało mu się trochę wolnego czasu.
Debra początkowo nie rozpoznała ciężarówki. By
ła tak zaabsorbowana pracą, że dopiero gdy auto by
ło tuż, tuż, odgłos silnika uniemożliwił jej koncentra
cję. Wyskoczyła zza prowizorycznego biurka
i spojrzała przez okno na ciemnobrązowego pikapa,
który zaparkował na żwirowym podjeździe za jej sa
mochodem. Promienie południowego słońca, prze
dzierające się pomiędzy konarami dębu, oślepiająco
odbijały się od masek obu aut.
Otwierając drzwi, w przypływie ostrożnej radości,
uśmiechnęła się do przybysza.
- O, widzę, że umyłeś ciężarówkę... i siebie - za
uważyła; szybkie bicie swego serca przypisała nadziei,
iż jej dom najwyraźniej zostanie ocalony. Nie miała za
31
sobą spokojnej nocy i doszła do wniosku, że Graham
prawdopodobnie miał rację. Nic by z tego nie wyszło.
Musieliby egzystować zbyt blisko siebie. Jeżeli miał
jakieś wątpliwości, obojętne, jakie, to źle one wróżyły
całemu przedsięwzięciu.
Spytała w duchu siebie samą, dlaczego zatem był tu
teraz i dlaczego tak świetnie wyglądał? Cieśla powinien
wyglądać obskurnie i byle jak, a nie świeżo i wytwornie.
Kiedy nagle pożałowała, że na niego naciskała, było już
za późno na zmianę decyzji. Stał przed nią. A sądząc
po wyrazie jego twarzy, przyjechał wyłącznie w spra
wach służbowych. Stanowiło to pewne pocieszenie.
- Pomyślałem, że trochę się tu rozejrzę - odważył
się odezwać obojętnym tonem, zerkając ponad jej ra
mieniem na ogień w kominku, na kilka walizek przy
ścianie oraz notatniki i papiery rozłożone na dużym
blacie wspartym na dwóch sporych pojemnikach na
popiół. - Przeszkadzam ci w czymś?
- Nie, nie! - Nie wiedząc, co począć z rękoma,
wsunęła je w tylne kieszenie mocno wytartych dżin
sów. Miała też na sobie starą bluzę z napisem „Uni
wersytet Columbia". W adidasach wyglądała na znacz
nie niższą niż poprzednio. - Trochę pracowałam.
- Pracowałaś? - Jakby podążając za tokiem jej
myśli, przyjrzał się jej ubraniu. Musiał przyznać, że
była to pewna odmiana. Nawet fryzura wyglądała na
bardziej swobodną - włosy, cienką wstążeczką zwią
zane nad jednym uchem w kucyk, opadały jej na ra
mię. - Sprzątałaś?
Pokręciła głową.
- To zrobiłam już wczoraj... to znaczy tylko trochę.
Nie ma sensu dokładnie sprzątać całego domu, skoro
już niedługo zacznie się jego przebudowa.
- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu mieszkasz.
Spojrzała na niego z pewną dozą przekory.
32
- Mówiłeś to wczoraj. A dlaczego by nie? Mam
dach nad głową, kominek i stary piec węglowy
w kuchni. Nawet podłączyli mi elektryczność. Czego
więcej może chcieć kobieta?
- Zazwyczaj luksusów. Czyż nie użalałaś się nad tym,
że prace mogą potrwać aż sześć czy siedem miesięcy?
- To było rozczarowanie, a nie rozgoryczenie.
A to różnica. Chcę ci zwrócić uwagę, że nie odrzu
cam luksusów. Po ukończeniu prac ten dom będzie
wyjątkowy. Ale przez jakiś czas mogę się bez tego
obyć. - Nieśmiało rozchyliła usta w uśmiechu, opie
rając się plecami o podrapaną klamkę przy
drzwiach. - Poza tym, naprawdę nie mam wyboru.
Nie znam w tej okolicy nikogo, kto mógłby mnie
przyjąć pod swój dach, a nie znoszę mieszkać w ho
telu. Tutaj będzie najlepiej.
Graham popatrzył na nią z pewnym powątpiewa
niem. Wydawała się zbyt krucha na to, by znosić nie
wygody w starym, pełnym przeciągów domu. Ale
w końcu - zastanowił się - dokonała takiego wybo
ru. On po prostu przyszedł, żeby się rozejrzeć, popu
kać w parę desek, porobić trochę pomiarów. Gdyby
przyjął tę pracę - a wciąż pozostawało wielkie „gdy
by" - to przecież nie byłby jej niańką.
Przypominając sobie, po co tu przyjechał, poklepał
kieszenie wiatrówki, a potem dżinsów. Nagle odwró
cił się gwałtownie.
- Zaraz wrócę.
Po kilku minutach pojawił się ze składaną miarką,
notesem i ołówkiem. Debra wciąż stała w tym samym
miejscu.
- Wpuścisz mnie do środka? - spytał, zaintrygo
wany tym, że ona nadal tkwiła w przejściu. Nagle za
czerpnął powietrza, a na jego twarzy pojawiło się na
pięcie. - A może zatrudniłaś już kogoś innego?
33
Cofnęła się o krok.
- Nie! Nikogo nie zatrudniłam. Zamierzałam po
czekać na ciebie do popołudnia. Potem musiałabym
skontaktować się z kimś innym. Ale cieszę się, że
przyjechałeś.
Zmarszczył czoło. Zauważyła to, a także dostrze
gła, że jego włosy po umyciu miały nieco jaśniejszy
odcień brązu. Były gęste i z tyłu sięgały górnej krawę
dzi kołnierzyka, dalej niż to zalecała obecna moda
w mieście. Wydało jej się to bardzo odświeżające.
Jego głos przerwał tok jej rozmyślań.
- Nie obiecuję niczego - ostrzegł. Wciąż jeszcze
nie przekroczył progu. - Może trzeba będzie zrobić
więcej niż bym chciał. - Poniewczasie zdał sobie
sprawę z niezamierzonego podwójnego znaczenia
słów, które przed chwilą wypowiedział, więc szybko
dodał: - Ale masz rację. Dla... dla budowniczego ten
dom to zbyt wielka pokusa. Czuję, że powinienem
przynajmniej go obejrzeć.
Debra posłała mu swój najbardziej niewinny
uśmiech.
- Nie tłumacz się, proszę. - I tonem prawdziwego
powitania rzekła: - Po prostu jestem ci wdzięczna, że
tu przyjechałeś. - Wskazała w kierunku salonu. -
Proszę, wejdź.
Jeszcze nie przekroczył progu. To jednak niezbyt go
uspokajało.
- Może zacznę stąd. Chcę zobaczyć, co trzeba
zmienić w konstrukcji budynku i co należy naprawić.
- Cofając się, zszedł ze ścieżki i stanął na trawie, że
by przyjrzeć się budynkowi z zewnątrz.
Debra podążyła za nim, zamykając za sobą drzwi,
by nie wypuścić ogrzanego przez kominek powie
trza. Potrzebny był jej całkiem nowy system ogrze
wania. Jednak nie narzekała. Śpiwór dobrze ją chro-
34
nił przed chłodem, a wkrótce miała sprowadzić swo
je łóżko i trochę innych rzeczy. Poza tym koc elek
tryczny potrafił zdziałać cuda. No i miała gorącą wo
dę do kąpieli. Nie, nie było tak źle. To nawet
wydawało się ekscytujące, w pewien romantyczny
sposób.
- Kiedy nabyłaś prawo własności? - spytał Gra
ham, wpatrującą się w zniszczone gonty.
Podeszła bliżej.
- Dwa dni temu.
- Dobrze się przyjrzałaś budynkowi?
- Nie. Wiedziałam, w jakiej okolicy chcę mieszkać
i w jakiego rodzaju domu. Kiedy ujrzałam ten budy
nek, zrozumiałam, że trafiłam na skarb.
Zachichotał.
- Ten skarb może trafić w ciebie, zanim przepro
wadzi się tu remont. Widzisz tę ramę okienną? - De
bra powiodła wzrokiem za palcem, którym mężczyzna
wskazywał jedno z okien na piętrze. - Widzisz to wy
paczenie, szczególnie z lewej strony?
- Aha.
- Coś nie podtrzymuje konstrukcji tak, jak powin
no. Być może wilgoć przesiąka do ścian. Kiedy wejdę
do środka, zbadam, o co chodzi. Możliwe, że wilgoć
gromadzi się pod okapami. Ale to inna sprawa.
- Potrzebny będzie nowy dach.
- Zgadza się. Zakładając, że podtrzymująca go
konstrukcja jest solidna, to nie będzie wielki problem.
A poza tym, jeśli chcesz mieć w nim świetliki, to i tak
trzeba go będzie nieźle pociąć.
Debra, której podobała się zarówno jego wiedza,
jak i entuzjazm, uśmiechnęła się do własnych myśli.
Możliwe, że z łatwością byłby w stanie się jej oprzeć,
ale bardzo prawdopodobne, że nie będzie mógł się
oprzeć jej domowi. Więc jednak była nadzieja. Osła-
35
niając się ramionami przed chłodem, Debra rzuciła
mu spojrzenie z ukosa.
- A może by zainstalować jakiś system ogrzewania
na baterie słoneczne? Czy to jest wykonalne?
Mężczyzna ogarnął wzrokiem dach, zwieszające się
nad nim gałęzie, położenie słońca.
- Muszę obejrzeć tył budynku. Pobiegnij do domu
i narzuć coś na siebie, a ja tymczasem zrobię trochę
notatek.
- Ciepło mi.
- Przecież ci zimno. No idź. - Rzucił jej karcące
spojrzenie. - Niczego nie przegapisz.
Nie chcąc się sprzeczać, gdyż czuła, że zaczyna odno
sić zwycięstwo, Debra wróciła do domu po kurtkę, za
rzuciła ją na ramiona, po czym znów dołączyła do Gra
hama. Ołówek w jego ręce szybko ślizgał się po papierze
notatnika, zatrzymując się od czasu do czasu, gdy męż
czyzna spoglądał w górę, żeby ponownie coś oszacować.
Obserwowała go, podziwiając sposób, w jaki stał,
a potem podchodził do domu, wskazując na zniszczo
ne ściany zewnętrzne. Pokręciła się trochę po podwó
rzu, a potem przysiadła na jednym z solidniejszych
fragmentów odrapanego płotu, tym razem kierując
pełen podziwu wzrok na swój dom.
Był to jednopiętrowy drewniany budynek z wyso
kim poddaszem i wznoszącym się pośrodku dachu,
w najwyższym jego punkcie, ceglanym kominem.
Kształt domu był naprawdę interesujący, bo przez la
ta dodawano nowe elementy - przybudówkę z lewej
strony, z mniejszym kominem, z tyłu pomieszczenie
dla służby oraz małą powozownię z prawej strony, po
łączoną z głównym budynkiem krytym pasażem.
Siedząc tak i w milczeniu podziwiając konstrukcję
domu, Debra znów rozkoszowała się owym swoistym
domowym ciepłem, jakim emanował cały budynek.
36
Pochodził z innej epoki, w której zapewne żyło się
prościej - zadumała się, przywołując na chwilę w pa
mięci obraz Nowego Jorku. Zerknęła na zegarek.
Zbliżało się południe. Miała jeszcze półtorej godzi
ny. Z pewnością Graham nie zabawi tu aż tak długo.
Ponownie kierując wzrok na niego dostrzegła, że
odwzajemnił jej spojrzenie.
- Przepraszam! - Poderwała się. - Potrzebujesz
mnie może?
Dławiąc w sobie śmiech, pokręcił przecząco głową
i powoli zaczął obchodzić dom dookoła. A jakże, po
trzebował jej! Czyż nie na tym właśnie częściowo po
legał jego problem? Kiedy stał przed budynkiem, pa
trząc na nią, ogarnęła go fala takiego pożądania,
jakiego nie czuł od lat. Bo przy całym jej przekonywa
niu, że znalazła dokładnie to, czego szukała, czasa
mi... przez ułamki sekund... wydawała się taka zagu
biona... Mała, samotna i zagubiona. A może to były
tylko jego pobożne życzenia?
Poirytowany, skierował się na tyły budynku, wsłu
chując się przy tym w szelest uschniętych liści pod sto
pami. Kiedy się zatrzymał, by obejrzeć coś, co wyglą
dało na zbutwiałe drewno w dolnej części ściany,
dobiegł go z tyłu odgłos kroków.
- Niektóre z tych belek trzeba będzie wymienić -
powiedział, nie oglądając się za siebie. - Widzisz to?
- Dźgnął drewno końcem ołówka, z łatwością odłu-
pując kilka sporych drzazg. - To prawdopodobnie
oryginalna belka. - Spojrzał z ukosa na dach. - Du
ża część była wymieniana przynajmniej raz. A ten
dach jest być może trzecim lub czwartym z kolei. I za
każdym razem jakość nowych materiałów była coraz
gorsza.
Podeszła do niego z prawej strony i przyglądała się
temu, co jej pokazywał.
37
- Wczoraj mówiłeś o cedrowych gontach. Czy wła
śnie takie byś polecał?
- Na pewno biją na głowę te najnowszej generacji,
ponoć tak szykowne. Nie zrobiłabyś źle, budując za
równo dach, jak i ściany z drewna cedrowego. Naj
lepszy jego gatunek pokrywany jest środkiem utrud
niającym palenie się. - Przerwał na chwilę,
spoglądając na nią przenikliwie. - Na długo zamie
rzasz tu zostać?
- Zamierzam tu żyć. To znaczy, oczywiście, że jeże
li w następnym miesiącu przejedzie mnie ciężarówka,
to nie zabawię tu długo.
- Masz makabryczne poczucie humoru - burknął.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Chciałeś zapytać, kiedy mnie zmęczy „bawienie
się życiem na wsi"? Jak cię mam przekonać, że zamie
rzam tu pozostać?
Jego bursztynowe oczy wpatrywały się w nią
uważnie.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego zamierzam tu zostać? - Kiedy skinął
głową, wzruszyła ramionami i powołała się na najbez
pieczniejszy z powodów, dla których tu przybyła. -
Zawsze chciałam mieszkać na wsi. Zawsze też chcia
łam sama zaprojektować swój dom.
- To dlaczego nie kupisz kawałka ziemi i nie zbudu
jesz nowego domu, zamiast „leczyć" ten zabytek? Pod
pewnymi względami byłoby to znacznie łatwiejsze.
Zawadiacko przechyliła głowę w bok.
- Ale nawet nie w połowie tak zabawne. A poza
tym, coś jest w tej ciągłości... - nie mogła znaleźć od
powiednich słów. - Chodzi o to, że czujesz korzenie...
Nawet jeśli nie dotyczy to własnej przeszłości. Sam
przecież mówiłeś, że to jest jeden z najstarszych bu
dynków w okolicy. To mi się podoba.
38
Zakończyła odpowiedź tak radośnie, iż Graham nie
zdobył się na uwagę, że trochę to wszystko za proste.
- Powiem ci jeszcze coś, co ci się spodoba - rzekł,
ruszając tym razem w stronę podwórza na tyłach do
mu i jednocześnie cały czas oglądając budynek. -
Fundamenty wyglądają dobrze. Nic nie wskazuje na
to, że są osłabione. Czasami osiadający przez lata bu
dynek może narobić sporo kłopotów. Myślę, że twój
dom jest w porządku, chociaż będę go jeszcze musiał
obejrzeć wewnątrz.
- Zrobisz to? - spytała z nadzieją w głosie.
Spojrzał na nią z ukosa, po czym znów utkwił wzrok
w tylnej ścianie domu.
- Jeszcze nie - rzekł tak zdecydowanie, że nie
śmiała drążyć tego tematu. Znów przyłożył ołówek do
papieru, wracając do sporządzania notatek. Podcho
dził do budynku, stukał to tu, to tam, cofał się, przy
glądał i szedł dalej.
Nie chcąc mu przeszkadzać, Debra przeszła na po
dwórze do lekko zmurszałej, drewnianej, dwuosobowej
huśtawki, zawieszonej na grubym konarze kasztanow
ca. Już zamierzała na niej usiąść, ale na dźwięk podnie
sionego głosu Grahama natychmiast się wyprostowała.
- Jest bezpieczna?
- Oczywiście, że tak.
- Skąd wiesz?
- Bo usiadłam na niej już pierwszego dnia, kiedy
oglądałam dom. A poza tym, pośrednik od nierucho
mości ostrzegał mnie przed każdym kamieniem na
drodze, więc jestem pewna, że nigdy nie pozwoliłby
mi usiąść na tej huśtawce, gdyby miał jakiekolwiek
wątpliwości. Nie chciałby narażać się na sprawę w są
dzie. No i... - uśmiechnęła się szeroko - miał ze so
bą takiego olbrzymiego psa. Pozwoliliśmy, żeby naj
pierw on wypróbował to urządzenie.
39
W odpowiedzi usłyszała „hmm...", po czym Graham
wrócił do oglądania domu. Usiadła wygodnie i zaczęła
się lekko huśtać, uznając, że rytmiczne popiskiwanie
zardzewiałej metalowej konstrukcji ma wiele uroku.
Graham kontynuował swą pracę, a Debra nie
spuszczała z niego oczu. Widać było, że wie, co robi.
Zręcznie odsunął kilka desek leżących przy tylnych
drzwiach, z łatwością ominął wystający korzeń drze
wa, o który pośrednik od nieruchomości tak fatalnie
się potknął, przeskoczył przez fragment płotka zagra
dzającego mu drogę do powozowni.
Głęboko odetchnęła czystym, chłodnym powie
trzem, wyobrażając sobie, jak Jason próbowałby prze
trwać w tak surowych warunkach. Nigdy by tego nie
zrobił! Zadumała się, po czym znów zerknęła na zega
rek. Było prawie wpół do pierwszej. Została jej jeszcze
godzina. Czy Graham skończy do tego czasu? Na
prawdę nie chciałaby mu wyjaśniać, na czym polega jej
praca. Nie dzisiaj. Nie temu człowiekowi. Chociaż,
ktokolwiek podejmie się renowacji tego domu, wkrót
ce się przekona, że codziennie po południu przez go
dzinę Debra jest nieuchwytna. Jednak im mniej ludzi
będzie o tym wiedziało, tym lepiej. Nie miała pojęcia,
jak przyjęto by tu to, czym się zajmowała.
Postanowiła, że zaproponuje mu, aby wszedł do do
mu na filiżankę kawy. Zeskoczyła z huśtawki i dogo
niła Grahama przed powozownią. Jednak zaangażo
wanie się w przebudowę domu skierowało jej myśli na
inne tory.
- Pomyślałam, że można by tu urządzić garaż -
powiedziała. - Ten budynek jest bardzo przestronny.
Jak sądzisz?
Skończył coś zapisywać, po czym się odezwał:
- Myślę, że to dobry pomysł. Jeśli chcesz, można
obudować pasaż. Wtedy mogłabyś przechodzić do sa-
40
mochodu prosto z domu, nie wychodząc na dwór. Wi
działem już takie rozwiązania, tylko...
- To by uniemożliwiło swobodny przepływ powie
trza z frontowego podwórza na tyły domu, nie mó
wiąc już o tym, że zniszczyłoby róże, które podobno
wkrótce tu zakwitną. Nie, dzięki. Niech tak zostanie.
- Dobrze - powiedział tylko i popatrzył na nią
z wyraźną aprobatą.
Debra poczuła nagle, że tymi ciepłymi, bursztyno
wymi, bystrymi oczami przenikał ją tak samo, jak
przenikał warstwy materiałów budowlanych, z któ
rych wykonany był jej dom. Odwróciła się, zakłopota
na, i skierowała się w stronę drzwi wejściowych. Nagle
przypomniała sobie, co zamierzała zrobić.
- Napiłbyś się kawy? - rzuciła przez ramię. Nie
odpowiadał, więc się odwróciła. - Graham? - Po
chylił głowę, zmarszczył czoło. - Kawy, Graham?
Spojrzał zaskoczony, jakby usłyszał ją po raz
pierwszy.
- Nie, nie, dziękuję. - I nagle zmienił zdanie. -
A może jednak się napiję. Jeśli to nie kłopot.
- Żaden kłopot - powiedziała cicho i poszła w kie
runku drzwi.
Minęło dobre dziesięć minut, zanim Graham podą
żył za nią. Zapukał delikatnie, chociaż drzwi były
uchylone, i głęboko zamyślony zaczekał, aż pojawi się
Debra i gestem zaprosi go do środka. Jego wahanie
było tak subtelne, że nie mogła tego dostrzec. Wie
dział jednak, że zdecyduje się na ten krok.
Przez chwilę postał w holu i przyjrzał się wnętrzu,
po czym udał się za Debrą do kuchni, której cała pod
łoga zastawiona była kartonami.
- Nie najlepiej to wygląda! - zawołał. Kolejno,
z coraz większą dezaprobatą, oglądał źle skompono
wany zestaw przypadkowych półek i szafek, umiesz-
41
czonych tu tylko dlatego, że akurat były potrzebne. -
Wywaliłbym to wszystko. Właściwie... - powiedział,
spoglądając w górę i do tyłu, co miało oznaczać, że
ma na myśli cały budynek - wywaliłbym większość
z tego, co tu jest. Być może dom jest duży, ale jeśli
piętro wygląda tak, jak to, co widziałem na dole, to
znaczy, że jest podzielone na wiele małych pomiesz
czeń, a w każdym z nich panuje ciasnota.
Wyciągając do niego rękę, w której trzymała kubek
gorącej, parującej kawy, Debra oparła się plecami
o stary porcelanowy zlew.
- Niektórzy nazywają to przytulnością. -
Uśmiechnęła się - Ale ja akurat zgadzam się z tobą.
Zbyt wiele lat spędziłam w małych mieszkaniach, że
by znów dać się zamknąć w pudełku. Chciałabym zbu
rzyć większość ścian działowych, zostawiając może tu
i ówdzie - wskazała ręką - takie półścianki, jak mię
dzy kuchnią i jadalnią. - Sącząc kawę, obserwowała
reakcję Grahama. - Chciałabym również połączyć
piętro z parterem... Wiesz, burząc strop jednej z sy
pialni, żeby na dole powstał wysoki salon... A także
burząc sufit innej sypialni, żeby połączyć ją z podda
szem pełniącym funkcję kącika rekreacyjnego. Co
o tym powiesz?
- O możliwościach? - Oczy mu błyszczały. - Są
nieograniczone.
- O tym, czy to zrobisz.
Przełknął ślinę. Blask w jego oczach przygasł.
- Nie wiem. Będę jeszcze musiał zrobić więcej ob
liczeń. - Gdy podnosił do ust kubek, jego spojrzenie
było już całkiem ponure. Czubkiem buta lekko kop
nął jedno z kartonowych pudeł. - Przywiozłaś to
wszystko ze sobą?
- Uhm. Stwierdziłam, że muszę sobie znaleźć ja
kieś zajęcie. - Podążyła za jego wzrokiem, oglądając
42
emaliowane garnki i rondle, wystające z jednego
z kartonów. - Problem tylko w tym, że nie znoszę
rozpakowywania. Podobnie jak sprzątania. I tak
wszystko trzeba będzie wynieść, jak rozpoczną się
prace remontowe. - Zmarkotniała. - Chodź.
Przejdźmy do salonu. Ogień w kominku zupełnie zga
śnie, jeżeli nie będę go podsycać.
Poszła przodem, zastanawiając się przez chwilę,
dlaczego od czasu do czasu nachodził ją lęk. Prze
cież się nie bała. Chociaż od dawna marzyła o za
mieszkaniu na wsi, nie wyobrażała sobie, że stanie
się to w takich okolicznościach. Zawsze myślała, że
przeprowadzi się razem z Jasonem. Dziwne, ale
obecność Grahama, co by nie mówić - przytłaczają
ca - jeszcze bardziej jej uświadomiła, jaka cisza pa
nowała tu wczoraj wieczorem. Tak, pragnęła ciszy
i spokoju. Była to miła odmiana po ciągłym bom
bardowaniu dźwiękami dochodzącymi z ulicy
w mieście, w którym zawsze mieszkała. Ale ta cisza
odzwierciedlała również jej samotność, w sensie fi
zycznym. W promieniu wielu kilometrów nie było
żywej duszy. To stanowiło dla niej zupełnie nowe
doświadczenie.
- Przepraszam, ale nie bardzo jest na czym usiąść
- mruknęła pod nosem, wskazując na pustą podłogę.
- Meble jeszcze nie dotarły. - Odstawiła kubek z ka
wą, zręcznie zgarnęła swoje papiery i położyła je na
obudowie maszyny do pisania - tak dyskretnie, jak to
tylko było możliwe. Na szczęście Graham był zbyt za
jęty kominkiem, żeby zauważyć, co zrobiła. Wykorzy
stała tę okazję i zerknęła na zegarek. Minęło kolejne
piętnaście minut. Zostawało coraz mniej czasu. Sia
dając na podłodze przed kominkiem, ponownie się
gnęła po kubek z kawą.
- Przyjmiesz tę pracę? - spytała bez ogródek.
43
Wszystko wskazywało na to, że Graham jej nie
usłyszał. Cały czas przyglądał się marmurowemu ob
ramowaniu kominka.
- Piękne. Powinno się to wyczyścić i wypolerować.
- Właśnie zamierzałam to zrobić. Pomyślałam, że
cegły pomaluję na biało. W gruncie rzeczy, chciała
bym, żeby w całym domu przeważał biały kolor. Daje
to wrażenie przestronności, bardziej niż ciemne bar
wy, które, zdaje się, uwielbiano w przeszłości.
- Wtedy ciemne kolory były praktyczniejsze. -
Uśmiechnął się kącikiem ust. - Budowlańcy nie dys
ponowali pewnie zmywalną białą farbą. - Wspierając
łokieć na obudowie kominka, powoli podniósł do ust
kubek z kawą.
Debra obserwowała go, czując jego siłę nawet tam,
gdzie siedziała. Zauważyła, że paznokcie miał krótko
przycięte i porządnie wyszorowane. Zastanowiła się,
jak był sprawny, co mogłyby obejmować te palce, jak
by to było, gdyby jej dotykał. Zacisnęła dłoń i spojrza
ła w bok.
- Więc jak? Jak będzie? - spytała. - Zrobisz to?
Bez pośpiechu pociągnął jeszcze jeden duży łyk ka
wy, po czym oblizał górną wargę.
- Nie wiem. Muszę jeszcze obejrzeć wnętrze, a po
tem przeanalizować swoje notatki. Później trzeba bę
dzie naszkicować parę planów.
- Ale rozważasz przyjęcie tej pracy, prawda?
Drgnienie mięśni w jego twarzy zinterpretowała ja
ko wyraz zniecierpliwienia.
- N i e byłoby mnie tu, gdybym tego nie rozważał.
Ale... - przerwał na chwilę, po czym odezwał się nie
bezpiecznie cicho - nie powinnaś się tak zapalać.
Mógłbym z łatwością wykorzystać twój entuzjazm,
przyjmując tę pracę tu i teraz, biorąc dużą zaliczkę,
a potem wszystko zrobić po łebkach.
44
- Nie zrobiłbyś tego - powiedziała, z jakimś ta
jemniczym przekonaniem o swej racji.
- Skąd wiesz? Przecież mnie nie znasz.
- Więc opowiedz mi o sobie. Od dawna wykonu
jesz tę pracę?
Zmartwiło go, że tak łatwo dał się złapać w pułapkę.
Zmarszczył czoło i zamieszał resztką kawy w kubku.
Jeśli miałbym się wyrażać precyzyjnie - pomyślał -
to wplątałbym się w długie wyjaśnienia. O wiele lepiej
będzie, jeśli ona uzna, że jestem tylko cieślą.
- Jak długo? Prawie dwadzieścia lat - odpowie
dział, szerzej interpretując wyrażenie „tę pracę" i wli
czając w to projektowanie jeszcze w szkole.
- Zawsze tutaj mieszkałeś?
- Nie.
Po jego lodowatym spojrzeniu poznała, że już nic
więcej jej nie powie. Zastanowiła się, podobnie jak
dzień wcześniej, czy nie tkwiła w nim jakaś druga na
tura, zupełnie różna od tej, którą pokazywał światu.
Jeśli tak było, to lepiej, żeby przypisała swe zafascyno
wanie jedynie niezdrowej ciekawości i dała spokój.
O ile bardzo intrygował ją wygląd tego mężczyzny,
o tyle niepotrzebne jej były tego typu emocjonalne
komplikacje. Przecież opuściła miasto w poszukiwa
niu prostego życia. I właśnie, do cholery, miała do
czynienia z prostotą!
- A zatem - westchnęła, powracając do poprzed
niego tematu, świadoma, że dochodzi godzina pierw
sza - przypuszczam, że będziesz musiał po prostu
przejrzeć swoje notatki, a potem wrócisz do mnie
z projektem i wyliczeniami. Jeżeli chodzi o jakość
twojej pracy, nie mam zastrzeżeń. Jeśli chcesz tę ro
botę, to ją masz. - Przerwała na chwilę i uśmiechnę
ła się. - Jestem nowa w tej okolicy, ale wydaje mi się,
że ustne rekomendacje ludzi najlepiej cię reklamują.
45
Wątpię, że pracowałbyś dla mnie po łebkach... Wła
śnie z powodu, o którym wspomniałam, a może dlate
go, że wydajesz się zbyt oddany temu, co robisz. Ja
kość puddingu sprawdza się, jedząc go. A efekty
twojej pracy, które widziałam, są przepyszne.
- Przepyszne? - powtórzył, krzywiąc się. - Nigdy
nie myślałem o swojej pracy, że jest przepyszna. Le
piej zatrzymaj to słowo dla siebie. Mogłoby przynieść
więcej szkody niż pożytku.
Uśmiechnęła się szeroko.
- Zraniłoby męskie ego?
- A pewnie.
Spojrzenie, jakim ją w tej chwili obdarzył, zadowoliło
męskie ego. Jego siła była druzgocąca. Przenikał wzro
kiem jej ciało, wzbudzając w nim odczucia, które ją zdu
miały. Wstrzymała oddech, poczuła przyśpieszone bicie
serca. Przez jej żyły przebiegł żar, który znalazł ujście je
dynie w zaróżowieniu się policzków. Tak, jak wcześniej,
choć tym razem w znacznie większym stopniu, poraziła
ją jego nieokiełznana męskość. Tak, męskość. Przedtem
nazywała to zmysłowością albo urokiem. Teraz męsko
ścią. Był mężczyzną w każdym calu. Bez wątpienia.
Nagle wystraszona, odwróciła wzrok. Jednak ten
ogarniający ją przypływ zmysłowych wrażeń nie minął
tak szybko, jak się spodziewała. Trwał w tej ciszy i roz
palił ją jeszcze bardziej, gdy Graham przykucnął obok
i uniósł palcem jej brodę. Nie mogła się oprzeć jego
sile. Podniosła wzrok i ich spojrzenia spotkały się.
- Rozumiesz teraz, Debra, dlaczego waham się, czy
przyjąć tę pracę? - Poduszeczka jego kciuka przesu
wała się lekko po jej policzku w tę i z powrotem, a gdy
nie odpowiedziała, zatrzymał palec. - Rozumiesz?
- Kim ja dla ciebie jestem...
- Jesteś piękną kobietą.
Z trudem mogła oddychać, był tak blisko.
46
- Nie jestem piękna. Przecież mam oczy i widzę.
- Oczy kobiety. W oczach mężczyzny jesteś piękna.
- Niekoniecznie - wyszeptała, przypominając so
bie, jak łatwo przyszło Jasonowi porzucenie jej. Zna
lazł sobie piękniejszą.
- Tak - dobiegło z jego coraz bardziej zbliżających
się ust, czemu towarzyszył trzask drewna płonącego
w kominku. Debra zaprzeczyła wolnym ruchem głowy,
po części protestując przeciw temu, co powiedział,
a po części przeciw temu, co - jak przypuszczała -
miało się wydarzyć. Ale on po prostu znów wyszeptał:
„tak" tuż przy jej ustach. A potem ją pocałował.
Później Debra wielokrotnie zastanawiała się, jak to
się stało. Sceneria nie miała w sobie nic romantyczne
go... Stary, zniszczony salon, bez mebli, środek dnia...
Ale dotknięcie jej ust przez jego wargi stanowiło słod
ki wstęp, który był najbardziej romantycznym przeży
ciem, jakiego kiedykolwiek doznała. Czuła, że zastą
piło ono uścisk dłoni, którego nie wymienili
poprzedniego dnia... Ale uścisk dłoni oznaczający po
czątek związku jakże różnego od tego, czego się spo
dziewała, gdy po raz pierwszy go ujrzała.
Gdy podniósł głowę i zobaczył w oczach Debry
strach, zsunął dłonie na jej ramiona i przyciągnął ją
bliżej do siebie. Jego wzrok pieścił jej twarz, niemo po
naglając: „Pocałuj mnie". Kiedy to spojrzenie dotarło
do jej ust, była już jak w transie. Z rozchylonymi bez
radnie wargami patrzyła, jak Graham pochyla głowę,
by znów ich dotknąć. Nagle, przymykając powieki, po
rzuciła wszelkie rozmyślania i po prostu zaczęła się
rozkoszować jego ciepłem. Wargi Grahama przesuwa
ły się ostrożnie, badając każdy zakamarek jej ust, jak
by szukały jakiejś przeszkody. A gdy jej nie znalazły,
mężczyzna nabrał śmiałości, lekko wodząc wokół jej
warg końcem języka, który pozostawiał wilgotny ślad.
47
W przypływie słabości, bez poczucia winy, Debra
dała upust swym emocjom. Pozwoliła działać instynk
towi, by przekonać się, co to za mężczyzna. Jej pocału
nek, odwzajemniony z podobną, subtelną ciekawością,
był w równej mierze odkrywaniem samej siebie, jak je
go. Kiedy jednak niezaspokojona ciekawość doprowa
dziła do zetknięcia się ich języków, oboje drgnęli.
Graham odsunął się.
- Piękna... i niebezpieczna - wyszeptał ochryple. -
Groźna kombinacja.
Debra z trudem łapała oddech.
- Nie musi... tak być - mówiła. Wiedziała, że te
raz, bardziej niż kiedykolwiek, chciała, by to on odna
wiał jej dom. Nie zastanawiała się, dlaczego, podob
nie jak nie namyślała się przed wypowiedzeniem
kolejnych słów: - Zawsze istnieje... powściągliwość.
- Ha! A jak myślisz, co to było? Bez powściągliwo
ści już byśmy się zaczynali kochać. I o to mi chodzi.
Możesz mówić, że nie jesteś piękna, ale moje ciało
mówi co innego. I nie pozwala mi o tym zapomnieć! -
Przeklinając cicho, wstał, odwrócił się, oparł łokcie na
obudowie kominka i zagłębił palce we włosach.
Obserwując wznoszenie się i opadanie w ciężkim
oddechu ramion Grahama, próbującego nad sobą za
panować, Debra starała się przyznać mu rację. Sama
nadal czuła ciarki na całym ciele. Może byłoby lepiej,
gdyby znalazła innego cieślę. Ale nie mogła. Pragnę
ła tylko jego.
- Nie jestem dzieckiem - powiedziała, już spokoj
nym głosem. - Mam nad sobą władzę.
- Tak, jak przed chwilą? - Nie odwrócił się.
- Ja... hmm... jeszcze nie byłam przygotowana. -
Przecież on był obcym człowiekiem! Robotnikiem...
Cieślą... Nigdy przedtem nie zdarzyło jej się nic takie
go. - To się po prostu... stało.
48
Spojrzał na nią z ukosa.
- I nie sądzisz, że coś innego też się po prostu...
stanie?
- Nie, jeśli nie będziemy tego chcieli. - Triumf ro
zumu nad materią, jak to się mówi, pomyślała.
- Ale my tego chcemy! - odparł. - A przynaj
mniej ja. Jestem mężczyzną, Debra. Tylko raz wczoraj
na ciebie spojrzałem, a krew zaczęła mi żywiej krążyć.
Oczywiście, że teraz, kiedy mój rozum przejął kontro
lę nad sytuacją, wzdrygam się na myśl o tarzaniu się
po podłodze z przyszłą klientką. Ale szczerze mówiąc
nie wiem, jak dalece mogę zaufać głosowi sumienia.
Gdybym miał tu pracować dzień w dzień... no cóż, nie
chciałbym ponosić odpowiedzialności za swoje czyny.
- Ja wezmę na siebie tę odpowiedzialność. - Z ro
snącym zdecydowaniem przeciwstawiła się ostrzeże
niom Grahama. - Chcę najlepszego cieśli. Tak się
składa, że ty nim jesteś. - Uniosła do góry brodę. -
Przyjmiesz tę pracę, czy nie?
Przez minutę Graham po prostu gapił się na nią,
mrużąc z niedowierzaniem oczy. Podobna wątpliwość
zabrzmiała i w jego głosie:
- Słyszałaś cokolwiek z tego, co mówiłem, Debra?
- Słyszałam.
- No i... nie męczy cię... ta myśl, że będę pracował
w tym domu, obmyślając, gdzie i kiedy cię dorwać?
- Dam sobie z tym radę - oświadczyła stanowczo. -
Natomiast nie dam sobie rady z byle jakim pracowni
kiem wykonującym byle jak robotę. A więc jeżeli uwa
żasz, że możesz pracować dobrze, to jesteś zatrudniony.
Graham uniósł dłoń i potarł tył głowy.
- To brzmi jak wyzwanie - rzekł śmiertelnie spo
kojnym głosem.
- No pewnie, że to wyzwanie - przyznała z rosną
cą śmiałością. - Podejmujesz rękawicę?
49
- Kiepsko dobrane słownictwo.
- Cholera! - krzyknęła rozdrażniona. - Chcesz tę
robotę?
- Tak! - mruknął. - Chcę.
Sfrustrowana, ale uradowana, Debra poderwała się
na równe nogi i wyrzuciła w górę ramiona.
- Dzięki Bogu! Nareszcie coś konkretnego!
Nie miała pojęcia, jak bardzo ten triumf ożywił jej
oblicze. Ale Graham to dostrzegł. Z błyskiem w oku
wyciągnął ręce i przytulił ją mocno do siebie.
- Co robisz?! - krzyknęła przeraźliwie, nie mogąc
uwierzyć, że zdecydował się na to.
- Całuję cię - wyszeptał, składając ciepły, uwodzi
cielski pocałunek na jej ustach.
- Graham, przestań! - zaprotestowała, odchylając
głowę, żeby móc się odezwać. Chodziło o zasady. Mu
siała zademonstrować swoje opanowanie. Położyła
mu dłonie na klatce piersiowej, próbując go ode
pchnąć, ale on się nie poruszał. - Graham...
Powiódł wargami po jej policzku, po czym lekko
ukąsił ją w ucho.
- Uhmm?
- Puść mnie.
- Dlaczego?
- Bo... bo mam coś do zrobienia. - Sytuacja była
krytyczna. Bała się, że jej zdolność panowania nad
sobą okaże się niewystarczająca. Dotyk jego ciała
podniecał ją bardziej niż chciała się do tego przy
znać.
Zdziwiony, zapytał:
- Czyżby? Zatrzymuję cię?
Udało jej się trochę od niego odsunąć pod pretek
stem zerkania na zegarek. Było dwadzieścia pięć po
pierwszej.
- Tak - odparła.
50
- No cóż, a zatem... - odepchnął ją lekko od sie
bie, lecz przez kilka sekund przytrzymał jej nadgarst
ki. - Nie będę cię zatrzymywał.
Zostawało coraz mniej czasu. Chciała, żeby już so
bie poszedł. Ale jej chwilowe poczucie ulgi okazało
się przedwczesne. Ku jej przerażeniu usłyszała, jak
Graham mówi:
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli jeszcze się tu
trochę pokręcę? Muszę zrobić kilka pomiarów i obej
rzeć piwnicę. Właściwie, tak naprawdę, nie widziałem
tu zbyt wiele... to znaczy tego, co powinienem. -
Błysk w jego oku powiedział jej wszystko. Z trudem
zachowała spokój.
- Och, chcesz to wszystko zrobić dzisiaj?
- Jasne. Poza tym, powinniśmy jeszcze porozma
wiać. Mogę zaproponować pewne rzeczy, ale pomo
głoby mi, gdybyś przekazała mi jak najwięcej swoich
pomysłów, żebym się zorientował, czego chcesz,
a czego nie.
Nie będąc pewna, czy mówi to jako fachowiec, czy
po prostu żartuje sobie z niej, skinęła głową.
- Masz rację, oczywiście. A im wcześniej uzy
skasz potrzebne ci informacje, tym szybciej będziesz
mógł rozpocząć pracę. Jak sądzisz, kiedy możesz za
cząć?
Postukał się końcem ołówka w czoło.
- Jeszcze jakieś trzy, najwyżej cztery dni zajmie mi
dokończenie roboty w banku.
- W banku?
- Dokonuję tam pewnych przeróbek.
- Sam jeden?
- Właściwie, to wszystko nadzoruję. Właśnie dlate
go mogłem wziąć wolne wczoraj i dzisiaj. Ale mam już
wielką ochotę robić coś własnymi rękami. - Choć miał
niewinną minę, jego głos zabrzmiał bardzo łobuzersko.
51
Debra z niezachwianą pewnością siebie zignorowa
ła jego pułapkę.
- Mogę to sobie wyobrazić. Więc myślisz, że mo
żesz zacząć w przyszłym tygodniu?
- Jeśli naszkicuję plany, a ty je zaakceptujesz, no
i jeżeli zdobędę potrzebne materiały. Zacznę od bu
rzenia ścian... Będę też musiał poświęcić trochę czasu
na zorganizowanie grupy robotników... wiesz, hydrau
lika, elektryka... - Zmarszczył czoło w geście ostrze
żenia. - Może tu się zrobić tłoczno.
- Tym lepiej - odpaliła, wiedząc, że w większej
grupie ludzi będzie bezpieczniejsza. - Aha, ale... bę
dę potrzebowała jakiegoś miejsca do pracy. Czy jest
tu takie pomieszczenie, którym możesz się zająć na
końcu?
Słyszał, jak kilkakrotnie wspominała o swojej pra
cy. Teraz wzmogła się w nim ciekawość.
- Jakiego rodzaju pracę wykonujesz?
Było wpół do drugiej. Debra czuła to instynktownie.
Chciała, żeby już poszedł, by mogła obejrzeć serial.
- Piszę - powiedziała szybko, mając nadzieję, że on
tylko kiwnie głową i odejdzie. Nie zrobił tego jednak.
- Ach tak! - Okrzyk był przesadny i towarzyszył mu
jakiś fałszywy błysk w oku. Wydawało się, że dysponu
je całym czasem tego świata. - Jesteś jedną z tych.
- Co masz na myśli?
- Przyjeżdżają tu do nas dość często. Początkujący,
dobrze się zapowiadający pisarze. Wszyscy szukają
natchnienia na świeżym wiejskim powietrzu.
To z pewnością nie był powód, dla którego tu
przyjechała, ale właściwie ucieszyło ją, że on tak
uważał. W gruncie rzeczy, z każdą minutą zachowy
wała się coraz rozsądniej. Jeśli musiałaby codzien
nie włączać telewizor, to on dość szybko by się
o tym dowiedział.
52
- Zobaczymy, jak to zadziała - rzekła, cały czas
zdając sobie sprawę z tego, że Graham Reid i ta jego
przeklęta męskość będą dla niej stanowić o wiele
większą inspirację niż świeże wiejskie powietrze. -
A teraz naprawdę muszę coś zrobić. Przepraszam cię.
Powiedziała mu to tak otwarcie, jak tylko umiała.
Graham spojrzał na nią zdumiony.
- Mogę się rozejrzeć na dole?
Nie poruszyła się.
- Rozgość się. To właściwie tylko wielka dziura
w ziemi, z piecem centralnego ogrzewania i mnó
stwem rur. Może ty lepiej się w tym połapiesz ode
mnie. - Mówiła szybciej niż zazwyczaj. - Wchodzi
się tam przez małe drzwi obok pieca w kuchni. Uwa
żaj na głowę.
Posłał jej wymuszony uśmiech.
- Dzięki.
Od razu gdy wyszedł, pośpiesznie uklękła, by otwo
rzyć prostokątną torbę, mieszczącą radio i telewizor,
stojącą niewinnie obok jej skórzanych walizek i ni
czym się nie wyróżniającą. Nie była to jednak kolejna
walizka, lecz prawdziwe cacko, prezent, jaki wręczyła
sama sobie, gdy wróciła z Haiti z dokumentami roz
wodowymi. Wszystko działało na baterie i było sym
bolem zerwania długotrwałych więzi, jakie łączyły ją
z Nowym Jorkiem. Obecnie utrzymywała tę więź je-
dynie za pomocą korespondencji, sporadycznych tele
fonów do swego producenta, no i tego małego ekrani
ku, na którym ożywały napisane przez nią słowa.
Podniecenie, jakie odczuwała za każdym razem
oglądając serial, nigdy nie malało, chociaż scenariu
sze pisała już prawie od sześciu lat. Było coś ekscytu
jącego w tym obserwowaniu wymyślonych przez sie
bie postaci, słuchaniu ich rozmów, śledzeniu
triumfów i porażek - ich losów prezentowanych od
53
wybrzeża do wybrzeża wielomilionowej widowni. Se
rial „Gry miłosne" w żadnym razie nie był najdłuższą
operą mydlaną. Jednak od samego początku został
nadzwyczaj dobrze przyjęty i po jakimś czasie stał się
jedną z najpopularniejszych produkcji tego typu, do
prowadzając do zniknięcia z ekranu dwóch innych.
Mimo iż widziała już tak wiele odcinków, nadal po
ruszał ją widok własnego nazwiska wśród napisów
końcowych. Jej nazwiska... i Jasona... i pięciu innych
scenarzystów tworzących ich ekipę. Gdy zaczynała,
mając dwadzieścia cztery lata, była wśród nich naj
młodsza. Trzeba przyznać, że mimo tego wszystkiego,
co się wydarzyło później, w znacznej mierze swą do
brą passę zawdzięczała Jasonowi. Zachęcał ją, by mu
pomagała, tydzień po tygodniu, aż w końcu została
zaakceptowana jako pełnoprawny członek zespołu.
Do tej pory Debra była przekonana, że Jasona, tak
jak i ją, zadowalał podobny rozwój wydarzeń. Proble
my między nimi zaczęły się później.
Dostroiła obraz, potem dźwięk. Po czołówce poka
zano, czym zakończył się wczorajszy odcinek, kiedy to
rozwścieczony Jonathan Gable odkrył, że jego żona,
Selena, znów zniknęła. Dobrze to pokazali, dokładnie
tak, jak to sobie Debra wyobraziła. Jonathan, zacho
wując ostrożność, dawał wszystkim do zrozumienia,
że jego złość skierowana jest wyłącznie przeciwko po
tężnemu psu podwórzowemu, którego wynajął wła
śnie po to, by uniknąć podobnej sytuacji.
A tak naprawdę wściekał się na żonę. To była taka
jej forma karania go, a jednocześnie chęć zwrócenia
na siebie uwagi, za każdym razem, kiedy podejrzewa
ła go o nowy romans. Być może w przeszłości jej po
dejrzenia były słuszne. Tym razem jednak myliła się.
Ta kobieta, z którą spotykał się w tajemnicy, była naj
prawdopodobniej jego przyrodnią siostrą, dzieckiem,
54
którego jego ojciec wypierał się przez całe czterdzie
ści osiem lat. Jednak Jonathan nie wiedział jeszcze te
go na pewno. No i z pewnością nie mógł o tym powie
dzieć Selenie. Tamta tajemnicza kobieta była nową
towarzyszką życia ojca Seleny.
Oburzony Jonathan przeklinał Selenę i jej dziecinne
zachowanie. Uciekała od czasu do czasu, powodując
jedynie jego zażenowanie, no i kłopoty, bo musiał ją
najpierw odnaleźć, a potem wyrwać z tego jej obrane
go azylu. Już wiele lat temu rozwiódłby się z nią, gdyby
nie obawa o karierę polityczną jej ojca, który oczywi
ście robił się coraz starszy, ale ku wiecznemu zmartwie
niu Jonathana, wciąż liczył się na arenie politycznej.
Selena Gable wiedziała, że trzyma swego męża
w garści. Jego firma elektroniczna rozkwitła w dużej
mierze dzięki kontraktom rządowym, w których zała
twieniu pośredniczył jej ojciec. Bez tych kontraktów,
które regularnie przedłużano, firma by ucierpiała, je
śli nie upadła. Selena wykorzystywała tę wiedzę. Tyl
ko potęga jej ojca trzymała przy niej Jonathana, któ
rego fizyczne zainteresowanie nią wygasło już wiele
lat temu. Nie chciała rozwodu. „Gable Electronics"
to była żyła złota, którą miało przejąć - w równych
częściach - troje jej dzieci. Pragnęła tego bardziej
niż czegokolwiek. Jonathan podejrzewał już, że naj
młodszy Ben nie jest jego synem. Ale dopóki małżeń
stwo trwało, nie powiedziałby ani nie zrobił niczego.
I dopóki dwoje jego prawowitych dzieci miało udzia
ły w „Gable Electronics", niczego powiedzieć nie
mógł. On i Selena jak gdyby kręcili się razem na ka
ruzeli z unoszącymi się i opadającymi konikami -
jedno do góry, drugie w dół - zamieniając się rolami
w boleśnie powtarzającym się cyklu, z którego żadne
z nich nie mogło uciec z obawy przed wpadnięciem
pod końskie kopyta.
55
No i był Adam Gable, ich najstarszy syn, prawnik.
To właśnie Adama wezwał jego ojciec, prosząc, by go
zastąpił w pracy, podczas gdy on będzie szukał żony.
Adam, który był już przyzwyczajony do takich na
głych zastępstw i odziedziczył po nim żądzę władzy,
chętnie się zgodził. Teraz, pod nieobecność ojca,
mógł wykorzystać swoją szansę. Pośpieszył do wła
snego biura i zadzwonił do dyrektora „Fielder Insti-
tute", swego dobrego znajomego, by ten przygoto
wał i przysłał mu kontrakty. Jego ojciec o wiele za
długo nie chciał się mieszać do spraw implantów
wszczepianych do mózgu. Nadeszła pora, by firma
„Gable Electronics" tym się zainteresowała. Gdyby
podpisał kontrakty w ciągu najbliższych tygodni, ich
główny konkurent byłby skończony. Adam niewiele
się przejmował faktem, że prezesem konkurencyjnej
firmy był stary znajomy jego ojca, który zasługiwał
na to, by go ostrzec. Adam miał pewność, że odpo
wiednie zainicjowanie tej sprawy oraz korzyści, któ
re to za sobą pociągnie, zrekompensuje w oczach Jo
nathana Gable'a bezczelne posunięcie syna.
Debra wiedziała o tym lepiej, ale tylko dlatego, że
ciąg dalszy scenariusza, który dopisała dzisiaj, wła
śnie to przewidywał. Gdy twarz Adama Gable'a ustą
piła miejsca krzykliwej reklamie proszku do prania,
Debra oderwała od ust kostki zaciśniętych palców,
głęboko odetchnęła i wyprostowała się. Komuś, kto
by ją teraz obserwował, musiałaby się wydać osobą
uzależnioną od oper mydlanych - przez cały czas
emisji nawet się nie poruszyła. Ale przecież nikt jej
nie obserwował. A przynajmniej tak sądziła.
Czując, że nagle robi jej się gorąco, powoli spojrza
ła w stronę holu. A tam, oparty o futrynę drzwi, stał
Graham, który wyglądał niemal na tak zirytowanego,
jak Jonathan Gable na początku tego odcinka.
56
R O Z D Z I A Ł
3
- Muszę przyznać, że nigdy dotąd nikt mnie nie
olał z powodu opery mydlanej - wycedził przez zaci
śnięte zęby Graham. - To jest właśnie to, co „na
prawdę musiałaś zrobić"?
Wydawało się, że Debra nie ma innego wyjścia, jak
tylko się przyznać, co też zamierzała uczynić, nie kry
jąc oburzenia. W końcu Graham był tylko jej cieślą.
Skoro ma mu płacić, to może mu kazać czekać na wy
jaśnienia, jeśli przyjdzie jej na to ochota.
- Tak. To ważna część moich codziennych zajęć.
- Chyba żartujesz?
- Ani trochę.
- Codziennie po południu oglądasz opery mydlane?
Mógłby się już domyślić.
- Tylko tę jedną. Codziennie po południu.
- Czy jest w niej coś szczególnego? - kpiąco wy
krzywił usta w półuśmiechu, przez co Debra jeszcze
bardziej zacięła się w sobie.
- Można tak powiedzieć. - Tylko tyle powinien
wiedzieć.
Graham pokręcił głową i westchnął, zadziwiony.
- Boże, nigdy bym cię nie wziął za zagorzałą fankę
oper mydlanych! Ależ jesteś pełna niespodzianek!
- Nie, wcale nie - odparła, po czym wzruszyła ra
mionami i z udawaną nonszalancją znów odwróciła się
do telewizora. - Po prostu nie znasz mnie zbyt dobrze.
- Zaczynała się druga część odcinka. Niech sobie Gra
ham myśli, co chce. Zdecydowana była oglądać dalej.
57
Odwrócona do niego plecami, nie dostrzegła ta
jemniczego wyrazu jego twarzy. Z pewnością nie znał
jej zbyt dobrze, ale to, co o niej wiedział, wprawiało
go w zakłopotanie. Czy była opanowaną, elegancką
damą z Nowego Jorku, próbującą wiejskiego życia,
czy też niezależną pisarką w dżinsach i bluzie, z wło
sami związanymi w koński ogon? A może dziwaczką,
spędzającą popołudnia na obserwowaniu wzlotów
i upadków bohaterów oper mydlanych? Pomyśleć tyl
ko: opery mydlane!
Debra zdawała się nie pasować do żadnego szablo
nu i w tym sensie niepokoiła go. W tym sensie... i nie
tylko. Nawet teraz, kiedy kompletnie go ignorowała,
myślał o łagodnym zarysie jej ramion, prostej linii ple
ców, smukłych nogach i szczupłym ciele.
Odwrócił się i zaczął wchodzić na piętro, w zamyśle
niu analizując stan starych dębowych schodów i rozpa
czając przez chwilę nad niemożliwością naprawy roz
klekotanej poręczy. Powtarzał sobie, że był szalony.
Nigdy nie powinien przyjmować tej pracy. Nie chodzi
ło tylko o to, że obecność Debry będzie dla niego wręcz
fizyczną torturą. Niepokoiła go również w jakiś inny
sposób, wzbudzając w nim, między innymi, instynkty
opiekuńcze. Co z tego, że było jej zimno? Powinna
wziąć ze sobą płaszcz! Cóż z tego, że warunki życia by
ły tu tak prymitywne? Wiedziała, co robi, kupując ten
dom. Dlaczego to właśnie on ma się tym przejmować?
Przejmował się jednak i tym, że wzbudzała w nim
silniejsze emocje niż jakakolwiek inna kobieta, odkąd
wyjechał z Nowego Jorku. No tak, popracuje dla niej
tak długo, jak długo będzie trzeba, spędzając przy niej
dzień po dniu, być może poznając ją nieco lepiej i naj
prawdopodobniej znajdując drogę do jej łóżka. A co
potem? Czy będzie w stanie spakować swoje narzędzia
i wyjechać po skończeniu roboty? A co więcej, czy ona
58
mu na to pozwoli? Czul przecież, jak odwzajemniła je
go pocałunek. Mógłby przysiąc, że była równie tego
spragniona jak on. No a kobiety są zaborcze. Wiedział
o tym aż za dobrze. Nie chodziło o to, że - biorąc pod
uwagę zaistniałe okoliczności - żałował, iż poślubił
Joanie. To był jego obowiązek, coś, co zrobiłby nawet
wtedy, gdyby jej ojciec nie nalegał na małżeństwo.
Wciąż jednak podejrzewał, że „wypadek", który przy
trafił się Joanie, nie był wcale żadnym wypadkiem.
Chciała, żeby wpadł w pułapkę. Zrobiła to w taki spo
sób, że wiedziała, iż on nie będzie z tym walczył.
Teraz pojawiła się Debra Barry, która zarezerwo
wała sobie sześć miesięcy jego życia. Ostrzegał ją, ale
zdecydowała się ponieść odpowiedzialność za to, co
się wydarzy... albo nie wydarzy... między nimi. Była al
bo świętą, albo grzesznicą, albo naprawdę podziwiała
jego pracę. Wiedziała, czego chce, miała dobre pomy
sły. Oczywiście, wymagały one pewnej modyfikacji.
Ale w końcu on też miał w zapasie sporo pomysłów.
Pracując razem, z łatwością mogliby stworzyć ten jej
wymarzony dom. Z jakiegoś powodu miało to dla nie
go ogromne znaczenie.
Stojąc w najmniejszej z czterech sypialni i wygląda
jąc przez okno na tylne podwórze i łąkę w oddali, przy
pomniał sobie własny dom, skryty za zasłoną drzew na
stoku góry. Po przybyciu tu przed siedmioma laty zbu
dował go od podstaw, powoli, mieszkając początkowo
w ciężarówce. To zabawne, że się martwił, iż Debra bę
dzie znosić niewygody w jej własnym domu! A jeszcze
zabawniejsze było to, że on kiedyś myślał podobnie jak
ona. Też był w tej okolicy nowy, nie znał tu nikogo
i buntował się przeciwko mieszkaniu w hotelu. Wy
starczyło chodzić tam raz w tygodniu, żeby wziąć po
rządny prysznic. A na co dzień wystarczało jezioro po
łożone u podnóża góry. A nawet jeśli wyglądał
59
i pachniał jak robotnik, to niech tam! Dni, kiedy nosił
trzyczęściowy garnitur i spoglądał w dół z czterdzieste
go trzeciego piętra wieżowca, już minęły. Zamierzał
pozostać na parterze.
Otworzył notes i przechodząc z pokoju do pokoju,
oglądając ściany, okna, podłogi i sufity, robił obszer
ne notatki. Od czasu do czasu rozkładał miarkę i do
konywał pomiarów pomieszczeń. Co jakiś czas ogar
niało go podekscytowanie, bo w jego głowie pojawiały
się wciąż nowe pomysły.
Zatracając się w pracy nie zauważył, ile minęło czasu.
Kiedy wreszcie wrócił do salonu, stwierdził, że Debra
siedzi nachmurzona przed wyłączonym telewizorem.
- Coś się stało z twoim odbiornikiem? - zapytał.
Popatrzyła na niego zaskoczona, bo tym razem to
ona pogrążona była całkowicie w świecie swojej sztuki.
- Och, nie. Serial się skończył.
- I to jest powód przygnębienia? - Nadal nie mógł
uwierzyć, że naprawdę to oglądała.
Spojrzała na niego jakoś mściwie, co wprawiło go
w jeszcze większe zdumienie.
- Tylko wtedy, kiedy zdarza się naprawdę coś
głupiego! To znaczy... wiem, że ten wątek z trace
niem pamięci stawał się już trochę nudny, ale żeby
urozmaicać akcję kazirodztwem? Dla mnie to prze
sada!
Wzruszył ramionami.
- Mnie się to nie wydaje zbyt wydumane. W takich
operach mydlanych im sprośniej, tym lepiej.
Pochyliła się, wsunęła telewizor do torby i zamknę
ła ją z hałasem.
- Odnosi się takie wrażenie, prawda? - Wstała,
rzucając mu gniewne spojrzenie. - No cóż, są wśród
nas tacy, którzy się z tym nie zgadzają. Dostrzegamy
różnicę między realizmem a absurdem, i znacznie wo-
60
limy ten pierwszy! Schodzenie do najniższego poziomu
nie zdziała nic, oprócz obrażania inteligencji widzów!
Graham z równym wysiłkiem próbował pojąć jej wy
buch gniewu, co stłumić ogarniające go rozbawienie.
- Zawsze możesz napisać do nich list - zapropo
nował półżartem.
- Mogę zrobić coś lepszego! - Zrobiła zaledwie
dwa kroki i nagle zatrzymała się, zasmucona.
- Co się stało?
- Telefon - zajęczała. - Założą go dopiero jutro.
- Chyba nie zamierzałaś do nich dzwonić? - spy
tał z niedowierzaniem i zaśmiał się serdecznie. -
Krzyżowiec z lasu! - Udał nagłą powagę, konspira
cyjnie ściszając głos. - Często robisz takie rzeczy?
Właśnie ten jego śmiech, głośny i szczery, uświado
mił jej, w czym rzecz. Nagle mniej istotne wydały się
jej obiekcje dotyczące manipulowania fabułą przez
Martina Alonziona. Chodziło o Martina i Harrisa,
o Nowy Jork. Już jej tam nie było.
Jej twarz złagodniała i pojawił się na niej wyraz ja
kiejś wzruszającej słabości.
- To dziwne. Zwykle nie miałam żadnych zastrze
żeń. Chyba się robię drażliwa na starość.
- Na starość! A niech mnie! Dzisiaj wyglądasz na
jakieś osiemnaście lat. - Gdy wymówił te słowa,
wzdrygnął się. Jego własna córka za kilka miesięcy
skończy osiemnaście lat. I nagle zastanowił się, ile na
prawdę lat ma Debra Barry.
Uśmiechnęła się, a jej oczy zaiskrzyły.
- To najmilsza rzecz, jaką mogłeś mi powiedzieć,
zważywszy, że w zeszłym tygodniu skończyłam trzy
dziestkę.
Poczuł wszechogarniające uczucie ulgi. Przynaj
mniej nie byłoby to coś w rodzaju uwodzenia koleżan
ki własnej córki!
61
- Zasmuciło cię to? - spytał.
- Nie, aż do ubiegłego wieczora, a raczej dzisiej
szego ranka. - Powędrowała wzrokiem do złożonych
w kąciku rzeczy. - Być może ten śpiwór chroni przed
zimnem, ale z pewnością nic nie poradzi na twardość
podłogi. - Spróbowała rozprostować ramiona. - Już
jest lepiej, dzięki Bogu.
Graham wyciągnął do niej rękę.
- Pokaż, niech zobaczę.
Ale Debra szybko odsunęła się poza zasięg jego ra
mion. Bała się, co mogłoby się stać, gdyby jej dotknął.
Te długie, szczupłe palce były zbyt sprawne.
- Już w porządku.
- Ciągle tak mówisz, ale najpierw było ci zimno,
a teraz zesztywniałaś...
- Nie jest mi zimno. A jeżeli chodzi o zesztywnie
nie, to przyzwyczaję się.
- Chyba nie zamierzasz spać na podłodze aż do za
kończenia prac? - spytał z wyrazem takiego zatrwo
żenia na twarzy, że Debra nie mogła się powstrzymać
przed zadaniem mu pytania.
- O co ci chodzi, Graham? Nie mów mi, że ciebie
by to zniechęciło. - Był taki wytrzymały, był mężczy
zną z krwi i kości, amerykańskim kowbojem, który
przybył na wschód kraju. Nieomal wyobrażała go so
bie mieszkającego w swej nieodłącznej brązowej cię-
żarówce-pikapie, w pobliżu jej domu.
- Ty... chyba... żartujesz? - Jego przeciągłe wyma
wianie słów potwierdziło to, co sobie przed chwilą wy
obraziła. - Coś ci powiem, maleńka. Nic mnie nie
zniechęca, kiedy czegoś chcę.
Dopiero w tej chwili, widząc łotrowski błysk w jego
oku, Debra pojęła, jak on rozumiał jej słowa. Żału
jąc, że zdążyła się już zarumienić, rzekła strofującym
tonem:
62
- Nie to miałam na myśli. I jestem Debra, a nie
„maleńka". Nie mów mi, że kobiety z New Hampshi-
re lubią takie określenia, bo ci nie uwierzę.
Wzruszył ramionami.
- Więc nie powiem. Ale... nie sądzisz, że posuwasz
się trochę za daleko w tym znoszeniu niewygód? To
znaczy, dobrze jest od czasu do czasu przeżyć przygo
dę. Jednak taki gwałtowny powrót do warunków pier
wotnych, to co innego. Jeżeli po jednej nocy zdrętwia
ło ci ciało, to zobaczysz, co będzie po paru
następnych. A skoro już jesteśmy przy tym temacie...
- skrzywił się. - Jeśli to ma być biurko, to przed
upływem tygodnia zupełnie cię pokręci.
- Graham - zaczęła żartobliwym tonem, nie bar
dzo wiedząc, co innego powiedzieć - nie wiedziałam,
że tak cię obchodzi mój los.
- Skoro mi płacisz, kotku, stać mnie na to.
Westchnęła.
- Ach, więc to tak. No to cię uspokoję, bo moje
łóżko zjawi się tu już wkrótce. A jeżeli chodzi o biur
ko, to pomyślę o kupieniu jakiegoś, jeśli mi powiesz,
gdzie je ustawić. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Jakie pytanie?
- Gdzie będę mogła mieszkać podczas remontu?
- Naprawdę jesteś zdecydowana tu mieszkać przez
cały ten czas?
- Tak.
Graham zaczął rozglądać się po pokoju, a na jego
twarzy malowało się coraz większe zatroskanie. Nagle
odwrócił się i znów podszedł do schodów, przy któ
rych zatrzymał się coś rozważając, po czym minął je
i skierował się w stronę kuchni. Debra podążyła za
nim i omal na niego nie wpadła, kiedy gwałtownie
przystanął przy wejściu do przybudówki.
- Tutaj?
63
Po krótkim namyśle Graham pokręcił głową.
- Nie. Za dużo roboty mnie tu czeka. - Wyminął
ją, wychodząc przez tylne drzwi na zewnątrz. - Zaraz
wrócę.
Ale ona nadal szła tuż za nim, dotrzymując mu kroku.
- W powozowni?
- Może tam będzie dobrze - powiedział.
Drzwi opierały się przez chwilę, po czym ustąpiły,
głośno skrzypiąc.
Wewnątrz było niemal ciemno. Okna już dawno te
mu zostały zabite deskami. Światło wpadało jedynie
przez uchylone drzwi.
- Nie wygląda to o wiele lepiej od stajni! - zapro
testowała łagodnie.
Ale Graham nie wydawał się zaniepokojony.
- Hej, a gdzie twoje umiłowanie natury? - Gdy je
go oczy przywykły do ciemności, przeszedł przez po
mieszczenie, żeby zbadać podwójne drzwi. - Są solid
ne. I jest tu dość ciepło.
Miał rację. Poczuła to ciepło z chwilą, gdy tu weszli.
Grube drewniane ściany nie przepuszczały przecią
gów, jednocześnie zatrzymując ciepło pochodzące od
nagrzanego słońcem dachu. A może czuła to ciepło
dlatego, że Graham tu był?
- A co... co z elektrycznością? - spytała. - No bo
przecież nie mogłabym pracować w takich warunkach.
Stanął obok niej, z rękoma wspartymi na biodrach.
W snopie światła wpadającym przez drzwi dostrzegła
jego taksujące spojrzenie.
- Z łatwością można tu przeciągnąć kabel. - Po
wiódł wzrokiem po tylnej ścianie, po czym spojrzał w gó
rę, na poddasze. - Właściwie... - uśmiechnął się chy
trze - mogłoby tu być całkiem nieźle. Jeżeli mamy
wyszykować ten budynek na przyzwoity garaż i pomiesz
czenie magazynowe, to i tak musimy wstawić nowe szy-
64
by. Te drzwiczki u szczytu poddasza można zastąpić du
żą przeszkloną kopułą. Przez nią i przez pozostałe szyby
w oknach będzie wpadać dostatecznie dużo światła.
- No nie wiem - wymamrotała, potrzebując do
datkowej zachęty. Graham od razu to zrozumiał.
- Będzie wspaniale! - przekonywał, zapalając się
do tego pomysłu. - Urządzę cię tu w ciągu tygodnia.
Będziesz musiała chodzić do głównego budynku, żeby
korzystać z bieżącej wody... i z kuchni. Ale będzie ci
tu wygodnie. - Nagle ściszył głos. - I będziesz się
trzymała z dala ode mnie.
- Ach, więc w twoim szaleństwie jest metoda! -
spekulowała. - Nie chcesz, żebym ci przeszkadzała.
Graham odchylił głowę do tyłu i spojrzał na pod
dasze.
- Właściwie, pomyślałem o tym, że będziesz miała
tu spokój.
- Ha! Zapominasz, że jestem przyzwyczajona do
obecności ludzi. Nie przejmuj się tym ze względu na
mnie.
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Przejmuję się tym raczej ze względu na nas. -
Wstrzymała oddech, a on mówił dalej. - Czasami,
oprócz mnie, będą pracowali w głównym budynku
jeszcze inni robotnicy. - Ściszył głos. - A ja napraw
dę nie lubię mieć dużej widowni.
Debra żałowała, że w powozowni nie było jaśniej,
chłodniej, jakoś mniej przyjemnie. Było cicho, przy
tulnie, otaczał ich półmrok.
- Widownia bardzo by się nudziła... - zaczęła
i cofnęła się o krok.
Graham wyciągnął rękę i chwycił Debrę za nad
garstek.
- Doprawdy? - Podszedł do niej tak blisko, że nie
mal nie było między nimi miejsca na swobodny od-
65
dech. Lekki wietrzyk bawił się drzwiami i snop wpa
dającego przez nie światła stał się węższy.
Samokontrola. Samodyscyplina. Debra bezgłośnie
powtarzała te słowa, jakby były one w stanie zmniej
szyć fizyczny pociąg, który odczuwała. Ale przed nią
stał Graham, wysoki, wyprostowany, nęcący swym
ciepłem... Rysował kciukiem „erotyczne wzory" na
wewnętrznej stronie jej nadgarstka, co wzbudzało
w jej żyłach falę podniecenia.
- Graham... nie - wyszeptała.
- Ostrzegałem cię. - Jego głos był ciepły, aksamit
ny, równie głęboki jak otaczająca ich ciemność.
- Robisz to celowo, prawda?
- Tak. - Zbliżył się jeszcze trochę, niemal niedo
strzegalnie.
Nie mogła się poruszyć. Było tak, jakby mrok obej
mował ją od tyłu, zatrzymując na miejscu.
- Nie... - powtórzyła słabym głosem. - Ja...
- Ty... co? - Ich ciała się zetknęły. Graham poło
żył jej dłoń na wysokości swego pasa i przytrzymał. -
Jest coś innego, co „naprawdę musisz zrobić"?
Nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko
o swoim ramieniu obejmującym jego szczupłą talię.
- Ja... powinnam... wrócić do domu.
- Nikt go nie ukradnie. - Pochylił głowę i mruknął
tuż przy jej policzku: - Nie ma tu nikogo... nikogo...
Jego słowa, ich łagodna siła, podniecały ją w spo
sób niewyobrażalny, przyćmiewając wszelkie nadzieje
na odsunięcie od siebie Grahama. Była sama, w cie
płej, ciemnej powozowni, z niezwykłym mężczyzną.
We wznoszącym się ponad nią ciele poczuła jakąś dzi
ką, ukrytą siłę, wyraźnie jej uświadamiającą, jak bar
dzo ten mężczyzna różnił się od tamtego, którego
znała przed nim. Był samotnikiem, cieślą... i podnie
cał ją w sposób wręcz przerażający.
66
Wydawało się, że było słychać jedynie ogłuszające
bicie jej serca. A także... głos Grahama, teraz niższy
i bardziej gardłowy.
- Nie ma tu nikogo, kto mógłby zobaczyć, co robi
my... nikogo, kto by się tym przejął... - Swobodną rę
ką dotknął jej szyi. - Pocałuj mnie - zażądał lako
nicznie, podnosząc kciukiem jej brodę.
Chciała mu się oprzeć. Przecież sobie obiecała.
Ale... nie mogła. Spojrzała na niego błagalnie, lecz on
już dawno pozbył się ciężaru odpowiedzialności za
swoje zachowanie. To był test - wiedziała o tym - i za
chwilę miała go oblać ze szczętem. Ale czy to napraw
dę miało znaczenie? Nie było tu nikogo oprócz nich.
Kto by się tym przejął, że pocałowała swojego cieślę
w powozowni? Po tym wszystkim, co przeszła, kto by
jej zabronił krótkiego, nieodpowiedzialnego flirtu?
Z jej ust, rozchylających się i wznoszących na spotka
nie jego warg, dobył się cichutki jęk. Została nagrodzo
na pełną pożądania reakcją, jakiej się po nim spodzie
wała... Twarde męskie usta łapczywie pochyliły się nad
nią, ramiona pożądliwie objęły jej ciało, a między nią
a nim zapłonął taki żar, że niemal stopił ich w jedno.
- No już, kochana - usłyszała jego zdławiony
szept przy swych ustach, gdy na chwilę przestał ją ca
łować. - Chodź tutaj - znów objął jej wargi pocałun
kiem, od którego zadrżało całe jej ciało.
Wyswobodzoną wreszcie ręką Debra przesunęła
powoli w górę po jego naprężonych plecach. Gdy to
samo zrobiła drugą, odniosła wrażenie, jakby obej
mowała stal. Graham był naprężony... twardy i męski.
I ta ciemność... ta ciemność zdawała się wyolbrzy
miać każde doznanie. Krew tętniła w jej żyłach gorą
cą falą, ciało aż do bólu płonęło z pożądania... Wiele
razy przeżywała chwile namiętności z Jasonem, ale ni
gdy nawet w przybliżeniu nie było w nich tyle eroty-
67
zmu, tyle ognia, co w tej chwili. Zastanowiła się, czy
to się dzieje naprawdę, bo tak bardzo różniło się to od
tego, co przeżywała wcześniej. Lecz przecież wszystko
było teraz inne. Ona była inną kobietą, nagłe świado
mą wolności, którą dał jej rozwód. Wolną. Ale czy
właśnie nie rezygnowała z tej wolności?
- Graham... - powiedziała, odrywając od niego
usta i z trudem łapiąc oddech.
On ujął jej głowę w obie dłonie, zbliżając ją do sie
bie i dotykając końcem języka jej dolnej wargi. Debra
usiłowała wydobyć z siebie jakiś spójny dźwięk:
- Graham! - wyszeptała w gwałtownej obronie,
resztkami sił, które jej pozostawił.
- Ciii...
- Nie. Musisz przestać.
- A ty?
Jej ręce nadal zaciskały się na potężnych mięśniach
jego ramion. Zmusiła się do rozluźnienia uścisku.
- Ja też - odrzekła.
- Dlaczego? - Przesunął dłonie w dół, by przyci
snąć ją do siebie jeszcze bardziej. - Mogłoby nam być
dobrze razem. Nie widzisz tego? - Powiódł palcami
po zewnętrznej stronie jej uda. Osunęłaby się na zie
mię, gdyby jej nie podtrzymywał drugą ręką. - Chodź
ze mną do łóżka na poddaszu, Debra. Spróbujmy.
- Nie mogę - jęknęła, jednocześnie pragnąc go
rozpaczliwie i wiedząc, że on pożąda jej równie moc
no. - Proszę, Graham...
Odpowiedział obejmując jej usta gniewnym, gwał
townym pocałunkiem. Odpychała go, lecz on bezlito
śnie nalegał, rozchylając językiem jej wilgotne wargi.
Pozwoliła mu na to. Sprzeciwiała się jego sile, lecz za
razem dziwnie ją ona podniecała. Kiedy gwałtownie
odsunął ją od siebie, cała drżała.
68
Popatrzył na nią, łapiąc powietrze i nierówno oddy
chając.
- Może powinnaś jeszcze raz przemyśleć sprawę
zatrudnienia mnie. Bo ja cię pragnę, Debra.
- Wiem.
Mogła powiedzieć tylko to. Ona również go pra
gnęła, nie przyznała się jednak do tego z obawy przed
konsekwencjami. Stała przed nim w milczeniu, cała
dygocząc. Gdy jednak wyciągnął rękę, by dotknąć jej
twarzy, nie cofnęła się. Jego palce delikatnie wodziły
po skórze policzka. Promienne bursztynowe oczy wy
ruszyły w tę samą podróż, zamigotały na chwilę, na
potykając jej wzrok, po czym podążyły dalej.
Poczuła, że nagle zakołysała się ziemia. Krew w ży
łach tętniła jeszcze szybciej. Gdy przesunął dłonią po
jej piersi, była pewna, że za chwilę umrze. To, że takie
dotknięcie, zwyczajne dotknięcie, mogło wywołać
w jej ciele podobne poruszenie, wydawało się czymś
przerażającym. Jej klatka piersiowa w podnieceniu
unosiła się i opadała. Oblizała suche wargi. Nie mo
gła się poruszyć. Jakby stopy wrosły jej w podłogę,
a oczy... jej oczy stały się nagle więźniami jego błądzą
cych bursztynowych oczu.
Dłoń mężczyzny powoli przesuwała się w tę i z powro
tem po miękkiej tkaninie bluzy Debry. Zareagowała na
tychmiast. Musiał to wyczuć. Następnie powiódł kciu
kiem po górnej części jej piersi, a potem precyzyjnie,
przez wystający szczyt, i pod wrażliwą wypukłością pod
spodem... Debra przygryzła wargę, żeby nie krzyknąć.
Nagle opuścił dłoń. Niebezpieczeństwo minęło.
Ten sam wietrzyk, który przymknął drzwi, pogrąża
jąc ich w ciemności, teraz te drzwi ponownie otwo
rzył. W tej nagłej, przykrej jasności, twarz Grahama
wydawała się ponura. Miał ściągnięte brwi, zaciśnięte
zęby. Jego oczy gniewnie płonęły.
69
- Oto cała odpowiedzialność - rzekł strofująco.
Odwrócił się i szybko odszedł w kierunku drzwi.
Był to zwrot w więcej niż jednym znaczeniu tego sło
wa. Kiedy z odległego końca pomieszczenia znów na
nią popatrzył, wydawał się zadziwiająco opanowany,
niezwykle obojętny.
- I cóż, Debra? Co o tym sądzisz?
Upłynęła minuta, zanim była w stanie się odezwać.
A nawet wtedy jej głos zabrzmiał ledwo słyszalnie:
- O czym?
- O nas. O tobie i o mnie. Myślisz, że nam się uda?
Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że oto czyha na nią
lew, gotów do skoku na najdrobniejszy znak z jej stro
ny. Mimo całej pozornej obojętności.
- Myślę... - zaczęła ostrożnie, biorąc głęboki od
dech - że ten dom będzie świetny, gdy remont się
skończy.
Ton jego głosu zabrzmiał obojętnie.
- A co z poddaszem? Jest jakaś nadzieja?
- I może masz rację... - kontynuowała, odważnie
ignorując jego sugestywne spojrzenie i nonszalancko
rozglądając się wokół. - Tutaj będzie mi dobrze. -
Przerwała na chwilę. - Czy... czy podejmiesz się tego?
Jakoś obojętnie wzruszył ramionami.
- Jestem do wynajęcia.
Debra się odwróciła.
- No to jesteś zatrudniony.
Wymknęła się przez uchylone drzwi i pobiegła pa
sażem łączącym budynki, po czym zatrzasnęła za sobą
zewnętrzną, ażurową część odrapanych drzwi ku
chennych. Gdy dotarła do salonu, rozejrzała się ner
wowo za czymś do roboty. Odruchowo sięgnęła po
duże polano i przyciągnęła je do kominka.
- Daj, ja to zrobię - mruknął Graham, który nad
szedł z tyłu. W kilka minut zręcznie rozpalił w komin-
70
ku duży ogień. - Na twoim miejscu używałbym
mniejszych polan. Takie, jak to, mogłoby cię wciągnąć
w płomienie.
- Chciałbyś tak myśleć, co? - spytała, reagując na
jego łaskawość ponownie odzyskanym animuszem.
Ponieważ najwyraźniej nie była w stanie rzucić go na
kolana, musiała się po prostu nauczyć opryskliwości.
Czegokolwiek, dzięki czemu mogłaby odzyskać swą
dumę i pewność siebie. - Chciałbyś myśleć, że nie po
radzę sobie bez mężczyzny, prawda? No cóż, mylisz
się! Ty i... i wszyscy mężczyźni na świecie, którzy uwa
żają kobietę jedynie za zabawkę!
W jego ponurym spojrzeniu pojawiło się zdumienie.
- Co takiego?
- Oj przestań, Graham. „Chodź ze mną do łóżka
na poddaszu"? Takie zdanie ma kogoś skusić? - Oso
biście uważała je za niebezpiecznie skuteczne, ale on
nie powinien o tym wiedzieć. - Z pewnością sama na
pisałam całą masę lepszych zdań! - Wyrzucając z sie
bie te słowa, czuła coraz większą trwogę. Żeby to
ukryć, mówiła dalej: - I powiem ci coś jeszcze. Mogła
bym ci dorównać wytrzymałością, śpiąc noc w noc na
twardej, drewnianej podłodze, drżąc z zimna i dorzu
cając drew do tego rozpadającego się paleniska. To, co
ty masz w mięśniach, ja mam tutaj. - Uderzyła się pię
ścią w klatkę piersiową. - To się nazywa determinacja.
A więc... - odchyliła głowę do tyłu, jak gdyby udało jej
się rozwiązać jakiś problem - kiedy możesz zacząć?
Graham patrzył na nią z błyskiem w oku, w jakiś
niejasny sposób przypominając jej tego mężczyznę,
który zaledwie wczoraj spokojnie odmówił przyjęcia
pracy. Przez chwilę sądziła, że i tym razem może to
zrobić. Wyglądał na wściekłego, gdy zabierał z obudo
wy kominka swój notatnik, ołówek i składaną miarkę.
- Zadzwonię do ciebie.
71
Ruszył w kierunku drzwi.
- Ale ja nie mam telefonu.
- Jutro będziesz miała.
Przekroczył próg.
- Ale nie będziesz znał numeru!
- Podadzą mi w biurze numerów.
I już go nie było.
*
Kiedy telefon zadzwonił późnym popołudniem na
stępnego dnia, Debra poczuła takie samo ściskanie
w żołądku, jakie męczyło ją całą noc.
- Halo? - spytała z wahaniem.
Jednak to nie był Graham, o nie.
- No! Najwyższy czas! Wiesz, jak się denerwowa
łam?
Debra zacisnęła zęby.
- Nie, mamo, nie wiedziałam. Mówiłam ci, żebyś się
nie martwiła. Nie jestem taka całkiem bezradna. - Po
wtórzyła dokładnie ten sam argument, który padł pięć
dni wcześniej, gdy wpadła do matki, by się pożegnać.
- Wiem, że nie jesteś bezradna. Ale ja jestem two
ją matką i martwię się. Bóg jeden wie, co ci się może
przydarzyć, kiedy będziesz mieszkać sama w tym lesie.
- Nie mieszkam w lesie.
- Wiesz, co mam na myśli. Wszystko w porządku?
- Oczywiście, że tak. - Debra oparła się plecami
o ścianę i osunęła się po niej, siadając na podłodze. -
W gruncie rzeczy, sprawy układają się naprawdę
świetnie.
- To Bogu dzięki! Nie odzywałaś się do mnie i...
- Mamo, przecież ci mówiłam, żebyś nie spodzie
wała się wiadomości przez kilka tygodni! Nie miałam
pojęcia, kiedy znajdę odpowiedni dom.
72
- Coś o tym wiem, kochanie. Czy... jest czarujący?
- Jak na wiejski dom... - Debra uśmiechnęła się. -
Myślę, że można tak powiedzieć. - Rozejrzała się
wokół. Od wczoraj nic się nie zmieniło, poza tym, że
napisała scenariusz do kolejnego odcinka serialu i wy
słała go do Nowego Jorku.
Jej uśmiech zmienił się w grymas. To zabawne - za
stanawiała się - jak tłumiona energia, odpowiednio
ukierunkowana, może być twórcza.
- Właściwie przekonał mnie potencjał, który tkwi
w tym budynku. Dom jest bardzo stary i trzeba nad nim
sporo popracować. Już kogoś w tym celu zatrudniłam.
- Szybko działasz.
On także.
- No cóż... nie było sensu dłużej czekać. Im szyb
ciej zacznie robotę, tym szybciej skończy.
- No nie wiem, Debra. Może Jason powinien ci był
polecić kogoś znajomego.
Debra patrzyła prosto przed siebie, koncentrując
się na zygzakowatej szczelinie w ścianie.
- Jesteśmy rozwiedzeni. Nie chcę i nie potrzebuję
jego pomocy. Świetnie daję sobie radę sama.
- Ale czy on jest dobry, ten facet, którego zatrud
niłaś? Widziałaś wcześniejsze efekty jego pracy?
Sprawdziłaś go?
- Tak, mamo.
- I jesteś pewna, że będziesz bezpieczna, kiedy za
cznie pracować w twoim domu? To znaczy, musisz pa
miętać, że mieszkasz tam sama. Ci starzy rzemieślni
cy bywają czasem wstrętnymi satyrami.
Debra, słysząc te słowa, omal się nie zakrztusiła.
Zakasłała.
- Dobrze się czujesz, moja droga? Chyba się nie
rozchorowałaś?
- Nie, mamo. Czuję się dobrze.
73
- Tutaj jest wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku.
Wyobrażam sobie, jak jest tam, gdzie ty jesteś. Masz
tam ciepło?
- Siedzę tuż przy kominku. Jest wspaniale.
- Dotarły już twoje rzeczy?
- Dzwoniłam do składu w Manchesterze, w któ
rym je przechowują. Przywiozą wszystko w ponie
działek.
- Ale co zrobisz do tego czasu?
- Bardzo mi tu wygodnie, mamo.
- Debra, przecież nie masz nawet łóżka!
- Dlaczego wszyscy tak się przejmują tym, gdzie
śpię?
- To Harris już cię niepokoił? - spytała Lucy Ship-
man i mówiła dalej, nie dając Debrze czasu na wypro
wadzenie jej z błędu. Może to i lepiej. Szczególna tro
ska, jaką okazywał Graham, jeszcze bardziej
wstrząsnęłaby jej matką. - Wiesz, to dobrze, że
w końcu do niego zadzwoniłaś. Męczył Jasona, żeby
mu powiedział, kiedy się wprowadzasz. Liczy na to, że
będziesz nadal pisać scenariusze do serialu.
- Tak, mówił mi o tym. Zamierzam to robić. Nigdy
nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.
- Może o tym nie myślałaś, ale... no cóż, tak nagle
się spakowałaś i wyjechałaś...
Tego jednego tematu Debra nie zamierzała oma
wiać. Świadomość niewierności Jasona była zbyt upo
karzająca.
- Nagle czy nie... Mój wyjazd nie sprawił Harriso
wi najmniejszych kłopotów. Dostanie swój scenariusz
na czas, jak zawsze. Nie zapominaj, że muszę wywią
zać się z umowy.
- Jestem pewna, że Harris dałby ci więcej czasu,
gdybyś go potrzebowała, kochanie. Wiesz, jak on cię
lubi.
74
Nie na tyle, żeby ostrzec ją przed zbliżającym się
niebezpieczeństwem... albo żeby coś zrobić, gdy już to
się zaczęło.
- Czas nie jest istotny, mamo - buntowniczo od
parła Debra. - Po raz pierwszy w życiu mam go tyle,
ile chcę. I szczerze mówiąc, bardzo mi się to podoba.
Ale zamierzam wykonać swoją pracę. Nie zapominaj,
że umowę podpisują obie strony. Harris dostaje sce
nariusz, a ja pieniądze. Naprawdę, bardzo mi się po
doba ta moja samowystarczalność.
- Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, to Jason bardzo
chętnie...
- Nie chcę pieniędzy Jasona!
- No to wiesz, że ja ci mogę pomóc.
- Mamo - Debra Westchnęła, rozdrażniona - nie
potrzebuję także twoich pieniędzy. Miałam szczęście.
Mimo iż Jason ostatnio niezbyt idealnie się zachowy
wał - o czym wolę nie mówić - to przez ponad pięć
lat trwania naszego małżeństwa był dla mnie bardzo
dobry. Nalegał, żebym zatrzymała wszystko, co zaro
biłam na własne nazwisko - to, co było w banku albo
w postaci jakichś inwestycji. Na swój sposób jestem
bogatą kobietą. - Nie całkiem było to zgodne z praw
dą, ale biorąc pod uwagę okoliczności, takie nagina
nie faktów wydawało się nieszkodliwe. - Musisz po
prostu to zaakceptować. - Debra nie była optymi
stycznie nastawiona. Jej matka zbyt wiele lat rządziła
ludźmi, by łatwo mogła zrezygnować z kierowania
sprawami swej córki.
- Akceptuję to, kochanie. Ale martwię się. To przy
wilej matki. W końcu nie jestem już najmłodsza, no i...
- Masz pięćdziesiąt cztery lata i jesteś w sile wieku
- przerwała jej Debra z uśmiechem. - I wyglądasz
dziesięć lat młodziej. Już niedługo ludzie będą nas
brać za siostry..
75
- Nie, jeżeli będziesz tam o siebie dbała. Powietrze
jest suche. Masz swój krem nawilżający, prawda?
Ponieważ matka na to nalegała, Debra miała taki
krem odkąd skończyła szesnaście lat.
- Tak, mamo - odrzekła przeciągle, bo już dawno
temu postanowiła, że nie będzie się kłócić. To, co ro
biła po odłożeniu słuchawki telefonu, to była tylko
i wyłącznie jej sprawa.
- To dobrze! - zawołała Lucy Shipman najwyraź
niej zadowolona, że ten najistotniejszy problem został
rozwiązany. - Och, i zadzwoń do Stuarta, dobrze?
- Do Stuarta? Skontaktowałam się z nim przed
wyjazdem. Jakieś kłopoty?
- Nie. Tylko... no cóż... - wzięła głęboki oddech
i pośpiesznie dokończyła: - Stuartowi jest przykro, że
stało się to, co się stało.
Chociaż był jej starszym bratem, Debra nie miała
dla niego zbyt wiele współczucia.
- Stuartowi jest przykro z powodu mojego rozwo
du? A to, że Jason zabawiał się na boku, nie przeszka
dzało mu tak bardzo!
- No nie, to nieprawda. Był bardzo niezadowolo
ny, kiedy się dowiedział, co robi Jason. Ale on i Jason
byli od lat przyjaciółmi. Nie może o tym zapomnieć,
podobnie jak nie zapomina o tym, jak bardzo był
szczęśliwy, gdy wyszłaś za Jasona.
- Ja także byłam szczęśliwa - odparła smutno De
bra - ale wszystko się zmieniło. I głupio byłoby pró
bować odzyskać coś, co... minęło.
Lucy Shipman zająknęła się:
- Nie... nie kochasz już Jasona?
- Wolałabym o tym nie mówić, mamo.
- Bo jeżeli go kochasz...
- Jesteśmy rozwiedzeni. Już po wszystkim. To ko
niec! - Zdając sobie sprawę, jak bardzo podniosła
76
głos, Debra szybko się opanowała. - Ale już dosyć
o mnie. Jak ty się miewasz?
- Jakoś przeżyję. Gardner zaczyna naciskać na
mnie, żeby ustalić datę ślubu, ale ja wolałabym się nie
śpieszyć. - Debra się roześmiała. Wyraźnie słyszała,
że jej matka także się uśmiechała. - Wiem, co my
ślisz, córeczko, i chyba masz rację. Być może dawniej
się śpieszyłam. Ale zmieniłam się. Gardner jest moim
czwartym partnerem, ale wierz mi, jeżeli zdecyduję
się przyjąć jego oświadczyny, to będzie moim ostat
nim mężczyzną. To nieustanne zmienianie nazwiska
staje się trochę nudne.
- Och, takie jest życie wymagającej kobiety! - draż
niła się z nią Debra, ale replika matki otrzeźwiła ją.
- Jaka matka, taka córka. Dzwonili już John i Ben-
jie. Chcą się z tobą zobaczyć, gdy tu wpadniesz. A kie
dy to właściwie będzie, kochanie?
- Ja... nie planuję tego w tej chwili. - Zamierzała
trzymać się z dala od Nowego Jorku.
- A ja myślałam, że raz czy dwa razy w miesiącu tu
przylecisz, żeby pracować z Harrisem.
- To nie jest konieczne. Będzie mi przysyłał zarys
fabuły na następny tydzień. Ja będę mu wysyłała go
towy scenariusz. Wszelkie inne sprawy można zała
twić przez telefon. - Wymagało to nieco perswazji,
ale Debra tak właśnie postanowiła, więc Harris nie
miał wielkiego wyboru.
- A co z przyjęciem Sandry? Liczy na ciebie...
- Zadzwoniłam do niej w zeszłym tygodniu i wymó
wiłam się. Doskonale mnie zrozumiała. - Czyż San
drę nie spotkał kilka lat temu podobny los, jak Debrę?
- Ale na pewno będziesz musiała wrócić po trochę
swoich rzeczy...
Lucy Shipman nie mogła zobaczyć uśmiechu swojej
córki.
77
- Nie, naprawdę nie. Zabrałam wszystko, czego
potrzebuję.
- Ale Jason mówi, że jest jeszcze wiele...
- Powiedziałam Jasonowi, żeby się tego wszystkiego
pozbył. Już mnie tam nie ma, mamo. Wyjechałam! -
Cisza w słuchawce świadczyła o konsternacji jej matki.
Odczuwając coś w rodzaju litości, Debra odezwała się
łagodniej: - A poza tym, naprawdę nie mogę się w tej
chwili stąd wyrwać. Remont zacznie się w najbliższym
tygodniu. Muszę tu być, żeby wszystko nadzorować.
- A czy to piłowanie i walenie młotkiem nie prze
szkodzi ci w pracy? Jak można w takich warunkach się
skoncentrować?
Debra natychmiast się ożywiła.
- Układ pomieszczeń jest idealny. Widzisz, jest tu
główny budynek, w którym przeprowadzi się więk
szość prac. Poza tym mam tu starą powozownię, któ
rą cieśla wyszykuje dla mnie tak, żebym mogła w niej
mieszkać i pracować do czasu, aż zostaną zakończone
wszelkie inne roboty. Tak więc, będę z dala od naj
większego hałasu. Nic nie będzie mi przeszkadzać.
Poza Grahamem Reidem. Ale z nim sobie poradzi.
Po wczorajszej porażce w powozowni obiecała sobie,
że będzie z nim przebywać tylko przy zapalonym świe
tle... i z otwartymi oczami.
- No cóż, kochanie... - matka westchnęła, przy
znając niechętnie, iż wygląda na to, że jej córka panu
je nad wszystkim. - Chyba wiesz, co robisz. Ale bę
dzie mi cię brakować. Zadzwonisz, prawda?
Chociaż Debra wiedziała, że najprawdopodobniej
to matka będzie do niej dzwonić, i to dosyć często,
przyznała:
- Tak. Zadzwonię. A kiedy dom będzie gotowy,
musisz wpaść z wizytą. Ty... - uśmiechnęła się - i sta
ry Gardner. Nawet go lubię.
78
- Bogu za to dzięki! - wykrzyknęła żartobliwie
matka Debry, wiedząc, że tak naprawdę to nie miało
żadnego znaczenia. Gdyby czekała na aprobatę córki,
to przez te wszystkie lata byłaby samotna. Debra za
bardzo kaprysiła nawet w swoich sprawach. W istocie,
gdy wreszcie zakochała się w Jasonie, był to prawdzi
wy powód do świętowania. - Ale Debra, pamiętaj.
Jeśli poczujesz się samotna i zapragniesz towarzy
stwa, to chętnie powiem słówko Benjie'emu. Lubię go
bardziej niż Johna. Ma więcej klasy. Pojawi się u cie
bie w mgnieniu oka.
- Niekoniecznie tego mi potrzeba, mamo, ale dzię
kuję, że o tym pomyślałaś. Pozdrów ode mnie wszyst
kich, dobrze?
- Oczywiście, kochanie. Trzymaj się. Do widzenia.
Gdy Debra odłożyła słuchawkę, doznała pewnego
poczucia winy. Mimo całego przewrażliwienia Lucy
Shipman, ona naprawdę przejmowała się losem córki.
I nic dziwnego, że z trudem przychodziło jej zaakcep
tować tę jej „deklarację niepodległości". Bo czyż De
bra nie grała w tę grę mniej więcej od trzydziestu lat?
A jednak lepsza taka rozłąka późno niż wcale - po
myślała. Odepchnęła się od ściany i wstała.
I co teraz? Wykonała już zaplanowaną na dziś pra
cę, telefon został zainstalowany, jako sumienna
współpracownica zadzwoniła do Harrisa, żeby mu po
dać swój nowy numer... No, a potem zadzwoniła do
niej matka. Będzie musiała pamiętać, żeby dać za to
Harrisowi małą reprymendę.
Teraz potrzebna jej była filiżanka gorącej herbaty
i krzyżówka do rozwiązania. Kupiła jakąś, gdy wyjeż
dżała z Nowego Jorku.
Ruszyła w stronę kuchni.
Wzdrygnęła się, słysząc dzwonek telefonu. Po
pierwsze dlatego, że był to nowy dźwięk w tym po-
79
mieszczeniu, a po drugie pomyślała, że to Graham.
Z hałasem postawiła czajnik na ogniu i biegiem wró
ciła do salonu.
- Halo? - odezwała się, próbując ukryć entu
zjazm.
- Debra? Jak się masz?
Od razu zmienił jej się nastrój.
- Mike? Wszystko dobrze... Skąd masz mój numer
telefonu?
- Właśnie dzwoniła mama. Wydawało jej się, że je
steś trochę przygnębiona. Zasugerowała, żebym cię
rozweselił. - Przerwał na chwilę. - Mogę?
Michael Lang był jej przyrodnim bratem, młod
szym o trzy lata. Zawsze byli sobie bliscy. - Gdybym
chciała, żeby ktoś mnie rozweselił, Mike, to do ciebie
pierwszego bym zadzwoniła - powiedziała Debra
z uśmiechem. - Ale czuję się znakomicie. Znasz ma
mę... Zawsze doszukuje się czegoś, czego nie ma.
- Wiem, ale postanowiłem, że sam to sprawdzę.
Spodobał mi się ten pretekst, żeby do ciebie zadzwo
nić. Co słychać? Mama mówiła, że już coś kupiłaś.
Debra ponownie oparła się plecami o ścianę i usia
dła na podłodze. I znów mówiła o swoim domu, o re
moncie, jaki zamierza w nim przeprowadzić, o po
mieszczeniu, w którym tymczasem będzie mieszkać,
i o przekonaniu, że to posunięcie było najlepsze, jakie
mogła wykonać.
- Naprawdę nie mogłam tam zostać, Mike. Nie po
tym...
- Wiem. To padalec.
- Stuart tak nie uważa.
- Dlatego, że Stu nie jest od niego wiele lepszy.
Nie mam pojęcia, jak Stephanie z nim wytrzymuje!
- No cóż, może pozwolimy mu mieć wątpliwości.
W końcu jest naszym bratem.
80
- Jest twoim bratem. Ja przyznaję się do tego tylko
w polowie.
- A propos, jak tam twój tata? - Debra zawsze
uważała, że Michael-senior nie był odpowiedni dla jej
matki. Być może sam doszedł do tego wniosku. Ko
bieta, z którą się ożenił po rozwodzie z Lucy, była
o wiele bardziej uległa. Zdawali się do siebie idealnie
pasować, a ich małżeństwo trwało już prawie dwa
dzieścia lat.
To o czymś świadczyło.
- Tata czuje się świetnie. Razem z Marie łapią
ostatni śnieg w Aspen. Odbiło im na punkcie nart.
- Chyba zarazili się od ciebie. A propos, gdybyś
chciał się u mnie zatrzymać po drodze do Tucker-
man's Ravine, to wiesz, że zawsze znajdzie się miejsce.
- Mama miała rację. Ty się czujesz samotna.
- Nie jestem samotna. Po prostu cieszę się, że te
raz dla odmiany mogę sama dobierać gości. Powinie
neś poczuć się zaszczycony.
- Jestem, jestem! Ale chyba będę musiał zaczekać
z jazdą na nartach do następnej zimy. Nie uda mi się
wyrwać do połowy maja, no a wtedy to już...
- No cóż, zaproszenie i tak jest aktualne.
- Nie wrócisz?
To samo pytanie, wywołujące te same wspomnienia.
- Nie w najbliższej przyszłości. Chciałabym raczej
trzymać się z daleka.
Nastąpiła krótka przerwa, po czym Michael ode
zwał się łagodnie:
- Jeżeli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, Deb, to
uważam, że masz rację. Zasługujesz na coś lepszego.
Mam tylko nadzieję, że tam to znajdziesz.
Uśmiechnęła się i powiedziała, wzruszona:
- Dzięki, Mike. Wiem, że znajdę. Będziemy w kon
takcie.
81
Odłożyła słuchawkę, oparła się o ścianę i głęboko
westchnęła. Będzie jej brakowało pewnych ludzi. Mi
ke był jednym z nich, jej ojciec drugim. Odruchowo
sięgnęła po słuchawkę, ale znów ją odłożyła. Pewnie
jest jeszcze w Londynie. Nie było sensu nawet próbo
wać dzwonić.
Przeraźliwy gwizd czajnika wezwał ją znowu do
kuchni. Nie zdążyła jednak nawet sięgnąć po torebkę
herbaty, gdy ponownie rozległ się dzwonek telefonu.
Tym razem to musiał być Graham.
A jednak nie był.
- Debra? - w słuchawce ostrożnie odezwał się ni
ski głos.
- Tak, Jason.
Powinna była wiedzieć.
- Jak się masz?
- Świetnie. - Cała zesztywniała.
- Harris podał mi twój numer telefonu.
- Domyśliłam się.
- On... nie widział w tym żadnego problemu.
- Nie dziwię się. - Przestąpiła z nogi na nogę.
- A więc - kontynuował - jak ci się tam układają
sprawy?
- Wspaniale.
- Kupiłaś ładny dom?
- Uhm.
- Harris powiedział, że przesłałaś mu scenariusz.
Możesz tam pracować?
- Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tu jest cicho.
Po prostu idealnie.
Było, do chwili, gdy on zadzwonił. Czuła się głębo
ko oburzona, że tak się jej narzucał.
- Cieszę się. - Przerwał na chwilę. - No cóż, po
prostu chciałem się upewnić, że dobrze się czujesz.
Wysłuchała już chyba dosyć.
82
- Chyba musisz mieć niezłe wyrzuty sumienia -
powiedziała.
- Jesteśmy dobrymi znajomymi. Nie mam prawa
wykazywać zainteresowania?
- Przykro mi, Jason. Zrezygnowałeś z tego prawa,
kiedy wskoczyłeś do łóżka Jackie. Tak mi utkwiła
w pamięci scena z Lothario, że nie potrafię w tobie
widzieć dobrego znajomego.
Jason nie zamierzał dać sobie zamknąć ust.
- Chciałem po prostu się dowiedzieć, co sądzisz
o odcinkach w tym tygodniu. Szanuję twoją opinię,
Debra.
- Nie we wszystkich kwestiach, ale rzeczywiście -
zawsze liczyłeś się z moim zdaniem w sprawach zawo
dowych.
- Podobała ci się moja robota? - Wiedział, jak na
wiązać z nią kontakt.
- Nie mogła mi się nie podobać. Jesteś najlepszy
w firmie. Natomiast Martin zaczyna świrować.
- Myślisz o tej wzmiance o kazirodztwie?
- Owszem! W szkicu scenariusza nie było o tym
mowy.
- Nie było... dopóki Harris nie dostał wyników
ostatniego sondażu rynku. Pamiętasz, mówił nam...
Nie, ty wtedy wyjechałaś.
Na Haiti. Żeby szybko uzyskać rozwód. Odpowiedzią
Debry było jedynie milczenie. Jason przełknął ślinę.
- Tak czy inaczej, ten sondaż pokazywał, że musimy
wymyślić coś szokującego, żeby zwiększyć oglądalność.
Nadal jesteśmy na pierwszym miejscu, ale jeżeli chce
my się na nim utrzymać, to... no cóż, włączenie wątku
kazirodztwa jest jednym ze sposobów. No i nie wypa
dło to najgorzej, zważywszy, że żadne z dwojga nie
wiedziało o łączącym je pokrewieństwie.
- To było kiepskie.
83
- Tak. No cóż, napomknę o tym Harrisowi. Może
na tym jednym ujęciu się skończy.
- O Boże, mam taką nadzieję.
Znów przerwał na chwilę.
- Czy... czy czegoś potrzebujesz?
- Spokoju i ciszy. Ten telefon dzwoni bez przerwy.
Zignorował jej uwagę.
- Mam na myśli to... czy... czy naprawdę czegoś ci
potrzeba?
Wiedziała dokładnie, co on ma na myśli, i bez żalu
postanowiła go rozczarować.
- Nie - odparła.
- Jesteś pewna?
Jak nigdy dotąd.
- Uhm.
Głos w słuchawce był coraz bardziej zakłopotany.
- No cóż, to trzymaj się.
- Dobrze. - Nie fatygowała się, żeby odwzajemnić
jego ciche pożegnanie, po prostu poczekała chwilę
i odłożyła słuchawkę. Upłynęło kilka minut, zanim
ochłonęła. Masując palce, którymi podczas rozmowy
z ogromną silą bezwiednie ściskała słuchawkę, ruszy
ła w kierunku kuchni.
Kiedy telefon zadzwonił po raz kolejny, omal nie
krzyknęła. Zatrzymała się, zacisnęła pięści, wzburzo
na, zawróciła i poderwała słuchawkę z widełek.
- Halo! - Nie było to pytanie, lecz żądanie odpo
wiedzi.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. I nagle jego głos
popłynął po drucie jak orzeźwiający górski strumień,
czysty i swobodny.
84
R O Z D Z I A Ł
4
- Debra? Mówi Graham. - Gdyby Debra nie wie
działa, że w jego głosie brzmiał niepokój, mogłaby to
uznać za zniecierpliwienie. Prawdopodobnie już wcze
śniej próbował się dodzwonić. - Wszystko w porządku?
Odetchnęła.
- Już tak. Dzięki Bogu, że zadzwoniłeś! Już nie
mogę wytrzymać tych telefonów.
- Coś nie tak?
- Ciągle dzwonią. Nie mogę w to uwierzyć! Można
by pomyśleć, że wyjechałam już wiele miesięcy temu
albo że jestem zupełnie niekompetentna. - Nie za
mierzała obarczać Grahama swoją frustracją. Po pro
stu trafił na zły moment.
- Kto dzwoni?
- Wszyscy... Harris, moja matka, Mike, a nawet Ja-
son. Właściwie, to ja zadzwoniłam do Harrisa. Pozo
stali otrzymali mój numer właśnie od niego.
Zapanowała dziwna cisza. W końcu Graham ode
zwał się pierwszy.
- Jesteś popularną damą. Przepraszam, że ci prze
szkadzam.
- Och, ty nie! - wykrzyknęła, rozczesując palcami
włosy, przesuwając ręką od czoła w dół. - Tylko ty je
den masz coś, czego potrzebuję. Czy... czy poczyniłeś
już jakieś postępy, jeżeli chodzi o plany remontu?
- Właśnie w tej sprawie dzwonię. - Teraz zaczął
mówić poważniej, jak fachowiec, precyzyjnie, bez żar
tów. - Poświęciłem temu trochę czasu wczoraj wie-
85
czorem i wykonałem kilka wstępnych szkiców. Dzisiaj
cały dzień nie było mnie w domu, w przeciwnym razie
zrobiłbym więcej. Jednak myślę, że mogę zacząć pra
cę przy powozowni na początku przyszłego tygodnia.
Chciałbym, żebyś jak najszybciej przeniosła się tam
z głównego budynku.
Przypomniała sobie o jego groźbie uwiedzenia jej
na poddaszu, lecz szybko doszła do wniosku, że jego
zasadniczy ton wykluczał taką ewentualność. Po pro
stu nie chciał, żeby mu się plątała pod nogami.
- Będziesz mógł zacząć pracę, gdy tylko wyniosę
się z głównego budynku?
Niemal wyobrażała sobie, jak potrząsa głową, a gę
ste włosy najprawdopodobniej opadają mu na czoło.
- Właściwie, to będzie zależało od tego, kiedy zdo
będę potrzebne materiały. Będę mógł zacząć od razu,
jeżeli uda mi się je zamówić w ciągu kilku najbliższych
dni. Ale zanim złożę zamówienie, muszę z tobą omó
wić moje plany.
- Oczywiście. Powiedz, kiedy.
- Może jutro po południu?
- Doskonale. Hm... Może po wpół do trzeciej?
Prawie zapomniała. Jak to się mogło stać?
Graham przez chwilę milczał. Nagle zrozumiał.
- Po wpół do trzeciej. Zatem do zobaczenia.
- Uhm. Cześć.
Spośród wszystkich rozmów telefonicznych, które
odbyła w ciągu ostatniej godziny, ta była najważniejsza,
najbardziej treściwa... I tylko tę z przykrością zakończy
ła. Graham nagle stał się dla niej zwiastunem czekają
cej ją przyszłości. Wnosił powiew świeżości i wolności,
czyli zupełne przeciwieństwo tego, co pozostawiła, wy
jeżdżając. Przypomniał jej, że zerwała z przeszłością, co
było istotne zwłaszcza po rozmowie z Jasonem. Miała
rację, że upierała się, by go zatrudnić. Wiedziała o tym.
86
Graham, z kolei, odłożył słuchawkę z o wiele
mniejszym przekonaniem o słuszności decyzji, którą
podjął. Harris, Mike, Jason... czy ta kobieta sama
uczestniczyła w jakiejś operze mydlanej? A poza tym,
od czego właściwie uciekła?
Ale przecież - zastanawiał się, siedząc na bujanym
fotelu i odpychając się jedną stopą od biurka - nie
był tym, który zamierzał „pierwszy rzucić kamie
niem". Jego samego nawiedzały duchy przeszłości...
Wciąż żywe. Przyciskając zaciśniętą dłoń do ust, przy
glądał się fotografii, którą otrzymał pocztą w zeszłym
tygodniu. Było to zdjęcie Jessie z uroczystości zakoń
czenia szkoły średniej, które przysłał mu ojciec. Joan
nie pozwoliłaby, żeby Jessie sama je wysłała, nawet
gdyby dziecko pomyślało o tym. Ale nie pomyślało.
Poza tym, Jessica nie była już dzieckiem. Musi zacząć
myśleć o niej „Jessica", a nie „dziecko". Była kobietą,
prawie dorosłą, już nie owym rozczochranym brzdą
cem, który nie chciał iść spać.
Natychmiast pogrążył się we wspomnieniach. Two
rzyli wtedy trzyosobową rodzinę. Jessie była za mała,
żeby zdawać sobie sprawę z napięcia panującego mię
dzy rodzicami. Dopiero gdy podrosła, ta skompliko
wana sytuacja zaczęła mieć wpływ także na nią. Jesz
cze teraz Graham z bólem serca wspominał, jak stała
między Joan a nim, spoglądając raz na niego, raz na
nią. Chociaż chodziło właściwie o niezbyt istotne spra
wy, jak pora chodzenia spać, wysokość kieszonkowe
go, wyjazd na obóz - świadczyło to o znacznie więk
szych różnicach poglądów męża i żony. Podstawowych
różnicach. Takich, że niemożliwe już było pojednanie.
Właśnie to powiedzieli sędziemu. Z pozoru rozwie
dli się i rozstali w przyjaźni. Dopiero później, gdy
z upływem czasu Jessie coraz bardziej się od niego
oddalała, Graham zdał sobie sprawę, jaką to formę
87
zemsty obmyśliła Joanie. Co za ironia - myślał -
a nawet okrucieństwo. Ożenił się z Joanie, bo spo
dziewała się dziecka. A gdy małżeństwo się rozpadło,
miał to dziecko i tak stracić.
Jego pięść opadła na biurko. Poderwał się z miej
sca. To wszystko przez ten pokój. To dlatego, że spo
śród wszystkich pomieszczeń w tym domu, najwier
niej odzwierciedlał dawne życie Grahama. Książki na
półkach, papiery na biurku, no i zdjęcia... jego rodzi
ców, Jessie, brata Boba i jego żony... To wszystko wy
wołało melancholię, na którą był tylko jeden sposób.
Dotarł do holu. Podeszwy jego butów zaczęły stu
kać o lakierowane dębowe drewno, zakłócając ciszę
i spokój, panujące w domu, i wymownie świadcząc
o nastroju Grahama. Dopiero kiedy wszedł do swojej
pracowni, oświetlonej wpadającym przez przeszklony
sufit światłem, i zatrzasnął za sobą drzwi, cały ten
zgiełk znów ustał.
Godziny spędzone w tym zaciszu zostały przez niego
dobrze wykorzystane. Plany, które zawiózł następnego
popołudnia do domu Debry, były wspaniałe, znacznie
bardziej dopracowane od pierwotnych. Czuł to, gdy
rozwijał papier z projektem budowlanym, słyszał to we
własnym głosie, kiedy wszystko Debrze objaśniał, wi
dział to w jej oczach, patrzących na niego z zachwytem.
- I naprawdę możemy zastosować z tyłu panele
termiczne, gromadzące energię słoneczną? - spytała
podekscytowana, siadając obok niego na podłodze,
na piętach.
- Jasne. - Uśmiechnął się, zadowolony z jej entu
zjazmu. - Będzie doskonale. Możemy wyburzyć sufi
ty dwóch pomieszczeń przybudówki, żeby zrobić tam
88
solarium, o którym mówiłaś. Rozbudowując tutaj -
przyklęknął i pochylił się, wskazując różne części ry
sunku - i tutaj, uzyskamy pięciokątne pomieszczenie.
Dach będzie opadał ukośnie od strony południowej,
bo tylko tam gałęzie drzew są na tyle rzadkie, że prze
puszczają światło słoneczne.
Skinęła głową i ponownie przyjrzała się planom.
Imponowało jej to, jak starannie, na wysokim pozio
mie i profesjonalnie je wykonał. Ostrożnie przewróci
ła kartkę, by obejrzeć następną. Nagle, zdumiona, po
kręciła głową.
- Nigdy bym nie uwierzyła, że można przenieść
schody.
- Wszystko jest możliwe. Pytanie tylko, czy chcesz,
żeby zostały przesunięte. Sam dom, bez przybudó
wek, jest idealnie symetryczny. Sugerowałaś, że chcia
łabyś wyburzyć część sufitu na parterze, by połączyć
go z piętrem, a to zaburzyłoby ową symetrię. Dlacze
go by nie dokonać radykalniejszej zmiany i nie zapro
ponować czegoś naprawdę interesującego?
Debra uśmiechnęła się szeroko.
- W porządku! Podoba mi się to! - Podniosła
wzrok i ich spojrzenia spotkały się. Pojawiła się między
nimi niemal namacalna więź. W tej chwili jej serce za
tańczyło jak szalone. Graham wydawał się równie po
ruszony. Nagle odetchnął głęboko i wyprostował się.
- Czy ja czegoś nie zapomniałem?
- Zapomniałeś? - spytała.
Popatrzył na nią.
- Chodzi mi o plany. Czy uwzględniłem wszystko,
co chciałaś?
- Tak... a nawet więcej! Plany są doskonałe, Gra
ham. Dzięki.
Unikając jej wzroku, po prostu opuścił głowę,
przyjmując do wiadomości jej komplement.
89
- Zatrzymaj je. Mam w domu kopię. Jeżeli coś ci
przyjdzie do głowy, zanotuj to. - Zaczął wstawać. -
Aha, i pomyślałem, że wpadnę w sobotę, żeby zosta
wić trochę rzeczy w powozowni. Mogę?
Chwilę to trwało, zanim ochłonęła.
- W sobotę? Hm... jasne, świetnie. - Nagle coś so
bie przypomniała. - Oj, ale może mnie nie być! Pla
nowałam, że pojadę do Manchesteru po rzeczy. -
Przerwała na chwilę, żeby złapać oddech, po czym
znów się odezwała: - Ale drzwi będą otwarte. Bę
dziesz mógł wejść.
Zdziwił się.
- Zawsze zostawiasz otwarte drzwi?
- Nie do tego budynku. - Powiodła dookoła wzro
kiem. - Ale w drzwiach do powozowni nie ma zamka.
Naprawdę nie ma w niej nic cennego.
- Wkrótce będzie - zamruczał pod nosem, spoglą
dając przy tym na nią ponuro. Energicznie wyciągnął
z kieszeni długopis i zrobił stosowną notatkę w swym
notesiku. Debra zastanawiała się, czemu tak się na
chmurzył.
- Przypuszczam, że masz rację - rzekła żartobliwym
tonem. - Intruz byłby znacznie bardziej zainteresowa
ny twoimi narzędziami niż moją maszyną do pisania.
Graham nie fatygował się, żeby wyprowadzić ją
z błędu co do przedmiotu jego troski. Schował długo
pis i notes do kieszeni i odwrócił się, żeby odejść. Pró
bowała coś wymyślić, cokolwiek, żeby go jeszcze na
chwilę zatrzymać... Ale nie przychodziło jej do głowy
nic oprócz własnej troski.
- Graham? - Postanowiła mu o tym powiedzieć. Za
trzymał się, z dłonią na klamce. - Chyba... nie masz już
wątpliwości czy... przyjąć tę pracę, prawda? - spytała.
Odwrócił się i spojrzał na nią. W jego głosie dało
się wyczuć jakiś paraliżujący chłód.
00
- Oczywiście, że mam. Ale przyjmę ją. Ten twój cho
lerny dom to niezłe wyzwanie. I miałaś rację. Ani For-
bes, ani Campbell nie zaproponowaliby takich planów.
Oczywiście, że nie. Przecież ani Forbes, ani Campbell
nie praktykowali w Nowym Jorku, a chociaż Debra być
może temu zaprzeczała, to jednak miała nowojorski
gust. Szyk i wyrafinowanie. Taki był jej dom i ona sama.
Debrę dobiegł odgłos włączonego silnika, pisk
opon, a potem oddalający się warkot wozu Grahama.
Usiadła i słuchała, dopóki nie pozostała jedynie cisza.
Nagle, strofując się za uleganie wpływowi tego wiej
skiego osiłka, zrolowała plany i odłożyła je do póź
niejszego przejrzenia.
Umieściła w maszynie do pisania czystą kartkę pa
pieru i zaczęła sporządzać listę rzeczy, które zamie
rzała kupić w Manchesterze.
Jej pierwszy zakup tego dnia był chyba jednocze
śnie najbardziej ekscytujący. Nigdy dotąd nie miała
własnego samochodu, nie mówiąc o potężnym pojeź
dzie z napędem na cztery koła. Była więc początkowo
ostrożna. Jednak krok po kroku - a było tych kroków
wiele - nabrała odwagi. Gdy o szóstej po południu
wjeżdżała na żwirowy podjazd, zapomniała już o ma
łym wynajętym samochodzie, zaprzyjaźniona ze swym
nowym lśniącym Blazerem.
W tylnej części wozu ułożyła torby z zakupami,
wśród których były między innymi grube wełniane
podkolanówki, bluza z napisem „New Hampshire -
Granite State", papier maszynowy, koperty, a także
masło orzechowe i galaretka. Poza tym: długa deska
rzeźnicza, z której postanowiła zrobić biurko, solidne
emaliowane rury, które tak przycięto, żeby można
91
z nich było zrobić nogi do tego biurka, krzesło z pro
stym oparciem, które wypatrzyła na jakiejś „garażo
wej wyprzedaży", poduszki do niego, a także gruba
puchowa kołdra w kolorach jasnoniebieskim i kremo
wym, którą sprzedawano akurat po obniżonej cenie.
Z obniżoną ceną czy nie, ów ostatni nabytek był
trochę na pokaz, zważywszy że jej elektryczny koc
miał przybyć wraz z innymi rzeczami już w poniedzia
łek. Rzeczywiście, wałęsała się bez końca po dziale
z pościelą w domu towarowym, by wreszcie ulec im
pulsowi. Koc elektryczny był praktyczny i skuteczny.
Kołdra natomiast była przytulna i kojąca.
*
Tak więc to właśnie tę kołdrę ułożyła na swym du
żym mosiężnym łóżku, przywiezionym w końcu w cię
żarówce od przeprowadzek w poniedziałek po połu
dniu. Następnie ustawiła przed sobą mały telewizor
i opierając się na grubych poduszkach, usiadła na łóż
ku, by oglądać serial „Gry miłosne". Dopiero w prze
rwie na reklamę, między drugą a trzecią częścią od
cinka, zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
Graham stał z otwartą puszką napoju gazowanego
w dłoni, opierając się swobodnie o drzwi salonu. Naj
wyraźniej sięgnął do jej lodówki, a ona niczego nie
słyszała.
- Ciebie to naprawdę wciąga, co? - spytał, gdy
spojrzała na niego, nagle dostrzegając jego obecność.
- Stoję tu już od kilku minut. Nieźle wyglądasz, kie
dy tak leżysz na łóżku i oglądasz telewizję. Naprawdę
chcesz spać w tym salonie? - Podniósł puszkę do ust,
nie spuszczając jednak wzroku z Debry.
Zajmując nieco godniejszą pozycję, Debra przeszła
do obrony.
92
- Wydawało mi się to najbardziej sensowne. Po
pierwsze, tutaj jest kominek. Po drugie, te schody są
wąskie, więc ci mężczyźni od przeprowadzek strasznie
by się namęczyli, gdyby mieli wnieść łóżko na piętro.
- Rzeczywiście, było ogromne. - No a wreszcie, już
niedługo przeniosę się do powozowni, zatem ten me
bel znajdzie się tam również.
Zastanowił się przez chwilę nad całą jej odpowie
dzią, po czym, najwyraźniej usatysfakcjonowany, ski
nął głową z uznaniem.
- Rozsądne. Aha... - uniósł puszkę - dzięki za
„Mountain Dew". - Odwrócił się i wyszedł tylnymi
drzwiami, by kontynuować pracę w powozowni.
A Debra znów musiała ochłonąć po tej niezapowie
dzianej wizycie.
Podkurczyła nogi. Przypomniała sobie moment jego
przyjazdu. Ciężarówka Grahama wypełniona była ma
teriałami budowlanymi, które zręcznie przeniósł do
powozowni. Obserwowała go dyskretnie przez okno
na piętrze, zahipnotyzowana jego fizyczną siłą, z jaką
wszystko zdejmował, podnosił i przenosił. A potem za
jął się pracą, jak gdyby Debry tu w ogóle nie było. Nie,
wcale jej to nie przeszkadzało. Przecież zatrudniła go
do pracy, a nie do zabawy. Miała jednak nadzieję, że
Graham wpadnie zapytać, jak ona się miewa, czy zro
biła zakupy, a nawet - gdzie kupiła tego Blazera.
Nie zrobił tego. Po prostu poświęcał się pracy z ta
ką samą niezmąconą koncentracją, jaką - jak się wy
dawało - krytykował u niej. Oczywiście nie wiedział,
że Debra oglądała telewizję ze względów zawodo
wych i że to właśnie ona napisała scenariusz tego se
rialu. W pewnym sensie podobało jej się utrzymywa
nie tego w tajemnicy. Dawało jej to pewną przewagę.
Choć czasami mogło się wydawać, że on dostrzega
zbyt wiele, niemal jakby znal całą jej przeszłość.
93
Skąd pochodził i co robił? Tu, w New Hampshire,
w cieniu gór, budował domy swymi mocnymi dłońmi.
Spojrzała na swoje ręce. Jej skóra była jasna i gładka,
jego - ciemniejsza, bo pokryta włoskami. Jej palce by
ły wysmukłe i zwężające się ku końcom, jego - szczupłe
i tępo zakończone. Wnętrze jej dłoni było miękkie i za
dbane, jego - twarde i zrogowaciałe. Takie różnice.. Ta
kie podniecające różnice. Jednak nie mogła zapominać,
że on był zwykłym cieślą, a ona przeżywała chwile sła
bości po nagłym i bolesnym rozwodzie. Wystarczająco
zły był już sam rozpad jej małżeństwa. Ale żeby zaba
wiać się z wynajętym robotnikiem? A przecież tak ją to
kusiło - wtedy, w powozowni, w ciemności... No tak,
nie byłaby lepsza od jednej z postaci ze swego serialu.
Przypominając sobie nagle o „Grach miłosnych",
drgnęła i zerknęła na ekran akurat w chwili, gdy koń
czył się odcinek. Przegapiła! Nie zdarzyło jej się to
od... Czy w ogóle przegapiła kiedykolwiek jakiś odci
nek tego serialu, odkąd zaczęła pisać scenariusz?
Dzięki Betamaxowi i pracowitemu zbieraniu przez
Jasona taśm filmowych, była nawet w stanie odtwo
rzyć te odcinki, których nie obejrzała z powodu wyjaz
du na Haiti. Przecież to była jej praca - rozumowała.
A właśnie teraz ją spieprzyła!
Zła na siebie, zeskoczyła z łóżka na podłogę i usia
dła przy prowizorycznym biurku, na którym nadal sta
ła maszyna do pisania, zmuszając się za karę do napi
sania kolejnej sceny. I pomyśleć, że się przejmowała
robotą Grahama...
Gdy dwie godziny później mężczyzna pojawił się
ponownie, wciąż uderzała w klawisze maszyny. Tym
razem natychmiast dostrzegła jego obecność. Zawie
szając dłonie nad klawiaturą, przerwała na chwilę
pracę, by posłać mu krótkie spojrzenie, po czym znów
zaczęła pisać.
94
- Ciężko pracujesz - zauważył od razu.
- Próbuję. - Wpatrując się w zapisaną do połowy
kartkę, usiłowała nie stracić wątku.
- Czy to powietrze?
- Słucham? - Błędnie napisała słowo, zamazała je
korektorem i wpisała na nowo.
- Świeże powietrze. Czy to prawda, że ono inspiruje?
Spojrzała w górę, a potem znowu w dół.
- Ach, to... - westchnęła. - Naprawdę nie wiem.
Inspiracja nigdy nie była dla mnie problemem. - Jej
palce wydawały się nieutrudzone, lecz nie trafiały
tam, gdzie powinny. Ignorując kolejny błąd, a potem
trzeci, uparcie pisała dalej. Z pochyloną głową, być
może nie dostrzegała zagadkowego wyrazu twarzy
Grahama. Jednak nie mogła nie zwrócić uwagi na lek
ką kpinę w jego głosie.
- Rzadko widuje się takie pisarki - zażartował. -
Powinnaś opisać sekret swego pisania. To byłby best
seller.
Debra westchnęła, rozpaczając nad swym nieumie
jętnym posługiwaniem się maszyną. Uzbierała się już
co najmniej jedna linijka bezsensownie poprzekręca
nych słów. Kładąc dłonie na obu bokach maszyny,
podniosła oczy na Grahama.
- Chciałeś czegoś ode mnie?
Przez moment wydało jej się, że usłyszy typową mę
ską ripostę. Wskazywała na to jego niedbała postawa,
niewyraźny uśmiech. Lecz nagle ten uśmiech zniknął,
a Graham wyprostował się.
- Właściwie... - odezwał się zrównoważonym to
nem - chciałem skorzystać z twojego telefonu. Cho
dzi o rozmowę miejscową. Będę rozmawiał krótko.
Wskazała głową w kierunku aparatu stojącego na
podłodze. Odchyliła się na oparcie krzesła i patrzyła,
jak Graham podchodzi sprężyście, przyklęka, by wy-
95
brać numer, a potem zaczyna rozmawiać. Mówił ci
cho i zwięźle, cały czas spoglądając na Debrę. Gdy
skończył, szybko wstał.
- Dzięki - powiedział tylko i wyszedł.
Przez długi czas Debra się nie poruszyła, z konster
nacją wpatrując się w miejsce, gdzie klęczał, i przypo
minając sobie każdy szczegół jego wyglądu. Miał na
sobie swoje zwykłe ubranie robocze, to znaczy dżinsy,
wełnianą koszulę i robocze buty. Chociaż nie był aż
tak brudny, jak pierwszego dnia, kiedy go zobaczyła
pracującego pod ciężarówką, to jednak widać było, że
ta robota kosztowała go już trochę wysiłku. Świadczy
ły o tym rozwichrzone włosy, ciemna, brudna smużka
na przedramieniu, a także słabo wyczuwalny zapach
potu. Pod koszulą miał biały ciepły podkoszulek,
i jeszcze w tej chwili pamiętała, że przy dekolcie wy
stawały spod niego brązowe włoski.
Zapanowała nad rumieńcem i otrząsnęła się. Lecz
wizerunek Grahama nie chciał opuścić jej pamięci.
Potężny, wysmukły, władczy. Lew. Opanowany, z re
zerwą. Po raz pierwszy zastanowiła się nad jego ży
ciem. Zakładała, że rozmawiał przez telefon w spra
wach zawodowych. Wskazywała na to zwięzłość jego
wypowiedzi. Nie mogła jednak się powstrzymać od
rozmyślań nad pozazawodową stroną jego życia.
Przecież musiała istnieć. Ktoś taki na pewno spotykał
się z kobietami.
Wstrzymała oddech, bo pomyślała, że pewnie ma
żonę, a może nawet gromadkę dzieci. Gorący pocału
nek, którym ją obdarował, ani sugestywne spojrzenie
w kierunku poddasza nie wykluczały przecież takiej
możliwości. Jason miał żonę i to go nie powstrzymało!
W przypływie oburzenia, Debra powróciła do ma
szyny. Poirytowana, poprawiała każdą literówkę
w tekście, rozpaczliwie pragnąc równie łatwo wyma-
96
zać z pamięci wizerunek mężczyzny, który przebywał
właśnie w jej powozowni. Wydawało się jednak, że nie
zostanie wplątana w pogmatwane losy klanów Ga-
ble'ów, Walkerów i Fieldingów, dopóki nie dotrą do
niej słabe odgłosy piłowania i uderzania młotkiem,
przywołujące ją do rzeczywistości. W końcu okazało
się, że Graham wyszedł z jej domu równie dyskretnie,
jak przyszedł.
*
Mijały dni i ustaliła się pewna rutyna. Graham
przyjeżdżał każdego ranka i od razu szedł do powo
zowni. Nie chcąc kusić losu, Debra po prostu zosta
wiała mu w kuchni dzbanek świeżo zaparzonej kawy
i zajmowała się swoimi sprawami. Jeśli się spotykali,
to jedynie przypadkowo i oboje reagowali na to ze
stosowną nonszalancją. Debra uważała, że Graham
jest w pełni zadowolony, całą swą energię wkładając
w pracę. Musiała przyznać, że „swawolne" zachowa
nie nie zdarzało się żadnemu z nich. Nie znaczyło to,
że z upływem dni pociągał ją coraz mniej. Jego wy
raźna obojętność zdawała się czynić go jeszcze atrak
cyjniejszym. Trzymała się jednak od niego z daleka,
oglądając postępy prac dopiero, gdy wieczorem zo
stawała sama. Ta dzieląca ich odległość była jej wyba-
wieniem.
Pod koniec tygodnia Graham zakończył remont
powozowni, zainstalował nowe okna, świetlik i dużą
przeszkloną kopułę w dachu. Rozświetlając to po
mieszczenie w ten prosty sposób, zdziałał cuda i po
zbawił Debrę wszelkich wątpliwości co do przekształ
cenia powozowni w tymczasowe miejsce jej
zamieszkania. Zaczęła niecierpliwie oczekiwać co
wieczór kolejnych niespodzianek i znajdowała w nich
97
usprawiedliwienie faktu, że całkowicie zawierzyła
opinii Grahama.
Jednak gdy minął wtorek, środa i czwartek następ
nego tygodnia, zaczęła się niecierpliwić. Czas zajmo
wało jej pisanie, wypady po zakupy, a także obowiąz
kowe wizyty na poczcie. Zaczęła jednak odczuwać
coraz większe pragnienie bezpośredniego obserwo
wania postępów prac. W piątek uległa pokusie.
W powozowni było ciszej niż przez cały tydzień.
Nie słyszała uderzeń młotka, przenikliwego warkotu
ręcznej piły czy, nieco cichszego, szlifierki. Nawet
drzwi nie zaskrzypiały, kiedy je otworzyła i weszła do
środka. Grahama nie było nigdzie widać. Zaskoczo
na, weszła dalej, stanęła pośrodku i odwróciła się
o sto osiemdziesiąt stopni.
- Tutaj jesteś! - wykrzyknęła, dostrzegając go na
poddaszu. - Malujesz?
Zbliżał się do niej, powoli przesuwając się tyłem na
czworakach. Nie pozwalał jej zbyt wiele dostrzec.
- To lakier - powiedział i nagle zatrzymał się,
przysiadając na piętach. - I jak, co o tym sądzisz?
Debra powiodła wzrokiem po całym poddaszu.
- Nie mogę w to uwierzyć! Wspaniałe! - Rzeczy
wiście, było jasne i przestronne, a drewno uzyskało
naturalną jasną barwę, po usunięciu starej, ciemniej
szej warstwy. - Mogę wejść na górę? - spytała odru
chowo, sięgając już dłonią do balustrady krętych
schodów, które zbudował.
Graham nie odpowiedział. Po prostu patrzył, jak
Debra wchodzi na górę i zatrzymuje się tuż przy nim.
- Ostrożnie! - Wskazał obok niej. - Jeszcze nie
wyschło.
Nie mogła się poruszyć, tak była zaabsorbowana
podziwianiem widoku, który dotąd tonął w ciemności.
- Prawie skończyłeś! - wykrzyknęła zachwycona.
98
Graham podniósł pędzel i dalej umiejętnie rozpro
wadzał lakier. Smarował równo i oszczędnie, nie po
zostawiając żadnych zgrubień.
- To chroni drewno, cokolwiek byś chciała w przy
szłości tu, na górze, robić.
Spoglądając na to szerokie poddasze, Debra była
w stanie wyobrazić sobie ustawienie tu różnych rze
czy. Wielkie mosiężne łóżko stanęłoby w samym koń
cu, pod przeszkloną kopułą, żeby mogła przed snem
liczyć gwiazdy, a budzić się wraz ze wschodem słoń
ca. Biurko doskonale pasowałoby w pobliżu spadzi
stego stropu, bo przez nowy świetlik wpadałoby mnó
stwo światła, umożliwiając jej pracę. W innych
kątach umieściłaby książki, sprzęt stereofoniczny,
kilka małych stolików i fotele, które sprowadziła
z Nowego Jorku. A pod spodem, przy tylnej ścianie
powozowni, Graham zbudowałby półki, które po
mieściłyby skrzynki i pudła z wszystkimi jej przywie
zionymi rzeczami.
Opierając się o sięgającą pasa balustradę, Debra przy
glądała się wykonanej przez niego robocie. Na dźwięk
podniesionego głosu Grahama, wyprostowała się.
- Ostrożnie, Debra!
- W porządku.
- Jeżeli nie będziesz uważała, to spadniesz. -
Przerwał na chwilę, stojąc z pędzlem w dłoni. - Mo
że powinienem był zrobić wyższą balustradę?
- Nie bądź niemądry! Ta jest zupełnie bezpieczna.
Poza tym, gdyby była wyższa, to połączenie poddasza
z parterem nie wyglądałoby tak ładnie. Ale przecież -
spojrzała na niego łagodnie - ty o tym wiesz.
- Tak - odrzekł spokojnie. - Wiem.
Odwrócił się raptownie i znów zabrał się do pracy.
Debra czuła, że pozwala jej już odejść, lecz nie mo
gła się na to zdobyć. Zdumiona zmianą nastroju Gra-
99
hama, przyglądała się jego brązowym włosom i po
chylonej głowie, gdy koncentrował się na pracy. Był
samotnikiem. Zaakceptowała to. Pracował dla niej
już dwa tygodnie, ale jeszcze nigdy nie przyprowadził
żadnego pomocnika. A może ona go rozpraszała?
Bardziej prawdopodobne było to, że go denerwowała.
Opierając się o balustradę, doszła do smutnego wnio
sku, że choć być może uważa ją za kobietę atrakcyjną,
to po prostu jej nie lubi.
Czując się dziwnie przygnębiona, zeszła po krętych
schodach na dół, po raz ostatni z podziwem popatrzy
ła na stworzone przez niego dzieło, i zostawiła go
w spokoju. Gdy tylko znalazła się w kuchni, zadzwo
nił telefon. Moment był odpowiedni, bo musiała roz
ładować napięcie. Ruszyła pędem przez salon i pod
niosła słuchawkę.
- Halo?
Niewielkie zakłócenia zasugerowały jej, kto to mo
że dzwonić.
- Cześć, laleczko. - To był Harris. - Jak tam leci?
- Świetnie, Harris - odparła z entuzjazmem.
Ale zaraz potem, siadając po turecku na podłodze,
odezwała się nieco ostrożniej. - Dostałeś moją
przesyłkę?
- Wczoraj wieczorem. Wygląda nieźle, Deb.
Kiedy zadzwonił trzy dni temu, omawiali scena
riusz. Nie sądziła, że mogą być z nim jakieś problemy.
Musiał być inny powód tego telefonu.
- Jak było na zebraniu dziś rano? - spytała.
- Brakowało nam ciebie... - rzekł ponuro, zawie
szając głos, jakby się spodziewał, że ona coś z tym zro
bi, zgadzając się natychmiast wrócić.
Uśmiechnęła się tylko:
- Dzięki, Harris. Jak tam wszyscy?
- Wszyscy mają się świetnie. Ciągle pytają o ciebie.
100
- Więc cieszę się, że jestem z tobą w ciągłym kon
takcie - drażniła się z nim, nie chcąc ani trochę ustą
pić. - Możesz ich zapewnić, że u mnie wszystko do
brze. No to... co słychać nowego?
Słuchała Harrisa, który przełknąwszy porażkę,
przystąpił do przedstawiania ogólnego zarysu scena
riusza na przyszły miesiąc, który miał zamiar jej prze
słać. Nie było w nim nic „dziwacznego". Ku jej wiel
kiej uldze, nawet wątek kazirodztwa został usunięty
w cień. Dopiero gdy przyszło do omawiania rodziny
Gable, którą ona wprowadziła do serialu, Debra za
częła słuchać Harrisa zdumiona.
- Ależ Harris, przecież już na ten temat dyskuto
waliśmy. Selena uciekała już tak często i zawsze po
tulnie wracała do Jonathana. Amerykańskie kobiety
na pewno już wychodzą z siebie!
- Tym razem nie było jej przez wiele tygodni. Uni
kała Jonathana dłużej niż kiedykolwiek przedtem.
Debra zaśmiała się pobłażliwie.
- Oboje wiemy, że Marjorie chciała mieć trochę
wolnego. Granie Seleny Gable dzień po dniu musi się
stawać nudne, zwłaszcza dla tak energicznej kobiety,
jak Marjorie. Mówię ci, niech ona znów się pojawi!
- To znaczy powinna wrócić, tupnąć nogą i nie
ustępować mu?
- Niezupełnie. Uważam, że Selena powinna wresz
cie postawić się mężowi. To jej ciągłe wyjeżdżanie
i wracanie jest już nudne. Niech pokaże charakter!
Jeżeli opuściła Jonathana, bo podejrzewała, że znowu
ją zdradził, to niech sama czymś mu zagrozi.
- To nie jest takie proste, Deb. Jonathan ma na Se-
lenę haka, że Ben może nie być jego synem.
- A ona ma na niego wpływy swego ojca-polityka.
Tak więc, ich rachunki są wyrównane. Proponuję, by
śmy pozwolili Selenie wykorzystać swą inteligencję.
101
- Ona wcale nie jest inteligentna! - zaprotestował
Harris. - Nigdy nie była inteligentna!
Ale Debra stanęła w jej obronie:
- Nie, to nieprawda. Z pewnością trzymała Jonatha
na w garści, wymachując mu przed nosem tymi kontrak
tami rządowymi. Niech mu więc teraz na nosie zagra!
- To znaczy, ma mu zagrozić utratą tych kontrak
tów? Ale ona też na tym ucierpi. Jej dzieci mają takie
same udziały w „Gable Electronics" jak Jonathan.
- To prawda. Ale jest też druga strona medalu. Jej
dzieci... a w każdym razie Adam i Cynthia... są także
dziećmi Jonathana. Myślę, że niechętnie narażałby
ich przyszłość. - Ściskając słuchawkę między policz
kiem i ramieniem, pochyliła się, by podsycić ogień
w kominku.
- A zatem?
- A zatem - powtórzyła i zaczęła mówić z coraz
większą stanowczością - gdy Jonathan odnajdzie
wreszcie Selenę, straszliwie się pokłócą. Po raz pierwszy
Selena naprawdę odrzuci jego puste słowa wyrażające
chęć pogodzenia się z nią. I po raz pierwszy wszystko
mu wygarnie... co o nim myśli, co czuje. Mówię ci, na
sza żeńska widownia będzie bić brawo na stojąco.
- Chłopakom się to spodoba, nie ma co - w słu
chawce rozległ się cichy pomruk. „Chłopaki" to byli
scenarzyści z ekipy, koledzy Debry.
- Dasz sobie z nimi radę, Harris. Poza tym, zawsze
ci mówiłam, że powinniście mieć u siebie więcej sce
narzystek. Powiedz chłopakom, że Jonathan też bę
dzie miał kiedyś swój dzień w tym serialu. Tymczasem
dajmy szansę Selenie.
Westchnienie Harrisa z łatwością pokonało odle
głość dzielącą Nowy Jork od New Hampshire.
- W porządku, laleczko. Co jeszcze masz do po
wiedzenia?
102
Debra uśmiechnęła się ironicznie.
- Selena może bardzo spokojnie poinformować
Jonathana, że skontaktowała się z Rachel Lowden.
- Z Rachel Lowden? Ale jej już nie ma w serialu
od pięciu miesięcy.
- No cóż, to ją znowu wprowadzimy... a w każdym
razie groźbę, że może wrócić... I to w zaawansowanej
ciąży.
Nastąpiła długa przerwa. Nagle Harris odezwał się
cicho, żartobliwym tonem:
- Jesteś wcieleniem zła, Debra. Wiesz o tym?
- Tego się wymaga w tym zawodzie, czyż nie?
Posmutniała, zastanawiając się, czy takie samo
„zło" tkwi w jej kolegach. Jason posunął się jeszcze
dalej.
- A co zrobi Selena, kiedy Jonathan przyprze ją do
muru argumentem dotyczącym Bena?
Debra uniosła głowę.
- Jonathan nie ma żadnego dowodu. Selena o tym
wie. Gdy dwa lata temu Richard dostał wylewu i za
niemówił sparaliżowany, została wyeliminowana jedy
na możliwość złożenia zeznań, że Ben jest dzieckiem
z nieprawego łoża. Jeśli kiedyś w przyszłości pozwoli
my Richardowi cudownie wyzdrowieć, to będziemy
mogli to zrobić. Właściwie, może to mieć nawet zwią
zek z badaniami dotyczącymi implantów, do których
Adam właśnie zobowiązał firmę. Jak tak teraz o tym
myślę, to mogłaby być nawet zemsta Jonathana w od
powiedzi na zemstę Seleny.
- Nieźle.
- Będzie dobrze, Harris... o ile Selena będzie miała
swój dzień. - Debra była zdecydowana postawić na
swoim. - To źle, że Jonathan ciągle tak się zachowuje.
Oczywiście, tym razem nie zdradził Seleny, to był fałszy
wy alarm, ale na miłość boską, ten facet miał kiedyś je-
103
den gorący romans za drugim! - Głos Debry przybrał
na sile. - Jakoś nie wydaje się, że oni wyrównali rachun
ki. Nie ma sprawiedliwości. Selena za to, co zrobiła tyl
ko raz, ciągle jest karana. Jonathan robił to samo bez
przerwy, a odczuwa tylko pewne zakłopotanie, no i mo
że lekkie zdenerwowanie, kiedy ucieka od niego żona.
- No nie, chłopakom to się naprawdę spodoba -
powtórzył Harris, mrucząc pod nosem. Chociaż wyda
wało się, że mówi tak, bo czuje się zastraszony przez
ekipę scenarzystów, był wydawcą i producentem tego
serialu, miał więc decydujące zdanie.
Z płonącymi oczyma, w których odbijał się ogień
kominka, Debra argumentowała dalej: - Jeśli chło
paki nie potrafią sobie z tym poradzić, to ich problem.
Takie mamy czasy. Kobieta ma prawo walczyć o to,
czego pragnie, nawet jeżeli jest to jedynie odrobina
szacunku ze strony męża! A skoro nie jest w stanie te
go uzyskać, to być może można jej wybaczyć, że sama
czasami oszukuje. - Podczas przerwy na złapanie od
dechu, Debrze przyszedł do głowy pewien pomysł. -
Gdybym miała dość odwagi, to pozwoliłabym Selenie
przespać się z młodszym mężczyzną, jakimś „mię-
śniowcem", który ją uwielbia. Do diabła, gdybym mia
ła na tyle odwagi, to sama bym sobie takiego znalazła!
Niekoniecznie młodszego. Ale z pewnością troskliwe
go i czułego. - Przymrużyła oczy i odezwała się
ostrzej: - I tak zadurzonego we mnie, że chętnie by
machnął ręką na moją przeszłość.
- To rzeczywiście byłaby sensacja - Harris drażnił
się z nią.
Debra, oczywiście, miała na myśli Selenę i jej krót
ki romans, z którego narodził się Ben. Jednak musia
ła zareagować na ciętą uwagę Harrisa.
- Można to nazwać sensacją. - Nagle przelękła
się, bo dostrzegła kątem oka jakiś ruch, odbity w mo-
104
siężnej rączce pogrzebacza opartego o kominek. Od
wróciła się gwałtownie i ujrzała wpatrującego się
w nią Grahama. Natychmiast ściszyła głos.
- Słuchaj, Harris. Naprawdę muszę już kończyć.
- I zostawisz mnie w takim zawieszeniu po całym
tym wybuchu emocji? O rany, ty naprawdę jesteś
wkurzona, co?
- Co masz na myśli?
- Jesteś zła na Jasona. Posłuchaj. Nie wiem, czy to,
co powiem, jest coś warte, ale... już po wszystkim.
- Właśnie to próbuję wszystkim mówić.
- Nie, mam na myśli ten jego romans z Jackie.
Świadoma obecności Grahama, Debra odwróciła
się znów przodem do kominka i jeszcze bardziej ści
szyła głos.
- Naprawdę mnie to nie obchodzi.
- On cię nadal kocha.
- Harris - rzekła zwięźle - to po prostu nie jest
prawda.
- Kocha cię, Deb.
- Harris... - powiedziała groźnie, walcząc z poku
są zerknięcia przez ramię. - Słuchaj, poinformuj
mnie, co postanowisz w sprawie Seleny. Może poroz
mawiamy w przyszłym tygodniu, dobrze?
Po chwili ciszy usłyszała zrezygnowany głos Harrisa:
- Dobrze, laleczko.
- Aha, Harris...
- Tak?
Uśmiechnęła się.
- Rozchmurz się. Jak tylko sobie znajdzie kogoś
innego, przestanie ci zawracać głowę. - Dobrze od
gadła, co tam się dzieje.
- Cholera, mam nadzieję... Cześć, Deb.
Delikatnie odłożyła słuchawkę. Odwróciła się
i spojrzała na Grahama.
105
- Przepraszam. Nie mogłam się od niego uwolnić.
Czy... chciałeś skorzystać z telefonu?
Głos Grahama zabrzmiał dziwnie gardłowo:
- Naprawdę byś to zrobiła... Wzięłabyś sobie ko
goś tylko po to, żeby dopiec mężowi? - W jego ponu
rym spojrzeniu dostrzegła pogardę.
- Ja nie mam męża - odrzekła cicho.
- W porządku. Byłemu mężowi. Wdałabyś się w ja
kiś romans, żeby mu dopiec? - Zniknęła jego wcze
śniejsza obojętność. Oczy, które ją sondowały, patrzy
ły teraz bezlitośnie.
- Nie powinieneś był podsłuchiwać.
- Ale zrobiłem to. A teraz ty unikasz odpowiedzi
na moje pytanie.
Debra usiłowała mówić spokojnie i cicho:
- Wcale nie muszę ci na to odpowiadać.
Wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu.
- A zatem... przypuszczam, że to prawda.
- Co?
- To jest bardzo subtelne przyznanie się do winy.
Nie mogła w to uwierzyć.
- Chyba tylko w wyobraźni beznadziejnego mę
skiego szowinisty! Graham, zaskakujesz mnie! To
znaczy, wiem, że wy, tutejsi, jesteście ciut bardziej
konserwatywni niż my, ludzie z miasta, ale... dopraw
dy! Nic cię nie upoważnia do oceny mojej moralności.
Nie masz o niej pojęcia! - Zraniona i zagniewana,
skoczyła na równe nogi i sięgnęła po kurtkę. - Wy
chodzę! - stwierdziła, wsuwając ręce w rękawy. -
Możesz używać telefonu, ile chcesz.
To jej wyjście byłoby doskonałe, gdyby nie fakt, iż
Graham stał jej na drodze. Gdy chciała go wyminąć,
z łatwością zastąpił jej drogę.
Porażona jego bliskością, cofnęła się.
- Przepraszam. Chciałabym teraz wyjść.
106
- Zrobiłabyś to, Debra?
- Czy bym wyszła? A pewnie. Przez cały tydzień
myślałam o tym, żeby pojechać do supermarketu.
Wiedziała, że nie to miał na myśli. Mówiło jej to
ponure spojrzenie Grahama. Gdy podniosła wzrok,
omal serce nie zatrzymało jej się w piersi.
- Czy zachowałabyś się w ten sposób? - spytał po
raz kolejny.
- Chcę wyjść, Graham. Odsuń się, proszę.
Powoli pokręcił głową, przymrużył oczy.
- Próbowałem zachowywać się szlachetnie, próbo
wałem dać ci spokój. Ale jeżeli to mam być ja albo ja
kiś inny typek...
Upłynęła chwila, zanim Debra pojęła, o co mu cho
dzi. A wtedy rozzłościła się.
- Żartujesz? Ja nigdy...
- Nigdy byś się nie zadawała ze swoim cieślą? -
Przybliżył się o krok. - Zdaje się, że pamiętam twoją
wcześniejszą reakcję. Spodobało ci się, gdy cię do
tknąłem. - Wyciągnął rękę, żeby przypomnieć jej
tamten dzień w powozowni, ale zwinnie go wyminęła.
Jednak on równie szybko chwycił ją ręką w pasie.
- Nie uciekaj teraz - mruknął. - Zaczyna się ro
bić interesująco. - Przytrzymał ją jeszcze mocniej.
- Puść mnie! - krzyknęła, aż nazbyt świadoma siły
jego ramienia, siły całego jego ciała. W odpowiedzi
obrócił ją i przyciągnął do siebie, tak że plecy Debry
oparły się o jego klatkę piersiową. Jej wzrok padł na
łóżko, i w przypływie paniki zadała sobie pytanie, co
ją opętało, żeby je zostawić w salonie.
- Nie możesz tego zrobić, Graham - wydyszała, gdy
sięgnął drugą ręką pod jej kurtkę, obejmując biodra.
Poczuła przy uchu jego ciepły oddech.
- Dlaczego nie? Byłoby dobrze. Wiesz, to by rozła
dowało napięcie.
107
- Wcale nie czuję napięcia. Graham... przestań! -
Ugryzł ją lekko w ucho, a ponieważ krzyknęła, prze
sunął usta na jej szyję. Próbowała oderwać jego ręce
od swego ciała, ale wydawało się, że to były stalowe
obręcze.
- Ładnie pachniesz, maleńka...
- Nie nazywaj mnie „maleńką"! To poniżające! -
Miękkim, ciepłym językiem wodził po wrażliwym miej
scu na jej szyi. - Graham - błagała szeptem. - Nie!
Pocałował ją jeszcze raz, po czym powoli odwrócił
w ramionach twarzą do siebie. Zacieśnił uścisk, zanim
zdążyła mu umknąć. Obejmując ją jedną ręką za szy
ję, kciukiem i wskazującym palcem drugiej uniósł jej
brodę. i
Debra nigdy dotąd nie spotkała się z taką żądzą, ja
ką właśnie dostrzegła w jego oczach. Graham jej pra
gnął. I miał zamiar ją posiąść. Właściwie, powinna być
teraz przerażona. Przerażało ją to, że uginały się pod
nią kolana... a także to, że aby zachować szacunek dla
samej siebie, będzie musiała stoczyć z nim walkę.
- No już... - mruczał chrapliwie. - Zatrudniłaś
odpowiedniego człowieka.
- Zwolnię cię! - zagroziła, ale on tylko odchylił do
tyłu głowę i zaśmiał się. Dostrzegła jego mocną,
umięśnioną szyję, ładnie zarysowaną szczękę i zdro
we, lśniące, białe zęby.
- Nie zrobisz tego. - Popatrzył na nią pewnym
wzrokiem. Nagle cały humor prysnął i w głosie Gra
hama pojawił się tępy żal:
- Zafascynował mnie twój dom. A ciebie zafascy
nowały moje plany. To działa w obie strony, Debra.
Po prostu.
Miał rację. W pewnym sensie byli jak Selena i Jo
nathan, bo każde z nich miało coś, czego potrzebowa
ło to drugie.
108
- Ale to byłby gwałt, gdybyś mnie zmusił.
- Nie zmuszę cię. - Pochylił głowę i zaczął pieścić
wargami jej policzek, przesuwając je tuż pod okiem
i zmuszając ją, by je zamknęła. Drżenie jej ciała po
twierdziło jego rację. Nie zmusiłby jej. Nie musiałby
tego robić.
Gdy Debra zdała sobie z tego sprawę, mocno wsu
nęła dłonie między ich ciała.
- Graham, daj spokój! - rzekła przez zaciśnięte
zęby, prowadząc teraz wojnę na dwóch frontach. - To
jest śmieszne! Nie będziesz chciał mieć ze mną do
czynienia, jeżeli to zrobisz. I co wtedy będzie z twoją
pracą tutaj?
Z ustami tuż przy jej wargach, odparł niskim, zmy
słowym głosem:
- Każdego ranka przychodziłbym cię budzić, wpeł-
załbym na twoje łóżko, żeby poczuć ciepło twego ciała,
jego dopasowywanie się do mojego... a potem brałbym
się za pracę przy domu. Nie, Debra, to by mi zupełnie
nie przeszkadzało! Jesteś atrakcyjna i do wzięcia -
przesuwał rękę coraz niżej - i jakoś nieprzyzwoicie
sprawiasz, że łamię wszystkie swoje obietnice. - Nagle
wydał się bardziej zagniewany niż podniecony.
Debra przegrywała walkę. Jej własne postanowie
nia zdawały się bardzo odległe.
- Proszę - błagała - nie rób mi tego! Ja cię wcale
nie znam. Niczego o tobie nie wiem!
- A nigdy dotąd nie kochałaś się z nieznajomym?
No, gdzie twoja wyobraźnia?
- Wyobraźnia nie ma z tym nic wspólnego! - od
paliła w ostatniej próbie zachowania świadomości. -
Pewnie jesteś żonaty albo zaręczony, albo masz jakąś
kobietę, która rozchoruje się, gdy się dowie, że nie
mogłeś się oprzeć swojej pracodawczyni.
Jego ramię zacisnęło się na jej plecach.
109
- Gdybym był żonaty lub zaręczony, to za cholerę
bym nie robił tego, co właśnie zamierzam zrobić. -
Nie mówiąc nic więcej, odwrócił ku sobie jej twarz,
a ich usta zetknęły się.
R O Z D Z I A Ł
5
Był mężczyzną potężnym, mocno zbudowanym,
o wielkiej sile fizycznej. Jeśli Debra kiedykolwiek w to
wątpiła, to teraz jego mocny pocałunek dowiódł tego
ponad wszelką wątpliwość. Rozchylone usta Graha
ma nie pozwalały jej wargom na żaden opór. Żarliwe,
łapczywe, zdawały się pożerać ją z nienasyconą żądzą,
która zapierała jej dech w piersiach.
Gdy wreszcie się odsunął, zakręciło jej się w głowie.
Zacisnęła palce na jego wełnianej koszuli. Była oszo
łomiona. Graham pomyślał, że zaakceptowała swą
porażkę.
- Tak już lepiej - wyszeptał. - Chcę, żebyś była
uległa, uległa i oddana. Prawa kobiet to piękna rzecz,
ale nie tutaj.
W przypływie oburzenia, zaczęła się z nim szarpać.
- Jesteś brutal i łobuz! Odczep się ode mnie!
Płonącymi oczyma wpatrywał się w jej wilgotne
usta.
- Co? I mam przegapić taką zabawę? Wiem, o co
chodzi, Debra. Jesteś jedną z tych, które potrzebują
takiej walki, żeby odegrać rolę skrzywdzonej dziewi-
110
cy. - Kiedy zaczęła się jeszcze energiczniej wyrywać,
po prostu wzmocnił uścisk. - No cóż, nie musisz te
raz tego robić. Nikomu nie powiem, że uległaś i do
brze się bawiłaś.
- Ty... - Jej protest został ukrócony przez jego
wargi, które ponowiły atak. Po chwili, już nieco łagod
niejsze, stały się bardziej przekonujące niż władcze.
Debra, czując się coraz bardziej zagrożona, cała ze
sztywniała. Była zdecydowana pozbawić go tej satys
fakcji.
Graham był jednak równie zdecydowany, by ją
osiągnąć. Uwalniając jej plecy, tym razem uwięził
w swych silnych dłoniach jej głowę
- Otwórz usta, Debra - zażądał niskim, chrapli
wym głosem. - Otwórz je. - Nie czekając, aż to zro
bi, zaczął składać śmiałe, mocne pocałunki wokół jej
warg, a każdy z nich pociągał ją, kusił, nęcił jakąś
dziwną brutalnością.
Nie potrafiła określić, na czym polegała ich niezwy
kłość. Było tak, jakby agresywna pożądliwość Graha
ma kryla jakąś głębszą potrzebę, jakby ta nagłość wy
nikała raczej z samotności niż z czystego pociągu
fizycznego. Pod powłoką brutalności Debra wyczuła
coś cieplejszego, łagodniejszego. Być może sprawiały
to jego dłonie, trzymające ją mocno, jednak nie czy
niące jej żadnej krzywdy. A może było to delikatne
drżenie jego ciała, świadczące o tym, że próbował się
kontrolować, czego nie robiłby prawdziwy brutal.
Jeszcze nie odważył się kusząco wysunąć języka...
Nagle Debra zapragnęła, żeby to zrobił... Chciała, że
by posmakował jej w pełni. Tak, kierowała nią cieka
wość. Skoro jego śmiałe poczynania tak poruszyły jej
zmysły, zastanawiała się, co by się stało, gdyby posunął
się jeszcze dalej. To jego ledwie wyczuwalne uczucie
desperacji wywołało u niej odruch współczucia. W tym
111
ułamku sekundy zapragnęła zaspokoić jego pragnie
nie, coś dla niego zrobić, być dla niego kimś ważnym.
Jej usta stawiały coraz mniejszy opór, a w końcu
uległy naciskowi, rozchylając się. Gdy jego język się
w nich zagłębił, zdołał poznać je całe, zanim zdążyła
zaprotestować. A jednak zaprotestowała - po chwili
- próbując go odepchnąć. To jest niewłaściwe, mówi
ła sobie, to wszystko jest niewłaściwe. Jednak gdy de
likatnie przygryzł wnętrze jej warg, poczuła w sobie
ogień, który mógłby ją całą spalić od środka.
- Proszę, nie! - krzyknęła słabo, kiedy przesunął
usta, by zbadać kształt jej policzka. - Nie... - Tym
czasem jej dłonie mocniej ścisnęły jego muskularne
ramiona. Byłby dobrym kochankiem, śmiałym i moc
nym - mówiła sobie. Nagle zaczęła drżeć, przestra
szona narastającym w niej podnieceniem. - Nie! -
krzyknęła, jakby rozkazując samej sobie, i spróbowa
ła cofnąć się o krok.
Ku jej zaskoczeniu, Graham pozwolił na to. Od ra
zu pojęła, dlaczego. Gdyby jeszcze odrobinę posunął
się do przodu, a ona cofnęła, znaleźliby się tuż przy
łóżku.
Zanim zdążyła zareagować, wsunął ręce pod jej po
śladki i uniósł ją. Nim złapała oddech, już leżała na ple
cach, spoglądając w twarz pożądającego ją mężczyzny.
- Co ty robisz? - spytała, dysząc. Poczuła, że Gra
ham przycisnął nogą jej uda, a ręką - ramiona.
Nie odezwał się, pochylił głowę i pocałował ją z ta
kim samym żarem, jaki palił ją w środku. Przynaj
mniej był szczery - pomyślała. Pragnął jej. Nie bawił
się w podchody, jak inni, których znała. Zawsze była
wierna Jasonowi. Jednak mężczyźni często szeptali jej
do ucha niedwuznaczne bzdury i tylko czekali, by za
proponować jej pójście do łóżka. Może nie byliby ta
cy odważni, gdyby wiedzieli, że im odmówi.
112
W tym mężczyźnie, Grahamie, było natomiast coś
naprawdę ekscytującego - wiedział, czego chciał,
i zamierzał to osiągnąć.
Czy była równie szczera? Zastanawiała się nad tym,
a jej bezradne usta odpowiadały tymczasem na jego
prowokujące pieszczoty. Smakowała go... Usta, język,
zęby, po których wodziła czubkiem języka... Nawet je
go zapach sprawiał jej przyjemność... Zapach, świeże
go drewna, potu, lakieru, zapach pracy. Pragnęła re
agować na jego poczynania. Jednak czy mogła uczynić
to szczerze i pełnym przekonaniem? Czy mogła mu
pozwolić, by robił, co chce... i czy jutro potrafiłaby so
bie spojrzeć w oczy?
- Graham! - wydyszała, gdy odsunął jej włosy, by
zbadać ustami łuk jej szyi. - Dosyć!
- Nie, kochana - zamruczał. - Nie sądzę, żebym
kiedykolwiek miał dosyć. Nie masz pojęcia, co ty ze
mną robisz! - To ostatnie zdanie zabrzmiało jak przy
znanie się do słabości. Debra nagle poczuła się silna.
Silna jako kobieta. Musiała rozczarować Jasona, skoro
szukał szczęścia w ramionach innej. Fakt, że wzbudziła
pożądanie w kimś tak niezwykle męskim jak Graham,
było ogromnym komplementem dla jej kobiecości.
- Powiedz mi, co z tobą robię - zażądała, przecze
sując palcami jego bujne włosy i zmuszając go, żeby
na nią spojrzał. - Powiedz mi, Graham.
Ale on nie chciał brać udziału w gierkach słownych.
Przesuwając się na jej ciało, wyraźnie zademonstro
wał, jaki ona ma na niego wpływ. Opierając się na
przedramieniu, zaczął obsypywać jej twarz i szyję po
całunkami.
Debra zamknęła oczy i delektowała się każdym do
znawanym wrażeniem, nie tylko pełnym erotyzmu na
ciskiem jego warg, lecz także ciężarem jego szczupłe
go, silnego ciała o mięśniach jak ze stali. Wciąż czuła
113
jego moc, ale teraz nieco się pohamował, by wywołać
u niej reakcję, której pragnął.
I to mu się udało. Debra czuła, że płonie i że jedy
nym jej wybawieniem jest ciało Grahama. Nie bardzo
wiedziała, co robią jego dłonie, dopóki nie poczuła na
piersi powiewu chłodnego powietrza i nie zdała sobie
sprawy, że jej bluzka została rozpięta. Debra jęknęła
cicho, z przerażenia, czy może z podniecenia. Nie
miała czasu się nad tym zastanawiać. Dłonie Graha
ma nadal wędrowały po jej ciele, a usta obejmowały
jej wargi.
Jego twarde ręce cieśli wodziły po jej brzuchu,
zręczne palce przesuwały się po koronkowym staniku.
I znów dostrzegła w nim kuszące kontrasty... Szorst
kie dłonie dotykały jej ze zmysłową finezją. Gdy prze
sunęły się po jej piersiach, przytuliła się do niego, jak
na ironię pragnąc teraz, by okazał swą siłę. Ale nie za
mierzał tego zrobić. Aż nadto delikatnie wsunął palec
pod koronkę stanika i zaczął powoli pocierać pełną
pierś, aż po nabrzmiały szczyt...
- Graham... o tak...
Gdy ją pocałował, odwzajemniła jego łapczywość,
nie zważając na to, iż zaczyna im brakować tchu. Miał
rację. To rzeczywiście było dobre. Czuła, że obdarzał
ją ciepłym uczuciem i pragnął jej. Czuła się nadzwy
czaj kobieca i godna pożądania.
- Tak... - zamruczała i zasygnalizowała ostateczne
poddanie się, unosząc ręce ku jego piersiom, a potem
obejmując jego naprężone plecy i przyciągając go do
siebie. - Och, tak, Graham...
- Powiedz mi...
- To jest takie... dobre.
I w tej samej chwili Graham się od niej odsunął. Je
go dłoń zaprzestała swych słodkich tortur. Wsparł się
na pięściach i spojrzał na nią z góry.
114
- Jesteś cwana - burknął, a w jego głosie pojawiło
się coś innego niż namiętność. - Zwiodłaś mnie, że
bym podjął się tej pracy, kusząc mnie tym swoim
drobnym ciałkiem.
Walcząc z obezwładniającym pożądaniem, Debra
zmusiła się, by otworzyć oczy.
- Co? - wyszeptała, czując, że z pewnością prze
gapiła początek tej rozmowy.
Graham patrzył na nią groźnie. Oddychał ciężko,
próbując się opanować.
- Być może nie jestem owym młodszym mężczyzną,
„wspaniałym osiłkiem", którego zaproponowałaś Sele
nie - wycedził przez zęby - ale do cholery, pragnę cię.
- O co ci... O co ci chodzi?
- Nieźle nam idzie targowanie się. Ja zbuduję ci
dom, ty mi zapłacisz. Ty będziesz mi ogrzewać łóżko,
ja machnę ręką na twoją ponurą przeszłość.
Pozbywając się resztek oszołomienia, Debra spoj
rzała na niego z niedowierzaniem.
- Moją... ponurą przeszłość? Nie ma żadnej ponu
rej przeszłości!
- W porządku. - Posłał jej nieprzyjemny uśmiech.
- Nie będę cię o to pytał. Akceptuję cię taką, jaką je
steś... Tak długo, jak długo będziesz mi robić dobrze.
- Graham! - krzyknęła. - Sam nie wiesz, co mó
wisz!
- Wiem wystarczająco dużo - odpalił, delikatnie
się do niej przybliżając. - Tylko to się liczy między na
mi. Tylko to. Nic więcej.
Nie doceniał jej. W przypływie siły zrodzonej
z wściekłości nagle go odepchnęła, akurat na tyle sil
nie, by wyśliznąć się spod niego i zeskoczyć w łóżka.
- Ty łajdaku! - krzyknęła, próbując zapiąć bluzkę.
Nagle poczuła się nic nie warta. - Nie mam żadnej
ponurej przeszłości poza tym, że raz poderwałam jed-
115
nego faceta, żeby dopiec drugiemu. Podsłuchałeś pry
watną rozmowę i... i niczego nie zrozumiałeś! - Trzę
sąc się ze złości, nie była w stanie zrobić niczego wię
cej, oprócz obrzucenia Grahama piorunującym
spojrzeniem. Wstał z łóżka i stanął obok niej. Patrzył
ponuro i zarazem zadziwiająco obojętnie.
- Więc popraw mnie, jeśli się mylę - zażądał gło
sem nie znoszącym sprzeciwu. Zahaczył kciuk za
szlufkę przy pasku, a drugą rękę swobodnie opuścił
wzdłuż ciała.
Debra spojrzała na niego pełna oburzenia.
- Powiedziałam ci już dosyć. Nie mam nic więcej
do...
- Chciałbym wiedzieć, skąd u ciebie nagle taki
przypływ moralności. To znaczy... - uśmiechnął się
drwiąco - te wszystkie telefony od Harrisa, Mike'a,
Jasona... Proponowanie, żeby Selena zabawiła się
z młodszym mężczyzną... Poderwanie biednego, ado
rującego cię głupca... No, słucham!
- Nie zasługujesz na żadne wyjaśnienia.
- Chcę wiedzieć! - zagrzmiał, chwytając ją za ra
miona z gwałtownością lwa atakującego zdobycz.
- Jesteś moim cieślą - odparła słabo, chcąc go
zranić równie mocno. - Niczym więcej, tylko moim
cieślą. Na miłość boską! Nie jestem ci winna żad
nych ...
- Jestem mężczyzną - wycedził przez zaciśnięte
zęby. - A ty prowadzisz niebezpieczną grę. Ten cieśla
być może nie jest głupi, ale zaczyna się robić choler
nie niecierpliwy.
Debra najwyraźniej trafiła go w czuły punkt. Nigdy
nie widziała go tak zagniewanego. Miał groźnie zaci
śnięte usta, a bursztynowe oczy patrzyły na nią lodo
wato. Uścisk jego palców nawet przez kurtkę sprawiał
jej ból.
116
- Chcesz wyjaśnień? - spytała, patrząc na niego
z resztką śmiałości, jaka jej została. - No to będziesz
je miał.
Odetchnęła głęboko, by nieco ochłonąć.
- Harris jest moim wydawcą. Mike jest moim przy
rodnim bratem. Jason jest moim byłym mężem, a także
kolegą po piórze. A Selena - wypaliła - akurat tak się
składa, że jest postacią, którą stworzyłam. I jeżeli ze
chcę jej znaleźć młodszego mężczyznę, ciepłego, uwiel
biającego ją, delikatnego mężczyznę - to zrobię to!
Zadyszana, wytrzymała zatrwożone spojrzenie
Grahama. Bardzo powoli rozluźnił uścisk palców.
Zmarszczył brwi i odezwał się dużo łagodniej i z pew
nym wahaniem:
- Czy ty... poddajesz się jakiejś terapii?
- Terapii?
- Chodzisz do psychiatry?
- A po co, u licha, miałabym to robić?
Spojrzał na nią z głębokim współczuciem i rzekł
ostrożnie:
- Wiesz, co to jest schizofrenia, prawda?
Z początku nie pojęła, o co mu chodzi.
- Schizofrenia? - powtórzyła z zakłopotaną miną.
Nagle, zdumiona, zrozumiała, co miał na myśli. -
Schizofrenia? - wykrzyknęła histerycznie. Wyciągnę
ła ręce, by go odepchnąć. - Nie jestem schizofrenicz
ką! - wrzasnęła. - Selena to postać... jedna z wielu,
o których piszę każdego dnia. - Cofnęła się o krok
i drżącym palcem wskazała na telewizor. - Jestem
scenarzystką! Piszę dla telewizji... operę mydlaną! Jak
myślisz, dlaczego codziennie tak uważnie oglądam
ten serial? Bo, do cholery, piszę do niego scenariusz!
Piszę scenariusz!
Graham milczał oszołomiony. Nie mogąc sobie po
radzić z ogarniającym go wstydem, po prostu patrzył,
117
jak Debra odwraca się i zaczyna iść w stronę drzwi.
Gdy się za nią zatrzasnęły, Graham zmarszczył czoło
i pochylił głowę. Usłyszał, jak Debra zapala silnik sa
mochodu i odjeżdża. Chciał jej powiedzieć, żeby uwa
żała... No, ale przecież była już dużą dziewczynką.
Szykowną kobietą. Kobietą robiącą karierę... i to tak
imponującą. A kim był on, żeby mówić jej cokol
wiek... po takiej gafie, jaką popełnił?
Zaczął go ogarniać coraz większy wstyd. Mężczy
zna cofnął się w kierunku łóżka i ciężko usiadł na je
go brzegu. Uważał się za inteligentnego człowieka,
a jednak teraz wszystko źle zinterpretował. Przez
chwilę myślał nawet, że Debra jest psychicznie nie
zrównoważona. Bóg jeden wie, że nie byłaby pierwszą
osobą, która opuściła miasto, znalazłszy się na skraju
załamania nerwowego. Patrząc w sufit, wściekły na sa
mego siebie, zacisnął zęby. Jakże mógł tak myśleć
choćby przez chwilę, skoro zawsze wydawała mu się
rozsądna i opanowana?
Gdy pochylił głowę, jego wzrok padł na maszynę do
pisania. Była scenarzystką... a nie jakąś kurą domową,
która potrzebowała swojej dawki opery mydlanej, że
by przetrwać kolejny dzień!
Zaciskając palce na brzegu kołdry, rozmyślał
o tym, co zrobił. Szczerze mówiąc był pewien, że ona
fruwa z kwiatka na kwiatek. Tylu mężczyzn do niej
dzwoniło... A kiedy dziś rano usłyszał, w jaki sposób
rozmawia przez telefon... wydawało się, że postępuje
niemoralnie. Skąd miał wiedzieć? Do cholery, dla
czego od początku nie powiedziała mu całej prawdy?
Cóż, prawdopodobnie to ją bawiło. Mimo że zaim
ponowała mu swoim talentem pisarskim, to jednak
wciąż była dziewczyną z miasta, cwaną oszustką. Pod
tym względem miał rację. Od początku nim zawład
nęła. A potem ubzdurała sobie, że chciał ją posiąść
118
wbrew jej woli. Ale to przecież nie byłoby wbrew jej
woli, prawda? Przytulała się do niego. Nie walczyłaby
z nim, tego był pewien. Ale co potem? Jakże wiele ra
zy zadawał sobie podobne pytanie...
Wściekły, poderwał się z łóżka i powoli podszedł do
okna, żeby spojrzeć na podjazd. Brązowy pikap wyda
wał się samotny bez towarzystwa jej Blazera. Graham
chciał zerknąć na zegarek i wtedy przypomniał sobie,
że przecież nie ma go na przegubie. Już nie. Nie nosił
go, odkąd się tu przeprowadził. To była jedna z tych
rzeczy, które podobały mu się w życiu na wsi. Czas,
mnóstwo czasu. Nowy Jork funkcjonował według ści
śle określonego harmonogramu. Tam posiadanie ze
garka było koniecznością. Każdy dzień to był maraton
- bieganie z jednego spotkania na drugie, a rzadkie
chwile przy desce kreślarskiej były niczym łapczywie
wysysana w biegu cząstka pomarańczy. Pocierając
w zamyśleniu nagi nadgarstek, próbował sobie przypo
mnieć, kiedy ostatnio tak odruchowo próbował spraw
dzić, która godzina. Było to dawno, dawno temu.
Wpatrywał się w drogę za podjazdem, ale Blazer
Debry nie wracał. Mężczyzna odwrócił głowę i rozej
rzał się po pokoju za jakimś zegarem. W końcu na
podłodze przy łóżku dostrzegł radio z budzikiem. By
ła pierwsza po południu. Ona wkrótce wróci. Jej se
rial zaczynał się za pół godziny.
Przeklinając cicho swoją głupotę, poszedł do kuch
ni, wyjął z lodówki puszkę „Mountain Dew" i wrócił
do powozowni. Stwierdził, że tam jest jego miejsce.
Był robotnikiem i powinien się trzymać swojej roboty.
Schrzanił sprawę z Debrą. Zdaje się, że po prostu
stracił kontakt z takim życiem - na wysokich obro
tach. Osiem lat. To wystarczająco długi czas, żeby za
pomnieć, jak to jest. Do tej pory mu to nie przeszka
dzało. Więc dlaczego teraz było inaczej?
119
Uniósł puszkę do ust i rozkoszował się chłodem na
poju, spływającego powoli przez gardło. A potem po
szedł do swojej ciężarówki i nie zamykając za sobą
drzwi, usiadł za kierownicą. Sięgnął po brązową tor
bę, która cierpliwie czekała na niego w cieniu na pod
łodze, i wyjął z niej jedną z dwóch kanapek z szynką
i serem, które przygotował sobie w domu. Szynka
i ser... Spojrzał na tę nieciekawą kombinację i pomy
ślał, że Debra nie jadłaby szynki i sera. Bez wątpienia
schrupałaby jakąś sałatkę, wykwintną zapiekankę...
i może popiła jogurtem. Znał ten typ kobiet...
Poruszył się gwałtownie na siedzeniu. Łapczywie
ugryzł dwa kęsy kanapki, jeden po drugim, i omal się
nie udławił. Na ratunek przyszedł mu kolejny łyk na
poju. Pamiętała o „Mountain Dew". Kim ona była,
u licha, i czemu zagrażała spokojowi jego ducha?
Kiedy już skończyły się kanapki i napój, on wciąż
nie znał odpowiedzi. Wrócił do powozowni i zaczął
instalować zamki, które kupił wcześniej. Jednak zale
dwie zdążył wywiercić jeden otwór, odłożył narzędzia
i ponownie udał się do głównego budynku. Nie bar
dzo zdając sobie sprawę z własnych zamierzeń, usta
wił przed sobą telewizor i włączył go.
Serial „Gry miłosne" rozpoczął się już dawno te
mu. Graham usiadł na podłodze, opierając się o łóż
ko, i zaczął uważnie oglądać. Jeszcze zanim zakończy
ła się ostatnia scena, uwierzył we wszystko, co usłyszał
od Debry. Tak, Selena była postacią z tego serialu,
chociaż dzisiaj tylko o niej wspominano. Harris Ward
był wymieniony jako producent, a Jason Barry jako
jeden ze scenarzystów. Pojawiło się także imię i na
zwisko Debry.
Graham ponownie schował odbiornik do torby,
z której go wyjął, po czym powrócił do montowania
zamków przy drzwiach powozowni. Wkręcał śruby
120
z całą siłą, jaką dawała mu frustracja. Nagle rozejrzał
się za czymś, w co mógłby uderzyć.
Ależ był głupcem... Jak źle traktował Debrę! Choć
by nawet nie była w jego typie, zasługiwała na jakiś
szacunek! Gdybyż tylko mógł jej mieć za złe tę ule
głość w jego ramionach... Ale nie mógł. Coś zaiskrzy
ło między nimi, mimo wszelkich dzielących ich różnic.
Do diabła, czyż nie złamał swego postanowienia, że
będzie jej unikał? Czy to nie on zainicjował owe nie
szczęsne „swawole"? Choć chciałby wierzyć, że jego
reakcja była tylko odpowiedzią na jej zachowanie, to
jednak w rzeczywistości chodziło o coś więcej. Pocią
gała go. I, do diabła, nie wiedział, co z tym zrobić!
Chwycił siekierę, wypadł jak burza z powozowni
i zaatakował stare suche drzewo na podwórzu. Zdążył
odrąbać jedynie dolne gałęzie, gdy usłyszał warkot sil
nika. Zerknął na drogę i zobaczył Blazera wjeżdżają
cego powoli na podjazd. Kiedy Debra zatrzymała się,
on znów z całej siły rąbał drzewo.
Kobieta wyłączyła silnik i siedziała przez chwilę
w samochodzie, zastanawiając się, co powiedzieć, co
zrobić. Winna mu była przeprosiny. Powinna wyja
śnić wszystko już wcześniej. Sądziła, że to będzie tyl
ko gra, ale ta „gra" obróciła się przeciwko niej. Jak
że mogła go czynić odpowiedzialnym za to, co się
stało? A jeżeli chodzi o sposób, w jaki się do niego
przytuliła... Można by go niemal usprawiedliwić, że
myślał o niej jak najgorzej. Jakiego rodzaju kobieta
przybyłaby na to pustkowie, po czym zatrudniła do
pracy najwyższego, najbardziej umięśnionego i nie
zwykle przystojnego robotnika? Z pewnością był
również wspaniałym projektantem i zdolnym rze
mieślnikiem. Jednak ten scenariusz wydawał się aż
nadto znajomy. Wielokrotnie sama opisywała różne
warianty takiej sytuacji!
121
Kręcąc głową, wysiadła z Blazera i zamyślona skie
rowała w stronę domu. Nie zamierzała zobaczyć się
z Grahamem, jeśli on pierwszy do niej nie przyjdzie.
Nie zrobił tego jednak. Właściwie, nie wiedziałaby, co
powiedzieć, gdyby się do niej odezwał. Nie odezwał
się. Gdy już znalazła się w domu, rzuciła kurtkę na
łóżko i udała się prosto do kuchni, żeby przygotować
sobie filiżankę herbaty. Jej aromat i ciepło nie pomo
gły jednak pozbyć się wewnętrznego chłodu, jaki od
czuwała.
Od chwili, gdy stąd odjechała, cały czas krążyła po
okolicy. Trochę czasu spędziła też w zaparkowanym
samochodzie, na cichej drodze usytuowanej na skar
pie nieopodal pastwiska. I myślała o Grahamie. Tak,
żałowała, że od początku nie powiedziała mu prawdy.
I - tak, była zakłopotana tym, że go błagała. Ale naj
większe wyrzuty sumienia miała z powodu tego, jak
go upokorzyła.
Była arogancka... zupełnie niepotrzebnie. Mówiąc
mu, że nie jest „niczym więcej, tylko jej cieślą", miała
na myśli to, iż byli jedynie dwojgiem ludzi, których
ścieżki życiowe przecięły się z powodu tymczasowej
sytuacji - remontu domu. Jednak z jej słów wynikało
- a w swej złości pozwoliła, by tak się stało - że jest
kimś gorszym od niej.
To nie była prawda. Jako cieśla posiadał umiejęt
ności, których ona w żaden sposób nie mogła naśla
dować. Plany, które dla niej sporządził, przewyższa
ły wszystkie, które do tej pory widziała, zarówno pod
względem technicznym, jak i samego wykonania.
W istocie, było w nim również coś takiego, co mogło
świadczyć o jego wykształceniu. Wyrażał się jak czło
wiek światły, miał bogate słownictwo, a w jego po
czuciu humoru pobrzmiewała nawet nutka wyrafino
wania.
122
Zatrzymała się przy oknie w pustej jadalni. Komi
nek. Graham rąbał suche drzewo na opał. Zahipnoty
zowana, patrzyła, jak w powietrzu zakreśla siekierą
niemal pełne koła, unosząc ją do tyłu i do góry, od no
gi na wysokość klatki piersiowej i ramienia, i jeszcze
wyżej... A potem całą siłą swych potężnych mięśni
uderza w dół, rozłupując drewno. Westchnęła i opar
ła się o ramę okna, popijając herbatę.
Intrygował ją. Od samego początku, gdy tak gwał
townie odmówił przyjęcia jej oferty pracy. Oczywi
ście, jego wygląd fascynował ją, jednak chodziło o coś
więcej. A może to był po prostu jej nawyk? W końcu
obserwowanie ludzi, pisanie o nich, o ich zachowaniu
i motywacjach, to jej praca.
Gwałtownie uniosła głowę i wyprostowała się. „Gry
miłosne"! Zupełnie zapomniała! Nerwowo zerknęła
na zegarek i zdała sobie sprawę, że całkowicie przega
piła dzisiejszy odcinek. Już po raz drugi jej się to zda
rzyło. Po raz drugi! Zła, że aż tak zajmował ją ten
mężczyzna, który przecież był tylko przelotną znajo
mością, zasiadła przy maszynie do pisania. Właśnie
tam - w salonie - zastał ją Graham, gdy pół godziny
później wszedł do domu.
Niosąc duże naręcze świeżo narąbanego drewna,
rzucił jej przelotne spojrzenie i podszedł do kominka.
Kucnął, by ułożyć polana w koszyku, i ponownie spoj
rzał na Debrę. A ona odwzajemniła to spojrzenie.
- Zrobiłaś zakupy? - spytał jak gdyby nigdy nic.
- Hm... nie - odrzekła cicho. O tym też komplet
nie zapomniała. - Pojeździłam sobie trochę... Nie by
ło dużego ruchu...
Ale palnęłam głupstwo, pomyślała, przecież to nie
Nowy Jork.
Graham tylko skinął głową i ponownie skupił uwa
gę na układaniu polan.
123
- Tutaj rzadko bywa duży ruch. Czasami nasila się
na jesieni, kiedy turyści przyjeżdżają popatrzeć na ko
lorowe liście. Wtedy jest tu pięknie.
- Teraz też jest pięknie.
- To prawda. - Skończył układanie drew, wstał
i otrzepał dłonie, pocierając jedną o drugą. - Proszę.
Powinno starczyć na jakiś czas. Popracuję jeszcze przy
tym drzewie. I tak trzeba by je było ściąć.
- Wiem. I... dziękuję.
Unikając jej wzroku, znów skinął głową, po czym
odwrócił się, żeby wyjść. Ale po chwili przystanął i po
tarł kark. Debra wstrzymała oddech.
- Posłuchaj - zaczął, spoglądając na nią łagodnie.
- Przepraszam za to, co się stało. Wysnułem kilka
błędnych wniosków. To nie powinno się było zdarzyć.
Debra wysłuchała jego przeprosin, ale pokręciła
głową.
- Nie, Graham, to moja wina. Powinnam ci była
powiedzieć o mojej pracy już pierwszego dnia, kie
dy przyłapałeś mnie na oglądaniu tego serialu. A co
do Harrisa, Mike'a i Jasona - uśmiechnęła się nie
wyraźnie - to chyba powinnam była dokładniej
określić, kim oni są, kiedy wymieniłam ich imiona.
Nic dziwnego, że cię to zmyliło. A jeżeli chodzi
o rozmowę, którą podsłuchałeś dzisiaj, to... no cóż,
chyba rzeczywiście musiałam ci się wydawać trochę
dziwna!
Zmarszczył opalone czoło.
- Tak, „dziwna" to dobre określenie. Zaczynałem
już sobie wyobrażać, że zamierzasz przekształcić ten
dom, to moje arcydzieło... w jaskinię grzechu. -
Uśmiechnął się kącikiem ust, co świadczyło, że wraca
mu dobry humor.
Debra poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z ramion
ogromny ciężar.
124
- Nie - rzekła, wzdychając - ten dom ma być dla
mnie i tylko dla mnie. Być może będę od czasu do
czasu przyjmować gości, lecz mam nadzieję znaleźć tu
spokój i ciszę.
- Znajdziesz... bo ja znalazłem.
Wydawało się, że to idealny moment, żeby go zapytać:
- Jak długo już tu mieszkasz?
- Osiem lat. Miałem szczęście. Dostałem aż za
wiele propozycji pracy. A jeżeli chodzi o tutejszy spo
kój - uśmiechnął się - to mogłoby być tak zawsze.
Debra podkuliła pod siebie nogi i oparła się o ścianę.
- Wiem, co masz na myśli. Jest coś takiego w tej ci
szy, w śpiewie ptaków o świcie...
- Jeszcze go tak wiele nie słyszałaś. Poczekaj kilka
tygodni, aż wróci więcej ptaków i rozpocznie się ich se
zon godowy... - Ściszył głos i przez chwilę oboje milcze
li, zakłopotani. - No cóż... tak czy inaczej... jest miło.
Uśmiechnęła się łagodnie i skinęła głową.
- Więc będę czekać.
Podtrzymany tym uśmiechem na duchu, Graham
odezwał się delikatnie.
- Przegapiłaś swój program.
Zaczerwieniła się.
- Wiem.
- Obejrzałem go.
Jej oczy rozbłysły.
- Naprawdę?
- Yhmm... Przegapiłem początek, ale to, co wi
działem, przykuło mnie do telewizora.
- Przestań, Graham - zbeształa go.
Wyciągnął rękę, chcąc ją ułagodzić.
- W porządku. No więc nie byłem przykuty. Sama
fabuła mnie nie wciągnęła. Ale zafascynowały mnie
dialogi i fakt, że to ty je napisałaś.
- Nie do dzisiejszego odcinka. Chyba napisał je Don.
125
- Ale twoje nazwisko też zostało wymienione. Mu
sisz być bardzo utalentowana.
Zbagatelizowała swoje dokonania wzruszeniem ra
mion.
- Ciężko pracuję, ale podoba mi się to.
- Od dawna to robisz?
- Od sześciu lat.
- To znaczy, że byłaś bardzo młoda, kiedy zaczęłaś.
Wydawało mi się, że trudno się załapać do takiej ro
boty.
- Tak, trudno. Ktoś mi... pomógł.
- Nie mów, niech zgadnę... Twój tatuś jest grubą
rybą w sieci telewizyjnej?
- Niezupełnie.
- To może... twoja matka jest aktorką, zatrudnioną
tam na stałe.
- Nie.
- A zatem... to musi chodzić o Jasona. - Odchylił
do tyłu głowę, spoglądając na nią pytająco.
- Tak. - Uśmiechnęła się gorzko. - O Jasona. Po
znałam go na warsztatach pisarskich pod koniec stu
diów. Miał u nas wykłady... Pisał w tym czasie scena
riusz do innej opery mydlanej. Zaczęliśmy się
spotykać, a potem pobraliśmy się. Między innymi, na
uczył mnie zawodu.
- Albo on był dobrym nauczycielem, albo ty i tak
byłaś uzdolniona w tym kierunku.
- Chyba wszystkiego po trochu. Moim głównym
przedmiotem na studiach był język angielski, a wiel
kim marzeniem napisanie wspaniałej amerykańskiej
powieści. - Te ostatnie słowa wypowiedziała żartobli
wie, zabawnie je akcentując. - Wykłady Jasona były
tak naprawdę moim pierwszym kontaktem z pisaniem
scenariuszy. Zafascynowało mnie to. Ale oczarowało
mnie i to, w jaki sposób opowiadał o tym Jason.
126
- No i sam Jason?
- On też. - Spojrzała na swoje dłonie spoczywające
na kolanach - długie, szczupłe i... nagie. Nagle wes
tchnęła. - Tak czy owak - przeniosła wzrok na Graha
ma - zaczęłam pracować u jego boku. Wiesz, pisałam
od czasu do czasu jakąś scenę, gdy on był zbyt zajęty.
- Współpracowałaś z nim.
- Na początku nieoficjalnie.
Graham spojrzał ponuro.
- To znaczy, że on wszystko przypisywał sobie?
- Och, to nie było tak. - Debra stanęła w obronie
Jasona. - W końcu byliśmy już wtedy małżeństwem
i on mnie utrzymywał, tak czy inaczej. Ja nie chciałam
uznania ani pieniędzy. One po prostu były przekłada
ne z jednej kieszeni do drugiej.
- To jest dobroczynność. Większość ludzi nalegała
by na to, żeby znaleźć się w świetle reflektorów.
- Ja nie lubię być w świetle reflektorów.
Przyjrzał się jej sceptycznie.
- Naprawdę? Ale... czekaj. Zbaczamy z tematu.
Chciałbym usłyszeć zakończenie tej historii.
- Nie ma zbyt wiele do opowiadania. Kiedy doszło
do tego, że pisałam pełne scenariusze na dany dzień,
Jason postanowił poinformować producenta, że jestem
w stanie to robić z równym powodzeniem, jak on. Nie
znaczy to, że tak właśnie było. Jednak to dało produ
centowi swobodę działania, bo już dawno chciał zwolnić
jednego ze scenarzystów. Byłam pod ręką. To wszystko.
- Jesteś zbyt skromna - skarcił ją Graham, przyglą
dając jej się uważnie. - Show-biznes potrafi być okrut
ny, z tego co słyszałem. Trzeba być dobrym, żeby się
tam wkręcić, po znajomości czy też nie. A kto mówi, że
twoja praca nie jest lepsza od tego, co robi Jason?
- Ja tak mówię. On jest dobry. Jego pomysły są
spójne, a narracja zawsze nieco płynniejsza niż
127
u reszty scenarzystów. - Zamyśliła się. - W tej pra
cy przechodzi się kolejne etapy. Gdy człowiek zaczy
na pisać scenariusze, to nie pragnie niczego więcej,
jak tylko dopasować się do całości. W tym systemie
pracy jest to konieczne. Ponieważ sześciu, siedmiu,
a czasami ośmiu scenarzystów przygotowuje na zmia
nę kolejne odcinki, byłoby katastrofą, gdyby każdy
z nich chciał tworzyć po swojemu. Widz miałby wte
dy kompletny mętlik w głowie. Istnieje jednak swo
boda w pewnych sprawach, takich jak rozłożenie dia
logów na różne postacie, a nawet proponowanie
reakcji tych postaci na różnorodne wydarzenia.
Upływa jednak trochę czasu, zanim człowiek nabie
rze na tyle pewności siebie i wprawy, że potrafi ko
rzystać z tej swobody.
- Nie wierzysz, że osiągnęłaś już ten etap?
Przypominając sobie poranną rozmowę z Harri
sem, Debra odrzekła z przekonaniem:
- Myślę, że w końcu zaczynam go osiągać. W każ
dym razie, mam taką nadzieję. Kiedy teraz oglądam
dany odcinek serialu, to od razu wiem, kto napisał
scenariusz. Don, Martin, Steve - każdy z nich ma
swój odrębny styl. Przez długi czas naśladowałam Ja-
sona. Mam nadzieję, że teraz się to zmienia.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Gdy
Graham przerwał wreszcie ciszę, w jego głosie za
brzmiała troska:
- Czyżbym wyczuwał jakąś gorycz?
- W sprawie Jasona?
Skinął głową. Odrzucając włosy z twarzy, wzruszyła
ramionami.
- Nie ma powodu, żebym czuła gorycz. Jason był
wspaniałym nauczycielem. To dzięki niemu zrobiłam
karierę i mam środki do życia. Bez niego nie byłabym
tym, kim jestem.
128
- Pod każdym względem? Czy gdyby nie Jason, na
dal mieszkałabyś w Nowym Jorku?
Zastanawiając się nad jego pytaniem, przesunęła
palcem po dolnym rzędzie klawiszy w maszynie do pi
sania.
- Tak. Chyba tak. Ale tylko dlatego, że Jason
uwielbiał miasto. Ja od dawna chciałam się stamtąd
wynieść.
- Czy to... był jeden z problemów?
- W naszym małżeństwie? Dobry Boże, nie! - Za
śmiała się łagodnie. - Wątpię jednak, czy Jason zda
wał sobie sprawę, co myślę na ten temat, a ja nie
chciałam z tego robić problemu. Był szczęśliwy. A za
tem i ja byłam szczęśliwa.
Graham uśmiechnął się ironicznie.
- Jaki śliczny układ.
- Ale tak było! - wykrzyknęła Debra, przeciwsta
wiając się jego sarkazmowi. - To znaczy, dobrze prze
żyliśmy ze sobą pięć lat. Był dla mnie dobry. Prowa
dziliśmy bardzo aktywne życie... dużo przyjęć, no i...
i oboje odnieśliśmy sukces.
- Więc co się stało?
Nie spodziewała się, że spyta tak bez ogródek.
Znów spojrzała w dół, na maszynę, i zmarszczyła czo
ło. Jakoś nie potrafiła się zdobyć na powiedzenie mu
całej prawdy. Była zbyt upokarzająca.
- Och... chyba po prostu potrzebowaliśmy rozłąki.
Jakoś tak poszliśmy w różne strony.
- Tak nagle?
Cały czas unikała jego wzroku.
- Uhmm.
- To dziwne. Naprawdę smutne. Wydaje się, że
między tobą i Jasonem było dobrze. Żeby tak po pro
stu... nagle się rozstać... To nie wróży najlepiej wszyst
kim tym rzekomo szczęśliwym małżeństwom, prawda?
129
Wystarczyło, że obrzuciła go jednym szybkim spoj
rzeniem, i od razu zrozumiała, że dała się złapać na
haczyk. Ani przez moment nie wierzył, że ona i Jason
po prostu oddalili się od siebie. Ale w końcu, dlacze
go miałby tak sądzić? Ludzie niezmiennie zakładali,
że aby odnieść sukces jako telewizyjna scenarzystka,
trzeba się z kimś przespać, a żeby to zrobić, należy
prowadzić ryzykowny i nieuczciwy tryb życia. Ona
i Jason nie postanowiliby się rozstać ot tak, dla zaba
wy. Nie, musiał między nimi nastąpić jakiś poważny,
dramatyczny konflikt.
I rzeczywiście tak było. Ale Debra nie chciała o tym
mówić.
- Przypuszczam, że przeżywaliśmy kłopoty, jak in
ne pary - zaproponowała, by zaspokoić jego cieka
wość.
- Ale kochałaś go?
- Tak. Kochałam. Przez jakiś czas absolutnie wiel
biłam. Gdy go poślubiłam, myślałam, że potrafi czynić
cuda. Zdawał się wiedzieć wszystko i znać wszystkich.
Może... może po prostu nie potrafiłam mu dorównać.
Graham obrzucił ją karcącym spojrzeniem.
- Ani trochę w to nie wierzę. A może było odwrot
nie? - Widząc jej zdumienie, wyjaśnił: - Może stałaś
się dla niego zagrożeniem?
- Oczywiście, że nie! Nie mogłam się z nim rów
nać.
- Ty mogłaś tak uważać, lecz on mógł nie być pew
ny siebie.
Przez chwilę zastanawiała się nad taką ewentualno
ścią. Nagle energicznie pokręciła głową.
- Nie. Jason był absolutnie pewny siebie. Wiedział,
kim był i czego chciał. - Jej własne słowa wywołały
ukłucie w sercu i lekki dreszcz. Przecież on chciał Jac-
kie. Tak po prostu.
130
Graham szybko wyjął ręce z kieszeni i podszedł do
kominka.
- Zaczyna się robić chłodno. - Przykląkł, wrzucił
na popiół, który pozostał z ubiegłego wieczoru, nowe
drwa i wziął z obudowy kominka długą zapałkę, by
rozpalić ogień. Dopiero, gdy uznał, że polana się za
jęły, odsunął się nieco, aby do Debry dotarła fala cie
pła. Nie usiadł, a tylko przykląkł na jednym kolanie,
na drugim wspierając przedramię.
Debra obserwowała go ostrożnie, niepewna, jak
bardzo Graham zamierza się tu rozgościć. Nie cho
dziło o to, że była zajęta. Wręcz przeciwnie, popołu
dnie miała wolne. Właściwie, jak się tak głębiej za
stanowiła, doszła do wniosku, że lubi z nim
rozmawiać, mimo tematu, który poruszyli. To dziw
ne... Nie była w stanie myśleć o Jasonie, ani tak swo
bodnie o nim mówić, od czasu, gdy dowiedziała się
o jego zdradzie.
Jakby odgadując jej myśli, Graham spytał:
- Czy jest ci trudno... nadal z nim pracować?
- Odległość czyni cuda - uśmiechnęła się delikat
nie. - Nie muszę się kontaktować bezpośrednio z Ja-
sonem. Teraz najbliższy kontakt mam z nim wtedy,
gdy oglądam napisane przez niego odcinki serialu.
- A czy nie ma jakichś zebrań współpracowników,
czy czegoś takiego?
- No może, od czasu do czasu.
- Mogłabyś więc do nich wrócić...
- Nie chcę! I naprawdę nie ma takiej potrzeby. Po
za tym... jestem tu bardzo szczęśliwa.
Spojrzał na nią z ukosa.
- Jak długo?
- Słucham?
- Jak długo będziesz tu szczęśliwa? - Pomyślał
o Joan. Stanowczo sprzeciwiała się wyjazdom na wieś.
131
Dla niej wakacje to był lot do Paryża, Acapulco czy na
jakieś wyspy.
Debra odetchnęła głęboko, udając rozdrażnienie.
- No i znowu... stara śpiewka Grahama. Zamie
rzam tu pozostać! Jak mogę cię o tym przekonać?
- Słyszę, co mówisz, ale ciągle mam wątpliwości.
Z tego, co powiedziałaś, byłaś w Nowym Jorku bardzo
zajęta, udzielałaś się towarzysko. To musi być dla ciebie
spora odmiana. Po jakimś czasie zaczniesz się nudzić.
- I zacznę odrywać mojego cieślę od pracy, zaga
dując go na śmierć? To masz na myśli? - Nieznaczny
uśmiech w kąciku ust sprawił, że jej słowa nie za
brzmiały ostro.
Graham odpowiedział równie żartobliwie.
- No cóż, miałbym się wtedy czym przejmować.
Właśnie zaczynam ogromną pracę. Nie chciałbym, że
by pogaduszki z panią domu opóźniały ją w takim sa
mym stopniu, jak na przykład czekanie na dostawę
nowego kotła centralnego ogrzewania. A propos -
od spraw żartobliwych przeszedł do praktycznych -
system paneli termicznych, który mam na myśli, powi
nien ci zapewnić większość energii do ogrzania wody.
- Wspaniale!
- Chciałbym jednak zainstalować dodatkowy pod
grzewacz wody, chociaż przez większość czasu będzie
mógł być wyłączony.
- Brzmi nieźle - kiwnęła głową. Nagle przypo
mniała sobie dyskusję, którą przerwała wzmianka
Grahama. - Posłuchaj, jeżeli cię zatrzymuję...
- Nie zatrzymujesz. Już prawie skończyłem pracę
w powozowni. W poniedziałek przyjdzie tu jeden gość
i od razu rano przeniesiemy tam twoje rzeczy. Potem
będę mógł zacząć pracować tutaj.
Debra uśmiechnęła się zadowolona, wyprostowała
nieco plecy, po czym westchnęła.
132
- No cóż, zatem pewnie będziesz chciał już poje
chać do domu... Mieszkasz sam?
- Uhmm. - Nie uczynił żadnego ruchu, żeby
wstać.
- Niedaleko?
- Niezbyt daleko. Około szesnastu kilometrów
w tamtym kierunku - wskazał na północ.
- W pobliżu tej góry?
Wolno skinął głową, najwyraźniej nie śpiesząc się
bardziej od niej. Być może - zastanawiała się - on
także dobrze się czuje w jej towarzystwie. Dziwne...
nie czuła się zagrożona... ani winna...
- Byłeś kiedyś żonaty? - Skarcił ją spojrzeniem,
szybko stanęła w swojej obronie. - Ja ci opowiedzia
łam o sobie. To uczciwe pytanie.
Uśmiech pojawiał się na jego twarzy powoli, ale
jednak był dla niej wspaniałą nagrodą.
- Tak sądzę. - Nieco przygasł. - Tak, byłem raz
żonaty.
- Ale nie tutaj.
- Nie.
I znów nie zamierzał jej powiedzieć, skąd przybył.
Już po raz drugi unikał wyjawienia tego. Mogła się tyl
ko domyślać, że nie był to dla niego przyjemny temat.
Czyż mogła się z nim spierać? Przecież dopiero co sa
ma wymijająco odpowiedziała na jego pytanie doty
czące rozpadu jej małżeństwa. Przynajmniej mogła się
czuć trochę usprawiedliwiona, skoro on też coś taił.
- To było dawno temu?
- Bardzo.
- A jednak nie ożeniłeś się ponownie. - Nie mo
gła tego zrozumieć. Był przystojny, miły, odnosił suk
cesy w pracy.
- Nie - odparł po prostu. Sięgnął po pogrzebacz
i przesunął polana w kominku.
133
- Nie czułeś się samotny? - spytała.
- A gdzie tam... Mam tu dużo roboty. Wciąż je
stem zajęty. - Jego odpowiedź była wymijająca i obo
je o tym wiedzieli. Mnóstwo roboty to było coś zupeł
nie innego niż bycie samotnym. Ludzie często
wynajdują sobie jakieś zajęcie tylko po to, żeby nie
odczuwać samotności.
Graham wpatrywał się w ogień, a Debra przygląda
ła się jemu. Jego mocno zarysowany, ostry profil paso
wał do tego, kim był i gdzie postanowił spędzić tych
osiem lat. Pomyślała, że zbyt wiele wniosków wyciąga
na podstawie jego wymijających odpowiedzi, że tylko
wyobraża sobie, iż znajdują się w podobnej sytuacji.
Graham niekoniecznie musiał pochodzić z wielkiego
miasta, tak jak ona. Bardzo prawdopodobne, że więk
szość życia upływała mu w takim powolnym rytmie,
w jakimś innym małym stanie, w innej wiejskiej okoli
cy. Oczywiście, pozostawała jeszcze sprawa planów,
które dla niej wykonał. Musiał się gdzieś tego nauczyć.
No ale przecież w wielu mniejszych miastach były róż
ne świetne szkoły... Gdzie on studiował? Otworzyła
usta, żeby go o to zapytać, ale zadzwonił telefon.
Graham odwrócił głowę w kierunku aparatu, ale to
Debra podniosła słuchawkę.
- Halo?
Od razu rozpoznała głos w słuchawce i uśmiechnę
ła się.
- Mam się dobrze, Stuart. A ty?
Jej starszy brat właśnie rozpoczął swą - potoczystą
i długą - odpowiedź, kiedy Debra poczuła na sobie
groźne spojrzenie Grahama. Przeniosła na niego
wzrok i aż się cofnęła.
134
R O Z D Z I A Ł
6
Rozmawiając z Grahamem, Debra spędziła czas
zaskakująco przyjemnie; była niezwykle zrelaksowa
na. Kiedy więc nagle tak groźnie na nią spojrzał, na
tychmiast poczuła, że coś utraciła. Nagle zrozumiała.
Przykryła dłonią słuchawkę i pośpiesznie wyszep
tała:
- Stuart jest moim starszym bratem.
Monolog starszego brata gwałtownie się urwał.
- Kto tam jest? - mruknął, jak zawsze ostrożnie
podchodząc do czegoś, czego nie znał.
Debra nie spuszczała wzroku z Grahama, posyłając
mu karcące spojrzenie, by nie był już tak naburmu
szony.
- To facet, który pracuje przy remoncie mojego
domu - wyjaśniła pośpiesznie. - Właśnie omawiali
śmy pewne sprawy.
Było to właściwie zgodne z prawdą - pomyślała -
choć może trochę mylące.
- Aha. A kto to jest?
- Nazywa się Graham Reid. Ci, którzy go polecili,
bardzo pozytywnie się o nim wyrażali.
W jej spojrzeniu pojawiła się złośliwa figlarność;
Graham odwrócił wzrok. Debra zamierzała jeszcze po
chwalić sporządzone przez niego plany, lecz Stuart jej
przerwał.
- Jesteś z nim sama?
Burkliwy i podejrzliwy ton głosu brata sprawił jej
ból. Stuart zawsze był wobec niej opiekuńczy, ale nie
135
tak dawno zawiódł ją właśnie wtedy, gdy mógł pomóc.
Nawet jego rzekomy konflikt interesów był tu słabym
usprawiedliwieniem.
- Wszystko w porządku, Stuart - wycedziła
przez zęby i zmusiła się do zachowania spokoju. -
Ale chyba ci przerwałam. Coś mówiłeś... coś o ma
mie?
W głosie Stuarta pojawiło się więcej irytacji niż
oschłości.
- Dzwoniła przed chwilą. Rozmawiałaś z nią?
- Nie rozmawiałam od paru dni.
- Poczekaj, aż usłyszysz najświeższe nowiny.
- Czekam.
Graham sięgnął po kolejne polano, dołożył do
ognia, po czym wstał. Debra obserwowała jego ruchy,
mając nadzieję, że nie wyjdzie. Była gotowa w każdej
chwili zakończyć rozmowę ze Stuartem.
- Tym razem chce mieć uroczysty ślub. - W jego
słowach pobrzmiewało mnóstwo pogardy.
To, że matka pragnęła uroczystego ślubu, rzeczywi
ście było dla Debry nowiną, chociaż od dawna uważa
ła ją za ekscentryczkę.
- To znaczy z ministrantami, druhnami, płatkami
róż i długim trenem przy sukni? - spytała.
- No właśnie! Ona nie może tego zrobić! To jej
czwarty ślub, na miłość boską!
Debra wzięła głęboki oddech, próbując nie tracić
cierpliwości.
- Wiem, że to jej czwarty ślub.
- To nieprzyzwoite.
- Nie, jeżeli właśnie tego chce.
- A ten idiota Gardner...
- Lubię Gardnera.
- On chce, żeby się przeprowadziła z nim do Palm
Beach. Wiedziałaś o tym?
136
- Nie. Ale uważam, że to świetnie. - Uśmiechnęła
się, dodając żartobliwym tonem - Mama ma wystar
czająco dużo lat, żeby dać sobie z nim radę.
- Tak myślisz? A przypomnij sobie, jak było ze
Stanleyem.
- To nie była jej wina. Wyszła za Stanleya, bo
uwielbiała go mieć przy sobie. Był czarującym towa
rzyszem. Skąd mogła wiedzieć, że on to potraktuje jak
dobrze opłacane zajęcie?
Stuart żachnął się:
- Powinna była wiedzieć.
- Daj spokój. Była zakochana!
- Zakochana? Naprawdę tak myślisz? No a co
z Michaelem?
- Z Michaelem było inaczej. Kiedy za niego wy
chodziła, przeżywała chwile słabości po rozwodzie
z tatą i sądziła, że potrzebny jej spokojniejszy, łagod
niejszy mężczyzna.
- I przypuszczam, że jego też kochała?
- Na swój sposób.
Graham stał oparty o obudowę kominka i inten
sywnie wpatrywał się w ogień, który właśnie podsy
cił.
Debra zdawała sobie sprawę, że czeka, aż ona
skończy rozmowę.
- Posłuchaj, Stu. To nie jest nasza sprawa.
Stuart nie dał się zbyć.
- Ona jest naszą matką. Oczywiście, że to nasza
sprawa! Myślę, że powinniśmy jej trochę przemówić
do rozumu.
- I tutaj się mylisz. To jej życie. Ona wie, co robi.
W tej chwili szczerze wierzy, że jest zakochana
w Gardnerze. Co będzie w przyszłym tygodniu... czy
w przyszłym miesiącu... tego nie wie nikt.
- Uciekasz od tematu.
137
Poczuła, że zaczyna się coraz bardziej irytować.
Stuart potrafił wzbudzać w niej takie uczucia.
- Od niczego nie uciekam! Myślę po prostu, że po
winniśmy zostawić mamę w spokoju.
- Ale przecież jesteśmy jej coś winni.
- Masz rację. Jesteśmy jej winni lojalność i wspar
cie. Tylko że to nie jest twoja specjalność, co?
Stuart postanowił całkowicie zignorować jej doci
nek.
- Jesteśmy jej winni dobrą radę.
- Dobrą radę? - krzyknęła Debra. - A kim my je
steśmy, żeby dawać jej dobre rady? Moje małżeństwo
właśnie diabli wzięli, a twoje... no cóż, ty akurat masz
za żonę świętą kobietę, która wytrzyma wszystko, no,
może poza napaścią i pobiciem! Gdyby przyszło co do
czego, Stuart, to nasze rady będą guzik warte! - Za
milkła na chwilę, zirytowana; opuściła głowę i potarła
dłonią czoło. - Słuchaj, muszę już kończyć - wyszep
tała przygnębiona.
- Chcesz iść na ten uroczysty ślub?
- Nie zamierzam iść na żaden ślub! Nie ma mnie
tam, pamiętasz?
- Łatwo możesz wrócić. Będzie chciała, żebyś
przyszła.
- Po prostu będzie musiała mnie zrozumieć.
W gruncie rzeczy, ty możesz jej to wytłumaczyć. Je
steś mi coś winien.
Nie cierpiała tych telefonów, nie cierpiała!
- Jestem ci coś winien?
- On był twoim najlepszym przyjacielem, Stuart!
Cały czas o wszystkim wiedziałeś! - W przypływie
emocji, Debra zapomniała na chwilę o obecności
Grahama i ponownie zwróciła na niego uwagę do
piero wtedy, gdy lekko poruszył nogą. Spojrzała na
niego z obawą i stwierdziła, że wlepia w nią wzrok.
138
Zerknęła w bok i ściszyła głos. - Będę zmuszona
zadzwonić do ciebie innym razem, Stu. Do widze
nia.
Tylko przenikliwy wzrok Grahama powstrzymał ją
od trzaśnięcia słuchawką. Celowo powoli odłożyła ją
na widełki, podobnie jak celowo patrzyła w bok, do
póki nie minął jej gniew. Zamiast niego pojawiło się
jednak coś innego - krępująca świadomość wypowie
dzianych przed chwilą słów.
- Przepraszam - wyszeptała. - Nie musiałeś tego
wysłuchiwać.
Graham nie odpowiedział. Po prostu czekał, zakła
dając, że jeśli ona zechce mu coś z tego wszystkiego
wyjaśnić, to po prostu to zrobi. W swoim czasie.
- Moja matka myśli o ponownym wyjściu za mąż -
zaczęła Debra niepewnie. Podeszła do okna. - To bę
dzie jej czwarty ślub. Chce, żeby był wyjątkowy. - Ob
jęła się rękoma w pasie.
Graham cicho podszedł do niej od tyłu i oparł się
o ramę okienną.
- Potrafię to zrozumieć.
- Mój brat nie potrafi. Chce jej to wybić z głowy.
- Uroczysty ślub czy małżeństwo?
- Jedno i drugie... Tylko nie mogę pojąć, dlaczego
on uważa, że to jest jego sprawa.
- On sam jest żonaty?
Wpatrując się w postrzępioną linię horyzontu po
nad wiecznie zieloną roślinnością, Debra zmarszczyła
czoło i odparła:
- Myślę, że można tak to nazwać. - Nagle zamil
kła, usiłując znaleźć słowa, które potrafiłyby wyrazić
dręczące ją uczucie. - Graham - zaczęła i odetchnę
ła głęboko. Spojrzała na niego, a potem znów na ho
ryzont. Ponownie wzięła głęboki oddech, po czym
utkwiła wzrok w podłodze.
139
Wyczuwając jej wewnętrzną walkę, nie odzywał się.
Po raz pierwszy widział ją tak niepewną siebie. Chciał
wyciągnąć do niej rękę, ale nie śmiał.
Nie podniosła oczu, kiedy powiedziała cichym, peł
nym bólu głosem:
- Graham, czy ty kiedykolwiek... obwiniasz się
o to, że nie potrafiłeś utrzymać swojego małżeństwa?
Gdy powoli uniosła głowę, ujrzał ten ból w jej
oczach i zrozumiał, że jej smutek wiązał się jedynie
pośrednio z matką i bratem. Jeśli wypowiedziane
przez nią słowa zdradzały to, o czym myślała, to teraz
szukała pocieszenia u właściwego człowieka.
- Często - odparł cicho. - Bardzo często.
- Mimo że minęło już tyle czasu? To uczucie nie
znika?
Zastanowił się nad tym, co czuł w chwili rozwodu
i później.
- Myślę, że uczucie porażki pojawia się na końcu.
Przynajmniej tak było w moim przypadku. Na początku
był gniew i frustracja. Dopiero potem, gdy one minęły,
przyszło to straszne poczucie, że do niczego się nie nada
ję. Nadal czasami tak się czuję. - Myślał teraz o Jessie
i o swej całkowitej niemożności porozumienia się z nią.
- Ale tutaj odnosisz sukcesy.
- Być może jako projektant i budowniczy. Z pew
nością nie jako mąż i ojciec.
Debra pomyślała, że być może chciał mieć dzieci,
lecz nie miał.
- Czy to dlatego nigdy się ponownie nie ożeniłeś?
- Wzruszył ramionami, a ona mówiła dalej: - To
znaczy, ja na przykład czuję, że nie udało mi się coś,
co bardzo chciałam zrobić dobrze.
- To normalne uczucie, Debra.
- Ale w mojej sytuacji jest gorzej. - Nie zdając so
bie z tego sprawy, mówiła podniesionym głosem. -
140
Słyszałeś moją rozmowę ze Stuartem. Moja matka już
trzykrotnie była mężatką! Stuart traktuje swoje mał
żeństwo, jakby było... psem. Gdy ma ochotę, głaszcze
je po głowie. Kiedy nie jest w nastroju, daje mu kop
niaka i wysyła do drugiego pokoju. No a popatrz na
„Gry miłosne". Moi bohaterowie wymieniają się mał
żonkami jakby to byli partnerzy do wynajęcia... - Za
czerpnęła powietrza, po czym dodała, wyraźnie przy
bita: - Ale kim ja jestem, żeby kogokolwiek
krytykować? Wcale nie jestem lepsza. Mnie też się nie
udało. - Teraz jej głos brzmiał już niemal jak szept.
Graham myślał, że pęknie mu serce. Jeśli kiedykol
wiek czuł, że nie nadaje się do niczego, to właśnie te
raz. Tak naprawdę chciał ją wziąć w ramiona i ukoić jej
ból, powiedzieć jej, że to wszystko w ogóle nie ma zna
czenia. A jednak miało. A w każdym razie dla niego.
Rozpad jego małżeństwa wywarł ogromny wpływ na
jego życie. No i kimże on był, żeby dawać innym rady?
- Co się stało w waszym małżeństwie, Debra? -
usłyszał własne ciche pytanie.
Chwilę to trwało, zanim znalazła właściwe słowa.
A gdy je wypowiedziała, były ledwie słyszalne, stłu
mione upokorzeniem.
- Mój mąż... Jason... postanowił... przećwiczyć
swój scenariusz... z jedną ze swych głównych aktorek.
No i już. Powiedziała to. Myślała, że poczuje się te
raz lepiej, lecz miała wrażenie, że tylko poniżyła się
w jego oczach.
- On cię zdradził?
Mocniej objęła się ramionami.
- Tak.
- Tylko raz?
- O nie! - Jej gniew odżył. - To była długa opo
wieść o tym, jak żona dowiaduje się ostatnia. Wiem,
od niedawna, że to trwało wiele miesięcy. Cała ekipa
141
o tym wiedziała, wszyscy scenarzyści i pozostali, od
dyrektorów po techników. Tylko nie ja. Za bardzo
ufałam swojemu mężowi. Byłam zbyt pewna, że
w moim małżeństwie to się nie zdarzy. - Przerwała,
nie mogąc złapać tchu. - No cóż, zdarzyło się - do
dała. Opuściła ramiona i wsunęła dłonie w kieszenie
dżinsów. Lecz nagle się uśmiechnęła. - Czyż nie je
steś zadowolony, że mnie zapytałeś?
- Tak - odparł bez wahania. Mógł teraz więcej
zrozumieć... Ów chłód, który pojawiał się czasami
w jej głosie, tylko czasami - gdy mówiła o Jasonie...
Tę gorycz skierowaną ku bratu... Zdecydowanie, z ja
kim oświadczyła, że nigdy nie wróci do Nowego Jor
ku. - Ale mylisz się, Debra.
Uniosła głowę.
- Mylę się? W jakiej sprawie?
- Po pierwsze, mylisz się obwiniając się o to - mó
wił spokojnie, łagodnie. - Jeśli Jason zbłądził, to był
jego problem. Trzymałem cię w ramionach. Niczego
ci nie brakuje. - Gdyby jego głos nie brzmiał tak ko
jąco, te słowa mogłyby wywołać pożar. Lecz Debra
była w stanie jedynie lekko się zarumienić.
- Niczego nie brakuje także średnio wypieczone
mu na węglu drzewnym stekowi z polędwicy wołowej,
ale nawet on po jakimś czasie może się znudzić.
Graham uśmiechnął się.
- Stek nie pisze scenariuszy. Co wiąże się z inną
sprawą: mylisz się przypuszczając, że wszyscy gorzej
o tobie myślą, ponieważ zdradził cię mąż. Mogą jedy
nie gorzej myśleć o Jasonie. A każdy, kto uważa ina
czej, nie jest wart, żeby go brać pod uwagę.
- Mówisz tak, jakby to było bardzo proste. Ale
chodzi również o mnie. Ja sama czuję się rozczarowa
na. Chciałam, żeby nam się udało. Żebyśmy różnili się
od innych. Chciałam udowodnić, że to jest możliwe...
142
- Mówiła coraz ciszej, czując narastający ucisk w gar
dle. Z trudem przełknęła ślinę, po czym wyszeptała: -
Chyba pragnęłam uwierzyć, że to jest możliwe.
- A teraz nie wierzysz?
Przecząco pokręciła głową.
Graham bardzo delikatnie odsunął pasemko wło
sów z jej szyi.
- Może zbyt surowo się oceniasz. To znaczy, twoja
sytuacja jest wyjątkowa. Praca, którą wykonujesz, krę
gi towarzyskie, w których się obracałaś... pewnie wi
działaś wszystko, co najgorsze, jeżeli chodzi o małżeń
stwa i rozwody. - Zatrzymał dłoń na jej ramieniu,
próbując ją jakoś pocieszyć.
- Ty jesteś większym optymistą?
- Jeżeli o mnie chodzi, to nie za bardzo. Ja też się
sparzyłem. Ale tutaj poznałem mnóstwo wspaniałych
ludzi, a sporo z nich przeżyło wiele szczęśliwych lat
w małżeństwie. To może przywrócić człowiekowi wiarę.
Debra zaśmiała się cicho, zdumiona, że jest w tej
chwili do tego zdolna.
- Czuję, że trzeba by długo przywracać mi wiarę.
- Ona przyjdzie... z czasem.
W jego oczach pojawił się na chwilę cień wątpliwo
ści, ale szybko zniknął.
- Musimy w to wierzyć - dodał Graham i zamilkł.
Patrząc na niego, rzeczywiście w to wierzyła. Jego si
ła dodawała sił i jej, jego łagodność i ją czyniła łagod
niejszą. Ponownie sobie przypominała, jak ożywczo na
nią działał... Był zupełnie niekonwencjonalny. I zdała
sobie sprawę, że przy nim czuła się znacznie lepiej.
Przez chwilę zdawali się doskonale siebie rozumieć.
Graham westchnął głęboko, zsunął rękę z jej ra
mienia i przez moment, który wydawał się wieczno
ścią, ich dłonie zetknęły się w ciepłym uścisku... A po
tem rozdzieliły.
143
- No cóż... - Zrobił krok w kierunku drzwi. - Mu
szę już iść. Do zobaczenia... w poniedziałek rano?
Uśmiechnęła się i skinęła głową, a potem patrzyła,
jak Graham otwiera drzwi.
- Graham?
Zatrzymał się i obejrzał za siebie.
- Dzięki - wyszeptała.
Dotknął dwoma palcami skroni i uśmiechnął się.
- To wszystko w ramach moich obowiązków.
I wyszedł.
Debra podążyła wzrokiem za jego wysoką, smukłą
postacią. Obserwując, jak wsiada do pikapa, włącza
silnik, a potem cofa wóz po podjeździe, wróciła my
ślami do tej godziny, którą właśnie z nim spędziła,
i poczuła, że ogarnia ją jakieś rozkoszne ciepło. Nie
było już ani śladu tego mężczyzny, który dziś rano nie
mal siłą ją uwiódł. Wydawało się, że zniknął z chwilą,
gdy ona pozbyła się swego gniewu. Odnalazła przyja
ciela, który przeżył podobne katusze, jak ona, i który
potrafił ją zrozumieć.
Stała jeszcze chwilę przy oknie, patrząc na pusty już
podjazd, niewymownie wdzięczna losowi za to, że mo
gła z radością oczekiwać poniedziałku.
Był początek maja, zaczynało się robić ciepło, a za
pach unoszący się w powietrzu zapowiadał jakieś
przyjemne wydarzenia. Jasno świeciło słońce, wiał
orzeźwiający wiaterek. Debra poczuła się tak dobrze,
jak nie czuła się od tygodni.
Wcześnie wstała, szybko zebrała pościel z łóżka
i wyruszyła w swą pierwszą z wielu wyprawę z rzecza
mi - do powozowni. Skąpane w porannym słońcu
poddasze wyglądało wesoło i przyjaźnie. Debra sta-
144
rannie układała ubrania i walizki pod ukośnym stro
pem, jednocześnie cały czas wyglądając ciężarówki
Grahama. Gdy wreszcie pojawiła się na drodze i wy
kręciła na podjeździe, Debra poczuła w sobie taką
pogodę ducha, jak nigdy dotąd.
Jednak choć dla niej ten dzień zaczął się radośnie,
Graham był najwyraźniej przygnębiony. Dostrzegła
to od razu w jego twarzy, gdy wysiadł z ciężarówki,
i usłyszała to w jego głosie, gdy zajrzał przez frontowe
drzwi do głównego budynku i zawołał ją po imieniu.
Kiedy rozległ się jego okrzyk, Debra szła już z po-
wozowni do domu.
- Tutaj jestem! - zawołała, wychodząc zza naroż
nika przed budynek, by tam spotkać się z Grahamem.
Wyglądał na zmęczonego, jakby nie przespał całe
go weekendu albo miał niezłego kaca. Chociaż był
schludny, uczesany, a w dżinsach, podkoszulku z krót
kim rękawem i narzuconej na nią rozpiętej koszuli ro
boczej z denimu wyglądał dość świeżo, jego oczy mó
wiły, że coś jest nie tak.
Gdyby byli sami, Debra mogłaby zapytać, czy
wszystko w porządku. Ale towarzyszył mu pomocnik,
miło wyglądający człowiek o ciemnych, zmierzwio
nych włosach i bezpośrednim spojrzeniu, trzymający
się kilka kroków z tyłu. Patrząc na nich obu - równie
muskularnych i „gotowych poruszyć ziemię" - pomy
ślała, że być może Graham spędził ten weekend
z chłopakami w jakimś miejscowym barze. W takiej
wiejskiej okolicy pewnie było to częstym zwyczajem.
Uśmiechnęła się nieśmiało, nie wiedząc, jak go po
witać.
- Hm... witam. - Uniosła rękę i nieznacznie nią
pomachała. - Właśnie przenosiłam rzeczy.
Graham zmarszczył brwi.
- My byśmy to zrobili. Trzeba było poczekać.
145
Skwitowała to wzruszeniem ramion, po czym zmu
siła się, by przenieść spojrzenie z Grahama na jego
znajomego. Wyciągnęła w jego stronę rękę.
- Jestem Debra Barry.
Uśmiechając się wstydliwie kącikiem ust, ciemno
włosy mężczyzna mocno uścisnął jej dłoń.
- Jestem Tom. - Nagle poczerwieniał. - Właści
wie, mówią na mnie Butch. Pani też tak może mówić.
Debra uśmiechnęła się szeroko.
- Miło cię poznać, Butch. I dziękuję, że przyjecha
łeś pomóc. Obawiam się, że będziecie mieli, chłopaki,
pełne ręce roboty, wnosząc to łóżko na poddasze. -
Jej spojrzenie objęło Grahama, który patrzył na nią
z powagą. - To znaczy, szalenie mi się podobają te
spiralne schody, ale...
- Mamy swoje sposoby. Pamiętałem o nich, kiedy
budowałem te schody - odrzekł niemal mrukliwie,
a Debra znów nie mogła się oprzeć wrażeniu, że oto
widzi przed sobą lwa. Była w nim ta sama wystudiowa
na powściągliwość, ta sama rezerwa, którą - jak sądzi
ła - udało jej się rozproszyć w piątek wieczorem.
Czując się nagle niepewnie, zmusiła się do uśmie
chu, jeśli nie z powodu Grahama, to z myślą o męż
czyźnie, którego przyprowadził ze sobą.
- Cóż, a zatem... Czy któryś z was chciałby wypić fi
liżankę kawy, zanim się do tego zabierzecie? - Już
dużo wcześniej przygotowała cały dzbanek kawy.
Twarz Butcha pojaśniała i już otworzył usta, by przy
jąć jej propozycję, lecz Graham uprzedził go, mówiąc:
- Po prostu zostaw ją w kuchni. Chyba zaczniemy
od tego łóżka. Najpierw zrobimy najtrudniejszą robo
tę. - Wskazał gestem, by Butch podążył za nim, po
czym poszedł powoli w kierunku domu, zostawiając
Debrę zadumaną nad tym, co też takiego uczyniła, że
wywołała oburzenie.
146
Po chwili rozmyślań stwierdziła jednak, że niczego
złego nie zrobiła. On był po prostu w kiepskim humo
rze. Westchnęła i wróciła do powozowni, by dalej ukła
dać swe rzeczy. Uznała, że lepiej nie wchodzić Graha
mowi w drogę, czego wyraźnie od niej oczekiwał.
Nie mogła jednak oprzeć się podglądaniu, jak męż
czyźni z mozołem przenoszą duże mosiężne łóżko przez
podwórze, ostrożnie wnoszą je przez duże podwójne
drzwi do powozowni i stawiają u podnóża schodów wio
dących na poddasze. Usiadła przy ścianie, z nogami
zwisającymi za krawędź poddasza, i tak dyskretnie, jak
to tylko było możliwe, obserwowała, jak krzątają się
przy stosie lin i bloczków. Ku jej zdumieniu, cała ta ope
racja była prosta - przynajmniej dla człowieka o takich
umiejętnościach technicznych, jakie posiadał Graham.
W krótkim czasie duże łóżko zostało uniesione na li
nach w górę, opuszczone za barierką na poddasze i od
powiednio ustawione pod przezroczystą kopułą.
- Wspaniale! - krzyknęła, obserwując to wszystko
z podziwem. - Znakomicie tam pasuje!
Z rękoma na biodrach, Graham skinął głową, zga
dzając się z nią, po czym pochylił się, by pozbierać
rozrzucone narzędzia. Odezwał się natomiast Butch.
- Rzeczywiście wygląda dość ładnie. Dobre miejsce.
Dużo światła. - W jego głosie pobrzmiewał jakiś tutej
szy akcent, czego nie dawało się wyczuć u Grahama.
- Też tak myślę - zauważyła Debra, uśmiechając
się. - Promienie słońca wpadają przez kopułę, dzia
łając jak naturalny grzejnik.
Butch spojrzał w górę.
- Później może tu nieźle przygrzewać.
- W porządku. Lubię ciepło. A poza tym, jak się
otworzy te duże podwójne drzwi, to będzie tu wpadał
wiatr.
Głos z dołu przerwał im rozmowę.
147
- Chyba nie będziesz w nocy otwierać drzwi? Trzy
mam tu swój sprzęt! - Po tej uwadze nad schodami
pojawiła się głowa Grahama, który posłał Debrze
znaczące spojrzenie, po czym znów zszedł na dół.
- Nie w nocy! - zawołała za nim Debra. - Ale
w dzień mam zamiar to robić! - Jej oświadczenie by
ło równie śmiałe jak jego, aż Butch mrugnął do niej
porozumiewawczo. Graham nie odezwał się już, więc
Debra się uśmiechnęła. - Tak, jakby ktoś potrzebo
wał jego starego sprzętu - zażartowała, mówiąc bar
dzo cicho. - Tak naprawdę mogliby ukraść tę nową
lampę, którą kupiłam w zeszły weekend. - Nagle za
interesowała się: - Mieszkasz w pobliżu, Butch?
- Tak, proszę pani. W drugim końcu tego mia
steczka.
- Z rodziną? - W ocenie Debry, chłopak miał nie
wiele ponad dwadzieścia lat.
- Tak, proszę pani.
- Nie mów „proszę pani". Tak mógłbyś mówić do
mojej matki. Jestem Debra.
Uśmiechnął się szeroko.
- W porządku, Debra. Mieszkam z mamą, tatą
i czterema młodszymi braćmi.
- Czterech chłopców? I wszyscy są tacy wysocy jak
ty? - Z pewnością miał ponad metr osiemdziesiąt.
- Niee... Ale ja jestem najstarszy. Po prostu jeszcze
mnie nie doścignęli...
- Butch! - znów dobiegło z dołu. - Pomóż mi! -
I znów wyłoniła się znad schodów głowa Grahama. -
To znaczy, jeżeli w czymś nie przeszkadzam. - Bystre
bursztynowe oczy spoglądały to na Debrę, to na chło
paka.
Debra i Butch wymienili między sobą spojrzenia,
z trudem kryjąc rozbawienie, po czym pomocnik Gra
hama wzruszył ramionami i zszedł po schodach. W po-
148
czuciu winy, że tak bezczynnie obserwowała pracę
mężczyzn, Debra sięgnęła po świeżą pościel, którą
przyniosła tu wcześniej, i zaczęła ją rozkładać na łóżku.
- Czy te kartonowe pudła z jadalni też mają się
znaleźć na poddaszu? - zawołał Graham parę minut
później.
Debra przez chwilę się zastanawiała.
- Nie, może ustawcie je tu na dole. Na górę wnie
ście tylko rzeczy z salonu.
Usłyszała oddalające się kroki. Energicznie potrzą
snęła poduszkami i położyła na łóżku kołdrę w kolo
rach jasnoniebieskim i kremowym. I ponownie zain
teresowała się tym, co porabiają mężczyźni.
Kolejne pudła - większość tego, co przywieziono
ciężarówką w czasie przeprowadzki - zostały usta
wione przy tylnej ścianie, na parterze powozowni. De
bra zauważyła, że najpierw pojawiał się z pudłem
Graham, stawiał je na podłogę i znikał, potem przy
chodził Butch, wykonywał te same czynności i znów
ustępował miejsca Grahamowi.
Ze swojego wysokiego stanowiska Debra obserwo
wała ich w milczeniu. Jedynie od czasu do czasu męż
czyźni zerkali w jej stronę. Oczy Grahama były mrocz
ne i tajemnicze, a Butcha nieco jaśniejsze i bardziej
przyjazne. Do niego też ośmieliła się odezwać.
- Czy ty się tym zajmujesz zawodowo, Butch? -
zawołała na dół, wspierając łokcie na barierce i luźno
splatając dłonie.
- Przenoszeniem rzeczy? - Zaśmiał się. - Nie,
proszę pani... hm, przepraszam. Uczę się.
- Naprawdę? - wykrzyknęła, jakby ją to ucieszyło.
- Gdzie?
- Na U N H . To jest, na Uniwersytecie New
Hampshire. Właśnie powinienem wkuwać do egza
minów. Ale kiedy zadzwonił Graham, nie mogłem
149
się oprzeć możliwości wyrwania się z domu. - Usta
wił kolejny karton i stał z rękoma opuszczonymi
wzdłuż tułowia.
- Co studiujesz? - spytała żywo tym zainteresowa
na Debra.
- Weterynarię. Kocham zwierzęta.
Debra była zafascynowana.
- Chcesz być weterynarzem? To wspaniale!
Właśnie w tym momencie pojawił się Graham z ko
lejnym ładunkiem i skutecznie przerwał im rozmowę
groźnym spojrzeniem. Butch, któremu przypomniał
w ten sposób o jego obowiązkach, natychmiast odszedł
w stronę domu. Debra obserwowała, jak Graham wy
konuje kolejne czynności, a potem wychodzi. Gdy wró
cił Butch, na nowo podjęła przerwaną rozmowę.
- Miałeś w domu zwierzęta?
Wydawał się równie chętny do rozmowy, jak ona.
- U mnie w domu? Niee... Jeden z moich braci ma
taką paskudną alergię na sierść, więc nigdy nie wolno
mi było trzymać w domu zwierząt. Ale sąsiedzi mają
ich mnóstwo, no i sąsiedzi sąsiadów, i ich sąsiedzi.
W tym hrabstwie jest bardzo dużo zwierząt. Przydał
by się jeszcze jeden weterynarz - powiedział i posta
wił pudło na miejsce.
- Więc chciałbyś tu otworzyć przychodnię dla
zwierząt?
To zabawne - pomyślała - istnieje taki mit, że
dzieciaki opuszczają wieś i jadą do miasta, jak tylko
staje się to możliwe. W każdym razie, tak uważają lu
dzie z miasta, którzy naturalnie chcieliby wierzyć, że
ich sposób życia jest marzeniem każdego.
- Tutaj... albo gdzieś indziej w tym stanie - od
rzekł Butch.
- Podoba ci się takie spokojne życie?
Uśmiechnął się szeroko.
150
- Spokojne życie? Do cholery... przepraszam pa
nią... tutaj bywa czasami niezłe zamieszanie. Na
przykład w zeszłą sobotę, w starej fabryce włókien
niczej nad rzeką. Taki jeden facet z Bostonu chce ją
przekształcić w kompleks drogich mieszkań własno
ściowych, no a tutejsi zaciekle się przed tym bro
nią...
Wrócił Graham. I znów rozmowa się urwała. Butch
się wycofał. Graham ustawił karton na podłodze i na
gle, zamiast wrócić po kolejne pudło, jak się spodzie
wała Debra, spojrzał na nią, podparł się pod boki i za
czął wchodzić po schodach.
Widząc to, poczuła lęk, który tylko trochę łagodzi
ła świadomość, że Butch zaraz wróci. Gdy Graham
stanął przed nią w odległości niecałego metra, wypro
stowała się i spojrzała mu prosto w twarz.
- Co ty wyprawiasz z Butchem? - spytał niskim,
pełnym napięcia głosem.
Zdziwiła się.
- Rozmawiam z nim. To miły chłopiec.
- Co powiedziałaś?
- To miły chłopiec. - Dopiero gdy to powtórzyła,
zdała sobie sprawę, że Graham usłyszał ją również za
pierwszym razem. W tym momencie jej obawy pogłę
biły się jeszcze.
- Tak, to miły chłopiec. Zapamiętaj to sobie. -
Bardziej niż jego słowa rozzłościła ją ostrość tonu, ja
kim je wypowiedział i sposób, w jaki zmarszczył przy
tym czoło. Gdy już zamierzał odejść, gwałtownie wy
ciągnęła rękę i chwyciła go za ramię.
- Zaczekaj chwilę. Co chcesz przez to powiedzieć?
- Prawie nie zwróciła uwagi na to, że Butch wrócił,
a potem znowu wyszedł, natomiast bardziej zaintry
gowała ją sprężystość mięśni Grahama. Cofnęła rękę,
jak oparzona.
151
- Chcę powiedzieć... - zaczął powoli - że Butch
jest młody i łatwo zrobić na nim wrażenie. Nie ma po
jęcia, jak sobie poradzić z takimi kobietami, jak ty,
a ja nie chcę, żeby musiał tego próbować. On ma te
raz wiele spraw na głowie. Nie potrzebna mu jakaś
młodzieńcza miłość.
- Jest miły, czego nie mogę powiedzieć o tobie.
- Ma robotę do zrobienia. I ja też. A skoro już je
steśmy przy tym temacie, to chcę ci powiedzieć, że
w ciągu kilku najbliższych miesięcy będą tu od czasu
do czasu pracować jeszcze inni mężczyźni. Jeśli nie
będziesz uważać, to zaczną się plotki....
- Że jestem przyjaźnie nastawiona do ludzi?
Patrzył na nią chłodno.
- Że tu polujesz. No wiesz, bogata rozwódka lądu
je w lesie w poszukiwaniu... niedźwiedzi.
- To odrażające, Graham! - krzyknęła, po czym
ściszyła głos, bo znów pojawił się Butch. - A poza
tym, nie jestem bogata!
- Jesteś rozwiedziona i do wzięcia.
- Jestem rozwiedziona. Nie jestem do wzięcia!
- Czy dlatego nie było się przez cały weekend?
- Co takiego?
- Próbowałem do ciebie dzwonić. Nikt nie podno
sił słuchawki. Jak na kobietę, która szuka ucieczki od
nerwowego trybu życia, to jesteś bardzo aktywna.
- Więc ty uważasz, że spędziłam ten weekend na hu
lankach? - Znów podniosła głos. - Ha! To raczej ty
wyglądasz na skacowanego! Tak się składa, że pojecha
łam na północ, przez góry. A ponieważ chciałam wy
łącznie sobie sprawić przyjemność, postanowiłam za
trzymać się na noc w zajeździe. To była bardzo
relaksująca wyprawa. - Nagle spoważniała, przypomi
nając sobie zasadniczy temat tej rozmowy. - A jeżeli
chodzi o twoje obleśne imaginacje, to są kompletnie
152
chore. Byłam sama... przez cały weekend... Oczywiście
nie licząc właścicieli zajazdu, innych gości, kelnerek
w restauracji, faceta, który nalał mi benzyny do baku,
no i uroczej starszej pani w Informacji przy autostradzie
Kancamagus. - Przerwała na moment, by zaczerpnąć
powietrza. - Ale nie, nie uwiodłam po drodze żadnego
niedźwiedzia. Nie jestem aż taka napalona!
Świadom, że Butch lada chwila może wrócić, Gra
ham usiłował mówić cicho.
- Czy właśnie o tym świadczyło to, co się stało
w piątek? Już niemal błagałaś...
W pierwszym odruchu chciała dać mu w twarz. Ale
po chwili, pojmując sens tej całej dyskusji, uśmiechnęła
się. I zrobiła to z nagle rosnącym zachwytem. - Dlacze
go, Grahamie Reid, wydaje mi się, że jesteś zazdrosny?
- Zazdrosny? Ja? O kogo?
- O Butcha... albo o jakiegokolwiek innego męż
czyznę, który mógłby się znaleźć na mojej drodze. -
Wciąż się uśmiechając, skrzyżowała ręce na piersi,
przyjmując zuchwałą pozę. - Jesteś zazdrosny.
Popatrzył na nią ponuro.
- Zazdrosny? Niedoczekanie twoje! Nie masz ni
czego, czego ja pragnę.
- Nie? - drażniła się, podchodząc bliżej i mówiąc
bardzo cicho. - Ja też cię poczułam w ubiegły piątek.
Mężczyźni mają tę słabość, wiesz.
Przez długą chwilę Graham w ogóle się nie odzywał.
Debra stała tuż przy nim, spoglądając mu w twarz, prze
konana, że miała rację, lecz mając przy tym nadzieję, że
nie posunęła się za daleko. Graham wziął głęboki od
dech, aż napiął mu się na piersi podkoszulek. W ogóle
wydał jej się jakby wyższy. Nagle się uśmiechnął.
- Jesteś cwana, Debro Barry. Masz odpowiedź na
wszystko. Teraz rozumiem, dlaczego jesteś dobra
w swoim fachu. Dialog to twoja specjalność.
Pozostając pod wpływem jego uśmiechu, Debra nie
była w stanie zareagować inaczej, jak tylko tym sa
mym, tyle że w nieco bardziej nieśmiałej wersji. Jak
mu się udawało w jednej chwili tak ją poruszyć,
a w następnej uspokoić uśmiechem - pozostawało
zagadką. A jednak tak właśnie było.
- Posłuchaj, Graham - zaczęła łagodnie. - Jeżeli
to jest coś warte, to powiem, że naprawdę nie mam
żadnych planów dotyczących Butcha... ani jakiegokol
wiek innego mężczyzny. Ty powinieneś wiedzieć, co
czuję.
Graham przyglądał się jej z tajemniczym wyrazem
twarzy. Nagle, nie mówiąc ani „tak", ani „nie", od
wrócił się, zbiegł na dół po schodach i ruszył w kie
runku głównego budynku. Do powozowni natomiast
wpadł Butch z pocztą.
- Udało mi się urządzić zasadzkę na George'a. -
Pomachał plikiem kopert, podchodząc do poddasza.
- Tyle na dzisiaj. - Wyciągnął do góry rękę i poddał li
sty Debrze, która znalazła się właśnie w połowie scho
dów. - Mam nadzieję, że to dobre wieści.
Debra dostrzegła w lewym górnym rogu koperty
znane jej dobrze logo i uśmiechnęła się.
- Tak, dobre. To... - pomachała dużą szarą koper
tą, pozostałe listy wsuwając pod pachę - da mi zaję
cie na cały tydzień.
Był to zarys fabuły jej serialu. Przysiadła na scho
dach i od razu zajrzała do koperty, Butch tymczasem
dołączył do Grahama.
Gdy Graham wrócił po krótkiej przerwie na kawę,
zastał ją na podłodze powozowni, usiłującą przykręcić.
śrubę, której nie dało się przekręcić.
- Co ty robisz? - spytał rozbawiony i zdziwiony,
obrzucając spojrzeniem długą deskę rzeźniczą, na
której klęczała.
154
- To moje biurko - mruknęła w odpowiedzi, wy
krzywiając twarz w grymasie spowodowanym wysił
kiem. Spróbowała jeszcze raz, po czym bezużyteczne
narzędzie rzuciła na podłogę. - To śmieszne. Ten
człowiek mówił... - zażartowała - że wystarczy tylko
przykręcić nogi i będę miała biurko. - Spojrzała na
Grahama pełna rezygnacji. - Dlaczego oni zawsze to
robią... Przedstawiają sprawę tak, jakby to było dzie
cinnie proste, choć wcale nie jest?
Graham przyklęknął, podniósł śrubę i przyjrzał jej
się chwilę. Rozbawiony, uśmiechnął się kącikiem ust.
- Bo są wśród nas tacy, którzy nie potrafią napi
sać listu do domu, nawet jeśli zależy od tego ich ży
cie... Ale z drugiej strony, są świetni w przykręcaniu
śrub. Poczekaj. - Poszedł do swej ciężarówki i po
chwili wrócił z ręczną wiertarką. Włączył ją do nie
dawno zainstalowanego gniazdka. Następnie ukląkł
przy desce, ołówkiem zaznaczył na niej odpowiednie
punkty, po czym kolejno wywiercił w czterech ro
gach otwory.
- Proszę - rzekł z satysfakcją. - Teraz spróbuj. -
Przytrzymał pionowo jedną nogę stołu, a Debra po
nownie zaatakowała śrubę. Po kilku minutach wszyst
ko znalazło się na swoim miejscu.
- To oszukaństwo - drażniła się z nim.
- Ale zadziałało, prawda? - Wziął od niej śrubo
kręt, dokręcił śrubę, po czym umocował kolejną nogę.
- Niektórzy z nas potrafiliby wywiercić tylko taki
otwór, przez który śruba swobodnie by przechodziła.
- Sekret - rzekł konspiracyjnym półszeptem Gra
ham - polega na tym, żeby wywiercić otworek co naj
mniej dwa lub trzy razy węższy od śrubki. Chodzi o to,
żeby wszedł weń tylko jej czubek, a potem gwint po
winien sam wkręcić się w drewno.
- Bardzo sprytnie.
155
- Jeszcze sprytniej byłoby użyć wiertarki do wkrę
cania samych śrub. Ale to uniemożliwiłoby osiągnię
cie zamierzonego celu.
- Jakiego celu?
- Własnoręcznego wykonania pracy. - Nagle Gra
ham zaczął mówić bardziej serio. - Jeśli zadanie jest
tak proste, że nie wymaga wielkiego wysiłku, to rów
nie dobrze można do tego zatrudnić kogoś innego.
Nagroda za pracę to odciski na dłoniach, pot, zmę
czenie pod koniec dnia.
- Bardziej ci na tym zależy niż na samym efekcie?
- spytała Debra, czując, że powoli zaczyna Grahama
„rozgryzać".
Przed przymocowaniem trzeciej nogi biurka, po
trzymał ją chwilę w dłoni, uśmiechając się łagodnie.
- Tak. Nawet bardziej. Przypuszczam, że ty tak sa
mo myślisz o swojej pracy. To, co miałaś w ręku, to był
zarys scenariusza?
Nie sądziła, że zauważył, jak czytała.
- Hm. Skrót fabuły... na tydzień pisania.
- Jak szczegółowy jest ten skrót?
- Nie za bardzo. Dostaję jakieś dziesięć stron
wskazówek i mam z tego zrobić sześćdziesiąt stron
scenariusza.
- Więc możesz w usta swoich postaci dowolnie
wkładać dialogi?
- Dość dowolnie. I właśnie na tym polega wyzwa
nie. Ostateczny efekt może zasadniczo zależeć od te
go, co postanowię.
- A gdybyś nie miała tej swobody? Gdyby w skró
cie, który otrzymujesz, było wszystko wyszczególnio
ne, tak że musiałabyś tylko rozbudować już wymyślo
ną fabułę?
- To by było nudne... i frustrujące.
Graham ustawił nogę biurka.
156
- Moja praca jest taka sama. Musi istnieć jakieś
wyzwanie, wymagające wysiłku umysłowego albo fi
zycznego, i musi się z tym wiązać poczucie dumy z do
łożonych starań. - Nagle uśmiechnął się wyraźnie
rozbawiony, aż Debrze serce podskoczyło w piersi. -
Oczywiście, że sam rezultat pracy też się liczy. W koń
cu tego oczekuje od nas klient.
- Właśnie. - Nagle ich role się zmieniły i teraz
Debra przytrzymywała nogę biurka, a Graham posłu
giwał się śrubokrętem. Obserwowała jego zręcznie
dłonie, podziwiając łatwość, z jaką radził sobie z na
rzędziem; chwilami wydawało jej się, że było ono
przedłużeniem palców Grahama. Zupełnie niepo
trzebnie, przypomniała sobie ciepło tych palców, spo
sób, w jaki jej dotykały.
I nagle praca była skończona. Graham zręcznie od
wrócił biurko blatem do góry; po raz pierwszy stanę
ło na własnych nogach.
- Nieźle - powiedział. - No to zanieśmy je na górę.
Ku zdumieniu Debry, dźwignął je ponownie i uło
żył sobie na ramieniu, by móc pokonać spiralne
schodki. Tak, jakby dokładnie wiedział, gdzie zamie
rzała je ustawić, postawił je tuż przy świetliku, po
czym cofnął się nieco.
- Zupełnie nieźle. A gdzie twoja maszyna do pisa
nia? - Rozejrzał się, dostrzegł ją pod spadzistym
stropem i przeniósł na biurko. Nagle potarł palcem
podbródek. - Mam tylko nadzieję, że dwa gniazdka
elektryczne, które tu zainstalowaliśmy, wystarczą. Co
ty tu masz? Maszynę do pisania, lampę, telewizor...
coś jeszcze?
- Jeszcze radio z budzikiem, ale to już wszystko.
Dwa gniazdka z rozgałęziaczami wystarczą aż nadto.
- Zachichotała. - Przecież nie będę tu aż tak długo,
prawda?
157
Graham posłał jej nieprzyjemne spojrzenie i pokrę
cił głową.
- Nie, jeśli będę miał coś do powiedzenia na ten
temat. - Nagle rozejrzał się po poddaszu, a w końcu
zatrzymał wzrok na schodach. - Mam nadzieję, że to
był dobry pomysł - wymamrotał pod nosem.
Ale Debra go usłyszała.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to - westchnął - że będziesz tu
trochę odseparowana od reszty domu. A jeżeli obu
dzisz się w środku nocy i zechcesz skorzystać z toalety?
- To co?
Popatrzył ponuro.
- To będziesz musiała wędrować w ciemności aż do
głównego budynku.
- Będzie świecił księżyc. - Wzruszyła ramionami,
starannie ukrywając zachwyt z powodu jego troski.
- Tylko w bezchmurne noce. A nawet wtedy bę
dziesz się mogła potknąć Bóg wie o co... To znaczy, je
żeli w ogóle uda ci się zejść ze schodów w jednym ka
wałku. Nie wydaje mi się, żeby łatwo było schodzić po
ciemku po krętych schodach.
- Graham, nic mi nie będzie - zapewniła go. -
Kupię sobie dużą latarkę. Co ty na to?
- I tak będzie ci potrzebna - odparł posępnie.
- No to sobie taką kupię. Coś jeszcze? - spytała
nonszalancko, lecz jej nonszalancja natychmiast znik
nęła, gdy Debra dostrzegła, że Graham spojrzał na
łóżko. Zrobiła to samo. Cienie na kołdrze, tańczące
z promykami słońca prześwitującymi przez młode ga
łązki drzew, nagle wydały jej się bardzo zmysłowe.
Spojrzała w bursztynowe oczy Grahama.
Patrzyli na siebie przez moment, ponownie przeży
wając dopiero co odkryty pożar namiętności. Debra
poczuła, że krew zaczyna jej żywiej krążyć, żołądek
158
podchodzi do gardła, a kolana uginają się. Zupełnie
nieświadomie oblizała wargi, które nagle stały się zu
pełnie suche.
- Debra... - Graham ostrzegł ją głębokim tonem.
Przełknął ślinę. - To wszystko - uciął, po czym od
wrócił się i wyszedł.
Dawno już umilkły odgłosy jego kroków, lecz De
bra dopiero teraz była w stanie się poruszyć. Rzuciła
się na łóżko, i od razu pomyślała o tym, jak by to by
ło, gdyby leżeli obok siebie.
Upłynęło trochę czasu, zanim zdołała zmobilizo
wać się do pracy.
Maj rozkwitał we wszystkich pięknych zakątkach
wsi, jakie Debra odkrywała każdego dnia. Forsycje
eksplodowały kaskadami żółci, a na drzewach poja
wiły się pączki, które wkrótce się rozwinęły, tworząc
parasole zieleni. Trawa z każdym dniem zmieniała
barwę - od brązowej, poprzez szarą, aż do jasnozie
lonej.
Tak jak przewidział Graham, z południa powróciły
pięknie upierzone ptaki, przepełniając powietrze swy
mi godowymi nawoływaniami, a każdy z gatunków
wyśpiewywał własną, wspaniałą pieśń.
Graham energicznie zabrał się do pracy. Zaczął od
szczytu dachu, odrywając stare gonty.
Debra natomiast popadła w pewnego rodzaju wy
godną rutynę: rano pracowała na poddaszu, przy biur
ku obok świetlika, potem robiła sobie przerwę na
obiad, a następnie oglądała swój serial. Pisanie szło jej
dobrze. Była w stanie koncentrować się o wiele lepiej
niż kiedykolwiek wcześniej w Nowym Jorku, chociaż
trochę podejrzewała, że to poranne zdyscyplinowanie
159
wynikało z pokusy obserwowania popołudniami pracy
Grahama.
I rzeczywiście, patrzyła na niego, ukradkiem z pod
dasza, obserwując jego gibkie ciało balansujące na da
chu, a czasem zupełnie tego nie kryjąc, gdy rozmawia
ła przez telefon, który pozostał w głównym budynku.
W to, że był przystojny, nigdy nie wątpiła. Nawet
gdy dzień się dłużył, a wygląd Grahama zmieniał się
z godziny na godzinę pod wpływem zmęczenia i nie
zbyt czystej roboty, on sam wydawał jej się coraz
atrakcyjniejszy. Dostrzegała nawet takie szczegóły,
jak to, że jego włosy, coraz bardziej mokre od potu,
przylepiały się do skroni... I to, jak od czasu do czasu
rozprostowywał i zginał prawe ramię... Jak ocierał
usta grzbietem dłoni... Stanowił dla niej doskonałą in
spirację, kiedy opisywała sceny miłosne.
Dramat „Gier miłosnych" nadal codziennie rozgry
wał się na ekranach telewizorów. Harris pozwolił, by
Debra nadała Selenie nieco charakteru, tak jak chcia
ła. Gdy scenariusz dotarł do Nowego Jorku, dokona
no w nim jedynie drobnych poprawek. Debra czuła
się usatysfakcjonowana, a telefony od Harrisa ograni
czyły się do jednego tygodniowo.
Jej matka, z kolei, dzwoniła do niej co kilka dni, po
dobnie jak wtedy, gdy Debra mieszkała w Nowym
Jorku. Koszt rozmów międzymiastowych nie miał dla
niej znaczenia. Ani to, że Debra musiała poświęcać
im czas. Bardzo się natomiast przejmowała obmyśla
niem szczegółów swej wspaniałej ceremonii ślubnej.
Za każdym razem, gdy dzwoniła, miała inną sprawę
do omówienia, inny problem do rozwiązania. I każdą
rozmowę kończyła westchnieniem i stwierdzeniem, że
wszystko naprawdę wymyka się spod kontroli. Nie
zmiennie, kiedy Debra sugerowała, że być może jej
matka nie jest pewna, czy powinna wyjść za mąż, Lu-
160
cy Shipman wzdychała, odpowiadała „Może masz ra
cję, moja droga", po czym szybko przechodziła do na
stępnego szczegółu planowanej ceremonii.
Debra łatwo potrafiła wprawić matkę w dobry hu
mor. Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z jej
bratem, Stuartem. Urażony ucieczką Debry z miasta,
zdawał się celowo grać na jej poczuciu winy, które -
jak miał nadzieję - wciąż odczuwała. Albo przycze
piał się do czegoś innego. Niestety często tym czymś
był Graham.
- A co on tam robi? - domagał się odpowiedzi.
- Mówiłam ci. Pracuje tutaj.
- Jako recepcjonista? Dlaczego odbiera telefony?
- Jeśli jest bliżej aparatu niż ja, to podnosi słu
chawkę. To też już ci mówiłam, Stuart. Mieszkam
i pracuję w budynku powozowni, ale nie można tam
było podłączyć telefonu bez załatwienia mnóstwa for
malności. W sumie nie warte to było zachodu, bo
przecież niedługo i tak się stamtąd wyprowadzę. Gra
ham wyświadcza mi przysługę podnosząc słuchawkę,
w przeciwnym razie telefon by dzwonił i dzwonił. No
a ty myślałbyś, że codziennie się gdzieś wypuszczam.
Nieraz zastanawiała się, że to nie byłby zły pomysł -
nie podnosić słuchawki. Telefony od Stuarta drażniły ją.
- Czy on pracuje sam?
- Przeważnie tak. Czasami pomagają mu inni lu
dzie, ale przeważnie woli pracować sam.
- Graham Reid? - Jej brat długo dumał nad tym
imieniem i nazwiskiem, po czym mruczał „hm..."
i przechodził do dyskusji o tym, że Debra unika odpo
wiedzialności „chowając się" - jak on to określał -
w New Hampshire. Przez dłuższy czas Debra po pro
stu pozwalała mu mówić. Jeżeli chciał uważać, że ona
się „chowa", miał do tego prawo. Nie, właściwie to
ona miała do tego prawo.
161
Z każdym dniem Debra była coraz bardziej przeko
nana, że jej decyzja o zamieszkaniu w tym miejscu by
ła słuszna. Kilka razy w tygodniu jeździła do miastecz
ka i szybko zaprzyjaźniła się z jego mieszkańcami,
których powściągliwość ustąpiła pod wpływem jej
życzliwego uśmiechu i otwartości. By zaspokoić ich
ciekawość, powiedziała im, że jest pisarką. Zdarzyło
się, iż pewnego dnia wstąpiła do ciastkarni i ujrzała,
że jej stali bywalcy oglądają w telewizji operę mydla
ną, która była emitowana tuż po jej serialu. Wtedy
ośmieliła się przyznać otwarcie, co pisze. Przez jakiś
tydzień później czuła na sobie spojrzenia miejsco
wych, którzy uważnie obserwowali każdy jej krok.
W końcu doszli do wniosku, że wciąż jest tą samą
„ładną, młodą kobietą, która przybyła z Nowego Jor
ku" i zaakceptowali ją jako jedną z nich. W istocie,
byli nawet opiekuńczy, nie rozpowiadali o jej profesji
obcym, którzy od czasu do czasu tamtędy przejeżdża
li. Było tak, jakby stanowiła ich własny skarb, ich wła
sny sekret. Debra ze swojej strony dołożyła starań, by
poświęcać więcej czasu na rozmowę z nimi.
Właściwie nie były to wielkie starania. To, czego
między innymi brakowało jej w Nowym Jorku, a co
od dawna sobie wyobrażała - że idzie ulicą, na któ
rej właściciele sklepów i mieszkańcy miasta wołają ją
po imieniu, machają do niej i uśmiechają się - stało
się rzeczywistością. Czuła się tak spełniona i ważna
jako jednostka, jak nigdy przedtem. Uśmiechanie się
do ludzi przychodziło jej bez trudu. Właściwie tylko
w jednym przypadku Debra zachowywała się po
wściągliwie - gdy inni robotnicy pracowali z Graha
mem w jej domu. Była wobec nich uprzejma i przy
jazna w nieco mniej ostentacyjny sposób,
zachowując ostrożność, żeby nie wzbudzać zazdrości
Grahama.
162
Z upływem dni bowiem, w jej relacjach z Graha
mem pojawiło się dużo ciepła. Stopniowo czuła się
przy nim coraz swobodniej. Gdy pracował, często roz
mawiali. Doszło do tego, że kiedy byli sami, przyrzą
dzała obiady dla nich dwojga, często bardzo obfite,
a Graham pożerał je tak, jakby nie jadł od wielu dni.
- Co ty jadasz? - spytała pewnego popołudnia,
kiedy urządzili sobie piknik na zalanym słońcem po
dwórzu na tyłach domu, dogadzając swym podniebie
niom smażonym kurczakiem i kukurydzą.
- Och, trochę tego, trochę tamtego - odrzekł
z głupawym uśmiechem, proponując jej kolejne udko
i cofając rękę, gdy pokręciła przecząco głową.
- Sam gotujesz?
- Pewnie. Dużo tego. - Dodał. Nadal ją prowoko
wał. - Naprawdę zjadłabyś to wszystko beze mnie?
- Przez parę dni - odparła sprytnie, po czym spró
bowała jeszcze bardziej uzasadnić obfitość przygoto
wanego jedzenia. - Duży posiłek najlepiej jeść w porze
obiadowej. Wtedy przez resztę dnia można go spalić.
Graham przyjrzał się jej dokładnie, zatrzymując
wzrok na piersiach, talii, biodrach, i wzbudzając w jej
ciele, podążające za jego spojrzeniem, dreszcze.
- Więc dlaczego to ja głównie jem?
- Bo ja nie pracuję tak ciężko, żeby móc to wszyst
ko spalić.
- No tak, ale jeżeli zjem duży obiad, a potem taką
samą kolację, to chyba będzie przesada? - Graham
przeciągnął się i poklepał po płaskim brzuchu.
- Mógłbyś... podnosić ciężary - zauważyła Debra,
uśmiechając się szeroko.
- Żartujesz? - Udał oburzenie. - Musisz wie
dzieć, że to ciało było kiedyś chude. W tej chwili wy
gląda tak jak wygląda, dzięki solidnej pracy. -
W oczach zapaliły mu się iskierki. - Podnoszenie cię-
163
żarów jest dla tych, którzy nie mogą w inny sposób za
pracować na mięśnie. A jak jest z tobą? - Nachylił się
i zanim Debra zdążyła przewidzieć jego ruch, delikat
nie ścisną! jej ramiona i nogi, pomacał brzuch.
Wybuchnęła głośnym śmiechem, który tylko czę
ściowo wywołały łaskotki.
- Przestań, Graham! - zawołała, chwytając jego
dłoń. Wtedy przestał. Popatrzyli sobie w oczy - nagle
poważniej - pozostając niebezpiecznie blisko siebie.
Jego dłoń była ciepła. Ciepła i duża, tak że Debra
z trudem mogła ją objąć palcami. Jego spojrzenie
przesunęło się na jej usta. Ta „pieszczota" sprawiła, że
Debra oddychała z coraz większym trudem. Nagle
wstrząsnął nimi krzyk dzikiej gęsi, przelatującej wyso
ko nad ich głowami... i czar prysnął.
*
Spędzali ze sobą czas beztrosko żartując, a potem
nieuchronnie kończyło się to znaczącym spojrzeniem,
dotykiem albo westchnieniem, które przypominało
im, że to, co zaiskrzyło między nimi, nigdy nie wygasło.
Debra niczego nie przyśpieszała. Nie była jeszcze go
towa, podobnie jak Graham, by uczynić kolejny krok.
A jednak pojawiło się dręczące ją uczucie, najbar
dziej zauważalne w nocy, kiedy była sama na podda
szu, księżyc i gwiazdy świeciły jej nad głową, a w drze
wach szumiał lekki wietrzyk. Postanowiła nazwać to
„trudami dojrzewania" - po raz pierwszy była prze
cież zdolną do samodzielnego życia, odrębną jednost
ką, nie córką czy żoną, lecz sobą. W głębi duszy jed
nak podejrzewała, że chodzi o coś innego. Graham
Reid szybko stawał się jej obsesją.
Chociaż przez weekendy wynajdywała sobie wiele za
jęć, poznawała okolicę, robiła zakupy w słynnym miej-
164
scowym zakładzie produkującym swetry, odwiedzała
nowo poznanych znajomych, to jednak poniedziałkowe
poranki były szczególne. Kiedy przyjeżdżał Graham, jej
serce przyśpieszało nieco swój rytm i zaczynała poru
szać się z większą lekkością. Gdyby nie wierzyła, że jest
inaczej, podejrzewałaby siebie o to, że jest niemal zako
chana w tym człowieku. Ale uważała, że jest inaczej. Po
prostu przeżywała okropne chwile po rozpadzie związ
ku, który miał trwać wiecznie. Graham był kimś, kogo...
lubiła, podziwiała... do kogo czuła niezwykle silny po
ciąg fizyczny. Ale miłość? To nie było możliwe.
Mimo to zaczęła planować ich specjalne obiady,
postanawiając rozmawiać z Grahamem tak otwarcie,
jak się da - na temat swojej pracy i telefonów, które
odbierała. Nie były to jakieś świadome starania z jej
strony, by wprowadzić go w swoje życie. Stwierdziła
po prostu, że odpowiada jej omawianie z nim różnych
spraw, że on potrafi ocenić daną sytuację i pomóc jej
z niej wybrnąć.
Graham nadal jednak nie uchylał drzwi do swojej
prywatności, chociaż Debra bardzo starała się to
zmienić. Mówił jedynie o teraźniejszości albo niedaw
nej przeszłości, czyli czasie, kiedy mieszkał już w tej
okolicy. Natomiast zawsze unikał opowiadania o swo
im dzieciństwie, o wykształceniu czy małżeństwie.
Debra nauczyła się rozpoznawać zmiany jego na
stroju po odgłosach młotka uderzającego w nowe ce
drowe gonty, które mocował na dachu. Czasami przy
bijał je łatwo i pewnie, a innym razem z siłą
zdradzającą frustrację. Wtedy, kiedy nie mogła się
z nim porozumieć, jej własna frustracja była niemal
równie wielka. W takich chwilach wyglądał na zatro
skanego, a ona bardzo pragnęła mu pomóc.
On jej na to jednak nie pozwalał, zmuszając Debrę
do zadowalania się tymi ich wspólnie spędzanymi
165
chwilami, które były serdeczne, radosne, a często też
pełne zadumy.
Graham był jej tajemnicą. To, co ich łączyło, ciepło
i bliskość, istniało tylko w małym świecie jej domu.
Aż do dnia, kiedy pojawił się Jason Barry.
Właśnie zaczął się czerwiec, a wraz z nim siódmy
tydzień pobytu Debry w jej nowym domu. Ponieważ
zrobiło się naprawdę ciepło, większość czasu spędza
ła na dworze. Pisała, siedząc na starej drewnianej huś
tawce, przechadzała się po podwórzu lub po lesie,
a często po prostu wygrzewała się na słońcu, zerkając
na Grahama. Skończył już przybijać gonty i zajął się
zewnętrznymi ścianami domu, chcąc je starannie wy
kończyć przed przystąpieniem do kolejnych prac we
wnątrz budynku.
W ten poniedziałek w domu panowała cisza, a spo
kój pogłębiała bezwietrzna pogoda, bezchmurne nie
bo i wspaniałe słońce. Debra, założyła krótką obcisłą
bluzeczkę bez ramiączek i szorty. Była bosa. Graham
miał na sobie jedynie spłowiałe dżinsy i adidasy.
Było dość wczesne popołudnie. Debra skończyła
już zaplanowane na ten dzień pisanie, przygotowała
na obiad kanapki z upieczonymi na grillu stekami
i zrobiła dokładne notatki po obejrzeniu kolejnego
odcinka „Gier miłosnych". Odpoczywała teraz na
R O Z D Z I A Ł
7
166
trawniku przed domem, siedząc z wyciągniętymi no
gami, podpierając się z tyłu rękami, wpatrując się
w opalony tors swego cieśli.
Jej cieśla. Już dawno nie myślała o nim w ten spo
sób. Ale oto miała go przed sobą, stojącego u szczytu
drabiny, wbijającego gwoździe w drewno i wyglądają
cego niezwykle pociągająco. Pamiętała, jak pierwszy
raz ściągnął koszulę z powodu upału. Poczuła zażeno
wanie, onieśmielenie, niemal bała się spojrzeć na nie
go. Nawet teraz, chociaż pokonała już owo pierwsze
skrępowanie, czuła tak samo przyśpieszony puls, ten
sam ucisk w żołądku.
Nie znaczy to oczywiście, że nigdy dotąd nie widzia
ła mężczyzny. Ale ciało Grahama było inne niż te,
które znała - bardziej jędrne i umięśnione. Gdy uno
sił każdą deseczkę, przykładał ją w odpowiednim
miejscu, sięgał po gwóźdź, a potem z całej siły go wbi
jał, jego błyszcząca od potu skóra napinała się na mu-
skułach. Ramiona miał długie, silne i z dnia na dzień
coraz bardziej opalone. Debra zauważyła, jak na po
krywających je brązowych włoskach zaiskrzyły pro
mienie słoneczne, a potem, kiedy odwrócił się, żeby
sięgnąć po kolejną deskę, dostrzegła trójkąt kędzie
rzawych włosów porastających jego klatkę piersiową
i sięgających niżej, aż do paska spodni.
Debra ułożyła się na plecach i zamknęła oczy, ale je
go wizerunek pozostał pod powiekami i z każdą chwi
lą stawał się coraz wyraźniejszy. Gdy z otwartego okna
dobiegł ją dzwonek telefonu, niemal poczuła ulgę.
Graham przerwał pracę, by popatrzeć, jak Debra
biegnie do domu. Pomyślał, jak zdrowo wygląda
z opalenizną i jak bardzo zaczyna się upodabniać do
wiejskiej dziewczyny. Coraz trudniej mu było utrzy
mywać dystans. Odwrócił się i ze zdwojoną energią
wbił kolejny gwóźdź.
167
- Graham? - Wychyliła się zza frontowych drzwi.
- To do ciebie. Dzwoni Joe.
Joe był facetem, który tydzień temu dokonywał po
miarów kuchni.
Graham zszedł z drabiny, szybko podszedł do drzwi,
wyminął Debrę i skierował się w stronę telefonu. Gdy
rozmawiał, Debra powędrowała do kuchni. Już sobie
w niej wyobrażała elektryczną kuchenkę, mikrofalów
kę, lodówkę z podwójnymi drzwiami i ustawiony po
środku grill, który już zamówiła. Wróciła do salonu
akurat w chwili, gdy Graham odkładał słuchawkę.
- Jakieś problemy? - spytała, dostrzegając jego
zmarszczone czoło.
- Co? Nie, nie. Nic podobnego. Przypomniał mi,
że miałem o czymś powiedzieć elektrykowi.
Debra skinęła głową i jeszcze raz się rozejrzała.
- Ten dom wygląda już inaczej, jest jakby większy
i jaśniejszy.
- To prawda. - Graham spojrzał na miejsce, gdzie
jeszcze do niedawna znajdował się sufit, a teraz widać
było odsłonięte krokwie pierwszego piętra. - Być
może te okna na górze są małe, lecz przez nie wpada
do salonu znacznie więcej światła niż poprzednio. Po
czekaj aż zostaną zainstalowane świetliki. Wtedy do
piero zobaczysz różnicę.
Odchyliła do tyłu głowę, próbując sobie to wyobra
zić. Nie mogła zauważyć, że Graham spojrzał na nią,
po czym przeniósł wzrok na okno.
- Ktoś tu jest - rzekł cicho. - Spodziewałaś się
kogoś?
Debra odwróciła się i dostrzegła nadjeżdżający sa
mochód.
- Ja nie. - Wzruszyła ramionami, po czym przyj
rzała mu się uważniej. Wóz miał tablice rejestracyjne
z New Hampshire... Teraz też wyraźniej było widać
168
kierowcę. Rozpoznała go natychmiast po gęstych si
wych włosach.
- Och, nie! - wyszeptała przerażona i podniosła
pełen niepokoju wzrok na Grahama. - Och, nie!
- Kto to jest? - zapytał ostrożnie, choć znał odpo
wiedź, zanim mu jej udzieliła.
- To Jason! - Przygryzając dolną wargę, wlepiła
wzrok w Grahama, po czym wyszeptała: - Jego tu nie
powinno być. To jest mój dom.
Oczy Grahama wyrażały zrozumienie, lecz nic nie
odparł. Po prostu uniósł dłoń do jej policzka i delikat
nie go pogłaskał. Debra uspokoiła się. Odwróciła się
i wyszła na dwór.
Wychodząc z samochodu, Jason odruchowo wygładził
swe lniane spodnie i poprawił pasek. Powiódł wzrokiem
po budynku, a potem zatrzymał spojrzenie na Debrze.
- Cześć, złotko! - wykrzyknął i znów spojrzał na
dom. - Niezłe mieszkanko sobie znalazłaś.
- Co ty tu robisz, Jason? - spytała, cały czas panu
jąc nad głosem. Zbliżyła się do połowy podwórza, tak
by w razie potrzeby zapobiec wejściu mężczyzny do
domu bez zaproszenia. Tu się zatrzymała.
Nie zrażony jej chłodnym przywitaniem, Jason
udał, że napawa się świeżym powietrzem, poklepał się
po brzuchu i zrobił kilka kroków w jej kierunku.
- Odwiedzam cię, Deb. Stwierdziłem, że nadszedł
czas, żebym i ja zobaczył w końcu wieś. - Podszedł, ujął
ją za ramiona i pochylił się do jej ust. Debra jednak cof
nęła się i odwróciła głowę, więc jego pocałunek dosięgnął
tylko policzka. Debra znów zrobiła kilka kroków do tyłu.
- Czego chcesz? - spytała.
- Zobaczyć, jak sobie radzisz. - Uśmiechnął się. -
Dobrze wyglądasz. A właściwie pięknie. Opalona, bez
makijażu, bosa. - Nagle pobiegł wzrokiem w bok.
Debra obejrzała się i dostrzegła Grahama wyłaniają-
169
cego się zza budynku. Skinął głową w ich kierunku
i wrócił do swej pracy.
- To jest ten Reid, o którym Stuart mówił z takim
rozdrażnieniem?
- Tak.
- Wygląda tylko na zwykłego robotnika. - Ostrość
spojrzenia Jasona przeczyła niedbałemu tonowi jego
głosu.
- Bo właśnie nim jest.
- Jesteś z niego zadowolona?
- Uhm.
- Czy mogę... czy masz coś przeciwko temu, żebym
się trochę rozejrzał?
- Stąd też możesz patrzeć. A potem możesz wrócić
do swojego samochodu i do Nowego Jorku.
- Przestań, Deb. Jak ty ze mną rozmawiasz? Przy
jechałem tu, żeby się z tobą zobaczyć.
Z każdą minutą czuła się silniejsza, zwłaszcza, że
Graham był w pobliżu.
- Powinieneś był zadzwonić i uprzedzić o swoich
planach, to zaoszczędziłabym ci tej podróży. Tutaj nie
ma dla ciebie miejsca, Jason.
Wyciągnął rękę, żeby ją uspokoić.
- Posłuchaj, wiem, że zostałaś zraniona.
- Zraniona? - Poczuła wzbierającą złość. Nie mo
gła uwierzyć, że ośmielił się przyjechać do jej domu.
Do jej domu! - Zraniona?
- Posłuchaj, mogę to wyjaśnić.
- Za późno na wyjaśnienia, Jason. Jesteśmy roz-
wiedzeni. To koniec.
- Jesteś dziecinna...
- Jeśli ci się nie podobam, to możesz odjechać. Nie
ma powodu, żebyś tu zostawał.
- Debra, przyjechałem porozmawiać - zaczął mó
wić głośniej. Spojrzał w górę i dostrzegł wlepiony
170
w niego wzrok Grahama. - Chodźmy stąd gdzieś. -
Zrobił kilka kroków w jej stronę, wyciągnął dłoń
i przesunął palcami po jej ramieniu, a potem je objął.
Debra wyswobodziła się gwałtownym szarpnię
ciem.
- Wszystko, co masz do powiedzenia, możesz po
wiedzieć tutaj.
Jason ściszył głos i odezwał się, niemal nie porusza
jąc ustami.
- Mamy publiczność. Chciałbym trochę prywat
ności.
- To wróć do Nowego Jorku. Masz tam mieszka
nie. Wejdź do niego i zamknij drzwi. Będziesz miał ty
le prywatności, ile chcesz. - Starania, by zapanować
nad sobą, zaczęły zbierać swoje gorzkie żniwo. Debra
poczuła, że wszystko zaczęło w niej kipieć.
- Dlaczego mi to robisz, Debra? Przecież łączyło
nas coś szczególnego.
- Łączyło, prawda? - zauważyła. - A potem ty to
zniszczyłeś.
- Przepraszam cię za to, złotko. Wynagrodzę ci to.
Debra wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
Spojrzała w bok, potem znów na niego.
- Wynagrodzisz mi to? Zwariowałeś? Nie chcę od
ciebie niczego... Poza tym, żebyś się wyniósł z mojego
życia!
- Ciii... Mów ciszej. - Rzucił spojrzenie w kierun
ku domu. - Ten twój człowiek może się zacząć zasta
nawiać, o co chodzi.
- Graham nie będzie się nad niczym zastanawiał -
odcięła się, poirytowana. - On już o nas wie. A jeże
li nie usłyszy, co mówisz, to ja mu to prawdopodobnie
opowiem później.
Po raz pierwszy Jason okazał zaniepokojenie. Spoj
rzał na nią z dezaprobatą i przesunął palcami po jed-
171
nym ze swych znakomicie przyciętych baczków -
w geście, który kiedyś chwytał Debrę za serce. Teraz
jednak nie robił na niej żadnego wrażenia.
- Co tu się dzieje? - Świdrował ją wzrokiem. -
Nie mów mi, że poderwałaś pierwszego lepszego fa
ceta, który ci się nawinął?
- A jeśli tak? To moja sprawa, nie twoja.
- Jestem twoim mężem...
- Byłeś moim mężem. - Wyprostowała się. - Je
stem teraz wolną kobietą. Mogę robić, co chcę. A poza
tym, kim ty jesteś, żeby mnie oceniać? Miałeś romans
z inną kobietą, podczas gdy twoja żona siedziała w do
mu, wierząc, że jesteś jej wierny. Nie mów mi o byciu
moim mężem. Zdradziłeś mnie i teraz za to płacisz.
- A więc to jest kara... ten rozwód, ten twój dom
tutaj? Tak? - Pytał cicho. - Wbijasz we mnie nóż...
ale tylko trochę... i przekręcasz go. Nie chcesz zabić,
tylko zranić.
Debra skrzywiła się z niesmakiem.
- Jak zawsze, dramatyzujesz. Zachowaj to do swo
jego scenariusza, Jason. Na mnie to nie działa. - Od
wróciła się i zaczęła iść w kierunku domu, ale Jason
podbiegł i chwycił ją za ramię.
- Poczekaj chwilę. - Jego głos zabrzmiał groźnie,
pojawiło się w nim coś nowego, czego nigdy dotąd
u niego nie słyszała. - Nie wlokłem się tu tyle kilome
trów tylko po to, żebyś odwróciła się do mnie pleca
mi. Nie wiem, co w ciebie wstąpiło. Nigdy dotąd nie
byłaś taka nieuprzejma.
Ciężko oddychając, usiłowała panować nad sobą.
- Masz rację, Jason. Byłam słodka i wyrozumiała.
Właściwie byłam frajerką. - Spojrzała na swe ramię
i wyraźnie akcentując każde słowo, dodała stanowczo:
- Zabierz rękę. - Zdumiony tonem jej głosu, Jason
zrobił, co kazała. Dopiero wtedy zaczęła mówić dalej,
172
patrząc mu prosto w oczy i wykorzystując jego chwilę
słabości. - Wiesz, naprawdę czuję obrzydzenie do sa
mej siebie. Kiedy myślę o tych wszystkich razach, gdy
cię kryłam, pisząc za ciebie scenariusze, wierząc, że
jesteś na planie i poznajesz sztukę reżyserii... - Po
kręciła głową. - Naprawdę byłam tępa.
- Nie, nie byłaś. Kochałaś mnie. Właśnie na tym
polega miłość. Na zaufaniu. - Nie przerywał, ignoru
jąc wyraz oburzenia, jaki pojawił się na jej twarzy. -
Chcesz mi powiedzieć, że wszystko, co czułaś, już mi
nęło? - Pstryknął palcami. - Ot tak, po prostu?
Debra resztką sił powstrzymała się od splunięcia
mu w twarz.
- Ot tak, po prostu? - powtórzyła. - Nie, Jason,
to nie minęło. - Pstryknęła palcami, jak on przed
chwilą. - Nie minęło ot tak. Było raczej tak. - Ude
rzyła pięścią w otwartą dłoń z taką siłą, że aż poczuła
piekący ból. Była jednak zbyt zdenerwowana, by
zwracać na to uwagę. - Ale masz rację. To jest spra
wa zaufania. Kiedy odkryłam, że zabawiasz się na bo
ku, zaufanie, którym kierowałam się w życiu, runęło
w gruzy. - Wzięła głęboki oddech. - Zabawna spra
wa z tym zaufaniem... Gdy raz zniknie, to już na do
bre. - Dygotała ze wzburzenia, ale mówiła łagodnie.
- A więc odpowiadając na twoje pytanie, powiem:
nie, nie wszystko, co czułam, przeminęło. Pamiętam
dobre chwile, które przeżyliśmy, i tym wspomnieniom
towarzyszy ciepłe uczucie. Ale nigdy już nie mogła
bym ci ufać, ani cię szanować. A bez tych dwóch rze
czy miłość jest... no cóż, farsą.
Przez długą chwilę Jason milczał. Gdy w końcu się
odezwał, w jego głosie zabrzmiała hardość, świadczą
ca o tym, że nie może pogodzić się z porażką.
- To ty dramatyzujesz. Nic dziwnego, że jesteś taką
dobrą scenarzystką.
173
- Nie pochlebiaj mi, Jason. To już nic dla mnie nie
znaczy. Jestem dobra, bo mnie tego nauczyłeś.
A wiem, że jestem dobra, bo Harris mi to mówi.
- Ten serial cię potrzebuje. Nie chciałbym, żebyś
się z nim pożegnała.
Debra wstrzymała oddech, po części z powodu
wrogiego wyrazu twarzy Jasona, a po części na skutek
tego, co wyraźnie sugerował.
- Czy to jest groźba? - wyszeptała w końcu.
Wzruszył ramionami.
- Ależ nie. To przypomnienie, że dostałaś tę posa
dę dzięki mnie.
- Zasłużyłam na nią! To ja wykonywałam za ciebie
całą robotę!
- Ale beze mnie nigdy byś nie dostała tej pracy.
- I co w związku z tym? - Krew tętniła w jej żyłach
jak oszalała.
- Sporo czasu spędzam z Harrisem.
- No i co? - Powiedział „A", czekała aż powie „B".
Odetchnął głęboko.
- No cóż... wiem, że Janice Walker bardzo by
chciała wskoczyć na twoje miejsce.
Debra stała oniemiała, nie wierząc własnym uszom.
Nie chodziło o to, że czuła się zagrożona. Nie poczu
ła się tak nawet przez chwilę. Harris znał jej talent.
Ale jak Jason miał w ogóle czelność to zasugerować...
- Czego ty właściwie chcesz, Jason? - wycedziła
przez zęby. - Po co tu przyjechałeś? Przejdź do sed
na sprawy. Bez uników.
Patrzył na nią spokojnie.
- Chcę, żebyś wróciła, Debra. Wróć ze mną do No
wego Jorku jako moja żona.
Wielkim wysiłkiem woli powstrzymała się od śmiechu.
- Mów dalej. Jak byś wyjaśnił wszystkim to nagłe
pojednanie?
174
- Wystarczyłoby prostu powiedzieć, że się pogo
dziliśmy. Że nie możemy żyć bez siebie. Że się ko
chamy.
- Ale tak nie jest. I nie będzie.
- Chcę mieć cię przy sobie.
- Dlaczego?
Zająknął się, jak gdyby nie spodziewał się takiego
pytania wprost.
- Bo... tam jest twoje miejsce.
Debra zacisnęła pięści i patrzyła na niego oszołomio
na i wściekła. Gniew, który w niej narastał, teraz zaczął
w niej wrzeć. Dygocząc z oburzenia, odezwała się cicho:
- To chyba najbardziej nieprawdziwe zdanie, jakie
kiedykolwiek od ciebie usłyszałam! - krzyknęła. -
Wcale w to nie wierzę, podobnie jak w to, że możesz
doprowadzić do zwolnienia mnie przez Harrisa.
Odwróciła się do niego plecami, zrobiła jeden
krok, ale zmieniła zamiar i znów na niego spojrzała.
- Wiesz, co myślę? Że przeżywasz jakiś cholerny
kryzys wieku średniego. Stąd wzięła się ta sprawa
z Jackie. I właśnie dlatego mnie potrzebujesz. Chodzi
o zachowanie twarzy, prawda, Jason? - Podniosła
głos. - Chcesz, żebym wróciła, bo nie możesz znieść
myśli, że żona cię porzuciła. Myślałeś, że możesz mieć
wszystko... mnie, Jackie, czy jakąkolwiek inną akto-
reczkę. Mogę sobie niemal wyobrazić, jak opowiadasz
wszystkim o mojej wyrozumiałości. - Oczy jej błysz
czały, ciężko oddychała. - No cóż, nie jestem wyrozu
miała! Mam swoją godność i szacunek dla samej sie
bie. Ostatnią rzeczą, którą bym zrobiła, byłby powrót
do ciebie! - Drżącym palcem wskazała w jego kie
runku. - Więc możesz wrócić do tego swojego wyna
jętego samochodziku i zabrać się z powrotem do No
wego Jorku. Nie chcę cię tu, Jason! Po prostu!
Znów chwycił ją za ramię.
175
- Posłuchaj, złotko...
- Nie mów do niej „złotko" - spokojnie, lecz sta
nowczo przerwał mu czyjś niski głos - i zabierz rękę
z jej ramienia. - Oboje odwrócili głowy i ujrzeli Gra
hama, który stanął obok Debry. Nigdy dotąd Debra
nie widziała jego bursztynowych oczu patrzących z ta
ką wściekłością. - Ta kobieta już kilka razy powie
działa, żebyś odjechał. - Wskazał głową w kierunku
podjazdu. - Proponuję, żebyś już ruszał.
Jasona zamurowało tylko na moment. Po chwili wy
prostował się - a miał ponad metr osiemdziesiąt, tyl
ko parę centymetrów mniej od Grahama. Różnica
między nimi o wiele bardziej zaznaczała się w budo
wie sylwetki.
- A ty myślisz, że kim jesteś? To prywatna sprawa
między moją żoną a mną - odparł Jason z oburzeniem.
Po krótkim namyśle Graham objął Debrę w pasie
i przysunął delikatnie do siebie. Natychmiast poczuła
się pewniej i wsparła się na jego potężnej sylwetce.
- Ona nie jest twoją żoną. Wymyśl coś innego.
- Co to jest, Debra? Od kiedy potrzebujesz ochro
niarza? Czy aż tak bardzo się mnie boisz, czy może
obawiasz się samej siebie? Czy to byłoby takie strasz
ne, gdybyś przyznała, że nadal mnie kochasz?
Graham milczał, rozumiejąc, że sama chce na to
odpowiedzieć. Leciutko zacisnął palce na na wysoko
ści jej talii, co przywróciło Debrze pewność siebie
i umożliwiło udzielenie Jasonowi odpowiedzi zaska
kująco spokojnym głosem.
- Graham nie jest moim ochroniarzem. Jest moim
przyjacielem... Kimś więcej niż ty byłeś dla mnie przez
ostatnie miesiące. I nie, nie boję się ani ciebie, ani sa
mej siebie. Zabiłeś wszelką miłość, jaką mogłam kiedy
kolwiek czuć. Już jej po prostu nie ma. - Ściszyła na
gle głos do szeptu, pod wpływem napięcia wywołanego
176
wspomnieniem jego zdrady. - Jedź już, Jason! Zostaw
mnie w spokoju! Ten dom, ta ziemia - to dla mnie coś
zupełnie nowego. Nie chcę tu żadnych wspomnień.
Myślała, że ugną się pod nią nogi, ale zacisnęła zę
by i nadal stała wyprostowana. A sprawiło to wsparcie
Grahama - ręka, którą ją obejmował i jego siła.
- Rozczarowałaś mnie, Debra - dodał Jason, po
czym rzucił Grahamowi lekceważące spojrzenie, od
wrócił się i odszedł w kierunku swego samochodu.
Debra nie poruszyła się. Obserwowała i czekała, aż
Jason naciśnie na pedał gazu, wycofa samochód z pod
jazdu i pomknie drogą, znikając jej w końcu z oczu.
I wtedy nagle zaczęła dygotać. Graham powoli ob
rócił ją w swych ramionach, a ona przytuliła policzek
do jego ciepłego torsu. Mocno objął jej plecy. Bosa,
wydawała się niższa, bardziej krucha. Pochylił głowę,
jego twarz zanurzyła się w jej kasztanowych, jedwabi
stych włosach. Zamknął oczy i tak jak umiał, starał się
ukoić jej ból.
Jęknęła cicho i kurczowo objęła go w pasie. Oddy
chała nierówno, ciężko. Spróbowała się uspokoić, głę
boko wciągając powietrze w płuca. Poskutkowało. Za
pach jego ciała działał na nią kojąco. Wzdychała,
jakby płakała bez łez, przytulając się do Grahama
i próbując zapomnieć o tym, co się przed chwilą stało.
Graham trzymał ją mocno, masując plecy Debry
i próbując tą pieszczotą rozluźnić jej napięte mięśnie.
Tylko tyle mógł zrobić, by powiedzieć bez słów, że jest
z niej dumny, by zapewnić ją, że postąpiła słusznie.
Jednak mogłaby go oskarżyć o wykorzystywanie sytu
acji, a tego nie chciał. Zaufanie, które zapanowało
między nimi, było dla niego bardzo cenne. Nie chciał
tego zniweczyć.
Debra wyczuła przyśpieszone bicie jego serca i odru
chowo potarła policzek o jego tors. Odkryła rozkoszny
177
kontrast: ciepła, miękka skóra pokryta krótkimi wło
skami mocno opinała twarde, silne mięśnie. Czuła się
bezpieczna i spokojna. Jasona już tu nie było. I nigdy
nie będzie. Był tylko Graham i ta wspaniała ziemia.
Zamknęła oczy i znów głęboko odetchnęła, rozko
szując się jego zapachem, czystym i podniecającym.
Spowodował on, że ukojenie przekształciło się w upo
jenie, a ona nie miała ani siły, ani ochoty, by przeciw
stawić się sile jego przyciągania. Zbliżyła usta do cia
ła Grahama i pocałowała je delikatnie - raz, potem
drugi... Następnie przesunęła dłonie w górę jego ple
ców, badając wspaniałą muskulaturę... Jej puls przy
śpieszył, dorównując biciu jego serca.
- Debra?
Znów mocniej go obejmując, powoli uniosła twarz
i spojrzała mu w oczy. Ujrzała w nich ciepło i oczeki
wanie. To nie był Jason. Między nim a Grahamem nie
było żadnego podobieństwa. Ta twarz wyrażała tro
skę, zrozumienie, bezinteresowność. To był Graham...
I tak bardzo pragnęła go pocałować.
Stojąc na palcach, dotknęła ustami jego brody...
A potem zaczęła składać podobne, delikatne poca
łunki wokół kącików jego ust. Cofnęła się i napotkała
jego wzrok. Płomień w jego oczach potwierdzał to,
o czym świadczył przyspieszony oddech.
Objął ją i uniósł. Ich pocałunek był wyrazem wza
jemnego pragnienia, nagle uwolnionego po wielu
dniach oczekiwania na tę chwilę. Pochłonął ich całko
wicie, powodując u Debry zawrót głowy. Przesunęła rę
ce po jego talii, centymetr po centymetrze wspinając
się w górę jego klatki piersiowej, ku opalonym ramio
nom. Jej ciało przywierało teraz mocno do jego ciała.
Objęła go za szyję, on tymczasem pieścił jej plecy. Ca
ły czas ich wargi przywierały do siebie, jakby się bali te
go, co może przynieść nawet chwilowe ich rozłączenie.
178
To się musiało jednak zdarzyć, bo ich płuca pragnę
ły powietrza z powodu szybko rosnącego podniece
nia. Z gardłowym jękiem Graham oderwał usta od jej
warg i przesunął je na szyję.
- Debra - wyszeptał, po czym zaczął zataczać ję
zykiem kółka poniżej jej ucha.
Debra, przechylając głowę, z rozkoszą mu na to
przyzwoliła, nieświadoma gwałtowności uścisku na je
go szyi, ani swych cichych westchnień. Gdy w końcu
Graham osunął się na ziemię, podążyła za nim.
Miał ją tuż przy sobie, jedną dłonią podtrzymując
jej ramiona, a drugą jej dotykając. Popatrzyli sobie
w oczy. Debra czuła się teraz spełniona i kochana;
Graham pomógł usunąć jej z pamięci wszelkie myśli
o bólu i zdradzie... Jego ciepłe palce dotknęły jej po
liczka, kciuk zaczął obrysowywać jej wargi. Nagle
chwyciła dłoń Grahama i przycisnęła ją do ust, by po
czuć chropowatość jego odcisków. Wiedziała już, że
pragnie więcej, o wiele więcej...
- Graham... ja... - Nie dokończyła. Słowa uwięzły
jej w gardle. Cóż mogłaby powiedzieć? Że go kocha?
Może to była prawda, chociaż sama nie czuła się jeszcze
gotowa, by ją usłyszeć. Że go pragnie? Ale przecież on
to już wiedział. A zatem, o co chodziło? - Graham...
Wyswobodził jeden z palców i zakrył nim jej usta.
- Nie mów ani słowa - wyszeptał. - Nie liczy się
nic, oprócz tego... - pocałował jej powieki. - Pragnę
tylko, żeby było lepiej, piękniej...
- Już jest - wyszeptała, niemal nie rozchylając ust.
Gdy ujął jej brodę i pochylił głowę, już na niego cze
kała. Obdarowała go mocną mieszanką słodyczy
i ognia... A dając, otrzymywała jeszcze większą dawkę
podniecenia, bo dodawała mu śmiałości. Jego dłoń
przesunęła się na jej szyję, po czym zsunęła się niżej.
Czuła jego chropowate, lecz zarazem delikatne dło-
179
nie robotnika. Gdy przesunęły się na bluzeczkę, jej
ciało odruchowo się wyprężyło.
- Graham... - wyszeptała.
Obsypał jej czoło pocałunkami i poprosił:
- Pozwól, że cię dotknę.
- Tak... tak... - Zamknęła oczy, wygięła plecy i po
czuła jego dłoń na piersi. Zręcznymi palcami pieścił
jej krągłość, jakby oceniał jej wielkość pod naprężoną
tkaniną. Z łatwością odnajdując twardy szczyt, zaczął
pocierać go kciukiem. Debra płonęła pod jego palą
cym dotykiem.
- Dobrze tak? - Spytał szeptem.
- Och, tak...
- Chcesz jeszcze?
Otworzyła oczy.
- Tak - zamruczała. Jej ciało płonęło coraz bar
dziej. Napięcie, które odczuwała, nie pozwoliłoby na
inną odpowiedź...
- Pocałuj mnie - poprosił. Uczyniła to z wielką
namiętnością. Choć oszołomiona rozkoszą, zdała so
bie sprawę, że jego palce zsuwają jej z piersi bluzkę.
Wspierając się na umięśnionych ramionach, Gra
ham spojrzał w dół. Debra leżała nieruchomo, świa
doma swej nagości i zachwycona rozkoszą, z jaką on
podziwiał bujność jej piersi. Chociaż w odróżnieniu
od pewnych kobiet, które znała, nigdy nie była ekshi-
bicjonistką, teraz nie odczuwała żadnego zażenowa
nia. Proponowała Grahamowi coś, co - jak się wyda
wało - już od dawna do niego należało.
- Jesteś śliczna, Debra. - Ciepła barwa jego głosu
i pełen uwielbienia wzrok pozwolił jej w to wierzyć.
Uniósł dłoń i dotknął jej skóry, początkowo deli
katnie, lekko ją łaskocząc...
- Taka miękka i jasna - zamruczał zafascynowany.
- Tutaj nie opalona. Gdyby słońce wiedziało, co tra-
180
ci... - Powiódł palcami wokół jednej piersi, a potem
potarł dłonią brodawkę tymi samymi podniecającymi,
okrężnymi ruchami...
Debra jęknęła i chwyciła go za nadgarstek.
- Sprawiam ci ból? - spytał.
- Och, tak... - wyszeptała - ale nie tu...
Pochylając się, Graham dotknął ustami jej warg.
- Więc gdzie? Tutaj? - Nie patrząc, sięgnął po
drugą jej pierś. Gdy zaprzeczyła ruchem głowy, prze
sunął rękę niżej, na brzuch. - Tutaj? - I znów za
przeczyła. Pochylił się jeszcze niżej, aż jego pierś do
tknęła jej brodawek. Przesunął rękę po biodrze
Debry, a potem niżej, po nodze, i z powrotem po
wiódł palcami w górę jej uda. - Tutaj?
- Nie... - zadrżała. - Och, Boże, Graham... gdybyś
wiedział... - Głos uwiązł jej w gardle. Dłoń mężczyzny
zakradła się w górę, by pieścić jej pulsujące, ciepłe cia
ło. Odruchowo wyprężyła się, próbując się uwolnić.
Jęknęła, bo ruch jego palców stał się gwałtowniejszy. -
Graham... - Tym razem jego wargi nie pozwoliły jej
mówić, rozchylając jej usta w niepohamowanym poca
łunku, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyła...
Teraz wiedziała, czego chce, i o czym powinna była
wiedzieć od pierwszego dnia, kiedy poznała Grahama.
- Graham... wyszeptała przy jego ustach. Gdy pod
niósł głowę, ujęła w dłonie jego twarz. - Czego ty
pragniesz? - spytała.
Przesunął dłonią po jej brzuchu, piersiach, ramie
niu, aż do nadgarstka. I z łagodną perswazją przyci
snął jej dłoń do dowodu swego pożądania.
- Pragnę cię - wyszeptał, przytrzymując jej rękę i po
cierając nią pieszczotliwie w górę i w dół... Z minuty na
minutę oddychał coraz głośniej. - Pragnę cię całą... że
by każdy centymetr twego ciała dotykał mojego. Chcę
cię trzymać nagą w ramionach... spragnioną, w moim
181
łóżku. O Boże, Debra! - krzyknął. - Nie wydaje mi się,
żebym mógł to dłużej wytrzymać. - Gwałtownie odsu
nął od siebie jej rękę. - Pragnę być w tobie, do cholery,
i nie wyobrażać sobie, jak ci było z Jasonem, albo co my
ślisz i czujesz, kiedy piszesz swoje sceny miłosne!
Siła, z jaką wymówił te słowa, zaskoczyła ich oboje,
podobnie jak same słowa. Zakłóciły wyjątkowość tej
chwili, jaskrawo przypominając o tamtym innym świe
cie, z którego pochodziła Debra, i do którego, pod
wieloma względami, nadal należała. A Graham znów
był tylko cieślą, wynajętym robotnikiem.
Nagle zaprzeczyła temu, o czym przed chwilą po
myślała. Nie, nie był tylko cieślą! W czasie miłosnych
uniesień okazał się czuły i delikatny. Nie było w nim
nic z grubianina, pragnącego zaspokoić przede
wszystkim własne potrzeby. Kim on był? - spytała sa
mą siebie. Prawie nic o nim nie wiedziała.
- O co chodzi, Debra? - spytał Graham, pohamo-
wując nagle swą gwałtowność, gdyż wyczuł zmianę jej
nastroju.
Odezwała się nieco głośniejszym szeptem, pełna
pragnienia i zarazem obawy.
- Trudno w to uwierzyć, ale prawie cię nie znam.
- Wiesz to, co trzeba wiedzieć... to, co jest ważne.
- A cóż to takiego? - spytała niespokojnie.
- Że jestem mężczyzną mieszkającym samotnie na
wsi i zarabiającym na swe utrzymanie uczciwą pracą.
- Alę tak jest teraz. - Mówiła bardziej zdecydowa
nie, gdyż w końcu zebrała myśli. - A co z twoją prze
szłością?
Puścił jej dłonie i usiadł obok, patrząc przed siebie,
na wiejski krajobraz, podczas gdy ona usiłowała z po
wrotem założyć bluzkę.
- To nie ma znaczenia - wycedził przez zęby, a je
go ciepła namiętność nagle zniknęła.
182
- Ma znaczenie. Właśnie w tym rzecz - przekony
wała go łagodnie, siadając obok niego. - Na to, kim
jesteśmy w danej chwili, składa się suma wcześniej
szych zdarzeń. - Patrzyła gdzieś ponad horyzontem.
- Jestem teraz tutaj z powodu tego, kim byłam, co
zrobiłam i co widziałam wcześniej. - Odwróciła się,
by spojrzeć na jego mocno zarysowany profil. - Mo
żesz mnie zrozumieć, bo wiesz, co się ze mną wcze
śniej działo. Nawet twoje dzisiejsze spotkanie z Jaso-
nem z pewnością ci w tym pomogło.
Spojrzał na nią chłodno.
- Rzeczywiście. On jest pewnie ze dwadzieścia lat
starszy od ciebie.
Wzruszyła ramionami.
- Niezupełnie, ale prawie. I dobrze myślisz... Przy
puszczam, że był dla mnie mentorem, i to mnie
w nim pociągało. Wziął mnie pod swoje skrzydła ja
ko swoją protegowaną. Nigdy nie kwestionowałam
tego, co robił.
- Potrafię to zrozumieć - rzekł nieco łagodniej.
- A więc zrozumiesz także, że to, iż tu jestem, robię
swoje i mocno stoję na nogach, wiele dla mnie znaczy.
- Rozumiem.
- Widzisz? Ty potrafisz zrozumieć. Natomiast je
żeli chodzi o mnie... - przerwała na chwilę. - Ty je
steś dla mnie wielkim znakiem zapytania. Wyjeż
dżasz stąd codziennie pod koniec dnia i jedziesz
nawet nie wiem gdzie. Kończysz pracę w piątki. Co
robisz przez cały weekend? Gdy nadchodzi ponie
działek, nie śmiem cię o nic pytać z obawy, że za
mkniesz się w sobie i będziesz na mnie zły. Wiem, że
byłeś żonaty, ale nie ośmielam się pytać o twoją żo
nę, o to, gdzie mieszkałeś, no i gdzie się nauczyłeś tak
projektować... - Zabrakło jej tchu, więc zamilkła.
Nagle spojrzała na niego błagalnie. - Czy mogę cię
183
pytać o te sprawy, Graham? Mógłbyś mi udzielić kil
ku odpowiedzi?
Przez chwilę nie odzywał się. Patrzył to na nią, to
na ziemię, to na odległe wzgórza. Wiedział, że nie po
stępuje wobec niej uczciwie. Już wcześniej sam to
przyznał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że podczas
ich rozmów to Debra otwierała się bardziej. Teraz,
spoglądając na nią, uświadomił sobie, ile chciałby jej
powiedzieć. A jednak ciągle coś go powstrzymywało,
jakaś obawa, że będzie zgubiony, jeśli wyzna jej całą
prawdę. Wtedy odsłoni się całkowicie.
Ale czy to tak naprawdę ma znaczenie? - pytał
sam siebie. Czy już teraz nie był całkowicie pod jej
wpływem? Nie chciał tej pracy, ale ją przyjął. Nie pra
gnął jej przyjaźni, ale ona się pojawiła równie nie
uchronnie, jak wschód słońca. Nie chciał jej uczucia...
tylko jej ciała. Nawet teraz sprawy przebiegały nie
tak, jak to sobie zaplanował. Czy w takim razie mógł
by uciec od tego, co prawdopodobnie było już fak
tem? Czy był w niej zakochany?
Wstał i spojrzał na nią z góry, celowo wykorzystu
jąc tę przewagę, by zrekompensować sobie bezrad
ność, którą odczuwał. Jednak jego mocno ściągnięte
brwi zdradzały dręczący go niepokój.
- Nie jestem gotów, Debra... przykro mi. - Od
wrócił się i wymamrotał pod nosem: - Lepiej już
wrócę do pracy - i odszedł.
Debra, skonsternowana, patrzyła, jak zdecydowa
nym krokiem szedł przez trawnik do domu, do swego
młotka, gwoździ i desek. Zdumiało ją, jak wiele się
wydarzyło, odkąd ostatnio stał na dachu. W zamyśle
niu potarła dłonią gładką skórę ramienia i ścisnęła je
mocno, aż poczuła pulsowanie krwi.
Nie było aż tak źle - przekonywała samą siebie.
Chociaż niczego się nie dowiedziała, to przynajmniej
184
nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Mogła poczekać.
Żadne z nich nie wybierało się w daleką drogę. Gdyby
tylko nie to dręczące uczucie niespełnienia...
Odwróciła się, zostawiając za plecami Grahama.
Niewielkim pocieszeniem było to, że - jak się wyda
wało - on również był podenerwowany, co przejawia
ło się w gwałtowności, z jaką uderzał młotkiem. Na
szczęście, mógł w ten sposób rozładować napięcie.
W przeciwieństwie do niej.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Wsta
ła i udała się do powozowni po torebkę i kluczyki. Na
wet nie spojrzała w stronę domu, wycofując samo
chód z podjazdu.
*
Po powrocie dostrzegła jedynie, że Graham pod
czas jej nieobecności wykonał kawał dobrej roboty.
Mogła się tego spodziewać.
Zaparkowała swego Blazera przy jego ciężarówce,
wysiadła i otworzyła bagażnik. Sięgnęła do niego
i szarpnęła maszynę, glebogryzarkę, którą jej znajomy
ze sklepu z narzędziami z łatwością załadował do sa
mochodu. Ani drgnęła.
- Cholera! - Zaciskając zęby, obiema dłońmi zdo
łała ją tylko odrobinę przysunąć. Wdrapała się na ba
gażnik i ze wszystkich sił spróbowała przesunąć ma
szynę ku tylnym drzwiom. Udało jej się umieścić
glebogryzarkę i oprzeć o brzeg samochodu, tak by
można ją było potem opuścić na ziemię. Wygramoliła
się na zewnątrz. Zdyszana i podenerwowana, cofnęła
się o krok i przyjrzała się nowemu nabytkowi. Wtedy
zmroził ją głos Grahama.
- Mój Boże, Debra! - wykrzyknął, podbiegając.
Odsunął ją na bok i ściągnął maszynę na ziemię. -
185
Co ty chcesz zrobić? Nadwerężyć wszystkie mię
śnie?
- Przecież tobie udało się to podnieść - odparła
z oburzeniem, wycierając spocone czoło grzbietem
dłoni. - Patowi ze sklepu z narzędziami także. Żaden
z was nie miał z tym kłopotów.
- Ale ty jesteś kobietą. Nie możesz tego robić.
- Kto tak mówi? - Jej oczy płonęły. Była gotowa
do walki.
- Ja tak mówię - oświadczył, lecz w jego oczach
i głosie pojawiła się nagle łagodność, co wystarczyło,
by powstrzymać jej wojownicze zapędy. - Chyba nie
ważysz więcej niż pięćdziesiąt kilo?
- Pięćdziesiąt pięć.
Uśmiechnął się szeroko.
- Widzisz, chodzi o to, że moje ciało ma większą
masę. Pat jest chyba jeszcze potężniejszy. Pod tym
względem, jeżeli chodzi o podnoszenie takiej maszy
ny - ogarnął ją wzrokiem - to mamy nad tobą prze
wagę. Nie wspominając o tym, że obaj ciężko pracuje
my fizycznie. Tak więc... - zaakcentował ostatnie
słowa, marszcząc czoło - jeśli zamierzasz mnie oskar
żyć o to, że jestem męskim szowinistą, to oszczędź so
bie tego. Gdybyś miała z metr osiemdziesiąt i ważyła
osiemdziesiąt parę kilo, to bym ci pozwolił podnieść
tę twoją cholerną glebogryzarkę. A teraz powiedz -
westchnął - co ty w ogóle zamierzałaś z nią zrobić?
- Przygotować ogród - odparła, przez jego nieod
partą logikę pozbawiona możliwości zaczepki.
- Gdzie? Za domem?
- Tam jest największe nasłonecznienie.
- Kwiaty?
Zaprzeczyła ruchem głowy, odsuwając z policzka
pasemko mokrych włosów.
- Warzywa - odparła.
186
- Ach... Zapasy na zimę?
- Coś w tym rodzaju. - Odchyliła głowę w bok. -
Nigdy dotąd nie uprawiałam ogrodu. To będzie dla
mnie wyzwanie.
Graham obrzucił ją sceptycznym spojrzeniem.
- Wiesz, co należy robić?
- Jasne. W ostatni weekend spędziłam trochę cza
su w bibliotece w Manchesterze. Wypożyczyłam parę
książek. Ale najpierw muszę spulchnić glebę, zanim
zacznę robić cokolwiek innego. I stąd się wzięło -
spojrzała na maszynę - to. - Odetchnęła głęboko
i sięgnęła po rączkę urządzenia, zamierzając je prze
ciągnąć na podwórze. - Właściwie mogę się już za to
zabrać. Robi się późno.
Graham uprzejmie nie powiedział nic na temat po
ry dnia. Oboje wiedzieli, że najlepiej byłoby rozpo
cząć tę ciężką pracę jutro z rana. Oboje wiedzieli jed
nak również i to, że nawet krótka chwila pracy
podziałałaby na nią w tej chwili terapeutycznie.
- Proszę - rzekł wspaniałomyślnie - pozwól, że
przeciągnę to na podwórze.
Graham umieścił glebogryzarkę tam, gdzie Debra
chciała, kiedy jednak chwyciła za rączkę, przystępując
do pracy, gorzko się rozczarowała. Maszyna porusza
ła się, to było już coś. Jednakże zaledwie Debra wyko
nała pół okrążenia, spociła się.
- Chcesz, żebym się tym zajął? - spytał Graham.
Stał z boku z rękoma wspartymi na biodrach, bezczel
nie z siebie zadowolony.
Wyczuwając subtelny humor w jego głosie, zrobiła
się jeszcze bardziej zawzięta.
- Nie, dzięki. Sama to zrobię. - I popchnęła glebo
gryzarkę jeszcze trochę do przodu, i jeszcze trochę...
aż natrafiła na coś twardego i nie mogła ruszyć dalej.
Kopnęła grudę ziemi i odkryła, w czym tkwi problem.
187
- Kamienie? - zdziwiła się. Nie przewidziała, że
tu będą. Zaklęła cicho, bo w książkach, które czytała,
nie wspominano o nich.
- Owszem, kamienie. Większa część Nowej Anglii
jest kamienista. Chociaż tutaj nie jest jeszcze tak źle
jak na południu i bliżej wybrzeża.
- To zachęcające. Ale jak się tego pozbyć?
- Musisz wykopać kilofem albo łopatą. Masz takie
narzędzia? - Debra pokręciła głową na znak, że nie.
- Więc biegnij i weź łopatę z ciężarówki. Powinna
być w bagażniku.
Gdy wróciła, Graham zdążył już trzeci raz okrążyć
z maszyną podwórze.
- Wykop ten kamień - polecił jej, nie przerywając
pracy. - Nie jest zbyt duży.
Rzeczywiście nie był. Usunęła go bez większego tru
du i zdołała przenieść w inne miejsce, a potem stanę
ła z boku i przyglądała się pracy Grahama. Tak spędzi
ła całą godzinę. Od czasu do czasu trafiały się jakieś
kamienie do usunięcia, ale on przeważnie dawał sobie
z nimi radę gołymi rękami. Pozostawało jej tylko ob
serwować pracę jego mięśni poruszjących się pod opa
loną skórą na ramionach i plecach. Kiedy się spocił,
popołudniowe słońce dodało blasku jego skórze, któ
ra zdawała się jeszcze bardziej opinać muskuły.
Stawał się coraz atrakcyjniejszy. Wilgotne włosy,
przylegające teraz do jego skroni i szyi, oraz cień za
rostu na szczęce przydawały jego wyglądowi surowo
ści. Debra była tym widokiem bardzo podniecona.
Napięcie nerwowe częściowo rozładowała dopiero
po odjeździe Grahama. Po prostu przebiegła się tro
chę w pobliżu domu. Ostatnie tego dnia promienie
słońca oświetlały ciemnobrunatną ziemię i ogrzewały
powietrze przed nastaniem wieczornego chłodu.
Choć Debra nigdy dotąd nie biegała, to często o tym
188
myślała. Teraz, gdy w końcu się na to zdecydowała,
zaczęła dokuczać jej kolka. Biegła i zastanawiała się,
co ci entuzjaści joggingu w nim widzą. Dopiero kiedy
wróciła na poddasze, wzięła prysznic i założyła chłod
ną, luźną koszulę nocną, doceniła wartość ruchu.
Czuła się odprężona i przyjemnie zmęczona. Ostatnią
rzeczą, której teraz pragnęła, była bezsenność i roz
pamiętywanie przez pół nocy wydarzeń tego dnia.
Każda myśl o wizycie Jasona jeżyła jej włosy na gło
wie. Każda myśl o namiętności Grahama sprawiała,
że krew żywiej zaczynała krążyć jej w żyłach. Wyczer
panie fizyczne okazało się najlepszym wyjściem z tej
sytuacji. Ostatnią jej myślą przed snem było to, że
prawdopodobnie zacznie regularnie biegać.
*
Kiedy następnego popołudnia jakiś samochód zaje
chał na podjazd, była swojej decyzji już zupełnie pewna..
R O Z D Z I A Ł
8
Debra odniosła tak silne wrażenie deja vu, jak nigdy
dotąd. Była z Grahamem w domu, gdzie schronili się
przed palącym słońcem i chłodzili napojem gazowa
nym z puszek. Zadzwonił telefon. Debra podniosła
słuchawkę, po czym podała ją Grahamowi, który z ko
lei przeprowadził krótką rozmowę z urzędnikiem ze
189
składu drzewnego. Zaledwie zdążył jej powiedzieć, że
właśnie przywieziono dębowe elementy schodów, któ
re zamówił, spojrzał przez okno i powiedział:
- Masz gościa.
Zastygła w bezruchu, ale zaraz spróbowała rozpro
szyć obawy.
- Ja nie. Może to ktoś do ciebie? - Popatrzyła mu
w oczy, czując ucisk w żołądku. Nie przyszło jej do
głowy, że Jason może tak szybko wrócić. Modliła się,
żeby w ogóle nie wracał.
Dopiero kiedy samochód podjechał bliżej, stwier
dziła, że to nie jest jego auto. Samochód Jasona miał
barwę kasztanową, a ten był niebieski. Na widok go
ścia Debra głośno się roześmiała.
- To mój ojciec! - wykrzyknęła podekscytowana,
ruszając ku drzwiom.
Cały czas uśmiechając się szeroko, pomknęła przez
podwórze i padła w ramiona ojca.
- Jak się masz, Debbie? - spytał przybysz, ściska
jąc ją mocno. - Wyglądasz wspaniale! - Przyjrzał jej
się pobieżnie. - Bez butów? Jakże to tak?
Debra nie odpowiedziała od razu, bo emocje ści
snęły jej na chwilę gardło. Otarła łzy radości.
- To się nazywa „pozwolić palcom stóp odetchnąć
świeżym powietrzem". Jak się masz, tato? - Uśmie
chając się od ucha do ucha, pokręciła z niedowierza
niem głową. - Cóż za wspaniała niespodzianka!
David French uniósł ciemną brew, marszcząc,
i tak już pokryte zmarszczkami, czoło. Z równo przy
strzyżonymi szpakowatymi włosami, w sportowej ko
szuli i jasnych spodniach, wyglądał jak zawsze do
brodusznie.
- Miałem nadzieję, że tak to przyjmiesz. Martwi
łem się. Jason zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem,
cały wzburzony, zdenerwowany...
190
- Jason! - Jęknęła; znów odżył w niej gniew. -
Nie tracił czasu. To mu trzeba przyznać! Naprawdę do
ciebie dzwonił? Po co?
- Był zmartwiony.
- Wcale nie był zmartwiony! Był zły, że śmiałam
mu odmówić. Był oburzony, bo powiedziałam, że już
go nie kocham. No i był zazdrosny.
- Zazdrosny o... Grahama?
- Tak. O Grahama. Bój Boże, Graham był wspa
niały. Gdyby go tu wczoraj przy mnie nie było, to my
ślę, że Jason mógłby mnie zabrać stąd siłą. Był
okropny!
- No już, uspokój się, Debbie. - Ujął ją pod ra
mię. - Przejdźmy się, opowiesz mi o wszystkim. A po
tem możesz mi pokazać ten swój dom. - Rozejrzał
się dookoła. - Jesteś dziś sama?
- Nie, nie - odrzekła i ta myśl ją uspokoiła. -
Graham jest z tyłu domu. Chodź. - Wyswobodziła ra
mię i wzięła ojca za rękę. - Przedstawię cię. A potem
możemy usiąść na huśtawce i popatrzeć, jak pracuje.
- Posłała ojcu wyjątkowo niewinny uśmiech. - To
wspaniała rozrywka.
- Czy on się na to zgadza?
- Nigdy nic nie miał przeciwko temu.
Obeszli budynek i mężczyzna, o którym rozmawia
li, ukazał się ich oczom.
- Graham? - zawołała Debra. - Chciałabym, że
byś poznał mojego ojca, Davida Frencha. Tato, to jest
Graham Reid.
Graham przełożył młotek do lewej dłoni i zszedł po
drabinie na tyle nisko, by móc podać rękę na powitanie.
- Miło mi pana poznać, panie French.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekł oj
ciec Debry, dokonując bystrymi oczyma błyskawicz
nej analizy, która wypadła zdecydowanie korzystnie. -
191
Ostatnio dużo o panu słyszałem. Z tego, co mówili mi
syn i zięć...
- Były zięć - przerwała mu Debra.
- Były zięć. Dziękuję ci, moja droga. A zatem,
sądząc po tym, co mi powiedzieli, zacząłem podejrze
wać, że moja córka wynajęła jakiegoś brutala i potwo
ra. - W kąciku ust Davida Frencha pojawił się poro
zumiewawczy uśmieszek.
Graham również się uśmiechnął, zadowolony
z bezstronności ojca Debry.
- Niezupełnie. Obiecuję panu, że nigdy, w żaden
sposób nie skrzywdziłbym pańskiej córki.
Starszy mężczyzna kiwnął głową, jakby dziękując
Grahamowi i jednocześnie żegnając się z nim, ujął
Debrę pod ramię i poprowadził ją w głąb podwórza.
Gdy usiedli na huśtawce i Graham nie mógł ich już
słyszeć, wrócił do swej pracy. Jednak jego myśli wciąż
krążyły wokół ojca i córki; przypomniał sobie wyraz
szczęścia, jaki rozjaśnił twarz Debry, gdy rozpoznała
swego gościa. Wydawało się, że ci dwoje są sobie bar
dzo bliscy. Łączyła ich jakaś szczególna więź. Byli te
raz całkowicie sobą zaabsorbowani, a łagodny i cza
sem poważny wyraz ich twarzy sugerował istnienie
między nimi pełnego ciepłych uczuć i troski związku.
Zazdrość może być czasem destrukcyjna, i Graham
teraz właśnie ją poczuł. Zazdrościł im takiego poro
zumienia, ale nie dlatego, że mogło być dla niego za
grożeniem. Przypominało mu, czego zabrakło w jego
kontaktach z własną córką, Jessie.
Przywołanie jej imienia wywołało w nim bolesny smu
tek. Niedawno były jej urodziny, a on nie zrobił niczego,
by je uczcić. Często myślał o wysłaniu kartki z życzenia
mi albo prezentu, jednak wciąż pamiętał, że sześć lat te
mu córka odesłała mu jego podarunek z powrotem. Nie
potrafiłby znieść podobnego odrzucenia po raz kolejny.
192
Z całą siłą swej frustracji wbił w deskę kolejny
gwóźdź. Jessie w tym tygodniu kończy szkołę. W tym
tygodniu. Jego córka kończy szkołę średnią. Wydawa
ło się to trudne do uwierzenia. Ta młoda kobieta była
mu zupełnie obca, i właśnie to było najtrudniejsze do
zaakceptowania.
Rytmicznie uderzając młotkiem, przypomniał so
bie rozmowę ze swym ojcem na temat podarowania
jej samochodu z okazji ukończenia szkoły średniej.
Ojciec porozmawiał z Joan, która od razu sprzeciwiła
się temu pomysłowi. Jej córka nie potrzebowała jesz
cze samochodu, a kiedy będzie jej potrzebny, to ona
kupi jej go sama. Dziwne - zastanawiał się Graham -
przecież to Joan zawsze wydawała się bardziej „nowo
czesna" od niego. I to właśnie była jedna z tych rze
czy, które ich od siebie oddaliły. Joan chciała otaczać
Jessikę wszelkimi możliwymi luksusami. Ale samo
chód? Po prostu nie mogła znieść myśli, że kupiłby go
Graham. Czy czuła się zagrożona? Czy matka i córka
nie zawsze potrafiły się porozumieć? Czy Jessica za
stanawiała się kiedykolwiek, jak by to było, gdyby
znała ojca?
Pobożne życzenia - stwierdził i zszedł z drabiny po
następne deski. Jessica była już dorosła. Z łatwością
mogłaby się z nim skontaktować, gdyby tylko chciała.
Jego adres nie był tajemnicą. Bóg jeden wie, że na po
czątku, gdy tu zamieszkał, Joan aż nazbyt często wy
syłała pod ten adres swoje złośliwe liściki. Teraz już
od lat się z nią nie kontaktował. Być może dawno
zniszczyła w swoim notatniku tę stronę, na której by
ło zapisane jego imię i nazwisko.
Westchnął głęboko, ponownie wszedł na drabinę,
przymocował kolejną deskę, po czym pozwolił sobie
zerknąć na Debrę. Właśnie w tym samym momencie
ona oderwała od niego wzrok.
193
- Nie potrafię wyjaśnić, co czuję - powiedziała nie
mal szeptem, by usłyszał ją tylko ojciec. - Zatrudniłam
go, bo jest najlepszym cieślą w okolicy. Widziałam wcze
śniejsze efekty jego pracy i byłam zachwycona. To zna
czy, jeszcze za wcześnie, żebyś tu coś zobaczył, ale poka
żę ci plany, które narysował, i poddasze, które dla mnie
urządził. Jest naprawdę utalentowanym projektantem.
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby miał dyplom architekta.
- Nie pytałaś go o to?
- Och, próbowałam. Ale on nie lubi opowiadać
o sobie. To nie znaczy, że coś ukrywa, nie przypusz
czam, raczej wiąże się to z jakąś bolesną sprawą, do
której nie chce wracać.
David French przyłożył palec do górnej wagi i po
ruszył nim lekko w górę i dół, co było u niego gestem
wyrażającym zamyślenie.
- Trochę go sprawdziłem - powiedział w końcu.
- Co zrobiłeś? - krzyknęła Debra. - Myślałam,
że jesteś po mojej stronie.
- Wiesz, że jestem, Debbie. Ale chciałem przygo
tować sobie dosyć amunicji, w razie, gdyby zadzwonił
Stuart albo Jason. A zadzwonią, wiesz o tym. Powie
działem im, że tu przyjadę.
Skrzywiła się.
- Nie zrobiłeś tego!
- Zrobiłem. Musiałem ich jakoś uspokoić. Są prze
konani, że ten facet całkowicie tobą zawładnął.
- To absurd. Ale w końcu ani Stu, ani Jason nigdy
nie widzieli we mnie samodzielnej jednostki... No to
czego dowiedziałeś się o Grahamie?
David French mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Tego, że chyba wszyscy go lubią. Ciężko pracuje,
jest spokojny, skryty, nie sprawia żadnych kłopotów.
Jestem pewien, że mówiono ci to samo, gdy o niego
pytałaś.
194
- Właściwie tak.
Przeniósł wzrok z twarzy córki na Grahama.
- Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce,
a jednak okładka potrafi czasem wiele powiedzieć.
- W jakim sensie? - Debra miała własną teorię na
ten temat, ale jak zawsze zaintrygowało ją filozoficzne
podejście ojca do sprawy oraz jego niesamowita spo
strzegawczość. I tym razem się nie rozczarowała.
- Chociaż „okładka" może nie mówić wszystkiego,
a czasami potrafi nawet zmylić, to może co nieco za
sugerować. W przypadku Grahama, weźmy na począ
tek jego ciężarówkę. Jest czysta, zadbana. On jest
z niej dumny. Ale nie przyozdabia jej żadnymi nalep
kami. To wiele mówi. Sugeruje, że jest niezależny i nie
dba o rozgłaszanie na prawo i lewo, co lubi, a czego
nie lubi. Absolutnie nie czuje potrzeby oznajmiania
całemu światu za pomocą nalepek, że na przykład ko
cha Nowy Jork, New Hampshire, Vermont, owczarki
niemieckie lub kawior z bieługi.
Debra cicho się roześmiała.
- Pewnie w drodze z lotniska widziałeś wiele ta
kich napisów na samochodach.
- I wszystkie te auta mnie wyprzedzały. Twój ojciec
nie jest już takim odważnym kierowcą jak kiedyś.
- I Bogu dzięki... Ale mów dalej.
- Na temat Grahama?
Skinęła głową.
- Jego ramiona są nagie.
Zachichotała.
- Oczywiście, że jego ramiona są nagie. Podobnie
jak jego cały tors. Tam na górze, gdzie teraz pracuje,
jest gorąco. Jego koszula wisi na płocie już od rana.
- Chodzi mi o to, że nie ma żadnych tatuaży.
- Tatuaży? - powtórzyła. - A cóż to ma do rze
czy?
195
- Hm... Tatuaże są pod pewnym względem podob
ne do owych nalepek na samochodach. Ludzie, którzy
się tatuują, chcą coś światu powiedzieć. A ten twój
Graham niczego nie chce światu mówić. Maszeruje
w rytm innego werbla, że tak powiem.
- To może być albo dobre, albo złe.
- Masz rację. Są ludzie, którzy idą własną drogą
z braku innej. Oni po prostu nie słyszą innych werbli.
Myślę, że Graham słyszy je dość dobrze, lecz podjął
świadomą decyzję o pójściu tą a nie inną drogą.
- Czyli zrobił na tobie dobre wrażenie? - spytała
Debra, próbując nie okazywać, jak wielkie to ma dla
niej znaczenie.
Jeśli nawet jej ojciec to dostrzegł, bardzo dyploma
tycznie zachował tę informację dla siebie.
- Ma bezpośrednie spojrzenie i zdecydowany
uścisk dłoni. To dobre oznaki. - Nagle głośno za
czerpnął powietrza. - I na tym, obawiam się, kończą
się moje obserwacje. Musiałbym spędzić więcej czasu
z tym człowiekiem, żeby dowiedzieć się czegoś jesz
cze... No, ale chodźmy już. - Poklepał ją po kolanie,
wstał z huśtawki, odchrząknął, po czym odwrócił się
i wyciągnął do Debry rękę. - Pokaż mi ten swój dom.
Lepiej żeby był taki wspaniały, jak mówisz - ostrzegł
ją z błyskiem w oku świadczącym o tym, że już polu
bił to miejsce.
Debra wzięła go za rękę, zamierzając oprowadzić
go po domu. Jednak gdy dotarli do budynku, David
French wpadł na inny pomysł.
- Graham! - zawołał. - Może mi pan poświęcić
kilka minut i zapoznać mnie ze swoimi planami? Mo
ja córka jest pod tym względem zupełną amatorką.
W postępowaniu ojca Debrę zaniepokoiło tylko to,
że powstrzymywał uśmiech, który mógłby zdradzić je
go motyw. Zaprotestowała tylko symbolicznie.
196
- Mogę ci je pokazać, tato. Graham jest zajęty...
- Graham jest zajęty odkąd tu przyjechałem. Nale
ży mu się mała przerwa. Czyżbyś była aż tak surową
pracodawczynią?
Uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Ależ on uwielbia swoją pracę. Nie słyszysz tego
oddania w każdym uderzeniu młotka?
- Proszę pani i proszę pana, dajcie spokój... -
Graham już schodził po drabinie, równie ciekaw Da
vida Frencha, jak on jego. - Nie kłóćcie się z mojego
powodu - nalegał, bez trudu włączając się do rozmo
wy. - Z przyjemnością oprowadzę pana po domu, pa
nie French. I ma pan rację... - Posłał Debrze protek
cjonalny uśmiech. - Być może Debra jest świetną
pisarką, ale nie budowniczym. - Ściszył porozumie
wawczo głos, przenosząc wzrok na Davida. - Wie
pan, jak to jest z tymi „mózgowcami". Nie za bardzo
sobie radzą z pracą fizyczną.
- Słyszałam to, Grahamie Reid - oświadczyła De
bra. - Ja jestem wyjątkiem. Kto pierwszy rozpala
ogień w kominku każdego ranka?
- Ty - odparł potulnie.
- A kto samodzielnie napalił w tym zabytkowym
piecu w kuchni?
Skinął głową.
- Ty.
- A kto przygotowuje ci obiady o niebo lepsze od
jakichś głupich kanapek z szynką i serem, które nosisz
w starej brązowej torbie? - Gdy popatrzył na nią
zdziwiony, obrzuciła go zuchwałym spojrzeniem. -
Widzę wszystko - odparła, po czym skorzystała z tej
chwilowej przewagi i spytała: - To jak powiedziałeś?
Że nie idzie mi praca fizyczna?
Graham podrapał się po głowie. Była sprytna. Nie
ustąpił jej jednak całkowicie.
197
- To zabawne. - Zaśmiał się cicho. - Właśnie po
myślałem o twojej zakłopotanej minie, kiedy zastana
wialiśmy się, jak umieścić łóżko na poddaszu. No i...
o tej scenie z biurkiem i śrubami, nie wspominając
o pewnej glebogryzarce...
Debra cierpliwie zniosła jego celne strzały, po czym
zwróciła się do ojca:
- Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami. Przy
czepiacie się do drobiazgów i wyolbrzymiacie je.
W porządku. - Uniosła w górę ręce. - Idźcie. -
Spojrzała na Grahama. - Pokaż mu dom, ale powo-
zownię zostaw mnie.
- Słusznie - padła spokojna odpowiedź. Graham
cofnął się, by mogła pójść przodem. Ona zrobiła to
samo.
- Nie, nie. Idźcie pierwsi. Ja będę szła kilka kro
ków za wami i wysłucham waszych uwag.
Jej żartobliwemu tonowi odpowiedział uśmiech oj
ca. Teraz zrobił krok do przodu, wskazując głową na
córkę.
- Kochane z niej dziecko, nieprawdaż? - zauwa
żył, po czym ruszył w kierunku domu.
Graham uśmiechnął się szeroko i poszedł przo
dem, a Debra, tak jak zapowiedziała, poszła za nimi.
Odpowiadała jej ta pozycja. Z tego dogodnego punk
tu obserwacyjnego mogła do woli patrzeć na idących
obok siebie Grahama i swego ojca. Wyczuła, że od ra
zu pojawiła się między nimi nić porozumienia.
Gdy wędrowali z pokoju do pokoju, Graham wyja
śniał im obojgu, co już zostało wykonane i co jeszcze
będzie zrobione. Na każde pytanie Davida Graham
z łatwością potrafił odpowiedzieć, David zaś miał sto
sowną odpowiedź na każdy komentarz Grahama. Oj
ciec Debry kilka razy zakwestionował przedstawione
mu plany. Wtedy Graham cierpliwie uzasadniał każ-
198
de rozwiązanie, a David niezmiennie kiwał głową na
znak, że rozumie i przyznaje mu rację.
Debra prawie nie słyszała, o czym mówili. Docho
dziły do niej jedynie niewyraźne odgłosy rozmowy.
Cieszyła się, widząc, że jej ojciec jest równie zaabsor
bowany słuchaniem, jak Graham opowiadaniem.
Miało to dla niej ogromne znaczenie.
Tak ją pochłonęły rozmyślania, że aż zadrżała, za
skoczona, gdy ojciec chwycił ją nagle za rękę.
- Teraz twoja kolej, Debbie. Co jest w powozowni?
Debra półprzytomnie patrzyła to na jednego męż
czyznę, to na drugiego.
- Co? Już skończyliście?
Graham uśmiechnął się.
- Obejrzeliśmy prawie wszystko. Pewnie cię to
znudziło.
Jego uwaga zapiekła ją do żywego.
- Nie wierz w ani jedno jego słowo, tato. Co naj
mniej połowa tych pomysłów jest moja.
- To znaczy - podjął ojciec - że jednak coś wynio
słaś z tych swoich studiów?
- Nie, nie to miałam na myśli. - Uśmiechnęła się
przekornie. - Choć studia sporo kosztowały, najbar
dziej przydała mi się lektura czasopisma „Architectu-
ral Digest", które zaprenumerowałeś dla mnie w ze
szłym roku.
Ojciec i córka obeszli główny budynek, przeszli pa
sażem do powozowni i zniknęli w jej wnętrzu.
Graham ponownie sięgnął po młotek i gwoździe
i zaczął się wspinać po drabinie, ale nagle znierucho
miał; pomyślał o tym, jak bardzo podobała mu się
rozmowa z Davidem Frenchem. Ten człowiek najwy
raźniej miał coś wspólnego z architekturą, chociaż
Graham nie przypominał sobie, czy Debra wspomina
ła coś na ten temat. Właściwie, jak się zastanowić, to
199
ona bardzo mało o nim opowiadała, choć tak często
rozmawiali o jej matce, braciach - rodzonym i przy
rodnim - byłym mężu i producencie. Zastanawiał się,
jaką rolę odgrywał David w jej życiu; podejrzewał, że
reprezentuje normalniejszą część jej rodziny.
I znów poczuł ukłucie zazdrości, choć tym razem
bardziej bezpośredniej. Debra kochała swego ojca.
Z tym nie mógł się spierać. Natomiast mógł polemi
zować z decyzją, którą być może podjęła po cierpie
niach spowodowanych przez Jasona, by ograniczyć
swą miłość do wypróbowanych i szczerze oddanych jej
ludzi, właśnie takich jak David.
Jakaż to by była strata, gdyby już nigdy nie pokocha
ła żadnego mężczyzny. Miała przecież tyle do ofiaro
wania. Tak, do ofiarowania. Początkowo błędnie ją
ocenił. A dokładniej mówiąc, to, w co chciał wierzyć,
po prostu nie okazało się prawdą. Od samego począt
ku czuł, że w tym „ładnym opakowaniu" kryje się coś
więcej. I od początku wiedział też, że znalazł się pod
jej wpływem. A teraz bardzo prawdopodobne było
i to, że już się w niej zakochał, więc zaczął się teraz za
stanawiać nad daremnością tego uczucia.
Ironia tego wszystkiego - rozważał, wbijając kolej
ny gwóźdź - polegała na tym, że kiedy był z Debrą,
nie czuł się tylko zwykłym cieślą. W jej towarzystwie
stawał się zdolnym architektem. Ona to sprawiała.
Podobnie jak jej ojciec. Przy nich czuł się tak, jak nie
gdyś; był człowiekiem, którego proszono o radę,
z którym się zaprzyjaźniano, którego szanowano. De
bra, ze swą łagodną perswazją, spowodowała, że za
pomniał o tym, co - z jego winy - poszło kiedyś nie
tak, jak powinno. Ufała mu, a to dodawało sił.
I po raz pierwszy pomyślał, czy nie spróbować od
nowa... Teraz właściwie nawet lękał się nadejścia tej
chwili, gdy skończy pracę w jej domu, wyjedzie, zabie-
200
rze się za inną robotę... I będzie musiał żyć bez Debry.
Ciężko przeżywał nawet krótką rozłąkę w weekendy.
Nie miał pojęcia, jak sobie poradzi, gdy nie będzie jej
już mógł widywać.
Warkot silnika samochodu przerwał jego rozważa
nia; niemal w tym samym momencie pojawiła się w je
go polu widzenia szczupła sylwetka Debry.
- Czy to odjeżdżał twój tata?
- Tak. - Stała u podnóża drabiny, trzymając ręce
w kieszeniach szortów. Był jej wdzięczny, że miała
dziś na sobie koszulę, a nie obcisłą bluzeczkę bez ra-
miączek. Końce koszuli związała w węzeł powyżej ta
lii. Wąski pas obnażonej skóry nie wpłynął kojąco na
stan jego umysłu, zwłaszcza że Graham pozwolił so
bie na przypomnienie, jak miękka była ta skóra w tym
miejscu, a także wyżej... I jeszcze wyżej...
Głęboko zaczerpnął powietrza.
- Szkoda. Chciałbym się z nim pożegnać. Wróci tu
jeszcze?
- Nie wiem. Zamierza wybrać się dziś w góry. Wła
śnie dlatego pojechał do miasteczka. Chce zasięgnąć
informacji, gdzie mógłby się zatrzymać. Ale będziesz
miał jeszcze okazję z nim porozmawiać. Poprosił nas,
żebyśmy zjedli z nim kolację. - Celowo wypowiedzia
ła te słowa jakby od niechcenia. Teraz wstrzymała od
dech, zastanawiając się, co powie Graham.
Wydawał się całkowicie zaskoczony.
- Hm... kolację?
- No wiesz, rostbef, kurczak w winie, krewetki, coś
w tym rodzaju...
Zaśmiał się.
- To chyba nie tutaj. - Ale nagle coś mu przyszło do
głowy. - Chociaż, jest tu takie jedno niezłe miejsce.
Debra odpowiedziała uśmiechem.
- Stonehenge West.
201
- Już je odkryłaś? - Był trochę rozczarowany, że
to nie on pierwszy wyjawił jej ten sekret.
- Hej, przecież kubki smakowe na moim języku
„urodziły się i wychowały" w Nowym Jorku. Jak tylko
znajdę się w promieniu kilometra od dobrej kuchni,
od razu cieknie mi ślinka.
Graham próbował się nie roześmiać.
- To naprawdę odrażające, Debra. Mogę sobie wy
obrazić, jak jeździsz tym swoim Blazerem z pianą na
ustach, nerwowo poszukując skrytej gdzieś w górach
namiastki wielkiego miasta. - Nagle spojrzał na nią
badawczo. - Jak odkryłaś Stonehenge West?
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Jasne.
Był przygotowany na wszystko.
Ale ona zawahała się.
- Niee... Pomyślisz, że zwariowałam.
- No powiedz. Rozbudziłaś moją ciekawość.
Odwrócił się i usiadł na drabinie, opierając wyprosto
waną nogę na jednym z niższych szczebli. Debra jeszcze
przez chwilę wahała się, po czym zaczęła mówić.
- No cóż, widzisz... Parę tygodni temu, w weekend,
jechałam przed siebie i nagle znalazłam się za pięk
nym czerwonym Mercedesem. Wiesz, model 350 SL...
- Czy wiem... - zamruczał pod nosem.
- To było takie dziwne, że go tutaj zobaczyłam.
Chyba nie widziałam podobnego od sześciu tygodni.
Tak więc... postanowiłam za nim trochę pojechać.
Wiesz... - uśmiechnęła się nieco złośliwie - żeby się
dowiedzieć, jak spędzają czas bogaci...
- To rzeczywiście było wariactwo. Mogłaś zabłą
dzić na jakiejś zapomnianej przez Boga bocznej dro
dze i znaleźć się sam na sam ze świrem.
- W tym samochodzie siedzieli mężczyzna i kobie
ta. Domyśliłam się, że jadą w jakieś interesujące miej-
202
sce. Poza tym, za kierownicą nie siedział żaden świr.
Prowadził bardzo ostrożnie.
- Model 350 SL? Powiedzmy! No dobra, i co się
stało?
Wzruszyła ramionami.
- Właściwie niewiele. Pojechałam za nimi do tej
restauracji, a potem zawróciłam.
- Widziałaś tamte skały?
- Jak mogłabym je przegapić! Są piękne. Jakby mi
niatury gór. Nawet gdyby mnie nie było stać na jedze
nie w tej restauracji, warto by było do niej pojechać
choćby tylko na koktajl. Widok na te skały i na dolinę
zapiera dech w piersiach.
- Ale przecież stać cię na taki posiłek. Dlaczego
nie zajrzałaś do środka?
Zmarszczyła nos.
- Och, nie wiem. Po pierwsze, nie byłam odpo
wiednio ubrana. - Popatrzyła na swoje szorty. -
Zdaje się, że zapomniałam już, jak się nosi spódnicę.
- A po drugie? - ponaglił ją.
- Po drugie, byłam sama. Przebywanie w takim
miejscu cieszy wtedy, kiedy jest się z kimś.
Graham poczuł na całym ciele gęsią skórkę. Do
cholery, ona miała na wszystko odpowiedź! Z każdą
chwilą pociągała go coraz bardziej.
- Zjesz dziś z nami kolację, Graham? Naprawdę
chcielibyśmy, żebyś to zrobił.
- Do diabła, Debra. Jestem twoim cieślą. - Usil
nie starał się o tym pamiętać. - Chyba tak w głębi du
szy nie chcesz, żebym wam towarzyszył?
- Przede wszystkim, to ojciec zaproponował -
oświadczyła. - A poza tym, właśnie że chcę.
Powiedziała tylko tyle. Tylko te proste słowa. Jej
oczy dopowiedziały resztę. Gdyby przez pięć minut
podawała mu wszelkie możliwe powody, dla których
203
powinien zjeść z nimi tę kolację, nie zabrzmiałoby to
równie przekonująco jak ta bezpośrednia, cicha proś
ba. Teraz już wiedział, że nie ma wyboru i musi przy
jąć propozycję.
- Trzeba będzie zarezerwować miejsca - ostrzegł.
- Ty się tym nie martw. - Podeszła do tylnych
drzwi, po czym odwróciła się, z ręką na klamce. - Czy
o ósmej będzie za późno? - W mieście o ósmej było
by za wcześnie. Tutaj jednak sprawy wyglądały ina
czej. O ile się orientowała, Graham pochłaniał swój
stek z ziemniakami jeszcze przed wieczornymi wiado
mościami w telewizji. I z tego, co wiedziała, przed
dziewiątą już spał.
- O ósmej będzie dobrze - odrzekł. - Jeśli twój
ojciec zamierza się tu przebrać, to spotkamy się w re
stauracji.
Chciał przez to powiedzieć, że będzie miał ją kto
podwieźć. Debra nie spierała się z nim, podejrzewa
jąc, że Grahamowi może nie uśmiechać się pomysł
podrzucenia jej pikapem na miejsce.
- Jesteś pewien, że nie chcesz, żebyśmy wpadli po
ciebie? - spytała możliwie delikatnie. Z radością zo
baczyłaby, gdzie mieszka.
Ale nie miało się to stać. Przynajmniej nie tego wie
czoru.
- Dzięki, ale będzie prościej, jeśli spotkamy się już
na miejscu.
- Jak wolisz - wzruszyła ramionami, po czym,
wchodząc do domu, zawołała jeszcze. - Ale bądź do
kładnie o ósmej. Mój ojciec jest zawsze punktualny!
*
Graham Reid również był punktualny. W gruncie
rzeczy, przyjechał nawet trochę za wcześnie. Tak dys-
204
kretnie, jak to było możliwe, zaparkował swego merce
desa pomiędzy innymi autami na małym parkingu, po
czym usiadł w zacisznym kąciku restauracji ze szklanką
szkockiej z lodem. Został zaproszony, a przecież wła
ściwie to on powinien się tu czuć gospodarzem. Z pew
nością byłoby go stać na przyjęcie gości; te góry były,
w pewnym sensie, jego domem. Może powinien poroz
mawiać z szefem sali, żeby pod koniec posiłku podał
mu rachunek... Ale nie. Ojciec Debry zaprosił go tu
w dowód swej gościnności. Jeszcze będzie okazja, żeby
się zrewanżować. Był o tym przekonany.
Kiedy jednak Debra pojawiła się nagle w drzwiach
restauracji, poczuł, że nie jest już taki pewien siebie.
Pośpiesznie przełknął drinka i wstał, żeby ją powitać.
- Pięknie wyglądasz - rzekł cicho, zauroczony kon
trastem białego jedwabiu i lekkiej opalenizny i roz
puszczonymi brązowymi włosami, a także rozpromie
nionymi oczyma i wyjątkowo zaróżowionymi
policzkami. Zdołał sobie przypomnieć, gdzie się znaj
dują, i powstrzymać pragnienie wzięcia jej w ramiona.
W końcu nie byli tu sami. Nagle przeniósł wzrok na jej
ojca. Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń na powitanie.
- Miło mi znów pana widzieć, panie French.
Na szczęście dla Debry, mężczyźni od razu rozpo
częli rozmowę, co pozwoliło jej zebrać myśli, gdy zaję
ła miejsce za stołem. Była oszołomiona jego wido
kiem. Chociaż wiedziała, że nie będzie ubrany
w dżinsy, to żadne z jej wyobrażeń nie przygotowało
jej na to, co zobaczyła. Miał na sobie granatowy ble
zer, jasnoszare luźne spodnie, białą koszulę, krawat
w szaro-różowe paski i mokasyny. Wyglądał równie
wspaniale i wytwornie jak każdy ze stałych bywalców
tego lokalu. Na jego gładko zaczesanych włosach lśni
ła jeszcze wilgoć po niedawno wziętym prysznicu.
Świeżo ogolony, delikatnie pachniał jakimś balsamem.
205
- Napijesz się czegoś, Debra? - zapytał.
Podniosła wzrok na kelnera.
- Hm... „białą lilijkę" proszę.
Kelner skinął głową i przyjął zamówienie od jej oj
ca, gdy tymczasem Graham usiłował sobie przypo
mnieć, kiedy ostatnio słyszał nazwę tego aperitifu. To
było dawno temu, w jakimś cichym, wytwornym miej
scu, zupełnie nie związanym z jego obecnym życiem.
A w jego obecnym życiu... była Debra. Nie potrafił
oderwać od niej oczu.
Pomogła mu w tym szkocka, a także umiejętne
podtrzymywanie rozmowy przez Dawida. Pod koniec
kolacji Graham znał już trochę ciekawych opowieści,
które zrekompensowały mu frustrację spowodowaną
tym, że przez cały wieczór siedział tuż obok Debry,
dotykając kolanem jej kolana, obserwując jak rozma
wia, je, uśmiecha się... i mając przed oczyma owe sty
kające się ze sobą, wyłaniające się z dekoltu krągłości.
Gdy odprowadził ją do samochodu jej ojca, podzięko
wał starszemu panu i powiedział obojgu „dobranoc",
ale nie ukoiło go to ani trochę.
Doznania Debry były jeszcze bardziej ponure.
- Nie dowiedziałeś się zbyt wiele, co? - Rzuciła
ojcu groźne spojrzenie, gdy wyprowadzał samochód
na główną drogę. - Bardzo uważa na to, co mówi.
Mistrz uników. Nie wyjawia ani skrawka tajemnicy.
- No już, Debbie, nie oceniaj go tak ostro. Pewnie
ma jakiś ważny powód, dla którego nie mówi o swojej
przeszłości. Poza tym, to są detale. Tego, co najważ
niejsze - swojej inteligencji i prawości - nie może
ukryć.
Patrząc gdzieś w dal, w ciemność, Debra westchnęła.
- Chyba masz rację. Tylko że to jest... denerwujące.
Słowo „denerwujące" dobrze pasowało do dzisiej
szego wieczoru. Bo chociaż wspaniale było spędzić go
206
z Grahamem i obserwować, jak z łatwością nawiązuje
kontakt z jej ojcem, to istną torturą zdawał się fakt, że
znajdowała się tak blisko, a jednak tak od niego dale
ko. Jeszcze raz przypominała sobie jego blezer, luźno
narzucony na ramiona, dzięki czemu wydawały się
one jeszcze szersze, biel mankietu jego koszuli, kon
trastującą z opaloną skórą nadgarstka, lekki połysk
brązowych włosków na grzbietach jego dłoni... włosy
na karku muskające kołnierzyk koszuli... usta, zaci
śnięte leciutko, gdy przyłapał ją na tym, że mu się
wnikliwie przygląda...
- Jesteś w nim zakochana, Debra? - Głos ojca
przerwał tok jej rozmyślań.
- Hm?...
- Słyszałaś.
Zauważyła, że użył jej pełnego imienia, nie zdrob
nienia, co zdarzało mu się jedynie wtedy, gdy mówił
bardzo poważnie.
- Och... nie wiem.
- Nie ma się czego wstydzić.
Popatrzyła na ojca.
- Jestem rozwódką zaledwie od dwóch miesięcy!
Jakże bym się mogła zakochać tak szybko? Poza tym,
on dla mnie pracuje. Człowiek nie zakochuje się
w swoim cieśli.
- Kto tak powiedział?
- Ja tak mówię - odparła z nieoczekiwaną gwał
townością. - Tego rodzaju rzeczy są dobre w operze
mydlanej, a nie w prawdziwym życiu.
David odezwał się nieco łagodniej:
- To, co się tu dzieje, niezupełnie jest operą mydla
ną, Debbie. Graham nie jest ani aktorem, ani zamoż
nym playboyem skaczącym z kwiatka na kwiatek.
O ile się orientuję, przebywa tu od ośmiu lat, ciężko
pracując. Musisz mu to przyznać.
207
- Przyznaję, tato. Przyznaję! Chodzi tylko o to,
że... no cóż, czasami mam takie obawy... że jest jesz
cze coś innego w jego życiu.
- Inna kobieta?
- Nie. Nie to.
- Więc co?
Zamknęła oczy, oparła się o zagłówek i westchnęła.
- Wydaje się taki samotny... żadnej rodziny. To mi
nie pasuje. Wiele rzeczy nie pasuje. W pewnych spra
wach jest otwarty, a w innych skryty. To mnie przeraża.
David French prowadził przez chwilę w milczeniu,
porządkując myśli. Odezwał się dopiero wtedy, gdy
wprowadził samochód na podjazd i zahamował.
- Wiesz... - zaczął miękko, odwracając twarz do
córki - dziś wieczorem obserwowałem was oboje.
- Przecież rozmawiałeś.
- Ale także patrzyłem. I wydawało mi się, że oboje
próbujecie ignorować coś, co jest dosyć oczywiste.
- Oboje? Ależ tato! Graham nie zamierza się we
mnie zakochać. On nienawidzi kobiet z miasta. Po
wiedział mi to.
- Zatem oszukuje sam siebie. Możesz mi wierzyć,
on zwracał na ciebie uwagę tak samo, jak ty na niego.
Jestem mężczyzną. Powinienem coś o tym wiedzieć. -
Uśmiechnął się. - On naprawdę świetnie sobie ra
dził, prowadząc zupełnie spokojną rozmowę, chociaż
cały czas czuł na sobie twój wzrok. - Uśmiech zmie
nił się w cichy śmiech. - Naprawdę znakomicie mu
się to udawało.
- Wcale nie znakomicie. Po prostu nie wzruszało
go to, że na niego patrzyłam.
- Czy dlatego ciągle się wiercił? I czy dlatego drża
ła mu ręka, kiedy podnosił kieliszek do ust? Drżała
bardzo leciutko... ale ja dostrzegam takie rzeczy. Jak
na przykład odrobinę potu tuż nad jego górną wargą...
208
- Tato! Przestań! Jesteś w błędzie!
Ale on już powiedział to, co chciał powiedzieć, więc
tylko wzruszył ramionami.
- Być może. A może po prostu mam nadzieję.
- Nadzieję na co?
Spoważniał.
- Nie mogę pogodzić się z myślą, że byłabyś tu sa
ma. Mogłabyś skończyć gorzej niż Graham.
- Już raz to zrobiłam, i to nie tak dawno temu.
- Więc posłuchaj swego serca.
- Mego serca! A co ono wie? Moje serce nieźle
mnie urządziło w sprawie Jasona!
- Ale teraz jesteś już trochę starsza i mądrzejsza.
Wszyscy musimy brać lekcje od życia, często bolesne.
Nie uszło uwagi Debry ani pełne goryczy spojrzenie
ojca, ani głębsze znaczenie jego słów. Ona także do
brze pamiętała tamte dni, kiedy to nie mogliby roz
mawiać w ten sposób. Właśnie dlatego łącząca ich
obecnie więź była taka cenna.
Pochyliła się i uściskała ojca.
- Kocham cię, tato. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem i wierz mi, że to mi nieraz dodaje otuchy.
Teraz, kiedy Nora odeszła...
Debra pomyślała o drugiej żonie ojca, która zmar
ła dwa lata temu i z którą szczęśliwie przeżyli w związ
ku małżeńskim dwadzieścia pięć lat.
- Jesteś pewien, że nie chcesz przenocować w mo
im domu, tato? Mógłbyś spać na łóżku. Ja mogłabym
się przespać w moim wspaniałym śpiworze.
David French natychmiast zaprotestował.
- I miałbym przegapić partię golfa, którą udało mi
się zamówić na jutro rano? Nie, moja pani. Ten ośro
dek rekreacyjny znajduje się zaledwie godzinę drogi
stąd.
- Ale jest już późno. I ciemno.
209
- Nonsens. Jest pełnia księżyca. A ja jestem noc
nym markiem. Dam sobie radę.
- Wpadniesz tu jeszcze w drodze powrotnej?
Pokręcił przecząco głową.
- Tutaj jest takie małe lotnisko. Polecę stamtąd do
Manchesteru, a tam przesiądę się na samolot do Nowe
go Jorku. W ten sposób nie będę musiał prowadzić sa
mochodu. Ale niedługo znów cię odwiedzę. Gdy dom
będzie już ukończony, pobędę z tydzień. Co ty na to?
Brzmiało wspaniale.
- Czy to groźba... czy obietnica? - Debra drażniła
się z ojcem, by ukryć przerażenie, jakie ogarnęło ją na
myśl o ukończeniu remontu.
- Obietnica. A teraz daj mi buziaka i biegnij do do
mu.
Uściskała go mocno i wysiadła z samochodu. Lecz
zamiast ruszyć w stronę budynku, zatrzymała się jesz
cze przy oknie auta.
- Dzięki, że przyjechałeś, tato. Było wspaniale.
Dzięki za... wszystko.
- Nie ma o czym mówić. No, trzymaj się. I pomyśl
o tym, co ci powiedziałem.
- Dobrze - wyszeptała.
Poczekała, aż samochód zniknie jej z oczu.
Długo nie mogła zasnąć. Nie pomógł ani ciepły
prysznic, ani kubek mleka. Myślała o Grahamie i o tym,
że była w nim zakochana. Jej ojciec od razu to do
strzegł. Po co miałaby się oszukiwać? Kochała go. Co
dziennie z przyjemnością czekała na ich rozmowy, na
możliwość obserwowania go przy pracy. Czuła się do
brze, gdy był w pobliżu, zaczęła polegać na jego wyro
zumiałości, gdy była zakłopotana lub zmartwiona. I bar-
|
210
dzo pragnęła dzielić z nim to, co głęboko przed nią
skrywał. Nie tylko powodowana ciekawością, ale też
mając nadzieję, że pomoże mu uporać się z czymś, co -
była o tym przekonana - bardzo mu doskwierało.
Słowa ojca nie dawały jej spokoju. „Gdy dom będzie
już ukończony...". Kiedy to nastąpi, Graham nie będzie
miał pretekstu, by tu przyjeżdżać, chyba że - jak twier
dził jej ojciec - naprawdę czuł do niej coś szczególne
go. Czy chodziło tylko o pociąg fizyczny? Czy to, co do
strzegł ojciec, polegało jedynie na pożądaniu? Graham
od początku przyznawał, że jej pragnie. Czy istniało
jeszcze coś głębszego? Tego po prostu nie wiedziała.
Godziny zdawały się dłużyć w nieskończoność.
Wreszcie zasnęła. A wtedy zaczęła śnić o minionych ty
godniach i o Grahamie. Od czasu do czasu budziła się
gwałtownie, zastanawiając się w ciemności, co będzie,
gdy dom zostanie wyremontowany. Wyczerpana, o świ
cie zapadła w końcu w głębszy sen, ale tylko po to, by
znów się poderwać, gdy koszmar powrócił. Tym razem
jednak słońce było już wysoko na niebie, a Graham we
własnej osobie pochylał się nad nią, zatroskany.
R O Z D Z I A Ł
9
Debra wpatrywała się z niego oszołomiona i nie
pewna, czy go sobie nie wyobraziła.
- Dobrze się czujesz, Debra? - spytał, odpowiada
jąc przestraszonym spojrzeniem na jej przerażony
211
wzrok. Pochylał się nad nią, opierając się na dłoniach
po obu stronach jej ramion. Ciemnobrązowa koszul
ka z krótkimi rękawami ciasno opinała jego klatkę
piersiową, a wyblakłe dżinsy - jego biodra.
- Och, Graham! - wyszeptała, mrugając, jakby się
bała, że on zniknie, gdy zamknie oczy. - Ciągle śnił
mi się ten sam koszmar. Wciąż myślałam, że dom zo
stanie ukończony... - Te słowa wypowiedziała w po
śpiechu, lecz ich głębsze znaczenie było oczywiste.
Kiedy uniosła się gwałtownie i zarzuciła mu ramiona
na szyję, przycisnął ją mocno do siebie.
Upłynęło kilka minut, zanim wreszcie uwierzyła, że
on naprawdę tam był. Jego potężny tors uciskał jej
piersi, a ramiona jak ze stali obejmowały jej plecy. Po
czuła wyraźny męski zapach i bicie jego serca. Zaci
snęła uścisk na jego szyi. Graham zadrżał, co było od
powiedzią na jej drżenie.
Jakimś cudem znalazł w sobie siłę, by odchylić się
nieco i spojrzeć na nią. W jej twarzy dostrzegł to sa
mo nieokiełznane pragnienie, jakie czuł w jej uległym
ciele. Dopiero się obudziła, była ciepła... Resztki jego
samokontroli prysły jak mydlana bańka.
Już kilka sekund później ich usta stykały się w na
głym, gwałtownym pocałunku. Nie było ładnego
drażnienia się ze sobą, żadnej zabawy w smakowanie
i pieszczoty. Nie było też powolnego uwodzenia jed
nych ust przez drugie. Była tylko dzika żądza, która
narastała przez dwa miesiące, a teraz zdawała się eks
plodować. Podczas tych zachłannych pocałunków
dłonie Grahama przytrzymywały głowę Debry, a jego
długie palce wczepiały się w jej gęste włosy.
Debra szerzej otworzyła usta, by jego język mógł
rozpocząć swoją agresywną, namiętną penetrację.
Dyszała ciężko, ich języki walczyły ze sobą, sięgając
ku tej samej, ciemnej, wilgotnej głębi. Przez cały ten
212
czas jej dłonie pożądliwie przesuwały się po jego
twardych muskułach, podążając coraz niżej i niżej...
Klęczała teraz przed nim. Wyciągnęła mu koszulkę
z dżinsów i wsunęła pod nią dłonie. Rozluźnił na
chwilę swój uścisk, by gwałtownie uwolnić się od tej
części garderoby i odrzucić ją na bok, po czym znów
zaatakował jej usta...
Debra płonęła, dotykając jego piersi i pocierając
dłońmi o jego ciało. Czubkami palców przeszukiwała
brązowe włosy porastające mu tors, odnajdując ukry
te w nich brodawki. Dotyk Grahama wywoływał w jej
ciele pożar. Drżała, czując, jak jej koszula nocna uno
si się coraz wyżej, ponad jej uda, biodra, aż do talii.
Jego palce dotykały ją wszędzie, zawładnęły jej skórą,
krągłościami i zagłębieniami. Ich usta zwarły się na
miętnie i gwałtownie. Uniósł jej koszulę aż do piersi,
a potem jednym zdecydowanym ruchem zdjął ją z niej
i odrzucił w kąt pokoju.
Z ust Debry dobył się cichy jęk rozkoszy. Nadal klę
cząc, wyprostowała się, po czym pochyliła się do przo
du. Z wygiętymi w łuk plecami, powoli zbliżyła się do
niego. Poczuła, jak jego szorstkie palce przesunęły się
po jej udach, pośladkach, biodrach. Gwałtownie po
chyliła głowę. Graham odnalazł jej brodawkę i mocno
objął ją ustami. Krzyknęła, gdy tymczasem on coraz
zachłanniej wpijał się w jej pierś.
Kryjąc twarz w jego bujnych włosach, sięgnęła do je
go ramion. Na przemian dawały się słyszeć jęki i ciężkie
oddechy, dobiegające to z jego ust, to z jej. Gdy drżenie
ud Debry stało się zbyt intensywne, usiadła na piętach.
Ich dłonie spotkały się przy sprzączce paska od spodni.
Potem sięgnęły do rozporka. Głośno oddychając, Gra
ham musnął jej usta, zrzucając z siebie spodnie razem
ze slipkami. I znów zbliżył się do niej, obejmując poca
łunkiem jej wargi i popychając ją lekko na ogrzaną słoń-
213
cem pościel. Jednym doskonałym, zdecydowanym ru
chem wsunął się pomiędzy jej uda i wszedł w nią.
- Graham! - krzyknęła, czując w sobie jego pełnię
i wiedząc, że nigdy dotąd nie doznała czegoś równie
pięknego. Zagłębiał się w nią coraz głębiej, i głębiej,
oddając jej całego siebie, a próbując dać jeszcze więcej.
Tempo od razu było gwałtowne, rytm dwóch ideal
nie dopasowanych do siebie ciał szybki i niemal bru
talny. Siła Grahama była bezgraniczna, a każde
pchnięcie unosiło ich wyżej, jak wielkie crescendo,
które wybuchło w końcu oślepiającym szałem rozko
szy, pozostawiając ich spoconych i wyczerpanych,
z trudem wracających do rzeczywistości.
Przez długie chwile dały się słyszeć jedynie odgłosy
gwałtownie wdychanego przez ich zmęczone płuca
powietrza. Ciało Grahama przygniatało Debrę, lecz
ona niemal nie czuła jego ciężaru, jeszcze oszołomio
na dzikością, z jaką się kochali. Nigdy w życiu nie do
znała tak potężnych wrażeń fizycznych. I nigdy dotąd
nie zapomniała się aż tak bardzo. Ich namiętność by
ła spontaniczna i spalająca, zarówno egoistyczna, jak
i bezinteresowna. Jedyna w swoim rodzaju.
Debra zamknęła oczy, próbując to wszystko pojąć.
Jej dłonie spoczywały bezwładnie na jego plecach,
a palce wyczuwały wilgoć na jego skórze. Nagle jęknął
tuż przy jej szyi i uniósł się. Otworzyła oczy i ujrzała,
że Graham siedzi na brzegu łóżka, pochylony, wspie
rając się łokciami na kolanach i zakrywając dłońmi
oczy.
- O co chodzi? - wyszeptała, unosząc się gwałtow
nie, nagle przerażona. Jeśli tego żałował, jeśli mu się
to nie podobało, to ona jest gotowa umrzeć.
Jego bursztynowe oczy wyrażały zdziwienie. Nagle,
spinając się w sobie, spojrzał daleko przed siebie.
A potem znów popatrzył na Debrę.
214
- Przyrzekłem, że tego nie zrobię - wyszeptał.
- To było nieuniknione. Wiedziałeś o tym - po
wiedziała równie cicho.
- Nie planowałem tego. - Uderzył pięścią w udo.
- Nie zaplanowałem tego... bo w przeciwnym razie
przyniósłbym coś ze sobą.
Uniosła dłoń na wysokość jego ramienia, ale zaraz
ją cofnęła.
- Przyniósłbyś coś? - powtórzyła bezmyślnie. Do
piero po chwili zaczęła rozumieć. - Mówisz o zabez
pieczeniu?
- To był mój obowiązek. Nie zrobiłem niczego,
gdybym...
- W porządku - odrzekła cicho, pragnąc go uspo
koić. - Ja... jestem zabezpieczona. - W gruncie rze
czy, pomyślała o tym po raz pierwszy od miesięcy.
Podczas bolesnego procesu rozwodowego po prostu
nie przyszło jej do głowy, żeby przyśpieszyć swoją co
roczną wizytę u ginekologa i usunąć spiralę, z której
nie zamierzała korzystać.
Graham poczuł ulgę. Wrócił myślami do przeszło
ści, do poczęcia Jessiki i małżeństwa, które z koniecz
ności nastąpiło potem. Ale Debra to nie była Joan.
Myśl o tym, że Debra nosiłaby w sobie jego dziecko,
wzbudziła w nim ciepłe uczucia. Wyraz jego twarzy
złagodniał. Uniósł dłoń do jej twarzy, ponownie
owładnięty jej urokiem.
- Chyba nie sprawiłem ci bólu? - wyszeptał.
Debra uśmiechnęła się i pokręciła głową, wzruszo
na jego troską. Wspominając, z jaką energią ją po
siadł, zaczerwieniła się lekko.
- Kocham cię, Graham - szepnęła. - Wiesz
o tym, prawda? - Uniosła dłoń i odgarnęła włosy
z jego czoła. On zaś położył rękę na jej szyi, wyczuwa
jąc kciukiem puls. W jego bursztynowych oczach było
215
tyle ciepła, ile w porannym słońcu, które już dawno
wzeszło.
- Przypuszczałem, że nie oddałabyś mi się, gdybyś
mnie nie kochała. - Pochylił się i pocałował ją łagod
nie w usta. - Ja też cię kocham, wiesz o tym.
- Nie wiedziałam - powiedziała cicho tuż przy jego
ustach - ale się cieszę. - Westchnęła i uległa jego
słodkim, żarliwym wargom. Zamknęła oczy, lecz zaraz
gwałtownie je otworzyła, bo jakiś odległy dźwięk zmą
cił ciszę.
- Telefon - wyszeptała.
- Hm... - Był zbyt zajęty smakowaniem słodyczy,
której zaznał już wcześniej, żeby powiedzieć coś więcej.
- Powinnam odebrać?
- Uhm... - Pokręcił głową. - Jesteś piękna, Debra
- po raz pierwszy przesunął wzrokiem po jej ciele. -
I bardzo miękka. - Poczuła, że dotyka spojrzeniem
jej piersi, talii, bioder, jakby na znak, że należą do nie
go. Nagle wyciągnął rękę, by dotknąć ich naprawdę.
Zatoczył palcami ósemkę wokół jej piersi, potem
przesunął je niżej, do pępka, a potem jeszcze niżej, aż
wstrzymała oddech i pochyliła się ku niemu.
Jednym zręcznym ruchem wziął ją w ramiona, ob
rócił i opadł plecami na łóżko, przytrzymując ją nad
sobą. Tym razem kochali się powoli, zmysłowo, nie
śpiesznie rozkoszując się tym, czego zabrakło w po
przednim szale uniesień. Jeśli przedtem Graham był
gwałtowny, to teraz postępował jak zdolny i subtelny
artysta. Sprawiał, że każdy fragment ciała Debry re
agował na jego dotyk.
Tym razem ich zespolenie wzbogacały czułe słowa
miłości. Kiedy zwarte ciała rozgrzały się, naprężyły,
a potem stały jednością, doznali uczucia całkowitego
połączenia serc i umysłów, dzięki któremu ich osta
teczna ekstaza była jeszcze wspanialsza.
216
Dochodziło południe. Dzwonek telefonu rozlegał
się już kilka razy. Bez żalu pozwolili, by dzwonił. Ra
mię w ramię, zupełnie nadzy, przeszli pasażem do
głównego budynku, żeby wziąć prysznic. Potem, otu
leni ręcznikami, pożywili się spóźnionym śniadaniem
złożonym z jajek na boczku i bułeczek, a później jesz
cze raz nasycili się sobą nawzajem.
- To niezbyt dobry dzień na pracę - zażartował
Graham, opierając się o zagłówek łóżka, podczas gdy
Debra wspierała się na jego ciele. Kiedy on napawał
się widokiem poddasza, ona podziwiała jego ciało.
Ale myśl o pracy przerwała jej tę przyjemność.
- Och, Boże. Która godzina? - Odwróciła się, że
by spojrzeć na radio z budzikiem. Poderwała się
z miejsca i włączyła telewizor. - Przepraszam - rze
kła żartobliwym tonem, wdrapując się znów na łóżko
i przytulając do Grahama. - Masz do wyboru: albo
to... albo przybijanie desek. Wybieraj.
Usłyszała jego śmiech. Objął rękoma jej pośladki
i jeszcze raz przycisnął ją mocno do siebie.
- Wybieram ciebie, ale skoro jesteś już zajęta
czymś innym, to lepiej wrócę do pracy. - Zsunął ją
bezceremonialnie na łóżko, wstał i sięgnął po ubra
nie. Zanim je założył, rozpoczęła się już pierwsza
część odcinka „Gier miłosnych". Graham pochylił się,
pocałował piersi Debry, po czym wyprostował się
i udał w kierunku głównego budynku.
Godzinę później podążyła za nim, rześka, pełna
optymizmu, entuzjazmu, wyjątkowo ożywiona. Wi
dząc, że Graham znów stoi na drabinie, uśmiechnęła
się pogodnie.
- Może napijesz się czegoś zimnego?
- Brzmi nieźle.
217
Zaledwie przekroczyła próg domu, zadzwonił tele
fon. Tym razem nie mogła go zignorować. Przeszła do
salonu i podniosła słuchawkę.
- Debra, mówi Stuart. Gdzieś ty była, do diabła?
Cały dzień próbuję się do ciebie dodzwonić!
Była tak oszołomiona miłością, że nie zwróciła
uwagi na jego nieuzasadnione oburzenie. - Byłam
zajęta. Co tam słychać?
- Nareszcie się czegoś dokopałem.
- Dokopałeś się? Czego?
- Czegoś na temat Grahama Reida.
Debra cała zesztywniała.
- Wymieniłem przypadkiem jego nazwisko w roz
mowie z Johnem LeDuc. Pamiętasz Johna, prawda?
Firma budowlana „LeDuc i synowie". On jest właśnie
jednym z tych synów. No więc, w pewnym momencie
zapytał o ciebie. Powiedziałem mu, co zamierzasz
zrobić z tym swoim domem i że zatrudniłaś do pracy
jakiegoś faceta. Kiedy wymieniłem nazwisko Reida,
wydało mu się ono znajome. Właśnie przed chwilą
John znowu zadzwonił do mnie. - Stuart przerwał na
chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza i wsłuchać się w ci
szę w słuchawce. - Debra, jesteś tam?
- Jestem - potwierdziła, rozdarta pomiędzy chę
cią słuchania, a pragnieniem zachowania obecnego
stanu rzeczy. Kochała Grahama, nie wiedząc nic o je
go przeszłości. Jak stwierdził jej ojciec, to były nie
ważne detale. Wiedziała to, co było naprawdę najważ
niejsze.
Stuart mówił dalej.
- Mieszkał w Nowym Jorku. Wiedziałaś o tym?
Nie wiedziała, choć nie zaskoczyło jej to. Gdyby to
nie był Nowy Jork, mogło to by być jakieś inne "ko-
smopolityczne" miasto. Zawsze wyczuwała w nim
mieszczucha.
218
- Był architektem - stwierdziła spokojnie, próbu
jąc samodzielnie dopasować ten fragment układanki.
- Wiedziałaś o tym? - spytał Stuart raz jeszcze,
nagle zbity z tropu.
- Tak - odparła cicho, starając się przybrać obojęt
ny ton. - Powiedz mi, czego jeszcze się dowiedziałeś.
- Dyplom zrobił na Uniwersytecie Columbia. Ale
jeszcze wcześniej ożenił się z córką pewnego bankiera.
Bardzo bogatego bankiera. Z tego związku ma córkę.
Debra wstrzymała oddech. Córka? Nigdy nie wspo
minał, że ma dziecko! No ale przecież w ogóle nie
mówił o swojej przeszłości.
- Miał córkę? - usłyszała własne pytanie.
- Przypuszczam, że nadal ją ma. Chociaż według
Johna chodzą słuchy, że Reid nie przyjeżdżał do No
wego Jorku od rozwodu. Czyli od bardzo dawna.
To wiedziała. Pasowało to do jego pogardy dla ko
biet z miasta. A więc... jego żona była bogatą miesz
kanką Nowego Jorku. I to pewnie był paskudny roz
wód. Do tego miał córkę...
- Co o tym myślisz, Deb?
Pomyślała, że Graham powinien był jej o tym
wszystkim powiedzieć. Pozostało jej tylko mieć na
dzieję, że w którymś momencie to uczyni.
- A co mam myśleć, Stuart? Czy od tej informacji
świat ma się zawalić? Graham jest moim cieślą. Nie
interesuje mnie jego życie osobiste. Liczy się to, czy
potrafi wykonać swoją pracę... - Urwała, bo
w drzwiach pojawił się Graham. Nie wiedziała, jaką
część tej rozmowy zdążył usłyszeć. Przyglądał się jed
nak uważnie wyrazowi jej twarzy. Z wielkim trudem
spróbowała się nawet uśmiechnąć.
- Coś jeszcze, Stuart? - spytała cicho.
- Nie... Cieszył się świetną reputacją jako archi
tekt.
219
Było to pewne ustępstwo ze strony Stuarta.
- Dziękuję, że to powiedziałeś... Czy wszystko po
za tym w porządku?
- Tak. - Przerwał na chwilę, po czym odezwał się
nieco ostrożniej. - Czy tata cię odwiedził?
- Tak. Wczoraj.
- Miła wizyta?
- Yhm. - Nie zamierzała dłużej rozwodzić się na
ten temat.
- No cóż, pomyślałem tylko, że powinnaś o tym
wiedzieć...
- Tak. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia, Stuart.
Kiedy słuchawka spoczęła na widełkach, Graham
spytał:
- Jakiś problem?
- Nie, nie. - Debra wstała i zaczęła wolno iść
w stronę kuchni. Nagle Graham chwycił ją za ramię
i lekko przyciągnął do siebie.
- Nie ma problemu? - spytał cicho - To dlaczego
na mnie nie patrzysz?
Uniosła głowę.
- Patrzę na ciebie - wyszeptała, czując w duszy
dziwny ból, mimo że bliskość tego mężczyzny zupeł
nie ją rozbrajała. Spojrzała na jego usta, które po
śpiesznie nachyliły się ku jej ustom. Pocałunek był
ostrożny, lecz namiętny. Westchnęła bezradnie i przy
tuliła się do potężnego ciała Grahama.
- Tak już lepiej - rzekł cicho i wyprostował się. -
A teraz może byś się czegoś napiła?
Uśmiechnęła się. Przeszłość nie miała znaczenia.
- Właśnie. - Wzięła go za rękę i poprowadziła do
kuchni, gdzie czekał już dzbanek świeżo przygotowa
nej przez nią lemoniady. Wypili ją na huśtawce za do
mem. Graham rozłożył się na całej jej długości, a De
bra wcisnęła się pomiędzy jego kolana, opierając się
220
o niego. Uspokoiła się. Wydawało się, że Stuart dzwo
nił całe wieki temu. Ale znów zadzwonił telefon. De
bra zesztywniała.
- Niech dzwoni - rzekł Graham.
- Tak nie można.
Czuła jego oddech na swoim policzku.
- Wcześniej już tak było - powiedział.
- Wiem. Właśnie dlatego teraz powinnam ode
brać. - Odepchnęła się od niego, wstała i ruszyła bie
giem w stronę domu. - Stuart się nieźle wkurzył, że
nie mógł się dodzwonić - zawołała przez ramię. -
Teraz ktoś inny może mieć ten sam problem.
Chwytając słuchawkę, odezwała się, zdyszana:
- Halo?
- Debra?
- Mama! Jak się masz?
- Świetnie. Ale czy ty się dobrze czujesz? Masz ta
ki słaby głos.
- Po prostu zabrakło mi tchu. Musiałam tu przy
biec, bo byłam za domem. Jak tam sprawy?
Lucy Shipman zaczęła przedstawiać w skrócie
„sprawy", a konkretnie problem z nową sukienką,
którą zamówiła na przyjęcie z okazji pięćdziesiątych
urodzin kogoś ze znajomych. Nie odezwała się ani
słowem na temat własnego ślubu. Debra wiedziała, że
chwilowo ta sprawa została „zawieszona". Jak się
wkrótce okazało, jej matka dzwoniła z zupełnie inne
go powodu.
- Rozmawiałam dziś rano ze Stuartem.
- Ach tak? - spytała Debra, instynktownie zacho
wując ostrożność.
- To doprawdy niezwykły zbieg okoliczności. Mil-
dred zna tego twojego Reida.
- Mildred?
- Przecież znasz Mildred, kochanie. Ona jest...
221
- Oczywiście, że znam Mildred. - Przerwała jej
Debra, natychmiast przypominając sobie największą
plotkarę wśród znajomych Lucy Shipman. - Ale dla
czego akurat rozmawiałaś na ten temat z Mildred?
- No cóż, Stuart zadzwonił do mnie i powiedział,
że ten Graham mieszkał kiedyś w Nowym Jorku, no
więc naturalnie mnie to zaciekawiło. Jeśli był kimś
ważnym, to Mildred na pewno o nim słyszała.
Debra spochmurniała.
- Najwyraźniej był kimś ważnym.
- Och, tak. Jego żoną była Joan Yarrow. Jej ojciec
jest...
- Wiem, mamo.
Lucy Shipman mówiła dalej, nie zważając na nutę
zniecierpliwienia w głosie córki.
- Graham nie miał właściwie żadnych pieniędzy.
Jego ojciec był nauczycielem i kosztem niemałych wy
rzeczeń udało mu się posłać synów na studia. A było
ich dwóch, Graham i jeszcze jeden. - Zaczerpnęła po
wietrza. - Tak czy inaczej, pieniądze żony zapewniły
Grahamowi dobry start. Miał własną firmę architekto
niczną. Po rozwodzie pozostał jeszcze przez jakiś czas
w Nowym Jorku, a potem wyjechał i już nie wrócił.
Debra odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.
- Twoja Mildred to prawdziwa encyklopedia, co?
- No, no, moja droga. Ten sarkazm nie jest ko
nieczny. Być może ty już to wszystko wiesz, ale ja
o tym nie wiedziałam. Lecz czeka cię jeszcze najważ
niejsza wiadomość.
- Córka.
- Jak się o tym dowiedziałaś?
Debra nie potrafiła się przyznać, że usłyszała o tym
od Stuarta.
- Przecież znam już tego człowieka od dwóch mie
sięcy, mamo. Bardzo często rozmawiamy ze sobą.
222
Matka konspiracyjnie ściszyła głos.
- A czy on w ogóle ją wspomina... tę Jessikę? Z te
go, co słyszała Mildred, to oni są bardzo wzajemnie
do siebie zrażeni. Szkoda, zwłaszcza że ślub brał Gra
ham pod przymusem. Można by pomyśleć, że skoro
mężczyzna pragnie dziecka na tyle, że poślubia jego
matkę, to powinien się domagać prawa odwiedzania
go. Ale przecież ta dziewczyna jest już właściwie do
rosła. Właśnie skończyła szkołę średnią.
Oszołomiona Debra osunęła się na podłogę i usia
dła po turecku, pochylając się nad telefonem.
- Jestem pewna, że są jakieś powody - wyszeptała,
usiłując przyjąć do wiadomości informację, którą
matka tak radośnie jej przekazała.
- No cóż, to dowiedz się, jakie, kochanie. To wspa
niała historia. Może wprowadzisz podobny wątek do
swojego serialu. A propos, obejrzałam wczorajszy odci
nek i uważam, że był świetny. To ty pisałaś scenariusz?
Debra poczuła ogromną ulgę, gdy chwilę potem
odłożyła słuchawkę. Oparła się o ścianę, nadal
siedząc na podłodze. Dlaczego on nie mógł jej o tym
opowiedzieć? Czyżby jej nie ufał?
Córka o imieniu Jessica. Absolwentka szkoły śred
niej. Powód zawarcia małżeństwa, które i tak się nie
udało. To wyjaśniało, dlaczego tak się zaniepokoił, czy
zabezpieczyła się przed ciążą. Raz już został zmuszo
ny do małżeństwa. Ale przecież teraz nie było mowy
o małżeństwie. A może jednak?...
- Debra? - dobiegający z kuchni głos Grahama
odbił się echem po całym domu.
- Tutaj - zawołała słabym głosem, po czym pod
niosła głowę. Poczuła napływające do oczu łzy. Wła
śnie je ocierała, gdy pojawił się Graham.
Widząc, że Debra siedzi skulona na podłodze, za
wołał:
223
- Do cholery! Znowu ci to zrobili! Kto tym razem?
Harris? Mike? - Patrzył coraz bardziej ponuro. - To
był Jason, tak? - Przemierzył pokój kilkoma długimi
krokami i wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej wstać.
- Nie. - Uśmiechnęła się zażenowana. - To nie
był Jason. - Wstała, spojrzała na Grahama, a potem
w bok. - To była moja matka. - Uwolniła rękę z jego
dłoni i podeszła do okna. Zupełnie niespodziewanie
ogarnęła ją złość. Tym razem to przecież była jego wi
na. Grahama. Gdyby szczerze z nią porozmawiał, to
ani słowa Stuarta, ani matki nie mogłyby jej zranić.
- Czy coś się stało? - spytał Graham, nagle świa
dom dystansu, który pojawił się między nimi.
Pokręciła przecząco głową.
- Po prostu sobie... pogawędziłyśmy.
- Może powinnaś podłączyć automatyczną sekre
tarkę?
Debra odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
- To moja matka, na miłość boską! Nie mogę jej
zbywać czymś takim!
- Spokojnie, Debra. To była tylko sugestia.
Miał rację. I wiedziała, że zareagowała zbyt emo
cjonalnie. Ale nie mogła się opanować. Kiedy telefon
znów zadzwonił, spojrzała nań bliska wybuchu.
- Ja odbiorę... - zaproponował Graham.
- Ja! - odpaliła zdecydowanym tonem, lecz jej
brązowe oczy prowokowały go, żeby się temu sprzeci
wił. Nie zrobił tego.
- Halo! - burknęła do słuchawki, odwracając się
plecami do Grahama.
- Deb? Czy to ty?
- To ja, Harris. - Nie była w nastroju do tej roz
mowy, podobnie jak do dwóch poprzednich. A do
kładniej, to właśnie tamte dwie zepsuły jej dzień.
Nie, uczynił to Graham.
224
- Wszystko w porządku?
Debra uniosła dłoń.
- Dlaczego wszyscy zawsze mnie o to pytają?
Oczywiście, że wszystko w porządku.
- Masz taki głos, jakbyś była gotowa kogoś zabić.
- Nie zabić. Być może okaleczyć. To po prostu je
den z gorszych dni. - Westchnęła. - Co tam nowego?
- Hm... Może powinienem zadzwonić innym ra
zem?
- Mów teraz. No już. - Kątem oka dostrzegła, że
Graham wciąż stał za jej plecami. W słuchawce nadal
jednak panowała cisza. - Harris, o co chodzi?
- O Jasona.
Poczuła zimny dreszcz.
- Co z nim? - Graham podszedł bliżej. Gdy zaczę
ła się od niego odwracać, chwycił ją za ramiona. Choć
z łatwością mogłaby się uwolnić, nie zrobiła tego. Po
trzebowała w tej chwili jego siły.
- Był wściekły, kiedy od ciebie wrócił. Debra, on się
domaga, żebym cię zwolnił. - Wzdrygnęła się. - To
znaczy... to jest absurd. Co się między wami dzieje?
- Nic. Jesteśmy rozwiedzeni.
- Ja też tak myślałem. To po co on za tobą jeździ do
New Hampshire? Wpadł tu dziś rano potwornie wście
kły. Twierdzi, że sytuacja jest nie do wytrzymania, że
postanowiłaś go dręczyć. Co ty wyprawiasz, Deb?
- Nic. On chce, żebym do niego wróciła, a ja od
mawiam. To wszystko.
- On jest zupełnie niemożliwy. Nie wiem, co robić.
- Mógłbyś mnie zwolnić - odważyła się powie
dzieć.
Harris skwitował tę propozycję śmiechem.
- I miałbym stracić swojego najbardziej godnego
zaufania scenarzystę? Nie ma mowy! To Jason ciągle
nie dotrzymuje terminów. Co mogę z nim zrobić?
225
- Nie wiem, Harris. Po prostu nie wiem.
Na chwilę zapadła cisza.
- Myślisz, że mogłabyś... spróbować z nim poroz
mawiać?
Teraz ona się roześmiała.
- Ja? Mam porozmawiać z Jasonem? Urządził mi tu
niezłą scenę. - Podniosła głos. - Jason nie potrzebuje
rozmowy ze mną. Potrzebuje tylko mojego całkowitego
posłuszeństwa. - Gdy głos zaczął jej drżeć, Graham
mocniej ścisnął jej ramiona. - No cóż, sama się o to
prosiłam, bo zachowywałam się jak jego piesek pokojo
wy. Przykro mi, Harris. Teraz Jason to twój problem.
- Jesteś pewna, że nie można by niczego...
- Co ja mu mogę powiedzieć? „Jason, zachowuj się
stosownie"? „Jason, daruj sobie"? „Jason, dorośnij"?
Nie rozumiesz tego, Harris? To jest coś, z czym on sam
będzie musiał sobie poradzić. Ja sobie poradziłam.
Jej ostatnie słowa zastanowiły Harrisa.
- Poradziłaś sobie, co? Odkąd tam jesteś, twoje
scenariusze są lepsze niż kiedykolwiek. - Wes
tchnął. - W porządku, Debra. Przepraszam, że ci
przeszkodziłem. Pomyślałem tylko, że warto będzie
spróbować.
- Harris...
- Tak, laleczko?
- Bądź wobec niego cierpliwy. On jest utalentowa
nym scenarzystą.
- Wierz mi, gdybym nie był o tym przekonany, to
wywaliłbym go już dwa tygodnie temu. Myślisz, że po
doba mi się, co on tutaj wyprawia? Przez niego moje
najlepsze aktorki rzucają się sobie do gardeł... - Za
milkł, przypominając sobie, w jaki sposób Debra zo
stała zraniona. - Przepraszam cię, laleczko. No cóż...
- westchnął - dam mu jeszcze trochę czasu. Jestem
mu to winien.
226
- Dzięki, Harris.
- Nie dziękuj mi. Po prostu przysyłaj mi nadal swo
je scenariusze. Potrzebuję cię, Deb.
- Dzięki.
Chociaż Debra poczuła ulgę, gdy dowiedziała się,
że ma zapewnioną pracę, jednocześnie poczuła przy
pływ ogromnej frustracji, bo wiedziała, że poza tym
niewiele spraw było w porządku. Odłożyła słuchawkę
i wyśliznęła się z objęć Grahama.
- Lepiej trochę popracuję. - Spróbowała go wy
minąć. Powstrzymał ją.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- O nic. - Skoro on nie uznawał za stosowne dzie
lić się z nią swym życiem, to dlaczego ona miałaby
dzielić się swoim?
- To był Harris, tak? Jason sprawia mu kłopoty?
- Och, to nic takiego.
- Debra... - W głosie Grahama zabrzmiało ostrze
żenie. Ponieważ patrzyła gdzieś obok, ujął jej brodę
i odwrócił jej twarz do siebie. - Co się stało, Debra?
Gdyby jego uścisk sprawiał jej ból lub gdyby ode
zwał się do niej chłodno, to być może byłaby w stanie
mu się oprzeć. Lecz jego palce były delikatne, a głos
ciepły i spokojny. Ku jej przerażeniu, znów miała oczy
pełne łez.
- Och, Graham... - zaczęła łamiącym się szeptem,
lecz przerwał jej przenikliwy dzwonek telefonu.
Oboje spojrzeli na aparat. Gdy dzwonienie rozle
gło się ponownie, Graham podjął decyzję. Wziął De
brę za rękę i poprowadził w kierunku drzwi.
- Chodź. Wynosimy się stąd.
Po upewnieniu się, że wejście od frontu zamknięte
jest na klucz, przeszli ku tylnym drzwiom, które Gra
ham również zamknął, podobnie jak drzwi powozow-
ni, po czym zaprowadził Debrę do swej ciężarówki.
227
Czując, że ma się stać coś ważnego, Debra milcza
ła. Od czasu do czasu spoglądała na Grahama, do
strzegając na jego twarzy napięcie, którego nie mogły
spowodować jedynie wydarzenia z ostatnich minut.
Prowadził samochód bez słowa. Jechali na północ,
w stronę gór. Kiedy po półgodzinie Graham skręcił
z głównej drogi w boczną, mniej uczęszczaną, Debra
zaczęła się domyślać, jaki może być cel ich wyprawy.
Gdy ujrzała piękny, nowoczesny budynek na zboczu
góry, była już tego pewna.
- To twój dom, prawda? - wyszeptała.
- Tak. To mój dom. - Zaparkował ciężarówkę pod
strzelistymi sosnami i obszedł auto, żeby pomóc De
brze wysiąść.
- Sam go zbudowałeś?
- Tak.
Podeszła powoli do budynku, porażona jego wspa
niałością. Był nieduży, lecz mimo to imponujący, ze
ścianami z sekwoi, wysokim, spadzistym dachem
i przeszklonym frontem. Zachwycił ją ten widok.
- Jest podobny do ciebie, wiesz?
- Do mnie? - spytał rozbawiony. Najwyraźniej
wracał mu humor. Stali tuż obok siebie.
- Yhm. Sprytnie schowany na uboczu, skryty za
wiejską drogą i zasłoną drzew. Ale ma styl i klasę.
I różni się od całego otoczenia.
Popatrzył na nią z wyrazem powagi.
- To, że się różni, może być albo dobre, albo złe. To
samo można powiedzieć o stylu i klasie.
- Ogromnie mi się podoba ten dom - powiedzia
ła, znacząco akcentując każde słowo. Wsunęła rękę
w jego dużą, silną dłoń i zapytała: - Dlaczego mnie tu
przywiozłeś? *
- Chciałem cię oderwać od tego telefonu. On ci
przysparza za dużo zmartwień!
228
- Ale dlaczego właśnie tutaj? Mogliśmy się po pro
stu trochę przejechać, spędzić popołudnie gdzie indziej.
Była to dla niego chwila prawdy. Jeszcze mógł ją
stąd zabrać, pójść z nią na spacer do lasu, a potem na
kolację... I nie musieliby wcale wchodzić do jego do
mu. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz do niej przy
jechał, jak bardzo się wahał, zanim wreszcie przekro
czył próg jej domu. Ale to jednak było przeznaczenie.
Tak jak teraz.
Mocniej ściskając jej rękę, wprowadził ją do budyn
ku i przeprowadził przez kilka pokoi do swego gabi
netu. Tam uwolnił jej dłoń, podszedł do biurka, popa
trzył przez chwilę na stojące tam fotografie, po czym
odwrócił się i przysiadł na brzegu blatu. Debra nie
miała czasu, żeby się rozejrzeć. Nie spuszczała oczu
z twarzy Grahama. Instynktownie zrozumiała, że ten
pokój reprezentował to wszystko, co Graham pozo
stawił za sobą.
- Moja żona miała na imię Joan - zaczął cicho,
jakby ostrożnie. - Poznaliśmy się jeszcze w szkole.
Była o kilka klas niżej ode mnie. No cóż, dobrze nam
było ze sobą. Byliśmy tacy beztroscy... Nieodpowie
dzialni, krótkowzroczni. Zaszła w ciążę, więc się po
braliśmy. Kilka miesięcy później zrobiłem dyplom na
wydziale architektury. A po kilku kolejnych miesią
cach urodziła się nasza córka.
Podniósł z biurka jej fotografię. Debra podeszła bli
żej, żeby się jej przyjrzeć. - Jessie. Jessica. Uwielbia
łem ją. Joan także. Niestety, z upływem czasu już tylko
to nas łączyło. To małżeństwo zupełnie się nie udało.
- Dlaczego, Graham?
Wzruszył ramionami.
- Przyczyna była naprawdę prosta. Ona pochodzi
ła z bogatego domu, ja nie. To, co dla mnie było luk
susem, Joan uważała za niezbędne. Mnie najbardziej
229
uszczęśliwiały pewne rzeczy, które nie kosztowały ani
centa, jak niedzielne spacery po parku jesienią, spę
dzanie czasu w domu na zabawie z Jessie. A jeżeli
chodzi o Joan, no cóż... ona potrzebowała więcej szu
mu, więcej blichtru. Coraz bardziej się od siebie od
dalaliśmy. Ja nie lubiłem restauracji, które ona wybie
rała, a jej nie obchodziły te, które ja lubiłem. Mnie się
nie podobały jej plany wakacyjne, a jej moje. Ja nie
lubiłem jej przyjaciół, a ona moich. No i Jessie tkwiła
pośrodku tego wszystkiego, rozdarta między uczucia
mi do nas obojga.
Debra wyczuwała przepełniający go ból i serce jej
się krajało. Stanęła pomiędzy kolanami Grahama
i położyła dłonie na jego udach, w geście wyrażającym
ciepłe uczucia i zachętę, by mówił dalej.
- Dzięki pieniądzom Joan byłem w stanie założyć
w Nowym Jorku własną firmę. Nigdy nie pozwoliła mi
o tym zapomnieć. Ale szło mi dobrze. Firma miała na
koncie spore sukcesy. - Przerwał na chwilę i zmarsz
czył brwi. - Na tym też, po części, polegał problem.
Gdy spłaciłem jej zainwestowane pieniądze, niemałe
pieniądze, dojrzało we mnie bardzo silne postanowie
nie dotyczące naszego wspólnego życia. Po raz pierwszy
poczułem, że mam prawo być sobą. Za pieniądze, któ
re zarobiłem, mogłem kupić niemal wszystko, czego mi
było trzeba. - Odetchnął głęboko i spojrzał gdzieś
w bok, a na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji. -
Wkrótce potem napięcie między nami doszło do zeni
tu. W chwili, gdy uzgodniliśmy, że się rozwiedziemy, już
prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Joan zabrała niemal
wszystko, co mieliśmy. W końcu, to były jej rzeczy. Ja
przeprowadziłem się do mieszkania w innej części mia
sta. Jessie miała spędzać ze mną co drugi weekend.
Pochylił głowę i zamilkł. Był teraz myślami gdzieś
daleko, ponownie przeżywając minione wydarzenia.
230
Pragnąc je z nim dzielić, Debra delikatnie przesunęła
dłońmi po jego udach, próbując go w ten sposób na
kłonić, by „wrócił".
- Na początku nie było tak źle. Planowałem dla
mnie i córki różne zajęcia. Wydawało się, że lubiła ze
mną przebywać. Miała wtedy siedem lat. Kiedy skoń
czyła osiem, było już trochę ciężej. A kiedy miała dzie
więć lat, zrobiło się jeszcze gorzej. Za każdym razem,
gdy ją widywałem, była coraz bardziej obca. A potem
już nie chciała, żebym ją gdzieś zabierał, twierdząc, że
ma inne plany, albo po prostu płacząc. - Graham po
patrzył na Debrę z wyrazem bezradności. - Jakże
mógłbym z nią walczyć? Wydawała się taka nieszczę
śliwa. Mała dziewczynka powinna mieć prawo spędzać
weekendy ze swoimi przyjaciółmi. Wydawało się też
naturalne, że dorastając, czuła się bardziej zażenowa
na bawiąc się ze mną... W każdym razie, tak to sobie
tłumaczyłem. Dopiero kiedy zaczęła odnosić się do
mnie wyraźnie wrogo i gdy mimowolnie się wygadała,
zdałem sobie sprawę, że Joan wpaja jej negatywny wi
zerunek mojej osoby.
- I nic nie mogłeś na to poradzić? - spytała Debra
z wyraźną troską w głosie.
- A co mogłem zrobić? Oczywiście, porozmawia
łem z Joan. Ona zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc, że
nie robi nic złego. A ja nie miałem innego dowodu,
oprócz oświadczenia dziesięciolatki na temat tego, co
powiedziała jej matka. Czy mógłbym pójść do sądu
i przedstawić dziecko jako świadka? A jeśli nawet po
wiedziałaby prawdę, co dobrego by z tego wynikło?
Czy naprawdę mógłbym się domagać powierzenia mi
opieki nad dzieckiem, które po prostu nie chciało ze
mną przebywać?
- Nie. Oczywiście, że nie mógłbyś - przyznała ci
cho Debra.
231
- Już na początku próbowałbym uzyskać prawo do
opieki, gdyby nie trzy rzeczy. Joan była dobrą matką,
kochała Jessikę, a Jessica najwyraźniej ją uwielbiała.
To ja do nich nie pasowałem. - Zamilkł, na nowo
przeżywając swoją porażkę.
- Czy właśnie wtedy wyjechałeś z Nowego Jorku?
Skinął głową.
- Zawsze mi się marzył wyjazd na wieś. Wydawało
się to idealnym rozwiązaniem.
- Ale twoja praca... twoja firma... Co się z nią stało?
Wzruszył ramionami.
- Zwinąłem interes.
- Tak po prostu?
- To było dość łatwe. Miałem już wtedy kilku part
nerów. Kupili ode mnie moje udziały. Miałem mnó
stwo własnych pieniędzy i dokonałem kilku trafnych
inwestycji. Więc przyjechałem tutaj i kupiłem trochę
ziemi.
- Nie tęskniłeś za pracą?
Graham uśmiechnął się.
- Nadal pracowałem w swoim zawodzie. Pod wie
loma względami było to bardziej ekscytujące niż kie
dykolwiek wcześniej. Nie tylko mogłem projektować,
ale też budowałem. Jako dzieciak zawsze uwielbiałem
to robić. Z pewnością skala moich projektów jest te
raz mniejsza. Nie wybuduję tu dwoma rękami wie
żowca z betonu i stali. Ale czuję się szczęśliwy, bar
dziej usatysfakcjonowany niż byłem w Nowym Jorku.
- Uśmiechnął się. - To chyba tkwiące we mnie zwie
rzę potrzebuje fizycznego wyżycia się.
- Zwierzę... - drażniła się z nim Debra. Uniosła
dłoń i pogładziła go po policzku. Poczuła, że jest jej
tak bliski, jak żaden inny mężczyzna dotąd. - Nie
mogę się zdecydować, czy to lew czy kotek. Czasami
jesteś dla mnie tajemnicą.
232
- To dlatego, że nie byłem wobec ciebie tak otwarty,
jak powinienem. I dlatego, że czasami czuję się kom
pletnie przegrany i nie wiem, jak sobie z tym poradzić.
- Przegrany? - Dokładnie wiedziała, co miał na
myśli. - Jak możesz tak mówić? Przecież próbowałeś.
Przez dwa... nie, przez trzy lata starałeś się, jak mogłeś.
- Naprawdę? - spytał z taką gwałtownością, że
przeszyła ją ona aż do głębi. Teraz Debra jeszcze wy
raźniej dostrzegała, jak bardzo Graham musiał cier
pieć przez te wszystkie lata. - A może postąpiłem jak
tchórz? Mogłem być bardziej stanowczy wobec Jessi-
ki i domagać się, żeby spędzała ze mną więcej czasu.
Może zbyt łatwo ustąpiłem. Może uwierzyła, że już
mnie nie obchodzi na tyle, bym chciał o nią walczyć.
Może właśnie dlatego odsunęła się ode mnie.
Debra pokręciła głową.
- Nie, Graham. Znam cię. Jesteś pełen ciepłych
uczuć i poświęcenia.
- Potrafię też być gburowaty i sprawiać kłopoty.
- Czasami, tylko czasami. Ale ta twoja dobra stro
na w każdej chwili może wziąć górę.
- Ale Jessica prawdopodobnie dostrzegała jedynie
tę złą stronę. To chyba moja wina. Za każdym razem,
gdy po nią przyjeżdżałem, była albo zapłakana, albo
w złym humorze. To od razu powodowało u mnie na
pięcie. Bóg jeden wie, kogo wtedy widziała! - Ogrom
jego cierpień był wypisany na jego twarzy. Debra pra
gnęła go przytulić, ukołysać, sprawić, by poczuł się le
piej. Ale rozwiązanie jego problemów nie było takie
proste.
- A co się działo po twoim przyjeździe tutaj? Wi
dywałeś się z nią?
- Próbowałem. Kilka razy mój ojciec ją tu przywo
ził... Jakimś cudem kontakty między nimi wciąż były
dobre. Ale zawsze wydawała się zamknięta w sobie
233
i nieszczęśliwa. W końcu dałem za wygraną i po pro
stu ograniczyłem się do wysyłania jej liścików i kartek
okolicznościowych. - Jego głos lekko drżał z emocji.
- Po jakimś czasie już nawet nie raczyła ich czytać.
Kiedy jedna koperta wróciła w ogóle nie otwarta, da
łem sobie spokój. Wydawało się, że radzi sobie z na
szym rozwodem przez całkowite zapomnienie o mo
im istnieniu. Ja próbowałem robić to samo. Niestety,
nie zadziałało.
Zapadła głęboka cisza. Debra usiłowała znaleźć
słowa mogące to wszystko jakoś podsumować.
- A zatem nie masz z nią żadnego kontaktu?
- Żadnego. Nie widziałem się z nią od siedmiu lat.
Debra spojrzała na fotografię, którą rzucił na biurko.
- Jest piękną dziewczyną.
On także popatrzył z podziwem na jasnowłosą,
uśmiechniętą absolwentkę szkoły średniej i skinął
głową.
- Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, żeby spróbo
wać jeszcze raz? Teraz, gdy jest starsza, może byłaby
bardziej otwarta.
- Niee... Nie pragnę się karać w nieskończoność.
Co innego myśleć o niej jak o dziecku, czuć się zranio
nym, zagniewanym, a co innego widzieć ją jako doro
słą kobietę, która być może jest równie zgorzkniała
i ograniczona jak jej matka.
- Ale przecież tego nie wiesz! Z pewnością jest już
teraz bardziej niezależna. Być może ma w sobie tyle
odwagi, by przeciwstawić się swojej matce i spojrzeć
na ciebie w inny sposób niż kiedyś.
Wzruszył ramionami.
- Od czasu do czasu brałem taką ewentualność
pod uwagę. Ale jeśli tak jest, to dlaczego nie skontak
towała się ze mną? Nigdzie stąd nie wyjeżdżałem. Je
stem dokładnie w tym samym miejscu; gdzie widziała
234
ranie po raz ostatni. Dlaczego więc nie zadzwoniła,
nie napisała, nie przyjechała?
- Może się boi. To się czasami zdarza. To jest taka
wzajemna obawa, że się zostanie zranionym. A wy
starczy, żeby jedna ze stron uczyniła pierwszy krok...
- Przestań, Debra. Mówisz jak bujająca w
obłokach idealistka, że tak powiem.
Uparcie patrzyła mu prosto w oczy.
- W moim przypadku to zadziałało.
Graham już otworzył usta, żeby jeszcze bardziej
uzasadnić swój punkt widzenia, gdy nagle dotarło do
niego znaczenie tych słów. Przyjrzał jej się badawczo,
po czym zmarszczył czoło.
- Co takiego? - zapytał.
- Powiedziałam, że w moim przypadku to zadziałało.
- Co zadziałało?
- Zrobienie pierwszego kroku.
- O czym ty mówisz, Debra?
- O moim ojcu i o mnie.
- O twoim ojcu i o tobie? - powtórzył, jakby nie
zrozumiał.
Nie było to coś, o czym lubiła opowiadać. Jednak
dla niego mogła zrobić wyjątek. Nadeszła na to odpo
wiednia pora.
- Uwierzyłbyś, że przez wiele lat nie znałam moje
go ojca?
- Nie, nie uwierzyłbym - odparł zgodnie z praw
dą. - Ciebie i Davida łączy wspaniała, doskonała
więź, jedna z najbardziej naturalnych, jakie widywa
łem między ojcem i córką.
- Na to wygląda, prawda? - Uśmiechnęła się, za
dowolona.
- To znaczy, że tak nie jest naprawdę?
- Och, jest. Ale nie zawsze tak było. Przez piętna
ście lat mego życia wcale go nie znałam.
235
- Nie wierzę.
- To lepiej uwierz, bo to prawda. Moi rodzice roz
wiedli się, zanim skończyłam roczek. Po roku matka
ponownie wyszła za mąż. Wydawało się, że tata po
prostu gdzieś zniknął.
- Jak to... zniknął?
- Po prostu był gdzie indziej.
- Nie składał wam... wizyt?
- Na początku być może tak, ale ja byłam za mała,
żeby zwracać na to uwagę. A kiedy dowiedziałam się, jak
się rzeczy mają, on już zupełnie zniknął z pola widzenia.
- Ale dlaczego? Jak człowiek może zostawić dziec
ko... właściwie dwoje dzieci... w taki sposób?
- Mężczyźni... ludzie... robią dziwne rzeczy, kiedy
czują się zagrożeni - wyjaśniła łagodnym tonem. -
Jeżeli chodzi o mojego ojca, okazało się, że nie może
wytrzymać z moją matką. Ona ma niezły charakterek.
Tylko w ten sposób można to określić. Po prostu nie
próbował dostosować się do niej. Poznałeś go. Jest
szczerym, prostolinijnym facetem. A tymi dwoma
przymiotnikami ludzie niezbyt często określają moją
matkę. Nie krytykuję jej, po prostu uczciwie mówię,
jak jest. Matka to urocza dziwaczka.
- Debra... - Graham skarcił ją wyjątkowo łagod
nym tonem głosu.
- Mówię poważnie. Kocham ją taką, jaka jest. Tata
tego nie potrafił, więc odszedł. Po latach chciał się
z nami skontaktować. Ale z każdym rokiem czuł, że
ma do tego coraz mniejsze prawo.
- A ty? Czułaś coś do niego przez ten czas?
Usłyszała w jego głosie wyjątkowe zainteresowanie
i podekscytowanie. Jakby próbował uwierzyć, że ist
nieje nadzieja.
- Byłam ciekawa. Odkąd skończyłam dziesięć lat,
zastanawiałam się, jaki on jest. Moja matka bardzo
236
dobrze sobie z tym poradziła, wyjaśniając, że on ma
swoje życie, że ponownie się ożenił i jest szczęśliwy.
Ale wymknęło jej się również, że często przyjeżdża do
Nowego Jorku w sprawach służbowych. Zaczęłam
fantazjować, jak by to było, gdybym wpadła na niego
w jakiejś restauracji i dowiedziała się, kim jest.
- I co się w końcu stało?
Uśmiechnęła się szeroko.
- Wpadłam na niego w restauracji i dowiedziałam
się, kim jest.
Graham przyjrzał jej się sceptycznie.
- Chyba żartujesz.
- Nie. Naprawdę na niego wpadłam. Przypadko
wo, oczywiście. Miałam wtedy piętnaście lat. Biegłam
do toalety w restauracji, skręciłam w nieoświetlonym
korytarzu, no i zderzyłam się z nim.
- Ale skąd wiedziałaś, że to był właśnie on?
- Nie wiedziałam. On mnie poznał. Przez cały czas
dostawał moje fotografie, a ostatnie zdjęcie zostało
zrobione zaledwie dwa czy trzy miesiące wcześniej.
Gapił się na mnie, więc przestraszona pobiegłam
z powrotem do stolika. Mógł po prostu odejść. Sie
dział w innej sali. A jednak poszedł za mną. Matka,
która była akurat w wyjątkowo dziwacznym nastroju,
ochoczo nas sobie przedstawiła.
- I to wszystko? Odtąd staliście się kumplami?
- Niezupełnie. Szczerze mówiąc, dzwonił ze trzy
razy, zanim w końcu zgodziłam się z nim porozma
wiać. Byłam wystraszona i zagniewana. Ale ta inna
potrzeba była silniejsza.
- Jaka?
- Potrzeba poznania mężczyzny, po którym odzie
dziczyłam geny.
Przez dłuższy czas Graham po prostu wpatrywał się
w nią z wyrazem niedowierzania.
237
- I naprawdę staliście się sobie tak bliscy, jak jeste
ście teraz, po tak długiej rozłące? - spytał wreszcie.
- Myślę, że pod wieloma względami taka bliskość
jest rezultatem tej rozłąki. Wielu ludzi przyjmuje
kontakty rodzinne za pewnik. My tego nie robiliśmy.
Czasem pewnymi drobnymi sprawami próbujemy
nadrobić lata niewidzenia się. Na przykład, on za
wsze nazywa mnie Debbie. Jestem pewna, że ma ku
temu jakiś powód. I rzeczywiście, kiedy z nim jestem,
znów czuję się trochę jak dziecko. Ale tylko trochę.
Tata akceptuje mnie jako dorosłą. Daje mi swobodę,
nigdy nie wywiera na mnie nacisku. A ja mogę go
traktować w ten sam sposób bez obawy, że go stracę.
W końcu to on pierwszy zrobił ten krok, wtedy, w re
stauracji.
Graham pokręcił głową.
- Nie mogę uwierzyć. Wy dwoje wydajecie się so
bie tacy bliscy.
- Jesteśmy... teraz. Ale musiało upłynąć trochę
czasu.
- Więc jest w tym jakieś przesłanie dla mnie?
- Jedynie takie, że to może się zdarzyć. A możliwe
też, że w twoim przypadku to się nie wydarzy. Nigdy
nie ma pewności. Lecz musisz zdać sobie sprawę, że
twój problem nie jest wyjątkowy, no i że nie jest nie
rozwiązywalny.
Graham odetchnął głęboko
- I nie myślisz teraz o mniej gorzej... wiedząc to
wszystko?
Popatrzyła na niego, jakby powiedział coś napraw
dę niemądrego.
- Czy gorzej o tobie myślę? Jakże bym mogła, Gra
ham?
- Mogłabyś mnie winić za to, że spieprzyłem spra
wę jako ojciec?
238
- Zrobiłeś, co mogłeś. Kto by mógł żądać czegoś
więcej?
- Jesteś niemożliwa, wiesz o tym? - Objął dłońmi
talię Debry i splótł palce na jej plecach. - Właściwie
nic się nie zmieniło, ale czuję ulgę. Po raz pierwszy
opowiedziałem komuś o Jessie. Jest tak, jakbyś mi
zdjęła z grzbietu ogromny ciężar.
Poczuła się szczęśliwa.
Graham objął ją mocniej i przytulił.
- Kocham cię - wyszeptał. - Kocham cię.
Debra czuła się akceptowana i spełniona.
Uśmiechnęła się.
- Mam nadzieję - rzekła cicho. - Nie chciałabym
sama nieść tego ciężaru.
Odchylił głowę.
- Ciężaru, tak?
Zupełnie ją rozbroił.
- A pewnie! Tylko że on nie jest na grzbiecie.
- Nie? A gdzie?
Przyłożyła dłoń do serca.
- Tutaj.
- Tutaj? - delikatnie odsunął jej rękę i przyłożył
w tym samym miejscu swoją.
Od tej chwili zaczęli się unosić coraz wyżej... Dotyk
przekształcił się w pieszczotę, która sprowokowała
coraz intensywniejsze pocałunki. Gdy Debra złapała
oddech, leżała już obok Grahama na jego dużym dę
bowym łóżku, wyczerpana i szczęśliwa, okryta jedynie
cienką warstewką potu. To był wspaniały moment, po
dobnie jak ten, który nastąpił po nim, i ten, który był
jeszcze później... Cała noc była wyjątkowa. Gdy na
stępnego ranka wrócili wreszcie do jej domu, myślała
tylko o ich wspólnej przyszłości.
Ale nagle zadzwonił telefon i jej plany legły w gruzach.
239
R O Z D Z I A Ł
10
- Nie wierzę ci - krzyknęła oburzona Debra, prze
rażona pewnością Jasona.
- Ale to prawda. Nasz rozwód jest nielegalny.
- Dlaczego? - Kurczowo zacisnęła palce na słu
chawce.
Zaniepokojony jej nagłym zblednięciem, Graham
stanął tuż obok.
- O co chodzi? - wyszeptał niecierpliwie. Ale De
bra tylko uniosła dłoń; chciała dokładnie słyszeć każ
de słowo Jasona.
- Mój podpis... ten na dokumencie, w którym wy
raziłem zgodę na rozwód... - mówił szybko Jason.
- Co z tym podpisem?
- Nie został odpowiednio poświadczony notarial
nie. Temu prawnikowi wcześniej wygasł certyfikat.
- Niemożliwe! - krzyknęła Debra. - Próbujesz
mnie nabrać! Dlaczego?
Graham chwycił ją za ramię. Zacisnęła palce na je
go dłoni.
- Nie nabieram cię, kotku - odrzekł Jason niemal
wesoło. - Powiedziałem, że chcę, żebyś do mnie
wróciła. Teraz nie masz wyjścia. Nadal jesteś moją
żoną.
Przeszył ją nagły dreszcz, cała zaczęła dygotać.
Myśl, że była żoną Jasona, teraz, gdy poznała i poko
chała Grahama, wydawała się sennym koszmarem.
- Nigdy już nie będę twoją żoną! Jeśli to koniecz
ne, choćby dziś polecę na Haiti po ten rozwód!
240
- Bez mojej zgody? - spytał kpiąco Jason. - Nie
uda ci się to. Żaden prawnik nie przeprowadzi rozwo
du, jeśli nie będziesz miała mojej zgody. A ja nie za
mierzam popełnić drugi raz tego samego błędu.
- Dość chętnie podpisałeś zgodę za pierwszym razem.
- Wtedy nie myślałem rozsądnie. Teraz tak.
Debra podniosła na Grahama oczy pełne łez i za
gryzła dolną wargę.
- Będę z tobą walczyć, Jason. Pozwę cię do sądu.
Zostaniesz oskarżony o cudzołóstwo. Czy właśnie te
go chcesz?
- Nie masz żadnego dowodu.
- Żadnego dowodu? - wrzasnęła. - Cała ekipa wie
działa, co się dzieje. Każdy z nich zezna na moją korzyść!
- Doprawdy? I zaryzykują, że zostaną zwolnieni?
Mam tam sporo do powiedzenia.
- Nie tyle, jak myślisz! Nadal dla nich pracuję i też
coś znaczę.
Jason parsknął głośnym śmiechem.
- Ty? Ach, to dlatego, że prawie rozkochałaś w so
bie Harrisa. Ale go nie zdobędziesz. No i z pewnością
nie będziesz też miała tego swojego najemnego ro
botnika. Dopilnuję tego.
Zaczął łamać jej się głos.
- O czym ty mówisz?
- Kwestionowanie rozwodu może się ciągnąć lata
mi, Deb. Proces może być bardzo paskudny i bardzo...
jawny.
- Ale to ty postąpiłeś niewłaściwie! To tobie się
nieźle dostanie!
Nie zrażony, odrzekł z takim chłodem w głosie, że
zmroził on ją do szpiku kości.
- Oświadczę, że niedostatecznie o mnie dbałaś,
Debra, że odmawiałaś mi moich małżeńskich praw
i nie zaspokajałaś mnie. Powiem, że miałem poważny
241
powód, żeby szukać tego u kogoś innego. Czy właśnie
o to ci chodzi? Czy chcesz, żeby właśnie to usłyszał ca
ły świat?... Że wyżywasz się seksualnie jedynie w swo
ich scenariuszach?
- To podłość! - krzyknęła Debra, bliska załama
nia. - To podłość i kłamstwo! Nie możesz tego zro
bić, Jason! Nie pozwolę ci!
Jason mówił niebezpiecznie spokojnie.
- Zrobię to, Debra. Pomyśl o tym. Chcę, żebyś tu
do mnie przyjechała, i nie wytrzymam już dłuższej
zwłoki. Nie możesz się związać z nikim innym, złotko.
Jestem twoim mężem.
- To się jeszcze okaże! - krzyknęła Debra i trza
snęła słuchawką o widełki, a potem wybuchnęła gło
śnym płaczem.
Graham natychmiast ją przytulił, ogrzewając jej
rozdygotane ciało.
- Już dobrze - szeptał spokojnie, obejmując jej
głowę, choć sam z trudem panował nad własnym gnie
wem. Usłyszał z tej rozmowy tyle, że pojął, o co cho
dziło. Był wściekły. - Ciii... Już dobrze - powtarzał.
- Wcale nie! - zawołała, wciąż szlochając, z twa
rzą wtuloną w jego koszulę. - On lubi niszczyć! Nie
obchodzi go nic, oprócz końca własnego nosa! Moje
uczucia... Moje uczucia nic dla niego nie znaczą! Mo
ja przyszłość się nie liczy...
- Ciii... - Graham przytulił policzek do miękkich
włosów Debry, masując otwartą dłonią jej plecy.
- Och, Graham... co ja mam zrobić...?
- Będziemy walczyć, kochana.
- Ale ty nie słyszałeś jego głosu! Przysięgam, że on
stracił rozum!
Szloch ponownie wstrząsnął jej ciałem, doprowa
dzając Grahama do rozpaczy. Gdyby Jason Barry był
tam teraz, Graham z chęcią by go udusił. Lecz jedyne
242
co mógł teraz zrobić, to mocniej objąć Debrę, próbu
jąc przyjąć na siebie część jej bólu. Dopiero gdy jej
płacz zaczął słabnąć, ujął w dłonie jej twarz, otarł kciu
kami łzy, a potem delikatnie pocałował jej policzki.
- Chodź - rzekł cicho. - Przejdźmy się trochę. -
Ostrożnie wsunął jej rękę pod swoje ramię i poprowa
dził ją przez kuchnię na podwórze za domem, do huś
tawki.
- No już... Powiedz mi teraz dokładnie, co on mó
wił - poprosił, gdy usiedli obok siebie.
- Och, Graham... - zaczęła i znów wybuchnęła
płaczem.
Tulił ją cierpliwie, pocieszając w milczeniu, aż po
nownie się opanowała.
- Już w porządku?
Pociągnęła nosem, skinęła głową, po czym wzięła
głęboki oddech.
- Powiedział, że ten rozwód jest nielegalny. Że no
tariusz, który poświadczył jego podpis pod zgodą na
rozwód, nie miał do tego prawa, bo w tym czasie stra
cił uprawnienia zawodowe. Wygasł mu certyfikat. -
Znów napłynęły jej do oczu łzy. Zacisnęła palce na
koszuli Grahama. - To niesprawiedliwe! To jest po
prostu niesprawiedliwe!
Pozwolił jej płakać, wyczuwając, że powodem tych
łez jest także wspomnienie przyczyny rozpadu jej
małżeństwa. Cieszył się, że mógł być tu teraz przy niej
i ją przytulić. Jedną nogą odpychał się od ziemi, lek
ko kołysząc huśtawką. Pod wpływem tych „hipnotyzu
jących" ruchów i rytmicznego skrzypienia, a także po
cieszającego uścisku mocnych ramion Grahama,
Debra wreszcie nad sobą zapanowała.
- Przepraszam, że... tak się załamałam.
- Ciii... Masz do tego pełne prawo.
- Ale to niczego nie rozwiązuje.
243
- Jednak dzięki temu czujesz się chyba trochę le
piej, prawda?
Wyczuwając w jego głosie, że się uśmiechnął, spoj
rzała w górę i sama również zmusiła się do uśmiechu.
- Prawda. - Otarła łzy. - Ale co mam teraz po
cząć? Czuję się taka bezradna.
Ale Graham tak się nie czuł.
- Najpierw musisz wziąć dokument poświadczają
cy rozwód, no i swój egzemplarz zgody Jasona. Masz
go tutaj, prawda?
Skinęła głową i natychmiast po niego pobiegła. Po
nownie siadając obok Grahama, rozłożyła papier, by
oboje mogli go zobaczyć.
- On ma rację - powiedziała z wyraźną rezygna
cją, wskazując na złotą pieczęć. - Widzisz tę datę?
Termin wygasł trzy miesiące przed rozwodem. Dla
czego tego nie zauważyłam? Dlaczego Fuller tego nie
dostrzegł?
- Fuller?
- Paul Fuller. Przygotowywał dla mnie dokumenty
rozwodowe. Byłam wtedy dość zdenerwowana i wie
działam tylko tyle, że chcę to zrobić, i to szybko. On
zajął się wszystkim - samolotem, hotelem, umówie
niem spotkania w Port-au-Prince na Haiti.
- A kto to jest ten Gerald Axhelm?
- Ten notariusz? Któż to wie! Jason go skądś wy
trzasnął! - Zaczęła mówić głośniej. - Z tego co
wiem, ten głupek może być jego dalekim krewnym!
Jak ktoś mógł nam coś takiego zrobić?
- Uspokój się, kochana. - Graham ścisnął jej
dłoń. - Posłuchaj. Najpierw musisz zadzwonić do
Paula Fullera. Może już zacząć działać.
- Ale co on ma zrobić?
- Mógłby poszukać odpowiedniego paragrafu...
wyśledzić tego notariusza... no, działać.
244
*
- Nie wiem, Graham. Paul był naszym prawni
kiem... i przyjacielem, gdy jeszcze byliśmy małżeń
stwem. Równie dobrze może próbować zablokować
tę sprawę, jeśli Jason już do niego dotarł.
- Poprosiłaś przyjaciela Jasona, żeby przygotował
twój rozwód?
- Ale Jason wyrażał wtedy całkowitą zgodę. Nie
rozumiesz? Ani razu nie zasugerował, że będzie wal
czył! - Gwałtownie uniosła ręce; znów była przerażo
na. - Nie mogę w to uwierzyć. Po co mu żona, która
go nienawidzi?
- Może to sprawa zasad?
- Zasad? Mój Boże, on musi być szalony!
- Kiedy tu był, zasugerowałaś, że przeżywa jakiś
kryzys wieku średniego. Rzeczywiście może tak być.
Może to jego reakcja na fakt, że nie robi się coraz
młodszy, że być może ma już za sobą szczyt swojej ka
riery, swojej potęgi.
Przyjrzała się Grahamowi sceptycznie.
- Tak myślisz?
Wzruszył ramionami.
- Nie znam tego człowieka, więc nie mogę być pe
wien. Ale zawsze istnieje taka ewentualność. To brzmi
sensownie.
- To wcale nie jest sensowne. Wszystko mu się świet
nie układa. Ta cała sprawa jest dziwna! Gdybym napisa
ła taki scenariusz, Harris wyrzuciłby go do kosza!
Graham zachichotał nieco złośliwie.
- Bywały takie momenty, kiedy podejrzewałem, że
twoje życie trąci trochę operą mydlaną.
- Nie trąci. Nie może! Przynajmniej ja tego nie
chcę - oświadczyła poważnie. - Ten dom, ta ziemia,
ty... w końcu znalazłam coś na kształt normalności. -
Poczuła ucisk w gardle. - Nie mogę teraz przegrać,
Graham - wyszeptała. - Po prostu nie mogę.
245
Graham również spoważniał i mocno ją przytulił.
- Nie przegrasz, kochana. Daję ci na to słowo. Ja-
son nie zrobi tego po swojemu. - Coś mu nagle przy
szło na myśl. - Słuchaj, pozwól, że zadzwonię do swo
jego prawnika.
- Nadal jesteś z nim w kontakcie?
- Ma oko na moje inwestycje, więc często z nim roz
mawiam. Poza tym, jest moim dobrym przyjacielem.
- Myślisz, że mógłby pomóc?
- Z pewnością mógłby się przyjrzeć tej sprawie. My
się na tym nie znamy. On tak. Będzie musiał zobaczyć
ten dokument, no i będzie chciał z tobą porozmawiać...
Debra wyprostowała się gwałtownie.
- Nie pojadę do Nowego Jorku, Graham. Nie ma
mowy.
Odsunął jej za ucho kosmyk włosów.
- Być może nie będziesz musiała. - Jego głos był
łagodny, choć zdecydowany. - Na razie możesz z nim
porozmawiać przez telefon. A potem... no cóż, zoba
czymy, co on powie. - Przerwał na chwilę. - Wiesz,
że nie możesz wiecznie unikać tego miasta.
- I kto to mówi! - wykrzyknęła.
- Ja nie mam żadnego powodu, żeby tam wracać.
Jeśli twierdzenie Jasona jest słuszne i będziesz go mu
siała pozwać do sądu, to być może nie będziesz miała
innego wyjścia.
- Boże, mam nadzieję, że on się myli. To musi być ja
kiś głupi kawał. Pewnie jakoś się dowiedział, że ty i ja...
- Ta elektryzująca myśl zaparła jej dech w piersiach.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Chodź. -
Starając się zachować niefrasobliwy ton, wziął ją za
rękę i podniósł z huśtawki. - Zadzwonimy do Petera.
Nie zastali go jednak. Graham zrobił, co mógł. Po
dał numer telefonu Debry i wyjaśnił, że będą tu przez
cały dzień.
246
- Przykro mi, Deb. Oddzwoni do nas, jak tylko
wróci. Chciałbym cię gdzieś stąd zabrać, żebyś prze
stała o tym myśleć, ale musimy czekać.
- W porządku, Graham - rzekła przygnębiona. -
I tak muszę trochę popisać.
- Popisać? Jesteś pewna, że będziesz w stanie pra
cować?
Roześmiała się gorzko.
- Jeśli czegoś nie napiszę, to Harris gotów mnie
zwolnić. A poza tym, pisanie wymaga skupienia. To
lepsze od bezczynności - powiedziała i jednocześnie
pomyślała, że gdyby nie zaczęła pracować, skończyło
by się na obserwowaniu Grahama. A gdyby go obser
wowała, zaczęłaby go pragnąć. Wspięła się na palce,
objęła go za szyję. - Kocham cię - wyszeptała- i nie
obchodzi mnie, czy to grzech. Jestem okropna?
On także ją objął i równie mocno przytulił.
- Nie chciałbym cię innej - złożył na jej wargach
długi, nieśpieszny, przenikający aż do duszy pocału
nek, po czym pozwolił jej odejść.
Jedynym pocieszeniem dla obojga było to, że każde
wykonało więcej pracy niż zwykle. Graham z impetem
uderzał w gwoździe, a Debra w klawisze maszyny do
pisania, co okazało się bardzo pomocne i psychicznie
oczyszczające.
Ponieważ Peter O'Reilly przez całe popołudnie był
w sądzie, oddzwonił dopiero o piątej. Najpierw poroz
mawiał z Grahamem, potem z Debrą. Zapisał nazwisko
notariusza i numer jego licencji, by móc go odnaleźć. Po
lecił Debrze, żeby wysłała mu rano ekspresem doku
ment poświadczający zgodę na rozwód. Dodał jej otuchy
i obiecał zadzwonić, jak tylko będzie miał jakieś wieści.
247
Wieści nadeszły dopiero późnym popołudniem na
stępnego dnia i nie brzmiały zbyt obiecująco. Notariusz,
Gerald Axhelm, był zatrudniony jako księgowy w małej
nowojorskiej firmie, lecz odszedł z niej w niejasnych
okolicznościach. Nikt też nie znał jego nowego adresu.
- I co teraz zrobimy? - spytała przygnębiona Debra.
Peter nie zamierzał się poddawać.
- Przeprowadzimy małe śledztwo. Od czasu do
czasu współpracuję z paroma ludźmi, którzy się zaj
mują takimi sprawami. Ten, którego mam na myśli,
wyśledzi tego człowieka. To tylko kwestia czasu.
Jednak czas nie był ich sprzymierzeńcem, bo zamiast
konkretów przynosił tylko niekończące się rozmyślania.
Podobnie jak w czwartek wieczorem, tak i teraz
Graham nalegał na spędzenie weekendu z Debrą.
- Nie możemy... - mówiła bliska załamania. Cho
ciaż ogromnie go pragnęła, nie potrafiłaby pójść
z nim do łóżka - teraz, gdy dowiedziała się, że być
może nadal jest żoną innego mężczyzny. To by rzuca
ło cień na wszystko, co ją łączyło z Grahamem
- Wiem, kochana, wiem. Ale możemy być blisko
siebie. Możemy leżeć przytuleni, nawet jeśli nie bę
dziemy się ze sobą kochać.
- To będzie tortura!
- Wolałabyś, żebym odjechał?
- Nie! - Myśl o tym była jeszcze gorsza. Mimo że
nieustanna pokusa i ciągłe opieranie się bez przerwy
przywodziło jej na myśl Jasona i fakt, iż jej życie zo
stało przewrócone do góry nogami, pragnęła towarzy
stwa Grahama.
W nocy delikatnie tulił ją w ramionach, w dzień
również był blisko niej. Często rozmawiali o przeszło
ści, dowiadując się o sobie coraz więcej. Często też
pracowali albo po prostu siedzieli przytuleni i czytali.
Czasami przychodziła im ochota na żarty, jak na przy-
248
kład w niedzielny poranek. Po joggingu Graham przy
niósł ze skrzynki pocztowej kilka gazet, po czym wziął
„New York Times'a", a prasę lokalną oddał Debrze.
- Hej! - krzyknęła. - Co ty wyprawiasz?
- Czytam gazetę - odparł, siadając na łóżku usta
wionym na poddaszu. - Zawsze w niedzielę rano czy
tam gazetę.
- Ale to jest moja gazeta. Oddawaj! - Rzuciła mu
na kolana lokalny dziennik i sięgnęła po „Times'a".
Jednak Graham zdecydowanym gestem przytrzy
mał gazetę.
- No co ty, Deb... A gdzie tradycyjna gościnność?
- Ale... „Times"? Myślałam, że tylko ja tu czytam
„Times'a".
- Gdyby tak było, to nie przywoziliby ci go do do
mu. Nie szarp!
Debra ustąpiła, wypuściła z rąk gazetę, ale jedynie po
to, żeby usiąść i dokładniej przyjrzeć się Grahamowi.
- Już się mną zmęczyłaś? - zażartował, po czym za
trzymał dla siebie pierwszą stronę z artykułem wstęp
nym, a jej rzucił na kolana resztę gazety. - Widzisz?
Nie jestem egoistą. Potrafię się z tobą wszystkim dzielić.
Ale ona myślała zupełnie o czymś innym; przypo
minała sobie wydarzenia sprzed dwóch miesięcy.
- Pierwszego dnia, kiedy cię poznałam, powiedzia
łeś, że moje ubranie jest podobne do tego, które wi
działeś minionej niedzieli w reklamie „Bloomingda-
le's". Ponieważ tutaj nie ma sklepu „Bloomingdale's",
więc lokalne gazety nie zamieszczałyby takiego ogło
szenia, prawda? Naprowadziłeś mnie na trop, ale ja
go nie zauważyłam. Powinnam była wiedzieć, że jesteś
kim więcej niż tylko miejscowym cieślą.
Graham wydawał się niezmiernie rozbawiony.
- Cóż mogę powiedzieć? Pewnie byłaś tak oślepio
na moim wyglądem, że miałaś zmącony umysł.
249
Uśmiechnęła się.
- Byłeś umazany smarem, a twoje zachowanie też
pozostawiało wiele do życzenia. Chociaż, no cóż... -
Wstała, zbliżyła się do niego i objęła go za szyję. -
Fakt, miałam zmącony umysł. Już wtedy zrobiłeś na
mnie spore wrażenie. - Pochyliła głowę i pocałowała
go delikatnie. - Kocham cię - wyszeptała.
Rozchylił usta, co sprawiło, że usta Debry uczyniły to
samo, a wtedy jego język natychmiast się w nich zagłę
bił i posmakował ich słodyczy. Graham szeptał słowa
miłości, a jego ręce wędrowały po całym jej ciele.
W końcu odchylił głowę i popatrzył na szyję Debry,
a potem niżej, na koronkowy dekolt jej nocnej koszuli.
- To nie jest rozsądne - powiedział zmienionym
głosem, przez dłuższy czas wodząc oczyma po wypu
kłościach jej piersi, a potem spoglądając prosto w jej
spragnione oczy. Na jego twarzy malowało się napię
cie. - Cholera, lepiej żeby Peter szybko coś wymyślił.
Nie wiem, jak długo będę mógł to znieść.
- Wiem - wyszeptała. - Przykro mi. Nie powin
nam była tego zaczynać. Tylko po prostu... po prostu...
Jak mogła wyrazić ogrom swej miłości? Gdyby po
wiedziała, że pragnie go tak samo mocno, jak on jej,
byłaby to tylko połowa prawdy. Drugą połowę dopo
wiedziałyby ich ciała w chwili, kiedy on by się w niej
zagłębił. Mężczyzna i kobieta połączeni w odwiecz
nym rytuale miłości i nadziei. Byłaby w tym obietnica
wspólnej przyszłości i być może czegoś, co przeżyłoby
ich oboje.
Oszołomiona tokiem swych myśli, Debra w milcze
niu wzruszyła ramionami, sięgnęła po swoją część ga
zety i udając skupienie, oparła się o zagłówek tuż
obok Grahama. Nigdy dotąd nie zastanawiała się, czy
chciałaby mieć dziecko. Nigdy nie przyszło jej do gło
wy, żeby mieć je z Jasonem. Był zajęty i bardzo wyraź-
250
nie dawał do zrozumienia, że nie pragnie takiego
uwiązania. A ona tak była przez niego zdominowana,
że nie wracała do tej sprawy. Jednak związek z Gra
hamem to zupełnie co innego - myślała. - W jej
małżeństwie to Jason znajdował się w centrum uwagi,
natomiast przy Grahamie najważniejsza wydawała się
miłość. Była to relacja oparta na dawaniu i otrzymy
waniu, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała; przepiękne
poczucie dzielenia się zarówno dobrymi, jak i złymi
doświadczeniami. Obecność Grahama była tego naj
lepszym dowodem, podobnie jak czas, który spędzili
tamtego dnia, w jego domu, na szczerej rozmowie.
Widziała cierpienie w jego oczach, kiedy mówił
o utracie kontaktu z Jessiką. Zrozumiała, że chciałby
mieć dziecko. Była też pewna, że uwielbiałby je, choć
być może jeszcze bardziej uwielbiałby Debrę za to, że
je urodziła. Wiedziała, że ma w sobie dość miłości
i dla Grahama, i dla jego dziecka. Tak, pragnęła mu je
dać. Och, nie natychmiast. Tak wielu rzeczy chciałaby
jeszcze doświadczyć tylko z nim. Ale byłaby szczęśli
wa, mogąc kiedyś, w przyszłości, urodzić dziecko...
Mimo iż zachwyciła ją ta myśl, zarazem przytłaczał
ją ciężar kłopotliwej sytuacji, w której się znajdowała.
Istniały dwa problemy: jej rozwód, który Jason uwa
żał za nieważny, no i Jessica. W pierwszej sprawie
musiała wierzyć, że wszystko pójdzie po jej myśli. Na
tomiast Jessica... to było coś zupełnie innego. Zanim
Graham zostałby ojcem kolejnego dziecka, musiałby
dojść do ładu ze swoimi uczuciami wobec córki. To, że
powiedział o niej Debrze, było jedynie podzieleniem
się problemem. Jednak sam problem istniał nadal.
Graham wciąż miał ogromne poczucie winy i żalu.
- Dobrze się czujesz? - przerwał jej rozmyślania
łagodnym, zabarwionym troską głosem. Odwróciła
się i spojrzała na niego.
251
- Hm... tak. - Zmusiła się do uśmiechu. - Do
brze.
Wątpił w to, a nawet wyczuwał, wokół jakiej sprawy
krążą jej myśli, bo on również nie przestawał się nad
tym zastanawiać. Na razie jednak mogli tylko czekać.
- Choć do mnie - wyszeptał i wyciągnął w jej kie
runku ręce. Natychmiast przyjęła jego propozycję
i przytuliła policzek do potężnego torsu. - Widzisz,
jak bardzo cię kocham - drażnił się z nią, sięgając po
swoją część gazety.
Tak więc czytali... czekali... i martwili się. Ponieważ
wciąż odczuwali silne pożądanie, napięcie zaczęło na
rastać. Ich frustracja była natury fizycznej, bo nie ko
chali się ze sobą, ale jeszcze gorszy był jej aspekt psy
chiczny - zastanawianie się, co przyniesie przyszłość.
Gdy nadszedł poniedziałkowy poranek, Graham po
wrócił do wbijania gwoździ, a robił to tak gwałtownie,
jakby się na kimś mścił. Zastanawiał się, jak do tego do
szło, że jego życie nagle tak się skomplikowało; jednego
był pewien - nie chciałby pozbyć się kłopotów, gdyby to
miało oznaczać utratę Debry. Debra z kolei wspomina
ła te dni, kiedy wyobrażała sobie, że odnajdzie tu ciszę
i wytchnienie; lecz wiedziała i to, że nie potrafi już sobie
wyobrazić życia bez Grahama, nawet za cenę spokoju.
Pracując ze zdwojoną energią zrodzoną z frustracji
i wściekłości, w poniedziałek Graham skończył przy
bijanie desek na zewnątrz budynku i we wtorek prze
niósł się do wnętrza domu. Debra pisała scenę za sce
ną, także posuwając się do przodu szybciej niż zwykle,
po prostu próbując w ten sposób uciec od zmartwień.
Za każdym razem, gdy dzwonił telefon, rytm ich
serc gwałtownie się wzmagał. Po każdym fałszywym
252
alarmie tracili nadzieję. Kiedy wreszcie późnym po
południem w środę otrzymali długo oczekiwaną wia
domość, był to dla obojga moment niezwykłej wagi.
- A zatem wszystko w porządku? - spytał Gra
ham, bo Debra zaniemówiła z wrażenia. Oboje przy
kładali ucho do słuchawki.
- W porządku! - wykrzyknął triumfalnie Peter. -
Odnaleźliśmy Axhelma w Oregonie. Zdaje się, że
opuścił tę nowojorską firmę z przyczyn osobistych. Je
go narzeczona musiała wrócić do Portland, bo jej ro
dzina przeżywała jakieś trudne chwile. Oboje byli
więc mocno zestresowani, próbując zdecydować, co
powinni zrobić. Ucierpiała na tym jego praca. Kiedy
jego partnerzy zaczęli mieć do niego pretensje, wku
rzył się i z miejsca rzucił tę robotę. Padło przy tym pa
rę nieprzyjemnych słów i powstało trochę nieporozu
mień. I właśnie dlatego w Nowym Jorku nie chcieli
podać jego nowego adresu.
- Ale co z tą pieczęcią? - domagał się odpowiedzi
Graham. - Jest ważna?
- Pieczęć? Nie. Rzeczywiście jej termin wygasł.
Ale to nie ma znaczenia. On nadal jest notariuszem.
Przedłużył swoją licencję, mimo że zapomniał zamó
wić nową pieczęć.
- A więc podpis Jasona jest ważny? - Graham ob
jął Debrę w talii. Cała drżała, czekając na odpowiedź.
- W rzeczy samej.
- A nie ma takiej możliwości, że Axhelm kłamie,
próbując ukryć swój błąd? - Graham chciał mieć cał
kowitą pewność.
- Nie. Poleciłem mojemu człowiekowi, żeby spraw
dził jego wiarygodność, no i certyfikat. Jest bez zarzutu.
Ten rozwód jest jak najbardziej legalny. Jak tylko odło
żę słuchawkę, podyktuję list w tej sprawie i poślę go
przez posłańca Barry'emu. Otrzyma go dziś wieczorem.
253
- Dziękuję ci, Peter - powiedziała Debra. Do
oczu napłynęły jej łzy radości i ulgi. Czuła się lekka,
swobodna i niewiarygodnie szczęśliwa.
- Dzięki, stary - dodał wzruszony Graham. - Do
ceniam to, co zrobiłeś. Bogu niech będą dzięki! - za
wołał i nagle wypuścił słuchawkę, mocno przytulając
Debrę. Skrył twarz w jej włosach. - Bogu niech będą
dzięki!
Debra nie była pewna, co uczyniło ją szczęśliwszą -
wieści od Petera czy radość Grahama. Widziała, że
przez cały ten czas Graham okazywał siłę i uspokajał ją.
Dopiero teraz zrozumiała, w jak wielkim żył napięciu.
A jednocześnie sprawiał, że czuła się pożądana i kocha
na, bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim życiu.
Wydawało się naturalne, że teraz od razu zaczną
się kochać, tutaj - w tym salonie, na podłodze. Obo
je przeżyli sześć dni piekła, więc byli to sobie winni.
Bez słowa zdarli z siebie ubranie. Gdy ich nagie ciała
dotknęły się wreszcie, docenili to bardziej niż kiedy
kolwiek przedtem. Ich wygłodniałe usta zwarły się
w pocałunku. Osunęli się na podłogę i uklękli naprze
ciw siebie. Doświadczanie, dotykanie, poznawanie...
wszystko było dozwolone, nic nie było zakazane.
Graham ponownie odkrywał każdy fragment jej ciała,
pieszcząc je dłońmi, a potem ustami... Wzdychała, wy
powiadając jego imię i wyprężając się z rozkoszy. Ona
również była spragniona. Jej ręce wędrowały po jego
ciele, przypominając sobie wielkość jego ramion i klatki
piersiowej, rozkoszując się smukłością jego talii i bioder,
zachwycając się jego skórą, trójkątem włosów na piersi,
zwężającym się ku dołowi, do pępka i jeszcze niżej...
Wyczuła palcami jego naprężenie, a on odnalazł
i pogładził jej ciepły, miękki aksamit... Okazując siłę,
która tak ją podniecała, wsunął dłonie pod jej uda
i nieznacznie ją uniósł, po czym rozsunął jej nogi, by
254
objęła nimi jego biodra. Następnie, jakby oboje nic
nie ważyli, pochylił się nad nią.
To, co się stało później, było doświadczeniem wy
kraczającym poza wszelkie wyobrażenia Debry. Jej
ciało przestało istnieć, stało się częścią jego ciała.
Unosili się i opadali w doskonałej harmonii. W miej
scu ich zespolenia doznania wybuchały jak iskry
ognia, jedne bardziej płomienne od drugich, coraz
gorętsze, aż w końcu wszystkie złączyły się u szczytu
ekstazy i eksplodowały.
- Gra... ham... - krzyknęła przeciągle Debra, nie
mogąc złapać powietrza. Obezwładniające spazmy
rozkoszy zdawały się nie mieć końca.
Graham głośno jęknął; jego ciało nie przestawało
w niej pulsować, jego łomoczące serce czuła tuż przy
swoim tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Znowu
jęknął, po czym ich ciała zaczęły się uspokajać. Nie
odsuwał się od niej, mocno ją do siebie przytulając.
- Nigdy nie chcę cię opuszczać, Debra. Pomóż mi
w tym!
Ta jego gwałtowna zaborczość przypomniała jej, że
kiedyś dostrzegła w nim lwa. Był silny i potężny.
Uwielbiała go.
- O czym myślisz? - szepnął jej do ucha i przesu
nął po nim językiem.
Przytuliła twarz do wilgotnej, pachnącej piżmem
skóry na jego szyi.
- Myślałam o tym, że... pójdę za tobą dokądkol
wiek zechcesz.
- A może na kolację dziś wieczorem, żeby to
wszystko uczcić w jakimś miłym miejscu?
- Hm... Chciałabym...
Znacznie później, gdy Graham pojechał do swego
domu, żeby się umyć i przebrać, Debra wzięła prysz
nic i założyła białą jedwabną sukienkę, którą tak lubi-
255
ła. Cicho podśpiewując, upięła włosy. Czuła się weso
ła i beztroska. Był to pierwszy dzień ich wspólnego ży
cia. Udało im się przetrwać naprawdę ciężką próbę.
Gdy nadejdzie odpowiednia pora, rozwiąże się rów
nież problem Grahama dotyczący Jessiki - tego była
pewna. Przyszłość wydawała się jasna i radosna...
Wydawała się do chwili, gdy Debra otworzyła drzwi
i ujrzała pobladłą twarz Grahama. Zrozumiała, że
stało się coś bardzo złego.
- O co chodzi? - spytała, dostrzegając, że Graham
nawet nie zdążył się ogolić. Stał w pozie wyrażającej
największe przygnębienie. Widać było, że przeżył
przed chwilą piekło. - Co się stało? - powtórzyła.
Serce omal nie zatrzymało jej się w piersi ze strachu.
Graham spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Może... może nie powinienem tu przyjeżdżać... -
powiedział niewyraźnie.
Położyła mu dłoń na ramieniu, zanim zdążył się od
wrócić i odejść.
- Co się stało? Powiedz mi, Graham! - zawołała
przygnębiona i przerażona.
Przeczesał dłonią włosy i zaczął mówić.
- Kiedy dotarłem do domu, dzwonił telefon. - Prze
rwał na chwilę, jakby wypowiadanie tych słów czyniło
jego przeżycia jeszcze bardziej realnymi i dręczącymi.
- Tak...? - Debra zachęcała go do mówienia najła-
godniej jak umiała.
- To był mój ojciec. Próbował się ze mną skontak
tować od wczorajszego poranka. - Znów przerwał,
wziął głęboki oddech, po czym spojrzał jej prosto
w oczy. - Chodzi o Jessie. Jest ranna.
Debra zaczerpnęła powietrza.
- Co się stało?
- Przebiegała przez ulicę... Potrąciła ją taksówka.
- Mój Boże, Graham! Czy to coś poważnego?
256
Upłynęło kilkanaście sekund, zanim był w stanie jej
odpowiedzieć.
- Ojciec nie jest pewien. Nie rozmawiali z Joan
zbyt długo. Ale fakt, że w ogóle zadzwoniła, świadczy
o tym, że to poważne. Jessie spędziła na stole opera
cyjnym wiele godzin. Było kilka złamanych kości i ob
rażenia wewnętrzne. Podobno zatrzymali już krwa
wienie, ale ona nadal jest w stanie krytycznym.
Debra zbliżyła się do niego.
- Tak mi przykro, Graham. - Położyła mu ręce na
ramionach. - Czy... czy mogę coś zrobić?
Tym razem, zanim odpowiedział, upłynęła jeszcze
dłuższa chwila. Objął jej plecy i poczuła, że przyjmu
je jej pocieszenie.
- Nie wiem... nie sądzę. - Nagle westchnął i odsu
nął się, by na nią spojrzeć. - Muszę tam jechać, De
bra. To jest moja szansa. Może Jessie w ogóle nie
zwróci na mnie uwagi, ale myślę, że nie darowałbym
sobie, gdybym nie spróbował.
Mimo ogromnego zdenerwowania, Debra doceniła
wagę tych słów. Graham Reid był niezwykłym człowie
kiem. Wyprostowała się i delikatnie go pocałowała.
- Ja też tak myślę... Kiedy chcesz pojechać?
- Dzisiaj wieczorem nic już tam nie leci, ale jutro
rano jest samolot z Menchesteru. Będę w Nowym
Jorku przed dziesiątą. - Zawahał się, po czym spoj
rzał na nią przepraszająco. - Nie będziesz miała mi
za złe, jeśli odłożymy tę kolację? Chyba nie byłbym
zbyt dobrym towarzyszem.
- Oczywiście, że nie mam ci tego za złe. Może
wróćmy do twojego domu, na wypadek, gdyby znów
dzwonił twój ojciec. Jeżeli jesteś głodny, mogę ci tam
coś przygotować.
- Jesteś pewna? - Spojrzał na jej sukienkę. - Wy
glądasz tak ślicznie.
257
Widząc miłość w jego oczach, usilnie się starała
mówić spokojnym tonem.
- Jeszcze mogę się tak ubrać setki razy. Daj mi tyl
ko chwilę na przebranie się i spakowanie.
Zaskoczyła go.
- Spakowanie?
- Jadę z tobą.
Dostrzegła na jego twarzy wyraz niedowierzania.
- Do Nowego Jorku?
Skinęła głową i ten prosty gest tak go wzruszył, że
powiedział lekko drżącym głosem:
- Nie musisz tego robić, Deb.
Znów zbliżyła się do niego, wzięła go za rękę, unio
sła ją do ust, a potem przycisnęła do swego policzka.
- Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś pojechać tam
sam. Chcę być przy tobie. Chyba że... oczywiście, chy
ba że wolałbyś być sam.
- Och, Debra... - Wymówił jej imię, jednocześnie
ciężko wzdychając. Ujął w dłonie jej głowę i nachylił
się, delikatnie i czule całując ją w usta. - Och, De
bra... co ja takiego zrobiłem, żeby na ciebie zasłużyć?
Naprawdę pojechałabyś ze mną?
- Tak - wyszeptała.
Teraz pocałował ją mocniej, nie pozostawiając wąt
pliwości, że chce w ten sposób wyrazić miłość i po
dziękowanie. I nagle pomyślał, że Jessica wyzdrowie
je. Musi. Zbyt wiele rzeczy chciał jej powiedzieć.
Zrobi to powoli, tak samo, jak uczynił do David
French. Był zdecydowany wykonać pierwszy krok.
*
O świcie wyjechali do Manchesteru, skąd polecieli
samolotem do Nowego Jorku i tak, jak powiedział
Graham, znaleźli się na miejscu przed dziesiątą. Żad-
258
ne z nich podczas tej podróży nie mówiło zbyt wiele.
Wszystko wyrażały ich splecione dłonie. Byli sobie
potrzebni i chcieli mieć pewność, iż to drugie znajdo
wało się tuż obok.
Mimo że Debra obiecała sobie nigdy nie wracać do
Nowego Jorku, czuła się dziwnie spokojna. Była teraz
inną kobietą, już nie tą załamaną i przegraną, która
opuściła to miasto dwa miesiące temu. Dowodem był
siedzący obok Graham. Nikt nigdy tak bardzo jej nie
potrzebował i właśnie dlatego czuła się spełniona
i wartościowa.
Z lotniska pojechali taksówką do szpitala. Debra
została na parterze, a Graham poszedł na górę. Wy
dawało jej się, że czekała na niego całą wieczność.
Gdy wreszcie wrócił, był blady i wyczerpany, lecz
uśmiechnięty. Zrozumiała, że to dobry znak. O nic
nie pytała, a tylko ujęła rękę, którą do niej wyciągnął.
Wyszli na zewnątrz.
Kiedy Graham polecił taksówkarzowi, żeby zatrzy
mał się przed hotelem „Plaza", Debra popatrzyła na
niego pytająco. Bladość na jego twarzy zaczęła zani
kać, a w oczach pojawił się ledwo zauważalny blask,
świadczący o odzyskiwaniu dobrego humoru.
- Musimy przecież gdzieś przenocować - odpo
wiedział na jej nieme pytanie. Zapłacił taksówkarzo
wi, a potem powierzył ich bagaże portierowi w ele
ganckiej liberii.
Po raz pierwszy, odkąd samolot wylądował na lot
nisku LaGuardia, Debra naprawdę zdała sobie spra
wę, gdzie się znajduje. Hotel „Plaza" był kwintesencją
Nowego Jorku - szykowny, elegancki i romantyczny.
A jednak gdy szła po wyłożonych czerwonym chodni
kiem schodach w kierunku ogromnych obrotowych
drzwi, czuła się tu jak gość. To miasto nie było już jej
domem. Jej serce znajdowało się gdzie indziej.
259
Spojrzała w bok i zauważyła, że Graham jej się
przygląda. Uśmiechnęła się nieśmiało. To dziwne -
zastanawiała się - czuła się trochę jak dziewczyna ze
wsi po raz pierwszy odwiedzająca Nowy Jork. Jej strój
- szykowny lniany kostium i sandałki na wysokich ob
casach - był jakby obcy jej ciału, choć nosiła go z gra
cją, jak zawsze. Spojrzenie Grahama potwierdziło to.
- Dobrze się czujesz? - szepnął, ujmując ją pod
ramię, gdy podchodzili do recepcji.
- Uhm - odparła. Graham wyglądał na zmęczo
nego. Dostrzegała to, mimo uśmiechów, jakie jej po
syłał. To był długi dzień, a przedtem był przecież jesz
cze cięższy wieczór. On prawie wcale nie spał. Przez
większość minionej nocy obserwowała, jak przewra
cał się z boku na bok.
Gdy tylko boy hotelowy zaprowadził ich do pokoju,
Graham zdjął marynarkę, rzucił ją na krzesło i zaczął
rozluźniać krawat. Debra bez słowa wzięła jego ubranie
i powiesiła w szafie. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że
opadł na łóżko, zasłaniając ramieniem oczy... Zrzuciła
żakiet, wysunęła stopy z butów i usiadła tuż obok niego.
- Coś ci podać? - spytała ostrożnie. - Aspirynę,
trochę wody, wezwać obsługę hotelową?
Odsłonił oczy i objął Debrę, pociągając ją ku sobie.
- Nie, kochana. Ty mi wystarczysz. Potrzebuję tyl
ko kilku minut spokoju.
Położyła się obok niego, przytulając swe szczupłe
ciało do jego potężnej sylwetki. Jej policzek spoczął
na koszuli z gładkiej bawełny. Położyła rękę na jego
eleganckim skórzanym pasku. Chociaż chciała usły
szeć, co wydarzyło się w szpitalu, wiedziała, że naj
pierw potrzebował kilku chwil na zregenerowanie sił.
Słyszała rytmiczne bicie jego serca.
- Ona wyzdrowieje - odezwał się w końcu, po czym
westchnął, jakby mu ulżyło, że wreszcie to powiedział.
260
- Dzięki Bogu - szepnęła Debra. Odwróciła gło
wę i oparła brodę na jego klatce piersiowej, żeby móc
widzieć jego twarz. Miał zamknięte oczy, a jego dłu
gie rzęsy pięknie ocieniały mu kości policzkowe. -
Rozmawiałeś z lekarzami?
- Tak. Dodali mi otuchy. Jessie złamała nogę, rękę
i kilka żeber. Najbardziej martwiły ich obrażenia we
wnętrzne. Ale uważają, że wszystko „naprawili" i że
ona już dochodzi do siebie. Na wszelki wypadek za
trzymają ją na oddziale intensywnej opieki medycznej
jeszcze co najmniej przez jeden dzień.
Zamilkł, ale Debra chciała go zapytać o coś jeszcze.
- Czy... widziałeś się z nią? - wyszeptała z waha
niem.
- Tak, długo siedziałem przy jej łóżku.
Nastąpiła długa cisza. Debra zauważyła, że zmarsz
czył brwi, starając się dobrać odpowiednie słowa. Ca
ły czas miał zamknięte oczy.
- To było... straszne uczucie - rzekł łamiącym się
głosem. Zacisnął palce na jej ramieniu. - Tyle banda
ży... Wydawała się taka mała, taka blada.
W geście pocieszenia Debra odsunęła mu delikat
nie włosy z czoła. Jego skóra była ciepła i napięta.
Przesunęła dłonią po policzku Grahama, by wreszcie
zatrzymać ją poniżej jego szyi, pomiędzy dwoma od
piętymi guzikami koszuli. Wolno otworzył oczy i wte
dy Debra spostrzegła, że są wilgotne od łez.
- To było straszne - wyszeptał. - Nie widziałem jej
tyle lat i wiem, że wydoroślała. Ale ciągle wyobraża
łem ją sobie jako małą, chudą dziewczynkę z długimi,
rozpuszczonymi włosami, która spadła z rowerka
i rozcięła sobie kolano. Tym razem jednak plaster i po
całunek nie wystarczały. Nawet nie mogłem jej przytu
lić. Chciałem zrobić cokolwiek, ale, do cholery, nie
mogłem zrobić niczego. Była tak bardzo poraniona,
261
a ja byłem kompletnie bezradny. - Znów zamknął
oczy. Debra otarła łzę, która spłynęła z kącika jego
oka. Delikatnie gładziła palcami jego skroń.
- Bardzo ją bolało?
- Podali jej środki przeciwbólowe, więc nie sądzę,
żeby coś czuła. Przez większość czasu spała.
- Czyli... nie rozmawiałeś z nią?
Sięgnął po jej dłoń i zbliżył ją do ust. Kiedy się ode
zwał, poczuła na palcach jego oddech.
- Rozmawiałem. Od czasu do czasu budziła się.
- Co powiedziała?
W odpowiedzi Graham niespodziewanie się zaśmiał.
- Chyba wystraszyłem ją jak diabli.
- Jak to?
- Kiedy po raz pierwszy otworzyła oczy, spojrzała
na mnie, jakbym był potworem z trojgiem oczu. Przy
puszczam, że nie mogła znieść mojego widoku, więc
po prostu znów zasnęła. Za drugim razem jednak nie
mogła już zlekceważyć mojej obecności.
- Rozpoznała cię, prawda?
Posłał jej spojrzenie zabarwione wymuszoną weso
łością.
- Och, tak. Rozpoznała mnie... Chciała wiedzieć,
czy umarła.
- Niemożliwe!
- Możliwe. Kiedy zapewniłem ją, że nie umarła,
zaczęła przypuszczać, że byłem tam, bo wkrótce ma
umrzeć. A gdy znów zaprzeczyłem, spytała wprost, po
co przyszedłem. - Natychmiast spoważniał. - Pyska
ty dzieciak.
Wydawało się, że Graham doszedł już do siebie.
- Co odpowiedziałeś? - spytała Debra.
- Bardzo wyraźnie ją poinformowałem, że jest mo
ją córką i że ją kocham.
- I co ona na to?
262
- Nic. Jeszcze przez chwilę gapiła się na mnie,
a potem zamknęła oczy i znowu zasnęła.
- I co się stało potem? - Debra czuła się tak, jak
by wisiała na skraju przepaści, a Graham celowo po
zwalał jej pozostawać w tym położeniu.
- Obudziła się kilka minut później. Nie wiedzia
łem, cholera, co mam robić. Bałem się, że jeżeli po
wiem za dużo, to tylko ją zdenerwuję. A Bóg jeden
wie, że miała w tym momencie dość problemów.
- I co zrobiłeś?
- Po prostu tam siedziałem.
- Nie powiedziałeś niczego?
- Nie. Powiedziałem już to, co najważniejsze. Po
myślałem, że jest dostatecznie dorosła, żeby wycią
gnąć z tego wnioski.
- I zrobiła to?
Poczuła, że jego klatka piersiowa uniosła się w gó
rę, tak głęboko zaczerpnął powietrza w płuca.
- Nie od razu. Co jakiś czas przysypiała i budziła
się, spoglądając na mnie. Chyba spodziewała się, że
po prostu w którymś momencie... zniknę. Fakt, że tak
się nie stało, pewnie ją zaskoczył. - Graham od
chrząknął, ale chrypka nie ustępowała. - Następnym
razem, gdy się obudziła, nawet się uśmiechnęła...
A przy kolejnej okazji... przesunęła rękę w moim kie
runku. - Głos mu się załamał, więc zamilkł. Tym ra
zem Debra nie mogła dostrzec jego wilgotnych oczu.
Jej własne były zamglone od łez. - Po prostu siedzia
łem tam przez chwilę, trzymając jej dłoń, aż w końcu
przyszła pielęgniarka. Wtedy wyszedłem.
Upłynęło sporo czasu, zanim którekolwiek z nich
znów się odezwało. Debra cieszyła się szczęściem
Grahama. Wydawał się usatysfakcjonowany. A to był
dopiero początek. Oboje o tym wiedzieli. Nadeszła ta
„odpowiednia pora", a wraz z nią nadzieja.
263
Debra nie była pewna, kto zdrzemnął się pierwszy,
ona czy Graham. Ale gdy się obudziła, było późne po
południe i Graham już na nią czekał.
- Martwiłem się, że będziesz tak spać w nieskoń
czoność, a nie miałem serca cię budzić.
- Powinieneś! Od dawna nie śpisz?
Przysunął ją do siebie i przytulił mocno. Dotknął jej
pleców, a ona przywarła do niego całym ciałem.
- Na tyle długo, żeby mnie wytrącił z równowagi
twój widok - mruknął, po czym przycisnął ją jeszcze
mocniej. Wsunął nogę pomiędzy jej uda. - Och, De
bra, masz pojęcie, jak bardzo cię kocham?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo mnie pra
gniesz...
Zdumiała go i rozbawiła jej zuchwałość.
- Potrafisz? Czyżby?
Nie było wątpliwości. Napór jego ciała zdążył już
wywołać w niej podobne pragnienie.
- Uhmm... - odrzekła tylko.
Ku jej zdumieniu, wypuścił ją nagle z ramion i prze
turlał się w drugi koniec łóżka. Następnie zwinnie
wstał i podszedł do niej od drugiej strony. Popatrzył
na nią z góry. W jego postawie było coś zdecydowanie
zuchwałego, nieco prowokującego i nad wyraz mę
skiego. Jego ciemnobrązowe włosy lśniły w promie
niach popołudniowego słońca. Był prawdziwym
lwem. Debra drżała wewnątrz z podniecenia.
Bezlitośnie patrząc jej prosto w oczy, zaczął zdejmo
wać po kolei części swej garderoby. Na pierwszy ogień
poszła koszula, wyciągnięta ze spodni, rozpięta, zsunię
ta z ramion, ukazująca szeroką, opaloną klatkę piersio
wą, którą Debra tak dobrze już zbadała dotykiem, po
znała jej smak i zapach. Potem jego dłonie sięgnęły do
paska, rozpinając sprzączkę i wyciągając go ze szlufek
264
i
spodni. Równie nieśpiesznie sięgnął do rozporka i po
woli, lecz zdecydowanie, rozsunął go. Pożądanie Debry
wzrosło, gdy pozbył się butów, a następnie zdjął spodnie.
Kiedy stanął przed nią jedynie w slipkach, wstrzymała
oddech. A gdy podważył kciukami ich gumkę i zsunął je
z bioder, w całym ciele poczuła zmysłowe pulsowanie.
Był wspaniały, wysoki, szczupły i w pełni pobudzo
ny. Jego ciało było kompilacją faktur i kształtów, od
nierównej płaszczyzny klatki piersiowej do gładszej
i jaśniejszej skóry bioder. Znakomicie prezentowała
się teraz jego muskulatura, efekt wielu godzin ciężkiej
pracy fizycznej. Po zrzuceniu eleganckiego ubrania
znów był jej cieślą, cudownie nieokiełznanym przy
stojniakiem, którego kochała.
Wygłodniałym spojrzeniem bursztynowych oczu
ogarnął jej ubrane ciało.
- Zdejmij to - rozkazał pół żartem, pół serio.
Debra wsparła się na drżących rękach i wstała
z łóżka. Zaczęła się rozbierać. Najpierw zrzuciła na
podłogę bluzkę i spódnicę. Coraz bardziej podnieco
na, lecz i zakłopotana uważnym spojrzeniem Graha
ma, z pewnym wahaniem zsunęła halkę i rajstopy.
Stała przed nim niezdecydowana, jedynie w skąpej
koronkowej bieliźnie, odczuwając dziwne drżenie
w okolicy żołądka... Wobec jego nagości i braku zaże
nowania, poczuła ogromną nieśmiałość. Był jak wspa
niały heros, gotowy, by ją posiąść. Już teraz pożerał ją
swym przenikliwym wzrokiem.
- Najpierw stanik - polecił stłumionym głosem.
Próbując zapanować nad sobą, sięgnęła drżącymi
dłońmi za plecy. Rozpięcie biustonosza zajęło jej
znacznie więcej czasu niż zwykle. W końcu odsłoniła
pełne piersi.
Graham zrobił mały krok w jej kierunku. Oddychał
teraz nierówno, co dodało Debrze odwagi, by na nie-
265
go spojrzeć. Świadomość, że potrafiła podniecić lwa,
uderzała do głowy i oszałamiała.
Pieścił spojrzeniem jej jasną skórę, nabrzmiałe sut
ki... wodził palącym wzrokiem pomiędzy jej piersiami,
ku pępkowi i jeszcze niżej...
- Teraz one - polecił niskim głosem, wskazując
brodą jedwabny trójkąt majteczek.
Przez chwilę nie mogła się poruszyć.
- Majtki, Debra.
Z pewnym zażenowaniem zsunęła lśniącą tkaninę
z bioder i nóg. Teraz była zupełnie naga, tak jak on.
- Tak już lepiej - mruknął.
Zgrabnym ruchem odwinął narzutę z łóżka.
- Teraz się połóż.
Ciało Debry płonęło. Nigdy nie doświadczyła czegoś
równie prowokującego, jak owa dominacja Grahama.
- Połóż się! - powtórzył nieco ostrzejszym tonem.
Znała go zbyt dobrze, żeby się obawiać. Drżał. Skó
rę klatki piersiowej pokrywała mu cienka warstewka
potu. Był na granicy utraty kontroli nad sobą. Delek
towała się tą myślą.
Ostrożnie usiadła na brzegu łóżka. Przesunęła się
ku jego środkowi i powoli położyła się na plecach,
spoglądając na Grahama. Gdyby go tak dobrze nie
znała, mogłaby ją przerazić siła tego jędrnego, atle
tycznego ciała. I gdyby mu tak bardzo nie ufała, prze
straszyłaby się jego potężnej sylwetki. Ale kochała go
i wiedziała, że nigdy, przenigdy by jej nie skrzywdził.
Jej ciało pragnęło go z takim palącym napięciem, że
nie miała innego wyboru, jak tylko zaakceptować
wszelkie słodkie tortury, jakie dla niej szykował.
Z szeroko otwartymi oczyma obserwowała, jak pod
szedł do łóżka, powiódł płonącym wzrokiem od jej ra
mienia, poprzez uda, aż do palców stóp, oparł jedno ko
lano na materacu, a drugie przerzucił nad jej ciałem.
266
Klęcząc nad nią okrakiem, oparł się na pięściach poni
żej jej ramion. Przymykając powieki, upajał się wido
kiem, znajdując rozkosz w szybkim unoszeniu się i opa
daniu jej piersi, odnajdując przyjemność nawet
w sposobie, w jaki przygryzała wargę. Nieśpiesznie, nie
skończenie wolno pochylał głowę, aż jego usta znalazły
się tuż przy jej ustach, drażniąc ją obietnicą płomienne
go pocałunku i nakłaniając ją do rozchylania warg -
znów i znów - lecz ani razu jej nie dotykając. Zaskoczy
ło go, gdy nagle zacisnęła dłonie na jego ramionach.
- Graham! Nie wytrzymam dłużej! - krzyknęła,
unosząc złaknione zaspokojenia ciało. Natychmiast
łagodniej spojrzał jej w oczy.
- To znaczy, że... nie przeraziłem cię... ani trochę?
- Czy mnie przeraziłeś? Mój Boże, Graham, tak
bardzo cię pragnę, że nic nie byłoby mnie w stanie
przerazić!
- Nic? - spytał z taką pewnością siebie, że natych
miast nabrała podejrzeń.
Usiadł i zaczął zsuwać się z łóżka.
- Myliłam się! - krzyknęła, rzucając się za nim. -
Właśnie to mnie przeraża! - Mocno objęła go za szy
ję, gotowa trzymać go w tym uścisku całą wieczność. -
Nigdy mnie nie zostawiaj - wyszeptała. - Tego bym
nie zniosła!
W odpowiedzi przytulił ją ze wszystkich sił.
- Nie mógłbym cię zostawić, kochana. Jesteś moją
lepszą połową. Nie wiesz o tym? - Jeśli chciała mu
udzielić jakiejś odpowiedzi, to przepadła ona w jego
ustach, które nagle objęły jej wargi. Dopiero kiedy ją
uwolnił, wtulając głowę w jej miękką szyję, mogła się
odezwać.
- Jesteś wielkim kotkiem, Graham.
- Kotkiem? - mruknął w sposób, który podejrza
nie przypominał ryk lwa. - Kotkiem? - Dobył z głębi
267
gardła niski, zwierzęcy odgłos, przewrócił ją na łóżko
i posiadł z dzikością, która podnieciła ją bardziej niż
potrafiłaby sobie wyobrazić. Nie pozostawała bierna.
Kiedy Graham uszczypnął jasną, ciepłą skórę na jej ra
mieniu, Debra wbiła paznokcie w opaloną skórę jego
pleców. A gdy przycisnęła go mocniej do siebie, on za
czął poruszać się w niej z jeszcze większą gwałtowno
ścią. Była to pełna namiętności bitwa o tytuł najżarliw-
szego. Po ostatecznym wybuchu porażającej umysł
ekstazy, gdy leżały obok siebie ich lśniące od potu, wy
czerpane ciała, nie było wśród nich przegranego.
Po dłuższej chwili Graham sięgnął po telefon.
- Proszę o szampan i kawior do pokoju 3433.
- Szampan i kawior? - wyszeptała Debra tuż przy
jego piersi.
Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się szeroko.
- Zasłużyliśmy na to, czyż nie? To był burzliwy ty
dzień.
Włączył stojące przy łóżku radio, by utuliły ich ła
godne dźwięki muzyki.
Przytulając ją mocniej, odezwał się łagodnie:
- Chciałbym dziś wieczorem znów wstąpić do szpi
tala. Masz coś przeciwko temu? Potem moglibyśmy
zjeść późną kolację.
- Oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu!
Z jego ust dobyło się ciche westchnienie satysfakcji.
- Chciałbym tu spędzić kilka dni... żeby się upew
nić, że wszystko z nią w porządku... żeby mieć pew
ność, że ona wie, iż nie zamierzam jej pozwolić znowu
odejść. Możesz... czy zechciałabyś zostać tu ze mną?
To znaczy, wiem, że masz swoją pracę...
- Praca zaczeka. Poza tym, dzięki energii wynika
jącej ze zdenerwowania, tak bardzo posunęłam się
naprzód w ciągu ostatniego tygodnia, że mogę sobie
zrobić małą przerwę. - Oparła głowę o jego ramię. -
268
Mogę nawet pójść do studia i wziąć taśmy z tymi od
cinkami serialu, które przegapiłam.
- Chciałabyś to zrobić? - spytał.
Pamiętał, jak przerażała ją myśl o zobaczeniu się ze
współpracownikami.
Debra uśmiechnęła się. Zyskała pewność siebie,
a zawdzięczała to przede wszystkim jemu.
- Myślę, że teraz już mogłabym. Chyba nawet
chciałabym. Chcę mieć to wszystko za sobą, kiedy
wrócimy do domu.
Uścisk Grahama zacieśnił się, a jego usta dotknęły
jej nosa. Gdy uniosła się nieco, objął wargami jej usta
z doskonałą precyzją, wyrażając tą niemą pieszczotą
podziw dla jej decyzji. Kiedy ponownie przytuliła się
do niego, oboje zamknęli oczy, by móc rozkoszować
się tą chwilą.
Właśnie wtedy popłynęła z radia stara, dobrze im
znana ballada country. Opowiadała o cieśli i o jego
dziewczynie, o małżeństwie i dziecku.
Debra otworzyła oczy i stwierdziła, że Graham
wpatruje się w nią spokojnie i zarazem przenikliwie,
co zawsze ją rozbrajało.
- Zgodzisz się, prawda? - spytał niskim głosem.
- Tak - wyszeptała, nie posiadając się z radości.
- Na tę część o dziecku również?
Wstrzymała oddech.
- Jesteś pewien? - zapytała w końcu.
Wyraz jego twarzy mówił o miłości, która zwycięża
wszystko.
- Nigdy w życiu nie byłem niczego tak bardzo pe
wien - odparł cicho i pocałował ją, żeby przypieczę
tować swoje uroczyste oświadczenie.