Wywiady i artykuły
wszystkie wywiady i artykuły
»
Jerzy A. Rzewuski / 16 listopada 2010
Freddie Mercury / fot. Getty
Images
Sułtan ekscesów
Freddie Mercury - więcej niż gwiazda
"Nie chcę być gwiazdą. Ja zamierzam stać się legendą", powtarzał uparcie urodzony w
Zanzibarze, w rodzinie Parsów Farrokh "Freddie" Bulsara - absolwent londyńskiego Ealing
College of Art. Nikt w Londynie nie traktował poważnie słów tego niewątpliwie
nietuzinkowego, ekstrawagancko ubranego imigranta o korzeniach sięgających starożytnej
Persji.
Azjata i rock? No nie, prędzej w Tamizie pojawią się wieloryby. Jednak wszelkie złośliwe uwagi
ucichły, gdy – już jako Freddie Mercury – przypomniał o sobie jako wokalista zespołu, który przybrał
wyzywająco dwuznaczną nazwę Queen.
Freddie Marcury jakiego nie znacie - zdjęcia!
Gdy Mercury umierał jakieś 20 lat później, 24 listopada 1991 roku, był bez dwóch zdań legendą. To
dzięki niemu Queen w oczach brytyjskiej publiczności ustępuje tylko The Beatles w rankingu
najpopularniejszych zespołów wszech czasów, a album "Greatest Hits 1" pozostaje najlepiej
sprzedającą się płytą na Wyspach, wyprzedzając nawet "Sergeant Pepper's Lonely Hearts Club Band".
Jego kompozycja "Bohemian Rhapsody" od 1975 roku nie opuszcza ścisłej czołówki bestsellerowych
singli. Inny jego utwór, "We Are The Champions", którym potrafił rozbujać publiczność na wielkich
stadionach, z czasem stał się hymnem, jaki często rozbrzmiewa podczas różnych sportowych
wydarzeń.
Queen bili także wszelkie rekordy frekwencji na koncertach. Na stadionie w Sao Paolo w 1981 roku
muzyki zespołu słuchało 130 tysięcy oszołomionych widzów. Na ostatni ich występ w Knebworth 9
sierpnia 1986 roku stawiło się karnie 150 tysięcy fanów. W 1985 roku dwudziestominutowy występ
Queen na Live Aid przyćmił wszystkich wykonawców, którzy wzięli udział w tym globalnym
wydarzeniu.
Skala sukcesu Queen była kosmiczna. Nikt nie widział czegoś podobnego od czasu Beatlemanii. Ani
już nigdy potem.
Killer Queen
Strona 1 z 4
Sułtan ekscesów - Artykuły - Wywiady i Artykuły - Muzyka w Onet.pl
2010-11-24
http://muzyka.onet.pl/10174,1631145,0,1,wywiady.html?drukuj=1
Mercury przeszedł do historii jako jeden z najlepszych wokalistów w całej historii muzyki
rozrywkowej, ale też jako niezrównany showman i artysta, który całe swoje życie uczynił
monumentalnym spektaklem. A ten spektakl był równie olśniewający jak pełne kiczowatego
przepychu stare hollywoodzkie superprodukcje Cecila B. DeMille'a, na które zresztą sam Mercury
powoływał się jako źródło inspiracji, i nie ustępował w niczym późniejszym wielkim papuzim
widowiskom z Bollywoodu pod względem barwności i niedopowiedzianej (takie czasy!) zmysłowości.
Jeśli dorzucimy do tego rozbuchany, operowy melodramatyzm zderzony z przaśną seksualną
dwuznacznością o rodowodzie sięgającym tradycyjnego angielskiego music hallu i absolutny geniusz
w przekraczaniu, z radosną premedytacją, we wszystkim, granic absurdu – czemu z kolei patronują
bracia Marx (tytuły albumów "A Night At The Opera" i "A Day At The Races" nie pozostawiają co do
tego złudzeń) - obraz będzie mniej więcej pełny. Ale nie całkiem.
Queen byli bowiem – a to już zasługa nie tylko Mercury'ego, ale też drugiego głównego autora
repertuaru, gitarzysty Briana Maya – osobliwym zjawiskiem na rockowej scenie czasów prog-, glam- i
hard-rocka. Obaj ci muzycy od dziecka uczyli się, z powodzeniem, gry na fortepianie i byli nie tylko
fenomenalnie osłuchani, ale i bezkrytycznie zakochani w muzyce. W całej muzyce - od czasów
renesansu i baroku po Jimiego Hendrixa i Led Zeppelin. Byli też – wraz z kolegami, perkusistą
Rogerem Taylorem i basistą Johnem Deaconem -pracoholikami i perfekcjonistami, bijąc całkiem inne
rekordy: długości i staranności pracy nad płytami.
Wyjątkowość Queen na tle innych współczesnych im grup polegała na tym, że ich muzyka nie miała
wiele wspólnego z rockiem, tylko do rocka adaptowała się z naturalną lekkością kameleona. Mercury i
May odnieśliby z pewnością porównywalny sukces, gdyby przyszło im tworzyć i występować w epoce
komicznych oper Gilberta i Sullivana, w czasach świetności wodewilu czy złotej erze musicalu braci
Gershwinów, Irvinga Berlina czy Rodgersa i Hammersteina.
Sam zresztą Mercury już na początku kariery powiedział: "Lubimy, gdy mając z nami do czynienia
ludzie głupieją. Nie jesteśmy tacy, jak inni. Jeśli już, to mamy więcej wspólnego z Lizą Minnelli niż z
Led Zeppelin. Należymy raczej do showbiznesowej, a nie rock'n'rollowej tradycji".
I Want To Break Free
Jest takie świetne określenie w języku angielskim – "over the top", pochodzące z czasów I wojny
światowej. Oryginalnie była to komenda, nakazująca żołnierzom wygramolenie się z bezpiecznych
okopów i wyjście wprost pod morderczy ogień Hunów. Dziś używa się go jako określenia wszelkiego
rodzaju rażącej przesady, pójścia na całość nie oglądając się na nic i na nikogo. Kariera Mercury'ego i
Queen mogła by być idealną ilustracją tego powiedzenia – w obu jego znaczeniach, pierwotnym i
dzisiejszym.
Freddie Marcury jakiego nie znacie - zdjęcia!
Zwłaszcza Mercury – w którego słowniku nie istniały takie pojęcia, jak "umiar" czy "połowiczność" -
budził skrajne emocje. Można go było albo kochać, albo nienawidzić, nic pośrodku. Jedni poddawali
się bez reszty nieokiełznanej, dionizyjskiej teatralności jego występów, ale niechętni mu, a często
bezradni wobec fenomenu Queen krytycy raczej nie byli już tak łaskawi. Tych drugich nie brakowało
zwłaszcza z USA, które w latach 70. były jadowitą miksturą tradycyjnej postpurytańskiej hipokryzji i
żałosnej frustracji więdnących dzieci – kwiatów.
Krytycy z "Rolling Stone'a", podstarzali niedzielni hippisi, być może zachęceni przykładem Queen, też
wyskoczyli "over the top" i wywęszyli w zespole element faszystowski. Nie cofnęli się nawet przed
porównaniem ich koncertów do nazistowskich wieców w Norymberdze. A stało się to zaraz po
ukazaniu się albumu "Jazz" (1978), ale chyba głównie z powodu radykalnej zmiany image'u
Mercury'ego, który ściął swe długie loki, zapuścił irytujący wąsik, a wyzywające kreacje projektowane
dla niego i reszty zespołu przez Zandrę Rhodes zastąpił skórami i słynną, niby wojskową czapką, w
jakiej gustowali w tamtych czasach tak Hell's Angels, jak i bywalcy gejowskich przybytków rozpusty w
dużych miastach USA.
To był rzeczywiście znaczący, wręcz przełomowy moment w życiu i karierze Mercury'ego, tyle że nie
miał on nic wspólnego z jakąś nagle rozbudzoną fascynacją "wujkiem Dolfem", ile z ostatecznym
określeniem swojej orientacji seksualnej. Do niedawna był bowiem Mercury oficjalnie osobą
biseksualną (czasem – jak żartował – dopuszczał do łóżka koty), pozostającą w stałym związku z
właścicielką modnego butiku, Mary Austin.
Teraz przed Mercurym otworzył się zupełnie nowy rozdział. Nie mając już żadnych zobowiązań rzucił
się w wir gejowskiego imprezowania z taką determinacją, że w rywalizacji z nim odpadali nawet
najtężsi balownicy, nawet sam Elton John, co zresztą przyznał w wywiadzie z 2001 roku – gdy
homoseksualizm przestał być czymś, co się robi, ale o czym się milczy.
I Want It All
Strona 2 z 4
Sułtan ekscesów - Artykuły - Wywiady i Artykuły - Muzyka w Onet.pl
2010-11-24
http://muzyka.onet.pl/10174,1631145,0,1,wywiady.html?drukuj=1
Eksces był nakazem każdego dnia w epopei Queen. Ani w studiu, ani na scenie nie było nawet
nanosekundy przypadkowości. Wszystko było w najdrobniejszych szczegółach zaplanowane, jak
militarne operacje: słynne gitarowe i wokalne nakładki, kostiumy i choreografia. Nie inaczej było z
rytuałami za kulisami. Jeśli transport koki nie przybywał na czas, publiczność musiała poczekać.
Głośno było niegdyś o ekscesach Led Zeppelin na trasie, kiedy po koncercie hordy pracowników
technicznych czołgały się z nosem przy podłodze jak psy, by odurzyć się osiadłym na niej
narkotykiem. U Queen nikt nie musiał się czołgać. Każdy, kto zyskał łaski Mercury'ego i czas od czasu
wyświadczył mu podczas koncertu drobną, szybką, oralną przysługę, mógł liczyć na ścieżkę.
Z równym zaangażowaniem jak karierę, Mercury reżyserował swe bachanalia. Podczas wycenionego
na 200 tysięcy funtów przyjęcia w hotelu The Fairmont w dzielnicy francuskiej Nowego Orleanu,
wydanego z okazji ukazania się albumu "Jazz", kilka setek gości było witanych przez zastęp karłów,
którzy na głowie mieli przytwierdzone tace ze ścieżkami koki grubości dorodnego pytona. Wystarczyło
się tylko schylić. A w środku było tyle atrakcji dla gości wszystkich seksualnych orientacji, preferencji
i gustów, że zapewne sam Petroniusz by zwątpił. A przecież jako autor "Satyricona" i uczestnik wielu
imprez na dworze boskiego Nerona widział sporo.
Dość powiedzieć, że owo przyjęcie zyskało miano Saturday Night in Sodom. Były też takie imprezy,
jak ta urodzinowa Mercury'ego w 1979 roku w nowojorskim hotelu, kiedy ściągnął on setkę przyjaciół
z Anglii wynajętym specjalnie Concordem. Oczywiście na swój koszt. Jedyne, za co goście musieli
zapłacić ze swojej kieszeni podczas tej pięciodniowej orgii były prezerwatywy.
Freddie Marcury jakiego nie znacie - zdjęcia!
Mercury bowiem nie zarabiał po to, by ciułać dla żony i dzieci, jak Paul McCartney czy Mick Jagger.
Żył tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Zarabiał miliony, ale po to by je wydawać, bawić się i
sprawiać przyjemność swym przyjaciołom. Był prawdopodobnie największym utracjuszem w całej
historii rocka. Ocenia się, że w ciągu całej swej kariery na imprezy, prezenty i urządzanie swej
rezydencji wydał ponad 60 milionów funtów.
Another One Bites The Dust
W opublikowanych w 1998 roku wspomnieniach Petera Freestone'a, wieloletniego partnera
Mercury'ego, możemy przeczytać, jak wyglądał każdy dzień wokalisty na początku lat 80., gdy nabył
on luksusowy apartament w Nowym Jorku z widokiem na Central Park. Wstawał ponoć o 4 po
południu, wyrzucał za drzwi partnerów poprzedniej nocy, zjadał późne śniadanie, a wieczorem
limuzyna z szoferem znowu zawoziła go do klubów. Po kilku godzinach orgiastycznych zabaw wracał
do domu z kilkoma nowopoznanymi partnerami, gdzie kontynuowali zabawę wciągając kilometrowe
ścieżki najprzedniejszej koki, no i… wiadomo. "Jego apetyt był nienasycony" – przyznaje Elton John.
Tej złotej epoce gejowskiej rozwiązłości początku lat 80. nagły kres położyło pojawienie się AIDS.
Mercury należał jednak do tych, którzy zagrożenie ignorowali, choć śmierć zaczęła zabierać ich
przyjaciół, i dalej imprezowali, jakby nigdy nic. Około Wielkanocy 1987 roku okazało się, że jest
nosicielem wirusa HIV. Oficjalnie wiadomość o jego chorobie została opublikowana na dwa dni przed
jego śmiercią.
The Show Must Go On
Na pytanie, czy muzyka Queen przetrwa próbę czasu, Mercury kiedyś odpowiedział: "Gówno mnie to
obchodzi. I tak mnie wtedy nie będzie". Dziś, kiedy patrzy w dal z pomnika w Montreaux nad
Jeziorem Genewskim, nad którym ponoć rozsypano jego popioły (to nieprawda!) pewnie jednak jest
przepojony dumą ze swoich osiągnięć i bezdyskusyjnego wkładu jego zespołu w historię kultury
popularnej. Pośmiertna płyta Queen, "Made In Heaven" (1995) – z myślą o której Mercury nagrywał
swe partie wokalne już na łożu śmierci - okazała się niebotycznym sukcesem, musical Bena Eltona
"We Will Rock You" cieszy się ogromną popularnością, ale chyba największą przyjemność sprawia mu
fakt, że jego imię nadano pewnej odmianie żółtej róży. Ale czy zaakceptowałby Queen z Paulem
Rodgersem, niegdyś związanym z Free i Bad Company, albo fakt, że w jego postać w
przygotowywanym biograficznym filmie ma się wcielić najsłynniejszy Kazach - Borat, czyli Sacha
Baron Cohen to już całkiem inna historia.
Zobacz także:
Koncerty muzyczne
»
Zumi
Showman z niesamowitym głosem
»
Szukaj
Królowie sceny
»
Katalog
powrót
»
Drukuj
Strona 3 z 4
Sułtan ekscesów - Artykuły - Wywiady i Artykuły - Muzyka w Onet.pl
2010-11-24
http://muzyka.onet.pl/10174,1631145,0,1,wywiady.html?drukuj=1
Copyright 1996-2010 Grupa Onet.pl SA
Strona 4 z 4
Sułtan ekscesów - Artykuły - Wywiady i Artykuły - Muzyka w Onet.pl
2010-11-24
http://muzyka.onet.pl/10174,1631145,0,1,wywiady.html?drukuj=1