Barbara Delinsky:Ogród marzeń.
Prolog
LITTLE FALLS
Telefon zadzwonił otrzeciej nad ranem.
Dań O'Keefewskoczył w mundur ipojechał do domu Clyde'ów, nie dlatego, że Darden
Clyde o toprosił, niedlatego, że należało to dojego obowiązków - aczkolwiek i
jedno, i drugie było prawdą -ale dlatego, że martwił się ojenny.
Powinien się już przyzwyczaićdo troski o tę dziewczynę.
Martwił się o nią, od kiedy - osiem lat temu - został zastępcąswego
ojca,szeryfa.
Była wtedyposiniaczoną szesnastolatką,zawsze trzymającą się na uboczu i
unikającą wzroku innych.
Niepokoił się o nią, gdy skończyła osiemnaście lat; jej matkazmarła, aojciec
trafił do więzienia.
Lękał się o nią równieżprzez te ostatnie sześć lat, widząc, jak Jenny stopniowo
stajesię pariasemmiasteczka.
Niewiele zrobił, by jej pomóc,więc męczyło go poczucie winy.
Teraz to się jeszczepogłębiło.
Tak samo jak Jenny, nie cieszył się, że jej ojciec wyszedł z więzienia, ale
niezrobił nic, bytemu zapobiec.
Czuł sięwięcwinny idręczył go niepokój.
Poza tym odezwał się bark.
Zawsze bolał, gdy miało się staćcoś złego.
Ojciecuważał,że sam sobie winien, bo nigdy niebył dobrym futbolistą, ale testare
ranydawnosię zagoiły.
Tylko stres sprawiał, że blizny dawały o sobie znać.
Bark zacząłboleć poprzedniego dnia o osiemnastej dwanaście, gdy Dar.
den Clyde wysiadł z autobusu i stanął w kurzu ulicy w LittleFalls.
Padał drobny deszcz, kiedy Dań, wyjechawszy zcentrummiasta, przyspieszył
na West Main, mijając domy tak ciemne,że nikt nie domyśliłby się ich istnienia.
Dań znał jednak napamięć każdyskrawek miasta.
Półtora kilometra dalej budynki się przerzedziły.
Skręciłna zapuszczony podjazd przedjedynym oświetlonym domem, mocno trzymając
kierownicę, gdydżip podskakiwał nawybojach wśród kałuż.
Zaparkował kołouchylonych drzwi kuchennych, szybko pokonał parę zabłoconych
stopni i pchnął siatkowe drzwi.
W kuchni stały zniszczone sosnowe szafki, stół i krzesła.
Blaty z różowego laminatui linoleum były tak czyste, że miałykolor ciała i
stanowiły najbardziej ludzki element pomieszczenia.
Dardensiedział na podłodze na końcu smugi błota.
Opierał się o ścianę pod telefonem iwyglądał jak mokryszczur - jego włosy i
ubranie były szare iprzemoczone.
Natwarzy miał plamykrwi.
Trzymał się za prawe ramię i starał sięodciążyćprawą stronęciała.
Podniósł tylkooczy, jakby niemiał sił na nic więcej.
W oczachczaiło się zło.
- Potrąciła mnie - warknąłgniewnie.
- Straciłem przytomność.
Leżałem w deszczu przez kilka godzin.
Potem długowlokłem się tutaj.
Biodro mnie boli.
Dań nieprzejął się wcale biodrem Dardena.
Podszedł dodrzwi prowadzących do holu i nasłuchiwał przez chwilę.
W domu panowała cisza.
-Gdzieona jest?
- Skąd mam wiedzieć?
Dlatego zadzwoniłem.
Potrąciłamnie moim własnym cholernym samochodem i zwiała.
Oznacza to: rabunek, spowodowanie wypadku i prowadzenie bezprawa jazdy.
Dań wiedział, że buick zniknął.
Kiedy skręcił na podjazd,reflektory jego wozu oświetliły puste wnętrze garażu.
Pomyślałjednak, że może Jenny zostawiła gdzieś samochód i wróciła.
Owszem, powiedziałamu, że opuszcza miasto, i wspomniałaoprzyjacielu, ale nikt
nigdygo nie widział.
Samotna Jenny
Clyde była nieśmiała iniepewna siebie.
Dań nie mógł sobiewyobrazić, że po tylu latach nagle po prostu wyjechała.
Jużbardziej prawdopodobne, że kulisię gdzieś na dachu, ryzykując życie na
śliskiej od deszczu stromiźnie.
Ruszył więc,by jej poszukać.
- Hej!
- krzyknął zanim Darden.
-Gdzie idziesz?
Nie zwracając na niego uwagi, Dań szybko obszedł dom.
Obawiał się, że natknie się na przerażającą scenę, takąjak ta,którą zobaczył
sześć lattemu, ale nie znalazł aniJenny, aniżadnych śladów przemocy.
Jeśli nie liczyć mokrej sukienkina podłodze w sypialni, atakże stosu poduszek,
koców i wycinków prasowych na strychu, wszędzie panowałporządek.
Dach był pusty, tak samozresztą jak- na całeszczęście - ziemia pod nim.
Wrócił do kuchni.
- Mogłem ci powiedzieć, że jej tam nie ma - mruknął Darden.
- Wzięła mój wóz.
Ile razymam powtarzać?
Wzięłamój wóz.
Musisz jej szukać na dworze.
Dań właśniemiał taki zamiar.
Wiedział, że Jenny nie prowadzi dobrze.
Kilkakrotnieprzyłapał ją za kierownicą izakażdym razem palnąłjej kazanie, ale co
więcej mógł zrobić?
Wlepić mandat za jazdęwężykiem po ulicy?
Zabrać kluczyki?
Zatrzymać za prowadzenie bez prawa jazdy i wysłaćdo więzienia, między ćpunów
idziwki?
Bał się, że miała wypadek.
Wokół Little Falls było wielemiejsc, gdzie samochód mógł zjechać z szosy i nikt
by go nieznalazł przez wieledni.
Postanowił je przeszukać.
Przedtemjednak chciał wydobyć od Dardena wszystko, co wie.
Przysunął sobiekrzesłoi usiadł.
Na stolebyły jeszcze resztki jedzenia: zimny już gulasz wołowy inapoczęte bułki.
Przewrócona butelka cuchnęłaciepłym piwem.
- Co tu się stało?
Darden oparł głowę ościanę.
- Już mówiłem.
Potrąciła mnie i uciekła.
- Dlaczego?
-A skąd, do cholery, mam wiedzieć?
Jadłem kolację.
Po.
wiedziała, że wyjeżdża.
Kiedy starałem sieją zatrzymać, potrąciła mnie.
- Jego wzrok był zimny i twardy.
-Znajdź ją,O'Keefe.
To twoja robota.
Jeśli musisz ją przymknąć, to przymknij.
Tylkomiją tusprowadź.
- Dlaczego?
Ma dwadzieścia cztery latai jej najdalszawyprawa to odwiedziny u ciebie w
więzieniu.
Może już pora.
- Jasne, że tak.
Już pora, żeby wróciła - warknął Darden,stukającpalcem w podłogę.
- Miała sześć cholernychlat.
- Na co?
- uciął chłodno zastępca szeryfa.
-Żeby uciec?
Niby jak ?
Kazałeśjej zająć się pilnowaniem wszystkich twoichspraw,a zawsze, kiedycię
odwiedzała, powtarzałeśjej, ile ci zawdzięcza.
Nie wspominam już o rozmowach telefonicznych.
Nawet nie chcęmyśleć, co jej mówiłeś.
- Jest moją córką.
Zrobiła, co zrobiła,bo mniekocha.
Dań wstał.
Uznał, że jeśli nie zrobi użytku ze swoich nógi nie wyjdzie, zaraz zaczną kopać
Dardena Clyde'a.
Nie byłzwolennikiemprzemocy wobec zatrzymanych - w gruncie rzeczy jej
nienawidził, co stanowiło jeden z wielupunktów spornych w stosunkach z ojcem -
ale teraz odczuwał rosnącą pokusę.
Naprawdę ogarnęła go wściekłość.
- Jedno niech będzie jasne, sukinsynu - powiedział Dań.
-Jennyrobiłato wszystko przez te lata,bo się ciebie potwornieboi.
Po tym, co siętu stało,mogła sprzedać dom, ale jej niepozwoliłeś.
Powinnabyła go sprzedać albospalić, albo po prostuzostawić i wyjechać.
Namawiałem ją,żeby tak zrobiła, alety ciągle jej zakazywałeś.
Ty i twój chory umysł chcieliście, żebyna zawszeugrzęzła we wspomnieniach.
Biedactwo, cierpiałaowiele dłużej,niż ty byłeś w więzieniu,i to twoja wina.
- Pochyliłsię, czując tak straszną nienawiść, żemógłby splunąćmu w twarz.
-Więc słuchaj uważnie.
Jeśliznajdę dziewczynęi dowiem się, że ją skrzywdziłeś, to będziesz żałować, że
nieumarłeś w więzieniu.
Dotarło?
Darden warknął.
- Nigdy nie odważysz sięmnie uderzyć.
Twój tatkomożeby mógł, ale nie ty.
Dań się wyprostował.
- Obserwuję go od ponadtrzydziestu dwóch lat ostrzegł -
więc może mnieniedoceniasz.
Jeśli coś jej się stało, będzieszmógł się przekonać, czy się odważę.
Brzydzę się tobą.
Z twarzyDardena można było wyczytać, że odwzajemnia touczucie.
Jego wzrok mógłby zabić.
Zastępca szeryfa pomasowałbark.
- Powiedziała, gdzie jedzie?
-Nie.
- Domyślasz się, gdzie pojechała?
-Wspomniałao kimś imieniem Pete.
- Znasz go?
-Skąd, kurwa, miałbym go znać?
Wróciłem niecałe dwanaście godzin temu!
- Może spotkała go w więzieniu?
Dardenbez słowazmierzył go wzrokiem, a Dań - nie poraz pierwszy - żałował,
żenieskłonił Jennydo rozmowy o mężczyźnie imieniem Pete.
Nie nalegał, bo wydawała się raczejszczęśliwa, a szczęśliwa Jenny to byłocoś
niezwykłego.
Chciałby jednakmieć pewność,że uciekła z dobrym człowiekiem.
Z przyjemnością poinformowałby o tym Dardena.
-Czy kiedykolwiek wcześniej cio nim mówiła?
- spytałDań.
-Czy kiedykolwiek wcześniej napomknęła o jakimkolwiek facecie?
Darden burknął, żenie.
- Więcco powiedziałeś, kiedyci o nim wspomniała?
-Że nigdzie nie pojedzie - warknął Darden.
Zastępca szeryfa dałby głowę, że był dużo bardziej wymowny.
- A ona?
Coodpowiedziała?
- Że jedzie.
-Więc tak się przekomarzaliście.
Czy to wszystko?
- O co ci chodzi?
-Uderzyłeś ją?
- Nie uderzyłem.
Kocham ją.
To moja córka.
Wróciłem,żeby się nią zaopiekować.
No tak.
Dań wiedział,co się za tym kryje, ispojrzał znacząco na Dardena.
- Dotknąłeś jej?
9.
- Nawet się do niej nie zbliżyłem.
Znajdźją, O'Keefe.
Kiedy ty tu siedzisz, zadając swoje cholerne pytania, ona jestcoraz dalej.
I o to Danowi chodziło, jeśliprzyjąć, że Jenny jest całaizdrowa i ucieka
od Dardena,jak powinna była to zrobić jużwiele lat temu.
Chciał jej dać tyle czasu na ucieczkę, ile tylkozdoła.
Jeśli jednak miała wypadek, musi ją znaleźć.
Podszedł do telefonu i połączył sięze szpitalem w sąsiednim mieście,
prosząc, żeby po Dardena przysłanokaretkę.
Pewien,że daleko nie odejdzie,zostawił go siedzącego na podłodze, zabrał z dżipa
latarkę i zaczął szukać Jenny w pobliżudomu i w lesie.
Jednocześnie rozglądał się za świeżymiśladami motocykla.
Dziewczyna powiedziałakiedyś,że Pete jeździnamotorze.
Nie znalazł jednak niczego.
Postanowił więc użyćdo poszukiwań dżipa.
Do wschodu słońca przeczesał okolice Little Falls, ale nienatknął się na
buicka: ani zaparkowanego, ani porzuconegoczy rozbitego.
Wpadł do domu rodziców, żeby poinformowaćojca o sytuacji, ale ten stał przed
aparatem radiowym i odszczekiwał się Imusowi, nie zwracając uwagi na Dana,
zadowolony, że może pozostawić poszukiwanie Jenny synowi.
Danowirównieżto odpowiadało,wiedział, że ma większe szansę naodnalezienie
dziewczyny,bo mu na tym zależy.
Jego ojciec,szeryf w Little Falls od prawieczterdziestu lat, był znużonypracą,
niczym się jużnie przejmował.
Dań był zupełnie inny.
Czującrosnące napięcie, wrócił dobiura szeryfa i zadzwonił tu i tam.
Kiedy już poinformowałokolicznych szeryfów o poszukiwanym buicku, znów
ruszyłwdrogę.
Sądził, żejest jedną z trzech osóbw mieście, którym Jennymogła sięzwierzyć
z planowanego wyjazdu.
Drugą była Miriam Goodman, która wswojej małej kuchni prowadziła cateringo
zasięgu stanowym, oraz wielebny Putty z kościoła kongregacjonistów.
Dań porozmawiał zobojgiem.
Żadne z nichniedomyślało się, gdzie możebyć Jenny.
10
Znów przemierzył okoliczne drogi, tym razem w świetledziennym, ale wynik
był ten sam.
Wrócił więc do miasta nakawę i jajecznicę,uznawszy, że jeśli ktoścoś wie, to i
on siętego dowie.
Dowiedział się jednak tylko, jak dalece miejscowi źle życząojcu Jenny.
Chyba nikt się nie ucieszył, żeDarden nie złamałnogiw biodrze,lecz był zaledwie
trochę potłuczonyi podrapany.
Doniesionomu także, że kiedyDardena opatrywano naostrym dyżurze, cały czas
złorzeczył zastępcy szeryfa.
- Mówił, że pomagaszprzestępczyni i ją kryjesz.
-Mówił, że nie masz pojęcia o policyjnej robocie.
- Mówił, że gdybyś zamiast mózgu nie miał wiadomo czego,to sprowadziłbyś
FBI.
PrzyjacieleDana, przekazując mu te wieści, nie mieli zamiaru go urazić, a
i on nie poczuł się obrażony.
Tak naprawdęsłuchał ich jednymuchem.
Okoliczności sprawynie dawałymu spokoju.
Bark dokuczał.
Ściskało go w żołądku.
Obawao Jenny rosła.
Znów ruszył wdrogę, zatrzymując się, by przeszukać każdąnierówność i
załamanieterenu, wierząc, że im wyżej stoi słońce, tym większa szansa, że rzuci
światło na coś,czego dotejpory niezauważył.
Do południa nadal nie znalazł żadnegośladu.
Pojechał więc do kamieniołomu.
Był jużtam dziśdwukrotnie, ale tym razem nie szukał Jenny.
Zaparkowawszy u stópstoku,wysiadł z dżipa.
Choć w mieście powietrze było przejrzyste, tutaj panowała mgła.
Międzyinnymi dlatego tu przyjechał.
Mgła uwalniała myśli.
Zacierała prawdę i budziła nadzieję.
Kamieniołom zawszebył miejscem marzeń.
Kiedy mgłagęstniała, marzenia stawały się bogatsze.
O czymmarzył?
Zrobić coś dobrego.
Zrobićcoś dobrego.
Choć brzmiało to naiwnie, był to jedenz powodów, dlaktórych wybrałtępracę.
Drugi powód to taki, że przedtempróbował swych sił jako malarz, ale nie mógł się
z tego utrzymać.
Brakowało mu pieniędzy.
A trzeci?
Matka błagała go, bysię zdecydował, bo ojciec nie mógł znaleźć nikogo
innegonatostanowisko.
Pracaw siłachporządkowych w Little Falls nie
11.
była interesująca.
Polegała na dostarczaniu wagarowiczów doszkoły, pijaków do więzienia, narkomanów
do ośrodków leczniczych trzy doliny dalej na zachód, a także na
łagodzeniudrobnych utarczek między mieszkańcami i interweniowaniu w awanturach
domowych oraz przemierzaniu ulic LittleFalls w późnych godzinach nocnych, aby
dać ludziom poczucie, że są bezpieczni.
Czy byli?
Tutaj przynajmniej odnosiło się takiewrażenie.
Trudnobyło sobie wyobrazić, że zło może istnieć w takimmiejscu - wśródszeptu
wodyobmywającej granitowe skały,szmeru igieł sosnowych schnących po deszczu,
żuków przemykających przezposzycie czy też w wilgotnym powietrzupachnącym
świeżością.
Mgła nie tworzyła cieni, wktórychmogłyby się kryć strachy.
W dzień taki jak ten kamieniołomprzypominał kościół, przystanekw drodze do
nieba.
Była to zabawna myśl - z rodzaju tych, którejego ojciec nazywał śmieciami
wielkomiejskiego wykształcenia uniwersyteckiego- ale utkwiła Danowiw pamięci.
To miejsce miałow sobiespokój, a nawet pewną świętość.
Stojąc tu,czuł się spokojniejszy.
Pełen nadziei.
Nawetbark bolał gomniej, co byłodziwne, biorąc pod uwagę panującą tutaj wilgoć.
Potarł bark.
Zdecydowanie lepiej.
Odetchnął głębiej, wciągając w płuca mgłę, i się rozejrzał.
Bez wątpienia pełen nadziei.
Jak to wytłumaczyć?
Kamieniołom miał kształt olbrzymiego czerpaka, któregogranitowe dno
wypełniała woda z górskiego źródła.
Półkaskalna u szczytu sześciometrowej nóżki służyła za trampolinędla miejscowych
skoczków.
Dań obszedłdno kamieniołomu,ostrożniestąpając po granicie, jeszcze mokrym po
nocnymdeszczu.
Przeszedł po drewnianym mostku nad ujściemz niecki, gdzie głośno bulgotała woda.
Spojrzał na drzewa podrugiej stronie, pojawiające się i znikające wraz z mgłą,
któragęstniała,rozwiewała się i zbijała w kłęby.
Nie miał pojęcia, czego szuka.
Nagle zrozumiał.
Zszedł z granitowego szczytu wzgórka nawąską ścieżkę wijącą się wśród drzew.
W miarę jak stąpał po
12
igłach sosnowych i korzeniachdrzew, przedzierał się przez zarośla,
podsplątanymi konarami, nabierał pewności.
Jeszcze zanim dotarł na miejsce, wiedział, co znajdzie.
Stary buick DardenaClyde'a ukryty był międzydrzewami w miejscu, które mało kto
znał.
Nie miał pojęcia, że Jennyo nimwiedziała.
Niedocenił jej.
Buick był pusty.
Przeczuwał to, zanimzajrzałdo środka.
Poprostu jakbyspłynęło na niego olśnienie; domyślił się, co zrobiła Jenny.
Pochylił głowę.
Smutek ścisnął mu serce.
Dań jęknął i odchylił głowę.
Chwilę później smutekustąpił miejsca poczuciuwiny.
Potrzebował jeszcze minuty, żeby sięotrząsnąć.
Wracając po swoich tropach do granitowego basenu, uważnieobejrzał jego
krawędzie.
Tutaj nie czuło się niczego tragicznego,trudnegoczy mrocznego.
Powietrzebyło jaśniejsze,lżejsze.
Bark mu nie dokuczał.
To, rzecz jasna, nie miało sensu.
Ale tak było.
Mgłatańczyła nadwodąw rozigranych pasmach.
Jednocieńsze przykuło uwagę Dana.
Śledził jegopowolny ruch, wyżej i wyżej, aż sięgnąłwzrokiem półki skalnej.
Wtedy zobaczyłubranie.
Poczułkolejny skurcz serca, ale tym razemgo nie sparaliżowało.
Szybko podszedł do przeciwnegokrańca kamieniołomu i zaczął się wspinać.
Piął się od głazu do głazu, aż dotarłdo szczytu.
Od razu poznał, żeto sukienka, którą Jenny kupiła u panny Jane i włożyła
na potańcówkę w poprzedni piątek.
Terazleżała ładnie złożona koło bielizny i znoszonych tenisówek,w których
tylekroć pokonywała kilometry od domu do centrum miasta i zpowrotem.
Ślady stóp były małe i delikatne.
Mało komu przywiodłyby one na myśl Jenny,gdyż delikatnośćwiąże sięz kruchością,
ta zaś z bezbronnością, która powinnawywoływać instynkt opiekuńczy.
A tymczasem Little Falls nieotoczyło Jenny opieką.
Dań też nie.
Teraz będzie musiał żyćztą świadomością przez resztę swoich dni.
Drobne, delikatne, samotne odciski stóp były jedynymiśladamina piasku,
wygładzonymprzez deszcz.
Jeśli przyszła tu
13.
z kimś, to ten ktoś nie towarzyszył jej na szczyt.
Szlak byłwyraźny od miejsca, gdziestałteraz Dań, do tego, gdzie złożyłaubrania,
a potem prowadził na skraj, gdzie wbiła się w ziemiępiętami, podczas gdy palce
stóp wisiały nad przepaścią.
Dalejnie było już nic.
Dziwacznezdarzenia, które usiłował zrozumieć, teraz nabrały sensu.
Wszystko to, co Jenny robiła przez ostatnie miesiące, a zwłaszcza przez ostatnie
dni, ułożyło sięw logicznyciąg.
Gdyby był bystrzejszy, zdołałby może zrozumieć w porę,co się szykuje.
Nie, bystrość nie ma tunic do rzeczy.
Nieuporządkowałpewnych symptomów, bo nie chciał wiedzieć, cowyjdzie z układanki.
Zdawał sobie przecież sprawę, że wiedząc, musiałbydziałać, a w tym miasteczku
był zdany tylkona siebie - w każdymrazie niktoprócz niego nie współczuł Jenny
Clyde.
Przyjrzał sięwodzie.
Trwała spokojna, nieruchoma, triumfująca w swej ciszy.
Trzebabędzie przeszukać nieckę, ale ciałoJenny równie dobrzemogło spłynąć do
potoku na wezbranejpo deszczufali.
Trzeba będzie sprawdzaćbrzegi, na wypadekgdybyciało wypłynęło, lecz to się na
ogół niezdarzało.
W kronikach Little Falls zapisanojuż podobne samobójstwa, alenigdy nieznaleziono
ciała.
Według popularnegoporzekadła,co kamieniołom połknął, tegonigdy niezwraca.
Nie zauważywszy niczego w wodzie, Dań powoliprzesunąłwzrokiem po krawędzi
niecki i skraju lasu.
Mgła płatała mu teraz figle, tworzącpozory czegoś ożywionego, czegoś ludzkiego,a
potem -rozwiewając się - ukazywała tylko kamień,drzewai mech.
Samobójstwo byłogrzechem.
Dań nie mógł usprawiedliwićtego, co Jenny zrobiła.
Wiedział jednak, jak ograniczonybyłjej świat.
I w tym świecie wybrała to, co wydawało jej się mniejszym złem.
Niepotrafił sięzdobyć na potępienie.
Co innego Darden Clyde.
Dana uderzyło, że Jenny dokonała aktu sprawiedliwości w najczystszejformie.
Odbierającsobie życie, pozbawiłaDardena tego, czego najbardziej i perwersyjnie
pożądał.
Zostawiła go samego w piekle, jakie sobiezgotował.
14
Ta myśl sprawiła Danowi przyjemność.
Chciał, by Dardencierpiał i by Jenny odnalazła wolność.
Był smutny, ale spokojny.
Uznał, że dlatego ból w barku zniknął.
Nagle poczuł się zmęczony.
Wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze i założył ręce za pasek spodni.
Miał coś do zrobienia.
Musiał przedstawić raport i wezwać pomocw celuprzeprowadzenia dokładniejszych
poszukiwań.
Ale jeszcze nieteraz.
Jeszcze chwilę.
To miejsce miało w sobie spokój, coś, conie pasowało do myśli, że zeszłej nocy
ktoś stracił tu życie.
Dańchciał wierzyć, że to duch Jenny Clyde owiewa las - duchJenny wreszcie wolnej
i szczęśliwej.
Wtedy mgła się rozpierzchła.
Jegowzrokzatrzymał się naglena czymś czerwonym,dalekow dole.
W Danie obudziła sięczujność.
Czerwona plamka poruszyła się ledwo dostrzegalnie, aleto wystarczyło,
byprzystąpił do działania.
Pospiesznie schodząc ze skalnej półki, niespodziewanie poczuł się
rozczarowany.
Chciał, byJenny sięwyzwoliła.
Tutaj niemiała życia, szczególnie teraz, gdy wrócił Darden.
Ta myśl przerodziła się w następną.
Jeśli chciał czynić dobro, to tu los dawał mu szansę.
Spuszczał siępo głazach, niekiedysię ześlizgując, ale bólmu nie
przeszkadzał.
Na dole natychmiast ruszył w las, gdziewcześniejdostrzegł czerwoną plamkę.
Zbliżając się, zwolnił,żeby przestraszona dziewczyna nie uciekła.
Jednakże JennyClyde ani drgnęła.
Siedziała skulona, żałosny kłębek drżącegociała, z twarzą ukrytą między kolanami
iczerwonymi włosamijaskrawo odcinającymisię od bladej skóry.
Przemierzając ostatnie paręmetrów,zdjął kurtkę.
Ukląkłprzy Jenny, okrył ją i podniósł.
Bez słowa skierował sięku dżipowi.
Dotarłszydo samochodu, ułożył dziewczynę na siedzeniu pasażera, wystarczająco
nisko, żeby nikt jej nie dostrzegł.
Następnie wsunął się zakierownicę i ruszył.
Wybrał boczną drogę,która - jak wiedział - była małouczęszczana.
Ponieważ Jenny wciąż drżała, podkręcił ogrzewanie.
Nadal zakrywała twarz i nie powiedziała słowa.
Jechałdalej.
Kiedy znalazł się pozagranicami miasteczka, w strefie,
15.
gdzie jego telefon miał zasięg, zadzwonił do informacji, zdobył numer i przez
trzy minuty rozmawiał ze starym kolegą uniwersyteckim, który z przyjemnością
zwolnił się na dwie godziny z pracy, żeby spotkać się z Danem w połowie drogi.
Jego ojciec nie pochwaliłby go za to.
- Utrudnianie pracy wymiarusprawiedliwości!
- krzyczałby, jak zawsze przywiązany do litery prawa.
-Jesteś w poważnych kłopotach, Dań, i twój przyjaciel też.
Czy po tocię wysyłałem na uniwersytet?
Ojciec nigdy się jednakniedowie; nikt inny w miasteczku też nie.
Kamieniołomi dno potoku zostanąprzeszukane.
Wszyscy zgodzą się, że ciało Jenny na pewno trafiło w głębsze,spienionewody
rzeki i utknęło pod jakimśnawisemskalnymalbo zniknęło porwane przez
tajemnicząsiłę rządzącą kamieniołomem.
Przyczyna nie miałaznaczenia, liczył się rezultat.
Z praktycznego punktu widzenia Jenny Clydejuż nie żyła.
Rozdział pierwszy
BOSTON
Nabożeństwo żałobne odprawiano w ciemnym, wzniesionym z kamienia kościele
przy Marlboro Street w Bostonie, niedaleko miejsca, w którym CorneliusUnger
mieszkałipracował.
Była słoneczna czerwcowa środa.
Od śmierciUngera upłynęły właśnie trzy tygodnie, czyliwszystkoprzebiegało
zgodnie z zostawionymi przez niego wskazówkami.
Wcześniejsza ceremonia miała charakterprywatny.
Casey Ellis nie zaproszono doudziału w niej.
Siedziała wczwartej od końca kościelnej ławce.
Trudnosobie było wyobrazić bardziej wytworną publiczność.
Niktnie pociągałnosem, nieszeptał, nie wzdychał ani nie jęczałi nie zawodził.
Smutek byłby nie na miejscu.
Odbywało sięspotkanie profesjonalistów, mężczyzn i kobiet, noszącychubrania o
stonowanych barwach, charakterystyczne dlaosób, które wolą patrzeć, niż być
widziane.
Zgromadzili siętu naukowcy i terapeuci,ponieważ Connie Unger przez ponad
czterdzieści latbył czołową postacią na niwie psychologii.
Pełen ludzikościół świadczyłi o długowiecznościzmarłego, i ojego geniuszu.
Casey była gotowa się założyć,żespośród kilkuset zgromadzonych - z żoną
zmarłego włącznie - tylko onajednabyłaemocjonalnie zaangażowana.
Powszechnie wiedziano,że sławny doktorUnger trzymał żonę w uroczym domu
naNorthShore, gdzie zajmowała się swoimi sprawami, on natomiast mieszkał w
Bostonie i odwiedzał ją czasem w week17.
endy.
Connie wolał spędzać czas w samotności.
Nie lubiłspotkań towarzyskich.
Otaczał się znajomymi, nie przyjaciółmi, a jeśli miał jakąś rodzinę - siostry,
braci, siostrzenice, bratanków czy kuzynów - nikt nic o tym nie wiedział.
Z żoną nie miał dzieci.
Casey byłacórkąjego i kobiety, której nie poślubił i doktórej po jedynej
wspólnie spędzonej nocy nie powiedziałwięcej niżkilkanaściesłów.
Ponieważ nikt nie wiedział anio tej nocy, ani o Casey, dla wszystkich stanowiła
po prostujeszcze jedną twarz w tłumie.
Znała tu jednak sporo osób,choć nie dziękiojcu.
Nigdyjej nie uznał, nie skontaktował się z nią/nie zaproponowałpomocy, nie
otworzył drzwi.
Nigdy nie dał ani grosza.
MatkaCasey nie prosiła o pieniądze, a gdy dziewczynka w końcu poznała nazwisko
ojca, była na etapie głębokiegobuntunastolatki i nie zwróciłaby się do niego,
nawet gdyby odtego zależało jej życie.
Coś z tego buntu pozostało.
Dlatego zajęła miejsce w głębi kościoła -jeszcze jedna znajoma z branży,
wykorzystująca przedłużonąprzerwę na lunch.
Myślałaz pewnąsatysfakcją, że zmarły nawet nie zasłużył sobie najej obecność,a
ona wyjdzie z kościoła i już więcej nie będziesię oglądaćza siebie.
Łatwiej było o tym rozmyślać, niż przyznać,że poniosłastratę.
Nigdy oficjalnie nie poznałaCorneliusa Ungera, aledopóki żył,miała nadzieję, że
pewnego dniają odszuka.
Nadzieja ta rozwiała się wraz z jego śmiercią.
"A czy samakiedykolwiek próbowałaś się do niegozbliżyć?
-pytała jej przyjaciółka Brianna.
- Stanąć przednim?
Czy kiedykolwiek napisałaś do niego, wysłałaś mue-mail czy prezent?
".
Na wszystkie te pytania odpowiedź brzmiała: "nie".
Pewną rolę odgrywała duma, pewną gniew, pewną - lojalność wobec matki.
Chodziło też o podziw dlabohatera.
Jakw klasycznym związku miłości i nienawiści, Cornelius Unger był nie tylko
jejnemezis,ale i wzorem niemal,od kiedy poraz pierwszy usłyszała jego nazwisko.
W wieku szes18
nastu lat była tylko ciekawa, ale ciekawość szybko pchnęłają do działania.
Unger wykładał na Harvardzie- złożyłatam podanie,ale nie została przyjęta.
Czy powinna byłapójść do niego i powiedzieć, że się jej nie udało?
Uzyskała później licencjat w Tufts oraz magisteriumwBoston College i
zostałaterapeutką.
Jej magisteriumto nieto samo co doktorat Corneliusa, ale tak samojak on
doradzała klientom, a ostatnio zaproponowano jej nawet posadęwykładowcy.
Niebyła pewna, czy przyjmie ofertę, ale toinna sprawa.
Kochałaudzielanie porad.
Wyobrażała sobie,że jej ojciec też - w jego kategoriach zaangażowania
zawodowego.
W ostatnich latach przeczytaławłaściwie wszystko, co napisał, chodziła na
wszystkie jego otwarte wykłady,wycinała wszystkie recenzje jego prac.
Wpojęciu Ungeraterapia była poszukiwaniem skarbów, awskazówkidoniego ukryto w
różnych "pokojach"życia człowieka.
Opowiadał się za terapią w formie rozmowy, mającejpomócw odszukaniu tych
drogowskazów.
To dość paradoksalne,bo był znanyz tego, że absolutnie nie potrafi prowadzić
rozmowy towarzyskiej - wiedział jednak, jakie należy zadawaćpytania.
Na tym właśnie polega terapia - mówił na wykładach -na zadawaniu
właściwych pytań.
Słuchaniu, a następnie zadawaniu pytań,które poprowadzą pacjenta w odpowiednim
kierunku, by sam mógł znaleźćodpowiedź.
Casey, sądzącz rozwoju jej praktyki, była w tym całkiemdobra.
Wśródzgromadzonych znała kilka osób- kolegówpofachu.
Studiowała z nimi,dzieliła gabinety,uczęszczałana warsztaty i zwracała się o
konsultaq'e.
Cenili ją jako terapeutkę na tyle, że kierowali do niej różneosoby.
Z takichskierowań pochodziłaspora część jej klientów.
Nikt z kolegów nie wiedział jednak, co ją łączyło ze zmarłym.
Czerwcowe ciepło nie przekroczyło progukościoła.
Promienie słonecznewe wnętrzu nabierały przyćmionychbarw,przefiltrowanych przez
szkło witraży umieszczonych wysoko w kamiennych murach.
Powietrzezachowało przyjemnychłód i pachniało dawnymi czasami, tak jak pachną
wszyst19.
kie pamiątki z wojny o niepodległość.
Casey kochałaten zapach.
Dawałjej poczucie historycznej przynależności, którejw jej życiu brakowało.
Znalazła pociechę w tej atmosferze, podczas gdyprzedołtarzem występował
jeden mówca za drugim.
Żaden niepowiedział niczego, czegoby Caseynie wiedziała.
W świecie zawodowymConniego Ungera uwielbiano.
Jego milkliwość brano za nieśmiałość, zamyślenie, a odmowę uczestnictwa w
przyjęciachna wydziale - za uroczą towarzyskąniezręczność.
W pewnym okresie jegokariery zawodowejotoczenie zaczęło gochronić.
Casey często sięzastanawiała, czy wynikało to zfaktu, iż nie miał
życiaosobistego.
Wobecbraku przyjaciół koledzyczuli się za niego odpowiedzialni.
Nabożeństwodobiegło końca i ludzie zaczęliwychodzićz kościoła.
Podobnie jak Casey, musieli wracać do pracy.
Uśmiechnęła się do jednego znajomego, kiwnęła głową innemu, zatrzymała się na
chwilę na schodach,byzamienićkilka słów z promotorem swojej pracy magisterskiej,
odwzajemniła uścisk przechodzącej koleżanki.
Po czym zatrzymała się znów, tym razem na prośbę jednego ze współpracowników.
Ichzespół składał się zpięciuosób.
John Borella byłjedynym psychiatrą.
2 pozostałejczwórki dwoje terapeutówmiałodoktoraty, Casey ijeszcze jedna
koleżanka - magisterium.
- Musimy się późniejspotkać - powiedział zdenerwo'wany psychiatra.
Casey nie przejęła się brzmieniem jego głosu.
Johnbyłbowiem chronicznym panikarzem.
- Mam dziś mnóstwo pracy -ostrzegła go.
-Stuart zniknął.
To ją zatrzymało.
Stuart Beli był jednym z terapeutówz doktoratem.
Co ważniejsze, zajmował się finansami zespołu.
- Co to znaczy "zniknął"?
- spytała ostrożnie.
- Zniknął - powtórzył John nieco ciszej.
- Jego żona nie20
dawno do mnie dzwoniła.
Wczorajwieczorem, wróciwszyz pracy do domu, stwierdziła, że dom jest pusty -
pusteszuflady, puste szafy, pusta książeczka czekowa.
Sprawdziłem jego gabinet.
To samo.
Casey była zaskoczona.
- A jego kartoteka?
-Znikła.
Zaskoczenie zaczęło zmieniać się w przerażenie.
- A nasze konto?
-Puste.
- Auuu.
- Poczuła, że też zaczyna wpadać w panikę.
-Dobra.
Pogadamy później.
- Ma nasze pieniądze na czynsz.
-Wiem.
- Za siedem miesięcy.
-Tak.
- Pierwszego dnia każdego z tychsiedmiu miesięcy Casey dawała mu czek na swoją
część.
Przed tygodniemdowiedzieli się, że przez cały ten czasczynsz niebył płacony.
Zapytany, Stuart twierdził, że po prostuzapominał,przytłoczony górąpapierów,
które zajmowały mu tyle czasu - aoni przyjęli to wyjaśnienie, bo wszyscy
wiedzieli, jakto jest.
Obiecał wszystkouregulować.
- Musimyzapłacić w przyszłym tygodniu - przypomniał teraz John.
Będą musieli znaleźć pieniądze, bo inaczej czeka ich eksmisja.
Casey nie była jednak w stanieteraz o tymrozmawiać.
Nie mogłanaweto tym myśleć, bo Cornelius Ungerpatrzył i słuchał.
- Tonie czas animiejsce, John -powiedziała.
- Porozmawiamy później.
- Przepraszam -zatrzymał ją szczupły siwowłosy mężczyzna, który schodził
po schodach z rzedniejącym już tłumem.
- Panna Ellis?
John oddalił się, a Casey spojrzała na pytającego.
- Jestem Paul Winnig - przedstawił się.
- Byłemprawnikiem doktora Ungera,teraz jestem wykonawcą jego testamentu.
Czy możemy chwilęporozmawiać?
21.
Miała ochotę zapytać, czego może chcieć od niej wykonawca testamentu doktora
Ungera, ale w oczach prawnikawyczytała odpowiedź.
Tak,wiedział, kim ona jest.
To ją zaskoczyło i zbiło z tropu.
^
- Hm, oczywiście - odpowiedziała z trudem.
- Kiedypan zechce.
- Może teraz?
-Teraz?
- Lekko zniecierpliwiona, rzuciłaokiem na zegarek.
Nie wiedziała, czy jej ojciec kazał czekać klientom, aleona nie miała takiego
zwyczaju.
- Za pół godziny jestemumówiona.
- To nie zajmie więcej niż pięć minut - zapewnił ją prawnik.
Ujął jąlekko za łokieć, sprowadził po schodach i skierował ku wąskiej, wyłożonej
kamieniami ścieżce, prowadzącejwzdłuż bocznej ściany kościoła.
Caseymocno biło serce.
Zanim jednak zdążyła zastanowić się, co prawnik ma jej do powiedzenia i co ona
myślio tej sytuacji, znaleźli się na maleńkim, niewidocznym z ulicy dziedzińcu.
Puszczając jej łokieć, prawnik wskazał żeliwną ławeczkę.
Usiedli oboje.
- DoktorUnger polecił mi, bym skontaktował się z panią natychmiast po
nabożeństwie żałobnym - powiedział.
-Nie wiem, poco - wtrąciła Casey, opanowawszy sięnieco.
- Wogóle się mnąnie interesował.
- Wydaje mi się, że się pani myli - zaprotestował prawnik.
Z kieszenimarynarki wyciągnął kopertę.
Była niewielka, jakfiszka w kartotece, spięta u góry.
Caseywpatrzyła się w kopertę.
- Jest na niejpaninazwisko - pokazał jej prawnik.
Rzeczywiście.
Tym samym niewyraźnym pismem, którewidziała dziesiątki razy na marginesach
wykresów i tabel,wyświetlanych przez Conniego Ungera podczas wykładów,napisano:
"Cassandra Ellis".
Cassandra Ełlis.
Jej imięi nazwisko, napisane ręką ojca.
To już było coś.
Serce tłukło jej sięw piersi.
Spojrzała ponownie na prawnika.
Niepewniewyciągnęła rękę po kopertę, niezupełnie
22
wiedząc, co chciałaby znaleźć w środku, bojąc się jednak, żei tak będzie
tonie to.
Wyczułapalcami coś twardego.
- W środku jestklucz - wyjaśniłPaul Winnig.
- DoktorUnger zapisałpani swój dom.
Casey zmarszczyła brwi, zagryzła wargi i popatrzyła niedowierzająco na
prawnika.
Kiwnął głową, skupiła się więcna kopercie.
Ostrożnie zsunęła spinaczi zajrzała do środka.
Wytrząsnęła klucz,a potem wyciągnęłakartkę papieru,wielokrotnie złożoną, by
zmieściła się w kopercie.
W ciągu tegoczasu,gdy zajęta była rozwijaniem - kilka sekund dłużejz powodu
drżenia rąk - jej wyobraźnia intensywnie pracowała.
Przez tę krótką chwilę wyobraziłasobie ciepłesłowa.
Wystarczyłoby kilka.
Mogły być proste, choćby takie: "Jesteśmoją córką, Casey.
Przyglądałem ci się przez te wszystkielata.
Jestem z ciebiedumny".
Na kartcerzeczywiście widniały słowa, ale innego rodzaju.
Zobaczyła adres domu.
Zobaczyłanumer kodu alarmowego.
Zobaczyła krótką listę nazwisk, a przy nich wyjaśnienia:
"hydraulik", "malarz" i"elektryk".
Nazwiska pokojówkii ogrodnika opatrzono gwiazdkami.
- Doktor Unger chciał, żeby pokojówka i ogrodnik zostali - wyjaśnił
prawnik.
- Oczywiście ostateczna decyzjanależy do pani, ale jegozdaniem oboje są dobrzy i
kochajądom tak jak on go kochał.
Casey była zaskoczona.
Na kartcenie było niczego osobistego.
- Kochał dom?
- powtórzyła, urażona, i spojrzała prawnikowi w oczy.
-Dom to rzecz.
Czy on w ogóle kochał ludzi?
PaulWinnig uśmiechnął się smutno.
- Na swój sposób.
-To znaczy jak?
- Wmilczeniu.
Na dystans.
- Obecny ciałem, nieobecny duchem?
- rzuciła Casey,opanowananagłą ochotą zmięciai odrzucenia kartki.
Byłazła, że przez całe życie ojciec nie powiedział do niej anisłowa,zła, że
nakartce nie było niczego,co chciałaby przeczytać.
- A jeśli nie zechcę tego domu?
23.
- Jeśli go pani nie chce, proszę sprzedać.
Jest warttrzymiliony.
To pani dziedzictwo.
Casey nie wątpiła, że domjest tyle wart.
Znajdujesięw bardzo atrakcyjnym miejscu: przy Leeds Court, a to z kolei jest
bardzo atrakcyjny plac na Beacon Hill.
Wielokrotniekoło niego przechodziła.
Nigdy jednak nieprzyszło jej dogłowy, żepewnego dnia ten dommoże stać się jej
własnością.
- Czy była pani kiedyś w środku?
- spytał prawnik.
- Nie.
-To piękne miejsce.
- Mam już mieszkanie.
-Możeje pani sprzedać.
- I wziąć nasiebie spłatę większej hipoteki?
-Nie ma żadnych spłat hipotecznych.
DoktorUnger byłw pełni właścicielem domu.
I dawał go Casey?
Całkowicie spłacony dom, wart trzymiliony?
Musiał byćjakiś haczyk.
- Zatemutrzymanie - ogrzewanie, klimatyzacja.
No i podatki - pewnie sam podatek od nieruchomości wynosi znacznie więcejniż
dwukrotność moichrocznychspłat hipotecznych.
- Podatki są płacone zfunduszu powierniczego.
Taksamo jakpensje personelu domowego.
Jest także całkowicieopłacony parking, dwa miejscaz tyłu z prywatnym podjazdem i
dwa na samym Court.
Jeśli zaś chodzi o ogrzewaniei całą resztę, ufał, że z tymsobie panisama
poradzi.
Oczywiście, że poradzi - albo raczejmogłaby poradzić,gdyby Stuart Beli nie
zniknął z czynszem za siedem miesięcy.
- Dlaczego?
-Co dlaczego?
- Dlaczego to zrobił?
Taki hojny dar po latach milczenia?
- Nieznam odpowiedzi na to pytanie.
-Czy jegożona wie o domu?
- Tak.
-I nie ma nicprzeciwko temu?
24
- Nie.
Nigdy nie miała z tymdomem nic wspólnego.
I bez niego została znakomicie zaopatrzona w testamencie.
-Od jak dawna o mnie wie?
- Od pewnego czasu.
Casey poczuła przypływ goryczy.
- I nie mogłado mnie zadzwonić, powiedziećmi, żeumarł?
Musiałam dowiedziećsię o tym zgazety.
Jak mogłam się czuć?
- Bardzo miprzykro.
-Czy to on jej kazał unikać ze mną kontaktu?
Prawnikwestchnął.
Wydawał się trochę zmęczony.
- Tego nie wiem.
Pani ojciec był skomplikowanym człowiekiem.
Chyba nikt nie wiedział, jaki naprawdę był.
Ruth -jegożona- może najbardziej się do niego zbliżyła, ale wiepani, jak żyli.
Caseywiedziała.
Nie była pewna,czy bardziej żałowaławłasnej matki, która utraciła Conniego
Ungera, zanim gomiała, czy żony Conniego, która niegdyś go miała, ale dawno
utraciła.
- Mam wrażenie - oznajmiła Casey - że życie z nim niebyłomiłe ani łatwe.
-Możenie - odrzekł prawniki wstał.
- Tak czyinaczej,dom należy teraz dopani.
Wszystko jest na panią przepisane.
Jutro przyślępapiery przez posłańca.
Radzęwłożyć jedo sejfu.
Casey nie ruszyłasię z ławki.
- Niemam sejfu.
-Ja mam.
Czy chce pani, bym jeprzechował?
- Tak,proszę.
Winnig wyjął z kieszeni wizytówkę.
- Tu mnie paniznajdzie.
Casey wzięła ją do ręki.
- A co z jego.
rzeczami?
Czy wszystkie tamsą?
- Osobiste rzeczy - tak.
Praktykę przekazałEmmettowiWalshowi, więc komputer, kartoteki klientów i
wizytownikprzeniesiono do niego.
Okazało się, że jej marzenie to bańkamydlana.
Czasa25.
mi skrywała pragnienie: Connie cenił ją pod względem zawodowym na tyle, że
kierował do niej swoich klientów.
A nawet zrobił z niej swoją protegowaną.
A nawet zaproponował, by wspólnie pracowali, tworząc zespół ojcieccórka.
Rozczarowanie minęło szybko.
Przecież to marzenie nieopierało się na żadnych podstawach.
- Aha - wyjąkała.
Wciąż nie ruszała się z ławki.
- Wygląda pani blado -powiedział prawnik.
- Czy dobrze się pani czuje?
Kiwnęła głową.
-- Jestem tylko trochęzaskoczona.
Uśmiechnął się.
- Radzę tam pojechać i obejrzeć dom od środka.
Ma pewien urok.
Tego dnia Casey nie mogła posłuchaćrady prawnika.
Przyjmowała klientów do ósmej, potem odłożyła kwestiędomu na później i dołączyła
dowspółpracowników w salikonferencyjnej.
Cornelius Unger, wzorzec godności, skręciłbysię z zażenowania, widzącscenę,
która nastąpiła.
Odsamego początku panował wojowniczy nastrój.
Grupa często już toczyła wewnętrzne spory, a kryzys finansowy zdecydowanie
pogorszył wzajemne relaqe.
- Gdzie jest Stuart?
-Skąd mam wiedzieć?
Dzwoniłem w kilkanaście miejsc.
- Musimy zawiadomić policję.
-Poliqę?
To prywatna sprawa.
Stuart to przyjaciel.
- Twój przyjaciel.
Z dawnych lat.
- Co nam przyszło do głowy, żeby powierzyć mufinanse?
-Robił to, bo żadne z nas nie chciało.
- Zawsze zachowywałsię bardzoracjonalnie, a nie o każdym terapeucie da się
to powiedzieć - zauważyła Renee, koleżanka Casey, pracownica opieki społecznej z
magisterium.
-Przepraszam - obruszył się John.
- To mnie obraża.
- To był żart.
26
- Nie sądzę.
Ty iCasey nie zawsze rozumiecie, że todzięki namzyskujecie wiarygodność.
Tymrazem obruszyła się Casey.
- Byłybyśmy wiarygodnei bez was.
-I pracowałybyśmy w przyjemniejszychwarunkach.
- No to sobie idźcie - rzucił John.
- Nie będziemy musieli wynajmować tak dużego pomieszczenia.
- A któż nam cokolwiek wynajmie?
-Hej, przecież myśmy się wywiązywali ze wszystkichpłatności -
zaprotestowała specjalistka od nastolatków, Marlene Quinn, czując potrzebę
rozgrzeszenia się z faktu, żebyła najbardziej związana ze złodziejem.
- ToStuart podpisałumowę najmu.
Tylko jegonazwisko tam figurowało.
Więc tylko on odpowiadaza zaległościw płaceniu.
- Manasze pieniądze.
-Jak je odzyskamy?
- Nie chcę się przeprowadzać.
-Czy jesteśmy w stanie sami zebrać pieniądze?
- Casey martwi się o pieniądze?
- zakpił John.
-Przecież masz takie miękkie serduszko, że przyjmujesz klientówza darmo.
- To, co robię - zaprotestowała Casey - niema nic wspólnego z filantropią/
po prostu staram się zawsze doprowadzić sprawę do końca, bez względu na to,czy
ubezpieczenie klienta to pokryje, czynie.
Czy kiedykolwiek zalegałamz pieniędzmiza czynsz?
- Nie - odrzekła Renee - i ja też nie.
Nie możemy dopuścić, żebynaswyrzucono.
Mampoumawianych pacjentów.
- Klientów - poprawił ją John.
- To ja przyjmuję pacjentów.
Ty przyjmujesz klientów.
- Żadne z nas ich już nie zobaczy, jeśli nas wyrzucą -wtrąciła Casey.
- A właściciel tego budynku wyrzuca najemców.
Pamiętacie, jak postąpił z prawnikami z drugiegopiętra?
- Spadli na cztery łapy -powiedziała Marlene - bo znaleźli znacznie
lepszelokum.
-Czy musimypracować akurat przy Copley Square?
27.
Gdybyśmy przenieśli się cztery przecznice dalej, byłobytaniej.
- Nie będę pracowaćna South End - oznajmił John.
-W jaki sposób Stuartmógł wyczyścić konto?
-spytałaCaseyz niedowierzaniem.
- Miał nasze upoważnienia.
Bank nie miał podstaw, bycokolwiekkwestionować.
- Więc dlaczego to zrobił?
Czy ma długi?
Jest hazardzistą?
Rozpada mu się małżeństwo?
Renee podjęła temat.
- I żadne z nas nie widziało, że coś jest nie tak?
Przenikliwość to podobno nasza zawodowa cecha.
- Do diabła, nie umiemy czytać w myślach- skonstatowała Marlene.
- Możemy się wykazać przenikliwością dopiero wtedy, gdy pracujemy z klientem
dostatecznie długo,by przełamać jego brak zaufania.
Casey niewidziała analogii do sytuacji, jaka im się przydarzyła.
- To nie to samo.
-To samo.
- Nie - upierała się, porzucając teorięna rzeczzdrowegorozsądku.
- Jesteśmy ludźmi.
Stuart pełnił tu pewną funkcję,więc widzieliśmy to, co chcieliśmywidzieć.
- Cóż, to nas do niczego nie prowadzi - powiedziałaRenee.
- Potrzebujemy pieniędzy, ito szybko.
Skąd je weźmiemy?
Spotkanie zakończyło się, ale nie zapadły na nim żadnedecyzje.
Casey była wyczerpana.
Wyszła z biura i skierowała się z CopleySquare wzdłuż Boylston Street do
Massachusetts Avenue.
Stawiaładługiekroki i oddychałagłębokoprzeponąjak podczas ćwiczeń jogi.
Skręciła w lewo, potemw prawo, szła bocznymi uliczkami ażdo Fenway, gdzie
nadwstążką wody obrośniętą drzewami stał rząd domów z brązowej cegły.
Głębokie oddechy zbytnionie pomogły.
Już dawno brakowało jej łez, ale choć częstotu przychodziła, nie potrafiła
28
zachować spokoju.
To nie w tym miejscu chciałaspotykaćsię z matką.
Gdyby mogła zmienić jedną rzecz w swoimżyciu, zmieniłaby właśnieto.
Wbiegła po pięciu kamiennych schodkach i weszła dośrodka.
Pomachałarecepcjonistce i pokonała kolejne schody.
Na drugim piętrze przywitała się z dyżurującą pielęgniarką.
- Cześć, Ann.
Jak siędzisiaj czuje?
Ann Holmes miała macierzyński wygląd i emanowałaspokojem sugerującym, że
pogodziła się z opieką nad osobami z ciężkimi uszkodzeniami mózgu.
Caroline Ellis byłapod jej pieczą od trzech lat.
Ann machnęła ręką.
- Nienadzwyczajnie.
Tego ranka miała kilkaniegroźnychdrgawek.
Doktor Jinsji chyba do ciebie dzwonił?
- Tak, zostawił wiadomość, że valium pomogło.
- Powiedział także, że martwi go rosnąca częstotliwość napadów, ale Casey wolała
widzieć w tymzmianę na lepsze.
Uznała, że potylu miesiącach trwania w stanie wegetaq'idrgawki oznaczają, że
Caroline zaczyna się budzić.
- Już się uspokoiła - powiedziała pielęgniarka.
- Terazśpi.
- Będę więc cichutko - szepnęła Casey.
Przecięła hol i wślizgnęła się do pokoju matki.
Lampyulicznelekko go rozświetlały, ale Casey i po ciemku potrafiłaby sięw nim
poruszać.
Poza kilkoma sprzętami medycznymi,potrzebnymi do karmienia i nawadniania,w
pokojuznajdowało się tylko łóżko, dwa fotele i komódka.
PonieważCasey sama przywiozła tu fotele i komódkę, wiedziała,gdzie co stoi.
Od wypadku trzy lata temu odwiedzała Caroline Ellis kilka razy w tygodniu.
Potylu spędzonych tugodzinach, chodzeniu po tych podłogach, patrzeniu na te
ściany i dotykaniu tych mebli Casey znała każdy centymetrprzestrzeni.
Podeszła do łóżka i pocałowała matkę w czoło.
Carolinepachniała niedawną kąpielą.
Zawsze tak było, i między innymi dlatego Casey trzymała matkę w tym domuopieki.
Świeże kwiaty, cotydzień pojawiające się na komódce,
29.
świadczyły o tym, że zwracano tu uwagę na takie zwykłe,stanowiące o jakości
życia sprawy, dbano także o higienęosobistą chorych, choć - tak samo jak kwiaty
- miało towiększe znaczenie dla rodzin pacjentów niż dla nich samych.
Zwłaszczaodnosiło się to do Casey.
Caroline, którąznała,wyrzucała gnój zobory, ale jedynym zapachem, który Casey
się z nią kojarzył, był lekki, świeży zapach kremueukaliptusowego, którego
zawsze używała.
Casey kupiłago więc na zapas ipielęgniarki stale ten krem stosowały.
Nic nie świadczyło otym, by pomagał Caroline, aleniewątpliwie działał
uspokajająconaCasey.
Siadając na łóżku koło matki, Caseyujęła jej sztywnąrękę, delikatnie
rozmasowała nadgarstek i wyprostowałapalce, po czym przyłożyła je sobie do
gardła.
Caroline miałazamknięte oczy.
Choć niebyła tego świadoma, jej ciałowciąż stosowało siędo dobowychcykli snu i
jawy.
- Cześć, mamo.
Jest późno.
Wiem, że śpisz, ale musiałam dociebie zajrzeć.
- Zły dzień?
-spytała Caroline.
- Nie wiem, czy "zły".
Raczej dziwny.
Conniezapisał mi swójdom.
- Co takiego?
-Zapisał mi dom.
- Ten naBeacon Hill?
To pytanie obudziło w Casey pewne wspomnienie.
Nagle znów miała szesnaście lat i wróciła do domu popopołudniu spędzonymw
Bostonie.
"Beacon Hill?
" - powtórzyłaCaroline, gdy zbuntowana i zirytowana Casey wykrzyknęłate słowa.
Beacon Hill było miejscem historycznym,oferującym wiele różnych rzeczy, ale
wymienienie tej nazwyw ich domu budziło tylko jedną myśl:ConnieUnger.
"Czyposzłaśsię znim zobaczyć?
" - spytała Caroline.
Casey zaprzeczyła, ale jak można się było spodziewać, matka czułasię dotknięta.
"Nigdy się tobą nie interesował,Casey.
Niepomagałżadnej z nas, ale doskonale dałyśmy sobie radę".
W tamtych czasachCaroline czuła gniew i ból.
Teraz, jaksię Casey wydawało, było to raczej zdumienie.
30
- Dlaczego zostawił ci dom?
-Może nie wiedział,co z nim zrobić.
Caroline nie od razu odpowiedziała.
Casey wiedziała, żemyśli, jak najlepiej wybrnąć z tej sytuacji.
W końcu taktownie zapytała:
- I coo tym myślisz?
-Nie wiem.
Dowiedziałam się dopiero dziśpo południu.
Casey nie wspomniała o nabożeństwie żałobnym.
Niebyła pewna, czy Caroline zrozumie, dlaczego tam poszła,i nie chciała, by
matka uznała, że oczekiwała czegoś od Conniego.
Caroline zawsze była doskonałą matką i osobą, którawie, czego chce, z wyjątkiem
tego wszystkiego, co dotyczyłoojca Casey.
Biorąc pod uwagę jejobecną sytuację i fakt, żekoszty leczenianiemalcałkowicie
pochłonęły oszczędności,czułaby się zagrożona takhojnym zapisem Conniego.
Chcąc zmienić temat, Casey otwarła usta, by opowiedzieć matce o kryzysowej
sytuacji w zespole.
Zanim jednakpowiedziała słowo, zrezygnowała.
Kryzysy pojawiały sięi znikały.
Nie musi najnowszym z nich obciążać Caroline.
Lepiej, żeby skupiłaenergięna zdrowieniu.
Siedziała więc przez chwilę wmilczeniu, na zmianę gimnastykującsztywne
palce matki,byrobiły wrażenie elastycznych,i ogrzewając je o swoją szyję.
Gdy Caroline spokojniespała, Casey delikatnie wsunęła rękę matki pod przykryciei
pocałowała ją w policzek.
- Dom nic nieznaczy.
To ty jesteś najważniejsza.
Jesteś całą moją rodziną, mamo.
Wyzdrowiejesz dla mnie?
W ciemności przyglądała się twarzy matki.
Po chwili cicho wymknęła się z pokoju.
Opuszczając Fenway z bólem serca, ruszyła w kierunku rzeki.
Po dziesięciominutowym spacerze dotarła domałego, dwupokojowego mieszkanka w
Back Bay; kupiła jeprzed dwoma laty iwciąż nie byłapewna, czy może sobiena nie
pozwolić.
Nie miałoby to znaczenia, gdybyzdecydowała się naprzeprowadzkę do Providencei
pracę nauczelni, ale dziś niebyła w stanie zmierzyć się z tądecyzją.
Ledwie przejrzała pocztę i podgrzała sobieobiad, poczuła się
31.
wykończona.
Ponieważ następnego dnia miała spotkaniez klientem już o ósmej rano, położyła
się spać.
W czwartek też nie dotarła na Beacon Hill,gdyż w przerwach między wizytami
klientów wałkowała sprawę Stuarta z Renee, Marlene i Johnem.
Żona Stuarta upierała się, żenie mapojęcia, gdzie przebywa mąż, w banku zaś
twierdzono, że na koncie spółkinigdy niebyło sumy równej siedmiomiesięcznemu
czynszowi.
Rozmowy w sali konferencyjnejniewnosiły nicnowego.
Nie udałoim się dojść do żadnychwniosków - działali sobie tylkowzajemnie
nanerwy.
- Nie przyglądałeś sięwyciągom bankowym?
- spytałaMarlene Johna.
- Ja?
Dlaczego ja?
To była działka Stuarta.
- Ale toty jesteś psychiatrą.
Ty masz najwyższą pozycję.
To ty chciałeś wynająć to pomieszczenie.
- Przepraszam,chciałemmieć gabinet w GovemmentCenter, nie na Copley
Square.
-Skąd mamy wykombinować dwadzieścia osiem tysięcy dolarów?
- myślałagłośno Casey.
- Raczej trzydzieści osiem.
Właściciel doliczyłodsetkii chce za następne dwamiesiące z góry.
- Moglibyśmy wziąć pożyczkę.
-Nie mogę sobie pozwolić na jeszcze jedną pożyczkę.
- Cowięc proponujesz?
-Przeprowadzić się do mniejszego pomieszczenia.
- Nie da rady.
I tak potrzebujemy czterech gabinetów,sali konferencyjnej i miejsca dla
księgowej.
- Księgowa może pracować w domu.
-To znaczy, że zachęcaszjądo okradania nas?
Casey wyszła zgabinetu o szóstej tak spięta, że ruszyłaprosto do klubu
Bardziej potrzebna jej była joga niż wizytana Beacon Hill, apo skończeniu
ćwiczeń czułasiętakodprężona, że nie mogła myśleć oConniemUngerze.
Rozpaczliwie pragnąc pociechy, zafundowała sobie obiad z dwiema koleżankami z
klubu, a gdy już skończyły chichotać po
32
butelce merlota, był najwyższy czas iść do łóżka - i tonakrótko.
W piątek już o szóstej rano jechała nawarsztatyw Amherst.
Wracała do domudopiero wieczorem.
W drodze wysłuchała wiadomości z poczty głosowej.
Jej współpracownicyw dalszym ciągu czepiali się drobiazgów i nagle Caseypoczuła
się tym wszystkim zmęczona.
Przeprowadzka naRhode Islandniewątpliwie pomogłaby jej uwolnić sięodcałego
bałaganu.
Nie zareagowała na ichtelefony.
Czuła się zażenowanamałostkowością swychpartnerów,zanim jeszcze pomyślała,co
Cornelius Unger powiedziałby o tak niespójnej grupie.
Znowu jej się nie powiodło - stwierdziłby.
Jemunigdy sięniezdarzyło,bypartner go okradł.
Oczywiściezawsze prowadził praktykęsam.
Casey teżmogłaby się na to zdecydować, i pewnie tak zrobi, jeśli zacznie pracę
na uczelni.
Będzie przyjmować klientówtylkokilka godzin w tygodniu, w gabinecie na
terenieuczelni.
Nie mogła sobie wyobrazić całkowitegozaprzestania terapii,bo kochałatę pracę.
Z przeprowadzkądo Providence wiązał się jednak innyproblem.
Nie była pewna, jak będzie się czuła tak dalekood matki - zresztą to wyglądało
na gigantyczny paradoks.
Casey dorastała bowiem w Providence, Caroline mieszkałatamaż do wypadku.
Przez cały tenczas Casey rozpaczliwiepragnęła niezależności.
Matkastanowiła uosobienie ogniskadomowego, wszystkiego, od czego dziewczyna
uciekała.
Imbliżej siebie mieszkały, tym było gorzej.
Pomijając już karierę zawodowąCasey, trudno było dostosować się do wymagań
Caroline.
Często ichnie respektowała - nawet teraz, gdy wróciwszy do domu,zamiast
rozmrozić lodówkę, przejrzeć stosikpoczty, rosnący na blacie kuchennym jak
grzybypo deszczu, czy choćby przeczytać książkę, oglądała powtórkęBuffy,
postrach wampirów, aż zasnęła na kanapie.
Wstałao północy i przeniosła się do łóżka, ale nie spała dobrze.
Jeśli nawet udawało jej się zapomnieć o brzydkim słowie "za33.
niepokojenie", znów użytym dziś przez lekarza, to w jejgłowie tłoczyły się myśli
o propozycji pracy na uczelni, naktórą powinna była już dawno odpowiedzieć, o
sytuacjiw zespole, która stawała się nie do zniesienia, albo o tym, żema
trzydzieści cztery lata i żadnych korzeni.
Potem pomyślała o tak niespodziewanie odziedziczonym domu naBeacon Hill isama na
siebie zaczęła zrzędzić.
Unikała tego domu.
Nie musiałapytać żadnego specjalisty,żeby to wiedzieć.
Pokazywała swemuzmarłemuojcu,jak bardzo nie odpowiada jejfakt, iż uznałją
dopiero w testamencie, i że nie potrzebuje jego rezydencji zatrzy miliony
dolarów.
Kazała mu czekać.
Było to takie proste i takiedziecinne.
W sobotni ranek obudziła się w bojowym nastroju.
Chciałabytakże poczuć się całkiem dorosła, ale chyba żądała zbyt wiele.
Wbrew obiegowej opinii, że skoroudaje siędo najelegantszejdzielnicy Bostonu,
powinna się odpowiednio ubrać, choćby zszacunku dla zmarłego ojca,
zostawiłatwarz bez makijażu, włożyła szorty i obcięty podkoszulek,a rudoblond
włosy przeciągnęła przez otwór najbardziejznoszonej bejsbolówki.
Zasznurowawszy dość wysłużoneadidasy oraz nasunąwszy najciemniejszei
najmodniejszeokulary, wyruszyłado Beacon Hill.
Pokonała zaledwie dwieprzecznice, gdy musiała, niestety, zawrócić dodomu po
zapomniany klucz.
Wrzuciłago do niewielkiego plecaka razemz telefonem komórkowym i butelkąwody i
ponownie ruszyła w drogę.
Poranek byłprześliczny.
Ledwo minęła dziewiąta, a biegających było niemal tyle samo ile samochodów.
Przebiegłaswobodnie Commonwealth Avenue, wcieniu starych klonówi dębów,
przeważających w centralnym pasie zieleni.
Przebierała nogami wmiejscu, czekając, ażzmieni się światło na ArlingtonStreet,
po czymzagłębiła sięw park.
Z przyjemnością okrążyła staw, mijając łódki wkształcie łabędzi, które
właśniebudziły się do życia, rodziców pchającychwózkiz niemowlętami, dzieci,
które biegły wrzucać kamyki
34
do wody.
Każdy plusk przyciągał stado kaczek, dopóki niezorientowały się,że kamyki to nie
orzeszki.
Zakończywszyokrążenie, podążyła ku skrzyżowaniuBeacon Hill iCharlesStreet.
Pod wpływem kaprysu -w ostatniej próbie zagrania na nosieduchowi Conniego
-przebiegła powoliwzdłuż całej Charles Street.
Wreszcieskręciła w prawo, ruszyła w górę Cambridge Street, następnie w Joy
Street i zawróciła w PinckneyStreet, po czympobiegła w dół zbocza.
Zawsze lubiła Pinckney Street.
Stałytu takie same jak nacałym wzgórzu szeregowe domki z brązowego kamieniai
cegły,niekiedy urozmaicone domem zpruskiego muru.
Były tu takie same długie, wąskie zaułki, wyłożone cegłamii wciskające się
między mury, takie same skrzynki okiennepełne kwiatów, takie same kunsztowne
kraty przy oknachi drzwiach.
Zanim jednak zbiegła ze wzgórza, nogi nagle odmówiłyjej posłuszeństwa.
Z Pinckney Street skręciła w lewo w WestCedar, a potemznów w lewo, na Leeds
Court.
Wąska uliczka wysadzana kocimi łbamibiegła wzdłużdomów przyWest Cedar,po
czym nagle rozdzielała się,otaczając kępę drzewiglastych.
Zdyszana i spocona, Casey minęła zaparkowane samochody, przy każdym
zakręcie zerkając na swoje dziedzictwo.
Dom wciśnięty między inne, stałw najbardziej oddalonympunkcie Leeds Court, a
jego fasada skierowana była kuzachodowi.
Zbudowany z cegły koloru czerwonego wina,porośnięty bluszczemna całej wysokości
czterechkondygnacjinad sutereną.
Pierwsze dwa piętra zostały wyposażone w wysokie okna i
lśniącoczarneokiennice;oknadrugiego piętra miały szczyciki, trzecie zaś piętro,
nieco cofnięte, przekrywała kopuła.
Casey zawsze intrygowało to trzecie piętro, tak uroczozawieszone nad
szczytami.
Dawniej wyobrażała sobie -wciąż tak uważała - że to czarująca kryjówka.
Jednak niewpatrywała sięw nie zbyt długo - czekało ją znacznie więcej rzeczy do
obejrzenia.
35.
Ze skrzynek okiennych na parterze i pierwszym piętrzewylewały się różowe kwiaty.
Żelazny płotek sięgający jejdo pasa okalał niewielki ogródek, w którym dywan
małychniebieskich kwiatków otaczał kwitnące na biało drzewa poobu stronach
ścieżki.
Dereń -zgadywała Casey -ale tylkozgadywała.
Nie znała się nadrzewach ani na kwiatach.
Nigdy niemusiała, bo jejmatka była ekspertem.
Nie chcącz nią konkurować, Casey odpuściła sobie florę.
Te skromnewiadomości, które miała, jakoś wnią wsiąkły, całkiem przypadkowo.
Gdyby bawiła się w zgadywanie, powiedziałaby, żekwiaty w skrzynkach
okiennychto goździki brodate, choćnie miała pojęcia, skąd jej ta nazwa przyszła
do głowy.
Takczy inaczej,były piękne.
Zadbane i pełne, przyćmiewałybodziszki w skrzynkach sąsiada po lewej i bratki w
skrzynkach sąsiada po prawej.
Przypuszczała, że troszczył się o nieogrodnik Conniego, który podobno kochał
dom, pozwoliławięc sobiepodziwiaćjego dzieło dłużej.
Gdyby uważała,żeConnie sam zasadził kwiaty, zapewne niepoświęciłaby imtyle
uwagi.
Był toostatni moment gry nazwłokę.
Czas mijał.
Niechciała, żeby totrwało cały dzień.
Czekały ją jeszcze inne zajęcia.
Wyjęła zplecaczka butelkę wody, pociągnęła haust, zakręciła ją i wsunęła z
powrotem na miejsce.
Znalazła starą paczkę gumy do żucia juicyfruit.
Nie przejmującsię, żemoże byćwyschnięta, zerwałaopakowaniei wsunęła gumę do ust.
Żując, wyzywająco wyprostowała ramiona, otworzyłażelazną furtkę i
skierowałasię ku domowi.
Rozdział drugi
Ścieżka wyłożona szarym piaskowcem w pewnym miejscu rozwidlała się, a jej
odgałęzienie odchodzące w lewokończyło się schodkami prowadzącymi na niższy
poziom.
Drzwi frontowe iościeżnice były drewniane, pomalowane na ten sam lśniąco czarny
kolor co okiennice.
Klamkę,kołatkę i listwę udołu drzwi wykonano z wypolerowanegomosiądzu.
Z bijącym sercem,wciąż żując gumę, Casey wsunęła dozamka klucz, obróciłago
i otworzyła drzwi.
Nauczyłasię napamięć kodu wyłączającegoalarm, nie słyszała jednak żadnegoodgłosu
sugerującego aktywację systemu.
Wiedząc, żealarm może sięwłączyć bezszmerowo - i aż się wzdrygającna myśl, iż
sprowadzi to zaraz policję - pospiesznie pokonała maleńki przedsionek i weszła
do holu.
W środku było ciemno -ciemne drewno, ciemny dywan,ciemneściany.
To się Caseynie spodobało.
Natomiast powietrze przyjemnie chłodziło jej skórę, i tobyło miłe.
Zdjęła okulary i uniosła głowę, by lepiej widzieć spoddaszkaczapki.
Rozejrzała się i na ścianie polewej stronieznalazła panel systemu
alarmowego,jednak światełko byłozielone.
Oznaczało to, żealbo ostatnia wychodząca z domuosoba zapomniała włączyć alarm,
alboktoś był wdomu.
- Dzień dobry!
- zawołała, zawieszając okulary na dekolcie koszulki.
Przed nią, patrząc od lewej do prawej strony, znajdowały się kolejno:
korytarzprowadzący natył do37.
mu, schody na górę i dwoje lekko uchylonych drzwi.
Gdyzdjęłaokulary przeciwsłoneczne, hol niewydawał jej się takbardzo ciemny.
Na podłodze i naschodach leżały wschodnie chodniki w kolorach bordo, oliwkowym,
białym i czarnym.
Słupki balustrady i poręcz byłyz mahoniu.
Ścianymiały karmelowy kolor.
Wszystko czyste i dobrze utrzymane.
W takim otoczeniu Casey poczuła się brudna, poza tympociła sięze
zdenerwowania.
Wierzchem dłoni otarłakropelkipotuz nosa.
Schowawszy gumęmiędzy zębami a policzkiem,zawołała jeszcze raz,ostrożnie:
- Jest tam kto?
Ledwieprzebrzmiał jej głos, usłyszała tupot kroków osoby biegnącej po
schodach wtylnej części domu.
Kroki byłylekkie- niemożliwe, by należały do wielkiego bandyty.
Zresztą - tłumaczyła sobie - intruz wyślizgnąłby się tylnymwejściem.
To musiała być pokojówka.
Casey ledwie zdążyła rzucić okiem na niski kredensz dwoma
rzeźbionymikrzesłamipo bokach, gdy z korytarza wybiegła kobieta.
Miała szeroko otwarte oczyi bladątwarz.
W ręce trzymała pogrzebacz.
Tupot kroków powinien odpowiednio przygotować Casey.
Pokojówka wdawnym stylu w dyskretnym szarymubraniu i z gładko zaczesanymi siwymi
włosami napewnoby nie biegła.
Mogła iśćszybko, ale zachowywałaby się dystyngowanie.
Ta pokojówka byłacałkiem inna.
To prawda, że jejspodenki koloru khakinie były aż tak kuse jak nylonoweszorty
Casey, alekoszulka polo - czysta iwyprasowana -wysuwała się jednak nieporządnie
zza paska.
Kobieta miałana nogach białe tenisówki i zrolowane skarpetki.
Włosy odgarnięte z twarzy związała w koński ogon, niemal tak ciemny jak
mahoniowa balustrada.
Jej gładka skóra świadczyła o tym, żenie jest starsza odCasey.
Cowięcej,nie wydawała się bardziej od niej opanowana.
Blada i zdenerwowana,zamarła na miejscu.
Casey natychmiast się rozluźniła.
38
- MegHenry?
- spytała.
Tak brzmiało nazwisko pokojówki na jej liście.
Kobieta skinęła głową.
Dziewczyna - poprawiła sięw myślach Casey.
Nie ma chybanawet trzydziestki.
- A kimty jesteś?
- spytała Meg przestraszonym głosem.
- Casey Ellis.
Córka doktora Ungera.
- Czyja?
Jesteś córką Ruth?
- Nie, Caroline.
Meg przełknęła ślinę.
- Przykro mi, nie wiem, kim jest Caroline.
- Podeszłabliżej, zajrzałapod daszek czapeczki Casey i aż się zachłysnęła.
-Piegi!
- Tak.
- Bez makijażu widać było tendefekt urody.
-Mam piegi.
Meg uśmiechnęłasię szeroko.
Niewiedząc, jak torozumieć, Casey mówiła dalej:
- Odziedziczyłam ten dom.
Powiedziano mi,że tu pracujesz.
Ale dziś jest sobota.
- Zerknęła napogrzebacz.
-Czykazał ci pracować także w soboty?
Meg schowała pogrzebacz za siebie.
- Pracuję codziennie.
Gdybym tego nie robiła, kto by sięnim zajmował?
Casey powstrzymała się od przypomnienia dziewczynie,że Connie umarł.
Byłow niej coś kruchego - wyraz oczu,pochylenie głowy, lekkoopuszczone ramiona.
- Nie dawałci wolnego?
-Dawał, gdy tylko chciałam- wyjaśniła Meg - ale nigdynie potrzebowałam go
wiele.
Wspaniale pracowało się dladoktora Ungera.
- Jej oczy wypełniły się łzami.
"Zastępcza córka" - pomyślała natychmiast Casey, zauważając, że Meg
mapodobną do niej budowę i wzrost.
-"Zastępcza córka,która sprząta".
Zatem i pod tym względemCasey by go nie zadowoliła.
Sprzątanie nigdy nie było jejmocną stroną.
Wsunęła dłonie do tylnychkieszeni i głęboko odetchnęła.
Powietrze w domupachniało skórą,książkami,ciepłąi wilgotną ziemią.
Ten zapach naprawdę był wyczuwalny.
39.
Marszcząc brwi, skupiła wzrok na donicy tuż za słupem balustrady.
Naczyniewypełniały oplątwa ibujna paproć.
Meg poszła za jej spojrzeniem i natychmiastprzeprosiła.
- Zbyt obficie jepodlałam.
Jordana dziś nie ma, a ja odtygodnia myślę, że wyglądają na suche.
Musiał je wczorajpodlać.
Jordan byłogrodnikiem - Jordan z Daisy's Mum, wedługlisty.
Caseyprzypuszczała, żeDaisy'sMum to jedna z tycheleganckichkwiaciarni, które
zajmują się roślinami w domach yuppie.
Connie Unger nie był yuppie, alejeśli Daisy'sMum była dobra, a Jordan kochałdom,
to Casey nie miałazamiaru protestować.
Nieumiejętność obchodzenia się z roślinami stanowiła jej kolejny słaby punkt.
- Wytarłam, co wyciekło - mówiła Meg.
- Tylko ziemiapachnie,póki nie wyschnie.
Bardzo mi przykro.
- Nie ma sprawy - zapewniłają Casey i ponownie odetchnęłagłęboko,ale
poczuła się niepewnie.
Pomijając kwestię zastępczejcórki,nie wiedziała, co robić z pokojówką.
Nigdy przedtem żadnej nie miała.
- Chciałabym się trochęrozejrzeć.
Może wróciszdo.
czyszczenia kominka?
- Miałam zamiar odkurzyć książki.
Wiesz, że w bibliotece i gabinecie jest ich dziewięćset dwadzieścia trzy?
Casey byłapod wrażeniem.
- Wygląda, jakbyś je odkurzała wielokrotnie.
-Tak było - powiedziała Meg z dumą.
- Nie manic gorszego niż kurz w nosie, kiedy się szuka książki, wejdzie siępo
schodkach, wyciągnie ją z półki.
Tak było, gdy zaczęłampracować dla doktora Ungera.
Pani Wheeler była za stara,by się wspinać na górę i odkurzać książki.
Czy chciałabyścośzimnego do picia?
Doktor Unger zawsze lubił mrożonąherbatę.
- Ja nie.
- Casey ucieszyła się, żemoże to powiedzieć.
-Ja wolę mrożoną kawę.
Alew tejchwili nic nie chcę, dzięki.
-Wskazała drzwi naprawo.
- Po prostu zwiedzę dom.
-Odwróciła się, aleusłyszawszy cichy okrzyk, spojrzała za siebie.
- Twoje włosy - powiedziała Meg.
- Nie widziałam ichz przodu.
Nie spodziewałam siętakiego koloru.
40
Casey uśmiechnęłasię, wzruszyła ramionami i weszła dosalonu.
Był to długi, wysoki, wąski pokój, składający sięz dwóch wyraźnych części.
W pierwszej stały fotele i sofypokryte aksamitem ibrokatem, przyścienne stoliki
z drewnai marmuru oraz wysokie lampy z ładnymi abażurami koloru kości słoniowej.
Drugą wypełniał fortepian.
Podłogęw obu częściach pokrywały wschodnie dywany i choć ichwzory trochę się
różniły, dominował kolor burgunda, pasujący do klimatu pokoju.
Okna wychodziły i na front, i natył domu; przesłaniały je firanki, a rozsunięte
zasłony sięgałypodłogi.
Tuż przy nich na eleganckich żelaznych żardinierkach stały bujne paprocie,
oświetlone padającymi przezokna promieniami słońca.
Casey spojrzała na stoliki pod ścianami, spodziewającsięna nich
fotografii.
Wiedziała, że na żadnej nie odnajdzie siebie, ale chętniezobaczyłaby zdjęcia
rodziny Conniego.
Znając jego powściągliwy i zdecydowanie niesentymentalnycharakter, ludzie
zakładali zazwyczaj, że nie ma żadnej rodziny, ale musiałprzecież skądś
pochodzić.
Jeśli miał jakieśfotografie, to tu właśnie byłoby dla nich odpowiednie miejsce -
a jeśli nie zdjęcia krewnych, to przynajmniej jego samego z lat dziecinnych.
Staresepiowe odbitki doskonale pasowałyby do tegopokoju.
Niczego jednak nie znalazła.
Takżenafortepianie, eleganckiminstrumencie zwysoko podniesioną przykrywą,
byłopusto.
Pomimo urody tego miejsca Casey nie miała pojęcia, conietowarzyski
Cornelius Unger mógł robić w tym pokoju.
Trudnojej było sobie wyobrazić,aby tu często przebywał.
Meble wydawałysię mało używane, a fortepian stanowiłzapewne tylko dekorację.
Na ścianach wisiały stare olejneobrazy, przedstawiające lasy i pola, na stołach
zaś stały oryginalne świeczniki, ale w sumie pokój wydawałsię dziełemdekoratora
wnętrz.
Wątpiła, bycokolwiek w tym pomieszczeniu miało jakieś znaczenie dla człowieka,
który był jej ojcem.
Nie chodziło tylko ofotografie - nie widziała tu niczego, co miałoby osobisty
charakter.
Wycofawszy się z pokoju, stała przez chwilę w holu.
41.
Spojrzała do góry.
Jeśli chciała znaleźć coś osobistego, powinna szukać "na górze".
"Góra" była jego prywatnąprzestrzenią.
Ta myśl wytrąciła ją z równowagi.
Nie była pewna,czy jest gotowa, by się tam zapuścić.
Przypomniała sobie,że ten człowiek nie żyje.
Trochę pomogło.
W końcu jednak zwyciężyła ciekawość iCasey wspięła się po schodach.
Poręcz była gładka i wypolerowana; jeśli ojciec jejdotykał, ślady jego
palców zostały już starte.
Podest na szczycieschodów ubarwiały duże donice pełne roślin.
Ostrożnie podeszła do pokoju po lewej stronie i zajrzałado środka.
Cały byłw odcieniachbłękitu: od szaroniebieskiego po granatowy.
Stało w nim wielkie łoże z baldachimem, biurko i krzesło, kominek i mała kanapa.
Pokójmógłbysię Casey podobać - niebieski był jejulubionymkolorem - gdybynie
sprawiałwrażenia opuszczonego, mimowiszących przed oknami koszów z bluszczem.
Za pokojemznajdowałasię łazienka.
Casey zerknęła na miękkie niebieskie ręczniki, tapety, które do
niebieskichdodawały tonymorelowe, i jasnoniebieski szlafrok - wszystko to
wyglądałona całkiem nowe.
Zamknęła drzwii wróciła na podest.
W pokoju naprzeciwko zapewne mieszkał.
Domyśliła siętego, podchodząc do drzwi, które były lekko uchylone.
Zobaczyłabardziej zniszczony z jednej strony dywan.
Mającwrażenie, żejest intruzem, delikatnie pchnęła drzwii zajrzała do środka.
Przez okna wychodzącena front itył domupadało jasne światło, ale wnętrze
pozostawało zdecydowanieciemne.
Została tuna tyle długo, by dostrzec drzewkawdoniczkach przyoknach, solidne
łoże, meble do siedzenia, dwie komody i drzwi do łazienki.
Cofnęłasię inatychmiast poczuła się lepiej, ruszyła więc na następne piętro.
Na tym podeście nie byłoroślin, tylko olejnyobrazprzedstawiający las,dalej
kolejneschodyi dwoje zamkniętychdrzwi.
Otwierając jedne znich, znalazła sięw pokojugościnnym, urządzonym na fioletowo -
stały tam dwałóżka, toaletka, kanapa.
Pokój służył jednak przede wszystkimjako składzik.
Większość powierzchni podłogi zajmowa42
ły kartonyi pudła.
To samo zobaczyła w drugim pokoju,utrzymanym w tonacjibeżowej.
Ponieważ zainstalowano tupiętrowe łóżko, pozostawało więcej pustej przestrzeni,
aleonatakże została zastawiona.
Liczba pudeł trochę przeraziła Casey.
Kartotekę Conniegoprzekazano jego koledze, podejrzewała jednak, żepozostała tu
cała masa papierów iksiążek.
Z jednej strony, wielbiąc ojca jako profesjonalistę, była ciekawa, czy
zostawiłinstrukcje, żeby oddać papiery jakiejś bibliotece.
Zdrugiej,bardzo pragnąc poznaćgo jako człowieka, była ciekawa, czyjesttam coś
osobistego.
Poszuka.
Będzie musiała.
Nawet gdyby nie paliła jej ciekawość,i tak powinna coś z tym wszystkim zrobić,
zanimsprzeda dom.
Zamknąwszy drzwidrugiego pokoju, wspięła się naostatni odcinek schodów.
Były bardziej strome niż pozostałei prowadziły pod kopułę, którą tak podziwiała
z ulicy.
Ta przestrzeń miała całkiem inny charakter.
Było to niewielkie, ale otwartepomieszczenie zwidocznymi krokwiami, jasnymi
dębowymi belkami, przeszkloną ścianą od frontu i z tyłu.
Wyjrzała przez oknoi przez chwilę przyglądałasię Leeds Court, po czym cofnęła
się natyły domu.
Za trzema rosnącymi w donicach fikusami stała pojedyncza sofa,oddzielona od
tarasu drewnianymi przesuwanymi okiennicami.
Okiennicebyły odsunięte, przestrzeń dzieliły parawany.
Casey przeszła po nagichdeskach podłogi, przesunęłajedenparawan i wyszłana
taras.
Miał najwyżej cztery nacztery metry, byłwyłożony cedrowymi deskami i
otoczonyścianką sięgającąjej do pasa, zrobioną z tegosamego drewna.
W długich ceramicznych skrzynkach i misach, pokrytych szkliwem w różnych
odcieniach zieleni, rosły licznerośliny i kwiaty.
Pośrodku stało jedno smutne krzesło.
Casey odczuła jego samotność.
Przeszedł ją dreszcz, ale otrząsnęła się i skupiła na widoku.
Pod sobąmiała wierzchołki drzew; poobu stronach widziała tarasy sąsiednich
domów.
Dalej dachy -ozdobionejasną zielenią drzew, ciemną zielenią bluszczy, czerwienią
43.
i różem kwiatów i parasoli na patio - ciągnęły się w góręwschodniego zbocza
Beacon Hill.
Na jednym z tarasów stał jakiś mężczyzna.
Gdy poczułna sobiejej wzrok, pomachał ręką.
Uśmiechnęła się i odpowiedziała tym samym, poczymodwróciła się i
spojrzałanawłasny dom.
Własny dom.
Tak -przynajmniejna jakiś czas.
Taras stwarzał wiele możliwości i na pewnopodniesie cenę nieruchomości.
Jeślipostawi się tu grill, stółi krzesła, a także kilkapochodni, będzie to
wspaniałe miejsce na przyjęcia.
Oczywiście Connie nie był człowiekiem lubiącym spotkania towarzyskie.
To jedna zwielu dzielących ich różnic.
Odziedziczyła jednak po nimkolor włosów, choć MegHenry nie mogła tego
wiedzieć.
Zmarł w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, aprzez ostatnich piętnaście był siwy
i łysiał.
Przedtem jednak miał włosy blond, a jeszcze dawniej -wedługmatki Casey- o
takimsamym jak u niejrudawymodcieniu.
Casey miała także oczy niebieskie jak ojciec, ale doskonały
wzrokodziedziczyła po matce.
Nigdy nie nosiłaokularów, natomiast Connie musiał używać grubych szkieł,
którerozmywały błękit i sprawiały, że podobieństwo było trudnodostrzegalne.
Wróciła downętrza i zaczęła schodzićpo schodach.
Zamknięte drzwi na drugim piętrze kryły wyzwanie.
Byłaciekawa, czy w zgromadzonychtam kartonach znajdziezdjęcia młodego Conniego,
a może są tam fotografie dawnozmarłych krewnych lub farmy w Maine, na której
dorastał.
Jego oficjalna biografia ograniczałasię do miejsca i daty urodzenia.
Wiedziała o farmie, ponieważ matce wymknęła siękiedyś tainformacja, gdy
porównywała jego talenty towarzyskie do talentów osła.
Caroline Ellis nie była zgorzkniałąkobietą.
MówiłaoConniem jedyniewtedy, gdy Casey ją do tego zmuszała -a wówczas, owszem,
byłazłośliwa i miała do tego prawo.
Ten mężczyzna ją kochał i opuścił, nie tyle zaprzeczając, żeistniał między
nimizwiązek, ile wydając sięo nimnie pa44
miętać.
Caroline nigdy nie prosiła go opomoc,ale gdyby jąofiarował, przyjęłaby toz
radością.
Gdy córka dorosła i zaczęła się sama utrzymywać, matce nie tył on już do
niczegopotrzebny.
Casey żywiła własne urazy.
Jednakże między nią a Conniem istniał związek krwi.
Ta biologiczni więźusprawiedliwiała jej ciekawość.
Interesujący dla niej był fakt, że wszystkie te kartonyzostały zapakowanei
schowane za zamkniętymi drzwiami,w miejscu, które każdy mógł minąć obojętnie.
Niektórzy ludzie na takim stanowisku jak Connie chętnie przechwalaliby się swymi
osiągnięciami, ale nie or.
Może był skupionyna sobie i krótkowzroczny, ale nie pyszałkowaty.
Musiałamu to przyznać.
Z drugiej strony, być może tylko on jeden wspinał się potych schodach.
Między sofą za ścianką z drzewek wdoniczkach a pojedynczym krzesłem natarasie
ciągnęła się przestrzeń, gdziesamotny człowiek mógłprzyglądać się światu,z
którego zrezygnował.
Casey nie pozwalała sobiejednak na żadne współczucie.
JeśliCornelius Unger był samotny -stwierdziła, schodzącdalej po schodach - mógł
za to winićtylko siebie.
Miał żonę,którą ignorował.
Miałkolegów, którzy mogli być takżeprzyjaciółmi, gdyby ich do tego zachęcił.
Miał córkę, któraprzybiegłabyna pierwsze zaproszenie taka była prawda,choć
niechciała się do tego przyznać nawet przed samąsobą.
Wprawdzie żywiła do niego niechęć, ale gdyby tylkojąwezwał, już by z nim była.
Czując ogarniający ją smutek, zeszła napierwsze piętro.
Gdyby Connie był innym człowiekiem, mogłaby pomyśleć,że ten niebieskipokój
urządził dla niej.
Musiałby jednaknanią od czasu do czasu patrzeć, żeby zauważyć, że to jej
ulubiony kolor.
W tej sprawie zachowałasceptycyzm.
Zeszła naparter.
Korytarzem po lewej stronie, pod łukowym sklepieniemprzeszła do kuchni.
Zupełnie inniniż salon, kuchniabyła otwarta i jasna - miała białe ściany,
podłogęz białejterakoty, szafki i stoły dębowe.
Blat roboczy ciągnął się
45.
wzdłuż tylnej ściany domu, zlew zaś i szafki wypełniałyprzestrzeń między oknami
o niewielkich szybkach, terazotwartymi, przez które wpadało świeże powietrze.
Przywysokichoknach wychodzących naogródek przed domemznajdowało się miejsce
dospożywania posiłków.
Stół był okrągły, zczterema swobodnie stojącymi krzesłami.
Na krzesłach leżały poduszki w biało-zieloną/ dużąkratę.
Z tego samego materiału uszytozasłonki, serwetkiw koszyku i pokrowiec na toster.
Casey czuła się w tym pomieszczeniu lepiej niż w innych, choć
przypuszczała, że w pewnej mierze wiąże się toz zapachem świeżozaparzonej kawy,
stojącej w dzbanku nablacie.
Zobaczywszy wiszące kubki, wyrzuciła gumędo kosza na śmieci pod zlewem i nalała
sobie kawy.
Stojąc przyfrontowych oknach, pociągnęła kilka łykówi wyjrzała zzazazdrostek.
Wyobraziła sobie, że ojciec często tak stawał,nawpół ukryty, tak samo jak
leżałna sofie na poddaszu:chciałwidzieć świat, nie będąc widziany.
Pod wpływemimpulsuszeroko rozsunęłazasłonki.
Zadowolona, że zostawiła tu swój pierwszy drobny ślad,wyszła z
kuchni,trzymając w ręku kubek z kawą, i ruszyłana dół.
Na kremowych ścianach klatki schodowej wisiałyakwarele przedstawiające
morskiekrajobrazy.
Obrazy byłyinteresujące, malowane delikatną ręką.
Casey przyglądałasię im,aż w jednym rogu zauważyła nazwisko malarza:
Ruth Unger.
Żona Conniego.
Z lojalności dla własnej matkiodwróciła wzrok.
W suterenie, po prawej strome, zobaczyłazamkniętedrzwi.
Czując, że wchodzi w zawodowąprzestrzeń Conniego, ostrożnieujęła klamkę,
nacisnęła ją i zajrzała doniewielkiej poczekalni dla klientów.
Jedne drzwi, prowadzące nazewnątrz, były zaryglowane.
Drugie, na przeciwległym końcu pomieszczenia, wiodły do gabinetuojca.
Niezupełniejeszcze gotowa, by je otworzyć, Casey wróciłaprzez hol do
pokoju po drugiejstronie schodów.
Tudrzwi stały otworem.
Był to pokój wypoczynkowy, przytulny, sięgającyzaledwie połowy głębokości domu,
z dwoma
46
niedużymi oknami umieszczonymi wysoko od frontu.
Dzięki ciemnozielonym ścianom, miękkim meblom, rzuconymtu i ówdzie poduszkom
orazzrobionemu szydełkiem pledowipanowała w nim atmosfera spokoju i harmonii.
Międzypółkami na książki stałytelewizor i wieża.
Akurat w tym momencie do pokoju weszła Meg, z pochyloną głową, niosąc
odkurzacz.
Zanimspojrzała w górę,znalazłasię tużobok Casey i aż podskoczyła, przestraszona.
Kilka sekund trwał powrót skądś, dokąd powędrowałyjejmyśli.
Dostrzegła kubek z kawą w ręce Casey i zrobiła zawiedzioną minę.
- Nalałaś sobie kawy, zanim zdążyłam zrobić z niejmrożoną.
Casey sięuśmiechnęła.
- Jużzdążyłam ochłonąć, więc gorąca mi odpowiada.
Kawa jest świetna.
Twarz Megsię wypogodziła.
- Taksię cieszę!
Czy mogę ci coś jeszcze przygotować?
- Nie, dzięki, mam wszystko, czego mi trzeba.
-Naprawdę nie wiedziałam, żema córkę.
Jesteś chybaw moim wieku, a on był o tyle starszy.
- Uniosła brwi, nagleprzestraszona.
Wbrwiach migałyte same rudawe błyskicowe włosach.
- To znaczy, ja.
ja go nie krytykuję.
- Wiem- powiedziała łagodnie Casey.
- Mam trzydzieści cztery lata.
On miał czterdzieści jeden, gdy się urodziłam.
Wyraz twarzy Meg znówsię zmienił.
Pojaśniała.
- Ja mam trzydzieści jeden.
Urodziłam się w sierpniu, jestem Lwem.
A ty?
- Strzelcem.
-Och, to taka dobra pora roku.
Zawsze robiłam obiaddladoktora Ungera na Święto Dziękczynienia.
To znaczy,chadzał także na inne obiady, ale tutaj też zawsze jedliśmysmaczny
posiłek.
- Zjego żoną?
-Nie, tylko we dwoje.
Poprzedniego dnia, bo na samoświęto jechał do Ruth.
Zawsze nazywam ją Ruth.
Tak mikazała.
Dlaczego nie spędzał Święta Dziękczynieniaz tobą?
47.
- Nie byliśmy ze sobą blisko - powiedziała Casey spokojnie.
-Byłaś z mamą?
- I przyjaciółmi.
Zawsze było nas dużo, takich bez rodzin.
- To tak jakja -powiedziała Meg zudawaną beztroską.
- Nie mam rodziny, zastępował mi ją doktor Unger.
-Jejbeztroska nie trwała długo.
- Był dobrym człowiekiem.
-Podbródek jej zadrżał.
- Brak mi go.
- Może mi kiedyś o nim opowiesz.
- W gruncie rzeczy,uznała Casey,to doskonały pomysł.
Jeśli niezdrowe polowaniena informacje o życiu Conniego było grą/ ta dziewczynaz
pewnością miała do niej klucz.
Meg kiwnęła głową/ ale się nie odezwała.
Z zaciśniętymiustami,wzburzona, przeszłaprzez pokój i wspięła sięposchodach.
Patrzącej za nią Casey przyszłodo głowy, że byćmożeMeg żałujeConniego
najbardziej ze wszystkich,a tobyłoby bardzo smutnym podsumowaniem jego życia.
Caseymogłabyodczuwać żal po śmierci ojca, gdyby nie równoważył tego gniew.
Odetchnęła głęboko, napiła się kawy i wróciła dopokoju.
To było miejsce na odpoczynek.
Jednaknic, co znajdowało się w tympokoju, nie zainspirowało jej; nie mogła
wyobrazićsobie Conniego właśnietutaj.
Był sztywniakiem.
Nigdy nie widziała go bezkrawata i marynarki, a przecieżw domu nie mógł
ichnosić.
Nie nosisię krawata,oglądającToy Story, Ostatniego Mohikaninaczy Bezsenność w
Seattle, a tojedyniekilka tytułów zbardzo różnorodnej kolekcjitaśmwideo i płyt
DVD, stojącej na półkach.
Równie zróżnicowany był zbiór książek.
Międzystarymi, oprawnymi w skórętomami znalazła sporo powieści
iwspółczesnychdzieł niebeletrystycznych - wszystkie ze śladami używania.
Connieczytał te książki.
Casey wzdrygnęła się na myśl, że światpoza swoim życiem zawodowym poznawał tylko
zksiążeki filmów.
Zupełnie innego rodzaju była kolekcja płyt.
Wszystkielongplaye w szafcepod sprzętem grającymwyglądały na
48
bardzo wyeksploatowane, ale tenzbiór byłjednolity, całkowicie pasujący do
fortepianu na górze.
Najwyraźniej Conniebyłwielbicielem muzyki klasycznej.
Casey nigdy wżyciu nie grała na fortepianie ani nie odtwarzała muzyki z
czarnych krążków.
Zresztą muzyka klasyczna nie była jej ulubionym gatunkiem.
Wolała bluegrass.
To wskazywało na kolejną różnicę między ojcem a córką.
Pomijając włosy i oczy, najwyraźniej byli dwojgiem zupełnieróżnych ludzi - a
jedną z różnic stanowiło upodobanie Caseydo otwartych przestrzeni i świeżego
powietrza.
Domyślała się,żejeśli gabinet znajduje się w suterenie, tak jak tenpokój,zapewne
będzie się w nim czuła klaustrofobicznie.
Wykorzystując nagły przypływ odwagi, wróciła do holu.
Na jego końcuwidziała drzwi prowadzące bezpośrednio dogabinetu.
Otworzyła, wślizgnęła się do środka izamknęła jezasobą.
Z bijącym sercem opadła na nie plecami i się rozejrzała.
Niemal spodziewała się,że spotka tu Conniego, któryczeka i obserwuje.
Nie było go, oczywiście.
Gabinetstałpusty.
Niewątpliwie weszła do największegopokoju w domu, ciągnął się bowiem przez całą
jego szerokość.
Także i tu dominowałyciemne kolory i materiały.
Zauważyła dużo drewna i regaływzdłużwszystkich ścian.
W niektóre regały na dole wbudowano szafki, inne sięgały od podłogi po sufit.
Poczuła lekkizapach dymu.
Ścianę regałów za jej plecami przerywał kominek,a pogrzebacz wisiałteraz
spokojnie zinnymi przyborami na stojaku.
Po lewej stronie znajdowały się duże biurko i wysokiskórzany fotel.
Prawą część pokoju wypełniał niewielki stółkonferencyjny z sześcioma krzesłami o
siedzeniach pokrytych sztruksowym obiciem.
Środek pokoju zajmowała strefawypoczynkowa: wokół niskiegokwadratowego
stolikastałaz jednej strony długa kanapa, zdrugiej - dwa fotele.
Kanapai fotele były pokryte ciemną kraciastą tkaniną, a na podłodze leżał dywan,
którego kolorystyka - ciemna czerwień,granat iciemna zieleń - pasowała do obicia
mebli.
WzrokCasey niezatrzymał sięjednak na meblach.
Choć wyglądały
49.
na wygodne, jej spojrzenie przyciągnęły otwarte, wyjątkowo ładne drzwi
balkonowe, a raczej to, co było za nimi - obraz jak z bajki, pełen słońca,
kwiatów i drzew.
Gdy zrozumiała,na co patrzy, wstrzymałaoddech.
Możew ten sposóbpodświadomie chciała się zatrzymać, ale sięnie udało.
Była to miłość od pierwszegowejrzenia.
Caseyprzepadłaz kretesem.
Rozdział trzeci
Później Casey przypuszczała, że przyciągnęło ją słoneczne światło w
ogrodzie, kontrastujące z panującym wgabinecie mrokiem.
A możespodobało się jej to,że ogród takbardzo nie pasował do obrazu Coruniego.
Albo też ogródsprawił, że poczuła się jak w domu,ponieważwychowała jąmatka,
która kochała wszystko, cowiązało sięz otwartąprzestrzenią.
Tak czy inaczej, przyciągał ją nieubłaganie.
Prześlizgnęłasię przez siatkowe drzwi i pod pergolą przeszła na ścieżkę ułożoną
zdużych kamieni.
Szczeliny międzynimi wypełniałaporośnięta mchem ziemia.
Po południu będzie tucień, ale teraz słońce stało wysoko i rozświetlałonie tylko
ścieżkę, ale i duży klomb poprawej stronie.
Zobaczyłakępy białych i różowych kwiatów, aza nimi fioletowe i niebieskie.
Po lewej stronie, przed dwiema rozrośniętymi brzozami,znajdowało się
patio.
Na środku kamiennej podłogi stał stylowy stolik o stalowych nóżkachze szklanym
blatem, otoczonytrzema krzesłami i ozdobiony doniczką z fioletowo-białym
hiacyntem.
Pochyliła się nad kwiatem i wciągnęła jego zapach.
Wyprostowałasię,obejrzała,uśmiechnęła.
Nie chciała lubićniczego, co należało do Conniego, ale nie mogła się
powstrzymać.
Ogród był zaskakująco duży, początkowona szerokośćdomu,dalej jednak
rozszerzał się trapezowe.
Na zboczu
51.
wzgórza leżały trzy tarasy.
Pierwszy, na którym teraz stała,był najbardziej uporządkowany.
Próg z podkładu kolejowego prowadził na kolejnytaras, a tam wyłożona
kamieniamiścieżka biegła wokół swobodniej rozmieszczonych roślin,kwitnących
krzewów, bulgocącej fontanny, dwóch klonówi dębu.
Trzeci taras miał całkowicie leśny charakter.
Ścieżka biegła wśród zimozielonych krzewów oraz choin.
Przy końcuogrodu w jednym z narożników rósł wielki kasztanowiec -Casey uznała,
że musimieć kilkadziesiąt lat.
Jegopień byłpozbawiony gałęzi aż do miejsca, gdzieoświetlało gosłońce;tam
zaczynała się korona wiosennych liści i różowychkwiatów.
Pod kasztanowcem staławiejska, drewniana ławka.
W drugim narożniku ogrodu przy wysokim drewnianym płocie stała szopa.
W połowie drogi między kasztanowcem aszopą w ogrodzeniuwidać było furtkę.
Zaciekawiona Casey podeszła do niej, odsunęła zasuwę i otworzyła.
Po drugiej stronie,zgodnie zinformacją prawnika, znajdowało się wyłożone cegłami
miejsceparkingowe na dwa samochody.
Zamknąwszyfurtkę, powoli wróciła przezogród na patio, osunęła się na
krzesło i przyciskając kubek z kawą dobrzucha, patrzyła przed siebie zauroczona.
Ogród - jasny,zadbany, doskonale zaprojektowany - był skarbem.
Liściaste drzewa przesłaniały jej widok na sąsiednie domy i niepozwalały
sąsiadom zaglądaćdo środka, nie zamykały jednak przestrzeni.
Boczne ogrodzenia zbudowano zkamienia,ale mury już porosły bluszczem.
Pachniały ziemia i bujnaroślinność.
Powietrzebyło przyjemnie ciepłe.
Zauważyłaparęzięb, jak nurkowały pod jeden z klonów i potem wskakiwały woka
siatki otaczającej wiszące korytko z ziarnem.
Przez chwilę wydziobywały nasionka, aledwo odleciały,pojawiła się kolejna para.
Caseyuniosłatwarz do słońca.
Zamknęła oczy i delektowała się ciepłem.
Oddychała głęboko, ciesząc się kolejnymi minutami ciszy i wytchnienia.
Osłabło napięcie zpowodu sytuacji w zespole, gniew na ojca, obawa o matkę
52
i poczucie samotności, które czasem nie dawało jej zasnąć.
Tu, w ogrodzie, znalazła nieoczekiwany spokój.
Odłożyła plecaczek na stół, zsunęła się niżej na krześlei poddała się
działaniu słońca.
Od czasu do czasuunosiłagłowę, by łyknąć kawy, ale przede wszystkim
wsłuchiwałasię w szum drzew, świergot ptakówi bulgotanie fontanny.
To było zaczarowane miejsce, samo w sobieuzasadniającewartość domu.
Casey nie odróżniała może kalinyodbarwinka, ale wiedziała, że ogródw mieście po
prostu nie może byćlepszy.
Szczęknęłysiatkowe drzwi, a gdy Casey uniosła głowę,zobaczyła wychodzącą z
domu Meg, która niosła dużą tacę.
Postawiła ją na stole, przyktórym siedziała Casey, i zaczęłazdejmować z niej
jedzenie.
Do nosa Casey dotarł jakiś kuszący zapach, usiadławięcwyprostowana.
- O rany, te rogaliki francuskie pachną jak świeżo upieczone.
Czy samaje zrobiłaś?
- Nie, mojaprzyjaciółka Summer -odrzekła Meg.
- Mapiekarnię na rogu.
Zachodzę tam codziennie w drodze dopracy.
Na pewnoznasz to miejsce.
- Wskazała w kierunkuCharles Street.
-To znaczy, bywałaś tu już, prawda?
- Właściwie nie.
-Nawet wieczorem, gdy mnie tu nie było?
- Nie.
Na twarzy Meg w ułamku sekundy pojawiły się kolejnoróżne emocje - od
zaskoczenia przez niezrozumienie do zażenowania.
Jednak równie szybko,zdając sobie sprawę, żetego nie pojmie, wróciła do tacy z
jedzeniem.
- Zrobiłam omlet - powiedziała, zdejmując przykrywkęzpatelenki.
- Dodałamser, pieczarki i pomidora.
Dodałabym jeszcze cebulę,lecz doktor Unger za nią nie przepadał.
Casey też nie przepada.
- Alewidzę szczypiorek.
-Odrobina - przyznała Meg - jest świeży i zekologicznej uprawy.
- To mówiąc, sprawnie przesunęła filiżankę Casey, nalała z karafki mrożony
napój, postawiła cukier iśmie53.
tankę.
- Rośnie tam, koło szopy.
Jordan zrobiłgrządkę, naktórej jest szczypiorek, zielona pietruszka, bazylia,
szałwia i tymianek.
Doktorowi Ungerowi szczypioreknie przeszkadzał.
Casey nie wiedziała, czy szczypiorek jej odpowiada, aleomlet
wyglądałwspaniale, a ona nagle poczuła się głodnajak wilk.
Przykryła kolana serwetką w zielono-białą kratkęi zaczęła jeść.
Meg została tylko, żeby zobaczyć, czy zabrałasię do jedzenia, po czym wróciła
dodomu.
Casey nie odeszła od stolika, póki nie zniknął całyomlet, półtora rogalikai
szklanka soku pomarańczowego.
Czującsię rozpieszczana, położyła się na ciepłych kamieniach, naciągnęła
bejsbolówkę na oczy i oddała się trawieniu.
Nie zamierzała zasnąć, ale gdy się obudziła, słońcestało wyżej, a na
uprzątniętym stoliku zobaczyła szklankęświeżej mrożonej kawy.
Otrząsając się z oszołomienia, usiadła i się rozejrzała.
Towszystko należy do niej?
Tak trudnow to uwierzyć.
Oczywiście musi się zastanowić, co z tym zrobić.
Pojawiła się Meg.
Wyglądała teraz trochę porządniej -chybauczesała włosy ipoprawiłaubranie.
W jej spojrzeniubyło pytanie.
- Myślałam, żeby na lunch przygotować sałatkę z kurczaka.
Robię ją zżurawinąi orzechami włoskimi.
Jest naprawdę dobra.
- Och, nie wiem, czy zostanę tak długo - powiedziałaCasey, a gdy Meg
rzuciła jej nierozumiejące spojrzenie, dodała: - Mam własne mieszkanie w Back
Bay.
-A nieprzeprowadziszsię tu teraz?
Wtym domu jesttyle miejsca, i sypialnie, i gabinet, i ogród, i ten pokój nadole.
Mogępomóczrobić miejsce na twoje rzeczy - no,opróżnićz jego ubrań.
Och, ale pewniechcesz to zrobić sama.
Po prostumi powiedz, zrobię, co zechcesz- no, naprawdę,co tylko zechcesz.
Casey uważała, że jeśli ktośma się zająć zawartością szafConniego, tą
osobą powinna być jego żona.
- Czypani Unger tu zachodziła?
54
- Tak.
Ale niczego nie zabrała.
- Nawet osobistych fotografii?
- To by wyjaśniało brakzdjęć.
- Nigdy nie widziałam żadnych fotografii.
-Może są w tych zapakowanych kartonach na drugimpiętrze.
Meg okręciła się na pięcie, słysząc dzwonek gdzieś w głębi domu.
Potem zaśmiała sięz samej siebie.
- To tylko suszarka.
Piorę ponownie pościel z głównejsypialni, żeby byłaświeża.
To teraz twój pokój.
Casey chciała powiedzieć,że ma własną sypialnię, aleMeg wyszła, zanimCasey
zdążyła sformułować zdanie.
Pewnie dobrzesię stało, bo dziewczynęzdenerwowałabyinformacja, że Casey myśli o
sprzedaży domu.
Usłyszawszy ciche dźwięki telefonu komórkowego, Casey wyciągnęła go z
plecaczka, otworzyła i spojrzała na numer dzwoniącego.
- Cześć, Brianno - zaśpiewała, czując nagły przypływbeztroski.
Z Brianną Fairemieszkała w jednym pokojui w college'u, i na
studiachmagisterskich.
Po dyplomieświadomie zrezygnowałyz otwarciawspólnej praktyki i zatrudniły się w
różnych placówkach.
Brianną pozostała najbliższą przyjaciółką Casey.
W minionych latach stanowiła koło ratunkowe, wypełniając pustkę, zrodzonąz braku
rodziny.
Świadomość,że to Briannąjestna drugim końcu linii, sprawiła, że Casey poczuła
siębardziej sobą, co niewątpliwie wyjaśniało jej podekscytowanie.
Brianną, obdarzona intuicją, spytała:
- Co siędzieje?
-Musisz coś zobaczyć.
Jesteśzajęta?
- Dopiero się obudziłam.
Późno poszłam spać.
- Przyjęcie?
- Kłótnia.
-Ojejku.
Brianną westchnęła.
- To samo, zawsze to samo.
Chce, żebym byłakimś, kim
55.
nie jestem.
Teraz go nie ma, pojechał na weekend do Filadelfii.
Popraw mi humor.
Co muszę zobaczyć?
- Podam ci adres.
Na BeaconHill.
Jak szybko możesz tudotrzeć?
Brianna była jedyną osobą, której Casey opowiedziałao swoim pokrewieństwie
z Corneliusem Ungerem.
Jej milczenie trwało o sekundę za długo.
- Czy mówimy oLeeds Court?
- spytała ostrożnie.
- Tak jest.
- Casey niejednokrotnie przejeżdżała z Brianna koło tego domu.
-Pamiętasz, jak tu trafić?
- Z zamkniętymi oczyma.
Czy mam się ubrać elegancko?
Casey się uśmiechnęła.
- Raczej niedbale.
Ja tu dosłownie przybiegłam.
- Daj mi dwadzieścia minut.
-/Twój?
- spytała Brianna, gdy stały koło siebie przyfurtce, patrząc na dom.
-Najwyraźniej.
- Fantastyczne!
-Można tak powiedzieć.
Możnateż powiedzieć, że tożałosne.
Więcej radości sprawiłby mi telefon od niego przedśmiercią.
Albo list.
Listbyłby miły.
- Wiedziałaś, że nie jestczłowiekiemtego rodzaju.
-Wiedziałam.
Ale jakiś głos we mnie zawsze mi mówił,że jest po prostu wstydliwy albo
nieśmiały, albo.
jakiśtaki.
że nie wie, jak to zrobić.
Zawszemiałam odrobinę nadziei, że znajdzie sposób.
- Może to właśnie jestjego sposób.
-Taki gest?
- Mówię poważnie - upierała się Brianna.
- To jego dom.
Toon.
Po drugiejstronie Leeds Court brzęknęła furtka.
Obejrzały się akurat wchwili, gdy wychodził przez nią jakiśmężczyzna.
Miał trzydzieści parę lat, był wysoki, a opiętykostium rowerzysty - barwna
koszulka i czarne szorty - doskonale podkreślał jego budowę.
Przechylił się przez ogrodzenie i wyjął zza niego lśniący żółty rower wyścigowy.
56
- O rany - szepnęła Casey.
Brianna pochyliła się ku niej.
- Kto to jest?
- spytała szeptem.
- Nie mam pojęcia, ale jest pięknie zbudowany.
Mężczyznawsiadał na rower, równocześnie zapinając kask.
Usadowił się nasiodełku, wsunął jedną nogęw uchwyt pedałui już miał zamiar
ruszyć, gdy dostrzegłCaseyi Briannę.
Zsiadł, podszedł do nich, prowadząc rower, i się uśmiechnął.
- Jeśli myślicie o kupnie tego domu - ostrzegł - uprzedzam, że mieszka w
nim duch.
Nazywasię Angusi urzęduje w głównej sypialni.
- Naprawdę?
- Casey się uśmiechnęła.
- Tak słyszałem, ale ostatecznie o większości tych domów opowiada się
takie historie.
Rzeczywiście zamierzaciego kupić?
- To zależy -powiedziała Brianna.
- Czy poleciłbyś sąsiedztwo?
Zastanowił się nad pytaniem.
- Poprawiasię.
Powoli młodnieje,bo stara gwardia wymiera.
Casey wskazała głowądom Conniego.
- On też należał do starej gwardii?
-Sądząc z wyglądu, to tak.
Nigdy z nim nie rozmawiałem.
Trzymałsię na uboczu, nie był towarzyski, jeśli wiecie,o co mi chodzi.
Fajnie byłobymieć tu świeżą krew.
Czyjesteście spokrewnione?
Nie pierwszy raz zadano im to pytanie.
Coprawda Brianna była brunetką, a Casey blondynką, ale miały ten samwzrost, tę
samą budowę i często - na przykład teraz - podobnie się ubierały.
- Jesteśmy przyjaciółkami - powiedziała Brianna.
-Mieszkałyśmy razem w college'u - wyjaśniła Casey.
-To mnie interesuje ten dom.
Onaprzyszła dla towarzystwa.
-A żeby niezrozumiał źle tego,coje łączy, dodała: - Machłopaka.
- Zktórym się właśniepokłóciła - powiedziała szybko
57.
Brianna - natomiast ona - wskazała kciukiem Casey - ciągnie za sobą aż dwóch.
- Nieprawda - zaprotestowała Casey.
- Dylan totylkokumpel, a Olie to przeszłość.
-Spojrzała na sąsiada.
- Cotaki miłyfacet robi w taknadętej okolicy jakta?
Roześmiałsię szeroko.
- Uznałem, że powiodło mi się w bankuinwestycyjnym,więc kupiliśmy zżoną
ten dom.
Teraz rynek osłabł, amyoczekujemy dziecka.
Chybapo prostu lubię być zadłużonypo uszy.
Brianna zwiesiła głowę.
- Ma żonę.
Casey westchnęła.
- Ci dobrzy zawsze mają.
Kiedy termin porodu?
- W sierpniu.
Jeździła ze mną na rowerze, ale jej doktorzabronił.
Ale jeśli macieinne pytaniana tematokolicy,zadzwońcie do naszychdrzwi.
Żona nazywa się Emily i będzie zachwycona, mogąc pogadać.
Ja jestem Jeff i muszęjuż lecieć.
Uniósł dłoń do kasku o opływowym kształcie,ponowniewsunął nogę w uchwyt
pedału i ruszył.
Rozmyślnienieusiadłnasiodełku, póki nie wyjechał poza kocie łby.
Pochwili skręcił w West Cedar i jużgo nie było.
Nie mającw zwyczajurozpaczać nadrozlanym mlekiem,Caseypoprowadziła Briannę
po ścieżce.
- Chodź.
Musisz zobaczyć ten dom.
Przeszły przez salon, weszłyna górę, zajrzały do gościnnej sypialni -
"twoje kolory", zauważyła Brianna mimochodem - i zerknęły tylko do pokoju
Conniego.
Otworzyłyi zamknęły drzwi do pokojów na drugim piętrze, zachwyciłysię tarasem na
dachu i zeszły do kuchni.
Jeśli Briannazauważyła, że obrazy naklatce schodowej prowadzącejna niższy
poziomnamalowała żonaConniego, miała dośćrozsądku, by tegonieskomentować.
Wsunęły głowy dopokoju w suterenie, potem do gabinetu, ale wszystko tostanowiło
jedynie wstęp, główną atrakcjąbył ogród.
Brian58
nę, tak samo jak Casey,ogród natychmiast zauroczył.
Słońceprzesunęło się tak, że oświetlałoławkę pod kasztanowcem, tam właśnie
usiadły.
To miejsce było tak kameralne jakpokój.
Brianna przyglądała się domowi.
- To coś, co rośniena pergoli, to glicynia.
Piękna.
Wszystko tu jest piękne.
Casey podciągnęła kolana i objęłaje rękoma.
Nie patrzyła na dom, ale na ogród.
Zieleń ją uspokajała.
- Szkoda, że nie zdarzyłosięto w lepszym momencie.
Wtej chwili tylesię dzieje w moim życiu.
- Czy zdecydowałaś się przyjąć tępracę na uczelni?
-Jeszcze nie.
- Do kiedy musisz dać odpowiedź?
-Do zeszłego tygodnia.
- Czy to sprawa Caroline cię powstrzymuje?
-Częściowo.
Mogłabym ją przenieść do Providence.
Gdyby tambyła, przyjaciele mogliby ją częściej odwiedzać.
Tylkoże nie podobał mi sięten ośrodek, który oglądałam.
Ten tutaj jest lepszy.
- Zawsze chciałaś uczyć.
Casey spojrzała na dom.
Wyobraziła sobie Conniego stojącego przy oknie i mówiącego to samo, ale karcącym
tonem.
- Przeprowadzka to problemi chodzi nie tylko o mamę.
Także o praktykę.
Przyjaciół.
- Czy z Olivierem naprawdę koniec?
Caseyzmarszczyła nos.
- Tak.
Może jestem stuknięta.
To miły facet.
- Wzeszłym tygodniu był wspaniałym facetem.
-Naprawdę chciałam,żebytaki był, ale nie jest.
Wiesz,pewno jakaś kobieta uzna,że jest,ale ja?
Nie.
Różnimy sięzasadniczo.
On już ma wszystko - kancelarię prawniczą,bmw, dom na przedmieściu.
- Idzieci.
-Tak, co drugi weekend, ale kocham dzieciaki, są wspaniałe, naprawdę
fajne, interesujące, spontaniczne.
59.
- To brzmi tak, jakbyś wolała je od Oliego.
-I tak jest.
Dlatego właśnie między nami koniec; późniejdzieci będą z tego powodu cierpiały.
- A Dylan?
Naprawdę tylko kumpel?
Casey sięzakołysała.
- Tak.
Zero chemii.
- Uznając dyskusję za zakończoną,westchnęła głęboko.
-Te kwiaty wspaniale pachną.
Całyogród to klejnot.
- Przez coprzeprowadzka do Providence jest jeszczetrudniejsza.
-Nie.
Mogę sprzedać dom - powiedziała, niedopuszczając myśli, by Connie miał ją
zatrzymać.
Znacznie ważniejszebyły inne przyczyny.
- To takie miejsce, o jakim zawsze marzyłaś.
Dlaczegochcesz sprzedać ten dom?
- Bo był jego.
-Właśniedlategopowinnaś go zatrzymać.
- Jeśli zatrzymam, to jakbym dała mu prawo osądzaćwszystko,co robię.
Briannapotrafiła analizować uczucia i myśli tak samo jakinni klinicyści,
ale Casey najbardziej ceniła w niej to, żeprzede wszystkim kierowała się zdrowym
rozsądkiem.
Teraz Brianna powiedziała:
- Casey, on nie żyje.
-Na rozum biorąc, to prawda - zgodziła się Casey.
- Aleemocjonalnie nie jestemw stanie tegoprzyjąć.
Wydaje misię, że jestw całym domu.
- On czy duch,który mieszka wgłównej sypialni?
-Angus?
Dobre imię dla ducha, ale nie.
Mówięo Conniem.
On tu jest, w całym tego słowa znaczeniu.
- No, ja go nie widziałam.
To miejscejesttak samo bezosobowe jak twoje mieszkanie.
- Oprzepraszam, moje mieszkanie nie jest bezosobowe.
Wszędzie leżą moje rzeczy.
- Bałagan nieoznacza indywidualizmu.
Bałagan znaczytylko, że jesteś nieporządna, a ja nie o tym mówię.
Twojeściany są puste.
Twoje półkiwypełniają tylko fachowe książ60
ki. W twojej lodówce nie ma niczego,co mówiłoby otobielub twoich
przyjaciołach.
- Moja korkowa tablica jestpełna osobistych zdjęć.
-Przyczepionych, przyklejonych.
Jedne na drugich, jakbyś nie była pewna, czy się utrzymają, i jakby cię to nie
obchodziło.
Od kiedymasz mieszkanie,mówisz o zawieszeniuzasłon, ale nawetich jeszcze nie
kupiłaś.
- Zasłony są drogie.
Muszę oszczędzać, żeby spłacaćkredyt.
Jeślisprzedam tendom, będę mogła dziesięć razyspłacić całą hipotekę.
Ten porażającyfakt uciszył je obie.
Zapadło milczeniei wtedy dotarły do nich odgłosy miasta.
Na Beacon Hillsłyszało się ruch uliczny z autostrad, przerywany dźwiękiem syreny
czy klaksonu.
Nad StateHouse przeleciał helikopter.
Na Beacon Street warczał autobus.
Wszystkie odgłosybyły przytłumione.
Casey zdawałosię, żeznajduje się poza światem zewnętrznym.
Tu, wogrodzie, pachniało ziemią,kwiatami i wodą pluskającą po starych
kamieniach.
A syrenę, klakson i warkot łagodził szelestliści, wywołanyprzez wiewiórkę,
przebiegającą po pobliskim dębiedo karmnika dla ptaków.
Zgałęzi zeskoczyłana siatkę otaczającą korytko z ziarnem, a gdynie potrafiłasię
przecisnąć przez oka siatki, próbowałaprzegryźć drutyw jednym, potem drugim i
trzecim miejscu.
Po chwili poddała się, zeskoczyła na ziemię i odbiegła.
- Czy się zniechęciła?
- zastanawiała się Casey na głos.
-Czy się zagubiła?
Czy czuje się nieudacznikiem w oczachrodziców?
Nie.
Po prostuidzie naprzód.
Chyba lubiłabymbyć wiewiórką.
- Nie,wcale nie.
Idąc tutaj, zobaczyłam jedną rozjechanąna ulicy.
A wszystko dlatego, żenie marozumu, by się rozejrzeć na boki.
-Brianna uśmiechnęła się kwaśno.
- Ty teżnie zawsze rozglądasz się na boki.
-Spoważniała.
- Opowiesz o tym Caroline?
Casey ścisnęło się serce, jak zawsze,gdy myślała o matce.
- Jużjej powiedziałam.
Nie mrugnęła nawet okiem.
- Och, Casey.
61.
- Mówię poważnie.
Myślałam, że to ją może pobudzić -no wiesz, poruszyć na tyle, żeby spojrzała mi
w oczy i po'wiedziała coś z właściwym jej zdrowym rozsądkiem i krytycyzmem.
- Spojrzała na Briannę.
-Ani słowa.
Brianna też niepowiedziała ani słowa.
Mogłaby próbować wyjaśnić: "Nic dziwnego.
Jej mózg jest tak martwy, jakmoże być martwy mózg osobyżyjącej".
AleCaseyniechciała tego słyszeć.
Nieraz się o to spierały.
Casey wierzyłauparcie, że Caroline coś słyszy, coś czuje, coś myśli.
Zgodniez naukami medycznymi, nie ma nato wielkiej szansy.
Jednakżefale mózgowe wciąż istniały.
Słabe, ale istniały.
- Czy cieszyłaby się z tego, Brianno?
- spytała Casey.
- Tak.
Caroline cię uwielbia.
Pragnie dla ciebie wszystkiego, co najlepsze.
Byłaby zachwycona,że to dostałaś.
Casey chciałaby w to wierzyć, ale miała wątpliwości.
Czułasię jak zdrajcaprzez samfakt, że siedzi w ogrodzieConniego.
Pod ciężaremtej myśli ześlizgnęła sięz ławkinaziemię.
Najpierw uklękła, potem przysiadła na piętach i ostrożniepochylała się, aż jej
piersi spoczęły na udach.
Dotknęłaczołem ziemi.
Jej ręce bezwładnie leżały na ziemi dłońmi dogóry; zamknęła oczy i
powoliwciągnęła powietrze.
Ziemia pachniała, pod jej czołem była wilgotna.
Oddychając głęboko, Casey starała się oczyścić umysł.
Skupiła sięna odrzucaniu zmartwień, relaksie, na pozytywnejsile energii
wytwarzanej przez ciało.
- Czy topomaga?
- spytała Brianna gdzieśz góry.
Casey skupiła się teraz napierwotnejwilgoci ziemi.
Oddychała powolii głęboko.
- Uhm.
-Czy to twój telefon wibruje na stole?
- Nie zwracaj uwagi - mruknęła między jednym a drugim oddechem.
Po chwili zaczęła przekręcać głowę wlewoi wprawo, delikatnie naciągającmięśnie
karku.
- Wciąż wibruje - powiedziałaBrianna, idącku stołowina patio.
-Dowiedz się, ocochodzi - powiedziałaCasey.
Matka
62
nigdzie się nie wybiera.
Lekarze panikują.
Przyjaciele mogąpoczekać, nie chce rozmawiać ani z Olivierem, ani z Dylanem,
aklienci niedzwonią na telefonkomórkowy.
- Halo?
Nie, tu Brianna.
Kto.
A, cześć, John.
Caseynie może podejść do telefonu.
Nie, jeszcze przez chwilę.
Oczywiście, że nie dzwoniłbyś, gdyby to nie było ważne, aleteraz niemoże
rozmawiać.
Casey wypuściła powietrze.
Prostując się,wyciągnęła rękęakuratw chwili, gdy Brianna wracała z telefonem.
Przykładając aparat do ucha, powiedziała:
- Mam nadzieję, że to coś naprawdę ważnego.
-Tak sądzę - powiedział John beztrosko.
- Podjąłem decyzję.
Odchodzę zzespołu.
Casey zesztywniała.
- Odchodzisz dokąd?
-Do Waltera Ambrose'a iGillian Bosch.
Mają dla mniegabinet.
Recepcjonistka już dzwoni do pacjentów i informuje o zmianie.
- A co z nami?
Coz naszym zespołem?
I co z czynszem?
- Dlamnie sprawa jest jasna -co miesiącpłaciłemczynsz.
Jeśli Stuart postanowił gosobie zatrzymać, to problem właściciela lokalu.
Niechściga Stuarta.
Jeśli zaś chodzio zespół, to dla mnie on już nie istnieje.
Wynoszę się, Casey.
Mam praktykę i reputację, o któremuszędbać.
- Ja też - powiedziała Casey.
-Mamcoś lepszego do roboty, niż się z wami użerać.
- Ja też - powtórzyła Casey.
-Odchodzę.
- Ja też - niemal wykrzyknęła Caseyi nie dała sobie przerwać.
Oburzona jego protekcjonalnym zachowaniem, powiedziała Johnowi, jakie ma plany,
choć one akurat na bieżącorodziły się w jej głowie.
Dopiero gdy się rozłączyła, spojrzałana przyjaciółkę szeroko otwartymi oczyma, w
którychmalowało się pytanie: "Coja najlepszego zrobiłam?
"..
Rozdział czwarty
Casey zamilkła, wstrzymała oddech i spojrzała na Briannę.
Po chwili przyjaciółka przerwałamilczenie.
- Ty też nie rozglądaszsię na boki.
-Dobra -przyznała Casey, myśląc głośno.
- Postępujęryzykownie ina wyczucie, ale to wcale nie jest szaleństwo.
Mam tu gabinet, gotowydo użytku.
Jest poczekalnia z osobnym wejściem.
Nie płacę czynszu.
- Dopiero co powiedziałaś, że zamierzaszsprzedać dom.
-Tak było, zanim John się od nas odłączył.
Bezniego niema zespołu.
- W tym momencie rzeczywistość uderzyła jąz całą mocą.
-Musielibyśmy znaleźć innego psychiatrę, ponieważ zespół terapeutyczny musi mieć
przynajmniej jednego, a to oznacza zamieszczanie ogłoszeń i rozmowy z
kandydatami.
Ale przede wszystkim rodzi się pytanie, czy w ogólechcę zostać z Marlene i
Renee.
No i trzeba by znaleźć nowygabinet, ponieważ nie ma mowy, żebynam się udało
spłacićzaległy czynsz, szczególnie teraz, gdy John umywa ręce.
Marację, wszyscy płaciliśmy naszą część czynszu.
To Stuart podpisał umowę najmu, Stuart zbierał od nas pieniądze, Stuartwsadził
je sobie dokieszenii odjechał wsiną dal.
Jeśli właściciel zechce odzyskać należność, tomusi ścigać właśnie jego.
Może powinnam sięmartwić, czy nieprzytrafiłomu się cośzłego, ale jakoś nigdy się
między nami nie układało.
Teraz rozumiem, dlaczego.
Rzucił żonę, której naprawdęmi żal.
A Stuarta nie.
To śliski gad.
Gdzieś tam sobie żyje z moichciężko zarobionych pieniędzy.
Cóż, mam dobrze zorganizo64
waną praktykę i muszę znaleźć miejsce, w którym mogłabym przyjmować
klientów.
- Spojrzała w kierunku gabinetu.
-Wyobrażaszsobie, jak klienci zasiadająw tym pokoju,patrzą przez okno i
natrafiają wzrokiemna taki widok?
Tobędzie miało niesamowicie terapeutyczny wpływ.
- To gabinet twego ojca.
-To był gabinet mego ojca.
Ojciecnie żyje.
Sama mi toprzypomniałaś.
- To prawda, ale wtedy ty powiedziałaś, żew twojejgłowie wciąż żyje.
Casey odetchnęłagłęboko.
- Cóż, po prostu będę musiała nad tym popracować.
I ty,i ja dobrze wiemy, że najlepszym sposobem na to jest konfrontacja.
Znim.
Konfrontacja z lwem w jegojaskini.
A jegojaskiniajest tutaj.
- Sprzedasz swoje mieszkanie?
-Nie wiem.
Moje planynie sięgają jeszcze tak daleko.
No wiesz, nie mówimy ożadnych nieodwołalnych decyzjach.
Mogę tu zamieszkać na pewienczas.
- Jakdługi?
Providence nie będziebez końca na ciebieczekać.
- Nic nie zdarza się bez powodu- powiedziała Casey,biorąc do ręki telefon.
- Jeśli podejmuję wysiłek zorganizowania tutaj gabinetu,telefonów do klientów,
zaczynania odnowa -nawet na krótki czas - może to oznacza, żepowinnampozostać w
Bostonie.
Może moja mama się obudzi.
Może książę z bajkimieszka tu na Beacon Hill i zobaczymnie, jeśli będę dość
często przebywać na tarasie.
Może wolę jednak praktykęod uczenia.
- Wybrałakciukiem właściwy numer z książki adresowej i nacisnęłaklawisz
połączenia.
-A jeśli tak, to może zniknięcieStuarta i rejterada Johnaod początku były w
kartach.
- Nie spuszczając oczu z Brianny, czekała, by przyjaciółka,do którejzadzwoniła,
odebrałatelefon.
- Cześć - odezwałasię automatycznasekretarka.
- TuJoy.
Nie mogę teraz odebrać, więc zostaw wiadomość.
Oddzwonię.
65.
Casey zaczekała na sygnał.
- To ja - odezwałasię - i żałuję, że cię nie ma, bo zgodnie z planem A
powinnaś tu teraz być, razem z Brią i zemną.
Aleskoronie ma cię wdomu, przejdziemy do planu B.
Jutro rano urządzamprzyjęcie przeprowadzkowe i jesteśmi potrzebna.
Będziemy pakować mój gabinet na CopleySquare i przeprowadzać na Beacon Hill,
anagrodą za pomoc jest wczesnylunch w Ogrodach Edenu.
Więc bądźw moim gabinecie o dziewiątej rano.
Wiem, że to wcześnie,ale wierz mi, że będziemysię dobrze bawić.
Do zobaczenia.
- Uśmiechała się, kończąc nagrywanie,i szybko wybrała inny numer z zapisanych w
książce telefonicznej.
- Lunch?
- spytała Brianna.
Casey nacisnęła klawisz i przyłożyła telefon do ucha.
- Uhm.
-Twoja pokojówka?
Casey kiwnęła głową.
- Powinnaś spróbować jej omletów.
- Kątem oka zauważyła ruch przy drzwiach gabinetu.
-No właśnie.
Spójrz.
Pojawiła się Meg, niosąc kolejnątacę.
Gdyby zamierzaławywrzećwrażenie na Briannie, nie mogła wybrać lepszegomomentu.
- Cześć, Darryl - odezwała się Casey.
- Jesteś mężczyzną, którego potrzebuję.
- Czy to romantycznapropozycja?
-Gdyby mi coś takiego przyszło do głowy, twoja żonaby mnie zabiła.
- Wstając, by lepiejwidzieć pyszności naprzyniesionej przez Meg tacy, Casey
mówiła do telefonu: -Potrzebuję was oboje jutrorano.
Anajbardziej potrzebujętwojej furgonetki.
- Wyjaśniła,że chodzi o przeprowadzkę,a tymczasem Megpostawiła tacę na stole w
patio i położyładwa nakrycia.
-Jenna będzie zachwycona, bo od samegopoczątku nienawidziła mojego zespołu.
- Jenna, żonaDarryla, była koleżanką Casey, Brianny i Joy na studiach
magisterskich.
-Powinnawięc tam być,gdy się wynoszę.
A nakoniec jest nagroda - lunch w ogrodzie na Beacon Hill.
-Talerze wypełniała sałatka z kurczaka, o której Megwcześniej
66
wspomniała.
Wyglądała wspaniale.
- Będziesz zachwycony,Darryl.
Hej, muszęlecieć.
Będzie fajnie.
Możeszmi pomóc?
- Jak najbardziej - obiecał Darryl.
Rozłączywszy się,Casey przyjrzała się nakryciom na stole.
Sałatka z kurczaka leżała na liściach sałaty.
Towarzyszyłyjej plastry melona, sałatka z marchewki i rodzynek oraz chrupiący
chleb i oliwa z oliwek do zamaczania.
Jakby tego jeszcze nie było dość, Meg nalewała coś z dzbanka do szklanek.
- Czyżby tobyła świeża lemoniada?
- zgadła Casey.
Meg się rozpromieniła.
- Tak.
DoktorUnger bardzo ją lubił, przedkładał nad niąchyba tylko mrożoną herbatę.
Brianna uratowała Casey przedkomentarzem,mówiącszybko:
- Uwielbiam domową lemoniadę.
Casey też ją uwielbiała.
Pozatym chciało jej się pić.
Pociągnęła dużyhaust z jednej szklanki i zwróciła się do Meg.
- Mam pytanie.
Gdyby jutro między jedenastą a dwunastą odwiedziło mnie kilkanaścieosób,
mogłabyś namprzygotować wczesny lunch?
Oczy Meg rozświetlił dziecięcy entuzjazm.
- Mogłabym.
Kiedyś pracowałam wwytwornej kuchni.
Często podawałyśmywczesne lunche.
Kilkanaście osób toproste jak kaszka z mlekiem.
Co byś chciała?
Casey iBrianna wymieniły pełneoczekiwania spojrzenia.
- Ouiche.
- zaproponowała Briannaostrożnie.
- Mogę zrobić quiche - odrzekła Meg.
-Omlety, rogaliki francuskie i bułeczki drożdżowe - dodała Casey.
- To łatwe.
-Mimosa.
Lemoniada.
Coś z bąbelkami.
Kawa.
- Mam w kuchni wszystko, co trzeba.
-I sałatka.
Zkurczaka?
Placek z kruchego lub francuskiego dasta wypełniony farszem.
(Wszystkie przypisy tłumacza).
Drink z soku pomarańczowego, ginu iwytrawnego wina musującegoz kostkami
lodu.
67.
- Skoro teraz jecie sałatkę z kurczaka - zasugerowałaMeg - to jutro może zrobię
sałatkę z szynki i drugą z homara?
-Sałatka z homara.
- rozmarzyła się Brianna.
- Moja szczególnie ulubiona.
- Casey uniosła obie ręce.
-Doskonale - powiedziała.
Po czym usiadła przy stole jakdama, rozłożyła kolejną ztych uroczodomowych
zielono-białych serwetek i gestem zaprosiła Briannę, by poszła w jejślady.
W niedzielny poranek było ich na lunchu czternaścioro.
Sprzyjała im słoneczna iciepła pogoda.
Meg ustawiław ogrodziestół, przykryła obrusem i przygotowała wszystkie dania, o
których rozmawiały poprzedniego dnia.
Ponieważ nie wspomniały o deserze, z własnej inicjatywy kupiła w NorthEnd
włoskie ciasteczka.
Goście Caseybyli podwrażeniem.
Zasłużyli sobie na dobry lunch po paru godzinach szybkiego pakowania
rzeczy w gabinecie Casey i przewożeniakartonów na Beacon Hill.
PonieważCasey niezajrzała jeszcze do szuflad Conniego, rozpakowali jedyniekarton
zawierającykartotekę klientów, któradoskonale się pomieściław miejscu
opróżnionym uprzednio przez kolegę Conniego.
Reszta kartonów pozostała w holu.
Gdy komputer Casey,zawierający jej plan przyjęć, notatki na temat
poszczególnychprzypadków i informacje potrzebne do rachunków,został ustawiony na
bocznym stolikui podłączony do Internetu przez Evana, komputerowca, wszystko już
było gotowe i mogłaby zacząć pracować - gdyby przyjaciele sobieposzli.
Ale im się nie śpieszyło.
Nalewali kolejne mrożone kawy,skubali kolejne ciasteczka, wyciągali się na ziemi
w miejscach, gdzie padały promieniesłońca, i odpoczywali.
Zostali tak długo, jak tylko mogli, do ostatniej chwili odwlekającpowrót do
własnego życia.
Potem, po kilkoro,bardzo niechętnie, powędrowalido domu.
Późnym popołudniem zapanował wreszciespokój.
68
Z ogrodu zniknęły wszelkie ślady przyjęcia, Meg także odeszła.
Casey usiadła nadrewnianej ławce pod kasztanowcem,z Brianna po lewej i Joy po
prawejstronie, ale w końcu onerównież musiałyiść.
Kiedyzostała sama w swym leśnymogrodzie, rozejrzałasię w oszołomieniu,które nie
wynikałoz tego, żeprzeholowała z drinkami.
Jeszcze tydzień temunawetw najśmielszych fantazjachnie mogłaby wyobrazić
sobie tej sceny.
Owszem, posiadłośćwiązałasię z wielką odpowiedzialnością i otrzymała
jąodczłowieka, któryprzez trzydzieści cztery lata nie poświęciłjej ani chwili.
Kochałajednak ten ogród.
Była to oaza spokoju, z drzewami, bujnymi kwiatami, cienistymi ścieżkami;
ptakami,wiewiórkami i fontanną.
Wartość samego domuumiała ocenić racjonalnie.
Natomiast z ogrodem czułasięzwiązana emocjonalnie.
Ta myśl sprawiła, żeopanowało ją poczucie winy.
Wkrótcepotem Casey ruszyła z wizytą do matki.
W liniiprostej Beacon Hill i Fenway nie leżały daleko od siebie, aleCasey
wstąpiła jeszcze do mieszkania wBack Bay, bysięprzebrać.
Wciągu czterdziestu minut,jakie jejto zajęło,myślami pobiegła z powrotem do
Providence.
Przez lata tak często pokonywaładrogę z Providence doBostonu iz
powrotem,że mogłaby to zrobić nawet we śnie.
Od kiedy skończyła trzynaście lat, jeździła z przyjaciółkamipociągiem.
Chodziły po Common, jadły lunch na Copley Place, przyglądały się wystawom na
Newbury Street.
W sklepiena Baylstonprzekłuła sobieuszy, gdy skończyłapiętnaście lat, gdy
zaśmiała szesnaście i dowiedziała się, żejej biologiczny ojciec mieszka w
Bostonie, odkryła BeaconHill.
Miała już wówczas prawo jazdy, rozpoczęła więc podróż, którą w tej
chwilipowtarzała w myślach.
Różne byłytylko punktystartu,bo Carolineprzeprowadzała się z jednego domu do
drugiego.
W pierwszych wspomnieniach Casey był ceglany dom w eleganckiej dzielnicy
Blackstonew Providence.
Caroline niemal się zrujnowała, kupując go,
69.
ale jako samotna matka, potrzebująca z jednej strony dochodów, z drugiej wolnego
czasu, postanowiła zająć się sprzedażą nieruchomości.
Reprezentacyjnydom zaśbył częściąniezbędnegow tym zawodzie wizerunku.
Przez kilkanaścielat zmagała się i z domem, iz karierą zawodową.
W końcupoddała się ikupiła wiktoriański domek z półhektarowądziałką na obrzeżach
miasta.
Tam wykorzystywałaswoje talenty artystyczne, tkając drobne rzeczy użyteczne w
gospodarstwie domowym.
Z jednych niewielkich krosien zczasem zrobiły się cztery, do nichdołączył duży
warsztattkacki, potem drugi oraz pomocnica, która tkała materiałyprojektowane
przez Caroline.
Stojący osobno garaż zamieniłsię w studio, ale szybko okazałsię za ciasny,
zresztą poledziałania Caroline znacznie się rozszerzyło.
Kupiła farmęjeszcze dalej od miasta i zaczęła od hodowli owiec,przędzenia i
farbowania wełny, z której następnie tkała.
Do chwili wypadku miała jeszcze kilka owiec, ale jej zainteresowanie już
dużo wcześniejprzeniosło się na królikiangorskie.
Trzymałaje w specjalnych pomieszczeniach, dobudowanych z tyłu domu,z
kontrolowaną stałą temperaturą i klimatyzacją.
Co dwa dniczyściła ich klatki, co czterydni szczotkowałasierść, komponowała im
posiłki.
Karmiłaje zgodnie z dietą wysokobiałkową, uzupełnioną błonnikiem i świeżą wodą.
Za to króliki cztery razyw roku dawały jej doskonałą/słodko pachnącą wełnę, na
którą byłowielkie zapotrzebowanie - i na surowiec, i nagotowe wyroby.
Czekając terazw bostońskim korku, Caseyprzypomniała sobie zakręt wiejskiej
drogi i malowaną ręcznie skrzynkęna listy,stojącą na początku podjazdu na farmę.
Owce pasłysię na płaskich, szerokich łąkach.
O tej porze rokutrawabyła świeża i zielona, a drzewa obsypane dopiero co
rozwiniętymi liśćmi.
Drogana farmę była niewątpliwie ładna,wręczsielankowa.
Casey nie mogła uciec od porównań.
Zastanawiała sięnad emocjonalnym związkiem, jaki czuła z ogrodem na Beacon Hill.
Nigdy nie przeżyła czegoś takiego na farmiematki.
70
Tamto miejsce było tak zwyczajne inaturalne jak Caroline,tak bezpośrednie,
proste i otwarte.
Bez tajemnic.
, A Casey pociągała wieloznaczność, złożoność.
Ukrytaw niej terapeutka lubiła zdzierać zasłony, kryjące osobowośćmiejscaczy
wydarzenia.
Farma jej matki była uroczym miejscem na odwiedziny, alenigdy nie potrafiła na
dłużej jej zainteresować.
Z rosnącympoczuciem winy Casey zaparkowała swojąmałą czerwoną miatę trochę
dalej od domu opieki.
Miała nasobie białą bluzkę i czarne spodnie, na nogach sandały
nawysokichobcasach.
Włosyspięła szerokąklamrą.
Przerzuciłaprzez ramię skórzaną torbę, wspięła się po schodkachi weszła do
środka.
Byli tu teraz także inni goście.
Wszystkich ich znała z widzenia, choć nie z nazwiska,więc cicho powiedziała
imdzień dobry.
Nie zwlekając,wbiegła po schodach na drugiepiętro, pomachała pielęgniarce
dyżurnej i ruszyła do pokojumatki.
Był to jeden z tych dni.
Caseynigdy nie wiedziała, cobyło przyczyną takiej reakcji - czy sposób, wjaki
promienie słoneczne padały przez okno, czy kąt, pod jakimpielęgniarkapołożyła
głowę Caroline, czy coś, co miało źródło w tej zewnętrznej powłoce, w której,
zdaniem lekarzy, nicjuż właściwie nie było - ale stanęła w progu
porażonaokrucieństwem, z jakim los potraktował jej matkę.
Caroline wyglądała pięknie.
Miała zaledwie pięćdziesiąt pięćlat, długie i gęste włosy, które z latami
przybrałyniezwykły srebrny kolor, ale ani trochę jej nie postarzały.
Skórę zachowałagładką, choć bladą.
Nieliczne zmarszczkina twarzy były mimiczne- Caroline bowiem często
sięuśmiechała.
"Dawniej" - dodała w myślach Casey,ponieważ teraz jejtwarz stale
pozostawała bez wyrazu.
Carolinewyglądałanatak samonieobecną jak podczaskażdej wizyty wciągu minionych
trzech lat.
Gdyby jej orzechowe oczy były szerokootwarte, a nie półprzymknięte,
promieniowałoby znichciepło.
Gdybymówiła, jej wargi byłybywilgotne.
Gdyby
71.
wciągnęła ją rozmowa, siedziałaby pochylona, z brodą opartą na dłoni i zachwytem
w żywych orzechowych oczach.
Gdy Caseyzostała poczęta, Caroline miała dwadzieścialat i
studiowałanaostatnim roku college'u.
Jednym z przedmiotów była psychologia, którą wykładał Connie.
Caseyzawsze sobie wyobrażała, że Conniego zafascynowała uroda Caroline, choć w
gruncie rzeczy nie miała pojęcia, kto siękomu spodobał i jak naprawdę doszło do
romansu.
Matkanigdy o tym nie mówiła, Casey zaś, mimo buntowniczegocharakteru, nie miała
serca pytać.
Jej narodziny nazawszezmieniły życie Caroline.
Gdyby nie ta jedna noc, kto wie,gdzie Caroline byłaby teraz?
Może kontynuowałaby studia i uzyskaławyższy stopień naukowy?
Możerozwijałabyzamiłowaniedosztuki i albo by uczyła, albo pisała?
Możezostałaby sławną projektantką mody i podróżowałaby poświecie?
Gdyby nie przypadł jej los samotnej matki, możewyszłaby za mąż i miała dom pełen
dzieci oraz mężczyznę płacącegorachunki i zdejmującegozmartwienia zjejbarków?
Jedno byłopewne: nie leżałaby w tym łóżku.
Carolineprzyjechałaz wizytą doCasey do Bostonu.
Przechodziłaprzez ulicę i wtedy potrącił ją samochód.
Doznała uszkodzenia mózgui pozostawała wstanie niedotlenienia takdługo,
żeskutkiwypadkubyły jeszcze poważniejsze.
Choćoddychała samodzielnieoraz dostosowywała się do normalnych cykli snu i jawy
i od czasu do czasuwykonywała spazmatyczneruchy, nie dawała znaku,że cokolwiek
dzieje sięw jej mózgu.
Musiała być sztucznie karmionai pojona.
Gdyby Casey nie istniała, Caroline nie wyruszyłaby wtępodróż i
byłabyzdrowai cała.
Caseynie była wstanie uwierzyć, żejej matka nie będziejuż nigdy sobą.
Oderwała sięod drzwii podeszłado łóżka.
- Cześć, mamo.
Pocałowała ją, ujęła jej dłoń i zasiadła naswymzwykłymmiejscu na brzegu
łóżka.
- Cześć, kochanie - powiedziałaCaroline z wyraźną przyjemnością,jak
zawsze.
72
W Providence byłabyboso, w za dużej koszuli z powiewającymi połami i w
spłowiałych dżinsach, podkreślającychjej szczupłą sylwetkę.
Gdyby właśnie wyszła spodprysznica, otaczałby ją eukaliptusowy zapach, owinęłaby
mokrewłosywokół dłoni i zgrabnie spięła na czubku głowy bambusowym drutem do
robótek.
Tak, robiła też na drutach.
Nietylko hodowałaangorskiekróliki, zbierała ich wełnę, przędłają/ farbowała i
tkała, aletakże robiła swetry.
I rękawiczki.
Iszale.
Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła coś zrobić dla wnuka.
Ciągle toCasey powtarzała.
- Cieszę się, że jesteś - powiedziałateraz.
- Mam nastrój nagotowanie.
Może zrobię gulasz z baraniny?
Caseyścisnęło się serce.
- Och, nie.
Rambo?
Oczy Carolinewypełniły się łzami.
- Odszedł spokojnie.
Byłam z nim.
Miał zasobą długie życie.
Usiłowała mówić rozsądnie.
Rambo należał do ulubionych baranów matki.
Caseywiedziała, że będzie go jej brakowało.
: Tak mi przykro, mamo.
Caroline wytarła nos dłonią.
- Cóż.
Odszedł.
Gdzieś tam na górzejest szczęśliwy.
Chcę touczcić.
Caseynie chciała.
Już to przerabiały, w minionych latach, z innymi owcami.
- Wiem,wiem - Carolineuprzedziłajej odpowiedź - absolutnienie potrafisz
zrozumieć, jak mogę jeść coś,co kochałam, ale takjużjest w przyrodzie, kochanie.
Zwierzę, takie jak Rambo, czerpiedumę nie tylko z tego, że wciągu życia dawało
wełnę,ale iz tego,że staje się pożywieniem, gdy życie się już skończyło.
Bardzo bymchciała,żebyś to tak traktowała.
- Może kiedy indziej - powiedziała Casey.
- Teraz trochę sięśpieszę.
- To zrobię kotlety.
Będzie szybciej.
- Chciałam ci tylko coś powiedzieć.
Caroline szeroko otworzyła oczy.
- Dobre wieści?
73.
Dobre wieści w języku matki oznaczały mężczyznę.
Caroline chciała mieć zięcia niemal tak bardzo jak wnuki.
Casey masowała palce Caroline, aż jewyprostowała, iteraz splotła ze
swoimi.
- Tak, to chyba dobre wieści.
Odchodź?
z zespołu,Caroline drgnęła, zaskoczona.
- Ojej.
Dlaczego?
- Kłopoty finansowe, konflikty osobowości.
I nie tylko ja odchodzę.
Zespół się rozpadł.
Wszyscy szukamy innych rozwiązań.
- I to akurat teraz, gdy dorobiliście się solidnej praktyki?
-Praktyka nieucieknie.
Moi klienci pójdą za mną.
- Dokąd?
-Mam nowy gabinet.
Chwila ciszy, a potemCaroline zgadła,kierowana intuicją:
- Mówisz o domuConniego, prawda?
-To niezwykłe miejsce, mamo.
Cztery kondygnacje, poza tymtaras, ogród i miejsce do parkowania.
Nie wspomniała o pokojówce i ogrodniku.
Biorąc poduwagę, że Caroline spełniała te wszystkie funkcje nawetwtedy, gdy
czuła się wykończona, byłoby to sypanie soli naotwartą ranę.
- Cztery kondygnacje, z tarasem, ogrodem imiejscem do parkowania na Beacon
Hill?
- spytała Caroline tonem pośrednikaw handlu nieruchomościami.
-To musi być warteze dwamiliony.
- Prawnikuważa, że trzy.
-Czy zamówiłaś wycenę?
- Jeszcze nie.
W tym domu mam teraz gabinet.
Nie mogę gozgłosić do sprzedaży, póki nie znajdę innego miejscana spotkaniaz
klientami.
- Ile czasu ci to zajmie?
-Nie wiem.
- Nie czekaj zbytdługo, Casey.
Rynek jest teraz dobry, ale niema żadnychgwarancji, ze będzie taki za miesiąc
czy rok.
Kosztyutrzymaniatakiegodomumuszą być gigantyczne.
Jakie jest obciążenie hipoteczne?
- Żadne.
Caroline umilkła na chwilę, zaskoczona.
74
- No, tojuż cos.
- Szybko doszła dosiebie.
-Ale to dodatkowy powód dowystawienia domu na sprzedaż.
Takie pieniądze,zainwestowane, zapewnią cibardzo bezpieczne gniazdko.
Ja nie jestem w stanie tak cięzaopatrzyć.
Moja farma jestwarta zaledwie ułamek tej sumy.
Jeśli sprzedasz dom i zainwestujesz pieniądze, zsamych dywidend będziesz mogła
wynająć sobie doskonałygabinet.
Casey była tego świadoma.
- Zrobisz to?
- spytała Caroline.
Casey nigdy nie umiała przekonująco kłamać.
- Pewnie kiedyś.
-Niedługo?
-prosiła Caroline.
- A co, jeśli postanowię zachować dom przez jakiś czas?
Caroline przygryzła wargę.
Spojrzała na Casey, potem na podłogę.
Gdy znów podniosła wzrok,w oczach miała cierpienie.
- Toby mnie zabolało.
Casey ścisnęło się serce.
Caroline mówiła szczerze iza to Caseybyła jej wdzięczna, ale nie zmniejszało to
poczucia winy.
- Dobra, mamo.
Mamy tupewną analogię.
Pamiętasz, co właśnie powiedziałaś o Rambo?
- Kochałam Rambo - zaprotestowała Caroline, doskonale rozumiejąc,do czego
zmierza Casey.
- Przez całe życie tylko dawał,dawał i dawał.
- Ale już go nie ma, a tymasz lodówkępełną baraniny imaszrację, że zgodnie
z najbardziej pierwotnym scenariuszem myślistwa i zbieractwa Rambo urodził się,
by zostać zjedzonym.
I czemu nie?
Nie żyje.
Taksamo jak Connie.
Tak jakciało Rambo należy dociebie, tak dom Conniego należy domnie.
Mogę tam robić,co chcę - pokryć ściany graffiti, obrażać sąsiadów czy
organizować przyjęcia, od których dawny właściciel będzie się przewracaćw
grobie.
- Złagodniała.
-I są też pozytywne strony.
Mogę wykorzystać tomiejsce dla siebie.
Potrzebuję gabinetu, a teraz, gdy siętam urządziłam.
- Już się przeprowadziłaś?
- spytała zaniepokojona Caroline.
-Mieszkasz tam?
- Nie.
-A zamierzasz?
75.
- Nie wiem.
Ale dom jest wspaniały, mamo.
Chodź ze mnąi go obejrzyj.
Caroline odetchnęła głęboko.
- Nie mogę.
-Dlaczego?
On odszedł.
- Nie o to chodzi, kochanie.
Chodzio mnie.
Czuję się bardzozmęczona.
- Oczywiście, że jesteś zmęczona - przekonywała Casey.
- Jesteś zmęczona tym pokojem, zmęczona leżeniem w łóżku.
Te drgawki to znak, mamo.
Pokazują, że w środku zdrowiejesz.
Niedługo sięobudzisz.
Caroline na chwilę wstrzymała oddech.
- A jeśli nie?
spytała spokojnie.
- Obudzisz się - upierała sięCasey.
- Musisz się obudzić.
Mamy wiele dozrobienia, ty i ja - tak jak matka zcórką.
- Cassandro - powiedziała Caroline karcącym tonem - takierzeczy nigdy cię
szczególnie nie bawiły.
-Dawniej możemnie nie bawiły, ale to się zmieniło.
Jesteśczęścią mego życia.
Dlatego tak bardzochcę, żebyś poszła tam zemną, dotego domu.
- Przykro mi, kochanie, ale nie.
Mam swoją dumę.
- Tuchodzinie tyle o dumę, ile o praktyczne rozwiązanie.
Potrzebuję miejsca do pracy.
W domu jest gabinet.
Caroline przytknęła palce do ust.
Nie musiała nic mówić.
W jejoczachwidać było wielki smutek.
Wkońcu opuściła rękę i westchnęła.
- Gdybychodziło wyłącznie o praktyczną stronę,
sprzedałabyśdom,wzięłapieniądze i uciekła.
Ale zawsze miałaś obsesję napunkcie tego człowieka.
- Nie miałam obsesji.
-No to byłaśnim zafascynowana.
Masz podobny zawód.
Znalazłaś zespół w jego mieście.
Kupiłaś mieszkanie dziesięć minut od jego domu.
Czy kiedykolwiek przysłał ci klienta?
Czykiedykolwiek zaprosił ciędo siebie?
Nastawiłaś się na klęskę, i towłaśnie cięspotkało.
Nie udało ci się przyciągnąć jego uwagi.
- Ależ udało - zaprotestowałaCasey.
- Zapisał mi dom.
- Niewątpliwie.
Nie spytał, czy go chcesz, co z nim zrobisz, po
76
prostu rzucił cigo.
Nie miał dlaciebie czasu za życia, ale teraz,gdy umarł, chce, żebyś
wysprzątałapo nim szafy.
Casey niemyślała o szafach.
- Musisz zobaczyć ogród, mamo.
-Mam własny.
- Rzeczywiście miała.
Caroline Ellisnie zadowoliłaby grządkaziół.
Uprawiała sałatę,fasolkę szparagową, cukinie i brokuły.
Nawet pomidory.
- Ten jest całkiem inny -powiedziała Casey.
-Och,kochanie.
Każdy jest inny.
Ale to niewystarczy.
Zasługujesz na więcej.
- Powiedziałabym - zaoponowała Casey- że dom wartościtrzech
milionówdolarów to niejestmato.
-Czy zapewni ci stabilizację?
Casey zwiesiła głowę.
Tę dyskusję też już kiedyś prowadziły.
Westchnęła ipodniosła wzrok.
- Chcesz, żebym miałamęża i dzieci, i jateż tego chcę, ale nieo to teraz
chodzi.
Nie prosiłam odom, mamo.
Byłam gotowapochować tego człowieka i iść dalej.
Ale zostawił mi spadek, atostwarza mnóstwo nowych możliwości i problemów.
- Toprawda - przytaknęłaCaroline.
-Chciałabym,żebyś mi w tym pomogła.
- Moja rada brzmi: sprzedaj.
To najlepsza rada, jakiej ci mogęudzielić.
- Chciałabym,żebyś go najpierw zobaczyła.
- Caroline wpatrywała się w nią intensywnie.
Powoli pokręciła głową.
- To dom,mamo.
Cegły i zaprawa.
Dlaczego czujesz się tym tak zagrożona?
Caroline uniosła dłoń, rzucając Casey ostrzegawczespojrzenie.
Nie analizuj mnie - mówiło.
Casey ustąpiła natyle, żeby niemówić jak terapeutka.
Jakocórka powiedziała:
- To nie ma nic wspólnego zmiłością.
Kocham cię.
Wychowałaś mnie.
Poświęcałaś się dla mnie.
Chodzi tylko o to, że nigdynic o nim nie wiedziałam.
Nie chciałaśmipowiedzieć.
- Nie mogłam - przerwała Caroline.
Nie mam nicdopowiedzenia.
Tenczłowiek przed nikim się nie otwierał.
- Musiał cośpowiedzieć.
przed.
po..
No wiesz, przecieżwyście.
77.
- Spali ze sobą?
Ledwo otwierał usta.
- Caroline rzuciła jejniechętne spojrzenie.
-Nigdy niepociągali cię mroczni, milczącyfaceci?
Connienie był mroczny, ale niewątpliwie był milczący.
Milczenie tworzy tajemnicę,a tajemnica pociąga.
Każda kobietauważa, że to jej wiośnieuda się przebić do środka.
Mnie się nieudało.
Więcprzegrałam.
- Masz mnie.
-Wiesz, o co mi chodzi.
- A ty wiesz, oco chodzi mnie - nalegała Casey, rozpaczliwiepragnąc, by
matka zrozumiała.
- Niepotrafiłaś się przebić.
Inniteż nie potrafili.
Ale ja mam szansę.
- Onnieżyje.
-Ale żyje jego dom.
Może cośmi opowie.
Spójrz na to w tensposób.
Gdy będę miaładzieci, połowa ich genów będzie moja, czyli twoja i jego.
Dzieci będą cię znać i kochać, ato, czego same niezobaczą, usłyszą ode mnie.
Czy nie byłoby milo,gdybym mogła imcoś powiedzieć także i o nim ?
Carolinemyślałao tym przez chwilę.
A potem, jak każda matka,która chce dla dziecka czegoś więcej, niżmiała sama,
uśmiechnęła się.
- Ale obiecaj, że najpierw będziesz miała męża.
Siedząc w samochodzie na Fenway, mając świeżo w pamięci reakcję matki,
Casey zatelefonowałado pośrednikanieruchomości, przez którego kupiła swoje
mieszkanie.
Nagrany głos na drugim końcu linii poprosił o zostawieniewiadomości.
Nabrałapowietrza, żebyto zrobić, zawahałasię i rozłączyła.
Jak mu powiedzieć, że nagle stała się posiadaczką domu na Beacon Hill i chce go
sprzedać?
Czyznalazłby się ktoś, kto przedłożyłby maleńkie mieszkanie naddom naBeacon
Hill?
Pośrednik uzna, że postradała zmysły.
Osobista rozmowa będzie lepsza niż sucha wiadomość.
Spróbuje zadzwonić kiedyindziej.
Caroline ma rację-chyba rzeczywiście lepiej będzie sprzedaćdom, zainwestować
pieniądze i położyć krzyżyk na Connim.
Zasłużyłsobiena to.
Najpierw musi obejrzeć dokładnie całydom, dowiedzieć
78
się o Conniemwszystkiego co możliwe, upewnić się, że niema w nimniczego
interesującego.
Przede wszystkim jednakmusi powiadomić klientów o zmianieadresu.
Postanowiła od tego zacząć ipojechała wprost na BeaconHill.
Zaparkowała przed domem, otworzyła drzwi i weszłado środka.
Kiedy zbiegała poschodach, przez głowę przeleciała jej myśl, że jeśli ma tu
zostać dłużej, będzie musiałaczymś zastąpić obrazy Ruth Unger.
Gdy jednak weszła dogabinetu, skupiła się na rzeczach najważniejszych:
obejrzaław komputerze listę klientów i zaczęła telefonować.
Otwierającdrzwi do ogrodu, powiedziała sobie, że robito tylko poto, bywpuścić do
środka wieczorne powietrze.
Wychodzącna dwór między jednym telefonem a drugim, tłumaczyłasobie,że to dla
rozprostowania nóg.
Gdy zostawiła wiadomościwszystkim klientomzapisanym na poniedziałek
iwtorek,wyłączyła komputer, odłożyła telefon i przestała walczyć zesobą.
Wieczór w ogrodzie był porą szczególną.
Ścieżkę oświetlały niskie lampy, natryskiwacze schowane za krzewamizraszały
rośliny.
Nie było słychać teraz ptaków, nie było widać wiewiórek, ale fontanna
nadalbulgotała.
Z sąsiednichposesji dochodziłystłumionedźwięki.
Ktoś smażył coś nagrillu - chyba steki, sądząc po zapachu.
Wyciągnąwszysię na ławce pod kasztanowcem, Caseyspojrzała w górę.
Widziała więcej gwiazd niż zwykle w mieście.
Zastanawiała się, czy dlatego, żeniebo jest bezchmurne, czy to tylko siła
sugestii.
Ogród był miejscem magicznym.
Odprężyłasię naprawdę, dopierogdy zamknęła oczy.
Zapach zimozielonych krzewów, kwiatów o pięknym aromacie, których nazw nieznała,
świeżej ziemi ismażonegosteku, wpołączeniu zlekką wieczorną bryzą przyniósł
spokój i odprężenie.
Opanowały ją nieokreślone emocje.
Gdyby wierzyła w reinkarnację, uznałaby, że w poprzednimżyciu była nimfąleśną.
W ogrodzie czułasię jak w domu.
79.
Casey obudziła się zwinięta w kłębek, na boku.
Byładruga nadranem.
Zmarzła.
Zdumiona,że zasnęła na ławce-i tak długo spała - weszła do domu, by pogasić
światła,włączyć alarm i pojechać do siebie.
Na schodachpanowałaciemność, nie musiaławięc patrzeć naobrazy Ruth,ale zanim
doszła do kuchni, poczuła się wyczerpana.
Wspięła się do gościnnej sypialni, rozebrała,umyła i włożyła wiszący w
łazience bladoniebieski szlafrok.
Był nowiutki,nigdy przedtem nienoszony, ze starannie zawiązanym paskiem.
Niecałkiem rozbudzona, udawała, żekupiono go specjalnie dla niej i cały ten czas
na nią czekał.
To zdecydowanie był jejkolor.
W pokoju zamknęła drzwi, ponieważ sypialnia Conniego znajdowała
sięnaprzeciwko, po drugiej stronie holu.
Tak,jużnie żył.
Wiedziała to.
Ale coś po nim wtym pomieszczeniu zostało.
Duch Angus?
Chyba nie.
Pomijając żarty, niewierzyła w duchy.
A jednak zdecydowanie czuła tam czyjąśobecność.
Uznawszy,że nie chce tu spać, zeszła dwa piętra w dół,do pokojuw
suterenie.
Tak, tu też wyczuwała Conniego, alepokój był przytulny.
Zwinąwszy się na sofie, przykryła stopy szydełkowym pledem, wsunęła poduszkę pod
głowęi zasnęła.
Obudziła się przed piątą, gdy tylko zaczęło się robić widno,i w pierwszej
chwili poczułasię całkowicie zdezorientowana.
Gdy jużzdała sobie sprawę, gdzie jest, niebyław stanie zasnąć ponownie.
Podniósłszy się z sofy, stała przezchwilę pośrodku pokoju i zastanawiałasię,
corobić, gdziepójść i jak się czuć.
Jeszcze nigdy wżyciu nie budziła sięw domu ojca.
To nie było normalne.
Potrzebowałaczegoś zwyczajnego.
Kawa była napojemnajzwyczajniejszym.
Poszła więc na górę do kuchni i nastawiła ekspres.
Czekając, aż się zaparzy, wyjrzała przezokno do ogrodu, aletam panował jeszcze
mrok.
Choć niebo na wschodzie jaś80
niałoz minuty na minutę,słońce nie stało dośćwysoko, byoświetlić tę stronę
wzgórza.
Napełniwszy kawąkubek w kolorze zielonego mchu,wróciła na dół, tym razem
do gabinetu.
Tam znajdował sięjejkomputer iwizytownik.
Zazwyczaj w poniedziałek rano,o przyzwoitej godzinie,przy użyciu jednego
idrugiego pracowała przeztelefon,albo kłócąc się w imieniu klientówz
towarzystwami ubezpieczeniowymi, albo przygotowującmateriały potrzebne do
wystawienia rachunków.
Dlategowłaśnie nigdy nieumawiała nikogo na poniedziałkowyranek przed dziesiątą.
Dzisiaj oczekiwała pierwszego klientao jedenastej, ale przedtem musiała wpaść do
mieszkania poubranie.
Była jednak zaledwie piąta rano, miaławięc mnóstwoczasu.
Rozgrzana kawą, rozejrzała się pogabinecie,szukającśladów po ojcu.
Jedynymirzeczami noszącymi jego nazwisko były wiszące naścianie dyplomy, ale
niemówiły jej onenic, czego by już nie wiedziała.
Zauważyła też kilka botanicznych rycin wprostych oprawach, ale choć
byłypiękne,świadczyły wyłącznie o tym, że Connie umiał kupować.
To wszystko.
Gość w tym gabinecie nigdy by nie zgadł,że człowiek, którytu mieszkał i
pracował, był znaną osobistością wswojej dziedzinie, że w trakcie kariery
zawodowejzebrał wiele wyróżnień, że jego książki wielokrotnie wydawano.
Przeglądając półki, nie mogłajednak żadnejznaleźć -aprzecieżrozpoznałaby je
natychmiast, bomiała wszystkie.
Zauważyła natomiast kilka pozycji, które miała takżew swojej bibliotece.
Były podstawową lekturą każdego terapeuty - dokładnie tym, co przekazałby ojciec
synowi czycórce, rozpoczynającym pracę w tej samej dziedzinie.
Odstawiła kubekna biurko, wyciągnęła jedną z książek i otworzyła, mając
nadzieję, że może znajdzie dedykację: "DlaCaseyodojca, z miłością i najlepszymi
życzeniami udanejkariery zawodowej".
Nawet gdyby nie było nic o miłości, też byłaby szczęśliwa.
Jednakże patrzyły nanią czystestrony.
81.
Wyjęła drugą książkę i również znalazła puste strony.
Tosamo w trzeciej.
Rozczarowana, przyjrzała się innym książkom stojącymna półkach.
Te, do których najłatwiej było sięgnąć, siedzącprzy biurku, dotyczyły
psychoanalizy w większym stopniu, niż to się jej podobało.
Nagle zbuntowana, wyciągnęłanajbardziejokazałe i przeniosłana odległepółki.
To samozrobiła z resztą, aż dwie najbliższe półki zostały całkowicieopróżnione.
Wtedy przejrzałakartony stojące w holu, a gdyznalazła własne ulubione książki,
szybkoprzeniosła je nahonorowe miejsce i porządnie ustawiła.
Uznała, że półki wyglądają terazznaczniesympatyczniej.
Zachęconatakim rezultatem, zwróciła uwagę na biurko.
Było ogromne, wykonane z mahoniu, ztrzemaszufladami po każdej stroniei płytką
szufladą na ołówki wczęściśrodkowej.
Fotel, także wielki, skórzany, miał wysokie oparcie.
Usiadła w nim, próbując się obracać.
Okręciwszy sięw lewo, otworzyła najwyższą szufladę po tej stronie i znalazła
zapas żółtego liniowanego papieru.
W drugiej szufladzie znajdowałysię zszywacz i zszywki, pudełka ołówkówczarnych i
czerwonych, pudełka spinaczy, odtwarzacz namałe kasety i paczka taśm.
Wzięła odtwarzacz, tak samo, jak onmusiał towielokrotnie robić,i włączyła,
mając nadzieję, żeusłyszy jego głos -ale taśma była pusta.
Odłożyła odtwarzacz namiejsce i wysunęła najniższąszufladę.
Metalowe pręty wskazywały, że kiedyś mieściłakartotekę.
W tej chwili była pusta - aletylko przez moment.
Casey szybko wypełniła ją własnymi teczkami.
To samo zrobiła z dolną szufladą po prawej stronie.
W szufladzie nadnią znajdował się urzędowypapier listowy Conniego, z
nagłówkiemHarvardu, którego miał prawo używaćjako profesor tego uniwersytetu, i
jego osobista papeteria.
Wkolorze kości słoniowej z czarnym nadrukiem: CORNELIUS B.
UNGER.
Nie miałapojęcia, co oznacza B.
Przez lata pytała otowiele osób, ale nikt niewiedział.
82
Z papeteriawiązałakolejną nadzieję.
Gdyby Casey byłana miejscu Conniego i zostawiała nieznanemu dziecku domz całą
zawartością/ tu właśnieschowałaby list.
Oba stosiki papeterii leżały równiutkoi na żadnejkartcenie
zauważyłanajmniejszego nawet znaczka.
Rozczarowana, zamknęła szufladę, wysunęła górną potej samej stronie i
znalazła kilka niewielkich pudełek.
W jednym leżały gumkirecepturki, w drugim gumki do ścierania,w trzecim karteczki
samoprzylepne.
Pozostałe wypełniałyirysy firmy Callard Bowser.
Na widok cukierków Casey drgnęła, zaskoczona.
Uwielbiała irysy.
Na studiach magisterskich jadła je nieustannie,do tego stopnia, że uszkodziła
sobie kilka zębów, ponieważwolałagryźć cukierki, niż ssać.
Mogłaby sobie wyobrazić, żeConnie napełnił pudełeczka z myślą oniej, gdyby nie
byłoto takzupełnie nieprawdopodobne.
Sięgnęłapo cukierek, pomyślała chwilę i cofnęła rękę.
Zamknąwszyszufladę, wyciągnęłaostatnią - płytką,środkową.
Na niewielkiej tacce leżało kilka długopisów Bići ich widok ją ucieszył.
Nienawidziła biców inigdy ich nieużywała.
Pisała piórem marki Mont Blanc.
Dostała je w prezencie od matki.
Czując pewną satysfakcję, że przynajmniej podtymwzględem jest inna niż
Connie, wysunęła szufladę dalej.
Zatacką na pióra leżała drewniana linijka, a za nią brązowa koperta.
Gdy ją wyjęła, puls jej przyspieszył.
Nagórze widniałalitera"C", zdecydowanie napisana jego ręką.
"C" mogłooznaczać Corneliusa, ale nie wiedziała,dlaczego miałby nakopercie
zapisywać pierwszą literę swego imienia.
"C"mogło oznaczaćtakże Casey.
Z bijącymsercem odgięłazakładkę, otworzyła kopertęi wyciągnęła plik
zadrukowanych kartek, spiętych jak w segregatorze.
Flirt z Pete'em - przeczytała na środku pierwszejstrony, a pod spodem,
mniejszymi literami - Dziennik.
Flirt z Pete'em.
Dziennik.
Casey przerzuciła kartki.
Byłycałe zadrukowane, z po83.
dwójnym odstępem, numerowane.
Wróciła do pierwszejstrony.
Flirt z Pete'em.
Dziennik.
"C" oznaczało Casey.
Coś, co jej powiedziało, że takwłaśnie jest, kazało jej posunąć się dalej.
Usunąwszy klamrę, położyła kartki na biurku, odłożyłastronę tytułowąi
zaczęła czytać.
Rozdział piąty
LITTLE FALLS
Mgła wpiątkowy poranek była tak gęsta, że Jenny Clydemogła dostrzec tylko
kępy trawy po prawej stronie, pas wyboistej drogi po lewej i zniszczone czubki
własnych znoszonychtenisówek, prowadzących ją prosto do miasta.
Zbaczając w lewo, widziaławięcej drogi niż trawy.
Jeszcze trochę w lewo -i trawa znikała.
Trzymając się środka drogi, patrzyła prostoprzed siebie,nie zwracając
uwagi nanic oprócz cętkowanej szarzyzny szosyi kłębówbiałej mgły.
Mgła była zjawiskiem typowym dla późnego lata wLittle Falls.
Ściśniętew dolinie między dwoma wysokimiszczytami miasteczko stawałosię wtedy
polem bitwymiędzy ciepłymi dniami i chłodnymi nocami.
Jenny zawsze sobiewyobrażała, że obłoki zaplątanew tę wojnę po prostu rozbijają
sięo stoki, spływają na sam dółi tkwią tam,bezradnei wyczerpane.
Niemniej jednak mgła wcale jejnieprzeszkadzała.
Pozwalała sądzić, że miasteczko jest opiekuńcze, wybaczające idobre.
Odcinałają od twardej, trudnej rzeczywistości.
Zbliżał sięsamochód: najpierw zduszony pomruk, potemwarkot, coraz
głośniejszy, wmiaręjak nadjeżdżał.
Warkotzmienił się wryk motoru.
Jenny szła dalej.
Dźwięk byłcoraz głośniejszy i bliższy.
głośniejszy i bliższy.
głośniejszyi bliższy.
W ostatnim momencie uskoczyła przed niebezpieczeństwem.
85.
Nasuwając niżej na czoło bejsbolówkę, wciągnęła brodę,wsunęła dłonie w kieszenie
dżinsów i starała się być niezauważalna.
Lecz Merle Littlei tak ją dostrzegł.
Jadąc do domu napołudniową kawę, widział ją prawie codziennie mniejwięcejw tym
samym miejscu.
- Nie chodź pojezdni, MaryBeth Clyde!
- krzyknąłprzezokno samochodu, a za paręsekund mgła znów go pochłonęła.
Jenny podniosła głowę.
- Dzień dobry, panie Little!
- mogłaby powiedzieć, gdybyzwolnił.
-Jak się pan ma?
- Całkiemnieźle - odpowiedziałby stary Merle, gdyby byłw bardziej
towarzyskim nastroju.
- A ty, Jenny?
Ależ dziś ładniewyglądasz.
Mogłaby się słodko uśmiechnąć i zarumienić.
Mogłaby nawet podziękować muzakomplement i udawać,że nań zasłużyła.
Na pewno pomachałaby mu na pożegnanie, bo to takiprzyjacielski gest, jakiegosię
używa wobec osoby, którą się znaod zawsze, której rodzina założyła miasteczko i
która mieszkana tej samej ulicy, nawet jeśli Merle tego żałuje i życzy
sobie,żeby było inaczej.
Szła dalej.
Kundle Boothów szczekały, ale nie widziała ichwe mgle.
Nie widziała też zardzewiałych zawiasów nabramieJohnsonów ani kwiatów kwitnących
w ogródku Farinów, aledobrze wiedziała, że to wszystko kryje się w oparach.
Słyszałaskrzyp bramy i czuła zapach kwiatów.
- Sza!
- ostrzegłaby dzieci, gdyby je miała.
-Mówcie cicho.
Stary Farina ma zły charakter.
Nie należy go denerwować.
- Ale przecieżnie złapie nas, mamo!
- zauważyłoby któreśz dzieci.
-On nie może chodzić.
- Właśnie że może - powiedziałoby inne.
- Ma kule.
Uderzył kulą JoeyaBattle'a, nawet zastępca szeryfa Dań powiedział mu,że nie ma
prawa tego robić.
Mamo, dlaczego to zrobił, jeśli szeryf Dańmu zakazał?
- Bo niektórzy ludzie są źli - odpowiedziałaby Jenny, gdybymiała
dzieci,jednocześnie przygarniając niemowlę dopiersi,słodką,małą dziewczynkę
ojedwabistych, puszystychwłosach,odwzajemniającą jejmiłośćto czego Jenny tak
bardzo w życiu
86
brakowało.
Nie mogłaby się z nią rozstaćnawet na chwilę.
-Niektórychnie obchodzi, co jest zgodne z prawem, a co nie.
Niektórzy wcalenie słuchają zastępcy szeryfa.
Mgła uniosła się na tyle, że widać było gałęzie brzozy,ichwrześniową
zieleń, a takżełuszczącą się białą korę.
Za dwa tygodnieliście zżółkną.
"Wtedymnie już tu niebędzie" - pomyślała Jenny.
Mgła znów zgęstniała, a Jennywyobrażała sobie, że kryjesię za nią inne
miasto.
Cośna kształt NowegoJorku, z wieżowcami, długimialejami, gdzie nikt by nie
wiedział, skąd pochodzi, gdzie była, co robiła; a jeśli nie NowyJork, to coś
przypominającego Wyoming, z niekończącą się otwartą przestrzenią.
Tam również mogłaby się zgubić.
Najpierw jednak musiałauciec z Little Falls.
Znów zboczyła w lewo, zamykającoczy i odmierzając tenisówkami krok na
asfalcie wedługbęc-bęc-bęc szmacianegochodnika, którym Essie Bunch uderzałao
poręcz werandy.
Zboczyła dalej w lewo, jeszcze trochędalej, aż domyśliła się,żeidzie środkiem
szosy, i ruszyła prosto przed siebie.
W myślachliczyła anteny satelitarne, do jej uszu docierał głos SallyjessyRaphael
z otwartego okna Websterów, odgłosyteleturniejuDobra cena od Cleegów, QVC od
Myry Ellenbogen.
Im bliżejmiasta,tym gęstsza była zabudowa.
Słyszała stłumione głosy,łopot flagi na maszcie,zgrzyt piły tnącej drewno do
kominkana zbliżającesię zimne wrześniowe noce.
Dźwięki były bardzorzeczywiste,ale kiedyotwierała oczy,oparymgły dawały
poczucie światanieziemskiego,na przykład Perłowych Bram, najwspanialszego ze
wszystkich marzeń.
Jedno było pewne, Jenny Clyde nie szła do nieba.
We mgle pojawił się kolejny samochód.
Silnikbył nowszy,cichszy, pracował bardziej równomiernie.
Sądząc poszumieopon na nierównym asfalcie, jechał z mniejszą prędkością.
Towóz patrolowy.
Znałaten dźwięk.
Ten samochód należał doDana O'Keefe'a.
Jenny dalej szła środkiem szosy.
Jeszcze trochę.
jeszczetrochę.
jeszcze trochę.
jeszczetrochę.
Uskoczyła na pobocze tuż przed maską wynurzającegosię
87.
z mgły dżipa.
Jak można się było spodziewać, zrównując się z nią,zahamował.
- Jenny Clyde!
- krzyknął zastępca szeryfa.
-Widziałemcię.
Wzruszyła ramionami,nie spuszczając wzroku ztyłu dżipa.
Mgła tańczyła, otulajączderzaki, potem okna, potem dach.
- To, co robisz, jest bardzo ryzykowne- mówił dalej głosem pełnym troski.
Nieczęsto jej zaznawała.
Nie po ojcu odziedziczył życzliwość dla ludzi.
EdmundO'Keefe był twardy.
Możejako szeryf musiał.
A jednakDań byłinny.
-Któregoś dnia jakiśkierowca cię nie zobaczy - powiedział.
- Zawsze uskakuję w porę.
-Oczywiście, bo wiesz doskonale, kto prowadziwóz i jakszybko będzie
jechał.
Ale któregoś dnia nadjedzie samochód,którego się nie spodziewasz.
Poczekasz trochę za długo ibach!
Wyrzuci cię w powietrze i Bóg wie, gdzie wylądujesz.
Słuchaj,Jenny Clyde, grasz wrosyjską ruletkę.
- Nie - odparła Jenny.
-Jakbym grała w rosyjską ruletkę,zatkałabym sobie uszy.
- Na litość boską, nawet o tym nie myśl - jęknął.
Odruchowo potarł bark.
- A więc to już w tym tygodniu.
Wzruszyłaramionami, ale jedno ramię odmówiło nonszalancji, jaką starała
się wyrazić reszta ciała.
- Radzisz sobie z tym?
Wbijając wzrok w ziemię, uśmiechnęła się.
- Czemu nie?
To mójojciec.
- Jakoś mnie to nie uspokaja.
Starałasię myśleć pozytywnie.
- Czekam na niego.
Dbałam o dom, jak prosił, więcwszystko jesttak, jak zostawił.
Jasne,żeparę rzeczy zrobiłamsama, na przykład kupiłam nowy piec, bo starego nie
dało sięnaprawić, albo załatałam dach, kiedy zwalił się na niego tenstary dąb,
ale nie miałam wyboru, a poza tym pozwolił mi,więc się nie będzie gniewać.
- Jenny wiedziała, że wściekłyDardenClyde to koszmar.
- Upłynęło sześć lat -zauważył Dań.
"Sześć lat, dwa miesiące i czternaście dni" -pomyślała Jenny.
- Nie masz nic przeciwkotemu, że wraca?
88
- Nie.
Cóż innego mogła powiedzieć?
- Napewno?
Wcale nie była pewna, ale nie miała wielkiego wyboru.
Kiedy się nadtym zastanawiała, brzuch zaczynał ją boleć, a w myślach
rozpoczynała się walka: "Zostań, uciekaj, zostań,uciekaj", aż jej kości
drętwiały, po prostu drętwiały.
Dlatego teżnieczęsto o tym myślała.
Łatwiejbyło wpatrywać się we mgłęi dumać o czymś przyjemniejszym.
- Idę dzisiaj na tańce- powiedziałaDanowi.
-Naprawdę?
To świetny pomysł.
Odlat nie byłaś na potańcówce w mieście.
- Kupię sobie nową sukienkę natęokazję.
-Kolejny dobry pomysł.
- U panny Jane.
Coś ładnego.
Umiem tańczyć.
- Na pewno, Jenny.
Zrobiła krok w stronę dżipai przygryzła górną wargę.
Skupiwszy wzrok na punkcie,w którym wyraźna żyła na przedramieniu zastępcy
szeryfa dotykała opuszczonej szyby,wydusiła:
- On nie wie, żeużywam imienia Jenny.
Myślę, że toby musię nie spodobało.
To moje drugieimię; on lubi MaryBeth, botaksię nazywała moja matka.
- Właśnie dlatego nie znosiłatego imienia, dlatego jegodźwięk wywoływał ból
brzucha.
A jednak ból był lepszy niż to, czego mogłasię spodziewać zestrony
rozzłoszczonego Dardena.
- Więc możeod teraz mógłbyś zacząć nazywać mnie MaryBeth, tak na wszelki
wypadek?
Dań nieodpowiedział,więc odważyła się spojrzeć muw twarz.
To, co tam zobaczyła, wżaden sposób jej nie ukoiło.
Wiedział dużo lepiej niż inni, co się stało i dlaczego Dardensześć lat, dwa
miesiące i czternaście dni temu trafił do więzienia.
To, czego nie wiedział na pewno,odgadł.
Pokręciła głową w błagalnym geście, ale natychmiast odwróciła wzrok.
- Jenny lepiej dociebie pasuje - stwierdził.
Od tej życzliwości zebrało jejsię na płacz.
Ale znów wzruszyła tylko ramionami,teraz oboma.
- Jenny.
MaryBeth.
Naprawdę powinnaś wyjechaćz miasta, zanim wróci.
89.
Czubkiem buta zaczęła grzebać w pękniętym asfalcie przyskraju szosy.
- Zmień nazwisko i zacznij noweżycie gdzieś dalekostąd.
Rozumiem, dlaczegonie zrobiłaś tego wtedy, miałaś tylkoosiemnaście lat i nikogo,
kto mógłby ci pomóc, ale teraz maszdwadzieścia cztery lata.
Zdobyłaśdoświadczenie zawodowe.
Wszędzie pełno restauracji, które zradością zatrudnią tak rzetelnąkelnerkę jak
ty.
Nigdy nie udamu się ciebieznaleźć.
Musiszwyjechać.
To zły człowiek, Jenny.
Dańnie powiedziałnic, czego Jenny nie powtarzałaby sobie setki, tysiące
razy.
Poczucie bezpieczeństwa, jakie ją ogarnęło, gdy ojca zabrano, znikło zupełniew
ciągu ostatnichparu tygodni.
Każda myśl o nim sprawiała, żestawała się kłębkiem nerwów.
Więc starała się o nim nie myśleć.
Zamiast tego, kiedy wemgle podjęła nanowodrogę do miasteczka,skupiłasię
nasukience, jaką miała zamiar kupić.
Wisiaław oknie wystawowym panny Jane prawie przezcałe lato, patrząc na nią,
jakbymówiła:"Uszyto mnie specjalnie dla ciebie, Jenny Clyde".
Była bordowa w drobne kwiatki, miała krótki rękaw, okrągły dekolt i wysoką
talię.
Na manekinie sięgałado pół łydki.
Jeśli na Jenny będzie wyglądała tak samo, to zakryje bliznyna jejnogach.
Jeśli nie, będzie musiała włożyć ciemne rajstopy.
Może itakjewłoży.
Jenny widziała zdjęcie Meg Ryan,któranosiła ciemne rajstopy do prawie
identycznej sukienki.
Jasne,że Jennynie wygląda jak Meg Ryan, niema jej uśmiechu aniwdzięku.
Zresztą Jenny niezniosłaby, żeby ludziesię naniągapili takjak na Meg Ryan.
Jenny była bardzo, ale to bardzoskromną osobą.
Dziś wieczór coś się jednak stanie.
Dziś wieczór pozna kogoś tak przystojnego, jak Najseksowniejszy Mężczyzna
Świata.
Będącego w mieście przejazdemw drodze do miejsca, gdziema dobrą pracę i ładny
dom.
Tak strasznie sięw niej zakocha,że przed upływemtygodniabędzieją błagać, by z
nim uciekła,a onasię zgodzi.
Niezamierza się wcale zastanawiać,bo onbędzie tym jedynym, na którego zawsze
czekała.
90
Kiedy skręcała wMain Street, mgła rozrzedziła się na tyle,że widać było
markizy, jakie w marcu władze miasteczkapostanowiły zainstalować w ramach
renowacji.
Byłyciemnozielonez dużymi białymi literami, wskazującymi pokolei sklepżelazny,
aptekę, kiosk z prasą, drogerię, sklep z artykułami po10centów i piekarnię po
jednej stronie ulicy, a po drugiej -sklep spożywczy, ogrodniczy, kawiarenkę,
lodziarnię i sklepodzieżowy.
Jenny nie była świadoma idei renowacji.
Nie rozumiała, comogą zmienić markizy, jeśli poza nimi nic się nie zmienia.
Samochody zaparkowane były tam, gdzie stały otej porzekażdego ranka.
Ci sami ludzie robili sprawunki w tych samych sklepach.
Cisami ludzie siedzieli na tychsamych drewnianych ławkach.
Ci sami ludzie gapili się na nią, gdyprzechodziła.
Jenny nie mogłaich powstrzymać od wlepiania w nią wzroku, alenie musiała
patrzeć, jak się gapią.
Opuszczając głowętak, aby daszekbejsbolówki zakrywał jejtwarz, włożyła ręce
dokieszeni iszła dalej.
Nie spodziewała się słów pozdrowieniai żadnych nie usłyszała.
Przed sklepem pannyJane rzuciła sukience spojrzenie pełne oczekiwania i pchnęła
drzwi.
Panna Jane była drobną kobietą opotężnym glosie.
Jeślimiała jakieś trudności wrozkładaniu i układaniu wielkichpłacht papieru
pakowego, jakimistarała się opakować najwyraźniej dużesprawunki Blanche Dunlap,
to w pełni nadrabiała teniedociągnięcia głośną gadaniną.
- ...
więc pojechała do Concord i kupiła te naczynia popełnej cenie!
Sukienkę, to mogłabym zrozumieć -powiedziała z naciskiem - ale naczynia?
Naczynia będą pełne gulaszu, krwistych steków,wątróbki, nalitość boską, a potem
resztek, których będziemnóstwo, bo ta dziewczyna nie ma przecieżpojęcia o
gotowaniu.
Martwię się, mówię pani.
- Wtedywłaśnie zauważyła Jenny.
Zamarła w bezruchu.
A potemkiwnęłagłową.
-MaryBeth.
- Dzień dobry - przywitała się Jenny, przybierając, miałataką nadzieję,
miły wyraz twarzy.
Trzymała sięblisko drzwi,patrząc to na twarze kobiet, to na podłogę, aż obie
kobiety
91.
wróciły do pakowania sprawunku.
Pośródszelestu papieruJenny zastanawiała się, co powiedzieć, ale jedyne, co
przychodziło jej do głowy, to myśl, że może i lepiej, że większość ludziw
miasteczku nie nazywa jej Jenny.
Tak jest bezpieczniej.
A potem nic już nie musiała mówić, bo zasłona przebieralni rozchyliła sięi
wyszła zza niej córkaBlanche, Maura.
-Mamo, potrzebuję pomocy.
Odwróciła się, mocując się z paskiem na ramieniu.
Należałdo nosidełka dla niemowląt, zwisającego krzywo z przodu.
Jenny chodziła z Maurą do szkoły.
Choćnigdy sięszczególnienie przyjaźniły, Jennyuśmiechnęła się do niej.
- Cześć, Maura.
Maura zdziwiona podniosła wzrok.
Potem przeniosła goz Jenny na matkę, a następnie na pannęJane.
Podchodząc domatki, kręciła paskiem.
- Cześć, MaryBeth.
Rany, nie widziałamcię szmat czasu.
Jak się masz?
- Dobrze.
Czy to twój dzidziuś?
- Uhm.
Dzieckoledwie było widać w nosidelku.
Jenny zrobiła krokdo przodu - na więcej się nie odważyła - i wyciągnęła szyję.
Nie dostrzegławiele.
- Chłopiec czy dziewczynka?
-Chłopiec.
Co się tu stało, mamo?
Coś pękło.
Czymojasukienka już spakowana?
Spóźnię się.
Panna Jane szybko zabrała się do roboty,wsadzając owinięte papierem
pakunki do torby.
Blanche mocowałasię z paskiem od nosidełka.
Maura zakładała czapeczkę na łysą główkęniemowlęcia.
Jenny poczuła bolesną pustkę.
Od tak dawnastarannie jejunikano,nerwowo obchodzono ją z daleka,
podejrzliwieobserwowano,że powinna siębyła do tego przyzwyczaić.
Nigdyjednak nie straciła nadziei, że cośsię kiedyś zmieni.
Nadalmarzyła, że któregoś dnia miejscowi powitają ją z taką samążyczliwością,
jaką okazywali sobie nawzajem.
Marzenie szybko stawało się nierealne.
Darden Clyde wracał.
Potrzebowałapomocy.
92
Blanche ostentacyjnie poprawiała pasek.
Nosidełko nadalbyło przekrzywione, ale Maura gorączkowo porządkowałasprzączki,
wraz z matką dziękując pannie Jane szybkim uśmiechem i porozumiewawczym
spojrzeniem.
Uśmiechy stężały,gdy natrafiły na Jenny.
Ustąpiła, by pozwolić im przejść.
- Jestem strasznie spóźniona - powiedziała Maura.
- Trzymaj się, MaryBeth.
Jenny ledwie miała czas podnieść rękę na pożegnanie, kiedy drzwi się za
nimi zamknęły.
Zacisnęła palce iodczekałachwilę, bybolesna pustka minęła.
- W czym mogę cipomóc, MaryBeth?
- spytała uprzejmiepannaJane.
Jenny odwróciła się do sukienki w witrynie.
- Chciałabym jąkupić.
-Co?
Jenny wskazała sukienkę podbródkiem.
- Patrzyłam nanią całe lato.
Chciałabymją włożyć na tańce dziś wieczór.
- Dziś wieczór?
Tę sukienkę?
Och, moja droga, obawiamsię,że toniemożliwe.
Już jest sprzedana.
Jenny pękło serce.
- Dlaczego nadal wisi w witrynie, jeśli jest sprzedana?
-Ta akuratnie jest, aleto chyba nie twój rozmiar.
Tęw twoim rozmiarze już sprzedałam.
Patrząc nasukienkę od tyłu, Jenny widziała, gdzie przypięto ją do
manekina.
Manekin był jednak chudy, a Jenny tylkoszczupła.
Może będziepasować.
- Czymogę ją przymierzyć?
-Owszem, żeby zobaczyć, czy styl ikolor pasuje, ale byłaby to strata
czasu.
Żadną miarą nie uda misię sprowadzićtwojego rozmiaru przed dzisiejszym
wieczorem.
W ogólewątpię, czy uda misię go zdobyć.
Sukienka była w kolekcji letniej, a teraz dostaję ubraniajesienne i zimowe.
Jenny myślała o potańcówce od tygodni.
I tak samo długowyobrażała sobie siebie wtej sukience.
Podeszła do witrynyi pomacała materiał.
Był tak miękki, jak sądziła.
- Robi pani poprawkikrawieckie, prawda?
93.
- Drobne poprawki owszem, ale nie krój.
Ta sukienka będzie dla ciebie śmiesznie za duża, MaryBeth.
- Proszę mi mówić Jenny- odparła cicho, bo coś jej mówiło, że panna Jane
będzie nazywać ją MaryBeth do końca życia i nie stanowi żadnego zagrożenia,
jeśli chodzi o ojca.
-Chciałabym ją jednak przymierzyć.
Jeden rzut oka na trzyskrzydłowe lustrow przymierzalnii Jennyprawiesię
rozmyśliła, ale miała straszną ochotęna sukienkę.
Odwróciłasię więc i zrzuciła tenisówki,nie rozwiązującsznurówek.
Zdjęła bejsbolówkę i - nadaltyłem do lustra - poprawiła gumkę we włosach.
Starała się zaczesaćluźne kosmyki,kiedy pannaJane z kwaśnym wyrazem twarzy
przyniosłajej sukienkę.
Jenny wyciągnęła rękę.
Zamiastjednak podać sukienkę albozawiesić ją na haczyku i odejść, panna Jane
wsadziła doprzebieralnigłowę, ramiona i biust i czekała.
Jenny nie spodziewała się widowni.
Od ponadsześciu lat,dwóch miesięcy i czternastudni niktnie widział jej nagiej.
Wzrok panny Janebył równienieprzyjemny jak odbicie w lustrze.
Nic jednaknie można było na to poradzić.
Jenny miałaprzeczucie, że panna Jane nie odda sukienki bez walki, więcchciała
jej cośudowodnić.
Zrzuciła dżinsy i podkoszulek, apotemschowała się w fałdachsukienki, nie
pozwalając niczego dostrzec.
Podczasgdyukładała fałdy z przodu, panna Jane zapięła guziki na plecach,
obciągnęła rękawyi wyrównała ramiona.
- Cóż - przyznała, wzdychając.
- Nie jest tak duża, jakmyślałam, ale i tak nie sądzę, żeby była dla ciebie
dobra.
Taliajest za wysoko.
Jenny zerknęła w dół.
- Chyba właśnie tu powinna być.
-To prawda.
Może to problem zrękawami, wydająsię niewygodne.
Jennyporuszyła rękami.
- Nie, wszystko w porządku.
Zmartwiona panna Jane potarła ręką podbródek.
Pokręciłagłową.
94
- Dekolt nie wygląda dobrze.
Osobom tak piegowatym jakty lepiej pasują mniejsze dekolty.
No i kolorsukienki.
Szczerzepowiedziawszy, zupełnie nie pasuje do barwy twoich włosów.
- Tak naprawdę - odparła Jenny -nic nie pasujedo moich włosów, ale i tak
potrzebna mi jest sukienka napotańcówkę.
-Możejakaś inna będzie lepsza.
Jenny dotknęła fałd, łagodnie spływających od talii, którawedług panny Jane była
zbytwysoko.
- Alewłaśnie ta mi się podoba.
-Wiesz, mojadroga,ludzie przychodzą do mnie, bo szanują moją opinię.
Wiedzą, że jeśli przymierzą sukienkę,w której im nie do twarzy, to impowiem.
Wszyscyw mieściewidzielitę sukienkę u mnie w witrynie.
Będą wiedzieli, gdzie ją kupiłaś.
Pomyślą, że niezadbałam o ciebie, atosprawiłoby miprzykrość.
Jenny przebiegła opuszkamipalców po linii dekoltu, takspokojnie
spoczywającego najej piegowatych ramionach.
- Wytłumaczę im.
Powiem, że kupiłam ją wbrew pani opinii.
Powiem,że nalegałam.
- Spójrz wlustro, MaryBeth -rzuciła panna Jane gniewnie.
- To poprostu nie ty.
Jennywyobraziła sobie, że ma ciemnerajstopy i pantofle.
Wyobraziła sobie, że jestświeżo po kąpieli i słodko pachnie,że ma rozczesane
włosy, zaróżowione policzki i przyciemnione rzęsy.
Widząc towszystko oczyma duszy, gotowa, by zignorować prawdziwe odbicie,
odwróciłasię do lustra i wolnopodniosła oczy.
Wstrzymała oddech z zachwytu.
Sukienka była śliczna.
Akurat dosyć długa, dosyć słodka, dosyć barwna.
Była to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek włożyła, i w dodatku idealnie
leżała.
Może panna Jane ma rację, możew tejsukience to nieona.
Aleosoba,którąwidziała wlustrze, była właśnietaka,jaką chciałaby być- a to
wystarczało, biorąc pod uwagę, jakienadziejepokładała w tym wieczorze.
Rozdział szósty
Jenny w znakomitym nastroju przemierzała trzy kilometry,dzielące ją od
budynku Klubu Weterana, gdzie odbywała siępotańcówka.
Nie martwiło jej,że za ciasne zamszowe pantofle - pożyczone od szefowej -
uciskają ani że żaden z mijającychją samochodów nie zatrzymał się, by ją
podwieźć.
Niepoznali jej - todlatego, że wyglądatak ładnie.
Rzeczywiście wyglądała ładnie.
Sprawdziła.
Musiała tylko odkleićz lustra nalepkę z pudełka zapałek z przyjęcia
zaręczynowego LisyPearsall,naklejkę MOONY NA GUBERNATORAzautografemi
drukowanyjadłospis na przyjęcie z okazji złotychgodów Helen i Avery'ego
Philppenów, aby odsłonić trochęmiejsca na twarz.
Całą sylwetkęobejrzaław taflimatowej szybyw drzwiach wejściowych.
Obraz był ciemny i trochę niewyraźny,ale przyjemny.
Już dawnonie wyglądała tak atrakcyjnie.
Wreszcie zobaczyła budynek klubu.
Blask świateł rozpraszał mrok wieczoru, rzucając żółte, świetliste smugi na
parking, gdzie śmiechy i głośne powitania mieszały się z trzaskiem zamykanych
drzwi samochodów.
Jenny zwolniła, żeby przyjrzećsię strumieniowi miejscowych wspinających
się po stopniach i wchodzących do budynku.
Ci, którzy umieli piec, nieśli smakołyki zawinięte w folię.
Jenny również przygotowała cytrynowe ciasteczka, z którychsłynął Neat Eats,firma
cateringowa Miriam.
Ich ciężar wjejrękach byłzobowiązaniem.
Oznaczał, że nie możezawrócićz drogi.
Tym razemniebędzie przyglądać się tańcom zza kasztanowca.
Tymrazem wejdzie do środka.
96
Ostrożnietrzymając jedną ręką foliową paczuszkę, pochyliła się, żeby drugą
zmieść kurz z pantofelków Miriam.
Podnosząc się, zauważyła, żebrzeg jej sukienki też się zakurzył.
Szybko ją otrzepała.
Widząc, że zabrudziła dłoń, wytarła jąo tył sukienki; tam nic nie będzie widać.
Wzięła głęboki oddech.
Wtem pomyślała o włosach.
Wypuszczając powietrze z płuc,przesunęła dłonią po głowie, żeby sprawdzić, czy
nigdzie niewystają kosmyki, które umknęłyby zarównopiance, jak i francuskiemu
warkoczowi.
Wszystko było jednak na miejscu.
Przyklepała włosy pobokach dla pewności i wzięła kolejny głębokioddech, ale znów
przypomniała sobie, żeby przycisnąć opuszki palców do czubkanosa.
Całe szczęście, bo odkryłatam kropelki potu.
Nie była pewna,czyto skutek marszu, czy nerwów,ale starała sieje zetrzeć, nie
rozmazując makijażu.
Nieumalowała się mocno, alepróbowała zamaskować piegi w strategicznych
miejscach, szczególnie na nosie.
Duże rude piegi odstraszały mężczyzn.
Przyglądała się twarzom przybywających, szukającobcej,ale wszystkie były
znajome.
Z nerwów rozbolał ją żołądek.
Położyła rękę nabrzuchui zmusiła się, by pójść dalej.
Zaledwieparę sekund późniejdołączyła do ludzi wchodzących po schodach.
Z ulgą stwierdziła,że chyba nikt niezwrócił na nią uwagi.
Mogła nawet byćjedną z nich, takswobodnie się zachowywali.
Wszedłszy dobudynku, rozejrzała się szybko.
Miriam poradziła jej iść prosto dostołu z napojami, więc pośpieszniezdjęła folię
z ciasteczeki położyła je między innymi deserami.
Następnie odwróciła się w stronę parkietu.
Niewiele tamsię działo,więc znówskierowała się ku stołowi, żeby przyjrzećsię
smakołykom, bo dziwnie sięczuła, stojąc bezczynnie.
Nablacieustawiono trzy talerze ciasteczek czekoladowych, trzytalerze owsianych,
dwa talerzebiszkoptów z czekoladą, dwaz masłem orzechowym oraz ciasto
marchewkowe, kawałkisernikai pierniczki.
Pośrodku stołu, obok deserów, stały misyzchipsami, dipami i popcornem.
Napoje były na drugimkońcu stołu.
97.
- Świetnie to wygląda - powiedziała, kierując swe słowa dokobiet za stołem, ale
kiedy odważyła się rzucić im spojrzenie,wydało się, że żadna jej nie usłyszała.
Patrząc znównajedzenie, odezwała się głośniej: -Ktokolwiek przygotował stół,
zrobił to doskonale.
Miriam i ja tak samo przygotowujemy naszebufety.
Kiedy tymrazem podniosła wzrok, dwiekobiety patrzyłyprosto na nią.
Uśmiechnęła się.
- Wygląda znakomicie.
Wydawały się trochę skrępowane.
Nie, nie skrępowane,uznała.
Zakłopotane.
Postanowiła im pomóc.
- Nazywam się MaryBeth Clyde.
Wiem, żewyglądam inaczej.
To przez sukienkę.
- Następnie ułatwiła im życie, odwracając się.
Orkiestra grała jakiśłatwy, melodyjny utwór, ale ludziejeszcze nie
tańczyli.
Krążyli po sali - więcej par nóg, niż Jennymogła zliczyć.
Nogi odziane w dżinsy i w spodniekolorukhaki.
Gołenogi.
Te nogi, którepodobały się Jenny najbardziej, były obleczone w ciemne pończochy,
tak jak jej.
Należałydo eleganckichkobiet, kobiet z towarzystwa.
To dobrze wróżyło.
- Ale tłum- powiedziała, zwracając się ponownie do pańza stołem.
- Czy mogęjakoś pomóc?
- Nie,dziękuję.
-Wszystko w porządku.
Jenny skinęła głową i przesunęła się pod ścianę, stając w lucemiędzy
krzesłami.
Był to dobrypunkt widokowy i tak gopotraktowała.
Ludzienadal napływali tłumnie.
Przyglądałasię ichtwarzom, potemznów rzuciła okiem na obecnych już w sali.
Wydawało się, że całe miasto zebrało się, by obchodzićkonieclata.
Pamiętała, żetaksamo było wiele, wiele lat temu.
Miaławtedy dwanaście lati przyszła z rodzicami, ale nie stanowiliszczęśliwej
rodziny: jej ojciec był wściekły na matkę, że niekupiła Jenny nowej sukienki, a
matka była wściekła na Jenny,że takowej potrzebowała.
98
Cóż, teraz miała nowąsukienkę, w dodatku śliczną.
Uśmiechnięta podniosła oczy nascenę.
Piosenka się skończyła.
Lider zespołu - wielebny George Putty ze WspólnotyChrystusowej - zamachał rękami
nad głową, a potem trzymałjewysoko, tylkopalcami wybijając rytm.
Jennypoderwała się,gdy cymbały i perkusja zaczęły grać fanfarę.
Ledwie odetchnęła, a już wielebny Putty zaczął podskakiwać na palcach.
Kiedyparę sekund późniejorkiestrazaczęła wygrywać szybką, głośną melodię,Jenny
uderzyło, jak niepodobna jest do czegokolwiek, co można byłousłyszeć w zimnych,
kamiennych ścianach kościoła wielebnego Putty'ego.
Tłum bił brawo i kołysał się w rytm muzyki.
Jenny wybijałatakt pantoflem.
Przez chwilę klaskała teżw rytm muzyki.
Zaplotła ręce na piersi, apotem, przypomniawszy sobie artykuł o mowie ciała w
"Cosmopolitan", opuściła je poprostu wzdłuż sylwetki.
Poddając się nastrojowi tłumu, uśmiechała się, kiedy naglenapotkała wzrok
DanaO'Keefe'a, któryobserwował ją z drugiego końca sali.
Palcamidotknął daszka niewidzialnej czapki.
Pokiwała mu głową w rytm muzyki i znów odwróciła wzrokw poszukiwaniu jakiejś
nieznajomej twarzy.
Obcy mężczyznazauważyłbyją i spojrzał,jak nikt inny tutaj na nią niepatrzył.
Porozmawiałby z nią.
Zaprosił do tańca.
Na oczach całegomiasta.
Ależ byłoby wspaniale.
Objęła spojrzeniem salę, zanim zwróciła wzrok na drzwi.
Miała nadzieję, żeprzyjdzie.
Owszem, była niecierpliwa, ale tozrozumiałe.
Potrzebowałaodwagi, żeby tu przyjść, wielokrotnie zmieniała zdanie w ciągu
ostatnich tygodni, aż pojęła, żenie ma innego wyjścia.
Teraz albo nigdy.
Kiedyjej ojciec wrócido domu, nie będzie już tańców, nie będzie mężczyzn, nie
będzienadziei.
A dziś wyglądałaładnie, naprawdę ładnie.
Nagle wstrzymała oddech.
Ktośstał w cieniu tuż obok drzwi.
Stal tam.
niespieszył się.
może się rozglądał.
oceniał sytuację.
Wyprostowała się, zwilżyławargi i czekała, czekała, czekała, ażwyjdzie z cienia.
99.
Wreszcie wyszedł.
Był to jednak tylko Bart Gillis.
Podpięćdziesiątkę.
Brzuchaty.
Żonaty, piątka dzieci, bezrobotny.
Westchnęła.
Był dopiero wczesny wieczór.
Miała czas.
Minutypłynęły, mieszkańcy Little Falls tańczyli w rytm melodii kolejnych
piosenek.
Parkiet zapełniły wirujące pary, młode i stare, tej samej płci, mieszanej,
rodzeństwa, rodzicez dziećmi.
Jeśli tancerze byli dobrzy- to świetnie;jeśli niemieli pojęcia,co robią - to też
świetnie.
Co się tyczy Jenny,niewygłupiła się.
Przenosiła ciężar ciała z nogi na nogę, żebyulżyć ściśniętym palcom, czekając
nawłaściwą muzykę.
Wreszcie się doczekała.
Orkiestra zaintonowała melodięcountry itancerze ustawili sięw rząd.
Jenny znała ten taniec.
Ćwiczyła przed telewizorem i radziła sobie nie gorzej niżinni.
Co ważniejsze - nie trzebabyło mieć partnera.
Idąc na parkiet, zobaczyła, żetańczący zajmująmiejscakoło siebie:
przyjaciele koło przyjaciół, kochankowie przy kochankach, przy siostrach i
ciotkach.
Nawet nieznośnimalichłopcypopisywali się swoimi umiejętnościami w mieszaninie
wirujących łokci i pup.
Ależ pokaz!
Niestety, zanim Jennyprzestała się przyglądać iruszyła, by do nich dołączyć,
właściwy moment minął.
Wróciła na swoje miejsce pod ścianąi obiecałasobie, że następnym razem będzie
szybsza.
Kiedy orkiestra zagrała Blue Moon, tłum, który do tej porypodskakiwał na
parkiecie, podzieliłsię na pary, sunące romantycznie policzek przy policzku,
właśnie tak, jak Jenny wielokrotnie tańczyła w domu, mając za partnera poduszkę
i najsłodsze marzenia.
Nie podnosiła wzroku, patrzyła tylko napantofle i nogi dotykające się intymnie i
czuła się coraz bardziej samotnie i dziwnie.
Nagle w jej pole widzenia wdarła się mała, znajomatwarz.
Miałacerę kolorualabastru, upstrzonąjaskraworudymi piegami.
Górowałanad nimi czuprynaognistych włosów, a to zawsze ją w tym dziecku
pociągało.
Chłopiec darzył ją wzajemnąsympatią, jeślizajejoznakę możnauznać rączkę, która
wsunęłasię w jej dłoń.
Zawsze tak było, kiedy się spotykali.
Bylikumplami.
100
Nazywał sięjoey Battle i choć jego rodzina usilnie temu zaprzeczała, Jenny
byłaprzekonana,żew jakiś odległy sposób sąspokrewnieni.
Znała tylko dwie osoby o takiej samej karnacjijakona: swoją matkę ijoeya.
Gdybychłopiec był starszy, Jennymogłaby sądzić, że jest jejbiologicznym bratem,
zaadoptowanym przyurodzeniu.
Joey miał jednak zaledwie pięć lat, coznaczyło,że urodził się dwa lata po
śmierci jej matki.
Ściskając ją mocno za rękę, chłopczyk wślizgnął się w wąską przerwę
międzynią a krzesłem.
Uklękła koło niego.
- Hej, Joey, co nowego?
- spytała.
- Mama mnie szuka - szepnął.
-Coś nie tak?
- Mówi, że mogę zostać tylko do dziewiątej.
Ale nikt innynie wychodzi.
Nierozumiem, dlaczego ja pierwszy muszę iśćdo łóżka.
"Bo twoja mama ma chrapkęna brata twojego taty" - pomyślałaJenny.
Słyszałaplotki.
Trudno ich było nie słyszeć,stojąc przy kasie w każdym sklepie w mieście.
Nie żeby ją tozdziwiło.
Chodziłaz Seleną Battle do szkoły.
Widziała ją w akcji.
Selena miała trójkę dzieciz trzema facetami inajwyraźniejpracowała nad czwartym.
Nie zamierzała pozwolić, byJoeywszedł jej wdrogę.
- Może twoja mama uważa, że potrzebujesz snu, bo niedługo pójdzieszdo
przedszkola.
-Ale to dopiero za trzy dni, więc dlaczego terazmuszę iśćspać?
- Joey Battle, gdzieś ty siępodziewał?
- Selena zauważyłajego koszulkę i wyciągnęła synka zkryjówki.
Rzuciła Jennynerwowe spojrzenie.
- Hej, MaryBeth, zawracał ci głowę?
-Nad uchem Joeyasyknęła zaś:- Co ty wyrabiasz?
Ma co innego do roboty,niż cię niańczyć.
- On nie przeszkadza.
- zaczęła Jenny, ale Selena już odciągała Joeya: duży zegar nad estradą
wskazywał dziewiątą.
Jenny zerknęła naniego; starała się nie martwić.
Już odpewnegoczasu nienapływali nowi goście, choć - jak przypuszczała -to nic
nieznaczyło.
Spóźniał się, to wszystko.
Przypuszczała, że zatrzymała gopracaalbo korek naautostradzie.
101.
Wyobraziła sobie, że może w ostatnim momencie odkrył, żenie ma czystej koszuli -
i oczyma duszy widziała, jak miota sięod pralki do suszarki, a potem prasuje
albo przynajmniejsię stara, bo nigdy mu to nie szło.
Nie, naprawdę potrzebowałkogoś takiego jak Jenny do prasowania koszul.
Była ekspertemw tej dziedzinie.
Przewidując, żejeszcze chwilę go nie będzie, Jenny dalasobie spokój z
uśmiechem i pozwoliła odpocząć mięśniomtwarzy.
Wokół niej ludzie robili to samo zestopami.
AnitaSilvaopadła na krzesłopo prawej i zwróciła się w drugąstronę,byzamienić
słowo z Bethany Carr.
Po lewej Johnny Watts rozmawiał ze swoją żoną, więcJenny widziała tylko
jegoszerokiebarki i plecy.
Oparła się o ścianę.
Zsuwała na przemian lewy i prawypantofeli starała się, jak mogła,wyglądać na
zmęczoną potańcu i wdzięczną za przerwę -jak wszyscy inni.
- Panie proszą panów!
- krzyknął wielebny Putty,a paniew całej sali zabrały swoich partnerów i
zawiodły ichna parkiet.
"Wybierz kogoś" - powiedziała sobieJenny,szybko rozglądając się po sali.
"Kogokolwiek" - powtórzyła, ale za skarbyświata nie widziała nikogo, z kim
chciałaby tańczyć, zwłaszczakogośw swoim zasięgu, a już z pewnościąnikogo, kto
bysięzgodził, gdyby go poprosiła.
Po minucie głupio jej się zrobiło,że w ogóle szuka.
Dotknęła więc gardła, pokazując, że ma pragnienie, i prześlizgnęła się
wzdłuż parkietu tanecznego w stronę stołu z napojami.
Stała tam długa kolejka.
Za każdymrazem,kiedyprzychodziła jej kolej, ktoś spragniony wpychał się przed
nią,alenie warto było się kłócić.
Kiedy wreszcie dostała swój sokjabłkowy, wycofała się do nowej kryjówkipo
przeciwnej stronie sali.
Piła powoli z kubeczka.
Na przemianwybijała rytmstopą, wystukiwała go dłonią na biodrze i kiwała głową w
taktmuzyki.
Ledwo skończyła sok,tancerze zaczęli formować szeregido "elektrycznego
ślizgu".
Szybko, żeby się nie rozmyślić, Jenny przeszła przez salę i zajęła miejsce na
parkiecie.
Serce biłojej mocno,bo "elektryczny ślizg" to był jej taniec.
Jej ciało
102
znało ruchy napamięć.
Nie musiała się nad nimi zastanawiać.
Zanim miała czaszauważyć,kto na nią patrzy,a kto nie patrzylub jak
nieufniepatrzy, przemierzała parkiet w rytm z pozostałymi.
Po raz pierwszy od wielu dniodprężyła się, jej ciałopoddało się muzyce.
Ramiona, nogi,biodra - wszystko swobodnieporuszało się w tańcui jaka to była
zabawa!
Nie myślała anio włosach, ani opiegach, ani o swoim ojcu.
Rzucała uśmiechywielebnemu Putty'emu i ludziom obok.
Niezwykłe było, że odpowiadali na jej uśmiech.
W tym momencie stała się taka,jakanigdy nie była w Little Falls:
ładna,szczęśliwa, jedna z tłumu.
Tańczyła, aż przebrzmiałaostatnia nuta, a potem biła brawowraz z innymi.
Rząd tancerzy zbyt szybko rozpadł się namałe grupkii rozszedł.
Nie chcąc, bychwila minęła, Jennywzniosła ręce nad głowę i zaczęła bić brawo.
Jednak tymrazem jejoklaski były samotne.
Pozostali już się rozeszli.
Czując rumieniec na policzkach, Jenny ruszyła do drzwi.
Gdy tylko wyszłana taras, uderzyła jąfala orzeźwiającego,chłodnego powietrza.
Wachlując się ręką, zastanawiała się, corobić dalej.
W końcu znalazła wolne miejsce isiadła na starejdrewnianej poręczy.
- Cześć,MaryBeth.
Rozejrzała się.
W pobliżustał Dudley Wright III.
Był wysoki, smukły inadal wyglądał na nastolatka, choć uznała, żemusi mieć co
najmniej dwadzieścia sześćlat, jako że był dwieklasywyżej w szkole.
W każdym razie nie był mężczyzną z jejsnów.
Był natomiast reporterem lokalnej tygodniówki, założonejprzez jego dziadka
i obecnie prowadzonej przez jego ojca.
Wszyscy wiedzieli, że Dudley Wright III chce zostać redaktorem naczelnym przed
ukończeniem trzydziestego roku życia,ale doczeka się tego, tylko jeśli wykaże
się uporem,wyobraźnią i talentem, co jego dziadek, Dudley senior - który, choćna
emeryturze, nadal o wszystkim decydował - uważał za konieczne, by mógł
kontynuować rodzinną tradycję.
Jenny czasami zastanawiała się nad tym,pod jaką presjąmusi żyćbiedny
Dudley.
Nie teraz jednak.
Jako że Wrightowie
103.
zbliżali się do Clyde'ów tylko z jednego, jedynego powodu,była ostrożna.
Podszedłbliżej.
- Widziałem, jak tańczysz.
Wydawałaś się szczęśliwa.
Z powodu tańca czy dlatego, że Darden wychodzi nawolność?
Jenny potarła kark i napotkała luźne kosmyki.
Wetknęła jezpowrotem w warkocz.
- Strasznie tam gorąco.
-To już we wtorek, tak?
Niechciałao tym myśleć.
Nie tego wieczora.
- Jak sięz tym czujesz?
Ile to.
pięć lat?
"Dudley wie, że to sześć lat - pomyślała - nie pięć".
Przypuszczała,że rozmawiał o tym ze swoimojcem.
Jego ojciec śledził sprawęodaresztowania do procesu i wyroku.
Sądziła więc,że teraz uznali, że nadeszła kolej Dudleya Wrighta III.
Wypatrywała w mroku kasztanowca, gdy go dostrzegła, pożałowała, że nie
stoi teraz koło niego.
- Wypuściligoprzed terminem - zauważył Dudley.
-Wypuszczają wcześniej za dobre sprawowanie.
- Jednak.
Chociaż miał wyrok zamorderstwo.
- Nieumyślne zabójstwo - poprawiła.
-Zastanawiamsię, jakietouczucie wiedzieć, że pozbawiłosię kogośżycia.
- Możesz go zapytać - powiedziała, choć dobrze wiedziała,że gdyby Dudley
Wright III przyszedł do domu, Darden zatrzasnąłby mu drzwi przed nosem.
Darden byłodludkiem.
Twierdził, że więzienie stanowiło ulgę po nagonce prasowej.
- To co zrobipo powrocie?
- zapytał Dudley.
-Chybamusi znaleźć pracę, nie?
Czy nie takie są warunki przedterminowego zwolnienia?
- Mafirmę przewozową.
-Miał.
- Dudleyprzypomniał jej uczynnię.
-Po tylu latach wszystkie kontakty się pourywały, nie mówiąc jużo tym,co się
stałoz ciężarówką.
Jeszcze jeździ?
Jenny nie miała ochoty o tym mówić.
Naprawdęnie miała.
Wyobraziła sobie, że jest pod swoim drzewem, opiera sięo pieńw mroku nocył
rozmawia z kimś, komu na niej zależy.
104
Mężczyzna,na któregoczekała, miał więcej ciepła w małympalcu niż Dudley
Wright III w całym swoimżylastymciele.
- Muszę cię ostrzec - powiedział,jakby oddawał jej przysługę.
- Ludzie się martwią.
Nie są pewni, czy chcą miećw miasteczku byłego skazańca.
Nieboisz się,że nie znajdziesobie miejsca?
- Nigdy nie znalazł - odparła z roztargnieniem.
Mogłabyprzysiąc, że zauważyła ruch pod drzewem.
Ktoś tam był.
- Byćniezależnym to jedno - zaoponował Dudley - a odizolowanym, to drugie.
Jak sobie z tymporadzi twój ojciec?
Czy przemyślał to sobie?
Z parkingu wyjechał samochód.
Reflektory omiotłymężczyznę stojącegopod kasztanowcem, obserwującego otoczenie.
Miejscowy odpoczywający po tańcu?
Jenny uznała, że nie.
Żaden z miejscowych nie byłtak wysoki.
Żaden nie nosił skórzanej kurtki i butówtak błyszczących, że odbijały światła
reflektorów.
Żadennie miał kasku motocyklowego.
- Czy zastanawiał się, co to znaczy wrócić do miasteczka,wktórym wszyscy
wiedzą, gdzie przebywał i dlaczego?
- zapytał Dudley.
Jenny ledwie mogła usiedziećz podniecenia.
Nie mogłasię zdecydować, czyzostać na miejscu i pozwolić obcemusiędo niej
zbliżyć, czy też raczejpodejść do niego, ale Dudley niedawał za wygraną.
- MaryBeth?
-Tak?
- Spytałem, czy Darden zdaje sobie sprawę z trudności powrotu na miejsce
zbrodni.
-Co? - Zmarszczyła brwi.
- Niektórzy sądzą,że powinien się wyprowadzić, zacząćodnowa gdzie indziej.
Jenny też tak uważała, ale wiedziała, że tak się nie stanie.
Darden jasno wypowiedział się na ten temat, kiedy ostatniogo odwiedziła.
Powiedział,że Little Falls to jego dom.
Ma prawo wrócić, mówił, i nieobchodzi go, czy mieszkańcom się topodoba, czy nie.
Powiedział, że dla odmiany będą musieli poradzić sobie z czymś, co im się nie
podoba.
105.
- Wiele złego mu się tu przydarzyło kontynuował Dudley.
- Możenie powinien wracać.
- Czy ludzie tak mówią?
-Niektórzy.
A prawdę mówiąc, wielu.
- Ty też?
-Jestem dziennikarzem.
Nie zajmuję stanowiska.
Jenny uznała, że Dudleyjest tchórzem.
Pomyślała, że niejest wartjej czasu ani sekundydłużej, i odwróciła się ku swemu
drzewu.
Jednak przeczucie obecności motocyklisty, którepojawiło się wcześniej,teraz
zniknęło.
Osłoniła dłońmi oczy,żeby nie raziło jej światło i mogła lepiej widzieć.
Mimo to niezdołała go dostrzec.
To wszystko wina Dudleya.
Nieznajomyzobaczył ją z Dudleyem i uznał, że ma chłopaka.
- Boisz się Dardena?
- spytał Dudley.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Dlaczegomiałabymsię go bać?
Dlaczego mnie o to pytasz?
Czego tyode mnie chcesz?
- Wywiadu.
Ludzie chcąwiedzieć, co czujesz,kiedy czekasz na Dardena, którywychodzi z
więzienia i wraca do miasta.
Chcą wiedzieć, co mazamiar robić.
Chcąwiedzieć, co tyzamierzasz zrobić,kiedy wróci.
Są ciekawi, niepokoją się, a tyjedyna możesz im to wyjaśnić.
Tonajwiększe wydarzeniew okolicy, od czasu gdy kuzyn Merle'a ożenił
sięzestriptizerką.
To materiał na pierwszą stronę.
Jenny stanowczopokręciłagłową.
Ciekawość miejscowychnie była jejproblemem.
Ich zmartwienia też nie.
Miała dośćwłasnych kłopotów.
Wywiad na pierwszej stronie?
Boże drogi,toż to ostatnia rzecz, której by sobie życzyła.
Darden by jązabił.
- Idź, proszę - powiedziała, bo oświeciłoją,że może niejest za późno.
Może mężczyznapod kasztanowcemwycofał siędo lasu.
Jeśli zobaczy, żeDudley się oddala, znów się pokaże.
- Możesz pozwolić im zrozumieć, jak to jest nalegałDudley.
-Nikt nie może zrozumieć - warknęła, choć wiedziała,że przekonywanie go to
strata czasu.
Nic,co DudleyWright III
106
mógł powiedzieć, zrobić albo napisać, niemogło wpłynąćnajej życie.
Zsunęła się z poręczy.
- Chcesz powiedzieć, żesytuacja jest bardzo trudna?
-spytał.
Odwróciła się i zaczęła schodzić z tarasu.
- Zapłacęci, MaryBeth.
Nie wiedziała, czy splunąć mu w twarz, czy modlić się, żebyziemia się
otwarła i pochłonęła ją.
Wpatrywali się w nią wszyscyzgromadzeni na przestronnym tarasie.
- Czy nie sądzisz, żejesteś to winna miastu?
Trzymającgłowę wysoko, z zaciśniętymi zębami obeszła taras i zbiegła po
schodach.
Nikt nie odważył się odezwać.
Skierowała krokiprosto ku drzewu.
Jego drugastrona była przyjazna i mroczna.
Oparła się o pień, ażgniew zelżał, a potemstała jeszcze chwilę, bo czuła się też
zażenowana.
Nie powinna była uciec, nie na oczach wszystkich.
To tylko utrudniałopowrót.
Musiała jednak.
Przed przybyciem Dardena nie będzie jużtakiego wieczorujak ten.
To była jej ostatnia szansa.
Musiaławrócić na salę.
Oderwała się od pnia i spojrzała na taras.
Muzyka zmieniała się kilkakrotnie,więc obecny tłum różnił się od tego,który był
świadkiem jej ucieczki.
Dudleya nie byłowidać.
Wargi ściągnięte.
Rękana włosach.
Opuszki palców na piegach.
Wilgotne dłonie poprawiające sukienkę.
Zaczerpnęła powietrza, pomyślała o swych marzeniachi wróciła na salę.
Minęły dwiegodziny.
Jennyobserwowała przebieg wieczoru z lewej strony sali, z prawej strony, odstołu
z napojami, zestopni koło estrady.
Uśmiechała się.
Kiwała głową w rytm muzyki.
Starała się wyglądać zachęcająco.
Tylko Dań O'Keefe obrzucił ją uważnymwzrokiem, tylkoMiriamprzemówiła do
niej, zadyszana, mijając ją w tańcu.
- Jaktwoje stopy?
- zapytała ją za pierwszym razem.
-Dlaczego nietańczysz?
- po kolejnym okrążeniu.
-Widzimy się
107.
jutro o dziesiątej, tak?
- padło ostatnim razem.
Odpłynęła, zanimJenny miała czas odpowiedzieć.
Im bliżej było do końca wieczoru,tym częściej orkiestragrała utwory w
wolnym tempie.
Wmiarę jak opuszczały salękolejne rodziny, grupy przyjaciółczy pary,strach Jenny
narastał.
To miała być jej noc.
Nie zostało już wiele czasu.
Wytrwała do ostatniej piosenki, ażsam wielebny Putty nagrodził oklaskami
orkiestrę.
- Dziękuję,dobranoc, niech was Bóg błogosławi.
Odczekała, aż ostatni tancerzeopuszczą salę, aż komitetorganizacyjny
zbierze śmieci do toreb, przetrze stoły i złożykrzesła.
Dopiero wtedy wyszła.
Taras był pusty.
Na parkingu zobaczyła zaledwie kilka samochodów.
Zeszła po schodach i chwilę postała na podjeździe, uparcie wpatrując się w
kasztanowiec.
Potem ruszyław drogę.
Noc była bezksiężycowa i czarna jak smoła.
Mgła zaplątałasię w korony drzew, podobna do kurtyny, gotowej opaść i zakończyć
przedstawienie.
"No już, pospieszsię!
" - strofowałasię Jenny.
W drodze do domuprzekonywała samąsiebie, żedzisiejszaporażka to niekoniec
świata.
Serce jednak niechciało w touwierzyć, było ciężkie niczym ołów.
Tyle znowej sukienki.
Tyle z makijażu i pianki.
Tylez pożyczonychod Miriam pantofelków i cierpienia ściśniętychpalców.
Zatrzymała się, by je zdjąć, i szła dalejtylko w rajstopach.
Wolność była tak cudownym uczuciem,że parę chwilpóźniejznów zatrzymała się, by
zdjąć rajstopy.
Wyrzuciła je dolasui szła dalej.
Zaraz potem rozplotła francuski warkocz.
Jej krok stał się długi i pewny.
Ukoiła stopy, idąc przezchwilę po zimnej trawie, potem zeszła na środek drogii
tamjuż została.
Nie miała nicdo stracenia, nica nic.
Z tyłu nadjechałsamochód i zatrąbił.
Jennyniespieszniei tylko trochę zboczyła.
Samochód minął ją,zjeżdżając niemalna pobocze, akierowca obrzucił dziewczynę
stekiem wyzwisk.
Chwilę później wóz pochłonęłagęstniejąca mgła.
Dań O'Keefe nie użył klaksonu i nie wykrzyknął żadnego
108
przekleństwa.
Zahamował przed niąi poczekał,aż się z nimzrówna.
- Wsiadaj.
Jenny zauważyła,w jaki sposób światładżipa przecinałymgłę, i pomyślała o
mieczu świetlnym Luke'a Skywalkera.
- Dobrze mi tak iść.
-Mgła niesie ochłodzenie.
Przeziębiszsię i będziesz sięmusiała tłumaczyć Dardenowi.
Daj spokój, Jenny, podwiozęcię do domu.
Jenny nie miała jednak ochoty tak szybko wracać.
W domuz całą mocą dopadnie ją rozczarowanie dzisiejszym wieczorem.
Nie była na to gotowa.
- Jesteś pewna?
- zapytał zastępca szeryfa.
- Tak.
Westchnął,potarł bark, poczekał.
Nie ruszała się.
- Cóż, zaproponowałem - powiedział wobec tego.
Wrzuciłbieg i odjechał.
Jenny patrzyła, jak tylne światła samochodu giną we mgle.
Wtedysiadła pośrodku drogi i rzuciła wyzwanie kolejnemu samochodowi.
Żaden nie nadjechał.
Mając nasobie tylko cienką sukienkę, rzeczywiście poczuła wilgoć i chłód.
Wstała więc, znalazłapasmomiększego,cieplejszego piachu na poboczui ruszyław
drogę.
Nie uszła daleko, kiedy z mgły za nią wynurzył się motocykli minął Jenny,
żeby zaraz szybko zahamować i zwolnić.
Zatrzymał się naskrajudrogi, oświetlając teren pełen strzępkówmgły.
Kierowca oparł nogę w wysokim bucie na asfalcie i obejrzał się.
Po chwili zdjął kask.
Jenny z trudem złapała oddech.
Rozdział siódmy
BOSTON
"Jenny ztrudem złapała oddech".
Casey powtórnie przeczytała te słowa, a potem chwyciłakopertę i wsunęła
rękę do środka, szukając dalszego ciągutekstu.
Nic nie wymacała, zajrzaławięc do niej, ale nic tamjuż nie było - żadnej
wizytówki, żadnej notatki, która mogłaby jej podpowiedzieć, czym jest
przeczytana właśnie historia i dlaczego się tu znalazła.
Jedynielitera "C"na kopercie, która mogła oznaczać C jak Casey,C jak Cornelius
alboC jak kiepska ocena.
Casey dałaby tekstowi najwyższą ocenę.
Być może stylowi brakowało wyrafinowania,ale wynagradzała to treść.
Niewątpliwie opowiadanie jąwciągnęło.
Koniecznie chciałasię dowiedzieć, czy facet na motocyklu jest zły, czy dobry,czy
zabierze Jenny przed powrotem jej ojca, a jeśli nie, to cosięz nią stanie.
To z koleiwywołało wiele pytań natematJennyi jej ojca.
Casey terapeutka wyczuwała rozpacz dziewczyny; ciekawa była, czy Connie też to
dostrzegł.
Ta myślzapoczątkowała całkiem innyciąg wątpliwości.
Zupełnieniezależnie od samej historii,Casey chciała wiedzieć, kto tonapisał, co
robiły te kartki w biurku Conniego, skoro wszystkie innerzeczy usunięto, i czy
zostawiono je specjalnie dlaniej.
Nie znała odpowiedzi.
Natrafiła na mur.
110
Zirytowana, odsunęła się z fotelem i wyciągnęła środkową szufladę na całą
długość.
Nic nie znalazła, żadnychpozostawionych kartekczy na wpół zapisanych notatników.
Szufladazawierała jedynie długopisy i ołówki na tacceoraztę brązową kopertę.
"C" oznaczało Casey.
Czuła to.
A możepo prostu chciała to czuć.
Odsunęłatę myśli zaczęła szukać dalszego ciągu opowieści.
Obmacała tył wszystkichszuflad, by sprawdzić,czyza pierwszym razemczegoś nie
przegapiła.
Nic nie znalazłszy, okręciła się zfotelem i systematycznie
przeszukałaszafkiwbudowane w dół regałów.
Gdyprzyjaciele przywieźli jej papiery, poprostu założyła, że szuflady tych
szafek są puste,i wrzuciła do nich swojerzeczy.
Teraz wyciągnęła każdą pokolei, przejrzała wszystko, co się w nichznajdowało.
Niczego nie znalazła, zajrzała więc do szafek, których nieruszali.
Puste.
Wstała i dokładnie przyjrzała się regałom, szukając koperty wystającej zza
książeklubspomiędzy nich.
Corazbardziej zdenerwowana, przeszukała inne miejsca w gabinecie,gdzie mógł
zostać ukryty dziennik.
Przechodząc, rzuciła okiem na ogród.
Wypełniał go terazranny brzask, a złotawa poświata na zieleni zapowiadała,że
czekają kolejny ciepły czerwcowydzień.
Chcąc sięstaćjego częścią, otworzyła drzwi na zewnątrz i natychmiastprzyciągnął
ją zapach drzew.
Właśnie zamierzała odsunąćsiatkowe drzwi, gdyzauważyłaruch w głębi ogrodu.
Otworzyła się furtka.
Do środka wślizgnął się jakiś mężczyzna.
Był wysoki,jego ramiona zaś wydały się Casey absurdalnie szerokie -dopóki nie
zdała sobiesprawy, żecoś na nich niesie.
Gdydoszedł do szopy, dostrzegła, że dźwiga płaskie pojemnikiz sadzonkami.
Ogrodnik.
Casey nawetniedrgnęła.
111.
Przyklęknąwszy przy szopie, mężczyzna zsunął pojemniki z sadzonkami na ziemię.
Wstał, rozwinął wąż ogrodowy,przyczepiony zboku szopy, i podłączyłdo zraszacza.
Gdy nakwiaty zacząłpadać drobny deszczyk,wyszedł przezfurtkęna zewnątrz.
Mogła dostrzec, że wyciąga coś przez otwartą klapę zakurzonegodżipa.
Pojawił się ponownie, niosącdwa worki z ziemią na ramieniu i jeden pod pachą.
Ułożyłwszystkie przy szopie i wszedł dośrodka.
Ogrodnik.
"Fantastyczny ogrodnik" - poprawiła się w myślach Casey, gdy mężczyzna
znów się pojawił, niosąc narzędzia.
Byłnaprawdę fantastyczny.
Miał ciemnewłosy, szerokie ramiona- nawet gdy nie dźwigał na nich pojemników
zsadzonkami - tors zwężający się ku biodrom i długie nogi.
Byłwczarnym podkoszulku z rozerwanym rękawem,dżinsach spłowiałychw
strategicznych miejscach, a w innychzabrudzonych, i wysokich roboczych butach,
częściowo tylko zasznurowanych.
Nagie przedramiona miałmuskularne,dłonie silne.
Musiał być chyba parę lat starszy od Casey.
"Wyjdź i przedstaw się- pomyślała Casey.
- Jesteś nowąpanią na włościach,a on należy do personelu".
A jednak się nie ruszyła - a w każdymrazie tak sądziła -coś jednak musiało
dać mu znać, że nie jest sam.
Uniósłgłowęi spojrzał na nią szeroko rozstawionymi oczyma,początkowo
zaniepokojony, potemprzez chwilę zaskoczony.
Miała czas, by zauważyć cień zarostu,zanim skinął jej głową i wrócił do pracy.
Caseynigdy niebyła zbytnieśmiała w kontaktach z mężczyznami.
Odsunęła siatkowedrzwi i beztrosko ruszyłaścieżką przez ogród - najpierw przez
pierwszy taras,w góręna drugi i dopierow połowiedrogi zastanowiła się, czymądrze
postępuje.
Bosa, mając na sobie tylko szlafrok, wyglądała, jakby dopierocowstała z łóżka.
Nie był to najlepszysposóbna zawarcie znajomości z dość podejrzanie wyglądającym
osobnikiem, który byłjej pracownikiem.
Nie mogła jednak zawrócić.
Patrzył na nią.
A poza tymuwielbiała podejrzanie wyglądających osobników.
112
- Cześć- powiedziała,wchodząc na trzeci, ostatni taras.
- Jestem Casey Ellis.
Aty zapewne jesteś Jordanem.
Z bliska wyglądał jeszcze bardziej interesująco.
Miałdemnobrązoweoczy i włosy tegosamego koloru, dość krótkie, by odsłaniały
płaskie uszy, ale tak długie i rozwichrzone, jakby i on dopiero co wstał z
łóżka.
Skóra wokół zarostuzaczynałazdradzać ślady opalenizny, była bo\viem
czerwonawobrązowa na nosie i policzkach.
W kącikach oczu rysowała się siateczka zmarszczek.
Tezmarszczki sprawiły, żezmieniła zdanie na temat jegowieku.
Ona miała trzydzieścicztery lata, on zaś około czterdziestki, i nietylko z
powodu zmarszczek.
Te brązowe oczyznały życie.
Były zaskakująco przejrzyste i głębokie.
Nie odrywał od niej spojrzenia, a Casey miała wrażenie, jakbyjejdotykał.
- Jestem córką doktora Ungera - oznajmiła.
Kiwnął głową.
- Odziedziczyłam ten dom.
-Tak, adwokat mimówił - odezwałsię głębokim głosem.
- Nie spodziewałem siętakiego podobieństwa.
- Naprawdę je widzisz?
Znów kiwnął głową.
Przez chwilę przyglądał się jej twa^rży, potem powiódł spojrzeniem wzdłuż
niebieskiego szlafrokaaż do bosych stóp.
- Nie wiedziałem, że sięwprowadziłaś.
-Nie wprowadziłamsię.
Po prostu zasnęłam tu wczorajwieczorem inie chciało misię już wracać do domu.
Muszętam zaraz pojechać, przebrać się.
O jedenastej jestem umówiona z klientem.
-Spojrzała na kwiaty, które zamierzał zasadzić.
Część byłaróżowa, część fioletowa, kilka białych.
Wszystkie były małe.
- Czy tobegonie?
- Niecierpki.
-Wyglądają na trochę.
- Słabe?
Zmienią się w ciągu paru tygodni.
Niecierpkiszybko rosną.
- Aha.
To ci zdradziło,ile wiemo roślinach.
Jak się nazy^wają te przed domem?
113.
- Goździki brodate w skrzynkach.
Barwinek na ziemi.
A drzewo to dereń.
Uśmiechnęłasię, przypominając sobie, jak typowała.
- Nieźle.
Trafiłam dwa na trzy.
A niecierpków po prostunie znam.
- Więc wszystko ci jedno, gdzie je posadzę?
Wszystko jedno?
Mógł jeposadzić nawet w zlewiekuchennym, byleby tylko mogła patrzeć.
- Posadź je tam,gdzie będą najlepiej rosły.
Wskazał szpadlem środkowy taras.
- Niecierpki lubią cień.
Zazwyczaj wsadzaliśmy jetam,przy drzewach.
- My?
-Doktor Unger i ja.
- Czy on się zajmował ogrodem?
- spytała izdając sobiesprawę, jak dziwnie musiało zabrzmieć to pytanie,
dodaławyjaśniająco: - Nie znałam go.
-1 dorzuciła nonszalancko: -Jestemowocem jednej nocy.
Ogrodnik nie spuszczał z niej oczu, a jego spojrzenie byłobardzomęskie i
pełne zrozumienia.
- To niema znaczenia -dodała pośpiesznie -ale kładziekres dalszym
pytaniom.
Mamjednakkilka do ciebie.
Jakczęsto przychodzisz?
Nawet nie mrugnął.
Być możelekko drgnął mu kącikust.
Zanim zdążyłazareagować, zanim udało jej sięznaleźćwłaściwe słowa, nie mówiącjuż
o tym, co wyczytała w jegooczach, odpowiedział spokojnie:
- W poniedziałki, środy ipiątki.
Skinęła głową i ztrudemwykrztusiła kolejne pytanie.
- Zawsze o tej porze?
-Albo wcześnie, albo późno.
Wiedziała już, co znaczy wcześnie.
- Co znaczy późno?
-O piątej czy szóstej wieczorem.
Najlepiej podlewaćkwiaty, gdy nie pada już na nie południowe słońce.
Gdy cośsadzę, jak dzisiaj, potrzebuję trzech godzin.
Gdyjuż z tym
114
skończę, dwie godziny wystarczą.
W zimieprzychodzę tylko na godzinę dwa razy w tygodniu.
- A co tu jest do robotyw zimie?
-Niewiele- odparł- ale rośliny w domu też wymagająopieki.
Znów skinęła głowąi się uśmiechnęła.
Odruchowo przytrzymaładłonią szlafrok przy szyi.
- Wszystkie są piękne.
Doktor Unger chyba lubił rośliny.
- Tak.
-Stoją we wszystkich pokojach.
- Z wyjątkiem gabinetu.
Nie chciał ryzykować, że pojawię się tam, podczas gdy on będzie przyjmował
klienta.
Casey też by to nie odpowiadało.
Nie byłaby w stanie sięskoncentrować.
- Powiedz mi więc, kiedy nie powinienem wchodzić dodomu -dodał Jordan.
-Och, to nieproblem.
Mogęsiędostosować do twoichgodzin.
- Więc nie przyjmujesz tu klientów?
-Przyjmuję.
- Przerwała.
Najwyraźniej wiedziało niejwięcej, nietylko to,że odziedziczyła po Conniemdom.
-Czy to adwokat ci powiedział, że jestem terapeutką?
Ogrodniknie odwracał wzroku.
- Nie.
Twój ojciec kiedyś o tym wspomniał.
- Naprawdę?
- To było interesujące.
-Czymówiłcośjeszcze?
- Nie.
A powinien był?
Uśmiechnęłasię.
- Nie, oczywiście, że nie.
- Niepowiedziała nicwięcejna temat Conniego.
Włączanie ogrodnika w osobiste sprawybyłoby niewłaściwe.
Co prawdanie robił wrażenia ogrodnika, z tym spojrzeniem, któremówiło, że zna
życie, i sposobem mówienia, nieprzypominającym miejscowych robotników.
Choć widać było, że pracujefizycznie, różniłsię odnajemnych pracowników, których
matkazatrudniała doprac polowych.
115.
Zakołysała się na piętach i ruchem głowy wskazała dywan zielonych liści pod
kasztanowcem.
- Co to zaroślina?
-Runianka japońska.
- A ta, która się pnie poszopie?
-Clematis.
Za jakieś dwa tygodnie będzie kwitł.
Kwiatysą różowe.
- Aha.
- Przeniosła wzrok na krzewy koło choiny.
-A te?
- Te rozłożyste to jałowce.
Wysokie to cisy.
Patrząc na niższy taras, dostrzegła ładne białe kwiatkiwśród zielonych liści pod
dębem.
- A tamte?
-Trójlist.
Roślina kłączowa, kwitnie na wiosnę.
Dobrzesię czuje pod drzewamiliściastymi.
Zacisnęła wargi,skinęła głową i spojrzała w stronę domu.
Po chwilipopatrzyła ponownie naJordana, który wciąż -niepokojąco - wpatrywałsię
w nią.
- Czy wiesz, która godzina?
Spojrzał na zegarek.
Był to sportowy zegarek na znoszonym czarnympasku.
- Siódma trzydzieści pięć.
Zaimponował jej.
Zdążył jużzabrać pojemnikiz sadzonkami niecierpków i pewnie wieleinnych
rzeczydla klientów i dotrzeć do pracy.
- Wcześnie wstajesz.
-Nic nie trzyma mnie w łóżku.
- Przezchwilę jeszczewytrzymał jej spojrzenie, po czym zajął się niecierpkami.
Uznając rozmowę za zakończoną, Casey oddaliła sięścieżką.
Kamienie pod jej stopami wydawały się chłodne.
Im była bliżej domu, tym szybciej szła, a ostatnie kilka kroków wręcz
przebiegła.
Wszedłszy do gabinetu, zamknęła zasobąsiatkowe drzwi.
Nie obejrzałasię na ogrodnika.
Przecięła pokój, zamierzając wejść na górę, napić się jeszcze kawy iubrać, ale
przydrzwiach zawróciła.
Jeśli ogrodnik miał swobodę poruszania się po domu - a była to skądinąd
podniecająca myśl -
116
powinna zachować nieco ostrożności.
Zebrała strony dziennika, spięła je i zamierzała wsunąć znów do koperty, gdycoś
ją zatrzymało.
Wyciągnęła ponownie kartki i rozłożyłana biurku,tym razem drukiem do dołu, by
znaleźć to coś,o co zahaczyła wzrokiem.
Na odwrocie ostatniej kartkizobaczyła pismo Conniego - ołówkiem, takblade,że
łatwobyło je przeoczyć.
Zapis był krótki, lecz treściwy: "Należydo rodziny.
Jak jej pomóc?
".
To wszystko zmieniało.
Jeśli Jenny "należy dorodziny",wszystko jedno, czy "C"oznacza Conniego, czy
Casey.
Każdy, kto jest członkiem rodziny Conniego, wchodzi też do rodziny Casey.
To zmieniało wszystko.
Odsunąwszy się od biurka, znów przyjrzała się wypełnionym
książkamiregałom.
Dziennik musiał mieć dagdalszy.
Po prostu musiał.
Tylko gdzie się znajduje?
Przeszukała półkę po półce, książkę po książce, ale nieznalazła nic, co by
choć trochę przypominało kopertę,takąjak ta leżąca na biurku.
Meg tu odkurzała, ale nawet gdybycoś leżało, niewątpliwie zostawiłaby to na
miejscu.
Caseynie sądziła,by Meg odważyła sięwyrzucaćjakieś papiery.
Równie dokładnie przejrzała boczne regały.
Nic nie znalazłszy, przeszła do pokoju w suterenie.
Tu także były regały.
Znów stawała przed każdym, coraz wyżejpodnoszącwzrok, wodząc nim po półkach.
Zdając sobiesprawę, że powinna przesunąć książki, część wyjąć i sprawdzić za
nimi,rozejrzała się za krzesłem, na którym mogłabystanąć, alewszystkie meble
były duże i za ciężkie, żeby zdołała któryśruszyć.
Natomiast fotel z gabinetu był na rolkach.
Właśnie po niego wracała, gdy dotarło do niej coś,co zauważyławcześniej.
Przez chwilę stała z rękoma na biodrachprzedbocznymi półkami, zanim dostrzegła
to, o co jej chodziło.
Ten regał nie miałwystającej szafki, na której mogłaby stanąć, więcprzyciągnęła
pod niego fotel i ostrożnie sięna niegowspięła.
Trzymającsię brzegu półki, sięgnęła,jak
117
.
mogła najwyżej, i dotknęła kilku książek.
Czuła, że fotel sięodrobinę przesunął, więc dostosowała do tego ułożenie ciała.
Właśnie zdejmowała tomy i ostrożnie osuwałasię niżej,gdy siatkowe drzwi nagle
się otworzyły.
- Spadniesz - ostrzegł Jordan.
Słyszała, jaksię zbliża.
- Nie, nie dotykaj.
Dam sobieradę.
Kilka sekund później udało jej się chwycić za oparcie fotela i kucnąć
nasiedzeniu.
Nie był to ruch szczególniewdzięczny i niewątpliwie nie pasował do damy, ale
poradziła sobie.
To byłodlaniej ważne.
Trzymając w jednej ręce książki, a drugą przytrzymującszlafrok, wysunęła
spodsiebie stopy, opuściła je na podłogęi stanęła.
Jordan byłod niejwyższy na tyle, że musiała zadrzeć głowę, by na niego spojrzeć.
Jej uśmiech był tak szeroki i triumfujący, że to kompensował.
- Widzisz?
- powiedziała.
-Nie było tak źle.
- Uniosłaksiążki.
-I mam to, czego szukałam.
Tochyba mój dobrydzień.
- Z taką godnością, na jakąbyło ją stać w tych warunkach, przeszła obok
ogrodnika i skierowała sięku schodom.
Znalazła w atlasie Little Falls - jedne w Minnesocie, drugie w stanie Nowy
Jork, jeszcze inne wNew Jersey.
Siedzącprzy kuchennym stole, gdzie Jordan nie mógł jej dostrzec,Casey odszukaław
atlasie wszystkie trzy miejscowości.
NatychmiastwykluczyłaNew Jersey; tamtejsze miasteczkoLittle Falls znajdowało
sięza blisko dużego miasta, by mogło mieć tak wiejski charakter jak Little Falls
Jenny Clyde.
Tew Minnesocie i w stanie Nowy Jork były bardziej prawdopodobne, bo leżały na
uboczu.
Domyślała się,żesąteż innemiejscowości otej nazwie, tak maleńkie, że nie
występują namapie, a także przysiółki, które nie otrzymały statusu odrębnej
miejscowości.
Little Falls mogły stanowić część SouthHadley Fallsw Massachusetts, River Falls
w WisconsinczyIdahoFalls w Idaho.
Mogły należeć do Great Falls w Montanie albo w Południowej Karolinie.
Mogłato być także nazwa
118
wymyślona przez autora dziennika dla zachowaniaanonimowości.
Wydawnictwa Sierra Club, które zdjęła z półki razemz atlasem, dotyczyły
północnej Nowej Anglii, ale i taksprawdziła indeksnazw.
Gdy nic nie znalazła, nalała sobie kawyi podeszła do okna.
Jordan wciążbył w ogrodzie, widoczny między kępamidrzew, sadził
niecierpki.
Poruszał się między pojemnikiemz sadzonkami a workiem zziemią,przysiadał na
piętachalbo pochylał sięnad ziemią.
Jak na tak wysokiego mężczyznę, pracując w ziemi, poruszał się bardzo swobodnie.
Podziwiała go.
Ogrodnicy, cieśle, drwale - ceniła ludzi,którzy potrafili tak zwinnieoperować
swoim ciałem.
Niemusielibiegać dla sportuczy ćwiczyć jogi dlaodprężenia.
Zazdrościła im prostoty życia.
Rzucił okiem wjej kierunku.
Mogłasię cofnąć,by jej niewidział, alezamiast tego uniosła kubek w milczącym
pozdrowieniu i piłagorący napar.
Mogła patrzeć, jeśli miałaochotę.
To ona była tuszefem.
Wciąż przyglądała się Jordanowi, gdy furtka ponowniesię otwarła iweszła
Meg.
Zamieniła z Jordanemkilka słów,rzuciła zaskoczone spojrzenie wkierunkudomu
ipośpieszyła do środka, alenie przez gabinet.
Casey widziała, jakMeg znika w rogu ogrodu, zarazpotem usłyszała trzaskdrzwi i
kroki wbiegającej po schodach dziewczyny.
Casey zaczekała,aż Meg pojawiłasię wjej poluwidzenia.
- Jakweszłaś do środka?
- zawołała z góry.
- Wejściem dla służby - powiedziała Meg, wbiegającwyżej.
- Jest z boku.
Przepraszam, nie wiedziałam, że zostaniesz na noc.
Przy szłabymwcześniej.
Kupiłam po drodześwieży chleb.
Czy przygotować ci coś na śniadanie?
Casey pokręciła głową, alewidząc, jak twarzMegsięchmurzy, przytaknęła.
- Bardzo by mi odpowiadało następujące śniadanie: jedno jajko sadzone, na
bardzo niewielkiej ilości tłuszczu,jednagrzanka, sucha, i jeszcze jedna kawa.
Może być?
Meg się rozpromieniła.
119.
- Dziecinnie proste - powiedziała i wzięła się do roboty.
Casey weszłana górędosypialni po ubranie, zamierzając wziąć prysznic
dopiero po powrocie do mieszkania.
Jednak łazienka była kusząca- wszystko nowe, wszystko czyste, wszystko czekające
tylko na użytkownika.
Znalazłamydło.
Znalazła szampon.
Znalazłamleczko do ciała.
Znalazła nawet szczoteczkę dozębów i pastę wmałych opakowaniach podróżnych.
Dwadzieścia minut później, wyszorowana i czysta, choćwe wczorajszym
ubraniu, wyszła z łazienki.
Miała zamiarzejść na dół,kiedy usłyszała ciche mruczenie dochodzącez sypialni
Conniego.
Zatrzymała się, by posłuchać.
Podeszłacicho do drzwi i starała się zrozumiećsłowa, alewszystkoumilkło.
Kilka sekund później z pokoju wynurzyła się uśmiechnięta Meg.
- Sprzątałampo nocy.
Wyglądasz pięknie.
Twoje śniadanie jest już gotowe.
Czy chcesz jeśćw kuchni,czy na patio?
Jordanowi to absolutnie nie przeszkadza, będzie sobie spokojnie pracować.
Możesz tam usiąść i poczytać gazetę.
Leżałaprzed domem, więc ją przyniosłam.
- Mam lepszypomysł - powiedziała Casey.
- Muszę cośsprawdzić w Internecie.
Czy możesz przynieśćśniadanie dogabinetu?
Jedząc, Casey szukała informacji o Little Falls.
Znalazłate, które wyszukała jużw atlasie, ale wydawało jej się, żeżadna z tych
miejscowości nie pasuje.
Connie pochodziłzMaine.
Twierdził, że Jenny Clyde należydo rodziny.
Casey przejrzała informacje dotyczące Maine, ale nie znalazłażadnej miejscowości
pod nazwą Little Falls.
Natrafiła na Island Falls, Lisbon Falls, Kezar Fallsi Livermore Falls.
TeoretycznieLittle Falls mogło być przysiółkiem każdej z tychmiejscowości.
Spróbowała użyć drugiej wyszukiwarki, potem trzeciej, a później nie miała już
czasu.
Po powrociedo swojego mieszkania zrobiła makijaż,związała włosy w
odrobinębardziej profesjonalnie wyglą120
dający węzeł,włożyła lniane spodnie i jedwabną bluzkę.
Jużoddrzwi zawróciła po strój do biegania.
Po chwili namysłuwrzuciła do torby jeszcze kosmetyki i ubranienazmianę, poczym
zeszła do samochodu.
Przejechała wąską alejką izaparkowała przy tylnej furtcedo ogrodu.
Dżipa Jordana już nie było, ale nie zdążyła poczuć rozczarowania - ledwo
przecięła ogródi weszła dodomu, pojawił się pierwszy klient.
Nie miała teraz czasu na rozważania nad Little Falls.
Niemiałanawet czasu,żeby uświadomić sobie, jak dziwnie jestprzyjmować klientów w
dawnym gabinecie ojca.
Od czasudo czasu przemykał jej przez głowęobraz małej dziewczynki udającej
dorosłą w fotelu za wielkim biurkiem,ale w rzeczywistości większość czasu z
klientami spędzała na fotelukoło stolika, było to bowiem znacznie wygodniejsze
miejsce.
Przyjmowałaklientów od jedenastej, cogodzina, spędzając z każdym
pięćdziesiąt minut, a przezdziesięć minutrobiąc notatki.
Między drugą a drugą trzydzieści zjadła kanapkę, równocześnie telefonując.
Potem pojawiłosię kolejnych czterech klientów.
Pierwszym z nich była Joyce Lewellen.
Casey darzyłasympatią Joyce, która, choć wyglądała zawsze eleganckoi lubiła mieć
uporządkowane życie, daleka była od obsesjiw tych sprawach.
Miałałatwość mówieniai odznaczała sięprzenikliwością, także bez trudu potrafiła
zidentyfikowaćproblem.
Casey zawszepodejrzewała, że Joyce potrzebowała tych spotkań głównie po to, by
przedstawić swe przemyślenia obiektywnemu słuchaczowi.
Joyce miała niewiele ponadczterdzieści lat.
Półtora rokuprzedtem jej mąż umarł naskutek komplikaq'i po operacji
-rutynowymusunięciu przepukliny.
Nie mogąc pogodzić sięz jegośmiercią, a tymbardziej wyjaśnić ją dzieciom,
Joycemusiała znaleźć kozła ofiarnego.
Zdecydowała się nadrogęsądową i wystąpiła z oskarżeniem przeciwko lekarzomo
zaniedbanie.
Nie miała mocnych dowodów i dopiero trzeci adwokat, do którego się zwróciła,
zgodził się ją reprezentować.
121.
Swego czasu Casey spotykała się z nią przez kilka miesięcy co tydzień.
Głównym problemem Joyce był gniew.
Niepozwalał jej spać, przeszkadzał wcodziennej pracy i uczyniłz niej kobietę
owładniętą jedną myślą.
Terapia polegałagłównie na próbachrozładowaniatego gniewu.
- Nie widziałyśmy się jakiśczas - powiedziała Casey,gdy usiadły
naprzeciwko siebie, Joyce na kanapie, Casey nafotelu.
-Cztery miesiące - przytaknęła Joyce.
Na zewnątrz robiła wrażenie opanowanej, jedyną oznaką niepokoju byłymocno
splecione palce rąk.
- Dawałam sobie radę.
Tak samodziewczynki.
Znów zajmują się tym co zwykle - piłką nożną/ skautingiem, baletem.
Za tydzień jadą na obóz.
- Aty?
Pracujesz?
Przed wyjściem za mąż Joyce projektowała witryny sklepowe.
Gdy dziewczynki poszły do szkoły, znów się tym zajęła, alenieregularnie, po
śmierciNormana zaś zrezygnowała w ogóle.
Casey rozmawiała z niąo podjęciu pracy, jeślinie dla pieniędzy - które by się
jej przydały- toprzynajmniej dla celów terapeutycznych.
Teraz zmarszczyłanos.
- Nie.
Chciałam być w pełni dyspozycyjna dla adwokata.
Tak, wiem, wiem.
Mówiłaś, że to tylkopodsyca gniew,alenic na to nie poradzę.
Muszę tozrobićdla Normana.
Aledaję sobie radę, naprawdę daję sobie radę.
Adwokatdziała.
Mój gniew jest pod kontrolą.
- Czy spotykasz się znów z przyjaciółmi?
-No, na lunchu.
Wieczorami jeszczenie.
- Wciąż nosisz żałobę.
-Wydawało mi się to właściwe, dopóki trwa proces.
W zeszłymmiesiącu byłam na przesłuchaniu przed sędzią.
Obie strony przedstawiły dowody i wygłosiły mowy.
Drugastrona wnosiła o natychmiastowe rozstrzygnięcie, twierdząc,że niejesteśmy w
stanie udowodnić zarzutówprzedławą przysięgłych.
Sędzia ma ogłosić decyzję pod koniectygodnia.
- I co ty o tym sądzisz?
122
- Odbija mi- powiedziała Joycepiskliwie.
- Dlatego tujestem.
Tak, potrzebuję pieniędzy, ale chodzi o coś więcej.
Chodzi o zasadę.
Norman nie powinien był umrzeć.
Madwiecóreczki, które za nim tęsknią.
Nigdy nie zobaczy, jakdorastają, wychodzą za mąż czy mają dzieci.
A dlamniebyłoparciem.
Mieliśmy się razem zestarzeć.
Teraz nie możemy.
I ktośpowinien za to zapłacić.
Casey wciąż słyszałaten sam gniew.
Na początku rozmawiałyo tym, że czasem złe rzeczy przytrafiają siędobrymludziom.
Joyce nie potrafiła tego wówczas zaakceptowaći tosię najwyraźniej nie zmieniło.
- Nie mamywielkich szans na wygraną - mówiła dalejJoyce.
- Mój adwokat powiedział to, gdy go zatrudniałam,i powtórzył po zakończeniu
przesłuchań.
Niektóre posunięcia sędziegoi pytania, jakie zadawał, nie rokowały wygranej.
Więc co mam zrobić?
Co, jeśli wyda werdykt dlanasniesprzyjający?
No wiesz,to nie musi oznaczać końca.
Możemy się odwołać dosądu wyższej instancji.
Ale mój adwokat tego niezrobi.
Twierdzi, że musimy pogodzić sięz decyzją sędziego, ibyć może ma rację.
Czasami mam tegowszystkiego tak dość, że nie mogę się doczekać końca.
A potemznówłapię wiatr w żagle i chcęwygrać.
Po prostu chcę.
- Ajeśli wygrasz,co wtedy?
-Coś udowodnię.
Będę mogła uznać sprawę za zamkniętą i ruszyć dalej.
- A jeśli nie wygrasz?
Tymrazem Joyce nie odpowiedziała od razu.
- Nie wiem.
Dlatego tak się denerwuję.
Rozmawiamywciążo gniewie, ty i ja.
Ale co zrobię z tym gniewem,gdynie będę miałakogo obwiniać?
Po kolejnych trzech rozmowach z klientami Casey wciążmyślała o słowach
Joyce.
Łatwo jej było podsycać gniew,póki Connie żył.
Póki żył i oddychał, mógł do niej zadzwonić, wysłać e-mail czy napisać list, a
nawet przekazać wiadomość przez trzecią osobę.
Teraz, gdyumarł, te drogizostały zamknięte.
A jej gniew?
123
.
Idąc w kierunku ogrodu, nie była w stanie się gniewać.
Próbowała.
Myślała, żeby przesunąć stół i krzesła na patiow inne miejsce, po prostu
dlatego, żeby zrobić coś wedługswojej woli.
Ledwo jednak wyszła spod pergoli, już uznała,że trudno byłoby znaleźć dla stołu
lepszemiejsceniż to, naktórym stał.
Ogród był czarną dziurą dla negatywnych myśli, wciągał je, sprawiał, że
znikały.
Niebobyłozachmurzone, powietrze parne, ale w ogrodzie nie odczuwało
siębraku słońca.
Rozproszone światłonadawało munawet łagodniejszy nastrój.
Drzewa różniłysię między sobą bardziej odcieniemniż fakturą liści.
Kwiatymiały stonowane kolory,kamienie okrąglejsze kształty.
Gdy tylko odpięła szeroką klamrę, przytrzymującą włosy, zaczęły się kręcić
istały się puszyste.
Przeczesanie ichpalcami przyspieszyło ten proces.
Uniosła masęwłosówi zamknęła oczy, ale musiała je po chwili otworzyć, bo
Megodsunęłasiatkowe drzwi iwyszła z domu.
Niosła butelkęwina i talerz pełen maleńkich szaszłyków z grillowanej wołowiny i
warzyw.
Casey zastanawiałasię, jak da radę towszystko zjeść, gdyprzybyła pomoc.
- Tak sobie myślałam, że cię tu znajdę - wyjaśniła wesoło Brianna, szybko
robiącspustoszenie na talerzu.
- Mogłabymsię do tego przyzwyczaić.
Casey uznała, że ona też.
Odkładając nabokszpadkę po szaszłyku, Casey rozsiadła sięw fotelu na patio
z kieliszkiem wina wręku i spróbowała przeanalizować swoje uczucia.
- Bardzo, bardzo dziwne.
Cały czas myślałam: Co tyturobisz, Casey?
Pisał przy tym biurku.
Rozmawiał przez tentelefon.
Myśli, które mutu przyszły do głowy, czytają ludziena całym świecie.
A teraz wszystko,co zostało, to biednamała ja.
- A co jest nie tak z biedną małą tobą?
-Dopięt mu nie dorastam.
Jestemjakpewna klientka,z którą spotkałam się dziś o pierwszej.
Naprawdę inteligentna, przedsiębiorcza, odnosi sukcesy - jest właścicielką
124
trzech wysokiej klasy restauracji, którenaprawdę znakomicie prosperują -
ale wciąż cierpi na poważny kompleks niższości.
- Wynikający z czego?
-Jej ojciec miał sklep delikatesowy.
Matka zajmowałasię domem.
Uważali, że idąc do szkoły gastronomicznej,córka marnuje życie.
Ostrzegali ją przedkupnem pierwszejrestauracji, powiedzieli, że całkiemjej
odbiło, gdy otworzyładrugą/ a kiedy założyła trzecią, wykreślili ją z
testamentu.
- Dlaczego?
-Stwierdzili, że działa ryzykownie i nie życzą sobie, byroztrwoniła ich
ciężko zarobione oszczędności.
No więc,z jednej strony, solidniestoi na nogach i z roku na rok lepiejsobie
radzi, a z drugiej, ma wrażenie, że te restauracje to domek z kart, który się
zaraz zawali.
Rodzice tak uważająi udało im się jejto wmówić.
- Ale tonie jest twoja historia.
Connie nigdy nie powiedział, że jesteś do niczego.
- Nie słowami- powiedziała Casey, pocierając kieliszkiem o wargi.
-Czy zostawiłby ci to miejsce, wiedząc, że otworzysz tugabinet, gdyby
uważał, że jesteśbeznadziejna?
Casey wzruszyłaramionami.
Nie miała pojęcia, co Connie o niej myślał - czy dobrze, czy źle.
- Masz znakomitą praktykę, Casey.
Joy ija poszłyśmyłatwą drogą, jesteśmy na etacie.
- Joy pracowała dla władzstanowych, Brianna w centrum rehabilitacji.
- Nie nazwałabymłatwym tego, co robisz.
-Ale nie musimy się martwić o klientów.
Zawsze przychodzą.
Ty musisz sama o to zadbaći zobacz, jaką praktykęsobie wyrobiłaś.
Opowiedz mi, kogo przyjęłaśdzisiaj.
Casey mogła liczyćna Briannę, wiedziała, że przyjaciółka poprawi jej
nastrój.
- Dwie fobie, niska samoocena, trzy problemy dostosowawcze, jeden atak
paniki.
-Twój czy jej?
- Jej.
Nie mogła znaleźć domu.
Wpada w panikę, gdy
125.
coś nie idzie dokładnie tak, jak powinno, i zaczyna sobiewyobrażać różne rzeczy.
- Na przykładjakie?
-Głos męża.
Od tylu lat małżonek mieszają zbłotem, żenaprawdę słyszy, jak jejwymyśla.
A to sprawia, że zaczynadygotać.
- Czydoszła dotakiego etapu, że wie, iżtak naprawdęgo tam nie ma?
- spytała Brianna.
- Na rozumtak.
Emocjonalnie nie.
Czasami ją to paraliżuje.
- Czy powinna od niego odejść?
-Tak - gdyby chodziło wyłącznieo jejwłasnesamopoczucie.
Alesprawa jest bardziej złożona.
Mają czworo dziecijeszcze mieszkających w domu, a ona całe życie była
jedyniegospodynią domową.
Uważa go zaswego pracodawcę.
Jeśliodejdzie, dokąd pójdzie, czym się zajmie, cosię staniez dziećmi?
Nie, nie odejdzie odniego.
Wszystko, co mogęzrobić, to pomóc jej nabrać nieco dystansu - uspokoić
ją,ocenić, co robi dobrze, nauczyć radzenia sobie z tym, co odniego słyszy.
Ona naprawdęsłyszy jego głos.
Brianna siedziała podejrzanie cicho, popijając wino, najwyraźniej
zamyślona.
- Jak twoja mama?
- spytała cicho po chwili.
Casey rzuciła jej spojrzenie.
- Chodzi ci osłyszenie głosów?
-A wciążci się to zdarza?
- W pewnymsensie.
-Casey - skarciła ją łagodnie Brianna.
- Wiem.
Skoro jest w staniewegetatywnym, jak twierdząlekarze, to nie słyszy, nie myśli,
nie wie.
Ale ja ją tamwyczuwam, Bria.
Przysięgam.
Wiem, co myśli.
- Jestjakaś poprawa?
-Dzisiaj znów miała atak drgawek.
Lekarz uważa, żeodchodzi.
- I jaksię z tym czujesz?
-Powinnam czuć ulgę.
Stan, w jakimjest, trudno nazwać życiem.
126
- Więcjak się z tymczujesz?
-Jeśli odchodzi, to wiem, że tak jest lepiej.
Już nie płaczę.
Po trzech latach już niemamłez.
Nawet niezaczynamsiętrząść, jak na początku.
Już się przyzwyczaiłam, że wyglądatak, a nie inaczej.
- Więc jak się z tym czujesz?
- nieustępowałaBrianna.
- Załamana - powiedziała Casey, kładąc dłoń na bolącemiejsce w piersi.
Po trzech bolesnych latach Casey wiedziała,że z załamaniem najlepiej sobie
radzić, wypełniając umysł innymi sprawami.
Wszystkobyło w porządku, gdy siedziała z klientami, a jejzajęciem było
wysłuchiwanie ich zwierzeń.
Wszystkobyłow porządku, gdy ćwiczyła jogę, biegała lub bawiła sięz przyjaciółmi.
Ale tego wieczoru, gdy Brianna wyszła, myślała tylkoo Conniem i Flircie z
Pete'em.
Jeśli maszynopis stanowił element poszukiwania skarbów, byłananie gotowa.
Centymetr po centymetrze przeszukała pokój w suterenie.
Nie znalazła niczego, co w najmniejszym stopniu wiązałoby się z dziennikiem,
natrafiła natomiast naosobiste papiery Conniego - wyciągi bankowe, nieważne
czeki, kopiezeznań podatkowych.
Znajdowały się w plastikowych pojemnikach w dolnych szafkach,opisane i ułożone
chronologicznie.
Przeglądając je,dowiedziała się, że czekiwypisywałręcznie, rachunki płacił w
terminie i co roku dawał sporopieniędzy na ochronę środowiska w Maine.
Urodził się wMaine.
Maine wciąż go obchodziło.
Caseybyła gotowa się założyć, żemiasteczko Little Falls, fikcyjneczy nie, też
leżało w Maine.
Przejrzaławszystkie pokwitowania dotyczące Maine,szukającwzmianki o
miejscowości.
Przekartkowała druki,na którychwypełnił zgłoszenia na wędrówki, wycieczki canoe,
wyprawy na obserwowanie ptaków i wspinaczki górskie.
Kilka wyglądało tak, jakby ich nigdy nie wysłano -w gruncie rzeczy było ich
sporo, niektórenawet miały czeki przypięte do pierwszej strony.
Inne zapewne wysłał,bo
127.
towarzyszyły im listy potwierdzające, że dotarły do celu.
Przeczytała wszystkie.
Nigdzie nie było wzmianki o LittleFalls.
Zanim odłożyła papiery na miejsce, była zbyt zmęczona,by wracać do
mieszkania.
Ponieważ pierwszy klientbył zapisany już naósmą rano, nie miało to sensu.
Tym razemposzła wprost do gościnnej sypialni.
Conniewciąż przebywałpo drugiej stronie holu, ale po przejrzeniurachunków,
zdając sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaką ją obarczył, poczuła się
dzielna.
Ostatecznie- tłumaczyłasobie - skoro toona będzieteraz płacić te rachunki,a nie
jakiś duch, maprawo spać,gdzie tylko zechce.
Zasnęła, myśląc o bezpiecznych,praktycznychrzeczach,takich jakogrzewanie,
klimatyzacja, pokrycie dachu, malarzepokojowi i deratyzatorzy - obudziła się
jednak nagleo północy, pewna, że słyszała jakiś hałas.
Usiadłana łóżku i się rozejrzała.
Pokój oświetlały lampy gazowe z LeedsCourt.
Było całkiem widno.
Niczego nie zobaczyła.
Wstrzymała oddech i nasłuchiwała.
Miasto spało, cichopochrapując za oknem.
W pokoju panowała cisza.
Wholupanowała cisza.
Stwierdziwszy,że coś jej się musiało przyśnić, położyłasięz powrotem i
zamknęła oczy.
Po sekundzie jednakznówsię poderwała i tym razem wysunęła z łóżka.
Narzuciłaszlafrok, podkradła się do drzwi i zaczęła nasłuchiwać.
Przedtem zostawiła drzwi na wpół otwarte inadal byłynawpół otwarte.
Chociaż to nic nieznaczyło.
Duchy potrafiły przenikaćprzez drzwi.
Tylko że ona niewierzy w duchy.
Wysunęłasię do holu, zatrzymała i nasłuchiwała.
Słyszała jakiś pomruk gdzieś wgłębi domu, ale był to dźwiękmechaniczny, nic
dziwnego czy niesamowitego.
Podeszłanapalcach do drzwi Conniego, wciąż nasłuchując.
I rzeczywiście coś do niejdotarło.
Dźwięk był bardzo cichy i nie potrafiła gosprecyzować.
128
Drzwi były jak zwykle lekko uchylone.
Nie dotykającich, zajrzałado środka, ale niewiele mogła dostrzec.
Nie miała zamiaru wchodzić.
Nie byłaaż tak dzielna.
Tłumacząc sobie, że musi być jakieś racjonalne wyjaśnienieprzyczyny dźwięku i że
Meg ranowszystko jej wyjaśni, wycofałasię.
I wtedy zobaczyła oczy.
Rozdział ósmy
Casey nie zatrzymała się ani chwili dłużej.
Błyskawiczniewróciła dopokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Wyobraziła sobie te oczy.
To nie żadna psychoza, tylkosiła sugestii.
Sąsiadwspomniał o duchu, więc właśnie duchazobaczyła.
W gruncie rzeczy nie różni się to takbardzood rozmów z matką.
Lekarze twierdzili, że Caroline nie powiedziała ani słowa od trzech lat, więc
jak Casey możetwierdzić coś innego?
Jeśli słyszy głos, to znaczy, że gosobiewyobraża.
Rzecz jasna, słyszała głos Caroline, bo go chciała słyszeć,ale z duchem
było inaczej.
Co więc pobudziło jejwyobraźnię?
Obcośćtego domu?
A może fakt, że pokój po drugiej stronie holu należał do ojcaijakaś
jejczęśćchciała, by tam naprawdę był, skoro zaprosiłją do siebie?
Bardzocichutko wróciła do łóżka.
Nie zdjęła szlafroka -nie zamierzała pokazywać się nagożadnym wyobrażonymduchom
- ipołożyła się na plecach pośrodku łóżka.
Leżałabardzo spokojnie, zdłońmi splecionymi nabrzuchu, wpatrując się w drzwi.
Nic się nie ruszało.
Nie dochodziły jej żadne dźwięki.
Patrzyła i słuchała przez godzinę, aż w końcu zasnęła,ale spała źle,często się
budząc, by się wsłuchiwać iwpatrywaćw ciemność.
Gdy w końcu zaczęłoświtać, bardziej niepokoiła się swoim stanemniż
czymkolwiekinnym.
130
Wyjęłaz torby żółtą koszulkę i szorty, szybko je włożyła i ściągnęła włosy
gumką.
Przez chwilęzastanawiała sięnad nocnymi odgłosami, gdy otwierała drzwi dopokoju;
rzuciła okiem ku wąskiemupaskowiciemności w uchylonych drzwiach do pokoju
Conniego.
Dotarła jednak doschodów bez problemów.
Stamtądbez przeszkód zbiegłanadół, przezhol frontowy,koło obrazówRuth - nie
patrzącna nie- przez gabineti wprost do ogrodu.
Wychodząc spod pergoli, natychmiastpoczuła, jak ogarnia jąlepszy nastrój.
Świt w ogrodzie był orzeźwiający, choćzapowiadał się kolejny ciepły dzień.
W powietrzu unosił sięzapach.
bzów, tak, zdecydowanie czuła bzy.
Ta woń sprawiła, że spojrzaław prawo, gdzie za kwietnymi rabatamirosły dwa
krzewy o wspaniałych fioletowych kiściach ujętych w zielone, liściaste bukiety.
Uśmiechnęła się,zamknęłaoczy irozkoszowała sięzapachem.
Po paru minutach, podczas których zapach kwiatów zapewniłjej coś w rodzaju
duchowegoprzygotowania, wybrała miejsce w zadrzewionej częściogrodu i położyła
się naziemi.
Przez piętnaścieminut prowadziłarutynowe ćwiczenia, przechodzącprzez pozywitania
słońca i skupiając sięnaoddychaniuw takim samymstopniu, jak napłynnościruchów i
rozciąganiu mięśni.
Rozluźniała jedną część ciałapo drugiej,koncentrowała się -
naprawdękoncentrowałasię - nausuwaniu napięcia, wywołanego strasznymi myślami o
duchach, klęsce zawodowej w gabinecie Conniegoi Caroline, która umierała i
zostawiała ją samą na świecie.
Napełniając ciało pozytywną energią z każdym pełnym oddechem, czuła, jak
ustępuje napięcie w karku, krzyżu, brzuchu i nogach.
Gdy jej myśli zaczęły się plątać, powtórzyła ćwiczenie.
Znowu robiła głębokieoddechy przeponowei wydychała powietrzepowoli i dokońca.
Przerobiła cały cykl trzykrotnie, tak że po zakończeniuczuła się znacznie
bardziej zrelaksowana.
Jak zwykle, najlepsze zostawiła na koniec.
Wykorzystując pień starego kasztanowca jako podporę, oparłaczubek głowy o
ziemię,objęłapień, splotła dłonie w tylei powoli uniosła ciało - biodra,
131.
nogi, w końcu stopy; stała teraz spokojnie na głowie, całkiem wyprostowana.
Stanie na głowie przywracało jejsiły.
Zawsze to czuła,a tym bardziej po źle przespanej nocy.
Siła ciężkości, ciągnąca ciałogłową do dołu, dała jej krążeniu odświeżający
bodziec.
Ciało mrowiło, skóra oddychała, piersisię uniosły.
Jakchłodna woda na rozpalonych gorączką policzkach, staniena głowie ją
orzeźwiało.
Ogród widziany do góry nogami był innym światem kolorów i kształtów.
Nie było tu żadnych duchów.
Wszystkowydawało się geometryczne i solidne - nawet mężczyzna,który pojawił się
przed nią nagle i po cichu.
Wszedł przeztylną furtkę, gdy koncentrowałasię na głębokich oddechach, ale był
tak samo realny jak jałowce i cisy stanowiącetło jego widzianego do góry nogami
ciała.
Przynajmniej wydawało się jej,że jest realny.
Potem zmieniła zdanie.
Wtorek nie był jego dniem.
Poprostu chciała, żeby tu był -chciała, by zobaczył, jaka jestwysportowana, jak
atrakcyjnie wygląda w żółtymstrojugimnastycznym.
Chciała go kusić,chciała czućnad nim władzę, by zrekompensować sobie słabość,
jaką czuła w stosunkudoswoich rodziców.
Chciała, by tu był, także z damsko-męskich względów.
Jego obecność dodawała ogrodowiuroku, jak Adam Ewie.
Wyobrażenie sobie Jordana wynikało nietylez siły sugestii, ile z pobożnego
życzenia.
Ogrodnik doskonale się nadawał naprzedmiotdziałania wyobraźni- wyglądał
intrygująco w odwróconej pozycji.
W ten sposób wydawał się jakz kamienia, a ciężar ciała spoczywał na ramionach,
wystarczająco szerokich, by je utrzymać.
To sąwspaniałe ramiona -uznała.
Bez przerośniętych muskułów, po prostu dobrze umięśnione.
Widziała je wyraźnie, bo wyobraziła gosobie wpodkoszulku bez rękawów.
Czarnym,wciśniętymw dżinsy, które zkolei były wciśnięte w nawpół zasznurowane
robocze buty.
Wiedziała, że dżinsy i butychronią gopodczas robót
ogrodniczych,przypuszczałajednak, że jestmu w nich gorąco.
To zresztąsugerował rumieniec na jego
132
policzkach.
Brązowe oczy patrzyły nieruchomo.
Ciemnobrązowe włosy znów były rozwichrzone.
Patrząc na tęscenędo góry nogami, wyobrażałasobie,że rośnie tu, w ogrodziejej
ojca, zakorzenionywłosami.
Zresztąwyglądałby nasolidnie zakorzenionego niezależnie od miejsca, w którym by
sięznalazł - robił wrażenie bardzo stabilnego faceta.
Wizja się poruszyła.
Był to drobny ruch, przeniesienieciężaru najedno biodro, ale na tyle
rzeczywiste, że ażdrgnęła.
Zachwiała się i zaczęła tracić równowagę.
Ruszył doprzodu, wyciągając rękę.
- Nie,nie, nie -ostrzegła szybko.
W tej pozycjijej głosbyłwyższy niż zwykle.
-Nie dotykaj.
- Opanowała się.
-Wszystko wporządku.
- Skoncentrowała się, odetchnęłagłęboko dla uspokojenia i znów spojrzała.
Wciąż tu był.
- Dziś nie środa - powiedziała tym wyższym niż normalniegłosem.
Zazwyczajsię nie chwiała, nietraciła równowagi.
Jej instruktor jogi zawsze się dziwił, że tak długo potrafi stać na głowie.
Tymrazem ten pokaz nie byłnajlepszy.
- Niecierpki potrzebująwody - odparł.
Wyjaśnienie było całkowicierozsądne, ale pociągało zasobą kolejnepytanie.
- Ojciec miał w domu wszelkie możliwe udogodnienia.
Dlaczegonie zainstalował tu automatycznego zraszania?
- Nie było takiej potrzeby.
Miałmnie.
- Ale musisz tu przychodzić, by podlewać kwiaty.
Toczasochłonnei kosztowne.
Jordan uniósł jedno ramię w geście, który mózg Caseyprawidłowo odczytał
jako wzruszenie ramion.
- Nie przeszkadza mi to.
-Lubisz podlewać.
- Lubiępodlewać.
-Ale przyjeżdżać taki kawałdrogi.
- Sklep jest niedaleko.
-Aha.
- Zastanawiała się nad jego domem.
Trudno jejbyłowyobrazić sobie, że mieszka tu,na wzgórzu.
Nawet
133
.
najmniejsze mieszkania w tej okolicy były bardzo drogie.
-Od jak dawna zajmujeszsię jego ogrodem?
- Odsiedmiu lat.
-A przed tobą?
- Nikt.
To miejsce było zarośniętetrawąi chwastami.
- Ipięknymistarymi choinami, klonami, brzozami idębami - przypomniała mu.
-Tak - przyznał pochwili milczenia.
- Rzeczywiścietubyły.
- A te krzewy na tarasieponiżej?
Te, których pąki ladadzień rozkwitną?
Wyglądają na dość stare.
- Te duże to rododendrony, mniejsze to azalie.
Nie.
Tomy je posadziliśmy.
- A kto zaprojektował ogród?
- Trzymała się terazrówno, nawet zaczęła się już przyzwyczajać do swego głosu.
-Ja.
- Przez Daisy'sMum?
-Tak.
- Czy studiowałeś projektowanie zieleni?
-Nie.
Po prostu znam rośliny.
- Aon?
-Kto?
- Mój ojciec.
Ustaliliśmy, że je kochał.
Czy się na nichznał?
- Wiedział,co lubi.
-A ty się dostosowałeś.
Przezchwilę nie odpowiadał.
- Czy to ciprzeszkadza?
- spytał z ciekawością.
Był to ten rodzaj pytania, jakie zadałabyBrianna,ten rodzaj, któryzapewne
wywołałby aprobujące skinienie u Conniego, ponieważ zdecydowanie było to
właściwe pytanie.
A odpowiedź?
Tak, Casey to przeszkadzało.
Można to byłonazwać zazdrością czy zawiścią.
Albo niechęcią.
Wydawałojej się, żeojciec darzył zaufaniem i szacunkiem - nawet życzliwością -
swoich pracowników, natomiast pozbawił tegocórkę.
Nie mogła jednakobwiniać o to ogrodnika.
Najwyraźniej był dobry wtym, co robił.
134
- Stworzyłeś wspaniały ogród - przyznała.
- Ale nie powiedziałeś mi, czy on też zajmował się ogrodnictwem.
- Twójojciec?
Od czasu do czasu mi pomagał.
- Więc on.
po prostu.
też lubił to robić?
- Nie.
To był jego sposób dziękowaniami za pomocw innych sprawach.
- Jakich?
-Zwyczajnych.
Przesuwaniu mebli.
Przenoszeniu rzeczy na górę.
- Jakie rzeczy przeniosłeś na górę?
-Kartoteki.
Ilekroć zamykał jakiś przypadek, wkładałteczkę dospecjalnej szuflady.
Gdy szuflada się zapełniała,przenosił jej zawartość na górę.
- Dowolnych sypialni?
To niemożliwe, żeby wszystkiekartony byływypełnioneteczkami.
- Są też książki.
-Jeszczewięcej książek?
O rany.
- I listy.
Korespondencja zawodowa.
- Nic osobistego?
-W kartonach oznaczonych "M".
"M"? "Moje" teczki Conniego?
Jeśli istnieje dalszy ciągdziennika,będzie tam.
MyśliCasey takszybko pobiegły dowolnych sypialni, że znów się zachwiała.
Ogrodnik ponownie wyciągnął rękę.
- Nie dotykaj - ostrzegła tak samo jak poprzednio.
Skupiła się.
- Wszystko w porządku.
Ledwo zdążyłaodzyskać równowagę, gdy zapytał:
- Masz coś przeciwko temu?
-Czemu?
- Dotykaniu.
Twój ojciec miał.
Nie lubił, gdy się go dotykało.
Wszelkie dotknięcia ręki czy ramienia zawsze byłycałkiem przypadkowe.
Starał się utrzymywać fizyczny dystans.
Casey wielokrotnie to czuła, ale widywała Conniego jedynie w sytuacjach
zawodowych, gdy zachowywanie fizycznego dystansu było właściwe.
Praca w domu i ogrodzie toco innego.
Spytałaby o toJordana, gdybynie wytrąciło jej
135.
z równowagi jego pytanie.
Czuła jednak, że musi sprawęwyjaśnić.
- Nie,nie mam nicprzeciwko dotykaniu.
-To może chodzi o to, że jestem najemnym pracownikiem?
Już trzy razy powiedziałaś mi,żebym cięnie dotykał.
Trzyrazy.
Ach, tak.
Raz w gabinecie wczoraj wieczór,dwarazy teraz.
- Nie - odpowiedziała cierpliwie.
- Tokwestia niezależności.
Nie zamierzałam spaść z tamtego fotela i teraz też niezamierzam upaść.
- Jakby dla udowodnienia swoichsłów,powoli ugięła nogi w kolanach.
Objęła dłońmi ramionai ostrożnie przechyliła ciało, opuszczając nogi, aż
dotknęłastopami ziemi.
Choć wtej pozycji niewątpliwie zaprezentowała mu widok swej wypiętej pupy, nie
śpieszyłasię.
Powoli uniosła głowę, by bezpiecznie przyzwyczajać siędonowej pozycji.
Gdy już była pewna, że się nie przewróci,odetchnęła głęboko, podniosła siędo
pozycji stojącej i sięodwróciła.
Ogrodnikbył wysoki, znacznie wyższy niż mająca stosześćdziesiąt trzy
centymetry wzrostu Casey.
Zadarła głowęi spojrzała muprosto w oczy.
- Niektórzy mężczyźni uważają/ że kobiety są kruche.
Janie jestem.
Wyglądał na lekko rozbawionego.
Nie - zdałasobie sprawę - wyglądał na lekko podnieconego.
W tych ciemnychoczach najwyraźniej dostrzegłabłysk podziwu.
Pobudzona tym spostrzeżeniem - i, prawdę mówiąc,ogarnięta wspomnieniem
namiętnej lady Chatterleyi jej supermęskiego leśniczego z powieści Lawrence'a -
Casey podeszła do niego.
- Jeśli chodzi o dotykanie -powiedziała,kładąc mu rękęna piersi - bardzo
je lubię.
- Nie spuszczała z niego wyzywającego spojrzenia, jakbychciałasprawdzić, czy się
odsunie.
Przesunęła dłonią po jego ramieniu, przedramieniu,nadgarstku.
Splotła palce z jegopalcami, poczuła, jak przezmoment odwzajemnił uścisk.
- Kocham dotykanie - wy136
znała cicho.
- Nigdy nie miałamz tym problemu.
Ajeślichodzi o to, że jesteś najemnympracownikiem, todorastając, jadałam
kolacjez najemnymi pracownikami.
Z jednymmieszkałampodczas studiów w college'u, a zinnym straciłam dziewictwo.
-Nie powinna była tego mówić, bo naglew powietrzu wytworzyło się napięcie - ten
błysk w jego okustał się czymś więcej niż uścisk palców,czymś, co płonęłow
miejscach, gdzie stykały się ich ciała - a sucha informacjao seksie nie pomogła.
Starając sięszybko ugasić pożar bezodsuwania się,ponieważ nie tylko tak miło się
go dotykało,ale i pachniał jak prawdziwymężczyzna, kontynuowała:-Więc niemam
problemu z najemnymi pracownikami.
Mamnatomiast problem z duchami.
Co wiesz o Angusie?
Jordan patrzył na niąw milczeniu.
Brązowe oczy jeszczebardziej pociemniały, policzki się zarumieniły.
Casey czułaruch jego torsu, ledwie parę centymetrów odjej ciała.
Niestał już taknieruchomo.
Zakręciło się jej w głowie.
Nagle zdała sobie sprawę, że Jordantłumiśmiech.
Wysunęła rękę z jego dłoni izrobiła krok do tyłu.
- Czy Angus to dowcip?
- spytała z pewną irytacją.
- Nie - odpowiedział spokojnie, choć kącik jego ust wciążdrgał.
- Tokot.
- Kot?
-Nie spotkałaś go?
Oczyświecące wciemności, lekkiekrokiw nocy, dźwięk,który równie dobrze
mógł być mruczeniem jak oddechemducha.
I cichy głos Meg.
Oczywiście.
Powinna byłazgadnąć.
Czując się jak idiotka, zmarszczyła brwi.
- Nie,nie spotkałam go.
Nikt mi nic nie mówił o kocie.
- Jeśli go nie chcesz,chętnie go wezmę.
Nie miała zamiaru na to pozwolić.
- Skoro należy dodomu, jest mój.
-Angus i ja dobrze siędogadujemy.
- Możemnie też sięuda z nim porozumieć.
- Widziałajednak pewien problem.
-Czy zawsze przebywa w głównejsypialni?
Jordan przestał się uśmiechać.
137
U..
- Podczas dnia tak.
Być możespaceruje sobie po nocy,ale od śmierci Conniego nie odchodzi daleko.
Czeka, żebyjego przyjacielwrócił.
Casey ścisnęło się serce.
- Jakie to smutne.
- Ruszyław kierunku domu, ale przystanęła i spojrzała na Jordana.
-Czy będzie mnie tolerować?
- Niewiem.
-Czy drapie i syczy?
- Nigdy tego nie robił.
Uniosłabrwi,zacisnęła wargi, zrobiła krok dotyłu, rzuciłaogrodnikowi
spojrzenie mówiące: "zamierzam to sprawdzić" i odeszła.
Przeszła przez gabinet, pokonała jeden ciągschodów, potem drugi.
Zwolniłana pierwszym piętrze.
Posuwając się ostrożnie, skierowała się ku pokojowiConniego.
"Nie duch,ale kot, nie duch, ale kot" - powtarzała sobie,ale i tak serce waliło.
Jakiś metr od drzwi usiadłana dywanie i podwinęłanogi.
Znała koty.
Jej matka zawsze trzymała je w stodole.
Dwamieszkały tamw chwili wypadku.
Casey zabrałaby jez sobą, gdyby nie poprosiła o nie jedna ztkaczek Caroline.
Ta kobieta miaładużydom, wielkieserce i wielkąpustkęw życiu, ponieważ rok
wcześniej, zupełnie niespodziewanie, straciła męża.
Jak Caseymogła odmówić?
Jejwłasnydom był mały, jej serce wypełniała Caroline, a poza tymprzyzwyczaiła
się już nie zwracać uwagi na małą pustkęw środku - co nie znaczy, że nie myślała
o zabraniu tychzwierząt.
Lubiłaby mieć w nocy towarzystwo.
Być możejeszczebardziej chciałaby móc powiedzieć Caroline, że sięsama
zatroszczyła o koty.
Caroline by się to podobało.
- Angus!
- zawołała cicho iprzesunęła się nieco bliżej.
-Jesteś tam, Angus?
- Czekała, słuchała, ale niedocierał doniej żaden dźwięk.
Przyszło jej do głowy, że kot pewnieśpigdzieś w pokoju, a onalepiej spędzi czas
- techwile, którejej zostały, zanim będzie musiała się umyć i ubrać -
przeglądając kartony Conniego oznaczone literą "M".
Jednakżedziennik był relacją - może prawdziwą, może nie, ale w każdym razie
niemusiała się nim zajmować natychmiast.
Kot
138
natomiast to żywestworzenie.
Był tam,czekał na Conniegojuż od blisko czterech tygodni.
Casey musiała daćmu znać,że ona też może się o niego zatroszczyć.
- An-gus!
- wołała pieszczotliwie, podsuwającsię.
KotConniego, teraz jej?
Nie widziałago jeszcze, ale już miaławobec niego zaborcze uczucia.
- Chodź się przywitać, śliczny kotku - śpiewała,ponieważ nie spotkałajeszcze
takiegokota, który by nie był ładny i nie lubiłby byćchwalony.
Podsunęła się jeszcze, na wyciągnięcie ręki od drzwi.
Pochyliwszy się, wpatrzyła się w kilkunastocentymetrowąszparęw drzwiach.
Wydało jejsię, że widzi oczy,więc cofnęła się nieco.
"To nie duch, Casey.
To kot"- skarciła się.
Wyciągnęła rękę i lekko pchnęła drzwi.
Oczy tam były, rzeczywiste, wcale nie wyobrażone.
Znajdowały się jakieś pół metra za drzwiami i świeciły w smudze cienia.
Sączące się z tyłu światło obrysowywało sylwetkę zwierzęcia.
Casey dostrzegła zarys uszu sterczącychpoobu stronach głowy, ale niewiele
więcej.
Czeka na powrót przyjaciela.
Serce jej zmiękło.
Mogłamiećpretensje do Conniego Ungera o wiele rzeczy,w tymtakże o to, że czuła
się niechciana, niekochana i niegodna,żeby być jego córką.
Nie miała jednak do niego żalu, że zostawił jej kota.
Kotbył najbliższy żywemu,oddychającemuConniemu,był jakby jego częścią.
Kot był ważniejszy niżdom.
Z kotemda sobie radę.
Bardzo dobrze da sobie radę.
Wyciągnęła rękę wkierunku świecących oczu.
- Och, Angus, tak mi przykro.
Nie jestem Conniem,alekocham koty.
Bardzo chętnie się tobą zajmę.
- Znówprzesunęła się trochę do przodu, co sprawiło, że znalazła się natyle
blisko progu, na ile starczyłojej odwagi.
Trzymała wyciągniętąrękę, zachęcając kota, by ją powąchał.
- Chodźsię przywitać, wielki chłopaku - namawiała go pieszczotliwie.
- Skąd wiesz, że jest wielki?
- spytał Jordan, wchodzącpo schodach.
- Wielkieoczy, wielkie uszy,wielki kot -powiedziałaCasey, dodając
ostrożnie: - A nie?
139.
Jordan znał przecież kota.
Jordan znał także ogród.
Znałrównieżdom.
Casey mogłaby mieć za złe temu nieznajomemu, że zna wszystko, co dla niej jest
tajemnicą, gdyby niemyślała o jednym.
O tymmianowicie, że mimo pozornegoniedbalstwa ten człowiek pachniał mydłem,
żegdy przesunęła dłonią po jego piersi, pod podkoszulkiem wyczułamiękkie włosy,
że mimo porannego chłodu jego ciało byłociepłe.
Otym pamiętała, a teraz,gdy do niej podszedł,sercezabiło jej mocno.
- Tak- potwierdził, obchodząc filar przy schodach.
Pozwoliła sobie popatrzeć na niego przezchwilę, a potem jak dobra dziewczynka
wróciła wzrokiem do kota.
- Ile ma lat?
-Osiem.
Będzie jeszczedługo żył.
Conniedobrze sięnimopiekował.
- Przykucnąłkoło Casey i zawołał cicho: -Hej, Angus.
Wyjdź tu do nas.
Jestem twoim kumplem.
-Cmoknął językiem przyzywająco.
- Czy on ma tam jedzenie i kuwetę?
- szepnęłaCasey.
- Wszystko, czego potrzebuje.
Koty są dość samowystarczalne.
- Przesunął się na kolanach i otworzył nieco szerzej drzwi.
-Chodź tu, Angus.
Ona nie gryzie.
Casey mogła teraz dobrze widzieć kota.
Westchnęłaz zachwytu.
- Jest piękny.
- Szary, z białymi i czarnymi pręgami,miałkwadratowypyszczek, lekko spłaszczony
nos i futrzaną kryzę, rozkładającą mu się na piersi.
Patrzył wprost na Jordanadużymi zielonymi oczyma - dużymi zielonymi,
błagającymioczyma, w których malowało się nieszczęście,zmieszanie,może strach.
- To chyba Maine Coon?
- spytałaCasey.
- Tak.
- Jordan wyciągnął rękę do kota, ale ten się cofnął.
-Hej!
- skarcił go chropawym głosem.
-O co chodzi?
Znasz mnie.
Jestem twoim kumplem.
Angus to wiedział.
Mówiło o tym spojrzenie, jakie rzuciłJordanowi.
Może jesteś moim kumplem, ale kim, do diabła,jest ona?
- Kot patrzył teraz na Casey nieufnie.
- To córka Conniego.
Jest w porządku.
140
Angusnie wyglądał na uspokojonego.
- Nie sądziłam, że Connie był miłośnikiem zwierząt-myślałana głos Casey.
Zawsze wydawałjejsię taki sztywny.
- Kotów.
A właściwie tylko Angusa.
Doktor Unger nieprzepadał za innymi zwierzętami, nawet innymi kotami.
Angus odwzajemniał to uczucie.
Siadywał na kolanachwyłącznie doktora Ungera.
- I Connie na to pozwalał?
- spytałaCasey,zaskoczona,spoglądającna Jordana.
Popatrzył na nią.
- Chodzi ci o dotykanie?
To chyba dotyczyło tylko ludzi.
Jeśli chodzi o Angusa, miał miękkie serce.
- Dlaczego?
-Dlaczego kochał Angusa?
- Dlaczego nie kochał ludzi?
Jordan wzruszył ramionami.
Wzruszenie ramionami nie wystarczyło Casey, a choćten człowiekniewątpliwie
więcej wiedziało kompoście niż ludzkim umyśle, tylko jego miała wtej chwili pod
ręką.
- Czy kiedykolwiek napomknął, dał dozrozumienia, żeojciec go bił?
Alboże dorastał zludźmi, którzy nie znosilibyć dotykani?
Albo że był molestowany seksualnie?
Ogrodnikrzucił jej suchespojrzenie.
- Jeśli tak było, to najwyraźniej to przezwyciężył, skorode spłodził.
-Jedna noc.
Tylkotyle czasu spędził z moją matką.
A jego układu zżoną nienazwałabym małżeństwem.
- - A jednak wyglądali razem na dość szczęśliwych.
A poza tym może to ona chciałazamieszkać osobno, kto to wie?
- Jeślitak było - Caseysnuła swoje przypuszczenia- tomoże właśnie
dlatego,że nie chciał jejdotykać.
To chybamoże doprowadzić kobietę do szaleństwa.
- Nie wszystkie kobiety są takie jakty.
-Przepraszam!
- Cofnęła się.
- Nie wszystkie kobietytraktują siebie jako obiektseksu.
-Ja też nie.
- Więc tam w ogrodzie, o co chodziło?
141.
- O pokazanie, że jestem inna niż mój ojciec - poinformowała go.
- Lubię być zludźmi.
Lubię dotykać ludzi.
Moim największym marzeniem jest budzić się rano koło czyjegoś ciepłego ciała.
I nie mówię o psie czy kocie.
-Samanie mogła uwierzyć, że topowiedziała.
Nie mogła nawetuwierzyć,że to prawda, ale już się stało.
- Nie potrafię sobiewyobrazić, z jakiego powodu mój ojciec tego nie chciał
-mówiła dalej.
-Miewałam dysfunkcjonalnych klientów.
Dysfunkcjonalnych społeczniei dysfunkcjonalnych seksualnie,ale bardzo niewielu z
nich było tak samotnych jak Connie Unger.
Był nienormalny.
Niezwykle inteligentny, ale nienormalny.
- A ty jesteś normalna -zauważył Jordan.
- I też niezwykle inteligentna?
Nie spuściła wzroku.
- Nie.
Nie byłabymw stanie napisać doktoratu, choćbyod tego zależałomoje życie.
Miałam trudności w szkoleśredniej, miałam trudności w college'u, a na kursie
magisterskimteż nie rzuciłam akademickiego świata na kolana.
Ale jestem bardzodobrą terapeutką.
- Zerknęła na zegarek.
-O rany.
- Wstała.
-Muszę ruszać.
- Przypomniała sobie o kocie.
Odwróciła się w jegostronę, ale już go nie było.
Spojrzała pytająco na Jordana.
- Wrócił do środka- wyjaśnił.
- Czekać.
Casey znów zmiękło serce.
- Jakie tosmutne.
- Podeszła do progu.
-Angus?
Wrócę tu.
- Możesz wejśći go zobaczyć.
Mogłaby.
Ale jeszcze nie teraz.
- Może później.
-Nie boisz się chyba kota?
Casey rzuciła mu spojrzenie, które mówiło, że się nie boi,i ruszyłaprzez
podest do swego pokoju.
W połowie droginagle się odwróciła.
Jordan właśnie zdążył się podnieść.
- Te kartony nagórze -te zosobistymi rzeczami.
Czysąustawione w jakiś specjalny sposób?
- To znaczy?
-Chronologicznie?
142
- Nie wiem.
-Pomagałeś mu przenosićrzeczy.
- Nie zaglądałem do środka.
To do mnie nie należało.
Jestem tylko ogrodnikiem.
Casey miała absurdalne wrażenie, że był czymś więcej.
Nie wiedząc, czy to prawda - a jeśli tak, to co to oznacza -poczuła się
zagrożona.
- Skoro jesteś tylko ogrodnikiem, toco turobisz?
- Niewidziałakonewki, sekatora ani spryskiwacza.
-Czy nie powinieneś być na dole i zajmować się tulipanami?
- Niemamytulipanów.
-No to bratkami.
- Mamykalinę, agapant, gardenie,werbenę, łubin,orliki, heliotrop.
Żadnych bratków.
- Tylko tyle?
-Na początek.
- No, to masz sporo pracy.
Przyglądał jej się przez chwilę.
W końcu, unosząc w góręobie dłonie, wycofał się ku schodom.
- Kot jest twój.
Rób,co chcesz.
Casey chciałaby spędzić ranek, na zmianę przeglądająckartony pozostawione
przez Conniegoi próbując wywabićAngusa z pokoju.
Zanim się jednak ubrała, był jużnajwyższy czas, by przejrzeć notatki na temat
przychodzących tegodnia klientów.
Zrobiła to, jedząc śniadanie, które Meg przygotowała, nie chcąc słyszećodmowy, a
gdy już skończyłajeść, musiała zadzwonić w kilkamiejsc.
Trzeba byłopodaćnowy adres osobom zapisanym na środę i czwartek, księgowej oraz
różnym firmom, z których usług najczęściej korzystała, a także zatelefonować do
psychiatry, który będziewystawiał recepty jej klientom, skoro John opuścił
zespół.
Ledwo zdążyła to wszystko zrobić, przybył pierwszy klient.
Później nie miała już czasu myśleć ani o Angusie, ani o pudłach Conniego.
Przebywając z klientem, była skoncentrowana na jego problemach.
Dzisiaj lepiejsię czuła w gabinecie - co nieznaczy, że poczęstowała się
irysem, choć się nad tym zastanawiała.
Były
143
to bardzo dobre cukierki.
Nieraz chętnieby się podbudowała małą dawką słodyczy.
To były jednak cukierki Conniego.
Natomiast dzisiejsze lepsze samopoczucie wynikałoz faktu, że urządziła gabinet
po swojemu.
Rozłożyła papiery, przesuwając je, i pozostawiła w nieporządnych stosach.
Conniemuby się tonie podobało.
Aleona niebyłaConniem.
Nie była taka porządnicka.
Zorganizowana- tak.
Wiedziała, co jest w każdym stosie papierów.
Ale to byłyjejpapiery, leżące przy jej komputerze,a napółkach z tyłu stały jej
książki.
I przychodzili jej klienci.
Byłaim winna całą swoją uwagę.
Dopóki ostatni niewyszedł, myślałatylko o nich.
Byłajuż szósta.
Casey czuła się umysłowo wyczerpana.
Chcącchwilkę odpocząć, poprosiła Meg omrożoną kawęi zabrałają z sobą do ogrodu.
Panował upał,było parno.
Jordan przycinał krzewy.
Zaskoczył ją swoją obecnością.
Wciąż był wtorek,niecierpki zostały podlane rano.
Chciała powiedzieć coś inteligentnego, ale czuła się zbyt zmęczona.
Zaniosła kawę nastolikw patio, padła na krzesło i patrzyła, jak pracuje.
Widać po nim było całodzienny wysiłek.
Włosy miał wilgotne, zarost na szczęce wyraźnieciemniejszy,dżinsy brudne na
kolanach i siedzeniu.
Na podkoszulku widniały plamy potu, skóra błyszczała.
Chciała zaproponować mu coś zimnego do picia, nie byłjednak przecież
gościemna przyjęciu.
Nie patrzył na nią, alewiedziała, że jest świadomy jejobecności.
Siedziała,odpoczywała i przyglądałamu się, czującw środku leniwe ciepło.
Nie śpieszył się, obciąłnajpierw jednągałązkę, potemdrugą.
Odrzucił je, odsunął się parę kroków, przyjrzał siękrzewowi, podszedł do niego i
przyciął jeszcze coś w parumiejscach.
Wytarł czołoprzedramieniem.
Po chwili przesunął wierzchemdłoni ponosie.
Mokre włosy sterczały muwe wszystkie strony.
Skórana ramionach lśniła wokół parublizn.
Było mugorąco.
144
Już rzeczywiście chciała zaproponować coś zimnego dopicia, gdy
upuściłsekator iściągnął podkoszulek przez głowę.
Wytarł nim twarz, odrzucił, podniósłsekator i wrócił dopracy,ale po paru
minutach sięgnął po wąż ogrodowy - którym nawadniał korzenie krzewu - uniósł go
w górę, odchylił głowę i pozwolił, by woda swobodnie spływała mu natwarz,
ściekała na tors i dżinsy.
Był to wspaniały widok.
Caseyz trudem oddychała.
Patrzyła na silną szyję, lekko wystające jabłko Adama,szczupłe, lecz umięśnione
ciało i owłosioną pierś.
Biodramiał wąskie, ale nie byłzbyt chudy.
Dżinsy opierały musięna biodrach tak nisko, że widać było strzałkę włosów i
zapowiedźpępka.
Patrząc, jak spływa po nim woda,siedziałajak wtransie.
A on o tym wiedział.
Niemiała co do tego wątpliwości,ponieważ anirazu na nią nie spojrzał.
Rano w jegooczachpłonął ogień.
Teraz grał chłodnego faceta, nie zdradzało gonawet naturalne świadectwo męskiego
pożądania.
A onachciała, żeby był podniecony.
To nie byłobyw porządku,gdyby nie czuł tego samegoognia co ona.
Oczywiście zdarzało się pożądanie nieodwzajemnione.
Pociągała biednego Dylana, a samanic nie czuła.
I to dlatego - stwierdziłakwaśno - że czekała na ogrodnika ojca.
Chemia działała tu na całego.
Jej ciało tętniło.
Niepamiętała, czy kiedykolwiek jakiśmężczyzna pociągał jąfizycznie w ażtakim
stopniu.
Przyglądanie się,jak pracuje,było przyjemnością na granicy grzechu.
Ociekając wodą, Jordan zawiesił wąż na gałęzi pośrodkukrzewu i wróciłdo
przycinania.
Nie spuszczałaz niegowzroku.
Nieruszała się,popijała jedynie powoli kawę.
Poprostu siedziała i podziwiałajego ciało, gdy się schylał i prostował, obracał,
przycinał i odrzucał gałązki.
Jednak z czasem przyjemność przyglądania się Jordanowi zaczęła słabnąć,
wypieranaprzez coś mroczniejszego, copojawiło się jakburzowe chmury na błękitnym
niebie.
Wiedziała, jaksmakuje samotność.
Żyła z niąod dawna, aostatnio odczuwałają coraz dotkliwiej.
Teraz,nadchodząc za145.
raz po tamtych gorących odczuciach, była jeszcze głębszai smutniejsza - a Casey
nie zdążyła się na to przygotować.
Gdyjejoczy wypełniły się łzami, niemogłanic zrobić, by jepowstrzymać.
Nie potrafiła też odejść.
Niewiedziała,czy tonagłość i gwałtowność uczuć, którena nią spadły, czy
teżprzemęczenie pociężkimdniu - ale coś trzymało ją w miejscu.
Zażenowana, przycisnęła palce do górnej wargi.
Ten ruch przyciągnął wzrok Jordana.
Popatrzył na nią,zmarszczył czoło i ruszył w jej kierunku.
Nie wiedząc, co zrobić, pochyliła się, schowała twarzmiędzy kolana icicho
płakała.
Chciała przestać, rozpaczliwie chciała przestać, ponieważ wcale nie zamierzała
pokazywać się Jordanowi z tej strony.
Jednak inne potrzeby byłytak wielkie, że nie zdołała ich powstrzymać.
Pragnęła czyjejś bliskości.
Pragnęłamieć rodzinę.
Pragnęła byćkochana.
Jordan niewątpliwie nie był tym jedynym.
Fizycznypociąg niewystarcza, by zbudowaćzwiązek.
W tym momenciedałaby jednak wszystko, by ją objął, przytulił takmocno, że
samotność pękłaby jak balon i znikła.
Choć siedziała z opuszczoną głową/ po bliskości jegogłosu wyczuła, że
przykucnął tużprzed nią.
- Czy mogę cośzrobić?
- spytał tak łagodnie, że jej bóljeszcze się spotęgował.
Cóż on może zrobić?
Nie sprawi, by Caroline się obudziła, nie sprowadzi Conniego na powrót do świata
żywych.
Nie może przecież opowiadać mu historii swego życia.
Niebył jej terapeutą.
Nie był nawet przyjacielem.
Pokręciła przecząco głową.
Wtedy poczuła dotyk, najpierw tak lekki, że mógł byćzłudzeniem, potem
silniejszy.
To była jegoręka.
Położyłjejdłoń na głowie, a to dotknięcie przyniosło zaskakującą pociechę.
Przynajmniej przez chwilęnie była zupełnie sama.
Nie poruszyłasię, nie chciała, by zabrał rękę.
Jej płaczstopniowo ucichł.
Czasem jeszcze tylko wstrząsał nią spazm,ale powoli się uspokoiła.
- Skończę jutro- powiedział tymsamym łagodnymgłosem.
Po chwili zabrał dłoń z jej głowy.
146
Nie podniosła się.
Była zbyt zażenowana.
Słyszała,jaksprząta narzędzia, znosi je do szopy, wychodzi przez furtkęogrodową.
Słyszała, jak zapuszcza silnik, ale odjechał dopiero po kilku minutach.
Dopiero wtedywyprostowała się, wytarła dłońmi oczy iweszła dodomu.
Dwadzieścia minut później zadzwonił dzwonek dodrzwi.
Casey zdążyła przemyć oczy chłodną wodą i poprawić makijaż,czuła się więc
bardziej sobą.
Mimowszystkowolałaby, żeby to Megotworzyła drzwi.
Jednakże Meg już niebyło.
Casey zeszła po schodach i wyjrzała przez boczne okienko.
Przed drzwiamistała ciemnowłosa i ciemnoskóra kobieta.
Ubrana była w obszerną koszulę i spodnie, podpachątrzymała plikpapierów i miała
najpiękniejszą cerę, jaką Casey kiedykolwiek widziała - najpiękniejszą cerę i
bardzowystający brzuch, choć poza tym była elegancko szczupła.
Casey otworzyła drzwi zostrożnym uśmiechem.
Uśmiech, który otrzymała w odpowiedzi, był znacznieswobodniejszy.
- JestemEmily Eisner i przyszłam, by cię powitać w sąsiedztwie.
Parę dni temu poznałaś już mego męża, Jeffa.
Mieszkamytu, przy LeedsCourt - machnęła ręką za siebie -po drugiej stronie.
- Pamiętam Jeffa.
Mówił, żejesteś w zaawansowanej ciąży,nie powiedział jednak, że jesteś bardzo
piękna.
- I założę się, żenie wspomniał,że jestem czarna - dodała Emily z
bezpośredniością/ która się Casey natychmiastspodobała.
- To ludzi szokuje.
Chyba jestem pierwszą osobąmojej rasy, która mieszka tu na Courtna górnych
piętrach,jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Casey rozumiała.
Wyciągnęła dłoń.
- Jestem Casey Ellis.
Miło cię poznać.
- Wzajemnie - powiedziała Emily, ściskając jej rękę.
Spoważniała.
- Jeff nie wiedział, że jesteś spokrewniona zdoktorem Ungerem.
Nie zna ploteczek pomocy domowych.
Mojekondolencje.
- Dziękuję.
Ale właściwie go nie znałam.
147
.
- To nie ma znaczenia.
Ojciec to ojciec.
Stratato strata.
I wiem, że dopiero co się wprowadziłaś i masz mnóstwo roboty, ale chciałabym ci
to zwrócić.
- Wyciągnęła papiery-zeszyty z nutami, jak teraz dostrzegła Casey.
-To nuty.
Doktor Ungeri ja się wymienialiśmy.
Te należą do niego.
Casey przejęła stosik.
- Grasz na fortepianie?
-Nie tak dobrze jak on.
Uczyłamsię, ale ażdo niedawna nie bardzo miałam czas na granie.
W gruncie rzeczy chybabym zwariowała z nudów, gdyby niepianino.
Zawszepracowałam, ale potem doszliśmy do wniosku, że bardziejpotrzebne nam jest
dziecko niż dodatkowy dochód.
W ciąguostatnich trzech latdwa razy poroniłam, więc tym razem jesteśmybardzo
ostrożni.
Casey odsunęła się od drzwi.
- Może wejdziesz na chwilę i usiądziesz?
-Och, nie.
- Emily zachichotała.
-Uwielbiam stać.
-Znów spoważniała.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że brakmi twego ojca.
Nie zadawał się z ludźmi mieszkającymi tuprzy Court.
Należałam do tychnielicznych, którzy zapukalido jego drzwi.
Pewnego dniausłyszałam, jak gra, i nie mogłam się powstrzymać.
- Nie wiedziałam, że umie grać, póki nie zobaczyłam
fortepianu.
I mówisz, że byłdobry?
Emily uśmiechała się teraz w zamyśleniu.
- Był.
precyzyjny.
Nie miał naturalnejłatwości, nie potrafił po prostu wziąć nut i zagrać.
Musiał nad tym pracować, studiować i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć,ale dochodziłdo
dobrych rezultatów.
- Czy brał lekcje?
-Nic o tymnie wiem.
- Nigdy?
-Tak mówił.
Tymbardziej jego gra była godna podziwu.
Doskonale mógłbygraćw zespole kameralnym, alechyba nikt poza mną iMeg go nie
słyszał.
Dla niegobyło to
pewnie coś bardzo osobistego.
- Był nieśmiały -powiedziała Casey.
Po raz pierwszy
148
w jej ustach nie miała to być krytyka, tylko obserwacja,i topełnaempatii.
-Bardzo.
Nigdy nie rozmawialiśmy wiele, tylko graliśmy razem.
- Powiedziałaś, że wymienialiście sięnutami.
Czy miałjakieśtwoje?
- Kilka zeszytów - machnęła ręką lekceważąco -alemogę wpaść po nie kiedy
indziej.
Casey ponownie ibardziej zdecydowanym gestemzaprosiłaEmily do środka.
- A gdzie je trzymał?
-W ławeczce przy fortepianie.
Wszystkie nuty tam zawsze przechowywał.
- No to łatwo je znaleźć -powiedziała Casey, prowadząc Emily przez hol do
salonu.
Na samym końcu,w cieniufortepianu, stała ławka.
Zrobionabyła z tego samego drewna co instrument i miała tapicerowane siedzenie.
Casey nieprzyszłobydo głowy, że się otwiera.
Właściwie dziwniejsze było to, że się zamykała, biorącpod uwagę, że
zawierała trzy stosy zeszytów z nutami, ułożone jeden koło drugiego i.
dużą brązową kopertę, przyklejoną odspodu do klapy.
Rozdział dziewiąty
LITTLE FALLS
Opierając się stopą na asfalcie, z kaskiem w dłoni, motocyklista krzyknął
przez polanę:
- Trochę późno na samotne spacery!
- Miał niski,chropowaty glos.
Jenny się nie poruszyła.
- I chłodno -dorzucił.
- Gdzie twój transport?
- Ja.
znaczy on.
pojechał.
Skrzywił się,patrząc na mgłę.
- Jest szansa, że ktoś jeszcze będzie tędyprzejeżdżał?
Pokręciła głową.
- Więc lepiej wsiadaj.
- Przesunął się trochę na siodełku.
Jenny tylko patrzyła, nie mogła się zdobyć na nic więcej.
Rozpoznała kurtkę i buty.
I kask.
Teraz dostrzegłatakże dżinsyi kilkudniowyzarost.
Włosymiał równie czarne jak kurtka,buty i motocykl.
Poza tym z bliska wydawał się większy, nawetniebezpieczny.
Darden nienawidziłby go, bo był większyi młodszy niż on.
Poczułby się zagrożony.
Jenny uszczypnęła się w zgięciełokcia.
Ból był rzeczywisty;seksowny mężczyzna na motocyklunie zniknął.
Przebiegłaprzez polanę, zanim zdążył wycofać propozycję przejażdżki.
Jak najlepiej usadowić się na motocyklu?
Nigdy przedtemnie jechałatakim środkiem lokomocji, a jej ubranie utrud150
niało sprawę.
Po rozpatrzeniu wszystkich możliwości otuliłasukienką kolano i przerzuciła nogę
nad siodełkiem.
Upchnęła fałdy materiału między udamii była gotowa.
- Nieźle - zauważył.
W jego glosie usłyszała rozbawienie.
- Dziękuję.
-Włóż to.
- Zabrał jej buty, a w zamian wręczył kask.
- A co tywłożysz?
-Nic.
- Ale.
-Jeśli się rozbijemy i zginiesz, będę musiał żyć z poczuciem winy.
Już lepiej w razie czego, żebymto jazginął.
Jenny doskonale rozumiała tok jegomyśli.
Wiedziała, czymjest poczuciewiny.
Nie miała jednak zamiaru teraz zaprzątaćsobie tymgłowy.
Włożyła kask, który kryljej twarz, był ciepłyi pachniał mężczyzną.
Poza tym jegodłonie- duże, zwinne -złapały ją za kolanai przyciągnęły blisko.
Nadal starała sięz tym oswoić, kiedy odepchnął się nogą od asfaltu i
ruszyliprosto we mgłę.
Serce podeszłojej do gardła.
Uchwyciła rękamikurtkęz boków,za każdym podskokiemmotocykla starającsię zagarnąć
więcej i stopniowo przysunąć się do niego, aż wreszcie pozostało jej tylko
otoczyć go ramionami i modlić się o przeżycie.
Była przerażona, ale gdyby się zatrzymał i zaproponował,żeby zsiadła,
odmówiłaby.
To było zbyt wspaniałe, żeby zrezygnować.
Nagle motocykl zwolnił.
Zatrzymując się, kierowca postawiłstopę naasfalcie.
Była gotowaoponować, bo za żadne skarbyświata nie chciała zsiąść, alewtedy
poczuła, że onzmienia pozycję, usłyszała zgrzyt suwaka i szelest skóry.
Podał jej kurtkę.
- Lepiej to włóż.
Trzęsiesz się z zimna.
Rzeczywiście drżała, alemoże od wilgoci albo ze strachu,albo z ulgi czy
nawet ekscytacji.
Może głównie z ekscytacji.
Dopiero włożywszy kurtkę - dużo za dużą, ale jak cudownie ciepłą -zauważyła,że
został w cienkiejbawełnianej koszuli.
- A ty?
- zapytała.
- Jest mi gorąco.
- Włączył silnik.
Motocykl ruszył z miejsca z rykiem, aż zachrzęścił żwir.
151.
Jenny łatwiej było teraz się trzymać.
Motocyklistanie miałgrama tłuszczu; jego brzuch był twardy jak deska i
przyjemnieciepły tam, gdzie położyła dłonie.
Zastanawiała się, skąd jest.
Zastanawiała się, gdzie jedziei czymoże zostać,a jeśli może, to na jakdługo.
Dojechali do rozdroża.
Wskazałakierunek, a potem jeszcze raz przy kolejnym zakręcie.
Tym razem nie było mowyo strachu.
Czuła, żekierowca ma kontrolę nad motocyklem,więc się odprężyła.
Prującprzez noc, miała wrażenie, że okropne szczegółyjej życia tracą na
ostrości.
Wyrazisty był jedynie tenmężczyzna,jego motocykl i poczucie, że zaraz zdarzy się
coś cudownego.
Ostatni kawałek drogido domu przebyli ztaką łatwością, że poprostu wiedziała,
żeto przeznaczenie.
Kiedy wjechał napodjazd i zatrzymał się przybocznych, zazwyczaj używanych
drzwiach,zdjęła kask i potrząsnęławłosami.
Nie zrobiła jednak żadnego ruchu, by zejść.
- Totu?
- spytał.
- Tak.
Odwrócił głowę i zerknął nanią, starając się odgadnąćjejrysy w słabym
świetle, padającym z ganku.
- Ktoś jest w domu?
Odwróciła wzrok.
Spojrzała na mgliste zarysy garażu, gdziestał stary buick Dardena.
- Hm, tak.
-Nie skrzywdzę cię - powiedział cieplej.
- Zastanawiałemsię po prostu, dlaczego nie zsiadasz.
Jeśli dom jest pusty i dlatego się niepokoisz, odprowadzęcię.
- Nie.
- Poczułasię głupio.
-Nie ma potrzeby.
- Dobrzejej było wjegokurtce.
Podobał jejsię dotykjego bioder, któreobejmowała udami.
Nie chciała, by odjechał.
- Może wejdziesz?
- spytała szybko, schodząc z motocykla.
Spojrzał na nią przeciągle,potem pokręcił głową.
- Nie jestem typem faceta, którego byś chciała w domu nadłużej.
Odwróciła wzrok.
Była to delikatnaodmowa, ale delikatność byładla niej czymś nowym, więc znów na
niego spojrzała.
- Dlaczego nie?
152
- Po prostu nie jestem.
-Aledlaczego?
Westchnął.
- Bo jestem przejazdem.
Faceci przejazdem robią różnerzeczy, niemyśląc.
Czują się samotni.
A kiedy są samotni, stająsię samolubni.
Ja jestem samolubny, czy to samotny, czy nie.
-Znów pokręcił głową.
- Na twoim miejscu nie ryzykowałbym.
Jennynie miała jednak wyboru.
Żadnegowyboru.
- Skąd jesteś?
- zapytała, starającsię, by jej głos brzmiałspokojnie, jakby po prostu
prowadziła konwersację, jakbytaka sytuacja była dla niej chlebem powszednim.
Nie chciała,żeby wiedział, jak strasznie czuje się zdesperowana.
To by gowystraszyło.
Poza tym naprawdę chciała znać odpowiedź.
Niebył z tejokolicy - można to było wyczuć po jegosposobie mówienia.
I ten wygląd - ta smagła tajemniczość.
Nie mogła oderwać odniego oczu.
- Gdzie się urodziłem?
Na zachodzie.
- Naprawdę?
Gdzie?
- W Wyoming, kawałek na południe od Montany.
Niewierzyła własnym uszom.
Marzyła, żeby pojechać doWyoming, kawałek na południe od Montany.
Konie, bydło,bizony.
Wielkie, otwarte przestrzenie.
Mili ludzie, pragnący żyći dać żyć innym.
- Jużod dawnatam nie byłem - powiedział.
-Masz tam rodzinę?
- I to jaką.
Wprostnie mogła uwierzyć.
Jej marzenie!
- Dużą rodzinę?
-Jeszcze jak.
Duża rodzina, duża odpowiedzialność, dużepoczucie winy.
Jak powiedziałem, od dawna tam nie zaglądałem.
- Togdzie byłeś?
-Tu i tam.
- Nieznam tych miejsc.
Wydał z siebiedźwięk, którymógłby być śmiechem, gdybyrozwarł wargi.
153.
- No to gdzie?
nalegała.
Już rozmawiała z nim dłużej niżz kimkolwiek innym w tym miesiącu, a on nadal nie
odchodziłi nie patrzył na nią, jakby była niczym.
- W Atlancie, Waszyngtonie, NowymJorku i Toronto.
-Corobiłeś w tych wszystkich miastach?
- Udowadniałem, że nie jestem głupszy odinnych.
-A nie jesteś?
- Oj, nie.
-Więcco tu robisz?
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Staramsię zrozumieć, dlaczego byciemądrym mnie nieuszczęśliwia.
-Znalazłeś już odpowiedź?
- Nie.
Nadal szukam.
I ona spojrzała mu w oczy; dostrzegła w nich cościepłego.
-Jesteś głodny?
- Głodny i zmęczony.
Jadę odświtu.
- Mogę ci zrobić coś do jedzenia.
-To znaczy, że musiałbym wejść do domu.
Już ci mówiłem, że to niedobry pomysł.
- Samotny i samolubny.
-Właśnie.
- Co to znaczy?
-Zgadnij.
- Nie wiem.
Dopiero po chwili powiedział:
- Ty naprawdę niewiesz.
Pokręciła głową.
- Widziałem cię dzisiaj na tańcach.
Wiedziałaś?
Potaknęła.
- Nie zwróciłemuwagi nanikogo innego.
Nie mogłem,po tym jak ujrzałem ciebie.
Jenny mu nie wierzyła.
- Na pewno widziałeś Melanie Harper.
Była na schodach.
Wiesz, blond włosy.
- Gestem pokazała duże piersi.
- Blond jest dużo mniejatrakcyjny niż rudy.
Jenny dotknęła swoich włosów, gotowa się sprzeczać, ale
154
spojrzawszy naniego, dała spokój.
Uśmiechnęła się więc,a potem roześmiała.
A potem jeszczezakryłatwarz dłonią.
Odsunął jej dłoń.
- Jesteś niezwykle atrakcyjna.
Znów chciała zaprotestować, ale patrzył na nią, jakby byłszczery, a potem
spojrzał na jej piersi- tylko przez chwilę, alezrobił to specjalnie.
- Tota sukienka - powiedziała.
Pokręcił głową.
- Więc lepiej, żebym nie wchodził.
Już od zbyt dawna niejadłem domowego posiłku.
- Znówmiał chropowaty głos,zaśpiew odpowiadający jejwyobrażeniomo Wyoming,
kawałeknapołudnie od Montany.
Zapomniała o włosach ipiersiach.
- Domowa kuchnia to moja specjalność.
Prowadzę usługicateringowe.
- Było to drobne kłamstwo, nic takiego, zaledwiejedno zmienione słowo.
-Jutroorganizujęobiad i przypadkiemmam w lodówce klopsy domowejroboty.
Mogę je podgrzaćw minutę.
- Klopsydomowej roboty?
-Nadziewane papryką, cebulą i bakłażanem.
Jęknął cicho.
- Jeśli je zjem, co podasz jutro?
-Mam ich tyle, że mógłbyś zjeść całe tuziny i nikt by niezauważył.
Wydawał się poważnie rozpatrywać jejpropozycję.
- Proszę - powiedziała, starającsię, by jej głos nie brzmiałbłagalnie.
Motocyklista był po prostu zbyt przystojny.
Taki, jakiego pragnęła spotkać dziś wieczorem.
A poza tym wyglądałonato, że mu siępodoba.
Znów uszczypnęła się w zgięcie łokcia i poczuła ból.
Nie,to nie sen.
I owszem, naprawdę musię podoba.
Widziała topo sposobie, w jaki na nią patrzył.
Sprawiał, że ich oczomłatwo się było spotkać.
Musi zostać.
Gdyby teraz odjechał,umarłaby.
- Dobrze - zgodził się.
- Tylkocoś zjem.
Jeśli nie sprawi cito kłopotu.
155.
Odwróciła się od motocykla i weszła tylnymi schodkamido kuchni, nie oglądając
się za siebie ani razu.
Wiedziała, żezanią pójdzie,bo nadal miała jego kurtkę i kask.
Położyłakask na blacie i podeszła do lodówki.
Czekały tam na nią cztery tace nadziewanych klopsów.
Wyjęła dwiei włączyła piekarnik.
Tylne drzwi się zamknęły.
Odwróciła się i wstrzymała oddech.
Od lat żaden mężczyzna niewszedł do jej kuchni, a tenbył nawetwyższy, niż
myślała.
Mierzył chyba ze dwa metry.
Solidnyjak skała.
Był też niezwykle przystojny.
Może nie takprzystojny jak gwiazdorzy filmowi -naprzykład Tom Cruiseczy Brad
Pitt -ale lepszy niż ktokolwiek, kogo widywała w LittleFalls.
Pozatym podróżował po całym kraju, a to w jejoczachjeszcze dodawało mu uroku.
Przełknęła ślinę i starała się wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć.
Omiotła kuchnięwzrokiem, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Pomógł jej.
- Maszbardzo czystą kuchnię.
Odchrząknęła.
- Zawsze sprzątam po gotowaniu.
Zrobiłam klopsy dziś popołudniu.
I ciasteczka cytrynowe na potańcówkę.
-Żałowała,żenie zostawiłakilku, żeby go poczęstować, alepodejrzanieszybko
zniknęły zaraz po tym, jak położyłaje nastole.
Może testarsze panie je wyrzuciły.
Ich strata.
Tenmężczyzna zjadłbyjedo ostatniego okruszka.
- Jak masz naimię?
- spytała.
- Pete.
Pete.
Ładnie.
Brzmiało prawdziwie.
- Ja nazywam sięjenny.
-Nietak cię nazywał ten facet na tarasie.
Nabrałapowietrza.
- Słyszałeś to?
Co jeszcze?
- Tylko końcówkę.
Zachowywał się wstrętnie.
Jeszcze minutai zmusiłbym go, żeby się zamknął.
Jenny się zaczerwieniła.
Niktnigdy jej dotąd nie bronił.
Był tak idealny, że aż nie mogła uwierzyć; taki wysoki i przy156
stojny,że nie wiedziała, gdzie podziać oczy.
Starała się odwrócić wzrok, ale zamiast tego spojrzała na jego tors.
- Oj, rany, masz mokrą koszulę.
Chcesz suchą?
Mój ojciecma ich pełną szafę.
- Suchych i ładnie uprasowanych.
Ależ,ogłupia Jenny", Pete nie chciałby wyprasowanej koszuli.
Możew mieście.
Ale nie w Wyoming, kawałek napołudnie od Montany.
I nie tu.
Terazzauważyła, żejego koszula jest batystowa,miękka jak puch,wcale nie
wyprasowana.
Miała ochotę znów jej dotknąć, jak wczasie jazdy na motocyklu, ale bała
się, że uzna ją za zbyt bezpośrednią.
Zamiasttegowskazała w kierunku przedpokoju.
- Łazienkajest tam.
Po prawej.
Chcesz piwa?
- Pewnie.
- Zniknął w przedpokoju.
Jenny włożyła tace do piekarnika i zostawiła drzwiczki leciutko uchylone.
Temperatura rosła.
Odsunęła się i przycisnęła dłoniedo policzków.
Promieniowały gorącem, domyśliłasię, że są czerwone jak piwonia.
Nie żeby ją to obchodziło.
Niedzisiaj.
"Nie zwróciłem uwagi na nikogo innego.
Niemogłem, potym jak ujrzałemciebie".
Starała sięzachować spokój, ale w głębi czuła się tak lekka - tak lekka i
równocześnie takpełna, tak bliska eksplozji, żeprawie tańczyła, otwierając
lodówkę.
Stały tam cztery zgrzewkipiwa Sam Adams, kupionena zamówienie
Dardena,najegopowrót.
Uznała, że nie zauważy, jeślibędzie brakować jednejbutelki.
A jeślizauważy, to powie mu, gdzie zniknęła,a jeślimu się to nie spodoba, to
porozmawia o tym zPete'em.
Pete nie da sobie wkaszę dmuchać.
NiePete, który terazwłaśnie wracał, jak zapowiadały to pewnesiebie kroki i
mroczny baryton.
- Jestem pod wrażeniem.
Jeśli sądzić po tamtym lustrze,jesteś rozchwytywana.
Jego wygląd znowu zrobił na niej wrażenie.
Świeżo umytaskóra wokółoczu i ślady przeczesania palcami gęstych czarnych włosów
sprawiły, żewyglądał jeszcze lepiej.
- Dużo przyjęć - powiedział.
- Na pewno maszmnóstwoprzyjaciół.
157.
Zacytowała ulubione zdanie Miriam:
- "Przyjaciele zjawiają się nie wiadomo skąd, jeśli to ty gotujesz".
- Podała mu butelkę Sama Adamsa.
Wziął ją za szyjkę, ale nie uniósł od razu doust, tylko trzymał i patrzył
najenny.
- Catering,tak?
"Powiedz mu prawdę".
- NeatEats.
-Fajna nazwa.
Od dawna to prowadzisz?
"Powiedz prawdę, Jenny".
- Pracuję od.
- spojrzała w sufit -jakichś pięciu lat.
Tonie było kłamstwo.
Skończyłaszkołę z rocznym opóźnieniem ze względuna śmierć matki i te inne
rzeczy.
Nieco
później Dań załatwił jej pracę u Miriam.
- Zaczęłyśmy od imprez lokalnych.
Potem zaczęli dzwonićludzie spoza miasta.
Terazczasem musimy jechać dwie albotrzy godziny.
Zorganizowałyśmy nawet imprezęw Salem.
Tokoło Bostonu.
Rozejrzał się po kuchni.
- Chyba nie gotujesz tego wszystkiego tutaj?
-Och, nie.
Mamyduży lokal w mieście.
I samochody, iciężarówkę - dorzuciła, bo z pewnością się zastanawiał.
-Specjalnie zachowałam staromodną kuchnię.
Przypomina mio moich korzeniach.
Tu nauczyłam się gotować.
- Nie miałapojęcia, dlaczego to powiedziała.
Dobra, to była prawda, alenie lubiła sobie o tym przypominać.
Wydawałsięzadowolony.
- To miła odmiana spotkać w obecnych czasach kobietę,która przyznaje, że
lubi gotować.
Jesteś jedną z niewielu poznanych przeze mnie dziewczyn, które zajmują się
kuchnią,jeśli nie liczyć moich sióstr.
Polubiłabyś je.
No pewnie, że by polubiła.
Zawsze chciała mieć siostręi byłaby szczęśliwa, mając tylko jedną.
Pete miał ich kilka.
- Mogę sięzałożyć, że masz książkę ze starymi rodzinnymiprzepisami -
powiedział.
-Nie, prawie wszystkoprzekazywaliśmy sobie ustnie.
- Wyraźnie usłyszała wrzask, jakby jej matka stała tuż obok, a nie
158
umarła wiele łat temu.
"Na litość boską, MaryBeth, nie maszsię co zastanawiać.
Po prostu posiekaj, co tam jest, i wrzuć napatelnię z jajkami i masłem.
Będziesz miała posiłek".
Jenny poczuła drapanie w gardle.
- Jakjest w Wyoming?
-Pusto i przestronnie.
Wzięłagłębszy oddech.
- Ile was jest w rodzinie?
-Według najnowszych danych?
Trójkadziadków, dwojerodziców, pięcioro rodzeństwa,czwórka szwagrów i szwagierek
oraz jedenaścioro siostrzeńców i bratanków.
A u ciebie?
- Nikogo.
-Jak to nikogo?
- Moi rodzice nie żyją.
- "Wstydź się, Jenny!
" - Nie, to nieprawda.
- Obejrzała sobie paznokcie.
-Mój ojciecżyje.
Alejuż dawno go nie ma.
- Czyjeto ubrania nawieszaku?
Wprzedpokoju.
Zapomniała o nich.
Dwie kurtki Dardena,prochowiec, a poniżej buty.
Wszystko wyglądało świeżo i czysto, bo też było świeże i czyste.
Przyniosła je z garażu, przewietrzyła,przetarłai powiesiła na wieszaku jakiś
tydzieńtemu, żeby Darden myślał, że zawsze tu wisiały, tak jak sobieżyczył.
Usłyszała skwierczenie.
- Och, Boże!
-jęknęła.
Obróciła się i otwarła piekarnik.
Klopsy były jużaż nazbyt gotowe.
Położyła tacę nablacieisięgnęła po talerz i widelec.
- Czy mogę pomóc?
Pokręciła głową i wskazała mu krzesło.
Za chwilkę podałapełny talerz.
Zjadł wszystko, a potemdokładkę i jeszcze drugą, ale nierzucałsię
najedzenie.
Miałdobre maniery.
Jeśli przerywał, tożeby powiedzieć, że jedzeniejestpyszne.
Jenny wystarczałosiedzieć i patrzyć,jakje, uśmiechać się,jeśli nanią
spoglądał, podawać dokładki.
Jednocześnie całyczas szczypała się w zgięcie łokcia, bo nigdy przedtem niemiała
tyle szczęścia i chciała byćpewna, że to nie sen.
159.
- To najlepszy posiłek od lat - powiedział wreszcie Pete,kiedy w końcu odsunął
krzesło.
Zerknął na tace.
- Zjadłemwszystkie klopsy.
Jesteś pewna, że nie narobiłemci kłopotów?
- Nawetnikt tego nie zauważy - powiedziała Jenny i zaniosła talerz do
zlewu.
Obmyła go i spłukała.
Właśnie kładłago na suszarkę,kiedy Pete zawołałjąpo imieniu.
Obejrzała się.
Marszczyłczoło, patrząc na jej łydki.
Obciągnęła sukienkę.
- Słucham?
-Co to za ślady?
- Och,to nic.
Wypadek, kiedy byłam mała.
- Uśmiechnęła się.
-Pokazać ci coś?
- Jasne.
Zaprowadziłago do przedpokoju ischodami w górę.
Musieli przejść przez jej sypialnię, alenic nie można było na toporadzić.
Zachowywała sięnormalnie,jakby zapraszanie mężczyzn do sypialni było dla
niejczymś zwyczajnym, i tak tozresztą wyglądało, z powodu tego dużego łóżka i
jedwabnychprześcieradeł, które Dardenjej kupił.
Te również dopiero cowyciągnęła ze schowka.
Zerknęła zasiebie na Pete'a - dla otuchy.
Potem otwarładrzwi do schowka, odsunęła zagradzającą drogę starą
kołdręiściągnęła drabinę wiodącą nastrych.
Później wystarczyłoparę krokówpo szorstkiej, drewnianej podłodze, żeby dostaćsię
do frontowego szczytu domu.
Okno łatwo się otwarło.
Bógwie, żeczęsto je otwierała.
Siadła na parapeciei przerzuciłanogi na zewnątrz.
- Jenny, co robisz?
- zapytał Pete za jej plecami.
Wyprostowała się iześlizgnęła.
- Mój Boże, Jenny.
Nagimi stopami z dużą wprawą oparła się na rynnie.
Przesuwała się,aż szczyt się skończył i zamienił w połać dachu,a potemposunęła
się jeszcze trochę, żeby zrobićmiejsce dlaPete'a.
- Jenny!
- ostrzegłją z okna, takjak robił to Dań O'Keefezakażdymrazem, kiedy któryś z
sąsiadów doniósł, żewidziałją na dachu.
160
Uśmiechnęła się.
- Spójrz naten widok.
Czy niejest genialny?
Pojawiła sięnoga.
Obcas zahaczył o rynnę.
- Widzę mgłę.
-Zaczekaj, mgłasię przesuwa.
Pojawiła się druganoga i wyprostowała.
Dołączył doniejbez żadnego wysiłku.
Tak jak ona oparł się na łokciach.
Wtedy mgła się podniosła.
- Miasteczko wygląda jak zbudowane z klocków dla dzieci - powiedział.
- Opowiedz mi, co jest co.
- Ten równyrządświateł - wskazywała palcem -to centrum miasta.
Te chaotyczne światełkato boczne ulice.
Tam?
To szkoła.
Atam?
Biblioteka.
I wieża kościelna.
- A to co?
- Wskazywał daleko na lewo.
- Kamieniołom.
Sto lat temu wydobywali tu granit.
Kiedyskończyli, wyrwa po prostu wypełniłasię wodą, więc ludziez miasteczka mają
gdzie chodzić pływać.
Legenda mówi, żejeślichcesz mieć udane małżeństwo,to tam trzebasię oświadczyć.
Ja chcętylko kąpieli o północy, księżyca, gwiazd, nowiesz.
Teświatła, które widzisz, to reflektory samochodów.
Ludzie parkują tuż nad brzegiem.
- Przyjeżdżająsię kąpać?
-Raczej nie.
Uśmiechnął się doniej tak znacząco, że poczuła uciskw brzuchu.
- Aha, kochankowie.
No proszę.
Byłaś tam kiedyś?
- Dziesiątki razy - powiedziała nonszalancko, jakby byłarozchwytywana.
Potem pomyślała o wszystkich tych SelenachBattle, które naprawdę były tam
dziesiątki razy.
Nie chciała,by Pete wziął jąza jedną z nich.
Przyznała więc: - Skłamałam.
Byłam tam tylko parę razy.
- Urwałai dodała cicho: - Popływać.
Za dnia.
Uśmiechnąłsię wtedy do niej szerokim,jasnym uśmiechem,odsłaniającym zęby,
a potem poprawił wszystkie niesforne kosmyki na jej głowie.
- Cieszę się - powiedział.
Była szczęśliwa, słysząc to.
Chciała, żeby lubił ją mimo
161.
wszystkich okropności.
A ponieważ uśmiechnął się, kiedy wyznała mu prawdę, dorzuciła również:
- Skłamałamteż, mówiąc, że prowadzę catering.
Pracujęw cateringu, ale nie jestemwłaścicielką firmy.
- Ale gotujesz.
-Tak.
- I podajesz, i czyścisz, i robisz wszystko, coci powie szef.
Skinęła głową.
- Więc prowadzisz catering - uznał.
- A poza tym - rzuciłokiem na miasteczko - nie musisz mieć firmy, jeśli masz
takiwidok.
- Toprawda - powiedziała z przekornym uśmiechem.
-Mam ten widok.
- Wiedziała, że zrozumie.
Dlatego go tu zaprowadziła.
Skrzyżowała nogi, wzięła głęboki oddech - taki,który wypełnił jejpłuca po raz
pierwszy od wieków - i rozkoszowała się chwilą.
- Mówią, żeniebezpiecznie tu przychodzić.
Że mogę się poślizgnąć.
Aleja się nie boję.
Poza tym tutaj jestem kimś.
To mój widok.
Mogę na niego patrzećalbozamknąć oczy, albo nawet odwrócić się plecami.
Mogęrobić,co zechcę.
Tutaj tylko ja decyduję.
- Większość ludzi nazywa to władzą - powiedział Pete.
-Ja nazywamto wolnością - odparła Jenny.
- To tak jak być wysokonawzgórzach nad ranczem,mająctwardą ziemię pod
stopami i nieskończone niebo,i gwiazdy,i księżycnad głową.
Trochę jak twójkamieniołom, tylkobezwody.
Spodobałoby ci się tam.
Na pewno.
Jednak wolnośćsmakowałaby inaczej, gdybyJenny była tam z Pete'em.
Tak jak była inna w jego towarzystwie tutaj iteraz.
Mniej samotna.
Lepsza.
Mogła być wolna icieszyćsię wolnością.
- Zostań na noc - szepnęła.
Kiedy spojrzałjej w oczy, dodała szybko: - Tylko się przespać.
Powiedziałeś, że jesteś zmęczony.
Mam wolny pokój.
- Narzucamsię.
-Nie.
- Ledwie mnie znasz.
-Znam wystarczająco.
162
Prześlizgnęła się nad nim - "Och, Boże!
" Ciepło i twardośćjego ciała podnią!
- i wróciła na strych.
Aleto on pierwszyzszedł po drabinie, a potem odchylił kołdrę, żeby
bezpieczniewróciła do domu.
Zaprowadziła go do pokoju gościnnego i wróciła do swojejsypialni.
Zostawiającdrzwi otwarte, zdjęła sukienkę, któratakwspaniale posłużyła jej tego
wieczoru, a potem starannie jąodwiesiła.
Włożyła koszulę nocną i wślizgnęła się do łóżka,wyobrażając sobie, jakPeteśpi po
drugiej stronie holu.
Jedwabneprześcieradła drażniły ją jednak, więc wyczołgałasięz
łóżkazupełnie rozbudzona.
Jej wzrok padł na czasopismo leżące na krześle.
Sięgnęła po nie iprzewracając strony, przeniosła się raz jeszcze dojeffreyCity,
Shoshoni, Casperi Cheyenne.
Po chwili zamknęła czasopismoi odłożyła napółkę.
Nocbyła cicha.
Stojącpośrodku pokoju, nasłuchiwałauderzeń serca Pete'a.
Ale jej puls bił zbyt głośno, odzwierciedlając nawałnicę szalejącą w
dziewczynie.
W przeszłości takie burze przeżywała z powodu strachu i obrzydzenia,terazJednak
odczuwałacoś nowego i wspaniałego.
Zdjęła koszulęnocną przez głowę.
Opuszkami palców przesunęła po rowkumiędzy swymi piersiami.
Zamknęła oczy.
Odrzuciła głowę w tył.
Wyobrażała sobie,że Pętę jąwidzi, że jąkocha, i to dało jej takie poczucie
pełni, że prawie krzyknęła.
Nie chciałajednak krzyczeć.
Nie chciała go obudzić.
Wzięła więcstarą kołdrę, której przedtem dotknął, i - nadalnaga -otuliła się nią
od stóp dogłów.
Potem wyciągnęłasię na podłodzei oparła głowę na miękkiej poduszce nadziei.
I.
Rozdział dziesiąty
Jenny obudziła się z odciskiem poduszki na policzku i przeczuciem, że
Pete'a nie ma.
- A czego się spodziewałaś?
- spytała swego odbicia w lustrze z buziąpełną pastydo zębów.
-Dlaczegomiałbyzostaćtuz tobą, kiedy może mieć, kogo chce, a one są przecież
ładniejsze i bystrzejsze, i czystsze niż ty?
- Splunęła do umywalki.
-Masz szczęście, że został, ile został!
Przepłukała usta,potem jeszcze raz, a potem kolejny raz,bo znów czuła
gęsty smak strachu.
Zostało jejtrzy dni.
"Zrób coś, Jenny".
Ale co?
Wyszorowałajuż i tak czystą łazienkę.
Wyszorowała jużi takczystąkuchnię.
Opróżniła szafę w przedpokoju, wszystko wytrzepałai włożyła z powrotem.
Wreszcie -ubranaw niebieską koszulkę polo, szorty, podkolanówki i
tenisówki, czyli uniformNeat Eats na imprezynieformalne - wyjęła tace z
faszerowanymi klopsami z lodówki i zapakowała je do torby termicznej Miriam.
Przewiesiwszytorbę przez ramię, ruszyła do miasta.
Mgła nie była tak gęsta jak zazwyczaj.
Niezaszła daleko,kiedyminął ją fairlaneMerie'a Little'a.
Wbiła wzrok w pobocze, nie oczekując pozdrowienia, które i taknigdy by nie
nadeszło.
Powitały jązato kundleBoothów.
Ledwie zrównałasięz domem, kiedy zerwały się z werandy irzuciły przez
trawnik,szczekając na całe gardło.
Nie było sposobu, żeby sięz nimizaprzyjaźnić.
Jenny wyobraziła sobie, że wiedzą o niej wszystkoi po prostu bardziejotwarcie
niż ludzieokazują niechęć.
164
- Och,cicho już -4- mruknęła, przechodząc, i znów wbiławzrok w drogę.
Brama wjazdowaJohnsonów zaskrzypiała,a dalej ukazał się śliczny widok.
Mgła podniosła się i Jennymogła zobaczyć kwiaty wypełniające ogródek Farinów.
Kochała kwiaty.
Najlepsze dni - naprawdę najlepsze -to te, kiedy kwiaciarze wynajmowani wraz z
cateringiem zostawiali resztki przy drzwiach.
Czasem pąki były już zwiędłe, aleczasem, jeśli zaopiekowałasię nimi
wystarczająco wcześnie,miała bukiet do domu.
Kwiatyzamieniałyjej kuchnię wjakąśwyśnioną krainę.
Kwiaty Farinów były piękne -wiele klombów oróżnych kolorach i kształtach -
zmieniające się wraz zporą roku.
Jennynie umiała powiedzieć, czy woli wiosenny róż, czerwień i błękit lata, czy
żółciei brązy jesieni.
Takie właśnie barwy przybrałogród teraz - pomarańczowe nagietki i jej
ulubionezłocistobrązowe rudbekie.
Zachłysnęła się i prawie upuściła torbę,kiedy stary Farmanagle wstał zza
kwiatów.
- Myślisz, że lepiej byśsobie poradziła?
- rzucił kłótliwie.
-Wcale nie.
Tak mało deszczu było tego lata, że wszystkouschło.
- Machnął laską w jejstronę.
-Więc niepatrz namniez góry, panienko.
Nie masz ani jednego kwiatkana całym swoim podwórku.
Hańba.
Wielka hańba.
Nie zwracając uwagi na jego gadanie, skupiła się na brzozach po drugiej
stronie drogi i szła dalej.
Brzozy przynajmniejnie szukały z nią zwady.
Nie mogły też zrealizować jej marzeń,choć Bóg wie,że o to błagała.
Zapisywała kolejne życzenia napasmach kory brzozoweji wrzucałaje do ognia,
ależadna z jejpróśb się nie spełniła.
Mimo to kochała brzozy.
W dni takie jak ten ich pniewyglądałyjak perły.
Albo skóra.
Zmarszczyła brwi.
Kurtka?
Buty?
Czy były tam?
Przeszukała wzrokiem cienie między drzewami, przeszukała drogę.
Nic.
"To kto cię teraz uratuje, Jenny Clyde?
".
Nie wiedziała.
165.
Minęła szybkim krokiem dom Essie Bunch, dźwięki telewizora, warkot kosiarki.
Na przecznicyprzed kuchnią NeatEatszajechał jej drogę Dań O'K.
.
- Właśnie zadzwoniłdo mniejohn Millis.
Będzie kuratorem sądowym Dardena.
Dopytywał się o ciebie.
Poczuła skurczw brzuchu.
Kuląc się z bólu, położyła torbęna krawężniku, klęknęła izłapała za suwak.
- Co chciał wiedzieć?
-Pytał, czypracujesz, a jeśli tak, to czy przestaniesz, kiedyDarden wróci.
- Dlaczego miałabym rzucić pracę?
-Żeby pomóc mu rozkręcić na nowo firmę.
Darden pewnieim powiedział, że tak zrobisz.
Przypomniała sobie, co powiedział Dudley Wright: "Możemu to zająć trochę
czasu".
- Czyli dalej będzieszpracować u Miriam?
Nie miała wyboru.
Nie chciała pracować z Dardenem.
Niechciała widzieć Dardena, słyszeć Dardena, czuć Dardena.
Niechciałabyć nigdzie w pobliżu Dardena.
- Poproszę ją o więcejgodzin pracy.
Chcę być dłużej zajęta, rozumiesz?
Była to jej przedostatnia deska ratunku, bo ostatnia to ktośtaki jak Pete,
kto zabierze ją gdzieś, gdzie Darden jej nie znajdzie.
PowrótDardena był jej karą.
On odsiedziałswoją, teraznadeszła jej kolej.
Zanim Dań zdołał cośpowiedzieć - coś, co i tak już wiedziała, ale czego
nie mogła zmienić - wstała, zasunęła torbęiodeszła.
- Och, Jenny, tak mi przykro -powiedziała Miriam, kiedyJenny wreszcie
zebrała sięna odwagę,żeby przedstawić swojąprośbę.
Minęło już czterdzieści minut czterdziestopięciominutowej trasy do domu od
miejsca, gdzie organizowały obiad.
Reszta ekipy - trzy osoby -jechała drugim samochodem.
Byłasama z Miriam w furgonetce.
Do tej pory żadnaz nich się nieodezwała.
Ale cieszęsię, żeporuszyłaś ten temat.
Nie wiedziałam,jak zacząć tęrozmowę.
166
Jenny nie podobał się sposób, w jaki Miriam na nią patrzyła.
- ZamykamNeat Eats.
Jenny uznała,że musiała się przesłyszeć.
Znieruchomiała,mając nadzieję, że słowa znikną.
- Nie przyjęłam żadnych zamówień na następne miesiące.
Zamykam firmę.
Wiadomość była jasna, ale dla Jennynie do przyjęcia.
- Nie możesz zamknąć.
-Też to sobie mówiłam: dobrzemi tu, mam spore zamówienia, nieźlezarabiam.
Więc dawałamsobie miesiąc, potemjeszcze miesiąc, ale teraz jestem w sytuacji bez
wyjścia.
- Jakto?
-Pamiętasz mojego brata, tego, co ma restaurację w Seatde?
Już dawno prosił mnie, żebym przyjechała do niego na szefakuchni, a ja mu
mówiłam, że nie mogę zostawićfirmy.
Ale teraz będzie musiał zamknąć lokal, chyba że cośsię diametralnie zmieni.
Ajajestemjego jedyną szansą na tę zmianę, rozumiesz?
Jenny nie rozumiała.
Wiedziała tylko, że pracujew NeatEats, a jeśli firma zniknie, to ona znajdzie
siębezpracy.
A Darden wraca do domu.
Zrobiło jej sięniedobrze.
Przełknęłaślinę.
Miriam rzucała jej nerwowe spojrzenia.
- Niktw mieście jeszcze nie wie.
Chciałam wam powiedzieć zatydzień.
Będzieszmiała czas, żeby rozejrzeć sięzainną pracą.
Wiem, że dla ciebieto wszystko wypada w złymmomencie, ale niemaminnego wyjścia.
Jenny szukałaprzyczyny.
- Czymoje klopsy były niesmaczne?
-Twoje klopsy były pyszne.
To nie ma nic wspólnegoz tobą.
- To nie zpowodu zielonego talerza?
- Wyślizgnął jej sięz rąk.
- Zielony talerz.
wykałaczki.
śmietana wylewająca sięz sosjerki.
miałaś dziś zły dzień.
Chyba wiem,dlaczego.
Jenny przycisnęła rękę dobrzucha.
167.
- Jestem trochę zdenerwowana.
-Nie powinnaś.
To twój ojciec.
Nigdy nie podniósłby naciebie ręki.
Poza tym przecież nie będziesz go widziała po razpierwszy.
To prawda.
Jenny jeździła z wizytą co miesiąc.
Była to długa,gorąca, mdląca podróż autobusem, którą odbywałaby radośnie do
końca życia, gdyby tylko chcieli tak długo trzymaćDardena.
Odwróciła się teraz doMiriam błagalnie.
- Jego powrótnic nie zmieni.
Będę tak skrupulatna jakzawsze.
Obiecuję.
Potrzebuję tylko więcej pracy.
- A co z nim?
Onteżmoże pracować.
- Nie chodzi o pieniądze.
Chodzi o zajęcie.
- NeatEatsbyło jednym z nielicznych miłych aspektów jej życia.
-Przyjmij więcej zamówień, Miriam.
Będę ciężko pracować.
Nie musisz mi nawet płacićza dodatkowe godziny.
Miriam zaśmiała się nerwowo.
- Jenny, to niema nic wspólnego z tobą.
-Więc z Dardenem,ma coś wspólnegoz Dardenem,prawda?
Boisz się, co się stanie, kiedy wróci.
Ale on nicci niezrobi.
Niejest mordercą.
- Jenny - powiedziała Miriam, wzdychając, ze wzrokiemwbitym w szosę.
- Proszę.
Nie utrudniaj czegoś, co jużi takjest niełatwe.
Znajdziesz inną pracę.
- Gdzie?
-Może jako kelnerka w zajeździe koło Tabor?
Jennypokręciła głową.
Taka praca nie miała wiele wspólnego z tym, co robiła dla Miriam.
Miriam dawała jej zajęciegłównie na zapleczu, a nawetjeśli podawała jedzenie, to
niebyłoto samo.
Jadłospis byłustalony.
Nikt nie zamawiał nicosobno.
Rzadko kiedy musiała rozmawiać zgośćmi.
Tymczasem praca kelnerki oznaczała, że będzie musiałapodawać milion
różnych dań milionowi różnych ludzi, którzyznali miliony sposobów, żeby
powiedzieć, jaka jest beznadziejna.
Pracującjako kelnerka, musi patrzeć ludziom w oczy.
Musi wyjść imnaprzeciw,bezbronna.
- DoTabor nie jeździ żaden autobus.
168
- Może ojciecmógłby cię podwozić.
Jasne,że mógłby.
Uwielbiałby intymność podróży samochodem tam i z powrotem, uwielbiałby w ten
sposób ingerować w jej życie.
Z radością też odstraszałby przyjaciół, jakichmogłaby poznać - tak jakprzedtem.
Oszalałaby.
Miriam chyba wyczuła jej sprzeciw, bo powiedziała:
- To może spróbuj w piekarni u nasw mieście.
Annie jestw zaawansowanej ciąży.
Mark będziepotrzebował kogoś na zastępstwo.
Jennyzłapała za klamkę drzwi samochodu i spojrzała przezokno.
Mark Atkinsnieda jej pracy,szczególnie po powrocieDardena.
- Jenny?
- Miriam rzucałakrótkie spojrzenia na jejramię.
-Co to za czerwony ślad?
Nieoparzyłaś się przypadkiem?
Jenny potarłaśladw zgięciu łokcia.
Nie mogła powiedzieć,że sama się szczypała.
Miriam pomyślałaby, że oszalała.
- Musiałam się gdzieś uderzyć - odparła więc.
-Dzisiaj?
Przy pracy?
- Nie, wczorajwieczorem.
-Uff.
Już się martwiłam.
Obrażenia przy pracy to ostatniarzecz,której mi trzeba teraz, kiedy staram się
zamknąć firmę.
Pracodawców ciąga siępo sądach z coraz bardziej absurdalnych powodów.
Nie żebym cię o to podejrzewała.
- Zwolniła, wjeżdżając do Little Falls, i skręciła w pierwszą przecznicęw lewo.
Podjechawszy pod markizę Neat Eats, odwróciła siędo Jenny.
- No dobrze.
Jutro o piętnastej?
Nic niegotujesz.
Tylko przychodzisz.
Ubrana tak jak dzisiaj, w wypranym uniformie.
Dobrze?
Wracając dodomu, Jenny starała się odprężyć.
Skupiłasięna chodzie:lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga.
Szła równo: lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga.
Trzymała się prosto: lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawanoga.
Odpędziła myśli o kłopotach, potem znów odgoniłaje,kiedy chciały wrócić.
Robiła wszystko, co czasopisma zalecaływ celu odprężenia: lewa noga, prawa noga,
lewa noga, prawa
169.
noga.
Mimo to, wchodząc bocznymi schodkami do domu, odniosła wrażenie, że zamiast
żołądka ma galaretę.
Wtedydostrzegła kwiaty.
Stały na stolekuchennym w ciemnoniebieskiej butelce powodzie mineralnej, którą
po balujubileuszowym wyciągnęła ze śmietnika.
Trzy rudbekie.
Kochałarudbekie.
Rozejrzała się, pobiegłaz kuchni do przedpokoju, z przedpokoju do salonu,z
salonu do przedpokoju i zpowrotem dokuchni, ale nigdzie go nie było.
Wtedy usłyszałasilnik motocykla.
Rzuciła się do wyjściai zobaczyła,że podjeżdża pod drzwi, aleniezsiadał zmotoru.
Zdjął tylko kask.
Wydawał się niespokojny.
- Ciąglewyjeżdżam i wracam, wyjeżdżami wracam -powiedział.
- Gdybym miał zagrosz rozumu, przejechałbym jużnastępny stan.
-Przyjrzał się jej twarzy.
- Nie wyjechałem pozanastępnehrabstwo.
"Spytaj go, dlaczego" - mówiła sobie Jenny, a potem zmieniła zdanie, bo
nie chciała,żeby się zastanawiał, dlaczego musiodjechać.
Chciała, żeby został.
"Spytaj,jak się ma.
Spytaj, jak spał.
Spytaj,czy utkwił w korku albo czy jadł, czyjest głodny.
Zaproś go do środka, na litośćboską".
- Przyniosłemci kwiaty -odezwał się znowu.
- Zastanawiałem się nad różamialboliliami, ale najbardziej podobałymi się
rudbekie.
Może obudził się wemniewiejski chłopak.
"Są śliczne" - pomyślała, ale bała się powiedzieć to na głos.
Bała się w ogóle odezwać z obawy, że Pete znów zniknie.
Przygryzł wargę.
- Wciąż otobie myślę.
Jesteśniepodobna do innych znanych mi kobiet.
Dlatego jesteś interesująca.
Zaczęłosię odtwoich włosów.
Nigdy takich nie widziałem.
I piegów.
- Są okropne.
-Są piękne.
- Nie.
-Tak.
I to nie wszystko.
Nigdy nie spotkałem kobiety -a przynajmniej od czasu, kiedy opuściłemdom,czyli
wieki
170
temu -która by brałalos we własne ręce, wspinając się nadachdomu tylko dla
czystej radości, by mieć dla siebie takiwidok.
- Ludzie myślą, że jestem stuknięta.
-Jeśli być stukniętym oznacza, że umie się samodzielniemyśleć, to jestem
za.
Poznałem wielu ludzi, którzy robili właśnie to, czego od nichoczekiwano, i byli
strasznie nudni.
Tyjesteśindywidualistką.
Sama się o siebie troszczysz, zamiastsiedzieć iczekać, aż inni to zrobią.
Tegonajbardziej nienawidziłemu siebie w domu.
Jenny chciała wiedzieć więcej.
- Czego najbardziej nienawidziłeś?
Uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Ty pierwsza.
Dlaczego mieszkasz sama?
Powoli wciągnęła powietrze.
- A z kim miałabym mieszkać?
-Z mężem.
- Nie ma żadnego męża.
- I nigdy nie będzie, dopóki żyjeDarden.
Przysiągłto.
Przysiągł, żejedyne, co trzyma go przyżyciu w więzieniu, to myśl,że wróci do
domu, do niej.
Powiedział, że jest mu to winna, i może miał rację.
Ale to byłochore, chore, chore.
- Gdzietwój ojciec?
-Na północy.
- To jego ciężarówka stoiza garażem?
- Pokiwała głową.
-Jego buick w garażu?
- Znów skinęła.
-Czemunim nie jeździsz?
- Nie mam prawa jazdy.
-Dlaczego?
- Dużo się działo i jakoś zapomniałam.
Ale nie szkodzi.
Mogęiść piechotą domiasta, a do innych miejscjeżdżą autobusy.
Więc czego najbardziej nienawidziłeś?
- Jakumarłatwoja matka?
Nie mogła odpowiedzieć.
- Czego najbardziej nienawidziłeś w domu?
Poddał się.
- Ludzi bezwolnych.
171.
- Bezwola to luksus.
Nieraz możebyć miła.
- Nieraz, ale nie cały czas.
W życiu trzeba czegośdokonać.
-Wciągnął powietrze.
- Nie to,żebym był w tym względzie przykładem.
- Dlaczego nie?
-Cóż, spójrz na mnie.
Jeżdżę sobie, w pół drogi stąd donikąd, i brak mi odwagi, żeby zrobić, co mam do
zrobienia.
- Czylico?
-Wrócić do domu.
- Uśmiechnął się krzywo, zęby zalśniływśród ciemnej szczeciny zarostu.
-To dziwne.
Zazwyczaj nieopowiadam ludziom o swoich ułomnościach, ale ty to po prostuze
mniewyciągasz.
Przestraszyła się.
- Nie miałam takiego zamiaru.
Zapomnę, copowiedziałeś, i niemusisz już nic mówić.
Nie chciałam być wścibska,poprostu rozmawiamz tobą i jesteś interesujący, ichyba
nie pamiętam, kiedy ktokolwiek rozmawiał tak ze mną.
Urwała, zdumiona tym, co powiedziała.
Teraz Pete zrozumie,jakżałosna, samotna i zrezygnowana jestnaprawdę.
On jednak się uśmiechnął.
- Zawrzemy umowę?
-Jaką?
- Nie odważyła się budzić w sobie nadziei.
- Kolejny domowy posiłek wzamian za cokolwiek, czegobrak twemu sercu.
-Chyba nie powinieneś tego proponować.
- Czemu nie?
-Bo mogę się zgodzić.
Zastanowił się.
Przez chwilę oglądał z zainteresowaniemkask.
Zsiadł z motocykla, położył kask na siodełku i jeszczechwilę stał do Jenny
tyłem.
Wreszcieodwrócił się i podszedłdo niej.
Trzymała się siatkowychdrzwi.
Kiedy wyciągnął rękę, poczuła serce w gardle.
Palcami pogładził kostki jej dłoni przezoczka metalowej siatki.
- W porządku - powiedział, obserwując swój gest.
- Niema takiej rzeczy, o którą mogłabyś poprosić i której nie mógłbym ci dać,
przynajmniej dzisiaj.
Nie wiem, co będzie jutro
172
ani pojutrze.
Nie sprawdzam się, jeśli chodzi o długotrwałeobietnice.
Niemam się czym pochwalić.
Częstoznikam, kiedysytuacja siękomplikuje.
Ludzie mnie za to przeklinają.
- Więc terazmasz okazję do poprawy - powiedziała, aledalsze słowa
uwięzłyjej wgardle, kiedypodniósł wzrok i przezsiatkę spojrzał jej w oczy.
Jego spojrzeniebyło ciepłe i zapraszające, nigdydotąd nikttak nanią nie patrzył.
Poczuła napoliczkach pulsujące ciepło, które spłynęłoprzez gardło dopiersi,
kojąc serce, aż w końcu zatrzymało się w brzuchu.
Spojrzałna jej wargi.
- To niebezpieczne - szepnął.
- Wiesz, czego chcę?
Chciał seksu.
Seks z mężczyzną takim jak Pete byłby oszałamiająco piękny.
Otworzyła drzwi.
Wszedł istanął przed nią, tak wysoki,żemusiała patrzyć w górę, tak potężny,że
czuła się bezpieczna.
Gdzieś w środkubudziło sięgorąco, gorąco i drżenie, właśnietak,jak w
czasopismach opisywano spotkanie z właściwymmężczyzną.
Miał zamiar ją pocałować.
Wiedziała to.
Nagle sięprzestraszyła, że wszystkie dobre uczuciaznikną.
Potrzebowała go jednak.
Był wszystkim, co jej pozostało.
Byłjedną jedyną nadziejąna ucieczkę.
Jego wargi spoczęły na jej ustach.
Zesztywniała, oczekującpoczucia osaczenia,ale nie nadeszło.
Ani osaczenie, ani nudności, ani strach.
Tylko czułość i lekkość oraz- i to było nowe -ochota na więcej.
On jednak szeptał.
Całował,lizał, pieścił - całyczas szepcząc.
Nie spodziewałsię niczego w zamian, co ją cieszyło, bonie byłaby w stanie się
odwdzięczyć,choćby jejżycie od tegozależało.
Nowe doznania zbytnio ją przytłaczały,żeby mogła robić coś więcej,niż tylko stać
tam na sztywnych nogach z odchyloną głową, zamkniętymi oczyma i rozchylonymi
wargami.
Zastanawiała się, co jeszcze w czasopismachprawdziwieopisano, kiedy
odsunął się inabrał powietrza.
Wyprostowałsię.
Odchylił głowę iznów głęboko odetchnął.
Jenny dlarównowagi oparła sięo ścianę, opuściła podbró173.
dek i czekała, aż Pete powie coś brutalnego i przykrego.
Nicjednak niemówił, więc odważyła się podnieść wzrok.
Uśmiechałsię.
- Widzisz?
- powiedział.
-To było interesujące.
A nadal jesteśmy ubrani.
Przełknęła ślinę.
Był niesamowity.
Musi go zatrzymać.
- Niemusimy być.
Uśmiechnął się tylko i przejechał kciukiem po jej piegach.
- Mamy czas.
Jenny stopniało serce.
Petebył dokładnie takim mężczyzną, o jakim zawsze marzyła.
Pomyślała, że powinna się uszczypnąć, żebysprawdzić, czy jest prawdziwy, ale czy
to możliwe, bytaki duży człowiek nie był prawdziwy?
Patrząc naniego, widziałaczułość w jego uśmiechu i po raz pierwszy w życiu
zrozumiała, co toznaczy zakochać się, chcieć dawać, dawać i dawać mężczyźnie.
Niestety, nie miała wiele do zaoferowania.
- Lubisz fajitę z kurczakiem?
- spytała.
- Uwielbiam fajitę z kurczakiem.
-Zrobiłam tę potrawęna przyjęcie, ale przygotowałamzadużo i mnóstwozostało
w zamrażalniku.
Łatwo jąprzyszykować,chyba że woliszwołowinę a la Wellington.
- Fajita z kurczakiem.
-Trafny wybór.
- Uśmiechnęła się.
- Zrób to jeszcze raz - tenuśmiech.
-Jaki uśmiech?
- Ten.
Rozświetla cię.
- Raczej rozświetla mi piegi.
-Sprawia, że wyglądaszna szczęśliwą.
Była szczęśliwa.
Wtedy zadzwonił telefon i Jenny zamarła.
Telefon do Jenny nigdynie oznaczał niczego dobrego.
Nigdy.
Nie chciałaodebrać, ale jeśli to był Darden, nie byłobykońca pytaniom:
gdziebyła, co robiła i dlaczego nie siedziałaprzytelefonie.
- Halo?
-Mówi Dań.
Mam problem, MaryBeth.
Stary Nick Farinarobi straszny rwetes, mówi, żemu ukradłaś kwiaty.
Ja wiem, że
174
jest jakieś wytłumaczenie, ale nie chcemnie słuchać.
Powtarza, że mam do niegoprzyjechać i stwierdzić straty.
Mówi, żeukradłaśmu rudbekie z ogrodu.
Ukradłaś?
- Czemu miałabym torobić?
-O to samo go spytałem.
Rudbekie rosną dziko w całejokolicy.
Przysięga, że widział,jak kradłaś trzy duże kwiaty w jego ogrodzie.
- Byłam na drodze.
Nie mam jak wrócić do domu z pracy,nieprzechodząc koło jego domu.
- Tłumaczyłem mu to- westchnął Dań.
- Powiem mu,żeztobąrozmawiałem.
Przygotuj się jednak, że jutro może narobić rabanu, kiedy będziesz przechodzić
kołojego ogrodu.
Jenny podziękowała za ostrzeżenie i odłożyłasłuchawkę.
Odwróciła się, wzięłagłęboki oddechi uśmiechnęła się do Pete'a, bo nadal tam
stał.
- Chcesz piwo,kiedy będę przygotowywać obiad?
-Jasne.
Wyjęła zlodówki Sama Adamsa - braku drugiej butelki teżnikt niezauważy -i
podała mu.
Potemotworzyłazamrażalnik.
Już po chwili kawałki kurczaka i warzywa smażyły się na wielkiej
żelaznejpatelni, salsa gotowała się wgarnku, tortille podgrzewały się w
piekarniku, a ona niczego nie upuściła, bo niebyła zdenerwowana.
Pete był niepodobny do kogokolwiek,kogoznała.
Gotowała, a on siedział spokojnie, patrząc na nią,jakby to samow sobie było
przyjemnością.
Przy nim nie czułasię skrępowana.
Nie zadawał pytań, naktóre nie chciała odpowiedzieć, nie klął i nie groził
zemstą.
Wciąż proponował, żepomożejej gotować,a ona wciąż odmawiała, ażw końcu
rozśmieszyło ich to, aleśmiać się teżbyło łatwo.
Śmiech był cudowny!
Nagle stwierdziła, że jest odprężona, co było całkiemnowym doznaniem.
Skończyli posiłek isiedzieli przy stole naprzeciwko siebie,w dobrym
nastroju, aż nagle Jennypoczuła się niepewnie,myśląc o wyborze, jakiego miała
dokonać.
Czego jej sercezapragnie w zamian za posiłek?
Nie mogłasię zdecydować,cowybrać.
W końcu zapytała:
175.
- Dlaczego powiedziałeś, że jesteś samolubny?
Zmarszczył brwi, więc dorzuciła: - Wczoraj wieczorem.
Zaprosiłamcię dośrodka.
Powiedziałeś,że jesteś samolubny, niezależnieod tego, czy jesteś samotny, czy
nie.
Upłynęła chwila,zanim odpowiedział.
- Nie byłem miły.
-W stosunkudo rodziny?
Nie było mu łatwo mówić.
- Jestemnajstarszym dzieckiem.
Dorastając, miałemzawsze więcej obowiązków niż pozostali.
Ojciec zwalił je na mojebarki ipowiedział,że mam być przykładem dla młodszych.
Nie znosiłem tego.
Więc kiedy zaistniała możliwość pójścia nastudia, skorzystałem i pojechałem
najdalej, jak mogłem.
Uznałem, że młodsi mogą się nauczyć pracować, takjak ja musiałem.
I tak się stało.
Tylkoże pojawiły się problemy, a janiepomogłem.
Stałem się mistrzem w nieodpowiadaniu na telefony.
- Dlaczego?
- spytała Jenny.
Nie mogłaoderwać odniegooczu, wciąż mu się przyglądała.
Lubiła gesty jego rąk: silne,ale niegroźne, i przedramiona pod zakasanymi
rękawami, taksamo silne, ale niegroźne.
Nawet zbiegające się brwi, któreświadczyły o mądrości.
- Na początku byłem po prostu wściekły - odparł.
- Sądziłem, że zasłużyłem naodrobinę wolności.
Nie chciałem wysłuchiwać ich kłopotów i dawać się w nie wciągać.
Niechciałemodmawiać ani czućsię winny, że odmówiłem.
Nie chciałem szukaćodpowiedzi.
Teraz naprawdę nie mam odpowiedzi.
Czujęsię jak sparaliżowany.
- Chciałbyś wrócić, ale nie możesz się na to zdobyć.
-Właśnie.
- Wiesz, conależy zrobić.
Zebrałeś wszystkie argumentyi ludzie ci je podali, ale nadal nie możesz nic
postanowić.
- Tak!
-Ze wszystkich możliwości tylko ta jednama sens, ale taktrudno cisię na
nią zdecydować.
Wydawał się zaskoczony.
- A więc rozumiesz.
176
Oczywiście, że rozumiała.
Znała ten stan paraliżu, znałazdradę i poczuciewiny.
- Jak umarła twoja matka?
-W wypadku.
- Byłyście zżyte?
Jenny pokręciła głową.
- Niebyłam chłopcem, jak sobie życzyła.
Urodziła przedemną synka, alezmarł, jak był mały.
Miałam go zastąpić, leczokazałam się dziewczynką.
Nigdy mnie nie lubiła.
- Nie wierzę.
-To prawda, nielubiła mnie z tegopowodu i paru innych.
- Jakich?
Jenny jednak i tak zadużo już powiedziała.
Spuściła oczy.
- Nie mamci co zaoferować.
Pete zaśmiał się, przyciągając jej wzrok.
- Robisz wyśmienitą fajitę - powiedział.
Oparł łokcie nastole, spojrzeniem zdjął chłódz jej oczu - czarne, długie
rzęsynie z tej ziemi - i uśmiechnął się do niej zaczepnie.
Jennystopniała.
- A więc co?
Czego pragnie twoje serce?
"Zostać tak, jak jesteśmy tu i teraz.
Utrwalić twój wyraz twarzy i zawiesić go na lustrze na tych wszystkich
zaproszeniach,które ukradłam.
Zatrzymać tenmomenti zostawić go na później, kiedy.
kiedy.
".
- Przejażdżki - powiedziała.
- Jest taka pełna zakrętówdroga - Nebanonic Trail.
Dech zapiera, jaksię jedzie szybko.
- Jużpróbowałaś?
-Nie.
- Darden nie chciał jej tamzabrać, kiedy była mała,a potem nie miał kto.
Słyszałajednak, co dzieciaki opowiadaływmieście, więc często marzyła, żeby tam
pojechać.
Pete klasnął dłońmio stół i wstał.
- Noto w drogę.
Rozdział jedenasty
Dwie godziny później Jenny nadal nie mogła zdobyć się nawejście do domu.
W mroku nocy położyła sięza budynkiempod osłoną zwisających sosnowych gałęzi i
przeżywała nanowo przejażdżkę drogą Nebanonic Trail.
Wszystko, coprzezlatasłyszała, było zgodne z prawdą.
Trasa była przerażająca,ale i niewyobrażalnie ekscytująca.
Na motocyklu Pete'a przeżyła coś niesamowitego: dwadzieściaminut jazdy zakręt za
zakrętem, podczas gdy wiatrsmagał, mgła zwodziła, a noc chroniła swe sekrety aż
do ostatniej, naprawdę ostatniej chwili,kiedy motocykl ślizgał się na zakrętach
albo podskakiwał nawybojach.
Cały czas czuła siężywa, wolna iodważna.
Gdyby sięrozbili, umarłaby szczęśliwa.
Gałęzie rozchyliłysię i pojawił się Pete.
Musiałpochylić się,żeby wejść do kryjówki, po czym umościł się na trawie,
krzyżując nogi jak ona.
Dotykali się kolanami.
Mimo ciemności widziała jego uśmiech i uśmiechnęła sięw odpowiedzi.
Wiedziała, żeto wygląda głupio, że jej włosy sąpotargane od wiatru, ale Pete'a
to nie odstraszało.
Inaczejprzecieżmógłby sobie pójść,mógłby powiedzieć na przykład:
"No dobra, spełniłem życzenie twego serca, czas na mnie".
Niezrobił tego jednak.
Chciała mu za to podziękować,również za to, że zawiózł jąna Nebanonic
Trail, więc podarowała mu kawałeksiebie samej.
- To moje specjalne miejsce.
Chowałamsię tu całymi godzinami, kiedybyłam mała.
- Chowałaś się?
178
- Matka biła mnie, kiedy była zła.
A często była zła.
Chowałamsię, ażjej przeszło.
- To ona zrobiła cite ślady na nogach, tak?
- spytał.
Jenny wzięła głęboki oddech.
- Używała laski ojca- powiedziała.
- Laska miała na dolemosiężne okucie,umocowane śrubami.
- I tym cię biła?
Jaka matkamogła robić coś takiego?
- Złościłam ją.
-Dobra, to mogłacię skrzyczeć.
Ale bić do krwi?
Zostawićciblizny na nogach?
Ktoś powinien jąbyłpowstrzymać.
Napewno ktoś zauważył.
- Nosiłam długie spodnie.
Albo podkolanówki.
- No to twój ojciec.
Musiałwiedzieć.
Dlaczego jej nie powstrzymał?
- Miał firmę przewozową.
Czasem wyjeżdżał na cztery czypięć dni.
- Nigdynie widział twoich nóg?
-Widział.
Ale chybaodpuszczał jej to, bo sięczuł winny.
- Winny czego?
Jenny opuściły siły.
Podciągnęła kolana do piersi, oparłananich brodę i pokręciła głową.
Pete wziął jej rękęi kołysał powoli między swoimidłońmi.
Z każdym ruchem przeszłość bladła.
bladła.
bladła.
Skupiła się najego palcach.
Miały okrągłe czubki, były szczupłei tak rzeczywiste, że wszystko inne też
takiebyło.
Na przykładjego postawna sylwetka i siła.
Naprzykład jegozapach, czystyi przypominający wiatr.
Na przykład ciepło jego skóry,łaskotanie w jej brzuchu, a - głębiej - pożądanie.
Nigdy przedtem nie czułatakiego pożądaniaani związanejz nim ciekawości,
ciekawości dotyczącej jego ciała.
Na przykład czy ma włosy na piersi albo jakciemne ma sutki, albo czytną
pieprzykina plecach.
Taka myśl powinna być odpychająca,ale nie była.
Jenny zastanawiała się, czy on również jestjej ciekawy.
Sądząc po oddechu,nie był spokojny.
Czy było tojednak pożądanie seksualne?
Czycoś głębszego?
Czy sobieto wszystko wydumała?
Nadal nie wiedziała,dlaczego mężczyzna taki jak Pete mógł być nią
zainteresowany.
179
I.
Mimo to on przysunął się bliżej, dotykając jej karku, szyi,wodząc palcem po
brzegu wyciętej w karo koszulki.
Nagleznalazła się na kolanach, kurczowo trzymając się jego ramion,chcącczegoś,
czego nie umiała ubrać w słowa, bo było zbytnowe.
- Powiedz mi -szepnął.
Jego dłoniebyły blisko jej piersi.
Poczuła, że pręży się, by go dosięgnąć, ale na próżno - możespecjalnie, bo
piersi bolą podczas seksu -conie tłumaczy jednak, dlaczego tak pragnie dłoni
Pete'a na swoim ciele.
Wcaletego nie tłumaczy.
- Możesz robić, co chcesz, naprawdę!
- wykrzyknęła zmieszana ipodniecona.
Wziął ją w ramiona i przygarnął do siebie, a potem tulił,po prostu tulił,
aż trochę ochłonęła.
Wtedy położył ją naziemi.
Poczuła ciężar jego ciała na swoim brzuchu i piersiach,nawet między nogami - tak
krótko jednak, że nie miała czasusię przestraszyć -ale zaraz przewrócili sięna
bok, aon ukryłjej głowę na swoim ramieniu.
Żadnej groźby, żadnego przymusu, tylko czuły uścisk.
Odetchnęła niepewnie i przytuliła sięmocniej.
Bolesne uczuciew środku osłabło.
Zastąpiłaje przyjemność, która potem - kiedy wniknęło w nią jego ciepło -
przerodziła się w zadowolenie.
Twarz Jennny rozjaśnił uśmiech.
- Ach,Jenny -powiedziałPete chrapliwie.
- Dlaczegoniespotkaliśmy się w innym czasie?
- Bo potrzebowałam cię teraz - odparła i wsłuchała sięw odgłosy nocy.
- Wierzysz w Boga?
- Czasami.
Dlaczego pytasz?
- Pamiętam, że jak byłam mała,chodziłam do kościołai patrzyłam na sutanny
kapłanów.
Sądziłam, że Bóg też tak sięubiera.
Więc chowałam się tutaj i wyobrażałam sobie, że schowałam sięw połach Jego
sutanny.
Czułam się bezpiecznie.
Teraz też tak się czuję.
Jakbyśmy byliodcięci od świata.
Jakbybrzydota nie mogłanas dosięgnąć.
Wiesz, o czymmówię?
180
Pete znówposzedł spać do pokoju gościnnego.
PrzedtemzaniósłJennydo domu, żartując przy tym,że przecież rycerskośćJeszcze nie
umarła.
Wcale nie musiał być tak rycerski.
Wjego ramionachmiaławrażenie, że świat jest miejscem możliwości i obietnic.
Chciałaby tak spędzić noc.
W uścisku.
Tymczasem znówleżała na starymkocu na podłodze swojego pokoju.
Nie potrafiła się zmusić, żeby się położyć dołóżka, na tej wstrętnej jedwabnej
pościeli -nie teraz, kiedyPete jest w domu.
Czułaby się brudna.
Poza tym i tak nie byłazmęczona.
Położyłasię, usiadła, zmieniała pozycje.
Wreszciepodeszła na palcach do drzwi i nasłuchiwała, potemzakradłasię przez hol
do drzwi Pete'a i znów nastawiła uszu.
Słysząc regularny oddech śpiącego, wślizgnęła się dosypialni i przywarła
dościany.
Leżał nabrzuchu.
Jedną rękę wsunąłpod poduszkę, drugazwisała.
Miał smukłą rękę, ale szerokiebarki.
Ponad cieniemwłosów pod pachą skóra była gładka ilśniąca.
Tors przechodził w wąską talię i biodra.
Nie włożył bielizny.
Niżej prześcieradło zakrywało długie i muskularne nogi.
Podkradła się bliżej.
Nie obudził się, więc zbliżyła się jeszcze, aż mogła dostrzec szczegóły jego
ucha, wzgórek jabłkaAdama, szorstkąskórę na łokciu.
Nagle poczuła się, jakby jejwnętrze wchłonęło litry emocji gotowych do wybuchu.
Rozedrgana tymuczuciem, ale najspokojniej jak mogła,ułożyłasię na
plecionym dywaniku bliskośpiącego mężczyzny.
Nie chciała wybuchnąć.
Toby znaczyło stracić coś,co kryław sobie, abała się to utracić.
Skuliła się więc, zamknęła oczyi liczyła oddechyPete'a,ażją ukołysały do snu.
Obudziłasię późno i czuła się rozbita.
Kiedy zadzwonił telefon,robiła właśnie herbatę, żeby się rozbudzić.
Dzwonektelefonunatychmiast postawił jąna nogi.
Była godzina ósma trzydzieści pięć.
Wiedziała, kto dzwoni.
Jej żołądekteż wiedział i natychmiast skurczył się w kłębekdrgających nerwów.
"Nie odpowiadaj, Jenny".
Alemusiała.
"Wróci za dwa dni.
181.
Naprawdę nie może poczekać?
". Siedzi w więzieniu od sześciulat- dla niej.
"No to co?
Nieodbieraj".
- Halo?
-Cześć, córciu.
Z trudem przełknęła ślinę.
Już samgłos - monotonny,oślizgły, przymilny - przyprawiał ją o mdłości.
- Cześć, tato.
-Jak sięma moja dziewuszka?
Podniecona?
"Powiedz, że nie.
Powiedz,że cię nie zastanie, kiedy wróci.
Powiedz, żewyjeżdżasz".
- Zrobiłam wszystko, o co prosiłeś.
- To nie była prawda,alemusiała przecież coś powiedzieć.
- Wyrzuciłaś rzeczy twojej matki?
-Tak.
- Kłamstewko.
Okropna robota.
Wyrzucijednak,zanim on wróci.
- Wszystko z szuflad?
-Tak.
-Jutro.
Jutro siętym zajmie.
- Nie ma po co trzymać pamiątek.
Zaczynamy od zera,córciu.
Wszystkiestare sprawy należą do przeszłości.
Jenny pochyliłasię nadzlewem,starając się oddychać przeznos.
- Nieto, żebyśmy jej nie kochali - powiedział Darden -ale była zbyt
zazdrosna i nie wyszło jej to na dobre.
Zazdrosnai podła.
Mamy prawoto powiedzieć.
Zapłaciliśmyza jej śmierć.
Więc teraz zaczną się dobre czasy.
Jeszcze dwie noce tutaji wracam do domu.
Mówią, że nie udasię załatwić papierówprzed obiademwe wtorek.
Wyobrażasz sobie?
Cholerni, głupibiurokraci - mruknął.
- Ale to nie szkodzi, nieszkodzi.
Toznaczy, żemożesz trochę pospać, ubrać siębez pośpiechu,uczesać.
Pamiętaj,żeby dla mnie rozpuścić włosy,dobrze?
Takcię lubię najbardziej.
- Nie mogę przyjechać - wyrzuciłaz siebie.
-Co takiego?
- Głos mu stwardniał.
- Nie mogępo ciebie przyjechać.
Mam pracę.
- Twój staryojciec wychodzi z pudła, a ty musisz pracować?
Myślę, że to wystarczającypowód, żebysięzwolnićna jeden dzień.
182
Jenny całasiętrzęsła, ale cóż znaczyło jedno małe kłamstwo, jeśli jego
przeciwwaga była tak ohydna?
- Organizujemy wielkiobiad, największydo tejpory.
Gdzieś w górach, w posiadłości kogoś z otoczenia gubernatora.
Ludzie zjeżdżają się ze wszystkich stron, prywatnymi
samolotami,nawethelikopterami.
Miriammnie potrzebuje.
- Na rany, ja cię potrzebuję.
Gniję tu przecieżdla ciebie.
Więc kogowybierzesz, Miriam czy mnie?
Miała łzy w oczach.
Zawsze wszystko utrudniał.
- Nie wybieram między tobą a nią.
To po prostu bardziejsensowne, żebym poszła do pracy.
Jakbym mogłapojechać pociebie samochodem, to byłoby co innego, ale nie mogę.
Skończę pracę na czas, żeby spotkać cię na przystanku autobusowym w mieście.
- Nie w mieście.
Tutaj,MaryBeth.
- Nie mogę, tato - powiedziała błagalnie, apotem wpadłana pomysł.
- Słuchaj,tato.
Jeśli pojadę na ten duży obiad, toMiriamnie będzie protestować, kiedy powiem, że
w następnych dniach nie mogę pracować, więc więcej czasu spędzęz tobą.
To go uspokoiło.
- Niebędziesz pracować dokońca tygodnia?
-Nie.
- Dobra, w porządku.
-Może nie tak.
Chcępowiedzieć, że będę ci zawadzać.
Będziesz miał ochotę spotkać się z ludźmi, którychnie widziałeśod lat.
- Urwała, zanim powiedział słowo.
Nie musiał jej mówić, że opowiada głupoty.
Niechciał się z nikimzobaczyć.
Z nikim - opróczniej.
Zaczął mówić tonem, jakiego najbardziej nienawidziła; tonem, któryjasno
dawał do zrozumienia, że sprzeciwna nic sięnie zda.
- Maszczekaćna przystanku autobusowym wtej kwiaciastej sukience, którą
zamówiłemz katalogu.
Chcę, żebyś umyławłosy, żeby były miękkiei kręcone.
Terazmuszą ci już sięgaćco najmniej do talii.
Zmierzę jepo powrocie, na gołej skórze, więc postarajsię mieć miękką skórę pod
tą śliczną su183.
kienką.
Będziesz czekać na przystanku autobusowym, słyszyszmnie?
Ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę i zwymiotowała do zlewu tę odrobinę,
którą miała w żołądku.
Nawetpotem czułamdłości.
Ochlapała twarz pod kranem.
Zmoczyła kark.
Nabrała wody w ustai płukała, płukała i płukała.
Wtedy już zaczęła płakać, łkanie wstrząsało nią, bo zostały jej tylko dwadni, a
ona była chora i przerażona.
i wściekła, że tonie onatrafiła do więzienia albo nie ją zamordowano tu
obok,napodłodze salonu, bo wszystko to było niesprawiedliwe, a terazbędzie coraz
gorzej.
Nie obchodziłojej, że rzekomo zrobił todla niej.
Zrobił to dla siebie i teraz ma to, czego chciał,a jeślibędzie starała się go
powstrzymać, to przypomni jej, odświeżywspomnienia, ażona się rozpłacze i będzie
mógł ją objąći głaskać jej włosy.
Znalazła wszufladzie nożyce kuchenne, złapała garśćswoich znienawidzonych
rudych włosów i ucięła.
Złapaładrugągarść iucięła,a potem znów i znów, aż wstrętne ogniste lokizasłały
blat kuchenny, podłogę istół.
- Hej, hej, hej - powiedziałPete dźwięcznym głosem,w którymsłychać jednak
było niepokój.
-Jenny,Jenny, corobisz?
- Wyjął jej zdłoni nożyce.
-Dobry Boże, Jenny, co sięstało?
- Musnął jejtwarz ispojrzał w oczy.
- Nienawidzę tych włosów!
Są wstrętne!
Kciukiem ścierał jej łzy.
- Ależ nie.
-Naprawdę!
Nienawidzę ich!
Przysięgam, że wolałabymbyćłysa!
Wolno, stanowczo zaprzeczył.
- Nieprawda.
-Prawda.
Nie rozumiesz!
Właśnie dzwoniłmój ojciec.
Wraca do domu we wtorek.
Wiesz, gdzie jest?
W więzieniu.
Odsześciu lat.
Wiesz, zaco?
Za morderstwo.
Wiesz, kogo zabił?
Moją matkę!
- Poczuła, że wywracają jej się wnętrzności, takjakpodczas procesu.
Po raz pierwszy od tegoczasu powiedziała to tak otwarcie iporaził ją strach.
Nic się nie zmieniło,nic a nic.
184
Była jednak jedna zasadnicza różnica.
Niepowiedziała tegościanom:powiedziała Pete'owi.
Teraz wiedziałto, co wiedziałocałe miasto; wiedział, dlaczego przez te wszystkie
lata ludzieodwracalisię od niej plecami.
Czekała, żeby sięodsunął, byłapewna, że spojrzy na nią z obrzydzeniem,a jeśli
nie ze wstrętem, to z litością, a jeśli nie z litością, to zestrachem.
Nie odsunął się jednak, a jego spojrzenie wyrażało tyleczułego
współczucia, żezaczęłapłakać.
- Och, Jenny - szepnął i przytulił ją.
- Takmi przykro.
Rozpłakała się na dobre.
Przycisnął jej głowę do piersi, potem objął ją ramionami.
Schowała głowę, pozwalając jegorękom odgrodzićsię od świata.
W miarę jak płakała, odpływałyz niejtakże najmroczniejsze myśli.
Na ich miejsce pojawiło sięcoś ciepłego ijasnego.
Dawałojej siłę.
- Uwielbiamoje długie włosy - powiedziała przez czkawkę.
- Wplata w nie palce.
Robi mi się odtego niedobrze.
- Nienawidzisz go?
-Tak.
nie.
- Zaszlochała.
-Co mam powiedzieć?
Przeraża mnie.
Innych też.
Kontroluje ludzi.
Zanim go zamknęli,dał do zrozumienia, żejeśli ktoś mnie skrzywdzi, gorzko
tegopożałuje.
Jeśliktoś mnie dotknie, też tego pożałuje.
- Podniosła wzrok na Pete'a.
-Więc ludzie są uprzejmi, ale trzymają się nadystans.
Ryzykujesz, przychodząc tutaj.
Starł ostatnie łzy, żebymogła zobaczyć jegozaczepnyuśmiech.
- Moim zdaniemnajwyższy czas.
- Uśmiech stał się cieplejszy.
Spojrzał na jej włosy, obejrzał je zewszystkich stron.
-Wiesz, wyglądanieźle.
Całkiemnieźle.
Bez tej masy włosów lepiej widać twarz.
Chyba jesteśna dobrej drodze.
- Zamachałnożycami.
-Mogę trochę wyrównać?
Przez kilka minut obcinał, krążącwokół niej.
Potem ugiąłkolana, tak żebyli tego samego wzrostu, ujął jej podbródeki obrócił
głowę w obie strony.
- Nieźle - powiedział zuśmiechem.
- Ty idź pod prysznic.
Jatu posprzątam.
Obrócił ją w stronę holu i lekko popchnął.
185.
Miriam nie wierzyła własnym oczom, kiedy Jenny pojawiłasię w obramowaniu tylnych
drzwi furgonetki Neat Eats.
Otworzyła, zamknęła i znówotworzyła usta.
- Jenny?
Jenny dotknęła swoich włosów.
Byłapewna siebie, kiedyoglądała nową fryzurę w domu, ale tępewność odbierały
jejspojrzenia, jakimi jąobdarzano w drodze do firmy.
Teraz myślała to samo, co gapiący się ludzie: "Darden mnie zabije".
- Miałam ochotę coś zmienić - powiedziała.
-Niewątpliwie ci się udało odparła Miriam.
Odłożyłatacena półki furgonetki, wytarła ręceo ścierkę wiszącą u pasai wzięła
Jenny za ramię.
- Może przynajmniej je wyrównam.
-Och nie, nie trzeba, Petejuż to zrobił.
- Pete?
JakiPete?
Jenny niemal żałowała, że cokolwiek powiedziała.
Stało się.
- To przyjaciel - stwierdziła i poczuła dumę tak niespodziewaną, że aż się
zarumieniła.
Bawiła się zasuwą w drzwiachfurgonetki.
- Nie znasz go.
Nie jest stąd.
- Skąd jest?
-Z zachodu.
- Jak go poznałaś?
-Och,przypadkiem, popiątkowej potańcówce.
Wysoki,postawny facet, skórzana kurtka i wysokie buty.
Może go zauważyłaś?
- Odważyła się spojrzeć na Miriam, dość zmieszaną.
- Nie.
Na pewno bym zwróciła uwagę na kogoś takiego.
- Stał nazewnątrz.
Może dlatego go nie widziałaś.
- Ja też byłam na zewnątrz.
Skórzana kurtka i wysokiebuty?
Z pewnością bymgozauważyła.
- Był tylko przez chwilę.
Jakoś przychodził i odchodził.
Może wtedy, kiedy mogłabyś go zobaczyć, stał za drzewem,więc go niewidziałaś.
Jeździ na motocyklu.
- Aha -powiedziała Miriam z nagłą wesołością.
- Wąteksię komplikuje.
Co u nas robi?
- Jest poprostu przejazdem.
-I mieszka u ciebie?
Jenny, totrochę dziwne.
- Nie ma w tym nic niestosownego - odparła Jenny, zanim
186
zrozumiała, żeMiriam sobie z niej żartuje.
Poczuła się głupioiwzruszyła ramionami.
- Pete, tak?
I to on obciął ci włosy?
- Ja obcięłam, on tylko wyrównał.
-No dobrze - powiedziała Miriam.
- W takimrazie wyrównamje jeszcze trochę.
Jenny uważała, że włosy sąw porządku, ale Miriam była jejszefem, a w
dodatku niezwykle czystą i schludną osobą.
Pozatym Jennyniemogła jejobrazić odmową.
- Gotowe- orzekła Miriamparę minutpóźniej.
- Tak naprawdę tylko tył wymagał poprawki.
Najwyraźniej nie tylko tył, stwierdziła Jenny, gdy z lekkimniesmakiem
zobaczyła długość pasm leżących naziemi.
Miriam teraz jednak wzięłagrzebień i próbowała uczesać Jennyna różnesposoby;
mierzwiłajej włosy i nawet się uśmiechała.
- Naprawdę wygląda dobrze.
Bardziej elegancko.
Włosyciętak nie przytłaczają.
- OdwróciłaJenny do lustra.
Jenny dotknęła kosmyków wijących się koło uszu i przyjrzała
sięprzedziałkowi z boku, któryzastąpiłzwyczajny przedziałek pośrodku.
"Bardziej elegancko".
Brzmiało dobrze.
Wyglądałoteż dobrze.
Można byłoby to nazwaćfryzurą napolkę, gdyby nie loki.
Potem loki i cała reszta stałysię ofiarą zręcznych dłoni Miriam, która
upięła jej włosy w kok, mówiąc, że to bardziej higieniczne.
Jednak choćterazfryzurarobiła wrażenie bardziejsurowej,Jenny długo jeszcze
rozkoszowała się poprzednim wizerunkiem.
"Bardziej elegancko".
Rzeczywiście jej się podobało.
Darden będziewściekły.
Ale Pete nie.
Pete będzie zachwycony.
Nie mogła się doczekać, kiedy mu się pokaże.
Nie mogła się doczekać, kiedy go w ogóle zobaczy.
Nawet teraz,przywołując wspomnienia, poczuła znów ciepło, ja^J3 ogarnęło, kiedy
odprowadziłją do drzwii wyprawił domiasta.
- Możecię jednak podwiozę?
Odmówiła.
Nie chciała, byludzie pytali, kto totaki i dlaczego jej towarzyszy.
Niechciała, żeby opowiadali otym Dar187.
denowi, przynajmniej póki sama nie będzie wiedziała, co powiedzieć.
- Potrzeba mi czasu na zastanowienie.
Muszę zdecydować,co robić.
Wtedy ujął jej twarzw dłonie - chyba lubił to robić - potem obramował
skronie dłońmi, jakby to były klapki na oczydla konia, odcinające ją od
wszystkiego poza samą sobą.
- Jakmogę ci pomóc?
Obiecała sobie, że nie będzie błagać, ale rzeczywistość kryła się tużza
przesłoną jego dłoni.
- Nie odchodź.
Zostań jeszczetrochę.
Bądź tu, kiedywrócę.
Pocałowałją w usta, w nos, w zamknięte teraz powieki.
Widok jegotwarzy jużjej nierozpraszał, więcgłos wydawał sięgłębszy:
- Będęczekał.
Wracaj szybko.
Jenny pracowała szybko.
Biegiem zaniosła ostatnie tacez kuchnido furgonetki, a potem z samochodu do
domu,w którym odbywałosię barbecue, a stamtąd do ogrodu, gdzieustawiono grille.
Biegła wokół basenu, od stołu do stołu, rozkładając serwetkii rozstawiając
świeczki.
Biegiem zaniosła napojez kuchni na skraj bufetu, koszyki z bułkami i podstawkiz
przyprawami na środekstołu, papierowe talerze, serwetkii plastykowesztućce
postawiła na końcu stołu, tuż koło grilla.
- Zwolnij - powiedziała wktórymśmomencie Miriam, aleJennynie mogła się na
to zdobyć.
Wydawałojej się, że imszybciej wszystkonaszykuje, tym szybciej wróci do domu.
DoPete'a.
Niestety, jej ręce nie były takszybkie jak nogi.
Musiała nanowo rozłożyć serwetki, bo Miriam powiedziała, że
wyglądająnieporządnie.
Musiaławytrzećpodłogę, na którą wylała całądwulitrową butelkę Mountain Dew.
Musiała zwrócić pełnątacęopiekanych ziemniaków do kuchni, bo postawiłają
zbytblisko brzegu stołu i taca spadła.
- Jenny - szepnęła Miriam, kiedy goście już przyszli - opanujsię.
Nie macosię spieszyć.
Spokojnie.
188
Jenny była od tej pory ostrożniejsza.
Skupiała sięna każdymzadaniu, jakie przydzieliła jej Miriam, i poradziłaby
sobiewcale nieźle, gdyby gospodyni przyjęcia nie powierzała jej setki drobnych
spraw.
Jeśli tonie było: "pan w zielonej marynarce potrzebuje sosu", to
słyszała:"szklankę zimnej wody dlatamtej pani w błękicie" albo: "proszę postawić
sól i pieprz nakażdymstole", albo:"trzeba napełnić butelkę dla dziecka mlekiem z
lodówki i podgrzać trochę, ale tylko trochę.
Wie pani,jak sprawdzićtemperaturę, prawda?
".
Jenny robiła,co mogła, ale starającsię spełnić życzeniai Miriam, i
gospodyni, oczywiście nie nadążała, a kiedy próbowała nadrobićzaległości,
popełniała błędy.
Miała zły dzień.
Jedenzły dzień to nicstrasznego.
Jedzeniei tak było dobre.
A poza tymco za różnica, czy wszystko dobrze poszło, jeśli Miriam i tak zamyka
firmę?
Te myśli niepodniosły jej naduchu, choć po powrocie Miriamwzięła jąna
stronę.
- Słuchaj, Jenny, chcę, żebyś wzięła urlopna parę dni.
Wydajesz się rozkojarzona.
- Nic mi nie jest.
Naprawdę.
- Mam inne wrażenie.
Weź urlop, póki Darden nie wrócii nie zadomowi się.
Wtedy poczujeszsię lepiej.
- Ależja muszę pracować - nalegałaJenny i zaczęła wycierać długiblat z
nierdzewnej stali.
- On chce, żebym pracowała.
Rozeźli się, jeśli będę na urlopie.
Daję słowo.
Lepiej, jeśli pracuję.
Miriam przytrzymała jej rękę i zmusiła,byprzerwała wycieranie.
- Nie sądzę.
Słuchaj, w tym tygodniu i takmam tylko dwazamówienia, i to nieduże.
AnneMarie i Tyler się nimi zajmują.
Musisz spędzić trochę czasuz ojcem, powinnaś także poszukaćinnej pracy.
- Nie znajdę.
-Znajdziesz.
Dam ci znakomite referencje.
Jenny wiedziała, że nie pomogłyby nawet referencjeod samego papieża.
Ludzie jej nie chcieli.
Wszystko jedno, czy toz powodu włosów,piegów czy nazwiska - nie pasowała do
po189.
zostałych.
Nie umiała swobodnie rozmawiać ani się uśmiechać, szczególnie do nieznajomych,
którzy pewnie zajrzelibywjej oczy i od razu odgadli, kim jest.
Miriam byławyjątkiem.
Miriam jednak wyjeżdża.
- Możesz pracować przy weselu DeWittów w przyszłą niedzielę.
Zgoda?
Jenny przytaknęła.
Niemrawo przetarła stół i zawiesiła ścierkę przyzlewie.
Potem wyszła w zapadającąszybko noci ruszyław drogę powrotną do domu.
Pod żadnym pozorem nie chciała myśleć o tym, co może się zdarzyć do czasu
następnego spotkania z Miriam, ale myślite i takją osaczały, nie tylko
mnożącsię, ale wypełniając mózg tak szczelnie, że zakręciło jej sięw głowie.
Niedoszła nawet donastępnej przecznicy,a jużbyłazmuszonausiąść na krawężniku.
Objęła rękoma kolana.
Oparła na nich policzek i zmrużyłaoczy, aż Main Street zmieniła się w smugę
światła i cienia, takąsamą jak Londyn, Paryż czyWyoming kawałek na południe
odMontany.
Wtedy przyszedł jej na myśl Pete.
Podniosła się, ale natychmiast znów opadła.
Nie wiedziała,czylepiej siedzieć tu i wyobrażaćsobie, że czeka na nią, czyteż
wrócić do domu i odkryć,że odszedł.
Obiecał, że zostanie,ale to byłowcześniej, zanim miałokazję zastanowićsię
nadtym, comu powiedziała.
Teraz, kiedy dowiedział sięczęściprawdy, pewnie już go nie ma.
Nie miała muza złe.
Jenny zawsze przyciągała kłopoty.
Duże kłopoty.
Wyplątała spinki z włosówi jedną po drugiej rzucała naziemię,
rozgniatającdłonią.
Przestała dopiero, kiedy mała postać schyliła się nad nią, adrobna rączka
dotknęła jejnogi.
Zdobyła się na uśmiech.
- Cześć, Joey Battle, co nowego?
-Nic.
-Jego skóra lśniła blado, prawie błękitnie, apiegibłyszczały w mroku tak mocno,
jak - była tego pewna - jejwłasne.
- Ktocię tak ostrzygł?
- Ja sama.
- Starała się zdjąć mu bejsbolówkę założonątyłem na przód, żeby zobaczyćjego
włosy,ale stanowczo przytrzymał plastikowy pasek na czole.
- Moje są głupie - powiedział.
- Wszystko ostrzygła, bo po190
wiedziała, że są za długie i trudnoje rozczesać.
Ja w każdymrazie będę nosiłtę czapkędo szkoły, choćby nie wiem comówiła.
Mówi, że twój tata wraca.
Że zabiłtwojąmamę.
Toprawda?
Jenny podkuliła kolana i wcisnęła łokcie w podołek.
- To prawda?
-Nie.
- To dlaczego jest w więzieniu?
-Bo sąd uznał, że tozrobił.
- Dlaczego?
-Bo powiedział, że to zrobił.
- Więc zrobił?
-Nie.
- Joey?
Joey Battle, gdzie się podziewasz?
Joey jak błyskawicapomknął w dół ulicy.
Jenny odwróciłasię, zgarbiła i spuściłagłowę, żeby Selenajej nie zauważyłai nie
domyśliła się, gdzie podziewał się chłopiec.
Odczekała,aż odgłoskroków ucichł.
Wtedy - z plecami wciąż zgarbionymi i ściśniętym żołądkiem -ruszyła w drogędo
domu.
Lewa, prawa, lewa,prawa.
Szłarówno, wysuwając jednąnogę przed drugą.
Starała się wyprostować, tak jak radziły panie wczasopismach, ale ramiona
odmawiały jej posłuszeństwa, a kiedypróbowała przepędzić smutek, twarz
Dardenapojawiała się przedoczyma.
Darden i brak pracy, i obciętewłosy, i żadnej możliwości ucieczki.
Zaczęłabiec z łokciami przy ciele, jej włosy żyły własnymżyciem w
gęstniejącej mgle.
Poddała się dopiero, kiedykolkaw bokuspowolniła jej ruchy, alenawet wtedy sięnie
zatrzymała.
Musiałasprawdzić, czy Pete na nią czeka.
Musiała wiedzieć.
Był jedynym jasnym punktemwjej życiu.
Gdy dochodziła do domu, była już jak w amoku.
Przedarłasię przez gęstą mgłę ipo bocznych schodkach wpadła dokuchni.
Nie było go tam.
Przebiegła przez przedpokój, mimogryzącegochłodu zaglądającpo kolei do
wszystkich pokoi -pierwsze piętro, drugie piętro, każdy zakamarek, każda
szafa,nawet pod łóżka, w razie, gdyby po prostuwykręcił jej głupikawał, choć
wiedziała, że nie jest tak okrutny.
191.
Zdyszana, przeczesała włosy palcami.
Jeśli odszedł, to koniec.
Żadnej otuchy,żadnego ciepła, żadnej ostatniej próbyznalezienia takiego
szczęścia, jakie było udziałem innych.
Jeśliodszedł, jej marzenia umarły.
Drżąc z zimna, schowała głowęw ramionach, zacisnęła powieki i odetchnęła z głębi
swegociała, z najbardziej obolałych jego zakamarków.
Wtem otwarła szeroko oczy, myśląc o sosnowym namiocie za domem.
Odwracając się na pięcie,wybiegła z pokojuiwpadła wprost na dużą ludzką postać.
Rozdział dwunasty
BOSTON
Casey drżała, odkładając ostatnią kartkę maszynopisu nastosik.
Jej reakcja wynikała częściowo ztego nagłego pojawienia się męskiej postaci,
aleprzede wszystkim z informacji, że ojciec Jenny poszedł do więzienia za
zabójstwo jejmatki.
Casey nigdynie miałaklienta, który miałby jakiśzwiązek z morderstwem.
Ze śmiercią - tak.
Często pomagała ludziom pogodzić się ze śmiercią jednegoz rodziców,współmałżonka
czy bliskiego przyjaciela.
Natomiast morderstwo było czymś zupełnie innym, dotyczyłotakiego poziomu
przemocy, zjakim Casey się nie zetknęła.
Jej rodzicenigdy z sobą nie walczyli - oni nigdy z sobą nie rozmawiali.
Choć był to dziwnyukład- i wielokrotnie przypasowywała różne psychoterapeutyczne
terminy do ichkonkretnej formy dysfunkcji - uznawała,że osobne życie jest
lepszeod takiej nienawiści, która prowadzi do morderstwa.
Connie napisał jednak, żeJenny to rodzina.
W takim razieto konkretne morderstwo jej także dotyczyło.
Nie - zatrzymałabieg swoich myśli.
Connie napisał: "należy dorodziny".
Być może "do rodziny" należała osoba,która napisała dziennikjako powieść, a
"jakjej pomóc" odnosiło się do pomocy przy publikacji.
Tu Caseynic nie mogłaby zrobić.
Niemogła jednak także odwrócić się od JennyClyde.
Świat Jenny zamykał się wokół niej.
Jej desperaq'a rosła.
Casey musiała wiedzieć, co się z niąstało.
193
.
Coś jej mówiło, że Jenny istnieje naprawdę.
A jednak niewszystko było w porządku - w części, którą właśnie przeczytała,
wyczuwała jakiś zgrzyt.
Nie potrafiła jednakwskazać, o co chodzi.
Już podenerwowana, podskoczyła na dźwięk dzwonkatelefonu.
W salonie nie było aparatu, atu właśniesiedziałaod wyjścia Emily Eisner.
Nie było także zegara, zgadywałajednak, że musi być koło dziesiątej.
Megdawnojuż wyszła,a przyjaciele Casey zazwyczaj nie telefonowali o tak
późnejporze.
Zaniepokojona, odłożyła strony dziennika, przebiegłaprzez hol do kuchni i
chwyciła słuchawkę.
Dziesięć minutpóźniej, po szybkiej jeździe przez naszczęście niebardzo
zatłoczone ulice, Casey wbiegła po schodach do domu opieki, otworzyła drzwi
wejściowe i szybkopokonała dwa piętra.
Przy dyżurce stał lekarzjej matki, czekając na nią i wpisując spostrzeżenia do
karty Caroline.
Caseyzatrzymała się z bijącym sercem.
Lekarz był spokojnym, dość oschłym człowiekiemo ciemnych włosachi drobnej
budowie.
Choć wiedziała, że oschłość stanowi cechę i kulturową, iosobowościową, odgadła,
że wten sposóbbroni się przed osobistym zaangażowaniem.
Niewielu jegopacjentów wracało do zdrowia.
Mogli trwać, tak jak Caroline,alew końcu niemal wszyscy umierali.
Casey spojrzała na niego z niepokojem.
Uśmiechnął się lekko, byjąuspokoić.
- Już lepiej.
Tym razem dłużej to trwało, ale sama z tegowyszła.
Pod Casey ugięły siękolana.
Dwa latatemu, gdy Carolinebyła już wstanie śpiączki takdługo, że szansę na
wyleczeniejej zmalały niemaldo zera, Casey podpisała oświadczenie, bynie
podejmować prób resuscytacji.
Zanim zdecydowałasię,konsultowała się z wieloma lekarzami, rozmawiała zpastorem
w Providence, który znał Caroline, przedyskutowaławszystkie za i przeciw z
przyjaciółmi Caroline.
Z rozumowego punktu widzenia Casey uważała, że podjęła właściwą
194
decyzję.
Nie wiedziała jednak na pewno, co by czuła,gdybyCaroline umarła, choćmożna by ją
jeszcze utrzymywaćprzyżyciu.
- Skoro wyszłaz tego własnymi siłami - powiedziała teraz Casey lekarzowi -
to chyba coś znaczy.
Wcale nie jestgotowa umrzeć,a ja nie chcę pozwolić jej odejść.
Uśmiech lekarza był smutny.
Nic nie mówił.
Casey pokonała krótki, dzielący ich dystans.
Szanowałategoczłowieka.
Inaczej już dawno zabrałaby Caroline spodjego opieki.
- Proszęmi powiedzieć, co pan myśli -poprosiła.
-Już to przerabialiśmy.
; - Mówiliśmy o infekcjach.
- W ciągu trzech lat zdarzyłosię ich kilka.
-Nie o drgawkach, boto coś nowego.
- To prawda.
Nie podobał jej się sposób,w jaki na nią patrzył.
- Myśli pan, żestara się umrzeć?
Podniósł jedną brew.
- Tak bywa.
-Więcdlaczego nie umiera?
- Zgodnie z definicją, stan wegetatywny to taki, w którym
funkq'onowanieciałapacjenta nie ma nic wspólnego zeświadomym życiem.
Funkcje wegetatywne nie ustają, taksamo jak reakcje odruchowe.
Prawdopodobnie właśnie teodruchowe reakcje sprawiły, że pani matka wyszła z tej
seriinapadów drgawkowych.
- Serii?
-Tak.
- Więc to był więcej niż jeden napad?
- spytała Casey,zdezorientowana.
- Trzy, cztery, pięć niezbyt silnych w ciągu ostatniej godziny.
-Ale niezbyt silnych.
I wyszła z tego.
Naprawdęmyślę,że to coś znaczy.
- Skierowała sięku pokojowi Caroline,alezawróciła.
Zawsze targały niąsprzeczneodczucia.
Caseyzdawała sobie sprawę, że może zachodzić rozbieżność między tym, czego
pragnie, a tym, co jest naprawdę.
195.
Splotła ramiona.
- Jeślima pan rację - spytała cicho - to co się będzie terazdziało?
-Może nic.
Możepokona ten zakręt i zostanie wtymstanie trochę dłużej.
Czytała pani raporty o takich przypadkach.
Casey czytała.
Wiedziała o Karen Ann Quinlan, NancyCruzan i dziesiątkach innych, którzy żyli
latami sztucznieodżywiani.
Wiedziała, jak rosły rachunki szpitalne.
Wiedziała,jak niszczący wpływwywiera długotrwały stan wegetatywnyna rodzinę
chorego.
Wypracowała własny sposób radzenia sobie z tym problemem.
W pewnym sensie było to przekształcenieteoriijejojca o szukaniu skarbów.
Connie uważał, że samoświadomość przychodzi wtedy, gdyktoś potrafi
otworzyćwszystkie drzwi do swego życia.
Casey nie zgadzała się ze słowem"wszystkie".
Była doskonale funkcjonującą kobietą.
Odnosiła sukcesy zawodowe, była aktywna w sprawachosobistych, racjonalna i
szczęśliwa.
Jeśli zawartość jednego"pokoju"w jej życiu wypełniał ból i nie było żadnego
sposobu, żeby mogła to zmienić, wchodziła do tego "pokoju",jeśli musiała, ale
poza tym trzymała drzwi do niego zamknięte.
CzęstoodwiedzałaCaroline.
Gdy była przy niej, całkowicie się na tym skupiała.
Alegdy wychodziła, zamykała tedrzwi za sobą.
Nie zawsze chciałyzostać zamknięte i gdyzaczynały się zza nichwydostawać troski,
robiła, co w jejmocy, by je tam wepchnąć z powrotem.
Czy oznaczało to, że jestnieczuła?
Być może.
Niewiedziałajednak,co jeszcze mogłaby zrobić.
Ból, frustracjai bezsilność, towarzyszące myślom o Caroline cały czas,
codziennie, od ponadtysiąca dni, zniszczyłyby ją całkowicie.
Terazjednak była tu i kierowana ciekawością zapytała:
- Jeśli ma pan rację i moja matka stara sięumrzeć, to czyniepodejmie tej
próby na nowo?
-Niewykluczone.
- Czy objawi się to drgawkami?
196
- Niekoniecznie.
Miałem pacjentów, którzy przeżywaliokres stałych drgawek - status epilepticus-
ale przez niego przechodzili i nigdy więcej już go nie doświadczali.
Zmianę stanu mogą znamionować różne symptomy.
Pacjenci w trwałym stanie wegetatywnym na ogół zachowujądobowy cykl snu i jawy.
Tak jak pani matka.
Możemy spowodować u niej reakcje na ostreświatło, gdy jest obudzona, alenie
wtedy,kiedy śpi.
Jednymz objawów zbliżającej sięśmierci może być zmiana tejreakcji.
Może coraz więcej spaći coraz trudniejją będzieobudzić.
To sygnalizuje zmianęw metabolizmie.
Jej kończyny mogą się wyziębiać, co z koleibędzie świadczyć o zmianach w
układzie krążenia.
Jeśli zacznązawodzić funkcje autonomiczne, w gardle może sięgromadzić wydzielina
z nosa i jamyustnej, przezcooddychanie staniesięnie tylko głośniejsze, lecz
przede wszystkim trudniejsze.
- Pięknie - stwierdziła Casey.
-Ale nie cierpi - powiedział lekarz cieplejszym tonem.
Najwyraźniej bardzo chciał to Caseywyjaśnić.
- Musi panio tym pamiętać.
Nie czuje bólu.
W ogóle nie ma żadnychdoznań.
Jej mózg zasłabo funkcjonuje.
- Ale z kolei jeśli to, co się z nią dzieje, topierwszy krokku obudzeniu,
może zacząć odczuwać ból - zauważyła.
-Będziemy wiedzieć,jeśli tak sięstanie.
Nawet jeśli nieprzemówi, dowiemy się o tym - jeśli nieja, to pielęgniarki.
Głęboko szanuję ich instynkt.
Zawszepierwszewiedzą, gdypacjentjestgotów odejść.
Odejść.
Czyli umrzeć.
Caseynieraz słyszała i od pielęgniarek, iczłonków rodzin pacjentów na tym samym
piętrze,że pielęgniarki rzeczywiście wiedzą.
Dlatego niezamierzałateraz nikogo o nicpytać.
Nie chciała znać odpowiedzi.
W pokoju Carolinepanował półmrok ispokój.
Jedynymśladem wcześniejszych niepokojów była kroplówka zvalium, stojąca
uwezgłowia.
Caroline leżała na boku, podparta dwomapoduszkami.
Casey pocałowałają w policzek i poczuła znany i kojącyzapach eukaliptusa.
Wolała uznać to za oznakę życia.
197.
- Cześć, mamo - szepnęła.
- Słyszałam,żebyło dzisiajtrochę zamieszania.
Ujęła Caroline za rękę, która niebyła chłodniejsza niżzwykle.
Przyjrzała się jej twarzy: zzamkniętymi oczymamatka wyglądała na odprężoną.
Oddychała spokojnie, niebyło słychać żadnego rzężenia.
- Te napady są po to,by wszyscy koło ciebie skakali?
-Uśmiechnęła się.
- To dla ciebie typowe.
Tak jak wtedy, kiedy mnie nauczyłaś, żeby sprawdzać, czy w baku jest benzyna.
- Caseymiała szesnaście lat, właśniedostała prawo jazdy i jeździła tylko po
okolicy, więc nie groziło jej żadneniebezpieczeństwo, jedynie mogła narobić
sobie kłopotu.
Pewnego dnia Caroline nie przypomniała córceo kupieniubenzyny i Casey stanęła w
polu z pustym bakiem.
- Ale niemam ci za złe.
Sporonas kosztuje twój pobyt tutaj.
No tak -poprawiłasię -nie mypłacimy, niebezpośrednio.
Alewpłacałaś pieniądze przez te wszystkie lata, gdy miałaśznakomite zdrowie.
Więc teraz zasługujeszna wszystko, conajlepsze.
Delikatnie gimnastykowałanadgarstekCaroline.
- Mówiąc onajlepszym - ciągnęła, wciąż szeptem - możezaplanujemy
wycieczkę?
Zawsze chciałaś pojechać do Hiszpanii.
Chyba powinnyśmy to zrobić.
- GdyCaroline milczała, dodała: - To nie musibyć tak od razu.
Możemy pojechać wiosną lub latem przyszłego rokualbonawet jeszczeza rok.
Zarezerwuję miejsce - Casey w rzeczywistości zrobiła to przed rokiem - ale
możemy odwołać rezerwację,jeślizmienimy zdanie - co musiała zrobić.
- A może w ogóle tonie powinno być latem, tylko wiosną lub jesienią/bowtedy nie
będzie takich tłumów.
Jakmyślisz, mamo?
Będziemysiędo tego przygotowywać?
- Czy będę siędość dobrze czuła?
-Oczywiście.
- I będę mogła chodzić godzinami?
Toprzecież właśnie się robina wycieczkach.
Pamiętasz,gdy pojechałyśmy doWaszyngtonu?
Cały czas narzekałaś, że cię bolą nogi.
Casey wspominała tę wyprawę z rozgoryczeniem.
198
- Byłam w siódmej klasie.
Nie chciałam byćw Waszyngtoniez tobą.
Chciałam byćz przyjaciółmi, którzy jechali do Waszyngtonu na szkolną
wycieczkę,ale ty mi na to nie pozwoliłaś.
- Ponieważ chciałam, żebyśmybyły razem, Casey.
Za szybkodorastałaśi wiedziałam, ze będziesz spędzać z przyjaciółmi corazwięcej
czasu.
Poza tym nie byłam pewna, czy nie dojdzie dojakiejśrozróby, gdy pojedziesz z
przyjaciółmi.
Caseytrudno było zaprotestować, ponieważ razemz przyjaciółmiczęsto brała
udział w różnych szaleństwach,w dodatku toona najczęściej byłaprzywódczynią.
Uwielbiałaprzyjęcia z przeszmuglowanym nielegalnie piwem,uwielbiała chodzić
nafilmy dla dorosłych, gdy dorosła jeszcze nie była, uwielbiała takie pomysły,
jak przefarbowaniewłosów na zielono, by pasowały do strojów drużyny koszykówki w
szkole średniej, w tym roku, gdy reprezentacjaszkoły wygrała mistrzostwa
stanowe.
- Uwielbiałam przeginać - powiedziała teraz - ale wiesz, o cochodziło.
Testowałam, zawsze testowałam.
Musiałam wiedzieć,żemnie kochasz, nawet z zielonymi włosami.
Poza tymjaka byłabyprzyjemność z dorastania, gdyby nastolatki nie doprowadzały
rodzicówdo szału ?
- Aha.
To była freudowska pomyłka, mojadroga.
Powiedziałaś"rodziców", w liczbie mnogiej, lo to właśnie ci przezcały
czaschodziło, gdy rozrabiałaś.
Nie miałaś ojca.
Miałaś mi za złe, że cijakiegoś nie zapewniłam.
- Nie chciałam, żebyśmi zapewniała jakiegoś.
Chciałam mojego prawdziwego.
Caroline nie odpowiedziała.
Nie było dopowiedzenianic, czego by już wielokrotnie niemówiła - a Casey mogłaby
się nawet zgodzić, gdyby nie to, że uniejwiele się zmieniło.
- Zawsze mówiłaś, że nie wiesz, co było dla niego ważne w życiu-
powiedziała na głos.
- Ale on teraz nie żyje,a jegodomnależy domnie.
Mogę ci o nim opowiedzieć.
Carolinesię nie odezwała.
- Czy wiedziałaś, że grał na fortepianie?
Alboże godzinamisiadywałsamna tarasie na dachu?
Albo że jego najlep199.
szym przyjacielem był kot?
Myślę, że był samotnym człowiekiem.
Wiesz,przez te wszystkie lata, kiedy miałam muza złe, że mnie ignoruje, zapewne
prowadziłam szczęśliwsze życie niż on.
Caroline nadal milczała.
- Zmarł nagle - wyrzuciłaz siebie Casey, chcąc wywołaćjakąś reakcję.
- Na rozległy zawał.
W ciągu ostatnich trzech lat życia Caroline były takiechwile, typowe
dlapacjentów w podobnymstanie, że ruszała lekko głową, ręką lub ustami.
Teraz jednak nictakiegonie nastąpiło.
Nie mrugnęła, nie skrzywiła się, nie jęknęła.
- Może to lepsze niż taka powolnaśmierć jak moja- usłyszała Casey albo tak
się jej wydawało.
-Nie umierasz powoli, tylko zdrowiejesz.
Caroline zasnęła - a w każdym razie tak chciała otymmyśleć Casey.
Inaczejkłóciłaby się z matką.
Nie zamierzałapozwolić, by się nadsobąużalała.
Użalanie się do niczegonieprowadzi.
Chciała,by Caroline wyzdrowiała.
Czując znówprzypływ emocji, szepnęła:
- Muszę już iść, mamo.
- Pocałowała dłoń Carolinei ostrożnie położyła na pościeli.
-Wrócę niedługo.
Wtedyporozmawiamy.
- Wstała.
-O Hiszpanii.
- Zastanowiła się.
-A jeśli Hiszpania to za dużo, pojedziemy na Hawaje.
Todługi lot, ale na miejscu możemy się przeztydzień w ogólenie ruszać.
Żadnegowysiłku fizycznego.
Żadnego zwiedzania.
Tylko słońce, piasek i pińacolada,więcgdybyś nieczułasię zbyt dobrze, to będzie
wsam raz.
Hej.
A jeśli boiszsię drugiego lotu, możemy zrobić to samo w Kostaryce.
Jest tamniesamowity luksusowy kurort.
Znajdę jego nazwę,dobrze?
Po powrocie do domu Casey spała twardo od północydopiątej rano, ale gdy
się obudziła,nie mogła już zasnąć.
Niemogła nawet leżeć w łóżku.
Jej myśli pędziły w zbyt wieluróżnychkierunkach.
Najpierw włożyła strój dobiegania, związała włosyi przeciągnęłaprzez otwór
z tyłu bejsbolówki,po czym wy200
ruszyła w równo padającym deszczu,by zobaczyć, jaksięczuje matka.
Wiedziała, że ktoś zadzwoniłby do niej, gdybyCaroline siępogorszyło.
Sama też mogła zatelefonować dodomu opieki i zaoszczędzić sobie tej wyprawy.
Byłajednakniespokojna, a to nie zdarzało sięjej często.
Chciała zobaczyć na własne oczy, że Caroline dobrze się czuje.
Poza tymbieg do Fenway i zpowrotem oznaczał,że równocześniepoćwiczy, więc miało
to sens.
Stan Caroline, jak się wydawało, nie uległ zmianie.
Leżała, co prawda, inaczej niż poprzedniego wieczoru, ale Casey, choć
chciałabywierzyć, że zmieniła pozycję sama, wiedziała, żetak nie było.
Pielęgniarki przewracały ją cokilkagodzin.
Teraz spoczywała na plecachi była karmiona.
Zestojaka do kroplówek zwisała rurka z pokarmem, a siła ciężkości sprawiała, że
jej zawartość trafiała wprost do żołądkaCaroline.
Casey zrobiłosię trochęniedobrze.
Nie wiedziała, dlaczego.
Widywała to już przedtem, więcej razy,niż mogła zliczyć, nie był to więc
odruchobrzydzenia, niechęci czy nawet zaskoczenia.
Po pierwszym szoku, jaki przeżyła trzylata temu, nauczyła się traktować te
posiłki jako cośnaturalnego.
Cośsię jednakzmieniło.
Lekarz uważał, że Caroline stara się umrzeć, a Casey nie mogła pozbyć się myśli,
że jestto możliwe.
Poczuła się pustai samotna, niewyobrażalniesmutna, pozbawiona nadzieina
bliskość, jaka powinna jełączyć teraz,gdy już dorosła.
Chciałaodizolować tę mroczną wersję Caroline w "pokoju" życia, ale drzwi nie
chciałydać się zamknąć.
Casey rozpaczliwie pragnęła,by matkaotworzyła oczy, by inteligentnie przemówiła,
uśmiechnęła się.
Nie została długo.
Była zbyt przemoczona i zbyt przestraszona.
Zatrzymała się przy łóżku Caroline tylko nachwilkę,a potem zawróciłai ponownie
wyszła na deszcz.
Pogoda, duszna,parnai gorąca, odpowiadałajej nastrojowi.
Casey biegła szybko i zdecydowanie, a krople deszczumieszały się z kroplami potu
i łzami, aż w końcu nogi odmó201.
wiły posłuszeństwa.
Dopiero wtedy zwolniła do rozsądniejszego tempa.
Przecięła park, pobiegła wzdłuż CharlesStreet i w górę Chestnut do alejki na
tyłach domu, gdzie zostawiła samochód.
Miata nie stała samotnie.
Obokbył dżip Jordana.
Zdyszanapo biegu, Casey pochyliła się, oparła dłonie nakolanach i starała
sięwyrównać oddech.
Deszcz spływałz daszkabejsbolówki, z drzew, z nieba.
Wyprostowała się,odchyliła głowę ipozwoliła, by krople obmyły jej twarz.
Oddech uspokoił się, ale żołądek wciąż miała ściśnięty.
Głód?
Zapewne, ale nie mogła myśleć ojedzeniu.
Jednak toniegłódbył przyczynąwewnętrznej pustki.
Nie musiała wyjmowaćklucza, bo Jordan zostawił otwartą zapadkę.
Wsunąwszy się do środka, zamknęła furtkę, alechwilę trwało, zanimgo dostrzegła.
Stał po lewejstronie,za szopą, nawpół schowany za choinami,których najniższe
gałęziewisiały mu tuż nad głową.
Choćchroniły go oddeszczu, wyglądał, jakby schował się pod nimi dopiero co,bo
cały był mokry.
Dzisiaj miał szary podkoszulek.
Stał, trzymając się jednądłonią za ramię.
Drugaręka zwisała luźno wzdłuż ciała.
Ciemne szorty sięgały dopołowy uda, odsłaniając dobrzezbudowane i
bardzoprostenogi.
W jegopozie nie było nic niedbałego.
Patrząc naniąciemnymi, szeroko otwartymi oczyma, robił wrażenie zaniepokojonego.
Nie, stwierdziła Casey,nie zaniepokojonego.
Niepewnego.
Nie, poprawiła się, nie niepewnego.
Oczekującego.
Nagle zamknęły się wszystkie drzwi w domu jej życia -poza jednymi.
Te jedne zostały otwarte i zapraszające.
Jordan był żywiołowo męski.
Chemiamiędzy nimi silnie działała.
Od samego początku coś ją do niego ciągnęło,corazbardziej i bardziej.
Byłogrodnikiem jej ojca.
To ją powinnopowstrzymać,aledziałosię wręcz przeciwnie.
Fakt,że był tym, kim był,sprawił, że wydawał jej się bardziej atrakcyjny.
W tym mo
202
mencie, wyzwoliwszy się z bezradnościi smutku, nie potrafiła sobie
wyobrazić, że mogłaby znaleźć coś lepszego dlasiebie na koszt Conniego.
A potemprzestała myślećtakże i o Conniem, ponieważto, co przeżywała, było
najważniejsze.
Nie spuszczającwzroku z Jordana, przecięła ogród i podeszła do niego.
- Czy wszystko w porządku?
- spytał, jakbywiedział,gdzie była.
Nie odpowiedziała, tylko przycisnęła swoje ciało dojegoi wzięłago za rękę.
Ani przez chwilę nie wątpiła, że czuje tosamo co ona.
Wiedziała.
Po prostu wiedziała.
Gdy uniosłagłowę, zdjął z niej bejsbolówkę, apotem długie palce objęłyjej twarz.
Jego usta spotkały się z jej wargami bez cienia nieśmiałości.
Caseyzatraciła się w tej chwili.
Nie myślała, nie analizowała i nie fantazjowała.
Skupiła się na czystych doznaniach-gorących ustach, gdy pogłębiał pocałunek,
pieszczocie jegojęzykaw od dawna samotnych zaułkach.
Czuła, jak topniejew środku, gdy zaczął gładzić jejpiersi, a potem
przypływsatysfakcji -i pożądania - gdy ściągnął jej koszulkę i pieściłnagą skórę
dłońmi i ustami.
I nagle rozpaczliwiezapragnęłapójść na całość.
Dotykała wszystkich miejsc na jego ciele, dojakich zdołałasięgnąć.
W pewnej chwili dotarł do niejjego głos, niski i chrapliwy.
-Czy jest coś, co powinnonas powstrzymać?
Chłopak,obawaprzed ciążą czy jakaś inna przeszkoda?
Nie była w stanie myśleć o przeszkodach,nie teraz, gdycała tak bardzo
pragnęła jego i pełni, jaką oferowało jegodało.
Z trudem zdołałaściągnąć z siebie mokre szorty, podczas gdy on zdejmował swoje,
i pośpiech został nagrodzony.
W połączeniu z Jordanem osiągnęła doskonałą pełnię i jedność.
Później nierazprzypominała sobie,jak zmieniali pozycje, kołysali się w
przód i wtył, skupiając sięna swoich doznaniach.
Poczucie pełni wyzwoliło w niej nowe potrzeby,zmieniając chęć działania w chęć
istnienia.
Spowolniło jej
203.
ruchy, więc trwała w chwale posiadania, w bogactwie urywanych oddechów i deszczu
na liściach, sile umięśnionego ciała, drapaniu zarostu, zapachu mokrego
mężczyznyi drzew, i ziemi.
Tak jak podczas oddychaniaw jodze starała się wyjść poza normę, takżei teraz
otwierała się corazbardziej, otwierała bez zastrzeżeń, oferując każdą część
ciała jego rękom, ustom, językowi, aż jej ciało wybuchło orgazmem.
To doznanie głębią i wspaniałością przewyższałowszystko,czego kiedykolwiek
doświadczyła.
Zadowolenie.
To była pierwsza konkretna myśl, jaka jejprzyszła do głowy.
Siedzącna kolanach Jordana, który wspierał się plecami o drzewo - nie wiedząc,
jak udało im siędojść do tej pozycji- była całkowicie usatysfakcjonowana.
Obejmowałago rękomaza szyję,czoło oparła o kłującyzarostem policzek.
Chwytała jeden oddech po drugim,coraz dłuższe i równiejsze.
Pozostałw niejprzez te przeciągające się minuty, już bez erekcji, alewciąż ją
wypełniając.
Gdy w końcu westchnęła głęboko i uniosła głowę, patrzył na nią.
W jego oczach było tosamo bogactwo doznań,którego doświadczyła Casey, ale teraz
przeraziła się ich siły.
Nie znała tegomężczyzny.
Nigdy dotychczas nie kochała sięz nikim tak żywiołowo.
Nie żałowała tego, co się zdarzyło,zbytdobrze się czuła.
Jordan był jednak dużą niewiadomą.
Nie chcąc zajmowaćsię teraz rzeczywistością, nie chcąc,by cokolwiek
zmniejszyło błogość, która ją przepełniała,i wyczuwając, że Jordan chce się
odezwać, położyła mupalce na ustach.
Nie wiedziała, co może powiedzieć, ale niechciała, by mówił cokolwiek.
Przekazała mu to spojrzeniemi czuła, jak ustępuje.
Dopiero wtedyzabrała dłoń i zsunęłasię zniego.
Wstała i spróbowała włożyć mokre ubranie jaknajszybciej, ale nie było to łatwe.
Jordansiedział dalej,przyglądając się jej z coraz większym rozleniwieniem -
albodobrze się czując nago, albo zbyt zmęczony miłością.
Tak czy inaczej, jego uważny wzrokznówją podniecał.
Ubrała się, przygotowała do wyjścia z cienia choin, nawetdała krok ku ścieżce,
ale zatrzymała się,zmieniła kieruneki wróciła.
Znów przysiadła na jegokolanach, wsunęła mu
204
palcewe włosy i przytrzymała głowę do ostatniego pocałunku.
Trwał,przynosząc równocześnie zawrótgłowyi zadowolenie.
Chętnie zostałaby dłużej, nawet zdjęłabyubranie dla samej przyjemności
przytulenia się do niego nagim ciałem.
Wkrótcejednak przyjdzie Meg, a także klienci.
I nie chciała,żeby myślał, żesię od niego uzależnia.
Raz jeszcze musnęła go wargami, oparła się na jego ramionach, wstała i
podeszła do końca osłony z choin.
Nieoglądając się, odetchnęła głęboko i pobiegła wdeszczu dodomu.
Mokra i brudna, skierowała się ku wejściu dla służby,które było zręcznie
ukrytew narożniku i osłonięte bluszczem.
Ledwo jednak wsunęła klucz dozamka, rozmyśliłasię, wyciągnęła go, podniosła
głowę i przeszła do drzwigabinetu.
Chciała, by Connie zobaczył, jak wygląda, i wiedział, co zrobiła.
Odsunąwszy siatkowedrzwi, otworzyła z zatrzasku kolejne drzwi i weszła do
środka.
Nie chciała zabrudzić dywanu, obeszła go więc dookoła po drewnianej podłodze.
Jeśli Conniebył zgorszony, niedał tegopoznać.
Drewnonawet nie skrzypnęło.
Nie wyczuwała także obecności żadnego oburzonego ducha.
Poczucie winywywoływały w niejjedyniemokre śladyna podłodze.
Zdjęła więc adidasy i skarpetki, wbiegła do pralni, znajdującej siękoło kuchni,
ipostawiła je tam, by wyschły.
Pod wpływemimpulsu zdjęła również koszulkę i szortyi naga pobiegła do pokoju.
Nie chciała jeszczewejść pod prysznic.
Jej ciało wciążpachniało Jordanem.
Otuliła się więc ręcznikiem, wyszłaz sypialni i przeszła na drugą stronę holu.
Poczułasię takodważna, że bez oporówpchnęła drzwi do pokojuConniego,
otwierającje na całą szerokość.
Nie przekroczyła progu,ale poraz pierwszy przyjrzałasię dokładnie jego sypialni.
Pokój prezentowałsię naprawdę ładnie.
Nieliczne meblebyłyduże i solidne.
Na środku dywanu siedział Angus, przyglądał się jeji czekał.
Nagle odwaga i nonszalancja wydały jej sięgłupie.
Jak zwykle widok kota ją rozczulił.
Biedne stworzenie
205.
było samotne.
Chciał tylko, żeby ktoś go kochał tak samojak ona.
- Biedny Angus.
- Trzymając ręcznik, przykucnęła iwyciągnęła rękę.
-Chodź tu, zwierzaku.
Chodź tu do mniei pozwól się solidnie potarmosić na początek dnia.
- Anguswpatrywał się w nią zielonymi oczyma.
Cmoknęła językiem, jakprzedtem Jordan, strzeliłapalcami.
Żałowała, żenie mażadnego kociego przysmaku, by mu zaproponować,i obiecała, że
sprawdzi, czy Meg trzyma coś takiego w spiżarni.
- Chodź do mnie, kotku - szepnęłai posunęła się, ażpalce jej stópdotknęły progu.
Kucała nisko, trzymającręcznik owinięty wokół ciałai wpatrując się w
kota,aż ciekawość w niejzwyciężyła i rozejrzałasię wokół.
Za Angusem stało łóżko, obok łóżka -nocna szafka.
To, co początkowo uznała za dwie komody,było dwoma szafami, ustawionymi przy
przeciwległychścianach pokoju.
Do siedzenia służyły skórzana sofa i fotel,które wyglądały na dość wysłużone.
Była ciekawa,czy pochodzą z wcześniejszego okresuw życiu Conniego.
Byćmoże udałobyjej się odkryć, skąd siętuwzięły.
To byłoby ciekawe.
Zresztą cały pokój był ciekawy,stanowił kopalnię wiadomości pomocnych w
ustaleniu odpowiedzi na pytanie, kimbył Connie.
Jeśli liczyła na osobisty dziennik czyksiążkę adresową, przeszukanietych szaf i
szuflad niewymagałowielkiego wysiłku.
Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw musi przejrzeć kartonyna górze.
Taki był plan.
A zanimprzepatrzy kartony, musi pojechać do mieszkania i przywieźć sobiewięcej
ubrań, przyjąćumówionych klientów i załatwić mnóstwo spraw administracyjnych.
Wszystko to wymagało dużejkoncentracji.
Cieszyła sięz tego.
Nie chciała,by jej myśli biegły do Caroline, ponieważ nie miała żadnej kontroli
nad tym, co sięz nią dzieje.
Niechciała teżmyśleć o Jordanie, mniej więcej z tego samego powodu.
Tam, w ogrodzie, zadecydowałojejciało.
Nie miała nic dopowiedzenia.
206
Czy powinna była zrobić to, co zrobiła?
Oczywiście, żenie.
Jednak ostrożność nigdy nie odgrywała większej roliwjej życiu.
Na szczęście Jordana jużnie było, gdy wyszła spodprysznica.
Gdyby chodził po domu, zajmując się podczasdeszczu roślinami w pokojach, może
trudniej by jej było wyrzucić z pamięci to, co się stało pod choinami.
Jedynąosobą w domu - poza nią - byłateraz Meg.
PodwpływemimpulsuCasey zaproponowała, bypojechałaznią do mieszkania - potem
dopiero zdałasobie sprawę, żew miacie było niewiele miejsca i należało je
zostawić naubrania.
Ale Meg tak się rozpromieniła, słysząc zaproszenie, że Casey nie miała serca go
odwołać.
Entuzjazm Meg okazał się błogosławieństwem, ponieważniepozwalał Casey
myśleć o tym, o czym myśleć niechciała.
Meg podobałasię mała winda, którą wjeżdżały domieszkania Casey, maleńka kuchnia,
cegły, na których stałtapczan.
Wpadła w zachwyt na widok ubrań Casey i rozwodziła się na tematjedwabnej
bluzki,lnianych spodni, sandałów na wysokich obcasach.
W pewnymmomencie, gdyCasey stała przed szafą, nie mogąc się zdecydować, co z
sobą wziąć,Meg wyciągnęła lniane ogrodniczki.
- Są fan-tas-ty-czne - powiedziała z zapartym tchem.
Casey się uśmiechnęła.
- Są twoje.
-Moje?
- Nie nosiłam ich od lat.
Wyglądały nazapomnianei pewnie dlatego twojaręka do nich powędrowała.
Przemówiły do ciebie, Meg.
- Wyjęła ogrodniczki i podała je dziewczynie, którabyła wdzięczna i takwyraźnie
wzruszona, żeCasey dała jej także inne rzeczy - koronkowąkoszulkę,podkoszulek
bez rękawów do noszenia z ogrodniczkami, trzyróżne klamry do włosów.
Meg natychmiast spięła włosy jedną z nich.
Casey uważała,że wygląda znakomicie, i powiedziała jej to.
Komplement pochodził z serca, a Meg się zrewanżowała.
Chciaławszystko dla Casey zrobić: nosiła rzeczy na dółdo samo207.
chodu, zapakowała bagażnik, potem przez całą drogę dodomu siedziała, trzymając
na kolanach stos pakunków,a następnie oświadczyła, że wszystko rozpakuje,
wyprasujei ułoży porządnie w sypialni.
Casey nie była przyzwyczajona do takiejobsługi.
Zanimjednak dotarły na Beacon Hill, zrobiło się późno.
Za chwilęmiał się pojawić pierwszy klient, więcCasey przystała napropozycję Meg.
Uwolnienie sięod tych obowiązków przyniosłojej wielkąulgę.
Usunąwszyz myśli Jordana, Caroline, Conniegoinawet Angusa, takskupiła się na
pracy, że znakomiciejej poszło.
Zdarzały się dni, kiedy ztrudem znajdowaławłaściwepytania,oraz takie,kiedy nie
zadawała żadnych,tylko słuchała.
Tego dnia miała natchnienie.
Klientka, która przyszła o dziesiątej, cierpiała na depresję poporodową.
Casey skupiałasię przedtem na jej niechęcido matki, która po każdym z kolejnych
sześciorga dziecirobiła się coraz grubsza, bardziejzaniedbana i mniej
interesująca.
Dzisiaj Casey zapytała, jak ojciec klientki to znosił.
Strzał wdziesiątkę.
Ojciec nie był dla niejdobry.
Wymyślałmatce,zaniedbywał ją i zdradzał.
Kobieta była przerażona,że teraz, gdy sama urodziła dziecko,mogłabypodzielić
losswojej matki.
KlientkaCaseyz godziny dwunastej była kobietą mniejwięcej w jej wieku;
pracowała w trzech różnych miejscachiw każdym znakomicie jej szło, dopókinie
zaczynała rysować sięszansa na wyższe stanowisko.
Wtedy popełniała jakiś błąd, który uniemożliwiał awans.
Sabotowała sama siebie.
Przyznawałato otwarcie.
Swobodnie dyskutowała o lękuprzed przyjęciem większej odpowiedzialności w życiu,
które wypełniały jej dzieci, dom ipraca zawodowa.
Tego dniaCasey spytała o męża - nie o jego zawód, bo to już omówiły,aleo to,
jakie ma szansę na awansi ile zarabia.
Okazało się,żezarobki klientki byłyrówne zarobkomjejmęża.
W raziezajęcia wyższego stanowiska zarabiałaby więcej i mogłabyczuć niechęć ze
stronymęża, że jej kariera rozwija się lepiejniż jego.
208
Klientka Casey z godzinytrzeciej popołudniu, kobietaposiedemdziesiątce, od
śmierci męża była emocjonalniesparaliżowana.
Podczaspoprzednich czterech spotkań mówiła,jak bardzo jej go brakuje, jaki był
troskliwy i uzdolniony, jak bardzo dominował w ich związku.
Casey zakładała,żekobieta boi się myśli, że teraz musi się sama sobą zająć.
Dzisiaj jednak nawiązała do tematu, o którymwspomniałyjedynie przelotnie -
dzieci.
Było ich troje, wszystkie zajęte własnym życiem.
Panika, jaką wywołało pytanie Casey,świadczyła o tym, że kobieta robi wszystko,
co uważazakonieczne, by pozyskać ich uwagę i bardziej włączyć je wswojeżycie.
Trzy przełomowe seanseterapeutyczne w jeden dzieńtojest coś.
Casey nie wiedziała, czy jej intuicja brała się z fizycznego zaspokojenia, które
wciąż czuła.
Choć bardzo starała się nie myśleć o Jordanie, niektóre ruchy powodowałyskurcz
wmięśniach ud lub uświadamiały wrażliwość piersi.
Inspirację mogła teżczerpać z tego,żeConnie szeptał jejwskazówki do ucha.
Może czułsię zaszokowany tym, corobiła z Jordanem,ale z przyjemnością myślała,że
aprobowałbyto, co robiła z klientami.
Nagrodziła się jednym iryskiem.
Zdjęła papierek, wrzuciła go do kosza naśmieci stojącego pod biurkiem,
dokładnietak, jak musiałto robić Connie, i włożyła cukierek doust.
Ssała,dopóki niezrobił się zniego cienki płatek.
Potem,uznawszy, że ktoś tak maniakalnie porządny jak Connie zapewne ssał, aż nic
niezostało, rozgryzła resztę ipołknęła.
Był to dobry koniecdobrego dnia pracy, dlatego też odczuwałaradość, gdy
pojawiła się Brianna.
Poszły natychmiast do ogrodu -jak można było nie pójść, skoro tak wspaniale
wszystko kwitło?
Choć przestało padać,powietrzepozostałowilgotne i parne, wypełnione zapachem
choin,bzów i ziemi.
Meg już wyszła, ale zostawiła talerz grillowanychkanapekz
włoskiegoziołowegochleba z łososiem.
Brianna niosła tacę,Casey ściereczkę i puszki z napojami.
Casey wytarła ścierką stół i dwa krzesła na patio, byBrianna mogła
postawić tacę, aleprzyjaciółka była rozkoja209.
rzona.
Patrzyła na kwiaty z wyrazem twarzy świadczącym,że żadnego nie widzi.
- Co jest, Bria?
Brianna spojrzała na Casey.
- Postawisz tacę?
Brianna wykonała polecenie, po czym opadła na krzesło.
Casey usiadła naprzeciwko niej.
- Mów, o co chodzi.
Brianna spojrzała na nią ponuro.
- Muszęz tym skończyć.
Casey wiedziała, że mówio Jamiem.
Ostatnio coraz częściej słyszała od Brianny kąśliwe uwagi na jego temat.
Zaczynało to wyglądać znajomo.
- Dlaczego?
- spytała, otwierającpuszkę colii podając jąBriannie.
- Chce, żebym była kimś, kimnie jestem.
-To ty tak mówisz.
Uważa, żepowinnaś otworzyć prywatną praktykę.
Dla pieniędzy?
- Nie.
Wie, że moje zarobki mogą być mniejsze niż teraz.
Nie jestchciwy na pieniądze, tylko na mnie.
Chce mego czasu.
Chce, żebym mu towarzyszyław podróżach służbowych.
- Są kobiety, które dałyby się za to pokrajać w kawałki.
-Ty też?
Jasne, że nie.
Masz własne życie.
Maszkarieręzawodową.
Cenisz sobie niezależność.
I ja też.
Natomiast Jamie chciałby miećżonę na własność.
- Czy tak powiedział?
-Nie słowami, ale tak myśli.
Wiem, że takmyśli.
Casey,onmówi o dzieciach.
O dzieciach.
Aprzecież nie jesteśmy nawet zaręczeni.
- A czyja to wina?
- spytała Casey.
- Nienawidzę mężczyzn.
-To nieprawda.
- Dlaczego starają się urządzać nam życie?
Popatrz naprzykład, co zrobił Stuart.
Ukradł wam pieniądze, rozbił zespół, zmusił was wszystkich do przeprowadzki.
Są jakieśnowiny?
210
Casey pokręciła głową.
- Marlene dzwoniła jakiś czastemu.
Nikt nicnie wie.
- Nawet żona?
-Twierdzi, że nie.
Jeśli za tydzień ona z kolei zniknie,będziemy mieli podstawy do podejrzeń.
Policja prowadziśledztwo, ale kradzieżą dwudziestu ośmiu tysięcy dolarów nie są
specjalnie zainteresowani.
Wątpię,żeby go znaleźli.
- A co z waszymi pieniędzmi?
-Zniknęły.
Albo muszę go sama wyśledzić,albo machnąć na nie ręką.
Powinnam odpuścić.
- Pomyślała o JoyceLewellen i spróbowała zastosować do siebie udzielane jejrady.
-Mogę się złościć, ile tylko chcę, ale po co?
Brianna nie odpowiedziała.
Nagle wydała się bardziejożywiona.
Patrzyła ponad ramieniem Casey w tylnączęśćogrodu.
- Kto to?
- szepnęła.
Jordan otworzyłsobie furtkę i układał worki z kompostemprzy ścianie szopy.
- Mój ogrodnik - odszepnęłaCasey.
Gdyby miała komukolwiek o nim opowiedzieć,towłaśnie Briannie, ale nie była to
odpowiednia chwila - ani dla Brianny, w środku tejakurat dyskusji, ani dla
Casey.
Czuła, jak po jej cielerozpływa się fala gorąca, cooznaczało,że kochanie się z
nimwcale nie zmniejszyło pożądania.
Poza tym jednak nie wiedziała, co myślećo tym człowieku.
Jordan kiwnął imgłową i wrócił do dżipa powięcej worków.
- Jestświetny- szepnęłaBrianna.
-Tak, jest dobrym ogrodnikiem.
- Nieuważasz, że jest fantastyczny?
-Jest ogrodnikiem Conniego.
- Żonaty?
-Nie.
- W każdym razienie sądziła, by miał żonę.
Zadałjej przecież pytania o przeszkody w uprawianiu seksu, takiejak chłopak.
Wynikałostąd, że z jego strony nie było żadnych przeszkód.
211
.
- Ile ma lat?
-Nie mampojęcia.
Podczterdziestkę, po czterdziestce?
- Gdzie mieszka?
-Nie mam pojęcia -powtórzyła Casey, teraz nieco dotknięta.
Niechciała słuchać pytań Brianny.
Przypominały jejtylko o tym, jak mało wie o tym człowieku.
- Chciałabym go wynająć.
-Wyjdź za Jamiego, a wtedy proszębardzo.
Brianna przyjęła pozycję obronną.
- Czy powinnam się zgodzić wyjść za faceta, który niejest dla mnie
odpowiedni?
-Jesteś pewna,że nie jest?
Czy przestanie cię kochać,jeśliniezgodziszsię nazmianę pracy?
- Nie.
Ale czuję, że jestem ponaglana.
- Ponaglana?
Brianna, jesteś z nim blisko dwa lata.
Niemasz już siedemnastu lat.
Oboje maciepo trzydzieści cztery.
Jeśliwasz związek jest dobry, powinnaś już o tym wiedzieć.
Jordan wyszedł przez furtkę ogrodową.
Szczęknęła zamykanazasuwa.
- Jamie to naprawdę miły facet.
Jest przystojny.
Seksowny.
Pracuje dla tej samej firmy od.
jak dawna?
- Oddwunastulat - jęknęła Brianna.
- Poszedł tam odrazu po college'u i zostanietam,aż mu dadzą złotyzegareki
wykopią.
- To dobrafirma.
-Dobra.
Ale nie wspaniała.
- Brianna!
-On nie ma ambicji, Casey.
Nowiesz, mówi mi ozmianie pracy, a nie przyjdzie mu do głowy, że sam mógłby
tozrobić.
Mówi, żetam, gdzie pracuje, jeststabilizacja.
Mówi,że z czasem dojdzie dostanowiska wiceprezesa.
- Dojdzie?
Brianna wzruszyłaramionami.
- Prawdopodobnie.
Casey wzięła kanapkę.
Musiała szeroko otworzyć usta,by ugryźć razem chleb, łososia,kiełki,sałatę i coś
tam jesz212
cze, alemieszanka okazałasię wyśmienita.
Gryzła i połykała, resztę kanapki położyła naserwetce.
- Według wszelkich obiektywnych standardów Jamie jestwspaniałym facetem -
powiedziała.
- Wyraźnie jest wtobiezakochany.
Wydawało mi się, że ty także go kochasz.
I naglerobisz się nerwowa - podobnie byłoz Rickiem, a przedtemz Michaelem, a
jeszcze przedtem z Seanem.
Brianna nie oponowała, patrzyła tylkona nią, czekając.
- Jamiejestz nich wszystkich najlepszy - ciągnęła Casey.
- To naprawdę porządny facet.
Pochodzi z dobrej rodziny, skończył dobre szkoły, pracuje w dobrej firmie.
Dobrej,alenie wspaniałej?
Wspaniałym firmom zdarzałysię niezapowiedziane bankructwa.
Dobre firmy są często stabilniejsze.
A więc.
-Pytanie zamilion dolarów, żaden strzałw ciemno, ponieważ Casey znała historię
Brianny.
- Co bytwój tata powiedział o Jamiem?
Ojciec Brianny był niegdyś dyrektorem wspaniałej firmy.
- Powiedziałby, żeJamiego stać na więcej.
-Twój tata nie żyje od dwunastu lat.
Za jego czasówświat był inny.
- Ale szanuję jego zdanie.
Nie zostałbytym, kim został,będąc człowiekiem nieśmiałym i bojącym się ryzyka.
- Jamie nie jest ani nieśmiały, ani nie boi się ryzyka.
-Dlaczego tak popierasz Jamiego?
- Bo dobrze cię znam - odparła Casey - i uważam, żejeśli jest taki
mężczyzna, który cię uszczęśliwi i zadba, żebyśbyła szczęśliwa przez następnych
pięćdziesiąt lat, to jestnim właśnie on.
Naprawdę, Bria, jeślichodzi owaszą kompatybilność, to na dziesięciostopniowej
skali dałabym mudziewięć i pół.
- A ja chcę dziesięć.
-Todoskonałość.
- Czemu nie mierzyć wysoko?
-Doskonałość nie istnieje.
Mężczyźni mają wady, taksamo jak my.
Chcesz doskonałego faceta?
Doskonały facetniejest realny.
Ledwo wypowiedziała te słowa, gdyjej myśli poleciały
213
do Jenny Clyde i jej Pete'a.
Wtym momencieznalazła to, cojej nie pasowało w tej historii.
Petebył zbyt doskonały, żebymógł być prawdziwy.
Z tego wynikało, że dziennik albobył fikcją literacką,albo historią
prawdziwą, ale bardzo przerysowaną.
Jak było naprawdę?
Niewiedziała.
Wiedziała jedynie,że skoro Flirt z Pete'embył czymś, co powierzył jej
ojciec,musisię tymzająć.
Rozdział trzynasty
Casey nie wspomniała Briannie o dzienniku, obawiała siębowiem, by
przyjaciółka nie orzekła, że to fikcja literacka.
Nie chciała tego usłyszeć, chciała, by dziennik byłprawdziwy.
Chciała mieć kuzynkę imieniem Jenny, która by potrzebowała jej pomocy.
Pragnęła, bystanowiła ogniwo łączącejąz rodziną Conniego.
Problemem było odnalezienie Jenny.
Casey nie potrafiłazlokalizować Little Falls.
Potrzebowała więcej informacji,począwszy od nazwy miasta, w którym Connie
dorastał.
Jeśli ktokolwiek znał Jenny, to Ruth.
Jednak Casey niedojrzała jeszcze do tego, by się z nią spotkać, jak też
przeszukać sypialnię Conniego.
Głupota?
Być może.
Jednak chodziło tu o kwestie emocjonalne,a one bywały trudne dorozwiązania.
Poza tym Casey niewyczerpałajeszcze innychmożliwości.
Jednąz nich byłEmmett Walsh, psychoterapeuta, któryprzejął praktykę
Conniego razem z jego komputerem, kartoteką i wizytownikiem.
Caseyodszukała numerjego telefonuw książce telefonicznej Bostonu
ipodniosłasłuchawkę.
Zanim jednak odezwał sięsygnał, uznała, żewizyta osobistabędzie skuteczniejsza,
i przerwała połączenie.
Szybko, abynie zdążyć zmienić zdania, związała włosy w węzeł, chwyciła klucze
iwyszła z domu.
Wiedziała, gdzie mieszka Emmett Walsh.
Chodziła na jego zajęcia, a jedna sesja odbywała sięu niego wdomu, na
215.
szczycie wzgórza, odległym zaledwie o pięć minut drogi spacerem.
Choć zaczęła wiaćlekka morska bryza, powietrze wciążbyło bardzo parne.
Wokół LeedsCourt stały mokreod deszczu samochody, bruk był wilgotny i lśniący.
Przezmknącepo niebie chmury przebijałysię promienie słońca, rozbłyskując w
kropelkach wody na drzewach i kwiatach na werandach.
Dostrzegła urok tegomiejsca.
Idąc po chodniku,czuła się jak gość, przejęty widokiem tak idyllicznego miejsca,
lub jak intruz.
Czy to było jej miejsce?
Nie wiedziała.
Właśnie dotarła do węższegomiejsca Leeds Court, gdyskręcił w nie sąsiad.
Był w garniturze,niósł teczkę i uśmiechnął sięna jej widok.
"Dzień dobry" - powiedział, mijającCasey.
Nazywałsię Gregory Dunn i mieszkał z żoną po wschodniej stronie Leeds
Court.
Był znanym prawnikiem,któregofotografie często ukazywały się wgazetach.
Jeśli zaskoczyłgo widok nowej twarzy naLeeds Court, nie dał tego po sobie
poznać.
GdybyCasey była na jegomiejscu, zastanawiałaby się:Czy to gość?
A może złodziej?
Amoże córka Conniego Ungera, która zgłosiła się po spadek.
CórkaConniegoUngera?
Nie wiedziałem, że miał córkę.
Za jego życia nigdytu nie przychodziła.
Ciekawe, dlaczego.
Skręciła w West Cedar,doszła do Chestnut i stanęła naczerwonych światłach.
Ludzie mijali ją gęstym strumieniem,wykorzystującdługi czerwcowy wieczór.
Przeszła na drugąstronęCharles Street i kontynuowała spacer do Brimmer.
Dom Emmetta Walsha był tu jedynym drewnianym budynkiem.
Od frontu nie miałschodków ani ogródka.
Drzwi wejściowe otwierałysię wprost na bardzo wąski chodnik.
Zadzwoniła, modląc się w duchu, by ta chwila odwaginieposzła na marne i Walsh
był w domu.
Drzwi otworzyła żona.
Pracowała w archiwum uniwersyteckim, była dość wiekowa i wystarczająco poważna,
bywyglądać na archiwistkę.
216
Casey się uśmiechnęła.
- Mamnadzieję, że nie przeszkadzam państwuw kolacji.
Nazywam się Cassandra Ellis.
Moim ojcem był CorneliusUnger.
Czy zastałam doktora Walsha?
Kobieta patrzyła na nią zaskoczona.
- Nie wiedziałam, że Connie miał córkę.
-Ja wiedziałem - powiedziałmężczyzna, którypojawiłsię za nią.
Ubranie luźnowisiało na jego chudej postaci.
-Adwokat mi o pani powiedział, gdy spytałem, co się stanie z domem.
Dostrzegam podobieństwo do Conniego - tesamewłosy, te sameoczy, to samo
napięcie.
Napięcie.
Casey raczej nie użyłaby tego słowaw opisie samej siebie.
Terazjednak rzeczywiścieczułasię spięta.
Dlarozluźnienia zażartowała:
- Jednak nie zauważył pan podobieństwa, gdy uczęszczałam do panana zajęcia
z zespołów obsesyjno-kompulsywnych.
-Była pani moją studentką?
- Najwyraźniejbyło muz tego powodu przyjemnie.
-Nie.
Nie zauważyłem, ale teżi nie szukałem wówczas podobieństwa.
Casey wiedziała,że to tylko uprzejma odpowiedź.
Niemógł jej pamiętać.
Studiowała u niego przed niemal dziesięciu laty, a nawet gdyby było to niedawno,
to przecież w każdym semestrze uczył setki studentów, a miał tych semestrów za
sobą więcej niż Casey lat.
- Widzę je jednak teraz -mówił dalej Emmett.
- ZnałemConniego, gdy był w pani wieku.
Co więcej, znałemgo nawetwcześniej.
Studiowaliśmy razem.
Założę się, że panio tym nie wiedziała.
- Odsunął się na bok, byprzepuścićżonę, która zawróciła do domu, poczym
kontynuował: -College i studia magisterskie.
Naprawdę mniezdziwiło, żeprzekazał przypadki,które prowadził, takiemu staremu
człowiekowi jakja.
Co prawda nie zostało tych spraw wiele.
Żaden z nas nie ma jużtylu klientów co dawniej, a większość z nich to stali,
płacący gotówką.
Firmy ubezpieczeniowe nielubią, gdy się latamichodzi do terapeuty.
Powiempani jedno: to ułatwia sprawę, gdy człowiek chce trochę od217.
począć.
Nie trzeba zamykać spraw, robią to za nas urzędnicy ze służby zdrowia.
Aleprzecież nie przyszła tu pani nawykład.
Czy zechce paniwejść?
- Chętnie.
Ale jeśli to nie jest właściwa chwila.
Rzucił okiem na zegarek, duży, na znoszonym pasku,wyglądający na ręcznie
nakręcany.
- Mam kilka chwil przed kolacją.
Zaprosiłbym panią dostołu, ale szczerze mówiąc, nie polecam.
Jemy resztki posiłku, który odsamego początku nie był szczególnie smaczny.
Muszę pani jedno powiedzieć- starzenie się nie jestprzyjemne.
Kiedytrzeba przygotowywać posiłki, mając nawzględzie cukrzycę, wysokie ciśnienie
i zespół wrażliwegojelita, jedzenie robi się obrzydliwe.
- Odsunął się na boki gestem zaprosił jądo środka.
-Proszę.
PorozmawiamyoConniem.
Po to pani przyszła, prawda?
Adwokat powiedział mi więcej, niż zapewne powinien był, ale umiem zadawać
pytania,a chciałem się dowiedziećczegoś o córcedawnego kolegi.
Czy kiedykolwiek spotkała pani Conniego?
Uścisnęła mu dłoń?
Przywitała się?
- Wprowadził ją do pokojui wskazał fotel.
- Nie - odrzekłaCasey.
Siadłana fotelu z wyściełanymsiedzeniem i rattanowym oparciem.
- Chodziłam na jegowykłady.
Czasami później stałam obok i przyglądałam się,jak rozmawia z innymi ludźmi.
Wiedział, że tam jestem, alenigdy mnie niezaprosił, więc nigdy nie poszłam.
Czy kiedykolwiekmówił panu o mnie?
- Nigdy.
-Co z nim było nie tak?
- Nietak?
-W sensie klinicznym.
Znał go pan.
Proszę,niech panprzedstawimiswoją diagnozę.
Emmett usiadłna kanapie.
- Nie mogę tegozrobić - powiedziałi wcale nie przezlojalność.
Znałem gopewnie równiedobrze jak inni psychiatrzy, ale to niewieletłumaczy.
Był spokojnym człowiekiem.
Niemówił o sobie.
Patrzył i słuchał.
Zadawałpytania.
Był doskonałym przyjacielem, szczególnie dla kogoś takiego
218
jak ja.
Jaz kolei dużo mówię - na wypadek, gdyby pani niezauważyła.
Casey zauważyła.
Uznała, że w ciągu dwóch minut przydrzwiach wejściowych Emmett Walsh powiedział
pewniewięcejniż Connie Unger przez pięć lat przyswoich.
- Więc Conniei ja byliśmydobraną parą - mówił dalejEmmett.
- Nieprzepychaliśmy się do mikrofonu, że takpowiem.
Nigdy nie stanowił wyzwania ani zagrożenia, nigdynie wysuwał żądań.
Od początku jasno dał do zrozumienia,że woli o sobienie mówić, więc nasza
przyjaźń rozwijała sięzgodnie z jego życzeniem.
Niewątpliwie był nieśmiały.
Aleczy była to cecha wrodzona, czy nabyta - nie wiem.
-Uśmiechnąłsięsceptycznie.
- Może to coś mówi o moichzdolnościach jakoterapeuty albo ich braku, ale czasami
trzeba wyznaczyć sobiegranicę.
ConniebyłConniem; to, dlaczego był Conniem, schował tak głęboko, że nigdy się
przypadkowo nie ujawniło.
Uważałem, że to nie moja sprawa,więc go nieanalizowałem, nie zadawałem
właściwych pytań.
A potem zrobił się dość sławny i postawiono go na piedestale, więc zrozumienie
jego wnętrza stało się bezprzedmiotowe.
Mogę pani jedno powiedzieć - cenił sobie naszukład.
Po tych wszystkich latach,ilekroć miałemjakieś pytanie i zostawiałem mu
wiadomość, zawsze oddzwaniał poparu godzinach.
Czy kiedykolwiek graliśmy razem wgolfa?
Nie.Nie grywał w golfa.
Raz czy dwa miałem biletyna jakieśprzedstawienie i zadzwoniłem do niegoz
propozycją, by zemną poszedł, ale nie lubił chodzić do teatru.
Anido kina.
Lubił jednak oglądać filmy.
Casey widziała jegozbiór.
- Czy miał agorafobię?
-Nie,skądże.
Przecież cały czas był na widoku publicznym, prawda?
- To był jego czas zawodowy.
Mógł dobrze funkcjonować na płaszczyźnie profesjonalnej, ale miećróżne
dysfunkcje napłaszczyźnie domowej -różne stany umysłuw różnych "pokojach" życia.
Emmett uśmiechnął się i pochylił głowę.
- Bardzo trafne spostrzeżenie - powiedział.
219
JJ..
Casey nie przyszła po komplementy, ale było jej miło.
- Wiepan/że jestemterapeutką?
-Tak.
Winnig mi powiedział.
Czy zajęła się pani tym zewzględuna niego?
- Oczywiście - przyznała.
- Ale lubięludzi.
Zawsze dobrze sobie z nimi radziłam.
Fascynuje mnie to, coludzinakręca.
- Ale gdy chodzi o Conniego, nie kieruje panią tylko ciekawość - domyślił
się Emmett.
-Nie.
Był moimojcem.
Niemam pojęcia,dlaczego odmówiłuznania mnie.
Naprawdę chciałabym wiedzieć.
- Obawiamsię, że niewiele mogę wyjaśnić.
-Czy wie pan,gdzie się wychowywał?
Emmett kiwnął głową.
- W małej miejscowościw Maine.
-Jak się nazywa?
Emmett uśmiechnął się lekceważąco.
- Małamiejscowośćw Maine.
Nigdy nikt o niejniesłyszał.
Casey uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- A może jednak?
Emmett parsknął śmiechem.
- To wszystko, co wiem.
Cytowałem Conniego.
"Małamiejscowość w Maine.
Nigdy nikt o niej nie słyszał".
- A pan sięnie dopytywał?
-Nie - powiedział Emmett bez zażenowania.
- Byłooczywiste,że nie chcemówić, a nie widziałem powodu, dlaktórego miałbymto
wiedzieć.
Casey spróbowała podejść z innej strony.
- Czykiedykolwiek wspominał o rodzeństwie?
-Nie, ani słowem.
Gdy byliśmy w college'u, mówił czasem o matce, ale sądzę,że już od dawna nie
żyje.
- Czy poznałjąpan?
Możena rozdaniu dyplomów?
- Nie, nie przyjechała.
Co więcej, Connie też nie przyjechał.
W tamtych czasachto nie była taka wielka uroczystośćjak teraz.
Spora część absolwentówpo prostu odbierała dyplomy w biurze dziekana, i tyle.
220
- Czy kiedykolwiek wspomniał o miejscowościo nazwieLittle Falls?
Emmett rozciągnął wargi w uśmiechu, zmrużył oczy,myślał przez chwilę.
- Nie.
-Czy kiedykolwiekwspomniał o człowieku nazwiskiemDardenClyde?
Emmet znów pomyślał i znówpokręcił przecząco głową.
- Jenny Clyde?
-Nie.
- MaryBeth Clyde?
-Nie.
- Czy któreś z tychimion może znajdować się w jegokartotekach?
-Na to pytaniemogę łatwoodpowiedzieć - stwierdziłEmmet, wstając z kanapy.
- Proszę poczekać.
Zaraz wracam.
- I rzeczywiście po zaledwie minucie wrócił z albumem pod pachą i wizytownikiem
Conniego w ręce.
-Clyde, C-l.
- Zaczął przerzucaćkarty.
-Cardozo.
Chapman.
Cole.
Curry.
Przykro mi, żadnych Clyde'ów.
- Czy możliwe, by zapisał kogoś pod imieniem, nie nazwiskiem?
-A czemu miałby tak zrobić?
- Gdyby byli jego krewnymi.
Emmett uniósł ramiona i pokręcił głową, ale cały czasprzerzucał kartotekę.
- Żadnego Dardena.
- Kartkował dalej.
-Żadnej Jenny -ciągle szukał - ani MaryBeth.
Casey zapytałainaczej.
- Czyw jego notatkach znalazłpan jakąkolwiek wzmiankę odnoszącąsię do
dziennika zatytułowanego Flirt z Pete'em?
-Dziennika?
- Dziennika, pamiętnika, książki?
-Flirt z Pete'em?
Nie.
Kim jest Pete?
- Nie wiem - jęknęła z na wpół tylko żartobliwą rozpaczą.
221.
- Emmett?
- dobiegło z głębi domu.
- Zaraz idę!
- odkrzyknął.
Unosząc krzaczastebrwi,szepnął konspiracyjnie: - Mam zdjęcia.
Casey nachwilę przestało bić serce.
- Zdjęcia Conniego?
-Z college'u.
Chce pani zobaczyć?
- Bardzo.
- Przeniosła się na sofę, usiadła koło Emmettai czekała niecierpliwie, gdy
przerzucał strony albumu.
Wyobrażała sobiezdjęcia roześmianych przyjaciół, twarzeprzybliżone do obiektywu,
fotografie z przyjęć, być może jednoczy dwa kłopotliwe ujęcia - takie fotografie
znajdowały sięw jej albumie i albumach przyjaciół.
Gdy Emmettw końcuznalazł właściwą stronę i wskazał jedno spłowiałeczarno-białe
zdjęcie, potemdrugie i trzecie, zobaczyła, żeten zbiórjest całkiem inny.
Na twarzachmalowała się powaga, postaciestały wyprostowane, przyzwoicie ubrane.
Najczęściejbyły to grupy młodych ludzi siedzących przy stole lub stojących przed
oknem.
Jedyną rzeczą sugerującą, że jest to ichwolny czas, były kufle piwa w dłoniach.
Emmett zaczął śpiewać niepewnym głosem.
- "Napełnij kufle starego Maine- krzycz, aż dach sięuniesie - wznoś toast
raz po raz - niech śpiew tenz Mainesię poniesie".
- Napotkałpytające spojrzenie Casey.
-Topiwna piosenka uniwersytetu Maine.
Connie czasem ją śpiewał, jeśli udało nam się wlać w niegojedno, dwa
czytrzypiwa.
To najbardziej osobiste wspomnienie zprzeszłości, jakim się z nami dzielił.
Connie w studenckich latach zafascynował Casey.
Bardzo przystojny, z jasnymi prostymi włosami, miłym uśmiechem i wdrucianych
okularach.
Choć drobniejszy od innych, ubrany był tak samo.
Stałna końcu szeregu po prawej.
Tak było na wszystkich zdjęciach - spostrzegła, odwracając stronę, by
wrócić do poprzednich.
Nigdy nie stał w środku, zawszenaskraju.
Wyglądał na nieśmiałego.
Ale dałosięwyczytać z tego coś więcej, jakiś wyraz twarzysugerującyniepewność i
nadzieję, jak gdyby chciał być z przyjaciółmi,ale nie odważał siępodejść bliżej,
by go me odtrącili.
222
Casey była ciekawa, czy on także czuł się jakintruz, a jeśli tak, to
dlaczego.
- Przecieżnie studiowałna uniwersytecie wMaine - zauważyła.
-Ale jego ojciec tam pracował - powiedział Emmett.
-Nie uczył, pracował.
Był dozorcą.
Casey westchnęła ze zdziwienia.
- Dozorcą?
A Connie studiowałw Harvardzie?
Jego ojciec musiał być strasznie dumny.
- Zmarł, zanim Conniegoprzyjęto.
Chyba nie bardzo sięzgadzali.
- Emmett?
-Idę!
- odkrzyknął niecierpliwie.
Ostrożnie wyjął jednoze zdjęć z małych czarnych rożków, które
przytrzymywałyfotografię, ipodał je Casey.
- To jestchyba najlepsze.
-Nazdjęciu stało tylko trzechmężczyzn.
- To ja, wśrodku.
Tenpo lewej to Bili Reinhertz.
Zmarłjuż jakiśczas temu.
Casey wzięła fotografię.
Rzeczywiście była najlepsza -zrobiona z mniejszej odległości niż pozostałe,
ukazywałamłodzieńczą twarz, włosy opadające na czoło,okulary lekkoprzekrzywione.
Connie wyglądał na niej sympatycznie.
Zawszechciała, by był sympatyczny.
Emmett zamknął album.
- Czy zachowa pani dom?
To pytanie dotarłodo Casey dopiero po chwili, tak bardzo byłaskupiona na
fotografii.
- Dom?
Jeszcze nie wiem.
- Gdyby chciała panisprzedać, mam kupca.
Nie będziesię targował.
Od dawna uwielbia to miejsce.
- Pan?
-Och, nie.
Mój makler.
Mnie nie stać na taki dom.
- A jak było staćConniego?
- spytała Casey.
Zdawała sobie sprawę, że trzydzieści lat temu, gdy kupował dom, kosztował on
znacznie mniej, alewszystko byłowzględne.
- Podręczniki,moja droga - powiedziałEmmett.
- Wstępdo psychologii Ungera jest podstawowym tekstem od dwudziestu lat.
Zdaje sobie pani sprawę, jakie honoraria napły223.
wają z każdego wydania?
Niewykluczone, że część z nichprzypadnie pani.
Czy adwokat nic otym nie mówił?
Casey pokręciła głową.
- To kto wie, może spadkobiercą praw autorskich została Ruth.
Nawiasem mówiąc, poznała ją pani?
- Nie.
-Niezła zniej malarka.
Casey zgodziła się z tym,choć niechętnie.
Mijała jej obrazyzakażdym razem, wchodząc po schodach lub schodzącdo sutereny.
Były wieloznaczne, ale doskonaleoddawałyróżne morskieklimaty.
Jednak to nie talent malarski Ruth ją intrygował.
- Jakie było ich małżeństwo?
-Wydajemi się, że całkiem normalne, tyle że mieszkaliosobno, ale jestem w
stanie to zrozumieć, wiedząc, jak spokojną osobą był Connie.
Ruth jest znacznie bardziej towarzyska.
Lubiprzyjmować gości.
Mieszka w Rockport, fantastycznym miejscu,szczególnie na wizytęw
niedzielnepopołudnie.
Często misię wydawało, że Connie ożenił sięz nią, by mu pomogła w kontaktach z
ludźmi, a potemuznał, że nie daje sobie z tym rady.
- Emmett!
Emmett rzuciłku drzwiomniechętne spojrzenie.
- Jedno pani powiem - mruknął.
- Czasem misię wydaje, że Connie znalazł właściwerozwiązanie.
Casey poszła naspacer.
Całyczas czuła, że w kieszenima fotografię Conniego.
Czasem wyjmowała ją i oglądała.
Usiadłszy na ławce wparku, zrobiła to znowu.
Potem, wsunąwszy ją z powrotem dokieszeni, wyciągnęła telefon komórkowy.
Wybrała numer dodyżurki pielęgniarek na piętrze, na którym leżała matka, i
wkrótce rozmawiała z AnnHolmes.
- Jak się czuje?
-Mniej więcej tak samo -odrzekła spokojnie Ann.
- Niebyło więcejdrgawek.
Przez chwilę miała problem ze skurczem mięśni szyi.
224
- Skurczem mięśni szyi?
- To byłocoś nowego.
Caseypochyliła głowę i potarła palcamiczoło.
- To nie jest nic niezwykłego -wyjaśniła pielęgniarka -ale chyba dobrze,
żecię tu nie było, bodźwięki, jakiewtedywydaje, brzmią niepokojąco.
Oddychała z trudem przez jakiś czas, ale teraz wszystko wróciłodo normy.
Na szczęście.
Caroline nie odzyska świadomości, jeśli jejstan skomplikują przypadłości
fizyczne.
- Skurcz mięśni szyi - powtórzyła Casey.
- Dlaczego?
- To taki sam skurczjak każdy inny.
Może wynikaćz wielu powodów.
Prawdopodobnie wiąże się z krążeniem.
Jeślikrążenie jest wolniejsze, może się coś takiego przytrafić.
Wolniejsze krążenie?
To nie brzmiało dobrze.
- Czy mogło to być w jakimś stopniu świadome?
-Chciałabympowiedzieć, że wydawała się bardziejświadoma, Casey, ale tak
nie było.
Ani przez chwilę.
Casey zacisnęła mocno powieki i westchnęła.
- Dobra.
Wpadnę jutro.
Zadzwonisz, jeśli coś się będziedziało?
- Oczywiście.
Zbolącym sercem Casey się rozłączyła.
Poczuławypełniającą ją pustkę.
Wsunęła telefon do kieszeni, koło fotografii Conniego.
Wsparłszy ręce na biodrach, opadła naoparcieławki, wyciągnęła nogi, skrzyżowała
je wkostkachi przyglądała się ludziom, którzy ją mijali.
Niektórzyspacerowali parami, bardzo w siebie wpatrzeni.
Inni szli grupamii również byli zajęci sobą.
Ci, którzy szli sami, poruszalisięszybciej, najwyraźniej zmierzającdo celu.
Przez chwilę, przyglądając się strumieniowi ludzi, z których nikogo nie
znała, Casey poczuła się niewidoczna.
Pomyślała o Conniem, siedzącym w fotelu natarasienadachu,jak przyglądasię osobom
nainnych tarasach, rozmawiającym, grillującym, bawiącym się.
Casey miaławielu przyjaciół, alew tej chwili czuła przejmującą samotność.
Wtedy zobaczyła Jordana.
Stał, opierając się o żelazneogrodzenie, jakieś dziesięć metrów dalej.
On także był sami patrzył na nią.
225
W każdym razie wydawało jej się, że to Jordan.
Ten mężczyznamiał tak samociemne włosy, tak samo szeroko rozstawione, brązowe
oczy, tak samo wysoką, smukłą sylwetkę, ale poza grzesznie przystojną twarzą nie
było w nimnic podejrzanego.
Byłgładko ogolony, włosy wyglądałyna wilgotne i świeżo uczesane.
Miał na sobie szorty w kolorze khaki, sięgającedo pół uda, i granatową koszulkę
bezkołnierzyka, z trzema guzikami, w tej chwili rozpiętymi.
Gołe nogi byłydługie i opalone,a stopytkwiły w birkenstockach.
Czy to był Jordan?
Oczywiście, to musiałbyć on.
Serceby jejsiętak nie tłukło w piersi, gdyby to nie był Jordan -chyba że po
prostu widok tego mężczyzny przywołał wspomnienie porannej namiętności.
Siedząctu na ławce w parku,wśród tłumumijających jąludzi, ze zdjęciemojca,
któryumarł, nie przemówiwszydo niej ani słowa, zatroskanao matkę odległą o mniej
niż dziesięć minut marszu, a jednaktak zupełnie niedostępną, że sama myśl o tym
łamała jej serce, Casey rozpaczliwie pragnęła bliskiego z kimś związku.
Odwróciła wzrok.
Po chwili spojrzała ponownie.
Wciążtam był.
Bez wątpienia Jordan.
Delikatnym skinieniem głowy zaprosiła go do siebie.
Jednym płynnym ruchemoderwał się od ogrodzeniai ruszył ku niej, nie
spuszczając wzroku z jej twarzy.
Musiałazadrzeć głowę, gdy podszedł, ale nie byłaby w stanie spojrzeć na coś
innego, nawet gdyby chciała.
Wydawało jej się,że wjegospojrzeniujestniepewność,odważyła się więcuśmiechnąć.
- Tak mi się wydawało, że to ty.
Mam tu całąpustą ławkę.
Może usiądziesz?
Dołączył do niej, zostawiając między nimi wolne miejsce.
Pochyliłsię, oparł łokcie na kolanach i zwiesiłdłonie między nimi.
Trudno byłonie zauważyć tych dłoni.
Byłyszczupłe, ale silnei opalone.
Znikł zegarekna starym zniszczonym pasku.
Zastąpił go tagheuer, nie całkiem rolex, aleładny, bardzo modny i z pewnością
nietani.
Przez chwilępatrzył przed siebie, tak jakwcześniej Casey.
226
- Wyglądałaś na smutną - powiedział wkońcu, zwracając się ku niej.
Było to proste stwierdzenie.
Niemusiała odpowiadać.
Jednakże był tu koło niej, a ona wciąż pamiętała pełnię przeżyć, jakiej
doświadczyła tego ranka,znacznie lepsząod samotności, dlatego nie chciała
milczeć.
- Moja mama jest chora.
Trzy lata temu wpadła podsamochód.
Od tamtejpory nie odzyskała.
świadomości.
Jestw domu opiekidla przewlekle chorych na Fenway.
- Poklepała telefon komórkowy.
-Właśnie rozmawiałam z pielęgniarką.
Mama ostatnio ma problemy.
Staram się nie tracićnadziei - powiedziałaz przelotnymuśmiechem,
któryzarazznikł.
- Wiesz, ona się musi obudzić.
Ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat, jest za młoda na umieranie.
Poza tym jej potrzebuję.
Jestjedyną rodziną, jaką mam.
Jednak cośsię zmienia.
Boję się.
że ona się.
poddaje.
- A co mówią lekarze?
-Żesiępoddaje.
Może powinna, skoro nie ma nadziei.
- A nie ma?
Casey usiłowała znaleźć odpowiedź.
Całyczas starała sięchwytać nawet najmniejszychpromyków nadziei.
Jednaksiedząc tuz Jordanem - po prostu nie wiedziała.
- Najpierw, zaraz po wypadku,wszyscy mieli nadzieję.
Potem minęły trzymiesiące, a ona sięnie obudziła, i już niebyło dobrze.
Sześć miesięcy, dziewięć miesięcy, rok.
To byłookropne,ta pierwsza rocznica jej wypadku.
Teraz minęłatrzecia rocznica i czasami mam wrażenie, że już tylko japodtrzymuję
światełko nadziei.
- Tak mi przykro.
Przesunęła wzrokiem po parku.
- Dawniej udawało mi się jakoś wyłączyć.
Ale w tym tygodniu - nie wiem- jest trudniej.
- Czy dlatego, że odziedziczyłaś dom?
-Nie.
- Mogła być szczera - i z nim, i z sobą.
-Coś sięzmienia.
Pielęgniarki to czują.
Ja też - dodałacicho.
- Chcęmyśleć, że przygotowuje się do obudzenia.
Ale to małoprawdopodobne.
227.
- Czy byłyście z sobą blisko?
-Tak jak większość matek i córek.
- Toznaczy?
-Raz tak, raz siak.
Miałam nadzieję, że będzie lepiej, jaksię trochę zestarzejemy.
Naprawdę tak myślałam.
- Spojrzała na niego i zmusiła siędo uśmiechu.
-Więc znaszjużprzyczynę smutkuna mojej twarzy.
- To piękna twarz.
Ta uwaga mogłaby być niewinna, gdyby nie zdarzyłosięto, co się zdarzyło
rano.
Ale to było.
Wyraz jego twarzymówił, że pamięta to tak samo wyraźnie jak ona.
- Bałem się, czy nie chodzio coś innego - powiedział,wciąż siedząc w tej
samej pozycji, z łokciami opartymi nakolanach.
- Bałem się, żeżałujesz.
Czując nową falę gorąca, zacisnęła wargi i pokręciłagłową.
Wydawało jej się, że mu ulżyło.
Odetchnął iusiadł wygodniej na ławce.
Casey czuła, jak gorąco zalewa jej wnętrze.
Wypełniałopustkę, tak samo jak rano.
Odsunąwszy myśli o Caroline,patrzyła, jak toczy się świat.
W tej chwili była pogodzonaz losem.
- Dlaczego się nieożeniłeś?
- spytałapo chwili.
Roześmiał się, zaskoczony.
Spojrzała na niego.
- To uzasadnione pytanie.
-Alezadałaś je wbardzo obcesowy sposób.
- Dlaczego sięnie ożeniłeś?
Znam facetów w twoimwieku, którzy mają już trzecią żonę.
- Ja też znamtakich.
Dlategoczekam.
Kiedy natrafię nawłaściwą kobietę, małżeństwo będzie trwałe.
- Czy twoi rodzice wciąż są małżeństwem?
-Tak.
- Przerzucił ręceza oparcie ławki i wyciągnąłprzed siebie nogi.
-Już od blisko czterdziestulat.
Caseypoczuła przypływ zazdrości.
- Twój ojciec też jest ogrodnikiem?
- Wyobraziłasobieoddaną rodzinę, w której ojciec isyn dzielą zamiłowanie do
ziemi.
228
Jordan natychmiast rozwiał tę wizję.
- Rany, nie.
Jego zdaniem uprawa ogrodu to zajęcie dlakobiet.
Jestpolicjantem.
- Ojejku.
To krańcowo odmienne.
A ty nie chciałeś pójśćw jegoślady?
- Nie, nigdy nie chciałembyć policjantem.
-Tylkoogrodnikiem.
- To łatwiejsze życie.
Znajdujesz chwast, to go wyrywasz.
Z ludźmi się tak nie da.
Nawet ci źli mają swoje prawa.
- Można powiedzieć, że wtym sensie ogrodnictwo toczystsza praca.
-Tak, wtym sensie -przytaknął, uśmiechając się.
Caseyzaparło dech.
Po raz pierwszy zobaczyła jegouśmiech.
Rozświetlił mu twarz, zmieniając przystojnegomężczyznę wkogoś, na czyj widok
zabiło jej serce.
- Co się stało?
- spytał, wciąż uśmiechnięty.
Przycisnęła rękędo piersi, pokręciła szybko głowąi spojrzała przezpark ku
łodziom w formie łabędzi.
- Pływałeś kiedyś taką łodzią?
- spytałapo chwili.
- Nie.
-A ja tak.
Mamamnie zabrała.
To moje pierwsze wspomnienie z Bostonu.
Mówię mamie, że musi wy dobrzeć, żebyśmy obie mogły zabrać na te łodzie moją
córeczkę.
Jeślijąkiedykolwiek urodzę.
Oczywiście urodzeniecórki nie było w tej chwili sprawąpierwszoplanową.
Najważniejsze było, żebyCaroline wydobrzała.
Casey poczuła,że cośją ściska w środku, przygryzła więcwargę.
Nie wiedziała dlaczego, ale bardziej się teraz denerwowała - niewątpliwie
trudniej jej się było wyzwolić odtego uczucia i częściej się ono pojawiało.
- Jadłaś obiad?
- spytał Jordan.
Pochyliłasię.
- Meg zostawiła mi kanapki.
Zjadłam pół.
Wystarczy,chyba nie byłabymteraz w stanie nic więcej przełknąć.
- Zbyt zdenerwowana?
-Uhm.
- Wstała.
-Muszę iść.
229.
Ruszyła przed siebie z rękoma w kieszeniach, jedną trzymając telefon komórkowy,
leżący na zdjęciu Conniego.
Jordan natychmiast znalazł się koło niej i dostosowałdo jej tempa.
Gdy po przecięciuBeacon Hill,pokonaniuCharles Street iskręcie w Chestnut
wciąższedł kołoniej,zdała sobie sprawę, że odprowadza ją do domu.
- Nie musisz tego robić - powiedziała.
Szedłdalej, a onanie protestowała.
Nie chodziłoo bezpieczeństwo ani o niezależność.
Anijedna, anidruga sprawa nie byładla niej istotna.
Milczała,bo czuła,jak ją do niego ciągnie.
Im bardziejzbliżali się do Leeds Court, tym touczucie było silniejsze.
Imbliżej domu, tym bardziej znówgo pragnęła.
Gdy skręciła w brukowaną drogę, prowadzącą na LeedsCourt, Jordan się
zatrzymał.
Ona też przystanęła i się obejrzała.
Ichspojrzenia splotłysię w wieczornym półmroku.
Zawróciła i podeszła do niego bardzo blisko.
- Nie musisz tego robić- powtórzyła miękko, nadająctym słowom inne
znaczenie.
-Muszę - powiedział, także miękko, i trudnobyło nieusłyszeć, jak nierówno
oddycha.
Nie spuszczał oczu z jejtwarzy.
Czuła się pożądana.
Co więcej, czuła siępotrzebna.
A ponieważ potrzebował jej mężczyznatak silny jak Jordan,uderzało jej to do
głowy.
Weszła na Leeds Court u boku Jordana.
Żadnez nich niezdradzało niecierpliwości, ale gdy doszli do drzwi frontowych i
Casey chciała włożyć klucz do zamka,ręka jej drżała.
Wziął od niej klucz, otworzył drzwi, wpuścił ją dośrodka,wszedł zanią i
zamknąłdrzwi za sobą.
Natychmiast przyciągnął ją dosiebie i w chwili,gdy spotkały sięich usta,
wszystkie te uczucia, którerano płonęływ Casey,znówpowróciły.
Co więcej,czuła, że sąodwzajemnione.
Całowali się przy drzwiach coraz głębiej i goręcej, dotykali się,siadając na
schodach.
Ale Casey chciała, by tymrazem wszystko odbyło się bez pośpiechu.
Chciała przedłużyćczas posiadania, pozatym byłto najlepszy sposób spędzenia
nocy.
230
Zaprowadziła go do pokoju, który uznała za swój.
W miękkości łóżka było coś, co skłaniało do powolności, nawet gdy oboje płonęli.
Całowali się, dotykali, smakowali.
Najpierw sfrunęła koszulka Jordana, potem bluzka Casey,a dotyk jej wciąż
wrażliwych piersi do skóry jegotorsu byłniebiański.
Reszta ich ubrania spłynęła na podłogę.
ChoćCasey była taksamo podniecona jak Jordan, nie od razu siępołączyli,lecz
poznawali siebie, do czego rano nie mielidość cierpliwości, a co spotęgowało ich
ekstazę.
Gdy Jordanw końcu uniósł się i wszedłw nią, Caseybyła bliska eksplozji.
Czuła go w sobie,jak osiąga własny szczyt, gdy onawciąż jeszcze drży; to
zwiększało intensywnośćdoznań.
A nie byłtokoniec.
Nie wycofując się, leżał i całowałjejucho,szyję, rowek między piersiami,jedną
pierś, potem sutek drugiej - i szybko znów jej pożądał.
Och, był dobry.
Umiałsię powstrzymać, pozwalając jej poznać swojepożądanie tylko przez to, że ją
wypełniał,a w gardle rodziłymu się ciche, głębokie dźwięki.
Casey kochała ich słuchać.
Kochała sposób, w jaki wciągał powietrze, gdy jej usta dotarły do zagłębienia
pod jegożebrami, kochała sposób,w jaki drżał jego oddech, gdy językiem śledziła
cienką linię włosów pod pępkiem.
Przyjemność, jakączerpała z tych dźwięków, była całkiem świadoma.
Byłaby dumnaz siebie, że potrafitak go podniecić, alenie to uczucie ją w tej
chwili przepełniało.
Nie chodziłoowładzę.
Czuła przyjemność wynikającą z wiedzy,że jestona obopólna.
Szczytował pierwszy, potem pieszczotami też doprowadził ją do orgazmu, ani
nachwilę z niej nie wychodząc, czego Caseynigdy dotychczas nie doświadczyła.
Nie doświadczyła także kochania się tak szybko jednegopo drugim,a przecież zaraz
przyszłotrzecie.
Łagodniejsze; wiecznośćwypełniona delikatnością, która równocześnie była mocnai
stanowcza.
Nie wiedziała, jak on to robi, ale tak właśnieczuła.
Pieszczoty zwieńczył kolejny orgazm, głębszy i niosącywiększe zadowolenie niż
poprzednie - ponieważ to, coprzeżywała, wykraczało poza doznania czysto
fizyczne.
231.
W grę wchodziły emocje - kochał się z nią, jakby było to naprawdę najważniejsze.
Wkońcu wyczerpani leżelina łóżku zesplątanymi nogami,a Casey ogarnął
spokój.
Myśląc o tym, słuchając, jak wyrównuje się jego oddech, gdyzasypia,wyobraziła
sobie, żeznalazła się w miejscu zakotwiczonym i solidnym.
Nie wiedziała, czy uda jej się tu dłużej zostać, ale teraz było jej naprawdę
dobrze.
Albosię zdrzemnęła,albogdzieś odpłynęła.
Gdy otwarłaoczy i odwróciła głowę, twarzJordana znajdowałasię tużobok.
Oczy miał zamknięte, rysy twarzy spokojne.
Przyglądając się im,znów doświadczyła poczucia stabilności i bezpieczeństwa.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
Ostrożnie, by gonie obudzić, wysunęła się z łóżka, włożyła szlafrok i na
palcach wyszła do holu.
Otworzyładrzwinaprzeciwko tylko na tyle,bysię wślizgnąć do środka.
W pokoju panowała ciemność.
Przez chwilę macała po ścianieprzydrzwiach, aż znalazłaprzełącznik.
Zapaliła sięlampastojąca na stoliku naprzeciwko starej sofy i fotela.
Pokój, oświetlony łagodnym światłem,był mniej imponujący.
Pachniał skórą, drewnem iwyglądał całkiem przytulnie.
Najpierwrozejrzała się za Angusem, sprawdziławszystkie możliwe zakamarki,
nawetzajrzała do łazienki,ale nie znalazła żadnego śladu kota, poza miseczką z
wodą,na wpół opróżnioną miseczką z jedzeniem i kuwetą.
Zaczęławięc badać pokój.
Otworzyła jedną szafę i stwierdziła, żewypełniają ją spodnie, swetry i blezery
takie, jakie Connienajczęściej nosił,a także kilka garniturów oraz frak.
W drugiejszafie, po lewej stronie znalazła coś całkiem przeciwnego -zbiór kurtek
i spodni zgore-texu, wełnianych pulowerów,golfówi butów takiego rodzaju, jakiego
używają osobyuprawiające turystykę pieszą.
Casey nigdy sobie nie wyobrażała Conniego w takim ubraniu.
Większość rzeczy wyglądała na nowe, niektóre miały jeszcze sklepowe metki.
Przypomniała sobie materiały turystyczne, które znalazła, wypełnione, ale
nie wysłane zgłoszenia na wycieczkii przypięte do nich czeki.
Przyszło jej do głowy, że Connie
232
też miał marzenia, które częściowo pozostały niezrealizowane.
Zastanawiała się,czy kiedykolwiekmarzył o kontaktachz nią.
Ponieważ niemogła znaleźć żadnego zgłoszenia, wypełnionego i niewysłanego, być
może nigdy już się tego niedowie.
Chcąc odgonić smutne myśli, otworzyła prawą stronęszafy.
Tę wypełniały szuflady.
Zawahała się przez krótkąchwilę, świadoma,że jest to być może najbardziej
osobistemiejsce, i niepewna,czy chce je naruszyć.
Jeśli nie teraz, tokiedy?
Poza tym nie szukała intymnych drobiazgów.
Szukała dużej brązowej koperty, zawierającejkartki dziennika.
Jeśli tusię znajduje, nawet schowana pod skarpetkami, to jązauważy.
Zaczęła wysuwać szuflady.
Zawierały skarpetki i kalesony, podkoszulki i chustki do nosa.
W jednej szufladzieznalazła piżamy, w innejwełniane szaliki i równo złożone
flanelowe koszule.
Otworzyła szufladę z bilonem, fiszbinamido usztywniania kołnierzyków i spinkami
do mankietów.
Nie znalazła nic, co przypominałoby dużą brązową kopertę.
Zamknęła drzwi szafyi podeszła do stolika, na którymstała lampa.
Obok niej leżał stosik specjalistycznych pismi książek.
Przerzuciła je,większość rozpoznała, odłożyładwie czy trzy do późniejszego
przejrzenia.
Pod blatem wbudowano drugą, mniejsząpółkę, ale także i tamniebyło dużej brązowej
koperty.
Weszła do łazienki iprzeszukała rzeczy do czytania, leżące przy wannie.
Tu było zastępcze życiew najlepszym wydaniu - magazyny "People"i inne,
dotyczącewypraw i wędrówek: "Fieldand Stream", "Outdoors" i "Adventure".
Została jej do przeszukania tylko szafka nocna.
Caseywyszła złazienki i natknęłasię na Angusa.
Pojawił sięniewiadomoskąd, a teraz siedział przy łóżkui patrzył na nią.
Nie wiedziała, czy wędrowałpociemnym domu i właśnie wrócił, czy teżprzez cały
czas znajdował się w pokojui się jej przyglądał.
Wydawał się tak ulotny jak uczucie Conniego.
Szepczącjegoimię, podeszła bliżej.
Przykucnęła na od233.
ległość ramienia i wyciągnęła rękę.
Choć marszczył nos, niespuszczał z niej oczu.
- Czyto twoje łóżko?
- spytała, zerkając na obciągniętywełnianą tkaniną puf przy jednej z szaf.
Wśrodku widaćbyło zagłębienie.
- Na pewno jest wygodny i ciepły.
Angusnie odpowiedział.
- Widziałam twoje rzeczyw łazience.
Meg dobrzeczyścitwoją kuwetę.
I wmiseczce masz dużojedzenia.
Iwodęobok.
Angus wciąż patrzył.
Westchnęła.
- No dobra.
Idźmy dalej.
Może wiesz, gdzie znajdę następną część Flirtu z Pete'em?
Kot mrugnął.
Było to powolne mrugnięcie.
Casey pamiętała, że koty jej matki robiły to na znak zaufania.
Uznała toza zachętę.
Uniosładłoń,by dotknąć głowy Angusa, ale kot sięcofnął.
Nie było wątpliwości,co chce powiedzieć.
Mówiła bardzo, bardzo cicho.
- Chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi, Angus.
Rozumiem,że tęsknisz za Conniem, a ja tu nie pasuję.
I nie wiem,co będzieza tydzień czydwa.
Ale nie zostaniesz sam.
Obiecuję.
Connie cię kochał.
Ja też mogę.
Angus znów mrugnął.
Musiała chwilę na to zaczekać,alemrugnął, i poczuła się wynagrodzonaza rozmowę z
nim.
Powoli wstała.
Kot siedział tuż przed szafką nocną.
Niechciała go przestraszyć, więc powolutku sięgnęłanad nimi otworzyła szufladkę.
W środku znalazła skarbnicędrobiazgów: okulary, długopisy bić w różnych
kolorach, karteczki samoprzylepne i niewielkie notatniki ze spiralnymgrzbietem.
Były tampaczka chusteczek do nosa i wazelinado warg.
Krzyżówka, wyrwana z jakiegoś pismai na wpółrozwiązana.
I dyktafon.
Wyjęła dyktafon i przez chwilętrzymała wdłoni, świadoma, że ostatnią
osobą, która go dotykała, był Connie.
Podobny znalazław biurku na dole.
Tamten był pusty.
Starając się nie budzić w sobie nadziei, nacisnęła "play",ale nic
234
nie usłyszała.
Nacisnęła "stop", przewinęła kawałek taśmyi znów puściła.
Tym razemusłyszała jego głos.
Byłto znanyjej dźwięk, słyszała ten głos niezliczoną ilość razy.
ConnieUnger jak zawszemówił cicho; potrafił przekazać informacje, nie podnosząc
głosu.
Teraz jego głosbył jeszcze cichszy.
Bardziej prywatny.
Introspektywny.
Nie oczekiwała osobistego przesłania.
Ostatecznie żadnego nigdzie nie zostawił.
Jednak poczuła wzruszenie, gdyzaczął mówić.
Mówił urywanymi zdaniami, o tym, że światsię zmienia,a psychologia powinna za
tym nadążać.
Co kilka zdań wtrącał przypomnieniena użytekwłasny: "Powiedzieć, że.
". Zdała sobiesprawę, że układał przemówienie.
Słuchałado końca.
Tym razemprzewinęła taśmę do samego początku.
Pierwszą rzeczą, jaką usłyszała po naciśnięciu "play", było "zadzwoń do Ruth".
Dalej następowałnumertelefonu, a zaraz potem pierwsze
słowaprzemówienia,rozpoczynające się odpodziękowania dla gospodarzy.
Caseywysłuchała całej taśmy, zatrzymała ją, gdy Connie skończył, i odłożyła do
szuflady.
Angus miauknął.
- Och, biedaku -szepnęła i uklękła.
- Ty też poznałeśjego głos.
Angusmiauknął jeszcze żałośniej.
- Wiem, wiem - powiedziała pieszczotliwie.
Tym razemnie cofnął się, gdy uniosła rękę.
Dotknęła czubka jego głowynajpierw lekko, potemz większym przekonaniem,
głaszcząc jedwabiste futerko, drapiąc kota za uszami.
Cały czasnie spuszczał z niej wzroku; robił wrażenie niepewnego.
Wykorzystującchwilę, przesunęła palcami wzdłuż jegokręgosłupa, a gdy
uniósł zad, także wzdłużogona.
Był togęsty ogon, dość długi, w uniesionej jak teraz pozycji sięgający
szufladynocnejszafki.
Po chwili Angus opuścił ogon,a jego koniuszek wskazał wprostna gałkę otwierającą
szafkę pod szufladką.
Casey jeszcze chwilę głaskała kota, po czym sięgnęła zaniego i otwarła
szafkę.
Zawierała poustawiane egzemplarze"NationalGeographic".
Jedyną rzeczą, przerywającą szereg
235.
żółtych grzbietów, była wsunięta w środek duża brązowakoperta.
Wyciągnęła ją.
Na wierzchu widniało znajome już "C".
Gorączkowo otworzyła kopertę i zajrzała do środka: był tamplik zapisanych
kartek.
Krótkie spojrzenie na pierwszą stronę powiedziałojej to, co chciała wiedzieć.
Siedząc na podłodzeobok Angusa,oddała się lekturze.
Skończywszy, została w tej samej pozycji,myśląc o tym, coprzeczytała.
W końcu zamknęła kopertę i przytuliła do piersi,razemz pismami, które zabrała.
Kierowana impulsem,potrzebując pocieszenia, pochyliła się i spróbowała pocałować
Angusa w głowę, ale najwyraźniej posunęła się za daleko.
Wycofał się i wyglądał, jakby miał zamiar syczeć.
Uśmiechnęła się więc tylko i szepnąwszy "do zobaczeniawkrótce", podeszła
do drzwi.
Rzucając kotu ostatnie spojrzenie, zgasiłaświatło, wymknęła się do holui
wpadławprost na dużą ludzkąpostać.
Rozdział czternasty
LITTLE FALLS
Jenny krzyknęła.
Pete chwycił ją za łokcie, żeby nieupadła.
- Totylko ja, to tylko ja.
-Myślałam, żeodszedłeś!
- krzyknęła.
Ciężko dyszała, nadal bojąc się uwierzyć, bo ziąb,który ją uprzednio
przeniknął,był tak rzeczywisty, tak lodowaty, że nadal drżała.
Jego dłoniebyłyjednakciepłe, a oczy jeszcze cieplejsze.
Pachniał tym tanim mydłem, które kupiła podczas ostatniej wyprawy docentrum
handlowego.
Jego ramionaprzyciągnęły ją i przytulały,jakby mówił: "Powiedziałem, że
poczekam, więc jestem".
Leczto, co ją ostatecznie przekonało, to sposób, w jaki jego głowaocierała się
ojej włosy, skroń i policzek.
Ogolił się.
Szorstki zarost podróżnika zniknął, ustępując miejsca gładkości skóryczłowieka,
który trafił do celu.
Wtuliła się w niego.
- O Boże, oBoże, o Boże - szeptała wkółko.
-Nie - mruknął.
- To tylko ja.
Podniosła ku niemuwzrok, chcąc mu opowiedzieć,jakiokropny miała dzień, ale
naglejej myśli sięrozpierzchły.
Panika, strach, chłód -wszystko zniknęło.
Desperacja umknęła,przegnana westchnieniem.
- Lepiej teraz?
- spytał.
Skinęła głową.
Pocałował ją tak szybko, że nie miała czasu się zjeżyć.
237.
- Wszystko w porządku?
- spytał.
Potaknęła, aon znówją pocałował, ale teraz pamiętała jużpoprzednie
pocałunki i poczuła na nowo pragnienie, jakieją wówczas ogarnęło.
Wypełniłotak,że nie było miejsca nastrach.
- Pocałuj mnie -szepnął, więc pocałowała.
Wydawałosięjej to naturalne:położyć usta na jego ustach, rozewrzeć wargii
posmakować go.
- Jak wspanialeto robisz -jęknął cicho, aonamu uwierzyła.
Czuła jego reakcję, czuła rosnące napięcie, napierająceciało.
Kiedyprzesunął palcami w dół jej kręgosłupai mocnoprzytulił, Jennypoczułajego
erekcję.
Powinno ją to odrzucić.
Nie czuła jednak obrzydzenia.
Raczej ciekawość.
I uciskw brzuchu.
Podniósł głowę i odsunął się łagodnie.
Zobaczyła głębokibłękitjegooczu.
- Znów nadeszła pora życzeń serca - powiedział.
-Twojego czy mojego?
- Twojego.
-A twojego byłoby jakie?
- Wiesz dobrze.
Ale staram się ustępować kobiecie.
Więcpowiedz mi, czego sobie życzysz.
"Tego samego, coty" - pomyślała Jenny, sama się sobie dziwiąc.
Myślta zażenowała ją, więc opuściła wzrok na klamręjego paska.
Dotknęła go tam ipoczuła gorąco.
Mruknął.
- Zastanów się.
Życzenie twego serca.
Co zawsze miałaśochotę zrobić w Little Fallsi nigdy niemogłaś?
Niezastanawiała się długo.
- Wybrać się naprzejażdżkę.
Inne pary robiły to cały czas,chociaż nie miały motocykla.
- Towszystko?
Zastanowiła się chwilę.
- Może zatrzymać się i coś przekąsić.
To teżrobiły inne pary.
Jenny słyszała, że Miriambez przerwy rozmawia o tym z Tylerem i MarieAnne.
Najlepsze miej238
sce nazywało się Giro's, całodobowa restauracja,dwadzieściaminutjazdy od
miasta.
- Żaden problem - powiedział Pete.
- Ale musisz sięciepło ubrać.
Na motorze będzie zimno.
- To raczej wyklucza kamieniołom, jak rozumiem?
Przypomniał sobie jejżyczenie.
Widziała to wjego oczach.
- Pływać?
Za zimno.
Ale możemy tam podjechać i zaparkować.
Pomysł spodobałsię Jenny.
Myślała o nim w drodze do sypialni, gdzie ściągnęła uniform Neat Eats, rozebrała
się i nagaprzeszła przezhol do łazienki,mając nadzieję, że Pete ją zobaczy.
Wchodząc pod prysznic,miała miękkiekolana, a czekając, aż będzieleciećgorąca
woda, dotknęła swego ciała.
W żadnej ze swoich fantazji - a były ich setki, a nawettysiące -nie posunęła się
ażtak daleko.
Obracały się wokół miłości,czułościi normalności, które -jak uznała - powinny
poprzedzić seks, ale nigdy nienasyciła się dość pierwszą fazą, żebyprzejść do
drugiej.
Aż do teraz.
Czuła się kobieco.
Po raz pierwszy z przekonaniem przypudrowała ciało perfumowanym talkiem i
włożyła wyciętemajtki i stanikleżące w szufladzie.
Uczesała włosy,szczotkującje tak długo, że kędziory się trochę rozprostowały.
Czuła sięlekka.
Pewniedlatego zdobyła się na to, by pójść do komodyzrzeczami matki i ze
środkowej szuflady wyciągnąć owiniętąmateriałem paczuszkę, schowaną wkieszeni
ulubionej bluzkijej matki.
W środku kryła się para perłowych kolczyków.
Przypięła je iporównałaich długość z długością włosów.
Włosyokazałysię za długie,więc założyła je z jednej strony za ucho.
Teraz lepiej.
Wciągnęła dżinsyi luźny sweter,po czym poszłaszukaćbotków.
Boty Pete'a najbardziej przypominała para wysokichgumowców, które nosiła w
słotne dni.
Jak wszystko inne w domu, były wypucowanedo połysku.
Włożyła je.
Wyciągnęła anorak,który Miriam podarowała jej parę lattemu.
Będzie tęsknić za Miriam.
Może wpadną nasiebie kie239.
dyś tam na zachodzie.
Seattle nie było znowu tak daleko odWyoming.
Pete czekał przy bocznych drzwiach, stojąc na skrzyżowanych nogach i
opierając się biodrem o ścianę.
Wyprostowałsię,obejrzał ją od stópdo główi uśmiechnął się.
- Fajnie wyglądasz.
-Ty też.
- Odwzajemniła uśmiech.
- Fajne kolczyki.
Dotknęła pereł.
- Należały do mojej babci.
Jako pierwsza kobieta w okręgu poszła do szkoły medycznej.
Wróciła tu później, bo miałapoczucie misji, choć mówiono jej, że toszaleństwo.
Chciałaleczyć, więcotworzyła gabinet.
Jeździła głównie na wizyty domowe.
- Miejscowi musieli za nią przepadać.
-Nie.
Nie lubilijej.
Za bardzo od nich odstawała.
- Była matką twojej matki czy ojca?
Jenny starała się zdecydować,co byłoby bardziej prawdopodobne.
W końcu - ponieważ zabrała kolczyki zszufladymatki - powiedziała:
- Tak naprawdę byłasiostrą mojej matki, ale dużo starsząi zupełnie inną.
Zawsze traktowałam ją jakbabcię.
Kochałamnie.
Miałam dziesięć lat, kiedy umarła.
- Przykro mi, żejej tu nie było, kiedy zaczęły się kłopoty.
Jenny równieżżałowała,przynajmniej w marzeniach.
Alenie wszystko w tej opowieści było fantazją.
Istniała starsza siostra.
Jenny spotkała ją raz, a potem wymyśliła całą historię.
Każdy potrzebował takiej krewnej.
- Alegdyby tu była - ciągnął Pete - zabrałaby cię, więcnigdy byśmysię nie
spotkali, ty i ja.
- Podniósł rękę, dotejpory ukrytą za plecami.
Trzymał dwa kaski.
- Tym razemmaszwybór.
Jenny ledwo zrozumiała znaczenie faktu, że kupił drugi,kiedywysunął je
doprzodu.
- Który wolisz?
Nie musiała się zastanawiać.
Wybrała ten, który przedtemnosiła - pachnący Pete'em.
240
Kilka minut późniejjuż jechali szosą, mijającdomy sąsiadów, którzy przez
lata traktowaliJenny z góry.
"Myśleli, że jestem nic nie warta.
Myśleli, że nie zajdę daleko.
Myśleli,żenigdynie spotkam mężczyznybardziej obytego i przystojniejszego
niżoni".
Z każdym zdaniem podnosiłagłowę trochę wyżeji myślała z satysfakcją: "Powinni
mnie teraz zobaczyć".
Oczywiście nie mogli.
Może usłyszeli warkot motocykla, alezbyt szybko pędził,żeby dostrzegli, kto nim
jedzie -nawetgdyby nie miała kasku.
Pozatym było mgliściei ciemno.
Wiedziała też, że jestzimno, alenie czuła chłodu.
Rozgrzewało ją
podniecenie.
Gdy przejeżdżali przez centrum miasta, objęła go w pasie.
Na dalekim krańcu MainStreet zmienił kieruneki skręciłw boczne uliczki, jadąc
każdą po kolei, tak że pochwiliprzemierzyli wszystkie drogi w kwadracie trzech
przecznic na trzy.
Gdyby nie znała go lepiej, pomyślałaby, że stara się obudzićśpiących w
mieszkaniachnadsklepami i w domach, żeby ukarać ich za okrucieństwo wobec niej.
fc Pete nie byłjednak mściwy, czego gdzieśw głębi duszy trochę żałowała.
Był ciekaw, i tyle.
Wyobrażała sobie, żezanimwyjadą, ma ochotęzobaczyć wszystko, co składało się na
jejprzeszłość.
Ona zresztą też.
Przejechali obok szkoły podstawowej,prostokątnego budynku z łuszczącą
sięfarbą izniszczonym placemzabaw natyłach.
Jenny uwielbiała chodzić tu do przedszkola.
Lubiłanawet pierwszą i drugą klasę.
Poczynając od trzeciej, zaczęłajednak zdawać sobie sprawę,że jest inna.
Nie mogła zapraszaćkoleżanek do domu,bo rodzice wiecznie siękłócili.
Poza tymdziewczynki bały sięjejojca, który w dziwny sposób brał jąw ramiona
ipodrzucał, niechętnie patrząc na obecnych.
Pomijano ją więc w popołudniowych i weekendowych zabawach,a ponieważ w szkole o
niczym innym nie mówiono, tu też poczuła sięodizolowana.
Została autsajderką i chłopcy robili jejzłośliwekawały, za które Darden
złoiłbyim skórę, gdyby siędowiedział, a to tylkopogorszyłoby sytuację, dlatego
też nicmu nie mówiła.
Bezpieczniej było cierpieć w cichości ducha.
- Widzisz to pustepole?
- krzyknęłado Pete'a za chwilę.
-
241.
To Town Field.
Tu organizujemy uroczystości.
Pikniki naŚwięto Niepodległości, parady na Dzień Pamięci Poległych,wyścigi
ochotniczej straży pożarnej i konkursy na rzeźbę lodową w zimie.
- Brzmi fajnie.
"I to jak" - pomyślała Jenny, alenie chciała okazać goryczy,nie chciała
teżczuć goryczy, nie teraz, kiedyzbliżał się wyjazdzLittle Falls.
Pokazała zato Pete'owi dom Miriam, dom jejwychowawcy z przedszkola, a nawet dom
szeryfaO'Keefe'ai jego żony, choć poczuła się niezręcznie.
Pokazałaby mudomDana O'Keefe'a - wjegogarażu mieściło się biuro szeryfa,a
budynek był naprawdę ładny -ale Pete wybrał inną trasę.
Jechali dalej, aż dotarli do Klubu Weterana izaparkowalipod kasztanowcem, gdzie
Jenny po raz pierwszygo zobaczyła.
Siedli pod drzewem, zbierając siły.
Potempopędzili razjeszcze naNebanonic Trail, w górę i w dół, kierując się ku
autostradzie.
Zjechał z autostrady za szybko, ale poczucie władzy ich nieopuściło.
Było jeszcze silniejsze, kiedyPete- jakby sam znałwłaściwą drogę skręciłw stronę
Giro's.
Zaparkował motor,przymocował kaski do siodełka, wziął ją za rękęizaprowadziłdo
restauracji.
Marzenie Jenny się spełniło.
Wreszcie byłajedną z tychdziewczyn, które przyjeżdżały tu zfacetami, siadały za
stołemi jak ona zamawiały wielkiego, soczystego hamburgera, te sametłuste
frytki, to samo piwo beczkowe.
Kiedy Pete uruchomiłszafę grającą izaciągnął ją na niewielki parkietw głębi za
barem, Jennyznalazła się wsiódmym niebie.
Tańczyła tak spontanicznie, jak przedtem sama przed telewizorem, nie
gorzejniżinni.
Kiedy przyciągnął ją bliżeji zaczęli tańczyć w powolny, zmysłowysposób, jakiego
Jennynigdy nie widziała, o jakimnigdy nie czytała i o jakimnawet nie marzyła,
uleciała wysokoponad siódme niebo.
- Jesteś fantastyczna- mówił często, a im częściej to mówił, tym bardziej
tak się czuła.
Łatwo trzymać głowę wysoko i wyprostowaćramiona, kiedy ktośpatrzy na
ciebie,jakbynikogo innegonie było wpobliżu.
Łatwospojrzećw oczy, kie242
dy kryje się w nich wszystko, co kiedykolwiek chciała zobaczyć.
Łatwo się uśmiechać, kiedy pokazał jej tak wspaniały fragmentjej przyszłego
życia.
W dodatkunie skończyło sięna kolacji.
Ruszyli do kamieniołomu - wtedy już prawie pustego - i przejechali przez
specjalną kryjówkę Jenny.
Łagodnie wznoszącą się dróżką dotarlina przeciwległybrzeg basenu
pełnegosmoliście czarnej wody.
Położyli kaski na trawie i zamienili sięmiejscami, tak że onasiadła za
kierownicą,opierając się plecamio jego pierś.
Objąłjąramionami, nie zadając pytań, wsunął dłonie pod anoraki głaskał po
brzuchu.
- Niektórzy mówią,że tam żyje potwór - powiedziała.
-Mówią, żewynurzył się ze skały, kiedy zatopili kamieniołom,a teraz żyje głęboko
na dnie.
- Wierzysz w to?
- zapytał.
Zastanowiła się, potem skinęła głową.
- Wolę myśleć, że mieszka tam cała rodzina, więcnie jestsam.
To spokojne stworzenie.
Jeszcze nigdy nikogo nieskrzywdziło.
- Czy ktoś go naprawdę widział?
-Niektórzytaktwierdzą.
- A ty?
-Nie jestem pewna.
Często tu przychodzę, siadam na brzegu i po prostupatrzę się w wodęi patrzę.
Tyle razywyobrażałam sobie tegostwora,może za którymś razem widziałam
gonaprawdę.
Pete przesunął ręce wyżej, aż jego kciuki otarły się odół jejpiersi.
Zamknęła oczy.
- Czasemtrudno stwierdzić,co jest prawdziwe, a co nie.
-Dotykał jej piersi tak delikatnie, że byłotomiłe.
Nie, bardziejniż miłe.
Byłocudowne.
Ale nie wystarczało.
Pomógł jej obrócić się na siodełku, także siadła przodemdo niego i objęła
go za szyję.
Tym razemwłożył rękę podjejsweter i dotknął koronki stanika.
- Cudownie - szepnął.
Zamknął jejusta pocałunkiem,którynie trwał wieczność tylko dlatego, że obojgu
zabrakło
243.
powietrza.
Następnie odpiął jej stanik i zaczął pieścić nagiepiersi.
- Dobrze ci?
Jenny skinęła głową.
Byłotak dobrze, że aż nie mogła znaleźć słów, a nawet gdyby znalazła, nie
przeszłyby jej przez gardło.
Całe ciało nabrzmiewało, w miarę jak jego dłonie głaskałyjąi pieściły, w miarę
jak rozkoszowała się obietnicą ukrytąwjego oczach.
- Chcesz wrócić do domu?
- spytał zmysłowym szeptem.
Znów szybko potaknęła.
Już po chwili siedziała za nim w kasku na głowie.
Motorruszył.
Tym razem Jenny nie wiedziała, którędy jechali.
Zamknęła oczy irozkoszowała się uczuciem, jakie ją ogarnęło - bo naprawdę
pochłonęło ją całą.
Czuła tętnienie i pulsowanie swegociała, czyniącego rzeczy,których nigdy
przedtem nie zaznało,nakazującego jej myśleć o rzeczach, których nigdy
przedtemnie robiła, na przykład pieściła brzuch Pete'a i przesuwaładłonie niżej.
Cicho jęknęła pod naporem nowych doznań.
Przesunął jejdłonie na bezpieczniejsze terytorium.
- Jeśli nie przestaniesz, zjedziemy z drogi!
- krzyknąłzduszonym głosem.
- Przepraszam!
-Nie ma za co!
Rzeczywiście, nie miała za co przepraszać.
Naprawdę.
Czuła się tak lekko, jak wtedy kiedy pędzili autostradą albo jedliw Giro's, albo
pieścili się pod kamieniołomem.
Czułasię,jakby miłe wydarzenianaprawdę były możliwe.
Przemknęli ulicą, ostro skręcili na podjazd i zatrzymalisiędopiero ustóp
bocznychschodów, ale kiedy wziął ją za rękę,żeby zaprowadzić do środka,Jenny się
cofnęła.
- Złe wspomnienia- powiedziała, kręcąc głową.
Wydawałsię rozumieć, bo zaprowadził ją pod sosnę za domem i uchyliłkurtynę z
gałęzi, żeby mogła wejść.
Może było zimno, ale onatego nie zauważyła.
Oblała jątaka fala gorąca, że pospiesznie zrzuciła ubranie,a potemczerpałaciepło
z jego ciała.
Całował ją i pieścił, aż go błagała,by zrobił coś,żeby ukoićnapięcie w dole
brzucha.
Uspokajał
244
jednak, że nie ma pośpiechu.
Chciał, by wreszcie poczuła to,co czućpowinnakobieta.
Pragnął, by czuła, jak jestpiękna,kobieca i kochana, ajeśli uzna, żenie jest
gotowa, byprzyjąćgo w siebie -dodał - to też nie szkodzi.
Ona jednak już na to czekała.
Pete w najmniejszymstopniu nie przypominał jej przeszłości.
Ciało Jenny płonęło.
Wtedy to zrobił.
Wszedł w nią powoli, aż ledwiemogła oddychać, a kiedy zaczął się poruszać,
myślała, że umrze.
Czułakażdy ruch, każdy dotyk, żywy,gorący i zwycięski, aż wygięłasię w łuki
wybuchła.
- Nigdy dotąd niemiałamorgazmuwyznała.
-Cieszęsię.
- Nigdy dotądtak naprawdę się nie kochałam.
Podniósł jej rękę do ust i pocałował palce.
Siedzieli nastrychu,pod spadzistym dachem, na posłaniuzrobionym z poduszek
ikoców.
Obok nich płonęła samotnaświeca.
Petemiał na sobietylko dżinsy, w których zasunął suwak, ale nie zapiął guzika.
Jenny ubrana była tylko w perłowekolczyki i jegobatystową koszulę.
Była to scena jakze snów,coś, o czym mogłaby czytać w "Cosmo".
Czuła się taknormalna, tak szczęśliwa, że jest normalna, tak
fizyczniezaspokojonai emocjonalnie pełna, żeprawie chciało jej się płakać.
Dotknęła jego twarzy, szeroko rozstawionych oczu i brwi,wysokich kości
policzkowych, prostego nosa, kwadratowejszczęki.
Potem przesunęła dłonią po smoliście czarnych, gęstych, długichwłosach.
Obrysowała palcami kontur ucha, dotknęła lewejpoduszeczki, gdzie mógłby nosić
kolczyk, wyobraziła sobie, że ma tam malutki diamencik.
Kciukiem musnęłaobojczyki, dotknęła twardych mięśni ramion, pozwoliła palcom
bawić sięwłosami na jego piersi.
Westchnęła i patrząc muw oczy, spytała:
- Co ty we mnie widzisz?
-Jużci powiedziałem.
Jesteś inna.
- Nie jestem ładna.
-Ja uważam, że jesteś.
- Nie mam tak długich nógjak modelki.
245.
- Nie szkodzi.
Całaenergia idzie u nich w nogi, więc niemają wiele gdzie indziej.
Długie nogimnie niepodniecają.
-Rozpiął jej koszulę i rozsunął poły.
- Za to to -owszem.
Poczuła pieszczotę jegowzroku nasobie, poczuła, że znówzalewa ją gorąco i
pragnienie.
Powiedziała coś, co brzmiałojak jego imię.
- Co w tobiewidzę?
- spytał.
-Widzę świeżość.
Nowość.
Niewinność.
- Nie jestem niewinna.
Nie jestem nawet przyzwoita.
Prowadziłam okropne życie.
- Nie chciała się zastanawiać, jakokropne.
Przeszkadzałojej,że Pete nie wie.
Ale gdyby mu powiedziała, a on by odszedł, niewiedziałaby, co począć.
- Jateż popełniłem błędy -powiedział.
-Nie takie jak ja - zapewniła go.
Nagle się zachmurzył.
- Chcesz się założyć?
Poderwałem dziewczynę mojegonajlepszego przyjaciela.
Uważasz, że to w porządku?
jęnny domyśliłasię, że to nie koniec historii.
- Kiedy to było?
-Kiedy wyjechałem.
Wszyscy błagali, żebym został, mówili, że jestem im potrzebny, że zależąode
mnie, ale ja poczułem zew wolności.
Oni ciągle się kłócili, błagali i przemawiali mido rozsądku.
Wtedy potrzebawolności nie dawałamijuż spokoju, nie mogłem o niejzapomnieć,bo
czułem sięwystarczającowinny, nawet bez ich lamentów.
Uznałem, że pokażę im,jakito ze mnie święty, jednymciosem zniszczę ich
ufnespojrzenie.
Więc zabrałem ją zsobą.
- Kochałeśją?
-Nie - powiedział, unikając jej wzroku.
- Cosię dalej stało?
-Potrwało miesiąc.
Dałem jej pieniądze i odesłałem dodomu, ale już nigdy nieczuła siętam dobrze.
Znów wyjechała, tymrazem sama.
Nie wiem, co się późniejz nią stało.
-Wreszciespojrzał najenny.
- Wiem, co się stało ze mną.
Jeździłem z miejsca w miejsce, ale nie mogłem znaleźćspokoju.
Jakbym miał znamię Kaina na czole.
Spotykałemzłe kobiety.
Aż cię zobaczyłem.
Nie zasługuję na ciebie, Jenny, ale i tak cię
246
pragnę.
Chcę się zmienić, żeby być z tobą.
Razem zaczniemyodnowa.
Serce Jenny wezbrało, więc niewiele mogła odpowiedzieć,poza pełnym
nadziei:
- Kiedy to mówisz, wydaje się takiełatwe.
-Będziełatwe, jeśli się tylkopostaramy.
Jenny chciałauwierzyć, ale myślała o najgorszym.
- A co z innymi ludźmi?
Twojąrodziną, przyjaciółmi?
Cosię stanie,jeśli oni nie zechcą, żebyś zaczął od nowa?
- Zechcą.
Czasy są ciężkie.
Potrzebują pomocy.
- Mój ojciec powie to samo.
Nie zgodzi się, żebym wyjechała.
- Tonie to samo.
Twój ojciec nie potrzebuje pomocy.
Jego potrzeby sąsamolubne.
Alety byłaś mu wierna przezwszystkie te lata.
Przedłożyłaś jego potrzeby nad swoje.
Teraztwoja kolej.
- Ale to mój ojciec.
-Jesteś dorosła.
Masz prawo sama podejmowaćdecyzje.
- Nierozumiesz.
On mi nie da wyjechać.
- Nie,to ty nie rozumiesz - odparł stanowczo.
- Nie jesteśjego własnością, nie może ci pozwalać albo zakazywać.
Należysz tylko do siebie.
Niech onpodejmujedecyzje co do własnego życia.
Ty masz prawo decydować o swoim.
Boże, ileż razy to sobiepowtarzała.
To samo mówiliDań,wielebny Putty i Miriam.
- Aco, jeśli się nie zgodzi?
Pete się uśmiechnął.
- Pomogęci go przekonać.
Porozmawiam z nim jak równy z równym.
- Oparł między jej piersiami dłonie złożone jakdomodlitwy.
Wnętrzem dłonimusnął jej sutki.
Następnie dotknął ich wargami.
Ujęła jegogłowę w obieręce.
- Chcę zacząć od nowa.
Od tak dawnao tym marzę.
Tylkomi się nie udawało.
Podniósłgłowę, aż jego wargi znalazły się tuż koło jej ust.
- Mnie też nie, bo myślałem,że uda misię samemu.
Alesam sobie nie poradzę.
- Spojrzał jej woczy.
Wydawał się kru247.
chy. - Wyjedziesz ze mną, dobrze?
- Nabrała powietrza.
-Wyjdziesz za mnie?
Dasz mi dzieci?
- Zakryła mu usta dłonią.
Niemogła uwierzyć, jak wspaniały prezent jej oferował: wszystko,o czym zawsze
marzyła.
- Kochamcię,Jenny.
Zatrzymała się, myśląc znowu wciąż myśląc - że jest zbytwspaniały, żeby
mógł być prawdziwy.
- Naprawdę?
-Naprawdę.
- Jak możesz być tego pewny?
-Byłem w wielu związkach.
Nigdyprzedtemnie powiedziałem kobiecie, że ją kocham.
- Jest tyle rzeczy, których o mnie nie wiesz.
-Wiem dość.
- A co, gdybym kryła coś tak okropnego, że zmroziłoby cito krew w żyłach?
-Opowiedziałemci moją mroczną tajemnicę.
Twoja niemoże być wiele gorsza.
Poza tym krewnie marznie.
- Wiesz, co chcę powiedzieć.
Co by było, gdyby tak sięstało?
- Gdyby coś takiego było, poczułbym się mniej winny mojej własnej,
nagannej przeszłości.
Przypominałoby mi,że tymrazem ma być inaczej.
Kocham cię,Jenny.
Przypieczętował słowapocałunkiem,który odwzajemniła,ale jakoś nie wydawało
się to wystarczające.
Chciała zrobićcośniezwykłego, coś innego, coś, czego inne kobiety w jego
życiunie umiały, nie chciały zrobić albo do czego niewystarczającogo kochały.
Nadal gocałując, popchnęła Pete'a do pozycji leżącej.
Lizała mu podbródek i szyję.
Przygryzła delikatnieskórę na jegopiersi wzdłuż linii włosów prowadzącejdo
pępka,jednocześniemocując się z suwakiem rozporka.
Kiedy dotarła do niegoustami,był już rozpięty.
Czułaciepło Pete'a na wargach, gładkość na języku, piżmowy zapach przegnałjej z
głowy myśli,które mogłyby zmącić obecne doznania.
Ku swojemu zaskoczeniu zaczęła, chcąc zrobić przyjemność jemu, skończyła,
odczuwając ją na równi z nim.
248
Tak mijała noc.
Rozmawiali, kochali się i spali; rozmawiali,kochali się i spali.
Tuż przed świtem wyszlinadach i patrzylina wschód słońca i wolno rozpełzającą
się mgłę.
Z mgłą minąłrównież chłód, a z chłodem zniknęła ostrożność.
Rozpostarlikoc i leżeli nagow bladych promieniach słonecznych, apochwili
byłooczywiste, żechcą siękochać.
Ktoś mógłby uznać, że kochającsię w ten sposób, Jennymściła sięna
mieszkańcach miasteczka.
Sama Jennypowiedziałaby - gdyby spytałją o to ktoś, komu nic do tego -
żechrzciła w ten sposóbswój nowy, spadzisty dach.
Tak naprawdę jednak świętowała zmianę w swym życiu.
Nigdy przedtem nie czuła się tak szczęśliwa ani tak odważna,ajużna pewno tak
pewnasiebie, jak terazz Pete'em.
I spokojna.
Nawetjeśli Dardenmiał wrócić nazajutrz.
Zasnęła więc głęboko, kiedy wróciła do sypialni, a słońcestało jużwyżej.
Obudziła się dopiero, gdy dzwonek do drzwizrobił się natarczywy.
Rozdział piętnasty
Zbiegając ze schodów, Jenny pospiesznie wkładała koszulęnocną.
Przytrzymawszy kołnierzyk,żeby materiał ukrył jej piersi, uchyliła drzwi
wejściowe i zmrużyła oczy, oślepiona światłemsłonecznym.
Wielebny Puttyjuż odchodził.
Szybko zawrócił i podszedłdo drzwi.
- Boże miłosierny,ależ się martwiłem - powiedział,wzdychając.
- Dzwonię do drzwi oddziesięciu minut.
Już myślałem,że coś się stało.
Normalnie uznałbym,że poszłaś na przechadzkę albo nawet do miasta,choć stamtąd
idęi nie widziałem ciępo drodze, ale Dań poprosił, żebym z tobą porozmawiał o
dachu, bo i tak tu szedłem, a kiedy nie odpowiadałaś na dzwonek, pomyślałem.
- Spojrzał w niebo i przeżegnał się.
- Spałam - powiedziała Jenny.
-Właśniewidzę.
- Zerknął na zegarek.
-Ale jestjedenasta.
Już prawie pół dnia minęło.
- Znów westchnął.
-Dobrze,powiem Danowi, żeby wytłumaczył Merie'owi, że to, co zobaczył na dachu,
było nieprawdą.
Przecież stoisz tu odziana odstóp do głów w skromną koszulę nocną.
Merle powiedział, żebyłaś nago, wyobrażasz sobie?
"Nagana dachu na chłodzie",tak powiedział.
Zapytałem Dana.
Zgodziliśmy się,że musiałabyś stracić rozum, żeby robić cośtakiego.
Jenny ziewnęła.
- Choć gdyby ktokolwiek miał powód, żeby oszaleć, to jużnajprędzej ty -
ciągnął wielebny Putty.
- Wiele przeszłaś, MaryBeth.
Cieszyłem się, że przyszłaś na piątkowetańce.
Miałem
250
potem nadzieję,że w niedzielę przyjdziesz na mszę.
Napisałem kazanie z myślą o tobie.
Właściwieto o Dardenie.
Mówiłem o miłości Bożej io znaczeniu przebaczenia.
Uznałem,że kilku wiernym należało o tym przypomnieć, aczkolwiekrozumiem ich
uczucia.
Są przerażeni.
Darden wydawał sięgroźnynawet przedtem.
Ale myślę, że teraz musimy zostawićprzeszłość za sobą.
Odpokutował za swoją zbrodnię.
Naszymobowiązkiem, jako dobrych chrześcijan, jest godnie go powitać.
Jenny już sobie wyobrażała, że akurat tak będzie.
- To byłopłomienne kazanie.
Żałuję, że go niesłyszałaś.
Jeśli chcesz, wydrukuję ci je.
Muszę to przyznać komputerom - przydają się, kiedy ktoś po prostu nie może
przyjśći wysłuchać kazania.
Kiedyś lubiłaś chodzić do kościoła, MaryBeth.
- Chodziłam, boDarden chodził.
- Zabierał ją z sobą.
Niemiała wyboru.
Nie miało znaczenia, że jej matka nie chciałaiść na mszę albo że wiara Dardena w
Boga była wątpliwa.
Chciał, żeby całe miastowidziało, jak Jenny stoi koło niego namszy.
- Pamiętam, że przychodziłaś nawet powyjeździe Dardena.
-Kilka razy.
- Dlaczego przestałaś?
Jenny mogła wzruszyć ramionami i odwrócić wzrok.
Wiedząc jednak, co będzie dalej, chciaławreszcie wyrazić swojemyśli.
- To były ciężkie czasy.
Byłam samotna i chora, czułam sięwinna.
Tak chciałam,żeby ktośpowiedział mi, że nie jestemokropna, ale nikt w mieście
tego nie zrobił.
Myślałam, żemoże w kościele, w domu Bożym, ludzie będą milsi.
Spojrząnamnie życzliwiej.
Nie spojrzeli.
Wtedy im by się przydało tokazanie.
- Postaraj się zrozumieć,MaryBeth.
Sytuacja ich przerażała.
Nie wiedzieli, co powiedzieć.
Jenny potarła kark, żeby rozmasować obolałymięsień-pamiątkę po nocy
nastrychu.
- Chcieliby, żebyś wróciła.
251.
- Tak powiedzieli?
-Kiwali głowami przez całe kazanie.
Jenny świetnie mogła to sobie wyobrazić.
Kazania wielebnego Putty'egozawsze usypiały Dardena.
- Ja teżchciałbym, żebyś wróciła.
I Darden też.
Możew przyszłą niedzielę?
Dla miasta byłby to znak, że jesteś gotowa wybaczyć i zapomnieć.
- Przestąpił z nogina nogę, wydawałsię rozbawiony.
-Uznaj to zaosobiste zaproszenie - znówrzucił okiemw niebo - wiesz od Kogo i
Jego sługi, niżej podpisanego.
Bóg cię kocha, MaryBeth.
- Czyżby?
-Ależ oczywiście.
Nie była pewna, czy w to wierzy.
- Czekałam, żeby mipomógł.
Nic dla mnie nie zrobił.
- Ależ owszem.
Zostawił cię samą, żebyś popracowała nadswoimi problemami,żebyś stałasię
silniejszym człowiekiem.
Już widzę, żetak się stało.
Nosisz cudowne kolczyki.
Należałydo twojej matki, prawda?
Właśnie.
Nosiła je w dzieńswojegoślubu.
Jeśli dobrze pamiętam, powiedziała, że były prezentem od twojego ojca.
Wiesz, że toja udzieliłem im ślubu.
Żyję tujużod dawna.
Byli wtedy szczęśliwi.
Och,moja droga.
Teraz możemy mieć tylko nadzieję, że spoczywa w pokojui że wybaczyła Dardenowi.
- Pokiwał głową.
-Bardzo ją kiedyś przypominałaś.
Może teraztrochę mniej.
Zresztą wyglądasz inaczej.
Jenny czuła się inaczej.
- Spotkałamkogoś, kto mnie pokochał.
Nazywa się Pete.
- Pete?
Jaki Pete?
Znamgo?
- Nie, przyjechał z zachodu.
Pewnie minęliście się po drodze.
Jeździna motocyklu.
Wielebny Putty podrapał się po głowie.
- Nie pamiętam, żeby mijał mnie jakiś motocykl.
-Jechał do miasta, żeby przywieźć namśniadanie.
Kawęi pączki.
- Zupełnie jak najwspanialsi faceci w "Cosmo".
Uśmiechnęłasię na myśl o tym.
-Jest fantastyczny.
Pastornie wydawał się przekonany.
- Chyba usłyszałbym silnik motocykla.
252
- Nie, bo to dobrzenaoliwiony silnik -odparła Jenny.
-Aha.
No towspaniale.
Cieszę się za ciebie, MaryBeth.
Zasługujeszna dobrego człowieka.
- Wyjeżdżam znim z miasta.
-Wyjeżdżaszz Little Falls?
Skinęła głową.
- Darden jedzie z wami?
-Nie, jego dom jest tutaj.
- Alejesteśjego córką.
Jesteś wszystkim, co ma.
- Tak, ale teraz, kiedy wielebny wygłosił kazanie o przebaczeniu i
zaprosił go z powrotem do kościoła, ma również wielebnego i wiernych, czyż nie?
Pete wrócił z dwoma wielkimi kubkami kawyi tuzinempączków.
- Mam słabośćdo słodyczy - wyznał i pożarłtrzy pączkiw czasie, jaki jej
zabrało zjedzeniejednego.
Jenny martwiłabysię taką żarłocznością, gdybyjego ciało nie było tak muskularne.
Ona jednak również była głodna i tuzin pączków zniknąłwmgnieniu oka.
Odchylił się na krześle i poklepał po brzuchu.
- Było pyszne.
Nie czuję się ani trochęwinny.
Jenny też nie.
Kwestia poczucia winy była jednakjakminaprzeciwpiechotna.
Leżała tuż pod powierzchnią, niewidocznagołym okiem, ale gotowawybuchnąć w
każdej chwili.
- A gdybyś czułsię winny, co byś zrobił?
-Porąbał drewno.
Przebiegł parę kilometrów.
A w domu?
Naprawiłbym siatkę w ogrodzeniu.
Poczucie winy by minęło,zanim by mi znów zaczęło burczećw brzuchu.
- A inne rodzaje winy?
Naprzykład wobec rodziny?
- Nie mogę zawrócić czasu i zmienić tego,co zrobiłemalbo czego nie
zmieniłem.
Mogętylkoprzeć naprzód.
- Czyli wybaczyłeś sobie?
-To by znaczyło, że to, co zrobiłem, było wporządku, a taknie jest.
Ale mogę iść naprzód, uczyć się na błędach i pracowaćnad sobą.
- Iść naprzód, znaczy wrócićdo rodziny.
Jeśli się zmie253.
niłeś, to możesz naprawić swoje błędy.
Ja nie mogę.
Więc cozrobić zpoczuciemwiny?
- Jakiej winy?
-Winy zato, co zrobiłam.
Czego nie zrobiłam.
- Krążyławokół tej miny, niebezpiecznie się do niej zbliżając.
-Czy jestem towinna Dardenowi, żeby z nim zostać?
- A chcesz zostać?
-Nie!
Nie!
Ale Darden dla mnieposzedł do więzienia.
- Poszedł do więzienia za zamordowanie twojej matki.
-Ale zrobił to dla mnie.
- Chciała powiedzieć więcej,chciała tak bardzo, że prawie czuła smak słów na
języku.
Jednak jakaś jej cząstka wciąż nie potrafiła wyzbyć się strachui niepozwoliła
przemówić.
- Jenny?
Odwróciła wzrok.
Przednie nogi krzesła stuknęły o podłogę, Pete ujął ją podbrodę iobrócił
twarzą do siebie.
- Kochamcię, Jenny.
-Nie znasz mnie.
- Znam wystarczająco.
-A jeśli nie?
Aco, jeśli są rzeczy.
- Które zmrożąmi krew?
-Mówię poważnie,Pete.
- Ja też.
Kocham cię.
- Uderzył się w pierś.
-Czuję totu,gdzie może nie marozumu, alegdzieczujęto tak prawdziwie,jakwszystko
inne na tym świecie.
Właśnie tu coś mnie ściskaza każdym razem, kiedy na ciebie patrzę.
Jakbyś była kluczem.
Jakbyś mogłami pomóc robić to, co słuszne.
Dobra, brzmi todziwnie.
Tydzień temujeszcze cię nie znałem.
A gdybym przejeżdżał przez Little Falls dzień wcześniej albo dzień później,może.
może byśmy się nie spotkali.
Ale nie wierzęw to.
Myślę, że w tenczy w inny sposób byliśmy sobie przeznaczeni.
Kochamcię- powiedział z patosem i znów uderzyłsię w pierś.
"Dlatego gokocham" - uzmysłowiłasobie ijuż wiedziała,że musi powiedzieć mu
więcej.
Może nie wszystko, ale z pewnością więcej.
Wzięła gowięc za rękę izaprowadziłana piętro, przez
254
swoją sypialnię,i po drabinie na strych.
W głębi, pod okapemdachu, stałopudełko z wycinkami prasowymi.
Mówiły ośmierci jej matki, aresztowaniu ojca za zbrodnię i o procesie.
Pete przyciągnąłpudełko podokno wychodzące natyłydomu i siadłdo lektury.
Jenny skuliła się w ocienionym kącie po drugiej stroniestrychu i
patrzyła,jak czyta kolejno każdy artykuł.
Znała je napamięć,czytała niezliczoną ilość razy, wiedziała więc dokładnie, co
Pete przebiega oczyma i robiła to w myśli razem z nim.
Czekała na spojrzenie lub dźwięk, które pokazałyby, że poczułto samo obrzydzenie
co ona.
Urywany oddech wydawał się wyrywać z tego ukrytegomiejsca w jej duszy, gdzie
schowała sięprzeszłość.
Jenny jednocześnie dotykała tego samego miejscana swej piersi, któregoprzedtem
on dotykał na swoim torsie,czująctam skurcz strachu i nadziei.
Wreszcie złożył ostatni artykuł, wsunął pudełko napowrótpod okap i zbliżył
się do niej.
Strach w Jennyrósł nieprzerwanie.
Jego twarz nie wyrażała jednak ani odrazy, aninienawiści.
Rysował sięna niej smutek, ale i czułość.
Wiedziała, że to cud -miłość,której tak desperacko potrzebowała, nie znikła.
Uklęknął i przyciągnął ją między swoje kolana.
Ukrył twarzw jej włosachi oddychał tak samo długo i boleśnie jakonaprzedtem.
Po chwili przysiadł na piętach.
Złożył pocałunek najejrękach, położył je sobie nasercu i milczał, a tego Jenny
potrzebowała najbardziej.
Nadeszła jej kolej, by mówić.
Wylewałysię z niej rzeczy, które tak długo kryła przedświatem.
- Nigdy nie mogłyśmy się z matką dogadać.
Byłyśmy bardzo podobne - choć ona miała dwadzieścia lat więcej - ale nawet kiedy
się urodziłam, z kępką włosów na głowie, bardzo jąprzypominałam.
Nazywała się MaryBeth June Clyde,a ja -MaryBeth Jennifer Clyde.
To był pomysł mojego ojca,żebyśmy nosiły to samo imię.
Tak mipowiedziała.
Chciał jej sprawić przyjemność, lecz mu sięnie udało.
Nie mogło się udać,bo nie byłamEthanem.
Urodził się dwa lata wcześniej, aleumarł przedukończeniem roku.
Pragnęła, żebymzajęła jegomiejsce; tego nie mogłam zrobić, więc
mnienienawidziłai znienawidziłamojego ojca.
255.
- Dlaczego jego też?
-Bo zdradził Ethana, kochając mnie.
- Wzruszyłaramionami.
-Chora, chora, chora.
- Twoja matka?
-Cała ta historia!
-Jenny czuła puls Pete'a, gdy przesuwałręką po jej ramieniu.
Uspokajał, koił, przyjmował ją taką, jakajest.
Dodawał siły, bywróciła myślą do tych okropnych wydarzeń.
- Nienawidziła mnie, boon zwracał uwagę na mnie,a nie na Ethana, ale Ethan nie
żył, choć ona nie umiała tegoprzyjąć do wiadomości, a kiedy Darden nie mógł już
znieść jejkrzyków, wtedy zajmował się mną, co jeszcze bardziej ją rozwścieczało.
- Byłaś pionkiem w ich grze.
-Tamci wszyscy teżtak mówili.
- Jacytamci?
-Prawnicy, pracownicysocjalni, policja.
Mówili, że to niemoja wina, iwciąż przepraszali, ale to nie im zadawano
tewszystkiepytania.
To nie onistarali siędawać dobre odpowiedzi.
Musiałam im wszystko opowiadać od początku za każdymrazem.
- Zgodzisz się opowiedzieć ten jeden, ostatni raz?
Zgodziła się.
Dla Pete'a.
Nieuciekł, nadal tu był, mówiąc,że ją kocha,klęcząc zaledwie wodległości szeptu,
trzymając jąza rękę, uspokajając.
Poza tym jak dobrzebyło mówić po takdługim, trudnymmilczeniu, dobrze było
dzielić się tym porazpierwszy.
Czuła, że z każdym słowem ciężarna jej piersirobi się mniejszy.
- Matkabyła wściekła, bo zapomniałam odebrać jej lekarstwa w drodze ze
szkoły.
To były pigułki nasenne.
Nie mogłabez nich przespać nocy.
Powiedziałam, że wrócę po nie domiasta, aleona twierdziła, że są jej potrzebne
natychmiast, żejestem głupia i samolubna i że jestem wiedźmą, która zniewoliła
Dardenajakimiś czarami.
Zaczęła mnie bić.
- Laską z okuciami.
Jenny jęknęła i potaknęła.
Tak,laską z okuciami.
- Co zrobiłaś?
Potarła ręką piersi.
Nawet teraz, gdy czuła się spokojniej256
sza i silniejsza niż kiedykolwiek, gdy czuła ulgę, że może sięzwierzyć,
trudno jej było przypomnieć sobie przeszłość.
Słabość i drżenie wracały.
Serce Pete'a biłojednak miarowo, a dłonie okazywały zrozumienie.
Miaławrażenie, że nagleotwarładrzwi, a jakaś siła po drugiej stronie wyrywa jej
słowa z ust.
- Cofnęłam się i chciałam się obronić, ale wobec takiej laskiniewielemożna
zrobić.
Podcięła mi nogi, kiedy chciałamuciec, upadłam na podłogę i nie miałam już gdzie
się podziać, mogłam tylko podczołgać siępodścianę.
Ona wrzeszczała ibila mnie tą laską, aja w głębi ducha wiedziałam, że
natozasłużyłam.
- Nie zasłużyłaś.
Jennyprzełknęła ślinę.
- Nie byłam taka, jak chciała.
-To nie była twoja wina.
- Alejapogorszyłamsprawę.
-Jak?
- Pozwalając ojcu mnie kochać.
-Pozwalając mu?
Byłaś dzieckiem,Jenny.
Dzieci potrzebują miłości.
Jeżelijedno z rodziców im jej nie daje, toszukają u drugiego.
Gdzie był twój ojciec,kiedy ona cię biła?
- W pracy.
Kiedy wrócił do domu, wszędzie byłopełnokrwi.
Przestraszyłsię.
- Więc wziął laskę i ją uderzył.
Jedencios, pisałygazety.
Jenny usłyszała znów ten dźwięk i skrzywiła się.
Przypomniała sobie ten widok, ten zapach iznów przełknęła ślinę,
zwalczając nudności.
- Kiedy ludzie są zdesperowani, gdy myślą, że umrą, a potem boją się, że
nie umrą, robią różnerzeczy,do których inaczej nie byliby zdolni.
-A teraz on wraca.
Skinęła głową.
- Boiszsię go?
Znów potaknęła.
- Toczemu wciąż tu jesteś?
Jej wzrokbłagał, by również i to zrozumiał.
- Bo zrobił to dla mnie.
Nierozumiesz?
Zrobił to, żebym
257.
była wolna.
Tylko że nie jestem.
Powiedział, że mam tu na niego czekać i pilnować domu, aż wróci.
Więc to jest moje więzienie.
Nie mogę wyjechać, bo jestem mu to winna i muszębyćukarana.
- Zapozwalanie mu?
Nie, Jenny.
"Wytłumacz - załkała.
- Powiedzmucałą prawdę.
Kochacię.
Nie odejdzie".
Nie mogła jednak.
Jeszcze nie.
Ryzyko było zbyt wielkie.
- A poza tymgdziebym poszła?
Gdzie będę bezpieczna?
W wiadomościach nieustannie mówią tylko obombardowaniach, strzelaninach i
gwałtach.
Tu mieszkałam całe życie.
Nieznam nikogo nigdzie indziej, a nawet gdybym znała, nie mamdosyć pieniędzy,
żeby mieszkać sama, i nie mam szans na znalezienie innej pracy, kiedy Miriam
zamknie Neat Eats.
Jestembeznadziejna!
Spojrzał na nią tak, jak patrzyłjuż przedtem, tylko terazwjego dłoniach i
wzroku była moc.
- To nieprawda.
Zacisnęła powieki.
- Beznadziejna, słaba i winna.
To wszystko bysię nie wydarzyło, gdyby nie ja.
- Nie prosiłaś sięna świat.
To oni o tym zdecydowali i toonizniszczylici życie.
- Beznadziejna, słaba i winna.
Uścisk Pete'a stał się bardziej stanowczy.
- Otwórz oczy, Jenny.
Nie mogła.
Bała się, co mogłaby zobaczyć.
- Otwórz oczy- powtórzył, ale tym razem łagodniej, a jegoręce nie trzymały
jej twarzy, lecz raczejjąotaczały; dziesięćpalców mówiących,że jestdelikatna i
krucha i trzeba ją chronić za wszelką cenę.
Otworzyła oczy.
- Gdybyś była beznadziejna albo słaba, nigdy nie zniosłabyś ostatnich
sześciu lat.
Nie było ci łatwo.
Nikt ci niepomógł.
- Dańsprawdza, jak się mam.
-Nie jego ojciec?
258
- Nie, tylko Dań.
Ale to nie szkodzi.
Bardziej go lubię.
- Zaprosił cię kiedyś na obiad?
Zawiózł cię do centrumhandlowego, kiedy potrzebowałaś nowych ubrań?
Trzyma cięza rękę, kiedy śnią ci się koszmary?
- Wielebny Putty często tu zaglądał.
-Mówisz w czasieprzeszłym.
- Nie, nadal przychodzi, tylko już nie tak często.
-I pewnie tylko wtedy, kiedy Dań go o to prosi, prawda?
Dobra, masz Miriam.
Zatrudniłacię, choć nikt inny by tegonie zrobił, w zamian zaco harowałaś jakwół.
Nic na tym niestraciła, a poza tym chcę przypomnieć, że chyba ci nie
zaproponowała, żebyś pojechała z nią doSeatde.
Nie, Jenny, niejesteś beznadziejnai słaba, a co do poczucia winy,
tojestwzględne.
Większość rzeczy brzmi kiepsko, jeśli wyjąć je z kontekstu.
Spójrz nacałość.
Miałaśzaledwie osiemnaście lat,kiedy twoja matkaumarła.
Zaledwie osiemnaście lat.
Jenny sięwzdrygnęła.
- Czasem mam wrażenie, że to było wczoraj.
Widzę to bezprzerwy, z otwartymioczyma, z zamkniętymi oczyma, w nocy,w dzień -
bez znaczenia.
- To ciężar, jakim oni cię obarczyli.
Czyktoś cięza to przeprosił?
- Nikt.
Absolutnie nikt.
- Tak też sądziłem - ciągnął Pete.
- I ty chcesz mi wmówić, żepo tym wszystkim jesteś coś Dardenowi winna, że
musisz z nim zostać do końca życia?
Jeśli chcesz znać moje zdanie, nie musisz nawet czekać, aż wróci!
Sama już to sobie wielokrotnie powtarzała.
- Myślę,że powinnam.
-Dlaczego?
- Bo tak powinno być.
Chciał,żebym czekała na niegopod bramą więzienia.
Nie zgodziłam się.
Niemogłabym sięzmusić, nawet tenostatni raz.
Ale obiecałam, że będętutaj,więc jeśli mnie nie zobaczy.
cóż, Boże, niewiem.
Ale i tak będzie źle.
Niezgodzisię, żebym wyjechała.
- Zdołałby cięprzekonać?
-Nie chcę,żeby mu się udało wykrztusiła.
- Nic dobre259.
go z tego nie będzie, nigdy nie było, ale to mój ojciec, to jedyna bliska mi
osoba.
- Teraz masz też mnie.
Możeszwybierać.
- Wiem, wiem, wiem.
-Mimo to jesteś rozdarta.
- Gdyby się zmienił, złagodniał, to rozumiesz, że nie mogłabym tylko
powitaćgo w progu: "dzień dobry", i zaraz powiedzieć "do widzenia".
Ale jest taki sam -przypomniałasobiei umocniła się wdecyzji.
- Widujęgo comiesiąc.
Nie zmieniłsię ani na jotę.
A ja nie mogę zawrócić czasu.
Nie mogępoprostu zacząć znów tam, gdzie przerwaliśmy.
Niemogę.
Niechcę.
Jest wstrętnym człowiekiem.
Nie dba o niczyje uczuciapoza własnymi.
A poza tym jest zazdrosny, Pete.
Nie wyobrażam sobie nawet,co zrobi, kiedy mu o tobie powiem.
- Cóż - rzeki Pete, prostującramiona, zaciskając szczęki,jakbyszykował się
stawić czołoDardenowi.
- Jabym powiedział, że raczej niecierpliwie wyczekuję spotkania.
Jenny starała się nie martwić.
To nie znaczy, że w poniedziałek po południu nie sprawdziła trzy razy, czy
wszystkiecztery zgrzewki Sama Adamsa są w lodówce, jak kazał Darden;
albo żenie porównywała bez przerwy leków na nadkwasotęw domowej apteczce z
listą, jaką sporządził jej Darden, żebyupewnić się,czy mają odpowiedni skład,
markę i dawkę; alboże nie ściągnęła jedwabnej pościeli, nie zwinęła jej w
kłębek,nie zaczęła po niej skakać i nie powtórzyła całej operacji dwukrotnie,
żeby wyglądało, że spała w niej cały tydzień.
Nadal nie sprzątnęła większości rzeczy swojej matki.
Obiecałasobie, że zajmie się tym nazajutrz rano, już na pewno.
Na razie jednaknajbardziej chciała spędzać czas zPete'emi to właśnie
robiła.
Siedzieli na strychu, na posłaniuz poduszek i koców, czasemnago, czasem nie,
kochającsię na okrągło.
Jenny okazała się w tym dobra.
Znałapozycje,o jakichPete nigdy bynie pomyślał.
On jednak uczył się szybko.
Jegociałobyło gibkie, oplatało ją, dopasowywało się,wiodąc ją dalej i dalej.
Miał więcej energii -dziesięciokrotnie więcej energii - niż wyobrażała sobie, że
to możliwe.
260
To było dopiero jej pierwsze odkrycie.
Odkryła też, jakpiękne możebyć męskie ciało, jak czułe i szczodre,
jakmożeczerpać zniego przyjemność i stawać się kimś innym.
Odkryła słodkie chwile spoczynku i tenrodzaj pewnościsiebie, który pozwala
godzinami patrzeć mężczyźniew oczy,nie odwracając wzroku.
Stwierdziła, że pocałunki mogą zabliźniać rany.
Zrozumiała, co znaczy byćkochaną tak głębokoi czule, że brudy z przeszłości
stawałysię czyste, a przyszłośćwydawała się pełna obietnic.
Nie miało znaczenia, że został jej niecały jeden dzień.
Niemiałoznaczenia, że czasamidopadały ją krótkie, bolesne momenty strachu, kiedy
myślała, co będzie, gdy Darden wróci dodomu i zacznie rozmawiać, i co wtedy
zrobi Pete.
Nie miałoznaczenia, że poczucie winy nieznikło, było niezmienne, zawsze obecne.
Będąc z Pete'em, czuła się szczęśliwapo raz pierwszy w całym swoim
dorosłym życiu.
We wtorek przed południem Jenny ruszyłado miasta.
Włożyła zwykłąbluzę, tenisówkii dżinsy, ale bejsbolówkę zostawiław domu.
Miała dość ukrywaniasię.
Jej włosy kręciły się, byłyczyste i lśniącei odzwierciedlały jej nastrój,bo mimo
telefonówtego poranka była pełna odwagi i nadziei.
Darden próbował trzykrotnie.
Trzykrotnie zignorowaładzwonek telefonu.
Wiedziała dobrze, że to on.
Nie mogłamieć wątpliwości.
Nikt inny nigdy nie dzwonił.
Nie chciałajednak słyszeć jegogłosu.
Poza tym nie miałdo powiedzenianiczego, co by nie mogło poczekać.
Terazwięcszłaku centrum miasta wyprostowanai silna,jak kobieta mająca
misję.
Jenny Clyde była gotowa rozpostrzećskrzydła.
Chciała, żeby Little Falls się o tym dowiedziało.
Rozdział szesnasty
BOSTON
To oczywiście był Jordan.
Któż inny mógł wędrować pojej domu w środku nocy?
Chwycił ją za ramiona, by nieupadła,i zerknął na to, co niesie.
- Odwiedzałam Angusa - wyjaśniła.
- A skoro już tambyłam, wzięłam sobiekilka rzeczy doczytania.
-Nie wyjaśniała dogłębnie, a onnie pytał.
W ogóle nie powiedział anisłowa, ujął ją tylko zarękę i zaprowadził z powrotem
dołóżka.
Tym razem nie kochali się, leżeli tylko przytuleni, ażznów zasnęli - i tego
właśnie Casey potrzebowała.
Choćwychodzącz pokojuConniego, niepokoiła się o losJenny,obecność Jordana ją
ukoiła.
Jak ogród, który był jego dziełem, także i onsam emanował spokojem.
Samolubnie, wiedząc,że nie ma zbytwiele czasu, przyjmowała oferowanyprzezniego
spokój.
Oczywiście z pierwszymbrzaskiemwstał, by pójśćdo domu.
Została w łóżku kilka minut dłużej, ciesząc się zachowanym w pościeli jego
zapachem.
Jednakw miarę jak ciepłojego ciałaulatniało się, rosła jej niecierpliwość.
Gdy myślizaczęły wirować, wstała, wzięła prysznic, zrobiłasobie kawęi zabrała
kubek do gabinetu na dół.
Tym razem zatrzymała się przy obrazach Ruth.
Wszystkie przedstawiałymorskie krajobrazy.
Na jednymchodziło o uchwycenieefektu słońca odbijającego się w falach,na drugim
było widać portrybacki, na trzecim - małą wy262
sepkę.
Casey przyglądałasię im kolejno.
Wszystkie emanowały ufnością.
Więcej, emanowały nadzieją, i z tą właśnie myślą minęła gabinet i rozsunąwszy
drzwi,wyszładoogrodu.
Panującątu ciszę przerywał tylkosłodki świergot ptaków krążącychwokół
karmnika.
W ten czerwcowyporanekBoston jeszcze spał.
Słońce ledwo wynurzyło się zza portuna wschodzie.
Popijając kawę, Casey ruszyła ścieżką.
Przyklęknęła przyniecierpkach Jordana,a ich uniesionegłówki zdawały sięjej
przyglądać.
Wstała i powędrowała wśród białych kwiatów,wokół różowych, do kępy niebieskich.
Jordanwymienił swobodnie wszystkieich nazwy, alenie miała pojęcia,która się do
czego odnosi.
Nie, właściwie nie całkiem tak było.
Przyglądając sięuważniej,potrafiła kilka nazwać.
Zobaczyła dzwonki wśródniebieskichkwiatów i lilie wśród białych.
W różowejkępierosły serduszka - ich kształtu nie sposóbbyło pomylić z niczym
innym.
Dzwonki, lilie i serduszka.
Czuła się z siebie dumna.
Jordan nie wymienił żadnego ztych kwiatów.
Były to słowaz jej dzieciństwa, nazwy pasujące do kształtów.
Coś z naukCarolinezostało.
;
Zapach?
Cóż, to co innego.
Nie potrafiła rozróżnić poszczególnych zapachów, ale cały bukiet był niezwykle
słodki.
Niosąc w sobietę słodycz, wspięła się na następnytaras,ku azaliom, które
otwarły się na tyle, by ukazać małe kwiatyw morelowym kolorze.
Takżei rododendrony rozwinęły sięznacznie w ciągu ostatniego dnia.
Ich kwiaty były większei - jak już widziała- białe.
Przeszła dodywanu z trójliści pod dębem, uklękła i dotknęła rośliny.
Płatki były trójkątne, słałysię nisko, ale dekoracyjnie.
"Te roślinylubią rosnąć pod drzewami liściastymi" - mówił Jordan.
Rzuciła okiem naklon podrugiejstronie ścieżki.
Także ipod nim był dywan z kwiatów, leczinnych.
Maleńkie, znaczniemniej efektowne niż trójliście,ale za to były ich dziesiątki,w
niebieskim kolorze.
263.
"Floksy szydlaste" - przemknęło jej przez myśl.
Carolinemiała takiew ogrodzie.
Jej były różowe.
Casey sięwyprostowała.
Przeszła na koniec ogrodu i napawała sięwonią rosnących tam zimozielonych
roślin.
Odetchnęła kilka razy.
Stała wśród rumianków, potem wróciłado lilii,pochyliła się i wdychała ichzapach.
To były chwile pełne wyciszenia, ale gdy tylko usiadławfoteluna patio,by
dopić kawę, znów opanował ją niepokój.
Jenny Clyde była coraz bardziejzdesperowana.
Taksamo, w pewnym sensie, Casey.
Jej matka odchodziła; doojca nie potrafiła się zbliżyć; a czuła, że Flirt z
Pete'emmajeszcze dalszy ciąg.
Dopiła kawę i wróciła do domu.
Dla nadziei czy na szczęście dotknęła, przechodząc, jednego z obrazów
Ruth,poczym weszła na górę.
Przeszukałajuż główną sypialnię i znalazła schowanytam fragment.
Teraz zostały tylko kartony,którepowinna przejrzeć podczas tego dziwnego
polowaniana skarb.
Najpierw Caseyznalazła książki.
Kilka było autorstwaróżnych psychologów,ale w większości były to
książkiConniego.
W niektórych paczkach, przysłanych wprost przezwydawcę, było po dwadzieścia
egzemplarzy jednego tytułu.
W innych kartonach znalazła mieszankę różnych napisanychprzezniego książek.
Każda nosiła jegopodpis nastronie tytułowej.
"Podpisane egzemplarze -usłyszała w głowie głos matki.
- Możesz je sprzedać drożej, niżwynosi cena książki.
Poco ci tyle egzemplarzy tego samego tytułu?
".
Powinna zostawić sobie pojednym.
Jednakże taki sposób wejścia w posiadanie podpisanych egzemplarzysprawiał jej
przykrość.
Odwracając sięod kartonów, spojrzała na pudła przyniesione tu z gabinetu
przezJordana.
Zawierałykartoteki osób,które zakończyły terapię.
Casey przejrzała je tylko po to, byzobaczyć, czy nie znajdzie teczki z
nazwiskiem Clyde.
Nieznalazła, więc przejrzałakolejne pudła.
Przerwała, gdy przyszła Meg z wiadomością, żepojawił
264
się wyznaczonyna dziewiątą klient, ale w południe wróciłana górę.
Dzięki temu, żektoś odwołał spotkanie, miała dwiegodziny, które mogła
przeznaczyćna poszukiwania.
Próbowała ocenić, ile pudełzdoła przejrzeć wtym czasie, gdyMeg zaofiarowała
swoją pomoc, a Casey ją przyjęła.
Meg otwierała i zamykała kartony,Casey przeglądała ichzawartość.
Znalazła więcej książeki więcej kartotek.
Znalazłaoryginał dysertacji doktorskiej Conniego,napisany namaszynie, któranie
odbijała dobrze litery "w".
Znalazłaoryginalne rękopisyjego książek.
- Czego właściwie szukasz?
- spytała Meg, gdy Caseyz jękiem pchnęła w jej stronę kolejne pudło.
- Jego osobistych rzeczy -odpowiedziała, przysiadającna piętach.
Oryginalne rękopisy były żyłą złota.
Harvard sięogromnieucieszy.
Casey nie były potrzebne.
- Zdjęć, listów,albumów - dodała.
To było coś, o czym marzyła.
- Szkolnych roczników.
Dużej brązowej koperty z literą "C" nawierzchu.
Czy widziałaś coś takiego?
- Nie.
- Meg pokręciła głową, zamykając karton.
-Nigdy mnie nieprosił o pomoc, gdy tu pracował.
- NaśladującCasey, przysiadła na piętach.
-Czy to on napisałte książki?
- Tak.
-Lubisz czytać?
- Lubię.
-Czy przeczytałaś jego książki?
- Wszystkie.
-Czy uważasz, że też powinnam spróbować?
- spytałaMegnieśmiało.
- Przeczytać jego książki?
Nie, to książki naukowe.
Niełatwo się jeczyta.
- Casey odwróciła się do następnegootwartego przez Megkartonu.
-Ach.
Pudło "M".
- Maine.
-Słucham?
- M oznacza Maine - wyjaśniła Meg.
Casey patrzyła nanią ze zdumieniem, po czym zaśmiałasię z samej siebie.
- M to Maine.
Racja.
To mi umknęło.
265.
- Doktor Unger miał fioła na punkcie Maine - powiedziała Meg z entuzjazmem.
- Dlatego w ogrodzie rośnieto,co rośnie.
Wiesz, tam z tyłu, gdzie są trójliście, jałowce i choiny.
Kiedyśmi powiedział, że tenzapach przypomina mudom.
I miał rację, ja teżdorastałam w Maine.
-Zawiesiłagłos.
- To znaczy dorastałam w New Hampshire - poprawiła się - ale urodziłam się w
Maine, a krajobraz jest podobny tu i tam, chyba że się pojedzie na wybrzeże.
Wybrzeżewygląda inaczej z powodu słonegopowietrza i wiatru.
- Więc odtworzyłten zapachtutaj.
- Casey była zbulwersowana: to też nie przyszło jejdo głowy.
- Ale nie od razu.
Zanim Jordan zaczął tu pracować,ogród był plątaniną trawy i chwastów.
Potemdoktor Ungerzatęsknił za domem.
Powiedział mi to, bo ja też czasamitęsknię za domem.
- Czy był tam kiedyś z wizytą?
-Nie wiem.
- A ty?
Megpokręciła głową.
- Nie ma tamnikogo, kogo chciałabym zobaczyć.
- Naglesię rozpromieniła.
-Czy chciałaś kiedyś mieć ciemnewłosy?
Caseyuśmiechnęła się z tejnagłej zmiany tematu, aleszybko skupiła się na
zawartości pierwszego pudła z Maine.
Także i to wypełniały książki, ale innego rodzaju.
Te byłystare i zniszczone.
Także i na nich Connie się podpisał, alenie jako autor.
Na stronieprzedtytułowej już nie dziecinnymi jeszcze niedorosłympismem napisał:
"Cornelius B.
Unger".
Znalazła Wyspę skarbów i Szwajcarską rodzinę Robinsonów,Moby Dicka i
Podróże Guliwera, Hans Brinker and the SilyerSkates, Przygody Tomka Sawyerai O
czym szumią wierzby.
- To stare książki - powiedziała Meg.
Wyglądały na wielokrotnie czytane, cenne osobiste pamiątki.
Connie je zachował, gdyżbyły to zapewnejego skarby z dzieciństwa.
W pudlebyło ich więcej, takżeklasyka.
Casey obejrza266
ła każdą książkę z osobna, po czym przesunęła pudłoku
Meg.
- Więc jak, lubiszswoje włosy?
- spytała Meg.
Własnespięła jedną z klamer, które podarowała jej Casey.
Klamramiała odcieńlawendy i naprawdę ładnie wyglądała nakasztanowych włosach.
- Tak.
-A piegi?
Casey się uśmiechnęła.
- Teraz je lubię.
Dawniej nienawidziłam.
- Naprawdę?
- Meg szeroko otworzyła oczy.
- Chowałam je pod makijażem, zanim jeszcze miałamprawosię malować.
-Naprawdę?
- Meg była zachwycona.
- Tak.
- Casey zajrzała do kolejnego pudła.
To także wypełniałyksiążki dla dzieci.
W trzecim również je znalazła.
- Chyba naprawdę lubił czytać - powiedziała Meg.
- Jaksądzisz, dlaczego je zachował?
Toniewątpliwiebyło właściwe pytanie.
Casey żałowała,żenie zna na nie odpowiedzi.
- Możedlatego, że lubił czytać.
A może dlatego, że dostał je odkogoś, kogo kochał.
Amoże wiedział,że te wydaniabędą kiedyś cenne.
- A jamyślę, że jechował dla wnuków - powiedziałaMeg.
-Nie miał wnuków.
- Ale będzie miał.
Czy nie zamierzasz miećdzieci?
Casey wątpiła, by Connie myślał o przekazaniu książekwnukom, skoro nie rozmawiał
nawetze swoim dzieckiem.
Nie myślał teżzapewne o urządzaniu pokoi dla wnuków.
Zastanawiała się, w jakim wymyślonym świeciemieszkał,sam w tym pięknymdomu.
- Nie?
- spytała Meg.
- Co nie?
-Niezamierzasz miećdzieci?
- Może kiedyś.
-Nie martwisz się swoim zegarem biologicznym?
267.
- Jeszcze nie.
-A ja tak.
Chcęmieć dzieci.
- Masz narzeczonego?
Meg pokręciła przecząco głową.
Cicho i niepewnie powiedziała:
- Możekiedyś.
- Uniosła głowę.
-A ty masz chłopaka?
Casey się zastanowiła.
Nie mogła przecież nazwać Jordana swoim chłopakiem.
Spała z nim jednak, więc kimś dla
niej był.
Poszła na kompromis.
- Coś w tym rodzaju.
Przynajmniej w tej chwili.
Ale nicwięcej nie powiem.
- Zerknęła nazegarek i sięgnęła po kolejne pudło.
-Jeszcze to jedno, apotem wracam do pracy.
W ostatnim kartoniebyły zeszyty szkolne Conniego.
Casey dowiedziała się z nich, że uczyłsię chemii, łaciny i francuskiego,
historii Stanów Zjednoczonych i historii sztuki.
Nie powiedziały jej jednak, gdziechodził do szkoły, a tejinformacji najbardziej
poszukiwała.
Choć starannieprzeglądała każdy zeszyt,nieznalazłaani nazwy szkoły, animiasta.
Zanim doszła do końca, czekał już na nią klient, musiała więc odłożyć
przeglądanie na później.
Joyce Lewellen przyszłao trzeciej.
Miała szarą twarz,wykręcała palce.
- Nie śpię, nie jem, siedzę tylko w domu i chodzęz pokojudo pokoju.
Tak samo jak wtedy,kiedy umarł.
- Czy znasz już decyzję sędziego?
-Nie.
Ma ją wydać jutro.
Więc na razie nastawiam się naprzegranąi czuję, jak wciąż ogarnia mnie ten sam
gniew.
Nie mogęrozmawiać z rodziną,nie mogę rozmawiać zprzyjaciółmi.
Widziałam, jak wznoszą oczy doniebai tak.
wzdychają.
Są już zmęczeni wysłuchiwaniem moichopowieści.
Nie rozumieją, co czuję.
To jasne.
Być może kochaliNormana, ale nie stanowił części ich codziennego życia.
Niestanowił dla nich klucza do przyszłości.
Casey podejrzewała, że rodzina i przyjaciele po prostustracili
zainteresowanie trwającą walką.
Ich życie nie stanęło
268
w miejscu.
Szli do przodu, tak samo jak córki Joyce.
Tylkoona jedna od miesięcy się nieposunęła.
- Czy możesz przywrócić go do życia?
- spytała spokojnie Casey.
- Nie, niemogę.
Wiem.
Ale wygranie tej sprawy coś mida.
Położy kres tej historii.
- Zamknie.
-Tak, zamknie.
- A jeśli nie wygrasz?
-Tonie zamknie.
- Dlaczego?
-Zawsze się będę zastanawiać, dlaczego umarł.
- Co mówililekarze?
- spytała Casey.
Znała odpowiedź,ale nie zaszkodzi, jeśli Joycepowie to na głos.
- Powiedzieli, że była to reakcja na narkozę.
Nigdyprzedtemniemiał narkozy.
Skąd miałam wiedzieć?
- Ty?
Dlaczego właśnie ty?
Skąd miałabyś wiedzieć?
- Ktoś powinien był wiedzieć.
-Dlaczego ty?
Dlaczegonie jego matka?
- Skąd miaławiedzieć?
Właśnie powiedziałam, że nigdyprzedtem nie miał narkozy.
- No właśnie.
Nikt nie wiedział, żetakzareaguje.
Anijego matka, anion sam, a już na pewno nie ty.
Z drugiej strony zrobiłaśwszystko,co możliwe, by znaleźć odpowiedź
napytanie,dlaczego umarł.
Niezależnie od orzeczenia sędziego, możesz touznać za zamknięcie.
Joyce wyglądałana rozdartą.
- A jeśli nie?
Rozumiesz, możnapowiedzieć, że nie mawystarczających dowodów, by ława
przysięgłych wydaławyrok.
Ale to nieznaczy, że w ogóle nie ma dowodów.
Ktomówi, że dowody są niewłaściwe?
Dlatego właśnie muszęwygrać.
Potrzebuję konkretnej decyzji.
Stwierdzenie "brakwystarczających dowodów" tego mi nie zapewnia.
Potrzebuję rozstrzygnięcia.
Casey to rozumiała.
Zanim wróciła na górę, było już późne popołudnie.
Nakręcana własnymi postanowieniami, czuła w sobie wiele energii.
Uznała, że w obu pokojach zostało
269.
jej do przejrzenia jeszcze kilkanaście kartonów.
Była terazsama, więc zabrała się do nich natychmiast, ciągnąc, pchająci
pochylając się nad nimi, nie siadając, by szybciej sprawdzićich zawartość.
Właściwie tylko jednopudło zawierałorzeczy interesujące z jej punktu
widzenia.
Najbardziej osobisty ze wszystkich kartonów mieścił pamiątkiz dzieciństwa
Conniego.
Byłtam nieco podartyzrobiony szydełkiem pled, maleńkiezniszczone brązowe buciki,
kilkafotografiiukazującychConniego na różnych etapach życia przed wiekiem
szkolnym.
Wyglądał na słodkie, bezbronne dziecko,którego rysywydały jej się
bardzoznajome,ale dopiero po dłuższejchwili zdałasobie sprawę, że widzi w nich
siebie.
Tak samo włosy.
Znalazła celofanową kopertę z loczkiemo tym samym kolorzeco jej włosy.
Ścisnęłoją w gardle, gdywsunęła palce do środka iich dotknęła.
Jeszcze bardziej wzruszyła ją małpka.
Była spłowiała,brązowa, pluszowa, z nierównymi nogami i miejscami wyłysiałym
futerkiem.
Jedno mętne oko wisiałona nitce, drugiegowcalenie było.
Najsłodsza rozpadająca się zabawka, jakąCasey kiedykolwiek widziała.
Wyjęła ją ostrożnie i przytknęła nos do brzuszka małpki.
Pachniaławiekową stęchlizną.
Łatwo było zgadnąć, że Connie jąkochał.
Zapewnespał z nią jeszcze wtedy, gdy miał już oddawna nie spaćz przytulankami.
Prawdopodobnie wymyślił jej życiorys,nadał imię i osobowość, więc wyrzucenie
małpki równałobysię morderstwu.
Takie same uczucia żywiła przecież do swojej pluszowej kaczuszki Jaffy.
Niezbyt oryginalnie, aletak właśniesię nazywała.
Jaffy.
Jej skrzydełka sterczały w różne strony,a dziób był przekrzywiony, ale
Caseynigdy nie potrafiłazdobyć się na to, by ją wyrzucić.
Nawet teraz Jaffy siedziałana toaletce w mieszkaniu, a jej bezkształtne ciało
opierałosię o lampę.
Jaffy kochała Casey całą mocą wypchanego serca w tymokresie, gdy
dziewczynka bardzo chciała mieć obojerodziców.
Casey nie wiedziała, jakie potrzeby Conniego zaspoka270
jała małpka, czuła jednak, że nie może włożyćjej na powrótdopudła.
Niemoże nawet zostawić jej zAngusem na łóżkuConniego.
Zaniosławięc małpkę na dół i oparła o poduszkę w swoim bladoniebieskim
pokoju, odwróciwszy ją kunocnej szafce, naktórejleżała fotografia Conniego.
Chyba postąpiławłaściwie,ponieważ małpka wyglądała nazadowoloną zeswego nowego
miejsca.
Stanowiło to dla Casey pewną pociechę wobec faktu,że nie dowiedziała się niczego
nowegonatemat Flirtuz Pete'em.
W żadnym z kartonów nie natrafiła na nic, co by przypominało dużą brązową
kopertę oznaczoną literą "C".
Nie przychodziły jej dogłowy innemiejscaposzukiwań.
Zniechęcona, ruszyła do ogrodu, ale po drodze usiadłana pokrytych
chodnikiem schodach prowadzących na dółdo gabinetu i przyjrzała się obrazom
Ruth.
Jeśli centrum życiaConniego były lasy, jej centrum niewątpliwie stanowiłocean.
Podczas gdy on lubił ciemneodcienie zieleni, czerwieni i błękitu, sztuka Ruth
mieniła się pastelowymi kolorami.
Te obrazy wyraźnie mówiły o różnicymiędzy dwojgiemludzi.
Casey po raz kolejny zastanawiała się, cotakiego ichdo siebie przyciągnęło.
ObrazyRuth były pełnenadziei i jasne, nawet o zmierzchuw cieniu klatki
schodowej.
Stanowiłyzaproszenie.
Casey czuła pokusę, ale była rozdarta.
Czwartkowe wieczory przeznaczała na jogę, alechoćbardzo przydałyby sięjej
ćwiczenia, jeszcze bardziej potrzebowała rozmowy z matką.
Uznała, że Caroline może miećcoś do powiedzenia na temat Ruth.
Tego wieczoru Caroline nie miała jednak nic do powiedzenia na żaden temat.
Spała, chybaoddychałaz większymtrudem niż zazwyczaj, choćniebrzmiało to
niepokojąco.
Czując wielki kamień w żołądku, Casey usiadła koło matki,trzymała jejskurczone
palce i przyglądała się twarzy w słabym wieczornym świetle.
Nie wspomniała imienia Ruth.
Nie miała serca, widząc, jak ciężko musi walczyć Caroline.
271.
Po chwili odezwała się łagodnie:
- Mamo?
- Czekała, szukając mrugnięcia, skrzywienia,nawet najmniejszego tiku,
wskazującego na przebłysk świadomości.
-Wiesz, żetu jestem, mamo?
- Czekała, patrzyła,ogarnął ją lęk.
-Muszę wiedzieć, co się z tobądzieje.
Tomniezaczyna denerwować.
Caroline tylkoleżała, podparta na jednym boku, z zamkniętymi oczyma.
Casey pochyliła się niżej.
- Czymnie słyszysz?
- spytała na głos.
Czekała chwilę, ale Caroline leżała bez ruchu,lekkocharcząc.
W końcu, nie mogącprzemóc strachu,Casey pocałowała matkę w policzek ipogłaskała
powłosach.
- W porządku,mamo - powiedziała.
- Jesteś zmęczona.
Pogadamy następnym razem.
Będziesz się czuła lepiej.
Kocham cię.
- Głosjej się załamał.
Raz jeszcze pocałowała Caroline w policzek i przycisnęładoniego czoło, by
przejąćnieco ciepła od matki.
Potrzebowała tego ciepła.
Zawsze naniączekało, nawet gdy odniego uciekała w imię niezależności.
Jakaż była wówczas krótkowzroczna!
Terazdopieroto dostrzegała.
Można zachowaćniezależność i jednocześniebyś spragnionym serdeczności.
W dobrych i złych chwilachCaroline czekała, lojalna i kochająca.
Casey niechciała jejstracić.
Bojąc się, że może się to zdarzyć, a nie zamierzającterazrozważać tej
możliwości, delikatnie odłożyła dłoń matki naprześcieradło i wyszła z pokoju.
Caseyuważała piątek zadzień doskonaleniazawodowego.
Najczęściejuczestniczyła wówczas w seminariach, spotykała się z kolegami w
sprawach zawodowych i czytałaprofesjonalne pisma.
Czasami chodziła na plażę.
Nazywałato wtedyterapią wzmacniającą.
W ten piątkowy ranek teżskierowała się na plażę,ale niedlaodpoczynku.
Szukała odpowiedzi na wiele pytań, a RuthUnger była jedyną osobą, która mogła je
znać.
Oczywiście najpierwzatelefonowała.
Nie zamierzała po272
konywać drogi do Rockport po to, bystwierdzić, że Ruthnie ma.
Ruth odebrałatelefon.
Casey odłożyła słuchawkę.
Tak.
To dziecinne zachowanie.
Na chwilę powróciła do dzieciństwa.
Jej niechęć do Ruthsięgała okresu, gdy była nastolatkąi pierwszy raz odkryła
istnienie tej kobiety.
Nieumiejąc inaczej wyjaśnić faktu,że Connietak ją ignorował, obsadziłaRuth wroli
czarnego charakteru.
Ruth ukradła go Caroline - tak było według pierwszegoscenariusza.
Connie miałwłaśnie zatelefonować do Caroline, gdy pojawiła się Ruth, zawróciła
mu w głowie i odwiodła od wszelkich prób nawiązania kontaktów.
Zgodniez drugim scenariuszem Ruthjudziła przeciwkoCasey.
Gdy Connie wyraził chęć skontaktowania się z Casey, Ruth wpadła w szał
zazdrości.
Chciała, by się skupił naspłodzeniu dziecka z nią, a niezajmował się owocem
jednej nocy.
Casey być może nie jest jego córką - wyobrażałasobie, że słyszy słowa Ruth - bo
przecież niewiemy, z kimjeszcze w tym czasie spotykała się Caroline Ellis.
Casey przypuszczałanawet, że Ruth posunęła się do kradzieży listów, które
Conniepisywał do Casey.
Z czasem wszystkie scenariusze się rozpadły.
Im więcejCasey dowiadywała się o tym, jak funkqonuje ludzki mózg,iim dłużej
przyglądała się Conniemu- tym bardziej jegoobarczała odpowiedzialnościąza
sytuację.
Co nie znaczy, że całkowicie uwolniła Ruthod winy.
Caseynie rozumiała, dlaczego nie skłoniła Conniego do wykonania choćby
najmniejszego gestu ku jedynejcórce - szczególnie że mijały lata, a oni
pozostawali bezdzietni.
Caseynierozumiała, dlaczego samaRuth nie wykonała tego gestu - nie zadzwoniła do
niej, choćbypo to, by poinformowaćo śmierci Conniego - ani dlaczego od tamtej
pory się z niąnie skontaktowała.
Takie myśli kłębiłysię jej wgłowie, gdy zmierzała napółnoc autostradą 1-
93.
Ich temperatura rosła, gdy skierowała się na północny wschód drogą 128, a
gdydojeżdżałado Gloucester, była już tak wysoka, że Casey zaczęłarozwa273.
żać, czy nie zawrócić.
Niemiała jednak innego wyjścia.
Pozatym - mówiła sobie- nawet jeśli straci panowanie nad sobąi nawrzeszczy na
Ruth, to przecież ta kobieta właśnie na tozasługuje.
Skręciwszy w drogę 127,podążała wzdłuż łukuCape Ann aż do Rockport.
Znała drogę do domu Ruthz centrum miasta.
Jeździła tędy już wcześniej - nie, nieprzyjeżdżała aż z Bostonu, żeby zobaczyć
dom Ruth, alemijałago cztery czy pięć razy, gdy przebywała w Rockportna
wypoczynku.
Dom być może jeszcze trochębardziejzszarzał, smagany wiatrem niosącymsól, ale
pozatym niewiele się zmienił.
Stałna końcu ulicy porośniętej krótką trawą iotoczonejnadbrzeżnymi
krzewami.
Był to dom w stylu Cape Cod,zdużym spadzistym łupkowym dachem, nadwieszonymnad
typowym wejściem z oknami po obustronach drzwi.
Casey zaparkowała przed domem i pokonała kamiennąścieżkę.
Zadzwoniła i czekała zpochyloną głową/ zastanawiając się, po co tu w ogóle
przyjechała, zbyt uparta, by teraz odjechać.
Drzwi się otworzyły.
Caseywiedziała, jak wygląda Ruth.
Widywała ją u bokuConniegopodczas oficjalnych obiadów, a niedawno takżepodczas
nabożeństwa żałobnego.
Zawsze przemykało jejprzez myśl, że jak na malarkę, wygląda raczej banalnie.
Teraz jednak Ruthnie robiła wrażenia osobykonwencjonalnej.
Przedewszystkim od zeszłego tygodnia zmieniła się, bo obcięła włosy: uczesanie
na pazia zastąpiła krótka, lekka fryzurka.
Szpakowate włosy,przedtem przylizane, teraz lśniłyi rozwiewał je wiatr.
Była szczupłą kobietą, kilka centymetrów wyższą niżCasey.
W tej chwili miała na sobie luźnąbladoniebieskąkoszulę, zarzuconą na bluzeczkę
na ramiączkach, iszorty.
Paznokcie bosych stóppomalowane na pomarańczowo.
Wyglądała.
jej wygląd tak bardzo odpowiadał wyobrażeniom Casey o tym, jak będzie
wyglądaćCaroline za dziesięć lat, że aż ścisnęło ją w gardle.
Ruthwydawała się równie zaskoczona jak Casey, ale
274
pierwsza odzyskała panowanie nad sobą.
Jej twarz rozjaśniłszeroki uśmiech, pełen szczeregociepła.
- Casey.
Tak się cieszę.
- Wyciągnęła rękę.
-Wejdź, proszę.
Casey się nie opierała.
Tak jak zaskoczył ją wygląd Ruth,tak też nie oczekiwała, że Ruth ucieszy się na
jej widok.
Tona chwilę wytrąciło ją z równowagi, i to wmomencie, gdyściśnięte gardło nie
pozwalało jej nic powiedzieć.
Pozatymwielkie wrażenie wywarł na niej dom.
Za typową dla Capeformązewnętrznąkryłosię wnętrze pełne wysokich
okien,świetlików i szklanych drzwi prowadzących na taras, z którego roztaczał
się widok na ocean.
Tobył dommalarki, zesztalugami, na których stały tworzone właśnie prace, i
innymipłótnami na różnymetapie wykończenia, rozstawionymiwokół.
- Tak się cieszę -powtórzyła Ruth, wciąż się uśmiechając.
StopniowoCasey na tyle rozeznała się w swoich uczuciach, żeby zdaćsobie
sprawę, iż w jakiejś mierze też sięcieszy.
Ruth była kimś najbardziej zbliżonym do rodziny, poza tym wydawała
sięnaprawdęuradowana z jej przyjazdu.
Caseynie potrafiła jednak pominąć milczeniem historiitej "niemal rodziny".
- Dlaczego?
- spytała więc wprost.
Uśmiech Ruth nieco zbladł, ale wciąż pozostał ciepły.
- Ponieważ jesteś córką Conniego.
Teraz, gdy go nie ma,twój widok koimoje serce.
Casey nagleznów poczuła przypływgniewu.
- Dlaczego teraz, gdy go już nie ma?
-Bo mi go brakuje.
- Ruth już się nie uśmiechała, ale jejtwarz wciąż emanowała łagodnością.
-I ponieważ topowinno było sięzdarzyć już dawno.
Odjakiegoś czasu pragnęłamcię poznać.
- Czemu czekałaś?
Ruth zawahała się, po czym powiedziała ostrożnie:
- BoConnie nie chciałkontaktów.
275.
- Dlaczego?
- spytała Casey.
Po to właśnie tu przyjechała.
Ruth nabrała powietrza w płuca.
- Nie ma na to prostejodpowiedzi.
Możewejdzieszi usiądziemy na tarasie?
Casey najchętniej wysłuchałaby wszystkich odpowiedzitu, przy drzwiach, po
czym odwróciłaby się i odjechała.
Jednak w szczerości Ruth, a także w jasności jej domu i nadzieiczytelnejw
jejsztuce było coś takiego, co przemówiło doCasey.
Pozwoliła więc zaprowadzić się nawerandę przez salon,koło dużej, ustawionej w
kształt literyU kilkuczęściowejkanapy, której towarzyszył niski kamienny stół z
książkamio sztuce, rzeźbami i dużymi żelaznymi lampami, potemkoło sztalug i
płócien.
- Chciałabyś się napić czegoś zimnego?
- spytała Ruth,gdy wyszły nataras.
Casey pokręciła przecząco głową.
Chwyciła za poręczi spojrzała na ocean.
Był odpływ i na odsłoniętym dnieleżały liczne wodorosty ikamienie.
Mewy wołały do siebie,pikując ku ziemii wznosząc się naprądach powietrznych.
Fale toczyłysię, rozbijały i wycofywały w kojącymrytmie.
Gniew Casey rozpłynął się bez jej udziału.
Ruthtakże stanęła przy poręczy.
Również iona patrzyła
na wodę.
- Zawsze czułam związek z oceanem.
Connie nie.
Wolałrzeczy bardziej ograniczone i zamknięte.
Casey odwróciła ku niej głowę.
- Dlaczego?
Ruth spojrzała na nią.
- Bezpieczeństwo.
Nie dowierzał rzeczom,które sprawiały, że czuł się bezradny.
- I skąd to się brało?
-Znasz odpowiedź.
- Z dzieciństwa, tylko że absolutnie nic nie wiem ojegodzieciństwie.
Nie znam nawet nazwy miasta, w którym sięwychował.
- Abbott.
276
- Nie Little Falls?
- rzuciła wyzwanie Casey.
- Nigdy nie słyszałam o Little Falls.
Pochodził z Abbott.
Abbott.
Nazwa takdługo szukanai tak prosto ujawniona.
- To mała miejscowość w Maine - wyjaśniła Ruth - alenic więcej nie
potrafię cipowiedzieć.
Nigdy tam nie byłam.
Niedługo po ślubie zaproponowałam, żebyśmy siętam wybrali, aleodmówił.
Nie chciałwracać.
Lata tam spędzonenie były szczęśliwe.
- Dlaczego?
Ruth zwróciła smutne spojrzenie na ocean.
Popatrzyła naCasey dopiero po dłuższej chwili.
- Zawsze tak bardzostrzegł swojej prywatności, niechciał, by ktokolwiek
znał jego przeszłość.
Ale jego już niema, a ty jesteś z jego krwi ikości.
Jeśli jest ktoś, kto powinien wiedzieć, to właśnie ty.
Zresztą nie zdarzyłosię tamnic strasznego,żadna przemoc czyperwersja.
Dawniejtakmyślałam - przyznała.
- Wyobrażałam sobie jakieś wielkie,potworne wydarzenie,które na zawszewycisnęło
na nimswoje piętno.
Tak samo myślała Casey.
- Anic takiego nie było?
-Nie.
Żadenpojedynczy akt, po prostu długie lata cierpienia.
Connie urodził się mały, słabyi bardzo inteligentny.
Żadnej z tych cech w Abbott nie ceniono.
Od najwcześniejszego dzieciństwa był przedmiotem szyderstw.
Wyśmiewany, bezlitośnie wydrwiwany, cel okrutnych żartów.
Odsuwałsię od ludzi jużprzed pójściem na studia, a potem niepotrafił się z
tegowyzwolić.
Casey z łatwością dostrzegaładrogę rozwoju od dzieckaopisanego przez
Ruthdodorosłego mężczyzny.
Ale przecież można było to zmienić.
- A co robiliz tym jego rodzice?
-A cóżmogli zrobić?
- Sprzedać farmę.
Ruth uśmiechnęła się smutno.
- Nie było żadnej farmy.
Nie takiej, jakąty i ja możemy sobie wyobrazić.
Jeśli jego matka uprawiała warzywa
277.
i hodowała kurczaki, to po to, by postawić jedzenie na ichstole.
Mieszkaliblisko centrum miasta wmalutkim domkuna niewielkiej działce.
Nie jestem nawet pewna,czy do nichnależała.
Takczy inaczej, nie mogli sobie pozwolić na przeprowadzkę.
Brakowało im pieniędzy, ażycie w Abbott było
tanie.
- Więc dlapieniędzy pozwalali prześladować swoje
dziecko?
- Nie - powiedziałaRuth.
- Chodziło także o ojca Conniego.
Franka.
Frank był zwalistym, silnym facetem, zaprzeczeniem Conniego.
Był przekonany, że jeśli cokolwiek może"wyleczyć" Conniego z bycia maminsynkiem,
to panującaw Abbott kultura macho.
To najwyraźniejniezadziałało.
Connie był głęboko nieszczęśliwy.
Mógł przeżyć, jedyniebudując wokółsiebie ściany.
- A co z matkąConniego?
Jak mogła spokojnie na to patrzeć?
- Chyba nie było jejłatwo,tak sądzę.
Kochała Conniego,ale przede wszystkim była posłuszną żoną.
Jej mążżywiługruntowane przekonania, a onanie śmiałamu się przeciwstawiać.
I ja niewątpliwie jestem ostatnią osobą, która miałabyprawo ją krytykować.
Mojepostępowanie nie różniło siętak bardzo.
Nazywamy to poszanowaniem dla życzeńwspółmałżonków.
Casey niedostrzegała analogii.
- Ależ Connie był dzieckiem.
Cierpiał.
Nie wyobrażamsobie, jak matka może widzieć, że dziecko cierpi,i nie staraćsię
temu zapobiec.
- Starała się mu pomóc.
Po cichurobiła,co mogła.
- Co takiego, na przykład?
-Zachęcała go.
Ojciec nie był przekonany, żeConnie powinien studiowaćw college'u.
- Nie chciał, by jego syn miał lepiej w życiu?
- spytałaCasey niedowierzająco.
- Nie chciał, żeby jeszcze bardziej odbiegał od wzorca,który uważał za
normalny i zdrowy.
Możepogodziłby sięz tym, że syn chce się dalejuczyć, gdyby Connie poszedł na
278
uniwersytet Maine, bo samtampracował,ale Harvard?
-Pokręciłagłową.
- To było osiągnięcie Conniego, ale niedoszedł do niego sam.
Matka stała za nim, milcząca i niewidzialna, ale cały czas go popychała.
Uzyskał stypendium,wyjechał z Abbott i nigdynie wrócił.
- Nawet żeby spotkać się z rodzicami?
-Ojciecumarłtuż przed jegowyjazdem na Harvard,a matka przeprowadziła się
do innejmiejscowości.
Towszystko było bardzo, bardzo dawnotemu.
i:
- Ale zostawiło niezatarte ślady - powiedziała Casey.
-Tak,Connie nigdy się z tego niewyzwolił.
Jego życiemosobistymrządziłstrach przed drwiną i odrzuceniem.
Więcwzbogacał swoje życie zawodowe.
Każdy zdobytystopień,każdy wygłoszony wykład, każda opublikowana
książkausprawiedliwiały w jego oczach dalsze zwiększenie dystansu.
Jego reputacja stała się czymś w rodzaju tarczy.
Caseydostrzegała to wyraźnie.
- Został profesorem, tak genialnym, że wybaczano muekscentryczność.
I to także zaczęło funkcjonować jak błędnekoło.
Im dłużej trwało, tym trudniej mu się było angażowaćw osobiste związki, a bez
osobistychzwiązków nie groziłomu cierpienie.
- W tej układancewciąż brakowało jednakkilku kawałków.
-Ale jak w ogóle mógł się związać z mojąmatką?
Ruth uśmiechnęła się smutno.
- Tak samo jak ze mną.
Nadzieja umiera ostatnia.
Zawsze pragnął akceptacji.
Marzyło miłości.
- Wszyscy o niej marzymy - zaprotestowała Casey - aleprzynajmniej toczymy
z przyjaciółmi osobisterozmowy.
Connie tegonie robił, a jednak miał romans z mojąmatką.
Jak przemógł lęk przed odrzuceniem?
- Zakończył związek, zanim mogło dojść do odrzucenia -przynajmniej tak
byłoz twoją matką.
W związku ze mnąskutecznie położył kres intymności.
Wycofał się w siebie.
A może -powiedziała w zamyśleniu - cały czas taki był, tylko mnie się zdawało,
że gdy się pobierzemy, coś się zmieni.
Sądziłam, że po prostu jest staroświecki i czeka do ślubu,
279.
żeby móc podzielić się swymi najgłębszymi i najczarniejszymi myślami.
- Myślałaś, że udaci się go zmienić.
-Nie - poprawiła ją Ruthcierpliwie.
- Myślałam, że jestinny.
-Znów się zamyśliła.
- Alei czasy były inne.
Poznaliśmy się, przez pewien czas spotykaliśmy się, postanowiliśmy się pobrać i
po prostu to zrobiliśmy.
Ta decyzjawynikała w równej mierze z kwestii praktycznych, jak z miłości.
Gdypoznałam Conniego,był jużuznanymprofesorem,z wielką liczbą publikacji.
Rzeczywiście, był straszliwie nieśmiały, ale to tylkobudziłowe mnie czułość.
Przede wszystkim zaoferował mi finansowąstabilizację, a tego potrzebowałam.
Poza tym, szczerze mówiąc, nielubię, jak mi ktośprzeszkadza,gdy maluję, więc
byłamzadowolonaz tego, żeConnie ma własne aktywne życie zawodowe.
- A miłość?
-Kochałam Conniego.
Im więcej się o nim dowiadywałam, tym bardziej go kochałam.
- Uniosładłoń.
-Tak, wiem,że to brzmi dziwnie, ale chyba rozumiesz?
Connie był ofiarądzieciństwa, którepozostawiło głębokie, niezabliźnionerany.
- Czy nigdynie korzystał z terapii?
Ruth pokręciłagłową.
- Paradoks, prawda?
Oto lekarz, który nie chce słyszećo leczeniu.
Gdyby był psychiatrą,zapewne zmuszono by godo poddania się terapii.
Ale wjegodziedzinie nie był to warunek uzyskania stopnia uniwersyteckiego, a on
sam tegonie szukał.
- Czuł się zbyt zagrożony.
-Zdecydowanie zbyt zagrożony.
Kiedyś to zasugerowałam.
Dawno temu, gdy nie wiedziałam, czy się z nim rozwieść, czy po prostu
wyprowadzić, zasugerowałam mu, żepotrzebuje terapii.
Powiedziałam, że traci tyle dobregoz życia.
Zaproponowałam, że poddam się terapii razem znim.
-Pokręciła głową.
- Zdecydowanie za bardzo mu to zagrażało.
Więc się wyprowadziłam inasz związek od razu stałsię lepszy.
- Connie czuł się mniejzagrożony.
280
- Szczerze mówiąc, mnie też było lepiej.
Zmieniły sięmoje oczekiwania.
Jak tylko zaakceptowałam go takiego, jakibył, zrozumiałam, do czego jest, a do
czego nie jest zdolny,od razu wszystko stało się prostsze.
- Ale.
mieszkać tyle lat z dalaod męża?
Ruth się uśmiechnęła.
- Mam przyjaciół.
Nie byłam samotna.
Poza tym możejesteś za młoda, żeby to zrozumieć, ale jest wiele kobiet, które
uznałyby, że osobne życieto idealna sytuacja.
Miałamnajlepszą cząstkę mego męża oraz całkowitąwolność.
- Ale bez dzieci- zauważyła Casey.
Ruth spojrzała jej w oczy.
- Nie mogę mieć dzieci.
Wiedziałam o tym, zanim wyszłam za mąż.
Casey natychmiast poczuła wyrzuty sumienia.
- Przykro mi.
-Czasem tak jest lepiej.
Miałambogate życie.
Zdarzałomi się fantazjować, że mam córkę, ale być może teraz skakałybyśmy sobie
do gardeł.
Mam siostrzenice i siostrzeńców, ateraz nawetjestem cioteczną babką.
To przywołało kolejną kwestię.
- W domu, w Bostonie,te urządzonesypialnie na górze?
- spytała Casey.
-Czemu miały służyć?
Ruth uśmiechnęła się łagodnie.
- Marzeniom - powiedziała spokojnie.
- Connie marzyło wielu rzeczach.
Może w to nie uwierzysz, ale wiele tychmarzeń krążyło wokół ciebie.
Caseyznów przeszył gniew.
- Dlaczego nie mógł podnieść słuchawki telefonu?
- zawołała, ale w następnejchwili sama sobie odpowiedziała:-Strach.
Strach przed odrzuceniem.
- Strach przed porażką.
Casey sama na to cierpiała, ale nigdy nie przypuszczała,że Connie także.
- Porażką?
-Strach, że okaże się ojcemdo niczego.
Wprawdzie niekorzystał z terapii, ale znał swoje ograniczenia.
281.
- I nie potrafił ich przemóc?
- spytała Casey, poddającsię powoli.
Jej sercerzeczywiście zmiękło.
Zmiękło wobecRuth, która przestała być zaledwie imieniem i twarzą/ a stała się
bardzo rzeczywista, współczująca, nawet sympatyczna.
I zmiękło wobec Conniego.
- Nie, niepotrafił.
-Ale wiedział o mnie.
Wiedział, gdzie jestem i co robię.
- Tak.
-I obchodziło goto?
- Zostawił cidom.
Kochał tomiejsce, naprawdę je kochał.
Mógł sprzedać domi przeznaczyć pieniądze na celedobroczynne, ale dałgo tobie.
Więcty mi powiedz,czy goobchodziło.
Casey nie mogła odpowiedzieć, bo gardło miała ściśnięte.
Ruth odpowiedziała za nią.
- Obchodziło, wierz mi.
Obchodziło.
Connie czuł taksamo jak ty czy ja.
Tylko wyrażał te uczucia inaczej.
W relacji ze mnąbyły to telefony.
Dzwonił oszóstej wieczorem codziennie,każdego dnia, którego nie spędziliśmy
razem, bysię upewnić, że ze mną wszystko wporządku.
W odniesieniu dociebie było to urządzenie domu w taki sposób, jaki -uznał
-będzie odpowiadał twoim gustom.
Tak, tak go urządził.
Jeśli idzieo twoją matkę - kwiaty.
- Kwiaty?
-Kazał co tydzień dostarczać do jej pokojuświeżekwiaty.
- Nie - zaprotestowała Casey.
- Dom opieki o to dba.
Powolii zdecydowanie Ruth pokręciłagłową.
I nagle nabrało to sensu.
Casey nigdy niewidziała kwiatów w pokojach innych długoterminowychpacjentów.
Zresztą pielęgniarki nie zachwycałyby się bukietami, jak to często robiły,gdyby
wchodziły one w normalny zakres opieki.
Casey poprostu z góry tak przyjęła.
W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, kim naprawdębyłConnie,Casey
natrafiła na żyłę złota,a jednak, wyjeżdżając z Rockport, czuła się
przygnębiona.
Dowiedziawszy
282
się tak wiele, tak wiele musiała zmienić.
Jak może wciążczuć gniew wobec Ruth?
Niebyła wrogiem.
Jak czuć gniewnawet wobec Conniego?
On też był w pewnymsensieofiarą.
Casey zaś potrzebowała wroga.
Potrzebowała kogoś,kogo mogłaby oskarżyć o to, że Connie był Conniem, żeCaroline
nie reaguje, że rano zatelefonowano do niej z Providence, domagając się decyzji
w sprawie pracy na uniwersytecie, a ona musiała błagać, by dano jej więcej
czasu.
Ostateczna odpowiedź w poniedziałek?
Tak, dobrze, postara się.
Tu nie było wroga.
JeśliCaseynie przyjmie tego stanowiska, wydział zaoferuje pracę innemu
terapeucie.
Też mająterminy.
Niemogła ich winić.
Kogo zatem oskarżać o całe zło tego świata?
Dobrymkandydatem byłDarden Clyde, a teraz miałajuż jakąśwskazówkę.
Abbott w stanie Maine.
To jeszcze nie LittleFalls, ale może tam zacząć.
Planowała to zrobić od razuz samego rana.
Bliżej jednakmiała Jordana.
Może czuć gniew na Jordana.
Nie przyszedł ranodo ogrodu,choć topiątek i powinienbył się pojawić.
Na wszelki wypadek bardzo długo ćwiczyłajogę, ale się nie pokazał i toją
martwiło.
Zapewne przyszedłpodczas jej wizyty w Rockport; czułainstynktownie,że
niezaniedbałbyogrodu.
Ale onanie była ogrodem.
Była myślącą, czującą ludzkąistotą/z którą robił bardzo intymne rzeczy.
A jednak nie pojawił się w czwartek wieczorem.
Nieprzyszedł, nie zadzwonił, nie dotknął jej.
Oczywiście niemiałobowiązku.
Nie są przecież przyjaciółmi.
Trudnobyło nawet powiedzieć, że są kochankami.
Wiąże ich tylko seks.
To wszystko.
Poprostu seks.
Właściwie nic o nim nie wiedziała.
Nagle poczuła,żezupełnieniewłaściwie to ocenia.
Pojechała więc prosto do domu.
W miarę zbliżania siędo niegoogarniał ją nastrójoczekiwania.
Próbowała określić, czydotyczyło to bardziej spotkania z Jordanem, czy powrotu
do domu - cóż za zaskakująca myśl.
Skręciła w alejkę ztyłu i wjechała na miejsce parkingoweza ogrodem.
Dżipa nie było.
283.
Rozczarowana, zajrzała do ogrodu, na wszelki wypadek - i teraz naprawdę poczuła
się jak w domu.
Nie mogącsiępowstrzymać,weszła do środka i stanęła w leśnej części.
Gdy przesunęła się pod choiny, także nie widziała nicpozazielonymi gałęziami,
iodetchnęłagłęboko, mogła poczuć sięjak w środku lasu; zmysłowy efekt był taki
sam.
Przyrodato silne lekarstwo.
"Bóg jako lekarz" - pomyślałaz uśmiechem.
Boska aromaterapia.
Już spokojniejsza, ruszyła pieszo do Daisy's Mum,podadres wydrukowany na
potwierdzeniach wypisanych przezConniego czeków.
Szła wzdłuż domówz brązowej cegły,pod lipami, wzdłuż rosnących w skrzynkach
okiennych bodziszków, w dół West Cedar do Revere,potem w dół Revere domałej
bocznej uliczki tuż przed Charles Street.
Sklepbył jedynym takim przybytkiem wśród szeregowychdomów, aletrudno byłobygo
nie zauważyć, nawetgdyby niekrążyli wokół niego klienci.
Witrynę i drzwi frontowe osłaniaładługa markiza w pasy bordo i białe,
harmonizującakolorem z cegłą sąsiednich domów.
Bogactwo roślinpodmarkizą spychało na dalszy planskrzynki kwiatowe naoknach
sąsiadów.
Rośliny stojące z przodu,oblane słońcem,oferowały obfitość żółtych, białych,
fioletowych iniebieskich kwiatów.
W cieniu markizy wisiało kilka innych roślinkwitnących i dziesiątkizielonych.
Zapach przyciągnął Casey do środka.
Na zaskakującomałej przestrzeni o kamiennej podłodze itakichże ścianachstały
stosy ozdobnych donic i rzeźb ogrodowych.
Roślinytutaj były zielone; barwneplamy tworzyły różnokolorowecięte kwiaty,
zgrupowane wedługrodzajóww cynowychwazach różnej wielkości.
Lada miała formę kamiennej płyty.
Stojąca za nią ładnakobieta w białej bawełnianej koszuli i dżinsach -
zapewnesama Daisy, sądząc z emanującej z niej pewności siebie
-wypisywałaparagon.
Miała chyba czterdzieści paręlat.
Casey czekała na swoją kolej bez cienia niecierpliwości.
Choć powierzchnia sklepu stanowiła ułamek powierzchnijej ogrodu, panowała tu
taka sama atmosferaspokoju.
To
284
dzięki roślinom -uznała.
Są naturalne ipiękne.
Poza trującym bluszczem i jemu podobnyminie ranią tak, jak potrafią ranić
ludzie.
- Słucham panią?
- spytała Daisy.
Casey podeszła do kontuaru.
- Jestem CaseyEllis, córka doktora Ungera.
Czy panijest Daisy?
Kobieta uśmiechnęła się promiennie.
- Tak -powiedziała i wyciągnęła rękę.
- Cieszę się, żemogę panią poznać.
Uwielbialiśmypani ojca.
- Spoważniała.
-Tak mi przykro, że umarł.
Był bardzo miłymczłowiekiem.
Casey kiwnęła głową.
- Zapisał mi w spadku dom.
Chciałamtylkopowiedzieć,jak wspaniały jest ogród.
Daisy znów się uśmiechnęła.
- Dziękuję.
To dzieło Jordana.
- Czy jesttutaj?
-Teraz?
Nie.
Ale powinien się niedługo pojawić.
Wiem,że musisprzątnąć, bojest umówiony na spotkanie o czwarte].
- Rzuciła spojrzenie wgórę.
-Jego telefon wciąż dzwoni.
Casey też spojrzała w górę.
- Tamjestbiuro?
-Och, nie.
On tam mieszka.
- Aha.
-Bardzowygodnie jest kogoś tu mieć.
Odbiera telefonpo godzinach i w ogóle.
- Aha.
-Wydaje mi się, żeplanował zajśćdo pani potym spotkaniu.
Czy mam mu przekazać jakąś wiadomość?
- Nie.
- Caseypokręciła głową.
-To nic ważnego,złapięgo, gdy przyjdzie.
Cieszę się jednak, że tu zajrzałam.
Sklepjest cudowny.
- Wzięła wizytówkę z talerzyka przy kasie.
Nazwę kwiaciarni wypisano na niej eleganckimiliterami.
-Naprawdę ładny.
Daisy się uśmiechnęła.
- Dziękuję.
Proszę wpaść znowu.
285.
- Na pewno.
- Casey wsunęła wizytówkę do kieszenii wyszła, czując, że sklep i Daisy będą
nowymi przyjaciółmi.
W drodzedo domu myślała jednak o Jordanie.
Tośmieszne, zakładała,że jej ogród jest najważniejszy w jegoplanie dnia.
Oczywiście chciała tak myśleć.
Jednak widząckwiaciarnię i klientów, słuchając, jak Daisy mówi o telefonach i
spotkaniach, zdała sobie sprawę, że ogród to tylkojeden z przystanków na jego
codziennej trasie.
Był zajętym człowiekiem.
Miał życie,które nie toczyło się wokół jejogrodu.
Cóż, ona też.
Dałamu ostatnią szansę.
Kiedyjednak przyszła dodomu i nie zastała go, włożyła do torbyrzeczy potrzebne
nanoc i trzy odcinki Flirtu z Pete'em.
Stojąc w drzwiach pokojuConniego,przemówiła cicho do Angusa.
Potem powiedziałaMeg, że pewnie nie będzie jej dzieńczy dwa, i zaszła dogabinetu
Conniego po mapę.
W końcu wrzuciła torbędo bagażnika miaty, wsiadłai ruszyła doMaine.
Rozdział siedemnasty
Im bardziej Casey oddalała się od Bostonu, tym większeogarniało ją
napięcie.
Caroline znów walczyła o oddech;Casey zatelefonowała z drogi itakjej powiedział
lekarz.
Szukano śladów infekq'i.
U pacjentów takich jak Caroline infekcja stanowiła jedną z głównych przyczyn
śmierci.
Casey zastanawiała się,czy nie zawrócić, ale nie znosiłauczucia
bezradności.
Pozatym, jeśli Caroline ją czegoś nauczyła,to postępowania zgodnie ze swymi
przekonaniami.
Być może nie aprobowałaby sprawy, o jaką Caseychodziło,ale pochwalałaby, że
córka w tej sprawie działa.
Connie,przeciwnie, aprobowałby sprawę -przynajmniej tę jej część,która
dotyczyłaJenny Clyde.
Tym razem Casey miała przyzwolenie obojga rodzicówi wydawało jej się
towłaściwe.
Teraz nie mogła się wycofać.
Trzymała więc nogę na pedale gazu i kierowała się napółnoc.
Po godzinie przecięła południowo-wschodni narożnik stanu New Hampshire.
W drodze odpowiedziała na telefon przyjaciółki z jogi, zaniepokojonej, że Casey
nie pojawiła się na ćwiczeniach w czwartekwieczór, i klienta, którychciał
przenieść termin wizyty.
Gdy wjechała do Maine, autostrada opustoszała.
Trochęsamochodów zatrzymało się przy sklepach fabrycznychw Kittery, inne
zjechały na Ogunquit, jeszcze inne, gdy mijała Portland, ale po dwóch godzinach
nawet Portland zostało już za nią.
287.
Zatrzymała się, zatankowała paliwo, sprawdziła mapęi jechała dalej.
Zanim dotarła do Augusty, minęły trzy godziny; przyjęła zgłoszenie nowego
klienta i poczuła się zmęczona autostradą.
Dopiero po kolejnej godzinie dotarła doBangoru.
Tam zjechała z autostrady, zamieniając szybką jazdę na oglądanie krajobrazów.
Droga biegnącana północbyła jednopasmowa.
Los chciał, że Casey znalazła się zaprzerdzewiałą furgonetką z lokalną
rejestracją,jadącą niespełna pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Wykluczyła użycie klaksonu, uważając to za miejskąreakcję.
Wykluczyła wyprzedzenie jako samobójcze.
Bardzorozsądnie odetchnęła kilkakrotnie jak w jodze, uplasowałasię wygodnie za
furgonetkąi zaczęła podziwiać przyrodę.
Po obu stronach drogi rosłysosny i jodły, mieniąc sięzielenią i błękitem w
subtelnej, kojącej palecie barw.
Od czasu doczasu otwierał się widok na pola z zabudowaniami gospodarskimi,
przybudówką czy garażem.
Z rzadkamijała domki, takzręcznie ukryte wśród drzew, że nie zauważyłabyich,
gdyby jechałaszybciej.
Czasem między drzewami migało jezioro.
Omal nie przegapiła Abbott.
Czterdzieści minutpo zjeździez autostrady dotarła do miejscowości, która była
niewiele większa niż wybój na drodze.
Znalazła w niej budynek rady miejskiej, pocztę i sklep ogólnospożywczy.
Porządniegłodna,Casey zaparkowała przed sklepem.
Naławce siedziało trzech kilkunastoletnich chłopaków zkolczykami w uszach i
tatuażami,w podkoszulkach z groźnymi napisami, trzymających ukryte w dłoniach
papierosy.
Unoszącesię smugi dymu i tak ich zdradzały.
Casey potrafiła się utożsamić z buntownikami.
Samasiękiedyś buntowała.
Jednak nie chciałaby spotkaćtej trójkiw ciemnej uliczce.
Wyobraziłasobie Conniego jako dziecko,według słów Ruth "małe, słabe i bardzo
inteligentne", i niepotrafiła opędzić się od myśli, że jeśli w jegoczasach
chłopcy w mieście wyglądali na takich brutali jak ci tutaj, to niemiał szans.
Starając się nierzucać zanadtow oczy, Casey zaparkowa288
ła samochód,wspięła się po drewnianych schodkach i weszła do sklepu.
Ucieszyła się, znalazłszysię w środku, nietylkoz powodu wyrostków, ale
takżedlatego, że poza półkami zastawionymi artykułami spożywczymi
zobaczyłakontuar baru serwującego szybkie dania.
Wspięła się nawysoki stołek z siedzeniem z popękanej skóry, rzuciła okiem namenu
wypisane ręcznie natablicy i zamówiła makaron z serem oraz colę.
Jako jedynyklient nie musiaładługo czekać:
tylkotyle, ile kobiecie za kontuarem zajęło odwrócenie siędogarnków na
kuchni, sięgnięcie chochlą w głąb jednegoi nałożenie na talerz jej zawartości.
- Przejazdem?
- spytała, stawiając talerz przed Casey.
Makaron z serem miał z wierzchu chrupką skórkę.
Był to
ten rodzaj jedzenia,który poprawia nastrój, a Casey bardzo
na tym zależało.
- Nie wiem - odrzekła z widelcem wręku.
- Tozależy.
Szukam informaq'i o rodzinie nazwiskiem Unger.
Mieszkalitu jakiś czas temu.
Kobieta oparła sięłokciami o kontuar i zmarszczyła brwi.
- Unger?
Hm. Mieszkam tu całe życie,czyli czterdzieścipięćlat, ale nigdy nie
słyszałamtego nazwiska.
Casey sądziła, że kobieta jest starsza.
Wyglądała na zmęczoną życiem.
Głębokie zmarszczki między brwiami i opuszczone ramiona sugerowały,że nosi
ciężarzmartwień dłużejniż odczterdziestu pięciulat.
- Pewnie jest pani za młoda- powiedziała Casey.
- Wydaje mi się, że ta rodzina opuściłamiasto raczej jakieś pięćdziesiąt pięć
lat temu, mniej więcej.
-Zabrałasiędo jedzenia.
- Powinna się pani spotkać z Deweyem Hellerem.
Masiedemdziesiąt lat, alejest urzędnikiem miejskim od chybastu.
Urzęduje w biurze na tyłach budynku rady.
Jeśli ktośbędzie pamiętać, to właśnie on, ale teraz już jest po godzinach jego
pracy.
- A nie mogę odwiedzić go wdomu?
-Mogłaby pani.
Casey czekała, ale kobieta nic więcej nie powiedziała.
- Czypoda mi pani jego adres?
- spytała wkońcu.
289.
Kobieta pokręciła głową.
- Wylałby mnie.
Jest właścicielem tego sklepu.
- Rozejrzała się.
-To był sklep wielobranżowy, póki Dewey nieskończył sześćdziesiątki i nie
stracił zainteresowania.
Nieprzepada za ładnymi ludźmi w wymyślnych sportowychsamochodach.
Ten pani jest naprawdęładny.
Nieboi siępani, że chłopaki zechcą się nimprzejechać?
Casey przełknęłakolejną porcję makaronui się uśmiechnęła.
- Jestem dziewczyną z miasta.
Ten samochód ma wszelkie zabezpieczeniaantywłamaniowe, o jakich pani
kiedykolwieksłyszała, i jeszcze kilka innych.
Nie, to nie problem.
Problemem jest to, że jutro jest sobota.
Czy urząd będzieczynny?
- Oddziewiątej do jedenastej.
Dewey bierze sobie za towolny poniedziałek.
To uspokoiło Casey,aletylko nakrótko.
Do końca dniabyło jeszcze kilka godzin i nie mogła znieść myśli, że zmarnowałaby
ten czas.
- Skoro nie mogę dziś porozmawiać z urzędnikiem, tomoże z kimś z wydziału
policji?
-Wydziału?
- Kobieta uśmiechnęła się krzywo.
-Raczejz policjantem.
Jednym.
Jasne, może pani z nim porozmawiać, ale jest młody, a mieszkatuzaledwie od
dziesięciulat.
Trudnoich tu zatrzymać, bo pensja jest niewielka.
- Rzuciłaokiem ku drzwiom.
-Ale proszę spróbować.
Właśnieidzie.
Ubrany w mundur koloru khaki policjant nazywał sięBuckThorman.
Był rokczy dwastarszyod Casey, wysokiblondyn,dobrze zbudowany.
Kobieta przedstawiła ich sobiei poszła do innej części sklepu.
Siadając okrakiem nastołkuoddzielonym od Casey dwoma innymi, zadał takie
pytania,jakie policjanci w małychmiasteczkach zazwyczaj zadająobcym.
Casey odpowiadała,bo czemu nie?
Tak,to jej samochód.
Nie, nie był nowy, kupiła używany.
Tak, maręczną skrzynię biegów.
Odtwarzacz kasetowy, nie; odtwarzacz CD,tak.
290
Sto dwadzieścia osiemkoni.
Nie, nigdy nieprzekracza stutrzydziestu kilometrów na godzinę.
- A co panitu robi?
- zapytał/załatwiwszy najważniejsze sprawy.
- Odtwarzam swoje drzewo genealogiczne.
Jego częściąjestrodzinanazwiskiem Unger.
Jakiś czas temu mieszkaliw Abbott.
- Musiało to byćdawno.
Nigdy nie słyszałem o Ungerach.
Casey nie wytknęła mu,że jest w miasteczku dopiero oddziesięciu lat, a
więc niedługo.
Wdzięczył się teraz, wciążsiedząc okrakiem na stołku, ale tyłem do kontuaru,
opierającsię o niegołokciami w sposób uwydatniającyjego szeroką pierś.
Nie budził jej zainteresowania, ale nie zamierzałamu tegomówić.
Przyjechała tuw konkretnym celu.
Jeślimoże jej pomóc, niechsobie myśli, co chce.
- A Clyde?
- spytała.
-Darden Clyde?
MaryBeth Clyde?
Podrapał się po brodzie.
- To brzmi znajomo.
Gdzie ja słyszałem to nazwisko?
Wstrzymała oddech.
Po chwiliwzruszył ramionami z rezygnacją.
- Amoże zna pan miejscowość Littłe Falls?
- spytała.
Poliqant wydął wargi, pokręcił głową.
- Nie, nie słyszałem o Littłe Falls.
Znam DuckRidge,WestHay i Walker.
ZnamDornyille i Eppick.
Ale LittłeFalls?
Nie.
Casey westchnęła.
Czuła się zmęczona brakiem efektów.
- Chciałaby pani zwiedzić miasto?
- spytał, jak gdyby tomogło złagodzić jej rozczarowanie.
-Abbott to nie takie złemiejsce.
- Pochyliłsię i powiedział ciszej: - Niezbyt ekscytujące, dlatego dobre
dzieciaki wyjeżdżają, a nam zostajątacy geniusze jak ci z frontu.
- Nie należy sądzić książkipo okładce- ostrzegła.
- Teżbyłam kiedyś buntowniczką.
Adokąd jadą "dobre dzieciaki"?
Wzruszył ramionami.
- Do Bangoru, Augusty, Portland.
Tamjest co robić.
Wię291.
cej miejsc pracy.
Jatu po prostu płacę podatki, jeśli rozumiepani, o co mi chodzi.
To dośćspokojne miejsce, brakinteresujących zbrodni.
- Strzelił palcami.
-Już wiem,dlaczego tonazwisko wydało mi sięznajome.
Jakieś czternaście, piętnaście lat temudoszło do morderstwa w rodzinie Clyde'ów.
Casey poczuła iskierkę nadziei.
- Takjest - powiedziała z entuzjazmem.
- Mąż i żona.
Czternaście czy piętnaście lat temu?
- Nie jestem pewien.
Mniej więcej.
- Zdarzyło się w Little Falls.
Policjant Thorman pokręcił głową.
- Być może, ale tu w okolicy nie ma takiej miejscowości.
Może to było w innejczęści stanu.
- Pamięta pan,gdzie to sięstało, z tego, co pan czytało morderstwie?
-Nie, głównie pamiętamproces, a ten musiał się toczyćw Auguście lub w
Portland.
Pewnie zwracałbym na towiększąuwagę, gdybym był starszy albo gdybychodziłoo
sprawy międzynarodowe, na przykład terroryzm.
Aleprzemoc w rodzinie?
- Wyciągnął długie, silne nogi i westchnął głęboko.
-Dorastałem, słysząc o przemocy w rodzinie.
Po jakimś czasie robi się nudna, wszystko jedno, czy sięją widzi, czy starajej
zapobiec.
Spędzę tujeszczeparę lat,a potemzłożę podanie doFBI.
Ale hej, wie pani co?
Możeobwiozę paniąpo mieście, to będzie dla mnie wydarzenietygodnia.
Cholera, tobędzie nawet wydarzenie miesiąca.
Casey rzeczywiściechciała obejrzeć Abbott.
Jej ojciec tudorastał.
Niemiała powodu, by wątpić w słowa Ruth.
Zjadła dokońca makaron z serem, przelała resztę coliw kubek jednorazowy,
zapłaciła rachunek i wsunęła się nasiedzenie w wozie patrolowym, podczas gdy
Thormanostrzegał trójkę chłopaków, że jeśli choćby dotkną miaty,wsadzi ich za
trawę, którą palili na tejże ławce dwa dniwcześniej.
Skręciwszy w boczną uliczkę, zawiózł ją najpierw do lokalnego warsztatu
samochodowego i wszystkim przedstawił.
Następnieprzejechali koło pralni automatycznej i za292
kładu naprawy sprzętugospodarstwadomowego.
Potemkoło ruin dużego budynku na brzegu strumienia.
- To starafabryka butów - wyjaśnił.
- Podobno dawniejniemal wszyscy tu byliz nią jakoś związani.
Casey przyglądała się z zainteresowaniem.
W tych fabrykachdziałysię ważne rzeczy.
Wyobraziła sobie, że pracowała tu matka Conniego - jejbabcia!
- i poczuła rodzinną więź.
Chętnie obejrzałaby dokładniej to miejsce, ale Thorman jechał dalej, tym razem
doszkoły.
Tam niepotrafiła się opanować.
- Zamknięta na wakacje?
- spytała,prosząc gestem, byzatrzymał się przypopękanym cementowym chodniku.
- Zamknięta na dobre - odparł.
- Dzieci chodzą terazdoszkoły rejonowej.
Wysiadła z wozu patrolowego, stanęła przy starym drewnianym budynkui
próbowała zobaczyć tu Conniego.
Niebył toHarvard, ale dzięki temu Casey łatwiejbyło zrozumieć.
Conniemiał dwoistą naturę: zjednej strony odnoszącysukcesy zawodoweczłowiek, z
drugiejnieśmiałe, samotne dziecko, potem chłopiec, potem mężczyzna.
Mogłasobiego tu wyobrazić,siedzącego u stóp pokręconego dębu,patrzącego,
jakbawią się inne dzieci.
Gdy wróciła do wozu, policjant przewiózł ją po ulicachobudowanych bardzo
starymi domami i obrzeżonych bardzo starymi drzewami.
I domy, i drzewa wyglądały nazaniedbane, ale Casey domyślała się, że nie
zawszetak było.
Niewielkiedomy zbudowano z sensem i ustawionow wygodnej odległościjeden od
drugiego.
Niektóre byływiększe,ale nie pięłysię w górę,lecz rozszerzały na boki,mając
dodatkowe pomieszczenia dobudowane po lewej stronie, poprawej lub z tyłu.
Gdzieniegdzie widziała tuludzi, i starych, i młodych.
Niektórzy siedzieli nawerandach, inni na schodkach.
Odczasu do czasu pojawiało się dziecko przebiegające przezpodwórko, wspinające
się nazawieszoną oponę czy drabinki.
Casey, podekscytowana, poprosiła Thormana, by jechałwolno, a potem, by raz
jeszcze przebył tę samą trasę.
Tym
293.
razem szukała wzrokiem kwiatów, zaglądała w podwórka,jeśli nie widziała ich
przed domem.
Skoro Connieodtworzyłw Bostonie swoje rodzinne Maine, powinnyrosnąć tutesame
kwiaty.
Ale nie rosły.
Widziała drzewa i trawę.
Widziałazaniedbane krzewy.
Widziała kamienie,mech i kurz.
Zawiedziona, opadła na siedzenie.
Policjant podwiózłjądo miary.
- Może zjemy razem obiad?
- spytał, gdy sięgała poklamkę.
Uśmiechnęła się.
Była mu wdzięczna za czas, który jejpoświęcił,ale niechciała go zachęcać.
Pozatymczyż niepowiedział,że pokazanie jej miastabędzie dla niego wydarzeniem
tygodnia?
Nie musiałaiść z nim na obiad.
- Dzięki, ale tenmakaronz serem zupełnie miwystarczył.
Poza tymjestem zmęczona.
Muszę zatelefonować w kilka miejsc i przeczytać trochę papierów, no i muszę
nieco pospać.
Nie widziałam tu motelu.
Spochmurniał, aletylko na chwilę.
Przyjął odmowęz wdziękiem.
- Nie, nie ma tumotelu - powiedział.
- Aniobok,w Duck Ridge.
Czekała, alezamilkł.
Przyszło jej do głowy, że to taka typowa dla Abbott gra.
W końcu spytałacierpliwie:
- A w kolejnej miejscowości?
-Tak,jest tam takie miejsce.
- Miejsce?
-Coś w rodzaju pensjonatu.
- Czy może mi pan powiedzieć,jak tam dojechać?
West Hay House wynagradzał brakiwystroju atmosferąspokoju, co stwarzało
doskonałe warunki do ponownegoprzeczytania Flirtu z Pete'em.
Casey była jedynym gościem.
Mogła sobiewybrać sypialnię.
Mogła sobie wybrać łazienkę.
Mogłasobie nawet wybrać drożdżówki na śniadanie.
- Co dzień rano piekę drożdżówki tylkojednego rodzaju - wyjaśniła
gospodyni przedpójściemspać - więc możepani wybrać.
294
Casey zdecydowała sięna jagodzianki, które okazały sięzaskakującoduże,
wilgotne i smaczne.
Uznała to za dobryznak.
I rzeczywiście jej się powiodło.
Wróciwszy do Abbott dobrze przed dziewiątą rano, znów zwiedziła miasto, tym
razem na własną rękę.
Znów zaparkowała przy szkole i przespacerowała się poboisku.
Zatrzymała się przy ruinachfabryki butów i zapuściła między kamienie.
Potem pojechała do dzielnicy mieszkaniowej.
Dzisiaj widać byłowięcejludzi, zajmujących się sobotnimi pracami: przy domu,
trawniku czy samochodzie.
Jej auto rzucało się w oczy i przyciągało uwagę.
Uśmiechała się, kiwała głową, powoli jeżdżąc po ulicachi zastanawiając
się, wktórym domu mógł mieszkać Connie.
Wybrała w końcuniewielki drewniany domek, pomalowany na żółto, z białymi
wykończeniami.
Farba zblakła i nadomu,i na ogrodzeniu, a podwórko wyglądało nazaniedbane, ale
na werandzie stał bujany fotel.
Wyobraziła sobie,jak jejbabka się na nim kołysze.
Musiała być drobnej budowy jak Casey.
Pewnie miałaby białe włosy, pomarszczonątwarz i łagodny uśmiech.
Nosiłasuknie wkwiatyoraz białyfartuch i pachniała domowym chlebem.
Chlebem anadama.
Zaraz, Casey nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy.
Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek jadłachleb anadama,ale chyba musiała.
Na pewno piekło sięgo z kaszką kukurydzianąi melasą.
Chleb anadama, tak samojak makaron z serem, był potrawąna pocieszenie.
Pociechę zapewniały babcie- nagle dowiedziała się czegoś o sobie.
Czując się samotna, wróciła do centrum miasta i zaparkowaław miejscu,
gdziekomórkamiała najlepszyzasięg.
Sprawdziłaswoją pocztę głosową.
Kilka informacji zostawiły przyjaciółki, alenie oddzwoniła,bo nie chciała
wyjaśniać, gdzie jest i dlaczego.
Ważniejsze było to, że nietelefonowano zdomu opieki.
Zadowolona z tego, pojechała do budynkurady miejskiej tuż przed dziewiątą
i zaparkowała miatę przytylnychdrzwiach, koło starego klasycznego kombi, akurat
w chwili,
295.
gdy Dewey Heller przekładał tabliczkę: "Zamknięte" na"Otwarte".
- Niezły samochód - powiedziała z pełnym podziwuuśmiechem.
Mogła nie pamiętaćchleba anadama, ale pamiętała stare samochody.
- Moja mama miała taki dawnotemu.
- Założę się, że nie miał drewnianych boków.
-Właśniemiał - odparła Casey z dumą.
- Ale jej nie był takistary jak mój.
Ten skonstruowanow czterdziestym siódmym roku iwtedy nie nazywaliśmyich jeszcze
kombi.
Mówiono o nich: samochody plażowe -choć ja osobiścienie woziłem nim nigdy
ludzina plażę, tylko na dworzec.
Właśniewypiłem kawę w sklepie.
Donnami powiedziała, że będę miałgościa.
Powiedziała, że szukapani Ungerów.
No, to musi chodzić o Franka i Mary i ichsyna Corneliusa.
Kiepski wybór imieniadla dziecka, nawetw tamtych czasach.
Każdy widział, jaki jestmały i słaby.
Powinni byli dać musolidne imię.
Na przykład Rock.
Casey tak się ucieszyła ze spotkania kogoś, kto znał imięjej ojca, że się
uśmiechnęła.
- Rock nie pasowałoby do tego, kim został.
-A kimzostał?
- Sławnym psychologiem.
Zmarł miesiąc temu.
Przyjechałam tu częściowo po to, by się dowiedzieć,czy nie mieszka tu jakaś
rodzina.
- Nie.
Nie była to zresztą duża rodzina.
Jakumarłojciec,została tylko matka,a ona dawno wyjechała.
A poza tym?
Casey nie zrozumiała.
- Co pozatym?
-Powiedziała pani "częściowo".
Więc co poza tym?
Jednak Casey nie miała jeszcze zamiaru zdradzaćwięcej.
- Proszę mi opowiedzieć o matce.
Jaka była?
- Ładna i drobna, z bardzo długimi włosami, trochę bardziejrudymi niż
pani.
Miała.
- Gestempokazał duży biust.
-Oczywiście w tamtych czasach wszystkie kobiety tak wyglądały - powtórzył gest -
bo nosiły takie fartuchy.
- Była miła?
296
- Dośćmiła.
-Czy pracowaław fabryce butów?
- Wszystkie tampracowały.
A poza tym?
-powtórzył.
Uśmiechnęła się prosząco, by jeszcze okazał jej odrobinęcierpliwości.
- Czy mielitu jakąś rodzinę,nawet daleką?
Kuzynów,kogoś takiego?
- Nic o tym nie wiem.
Więccopozatym?
Casey się poddała.
- Próbujęznaleźć miejscowość o nazwie Little Falls.
Teraz to mężczyzna westchnął, ale z ulgą i uśmiechem.
- LittleFalls.
Od dawna nie słyszałem, by ktoś tomiejscenazywał Little Falls.
Chodzi oWalker.
- Walker?
- spytała szeptem, podekscytowana.
Więc naprawdę istnieje.
A jeśli istnieje Little Falls, to istnieje i JennyClyde.
- Jakieśpięćdziesiąt kilometrówstąd - mówiłdalej Dewey Heller.
- Najpierw nazywałosię Little Falls,nie dlatego,żeby był tam jakiś wodospad, bo
niema, tylko dlatego, że tomiasto założyła rodzina Little'ów, którzy co roku,
gdy liściestawały się żółte, czerwone i tak dalej, organizowali wielkąimprezę.
Mniej więcej w okresiewielkiego kryzysuludzieuznali,że ich miasteczko musi
miećpoważniejszą nazwę.
Rozumie pani,comam na myśli?
Więc przegłosowali toi wybrali nazwę Walker.
Przez dłuższy czasmiejscowi wciążmówili Little Falls, ale potem przyszły kody
pocztowe i telefonicznei coraz częściej słyszało sięWalker.
Jest kilka osób,które wciążmówią LittleFalls.
Moimzdaniem Little Fallsma więcej charakteru jako nazwa miasta niż Walker.
-Skrzywił się.
- Walker.
Trochę.
nijakie, nie?
Casey wcale nie uważała, żejest nijakie.
Byłojej zresztązupełnieobojętne, jak się nazywa -najważniejsze, żejestprawdziwe.
Uradowana, pożegnała się i znów skierowała na północ.
Nie przeszkadzało jej, żena wąskich drogach pięćdzie Falls (ang.
) - wodospad; fali(amer.
)- jesień.
297.
Pięćdziesiąt kilometrów oznaczało pięćdziesiąt minut, bo była blisko, tak blisko
odnalezienia Jenny Clyde.
Dotarła tu dziękiswemu uporowi.
Connie byłby dumny.
"Granica miasta Walker"- widniał napisna tablicy.
Casey zwolniłanieco, chcąc dobrze przyjrzeć się wszystkiemu,co mija.
Tutejsze domy były równie stare jak w Abbott, alenieco większei lepiej
utrzymane.
Tak samopodwórka.
Naniektórych rosłykwiaty,inne miałytrawniki.
I jedne, i drugie były zadbane.
Chcąc nietylko widzieć,ale także słyszeć i wąchać, wyłączyła klimatyzację
i otworzyłaokno.
Miała świeżo w pamięci Flirt z Pete'em.
Uznała, że dość szybkouda jej sięstwierdzić, czy jest to właściwe miasteczko.
Zaczęła jechać wolniej, gdy zabudowa stała się gęstsza,a na widok
tabliczki z nazwą ulicy West Main serce zabiłojej żywiej.
Jenny Clyde mieszkała przyWest Main.
Zakładając,że dziennik oparty był na faktach,Casey zapewneminęłajuż jej dom.
Oparłszy się pokusie zawrócenia i sprawdzenia, jechaładalej i gdy tylko
dotarła do centrum miasteczka, została nagrodzona.
Main Streetbyła taka jak opisanaw dzienniku.
Witryny sklepów ocieniałyzielone markizy z białymi literami.
Zieleńlekko spłowiała, a biel nie była tak czysta, jak toprzedstawionow
dzienniku, z czego wynikałoby, że odwspomnianej przez Jenny "odnowy miasta"
minęło już trochę czasu.
Po jednej stronie ulicyznajdował się sklep żelazny,apteka, redakcja gazety
i Dunkin' Donuts.
Wdzienniku w miejscu Dunkin' Donutsbył sklep z artykułamipo 10 centówi
piekarnia, ale to się przecież mogło zmienić - uznała Casey.
Po drugiej stronie ulicy Casey zobaczyła sklep spożywczy, ogrodniczy,
kawiarenkę, sklep zmrożonym jogurtemi kolejny - z używanymi ubraniami.
Także i tu kilka szczegółów uległo zmianie - sklep z mrożonym jogurtem zastąpił
lodziarnię, a używana odzież - skleppanny Jane.
Zamianalodów na jogurt odpowiadaładuchowi czasów, jeślizaś chodzi o pannę Jane -
właścicielkasklepu nie byłamiła
298
dla Jenny.
Casey uznała, że plajta byłaby aktem sprawiedliwości.
Wzdłużulicy, ukosem, parkowały samochody.
Wjechałana wolne miejsce akurat przed wejściem do redakcjigazety.
Białymi literami na zielonej markizie napisano:"ObywatelWalker".
Casey uznała, że warto zacząć właśnie tu.
Zostawiła samochód i weszła dośrodka.
Stały tam trzybiurka.
Przy pierwszym siedziała młoda kobieta i pisała nakomputerze.
Przydrugim nikogo nie było, choć stałynanim dwatelefony i leżało dużo papierów.
Trzecie biurko, nakońcu pokoju, zdawało sięinformować, żepracująca przynim
osobama wyższą funkcję, byłobowiem większe i ustawione na podium.
Stał nanim komputer, ale Casey natychmiast skupiła sięna siedzącymprzy
nimmężczyźnie.
Byłchudy imimo że wyraźnie łysiał, sprawiał dziwnewrażenie -nie mężczyzny, lecz
wyrostka.
Wiedziała, kimjest.
Och, tak.
Podeszła wprost do biurka iwyciągnęła rękę.
- Nazywam się Casey Ellis, a pan zapewne jest Dudleyem Wrightem Trzecim.
Dudley wstał,wysokii tyczkowaty,i uśmiechnął się szeroko.
- Tak jest.
Zerknęła na tabliczkę na jego biurku.
- Redaktor naczelny?
- spytała.
-Jest pan na to za młody.
Jego uśmiech zyskałna pewności siebie.
- Zostałem redaktoremnaczelnym, mając trzydzieścidwa lata.
Jeśli wierzyć dziennikowi, chciał zostać naczelnym, mając trzydzieści lat.
- Trzydzieścidwa?
- powtórzyła.
-To godne uwagi.
Miałam znajomą, która została naczelną w lokalnej gazeciew wieku dwudziestu
dziewięciu lat.
Jest świetną dziennikarką - dodała, bymutrochę dogryźć.
Ten człowiekteż nieokazywałJenny zrozumienia.
Jenny mówiła, że ma dwadzieścia sześć lat.
- A ile ma pan teraz?
- Trzydzieści trzy - powiedział i usiadł, niecoprzygaszony.
- Co mogę dla pani zrobić?
299.
Siedem lat, jeśli wierzyć dziennikowi - siedem lat minęłood wydarzeń w nim
opisanych.
- Szukam Jenny Clyde - toznaczy MaryBeth - poprawiła się Casey.
-Nie warto.
Niema jej.
- A gdzie jest?
-Umarła.
Casey zabrakło tchu.
- Nie!
-Tak.
- Jest pan pewien?
Uśmiechnąłsię z wyższością.
- Sam pisałemnekrolog.
Caseybyła oszołomiona.
Przyjmowała możliwość, żeJennyjest postacią fikcyjną.
Nigdy jednak nie przyszło jej dogłowy, że może nie żyć.
To nie miałosensu wobec notatkiConniego: "Należy do rodziny".
Czas teraźniejszy.
"Jakjejpomóc?
". Pytanie implikujące czas przyszły.
Connie poprosił ją o pomoc,a nie można pomóc komuś,kto umarł.
Musiało zajść nieporozumienie.
Musi poszukaćdokładniej.
Jenny to jej zadanie.
Im bardziej wydawała się załamana, tympewniejszy siebie był Dudley Wright
III.
Odchylił się na krześlei splótłpalce na wklęsłym brzuchu.
- Utopiłasię.
Tutaj, w kamieniołomie.
- To niemożliwe - zaprotestowała odruchowo.
Jenny pojechała do kamieniołomuz Pete'em.
To było magiczne miej"sce.
Była tam szczęśliwa.
Casey nie umiała sobie wyobrazić, jak Jenny mogłaby tak szybko przejść od
szczęścia dozałamania.
A jednak, jednak powinna to sobie móc wyobrazić.
Wdzienniku wyczuwało siędesperację.
I niewątpliwie istniały kartki, których Casey jeszcze nie znalazła.
Wkażdymrazie zakładała,że jest jakiś ciąg dalszy.
Historia niezostaładoprowadzona do końca.
- Cóż mogę powiedzieć - stwierdził dziennikarz.
To niebyło pytanie.
300
W głowie Casey rodziły się przypuszczenia.
Wiedząc,jak mało miasteczko się nią przejmowało, Jenny mogła poprostu wyjechać,
zostawiając za sobą ludzi chcących wierzyć, że znikła na dobre.
Śmierć oczywiście była najlepszymrodzajem zniknięcia.
Tak sobie mogli mówić ludzie.
Utonięciew kamieniołomie stanowiło zręczne wyjaśnieniejejnieobecności.
- A Darden Clyde?
- spytała.
- Och, ciągle tu jest.
Wciążna jegowidok ludziom ciarkichodzą po plecach.
Ma teraz inną kobietę.
Wprowadziła siędo niego zdwójką dzieci.
Nikt nie wie, czysię pobrali, alewidocznie zaspokaja jego potrzeby, skoro ją
zatrzymał.
Jednak zmienił się od czasu, gdy MaryBeth utonęła.
Przedtembył trudny, lepiej było krzywo naniego nie patrzeć.
Teraz jestznacznie gorzej.
Zrobił się złośliwy i nie do życia.
Casey nie potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego jakaśkobieta miałaby
narażaćsiebie i swoje dziecina takie traktowanie, ale niebyła to sytuacja
wyjątkowa.
W pracy stykałasięz wieloma maltretowanymi na różne sposoby kobietami,które
jednak nie miały siły odejść.
- Czy onma tu jakąś rodzinę?
- spytała.
Krewni Dardena mogą być także i jej krewnymi.
- Nie taką, która bysię do tego przyznała.
-Więcktoś jest?
- Wstrzymała oddech.
- Nie, żartowałem.
Żadnej rodziny.
Z ulgą wypuściła powietrze.
Choć bardzo pragnęła odnaleźć jakichś krewnych, niechciała nikogo związanego z
Dardenem.
Powinna zadać różne pytania - na przykład, kiedyi jakJenny umarła - ale
chciałanajpierw potwierdzić fakt jejśmierci.
Powiedziała więc:
- Dziękuję.
Bardzo mi pan pomógł.
Ruszyłaku drzwiom.
- Dlaczego pyta pani o Clyde'ów?
- zawołałDudley,znów wstając.
Casey zawróciła do jego biurka.
Po drodze wyciągnęłaz torby nowiutką wizytówkę.
Podała jąDudleyowi.
301.
- Jestem psychoterapeutką.
Czytałam o MaryBeth.
Chciałamz nią porozmawiać.
- Czytała pani?
Gdzie?
- Dużo pisano o procesie powiedziała, myśląc o wycinkach przechowywanych
na strychu w domu Jenny.
Niebyła to odpowiedź napytanie Dudleya, ale najwyraźniejniezwrócił na touwagi.
- Może panipójść na cmentarz i sobie z nią pogadać dowoli.
Darden zbudowałtamkapliczkę.
- Przyjrzał się wizytówce.
-Pani jest z Bostonu?
Byłemw Bostonie.
Nie daję sobie jednak rady z tym ruchem.
Psychoterapeutką?
Czy piszepani książkę?
- Być może - odparła Casey,bouznała, że natakim człowieku jak Dudley
powinno to wywrzeć wrażenie.
- Zależyto od tego,czego mi się udadowiedzieć.
Czekała, żeby coś powiedział- stała tam, czekając, czy nieodwoła
wcześniejszychsłów i nie powie, że Jenny jednakżyje.
Gdy milczenie się przedłużało, straciłacierpliwość.
- Mapan moją wizytówkę.
Jeśli przyjdzie panu coś dogłowy, będę wdzięczna za telefon.
Pragnąc porozmawiać zkimśinnym - kimkolwiek -przeszła między biurkami,
wyszła z budynku iprzecięłaulicę.
Kawiarenka wyglądała bardzo sympatycznie, ajak na jedenastą rano
przebywało wniej zaskakująco dużo ludzi.
Pomieszczenie podzielone było na niedużeboksy.
Casey zasiadła na stołkuprzy kontuarze i poprosiła o kawę.
Natychmiastpostawiono przed nią kubek,ale zdążyła zauważyć, co mana talerzu
siedząca obok kobieta.
- Ten omlet wygląda fantastycznie - powiedziała.
- Cow nim jest?
Zakobietę odpowiedziała kelnerka.
- Mielonamarynowana wołowina i ser Monterey Jack.
Może zrobię i dla pani?
- Hm.
poproszę -zdecydowała się Casey.
Nie byłapewna, ile daradęzjeść, zastanawiając się, czy Jenny naprawdę nie żyje,
uznała jednak, że jeśli przez chwilę poroz302
mawia z miejscowymi/być może uzyska od nich szczereodpowiedzi.
- Jest rzeczywiście fantastyczny - potwierdziła kobieta,siedząca po lewej
stronie i jedząca omlet.
Była młodą atrakcyjną blondynką/ w dżinsach i flanelowej koszuli bez rękawów.
W fotelikusamochodowym u jej stóp spało dziecko.
-Jeśli jest tu pani tylko przejazdem i chce posmakować Walker, to taki omlet
doskonale siędo tego nadaje.
Skąd panijest?
- Z Bostonu.
A pani tu mieszka?
- Całe życie.
-Ile ma maleństwo?
- spytała Casey, uśmiechając się doróżowegozawiniątka.
- Cztery miesiące.
Jak na razie dobrze sypia, ale jeśliokaże się taka sama jak moje inne dzieciaki,
to niedługozacznie rozrabiać.
Miło zjeść spokojnie późneśniadanie.
Dokąd panijedzie?
- Przyjechałam tutaj.
Szukam MaryBeth Clyde.
Brwi kobiety strzeliły w górę, sygnalizując natychmiastowe rozpoznanie.
- MaryBeth?
-Córki - dopowiedziałaCasey, ponieważ matkaJennyteż nazywała się MaryBeth.
- Och,mój Boże.
MaryBethnie żyje.
- Zawołała do kelnerki: - Lizzie, jak dawno MaryBeth Clyde nie żyje?
- Siedem lat -włączył się mężczyzna, siedzący po prawej stronieCasey i
dotychczaszajęty rozmową z sąsiadem.
-Utonęła siedem lat temu.
Siedem lat temu?
- Jesteście tego pewni?
- spytała Casey.
Kelnerka potwierdziła.
- To było siedem lat temu.
Utonęła w kamieniołomie.
- Pływała?
-Skoczyła - powiedział mężczyzna.
Casey przeszył ostry ból.
Myślała o rozpaczy,jaką wyczuwała wJenny, gdy znów odezwała się kobieta
siedzącapo jejlewej strome.
303.
- Nie wiadomo z całą pewnością, czy skoczyła.
Nikttego niewidział.
Znaleźlijej ubranie na szczycie urwiska,dlatego uważają, że tak się stało.
- Dziwicie się?
- spytałakelnerka.
-Dardena wypuścilizwięzienia, apaskudniejszego takiego atakiegotrudno sobie
wyobrazić.
- Hej, hej, Lizzie - powiedział mężczyzna siedzący dwastołki na prawo od
Casey.
- CzyDarden zrobił ci kiedyś cośzłego?
- Nigdy nie zostawia napiwku - stwierdziła Lizzie.
-Wchodzi tu, jakby to miejscedo niego należało, i wymyśla,że jedzenie jest za
drogie.
- Ach, nie jest taki zły.
Rozmawiamz nimod czasu doczasu.
Miał trudne życie z żoną, więc zrobił, co zrobił,i zapłacił za to.
A potem dziewczyna zabijasię wchwili, gdyonwraca do domu?
To nie ma sensu.
- Zostawiła jakiś list?
- spytała Casey,jeszcze nie mogączaakceptować faktu, że Jerunynie żyje.
Przypomniała sobiekilkaostatnich wierszy dziennika.
"Jenny Clydebyła gotowa rozpostrzeć skrzydła".
Ale totylko takie wyrażenie.
Przecież niemożna odczytywać go dosłownie.
Casey zrozumiała, że chodziło po prostu o to, żeby wyjechać z miasta,oddalić
się, uciec od ojca.
- Nie znaleziono listu - odrzekłaLizzie i schyliła się dookienka z kuchni.
-Ani ciała - dodała kobieta po lewej stronie Casey.
- Cotakiego?
- spytała Casey.
- Nigdy nie znaleziono jej ciała - potwierdził mężczyznasiedzącypojej
prawej.
-No to możewciąż żyje - powiedziała z nadzieją.
- Nic z tego - zaprzeczył mężczyznasiedzący dwa stołkidalej.
- Kamieniołomich zabiera.
To nie pierwsza osoba,która tam zniknęła.
Tak mówi legenda.
Gdy kelnerka przyniosła omlet, Casey zastanawiała się,czy zdoła go zjeść.
Usiłowała zrozumieć bieg myśli mieszkańców Walker, nieprzejmujących się tym, czy
Jenny umarła, czy nie, nieszukających zbyt daleko.
304
- Czy prowadzono poszukiwania?
-Oczywiście, ilesię dało - potwierdził mężczyzna poprawej.
Spojrzał przez ramię i zawołał do człowieka siedzącego w jednym z boksów.
- Martin, brałeś udział w poszukiwaniach MaryBeth Clyde,nie?
- Córki?
Jasne.
Szukaliśmy wszędzie: i dosamego dna,i w lasach dookoła.
Znaleźliśmy w lesie buicka, aledziewczyny nie było.
Casey też się obejrzała.
- Jakto możliwe, że nie byłociała?
-To nicdziwnego - powiedział mężczyzna siedzącyobok.
- Mogła się zdarzyć jedna zdwóch rzeczy.
Dzieńprzed jej śmiercią mocno padało, a zresztą całe lato byłodeszczowe, więc
rzeka wezbrała.
Mogła wypłukaćciałoz niecki izabrać zsobą do wodospadów idalej do jeziora,a tam
nikt go już nie znajdzie.
W dużym jeziorze w niektórych miejscach jestponad trzydzieści metrów głębokości.
Albo chwycił ją potwór z kamieniołomu i połknął.
Jenny Clyde wierzyła wistnienie potwora.
- Czyjest możliwe, że po prostuzostawiła ubranie nagórze i odeszła?
-Nie wyobrażam sobie,jakmogłaby to zrobić - odparłmężczyzna w boksie.
- Widzi pani,na górze były ślady stópdokładnie jej wielkości.
Dochodziły do krawędzi i urywałysię.
Gdyby zostawiła ubranie i odeszła, ślady prowadziłybyw przeciwnym kierunku.
- A może woda poniosła ją kawałek, a potem MaryBethwydostała się iodeszła?
- spytała Casey.
- Znaleziono by ją - powiedział mężczyzna po prawej.
-Nie udałoby się jej schować wtłumie.
Wyglądała dziwnie.
- Wcale nie dziwnie -skarciłago kelnerka.
- Po prosturzucałasię w oczy, z tymi rudymiwłosami i piegami.
- Są sposoby na ukrycie tych cech - upierała się Casey.
-Może postanowiła pozwolić ludziommyśleć, że umarła,sama zaś wyjechała z
przyjacielem?
- Nie miała przyjaciół - parsknął mężczyzna po prawej.
-Miała chłopaka - zapewniła Casey.
305.
- Nie miała.
-Nazywał się Fetę - nie ustępowała Casey.
Kelnerkamlasnęła językiem.
- Pete.
Facet na motocyklu.
Tak, pamiętam.
Tylko że niktgo nigdy nie widział, nikt go nigdy nie spotkał, nikt nigdynie
słyszał jego motocykla.
Casey przyszła do głowy nagła myśl na tematkobietyzrozpaczoneji mężczyzny,
który byłzbyt doskonały, żebybył prawdziwy.
Kobieta po lewej stronie odezwała sięponownie, przerywając biegjej myśli.
- Naprawdępani myśli, żeMaryBeth wciąż żyje?
-Tak - potwierdziła Casey impulsywnie.
- Tomusi pani porozmawiaćz Edmundem O'Keefe'em.
To szeryf.
Był tam.
- Edmund?
Nie Dań?
- Wdziennikuwystępował DańO'Keefe.
- Edmund to ojciec.
Dań jest od niego sympatyczniejszy,ale go nie ma.
Casey sięcofnęła.
- Niema?
- Jeśli chodzi o kolejną rzekomą śmierć.
- Wyjechał, odszedł z policji - wyjaśnił mężczyzna poprawej i Casey się
odprężyła.
-Szkoda - powiedział mężczyzna dwa stołki dalej.
-Dań byłnajlepszy.
Jegowyjazd to duża strata.
Dużo szczęścia z szefem, panienko.
To twardziel.
Rozdział osiemnasty
Biuro szeryfa znajdowało się w garażu małego domuprzy jednej z przecznic
Main Street.
Dom pomalowany został na biało, okiennice na bladoniebiesko.
Byłtam niewielkiganek, bez fotela na biegunach, ale przed budynkiem rosłykrzaki
róż, bardzo piękne, choć nieco zbyt wybujałe.
Casey zaparkowała koło wozupatrolowego i żwirowympodjazdempodeszła do
bocznych drzwi garażu.
Ściany pokrywał bluszcz - to nie to co glicynia z jej pergoli, ale zielony i
ładny.
Otworzyła siatkowe drzwii weszła do środka.
Panowałatam cisza.
Do jednej ściany przypięto mapy, do drugiej listygończe.
Z dwojga drzwi przynajmniej jedne prowadziły doczegoś w rodzaju aresztu.
Młody człowiek, siedzący zajedynym w pomieszczeniu biurkiem, czytał gazetę.
Opuściłją, gdy weszła, ale się nieodezwał.
- Dzień dobry -powiedziała Casey raźnym tonem.
-Chybanie jest pan Edmundem O'Keefe'em?
- Nie, jestem jego zastępcą.
Czym mogę służyć?
Caseydoszła do wniosku, że siedem lat wcześniej, gdyrzekomo doszło do utonięcia,
młody człowiek nie miał prawa nawetgłosować, nie mówiąc już o pełnieniu
policyjnejsłużby.
- Muszę porozmawiać z szefem.
To dość osobista sprawa - powiedziała miękko, prawie konspiracyjnym tonem.
Ostatecznie kwestionowaniewyników dochodzenia w spra307.
wie samobójstwa, prowadzonego przez szeryfa, rzeczywiście nie było kwestią
publiczną.
- Osobista?
- powtórzył zastępca.
-Cóż, poszedł do domu na lunch.
Jeślito osobistasprawa, może pani tam zajrzeć.
Wie pani, gdzie mieszka?
Casey podrapała się w czoło.
- Hm,chyba pamiętam.
która to ulica?
- Proszę wrócić do Main, skręcić wlewo, potem w prawo w drugąprzecznicę.
Właśnieprzemalowali dom, więcmoże go pani nie poznać.
Już nie jest niebieski.
Jest brązowoszary.
Brązowoszary.
To coś zupełnie nowego.
Dotciągle nie jest pewna, czy jejsiępodoba, więc proszę jej powiedzieć, że
ładnie wygląda.
- Powiem -obiecała Casey zuśmiechem i wyszła, zanimzastępca zdążył
zadaćjakieś pytanie.
Po chwili znalazła sięjuż na Main Street, skręciła w lewo,potem wdrugą
przecznicę w prawo.
Brązowoszary dom wstylu wiktoriańskimmiałpomalowane na kremowo okiennice i
wykończeniai był pierwszym domem po lewej.
Casey uznała, żewyglądacałkiem ładnie.
Zaparkowawszy na poboczu, powędrowała betonowąścieżką, weszła na cztery
drewniane schodki i przecięła werandę.
Stała tu dwuosobowa sofa-huśtawka, zawieszona nastelażu.
Zajrzała do środka przez siatkowe drzwi i zawołała:
"Halo?
". Dopiero drugie zawołanie przywiodło dodrzwiatrakcyjną,
sześćdziesięcioparoletnią kobietęw dżinsachi wyprasowanej bluzce; miała miłą
powierzchowność -ciemne włosy, szeroko rozstawione oczy i delikatne rysy.
Otworzyła drzwi zuśmiechem.
- Dzień dobry.
Casey spodobał się jej wygląd i brak pretensjonalności.
- Dzień dobry.
Nazywam się CaseyEllis.
Jestem psychoterapeutką i szukam informacji o MaryBeth Clyde, córce.
Jak rozumiem, pani mąż prowadził śledztwo w sprawie jejśmierci.
Chciałam go spytać, czy zechce ze mną porozmawiać.
Wiem, żeprzychodzę w niewłaściwejchwili, bo jecie
308
państwo lunch.
Przyjechałam jednak z Bostonu i chyba niedługo powinnam ruszać z powrotem.
- Z Bostonu?
- powtórzyłaDot, a jej twarz się rozjaśniła.
-Nasz syn mieszka w Bostonie.
- Jest malarzem -dodałaciszej.
-Mój mąż nie jest z tego zadowolony, ale ja jestembardzo dumna.
Kobieta podobała sięCaseycoraz bardziej.
- Zawsze żywiłamszacunek dla malarzy.
Moja mamabyła kimś w rodzaju artystki.
- Naprawdę?
Co robiła?
Casey udzieliłaby zdawkowej odpowiedzi i ruszyłabydalej, gdyby nie
wyczuła, że kobieta jest naprawdę zainteresowana.
- Tkała różne rzeczy.
Specjalizowała się w wyrobachz angory.
Hodowała króliki angorskie, farbowała ich sierść,przędła i tkała.
- Angora jest z królików?
Zabawne, zawsze sądziłam, żez kóz albo owiec.
- Z królików - potwierdziła Casey z uśmiechem, któryjednak szybko zbladł.
- To takie słodkie stworzonka.
Trochęczasu mi zajęło, zanim znalazłam na środkowym zachodzietkaczkę, która też
miałaangory i zechciała po nie przyjechać.
Dot, teraz pełna współczucia,zapytała:
- Czy panimatka nagle umarła?
-Trzylata temu miała wypadek.
Wciąż żyje, ale tylkopozornie.
Leży bez świadomości.
- Takmi przykro.
To musi być dla pani strasznie bolesne.
Casey przełknęłaślinęi zmusiła się do uśmiechu.
- Pomaga mi skupienie się na innych rzeczach, nawet nazniknięciu MaryBeth
Clyde.
-Większość ludzi tutaj nazwałaby tosamobójstwem -ostrzegła Dot.
- W każdym razie mój mąż.
-Zrobiła zapraszający gest.
- Proszęwejść, dość już się najadł.
Apani?
Może kanapkę z szynką?
Casey pokręciła głową.
- Bardzo miło zpani strony, ale niedawno zjadłam omletw kawiarence na
Main.
Nie jestem głodna,dziękuję.
- Led309.
wo zdążyła wejść do holu, gdy z tyłu domu wynurzył sięmężczyzna.
Był wysoki, miał gęste siwe włosy iopalonątwarz.
Casey nie dostrzegła ani odznaki,ani broni.
- Ed, to Casey Ellis - powiedziała Dot.
- Chciałaby.
- Wiem, co chciałaby- przerwał jejgłębokim, chropawym głosem.
Stał na lekko rozstawionych nogach, podpartyrękoma na biodrach.
- Chciałaby informacji na temat MaryBeth Clyde, ale nie ma niczego, czego nie
byłoby w raporcie.
Tobyło samobójstwo.
Koniec.
Kropka.
Casey obawiała się, że rozmowa się skończyła, zanimsię naprawdę zaczęła,
ale Dot ujęła ją za łokieć i wymijającszeryfa, poprowadziła do pokoju.
Był to ładny,słonecznypokój, utrzymany w stylu kojarzącym się z panią domu:
prostym, naturalnym, pełnym wdzięku.
Zdradzał także jejinteligencję, objawiającą się wrażliwością i zamiłowaniemdo
piękna.
W pokojuznajdowały się dzieła sztuki zdobiąceściany, eleganckie ramki rodzinnych
fotografii, bestsellerowe biografie na stoliku podlampą i piękne haftowane
poduszki na krzesłach.
Casey podniosła jedną znich.
Był to kwiatowy wzór, zaprojektowanyz artystyczną swobodą.
- Czy to pani dzieło?
-Ja haftowałam, a projekt wykonał syn.
Casey spojrzałanadwa obrazy wiszące nad kominkiem.
Był to dyptyk, przedstawiający farmę podczas burzy śnieżnej.
Obrazy cechowała ta sama twórcza swoboda cowzór napoduszkach.
- Czy to też jegodzieła?
-Tak.
- Mówiła głośniej, wyraźnie chcąc, by usłyszał tomąż.
-Odnosi spore sukcesy.
Wystawia swoje prace w galeriach wBostonie i Nowym Jorku.
Nieźle ztego żyje, czegonie da się powiedzieć o większości malarzy.
- Nie przyjechała tu słuchaćo Danie- powiedział Edmund, dołączając do
nich.
-Nie - potwierdziła cierpliwie Dot.
- Przyjechała spytaćo MaryBeth Clyde, ale Dań troszczył się o tę
dziewczynę,więcmożemy porozmawiać także oDanie.
310
Casey poczuła się zdezorientowana.
- To właśnie Dań jest malarzem?
Myślałam, że sąinnisynowie.
- Nie, niemamy innych synów.
Dwie córki, ale tylkojednego Dana - powiedziała Dot.
Caseyspojrzała na fotografie rodzinne w ramkach.
Nawet z tej odległości widziała, że sąwnuki.
Dot czytała jej w myślach.
- Jak na razie,pięcioro wnucząt od dziewczynek.
Dańnie znalazł jeszczeswej wymarzonej kobiety.
- Strasznie sentymentalny -prychnął ojciec.
- Był zamiękki na policjanta.
Czasami trzebapodejmować trudnedecyzje.
To przypomniało Casey, poco tu przyjechała.
- Na przykład ozakończeniu śledztwa?
-Dlaczego odnoszę wrażenie, że pani nie zgadza sięz moimi wnioskami?
- spytałszeryf.
-Proszę pamiętać, żenie byłemsam.
Inni też uczestniczyli w dochodzeniu -nawet mój syn, taki uczuciowy.
On też uważał, że to samobójstwo, czyste i proste.
Samobójstwo nigdy niejest czyste iproste.
W swoim zawodzieCasey zdążyła się tego nauczyć.
Miała także dośćdoświadczenia, bywiedzieć, że kobieta takzdesperowanajak Jenny
Clyde rzeczywiście mogła się zabić.
Ale Casey też była zdeterminowana.
Ojciec ją prosił,bypomogła Jenny.
Nie mogłatego zrobić, jeśli Jenny nie żyje.
To prawda, nieprzeczytała zakończenia Flirtu zPete'em,niewiedziała nawet,czy
istniejąjakieś dalszestrony.
EdO'Keefe nie ruszył się z miejsca.
- Dlaczego pani myśli, że nie zginęła?
-Nie wiem - odrzekła Casey, rozluźniając sięnieco.
-Zastanawiałam się tylko nad brakiem ciała.
Wiem o rzecei wiemo potworzez kamieniołomu.
Ale czy nie jest możliwe, że MaryBeth Clyde wyszła z wody i uciekła?
- A dokąd byposzła?
- spytałszeryf.
-Nie miała żadnych przyjaciół.
Nie miała pieniędzy.
Nieznała niczegopoza Walker.
311.
- Może pojechała z Miriam Goodman?
Splótłręce na piersi.
- Po pierwsze, Miriam była tu w mieście, gdy MaryBethzniknęła.
Przeniosła się na zachód dopiero po paru tygodniach.
I wiem, copanimyśli.
Pani myśli, że gdzieś się schowała,a potem dołączyła do Miriam?
- Pokręcił głową.
-Sprawdziłem.
Darden mnie zmusił.
Myślałtak samo jakpani.
Stukniętyczłowiek.
- Ostatnie słowa wymruczał podnosem.
Casey spróbowała z innej strony.
- Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że przeżyła.
Czy niebyło innychkrewnych, z którymi mogła zamieszkać?
- Nie.
-Kogoś, z kim mogła się porozumieć w ciągu lat, któreminęły od jej
zniknięcia?
- Nie.
-Chłopaka?
- Nie.
-Żadnego oparcia?
- Jedynie Miriam.
Powiedziałem, że sprawdziłem to tylko dlatego, że Darden niedawał mi spokoju.
A w ogóle, topo co pani chceto wszystko wiedzieć?
Pisze paniksiążkę?
Być może udzieliłaby tejsamej odpowiedzico w redakcjigazety, gdybyobok nie
stała Dot O'Keefe.
Nie potrafiła kłamać przy Dot.
- Nie - odparła cicho.
- Nie piszę książki.
Przeczytałamhistorię przypadku.
To wszystko.
Pożałowała, że użyła tych słów, gdyż szeryf nagle się wyprostował.
- Jaką znowu historię przypadku?
-Może nie historię przypadku.
Możedziennik.
Niewykluczone także, że to beletrystyka.
- Zniechęcona, spojrzałanadyptyk nad kominkiem.
Mimo śniegu i zawiei wynikałoz niegocoś pozytywnego,bo gospodarstwo,
przedstawionemgliście i w odcieniach czerwieni, wabiło przez burzę śnieżną.
- Prawdopodobnie opowiadanie -mruknęła,podchodząc do kominka.
Spojrzała na mniejsze fotografie rodzinne,
312
stojące napółce pod dyptykiem.
Na jednej byłacórka, jejmąż i dwoje dzieci.
Nadrugiejkolejna córka, jejmąż i trojedzieci.
Była też fotografia ichwszystkich, z Dot i Edmundem oraz innymi krewnymi.
Znajdowała się tam też jednaprzedstawiająca obie córki, Dot i Eda oraz
mężczyznę, który - jak sądziła Casey - był synem, Danem.
- O rany!
- Aż się zachłysnęła iprzycisnęła ręce do piersi.
-O rany!
Dotpodeszła bliżej.
- Co się stało?
Był to Jordan.
Jej ogrodnik.
Mężczyzna, który od siedmiulat pracował dla Conniego.
Który często wydawał się zbytmądry jak na zwykłego ogrodnika.
Którynie spotkał jeszczeswej wyśnionejdziewczyny.
Którego ojciec był poliqantem.
Którego nazwiska nie znalazła nigdzie w papierach Conniego.
Tylko Daisy's Mum.
- O rany!
- wymknęło jej się ponownie,tym razem niechcący,bo pomyślała o czymś innym, co
spowodowało, żejej mózg pracował na najwyższych obrotach, próbując powiązać
fakty, uchwycić ich znaczenie.
- Czy coś się stało?
- spytała Dot ponownie.
Casey z trudemudało się uśmiechnąć.
- Och, nie - powiedziała słabym głosem.
- Nicsię niestało.
Po prostu przypomina mijednegoznajomego.
Dumna matka uśmiechnęła się do fotografii.
- Przystojny, prawda?
Casey wróciłado samochodu najszybciej jak mogła.
Przezmoment grzebała w torbie, po czym z kieszeni wczorajszych
spodniwyciągnęławizytówkę, którą wsunęłatam,wychodząc z Daisy's Mum.
Gdy ją brała, spodobało jej sięlogo, ale nie zwróciła uwagi na resztę.
Teraz,ruszającsprzed brązowoszarego wiktoriańskiego domu z ładnymikremowymi
okiennicami,trzymając kierownicę i dłoniąprzyciskając do niej wizytówkę,
przyjrzała się dokładniej.
Na dole znajdował sięnumer telefonu i nazwisko właściciela:D.
O'Keefe.
Wczoraj nie zamigało jej żadne czerwo313.
ne światełko.
Wksiążce telefonicznej Bostonu były setkiO'Keefe'ów.
Poza tymzakładała, że D.
to Daisy.
Pomyliła się.
Zakładałatakże, że Dańto Daniel.
Także i to było błędne.
Co jeszcze się nie zgadzało?
Podczas jazdy na południe przez głowę przebiegały jejdziesiątki
możliwości.
Powolne tempo jazdy na pierwszymodcinku drogi nie pomagało.
Wysłuchała wiadomości nagranych przez przyjaciół w poczcie głosowej,
zadzwoniłado domu opieki.
Jej zniecierpliwienierosło, niewytrzymywała biernego czekania za powolnymi
niedzielnymi kierowcami, więc parokrotnie zatrąbiła i wyprzedziła kilka
samochodów na wąskiej drodze, potem zaś, gdy wyjechała naautostradę, dodała
gazu.
Chciała znaleźć się na powrótw Bostonie, i to jak najszybciej.
Po czterech i pół niekończącychsię godzinach od chwiliopuszczeniadomu
O'Keefe'ów przejechała przez most Tobie i znalazła się w Bostonie.
Było późnepopołudnie.
Ruchuliczny nieco ją przyhamował.
Jechała na BeaconHill, alenie do domu.
Pojechała wprost do Daisy's Mum,wcisnęłamiatę w niewielkie miejsce parkingowe
iprzeszła na drugąstronęulicy.
Sklep był już zamknięty, aletego się spodziewała.
Znaczniebardziej interesowały ją drzwi do domów po obu stronach.
Na jednej widniała tabliczka z nazwiskiemOwens,podeszła więc do drugich.
O'Keefe - przeczytała na tabliczce.
Wściekła, zadzwoniła, potem czekała z rękoma na biodrach, pochyloną głowąi
zaciśniętymiustami.
- Tak?
- usłyszała głos przez domofon.
Jego głos.
- To ja - powiedziała.
- Wpuść mnie.
Nastąpiła króciutka przerwa, świadcząca o tym, że ontakże rozpoznał jej
głos.
Odezwał się brzęczyk, odblokowałzamek w drzwiach.
Po sekundzie biegła już na górę po kamiennych stopniach,tak starych, że
wytartych w środkowejczęści.
314
Stał w otwartych drzwiach na pierwszym piętrze, wsparty pod boki.
Oświetlony od tyłu, wydawałsię większy i bardziej imponujący niż kiedykolwiek.
Im bardziej się do niegozbliżała, tym więcej widziała szczegółów.
Miał na sobie podkoszulek i szorty.
Na szczęce widniał cień zarostu, włosymiał potargane,stopy bose.
Zatrzymała się tuż przedpodestem,bo przyszło jej dogłowy, że jego matka
miała rację - jest bardzo przystojny.
Zresztą Casey od początku też tak myślała.
Przystojny, seksowny, doskonały ogrodnik, doskonały kochanek - Jordan.
Jeśli właściwie odczytała wyraz jego ust, on także był zdenerwowany.
Nie wiedziała, z jakiego powodu.
Przecież to ją wystrychnięto na dudka.
Jakby ukłutata myślą, wspięłasięna ostatni stopieńi podeszła wprost do
niego.
- Właśnie spędziłam fascynujący dzień w mieście zwanym Walker -
powiedziała.
- Pojeździłam sobie, obejrzałam, co było do obejrzenia, zjadłam świetny omlet z
mielonym mięsem i serem w kawiarence.
Iodwiedziłam twoichrodziców.
- Wiem - odrzekł krótko.
- Właśnie dzwonili.
Nie zamierzała pozwolić się zastraszyć emanującej z megoirytacji.
- Mówili o swoim synu Danie- kontynuowała - ale nieskojarzyłam faktów,
póki nie zobaczyłam zdjęciana półcenad kominkiem.
Pozwoliłeś mi myśleć, że jesteś ogrodnikiem.
- Jestem ogrodnikiem.
-Niewątpliwie na takiego wyglądałeś - nieogolony, w podartych dżinsach,
ubłoconych butach.
Podejrzany -tako tobie myślałam.
Nie powiedziałeśmi, żejesteś policjantem.
- Nie jestem policjantem.
-Ale byłeś -wypomniała mu.
- Zapytałam cię o to,a tyzaprzeczyłeś.
- Zapytałaś,czy chciałem być policjantem - poprawił.
-Odpowiedziałem, że nie, i taka jest prawda.
Nie znosiłemtego.
Po co pojechałaś doWalker?
315.
- Po wyjaśnienie - powiedziała.
- Jesteś sentymentalny,by zacytować twego ojca.
Za miękki.
Więc próbowałeś pomóc Jenny Clyde.
Zachęcałeś ją, żeby wyjechała z miasta,zanim jej ojciec wyjdzie z więzienia, ale
nie miała dość odwagi.
Więc została istałosię coś strasznego.
W policzku Jordana zadrżał mięsień.
-Widziałaśdziennik.
- Widziałam dziennik.
Nie byłam pewna, czy to wszystko zdarzyło się rzeczywiście, alemusiało, bo
ojciec poprosiłmnie,bym pomogła Jenny, a ja chciałam zrobić mu przyjemność.
To pierwszy raz,kiedy poprosił mnie o cokolwiek.
Cokolwiek.
Jednak kartki, które znalazłam, niezawierałykońca opowieści, więc
zaczęłamszukać.
LittleFalls nie majuż na mapie.
Trochę trwało, zanim je znalazłam.
Nie mogłeś mi powiedzieć?
Podniósł dłoń.
- Chwileczkę.
Nie pytałaś.
- Byłeś ogrodnikiem!
- zawołała, czując się dotkniętatym faktem bardziej niż czymkolwiek innym.
-Jak mogłampytać cię oJenny Clyde?
Zakładałam, że kartki, które mam,sąpoufne.
- Skoro tak,to po co pytałaś ludzi w Walker?
-Nie mówiłam im, co przeczytałam.
Chciałam jąznaleźć,to wszystko.
- Kogo pytałaś?
-Jakieto ma znaczenie?
- Ma.
Muszę wiedzieć, z kim się spotkałaśi co powiedziałaś.
Rzeczywiście mówiłteraz jak policjant.
Tylko że już nimnie był.
A Casey chciała znaleźć najpierw odpowiedzi nawłasne pytania.
- Czy Jenny nie żyje?
-O towłaśnie pytałaś?
- Wszyscy uważają, że nie żyje - powiedziała, zamiastodpowiedzieć.
Jordan nabrał powietrza, poruszając prawym ramieniem.
Gdy wypuściłpowietrze, wydawało się, że razem
316
z nim uchodzi z niego rozdrażnienie.
Przeczesał włosy palcami.
- Och, Casey - powiedział tonem rozpaczy- czy musiałaś tam popędzić?
Jego ton częściowo ją rozbroił.
- Tak - odparła z przekonaniem.
- Nie wiedziałam, jakinaczej znaleźć odpowiedzi na wiele pytań.
Masował sobie ramię, którym przed chwilą poruszał.
- Ale ich nieznalazłaś.
Rozbudziłaś tylko duchy przeszłości.
- Nieprawda - protestowała zdziwiona.
- Zadawałampytania, a potem wyjechałam.
Jego uśmiech był niewesoły.
- Najwyraźniej nigdy nie mieszkałaś w małym miasteczku.
Dzwonił właśnie tata i powiedział minie tylko to, żebyłaś u nas w domu.
Po Walker już się rozchodzi wiadomość.
Założę się, że dorana wszyscy w miasteczku będąwiedzieć, żetam byłaś i po co.
- Zadawałam tylko pytania.
-Rozbudzałaś wątpliwości.
Ile razy mamy do czynieniaz gwałtowną śmiercią i brakiemciała,które byo niej
świadczyło, budzą sięwątpliwości.
Śmierć Jenny jużposzła w niepamięć.
Ty ją stamtąd wyciągnęłaś.
Gdyby krzyczał, spierałaby się bardziej zdecydowanie.
- A co w tym złego?
- spytała ostrożnie.
Jordan przyglądał jej się przez chwilę.
Potemruchemgłowywskazał pokój za sobą i powiedział z rezygnaqą:
- Chodź.
Sama sobie poczytasz.
Weszła do środka.
Gdy tylko zamknął za nią drzwi, ruszył do następnegopokoju.
Znalazła się w dużymwnętrzu,urządzonymskromnie, ale ładnym i czystym.
Nie widziałaobrazów ani na ścianach, ani na sztalugach.
Poza książkamio sztuce,ułożonymi w stosik na prostym drewnianym stoliku, nicnie
świadczyło, żeinteresowało go malarstwo, a tymbardziejże to on namalował obrazy,
które widziała w domujego rodziców.
Caseyprzełknęła ślinę.
Objęła się ramionami.
Nikt jej nie
317.
musiał mówić, że Jordan jest właścicielem tego mieszkania,tak samo jak sklepu na
dole.
Był tu u siebie.
Starała sięoswoić z myślą, że jej niegrzecznychłopiec, ogrodnik, tomężczyznao
większych talentach i umiejętnościach, niż początkowo sądziła.
Zamierzała zaszokować Conniegoromansem z tym człowiekiem?
Ale kawał!
Tylko że to z niej można się śmiać.
Connieniebyłbyzbulwersowany, bynajmniej.
Czy nie poprosił, przez prawnika, by zatrzymała ogrodnika?
Możnanawet uznać,że to Connie ichpołączył.
Uznała tę myśl za upokarzającą, ale nie zdążyła głębiejsię nad nią
zastanowić,ponieważ Jordan wróciłdo pokojuz dużą brązową kopertą.
- Chyba właśnie tego d brakuje.
Rozdział dziewiętnasty
LITTLEFALLS
Jenny trzymała głowę prosto i prawie unosiła się nad ziemią, idąc wzdłuż
drogi i przecinając powietrzetak przezroczyste, żeniemal iskrzyło.
Mgłę, która zalegała nad miasteczkiem przezcałąnoc,słońce już rozgoniło,
oferując jejwyrazisty obraz mijanych miejsc.
Jennynie marnowała tej okazji.
Wzrokiemszukała ludzi,których zazwyczaj unikała.
Zobaczyła AngieBooth i jej dwa kundle, zamarłe w ciszy nawidokuśmiechu Jenny.
Podobnie Hester Johnson i jej siostrę,znieruchomiałe, kiedy wyciągały pocztę ze
skrzynki na listy kołokrzywej, zardzewiałej bramy.
Nick Farina gapił się bezsłowai to trochę wytrąciło Jenny zrównowagi,ale tylko
na chwilę,póki nieprzyszedł jejna myśl Pete.
Wtedy uśmiechnęłasięrównież do Nicka.
Niespodziewanie zaczęła nucić.
Była to jedna z piosenek,do których tańczyli z Pete'em w Giro's.
Szładalej w rytm muzyki.
Z naprzeciwka nadjechał samochód Merle'a Little'a, minął ją i zwolnił.
Wyobraziła sobie, że Merle'a zaskoczył jejuśmiech, ale sięnie odwróciła.
Zamiast tego uśmiechnęła siędo Essie Bunch, która widząc ją, przerwała
zamiataniewerandy.
Choć nie dojrzała Websterów, Cleegówani Myry Ellenbogen,przesłała uśmiech
również w kierunku domów rozbrzmiewających dźwiękami telewizora i z
przyjemnością wyobraziłasobie ich zaskoczone twarze.
319.
Skręciła w Main Street, gdzie ci sami ludzie co zawsze zaparkowali te same
samochody w tych samych miejscach.
Przeszła pod ciemnozielonymimarkizami z dużymibiałymiliterami, koło tych samych
ludzi, siedzącychznów na tych samychławkach.
Mimo wszystkotrudno jej było wyzbyć się starych przyzwyczajeń.
Nadrabiając miną, czuła sięniepewnie, gdy wszyscyz tak bliska ją obserwowali.
Dzisiaj niespuściła jednak głowy,nie odwróciła wzroku.
Przypominając sobie, jaką kobietę pomógł jej odnaleźć Pete w niej samej,
spojrzała im w oczyi uśmiechnęła się.
Doszła do ostatniej przecznicy, skręciła w prawo i zatrzymałasię pod
szyldem Neat Eats.
Miriam była w kuchni, nadziewała właśnie farszem cannelloni.
Podniosła wzrok.
Jej dłonie znieruchomiały.
Minęło parę taktów skocznej piosenkicountry, gdywreszcie łokciem nacisnęła
guzikradia, wyłączając muzykę.
- Jenny, znów wydajesz się zmieniona, i tym razem to nietylko fryzura.
- Odłożyła tubę z farszem.
-Dzisiaj Dardenwraca do domu, prawda?
Ty tymczasem wydajesz się w dobrymhumorze.
Nawet.
szczęśliwa?
Jenny rzeczywiście była szczęśliwa.
I tojak.
To, czego takdługo sięobawiała, wreszcie nadeszło, ale sytuacja nie byławcale
tak ponura, jak to przewidywała.
Wybór.
To był klucz.
Teraz miała wybór.
- Chcę, żebyś wiedziała, zanim dowiesz się od innych.
Wyjeżdżam z Little Falls.
- Żartujesz.
-Wcale nie.
- Jenny się uśmiechnęła.
Jadę zPete'em.
Pamiętasz, mówiłam ci o nim.
- Jasne, że pamiętam.
To facet wskórzanej kurtce i wysokichbutach,motocyklista.
Jenny, czy ty go dobrze znasz?
Jenny narysowała serduszko w warstwie cukru pudru zaściełającej brzeg
stołu.
- Wystarczająco dobrze.
Poza tym nie jest motocyklistą,nie tak, jak myślisz.
Ma motor, ale niejeździ z bandą.
Tonajmilsza osoba, jakąkiedykolwiek spotkałam.
Daje mi prezenty
320
i zabiera mnie w fajne miejsca.
W niedzielę wieczorempojechaliśmy do Giro's.
- Hej, ja też tam byłam.
Kiedyprzyjechaliście?
- Późno.
Około północy.
- Żartujesz?
Ja byłam tam od jedenastej do pierwszej.
Zobaczyłabymcię.
- No to może było wpół do drugiej.
Niepamiętam, tyle siędziało tamtej nocy.
- Wspomnienie przywołało rumieniecna jej twarz.
Miriam zerknęła przez okno.
- Jesttu?
-Nie, został w domu, przygotowuje siędowyjazdu.
- Alechciałabym go poznać.
Jenny nie zamierzała ryzykować.
Petebył jej zbawcą.
Jejdumąi radością, życzeniem jejserca.
Nie chciała, by ktokolwiek go spotkał i zaczął krytykować tylko dlatego, że był
jej narzeczonym.
- Nie da rady.
Wyjeżdżamy dziświeczór - powiedziałaJenny.
- Dziś wieczór!
Ojej!
Po czym dodała ostrożnie: - Czytwój ojciec wie?
Jenny znów wodziła palcem po stole, tym razem rysującw cukrze serce
przebitestrzałą.
- Jeszcze nie.
Ale poczekamy na jego powrót.
- Lotki strzały jej się nie udały,więcstarłacały rysunek.
Nie szkodzi.
Niemusiała rysować obrazków, w sercu miała wyryty oryginał.
-W każdym razie chciałam tylkopowiedzieć, że nie przyjdę jużdo pracy.
- Nie szkodzi.
Jak już ci mówiłam, zamykam interes.
- Chciałam ci podziękować.
Byłaś dlamnie miła.
Miriamściągnęła wargi.
Wytarła ręce wfartuch i objęłaJenny tak mocno, jak tylkomogła,nie brudząc jej
cukrempudrem.
Potem przytrzymała jąw wyciągniętych ramionach.
- Dokądjedziecie?
-Do jego rodzinnegorancza w Wyoming.
Może zajrzyszdo nas, jeślibędziesz tamtędy przejeżdżać.
- Jaknazywa się ranczo?
321.
- South Fork.
- Miriam miała sceptyczny wyraz twarzy,więc Jenny wyjaśniła: - Ta nazwa to od
rozstajów na drodze,kawałek na południe od Montany.
- Cóż, brzmi ekscytująco.
Powodzenia.
Słuchaj, jeśli chcesz,żebym ci napisała list polecający, to nie ma problemu.
Wspomnę,jaki znakomity z ciebie pracownik.
- Och, nie będę pracować.
Pete ma pieniądze, a poza tymbędę zajęta na ranczu.
Miriam uścisnęła jąserdecznie.
- Cieszę się za ciebie.
Dobrze,że wyjeżdżasz.
Potrzebujeszzmienić otoczenie.
Mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdziez tym facetem.
- Pete?
- spytał Dań O'Keefe.
Dłoń oparł na otwartych siatkowych drzwiach wiodących dopomieszczenia w jego
garażu,które służyło za biuro szeryfa Little Falls.
Drzwi od zewnątrz obrastał bluszcz, czyniącmiejsce trochę bardziej przyjaznym.
Ten sam,o którym wielebny Putty mi wczoraj opowiadał?
Jenny zerknęła muprzez ramię na biurko, na półki z książkami, szafki i
sprzęt komputerowy,wszystkoto stłoczone naniewielkiej przestrzeni.
Nie pozwoliła, by zwątpienie wjegogłosie zepsuło jej dobry nastrój.
- Zabiera mnie ze sobą do Wyoming.
Czekamy tylko, ażDarden wróci do domu.
- Przyjeżdża autobusem?
-Uhm.
- Tym o osiemnastej dwanaście?
- Dań otworzył szerzejdrzwi i zaprosił ją do środka ruchemgłowy.
Porozmawiajmyo tym.
Pewność siebie Jenny ulotniła się.
Biuro szeryfaprzywoływało wspomnienia,do których nie chciała wracać.
Nie zamierzała wchodzić do środka.
Wystarczyło, żeby zerknęładopomieszczenia przez ładne obramowanie z bluszczu, a
już poczuła się marnie.
Dań zawsze jednak traktował ją lepiej niż pozostali.
Chciała, żeby zauważył, żeteraz jestspokojna, że wie,co robi, że nieoszalała.
Chciała,żeby zobaczył ją szczęśliwą.
322
Starł kurz z siedzeniadrewnianego krzesła stojącego przedbiurkiemi
oczyścił z papierów kawałek blatu.
Stanęła zakrzesłem, wbijając palce w oparcie.
- Nie siądziesz?
Pokręciła głową, wzruszyła ramionamii uśmiechnęła sięprzepraszająco.
- Byliśmydla ciebie nieprzyjemni, prawda?
Wyglądałaś wtedy na więcej niż osiemnaście lat.
Trudno pamiętać,że miałaśtylkotyle.
Czy Darden wie, żewyjeżdżasz?
- Jeszcze nie.
-Wie o istnieniuPete'a?
- Jeszcze nie.
-Nie będzie zadowolony.
Jenny poczuła cień dawnej paniki.
Ta stara panika rodziłasię jednak nie tyleze strachu, ile z poczucia winy i
zagubienia.
Teraz miała Pete'a, żeby pomógł jej przezwyciężyć strach,ichoć wina
została,poczucie zagubienia zniknęło.
Nie zostaniez Dardenem.
Niebędzie żyćw ten sposób.
Pete dał jej możliwość wyboru.
Wiedziała, co ma robić.
Głosy ucichły.
Wyprostowała się, wzięła głęboki wdech i dodała z uśmiechem:
- Powiedziałam, żebędę tutaj, kiedy wróci, więc będę.
Alepotem wyjeżdżam.
Był w więzieniu przezsześć lat.
Ja też.
Onwychodzi na wolność, więc ja też.
Chce wrócić do domu, jachcęwyjechać.
Mam dwadzieścia cztery lata.
Mamprawo decydować, cochcę zrobić z resztą mojego życia.
- Nie musisz mnie przekonywać - odparł Dań.
- Tojamówiłem ci, żebyś wyjechała.
Żałuję tylko,że nie zdecydowałaś się na to wcześniej, nie zostawiłaś go daleko
za sobą.
Jenny nie martwiła się tym.
- Nieznajdzie mnie.
-Cóż, nie ma prawa opuszczać stanu bez zezwolenia.
Tojeden z warunków jego zwolnienia.
- Potarł bark, jakby gobolał.
-Oczywiście i tak może wyjechać, ale jeśli to zrobi, myruszymy za nim wpogoń.
Powiedz mi mniej więcej, gdzie będziesz, to zaalarmuję władze,jeśli pojawi
sięjakiś problem.
Pokręciła głową.
323.
- Ciebie pierwszego Darden zapyta.
-Nigdy bym mu tego nie zdradził.
Wiesz, żejestem potwojej stronie.
- Uniósł brwi.
-Myślisz, że podda mnie torturom, żebym się złamał?
- Zachichotał.
-Jestem wyższy i silniejszy od niego.
Poza tym reprezentuję prawo.
Nie podniesie namnie ręki.
- Ludzie robiąróżne głupie rzeczy, jeślisą zdesperowani.
-Darden nie jest ażtak szalony.
- To zły człowiek.
Samto powiedziałeś.
Poza tym - dodałanagle pobudzona - będziemy długo w drodze.
Możeupłynąćsporo czasu, zanim oboje z Pete'em dotrzemy na miejsce.
- Chyba powinienem poznać tegoPete'a.
Wtedy mógłbymgo bronić, jeśli Darden zacznie wrzeszczeć, że zabrał cię przemocą.
Jest gdzieś w pobliżu?
Było wpół dodwunastej.
Pete może jeszcze spal.
Albobrałprysznic.
Albo robił pranie.
Jenny zaproponowała, że upierzemu ubrania, ale odmówił.
Powiedział, że po całych dniach jazdy pralka isuszarka do dyspozycji to
wystarczający luksus i żeJenny nie będzie jego niewolnicą.
Wziął nawetkilka jej ubrańdo prania ze swoimi.
Ostatnim razem ktoś jej coś uprał, kiedymiała dziewięćlat.
- Jeździ na motocyklu?
- spytał Dań z kpiącym uśmiechem.
-Wydaje mi się, że parę lat temu sama chciałaś miećmotor.
Kiedy to było.
jakieś trzy, cztery lata temu, kiedywnuk NickaFariny przyjechał takim do miasta?
Stary Nickprawie oszalał.
Nienawidził hałasu, nienawidził wyglądu maszyny, a tobie ślinkaciekłaza każdym
razem,kiedy go widziałaś.
Tego stary Nick teżnienawidził.
Prawie dostał ataku serca,kiedy jego wnuk zastanawiał się, czy ci go nie
sprzedać.
Myślę,że Nickwolałby się przeprowadzić, niż co dnia słyszeć motocykl.
To dziwne, nie skarżył się na motor Pete'a.
Jenny się uśmiechnęła.
- Jeśli jedziesz dość szybko, nikt cię nie słyszy ani niewidzi.
-Nigdy o tym niesłyszałem, Jenny Clyde.
- Dańobserwował ją, dającdo zrozumienia, że niejednowie o różnych sprawach, a
Jenny przez krótką chwilę chciała go uściskać za to, że
324
był milszy niż inni.
Bała się jednak, jak to przyjmie, a potemochotajej minęła.
Znów potarł bark,marszcząc brwi.
- Martwię się o ciebie.
WielebnyPutty mówi, że cały dzieńwłóczysz się po domu w koszuli nocnej.
Jenny uśmiechnęła się figlarnie.
- Wielebny Putty się myli.
Włożyłam koszulę nocną, dopiero kiedy przyszedł.
- Czekała chwilę, żeby się upewnić, czy Dańzrozumiał,cochciała powiedzieć, potem
ruszyła do drzwi.
-Muszę lecieć.
Przyszłam się tylko pożegnać.
Przykro mi, jeślimój wyjazd przysporzy ci więcej pracy.
- Mnie?
-Z Dardenem.
- Już ja się nim zajmę.
Kiwnęła głową, przesłała mu ostatni uśmiech i wyszła.
Kiedy dotarła do szkoły,zegar pokazywał jedenastą pięćdziesiąt.
Byłociepło.
Zdjęła bluzęi zawiązała ją wokół talii,a potem usiadła na skrawku kamiennego
murku otaczającegoboisko.
Uśmiechała się, przez dziesięć minut przywołującwspomnienia z najwcześniejszego
dzieciństwa.
Nie szkodzi, żebyły częściowo rzeczywiste, a częściowo wymyślone.
Ludziompotrzebne sąszczęśliwewspomnienia, tak jak potrzebują kochających babć
iciotek.
Równo w południe zadźwięczał dzwonek.
JoeyBattle wybiegł ze szkoły jako jeden zostatnich.
Kłócił sięzacieklez innym chłopcem, który w końcu zdzielił go i odbiegł.
Joey pozbierał się z ziemi, rzucając tamtemu mordercze spojrzenie,gotów ruszyć w
pogoń, kiedy nagle zobaczył Jenny.
W miaręjak sięzbliżał, zły wzrok zamienił się w pełen bólu.
, Idąc u jego boku, zdjęła mu bejsbolówkę,żebyzobaczyćoczy.
-O co poszło?
- Nazwał mnie mutantem.
-Bycie mutantem nie jest takie złe, jeśli znaczy, że jesteśinny niż on.
To łobuz.
Odrazu widać.
- Dzieci go lubią bardziej niżmnie.
-Nie lubią go.
Tylko sięgo boją.
325.
- Chciałbym, żeby mnie też się bali.
-Nieprawda.
Chcesz, żeby cięlubili.
Polubią.
- Kiedy?
-Kiedy i ty ich polubisz.
To zaraźliwe.
Kopnął leżący na drodze żołądź.
- Czy dzieci cięlubiły?
-Niektóre.
- Bo tyje lubiłaś.
-Tak.
- To dlaczego teraz cię nie lubią?
-Może dlatego- powiedziała - że się mnie boją.
- Ja się ciebie nie boję.
To był jeden z powodów - nawet pomijającpodobny wygląd - dla których się
przyjaźnili.
Żałowała, że nie możegozesobązabrać, ale nie miała takich możliwości.
Chciałabymuułatwić życie tutaj, ale tegoteż nie mogła zrobić.
Mogła miećtylko nadzieję, że zapamięta ją jako kogoś,kto go kochał - zastępczą
matkę, ciocię, siostrę, co sobie wybierze - i będzie sięuśmiechał czasem do
swych wspomnień.
Pogłaskała czubek bejsbolówkikryjącej krótkie kosmyki
rudychwłosów,pozostałościpo lokach, obciętych przez Selenę.
Opuściła rękę i palce Joeya znalazły jej dłoń.
Wzięli się zaręce.
Natychmiast poczuła,że zalewają fala czułości.
- Dlaczego tu przyszłaś?
- zapytał.
- Muszę się pożegnać.
Wyjeżdżam.
Spojrzał jej w oczy.
- Gdzie jedziesz?
-Do Wyoming.
- Kiedy wrócisz?
- To było raczej oskarżenie niżpytanie.
Nie mogła wyznać mu prawdy.
Poczuła się winna i ogarnąłją smutek.
- Niezbyt szybko -odparła.
-Kiedy?
Jak wytłumaczyć dziecku?
- Nie chcę, żebyś jechałazaikał.
Ból serca się nasilił.
- To dlatego,że jesteśmy przyjaciółmi.
326
- Dlaczego jedziesz?
-Bo muszę.
- Dlaczego?
-Bo spotkałam mężczyznę.
Joey wyrwał rękę z jej dłoni i odbiegł.
Jejnogi były jednakdłuższe niż jego.
Szybko go dopadła.
- Zawsze to samo!
- krzyknął, kiedy go zatrzymała.
-Najpierw mama, teraz ty.
- Nie.
-Tak.
- Nie.
-Jenny uklękła i przytrzymała go.
- Nie.
To nie tosamo.
Janie mogę zostać, Joey.
Mój ojciecwraca.
- Noto co?
Powiedziałaś, że nie zabił twojej mamy.
- Nie zabił.
Ale zrobił inne rzeczy.
Robi inne rzeczy.
Niemogę zostać.
- Zabierz mnie ze sobą.
-Nie mogę.
- Dlaczego nie?
-Bo nie mogę.
- Dlaczego nie?
- krzyknął.
Przyciągnęła go bliżej i przytuliła tak, jak przytuliłaby własne dziecko,
i przeztę krótką chwilę poddałasię bólowi rozstania.
Poczuła ucisk w gardle,oczy wypełniły się łzami.
Niewiedziała,żeistnieje taki smutek.
Ogarnął ją śmiertelny lęk.
Upłynęłachwila, zanim zdołaławyszeptać:
- Tak chciałabym ci wytłumaczyć, ale jesteś za mały, a pozatym nie
znalazłabym słów.
-Czy Wyoming jest daleko stąd?
- Tak.
-Czy kiedyś wrócisz?
Zawahała się, po czym spokojnie powiedziała:
- Nie.
-Nigdy cię już nie zobaczę?
Odsunęła go trochę, żeby widzieć jego twarz, piegowatą,brudną buzię
umazaną teraz łzami.
- Zobaczysz.
Ale nie tu.
- Gdzie?
327.
- Gdzieś indziej.
-Gdzie?
- Nie wiem.
-To skąd wiesz, że się w ogóle zobaczymy?
Jenny przyszedłna myślPete - pojawił się właśnie wtedy,kiedy straciła nadzieję -
i nagle poczuła pewność.
- Po prostu wiem - powiedziała spokojnie.
Wydawał sięwstrzymywać oddech.
- Jesteś pewna?
Skinęła głową.
Uśmiechnęła się.
- To będzie niespodzianka.
Niebędziesz się mnie spodziewał, a nagle.
bęc.
pojawię się.
Naprawdę.
Tak to już będzie.
- Może w przyszłym roku?
-Może.
- Albo kiedy będę duży?
-Kto wie.
Przesunęłakciukami po jego twarzy, żeby zetrzeć łzy.
Nagle jego oczy się rozjaśniły.
- Kiedy tobędzie, zabierzesz mnie doChuckE.
Cheese?
Potaknęła.
- Dobra - powiedział z uśmiechem.
Potem oddalił się tanecznym krokiem.
- Muszę lecieć.
Jenny patrzyła, jak biegnie w dół ulicy, unosząc ze sobąkawałeczek jej
serca.
Ból był ostry i piekący, ujarzmiony tylkowielkąsiłą woli.
Potem -pozwalając sobie wyłącznie na dobremyśli - ruszyła do sklepu.
Kupiłaziemniaki, marchewkę i mięsona gulasz.
Kupiła tapiokę,batony Rice Krispiesi cukierki ślazowe.
Pozwoliła sobiena szaleństwo, kupując dla siebie i Pete'ana obiad gotowe
kanapki.
Potem wzięła jeszcze dwie na zapas.
Do kompletu dorzuciła torebkę precli.
- Wygląda nato, że organizujesz przyjęcie - powiedziałaMary McKane, gdy
Jenny płaciła przy kasie.
-Może - odparłaJenny, biorąc torbę w ramiona.
Myśl,żepojedzie z Pete'em nakraniec ziemi, sprawiła, że
Sieć restauracji dla dzied.
328
przez całą drogępowrotną szła uśmiechnięta.
Dopiero kiedydom pojawił sięw polu widzenia - choć był jeszcze daleko -poczuła
niepokój.
Przyspieszyła kroku.
Była coraz bardziej zdenerwowana.
Przełożyła torbę na drugie ramię i zaczęła iśćszybciej.
Prawiebiegiem wpadła na podjazdi zobaczyła motocykl stojący kołogarażu.
Nawet wtedy jednak nie poczuła się lepiej,odetchnęładopiero, kiedy weszła do
kuchni i zobaczyła Pete'a przy kuchence.
Z ulgą oparła się o ścianę.
Wystarczyło mujedno spojrzenie.
- Myślałaś,że odszedłem - skarcił ją, biorąc od niej torbę.
- Aleja nie odejdę.
Powiedziałem ci już.
Nie odjadę bezciebie.
Dlaczego nie chcesz miuwierzyć?
- Bo czasem nie mogęuwierzyć, że naprawdę istniejesz.
-Czynie wyglądam na prawdziwego?
- Wyglądasz.
Położył jej rękęna swojej piersi.
- Czy czujesz, że jestem prawdziwy?
Poczuła bicie serca.
Potaknęła.
- Czyli?
"Powiedz mu, Jenny".
Nie mogę.
"Powiedz mucałą prawdę".
Nie mogęzaryzykować.
"Kocha cię".
Ale czy kocha wystarczająco?
Zakryła twarz dłonią.
Odsunął ją, po czym przyciągnął bliżej iszepnął w słodkie ciepło jej rudych
włosów:
- Przygotowałemgorącą czekoladę na przeprosiny, bozaspałemna śniadanie.
Ale jest tak gorąco,że może wolałabyśnapić sięczegoś zimnego?
- Uwielbiam gorącą czekoladę.
-Tak sądziłem - powiedział z uśmiechem, który podciąłjej nogi w kolanach i
zamącił w głowie.
- Masz trzy wielkiepuszkikakao w szafce.
- Napiję sięteraz chętnie.
-Nie jest ci za gorąco?
Pokręciłagłową,siadła przy stole i czekając na kubek czekolady,wyobraziła
sobie, że za oknem pada śnieg.
329.
Przez pierwsze miesiące po śmierci matki Jenny mieszkałagłównie w kuchni, wolnym
pokoju na piętrze i na strychu.
Dań przysłał kogoś, żeby zmył kreww salonie, ale nie potrafiłasięzmusić, żeby
tam zajrzeć.
Sypialnie zaś kryły własne zmory.
Po raz pierwszy znówspędziła noc w swoim pokoju całedwalata po tym, jak Darden
trafił do więzienia, i to tylko dlatego,że z wolnego pokoju wygonił ją szop.
Najpierw jednak wyszorowałasypialnię odsufitu do podłogi.
Sześć latpóźniejnadal unikała salonu.
Sypialnię rodzicówodkurzała dwa razy do roku,poza tym drzwi do niej
trzymałazamknięte.
We wtorekpo południu otwarła jena oścież, przyniosła pudła czekające w garażu i
wypełniła je rzeczami matki.
Nicnie układała, nie zatrzymała się, by pomyśleć, niedała sięponieść
wspomnieniom.
Kiedyjedno pudło było pełne, zamykała je i sięgała po następne, cały czas
przeklinając Dardena,że zwalił to na nią, że niemiał ochoty samtego zrobić,
pożegnać się ze swoją żoną.
Oczywiście zaplanował to jakokarę dla Jenny.
Zdawała sobie z tegosprawę.
To byłakolejna z jego gierek, mających nacelu wzbudzić w niej poczucie winy.
W pewnym stopniumusięto udało.
Nawet w pośpiechu, nawet nie patrząc na bluzki,majtki czy spódnice, nawet mimo
rozmów z Pete'em ipodjętych postanowieńczuła winę i żal.
Nagle wszystko ustało.
Jej mózg zbuntował się iwyłączył.
Poczucie winy, żal i ból wrzuciła do pudła wraz z ubraniamimatki, zamknęławiekoi
wyszła.
Woda pachniałabzowympłynem do kąpieli.
Piana unosiłasię wysoko nad wanną jak obłok, zktórego wystawały tylko kolana i
głowa Jenny.
Leżała z zamkniętymi oczyma, kiedy Petezastukał do drzwi.
- Cześć- powiedział.
Uśmiechnęła się wstydliwie, bo mimowszystko był mężczyzną, poza tym słabo
jeszcze znanym.
- Dobrze ci?
Pokiwałagłową.
- Dziwnie się czuję.
330
- Wyjazd cię zasmuca?
-Trochę.
To dziwne, prawda?
- Nie, to miejsce było dla ciebie domem przez całe życie.
-Usiadł na brzegu wanny iznalazłw pianie jejpalce.
- Niebyłabyś człowiekiem, gdybyś nie czuła smutku.
- Która godzina?
-Piąta.
Gulasz prawie gotów.
Więc to jest jego ulubionedanie?
Owszem: gulasz, pudding z tapioki, batony Rice Krispiesi piwo.
- Skorogo nienawidzę, to dlaczego tak sięprzejmuję?
-Bo jesteś dobra.
Topierwszy domowy posiłek, jaki zje posześciu latach.
- Nie jestem dobra.
Staram się go tylko zmiękczyć.
Będziewściekły, kiedy mu powiem, żewyjeżdżam.
Może być niemiło.
- Niemiło?
Tego się nie boję, pod warunkiemże wyjedziemy stąd przed północą.
To pora,kiedy motocyklzamienia sięw dynię.
Uśmiechnęła się.
- Będę pamiętać.
O północy.
Zamknął jej usta pocałunkiem tak namiętnym, żeJennywczepiła się w jego
ramię.
Odsunął się i zaczął się rozbierać.
Kiedy już był nagi, Jennyzrobiła mu miejscew wannie.
Zachwilęumościta się na jego kolanach, zaraz potem był jużw nieji chwilę potem
Jenny czuła serię małych eksplozji w swejnajgłębszej głębi.
"Zapowiedź przyszłychatrakcji" - pomyślała i ta wizja przywołała uśmiech
na jejtwarz w czasie czułych pocałunków, wychodzenia z kąpieli i wycierania się.
Uśmiech osłabł, kiedywyciągnęłaprzysłaną przezDardena kwiecistąsukienkę, akiedy
Pete odprowadził ją do drzwi - zniknął zupełnie.
- Nie dasz się przekonać, żebym z tobą poszedł?
- spytał.
Kręcąc głową, poczuła włosy omiatającejej twarz i przypomniała sobie, że są co
najmniej o połowę krótsze, niżDarden sięspodziewa.
Nie spodoba mu się to.
- Muszę jechać sama.
-Mógłbym przynajmniej cię zawieźć.
Być twoim szoferem.
331.
"Gdyby to tylko było możliwe" - pomyślała i ruszyła do garażu.
- Muszę jechać sama.
-Ale nie masz prawa jazdy!
- Umiem prowadzić.
- Co miesiąc przezostatnie sześć latzapuszczała silnik buicka i zostawiała go na
chwilę na biegu.
Czasem nawet jechała kawałek.
Ależ owszem, umiałaprowadzić.
Możenie najlepiej, ale droga do miasta była prosta,ajenny umiała jechać prosto.
- Ajeśliktoś cię zatrzyma?
-Kto?
Jeśli ktoś mniezobaczy, zadzwoni do biura szeryfa,ale dlaszeryfato poraobiadu,
aDań na pewno będzie czekałna autobus w mieście.
- Tak ci powiedział?
-Nie,aleznam Dana.
Cieszyła sięzresztą, że tam będzie.
Nie wiedziała, co zrobiDarden, widząc jejwłosy.
Jenny była pewna, że jej nie uderzy.
To nie wjego stylu.
Raczejbędzieżerował najej słabości, obudzi poczucie winy i roznieci Je, aż
wzmoże się ono dziesięciokrotnie,aż będzie takprzygniatające, że ją zadławi, aż
będzie gotowa zrobić wszystko, czego on zapragnie, cokolwiek, co by przyniosło
jej ulgę.
Jeśli do tego dojdzie, może zacząć się wahać.
Obróciłasię izłapała Pete'aza ramiona.
- Musisz tubyć, kiedy wrócę, obiecaj, obiecaj mi, Pete!
Położył rękę nasercu.
Mogłabyzadaćto pytanie jeszcze dziesięć razy,a mimo toniewierzyć wjego
odpowiedź.
Nie dlatego, że mu nie ufała,ale ze strachu przed Dardenem.
Musiała jednak ruszać.
Spóźnienie niewyszłoby jej na dobre.
Wsiadła więc do buicka,przekręciła kluczyk wstacyjce i włączyła stary
silnik.
Po chwili wyjechała na szosę i ruszyła w kierunku miasta.
Rozdział dwudziesty
O osiemnastej dwanaściepowinno jeszcze być jasno, aleprzez całepopołudnie
gromadziły się chmury, które teraz wisiały tak nisko, że zachodzące słońce
niebyło w stanie sięprzez nie przedrzeć.
Światło byłoblade.
Jenny najpierw usłyszała zbliżający się autobus, ostrzegawczy, narastający
szum.
Niemal czuła zapach diesla i kurzu, zanim jeszcze stały się rzeczywistością, gdy
pękatywehikuł wtoczył się do miasta.
Sycząci dysząc, autobus zatrzymał się przedbuickiem.
Drzwi się otworzyły.
Najpierw nic się nie działo.
Jenny patrzyła na drzwi, patrzyłabez mrugnięcia okiem, starając się złapać
oddech.
Przezgłowę przemknęły jej wszystkie powody, dlaktórychDardenmógłby nie
przyjechać, wszystkie komplikacje, które nie pozwoliłyby mu wysiąść ztego
autobusu io które tak się modliła.
"Boże, proszę, niech pojedzie gdzie indziej".
Było jej wszystkojedno gdzie, byledaleko od niej.
Naglepojawił się i Jenny pękłoserce.
Był ubrany w spodniei sweter, które zawiozła mu na ostatnie widzenie, i niósł
worekmarynarski ze skromnymdobytkiem.
Zszedł jedenstopień,potem drugi i wreszcie stanął na ziemi,nie odrywając
wzrokuod Jenny.
Wydawał się stać na nogach dośćniepewnie iwyglądał staro jak na swoje
pięćdziesiąt siedem lat.
Zastanawiałasię,czyjest chory, czy po prostu wolność wytrąciła go z równowagi.
Jej w każdym razie wolność nie wytrąciła z równowagi,
333.
wręcz przeciwnie, szła jej na spotkanie z otwartymi ramionami.
Musiała jeszcze tylkowytrzymać to spojrzenie.
- Cześć,tato.
- Przemierzyła niewielką dzielącąich odległość, pocałowała go w policzek i
wzięła torbę.
-Jak minęłapodróż?
Nie spuszczał z niej wzroku.
Zajego plecamidrzwisyknęły,zamknęły się i autobus odjechał.
Dardennawet nie drgnął.
Stał jak porażony.
- Gdzie twoje włosy?
- wykrztusił^wreszcie zduszonymgłosem.
Wypadek przy pracy, mogła powiedzieć.
Przypalił je płomień z zepsutego palnika gazowego.
Miała szczęście, dodałaby.
I takdobrze, że uszła z życiem, powiedziałaby.
- Obcięłam je- odpowiedziała.
-Aleja lubię, jak są długie.
Chciałem zobaczyć je długie.
Chciałem dotknąć długich włosów,MaryBeth - poskarżył się.
Po cholerę je obcięłaś?
Zraniłam się wrękę - mogła powiedzieć.
Wytłumaczyłaby,żewobec tego nie mogła myćani czesaćtak długich włosów,dlatego
musiała je obciąć.
Ręka?
A tak, już się zagoiła.
Dziękuję, że pytasz.
- Nienawidziłam, jak były długie.
Od..
od zawsze.
- Spojrzenie Dardena było tak zabójcze, że pod koniec zdania głoszamarł jej
wgardle.
- Więc tak mnie witasz?
Po tosiedziałem za kratami przezsześć lat?
Tomi się należypo tym, jakco noc myślałem o twoich włosach?
Jak mogłaś mi to zrobić, kochanie?
Uwielbiałemtwojedługie włosy.
Wina, och, ta wina.
"Uspokój się".
To mój ojciec.
"Nieszkodzi.
Nie może cię zmusić dorobienia rzeczy, naktóre niemasz ochoty".
Będzie próbował.
"Wiedziałaś, że będzie, aleniejesteś już dzieckiem".
- To tylko włosy, tato.
-Obcięłaś je tuż przed moim przyjazdem, wiedząc, coczuję, wiedząc, że
chcę, żeby były długie.
Zrobiłaśto,by mniezranić.
- Wcale nie - odparła, choćbyła to prawda.
334
- Cześć, Darden - powiedział Dań O'Keefe, wynurzającsię zcienia.
Jak leci?
Darden długo patrzył najenny, zanim odpowiedział Danowikrótkim:
- Nieźle.
Jenny spojrzała wymownie na Dana, błagając go w myślach, by nie powiedział
nic ojej wyjeździe albo -jeszcze gorzej - nie wymienił imienia Pete'a.
Samapowie Dardenowiw odpowiednimmomencie.
- Czyli wyszedłeś na wolność stwierdził zastępca szeryfa.
-Na to wygląda.
- MaryBeth świetnie się spisała, dbając o dom podtwojąnieobecność.
Musisz być dumny, że dokonała tego zupełniesama.
Parę dni temu zadzwonił do mnie twój kurator sądowy.
Mówi,że planujesz rozkręcićna nowo firmę.
Darden wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czypowrót tutaj ma sens.
Nie wiem, czy ludziebędą chcieli zatrudnić byłego więźnia.
Kluczyki są wstacyjce, MaryBeth?
Wóz zaczynakasłać.
- Podszedł do buickaodstrony kierowcy.
Dań wziął od Jenny torbę i wrzucił ją na tylne siedzenie,a potem - kiedy
wsiadła - zatrzasnąłza nią drzwiczki.
Nie musiałana niego patrzeć, żebysłyszeć jegomyśli: ,Jenny, jeślibędziesz mieć
problemy, zadzwoń, o dowolnej porze,zrobięwszystko, co w mojej mocy".
Nie mógł jednak pomóc.
Teraz, kiedy Darden wrócił, niktjej nie mógł pomóc.
Darden wrzucił bieg,zawróciłwóz i wyjechał z miasta.
Kiedyzajechali pod dom, kapuśniak zamienił się w gęsty deszcz.
Darden wprowadził samochód do garażu, wysiadł izłapałJenny za rękę w momencie,
kiedy starała się wymknąć dodomu.
- Chodź tu, kochanie powiedział, przyciągając ją.
Uściskaj tatusia.
Jenny starała się udawać, że jestto rodzaj niewinnego uścisku,
jakimojcowie zazwyczaj obdarzają córki.
Objęła go ramionami i przytuliła, starając się nie zwracać uwagi na dotyk jego
335.
warg na szyi i sposób, w jaki jego ciało starało się dopasowaćdo jej kształtów,
ale nie mogła tego znieść dłużej niż przez sekundę, nie mogła tego wytrzymać.
- Och, mój Boże!
- wykrztusiła i starałasię wyrwać.
-Gulasz się przypali.
Muszę iść.
Uścisknie zelżał.
- Tego bardziej mi potrzebaniż jedzenia.
-Ale ja się taknapracowałam, tato!
- Starała się uwolnićkolejno różne części swegociała.
-Wiedziałam, że moja fryzuraci sięnie spodoba, więc napracowałam się, żeby ci
przygotować dobry obiad.
Nie chcę go zmarnować!
Puścił ją.
Zmusiła siędo uśmiechu, który jednak deszcz natychmiast zmył.
Pobiegła do domu i mimomokrego ubraniaod razu zakrzątnęła się przy kuchni.
Pete był na strychu, kończył pakowanie ich rzeczy.
Oczamiduszy zobaczyła go tam, jak czeka, zgodnie z umową pozwalając jej po raz
ostatni porozmawiać z Dardenem.
Wiedziałajednak, że nasłuchuje.
Siedział z uchemprzy podłodze, tamgdzie dobrze dochodziły głosy z dołu.
Natychmiast by się pojawił, gdyby Darden czegoś próbował.
W odpowiednim momencie zejdzie naparter.
Uczepiła się tej myśli.
Darden upuścił torbę na ziemię.
Ściągnął ścierkę kuchenną z metalowej rączki nadrzwiach piekarnika, żeby
wytrzećdeszczz twarzy i karku.
Jenny wyjęła mu ją z rąk,wręczającw zamian piwo.
- Twoje ulubione.
Witaj w domu.
Podniósłbutelkę do ust i odchylił głowę.
Piwo spływałowgardło,jabłko Adama podskoczyło raz i drugi, i trzeci.
Kiedy wyprostował kark, butelka była już pusta.
Otworzył lodówkę iwyjął drugie piwo.
- Co za beznadziejny dzień.
Najpierw autobus, potem twojewłosy, potem to spojrzenie DanaO'Keefe'a.
Więcej namnie patrzono w ciągu ostatnich sześciu lat niż w ciągu wszystkich
wcześniejszych razemwziętych.
- Objął ją w talii i musnąłnosem jej ucho.
-Teraz chcę,żebyś tylko ty na mnie patrzyła,słyszyszmnie, MaryBeth?
336
Chciałanabrać oddechu, zakrztusiła się i rozkaszlała.
Minęła chwila, nim złapała powietrze.
Wytarła nos ioczy.
- Nie czuję się dobrze - powiedziała.
-To dlatego, żemasz mokrą sukienkę.
Idź się przebrać.
Na pewnomasz jakiś inny ładny ciuszek.
Jenny miała sukienkę kupioną u panny Jane.
Pobiegła poschodachdo swojej sypialni, zrzuciła tę wstrętną, kwiecistąi
przekopywała się gorączkowo przez szafęw poszukiwaniudrugiej.
- Pete?
- szepnęła w stronę strychu.
-Jesteś tam?
- Oczywiście.
- Otworzył klapę wiodącą na poddasze.
Wydawał się niezadowolony.
- Nie podoba mi się to, Jenny.
Skończyłem tu na górze.
Schodzę.
- Nie.
-Możesz mnie przedstawić, powiedzieć, że wyjeżdżamy,i ruszymyw drogę.
Sam może sobie wziąć gulaszu.
- Nie, jestem mu to winna.
Proszę, tylko obiad.
- Z kim rozmawiasz, kochanie?
- krzyknął Darden.
Obróciła się na pięcie, przyciskając do piersi sukienkę odpannyJane.
- Nie rozmawiam, oddycham.
Oddycham głęboko.
Wszedł dopokoju.
- Moglibyśmy się razem położyć na trochę.
-Nie, nie, nic mi nie jest.
Chcęci podać obiad.
Jest gotowy.
Wyciągnął rękę i szarpnął sukienkę.
Znała to wygłodniałe spojrzenie i mocniej ścisnęła materiał.
- Puść, MaryBeth.
-Obiad - rzuciła błagalnie.
- Daj popatrzeć.
Tylko chwilkę.
Wciąż się opierała.
Wtedy wymówił jej imię twardszymtonem, tonem, który mówił, że dostanie,czego
chce, choćbysiłą; że im bardziej walczy, tym bardziej jest podniecająca; żejeśli
się nie podda, nie skończy się na patrzeniu.
Puściła sukienkę, opuściła głowę i - jak dawnymi czasy -przeniosła się
myślami do miejsca, gdzie ból i wstyd nie ist337.
nieją.
Tym razem jednak jej duch nie chciał tam zostać.
Natychmiast wrócił do sypialni i do Dardena z desperacją wywołującą skurcz w
żołądku.
W głębi gardła narastał krzyk i groził,że zerwie ciszę wieczoru.
"Uspokójsię".
Nasłuchiwała deszczu nadachówkach.
"Uspokój się.
Podjęłaś decyzję".
- Potrzebna mi sukienka.
Podał jej.
- Nierozumiem,co się z tobą dzieje.
Kocham cię, córciu.
Uwielbiam patrzeć na ciebiei cię dotykać.
No, minęło trochęczasu, aledawniej to lubiłaś.
- Nigdy tego nie lubiłam- mruknęła w fałdy sukienki.
Ledwiemateriał opadł jejna biodra, już spiesznie minęła Dardena i zbiegła
zeschodów.
Drżącymi rękamiwymieszała gulasz i nałożyła na talerz.
Starała się rozchmurzyć, wracając myślami do Pete'a, Wyoming, wolności, miłości.
Trudnojednak było jej się skupić,gdy w pobliżu był Darden.
Miał dar przeganianiacałego dobra z każdego miejsca i pozostawiania tylko zła.
Nawet tasukienka - tak długo pożądana, tak nadzwyczajna, pierwszystrój, wjakim
Peteją zobaczył - teraz była zbrukana.
Nigdyjejjuż nie włoży.
- Czemu nie jesz?
- spytał Darden.
Pił już trzecie piwoi zacząłsię pocić.
Jenny zażadne skarby świata nie mogłaby nicprzełknąć.
- Brzuch mnieboli.
Dobry gulasz?
- Pyszny.
Naprawdę pyszny.
Zawsze dobrze gotowałaś, MaryBeth, dużo lepiej niż twojamatka, muszę powiedzieć.
- To ona mnie nauczyła.
-Nigdy nic takiego nie gotowała.
- Gotowała.
Pamiętam.
- A ja nie?
Już ty mi możesz wierzyć, wiem, cota kobietarobiła, a czego nie.
Nieumiałagotować, nie umiała myślećonikim oprócz siebie samej i nie umiała się
pieprzyć.
Ty za toumiesz towszystko, kochanie.
Jenny odsunęła krzesło i podeszła do kuchenki.
Z wściekłością zamieszała gulasz, przyniosła do stołu cały garnek ina338
łożyła Dardenowi dokładkę.
Popchnęła w jego stronę koszykz gorącymi bułeczkami.
Obok postawiła naczyniez ciągleciepłym puddingiem z tapioki i kilka kwadratowych
batonów RiceKrispies,czekających na swoją kolej.
- Odchodzę, tato - powiedziała, stojąc po drugiej stroniestołu.
-Skąd odchodzisz?
- Zmarszczył czoło.
- Stąd.
Westchnął.
- Niektóre rzeczy nigdy się niezmieniają.
Kiedy byłaś mała,powtarzałaś dziesięć razy na tydzień, że odchodzisz.
Uciekasz,mówiłaś wtedy.
Słuchaj, kochanie, czas dorosnąć.
- Właśniedorosłam.
Dlatego wyjeżdżam.
Odsunął krzesło i wlepiłw nią wzrok.
Kiedyś skurczyłaby się pod tym spojrzeniem.
Terazpomyślała, że mawybór, ispojrzała mu w oczy.
Przeczesał palcami włosy.
Były rzadsze niż przed więzieniem.
- MaryBeth, kochanie, nie rób mi tego teraz.
Dla ciebieprzetrwałem w więzieniu.
Niezaczynaj teraz z groźbami.
- Wyjeżdżam.
-Zamknij się, MaryBeth.
- Wyjeżdżam dziś wieczorem.
Znów westchnął.
- Dobra.
Gdzie się wybierasz tym razem?
Jenny nie obchodziłojuż,dlaczego Darden udaje, że onanadaljest dzieckiem.
- To nie ma znaczenia.
Chciałam cię tylko poinformować.
- Masz rację,to niema znaczenia.
I takcię znajdę.
Przyjadępo ciebie i przywiozę cię z powrotem.
- Nie.
Wtedy zmarszczył brwi.
- Co się z tobą dzieje?
-Niemogę.
Nie mogę już tego znieść.
- Znieść czego?
Kochanie, jestem twoim ojcem.
Większośćdziewczyn dałaby sobie uciąć prawą rękę, żeby je takkochano,jak ty
jesteś kochana.
339.
Jenny była innego zdania.
Podszedł do niej szybkim krokiem.
- Przestań natychmiast!
Zrobisz to, co ci każę.
Jesteś moja,moja,MaryBeth.
Cholernie dużo dla ciebie poświęciłem.
Niezostawisz mnie teraz.
Nagle w drzwiach za Dardenem pojawił się Pete, gestemprzyzywając ją do
siebie.
Jenny widziała go,ale nie mogła jeszczewyjść.
Musiała wytłumaczyć Dardenowi, musiała mu daćostatnią szansę.
Była towinna jemu isobie.
- Niemogę zostać, tato.
To, co robimy, nie jest właściwe.
To chore.
- To chore, że cię kocham?
Chore, że żyję dla ciebie?
Chore, że im powiedziałem, że to ja uderzyłem twoją mamę,podczaskiedy to ty
zrobiłaś?
Jenny zaparło dech w piersiach.
Głośno wypowiedzianesłowa były jaknoże.
Przecięły jej wnętrze i sprawiły, że przezstare blizny zaczęła płynąć krew.
Znów szybko zerknęła na Pete'a.
Zwracając wzrok ku Dardenowi, miała już oczy pełne łez.
- Zrobiłamto w obronie własnej!
Zabiłaby mnie, gdybymjej nie powstrzymała!
- Wystarczyłoby, żebyś uderzyła ją raz.
Jeden cios i miałabytylko wstrząsmózgu.
Uderzyłaś jąpięć razy.
- Nie wiedziałam - załkałaJenny.
- Nie wiedziałam,co robię, byłam taka przerażona.
-Zgarbiła się, jej ramionazwisałybez życia.
Żadna modlitwanie mogła zmienić nagiej prawdy.
-Tak mnie wszystko bolało, a ona znęcała się nade mną, jak torobiła od tak
wielu, wielu dni, więc uderzałam, aż przestała sięruszać.
- Zabiłaś ją, MaryBeth.
Jenny schowała twarz w dłoniach.
- Wiem!
Myślisz, że nie wiem?
- Chcesz,żebym otym powiedział szeryfowi?
Albo Danowi?
Chcesz?
Tego chcesz, MaryBeth?
Opuściła ręce, podniosła głowę.
- Chciałam mu powiedzieć, kiedy to się stało,ale mi niepozwoliłeś!
Kazałeś mi tu siedzieć izmyślać, i czuć się winną,
340
bo byłeśw więzieniu, i czuć gniew, bo byłeś w więzieniu, kiedy to
Jachciałam trafić za kraty,bo nie wiedziałam, że jestemzdolna kogoś zabić, i nie
wiedziałam, do czego jeszcze jestem zdolna, i tak mnie to przerażało, że
myślałam, że oszaleję, ale ty i tak nie dałeś mi się przyznać!
Darden zbliżył się jeszcze bardziej.
- Starałem sięciebie oszczędzić!
Nigdy byśsobie nie poradziła w więzieniu.
Zgwałciliby cię setki razy izostawili zhańbioną i chorą.
Nawet ja bym cię nie chciał po tym tknąć, docholery.
Więc ci tegooszczędziłem i samodsiedziałem cholerne sześć lat, aty tak mi się
odpłacasz?
Wyjeżdżasz?
' Pete wydawał się tak wściekły, że Jenny odgadła, że maochotę uderzyć
Dardena.
Wtem spojrzałjej w oczy i gniewzelżał.
Ruchem podbródkawskazałdrzwi.
Jenny cofnęła się w stronę wyjścia.
- Wyjeżdżam -powtórzyła Dardenowi.
Po prostu nie mogłaby żyć z tym, czego od niej żądał.
- Wziąłem na siebie winę -wymawiał jej.
- Ukarano mnieza zbrodnię, którejnie popełniłem.
- Popełniłeś zbrodnię!
- krzyknęła.
-Popełniłeś ich wiele.
Wielokrotnie.
- Więc zostałem ukarany.
Czy iciebie nie powinno sięukarać?
- Jateż zostałamukarana,tato.
Wierz mi.
Przezcałe lata.
I to tak, że sobie nawet nie wyobrażasz.
Alemam tegodość,tato.
- Znówsię cofnęła.
- Jesteś mi to winna!
Kręcąc głową, Jenny zrobiła kolejny krok do tyłu.
- Dbałam o dom.
Trzymałamsamochód na chodzie.
Czekałam, aż wróciszdo domu, i zrobiłamci kolację, jakiej sobie zażyczyłeś.
Wciąż sobie powtarzałam, że jestem ci to winna, ale nie jestem,nie jestem ci
winna nic więcej.
Gdybyśmnie nie dotykał, niebiłaby mnie, a gdybymnienie biła, niezginęłaby.
Była moją matką!
Sprawiłeś, że mnie znienawidziła!
- Była zazdrosną suką!
-Była twoją żoną!
To znią miałeś robić te rzeczy, nie ze
341.
mną. Dlaczego nie mogłeś jej choć trochę kochać?
Tylko tegochciała!
- Chciała Ethana!
-Potrzebowała cię!
- Ale teraz zpewnością mnie już nie potrzebuje.
Za to japotrzebuję ciebie,MaryBeth.
Jesteś tutaj, jesteś żywa.
- Urwałi spojrzał nanią z uśmiechem.
-Jesteś jej lepszym wcieleniem, wiesz?
Nawet zkrótkimi włosami.
Jenny zrozumiaławtedy, że nic się nie zmieni.
Mogła zdzierać sobie gardło,a oni tak nie usłyszy ani słowa z tego, co mumówi.
- Teraz wyjeżdżam - powiedziała z całym spokojem, najaki ją było stać.
Obszedłstół.
- Myślisz, że cięnie znajdę?
Nie oszukuj się.
Pójdę za tobądo piekła i sprowadzę cięz powrotem.
- Wskazał jej krzesło.
-Więc siadaj tu i oszczędź nam fatygi.
Znów zaczęła płakać, ronić łzy jak duże krople bólu, bowszystko to byłotak
żałośnie proste.
- Dlaczego nie możesz zostawićmniew spokoju?
- zapytała.
-O to tylko proszę.
Żebyśzostawił mnie wspokoju.
- Bo co?
Zabijesz mnie, jakją zabiłaś?
Nie ma mowy, kochanie, umiem się bronić.
Alezagroź mijeszcze raz, a wszystko wygadam.
Naprawdę,Bóg mi świadkiem.
Jeśli wyjedzieszdo diabla, to i taknie będę miał z ciebie pożytku.
Spadnie mikłopot zgłowy, jeśli cię wtedy zamkną.
- To niema znaczenia.
-Będzie miało, kiedy cię już zakująw kajdanki, rozbiorąi zamkną w celi.
- Nie zrobią tego.
Wyjeżdżam.
Mam teraz Pete'a.
Zabieramnie stąd.
- Pete?
- skrzywił się Darden.
-Kim do diabłajest Pete?
Nigdzie nie jedziesz z żadnym Pete'em.
- I tu się pan myli - powiedział Pete gromkim głosem.
Dardennawet nie przerwał.
- Nigdzie nie jedziesz z zadym facetem opróczmnie.
Jesteś moja.
Moja.
Poza tym jaki facet by cię zechciał?
Masz
342
wszędzie na ciele piętno tatusia, kochanie.
Jaki mężczyzna cięzechce, wiedząc o wszystkim, co zrobiłaś?
- Jaja zechcę -oświadczył Pete, przechodząc przez kuchnię.
Otworzył drzwi i powiedział spokojnie: - Chodź, Jenny.
Nie jest wart twoich łez.
Jenny wyślizgnęła się na dwór.
- Wracaj tu natychmiast!
- wrzasnąłDarden, ale już biegłaprzez deszcz i noc do garażu.
Gdy tylko do niego dopadła,podjechał motocykl.
Wskoczyłana siodełko za Pete'em i przywarła do jego pleców, kiedy wrzucałbieg.
Motocykl zatoczyłsięna śliskichkamieniach ipomknął prosto, właśnie w momencie
kiedy Darden wbiegł mu pod koła.
Usłyszałatrzask i okropny dźwięk - nie wiedziała, czy tokrzyk, czy
przekleństwo - i niemalże spadła zsiodełka, ale niezatrzymała się i nawet nie
spojrzała przez ramię.
Dokonała wyboru.
Nie byłożadnej nadziei na zmianę,nie było powrotu.
Podjęła nieodwracalną decyzję.
Przeżyła to tak mocno, że z początku oddychała ciężko,szlochając urywanie.
Jednak mrok nocy oferował łagodną pociechę, tak jak obmywający ją deszcz.
Poza tym miała Pete'a,przede wszystkim Pete'a, który usłyszał najgorsze i nie
porzucił jej.
Co parę chwil zdejmował rękęz kierownicy i głaskał jejpalce, dotykał
ramieniaalbo sięgał za siebie, żeby mocniej jąprzytulić.
Deszcz osłabł,kiedy przejeżdżali przez centrum miasta.
Gdy dotarli na drugi kraniec, krople zmyły jejłzy i zamieniłysię w mgiełkę, w
dodatku ciepłą.
Uśmiechnęła się, rozpoznającdrogę, którą Pete wybrał, i ucieszyłasię.
Ależ się ucieszyła.
Pamiętał ojej marzeniu.
Zaparkował motocykl w ich starej kryjówcei pomógł jejzsiąść.
Trzymającją za rękę,prowadził przez gąszcz sosen,choin i świerków na szczyt
kamieniołomu.
Stamtąd, z nawisupokrytego świeżo wymytym piachem, spojrzeli w dół na sadzawkę.
Należała tylko do nich.
Wcześniej tego dnia byli tam ludzie, ale deszcz spłukał wszystkie ślady ich
obecności.
Powietrzepachniało ziemią i mokrymi liśćmi.
Las śpiewał cicho,
343.
kiedy krople deszczu spadały z gałęzi na gałąź i na poszyciez mchu.
Tafla stawubyła jaklustro, jeśli pominąć marszcząceją tu i ówdzie krople
deszczu.
Pete splótł jej palce ze swoimi.
- Ależ tu świeżo.
Zaczynamy wszystko od nowa.
Jesteś zemną,Jenny, kochanie?
Czuła ucisk w gardle, ale uśmiechnęła sięi skinęła głową.
- Wiesz, żecię kocham?
- spytał.
Znów potaknęła.
Jegogłos przybrał zmysłowy ton.
- Wiesz,to właśnie mnie tuprzywiodło.
Musiałem cię znaleźć izawieźć do domu.
- Pocałował ją delikatnie.
Jenny schowała twarz na jego ramieniu, żeby nie widział, iżznowu płacze.
Domyślił się jednak.
Pogłaskał jąpo plecach,przytulił i szeptałmiłe, czułe słowa, ażłza po łzie
wypłakałaz siebie wszystkie więzi łączące ją z przeszłością.
Wreszcie pociągnęła nosem, odetchnęła głęboko iuśmiechnęła się.
Kiedypodniosła głowę, zobaczyła w jego oczachmiłość i już wiedziała, że dokonała
właściwego wyboru.
Przeniósł spojrzenie na staw w dole kamieniołomu.
Podążyłaza jego wzrokiem, żeby dostrzec obłoki odbijającesięw tafli,potem
rozpierzchające się i odsłaniającesłodki księżyc w nowiu.
- Popływajmy przy świetle księżyca.
- Podniosłaoczy naPete'a.
-Możemy?
Uśmiechnął się.
- Oczywiście, czemu nie.
Jest dość ciepło.
To twoje marzenie.
Zrzucili ubrania, już i tak mokre.
Jenny złożyła swojewschludną kostkę i zrobiłaby to samo z jego odzieżą, gdybynie
złapał jej za rękę i nie przyciągnął.
Zanurzył palce w jejwłosy, aż dłonie okalały jej twarz.
- Jesteś najsłodszą, najbardziej niewinną, najpiękniejsząkobietą, Jenny
Clyde.
Chodź popływać z księżycem i zemną.
Przesunęła rękamipo jego ciele.
Wspinającsię na czubkipalców, objęła twarz Pete'a dłońmi, a on objął jej.
Otworzyłaszeroko oczy w oczekiwaniu i potaknęła.
344
Stanął na samym skrajunawisu.
Miał rzeźbione, smukłei muskularne ciało, ciemne włosy, jasną cerę.
Wyglądał niezwykle atrakcyjnie.
Światło księżyca zamigotało wjego włosachi oczach i rozświetliło brylancik,
który założył na ucho specjalnie dla niej - pewnie też to on zaświecił,
zapalając księżycowyrogalik nad ich głowami.
Stanął zpalcami stóp nad próżnią, wyciągnąłramionadlarównowagi, potem
opuścił je wzdłuż ciała.
Następnie - ruchem tak pełnym gracji, że Jenny zabrakło tchu -wyprostowałsięi
skoczył w przód i zaraz w dół.
Przeciął powierzchnięwody, prawie jejniemarszcząc, za chwilęwynurzył się i
zamachał do Jenny,żeby do niego dołączyła.
Stała nadsamym brzegiem nawisu, palce stóp zawiesiła wpustce, wyciągnęła
ramiona dlarównowagi, opuściła jewzdłuż ciała.
Wtemzamarła.
Wiedziała, żenie wykona tegotak pięknie jak on, alenie miałaczasu martwić się,
jak wygląda, gdzie wyląduje i czy poczuje ból.
Zaszła jużtak daleko.
Nie było odwrotu.
Poniżej czekał Pete, uśmiechającsię, ze światłemksiężycawokół siebie i
szeroko otwartymi ramionami.
Wzięła głębokioddech, przygięła kolana do skoku i oderwała się od nawisu z
modlitwą na ustach.
Niespodziewanie jejmodły zostały wysłuchane.
Ciało dziewczyny wygięłosię w idealny łuk, opadło po łagodnejsrebrnej linii i
zanurzyło sięw wodę zaledwieo metrod Pete'a.
Wynurzyła się koło niego, wysunęła głowę z wody przy jegooklaskach.
Objął ją, a potem, splatając dłonie, znówsię zanurzyli.
Zaprowadziłją głęboko, do bloków granitu oświetlonychblaskiem księżyca,
przebijającym się przez powierzchnię wodydaleko nad ich głowami.
Gonili swe cienie i siebie nawzajemi znaleźli znakomitego kompana w potworze z
kamieniołomu.
Następnie wynurzyli się ze śmiechem wfontanniekropli i całowali
się,obejmującramionami.
- Nadszedł czas na kolejnyskok - powiedział wreszciePete.
Wjego oczach kryło się oczekiwanie, jego uśmiech byłcudowny.
-Jesteś gotowa?
Przy świetle księżyca jego twarz była jakwitraż; pokazywała
345.
jej przyszłe życie: nowe miejsca, nowych ludzi, nową miłość.
Wszystko to w niej dostrzegła.
Równieżdobroć i czułość.
Przyjaźń i sprawiedliwość.
I nadzieję.
Czy była gotowa?
Rozejrzała się po raz ostatni pokamieniołomie,podniosła oczy w niemym pożegnaniu
z najwyższymz wiecznie zielonych konarów i ze słodkim uśmiechem księżyca.
Potem, zapamiętując je w sercu jako najlepsze, co ją spotkało w pierwszym
życiu,spojrzała na Pete'a i skinęła głową.
Rozdział dwudziesty pierwszy
BOSTON
Do głębiprzejęta, Casey wpatrywała się w ostatnią stronę dziennika, zanim
ostatecznie ją odłożyła.
Przed oczymadalej miała jednak ten obraz.
Wciążprzebywała wkamieniołomiew Little Falls, nieświadoma, że siedzi na
skórzanym fotelu, że na rattanowym stoliku stoi filiżanka herbaty, którązrobił
jej Jordan, i na wpół zjedzony kawałekpizzy, że na długiej kanapie naprzeciwko
jej fotela czekasam Jordan.
Przebiegła w myśli wcześniejsze fragmenty dziennika,wychwytując
pewnesprzeczności,jak obcięteprzez Jennywłosy, które Pete wyrównał, wcale nie
były równe, boMiriam znów je wyrównywała, cztery tace klopsów, z których Pete
zjadł dwie, a Miriam miała niezauważyć ich braku, motocykl, którego nikt w
mieście nie słyszał, czy wizytaw Giro's, gdzie ich nikt nie widział.
Przypomniała sobie, żemężczyzna w kawiarence mówił o jednych tylko śladachstóp
na szczycie kamieniołomu koło ubrania Jenny Clyde.
Wszystkie fragmenty tej łamigłówkiznalazły swoje miejsce.
Podniosła wzrok naJordana.
- Pete nieistniał.
- Wiedziała to jako psychoterapeutka,czuła jakokobieta.
Pete był zbyt doskonały, żeby być prawdziwy.
Dosłownie.
- Jenny Clydemiała urojenia.
Tak rozpaczliwie pragnęła miłości, że go sobie wymyśliła.
Byłjejzbawcą.
Dodał jej odwagi, by odejść od Dardena, opuścić
347.
Little Falls, odebrać sobie życie.
Nadała mu realny kształt,więc popełnienie samobójstwa stało się łatwiejszym
rozwiązaniem.
- Czując przygnębienie, odetchnęła głęboko, wstrząsnął nią dreszcz i opadłana
oparcie fotela.
Jordan wstał.
Tym razem nie opuścił pokoju, leczpodszedł do dębowegokredensu stojącego
przyścianie i wróciłz plikiem kartek.
- Miałaś rację, kwestionując to, co się stało.
Nie zginęła -powiedział, podając jej kartki.
Casey z lękiem patrzyła mu w oczy.
Nie chciała tracić nadziei,ale w jejumyśle rysował się tylko jeden obraz:
JennyClydew ośrodku rehabilitacji, w stanie podobnym do Caroline, okaleczona na
całe życie na skutek upadku ze szczytukamieniołomu.
- Weź - nalegał łagodnie.
Nie miała wyboru.
Nieświadomość jest gorsza niż cokolwiek napisanegona papierze.
Położyła kartki nakolanachi wzięła pierwszą do ręki.
"Telefon zadzwonił o trzeciej nad ranem.
Dań O'Keefewskoczyłw mundur i pojechał do domuClyde'ów, nie dlatego, że Darden
Clyde o to prosił, nie dlatego,że należało todojego obowiązków - aczkolwiek i
jedno, i drugie byłoprawdą - ale dlatego, że martwił się o Jenny".
Dalej czytała o tym, jak Dańznalazł Jenny w lesie, otuliłją i zawiózłdo
miejscowości oddalonej od Little Falls, gdziebyła bezpieczna - pozwalając
wierzyć wszystkim w miasteczku, szczególnie zaś Dardenowi, że zginęła.
Lektura nie trwała długo.
Najpierw poczuła ulgę, że Jenny przeżyłai nie odniosła fizycznych szkód, potem
zaś podziw dlaJordana.
W następnej kolejnościzjawiła się lawinanowych pytań.
Odszukała jego spojrzenie.
Wciąż siedział na kanapiecierpliwie jak przez cały czas, gdy ona czytała, z
wyjątkiemkrótkich przerw naprzyniesienie czegoś do jedzenia i picia.
- Czy twój przyjaciel jest terapeutą?
- spytała.
348
- Tak.
Pracuje w Munsey Institute.
To prywatny szpitalpsychiatryczny w stanie Vermont.
Spotkał sięze mną w połowie drogi, zabrał Jenny i wróciłz nią doszpitala.
Casey słyszałao tej placówce.
Wiedziała również,żeubezpieczenie nie zawsze pokrywa koszty pobytu w prywatnych
szpitalach.
Była ciekawa, czy i to Jordan wziął nasiebie.
- Zapłaciłeś za nią?
-Nie.
Zapłaciłbym, bo zżerało mnie poczucie winy.
Zawiodłem Jenny, tak samo jak reszta miasteczka.
Ale szpitalzawsze przyjmuje kilku pacjentów za darmo.
Jenny się udało.
Potrzebowała takiego miejsca, by dojść do siebie.
Byłatam bezpieczna.
Drzwi trzymano zamknięte.
Paradoksalnie,podczas gdy większość pacjentów uważała, że jest tamuwięziona,
Jenny traktowałazamknięcie jako sposób na odgrodzenie jej odDardena.
Wciąż najbardziej obawia się tego,że on po nią przyjedzie.
- Ale nie może stale tam przebywać - powiedziała Casey - ponieważ już od
dawna nie stosuje się długotrwałej hospitalizacji, nawet paqentów o
skłonnościach samobójczych.
-Nie.
Przebywała tam trzymiesiące.
Przeszła intensywną terapię indywidualną, a gdyodzyskała równowagę, dodano
dotegoterapię grupową.
Jest inteligentną isilną kobietą.
Jak mówiłem, najtrudniejjej było przemóc strachprzed Dardenem.
- Jeśli wciążsię go boi, to jak dała sobie radę po opuszczeniu szpitala?
Jordan się uśmiechnął.
- Chciałbym móc powiedzieć,że nastąpił wielki psychoterapeutyczny przełom,
ale zmiany zachodziły raczej stopniowo.
Wysyłałem jej do szpitala lokalne gazety, mogła więcprzeczytać oswojej śmierci i
pogrzebie, jaki wyprawił jejDarden.
Czas mijał, aon się nie pojawiał,co dodawało Jenny odwagi.
Potem zmieniła wygląd.
Casey mocno wciągnęła powietrze.
- Podobał mi się jej wygląd - stwierdziła, ale psychote349.
rapeutka natychmiast wzięła w niej górę.
- Ale jej nie.
Musiała uważać, że zanadtorzuca się w oczy.
Przefarbowanierudych włosów niebyłotrudne.
Ale piegi?
- Dermatolodzy dysponują zdumiewającymi technikami.
Jej piegi niezniknęły całkowicie, ale to, co zostało, łatwopokryć makijażem.
Blizny nanogach zaś są widoczne tylkodla tego, kto się im dokładnie przygląda.
Poczuła się lepiej,gdyzaczęła wyglądać inaczej.
Po wypisaniu ze szpitala zamieszkała wośrodku przejściowym, niedaleko stąd.
Nadalodbywała sesje terapeutyczne i pracowałana pół etatu wrestauracji.
To było dla niej doskonałe miejsce.
Przebywaławkuchni, więc klienci jej nie widzieli.
Pod koniec roku, gdyDarden wciąż się nie pojawiał, była gotowa uczynić następny
krok.
- I gdzie poszła?
Jordan opadł na oparcie kanapy z pobłażliwym spojrzeniemi pełnym
oczekiwania uśmieszkiem.
Casey potrzebowała minuty, żeby znaleźć odpowiedź.
- Meg?
- zawołała zdumiona, przyciskając rękędo piersi.
Pokiwał głową.
- Jennyuważała, że Meg Ryan jest bystra, urocza i zabawna, a onataka
właśniechciała być, więc wybrała to imię.
-Meg?
Moja Meg?
- Tuż pod jej nosem, a onanie odgadła.
Ale wszystko miało sens: włosy tak ciemne i kasztanowe, że mogły być farbowane,
blada cera, nawet ograniczone horyzonty Meg Henry i jej naiwny entuzjazm.
Pozatym jej reakcja na niespodziewane dźwięki i pogrzebacz,którytrzymała w
rękutego pierwszego dnia.
Nie czyściławcale kominka - po prostubała się, że to Darden ją odnalazł.
No i te pytania, które Meg zadawała, nieco za szybko,nieco dziwaczne.
"Czychciałaś kiedyś mieć ciemne włosy?
""Czy lubisz swoje piegi?
" "Nie martwisz się swoim zegarembiologicznym?
""Masznarzeczonego?
" Meg Henry wcale niebyłabardziej wyrobiona towarzysko niż Jenny Clyde.
-MojaMeg - powtórzyła Casey, zażenowana, żeniedostrzegła tego, co teraz
wydawało siętak oczywiste.
- Alejestmoją Meg odniedawna - myślała na głos.
-Przedtem
350
była Meg Conniego.
Najwyraźniej Connie wiedział, kimona jest.
- Tak.
-Czy dlatego ją zatrudnił?
- Tak.
Jego wieloletnia gospodyni przechodziła na emeryturę.
Jenny umiała gotować, umiała sprzątać.
Spodobałmu się pomysłzaopiekowania się niąw ten sposób.
- Ponieważ należy do rodziny - powiedziała Caseyi zainteresowała się
kolejnym fragmentem układanki.
- Jakiejest między nami pokrewieństwo?
- Miałyście wspólnych pradziadków - odpowiedział Jordan.
- Nazywalisię Blinn i pochodziliz okręgu Aroostook,na północy Maine.
- Blinn?
Stąd CorneliusB.
Jordan przytaknął.
- Blinnowie mieli dwiecórki.
Mary i June.
Międzycórkami było kilkanaście lat różnicy i nigdy nie były sobiebliskie.
Mary, starsza, wyszła za mąż za Franka Ungera,przeprowadziła się do Abbott
iurodziła Conniego.
Wielelat później Junewyszła za mąż za miejscowego chłopaka,Howarda Picota,i
urodziłamatkę Jenny, MaryBeth.
Conniei MaryBethPicot byli więc ciotecznym rodzeństwem.
MaryBeth poznała Dardena Clyde'a na jarmarku, po ślubieprzeniosła się do Walker
i urodziła najpierw Ethana, któryumarł,a potem Jenny.
- Nabrałpowietrza i wypuścił powoli.
-Więc ty i Jenny jesteście cioteczno-ciotecznymisiostrami.
Casey niepotrafiłaby może tego wszystkiego powtórzyć,ale zapamiętała
najważniejszepunkty.
Connie i MaryBethClyde to cioteczne rodzeństwo.
Casey i Jenny są cioteczno-ciotecznymi siostrami.
Caseyi Meg sącioteczno-ciotecznymi siostrami.
Zdumiewające.
- Ale Connie był człowiekiem na świeczniku - powiedziała.
- Czy Dardenowinie przyszłodo głowy, że Jennymoże się u niego schronić?
- Connie był uważany za człowieka na świecznikuw twoich kręgach, ale w
Walker?
- wyjaśnił Jordan.
-Nikt
351.
tam nie znał nazwiska Unger ani nie interesował się psychologią.
Poza tym Darden uważał, żeJenny nie żyje.
Uważał.
Czas przeszły.
Casey przeszedłdreszcz na myśl,że to się mogłozmienić na skutek jej działań.
Odsunęła tę możliwość chwilowo na bok.
- Conniezatrudnił Jenny, wiedząc,że to jego krewna -powiedziała.
- A ty zacząłeś dla niego pracowaćwcześniejczy później?
- Wcześniej.
-Skłoniłeś go, by jązatrudnił?
- Opowiedziałem mu o niej.
Sam podjął decyzję.
- A jak to się stało, że zatrudnił ciebie?
-Kwiaciarnia Daisy's Mumod pewnegoczasu zajmowała się jego roślinami.
Rozpoznałemjego nazwisko w spisie klientów i samzacząłem tam pracować.
- Dlaczego ty rozpoznałeśnazwisko,a Darden nie?
Jordan uśmiechnął się sucho.
- Byłem policjantem isynem policjanta.
Dorastałem, słysząc różnego rodzaju informaqe, których większość ludzinigdy nie
słyszy.
Gdy zginęłaMaryBethi doszłodo procesu,przy okazji zajmowaliśmy się takimi
drobiazgami jakzwiązki i nazwiska rodzinne.
Wiedziałem więc, kimi czymbyłConnie.
Potem, kiedy tu przyszedłem i poznałem go,jakoś znaleźliśmy wspólny język.
- Czy wiedział, skąd pochodzisz i jaki jest twójzwiązekz Jenny?
-Powiedziałem mu.
Nie przeszkadzało mu to.
- I jesteś właścicielem sklepu - zauważyła,nie umiejączapanować nad
oskarżycielską nutką w głosie.
Jordan przytaknął.
- Kupiłem go, gdy się tu przeprowadziłem.
-Od Daisy?
- Chciała tampracować, ale nie ponosić ryzyka i odpowiedzialności, jaką
ponosi właściciel.
-Nie mówiłeś mi, że jesteśwłaścicielem.
- Nie pytałaś.
Nie. Nie pytała.
352
- Dlaczego go kupiłeś?
-Bo kochamrośliny.
Bochciałem mieć stałe źródło dochodów.
Bo musiałem gdzieś zapuścić korzenie.
Beacon Hillto dobre miejsce.
Daisy's Mum bardzo mi pasowało.
- Ale jesteśmalarzem.
Widziałam twoje obrazy w domutwoich rodziców.
- Nie powiedziała mu, żeuważa je zawspaniałe.
Wciążją drażniło,że tak wielurzeczy nie wiedziała.
- Jak możesz robić jedno i drugie?
- W dzień zajmuję się roślinami, a maluję w nocy.
-Gdzie malujesz?
- Mam pracownię na górze.
-I sprzedajesz swoje obrazy?
-W galeriach w Bostoniei w Nowym Jorku, powiedziała jego matka.
- Zajmuję sięteż ilustraqą.
-Ilustracją?
- Rysuję rośliny.
Dla publikacji o ochronie przyrody, naprzykład Audubon.
Casey była pod wrażeniem.
- Dlaczegomi nie powiedziałeś, że malujesz?
-Nie pytałaś.
- Musiałeś udawać, że jesteś ogrodnikiem?
-Ależ ja jestem ogrodnikiem - zapewnił, wcale się nieusprawiedliwiając.
- Kocham sadzić rośliny i pomagać imrosnąć.
Casey nagle przyszło cośdogłowy.
- Biuro szeryfa w Walker!
Te wszystkie pnącza.
I różekoło domu.
To ty je zasadziłeś!
Zawahał się.
- Róże wciąż żyją?
-Żyją.
Bluszcz zapewne dobrze by było trochę przyciąć.
- Miaławrażenie, że togo ucieszyło, więc spytała: -Nie jeździłeś do domu?
- Ostatnio nie.
- Usiadł,wyglądającna zrezygnowanego.
-Poznałaś mojego ojca.
Co o nim sądzisz?
Caseysię uśmiechnęła.
- Masz uroczą matkę.
-Nie onią pytałem.
353.
- Myślę, że ty i twój ojciec bardzo się różnicie - powiedziała dyplomatycznie.
-Niewątpliwie.
Nie byłby zadowolony, gdybyznał mojąrolę w ucieczce Jenny.
- Nawet potylu latach?
-Nawet.
Zawsze postępuje zgodnie z przepisami.
- Ale Jenny uciekła przedDardenem.
Czy to by go nieucieszyło?
Jordan wzruszył ramionami, pełen wątpliwości.
- Czy to ty napisałeś dziennik?
- spytała.
- Nie, Connie.
-Connie?
- Tego się nie spodziewała.
-Kiedy?
Dlaczego?
Kiedy Jenny-Megzaczęła u niego pracować, wciąż byłaniepewna siebie i łatwo
wpadała w depresję.
Chciał jej pomóc, nietraktując jednak jak pacjentki.
Zachęcał ją więc doopisania całej historii, ale nie umiała.
Nie potrafiła zapełniaćpustych kartek.
Więc Connie zgodził się sam zapisywać jejmyśli,jeśli będzie mu jeopowiadać.
Przystała na to.
Connietrzymał pióro, ale słowa są głównie jej.
- A ty z nim współpracowałeś przy fragmentach o tobie?
-Tak.
- Czy myślałkiedyś o publikacji?
-Nie.
Uważał, że to sprawa poufna.
Dla Jenny pisaniemiało wartość terapeutyczną.
Opisanie całej historii zmniejszyło jej lęki.
- Czy chciał, żebym zobaczyła ten dziennik?
- spytałateraz.
- Nigdy o tym nie wspominał.
Ale skoro zostawił gow biurku, to znaczy, że tak.
Connie nie robił niczego przypadkowo.
- Umarłprzypadkowo - zauważyła Casey.
- Nie planował tego.
Nie było żadnego wcześniejszego ostrzeżenia.
Tobył nagły, rozległy zawał.
Nie chorowałprzecież na serce.
Jordan pochylił się, oparł łokcie na kolanach, splótł dłoniei uśmiechnął
się smutno.
- Chorował, Casey.
Przeszedł łagodny zawał, zanim go
354
jeszcze poznałem, a w miesiącach poprzedzających śmierćnie czuł się
dobrze.
Ruth otym wiedziała,ale chyba niktwięcej.
Trzymał się, dopóki byłwśród ludzi, a potem, popowrocie do domu, jakby zapadał
się w siebie.
Widywałemgo w domu,więc wiem.
Czuł, co się zbliża, więc pozałatwiałwszystkie sprawy przed śmiercią.
Casey poczuładziwną ulgę.
Chciała myśleć, żespecjalniedla niej zostawił początek dziennika w biurku.
To jej jednakprzypomniało, jak bardzo zaniepokojony był Jordan, gdypojawiła się
u jego drzwi.
Connienapisał: "Jak jej pomóc?
".
Westchnęła.
- Czy bardzo namąciłam?
- spytała ostrożnie.
Jordan nieodpowiedział, tak że odebrała to jako głośnei wyraźne potwierdzenie.
- Czy Meg jest w niebezpieczeństwie?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
Darden żyje teraz z inną kobietą.
Może niebędzie musię chciało ruszać.
- Mało prawdopodobne - stwierdziła Casey.
Ludzieo skłonnościachpatologicznych nie odpuszczają tak łatwo.
Zacznie jej szukać, choćby po to, byjej uświadomić, że to onwciąż jest górą.
Będzieza nią chodził.
Będzie się krył w cieniu.
Będzieją zastraszać, aż to wszystko, czego dokonała,pójdzie na marne.
- "Należy do rodziny.
Jak jej pomóc?
". -Powiedziała mi, że mieszka na szczycie wzgórza.
Czy tobezpieczne miejsce?
- Nie ma portiera, ale drzwi frontowe się zamyka.
-No, rzeczywiście - mruknęłaCasey sarkastycznie.
-Wystarczy, żebypoczekał, aż ktoś otworzy drzwi, i będziesię mógł wślizgnąć do
środka z uśmiechem, mówiąc, że odwiedza córkę.
Nikt nie pomyśli, że człowiek w jego wiekustanowi zagrożenie.
- Nieznajdzie mieszkania Meg, jeśli nie pozna jej nazwiska.
Meg Henry nic dla niegonie znaczy.
- Ale Casey Ellis tak.
Przedstawiłam się kilkakrotnieimieniemi nazwiskiem.
Mówiłam, że jestem z Bostonu.
- W książce telefonicznej znajdzie adrestwojego miesz355.
kania, ale nie ma niczego, co wiązałoby mieszkanie z domem Conniego, gdzie
pracuje Meg.
Casey przełknęła ślinę i zacisnęła powieki w bardzo wymowny sposób.
Jordan zrozumiał.
- O, cholera - mruknął.
Nie otwierającoczu, Casey powiedziała:
- Dałam wizytówkę redaktorowi w gazecie.
To moja nowiutkawizytówka z adresem nowego biura, którą dopieroco zrobiłam w
Kinko.
- Otworzyła oczy i jęknęła:- Chciałam tylko pomóc.
Nie wiedziałam, gdzie jest Little Falls,więc pojechałamszukać.
Niewiedziałam, że Jenny miałapozostać martwa- wpatrzyła się w Jordana - ponieważ
nieznałam ostatnich stron.
- No, to nie moja wina.
Nie wiedziałem, że Conniew ogóle zostawił ci do przeczytania jakieś kartki.
Gdydałmi ostatnie rozdziały, sądziłem, żedzielidziennik ze względu na
bezpieczeństwo.
Nigdy minie powiedział, że są przeznaczone dla ciebie.
- A janie pytałam, co masz i co wiesz - jęknęłaCasey.
Pochyliłasię i przycisnęłatwarzdo kolan.
- Chciałam pomóc - to znaczy, naprawdę chciałam pomóc.
Nigdy przedtem mnie onic nie prosił.
Chciałam spełnić jego życzenie.
-Usiadłaprosto irzuciła Jordanowi ponure spojrzenie.
- Mamtalent dowprowadzania zamieszania.
Działam, zanim pomyślę.
Naprawdęsuperimpulsywnie.
Siedziałam tam w kawiarence, pytając głośno, skąd ta pewność, że Jenny nie
żyje,skoro nie znalezionociała.
Zasugerowałam,żemogła spłynąć z prądem, wydostać sięi odejść.
Rozważałam, kto mógłjej pomóc.
Gdy spytali, czy moim zdaniem wciąż żyje, powiedziałam "tak", głośno iz
przekonaniem.
Więc co terazmożemy zrobić?
- Uważać- odrzekł Jordan.
-Może nikt nie powie Dardenowi- zasugerowała, żywiąc nadzieję,ale wyraz
jego twarzy nie zostawiał w tejmierze wątpliwości.
- Wiadomość o twojejwizycie rozniesie się po miastecz356
ku, ale taksamo będą gadać,kiedy Darden wkroczy na śdeżkę wojenną.
Jeśli tato cośusłyszy, zatelefonuje.
- Czy twój ojciec wie, że Jenny żyje?
-Nie.
Ale wie, że to przez niąwyjechałem.
Doda dwado dwóch - czas i wszystko inne - i zadzwoni.
Bo choćmiałem wiele do zarzucenia jego metodom egzekwowaniaprawa, nigdy
niemiałem powodu wątpić w jego inteligencję.
- Więc po prostu czekamy?
-Niewielemożemy zrobić.
- Czy mówimy Jenny?
Zamyślił sięna chwilę.
- Jeszcze nie.
Nie ma sensu jej straszyć.
- Znienawidzimnie.
-Nie.
Uwielbia cię.
Od początku opowiadała mi, jakajesteś bystra isłodka, i piękna.
- Przerwał.
-Nie zaprzeczałem.
Poczuła, jak gdzieś w środku robi jej się ciepło.
Gdy takna nią patrzył, seksowniei porozumiewawczo, znówbyłjej ogrodnikiem.
Teraz jednak wiedziała, że jest czymśznacznie więcej - przedsiębiorcą, malarzem,
zbawcą JennyClyde.
Caseypotrzebowała czasu, by z tym wszystkim sięoswoić.
Odwróciła wzrok.
Po sekundzie zerknęła nazegarek.
Dochodziła ósma, za oknem wciąż było jasno,ale zaczynające już zachodzić słońce
świeciło łagodniej.
Zamarzyła nagleotym, żebyznaleźć sięw ogrodzie.
Pragnęła ukojenia, jakiejej niósł.
Nie mogłajednak iśćdo domu.
Inna potrzeba była jeszcze silniejsza.
Wstała.
- Muszę odwiedzić mamę - powiedziała cicho.
Jordan natychmiast znalazł się na nogach.
- Zawiozę cię.
-Nie trzeba.
Mójsamochód stoi przed twoim domem.
- Mój też.
-A jeśli ktoś zadzwoni,by cięostrzec przed Dardenem?
Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.
Był mniejszyi nowszej generacji niż jej.
357.
- Ach - powiedziała - powinnam była zgadnąć.
Zawszenosisz go z sobą?
Skinął głową.
Pomyślała o chwilach, w których stali tak blisko siebie,że ubranie
przylegało wprost do skóry.
- Nigdy go nie wyczułam- przyznała.
Patrzyłna nią.
"Byłaś zbyt zajęta wyczuwaniem innychrzeczy" - niemal słyszała jego myśli.
Czując rumieniec napoliczkach, odwróciła się kudrzwiom.
Jordanpoprowadził ją schodami i tylnymi drzwiami dodżipa.
Już chciała zapytać, czy do sekretów nie należyrównież schowany gdzieś luksusowy
samochód, ale pohamo^wała się, ciesząc się dżipem.
Przedsiębiorca, malarz, ogrodnik - to doniego pasowało.
Zręcznie prowadził w nasilającym się ruchu, najwyraźniej wiedząc,
dokądjechać.
Gdy zatrzymał sięprzed domem opiekibez słowa wskazówki z jej strony, spytała:
- Czy sam przywoziłeś kwiaty od Conniego?
-Czasami.
Ale nigdy nie poznałem twojej matki, jeślio to pytasz.
O towłaśnie jej chodziło.
Casey przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z nim na ławcew parku.
Opowiadałamu wtedyo stanie Caroline, aon okazywał jej prawdziwewspółczucie.
Zadawał odpowiedniepytania.
Nic, comówił,nie świadczyło, że zna sytuację Caroline, ale także temu
nieprzeczył.
Mógłosobiście stawiać te kwiatyna komódce Caroline, nawet z nią rozmawiać, a
jednak jego pytania byłyautentycznie szczere.
Casey otworzyła drzwi i wysunęła się z dżipa.
Gdy sięodwróciła, bypodziękowaćmu za podwiezienie, już obchodził samochód.
Położył delikatnie dłoń na jej plecach i poprowadził po schodkach, ona zaś nie
protestowała.
Zaraz po wypadku Caroline wielokrotnieprzychodziła tu zprzyjaciółmi.
Najbliżsi przyjaciele matki z Providence nadal tu niekiedy zaglądali, od czasudo
czasu przychodziła z nią Brianna.
Jednak od czasu do czasu nieoznaczało teraz, a Brianna nie
358
była Jordanem.
Ilekroć przychodziła tuz kimś, jak zogniwemłączącym ją z rzeczywistymświatem,
ból w środku niebył taktrudny do zniesienia.
Casey uśmiechnęła siędo kobietyw rejestrami i szła dalejku schodom w
towarzystwie Jordana.
Pomachała do nocnejpielęgniarkina drugim piętrze i przecięła hol.
Zatrzymałasię na progu pokoju matki nie dlatego,żeJordan z nią był,ale ponieważ
zobaczyła kroplówkę, maskę tlenową i monitor pracy serca.
To było coś nowego.
- OBoże - szepnęła.
-Kiedy ostatni raz rozmawiałaśz doktorem?
- spytał.
- Dziś po południu, gdy jechałam z Maine.
Mówiłmiotym, ale inaczej się toodbiera, widząc na własneoczy.
- Chcesz, żebym poczekał na korytarzu?
Pokręciłaprzecząco głową.
Pustka w niej będzie straszna, jeśli zostanie sama.
Caroline leżała tyłemdo drzwi.
Casey zapaliłamałąlampkę.
Światło padło na słodki bukietmorelowych róż.
Dotknęłaich, by pokazać Jordanowi, jak jedocenia, po czymobeszła łóżko,by
znaleźć się po drugiej stronie matki.
Pocałowała Caroline, ale nie od razu udało jej się znaleźć rękęmatki
podprzykryciem.
Robiła wrażenie chłodniejszej niżzwykle.
Siadając na brzegu łóżka, Casey rozgrzewała jąześciśniętymgardłem.
Przełknęła ślinę i zmusiłasię domówienia ożywionymtonem, choć wcale nie
czuła ożywienia.
Caroline wciąż miała na wpółotwarte oczy, co oznaczało,że jeszcze nie śpi.
- Cześć, mamo.
Jak leci?
- Caroline niezareagowała,więc Casey ciągnęła dalej: - Nieźle
przestraszyłaślekarzy.
Ale kroplówka chyba działa, bo oddychasz nie gorzej niżzwykle.
- Nie oddychała także lepiej,bo spomiędzy rozchylonych warg wydobywał się cichy
charkot, ale Caseynadalmówiła lekkimtonem: -Przyprowadziłam ci gościa.
Tomój przyjaciel.
- Dodała szeptem "chyba" i spojrzała naJordana.
Przykucnął przy łóżku, byznaleźć się na linii wzrokuCaroline.
359.
- Niewątpliwie.
Dobry wieczór, pani Ellis.
- Caroline - poprawiła go Casey.
-Caroline.
- Gdy ukończyłam college,przestała reagować na moichprzyjaciół, jeśli nie
zwracali się do niej po imieniu - wyjaśniła Casey Jordanowi.
- Chciała, żebyi ją uważali za przyjaciółkę.
Prawda, mamo?
- Gdy Caroline odpowiadała jedynie lekko charczącym oddechem, Casey napomniała
ją: -Trzeba się przywitać.
Podłuższej chwili ciszy Casey wciągnęła głęboko powietrze.
Rozpacz zderzyłasię z rozczarowaniem, co zaowocowało nutą zniecierpliwienia.
- Jordanpracował dlaConniego - opowiadałamatce.
-Zaprojektował ogród przy domu.
Jest fantastyczny, mamo.
Tak samo jak obrazyna ścianach.
Sporo znichnamalowałaRuth, żona Conniego.
Mieszka w Rockport.
Odwiedziłam jąw piątek.
To bardzo miła osoba.
- Casey - odezwał się Jordan ostrzegawczo.
Ale onaciągnęła dalej.
- Opowiem ci jeszcze o Abbott.
To nazwamiejscowości,w której Connie dorastał.
Byłam tam rano.
Czy to rzeczywiście było tegoranka?
Wydajemi się, że odtamtego czasuminęły wieki.
Nie widziałamdomu, w którym mieszkał,ale widziałam wiele takich, w których mógł
mieszkać.
Widziałam ruiny starej fabryki butów, w której prawdopodobnie pracowała jego
matka.
I widziałam szkołę, do którejchodził.
Teraz jest zamknięta, a dzieci są dowożone dorejonowej.
Casey czuła, że Jordanwpatruje sięw jej kark.
Rzuciłamu gniewne spojrzenie.
- Co?
Źle robię, Jordan?
Przez ostatnie trzy lata mówiłam tylkoo tym, co miłe i pozytywne.
Bez skutku.
Może takbędzielepiej.
- Zwróciła się ku Caroline: - Poza tym takchybamnie lepiej rozpoznajesz, co,
mamo?
Zawsze ci sięprzeciwstawiałam.
Częściej się z tobą kłóciłam, niż zgadzałam.
Jordan, ten tutaj, jest sympatyczniejszy.
- Mój tata by się ztym nie zgodził - powiedział Jordan,
360
przysuwając sobiekrzesło.
- Denerwowałem go.
-Usiadł nakrześle.
Bo jesteś sentymentalny?
- Zazwyczaj używał słowa "mięczak".
-Co takiego?
- spytała Casey zniedowierzaniem, bo niemogła sobie wyobrazić mężczyzny mniej
mięczakowategoniż Jordan.
- Tak mnienazywał już wtedy, kiedybyłem dzieckiem.
-Dlaczego?
- Bo lubiłem rysować.
Bo lubiłem pracować w ogrodzie.
Te czynności w jego rozumieniu nie byłystosowne dla"mężczyzny".
Więc dałem mu, co chciał.
Słyszała gniew w głosie Jordana.
Nie stwierdzał tylkofaktu, jak dotąd.
Tymrazem mówiłjej, co rzeczywiście czuł.
Zaciekawiło ją to.
- To znaczy?
-Grałem w futbol.
Wyrabiałem muskuły, robiłem zatwardziela.
Byłem lokalnym bohaterem.
Miasto o mnie mówiło.
Wszystkie dziewczyny chciały się ze mną spotykać.
Czekała.
- No i?
-Spotykałem się z tyloma, z ilomamogłem,wygrywałem jedną przeciw drugiej.
Ulubieniecpań.
Jakiejś częścimnie nawetsię to podobało.
- A pozostała część?
-Nienawidziłatego.
Wiedziałem, jakie to wszystko płytkie.
Na ostatnimroku uszkodziłem sobie bark.
Nie zrobiłemtego celowo, ale nie żałowałem, że tak się stało.
- Och - szepnęła Casey, znajdująckolejną wskazówkę,którą przeoczyła.
- BarkDana.
Twoje blizny.
Bolałgo bark,gdy był spięty.
Ty masujesz swój.
- Układ ciała zmieniasię w stresie.
Bark reagujena napięcie.
- Co się stało z dziewczynami?
-Kiedy skończył się futbol?
Przezchwilę się kręciłyjeszcze wokół mnie, ale gdy wróciłem do Walker,
zajęłysięinnymi.
361.
- Dlaczego wróciłeś?
-Z dwóch powodów.
Życie tam jest tanie, a ja musiałemprzygotować sobie portfolio.
I mama błagała, bym wrócił.
Moje siostry powychodziły za mąż i wyjechały z miasta.
- O,to kolejna rzecz - przerwałamuCasey.
- Niemówiłeś mi, żemasz siostry.
- Nie pytałaś- przypomniał jej.
- Widać było,że niechceszwiedzieć o mnie niczego osobistego.
Podobałd sięseks, bo był anonimowy,a zatem niebezpieczny, a poza tymchciałaś
zaszokować Conniego.
Miała niejasną świadomość, że obok leży jejmatka.
Ostrzej jednakdocierała doniej gorycz wgłosie Jordana.
Miał rację.
Anonimowość, niebezpieczeństwo, szok- rzeczywiście stanowiły podnietę, ale
przecież to nie wszystko.
- To nie całkiem tak.
Nierozkoszowałam się anonimowością.
Nic, co się łączy z ogrodem, nie byłoanonimowe.
Poczułamtę więź odpierwszej chwili, gdy go zobaczyłam.
-I dodałaciszej: - Od pierwszej chwili, gdy zobaczyłam ciebie.
Wpatrzona w niego, wciąż czuła tę więź.
Było to terazsilniejszeuczucie itak nowe, że budziło wniej lęk.
- Skończswoją opowieść - poprosiła, by przemócstrach.
- O Walker.
Opracy z ojcem.
Jak dotego doszło, skoro się nie zgadzaliście?
- Potrzebowałem pieniędzy, a ojciec potrzebował pomocy.
Uznałem, że mogę to robićrok czy dwa.
- I naprawdętak tegonienawidziłeś?
Spojrzał w dół,na swoje ręce.
Gdy podniósł wzrok, miałspokojniejszy głos.
- Nie cały czas.
Mieszkańcy Walker to dobrzy ludzie.
Zdecydowanie czujesiętam przynależnośćdo miejsca.
Choćjeżdżenie po mieście wozem patrolowym było nudne, zawsze ktoś pomachałalbo
się uśmiechnął, albo wręczył torbępomidorów z ogródka.
To, czego nienawidziłem,wiązałosię z egzekwowaniem prawa.
Zamykaniepijaków, pilnowanie przepisów, ściganie dzieciaków,któreukradły w
sklepiepapierosy.
Najbardziej bolały mnie te dzieciaki.
Błagałyo uwagę, błagały, by ktoś się nimi trochęzainteresował, ale
362
ojciec tego nie rozumiał.
Jego zdaniem problemem był brakdyscypliny, a rozwiązaniem - noc w areszcie.
"Zamknij ich,Dań" - mówił,jakby był gwiazdą telewizyjną.
- Odetchnąłgłęboko.
-Więc ich zamykałem, ale potem starałem sięrozmawiać z nimi, ile tylko mogłem.
Więc zostałem "sentymentalnym głupcem".
Caseypomyślała, że "sentymentalny głupiec" brzmi lepiejniż "mięczak", gdy
przypomniała sobie, co Ruth mówiłao dzieciństwie Conniego.
- Mój ojciec miał podobne doświadczenia zeswoimojcem.
-Wiem.
To nas łączyło.
- Mówiłeś mu o sobie i swoim ojcu?
-Zapytał mnie.
- I opowiedział ci osobie i swoim ojcu?
-Zapytałem go.
Casey poczuła ukłucie zazdrości, ale Jordan zaraz je złagodził.
- Niemógłby powiedzieć ci tych rzeczy, Casey.
Nie zaryzykowałby, bałbysię, że w twoich oczach stanie się słabym człowiekiem.
Ja się nie liczyłem.
Nie obchodziło go, comyślę.
Poza tym, gdy opowiedziałem mu swoją historię,wiedział, żego zrozumiem.
Kiwnęła głową i spojrzała namatkę.
- Słyszałaś to wszystko, mamo?
- spytała,aleodpowiedział jej tylko chrapliwy oddech.
Przytuliła dłoń Caroline doszyi.
- Posłuchałaś sporo pasjonujących wieści.
-Spojrzałana butelkę kroplówki, zktórej powoli kapało lekarstwo, należącą miękko
rurkę tlenową i na monitor serca, pikający cicho i równomiernie.
I co myślisz,mamo?
- rozważała w milczeniu.
-Uważasz,żesię nadaje?
Caroline niewątpliwie powiedziałaby, że tak.
Podobałbyjej się jego wygląd.
Podobałaby się jego wrażliwość.
Podobałby się fakt,że jest artystą.
A co z jego związkiem z Conniem?
- zastanawiała się Casey, ale doszła do wniosku, że Jordan wywarłby na Caro363.
linę tak wielkie wrażenie, że bez znaczenia byłby fakt, że toConnie go
zatrudnił.
Caroline uznałaby, że Jordanzdecydowanie przerasta wszystkich dotychczasowych
adoratorów Casey.
Ale kłamał mi - argumentowała Casey, leczskorygowałato w następnej myśli.
- No, może niekłamał, tylko pozwolił mina błędne domysły.
Tajemniczyogrodnik?
Wielki macho?
Co tomówi o jego charakterze?
Caroline tłumaczyłaby Jordana, że przedstawił sięjejjako mięśniak,ponieważ
dorastał w przekonaniu, że tężyzna fizyczna bardziej pociąga kobiety niż
terpentyna i farby.
A może -dodałaby Caroline - zrobił to, by wywrzeć na Casey wrażenie.
A to znaczyło, że mu siępodoba.
Oczywiście, że mu siępodobam.
Seks jest wspaniały.
Caroline wzniosłaby oczy do nieba.
Radziłaby Casey, żeby dorosła, i poinformowała, że miłośćto coś więcej niżseks,
a nato Casey nie miałaby odpowiedzi.
Nie sądziła, bychodziło o miłość.
Na to było zdecydowaniezawcześnie.
Zmieszana izniechęcona, spojrzała na Jordana.
- Powinniśmy iść.
Casey nie zatrzymała się nawet, by zabrać samochód,alepozwoliła Jordanowi
odwieźć się wprost do domu.
Weszliprzez tylną furtkę.
Długą chwilę stała w ciemności, wciągając w płuca zapach lasu.
Miał lecznicze właściwości.
Odczuwała jegodziałanie.
Jordan pozostał przy furtce.
Obejrzała się i wyczuła jegowahanie.
Wróciła więc doniego, ale tym razem nie uciekałasię do żadnych uwodzicielskich
gierek czy słodkich minek.
Nie byłana niego zła.
Och, tak,mógł jej od początkupowiedzieć, kim jest.
Ale nie kłamał.
Byłjej ogrodnikiem.
To jejwówczas odpowiadało.
Teraz było jejpotrzebne coś innego.
Wsunęła dłoń w jegodłoń.
- Zostaniesz nanoc?
- spytała miękko.
- Jako kto?
- odpowiedział pytaniem, które mówiło, żei dla niego zmieniły się odgrywane
role.
364
- Jako ty - powiedziała imodliła się, by nie zadawałwięcej pytań, bo nie
miała więcej odpowiedzi.
Nie pytał.
Ujął jej dłoń, ucałował palce, objąłją i skierowałku domowi.
Długiczasminął,zanim zasnęli, ale Caseysię tym nieprzejmowała.
W niedzielę można sobie dłużej pospać.
Niemówiąc już nawet o kochaniusię, które nie pozwalało martwić się o Carołine,
Jennyczy Dardena, rozkoszowała sięleżeniem w łóżku z kimś, kto budził w niej
ciepłe uczucia.
Gdy obudziła się nachwilę o szóstej ranoi wtuliła w Jordana, pomyślała, że
chętnie w ten sposób spędziłaby czas dopołudnia.
Jednak los zrządził inaczej.
Rozdział dwudziesty drugi
Najpierwpojawił sięAngus.
Gdy wskoczył na łóżko, Casey obudziła się, przejęta nagłym niepokojem.
Uspokoiwszysię szybko,pomyślała, że może uda jej się usiąść i pogłaskaćkota.
W tej chwili jednak Angusa interesował jedynie Jordan.
Wspiąwszy się na skotłowaną kołdrę, wdzięcznieprzemaszerował przez pierś Jordana
na jego drugą stronę, odwrócił się i usiadł.
Nie całkiem zadowolony, oparł łapę nażebrach Jordana.
Potem z królewskim, wyniosłym, nawetwyzywającym wyrazem pyszczka ułożył łepek i
wpatrzyłsię w nią.
- O rany- mruknęła imoże powiedziałaby coś na tematmęskiej
solidarności,gdyby nie rozdzwoniłsię telefon.
Caroline?
Z bijącym sercem spojrzała na nocną szafkę.
Dzwonił telefon Jordana.
Niemalnie otwierając oczu,wyciągnąłrękę nad Angusem, by złapać aparat.
Włączył gokciukiem.
- Tak - powiedział.
W tej samej chwili był już całkowicieobudzony.
-Kiedy?
Co mówił?
Spotkał spojrzenie Casey.
Nie słyszała słówwypowiadanych przez jego rozmówcę, wyraźnie jednak
słyszałazirytowany ton.
- Tak, znam ją - mówił Jordan, patrząc teraz na niązniepokojem.
- Mogła się otym dowiedzieć częściowoodemnie.
Nie, nie wysyłałem jej tam.
Po co miałbym to robić?
Niewiedziała, że jestem twoim synem.
W Bostonie są całe
366
rzesze O'Keefe'ów.
- Oparłszy się na łokciu, słuchał dalej.
-Prawdopodobnie wkońcu skojarzyłaJordana i Dana i poczuła się zażenowana.
To moja wina, nie jej.
Cojeszczemówił Darden?
Jakieś groźby?
Doskonale.
Niech mnieprzeklina.
Nienawidzi mnie od tej nocy, gdy go Jenny potrąciła.
Wolę, by mnie demonizował, niż wyruszał na poszukiwania.
- Słuchał, poczym westchnął.
-Czekaj, tato.
Tobyła niewinna uwaga.
Jenny nie żyje i została pochowana.
Powiedz toDardenowi.
Absolutnie nie miałbym ochoty zobaczyć go w drzwiach.
Będziesz wiedział, jeśli wyjedziez miasta?
Możesz sprawdzić?
Tak, byłbym wdzięczny.
jasne.
Tak.
Skończył rozmowę, położyłsię na plecach i oparł telefonna brzuchu.
Angus zabrał łapęi siedział,wciąż wpatrując sięw Casey.
- Jenny nie żyje izostała pochowana - mruknął
Jordantonemusprawiedliwienia.
- Meg żyjei ma się dobrze.
- Czy Dardenrozrabia?
- spytała Casey, czując i winę,i strach.
- Tak.
Powiedział tacie, że tomożliwe, iż wywiozłemJenny z miasta i gdzieś ją ukryłem.
- Czy mówił, że zamierza jej szukać?
-Nie.
Ale to nie znaczy, że tego nie zrobi.
- Jeślima obsesję, to nie popuści.
-Wiem cośo tym - zauważyłJordan sucho.
- Czypowinniśmy uprzedzić Meg?
Zastanawiał sięprzez chwilę.
- Jeszcze nie.
Nie będzie wiedział, jak ją znaleźć.
Najpierw odszuka mnie, potem ciebie.
- Mnie?
-Ma twojenazwisko.
Pewnie dostał w kawiarni.
Twójnumer jest w książce telefonicznej.
- Ale telefonu w mieszkaniu.
-Więcmódlmy się,by nie trafił tu.
Casey przytrzymałaprześcieradło przy piersi i usiadła.
- Takmi przykro.
367.
Przyglądał jej się z pewnym rozdrażnieniem.
Po chwilijednak twarz rozjaśnił mu spokojny uśmiech.
- Wiem, że ci przykro.
Nie jesteś za to odpowiedzialna.
Gdyby któreś znas- Connie, ja, nawet Meg - powiedziałoci o tym, zanim pojechałaś
do Walker, nie wybrałabyś siętam.
Ale nie wiedziałaś.
Mogę być zły z powodu czynu, aleniejegointencji.
- Objął palcami jej szyję i przyciągnął głowę do swojejpiersi.
Przeczesywał długimi palcami jej włosy,gładził, koił.
Casey zamknęła oczy.
Ostatni raz taką pieszczotę przyjmowała z rąk matki i była wtedy za młoda, by to
docenić.
Teraz, biorąc poduwagę stan Caroline i zagrożenie zestrony Dardena,
odprężenieniewydawało się możliwe, aleJordan był w tym mistrzem.
To, co robił, przynosiło nieziemskąulgę.
Mruczała z zadowolenia.
- Czy Angus wciąż się przygląda?
- spytała po chwiliszeptem.
- Tak - odszepnął.
-Czy todobrze?
- Jasne.
Jest tu, nie?
Jeszcze w zeszłym tygodniu odmawiał wyjścia z pokoju Conniego.
- To dobrykot.
-To dobry dom.
Casey nabrała powietrza.
- Znajomy znajomego chce gokupić.
-Nie możesz go sprzedać.
- Dlaczego?
-Bo kocham tenogród.
Ktoś innymoże nie chcieć, bymsię nim opiekował.
- Tymwłaśnie jesteś - opiekunem?
-Opiekun to mięczakowate słowo.
Jestem ogrodnikiem.
- Jesteś malarzem.
- Uwielbiała to mówić.
To wciąż byłozaskakujące.
- Nie mógłbym być jednym bez drugiego.
-Ale nie z powodupieniędzy.
- Nie.
Inspiracji.
368
Myślała, że doskonale to rozumie, gdy tok jej rozważańprzerwał dźwięk
dzwonka do drzwi.
Usiadłaz bijącymsercem.
- Kto to może być?
- spytała, wyskakując z łóżka.
Jordan był już na nogachi naciągał szorty.
- Mój samochódstoi na zewnątrz, toniedobrze.
Sięgnęła po szlafrok.
- Czy Darden by go rozpoznał?
-Oczywiście.
- Zapiął szorty.
-Jeździłem nim doWalker.
- Chwilę mocował się z guzikiem w pasku.
-Dawnotam nie byłem,ale Darden jest pamiętliwy.
Casey wsunęła ręce w rękawy szlafroka.
- A jeśli miał tenadres.
-...mój samochód tutaj potwierdziłby jego podejrzenia - dokończył Jordan i
ruszył do holu.
Poszła za nim, po drodze zawiązując pasek.
- To nie może byćDarden.
Dopieroco rozmawiał z twoim tatą wWalker.
Jordan zbiegał ze schodów.
- Rozmawiał z nimwczoraj wieczorem.
Późno.
Ojciecdzwonił do mnie do domu i mnie nie zastał.
Nie przyszłomu do głowy zadzwonić nakomórkę, aż mamawspomniałao tym rano.
Casey zbiegała za nim nadół, modląc się w duchu,bynie był to Darden.
Gdyby przyjechałdo Bostonu i znalazłJenny, zniszczyłoby to jej życie.
Przeobraziła się wMeg, czułasię bezpieczna.
Jeśli to bezpieczeństwo zostanie zburzone,będzie to wina Casey.
Wtedyokaże się, że naprawdę zawiodła Conniego.
Jordan przeciął frontowy holi kładąc rękę na klamce,wyjrzał przez boczne
okienko.
Casey,kilka kroków za nim, wstrzymała oddech.
Jordan wypuścił powietrze z płuc, tłumiąc śmiech, i odstąpił o krok.
- Chyba masz gości - powiedział zodrobinążalu w głosie.
Zdziwiona, wyjrzała przez okienko.
W tym samym momencie, w którym objęła wzrokiemJennę, Briannę i Joy, one
369.
zobaczyły Casey.
Widziałyprzedtem także Jordana.
Robiływrażenie zdumionych, podnieconych i rozbawionych, wskazywały na klamkę,
domagały się, by je wpuściła.
Spojrzała na Jordana.
- Przeżyjeszto?
- Chyba muszę - odparł, sięgając do klamki.
Otworzyłdrzwi i stał, zachowując zdumiewającą godność, podczasgdy przyjaciółki
Casey taksowałygo wzrokiem, a usta imsię nie zamykały.
- Nie mogłyśmyznaleźć miejsca do parkowania naCourt - oznajmiła Brianna.
-Musiałyśmy zaparkować na West Cedar - dodała Jenna.
- Dobrze, że nie zrezygnowałyśmy - oświadczyła Joy.
-No, Casey, ty diablico - mruknęłaBrianna.
- Niespuszczała wzrokuz Jordana.
-A ja się martwiłam.
- Unikasz nas - skarżyłasię Jenna, również nieodrywając od niego oczu.
-Nie odpowiadasz na telefony - dodała Joy,także w niegowpatrzona.
- Chyba rozpoznaję tego mężczyznę - zakpiła Brianna,bo niewątpliwie go
sobie przypomniała.
-I ja też - powiedziałaJenna tonem bardziejzdziwionym niż kpiącym.
Wszystkietrzy zamilkły, patrząc naJordana z wyczekiwaniem.
Casey westchnęła z rezygnacją.
- Drogie panie, to Jordan O'Keefe.
Jordan,poznaj Jennę,Briannę i Joy, moje najlepsze przyjaciółki.
Jordan, w pełni panując nad sobą, skinąłwszystkim głową na powitanie.
- Bardzo mi przykro.
Gdybym wiedział, że przyjdziecie,ubrałbym się odpowiednio- powiedział.
Jenna zachichotała, Joy parsknęła.
Brianna spojrzała spodoka.
- Przepraszam, aleczy nie widziałam cię pracującego tuw ogrodzie?
-Ale ja widziałam go gdzie indziej - wtrąciła Jenna, która właśnie go
sobie skojarzyła.
- To było na wystawie.
370
- Jest malarzem - potwierdziła Casey- ale jest takżemoim ogrodnikiem.
-I najwyraźniejnie tylko - wtrąciła Joy.
Patrzyła na guzikszortów Jordana, którego w pośpiechu nie zapiął dokońca.
Brianna zwróciła się do Casey z ledwo ukrywaną radością.
- Przepraszam.
Naprawdę chętnie zajęłabym sięnaturątwoich stosunków z ogrodnikiem, który jest
także malarzem, ale to mojachwila i zamierzam ją w pełni wykorzystać.
- Wyciągnęła lewą rękę, naktórej widniał piękny, nowy pierścionek zdiamentem.
Casey aż się zachłysnęła.
- Brianna!
O rany!
Zdecydowałaś się!
- Uściskała Briannę, po czym odsunęła się, by spojrzeć na pierścionek.
-Jestwspaniały.
- Znów ją serdecznieuścisnęła.
-Jestem zciebiedumna.
Brianna promieniała.
- Ja też jestem dumna.
-Kiedy go dostałaś?
- W piątek wieczorem.
Powiedziałabym ci wcześniej,gdybyś odpowiadała na telefony.
Jordan wtrącił się, drapiąc się w głowę nieporadnym gestem.
- Hm, to może ja już sobie pójdę,drogiepanie.
- Zawarta w tych słowach sugestia, że to on jest odpowiedzialny
zanieodbieraneprzez Casey telefony, dawała jej znakomite alibi i ratowała przed
opowieścią o Maine.
-Gratulacje, Brianno - dodał.
- Och, nie odchodź!
- zawołała Brianna.
-Musimy touczcić!
- Joy wyciągnęła butelkę szampana,Jenna zaśdużątorbę z piekarni.
-Jeśli Casey ma sok pomarańczowy, tomożemy zrobić niedzielne śniadanie.
Pewnienie tak dobrejak to, które zrobiła Meg, alebędziemy udawać.
W tym momencie, jakby wywołana, na rogu West Cedarpojawiłasię Meg.
Szłaze spuszczoną głową.
Z tej odległościwyglądała na samotną, nawetprzygnębioną.
371.
Casey poczuła przypływ nowej czułości.
Meg była jejkuzynką.
Kuzynką.
- No dobra, kochani, wszyscydo środka.
- Zagnała ichdo domu, włączając do grupy Jordana.
-A ja porozmawiamz Meg i zobaczymy, co się da zrobić.
Owinęła się ciaśniej szlafrokiem i -nieprzejmując sięwcale, że tylko to
miała na sobie - zbiegła na bosaka poschodkach i ruszyła chodnikiem.
Meg podniosła głowę.
Jej twarz rozjaśnił uśmiech, dodając jej urody.
Zbliżając się do Meg, Casey odpowiedziałauśmiechem.
- Wiem, że robięz siebie idiotkę, biegając po ulicy bosoi wszlafroku, ale
właśnie przyszły moje przyjaciółki.
Brianna się zaręczyła!
Czy to nie wspaniałe?
- Wsunęła rękę podramięMeg i pociągnęła ją ku domowi.
-Nie mogłaś przyjśćw bardziej odpowiednim momencie.
Czy możemy zrobićniezapowiedzianą uroczystość?
Przyniosłyszampana i cośz piekarni, ale to ty wiesz, czymamy sok pomarańczowy,
noi w ogóle co jest w lodówce.
Pomożesz?
Meg wciąż się uśmiechała, ale wyglądała nieco blado.
Casey przyszło do głowy, że po prostu mniej się umalowała.
Dostrzegała słabekropeczki w miejscach, w których przedtem widniały mocne piegi.
- Oczywiście - powiedziałaMeg z ożywieniem.
Wciąż trzymając Meg pod rękę,Casey przechyliła kuniejgłowę.
To nie było trudne, bomiały podobny wzrost.
- Muszęcię jednak uprzedzić - powiedziała cicho, tonem zwierzenia -że jest
tu Jordan.
-Jordan?
- Spędził tu noc.
-Spędził.
noc?
Casey spotkała jej spojrzenie, zaciskającusta, by nieuśmiechać się
szeroko.
Oczy Meg rozświetliło zrozumienie.
- Tyi Jordan?
-Nie uważasz, że jestwspaniały?
- Tak, ale to.
Jordan.
372
Casey dokładnie wiedziała, skąd pochodzi Meg.
Samanatomiast pochodziła skądinąd.
- No właśnie -powiedziała, wprowadzając Meg poschodach i zamykającdrzwi.
Wciągu następnych trzydziestu minut Jordan włożył koszulę, a Casey obcięte
dżinsy i koszulębezrękawów, Megzaś przygotowała pełneśniadanie dla pięciu osób
na stolew ogrodzie.
Rododendrony były niemal w pełnym rozkwicie, lilie wyrosły,rozrośnięta werbena
świeciła fioletowymikwiatami.
Wszystko jedno, co składało się na zapach - był onwystarczająco piękny, by
uczcić Briannę.
Właśnie zabierali się do huevos rancheros,gdy odezwała się komórka
Jordana.
Casey spojrzała na niego z niepokojem, ale już wstał od stołu i rozmawiając,
przeszedł dogabinetu.
Uśmiechała się,by nie niepokoić Meg, lecz zerkaław jegokierunku.
Gdy Jordanskończył rozmowę i uchwyciłjej spojrzenie, podeszła do niego.
- Tobył ojciec - powiedziałcicho.
- Znikł samochódDardena.
Casey ścisnęło się serce.
- Co to znaczy"znikł"?
-Niema go ani w garażu, ani na podjeździe, ani na parkingu koło kościoła,
aninigdzie indziej w mieście.
Casey jęknęła.
- Od jak dawna go nie ma?
-Niewiedzą.
Mógł wyjechaćpo rozmowie zojcemwczoraj wieczorem.
Albowcześnie rano.
- Wybrał numerna klawiaturze telefonu.
-Policjant z Bostonu - mruknął doCasey, po czym powiedział do telefonu: - Cześć,
John.
TuJordan O'Keefe.
Pamiętasz tę sytuację,o którejrozmawialiśmy i mieliśmy nadzieję, że nigdydo
niejnie dojdzie?
Właśnie.
Tak, niestety.
Caseyzobaczyła teraz innego Jordana.
Słuchając go,zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z profesjonalistą.
Spo Jajkapo farmerski!
373.
kojnie i rzeczowo przedstawił detektywowi informacje, jakimi dysponował na temat
Dardena, jego samochodu i tablic rejestracyjnych.
Podaładres mieszkania Casey w BackBay i własnego, ponieważ oba były w książce
telefonicznej,aDarden mógł je stamtąd uzyskać.
Zdradził adres domuprzy LeedsCourt, mówiąc, że nie zaszkodzi, jeśliwóz patrolowy
na wszelki wypadekprzejedzie tędy od czasu doczasu.
Podał również adres mieszkania Meg na szczyciewzgórza, zastrzegając, że to
informacja poufna.
- Darden nie zna nazwiska Meg Henry- uspokajałw równej mierze siebie co
Casey po zakończeniu rozmowy - zresztąjej numer telefonu jest zastrzeżony.
Nie będziewiedział, gdzie mieszka, chyba że zauważy ją na ulicy i pójdzie zanią.
- Zmieniła wygląd.
-Nie tak bardzo - powiedział Jordanz żalem.
- Dlaczego jedziechevy, a nie buickiem?
-Buick rozpadł się dawno temu.
Chevynależy do kobiety,z którą żyje.
Nazywa się Sharon Davies.
- I naprawdę na tablicach rejestracyjnych manapisT-W-A-R-D-Z-I-E-L?
-Tak mówił tato.
- Jeśli jest taka twarda,to co robi z Dardenem?
-On ma dom.
Podobno przenosiła się z miasta domiasta z dwójką dzieci, zatrzymując się, gdzie
się dało, i starającsię jakoś przeżyć.
Gdy wprowadziła się doDardena, umowabyłataka, że ona gotuje i sprząta, a on jej
zapewnia solidnydach nadgłową.
- A ona wie, dokąd Darden pojechał?
-Wygląda na to, żejest z nim.
- A dzieci?
-Sąw domu, ale nic niewiedzą.
Niepotrafią powiedzieć, kiedy Darden wyjechał.
Oboje spali.
- Zostawiła dzieci same?
-Nie są takie małe.
Dziewczynka ma szesnaście lat,chłopiec jedenaście.
Casey starała się zachowaćoptymizm.
374
- Może to tylko niewinna wycieczka powiedziała, alesama w to nie wierzyła,
tak samo jak Jordan, sądząc po wyrazie jego twarzy.
Szybko więc dodała: - Może powinnamzabrać stąd Meg?
- Nie, tylkosię zdenerwuje.
Poza tym Dardenowi raczejnie przyjdzie dogłowy, by tu przyjechać.
Nie wie,kim byłConnie.
Gdyby wiedział, dawno już bytutaj się pojawił.
Jaknarazie to miejscejestdla Meg najbezpieczniejsze.
Brianna, Jennai Joy wyszły przed południem.
Casey odprowadziłaje do samochodu na West Cedar.
Gdy wróciła,Jordan stałna chodniku, rozmawiając z Jeffem i Emily Eisnerami.
Oczywiście zaprosiła ich do domu i do ogrodu.
Zostało trochę jedzenia.
Jeff i Emily byli głodni, Jordanchciałdokładkę,a Casey również chętnie coś
jeszcze zjadłaby.
Meg była zachwycona, bo najwyraźniej lubiła Emily.
Poznałysię, kiedy Emily odwiedzała Conniego, i łatwo im sięze sobą rozmawiało.
Ani Emily, ani Jeff nietraktowali jejz wyższością.
Wręcz przeciwnie, zachowywali sięniemalopiekuńczo - chwaląc jej francuskie
grzanki, dziękując, gdyprzyniosła kolejny dzbanek kawy, rozmawiając o
lokalnychsklepikarzach.
Casey zwróciła na to uwagę.
Zauważyła także,jakswobodnie czuł się Jordan, swobodniej niż podczas
wizytyBrianny,Jenny i Joy.
Poprzednio przysłuchiwał sięgłówniedamskiej rozmowie kręcącej się wokół zaręczyn
Brianny, natomiast w towarzystwie Emily i Jeffa znalazł się wswoimżywiole.
Tej towarzyskiej strony Jordana Casey dotychczasnie znała.
Doskonale funkcjonował w tej roli.
Myślała o tym, delektującsię kolejną filiżanką kawy.
W końcuEisnerowie podziękowali i poszli.
Jordan odprowadził ich do drzwifrontowych i wrócił z niedzielną gazetą.
Casey patrzyła, jak się zbliża.
Położył gazetę na stole,wyciągnął pierwszą stronę i usiadł.
Dopieropo chwili zorientował się,że Casey wciąż mu się przygląda.
Opuścił gazetę i uniósł brwi w niemym pytaniu: ocochodzi?
- Wychodząc, Emily szepnęła mido uchacoś bardzo in375.
teresującego - wyjaśniła Casey słodko.
- Powiedziałam, jaksię cieszę, że ona i Jeff są moimi sąsiadami, ona zaś
oznajmiła, że jest ci bardzo wdzięczna za sugestię, żeby do mniewpadła, gdy w
zeszłym tygodniu byłam tak przygnębiona.
Tomanipulacja, Jordan.
Nie odpowiedział, siedział tylko, uśmiechającsięlekko.
- Powinnam być wściekła.
Wciąż się nie odzywał.
i- Więc czemunie jestem?
- Ponieważ - udzielił prawidłowego wyjaśnienia -wiesz, że moje serce
jestwe właściwym miejscu.
Wiedziała.
Niezależnieod tego, że czasami jązwodził,nigdy nie wyczuła w nim ani odrobiny
złej woli.
Przekorę?
Tak. Jej ogrodnik był wzamierzony sposób lakoniczny.
Gdyby się tak nie zachowywał, zdradziłby się.
Był wykształconyipotrafił byćrozmowny.
Okazał się przenikliwy.
Wyczuł, żetamtego dnia Casey potrzebowała Emily Eisner, choćniemógł wiedzieć o
stołku przy fortepianie.
Teraz jednak, gdy siedziała, przypatrując mu się, przyszło jej do głowy,
że Caroline miała rację.
Nieogolone policzki, rozdarty podkoszulek, znoszone dżinsy, niezasznurowane
buty, atakże milkliwość tworzyły wizerunek macho.
Tęrolę nauczono go grać, ilekroć miał do czynienia z kobietami.
- Coś cię jeszcze dręczy?
- spytałłagodnie.
Uznała, że nie musiał udawać macho, boi bez tego uosabiał męskość w czystej
postaci.
Pokręciłagłową.
Ale potem coś jej przyszło na myśl.
- Jednak tak.
- Rozejrzała siępo zalanych słońcem ścieżkach ikwiatach,które z dnia na dzień
kwitły coraz bujniej.
-Jak mogę czuć spokój i zadowoleniewłaśnie teraz?
- Był toniedobry czas, czas oczekiwania, aDarden stanowił zaledwie część
problemu.
Była jeszcze Caroline.
Casey czuła lekkiniepokój, myśląc o nichdwojgu, ale nie panikowałatak, jaksię
jej tozdarzało dawniej.
Zamiast odpowiedzieć, Jordan wyciągnął się w fotelu,wyprostował nogi i
leniwiesię uśmiechnął.
376
To ogród - mówił.
Ogród byłoazą, ucieczką przed nieszczęściami tego świata.
I nie, nie może go sprzedać.
Terazto rozumiała.
Jej mieszkanie w Back Bay było niczym w porównaniu z Beacon Hill.
Taksamo, mówiąc szczerze,jak farma naRhode Island.
Ta farmauosabiała Caroline.
Domz magicznym ogrodem uosabiał Casey.
To tu znalazłasweprzeznaczenie.
Wyczuła, że Connie się cieszy, iż zdała sobie z tego sprawę,a to z kolei i
jej sprawiło przyjemność.
Jordan wciąż się uśmiechał.
Och, mówił więcej, to prawda.
Mówił, że on tu jest,a to ma wielkie znaczenie.
Miał rację.
Nie chciała tego jednak jeszcze przyznać.
Dźwięki niedzielnego poranka - śpiew ptaków i leniwyszum miasta -
zakłóciłnagle dźwięk klaksonu.
Po chwiliklakson odezwał się po razdrugi, trzeci, czwarty.
Nie był toalarm samochodowy,bo dźwięki rozbrzmiewały nieregularnie, raziły ucho,
znamionowały gniew tego, kto go naciskał.
Dochodziły z Leeds Court.
Casey napotkała spojrzenie Jordana.
Rozleniwienie znikło w mgnieniu oka.
Jordan zerwał sięz krzesła i pobiegł kamienną ścieżką ku drzwiom.
Była tuż za nim.
- Dudleyniemógł byćaż tak głupi.
Jordan pokonywał po dwa stopnie naraz.
- Mógł.
Ucieszyłby się,mając sprawę doopisania.
Casey przyspieszyła, by go dogonić.
Przebiegli korytarzi hol frontowy.
Jordan otworzył drzwi akurat w chwili, gdystanęła u jegoboku.
Na brukowanej jezdni stał poobijany chevy, jednym kołem na krawężniku,
obiegającym rosnące pośrodku drzewa,maską w kierunku przeciwnym niż pozostałe
auta na LeedsCourt.
Drzwi od strony kierowcyznalazły się na wysokościprzerwy między samochodami, tuż
na wprost ścieżkidodomu Casey.
Nie musiała patrzeć na tablice rejestracyjne, bywiedzieć, że wściekłym kierowcą
jest Darden Clyde.
- Wracaj do środka -powiedział Jordan, schodząc poschodkach.
377.
Casey zignorowała jego słowa i ruszyła za nim.
Doszli dofurtki w chwili, gdyDarden wysiadł z samochodu.
- Tu nie ma, kurwa, gdzie zaparkować!
- wrzasnął,zbliżając siędo Jordana.
-No dobra, O'Keefe, gdzie onajest?
- Kto?
- spytał Jordan.
Stojąc na lekko rozstawionychnogach, z wyprostowanymi ramionami, wydawał się
takduży i niewzruszony, że nawet Casey zatrzymała się za nim.
- Moja córka!
- wrzasnął Darden, czerwony na twarzy.
Casey przyglądała mu się z niezdrową fascynacją.
Gdyby nie znała historii Jenny, uznałaby go za przystojnego.
Miał rzedniejącejuż włosy, ale regularne rysy iuderzająconiebieskie oczy.
Wiedziała jednak, jak ją traktował, i terazpatrzyła na niego jak na
groźnegodrapieżnika.
- Pochowałeś swojącórkę -powiedział Jordan.
-W tym grobie nie ma ciała, a naglewczoraj pojawia sięta kobieta -
spojrzał na Casey z nienawiścią - i zaczynapaplać, że MaryBeth nie umarła, i w
domu tej kobiety znajduję ciebie.
Wyjechałeś zmiasta zaraz po tym, jak MaryBethzniknęła.
Jesteś w to zamieszany.
- MaryBeth nie ma, Darden.
Umarła.
Casey uważała,że to prawda.
MaryBeth umarła.
Taksamo Jenny.
Natomiast Meg żyłai znajdowała się gdzieś zanią w domu.
- Co zrobiłeś,O'Keefe?
- Darden aż się gotował, wysunął szczękę,sapał przez rozszerzone nozdrza.
-Wywąchałeścoś dobrego wWalker izabrałeś to sobie?
Pete?
Niebyło żadnego Pete'a.
Ty byłeś Pete'em.
Ale ona należy domnie.
Słyszysz?
Należy do mnie.
Nie możesz jej mieć.
Przyjechałem ją zabrać.
- Mylisz się - oświadczył Jordan zdecydowanym tonem.
- Wracaj dodomu.
- Nie wrócę, póki nie dostanę córki.
Nagle podniósł niecowzrok, ujrzał kogoś stojącego zaJordanem, a w jegooczach
pojawił się złośliwybłysk.
- No,no, no.
Cała trójkapodjednym dachem.
Czyżto nie interesujące?
Casey odwróciła głowę.
W otwartych drzwiach fronto378
wych stała Meg, patrząc na Dardenaszeroko otwartymioczyma.
Wyglądałana skamieniałą ze strachu.
Casey wbiegła po schodkach i stanęła przed Meg, zasłaniając jej widok na
Dardena.
- Nieodzywaj siędo niego.
Nie musisz nic mówić - powiedziała tak cicho iłagodnie, jak umiała, sama drżąc
zestrachu.
- Paskudny kolor włosów, MaryBeth -szydził Darden -ale rozpoznałbym cię,
choćbyś je przefarbowała na fioletowo.
Nie wiem,w co tym razemgrasz, ale i tak ci się nie uda.
Casey odwróciła się tak, że stała plecami do Meg, zasłaniając ją i
trzymając za ręce.
Darden wciąż tkwiłprzy samochodzie, Jordan wciążblokował ścieżkę.
JednakCaseywidziała, że poza tym naLeeds Court panuje ruch.
Zaczęlisię pojawiać wywołaniawanturą sąsiedzi - prawnik Gregory Dunn, Jeff i
Emily, kilkoro innych,których Casey znała z widzenia, ale nie znazwiska.
Część byłapo prostuciekawa i przyglądała się;kilkoro ostrożnie podeszło bliżej.
Prawnik trzymał przy uchu telefon komórkowy.
Caseymodliła się w duchu, by łączył się z policją.
Ale Darden był szybszy.
Zezłym uśmiechem wyciągnąłz kieszeni rewolwer i wymierzył go wJordana.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, zawołał do Meg:
- Tojak będzie,MaryBeth?
Czy tym razem naprawdęmam dlaciebie zabić?
Casey ogarnęłoprzerażenie.
Kątem oka dostrzegła, żesąsiedzi, którzy podeszli bliżej,teraz się wycofują.
Meg zaszlochała za jejplecami, aleCasey tylko mocniejuścisnęła jej dłonie.
Wiedziała, że Jordan nie ma broni -mogła przegapić telefon w jegokieszeni, ale
nie rewolwer-a to znaczyło,że jest w niebezpieczeństwie.
Zastanawiałasię, czyma szansę pokonać Dardena bez strzelaniny, gdy zauważyła
jakiśruch.
Ktoś wysunął sięz samochodu tużza Clyde'em.
Zobaczyła kobietęw obcisłejbluzcebez rękawów,opinającej obfitybiust.
Poza tym jednak nie była gruba, miała krótkie, ufarbowane na blond włosy i
twarde spoj
rzenie.
379.
Sharon Davies.
Caseynie miała co do tego wątpliwości.
- Rzuć broń, Darden zażądała głosem równie twardym jak jej wzrok.
-Nie wtrącajsię - mruknął Darden, nawet sięnieoglądając.
- Rzuć broń, powiedziałam- powtórzyła.
Dardenwciąż mierzył w Jordana.
- Rzuć to -rozkazałJordan.
- Naruszenie warunkowegozwolnienia to jedno, napad z niebezpiecznym narzędziemto
całkiem coś innego.
Nie pogarszaj swojej sytuacji.
- Pogarszam swoją sytuację?
- wrzasnąłDarden, choćJordan stał zaledwie kilka kroków od niego.
-Jest moja.
Chcę jej.
Jeśli nie mogę jej mieć, niemam nic do stracenia.
Todlaniejkilkalat gniłemw więzieniu.
- Te słowa dodatkowogo rozjątrzyły.
-Niemam nic do stracenia!
Niedaleko rozległa się policyjna syrena.
Jordan wyciągnął rękę.
- Oddajbroń - powiedział cicho, lecz stanowczo.
-Najpierw piekło zamarznie - warknąłDarden.
Chwycił rewolwer obiema rękoma i odbezpieczył.
Trzecia ręka złapała rewolwer.
Casey ledwozdążyła zdaćsobie sprawę, że należy do Sharon, gdy Darden się
odwrócił.
Doszło do szarpaniny.
Jordanskoczył naprzód.
Rozbrzmiał wystrzał.
Meg i Caseykrzyknęły.
Casey pobiegłaby do Jordana,gdyby Meg nie zaczęładygotać i gdyby zdrowy
rozsądeknie kazał jej trzymać się z dala od broni.
Odwróciła sięi mocno objęła Meg, równocześnie z niepokojemoglądającsię przez
ramię na Jordana.
Leżał na chodniku, mając podsobąDardena.
Po kilkusekundach zobaczyła jednak, żeJordan się porusza.
Nieruszała się natomiast Sharon Davies.
Stała jakskamieniała, wciąż trzymając w rękurewolwer Dardena.
Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na jego nieruchomąpostać.
Jordan podniósł się na kolana.
Przyglądał sięprzez chwilę Clyde'owi, poszukał tętna, spojrzał na Sharon.
380
- Nie żyje.
Meg krzyknęła.
Casey nie wiedziała, czy zżalu, czyz ulgi.
Sama niczego nie czuła, dopóki Jordan nie wstał.
Sharon wyglądała na oszołomioną.
Spotkała wzrok Jordana i lekko drgnęła.
Gdy wyciągnął rękę, oddała mu rewolwer i nagle zaczęła robić wrażenie kobiety
bardziej udręczonej niżtwardej.
- Coon zrobił MaryBeth?
- spytała drżącym głosem.
-Zawsze słyszałampogłoski.
Mówiłamsobie jednak, że tonieprawda.
Nawet wtedy,kiedy moja córka powiedziałami,że dotyka jej tak, jak niepowinien.
Mam znią problemy.
Pomyślałam, że też usłyszała plotki i próbuje skłócićnasze sobą.
Ale jak terazsłuchałam Dardena, zrozumiałam.
Zgwałciłmoją córkę.
Jestem tegopewna.
Mówiłaprawdę.
Cały czas mówiła prawdę.
Za to, co jej zrobił, co zrobiłMaryBeth, zasługiwał na śmierć.
Syrena wyła coraz bliżej.
Meg trzęsłasię tak, że z trudem stała na nogach, lecz gdyCasey próbowała
zabrać ją do domu, oparłasię ze zdumiewającą siłą.
Casey chciaławięc przesłonić jej widok Dardena,ale ona wyciągała szyję,aż
zdołałaspojrzeć na ojca, którego niewidzące już oczy skierowane były w jej
stronę.
Casey wciąż ją obejmowała.
Znając przeszłość Meg, wiedząc, co Darden jej zrobił ido czego ją to
doprowadziło, wyobrażała sobie, że dziewczyna boi się, byojciec nie wstałnagle z
chodnika i nie zaatakował.
- Wszystko w porządku -mówiła łagodnie.
- Wszystkowporządku.
Nie może cię już skrzywdzić.
- Tomi się śni - wyszeptała Meg z paniką woczach.
-Całyczasśnię.
On nie odpuści.
Poprostu nie odpuści.
Jordan podszedł do nich.
- Już po wszystkim, Meg - powiedział.
- Nie żyje.
Tymrazem to naprawdę koniec.
Już cię więcej nie zrani.
Casey objęła goramieniem, ale miała czaszaledwie rzucić mu jedno pełne
wdzięcznościspojrzenie,gdy na LeedsCourt wjechałwóz policyjny z migającymi
światłami i gwałtownie zahamował.
Dwajpolicjanci wyskoczyli z niego
381.
z wyciągniętą bronią.
Dwaj inni wybiegli z West Cedar.
Jordan podszedł donich.
Jeff iEmily minęli go, wchodząc poschodkach.
Emily dotknęła pleców Meg.
- Dobrze się czujesz?
Meg z trudemprzełknęłaślinę, oderwała oczy od ojcai skinęła głową.
Caseyobejmowała ją ramieniem.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała i powtarzałatozapewnienie innym
sąsiadom, którzy ostrożnie się do nichzbliżali.
Jedno było jasne: wszyscyznali i lubiliMeg.
- Opiekowała się naszymi wnukami,gdy przyjechałyz wizytą.
Nie zaufalibyśmy nikomuinnemu - stwierdził jedenz sąsiadów.
- Wyprowadzała psa, gdy mój ojciec miał zawał i musieliśmy
natychmiastjechać do domu doPoughkeepsie -powiedział inny.
-Meg gotowała rosółz kurczaka dla mojejchorejżony -dodał Gregory Dunn.
- To była jedyna potrawa, którą mogłajeść.
- Według przepisuMiriam - mruknęła Meg i spojrzałaniepewnie na Casey.
Casey uśmiechnęła się iskinęła głową/ potwierdzając, żezna jejhistorię.
- Miriam to dobryczłowiek - powiedziała i poczuła, żeMeg odrobinę się
odpręża.
Po chwili Meg znów spojrzała na ulicę.
- Czy mogę pójść go zobaczyć?
-Jesteś pewna, że tego chcesz?
Meg skinęła głową.
Casey rozumiała nurtującą ją potrzebę zamknięcia sprawy.
ChoćDarden Clyde był człowiekiem godnym pogardy,Meg była z jego krwii kości.
Spędziła znim znacznie więcejczasu niż Casey z Conniem -a jednak teraz Casey
mieszkała w domu Conniego, odwiedzała rodzinną miejscowośćConniego, rozmawiała z
żoną Conniego, poszukiwała Jenny i Pete'a.
Też chciała wpewien sposób zamknąćten rozdział.
382
Były różne przyczyny, dla których Casey zamierzała pomóc Meg.
Jedną z nich była wdzięczność - Casey doceniaławszystko, co Meg zrobiła dla
Conniego.
Drugąbyło współczucie - cierpiała na myśl o tym, co Meg przeżyła, dorastając, i
pragnęładla niej lepszego życia.
Kolejną była rosnąca sympatia - Meg łatwobyło polubić, taka była niewinnai
chętna do pomocy.
A ukoronowaniem wszystkiego byłfakt, że są kuzynkami.
Casey podejrzewała, że już zawszebędzieczuła potrzebę opieki nadMeg, i myślała o
tymz przyjemnością.
Trzymając się za ręce, Casey i Meg zeszły ze schodów.
Sanitariusz zprzybyłejna miejsce karetki pogotowiazbadał Dardena i orzekł,
że nicjuż nie da się zrobić.
Zakryłjegociało od pasaw górę irozmawiał z jednym z policjantów.
Pozostali trzej, atakże Jordan i Gregory, stali zSharonDavies.
Casey usłyszała,że prawnik używał takich wyrażeń, jak "obrona konieczna" i
"obrona drugiejosoby".
Wywnioskowała z tego, że ponieważSharon zastrzeliła Dardena, by ten nie
zastrzeliłkogoś innego, nie będzie oskarżonao zabójstwo.
Meg wysunęła ramię z uścisku Casey i podeszła do ciałaojca.
Przyklękła,drżącąręką odsunęła prześcieradłoz jegotwarzy, przysiadła napiętach.
- Nie widziałam go od siedmiu lat - powiedziała do Casey cichym głosem.
-Nie miałaś wyboru.
- Kochał mnie.
-Tak.
- Za bardzo.
Casey była zdumiona, że Meg tak dobrze to znosi, biorącpod uwagę, jakie
emocje musiały nią w tejchwili targać.
- Może takjest lepiej?
- zauważyła Meg.
- Tak sądzę - odrzekła Casey.
Nie wyobrażała sobie scenariusza, w którym Darden wiedziałby, gdzie jest Jenny,i
zostawiłbyją w spokoju.
Takbardzo jej potrzebował, żeprzerodziło się to wobsesję, która sama z siebie
nigdy bynie ustąpiła.
Śmierć była jedyną rzeczą/która całkowicie
383.
kładła kres lękom Jenny.
Ona wiedziała tojuż siedem lattemu.
Tyle czasu trwało -z nieoczekiwanym odwróceniemról - zanim to się stało.
- Czywierzysz w duchy?
- spytała Meg,wciąż patrzącna Dardena.
Casey miała właśnie powiedzieć"nie", i to właśnie Megpowinna usłyszeć.
Zawahała się jednak.
Nieraz czułaobecność Conniego.
Może nawet Angus ma w sobie odrobinęducha Conniego.
Meg podniosła wzrok i spojrzała na nią.
- Czy będzie tu czekał, by mnieprześladować?
Wjej głosie było tyle lęku, że Casey odpowiedziała zdecydowanie:
- Nie.
Dopilnujemy, żeby tak nie było.
Zrobimy to razem.
Wrócili sanitariusze.
Casey ujęła Meg za ramiona i łagodnie odprowadziła ją dalej od ciała.
- On nie żyje - powtórzyła dobitnie.
To był najlepszysposób terapii bezpośredniej.
- Widziałaś to na własne oczy.
Czy wrzeszczy teraz na ciebie?
- Nie.
-Czy patrzy ze złością?
- Nie.
-Czy cię dotyka?
- Nie.
-Był agresywnym, nieszczęśliwym człowiekiem.
Możeteraz odzyska spokój.
Oczy Meg wypełniłysię łzami.
- Chciałabym, żeby tak było.
Nie chcę, żeby był agresywny inieszczęśliwy.
Byłmoim ojcem.
Policja zadawała pytania, trzeba też było zorganizowaćtransportciała
Dardena do Walker, by je tam pochować.
Meg postanowiła - i Caseyuważała, żezrobiła mądrze - żeJenny pozostanie martwa.
Nie zamierzaławracać do Walker.
Nazywała się teraz Meg i lubiła swoje życie.
Wersja oficjalna, którąJordan przekazał EdmundowiO'Keefe'owiw rozmowie
telefonicznej tegożpopołudnia,
384
brzmiała tak, że opanowany podejrzliwością Darden rzuciłsię na Jordanaz
rewolwerem, doszło do walki i Dardenzginął na skutek postrzału.
Sharon była jedyną osobą zWalker, która widziała Jenny,jednak współczuła
jej tak bardzo, że nie zamierzała nic nikomumówić.
Zresztą dzięki temu mogła wyłączyć z całej historii także własną córkę,a tonie
było dlanich obu bez znaczenia.
Późnym popołudniem plac Leeds Courtopustoszał.
Caseyi Jordan wrócili do ogrodu.
Za ichnamową Meg zostałatam z nimi.
Było to miejsce pełne spokoju, oddzielone nawetod tego, co się działo przed
domem.
Można tu było odnaleźć nadzieję.
I obserwować naturę.
Jordan zwrócił im na touwagę, tym razem podając wszystkie nazwy kwiatów.
Pokazał Casey pąki hortensji,wczesne piwonie i resztki marzankiwonnej.
Wyjaśnił, że kwiaty hortensji kwitnąprzezwiększą częśćlata w barwnych kulach, że
agapant i kalina, oba białe, doskonale nadają się na kwiaty cięte, że
czasdzwonków wkrótce się skończy, a na ich miejsce posadzi petunie.
Powiedział jej, które kwiaty są wieloletnie, a którejednoroczne.
Przykląkł przy gardeniach, do których miałwyraźne upodobanie.
Dopiero zaczynały kwitnąć,alejużmocnopachniały.
Casey była oczarowana jego opowieściami.
Szłaza Jordanem od kwiatudo kwiatu, podczas gdy wokół nich latałyptaki i
pszczoły.
Fontanna pluskała ciągłym, kojącym strumieniem.
Meg niewiele mówiła, nie potrafiła też długo usiedziećspokojnie.
Najmniejszyhałas podrywał ją z krzesła.
Uspokajała się, gdy Jordan powierzał jej drobne zadania, takie jakusuwanie
przekwitłych kwiatów rododendronów, obcinanie kiścibzu,które już zaczynały
więdnąć, i wyrywaniechwastów kiełkujących między kamieniamiścieżki.
Najwyraźniej była szczęśliwa wtedy, gdy miała coś do roboty.
Bezczynność sprzyjała rozpamiętywaniu izamartwianiu się.
Casey doskonale to rozumiała.
Ilekroć była zajęta, nie pa385.
miętała o stanie Caroline.
Dlatego też po wykładzie Jordana zajęła się przygotowaniem dokumentów do
wnioskówo ubezpieczenie, a potem udała się do gabinetu, by zadzwonić do
kolejnych klientów z informacją, że przyjmie ichw nowym biurze pod nowym
adresem.
Właśnie zamierzała wrócićdo ogrodu, gdy do domuwkroczył swobodnie
Jordan,wnosząc ciepło do chłodnegopomieszczenia.
Miał ołówek za uchem i rękę schowaną zaplecami.
Wydawał sięzadowolony z siebie.
Powitałago zdziwionym uśmiechem.
Wysunął schowaną dłońi położył na biurku papierowąserwetkę.
Widniał na niejołówkowy szkickwiatu gardenii,takiego jak te, które zaczynały
kwitnąć wogrodzie.
Ależ nie.
Dopiero gdypodniosła serwetkę, zdałasobie sprawę, że tobyło coś więcej niż
gardenia.
W płatkach ukryto rysy Casey,tak subtelne, lecz wierne, żebyłazdumiona.
Oczy, nos,usta - uchwycił wszystko, nawet kształt jej twarzy w sercukwiatu,
okolony włosami, dziko kręcącymi się naeleganckorozłożonych płatkach.
Taki prosty, a tak piękny rysunek.
Przytuliła serwetkę domocno bijącego serca.
- Oprawię to.
Zaczerwienił się.
- Nie oprawiaj.
To tylko zabawa.
Chciałem, żebyś sięuśmiechnęła.
- Masz wielki talent - powiedziała, czując coś na kształtnabożnego lęku.
- Malarz.
Ogrodnik.
Zbawca.
Nie podziękowałam ci nawet za wyratowaniemniez ostatniej wpadki.
- Jakiej wpadki?
-Wyprawydo Walker.
Zostawienia wizytówki Dudleyowi Wrightowi.
Sprowadzenia tu Dardena.
- Czy to byławpadka?
-Byłaby czymś gorszym, gdybyś zginął.
Byłabyczymśgorszym, gdyby Meg zginęła.
Przechylił się przezbiurkoi objął jej twarz długimi palcami.
- Tak, alenic takiego się nie zdarzyło.
Zdarzyło sięnato386
miast to - powiedział, uśmiechając się do niej i patrząc z podziwem - że
doprowadziłaś sprawędo końca.
Pojechawszytam, wymusiłaś rozstrzygnięcie.
Meg jest teraz wolna.
Taksamo córka Sharon Davies.
Zrobiłaś coś dobrego, Casey Ellis.
Connie byłby z ciebie dumny.
Pod wpływem tych słówciepło, jakie czuła w środku, rozeszło się po
całymciele.
Nie musiałtego mówić.
Niewątpliwie nie musiał tego mówić z takim przekonaniem.
Najwyraźniejjednak wiedział,że tego właśnie najbardziej oczekuje.
Mogła kochać człowieka umiejącego tak troszczyć się o nią,mogła go kochać bez
żadnych zastrzeżeń.
Uświadomiła to sobie nagle.
Zagościło w niej uczucie -umościło się, rozwijało i potęgowało, dając jej myślom
pożywkę na resztę popołudnia i wieczór.
Wkrótce przed dziewiątą,gdy zatelefonowano z domuopieki, że Carolineznów ma
drgawki, Casey udała się tam co prędzej.
Rozdział dwudziesty trzeci
W pierwszych dniachpo wypadku, gdy Caroline pozostawała zawieszona między
życiem a śmiercią, Casey niedenerwowała się tak bardzo jak dzisiaj.
Uparty głosw jejgłowie powtarzał,że nie będzie tak źle.
Caroline zawszeudawałosię jakoś przetrwać.
Wbrew oczekiwaniom lekarzypozostała przy życiuprzez trzy długie lata.
Kilkawięcej niezaszkodzi.
Kilka więcej, i może ktoś wynajdzielekarstwo -cudowny przebudzacz, przełomowy
naprawiacz mózgu,cokolwiek.
Casey nie chciała siębać.
Nie traciła nadziei.
Jednakwszystkie uparte głosy świata nie potrafiły jejuspokoić takjak dawniej.
Gwałtowna śmierć Dardena niewątpliwie zrobiła swoje.
Jordan prowadził samochód, Casey siedziała w fotelupasażera, Meg
wślizgnęła się na tylne siedzenie, zanim któreś z nich zdążyło zaproponować, by
została w domu -zresztą Casey nie miała zamiaru jej do tego nakłaniać.
Wypełniał ją lęk, jakże różny od pustki, z którą żyła przezcałetrzy lata.
Towarzystwo innych ludzi jej pomagało.
Jechali w milczeniui szybko znaleźli się naFenway.
Nadrugimpiętrze Casey natknęła się na dyżurnego lekarza.
Miał poważną minę.
- Szczerze mówiąc, dziwię się, że wciąż z nami jest - powiedział ściszonym
głosem,gdy szli szybko przez hol.
-Drgawki były silniejszeniż kiedykolwiekdotąd.
Mamy panidecyzję, by nie reanimować, więc nie podjęliśmy żadnych
388
działań oprócz podania środków uspokajających,któreprzerwały napad, choć
tym razem potrzebna byłaznaczniewiększadawka.
To stanowi dodatkowe zagrożenie.
Casey przyszło to jużdo głowy.
Wiedziała dość olekarstwach i ich skutkach.
Musiała jednakzapytać.
- Jakie zagrożenie?
-Jej organizm sam z siebie działa coraz wolniej.
Jeślispowolnimy gojeszczebardziej lekarstwami, pani matkaumrze.
- Ale jeśli nie powstrzymacie drgawek, także umrze.
-Tak.
Ale walcząc.
Nazywamy to "złą" śmiercią.
Wolelibyśmy, by dobrze się czuła.
Wtedy to będzie"dobra"śmierć.
- I stąd środki uspokajające.
-Tak.
W pokojuCaroline przebywała Ann Holmes, niosąc Caseypewną pociechę.
Ją właśnie spośród wszystkich pielęgniarek Casey darzyłanajwiększym zaufaniem.
Gdy wchodzili, regulowała jedną z dwóch kroplówek, wiszących nastojaku.
Caroline leżała w masce tlenowej.
Monitor pracyserca cicho pikał.
Carolineoddychała głośno i chrapliwie, wyglądała jednak tak jak zwykle w
nocy - leżała na plecach, z zamkniętymi oczyma, lekko otwartymi ustami,rękoma
ułożonymi nakołdrze.
Jedynymi śladamidrgawekbyły potarganewłosyi zmięta pościel.
Casey przeszła na drugą stronę łóżka.
Pogładziła kosmyki wciąż pięknych, srebrnych włosów za uszami Caroline.
Ujęła rękę matki i przycisnęła do serca.
Nie odezwała się.
Gardło miała ściśnięte.
- Nie było łatwo - powiedziałacicho Ann.
Caseyskinęła głową.
- Pielęgniarki wyczuwają różne rzeczy - mówiła dalejAnntym samym cichym,
łagodnym głosem.
- Nie potrafimy powiedzieć, skąd i dlaczego, ale pomijając nawet
zmianyfizyczne,wiemy, kiedy takipacjent jak Caroline objawiachęć odejścia.
Musisz jej pomóc, Casey.
Musiszdać jej znać,że wszystko wporządku.
389.
Casey ścisnęło się serce.
- Jest gotowa - szepnęła Ann.
-Ale ja nie -odszepnęła Casey.
Uprzedzanoją o tejchwili.
Została poinformowana o tym, jak pacjenci zbliżająsię do śmierci, co robią,
czego potrzebują - i byłaby gotowa,gdyby doszło do tego miesiąc czy dwa po
wypadku.
Ale Caroline nie umarła, a Caseysię uspokoiła i pogodziła z sytuacją.
Mówiła sobie, żezdrowieniepo prostupotrwa.
Przyzwyczaiłasię do życia w nadziei.
Teraz Ann mówi, że trzeba pozwolić Caroline odejść.
Niewątpliwie patrzą na toz innego punktu widzenia.
Jak tozaakceptować?
- Czy ona śpi?
- szepnęła Meg zza ramienia Casey.
Casey odchrząknęła.
- W pewnym sensie - odpowiedziała cicho.
-Czy wie, że tu jesteś?
- Hm.
- Casey niechciała odpowiedzieć na to pytanie,ale w końcu, nie patrząc na Ann,
przyznała: - Nie jestempewna.
Raczej nie.
- Dlaczego tak głośno oddycha?
Casey rzuciła okiem na Jordana.
Stałw nogachłóżkaizapewniał solidne oparcie.
Czerpała z niego siłę.
- Z powodu wydzieliny, którąprodukują drogi oddechowe - wyjaśniła.
- Nie ma siły, żeby odchrząknąć, więcwydzielina tam zalega.
- Czy cierpi?
-Nie.
- To dobrze.
- Meg zamilkłana chwilę, po czymdodała: - Jest bardzo ładna.
Casey uśmiechnęłasię, aleznów czuła, jakcoś ją ściskawgardle.
Caroline naprawdę była bardzo ładna.
Zawszetaka zostanie w jej pamięci.
Ujęła dłoń matki, delikatnie rozprostowała szczupłe palce, jeden po
drugim.
Splatającje ze swoimi, odwróciła dłońCaroline.
Przy tej okazji zobaczyła, że z drugiej strony rękajest ciemniejsza.
Spojrzałaniespokojnie na Ann.
390
- To kwestia krążenia- wyjaśniłapielęgniarka.
Niepowiedziała, że nie jest to dobry objaw, ale wyraz żalu na jejtwarzy był
wystarczającowymowny - poza tym Casey sama wiedziała, co to znaczy.
Oprócz tego, cojejna początkuwyjaśnili lekarze,przeczytałaniemal wszystko, co
znalazłana temat komplikacji,oznak i zmian chorobowychu osóbw takim stanie jak
Caroline.
Wszystko zmierzało w jednym kierunku.
Casey zdawałasobie z tego sprawę, ale było jej ciężko na sercu.
Masowałarękę Caroline, jakby to mogłopomócw "kwestii krążenia".
Wiedziała, żenie pomoże, ale niepotrafiła się powstrzymać.
- Czy ona się obudzi?
- spytała Meg.
Casey chciała powiedzieć, żetak, obudzi się.
Rozpaczliwietego pragnęła.
Nie potrafiła jednak wypowiedzieć tychsłów.
Jordan poruszył się, przyciągając jej wzrok.
Skinął głową/ pytając milcząco, czy ma zabrać Meg do holu.
Caseyszybko zaprzeczyła.
Nie przeszkadzała jej obecność Meg.
Taksamo jak Jordan, Meg stanowiła łącznik z obecnym życiem,a to pomagało jej
trzymać sięrzeczywistości.
Tego chyba potrzebowałanajbardziej.
- Mamnadzieję, że się obudzi - odpowiedziaław końcu - ale niewygląda to
dobrze.
Dwie godziny później wcale niewyglądało lepiej.
Caroline oddychała coraz głośniej.
Lekarz wciąż odsysał zbierającą się flegmę, ale napływało jej corazwięcej.
Już i takleżała z uniesioną głową/ teraz podnieśli ją jeszczewyżej,lecz nie
przyniosło to lepszych efektów.
Taksamo stosowaneprzez Casey masowanie ramienia, dotykanie twarzy czyłagodne
słowa niewpłynęły na poprawę.
Nigdy dotąd nie czuła się takbezradna.
Przez minionetrzy lata nie było jej łatwo patrzeć, jak Caroline wegetuje,
alebierne siedzenie przy łóżku, gdy jej stan się pogarszał,toprawdziwa męka.
Meg drzemała w fotelu.
Jordan stałkoło Casey,która siedziała na łóżku u boku Caroline.
391.
- Może powinieneś zabrać Meg do domu - powiedziałacicho.
- Potrzebuje snu.
Ty też.
- Ty też.
Casey spojrzała na Caroline ze smutnymuśmiechem.
- Taksamo było zaraz po wypadku.
Siedziałam tugodzinami, czekając, żeby coś się wydarzyło.
Drzemałamwfotelu.
Teraz też tak mogę.
Nie chcę jej zostawiać samej.
- Zadzwonią do ciebie, jeśli coś się zmieni.
-Wiem.
To jednak dziesięć minut drogi stąd.
Z mieszkania miałam bliżej.
-Zaśmiała się z niedowierzaniem.
- Dwatygodnietemu to mieszkanie było moim domem.
Jak to możliwe, że wszystko takszybko sięzmieniło?
Nie odpowiedział, lecz ujął jej dłoń.
Oparła policzekojego ramię, boto przynosiło pociechę.
I wtedycoś jej przyszło do głowy.
-Już wiem!
- Spojrzała wgórę, na Jordana.
-Przez tewszystkiemiesiące myślałam sobie, że jak mama poczuje sięlepiej,
zabiorę ją do siebie do domu.
W mieszkaniu nie miałam jednak dośćmiejsca.
Teraz mam.
Chciałabym jej pokazać Leeds Court.
- Nie zobaczy -przypomniał jej łagodnie.
Nie potrafiłajednak przestać otym myśleć.
- Może nie, ale co to szkodzi?
Leży tu odtrzech lat.
Może na tym polega problem.
Może potrzebuje zmiany scenerii,żeby się przekonać, żetam na zewnątrz świat
wciążfunkcjonuje.
W domu Conniegojest mnóstwo miejsca.
Będziejej tam tak samo wygodnie jak tutaj.
Za to, cotu płacimy, tam będę mogławynająć całodobową opiekępielęgniarską.
- Rozważałaróżne możliwości.
-Będę mogła doniej zaglądać między jednym klientem a drugim.
Będę namiejscu, w razie gdyby coś się działo.
Będęmiała wrażenie, że wreszcie coś robię.
- Jeszczejedna myślprzyszła jejdo głowy i wywołałauśmiech na wargach.
-Czy nie sądzisz, że to rodzaj zwycięstwadobra nad złem?
Conniepodarował mi dom,jej natomiast nigdy nicnie dał.
Uważam, że powinnazobaczyćto miejsce.
Mieszkać wnim.
Używać go.
392
- A czy ona by tego chciała?
- spytał cicho.
- Jeśli nie - powiedziała wyzywająco - to niech otworzyoczy ipowie mi to.
Przeprowadzkaodbyła się wcześnie rano następnegodnia.
Karetka przywiozłaCaroline na BeaconHill, gdzieczekali na nią Casey,Jordan i
Meg.
Oraz zatrudniona pielęgniarka.
Już po chwili Caroline zainstalowano w dużymłożu Conniego.
Casey nie umieściłaby jej nigdzie indziej.
Angus najwyraźniej sięz tym zgadzał.
Schował się zazasłonami, dopóki się wszystko nieuspokoiło, poczym wynurzyłsię i
ostrożnie zbliżyłdo łóżka.
Wskoczył naniei obwąchałCaroline najpierw z jednej, potem z drugiej strony, po
czym - całkowicie nieporuszony faktem, że nie jest toConnie - zwinął się w
kłębek u jej stóp i zasnął.
Ten fakt wszystkich ucieszył.
Niestety, jednak Caroline nie dała znaku, żew jakiś sposóbodczuła
przeprowadzkę.
Poruszała oczyma, ale nie w odpowiedzi na bodźce.
Jej ręce pozostawały bezwładne.
Nawet nie kaszlała, tylko wciąż chrapliwie oddychała.
Casey przypisywała to dużej dozie środków uspokajających, lecz nie
ośmielała się poprosić pielęgniarki o zmniejszenie dawki.
Nie poprosiła o to równieżlekarza, któryzajrzał w południe.
Powiedziałby,żeinaczej może dojść donapadu drgawek.
Nikt tego nie chciał, na pewno nie Casey.
Nie zamierzałakusić losu,zbyt już była zmęczona.
Analizując swoje emocje, stwierdziła, że się zmieniły.
Oczekiwała, że przewiezienie matki dodomu Conniego wywoła u niej poczucie
triumfu, ale nic takiego nienastąpiło.
Czuła się natomiast dziwniepogodzona z losem.
Choćbrzmiało to absurdalnie, ogarnąłjąspokój.
Przeprowadzkabyła właściwym posunięciem.
Była o tymprzekonana.
Sprowadzając tu Caroline, zamykała pewienokres wewłasnymżyciu.
Wciąż czuła lęk,ale był onpod kontrolą na tyle,że nieprzeszkadzał jej
przyjmować klientów - nie tylko przyjmować, alei dobrzeim doradzać.
Zapewne ktoś obcy mógłby
393.
ją nazwać zimną i nieczułą, skoro potrafi pracować, podczas gdy jej matka leży w
sypialni na górze, nie reagując naświat.
Nikt obcy jednaknie był namiejscu Casey przezostatnie trzylata.
Oczywiście, byli i tacy.
Nie ona jedna czuwała przy łóżkukochanego człowieka, leżącego długi czasw
śpiączce.
Rozmawiając zkilkoma takimi osobami i czytając historie innych, Casey
zrozumiała, że dlaprzetrwania tych, którzyczekali i czuwali, wielkie znaczenie
ma symboliczny choćbypowrót do normalności.
W ciągu minionych trzech lat niemogłacałego czasu spędzać przy łóżku matki i
przeprowadzka nic pod tym względem nie zmieniła.
Sądziłatakże,że matka wręcz by sobie tego nie życzyła.
Caroline lubiładziałać.
Uszanowałaby fakt, że Caseyma obowiązki wobecklientów.
Wśród klientów tegodnia znalazła się także Joyce Lewellen,ale osoba, która
weszła do gabinetu zpoczekalni, byłaJoyceprzeobrażoną.
Ta Joyce miała zaróżowione policzkii szłaenergicznym krokiem.
Wyglądała, jakby wielki ciężarspadł jej z ramion.
- I co?
- spytała Casey z pełnym oczekiwania uśmiechem, gdy już zasiadły nazwykłych
miejscach.
- Przegraliśmy -oznajmiłaJoyce.
Casey spodziewała się, że usłyszy o wygranej.
Uśmiechna jej ustach zamarł, zgaszony przez zdziwienie.
- Sędzia wydałnieprzychylny dla nas wyrok - wyjaśniła Joyce - alezdarzyło
się coś bardzo dziwnego.
Chciałamwygrać.
Wiesz, jak bardzo tego pragnęłam.
W czwartekw nocy nie mogłam spać.
Cała się trzęsłam, czekającna decyzję w biurze adwokata.
Gdy nadeszła, przeczytał ją najpierw sam, a potem przeczytałmnie.
I odłożył kartkę nabiurko.
Iwtedy.
po prostu.
było po wszystkim.
Wiesz,przebiegły mi przez głowę te wszystkie rzeczy, które mówiłaś, i nagle
zrozumiałam.
Próbowałam.
Nikt mi nie możezarzucić,że niepróbowałam.
Starałam się znaleźć kogoś,ktojest winien śmierci Normana.
I mi sięnie udało.
Lekarzepróbowali go uratować.
No, niewykluczone, że powinni
394
byli przewidzieć, iż Norman może tak zareagować nanarkozę.
Może coś w historiijego chorobypowinno było dać imdo myślenia.
Ale nie dało, a potem naprawdę próbowali goratować.
Niemówię, że jestem szczęśliwa.
Normanowinicnie przywróci życia.
Dziewczynki niemają ojca,ja wciąż jestemsama.
Ale pogodziłam się z decyzją sędziego.
Zrobiłam, co mogłam.
Tak czy inaczej, próbowałam.
Pogodzona.
Casey tym samym słowem opisała swojeuczucia po sprowadzeniu matki do domu
Conniego.
Jej sytuacja nie była lepsza od sytuaq'i Joyce.
Caroline wciąż sięniewybudziła ze śpiączki.
Ale umieszczając ją tu, Casey cośzrobiła.
Taksamo jak Joyce zrobiła cośprzez swój upór w dążeniu do procesu.
- Po śmierciNormana czułaśsię bezradna -powiedziałaCasey, która czułasię
tak samo.
-Kompletnie.
Nasze małżeństwo nie było doskonałe,mówiłam ci o tym.
Ale był dla mniedobry i niewątpliwie byłdobry dla dziewczynek.
Uważałam, że jestem mu to winna.
- Tydzień temu opanowałcięgniew.
-Wiem.
- A terazjak się czujesz?
-Powiedziałaś, żebym odpuściła.
Tak było.
Myśląc o tym,Casey wstała, podeszła do biurkai wyjęła z szuflady dwa irysy.
Jeden dała Joyce, a własnego rozwinęłaz papierka, siadając na powrótw fotelu.
Włożyła go do ust i złożyła papierek.
Spojrzałana Joyceipowtórzyła pytanie:
- A teraz jak się czujesz?
Tymrazem Joyce zastanawiała się przez chwilę.
- Sądzę,że wciąż jestem w stanie się nakręcić.
Ale bańkamydlana pękłai czuję ulgę.
Gdybym mogła przywrócićNormanowi życie, uczyniłabym to, ale nie mogę.
Byłam tampodczas przesłuchań.
Sędzia wydawał się inteligentny i sprawiedliwy.
Podjąłdecyzję.
Teraz nic już nie mogę zrobić.
Casey zazdrościła Joyce.
Żałowała, że niema takiego sędziego, który podjąłbyza nią decyzję.
Napisał werdykt mówiący, że na Caroline przyszedł czas.
Caroline powoliod395.
chodziła.
Pozostawało pytanie, czy powinna pozwolić jejodejść.
Caroline nigdy nie zostawała sama.
Gdy niebyło kołoniej Casey,opiekowała sięnią pielęgniarka, a gdy ta
miałaprzerwę, siedziała z nią Meg, trzymając ją za rękę i cichośpiewając.
Po południuwpadała Brianna, potem zaglądały Jenna i Joy z kilkorgiem innych
przyjaciół.
A także dwiekoleżanki z kursu jogi, kilkoroprzyjaciół Caroline z Providenceoraz
Emily.
Przez cały dzień zaglądał także Jordan.
W pewnym momencie, gdy Casey powiedziała z żalem, że nie może zanieśćCaroline do
ogrodu, przyniósł ogród do Caroline.
Napełniłwazony kaliną i marzanką, dzwonkami, bzemi liliami.
Przyniósł pierwsze piwonie, goździki i serduszka.
Pod wieczór w pokoju Caroline pachniało niemal jakw ogrodzie.
Wczesnym wieczorem Casey siedziała sama z Caroline,podziwiając kwiaty, gdy
usłyszała ciche pukanie do drzwisypialni.
Za progiem stała Ruth Unger, robiąc wrażenieznacznie mniej pewnej siebie niż we
własnym domu w poprzedni piątek.
Najwyraźniej niewiedziała, czy jesttu milewidziana, a szanowała uczucia innych.
Casey była zaskoczona.
Zapewne zawahałaby się, pamiętając o tym, że Carolinemoże nie życzyć sobie
żadnychkontaktów z żoną Conniego, gdyby niespędziła z Ruth tychkilku godzin
przed trzema dniami.
Wbrew sobie polubiłaRuth.
Terazzaś poczuła się wzruszona.
Uśmiechnęła się nieśmiało i gestem zaprosiła ją dośrodka.
- Nie byłampewna.
- zaczęła Ruth, ale zamilkła, gdystanęła przy łóżku i spojrzała na Caroline.
Wyglądałana naprawdę przejętą.
- Skąd wiedziałaś, żetu jest?
- spytała Casey.
- Zawsze wponiedziałek dzwonię do domu opieki.
Casey tego nie wiedziała.
Niktw domu opieki nigdy jejtego nie powiedział.
Oczywiścienie pytała.
- Dlaczego.
dzwonisz?
396
- Żeby się dowiedzieć, jak się czuje- wyjaśniła Ruth, nieodrywając wzroku
od Caroline.
- Niesądziłam, by Conniebył zdolny sam zatelefonować, ale uważałam, że
powinienwiedzieć, gdyby nastąpiła jakaś zmiana.
- Czy kwiaty toteżtwoja inicjatywa?
-Nie,jego.
- Przerwała, uśmiechnęła się nieśmiało.
-Wiele razy wyobrażałam sobie, że mogę wpaść na twojąmatkę na ulicy, ale nigdy
nie sądziłam, że spotkamysię właśnie tak.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- powiedziała Casey, alebez goryczy.
Choćby nie wiem jak chciała, nie potrafiła czućniechęci doRuth.
- To ty miałaś Conniego.
- Tak, to prawda.
I kochałmnie po swojemu.
Ale onabyła częścią jego życia.
- Przez jedną noc.
To wszystko.
- Jedna noc, jedna córka - poprawiła ją Ruth, uśmiechając się, i Casey
ponowniepoczuła wzruszenie.
Ruth niemiała powodu, by sprawić jej przyjemność, a jednak uczyniła to w piątek
i dziś.
- Cóż.
- zaczęła Casey i urwała.
- Spotkałam na dole Jordana - powiedziała Ruth.
- Cieszę się,że tujest.
- Znasz Jordana?
-Tak, Jordan i ja mamy ze sobą coś wspólnego.
I niechodzio Conniego.
- Sztukę - odgadła Casey po chwilinamysłu.
-Widywaliśmy się na wystawach, zanim odkryliśmy, żejeszcze coś nas łączy.
Jest znacznie bardziej utalentowanyniż ja, oczywiście.
- Zapewne by się z tym nie zgodził.
-To dlatego,że jest dżentelmenem - powiedziała Ruthi dodała: -Przyniosłam
coś nakolację.
Coq au vin.
Megzabrała, żeby podgrzać.
- To bardzo miło z twojej strony.
-Żałuję, żenie mogę nic więcej zrobić.
- To pomaga, że pomyślałaś, i w ogóle.
Doceniam to,wierz mi.
397.
- Jeśli jest coś innego, w czym mogłabym pomóc, to,proszę, zadzwoń i powiedz.
-Dobrze- odrzekła Casey,uśmiechając się,i mówiła to
szczerze.
Ruth pokiwała głową.
Jeszcze przez chwilę przyglądałasię Caroline, po czym pogłaskała ramię Casey.
- Dasz mi znać, jak się czuje?
Caroline oddychała coraz ciężej.
Gdy pielęgniarka przewracała ją na bok, Caseypomagałajej podtrzymać ciało i
zachęcała Caroline do odkaszlnięcia tego, co blokowało jej drogi oddechowe.
- No, mamo.
Możesz to zrobić.
Zrób to dla mnie.
Jednak Caroline nie reagowała.
Gdy ułożyły jąw półsiedzącej pozycji, chrypiała tak samojak przedtem.
W głowie Casey tłukło się wyrażenie "śmierć puka".
Ciągle odsuwała je odsiebie, ale ono ciąglewracało.
Nawet Meg zauważyłazmianę.
Stała przy łóżku, naprzeciwko Casey,patrząc na Caroline.
- Zupełnie jakby próbowała ci coś powiedzieć, aty jejnie słyszysz, więc
mówicoraz głośniej i głośniej.
Co takiegopróbuje powiedzieć?
Casey obawiała się, że wie.
Pochyliła sięnad Caroline.
- Odezwij się do mnie, mamo - błagała.
- Powiedz, coczujesz.
-Nie było odpowiedzi, więcmówiła dalej: - Zawszerozmawiałyśmy, tyi ja.
Pamiętasz?
Nie tyle przed wypadkiem, ile po.
Mówiłaś do mnie, mamo.
Wyraźnie cię słyszałam.
Myślałaś, a ja słyszałam twoje myśli.
- Czy ktośinny też je słyszał?
- spytała Meg.
Casey uśmiechnęła sięsmutno.
- Nie.
Ale też nikt nieznał jej tak dobrze, bymyśleć jejmyśli za nią.
- Skoro to ty"myślałaś jej myśli", toczy były one prawdziwe?
Casey byłazaskoczona.
Wyprostowała się.
Jeśli celembyło trzymaniesię realnego świata, toMeg niewątpliwiezadała właściwe
pytanie; było to dla Casey nieco przykre,
398
ale przywoływałoją do rzeczywistości.
Meg nie była terapeutką, co więcej, nie miałażadnego
specjalistycznegowykształcenia, tylko szkołę średnią.
Przeżyła jednak kryzysemocjonalny, przeszła intensywną terapię, stając się w
pełni sprawnym człowiekiem.
To czyniło z niej osobę wiarygodną.
Nagle Caseyzaciekawiła się.
- Opowiedz mi o Pecie - poprosiła.
Meg wyglądałanazdziwioną, ale tylko przez chwilę.
- Co.
co mam powiedzieć?
- Czy był prawdziwy?
-W mojej głowie tak.
Naprawdę prawdziwy?
Nie.
- Czy miałaś wymyślonych przyjaciół, jak dorastałaś?
Meg pokręciła głową.
- Kiedy go zobaczyłaś poraz pierwszy, czy zdawałaś sobie sprawę,że go
wymyśliłaś?
Wydawało się, że jestto dlaniej trudne pytanie.
Gdyw końcu odpowiedziała, w jej głosie słychać było zażenowanie.
- Chciałabym powiedzieć, że tak.
Inaczej wyjdę na wariatkę.
- Meg, ja prowadzę rozmowy z moją matką- przyznałaCasey odważnie.
- Czywidzisz jakąś różnicę?
- Owszem - stwierdziła Meg.
- Nie działasz na podstawie tego, co sobie wyobrażasz.
- Jak najbardziej.
Kiedyś zaplanowałam nam podróż.
Zarezerwowałam miejsca na wycieczkę statkiem na Alaskę.
Meg się nieco uspokoiła.
- Cały czas, kiedy Pete był ze mną,myślałam,że jestprawdziwy.
Naprawdę.
Nie wiedziałam tylko, czy zostanie.
Bałam się, że wrócę dodomui stwierdzę, że go nie ma.
Niemogłamuwierzyć,że naprawdę mnie chce.
Casey przeczytała to wszystko w dzienniku.
- Kiedy zdałaś sobiesprawę, że go wymyśliłaś?
Meg sięzastanowiła.
- Dawniej myślałam, że w szpitalu.
Kiedy tam trafiłam,byłam jakby na granicy.
Czasem wydawało mi się, że po
399.
mnie przyjedzie.
Kiedy indziej wiedziałam, że tego nie zrobi.
Nie może.
'Casey wyczuła, że to niekoniec odpowiedzi.
Czekała.
W końcu Meg znówodezwała się, tym razem cichutko.
-Kiedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że byćmoże go sobie
wymyśliłam?
Wtedy, kiedywyczołgałam sięz wodyi schowałam wlesie.
Wiesz - powiedziała z pewnymożywieniem, ale i z cierpieniem w głosie - mieliśmy
razem pojechać w jakieś dobre miejsce.
Miał mnie tam zaprowadzić.
Nurkowałam i nurkowałam, ale nie mogłamzostaćpod wodą.
- Czy myślałaś, że utonął?
-Och,nie, Pete by nie utonął.
Był silny.
Byłdobrympływakiem.
- Zażenowana tym wybuchem, uśmiechnęła siędo Casey niepewnie.
-Tak sobie wkażdym razie wyobrażałam.
Ale nie pojawił się na powierzchni, żeby mnie z sobązabrać.
Byłam zmęczona,a jego nie było, żeby mi pomógłzostać pod wodą.
Sama nie potrafiłam.
Kiedy wyszłamz wody, nie pojawił sięza mną.
I wtedy poczułam siętak samotna jak zawsze.
Casey pomyślała okilku ostatnichrazach, gdy próbowałarozmawiać z Caroline,
a matka nieodpowiadała.
Teżczuła się wtedy samotna.
Teraz jednak, myśląc, że zostanieosierocona, nie doznawała już tak ostrego bólu.
- Czy czułaś się samotna w szpitalu?
-Początkowo tak - odpowiedziała Meg.
- Nikogo nieznałam.
Ale wszyscy byli naprawdę mili.
Chcieli pomóc.
Nigdy przedtem ludzie nie chcieli mi pomagać.
No, z wyjątkiem Miriam.
Aleona nie byłajak Pete.
- A czyteraz kiedykolwiek wydaje ci się, że widzisz Pete'a?
W sklepie?
Na ulicy?
- Jak mogłabym?
On nie istnieje.
Wymyśliłam go, bo takbardzo go potrzebowałam.
- Tęsknisz za nim?
Zaczęła kręcić głową, ale przerwała.
Znów wyglądała nazakłopotaną.
- Czasami.
On mnie kochał.
400
Casey ogarnęło współczucie.
Kierując się impulsem, obeszła łóżko i objęła Meg.
- Teraz kochają cię także inni.
Bardzołatwo cię kochać.
- Wiesz, o co michodzi - mruknęła Meg.
Casey wiedziała.
Czytała Flirt z Pete'em.
Chodziło o takąmiłość, jaką darzył ją Pete.
- Ale to była gra - powiedziała Megcicho.
- Wiem.
Casey odsunęła się na odległośćramienia i przyjrzała sięjej twarzy.
Meg nie malowała sięteraz mocno.
Jejpiegi byłyblade, ale wyraźne.
Natomiast włosy, z których ciemna farba zaczęła sięjuż wypłukiwać, nabierały
bardziej naturalnego, rudego koloru.
- Gra umysłu - mówiła dalejMeg, z większą pewnościąsiebie odwzajemniając
jej spojrzenie.
- Potrzebowałam kogoś, kto by mnie zabrał.
Nie chciałam żyć, jeśli miałoby tooznaczać życie z Dardenem.
Byłam zrozpaczona, więcgrałam wgry.
Tego dowiedziałam się w szpitalu.
- Wierzysz w to?
Zastanowiła się.
- Tak.
A ty?
Casey kiwnęła głową.
Znała gry, grane przez mózg.
Nosiły nazwę psychozy.
Niektóre trwały krótko, inne długo.
Niektóre wycieńczały, inne nie.
Psychoza Jenny rozwinęłasię w odpowiedzi na silny czynnik stresujący,
czylizbliżający się powrót Dardena z więzienia i perspektywę koszmaru, w jaki
zamieni się jej życie.
Z dala od stresującej sytuacjiodzyskała zdrowie.
- Czy tak się właśnie czujesz, gdy słyszysz, jak twojamatka mówi?
- spytała Meg.
Casey spojrzała na nią, nie rozumiejąc.
- Zrozpaczona?
- wyjaśniła Meg.
-Jakbyś chciała zagraćw taką grę?
Casey siedziała po turecku nałóżku, w ciemności.
Rozebrała się na noc, alezasnęła zaledwie na parę minut.
Byłapierwsza w nocy.
Posłała nocną pielęgniarkę na dół do kuchni i sama pilnowała Caroline.
401.
Nie, nie sama.
Byłz nią Angus, zwinięty w kłębek w nogach łóżka.
Najwyraźniej zarezerwował dla siebie to miejscei od przybycia Caroline właściwie
się z niego nie ruszał.
Jordan przeszedł boso przez dywan.
- Hej - szepnął,delikatnie głaszcząc jejkark wierzchemdłoni.
Był tokrótki gest, niezwykle czuły,zdumiewającouspokajający.
- Nie możeszspać?
Uśmiechnęła się, pokręciła głową, sięgnęła po jego dłoń.
Stał, przyglądając się Caroline.
- Jejoddech.
-Źle brzmi - dokończyła Casey.
Niemogła się dłużejoszukiwać.
Podniósł jej dłoń do ust, pocałował i przytulił dopiersi.
- Czego się boisz?
- spytał cicho.
-Co cię najbardziejdręczy?
Casey nie musiała długo myśleć.
Całąnoc zadawałasobie to samo pytanie.
- To, żezostanę sama.
Że nie mam w życiu oparcia.
Niezawsze się zgadzałyśmy, ale zawsze wiedziałam, że istnieje.
Jest moją matką.
Niewiem,czy ktokolwiek inny potrafi obdarzyć tak bezwarunkową miłościąjak matka.
Miewałamklientów, którzy nigdy tegonie doświadczyli i to ich prześladuje.
Miałam klientów, którzy to mieli i stracili w zbytmłodymwieku.
Ale jamam trzydzieści cztery lata.
Powinnam być wdzięczna, że miałam ją przez tyle lat.
Dlaczegojestem taka zachłanna i chcęwięcej?
- Sama powiedziałaś.
Jest twoją matką.
To wyjątkowyzwiązek.
- Kochała mnie nawet w złych czasach.
Kochała mnie,kiedy naprawdętrudno mnie było kochać.
Jordan się uśmiechnął.
- To niemożliwe.
-Wierz mi, tak było.
Byłambezczelna.
Zbuntowana.
Czasami po prostu okropna.
- Musiała wiedzieć, dlaczego taka jesteś.
Łatwo się pogodzićz różnymirzeczami, jeśli się zna ich przyczynę.
402
- To taka bezwarunkowa miłość.
Byłam jej jedyną córką.
Miała mnóstwo przyjaciół, ale tylko jedną córkę.
- Używasz czasu przeszłego.
Casey niebyła tego świadoma, po prostu tak się jej powiedziało.
Spojrzała naCaroline, sprawdzając, czy ona teżto zauważyła.
Oczywiścienie.
Miała zamknięte oczy,a całą energię życiową skupiła na oddychaniu, wciąganiu
powietrzai wydychaniu.
Było to coraz trudniejsze.
Rozpaczliwe.
Casey to czuła.
Usłyszała w głowie słowa Meg: "Zupełnie jakby próbowałaci coś powiedzieć,
a ty jej nie słyszysz, więc mówi coraz głośniej i głośniej.
Co takiegopróbujepowiedzieć?
".
I zaraz potem słowa Ann Holmes: "Musiszjej pomóc,Casey.
Musiszdać jej znać, żewszystkow porządku".
- Czy to jest w porządku?
- szepnęła Casey.
Patrzyła naCaroline, ale to Jordan odpowiedział.
- Używanie czasu przeszłego?
Jeśli go użyłaś, to w porządku.
To tysiętu liczysz,Casey.
- Nie - zaprotestowała.
- Tonie o mnie chodzi, tylkoo nią.
-Jednakgdy tylko wypowiedziała te słowa, wiedziała, że nie są prawdziwe.
Caroline już niepotrafiła rozróżniać czasów gramatycznych.
Najważniejszą teraz rzeczą -choć brzmiało to samolubnie - było to, żeby się
Caseyz tympogodziła.
Użycie czasu przeszłego, po tak długim okresie,w którymstarałasię mówićtylko w
czasie teraźniejszymiprzyszłym, było znaczące.
Podświadomośćczęsto wie pierwsza.
Jednak świadomość Caseynie zostawała daleko w tyle.
Siedząc tu w ciemności, nagle zrozumiała, że jej życie sięuporządkowało.
Niezakończone sprawy znajdowały rozwiązanie, potrzeby- zaspokojenie.
Rozwikłała w myślachsprawę więzi między rodzicami, znalazła niezwykłego kochanka
w Jordanie, krewną w Meg, nieoczekiwaną przyjaciółkęw Ruth.
Dom jej sprzyjał.
Dobrze rozwijała się samodzielnapraktyka.
Miała przyjaciół, którzy ją kochali, i kolegów tera403.
peutów, którzy ją szanowali.
Miała ogród, który był oaząw burzliwych chwilach i prawdziwym rajem w
spokojnychmomentach.
"Czegosię boisz?
- spytałJordan.
-Co cię najbardziejdręczy?
"
"Że zostanę sama" - odpowiedziała bez namysłu.
Teraz jednak uderzyła ją myśl, żenie jest sama.
Możeniedostrzegała tegowcześniej, ale kilka ostatnich dni uświadomiłojej to
dobitnie.
Otaczali ją ludzie, na których jej zależałoi którym zależało na niej.
Miała bardzo bogateżycie.
Sama?
Używała tegosłowa po prostu dlatego, że wychowywałają samotna matka.
Nigdy jednak nie była sama.
Nietak naprawdę.
Gdyby była swoją klientką, mogłaby zasugerować - delikatnie, bez wdawania się w
spór - że użyłasłowa "sama" jako wymówki dla złego zachowania, gniewu, nawet
litowania się nad sobą.
W tej chwili nie czuła jednak niczego takiego.
TowarzystwoCaroline iJordanawpływałona nią uspokajająco.
Znikł gniew.
Znikły gorycz i strach.
Matka powiedziałaby, że w końcu dorosła.
I być możetylko na to czekała Caroline, dlatego właśnie przetrwała
tetrzydługielata,trzymając się życia, które życiem przecieżnie było.
Czekała, by Casey odnalazła wewnętrzny spokój.
Matka dała jej czas i przestrzeń - czyli to, co dawała jej takżew dzieciństwie.
Casey była upartymdzieckiem.
Zawsze miała własne zdanie, musiała popełniać własne błędy i samaznajdować
odpowiedzi.
Teraz je znalazła.
Carolinedała jejna to czas.
Był to ostatni dar.
Jordan pocałował ją w czubek głowy.
- Rozgrzeję ci łóżko - powiedział, znakomicie odczytując jej myśli i
życzenia.
- Zawołaj,jeśli będziesz mniepotrzebowała.
Casey stłumiła łzy.
Podejrzewała,że nagła fala emocjizrodziła się w równej mierze z jejuczucia do
Jordana, jakz tego,co musiteraz zrobić.
Niezdolna przemówić, kiwnęłatylko głową.
Ze ściśniętym sercempatrzyła, jakwychodziz pokoju.
404
Ze łzami w oczach zwróciła siędo Caroline:
- Jest wspaniały,prawda?
- powiedziała, zmuszając siędo uśmiechu.
-Widzisz?
- zażartowała.
-Nie protestujesz.
Gdybyto był któryś z moich poprzednich facetów, ostrzegałabyś mnie, że znamgo od
niedawna i powinnambyćostrożna.
Ale toczłowiek, na którego można liczyć, niesądzisz?
Uniosła dłoń Caroline do ust, ucałowała ioparła na niejbrodę.
Gardłomiałaściśnięte, ale zmuszała siędo mówienia.
Nie mogła dłużej czekać.
Nadeszła pora.
- Mamo?
- szepnęła.
-Proszę, posłuchaj uważnie, comam do powiedzenia.
To ważne, naprawdę.
- Przerwała, bywytrzeć łzy spływające jej po policzkach.
Zanim się opanowała, dała znać o sobie resztka dawnego strachu.
Gdy razwypowie te słowa, nie będzie mogła ich cofnąć.
Aletak trzeba.
Czuła to w głębi serca.
- Wszystko w porządku, mamo -powiedziała bardzospokojnie.
- Możesz przestać walczyć.
Umnie wszystkow porządku.
Możesz już odpuścić.
Możeszodejść.
Tuliła dłoń Caroline, płacząc cicho.
Jednak niepowiedziała jeszcze wszystkiego.
Pociągnęła nosem i postarała sięopanować.
- Chcę, żebyś była szczęśliwa.
Nie chcę, byś cierpiaławięcej, niż to konieczne.
Ciężko walczyłaś, jesteś zmęczonaitrudno się temu dziwić.
To jużzbyt długo trwa.
Niech tobędzie dobra śmierć.
- Jejgłos załamał się na ostatnim słowiei znów przez pewien czas szlochała.
Dopiero po chwiliudało jej się mówić dalej, lekko zachrypniętym głosem.
-Jeśli przeciągałaś toze względu na mnie, to bardzo mi przykro.
- Odetchnęła z trudem.
-Nie, w rzeczywistości nie jestmi przykro.
Trzy lata temu nie byłam gotowa.
Teraz jestem.
Ułatwiłaś mi to.
- Mówiładalej, jużspokojniejsza.
-Cieszęsię, żepoznałaś Jordana.
To ten jedyny, mamo.
Naprawdętak myślę.
Czy słyszałaś kiedyś, bym to mówiła?
Nie, niesłyszałaś.
Ale on jest tylko jednym z elementów, które wprowadziły ład w moje życie.
- Zaśmiała się nieco histerycznie.
-Czy to znaczy, że uważałam, że moje życie było bez405.
ładne?
Nie.
Ale teraz wszystko się tak doskonale układa.
-Głos jejzadrżał, znówpopłynęły łzy.
- Chciałabym, żeby tobie.
też się wszystko ułożyło.
Chcę, żebyś odnalazła spokój.
Zasługujeszna to.
Tak bardzo cię kocham.
Łkając cichutko, wyciągnęła chusteczkę z pudełka nanocnej szafce i wytarła
nos.
Odzyskała panowanie nad sobą,ale nie odrazu sięodezwała,bo zwróciła uwagęna
Angusa.
Nie leżałjuż zwinięty wkłębek - usiadł i nie spuszczałz Caroline dużych
zielonych oczu.
Poszła za jego wzrokiem.
Caroline oddychała spokojniej.
W pierwszej chwilipomyślała, że wyobraziła tosobie.
Posłuchała więc ponownie, starając się zachować obiektywizm.
Odniosła to samo wrażenie.
Casey niemiała złudzeń.
Zniknęła już wizja zdrowej Caroline.
Rzeczywistość wyparła tamtą nadzieję.
Obudziła sięjednak nowa - na spokojną śmierć.
Spokojniejszy oddech CarolineprzekonałCasey, żemówito, co matka chce
usłyszeć.
- Byłaś wspaniałą matką.
Chyba w głębi duszy zawszeto wiedziałam, także wtedy,gdycię nienawidziłam.
Jednakzawsze robiłaś to, co trzeba, mamo.
Czasami oznaczało to,że pozwalałaś mi narobić sobie kłopotów i potem się z
nichwyplątywać.
Nawet teraz.
Trwasz dla mnie.
Chyba wiedziałaś,że Connie umarł, bo wtedy cisię pogorszyło.
A jednaktrwałaś dalej.
Ale już w porządku.
- Głos Casey zadrżałi się załamał.
-Już.
dobrze, możesz odpuścić, możesz.
odejść.
Znów płacząc, kołysząc się lekko w przód i w tył,przycisnęła rękę Caroline
do ust.
Niepróbowałapowstrzymaćłez.
Było to ostatnie fizyczne wsparcie, jakiejej matka dawała, a Casey łapczywiez
tego korzystała.
Zapach eukaliptusa słabł.
Wdychała jego resztki.
Z czasem płaczsię uspokoił.
Delikatnie gładziła czołoCaroline, jej policzki, włosy.
- Już dobrze - szepnęła.
- Zemną jużw porządku.
Wiesz, nie umrzesz, dopóki ja żyję.
Pod wieloma względamijestem tobą.
Nigdy tego nie dostrzegałam.
Nigdynie chcia406
łam tego dostrzec.
Chciałam być niezależna i robić wszystkopo swojemu, ale to"po mojemu" często nie
różniło się odtego, co ty byś zrobiła.
Szczególnie ostatnio.
- Udało jejsięuśmiechnąć.
-Zawszebędziesz ze mną/ mamo.
Trochę tak,jak wieloletnie rośliny Jordana.
Co roku coś rozkwitniew moim życiu, co mi przypomnio tobie.
Zakażdym razemcoś innego, nigdy to samo, ale zawsze będzie dobre.
Miłośćnie przemija.
Powiedziawszy to, Casey poczuła spokój.
Nagle wyczerpana, położyła siękoło Caroline,objęła ją, rozgrzewała,a w
końcuzłożyła głowę nasercu matki, aż przestało bić.
Epilog
Lato w ogrodzie było czasem dojrzewania.
Liście brzózzgęstniały, choiny urosły, liście klonu i dębu nabrały
kolorugłębokiej zieleni, jałowce zaś - morskiej szarości.
Ptaki,mniejhałaśliwe pozakończeniu okresu godowego,karmiłyterazpisklęta.
Po kilku tygodniach ptasia młodzież dołączyła dorodziców w karmniku.
Pszczołyunosiły sięnad rododendronem, a gdy kwiaty opadły - nad gardeniami, a
gdy i te przekwitły -nad hortensją.
Czasami do ogrodu przylatywały motyle, piękne dla oka, ale ulotne.
PraktykaCasey też rozkwitała, niemal tak bujnie jak niecierpki Jordana.
Nie wiedziała, czy to jej reputacjaprzyciągałaklientów, czy opinie takich osób
jak Emmett Walsh, czyteż magnesem był adres gabinetu na Beacon Hill.
Jejplandnia był zawsze wypełniony.
Po miesiącuspędzonym wgabinecie Conniego czuła się, jakby pracowała tam od
zawsze.
Najwyraźniej do takiego samego wniosku doszedł Angus.
Gdy raz zdecydował się wyjść zgłównej sypialni, stał się jejcieniem.
Początkowo trzymał się na dystans i poruszał zgodnością.
Jednak zanim funkie w ogrodzie wypuściły fioletowekwiatostany, układał
sięprzytulony do jej uda podczasspotkań zklientami.
Jeśli rzeczywiście był duchem Conniego, niemogła narzekać.
Nie mogła narzekać też na Jordana.
Pomógł jej pochowaćCaroline i przeżyć okres żałoby.
Troszczył się o ogród,w miaręprzemijania lata zastępując nowymi roślinami
te,które już przekwitły.
Paprocie zajęłymiejsce trójliści, petunie - brodatych goździków, barwineksię
rozrósł, łubin zaś
408
obsypany był kwiatami.
ZwiązekCasey z Jordanem rozwijał się w tym samym rytmie.
Niczego nie przyspieszała.
Przez większą część życia była impulsywna -teraz potrzebowała czasu.
Po odejściu najpierw ojca, potem matki czułasiędorosła.
Miłość do Jordana przyszłanagle w trudnymokresie jej życia.
Chciała, by wszystko się unormowało,a wtedy zobaczy,czy to uczucie zapuści
korzenie.
Jordan doskonale wyczuwałjej potrzeby.
Zarówno w życiu, jak i w miłości miał bezbłędne wyczucie czasu.
Wiedział,kiedy pokazaćjej swoje pracei kiedy przedstawićswoich przyjaciół.
Wiedział, kiedy posadzić kwiatyna grobie Caroline, kiedy zaproponować wycieczkę
do Rockportw odwiedziny do Ruth, a kiedy pojechać zniądo Amherstna spotkanie z
trzynastoletnim chłopcem o rudych włosach.
Joey Battle.
Casey od razu wiedziała,kim jest.
Mieszkałz pewnym małżeństwem, przyjaciółmi Jordana, i chodził domałejprywatnej
szkoły, w której zajmowano się nie tylkoumysłem, ale i duszą.
Jordan pokrywał czesne.
- Nie mogłem mu pozwolić zostać w Walker - tłumaczył, najwyraźniej
zażenowany, gdy Casey wyrażała swójpodziw dla jego czynu.
- Nie pomogłemJenny wtedy, kiedypowinienem.
Nie chciałem po razdrugi popełniać tego samego błędu.
Casey jeszczebardziej go za to kochała.
Potem było jeszcze więcej powodów do miłości.
W sierpniuzawiózł ją doWalker, byspędzić trochę czasu z rodzicami.
Jego matka jużkilkakrotnie odwiedzała ich w Bostonie i zaprzyjaźniła
sięserdecznie z Casey, miało to być jednakpierwsze od długiegoczasu
spotkanieJordana z ojcem.
Ojciec go onieśmielał -Casey zuważyłato od razu.
Jordan byłsilnym człowiekiem.
Wiedział, kim jest i czego chce od życia.
Ojciec potrafił jednak sprawić,że Jordanmilkł, unikał pytań, zaczynał się
bronić.
W oczach Casey niczegomu to nie ujmowało.
Nawet gdyby przygotowanie zawodowe nie pomagało jej wyczuwaćjego nastrojów, to i
takpotrafiłaby je zrozumieć z osobistych powodów.
Sama przezto przeszła.
Wciąż przez to przechodziła, pragnąc aprobaty
409.
ze strony rodziców, potrzebując potwierdzenia, że ich niezawiodła.
Rodzice mają zdumiewającą władzę nad dziećmi.
Nie ma znaczenia, jak dorosłe sądzieci czy jak dalekomieszkają na co dzień.
Od chwili urodzenia przyjmująodrodziców różnego rodzaju przesłania.
Zapisują się one niemal tak głęboko w ich psychice, jakwłosy, oczy iwzrostw
genach.
W miarę upływu czasu Jordan zyskał nieco pewności siebie, szczególnie po
przyjeździe sióstr z rodzinami.
Siostrycieszyły sięna jegowidok ikomplementowałygościa.
DlaCasey, której rodzina ograniczała się do jednej Caroline, byłto podniecający
dzień.
Nie był tojednak koniec niespodzianek.
Następnego ranka po spotkaniu rodzinnym Jordan zawiózł ją
doczystego,niewielkiego miasteczkaodległego o godzinę drogi na północ.
Minęli skromne centrum i skręcili w wąską, obrzeżonądrzewami boczną uliczkę.
Zatrzymali sięprzed niewielkimdrewnianym domkiem, żółtym z ciemnozielonymi
okiennicami, otoczonym świerkami i sosnami, jałowcami i cisamioraz klombami, na
których rosło wiele tych samych kwiatów co w ogrodzie Casey na Beacon Hill.
Między klombami prowadziła wysypana żwirem ścieżka, wiodącdo trzechdrewnianych
schodkówi ganku, obiegającego domek dookoła.
Na ganku stały dwa bujane fotele.
W jednymkołysałasię starsza kobieta.
Casey rzuciła Jordanowi pytające spojrzenie, ale niepowiedział ani słowa.
Wysiadł z dżipa, ujął ją za rękę i poprowadził ścieżką.
Kobieta naganku przestałasiękołysać.
Miała białe włosy, pomarszczoną twarz, suknię w kwiaty i biały fartuchi
robiławrażenie niemal tak samo zdziwionej jak Casey.
Wyglądała jednak tak znajomo, och, jakznajomo.
Serce Casey zaczęło bić w szaleńczym tempie.
Kobieta nieodrywałaod niej oczu.
Te oczy są niebieskie - stwierdziłaCasey, wchodząc po schodkach z Jordanem.
Wyblakłe na skutek wieku, ale niewątpliwie niebieskie.
Niebieskie oczy, białe włosy,które w młodości mogły
410
mieć rudawyodcień, łagodny uśmiech,który Caseychętnieodczytałabyjako
kochający.
Kobieta wyciągnęłado Caseydrżącą rękę.
RównocześnieJordan powiedział:
- Oto Mary Blinn Unger.
Twoja babcia.
Ma dziewięćdziesiąt sześć lat.
Jesień w ogrodzie była takwspaniała, jaktylko potrafibyć jesień w Nowej
Anglii.
Klon płonął pomarańczową barwą, brzozy - żółcią, dąb - czerwienią.
Rudbekie rozrosły się,astry rozkwitły różowo, a na kalinie wisiały jagody.
Bluszcze, oplatające pergolę, wspinające się poceglanych ścianach i po szopie,
zmieniły się wpomarańczowo-czerwono-brązowy gobelin.
Casey wyszła z domu wpięknej białej sukni, z girlandąbluszczu we włosach i
kamienną ścieżką wspięła się na leśny taras, gdzie czekał Jordan z pastorem.
Poprzedzałyjądruhny: Brianna i Joy, a takżeMeg jako pierwszadruhna,pięknaz
naturalnie rudymi, doskonale przystrzyżonymiwłosami.
Casey szła sama, ale nie czuła się samotnie.
Ogród wypełniali przyjaciele i jej przyszła rodzina.
Czuładucha Caroline tak silnie, jakby matkarzeczywiście stała tam na początku
ścieżki.
Oraz Conniego.
Jegogabinet nie byłby takpełen klientów, jego ogród takkwitnący, a jego kot tak
oddany nowej pani, gdyby Connie nie akceptował tegomałżeństwa.
Jordan czekał, tak przystojny, że jego widok zaparł jejdech w
piersiach,tak skupiony naniej itylko na niej, że łzynapłynęły jejdo oczu.
Zdarzały się takie chwile, w którychCasey -jak Jenny ze swoim Pete'em -
zastanawiała się, czyjeston prawdziwy.
Nie musiała się jednak szczypać, by sięupewnić.
Wystarczyło, byodwróciła głowę, spojrzała i zawołałajego imię- a już stał przy
niej.
Przed końcem listopada spadł śnieg, pokrywając resztkiliści na drzewach,
bielączimozielonerośliny, które już przy411.
gotowały się na nadejście zimy, i wyścielając ścieżkę.
ChoćCasey uwielbiała przebywaćnadworze, byłagotowa nazmianę.
Zima oznaczała dni spędzane w domu przypłonącym kominku, z gorącym jabłecznikiem
i Jordanem.
Byłto czas przyzwyczajania się do siebie w nowych rolach,męża i żony,
dopracowywania szczegółów wspólnego życia.
Jordansprzedał mieszkanie, przeniósł biuro do jednejz pustych sypialnina
drugim piętrze, atelierdo pokoju podkopułą i uczył Casey krytycznego spojrzenia
na swoje prace.
Casey także sprzedała mieszkanie, dała Megtyle mebli,ilezmieściło się w jej
mieszkanku, pozbyła się reszty i otworzyła pierwszy wżyciu wspólny rachunek
bankowy.
Zanimprzebiśniegi uniosły dziewiczo białe główki nadrozmarzającą ziemią, a
krokusy rozchyliły żółte, fioletowei różowepłatki, nadszedłkoniec marca i
pofigurze Caseybyło już coś widać.
Zanim nadszedł czerwiec zkwitnącym dereniem, glicynią i bogatym listowiem
klonu, brzóz i dębu, była już naprawdę gruba.
Zanimna początku sierpnia urodziłacórkę, ogród stałsię tak bujny i
płodnyjak onasama.
Nic dziwnego, żeżycie Casey dostosowało się dorytmuogrodu.
Oboje jej rodzice kochali kwiaty i drzewa,tak samojak mąż.
A Casey?
Ogród byłjej miejscem na ziemi.
Pomagałzachowywać jasny umysł i umiejętność odróżniania rzeczywistości od złudy.
Dawał nadzieję w chwilach zmartwieńi przynosił ulgę w chwilach stresu.
Stanowił świadectwo narodzin wiecznej natury.
Gdy ich córka w słoneczny sierpniowy dzień obchodziławogrodzie pierwsze
urodziny, na mięciutkich, rudawoblond włoskach miała delikatny wianek ze
stokrotek, drewnianą łyżeczką jadła ciastko z czekoladową polewą oraz lodyi
upadła, biegnąc niepewnie za motylem.
Ojciec uniósłjąw ramionach i łaskotał w brzuszek, niosącdo Casey,
któracałowała bolące miejsce, aż maleńka znówzaczęłasię śmiać.
Życie było wspaniałe.
Podziękowania
Poznałam Jenny Clyde i jejPete'a siedemlat temu.
Odtamtej chwili niemogłam przestać myślećo Flircie z Pete'em,czekając na
właściwy moment, kiedy będzie się on mógłukazaćjako moja książka roku.
Teraz, gdy mam ją już przedsobą, zdaję sobie sprawę,jak niepewna jestdroga do
publikacji i jak łatwo ta książka, której poświęciłam tyle serca,mogła nigdynie
ujrzećświatła dziennego.
W końcu się jednak ukazała - dzięki temu, żenie potrafiłam wyzwolić sięod
tejhistorii, atakże dziękinieustającemu poparciu mojejagentki,Amy Berkower.
Amy rozumiePete'a,moich czytelnikówi mnie.
Jejzachęta była nieoceniona.
Jak większość moich książek, także i ta wymagałazebrania sporej ilości
informacji.
W tym zadaniu wspierały mnieElizabeth Fisk i moja synowa Sherrie Selwyn
Delinsky.
Obiesą specjalistkami wswoich dziedzinach.
Jeśli znalazły się tujakieś błędy, ponoszę za niepełną odpowiedzialność.
Bardzo się staram,by wszystko byłojak należy.
Czasami jednakzdarzami się albo źle zrozumieć, albo niechcący źle sformułować
zdanie, albo poprostu założyć, że znam odpowiedź i dlatego nie zadaję właściwego
pytania.
Connie Unger nie byłbyze mnie zadowolony.
Przepraszam jegoi was.
Dziękuję moim redaktorom,Michaelowi Kordzie i Chuckowi Adamsowi, że mnie
wspierają.
Dziękuję całemu zespołowi w Scribner, począwszy od Susan Moldow, za
ichentuzjazm, kreatywność i bystrość.
Dziękujęmojej asystentce Wendy Page za zajęcie siętelefonami, bym mogła
spokoj413.
nie pisać, oraz mojej mistrzyni od internetu Claire Marino zazbadanie ze mną
ukrytych ogrodów na Beacon Hill i wspomożenie mnie swoją znajomością roślin.
Moja rodzina wie, iledla mnie znaczy Flirt z Pete'em.
Dziękuję im wszystkim - Ericowi i Jodi, Andrew, Jeremy'emu i Sherrie- za to, że
każde wspomnienie o tej książcebudziło ich żywe zainteresowanie.
Memu mężowi Steve'owiza cierpliwość, pobłażliwość i wniesiony wkład -
podziękowania i miłość.
Znów,zawsze,wciąż dziękuję moim czytelnikom, którychinteresujekażda
napisana przeze mnie książka,którzydoceniają różnice międzynimi i pobudzają
mnie, bym pisała coraz lepiej i więcej.
Jesteście dobrymi ludźmi.
Naprawdę mam szczęście.