Suzanne Enoch – W niewoli uczuć
Także i tę książkę dedykuję mojej siostrze Nancy, która zmusza mnie do
zachowania historycznej dokładności, nawet wówczas, gdy nie mam na to ochoty!
Prolog
- Dach w tej dziurze to istne sito! - sarknął Rafael Michelangelo Bancroft,
strząsając wodę z rękawa i po raz trzeci przesuwając się z krzesłem. - W Afryce, w
porze monsunów, bywało suszej!
Porozstawiane w dość obskurnej sali gry wiaderka były napełnione już do
połowy. Plusk ściekającej do nich wody przywodził na myśl oryginalną symfonię.
Nad dachami domów przy Covent Garden rozległ się grom, a towarzysząca mu
błyskawica oświetliła przemoczonych bywalców "Haremu Jezebel".
- No to czemuś wracał do Anglii? - spytał Robert Fields, kładąc na stół swoją
stawkę.
Rafe wzruszył ramionami.
- Zwiedziłem cały kraj, nie było sensu robić tego po raz drugi. Uzbierałem też
dostatecznie dużo afrykańskich anegdotek. Powinny wystarczyć na dłuższy czas.
- Między innymi tę o krwiożerczych Zulusach, którzy chcieli zjeść cię na
pierwsze śniadanie, co? Przepadam za tą historyjką - wtrącił się trzeci gracz.
Bancroft wypił potężny łyk porto.
- Dzięki za uznanie, Francis - rzekł sucho.
Francis Henning uśmiechnął się. Jego okrągła twarz poczerwieniała od
wypitego trunku.
- Dobrze cię znam! Wiecznie gonisz za wielką przygodą i ani nie pomyślisz, że
może się to źle skończyć…
- Albo to w domu brakuje kłopotów? - spytał półżartem Rafe.
- Te domowe łatwiej przewidzieć. - Francis postukał się palcem w pierś. - Bierz
przykład ze mnie! Opowieści o wielkich przygodach dobre są do zabawiania
towarzystwa, i tyle. Ale w życiu można dojść do czegoś tylko cierpliwością,
Bancroft! Zwykłą, prostą cierpliwością, bez żadnego ryzyka.
Rafe z lekkim uśmiechem przyjrzał się nowemu, szaremu surdutowi, który
leżał na Henningu jak ulał, i szmaragdowej spince w jego krawacie.
- Cierpliwość, powiadasz…? Zauważyłem, że prezentujesz się dziś lepiej niż
zwykle.
Francis uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie uwierzysz, Rafe, ale okazało się w końcu, że to ja byłem ulubieńcem
babuni! Starszej pani zmarło się w styczniu. Zostawiła mi dwa tysiące funciaków w
złocie, do diaska!
- Spodziewam się, że podzielisz się nimi z przyjaciółmi, Henning - odezwał się
siedzący naprzeciw niego Fields. W kącie pokoju sir William Thornton rzygał do
wiaderka z deszczówką. - Boże wielki! Thornton, nie mógłbyś z tym skończyć?!
Rafę zachichotał.
- Chyba właśnie kończy, Robercie.
- Co…? Rzeczywiście. Henning, do pioruna, stawiasz czy nie stawiasz?
Wesołość Rafe'a nagle się ulotniła. Od powrotu z Afryki szczęście w grze
zupełnie mu nie dopisywało. Prawdę mówiąc, grał nie po to, by się wzbogacić, ale
żeby się czymkolwiek zająć i jak najrzadziej spotykać z ojcem. Teraz jednak
stwierdził, że zostało mu zaledwie kilka funtów i że znalazł się w paskudnym
położeniu.
Czwarty spośród pięciu graczy położył swą stawkę na stole i przygładził
obficie wypomadowane, ciemne włosy.
- Mnie tam cierpliwość nic nie pomogła - mruknął, zerkając niepewnie na
Rafe'a.
Nigel Harrington spozierał nań tak przez cały wieczór i Rafe miał już tego
dość.
- Bancroft. - jęknął młodzieniec z podziwem, kiedy Robert ich sobie
przedstawił. Zupełnie jakby ujrzał Kolosa Rodyjskiego…! Cóż, na wysokiej rudej
hostessie, która ich zabawiała, także zrobiło to wrażenie. Fakt, że jest młodszym
synem księcia Highbarrow, Rafe uważał przeważnie za dopust boski… ale byłby
skończonym durniem, gdyby czasem nie skorzystał z wynikających z tego profitów.
Wetknął do rączki rudzielca dziesięć funtów w złocie.
- Na siódemkę, aniołku - poprosił.
Lydia zachichotała i dokładnie wykonała polecenie. Potem usadowiła się na
kolanach Rafe'a, by dalej skubać mu ząbkami ucho. Bancroft od ponad dwóch lat nie
zaglądał do "Haremu Jezebel". Gdyby nie namowy Henninga i Fieldsa, znalazłby
sobie ciekawszy teren łowiecki. "Harem" już dawno temu przestał być ulubionym
miejscem spotkań złotej młodzieży.
Francis pochylił się do Rafe'a.
- Słyszałem, że sprzedałeś swój patent oficerski. Czyżby służba w armii już ci
się znudziła?
- Będziesz sekretarzować swojemu papie? A może powierzy ci dozór nad
bydłem? - zachichotał Robert. - O, już wiem: wybierzesz pewnie stan duchowny, co?
Wielebny Rafaelu!
Rafe spojrzał nań, mrużąc oczy.
- Baaardzo zabawne.
Lydia nadąsała się.
- Nie słuchaj go, kochasiu! To byłaby zbrodnia: zmarnować takiego chłopa!
Przejechała palcem po długiej, cienkiej bliźnie biegnącej wzdłuż jego lewego
policzka od oka po szczękę. Rafę wzdrygnął się, chwycił za przegub ciekawską
rączkę i odsunął ją na poprzednie miejsce, gdzie igrała z guzikami jego kamizelki.
- Nie ma obawy, złotko. Nigdy bym nie pozwolił wyrządzić sobie takiej
krzywdy!
- No więc, co będziesz teraz robił? - nie ustępował Robert. - Jego książęca
mość nie pozwoli ci wiecznie hazardować się po piekiełkach!
Rafe wiedział, że przyjaciel ma rację. Był jednak pewien, że swym powrotem
do cywila po siedmiu latach służby w gwardii sprawi ojcu ogromną satysfakcję.
Właśnie dlatego nie powiadomił jeszcze o tym fakcie rodziny.
- Grasz czy nie grasz, Whiting?
Chudy fircyk położył stosik monet obok siódemki kier, tuż przy stawce Rafe'a.
- Jasne, że gram, Bancroft!
Rafe uważnie go obserwował. Potrafił bezbłędnie rozpoznać szulera. Peter
Whiting z pewnością oszukiwał. Była to koronkowa robota: nikt prócz Bancrofta nie
nabrał żadnych podejrzeń.
Jednak ani zainteresowanie machinacjami oszusta, ani pieszczoty ponętnej
dzierlatki, którą trzymał na kolanach, w niczym nie zmieniały faktu, że Rafe się
nudził. Znowu! Porzucenie Oksfordu i zaciągnięcie się w szeregi Niezłomnych
Gwardzistów wydawało mu się ekscytującą przygodą. Z początku było tak
rzeczywiście. Dodatkowo radował go fakt, że postępuje wbrew życzeniom ojca.
Niebawem okazało się jednak, że szykowne mundury i nie kończące się parady nie
wystarczają mu do szczęścia.
Zgłosił się więc na ochotnika do regimentu Wellingtona pod Waterloo.
Nareszcie mógł wykorzystać z trudem zdobytą wiedzę wojskową! Dowiedziawszy
się jednak, że Rafe'a raniono w bitwie, ojciec natychmiast ściągnął go do domu.
Minęły trzy dłużące się jak diabli lata, zanim używając próśb, gróźb i
pochlebstw wcisnął się na szkuner, wiozący batalion lansjerów do Afryki
Południowej. Ale i stamtąd udało się ojcu przywlec marnotrawnego syna z powrotem
do Anglii. Jego przeznaczeniem miało stać się biuro albo - co gorsza - kazalnica.
- Po moim trupie! - powiedział sobie Rafe.
Tę partię faraona wygrali we dwóch z Whitingiem, dokładnie tak, jak się tego
spodziewał. Siedząca u niego na kolanach Lydia ciągle chichotała, zapuszczając
dłonie coraz niżej. Dostała cząstkę wygranej. Choć Rafe'owi szumiało w głowie, a
łapki hostessy wywoływały w nim miłe dreszczyki, nic nie mogło przesłonić faktu,
że nie ma większych szans na pokaźną wygraną, która umożliwiłaby mu ucieczkę -
wszystko jedno dokąd, byle daleko od Londynu, poza zasięg szponów
arystokratycznej rodzinki! Książę, rzecz jasna, zje prędzej diabła, niż da więcej niż
dziesięć funciaków na taką bezsensowną wyprawę. A jego pierworodny - Quin, jaśnie
oświecony markiz Warefield, zażądałby pewnie od młodszego braciszka napisania
traktatu na temat ludów, krajów i kultur, z którymi zetknie się w swych wędrówkach.
Uwalniając się z uścisku Lydii, Bancroft sięgnął po kieliszek wina i wypił go jednym
haustem. Ponieważ miał oko na Petera Whitinga, zauważył dyskretną wymianę
spojrzeń między nim a krupierem. Tego już było za wiele! Czasem i jemu zdarzało
się szachrować, ale zawsze robił to własnoręcznie. Przekupywanie personelu to
zwykłe łajdactwo!
Gdy wszyscy już położyli na stole swoje stawki, rozdający odsłonił kartę. Tym
razem Rafę dostrzegł wyraźny manewr nadgarstkiem. Skinął głową: Peter Whiting
oczywiście wygrał.
- Brawo! - pogratulował mu. - Może by tak jeszcze jedną rundkę i koniec na
dzisiaj?
Pochylił się przez stół i trzasnął krupiera w szczękę. Ten wydał zdumiony
pomruk i zwalił się z krzesła na podłogę.
- Do stu diabłów! Co to ma znaczyć, Bancroft?! - zerwał się na równe nogi
Nigel Harrington.
- Nie spełniał swoich obowiązków, jak należy - wycedził Rafe. Ręką wskazał
Lydii miejsce, które się zwolniło. - A teraz niech każdy dołoży do puli… powiedzmy
sto funtów w złocie, a Lydia odsłoni pierwszą kartę z brzegu.
- To wbrew wszelkim zasadom! - sprzeciwił się Harrington, czerwieniejąc.
Francis roześmiał się.
- Z Rafe'em tak zawsze bywa! Co ci strzeliło do głowy, chłopie?
- Chyba wybiorę się do Indii - odparł Bancroft, opierając brodę na dłoni. - Albo
do Chin. Jeszcze ich nie zwiedzałem.
- A my mamy sfinansować tę wyprawę? - Nigel zerknął niepewnie na
Whitinga.
- Tylko w razie przegranej. No więc, gracie czy nie? - spytał chłodno Rafe,
kładąc swoją stawkę.
Oczy młodzieńca pobiegły w stronę puli, rozciągniętej na podłodze postaci,
małej kupki monet, którymi mógł jeszcze dysponować. Wreszcie spojrzał na Rafe'a.
Zwilżył wargi językiem.
- Nie mam stu funtów - wymamrotał, wracając na dawne miejsce.
- Wobec tego dobranoc.
Peter Whiting obserwował swego kompana znad kieliszka.
- Pora do łóżeczka, co, Nigel?
- Uspokój się, Whiting, do pioruna! - Harrington znów spojrzał w
nieprzeniknione oczy Rafe'a. - Mam jeszcze to - powiedział i wyciągnął z kieszeni na
piersiach złożony pergamin.
Whiting roześmiał się.
- Boże święty! Ależ ty masz tupet, Nigel!
- To jest warte co najmniej sto funtów - oświadczył Harrington i osunąwszy się
na krzesło, sięgnął po porto.
Przez sekundę Bancroft czuł niemal współczucie dla żółtodzioba. Jednak
niewolniczo naśladujący strój i maniery swego kompana. Harrington miał już co
najmniej dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lata. Był więc wystarczająco dorosły,
by poznać się na tym gadzie Whitingu… albo ponosić konsekwencje zażyłości z nim.
Delikatnie przesunął więc pergamin na środek stołu, nalał sobie znowu wina i
zerknął na Lydię. Dziewczyna uśmiechnęła się, przesuwając językiem po przednich
zębach.
- Niech będzie.
1
- May! - zawołała Felicity Harrington drżącym ze strachu głosem. - May,
pospiesz się, proszę!
Kolejny potężny podmuch wiatru uderzył w dom, aż ten się zachwiał. Felicity
uczepiła się poręczy schodów w obawie, że wichura oderwie budynek od
fundamentów. Miała nadzieję, że stare domostwo wytrzyma, póki obie z siostrą nie
dotrą bezpiecznie na parter.
- Felicity, deszcz leje mi się przez okno!
- Wiem, kochanie, ale nic nie możemy na to poradzić. Weź tylko koce:
prześpimy się w małym salonie. Pomyśl, co za przygoda!
- Niech będzie!
- Żeby cię wszyscy diabli, Nigelu! - mruknęła Felicity, zaciskając dzwoniące
ze strachu zęby. - Powinieneś być teraz z nami!
Prawdę mówiąc, obecność brata nie na wiele by się zdała; nigdy zresztą nie
miała w nim oparcia. Nieraz (na przykład tej nocy!) doświadczała uczucia, że jest o
tysiąc lat starsza od swego dwudziestodwuletniego brata-bliźniaka. Oboje
odziedziczyli (May zresztą także) czarne włosy i ciemne oczy po matce, na tym
jednak kończyło się podobieństwo między nimi. Matka zazwyczaj mawiała, że Nigel
"ma tyle samo rozsądku, co jego papa", ale choć lepiej to brzmiało, znaczyło po
prostu, że wcale nie ma rozumu.
Przed pięcioma tygodniami odprawił Smythe'a, ostatniego z domowej służby.
Nie musieli teraz płacić mu trzech funtów miesięcznie; czysta oszczędność! Wkrótce
potem Nigel wbił sobie do głowy, że pojedzie do Londynu i wygra w karty pieniądze
niezbędne na remont ich rodzinnego domu. Mimo protestów siostry młodzieniec
odjechał, zabierając powóz, ostatniego konia i wszystkie pieniądze - prócz tego, co
Felicity przezornie schowała "na czarną godzinę".
Dzisiejsza noc jednak była jeszcze większą katastrofą.
Wicher i strugi deszczu łomotały w stare ściany, belki poddasza skrzypiały.
Gipsowy pył otoczył Felicity niczym wilgotna chmura, gdy nad Fonon Hall znowu
trzasnął piorun.
- Felicity! - wrzasnęła May.
- Już idę! - Mogła sobie wyobrazić, jakie męki przeżywa teraz ośmioletnia
siostrzyczka, obdarzona wyjątkowo bujną wyobraźnią.
Zaklęła pod nosem, przerzucając ciężką pikowaną kołdrę przez poręcz
schodów. Zanim jednak tobół upadł na posadzkę parteru, zawadził o jeden z
nielicznych kryształowych wazonów, które stały jeszcze na stole w holu. Odłamki
kruchego szkła posypały się we wszystkie strony. Kiedy Felicity biegła korytarzem
do pokoju May, wiatr wybił okno. Dziewczyna krzyknęła, gdy uderzył w nią nagły
podmuch, zimny i mokry. Osłoniwszy ramieniem twarz, jakimś cudem dotarła
wreszcie do sypialni siostry.
Zasłony trzepotały nad głową dziewczynki, a jej rozwiane ciemne włosy
układały się wokół twarzy na kształt aureoli. May pospiesznie zgarniała ubrania,
książki, zabawki i buciki w stos na środku koca.
- Felicity, gdzie moja Polly?! - dopytywała się niespokojnie, szeroko otwierając
brązowe oczy.
- Na dole w małym salonie. Popijają z panem Misiem herbatę. Poczekaj,
pomogę ci!
Felicity przyklękła i związała w mocny węzeł rogi koca. Następnie ruszyła
korytarzem w stronę schodów, ciągnąc za sobą tłumok. May szła tuż za nią, tuląc
kurczowo do piersi ulubioną poduszkę.
- Wszystko przemoknie! - krzyknęła, kryjąc w niej twarz.
Felicity mocno schwyciła siostrę za ramię i pociągnęła ku schodom.
- Nic nie szkodzi: wyschnie! - Skrzypienie ścian starego zachodniego skrzydła
niepokojąco przybrało na sile. Dziewczyna spojrzała z lękiem na sufit. Na jego
chropowatej powierzchni było pełno rys; przybywało ich w takim tempie, że było to
widoczne gołym okiem. - O Boże, nie! - szepnęła, mając nadzieję, że May nie
dostrzeże jej trwogi.
Dotarły do podnóża schodów akurat w chwili, gdy wichura wyrwała drzwi
frontowe. May wrzasnęła. Połówka drzwi zerwała się z zawiasów i runęła na podłogę
holu. Dziewczęta cudem uniknęły śmierci.
Wiatr zawodził jak wściekły wilk. Felicity schwyciła May za ramię i zawlokła
ją do małego salonu w nowszym, wschodnim skrzydle domu. Z jej włosów
powypadały spinki i wilgotne pasma zakryły twarz, niemal ją oślepiając. Z tyłu
rozległ się brzęk tłukącego się szkła, a dom ponownie zatrząsł się w posadach.
W zachodnim skrzydle zagrzmiał echem potężny trzask, silniejszy niż huk
piorunów. Całe skrzydło zatoczyło się jak pijane, a potem zapadło. Spod ruin
wytrysnęła fontanna wody, tynku, okruchów szkła, odłamków drewna. Felicity
krzyknęła, ale nie słyszała nawet własnego głosu.
Odruchowo padła na podłogę. Gdy tylko dom przestał trząść się i dygotać,
zerwała się na nogi, walcząc z krępującą jej ruchy mokrą spódnicą.
- Idziemy, May! - krzyknęła na całe gardło. - W saloniku będziemy
bezpieczne!
May potrząsnęła główką.
- Nie! On się też zawali!
- Skądże! Wschodnie skrzydło jest o wiele bardziej solidne, May! Nic nam nie
będzie, słowo daję!
- Mam nadzieję - popłakiwała dziewczynka, mocno ściskając rękę starszej
siostry.
Ja też!
Felicity spojrzała w ciemne, przecięte błyskawicą niebo. Niedawno
znajdował się tam dach jej domu. Niech diabli porwą Nigela za jego ucieczkę! Jeśli
brat nie pospieszy się z powrotem, i to z pieniędzmi, nie będzie już miał do czego
wracać; Fonon Hall przestanie istnieć.
Rafaela Bancrofta obudziło łaskotanie: ktoś lizał go po klatce piersiowej.
Niechętnie otworzył jedno oko i ujrzał rozczochraną, ogniście rudą główkę,
posuwającą się coraz niżej, w stronę jego brzucha.
- Cóż za uroczy ranek, Lydio! - mruknął, przeciągając się i próbując
zignorować łupanie w czaszce. - Gdzie właściwie jesteśmy?
Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego, potem uśmiechnęła się szeroko
i podjęła przerwaną podróż w dół jego torsu.
- W moim pokoju, na górce nad "Haremem Jezebel". - Zachichotała cichutko. -
A ranek dawno już minął!
Rafę wyjrzał przez okno.
- Niech to diabli! - Zabiegi hostessy były bardzo milutkie, ale należało zająć się
innymi sprawami! Przeciągnął się jeszcze raz, zamierzając usiąść, ale wówczas
przystąpiły do ataku również zwinne paluszki Lydii. Z westchnieniem zadowolenia
Rafe opadł znów na wznak. W końcu nie ma się po co tak spieszyć!
Zmienił pozycję i przyciągnął dziewczynę tak, że jej gołe nogi znalazły się na
wysokości jego piersi. W tym momencie dostrzegł na nocnym stoliku pergamin
Nigela Harringtona. Sięgnął po dokument i rozłożył go, by sprawdzić, co też podpisał
ubiegłej nocy. Wyprostował się z takim impetem, że Lydia spadła z wąskiego łóżka.
- Psiakrew! - Oszołomiona rudowłosa dzierlatka przez i chwilę siedziała goła
na podłodze, potem zerwała się i walnęła Rafe'a po głowie poduszką.
Mężczyzna odebrał jej broń. Uderzenia prawie nie poczuł.
- Więcej szacunku, moja droga! Masz do czynienia z dziedzicem!
- Jesteś cholerna, śmierdząca świnia, nie żaden dziedzic! - odburknęła
gniewnie.
Bancroft uśmiechnął się szeroko.
- Może i śmierdzę, ale grubszym groszem!
- Nie sądzisz chyba, że mówił serio o tych Chinach?
Julia Bancroft, księżna Highbarrow, odwróciła wzrok od mrocznej High Street,
by spojrzeć na starszego syna. - A jednak traktujesz to poważnie, inaczej nie
wspomniałbyś mi o tym!
Quin Bancroft, markiz Warefield, z chmurną miną sączył maderę.
- To absurdalny pomysł! Nawet jak na Rafe'a.
Matka przyglądała się markizowi, który znów odwrócił głowę w stronę holu,
nadsłuchując głosu swej żony. Obaj synowie księżnej mieli płowe włosy i zielone
oczy. U Rafe'a były one jaśniejsze, niemal barwy morza; często migotały w nich
szelmowskie błyski. Dobrze wiedział, że jest największą radością matczynego serca.
- Mówisz zupełnie jak ojciec - powiedziała do pierworodnego.
- Serdeczne dzięki! - obruszył się Quin. - Myślałem, że mama będzie mi
wdzięczna, że powtórzyłem, o czym wspomniał mi Francis Henning.
Matka uśmiechnęła się.
- Dlaczego uważasz za absurdalny pomysł Rafaela, by znów wyruszyć w
podróż?
- Jego miejsce jest tutaj! Należy przecież do Bancroftów, na miłość boską!
- Sądzę, mój synu, że Rafe ma już po uszy londyńskiego życia.
Majordomus dyskretnie zastukał do drzwi małego salonu.
- Podano do stołu, wasza książęca mość, panie markizie.
- Dziękuję, Beeks.
Księżna wstała. Quin ruszył za nią przez istny labirynt pokoi, drzwi i korytarzy
do wielkiej jadalni.
- Czy on naprawdę nie nocował dziś w domu? - spytał.
- Ależ, Quin, mówisz jak zatroskana mamusia! To chyba moja rola!
- Po prostu niepokoję się o brata.
- Wiem, i bardzo to ładnie z twojej strony… Ale czym, według ciebie, Rafe
mógłby się tu zająć?
Markiz zawahał się.
- Jestem pewien, że gdyby przyszedł z tym do mnie i naradzilibyśmy się
wspólnie, znalazłoby się dla niego jakieś interesujące zajęcie.
- A może byś tak pozwolił, by sam je sobie znalazł?
- Mam zaaprobować te przeklęte Chiny?! Wrócił przecież z Afryki ledwie
przed miesiącem, do diabła! Wierzyć mi się nie chce, że znów gdzieś go niesie! I
dlaczego nawet mi o tym nie wspomniał?!
- Może nie chciał cię martwić.
Quin przymrużył oczy.
- Gdyby troska o mnie mogła powstrzymać mego braciszka od robienia
głupstw, to nie byłbym bliski apopleksji, ilekroć widzę go w drzwiach!
Julia roześmiała się mimo woli.
- Ależ, Quin! Czym byłoby życie bez emocji?
- Już Maddie dba o to, żebym ich miał pod dostatkiem! Więcej mi nie trzeba.
Księżna zatrzymała się przy swym krześle i popatrzyła na pozostałe, nie zajęte
jeszcze miejsca.
- Beeks, czy pani markiza i jego książęca mość już tu idą?
Majordomus skinął głową.
- Tak jest, wasza wysokość. Książę pan kazał powtórzyć, cytuję dosłownie:
"będę za minutkę, do stu diabłów!"
Quin roześmiał się, pomagając matce zająć miejsce.
- Maddie znów go ogrywa w wista! Ojciec strasznie się wtedy wścieka!
Quin dalej mówił coś lekkim tonem, unikając kontynuowania dyskusji na
temat zaskakujących zamiarów brata. Julia spojrzała na zegar stojący na gzymsie
kominka. Rafael przebywał w ich miejskiej rezydencji tak rzadko - od swego
powrotu wyraźnie unikał rodziny. Księżną ogarnął niepokój. Jej młodszy syn miał
swój udział w klęsce Napoleona, potrafił wkraść się w łaski londyńskich ślicznotek,
na przemian to wygrywał, to przegrywał pokaźne sumy w karty, odwiedzając
zarówno najmodniejsze domy gry, jak i najbardziej zakazane spelunki. Zastanawiała
się, co jeszcze strzeli mu do głowy.
- Niech mi wasza książęca mość przekaże Highbarrow Castle z przyległymi
gruntami, a zapomnę o stu trzydziestu ośmiu milionach funtów, które jest mi winien!
- Ze śmiechem w szarych oczach Madeleine Bancroft wpadła do jadalni. Pod
nieobecność Rafe'a tylko ona wnosiła nieco energii do statecznego życia familii
Bancroftów - i za to właśnie Julia ubóstwiała swoją synową.
- Nie ma mowy, dziewczyno! Sama zapowiedziałaś, że gramy na pensy, nie na
funty!
- Nic podobnego! Wasza książęca mość doskonale o tym wie!
Julia skryła uśmiech, dostrzegając na twarzy męża niezwykłe u niego
zakłopotanie. Pomyśleć tylko, że wszyscy truchleli przed księciem… z wyjątkiem
niej, Maddie i Quina! Rafe udawał, że się nie boi ojca, ale w głębi duszy bardziej niż
inni łaknął jego aprobaty. Trzymał się jednak od księcia jak najdalej, jakby jego
opinia nic go nie obchodziła. A Lewis Bancroft nie miał o tym wszystkim pojęcia.
Quin wstał, ucałował żonę i podsunął jej krzesło.
- Lepiej poddaj się od razu, ojcze! Ja sam nigdy jeszcze nie wygrałem z
Maddie!
- To dlatego, kochanie, że to ja mam zawsze rację!
- No, no, chwileczkę…!
- Dobry wieczór wszystkim.
Do jadalni wkroczył Rafe i niepokój Julii jeszcze wzrósł. Syn był czymś
podniecony i przejęty, choć usiłował to ukryć. Gdy zmuszono go do powrotu z
Afryki, poczuł się głęboko urażony; matki wcale to nie zdziwiło. Do tej pory unikał
otwartej konfrontacji z ojcem. Dziś jednak - sądząc z wyrazu jego twarzy - miało do
niej dojść.
Maddie zmrużyła oczy.
- Wielkie nieba, Rafe! Wyglądasz, jakbyś dopiero co wstał z grobu!
Mężczyzna roześmiał się z przymusem.
- Trochę sobie podchmieliłem ubiegłej nocy.
Książę spochmurniał na widok młodszego syna, przybierając minę określaną
przez Quina jako "gradowa chmura a la Highbarrow". Doskonale było wiadomo,
czym to grozi.
- Mogłeś się przynajmniej ogolić i przebrać, mój chłopcze, zanim
przekroczyłeś te progi! Tam do licha, w zeszłym tygodniu gościliśmy tu króla
Jerzego!
Julia odchrząknęła.
- Rafaelu, może byś…
- Ach, to ty, ojcze? Dzień dobry. Nie mogłem cię poznać, pókiś się nie
nasrożył! Teraz wyglądasz jak zawsze: postrach wszystkich.
- Wolę być postrachem niż obibokiem!
- Lewisie! - upomniała go cicho księżna.
Rafael pochylił się nad matką i pocałował ją w policzek.
- Nie martw się o mnie, najmilsza! Zobaczysz, jaką za chwilę sprawię ojcu
niespodziankę!
- Ba! Wyobrażam sobie! - rzekł drwiąco książę.
Rafe ostentacyjnie wyjął z kieszeni surduta dokument. Rozłożył go i umieścił
obok nakrycia księcia.
- Widzisz, ojcze? - powiedział, krzyżując ręce na piersi. - Jestem właścicielem
Forton Hall. W hrabstwie Cheshire.
Quin wyciągnął rękę po dokument. Zdumienie i radość mieszały się na jego
twarzy:
- Co takiego?!
Maddie klasnęła w ręce z uciechy.
- Na kim to zdobyłeś, Rafe? - Roześmiała się. - I czy zabiłeś go w pojedynku,
czy z zasadzki?
Rafę nieco się odprężył.
- Nikogo nie zabiłem. Postawiłem po prostu wszystkie pieniądze ze sprzedaży
patentu…
- Sprzedałeś swój patent oficerski?! - ryknął książę, poczerwieniawszy
gwałtownie.
- Sądziłem, że cię to ucieszy, ojcze. - Z obojętną miną Rafe przesunął ręką po
rozwichrzonych włosach barwy miodu.
- Do pioruna, to pierwszy rozsądny krok w twoim życiu!
- Boże święty, nie brak nawet podpisów! - zauważył ze zdumieniem Quin,
wręczając pergamin księciu. - Całkiem formalny dokument! Francis coś tam
mamrotał o jakichś "papierach", ale nie mogłem się w tym połapać.
Julia nie odrywała wzroku od młodszego syna. Była taka pewna, że żadna siła
nie przemieni jej Rafaela w tuzinkowego dziedzica!
- A więc nabyłeś majątek ziemski…? - odezwała się.
Ich spojrzenia spotkały się i syn pospiesznie odwrócił wzrok.
- Niezupełnie… Wygrałem go w karty. Ten Harrington wykorzystał akt
własności jako stawkę w grze. Kiedy go stracił, powiedział tylko: "Dobrze, że się
tego pozbyłem!" Podpisał dokument, ja też, Henning i Fields poświadczyli, i majątek
jest teraz mój.
- I co dalej? - dociekała księżna.
- Bez względu na to, jak zdobył tę posiadłość, Rafael ruszył w końcu głową,
zamiast wiecznie wystawiać ją na wrogie kule - podsumował sprawę książę. - Ma
teraz własną ziemię. Do czarta! Byłem pewny, że znów zechcesz się włóczyć Bóg
wie gdzie, jak ostatni głupiec!
W szczupłej twarzy Rafe'a zadrgał mięsień.
- Prawdę mówiąc, ojcze, nie bardzo się pomyliłeś.
Książę potrząsnął głową.
- Nie możesz dłużej obijać się po jakichś zakazanych miejscach: majątkiem
trzeba zarządzać!
- Nie mam…
- Hmmm… Pewnie będę musiał ci pomóc przy gospodarce i w rachunkach -
zupełnie się nie znasz na…
- Ani mi się śni zakopać w jakiejś przeklętej dziurze! Zamierzam…
Jego książęca mość zerwał się gwałtownie, przewracając krzesło.
- Co takiego?
Rafael spojrzał na ojca z nienawiścią. W zielonych oczach płonął
powstrzymywany od miesiąca gniew.
- Nie mam zamiaru siedzieć na tyłku i przyglądać się, jak wschodzi mi
pszenica! - warknął. - Takie życie to jedna cholerna nuda! Może wam obu z Quinem
to odpowiada, ale mnie…
Brat wyprostował się.
- Chwileczkę…!
- Postanowiłem sprzedać ten przeklęty majątek - burknął Rafe, wyrywając ojcu
dokument z ręki. - Za ile się tylko da!
- A potem co, ty głupcze? Przegrasz te pieniądze albo roztrwonisz na dziwki?
Rafe wetknął pergamin do kieszeni surduta.
- Potem wybiorę się w podróż - oświadczył ostrym tonem. - Może i posiadasz
połowę Anglii, ojcze, ale nie zagarnąłeś jeszcze kolonii, południowej Ameryki ani
Dalekiego i Wschodu! I ja też, do pioruna, nie jestem twoim niewolnikiem! Do
widzenia, mamo. Bywaj, Maddie!
Przez chwilę wpatrywał się w Julię. Potem podbiegł do drzwi i zamknął je za
sobą tak energicznie, że aż szyby zadrżały.
Księżna siedziała, nie odrywając wzroku od drzwi.
- O Boże…! - szepnęła słabym głosem.
Drzwi znów otwarły się z impetem.
- Beeks!
Zdumiony majordomus zbliżył się do progu.
- Słucham panicza?
- Zabieram tylko torbę podróżną. Spakuj resztę moich rzeczy. Zawiadomię cię,
gdybym ich potrzebował.
- Słucham, jaśnie panie.
Drzwi ponownie się zatrzasnęły.
- Powstrzymaj go, Julio, zanim zrobi coś, czego gorzko pożałuje! - huknął
książę.
Księżna zwróciła się do męża, starając się zachować spokój.
- Sądzisz, że zdołam go teraz powstrzymać, Lewisie? Po tym wszystkim, coś
mu powiedział?
- A cóż mu takiego powiedziałem?! Ba! Niech zresztą jedzie: niewielka strata!
Maddie i Quin wymienili niespokojne spojrzenia; Julia opadła na krzesło.
Zastanawiała się, czy mąż zdaje sobie sprawę z tego, że stracił właśnie syna na
zawsze - o ile nie zdarzy się jakiś cud! Najwidoczniej kolejną ambicją życiową
Rafe'a było całkowite zerwanie z rodziną.
2
Rafe przybył do Cheshire trzy dni później. Przemierzając konno błotniste, zryte
koleinami drogi wiodące do Forton Hall, postanowił, że swą wielką podróż zacznie
od Indii, choć i Japonia nadal go nęciła. Jeśli wielkość i lokalizacja nowej posiadłości
spełnią jego nadzieje, już nigdy nie będzie musiał trapić się brakiem pieniędzy i raz
na zawsze uniezależni się od księcia.
W ostatnim zajeździe, w którym stanął, okoliczni mieszkańcy przyglądali mu
się z wyraźnym zaciekawieniem, a potem nie szczędzili wskazówek co do dalszej
drogi. Bancroft miał nadzieję, że nie padł ofiarą lokalnego humoru i że nie wyląduje
w samym środku bagna lub w innym podobnym miejscu. Przejechawszy cztery mile
na zachód, dotarł do kamiennego mostu na Crown Creek, o którym mu wspomniano.
Nawet jeśli zboczył nieco z drogi, warto było, bowiem okolica była niezwykle
malownicza. Przejechał po starym moście i zaraz za nim zatrzymał swego gniadosza
o imieniu Arystoteles.
Nigdy dotąd nie bawił w Cheshire. Było jednym z nielicznych hrabstw, w
którym Bancroftowie nie mieli dóbr ziemskich, wobec czego - zdaniem ojca - nie
warto było tu przyjeżdżać. Parka czerwonoskrzydłych drozdów (odbiły się o dobre
sto mil na południe od swoich zwykłych letnich szlaków!) zagwizdała do jeźdźca i
znikła w pobliskim lesie, gdzie zgodnie rosły buki, jesiony i klony. Krajobraz był
piękny, a widok świeżej zieleni stanowił pożądaną odmianę po widokach Afryki
Południowej, gdzie w dodatku Rafe trafił akurat na suszę. Wzgórza sąsiedniego
hrabstwa Derby majaczyły na wschodzie szarawym błękitem. Wiejący z zachodu
lekki, chłodny wiatr niósł woń oceanu.
Bancroft uśmiechnął się, zanucił jakiegoś walca i znów popędził Arystotelesa.
Malownicza, spokojna, tonąca w zieleni wieś - wprost wymarzone miejsce dla
potencjalnych nabywców. Rafę nie wierzył własnemu szczęściu! Nigel Harrington
był skończonym durniem, skoro rozstał się z czymś takim za sto kawałków!
Zapuszczony żywopłot skręcał na północny zachód i ginął w chaosie żółto
kwitnących chwastów i wysokich traw. I Rafe powędrował wzrokiem wzdłuż lekko
wznoszącego się podjazdu, który prowadził do wrót Forton Hall…
I całkiem odechciało mu się śmiać.
- Piekło i szatani! - zaklął. - Niech to wszystko szlag!…
Jak we śnie zsiadł z konia, nie mogąc oderwać oczu od kompletnej ruiny, którą
miał przed sobą.
Zachodnie skrzydło domu całkowicie się zapadło. Resztki krokwi i murów
sterczały jak zbielałe żebra ogromnego wieloryba. Pogruchotane okiennice rozpadły
się na drzazgi, które leżały wśród krzaków u podnóża poszczerbionych białych ścian.
Z okien pod dziwacznym kątem zwisały strzępy zasłon. Odłamki szkła, tynku,
drewna i kamienia oraz resztki dachówek przygniatały do ziemi coś, co zapewne było
niegdyś ślicznym ogrodem różanym.
- Boże wielki! - mruknął Rafę, ostrożnie wiodąc Arystotelesa przez labirynt
szczątków pokrywających dawno nie strzyżony trawnik. Kiedyś w Belgii pomagał
przy burzeniu fortyfikacji; Forton Hall wyglądało kropka w kropkę jak umocnienie,
które zlikwidowano za pomocą działa i jednej lub dwóch baryłek prochu.
Bancroft rzucił cugle i skinieniem nakazał wałachowi, by nie ruszał się z
miejsca. Odłamki szkła trzeszczały mu pod nogami, gdy wchodził po zasłanych
poszarpanymi pnączami płytkich stopniach, wiodących do głównego wejścia. Tylko
połowa drzwi trzymała się na brązowych zawiasach; drugą ktoś zabezpieczył,
przybijając niezdarnie dwie krzyżujące się podpórki. Drzwi otarły się o podłogę z
przeraźliwym skrzypieniem, gdy ostrożnie je popchnął. Wszedł do wnętrza. Stadko
wróbli powitało go ćwierkaniem i uleciało poszarpaną dziurą, która stanowiła
niegdyś wejście do zachodniego skrzydła.
Prowadzące do wschodniej części domu kręte schody, wydawały się nietknięte,
choć Rafe nie miał wielkiej ochoty wypróbowywać ich wytrzymałości. Jednakże od
wschodu ostały się przynajmniej ściany i większość dachu.
Okazało się, że nie Nigel Harrington był największym głupcem spośród tych,
którzy pamiętnej nocy grali w faraona! Na tę efektowną ruinę nie nabrałby się nikt
przy zdrowych zmysłach. Nie wspominając już o podatkach od nieruchomości,
wybitych oknach i żałosnych zapewne zbiorach, z którymi trzeba się będzie uporać w
przyszłości…
Przeklinając Harringtona, własną głupotę i wszystkich, którzy rozegrali ową
ostatnią partię faraona, Rafe kopnął w kąt sali pogruchotane krzesło. Mógł teraz
najwyżej liczyć na to, że Harrington pozostawił tu wystarczająco dużo
wartościowych drobiazgów, którymi będzie można pospłacać długi… A wówczas
wykręci się na pięcie i porzuci to miejsce, raz na zawsze! Pięćset funtów wydawało
mu się pokaźną sumą, gdyż miało wystarczyć jedynie do chwili sprzedaży
posiadłości. Teraz zaś stanowiło cały jego majątek.
- Ależ się ojciec uśmieje! - mruknął, wchodząc do jadalni. Zbieranina
wszelkiego śmiecia pokrywała stół i krzesła, zapełniała wszystkie kąty. Mężczyzna
gniewnie odepchnął stół i zaatakował drzwi wiodące zapewne do bawialni. Nie były
zamknięte na klucz, ale coś je blokowało. Naparł mocniej ramieniem. Nie poddały
się.
- Niech to szlag! Niech to jasny szlag! Dorobiłem się szczurzej nory! -
warknął. Cofnął się o kilka kroków i rzucił z rozpędu na drzwi. - Uff! Jasna cholera! -
Potarł ramię i przez dłuższą chwilę wpatrywał się z nienawiścią w przeszkodę.
- A tego nie weźmiesz? - odezwał się jakiś stłumiony głos.
Dobiegł on zza półprzymkniętych drzwi wiodących na korytarz. A więc nie
tylko dorobił się "majątku", którego nikt nie kupi, ale jeszcze złodzieje wynoszą stąd,
co się da!
- Nie pójdzie wam tak łatwo! - mruknął, wymykając się na korytarz.
Nawet się nie kryli ze swoimi poczynaniami! Byli widać pewni, że dom jest
opuszczony. Usta Rafe'a wykrzywił ponury uśmiech. Zaraz się przekonają, że to
pomyłka! Z przyjemnością wygarbuje komuś skórę za wszystkie swoje krzywdy!
Felicity Harrington odłożyła naręcze sukien wydobytych spod ruin sypialni.
Wczoraj znów przez cały dzień padało, więc wszystko przemokło. Na szczęście,
ogień w kuchennym piecu, nad którym rozwiesiły ubrania, sprawiał, że schły i
broniły się przed pleśnią. Niebawem jednak pewnie wszystkie ich rzeczy, jej i May,
zbutwieją na amen!
- A co z ubraniami Nigela? - spytała siostrzyczka, ustawiając buty wokół pieca,
by wyschły.
- Zajmiemy się nimi na samym końcu - zawyrokowała Felicity, badając palcem
rozmiary dziury w ulubionej wizytowej sukni. - Albo wcale.
May zachichotała.
- Nie będzie rad, kiedy zobaczy, że wszystko mu zzieleniało.
Felicity uśmiechnęła się.
- Zzieleniało i porosło mchem.
- Zzieleniało, porosło mchem i zaśmierdło!
Drzwi rozwarły się z impetem. Z lekkim okrzykiem Felicity okręciła się na
pięcie - i w tej samej chwili zaatakował ją jakiś wielki, twardy i ciężki stwór. Runęli
oboje na ziemię. Dziewczyna wrzasnęła.
- Niech to diabli! - warknął niskim głosem przygniatający ją kolos.
Felicity wymierzyła na oślep kopniaka. Napastnik jęknął.
- Uciekaj, May! - zawołała do siostry i kopnęła go jeszcze raz.
Przeciwnik stoczył się na podłogę. Felicity udało się uklęknąć. Ujrzała
rozwichrzone jasne włosy i bliznę. Wrzasnęła ponownie i z całej siły rąbnęła intruza
pięścią w twarz.
Schwycił ją za ramię tak, iż znów straciła równowagę.
- Przestań, do diabła!
Felicity wyrżnęła go łokciem w pierś, aż się cofnął i uniósł rękę w obronnym
geście.
- Jazda stąd! - Odgarniając włosy, które spadły jej na twarz, dziewczyna znów
zaatakowała. Napastnik przygniótł kolanami jej suknię, nie mogła więc wstać z
podłogi. Gdy zamachnęła się ponownie, złapał ją za ramię i wykręcił je do tyłu, nim
się spostrzegła.
- To pomyłka! - wysapał jej we włosy. - Bardzo mi przy…
Runął nagle, znów przygniatając ją swym ciężarem. Felicyty dostrzegła
wówczas stojącą z tyłu May: dziewczynka w obu rękach trzymała kurczowo
miedziany imbryk, który aż się wygiął od uderzenia.
Felicity wyczołgała się spod ciała napastnika. Wstając schwyciła potężne
polano.
- Kazałam ci uciekać, May! - wykrztusiła z trudem. Serce waliło jej jak
szalone.
- A ty byś uciekła? - odparowała siostrzyczka i z zimną krwią jeszcze raz
walnęła nieznajomego po głowie imbrykiem. Brzęknął głucho. - Jak myślisz, zabiłam
go?
- Nie sądzę - odparła Felicity, przyjrzawszy się mężczyźnie uważniej. Upadł na
twarz, z tyłu głowy sączyła się na podłogę krew. - Boże wielki…! Pomóż mi go
związać. Potem wyślemy kogoś po konstabla.
- Niby kogo?
- Żadne "niby"! - poprawiła ją automatycznie Felicity.
- Kogo wyślemy? - nie ustępowała May.
O, Boże! Nie miała przecież kogo wysłać!…
- Pewnie wyślę samą siebie. To znaczy: pójdziemy tam we dwie. - Obejrzała
się na siostrzyczkę. - Biegnij do stajni i przynieś jakąś linkę. Nie marudź!
- Jasne! - May wręczyła jej imbryk. - Masz! Grzmotnij go tym, jakby się
poruszył!
Felicity zdławiła całkiem niestosowny śmiech.
- Bardzo ci dziękuję, moja droga.
Po odejściu dziewczynki przyjrzała się uważnie napastnikowi. Pierwsze
wrażenie nie omyliło jej: był istotnie wysoki, ale nie tęgi, choć muskularny. Złociste,
zmierzwione włosy zakrywały mu twarz, nie mogła się więc jej przyjrzeć. Ubiór
nieznajomego zaskoczył ją. Wyglądał na dżentelmena - co prawda przydałaby mu się
zmiana bielizny, brzytwa i kąpiel… a jednak był to ktoś z wyższych sfer!
Leżący jęknął. Dziewczyna aż podskoczyła i odruchowo walnęła go znów po
głowie. Drgnął i znieruchomiał.
Felicity przeszedł dreszcz. Bojąc się, że zabiła nieznajomego, pochyliła się nad
nim. Po chwili dosłyszała cichy oddech i westchnęła z ulgą. Szkoda tylko imbryka:
nie wróci już chyba nigdy do dawnej postaci!
- Masz! - wysapała, wbiegając May. Z jej chudych ramion zwisało kilka
zwojów grubego sznura. - Nic innego nie znalazłam.
- Doskonale się nada. - Felicity ujęła linkę i przyklękła obok leżącego.
Wykręciła mu do tyłu jedno ramię, a May uporała się z drugim. Starsza siostra
owiązała nadgarstki więźnia sznurem i zacisnęła go z całej siły, po czym na wszelki
wypadek zrobiła jeszcze jeden mocny węzeł. Nieznajomy nie miał żadnych
pierścieni, a jego ręce - choć dostrzegła odciski na kilku palcach - nie były rękami
farmera.
- Skończyłam już z jego nogami - oznajmiła po chwili May, opadając na pięty.
Wyglądało na to, że dziewczynka w wolnych chwilach studiowała marynarskie
węzły; spętała nieznajomego tak misternie, że Felicity nie mogła się w jej dziele
połapać.
- Bardzo solidna robota - pochwaliła siostrzyczkę, przyglądając się jej z
pewnym niepokojem: niebezpieczna przygoda zbyt się małej spodobała!
- I co teraz?
- Cóż, przewrócimy go chyba na plecy i dokończymy dzieła. Nie chcę, by się
wyplątał, gdy pójdziemy do Pelford.
Ujęła nieznajomego za ramiona, zmagając się z ciężarem; May chwyciła za
nogi. Napastnik wydał jeszcze jeden bolesny jęk i osunął się na wznak, uderzając
znów głową o podłogę.
- O, Boże! - mruknęła Felicity i niemal pożałowała biedaka. Po raz pierwszy
spojrzała mu w twarz i znowu jej się wyrwało: - O, Boże!
Przerażająca blizna biegła od kącika lewego oka, przecinała głęboko kość
policzkową i ciągnęła się aż po dolną szczękę. Włosy barwy miodu zasłaniały
częściowo jedno z zamkniętych oczu, lecz szrama, mocno wygięte brwi i głęboka
opalenizna upodobniały go do pirata. I to wyjątkowo przystojnego.
- Myślisz, że to pirat? - spytała May, która najwidoczniej odniosła podobne
wrażenie. Dziewczynka przez ramię siostry spoglądała na ich wspólnego jeńca.
- Jak na pirata dziwnie się oddalił od morza - odparła z namysłem Felicity,
owiązując ciasno potężną pierś i twardy, płaski brzuch nieznajomego resztką linki i
zabezpieczając całość dodatkowym węzłem.
- Może zabłądził?
Felicity jakoś w to nie wierzyła.
- Cóż, możliwe.
Powieki nieznajomego zadrgały. Otworzył oczy, jasnozielone, pełne
zdumienia. Dziewczynie zaparło dech; odskoczyła.
- Tylko bez żadnych sztuczek! - ostrzegła groźnym tonem, chwytając znów za
imbryk.
Nieznajomy usiłował na nią spojrzeć. Zamknął oczy, ponownie je otworzył i
znowu uraził się w głowę.
- Przeklęta baba! - wybełkotał. Powieki znów mu opadły.
- Pijany! - orzekła May.
- Nie czuć od niego alkoholu - zaoponowała siostra. - Porządnie go
poturbowałyśmy, złotko.
- Myślisz, że za mocno dostał po głowie?
- Możliwe.
- Czaszka mi przez was pękła, cholerne opryszki! - rozległ się znów niski głos.
- Żadnych przekleństw przy dziecku! - skarciła go Felicity.
Zielone oczy znowu się otwarły, przez chwilę zezowały nieprzytomnie, potem
skierowały się ku dziewczynie.
- Żadne… z ciebie… dziecko! - stwierdził po chwili zastanowienia.
- To ja jestem dzieckiem! - poinformowała May, pochylając się nad nim. - A ty
piratem, no nie?
- Nie.
- May, nie podchodź! On jest niebezpieczny.
- Wcale nie - wymamrotał. Wydawało się, że chce wstać; potem uniósłszy
głowę, spojrzał na więzy na piersi i nogach. - Do czarta! - zaklął i opadając do tyłu,
uraził się znów w głowę. - O, Boże! Zamordowałyście mnie, i tyle!
- Nic podobnego. I zaraz sprowadzimy konstabla - ostrzegła Felicity.
- Świetnie!
Całkiem zbiło ją to z tropu.
- Tak panu pilno do aresztu? - Zdecydowanie przypominał pirata, zwłaszcza z
tą strużką krwi sączącą się ż ucha. Felicity z trudem przełknęła ślinę; w gardle jej
zaschło. Boże wielki, wzięła do niewoli olśniewająco pięknego wodza piratów…!
Pewnie zamierzał ją porwać na koniec świata…!
- To ja każę cię aresztować! - zdołał wykrztusić. - Złodziejko!
- Nie jestem żadną złodziejką! - zaprotestowała z godnością. - To ty jesteś
bandytą! Napadasz na bezbronne kobiety!
- Bezbronna się znalazła, psiakrew!
Felicity walnęła imbrykiem o podłogę, tuż obok jeńca.
- Żadnych przekleństw, mój panie! - przypomniała mu.
Aż się wzdrygnął.
- Dobrze, dobrze! Będę uważał na słownictwo, bezbronna istoto!
Udała, że nie słyszy sarkastycznego tonu.
- Tym lepiej! A zatem: skąd pan się tu wziął?!
Pirat zamrugał znów półprzytomnie.
- Czy to jest… - zaczął, starając się mówić jak najwyraźniej - …Forton Hall w
Cheshire?
Przez chwilę dziewczyna wpatrywała się w niego.
- Tak. To właśnie tu.
- Ha! Przeklęta włamyw… Włóczy się pani po cudzym terenie!
- Co takiego?! To pan wtargnął do mego domu i napadł na mnie!
- Wziąłem panią za mężczyznę. A dom jest mój.
- Głupi czy co? - odezwała się May.
- Nic podobnego. Rozwiążcie mnie!
- Mowy nie ma! Kto wie, może jest pan szalonym zbrodniarzem.
- Słuchaj no, bezbronna panienko! Nazywam się Rafael Bancroft i jestem
właścicielem Forton Hall. Mogę tego dowieść.
Słysząc te szalone słowa, Felicity przewróciła oczami.
- Forton Hall należy do mnie, mojej siostry i mego brata.
Jasnozielone oczy spojrzały na nią ostro.
- Jak się nazywa pani brat?
- To nie pański interes, ale niech będzie: Nigel. Nigel Harrington.
Przez chwilę nieznajomy gapił się na nią.
- Dobry Boże! - wybuchnął wreszcie. - Ten przeklęty, wredny, zdradziecki,
tchórzliwy łgarz! Niech go piekło pochłonie!
- Panie Bancroft! - przerwała ostro Felicity, zaniepokojona wrogością w głosie
jeńca i jego rozpaloną twarzą. - Nie wiem, co pan sobie wyobraża, ale proszę nie…
- Wiem, wiem: żadnych przekleństw, co?! Niech to czarci!!!
May zachichotała.
Przybysz zacisnął wargi i przeniósł wzrok na młodszą z sióstr. Po chwili
znowu zwrócił oczy na Felicity.
- Jak się pani nazywa? - spytał już spokojniej. Nachmurzyła się.
- Felicity Harrington.
- Panno Harrington, czy może pani zajrzeć do mojej lewej kieszonki na
piersiach? To powinno wyjaśnić całą sprawę.
- Nie słuchaj go, Lis! To jakaś pułapka!
- Cicho, May! - Nic z tego, co mówił, nie miało sensu. Kiedy na niego patrzyła,
nie mogła wprost uwierzyć, że zdołały z May obezwładnić go. A przecież, gdyby
chciał, mógłby wyrządzić jej wielką krzywdę. Więc może nie był taki groźny?… A
jednak… - Proszę się nie ruszać! - ostrzegła go.
- Nie mam zamiaru.
Odetchnęła głęboko, poczuła, że serce znów jej się rozszalało; wyciągnęła
rękę. Surdut nieznajomego był mocno przykrępowany linką do jego potężnej piersi.
Felicity szarpnęła za klapy, chcąc rozluźnić nieco więzy. Jeniec wzdrygnął się od
wstrząsu, ale nie uczynił żadnego ruchu.
Dziewczyna pociągnęła jeszcze raz, po czym wsunęła dłoń pod surdut, starając
się wymacać kieszeń. Czując pod palcami silne, szybkie uderzenia jego serca
zmieszała się. To doprawdy śmieszne: tracić dech tylko dlatego, że dotknęło się
męskiej piersi! Tak, była niezamężna i miała prawie dwadzieścia trzy lata, ale z
pewnością nie była aż tak stęskniona za męskim towarzystwem, by jak najdłużej
obmacywać tego typka - przystojnego, z rozwichrzonymi włosami…
Czemu w ogóle o tym myśli?!
- Trochę głębiej, panno Harrington - mruknął.
Ich spojrzenia zwarły się. Na twarzy Felicity musiało odbić się zmieszanie,
gdyż nieznajomy lekko się uśmiechnął. Opanowała się, przysunęła bliżej i wsunęła
rękę najdalej, jak na to pozwalały napięte sznury.
- Wyczuła pani?
Nadąsała się i zaczerwieniła.
- Co mianowicie?
Miał czelność uśmiechnąć się!
- Duży kawałek grubego papieru.
Poczuła go pod palcami.
- Tak.
- No, to proszę ciągnąć! - powiedział cicho, nie spuszczając z niej
jasnozielonych oczu.
Zdenerwowana Felicity szarpnęła mocno i wyrwała papier. Głowa jeńca
zderzyła się znów z podłogą.
- Mam! A w pańskim położeniu nie radzę bawić się we flirty czy jak tam pan to
nazwie!
- Niech to… - zaczął i znów się skrzywił z bólu. - Proszę rozwinąć i
przeczytać, panno Harrington.
Z pewną obawą Felicity zrobiła, co kazał. Przeczytała pierwszy akapit
dokumentu, pełnego terminów prawniczych, i aż pobladła, zdawszy sobie sprawę, że
wygląda jak formalny akt przeniesienia własności, dotyczący Forton Hall. Szybko
spojrzała na sam koniec.
- To nie jest podpis mego brata! - oświadczyła głosem, który aż dygotał z ulgi.
Dobry Boże, przez moment podejrzewała, że Bancroft mówi prawdę!
- Zapewniam panią, że to jego podpis.
Dziewczyna przyjrzała się jeszcze raz.
- Mogłoby to być niezbyt udane fałszerstwo - odparła ugodowo.
- Czy przekonam panią, gdy wspomnę, że byliśmy wtedy wszyscy na dużej
fali?
- A widzisz! Mówiłam, że to pirat! - wtrąciła się May.
- Źle się wyraziłem - mężczyzna poprawił się szybko. - Byliśmy po prostu
pijani. Bardzo pijani.
Felicity odłożyła pergamin.
- Cóż, to wyjaśnia sprawę, panie Bancroft. Nabrał pana jakiś łotr bez sumienia,
który wiedział, że mój brat bawi w Londynie.
- Nikt mnie nie nabrał - oświadczył stanowczo nieznajomy.
W przypływie nagłego współczucia dla łatwowiernego przeciwnika Felicity
znów spojrzała na dokument.
- Pewna jestem, że nigdy przedtem nie widział pan aktu przeniesienia
własności, nic więc dziwnego, że nie dostrzegł pan fałszerstwa. Ten papier
rzeczywiście robi imponujące wrażenie!
- Doceniam pani dobre serce, panno Harrington, ale zapewniam, że widywałem
akty prawne nie raz i nie dwa! Miałem w ręku całe ich tuziny.
Biedaczysko! Widać obie z May zbyt mocno waliły go po głowie. Sądząc z
wyglądu imbryka, obrażenia czaszki mogły być bardzo poważne!
- Ależ tak, tak…
Rafe nachmurzył się i już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale znów je
zamknął.
- Panno Harrington - rzekł w końcu - zechce pani przyjąć do wiadomości, że
moim ojcem jest książę Highbarrow. I że naprawdę nieraz widywałem akty
własności.
Felicity znów spojrzała na siostrzyczkę. Jeśli zaburzenia umysłowe pana
Bancrofta są autentyczne, to obie z May mają chrześcijański obowiązek udzielić mu
pomocy, zwłaszcza że to one go okaleczyły! Trudno się nawet dziwić tym
zaburzeniom, po wszystkim, co przeszedł: najpierw snuł wspaniałe sny o tym, że jest
posiadaczem majątku, potem został pobity do nieprzytomności przez ośmiolatkę, a
wreszcie dowiedział się, że padł ofiarą jakiegoś łajdaka bez skrupułów! Nic
dziwnego, że chce podnieść się na duchu, wmawiając sobie, iż jest ważną
osobistością!
- Mam dla pana propozycję - odezwała się, nie pozwalając dojść do głosu
zdrowemu rozsądkowi i nie wnikając w to, czy przemawia przez nią miłość bliźniego
czy zwykły pociąg do tego mężczyzny. Wydawał jej się niezwykle atrakcyjny!
- Od pani przyjmę każdą.
Felicity udała, że nie słyszy.
- Napiszę do mego brata do Londynu. On wszystko wyjaśni. A do tej pory…
może pan pozostać w Forton Hall… jeśli da mi pan uroczyste słowo honoru, że nie
wyrządzi pan żadnej krzywdy May, naszemu domowi ani mnie.
Rafael Bancroft przymknął oczy; na jego twarzy ukazał się lekki, niezbyt
przytomny uśmiech.
- A jak wygląda alternatywa?
- Sprowadzimy konstabla, który zamknie pana za napaść i za wtargnięcie na
cudzy teren. Może pan wtedy napisać do księcia Highbarrow. Zobaczymy, czy
pospieszy panu na ratunek.
Uśmiech Rafe'a znikł.
- Przyparła mnie pani do muru - powiedział. - W porządku, panno Harrington.
Zgadzam się na pani propozycję.
A więc została mu jakaś resztka rozsądku!
- No i…? - przypomniała Felicity.
Otworzył znowu oczy. Był teraz całkiem poważny.
- I przysięgam, że nie wyrządzę żadnej krzywdy May, Forton Hall ani pani.
Wpatrywała się w jego twarz, szukając na niej śladu fałszu lub nieuleczalnego
obłędu. Widziała jednak tylko oszołomionego i zagubionego człowieka. Tego rodzaju
sytuacja budziła w niej - zwłaszcza ostatnio - jedynie współczucie.
- Zgoda. May, zaopiekuj się imbrykiem, a ja rozwiążę jeńca.
3
Zanim zdjęto mu więzy, czyniące go bezbronnym stworzeniem na równi z
wypchanym bażantem, Rafael Bancroft zdążył pożałować, że jego przeciwniczki nie
zamordowały go od razu, zamiast pobić do nieprzytomności.
W głowie mu tętniło, a przy najmniejszym ruchu musiał zaciskać zęby, żeby
nie zwymiotować. Czuł się wystarczająco upokorzony tym, że stracił przytomność i
dał się związać; z całą pewnością nie życzył sobie zapoznawać pogromczyni z
zawartością swego żołądka. Takie rycerskie odruchy niekiedy wiele człowieka
kosztują!
Uwolniony od pęt usiadł na podłodze pośrodku kuchni i udawał, że nie
dostrzega obu dziewcząt, obserwujących go nieufnie. Bardzo ostrożnie obmacał sobie
tył głowy.
- Do stu tysięcy diabłów! - mruknął pod nosem.
- Obiecałeś nie kląć - przypomniała mu drobniutka, ciemnowłosa dziewczynka,
unosząc groźnie imbryk.
Rafe podniósł na nią oczy.
- To ty mnie tak urządziłaś?
Zerknęła na siostrę.
- Częściowo.
- Częściowo?
- Zaczął pan odzyskiwać przytomność, zanim pana skrępowałyśmy - wyjaśniła
Felicity, odbierając małej imbryk. - Musiałam jeszcze raz dać panu po głowie.
- Moje gratulacje!
Może było to złudzenie, spowodowane obrażeniami głowy, ale wydało mu się,
że Felicity Harrington ma najczarniejsze i najbardziej wyraziste oczy ze wszystkich,
jakie dotąd widział. Co się zaś tyczy reszty, to począwszy od rozpuszczonych
kruczych włosów, przez zmysłowe wargi, do wysokiej i smukłej sylwetki - wszystko
było w pierwszym gatunku! Mógłby tak bez końca siedzieć pośrodku jej (a może
swojej?) kuchni i patrzeć na nią. Oglądać ją od stóp do głów, ze wszystkimi
szczegółami…! Aż zamrugał oczyma, zaskoczony intensywnością tego pragnienia.
Dziewczyna odstawiła imbryk na piec.
- Jak długo będzie pan dotrzymywał danego słowa, ani May, ani ja nie
wyrządzimy panu żadnej krzywdy, panie Bancroft.
- Proszę mówić mi "Rafe". - Palce, którymi obmacywał sobie głowę, były
zakrwawione. Wcale by się nie zdziwił, gdyby te dziewczyny rzeczywiście rozwaliły
mu czaszkę! Czuł się otumaniony, mdliło go, ale starał się rozumować logicznie. -
Mógłbym dostać z powrotem mój akt własności?
Felicity podała mu pergamin.
- Bardzo mi przykro, że przebył pan taki szmat drogi z Londynu po to tylko, by
się przekonać, że ktoś podle pana oszukał!
Rafael schował dokument do kieszeni.
- Przykro mi, że przekonałem się, jak podle potraktował panią rodzony brat. -
Gdy dziewczyna chciała zaoponować, powstrzymał ją ruchem ręki. - Będę
zobowiązany, jeśli pani od razu do niego napisze, byśmy mogli rozstrzygnąć tę
kwestię oko w oko.
- Może pan być pewien, że to zrobię.
Bancroft znów się na nią zapatrzył, a gdy delikatny rumieniec zabarwił jej
policzki, jego też oblała fala gorąca. Może jednak lepiej, że został przy życiu…?
- Czy zechce pani polecić stajennemu, by zajął się moim koniem? Przy siodle
przytroczona jest torba podróżna. Gdyby lokaj wskazał mi mój pokój, chętnie bym
się położył na chwilę. Głowa mnie boli jak licho!
- W tej chwili brakuje nam służby - odparła Felicyty z dumnie podniesioną
głową. - Sama zajmę się pańskim koniem. Natomiast w żadnym wypadku nie zgodzę
się, by pan nocował w naszym domu.
Miejsce fascynacji zajęła irytacja.
- A czemuż to?! Nawet jeśli zapomnimy o tym, że to mój dom!
- Nic podob… - Felicity urwała. - Może z nas zacofane prowincjuszki, panie
Bancroft, ale nie mogę pozwolić, by obcy mężczyzna zamieszkał pod jednym
dachem ze mną i z moją siostrą. Zwłaszcza że złożył nam pan pierwszą wizytę w
dość oryginalny sposób!
- Obiecała pani zapewnić mi schronienie! - przypomniał jej Rafe. - A w moim
obecnym stanie nie stanowię dla nikogo zagrożenia! - Błysnął uroczym, łobuzerskim
uśmiechem, który zapewniał mu przeważnie wstęp nie tylko do domu, ale i do łóżka.
Felicity spojrzała na niego chłodno.
- Może pan nocować w stajni. Jest tam całkiem ciepło, a dach przecieka nie
bardziej niż w domu.
- Nie będę nocował w żadnej cholernej stajni! - warknął. Panna Harrington
może i była urocza, ale nie miała ani krzty rozumu. Do stu diabłów, to przecież one
waliły go po głowie!
- Doskonale. Zajazd "Pod Mocarzem" znajduje się o cztery mile stąd. Z
pewnością bardzo chętnie udzielą tam panu gościny. Oberżysta nazywa się Davey
Ludlow. - Mówiła pewnym głosem, ale jakoś dziwnie się zawahała i zerknęła na
młodszą siostrę.
Rafe przełknął gniewną odpowiedź, którą miał już na języku. Zdumiewające:
bała się wpuścić go do domu, a jednak nie chciała, by odjechał! Zmusił skołatany
mózg do działania i zebrał w myślach wszystko, czego dowiedział się o Forton Hall i
obu młodych damach. Nie przyszło im nawet do głowy wezwać kogoś na ratunek;
najwidoczniej na żadną pomoc nie liczyły.
- Kto tu mieszka razem z wami?
- Obie z May potrafimy doskonale zadbać o siebie - oświadczyła Felicity i
zajęła się stosem mokrych sukien, leżących na kuchennym stole.
Bancroft zastanawiał się, kogo też dziewczyna usiłuje przekonać - jego czy
siebie?
- Nikogo tu nie ma oprócz was dwóch?
Popatrzyła znów na niego.
- Widocznie mówiłam zbyt szybko i pana poszkodowany mózg nie zdołał za
mną nadążyć. Tak, May i ja mieszkamy tu same. Oczywiście tylko do powrotu
naszego brata.
- Boże wielki! - mruknął mężczyzna z odrobiną podziwu. Nigdy nie słyszał o
czymś podobnym. - A gdybym okazał się maniakalnym mordercą…? Mam nadzieję,
że macie panie do obrony przed intruzami jakąś inną broń prócz imbryka!
Felicity prychnęła pogardliwie.
- Sam pan się przekonał, że imbryk bywa bardzo skuteczny!
Rafe skrzywił się.
- Rzeczywiście. Dzięki za przypomnienie!
- Wskazać panu drogę "Pod Mocarza"?
Dobrze widział, że to zwykły blef.
- Obejdzie się - burknął i aż sam się zdziwił: czemu jakiś instynkt każe mu
bronić kogoś, kto omal go nie zabił?! Jeśli ktoś doskonale mógł obejść się bez
obrońcy, to chyba właśnie te dwie niebezpieczne baby!… Nie mógł jednak, jak
skończony łotr, wyrzucić ich z rodzinnego domu! A z takim bólem głowy z
pewnością nie ruszy się stąd przez parę dni. Zaczeka więc na tego podłego tchórza,
ich brata: niech zabiera rodzinkę! - Forton Hall należy do mnie, panno Harrington.
Nie mogę pozwolić, by pilnowała go kobieta z małą dziewczynką.
- Nie potrzeba nam żadnej…
- Póki wasz kochany braciszek nie potwierdzi mego prawa własności ku
zadowoleniu wszystkich zainteresowanych, będę tkwił w tej przeklętej stajni, pod
ręką, by przez cały czas mieć oko na swoją posiadłość!
Felicity wpatrywała się w niego przez chwilę; dostrzegł w jej oczach coś jakby
ulgę.
- Proszę nie zapominać - odparła - że i ja nie spuszczę pana z oka!
Rafę niepewnie stanął na nogach, szukając podpory w stole.
- Świetnie.
Bardzo chętnie odpowiedziałby jakąś perfidną aluzją do tego, czemu panna
Harrington będzie się przede wszystkim przyglądać, ale zdobył się tylko na zbolały
pomruk. Rzucił ostatnie wrogie spojrzenie w jej stronę i pokuśtykał do kuchennych
drzwi.
- Może panu pomóc, panie Bancroft? - spytała dziewczyna, powracając do roli
uprzejmej gospodyni, prawowitej właścicielki domu.
Niech to diabli!
- Obejdzie się.
- Pójdę po konia, dobrze? - zaoferowała się May.
Rafe zawahał się, obliczając w myśli dystans, jaki musiałby przebyć: od kuchni
do Arystotelesa, a potem do stajni. Mógł oczywiście wezwać gniadosza
gwizdnięciem, ale czuł, że głowa by mu wtedy pękła!
- Znakomity pomysł. Bardzo ci dziękuję.
Tym razem Felicity nawet nie kryła rozbawienia.
- Przyniosę panu koce.
W odpowiedzi mężczyzna machnął ręką i wytoczył się tylnymi drzwiami. Gdy
dziewczęta nie mogły go już słyszeć, wyrzucił z siebie stek przekleństw,
najbarwniejszych i najbardziej jadowitych, jakie znał. Repertuar miał bogaty: nie na
darmo siedem lat służył w armii.
W drzwiach stajni przystanął i oparł się o wypaczoną, obłażącą z farby
framugę. Nagle uzmysłowił sobie, że miał okazję wyplątać się z całego tego bałaganu
- i zaprzepaścił ją! Gdyby nie był taki oszołomiony i zbolały, powiedziałby po prostu
uroczej pannie Harrington, że ma słuszność: dokument został sfałszowany, więc
niech sobie zatrzyma ruiny Forton Hall, na zdrowie!
Z drugiej strony jednak, nie miałby wtedy okazji schwycić Nigela Harringtona
za chudy kark i wytrząść duszy z tego podłego tchórza…! I nie zabawiłby tu
wówczas wystarczająco długo, by przekonać się, czy nazajutrz ciemne oczy Felicity
Harrington będą miały tyle samo uroku… Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że z
pewnością go nie stracą.
- Jak się powiedziało "A", to trzeba powiedzieć i "B"! - mruknął Rafe i zwalił
się twarzą w słomę.
Felicity podniosła głowę znad książki, gdy May weszła do małego salonu.
- Zostawiłam ci w kuchni grzankę. - Wypiła łyk porannej herbaty, wdzięczna
losowi za kilka chwil spokoju. Czytanie stało się dla niej ostatnio luksusem, na który
rzadko mogła sobie pozwolić.
May skrzywiła się.
- Była przypalona - powiedziała z niesmakiem. - Zjadłam trochę marmolady.
- Samej marmolady?
- Tak. Bardzo mi smakowała.
Felicity spojrzała podejrzliwie na mocno zarumienioną buzię siostry.
- Co porabiałaś dziś rano, złotko?
May klapnęła na kanapę i zaczęła wygładzać żółtą spódniczkę w kwiaty.
- Bałam się, czy Rafe nie umarł, więc poszłam sprawdzić. Ale chrapał, więc
chyba nic mu nie jest.
Zaniepokojona Felicity odłożyła książkę.
- Nie zbliżaj się do tego człowieka! Słyszysz, May?
- Ale dlaczego?! Powiedziałaś przecież, że może tu zostać!
Felicity wstała i przebiwszy się przez gąszcz ocalonych z katastrofy rupieci,
usiadła obok siostry.
- Pan Bancroft to godny pożałowania biedak, którego jakiś łotr oszukał,
zapewniając go, że stanie się kimś ważnym i bogatym. Sądząc z blizny, w przeszłości
przynajmniej raz oberwał mocno po głowie. Nasze działania z pewnością nie
poprawiły… stanu jego umysłu. Mamy chrześcijański obowiązek dopilnować, by
wrócił do zdrowia. A potem…
- Ale…
- A potem przyjedzie Nigel i sam najlepiej wyjaśni całą sprawę. I wówczas pan
Bancroft nas opuści.
- Ale…
- Jest tam kto? - doleciał z kuchni głęboki męski głos.
Felicity aż podskoczyła. Choć próbowała sobie wmówić, że serce zaczęło jej
walić wyłącznie z niepokoju, czuła, że ogarnia ją dziwne podniecenie.
- Jesteśmy w małym salonie, panie Bancroft! - zawołała.
Po chwili Rafe ukazał się na progu. Widząc, że gość pewnie stoi na nogach, a
nie zatacza się w oszołomieniu, Felicity zdumiała się. Zdawał się wypełniać swą
postacią odrzwia. Nie uszły jej uwagi jego eleganckie, lecz teraz ubłocone wysokie
buty, ciemnoszare spodnie i popielata wzorzysta kamizelka; czarny, świetnie
dopasowany surdut; straszliwie zmięty fular; zbyt długie włosy, złote i falujące. Bez
pośpiechu, z rozkoszą napawała się tym widokiem; przybysz wpatrywał się w nią
równie uparcie swymi jasnozielonymi oczyma, w których głębi skrzyła się
wesołość… a może szaleństwo…?
- Dzień dobry! Nie mam przy sobie żadnej broni. Czy mogę wejść?
Niespodziewanie Felicity uśmiechnęła się.
- Oczywiście! Jak pan się czuje?
- Dziękuję bardzo: jak półtora nieszczęścia. - Zwrócił się do młodszej z sióstr. -
Panno May, byłbym ogromnie zobowiązany, gdyby nie szturchała mnie pani
grabiami, ilekroć spróbuję się zdrzemnąć.
- Ależ, May! - skarciła ją Felicity.
- Przecież ci mówiłam: bałam się, że nie żyje! - zaprotestowała dziewczynka. -
Przestałam od razu, jak zaczął chrapać!
- Po raz pierwszy chrapałem w obronie własnej. - Mężczyzna skrzywił się. -
No, może nie po raz pierwszy, ale dopiero dziś poskutkowało! - Znowu spojrzał na
Felicity. - Mógłbym dostać coś do jedzenia? I proszę mówić mi "Rafe". "Pan
Bancroft" to mój stryj!
- Brat księcia? - przerwała May.
- Istotnie.
- Nie ma już nic do jedzenia - mówiła dalej dziewczynka. - Marmoladę ja
skończyłam!
- May! - Felicity poczerwieniała z zakłopotania. Czasami siostrzyczka
posuwała się w swej szczerości zbyt daleko! - Bardzo przepraszam, panie… Rafe.
Miałyśmy zamiar udać się wczoraj do miasta, ale…
- Na stole została grzanka - wtrąciła znów May.
Bancroft odchrząknął.
- Zauważyłem ją przechodząc. To pewnie dzieło panienki?
Felicity zesztywniała.
- Nie, moje. Trochę się zamyśliłam… - Nie zamierzała bynajmniej wyjawiać,
że zatonęła w marzeniach o wodzu piratów, który podejrzanie przypominał
nocującego w stajni gościa.
Rafe znów na nią spojrzał.
- Ach, tak.
Felicity ponownie się zaczerwieniła, zła na siebie, że tak się kompromituje.
Teraz jeszcze w dodatku trzeba będzie udać się do Pelford i kupić coś na śniadanie…
a przy okazji na lunch i na obiad. Miała zamiar dziś rano poszperać w zachodnim
skrzydle: może ocalało coś jeszcze z odzieży…? Spacer do miasteczka zajmie dwie
godziny… a kilka straciła już wczoraj z racji pojawienia się Rafaela. Spojrzała na
rosłego przybysza z namysłem.
- Czy czuje się pan na tyle dobrze, by pojechać konno do Pelford, panie Rafe? -
Obdarzyła go najpiękniejszym uśmiechem. No cóż, sam sobie życzył, by go
traktować jak domownika!
Mężczyzna stał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w nią.
- Mam jechać po żywność?
- No cóż… owszem.
Ku zdumieniu Felicity uśmiechnął się. Z powodu blizny był to uśmiech nieco
asymetryczny.
- Chyba nie mam wyboru, bo jeść mi się chce. Mógłbym zabrać May do
towarzystwa?
- Pojedzie pan tą ścieżką, zupełnie prosto - odparła, obawiając się powierzyć
siostrzyczkę opiece tego słabego na umyśle biedaka, choćby był nie wiedzieć jak
przystojny i czarujący!
- Wiem, gdzie to jest; przejeżdżałem tamtędy wczoraj. Chciałbym po prostu
mieć jakiegoś obrońcę, gdyby napadli mnie bandyci.
May zachichotała. Felicity nadal się wahała.
- Nie spodziewa się pan chyba, że tak bez namysłu powierzę panu moją siostrę!
- Ojej, Lis…!
- Panno Harrington - powiedział Rafe spokojnie, bez uśmiechu - powierzyła mi
pani życie siostry i swoje własne już wówczas, gdy mnie pani uwolniła z więzów.
- Ależ ja…
- I dałem pani wczoraj słowo honoru - kontynuował. - Pamięć płata mi ostatnio
figle, ale tego nie zapomniałem.
Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. Miał całkowitą słuszność. Zresztą,
czuła instynktownie, że ten człowiek nigdy by im nie wyrządził krzywdy.
- Dobrze. May, włóż szal i czepek.
Dziewczynka aż krzyknęła z radości.
- Pojedziemy galopem, Rafe? - dopytywała się podskakując. - Jak twemu
koniowi na imię? Jest nie z tej ziemi, wiesz? Czy potrafi pędzić jak strzała?
Mężczyzna uśmiechnął się tak, że serce Felicity znów oszalało. Gdyby miał
wszystkie klepki w porządku, nie byłaby w stanie mu się oprzeć!… Lepiej, że jest
tak, jak jest.
- Nie. Arystoteles. Serdeczne dzięki! Nie zamierzam dziś tego sprawdzać.
Na buzi May odbiło się komiczne wprost rozczarowanie.
- Czemu nie?!
- Bo pojedziemy stępa. Noga za nogą.
Za piecami Rafe'a Felicity wskazała na jego głowę, robiąc znaczący grymas.
May znowu zachichotała, potem zakryła usta dłonią.
- Niech będzie!
Rafe dał jej znak, by pierwsza udała się do stajni.
- Krwiożercza smarkula! - burknął, a dziewczynka znów się roześmiała.
Gdy oboje opuścili pokój, Felicity uśmiechnęła się. Pan Bancroft z pewnością
(bez względu na stan jego głowy) nie i zamierzał zmuszać do biegu swego
wierzchowca; długa droga z Londynu niewątpliwie wyczerpała biedne zwierzę! Nie
widziała jeszcze tego "Arystotelesa", ale May co rusz zaprzyjaźniała się z jakąś starą,
zabiedzoną szkapą… tym lepiej zresztą, bo stanowczo nie mogłyby sobie pozwolić
na porządnego konia.
Dziewczyna rzuciła okiem na zegar, odłożyła książkę na stos schnących pod
oknem tomów i zmniejszyła ogień w kominku: trzeba oszczędzać opał! Zgromadzona
w jadalni sterta obrazów wymagała przeglądu; musiała oddzielić to, co da się jeszcze
uratować, od tego, co zostało bezpowrotnie zniszczone.
Po kilku minutach May wbiegła do pokoju.
- Już jedziemy, Lis! Rafe kazał spytać, czy przygotowałaś spis zakupów.
- O, tak. Leży w kuchni. - Felicity wyprostowała się i ruszyła przodem. - Może
lepiej ty mu go przeczytaj, kochanie.
- Myślisz, że on nie potrafi? - szepnęła siostrzyczka.
- Bardzo wielu ludzi nie umie czytać - przypomniała jej Felicity, wręczając
listę sprawunków. - Poproś panią Denwortle, żeby zapisała wszystko na nasz
rachunek. I powiedz, że we środę przyślę jej udziec barani. - Miała nadzieję, że
sklepikarka na razie tym się zadowoli. Nie było jej teraz stać na nic więcej.
- Dobrze.
May podskoczyła ku drzwiom, Felicity ruszyła wolniej za nią, rozmyślając
znów o piratach i zapierających dech przygodach.
Arystoteles nie przypominał bynajmniej zabiedzonej szkapy! Był to wielki,
niezwykle kształtny koń myśliwski, gniadosz z białą "skarpetką" na lewej przedniej
nodze, długą, przepiękną grzywą i wygiętym w łuk ogonem. Bez wątpienia miał
jakiegoś przodka araba! I na pewno mknął jak wiatr.
Spojrzenie Felicity przeniosło się na jeźdźca i po raz pierwszy zwątpiła: czy
rzeczywiście brakowało mu rozumu? Nawet jeśli Arystoteles był kradziony, nie
ulegało kwestii, że Rafael Bancroft doskonale zna się na konnej jeździe. Siedział w
siodle pewnie i spokojnie, cugle trzymał luźno w prawej ręce, a na jego pociągłej,
przystojnej twarzy widniał lekki uśmiech. Gdy May do niego podeszła, wychylił się z
siodła, chwycił ją za rękę, bez wysiłku uniósł w górę i posadził przed sobą.
- Naprawdę nie możemy pogalopować? - spytała dziewczynka, klepiąc
Arystotelesa po szyi.
- Naprawdę. - Jeździec ukłonił się Felicity. - Wrócimy niebawem, panno
Harrington!
- Niech pan… - Odchrząknęła. - Dobrze. Bądźcie ostrożni!
- Będziemy.
Choć zniknęli w oddali, Felicity przez kilka minut stała na dziedzińcu, patrząc
za nimi. Nigel i May stanowili całą jej rodzinę. Oprócz nich miała tylko paru
dalekich krewnych. Od śmierci rodziców prawie nie spuszczała siostrzyczki z oka. A
teraz powierzyła ją obcemu człowiekowi, którego w dodatku wczoraj pobiły do
nieprzytomności!
Skrzyżowała ramiona i oparła się o framugę kuchennych drzwi. Gdy Rafael
Bancroft spojrzał jej w oczy i powiedział, że może mu zaufać, nie wiedzieć czemu
poczuła, że ufa mu naprawdę. Choć ostatnie dni były wyjątkowo ciężkie, nie straciła
chyba umiejętności podejmowania trafnych decyzji!
Nadspodziewanie dobra kondycja Rafe'a dziś rano uświadomiła jej, że gdyby
wczoraj naprawdę chciał wyrządzić krzywdę jej lub May, to z pewnością by mu się to
udało. Felicity odetchnęła głęboko i weszła do domu, by zakończyć przegląd
obrazów i sprawdzić, czy z zachodniego skrzydła nie da się czegoś jeszcze ocalić.
Ciekawe spojrzenia, które poprzedniego dnia witały przejeżdżającego przez
Pelford Rafe'a, były niczym w porównaniu z tymi, jakie wodziły za nim teraz, gdy
zeskoczył z grzbietu Arystotelesa, a następnie zsadził May.
- Masz listę sprawunków? - spytał swą towarzyszkę.
W Londynie ludzie gapili się na niego bardzo często, zwłaszcza wtedy, gdy
rodzina Bancroftów zjawiała się gdzieś w komplecie. Teraz też zauważył, że stał się
obiektem zainteresowania, ale się tym nie przejął.
Dziewczynka wydobyła kartkę z kieszeni swej muślinowej sukni w kwiatki.
- Mam. I sama ci przeczytam, żebyś się nie zmęczył.
Rafe miał wielką ochotę pomacać uszkodzoną czaszkę. Ale i bez dotykania
doskonale wiedział, że ma na głowie guza wielkości śliwki.
- Serdeczne dzięki, łaskawa pani!
May wzięła go za rękę i razem pomaszerowali po kocich łbach do sklepu pani
Denwortle. Rafe spojrzał w dół na małe nóżki, starające się za nim nadążyć. Rzadko
miewał do czynienia z dziećmi i uważał je za całkiem inny gatunek stworzeń niż
dorośli. Te wrzaskliwe, śliniące się istoty nie budziły w nim specjalnej sympatii.
Jednak dziecko, które mu teraz towarzyszyło, wyglądało na istotę rozumną.
Poza tym była to krucha osóbka wymagająca troskliwej opieki, choć umiała tak
skutecznie walić po głowie niepożądanych gości.
- Ile masz lat, May?
- Osiem i pół. - W ciemnobrązowych oczach błysnęły iskierki. - A ty?
- A ja dwadzieścia osiem i pół - odparł.
Roześmiała się.
- Ale stary!
Bancroft uniósł brew.
- Serdeczne dzięki! A w jakim wieku jest twoje rodzeństwo?
- Oboje mają prawie dwadzieścia trzy lata. Nigel jest o godzinę młodszy od Lis
i strasznie się wścieka, gdy ona próbuje nim dyrygować!
- Wyobrażam sobie!
Tuż przed sklepem May zatrzymała się i pociągnęła swego towarzysza za
rękaw.
- Rafe, muszę ci coś powiedzieć!
Pochylił się ku niej, choć wiedział, że natychmiast zacznie go łupać w czaszce.
- O co chodzi?
- Nie lubię pani Denwortle - szepnęła dziewczynka. - Wygaduje na Nigela
różne paskudne rzeczy! - Skinęła energicznie głową i weszła do wnętrza sklepiku.
- Ciekawe, czemu? - mruknął mężczyzna i pospieszył za nią.
- Ach, to panna May! - wykrzyknęła otyła paniusia w jaskrawozielonej sukni,
wyłaniając się z zaplecza. - Gdzie panienki siostra? - Wzrok kupcowej zatrzymał się
na Rafie. - A to kto?
- Felicity została w domu. A to jest Rafe - odparła zwięźle May, jakby chodziło
o psa.
Bancroft z trudem powstrzymał śmiech.
- Dzień dobry.
- Mam tu wszystko spisane - mówiła dalej May, pokazując listę sprawunków.
Odchrząknęła. - Bochenek chleba, dwa funty mąki, dwa funty soli, jeden…
- Mam nadzieję, że wzięłaś ze sobą pieniądze - Pani Denwortle zrobiła bardzo
sceptyczną minę. - A może nie…? I dlatego właśnie siostrzyczka została w domu?…
Nieświadoma sarkazmu rozmówczyni, May potrząsnęła głową.
- Felicity prosiła, żeby zapisać to na nasz rachunek. I powiedziała, że we środę
przyśle udziec barani.
Sklepikarka skrzyżowała ramiona na piersi. Był to wyczyn nie lada, biorąc pod
uwagę rozmiary jej biustu.
- Ja też muszę jeść, moja panno! A od waszego brata odbiorę należne mi
pieniądze chyba na Sądzie Ostatecznym! Powiedz siostrze, że jeśli przyśle mi całą
owcę - i to razem z wełną! - to chętnie udzielę Harringtonom dalszego kredytu!
- Nasz dług nie jest taki duży jak cała owca! - zaprotestowała dziewczynka.
Rafe doskonale zrozumiał sarkastyczne uwagi kupcowej. Prawdę mówiąc, w
obecnej sytuacji Harringtonowie nie byli jej winni ani grosza. Forton Hall należał do
niego, a mieszkające w nim osoby były jego gośćmi - wszystko jedno, czy
pożądanymi, czy wręcz odwrotnie!
- Przepraszam, pani… Denwortle, chyba się nie mylę?
- Tak, to ja. - Zmierzyła wzrokiem jego doskonale uszyte, choć mocno
sfatygowane ubranie. - Słucham pana.
Niech to diabli, będzie musiał posłać do Londynu po resztę garderoby!
- Ile dokładnie są pani winni Harringtonowie?
Naburmuszyła się.
- A cóż to pana obchodzi?!
Spojrzał na nią chłodno.
- Chce pani odebrać te pieniądze czy nie?
Pani Denwortle nadal przyglądała mu się spode łba. W końcu z pogardliwym
prychnięciem wydobyła spod lady księgę.
- Siedem funtów osiem szylingów - oświadczyła, zajrzawszy do niej.
Widać Felicity od dłuższego czasu brakowało gotówki. Bancroft westchnął:
znów przyjdzie mu uszczuplić posiadany kapitał! Sięgnął do kieszeni i wyjął banknot
dziesięciofuntowy.
- Proszę dać pannie May wszystko, czego sobie życzy - polecił, kładąc
pieniądze na ladzie - a resztą zasilić rachunek Harringtonów.
Sklepikarka schwyciła banknot w swoje chciwe, grube łapy.
- Jak pan sobie życzy - powiedziała ugodowo i ze znacznie większym
szacunkiem.
May ochoczo zajęła się znów odczytywaniem listy sprawunków, a Rafe zaczął
zwiedzać sklepik. Było tu wszystko: od świec do damskich czepków. Na półkach
leżały różne tkaniny, jajka, perfumy, a przy drzwiach wisiało kilka wielkich kawałów
wołowiny. Sądząc z różnorodności towarów, był to jedyny sklep w okolicy. Ceny
świadczyły o tym, że właścicielka potrafi wykorzystać tę sytuację. Rafe zatrzymał się
przed słoikiem różnokolorowych, wielkich, twardych cukierków…
- May, lubisz słodycze? - spytał przez ramię.
- O, tak! I Lis też je bardzo lubi.
Ton jej głosu był bardzo wymowny. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko,
podniósł wieczko i wydobył ze słoja tuzin kolorowych cukierków.
- Weźmiemy jeszcze i to, pani Denwonle.
- Bardzo proszę, szanowny panie.
W końcu zapakowali wszystkie sprawunki do dwóch dużych worków i
przytroczyli je do siodła Arystotelesa. Gniadosz aż odwrócił głowę, wyraźnie
oburzony, że każą mu odgrywać rolę jucznego zwierzęcia.
- Wybacz, staruszku! - roześmiał się Rafe, klepiąc go po kłębie.
- Skąd mas takiego fantastycnego konia, jak Totelek? - spytała May
niewyraźnym głosem: całą buzię miała wypchaną ogromnym cukierkiem.
Rafę podsadził małą na siodło i usiadł za nią.
- Kupiłem go… prawie cudem!… od hrabiego Montrose'a. Monty powiedział,
że to najcholer… najbardziej uparta bestia ze wszystkich, które go kiedykolwiek
ugryzły. - Ruszyli stępa ścieżką wiodącą do Fonon Hall. - Mój brat, markiz
Warefield, przez jakiś czas opiekował się gniadym, ale mu i go odebrałem.
- Byczo! Jest bezbłędny!
Bancroft roześmiał się.
- Kto cię nauczył takich wyrażonek: byczo, bezbłędny, nie z tej ziemi?
- Nigel. Felicity uważa, że są niemądre, ale mnie się podobają.
- Posługujesz się nimi bardzo fachowo.
Dziewczynka zachichotała.
- Dziękuję za komplement! Rafe, czy Forton Hall naprawdę należy do ciebie?
Spojrzał w ciemne, niewinne oczy i zawahał się.
- Wszystko się wyjaśni, jak przyjedzie twój brat - odparł wymijająco. -
Powiedz mi, co robicie przez cały dzień, tyi Felicity?
- Ja odrabiam lekcje, a ona reperuje nasze ubrania. Potem jej pomagam w
sprzątaniu: ścieramy kurze i zamiatamy. I karmimy kurczęta. Dwa razy w tygodniu
chodzimy na pastwisko zobaczyć, jak się sprawują nasze owce i krowy, i zawsze
którąś złapiemy i wydoimy. Potem Lis zbiera śmietanę i robi masło. Posadziła też
kapustę i kartofle, ale po ostatniej ulewie chyba nic z nich nie zostało.
Mężczyzna przez chwilę milczał.
- Macie strasznie dużo pracy.
- Felicity mówi, że robota nam nie zaszkodzi. A jak ktoś siedzi z założonymi
rękami, to do niczego nie dojdzie.
- Pewnie i gotuje sama?
- O, tak! Bardzo smacznie, tylko wiecznie mamy kurczaki albo króliki.
Mała May paplała dalej o codziennych zajęciach w Forton Hall, a Rafe coraz
bardziej podziwiał pannę Harrington. On sam miał zawsze chmarę służby na każde
skinienie. Nawet w wojsku nie brał się do naprawy ubrania czy przyrządzania
posiłku, chyba że miał akurat taką zachciankę. Do Nigela czuł coraz większy wstręt.
Wyjazd do Londynu (wszystko jedno, w jakich zamiarach!) i pozostawienie całego
gospodarstwa na głowie dwu sióstr, w dodatku bez grosza, to była wyjątkowa
podłość. Nawet jeśli tak spokojnie to przyjęły!
- A kto chwyta króliki w sidła? - spytał, choć z góry znał odpowiedź.
- Lis. Ona wszystko potrafi!
Rafe uśmiechnął się.
- I mnie się tak wydaje.
- Lis! - wrzasnęła May przez dziurę w ścianie korytarza. - Już jesteśmy!
Felicity zerwała się na nogi, omal się przy tym nie przewracając, i otarła czoło
brudną ręką.
- Tylko tu nie wchodź! - ostrzegła.
- Wiem, wiem: tam jest niebezpiecznie. Będziemy z Rafe'em w kuchni.
- Doskonale.
Felicity znów się potknęła, tym razem przytrzymała się złamanej belki. Tak
dziwnie się czuła: Znajdowała się w miejscu, które niedawno było salonem, i
widziała wokół połamane meble z sypialni! Ilekroć spojrzała na gruzy, zbierało jej się
na płacz, ale łzy nie pomogą wydobyć spod ruin szkatułki z biżuterią ani książek,
których całe sterty poniewierały się w zdemolowanej bibliotece.
Uwagę Felicity przyciągnął pewien drobiazg. Pochyliła się i wydobyła spod
śmieci maleńką szklaną figurkę. Była to barwna afrykańska papuga, brakowało jej
jednak głowy i obu nóżek. Rzuciła więc rozbite cacko w kąt, który już wcześniej
dokładnie przeszukała. Może zdoła wmówić Bancroftowi, akt własności dotyczył
tylko zachodniego skrzydła…?
- Kiedy to się stało?
Felicity aż podskoczyła. Odwróciła się gwałtownie,
- Nie zauważyłam, że pan tu wszedł - powiedziała całkiem niepotrzebnie. Jego
spokojny, głęboki głos znów ją trącił z równowagi. - Przed czterema dniami, panie
Bancroft. W nocy.
- Miało być "Rafe" - poprawił ją. - Co tu było? Salon!
- Tak. - Wróciła do poszukiwań wśród śmieci. - A to resztki mojej sypialni.
- Cale szczęście, że pani w niej nie było. - Zielone jak morze oczy pełne były
współczucia.
- Kiedy wszystko zaczęło się chwiać i dygotać, zdecydowałyśmy razem z May,
że prześpimy się w małym salonie. Ale i tak byłyśmy o włos od śmierci.
- Zupełnie jakby buszowało tu stado słoni. - Mężczyzna odrzucił resztki
krzesła. - Nie: dwa, albo i trzy stada!
Felicity ujęła się pod boki.
- A pan oczywiście nieraz widywał stada słoni?
Bancroft przykucnął i wydobył figurkę drugiej papugi.
- Tylko afrykańskich. Widzi pani? Ocalała!
- I gdzie się pan spotkał z tymi afrykańskimi słoniami?
- W Afryce. - Posadził sobie papugę na ramieniu i przymknął lewe oko. - Hej,
szefowo! - odezwał się jak rodowity Cockney
. - Nie uświadczy w tej budzie
jakiegoś pióra i papieru?
Roześmiała się.
- Dla pana wszystko, kapitanie!
Rafe odpowiedział szerokim uśmiechem.
- Wygląda na to, że utknąłem tu na dłużej. Chcę napisać do szefa służby w
domu rodziców, żeby mi przysłał więcej ubrań. - Wskazał gestem na swój niegdyś
elegancki, dziś mocno już podniszczony strój. - Wyjechałem z Londynu w ogromnym
pośpiechu.
Nic dziwnego, jeśli zbiegło się to w czasie z kradzieżą Arystotelesa! Felicity
przyglądała się uważnie swemu gościowi, który odłożył na bok papugę i
kontynuował poszukiwania w gruzach. Boże wielki! Ależ był przystojny! Mimo
urazu głowy poruszał się z lekkością urodzonego atlety. Dziewczyna westchnęła.
Takie już jej szczęście: wyjątkowo atrakcyjny, nieznajomy młodzieniec pojawił się na
jej progu… i oczywiście okazał się przemiłym, dobrodusznym przygłupkiem!
Gdyby był przy zdrowych zmysłach, z pewnością nie włóczyłby się po
Cheshire i nie zależałoby mu na Forton Hall. Syn księcia Highbarrow znalazłby sobie
tysiąc znacznie atrakcyjniejszych miejsc do zwiedzania. Z pewnością oznajmi jej
niebawem, że walczył u boku Wellingtona pod Waterloo!
- Przeważnie prezentuję się znacznie lepiej niż obecnie - odezwał się
niespodzianie.
Felicity zdała sobie sprawę, że gapi się nań od dłuższej chwili, i odwróciła
wzrok.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła rumieniąc się.
Z przesadną troskliwością wydobyła spod gruzu książkę i wytarła
przemoczoną okładkę.
Rafe roześmiał się. Jego serdeczny, beztroski śmiech sprawił, że dziewczynie
dreszcz przebiegł po plecach.
- W ciągu ostatnich kilku dni moja duma bardzo ucierpiała. Czuję się taki…
niechlujny. Nic dziwnego, że wyglądam w pani oczach na skończonego durnia.
Nareszcie mówił z sensem! Felicity uśmiechnęła się.
- Nie uważam pana za durnia, Rafe, tylko za kogoś ogłuszonego
niespodziewanym ciosem. - Biedaczek! Jak bardzo musi czuć się upokorzony tym, że
pokonała go i obezwładniła ośmiolatka!
- Istotnie los nie szczędził mi ostatnio ciosów. I to poniżej pasa - wyznał
Bancroft i znów zaczął szperać w stertach gruzu i połamanych mebli. - Zwiedziłem
już prawie całą Europę, a ze sprzedaży tego żałosnego rumowiska spodziewałem się
uzyskać dość pieniędzy na wyprawę do Ameryki lub na Daleki Wschód. Teraz będę
miał szczęście, jeśli starczy mi na podróż do Irlandii!
Z twarzy dziewczyny zniknął współczujący uśmiech.
- To "żałosne rumowisko" jest moim rodzinnym domem! - warknęła. - Może
zechce pan o tym pamiętać!
Uniósł brew, widząc jej zacietrzewienie.
- To był pani rodzinny dom - poprawił. - Teraz jest zwykłą kupą gruzu. I
kamieniem młyńskim, który przez własną głupotę uwiązałem sobie do szyi! - Rzucił
w kąt pęknięty spodek, który rozprysnął się na kawałki. - A liczyłem na to, że Forton
Hall przyniesie mi szczęście!
- Nikt pana tu nie zatrzymuje.
Mężczyzna wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Nie potrafiła zgłębić
wyrazu jego oczu.
- Chyba ma pani rację. A co panią tu zatrzymuje?
Felicity zawahała się. Pojęła, że jej rozmówcę nie zadowoli zdawkowa czy
żartobliwa odpowiedź.
- To mój dom. Jeśli stąd odejdę, kto się nim zaopiekuje?
- Forton Hall ma więcej szczęścia, niż na to zasługuje. Co z tym papierem
listowym? Gdzie go szukać?
- Na biurku w małym salonie. W drewnianej szkatułce.
Rafe skinął głową i wykręcił się na pięcie.
Felicity spędziła następną godzinę na przetrząsaniu rumowiska. Była to brudna
i męcząca praca; na widok każdego zniszczonego drobiazgu czuła ból w sercu. Nigdy
nie była czułostkowa, ale teraz Fonon Hall rozpadał się na jej oczach. Z każdym
dniem będzie coraz gorzej, chyba że Nigel niebawem wróci, i to z workiem
pieniędzy. Rafe widocznie postanowił tu zostać, przynajmniej do chwili gdy przyślą
mu garderobę. Jeżeli nie będzie się wzbraniał przed zakupami w Pelford, może nawet
być przydatny. Przejmie przynajmniej jeden z jej obowiązków! Nagle przerwała
robotę i wyprostowała się. Prawdę mówiąc, obecność krzepkiego młodzieńca o nieco
przytępionym umyśle mogła okazać się zbawienna dla Forton Hall!
Mając to na uwadze, wspięła się po schodach na dziurawe poddasze we
wschodnim skrzydle domu. Miała nadzieję znaleźć tam jakiś tymczasowy strój dla
swego gościa. Schodząc na dół, usłyszała śmiech May, dobiegający z małego salonu.
Rafe Bancroft już się na coś przydał: przez cale rano zabawiał jej skłonną do psich
figli siostrzyczkę. Nigel nigdy nie miał cierpliwości do May. Wszystkie jej pytania
zbywał: "idź z tym do Felicity!" i nieustannie karcił małą za jej wybryki.
Z tłumoczkiem w ręku Lis skierowała się do saloniku; na progu zatrzymała się
z uśmiechem. Pana Bancrofta najwidoczniej nie raził żywy temperament jej siostry!
Felicity stokroć bardziej wolała widzieć May śmiejącą się i rozbrykaną niż zamkniętą
w sobie i nieszczęśliwą.
- Nie ma takiego słowa! - protestowała dziewczynka, zaglądając do listu przez
ramię piszącego.
Robił niby to groźne miny, ale w jego oczach czaił się śmiech.
- Właśnie że jest: "bezzwłocznie".
- Wygląda na zwykłe gryzmoły!
- Ile ty masz lat? Cztery?
- Właśnie że osiem! - chichotała May. - I umiem czytać! I pisać!
- Ja też to potrafię. - Rafe nabazgrał coś u dołu strony i złożył list. - O wiele
lepiej od ciebie.
- Ten list to same zygzaki!
Mężczyzna z uśmiechem zabrał się do napisania adresu.
- Wcale nie.
- Wcale tak!
- To…
Felicity głośno odchrząknęła.
- Bardzo mi przykro, że przerywam ożywioną dyskusję, ale znalazłam na
poddaszu ubrania po dziadku. Z garderoby Nigela nic nie ocalało, zresztą i tak jest
pan sporo od niego wyższy. Może coś z tego się nada, zanim przyślą z Londynu
pańskie rzeczy?
Rafe wstał.
- To bardzo ładnie z pani strony, panno Harrington. - Podszedł do niej i wziął
tłumoczek. Potem wolną ręką ujął jej dłoń, podniósł do ust i leciutko musnął wargami
palce, nie odrywając od Felicity swych zielonych oczu.
Tym razem były to wyraźne zaloty. Już nieraz całowano Felicity w rękę, ale
nigdy nie przebiegały jej wówczas po ramionach takie miłe dreszcze! Nagle zdała
sobie sprawę, żel jej suknia, ręce i twarz są zakurzone i brudne. Zaczerwieniła się i
wyrwała dłoń z jego uścisku.
- Nie musi mi pan dziękować - rzuciła szorstko, jak niezręczna pensjonarka. -
Te ubrania leżąc na stryszku nie zdałyby się na nic. Pomyślałam też, że czekając na
powrót Nigela, zechciałby pan może zająć się czymś pożytecznym?
Bancroft odłożył tłumoczek na krzesło.
- Czym mianowicie?
Felicity zdała sobie sprawę, że odwołując się do jego rycerskości osiągnie
więcej, niż otwarcie domagając się pomocy.
- Wiem, że to poniżej pańskiej godności, ale jesteśmy tu z May tylko we dwie,
i wielu problemów nie jesteśmy w stanie rozwiązać.
W oczach Rafe'a błysnęło zainteresowanie. Skrzyżował ręce na piersi i spytał:
- Na przykład czego?
- Przede wszystkim trzeba załatać dach nad jadalnią i sypialniami na piętrze. -
Wolała nie wspominać od razu, jak wiele prac go czeka. Mogło się zresztą okazać, że
nie poradzi sobie z najprostszym zadaniem, choć wyglądał zdrowo i krzepko.
- Więc chce pani, bym naprawił dach? - uściślił.
- No cóż - powiedziała, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu. -
Przecież to podobno pański dach!
- Hm! Coś w tym jest. - Przymrużył oko i znów wziął do ręki tłumoczek. -
Macie tu jakąś drabinę?
Felicity skinęła głową, starając się skryć triumfalny uśmiech. Jakby to było
wspaniale, gdyby z sufitu nie lało się na głowę!
- Stoi za stajnią.
Rafe westchnął.
- Zgoda! - Z groźną miną obejrzał się na May. - A ty, moja panno, nie waż się
szturchać mnie grabiami, gdy się będę przebierał w mój nowy roboczy strój!
- May i ja zajmiemy się przygotowaniem lunchu - wyjaśniła Felicity.
- Ależ, Lis…
- Doskonale. - Rafe wyminął dziewczynę i ruszył do kuchni. Znajdowało się w
niej wyjście prowadzące na dziedziniec przy stajni.
- Ależ, Lis! - powtórzyła May, starając się przyciągnąć uwagę siostry. - Myśmy
już przygotowali lunch. I to taki w sam raz dla księcia Walii!
4
Rafe uniósł ramiona w górę, przyglądając się szerokim, kremowym rękawom.
- Rany boskie, czuję się jak własny pradziadek!
Dziadzio Harrington najwidoczniej hołdował modzie z początków panowania
Jerzego III, zanim jeszcze król stracił zmysły. Rafe miał wrażenie, że przebiera się na
maskaradę, ale ubranie było czyste i nieźle na nim leżało. Ze względu na guz na
głowie zrezygnował z kapelusza. Pogardził też obuwiem dziadziusia: za żadne skarby
nie będzie paradował w pantoflach ze sprzączkami! Włożył własne wysokie buty i
udał się na tyły stajni, gdzie znalazł nie tylko drabinę, ale również beczkę smoły i
stos nadgryzionych zębem czasu dachówek.
Głowa nadal go bolała i chętnie by odłożył czołganie się po dachu do jutra, ale
raczej nie należało robić sobie nadziei, że zbierające się na wschodzie chmury
grzecznie poczekają, póki czaszka mu się nie zagoi. Poza tym Rafę nie potrafił
siedzieć z założonymi rękami. Uświadomił sobie też, że wszelkie naprawy dokonane
w Forton Hall podniosą nieco mizerną cenę, jaką mógł uzyskać za tę ruderę.
Rozpalił ognisko na miejscu najwyraźniej w tym celu wysprzątanym i
schwycił wiadro, by podgrzać w nim smołę. Drabina wydawała się solidna, choć dość
toporna. Harringtonowie z pewnością nieraz jej używali. Szkoda, że nie częściej:
Forton Hall lepiej by się wówczas prezentował. Pogwizdując niecenzuralną
żołnierską śpiewkę i radując się w duchu, że w dzieciństwie często przyglądał się
ciekawie wszelkim naprawom na terenie Highbarrow Castle, pociągnął drabinę przez
chaszcze porastające od wieków nie strzyżony trawnik i oparł ją o tylną ścianę
dworu. Uporawszy się z tym, wrócił do stajni po jakiś wielki pędzel lub starą miotłę.
- Kto pana prosił o kupowanie dla nas żywności?!
Rafe aż podskoczył. W drzwiach stajni stała Felicity z rękami na biodrach i
znanym mu już wyrazem twarzy: mieszaniną zakłopotania i bezsilnego gniewu. W
słońcu jej czarne włosy połyskiwały brązem i Rafael mimo woli zapatrzył się na nią.
W swoich (dość mglistych) planach, dotyczących sprzedaży posiadłości i podróży
naokoło świata, nie przewidział, że spotka kogoś takiego jak ona. Przywykł ruszać w
pogoń za tym, co wzbudzało jego zainteresowanie, i zazwyczaj udawało mu się to
schwytać. Felicity Harrington ogromnie go pociągała, więc gotów był rzucić się w
pościg, od pierwszej chwili gdy ją zobaczył.
- Chciało mi się jeść, a wolałem nie ryzykować, że oberwę po głowie i od pani
Denwortle. Okropna stara wiedźma, prawda?
Usta Felicity wygięły się w półuśmiechu, niemal równie ujmującym, jak ten,
którym go skłoniła do wspinania się po drabinie i łatania dachu. Obrzuciła wzrokiem
jego historyczny strój i policzki jej poczerwieniały.
- Pan jest naszym gościem!
A więc i ona coś do niego czuła! Doskonale! To powinno uprościć sprawę.
- Gdyby nie otrzymane od pani szatki, nie miałbym co włożyć na grzbiet. Kilka
minut temu zaskoczyłaby mnie pani nago. I co by wtedy było?…
- Ja… Tak, ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.
Rafe znalazł miotłę, trzepnął nią kilkakrotnie o ścianę, by strząsnąć kurz i
pajęczyny; potem wyszedł na zewnątrz po wiadro z podgrzaną już smołą i naręcze
dachówek.
- Nie ma za co przepraszać. Wyjaśniłem tylko pani, jak przedstawia się
sytuacja.
Felicity odchrząknęła.
- No, dobrze… Ale proszę już nigdy więcej nie płacić za nas rachunków.
- Wątpię, by mnie na to było stać - odparł i zamilkł na chwilkę, zastanawiając
się nad uzyskaną właśnie informacją. - A więc macie i inne długi?…
- Kilka…
Nie musiał przyglądać się dziewczynie, by zauważyć, ile ją to wyznanie
kosztowało.
- Panno Harrington, niech się pani nie kłopocze bochenkiem czy dwoma, które
kupiłem przede wszystkim dla siebie! Bez wątpienia jem więcej niż wy obie razem.
- Cukierki też pan kupił dla siebie?… A może to mnie chciał pan nimi
przekupić? - dopytywała się, idąc za nim krok w krok.
Bancroft zatrzymał się i odwrócił do niej. Omal na niego nie wpadła i
obawiając się stracić równowagę, oparła rękę na jego piersi. Upuścił dachówki,
chwycił dziewczynę za łokieć i przyciągnął do siebie, niby to ratując przed
upadkiem.
Już wczoraj, gdy się na nią rzucił, biorąc ją za złodzieja, wydała mu się bardzo
miła w dotyku. Jak na kogoś starającego się zachować dystans dosyć często zdarzało
się jej choćby go musnąć, a ponadto przy każdej okazji wdawała się z nim w
pogawędkę. Nie zamierzał wcale jej zniechęcać.
- Po cóż miałbym panią przekupywać? Przecież już pozwoliła mi pani tu
zostać. Czyżbym mógł liczyć na coś więcej?
Felicity poczerwieniała gwałtownie, wyrwała rękę z jego uścisku i zaczęła
wygładzać spódnicę.
- A lunch po co pan przygotowywał? - dopytywała się, udając, że nie usłyszała
jego słów.
- Co tam, kilka kanapek! Widzi pani: nie każdy arystokrata ma dwie lewe ręce.
- Jeśli poranna grzanka stanowiła próbkę jej talentów kulinarnych, wolał nie czekać,
aż do rozbitej czaszki dołączy się zatrucie pokarmowe. - Ma pani zresztą pełne ręce
roboty: po co niańczyć jeszcze i mnie?
- Ach, tak? Ale skąd taki arystokrata jak pan umie robić kanapki? Czyżby
podglądał pan swego kucharza przy pracy?
- Prawdę mówiąc, tak. - Schylił się po dachówki. Felicity była najwyraźniej
spragniona wiadomości o życiu wielkich właścicieli ziemskich. Rafę zastanawiał się,
od jak dawna próbowała wiązać koniec z końcem, by utrzymać Forton Hall, i od jak
dawna nikt jej w niczym nie wyręczył. Od tej pory nie będzie jej szczędził
londyńskich ploteczek "z wyższych sfer".
- Nasz kucharz robił pyszne kanapki z ogórkiem. Zawsze je zabieraliśmy -
oprócz lemoniady - gdy wyruszaliśmy z bratem na ryby.
Felicity skinęła głową.
- A prawda, z bratem. May wspominała mi o nim. To markiz Warefield,
prawda?
- Istotnie.
Spojrzała na niego jakoś dziwnie.
- Pewnie i króla pan zna osobiście?
Rafe uśmiechnął się szeroko, podchodząc do drabiny.
- Naszego Jureczka? To gruba, bezmózga ropucha, ale ma wyjątkowy talent do
urządzania spotkań towarzyskich! Mój ojciec i Quin… to znaczy markiz… znają go o
wiele bliżej, ale i ja mogę opowiedzieć o nim to i owo, jeśli to panią zabawi.
- Czy jest w Londynie ktoś, kogo pan nie zna?
Zatrzymał się na drugim szczeblu i spojrzał na stojącą w dole dziewczynę,
która koniecznie chciała poznać cudowne życie "wielkiego świata", podczas gdy on
marzył, by się od niego wyzwolić. Kurz pozostawił smugi na jej nosie i policzku. Na
ich widok Rafe uczuł dziwne ściskanie w piersi i zaparło mu dech.
- Nie znam pani - odparł i zszedł znów na dół. Nagle poczuł, że chce ją poznać
- i to całą! Intensywność tego pragnienia zaskoczyła go. Chciał przesuwać palcami po
jej miękkiej, gładkiej skórze i okryć jej smukłe ciało gorącymi, niespiesznymi
pocałunkami.
Dziewczyna spłoszyła się i cofnęła o krok.
- Ja nigdy nie byłam w Londynie!
Bancroft otrząsnął się z marzeń i spróbował skoncentrować się na rozmowie.
- Czemu? Przecież należycie z bratem do ziemiaństwa. I - proszę mi
wybaczyć… - skończyła już pani osiemnaście lat i jest wyjątkowo pociągającą
kobietą. Dlaczego wyrzekła się pani londyńskiego debiutu?
Felicity znowu się zawahała, gniotąc w palcach wystrzępiony brzeg rękawa.
Widać ta niebiesko-zielona muślinowa sukienka była jej codziennym "strojem
roboczym", gdyż i wczoraj miała ją na sobie. Bezwiedny gest podkreślał niepewność
i bezradność dziewczyny; patrząc na nią, Rafę mimo woli westchnął.
- Moi rodzice zmarli na influenzę pięć lat temu, tuż prze osiemnastymi
urodzinami moimi i Nigela.
- Ogromnie mi przykro.
Felicity wzruszyła ramionami.
- Nie mieliśmy pie… To znaczy, nie wypadało mi tak od razu pędzić do
Londynu. Poza tym May miała dopiero trzy latka, a Nigel dostał się do Eton
. -
Dziewczyna podeszła do Rafe'a i poklepała go po ramieniu, jakby był zaprzyjaźnioną
paniusią, z którą wymieniały ploteczki przy herbacie. - Teraz już zna pan historię
mego życia. Niedługo się ściemni. Czy nie byłoby lepiej, żeby wziął się pan do tego
dachu?
Gdyby miał wolne ręce, to by jej zasalutował! Choć wyraźnie garnęła się do
niego, Forton Hall nadal bardziej zajmował jej umysł niż jakieś tam miłosne zabiegi.
Ale to się zmieni!
- Wedle rozkazu, panno Harrington. - I znów zaczął wspinać się na drabinę.
- Rafe…
Spojrzał w dół.
- Słucham?
- Czy pan już kiedyś naprawiał dach?
- Nie, panno Harrington. - Posunął się nieco wyżej. - Nie mam jednak nic
przeciwko temu, by pani też tu weszła i poinstruowała mnie, co mam robić.
- To zupełnie zbędne - odparła z pośpiechem. - Mam całkowite zaufanie do
pańskich umiejętności. Bardzo przepraszam, ale muszę jeszcze zacerować
pończoszki May!
Pospieszyła do wnętrza domu, a Rafael znów westchnął, po czym zataszczył
ciężkie wiadro na dach. Jego kompani z Londynu uśmialiby się, widząc go w takim
położeniu. Nie przejął się tym jednak i zaczął nucić inną piosenkę. Naprawa dachu
wyjdzie mu tylko na dobre. A pościg już się zaczął!
Felicity obudził wczesnym rankiem jakiś metaliczny pisk. Leżała w łóżku,
ociągając się z wyjściem spod ciepłej, miękkiej kołdry, zwłaszcza że nikt nie rozpalił
ognia w jej pokoju. Mimo że przywykła już do wiecznego gotowania, sprzątania,
naprawiania odzieży i wszelkich innych codziennych obowiązków, najboleśniej
odczuwała brak służby właśnie rano, gdy na jej kominku nie płonął ogień.
Znów usłyszała dziwne skrzypienie i siadła na łóżku. Podobnie jak May,
zajmowała teraz jeden z pokoi gościnnych we wschodnim skrzydle; blade światło
słoneczne przenikało przez zasłony w oknie.
Skrzypnięcie rozległo się jeszcze raz. Zaciekawiona spuściła nogi z łóżka,
podeszła do okna i rozsunęła story.
- O, Boże!…
Rafael Bancroft stał przed stajnią koło pompy. Prawdę mówiąc, nie był
całkiem nagi: miał na sobie krótkie spodnie z białej wełny. Tętno Felicity rozszalało
się jednak na jego widok, a jej oczy przylgnęły do smukłej, silnej postaci tak, jakby
ujrzała go w stroju adamowym.
Mokre, ciemnoblond włosy sięgały niemal ramion. Strużki wody lśniły na
gładkiej, potężnej piersi i płaskim brzuchu; wełniane spodnie oblepiały muskularne
uda. Mężczyzna przykucnął, wsadził głowę pod pompę i znów poruszył rączką.
Skrzypnęła ponownie i potok wody chlusnął na jego włosy i nagie plecy.
Wyprostował się i potrząsnął mokrą czupryną. Krople wody zalśniły w słońcu.
Wokół rozgrzanego snem ciała, oblanego zimną wodą, unosiła się lekka para. Felicity
zapragnęła nagle dotknąć go, przesunąć dłońmi po gładkiej, ciepłej skórze.
Nieoczekiwanie Rafe spojrzał prosto w jej okno. Zaklęła pod nosem i cofnęła
się w głąb pokoju, potknęła się przy tym o kant łóżka i klapnęła boleśnie na
siedzenie.
- Do licha!
Zabolało, ale wstrząs przywrócił ją do przytomności. Była stanowczo za stara i
zbyt wiele miała na głowie, by zachowywać się jak zadurzona dzierlatka, na litość
boską! Unikając z rozmysłem pokusy, kryjącej się za zasłonami, umyła się w
miednicy, ubrała się, upięła włosy i zeszła na dół, by przygotować śniadanie:
jajecznicę i grzanki.
- Dzień dobry, panno Harrington! - powitał ją kilka minut później "lokator ze
stajni", wchodząc przez drzwi kuchenne.
- Dzień dobry, Rafe - odrzekła i skupiła się wyłącznie na przygotowaniu
śniadania. Miała nadzieję, że się nie czerwieni, choć czuła gorąco tuż pod skórą.
- Lubisz jajka? - spytała od stołu May.
- Pewnie!
- Pomagałam je zbierać - pochwaliła się między jednym kęsem a drugim.
- Sprawiłaś się pierwszorzędnie, jak widać.
Kiedy Felicity postawiła na stole kopiasty talerz, Rafe usiadł obok May.
Dziewczyna w oszołomieniu przyglądała się, jak oboje droczą się ze sobą i stroją do
siebie miny. Jakie to dziwne: zachowują się jak rodzeństwo, a przecież prawie się nie
znają… Jeszcze dziwniejsze było to, że ona sama pragnęła głaskać jego wilgotne
włosy i podawać mu śniadanie prosto do ust. Jego wargi wydawały się takie miękkie,
a gdy się uśmiechnął…
Mężczyzna odgryzł kawał grzanki, potem drugi.
- Wyborna, panno Harrington! - Mrugnął do May. - Muszę przyznać, że mile
się rozczarowałem: tamta wczorajsza…
- Mówiłam już panu, że to był przypadek - odparowała Felicity. - Wczoraj
wieczorem jakoś pan nie narzekał na obiad!
May zachichotała.
- Pewnie się bał, że mu znów dasz po głowie!
- Baranina była przepyszna - roześmiał się Rafe. - Przyznałbym to nawet
wówczas, gdybym się nie lękał o własne życie!
Felicity roześmiała się również.
- Dość już tych głupstw!
- Powinna się pani częściej uśmiechać - powiedział cicho, a potem wytarł usta
serwetką. - A, prawda: mam zamiar udać się dziś do Pelford. Może sobie pani czegoś
życzy?
Niemal jej się wyrwało: Życzę sobie, by pan wreszcie naprawił dach! - ale w
ostatniej chwili ugryzła się w język. Bancroft nie był jej niewolnikiem ani parobkiem,
i choć jego pomoc bardzo by się przydała, Felicity przywykła już do tego, że
wszystko musi zrobić sama.
- Nie, nic mi nie przychodzi na myśl.
Rafe skinął głową i zajął się znów śniadaniem.
- A ile mam… to znaczy… pani ma… No, ile mamy kur?
Felicity odgadywała bezbłędnie, kiedy jej brat chciał koniecznie zmienić temat
rozmowy; choć jej gość był sprytniejszy od Nigela, jego nagle zainteresowanie
kurami było właśnie takim wybiegiem.
- Dwadzieścia cztery. W jakim celu wybiera się pan do Pelford?
- Chcę po prostu poznać lepiej okolicę, w której leży moja posiadłość. - Znów
ogromna porcja powędrowała do ust.
Felicity zmarszczyła brwi.
- Wolałabym nie wywoływać zamieszania wśród sąsiadów, proszę więc, żeby
się pan wstrzymał ze swymi rewelacjami do powrotu mego brata. Wówczas ustalimy
ostateczną wersję.
Rafe westchnął.
- Niech się pani nie boi. I wrócę na czas, by zreperować dach. Nadciąga chyba
kolejna burza.
- Jadę z tobą? - spytała May, zrywając się na nogi.
- Nigdzie nie pojedziesz - oświadczyła Felicity, z pewnym żalem odwracając
się od Rafe'a. - Czeka nas sprzątanie, powinnaś trochę poczytać, a na lunch jesteśmy
zaproszone do pana Talforda.
Ręka z widelcem zamarła w pół drogi do ust Rafe'a.
- Któż to taki, ten pan Talford?
- Nasz sąsiad. Na terenie jego posiadłości znajduje się miejscowa szkoła.
Należę do komitetu, który się nią opiekuje.
- Wcale mnie to nie dziwi. - Bancroft oparł się o tył krzesła i zwrócił się do
May. - Ile lat może mieć ten pan Talford?
- Co najmniej sto - odparła z całą powagą dziewczynka.
Felicity znów serce zabiło żywiej. Czyżby był zazdrosny…? Niemożliwe!
Przecież prawie się nie znali, a on nie zamierzał zabawić tu dłużej.
- Czemu pan o to pyta?
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Ponieważ tak ślicznie pani wygląda tego ranka. Chciałem mieć pewność, że
ktoś - oprócz mnie - potrafi to docenić.
Z uśmiechem wstał od stołu i wyszedł. Wpatrzona w kuchenne drzwi Felicity
zaczęła się zastanawiać, czy i ona straciła rozum…? Jak mogła wyczekiwać
komplementów i przyjmować je z zachwytem od całkiem obcego szaleńca, choćby
nie wiedzieć jak pociągającego i interesującego?! Nie powinna też wystroić się w
najładniejszą z ocalałych sukienek tylko po to, by go oczarować! Popatrzyła na
zielono-żółtą muślinową toaletę z idealnie dobraną zieloną narzutką. Dobrze choć, że
ją zauważył… zwłaszcza że musiała zaraz ponownie się przebrać przed dalszymi
poszukiwaniami wśród gruzów.
- Podobasz mu się! - szepnęła May i zachichotała.
- Cicho bądź! - ofuknęła ją siostra i sama zasiadła do śniadania.
- Jest pan w końcu doradcą prawnym, czy nie jest?
Mężczyzna siedzący naprzeciw Rafe'a w niewielkiej kancelarii na piętrze znów
zaczął nerwowo bawić się suszką do atramentu.
- Oczywiście, że jestem. Tylko…
Rafe pochylił się ku niemu.
- Tylko co?
- No cóż, to wszystko tak bardzo odbiega od przyjętych norm, panie… panie
Bancroft. Musi pan zrozumieć, że jestem członkiem tutejszej społeczności. Nigdy
bym…
- Nigdy by się pan nie posunął do sprzedaży majątku bez wiedzy i zgody jego
posiadacza, gdyż byłoby to sprzeczne i z prawem, i z dobrymi obyczajami? - Rafe
postukał dokumentem własności o biurko młodego adwokata. - Podziwiam pańską
uczciwość i determinację, z jaką broni pan interesów swoich ziomków. Tylko że, do
stu diabłów, właścicielem Forton Hall jestem ja!
Ciemnowłosy prawnik znów zaczął coś bąkać, na co Rafe zerwał się z krzesła i
począł krążyć po niewielkim, zagraconym gabinecie. Z trudem zdołał wytłumaczyć
rozmówcy cel swej wizyty i swój ubiór z poprzedniego stulecia. Ponieważ
utrzymywał, że Forton Hall należy do niego, musiał znów opowiedzieć całą tę
cholerną historię. Na szczęście młody pan Gibbs bywał w Londynie i wiedział, że
książę Highbarrow ma dwóch synów, choć najwidoczniej nie był wcale pewny, czy
przybyły klient jest jednym z nich.
- Niech pan posłucha. Nie mam zamiaru sprzedawać Forton Hall przed
przyjazdem Nigela Harringtona i rozsądnym załatwieniem z nim całej sprawy. Kiedy
jednak powróci, chciałbym jak najprędzej sprzedać posiadłość. Proszę tylko, by
zaczął pan dyskretnie, powtarzam: dyskretnie - szukać reflektanta. - Bynajmniej nie
pragnął, by Felicyty dowiedziała się o jego poczynaniach, choć miał do nich pełne
prawo.
Bóg raczy wiedzieć, jak to się stało, ale od dwóch dni starał się oszczędzić jej
wszelkich zmartwień - i to nie z obawy przed imbrykiem! Gdy dziś rano uśmiechnęła
się do niego, zbudziło się w nim jakieś dziwne uczucie. Jeśli sprzeda Forton Hall,
pozbawiając ją i małą May dachu nad głową, nigdy już się nie dowie, co się w nim
wówczas ocknęło.
Oczy adwokata śledziły każdy ruch krążącego po kancelarii klienta. Ten zaś
starał się opanować zniecierpliwienie, gdy prawnik bił się z myślami: na jednej szali
leżało oświadczenie Rafaela i zbożny podziw Gibbsa dla utytułowanych Bancroftów,
a na drugiej jego finansowe i moralne zobowiązania wobec Harringtonów.
W końcu John Gibbs skinął głową.
- Zgoda. Nie widzę nic zdrożnego w rozpoczęciu niezobowiązujących
poszukiwań… o ile… dopóki nie otrzymam innych instrukcji.
- Dzięki, panie Gibbs. Wstąpię za parę dni sprawdzić, jak się sprawy mają.
Uporawszy się z tym problemem, Rafę opuścił Pelford.
Postanowił zrobić objazd całej swej posiadłości. Był ogromnie ciekaw, co też
właściwie wygrał w faraona?
Zdziczałe bydło, pasące się na brzegu Crown Creek, rozpierzchło się na jego
widok. Owce, szczypiące trawę po drugiej stronie rzeki, nawet nie podniosły głów,
by popatrzeć na konia i jeźdźca. Tereny za rzeką należały do innego właściciela,
hrabiego Deerhursta. Bancroft z pewną zazdrością spoglądał na dobrze utrzymane
pola i solidne ogrodzenia.
Na wschód od dworu, po obu stronach drogi znajdowało się około tuzina
obejść drobnych dzierżawców, ale prócz trzech wszystkie były opuszczone i
pozostawione na pastwę żywiołów. Bujne chwasty sięgały mu do ud, gdy jechał
przez pola. Zwalone płoty, rozsypujące się szopy i stodoły mówiły wyraźnie o braku
wszelkiego dozoru - i to nie od kilku miesięcy, lecz od wielu lat.
Forton Hall było niczym w porównaniu z ogromem i wspaniałością
Highbarrow Castle czy Warefield Park, okazało się jednak większe, niż Rafę
przypuszczał. Posiadłość ta w kwitnącym stanie mogłaby zapewnić mu dostatek do
końca życia, bez względu na to, gdzie chciałby je spędzić. Jednak w obecnej sytuacji
będzie miał wiele szczęścia, jeżeli zwróci mu się postawiona w grze stawka.
- Hej, coś ty za jeden? - dobiegł go ostry głos z krzaków po lewej. Zaraz potem
rozległ się charakterystyczny odgłos ładowania muszkietu. Rafę zatrzymał konia.
- A ty kto? - odkrzyknął krzakom, trzymając ręce na widoku. Pożałował, że
jego pistolet został w stajni, wetknięty między belki.
- Czego tu szukasz? - spytał szorstki głos.
Bancroft wcale nie miał ochoty dostać kulą z muszkietu prosto w serce. Mama
bardzo by się zmartwiła… Całe hordy londyńskich ślicznotek też.
- Niczego. Jestem starym przyjacielem Harringtonów. Znasz ich?
- A jakże. - W chwilę później krzaki rozchyliły się z szelestem. Ukazała się lufa
muszkietu, a za nią niski, krępy mężczyzna po czterdziestce. - Niezły konik.
- Dzięki. Niezły muszkiet!
Czterdziestolatek zachichotał i zniżył broń.
- Odważny z ciebie gość. - Podszedł do jeźdźca. - Nazywam się Greetham.
Rafę zsiadł z konia i wyciągnął rękę.
- A ja Bancroft.
Uścisk Greethama był tak silny, że Rafe aż się skrzywił i zadał sobie w duchu
pytanie, ile jeszcze kości mu połamią, zanim skończy interesy w Cheshire…?
- To twoja ziemia? - gestem wskazał zarośnięte chwastami pole, leżące za nimi.
- A jakże. Aż przykro patrzeć, co? Wiosną były takie deszcze, że jare
przepadło, a pan Harrington nie miał dla swych dzierżawców nowego ziarna na siew.
Pozwoliłem chwastom rosnąć, bo inaczej spłukałoby mi najlepszą glebę z wierzchu,
nim by przyszła pora na oziminę.
Rafe skinął głową, rozumiejąc wagę problemu.
- Lubisz Harringtonów, Greetham?
Farmer spojrzał na nieznajomego zmrużonymi oczami.
- Panna Harrington i mała May są w porządku.
Była to bardzo dokładna odpowiedź. Bancroft spojrzał dzierżawcy prosto w
oczy.
- Wiesz co, chyba zrobimy razem niezły interes! - …I może uda mu się przy
tym zaimponować ślicznej, ciemnookiej pannie, która chyba nie bardzo wiedziała, co
myśleć o swym gościu.
- Jaki znów interes?
- Pannie Harrington ogromnie zależy na naprawie dachu. Nie masz teraz nic do
roboty na swoim polu, a mnie bardzo by się przydała druga para rąk.
Greetham spoglądał na niego przez chwilę.
- Panna Harrington na pewno by nie prosiła nikogo o wsparcie.
- Panna Harrington o nic cię nie prosi! A ja może pomógłbym ci potem uporać
się z chwastami.
- Więc chciałbyś mieć drugą parę rąk? - Farmer znów wyciągnął do niego
prawicę. - No, to już ją masz, Bancroft!
- Twoje pierwsze wrażenie było całkiem słuszne. Ten człowiek cierpi
niewątpliwie na zaburzenia umysłowe. Powinnaś była od razu sprowadzić konstabla.
Nawet i teraz nie jest na to za późno.
Felicity spojrzała znad filiżanki na Charlesa Talforda. Postanowiła początkowo
nikomu nie wspominać o Rafie, przede wszystkim dlatego, by nie słyszeć
krytycznych uwag o nierozsądnym postępowaniu brata. Nie potrafiłaby też należycie
wyjaśnić, czemu pozwoliła obcej osobie - w dodatku mężczyźnie! - zamieszkać w
Forton Hall. Niestety, pani Denwortle zadbała o to, by wszyscy okoliczni mieszkańcy
dowiedzieli się, że Rafe Bancroft zatrzymał się w Forton i że płaci rachunki
Harringtonów.
- Prawdę mówiąc, drogi panie - powiedziała do Talforda - czuję dla niego…
współczucie. Obawiam się, że przyczyniłyśmy się z May do pogorszenia stanu jego
umysłu. - "Współczucie" nie było najwłaściwszym określeniem, ale brzmiało z
pewnością lepiej niż "fascynacja".
Pan Talford odchylił się do tyłu, postukując długimi, kościstymi palcami o
spód talerzyka. Jego mocno przerzedzone włosy były zupełnie srebrne, ale umysł
miał równie bystry, jak dawniej. Charles Talford był dla Felicity kimś bliższym niż
rodzony ojciec. Od śmierci rodziców stał się jej najdroższym przyjacielem i
powiernikiem. Była więc zdumiona własną niechęcią do dyskutowania z nim na
temat swego gościa, a raczej "lokatora ze stajni".
- Nikt nie mógłby ci niczego zarzucić, Felicity. Działałaś w obronie własnej, a
intruz mógł okazać się niebezpieczny.
- Rafe nie jest wcale niebezpieczny! - odezwała się May z kąta bawialni.
Siedziała tam rozradowana, a na jej kolanach wierciła się chmara jamnicząt. - On jest
nie z tej ziemi!
Felicity spuściła wzrok na filiżankę, pragnąc skryć uśmiech.
- May jest nim zachwycona - powiedziała, zwracając się do swego rozmówcy. -
Ja również nie dostrzegłam w nim nic groźnego. Prawdę mówiąc, chętnie nam
pomaga.
- Mimo to…
- Mimo to zachowuję pewne środki ostrożności. Rafe nocuje w stajni, a we
dnie pędzę go do roboty na dachu, żeby nie przyszły mu do głowy jakieś głupstwa.
Po powrocie Nigela wręczymy mu kilka funtów i pójdzie swoją drogą. - Wypiła
jeszcze jeden łyk i odstawiła filiżankę i spodek. - I tak się to wszystko skończy.
Zajmijmy się teraz ważniejszymi sprawami. Czy to prawda, że pan Wenvers domaga
się nowego atlasu dla szkoły?
Dobre, szare oczy Talforda obserwowały ją przez chwilę.
- No dobrze, postępuj z nim, jak chcesz. Ale pamiętaj: nie musisz brać
wszystkiego na swoje barki!
- Nie potrzebuję opiekuńczego rycerza w lśniącej zbroi! - odparła stanowczym
tonem.
Charles Talford zachichotał.
- Jestem troszkę za stary do tej roli, ale dzięki za dowód zaufania!
- Banialuki! - Dopiero teraz Felicity uświadomiła sobie, że trzeci członek
szkolnego komitetu nie zjawił się. - Co te zatrzymało hrabiego Deerhursta?
- Zdaje się, że jakieś interesy w Chester. Wspominał, że być może nie zdąży na
nasze spotkanie.
- Jaka szkoda!
W rzeczywistości Felicity ulżyło, że James Burlough nie zjawił się dziś. Był
przesadnie opiekuńczy w stosunku do niej i nigdy by nie zrozumiał, jak mogła
pozwolić, by Rafe został w Forton Hall.
Postanowili z panem Talfordem posłać do Londynu po bardziej nowoczesny
atlas. Charles Talford oświadczył stanowczo, że sam pokryje wszelkie koszta, zanim
jeszcze w Felicity obudził się niepokój związany z ewentualnym wydatkiem.
Regularne pokrywanie jednej trzeciej pensji nauczycielskiej pana Wenversa było i tak
poważnym uszczerbkiem dla jej domowego budżetu, ale należyte wykształcenie
dziatwy ze wschodniego Cheshire stanowiło szczytny cel, od którego nie mogła i nie
chciała odstąpić.
Gdy wstała, by się pożegnać, Talford położył jej rękę na ramieniu.
- Mogłybyście zatrzymać się w moim domu do powrotu Nigela. Wiem, że już
raz ci to proponowałem, ale…
- Drogi panie Charlesie, proszę dać temu spokój! - Choć Felicity bardzo go
lubiła, to ogólne przekonanie, że potrzebuje koniecznie czyjejś pomocy, zaczynało ją
już irytować! - Doskonale potrafię sama zadbać o siebie. A gdybym przeniosła się
tutaj, nie mogłabym doprowadzić Forton Hall do dawnego stanu.
Choć zawsze był niesłychanie rycerski, Talford nie zdołał tym razem ukryć
sceptycznej miny.
- No dobrze, niech tak będzie. Poddaję się. Pozwólcie przynajmniej, że odeślę
was swoim powozem.
May spędziła szczeniaki z kolan i wstała.
- Śliczny dziś dzień, wujku Charlesie, a my bardzo lubimy spacerować! -
oznajmiła.
Starszy pan roześmiał się.
- Wyrośniesz na takiego samego uparciucha jak twoja siostra, prawda?
- Pewnie!
Dwumilowy spacer do Forton Hall był niezwykle przyjemny, choć od wschodu
nad wzgórzami gromadziły się już chmury i wszystko wskazywało na to, że
niebawem lunie ulewny deszcz.
- Popatrz tylko, Lis!
Dziewczyna spojrzała we wskazanym kierunku. Na dachu domu stał obnażony
do pasa Rafe i podawał dachówki Dennisowi Greethamowi. Pokryli już nimi cały róg
dachu. Na ziemi leżało mnóstwo starych, przegniłych dachówek.
- Hej, Rafe! - zawołała May, machając do nich ręką. - Dzień dobry, panie
Greetham!
Bancroft uśmiechnął się szeroko i złożył ukłon obu pannom, a potem jeszcze
raz skłonił się Felicity. Pomyślała, że dobrze wychowana londyńska dama pewnie by
zemdlała, ujrzawszy mężczyznę bez koszuli… Dla niej jednak ten widok miał tyle
powabu, że nie zamierzała bynajmniej zamykać oczu.
Z najwyższym wysiłkiem oderwała wzrok od Rafe'a i spojrzała na jego
towarzysza.
- Panie Greetham, nie sądziłam, że pana tu zastanę! - Prawdę mówiąc, była
przekonana, że Greetham tkwił na swej dzierżawie z czystego uporu: nie mógł
pozwolić, by takie głupstwo jak przymieranie głodem wypędziło go z niej! Nigdy
jednak nie podejrzewała go o chęć niesienia pomocy rodzinie dziedzica.
Krzepki farmer uśmiechnął się.
- Bancroft i ja zawarliśmy ze sobą układ.
Felicity osłoniła dłonią oczy od słońca.
- Cóż to za układ?
- To już nasza tajemnica - odparł wyniośle Rafe.
Przez chwilę miała ochotę wydusić odpowiedź z jednego albo drugiego, ale
wszystko wskazywało na to, że sprawa wiązała się z arystokratycznymi mrzonkami
Rafe'a; czułaby się więc w obowiązku odesłać pana Greethama do domu. A Fonon
Hall potrzebował wszelkiej pomocy, wszystko jedno, z jakiego źródła!
- Może byście się czegoś napili?
- Byczo! Może lemoniady? - odkrzyknął Bancroft, ocierając pot z czoła.
May rozchichotała się.
- Ja wam zrobię! - zawołała i popędziła do kuchni.
- Skąd się tu wzięły nowe dachówki? - gromkim głosem spytała Felicity
Rafe'a. - Dobrze wiem, że nie mieliśmy…
- Prrrr!
Dziewczyna aż podskoczyła. Zza węgła wyjechał z wielką szybkością
faeton
i zatrzymał się obok niej. Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w
nieskazitelnie eleganckim stroju uśmiechnął się do niej, wyskakując z powozu.
- Felicity! Jakże mi przykro, że nie zdążyłem na nasze spotkanie! - powiedział
nieco zadyszanym głosem i zdjąwszy cylinder, wziął ją za rękę.
Odpowiedziała mu uśmiechem.
- Dyskutowaliśmy tylko na temat atlasu.
Musnął jej dłoń wargami.
- A zatem moja nieobecność nie była śmiertelnym grzechem?
- Pan Talford?
Felicity znów podskoczyła, gdy tuż za nią zahuczał niski głos Rafe'a.
Automatycznie odwróciła się do niego. Całkowitym zaskoczeniem był dla niej silny
dreszcz, który niczym prąd elektryczny przebiegł jej po ramionach. Rafę włożył
wprawdzie koszulę, ale nie wetknął jej w spodnie: zwisała mu aż po uda. Wilgotne
jasne włosy kleiły się do czoła i karku. Był po prostu… piękny. Widywała nieraz
przystojnych mężczyzn - choćby hrabiego Deerhursta - ale bliskość żadnego z nich
nie przyprawiała jej o drżenie.
- Nie, nie nazywam się Talford. Jestem James Burlough, hrabia Deerhurst. - Na
uśmiechniętej dotąd twarzy odbiło się niemiłe zaskoczenie. - Z kim mam
przyjemność?
- O, proszę mi wybaczyć! Panie hrabio, to Rafael Bancroft, nasz… - Spojrzała
znów na Rafe'a i straciła wątek, zastanawiając się, czy jego wargi są teraz słone od
potu. - …stary przyjaciel naszej rodziny.
Hrabia nachmurzył się, jednak wyciągnął rękę.
- To dziwne: ani Nigel, ani Felicity nigdy o panu nie wspominali.
Bancroft zawahał się na sekundę, potem ściągnął roboczą rękawicę i uścisnął
podaną dłoń.
- Ja też nigdy o panu nie słyszałem.
Hrabia nie zdjął rękawiczki i Felicity wydało się to (nie wiedzieć czemu?)
dziwnie znaczące. Zachowanie Rafe'a świadczyło na jego korzyść: jeśli nawet nie był
arystokratą, to z pewnością człowiekiem dobrze wychowanym.
- No cóż - powiedziała - nie mieliśmy…
May otwarła drzwi od kuchni.
- Rafe, to dla mnie za ciężkie! - zawołała.
"Lokator ze stajni" skłonił się lekko.
- Proszę mi wybaczyć, hrabio… - Zwrócił swe zielone jak morze oczy na
Felicity. Zdjął drugą rękawicę i odrzucił obie na wóz Greethama. - …Lis. - Potem
szybko oddalił się i wszedł do kuchni tak pewnie, jakby… Po prostu jakby był panem
domu!
Felicity zdumiała się, że użył w stosunku do niej pieszczotliwego zdrobnienia;
policzki jej lekko się zaróżowiły. Gdy znów odwróciła się do Deerhursta, zobaczyła,
że przygląda się jej z dezaprobatą.
- Kim jest ten… Bancroft? - spytał, ocierając o spodnie dłoń, którą podał jej
gościowi.
- Przecież ci już mówiłam - odparła. Tam do licha, tłumaczenie się przed
wszystkimi z obecności Rafe'a w Fonon Hall zaczynało być okropnie denerwujące!
Wolałaby, żeby każdy pilnował swoich interesów… przynajmniej do skończenia
naprawy dachu. - Stary przyjaciel Nigela.
- Chyba tu nie mieszka, co?
- Miałeś do mnie jakiś interes, Jamesie?
Twarz mu poczerwieniała, przez moment się krztusił, wreszcie odkaszlnął.
- Nigdy bym nie śmiał kwestionować słuszności twoich decyzji, ale wiesz, jak
mnie to niepokoi, że jesteś tu - taka samotna…
Nie wdając się w wyjaśnienia, że May okazała się bardzo skutecznym obrońcą,
Felicity położyła mu rękę na ramieniu.
- Wiem i doceniam twoją troskę. Ale nie masz się o co niepokoić, hrabio.
Naprawdę.
- Mimo wszystko, byłbym o wiele spokojniejszy, gdybyś… gdybyście obie z
May przeniosły się do Deerhurst do powrotu Nigela.
Wszyscy się chyba zmówili, żeby namawiać ją do opuszczenia Fonon Hall!
Obecność lub nieobecność Nigela niczego przecież nie zmieniała!
- To również jest zupełnie niepotrzebne.
- Pozwól przynajmniej, bym pokrył część kosztów remontu kochanego, starego
Forton Hall!
Oczy dziewczyny zwęziły się. Już drugi raz proponowano jej dziś… jałmużnę!
- To bardzo ładnie z twojej strony, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby,
Jamesie! Sam widzisz - wskazała siedzącego wysoko na dachu Dennisa Greethama -
że wszystko idzie według planu.
- No tak, ale…
- Chcesz lemoniady, Lis? - spytała May, podchodząc z dwiema szklankami.
Rafe kroczył za nią z tacą, na której stał dzbanek i jeszcze dwie szklanki.
Felicity przeleciało przez mózg pytanie: kogo też wyłączyli z tej lemoniadowej
uczty…? Gdy jednak spojrzała na Rafe'a i zobaczyła wyraz jego oczu, wszystko stało
się jasne.
- Panie Bancroft, dobra hrabiego Deerhursta sąsiadują z naszym majątkiem od
wschodu - wyjaśniła, biorąc z tacy szklankę i podając ją Jamesowi. Czy to upał, czy
też spojrzenie Rafe'a sprawiło, że puls jej znów przyspieszył? - Znamy się wszyscy
od dzieciństwa. - Wobec tego trzydniowa znajomość nie upoważniała rzekomego
"książęcego syna" do niegrzecznego zachowania, zwłaszcza w stosunku do
autentycznego hrabiego z niewątpliwym tytułem i bardzo realnym majątkiem!
- O, tak! - uśmiechnął się Deerhurst, ujmując szklankę. - Wychowywaliśmy się
razem. Właśnie dlatego się dziwię, że nigdy dotąd o panu nie słyszałem.
- Ja też znam Rafe'a od dzieciństwa! - wtrąciła się May i włożyła łapkę w rękę
Bancrofta. - Chodź, zaniesiemy panu Greethamowi trochę lemoniady!
O Boże, teraz już wszyscy zachowują się okropnie!
- May, może byś poprosiła pana Greethama, żeby się do nas przyłączył?
- No, dobrze! - Naburmuszona May pobiegła tupiąc w stronę drabiny.
- Tylko na nią nie wchodź!
- Niech to szlag!
- May! - Odwróciła się z impetem do Rafe'a. - Widzisz, coś narobił?!
Uśmiechnął się od ucha do ucha i pociągnął łyk lemoniady. Kropelki pociekły
mu po brodzie.
- Jak długo zamierza pan tu zabawić, Bancroft? - spytał hrabia.
- Tylko do powrotu Nigela - odparła pospiesznie Felicity, bojąc się, że Rafe
zaraz zacznie bajdurzyć o sfałszowanym dokumencie, książęcej rodzinie i o Afryce.
- Nigel zamierza sprzedać mi tę posiadłość. - Bancroft znów pociągnął łyk ze
szklanki, nie odrywając oczu od dziewczyny.
- Co takiego? - Ze zbielałą twarzą Deerhurst spoglądał to na nią, to znów na
Rafe'a.
- Nigel nigdy czegoś podobnego nie zrobi - oświadczyła Felicity, piorunując
Rafaela wzrokiem. - Pan Bancroft po prostu żartuje.
Deerhurst znów im się przyjrzał i w końcu roześmiał się z niedowierzaniem.
- No cóż, nie był to najlepszy dowcip!
Felicity wyjęła gościowi z rąk szklankę i odprowadziła go do faetonu.
- Istotnie. Możesz się jednak nie obawiać, hrabio: Harringtonowie nadal
pozostaną twoimi sąsiadami.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej, ale obejrzał się jeszcze raz na Bancrofta.
- Mam nadzieję! Jesteście moimi najdroższymi przyjaciółmi. - Przycisnął jej
dłoń do piersi. - Najlepszymi z najlepszych.
- Oczywiście, że jesteśmy twoimi przyjaciółmi - uspokoiła go Felicity.
- Chyba nie przeżyłbym takiej straty.
- Możesz się o to nie martwić. - Uwolniła rękę z jego uścisku, zastanawiając
się, czemu James aż tak się przejął? Nabrał ostatnio denerwującego zwyczaju:
natrętnie proponował jej duże pożyczki. Całe szczęście, że zaczęło się to dopiero po
wyjeździe Nigela! Poza tym jednak wydawał się jej wyjątkowo sympatyczny. No i
był jej jedynym konkurentem. Hrabia wsiadł do powozu i ujął cugle.
- Chyba nie zrezygnowałaś z czwartkowego obiadu u Wadsworthów? Mam
nadzieję, że będziemy mogli tam chwilę pogawędzić.
- Na pewno się zjawię. A więc - do zobaczenia!
Deerhurst trzepnął lejcami i siwy wałach skręcił na podjazd. Felicity
spoglądała za powozem, póki nie straciła go z oczu, a potem zawróciła, pełna
wściekłości, by porachować się z Rafe'em. Ten jednak zniknął.
- Gdzie on jest? - spytała przez zaciśnięte zęby.
- Poszedł do stajni - wyjaśniła May. - Jesteś na niego zła?
- Nie - odparła żywo. - Muszę tylko wyjaśnić pewne nieporozumienie. -
Podkasała spódnicę i ruszyła ku stajni.
- Ależ zła! - poinformowała jej siostrzyczka pana Greethama.
- A jakże.
- Wcale nie! - zawołała przez ramię Felicity.
Bancroft czyścił zgrzebłem Arystotelesa, gdy wtargnęła do stajni i zatrzymała
się raptownie.
- Jak śmiałeś! - wrzasnęła, biorąc się pod boki.
Odwrócił się ku niej.
- O cóż ci chodzi?
- Obiecałeś, że nie będziesz rozpowiadał o swym rzekomym prawie własności
do naszego majątku!
- Niczego nie rozgłaszałem - zaoponował. - Powiedziałem tylko, że w
przyszłości zostanę właścicielem. Uważam, że zachowałem się całkiem przyzwoicie.
- Przyzwoicie?! Dosłownie wygoniłeś hrabiego Deerhursta z naszego domu!
Wrzucił zgrzebło do wiadra.
- Aż się ślinił na twój widok! Powinnaś mi być wdzięczna!
Pozorny spokój Rafe'a bynajmniej nie uspokoił rozszalałego serca Felicity.
- To mój dobry przyjaciel! - zaprotestowała.
- W takim razie powinien zaproponować, że wlezie na dach i pomoże nam.
- Nie bądź śmieszny! To przecież arystokrata!
- Sądząc z zachowania, nie pierwszej wody.
Felicity nie bardzo wiedziała, dlaczego jest aż tak wściekła, ale była pewna, że
to wina Rafe'a.
- Nic o nim nie wiesz, i w ogóle nie waż się wypłaszać moich znajomych!
Pożałowała, że nie ma pod ręką imbryka. Już chciała pędem wyminąć Rafe'a,
gdy ten schwycił ją za ramię i odwrócił twarzą ku sobie. Wzięła głęboki oddech,
zamierzając mu jeszcze raz nawymyślać. Wtedy pochylił się i delikatnie dotknął
ustami jej ust.
- Bardzo przepraszam - powiedział prostując się.
Zamrugała oczami i zdała sobie sprawę, że instynktownie wyciąga ku niemu
szyję i rozchyla wargi.
- Za… za co? - wyjąkała.
- Za wypłaszanie twoich znajomych.
Felicity usiłowała przypomnieć sobie, o co się pokłócili.
- A za pocałunek nie? - spytała z udanym oburzeniem, choć w rzeczywistości
pragnęła, by znów ją pocałował - i to natychmiast, by tym razem mogła wszystko
dobrze zapamiętać.
Rafe potrząsnął głową, muskając palcem wrażliwe kąciki jej ust.
- To wcale nie był pocałunek.
Do diabła, znów się prężyła ku niemu!
- Więc powiedz, proszę, co to takiego było?
- Mała wprawka. Z pewnością zorientujesz się, kiedy będę cię całował
naprawdę, Lis.
Wyminął ją i podszedł do drzwi. Gdy zniknął jej z oczu, zmierzając ku
drabinie, dziewczyna opadła na stertę siana. Zapowiedział, że znowu ją pocałuje. Czy
to była pogróżka… czy obietnica? Uniosła dłoń i obwiodła palcem kontur ust. Więc
taki jest pocałunek!
- O, Boże!… - Dreszcz przebiegł jej po plecach.
I wówczas przypomniała sobie, że to szaleniec.
- Niech to licho! - szepnęła. Siedziała jeszcze przez chwilę, marząc o tym, że
Rafe Bancroft jest istotnie tym, za kogo się podaje, a ona może traktować go serio nie
tylko w chwili pocałunku. Potem wstała, strzepnęła siano ze spódnicy i wróciła do
domu. Od dawna już wiedziała, że takie pobożne życzenia mają się nijak do
rzeczywistości.
5
Rafe doszedł do wniosku, że zachowuje się jak skończony idiota.
- Weszło mi w nawyk! - mruknął pod nosem, umocowując resztę
przyniesionych dachówek. Z pewnością zorientujesz się, kiedy będę cię całował
naprawdę. Wydął wargi z niesmakiem. - Skończony dureń!
- O co chodzi, Bancroft? - Greetham, który schodził już na dół, wytknął głowę
spod okapu i spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Mówię do siebie! - wyjaśnił Rafę, zrzucając na ziemię młotek i starą,
zardzewiałą piłę.
- Panienka May powiedziałaby, że brak ci piątej klepki - stwierdził farmer i
zaczął schodzić niżej.
Rafe wychylił się poza krawędź dachu, oburzony i rozbawiony jednocześnie.
Smarkula rzeczywiście miała niewyparzony język! Jej siostra zresztą też.
- Nie brakuje mi piątej klepki. Oberwałem niedawno po głowie, i tyle.
- Nie musisz się tłumaczyć przed takim kmiotkiem jak ja.
Gdy dzierżawca dotarł wreszcie na ziemię, Rafe zaczaj schodzić po drabinie,
zaśmiewając się przy tym.
- Kmiotek, a to dobre! Masz na jutro jakieś plany?
- Plany, powiadasz? No, chciałem wpaść na herbatkę do króla i lady Jersey
ale…
- Też pomysł! - skrzywił się Bancroft. - Oni są nudni jak flaki z olejem!
- Rafe!
Usłyszawszy głos Felicity, mężczyzna aż podskoczył. Był to bowiem głos tak
uroczy, miękki, tak melodyjny i śpiewny, że aż pozostający w rażącej sprzeczności z
jej praktycznym podejściem do życia, które tak podkreślała. Rafe rozmyślał właśnie,
czy piękna panna lubi śpiewać, gdy zorientował się, że Greetham bacznie go
obserwuje.
Otrząsnął się z marzeń i zwrócił do pani domu.
- Słucham, Lis?
Zawahała się; dostrzegł na jej twarzy cień niezadowolenia, gdy zwrócił się do
niej tak poufale. Skoro jednak raz czy drugi uszło mu to płazem, nie zamierzał
wyrzec się tego przywileju. Tam do czarta, przecież się całowali! Tytułowanie jej
"panną Harrington" byłoby wprost śmieszne.
- Proszę, nie naprzykrzaj się panu Greethamowi - powiedziała w końcu. - Ma
dość własnych obowiązków. - Mierzyła przez chwilę Rafe'a groźnym wzrokiem, po
czym zwróciła się do dzierżawcy. - Jak się miewa pani Greetham, Sally i chłopcy? -
spytała z serdecznym uśmiechem.
- Byli bardzo radzi, że pozbyli się mnie na cały dzień, słowo daję, panno
Harrington. - Uśmiechnął się. - Powiem Rosie, że pani o nią pytała.
- Proszę ją koniecznie pozdrowić ode mnie. - Felicity położyła rękę na
ramieniu dzierżawcy. - I bardzo panu dziękuję za dzisiejszą pomoc, panie Greetham.
Krzepki farmer aż się zarumienił.
- Nie ma za co, panienko. Zrobiłem to z miłą chęcią. - Przytknął palec do
czapki. - Do zobaczenia, Bancroft!
- Dobrej nocy, Greetham! - Rafe przez chwilę przyglądał się, jak dzierżawca
wsiada na wóz zaprzężony w muły i odjeżdża. Potem odwrócił się do Felicity, ale już
jej nie było. Odeszła, zniknęła w głębi domu.
- Do diabła! - mruknął.
Wcale się jej nie dziwił, że przed nim ucieka. Zazwyczaj nie był taki
niezgrabny w zalotach. Chciał ją przecież oczarować, na litość boską, a nie zmusić do
tego, by uciekła razem z May z Forton Hall!
- Idiota ze mnie!
Na obiad był znakomicie upieczony gołąb. Pani na włościach czy nie, Felicity
gotowała lepiej niż szef kuchni w londyńskiej rezydencji Quina. Rafe gotów się był
założyć o równowartość oficerskiego żołdu, że ani osławiona lady Jersey, ani żadna z
jej pustogłowych, trzpiotowatych, utytułowanych przyjaciółek nie potrafiłaby upiec
gołębia, nawet gdyby jej sam wskoczył do piekarnika.
Podczas obiadu dziewczyna nadal rzucała mu chmurne spojrzenia. Bancroft nie
wiedział, czy gniewała się na niego o pocałunek, czy o pieszczotliwe "Lis"? Wolał
nie pytać.
Kiedyś przy butelce brandy Quin próbował opisać mu, co czuł, gdy po raz
pierwszy pocałował Maddie. Ciąg bzdur płynący z ust zrównoważonego zazwyczaj
brata tak zaskoczył Rafe'a, że ze śmiechu omal nie stoczył się pod stół. Teraz z
największym przerażeniem spostrzegł, że wygłaszane przez Quina brednie nabrały
nagle sensu! Złapał się na tym, że ciągle obserwuje Felicity i zastanawia się, o czym
też ona myśli.
Z pewnością nie żałował tego, że ją pocałował! Dzięki niej pobyt w Cheshire
stał się bardzo interesujący. Ale pocałunki nie były dla niego żadną nowością.
Miewał już przygód; miłosne i romanse, nieraz zaplątał się w niezłą kabałę… Nigdy
się jednak nie zdarzyło, by jeden jedyny pocałunek, i t bardzo niewinny, tak na niego
podziałał!…
Znowu się na nią zagapił; podziwiał wdzięczne przechylenie głowy, gdy
pomagała May w rachunkach. Przekonał się dziś po południu, jak delikatną ma skórę
- i palce aż go świerzbiły, by znów jej dotknąć.
- Chyba pójdę do stajni i opowiem Arystotelesowi bajkę na dobranoc -
powiedział, wstając pospiesznie, w obawie, że za chwilę zacznie improwizować
wiersze o jej ślicznych uszkach!… A ona pewnie mu wytknie błędy gramatyczne.
- Pan Greetham mówił, że będzie lało - zauważyła May, spoglądając w niebo. -
Czy nie lepiej, żebyś przenocował w domu?
Rafe odważył się zerknąć raz jeszcze na Felicity, w nadziei, że ich pocałunek
zapewni mu choć taki przywilej. Był zmachany jak diabli i miał już dość wyciągania
źdźbeł słomy z uszu, nosa, oczu i wszelkich zakamarków swego ciała!
- Nie możemy pozbawiać Rafe'a towarzystwa Arystotelesa - odparowała Lis. -
Skup się na rachunkach, May.
Mężczyzna skrzywił się, ale szybko zmienił wyraz twarzy, gdy Felicity znów
spojrzała na niego.
- Czy to nie był grzmot? - spytał, starając się skłonić ją do zmiany zdania.
Odwróciła się do okna.
- Niczego nie słyszałam.
Niech to szlag!… Przynajmniej miał sprzymierzeńca w jej siostrze. Należało
więc kultywować tę przyjaźń. Pochylił się do May i szepnął jej do ucha:
- Powinno być: trzydzieści jeden.
- Trzydzieści jeden, Lis - pisnęła May.
Starsza siostra klasnęła w ręce.
- Brawo! Jeszcze pięć słupków i będzie koniec na dziś. - Spojrzała z naganą na
Bancrofta, a on zrobił skruszoną minę.
Cóż, nie udało się.
- Dobranoc, Rafe - powiedziała z naciskiem.
Westchnął.
- Dobrej nocy, Felicity, May!
- Śpij smacznie, Rafe! Jutro też będziesz pracował na dachu?
- O ile nie będzie lało. - Podszedł do sterty książek, schnących przy kominku i
wyciągnął jedną. "Poradnik zielarza" Culpeppera. Zaczął grzebać w tomach, szukając
ciekawszej lektury.
Felicity uniosła głowę.
- Wiesz, co mi przyszło na myśl? Jeśli jutro istotnie będzie padało, mógłbyś
naprawić drzwi frontowe. - Uśmiechnęła się do niego tak, że serce stopniało mu jak
wosk.
Całkowicie zawojowany, uśmiechał się jak skończony kretyn. Czy ona wie, że
oczy rozświetlają się jej przy uśmiechu?… I że marzy znów o dotyku jej słodkich
warg?… Prawdę mówiąc, przez cały wieczór nie robił nic innego.
- Drzwi?… Doskonały pomysł!
- Ja też tak sądzę.
Czując się coraz większym durniem, Rafe wziął latarnię i skierował się w
stronę stajni. Widocznie uraz głowy spowodował u niego chwilowe zakłócenie
procesów myślowych. Nie potrafił wytłumaczyć w inny sposób swego dziwnego
zachowania. Na widok Deerhursta zeskoczył niemal z dachu, by odgrodzić go od
Felicity. Zazwyczaj nie bywał aż tak zaborczy w stosunku do kobiet, z którymi coś
go łączyło, a co dopiero mówić o takiej, od której powinien uciekać, gdzie pieprz
rośnie!
Podmuchy wiatru ciągle gasiły świeczkę. Lektura wydawała się
niepodobieństwem, chyba że zamierzał puścić stajnię z dymem. Kiedy jednak
wreszcie skończył ten cholerny "Poradnik zielarza", nakrył się wszystkimi kocami i
zagrzebał w kłującym sianie.
O świcie rozpadał się deszcz. Towarzyszyły mu straszne grzmoty i błyskawice.
Znowu zerwał się wiatr i wył upiornie w krokwiach. Rafe usiadł w swym gniazdku z
koców i spojrzał z niepokojem na strop.
- Niech to szlag! - mruknął, gdy miniaturowe kaskady zaczęły zalewać siano
wokół niego.
Z każdym podmuchem wiatru cała drewniana konstrukcja coraz mocniej
trzeszczała i skrzypiała. Arystoteles zarżał niespokojnie w swoim boksie. Bancroft
nie zapomniał o niedawnym zawaleniu się zachodniego skrzydła, więc ubrał się
pospiesznie, nałożył koniowi uździenicę i wyprowadził go ze stajni.
Burza widocznie zbudziła także Felicity, gdyż ujrzał ją tuż za progiem, gdy
pchnął nie uszkodzoną połówkę drzwi. Była w koszuli nocnej, szczelnie otulona
szalem, a jej czarne jak noc włosy spływały w luźnych kędziorach na ramiona.
Wyglądała zupełnie jak we śnie, z którego Rafe niedawno się zbudził. A mówiąc
ściślej, wyglądała jak z początku owego snu, bo pod koniec miała już na sobie
znacznie mniej fatałaszków…
- Dzień dobry! - powiedział z uśmiechem i poczuł, że oblewa go miłe gorąco.
Ucałowanie Felicity było jedną z najmądrzejszych rzeczy, na jakie zdobył się od
powrotu do Anglii.
Prawdę mówiąc, mimo lodowatego deszczu nadal myślał o wielu rzeczach,
którymi chciałby się razem z nią zająć.
- Nie wprowadzisz tego zwierzęcia do domu!
Rafe przestał się uśmiechać.
- Możesz być pewna, że to zrobię!
- Tu nie stajnia!
- Twoja stajnia z pewnością nie zasługuje na to miano! Nie pozwolę, żeby
zwaliła się memu koniowi na głowę!
Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Nie ma mowy!
Oczy Rafe'a zwęziły się.
- Jeśli chcesz, żebym naprawił te drzwi - powiedział z takim opanowaniem, na
jakie mu pozwalał siekący go po plecach deszcz - to zgodzisz się, bym wprowadził
Arystotelesa do przedsionka. - Skrzyżował ramiona na piersi, naśladując
rozmówczynię. - Inaczej radź sobie z nimi sama, jeśli zdołasz!
Obserwował burzę uczuć na delikatnej twarzy. W końcu dziewczyna
westchnęła i usunęła się z drogi.
- Zgoda. Ale tylko do przedsionka, a gdy deszcz ustanie, masz go natychmiast
wyprowadzić! Jasne?
Mężczyzna skinął głową.
- Jak słońce.
Trzeba przyznać Arystotelesowi, że zachowywał się w domu jak stary bywalec.
Co prawda skubnął stokrotki, stojące w wazonie u podnóża schodów, ale gdy dostał
po nosie, odechciało mu się kwiatków.
- Widzisz? - powiedział Rafe, uśmiechając się do stojącej z kamiennym
wyrazem twarzy Felicity. - Dżentelmen w każdym calu!
- Powiedzmy. Ale jak…
Ogłuszający grom uderzył nad ich głowami; reszta zdania zginęła w hałasie.
Dziewczyna wzdrygnęła się, a z góry dobiegł krzyk May.
- Felicity!
- O, Boże! - jęknęła i popędziła po schodach.
Rafe był jednak szybszy. Gnał po kręconych schodach, przeskakując po dwa
stopnie. Gdy dotarł na górę, mała figurka w bieli rzuciła mu się w objęcia.
- Dach się wali! - zawodziła May, ściskając go w pasie ze zdumiewającą siłą.
- Wcale nie - powiedział jak mógł najspokojniej, obejmując jej chudziutkie,
drżące ramiona. Nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Z dorosłymi wietrznicami
umiał sobie doskonale radzić, ale przerażone małe dziewczynki to zupełnie co
innego! - Jesteś całkiem bezpieczna, May!
Nieoczekiwanie poczuł ramię Felicity na swych barkach i przemoczonych
plecach… Potem przyklękła na wytartym dywanie u jego stóp. Zaczęła energicznie
masować drżące plecki siostry przygładzać jej rozwichrzone, ciemne włosy.
- Cicho, May! To był tylko zły sen. Dach na pewno się nie zawali.
- Skąd wiesz? - wymamrotała May, tuląc buzię do brzucha Rafe'a.
Drżenie May udzieliło się i jemu, więc odczepił jej łapki od swego pasa.
Przykucnął obok Felicity, a dziewczynka natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję,
oplątując go ciaśniej niż ośmiornica.
- Boże wielki! - sapnął - Mogłabyś udusić hipopotama, May!
- Wcale nie! - szepnęła trzęsącym się głosem, wtulona w jego bark. Gdyby nie
był już przedtem przemoczony do suchej nitki, z pewnością przemókłby teraz.
- Jestem odmiennego zdania. - Objął ramionami plecki małej i kołysał ją
łagodnie. - Jesteś naprawdę bezpieczna. Wiesz? Wprowadziłem Arystotelesa do
przedsionka, a na pewno bym tego nie zrobił, gdybym przypuszczał, że dom się za…
Podniosła zalaną łzami buzię.
- Arystoteles stoi w przedsionku?
- A jakże! - przytaknął. - I zdaje się, że pioruny trochę go wystraszyły.
Przydałoby mu się jakieś towarzystwo.
May rozwarła rączki, kurczowo zaciśnięte wokół szyi Rafe’a, i otarła oczy.
- Mogę mu dać jabłko?
- Byłbym ci bardzo wdzięczny.
May jeszcze raz pociągnęła noskiem i zbiegła po schodach. W chwilę później
mężczyzna usłyszał, jak dziewczynka pociesza Arystotelesa:
- Nie bój się, Totelku! Przy mnie nic ci się nie stanie.
- Dziękuję ci, Rafe.
Felicity nadal klęczała obok niego w nocnej koszuli, ze spadającymi na
ramiona czarnymi włosami. Ogarnęła go gwałtowna chęć zanurzenia palców w jej
ciemnych lokach i całowania pełnych, miękkich warg.
- Za co?
- Za uspokojenie May. Bałam się, że tak zareaguje. Tamtej nocy była
nieprzytomna ze strachu.
- Pewnie i ty też?
Uśmiechnęła się słabo i wzruszyła ramionami.
- Jestem od niej starsza. I nie tak łatwo wpadam w panikę.
Wpatrywała się w niego swymi brązowymi oczami, a jego serce szalało.
- Pomogę ci - powiedział wstając.
Gdy wyciągnął ku niej rękę, wsunęła smukłe palce w jego dłoń. Bez pośpiechu
podniósł ją, zastanawiając się, czym by go walnęła, gdyby znowu rzucił się na nią?…
- Nie powiedziałeś mi jeszcze… - odezwała się zarumieniona i szybko
uwolniła rękę. - Co zamierzasz zrobić z Forton Hall… O ile, oczywiście, twój
dokument własności okaże się prawomocny.
- Wybaczę ci to niedowierzanie - roześmiał się - bo wpuściłaś do domu mego
starego Totelka! Biedaczysko! Wszystkie konie będą go teraz wyśmiewać z racji
nowego przezwiska!
Felicity nadal czekała na odpowiedź, więc Rafael odchrząknął. Jakoś inne
panie łatwiej było zagadać niż ją!
- Pojadę do Chin - powiedział w końcu. - Zawsze chciałem się tam wybrać, a
sprzedaż Forton Hall to moja jedyna szansa na zwiedzenie świata.
- Ach, tak! Rozumiem. Ale czemu nie zwrócisz się po prostu o pieniądze do
twego ojca albo brata? Z pewnością są bardzo bogaci!
Przytaknął, schodząc za nią na dół.
- Pewnie, że tak! Ale to ich pieniądze! Nie chcę żadnych zobowiązań ani
zależności! Mam już tego po uszy!
Dziewczyna zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego. Przez sekundę była
świadoma kryjącej się w nim bezradności i niepewności.
- Niełatwo pewnie być młodszym synem - rzekła po chwili.
Rafe pomyślał o jej ciężkiej sytuacji i użalanie się nad sobą uznał za szczyt
egoizmu.
- Jakoś sobie radzę.
- Ta podróż do Afryki to był twój pomysł, prawda?
- Byłeś w Afryce? - spytała z dołu May. Podawała jabłko Arystotelesowi, a ten
parskał z wyraźnym zainteresowaniem.
- I widział tam słonie - dodała Felicity, uśmiechając się do niego, zanim znów
zaczęła schodzić po schodach.
- Chyba do nich nie strzelałeś, co? - dopytywała się May. - Bardzo lubię słonie!
- Nie zastrzeliłem ani jednego - zapewnił ją Rafe. - Polowałem tylko na gazele
i gnu, ale musieliśmy przecież coś jeść.
- No, to wszystko w porządku.
Mężczyzna oparł się o poręcz schodów, krzyżując ręce na piersi. Przemoczone
od deszczu ubranie kleiło się do ciała.
- Serdeczne dzięki!
- A co robiłeś w Afryce? - May dała koniowi jabłko i podeszła do Rafe'a.
Oparła się o balustradę, przyjmując identyczną pozycję jak on.
- Robiłem groźne miny, żeby nasi osadnicy i ich holenderscy sąsiedzi nie
powystrzelali się nawzajem. - Dziewczynka zdziwiła się, więc wyjaśnił jej z
uśmiechem: - Byłem wtedy w wojsku.
Nagle Felicity roześmiała się.
- Ależ oczywiście! - wykrztusiła z trudem, czując niesłychaną ulgę. - Mamy
przecież kilka regimentów w Afryce, prawda?
Spojrzał na nią kpiąco.
- Owszem, mamy. Mojego tam niestety nie posłali, ale mnie samemu udało się
jakoś wkręcić!
- A w jakim byłeś regimencie? - spytała dziewczynka.
- Niezłomnych Gwardzistów.
- Oni zawsze wygrywają, co? Z taką nazwą!
Rafe roześmiał się.
- Cóż, przeważnie maszerowałem na czele moich ludzi na paradach,
koronacjach, pogrzebach i takich tam!…
Felicity przestała się śmiać.
- Maszerowałeś na czele…
Widać i ona oberwała po głowie, kiedy się zderzyli.
- Pewnie. Byłem kapitanem. Sprzedałem patent oficerski dopiero przed
kilkoma tygodniami.
- I nauczyli cię, jak walczyć?
Nagły lodowaty powiew sprawił, że zęby Rafe'a zaszczekały. Ogromna dziura
w ścianie, przylegającej niegdyś do zachodniego skrzydła, nie podnosiła temperatury
wewnątrz domu! Zajmie się nią, gdy tylko upora się z drzwiami.
- Nauczyli mnie siedemdziesięciu trzech sposobów zabijania wroga.
May wyprostowała się i chwyciła go za ramię.
- Siedemdziesięciu trzech? - wykrzyknęła podniecona. - Nauczysz mnie kilku?
Rafe uniósł brew.
- Jeden już znasz.
Felicity podeszła i oparła dłonie na ramionach siostry.
- Tak, podstępny manewr z imbrykiem.
- Ojej! To jeden z tych sposobów?! - zawołała dziewczynka, bardzo przejęta.
Rafe przytaknął z całą powagą.
- Numer dwudziesty ósmy.
Felicity uśmiechnęła się do niego ponad główką May. Oczy jej były pełne
rozbawienia.
- Dziękuję. - wymówiła bezgłośnie i pociągnęła siostrzyczkę w stronę
korytarza. - No chodź! Owinę cię w kocyk i zaraz się rozgrzejesz.
- Numer dwudziesty ósmy! - szczebiotała May. - Ty też go znasz, Lis!
Bancroft spoglądał za nimi, gdy szły korytarzem, a potem skulił się, opierając
o ciepły bok Arystotelesa.
- Nie martw się o mnie! - pomrukiwał. - Czuję się świetnie: przemokłem tylko
do suchej nitki i przeziębiłem na amen!
Koń odwrócił głowę i popatrzył na niego.
- Och, uspokój się, stary Totełku!
Od drzwi rozległ się śmiech Felicity.
- A "zamrożenie kogoś na amen" to który numer?
- Siódmy - odparł bez namysłu Rafe i zęby znów mu zadzwoniły.
- Musimy więc unikać numeru siódmego. - Dziewczyna zawahała się, a potem
zarzuciła mu koc na ramiona.
Mężczyzna przymknął oczy, czując dotyk jej rąk, tak niespieszny i czuły, że
mogła to być tylko pieszczota. Od razu zrobiło mu się o wiele cieplej!… I
uprzytomnił sobie, jak kłopotliwym nabytkiem okazał się Forton Hall…
Przestań go dotykać!
- strofowała sama siebie Felicity, popijając godzinę
później herbatę w małym salonie. Rafe siedział przy kominku, na którym płonął
trzaskający ogień, i grał w bierki z May. - I, na miłość boską, nie gap się na niego! -
Może szwankował mu umysł, ale okazał się wystarczająco sprytny, by schronić się
przed deszczem… nawet jeśli zwlekał z tym tak długo, że przemókł do szczętu… i
nawet jeśli uparł się przyprowadzić ze sobą konia!
- Oszukujesz! - zawyrokowała May, zanosząc się od śmiechu.
- Nic podobnego, mała rozbójniczko!
Felicity uśmiechnęła się. May będzie zrozpaczona, gdy Rafe odjedzie. Nigdy
dotąd jej mała, przemądrzała siostrzyczka nie przywiązała się tak bardzo do obcego
człowieka. Zresztą, ona sama również nie pozwalała, by nieznajomi wkraczali w jej
życie. Odkąd pojawił się, a raczej wtargnął do ich świata Rafe, Felicity była
skonsternowana i zdezorientowana. Po raz pierwszy od bardzo dawna miała
wrażenie, że posuwa się naprzód, a nie utrzymuje z najwyższym trudem w miejscu
albo - co gorsza - cofa.
- Skąd masz tę bliznę? - spytała May, wyciągając rękę, by dotknąć twarzy
Rafe'a.
Z uśmiechem schwycił ją za przegub i skierował łapkę ku bierkom; Felicity
spostrzegła jednak, że się żachnął. Usadowiła się wygodniej między miękkimi
poduszkami na kanapie i obserwowała go znad trzymanej w ręku filiżanki.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Miałem po prostu wypadek. - Rozchylił otulający mu ramiona koc. - Chyba
trochę już odtajałem.
May zmarszczyła nosek.
- Jaki wypadek?
Felicity powinna była skarcić ją za wścibstwo, ale sama z niecierpliwością
czekała na odpowiedź: ciekawe, czy znowu będzie plótł o książętach, słoniach i
niesamowitych przygodach? Maniery siostrzyczki były okropne, ale w tym wypadku
okazały się pożyteczne… a ich gość wcale się jej zachowaniem nie gorszył.
Rafe westchnął.
- No, dobrze! Koń mi się potknął, a potem zwalił się na mnie i złamał mi nogę
w dwóch miejscach… a francuski żołnierz rozorał mi twarz bagnetem.
- Arystoteles zwalił się na ciebie?!
- Nie, inny koń. To było w Belgii.
Oczy May stały się jeszcze większe, a Felicity zwęziły.
- Byłeś pod Waterloo?!
Starsza siostra pogratulowała w duchu May znajomości geografii. Bancroft był
wyraźnie zakłopotany.
- Tak, póki ten chol… przeklęty stary John nie napisał do Prinny'ego
mojego ojca, że prawdopodobnie straciłem oko i nogę i że pierwszym statkiem
odsyłają mnie do ojczyzny, zanim wyzionę ducha.
- Co za John? - spytała May.
- Wellington. - Rafe uśmiechnął się i pochyliwszy ku dziewczynce, dał jej
szczutka w nos. - I wiesz, co ci powiem?
- Co?
- On też nigdy nie wygrał ze mną w bierki!
May nadąsała się.
- Na pewno nie grałeś w bierki z Wellingtonem!
Mężczyzna zrzucił z ramion koc i wstał.
- Skąd wiesz? - Skłonił się im z gracją. - Wybaczcie, piękne damy, ale muszę
sprawdzić, co porabia Totelek, a potem obejrzę sobie te drzwi!
Kiedy wyszedł, May odwróciła się raptownie do siostry.
- Myślisz, że on naprawdę zna księcia Wellingtona?
Felicity odstawiła filiżankę z herbatą.
- Jestem pewna, że Rafe widział generała na własne oczy - przytaknęła.
- Rafe by mnie nie okłamał! Zna się na słoniach, hipopotamach i na
siedemdziesięciu trzech sposobach zabijania… I jadł pieczeń z gnu!
Felicity z westchnieniem pokiwała głową i wskazała siostrze miejsce obok
siebie.
- Siądź tu na chwilę, May. - Gdy mała wgramoliła się na kanapę, objęła
dziecko ramieniem i przytuliła. - Muszę ci coś wyjaśnić.
May spojrzała na nią podejrzliwie.
- Niech będzie.
- Pamiętasz, jak Nigel zawsze się zachwycał swoim cudownym przyjacielem,
Peterem Whitingiem? A kiedy ten cud w końcu nas odwiedził, wcale nie byłyśmy
nim oczarowane.
- Cholerny zarozumialec! - przytaknęła dziewczynka.
- Ależ, May!
- Dobrze już, dobrze: okropny zarozumialec. Ale Rafe wcale go nie
przypomina! Jest fantastyczny!
- Masz rację. Chciałam ci tylko powiedzieć, że i on może widzieć różne rzeczy
po swojemu, tak jak Nigel, a nie tak, jak wyglądają naprawdę.
May rozważała to przez dłuższą chwilę.
- Myślisz, że jemu się zdawało, że widzi hipopotama, a to było zwykłe prosię?
… - spytała w końcu.
Felicity uśmiechnęła się z ulgą.
- Właśnie. Dokładnie to miałam na myśli.
- No, to kompletny z niego wariat!
- Niczego nie wiemy na pewno. - Przygarnęła do siebie siostrzyczkę. - Ale
lepiej pamiętaj, że chociaż Rafe jest taki fantastyczny, nie możemy całkiem na nim
polegać. Polegać możemy tylko na sobie.
- A na Nigelu? - spytała May, wpatrując się w nią czarnymi oczami.
- Możemy polegać na tym, co wiemy o Nigelu - odparła Felicity.
May pobiegła do Rafe'a, a starsza siostra została na kanapie wpatrzona w
ogień. Mogła rzeczywiście polegać na swej znajomości charakteru brata, ale nie było
to zbyt wielką pociechą…
Szereg przedmiotów z zachodniego skrzydła dałoby się jeszcze ocalić, ale przy
takiej strasznej ulewie wszystkie tkaniny i papiery trzeba było odliczyć na straty. Cóż
robić? Mogła najwyżej zabić deskami dziurę w korytarzu, żeby z nadejściem zimy
nie wpadał przez nią śnieg!
Felicity wstała, by doprowadzić pokój do porządku. Jeśli Nigel nie dotrzyma
swoich obietnic, ona i May będą miały wiele szczęścia, jeżeli do zimy zostanie im w
ogóle jakiś dach nad głową! Mając w pamięci wszystkie ambitne plany brata, które
spełzły na niczym, czuła, że sytuacja staje się coraz bardziej krytyczna. Nigel - tak
samo jak ich ojciec - zawsze miał mnóstwo doskonałych pomysłów, ale nigdy nie
potrafił wprowadzić ich w życie.
A teraz jeszcze ten Rafe! Miał głowę pełną dzikich urojeń i nierealnych
marzeń… ale przynajmniej umiał naprawić dach! Wstyd jej było, że wykorzystuje
dobroć i słabość umysłu swego gościa, ale gdyby go wyrzuciła, z pewnością
popadłby w znacznie gorsze tarapaty. Tutaj miał przynajmniej dach nad głową… no,
kawałek dachu… i mógł się na coś przydać. Ani ona, ani May od dawna nie
uśmiechały się i nie śmiały tak często, jak teraz - właśnie dzięki niemu.
Odgrywanie arystokraty w każdym innym otoczeniu mogło się dla Bancrofta
fatalnie skończyć, zwłaszcza że czynił to tak nieumiejętnie! Utyskujący na
niewygody życia wiejskiego i niemożliwość dotrzymania kroku modzie Nigel
znacznie bardziej przypominał młodzieńca z "wyższych sfer" niż ten zabawny, łatwy
w pożyciu Rafe, który bez sprzeciwu nosił ubranie sprzed Bóg wie ilu lat… A gdyby
to Nigel wziął się do reperacji drzwi, zapewne skończyłoby się to tragicznie.
- Do pioruna!
Coś bardzo ciężkiego runęło z głuchym trzaskiem, aż sfatygowany Forton Hall
zatrząsł się od huku.
- O, mój Boże! - Felicity skoczyła na równe nogi i pognała do przedsionka. Jak
mogła, jak mogła pozwolić, by May bawiła się w tym walącym się domu, zwłaszcza
pod opieką niezrównoważonego człowieka wmawiającego im, że potrafi naprawić
drzwi albo przyrządzić na obiad gnu…!
- May!
Obraz siostry, zmiażdżonej masywnymi drzwiami, prześladował biegnącą
Felicity. Wpadła na Rafe'a, który wyszedł jej naprzeciw; na widok jego pochmurnej
miny niepokój przerodził się w panikę.
- Gdzie May?! - zawołała rozpaczliwie. - Co się stało?!
Twarz mężczyzny złagodniała. Odbiło się na niej zdumienie i troska. Schwycił
dziewczynę za ramiona, zanim zdążyła go wyminąć.
- Wszystko w porządku, Lis! Słowo daję!
- Ale…
- May nic się nie stało - zapewnił ją stanowczo. - To tylko ja rozbiłem twój
wazon. Bardzo przepraszam! - Puścił Felicity i wyciągnął ku niej stokrotkę ze
złamaną łodyżką. - Chciałem cię rozśmieszyć, żebyś się na mnie nie gniewała…
Byłem głupi. Mogłem się przecież domyślić, że przyjdzie ci do głowy, żeśmy
rozgnietli May na placuszek!…
- Nic mi nie jest, Lis! - zawołała w tej chwili dziewczynka.
Felicity stała, wpatrując się w Rafe'a i usiłując zebrać myśli i złapać dech.
- Jacy znów "my"?
Zrobił niemądrą minę. Podejrzewając jakiś podstęp, dziewczyna odepchnęła
go. Niechętnie odsunął się na bok, jak wielki lew atakowany przez rozzłoszczoną
mysz. Felicity wbiegła do przedsionka. I stanęła jak wryta.
May rzeczywiście była w doskonałej formie. Siedziała na oklep na grzbiecie
Arystotelesa, który cofał się, chcąc znaleźć się jak najdalej od wejścia. Był to
dziwaczny obrazek, ale Felicity zdumiała się jeszcze bardziej na widok trzech
mężczyzn, dźwigających z podłogi dębowe podwoje, które upadły z takim hukiem.
Wszyscy zamarli na jej widok z ciężkimi, rzeźbionymi drzwiami w rękach.
- Bardzo przepraszamy za ten hałas, panno Harrington! - odezwał się pan
Greetham.
- Drzewo nam się wyślizgło, panienko - dodał drugi z nich, Bill Jennings, ze
skruszoną miną. - To się już nie powtórzy, psze pani.
Trzeci mężczyzna, a raczej chłopiec (Felicity dobrze wiedziała, że Ronald
Banthe ma najwyżej osiemnaście lat) sięgnął do czapki i omal nie spuścił sobie drzwi
na nogę.
- Dzień dobry, panno Harrington!
- Dzień dobry panom. - Felicity znowu się odwróciła i po raz wtóry omal nie
wpadła na Rafe'a. - Panie Bancroft, możemy zamienić słówko? - spytała, ruszając
przodem do mocno uszkodzonej jadalni.
Nie oglądała się na Rafe'a, ale po chwili drzwi cicho się zamknęły i
zorientowała się, że poszedł za nią.
- Naprawdę bardzo mi przykro - zaczął się znowu usprawiedliwiać. - Nie
chciałem cię przestraszyć.
- Co oni tu robią?! - spytała, zwracając się ku niemu.
- Oni?… - powtórzył mężczyzna. - Masz na myśli moją załogę? Pomagają mi.
Przy naprawie drzwi.
- Nie pozwolę na to! - oświadczyła, biorąc się pod boki. Rafe rzucił złamaną
stokrotkę na stół.
- Jeśli się obawiasz, że skalają twoje dywany, to nie sądzę…
- Ależ skąd! - Dziewczyna aż się zaczerwieniła z upokorzenia: że też mógł coś
podobnego pomyśleć! - Na litość boską, nie o to chodzi!… Zrozum, oni mają własne
życie i obowiązki rodzinne. A ja… - Urwała.
Rafe zbliżył się o krok.
- Oni naprawdę chcą ci pomóc, Lis! Widać o tym nie wiesz, ale jesteś bardzo
lubiana w okolicy. Gdybyś ich tylko poprosiła, pomogliby ci dawno temu!
- Ależ ja im nie mogę zapłacić! - wybuchnęła.
- Chcą ci pomóc - powtórzył. - Ledwie coś napomknąłem, a już się zgłosili na
ochotnika. - Stanął na wprost niej. - Nie bądź taka uparta! Przecież potrzebna ci
pomoc!
- Nie jestem uparta! - przekonywała, unikając jego przenikliwego wzroku. -
Tylko… Tak być nie powinno! Ten majątek należy do mnie… a przynajmniej do
mego brata. To ja mam się troszczyć o dzierżawców, a nie oczekiwać od nich
pomocy! Nie powinni nawet wiedzieć, że jestem w potrzebie! - Spojrzała w końcu w
jego jasnozielone oczy. - Szkoda, że nie możesz tego zrozumieć.
- Ależ rozumiem! - mruknął. - Tylko nie powinnaś brać wszystkiego na swoje
barki. Czasem miło jest komuś pomóc… - Wziął ją za rękę i przyciągnął bliżej. - …A
kiedy indziej trzeba pozwolić ludziom, żeby nam pomogli.
Grzbietem dłoni musnął jej policzek i nagle Felicity odebrało mowę. Ujął jej
twarz w obie ręce i pochylił się nad nią.
- Mówił ci już ktoś, jaka jesteś piękna? - spytał szeptem.
I pocałował ją.
Felicity zamknęła oczy, gdy pod jego dotknięciem poraził ją grom, a płynny
ogień wypełnił całe jej ciało. Dłonie same powędrowały ku jego piersi i szerokim,
silnym barkom.
Usta Rafe'a, gorące, miękkie i o wiele bardziej doświadczone od jej ust, bawiły
się z nią w ciuciubabkę, to całując, to znów uciekając… aż ruszyła za nimi w pogoń.
Delikatnie ugryzł ją w dolną wargę, przytrzymując ją lekko zębami. Felicity zabrakło
tchu, poczuła palące iskry na grzbiecie i u zbiegu ud.
Pieszczotliwe ręce mężczyzny sunęły wzdłuż jej pleców, aż do bioder… i nagle
dziewczyna uświadomiła sobie, że cichy, tęskny jęk, który słyszała, wydobywał się z
jej własnego gardła. Otwarła raptownie oczy, wyrwała się Rafe'owi, strącając z siebie
jego ręce.
- Przestań! - broniła się. Nawet głos jej drżał; miała wrażenie, że w każdej
chwili nogi mogą się pod nią załamać, a ona sama roztopi się od żaru.
Rafe wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę; w jego oczach było widać
zaskoczenie.
- Chyba lepiej wrócę do tych drzwi - powiedział.
Chciał wyminąć Felicity, ale jego palce niechcący spotkały się z jej palcami i
splotły z nimi. To przelotne zetknięcie rąk było równie mocno porażające, jak
pocałunek. Byli ze sobą złączeni, ona i Rafe… a zdecydowanie nie życzyła sobie
związku z szaleńcem!… Znacznie trudniej byłoby jej powiedzieć, czego sobie
naprawdę życzyła.
Felicity stała jak wryta, wpatrując się nieprzytomnie w zalane deszczem okno.
Szalony czy zdrowy… powiedział, że jest piękna. Słyszała to już przedtem, od
Deerhursta i pustogłowych przyjaciół Nigela. Ale Rafe mówił to poważnie.
- Brązowe zawiasy!
Kroki mężczyzny umilkły.
- Słucham?!
Dopóki się nie odezwał, dziewczyna nie była pewna, czy wymówiła te słowa
na głos.
- Chcę, żebyście zawiesili drzwi na tych samych brązowych zawiasach co
przedtem. Mój pradziadek natrafił na nie w ruinach hiszpańskiego zamku.
Przez dłuższą chwilę nie było żadnej odpowiedzi. Potem usłyszała
westchnienie.
- Niech będą brązowe zawiasy!
6
Felicity Harrington to wyjątkowa kobieta! - doszedł do wniosku Rafe, gdy po
raz trzeci rąbnął się młotkiem w kciuk. - Do jasnej, ciężkiej cho… - Urwał,
spojrzawszy na May, która nadal siedziała na grzbiecie Arystotelesa i z
zainteresowaniem obserwowała przebieg wypadków. - Ależ to boli! - poprawił się, a
dziewczynka roześmiała się.
- Ronald, trzymaj deskę jak należy, bo się chybocze!
Ronald nerwowo przełknął ślinę, aż grdyka mu podskoczyła.
- A jakże, panie Bancroft! Słowo daję: tym razem ani drgnie!
Rafe znowu uderzył młotkiem w wygięty zawias, próbując go wyprostować.
Myśli jednak zaprzątnięte miał tym, co zaszło w jadalni. Doszedł do wniosku, że był
to najbardziej pamiętny pocałunek w jego życiu.
Na Lis - jak widać - nie zrobił on wielkiego wrażenia, bo nie interesowałaby
się zaraz potem brązowymi zawiasami od drzwi. Tak bardzo różniła się od
ładniutkich, rozpieszczonych, pustogłowych panienek z "wyższych sfer", że nie
umiał z nią postępować. Miała dla niego podwójny urok: jako zagadka i jako piękna,
inteligentna kobieta. A takiej kombinacji nie potrafił się oprzeć.
- Po mojemu, to robota dla kowala - zawyrokował Greetham.
Dzierżawca miał słuszność. Rafe uznał, że nie będzie mu żal pięciu czy sześciu
szylingów, jeśli robota zostanie fachowo wykonana. Uzyska za dom lepszą cenę, o ile
drzwi frontowe będą w porządku.
- Racja! Ronaldzie, możesz zanieść zawiasy do kowala w drodze powrotnej
"Pod Mocarza"?
- Z miłą chęcią, milordzie.
Bancroft zmrużył jedno oko.
- Nie jestem…
- Wiem, psze pana - odparł chłopak, dotykając znów czapki. - Ale takem
wdzięczny, że pan zechciał…
Rafe odkaszlnął; w przedsionku pojawiła się Felicity z naręczem książek.
Spojrzała na niego przelotnie i pomaszerowała dalej.
- Nie musisz mi dziękować - powiedział szorstko, gdy dziewczyna zniknęła.
- Dobrze panu mówić, mi… To znaczy, psze pana… Ale ja żem zawsze chciał
jeździć konno i brać przeszkody, jak to robią wielcy panowie… Widziałem to na
Derby
łońskiego roku. Takem rad, że pan mnie tego nauczy! - Uśmiechnął się od
ucha do ucha i trącił Jenningsa w żebra. - Może za rok ja sam wezmę udział w Derby,
co?
- Mnie tam na skokach nie zależy - stwierdził wysoki, chudy farmer. -
Chciałbym tylko mieć naprawiony płot, zanim to cholerne bydło Deerhursta wyżre
resztę moich kartofli.
- Zaraz się do tego zabierzemy - zapewnił go Rafe, mając nadzieję, że Felicity
nie znajduje się nigdzie w pobliżu i że nie dowie się, jakimi to metodami skłonił
okolicznych mieszkańców do "spontanicznej" pomocy.
Wszyscy sąsiedzi Forton Hall, z którymi rozmawiał, wyrażali się życzliwie o
Felicity i May, ale nie kryli pogardy dla lekkomyślnego Nigela Harringtona. Wiele
wskazywało zresztą na to, że ojciec Felicity był równie niegospodarny, jak jego syn.
Dzierżawcy łatwo nie zapominali doznanych krzywd, więc Bancrofta wcale to nie
dziwiło, że nie rwali się do udzielania pomocy dziedzicowi Forton.
Wiedział również dobrze, że za sprawą jego pomocników całe wschodnie
Cheshire dowie się, co się święci w Forton Hall i jak zmienia się nastawienie
dzierżawców do dworu. Dzięki tym wieściom łatwiej będzie zdobyć kolejnych
pomocników, ale gdyby nie dotrzymał swych obietnic, to zarówno on, jak i
Harringtonowie zostaną ostatecznie znienawidzeni. A tego sobie nie życzył, nawet
gdyby miał sprzedać posiadłość i nigdy w życiu nie odwiedzić już Cheshire.
Trzej mężczyźni pożegnali się tuż po zachodzie słońca. Deszcz zmienił się w
drobniutką, ale uporczywą mżawkę. Rafe poprzysiągł sobie oświadczyć Felicity, że
za żadne skarby nie będzie nocował w stajni!
Na obiad była zapiekanka ze słodkich kartofli; sam zapach sprawiał, że
człowiekowi ślinka ciekła do ust! Nim jednak Rafe zdążył skosztować tej potrawy,
Lis zajęła miejsce przy wyszczerbionym stole ze złożonymi skromnie rękami i
stanowczą miną. Widelec mężczyzny zatrzymał się w pół drogi do ust, a on sam
przygotował się na nową sprzeczkę; żałował tylko, że nie zdążył nawet spróbować
przysmaku!
- Słuchaj, Rafe… - zaczęła.
Z żalem odłożył widelec.
- Słucham.
- Pomyślałam sobie… - mówiła dalej, wpatrując się w zapaloną świeczkę,
stojącą pośrodku stołu. - …Może byś przeniósł się do jednej z wolnych sypialni na
górze? Nocując w stajni przy takiej niepewnej pogodzie, mógłbyś się strasznie
przeziębić!
Bancroft miał ochotę wiwatować.
- Rozchorowałbym się z pewnością - przytaknął. - I nie mógłbym dalej
remontować domu.
Rumieniec Felicity zdradził, że Rafael odgadł prawdziwą przyczynę jej
troskliwości: nie chodziło bynajmniej o jego zdrowie!
- Ja wcale…
Mężczyzna skinął głową, rozbawiony szytą grubymi nićmi intrygą.
- Tak, jestem pewien, że przeniesienie się do domu będzie najlepszym
rozwiązaniem, choć pewnie zatęsknię za szczurami, harcującymi aż do świ…
Prowizoryczna przegroda, którą zatarasowali główne wejście, zatrzęsła się.
May zerwała się z miejsca i złapała siostrę za rękę. Rafe przez chwilę obawiał się, że
to Arystoteles próbuje wydostać się z domu.
- Hej! - ozwał się czyjś głos, a jednocześnie łoskot się powtórzył. - Jak tu
można wejść?!
- Hrabia Deerhurst! - powiedziała z wyraźną ulgą Felicity. - Zaraz się nim
zajmę.
Niech to szlag! Miał też kiedy przyjść!
Rafe wstał od stołu.
- To ja się nim zajmę - odparł i ruszył długim korytarzem.
Hrabiemu udało się obluzować jedną z desek, więc gdy Rafe zjawił się w
przedsionku, ujrzał jego twarz w otworze.
- To pan, Bancroft? Chciałem się dowiedzieć, jak się miewa Felicity -
powiedział przybysz.
- Obie panny Harrington czują się świetnie - odparł szorstko Rafe, opierając się
o przegrodę i krzyżując ramiona na piersi.
- Wolałbym przekonać się o tym na własne oczy, jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu.
Rafe miał bardzo wiele przeciwko temu! Powiedział jednak:
- Proszę robić, co pan chce.
Twarz hrabiego, widoczna pod dziwnym kątem, wyraźnie poczerwieniała.
- Pan mi to uniemożliwia! Proszę natychmiast usunąć… tę zaporę!
Bancroft potrząsnął głową.
- Zbyt wiele się przy niej napracowałem. - Prawdę mówiąc, skonstruowali
przegrodę - ze względu na Arystotelesa - tak, by można ją było bez trudu odsunąć;
nie miał jednak zamiaru wtajemniczać w to Deerhursta.
- Proszę mnie natychmiast wpuścić! - Hrabia znów załomotał deskami.
- Może pan obejść dom od tyłu. - To była i tak drobnostka w porównaniu z
noclegiem w stajni.
- Nie mam zamiaru!
- Nie, to nie, Deerhurst. Nadal leje?
- Co tu się dzieje? - Felicity wkroczyła do przedsionka i spojrzała z
oburzeniem na Rafe'a.
Zrobił minę niewiniątka.
- Ależ nic!
- To ty, Felicity? Dzięki Bogu! - ozwał się Deerhurst przez szczelinę w
przegrodzie. - Już się obawiałem, że ten szaleniec wyrządził ci jakąś krzywdę!
Bancroft przewrócił oczami i prychnął pogardliwie:
- Też coś!
- Rafe!
Dziewczyna rzuciła mu jeszcze jedno groźne spojrzenie i odepchnąwszy go,
pochyliła się, by pomówić oko w oko z hrabią. Ponieważ dzięki temu Rafe mógł
zapuścić żurawia w jej dekolt, specjalnie sobie nie krzywdował.
- Panie hrabio, może zechce pan wejść od tyłu, przez kuchenne drzwi, i
skosztować naszej zapiekanki?
Deerhurst uśmiechnął się.
- Z przyjemnością! Wielkie dzięki, Felicity!
Gdy twarz mężczyzny znikła z otworu, dziewczyna wyprostowała się.
- Przestań prowokować Jamesa! To taki miły człowiek!
Rafe spojrzał jej prosto w oczy.
- Chciałabyś zostać hrabiną? - Na samą myśl o tym wzbierał w nim gniew,
choć sam nie bardzo wiedział czemu. Mógłby sprzedać bez skrupułów Forton Hall,
gdyby Felicity miała męża i dach nad głową.
Zarumieniła się.
- Nie twój interes! - odparła i wykręciła się na pięcie.
- Skąd wiesz?! - Bancroft natychmiast pożałował tych słów: wyglądało to na
scenę zazdrości, a przecież znali się zaledwie kilka dni! Felicity wzruszyła
ramionami i pospieszyła do kuchni.
* * *
Hrabia Deerhurst stał przed kuchennym wejściem do Forton Hall,
zastanawiając się, czy Felicity oszczędzi mu ostatecznego upokorzenia: dobijania się
do drzwi dla służby. Fakt, że musiał brnąć podczas deszczu, w dodatku przez błoto w
nowych butach, prosto od Hoby'ego z Londynu, nie poprawił mu wcale humoru.
Nie radowała go też obecność tego łajdaka Bancrofta! Zasługiwał na dobre
lanie i Deerhurst z przyjemnością przyjrzałby się tej egzekucji. W końcu drzwi się
otworzyły i na brudne podwórze doleciał zapach pieczonych kurcząt i zapiekanki.
- Witamy, hrabio! - powiedziała serdecznie Felicity, odsuwając się od drzwi, by
mógł wejść do wnętrza.
- Zapiekanka pachnie bardzo smakowicie! - Hrabia uśmiechnął się, ujął rękę
dziewczyny i podniósł do ust.
- Bo jest smakowita! - Bancroft rozpierał się przy niewielkim kuchennym stole,
wpychając wielki kawał zapiekanki do bezczelnej gęby.
- Skosztuj, bardzo proszę.
Felicity wskazała Deerhurstowi ostatnie wolne miejsce przy stole. Czyżby
jadali w kuchni?!
- Dobry wieczór, May. - Hrabia skinął dziewczynce głową.
- Wie pan, ile jest sposobów zabijania? - spytała, klęcząc na krześle i opierając
łokcie o stół.
James zmarszczył brwi. Małe dziewczynki były takie… niechlujne! Stanowczo
wolał starsze. Felicity postawiła przed nim talerz; podziękował jej uśmiechem.
Zwłaszcza niektóre z tych dorosłych bardzo mu odpowiadały!
- Wie pan czy nie? - nalegała May.
Deerhurst odczekał chwilę, dając Felicity możność skarcenia siostry za fatalne
maniery. Gdy tego nie zrobiła, udał, że namyśla się nad zadanym mu pytaniem.
- Cóż, moim zdaniem, są dwa sposoby.
- Dwa? - powtórzyła pogardliwym tonem.
- No, tak. Trzeba spowodować, by serce przestało bić albo żeby mózg przestał
pracować.
Felicity zajęła miejsce naprzeciw hrabiego.
- Może porozmawiamy o pogodzie albo na jakiś inny przyjemniejszy temat?
James uśmiechnął się.
- Oczywiście. Rzeka ostatnio…
- Są siedemdziesiąt trzy sposoby zabijania!
Deerhurst, poirytowany ciągłym wtrącaniem się dziewczynki do rozmowy,
patrzył przez chwilę na swój widelec.
- Jestem pewien, że nie może ich być aż tyle - odparł wyrozumiale. - A małe
dziewczynki nie powinny przerywać starszym. Rozmawiamy właśnie z twoją
siostrą…
- Właśnie że siedemdziesiąt trzy! A Rafe zna wszystkie!
Hrabia skierował wrogie spojrzenie na Bancrofta.
- Powinienem był domyśleć się, że to pan wymyślił te bzdury!
Łotr odsunął talerz.
- Bzdury?
- Kompletne brednie… I zupełnie niewłaściwy temat do rozmowy w damskim
towarzystwie.
- Może wyjdziemy? Chętnie zademonstruję panu kilka z tych metod.
- Rafe!
- A ja mogę pokazać numer dwudziesty ósmy! - pisnęła May.
- May! Dość tego!
- Chodź, mała! - powiedział Bancroft, wstając od stołu. - Pójdziemy lepiej do
Arystotelesa. - Raz jeszcze spojrzał na Deerhursta i wyszedł z kuchni, a dziewczynka
pobiegła za nim.
Wynieśli się w końcu!
James spojrzał przez stół na Felicity.
- Nareszcie sami!
Uśmiechnęła się znowu.
- Bardzo przepraszam za wybryki May. Było tu dzisiaj wielkie zamieszanie, a
ona musiała przez cały dzień siedzieć w domu.
Poklepał ją po ręce.
- Nie ma za co przepraszać. Domyślam się, ile masz z tym kłopotu. Jestem
przekonany, że pod opieką guwernantki May zachowywałaby się o wiele lepiej.
Felicity odetchnęła głęboko i odparła:
- Robię, co mogę.
- Dobrze wiesz, że z przyjemnością wystarałbym się o guwernantkę dla May. I
o gospodynię dla ciebie, moja droga. Nie powinnaś się trudzić gotowaniem!
- Bardzo ci dziękuję, Jamesie, ale…
- Prrr! Po domu nie wolno galopować!
Hrabia uniósł brew, gdy do kuchni doleciał śmiech May.
- Czyżby tu był koń?
Felicity zaczerwieniła się.
- No, tak… Wyjątkowo dziś.
Deerhurst z trudem powstrzymał grymas oburzenia. Pochylił się ku
dziewczynie i ujął jej obie ręce.
- Felicity, proszę cię! Tego już doprawdy za wiele! Posłuchaj głosu rozsądku!
- Ależ, Jamesie…
- Nie możesz tak żyć! Nalegam, byście przeniosły się z May do Deerhurst.
Pragnąłbym, byś przybyła tam jako moja żona, ale nawet jeśli mi znów odmówisz,
będziesz najmilszym gościem. Obie będziecie!
Felicity wyrwała ręce. Chciał pochwycić ją w ramiona, zapewniając, jak
bardzo ją kocha, ale wiedział już, że cierpliwością więcej zwojuje niż płomiennymi
deklaracjami. Co prawda, jego cierpliwość była już na wyczerpaniu, tymczasem
nieustanne kręcenie się Bancrofta w pobliżu rozpraszało uwagę dziewczyny i
utrudniało sytuację.
- Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej, Jamesie, i wdzięczna jestem za twą
niezmienną życzliwość i sympatię. Ale rozumiesz chyba, że nigdy bym nie wyszła za
ciebie tylko dlatego, by zapewnić sobie pomoc w odbudowie Forton Hall!
- Więc wyjdź za mnie po prostu dlatego, że cię kocham.
Zamilkła na dłuższą chwilę.
- To dla mnie prawdziwy zaszczyt, hrabio. Jednak obowiązki zatrzymują mnie
tutaj. Potrzebuje mnie zarówno brat, jak i siostrzyczka… I Forton Hall również mnie
potrzebuje. To przecież mój dom!
Poczuł, że ogarnia go wściekły gniew.
- Już mi to mówiłaś. I szanuję, oczywiście, twoje motywy. W końcu jednak
Nigel się ożeni, a May dorośnie… i nie będzie już dla ciebie ani zajęcia, ani miejsca
w Forton Hall. Czy nie lepiej byłoby zamieszkać w sąsiedztwie, blisko brata i
rodzinnego domu?
- To okrutne, co, mówisz!
- Nie zamierzałem być okrutny, tylko szczery. I ty również powinnaś być ze
sobą szczera.
Felicity skinęła głową; oczy miała spuszczone. Deerhurstowi zabiło mocniej
serce. W końcu pojęła, jak rozsądna jest jego propozycja! Kiedy zostanie jego żoną,
największy problem będzie miał z głowy.
- Zobacz, Lis, co znalazłem!
W drzwiach stał Bancroft. James zaczerwienił się ze złości: ciekawe, jak długo
ten łotr tkwił tam, podsłuchując?!
- Pan wybaczy! - warknął. - Prowadzimy właśnie z panną Harrington poufną
rozmowę.
Jasnowłosy, naznaczony blizną intruz zupełnie go zignorował. Uniósł w
palcach prosty, srebrny naszyjnik, pokazując go Felicity:
- May powiedziała mi, że to twoja własność.
Dziewczyna wstała i podeszła do niego, by odebrać błyskotkę.
- Och, Rafe! Bardzo ci dziękuję! Gdzie to znalazłeś? Szukałam dosłownie
wszędzie!
- Zabrałem Arystotelesa na mały spacerek i przewrócił fotel… Połamany, nie
przejmuj się!… I spod poduszki wypadł ten drobiazg.
Felicity położyła rękę na ramieniu tego błazna i uśmiechnęła się.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Myślałam, że go już nigdy nie odzyskam!
Odpowiedział jej szerokim uśmiechem.
- Cała przyjemność po mojej stronie!
Ten obrzydliwy arogant widać od dawna znał Felicity, bo mówił jej po imieniu.
Hrabia nie mógł dłużej patrzeć na tę żałosną farsę, więc wstał od stołu.
- Chyba już lepiej pójdę, Felicity.
Odwróciła się w jego stronę.
- Ależ, Jamesie, nie zjadłeś nawet zapiekanki!
- Wpadłem tylko na chwilę zobaczyć, jak się miewasz. - Podszedł do drzwi i
zatrzymał się przy nich. - Dobrej nocy.
Nieco zbyt późno podeszła do niego i otworzyła drzwi.
- Dobranoc, Jamesie!
Korzystając z okazji, pochylił się i pocałował ją w usta.
- Mam nadzieję, że zastanowisz się nad moją propozycją. - Spojrzał raz jeszcze
na Bancrofta i aż go zamurowało ze zdumienia: ten okropny typ ani drgnął, ale wyraz
jego twarzy był wprost… złowrogi.
- Na… naturalnie - odparła dziewczyna.
Hrabia zamrugał oczami i skupił się znów bez reszty na swej wybrance.
- A więc spotkamy się jutro wieczór u Wadsworthów.
- Tak, oczywiście.
Deerhurst wyszedł na mroczny, błotnisty dziedziniec i skierował się do swego
powozu. W końcu osiągnął jakiś postęp! Niech diabli porwą Bancrofta: przerwał im
akurat wtedy, gdy jego argumentacja trafiała Felicity do przekonania!…
Hrabia koniecznie musiał się ożenić z Felicity Harrington. Całe szczęście, że
tak bardzo go pociągała - obowiązek wydałby się mu znacznie cięższy, gdyby
oblubienica była tłusta i starszawa!… Zajął miejsce w swym faetonie i siedział przez
chwilę bez ruchu, spoglądając z pogardą na ruiny Forton Hall. Harringtonowie nie
mieli pojęcia o zarządzaniu majątkiem. Już sobie wyobrażał, jak wyglądałoby w ich
rękach Deerhurst!
Aż wstrząsnął się na samą myśl, po czym ruszył do domu. Jego ojciec był
kompletnym durniem: nawet w krytycznym położeniu nie powinien był wyzbywać
się swojej ziemi. A zwłaszcza nie należało jej sprzedawać szaraczkowi bez tytułu,
który nie miał pojęcia, co to takiego odpowiedzialność czy honor!
Bogu dzięki, że za obopólną zgodą utrzymali tę transakcję w ścisłej tajemnicy!
Gdyby nie to, następne pokolenia Deerhurstów nigdy nie zmyłyby z siebie tej hańby.
James tak mocno ścisnął lejce, że mimo grubych rękawiczek wpiły mu się w ciało.
Upłynęło już pięć lat od zgonu obojga Harringtonów i cztery od śmierci jego
ojca. Przez ten czas Deerhurst kwitło, a Forton Hall niszczał coraz bardziej.
Powiadomienie młodych Harringtonów, że mają do swej dyspozycji majątek wart
przeszło sto tysięcy funtów, byłoby dla hrabiego równoznaczne z samobójstwem. Jak
długo Felicity mieszkała pod rodzinnym dachem, nigdy nie przepuściłaby okazji
podreperowania swej ukochanej, odziedziczonej po przodkach rudery - choćby za
cenę sprzedaży Deerhurst!
Najprostszym rozwiązaniem byłoby skłonienie panny Harrington do przyjęcia
od niego wysokiej pożyczki. Mógłby wówczas w każdej chwili zażądać zwrotu
Deerhurst na poczet tego długu. Felicity była jednak zbyt uparta… a może zbyt
sprytna, Nigel zaś zdążył wyjechać do Londynu, nim hrabia zorientował się, do
jakiego stopnia Harringtonowie zubożeli.
Poślubienie Felicity i przekonanie jej, by skłoniła brata do przekazania mężowi
Deerhurst, będącego jej nowym domem, było stanowczo najlepszym rozwiązaniem.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinni być już po ślubie, nim Nigel wróci
z Londynu. I wówczas odzyskanie Deerhurst będzie prostą formalnością.
Tego wieczoru jedno stało się dla hrabiego jasne: Rafael Bancroft musi stąd
odejść!
- May wspomniała nam, że bawił pan w Afryce - zwróciła się do Rafaela pani
Wadsworth. - Czy rzeczywiście jest to taki piaszczysty, dziki kraj, jak mówią?
Felicity spojrzała na swego "lokatora", siedzącego naprzeciw niej przy stole
państwa Wadsworthów, i wróciła do dziczyzny na swoim talerza Miała nadzieję, że
rozmowa nie zejdzie na temat wątpliwej przeszłości Rafe'a, ale najwyraźniej omyliła
się.
- Piachu tam było co niemiara - potwierdził dobrodusznie Bancroft. - Gdy
stamtąd odjeżdżałem, nie padało od osiemdziesięciu trzech dni.
Siedząca po drugiej jego stronie pani Denley dotknęła jego rękawa.
- A tubylcy? Podobno niektórzy z nich to ludożercy!
- Boże święty! - wykrzyknęła pani Wadsworth i aż poczerwieniała.
- Nie bądź niemądra, moja droga - wtrącił się do rozmowy pan Wadsworth. -
Ludożercy żyją w północno-zachodniej Afryce, w dżungli. Jestem pewien, że nie
zagrażali bynajmniej naszemu gościowi.
- Widziałem kilka naszyjników ze zmumifikowanymi główkami, ale chwalili
się nimi wyłącznie Anglicy. - Rafe uśmiechnął się i wypił łyk madery. - Zulusi to
groźny i dumny lud, i z pewnością nie byli zachwyceni naszym przybyciem… Ale
spodziewałbym się po nich raczej ciosu włócznią w pierś niż wpakowania mnie do
garnka.
Spora grupka gości roześmiała się i pogratulowała mu dowcipu, choć Felicity
jego słowa Rafe'a nie wydały się wcale zabawne. Wszyscy byli oczarowani Rafaelem
Bancroftem! Lada chwila skłonią go, by zaprezentował im "taniec deszczu", czy coś
w tym rodzaju! Jeden tylko Deerhurst był bardziej zainteresowany obiadem niż
opowieściami Rafe'a.
May wstała od przeznaczonego dla dzieci stołu, umieszczonego w drugim
końcu pokoju.
- Opowiedz im o lwie!
Mężczyzna zrobił niepewną minę.
- Nie będą chcieli o tym słuchać, złotko.
- Moja klacz Lucinda Lady oźrebiła się wczoraj - powiedział hrabia Deerhurst,
nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Urodziła źrebaka, który z pewnością
dorówna swemu ojcu podczas wyścigów w Chester.
Pan Denley skinął głową i powiedział ze śmiechem:
- No, chyba! - Pogratulował hrabiemu, a pan William Pender poszedł w jego
ślady.
- Och, proszę nam opowiedzieć o lwie! - wykrzyknęła Elizabeth Denley i
zarumieniła się.
- Tak, niech nam pan opowie! - poparły ją matka i pani Wadsworth, a
zawtórowały im Betty i Lucy Caster.
Rafe spojrzał przez stół na Felicity oczyma pełnymi śmiechu.
- To wcale nie będzie ciekawe! Mieliśmy w regimencie stado kóz, kupionych
od naczelników miejscowych plemion. I zwierzęta zaczęły nam ginąć każdej nocy
przepadała to jedna, to dwie kozy. Myśleliśmy, że podkradają je złodzieje bydła, więc
kilku z nas postanowiło zaczaić się i schwytać winowajców. Trzeciej nocy przyszła
kolej na mnie. Nic się nie działo i byliśmy pewni, że spłoszyliśmy opryszków.
Dopiero tuż po północy usłyszałem jakiś szelest w krzakach za borną, więc…
- A cóż to jest ta borna? - przerwała mu ze śmiechem Lucy Caster.
- O, bardzo przepraszam. To rodzaj ogrodzenia z ciernistych gałęzi.
- Mów dalej, młodzieńcze! - ponaglił pan Denley.
- Kozy zaczęły się niepokoić. Podkradłem się jak najbliżej w stronę napastnika
i wyskoczyłem nań z okrzykiem: Stój, złodzieju!
- O, Boże! - jęknęła Betty, z ręką na sercu. - I to był lew…?
Felicity zdała sobie sprawę, że i ona zastygła w oczekiwaniu, z widelcem
znajdującym się w pół drogi do ust. Pospiesznie opuściła go na talerz i wypiła łyczek
madery.
- Tak, lew: ogromny i bardzo zdziwiony - prawił dalej j Rafę. - Zatrzymał się
jakieś sześć stóp ode mnie i ryknął. A potem skoczył. - Rzucił ukradkiem rozbawione
spojrzenie na Felicity, jakby doskonale wiedział, że jest zafascynowana jego
opowieścią tak samo, jak reszta słuchaczy. Wziął do ust następny kęsek.
- Na litość boską, człowieku! - wrzasnął Felix Caster. - Co było dalej?!
Bancroft wzruszył ramionami.
- Musiałem go zastrzelić. Wielka szkoda: to było wspaniałe zwierzę.
- A więc jednak o mały włos nie skończył pan w rdzennie afrykańskim
żołądku! - odezwał się hrabia Deerhurst, spoglądając Rafaelowi prosto w oczy. - Ma
pan szczęście!
Coś w jego spojrzeniu i w tonie głosu sprawiło, że Felicity poczuła się
nieswojo. Wypiła znów łyk wina i roześmiała się.
- Doprawdy, panie Bancroft, co za przerażająca opowieść!
Siedzący obok niej Charles Talford również się roześmiał.
- W istocie niezwykła! Pewnie nie zachował pan żadnej pamiątki z tego
spotkania?
Felicity poczuła, że nareszcie znalazła sprzymierzeńca. Prawie już zapomniała,
że podzieliła się z nim swoimi wątpliwościami co do stanu umysłu Rafe'a. W dodatku
Talford - rycerski jak zawsze - poprosił o dowód w tak delikatny sposób, by Rafe nie
poczuł się upokorzony, nie mogąc przedstawić żadnego.
Ten jednak usiadł wygodniej na krześle i sięgnął do kieszeni.
- Dość trudno byłoby włóczyć się po świecie z martwym lwem - powiedział,
wyciągając dłoń. - Zachowałem jednak ten drobiazg. - Rozchylił palce, ukazując
żółtawy kieł wielkości kciuka. - Gdyby on się ze mną rozprawił, pewnie nawet tyle
by nie zostało - dodał, podając pamiątkę pani Wadsworth.
Felicity zerknęła ukradkiem na Talforda. Z zaciekawieniem obserwował kieł,
który przechodził z rąk do rąk. Raf mógł oczywiście kupić gdzieś ten drobiazg, ale
tak czy owak, stawał się coraz bardziej zagadkową postacią. Z łatwością oczarował
miejscową "śmietankę towarzyską"… A ilekroć spojrzał na Felicity, serce jej ruszało
galopem, a w oczach miała setki gwiazd. I czuła coraz większą satysfakcję na myśl,
że pod koniec przyjęcia wszystkie przymilające się teraz do Rafe'a damy będą
musiały się z nim pożegnać - a ona nie!
- Twojego brata nie ma już ponad miesiąc, Felicity - zauważył pięć dni później
pan Talford, usadowiwszy się wygodnie na kanapie. - Czy na pewno dotarły do niego
wieści o tym, co się tu wydarzyło pod jego nieobecność?
- Tak, napisałam do Nigela, by wracał niezwłocznie. Zupełnie nie pojmuję,
czemu go jeszcze nie ma. - Felicity nadal łatała dziurę w sukni, którą Rafe nazywał
jej "strojem roboczym". Wiedziała oczywiście, że sukienka wkrótce znowu się
podrze, ale chciała, by służyła jej jak najdłużej.
Charles Talford popijał herbatę. Rycerski jak zawsze, nie poprosił o kieliszek
porto, choć wiedziała, że to jego ulubiony trunek. W Forton Hall była jednak tylko
stojąca w kuchni (opróżniona zresztą do polowy) butelka madery, służącej jako
przyprawa do potraw. Felicity podejrzewała, że Rafę od czasu do czasu ukradkiem z
niej pociąga.
- A gdzież się dziś po południu podziewa pan Bancroft? Zrobił furorę na
przyjęciu u Wadsworthów. Muszę przyznać, że po tym wszystkim, co od ciebie
usłyszałem, spodziewałem się raczej ujrzeć rozkudłanego szaleńca z wyszczerzonymi
zębami, toczącego pianę z ust!
Dziewczyna roześmiała się.
- Rafe demontuje resztki pierwszego piętra w zachodnim skrzydle, żeby nie
zawadzały w dalszych poszukiwaniach tego, co jeszcze tam ocalało.
- Jak widać, okazał się ogromnie pomocny - zauważył Talford.
- Mówiłam przecież panu, że tak jest! - Felicity spojrzała na niego, a potem
znów spuściła oczy na szycie. On wpatrywał się w nią nadal. - Czy to miała być jakaś
aluzja, drogi panie Charlesie?
Talford wypił jeszcze łyk herbaty.
- Ależ nie! Dziwię się tylko, że nawet nie wspomniałaś, że jest to ktoś… jak to
ujęła Betty Caster?… "o wyjątkowej urodzie i szlachetnej postawie".
Felicity oblała się gorącym rumieńcem.
- Istotnie, jest bardzo pociągający… ale jakież to ma znaczenie?
- No, no, Felicity! Gdyby był bezzębnym osiemdziesięciolatkiem, nikt by na
niego nie zważał. A tak… Cóż, wszyscy już wiedzą, że nie nocuje w stajni. Ronald
wspomniał o tym pani Denwortle, no i rozniosło się po całym hrabstwie. Powinnaś
więcej dbać o swoją reputację, moja droga.
Dziewczyna nadąsała się. Czuła raczej niesmak niż gniew.
- Wiem, ale nawet konia nie zostawiłabym w tej walącej się stajni. Tym
bardziej nie mogłam pozwolić, by ta rudera zawaliła się Rafe'owi na głowę! Głęboko
przemyślałam tę decyzję, proszę mi wierzyć.
We wzroku starego przyjaciela dostrzegała wyraźne zaciekawienie, ale prawdę
mówiąc, sama nie pojmowała własnego postępowania. Rafe przebywał w Forton Hall
od dwóch tygodni, a jej się wydawało, że był tu od zawsze. Bez wysiłku dostosował
się do ich trybu życia i tak im pomagał, iż Felicity żywiła w cichości ducha nadzieję,
że powrót Nigela odwlecze się jeszcze o kilka tygodni. I nie chodziło tylko o to, że
Rafe zdołał usunąć resztki zachodniego skrzydła i wysprzątać gruz z ogrodu. Odkąd
przybył do Forton Hall, nie czuła się już taka samotna.
Rafe dowodził teraz całą "brygadą", jak oboje z May ochrzcili
dziesięcioosobową grupę farmerów, stajennych i chłopców sklepowych, którzy
zaoferowali swe usługi. Zjawiali się, kiedy tylko mieli czas; przyprowadzali też ze
sobą żony, córki i siostry. Od dawna Felicity nie miała koło siebie tylu ludzi… i nie
była otoczona taką troskliwością, jaką teraz okazywał jej Rafe Bancroft.
Nie tylko urok osobisty "lokatora" sprawiał, że serce zaczynało dziewczynie
walić, zaledwie wszedł do pokoju. May po prostu ubóstwiała Rafe'a, ale Felicity
wolała nie analizować uczuć, jakie w niej budził - bez względu na to, czy był słaby
na umyśle i rozkojarzony, czy nie.
Gdy pan Talford głośno odchrząknął, Felicity aż podskoczyła.
- Przepraszam, mówił pan coś?
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nie, nic.
- Felicity! - wołała May, pędząc korytarzem. - Znalazłam go, jak chciałaś! - I
zasapana wpadła do pokoju.
- Bardzo ci dziękuję, May - odparła ubawiona siostra. - Gdzież on jest?
- Tutaj! - zadudnił niski głos Rafe'a. Wyminął stojącą w progu May i wszedł do
małego salonu. Ściągnął przy tym grube rękawice.
- Prześcignęłam cię! - stwierdziła z satysfakcją dziewczynka, idąc za nim i
rzucając się na kanapę.
- Cóż, starzeję się - odparł z uśmiechem i zatrzymał się przed gościem. -
Witam, panie Talford. - Skłonił się elegancko. - Żałuję, że w ubiegłym tygodniu nie
mieliśmy okazji dłużej porozmawiać.
Charles Talford wstał i potrząsnął dłonią Rafe'a.
- Ja także. Wspaniały z pana gawędziarz!
Bancroft usadowił się w głębokiej wnęce okiennej.
- W dodatku moje opowieści są przeważnie prawdziwe. - Uśmiechnął się
szeroko. - Zna pan historię o groźnym imbryku?
Charles Talford zachichotał.
- Owszem, słyszałem. Felicity i May to niebezpieczna para! Prawdziwe
szczęście, że uszedł pan z życiem.
Rafe spojrzał na Felicity.
- Codziennie składam za to dzięki losowi!
W ostatnim tygodniu wiecznie powtarzało się to samo: mówił coś pozornie
całkiem niewinnego, a potem zerkał na nią. Natychmiast brała jego słowa za
komplement i rumieniła się. Potem była na siebie zła o te rumieńce, a jeszcze
bardziej na niego, że tak ją zbija z tropu. Na szczęście, nieustanna harówka odrywała
ją od niespokojnych myśli, za co Felicity ją błogosławiła.
- Czego ci się udało dziś dokonać? - spytała.
- No cóż: uśmiechnęłaś się do mnie dwa razy, to chyba niezły sukces!
Dziewczyna znów się zaczerwieniła. Cóż za paskudny nałóg!
- Straszny z niego flirciarz - mruknęła do pana Talforda.
- Właśnie widzę.
- Pytałam, czego pan dokonał w zachodnim skrzydle, panie Bancroft!
- Naprawdę? Czemu nie powiedziałaś tego wyraźnie? - Mężczyzna uśmiechnął
się bez krztyny skruchy i złożył swe robocze rękawice na kolanie. - Praca w
zachodnim skrzydle posuwa się wolniej, niż bym sobie tego życzył, ale jeśli pod
gruzami zachowało się jeszcze coś wartościowego, nie chciałbym tego uszkodzić.
- Czy to pański koń pasie się przed stajnią? - spytał nieoczekiwanie Charles
Talford.
- Tak, to Arystoteles! - odparła May, nim Rafe zdążył się odezwać. - Mknie jak
strzała!
- Wspaniały koń - zgodził się Charles Talford. - Ile pan za niego zapłacił?
- Pięćdziesiąt funtów. Przed sześciu laty.
- Niezła sumka.
Rafe znów zerknął na Felicity; jego spojrzenie nieco ją speszyło: może i on
wolałby nie wspominać swych niedorzecznych marzeń o wielkości?… Wzruszył
ramionami.
- Jest tego wart.
- Arystoteles był wtedy źrebakiem i ugryzł lorda Montrose'a - wtrąciła się do
rozmowy May. Nalała sobie herbaty i wrzuciła do filiżanki pięć kostek cukru. -
Biedny stary Monty!
- Dość już tego, May! - skarciła ją ostro Felicity, choć zła była właściwie na
Talforda, który sprowadził rozmowę na niewłaściwe tory. Doskonale obeszliby się
bez poruszania tego tematu!… Nie miała pojęcia, że Rafe liczy jej uśmiechy… Ona
liczyła tylko jego pocałunki.
- Co ja takiego zrobiłam?!
Felicity sama już dobrze nie wiedziała, ale z pewnością było to coś
niestosownego.
- Nie marnuj tyle cukru! - wymyśliła na poczekaniu.
- Wcale go nie marnuję, tylko piję! - odparowała May.
- Bardzo przepraszam, panno Harrington… - W drzwiach stał Dennis
Greetham.
- Dzień dobry - powitała go Felicity z pewnym zdziwieniem. - Może napije się
pan z nami herbaty?
- Serdeczne dzięki, panienko, ale chłopaki wzięły się jak raz do dźwigania
krokwi. Chciałem tylko powiedzieć, że Jarrod przywiózł właśnie pocztę. -
Dzierżawca zbliżył się i podał dziewczynie kilka listów.
- Bardzo dziękuję, panie Greetham! - uśmiechnęła się Felicity, a farmer skinął
jej głową i wyszedł z pokoju. Po jego odejściu spojrzała na koperty. Jedna z nich
natychmiast przykuła jej uwagę. - Od Nigela… nareszcie!
- Napisał, kiedy wraca? - spytała May. Zerwała się z miejsca i stanęła tuż przy
siostrze.
- Jeszcze nie wiem. Zaraz się przekonamy. - Złamała pieczęć i rozłożyła list.
Rafe był dziwnie milczący, nawet zastanawiała się, o czym też myśli?… Może to już
koniec całej maskarady, chyba że ona… oni… to znaczy on znajdzie jakiś pretekst,
by tu pozostać.
Położyła gruby papier.
- "Droga Felicity!" - przeczytała na głos. - "Otrzymałem twój list o przyjeździe
Bancrofta do Forton Hall. Proszę cię, zachowuj się przyzwoicie, Lis: jego rodzina
mogłaby mi bardzo zaszkodzić w Londynie." - Dziewczyna przerwała czytanie,
spojrzała na Rafe'a i poczuła jakąś lodowatą obręcz zaciskającą się na piersi.
- Lis?…
- Już, już… Za chwilę, May. - Zamrugała oczami i wróciła do lista Nigel nigdy
od razu nie przechodził do sedna sprawy… Chyba prawda nie mogła wyglądać tak,
jak zaczynała się tego obawiać?… - "Whiting zaproponował mi, bym po skończeniu
sezonu udał się z nim do Madrytu. Zdaje się, że jego kumple wybierają się do Paryża
i jestem pewien, że zgodzą się, żebym się do nich przyłączył. To fajna paczka,
powiadam ci!"
- Boże wielki! - wyszeptał Bancroft prawie niedosłyszalnie.
Felicity udała, że tego nie słyszy.
- "Bardzo mi przykro" - czytała dalej drżącym głosem - "że nie zdołałem
wygrać dość pieniędzy, by ocalić Forton Hall, ale Whiting jest zdania, że tak będzie
najlepiej. W Cheshire nie mogłem rozwinąć skrzydeł. A teraz, kto wie: może zdobędę
fortunę. Wiem, Lis, że sobie jakoś poradzisz - jak zawsze. Postaraj się tylko nie być
taką herod-babą! Przyślę May lalkę z Hiszpanii. Wasz przywiązany brat, Nigel
Harrington."
A więc to zrobił!
Przy pierwszej okazji zostawił je na pastwę losu; nie pofatygował się nawet
powiadomić o tym osobiście! Felicity miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod nóg.
Siedziała wpatrzona w list, nie mogąc oderwać od niego oczu. Straciła Forton Hall…
Właśnie teraz, gdy zbudziła się w niej nadzieja, że zdoła go uratować. Łzy spływały
jej po twarzy, ale zauważyła je dopiero wówczas, gdy zaczęły padać na list,
rozmazując słowa napisane przez brata.
- Felicity! - powiedział cicho Rafe. - Ja…
Zerwała się na nogi.
- Proszę wybaczyć, musimy teraz z May… - Chwyciła siostrę za rękę i
wybiegła z pokoju. Gdy znalazły się w korytarzu, przystanęła. - Niech to wszyscy
diabli!… - szepnęła, ocierając oczy.
- Nigel naprawdę przegrał Fonon Hall w karty? - spytała May niespokojnie.
- Tak.
- Nic nie szkodzi, Lis, słowo daję! Bardzo lubię Rafe'a, nie płacz tak! - Mała
ścisnęła siostrę za rękę.
Ta jednak znów zaczęła płakać, i to jeszcze boleśniej.
- O, May! Nic nie rozumiesz. - Przyklękła, by spojrzeć siostrzyczce prosto w
oczy. - To jest teraz dom Rafe’a, nie nasz! Musimy stąd odejść.
- Ale dokąd pójdziemy? - szepnęła dziewczynka, naprawdę już przestraszona.
- Nie wiem, May. - Felicity z trudem wzięła głębszy oddech, widząc, że po
policzku siostry stoczyła się łza. Zrozumiała, że musi się opanować. - Nie martw się!
Zaoszczędziłam prawie czterdzieści funtów i…
- Nie chcę stąd odchodzić! - szlochała May, obejmując siostrę za szyję.
- Cicho, kochanie - uspokajała ją Felicity, oglądając się niespokojnie za siebie.
Za żadne skarby nie chciała, żeby zjawił się Rafe i zaczął wyplatać jakieś
wielkoduszne brednie! Były znów zdane na własne siły i będą sobie musiały jakoś
poradzić. - Chodź, poszukamy starych waliz na poddaszu.
- Musimy odejść tak od razu?
- Im prędzej, tym lepiej. - Charles Talford z pewnością zabrałby je do siebie,
podobnie jak hrabia Deerhurst… ale wówczas byłaby świadkiem tego, jak Bancroft
sprzedaje Forton Hall najhojniejszemu nabywcy. Przedtem zaś znosiłaby udręki,
czekając i łudząc się, że a nuż nie sprzeda?… Nie byłaby w stanie wyrwać się stąd,
póki wszystko nie rozstrzygnęłoby się ostatecznie. Traciłaby tylko daremnie czas,
zamiast zatroszczyć się o przyszłość - swoją i May.
- Już wiem! - zawołała, ocierając twarz i siląc się na entuzjastyczny ton, choć
pragnęła jedynie zaszyć się gdzieś i spokojnie wypłakać. - Poszukam posady
guwernantki! Uczyłam cię od lat, prawda? Wobec tego będę uczyć inne dzieci, a ty
będziesz się z nimi bawić.
- Lepiej zapytajmy Rafe'a: może nam pozwoli tu zostać! - odparła May, a dolna
warga jej drżała.
Przez chwilę Felicity żałowała, że sama nie ma ośmiu lat: wszystko wydawało
się wówczas takie proste!
- Nie możemy tego zrobić, May. Już i tak pozwolił nam tu mieszkać przez dwa
tygodnie, a poza tym chce sprzedać Forton Hall. Tak czy owak, musimy stąd odejść.
- A ja myślę, że powinnaś z nim porozmawiać! - upierała się May. - On jest taki
miły!
- Wiem, że jest bardzo miły - przytaknęła Felicyty… I w dodatku zupełnie
zdrów na umyśle!… I całował ją, i mówił, że jest piękna… - Ale nie możemy tu
zostać.
- Cóż za bydlę! - wybuchnął wreszcie Rafe.
- Przypuszczam, że ma pan na myśli Nigela? - spytał pan Talford.
Rafe drgnął. Zapomniał z kretesem o obecności starszego pana!
- Mógł przynajmniej przyjechać i sam je o tym powiadomić. Zwłaszcza że Lis
napisała do niego, prosząc, by wrócił. - Nie, to by nie wystarczyło! Nigel powinien
był przyjechać i zabrać siostry ze sobą; wówczas Rafe byłby pewny, że mają opiekę i
dach nad głową, do stu diabłów! Nigel Harrington nie tylko porzucił zrujnowany
majątek; jego list świadczył dobitnie, że zostawił też na pastwę losu swoją rodzinę.
Cóż za cholerny, nędzny łajdak!
Charles Talford wstał.
- Proszę usprawiedliwić przed Felicity moje wcześniejsze odejście. W tej
chwili z pewnością na nic jej moje rozsądne i cierpkie rady. Gdybym okazał się
potrzebny, zawsze mnie znajdzie w Talford.
Bancroft spojrzał na odchodzącego. Dzisiejszy ranek zapowiadał się tak
pomyślnie: prace przy zachodnim skrzydle wyraźnie posuwały się naprzód!… Rafe
nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że przyszło mu grać w tym dramacie rolę czarnego
charakteru.
- A więc i pan zostawia ją własnemu losowi?
- Poprosiłbym, żeby zamieszkały w moim domu - odparł Talford, zatrzymując
się w drodze do drzwi. - Ale już wcześniej wystąpiłem z tą propozycją i Felicity nie
chciała nawet o tym myśleć. Nie należy do tych, co siedzą z założonymi rękami i
biadają nad swym losem.
- Wiem. Sam się o tym przekonałem.
Gdy Talford wyszedł, Rafe podniósł list młodego Harringtona z podłogi; leżał
tam, gdzie upuściła go Felicity. Przeczytał jeszcze raz epistołę, usiłując znaleźć
najdrobniejszą choćby wzmiankę o tym, że Nigel zamierza wrócić do Forton i zabrać
stąd siostry. W końcu z rozmachem odrzucił papier.
- Bydlak! - mruknął pod nosem.
A więc był teraz niekwestionowanym właścicielem Forton Hall… choć
niewiele mu z tego przyszło. Jeszcze podreperuje to i owo… i może uda mu się
sprzedać posiadłość za taką cenę, że zyska jakieś trzy-cztery lata niezależności,
zanim przyczołga się do jego książęcej mości, błagając o jakąkolwiek pracę. Ależ się
ojciec ucieszy!
Teraz jednak Rafe mógł myśleć tylko o tym, że Felicity i May pozbawiono
jednym ciosem zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Nie była to jego wina, z
pewnością! Przecież uważne rachowanie kart to nie oszustwo!
- Niech to szlag! - zaklął i rąbnął pięścią w ramę okna. Własnego okna!
Spoglądał na nie przez chwilę, potem popatrzył na wytartą kanapę i
wystrzępiony dywan oraz kolekcję rozmaitych rupieci, poustawianych gdzie się tylko
dało. Na polach Forton pasło się nieco bydła i rozproszone stadko owiec. Ogrodzenia
były rozwalone, a na plony nie miał co liczyć. Co też ma począć z całym tym
"bogactwem", zanim uda mu się to wszystko sprzedać?…
Powoli na usta mężczyzny wypłynął uśmiech.
Ojciec zawsze nazywał go "idiotą", podczas gdy matka i Quin utrzymywali, że
Rafę po prostu nigdy się jeszcze do niczego nie przyłożył. Udawał co prawda, że te
opinie wcale go nie obchodzą, ale w istocie boleśnie go raniły. I jedna, i druga
sprowadzała się w końcu do tego samego: był durniem, gdyż albo nie potrafił nic
zdziałać, albo mu na tym nie zależało. I oto nadeszła wreszcie pora działania!
Rafe udał się na poszukiwanie Felicity. Dotarłszy do jej sypialni, zatrzymał się
przed otwartymi drzwiami. Na środku łóżka stała waliza, napełniona do połowy
ubraniami, a Felicity siedziała przy toaletce, zajęta pisaniem listu. Bancroftowi
zrzedła mina. Nie łudził się, że dziewczyna poprosi go o azyl w Fonon Hall… ale
nagła, pomieszana z wściekłością panika, która ogarnęła go na samą myśl, że
mogłaby stąd wyjechać, zdumiała go i zaniepokoiła.
- Lis?… - odezwał się i zastukał w otwarte drzwi.
Zaskoczona podniosła głowę.
- Ja… doprawdy… jestem w tej chwili zajęta - powiedziała, wracając do listu.
- Jak mogłaś przypuszczać, że was stąd wyrzucę? - spytał.
- Wcale się tego nie obawiałam - odparła, nie podnosząc głowy - ale jesteś
teraz… właścicielem majątku, więc nie mamy z May żadnego prawa do przebywania
w nim.
Cholernie niezwykła kobieta! Przed pięcioma minutami tonęła we łzach, a
teraz już szykuje się do wyjazdu i ma bez wątpienia jakieś dalsze plany. Wellington
mógłby się od niej niejednego nauczyć!
- Jak myślisz, czy Nigel nie zapomni o lalce dla May?
Felicity podniosła znowu głowę i popatrzyła na odbicie postaci Rafe'a w
lustrze toaletki.
- Nie zapomni. - Umilkła, potem westchnęła. - Oczywiście, przyśle ją tutaj i
nawet mu nie przyjdzie do głowy, że May już tu nie będzie i nie otrzyma zabawki.
Choć nie zaprosiła Rafe'a do środka, nie powiedziała mu wyraźnie, by się
wynosił. Wobec tego wszedł do pokoju. Nie ujrzał w nim żadnych śladów jej
indywidualności, ale dawna sypialnia Felicity przestała istnieć, a z nią większość jej
osobistych rzeczy. Jedyną cenną dla niej własnością był sam Fonon Hall. Rafe
przystanął i oparł się o podpórkę łóżka, a dziewczyna odwróciła się twarzą ku niemu.
- Nigdy bym nie przyjął podobnej stawki w grze, gdybym wiedział, że
Harrington pozostawił w Forton rodzinę bez opieki - powiedział cicho.
Felicity wzruszyła ramionami.
- Gdybyś ty się nie zgodził, znalazłby się ktoś inny. - Znów się zawahała. - I
może nie zareagowałby tak spokojnie na bicie po głowie! Powinnam ci być
wdzięczna za twoją wyrozumiałość.
Mężczyzna skinął głową.
- Mam chyba najtwardszy łeb ze wszystkich graczy! A jak się miewa May? -
Nie o to bynajmniej chciał i zamierzał ją spytać, ale nawet w oczach napoleońskich
wiarusów ze Starej Gwardii nie widział podobnej determinacji… więc stracił
odwagę.
- Jest jak ogłuszona, ale dojdzie do siebie. Nie musisz się o nas troszczyć,
Rafe. Nigel nigdy nie czuł się związany z Forton Hall, a ja… przeceniłam widać jego
poczucie obowiązku i odpowiedzialności. Nie powinnam była pozwolić mu na
wyjazd do Londynu!
Uśmiechnął się słabo.
- Według relacji May, wcale mu na to nie pozwoliłaś. Podobno gnałaś za nim
prawie do Pelford!
Felicity znów się rozpłakała.
- Gdyby nie zabrał nam ostatniego konia i powozu, dopędziłabym go! -
Wyprostowała się i otarła łzy. - Wszystko jedno zresztą! Minęły od tamtej pory
prawie dwa miesiące. Rozpamiętywanie, co mogłabym wówczas zrobić, nic teraz nie
pomoże. Cóż, nie brak mi pewnych umiejętności, a matka zadbała o moje
wykształcenie. Jakoś sobie damy radę!
Bancroft z trudem przełknął ślinę. Zbliżała się najtrudniejsza część rozmowy!
Lekkim tonem, jakby odpowiedź dziewczyny nie miała dlań większego znaczenia,
powiedział:
- Jestem pewien, że ty dasz sobie radę! Martwię się raczej o siebie!
- O siebie?… - powtórzyła z niedowierzaniem.
- Właśnie! Mój ojciec wiecznie powtarza, że potrafię tylko pić, łajdaczyć się,
strzelać i rozbijać, co się da. O zarządzaniu majątkiem nie mam pojęcia.
Popatrzyła nań przeciągle.
- Wcale nie musisz nim zarządzać. Wystarczy, że go sprzedasz.
- To prawda - przyznał i wyprostował się. - Ale w takim stanie raczej go nie
sprzedam: niewiele by mi to dało. - Felicity nadal przyglądała mu się chłodno. -
Pomyślałem więc, że mogłabyś mi pomóc.
- Pomóc ci? - powtórzyła, a jej twarz stawała się coraz bardziej pochmurna. -
Bardzo przepraszam, ale pomaganie ci nie należy…
- Chciałbym cię po prostu zatrudnić - przerwał jej.
- Co takiego?!
Korzystając z jej zaskoczenia, kontynuował.
- Gdybyś wzięła na siebie gospodarskie rachunki i tak dalej, mógłbym zająć się
wyłącznie odnowieniem Forton Hall i znalezieniem odpowiedniego nabywcy.
- Nie potrzebuję od ciebie jałmużny! Przywykłam radzić sobie sama!
- Wiem, ale to wcale nie jałmużna. Nie mam pojęcia, co trzeba robić! Kiedy się
tu zjawiłem, myślałem, że znajdę sobie adwokata, pobędę tu dzień czy dwa i wrócę
do Londynu, gdzie mi odeślą pieniądze ze sprzedaży majątku. Nie przypuszczałem,
że sprawa aż tak się skomplikuje!
- Mam wielu dalszych krewnych, rozproszonych po całej Anglii - usłyszał w
odpowiedzi. - Właśnie piszę do nich, by pomogli mi znaleźć posadę guwernantki.
Rafe nie wiedział, kogo dziewczyna usiłuje przekonać: je¬go czy samą siebie?
W każdym razie jej projekt bynajmniej go nie zachwycał. Powiedział jednak:
- Doskonale! A tymczasem, oczekując na odpowiedź od krewnych, możesz mi
pomóc. Zarobisz… pięć funtów miesięcznie. - Nie miał pojęcia, ile wynosi pensja
rządcy, ale pięć funtów wydało mu się przyzwoitą sumą.
- Siedem - zażądała. - I zatrzymamy z May obecne pokoje. Nagle zaczęła
stawiać warunki - i to ostre!
- Zgoda.
- I będziemy mogły odejść, kiedy tylko zechcemy.
Uśmiechnął się skrycie.
- I na to zgoda!
Felicity wstała i wyciągnęła do niego rękę.
- W porządku. Przyjmuję propozycję.
Zanim zdążyła pożałować swej decyzji łub zażądać jeszcze wyższej pensji,
przekraczającej jego możliwości, Rafe uchwycił podaną rękę i mocno nią potrząsnął -
choć w gruncie rzeczy pragnął tylko całować jej palce, wnętrze dłoni, ramiona,
szyję… Gdy spojrzała mu prosto w twarz, zorientował się, że zbyt długo ściska jej
rękę. Z żalem ją puścił.
- Dziękuję!
7
- Widzisz: wcale nie musimy opuszczać Forton! - stwierdziła May, biegając
wokół kuchennego stołu, podczas gdy Felicity obierała ziemniaki.
- Owszem, musimy - wyjaśniła jej starsza siostra, sięgając po sól i
zastanawiając się, czemu jest dziś w tak wybornym humorze? - Tylko nie od razu.
- Więc do kogo należy w końcu nasz dom?
- Do Rafe'a.
May przysiadła i złożyła główkę na stole.
- Wszystko mi się już poplątało!
- Mnie też - oznajmił Rafe, wycierając energicznie buty i wchodząc do kuchni.
- Co powiemy sąsiadom?
Wypadki potoczyły się tak szybko, że Felicity nie zdążyła się jeszcze nad tym
zastanowić.
- Chyba ty powinieneś o tym zadecydować. Jesteś przecież właścicielem
Forton Hall.
Przyglądał się jej przez chwilę.
- No tak… rzeczywiście. Co powiesz na taką wersję: ważne sprawy odwołały
twego brata na kontynent i nie wiadomo, jak długo tam pozostanie. Ze względu na
naszą długoletnią zażyłość zgodził się sprzedać mi Forton Hall, wiedząc, że sam nie
jest obecnie w stanie należycie zarządzać majątkiem.
- A ja myślałam, że Nigel przegrał nasz dom w karty! -May spojrzała ze
zdziwieniem na swego idola.
- Lepiej nie paplaj na ten temat, złotko. - On też zrobił rundkę wokół stołu i
znalazł się obok Felicity.
Dziewczyna poczerwieniała z zakłopotania.
- Proszę, nie zniżaj się do kłamstwa ze względu na nas! Sąsiedzi doskonale
wiedzą, do jakich głupstw zdolny jest Nigel! - Czuła, że zabrzmiało to gorzko,
odkaszlnęła więc i skupiła całą uwagę na kartoflach.
Rafe pochylił się tak nisko, że poczuła jego gorący oddech na swoich włosach.
- To jeszcze nie powód, żebyś ty się wstydziła!
- Wcale się nie wstydzę! - odburknęła.
- A ja tak! - wtrąciła się May.
Felicity spojrzała wilkiem na siostrzyczkę.
- Nie pleć głupstw!
- Posłuchaj, Lis - rzekł Rafe i musnął wargami jej policzek, sięgając po leżący
przed nią ziemniak. - Znają cię tu od urodzenia, a ja zjawiłem się dopiero co. Powiesz
im, co zechcesz.
Przez chwilę zastanawiała się, na co mu ten kartofel?! Podniósł go i udawał, że
uważnie mu się przypatruje, jakby szukał jakichś skaz. Dziewczyna była pewna, że
nie miał zielonego pojęcia, co to jest oczko w ziemniaku… Po chwili z niewyraźnym
pomrukiem aprobaty odłożył kartofel na dawne miejsce. Cofając rękę, przesunął
palcami po nadgarstku i rękawie sukni Felicity. Po plecach przebiegł jej miły
dreszczyk i gniew uleciał. Wzruszyła ramionami, by ukryć nagłe drżenie.
- Twoja wersja jest równie dobra, jak każda inna. Dziękuję!
- Będziesz już zawsze mieszkał w Forton Hall? - spytała May, całkowicie
nieświadoma flirtu, który rozkwitał po przeciwnej stronie stołu.
- Nie. Mam zamiar go sprzedać.
- Dlaczego?
- Bo chcę zwiedzić świat.
- Chwileczkę! - odparowała May. - Przecież go zwiedziłeś! Sam mi o tym
opowiadałeś!
Mężczyzna usiadł koło niej.
- Widziałem tylko malutki kawałek świata. Chcę teraz poznać cały.
- May, nie naprzykrzaj się! - skarciła dziewczynkę Felicity. Zebrała wszystkie
ziemniaki i wrzuciła je do garnka. - Jeśli Rafe ma ochotę bujać po świecie, to jego
sprawa!
Spojrzał na nią.
- Mówisz tak, jakby to była jakaś głupia zachcianka.
Omal się nie roześmiała na widok jego oburzonej miny.
- Nie mnie o tym wyrokować!
- Hm!
- Chcesz sprzedać Forton od razu? - Głos załamał się jej przy tym pytaniu; była
pewna, że Rafe to dosłyszał. Do licha nie będzie się mazać, choćby strata domu nie
wiedzieć jak bolała! Teraz to jego dom - i nie ma najmniejszego znaczenia, że znała
w nim najmniejszy kącik, że kochała otaczające go pola, że pamiętała, jak ślicznie
wyglądał niegdyś ogród! Rafe nie był niczemu winien: ktoś z pewnością wygrałby
Fonon Hall od Nigela, gdyż jej brat chciał się go pozbyć!… Mimo wszystko
pragnęła, by nowy właściciel nie rwał się tak do Chin!…
Bancroft przeciągnął się.
- Ponieważ zostało jeszcze tyle do zrobienia, chyba warto poświęcić kilka
tygodni na doprowadzenie Forton do jakiego takiego porządku - to mi się z
pewnością opłaci!
Felicity skinęła głową, nie kryjąc ogromnej ulgi. Darowano jej jeszcze kilka
tygodni!
Rafe odsunął się i zmierzył wzrokiem miejsce, gdzie znajdowało się niegdyś
zachodnie skrzydło. Od razu można było dostrzec, że coś tu przedtem stało:
przetrwały fundamenty, a kilka najwytrzymalszych filarów nadal strzelało w niebo,
niczym kolumny zapomnianej greckiej świątyni.
- Właśnie: Grecja! - zastanawiał się głośno Rafe. - Tam też jeszcze nie byłem.
- Pełno w niej starych ruder w jeszcze gorszym stanie niż ta; tak mi
przynajmniej mówiono - odezwał się Dennis Greetham, podchodząc do Bancrofta.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, to urok Grecji diabli biorą - odparł sucho Rafe. - A
w ogóle, to jak ci się to podoba?
- Wcale mi się nie podoba, do diabła! Mogłeś nam powiedzieć wcześniej, że
jesteś właścicielem Forton Hall, zanim jeszcze Ronald rozpaplał o tym całemu
światu! - odparł dzierżawca.
- Miałem na myśli zachodnie skrzydło… ale chyba masz rację. Mam na swoje
usprawiedliwienie tylko to, że nie puszczałem pary z gęby na prośbę panny
Harrington. Zaczynam podejrzewać, że Felieity brała mnie za obłąkańca, który się
wyrwał na wolność, i nie chciała, żebym rozsiewał jakieś banialuki albo rzucał się na
sąsiadów, warcząc i tocząc pianę z ust!
Greetham skrzyżował ramiona na piersi.
- Myślę, że - tak czy owak - czegoś tu brakuje…
Rafe uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Spodziewam się, że masz na myśli budynek, a nie moich pięć klepek!
- Jasne.
Farmer miał słuszność, jak zwykle. Zarówno kompletne wyburzenie
zachodniego skrzydła, jak i wzniesienie nowego, byłoby wlokącą się bez końca,
niewdzięczną harówką. Poza tym Rafe'owi brakowało już i środków, i pomysłów
niezbędnych do odwdzięczenia się za udzielaną mu pomoc.
A jednak wyraźnie dawała o sobie znać ta cząstka jego istoty, która lubowała
się w zawiłych procesach konstruowania i demontażu budowli. Wrodzone zdolności
inżynierskie, którymi tak się zachwycali jego koledzy-oficerowie, nie licowały z
pozycją towarzyską Bancrofta i byłyby raczej przeszkodą w nudnej karierze, którą
szykował dlań ojciec… Ale jemu samemu dawały wiele radości.
Choćby jednak odkrył Bóg wie jakie możliwości w krzepkich, starych
fundamentach, z całą pewnością nie miał dość gotówki, by urzeczywistnić swe wizje.
Czas także naglił. O ile nie uda mu się sprzedać Forton do jesieni, ugrzęźnie tu z racji
zlej pogody przynajmniej do końca marca. A wówczas będzie tak samo bez grosza
jak Felicity.
- No więc, do czego się teraz weźmiemy, Bancroft?
Zapytany westchnął.
- Oczyścimy ogród z chwastów.
- Naprawdę chcesz sobie tym zawracać głowę?
Owszem, chciał: Felicity dwukrotnie wspomniała o tym, ile radości sprawiała
jej niegdyś poranna lektura w ogrodzie. A Rafe pragnął zrobić jej przyjemność -
może z poczucia; winy, a może dlatego, że tak lubił patrzeć na jej uśmiech…
- Czemu nie?
Zanim wraz z trzema pomocnikami zdołali oczyścić maleńki skrawek ogrodu,
który od północy przechodził w łagodny stok, Bancroft był wykończony, podrapany i
wściekły. Już od dwóch tygodni, psiakrew, nie widział się ze swym adwokatem;
powinien koniecznie pojechać do Pelford na kolejną konferencję z Johnem Gibbsem -
zwłaszcza teraz, gdy wszyscy już wiedzieli, że został właścicielem Forton Hall.
- Dzień dobry, panno Harrington!
Rafe odwrócił się na dźwięk chóralnych powitań: rozlegały się coraz bliżej;
Felicity także była już niedaleko. I jak zawsze od dwóch tygodni, gdy tylko rzucił na
nią okiem, musiał zmagać się z przemożnym pragnieniem chwycenia jej w ramiona i
wycałowania od stóp do głów. Czuł się przy niej jak umierający z głodu, który
znalazł się nagle obok świątecznego stołu.
Stwierdził z zadowoleniem, że dziewczyna włożyła ogrodowe rękawice.
- No i co sądzisz o naszych osiągnięciach, Lis?
Przystanęła tuż przy nim. Czubkiem głowy sięgała jego brody. Pasemka
czarnych włosów wymykały się ze skromnie upiętego koczka na policzki i szyję.
Boże wielki, jak strasznie chciał się z nią kochać!
- Szkoda, że nie widziałeś Forton Hall przed dziesięciu laty. Nigdy byś wtedy
nie pomyślał o sprzedaniu go!
- Gdybym chciał zarządzać jakimś majątkiem, miałbym w czym wybierać -
odparł, ujmując jej drobne rączki pod pretekstem obejrzenia rękawic. - Jaśnie
oświecony papa albo mój brat z przyjemnością powierzyliby mi pieczę nad
którąkolwiek z rodzinnych posiadłości. A ja po miesiącu porósłbym mchem!
Spojrzała na niego ciemnymi oczyma, pełnymi zainteresowania i powagi.
- Nudzisz się tutaj? - spytała.
Uśmiechnął się.
- Nie, bo ty tu jesteś.
Felicity zarumieniła się: jej policzki przybrały delikatną, różaną barwę.
- Z pewnością jestem najmniejszą z atrakcji Forton Hall!
Wyraźnie go kokietowała: świadczyły o tym leciutko wydęte usta i pochylenie
główki. Rafe przysunął się jeszcze bliżej.
- Gdybyśmy byli sami, z największą przyjemnością dowiódłbym ci, że jestem
całkiem odmiennego zdania!
Felicity wytrzymała jego spojrzenie, rumieniąc się jeszcze silniej.
- Obiecanki cacanki! - szepnęła, a potem z uśmiechem wykręciła się na pięcie i
odbiegła, by pomóc Ronaldowi Banthemu w oczyszczaniu z chwastów kwietnika.
Rafe patrzył za oddalającą się dziewczyną. Zaczęła się między nimi bardzo
podniecająca gra… Czuł, że przepełnia go radość. Ze zdwojonym zapałem
zaatakował znów ten przeklęty ogród.
- Bancroft! Chciałbym zamienić z panem słówko!
Hrabia Deerhurst cwałował podjazdem. Zatrzymał wierzchowca o kilka stóp
od Rafe'a tak gwałtownie, że morze chwastów aż się zakołysało.
- Dzień dobry, Deerhurst! - Rafe zdjął brudną rękawicę. - Znacie się chyba z
panną Harrington, prawda?
- Oczywiście, co za… - Hrabia urwał, gdyż dziewczyna podeszła do konia. -
Wybacz mi, Felicity! - zawołał z przesadną serdecznością; grymas wściekłości gdzieś
się nagle rozpłynął. - Nie dostrzegłem cię w pierwszej chwili.
- Nie ma za co przepraszać, hrabio! Co cię sprowadza do Forton… i to takim
pędem?
- Niewielki problem, który muszę przedyskutować z Bancroftem.
- Wal pan! - ponaglił Rafe, ciekaw, czy sprowokuje tym hrabiego.
Nie udało mu się, więc tym bardziej znienawidził fałszywego maminsynka.
Cała jego uprzejmość była maską, przywdziewaną na użytek Felicity. Rafe miał
nadzieję, że dziewczyna nie da się na to nabrać.
- To dość pilna sprawa, którą wolałbym omówić na osobności - wyjaśnił
łagodnym tonem Deerhurst.
Bancroft z trudem rozpogodził twarz.
- Muszę poszukać łopaty. Chodźmy.
Deerhurst zostawił konia na dziedzińcu, zdaniem Rafe'a wyłącznie po to, by
przed odjazdem spotkać się znów z panną Harrington. Z premedytacją więc
poprowadził przybysza do stajni przez największe błoto. Hrabia zachowywał się jak
kot, który boi się zamoczyć sobie łapy: zabawnie przebierał nogami w lśniących
nowych butach od Hoby'ego!
- Dotarła do mnie dziś rano niepokojąca wieść… Podobno nabył pan Forton
Hall? - Teraz, gdy nie było już z nimi Felicity, hrabia miał znów oburzoną minę, taką
samą jak wówczas, gdy usiłował sforsować przegrodę.
Rafe skinął głową, wyraz twarzy miał chłodny i obojętny.
- Nasza rodzina wiecznie kupuje albo sprzedaje jakieś posiadłości. Czemu pana
ta wiadomość tak wzburzyła?
- Harringtonowie to moi najbliżsi przyjaciele i sąsiedzi - burknął hrabia. - Nie
uśmiecha mi się perspektywa oglądania całych hord prawników, oblegających tę
posiadłość w poszukiwaniu wszelkich możliwych źródeł zysku dla pana.
- Niech się pan uspokoi: to była dyskretna, prywatna transakcja pomiędzy mną
a Nigelem.
Deerhurst znów się naburmuszył.
- Bez względu na to, jak się to odbyło, sprzedaż domu Harringtonów ogromnie
mnie poruszyła.
- Znacznie bardziej niż prawdopodobieństwo, że zawali się on pańskim
przyjaciołom na głowy?
- Chyba pan nie wątpi, że proponowałem im pomoc! - krzyknął hrabia,
czerwieniejąc jak burak. - Ale nie chcieli jej przyjąć!
Bancroft nie mógł powstrzymać się od wetknięcia mu jeszcze jednej szpili:
- Cóż, obecnie pańska pomoc nie będzie już potrzebna.
Deerhurst przystanął; Rafe miał wrażenie, że te spokojne, niebieskie oczy
przewiercają mu czaszkę na wylot. Szedł jednak dalej w kierunku stajni, mając
nadzieję, że gość zrezygnuje z kontynuowania rozmowy i odjedzie.
- I jakie ma pan plany co do tego majątku?
- Jeszcze się nie zdecydowałem.
- Mówiono mi całkiem co innego.
Rafe uważnie przyjrzał się hrabiemu.
- Wobec tego, czemu pan pyta?
Usiłował dociec, dlaczego właściwie czuje taką niechęć do Deerhursta? Ludzi
jego pokroju było w Londynie pełno - i dotychczas wcale mu nie wadzili. Z
niektórymi nawet się przyjaźnił, na przykład z Robertem Fieldsem. Istniała jednak
pewna różnica: Deerhurst miał chrapkę na Felicity. Był więc rywalem, a zatem
wrogiem! Mimo wszystko Rafe'a zdumiewało, że tak poważnie traktuje tę sprawę.
- W porządku, Bancroft - rzeki hrabia, stojąc w progu. - Widzę, że szkoda
czasu na towarzyskie uprzejmości. Wobec tego - ile chcesz za tę posiadłość?
Zaskoczony Rafe zatrzymał się w pół kroku. Szybko przybrał obojętny wyraz
twarzy i odwrócił się do Deerhursta.
- Zamierzasz, hrabio, odkupić Forton Hall?
- Dlaczego by nie?
- A dlaczego tak? To przecież ruina.
Hrabia zmiótł ręką pajęczynę, wiszącą w jednym z pustych boksów.
- Forton graniczy z moją posiadłością, ma również dla mnie wartość
uczuciową… Nie muszę się zresztą, do pioruna, spowiadać z moich motywów! Daję
pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Z zamętem w głowie Rafe udał się na poszukiwanie łopaty. Pięćdziesiąt tysięcy
funtów gwarantowało mu dziesięć lat podróżowania po świecie. Może nawet więcej,
gdyby liczył się z każdym groszem. Poza tym była to suma dwukrotnie
przewyższająca obecną wartość Forton Hall. Nie powinno go to obchodzić… sam
Deerhurst powiedział, że nie jego interes… A jednak obchodziło go! Poza tym, gdyby
bezzwłocznie sprzedał Forton, Felicity i May nie miałyby się gdzie podziać, a on nie
miałby już żadnego pretekstu do pozostania. Znów się odwrócił do hrabiego.
- Bardzo dziękuję, ale nie jestem zainteresowany.
- Co takiego?! Jak może pana nie interesować pięćdziesiąt tysięcy funtów!
Rafael wzruszył ramionami.
- Nie interesuje mnie i już. A moje motywy to nie pański cholerny interes!
- Ty łajdaku! Połowa hrabstwa paple o tym, że wybierasz się do Chin i Bóg wie
gdzie! Wcale ci nie zależy na Forton Hall!
W kilku krokach Rafe znalazł się obok hrabiego i wskazującym palcem stuknął
go w pierś.
- A tobie zależy?! Chodzi ci o Felicity! Chcesz ją kupić!
Deerhurst odepchnął go.
- A gdyby nawet tak było? Przecież i ty trzymasz się kurczowo bezużytecznej
posiadłości, byleby tylko włóczyć się za Felicity! Widziałem, jakeś na nią się gapił!
Bancroft również go odepchnął, i to tak, że hrabia zatrzymał się dopiero przy
ścianie.
- Nie zaczynaj bójki, bo źle na tym wyjdziesz! - Wziął do ręki łopatę i skinął
hrabiemu głową. - Do widzenia, Deerhurst. Nie mam czasu na dalszą pogawędkę.
Wyminął hrabiego i wyszedł z mrocznej stajni na słońce.
- Siedemdziesiąt tysięcy! - zawołał za nim Deerhurst.
Tam do czarta! Byłby skończonym durniem, gdyby wyrzekł się takiej sumy po
to tylko, by uganiać się za jakąś czarnulką!
- Zastanowię się! - huknął przez ramię, nie oglądając się na rozmówcę.
Felicity nie miała pojęcia, o czym Rafe i James dyskutowali, ale żadnemu z
nich rozmowa widać nie przypadła do smaku. Hrabia Deerhurst ledwo jej się ukłonił
i od razu ruszył galopem w drogę powrotną. A Rafe wojował z chwastami z taką
miną, jakby mordował Francuzów. Kiedy May wynurzyła się z kuchni z dzbanem
lemoniady, nie przerwał nawet roboty, żeby skosztować napoju.
- Udała ci się chyba jeszcze lepiej niż zwykle! - pochwalił pan Greetham
ciemnowłosego duszka.
- Bardzo panu dziękuję: nabrałam już wprawy! - May obejrzała się na Rafe'a,
pracującego w połowie łagodnego stoku. - Jest chyba zły!
Felicity przytaknęła, choć nie miała pojęcia, jakim cudem siostrzyczka
zorientowała się w nastroju Rafe'a, mając przed oczami tylko jego smukłe plecy.
- Chyba się posprzeczali z hrabią Deerhurstem.
- Jak myślisz: mam mu zanieść lemoniady?
Felicity napełniła pustą szklankę.
- Sama mu zaniosę.
Musiała aż dwa razy odchrząknąć, zanim Rafe się wyprostował i spojrzał na
nią. Zaskoczyło ją to, gdyż zawsze był taki uważający… nawet bardziej, niż by tego
chciała!… Nie, nieprawda: bardzo jej się podobało, że dosłownie chłonął każde jej
słowo. Dotychczas nikt, a już z pewnością żaden mężczyzna, nie słuchał jej z taką
uwagą. Nawet hrabia Deerhurst, taki przecież grzeczny, wolał mówić, niż słuchać.
- Dzięki! - powiedział, ściągając rękawice. Gdy odbierał od niej szklankę, ich
palce spotkały się i dziewczynie przebiegł po plecach dobrze znany dreszcz.
Nie tylko przywykła już do tego uczucia, ale sama je nieraz wywoływała,
dotykając Rafe'a.
- Coś ci dolega? - spytała, starając się być taktowna, a jednocześnie chcąc za
wszelką cenę dowiedzieć się, co go, do licha, ugryzło!
- Nic wielkiego, kropnę sobie whisky i przejdzie!
Wypił jednym haustem pół szklanki lemoniady; krople ściekały mu po brodzie,
mieszając się z warstewką potu na szyi. Felicity przypatrywała się temu jak
urzeczona. Słodkie i słone… ciekawe, jakie byłoby w smaku, gdyby polizała?…
Mimo gorąca wstrząsnął nią dreszcz.
- James bywa niekiedy nudny, przyznaję… Ale to porządny człowiek!
- Masz zamiar za niego wyjść? - spytał z przymusem, jakby słowa nie chciały
przejść mu przez gardło.
- Co takiego?! Czyżbyście rozmawiali na ten temat?
- No… niezupełnie.
- A więc o czym rozmawialiście?
Rafe potrząsnął głową.
- To doprawdy ciebie…
- Nie waż się twierdzić, że to mnie nie dotyczy! - przerwała mu i uniosła
buntowniczo podbródek. - Pewna jestem, że dotyczy, bo nie zadałbyś tego
niemądrego pytania!
Jasnozielone oczy spojrzały prosto w jej źrenice.
- Było rzeczywiście takie niemądre?
Felicity wytrzymała jego spojrzenie. Przez głowę przelatywały jej setki
odpowiedzi - zgoła niewłaściwych i nieprzystojnych. W końcu zarumieniona
wybąkała coś niezrozumiałego i odwróciwszy się na pięcie, skierowała w stronę,
gdzie stało niegdyś zachodnie skrzydło.
- Co takiego? - zawołał za nią Rafe.
- Powiedziałam: "wszystko, co mówisz, jest niemądre!" - Przyspieszyła kroku,
mając nadzieję, że Bancroft nie pójdzie za nią.
- Lis?…
Tam do licha! Jednak za nią poszedł!… Nie zdoła mu uciec, zresztą zrobiłaby
tylko z siebie widowisko! Przystanęła więc i odwróciła się do niego.
- O co chodzi?
- Deerhurst chce odkupić ode mnie Forton Hall.
Na chwilę zaparło jej dech.
- Naprawdę?… - spytała prawie niedosłyszalnie. Jej dłonie i stopy zmieniły się
w lód.
- Naprawdę.
Wiedziała, że na tym się skończy… Wcześniej czy później Forton Hall
zostanie sprzedany. Łudziła się jednak, że nieprędko do tego dojdzie… Choć
logicznie rzecz biorąc, nie miało już większego znaczenia, czy właścicielem jest
Rafę, czy ktoś inny. Dlaczego więc ciągle się jej wydawało, że to nadal jest jej dom?
- Cóż, bardzo mnie to cieszy… ze względu na ciebie - powiedziała i odwróciła
się, by uciec.
Rafe chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.
- Zaoferował mi siedemdziesiąt tysięcy funtów.
Felicity spojrzała na niego zdumiona.
- Siedemdziesiąt tysięcy funtów?!
Skinął głową.
- Tak, kiedy nie chciałem sprzedać za pięćdziesiąt tysięcy.
- Ależ Forton Hall nie jest obecnie tyle wart!
- Wiem.
- Przecież to mnóstwo pieniędzy, Rafe! Czemu się nie zgodziłeś, na litość
boską?!
Mężczyzna zawahał się.
- Bo ciągle mnie dręczyło pytanie: co on właściwie chce kupić za te pieniądze?
Natychmiast pojęła, do czego on pije.
- James oświadcza mi się regularnie, od chwili gdy ukończyłam osiemnaście
lat. Dobrze wie, jakie żywię do niego uczucia. Nie bądź śmieszny!
Bancroft przysunął się jeszcze bliżej.
- A więc powinienem przyjąć jego ofertę?
- W każdym razie nie powinieneś usprawiedliwiać swej odmowy jakimiś
niedorzecznymi przypuszczeniami. - .A jednak, w pewnym sensie, Rafe się nie mylił:
nie otrzymała jeszcze odpowiedzi na swoje listy w sprawie posady. W razie
sprzedaży domu ona i May znalazłyby się w sytuacji bez wyjścia, bez dachu nad
głową… Chyba że zlitowałby się i zabrali je do siebie pan Talford… albo James.
- A więc powinienem przyjąć tę ofertę? - powtórzył Rafe.
- Przecież Forton Hall jest twój! To ty…
- Powiedziałem mu, że się zastanowię - przerwał jej ze zniecierpliwioną miną:
miał już dość wymijających odpowiedzi Felicity!
- Ach, tak?… No, to w porządku.
- Ostatecznie, nie muszę się spieszyć. Mogę wyrazić zgodę choćby za miesiąc.
Chyba do tej pory twoja sytuacja się wyjaśni? Jak myślisz?
Odwlekał decyzję ze względu na nią. Gotów był tkwić w starym,
rozsypującym się Forton Hall, zamiast ruszać natychmiast w upragnioną,
niebezpieczną podróż - tylko po to, by miała dość czasu na znalezienie odpowiedniej
posady!
- Sama nie wiem, co powiedzieć - szepnęła. - Przecież nie jesteś za mnie
odpowiedzialny…
- Czy ja wiem?… - Uśmiechnął się. - A poza tym doskonale się tu bawię!
Felicity przysunęła się bliżej.
- Dziękuję!
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Oparła się o niego i śmiało objęła go za szyję, tuż nad rozpiętą koszulą.
Podniosła głowę i dotknęła wargami jego ust. Ręce Rafe'a otoczyły ją w pasie i
przyciągnęły jeszcze bliżej. Czuła na jego ustach smak lemoniady i potu, były
zarazem słodsze i bardziej słone, niż przypuszczała. Oblało ją gorąco i poczuła
mrowienie w całym ciele. Jego usta rozchyliły się lekko i zaczęły igrać z jej ustami,
pod ich dotykiem topniała jak wosk.
Jęknęła i objęła ramionami jego szerokie barki. Była wprost zgłodniała;
pragnęła czuć przy sobie całe jego silne, gładkie ciało… Lizać słoną od potu pierś…
A później…
- Lis!
Felicity z lekkim okrzykiem wyrwała się z objęć, gdyż zza węgła wybiegła ku
nim May.
- O co chodzi? - spytała najspokojniejszym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
Czuła, że jest bardzo zaczerwieniona.
- Pan Greetham wybiera się do Pelford po nową pilę. Mogę pojechać z nim i
kupić sobie ciastko? - May przyglądała się im jakoś dziwnie i Felicity po raz
pierwszy pożałowała, że siostrzyczka jest taka bystra i dociekliwa.
- Oczywiście, kochanie. - Poniewczasie zdała sobie sprawę z tego, że Rafe
nadał obejmuje ją w talii, i odepchnęła jego ramię. Nie miała odwagi na niego
spojrzeć: stojąc obok, czuła bijący od niego żar.
- Kup i dla mnie! - poprosił Rafe małą znacznie bardziej opanowanym głosem i
rzucił jej szylinga.
May schwyciła monetę i uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Tak jest, panie kapitanie! - Zasalutowała i ruszyła, skąd przyszła.
Felicity pospieszyła za siostrą. Nim zrobiła parę kroków, Rafe chwycił ją za
rękę i przyciągnął znów do siebie.
- Nie tak szybko, Lis! - mruknął i schyliwszy głowę, dopadł znowu jej ust.
Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, Felicity zaczęła oddawać pocałunki z
nowym zapałem. W końcu Rafe uniósł głowę i popatrzył na dziewczynę.
- Jesteś niewiarygodnie fantastyczna - powiedział z szerokim uśmiechem. - Po
prostu nie z tej ziemi!
Felicity musiała się roześmiać, choć wolałaby, żeby Rafę nie gadał, tylko ją
całował.
- Dosyć tego! - zakomenderowała jednak, odpychając jego ręce. - Jeszcze nas
ktoś zobaczy!
Puścił jej talię; lecz przesunąwszy palcami wzdłuż jej ramion, ujął jej obie
ręce.
- Kierujesz całym gospodarstwem i wychowujesz siostrę samiuteńka, bez
niczyjej pomocy, a boisz się, że ktoś nas przyłapie na całowaniu się?
- Właśnie dlatego, że zarządzam majątkiem, jestem na, oczach wszystkich.
Całowanie się z tobą mogłoby mnie skompromitować - odparła trochę niepewnie.
Dawniej postępowała znacznie rozsądniej!… Była o tym przekonana.
- Czyżbyś zapomniała o pani Denwortle? Zdaniem tej damy zaplątaliśmy się w
grzeszny romans zaraz po moim przybyciu do Cheshire… a może i wcześniej!
Felicity spojrzała z przerażeniem w jego pełne śmiechu oczy.
- Zabiję tę babę!
- Nie sądzę, by ci to poprawiło reputację, moja miła. Ale sam pomysł jest
niezły.
- To wcale nie jest zabawne! I tym bardziej nie możemy zachowywać się w ten
sposób. To… nieprzyzwoite.
- Bardzo przepraszam: to ty pocałowałaś mnie pierwsza!
- No tak, ale…
- Ale dwie minuty później uznałaś, że to "nieprzyzwoite"! - Rafe zacisnął usta.
- Uprzedzam, że jeśli chcesz, bym przestał cię całować, musisz znaleźć mocniejsze
argumenty! - Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. - O wiele mocniejsze.
Felicity wcale nie miała ochoty wynajdywać argumentów. Nie chciała też
oddać serca komuś, kogo tak krótko znała, i kto w dodatku wybierał się niebawem do
Chin, czy jakichś innych zakazanych krajów, na najbliższe dziesięć lat!
- Hm! A co powiesz na to, że niebawem trzeba będzie płacić podatki, a w
Forton nie ma ani grosza?
Bancroft powoli opuścił rękę.
- A co z czynszem od twoich dzierżawców?
- To są twoi dzierżawcy, nie zapominaj! - poprawiła go łagodnie. - Ulewy
zniszczyły pierwszy zasiew… A Nigel koniecznie chciał mieć nowy faeton. - Na
wspomnienie głupoty i egoizmu brata coś ją ścisnęło w gardle; omal się nie zadławiła
własnymi słowami. - Nie mogliśmy dostarczyć farmerom ziarna na powtórny zasiew
i, żeby im to jakoś zrekompensować, obniżyliśmy czynsz. Właśnie wtedy połowa
dzierżawców wyniosła się z Forton.
Przez dłuższą chwilę mężczyzna wpatrywał się w nią.
- Ile w końcu wynoszą nasze - to znaczy moje - należności?
- Sto osiemnaście funtów.
Zamrugał oczami.
- Co takiego?!
- Mogło być jeszcze gorzej - odparła z pewną rezerwą, po raz pierwszy rada z
tego, że problemy Forton spadły na kogoś innego.
- Jakim cudem?! - spytał sceptycznie Rafe.
Felicity uśmiechnęła się.
- Mógłbyś pochodzić z biednej rodziny.
Natychmiast zorientowała się, że jej uwaga była nie na miejscu. Twarz
mężczyzny stężała; odwrócił się na pięcie i odszedł. Patrzyła za nim, póki nie skrył
się za odległym skrzydłem dworu. Kilka minut później znów się pojawił, tym razem
na grzbiecie Arystotelesa, i zniknął wśród drzew. Felicity pozbierała szklanki po
lemoniadzie i odniosła je do kuchni. Bez wątpienia Rafe żałował teraz, że nie przyjął
od razu oferty hrabiego Deerhursta. Z siedemdziesięcioma tysiącami w kieszeni
mógłby zostawić daleko za sobą walący się Forton Hall… i ją.
- Niech to wszyscy diabli! - mruknęła, siadając przy kuchennym stole.
Wspomniał jej kiedyś o wiecznych konfliktach z ojcem i o swej niechęci do
korzystania z pieniędzy Bancroftów… A ona niemal mu kazała wołać tatusia na
ratunek! Wyjątkowo kretyński pomysł… Zwłaszcza że sama nie wzywałaby pomocy,
choćby nawet tonęła!
Dręczyła ją jeszcze jedna niepokojąca myśl: Rafe pojechał w kierunku
Deerhurst. Czyżby chciał od razu zawiadomić hrabiego, że przyjmuje jego ofertę?…
- O, Boże! - Zerwała się na równe nogi, omal nie wywracając przy tym krzesła.
Stała już w drzwiach… i nagle się zatrzymała. Forton Hall był własnością Rafe'a.
Choć kochała ten dom i pragnęła w nim pozostać, nie miała do tego prawa!
Żadnego.
8
Rafe rąbnął pięścią w biurko i dostrzegł z satysfakcją, że jego adwokat aż
podskoczył.
- Nie otrzymał pan żadnych ofert?!
John Gibbs odkaszlnął.
- Nie, proszę pana. Ani jednej. - Zaczął przerzucać papiery na biurku. - Nikt
nawet nie pytał o szczegóły.
- Sam domagałem się od pana dyskrecji, ale przecież szepnął pan tu i ówdzie,
że majątek jest na sprzedaż?
- Oczywiście, proszę pana. Tylko że podczas londyńskiego sezonu… I w
ogóle… Nikt nie…
- Do diabła! - Rafe usiadł znów na krześle. - A zatem nic?
- Nic, proszę pana.
Propozycja Deerhursta z każdą chwilą stawała się bardziej kusząca.
- Trzeba zamieścić ogłoszenie w gazecie - zdecydował Rafe. - Tylko bez
krzykliwej reklamy. Niech pan przedstawi Forton Hall jako… przytulny dom
rodzinny. I za żadne skarby nie wolno panu podawać mego nazwiska!
Prawnik popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- Nie pojmuję! Pańskie prawa do tego majątku nie budzą żadnej wątpliwości. A
jeśli mam być szczery, Forton jest obecnie w takim stanie, że pańskie nazwisko
byłoby dla reflektantów największym magnesem!
Bancroft westchnął.
- Ewentualni nabywcy mają się kontaktować wyłącznie z panem.
- Dostosuję się do pańskich życzeń. A za ogłoszenia, widzi pan… należy płacić
z góry.
Rafe zmierzył go wzrokiem.
- Ile?
- Za takie dyskretne ogłoszenie - funta tygodniowo.
Klnąc pod nosem, Rafe odliczył właściwą kwotę i rzucił pieniądze na biurko
adwokata.
- Niech pan nie zapomni, Gibbs; chcę, by z ogłoszenia wynikało, że Forton
Hall to wygodna i ładna siedziba.
- Tak, proszę pana.
Rafe wyszedł na wybrukowaną kocimi łbami uliczkę i gwizdnął na
Arystotelesa. Z posłusznym gniadoszem przy boku wyminął szereg domków,
zmierzając do sklepu pani Denwortle. Brzoskwinie - ulubiony przysmak Felicity - już
się im kończyły.
Gibbs miał świętą rację: nazwisko "Bancroft" przyciągnęłoby reflektantów jak
magnes; początkowo Rafe zamierzał wykorzystać ten atut przy sprzedaży Forton
Hall. Teraz jednak zmienił zdanie. Zależało mu na tym, by majątek dostał się komuś,
kto potrafi go docenić, a nie typkowi, który pogoni do Cheshire, bo mu zaimponuje
nazwisko właściciela. Czemu nagle zaczęło go obchodzić, co się dalej stanie z Forton
Hall, nie miał pojęcia! - Akurat! - mruknął pod nosem, Arystoteles zaś odpowiedział
mu parsknięciem. Widać nawet koń dobrze wiedział, co się święci.
Od chwili przybycia do Fonon Rafael wymyślał coraz to nowe warunki
sprzedaży. Przeczesał palcami płową czuprynę. Co tu kryć: czuł się odpowiedzialny
za los panien Harrington. Za idiotyczny postępek ich brata oczywiście nie
odpowiadał… ale dziewczęta nie miały żadnego oparcia - chyba że w nim.
- Dzień dobry, panie Bancroft! - powitała go kupcowa, gdy wszedł do sklepu.
- Dzień dobry pani! Ładną mamy pogodę, prawda? - Baba niesamowicie go
irytowała, a i on ją chyba też. Starał się jednak poprawić ich wzajemne stosunki, choć
wcale mu tego nie ułatwiała.
- Rzeczywiście, prześliczną! Ale noce nadal są chłodne. A cóż sprowadza pana
do Pelford w tak piękny dzionek?
Rafe wzruszył ramionami.
- Przyjechałem w interesach i po zakupy.
- Dobry Boże! Jakież interesy może załatwiać syn księcia Highbarrow w naszej
mieścinie?
- Sprawy majątkowe. - Rafael nie miał cierpliwości do plotkarzy i gdyby byli
teraz w Londynie, powiedziałby wyraźnie kupcowej, co myśli o jej wścibstwie. Tutaj
jednak musiał mieć na uwadze pozycję panien Harrington. Starał się zatem być
uprzejmy… do pewnych granic.
- No, no! Sprawy majątkowe! Jak to poważnie brzmi!
- Istotnie. Poproszę pół tuzina brzoskwiń. - Spojrzał na półkę za plecami
sklepikarki, gdzie jego uwagę przyciągnęły różnobarwne pasemka jedwabiu. - To
chyba nowe wstążki do włosów?
- O, tak! Dziś rano dostarczono mi je prosto z Paryża. Prześliczne, prawda? -
Poczłapała po owoce.
Mężczyzna wykrzywił się za jej plecami.
- Tak, rzeczywiście ładne. - Doskonale wiedział, że gdyby kupił jedną z tych
wstążek dla May albo Lis, pani Denwortle roztrąbiłaby po całym hrabstwie, że
Bancroft kupuje dla panny Harrington różne części garderoby!
jednak, Felicity przydałyby się nowe wstążki; do pioruna, przecież straciła prawie
wszystkie osobiste rzeczy, gdy runęło zachodnie skrzydło!
Wykorzystując swe wojskowe doświadczenie, Rafe znalazł właściwe
rozwiązanie: postanowił zmylić przeciwnika, kierując go na fałszywy trop. Dostrzegł
w kącie stojak z nutami i wpadł na znakomity pomysł.
- Coś sobie przypomniałem! Gdzie można wynająć muzykantów? I poproszę o
dwie wstążki: niebieską i zieloną.
Kupcowa zamieniła się w słup soli.
- Muzykantów? Jakich muzykantów?!
Ha! Udało się!
- Takich, co potrafią grać na różnych instrumentach. - Rafe oparł się o ladę, z
policzkiem na dłoni. - Na świeżym powietrzu. O, zmieniłem zdanie: wolę żółtą i
niebieską.
Sklepikarka pospiesznie zdjęła wstążki z kołka, zawinęła je i położyła obok
brzoskwiń.
- Oliver Hastings grywa od czasu do czasu na skrzypkach "Pod Mocarzem",
kiedy nie ma na whisky.
- Wolałbym kogoś bardziej odpowiedzialnego, ale dzięki za sugestię. Ile płacę?
- Dwanaście szylingów.
Bancroft wręczył jej garść monet i wziął torbę z zakupami.
- Pięknie dziękuję.
- W zeszłym roku Denleyowie sprowadzili orkiestrę na Boże Narodzenie.
Chętnie się dowiem…
- Doskonale, sam ich zapytam - przerwał Rafe, zanim kupcowa wpadła na
pomysł sprowadzenia orkiestry z Londynu i zrujnowania go do reszty. - Dziękuję raz
jeszcze, pani Denwortle!
- O, coś mi przyszło do głowy: w Chester jest chór przy kościele!
- Zastanowię się nad tym. Stokrotne dzięki!
Arystoteles przyzwyczaił się już do dźwigania paczek, więc w drodze
powrotnej nie zgłaszał żadnych protestów. Gdy przebyli mostek na Crown Creek,
Rafe dostrzegł, że zawaliła się kolejna część płotu na zachodniej granicy Forton. Nie
była to silna zapora, dwa rzędy zwykłych, mocno podniszczonych desek, ale
odgradzała jego ziemię od posiadłości Deerhursta, więc postanowił naprawić szkodę
już jutro, skoro świt. Im więcej było płotów między nim a hrabią, tym lepiej!
Zwolnił, a potem całkiem zatrzymał gniadosza. Jego ziemia! Jakoś dotąd nie
uzmysłowił sobie tego. Pola opadające łagodnie od strumienia w dół, kępy drzew od
północnego wschodu - wszystko to należało do niego! To on był właścicielem krów i
owiec, pasących się w pobliżu nad rzeczką. Dla kogoś, kto dotąd niemal całkowicie
zależał finansowo od surowego ojca, było to zupełnie nowe doznanie. Bardzo
pokrzepiające!
Rafe otrząsnął się ze swych rozmyślań i popędził Arystotelesa. Jest przecież o
wiele za młody, by się ustatkować! Przyjdzie na to czas, gdy postarzeje się, posiwieje
i podagra da mu się we znaki. W dodatku ta ziemia będzie należała do niego najwyżej
przez kilka tygodni, zanim się znajdzie nabywca. Jest za biedny na to, by się bawić w
sentymenty!
Widział już przed sobą Forton Hall, gdy uprzytomnił sobie, że musi zapłacić
Jureczkowi Czwartemu sto osiemnaście kawałków, jeśli chce utrzymać posiadłość w
swoich rękach do momentu sprzedaży. Z pięciuset funtów, które miał w kieszeni w
chwili przyjazdu, po zapłaceniu podatków pozostanie mu zaledwie dziewięćdziesiąt
trzy.
- Niech to szlag! - mruknął, ujrzawszy swą "brygadę", pracującą w ogrodzie od
północnej strony.
Na widok jeźdźca Feliciry wyprostowała się, a jemu przeszedł dreszcz po
plecach - jak zawsze, gdy na nią patrzył. Pragnął tej dziewczyny, od chwili gdy
ocknął się na kuchennej podłodze i ujrzał wpatrzone w niego ciemne, wyraziste oczy.
Powinien ją teraz przeprosić, że był taki szorstki wobec niej. Przecież to nie jej wina,
że jeżył się na samą myśl o swym ojcu!
- Brzoskwinie! - oznajmił, przechodząc obok niej i unosząc torbę ze
sprawunkami.
Lis uśmiechnęła się, więc odpowiedział jej szerokim uśmiechem; był głupio
szczęśliwy, że zakup spotkał się z jej aprobatą. To już zaczynało być groteskowe!
Niedługo zacznie jej przynosić kwiatki i…
Zsiadając z konia, mężczyzna nachmurzył się. Właśnie: kwiatki albo wstążki,
czy coś w tym guście!
Gdy Rafe przyłączył się do pracujących w ogrodzie, Felicity dostrzegła, że był
w lepszym nastroju. Poza tym pojechał do Pelford, a nie do hrabiego, by od ręki
pozbyć się Forton Hall. No i przywiózł jej świeże brzoskwinie, pomyśleć tylko!
Przepadała za brzoskwiniami!… A Rafe'a wciąż nie mogła rozgryźć.
- W Afryce - opowiadał, idąc obok niej - kobiety uprawiają pola i wykopują
bulwy.
- A co robią mężczyźni?
- Polują na gazele i popijają sfermentowane krowie mleko, zmieszane z
krwią.
Felicity miała nadzieję, że Rafe zadowolił się polowaniem na gazele.
- To brzmi okropnie!
- Prawdę mówiąc, trunek jest taki mocny, że gdy człowiek wmusi w siebie
pierwszy łyk, potem już nie dba o smak!
- Więc próbowałeś tego napoju?
Roześmiał się.
- I to nie raz!
A ona, głupia, miała nadzieję, że Rafe Bancroft zainteresuje się tak niewinnym
zajęciem, jak hodowla róż…
- O, Boże! - zawołała, odwracając się, by nie dostrzegł rozczarowania na jej
twarzy. - Jeśli już mowa o przysmakach, to powinnam wziąć się do obiadu!
Dotknął jej ramienia, chcąc ją zatrzymać.
- Lis, chcę cię przeprosić.
- Nie ma potrzeby - odparła, wyrywając mu się. - Oboje po prostu potraciliśmy
na chwilę głowy. Jestem pewna, że to się już nie powtórzy.
Uciekła do domu. Tu jednak tłukła się bezmyślnie po kuchni, żałując, że
ogarniały ją niemądre pragnienia i że pierwsza pocałowała Rafe'a. Dawniej mogła
przynajmniej całą winę zwalić na niego…
Oczywiście, gdyby nie to, że on ją przedtem całował i że tak jej się to
spodobało, nigdy by nie zapragnęła następnych pocałunków… Więc może - mimo
wszystko - to była jego wina?… Felicity wzięła się pod boki. Zakłopotanie
przemieniło się w urazę. Czemu ją ni stąd, ni zowąd przeprosił?! Dawniej, gdy się
całowali, wcale nie czuł wyrzutów sumienia!
Kiedy po kilku minutach Rafe stanął w drzwiach kuchni, skoczyła mu do oczu.
- Z jakiej racji przepraszałeś mnie za całowanie? To ja cię pocałowałam, więc
ja powinnam przeprosić!
- Przeprosiłem za to, że byłem dla ciebie nieuprzejmy - odparł zaskoczony. - A
ty zupełnie nie masz mnie za co przepraszać: twoje pocałunki były bardzo miłe,
słowo daję!
Felicity zarumieniła się.
- Ach, tak?… Bardzo dziękuję. Ale mimo wszystko to było głupie i nie
powinno się powtórzyć.
Bancroft potrząsnął głową i wszedł do środka.
- To wcale nie było głupie i z pewnością nieraz to powtórzymy! Będzie coraz
przyjemniej, możesz mi wierzyć.
Felicity dołożyła drew do ognia i wyminąwszy Rafe'a, postawiła garnek na
kuchni.
- Lepiej zrobisz, sprzedając jak najprędzej nasz dom: będziesz wtedy mógł
znów popijać sfermentowane mleko z Zulusami!
- To byli Masajowie.
- Wszystko jedno! - Dobry Boże, niech on się wreszcie stąd wyniesie! Nie była
w stanie myśleć logicznie, gdy miała go pod bokiem.
Mężczyzna schwycił ją za ramię i odwrócił twarzą ku sobie.
- Czemu nie chcesz, żebym cię znów pocałował?
- Puszczaj, głupi drągalu!
Puścił jej ramię, ale nadal sterczał przed nią i zmuszał do patrzenia mu w oczy.
- Wyjaśnij mi to, Felicity!
Cofnęła się i sięgnęła spiesznie po rzepy.
- Nie ma tu czego tłumaczyć. Zgodziłam się już pomagać ci, a w tej chwili nie
miałabym nawet dokąd odejść. Nie musisz się przymuszać do flirtów ze mną!
- Przymuszać się?! - powtórzył, wyrywając jej z ręki rzepy. - Skąd ci przyszło
do głowy, u diabła, że kiedy cię całuję, kierują mną jakieś ukryte motywy?!
- Sam mi podsunąłeś tę myśl - odparła spokojnie, starając się opanować złość.
- Ja? - Spojrzał jej badawczo w oczy. - Cóż, chyba powinnaś mi wybaczyć:
otrzymałem niedawno cios w głowę i wygląda na to, że od tej pory nie potrafię
poznać się na żartach!
- To wcale nie żarty. Nie bądź taki tępy!
Oczy Rafe'a zwęziły się.
- Bardzo prze…
- Stale tylko włóczyłeś się po Paryżu, po Afryce i w ogóle wszędzie -
przerwała mu.
Zrobił krok w jej stronę.
- A cóż to ma do rzeczy?!
Felicity miała ochotę walnąć go po głowie.
- Nie potrafisz dać sobie rady z Forton, więc doszedłeś do wniosku, że ci się
przydam. I tylko dlatego jesteś dla mnie miły. - Miała jeszcze ochotę wytknąć mu, że
wcale się nie krył z zamiarem jak najszybszego opuszczenia Cheshire.
Uznała jednak, iż lepiej mu o tym nie przypominać: a nuż jakimś cudem
zapomniał?…
Rafe wpatrywał się w nią groźnie. I nagle twarz mu się rozjaśniła. Spojrzał na
trzymane w ręku rzepy i zaczął je podrzucać, jedną po drugiej. Chwytał je bardzo
zręcznie i przez chwilę manipulował wszystkimi trzema z zadziwiającą perfekcją.
- Jestem dla ciebie miły, bo lubię przebywać w twoim towarzystwie, Lis. Mam
nadzieję, że i tobie dobrze jest ze mną.
Serce zaczęło walić jej jak młotem. Niech go licho! Potrafił doprowadzić ją do
szaleństwa, mówiąc takie proste, takie naturalne… choć całkiem niestosowne.,
rzeczy! Ale odpłaci mu wet za wet. Przyłożyła rękę do serca i uśmiechnęła się
skromnie.
- Czyżbyś prosił mnie o rękę, Rafaelu?
Rzepy wystrzeliły pod niebo i grzmotnęły o ziemię.
- A teraz mi jeszcze obijasz jarzyny! - zagdakała z wyrzutem. - Będziesz musiał
przynieść inne, kochasiu!
Przez chwilę gapił się na nią w osłupieniu, a potem ryknął śmiechem.
- Jesteś zabójcza, Lis!
- Już mi to mówiono.
Do kuchni wpadła May.
- Po co ich zamawiałeś? - Podbiegła z zarumienioną buzią i schwyciła Rafe'a
za ręce. - No, po co?
Z zaskoczoną miną mężczyzna spoglądał to na Felicity, to na małą.
- Kogo zamawiałem, kochanie?
- Muzykantów! Pani Denwortle powiedziała, że chcesz wynająć tę samą
orkiestrę, która grała u Denleyów na Boże Narodzenie! Czy urządzamy przyjęcie?
Felicity dostrzegła, że policzek Rafe'a podejrzanie zadrgał.
- A, o to ci chodzi! - odparł, kiwając głową. - Przez chwilę nie wiedziałem, o
czym mówisz. To, widzisz, miała być niespodzianka… ale rzeczywiście urządzamy
przyjęcie… Czy coś w tym rodzaju.
- Jakie znów przyjęcie?! - spytała zaskoczona Felicity. - Przecież my… to
znaczy ty… nie możesz sobie pozwolić…
- To będzie takie spotkanie przy robocie - przerwał jej Rafe z zabójczym
uśmiechem.
Znała się na podobnych uśmiechach! Zupełnie taką samą minę miał Nigel, gdy
wpadł mu do głowy jakiś niesamowity pomysł. Skrzyżowała ramiona.
- Wyjaśnij mi, co masz na myśli.
- No cóż… - odparł, odwracając May tak, że jej podniecona i uradowana buzia
znalazła się na wprost starszej siostry. - Stajnia… Tak, stajnia jest w okropnym stanie.
Nie stać mnie na wynajęcie ludzi, żeby ją zburzyli…
- Twoja "brygada" pracuje tu prawie codziennie - zauważyła sucho.
- …Więc pomyślałem sobie, że postaramy się o muzykę i coś do przegryzienia,
i urządzimy mały wieczorek taneczny… A gwoździem programu będzie zrównanie
stajni z ziemią. - Spojrzał na nią wyczekująco.
- Brzmi to dość rozsądnie - przyznała, nie wyzbywszy się jednak podejrzeń. -
Nie podoba mi się tylko, że zagonisz sąsiadów do takiej harówki!
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Do niczego ich nie zagonię, sami przyjdą z miłą chęcią! A poza tym… - Wraz
z May przysunął się jeszcze bliżej do dziewczyny - …jeśli stajni nie będzie, nigdy już
nie wygonisz mnie do niej na noc!
- Felicity nauczyła mnie walca! - wtrąciła z ożywieniem May. - Będziemy
tańczyli walca?
- Niejednego, złotko.
Rafe i May odeszli ręka w rękę, rozprawiając o tym, kogo zaproszą na zabawę
i która z okolicznych gospodyń piecze najlepsze ciastka z owocami.
Felicity oparła się o stół. Czuła, że Bancroft coś knuje… Choć zburzenie stajni
wyłącznie po to, by nie mogła go wygonić z domu, było całkiem w jego stylu!
Powiedział jej bez ogródek, że ma ochotę na coś więcej niż pocałunki - i nie
zgorszyło jej to aż tak, jakby powinno. Jej szanse na małżeństwo i własną rodzinę
były coraz mniejsze… a Rafael Bancroft, jak do znudzenia powtarzała jej
siostrzyczka, był rzeczywiście fantastyczny! Felicity od tak dawna czuła się
samotna… A jeśliby to zatrzymało Rafe’a w Forton Hall…
Oderwała się od swoich myśli i sięgnęła po torbę z brzoskwiniami. Rafe bez
wątpienia przeżył już wiele romansów i kolejny związek z pewnością nie skłoni go
do pozostania w Cheshire… Wszelkie konsekwencje poniesie tylko ona. W dodatku
gotów złamać jej serce, bo z pewnością zakocha się w nim jak głupia… Wysypała z
torby owoce. Wraz z nimi wypadły na stół dwie barwne wstążki do włosów.
Wzięła jedną z nich do ręki i przyłożyła błękitny, chłodny jedwab do policzka.
Żadne środki ostrożności nic jej nie pomogą: zdążyła już zakochać się w Rafie.
- Przeklęty bydlak!
Hrabia Deerhurst trzepnął najświeższym egzemplarzem London Times o stół w
jadalni. Wpatrywał się wściekłym wzrokiem w dyskretne ogłoszenie, zamieszczone
w rogu, na ostatniej stronie gazety, a potem wyrwał je gwałtownym szarpnięciem.
Przedarł na połowę, a potem poszarpał na drobniutkie kawałeczki, aż wreszcie
ocalało tylko jedno słowo: "malowniczy", na samym brzegu rozdarcia. Widząc to,
wyrwał całą stronę i również potargał ją na strzępy.
Rafael Bancroft ogromnie utrudniał mu odzyskanie Deerhurst i utrzymanie w
sekrecie idiotycznego błędu ojca. Gdyby przekazanie Forton Hall w inne ręce odbyło
się zgodnie z przyjętym zwyczajem, za pośrednictwem wścibskich adwokatów, ci
mądrale od razu wywęszyliby zmienioną klauzulę, dotyczącą prawa własności do
Deerhurst. Jedynie dzięki temu, że ten idiota Nigel po cichu sprzedał posiadłość
swojemu rzekomemu przyjacielowi, tajemnica nie wyszła na jaw. Pani Denwortle
rozpowiadała jednak na prawo i lewo o tym, jak to pan Bancroft porządkuje
wszystkie sprawy związane z posiadłością. Sądząc zaś z ogłoszenia, zatrudnił już co
najmniej jednego prawnika.
- Fitzroy! - wrzasnął hrabia. Główny lokaj zjawił się po chwili.
- Słucham, jaśnie panie?
- Sprzątnij ten bałagan. I przyślij mi Tafta do sypialni. Muszę się przebrać na
wieczorek w Forton.
Bancroft nie zaprosił oficjalnie hrabiego na ów wieczorek, ale prawie wszyscy
mieszkańcy hrabstwa zamierzali wziąć w nim udział. Deerhurst nie miał zamiaru stać
na uboczu: przecież będzie tam Felicity!
Zawsze miała do niego pewną słabość, gdyby więc nie udało mu się jej
poślubić, przekona ją przynajmniej, że troskliwiej zadba o Forton Hall niż ten
arogancki fircyk z Londynu. Gdyby zaś i tego nie zdołał dokonać… Cóż, wówczas
poleje się krew.
Uśmiechnął się. Taka tragedia z pewnością odwróci ogólną uwagę od starego,
walącego się Forton Hall i wszelkich aktów własności!
Rafe wgryzł się w jabłko i otarł usta rękawem.
- Ile wobec tego mam sztuk bydła?
Felicity wydobyła jedną z ksiąg ze sterty dokumentów, zajmujących prawie
cały stół w jadalni. Rafe nie miałpoję¬cia, dlaczego akurat dzisiaj postanowiła
zapoznać go z gospodarskimi rachunkami, ale każda chwila w jej towarzystwie
sprawiała mu przyjemność. W dodatku - wbrew jego oczekiwaniom - część
omawianych przez nią spraw okazała się całkiem zajmująca!
- W zeszłym roku - powiedziała, wskazując jakąś pozycję na jednej ze stron -
było ich trzydzieści sześć.
- W porządku, niech będzie trzydzieści sześć! - Ugryzł znów jabłko.
Muzykanci powinni zjawić się lada chwila. Choć ranek całkiem przyjemnie im
upłynął, pora wziąć się do czegoś innego.
- Może byś się skupił? - ofuknęła go Lis. - Krowy mają zwyczaj się cielić!
- Dzięki za lekcję biologii! - odparł sucho, zdumiony jej zjadliwym tonem. -
Pamiętaj, że nie bardzo się wyznaję na tych gospodarskich sprawach: musisz mieć do
mnie cierpliwość.
Dziewczyna z westchnieniem opadła na krzesło obok niego.
- Przepraszam - powiedziała już spokojniej. - Mój brat zawsze stawiał opór,
gdy usiłowałam zainteresować go gospodarstwem, a ty przed chwilą miałeś wyraźnie
roztargnioną minę.
Uśmiechnął się szeroko.
- Myślałem o tobie!
- Spróbuj skoncentrować się na bydle, dobrze?
Ze stanowczą miną Bancroft zwrócił wzrok na stos dokumentów leżących
przed nim. Wokół Felicity unosiła się jednak woń lawendy i musiał walczyć z pokusą
pochylenia się nad nią i wdychania zapachu jej włosów.
Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie pozna tajników zarządzania majątkiem!… Nie
miało to zresztą większego znaczenia, jeśli sprzeda Forton Hall… Rafe wziął się w
garść. Kiedy sprzeda Forton Hall! Nie było przecież innej rady. A poza tym sam tego
chciał!
Aż podskoczył, gdy palce Felicity dotknęły jego skroni. Odgarnęła z niej
kosmyk płowych włosów, by spojrzeć na bliznę. Rafe udawał, że studiuje rachunki,
choć równie dobrze mogła to być chińszczyzna. Palce dziewczyny przesunęły się
łagodnie po szramie. Ogólnie rzecz biorąc, Bancroft nie znosił, gdy ktoś dotykał
blizny, ale czując pieszczotliwe palce Lis, przymknął tylko oczy i zadrżał. Jakoś to
wytrzyma, byle nie gruchała o jego męstwie, jak to robiły londyńskie ślicznotki!
- Jakim cudem trafili cię prosto w twarz?! - spytała, lekko drżącym głosem.
Chyba gruchanie byłoby z dwojga złego lepsze!
- Sam się na niego nadziałem.
Pieszczotliwe palce zamarły.
- Nadziałeś się na bagnet?!
Niechętnie otwarł znów oczy i spojrzał na nią.
- Czy chcesz usłyszeć opowieść o "bohaterskim Rafaelu Bancrofcie", którą zna
cały Londyn, czy wersję o "durniu, który miał wyjątkowe szczęście", jak to określa
mój brat?
Jej wargi rozchyliły się w leniwym uśmiechu.
- Wolę tę prawdziwą.
Był dziwnie uradowany jej wyborem.
- Pędziłem galopem do ataku wraz z resztą konnicy. Ani ja, ani mój
wierzchowiec nie zauważyliśmy niewielkiego rowu, tuż przed nosem. Koń usiłował
się w ostatniej chwili zatrzymać, a ja poleciałem głową w dół, prosto na bardzo
zdziwionego Francuza - i nabiłem się na jego bagnet. Mój koń zwalił się na nas obu:
mnie złamał nogę, a temu biedakowi trzasnął kark
- Boże święty! - szepnęła Felicity. - Rzeczywiście miałeś szczęście!
Przynajmniej się nie roześmiała!
- Wiem. Powtarzano mi to do znudzenia!
Dziewczyna z pewnym wahaniem dotknęła znów blizny.
- Mogłeś skręcić kark albo stracić oko…
Mężczyzna z wysiłkiem przełknął ślinę.
- Początkowo byłem pewny, że już po mnie! Krew lała mi się z oczu, uszu,
nosa, ust… - Urwał, dostrzegłszy jej bladość. - Przepraszam - mruknął. - To
obrzydliwe, prawda?
Lis potrząsnęła głową.
- Nie, nie obrzydliwe. Przerażające.
- Inni byli ciężej ranni niż ja, ale tylko mnie zaniesiono do namiotu
Wellingtona i oddano pod opiekę jego osobistego medyka.
Felicity zmierzyła go wzrokiem.
- Wolałbyś umrzeć w tym rowie? Nie wyglądasz mi na samobójcę i
cierpiętnika, Rafe!
- Ależ nie! Byłem wówczas bardzo rad, że jestem książęcym synem!
- No więc, o co masz pretensję?
Gdyby kiedyś uważał Felicity za głupiutką pannę z "wyższych sfer", to jedno
pytanie wyprowadziłoby go z błędu!
- …Pretensję?
- Przypuszczam, że wykorzystałeś rodzinne koneksje, by trafić pod Waterloo. I
że ze względu na pozycję twojego ojca tak się zatroszczono o ciebie, gdy zostałeś
ranny. Cóż, według mnie, liczba plusów i minusów wyrównała się!
Bancroft przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Lis. Był rozbawiony jej
praktycznym podejściem do sprawy i równocześnie urażony jej szorstkością.
- Jesteś bez serca! - powiedział w końcu.
- Daj spokój! - odrzekła z cieniem uśmiechu w głosie. - Nie uwierzę, że ktoś z
takim poczuciem humoru jak ty nie dostrzegł tej ironii losu!
- Oczywiście, że ją dostrzegłem! Ale gdy usiłuję zaimponować pięknej damie
heroizmem, nie powinna rąbać mi prawdy prosto w oczy!
- Wobec tego lepiej było nie podawać mi prawdziwej wersji wydarzeń! - Miała
znów poważną minę, a ciepłe palce ponownie musnęły mu skroń. - Dlaczego mi ją
opowiedziałeś? - spytała cicho, a jej ciemne oczy spotkały się z jego wzrokiem.
- Bo chciałaś, żebym ci powiedział prawdę - odparł takim samym tonem, nie
będąc w stanie niczego przed nią zataić.
Pochyliła się nad nim, a Rafe przymknął oczy w oczekiwaniu pocałunku. Lis
zawahała się; ich wargi niemal się stykały. Odwróciła się jednak do dokumentów
leżących na stole.
- Ubiegłego lata urodziło się osiem cielaków, a na wiosnę jeszcze dwa.
Musiałam jednak sprzedać w zeszłym roku cztery sztuki bydła, żeby spłacić
należności.
- Pocałuj mnie! - domagał się Rafe. Sam już nie wiedział, czy śmiać się ze
zdrowego chłopskiego rozsądku dziewczyny, czy zaciągnąć ją pod stół i zedrzeć z
niej wszystkie szmatki?
Felicity uśmiechnęła się i rzuciła mu spojrzenie spod długich, czarnych rzęs.
- Powiedz mi, ile masz sztuk bydła!
- A pocałujesz mnie w nagrodę?
- Tak.
- Czterdzieści dwie. - Objął ją ramieniem w talii.
- No, tak, ale…
Nie pozwoli jej wymigać się od tego pocałunku! Przygarnął ją gwałtownie i
zamknął jej usta swoimi. Ramiona dziewczyny zacisnęły się wokół jego szyi.
Ogarnęła go radość, kiedy pojął, że pociąga ją równie nieodparcie, jak ona jego.
Raz pocałowawszy Felicity, nie miał zamiaru na tym poprzestać. Łagodnie
popchnął ją do tyłu, tak że leżeli teraz w poprzek trzech krzeseł z wysokim oparciem.
Obrócił się, by szczypnąć zębami jej ucho i ucałować policzek, upajając się jej
dotykiem i zapachem.
Lis przebiegała dłońmi w górę i w dół jego pleców, on zaś zaczął wyjmować
spinki z jej włosów, pragnąc, by spłynęły jej znów na ramiona i by mógł zanurzyć
twarz w ich chłodnej, ciemnej, pachnącej lawendą fali. Całując ją zapamiętale,
wyciągnął kolejną zapinkę - długie włosy rozsypały się.
- Rafe! - szepnęła pieszczotliwie z ustami przy jego ustach.
- Tak?… - Ależ była słodka!… Obolały z pożądania przesunął ręką po jej
biodrze i przygarnął ją jeszcze mocniej.
Felicity zabrakło tchu.
- Rafe… nie zapomnij… że cztery twoje krowy… są cielne… - wykrztusiła z
trudem.
- Co takiego?! - W oszołomieniu uniósł głowę i popatrzył na dziewczynę. - Ja
chcę się z tobą kochać, a ty mi tu o krowach?!
- To bardzo ważne - protestowała. Jej dłonie nadal kurczowo czepiały się jego
koszuli. Uniosła się ku niemu i musnęła go językiem po brodzie.
- O, Jezu! - jęknął z cicha, usiłując zachować gniewną minę i resztki spokoju. -
Czego w końcu chcesz: kochać się czy rozprawiać o bydle?
Ciemne oczy wpatrywały się przez chwilę w jego wargii potem zamrugały.
- A ty mnie wynająłeś do całowania czy do rachunków.
Bancroft już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Jeżeli wyzna
(zgodnie z prawdą!): I do tego, i do tamtego! - z pewnością oberwie po głowie!…
- Słuchaj, Lis, ja…
- Ciii… - Jedną ręką zakryła mu usta, drugą zaś przerzuciła włosy przez ramię
na plecy.
W tejże chwili w korytarzu rozległy się pospieszne, dobrze im znane kroki
May.
- Rafe! - zawołała, zaglądając do jadalni. - Rafe! Muzykanci już są!
Dziewczynka najwidoczniej nie dostrzegła leżącej pary, zasłoniętej wysokim
oparciem krzeseł, gdyż w chwilę później pobiegła do przedsionka, nadal głośno
oznajmiając nowinę.
- Wstawaj, Rafe! - szepnęła Felicity. - Musisz przecież bawić gości na swoim
głupim wieczorku!
- Głupim?! - Usiadł i pomógł jej się podnieść. Choć zawiedziony w swoich
nadziejach, w gruncie rzeczy był rad, że Felicity nie okazała się łatwą zdobyczą -
pociągałaby go wtedy znacznie mniej. - To pierwsze spotkanie towarzyskie, na
którym występuję w roli gospodarza, więc proszę o odrobinę szacunku!
- Pierwsze spotkanie? - powtórzyła zarumieniona jeszcze dziewczyna. - A
zarazem ostatnie, jako że sprzedajesz dom!
Był to złośliwy docinek, ale Rafe doskonale rozumiał jej uczucia w stosunku
do Forton Hall… Aż za dobrze!…
- To nie moja wina, Lis. Gdybym wiedział…
Twarz jej złagodniała, znów przytknęła palce do jego ust, a potem ucałowała
go.
- Rozumiem.
W sercu mężczyzny rozszalała się zawierucha pragnień i nierealnych mrzonek.
Z trudem zaczerpnął tchu i wstał.
- Chodź, rozwalimy twoją stajnię!
- To twoja stajnia, Rafę!
- Niech ci będzie: moją stajnię!
9
Rafe nigdy przedtem nie organizował zebrań towarzyskich, ale najwyraźniej
miał do tego dryg! Poszło mu tym łatwiej, że przygotował imprezę, o jakiej nikt
dotąd nie słyszał.
Felicity położyła ogromną porcję cytrynowego tortu - dzieła pani Denley - na
talerzyku i podała Billowi Jenningsowi. Stojąca obok niej pani Crandel pilnowała
pieczących się ziemniaków, a jej córka Beth kroiła chleb na kanapki. Cztery stoły
zastawiono taką obfitością rozmaitych potraw i deserów, że przechodziło to wszelkie
pojęcie!
Ogromną pomoc, jaką im dotąd okazywano, Felicity przypisywała w duchu nie
tyle szlachetności sąsiadów, co urokowi osobistemu Rafe'a. Nigel dbał wyłącznie o
siebie, a jego absolutny brak zainteresowania rodzinnym majątkiem i dzierżawcami
był ogólnie znany i krytykowany. Teraz jednak, widząc wokół siebie wesoły,
hałaśliwy tłum, zebrany na dziedzińcu koło stajni i w zaniedbanym ogrodzie,
dziewczyna poczuła serdeczną wdzięczność dla sąsiadów za ich szczerą życzliwość.
- Lis! - zawołała siostrzyczka, biegnąc ku niej na czele sporej gromadki
dziewczynek. - Rafe zapowiedział, że nie będzie żadnych tańców, póki nie rozwalimy
stajni! Mówi, że "tańce będą tylko dla tych, którzy to jakoś przeżyją"!
- Cóż za miła perspektywa! A powiedział chociaż, kiedy skończą wreszcie
przeciągać te wszystkie sznury i przyjdą coś zjeść?
- Stajnia wygląda teraz jak ogromna pajęczyna - wtrąciła z uśmiechem pani
Crandel. - Nigdy nie widziałam podobnej plątaniny!
May stanęła na palcach.
- Rafe studiował inżynierię w Oksfordzie i w wojsku! - oznajmiła na cały głos.
- Powiedział, że wypadłoby efektowniej, gdybyśmy mieli słonie albo kilka dział, ale i
tak będzie huku co niemiara!
- Słonie? Boże święty! - Beth Crandel rzuciła spojrzenie i spłoszonej sarenki w
stronę Bancrofta, stojącego na szczycie drabiny. - On zna się na wszystkim, prawda?
…
Felicity tylko się uśmiechnęła, ale May z radosnym piskiem potwierdziła
nadludzkie zalety Rafe'a. Tak samo jak :na obiedzie u Wadsworthów, wszystkie damy
rzucały mu i bez przerwy oczarowane spojrzenia, których zdawał się nie dostrzegać.
Pewnie był przyzwyczajony do takich hołdów!
Felicity sama nie rozmarzyła się tylko dlatego, że miała roboty po uszy. On zaś
czuł się w tym otoczeniu tak swobodnie i z taką przyjemnością grał rolę gospodarza,
że na moment uwierzyła, iż zdoła go zatrzymać w Forton Hall. Gdybyż wiedział, jak
rosła jego popularność w sąsiedztwie i jaki mógłby… nie, jacy oboje mogliby tu być
szczęśliwi!
- Twój pan Bancroft zostanie bohaterem dnia… albo wyjdzie na kompletnego
durnia.
Charles Talford stanął obok dziewczyny z pełnym talerzem w ręku.
- Tak, wiem - odparła. W tej chwili Rafe spojrzał z drugiego końca dziedzińca
prosto w jej stronę i Lis stanęła w ogniu. Omal nie zwaliła ciasta na buty pana
Talforda, zanim się opamiętała. - Tak czy owak, będzie to bardzo emocjonujące.
Nie kończąca się plątanina sznurów i desek to wznosiła się, to opadała, sięgała
do wnętrza stajni i oplatała ją z zewnątrz. Rafe przywiązał do słupa pod samym
dachem jeszcze jedną linę i rzucił jej koniec panu Greethamowi. Inni pomocnicy
Rafaela najwyraźniej wiedzieli, o co chodzi, gdyż wypełniali jego polecenia
dokładnie i bez sprzeciwu.
- Jak długo jeszcze Bancroft zamierza tu pozostać?
Marzenia Felicity nieco przybladły.
- Nie mam pojęcia. Pewnie dopóki nie sprzeda Forton Hall.
- Próbowałaś go namówić, by nie sprzedawał majątku?
Felicity spojrzała ostro na starego przyjaciela; czyżby potrafił czytać w jej
myślach?…
- Po cóż miałabym to robić? - odparła żywo. - Majątek należy do niego, a on
chce za uzyskane ze sprzedaży pieniądze wyruszyć w podróż dookoła świata.
- Komuś, kto tak jak on zaangażował się w odbudowę posiadłości, nie zależy
chyba na szybkiej sprzedaży za marne grosze. Gdyby przez jakiś czas troskliwie
zajmował się majątkiem, za rok byłby on wart dwa razy tyle, co teraz.
Felicity obejrzała się na otaczające ją kobiety, ale wszystkie gawędziły między
sobą.
- Nie sądzę, żeby Rafe'a było stać na dalsze remonty - odpowiedziała cicho.
- Więc czemu nie sprzeda Forton Hall Deerhurstowi? Słyszałem, że wystąpił z
taką propozycją. Prawdę mówiąc, słyszała o tym cała okolica.
- Nie zamierzam mieszać się do tego, co mnie nie dotyczy - ucięła Felicity, nie
chcąc się wdawać w dalsze wyjaśnienia.
- No, no! Moim zdaniem, bardziej to ciebie dotyczy, niż chcesz się przyznać -
powiedział pan Talford, rzucając jej łagodne, mądre spojrzenie.
- Coś się panu przywidziało, drogi panie Charlesie! - Obejrzała się na Rafe'a i
pana Greethama, którzy szli ku nim przez dziedziniec. - Proszę mi powiedzieć, kiedy
pan zamierza odwiedzić Charlotte i jej dzidziusia?
- Chciałabyś się mnie pozbyć, co? - zachichotał starszy pan. - Wyjeżdżam za
dwa tygodnie. Namawiają mnie, bym został u nich do września… więc poproszę
Deerhursta, by pod moją nieobecność miał oko na Talford.
- Ależ ja bardzo chętnie…
- Ty masz i bez tego dość kłopotów, drogie dziecko - przerwał jej i odwrócił
się, by przywitać się z Rafaelem i Greethamem.
- Obluzowaliśmy resztę wsporników - oznajmił natychmiast Bancroft.
Elizabeth Denley przyniosła mu szklankę lemoniady, za co podziękował jej
uśmiechem. - Mam wrażenie, że silniejszy powiew wiatru mógłby to wszystko
przewalić.
- Zadbał pan nawet o wspaniałą pogodę, Rafe! - kokietowała go panna Denley,
trzepocząc rzęsami. - Od dawna nie bawiłam się tak cudownie jak dziś!
- Ogromnie się cieszę, Elizabeth!
Felicity już miała zamiar zrzucić tort na suknię panny Denley, ale matka na
szczęście wezwała ją do pomocy.
- Ależ, Rafe! Czyżbyś znał po imieniu wszystkich mieszkańców wschodniego
Cheshire? - spytała Felicity, kiedy panowie Talford i Greetham oddalili się,
rozprawiając o jęczmieniu.
- Prawie wszystkich. Czemu pytasz?
Dziewczyna znów zaczęła krajać ciasto.
- Chyba zadajesz sobie zbyt wiele fatygi jak na kogoś, kto nie zamierza dłużej
tu zabawić.
Mężczyzna spojrzał na nią, a potem na otoczoną rojem rówieśniczek May.
- Twoja siostrzyczka jest królową naszego niezwykłego balu! Byle tylko nie
nauczyła reszty dziewcząt manewru z imbrykiem!
A więc nie chciał nawet rozmawiać o dłuższym pobycie! Nie miała żadnego
prawa o to prosić… choć tak bardzo pragnęła znaleźć się w jego gorącym uścisku i
poczuć się bezpiecznie. Im dłużej Rafe tu pozostanie, tym gorzej obie z May na tym
wyjdą. Nie miała pojęcia, jak zdoła znieść rozstanie, bez względu na to, czy wyjedzie
on za sześć tygodni, czy za sześć miesięcy!…
- Chciałam ci powiedzieć - odezwała się z wahaniem - że jeśli odkładasz swój
wyjazd z powodu troski o mnie, to niepotrzebnie. Poradzę sobie sama. - Uśmiechnęła
się, robiąc dzielną i pewną siebie minę. - Nigel zawsze twierdzi, że doskonale
potrafię zadbać o siebie.
Rafe kopnął jakiś kamyk.
- Chcesz powiedzieć, żebym wracał do Londynu i zostawił was obie bez
pomocy… i bez dachu nad głową?… A potem mam tylko zagarnąć forsę, oddać byle
komu Forton i zapomnieć o was do reszty?!
Felicity nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
- Nigel tak właśnie zrobił.
- Nie jestem twoim braciszkiem! - Smukłymi palcami ujął ją pod brodę i
zmusił do podniesienia głowy. - Nie opuszczam ludzi w potrzebie! A już z pewnością
nie panie, dla których mam tyle sympatii, ile dla ciebie i May.
- Ale miejsca nigdzie dłużej nie zagrzejesz, prawda? - szepnęła, odsuwając się
od niego. Odwróciła się i omal nie wpadła na Jamesa Burlougha. - Bardzo
przepraszam, hrabio!
- Nie ma za co, Felicity! - Deerhurst pochylił się ku niej, udając, że przygląda
się wypiekom. - Widzę, że rozdawanie słodyczy powierzono najsłodszej z dam!
- Dzięki za komplement, Jamesie - odparła, rada ze znalezienia innego
rozmówcy, sądząc bowiem z miny Rafe'a, zanosiło się na sprzeczkę. - Miałbyś ochotę
na coś słodkiego?
Spojrzał na nią gorąco niebieskimi oczami i uśmiechnął się.
- Jeszcze jak!
- Przybywa pan w samą porę na obiad, Deerhurst! - odezwał się uprzejmie
Rafe. Felicity miała wrażenie, że to kot zaprasza myszkę na przyjęcie. - Lepiej
pospiesz się, hrabio, bo my też nabraliśmy apetytu po ciężkiej pracy!
Była to prawie obelga i dziewczyna rzuciła Rafe'owi ostrzegawcze spojrzenie.
Nie życzyła sobie burdy przed stajnią! Bancroft jednak unikał jej wzroku, a hrabia
udał, że nie dostrzega zniewagi i wyciągnął rękę po szczodrą porcję
brzoskwiniowego placka.
- Stajnia doprawdy wygląda… bardzo osobliwie. Jestem pełen podziwu dla
pańskich wysiłków, bez względu na to, jaki będzie rezultat.
- Dzięki! Być może oceni je pan lepiej, ujrzawszy ów rezultat. - Rafe odstawił
szklankę, wsadził dwa palce do ust i gwizdnął. Zwracając się do zebranych, oznajmił
donośnym głosem: - Ponieważ zjawił się już nasz najznamienitszy gość, pora na
gwóźdź programu: rozwalamy stajnię!
Wiwatujący tłum zebrał się wokół nich. Serce Felicity zaczęło walić.
- Rafe! - syknęła ostrzegawczo. Jacyż ci mężczyźni bywają nierozważni!
Przysunął się bliżej.
- O co chodzi?
- James ośmieszy cię wobec wszystkich, jeśli coś się nie uda.
Spojrzał jej w oczy.
- Musi się udać. Dzięki za zaufanie!
- Ja…
Bancroft klasnął w dłonie.
- Zaczynamy! Niech po dwóch mężczyzn chwyci za koniec każdej z lin,
którymi omotaliśmy stajnię. Gdzie się podziała panna May?
- Tu jestem! - pisnęła radośnie, podbiegając do niego.
Mężczyzna odsunął na bok ciasta i postawił dziewczynkę na stole.
- Kiedy May doliczy do trzech, wszyscy pociągną za linki. I będą ciągnęli z
całej siły, póki nie każę im przestać.
- Mam już liczyć? - spytała podniecona May.
- Dam ci znak. Tylko głośno i wyraźnie, zrozumiano?
Zasalutowała.
- Tak jest, panie kapitanie!
Rafe ruszył z Greethamem ku linie zwisającej z najbliższej ściany stajni. Tuzin
innych zwieszało się ze wszystkich stron, przez co stajnia wyglądała jak gigantyczny
maik
O, Boże, niech się tylko uda! - modliła się w duchu Felicity, gdy mężczyźni
ujęli sznury, wśród kobiet rozległy się podniecone chichoty, a dzieci odpędzono jak
najdalej od budynku.
Upłynęło kilka minut, nim wszystko było dokładnie tak, jak Rafe sobie tego
życzył. Wreszcie dał ręką znak May. Dziewczynka zwinęła dłonie wokół ust.
- Raz!
Deerhurst skrzyżował ramiona.
- Cudaczne widowisko!
- Dwa!
- O, Boże! - szepnęła Felicity, pragnąc jedynie zasłonić sobie oczy i uciec stąd.
- Trzy!
Wszystkie liny wokół stajni naprężyły się w tym samym momencie.
Nic jednak nie nastąpiło.
Felicity próbowała siłą woli zmusić stajnię, by runęła! Dwudziestu sześciu
mężczyzn muskularnymi ramionami ciągnęło trzynaście lin.
Stajnia zadrżała, jakby jęknęła, znów się zatrzęsła. Z jej wnętrza dobiegł trzask
pękających desek. A potem w jednej chwili, z potężnym hukiem, budynek
przekrzywił się i zapadł. Kłęby pyłu, źdźbła siana, odłamki drewna uniosły się w
powietrze i zaczęły powoli opadać.
- Hurra! - wrzasnęła May.
Śmiech, wesołe okrzyki i brawa zachwyconych sąsiadów Forton Hall
zagłuszyły dalsze słowa dziewczynki. Davey Ludlow, właściciel oberży "Pod
Mocarzem", wytoczył baryłkę piwa i uhonorował Bancrofta pierwszym kuflem,
ozdobionym pienistą czapą.
Dzierżąc mocno w dłoni cenny napitek, który łatwo mógł się zmarnować
podczas żywiołowych gratulacji i przyjaznego walenia po plecach, Rafe wrócił do
stołu z deserami.
- Nie było to równie imponujące, jak upadek Rzymu, przyznaję! - powiedział z
bezczelnym uśmieszkiem. - Ale chyba nie najgorsza imitacja?…
May zeskoczyła ze stołu prosto w jego objęcia, a on wolną ręką przygarnął ją
do piersi.
- To było fantastyczne! - zawołała dziewczynka na cały głos i cmoknęła go
hałaśliwie w policzek. - Co jeszcze rozwalimy?
Mężczyzna okręcił ją w powietrzu i postawił na ziemi.
- Starczy tego rozwalania, złotko.
- Spisałeś się na medal - uśmiechnęła się Felicity. - Dobra robota!
Oczy zalśniły mu w popołudniowym słońcu.
- Dzięki, łaskawa pani!
Deerhurst skinął głową.
- Moje gratulacje. Nie przypuszczałem, że to się panu uda. - Odgryzł kawałek
placka. - Szkoda, że w ten sposób wartość majątku spadła o jedną piątą. Nabywcom
na ogół zależy na stajni, o ile wiem.
Uśmiech Rafe'a znowu zgasł. Z zaciśniętą pięścią ruszył w stronę hrabiego.
Zanim się zderzyli, Felicity wbiegła pomiędzy nich.
- Mogę skosztować? - spytała, wskazując na kufel piwa.
Rafe podał go jej bez słowa. Niechętnie odwrócił wzrok od Deerhursta i
spojrzał na dziewczynę, która pociągnęła spory łyk.
- O, Boże! - wykrztusiła, oddając kufel. - Moim zdaniem, ta rozklekotana buda
była najmniej cenną cząstką Forton Hall. Nie będę po niej płakać! - Bez skrępowania
wzięła Bancrofta pod ramię. - Chciałabym przyjrzeć się z bliska! - oznajmiła. -
Pójdziesz ze mną?
- Jeśli chcesz…
Prawie siłą odciągnęła go od stołu; gdy zbliżyli się jednak do żałosnych
szczątków, poczuła, że napięcie w muskułach Rafe'a nieco zelżało.
- Nie była to koronkowa robota - stwierdził, patrząc na nią. - Któremu z nas
skoczyłaś na ratunek?
- Moim ciastom!
- Więc trzeba je było schować przed tym nadętym śmierdzielem!
- Rafe! Jesteś niesprawiedliwy!
Zatrzymał się i odwrócił ku niej. W oświetlającym go od tyłu słońcu, końce
jego zwichrzonych, płowych włosów przybrały barwę miedzi. Felicity marzyła o
tym, by wczepić się palcami w tę czuprynę, znaleźć się w jego niedźwiedzim uścisku
i stracić dech od setki pocałunków…
- Niesprawiedliwy?… A to czemu?
- Hrabia Deerhurst zaoferował ci nieprawdopodobnie wysoką sumę za Forton
Hall, a ty odrzuciłeś jego ofertę. Trudno się dziwić, że jest rozgoryczony i zły na
ciebie.
- Do ciebie jakoś nie czuje urazy, choć i ty kilkakrotnie odrzuciłaś jego ofertę!
Dziewczyna zaczerwieniła się.
- To co innego! Mężczyźni zawsze traktują interesy poważniej niż sprawy
sercowe.
- Nie byłaś widać napastowana przez właściwego mężczyznę. - Uśmiechnął się
szelmowsko i podał jej znowu ra mię. - Może spróbujemy?…
Felicity pohamowała tęskne westchnienie. Znalazła właściwego mężczyznę,
ale on nie potrafił zadać właściwego pytania!… Nie zamierzała jednak znowu się z
nim kłócić… Nie teraz, kiedy nareszcie, po raz pierwszy od wielu godzin, ma go
przez chwilkę dla siebie!
- Byłeś pewien, że uda ci się ta sztuczka z linami?
Skinął głową.
- Zawsze pasjonowałem się inżynierią i architekturą. - Urwał. - Słuchaj, Lis:
czy Nigel próbował kiedyś sprzedać Forton Hall hrabiemu? A może sam Deerhurst
już dawniej chciał kupić wasz majątek?
Zastanowiła się przez chwilę.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła. - Nigel stale jęczał, że wolałby
przenieść się do Londynu, ale myślę, że podobał mu się tytuł "dziedzica"… o ile mu
nie przeszkadzał w rozrywkach.
- Ach, tak?… - mruknął wymijająco Rafe, a ona polubiła go jeszcze bardziej za
to, że nie potwierdził głośno jej krytycznej opinii o bracie.
- James… hrabia Deerhurst… proponował mi ostatnio pokaźną pożyczkę na
remont dworu. Ale tylko dlatego, że wiedział, ile Forton Hall dla mnie znaczy! Nawet
gdyby sam chciał kupić nasz dom, wiedział, że zrobię wszystko, by Nigel mu go nie
sprzedał. - Podniosła oczy na Rafe'a i zobaczyła, że bacznie się w nią wpatruje. -
Czemu o to pytasz?
Wzruszył ramionami i spojrzał w stronę hałaśliwych gości.
- Usiłuję zrozumieć, czemu ni stąd, ni zowąd chce mi zapłacić aż tyle za
majątek, na którym mu nigdy dotąd nie zależało.
- Nigdy dotąd nie mówił, że mu zależy, ale w skrytości ducha mógł od lat
marzyć o Forton Hall!
Twarz Bancrofta spochmurniala.
- W każdym razie o czymś tam marzył!
Felicity znowu zapiekły policzki, a po plecach przeleciał jej dreszcz.
- Jesteś zazdrosny? - spytała, dziwiąc się własnej śmiałości: jak zdołała
wypowiedzieć to na głos?!
Po ustach mężczyzny przemknął leciutki, zmysłowy uśmiech. Nachylił się ku
niej.
- Nieprzytomnie! - szepnął.
- Przestań, Rafe! - odepchnęła go. - Jeszcze ktoś zobaczy!
- Cóż takiego?
- Jak się całujemy, głupi drągalu!
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- A więc i tobie marzą się pocałunki?
Ostatnimi dniami marzyła o nich nieustannie.
- Myślę o wielu różnych rzeczach - wykręciła się.
- Ja też myślę o wielu różnych rzeczach. Powiedzieć ci, o jakich?
- A czy są to rzeczy, o których się mówi w przyzwoitym towarzystwie?
Rafe roześmiał się.
- Skądże!
- Wobec tego wolę wrócić do deserów.
- Zatańcz dziś ze mną walca - poprosił, chwytając ją za narzutkę, bo chciała
odejść.
- Zgoda - odparła szeptem, marząc o tym, by zignorował jej ostrzeżenia i
ucałował ją tu i teraz, wśród ruin stajni.
- A z nim nie waż się tańczyć! - dokończył Rafe.
Obejrzała się przez ramię.
- Z hrabią Deerhurstem? Nie mogę mu odmówić, jeśli mnie poprosi do tańca.
Na litość boską, to przecież mój sąsiad! W dodatku utytułowany.
- Tańcz z nim, co chcesz, byle nie walca! - Rafe jasno postawił sprawę. Nie
potrafiła odgadnąć wyrazu jego oczu. - Pamiętaj! Bo porozbijam muzykantom ich
instrumenty!
Lis roześmiała się.
- Boże wielki!… Dobrze już, dobrze.
Gdy godzinę później hrabia Deerhurst zaprosił ją do pierwszego walca, nie
mogła mu oczywiście odmówić. Rafe pląsał już po dziedzińcu z May, a towarzyszący
Felicity Charles Talford nie tańczył z powodu podagry.
Felicity zwróciła się do niego przepraszającym tonem:
- Wybaczy pan?
Talford skinął głową.
- Na litość boską, korzystaj z okazji! Zasłużyłaś na odrobinę rozrywki, moja
droga!
Prawdę mówiąc, May z pewnością bawiła się lepiej od siostry; dziewczyna
ujęła jednak z uśmiechem wyciągniętą dłoń hrabiego. Poprowadził ją na środek
dziedzińca, wokół którego płonęły trzy wielkie, trzeszczące ogniska, i otoczył ręką
jej kibić.
- Wyglądasz dziś niezwykle czarująco - powiedział, obracając się z nią w takt
muzyki.
- Dziękuję!
- Bardzo będzie mi ciebie brakowało, kiedy wyjedziesz.
- Mnie także będzie brakowało twego towarzystwa.
- Naprawdę nie wolałabyś tu pozostać?
- Jamesie…
Słowa Deerhursta wstrząsnęły nią. Zaskoczona, podniosła oczy na jego twarz.
- Pomyślałem, że w tej sytuacji postawię coś więcej… na ostatnią kartę -
powiedział. - Chcę, byś dowiedziała się o wszystkim, nim podejmiesz decyzję:
odjeżdżasz czy zostajesz. Jeśli za mnie wyjdziesz i uda ci się skłonić Bancrofta do
sprzedania mi Forton Hall, dostaniesz ode mnie swój rodzinny dom w prezencie
ślubnym. Będzie należał tylko do ciebie, Felicity! Nie do Nigela ani do nikogo
innego. Wyłącznie do ciebie!
Felicity otworzyła usta i znów je zamknęła. Słowa Jamesa budziły w jej sercu
tak gromkie echa, że nie była już pewna, co rzeczywiście powiedział. Mogła
odzyskać Forton Hall! Może nie mieszkałaby w nim, ale byłaby jego właścicielką. Z
czasem zdołałaby doprowadzić posiadłość do dawnego stanu i wynająć komuś, kto
potrafiłby się na niej poznać. Albo zatrzymałaby ją dla siebie.
- To za wiele… - powiedziała po dłuższej chwili.
- Nic podobnego! - Uśmiechnął się do niej. - Chcę, żebyś wiedziała, jak cię
ubóstwiam. Zwrot Forton Hall jest tylko niewielkim dowodem mej miłości. Złożę ci
go z najwyższą radością.
Pomysł hrabiego ogromnie jej się spodobał, ale czuła się w obowiązku
odpowiedzieć mu z całą szczerością.
- Jesteś niezwykle wielkoduszny, Jamesie. Ale znasz moje uczucia względem
ciebie. Nie mogę być tak interesowna! To nie byłoby uczciwe… I nie przyniosłoby
szczęścia żadnemu z nas.
Przez dłuższą chwilę Burlough wpatrywał się w nią spod ciężkich powiek; z
jego twarzy nie mogła niczego wyczytać. Zaniepokoiło to ją nieco, ale wkrótce
zajaśniał znów serdeczny, dobrze jej znany uśmiech.
- Poczułem się jak ostatni nędznik! Oczywiście, że znam twoje uczucia.
Pragnąłbym jednak, żebyś lepiej poznała moje. Nie żądam, byś mnie pokochała od
razu. Nie odbieraj mi tylko nadziei, że może… z czasem… zdołasz mnie pokochać.
Nie mogąc się powstrzymać, Fełicity obejrzała się na Rafe'a, który w bardzo
niewygodnej pozie, zgięty wpół, dzielnie hasał z May. (Dziewczynka kategorycznie
sprzeciwiła się temu, by trzymał ją w tańcu na rękach, jak małe dziecko!)
Rafael Bancroft ani razu nie wspomniał o małżeństwie ani o miłości. Nie miała
też żadnej nadziei, że kiedykolwiek to uczyni. A obok posady guwernantki
małżeństwo było jedynym ratunkiem. Spojrzała znów na hrabiego, który bacznie ją
obserwował.
- To by ci nie dało szczęścia, Jamesie.
- Lepiej od ciebie wiem, co byłoby dla mnie szczęściem. I bądźmy wobec
siebie szczerzy, Felicity… - mówił dalej hrabia. - Czy jest oprócz mnie ktoś, kto cię
kocha? Nie czeka cię londyński sezon, bo nie masz ani pieniędzy, ani znajomych dam
z towarzystwa, które wzięłyby cię pod opiekę. A tutaj jedynymi mężczyznami
dorównującymi ci mniej więcej pozycją są tylko Talford, starszy o dobre czterdzieści
lat, i ten szaleniec, który chce jak najprędzej sprzedać twoje rodzinne gniazdo, by
pożeglować w siną dal.
Dziewczyna spuściła oczy, by nie wyczytał z nich, jak bardzo ją zraniły te
słowa. Oczywiście sama nieraz to sobie mówiła, ale usłyszeć, jak kto inny potwierdza
głośno jej obawy… Życie ją jednak nauczyło, że prawda przeważnie bywa bolesna.
- Nie mogę dać ci od razu odpowiedzi - powiedziała sztywno; bała się, że zaraz
zacznie rozpaczliwie płakać. - Muszę wszystko rozważyć.
Deerhurst znów uśmiechnął się łagodnie.
- Ależ oczywiście!
Gdy muzyka umilkła, hrabia odprowadził ją do stołów na końcu dziedzińca,
gdzie zgromadziła się większość młodych dam, paplających ze sobą w oczekiwaniu
na partnerów do tańca. Felicity pożałowała, że odmówiła oberżyście, kiedy częstował
ją kuflem piwa. W tej chwili bardzo dobrze by jej zrobiło!
- Widziałaś, jak tańczyłam, Lis? - Podbiegła do niej May, za którą postępował
jej partner. - Walca! A Rafe powiedział, że doskonale mi szło, jak na taką kruszynę!
- Widziałam, widziałam! - odparła Felicity, unikając wzroku Rafaela; mimo to
wyczuwała jego urazę. - Byłaś wspaniała!
- Przynieś mi ponczu, mała - polecił Bancroft swojej partnerce. - Wykończyłaś
mnie na amen!
Gdy May odbiegła, zwrócił się do Felicity. Zanim jednak zdążył powiedzieć
coś na temat jej tańca z Deerhurstem, zaczęła rozmawiać z panią Wadsworth. Rafe z
pewnością wszcząłby z nią kłótnię, a wtedy rozpłakałaby się i zaczęła skarżyć, jak
ciężkie było jej życie przez ostatnich kilka miesięcy i jak bardzo trudno jej dźwigać
to brzemię bez niczyjej pomocy. W końcu wyznałaby mu, że go kocha… a wtedy on
odwróciłby się na pięcie i uciekł na Daleki Wschód.
Po chwili zdołała przylepić do twarzy zwykły uśmiech. Zwróciła się do Rafe'a,
ale już go nie było.
- Hej, Rafe! - May znalazła się znów u boku siostry. W obu rękach trzymała
wielką szklanicę ponczu. - …A mówił, że jest taki zmęczony!… Rafe!
Lis dostrzegła go: tańczył z Elizabeth Denley. Właśnie w tej chwili pochylał się
nad śliczną brunetką, o czymś z nią szeptał, po czym roześmiał się.
- Cicho, May! - upomniała siostrę. - Nie wypada nikogo wołać na cały głos, a
zwłaszcza starszego od siebie!
Dziewczynka była wyraźnie urażona.
- Przecież przyniosłam mu poncz!
- Rafe nie jest twoją własnością. To dorosły człowiek i może robić, co mu się
podoba.
- To i ja chcę być dorosła!
Felicity przyklękła obok siostry i odebrała od niej szklankę ponczu.
- To wcale nie jest takie przyjemne - powiedziała cicho. - Ciesz się, że masz
dopiero osiem lat!
May wykrzywiła buzię.
- Chciałabym być na tyle duża, żeby porządnie nadepnąć Elizabeth Denley na
jej grube łapska!
Felicity powstrzymała się od porozumiewawczego uśmiechu.
- Dama tak się nie zachowuje! Poproś lepiej hrabiego Deerhursta - może z tobą
zatańczy.
- To już wolę Greethama!
- Ależ, May! - rzuciła ostrzegawczo siostra.
- Pana Greethama! - poprawiła się mała.
Wywiesiła język w stronę Rafe'a i pobiegła na drugi koniec dziedzińca.
Dopiero po północy ciżba zaczęła się przerzedzać. May nawet nie
protestowała, gdy Felicity kazała jej iść do łóżka. Dziewczynce oczy same się
zamykały; ledwie zdołała powiedzieć "dobranoc" panu Talfordowi. Muzykanci nadal
przygrywali do tańca pozostałym gościom; było ich dwadzieścioro, może
trzydzieścioro. Znużona Felicity zaczęła zbierać naczynia, które pochodziły z Forton
Hall.
Nie zatańczyła z Rafe'em ani razu. Jeśli zachowywał się tak niemądrze i
dziecinnie z powodu jednego walca, to lepiej, że się do niej nie zbliżał! Na brzegu
stołu z ciastem pozostał opróżniony do połowy kufel Charlesa Talforda. Dziewczyna
rozejrzała się, czy ktoś nie patrzy, i wypiła do dna. Poczuła gorąco w gardle, potem w
żołądku. Westchnęła.
- Pozwól, że ci doleję - odezwał się za jej plecami Rafe.
Lis zamarła. Oparł rękę na jej ramieniu i przelał połowę zawartości swojego
kufla do stojącego przed nią naczynia.
- Na zdrowie!
Odwróciła się i spojrzała na niego.
- Upiłeś się? - spytała, patrząc, jak dopija resztę, poruszając grdyką.
- Spodziewam się! Harowałem jak koń, to mi się należy. - Uśmiechnął się do
niej swoim uroczym, łobuzerskim uśmiechem i stuknął kuflem o jej kufel. - No, pij!
Nie odwracając od niego oczu, spełniła rozkaz. Piwo było słodkie i łaskotało ją
w gardle. Poczuła się nagle lepiej i odsunęła kufel.
- Sprawiłeś przykrość May.
- Wiem. Chodźmy tam!
Ruszył w stronę ostatniego ze stołów. Ciekawość i rozlewające się po całym
ciele ciepło sprawiły, że poszła za nim. Stalą tam beczułka piwa. Odszpuntował ją i
znów napełnił swój kufel. Wypił połowę, a drugą podał Lis.
- Nie dam się spoić! - oświadczyła, odsuwając kufel.
Wcisnął go jej w ręce.
- Wcale nie zamierzam cię spoić - powiedział lekko zamazanym, ale nadal
uroczym, opanowanym głosem. - Zebrało mi się na rozmyślania, a nie znoszę
rozmyślać w samotności.
Felicity uśmiechnęła się i oddała mu znowu kufel.
- A ja wolę rozmyślać na trzeźwo. Ale nad czym tak rozmyślasz?
- …branoc, Bancroft - zawołał pan Greetham, gdy przy pomocy Ronalda
załadował wreszcie na wóz przywieziony z domu stół.
Rafe pomachał mu ręką.
- …branoc, Greetham. Musimy jutro pogadać. Może o dziesiątej?
- Wolę w południe. Mój Tom ma jutro występ w szkole. Obiecałem, że przyjdę.
- Niech będzie w południe. I przywieź te… - Zerknął na Felicity. - No, te
rzeczy, o których mówiliśmy.
Dzierżawca spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął głową i cmoknął na
muły.
- Dobra!
- Jakie rzeczy? - spytała Felicity, przyglądając się Bancroftowi.
- Jesteś pewna, że potrafisz rozmyślać na trzeźwo? Ja mam zawsze o wiele
lepsze pomysły, jak się kompletnie zaleję.
- A mnie się doskonale rozmyśla na trzeźwo. No, więc, o jakie rzeczy chodzi,
Rafe?
Znów jej wetknął kufel i ruszył w stronę zwalonej stajni.
- Różne takie… matema… tematyczne.
- Może figury geometryczne? - podpowiedziała, idąc za nim i modląc się w
duchu, by nie wywalił się w ciemnościach; ogniska już prawie całkiem wygasły.
Mężczyzna wykręcił się twarzą do niej i szedł tyłem, pozornie bez wysiłku.
- Niech ci będzie. - Uśmiechnął się leniwie. - Ty masz dopiero ładną!
Felicity zmarszczyła się.
- Co takiego?
- Figurę.
Spłonęła rumieńcem. Ten przeklęty urzekający uśmiech zawsze tak na nią
działał, nawet jeśli Rafe był kompletnie zalany!
- O! Bardzo dziękuję!
- Dlaczego tańczyłaś walca z hrabią Lalusiem?
Zatrzymała się, on również.
- Poprosił mnie do tańca. I znam go od drugiego roku życia. Nie powinieneś go
przezywać.
Rafe zacisnął wargi.
- Wiem. To w złym guście. Zatańcz ze mną walca!
- Grają teraz jakiś ludowy taniec.
- A rzeczywiście! - Zbliżył się i wziął ją za rękę. Powoli zaczęli tańczyć w takt
muzyki. Felicity nadal trzymała w ręku kufel i starała się nie rozlać piwa.
Rafe doskonale znał kroki; jeśli nawet wyglądali głupio, pląsając tak po
ciemku, pozostali goście byli z pewnością zanadto pijani, by to zauważyć.
Chichocząc beztrosko jak jej siostrzyczka, Lis krążyła wokół partnera, a on zręcznie
wyjął jej kufel z ręki, wypił haust i oddał naczynie, ani razu nie zmyliwszy kroku.
- Rafe, jestem zmęczona! Trzeba posprzątać i położyć się do łóżka.
Podśpiewując wdzięcznym barytonem, Bancroft zakręcił partnerką. Kufel wraz
z piwem poszybował w dal, ale tancerz chyba tego nie zauważył. Przez dłuższą
chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w jej oczy, a potem otoczył ją ramieniem w pasie.
Drugą ręką ujął jej dłoń i zanim Felicity się zorientowała, tańczyli już walca.
Przytulał ją stanowczo zbyt mocno, ale jakoś jej to nie przeszkadzało. Prawdę
mówiąc, nucona przez Rafe'a melodia wywoływała znów dreszcze, które spływały jej
po plecach aż do stóp. Chyba nie ustałaby na nogach, gdyby nie miała oparcia w
wysokim, silnym partnerze.
Oparła mu głowę na ramieniu, wdychając płynącą z surduta woń piwa i dymu.
- Dobrze tańczysz - pochwaliła go.
- Jak każdy Bancroft - szepnął jej we włosy. - Wiesz co? - ciągnął sennym
głosem. - Tańczyłem walca z różnymi kobietami w siedmiu krajach…
Felicity podniosła głowę. Spod półprzymkniętych powiek oczy mężczyzny
jarzyły się zielenią w świetle dalekiego ogniska.
- A w jakim kraju jesteś teraz? - spytała szeptem i poczuła się nagle bardzo
zmęczona. Przebywał gdzieś daleko… Był równie niedostępny, jak będzie wówczas,
gdy odjedzie po sprzedaniu Forton. Musiała zatroszczyć się o siebie i May.
- Chyba tu nigdy jeszcze nie byłem - odparł.
- Dość tego, Rafe! Chodźmy stąd. Mamy dużo roboty.
Znów otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Lubię z tobą tańczyć.
- Ja z tobą też. Ale już bardzo późno.
- Naprawdę? - Obrócił ją trzymając nadal w ramionach i nachylił się, by
pocałować w ucho. Felicity zaparło dech. Wygięła szyję, a wówczas wziął do ust
płatek jej ucha i leciuteńko przygryzł. Nie będąc w stanie oprzeć się, Lis jęknęła, a jej
ręce z barków Rafe'a powędrowały na jego szyję.
- Dobrze ci? - szepnął.
- O, tak.
Koniuszkiem języka obrysował kształt jej ucha. Było to najdziwniejsze
uczucie, jakiego Felicity dotąd zaznała. Przytuliła się do Rafaela z całej siły. Nadal
tańcząc jak we śnie walca, zawędrowali na tyły stajni. Grunt opadał tam łagodnie do
strumyka, który wił się po terenie Forton Hall.
- Rafe - powiedziała sennym głosem Lis - uważaj na…
Wydał zdumiony pomruk, stąpnął jedną nogą w próżnię i stracił równowagę.
Dziewczyna instynktownie mocniej go objęła, chcąc przytrzymać, i przewróciła się
również. Stc czyli się po zboczu spleceni w kłębek.
Jakimś cudem wylądowała na Rafie; ich twarze niemal się stykały. Felicity nie
mogłaby się ruszyć, nawet gdyby chciała: jej spódnica zaplątała się wokół nóg
mężczyzny, a jedno ramię zaklinowało się między jego plecami a ziemią. Rafe
uśmiechnął się, oczy mu rozbłysły - dziewczyna nachyliła się, by go pocałować.
Kiedy podniosła głowę, by zaczerpnąć tchu, on także się uniósł i znów
zagarnął jej usta zachłanną, dziką pieszczotą. Dotknął językiem jej warg i rozchyliły
się. Serce Lis waliło, oczy miała przymknięte. Wtuliła się w niego jeszcze mocniej.
Czuła na swoich udach napór czegoś gorącego i twardego. Jakby na próbę
zakołysała biodrami. Rafe jęknął, z ustami na jej ustach, z palcami wplątanymi w jej
włosy. Zdyszany całował ją delikatnie w szyję.
Ciemne włosy Lis rozsypały się wokół jej twarzy, nakryły ich oboje, gdy sunął
wargami po jej skórze, składając na niej rozkoszne, dręczące pocałunki.
- Rafe! - wykrztusiła, próbując odepchnąć jego ramiona, bo zagradzały jej
drogę do jego ust.
Dłonie mężczyzny, sprawne niczym ręce pokojówki, sunęły wzdłuż pleców
Felicity, rozpinając jej suknię. Czuła, że musi dotykać go nieustannie; targała mu
niespokojnymi dłońmi to włosy, to ubranie, gładziła mięśnie ramion… Pragnęła
stopić się z nim całkowicie, by stali się jedną istotą, jednym ciałem.
- Spokojnie, Lis! - szepnął miękko, zsuwając jej suknię najpierw z jednego,
potem z drugiego ramienia i okrywając pocałunkami obnażone ciało. - Nie spiesz się.
Nigdzie nie odejdę!
- Przepraszam - wykrztusiła, mocując się z jego kamizelką.
- Nie ma za co. - Uśmiechnął się, chwycił jej palce i wsadziwszy je do ust,
zaczął leciutko ssać.
- Ja chcę… - szepnęła bez tchu i urwała, nie wiedząc, czego właściwie pragnie.
- Ja też. Unieś się odrobinę.
- Nie, Rafe! Tylko mnie obejmij, nic więcej.
Roześmiał się. Brakowało mu tchu, oczy pociemniały z pożądania.
- Dobrze, dobrze, uparciuchu! Niech będzie po twojemu.
Felicity znów zakołysała biodrami i wyczuła reakcję Rafe'a.
- O, Boże! - jęknęła, prężąc się w łuk. - Ściągnął jej suknię do pasa. Gorącymi
palcami pieścił jej piersi, aż zapierało jej dech. Wyciągnąwszy niecierpliwie spod
jego nóg spódnicę, przysiadła na nim, obejmując go udami.
- Do czarta! Lis, zdejmij z siebie resztę fatałaszków! - szepnął bez tchu. -
Natychmiast!
Usłyszała niecierpliwość w jego głosie i sama zadrżała z pożądania. Z bielizną
poszło gładko: gdy uniosła spódnicę, ręce Rafe'a pomknęły ku jej talii i zerwały
cienkie szmatki. Z jego spodniami było nieco trudniej: ani rusz nie mogła rozpiąć
guzików.
- Siedź spokojnie! - polecił stanowczym tonem, odsuwając jej ręce. Usłuchała,
a on szybko uporał się z zapięciem. Przesunął pieszczotliwie dłońmi po jej nagich
udach, przyciągając ją do siebie.
- Rafe! - odezwała się znowu, zdyszana i roześmiana. - Ja… nie wiem, jak…
Pocałował ją z uśmiechem.
- Pomóc ci?
- Chyba tak.
Wolniutko przyciągał ją coraz bliżej, a ona czuła, że tak być powinno, że tego
właśnie pragnie. Jęknęła znowu, szarpiąc guziki jego kamizelki.
- Rafe, szybciej! - nalegała.
- Staram się być ostrożny. - W jego głosie pożądanie mieszało się z
rozbawieniem.
- Nie musisz!
- Ale to cię za…
Z pożądliwym pomrukiem Felicity opadła gwałtownie na niego. Poczuwszy
nagły ból, jęknęła i chciała się zerwać. Wówczas Rafe przytulił ją mocniej.
- Próbowałem cię uprzedzić, kochanie. Wytrzymaj chwilę!
Przytuliła głowę do jego piersi. Ból ustępował, a narastało w niej jakieś
wspaniałe, nie znane dotąd uczucie. - Och!… - szepnęła, zdumiona, jak cudowna jest
jego obecność w głębi jej ciała.
- Teraz już możesz się poruszyć, Lis! - Rafe obrócił się, pokazując jej, co ma
robić.
Naśladując jego ruchy, zakołysała biodrami i dostrzegła w twarzy kochanka
gorączkowe oczekiwanie i pożądanie. Zakolebała się mocniej i koniuszkiem języka
musnęła bliznę na jego policzku. Jęknął. Coś we wnętrzu Lis zacisnęło się i zwarło
rozkosznie. Kołysała się coraz silniej, coraz szybciej... i nagle cały świat
eksplodował! Przywarła do ukochanego. - Rafe! - zawołała bez tchu.
Z jękiem przygarnął ją i obrócił się tak, że leżała teraz na plecach, spoglądając
w górę ku niemu. Całował ją rozchylonymi ustami, a Felicity bez tchu powtarzała
jego imię, gdy zanurzał się w niej raz po raz.
W końcu z westchnieniem podobnym do świstu zjednoczył się z nią całkowicie
i opadł, wspierając się czołem o jej szyję.
Przegarnęła palcami jego zwichrzone włosy i wsłuchując się w zdyszany
oddech kochanka, sama z trudem chwytała powietrze. Rafe był ciężki, ale radowała
się, czując na sobie to brzemię. Bliskość mężczyzny napełniała ją ufnością, dawała
poczucie bezpieczeństwa, jakiego od dawna nie zaznała.
Po chwili Rafe podniósł głowę i pocałował ją, tym razem delikatnie. Objąwszy
ramionami jej plecy, znów odwrócił się wraz z nią. Mogła teraz oprzeć głowę na jego
piersi i słuchać bicia serca, które z wolna się uspokajało.
- Chyba powinienem powiedzieć ci, o czym tak rozmyślałem - odezwał się i
usłyszała, znowu śmiech w jego głosie.
- Czy zrobiłam coś nie tak? - spytała niespokojnie i uderzyła kułakiem w
twardą pierś.
- Ufff!… Nic podobnego. Po prostu dawniej zastanawiałem się, czy pragniesz
mnie równie silnie, jak ja ciebie. Teraz juz wiem!
Felicity chętnie pozostałaby na zawsze w jego objęciach: było jej tak ciepło i
wygodnie. Mogła zapomnieć o tym, że wkrótce on odjedzie, a ona sama nigdy już nie
ujrzy Forton Hall… chyba że przyjmie propozycję Jamesa Burlougha. Wolała nie
wspominać o tym; ignorowane zagrożenie wydawało się mniej realne.
- Nad czym się jeszcze zastanawiałeś?
- Deerhurst miał rację. Stajnia rzeczywiście jest cennym dodatkiem do dworu.
- Nasza z pewnością nie była!
Rafe delikatnie głaskał ją po głowie, zanurzając palce w jej włosy. Przymknęła
oczy, a jej dłoń zabłądziła pod koszulę kochanka i sunęła po twardym, płaskim
brzuchu.
- Pewnie, że nie była… - mówił dalej - …ale nowa będzie! Napiszę do brata i
poproszę go o pożyczkę.
Dziewczyna uniosła głowę i popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- Pożyczkę?! Po co? Mówiłeś, że nigdy…
- To będzie niewielka pożyczka, tylko na doprowadzenie Forton do
przyzwoitego stanu. Nakłady zwrócą się z nadwyżką, bo wartość posiadłości
wzrośnie. Co o tym myślisz?
Felicity myślała teraz wyłącznie o tym, że Rafe zabawi dłużej w Forton, a ona
nie będzie musiała natychmiast się z nim rozstać ani podejmować trudnych decyzji.
Przytuliła się znów do kochanka. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby niespodzianie
wyznała mu swą miłość?… Powiedziała jednak tylko:
- Chyba masz słuszność.
- Cieszę się, że jesteśmy zgodni. Obawiałem się, że uznasz to za zwariowany
pomysł. - Wybuchnął znowu głośnym, gardłowym śmiechem.
- O co chodzi? - spytała, uśmiechając się do niego.
- Jesteś nadzwyczajna! - odparł, przygarniając ją do siebie.
Ty też!
- pomyślała Felicity.
10
Rafe trzykrotnie zaczynał list do Quinlana. Za pierwszym razem była to
beznadziejna, nieskładna bzdura: nie bardzo wiedział, ile ma powiedzieć o Forton
Hall swemu chłodnemu, zawsze opanowanemu bratu. Z drugim listem szło mu
lepiej… tak się przynajmniej łudził, póki nie spostrzegł, że zatopiwszy się w
marzeniach, zabazgrał całą stronę, wypisując na niej imię Felicity.
- Tam do licha! - mruknął przestraszony, szybko zmiął pergamin i wrzucił go
do kominka.
Za trzecim podejściem starał się być zwięzły i rzeczowy; stwierdził tylko, że
warto byłoby dokonać w Forton Hall drobnych napraw przed jego sprzedażą. Prosząc
o pożyczkę, wymienił niewielką kwotę, mając nadzieję, że nie wzbudzi podejrzeń
Quina.
Na górze rozległy się kroki. Rafe zerwał się i znów usiadł. W ciągu nocy
dziesiątki razy chciał biec do sypialni Felicity. Był jej pierwszym kochankiem - choć
nie miał pojęcia, czemu taka rozsądna, zrównoważona dziewczyna wybrała właśnie
jego. W dodatku pragnęła jego samego, nie czarującego i bogatego książęcego syna,
nie odznaczonego, medalami kapitana!
Było to dla niego coś zupełnie nowego, podobnie jak fakt, że jakaś kobieta
nieustannie zaprzątała jego myśli. Co więcej, wkradła się głęboko do jego serca:
kiedy wymówiła jego imię, z nadzieją i tęsknotą, gotów był zrobić dla niej wszystko!
… Najgorsze było to, że doskonale wiedział, czego pragnęła: Forton Hall.
- Niech to licho! - W jego życiowych planach nie było miejsca na stajnie ani
walące się domy! A Felicity i podróż na Daleki Wschód wykluczały się nawzajem.
Problem polegał na tym, że Felicity była w zasięgu ręki: mógł ją widzieć, słyszeć,
dotykać jej… Od reszty świata zaś dzieliła go ogromna przestrzeń i jeszcze większy
brak gotówki.
Wydobył następny arkusz pergaminu. Potrzebna mu była jakaś nowa pożywka
dla myśli. Coś, co oderwie go od marzeń o Lis i jej jedwabistej skórze. Uśmiechnął
się do siebie i zaczął bazgrolić na czystej karcie. Poczciwy, stary Robert Fields
pomoże mu wziąć się w garść. Wystarczy szczypta cynizmu, by wrócił mu zdrowy
rozsądek - a rozpustnym londyńczykom, zwłaszcza Robertowi Fieldsowi, cynizmu z
pewnością nie brakło! Rafe pomyślał również o napisaniu do Francisa Henninga, ale
ten głupek gotów jeszcze uznać list od niego za zaproszenie do Forton Hall na całe
lato! Nie, wystarczy jeden czy drugi list od Roberta, może i od Quina, by
przypomnieć sobie o wszystkich urokach kawalerskiej swobody!
Zamknął na chwilę oczy, ogarnęło go nagłe znużenie. Był wytrawnym
uwodzicielem, choć wydarzenia ostatniej nocy wcale na to nie wskazywały.
Zazwyczaj, gdy chciał zdobyć jakąś kobietę, nie zapominał o wygodnym łóżku albo
przynajmniej o romantycznej scenerii. Tym razem nawet nie zdjęli z siebie całego
ubrania… a on nadal pragnął ją widzieć, dotykać, tulić…
- Jesteś tu, Lis? - W drzwiach pojawiła się główka May. Gdy dziewczynka
dostrzegła siedzącego przy biurku Bancrofta, na ładnej buzi pojawił się brzydki
grymas. - A, to ty!
Zniknęła znów w korytarzu, a Rafe westchnął. Nie mógł pogodzić się z myślą,
że wypadł z łask tej ośmiolatki!
- May?…
Przez chwilę trwała cisza.
- …Czego chcesz?
- Bardzo cię przepraszam.
Główka znowu się pojawiła.
- Naprawdę?
Skinął głową.
- Naprawdę. Będziemy znowu przyjaciółmi?
Przez chwilę rozważała sprawę.
- No, dobrze! Ale powinieneś przeprosić także i Lis!
- Za co?
- Chciała z tobą zatańczyć, a ty jej nie poprosiłeś!
- A, o to chodzi. - Rafe skończył list, złożył go i zaadresował. - No cóż,
zatańczyłem z nią później, kiedy już poszłaś do łóżka. - Wstał i przeciągnął się.
Mimo zmęczenia po wczorajszej harówce jakoś nie mógł spać tej nocy. Uświadomił
sobie, jak droga stała mu się Felicity Harrington, i napawało go to lękiem.
- Do kogo pisałeś?
Zapieczętował oba listy i podał dziewczynce.
- Do mego brata i pewnego przyjaciela z Londynu.
- "Robert F… Folds" - odcyfrowała.
- Fields, maluszku - poprawił ją, zamykając kałamarz. - Chcesz pojechać ze
mną do Pelford i wysłać te listy?
- May zajmie się dziś rano arytmetyką.
Rafe odwrócił się, a serce zabiło mu z radości, gdy do pokoju weszła Lis.
Wyglądała pięknie: miała na sobie wzorzystą sukienkę z zielonego muślinu, której
dotąd nie widział. Wydawała się całkowicie zrównoważona - do chwili gdy ich oczy
spotkały się. Rafe zapragnął jej… zaraz, natychmiast!
- Chcę pojechać z Rafe'em! - biadoliła May.
- Dzień dobry - powitał wchodzącą.
- Dzień dobry! - Lis zwróciła się do siostry. - Arytmetyka, powiedziałam! A
teraz poszukaj świeżo zniesionych jajek.
- Niech to diabli! - I May niechętnie skierowała się do kuchennego wyjścia.
Długoletnia kariera zarówno wojskowa, jak i karciana, zrobiła z Rafe'a
niezłego psychologa. Zazwyczaj z wyrazistych oczu Lis mógł wyczytać wszystkie jej
myśli i uczucia. Tego ranka jednak nie zdołał się w nich połapać.
- Dobrze ci się spało? - spytał.
Skinęła głową, bawiąc się bibelotami, na chybił trafił ustawionymi obok siebie
na przenośnym stoliku. Dopiero gdy z dala dobiegł stuk zamykanych z impetem
kuchennych drzwi, przeszła przez cały pokój do Rafe'a i objęła go rękami w pasie.
Gdy przytuliła policzek do jego ramienia, przygarnął ją do siebie.
- Dzień dobry! - powiedziała raz jeszcze i uniosła ku niemu głowę z wyraźną
zachętą.
Ucałował słodkie usta i poczuł, że dziewczyna pragnie go równie silnie, jak on
jej.
- To dopiero jest prawdziwe powitanie! - powiedział cicho.
- Nie spałeś ani trochę? - musnęła szczecinkę zarostu na jego brodzie.
- Właśnie. Jak już zacznę coś rozważać, to nie mogę przestać.
Lis zachichotała.
- Wyobrażam sobie!
Poczuł nagły przypływ pożądania i zaczął się zastanawiać, jakby mogli
zatarasować się w małym salonie przed May?! Ucałował Felicity jeszcze raz i jej
gorąca, spontaniczna reakcja sprawiła, że spadł mu z serca kamień, którego istnienia
nawet nie podejrzewał.
- Nie żałujesz niczego, słodka Lis?…
Przez dłuższą chwilę patrzyła mu badawczo w oczy.
- Na razie nie.
Tym razem on zachichotał.
- Znakomicie! Bo mam ochotę na powtórkę wczorajszej nocy, tylko bez
takiego pośpiechu… I bez kamyków wpijających się w tyłek! - Przesunął dłońmi po
jej biodrach i krągłych pośladkach i przyciągnął ją do siebie. - Może by tak od razu?
…
Dziewczyna jęknęła, wbijając palce w jego plecy. Potem z wyraźnym żalem
odepchnęła go.
- Nie można: May kręci się w pobliżu.
- Tylko to ci przeszkadza? - nie dawał za wygraną.
- Ależ skąd! Ale to najbardziej oczywista przeszkoda. - Odwróciła się i
wskazała na listy, które May rzuciła znów na biurko. - Napisałeś do brata? - spytała.
Przystał na zmianę tematu… na razie.
- Tak. Byłem dla niego niezbyt miły przed wyjazdem z Londynu, ale teraz
przypomniałem mu, jaki potrafię być słodki i ujmujący… więc mam nadzieję, że
przyśle mi to, o co prosiłem.
Z oczu Felicity znikło pożądanie, zmieszane z rozbawieniem. Odwróciła się do
okna.
- Mogę zapytać, o jaką sumę go prosiłeś?
- Oczywiście! Przecież to ty zajmujesz się naszymi rachunkami! O dwa tysiące
funtów. Ta kwota nie wywoła u niego popłochu, a wystarczy na zbudowanie w
Forton niewielkiej, wygodnej stajni i załatanie muru tam, gdzie połowę domu diabli
wzięli.
- Jak myślisz, ile to zajmie czasu?
Rafe spojrzał na jej smukłe plecy. Poranne słońce otaczało Lis jakby aureolą:
wyglądała zupełnie jak anioł. Choć stała bez ruchu, wydało mu się nagle, że oddaliła
się o setki mil… I zapragnął, by do niego wróciła.
- Miesiąc czy coś koło tego, jeżeli się pospieszy z forsą. A przyśle od razu, jeśli
w ogóle zechce mi pożyczyć. - Podszedł do Felicity i stanąwszy za nią, objął
ramionami w pasie i przyciągnął do siebie. - Czym ci się znowu naraziłem?
Nie wyrywała mu się, nawet jakby odprężyła się w jego ramionach.
- Niczym. Jestem tylko trochę… zamroczona.
- To dobrze.
- Dobrze? - Odwróciła głowę i spojrzała na niego.
- Znam wiele znacznie gorszych słów, które mógłbym usłyszeć od ciebie dziś
rano. Nie mam nic przeciw temu, żebyś była "zamroczona". Sam czuję się podobnie.
Dziewczyna zachichotała.
- To dobrze!
Rafe doskonale pojmował jej rozterkę. On też nie miał pojęcia, co się z nim
dzieje - tylko że on musiał się troszczyć wyłącznie o siebie!
- Wiesz co? - szepnął jej we włosy. - Jeżeli trafi ci się jakaś naprawdę dobra
posada, nie musisz z niej rezygnować ze względu na mnie.
- A ty, jeśli znajdziesz dobrego kupca, nie musisz ze względu na mnie zwlekać
ze sprzedażą.
Mężczyzna przymknął oczy: na myśl o rozstaniu z nią znów rozszalała się w
nim zawierucha pragnień i niemądrych nadziei.
- Lis…
Wyśliznęła się z jego ramion i odwróciła, by popatrzeć na niego.
- Niczego nie żałuję, Rafe - powiedziała stanowczo. - Dobrze mi z tobą. Ale
nie jestem kompletną idiotką.
Spoglądał za nią, gdy wyszła na poszukiwanie May.
- Ona nie, z całą pewnością - powiedział do siebie. - Ale zaczynam się
zastanawiać, jak sprawa wygląda ze mną?…
- Jestem naprawdę głupia! - Felicity bezmyślnie mieszała rzadkie ciasto i
oparta o framugę drzwi kuchennych wyglądała na dziedziniec.
- Teraz już za późno! - odezwała się z tyłu siedząca przy stole May. - Rafe
pojechał do Pelford beze mnie!
- Nie przywiąż się do niego za bardzo, May! Nie będzie tu siedział wiecznie,
dobrze o tym wiesz.
Równie dobrze mogłaby udzielić tych przestróg sobie samej… Nie, dla niej
było już o wiele za późno. Nie powiedziała Rafe'owi prawdy: nie spała wcale, łudząc
się, że przyjdzie do niej, albo żałując, że sama nie ma dość odwagi, by pójść do
niego. Nigdy przedtem nie była zakochana, ale zawsze wyobrażała sobie, że jeśli się
to kiedyś zdarzy, to pokocha kogoś statecznego i godnego zaufania, w kim będzie
miała oparcie. Choć Rafael Bancroft odznaczał się większym rozsądkiem niż jej
ojciec i brat, a uroku miał więcej niż wszyscy, których znała, określenie "stateczny i
godny zaufania" wcale do niego nie pasowało.
- Jak dorosnę, to będę podróżowała - oświadczyła May, wypisując jakieś cyfry
na kawałku papieru - Rafe mówi, że w londyńskim zoo nie ma ani czwartej części
tych zwierząt, które widział w Afryce… A ja nie oglądałam nawet londyńskiego zoo!
Felicity spojrzała na siostrę.
- Jeśli w londyńskim zoo znajduje się osiemdziesiąt jeden zwierząt i stanowią
one jedną czwartą tego, co Rafe oglądał w Afryce, to ile dokładnie ich tam widział?
May stuknęła głową o stół.
- Felicity! Jak możesz?!
Siostra zachichotała:
- No, ile?
- Proszę wybaczyć, panno Harrington…
Dziewczyna aż podskoczyła. Lokaj w liberii, należący niewątpliwie do służby
hrabiego Deerhursta, stał na dziedzińcu, tuż za jej plecami - choć wcale nie słyszała
jego kroków! Był wysoki i silny, miał poważny wyraz twarzy… Chyba nigdy
przedtem go nie widziała.
- Ttak?… O cco chodzi?… - wyjąkała. Odstawiła miskę na stół i spojrzała na
wielki bukiet czerwonych i białych róż, który przybysz tulił w objęciach.
- Hrabia Deerhurst polecił mi, bym wręczył pani te kwiaty… - odparł
uprzejmie niskim, gardłowym głosem - …z wyrazami jego najgłębszego szacunku.
Podał jej bukiet, który Felicity z pewnym wahaniem przyjęła.
- Proszę podziękować ode mnie panu hrabiemu - odparła, podnosząc do twarzy
wielką wiązankę słodko pachnących kwiatów. - Są prześliczne!
Służący ukłonił się.
- Do widzenia, panno Harrington… panienko May.
- Do widzenia.
May wstała i podeszła do siostry, by obejrzeć podarek.
- Hrabia Laluś przysłał ci kwiaty? Co mu strzeliło do głowy?
- Cicho, May! Nieładnie tak przezywać pana hrabiego!
Mała skrzyżowała ramiona.
- Rafe zawsze tak o nim mówi!
- Rafe, jeśli chce, może zachowywać się bezczelnie. Nam nie wypada.
- No więc, dlaczego przysłał ci to zielsko?
- Zaraz się dowiemy. - Dziewczyna wyjęła ukryty wśród kwiatów liścik. -
"Najdroższa Felicity, jesteś jak różyczka wśród cierni. Przyjmij maleńki dowód moich
szczerych i gorących uczuć. Deerhurst."
May skrzywiła się.
- Co to ma znaczyć?
Felicity odnalazła jeden z ocalałych wazonów.
- Hrabia chce się ze mną ożenić.
Mimo pogardliwego prychnięcia May, mimo wyjątkowo silnego pociągu do
Rafe'a, wiedziała, że nie powinna dłużej ignorować względów, jakimi darzył ją
Deerhurst. Mogło to zaważyć na jej dalszym życiu. Jamesowi Burloughowi nie
brakło inteligencji ani urody, a nawet jeśli bywał czasem nudnawy, stanowił za to
wzór stateczności i można było na nim polegać. Oprócz Forton Hall mógł zaoferować
jej… i May… bezpieczne, ustabilizowane życie.
- Co takiego?! - Rafe wyprostował się zbyt raptownie i wyrżnął głową w jedną
z podpór zwalonej stajni. - Czarcia du… Czarcia łapa! - poprawił się natychmiast.
May zachichotała.
- Wiedziałam, że ci się to wcale nie spodoba!… W dodatku Lis ustawiła te
kwiatki na stole na samym środku salonu!
- Powiedziała coś więcej? - Zawiązał linę wokół podpory, a potem wziąwszy
dziewczynkę za rękę, odciągnął ją od rumowiska. Gdy znaleźli się w bezpiecznej
odległości, zagwizdał, a Dennis Greetham zaciął batem ciężkie konie, które miały
wyrwać pal z ziemi.
- Powiedziała, że nie powinnam go przezywać, a potem, że kwiaty to taki
"subtelny hołd".
Rafaelowi wszystko to zupełnie się nie podobało, ale nie mógł wyznać May, że
najchętniej zadusiłby Deerhursta za bezczelne wysyłanie bukietów jego Felicity!…
Choć właściwie nie miał prawa tak jej nazywać, mimo że się ze sobą kochali i że nie
schodziła mu z myśli ani na sekundę. Tak czy owak - nie pozwoli prześcignąć się
Deerhurstowi pod żadnym względem! A już na pewno nie wtedy, gdy chodziło o
uczucia Lis!
- Z kwiatami rzeczywiście mu się udało - przytaknął, podchodząc do wozu, by
pomóc w załadunku szczątków stajni. - Ale my wymyślimy dla niej jeszcze
ładniejszy prezent, co?
- No pewnie! Dużo lepszy niż jakieś tam kwiatki!
- Masz jakiś pomysł?
May biła się z myślami, a Rafe i jego "brygada" ładowali na wóz, ile się tylko
dało. W ciągu najbliższych dni nie będzie czasu na dalsze roboty przy stajni. Dawno
już obiecał pomóc Billowi Jenningsowi w stawianiu nowego płotu. Nie można było
dłużej z tym zwlekać.
- Już wymyśliłam!
- No, to mnie oświeć, kochanie!
- Lis najbardziej lubi niebieski kolor i bardzo jej się przyda nowa jedwabna
sukienka! Te, które miała, zupełnie się zniszczyły i musiała je wyrzucić!
- May, nie mogę kupić Felicity sukni! Wszyscy by pomyśleli, że jesteśmy… -
Urwał. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć dziewczynce niestosowność takiego daru.
- …Kochankami? - dokończyła za niego.
Ładny gips! Rafe przykucnął koło dziewczynki.
- Gdzie usłyszałaś coś podobnego?
- Od pani Denwortle. Mówiła do pani Wadsworth, że ty i Felicity jesteście…
rozrzutnymi kochankami.
Przez chwilę nie mógł się w tym połapać.
- …Rozpustnymi kochankami?
- No, tak!
Ta handlarka pozwala sobie na wredne insynuacje w obecności dziecka!
Nieletniej siostrzyczki jednej ze swych ofiar!… Bancroft poprzysiągł sobie
wypowiedzieć babsku otwartą wojnę.
- A czy wiesz, May, co to znaczy?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Że się kochacie i że ją całujesz. Dawno o tym wiedziałam!
Matka Rafe'a pękłaby chyba ze śmiechu, słysząc jak syn udziela nauk
moralnych… i to małym dziewczynkom!… Postanowił jednak zrobić, co w jego
mocy.
- Rzeczywiście, czasem całujemy się z twoją siostrą i bardzo ją lubię. Mam
nadzieję, że ona mnie też. Ale jest to bardzo… skomplikowana sprawa, bo wszyscy
mieszkamy razem w Forton Hall. Więc najgrzeczniej… najsłuszniej byłoby nie
rozmawiać na ten temat.
May wykrzywiła się.
- Dobrze o tym wiem! Nie jestem aż taka głupia, Rafe!
I tyle warte były jego morały. Z dalszej rozmowy dowiedział się, że urodziny
Felicity wypadają za trzy tygodnie. Oboje z May ustalili, że kupią dla jubilatki
suknię. Oficjalną ofiarodawczynią będzie May, a prezent wręczą oboje, jeszcze przed
urodzinami.
Tak się złożyło, że wszystkie długi wdzięczności za pomoc w uporządkowaniu
Forton Hall przyszło Rafe'owi spłacać niemal równocześnie. Był więc tak zaganiany i
taki zmachany, że przez kilka dni z rzędu nie mógł zamienić z Felicity nawet kilku
słów, a tym bardziej spotykać się z nią potajemnie. Deerhurst przysyłał codziennie
kwiaty lub słodycze, a Rafe kipiał tylko ze złości i obmyślał w duchu siedemdziesiąt
trzy sposoby zamordowania przeklętego Lalusia!
* * *
Felicity czuła, że Rafe'a coś dręczy, ale nie miała pojęcia, co to takiego. Minął
już tydzień, od chwili gdy wysłał list do przebywającego w Londynie markiza
Warefielda, a dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Z pewnością chciał pozbyć się Forton,
nim nadejdzie jesień - a teraz sezon londyński już się skończył, sierpień był za pasem
i czas uciekał.
Niekiedy miała nadzieję, że odpowiedź markiza nadejdzie tak późno, iż Rafe
będzie musiał zostać w Cheshire przez zimę. Może trzy albo cztery kolejne miesiące
w Forton Hall skłonią go do zamieszkania tu na stałe?… Ona sama otrzymała
uprzejmą, lecz odmowną odpowiedź od przełożonej pensji dla dziewcząt w Bath,
której proponowała swe usługi. Poza tym nikt się do niej nie odezwał. Nie zrażając
się tym, wysłała tuzin następnych ofert, ale zaczął już dręczyć ją niepokój. Gdyby nie
udało jej się znaleźć wkrótce posady, nie widziała innego wyjścia, jak tylko zgodzić
się poślubić Deerhursta.
Przez cały ostatni tydzień Rafe uganiał się po okolicy, nie było go od świtu do
zachodu słońca, a w dodatku nie wiedziała, co też on wyrabia. 2 pewnością nie miało
to żadnego związku z Forton: od wielu dni nie zajmował się ani stajnią, ani ogrodem.
Kiedy zaś wracał do domu, był tak wykończo¬ny, że przeważnie zasypiał w fotelu,
gdy obie z May bawiły go lekturą w małym salonie. Co gorsza, nawet jej nie
pocałował od owego ranka po zburzeniu stajni. A ona - choć było to okropnie
nieprzyzwoite! - bardzo chciała być znów z nim, sam na sam… Pragnęła, by ją
obejmował, pieścił i kochał równie mocno, jak ona jego!
Usłyszała, że wrócił do domu i ze zdziwieniem spojrzała na zegar, stojący na
gzymsie kominka w otoczeniu trzech wazonów pełnych kwiatów i pudła czekoladek.
Nie dochodziła nawet dwunasta! Jej niemądre serce zaczęło walić. Przygładziła
włosy i wróciła do ksiąg rachunkowych: może da się odkryć jakiś, choćby drobny
przychód?…
- Ja zaniosę! - dobiegł z korytarza głośny szept May i cichy pomruk Rafe'a.
Felicity uśmiechnęła się, nie przerywając pracy.
Rafe stanął w progu i głośno odkaszlnął; Lis obejrzała się, udając zaskoczenie.
- Tak wcześnie wracasz! Czy wszystko w porządku?
- Jak najbardziej. Masz chwilkę czasu?
- Ależ oczywi…
- Wcale nie umiesz się do tego zabrać! - oświadczyła May i wyminąwszy
mężczyznę, wtargnęła do saloniku: mała, czarna myszka wepchnęła się bezczelnie
przed ogromnego, płowego lwa! Niosła w obu rękach wielkie pudło, owiązane
śliczną niebieską wstążką. - Wszystkiego najlepszego! Sto lat!
- O Boże!… Dobrze wiesz, May, że moje urodziny będą dopiero za dwa
tygodnie!
- A widzisz? - odezwał się Rafe z szerokim uśmiechem, opadając na krzesło
obok Felicity. - To ty wszystko popsułaś! Trzeba było poczekać, aż ja jej wyjaśnię!
Dziewczynka położyła pudło na kolanach siostry.
- To taki przedurodzinowy prezent. Od Rafe'a i ode mnie.
Felicity spojrzała na oboje spiskowców. May była wyraźnie podekscytowana, a
Rafe, choć zmęczony, uśmiechał się do niej; jego zielone oczy skrzyły się wesołością.
- Wobec tego - bardzo wam dziękuję. Nie liczyłam na żadne prezenty.
- Otwórz! - ponaglił Bancroft, stukając w pudło palcem.
Lis uśmiechnęła się do niego, potem zdjęła z pudła wstążkę i podała ją May. Ta
natychmiast zawiązała ją Rafe'owi na czole.
- Dokładnie tak wyobrażałam sobie ciebie za sterem pirackiego statku, gdy
spotkaliśmy się po raz pierwszy! - roześmiała się Felicity i zasłoniła mu oko
kosmykiem włosów. - Szykowny z niego łotrzyk, co, May?
- Czarrrcia łapa! - prychnęła siostrzyczka. - Otworzysz wreszcie ten prezent
czy nie?!
- Cicho, okropna smarkulo! - wycedził Rafe. - Wpędzisz mnie tylko w kłopoty!
Felicity nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Za późno się spostrzegłeś!
Przygotowana na wszelkie dziwolągi, jakimi May i Rafe mogli uczcić jej
urodziny, powoli zdjęła wieko. Bibułka nie pozwalała dojrzeć zawartości pudełka,
więc wyjęła ją także… i osłupiała.
- O, Boże!… - szepnęła wreszcie.
- To suknia - przerwała ciszę May, gdyż jej siostra nie była w stanie powiedzieć
nic więcej.
- Tak… tak, widzę… - Ręce Felicity drżały, a oczy były pełne łez, gdy
wyjmowała z pudła ciemnobłękitną suknię.
- Zanieśliśmy jedną z twoich muślinowych sukienek na wzór - powiedział
cicho Rafe. - Mam nadzieję, że ta będzie pasowała.
Dekolt i małe bufki obrzeżone były kremową koronką, tak samo jak powiewna
spódnica. Górną część sukni zdobiły drobniutkie, białe kwiatki, podobne do gwiazd
na wieczornym niebie; dolna część toalety, zebrana w pasie, była ciemniejsza, jak
głęboka noc.
- Podoba ci się? - spytała siostrzyczka.
Lis uśmiechnęła się przez łzy.
- Jest przepiękna!
- Godzinami przeglądaliśmy z Rafe'em żurnale i katalogi!… Pani Denwortle
powiedziała, że suknia będzie za ciemna i że ci się nie spodoba. Wtedy Rafe
podszepnął mi i odpowiedziałam jej tak: "Wystarczy na panią spojrzeć i każdy widzi,
jaki ma pani niezwykły gust, ale wolę to, co sama wybrałam!" - May zachichotała. -
Pani Denwortle gapiła się na mnie chyba z minutę, a potem poczerwieniała jak burak
i powiedziała: "Pan Bancroft ma na ciebie jak najgorszy wpływ, młoda damo!"
- No i co, Lis?…
Dziewczyna spojrzała na Rafe'a.
- To o wiele za wytworne dla mnie - wykrztusiła. - Nigdy w życiu nie
widziałam czegoś równie pięknego!
Zrobił zdziwioną minę.
- May mówiła, że miałaś jedwabne suknie.
- Nie takie toalety! - Rafael Bancroft spędził całe życie wśród najbogatszych,
najbardziej utytułowanych rodzin angielskich. Dla niego określenie "jedwabna
suknia" znaczyło coś zupełnie odmiennego od stroju, który by ona wybrała. - Nie
mogę przyjąć takiego prezentu, Rafe!
- Felicity, jesteś głupia jak gęś! - biadoliła mała.
Rafe wstał, nie odrywał jednak oczu od Felicity.
- May, przynieś siostrze chusteczkę, dobrze? I to zaraz!
- Dobrze już, dobrze! - Dziewczynka widać doskonale wiedziała, że chcą się
jej pozbyć, bo wychodząc, zamknęła starannie drzwi.
- Powiedziałaś, że ci się podoba! - przekonywał Rafe; zbliżył się do Lis i
przykląkł przy niej.
- Bardzo mi się podoba. Ale ty przecież nie masz pieniędzy, a to jest… to jest
nieopisanie piękne…
- Bardzo bym chciał ujrzeć cię w tej sukni. A zresztą… z moimi pieniędzmi
mogę robić, co mi się podoba! - Delikatnie wyjął jej sukienkę z rąk i odłożył do
pudła; potem sięgnął po obie dłonie dziewczyny. - Tak bardzo chciałbym sprawić ci
przyjemność, Lis.
Łza spłynęła jej po policzku.
- Sama już nie wiem, co powiedzieć...
- Powiedz "dziękuję" i daj mi całusa, zanim wróci sama wiesz kto!
- Dziękuję! - szepnęła i dotknęła wargami jego ust.
Mężczyzna westchnął i przysunął się bliżej, by oddać jej pocałunek. Felicity
marzyła o tym, by rozpłynąć się w jego objęciu, by skryć się w gorących, silnych
ramionach.
- Hej, Rafael! Jesteś tam czy cię nie ma?
Rafe oderwał usta od ust Felicity tak raptownie, że omal nie spadła z krzesła.
Zerwał się na równe nogi i w tej samej chwili drzwi salonu otwarły się.
- Rafael, gdzie…
- Quin?…
Felicity przyglądała się w osłupieniu, jak Rafe podchodzi do wysokiego,
niezmiernie eleganckiego blondyna, który stał we drzwiach. Markiz Warefield
przybył do Forton Hall!
- Co ty tu robisz, u diabła?! - dopytywał się Rafę, spozierając podejrzliwie na
brata.
Warefield uniósł brwi.
- Prosiłeś mnie o pomoc.
- Prosiłem cię o pieniądze!
- To jedno i to samo.
- Nic podobnego! Ty…
- Któż to taki? - Bystre zielone oczy markiza zlustrowały nędzny, zagracony
pokój, stos ksiąg rachunkowych, wysuwającą się z pudła suknię… i zatrzymały się na
Felicity.
Wstała pospiesznie, wygładziła fałdy prostej sukienki z żółtego muślinu i
dygnęła.
- Witam pana markiza.
- Quin, to panna Felicity Harrington. Lis, to mój brat.
- Harrington? - powtórzył markiz. - Czy przypadkiem nie od Nigela
Harringtona…
- Tak. To bardzo długa historia. Jak się miewa Maddie?
- Sam ją o to zapytaj.
- To i Maddie przyjechała? - Rafe wydawał się jeszcze bardziej oszołomiony,
ale wprost głupio zadowolony. Felicity poczuła zazdrość: kim jest ta cała Maddie?!
Markiz skinął głową.
- Uznała, że będziemy stanowili idealne tło. Rafe zmrużył oczy.
- Dla kogóż to?
- Dybią tu na moje życie! - rozległ się z przedsionka jeszcze jeden męski głos. -
Nie zbliżaj się z tym do mnie!
Felicity i Rafe wymienili znaczące spojrzenia.
- May! - zawołali równocześnie i nie zważając na Warefielda, rzucili się ku
drzwiom.
11
Rafe pędem wpadł do przedsionka. May uzbrojona w szczotkę do włosów
zagnała do kąta Francisa Henninga. Zanim zdążyła go walnąć, Rafe mocno chwycił
ją w ramiona. Widok małej wojowniczki rozbawił go i przeraził równocześnie;
przytrzymał ją mocno i posadził na najniższym stopniu schodów.
- Wszystko w porządku, kochanie! Oni są nieszkodliwi! - Obejrzał się przez
ramię: Quin właśnie zjawił się w przedsionku, tuż za Felicity. - No, prawie…
- Wszyscy pchają się do naszego domu bez pytania! - pożaliła się mała,
niechętnie oddając mu szczotkę.
- Do naszego domu?… - Robert Fields najwyraźniej czekał, że ktoś uwolni go
od płaszcza. W końcu wzruszył ramionami i przerzucił sobie okrycie przez ramię. -
Jestem coraz bardziej zaintrygowany, Bancroft!
Rzuciwszy May jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie, Rafe wyprostował się i
odwrócił, zdejmując poniewczasie opaskę z czoła. Niech to diabli! Chyba połowa
Londynu zwaliła się do Cheshire!…
- Witajcie w Forton Hall.
- A raczej w jego ruinach - prychnął pogardliwie Robert. - Nieźle widać
pohulałeś, chłopie! Szkoda, że mnie przy tym nie było!
- Ha, ha! Wszystko już jasne! - zachichotał Francis. - Tak hulał, że aż dom się
zawalił, co?
Ich uwagi zabolały Rafe'a, choć sam wyrażał się jeszcze mniej pochlebnie, gdy
po raz pierwszy ujrzał Forton Hall.
- Szkoda, że nie wiecie, jak to wyglądało przed miesiącem!… I przykro mi, ale
to nie ja spowodowałem ten kataklizm. Jakich jeszcze śmiałków ściągnęliście w te
dzikie ostępy Cheshire?
Dobrze znał całą paczkę, ale dzięki przeciągającym się powitaniom zdołał
jakoś zebrać myśli. Obecność Quina i Maddie zniósłby bez trudu, choć mogliby sobie
wybrać stosowniejszą porę na odwiedziny. Jeśli chodzi o resztę przybyłych, to
tęsknota za wesołym londyńskim życiem opuściła go doszczętnie na widok lady
Harriet Mayhew i Jeanette Ockley, uwieszonych po obu stronach Stephena Caldera.
Znajomość Bancrofta z tymi damami była bardzo intymna i wcale sobie nie życzył,
by Lis się o tym dowiedziała. Zaklął pod nosem. W dodatku przywlekli ze sobą tę
plotkarę, Rosę Pendleton, która zwietrzyłaby skandal nawet w tym, że dwoje
nieboszczyków leżało grób w grób na tym samym cmentarzu!
Przybyło więc osiem osób razem z Quinem i Maddie, choć ci nie zaliczali się
do paczki Fieldsa. Dobrze przynajmniej, że ojciec nie zdecydował się na wizytę w
Cheshire! Na samą myśl o tym Rafe aż się wzdrygnął.
- Jakeście mnie tu wytropili?
- Dostałem przecież list od ciebie! Był tak rozpaczliwy, że postanowiliśmy
przyjechać i trochę cię rozweselić.
Rafe zdobył się na wymuszony uśmiech i przysunął bliżej do Roberta.
- Gdybym sobie życzył twej wizyty, Fields, to bym cię zaprosił! - mruknął mu
do ucha.
- Nie pleć głupstw - wycedził przyjaciel. - Jesteśmy w drodze do Lakeford
Abbey. Rodzice Harriet zaprosili nas na resztę lata. No i wzięła nas pokusa zajrzeć po
drodze do ciebie.
Rafe dobrze wiedział, że nie stęsknili się za jego widokiem, tylko chcieli się
przekonać, co w trawie piszczy. Doskonale znał takie sztuczki, choć dotąd nigdy sam
nie padł ich ofiarą. Miał ochotę sprać Fieldsa na kwaśne jabłko! Ze wszystkich
jednak życiowych mądrości, jakie wywrzaskiwał mu ojciec, najlepiej zapamiętał
maksymę: "Nie daj się nigdy zbić z tropu, choćby się ziemia pod tobą rozstąpiła!"
- Muszę was tylko uprzedzić, że w chwili obecnej komfortu tu nie zaznacie.
- Jakoś to przeżyjemy - odparł sucho Quin. - Mogę zamienić z tobą słówko?
Rafe dobrze wiedział, że musi porozmawiać z bratem, i to jak najprędzej.
Felicity jednak nadal tkwiła we drzwiach, spoglądając to na niego, to na gości takim
wzrokiem, jakby przez pomyłkę trafiła nagle do piekła.
- Oczywiście. Za chwilkę - odpowiedział Quinowi. - May, może wskażesz
państwu pokoje gościnne? - Nie czekając na odpowiedź dziewczynki, podszedł do
Felicity i ujął ją za łokieć.
Ocknęła się i odsunęła od niego.
- May, zrób to, o co cię pan Bancroft prosi. A ja nastawię wodę na herbatę. - W
końcu spojrzała na Rafe'a. Krew zamarzła mu w żyłach, gdy dostrzegł w jej oczach
skrywaną wściekłość. - Panie Bancroft, pańscy goście przywieźli zapewne ze sobą
jakieś bagaże. - Z tymi słowy ruszyła korytarzem, a żółty muślin jej sukni groźnie
szeleścił.
Z miną wyraźnie świadczącą o tym, że nadal chciałaby komuś przyłożyć, May
zaprowadziła gości na górę. Naburmuszony Rafe wyszedł na podjazd. Stało tam aż
pięć powozów, psiakrew!… a on nie miał nawet stajni!… Woźnice, stajenni,
kamerdynerzy i pokojówki rozmawiając ze sobą rozglądali się dokoła. Najwidoczniej
spodziewali się, że zaraz się pojawi zastęp służących z Forton.
- Gdzie twoja służba? - mruknął Quin, znalazłszy się u boku brata.
- Jaka służba?! Sprzedaję ten dom! Zapomniałeś czy co?
- Ach, tak.
Po tych słowach markiz ujął sprawę w swoje ręce. Na jego skinienie woźnice i
kamerdynerzy bez oporu przekształcili się w tragarzy. Stosy bagażu zaczęły znikać w
głębi domu. Powozy skierowano na tylny dziedziniec. Rafe i Quin zostali wreszcie
sami na frontowych schodach.
- Twój list zupełnie mnie zaskoczył - odezwał się lekkim tonem markiz i zszedł
na podjazd. - Byłem przekonany, że dawno już sprzedałeś Forton Hall i znajdujesz się
teraz w połowie drogi do Chin.
Bez pośpiechu okrążali dom. Na widok rozwalonej stajni i kilku koni (w tym
Arystotelesa), uwiązanych na łączce, Quin przystanął.
- Widzę, że zaszły pewne komplikacje. Mógłbyś mi o nich opowiedzieć?
- Dlaczego po prostu nie przysłałeś mi forsy? - odpowiedział pytaniem na
pytanie Rafe. Podniósł kamyk i cisnął nim w stos belek. - To nie taka znów wielka
suma!
- Masz rację. Cóż… może chciałem się z tobą spotkać, zanim znów gdzieś
przepadniesz?
- Słuchaj no, Quin, jeśli chcesz, żebym cię przeprosił za to, co ci nagadałem
przed wyjazdem z Londynu, to w porządku.
Starszy brat przystanął.
- Myślisz, że przejechałem taki szmat drogi, żeby wydusić z ciebie
przeprosiny?
- Jestem zupełnie skołowany! - warknął Rafe. Quin orientował się już w
sytuacji, więc nie było się z czym kryć. - Nie wiem, co począć!
- Któż to taki, ta Felicity Harrington?
Quin miał nieomylny instynkt jamnika, który zwęszył lisa!
- To siostra Nigela Harringtona. - Rafe ruszył znowu, tym razem w stronę
strumienia. Po chwili markiz dogonił go. - I wbij sobie od razu do głowy: nie miała
pojęcia, co jej brat zamierza zrobić! Kiedy się tu zjawiłem, dom właśnie się zawalił, a
Felicity i May wygrzebywały z gruzów jakieś resztki. Ten kretyński,
nieodpowiedzialny szczeniak przegrał w karty rodzinny dom… jedyne schronienie
swoich sióstr!
- I te siostry nadal tu mieszkają?
- Przecież nie mogłem ich wyrzucić! Uważasz mnie za potwora czy co?!
- Skądże znowu - odparł markiz. - Tak tylko spytałem, dla podtrzymania
rozmowy. Proszę, mów dalej.
- Niewiele już zostało do powiedzenia - wykręcał się Rafe, nie chcąc
rozmawiać na temat Felicity, zanim sam nie ułoży sobie wszystkiego w głowie. -
Szukałem reflektanta na dom, ale doszedłem do wniosku, że zapłacą mi więcej, jeśli
ponaprawiam to i owo. Dlatego właśnie napisałem do ciebie.
- A po co pisałeś do Fieldsa i spółki?
- Nie baw się w przesłuchanie, Warefield! Napisałem tylko do Fieldsa i wcale
go, do cholery, nie zapraszałem! Sam na to wpadł, psiakrew!
- A dlaczego nasz przyjazd jest ci tak bardzo nie na rękę?
Rafe znów się zatrzymał. Nic dziwnego, że brat zawsze doprowadzał go do
szału!
- Bo nie życzę sobie towarzystwa "przyjaciół", którzy potrafią tylko przypiekać
na żywym ogniu i wbijać szpile w najboleśniejsze miejsca!
Quin roześmiał się.
- No, to masz z głowy prawie wszystkich!
- Jakie znów "prawie"?
Markiz bez słowa krążył po dziedzińcu i ogrodzie. Rafe szedł obok niego, cały
spięty, pragnąc jak najszybciej wyrwać się do Felicity i jakoś ją ułagodzić. Gdy
jednak Quin niby od niechcenia zadał mu jedno czy drugie pytanie, zaczął wyjaśniać
mu szczegółowo, czego już dokonał i co sobie zaplanował. Quin nie przerywał,
pozwolił się bratu wygadać.
- Więc pożyczysz mi te dwa tysiące czy nie? - spytał w końcu Rafe,
zatrzymując się przy kuchennym wejściu.
- Nie widzę przeszkód. Twój plan jest bardzo rozsądny. Masz całkowitą rację:
wszelkie ulepszenia podniosą wartość domu i wydatki zwrócą się nam z nawiązką.
- Dzięki, Warefield! Bardzo mi przykro, że nazwałem cię nudnym tępakiem.
Quin uniósł brew, nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdyż z kuchni dobiegł
metaliczny łoskot walących się garnków. Zapewne Felicity robiła przegląd
morderczych narzędzi.
- Przepraszam na chwilę - powiedział do brata Rafe i wszedł do domu.
- Nie przejmuj się mną - rzucił Quin za odchodzącym. - Obejrzę sobie resztę
sam.
Rafe nie zwrócił uwagi na jego słowa i z impetem otworzył kuchenne drzwi.
- Nic ci się nie stało, Lis? - spytał, wchodząc do środka.
Niecierpliwym ruchem odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
- Zaprosiłeś całą tę zgraję i nawet mnie nie uprzedziłeś! - warknęła.
- Wcale ich nie zapraszałem! Sami się wprosili!
- No to ich wyproś!
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Nie mogę tego zrobić - jak by to wyglądało? Zresztą, to moi przyjaciele.
Felicity rąbnęła garnkiem o stół.
- Niech ci będzie. Jestem tylko ciekawa, kto będzie sprzątał pokoje, palił w
kominkach i karmił twoich gości? A może spodziewasz się, że ja to wszystko będę
robić?
Zawsze podziwiał jej zmysł praktyczny… W tej chwili jednak trochę mniej.
- Nie złość się na mnie! To naprawdę nie moja wina!
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie!
- Lis…
- Jeśli jesteś w takim rozpaczliwym nastroju - przerwała mu - to po co tu
siedzisz? - Samotna łza spłynęła jej po policzku. Otarła ją niecierpliwym ruchem.
- A więc dlatego jesteś taka zła!
- Nic podobnego!
Głos jej się załamał. Rafael pojął, jak bardzo musiała czuć się urażona i
zraniona.
- Wcale nie jestem w rozpaczliwym nastroju! - powiedział, podchodząc do
odwracającej się od niego dziewczyny.
- To czemu żalisz się przyjaciołom w listach, jak ci tu źle?
Patrzył na szczupłe ramiona, trzęsące się teraz ze złości… a może od płaczu?
… Pewnie jedno i drugie!
- Wcale się nie żaliłem, Lis. Słowo daję! Robert sobie to wszystko wymyślił,
żeby mieć pretekst do przyjazdu… Pewnie nie pojmuje, że ludzie mogą się dobrze
bawić nawet bez jego towarzystwa!
- Czyżby? - Nadal była odwrócona plecami. Rafe'owi zabrakło już
argumentów, więc objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Felicity wyrżnęła go
łokciem w żebra i odskoczyła.
- O, nie, nic z tego! Nie uda ci się mnie ugłaskać, Rafe! Czy ty w ogóle wiesz,
jak się czuję, gdy zjawia się tu śmietanka londyńskiego towarzystwa, a Forton
prezentuje się tak okropnie?…
- To nie żadna śmietanka, Lis - zaprotestował.
- Wszystko jedno! Czuję się upokorzona, i już!
Tym zamknęła mu usta.
Z hukiem postawiła jeszcze jeden garnek na piecu.
- Zrobię im herbaty, a wieczorem przygotuję obiad. Potem rób sobie, co
chcesz! Sam powiedziałeś, że wynająłeś mnie do prowadzenia rachunków… nie na
służącą do wszystkiego! - Podeszła do niego dumnym krokiem i machnęła mu
chochlą przed nosem. - I nigdy już nie waż się mnie tknąć! - Po tych słowach
zgarnęła na tacę imbryk i pół tuzina filiżanek, każda od innego kompletu, i ruszyła do
centralnej części domu.
- Niech to szlag! - mruknął Rafe i schylił się, by pozbierać kuchenne utensylia,
które Felicity porozrzucała. Wstał z nieco lepszą miną: Quin obiecał mu te dwa
tysiące… więc mógł zrobić z pozostałymi sześćdziesięcioma funtami, co mu się
żywnie podoba. A bez względu na to, kto spowodował całe to zamieszanie, jego
obowiązkiem było uzdrowić sytuację!
* * *
Felicity łudziła się, że zna już trochę Rafe'a Bancrofta: był dobry, troskliwy,
czuł do niej sympatię. A tu ni z tego, ni z owego zaprasza swych londyńskich
przyjaciół, żeby mogła się przekonać, jaka jest w porównaniu z nimi pospolita i
zaniedbana! Nawet gdyby nie wysyłał im zaproszenia, i tak był winien temu, że się tu
zjawili!
Wszystkie damy były takie piękne, zwłaszcza ta mała ruda, która tak się gapiła
na Rafe'a, gdy oficjalnie witał gości w Forton Hall!… Felicity wspięła się z tacą na
piętro i zatrzymała się, słysząc głos May.
- O, Boże! - odpowiedział dziewczynce jakiś kobiecy głos. - Wyobrażam sobie,
jak się obie przeraziłyście: ty i twoja siostra!
- Ja tak, ale Felicity powiedziała, że to będzie niezwykła przygoda, jeśli
spędzimy resztę nocy w saloniku!
Drzwi pierwszej z brzegu sypialni były uchylone. Felicity podeszła bliżej i
zajrzała do wnętrza. May siedziała przy toaletce w cylinderku do konnej jazdy, a
rudowłosa dama, na którą już wcześniej zwróciła uwagę, wraz z pokojówką układała
rzeczy w komodzie.
- Twoja siostra jest widać bardzo dzielna!
- No pewnie! Kiedy Rafe rzucił się na nią, krzyknęła tylko do mnie, żebym
uciekała.
Słysząc to, dama zamarła, a Felicity zaczerwieniła się. Chciała wbiec do
pokoju i siłą wyciągnąć stamtąd siostrzyczkę, ale co by to dało? Z jej reputacji
zostały już tylko strzępy. I to wcale nie z winy May!
- Zostaw nas same, Mary - zwróciła się dama do swej pokojówki. Felicity
uskoczyła w kąt; służąca opuściła pokój i zeszła na dół.
- May, czemu, na litość boską, Rafe miałby się rzucać na twoją siostrę? -
spytała rudowłosa pani, zostawszy sam na sam z dziewczynką.
- Wziął nas za włamywaczy!
- I wtedy uciekłaś?
May zdjęła kapelusz i odłożyła go.
- Ależ skąd! Dałam mu po głowie imbrykiem! Można w ten sposób kogoś
zabić, wiesz? To metoda numer dwadzieścia osiem!
Dama uśmiechnęła się.
- Bardzo się cieszę, że tym razem zawiodła.
- Ja też! Rafe jest nie z tej ziemi!
- To prawda. A ty jesteś bardzo dzielna.
Felicity zakaszlała i stanęła we drzwiach.
- Bardzo przepraszam… Pomyślałam, że po podróży chętnie napije się pani
herbaty.
Dama uśmiechnęła się do niej, choć spojrzenie jej było nadal podejrzliwe.
- Co za kusząca propozycja!
May wstała.
- Maddie, poznałaś już Felicity, prawda? - spytała uroczystym tonem. - Lis, to
jest Maddie, to znaczy markiza Warefield.
Bratowa Rafe'a! Felicity ukłoniła się, czując ogromną ulgę. Potem ustawiła
tacę na nocnym stoliku i nalała markizie filiżankę herbaty.
- Z cukrem?… Mam nadzieję, że moja siostrzyczka nie naprzykrza się pani
markizie. To taka mała wścibska!
- Tak, wolę z cukrem. May wcale mi nie przeszkadza! I proszę mówić mi
"Maddie". Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają.
- May!
Markiza aż podskoczyła, gdy na schodach zahuczał głos Rafe'a. Felicity
wzdrygnęła się. W tym wielkim, pustym domu stale pokrzykiwali na siebie, ale teraz
mieli przecież gości, na litość boską!… To znaczy - Rafe miał gości… ale i ona
znalazła się na cenzurowanym. Mina Maddie Bancroft wyraźnie o tym świadczyła.
- Tu jestem! - wrzasnęła w odpowiedzi dziewczynka.
- May, zachowuj się przyzwoicie! - skarciła ją ostro Felicity.
- Przecież to on zaczął!
Felicity ze skruszoną miną podała markizie Warefield herbatę.
- Proszę wybaczyć, pani mar… to znaczy Maddie. Chyba byłam dla May zbyt
pobłażliwa!
- Nie przejmuj się! Sama obecność Rafe'a wpływa w ten sposób na ludzi.
Markiza uśmiechnęła się szeroko, a Felicity odruchowo odpowiedziała tym
samym.
- To prawda! - przytaknęła.
Jak na zawołanie Rafe stanął we drzwiach.
- Na twój widok naprawdę się ucieszyłem! - powiedział i podszedł do
bratowej, by ją ucałować. - Brakowało ci mnie w Londynie, co?
- No, często się tam nie widywaliśmy… ale brakowało! - Znów się zaśmiała i
przyłożyła dłoń do serca. - Szara mgła wisi nad całym miastem, odkąd je opuściłeś!
- Miło mi to słyszeć.
- Twoja matka przesyła ci pozdrowienia. Kazała powtórzyć, że ma dla ciebie
prezent. I wiesz co? Chyba wyjadą oboje z księciem na resztę lata do Hiszpanii!
Rafe skinął głową i wypuścił Maddie z objęć.
- To dla mnie najlepszy prezent: lepiej, że papa wybiera się do Hiszpanii niż do
Cheshire! - W tej chwili dostrzegł May, podniósł ją i przerzucił sobie przez ramię. -
Panie wybaczą. - May zanosiła się od śmiechu, a Rafe zerknął na Felicity z niewinną
miną i ze swym brzemieniem skierował się na dół.
- Widzę, że bardzo się zaprzyjaźnili - zauważyła po chwili markiza.
- Aż za bardzo! Nie wiem, które z nich więcej broi! - Felicity zaśmiała się
nerwowo. Miała wrażenie, że znalazła w Maddie Bancroft sojusznika; zabrała imbryk
i tacę. - Nie będę dłużej przeszkadzać: masz pewnie mnóstwo do rozpakowywania!
Udała się na poszukiwanie reszty gości, ale nie było to łatwe zadanie. Żadne
nie siedziało w swoim pokoju; kręciły się tam jedynie garderobiane i kamerdynerzy.
Od trzech lat Lis nie miała własnej pokojówki i z pewną zazdrością spoglądała na
chmarę służby. Nigel nareszcie czułby się dobrze w Forton Hall! Pewnie z Rafe'em
było podobnie. Ją jednak ten tłum przytłaczał.
Odnalazła w końcu gości: spacerowali po zapuszczonym ogrodzie w pobliżu
dawnego zachodniego skrzydła.
- Witam państwa! - odezwała się, marząc o tym, by Rafe nawinął się jej pod
rękę i mogła walnąć go czymś po głowie. - Może herbaty?
- Witamy, panno… Harrington, nieprawdaż? - Modnie ubrany brunet skłonił
się elegancko. Rafę wymienił jego nazwisko: Robert Fields. - Wiedziałem, że Rafael
wypatrzy największą ozdobę hrabstwa Cheshire! - Jego rozbawione spojrzenie padło
na resztę obecnych dam. - Choć dziś dosłownie roi się tu od piękności!
Lady Harriet Mayhew trzepnęła go po ramieniu wachlarzem.
- Komplement i spóźniony, i nieudany! Pani pozwoli, moja droga, że ją
wyręczę. - Odebrała od dziewczyny tacę i postawiła ją na spękanej kamiennej ławce,
stojącej obok ścieżki. - Proszę nam opowiedzieć jak najwięcej o sobie, panno
Harrington!… A może moglibyśmy zwracać się do pani po imieniu?
- Bardzo proszę. - Felicity starała się zamaskować uśmiechem swe
zdenerwowanie. - Niewiele mam do opowiadania. Wychowałam się tu, w Forton
Hall, a kiedy pan Bancroft…
- Tutaj się pani wychowała?
- Mówiłem ci już, Rose - wtrącił Robert Fields. - Rafe wygrał ten majątek od
chłopaka nazwiskiem Nigel Harrington. Co prawda, uświadomił sobie ten fakt
dopiero nazajutrz rano, o ile mi wiadomo. - Sznurując usta, znów zerknął na Felicity.
- Ja też nie bardzo bym wiedział, co się wokół mnie dzieje, jakby mi się
wierciła na kolanach ta mała z "Haremu"! - Francis Henning, okrąglutki człowieczek
z szerokim uśmiechem i początkami łysiny, walnął w plecy trzeciego z obecnych
mężczyzn.
- Nigel grał w karty w haremie? - zdumiała się Felicity i spłonęła rumieńcem.
Zrobiła z siebie idiotkę! W dodatku wszyscy wiedzieli o głupich postępkach jej brata.
Jeśli wspomną o tym komuś z sąsiedztwa, jak ona się pokaże ludziom na oczy?…
- To się nazywa, o ile wiem, "Harem Jezebel" - wyjaśniła lady Harriet z nieco
pogardliwym uśmieszkiem. - Taki klub dla panów czy coś w tym rodzaju.
- Tak, zupełnie jak White
, tyle że jest tam damskie towarzystwo i
podniszczone czerwone dywany.
- Uspokój się, Francis! - skarcił go Robert Fields. - Nie porusza się takich
tematów w obecności płci pięknej!
- A więc, Felicyty… - Jeszcze inna z dam, efektowna brunetka (Jeanette
Jakaśtam), podeszła i ujęła ją za drugie ramię. - Mieszkałaś tu, kiedy zjawił się Rafę i
objął Forton Hall we władanie, n'est-ce pas?
- Tak, byłyśmy tu z May. Ale…
- Mon Dieu! W jednym domu z całkiem obcym mężczyzną!… Ale szybko się
zapoznaliście, co?
Rosę Pendleton zachichotała pod osłoną parasolki.
- Jeanette, jesteś okropna! Co też ty…
- Prawdę mówiąc, pan Bancroft zamieszkał w stajni - przerwała Felicity,
usiłując ocalić resztki swej dobrej opinii.
Robert mrugnął do trzeciego z mężczyzn; nazywał się chyba Calder.
- A gdzież jest ta stajnia?
Felicity roześmiała się z przymusem.
- Waliła się i musieliśmy ją rozebrać. Wtedy zgodziłam się, by pan Bancroft
zamieszkał we dworze.
Jeanette pochyliła się tak blisko, że jej krótkie kędziorki musnęły Felicity w
ucho.
- A więc nadal odgrywasz tu rolę pani domu? - szepnęła z lekkim francuskim
akcentem.
- Pan Bancroft zaproponował mi, bym prowadziła gospodarskie rachunki, póki
nie znajdzie reflektanta na Forton Hall.
- A więc zatrzymał cię w Forton?… To zupełnie nie w jego stylu!
Lis nie wiedziała, czy przemawia przez nie perfidna złośliwość, czy zwykłe
wścibstwo. Zanim zdobyła się na odpowiedź, całe towarzystwo rozmawiało już o
jakiejś Daphne, której Rafe nie odstępował przez kilka tygodni ubiegłego lata, a
potem nagle ochłódł, gdy zjawiła się w Londynie jej hiszpańska kuzynka.
- A czego innego można się było spodziewać? Czarnooka Hiszpanka pojawia
się na horyzoncie, a nasza Roszpunka spuściła mu już swój warkoczyk, że się tak
wyrażę.
- To ci się udało, Fields! - zachichotał Henning. - Zapamiętam to sobie!
Spuściła mu warkoczyk"!
- Tak, tak, Harriet! Dziękuj losowi, że za swój warkoczyk dostałaś tę śliczną
bransoletkę! - Rose chytrze się uśmiechnęła.
- Kochany Rafe!… - rozmarzyła się Jeanette. - Mnie dał wierzchowca… Ach,
co to za ogier, moi drodzy!…
Wszyscy się roześmiali, a Felicity zrobiło się niedobrze. Doskonale wiedziała,
że nie była pierwszą kochanką Rafe'a, ale oni rozmawiali o takich intymnych
sprawach… i to dotyczących Rafaela!… jakby to była jakaś gra towarzyska.
- Czy można się tu gdzieś zabawić? - spytał ją Stephen Calder.
Zadowolona ze zmiany tematu odparła:
- O kilka mil na wschód leży Pelford.
- A tak, przejeżdżaliśmy przez nie. Malownicza mieścina!
- Tuż za nim znajduje się oberża "Pod Mocarzem".
- Cóż za dziwna nazwa! - zauważyła lady Harriet. - Pewnie wiąże się z nią
jakaś niezwykła historia?
- To nasz największy powód do chluby - odparła Felicity, mając wielką ochotę
uciec od tego towarzystwa. - Jakieś dwieście lat temu żył w Cheshire niejaki John
Middleton. Miał podobno aż osiem stóp wzrostu
Jakuba I. To był nasz miejscowy mocarz.
- Pokonał tamtego? - spytał Robert z pewnym zainteresowaniem.
- Owszem.
- I co się z nim później stało? - chciała wiedzieć Rose.
- Nie mam pojęcia; nigdy już nie wrócił do Cheshire. - Fe-licity pozbierała
filiżanki. Gdy schroniła się w zaciszu kuchni, była wykończona jak po maratońskim
biegu. Nigdy jeszcze nie słyszała tylu złośliwych aluzji i pomówień! I to mieli być
przyjaciele Rafe'a! Ciekawe, co by mówili o jakimś wrogu?… Jeżeli tak układają się
stosunki w Londynie, to dobrze, że nigdy tam nie dotarła.
Dzięki ostatniej wyprawie Rafe'a do Pelford po prowiant Lis mogła
przygotować posiłek. Dziękowała teraz Bogu, że z konieczności nauczyła się
gotowania. Nie będzie to z pewnością uczta godna królów, ale da się zjeść!
Wydawało się jej niewiarygodne, że Rafe mógł prowadzić tak bezmyślne
życie… Tak jednak było, a w dodatku cieszył się dużą popularnością w "wyższych
sferach". Nic dziwnego, że chciał uciec do Chin od tych nieustannie śledzących go
oczu i uszu! Zanim zjawiła się May, by pomóc w przygotowaniu jarzyn, Felicity
sama była gotowa pogonić do Azji!
- Gdzież to wędrowaliście z Rafe'em?
- Nigdzie nie wędrowałam! Pomagałam Maddie rozpakować rzeczy. Bardzo ją
lubię: jest taka zabawna!
- No więc, gdzie się podział Rafe? - W piecu buzowało; Lis odgarnęła za ucho
kosmyk włosów ze spoconego czoła.
- Werbuje najemników.
Felicity popatrzyła na siostrzyczkę ze zdumieniem:
- Co takiego?!
May skinęła główką.
- Rafe mówi, że można albo werbować ochotników za darmo, albo
najemników za pieniądze. Ponieważ byłaś taka wściekła, musiał się postarać o
najemników.
- Nie byłam wściekła, tylko zaskoczona - odparowała siostra. - Mógł mnie
uprzedzić, że zaprosił do Forton Hall pół Londynu. - Urwała. - Tobie też nie
wspominał, że przyjadą?
- Nie. I Rafe wcale ich nie zapraszał. Sami się tu wdarli!
Ktoś leciutko zastukał do kuchennych drzwi.
- Proszę! - zawołała Lis. Drzwi się otwarły.
- Bardzo przepraszam, panno Harrington… Panienko May… - Sally Greetham,
córka Dennisa, weszła nieśmiało do kuchni i dygnęła.
- Witaj, Sally. Czy coś się stało?
- Skąd znowu, psze pani! Tylko pan Bancroft powiedział, że mam tu przyjść i
pomóc w gotowaniu dla tych londyńskich gości.
Felicity ogarnął gniew.
- Słuchaj, Sally! Wasza rodzina okazała nam już i tak wiele serca! Nie musisz
jeszcze…
- Pan Bancroft kazał pani powtórzyć, że… - Dziewczyna aż przymknęła oczy,
by czegoś nie przekręcić. - …Że zostanę sowicie wynagrodzona za moje usługi. -
Uśmiechnęła się i znów dygnęła. - Dał mi całego suwerena!
W duszy Felicity zmagały się rozbawienie z powodu bezczelności Rafe'a i
bezsilny gniew.
- Cóż, wobec tego… masz! - Wręczyła Sally miskę, w której coś mieszała.
Kilka minut później zjawił się w kuchni Rafe we własnej osobie, prowadząc ze
sobą Ronalda Banthego.
- Widzę, że zawarłaś już znajomość z naszą nową kucharką! - powiedział
pogodnie, rzucając Lis jeden ze swych zabójczych uśmiechów. - A to jest nasz lokaj.
Majordomus zjawi się, gdy tylko skończy karmić kury.
Felicity znała już Rafe'a na tyle dobrze, że wyczuła kryjący się za beztroskim
bajdurzeniem niepokój. Spoglądając na nią spod oka, oprowadził Ronalda po całej
kuchni.
- Znajdę chyba dla ciebie odpowiedni surdut i fular, mój chłopcze. Pamiętaj:
podajesz z lewej, zbierasz nakrycie z prawej.
- Rafe! - odezwała się Lis, nim zdążył się jej wymknąć.
Wzdrygnął się.
- Czyżby mi się wszystko pomyliło? Nigdy nie mogłem zapa…
- Zapamiętałeś jak trzeba. Mogę zamienić z tobą słówko? Na osobności!
- Oczywiście. Ronaldzie, zaczekaj tu na mnie!
Felicity ruszyła pierwsza przez drzwi kuchenne na dziedziniec. Zachodzące
słońce skryło się już za drzewami, a w wieczornym powietrzu czuć było wyraźny
chłód. Czyżby zanosiło się na kolejną burzę? Miała nadzieję, że ich ominie. Choć
Forton Hall nie należał już do niej, nie chciała, żeby się zawalił tym arystokratom na
głowy!
W chwilę później Rafe wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi.
- Dobrze wiem, Lis, co mi chcesz powiedzieć, i jest mi naprawdę bardzo, ale to
bardzo przy…
- Ile cię to będzie kosztowało? - przerwała mu, krzyżując ramiona.
- Wliczając w to żywność, obsługę i Bóg wie co jeszcze… chyba jakieś
dwadzieścia funtów tygodniowo. - Uśmiechnął się leciutko. - Jeśli zabawią dłużej niż
trzy tygodnie, przyjdzie im głodować.
Felicity była nadal poważna.
- Nie stać cię na takie wydatki!
- Quin zgodził się pożyczyć mi dwa tysiące, więc mnie stać.
- A Sally, Ronald i ten… majordomus?
- Bill wystąpi w tej roli jedynie dzisiaj, ale Sally i Ronald zostaną w Forton
równie długo, jak ty. - Wyciągnął rękę, jakby chciał ująć dłoń dziewczyny, ale
natychmiast ją cofnął. - Lis, bardzo cię przepraszam! Nie chciałem sprawić cii
kłopotu ani bólu! Jakby powiedział mój ojciec, "spisałem się równie idiotycznie, jak
zawsze"!
Felicity spojrzała na niego. Nigel bardzo często miewał dziwaczne pomysły,
które źle się kończyły… ani razu jednak nie przeprosił siostry za kłopot czy
roztrwonienie jej pieniędzy. Najwyżej kupował jakieś słodycze lub zabawkę dla May.
Nigdy jednak nie starał się naprawić wyrządzonej krzywdy.
- Dobrze już, dobrze - powiedziała w końcu. - Nie gniewam się dłużej na
ciebie.
- Wobec tego… - Bancroft odchrząknął jak zdenerwowany uczniak. -
Powiedziałaś, żebym cię nigdy więcej nie dotykał… Czy nadal tego chcesz?
Chcę, żebyś został ze mną na zawsze!
- miała ochotę mu odpowiedzieć Felicity,
ale nie starczyło jej odwagi. Pochyliła się tylko i ucałowała go, napawając się
rozkosznym dreszczem, który poczuła przy tym przelotnym zetknięciu.
- Możesz spytać mnie o to jeszcze raz, kiedy odnowisz znajomość ze swymi
wytwornymi przyjaciółkami - mruknęła i wróciła do ciepłej kuchni. Niech sobie Rafe
gruntownie to przemyśli!
12
Teraz, gdy Londyn zjechał do hrabstwa Cheshire, Rafe marzył jedynie o tym,
by się stąd wreszcie wyniósł.
Wizyta dawnych kompanów byłaby pożądaną rozrywką dla tamtego Rafe'a, z
którym się rozstali w Londynie. Ale - ku własnemu zaskoczeniu - Rafe czuł, że już
nim nie jest.
Co za cholerna łamigłówka! Przez całe życie gonił za przygodą i rozrywką, a
teraz mimo woli myślał o pracy, która na niego czekała, a którą pobyt gości
uniemożliwiał. Tyle miał jeszcze do zrobienia! I to dużo ważniejszych rzeczy niż
organizowanie wycieczek, wypraw na ryby i jakichś idiotycznych atrakcji dla ludzi,
którzy nie potrafili sami zająć się czymś ani przez chwilę, żeby mógł naprawić ten
przeklęty płot!
- Coś się tak rozmarzył? - zawołał Robert Fields, machając do niego ręką znad
sadzawki. - Chodź tu, chłopcze: obiecałeś mi towarzyszyć!
Rafe otrząsnął się z zadumy i podszedł do niego.
- Złowiłeś coś?
- Wątpię, czy jest tu coś do złowienia! Chciałeś po prostu pozbyć się nas z
domu, żeby znowu rozwalić jakąś budę!
- Nie biadoliłbyś tyle, gdybyś potrafił coś złapać na wędkę. - Bancroft
przysiadł na porosłym trawą brzegu obok przyjaciela. - Poziom wody trochę się
obniżył - dodał z roztargnieniem - ale nie tak znów bardzo, choć od dwóch tygodni
nie padało.
Robert prychnął pogardliwie.
- Mówisz jak kmiotek, Rafe! Lepiej mi opowiedz o pannie Harrington. Założę
się, że postanowiłeś złowić tę rybkę, co? Może już ci się to udało?
Rafe rzucił mu zimne spojrzenie.
- Panna Harrington pomaga mi w prowadzeniu gospodarstwa.
- Aha! Tak też myślałem, że jeszcze jej nie złowiłeś, inaczej dawno byś stąd
zwiał!
Nie była to oczywiście prawda. Ale nie zamierzał się, psiakrew, przed nikim
spowiadać! O nim niech sobie plotkują, ile wlezie, ale na Felicity nie pozwoli
wylewać tych londyńskich pomyj!
- Jestem tu tylko dlatego, że chcę sprzedać Forton Hall.
- Założyłem się z Francisem, że pierwsze, co zrobisz, to wyruszysz na Daleki
Wschód - mówił dalej Fields. Machał przy tym wędką w taki sposób, że wypłoszyłby
wszystkie ryby, gdyby się tu nawet zjawiły. - O pięćdziesiąt kawałków. Zrób mi więc
tę grzeczność i kiedy wyjedziesz, wszystko jedno dokąd, napisz do mnie niby to z
Chin.
Rafe skinął głową, obracając w palcach źdźbło trawy. Za pięćdziesiąt funtów
mógłby kupić tyle dachówek, że wystarczyłoby na pokrycie reszty wschodniego
skrzydła!
- No i jaka jest wasza opinia na temat Forton?
- Że to kompletna ruina - odparł Robert. - Jeanette twierdzi, że wygląda toto
jak Bastylia zaraz po zdobyciu, tyle że mniejsza i jeszcze bardziej poszkodowana. -
Zachichotał. - Ten Harrington nie był taki głupi, jak się wydawało, co?
- On sobie teraz podróżuje, a ja tkwię w Cheshire, więc muszę się z tobą
zgodzić.
Drogą przejechał niewielki powozik; był nieźle widoczny z miejsca, w którym
siedzieli; zmierzał do Forton Hall. Drogę jego znaczyły płatki czerwonych róż.
- Jeszcze jacyś goście? - spytał Robert, zauważywszy kwaśną minę przyjaciela,
zanim ten zdążył przybrać inny wyraz twarzy. - Bracia farmerzy czy co?
- Wiozą kwiaty dla Lis.
- A mówiłeś, że się do niej nie zalecasz, Bancroft!
- Bo nie ode mnie. Przysyła je hrabia Deerhurst, sąsiad zza miedzy.
- No, no, sytuacja z każdą chwilą staje się bardziej intrygująca!
Rafe spojrzał na niego spode łba.
- Jak długo zamierzacie tu zabawić?
- Jeszcześmy sobie nawet nie zapolowali! A naszym paniom marzy się wiejska
zabawa!
- To się biedulki rozczarują - odparł sucho Rafe. - Stać mnie najwyżej na
urządzenie pikniku.
- Co cię obchodzi nasze rozczarowanie? Ty masz zapewnioną rozrywkę! A ja,
gdybym wiedział, że spotkam tu pannę Felicity Harrington - i to zupełnie samiutką -
pewnie od razu wybrałbym się razem z tobą! Jest nadzwyczajna!
Ale moja!
Rafe zerwał się na równe nogi i zaczął otrzepywać spodnie.
- Zostaw ją lepiej w spokoju, Fields - ostrzegł.
- Rzeczywiście, nie jest takim bezbronnym kobieciątkiem jak twoje poprzednie
kochanki. Za to kobieca jest bardzo, i w dodatku śliczna! O zostawianiu jej w
spokoju nie ma nawet mowy. Ale kim jest ten Deerhurst? Może spotkaliśmy się
kiedyś w towarzystwie?
Bancroft ruszył w stronę dworu.
- Najlepiej złóż mu wizytę i sam się przekonaj. Z pewnością będzie
zachwycony przybyszem z wielkiego świata!
Fields spojrzał najpierw na wędkę, potem na nieruchomą sadzawkę.
- Chyba rzeczywiście to zrobię. - Odrzucił wędzisko i wstał. - Henning!
Calder! Odkryłem tu kogoś, z kim można będzie poplotkować!
Francis i Stephen wychynęli zza ruin stajni, gdzie polowali na szczury,
uzbrojeni w proce.
Rafe potrząsnął głową. Póki zabijali szkodniki, a nie bydło, nie miał nic
przeciwko temu. Przypomniał sobie jednak, że trzy krowy lada dzień się ocielą.
- Niech to diabli!
- Jakieś kłopoty? - Quin opierał się o ścianę obok kuchennych drzwi i zajadał
brzoskwinię.
- Nic ważnego. Co ty tu robisz?
- Mam oko na Henninga i Caldera. Jeszcze kogoś ustrzelą z procy!
- Miejmy nadzieję, że powystrzelają się nawzajem. - Rafe otworzył drzwi i
zajrzał do kuchni. - May! - zawołał.
Stojąca przy stole Felicity, która wraz z Sally biedziła się nad obiadowym
menu, podniosła głowę i rzuciła wchodzącemu niechętne spojrzenie.
- Powiem lokajowi, żeby jej poszukał - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Bancrofta rozśmieszyła jej nagła dbałość o zachowanie dobrych manier, ale
szybko się uchylił, gdy Lis cisnęła w niego ziemniakiem.
- Lepiej byś użyła imbryka! - stwierdził i pospiesznie wycofał się za drzwi, nim
zdążyła posłuchać jego rady.
- Widzę, że udało ci się osiągnąć twój ulubiony stan chaosu - zauważył starszy
brat, spozierając na kartofel, który potoczył się prosto pod jego nogi, odziane w
lśniące buty.
- Sam spróbuj zarządzać majątkiem bez służby, bez pieniędzy, z upartą
dziewuchą, która cię wygania do stajni, i z kruszynką, która chce koniecznie poznać
wszystkie sposoby zabijania ludzi!
Markiz strzepnął jakiś pyłek z rękawa.
- A więc zarządzasz tym majątkiem? Myślałem, że chcesz go tylko sprzedać!
Rafe przez dłuższą chwilę wpatrywał się w brata; wreszcie opanował się i
odwrócił wzrok.
- Już i tak jest w fatalnym stanie, prawda? - wykrztusił z trudem. - Nie
chciałbym, żeby rozpadł się do reszty!
Quin widać uznał słuszność jego racji; skinął tylko głową i odwrócił się w
stronę stajennych, zaprzęgających konie do powozu dla Roberta i jego towarzyszy.
Rafe nie zwracał uwagi na swych kompanów, którzy zmierzali teraz w stronę
Deerhurst. Markiz miał słuszność! Rafe'a poraziła świadomość, jak bardzo zboczył z
dotychczasowej drogi życia.
Wkładał znacznie więcej wysiłku w odbudowę Forton Hall niż w znalezienie
kupca na ten majątek. Od dziesięciu dni nawet nie zajrzał do swego adwokata.
- Powiedz mi, Quin - odezwał się z pewnymi oporami, czując, że mądrzej by
zrobił trzymając gębę na kłódkę. - Gdyby Forton Hall był w doskonałym stanie, oba
skrzydła wyremontowane, dach naprawiony, stajnia odbudowana, a rowy irygacyjne
oczyszczone… I gdyby wrócili wszyscy dzierżawcy… To ile ten majątek mógłby być
wart?
Markiz Warefield spojrzał na brata, potem obrócił się z wolna, oceniając
doświadczonym okiem pola uprawne i ich otoczenie.
- Mogę określić to jedynie z grubsza - powiedział w zadumie, skończywszy
oględziny. - Według mnie, jakieś siedemdziesiąt, do osiemdziesięciu tysięcy funtów.
Rafe zamrugał ze zdziwienia.
- Aż tyle?
Quin wzruszył ramionami.
- Posiadłość jest niewielka, ale zarówno ziemia, jak i lokalizacja -
pierwszorzędne. Właściciel lepiej by zrobił, koncentrując się na uprawie jęczmienia i
pszenicy, a nie na hodowli bydła… Ale tak czy owak, osiągnie przyzwoity dochód.
- Co ty powiesz! - A zatem oferta Deerhursta nie była aż tak zawyżona! Rafe
nie odczuł jednak zdecydowanej ulgi: w chwili obecnej wartość Forton z pewnością
była nieporównywalnie mniejsza.
- Ano tak. Oczywiście, doprowadzenie majątku do kwitnącego stanu
kosztowałoby co najmniej dwadzieścia tysięcy funtów, a zwróciłoby się to po Bóg
wie ilu latach. Musiałbyś znaleźć nabywcę, który chciałby osiąść tu na stałe, a nie
kupi posiadłość tylko po to, by zaraz sprzedać z dużym zyskiem. Zawiódłby się
zresztą, gdyby na to liczył.
Na wzmiankę o niezbędnej sumie Rafe poczuł suchość w ustach - nie dlatego,
że była ogromna i że spłacenie jej wymagałoby morderczej harówki, ale dlatego, że
w ogóle chciał się nad tym zastanawiać!… Brat przyglądał mu się uważnie, wcale się
z tym nie kryjąc - i to sprawiło, że pc czuł się jeszcze bardziej nieswojo. Quin chciał
go ostrzec przed popełnieniem głupstwa!
Wszystko zapowiadało się takie łatwe… a wyszło całkier odwrotnie. Rafe
doskonale wiedział, co było źródłem tych komplikacji: Felicity Harrington.
Podbiegła do niego May z szerokim uśmiechem na ślicznej buzi. Za parę lat
będzie równie piękna, jak jej siostra… a wtedy niech się strzegą wszyscy
kawalerowie!
- Gdzieś się podziewała, kochanie? - spytał.
- Pokazywałam Maddie, gdzie była kiedyś moja sypialnia. Powiedziała, że
teraz byłoby tam zbyt przewiewnie! - roześmiała się dziewczynka.
Rafe odwzajemnił się szerokim uśmiechem. Przynajmniej jedna z panien
Harrington rada jest z przybycia gości.
- Jadę popatrzeć, jak się miewa nasze bydło. Masz ochotę?…
- Pewnie! Lecę po starego Totelka! - W podskokach popędziła na łączkę,
pośrodku której szczypał trawę gniadosz, kompletnie ignorując towarzystwo mniej
arystokratycznych, zaprzęgowych koni.
- Po starego Totelka?… - powtórzył Quin, unosząc brew.
- Widzisz, na co mu przyszło? Dzieciak go ciąga na sznurku! A konisko
najwyraźniej to lubi. - Rafe wziął głęboki oddech; nadal spoglądał w kierunku May i
Arystotelesa. - Jak myślisz, czy ktoś zgodziłby się zainwestować dwadzieścia tysięcy
w doprowadzenie do należytego stanu tej starej ruiny?
- Trzeba by na to aż dwóch głupców: jednego, który wyłożyłby gotówkę, i
drugiego, który musiałby spłacić pożyczkę. Na szczęście, żadnemu z nas nie brakuje
rozumu. - Rzuciwszy ostatnie wymowne spojrzenie, Quin bez pośpiechu ruszył w
stronę domu.
Rafe patrzył w ślad za bratem.
- Mów za siebie! - mruknął pod nosem.
* * *
Felicity zamknęła drzwi swej sypialni i podparła klamkę niezbyt ciężkim
krzesłem, które zazwyczaj stało przy toaletce. Nie była to może zapora nie do
obalenia, ale zawsze uniemożliwi May nagłe wtargnięcie do pokoju, co weszło jej już
w zwyczaj.
- Och, jakie to niemądre!
Przecież to tylko suknia, na miłość boską - a w dodatku jeden z głupich
pomysłów Rafe'a! Nie wiedzieć czemu oznajmił przy śniadaniu, że podczas
dzisiejszego obiadu obowiązują uroczyste stroje. Podejrzewała, że chciał ją po prostu
zobaczyć w nowej sukni… dobrze wiedział, że oprócz niej nie miała żadnej
wieczorowej toalety! Szczęściem, sama miała ochotę ją włożyć… Przez cały dzień
czekała na tę chwilę. Suknia leżała na łóżku i Lis musnęła palcami chłodny, delikatny
jedwab.
Pospiesznie zrzuciła prostą, codzienną sukienkę i narzutkę. Następnie, ciągle
nadsłuchując, czy nie rozlegną się w pobliżu kroki May… a może i Rafe'a, podniosła
suknię i włożyła przez głowę. Gładki, ciemnoniebieski jedwab spłynął jej do kostek z
cichym szelestem. Bojąc się spojrzeć w stojące na toaletce lustro, zaczęła niezręcznie
zapinać rząd umieszczonych na plecach guziczków.
Modląc się w duchu, by nie okazało się, że wygląda w tej sukni jak ordynarna
ladacznica, odwróciła się do lustra - i osłupiała.
- O, mój Boże!
Suknia podkreślała jej szczupłą talię i pełny, krągły biust, do bioder zaś
przylegała w sposób nieprzyzwoicie wprost zalotny! Przy każdym jej ruchu
połyskiwała lekko, odbijając światło świecy. Zmysłowy dotyk jedwabiu na ciele
przypomniał dziewczynie chwile spędzone z Rafe'em.
Wyszczotkowała włosy i upięła je w luźny kok. Wymykające się z upięcia
czarne kędziorki tworzyły aureolę wokół twarzy i łaskotały w szyję. Rafe wybrał
suknię w idealnym kolorze: Lis była nieco zbyt opalona jak na prawdziwą damę!
Przy tych błękitach zaś jej oczy wydawały się zupełnie czarne.
Przyglądała się uważnie swemu odbiciu. Nie przypominała tej zwykłej Lis,
chłodnej, opanowanej, zapracowanej. Czarne oczy, patrzące na nią z lustra, zdawały
się wiedzieć znacznie więcej, niż wiedziała ta dawna Lis… Rumieńce zaś były
wynikiem miłego podniecenia, a nie zabiegów kosmetycznych.
Obejrzała się ze wszystkich stron - ciekawe, co też powie Rafe, kiedy ją
zobaczy?…
Gdy usunęła barykadę spod drzwi i wyszła z sypialni, gotowa wkroczyć na
scenę, czuła, że kipi w niej radosne oczekiwanie. Kiedy jednak dotarła do podestu
schodów, uśmiech jej zgasł.
- Więc zmarnowałaś cały sezon, czekając na mój powrót? - dobiegł do niej głos
Rafe'a. Stał w holu, tuż pod nią, opierając się o ścianę.
Jeanette przesunęła dłonią po klapie jego wytwornego, ciemnoszarego surduta.
- Jakże mogło być inaczej, gdyś nawet się ze mną nie pożegnał?
- Pożegnaliśmy się znacznie dawniej.
Ładniutkie, pełne wargi nadąsały się.
- Wiem, dostałam od ciebie konia, mon amour, w ubiegłym sezonie. Cóż za
marna namiastka!
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
- W twoich ustach brzmi to wprost perwersyjnie.
Pochyliła się i ucałowała go w brodę.
- Z tobą, Rafe, mam ochotę na wszelkie perwersje! Ubiegłej nocy zostawiłam
otwarte drzwi do sypialni. Dziś zrobię to samo. Może wpadniesz mnie odwiedzić?
- W każdym razie dzięki za zaproszenie.
Jeanette cofnęła się nieco, nie spuszczając z niego oczu.
- Pewnego pięknego dnia sprzykrzy ci się łamanie kobiecych serc!… A może
zabraknie ci już serc do łamania?… I za czym wówczas będziesz gonił?
- Cóż za straszliwe perspektywy! - mruknął. - Ale nie lękaj się: zawsze
znajdzie się jakaś nowa zwierzyna.
- Którą schwytasz, potem obdarzysz jakimś cackiem i wypuścisz z rąk… A
sam wyruszysz do Afryki czy gdzie tam… i ani pomyślisz o nas, które tu
zostaniemy…
- Ach, Jeanette! Prawie miałbym ochotę odświeżyć dawne wspomnienia…
Uśmiechnęła się.
- Wspaniale!
Zaczął bić zegar, fałszywie i nierówno, gdyż ucierpiał po ostatniej ulewie. Rafe
spojrzał w górę i dostrzegł Felicity, zanim zdążyła umknąć. Jego pogodny uśmiech
zamarł.
- Lis! - zawołał, odsuwając się od ściany.
Skinęła mu uprzejmie głową i zaczęła schodzić po schodach. Nigdy nie
powiedział, że mnie kocha! - powtarzała sobie w duchu, gdy wybiegł jej na spotkanie.
Nigdy też nie mówił, że zależy mu na tym, by ich związek okazał się czymś trwałym.
Raczej odwrotnie! A w dodatku sama mu poradziła, żeby odnowił znajomość z
dawnymi przyjaciółkami! Głupia, głupia, głupia!
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór. - Zatrzymał się w niewielkiej odległości od podnóża schodów
i zlustrował ją od stóp do głów. - Wyglądasz… olśniewająco - powiedział,
spoglądając jej prosto w oczy. - Zadowolona jesteś z sukni?
- Tak, bardzo elegancka. - Zawahała się, potem wyminęła go. -. Przepraszam,
muszę znaleźć May.
W chwilę później usłyszała za sobą jego kroki. Musiała się opanować, by nie
rzucić się do ucieczki. Zawsze zachowywała się niemądrze, gdy chodziło o Rafe'a
Bancrofta!
- Lis?…
Szła dalej.
- Lis?… Felicity!
Jego dłoń dotknęła jej ramienia, potem ześliznęła się do nadgarstka i zamknęła
na nim. Łagodnie, ale stanowczo odwrócił ją twarzą do siebie. Mimo iż była wściekła
na niego i czuła pogardę do samej siebie, dotyk jego palców na wrażliwym wnętrzu
przegubu sprawił, że przeleciały po niej rozkoszne dreszcze.
- Czy stało się coś złego? - spytał.
Nie mogła zapanować nad reakcją swojego ciała, ale może kontrolować swe
postępowanie!
- Ależ skąd! - odparła. - Chcę tylko dopilnować May, by się wszystkim nie
naprzykrzała.
Spojrzał na nią bacznie.
- May jest pod opieką Sally, w kuchni. Próbowałem zawiązać jej kokardę, ale
chyba nie najlepiej mi to wyszło. Stwierdziła: "nie masz pojęcia, czego potrzeba
damie"!
- Chyba nawet May nie powinna oczekiwać od ciebie niemożliwości!
Dosłownie odebrało mu mowę. Ujrzała na jego twarzy wyraz niepewności,
który tak ją zawsze rozbrajał.
- Znowu masz do mnie o coś pretensję?
- Nie.
- Naprawdę jesteś… wyjątkowo piękna - powiedział.
- I miałbyś ochotę odświeżyć dawne wspomnienia? - spytała z gniewem. Z
korytarza za nimi dolatywały głosy gości.
Rafe zamrugał oczami.
- Więc słyszałaś?…
- Trudno było was nie słyszeć. Ale nie przejmuj się: dobrze wiem, że nie mam
żadnych praw do ciebie ani żadnych pre…
- Sam nie pojmuję, co się ze mną dzieje, kiedy patrzę na ciebie - szepnął. -
Wiem tylko, że wszystko wtedy we mnie aż tętni… i trochę się tego boję. - Skłonił
się i odszedł do gości, by wprowadzić ich uroczyście do jadalni.
Słowa Rafe'a rozstroiły Felicity. Siedziała przy stole cicho jak myszka, nie
mogąc zebrać myśli ani włączyć się do rozmowy. Poczuła niemal ulgę, gdy w
połowie obiadu do jadalni wszedł hrabia Deerhurst.
- James! - zawołała.
- Witaj, Felicity. - Ignorując pozostałych, jakże eleganckich gości, podszedł do
niej, ujął jej rękę i podniósł do ust. - Jesteś niewiarygodna: dosłownie olśniewasz.
- Dziękuję!
Rafe wstał.
- Skąd się pan tu wziął, hrabio?
- O, to moja sprawka, Bancroft! - odezwał się Robert Fields między jednym a
drugim kęsem kurczaka. - To ja zaprosiłem hrabiego! Tak nam się wspaniale
gawędziło dziś po południu… Wiedziałem, że nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Rafe spoglądał to na jednego, to na drugiego. W jego jasnych oczach nie było
już ani krztyny wesołości. Wyprostował się, jakby chciał zrzucić z pleców jakiś
ciężar, i zwrócił się do brata.
- Quin, poznaj hrabiego Deerhursta. Deerhurst, to mój brat, markiz Warefield.
Quin wskazał przybyłemu wolne krzesło.
- Deerhurst? Pańska posiadłość graniczy z Forton Hall od wschodu, prawda?
- Istotnie, panie markizie. - Hrabia zajął miejsce, skłoniwszy się uprzejmie
pozostałym gościom. Damy spojrzały jedna na drugą i rozszczebiotały się. Czy stało
się tak dlatego, że przybysz był przystojny, czy dlatego, że spostrzegły bezsilny
gniew Rafe'a, Felicity nie miała pojęcia. - I bardzo cenię sobie to sąsiedztwo z dwóch
powodów.
- Jakichże to, jeśli wolno spytać? - Quin rzucił bratu ostrzegawcze spojrzenie i
zabrał się znów do jedzenia.
Kątem oka Felicity dostrzegła, że Rafe zawahał się, ale usiadł na dawnym
miejscu. Był rozdrażniony do ostateczności, nawet przylepiona do twarzy maska
uprzejmości nie był w stanie tego ukryć. Spojrzała na Roberta Fieldsa, który przez
cały czas pod samym nosem gospodarza flirtował z Jeanette Ockley. Rafe ani spojrzał
na tę parę. Jeżeli był zazdrosny, to nie o żadną z londyńskich dam! Lis poprawił się
nagle humor.
- Cóż, przypuszczam, że pierwszy z tych powodów rzuca się od razu w oczy. -
Z ujmującym uśmiechem Deerhurst spojrzał na Felicity.
Francis Henning roześmiał się.
- Trzeba być ślepym, żeby nie dostrzec tej atrakcji Forton Hall! - Uniósł w jej
stronę swój kieliszek.
- Dziękuję za komplement, panie Henning.
Felicity bawiła dobroduszna tępota, z jaką nalegał, by mówiła mu po imieniu.
Rafe wspomniał jej, że Francis dumny jest ze swej "tęgiej głowy", podczas gdy jego
kompani są zdania, że dysponuje zaledwie jej połówką!
- A co stanowi drugi magnes, który ciągnie pana tutaj, hrabio? - spytała
markiza Warefield.
- Nie wiem, czy Bancroft o tym wspominał, ale zaproponowałem mu za Forton
Hall dość atrakcyjną - moim zdaniem - sumkę.
- Brawo! - wykrzyknął entuzjastycznie Stephen; do wiwatów dołączyli się
Francis i lady Harriet. - Nasz podróżnik może więc ruszać w drogę!
Felicity znów spojrzała na Rafe'a. Nie udawał już uprzejmości i z nie ukrywaną
furią wpatrywał się w Deerhursta. Zanim jednak zdążył zerwać się z miejsca, markiz
Warefield wstał i stanowczym gestem położył rękę na ramieniu brata.
- Wypijmy zatem - powiedział, unosząc w drugiej ręce kieliszek - za
otwierające się przed nami interesujące perspektywy!
- Za interesujące perspektywy! - powtórzyła wraz z innymi Felicity. Nie była
jednak pewna, czy ona i Forton Hall zdołają to wytrzymać, jeśli perspektywy staną
się jeszcze bardziej interesujące!…
Mimo denerwującej obecności bardzo zadowolonego z siebie Deerhursta,
wieczór upłynął dość przyjemnie.
Kiedy goście przeszli do małego salonu, by przy cieście bawić się w
szarady
, Rafe pomógł Sally i Ronaldowi sprzątać w jadalni. Jedno ze stojących
tam krzeseł, stanowiących dziwaczną zbieraninę, załamało się pod ciężarem gościa;
niestety, nie był nim hrabia, lecz Francis. Ponieważ dolatujące z salonu odgłosy
dowodziły, że towarzystwo doskonale bawi się bez gospodarza, Bancroft usiadł po
turecku na podłodze w jadalni i zaczął przybijać zdezelowaną nogę, by przy
jutrzejszym śniadaniu nie zabrakło krzeseł.
- Dawniej wynajdywałeś sobie ciekawsze rozrywki.
Rafe zerknął na opartego o framugę drzwi Quina i wrócił do swej roboty.
- Ty też niegdyś bardziej hulałeś.
- Tak, ale teraz jestem szczęśliwym żonkosiem. A czym ty możesz
usprawiedliwić tę zmianę?
- Po prostu krzesło się złamało.
- Czemu nie wspomniałeś o ofercie Deerhursta?
Rafe niecierpliwie westchnął i odłożył młotek.
- Bo nie chcę mu sprzedać Forton Hall. - Wstał i podniósłszy krzesło,
wypróbował, czy dobrze się trzyma.
- Wybacz mi głupie pytanie: dlaczego nie chcesz?
- Bo nie chcę, i już!
- Z powodu panny Harrington, prawda? - Markiz zamknął drzwi i usiadł przy
stole.
- Z powodu panny… Felicity? Przecież ona wysłała setki listów, w
poszukiwaniu pracy! Czeka teraz na odpowiedź, A z tamtą sprawą nie ma nic
wspólnego!
Quin nie spuszczał oczu z brata.
- I właśnie dlatego wyglądałeś jak wściekły wilk, kiedy Deerhurst się do nas
przyłączył?
- To kompletny dureń, nie znoszę go!
- A co o nim myśli Felicity?
Dawniej Rafe'owi zawsze udawało się zniechęcić Quina do wtrącania się w
jego sprawy: umiał wyprowadzić go z równowagi swą udaną beztroską lub
ustawicznymi wykrętami Teraz jednak starszy brat ani myślał się od niego odczepić!
- Odkąd to zrobił się z ciebie taki cholerny plotkarz?!
- Interesuję się po prostu losem własnego brata.
- Więc pytaj o to mnie, a nie wszystkich mieszkańców Cheshire, do licha!
- Bardzo chętnie. - Markiz spojrzał mu prosto w oczy. - Dlaczego nadal tu
tkwisz?
- Odczep się, do cholery!
Brat nie dał za wygraną.
- Ładnie mi dziękujesz za pożyczkę!
Z wściekłą miną Rafe jeszcze raz sprawdził, czy krzesło się trzyma, i usiadł na
nim.
- Sam nie wiem, czemu tu jeszcze tkwię. Wystarczy ci? I nie odjadę, póki się
tego nie dowiem. - Potarł policzek. Blizna zaczęła dawać mu się we znaki, choć od
lat miał z nią spokój. No, ale dawno nie był taki spięty.
- Quin, pożyczyłbyś mi dwadzieścia tysięcy, gdybym cię o to poprosił?
Brat przez chwilę milczał.
- Nie.
Rafe zerwał się na równe nogi.
- Dlaczego nie, na litość boską?! Powiedziałeś, że mógłbym sprzedać kiedyś tę
ruinę za siedemdziesiąt tysięcy, gdybym ją doprowadził do kwitnącego stanu!
Markiz pochylił się ku niemu.
- Z dwoma tysiącami funtów posiedzisz w Forton z miesiąc. Przez ten czas
zdążysz sobie przemyśleć, po co tu w ogóle tkwisz.
- Z dwudziestu tysięcy mielibyśmy obaj znacznie więcej korzyści -
przekonywał Rafe, ignorując cyniczną mądrość braterskich słów. Chciał być pewien,
że ma oparcie w Quinie, choćby nawet zrobił nie wiedzieć jakie głupstwo.
- Dwadzieścia tysięcy oznaczałoby generalny remont Forton Hall. Uwiązłbyś
tu co najmniej na rok, zanim byś w ogóle zaczął szukać nabywcy. Jeśli masz ochotę
zarządzać majątkiem wiejskim, chętnie powierzę ci któryś z moich… Przynajmniej
dach ci się tam nie zawali na głowę!
Rafe przeszedł się do okna i z powrotem.
- Nie potrzebuję żadnego z twoich przeklętych majątków! Chcę doprowadzić
do kwitnącego stanu właśnie ten!
- To nie jest dobra inwestycja. Nie zgadzam się.
- Cóż znaczy dla ciebie taka suma? Nie zbiedniejesz, czy zwróci ci się za rok,
czy za dziesięć lat, albo na święty nigdy!
Quin złożył ręce na stole. Był wyraźnie zły, ale nie miał zamiaru
przekrzykiwać się z bratem.
- Przyszło ci kiedyś do głowy, że panna Harrington bardzo dobrze wychodzi na
tym, że tu mieszkasz, utrzymujesz ją i naprawiasz jej rodzinny dom?
Rafe'a po prostu zatkało.
- Co takiego?!
- Ma wszelkie powody, by zatrzymywać cię tu jak najdłużej. Nigdy o tym nie
pomyślałeś?
- Zwariowałeś czy co? Przecież ci mówiłem: stara się o posadę!
- Z jakim rezultatem?
- Sam nie wiem… Chyba nie najlepszym. - Nie pytał jej o to. Wolał nie pytać,
bo nie chciał, żeby odjechała.
- Zależy ci na niej?
Rafe walnął pięścią w stół.
- Pewnie, że mi zależy! Tyle już w życiu przeszła… podziwiam jej odwagę.
- No i jest bardzo ładna.
- Tak, do cholery! Zauważyłem i to! Odczep się wreszcie!
Quin wstał bez pośpiechu.
- Zanim zwiążesz się z Forton Hall, braciszku… choćby na bardzo krótko…
lepiej sprawdź, czy tej dziewczynie naprawdę zależy na tobie, czy tylko chce mieć
dach nad głową. Nie wierzę wprost własnym oczom: zupełnie się zmieniłeś, Rafaelu.
Po wyjściu brata Rafe przez dłuższą chwilę stał bez ruchu. Doskonale pojął
jego półsłówka. Quin był pewien, że brat się zakochał w Felicity, a ta
wykorzystywała jego zauroczenie, by nie stracić Forton Hall.
Opadł znów na krzesło. Tak, Lis była piękna, inteligentna, czarująca, wrażliwa
i bardzo, bardzo praktyczna. A on za żadne skarby nie chciał się w niej zakochać!
Kiedyś był bliski zakochania się w Maddie, dowiedziawszy się jednak, że kocha jego
brata, pogodził się z tym bez trudu. Tym razem było całkiem inaczej. Te ataki
zazdrości i pożądania, ustawiczne myślenie o Lis, marzenia na jawie… Wcale tego
nie chciał!
- Niech to szlag! - warknął, waląc pięścią w dębowy stół.
Dostał chyba bzika! To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Tylko w
kompletnym zamroczeniu mógł domagać się od Quina takiej pożyczki, na litość
boską!
Skrzypnęły otwierane drzwi. Bancroft wzdrygnął się i spojrzał w tamtą stronę.
Odczuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie, gdy zamiast Felicity do pokoju wszedł
Robert Fields. Gdy dziewczyna była w pobliżu, wszystko nabierało sensu… A Rafe
czuł, że jest mu to coraz bardziej potrzebne.
- A, to ty! - powiedział szorstko, wstając. Musi wreszcie przestać chować się
po kątach, jak zbity pies! - Właśnie miałem się do was przyłączyć.
Fields machnął tylko ręką.
- Możesz się z tym nie spieszyć! Masz cygara?
- Nie. Dlaczego nie miałbym się do was spieszyć?
- Bo stałeś się cholernym nudziarzem, Rafe! Gadasz tylko o bydle albo o
naprawie dachu. Okropne bzdury! Lepiej jedź z nami do Lakeford Abbey, nim do
reszty schiopiejesz! Albo co gorsza, zachce ci się startować do Parlamentu!
Rafe zmierzył go wzrokiem.
- Wyjątkowo zabawne.
- Zabawne? To jest tragiczne, chłopie! Całkiem się tu zmarnujesz! Nawet
Jeanette twierdzi, że zupełnie brak ci już ikry… A o ile wiem, to przecież ty ją
nawróciłeś!
Rafe nachmurzył się.
- Co takiego?!
Fields podszedł do sterty zniszczonych przez ulewę obrazów, opartych o
ścianę.
- No wiesz, nauczyła się przy tobie tej litanii "O, Boże… tak… tak… o mój
Boże!…" - Odwrócił się do przyjaciela. - Choć w jej przypadku brzmiało to zapewne
"mon Dieu". - Uśmiechnął się szeroko i wyjął tabakierkę z kieszeni surduta. - A do
jakich bóstw modli się panna Harrington? Zdaje się, że to Demeter jest boginią
wieśniaków?
Rafe zmierzył Fieldsa złym wzrokiem.
- Posuwasz się za daleko.
- Daj spokój, Bancroft! Przecież ona jest nadzwyczajna. Nikt nie będzie miał ci
za złe, jeśli obsiejesz jedną czy drugą grządkę, zwłaszcza na wsi!… Ale czemuś się
uczepił Cheshire?! Daj temu spokój! Słyszałem, że dziewczęta z Karaibów każdego
potrafią skłonić do odmawiania litanii! A znowu Amerykanki to podobno "kobiety
wyzwolone"!
Nikt nie będzie porównywać jegoFelicity do tej bezmyślnej hordy dziwek,
awanturnic i zabijających nudę rozpustą arystokratek!
- Robercie - powiedział cichym, opanowanym głosem - wynoś się z mojego
domu.
Fields zażył tabaki i schował tabakierkę do kieszeni.
- No, sam widzisz! Za miesiąc staniesz się takim samym nadętym nudziarzem,
jak twój brat! I nie starczy ci już nawet energii na obsiewanie grządki panny
Harrington. Chociaż w tym chętnie cię zastąpię!
Bancroft uderzył go w twarz. Fields zatoczył się, potknął o krzesło i zwalił
ciężko na ziemię. Rafe, wściekły jak nigdy dotąd, przyglądał się, jak przeciwnik
wstaje na nogi. Robert rzucił się na niego, ale zrobił unik. Lewą pięścią znów trzasnął
Fieldsa w gębę, a prawą błyskawicznie dołożył mu w żołądek. Ten aż się zwinął i
runął na ziemię, trzymając się za brzuch.
- Wynoś się z mojego domu - powtórzył zimno Rafe i opuścił jadalnię.
13
Felicity chichotała, gdy Francis Henning i Rose Pedleton odgrywali scenę
Oberona i Tytanii ze "Snu nocy letniej". Powątpiewała, czy komizm widowiska był
przez aktorów zamierzony, ale nawet markiza Warefield śmiała się do łez.
Lis bawiłaby się jeszcze lepiej, gdyby Rafe nie opuścił gości, przerzucając na
nią cały ciężar zabawiania ich, i w myśli zakarbowała mu jeszcze jedno przewinienie.
Ostatnio dużo się tego zebrało! Kiedy po chwili markiz Warefield wszedł do salonu i
usiadł koło żony, dziewczyna nabrała podejrzeń, że Rafe naraził się także bratu.
Markiz rzucił jej poważne, niemal ponure spojrzenie i szepnął coś do żony. Ta
odpowiedziała mu równie cicho i także zerknęła na Felicity. Żadne z nich nie
obejrzało się powtórnie na nią, ale ich rozmowa trwała jeszcze kilka minut. Lis
bębniła niecierpliwie palcami po poręczy fotela, zastanawiając się, jaki - u licha! -
związek ma ich rozmowa z jej osobą?!
Wszystko wyglądałoby znacznie prościej, gdyby w Forton Hall nie zjawił się
Rafe: obie z May i tak utraciłyby swój dom, ale ona nie straciłaby w dodatku swego
serca! A kiedy nadeszłaby pora rozstania, nie czepiałaby się rozpaczliwie nadziei i
marzeń, gdyż nikt by ich nie obudził.
Nie byłoby to aż tak bolesne, gdyby mogła zaufać Rafe'owi, zawierzyć mu.
Patrząc jednak na jego głupich przyjaciół i eks-kochanki, widziała jasno, że gdyby
mu zaufała, okazałaby się skończoną idiotką.
Drzwi salonu otwarły się z impetem. Do pokoju wtoczył się Robert Fields, ze
spuchniętym, zakrwawionym nosem i rozciętymi wargami.
- Henning! Calder! Gdzie mój pistolet?! - zagrzmiał.
- Fields! - warknął wstając markiz Warefield. - Co ci się stało, u diabła?
- To ten przeklęty wariat, twój brat! To jego sprawka! Rozwalę bydlakowi łeb!
- Nie waż się! - wrzasnęła May, rzucając się ku niemu.
Felicity schwyciła końce szarfy siostrzyczki i przyciągnęła małą z powrotem.
- Siedź spokojnie! - syknęła.
May rzuciła tylko na nią okiem i zamknęła buzię. Zemdlona Rose osunęła się
prosto w ramiona Francisa Henninga, a Jeanette wypadła z rąk filiżanka. Pech chciał,
że przepadła w ten sposób jedyna ocalała z katastrofy para: od tej pory każda z
filiżanek Felicity była "z innej parafii".
Spoglądając z pogardliwą miną na powstałe zamieszanie, Felicity wstała i
wygładziła suknię. Nie pozwoli na podobne bzdury w swoim domu!… Nawet w
swoim byłym domu.
- Może zechcą państwo zakończyć tę sprawę gdzie indziej - odezwała się
lodowatym tonem.
Fields odwrócił się ku niej.
- To wszystko przez ciebie, ty parszywa kur…
Markiz stanął pomiędzy nimi, zasłaniając dziewczynę, przed wściekłymi
spojrzeniami.
- Dość tego, Fields - powiedział stanowczym tonem.
Rose jakimś cudem wróciła do przytomności w samą porę, by zgorszyć się
słownictwem Roberta.
Nagle u boku Felicity zjawił się hrabia Deerhust, o którego obecności
zapomniała ze szczętem.
- To nie jest miejsce odpowiednie dla damy - stwierdził. - Pozwól, że zabiorę
cię stąd. Wiedziałem, że Bancroft nie nadaje się na właściciela Forton Hall! Spójrz,
jaką hańbą on i jego kompani okryli twój dom… i ciebie.
Pozostałe damy, z wyjątkiem Maddie, zerwały się z miejsc i zakryły dłońmi
usta w najwyższym przerażeniu, co im jednak nie przeszkadzało rzucać sobie
nawzajem uradowanych spojrzeń. Felicity już przeczuwała, jakie się zrodzą plotki!
Bogu dzięki, że jej noga nigdy nie postanie w Londynie! Będzie tam już na zawsze
wyklęta.
- Uspokój się, Fields! - hamował przyjaciela Henning, zresztą bez większego
przekonania. - Wszyscy umieramy tu z nudów, ale to jeszcze nie powód, żebyśmy
strzelali jeden do drugiego.
- Proszę cię, Felicity! Nie powinnaś słuchać czegoś podobnego - nalegał dalej
hrabia, biorąc ją za łokieć.
Wyrwała mu się.
- Powinieneś zatroszczyć się raczej o May! - warknęła, nie odrywając oczu od
Fieldsa. Wszyscy narzucali jej się ze swą pomocą akurat wtedy, gdy wcale jej nie
potrzebowała!…
Nie pozwoli, by ktoś tu strzelał do Rafe'a Bancrofta!
Deerhurst coś wybełkotał i cofnął się.
- Ja… to znaczy ty… tak, oczywiście. Chodźmy, panno May!
- Nigdzie nie idę!
W drzwiach pojawił się Rafe.
- Kazałem ci się wynosić, Fields - powiedział złowrogo. Felicity zaszokował
wyraz wściekłości na jego twarzy. - Nie będę tego powtarzał!
Obaj mężczyźni patrzyli na siebie wilkiem. W końcu Fields wyszarpnął rękę z
niezdecydowanego chwytu Stephena Caldera.
- Nie zostanę tu ani chwili dłużej, choćbym miał zdechnąć! - warknął i otarł
krew z brody. - Idziemy! Przejadło mi się i Cheshire, i Forton Hall! - Ruszył ku
drzwiom, udając, że nie dostrzega swego eks-gospodarza. Reszta gości w milczeniu
poszła za jego przykładem. Ostatni był Francis. Zatrzymał się na moment poza
zasięgiem pięści Bancrofta.
- On to roztrąbi po całym Londynie, wiesz?
Ten sztywno skinął głową.
- Wiem.
- To nie było w dobrym tonie - pomrukiwał Henning, idąc korytarzem. -
Przeklęte koguty! Nigdy mnie nie słuchacie!…
Chmara kamerdynerów i pokojówek pomknęła na górę pakować rzeczy, ale
Felicity prawie nie zauważała zamieszania i zgiełku. Rafe nadal stał we drzwiach z
taką miną, jakby chciał jeszcze kogoś sprać - czy to Fieldsa, czy też każdego, kto mu
się nawinie.
Takim nigdy go jeszcze nie widziała! Przypomniała sobie nagle, że był
przecież żołnierzem. Wydawał się zawsze taki dobroduszny, iż zapomniała, że potrafi
być groźny. I choć gniew Rafe'a zaskoczył ją, pomógł jednak lepiej zrozumieć jego
charakter. Obserwowała go teraz bacznie, usiłując odgadnąć, co go aż tak
rozwścieczyło? Kilkakrotnie zaciskał pięści i rozkurczał je, wreszcie wziął głęboki
oddech.
- No i co? Kto następny? - Spojrzał znacząco na hrabiego Deerhursta,
zerkającego niepewnie to na Felicity, to na May.
James wykonał nieznaczny ruch, unikając gniewnego spojrzenia Bancrofta.
- Ja również się pożegnam. - Ukłonił się. - Pani markizo, panie markizie…
Niezmiernie miło mi było zawrzeć tę znajomość.
- Do widzenia, hrabio.
Wahał się jeszcze przez chwilę, stojąc obok Felicity.
- Powinnaś opuścić Forton, moja droga: ten brutal gotów i ciebie skrzywdzić! -
szepnął jej do ucha.
- Daj spokój, Jamesie! - ofuknęła go. Nawet w największym gniewie Rafe
nigdy nie uczyniłby nic złego ani jej, ani May. Mógł bez trudu dokonać tego podczas
ich pierwszeg spotkania, gdyby miał takie zamiary albo instynkty.
Hrabia zamrugał oczami, zaskoczony jej irytacją.
- Dobrze już, dobrze… Choć jestem zdania, że nie widzisz sprawy we
właściwym świetle. Postaraj się chociaż przekonać Bancrofta, by odsprzedał mi
posiadłość. Pozbylibyśmy się go wtedy z Cheshire błyskawicznie.
- Idź już, Jamesie! - Felicity pospiesznie skinęła mu głową; bała się, że hrabia
doprowadzi Rafe'a do nowego ataku wściekłości. Widać było, że wystarczy
najmniejsza prowokacja. - Dzięki za twoje rady. Zastanowię się.
Po wyjściu Deerhursta Rafe potarł poszkodowane kłykcie i zerknął na brata.
- Nie gap się tak na mnie! - burknął. - Zasłużył sobie na więcej!
- Zasłużył czy nie - odparł ostro markiz - twoje zachowanie rzuca cień na całą
naszą rodzinę. Robert Fields jest dobrze widziany u dworu. W obliczu tych nowych
praw, ograniczających przywileje arystokracji, nie możemy sobie pozwolić…
- Skończ z tym, Warefield! - warknął Rafe. - Nikt. Nikt, powiadam, nie będzie
przy mnie lżył moich przyjaciół ani bliskich!
- Myślałam, że Robert Fields jest twoim przyjacielem - odezwała się cicho
Maddie.
Rafe spojrzał na nią.
- Właśnie odkryłem, że wcale tak nie jest. - Pochwycił spojrzenie Felicity i
przez kilka sekund patrzył jej w oczy, zanim wyszedł z pokoju.
Markiz powiedział coś jeszcze do Maddie, ta jednak potrząsnęła głową.
- Nie chcę się mieszać w te bzdury - oświadczyła i wyciągnęła rękę do May. -
Obiecałaś zapoznać mnie ze swoją lalką Polly i z panem Misiem!
W chwilę później Felicity została w salonie sam na sam z markizem, ten zaś
podszedł do drzwi i zamknął je. Dziewczyna przełknęła z trudem ślinę, zastanawiając
się, co teraz nastąpi. Czyżby i on chciał ją ostrzec przed Rafe'em?!
- Mój brat wspomniał, że szuka pani posady guwernantki - zaczął Warefield
pozornie lekkim tonem, stanąwszy z nią twarzą w twarz. - Czy znalazła już pani
pracę?
- Nie. Otrzymałam dotychczas tylko dwie odpowiedzi odmowne, ale nie
odpisała mi jeszcze daleka kuzynka z Yorku. Znała mnie, gdy byłam dzieckiem, i
lubiła mnie wtedy, więc sądzę, że przyjdzie mi z pomocą.
- Nie chce pani pozostać w Forton Hall?
Felicity czuła, że rozmówca wyraźnie do czegoś zmierza, i ze względu na
Rafe'a postanowiła nie utrudniać mu sprawy.
- Moje chęci nie mają żadnego znaczenia, panie markizie. Pański brat był i tak
niesłychanie uprzejmy, pozwalając mnie i mojej siostrze pozostać tu, dopóki nie
znajdziemy innego schronienia.
Markiz przez chwilę milczał, jakby rozważając tę odpowiedź.
- A co pani sądzi o ofercie hrabiego, który chce odkupić Forton Hall?
- Uważam, że cena, jaką proponuje za Forton, jest o wiele za wysoka. -
Wzruszyła ramionami. - Rafe nie lubi jednak Jamesa, a pobyt w Forton sprawia mu
przyjemność. Bez wątpienia sprzeda jednak posiadłość, gdy minie urok nowości.
Znów zapadło milczenie.
- Czy przedstawiła pani kiedyś Rafe'owi tę swoją teorię?
- I to nie raz!
- A on mógłby to - według pani - potwierdzić?
Felicity zmrużyła oczy. Uraza zatriumfowała nad uprzejmością.
- Czyżby pan sądził, markizie, że okłamuję pana?
- Mój brat jest bardzo… impulsywny - odparł z namysłem. - Zapala się do
wielu rzeczy i…
- I potem pan albo pański ojciec, pełniąc z własnej woli obowiązki jego
aniołów stróżów, wyciągacie go z każdej opresji, w jakiej się znalazł - przerwała mu.
- Że też nigdy nie przyszło wam do głowy, że być może nie popadałby tak często w
tarapaty, gdybyście choć raz potraktowali poważnie jego zamiary!
Warefield uniósł brew, ale nie wydawało się, żeby ta brutalna szczerość go
uraziła.
- A pani sądzi, że jego najnowszą przygodę należy potraktować poważnie?
Felicity wyminęła go i ruszyła ku drzwiom.
- Sądzę, panie markizie, że to pytanie powinien pan zadać swojemu bratu, nie
mnie!
- Wie pani co? - odezwał się, gdy już wychodziła. - Przypomina mi pani moją
żonę!
Zaskoczona Felicity odwróciła się znów ku niemu.
- Uważam to za prawdziwy komplement, panie markizie!
Uśmiechnął się tak rozbrajająco, że przypomniał jej Rafaela.
- Przemyślę sobie tę sprawę.
- Rafe?… - odezwała się Maddie.
Aż podskoczył, upuścił kartkę papieru i kij z podziałką.
- Nie mam w tej chwili ochoty na wywlekanie moich najbardziej osobistych
spraw i analizowanie ich pod lupą!
Maddie skrzyżowała ramiona.
- Wobec tego powinieneś znaleźć sobie lepszą kryjówkę.
Rafe podniósł laskę mierniczą i skoncentrował się znów na wyrwie w murze,
która powstała po zapadnięciu się zachodniego skrzydła.
- Warefield cię tu przysłał?
- Dobrze wiesz, że nie. Quin przesłuchuje w tej chwili pannę Harrington.
- Co takiego?! - Do pełni szczęścia brakowało tylko tego, by przez Quina Lis
umknęła i zaszyła się w jakiejś zakazanej angielskiej dziurze!
- Czułam, że to ci się nie spodoba!
- Nie wystarcza mu już, psiakrew, że dręczy mnie?! Lis w niczym nie zawiniła!
(A jeżeli nawet miała coś na sumieniu, to z jego winy!)
- Troszczy się po prostu o ciebie.
- Żeby choć raz, do licha, nie wtykał nosa w moje sprawy! Niech lepiej
pamięta, że i jemu mogę porachować kości!
- Oto braterska miłość! - rzekł Quin, stając przed nimi. - Zdaje się, że tym
razem mnie grozisz, co?
Rafe nachmurzył się.
- Do czarta! Odczepcie się ode mnie oboje!
Nie zwrócili najmniejszej uwagi na te słowa, co Rafe'owi nie poprawiło
humoru. Wszystko było takie proste, póki nie napisał do Londynu! Na przyjaźni
Roberta Fieldsa specjalnie mu nie zależało, ale z Quinem naprawdę chciał dojść do
ładu. Po dzisiejszych wydarzeniach nie było na to większych szans. W dodatku
pewnie odstraszył od siebie Lis, zachowując się jak rozjuszony byk!
- No więc? - mruknęła Maddie, wsuwając rękę pod ramię męża i wspierając się
na nim.
Markiz wzruszył ramionami.
- Przeklęta gmatwanina, jak zawsze!
- No i co z tego? - warknął Rafe; poczuł zazdrość na widok ich niewątpliwej,
jawnej miłości i stracił do reszty cierpliwość.
- My również wyjeżdżamy - poinformował go Quin.
- Tuż przed nocą?
- Taki już widać obyczaj w Cheshire. - Brat uśmiechnął się, chcąc w ten sposób
złagodzić ostrość słów. - Obiecaliśmy wujowi Malcolmowi, że odwiedzimy go w
drodze do Warefield Park. A tobie nasza obecność w Forton do reszty
skomplikowałaby życie.
Rafe wiedział, że niczego innego nie mógł się spodziewać. Mimo że za żadne
skarby nie przyznałby się do tego, zawsze podziwiał takt i rozwagę Quina. Zabolała
go świadomość, że brat ostatecznie spisał go na straty.
- Tuż przed wyjazdem z Anglii odezwę się do was.
- Będziemy przynajmniej wiedzieli, na jakim kontynencie przebywasz -
powiedziała cichutko Maddie.
Rafe spoglądał to na jedno, to na drugie, a w sercu znów czuł bezdenną pustkę
i niepewność.
- Napiszę. - Odszedł kilka kroków. - Nie będę wam teraz przeszkadzał w
pakowaniu się.
- Dwadzieścia tysięcy na rozsądny procent - powiedział nieoczekiwanie Quin,
zatrzymując odchodzącego. - I oczekuję regularnych sprawozdań z postępów prac
renowacyjnych i wszelkich innych.
Rafe powoli odwrócił się twarzą do brata.
- Sądziłem, że… że… Forton to zła lokata kapitału - odezwał się, targany na
przemian to radosnym uniesieniem, to przeraźliwym strachem na myśl, że a nuż Quin
nie mówi poważnie?…
- Bo tak jest istotnie - przytaknął brat.
- Więc dlaczego?…
- Nie inwestuję w Forton - wyjaśnił markiz - tylko w ciebie. Każę przygotować
wszystkie dokumenty i zapewnię ci kredyt w określonych granicach. Pamiętaj tylko,
że im mniej kapitału przeszastasz, tym łatwiej będzie spłacić dług, kiedy ci przejdzie
ta cholerna zachcianka.
Przez dłuższą chwilę Rafael wpatrywał się w brata.
- Dziękuję ci.
Quin potrząsnął głową.
- Nim tydzień minie, znienawidzisz i mnie, i tę dziurę. Dobrze cię znam, Rafe.
Ten wzruszył ramionami.
- A ja powątpiewam już, czy znam samego siebie, Quin.
- Naprawdę chcesz się tym zająć?
- Tak.
Godzinę później Rafe siedział na wydeptanych frontowych schodkach i
przyglądał się, jak powóz Warefieldów ginie w mroku. Po ich odjeździe Forton Hall
wydał mu się opuszczony, milczący i straszliwie zaniedbany. Quin miał rację: sam
nie wiedział, w co się pakuje!
Wiedział za to, czemu to robi - tak mu się przynajmniej zdawało. Ale zadłużyć
się na dwadzieścia tysięcy dla jednego uśmiechu Felicity - to byłby szczyt
kretynizmu, nawet jak na niego! Nie, chodziło o coś więcej. Jakaś cząstka jego istoty
chciała się koniecznie przekonać, czy Rafael Bancroft zdoła odrestaurować Forton
Hall… czy w ogóle jest w stanie doprowadzić do końca rozpoczęte dzieło. Dotąd nie
miał w tej materii większych osiągnięć - i sam o tym wiedział. Ani braciszek, ani
papa nie musieli mu tego pokazywać palcem!
- Nie znam się na londyńskich zwyczajach - odezwała się Lis, wychodząc z
domu i siadając koło Rafe'a. - …Ale twoi przyjaciele pobili chyba rekord, jeśli idzie
o krótkotrwałość wizyty!
Były to najbardziej przyjazne słowa, jakie od niej usłyszał od chwili najazdu
gości na Forton Hall.
- To banda kompletnych durniów. Zupełnie nie pojmuję, jak mogłem z nimi
wytrzymać.
Dziewczyna zerknęła na niego, potem znów skierowała wzrok na ścieżkę.
- Czemu uderzyłeś pana Fieldsa?
Rafe wolałby nie odpowiadać na to pytanie, póki sam nie zgłębi do końca
własnych motywów… Zbyt dobrze jednak znał Lis: wiedział, że zmusi go do
odpowiedzi.
- Nie podobały mi się jego wredne insynuacje.
- Były zbyt bliskie prawdy?
Spojrzał na nią z ukosa i nerwowo przesunął dłońmi po udach. Z dwojga złego
wolał już być przesłuchiwany przez Quina!
- Tak.
- Więc dlaczego…
- Gdyby mnie naprawdę znał, gdyby czuł choć odrobinęj przyjaźni, nigdy by
czegoś podobnego nie powiedział. Quin tego nie zrobił.
- Ale twój brat także wyjechał!
Rafe uśmiechnął się lekko.
- Tak, ale z całkiem innych powodów. - Felicity czekała z napięciem na dalszy
ciąg, więc oświadczył z westchnieniem: - Nareszcie postanowił nie przeszkadzać mi,
kiedy zakładam sobie pętlę na szyję!
Rzuciła mu zdumione, podejrzliwe spojrzenie. Po sekundzie jej wargi
rozchyliły się w takim uśmiechu, że Rafe poczuł się jak zadurzony uczniak.
- I tak będzie lepiej? - spytała.
Wzruszył ramionami. Przynajmniej nie straciła całkiem i sympatii do niego!
Nie przypuszczał, by okazywała mu ją wyłącznie dlatego, że miał w ręku klucze do
Forton Hall, ale nie był aż tak głupi, by kompletnie zlekceważyć przestrogi brata.
Warefield miał wiele zdrowego rozsądku.
- Quin pożycza mi pieniądze - wyjaśnił.
- Wiem, już mi o tym mówiłeś. Dwa tysiące funtów. Bardzo się cieszę.
- Dwadzieścia tysięcy funtów - poprawił Rafe. - Na kompletne
odrestaurowanie dworu i posiadłości.
- Dwadzieścia… - zaczęła Felicity i urwała. Nagle zarzuciła mu ramiona na
szyję i ucałowała go. - Dwadzieścia tysięcy funtów!
Rafe pragnął oddać Lis pocałunek, zamknąć ją w objęciach, kochać się z nią…
Jednak w obliczu jej radosnego uniesienia pragnął też, by wszystko było jasne.
- Nadal zamierzam sprzedać Forton Hall - powiedział.
Był tak spięty, że słowa zabrzmiały ostrzej niż zamierzał. Obejmujące go
ramiona opadły. Felicity splotła ręce na kolanach.
- Przynajmniej dom będzie wyglądał tak jak dawniej. - Słowa były pozornie
obojętne, ale głos jej drżał.
Rafe pragnął zapytać ją, czy kocha go choć troszkę, nawet jeśli o wiele
bardziej zależy jej na Forton Hall?… Gdyby jednak zapytał, musiałby wyznać, że też
ją kocha i że nie wie, co począć z tym uczuciem, z nią, z sobą samym?… Spytał więc
zamiast tego:
- Zostaniesz tu, żeby to zobaczyć?
- Nie wiem - szepnęła z oczyma pełnymi łez. - Mam nadzieję, że tak…
Przesunął z wolna palcem po jej policzku, ścierając łzę.
- I ja mam taką nadzieję.
* * *
Hrabia Deerhurst przyglądał się, jak wspaniały ekwipaż markiza Warefielda
odjeżdża; cofnął się na swym wałachu nieco głębiej pod osłonę drzew. Wynieśli się,
Bogu dzięki! Wizyty osób z wyższych sfer to na ogół miła niespodzianka… Tym
razem jednak goście zjawili się zdecydowanie nie w porę. Jedynym plusem było to,
że Bancroft na jego oczach pokazał się Felicity z jak najgorszej strony!
Wprost trudno uwierzyć, że ten… barbarzyńca był blisko spokrewniony z
księciem Highbarrow i z Warefieldem. Pobicie gościa… to przecież coś
niesłychanego, nie do pomyślenia! Felicity była oczywiście zaszokowana, a on sam -
na szczęście! - znalazł się pod ręką i wykorzystał sytuację. Jego szanse u niej rosły z
każdym dniem. Widział to wyraźnie.
Bancroft siedział teraz na rozsypujących się frontowych schodkach, oświetlony
tylko nikłym odblaskiem świecy, palącej się w przedsionku. Deerhust czuł niemal
współczucie dla swego wroga. Biedaczysko, nie ma już teraz wyboru: musi sprzedać
Forton Hall jedynemu reflektantowi - i to na takich warunkach, jakich nabywca
zażąda. W tej chwili do Bancrofta podeszła Felicity. Deerhurst nachmurzył się, jego
współczucie gdzieś się ulotniło. Kiedy panna Harrington pocałowała tego bydlaka,
zagryzł wargi do krwi.
- Dwadzieścia tysięcy funtów! - zawołała Felicity i znów ucałowała Bancrofta,
a ten brutal dotykał swoimi łapskami jej olśniewającej skóry i oddawał pocałunki.
Hrabia przyglądał się temu jeszcze przez chwilę, potem skierował konia nad
strumień, biegnący za starą stajnią. Wydarzyło się coś ważnego, coś, co miało
związek z pokaźną sumą pieniędzy. Sądząc zaś z reakcji Felicity, dotyczyło to Forton
Hall.
Jeśli Bancroft zamierzał poświęcić jeszcze więcej uwagi swej nędznej
posiadłości, jemu, Deerhurstowi, pozostawało już tylko jedno wyjście. Prawdę
mówiąc, bardzo mu to odpowiadało.
14
- To numer siedemdziesiąty czwarty! - wykrzyknęła ze śmiechem May.
Felicity skończyła układać ubranka siostry w prowizorycznej komódce i
wyjrzała przez okno. Dwunastu robotników ładowało drewno na trzy wozy,
ustawione wokół malejącego w szybkim tempie rumowiska starej stajni, zajmującego
sam środek dziedzińca. Teraz, gdy nie brakowało mu już grosza, nie tracąc czasu
Rafę przystąpił do realizacji swoich planów.
Felicity usiadła w głębokiej wnęce okiennej i przyglądała się pojedynkowi
Rafe'a i May, uzbrojonych w olbrzymie drzazgi. Dziewczynka pokrzykiwała tylko i
wymachiwała "szpadą" na chybił trafił, wyobrażając sobie, że odkrywa nowe metody
zabijania wrogów; ruchy mężczyzny zaś były oszczędne, precyzyjne i pełne wdzięku.
Lis znów uświadomiła sobie, że Rafael potrafi być niebezpieczny - kilka dni temu
Robert Fields przekonał się o tym na własnej skórze.
Przez te pięć dni, które minęły od wyjazdu gości, Bancroft był bez przerwy
zajęty: ustalał harmonogram robót i zamawiał niezbędne materiały. Kreślił również
projekty nowej stajni i nawet niewprawne oko Lis dostrzegało ogromne zmiany na
lepsze w porównaniu ze starym budynkiem. Rafe wtajemniczał ją we wszelkie plany,
jakby nadal miała decydujący głos w tej sprawie.
Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że coś się między nimi zmieniło. Po
każdym komplemencie czy zalecankach następowały nowiny dotyczące budowy,
jakby Rafe chciał sprawdzić, czy Lis uważnie go słucha. Ponieważ i tak chłonęła z
zachwytem każde jego słowo, takie sprawdzanie wydawało się zgoła bezcelowe.
Felicity próbowała myśleć o Deerhurście tak samo jak o Rafie i wspominać
jego nieczęste pocałunki, wmawiając sobie, że budziły w niej podobne dreszcze, jak
każde dotknięcie londyńczyka. Wcale jej się to nie udawało, ale ponieważ nie mogła
liczyć na przyszłość u boku Rafaela Bancrofta, postanowiła wyrzec się namiętności
na rzecz stabilizacji: taka zamiana, choć niekorzystna, była jednak zdecydowanie
rozsądniejsza.
Przyglądała się szermierce przez kilka minut, potem zeszła na dół, by pomóc w
przygotowaniu lunchu. Jak zwykle, Ronald siedział w kuchni (czuł się tu bardzo
swobodnie) i gawędził z Sally. Felicity z uśmiechem weszła do środka.
- Ronaldzie - odezwała się, na co chłopak aż podskoczył i poczerwieniał jak
burak - gdybyś znalazł dziś po południu chwilkę czasu, może byś usunął z holu te
małe stoliki, zanim zaczną się roboty w zachodnim skrzydle?
Zerwał się na równe nogi.
- Już się do nich biorę, panno Harrington!
Sally zachichotała, kiedy Ronald wyleciał jak z procy; potem z pewnym
zmieszaniem spojrzała na Felicity i wróciła do wyrabiania ciasta.
- Pomyślałam, że po obiedzie placek z brzoskwiniami będzie w sam raz… -
wyjaśniła.
- Doskonały pomysł. - Felicity sięgnęła po bochenek świeżutkiego chleba. -
Wiesz co, Sally? Zdaje się, że znalazłaś sobie wielbiciela!
Dziewczyna zaczerwieniła się aż po korzonki jasnych włosów.
- Och, proszę panienki! On mi mówi, że jestem śliczna jak różyczka…
Wyglądało na to, że Rafe daje młodemu panu Banthemu lekcje zdobywania
niewieścich serc!
- No, cóż: naprawdę jesteś śliczna.
- Bardzo panią przepraszam…
Na dźwięk obcego, męskiego głosu Felicity odwróciła się. Wysoki, szczupły,
bardzo dystyngowany mężczyzna o czarnych włosach, lekko siwiejących na
skroniach, stał na progu kuchni z wielką walizą w każdej ręce.
- Proszę mi wybaczyć - kontynuował tym samym uprzejmym, pełnym rezerwy
tonem. - Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, że jakiś młody, bardzo niezgrabny
człowiek wlecze stoliki po nie zabezpieczonym drewnianym parkiecie? W dodatku w
kierunku przeciwnym do rysunku słojów.
Dziewczyna przyglądała mu się przez chwilę, bezskutecznie usiłując odgadnąć,
któż to może być.
- Tak, wiem o tym - odparła bez pośpiechu. - Ale posadzka ma być
wymieniona.
Przybysz energicznie skinął głową i postawił walizy na podłodze.
- Ach, tak? Zatem wszystko w porządku. Czy byłaby pani łaskawa
poinformować mnie, gdzie znajdę pana Rafaela Bancrofta?
Zdumiona i odrobinkę ubawiona nieskazitelnymi manierami nieznajomego,
Felicity wskazała tylne wyjście:
- Jest na dziedzińcu koło stajni.
- Dziękuję łaskawej pani.
Raz jeszcze skinął lekko głową, postawił walizy w kącie i przeszedłszy przez
całą kuchnię, otworzył wskazane drzwi.
Felicity wymieniła spojrzenie z równie jak ona zdumioną Sally i pospieszyła za
nieznajomym. Długie poły jego czarnego surduta powiewały na lekkim porannym
wietrze, gdy szedł przez dziedziniec w stronę Rafe'a, który ćwiczył pchnięcia i uniki,
demonstrując May jakiś śmiercionośny manewr. Kiedy gość przebył już połowę
drogi, Rafe dostrzegł go. Twarz mu zbielała, a zdziwienie i rozbawienie Lis
przerodziło się natychmiast w panikę.
- Są tutaj? - warknął Rafę, upuścił swój "oręż" i wielkimi krokami ruszył w
stronę wytwornego dżentelmena. - Niech to szlag! Nikt mnie nie uprzedził!
Nieznajomy zatrzymał się.
- Ich książęce mości bawią obecnie w Hiszpanii, paniczu Rafaelu. - Sięgnął do
kieszeni i wydobył złożony papier. - Polecono mi oddać to panu.
Rafe wziął do ręki pergamin i rozłożył go. W chwilę później uniósł głowę, a
oczy błyszczały mu wesoło.
- Więc to ty jesteś obiecanym prezentem?
- Zostałem panu jedynie wypożyczony.
- A któż wpadł na podobny pomysł? - Rafe uśmiechnął się, twarz jego nabrała
zwykłych rumieńców, a Felicity odetchnęła z ulgą. Najwidoczniej grożące
nieszczęście zostało zażegnane!
- Jej książęca mość.
Rafe skończył czytanie listu i wybuchnął śmiechem.
- Och, Beeks, jestem pewien, że pożałujesz tej decyzji!
- Już nad nią ubolewam, panie Rafaelu.
Rafe skinął na Lis, by podeszła, i podał jej list.
- Oto prezent, który mi obiecano! - powiedział, wskazując jej przybysza.
Dziewczyna otwarła list.
- "Rafe" - przeczytała - "Beeksowi przyda się zmiana otoczenia. Mam nadzieję,
że okaże się pomocny, póki się nie urządzisz. Proszę, zwróć go nam w dobrym stanie i
nie dręcz za bardzo! Twoja matka."
Felicity uśmiechnęła się i od razu nabrała sympatii do księżnej Highbarrow.
Widać było, że dobrze zna swego syna. Poczuła ukłucie zazdrości: ona też miała
kiedyś taką mamę!
- Lis, May! Oto Beeks, absolutnie niezastąpiony majordomus księcia i księżnej
Highbarrow. Beeks, to panna Harrington i panienka May.
- U nas też był majordomus - oznajmiła dziewczynka, uroczyście potrząsając
dłonią mężczyzny. - Nazywał się Smythe i zawsze miał kwaśną minę!
- May! - skarciła ją Felicity, choć nie mogła zaprzeczyć słowom siostry. Gdyby
sama była szefem służby w rezydencji Nigela, miałaby równie skwaszoną minę!
Rafe znów się roześmiał.
- Beeks nigdy nie bywa skwaszony. Prawda, Beeks?
- Nawet wówczas, gdy mam wrażenie, że ziściły się moje najgorsze koszmary,
panie Rafaelu!
- Chcesz nas obrazić? - spytała podejrzliwie May.
- Nigdy w życiu, panno May.
- To byłoby w bardzo złym tonie - przytaknął Rafe.
Majordomus skłonił się.
- Czy mogę już przystąpić do działania? Odnoszę wrażenie, że nie ma czasu do
stracenia.
Beeks skłonił się, ponownie odwrócił na pięcie i ruszył z powrotem do dworu.
Felicity patrzyła w ślad za nim.
- May, pomóż Sally przy lunchu - poleciła i dziewczynka pobiegła za
majordomusem.
Rafe obserwował ją bacznie.
- Czym ci się znowu naraziłem?
- Nikt do ciebie…
- Nie posyłałem po niego - przerwał, odbierając od niej list. - Jestem
kompletnie, absolutnie niewinny!
- Miałam najlepszy dowód, że jest wręcz odwrotnie - odparła sucho.
Bancroft roześmiał się. Lis odpowiedziała mu uśmiechem.
Ciekawe, czy on wie, jak bardzo jest przystojny w tym jasnym świede słońca, z
powiewającym na wietrze kosmykiem płowych włosów? Gdy ich oczy się spotkały,
na jego twarzy pojawił się wyraz czułości, a jej serce zabiło mocniej. Przez chwilę
zdawało jej się, że Rafę zaraz ją pocałuje, na oczach wszysduch!
- Z największą przyjemnością udowodnię ci to po raz drugi - szepnął.
- Rafe, nie odbiegaj od tematu!
- Ty pierwsza o tym wspomniałaś.
- Naprawdę chcesz, żeby majordomus księstwa Highbarrow zajmował się… -
Urwała, nie chcąc ostrym epitetem znieważyć swego… ich… domu, jednak nędzny
stan dworu mówił sam za siebie. - Zajmował się tym wszystkim? - wskazała na dom i
dziedziniec.
- Chcesz powiedzieć, że ich stan nie odpowiada warunkom, do których
przywykł?
Mężczyźni naprawdę bywają tępi!
- Oczywiście, że im nie odpowiada.
Rafe uśmiechnął się od ucha do ucha.
- I na tym właśnie polega urok całej sprawy! Majordomus z najwspanialszej
rezydencji w całej Anglii wszędzie poza nią trafia na warunki, do których nie
przywykł!
Felicity wzniosła ręce ku niebu.
- Cudownie! Od razu mi ulżyło!
- Rad jestem, że się na coś przydałem. - Zamilkł na dłuższą chwilę; wpatrywał
się w nią, a jego uśmiech rozwiał się.
- O co chodzi? - spytała w końcu.
- Pomyślałem tylko, jak bardzo pragnę cię pocałować. Natychmiast!
Dziewczyna spłonęła rumieńcem.
- Ani się waż! Jesteśmy na oczach wszystkich!
- No, to znajdźmy jakieś ustronne miejsce.
- Przestań wreszcie żartować!
- Kto mówi, że to żarty? - spytał, podchodząc bliżej.
Położyła rękę na jego piersi, chcąc go powstrzymać, i spojrzała mu w oczy.
- Ja ci to mówię!
- Tylko dlatego, że się boisz, by nie doszło do czegoś więcej.
- Cicho!
Pochylił się jeszcze bliżej.
- Raz już tak było. Czemu nie mielibyśmy tego powtórzyć?
Zadawała sobie to samo pytanie. Dobrze znała odpowiedź i Rafe również
powinien ją poznać.
- Z powodu Jeanette Ockley - odparła.
Bancroft uniósł jedną brew.
- Jeanette? Już po raz drugi o niej wspominasz. Nic nas ze sobą nie łączy!
Felicity przełknęła ślinę.
- Wiem. A jak było dawniej?
Chciała się odwrócić i odejść, ale chwycił ją za ramię.
- Z tobą jest zupełnie inaczej! Nie ma w ogóle porównania!
- Ale ty pozostajesz zawsze tym samym Rafaelem Bancroftem, wiecznie
goniącym za czymś nowym, prawda?
- Jeżeli… - zaczął ze wzburzeniem, ale spojrzawszy na rojących się wokół
resztek stajni robotników, zniżył głos do szeptu. - Jeżeli sam zrozumiem wreszcie -
do diabła! - co się ze mną dzieje, to ci powiem! Możesz być pewna. - Puścił jej łokieć
i spojrzawszy na nią raz jeszcze, wrócił do pozostałości stajni.
Czasami Felicity myślała, że wszystkim byłoby lepiej, gdyby ktoś ponownie
walnął Rafe'a Bancrofta w głowę. Związany, oszołomiony i bezradny z pewnością
dałby się pokierować… choć pewnie budziłby w niej równie mocne pożądanie.
Prawdę mówiąc, właśnie o tym marzyła, nawet zanim kochali się z Rafe'em; pragnęła
ujrzeć go znów takim, jak przy pierwszym spotkaniu: bezradnym, leżącym na
kuchennej podłodze - i przykryć go własnym ciałem… A poza tym, gdyby był
związany, nie mógłby nigdzie uciec…
Gdy była w połowie drogi do kuchni, May wybiegła jej na spotkanie.
- Beeks powiedział, że panienka mojej pozycji nie powinna pomagać przy
lunchu - oznajmiła.
- Czyżby? Zapewne poinformowałaś go, że nieoczekiwany bieg wydarzeń
zmusił nas do rezygnacji z niektórych zasad etykiety?
- Nie. Powiedziałam mu tylko, że będziesz na niego wściekła.
Felicity wzięła siostrzyczkę za rękę i razem pomaszerowały w stronę domu.
- Podziwiam twoją intuicję.
- Bardzo ci dziękuję!
Rafe patrzył za Lis i May, póki nie weszły do domu; po¬tem znów zabrał się
do ładowania drewna na wóz. Dysponując pieniędzmi od Quina, nie musiał już sam
harować, ale przywykł do przebywania na świeżym powietrzu i przekonał się, że
praca fizyczna sprawia mu przyjemność. Poza tym, gdyby nie miał nic do roboty,
pętałby się przez cały dzień po dworze i narobiłby jeszcze większych głupstw z
powodu Felicity… A i tak myślał o niej bez przerwy.
Dennis Greetham zajechał swoim wozem i Rafe podszedł, by się z nim
przywitać.
- Dowiedziałeś się czegoś w sprawie drewna? - spytał.
- A jakże. Od przyszłego tygodnia, jeśli pogoda się utrzyma. No i zrobiłem, jak
chciałeś: zostawiłem wiadomość "Pod Mocarzem", że poszukujesz robotników.
Pewnie dziś po południu kilku ci przybędzie.
- Zdumiewające, jak parę funtów potrafi zmienić sytuację!
- To ty zmieniłeś sytuację, nie forsa - sprzeciwił się farmer, wkładając robocze
rękawice. - Ludziska z Cheshire nie przywykli do dziedzica, który im pomoże przy
naprawie płotu, jeśli przepracują dzień czy dwa na pańskim.
Bancroft spojrzał w kierunku dworu.
- Tylko sobie nie wmawiaj, że jestem jakimś Robin Hoodem! Byłem przyparty
do muru i bez forsy, a to zmusza do szukania niezwykłych rozwiązań. Z pieniędzmi
jest o wiele łatwiej… choć pewnie zmienię zdanie, kiedy przyjdzie do oddawania
długu. - Im prędzej zacznie go zwracać, tym lepiej! Nikt by mu chyba nie powierzył
dwudziestu tysięcy - i słusznie! Nie miał pojęcia, czemu Quin to zrobił.
- Tak sobie myślałem… - odezwał się dzierżawca. - Nie wiem, czy przy tym
całym zamieszaniu zechcesz wziąć sobie na kark jeszcze jeden ciężar… ale gdybyś
chciał w jesieni siać oziminę, to trzeba by przedtem odwalić masę roboty na polach.
Rafe skinął głową.
- O tym samym myślałem. Gdybyście oboje z Felicity dali mi niezbędne
wskazówki, a ty podjąłbyś się nadzorowała nia prac polowych, to bardzo chętnie
obsiałbym pola.
- Ja miałbym nadzorować?
- Cóż, potrafię rozwalić stajnię, ale na rolnictwie znasz się znacznie lepiej ode
mnie. - Chociaż Rafe chciał ograniczyć wydatki do niezbędnego minimum, wiedział,
że udane zasiewy poprawiłyby ogólny stan Forton Hall, a on zyskałby po raz
pierwszy w życiu konkretne źródło dochodu! Na samą myśl o tym poczuł miły
zawrót głowy.
- To dla mnie prawdziwy zaszczyt, Bancroft.
Przez dwadzieścia minut dyskutowali o zaletach różnych gatunków zbóż i
rodzajów gleby. Rafe pożałował, że zniechęcał Quina za każdym razem, gdy brat
starał się zainteresować go tym tematem. Teraz by mu się naprawdę przydały dobre
rady jakiegoś właściciela ziemskiego! Nie chciał zdradzać się znów przed Felicity z
kompletną ignorancją, a Quin i Maddie bawili obecnie w hrabstwie Somerset u wuja
Malcolma. Gdyby zaś miał ochotę (mało prawdopodobne!) zasięgnąć rady u ojca, to
księstwo i tak przebywali w Hiszpanii. Poza tym nie bardzo wiedział, jakie pytania
należałoby zadać.
Wyprostował zmęczone plecy. Znał bliżej tylko dwóch właścicieli ziemskich:
hrabiego Deerhursta i pana Talforda. Do hrabiego nie zwróciłby się o pomoc, gdyby
nawet tonął! Pozostawała więc tylko jedna osoba.
Pan Talford wybierał się właśnie na południową przejażdżkę konną, gdy
zjawili się przed nim Rafe i Arystoteles. Uprzejmie zaprosił, by mu towarzyszyli.
- Słyszałem, że przybysze z Londynu już wyjechali - odezwał się starszy pan,
gdy kłusowali wzdłuż żywopłotu, otaczającego z dwóch stron podjazd. - Ma pan,
zdaje się, dość oryginalne metody bawienia gości!
Rafe zmierzył go wzrokiem.
- Przypuszczam, że to Deerhurst pana o nich poinformował?
- Jeden z jego lokajów szepnął słówko pani Denwortle.
A zatem wiedziało już całe hrabstwo! Najwyższy czas uciąć sobie rozmówkę z
tą zacną damą.
- To było tylko nieporozumienie - wyjaśnił.
Pan Talford nie odpowiedział, póki nie skręcili w boczną ścieżkę.
- Mam wrażenie, że pański znajomy pojął bez trudu pana intencje.
Podczas przejażdżki Bancroft zwrócił uwagę na rozplanowanie ogrodu w
Talford; był niebrzydki, ale sprawiał, że centralny budynek - i tak niezbyt duży -
wydawał się jeszcze mniejszy. Rafael postanowił rozbudować frontową część ogrodu
w Forton, podobnie jak to uczynił przed kilku laty Quin w Warefield Park. Staw
należało koniecznie pogłębić; zapewne też od dawna go nie zarybiano. No i warto
nadać mu jakąś nazwę; wszystkie porządne stawy rybne miały swoje miano. Może by
tak "Stawek May"? Mała na pewno się ucieszy!
- Nie chciałbym wydać się nieuprzejmy… - odezwał się pan Talford,
wyrywając gościa z marzeń - …ale czy ma pan do mnie jakąś sprawę? Bardzo pan
dziś milczący.
- Najmocniej przepraszam. Chciałem zasięgnąć pańskiej rady w sprawie
zasiewów.
- Zasiewów?
Rafe nachmurzył się.
- Tak jest, zasiewów. Dennis Greetham pomoże mi podczas prac polowych, ale
czuję się kompletnym idiotą, kiedy ktoś porusza ten temat!
- Chyba to sprawy niezbyt interesujące podróżnika, który wybiera się do Chin!
Rafe uśmiechnął się niezbyt wesoło.
- Istotnie. - Teraz, gdy miał do spłacenia dług wysokości dwudziestu tysięcy
funtów, Chiny wydawały mu się jeszcze odleglejsze niż przedtem. Za to wyraźnie
widział czekającą go harówkę. - Czy mógłby pan jednak wprowadzić mnie w te
sprawy?
- Interesujące. Czy Felicity o tym wie?
- Że jestem kompletnym ignorantem, jeśli chodzi o płody rolne? Chyba do tej
pory musiała się w tym połapać.
Starszy pan uśmiechnął się i odwrócił od niego wzrok.
- Miałem na myśli zasiewy.
- Jeszcze nie wie, ale się dowie. Chciałem najpierw zasięgnąć opinii eksperta.
Zanim Rafe pożegnał się z Talfordem, zapadł zmrok. Arystotelesowi przyszło
dźwigać trzy tomy dzieła Storcheya "Uprawa zbóż w zachodniej Anglii", jego pan
zaś mógłby bez mała przystąpić do pisania czwartego tomu, tak wiele mu
wpakowano do głowy informacji! Prawdę mówiąc, Rafe przekonał się z radością, że
sam wiedział już niejedno: widać słuchał wywodów Quina i jego książęcej mości z
większą uwagą, niż mu się zdawało!
Choć nie było mu to wcale po drodze, skierował konia do Pelford. Pani
Denwortle tkwiła jeszcze na posterunku, choć nie miała klientów, i chyba zamierzała
właśnie zamknąć sklep. Rafe zeskoczył z gniadosza i wszedł do wnętrza. Dzwonek
przy drzwiach zabrzęczał; kupcowa podniosła głowę.
- Pan Bancroft! Czym mogę służyć?
Wydawała się bardziej przyjacielska niż zwykle - i nie bez powodu: stanowił
najobfitsze źródło lokalnych plotek.
- Czy ma pani może cygara z Wirginii?
- Z tych tam kolonii? Raczej nie. Nie ma na nie chętnych w Cheshire.
Mężczyzna postukał palcami o ladę.
- Hm! Doprawdy, wielka szkoda! Pewnie będę musiał zamówić w Londynie
całą skrzynkę. Powinni przysłać mi je na czas.
Pyzata sklepikarka gapiła się na niego, wręcz umierała z ciekawości; Rafe
jednak spojrzał na nią z niewinną miną. Pani Denwortle zaczęła bez zapału wycierać
ladę.
- Mam na składzie duży wybór krajowych - oznajmiła.
- Słucham?… Nie, dziękuję. Jego książęca mość jest bardzo wybredny.
- Jego książęca mość?...
- Mój ojciec. - Rafe wyprostował się. - Wobec tego, dobrej nocy!
Uśmiechał się szeroko, wskakując znów na siodło. To powinno zatkać babę na
dłuższy czas! Niech plotka kwitnie: pogłoska o planowanym przyjeździe księcia
Highbarrow do Cheshire z pewnością okaże się bardziej interesująca niż wszelkie
poczynania jego, May lub Felicity. A był to zaledwie początek zaplanowanej przez
niego kampanii: zapowie rychłe wizyty wielu, wielu znakomitości!
Po powrocie do Forton wyczesał zgrzebłem Arystotelesa i zadbał o to, by
wałach miał wygodny nocleg. Potem, głównie z ciekawości, obszedł dom, by zjawić
się w Forton Hall frontowym wejściem. Beeks miał chyba najostrzejszy słuch w całej
Anglii: nigdy jeszcze żaden gość nie zdążył dotknąć klamki, a on już otwierał.
Rafe był pewien, że będzie miał jeszcze cztery, no, może trzy stopnie do
przebycia, gdy Beeks ukaże się we drzwiach i odezwie uroczystym tonem: "Dobry
wieczór, panie Rafaelu". Tego wieczora jednak omal nie rąbnął głową w twarde
dębowe drzwi: Beeks nie otworzył ich na jego powitanie.
- Boże święty! - mruknął mężczyzna, nacisnął klamkę i wszedł do przedsionka.
Czyżby wypłoszono stąd kogoś, kto mógł okazać się bardzo użyteczny?!
- Lis! - zawołał, zmierzając korytarzem do kuchni. - Coś ty zrobiła Beeksowi?!
- Nic a nic - odparła, spotkawszy się z nim w progu.
Majordomus stał przy stole, przód jego eleganckiej koszuli był osłonięty
fartuchem, rękawy podwinięte, a ręce umączone po łokcie. Gdy Rafe wszedł, Beeks
odwrócił się i skłonił lekko, po czym wrócił do wyrabiania ciasta.
- Zjawię się za chwilę, jeśli jestem panu potrzebny do pomocy w przebraniu się
przed kolacją, panie Rafaelu - oznajmił z absolutnym spokojem.
- Nie, nie. Dziękuję. Dam sobie radę.
- Jak pan sobie życzy, panie Rafaelu. Panna Harrington obstalowała obiad na
siódmą, o ile to panu odpowiada.
Bancroft skinął głową, zerkając to na Beeksa, to na Felicity, która najwyraźniej
miała ochotę parsknąć śmiechem. Nie miał pojęcia, czy to on ją tak ubawił, czy też
majordomus.
- Na siódmą? Doskonale.
Felicity machnęła ręką, chcąc go wypędzić z kuchni, ale i Rafe schwycił jej
dłoń i pociągnął dziewczynę za sobą do i małego salonu.
- Puszczaj! - szepnęła, usiłując wyswobodzić palce z jego uścisku.
- Coś ty zrobiła Beeksowi?! Nie poz…
- Rafe, ty nic…
- Zmieniłaś go w podkuchenną! Rodzice chyba mnie zamordują! Nie masz
pojęcia, jak trudno o majordomusa z takimi kwali…
Zasłoniła mu usta ręką i zamknęła drzwi.
- Zamknij się, dobrze? Beeks wykonuje tylko swoje obowiązki!
- Nic podobnego: wyrabia ciasto!
- Nieoceniony szef służby twoich rodziców przez cały dzień uświadamiał
mnie, jakie są obowiązki majordomusa w arystokratycznych domach różnych
rozmiarów i kategorii - powiedziała Lis z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. - Nasz
należy, zdaje się, do najniższej. W takiej minirezydencji szef służby nie tylko może,
ale powinien wypełniać obowiązki, którym nie jest w stanie podołać reszta
personelu… czyli nasza kucharka i lokaj.
- Ależ…
Ze śmiechem zakryła Rafe'owi usta obiema rękami; omal się przy tym nie
udusił.
- Nawiasem mówiąc, Beeks dwukrotnie nalegał, by zwolnić Ronalda za
karygodną niekompetencję. Usiłowałam wytłumaczyć mu, że chłopak jest z zawodu
stajennym, a nie lokajem… ale nie chciał mnie słuchać.
Rafe ujął Lis za smukłe nadgarstki i odciągnął jej ręce od swojej twarzy.
- Boże wielki! Beeks wyrabia ciasto!… - zdumiewał się.
- No właśnie! A odkąd Sally podszepnęła mu to i owo, całkiem nieźle sobie z
tym radzi.
Felicity była w doskonałym humorze. Bancroft patrzył z zachwytem na jej
uśmiech, ale zbudził się w nim także niepokój: nadal głównym źródłem radości był
dla niej Fonon Hall.
- May wspomniała, że dostałaś jakiś list - powiedział, obserwując ją uważnie.
Dziewczyna skinęła głową i odsunęła się od niego.
- Tak.
Zaniepokojony zbliżył się o krok.
- Jakieś interesujące wieści? m
- W pewnym sensie. - Znowu spojrzała mu w oczy, nawyraźniej starając się
odczytać jego myśli, tak jak on próbował odgadnąć jej. - Zaoferowano mi posadę
guwernantki przy rodzinie z dwojgiem małych dzieci, w Hampstead.
Serce mu zamarło, a potem zaczęło walić jak szalone. Po dwóch
bezskutecznych próbach zdołał wreszcie spytać względnie normalnym głosem:
- A więc?…
- Nie życzą sobie, by młodsze rodzeństwo guwernantki poufaliło się z ich
pieszczoszkami. O ile więc przekażę komuś opiekę nad May, mogę objąć u nich
posadę.
Rafe odetchnął.
- Pewnie się boją, że nasz mały Leonardo w spódnicy
rozpieszczone przygłupki w kozi róg! - Więc Lis zostanie!… Przynajmniej na jakiś
czas. - Mogę cię pocałować? - spytał. - Nikt nas nie zobaczy.
Delikatny rumieniec zabarwił jej policzki.
- Nie sądzę, żeby to było rozsądne.
Miała całkowitą rację: pragnął od niej czegoś więcej niż ; pocałunku.
- No, no, Lis! - szepnął, biorąc ją za obie ręce i przyciągając znów do siebie. -
Co rozsądek ma tu do rzeczy?
- I co potem?…
Uśmiechnął się chytrze.
- Wysil trochę wyobraźnię!
- Pożycz chłopu majordomusa, a zaraz mu się wydaje, że może wszystkim
rozkazywać!
- Przestań się drażnić ze mną! - Pochylił się i zaczął całować jej szyję, od
nasady aż do podbródka, czując pod wargami jej bijący gwałtownie puls. Do czarta,
ależ jej pragnął! I to zaraz, natychmiast! - Pocałuj mnie! - nalegał.
Felicity bez tchu wspięła się na palce i ucałowała go zachłannie.
Oddał jej pocałunek, a jego wargi rozchyliły się pod dotknięciem jej języka.
Powinni byli znaleźć sobie bardziej ustronne miejsce niż mały salon! Był pobudzony
jak diabli, jeśli May tu wpadnie, przyjdzie mu chyba wyskoczyć przez okno!
- Może byśmy tak poszli na górę?… - szepnął, obsypując pocałunkami jej
policzek i szyję. Felicity jęknęła i przylgnęła do niego.
- Jesteś jak moja ulubiona czekolada, Rafe - powiedziała, sunąc dłońmi po jego
plecach aż do bioder.
Rafael zaśmiał się.
- Chcesz powiedzieć, że nigdy nie masz mnie dosyć?
Ucałowała go znów rozchylonymi wargami. U licha, byle tylko dotarli do
kanapy!… Nadal całował jej szyję. Jego ręce zawędrowały na plecy Lis i zaczęły
rozpinać guziki jej sukni.
- Tak. I równie dobrze smakujesz.
- Ty też… - Pociągnięta mocniej suknia zsunęła się z jej ramion. Mężczyzna
przesunął się nieco w bok, wolną ręką wymacał oparcie krzesła. Nie przerywając
namiętnych pocałunków, popchnął mebel tak, że znalazł się tuż pod klamką i
zablokował drzwi.
Drżącymi rękami Lis wyciągnęła mu koszulę ze spodni i przesunęła gorącymi
dłońmi po jego brzuchu i piersi.
- …I wiem, że nie wyjdziesz mi na zdrowie…
- Może i nie - przytaknął i ściągnąwszy jej koszulę do pasa, przygarnął
dziewczynę do siebie. - Wobec tego każ mi odejść.
- Nie mogę… - odparła ledwie dosłyszalnie.
- To dobrze! - Wziął ją na ręce i opadł na kanapę, tak że Lis znalazła się na
jego kolanach. - Jesteś taka piękna w świetle dnia… - Tego właśnie pragnął: patrzeć
na nią, poznawać bez pośpiechu całe jej ciało, dowiadywać się, co sprawia jej
największą radość.
Dziewczyna rozpięła i zdjęła z niego kamizelkę, a potem ściągnęła mu przez
głowę koszulę z takim impetem, że omal nie stracił przy tym uszu!
- Uważaj, kochanie! - roześmiał się. Zaraz potem jednak odebrało mu mowę,
gdy jej wargi zaczęły wędrować po jego piersi i brzuchu.
W jednej chwili ściągnął z niej resztę ubrania i Felicity - nagusieńka - zaczęła
mościć się na jego kolanach. Jakoś wytrzymał jej niezręczne manewry przy guzikach
spodni. Gdy jednak zaczęła go całować, tuląc się doń całym ciałem, powstrzymał ją.
- Tym razem zdejmę buty! - wykrztusił z trudem.
- Rafe - powiedziała, rozglądając się po pokoju, jakby dopiero teraz dostrzegła,
gdzie się znajdują - co będzie, jeśli May albo Beks…
Zamknął jej usta pocałunkiem.
- Zablokowałem drzwi - szepnął. Pochylił się, zrzucił buty i uwolnił się
ostatecznie od spodni.
- Ty też jesteś piękny w świetle dnia… - szepnęła, chłonąc go wzrokiem.
Z uśmiechem ułożył ją na kanapie na wznak i sam zajął miejsce tuż przy niej.
Pieścił dłońmi i ustami jej giętkie, smukłe ciało. Felicity mruczała niemal jak kotka.
Rafe zawsze lubił takie igraszki i był w nich podobno biegły. Teraz jednak wahał się,
brakowało mu pewności siebie, bał się, że rozczaruje swą partnerkę.
- Proszę cię, Rafe!… - szepnęła, obejmując go ramionami i zbliżając twarz do
jego twarzy.
- O co tak prosisz? - spytał, opadając na nią i czując, jak jej ciało stapia się z
jego ciałem.
- Kochaj mnie! - odparła, unosząc ku niemu biodra.
- Jestem cały na twoje rozkazy. - Zanurzył się w niej, zachwycony żarem jej
ciała. Lis znów jęknęła, odrzucając głowę do tyłu. Rafe okrywał pocałunkami jej
szyję, starając się panować nad sobą mimo nieodpartego pragnienia, by posiąść ją
natychmiast. Po chwili zaczął się poruszać, najpierw powoli, potem coraz szybciej i
szybciej, obserwując z ogromną radością podniecające uniesienie na twarzy
dziewczyny. Jak widać, jego słodka, praktyczna Felicity nie potrzebowała
romantycznych wyznań ani długich, uwodzicielskich wstępów.
- Ach, Rafe! - powiedziała ochrypłym głosem, przyciągając go jeszcze bliżej i
oplatając nogami jego biodra.
Osiągnął szczyt w tej samej chwili, co ona; przyciskał ją do siebie tak mocno,
jakby nigdy nie chciał się z nią rozłączyć. - O, Boże!… - jęknął wreszcie i opadł, z
głową tuż obok jej twarzy.
Felicity przeczesywała palcami jego włosy.
- Gotowam jeszcze wpaść w nałóg… - szepnęła bez tchu.
Rafe roześmiał się.
- Zapamiętam to sobie!
Wiedząc, jaki jest ciężki, chciał zsunąć się, by jej nie przytłaczać; ona jednak
opasała go ramionami i wpijając palce w jego plecy, prosiła: - Zostań!
- Jak chcesz. - Znów zaczął ją całować.
- Mogę cię o coś spytać?
- Oczywiście.
Lis zawahała się, a serce Rafe'a zadrżało. Nie wiedział dokładnie, czego się
lęka. Nie mógł tylko myśleć o rozstaniu z nią. Próbował tłumaczyć sobie, że przecież
Felicity i May nie pozostaną na zawsze w Forton… ale nie potrafił tego
zaakceptować. Kiedy zaś starał się myśleć o egzotycznych woniach odległych
krajów, prześladował go zapach lawendy, unoszący się z włosów Lis.
- Gdybym… gdybym cię o to poprosiła, czy sprzedałbyś Forton Deerhurstowi?
Znowu Forton Hall! Czyżby Quin miał rację?… Ale cóż on mógł jej właściwie
ofiarować?… Jak mógł mieć pretensję do niej, że rozgląda się za czymś innym?…
- Czemu o to pytasz?
Felicity z trudem przełknęła ślinę.
- Wolałabym o tym nie mówić. Więc sprzedałbyś mu Forton za siedemdziesiąt
tysięcy, gdybym cię poprosiła?
- Wyszłabyś za niego, byle tylko zatrzymać swój dom, prawda? - spytał bez
ogródek, zsunął się z niej i raptownie usiadł. - Niech to wszyscy diabli, Lis! Dlaczego
chcesz to zrobić?!
Usiadła obok niego. Jej ciemne oczy były pełne powagi. Wyciągnęła rękę i
przesunęła kciukiem po szramie na jego policzku.
- Nie mam innego wyjścia, Rafe. Nigdy zresztą nie miałam szans na
małżeństwo z… z miłości.
- Nie lepiej byłoby znaleźć pracę? - warknął, sięgając po spodnie. Zaskoczyła
go furia, która nagle nim owładnęła.
- Minął już miesiąc. Nie otrzymałam żadnej propozycji godnej przyjęcia.
- Masz jeszcze czas! Co najmniej miesiąc lub dwa. A najlepiej poczekać do
wiosny.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Co by to dało?
Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, potem zerwał się na równe nogi.
- Niech to wszyscy diabli! - warknął groźnie, chwytając koszulę i buty. -
Chcesz wyjść za Deerhursta, to wychodź! Chcesz wyjechać - wolna droga! Ale nigdy,
nigdy nie sprzedam mu Forton Hall! Jesteś więcej warta niż ta cholerna ruina i nie
pozwolę, żeby cię kupił tak tanio!
Felicity otwarła usta, zamknęła je i przyklęknąwszy, podniosła swoją koszulę.
- W takim razie muszę wyjechać.
- Czemu, do wszystkich diabłów?!
- No, więc poproś mnie, żebym została! - krzyknęła w odpowiedzi, jednym
gwałtownym ruchem wciągając koszulę przez głowę. - Zrobisz to? Zdobędziesz się
choć na to?
Patrząc na nią, pragnął tylko jednego: zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Przez
chwilę zastanawiał się nad taką ewentualnością: pozostać w Forton Hall, hodować
bydło, obsiewać pola zbożem… Potem przypomniał sobie o dwudziestu tysiącach
funtów, które musi oddać Quinowi, i o swojej przysiędze, że nigdy, przenigdy nie
będzie prowadził takiego życia jak ojciec!
- Lis…
Zasłoniła mu usta dłonią.
- Nie mów nic. Znałam z góry odpowiedź. Nie powinnam była pytać. -
Podniosła suknię i włożyła ją. - Mój Boże! Czyż mogę dla ciebie stanowić atrakcję w
porównaniu z Chinami?!…
Rafe z trudem przełknął ślinę, starając się uciszyć rozszalałe serce.
- Nie bądź taka pewna, Lis. Bardzo lubię twoje wzgórki i doliny…
- Tak, lubisz je… Ale co to za lubienie?… - odparła cicho i odsunęła krzesło,
które blokowało drzwi.
- Lis…
- Spotkamy się przy obiedzie. - Z tymi słowy wyszła z pokoju, bezszelestnie
zamykając za sobą drzwi.
Rafe przysiadł znów na kanapie i wciągnął buty.
- Niech to diabli! - mruczał. - Niech to wszyscy diabli!
15
Felicity przeleżała bezsennie prawie całą noc.
Pragnęła znaleźć się znów w ramionach Rafe'a i usłyszeć, że ją kocha i że
zostanie na zawsze w Forton Hall… A przecież sama mu powiedziała, że w to nie
wierzy! Kiedy zaś usiłował to obrócić w żart, odwróciła się i odeszła.
Z początku była pewna swoich racji i czuła święte oburzenie. Potem jednak
pojęła, że Rafe chętnie zostałby dłużej: obawiał się tylko dożywotniego więzienia!
Gdyby zaś postawiła mu ultimatum, wyjechałby z pewnością. Tak więc, jeżeli rano
okaże się, że uciekł do Chin, będzie to wyłącznie jej wina! Nigel miał rację: była
herod-babą, chciała koniecznie o wszystkim decydować!
Przy śniadaniu jednak Rafe zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Nie
groziło więc im natychmiastowe rozstanie. Z każdym dniem Lis była coraz mniej
pewna, czy zdoła je przeżyć…
Była rada z tradycyjnego już zaproszenia na lunch do pana Talforda, ale nie
mogła przestać myśleć o tym, że jest to - być może - ostatnie spotkanie z miłym
sąsiadem. Felicity czuła, że wszystko, co było jej drogie, wymyka się jej z rąk, a ona
nie potrafi temu zapobiec.
- Z pewnością napiszę do pana, gdy tylko znajdę stałą posadę - zapewniła go z
dzielnym uśmiechem.
- Pozostanę u córki tylko parę tygodni, Felicity. Jestem pewien, że po powrocie
jeszcze cię tu zastanę.
- Rafe powiedział, że minie dobry miesiąc, nim staną zręby zachodniego
skrzydła - wtrąciła się May. - Pozwolił mi wybrać kolor ścian w mojej nowej
sypialni!
- To wcale nie będzie twoja sypialnia, May! - ofuknęła ją Felicity. Natychmiast
pożałowała swego wybuchu i przyciągnęła do siebie zaaferowaną szczeniętami
siostrzyczkę. - Przepraszam, kochanie. Bardzo źle spałam tej nocy.
- Pokłóciliście się z Rafe'em? On też jest zły jak osa!
Dziewczyna zaczerwieniła się pod spojrzeniem Charlesa Talforda.
- To było tylko małe nieporozumienie.
- May - powiedział starszy pan - kucharka znajdzie chyba jakieś resztki…
Może byś po nie poszła i nakarmiła te bestyjki?
Dziewczynka wybiegła w podskokach. Felicity spojrzała podejrzliwie na
sąsiada.
- O co chodzi? - spytała.
Talford odstawił tacę.
- Moja droga, nie mogę zostawić cię sam na sam z Bancroftem, jeżeli nadal
masz wątpliwości co do stanu jego umysłu.
- Pan Bancroft jest absolutnie zdrów na umyśle - odparła. - I nie zostajemy na
jakimś odludziu! James mieszka o dwie mile, a pan Greetham jeszcze bliżej. -
Pochyliła się ku swemu rozmówcy i poklepała go po ręku. - Poza tym mam pod ręką
kucharkę, lokaja, a teraz jeszcze i majordomusa!
- Wielkie nieba! Wybacz mi zatem, że niepotrzebnie się o ciebie niepokoiłem.
Lis uśmiechnęła się.
- Dzięki za pańską troskę, ale proszę się o nas nie martwić. Damy sobie radę!
Tym razem skorzystała z propozycji pana Talforda, by wróciły do Forton jego
powozem. Jednak skoro tylko z niego wysiadła, ogarnęły ją wątpliwości, czy
naprawdę tak dobrze sobie radzi?…
- O, Boże! - wykrzyknęła.
Przed tylnym wejściem stał faeton Deerhursta, choć hrabiego nie mogła
nigdzie dostrzec w natłoku wozów, robotników i rosnących stert budulca. W chwilę
później Rafe zeskoczył z jednego z ładownych wozów i podszedł do niej. Omal nie
krzyknęła z radości; przynajmniej nie biją się w tej chwili z Jamesem!
- Deerhurst czeka w małym salonie - oznajmił zwykłym, dobrodusznym
tonem; unikał jednak jej wzroku.
- Dzięki!
Skinął głową i schwycił May za rękę:
- Chodź, maluszku! Pomożesz mi mierzyć deski.
Felicity ze wzruszeniem przysłuchiwała się, jak May uczy Rafe'a jednej ze
swych niemądrych piosenek. Widziała, że nie jest tej parze potrzebna, więc udała się
na poszukiwanie Jamesa Burlougha.
Siedział w saloniku przy oknie, na samym brzeżku zielonego, zanadto
wypchanego włosiem fotela - zupełnie jakby się bał ubrudzić spodnie! Były istotnie
bardzo eleganckie, granatowe - idealnie dobrane do surduta i szaroniebieskiej
kamizelki. W porównaniu ze spoconym Bancroftem odzianym w starą koszulę po
dziadku, którą zawsze wkładał do pracy, hrabia wyglądał olśniewająco - ale jakoś nie
w jej guście!
- Witam cię, Jamesie!
Hrabia wstał. - Dzień dobry, Felicity. Jakże się miewa pan Talford?
- Znakomicie: nie może się doczekać spotkania z córką.
- To doskonale. - James ujął jej dłoń i podniósł ją do ust. - A ty jak się dziś
czujesz?
Dziewczyna uśmiechnęła się, oswobodziła rękę z jego uścisku i usiadła. Na
szczęście, James wybaczył jej opryskliwe zachowanie podczas incydentu z Robertem
Fieldsem.
- Wyśmienicie, dziękuję! Cóż cię sprowadza do Forton Hall?
Hrabia usiadł obok niej.
- Jak zawsze - ty, Felicity! Wybieram się jutro do Chester. Pomyślałem, że
może przejechałabyś się tam razem ze mną?
Tego właśnie potrzebowała: jakiejś odmiany!
- Cudowny pomysł, Jamesie! May przez całe lato zanudzała mnie, by
odwiedzić tamtejszy sklep ze słodyczami.
Uśmiech hrabiego zgasł, ale wkrótce znów się pojawił.
- Oczywiście, May powinna także z nami pojechać. Koniecznie.
Felicity zamrugała oczami, teraz dopiero zdając sobie sprawę z popełnionej
gafy.
- O, bardzo przepraszam! Ale widzisz… przywykłam do tego, że May zawsze
mi towarzyszy.
- Jej obecność będzie dla mnie prawdziwą radością. Zapewniam cię!
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, zanim Felicity uprzytomniła sobie,
że może zadzwonić, by podano herbatę. W ostatnich latach tak rzadko miewała do
czynienia ze służbą, że teraz czuła rozbawienie, gdy ktoś zjawiał się na jej wezwanie.
Majordomus dyskretnie zastukał i wszedł do pokoju.
- Słucham, panno Harrington?
- Czy mógłbyś przynieść herbatę dla pana hrabiego i dla mnie, Beeks?
Skinął głową.
- W tej chwili, proszę pani.
- Doskonale wyszkolony - zauważył hrabia, gdy tylko drzwi się zamknęły. - To
on wprowadził mnie do salonu. Ma znakomite maniery. Skąd zdobyliście kogoś
takiego?
- Prawdę mówiąc, Beeks jest szefem służby księstwa Highbarrow. Został nam
tylko wypożyczony.
- Ach, tak?… No, oczywiście. Bancroft nie traciłby czasu na poszukiwanie
wyszkolonej służby: zamierza przecież opuścić Forton Hall przy pierwszej
sposobności!
Beeks bezszelestnie wniósł tacę z herbatą i oddalił się. Felicity słyszała
dobiegający z dziedzińca głośny śmiech May. Pożałowała, że nie jest tam teraz razem
z nimi i że to nie ją Rafe próbuje rozbawić, obejmuje i łaskocze.
James odkaszlnął.
- Nie chciałbym zbytnio nalegać… ale może przemyślałaś już sprawę, o której
mówiliśmy?… Mam na myśli swoją propozycję.
Felicity ocknęła się.
- Zastanawiałam się nad nią - odparła. - Czy mógłbyś jednak dać mi jeszcze
trochę czasu? Chciałabym wszystko dokładnie rozważyć. - I upewnić się, że nie ma
już żadnego innego wyjścia…
Deerhurst uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
- Oczywiście! Choć muszę wyznać, że twoje słowa uważam za pomyślny znak.
- Zacisnął palce na jej dłoni, a potem pochylił się ku niej i lekko dotknął ustami jej
ust.
- Nie zapominaj, proszę, że niczego jeszcze nie obiecałam! - odparła,
oswobodziwszy rękę z bolesnego uścisku. - Nie chcę wzbudzać w tobie złudnych
nadziei!
- Wiem, że nie jesteś do tego zdolna. Już mnie jednak uszczęśliwiłaś.
Felicity spojrzała na niego, starając się o przyjemny wyraz twarzy.
Zastanawiała się, czy wahałaby się dłużej, gdyby Rafe zgodził się odstąpić hrabiemu
Forton Hall?… Poczuła się zbrukana - jakby istotnie sprzedawała się, by odzyskać
dom. Rafe o to ją właśnie oskarżał. A ona musiała przecież zapewnić dach nad głową
sobie i May - czy w Forton Hall, czy gdzie indziej!
- Pozostaje sprawa mego ślubnego podarku… Czy rozmawiałaś z Bancroftem
na temat sprzedaży Forton?
Dziewczyna skinęła głową. Przynajmniej w tej sprawie mogła być szczera.
Potem upora się z resztą i będzie mieć czyste sumienie.
- Bardzo mi przykro. Pan Bancroft nie chce ci sprzedać Forton Hall. Od
początku nie przypadliście sobie do gustu i obawiam się, że…
- Nie chce mi sprzedać Forton? - przerwał jej Deerhurst, zrywając się na równe
nogi. - Wyjaśniłaś mu chyba, że posiadłość zostanie w twoich rękach?
Nie musiała cytować Jamesowi dosłownie odpowiedzi Rafe'a!
- Owszem, ale jak ci już mówiłam…
- Własnym uszom nie wierzę! - Hrabia wielkimi krokami podszedł do okna i
wściekłym wzrokiem spojrzał na frontowy dziedziniec. Przez długą chwilę milczał z
zaciśniętymi szczękami, pełen gniewu. Potem znów odwrócił się do Felicity.
- Nie mogę uwierzyć, że taki nędzny typ mógł potraktować cię tak okrutnie!
Lis wzruszyła ramionami, usiłując pohamować ogarniający ją gniew. Boże
wielki, przyrzekła mu prawie, że za niego wyjdzie, choćby nawet nie odzyskała
dzięki temu Forton! Czemu aż tak się tym przejmował, jeśli chodziło wyłącznie o
podarek dla niej?…
- Nie musi się przecież ze mną liczyć.
- W głowie się wprost nie mieści! Zaproponowałem mu aż siedemdziesiąt
tysięcy za tę Ru… - Opanował się. - Za tę posiadłość. Bancroft jest bez grosza! Jak
może odtrącić taką propozycję?!
- Hrabio - powiedziała, wyciągając do niego rękę i starając się go uspokoić -
choć jestem bardzo przywiązana do Forton Hall, moja decyzja nie zależy od tego.
Zapewniam cię!
Deerhurst popatrzył na nią, jakby nie rozumiejąc jej słów. Po chwili jednak
otrząsnął się i znów był panem siebie.
- Wierzę ci, oczywiście… Ale ci wszyscy robotnicy… Czyżby Bancroft
zamierzał odbudować dwór?
- Tak. Jego brat przyrzekł sfinansować renowację. Obaj mają, zdaje się,
nadzieję na pokaźny zysk przy sprzedaży.
- Przecież moja propozycja przyniosłaby zysk, i to od ręki!
- Daj temu spokój! Może jeszcze herbaty?
James potrząsnął głową.
- Dziękuję, ale nie mogę pozostać dłużej. Mam… mam pewne sprawy do
załatwienia… jeszcze dziś. Przyjadę jutro o dziewiątej po ciebie i May.
- Będziemy gotowe.
Hrabia wyszedł spiesznie z salonu i po chwili drzwi frontowe zamknęły się z
trzaskiem. Widać nie czekał na Beeksa. Felicity wolniutko popijała herbatę. Radosne
uniesienie Deerhursta, spowodowane jej życzliwą odpowiedzią na jego oświadczyny,
rozwiało się bez śladu. Jacy ci mężczyźni są niemądrzy: walczą ze sobą zażarcie o
coś, na czym wcale im nie zależy, tylko dlatego, żeby przeciwnik nie zatriumfował!
Lis miała wrażenie, że odczuje niemal ulgę, gdy cała sprawa wreszcie się zakończy.
No, nie całkiem… jeżeli zakończenie będzie oznaczało utratę i Forton Hall, i Rafaela
Bancrofta.
A więc sprawy tak się przedstawiały!
Hrabia Deerhurst z pogardą obserwował
zamieszanie wokół Forton Hall.
Przez pięć lat był cierpliwy: zalecał się do Felicity, przyglądał się, jak
posiadłość Harringtonów marnieje i czekał, kiedy wreszcie zwrócą się o pomoc do
swego najbliższego sąsiada i najlepszego przyjaciela?… Ale się nie zwrócili.
Zamiast tego pojawił się na horyzoncie jaśnie oświecony synalek księcia
Highbarrow i zagarnął wszystko! Deerhurst bez pośpiechu zajął miejsce w swym
faetonie. Ponieważ Bancroft nie zgodził się odstąpić Forton Hall po dobroci,
pozostawało tylko jedno wyjście. Według pani Denwortle, niebawem miał się zjawić
książę Highbarrow we własnej osobie. Przed tym starym wyjadaczem nie uda się
zataić prawdziwego aktu własności! Należało zatem odwrócić czymś jego uwagę.
Rafael Michelangelo Bancroft musi więc zginąć. Potem zaś wystarczy zwrócić się do
księcia z życzliwą propozycją, że gotów jest niezwłocznie, bez zbędnych formalności
uwolnić go od majątku, z którym wiązały się bolesne wspomnienia.
James uśmiechnął się i popędził klacz. Teraz musiał już tylko obmyślić
najskuteczniejszą metodę. Może jakiś nieszczęśliwy wypadek?… W Chester znajdzie
wszelką niezbędną pomoc. Bancroft poniesie potrójną klęskę: straci Felicity, Forton
Hall… i życie.
* * *
Kobieta była bezsprzecznie najdoskonalszym tworem Pana Boga, zazdrość
natomiast wynalazkiem szatana! Oparty na łopacie Bancroft przyglądał się, jak
Deerhurst pomaga Felicity i May wsiąść do powoziku. Dziewczynka pomachała na
odjezdnym do przyjaciela, ale jej siostra nawet się na niego nie obejrzała.
Klnąc pod nosem, Rafael wrócił do przekopywania murawy w miejscu
wytyczonym pod przyszłą stajnię. Felicity nie powiedziała mu wczoraj wiele na
temat wizyty Deerhursta; sam hrabia wydawał się układny jak zawsze - nie było po
nim znać ani radości, ani gniewu; z wyrazu jego twarzy Rafe nie zdołał
wywnioskować, o czym dyskutowali z Lis.
Nie było sensu wmawiać sobie, ze nic go to nie obchodzi. Kochał Felicity i
wiedział, że nie przestanie jej kochać, cokolwiek by się stało. Miłość nie byłaby dla
niego takim brzemieniem, gdyby ukochana była ciekawa świata i miała w sobie żyłkę
podróżniczą. Ale gdzie tam! Musiał akurat zakochać się w dziewczynie, która tak
wrosła w rodzinną ziemię, że pragnęła pozostać na niej wbrew rozsądkowi, za
wszelką cenę.
Pojawił się Beeks ze szklanicą lemoniady, a za nim Ronald, taszcząc wielki
dzban i szklanki dla pozostałych robotników.
- Dzięki, Beeks.
- Dziękuję panu.
Majordomus czekał cierpliwie, aż jego pan wypije do dna. Lemoniada była
słodka i doskonale przyrządzona, ale Bancroftowi bardziej odpowiadało dzieło rąk
May, pełne pestek i grudek miąższu. Picie wiązało się wówczas z lekkim ryzykiem.
- Powiedz mi, Beeks - zagadnął go Rafe, oddając pustą szklankę - co myślisz o
Forton Hall?
- Sądzę, że nie powinienem się wypowiadać na temat wiejskiej posiadłości,
panie Rafaelu. Jak pan zapewne wie, przebywałem w londyńskiej rezydencji
Bancroftów, od chwili gdy jego książęca mość mnie zatrudnił.
- Miałem wtedy dwa latka - dorzucił Rafę, niezbyt przejęty słowami służącego.
- No więc: co sądzisz o Forton Hall?
Majordomus spojrzał na niego przeciągle.
- Mogę mówić otwarcie? - spytał w końcu.
- Bardzo proszę. - Rafe był przygotowany na dłuższy wywód na temat
opłakanego stanu Forton. To zresztą pragnął usłyszeć: że byłby skończonym idiotą,
dopuszczając nawet przelotną myśl o zamieszkaniu tu na… na czas dłuższy. Niech to
szlag! Aż się wzdrygnął, gdy przez mózg przebiegło mu określenie "na stałe".
- Posiadłość jest straszliwie zaniedbana - stwierdził Beeks.
- Masz rację.
Służący odchrząknął.
- Zdaję sobie sprawę, że straci pan zapewne wiarę w mój rozsądek, panie
Rafaelu, ale… ale podoba mi się tutaj.
Bancroft zamrugał ze zdumienia oczami.
- Co takiego?!
Beeks był wyraźnie zakłopotany swoim wyznaniem, ale pod sceptycznym
spojrzeniem Rafaela kontynuwał.
- Panuje tu straszliwy bałagan, a na zielone kotary w jadalni aż przykro
patrzeć, ale - proszę mi wybaczyć - dom odznacza się wyjątkowo ciepłą atmosferą,
nawet jeśli brak mu dystynkcji.
- Ciepłą atmosferą?… - powtórzył Rafe.
- Tak jest, proszę pana.
- Ale co powiesz o zabudowaniach, o ogrodzie, o…
- Jak już wspomniałem, wszystko znajduje się w opłakanym stanie.
- No więc? - dopytywał się Rafe i aż głos mu się załamał.
- Nie jestem architektem, proszę pana, ale wydaje mi się, że ta część dworu,
która ocalała, jest całkiem solidna. Z każdego okna mamy piękny widok, pokoje są
przestronne i wygodne, położone we właściwej odległości od kuchni i pomieszczeń
dla służby… A powietrze, w porównaniu z Londynem, jest zadziwiająco świeże!
Bancroft gapił się na niego.
- Boże święty, Beeks, zupełnie mnie zaskoczyłeś!
- Bardzo mi przykro, proszę pana. Jeśli pan sobie życzy, mogę wszystko
odwołać.
Rafe machnął niecierpliwie ręką.
- Ależ skąd! Prosiłem cię o szczerą opinię. Nie przewidywałem po prostu, że
może być pozytywna!
- Jeszcze raz proszę o wybaczenie. - Majordomus lekko się skłonił, chcąc
wrócić do dworu.
- Beeks?… Co byś powiedział, gdyby ci zaproponowano… stałą posadę w
Forton?
Służący spojrzał na niego.
- U pana, panie Rafaelu? Rafe zakaszlał.
- No, cóż… U mnie.
Przez chwilę w oku majordomusa błysnął jakby uśmiech.
- Powiedziałbym: "Dziękuję, nie".
- Ach, tak?… Możesz odejść.
Patrzył za wracającymi do kuchni majordomusem i lokajem. Potrzebował
trochę czasu na przetrawienie zdumiewającego oświadczenia Beeksa. Wsparł się pod
boki i rozejrzał po najbliższym otoczenia Dwa tuziny robotników, pół tony cegieł,
stosy budulca, wozy, konie i muły… Zapełnił tym cały dziedziniec, bo nie mógł
znieść myśli o rozstaniu z Felicity i May.
- W co ja się wplątałem, u czarta?! - mruknął i zabrał się znów do roboty.
Siedem godzin później plecy miał całkiem obolałe, a ręce - mimo grubych
rękawic - pokryte pęcherzami. Za to stajnia miała już fundamenty! Rafe obszedł je
dookoła. Bardzo podobała mu się lokalizacja: znacznie powyżej szczytowej linii
zagrożenia powodziowego, ale o wiele niżej niż dolna kondygnacja głównego
budynku, tak iż żadne stajenne nieczystości nie podpłyną pod dwór nawet podczas
największej ulewy. Poza tym stajnia będzie na tyle obszerna, by spełniać swoje
zadania w okresie największego rozkwitu Forton, ale nie za wielka, by niepotrzebnie
nie zajmować nadmiernej przestrzeni.
- Brakuje tylko ścian i dachu!
Bancroft zdumiał się.
- Lis?! Nie miałem pojęcia, że już wróciłaś!
Odwiązała wstążki niebieskiego czepka i odsłoniła głowę.
- Zjawiłyśmy się przed chwilą.
- No i jak było w Chester?
- Ruchliwie i tłoczno. Pewnie w porównaniu z Londynem to nic wielkiego, ale
my, prowincjuszki, miałyśmy co oglądać!
Słysząc jakby melancholię w jej głosie, Rafe spojrzał na nią uważnie.
- Dobrze się czujesz?
Ramiona Felicity poruszyły się, gdy brała głęboki oddech.
- Ależ tak! Pomyślałam tylko: "szkoda, że Nigel nie zrobił dla Forton choćby
połowy tego, co Rafe"!
- Wiesz co, Lis? Chciałbym cię o coś spytać - powiedział, zdając sobie sprawę,
że pewnie wywoła kolejną sprzeczkę. Wolał jednak kłócić się z nią, niż samotnie
tonąć w marzeniach.
- O co chodzi?
- O Forton Hall.
Dziewczyna odwróciła się.
- Daj spokój, Rafe!
- Nie, muszę się tego dowiedzieć! Dałaś mi do zrozumienia, że widać mi na
tobie nie zależy, bo inaczej jakimś cudem uczyniłbym cię panią na Forton Hall.
Przecież gdyby majątek nie należał do mnie, to byłby własnością twojego brata,
Deerhursta albo twego ojca! Czemu więc masz pretensję do mnie:
- Nic podob… - zaczęła Lis i urwała. - Bo myślałam, że okażesz się inny!
Miałam nadzieję, że tak się stanie!
Rafe uniósł brew.
- Inny?… Od kogóż to?
Przez chwilę patrzyła nań wilkiem, potem uniosła ramio¬na gestem
zniecierpliwienia i wielkimi krokami ruszyła w stronę domu.
- Inny od wszystkich! - warknęła.
- Niezbyt to jasne! - krzyknął za odchodzącą, zły na nią i na siebie.
- Jaśniej nie potrafię! - odparła Felicity, nie odwracając się.
- Nie chcę się uczyć francuskiego! - oświadczyła May. - Wolę mówić po
zulusku.
Felicity podniosła głowę znad przygotowywanych dla dziewczynki
codziennych ćwiczeń.
- Z nikim nie porozumiałabyś się po zulusku w Anglii, kochanie.
- Ale w Afryce tak!
- May, nie zaczynaj od nowa! - Felicity potarła skronie. Na dziedzińcu ani na
chwilę nie ustawało zaciekłe piłowanie i walenie młotem. Próbowała nie myśleć ani o
tym, ani w ogóle o Forton, zwłaszcza że i tak nie pozostanie tu dłużej. Nie bardzo jej
się to jednak udawało. A już zupełnie nie potrafiła zapomnieć o swych uczuciach do
Rafe'a.
- Nie lepiej odrobić lekcje wieczorem? Chcę pomagać przy budowie stajni!
Rafe powiedział, że się przydam!
- May, uspokój się!
Młodsza siostra naburmuszyła się.
- Powinniście znowu się pocałować z Rafe'em: nie bylibyście tacy wściekli!
Felicity odłożyła ołówek.
- Nie jesteśmy wściekli, tylko zaharowani.
May spojrzała na siostrę i ciężko westchnęła.
- A hrabia Deerhurst pewnie znowu przyjedzie na lunch, co?
- Istotnie. Masz coś przeciwko temu?
Siostrzyczka wzruszyła ramionami.
- Nie przepadam za nim. Nigdy się nie śmieje.
Beeks dyskretnie zastukał do drzwi i wszedł, niosąc pocztę na srebrnej tacce,
która była wciąż poobijana, ale znacznie lepiej wyczyszczona niż kilka dni temu.
Rafe otrzymał list od brata i jakąś wiadomość od swego prawnika z Pelford. Ta
korespondencja wzbudziła ciekawość Felicity; odłożyła jednak oba listy na tackę,
zatrzymując tylko epistołę zaadresowaną do niej.
- Odniesiesz korespondencję panu Rafaelowi, Beeks?
- Natychmiast, panno Harrington. - Zniknął dyskretnie za drzwiami.
- May, hrabia Deerhurst potrafi się śmiać! Jest po prostu bardziej…
powściągliwy niż Rafe; podobnie jak większość ludzi. - Felicity z zainteresowaniem
oglądała otrzymany list.
- Przeczytała nazwisko nadawcy: "Lawrence'owa Dailey" i serce zabiło jej
żywiej.
- Kto to taki?
- Nasza daleka kuzynka z Yorku - odpowiedziała z roztargnieniem. Właśnie na
pomoc pani Dailey najbardziej liczyła, wysyłając listy z prośbą o znalezienie dla niej
posady.
- May, bądź tak dobra i przypomnij Sally, że hrabia przepada za szarlotką.
Rada z przerwy w lekcji May nie przejęła się tym, że siostra wyraźnie chce się
jej pozbyć. Pomknęła do kuchni, a Felicity znowu usiadła i otworzyła list.
Znalazła w nim wiele niemiłych słów, które dobrze znała z otrzymanych
poprzednio listów: "na łasce krewnych", "sprawiać kłopot", "ciężar opieki nad
sierotą"… Ten jednak kończył się konkretną propozycją; pięć funtów miesięcznie
(bez żadnej nadziei na podwyżkę!), oddzielny pokój i utrzymanie - o ile obie z May
zjawią się w Yorku do dwudziestego piątego bieżącego miesiąca. Trójka małych,
upartych chłopców "zmogła" widać poprzednią guwernantkę i zachodziła potrzeba
znalezienia odpowiedniej następczyni.
Przez dłuższy czas dziewczyna wpatrywała się w otrzymany list. Miała zatem
drogę ucieczki, szansę uniezależnienia się od cudzych kaprysów i pragnień.
Sześćdziesiąt funtów rocznie na utrzymanie dwóch osób było żałośnie małą sumą, ale
Lis wiedziała, że służący są w stanie wyżyć wraz z całą rodziną za tyle albo nawet
mniej. Poza tym w hrabstwie York nie będą im potrzebne ładne sukienki ani
błyskotki, a May nauczy się obywać bez czekoladek i cukierków.
Złożyła list i wetknęła go do kieszeni. Gdy zaczęła rozglądać się za posadą
guwernantki, była pewna, że największym ciosem będzie dla niej ostateczne
rozstanie z Forton Hall. Teraz jednak, przebierając się do lunchu, oczyma duszy
widziała wcale nie rodzinny dom, ale przystojnego łotrzyka, który tak lubił kupować
jej wstążki i brzoskwinie…
Zmieniała właśnie pantofle, gdy usłyszała straszliwy łoskot i krzyki. Popędziła
do okna. Na dziedzińcu robotnicy zbiegli się wokół stosu zwalonych desek. Rafe'a
nigdzie nie było widać.
Z gardłem tak ściśniętym, że nie była w stanie oddychać, Felicity gnała jak
szalona po schodach, przez korytarz, do kuchni! May, Ronald, Beeks i Sally wybiegli
już na zewnątrz. Popędziła w ślad za nimi.
- Rafe! - wrzasnęła May i rzuciła się ku stercie zwalonych desek.
Beeks schwycił dziewczynkę i popchnął ją do Sally, nakazując surowo: - Nie
ruszaj się!
Felicity i majordomus równocześnie dobiegli do grupy robotników.
Dziewczyna jak szalona przepychała się, póki nie dotarła do centrum wydarzeń.
Zadrżała gwałtownie… i nagle jej serce ożyło!
Rafę siedział wsparty o resztki stosu, zrzucał deski, które przywaliły mu nogi, i
klął. Miał krwawą krechę na ramieniu i drugą na policzku, ale sądząc z siły jego
głosu i potoku niecenzuralnych słów, nie odniósł poważniejszych obrażeń. Nagła
ulga całkowicie obezwładniła Felicity. Nie docierało do niej nic prócz tego, że Rafe
jest żywy i cały. W chwilę później podniósł oczy, dostrzegł ją i urwał w pół słowa.
- Psiakr… Ale wpadłem!… Bardzo przepraszam.
Słaba i rozdygotana Felicity przyklękła obok niego. Tak bardzo chciała go
dotknąć, upewnić się, że nic mu nie jest!
- Tym razem ci wybaczę. Co się właściwie stało?
- Runęło na mnie pół stajni - odparł, usuwając kopnięciem ostatnią deskę. - Na
szczęście zdołałem uskoczyć.
- Utrzymasz się na nogach?
- Z całą pewnością.
Pan Greetham z widoczną ulgą wyciągnął rękę, a Bancroft uczepił się jej i
wstał. Ostrożnie zgiął najpierw jedno, potem drugie kolano. Lis przypomniała sobie,
że już raz złamał nogę.
- No i co, Rafe?…
Uśmiechnął się do niej szeroko.
- Wszystko jakoś się trzyma!
Zerknąwszy na zgromadzony tłum, Rafe pochylił się, by pomóc jej wstać.
Nagle poczuła się strasznie głupio, klęcząc w kręgu gapiących się na nią mężczyzn i
chwyciła wyciągniętą ku niej rękę Rafe'a, pozwalając, by podniósł ją z ziemi.
- Bogu dzięki!
- Zlękłaś się o mnie?
Zadał to pytanie z tak zadowoloną miną, że aż się nadąsała.
- No pewnie!
Nagle mała osóbka roztrąciła robotników i rzuciła się na Bancrofta, obejmując
go w pasie.
- Żyjesz! Sally powiedziała, że cię przywaliło na amen!
Mężczyzna uśmiechnął się tak czule, że Felicity miała ochotę przylgnąć do
niego równie mocno, jak jej siostrzyczka, i otarł łzy z policzków May.
- Ucierpiała tylko moja duma, złotko. Przestań się mazać!
- No, dobra, chłopaki! - odezwał się pan Greetham i klasnąwszy w dłonie,
wystąpił naprzód. - Dość tego zamieszania, wracamy do roboty!
Tłum robotników oddalił się. Felicity zauważyła, że Rafe bacznie się jej
przygląda.
- O co chodzi? - spytała, czując, że serce zabiło jej znów mocniej - tym razem
jednak z pożądania, które zawsze w niej budził.
- Masz tylko jeden pantofelek, Kopciuszku - powiedział cicho.
Zaskoczona spojrzała w dół. Zobaczyła rąbek spódnicy, a poniżej lewą stopę,
odzianą tylko w pończochę (z dziurą na dużym palcu, przez którą widać było
paznokieć) i zagłębiającą się w miękkiej, wilgotnej trawie.
- O mój Boże! Rzeczywiście!
Rafe odczepił jakoś łapki May od swego pasa.
- Nie będziesz już płakać, kochaniątko?
Potrząsnęła głową.
- Doskonale. No, to leć i powiedz Sally, że nie przywaliło mnie na amen i że
domagam się placka z brzoskwiniami na kolację. Niech ma karę za to, że zwątpiła w
moje siły!
May puściła się pędem.
- Sally!
Skoncentrował teraz całą uwagę na Felicity.
- Zanieść cię do domu, żeby twoja toaleta nie ucierpiała jeszcze bardziej?
O, jakby to było dobrze!…
- Nie pleć głupstw - odparła. - Podarłam tylko pończochę. Jeśli to największa
strata poniesiona w dniu dzisiejszym, to mam doprawdy szczęście!
- Jak sobie życzysz, praktyczna panienko!
Mogliby tak stać nie wiedzieć jak długo, gdyby powóz hrabiego Deerhursta nie
zaturkotał na wyboistym podjeździe. Oczy Rafe'a pomknęły w stronę faetonu, potem
ku Lis.
- Twój gość przybywa na lunch - stwierdził krótko i odszedł, by pomóc przy
ponownym układaniu desek.
Wracając do domu, Lis przypomniała sobie o liście od pani Dailey,
pozostawionym na toaletce. Nie musiała odpisywać od razu, postanowiła więc
zaczekać z odpowiedzią kilka dni. Zdecydowała również, że nikomu o tym nie
wspomni. W tej chwili zresztą nie miała pojęcia, jak mogłaby obwieścić o swym
wyjeździe Rafe'owi - i rozstać się z nim.
Hrabiego spotkała w połowie drogi do kuchni.
- Dzień dobry, Felicity - powitał ją serdecznie.
Spojrzała na niego z roztargnieniem.
- Dzień dobry, Jamesie. Nie spodziewałam się ciebie: nie przypuszczałam, że
jest już tak późno.
- To moja wina, droga Felicity! Zjawiam się o wiele za wcześnie, ale tak się za
tobą stęskniłem…
- Widzieliśmy się przecież wczoraj wieczorem! - Starała się docenić podobne
dowody czułości, ale takie flirtowanie jakoś nie pasowało do ich wzajemnych
stosunków. Szkoda, że hrabia nie zdawał sobie z tego sprawy... Niekiedy jego
zachowanie było dla niej bardzo męczące.
Spojrzał ponad jej ramieniem w stronę dziedzińca.
- Czy stało się coś złego?
- Nie. Mieliśmy niewielki wypadek, nic groźnego. - Podniecenie opuściło ją,
lewa stopa była mokrzusieńka i coraz zimniejsza. Poruszyła palcami u nogi i
skierowała się znów w stronę kuchni.
- Mam nadzieję, że nikt nie odniósł obrażeń? - spytał hrabia, wpatrzony w
rozgardiasz na dziedzińcu.
- Kilka zadraśnięć, nic więcej. Proszę, wejdź. Jeśli zechcesz zaczekać na mnie
kilka minut w małym salonie, poproszę Beeksa, by podał ci tam herbatę.
- Słucham?… - Ocknął się z zamyślenia i spojrzał na nią. - Ach, tak.
Doskonale.
Felicity zostawiła gościa pod opieką majordomusa i pospieszyła do sypialni
włożyć drugi pantofel i poprawić fryzurę. Jej oczy ciągle jednak wracały do
przeklętego listu. W końcu schowała go do mocno poszkodowanej w czasie ulewy
szkatułki na biżuterię i zatrzasnęła wieczko.
Czuła się winna z powodu tego listu, choć dobrze wiedziała, że to bzdura.
Biorąc pod uwagę niechęć Rafe'a do Deerhursta, powinien być jej wdzięczny, że
wyjedzie do Yorku, zamiast wyjść za hrabiego.
Podeszła do okna. Bancroft stał przy skleconym naprędce stole w towarzystwie
pana Greethama i dwóch innych robotników. Zapoznawał ich ze szczegółowym
planem przyszłej stajni, wskazując stosy różnych materiałów budowlanych. Jeden z
mężczyzn zrobił jakąś uwagę, a Rafe roześmiał się. Szrama na policzku sprawiała, że
jego uśmiech był nieco asymetryczny i łobuzerski.
Lis żałowała, że Rafe nie może spojrzeć na siebie jej oczami: był namiętny i
zarazem czuły, miał zadatki na doskonałego ojca, a nosiło go po świecie przede
wszystkim dlatego, że nie miał możliwości zapuścić nigdzie korzeni. Tak idealnie
pasował do otoczenia - właśnie tu było jego miejsce: w Cheshire, w Forton Hall,
razem z nią i z May.
- Niech to wszyscy diabli!… - szepnęła, opierając czoło o zimną szybę. To
takie egoistyczne: pragnąć, by się zmienił… prosić, by został, gdy tak bardzo chciał
odejść!… Dlaczego właśnie on musiał wygrać od Nigela Forton Hall!…
I dlaczego ona musiała się zakochać właśnie w nim?…
Jej oczy same pobiegły ku niemu, a na jego widok oblała ją fala gorąca.
Naradzał się z jednym z robotników, wymierzył coś na planie i odnotował wynik.
Dziewczyna z westchnieniem zamknęła oczy.
Nic to nie pomogło. Przez przymknięte powieki widziała wyraźnie Rafe'a przy
pracy, która sprawiała mu więcej radości, niż sobie uświadamiał… Być może pojmie
to poniewczasie. Przez chwilę tego ranka myślała, że go utraciła. Jakże zdoła przeżyć
to po raz drugi?… O, czemu - choćby na minutki - nie stanie się rozsądny, by ona
mogła postąpić niemądrze?
- Kocham cię, Rafe! - powiedziała głośno, pragnąc usłszeć własne słowa, i
otwarła znów oczy.
Patrzył prosto na nią, twarz mu zbielała, uśmiech zastygł na wargach.
Spojrzenie jego oczu, świecących jak szmaragdy, zwarło się z jej spojrzeniem. A więc
dostrzegł. Pojęła to natychmiast. Dostrzegł, co mówiła, odczytał jej słowa z ruchu
warg!
Rozdygotana, blada jak płótno, Felicity odskoczyła od okna i padła na łóżko,
kryjąc twarz w rękach. - Jestem głupia, głupia, głupia!… - zawodziła.
Nie powinien się o tym dowiedzieć! To tylko pogorszy sprawę. Będzie teraz
udawał, że niczego nie zauważył, a ona będzie odczuwać wstyd i upokorzenie za
każdym razem, gdy ich oczy się spotkają: będzie świadoma tego, że on wie - a mimo
to chce wyjechać do Chin!
Gwałtownie pchnięte drzwi otwarły się.
- Co powiedziałaś?! - zawołał Rafe, zatrzaskując je za sobą i biegnąc ku
Felicity.
Wpatrywała się w niego: był bez tchu, draśnięcie na prawym policzku nadal
krwawiło. Jej wymarzony wódz piratów!
- Nnnic… - wykrztusiła. - Absolutnie nic nie mówiłam! Nie myśl o tym!
Błagam, zapomnij o wszystkim!
Chwycił ją za ręce i podniósł z łóżka.
- Powtórz! - zażądał i potrząsnął nią.
- Ja… nie… - protestowała - Nie, nie!…
- Lis! - powtórzył z gniewem i rozpaczą w głosie i znów nią potrząsnął. -
Powtórz to jeszcze raz!
Najgorsze było to, że chciała to powiedzieć.
- Ja… powiedziałam… że cię kocham. - Oczy jej napełniły się łzami. - To było
głupie! Jestem idiotką!… Zapomnij o…
- Ja też cię kocham, Lis - szepnął drżącym głosem.
Nakrył jej usta swoimi i przyciągnął ją do siebie gwałtownie i zaborczo.
Felicity oddała mu pocałunek, pragnąc, by nigdy nie wypuszczał jej z objęć. W końcu
Rafe westchnął głęboko, zanurzając twarz w jej włosach. Ramionami opasał ją w talii
i trzymał tuż przy sobie w gorącym uścisku.
- I co teraz? - szepnęła, czepiając się jego koszuli, zachwycając się jego siłą.
- Powiedz to jeszcze raz… - szepnął, podnosząc głowę, by patrzeć na nią.
- Kocham cię. - Tym razem słowa przyszły jej bez trudu. Uśmiechnęła się.
Rafe znów ją całował, były to leniwe, rozkoszne pocałunki. I nagle dziewczyna
odepchnęła go z taką siłą, że omal się nie przewrócił.
- O rety! Cóż ci się stało?!
- Hrabia Deerhurst czeka na dole na lunch! - wykrzyknęła, biegnąc do lustra. -
Zupełnie o nim zapomniałam!
Tym razem Bancroft nie rozzłościł się, słysząc to nazwisko. Podszedł do
Felicity od tyłu, objął ją w pasie i uszczypnął zębami w ucho.
- Niech czeka! Albo, jeśli wolisz, chętnie pokażę mu drzwi!
Lis oparła się o niego, wyraźnie bijąc się z myślami: ustąpić mu czy zacząć
kolejną sprzeczkę?… Ostatecznie kłótliwa natura zwyciężyła.
- Nie możemy tak postąpić! Puść mnie, Rafe!
Niechętnie pozwolił jej wyśliznąć się z objęć.
- Czyżbyś nadal chciała wyjść za niego?
- Jeszcze się nie zdecydowałam.
Podał jej spinkę, która wypadła jej z włosów. Starał się nie okazywać, jak
bardzo jej słowa go zabolały.
- Przecież kochasz mnie! - Spojrzała na niego, jakby prosząc, by przestał, on
jednak mówił dalej: - A ja ciebie. Poza tym ten przeklęty Laluś nie jest ciebie wart!
Felicity stała przy toaletce i poprawiała fryzurę, spoglądając w lustro.
- Miłość nie ma nic wspólnego z moim wyjściem za Jamesa - powiedziała z
namysłem. - Muszę po prostu myśleć o przyszłości swojej i May.
- Nie sądziłem, że jesteś taka wyrachowana!
- Przestań wreszcie! Ty bez skrupułów stawiasz własne dobro na pierwszym
miejscu, więc nie waż się - dźgnęła go palcem w pierś - pierwszy rzucać we mnie
kamieniem!
Otwarła drzwi i wymaszerowała z sypialni, zostawiają Rafę'a pośrodku pokoju.
Miała słuszność, jak zwykle! Nie łudził się, że wyznanie miłości rozwiąże wszystkie
problemy, ale miał nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Powinien był zmądrzeć do
tej pory. Niech to szlag!
Ogromnie by mu ulżyło, gdyby mógł wygonić Deerhursta z Forton za pomocą
kopniaka w tyłek. Ale przebywanie pod jednym dachem z Lis było i tak ciężką
próbą… nawet bez dodatkowych komplikacji, które wiecznie stwarzał. Tylko to
widać potrafił!
Oczy jego padły na stojącą na toaletce szkatułkę na biżuterię: była poważnie
uszkodzona, zawiaski miała połamane… Może choć ten drobiazg zdoła naprawić, nie
popsuć?… Dębowe wieczko nadal było bardzo ładne: zdobił je skomplikowany wzór
z liści bluszczu i amorków. Otworzył szkatułkę, rozważając, czy nie dałoby się
zachować wieka i dorobić nowej skrzyneczki? Znajdujący się w szkatułce list
natychmiast przyciągnął jego uwagę. Obejrzał się niespokojnie przez ramię i wyjął
złożony papier.
- Z hrabstwa York - mruknął, spoglądając na adres nadawcy.
Lis starała się o posadę guwernantki w Yorku!
Nie miał prawa czytać jej korespondencji! Wymyślając sobie od łajdaków i
szpiegów, otworzył list. Przeczytał raz, potem drugi. - Cholera! - zaklął, czując
dławiący strach.
Pospiesznie schował list na dawne miejsce i zamknął wieczko. Felicity mogła
w każdej chwili odjechać! Nagle jego podejrzenia, że posłużyła się nim tylko po to,
by zatrzymać Forton Hall, wydały mu się małostkowe i nieistotne. Jeżeli popchnie ją
do tego kroku, jeżeli znów wszystko popsuje, Felicity go opuści! Albo wyjedzie do
Yorku, albo wpadnie w łapy Deerhursta. A on nie zniesie ani jednego, ani drugiego!
…
Wrócił na dziedziniec i skoncentrował się na szkieletach ścian i
umocowywaniu ich na właściwym miejscu. Miał teraz prawie dwudziestu ludzi do
pomocy i robota szła znacznie szybciej. Noga bolała go po wypadku, ale rad był, że
tylko na tym się skończyło, i nie zwracał na tę dolegliwość uwagi.
Beeks i Ronald przynieśli lunch dla całej załogi: po zjedzeniu posiłku
pracowali niemal do zachodu słońca. Gdy szkieletowa konstrukcja ścian została
umocowana ze wszystkich czterech stron tak, by nocna wichura jej nie zwaliła, Rafe
odesłał robotników do domu.
Przyjrzał się z pewnej odległości wzniesionej już strukturze. Jutro czekało ich
znacznie trudniejsze zadanie: wolał nie myśleć o montowaniu ciężkich i wysokich
wsporników dachu! Kiedy jednak i to zostanie wykonane, rozdzieli pracowników na
dwie grupy. Początkowo wcale tego nie planował, ale teraz sytuacja uległa zmianie.
Połowa robotników będzie nadal pracować przy stajni, reszta zaś zajmie się ogrodem:
doprowadzi go do porządku i posadzi nowe rośliny. Lis dotąd nie doczekała się
porannej herbatki wśród róż, ale on już się o to postara, by ją ta przyjemność nie
ominęła!
- Kiedy Arystoteles znowu się wprowadzi do stajni? - spytała May, wsuwając
łapkę w jego rękę.
- Za jakiś tydzień.
- Chciałabym wam pomagać!
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- A co z lekcjami? - spytał.
- Mogę je odrabiać wieczorem. Zresztą, Felicity we dnie nie ma dla mnie
czasu: ciągle przyjeżdża ten Deerhurst!
- Porozmawiam z twoją siostrą.
- Dziękuję! - May pociągnęła go za rękę i Bancroft posłusznie poszedł z nią do
domu. - Wiesz co, Rafe? Tak sobie myślałam…
Felicity nie była jedyną mieszkanką Forton, która wkradła się Rafaelowi do
serca. Pokochał May prawie jak własne dziecko. Po raz pierwszy myślał o tym, że
ominęły go radości ojcostwa, ze szczerym żalem, a nie - jak dotąd - z cynicznym
zadowoleniem. Uścisnął teraz lekko paluszki dziewczynki.
- O czym tak myślałaś, kochanie?
- O moich podróżach.
- Prawda, Lis mówiła mi, że zamierzasz wędrować po świecie.
- No właśnie! Chyba najpierw pojadę do Afryki, bo chciałabym zobaczyć
wszystkie zwierzęta, o których mi opowiadałeś.
- To brzmi całkiem rozsądnie - zgodził się.
- Ale nie mam pojęcia, dokąd pojechać potem? Wszystkie te obce kraje są
bardzo daleko od siebie, wiesz? A co ty najbardziej chciałbyś zwiedzić?
- Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Świat jest naprawdę
ogromny…
Dziewczynka zatrzymała się i spojrzała na niego marszcząc brwi.
- Ale przecież ja chcę pojechać tam, gdzie ty! Trzeba wszystko zaplanować,
Rafe! Muszę zabrać służących, odpowiednie stroje, wybrać najlepszą porę roku…
Wpatrywał się w nią przez chwilę.
- Od dawna już rozmyślasz o tym?
- No pewnie! To bardzo ważne.
Mężczyzna obejrzał się na budowę.
- Wiesz co? Kiedy tylko stajnia będzie gotowa, zaczniemy planować nasze
podróże. Zgoda?
- Zgoda!
Zatrzymali się na progu.
- May, czy Deerhurst składał wam wizyty, kiedy był tu jeszcze Nigel?
- Właściwie to nie. Czasem wpadał na herbatę i jeździli z Nigelem konno. A
kiedy Nigel sprzedał klacz Felicity i zwolnił Smythe'a, hrabia nas odwiedził… Tylko
że Nigel zdążył już wyjechać do Londynu. Potem Laluś ciągle chciał pożyczać
Felicity pieniądze!
Ta relacja pokrywała się ze słowami Lis.
- A czy ktoś inny składał jej wizyty?
- Wujek Talford! - odparła mała bez namysłu.
- No, oczywiście. Może jeszcze ktoś?
May zmarszczyła czoło, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć.
- Kiedy Nigel wrócił z Eton, przywiózł ze sobą przyjaciół. Felicity nazywała
ich "bandą pustogłowych fircyków" i w końcu się wynieśli. Nigel powiedział, że to
ona wypłoszyła ich z Forton, ale byłam wtedy mała i nie bardzo pamiętam.
- Chciałabyś zamieszkać w Deerhurst, May?
- Lis też mnie o to pytała. - Dziewczynka oswobodziła rękę z jego uścisku i
otworzyła kuchenne drzwi. - Wolę pojechać do Afryki!
Rafe wolno poszedł za nią. Musiał przebrać się do obiadu. Nic dziwnego, że
dla Lis, mającej za konkurentów tylko koleżków Nigela i hrabiego Deerhursta,
pojęcia "miłość" i "małżeństwo" zupełnie się ze sobą nie łączyły!
Ściągnął brudną, przepoconą koszulę i spodnie, i wszedł do wanny, którą
Beeks polecił dla niego przygotować. W nielicznych momentach, gdy zastanawiał się
nad własnym małżeństwem, miłość uważał za niezbędny dodatek: Quin i Maddie byli
szczerze w sobie zakochani, a jego książęca mość wprost ubóstwiał swoją żonę.
Rafe zanurzył się w kąpieli, pozwalając zmęczonym, niaczonym kończynom
odpocząć w miłym cieple. Im więcej nawiązywał romansów, tym mocniej utwierdzał
się w przeko naniu, że ani miłość, ani małżeństwo nie były mu sądzone… No, ale nie
znał wówczas takiej kobiety, jak Felicity Harrington.
I z pewnością drugiej takiej nie spotka! Nie mógł też wymagać, by miotając się
bezradnie, czekała, póki on nie postanowi, co zrobić ze swym życiem!… Nagle pojął,
że najwyższy czas podjąć wreszcie decyzję. Do stu diabłów - ośmioletnia May miała
bardziej konkretne plany na przszłość niż on!
Beeks dyskretnie zastukał do drzwi.
- Obiad za dwadzieścia minut, panie Rafaelu.
- Dziękuję, Beeks.
Jedno było jasne: Fonon Hall przestał być dla niego beztroską przystanią.
Musiał podjąć najważniejszą w życiu decyzję, i to jak najszybciej. Czy wybrać
swobodny, niczym nie skrępowany żywot włóczykija?… Czy związać się na resztę
życia z jednym kawałkiem ziemi i z jedną kobietą?… W dodatku tym razem nie mógł
sobie pozwolić na popełnienie omyłki.
Westchnął i wynurzył się z wody, czując na całym ciele chłodne wieczorne
powietrze. Niemal pożałował, że nie został popychadłem swojego ojca: mógłby
wtedy jego obwiniać o wszystkie swe klęski życiowe!
16
Kilka dni później Rafe zaczął się obawiać, czy jego pragnienie zrzucenia z
siebie odpowiedzialności za wszelkie nieszczęścia nie zostało podchwycone przez
jakiegoś złośliwego ducha?…
Najpierw zbłąkana lina zaplątała się między wozem a drabiną, na której
balansował Bill Jennings: farmer grzmotnął o ziemię i posiniaczył sobie paskudnie
ramię. Następnego dnia po południu jedna z belek stropowych w nowej stajni złamała
się akurat wtedy, gdy znajdował się pod nią Greetham. Gdyby dzierżawca nie
uskoczył w porę, pewnie by go zabiła.
- Może mamy specjalne skłonności do wypadków? - podsunęła May.
Dziewczynka przykucnęła obok Rafe'a, pieląc chwasty na obramowanym
kamieniami klombie, położonym na niewielkim wzniesieniu. Odkąd stajnia zaczęła
przejawiać mordercze skłonności, Bancroft zapędził May do pracy w ogrodzie. Dziś
zaś dziewczynka namówiła go, by jej w tym pomagał.
- Nie mamy żadnych specjalnych skłonności do wypadków - odparł, udając, że
nie słyszy zdławionego chichotu Felicity, którą miał po drugiej stronie.
- Więc, do stu tysięcy diabłów, skąd się to bierze, Rafe?!
Podniósł jedną brew.
- Damy nie wrzeszczą o diabłach, co najwyżej powiedzą "u licha".
May naburmuszyła się.
- Nie bądź takim nadętym osłem! Co ze mnie za dama?! Mam dopiero osiem
lat!
- No cóż… - Zerknął na Lis, uśmiechając się coraz szerzej. - W gruncie rzeczy
mała ma rację!
- A ty ją jeszcze rozzuchwalasz! Najwyższy czas, żeby przestała kląć jak pijany
majtek!
- Czarrrcia łapa! - zaprotestowała niepokonana May.
Szczególnie upodobała sobie to przekleństwo i Rafę nieustannie dziękował
Bogu, że w porę złagodził wersję i dziecko nie zapoznało się z oryginalnym
okrzykiem.
- Ależ, May! - skarciła siostrę Lis.
Mała wyrwała następny chwast.
- Dobrze już, dobrze! Wiecie co? Czytałam wczoraj wieczór ciekawą książkę i
wymyśliłam nową trasę podróży!
- Mam nadzieję, że tym razem nie do bieguna! - oświadczył sucho Rafe. -
Wątpię, czy udałoby się nam przeżyć tę przygodę, którą zaplanowałaś dla nas
wczoraj.
- Przepraszam - odezwała się Felicity, wstając i otrzepując spódnicę. -
Wybieramy się z Jamesem na konną przejażdżkę. Muszę się przebrać.
Rafe popatrzył na nią, gdy go mijała. Dobrze wiedział, że odeszła, bo znów
rozmawiali o podróżach… Ale, do pioruna! Jeśli ona może co chwila wywlekać tego
Jamesa Burlougha, to on - do cholery! - ma prawo dyskutować o Indiach
Zachodnich!
- Madagaskar! - oznajmiła uroczyście May.
Bancroft zamrugał oczami.
- Co takiego?…
- Powinniśmy zwiedzić Madagaskar! Ty tam pojedziesz i napiszesz mi, czy
warto go obejrzeć, czy nie!
- Na co mi przyszło: mam być tylko organizatorem twoich wycieczek,
maluszku?
- No, bo nie chcę jeździć tam, gdzie jest okropnie. Kto by chciał?
- Nikt, oczywiście. A co jest twoim zdaniem okropne?
- Nie lubię, kiedy jest strasznie gorąco. - Przyjrzała się dopiero co wyrwanej
roślince. - Czy to chwast?
Rafe wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wrzuć to lepiej do wiaderka, zanim wróci twoja siostra.
- W porządku. Ale piramidy chciałabym zobaczyć. I sfinksa.
- Żołnierze Bonapartego odstrzelili mu pół twarzy, wiesz? - poinformował ją
Rafe.
- Naprawdę? Barbarzyńcy!
- Jestem pewien, że sfinks był tego samego zdania. - Obejrzał się na następny
wóz, wjeżdżający na podjazd. Jutro przywiozą kolejne wory piasku i sterty kamieni
Można już będzie wymieszać cement i załatać dziury w fundamentach zachodniego
skrzydła oraz wyrównać frontowe schody. - W Afryce, zwłaszcza zachodniej i
południowej, jest bardzo, bardzo gorąco.
- No, to… Czy w północnej i wschodniej mieszka dużo zwierząt?
Uśmiechnął się od ucha do ucha i przesunął się na środek klombu.
- Całe tabuny!
- Uwaga!
Bancroft odwrócił się błyskawicznie. Dwa konie zaprzęgowe, ciągnące
załadowany do połowy wóz, wypadły nierównym pędem zza węgła domu i gnały
prosto na ogród. May podniosła się, by zobaczyć, co się dzieje. Rafe schwycił ją w
pasie i uskoczył wraz z nią na drugi koniec klombu. Popchnął ją tak, że leżała na
ziemi tuż przy kamiennym obramowaniu, a potem zasłonił ją własnym ciałem.
Lewe tylne koło wozu zawadziło o klomb dokładnie w tym miejscu, gdzie May
przed chwilą pieliła chwasty. Skalne odłamki wystrzeliły w powietrze jak kule z
muszkietu. Tył wozu podskoczył, a potem cały pojazd przewrócił się na bok, siejąc
deski i ryjąc darń o kilka jardów od klombu. Jeden z ogrodników podbiegł, by
zatrzymać oszalałe konie, które teraz włóczyły w kółko wywrócony wóz.
- Nic ci się nie stało? - wrzeszczał Greetham, nadbiegając pędem od stajni za
domem.
Bancroft wstał spiesznie i podniósł May.
- Jesteś nadal w jednym kawałku, złotko? - spytał, obmacując jej ręce i nogi,
by sprawdzić, czy nie połamała sobie kości.
Dziewczynka przytaknęła, źrenice miała rozszerzone. Rafe z westchnieniem
ulgi wsparł się czołem o czoło dziecka. Wypadki powtarzały się z niesamowitą
regularnością. A teraz o mały włos nie straciła życia mała dziewczynka!
- May?…
Felicity zbiegła pędem z frontowych schodów; Beks następował jej na pięty.
Gdy oboje z May podnosili się z ziemi w jakimś ułamku sekundy Rafe pożałował
biednego, starej Beeksa; dawno się tyle nie nabiegał - chyba od czasu, gdy Quin i on
byli jeszcze dziećmi.
- Nic nam się nie stało! - oznajmiła May, strzepując ziemię i jakieś listki ze
swej sukienki. - Ale strachu to się najadłam!
Felicity chwyciła siostrę w objęcia.
- A co z tobą, Rafe?
- Ja jestem wściekły! - Zwrócił się do nadbiegających ro¬botników. - Czyj to
był wóz?
Wielki, tęgi mężczyzna, jeden z grupki, która przybyła wczoraj z Chester,
uchylił czapki i wysunął się do przodu.
- Mój, proszę pana. Giez widać uciął moją starą Juliet. Kobyła strasznie się ich
boi!
Bancroft podbiegł do niego, kipiąc gniewem.
- Pilnuj lepiej swoich zwierząt! I następnym razem sprawdź, czy hamulce nie
zawodzą… bo inaczej sam je wypróbuję: jak cię konie powloką za wozem,
zobaczysz, czym to pachnie!
- Będę uważał, proszę pana.
- No, to do roboty!
Gdy Rafe wrócił na dawne miejsce, Lis zaplatała jeden z ciemnych warkoczy
May. Przez chwilę usiłował zebrać myśli. Jeszcze żaden wypadek nie wstrząsnął nim
aż tak - i doskonale wiedział, czemu: tym razem niebezpieczeństwo groziło jednej z
najdroższych mu istot.
- Czy nie byłeś trochę za surowy? - spytała Felicity, gdy dziewczynka wróciła z
Beeksem do domu.
- Te cholerne wypadki sypią się jak z rękawa! May… albo tobie… mogło stać
się coś złego!
Dziewczyna podeszła do niego i dotknęła jego ramienia.
- Zraniłeś się.
Spojrzał na swoją rękę: z długiego zadraśnięcia na przedramieniu sączyła się
krew.
- Samo się zagoi.
- Nic podobnego! Chodź, przemyję ci ranę. - Spojrzała na niego z ukosa. - Nie
mam pojęcia o amputacjach i wolałabym na tobie się tego nie uczyć!
Rafe trochę się odprężył, choć nadal kipiały w nim trwoga i gniew.
- No dobrze, skoro tak się już o mnie troszczysz.
Zaprowadziła go do kuchni i posadziła przy stole.
- Sally, poproszę o trochę gorącej wody i czyste płótno!
- W tej chwili, proszę pani!
Felicity znów popatrzyła na ranę.
- Lepiej zdejm koszulę.
Mężczyzna uniósł brew.
- Z powodu ranki na przedramieniu?!
Lis zarumieniła się.
- Chcę się upewnić, że nie ma jakichś innych obrażeń.
Sally wyszła po czyste płótno, więc Rafe ze śmiechem przyciągnął Fełicity na
kolana.
- Może łepiej od razu i spodnie, co?…
Dziewczyna pchnęła go w pierś i zdołała się oswobodzić.
- Na pewno nic więcej ci nie dolega? - dopytywała się.
Przygładziwszy włosy, skrzyżowała ramiona na swoim ślicznym biuście. Nie
była na niego zła. Rafael doskonale już czytał z jej twarzy.
- Skoro o to pytasz, zdaje się, że wyczuwam pewien obrzęk.
Kucharka wpadła pędem.
- Obrzęk, panie Rafaelu? O mój Boże, gdzie?!
Felicity wstała, krztusząc się ze śmiechu, i rzuciła płótno rannemu na głowę.
- Nasz bohater puchnie z dumy - rzekła z trudem.
- Pani jest bez serca, panno Harrington - stwierdził, rad z jej dobrego humoru.
Lis zabrała płótno z powrotem.
- Pora oczyścić ranę. - Zmoczyła szmatę i ostrożnie przemywała długą rysę.
- Uff! To szczypie, do diabła! - protestował Rafe.
- Z pewnością nieraz gorzej cię bolało - stwierdziła rzeczowo Lis.
- Niech pani dobrze oczyści! - poparła ją Sally. - Gotowa się jeszcze wdać
gangrena!
- Ratunku!… Nie martw się Sally. Już ona zadba o to, żebym wyzdrowiał i
zakończył remont domu! - Rana okazałła się głębsza, niż przypuszczał; gdy Felicity
usuwała z niej brud, krew popłynęła obficie po ręku.
- Przestaniesz wreszcie gadać o tym przeklętym domu?! - warknęła Lis,
blednąc. - Chyba trzeba będzie założyć kilka szwów. Sprowadź tu swego ojca, Sally!
- Już lecę, panno Felicity!
Bancroft zacisnął zęby, gdy wydobyła z rany spory odprysk kamienia.
- Czy wiesz, Lis, jak brzydko się wyraziłaś o Forton?
- Bo ciągle się narażasz, Rafę, opiekując się moim domem! - Łza stoczyła się
po jej policzku.
- To mój dom, Lis! Czyżbyś już zapomniała?
- Chyba tak… Och, nie wystarczy płótna!
Niepokój i lęk w jej ciemnych oczach zrobiły na nim piorunujące wrażenie. A
więc naprawdę jej na nim zależało! Nakrył dłonią rękę opatrującą jego ranę.
- Daj już temu spokój. Przyciśnij tylko mocniej płótno, to zaraz przestanie
krwawić.
- Tak?
Roześmiał się z pewnym trudem.
- Nie tak mocno! Do diabła, Lis, przydałabyś się nam przy montowaniu
wsporników!
- Cicho bądź! Nie uda ci się mnie zagadać, tak jak May! - Uklękła obok niego,
przyciskając mocno zakrwawione płótno do rany.
Mężczyzna odgarnął kosmyk włosów, wpadający jej do oczu.
- Wiem.
Greetham wszedł spiesznie do kuchni, córka za nim.
- Sally powiada, że trzeba ci zaszyć ranę. Ratowałem tak psa i kilka koni, ale
człowieka nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. Ale frajda!
- Doskonale się składa.
Sally pobiegła po Beeksa i po przybory do szycia, a Felicity nadal zaciskała
ranę.
- Słuchaj no, Greetham - odezwał się Rafe, owijając sobie wokół palca
pasemko włosów Lis. - Zanim przystąpisz do egzekucji, może mi powiesz, czy -
twoim zdaniem - nadaję się na dziedzica?
- Co takiego, chłopie?
Z twarzy Felicity odpłynęła reszta krwi.
- Co takiego?… - powtórzyła bezdźwięcznie, wpatrując się w Bancrofta.
- Tak sobie myślałem… - mówił łagodnie, patrząc jej w oczy i gładząc ją po
policzku - …że chętnie bym spróbował swoich sił w Forton, tyle że nie mam żadnego
doświadczenia. Nie chciałbym przez głupotę zrujnować majątku do reszty.
- Potrafisz się we wszystkim migiem połapać - stwierdził dzierżawca,
zakasując rękawy.
- A Chiny i cała reszta?… - spytała Felicity, wpatrując się w Rafaela, jakby się
bała spuścić go choć na chwilę z oczu.
Wzruszył zdrowym ramieniem.
- Mogą zaczekać.
- Rafe…
- Ciiicho - przerwał. Nie chciał słuchać jej argumentów: i tak brzęczały mu
natrętnie pod czaszką. W tej chwili zależało mu tylko na tym, by Lis nie wymknęła
mu się i żeby nie musiał przez resztę życia zadręczać się myślami, gdzie się
podziewają obie z May, jak dają sobie radę, jak się czują, czy są bezpieczne… i
szczęśliwe?
- Lis - powiedział miękko, pochylając się ku niej - czy zostaniesz ze mną w
Forton? Czy wyjdziesz za mnie, Lis?…
- Nic nie rozumiem! - odparła. - Kiedy… Dlaczego zmieniłeś zdanie?…
Mężczyzna uśmiechnął się lekko. Kto też bardziej będzie sobie z niego
pokpiwał - Quin czy ojciec?… Tak się zarzekał - a w końcu zostanie hreczkosiejem!
…
- Kiedy pojąłem, że nie mogę się z tobą rozstać.
Patrzyła na niego bez słowa tak długo, że zaczął się obawiać, czy nie da mu
kosza?… W końcu, z oczyma pełnymi łez, skinęła głową.
- Tak, wyjdę za ciebie, Rafe!
Uśmiechnął się z ulgą i przyciągnął ją bliżej, by ucałować jej słodkie, miękkie
wargi.
- Kocham cię, Lis.
- Ja ciebie też! - odparła żarliwie. - Ale czy jesteś pewny…
- Całkiem pewny. Znaczysz dla mnie o wiele więcej niż Chiny!
- Mój Boże! - zawołał Greetham i walnął Rafe'a z całej siły w plecy. - Forton
Hall ma nowego dziedzica!
Rafe wzdrygnął się pod ciosem. Tak, to musiała być miłość… bo inaczej byłby
to czysty obłęd!
Felicity przyglądała się, jak pan Greetham bandażuje ramię Rafe'a. Była
prawie pewna, że to wszystko jej się śni. Podobne sny często ją nawiedzały w ciągu
ostatnich paru tygodni - mogło więc z powodzeniem być to jeszcze jedno senne
marzenie. Rafe chciał się z nią ożenić i osiąść w Forton!
May dobijała się do zamkniętych drzwi kuchni.
- Mogę już wejść?!
Greetham skinął głową i Sally otworzyła. Dziewczynka miała zadrapanie na
policzku, ale poza tym nic jej chyba nie dolegało. Mieli dziś wyjątkowe szczęście!
- To powinno wystarczyć, Bancroft - orzekł dzierżawca, zawiązując ostatni
supełek.
- Dzięki! - odparł Rafe, ostrożnie zginając rękę.
May podeszła, by obejrzeć opatrunek.
- Jesteś pewien, że to się zagoi? - spytała, dotykając jego ręki.
Pociągnął ją za warkocz.
- Nic mi nie będzie, maluszku! Nie przejmuj się.
Felicity wzięła się w garść: nie może wiecznie stać z tym głupim uśmiechem!
Nie może pozwolić, żeby May dowiedziała się o wszystkim od Sally czy kogoś
innego… a kucharka bliska już była eksplozji.
- Panie Greetham, Sally, czy mogłabym was przeprosić na chwilę?
- Jasne - odparł farmer. - Szkoda marnować dnia. - Sally chętnie by została, by
obserwować dalszy rozwój wydarzeń, ale Greetham wziął córkę za ramię i wyciągnął
z kuchni. May podejrzliwie spojrzała na siostrę.
- Należy mi się jakaś bura?
Rafe potrząsnął głową.
- Nie. Chcę cię tylko spytać, czy wyrazisz na coś zgodę.
- Chcesz mnie prosić o pozwolenie?
- Tak, właśnie ciebie.
Rafe obejrzał się na Felicity, a ona nie mogła powstrzymać radosnego
uśmiechu. Prośba o pozwolenie była najpewniejszym sposobem zdobycia aprobaty
dziewczynki! Zresztą, May i tak zakochała się w Rafie od pierwszego wejrzenia.
- No, to pytaj!
Rafe odchrząknął.
- May, chciałbym ożenić się z twoją siostrą. Czy masz coś przeciw…
May skoczyła Rafaelowi na kolana i zarzuciła mu ramiona na szyję, zanim
jeszcze skończył.
- Hurrra! - wrzasnęła.
- Dobry Boże! - mruknął, wzdrygnąwszy się.
Felicity ze śmiechem podbiegła i odciągnęła siostrę.
- Nie zaduś go z miłości, kochanie!
- Wiedziałam, że tak będzie! - Mała zeskoczyła z kolan Rafe'a i objęła mocno
starszą siostrę. - Nie mogę się doczekać, kiedy powiem pani Denwortle, że wcale nie
jesteście! rozpustnymi kochankami!
- Co takiego?! - Felicity nie miała pojęcia, że jej zachowanie było przedmiotem
surowej krytyki i że dyskutowano, o nim tak szeroko, iż nawet May zdołała się o tym
dowiedzieć.
Bancroft wstał.
- Potem ci wszystko wytłumaczę. - Przyciągnął Lis do siebie i znowu ją
pocałował.
Choć było to niemądre, Felicity pragnęła mu podziękować - za to, że był jej
ostoją i opoką, za to, że z miłości niej wyrzekł się swoich awanturniczych planów.
Odsunęła się nieco, by spojrzeć w jego jasnozielone oczy. Gdy po raz pierwszy go
ujrzała, wcale nie wydał się jej ostoją! Nawet w tej chwili żywiła pewne wątpliwości,
czy jej pędzący z wiatrem w zawody wódz piratów dobrze sobie wszystko przemyślał
i naprawdę zamierza się ustatkować?
- O czym myślisz? - szepnął, spoglądając jej w oczy.
- Jestem po prostu szczęśliwa.
Uśmiechnął się.
- No, to mnie pocałuj!
Opasała rękoma jego potężne, szerokie bary, a jej usta z radością pospieszyły
na spotkanie jego ust. Jeżeli to był sen, to nigdy już nie chciała się obudzić!
- Panno Harrington, hrabia Deer…
- Puszczaj ją! - James Burlough wtargnął do kuchni, potrącając zaskoczonego
Beeksa, i odepchnął Rafe'a od Felicity. - Ty łajdaku! Jak śmiesz napastować damę, w
dodatku w obecności dziecka!
Przestraszona Lis próbowała ich rozdzielić.
- Mylisz się, hrabio, to…
Rafe okazał się jednak szybszy. Zanim Felicity zdołała zaczerpnąć tchu,
trzymał już Deerhursta za gardło i pchał go tyłem przez korytarz ku drzwiom
wejściowym.
- Nie waż się atakować mnie w moim własnym domu! - warknął ponurym,
lodowatym głosem; Felicity nigdy jeszcze nie słyszała u niego podobnego tonu. -
Panna Harrington i May nie potrzebują już twojej opieki, a ja nie pozwolę wtrącać się
w nasze sprawy!
Przebyli w ten sposób korytarz i dotarli do przedsionka. Felicity biegła za nimi
w obawie, że Rafe naprawdę zabije hrabiego. Deerhurst szarpał jego ręce, usiłując
rozluźnić ich żelazny chwyt, i wydawał jakieś wściekłe, zdławione pomruki -
zapewne przekleństwa. Niewiele jednak mógł zdziałać, gdyż Bancroft miał nad nim
zdecydowaną przewagę.
- Harringtonowie, zdaje się, uważali cię za przyjaciela - mówił dalej Rafael
tym samym obojętnym tonem. - Jeśli nie chcesz zrywać tej znajomości, radzę
zachowywać się we właściwy sposób i odnosić z szacunkiem do domowników, jak
przystało na gościa. Beeks!
Majordomus bez słowa wyminął obu mężczyzn i ot rzył drzwi frontowe.
- W przeciwnym wypadku - kontynuował Rafe - twe wizyty nie będą tu mile
widziane. Panna Harrington zgodziła się zostać moją żoną. - Z tymi słowy rozluźnił
chwyt na gardle Deerhursta. - Zrozumiano? - spytał jeszcze spokojniejszym tonem.
Hrabia zatoczył się do tyłu i wpadł na przymkniętą połówkę drzwi.
- Jestem członkiem Izby Lordów - burknął z poczerwieniałą twarzą. - Nie
pozwolę traktować się w ten sposób!
- Zrozumiano? - powtórzył zimno Rafe.
Hrabia przesunął się ku otwartej połówce drzwi.
- Felicity, czy to prawda? Rzeczywiście chcesz wyjść za tego… tego…
Z pewnym trudem dziewczyna skinęła głową.
- Tak. - Mimo wszystko, nie życzyła sobie całkowitego zerwania stosunków z
Jamesem. Znali się od dziecka, chciail się nawet z nią żenić… - Zrozum, proszę…
- Czy… czy on cię zmusza do…
- Wynoś się z mojego domu! - warknął groźnie Bancroft, robiąc krok do
przodu.
Felicity złapała go za rękę, zanim znów schwycił hrabil go za gardło.
- Lepiej wyjdź, Jamesie - ponagliła go. Później, gdy emocje opadną, spróbuje
mu wszystko wyjaśnić.
- I to już! - poparł ją Rafe, nie spuszczając wzroku z twa rzy hrabiego.
Z jeszcze jednym zdławionym przekleństwem Deerhurst opuścił Forton Hall.
Gdy tylko znalazł się za drzwiami, Beeks energicznie je zatrzasnął.
- Czy będę panu jeszcze do czegoś potrzebny, panie Rafaelu? - spytał
spokojnie majordomus.
- Nie. To powinno załatwić sprawę.
- Rafe?… - Felicity patrzyła na niego z przestrachem. Gniew na Roberta
Fieldsa wydawał się niczym w porównaniu z tym atakiem furii.
Mężczyzna otrząsnął się i odwrócił ku niej.
- Ten cholerny manekin krawiecki!
May objęła rączkami własną szyję, oczy jej błyszczały podnieceniem.
- O, Boże!
- Bardzo cię przepraszam, May - mruknął Rafe. - Trochę się zagalopowałem.
- To było fantastyczne! Który to numer?
- Trzynasty - odparł zwięźle.
- May, zostaw nas na chwilę samych, dobrze?
Beeks znów stanął na wysokości zadania.
- Chodźmy, panno May. Przypuszczam, że ci wszyscy panowie na dziedzińcu
nie mogą się doczekać podwieczorku.
Po ich wyjściu Felicity wzięła głęboki oddech.
- Będziecie teraz z Deerhurstem sąsiadami - powiedziała spokojnie. - Nie
zaskarbiłeś sobie jego przyjaźni.
- No chyba! - Wziął ją za rękę i całował palce. - Ale mi ulżyło!
- Miałeś ochotę go pobić od pierwszego dnia znajomości.
- Nie przeczę. Ale nie dlatego wyrzuciłem go dziś z naszego domu.
"Z naszego domu." Jak to pięknie zabrzmiało!
- Więc czemu to zrobiłeś?
Oczy mu się zwęziły i zerknął w stronę drzwi, jakby miał nadzieję, że
Deerhurst jeszcze tam stoi i czeka na dokładkę.
- Już po raz drugi oskarżył mnie o to, że chcę zrobić krzywdę tobie albo May. -
Zwrócił wzrok ku Lis. - A ja bym nigdy, nigdy - do cholery! - nie skrzywdził żadnej z
was!
- Wiem.
- Lepiej, żeby i on sobie to wbił do głowy!
- Rafe, czy ty się dobrze zastano…
Zamknął jej usta pocałunkiem.
- Skończ z tym! Powiedz mi lepiej, kiedy chcesz za mnie wyjść… byle prędko!
- Nie muszę nikogo zawiadamiać o naszym ślubie - odparła. - Ale co z tobą?
Twój ojciec z pewnością powinien się o tym dowiedzieć.
Rafe natychmiast spochmurniał.
- Żenię się z kim chcę, Lis! Ojciec może przybyć do nas z gratulacjami, gdy
Forton Hall zostanie odnowiony.
- Nie chcesz go zawiadomić, bo przypuszczasz, że będzie się sprzeciwiał?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Tego rodzaju spory to nic nowego w naszej rodzinie! No więc, jaki dzień ci
odpowiada?
Lis zarumieniła się. On naprawdę chciał się z nią ożenić!… A kiedy już się
pobiorą, ich wzajemne pieszczoty będą nie tylko czymś dozwolonym, ale wręcz
małżeńskim obowiązkiem!
- Jutro?… - szepnęła. - Nie, to chyba za wcześnie…
Uśmiechnął się czule.
- Przez trzy kolejne niedziele powinny być ogłaszane w kościele zapowiedzi.
Niestety, nie okazałem się przewidujący i wyjeżdżając do Cheshire, nie zaopatrzyłem
się w specjalną licencję!
Dotknęła jego chorej ręki.
- U nas zawsze daje się na zapowiedzi. To taka lokalna tradycja.
- Wobec tego, w trzecią niedzielę po południu? Całe wieki!…
- Zgoda! - szepnęła i znowu go pocałowała.
Hrabia Deerhurst krążył nerwowo po bibliotece. Ten przeklęty brutal omal go
nie udusił! Trzeba się z nim koniecznie rozprawić. Ten cholerny Bancroft może sobie
być arystokratą, ale z dala od Londynu i Staffordshire jego nazwisko nie liczy się aż
tak bardzo.
Pozostawało co najmniej trzy tygodnie. Choć w "wyższych sferach" kręcono
nosem na tradycyjne zapowiedzi, w Cheshire szanowano tę tradycję. A ktoś
zabiegający o popularność, jak Bancroft, z pewnością dostosuje się do miejscowych
obyczajów.
James przystanął przy oknie wykuszowym, wychodzącym na ogród. Jeżeli
kiedykolwiek wzdragał się przed zabiciem Bancrofta, by nie wywęszył, że jest
również posiadaczem Deerhurst, teraz ostatecznie pozbył się skrupułów. Miałby
ochotę go zabić, choćby nawet nic na tej śmierci nie zyskał! Lepiej się z tym
pospieszyć! Gdyby Bancroft zginął po ślubie, Felicity czekała półroczna ciężka
żałoba. Deerhurst wołał nie zostawiać jej tyle czasu do namysłu: gotowa znów mu się
wymknąć. Pragnął jej samej, nie tylko tego, co - jego zdaniem - słusznie mu się
należało. Ciężko sobie na to zapracował, do diabła!
Mała May również była zawadą. James westchnął. Na szczęście, nie brak szkół
z internatem… A może by tak zginęła w wypadku razem z Bancroftem?… Hrabia
uśmiechnął się. Warto napomknąć o tym dziś wieczorem ludziom, którym kazał
zatrudnić się u swego wroga. To byłoby doskonałe rozwiązanie… ale tak czy owak,
Rafael Bancroft musiał umrzeć! Im prędzej, tym lepiej!
* * *
Felicity zbudziła się i raptownie usiadła na łóżku. Pościel była skotłowana,
serce biło jej na alarm. Wszędzie dokoła było ciemno i cicho; odzywały się tylko
świerszcze i żaby w stawie. W głowie Lis jednak huczało. Wiedziała, że to było zbyt
piękne, by mogło okazać się prawdziwe… Zbyt cudowne, by trwać wiecznie!…
Wyskoczyła spod kołdry, narzuciła na nocną koszulę stary szlafroczek i
wybiegła z sypialni na korytarz. Przystanęła przed drzwiami narożnego pokoju i
zastukała gwałtownie, a potem - nie czekając na odpowiedź - weszła do środka.
Rafe siedział na łóżku, okropnie potargany.
- Co się stało? - spytał. Przykrycie ześliznęło mu się do pasa, ukazując nagą
pierś.
Ten widok nieco zachwiał postanowieniem dziewczyny. Ależ on był piękny!…
Wzięła głęboki oddech.
- Dlaczego chcesz się ze mną ożenić? - ruszyła do ataku, zamykając drzwi i
krzyżując ręce na piersi.
- Co takiego? - spytał nieco ostrzejszym tonem, przeczesując palcami włosy. -
Felicity… jest tak ciemno, że nawet nie widać, która godzina!
Najwyraźniej lubił sobie pospać! Usiłując wyzwolić się od sennego koszmaru,
który dręczył ją tuż przed obudzeniem, i od pożądania, które wzbudził w niej widok
tego bardzo przystojnego, półnagiego mężczyzny, Felicity pospieszyła zapalić świecę
na nocnym stoliku.
- Już widać! Jest trzecia rano. Poczułeś się lepiej?
Wpatrywał się w jej twarz, widoczną w żółtym, migotliwym świetle.
- Cała drżysz - powiedział. - Chodź tu i siadaj! - Odsunął się, opierając o
weżgłówek, a przykrycie opadło jeszcze bardziej prowokacyjnie. Wyciągnął rękę do
dziewczyny i zmusił, by przysiadła obok niego.
- Miałam zły sen - wyznała.
- Opowiedz mi o nim. - Delikatnie gładził jej długie, rozpuszczone włosy.
- Śniło mi się, że Nigel wrócił.
Milczał przez chwilę.
- I co dalej?
- I obiecał, że wybierze się z tobą do Chin, a ty wskoczyłeś na Arystotelesa i
tak ci spieszno było odjechać, że zapomniałeś płaszcza. - Na to wspomnienie po
policzku Lis spłynęła łza. - May stała i machała do ciebie ręką, a ty obiecałeś, że jej
przyślesz lalkę.
- To tylko sen, Lis! - Silne, ciepłe ramiona objęły ją i przygarnęły. Oparła się o
bok Rafe'a.
- Wiem. - Następna łza pogoniła za pierwszą. - Ale to wszystko już kiedyś
było!
- Miałaś już męża?
- Nie pleć! Dobrze wiesz, co mam na myśli. I Nigel, i mój ojciec stale
obiecywali, że dokonają cudów.
Położył jej rękę na ramieniu i powoli odwrócił ją tak, że siedziała twarzą do
niego.
- Nie jestem Nigelem, a już z pewnością nie twoim ojcem! - powiedział,
patrząc jej w oczy.
Oparła głowę na jego ramieniu.
- Wiem, wiem!… ale wiem także i to, że kochasz podróże i niezwykłe
przygody… Takie zamiłowania nie znikają w jednej chwili!
- Ty też jesteś niezwykła - szepnął. - Co chcesz, żebym ci powiedział, Lis?…
Kocham cię. I jest to dla mnie zupełnie nowe przeżycie.
- Powiedz mi tylko, że wszystko będzie dobrze, że nie muszę się już o nic
martwić!
Ku jej zdumieniu Rafe roześmiał się.
- Dobry Boże, nikt dotąd nie szukał we mnie oparcia - jeszcze jedno niezwykłe
przeżycie! - Znowu otoczył ją ramionami i mocno przytulił. - Wszystko będzie
dobrze, Lis! Nie musisz się już o nic martwić - szepnął jej we włosy.
- Jesteś tego pewien? - spytała, opierając się o niego. Nie wyobrażała sobie, by
mogła siedzieć tak z Jamesem i opowiadać mu o swoich koszmarach sennych! Z
Rafe'em tak łatwo było się porozumieć - od pierwszej chwili. Przelotnie pomyślała,
że chyba już wówczas zakochała się w nim.
Znów zaśmiał się cicho.
- Tak, jestem tego pewien. Będę się martwił za nas oboje. Nadal chcesz wyjść
za mnie?
Felicity odwróciła się i ucałowała go w policzek.
- Tak.
- Zostaniesz ze mną do rana?
Powoli i z żalem odsunęła się od niego.
- Nie. To tylko trzy tygodnie, Rafe.
- Łatwo ci mówić!
Roześmiała się.
- Wcale nie!
Ucałowała go raz jeszcze, wróciła do swego pokoju i wpełzła pod kołdrę.
Nadal miała wątpliwości, z pewnością nadal będzie się martwić… Ale jednego była
pewna: Rafe ją kochał.
- Panie Rafaelu - powiedział Beeks cicho, ale dobitnie - pragnę jeszcze raz
zwrócić panu uwagę, że należałoby powiadomić księcia i księżnę panią o pańskim
zamierzonym ożenku z panną Harrington.
Bancroft zerknął na majordomusa i wrócił do piłowania drewna.
- Czyżbyś mi dawał nie proszone rady, Beeks? Jego książęca mość będzie
zaszokowany, jak się o tym dowie!
- Żywię te same obawy co do pańskiego postępowania.
- Boisz się, że mnie wydziedziczą? Daj spokój! Jego książęca mość i tak nic by
mi nie zostawił w spadku. Potrzymaj lepiej tę deskę!
Beeks ujął za drugi koniec.
- Prawdę mówiąc, obawiam się raczej o moją pozycję w domu księcia.
Rafe zaśmiał się krótko, otarł pot z czoła i dalej przycinał deski, przeznaczone
na stajenne boksy.
- Już ci mówiłem, że w każdej chwili możesz zająć odpowiedzialne stanowisko
w tym domu. Założę się też, że Quin nieraz już usiłował cię do siebie zwabić.
Majordomus odkaszlnął.
- To ogromnie pocieszające, ale wyznam, że niezwykle mi odpowiada
dotychczasowa pozycja w rezydencji Bancroftów.
Piła zgrzytnęła po raz ostatni, deska została przecięta, a Rafe rzucił dłuższy
kawałek na stale rosnący stos u swego boku.
- Nie przejmuj się, Beeks. Nie omieszkam powiadomić rodziców, jak bardzo
się starałeś odwieść mnie od tej decyzji.
Służący odrzucił dalej odcięty koniec deski.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, paniczu Rafaelu: moje obiekcje dotyczą
wyłącznie pańskiej metody działania, a nie pańskich planów matrymonialnych.
Bancroft wyprostował się.
- Wielkie nieba! Znowu mnie zaskoczyłeś, Beeks! Dzięki za aprobatę. - Poczuł
się raźniej: widać jego decyzja była całkiem rozsądna! Nieoczekiwane poparcie ze
strony Beeksa wskazywało, że nie było to kompletne szaleństwo.
- Dziękuję panu. - Obdarzywszy Rafaela jednym ze swych rzadkich
uśmiechów, majordomus odwrócił się, chcąc odejść.
- Beeks?
- Słucham pana.
- Jak sobie radzisz z młotkiem?
Służący westchnął i zatrzymał się.
- Mam wrażenie, że posługuję się nim dość sprawnie. Cóż jednak będzie z
moimi domowymi obowiązkami?
Rafe uśmiechnął się szeroko.
- O, właśnie! Przypomniałem sobie o czymś. Zanim przyłączysz się do naszej
ekipy budowlanej, chciałbym, żebyś zajął się pewną sprawą. Ponieważ mam zamiar
osiąść w Forton, byłoby chyba lepiej postarać się o stały personel we dworze.
- Doskonały pomysł, proszę pana.
- Będę ci wdzięczny, jeśli zgodzisz garderobianą dla Felicity i May, stajennego
i jeszcze jedną pokojówkę. O niezbyt wygórowanych wymaganiach. - Był wściekły,
że musiał dodać to zastrzeżenie, ale zadłużył się już u Quina na dobrych parę tysięcy.
A póki Forton Hall nie zacznie przynosić dochodu, dług będzie ciągle rósł.
Na kamiennej zazwyczaj twarzy majordomusa pojawił i się jakby cień nadziei.
- Zajmę się tym niezwłocznie, panie Rafaelu. Czy mógłbym zasugerować
również zatrudnienie kompetentnego lokaja na miejsce Ronalda?
- Nic z tego! Nie bądź takim snobem, Beeks!
- Tak jest, proszę pana.
Po odejściu majordomusa Bancroft rozprostował kości i przez chwilę
przyglądał się efektom dotychczasowej pracy. Z zewnątrz stajnia była już prawie
wykończona: należało tylko wstawić drzwi i pomalować ściany. Wewnątrz była już
gotowa połowa boksów i stryszek. Brakowało tylko siana i koni.
Rafael oparł się plecami o stos cegieł, służący mu jako stół roboczy. Smutne
okoliczności sprawiły, że w Forton brakowało nawet niezbędnego minimum.
Doprowadzenie posiadłości do normalnego stanu okazało się kosztowne,
wyczerpujące, stresujące i skomplikowane - zwłaszcza że Rafe nigdy dotąd nie
zajmował się czymś takim. Gdyby nawet zdołał szczęśliwie połączyć w całość
wszystkie niezbędne elementy, i tak miał znacznie większe szanse na bankructwo niż
na sukces finansowy.
Musiał jednak przyznać, że nowa stajnia prezentowała się nieźle: dobrze
rozplanowana, funkcjonalna, nawet miła dla oka. I to on ją stworzył: zaprojektował i
wybudował. Należała do niego jak jeszcze nic dotąd!
- Jest piękna!
Odwrócił się z uśmiechem.
- Naprawdę tak uważasz?
Felicity stanęła obok niego.
- W porównaniu z tym, co znajdowało się tu przedtem, jest to istny cud świata!
- Dzięki, o pani! - Złożył jej ukłon.
Zaczął się już oswajać z myślą o małżeństwie, zwłaszcza po tym, gdy Felicity
dwa dni temu wpadła w nocy do jego sypialni. Lis także będzie należeć do niego, w
większym jeszcze stopniu niż Forton Hall… Choć, prawdę mówiąc, to raczej on
zabiegał o prawo stałego pobytu i w Forton, i w sercu dziewczyny. Co zresztą wcale
nie przynosiło mu ujmy!
- Jeśli uda nam się wykończyć dzisiaj boksy, jutro zabierzemy się do
zachodniego skrzydła twojego domu.
- To twój dom, Rafe. Skończ z tym wreszcie!
- Z czym mam skończyć?
Lis rozejrzała się dokoła, a potem przysunęła do niego bliżej.
- Zarzekałeś się, że nie pozwolisz Deerhurstowi, by mnie kupił za cenę Forton
Hall! - wyjaśniła, zniżając głos. - Czy wydaje ci się, że i ty zdobyłeś mnie w ten
sposób?
- Ależ skąd! - oburzył się, choć nie całkiem szczerze. W jego myślach Felicity i
Forton Hall wiązały się ze sobą nierozłącznie. Ujął ją za przegub. - Zobaczysz,
jeszcze cię namówię, żebyś towarzyszyła mnie i May w naszej wyprawie do bieguna!
Felicity nagle spoważniała, ale zaraz uśmiechnęła się.
- Lepiej zaplanujcie to na lato, dobrze?
- Oczywiście. - Przez chwilę wpatrywał się w jej twarz. - Co naprawdę chciałaś
mi powiedzieć, Lis?
- Ależ nic! Ja wcale…
- Nie bujaj!
Wykrzywiła się do niego.
- Chciałam powiedzieć, że nie stać nas na podbiegunowe wojaże, ale doszłam
do wniosku, że nie muszę wbijać ci do głowy oczywistych prawd!
A więc i ona niepokoiła się, czy uda mu się utrzymać w Forton! Podniosło go
to na duchu, nie wiedzieć czemu.
- Lepiej wbijać oczywiste prawdy, niż tłuc po głowie imbrykiem, moja
praktyczna panienko! - W rzeczywistości jednak oba zabiegi były równie bolesne. Lis
nie musiała mu przypominać, czego się wyrzekł ani w co się wpakował! Nigdy dotąd
nie martwił się z góry, ale teraz zaczynał rozumieć taką postawę.
Niektóre z obaw odbiły się widocznie na jego twarzy, gdyż dziewczyna
pochyliła się nagle i ucałowała go w policzek.
- Kocham cię, Rafe! - szepnęła i zarumieniła się.
- Kto by przypuszczał - powiedział z namysłem, ujmując jej rękę i wymachując
nią - że partyjka kart w "Haremie Jezebel" zaprowadzi mnie do ciebie?…
- Zasiadibyś do gry, gdybyś wiedział, co cię czeka?
Bancroft zastanowił się, czy warto wspomnieć, że owego wieczora dopomógł
nieco losowi?… Doszedł jednak do wniosku, że nie byłoby to rozsądne posunięcie.
Powiedział więc tylko:
- Tak - i wyprostował się. - Może obejrzysz w wolnej chwili plan nowego
parteru? To ostatnia okazja, gdybyś się uparła jeszcze bardziej rozszerzyć bibliotekę!
- Wspomniałam o jej powiększeniu tylko raz! - Rafe wysunął trzy palce i
chrząknął znacząco. Lis trzepnęła go po wyciągniętej ręce. - Kocham książki, i już!
- Będziesz miała teraz mnóstwo miejsca na całą swą kolekcję!
- A ry uparłeś się przy pokoju bilardowym.
- Lubię grać w bilard. May zresztą też.
Felicity roześmiała się.
- Nigdy w życiu nie grała w bilard!
- A, teraz już rozumiem, dlaczego wspomniała, że będzie się musiała przy tym
nabiegać!
Beeks znów wynurzył się z kuchennych drzwi z niewielką tacką w dłoni.
- Ma pan gościa, panie Rafaelu - oznajmił.
Rafe wziął z tacki bilet wizytowy.
- "John Gibbs" - przeczytał i spojrzał na Felicity. - To mój adwokat.
- O co może mu chodzić?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Pewnie chce się dowiedzieć, czy przerwać publikowanie w prasie ogłoszeń na
temat sprzedaży Forton. Lepiej zajmę się tym od razu. Przepraszam na chwilę.
John Gibbs siedział na kanapie w kącie małego salonu z ja¬kąś teką na
kolanach. Gdy Bancroft wszedł do pokoju, adwokat wstał, upuścił swe brzemię i
schylił się, by je podnieść.
- Dzień dobry, Gibbs - powiedział Rafe, potrząsając ręką młodego prawnika.
- Proszę mi wybaczyć, panie Bancroft, że… że wtargnąłem tak bez
uprzedzenia… Wiem, że jest pan ogromnie zajęty.
Rafe gestem wskazał mu poprzednie miejsce.
- Rad jestem, że pan się zjawił. Musimy omówić pewną sprawę.
- Ja również mam dla pana dość niezwykłą wiadomość.
Brzmiało to intrygująco, ale Rafę postanowił załatwić wszystko po kolei.
- Zdecydowałem się osiąść na stałe w Forton Hall.
Adwokat skinął głową.
- Przewidywałem takie zakończenie, proszę pana.
- Doprawdy? Mógłby mi pan to wyjaśnić?
Gibbs poruszył się niespokojnie.
- Cóż, wstąpiłem do sklepu pani Denwottle po księgę rachunkową, i…
przypadkiem usłyszałem, jak owa dama rozprawia na temat pańskiego rychłego ślubu
z panną Harrington. I wizyty księcia Highbarrow, który przybędzie pobłogosławić
młodą parę.
Trudno o coś dalszego od prawdy! Trzeba znów odwiedzić tę babę i
zagmatwać sprawę jeszcze bardziej.
- Pani Denwortle z powodzeniem zastępuje pocztę, nieprawdaż?
- Istotnie, proszę pana.
- A zatem, Gibbs, proszę zadbać o to, by nie ukazywały się dalsze ogłoszenia o
sprzedaży majątku.
Adwokat skinął głową.
- Czy wolno mi już teraz życzyć wiele szczęścia panu i pannie Harrington?
- Dziękuję. - Rafę usiadł z powrotem. - A teraz proszę powiedzieć, cóż to za
"niezwykła" sprawa pana sprowadza?
- A, prawda! - Pan Gibbs przerzucił zawartość teki, którą piastował na
kolanach, i w końcu wyjął kartkę papieru. - Szukając reflektanta na Forton Hall,
skontaktowałem się z dawnym adwokatem Harringtonów. Harringtonowie jakieś
dwanaście lat temu musieli zrezygnować z jego usług ze względu na nie najlepszą
sytuację finansową - ale Thomas Metcalf zachował w sercu wiele życzliwości dla
panny Harrington.
- Ma widać dobry gust! - stwierdził Rafę z lekkim uśmiechem.
- Istotnie, proszę pana. W odpowiedzi na mój list w sprawie bohaterskich
epizodów z przeszłości Forton Hall…
- Bohaterskich epizodów? - powtórzył Bancroft ze zdziwioną miną.
- Pragnąłem znaleźć coś, co zwiększyłoby atrakcyjność tej posiadłości.
Niestety, choć zachodnie skrzydło Forton Hall pochodzi z odległej epoki, dwór nie
zapisał się niczym szczególnym w naszych dziejach.
- A to pech!
Adwokat zerknął na niego nie bardzo pewny, czy jego klient żartuje, czy mówi
poważnie.
- Tak czy inaczej - podjął po chwili - pan Metcalf przekazał mi pewną
informację, dotyczącą jakiejś pożyczki… - Podniósł do oczu papier i odczytał: -
"udzielonej przez pana Harringtona hrabiemu Deerhurstowi". - Prawnik podniósł
głowę znad listu.
- Harrington pożyczył forsę Deerhurstowi?!
- Ojcu obecnego hrabiego. Tak, wszystko na to wskazuje. Pan Metcalf
utrzymuje, że nie zna bliższych szczegółów. Wspomniał w swym liście o tej sprawie
tylko dlatego, że był jej niegdyś bardzo przeciwny.
- Nie wspomniał, kiedy to miało miejsce, ile wynosił dług i czy został
spłacony?
Gibbs znów zajrzał do listu.
- Nie, proszę pana.
Rafe westchnął.
- Cóż, bardzo interesujące, choć niewiele nam z tego przyjdzie!
- Z przyjemnością zbadam sprawę dokładniej, jeśli pan sobie tego życzy.
- W ramach pańskich dotychczasowych obowiązków czy za dodatkową opłatą?
Adwokat tym razem pozwolił sobie na uśmiech.
- Jeżeli odkryję jakieś rewelacje, wówczas porozmawiamy o ewentualnej
gratyfikacji.
- Odpowiada mi pańskie podejście do sprawy!
17
- Pożyczka? - powtórzyła Felicity, marszcząc brwi. - Nigdy o czymś takim nie
słyszałam.
May zawzięcie machała nogami pod stołem.
- Ani ja!
Rafe przełknął wielki kęs szynki i uśmiechnął się szeroko.
- Nie było cię wtedy jeszcze na świecie, maluszku!
- Wydaje mi się to całkiem nieprawdopodobne, bez względu na termin tej
rzekomej pożyczki! - stwierdziła Felicity, spoglądając z rozczuleniem na nich oboje.
Jak na kogoś, kto i nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, Rafe zdumiewająco łatwo
wcielił się w rolę starszego brata, a zarazem przybranego ojca. Ciekawe, czy zdawał
sobie sprawę z tego, że wiele osób uważało May za nieznośną smarkulę?…
- Dlaczego nieprawdopodobne?
- Pamiętam z dzieciństwa mnóstwo służby i koni, i przyjęcia wydawane w
Forton Hall, musieliśmy więc kiedyś być zamożni… ale Deerhurstowie nigdy nie
mieli trudności finansowych. Gdyby nawet mój ojciec był w stanie udzielić komuś
pożyczki, bardzo wątpię, by hrabia kiedyś z niej skorzystał.
- Pan Metcalf jest o tym przeświadczony, chociaż nie zna żadnych szczegółów.
- Pan Metcalf jest już bardzo wiekowy. Może pomylił naszego ojca z jakimś
innym klientem?
Wzruszył ramionami.
- Może i tak. Ale czy nie przyjemnie byłoby odkryć, że Deerhurst jest ci winien
okrągłą sumkę?
- Okrągła sumka bardzo by się przydała, ale mrzonki o nieoczekiwanej fonunie
wiele nam nie dadzą. James setki razy chciał mi pożyczyć pieniędzy. Jestem pewna,
że spłaciłby zaległe długi, gdyby istniały.
Ze sceptycznej miny Rafe'a poznała, że jest całkiem innego zdania, ale nie ma
nadziei jej przekonać. Wzruszył ramionami i wstał od stołu.
- Wybacz, ale nie podzielam twej niezłomnej wiary w prawość pana hrabiego.
- Ani ja! - zawtórowała May.
Rafe mrugnął do małej.
- Gibbs sam się ofiarował, że pomyszkuje w papierach. Twój ojciec mógł
rzeczywiście pożyczyć komuś pieniądze, niekoniecznie Deerhurstowi. Może to tylko
pobożne życzenia… ale gotówka bardzo by się nam przydała!
Felicity przyglądała się Rafaelowi, jak zdejmuje surdut wiszący na oparciu
krzesła. Uświadomiła sobie nagle, że szykuje się on do wyjścia. Ogarnęła ją nagła
ciekawość: już miała zapytać, dokąd to wybiera się po nocy w spokojnym, cichym
Cheshire?… Ugryzła się jednak w język. Rafe od świtu do zmierzchu tkwił w Forton
Hall. Nie miała prawa żądać, by jej się opowiadał z każdej wolnej chwili!
- Czarrrrcia łapa! Gdzie cię niesie, Rafe?
Dzięki Bogu za wścibskie młodsze rodzeństwo!…
- May, to nie twoja sprawa! - skarciła jednak siostrę dla zasady.
- Greetham wybiera się z kilkoma koleżkami do gospody "Pod Mocarzem".
Pewnie tam mniej szykownie niż u White'a, ale od dłuższego czasu nie paliłem
cygara i nie grałem w karty. Nie chciałbym zaśniedzieć do reszty… ani stracić okazji
do wygrania następnej posiadłości czy innych skarbów!
Krew odpłynęła z twarzy Felicity.
- Będziecie grać w karty? - spytała ostrzej, niż zamierzała.
Rafe był zaskoczony.
- Partyjkę czy dwie. Nie zasiedzę się zbyt długo. - Ponieważ nie odezwała się,
przyjrzał się jej uważnie.
- Co się stało, Lis?
Odpowiedziała z przymusem, wlepiając oczy w prawie pusty talerz.
- Ależ nic!
- Ona nie lubi, jak ludzie grają w karty - wyjaśniła May rzeczowym tonem.
Mężczyzna usiadł znów przy stole.
- Naprawdę? - spytał, nie odwracając oczu od Felicity. - Przyznaj się!
Czuła na sobie jego spokojny wzrok, mimo że nie podnosiła oczu.
- Nigdy nie mówiłam nic podobnego!
- Właśnie że tak! Kiedy Nigeł przegrał twoją klacz, powiedziałaś, że jeśli
znowu siądzie do kart, to mu rozwalisz głowę!
- No, cóż - powiedział spokojnie Rafe. - Jestem pewien, że Lis dobrze wie, że
ja to nie Nigeł. Nigdy bym nie zaryzykował większej sumy, niż mnie na to stać.
Walczyło w niej pragnienie całkowitego zaufania Rafe'owi z chęcią
przypomnienia mu, że nie stać go na przegranie ani pensa! Opanowała się jednak i
skinąwszy głową, powiedziała tylko:
- Oczywiście.
Rafe odetchnął głęboko i wstał.
- Niedługo wrócę - obiecał i wyszedł z pokoju. W chwilę później drzwi
frontowe otworzyły się i zamknęły za nim.
- Rozzłościłaś go! - biadoliła May.
- Ja nic nie mówiłam. To ty go rozzłościłaś.
- Powtórzyłam mu tylko twoje słowa!
- Wobec tego, May - odparowała Felicity, rzucając serwetkę na stół i podnosząc
się z krzesła - najwyższy już czas, żebyś nie powtarzała wszystkiego jak papuga, na
miłość boską!
- Nie powtarzam jak papuga! - wrzasnęła dziewczynka, ale siostra wyszła,
zostawiając ją w jadalni. - Felicity, jesteś podła!
- Cudownie! - mruknęła do siebie Lis, spiesząc korytarzem do holu i ku
schodom. - Teraz już wszyscy są na mnie źli!
Pragnęła tylko odrobiny ciszy i spokoju. Po pięciu latach całkowitej izolacji
miała znowu troje służących… Nie, czworo - licząc ze stajennym, którego zgodził
dziś Beeks. I Forton Hall wydawał jej się wyjątkowo gwarny. Całkiem odwykła od
ukłonów służby, od tego, że nie musi sama gotować, od czekających na nią
wieczorem w sypialni zapalonych świec i płonącego kominka. Było to zbyt piękne i
w każdej chwili mogło zniknąć. Pewnie sama będzie temu winna, bo nie potrafiła
odprężyć się i uwierzyć we własne szczęście.
Wyszła do przedsionka i zderzyła się z wracającym do domu Rafe'em.
- Och! Przepraszam!
Schwycił ją w ramiona i tulił do piersi, póki nie odzyskała równowagi. Gdy
stanęła już pewnie na nogach, wziął ją pod brodę i mocno ucałował w usta. Serce
gwałtownie jej zabiło. Wczepiła się rękami w klapy jego surduta i oddała pocałunek.
W chwilę później Rafael podniósł głowę i popatrzył na nią.
- Nie jestem Nigelem! - powiedział z naciskiem.
Potrząsnęła głową.
- Nigel nigdy by nie wrócił! - Wsparta o silną postać ukochanego pocałowała
go znowu. - Przepraszam… - powtórzyła. - Po prostu niepokoję się… czasami.
- Niepokoisz się bez przerwy - poprawił ją i uśmiechnął się ku jej wielkiej
uldze. - Wiesz co? Nauczę ciebie i May grać w karty. Weźmiemy Beeksa na
czwartego!
- A co z panem Greethamem i jego kompanami "Pod Mocarzem"?
- Pachniesz o wiele ładniej niż oni - odparł, pochylając głowę i całując jej
ramiona i szyję. - I znacznie bardziej mi się podobasz!
Felicity zadrżała i musnęła palcami bliznę na jego policzku.
- Nie chcę trzymać cię na uwięzi!
Rafe schwycił ją za rękę i zaprowadził do jadalni.
- Ta przeklęta gospoda nigdzie nie ucieknie! Ja także nie!
Dziewczyna jednak obserwowała go przez cały wieczór, obawiając się, że
dostrzeże oznaki żalu czy zniecierpliwienia. Forton Hall ciągle stanowił dla niego
nowość, ale co będzie za rok, albo za dwa?… Dla kogoś, kto całe życie spędził w
rozjazdach, tkwienie w jednym miejscu musiało być nużące. Nawet jeśli nie żałował
dokonanego wyboru!
Następnego dnia Rafe wstał wcześnie rano i wybrał się konno na codzienny
objazd posiadłości, jak to robił od tygodnia. Siedząca przy toaletce Felicity
obserwowała go przez okno. Wydawał się cząstką krajobrazu i Lis miała nadzieję, że
tak jest rzeczywiście. Włożył w Forton wiele serca, podobnie jak ona.
Kiedy obaj z Arystotelesem wrócili kłusem na dziedziniec, dziewczyna mimo
woli uśmiechnęła się. Bardzo kochała May, ale tylko na widok Rafe'a jej serce
napełniało się bezmierną radością. Nie miała do niego żalu nawet o to, że zniszczył
(przynajmniej na jakiś czas!) jej przyjaźń z Deerhurstem. James był zazwyczaj
wyrozumiały, więc miała nadzieję, że ich stosunki poprawią się… Gdyby jednak tak
się nie stało, płakać nie będzie! Nie mogła hrabiemu wybaczyć niesłusznych
zarzutów, jakie wysunął przeciw Rafaelowi.
May wyłoniła się z kuchni z jabłkiem dla Arystotelesa. Posłuszny
niedostrzegalnemu znakowi swego pana, walach skłonił się dziewczynce w tej samej
chwili, co Rafe. May roześmiała się i dygnęła w odpowiedzi, Felicity zachichotała.
Stanowili doprawdy dziwną, ale dobraną rodzinkę! Kiedy Rafe zsiadł z Arystotelesa i
oddał go pod opiekę Toma Miltona, na wyboistym podjeździe rozległ się turkot
wozów. Lis ogarnęło niezwykłe podniecenie: dziś zaczynały się roboty w zachodnim
skrzydle. Wkrótce jej dom będzie znów wyglądał jak dawniej!
Rafe zauważył Felicity obserwującą go z okna, ale udał, że jej nie widzi. Już
pierwszego dnia w Forton, kiedy mył się pod pompą, dostrzegł zainteresowanie
dziewczyny; ponieważ było mu miłe, nie zdradził się: po co psuć im obojgu
przyjemność?
Zjadł spiesznie śniadanie w towarzystwie May, a potem poszedł stawiać zręby
zachodniego skrzydła. Ludzie z jego "brygady" od dawna czuli się w jego
towarzystwie zupełnie swobodnie. Przekleństwa i rubaszne żarty sypały się jak z
rękawa. Niekiedy miał wrażenie, że jest znów w wojsku. W późniejszych godzinach
rannych Beeks i Ronald wynieśli przed dom krzesła i ustawili je w cieniu. Wówczas
zjawiły się Felicity i May.
Rafe podszedł do nich. , - Dzień dobry, moje panie!
- Dzień dobry - odparła Felicity.
- Dzień pięknie się zapowiada, więc postanowiłyśmy wraz z May odbyć lekcję
na dworze.
- Ale mogę wam pomóc, gdybyście mnie potrzebowali! - wtrąciła z nadzieją w
głosie dziewczynka.
- Z pewnością przydałaby się nam twoja pomoc - odpowiedział z całą powagą
Rafe. - Ale mamy w rezerwie Beeksa.
- Czy skrzydło będzie wyglądało tak samo jak dawniej?
Bancroft spojrzał na rodzącą się dopiero konstrukcję.
- Z zewnątrz tak, prawie identycznie. Dawne zachodnie skrzydło było
wkomponowane w otoczenie równie dobrze, jak wschodnie. - Zauważył to, gdy
zaczął szkicować projekty nowej wersji.
Wygrzebał jakieś stare szkice i potraktował je jako punkt wyjścia. Zdecydował
się na liczne zmiany wewnątrz, włącznie z wygospodarowaniem monstrualnej
biblioteki dla Felicity. Wystrój zewnętrzny jednak na wszystkich szkicach uparcie
upodabniał się do pierwotnego wyglądu skrzydła - i po kilku aniach bezowocnych
wysiłków Rafe dał za wygraną i postanowił go nie zmieniać. Pierwszy budowniczy
Fonon Hall miał ogromne wyczucie przestrzeni i wybrał doskonałe miejsce na dwór.
Może obie panny rzeczywiście zamierzały odbyć lekcję na świeżym powietrzu,
a może tylko szukały wymówki, by znaleźć się na zewnątrz i obserwować przebieg
robót. Tak czy owak, koło południa i May, i Felicity nosiły już deski i wbijały
gwoździe. Lis była zafascynowana budową, a Rafael z najwyższą radością
odpowiadał na jej rozliczne pytania, dotyczące belek stropowych, wsporników i
sposobów zapobieżenia ponownemu zawaleniu się skrzydła.
Po południu w wir robót wpadli również Beeks i Ronald. Bancroft uśmiechał
się od ucha do ucha, zabezpieczając belki stropu pierwszej kondygnacji. Mimo
harówki i upału - to było porywające!
- Och!… Do licha!
Rafe odwrócił się błyskawicznie: Felicity cofnęła się, chwytając się za kciuk
lewej ręki. Natychmiast otoczyła ją połowa robotników. Żaden ani razu nie zaklął, za
to wszyscy chcieli służyć dobrą radą i pomocą. Rafe przecisnął się przez hałaśliwą
gromadę i znalazł się u boku dziewczyny.
- Co się stało, Lis?
Zacisnęła mocno powieki, łzy bólu wymykały się spod długich, ciemnych rzęs.
- Nic wielkiego. Przytłukłam sobie tylko kciuk.
May poklepała siostrę po ręce.
- Popłacz sobie, Lis! Ronald też się rozbeczał, jak się huknął młotkiem w
palec.
- Trza to owinąć na mokro, panienko, to mniej spuchnie - podpowiedział jeden
z "brygady", a reszta mu zawtórowała jak stadko papug.
- Niech się temu przyjrzę - powiedział Rafe z lekkim uśmiechem; ujął Felicity
za nadgarstek i odciągnąwszy od grupy, schronił się wraz z nią za węgłem domu.
Przestała tulić poszkodowany kciuk i wysunęła go w kierunku Rafe'a.
- Nie jest złamany. Na pewno!
- Zaraz się przekonamy. - Rafael ostrożnie zbadał palec. Był zaczerwieniony i
gorący, otarty ze skóry kłykieć aż posiniał. - Czy boli przy zginaniu? - spytał, patrząc
dziewczynie prosto w twarz.
Wzdrygnęła się.
- Nie.
Nie odwracając od niej oczu, mężczyzna podniósł jej rękę i wziął zraniony
palec do ust.
- Rafe!… - próbowała protestować Felicity, lecz wkrótce dała spokój. - Chyba
nie to mieli na myśli, doradzając mokry okład…
Rafael nadal ssał jej kciuk. Choć widział wiele stłuczonych palców, nigdy
dotąd nie udzielał pierwszej pomocy w taki sposób. Co prawda, nigdy nie miał też
ochoty położyć się z poszkodowanym na świeżej trawie - a teraz ręce aż go
świerzbiły, by przytulić cierpiącą!
Felicity zwilżyła językiem wargi.
- Przestań! - szepnęła, ale nie próbowała się wyrwać. - Jak to robisz, mam taką
ochotę…
Wolniutko wyjął jej palec ze swych ust.
- Na co masz ochotę? - spytał, delikatnie gładząc chory kciuk.
Felicity zaczerwieniła się.
- …Chciałabym rzucić się na ciebie i zacałować na śmierć!…
Dzięki Bogu: więc i ona to czuła!
- Jestem cały do twojej dyspozycji.
- Nie tutaj! - zaprotestowała.
- Ach, tak! Czyżbyś miała chętkę nie tylko na pocałunki?
- Dobrze wiesz, że tak. - Przesunęła palcem po wycięciu jego koszuli. - Przy
tobie aż chwyta mnie drżączka…
Rafe zaśmiał się.
- To najwspanialszy komplement w całym moim życiu! Mnie przy tobie też
chwyta drżączka.
Przysunęła się bliżej; oczy błyszczały jej pożądaniem i śmiechem.
- Naprawdę, Rafaelu?
Westchnął. Czasem wystarczyło, że na nią spojrzał!
- Jeszcze jak!
Złożyła na jego ustach leciuteńki pocałunek.
- To dobrze!
Zanim zdążył ją objąć i przyciągnąć do siebie, wymknęła mu się i znikła za
węgłem. Patrzył za nią przez dłuższą chwilę.
- Boże wielki! - mruknął, starając się uspokoić rozszalałe serce. - Jeśli Lis
kiedyś oprzytomnieje i dojdzie do wniosku, że jednak mnie nie chce, tylko Ty
zdołasz nas chyba uratować!
- Myślę, że zbudujemy to w ciągu tygodnia - stwierdziła May. Wpakowała się z
łokciami na plany, chcąc je obejrzeć! dokładniej.
- Doceniam twoją wiarę we mnie, maluszku, ale potrwa to nieco dłużej. - Rafe
zapisywał szczegółowo na marginesie projektu wszelkie koszta związane z
dotychczasowymi pracami budowlanymi. Mimo wypadków przy budowie stajni,
utrzymywali się dotąd w granicach sporządzonego wraz z Felicity budżetu.
- Popatrz, Lis! - May wskazała coś na rysunku. - Pomagałam im przybić tę
właśnie deskę!
Siostra roześmiała się, odłożyła cerowanie i wstała.
- Masz rację: to rzeczywiście ta! - Wskazała inny punki na planie. - A tutaj ja
przygniotłam sobie kciuk!
- Wmurujemy w ścianę specjalną tablicę dla upamiętniania tej bohaterskiej
rany. - Rafe przejechał palcem po kciii ku Lis. Kostka była nadal zaczerwieniona i
potłuczona, all opuchlizna wyraźnie ustępowała. Tylko pożądanie, które budziła w
nim ta praktyczna osóbka, ani rusz nie chciało ustąpić, niech to licho!
- Ty masz też tablicę pamiątkową?
W pierwszej chwili Rafe nie zrozumiał, o co dziecku chodzi. May musiała
dotknąć szramy na jego policzku, żeby się połapał. Był pewien, że ogarnie go - jak
zawsze pod czyimś dotykiem - zakłopotanie i niepokój, ale tak się nie stało.
Potrząsnął głową.
- Nie, dali mi zamiast tego nowiutki, błyszczący medal.
- Mogę go zobaczyć?
Bancroft znów potrząsnął głową.
- Podarowałem go mojej matce. Chyba przypięła go do któregoś kapelusza.
May roześmiała się.
- Do kapelusza?
Felicity spojrzała Rafaelowi w oczy z wyraźnym zaciekawieniem.
- A zatem nie tylko ojciec nie pochwalał twoich wyczynów!
- Nie mogę powiedzieć, żeby matka była nimi zachwycona, ale sama w
młodości sporo bujała po świecie, więc rozumiała motywy mojego postępowania. -
Pewnie znacznie lepiej niż on sam!
- Ja też będę bujać po świecie!
Mina Felicity wyraźnie świadczyła o tym, że lepiej było nie wspominać o
upodobaniach matki. Od czasu nocnego koszmaru Lis Rafe za żadne skarby nie
chciał jej denerwować. Odchrząknął więc i zaczął:
- Tak… widzisz, May, moja matka to kobieta wykształcona… bardzo
wykształcona… i dlatego jeździła po świecie, pragnąc zobaczyć kraje, o których
wiele wiedziała z książek.
May głośno wypuściła powietrze.
- Nabierasz mnie!
- Nic podobnego.
Pokiwała mu palcem przed samym nosem.
- Ty na pewno nie uczyłeś się o krajach, które chcesz zobaczyć!
Mężczyzna uniósł brew.
- Przepraszam, skąd ta pewność?
- Bo sam mówiłeś, że chciałbyś pojechać do zupełnie nieznanych miejsc! Aha!
Do licha, ależ te bachory są logiczne!
- Przed każdą wyprawą czytam sobie o kraju, do którego pojadę - wyjaśnił.
- Wcale…
- May! - wtrąciła się Felicity. - Pora do łóżka!
Do diabła, czemu nie trzymał gęby na kłódkę?! Teraz, choćby mu się wcale nie
chciało włóczyć po świecie, Felicity zawsze będzie się tym zamartwiała!… Opadł na
krzesło i nagle zdał sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku tygodni coś się w nim
zmieniło. Nie myślał o podróżach tak często jak w Londynie. A po dzisiejszej
owocnej, całodziennej pracy, o wiele ciekawsze wydawało mu się wzniesienie
budowli według własnego projektu niż błąkanie się po jakiejś tam pustyni!
- Na pewno przyśnią mi się słonie - oświadczyła May, zmierzając do drzwi. - A
ty, Rafe, o czym będziesz śnił?
Zerknął znad planów i ujrzał zwrócone na niego oczy Felicity.
- O twojej siostrze - rzekł powoli i wrócił do roboty.
- E, to nic ciekawego!
- A to mi dopiero komplement! - zaprotestowała ze śmiechem Lis. Zaróżowiła
się i cisnęła w siostrę zacerowaną właśnie skarpetką.
W chwili gdy dziewczynka otworzyła drzwi, z zewnątrz dobiegł przerażająco
głośny huk i trzask.
- Niech to szlag! - zaklął Bancroft, zrywając się na równe nogi: natychmiast
pojął, co się musiało stać. - Cholera jasna!
- Co to było, Rafe? - May z pobladłą buzią i z oczyma pełnymi strachu
zatrzymała się na progu.
- Nie ruszaj się, kochanie! - polecił jej, chwytając latarnię.
Z korytarza, prowadzącego do kuchni i pomieszczeń dla służby, wyłonił się
Beeks.
- Panie Rafaelu!
- Nie spuszczaj oka z May!
- Tak jest, proszę pana.
Felicity pobiegła za Rafe'em. Otworzył drzwi frontowe i jednym susem przebył
schody. Potem z równą szybkością skręcił za róg domu i stanął jak wryty.
Szkielet nowego budynku przypominał raczej stary, rozpadający się wrak,
zgoła nie nadający się już do żeglugi.
- Niech to wszyscy diabli! - mruknął Bancroft i ostrożnie podszedł do
zwaliska.
- Uważaj, Rafe!
- Nie zostało chyba nic, co mogłoby zlecieć mi na głowę. - Nadal klnąc pod
nosem, uniósł latarnię, by ocenić rozmiary katastrofy.
Przeżył już niejedną klęskę, ale ta zabolała go najbardziej. Znał tu każdą deskę,
piłował je i zbijał ze sobą… i śmierć całej konstrukcji (uważał ją za żywą istotę!)
była dla niego bardzo osobistym przeżyciem, ogromnie bolesnym.
- Cóż, wypadki zawsze się zdarzają - powiedziała kojącym głosem stojąca tuż
za nim Lis.
Obejrzał się na nią.
- Ale ten nie powinien się wydarzyć! Do czarta! Musimy zacząć wszystko od
nowa!
- Na szczęście, przepadł tylko jeden dzień pracy.
Rafe zniżył latarnię i popatrzył na dziewczynę.
- Tyle tylko, że muszę dokładnie wszystko sprawdzić i zorientować się, co u
diabła poknociłem! Nie powinno się było zawalić! Nawet podczas wybuchu
wulkanu! - Walnął pięścią w jeden z ocalałych wsporników. Nawet nie drgnął.
Felicity pociągnęła go za ramię.
- Wracajmy! Z gapienia się po nocy nic nam nie przyjdzie.
Skrzywił się jeszcze raz na widok rumowiska, potem odwrócił się i poszedł za
Lis do domu. Stracili coś więcej niż efekt całodziennej pracy: przepadło sto funtów
wydanych na materiały budowlane i dniówki robotników. Niech go diabli wezmą,
jeśli pozwoli, by to się powtórzyło!
Felicity siedziała na twardej, gładkiej ławce kościelnej z oczyma utkwionymi
w książkę do nabożeństwa. Siedząca obok niej May machała nogami i wykręcała
dziwacznie palce, uderzając ręką to w jedno, to w drugie kolano. Rafe odchylił się na
oparcie ławki i patrzył na proboszcza spod pół-przymkniętych powiek; przypominał
wielkiego, płowego lwa, czyhającego na gazelę.
Przypowieść o Danielu w lwiej jamie ciągnęła się bez końca. Felicity
spostrzegła, że nie tylko ona ma jej serdecznie dosyć: dwie ławki za nimi pan Jarrod
dyskretnie pochrapywał.
- Kiedy on wreszcie ogłosi zapowiedzi?! - spytała szeptem May.
- Ciiicho! - ofuknęła siostra. - Już niedługo.
- Myślisz, że ktoś sprzeciwi się waszemu małżeństwu?
- May, bądźże cicho!
Bancroft ocknął się.
- Nie będzie żadnych sprzeciwów - mruknął. Spojrzał na hrabiego Deerhursta,
siedzącego po drugiej stronie nawy, a potem znów znieruchomiał. James ledwie
raczył dostrzec ich obecność w kościele: cóż za odmiana po dotychczasowych
przyjacielskich pogawędkach!
W końcu lwy zmiłowały się nad Danielem, a prywatny lew Felicity przybrał
postawę "na baczność". Wierni odśpiewali hymn, po czym wielebny Laskey wyjął
spod biblii pergamin i wygładził go. Felicity wciągnęła gwałtownie powietrze, a
potem wstrzymała dech. Można było kupić za kilka gwinei specjalną licencję i
uniknąć tych publicznych ogłoszeń, ale wiedziała, że Rafe nadal nie jest pewny, czy
został zaakceptowany przez lokalną społeczność. Zamiast kluczyć, wolał więc
wystąpić otwarcie.
- Za trzy tygodnie - ogłosił pastor donośnym głosem - dwudziestego trzeciego
sierpnia, pan Rafael Bancroft zamierza wstąpić w święty związek małżeński z panną
Felicity Harrington. Czy ktoś z obecnych wie o jakichś przeszkodach,
uniemożliwiających zawarcie tego małżeństwa?
Zdumione szepty rozległy się wśród tych z parafian, do których nie dotarła
jeszcze ta nowina. Nikt jednak nie zerwał się z miejsca, nie krzyknął ani nie zemdlał -
i proboszcz po chwili przeszedł do dalszych ogłoszeń parafialnych.
Felicity z ulgą przymknęła oczy. Jeszcze tylko dwa tygodnie tych męczarni - a
potem zostanie żona Rafe'a! Spojrzała na niego: znów zapadł w półsen. Zielone oczy
połyskiwały spod przymkniętych powiek. Ciekawe, czy spodziewał się, że Deerhurst
głośno wyrazi swój sprzeciw?…
Nabożeństwo się skończyło, parafianie pomalutku opuszczali kościół.
Ponieważ oficjalnie potwierdzono pogłoski o rychłym ślubie, gwarny tłum obstąpił
Lis i Rafe'a z gratulacjami. Hrabia Deerhurst minął ich bez słowa, wsiadł do swego
powozu i odjechał.
- Twój rycerz bez skazy nie ma zbyt dobrych manier! - zauważył Rafe, gdy
wreszcie wymknęli się tłumowi gratulujących.
- Dziwisz się? Omal go nie zabiłeś! - odparowała Felicity. Przyglądała się
parom małżeńskim, przechadzającym się po cmentarzu ręka w rękę. Wkrótce i ona
nie będzie już musiała kryć się z tym, że pragnie dotknąć dłoni Rafe'a lub przytulić
się do niego!
Bancroft podsadził przyszłą szwagierkę na Arystotelesa i ujął cugle. Bez słowa
podał ramię Felicity, a ta z bijącym sercem wsparła się na nim. Ciągnąc za sobą na
holu Arystotelesa i May, skręcili w dróżkę wiodącą do Forton.
- Będę twoim drużbą, Rafe? - odezwała się May ze swej wysokiej grzędy.
- Dla ciebie wszystko! - odparł i spojrzał z ukosa na Felicity.
- Miałam nadzieję, May, że będziesz moją druhną - powiedziała Lis, opierając
się na swym wysokim, silnym towarzyszu.
- No… Niech będzie!
Absolutny brak entuzjazmu w głosie siostry wywołał na twarzy Felicity
uśmiech.
- Bardzo ci dziękuję, kochanie!
- Proszę bardzo. Czy najemnicy dziś się zjawią?
Rafe obejrzał się przez ramię.
- Niektórzy pewnie tak. Trzeba odsłonić fundamenty, żebyśmy jutro mogli
zacząć od nowa.
Mimo że zareagował od razu, wydawał się nieco roztargniony. Felicity
zastanawiała się, czy myśli o dalszej budowie, czy też błądzi duchem po jakichś
egzotycznych krajach, pachnących wonnymi olejkami i pikantnymi przyprawami?
- Od tej pory wszystko pójdzie jak po maśle - stwierdziła z przekonaniem. -
Jestem tego pewna!
Rafe wzruszył ramionami.
- To już wojna na śmierć i życie: ja kontra zachodnie skrzydło! I nie mam
zamiaru się poddać.
- My, Niezłomni Gwardziści, nigdy się nie poddajemy - poparła go May,
kładąc się na szyi Arystotelesa. - Czy mamy jakieś bojowe zawołanie?
Mężczyzna roześmiał się i powrócił z krainy niebieskich migdałów.
- Oczywiście że mamy! Nulli secundus!
- "Nikomu nie ustąpię" - przetłumaczyła Felicity.
May spojrzała na nią sceptycznie.
- Nie bardzo mam ochotę uczyć się tego po łacinie!
- Ciesz się, że nie trafiłaś do Królewskiego Szkockiego Regimentu.
- A jakie oni mają motto?
Rafael odchrząknął.
- Nemo me impune lacessit.
- O Boże! - zawołała Felicity. - To dla mnie za trudne!
- Co to znaczy? - dopytywała się May.
Rafe odwrócił się na pięcie i elegancko zasalutował. "Kto mnie zaczepi, zginie
marnie!"
- Brrr! Jak tu coś takiego wołać, pędząc do ataku?!
Felicity uśmiechnęła się od ucha do ucha i biorąc pod ramię Rafe'a, ruszyła
znów statecznym krokiem.
- Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała tego robić, kochanie!
Niedziela jest co prawda dniem odpoczynku, ale gdyby ktoś wówczas
przejeżdżał koło Forton Hall, uznałby ją za zwykły roboczy dzień. Harował Rafe,
klnąc przy każdym kawałku zmarnowanego drewna; zjawił się do pomocy pan
Greetham z dwoma synami podrostkami. Przybyli również trzej robotnicy z Chester,
chętni zarobić kilka dodatkowych pensów.
May uparła się pomagać; Felicity doszła do wniosku, że lepiej pracować razem
z Rafe'em, niż przesiedzieć cały dzień samotnie w domu, myśląc o nim. Ronald miał
w niedzielę wychodne, ale po godzinie stawił się i on. Kiedy zaś Beeks, w starej
koszuli, szerokoskrzydłym kapeluszu i rękawicach ochronnych wyłonił się wkrótce
potem z domu, Lis pełna była podziwu dla nich wszystkich.
Późnym popołudniem wokół terenu budowy pozostało już tylko rusztowanie.
Felicity była zmęczona, obolała i brudna. Rafe spędził masę czasu na oglądaniu
każdej deski, spojenia, gwoździa i belki; swoje uwagi zapisywał na strzępkach
papieru. Lis wolałaby, żeby uznał zawalenie się konstrukcji za zwykły pech, ale on
postanowił widać sprawdzić każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Uparł się, że
nowa wersja zachodniego skrzydła wytrzyma dziesięć tysięcy lat!
W poniedziałek rano wszyscy stawili się do pracy i zaczęli całą robotę od
początku. Felicity była przekonana, że Rafe nie zmrużył nawet oka: kiedy zmorzył ją
sen, pracował przy stole w jadalni, a gdy obudziła się, zesztywniała i obolała, ciągle
jeszcze ślęczał nad swoimi szkicami.
- Musisz przecież od czasu do czasu odpocząć! - zwróciła mu w końcu uwagę,
stając za nim, gdy pomagał wciągnąć na górę za pomocą grubej liny jedną z ciężkich
belek stropowych.
- Praca mnie chroni przed pokusami - mruknął i błysnął zębami w uśmiechu.
Słysząc o "pokusach", dziewczyna poczuła nagłe, zgoła nieprzystojne
pragnienie, by przesunąć dłońmi po całym jego ciele, śliskim teraz od potu. Przebiegi
ją rozkoszny dreszcz i chcąc również ustrzec się od pokusy, uciekła na drugi koniec
placu budowy. Pracowała tam do chwili, gdy tuż przed zachodem słońca Rafe ogłosił
fajrant. Była niemal pewna, że każe im harować całą noc. Wyprostowała się z ulgą,
kiedy gwizdkiem dał znak pracującym na rusztowaniu, by zeszli na dół.
- Bancroft, uważaj!
Przerażona Felicity błyskawicznie odwróciła się. W tej samej chwili lawina
desek runęła z rusztowania, pod którym stał Rafael. Lis krzyknęła, a on uskoczył w
bok, szukając jakiejś osłony.
- Rafe!
- Nic mi się nie stało - odparł; gdy do niego podbiegła, już się wyprostował. -
Co się tam znowu zdarzyło, do cholery?!
Jeden z robotników z Chester, niejaki Lawrence Gillingham, przykucnął na
brzegu pomostu.
- To moja wina, panie Bancroft! Noga mi się poślizgła. Nic panu nie jest?
Mężczyzna nachmurzył się.
- Jeszcze jeden taki wypadek i wylecisz na zbity pysk! Przecież tu się kręcą
dzieciaki!
- Jasne, panie Bancroft. To sie już nie powtórzy. Mowy ni ma!
Rafe strzepnął kurz z koszuli i zwrócił się do Felicity.
- Coś mi się zdaje, że ze mnie żaden architekt! Ani cieśla.
- Nie gadaj głupstw! Doskonale sobie radzisz!
- Mówisz tak, bo chcesz mieć choć kawałek dachu nad głową.
Wzięła się pod boki.
- Nic podobnego! - oznajmiła. - Mówię tak, bo to święta prawda! I szkoda, że
May nie widziała, jak zręcznie uskoczyłeś przed tą lawiną!
Otoczył Lis ramieniem.
- Ciesz się, że tego nie widziała! Zaraz by zaczęła ćwiczyć skoki i nurkować
pod meblami! Nie dalibyśmy sobie z nią rady!
- Dziś rano omal nie wypatroszyła Ronalda kuchennym pogrzebaczem. I to
dwa razy!
- Kiedy to drogie maleństwo skończy dziesięć lat, nikt z nią nie wygra!
Felicity roześmiała się, rada, że Rafę nie stracił humoru.
- Ależ z niej będę dumna!
18
- Wiesz, całkiem nieźle to wygląda! - Rafe skrzyżował ramiona na piersi i
przypatrywał się nowemu skrzydłu z najlepszego punktu obserwacyjnego nad
stawem.
- Powiedziałeś to tak, jakbyś się dziwił - zauważyła stojąca u jego boku
Felicity.
Spojrzał na nią i ten widok spodobał mu się jeszcze bardziej.
- Nie przypuszczałem, że tak dobrze to wypadnie.
Dziewczyna przechyliła głowę, usiłując odgadnąć, co znaczy mina Rafaela.
- Czemu? Tyle się nad tym napracowałeś!
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Właśnie dlatego, że to moje dzieło!
- Mówisz całkiem jak twój ojciec!
- Czyżbyście się znali? - spytał z ironią. Jak mógł wytłumaczyć Lis, że zawsze
liczył się dla niego tylko pościg? Osiągnięty cel natychmiast mu powszedniał; zaraz
gonił za czymś innym.
Tym razem było jednak inaczej. Im dalej posuwała się robota nad zachodnim
skrzydłem, tym bardziej się w nią angażował i tym więcej sprawiała mu radości.
Chciał zobaczyć ukończone dzieło, mieć świadomość, że właśnie on tego dokonał;
zamieszkać wewnątrz swoich ścian, wyglądać przez swoje okna…
- Nie, ale chętnie bym zawarła znajomość z jego książęcą mością. Mam
wrażenie, że dobrze by mu zrobiła metoda; numer dwadzieścia osiem!
- Musiałabyś użyć czegoś twardszego od imbryka! A wizyta ojca przerwałaby
naszą szczęśliwą passę. Pomyśl tylko: od tygodnia nie było żadnego wypadku! - Ujął
rękę Felicity i podniósł do ust, delikatnie całując jej palce. - I już tylko jedne
zapowiedzi!
Lis zarumieniła się.
- Jak długo jeszcze Beeks u nas zostanie?
- Chyba tylko parę tygodni. Jego książęca mość z pewnością wróci do
londyńskiej rezydencji uporządkować wszystkie swoje sprawy przed wyjazdem na
zimę do Highbarrow Castle.
- Będzie mi brakowało Beeksa! - Dziewczyna uśmiechnęła się i wykręciła rękę
tak, że ich palce się splotły. - Wydal je mi się, że i on polubił Forton Hall.
- Nadal nie chce słyszeć o pozostaniu z nami na stałe; powiada, że jestem zbyt
nieobliczalny.
Lis odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła.
- A mnie to coraz bardziej odpowiada.
Słońce kryło się za drzewami; obłoczki na zachodzie stały się różowe, potem
szkarłatne… Przyglądali się grze barw na niebie, póki nie poszarzało.
- Czy zachody słońca w Afryce są równie piękne? - spytała Felicity.
Rafe drgnął.
- Co?… Są zupełnie inne. ż nagrzanej ziemi unoszą się fale gorącego
powietrza. - Pokazał gestem. - Im bardziej słońce się zniża, tym silniej horyzont drga
i faluje, całkiem jak żywy. Urzekający widok.
Dziewczyna wyrwała rękę z jego uścisku i ruszyła w stronę domu.
- Bardzo mi przykro, ale w Cheshire nie zobaczysz o zachodzie nic prócz
ładnych kolorów!
Rafe patrzył za odchodzącą; miał już dość wiecznych spięć i ustawicznego
pilnowania się, żeby nie wspomnieć o jakiejś miejscowości położonej nieco dalej niż
Pelford, bo mogłoby to ją urazić! W dodatku sama wyciągała go na słówka, jakby
chciała poddać go próbie.
- Przestań wreszcie, Lis!
Odwróciła się i spojrzała na niego.
- To ty przestań wychwalać wszystko inne, jakby Forton Hall nic nie był wart!
Oczy mężczyzny zwęziły się.
- Zgoda… jeśli ty przestaniesz się upierać, że oprócz Forton nic się nie liczy!
Felicity otwarła usta, znów je zamknęła i ruszyła w stronę domu z gniewnym
szelestem zielonej spódnicy. Przez dłuższą chwilę Rafe spoglądał za nią z irytacją.
Miał ochotę mocno nią potrząsnąć, żeby nabrała wreszcie rozumu, a równocześnie
pragnął całować ją tak długo, by zapomniała o wszelkich troskach. Szkoda, że nie
przysłuchiwał się uważniej, kiedy Quin klarował mu, jak to bywa w miłości… Sam
ani rusz nie umiał sobie z tym poradzić!
Wiedział, że kocha Felicity. Na samą myśl o rozstaniu z nią wpadał w panikę.
Pokochał również Forton Hall: dzięki temu życie w jego nieustannym cieniu
wydawało się znośne. Miał nawet wrażenie, że zna tu każdy kamień, każdą deskę,
każdą warstwę farby. Forton Hall należał już do niego - co więcej, on sam z każdą
chwilą coraz mocniej zrastał się z Forton.
Westchnął i ruszył w stronę zachodniego skrzydła, by przed nocą przyjrzeć mu
się raz jeszcze. Od czasu gdy konstrukcja się zawaliła, żył w ciągłym niepokoju,
mimo że nieszczęśliwe i wypadki się skończyły, a pech przestał ich prześladować.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Zatrzymał się w cieniu i głównej części
budynku. Po chwili ruch się powtórzył w pobliżu odbudowywanego skrzydła. Mógł
to być jeleń albo lis… Choć biorąc pod uwagę nieustanne hałasy na budowie, trudno
przypuścić, by dzikie zwierzę ośmieliło się podejść tak blisko.
Potem dostrzegł pomarańczową łunę. Zaklął w duchu i pobiegł w tamtą stronę.
Felicity i May przebywały w domu. Gdyby dwór spłonął, zginęłyby i one.
Podpalacz nie zorientował się, dopóki nie został zaatakowany. Gillingham z
Chester! - uświadomił sobie Rafe, rzucając się na niego. Zadał mu potężny cios; obaj
zatoczyli się, wpadając na jeden z głównych wsporników. Wiadro pełne oleju
przewróciło się, a ciecz ochlapała pobliskie belki.
Gillingham zamierzył się, Rafe uchylił się przed ciosem i rąbnął pięścią w
żołądek przeciwnika; ten aż zwinął się z bólu i zaparło mu dech. Zdyszany i wściekły
jak nigdy dotąd Bancroft schwycił intruza za kołnierz i pchnął go do tyłu.
- Dlaczego to zrobiłeś? - warknął.
Podpalacz splunął.
Rafe uderzył go raz jeszcze i zwalił na ziemię.
- Dlaczego? - spytał znowu.
- Dla forsy - wysapał Gillingham.
- Dla forsy? - Rafe spojrzał na niego ze zdumieniem. - A kto ci ją obiecał?
- Żebyś zdechł!
- To ty zdechniesz na stryczku, już ja się o to postaram!
Spojrzenie leżącego uciekło w bok i Banckroft sprężył się, przygotowany na
kolejny atak. Poczuwszy swąd spalenizny, odwrócił się raptownie. Zapaliła się jedna
z bocznych belek, a ogień szedł ku górze. Gdyby ogarnął cały strop, albo gdyby
płomienie zetknęły się z rozlanym olejem, całe zachodnie skrzydło - a zapewne i
reszta domu - byłyby stracone. Rafe zdarł z siebie surdut, zarzucił na płonącą belkę i
zaczął nim tłumić ogień.
Gdy wreszcie mógł odstąpić, bez tchu i z oczyma szczypiącymi od dymu,
Gillinghama już nie było. Chcąc się upewnić, że pożar został ostatecznie opanowany,
Rafe przyniósł ze studni kilka wiader wody i zlał nią całą drewnianą konstrukcję.
Płomień gniewu nadal w nim jednak buzował. Ktoś zapłacił łotrowi, by
podpalił Forton. Teraz, gdy Rafe zastanowił się nad całą sprawą, uprzytomnił sobie,
że większość wypadków na budowie spowodowali robotnicy z Chester. Według
niego był w Cheshire tylko jeden człowiek, który chciał go stąd wypędzić i miał dość
pieniędzy, by zapewnić sobie pomoc opryszków.
- Deerhurst! - warknął.
Bancroft wpadł do małego salonu. Felicity nie od razu podniosła głowę,
zbierając siły do następnej sprzeczki. Gdybyż chciał zrozumieć, że miała Forton we
krwi, że troszczyła się o swój dom przez całe życie i nie mogła nagle zerwać tych
więzów… nawet dla niego, choć go tak bardzo, tak rozpaczliwie kochała!
- Co się stało, Rafe? - spytała May, a w jej głosie był strach. Felicity spojrzała
na ukochanego i dech jej zaparło.
- Rafe!…
Twarz miał uczernioną sadzami i popiołem, cały był brudny i przemoczony.
Pachniał dymem i olejem. Surdut gdzieś się zapodział, prawy rękaw koszuli był
oberwany. Przeraziła ją furia płonąca w jego zielonych oczach.
- Ktoś próbował podłożyć ogień pod nasz dom.
Dziewczyna zerwała się na równe nogi.
- Forton się pali?
Spojrzał na nią.
- Nie. Ugasiłem pożar.
- Bogu dzięki. - zawołała. - Nic ci się nie stało?
- Nie - odparł krótko.
Gdyby nie był taki wściekły, rzuciłaby mu się na szyję. Tak bardzo pragnęła go
dotknąć, przekonać się, czy rzeczywiście nic mu się nie stało… W tej chwili jednak
miał taką minę, jakby gotów był ją odepchnąć.
- Widziałeś, kto to był? - spytała May, robiąc wielkie oczy.
- Tak. Gillingham.
- Jeden z naszych robotników?… Czemu to zrobił?
- Zawsze uważałam, że jest wstrętny! - oświadczyła May. - Nigdy nie pozwolił,
żebym mu pomogła!
Rafe nie odrywał oczu od twarzy Felicity, nawet wówczas, gdy krążył po
pokoju. - Powiedział, że zrobił to dla pieniędzy.
- Dla pieniędzy? Kto mu je dał?
- Domyśliłem się bez trudu - odparł chłodno mężczyzna, zatrzymując się przed
Lis. - A ty nie?
Spojrzała na niego w osłupieniu.
- Chyba oszalałeś? Gdzie ten Gillingham? Zaprowadzimy go do konstabla w
Chester; już on z pewnością dowie się prawdy!
- Gillingham zwiał - warknął Rafe. - Zastanów się, Lis: ile wypadków
spowodowali robotnicy z Chester?… A kto udał się tam i zawiadomił kogo trzeba, że
poszukujemy pracowników?
- Niemożliwe! Byłyśmy razem z nim, ja i May. Nie mógł zrobić nic
podobnego!
Rafe zbliżył się jeszcze o krok.
- Nie rozstawaliście się ani na chwilę?
- Hrabia Deerhurst poszedł po cygara, kiedy kupowałyśmy cukierki! - pisnęła
May.
- No, widzisz!… A potem zaczęły się te wypadki.
- Oskarżasz hrabiego Deerhursta o zorganizowanie sabotażu w Forton Hall? To
absurd! To były zwykłe wypadki przy pracy!
Bancroft zmrużył oczy.
- A pożar? Gilingham też przypadkiem zakradł się z latarnią i wiadrem oleju i
podpalił dom?
- Nie wiem, czemu to zrobił! Mnie także się ten człowiek nie podobał. Może
jest nienormalny?
- Do stu diabłów, Lis, czemu nie chcesz…
- A może go źle zrozumiałeś? - zasugerowała. - Sam przecież mówiłeś, że od
tygodnia nie było żadnych wypadków!
Rafe wpatrywał się w nią w najwyższym zdumieniu.
- Sądzisz, że sobie to wszystko wymyśliłem?! Spójrz mi w oczy!
- Sądzę, że nie wolno oskarżać starego przyjaciela o coś równie strasznego…
na podstawie bełkotu jakiegoś przybłędy!
- Aż tak jesteś zaślepiona, że ci nawet nie przyjdzie do głowy, że ten gad źle
nam życzy?!
- To nasz sąsiad! Przestań go przezywać!
- Właśnie że gad! - poparła Rafe'a May.
- Idź do swego pokoju! - poleciła jej gniewnie Felicity.
- Nie pójdę!
- Czemu nie chcesz mi uwierzyć? - warknął Bancroft. - Czemu nie masz do
mnie zaufania, psiakrew?!
Poznała po głosie, jak bardzo go to zabolało.
- Rafe…
- A, niech tam! - Wykręcił się na pięcie i wybiegł z pokoju.
- Rafe! - zawołała za nim May, ale nie odpowiedział. Dziewczynka
przyskoczyła do siostry z zaciśniętymi piąstkami. - Wszystko popsułaś! Teraz już nie
zechce zostać tu z nami!… - Dławiąc się łzami, wybiegła z salonu i zatrzasnęła za
sobą drzwi.
Felicity opadła na fotel, zakrywając twarz rękami.
- O, nie! - wykrztusiła przez łzy, z zaciśniętym gardłem. - O, nie! Rafe, nie
odchodź!
Doigrała się. Przeciągnęła strunę. Teraz ją porzuci, a ona umrze bez niego! Łzy
ciekły jej po twarzy. Powinna była własnymi rękoma spalić ten przeklęty dom!…
Przez całe żyr cie miała z jego powodu tylko nieszczęścia i kłopoty - a teraz straciła
Rafe'a.
* * *
- Panie hrabio - oznajmił Fitzroy, stając na progu biblioteki? - przyszedł pan
Rafael Bancroft i pragnie się z panem widzieć.
- Cóż za miła niespodzianka! - James Burlough spojrzał znad książki, nieco
zdziwiony. Widocznie jego pomocnicy albo odnieśli wielki triumf, albo całkowitą
porażkę. - Wprowadź go tu, Fitzroy.
- Tak jest, panie hrabio.
Nawet po wejściu gościa do biblioteki hrabia nie móg odgadnąć, jak się
powiodło ostatnie przedsięwzięcie.
- Sądząc z pańskiego… niechlujnego wyglądu… - odezwał się - nie
przypuszczam, by przybył pan w celach towarzyskich, toteż nie zaproponuję, by pan
usiadł.
Bancroft podszedł bez słowa i zatrzymał się tuż przed Deerhurstem.
Hrabia nie poruszył się. Znał ludzi tego typu! Uważał się za dżentelmena, więc
nie uderzy pierwszy, chyba że zostanie do tego sprowokowany. Postanowił
wysłuchać pogróżek i podejrzeń.
- Przyłapałem dziś wieczorem jednego z pańskich ludzi na gorącym uczynku -
odezwał się Bancroft niskim, spokojnym głosem. - I chciałbym dać ci, hrabio, dobrą
radę.
- Jak to uprzejmie z pana strony! Cóż to za rada? - Niech diabli porwą tego
Gillinghama! Jeśli się wygadał, to sprawy mogą przybrać nie najlepszy obrót!
- Jeśli wyrządzisz, hrabio, jakąś krzywdę May, Felicity czy Forton Hall, to cię
zabiję. Zrozumiano?
Nie ma żadnego konkretnego dowodu! Tylko podejrzenia.
- Ależ, panie Bancroft! Jestem bardzo przywiązany do panien Harrington i pan
doskonale o tym wie. Sądzę, że powinny się wystrzegać raczej pańskiego
towarzystwa.
Gość skinął głową, jego twarz była nadal lodowatą maską.
- Mów sobie, co chcesz. Tylko trzymaj łapy z dala ode mnie i tego, co moje!
Zrozumiano?
- Ależ oczywiście. Zupełnie niepotrzebna przemowa. Ale jeśli przyniosła panu
ulgę…
- Ulgę poczułbym dopiero wtedy, gdybym sprał cię na kwaśne jabłko za to, coś
próbował nam zrobić. Muszę jednak przyznać, że jesteś sprytniejszy, niż sądziłem.
Bezczelny bydlak posuwał się stanowczo za daleko, ale Deerhurst się
hamował. Bancroft za wszystko zapłaci. I to wkrótce! W tej chwili dobrze by było
zbić nieco z tropu tego durnia.
- Dzięki za uznanie. Mimo pańskiego nieokrzesania, gdyby potrzeba wam było
pomocy, finansowej czy innego rodzaju… ze względu na Felicity zrobię, co będę
mógł.
- Ja też tylko ze względu na Felicity nie skręciłem ci jeszcze karku! - warknął z
pogardą Bancroft. - Uważaj, żebym tego nie pożałował! - Rzucił hrabiemu ostatnie
gniewne spojrzenie, wykręcił się na pięcie i wyszedł.
Skoro tylko Fitzroy zamknął drzwi frontowe, hrabia pospieszył do gabinetu na
piętrze. Szybko zdjął muszkiet, wiszący na ścianie obok trofeów łowieckich,
podsypał prochu, nabił broń i podszedł do okna.
Bancroft na wielkim gniadoszu zmierzał na przełaj przez łąkę do płytkiego
brodu na północ od mostu: była to najkrótsza droga do Forton Hall. James oparł się o
framugę otwartego okna i czekał. Po chwili wałach dotarł do gęstej kępy drzew nad
strumieniem.
Hrabia starannie wycelował, w sam środek pleców jeźdźca. Jakby z łaski
opatrzności księżyc wyszedł właśnie zza chmur i zalał łąkę srebrzystą poświatą.
Hrabia z lekkim uśmiechem zaczerpnął powietrza, wstrzymał dech i pociągnął za
cyngiel.
Wystrzał odbił się echem od drzew i roztopił w nocnej ciszy. Ugodzony kulą
Bancroft przechylił się na bok, głowa opadła mu do tyłu. Koń zniknął wśród drzew.
Deerhurst wyprostował się. - Piękny strzał - mruknął i zniżył broń.
Nabrał powietrza w płuca. Bancroft był pierwszym człowiekiem, którego zabił.
Myślał, że bardziej to nim wstrząśnie. Zabawne! Powinien był to zrobić dawno temu.
Jednym strzałem zabezpieczył swe prawo własności, zapewnił sobie wygodną
pozycję jedynego konkurenta Felicity i pozbył się nieznośnej zawady! Musiał już
tylko zaczekać na przyjazd księcia Highbarrow i odkupić od niego Forton.
- Panie hrabio - odezwał się od drzwi Fitzroy - czy mogę być w czymś
pomocny?
Deerhust odłożył muszkiet.
- Nie sądzę, Fitzroy. Przypomnij mi jutro, by wysłać kogoś nad rzekę, żeby się
rozejrzał. Obawiam się, że zaszedł tam jakiś wypadek.
Majordomus skinął głową.
- Tak jest, panie hrabio.
- Tymczasem poślij Vincenta: niech się przekona, czy jutro będzie tam coś do
znalezienia. Wolę się upewnić.
- Tak jest, panie hrabio. I jeśli mogę się ośmielić: serdeczne gratulacje.
James uśmiechnął się.
- Dziękuję, Fitzroy. - I wrócił na dół, do przerwanej lektury.
Beeks dyskretnie zastukał w drzwi małego salonu. Zaskoczona Felicity
pospieszne otarła oczy.
- Proszę!
- Obiad na stole, panno Harrington.
- O!… Bardzo dziękuję. - Spojrzała na zegar nad kominkiem. Czyżby upłynęło
aż tyle czasu od chwili, gdy przekreśliła swoje życie i zaprzepaściła nadzieje na
przyszłość?… - Poproś także panienkę, dobrze?
- Oczywiście, panno Harrington.
Na stole w jadalni leżały trzy nakrycia. Widać nie zawiadomiono służby, że
pan domu opuścił rezydencję. Powstrzymując łzy, Felicity zajęła swoje miejsce.
W chwilę później, gdy Ronald podał jej zupę, zjawił się ponownie Beeks.
- Panno Harrington, stukałem wielokrotnie do drzwi panny May, ale się nie
odezwała. Nie odnalazłem również pana Rafaela. Arystotelesa także nie ma w stajni.
Milton poinformował mnie, że pan udał się na konną przejażdżkę.
Dziewczyna skinęła głową i wstała od stołu.
- Pan Rafael… nie będzie dziś jadł obiadu w domu. - Pewnie w ogóle nigdy już
nie siądzie tu do stołu. Zniszczyła wszelkie łączące ich więzy… Może choć z May
zdoła się porozumieć?…
Siostrzyczka była teraz wszystkim, co jej pozostało w życiu.
Lis weszła na górę i zatrzymała się przed pokojem dziewczynki.
- May!… - zawołała, stukając do zamkniętych drzwi.
Siostra nie odpowiedziała.
- May! - powtórzyła głośniej. - Wiem, że jesteś na mnie zła, ale muszę z tobą
porozmawiać, kochanie! To bardzo ważne.
Kiedy siostra nadal się nie odzywała, Felicity nacisnęła klamkę i otworzyła
drzwi. W pokoiku było równie ciemno, jak na dworze: widziała to wyraźnie, gdyż
okno było otwarte; zasłony powiewały na chłodnym, wieczornym wietrze.
- O, nie! - wykrzyknęła bez tchu, podbiegając do okna.
Stara, przegniła drabinka, po której niegdyś pięły się róże, znajdowała się w
zasięgu ręki upartej ośmiolatki. Znając dobrze May, Felicity była pewna, że mała
postanowiła udać się za Rafe'em pieszo - choćby do Londynu, jeśli tam się właśnie
wybrał.
- Beeks! - wrzasnęła i aż podskoczyła, gdy majordomus zmaterializował się
nagle obok niej. - May bardzo się dziś zdenerwowała, i… o mój Boże!… Obawiam
się, że uciekła z domu. Proszę, przeszukaj najpierw wszystkie pokoje, żeby się
upewnić, czy się gdzieś nie schowała.
- Natychmiast, panno Harrington. - Ruszył prosto do drzwi i nagle zatrzymał
się. - Może zawiadomić w pani imieniu pana Greethama albo hrabiego Deerhursta?
- O tak, pana Greethama. - Felicity skinęła głową, wyłamując nerwowo palce. -
Do hrabiego pójdę sama. Znajdzie choćby tuzin ludzi, którzy pomogą nam w
poszukiwaniach.
Chwyciła szal i zarzuciła go na ramiona. Zszedłszy na dół, zatrzymała się na
chwilę w kuchni. Rafe miał dużo zdrowego rozsądku… I ktoś naprawdę próbował
podpalić zachodnie skrzydło! Złapała jeden z wielkich, kuchennych noży i wetknęła
do kieszeni spódnicy. Potem wybiegła w mrok, kierując się na zachód, ścieżką
wiodącą do posiadłości Deerhursta.
- I cóż, Vincent? Jakie nowiny? - spytał hrabia Deerhurst, popijając porto.
Grubokościsty lokaj zatrzymał się na progu. Był urodzonym tropicielem, co od
czasu do czasu bardzo się przydawało. Szkoda, że nie w każdym majątku można
sobie pozwolić na kogoś takiego!
- Przeszukałem około mili w górę i w dół strumienia - relacjonował lokaj
gardłowym głosem. - Znalazłem ślady krwi i miejsce, gdzie wpadł do wody, ale ciała
nie było.
Hrabia usiadł prosto i odstawił kieliszek.
- Nie znalazłeś ciała?
Vincent wzruszył ramionami.
- Może popłynęło z prądem. Rzeka przybrała. Albo nie dostrzegłem go po
ciemku, chociaż wątpię.
Deerhurst był tego samego zdania.
- Dokładność jest twoją największą zaletą, Vincent. - Postukał się po brodzie. -
Trochę mi się to nie podoba. Ale pewnie go w końcu znajdziemy. Co z koniem?
- Konia też nie ma. Musiał się spłoszyć. Za to na moście znalazłem… ot, co!
-Zrobił krok do przodu, wywlekając coś, co dotąd kryło się za jego plecami. -
Pomyślałem, że może się panu hrabiemu przydać.
Trzymana przez lokaja za kark mała May Harrington znalazła się nagle w
świetle pokoju. Przez dłuższą chwilę Deerhurst wpatrywał się w dziewczynkę, która
też wlepiała w niego oczy, pełne gniewu i strachu. Uważał ją zawsze za hałaśliwego,
nieznośnego bachora, dziś jednak - jak słusznie zauważył lokaj - mogła się na coś
przydać.
- A, to panna May! Powinna już panienka wiedzieć, że nie należy błąkać się
samotnie po nocy.
- Szukam Rafe'a! - wybuchnęła. - Niech pan mnie lepiej puści, bo on już panu
pokaże!
- Hm! Bardzo wątpię, moja mała. - Pochylił się nad nią. - Czy Felicity domyśla
się, gdzie jesteś?
- Tak. - Łza stoczyła się po policzku May i dziewczynka pociągnęła nosem.
To zaczynało być interesujące!
- Może więc i ona złoży mi wizytę? Vincent, zaprowadź pannę May do jednej z
wolnych sypialni na górze. Dopilnuj, żeby tam spokojnie siedziała.
Lokaj wywlókł dziecko z pokoju, a James wstał i zadzwonił na Fitzroya. Kiedy
majordomus zjawił się, hrabia z powrotem zasiadł z kieliszkiem porto.
- Fitzroy, każ do obiadu nakryć na dwie osoby. Będę miał dziś gościa.
- Tak jest, panie hrabio.
James uśmiechnął się. Sprawy układały się lepiej, niż przypuszczał. Niebawem
zjawi się jego przyszła żona.
* * *
Rafe położył rękę na pysku Arystotelesa; koń wiedział, że to oznacza: "nie
hałasuj!" Zimna woda strumienia sięgała Bancroftowi do ud, kiedy tak stał i
nadsłuchiwał. Do jego uszu dolatywało tylko pohukiwanie sów, plusk fal i cykanie
świerszczy. Po chwili oparł się ciężko o koński bok.
Lewe ramię piekło i pulsowało bólem, nie przypuszczał jednak, by rana była
groźna. Ludzie, którzy go wyraźnie poszukiwali, skierowali się w dół strumienia:
pewnie myślą, że już nie żyje albo jest zbyt ciężko ranny, by płynąć pod prąd. Nie
musiał już marnować czasu na ukrywanie się. Trzeba wracać do Forton, zanim
Deerhurst zajmie się pannami Harrington!
Nie bardzo wiedział, o co hrabiemu chodzi, ale nie ulegało wątpliwości, że
gotów jest na wszystko. Gdyby kula poszła nieco w prawo, Rafe byłby już trupem.
Uczepiwszy się strzemienia i zachęciwszy Arystotelesa do wysiłku, Bancroft wdrapał
się jakoś na stromy, śliski od błota brzeg strumienia. Gdy znalazł się wreszcie na
trawie, przystanął, z trudem łapiąc dech.
- Ot, wyczyn! - mruknął i z bolesnym jękiem wgramolił się na siodło. -
Cholera, ale to boli!
Gniady odwrócił głowę i zarżał. Zbyt późno Rafe zorientował się, że cugle
nadal wloką się po ziemi. Nie był w stanie znowu zsiąść, by je odzyskać, postanowił
więc kierować Arystotelesem za pomocą komendy ustnej. I wówczas uświadomił
sobie, że nigdy nie nauczył wałacha najprostszego polecenia: "do domu". Cóż, nigdy
nie miał własnego domu - aż do tej pory.
- Arystoteles, szukaj May! - polecił, w nadziei, że zwierzę zrozumie. -
Jedziemy do domu. - Gwizdnął, co oznaczało "kłusem". Gniadosz wahał się przez
chwilę, potem ruszył. Z bolesnym stęknięciem, ale z całej siły Rafe chwycił zdrową
ręką za kulę siodła. Jeśli Lis spadnie choćby włos z głowy, zabije Deerhursta!
Felicity otuliła się szczelniej szalem, gdy majordomus hrabiego wprowadzał ją
do biblioteki. Deerhurst siedział zapatrzony w ogień, z zamkniętą książką na
kolanach i z kieliszkiem porto w ręce.
- Przepraszam, Jamesie - wybuchnęła, nie czekając, aż służący ją zaanonsuje -
że zjawiam się u ciebie tak nieoczekiwanie, ale…
Hrabia wstał.
- To ty, Felicity? Nie ma za co przepraszać! Czym mogę ci służyć?
Lis trzymała się kurczowo resztek zdrowego rozsądku; tylko dzięki temu nie
wpadła dotąd w histerię.
- Obawiam się, że May uciekła z domu…
James skinął głową.
- Wiem o tym.
- Chciałam… - Dziewczyna urwała nagle i spojrzała na niego ze zdumieniem. -
Skąd wiesz?
- No, cóż… Prawdę mówiąc, jest tu na górze, w jednym z pokoi gościnnych.
Serce Felicity znów zaczęło bić normalnie.
- Bogu dzięki! Nic jej się nie stało? - Podbiegła do drzwi, ale zastąpił jej drogę
ogromny mężczyzna w liberii, ten sam, który niegdyś dostarczył jej pierwszy bukiet
róż od hrabiego. Powiedziała: - Bardzo przepraszam! - ale nawet się nie ruszył.
- Poświęć mi chwilę czasu, Felicity.
Odwróciła się do hrabiego.
- Później, Jamesie! Posprzeczałyśmy się dziś z May i muszę z nią natychmiast
pomówić.
- Właśnie nakrywają do stołu - mówił dalej hrabia, jakby jej w ogóle nie
słyszał. - Dotrzymaj mi towarzystwa.
Dziewczynie przeleciał po skórze dreszcz niepokoju. James zachowywał się
bardzo dziwnie… Niemal gotowa była uwierzyć w słowa Rafe'a, który oskarżał
hrabiego o straszne rzeczy!
- Doprawdy nie mogę zostać na obiedzie, ale dziękuję za zaproszenie. Proszę,
zaprowadź mnie do May!
- May doskonale się miewa - odparł hrabia z lekkim zniecierpliwieniem. - Nie
martw się o nią. No, chodźmy: mój kucharz doskonale przyrządza dziczyznę.
Felicity nieznacznie się cofnęła. Niepokój przerodził się w panikę.
- Muszę doprawdy odmówić, hrabio. - Odkaszlnęła. Potężny lokaj nadal
zagradzał jej drogę; gdyby sam nie ustąpił, w żaden sposób nie zdołałaby zepchnąć
go na bok. - Rafe… Rafe wyruszył na poszukiwanie May razem z panem
Greethamem. Pewnie już wrócił do Forton i czeka na mnie.
- Na pewno nie czeka.
Felicity nie umiałaby powiedzieć, co ją tak nagle przeraziło. Skąd wiedział, że
Rafę odszedł? May z pewnością mu tego nie powiedziała!
- Zapewniam cię, hrabio, że czeka.
Deerhurst westchnął.
- Rafael Bancroft, droga Felicity, nigdzie na ciebie nie czeka. Oszczędź mi tych
kłamstw, bardzo proszę.
- Jakim…
- Przestańmy o nim mówić - przerwał jej ostro. - Cóż on nas obchodzi?
Dziewczyna wpatrywała się przez chwilę w hrabiego.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej, Jamesie. Wiem, nie przypadliście sobie z
Rafe'em do gustu, więc nie prosiłam, by mi towarzyszył. Ale May i ja musimy jak
najszybciej wrócić do Forton, zanim zaniepokoi się i przybędzie po nas. - Było to
najbardziej bezczelne kłamstwo w jej życiu; zdumiała się, że zabrzmiało tak
wiarygodnie!
Deerhurst trzasnął książką o stolik.
- Przestań!
Felicity aż podskoczyła.
- Ależ, Jamesie…
- Nie próbuj mnie straszyć tym bydlakiem!
- Pojmuję twój gniew, hrabio… - odezwała się pojednawczo, starając się go
udobruchać; coraz bardziej niepokoiła się o May. - …Ale Rafael to mój narzeczony.
Chciałabym, żebyście się obaj zaprzy…
- On nie jest twoim narzeczonym!
Felicity cofnęła się o krok. May musiała się jednak z czymś wygadać!
- Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do mojej siostry! - Tym razem głos jej
wyraźnie drżał.
- Dopiero wówczas, kiedy przyrzekniesz za mnie wyjść.
Lis bawiła się rączką ukrytego w kieszeni noża.
- Naprawdę mi przykro, Jamesie, że zraniłam twoje uczucia, ale nigdy nie
okłamywałam cię co do moich. Kocham Rafaela, i…
- Rafael Bancroft nie żyje!
- Co… Co takiego?!
- Miał wypadek. Ktoś go postrzelił. Umarł mniej więcej godzinę temu.
Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w hrabiego. Do mózgu nie docierało
to, co słyszały jej uszy.
- Rafe… żyje! - zdołała wykrztusić, ale jej głos był ledwie dosłyszalnym
skrzekiem.
- Zapewniam panią, panno Harrington - oświadczył Deerhurst oficjalnym
tonem - że nie żyje. Straszna tragedia.
Nogi się pod nią załamały. Upadłaby, gdyby lokaj nie podbiegł i chwyciwszy
pod pachy, nie podtrzymał w pozycji pionowej.
- Nie… - szepnęła Lis. - Nie!
Nie była w stanie oddychać; zapomniała nagle, jak się to robi. Serce nadal jej
biło; czuła, jak tłucze się w piersi. Pogodziłaby się z odejściem Rafe'a - mógł
przecież do niej wrócić! Przekonałaby go, że była po prostu głupia, ale go kocha tak
strasznie, że nie potrafi bez niego żyć…
Z gardła wydarł się jej zdławiony jęk. Rafe nie żyje!… Rafe nie żyje, a ona jest
znów sama - i w dodatku nie wolno jej umrzeć, bo któż by się zaopiekował May?…
Tylko myśl o siostrze broniła ją przed szaleństwem. A ten łajdak patrzy teraz na nią z
miłym uśmiechem na przystojnej twarzy!… To on chciał podpalić jej dom! To on
zamordował jej ukochanego!… Zapłaci za to! Już ona się o to postara!
- Przestań się mazać - zażądał hrabia. - Obiad nam wystygnie.
Felicity wyciągnęła z kieszeni nóż i rzuciła się na niego.
- Nie!
Deerhurst cofnął się i potknął o podnóżek. Zanim zdołała go dopaść, wielki
lokaj złapał ją od tyłu i odciągnął bez wysiłku.
- Puszczaj! - wrzasnęła.
Bez słowa wykręcił jej rękę. Ból od nadgarstka przemknął po całym ramieniu i
nóż upadł na podłogę. Hrabia pochwycił go i wrzucił do kominka.
- To było wyjątkowo głupie, Felicity. Nie drażnij mnie! - Ujął ją pod brodę. -
Pamiętaj, że May jest w moich rękach. A jeśli chcesz zatrzymać Forton Hall, będę ci
teraz bardzo potrzebny.
Przypływ energii minął. Felicity nic już nie obchodził Forton Hall, ale musiała
się dowiedzieć, o co tu właściwie chodzi?… I Deerhurst miał rację: wszystko
należało załatwić po kolei. Musi koniecznie wydostać się stąd razem z May i wezwać
na pomoc konstabla. Dopiero potem będzie czas na żałobę.
- Dlaczego? - spytała nieco silniejszym głosem, wyrywając się lokajowi. -
Dlaczego tak postępujesz, Jamesie? Tak ci ufałam! Przecież jesteśmy… byliśmy…
przyjaciółmi. - Omal nie zadławiła się tym słowem; pragnęła teraz tylko zranić go tak
straszliwie, jak on ją zranił.
- To długa historia, Felicity. Wszystko ci wyjaśnię przy obiedzie. - Wyraz jego
twarzy zmienił się. - Nie każ się dłużej prosić!
Przełknęła z trudem ślinę, ręce jej się trzęsły.
- A więc chodźmy coś zjeść.
Beeks siedział przy stole i spoglądał nieżyczliwym okiem na Ronalda
Banthego.
- Czy pan Rafael albo panna Harrington kazali ci sprzątnąć ze stołu w jadalni?
Młody lokaj poczerwieniał.
- Nie, psze pana.
- "Nie, panie Beeks" - poprawił majordomus.
- Nie, panie Beeks.
- Czy ja poleciłem ci sprzątnąć ze stołu?
- Nie, psze… panie Beeks. Ale myślałem, że…
Majordomus uniósł w górę palec; Ronald przełknął z trudem ślinę i całkiem
oklapł.
- Służba nie powinna myśleć - wyjaśnił Beeks - tylko antycypować.
Ronald był już nie tylko zakłopotany, ale zupełnie zdezorientowany.
- Anty… cypować?…
Beeks westchnął. Wygnano go na głuchą wieś - trudno; poddano pod rozkazy
panicza Rafaela… jakoś to zniesie. Ale życie w nieustannym bałaganie wśród
ignorantów - tego już za wiele! Zmierzył wzrokiem lokaja, który poruszył się
niespokojnie… Dziś jednak mieli i tak dość kłopotów. Po co dolewać jeszcze oliwy
do ognia?…
- Tak. Antycypować. Ale wyjaśnię ci to kiedy indziej.
Lokajowi wyraźnie ulżyło.
- Bogu dzięki!
- Wrócimy do tej sprawy. Fakt, że pan Rafael jest niepoprawnym
ekscentrykiem, nie oznacza wcale, że służba nie może zakosztować pewnego
komfortu.
- Mógłby pan to jeszcze raz powtórzyć, panie Beeks?…
Majordomus wstał.
- Mniejsza z tym. Idź do pana Greethama i spytaj, czy nie przyda mu się twoja
pomoc w poszukiwaniu panny May.
Lokaj wyleciał jak z procy. Beeks uznał to za dobry znak: młodzik trząsł się
przed nim ze strachu. A wzbudzenie w przeciwniku trwogi to połowa zwycięstwa!
Majordomus spacerował po korytarzu w tę i z powrotem. Gotów był nie tylko
zaaprobować każdą wersję wydarzeń tego nieszczęsnego wieczora, jaką poda panna
Harrington, ale obstawać przy jej prawdziwości do ostatniego tchu. Słyszał jednak
wyraźnie sprzeczkę swego chlebodawcy z młodą damą.
Znając dobrze charakter najmłodszego z Bancroftów, Beeks przewidywał, że
Rafael wróci do domu znacznie wcześniej - zwłaszcza że wypadki na budowie
okazały się dziełem zbrodniczej ręki. Teraz zaś, gdy w dodatku zniknęła przemiła
panienka May, przedłużająca się nieobecność Rafe'a niepokoiła go jeszcze bardziej.
Rozległo się głośne stukanie do frontowych drzwi - zupełnie jakby ktoś walił
w nie pałką.
- Na litość boską! - mruknął służący, kierując się do przedsionka. - Żeby się
tylko dom znów nie zawalił!
Jeszcze jedno potężne uderzenie w drzwi… jakoś dziwnie nisko. Albo wróciła
panna May, albo wojownicze karły przypuściły szturm do Forton Hall!
Mając się na baczności, Beeks otworzył drzwi.
- Dobry wieczór…
Arystoteles zarżał nerwowo, próbując wejść do przedsionka.
Przez chwilę służący wpatrywał się w zwierzę. Jakim cudem zdołał przeżyć
dwadzieścia lat wśród ciągłych kawałów i głupich figli panicza Rafe'a?! Potem koń
wszedł do wnętrza - i majordomus ujrzał skurczonego w siodle Bancrofta.
- Dobry Boże! - Beeks podbiegł do końskiego boku i ściągnął jeźdźca; stęknął
pod ciężarem. - Panie Rafaelu! - zawołał z niepokojem. - …Rafe?…
Gdy majordomus ściągał go z siodła, Rafe otworzył oczy.
- Beeks?… - wykrztusił przez zaciśnięte zęby, usiłując zmusić oporne nogi do
posłuszeństwa.
- Ależ ty jesteś ranny, Rafe! - Służący otoczył go ramieniem i podtrzymał.
- Z Felicity i May… wszystko w porządku? - spytał Bancroft, stanąwszy o
własnych siłach. Przedsionek przestał wreszcie wirować wokół niego, a ściany
wyprostowały się.
- Nie jestem pewien…
- Co takiego?! - Rafe zdębiał.
- Przejdźmy do kuchni, trzeba opatrzyć ranę. Wszystko panu wyjaśnię. -
Majordomus zmarszczył brwi. - Ktoś pana postrzelił, prawda?
- Tak, ten przeklęty Deerhurst!
Zwykły stoicki spokój opuścił Beeksa. Zbladł nagle.
- Hrabia Deerhurst strzelał do pana?! - spytał, nie mogąc w to uwierzyć.
Rafe wyciągnął przed siebie rękę, by łatwiej zachować równowagę, i ruszył w
kierunku małego salonu.
- Lis! May! - zawołał. Nie otrzymawszy odpowiedzi, spojrzał gniewnie na
Beeksa. - Dlaczego nikt mnie nie słuchał, kiedy mówiłem, że to niebezpieczny
wariat?!
- Szkoda, że panna Harrington nie zważała na pańskie słowa… Była jednak
zbyt rozgniewana.
Bancroft znów się zatrzymał. Słowa majordomusa i jego posępna mina
przejęły go strachem.
- Co się tu stało?
Beeks znowu ujął go pod ramię i pociągnął w stronę kuchni.
- Panna May chciała, zdaje się, pana dogonić i…
- May uciekła z domu? - przerwał mu Rafe. - Psiakrew, ależ ze mnie idiota!
Powinienem był jej wyjaś…
- A panna Felicity udała się na poszukiwanie siostry - Beeks przyspieszył
kroku - do posiadłości Deerhursta.
- Co takiego?!
- Nie wiedzieliśmy, że on do pana strzelał, panie Ra…
Bancroft zacisnął zęby i próbował mu się wyrwać.
- Puść mnie, Beeks! - warknął.
Majordomus potrząsnął głową, schwycił go jeszcze mocniej i nie zmienił
kierunku.
- Nie ma mowy.
Rafaelem wstrząsały gniew i przeraźliwy lęk o życie
- Niech cię szlag, Beeks! Strzelił mi w plecy! Cóż go wstrzyma od…
- Rozumiem powagę sytuacji - odpowiedział służący z niezwykłym u niego
wzburzeniem. - Ale w niczym pan nie pomoże, mdlejąc na progu Deerhursta.
Rafe przestał się wyrywać; szli dalej korytarzem. Istotnie, nie był w
odpowiedniej formie do frontalnego ataku. Należało obmyślić jakiś chytry plan.
- No, dobrze - burknął i znów zaklął. - Tylko się pospiesz!
Po kuchni krążyła niespokojnie Sally. Beeks zaczął opatrywać ranę,
opowiadając równocześnie Bancroftowi o całym zamieszaniu.
- Gdzie jest teraz Greetham? - spytał niecierpliwie Rafael.
- No, cóż, proszę pana… Sądziliśmy, że hrabia ze swoimi ludźmi będzie
poszukiwał dziewczynki na drodze do Pelford… Więc Greetham ze swymi
towarzyszami wyruszyli przez las na południowy wschód.
- Mam ich zawrócić? - dopytywała się Sally, podczas gdy Beeks owijał ciasno
bandażem ramię rannego.
- Nie - odparł, krzywiąc się z bólu. - Kto wie, może May udała się właśnie
tam?… Muszę ją znaleźć, Beeks! - Gdyby dziecku coś się stało, nigdy by sobie tego
nie wybaczył!
- Oczywiście.
- Luźniej, do licha! Muszę przecież ruszać ręką!
- Ale trzeba zatamować krew. Kula przebiła ramię na wylot…
- Wiem. Ale nie naruszyła kości, więc nie warto się teraz tym przejmować! -
Wszystko trzeba było odłożyć na później: w tej chwili liczyła się tylko Felicity!
- Nie może pan wybrać się tam samotnie.
Rafe spojrzał w zmartwioną twarz majordomusa.
- Musisz tu zostać: a nuż któraś z nich wróci? Każ Tomowi iść po konstabla,
jeśli Greetham już go nie zawiadomił. Gdybym się nie zjawił do świtu, poślij do
Wakefield Park po Quina.
- Ja sprowadzę konstabla - zaofiarowała się Sally.
- Wysłałem już Toma do pańskiego brata - oznajmił majordomus.
- Ach, ty… - Rafe urwał. - Do diabła! Chyba to i lepiej.
Z trudem włożył czystą koszulę, którą przyniosła mu Sally, i stary, ciemny
surdut po dziadku Felicity. Odetchnął głęboko i wstał. Rósł w nim straszliwy gniew,
zagłuszając nawet piekący ból. Musiał odzyskać Felicity! Natychmiast! Wetknął do
kieszeni pistolet, który Sally przyniosła mu również z sypialni, i wrócił do
przedsionka.
- Niech panu szczęście sprzyja, paniczu! - zawołał za nim Beeks.
Bancroft uśmiechnął się posępnie.
- Przydałoby się.
Arystoteles otarł się łbem o jego pierś. Rafael poklepał go po kłębach i
sprowadził z frontowych schodów. Potem podciągnął się na siodło.
- Jazda, koniku! - mruknął. - Czeka nas dziś jeszcze jedna wizyta!
Galopując przez pola w stronę Deerhurst, rozglądał się, czy nie dojrzy gdzieś
May. Wiedział, że w zwykłych warunkach Lis doskonale dałaby sobie radę; mógłby
wtedy przyłączyć się do poszukiwań kochanego, małego duszka… Ale James
Burlough był zdolnym do zbrodni szaleńcem i mimo niewątpliwej słabości do
Felicity mógł się ważyć na wszystko.
Na skraju zagajnika Rafe zatrzymał konia. Choć miał wrażenie, że od jego
poprzedniej wizyty u hrabiego upłynęło Bóg wie ile godzin, spojrzawszy na księżyc,
zorientował się, że minęła dopiero dziewiąta. Skręcił na tyły dworu. Nie dostrzegł
żadnych wartowników. Myśleli pewnie, że zginął.
Ale się rozczarują!
Świeciło się w oknie jednej tylko sypialni na piętrze wschodniego skrzydła. Lis
wyjaśniła mu kiedyś, że podobnie jak oni, Deerhurst zatrzymał dla siebie zachodnie
skrzydło, a wschodnie przeznaczył dla gości. Istniała szansa, że dziś ten oświetlony
pokój zajmowała Felicity. Bancroft podprowadził więc Arystotelesa pod ścianę
domu, stanął z pewnym trudem na siodle i czepiając się rynny, dotarł do sąsiedniego
okna. Ramię bolało jak diabli, ale wychylił się i pchnął okno z całej siły. Pozostało
zamknięte.
Klnąc wspiął się nieco wyżej i znów wychyliwszy się w bok, potężnie kopnął
w szybę. Prawy but przebił ją na wylot, a brzęk zabrzmiał głośno w nocnej ciszy.
Przez kilka wlokących się nieprawdopodobnie minut Rafe stał bez ruchu i
nadsłuchiwał. Kiedy ani z domu, ani z ogrodu nie doleciał żaden dźwięk, ześliznął się
nieco niżej po rynnie - znów przeklinając, gdyż rozbolało go ramię.
Choć rynna znajdowała się dość dałeko od rozbitego okna, z wysiłkiem
dosięgnął go i wsadziwszy rękę przez dziurę, wymacał zamek i otworzył je.
Odepchnął się z całej siły od rynny i ni to wskoczył, ni to wpadł w czarną czeluść.
- Cholera! - syknął, łapiąc się za ramię. Usiadł i oparł się o ścianę, ciężko
dysząc.
Narobił mnóstwo hałasu… Lepiej się pospieszyć z poszukiwaniem Felicity!
Skrzywił się z bólu i wstał. Sprawdził, czy pistolet mu nie wypadł, i podszedł do
drzwi. Korytarz był słabo oświetlony; nikt ze służby nie kręcił się w pobliżu.
Postanowił na razie potraktować to jako szczęśliwy zbieg okoliczności, nie wnikając
w przyczynę tego zjawiska.
Sąsiedni pokój nie był zamknięty i Rafe poczuł dreszcz niepokoju. Jeżeli
Felicity tu się znajdowała, wolał nie myśleć, czemu Deerhurst nie użył klucza i nie
postawił kogoś na straży. Ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał do wnętrza.
Pośrodku pokoju siedziała na krześle May. Jej ręce i nogi były skrępowane
niezwykle przemyślnie. Gdy dziewczynka ujrzała Rafe'a, łza spłynęła jej po policzku
i wsiąkła w szarfę, którą zakneblowano jej usta.
- Boże święty! - szepnął Bancroft i zamknąwszy drzwi, podbiegł do niej.
Szybko rozluźnił szarfę i zsunął ją z buzi May. - Nic ci nie jest, kochanie? - zapytał
cicho, głaszcząc ją po policzku.
- Nie - odparła drżącym głosem - ale chcę do domu!
Przygarnął dziewczynkę, a potem wziął się do rozplątywania sznurów.
- Niedługo tam wrócimy - szepnął. Z każdym rozwiązanym węzłem rosła w
nim wściekłość. To była przecież jego rodzina! Nie pozwoli nikomu jej skrzywdzić,
na Boga!
Kiedy ostatni supeł został rozplatany, May zerwała się i rzuciła Rafe'owi na
szyję.
- Wiedziałam, że nas nie zostawisz!
Mężczyzna wzdrygnął się, gdyż uraziła go w ramię, ale przytulił ją z całej siły.
- Na pewno bym was nie zostawił! - powiedział, odsuwając lekko
dziewczynkę. - Zaczekaj chwilkę w sąsiednim pokoju, a ja poszukam twojej siostry.
Zgoda?
May zrobiła wielkie oczy.
- To i Lis tu jest?!
Bancroft skinął głową.
- Tak mi się wydaje. Nie widziałaś jej?
- Nie… Rafe, musimy ją uwolnić, i to natychmiast! Hrabia Deerhurst jeszcze ją
zmusi, żeby za niego wyszła… a wtedy by nie mogła wyjść za ciebie!
Rafe omal się nie roześmiał.
- Nie bój się, maluszku! Lis wyjdzie za mnie: nikomu innemu jej nie dam!
- To dobrze!
- Jak myślisz, czy hrabia ma kogoś do pomocy?
- Widziałam czterech czy pięciu łokai. Jeden to straszna świnia: szarpał mnie
za włosy!
Zbyt wielu, by pozwolić sobie na śmiały, otwarty atak. Tym lepiej! Potrafi im
zalać sadła za skórę w inny sposób.
- W porządku! Musisz się teraz schować.
- Mogłabym ci pomóc - nalegała May. - Powtórzyć numer dwudziesty ósmy!
- Zachowamy go w rezerwie. Teraz siedź cicho, a ja pójdę na zwiady.
Bancroft zwinął linkę i schował ją na wszelki wypadek. Zaprowadził May do
sąsiedniego pokoju i ukrył w kącie za szafą. Wymknął się z pokoju i nagle przystanął.
Wzmianka o numerze dwudziestym ósmym podsunęła mu pewien pomysł. Dzięki
niemu i May będzie miała swój udział w ocaleniu siostry. Najwyższa pora znowu
pohałasować!
Felicity udawała tylko, że je. Deerhurstowi jednak wydarzenia ostatniego
wieczoru nie odebrały wcale apetytu. Na sam widok siedzącego naprzeciw niej i
pałaszującego dziczyznę człowieka zbierało się jej na wymioty. Zawsze uważała, że
James jest nudny i pretensjonalny, ale nigdy nie podejrzewała, że to potwór. I to
najgorszego rodzaju: morduje ludzi, porywa i Bóg wie co tam jeszcze, a potem
spokojnie je obiad! Sądząc z tego, czego dokonał dziś wieczór, zdolny był do
wszystkiego.
- Nic nie jesz - zauważył.
- Nie spodziewałeś się chyba, że będę miała doskonały apetyt!
- No, chyba nie. - Z przyjemnością zjadł następny kawałek. - W gruncie rzeczy
to wszystko twoja wina. Ale nie martw się: wybaczam ci.
Felicity próbowała skoncentrować się na osobie rozmówcy i nie myśleć o
czarnej pustce we własnym sercu. Nie wolno jej pogrążyć się w bólu, póki May nie
będzie całkiem bezpieczna.
- Jak to moja wina?
- Wielokrotnie prosiłem, byś namówiła Bancrofta do sprzedaży Forton. Nie
zrobiłaś tego - więc musiałem go zabić.
Na te słowa znów zebrało jej się na torsje.
- Przecież i tak nie dostaniesz Forton! Przejdzie na jego brata albo ojca!
Deerhurst potrząsnął głową.
- To bez znaczenia. Zdobędę od nich ten akt własności. A ty nie puścisz pary z
ust o tym, co się dziś wydarzyło, jeśli ci miłe Forton Hall i May!
-Oszalałeś! Przecież Deerhurst to… przepiękna posiadłość - powiedziała, choć
znienawidziła każdą piędź tej ziemi. - Dlaczego tak ci zależy na Forton Hall?
- Wcale mi nie zależy na tej walącej się ruderze - odparł z oburzeniem, patrząc
na nią jak na idiotkę. - Muszę mieć tylko akt własności!
- Po co ci on, na litość boską?!
Hrabia zmierzył ją wzrokiem.
- Bo opiewa również na Deerhurst!
Dziewczyna osłupiała.
- Co takiego?!
- O, to długa historia. Zaznajomię cię z nią kiedy indziej. Teraz wystarczy ci
wiedzieć, że wszystko zmierza nareszcie do szczęśliwego zakończenia. W tej chwili
wolę porozmawiać o naszym ślubie. Nie ma mowy o tych przeklętych
zapowiedziach! Zdobędę od proboszcza specjalną licencję i pobierzemy się we
czwartek.
- Nigdy za ciebie nie wyjdę! - syknęła.
Wypił łyk porto.
- Ależ wyjdziesz, wyjdziesz! Inaczej twoja siostra zapłaci za twą głupotę. -
Pochylił się przez stół i wziął ją za rękę nim zdążyła się cofnąć. - Nie życzę sobie,
byś świadczyła przeciwko mnie w sądzie. No i potrzeba mi dziedzica, Felicity!
To była jeszcze straszliwsza perspektywa niż małżeństwo z szaleńcem!
- Prędzej cię piekło pochłonie! - Chlusnęła mu w oczy kieliszkiem wina i
zerwała się na równe nogi.
Błyskawicznie znalazł się przy niej, uderzył z całej siły w twarz i przewrócił ją
na podłogę.
- Niegrzeczna dziewczynka! - powiedział z lubieżnym uśmieszkiem,
przyklękając obok niej.
Nad ich głowami coś ciężkiego runęło z hukiem. Deerhurst aż podskoczył.
Felicity wykorzystała okazję i uciekła na drugą stronę stołu. Spoglądając podejrzliwie
na Jamesa, usiadła na dawnym miejscu.
Nie odrywał od niej oczu.
- Fitzroy! - zawołał.
- Słucham, panie hrabio? - odparł majordomus, ukazują się we drzwiach.
- Co to było?
- Nie mam pojęcia, panie hrabio. Wysłałem Petersa na zwiady.
- Niech się upewni, czy ta mała siedzi spokojnie!
- Tak jest, panie hrabio.
Deerhurst również usiadł na poprzednim miejscu.
- Będziesz teraz grzeczna?
- Z rozkoszą bym cię zabiła - odparła bez ogródek. - Ale będę "grzeczna".
- Za to ja nie ręczę za siebie!
Kolejny łoskot, jeszcze głośniejszy, dobiegł z górnego piętra.
- Fitzroy!
Majordomus znów się pojawił.
- Badamy sprawę, panie hrabio.
- Pospieszcie się z tym!
Felicity nadstawiła uszu. Jeden huk mógł być całkiem przypadkowy. Ale drugi,
z zupełnie innej strony?… To już zastanawiające!
- O czym to mówiliśmy?… - Hrabia wstał i przeszedł na drugą stronę stołu,
zajmując miejsce obok niej. - Pragnę dziś uczcić swój triumf - mruknął, sunąc dłonią
po rękawie jej sukni. - A ty będziesz moją nagrodą.
Z trudem zmuszała się do rozmowy z nim, ale dotknięcie przyprawiło ją o
gęsią skórkę. Tylko Rafe miał prawo jej dotykać! Z całej siły trzasnęła hrabiego
pięścią w twarz.
Zatoczył się do tyłu, potem chwycił Felicity i przycisnął do piersi, mokrej od
wina. Nim zdołała krzyknąć, zamknął jej usta brutalnym, mokrym pocałunkiem.
- Ty bydlaku! - syknęła, próbując znów go uderzyć.
Wykręcił jej ręce do tyłu i pocałował jeszcze raz, wpychając język między jej
wargi.
Cenny stary zegar stoczył się ze schodów i wylądował z wcale nie melodyjnym
stukiem tuż przed drzwiami jadalni.
- Fitzroy! - wrzasnął hrabia. - Co tam się dzieje, u diabła?!
Nie było odpowiedzi.
- Fitzroy! Peters!
Głos Deerhursta zabrzmiał głucho w absolutnej ciszy. W sercu dziewczyny
zbudziła się szalona nadzieja. May była za mała, by zrzucić ten ciężki zegar… A ona
znała tylko jedną osobę, zdolną do podobnych sztuczek…
- Vincent!
Felicity aż podskoczyła, gdy zwalisty lokaj ukazał się we drzwiach.
- Słucham, panie hrabio?
- Zrób z tym porządek!
- Z przyjemnością - służący zniknął.
- Jak tak dalej pójdzie - zauważyła Felicity z ironią - to do północy pozbędziesz
się całej służby. A zapewne trudno też będzie zorientować się, czy północ już wybiła,
czy nie! - Wskazała na rozbity zegar.
Z niezrozumiałym pomrukiem Deerhurst pociągnął dziewczynę ku drzwiom.
- Więc zbadajmy sprawę sami! - burknął. Popchnął ją pod ścianę i
otworzywszy szafkę, wyjął z niej pistolet. Chwycił znów Felicity za ramię i powlókł
w kierunku schodów. - A potem będziemy świętować nasze zaręczyny! Chcę czuć
twoje ręce na całym ciele!
- Chyba tylko na gardle! - odcięła się, a wyrywając się hrabiemu, omal nie
wypadła przez poręcz.
- Dość tego! - Potrząsnął nią. - Pora, by cię ktoś nauczył dobrych manier!
- Radzę odłożyć pistolet, hrabio! - powiedziała głośno i dobitnie, nie zważając
na jego słowa. I pomyśleć, że kiedyś wzięła Rafe'a za szaleńca!
Wszystkie światła na górze były zgaszone i tylko blada poświata księżyca
lśniła gdzieniegdzie na korytarzu. Vincent - ciemniejsza sylwetka wśród mroku -
posuwał się w niewielkiej odległości przed nimi.
- Sprawdź, co z tą małą! - warknął Deerhurst. Jego palce wpiły się w ramię
Felicity; trzymał ją tuż przy sobie.
Lokaj wśliznął się do jednego z pokojów po prawej i po chwili wynurzył się
stamtąd.
- Smarkula zniknęła! A Petersa ktoś znokautował.
Lis aż osłabła z ulgi. Nieważne, kto był tym aniołem stróżem: May wydostała
się na wolność!
- Lepiej mnie puść - odezwała się, usiłując wyrwać z bezlitosnego uścisku
hrabiego. - Z pewnością zaraz sprowadzą konstabla!
Drzwi za ich plecami zatrzasnęły się z hukiem. Dziewczyna krzyknęła, a
Deerhurst odwrócił się raptownie z pistoletem w ręce. Korytarz jednak był nadal
mroczny i pusty.
- Vincent! - rozkazał Burlough. - Znajdź tego, co buszuje po moim domu, i
zabij go!
- Tak jest panie hra… - Urwany pomruk - i nagłe milczenie. Felicity odwróciła
się i zdążyła jeszcze dostrzec znikające za drzwiami nogi. Zasłoniła sobie wolną ręką
usta. Czuła równocześnie zdumienie, radość i strach.
- Może tu są duchy? - podsunęła mrocznym tonem.
- Milcz! - warknął Deerhurst. - Hej, ty tam, kimkolwiek jesteś! Wycelowałem
pistolet prosto w głowę panny Harrington, więc lepiej się pokaż!
- Nie, nie! - sprzeciwiła się dziewczyna. - Uciekajcie razem z May!
Hrabia uderzył ją w twarz, aż się zachwiała.
- Jeszcze jedno słowo i wyślę cię w ślad za Bancroftem! - warknął.
- Wyśmienity pomysł!
Felicity wstrzymała dech, gdy wysoka, ciemna sylwetka pojawiła się na
korytarzu i zbliżając się do nich, weszła w kałużę księżycowego światła.
- Rafe! - krzyknęła, usiłując się wyrwać i podbiec do niego. - Rafe!
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Teraz już tak! Co z May?
- W doskonałej formie. Patrz pod nogi!
- Jesteś przecież trupem! - zawołał nieprzytomnie Deerhurst; był bardzo blady.
Lis pojęła, że Rafe chce ją przed czymś przestrzec.
- Dobrze!
- Jesteś trupem! - powtórzył hrabia i wypalił z pistoletu.
Dziewczyna krzyknęła. Bancroft upadł na podłogę. Nie wiedziała, czy
Deerhurst go trafił; zamachnęła się na oślep. Dobrze widać wycelowała, bo Deerhurst
jęknął, a jego uścisk zelżał. Wyrwała mu się i uciekła.
Hrabia z rykiem rzucił się za nią.
- Ty, przeklęta…
- Lis, skacz!
W mroku zamajaczyła przed nią linka przeciągnięta przez korytarz. Nie
namyślając się przeskoczyła nad nią. Ścigający ją hrabia potknął się, zdążył jednak
uchwycić się stolika, stojącego pod ścianą. Mebel runął na niego, z blatu posypały się
porcelanowe figurki.
Rafe wciągnął Lis do jakiegoś pokoju. Gdy zaczepiła o coś w ciemności,
popchnął ją na fotel. Opadła ciężko i w tej samej chwili na progu stanął hrabia i
wtoczył się do środka.
Nikt go nie podtrzymał, potknął się więc i runął ciężko na kolana. W jednej
sekundzie Bancroft rzucił się na niego. Głowa Deerhursta zderzyła się z podłogą.
Hrabiemu udało się odtrącić napastnika - obaj wpadli na szafę pełną książek.
- Uciekaj, Lis! - wydyszał chrapliwie Rafę, próbując uskoczyć.
Dziewczyna spostrzegła z przerażeniem, że był ranny. W dodatku zmagał się z
szaleńcem, żądnym jego krwi. Zamiast uciekać, schwyciła jedną z książek, które
wypadły z szafy, i cisnęła nią w Deerhursta.
Pocisk uderzył go w biodro i odbił się jak piłka. James zdawał się nie
dostrzegać Lis. Znowu zaatakował Bancrofta. Korzystając z okazji, dziewczyna
chwyciła następny tom i podkradła się ku walczącym. Rafael zobaczył ją i
zmarszczył brwi, ale Felicity uniosła księgę ponad głową i opuściła z rozmachem.
Ktoś podciął jej nogi. Cios zamiast trafić hrabiego w głowę, ześliznął się po
jego ramieniu. Lis zwaliła się ciężko na podłogę.
Czyjaś ręka zacisnęła się na jej kostce; dziewczyna została odciągnięta od
Deerhursta. Wyrywała się, a gdy Vincent usiłował złapać ją za ramię, uskoczyła z
jękiem bólu w bok. Machnęła zaciskanym w ręku tomem i trafiła lokaja w skroń.
Upadł, przygniatając jej nogi.
- Niech cię!… - stęknął. - Ty cholerna…
Przyłożyła mu jeszcze raz. Schwycił ją za nadgarstek i książka wypadła jej z
ręki, a on rzucił się na nią z pazurami. Biła go i kopała, próbując mu się wyśliznąć,
drań jednak był zbyt silny… A kiedy upora się z nią, Rafe będzie miał dwóch
przeciwników. Nie da im rady i James tym razem naprawdę go zabije.
- Puszczaj! - wrzasnęła, kopiąc Vincenta z całych sił obiema nogami. Musiała
trafić w czułe miejsce, bo jęknął i aż się zwinął z bólu.
Spróbowała odczołgać się, jednak w ostatniej chwili złapał ją za spódnicę i
znów pociągnął ku sobie. Nagle drgnął i znieruchomiał.
Felicity zerwała się. Nad leżącym lokajem stała May, ściskając w obu rękach
ciężką księgę. Na widok siostry upuściła swą broń i rzuciła się ku niej.
- Lis! Bardzo przepraszam, że tak na ciebie wrzeszczałam! - szlochała,
ściskając ją z całej siły za szyję.
- Już się nie gniewam… - zdołała wykrztusić Felicity. - Uważaj na niego! -
poleciła małej, wskazując na Vincenta i wręczyła jej książkę. - Jeśli się tylko ruszy,
walnij go znowu. Ja muszę ratować Rafe'a!
- Rąbnę go z całej siły! - obiecała złowrogo May, kiwając głową.
Lis ujrzała, że hrabia powalił jej ukochanego na podłogę i uderzył go w chore
ramię. Mężczyzna jęknął i skręcił się z bólu. Deerhurst ugodził go jeszcze raz.
- Nie! - krzyknęła Felicity i rzuciła się ku nim. Wczepiła się we włosy hrabiego
i szarpnęła ze wszystkich sił. Zaklął i starał się ją uderzyć, ale nie puszczała. - Zostaw
go!
- Zapłacisz mi za to! - warknął, znów zamierzając się na nią, ale Rafe już się
zerwał i rąbnął go pięścią prosto w twarz.
Felicity puściła czuprynę Jamesa, a Bancroft prawą ręką schwycił go za gardło.
- Już nigdy nie skrzywdzisz mojej rodziny! - warknął, coraz bardziej
zacieśniając chwyt.
Deerhurst miotał się, usiłując wyrwać się z morderczego uścisku. Oczy uciekły
mu w tył głowy, nie mógł złapać tchu. Nagle Felicity uprzytomniła sobie, że Rafe nie
ma pojęcia, czemu James Burlough usiłował go zabić!… Powinien dowiedzieć się o
tym właśnie od niego, bo ona nie zdoła tego inaczej udowodnić!
- Rafe, puść go!
Obejrzał się na nią z morderczą furią w spojrzeniu.
- Nie!
- Nie warto brudzić sobie rąk - powiedziała tak spokojnie i chłodno, jak tylko
mogła. - Wiemy o nim dosyć, by wpakować go na resztę życia do więzienia.
- Lis…
- Proszę cię, Rafe!
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund, potem puścił Deerhursta. Hrabia
osunął się na podłogę, łapiąc z trudem oddech. W obawie, że któryś z nich zaraz
zemdleje, Felicity znów szarpnęła Jamesa za włosy.
- Puszczaj!… - wysapał.
- Gadaj, do kogo należy Deerhurst? - zażądała. Napotkała znów spojrzenie
Rafe'a i dostrzegła w nim nagłą ciekawość, która zatriumfowała nad gniewem i nad
wyczerpaniem. - No do kogo należy? - powtórzyła i szarpnęła jeszcze raz hrabiego za
włosy.
- Ty podła… dziwko! - wykrztusił. - Zabiję… was oboje!…
Bancroft groźnie pochylił się nad nim.
- Gadaj, i to już!
- Nie!
- Lis?…
Puściła włosy Jamesa, a jego głowa znów stuknęła o dywan.
- Chyba to twoja własność, Rafe. Przedtem należała do Nigela, teraz do ciebie.
Właśnie dlatego hrabia chciał cię zabić.
- Panie Rafaelu!
- Tu jesteśmy, Beeks! - wrzasnęła May, nadal trzymając niebezpieczną księgę
nad powalonym Vincentem.
- Dzięki Bogu! - mruknął Rafe, nie odrywając oczu od swojej dziewczyny. -
Nigdzie bym nie odjechał, Lis. - Zachwiał się. - Nigdy cię nie opuszczę.
- Kocham cię… - szepnęła, ale nie była pewna, czy ją usłyszał. Oczy mu się
zamknęły i osunął się prosto w jej ramiona. W tej chwili Beeks i pan Greetham
wpadli do pokoju i przewrócili się o sznur, który Bancroft uwiązał przy drzwiach.
- …Mój ty awanturniku…
Mężczyzna otworzył oczy. Słońce wpadało do sypialni, bo zasłony nie były
całkiem zasunięte. Z dziedzińca dobiegały już odgłosy budowy.
Rafe chciał się przeciągnąć, ale poczuł ból w ramieniu i dał spokój. Opadł
znów na poduszki z lekkim uśmiechem. Od chwili swego przybycia do Forton nigdy
nie wsłuchiwał się w odgłosy tego domu. Dziwne, jak bardzo wydały mu się
swojskie!
Obok niego w łóżku coś się poruszyło. Zaskoczony odwrócił głowę.
Wczepiona jedną ręką w jego nocną koszulę spała przy nim Felicity. Wyglądała na
równie zmęczoną, jak on… Nie potrafił się jednak oprzeć pokusie i przesunął palcem
po gładkiej skórze jej policzka.
Rzęsy zatrzepotały, powieki uniosły się. Przez chwilę Lis wpatrywała się w
niego sennym wzrokiem, potem raptownie siadła na łóżku.
- Obudziłeś się! Jak się czujesz?
Rafe roześmiał się.
- Dzień dobry! - Felicity nadal miała na sobie tę samą niebieską suknię, co
wczoraj. Brakowało tylko rękawa i trzech guzików. - Byłaś przy mnie całą noc?
Dziewczyna skinęła głową.
- Nie mogłam cię przecież zostawić. Jak tam twoje ramię?
- Boli, ale bywało już gorzej.
- Wiesz co, Rafe? Tak sobie myślałam…
- To nie najlepszy znak - powiedział z wahaniem. Boże święty, chciałby
zawsze tak leżeć przy niej i obejmować ją… Byle mu na to pozwoliła!… - O czym
tak myślałaś?
- O Forton Hall.
Trzeba było pozwolić Gillinghamowi spalić ten cholerny dom!
Bancroft nigdy
nie przypuszczał, że można być zazdrosnym o budynek, i nie miał pojęcia, co z tym
począć?
- No i co wymyśliłaś?
Poczuł jej palce na swej piersi, pod koszulą.
- I… pomyślałam, że powinieneś go sprzedać. Jeśli tego chcesz.
Nie wierzył własnym uszom.
- Co takiego?!
- Wiem, że chciałeś go odremontować ze względu na mnie i na May - wypaliła
bez ogródek. - Ale… ale wczoraj myślałam, że straciłam cię na zawsze, Rafe…
Przytulił jej dłoń do serca.
- Przecież mnie nie straciłaś! Nie musisz poświęcać domu!
- Nie, nie! To tylko drewno, cegły i szkło, na litość boską! - Uchwyciła się go
jeszcze mocniej. - James chciał cię zabić, żeby zdobyć ten akt własności… - Łza
spłynęła jej po policzku. - A tobie wcale nie zależy na tym, żeby tu zostać.
Nie wiedząc, czy to sen, czy jawa, Rafe z trudem usiadł na łóżku.
- Uff! Do diabła!
- Połóż się! - rozkazała mu Lis i popchnęła go na poduszki. Chwycił ją znowu
za rękę i mocno uścisnął.
- Więc… gdybym chciał pojechać do Chin, wybrałabyś się tam razem ze mną?
Felicity skinęła głową.
- Gdybyś sobie tego życzył. Ale… jeśli ci na mnie nie zależy, to nie musisz się
o nas martwić. Moja kuzynka z Yorku wystarała się dla mnie o posadę. May i ja
będziemy mieć dach nad głową, więc możesz spokojnie…
- Nie pojedziesz do żadnego Yorku, psiakrew! - ryknął, ogarnięty paniką na
samą myśl, że mogłaby go opuścić. - Zrozumiano?!
- Rafe…
- A jeśli już o tym…
Beeks dyskretnie zastukał do drzwi, a potem ostrożnie zajrzał.
- A, już państwo nie śpią? Ma pan gościa, panie Rafaelu. Przyszedł pan John
Gibbs.
- Czego on chce? - burknął Rafe. - Wprowadź go tutaj!
Felicity próbowała opuścić łóżko, ale Bancroft nie puszczał jej ręki.
Zaczerwieniła się więc i trzepnęła go w zdrowe ramię.
- Chcesz mnie zhańbić?!
- Przecież to już zrobiłem - odparł szeptem, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Cicho bądź!
- I to dwa razy!
- Rafe!…
- Dzień dobry, panie Bancroft! - powiedział adwokat, wchodząc do pokoju. -
Dzień dobry, panno Harrington! Miło mi państwa widzieć.
- Do rzeczy, Gibbs!
- Ach, tak?… Jak pan sobie życzy. - John Gibbs rozejrzał się po pokoju. -
Mogę usiąść?
- Pewnie!
- Wywołał pan niemałe poruszenie w Pelford, panie Bancroft.
Rafe uniósł brew.
- No, myślę! Co na to pani Denwortle?
Prawnik odchrząknął.
- Wolałbym się teraz nad tym nie rozwodzić, proszę pana.
- Nie zdążyłem jej nawet powiadomić o wizycie księcia Wellingtona i Jureczka
Czwartego!
- Rafe, daj panu dojść do słowa - szepnęła Felicity, ściskając go ukradkiem za
rękę.
- Jakie ma pan dla nas nowiny, Gibbs? - spytał potulnie Rafael. Miał ochotę
śpiewać na całe gardło.
- Dzięki wydarzeniom ostatniej nocy udało mi się połączyć w logiczną całość
zdobyte dotąd informacje. Wszystko wskazuje na to, że mniej więcej piętnaście lat
temu hrabia Deerhurst zabrnął w straszliwe długi karciane, co go doprowadziło do
utraty majątku. - Adwokat spojrzał na Felicity. - Krótko mówiąc, pan Harrington
odkupił od niego Deerhurst za cenę dwukrotnie przewyższającą owe długi; dzięki
temu hrabia mógł nie tylko je spłacić, ale utrzymywać posiadłość w należytym stanie.
- A więc to prawda? - Dziewczyna aż jęknęła. - Przez cały ten czas
właścicielem Deerhurst był Nigel?!
- Istotnie. Obie strony przypuszczały, że majątek zostanie kiedyś odkupiony i
całą sprawę utrzymywano w sekrecie, by uniknąć niezdrowej sensacji. Niestety
jednak pani ojciec zmarł, panno Harrington… i wówczas sytuacja się…
skomplikowała.
Lis potrząsnęła głową.
- Nie musi pan być aż tak dyskretny, panie Gibbs! Po śmierci mego ojca
wyszły na jaw także jego długi. Widać stary hrabia i James obawiali się, że zechcemy
ratować Forton Hall, poświęcając Deerhurst!
Rafe zamknął na chwilę oczy. Przez mózg przemknęły mu tysiączne
możliwości…
- A więc Deerhurst należy do mnie?
- Tak, panie Bancroft.
- A ile ten majątek jest wart?
- Mniej więcej sto pięćdziesiąt tysięcy funtów.
- Wielkie nieba!… A gdzie jest teraz James Burlough?
- W areszcie. Ze względu na obciążające go zbrodnie miejscowy konstabl
wezwał agentów z Bow Street
, którzy odtransportowali go do Londynu.
- Jego proces odbędzie się zatem w Izbie Lordów
ojciec będzie miał używanie! Przynajmniej raz cieszę się, że taki z niego mściwy
sukinsyn!
- Ładnie się wyrażasz o rodzonym ojcu.
Rafe odwrócił się ku drzwiom. W tej chwili wiele by dał, żeby to był tylko sen!
- Wasza książęca mość?… - wykrztusił z trudem. - Co tu robisz, ojcze, do
czarta?!
Książę Highbarrow stał w progu, spoglądając na nędznie umeblowany pokój,
na młodego prawnika, na obandażowaną rękę syna - i wreszcie na bladziutką Felicity,
siedzącą na łóżku obok niego.
- To wszystko moja wina! - odezwał się jeszcze jeden głos i wyminąwszy ojca,
wszedł do pokoju Quin. - Może nam pan zechce wybaczyć?… - zwrócił się do
Gibbsa.
- Ależ… ależ oczywiście, panie markizie. - Adwokat chwycił swą tekę i
wymknął się z pokoju.
- Mam nadzieję, że to nic wielkiego, Rafe? - Quin podszedł, by obejrzeć
zabandażowane ramię brata. - Beeks opowiedział nam, co się wydarzyło.
- Nic mi nie będzie - odparł Rafe, ściskając jeszcze mocniej Felicity za rękę.
Nie umknie mu teraz! - Co was tu sprowadza?
Książę ruszył się wreszcie od progu i zajął miejsce opuszczone przez Gibbsa.
- Przed samym wyjazdem do Hiszpanii otrzymaliśmy list od Quinlana. Pisał,
że wplątałeś się znów w paskudną awanturę i że uganiasz się za jakąś dzierlatką. -
Spojrzał na Lis. - Pewnie chodziło o panią?
- Tak, wasza książęca mość - odparła spokojnie. - Nazywam się Felicity
Harrington. Rafael dużo mi o księciu panu opowiadał.
Rafe zerknął na nią. Była znacznie lepszą dyplomatką niż on.
- Bierzemy ślub w niedzielę - wypalił i czekał, że posypią się gromy.
- Nie ma mowy.
- Właśnie że się pobierzemy, do cho…
- Twoja matka i Maddie nie zdążyłyby dojechać.
Rafe zamrugał oczami.
- Słucham?
Książę wskazał gestem Quina.
- Twój brat mówi, że to ty zaprojektowałeś stajnię. I nowe skrzydło domu. Czy
to prawda?
- Tak.
- Dobra robota.
Rafe nie miał pojęcia, jak długo siedziałby bez ruchu, wpatrzony w księcia,
gdyby Felicity nie trąciła go w ramię.
- Podziękuj ojcu, Rafe.
- Dziękuję.
- Widzę, że dziewczynie nie brak rozsądku. Czysty zysk dla ciebie, Rafaelu.
…
Chyba to jednak sen… Bancroft spoglądał to na brata, któremu w oczach
błyskało rozbawienie, to na ojca, który siedział wyprostowany jak struna i spoglądał
surowo niczym inkwizytor.
- Więc aprobujesz mój wybór, ojcze?
- A cóż cię to obchodzi, do diaska, czy aprobuję, czy nie?!
- Nic a nic. Pytam z prostej ciekawości.
- Ach, tak? - Książę Highbarrow wstał. - Kto wam daje ślub?
- Wielebny Laskey - odparła Felicity z nutką zdziwienia w głosie. - Miejscowy
proboszcz.
- Pogadam z nim.
Rafe wyprostował się. Na coś takiego był przygotowany!
- O niczym z nim nie po…
- Weźmiecie ślub we wtorek, kiedy twoja matka zdąży tu przyjechać i
wypocząć po podróży. - Z tymi słowy książę odwrócił się na pięcie i wyszedł z
pokoju.
- Quin, czy jego książęca mość nie miał ataku apopleksji?! - zdumiał się Rafe.
Brat zaśmiał się i rozsunął zasłony w oknie.
- Gdy wczoraj późnym wieczorem przybył twój stajenny, matka przez pół
godziny wypytywała go o wszystko, nim ruszyliśmy w drogę. Zapowiedziała też jego
książęcej mości, że będzie niepocieszona, jeśli wyrwie mu się choć jedno
nietaktowne słowo na temat Forton albo panny Harrington. - Markiz oparł się o
parapet. - Choć, prawdę mówiąc, ojciec nie potrzebował chyba takiego ostrzeżenia.
Przestraszył się nie na żarty, kiedy po raz ostatni wyjechałeś z Londynu. Zdał sobie
wreszcie sprawę, że może cię już nigdy nie zobaczyć!
- Za dużo od rana niespodzianek, jak na moje siły - mruknął Rafe i opadł znów
na poduszki.
- Nie wolno cię podobno męczyć, więc zostawiam was samych. Jeszcze tylko
jedno pytanie: co zamierzasz zrobić z Deerhurst?
- Sprzedać - burknął Rafe i przymknął oczy.
- No, to gratuluję, Rafaelu! Jesteś bogatym człowiekiem.
Rafe otworzył jedno oko i gdy zobaczył, że brat opuścił pokój, siadł znów na
łóżku.
Felicity spojrzała na niego poważnym wzrokiem.
- On ma rację: jesteś bogaty!
- Jesteśmy bogaci! - poprawił, obejmując ją w pasie.
- Rafe…
- Dasz mi wreszcie dojść do słowa?!
Lis spojrzała na niego.
- No, dobrze.
Wziął głęboki oddech.
- Zapamiętaj raz na zawsze: kocham cię. Bardziej niż wszystko w świecie! To,
czego szukałem wC hinach czy Peru, znalazłem właśnie tutaj. Uświadomiłem to
sobie ubiegłej nocy, ale chyba przeczuwałem już od dawna.
- Rafe…
- Pragnę budzić się co rano u twego boku, we własnym łóżku i we własnym
domu - ciągnął. - Być zawsze z tobą. Właśnie tu, w Forton Hall. Co ty na to?
Rozpłakała się.
- Kiedy James powiedział mi wczoraj wieczorem, że cię zabił, myślałam, że i
ja umrę! Wszędzie byłabym z tobą szczęśliwa, Rafe! - Uśmiechnęła się i otarła oczy.
- Jeśli chcesz, żeby to było właśnie tu, niech tak będzie.
- O, więc wytrzymasz dożywotni pobyt w Forton?
- Chyba tak.
Mężczyzna roześmiał się, wziął ją pod brodę i ucałował w usta.
- Doskonale się składa, bo i mnie się tutaj podoba.
Felicity objęła go ramionami i przytuliła się ostrożnie, by nie urazić chorej
ręki. Tego właśnie Rafe pragnął. Zaoszczędziłby im wiele zmartwień i zamieszania,
gdyby to sobie wcześniej uświadomił! Musnął wargami rozwichrzone włosy Lis.
Brakowało już tylko jednego…
Ktoś poruszył klamką i drzwi znów się uchyliły.
- Felicity?… - szepnęła May, zaglądając do pokoju. - O, już nie śpisz! Wiesz,
książę jest na dole. Ronald oblał go herbatą!
- O, Boże! - westchnęła Felicity. - Biedny Ronald!
Z szerokim uśmiechem May wmaszerowała do sypialni i wdrapała się na
łóżko.
- Powiedziałaś już Rafe'owi?…
- O czym miała mi powiedzieć, maluszku? - spytał, robiąc jej miejsce koło
siebie. Teraz niczego mu już nie brakowało!… No, może jeszcze jednego czy dwóch
własnych dzieciaków, kropka w kropkę takich, jak ten bystrooki duszek!
- Znowu zastosowałam metodę numer dwadzieścia osiem. Tym razem książką!
- Naprawdę?
Jej siostra roześmiała się i skinęła głową.
- Tak było! Wielki bohater wojenny, Rafael Michelangelo Bancroft, pokonany,
a potem ocalony przez ośmiolatkę!
Rafe spojrzał w jej czarne oczy i ujrzał w nich zmęczenie, wesołość i miłość
równie wielką, jak jego własna.
- Czuję się absolutnie poniżony. Wdeptany w ziemię. Nigdy nie ośmielę się
pokazać na zjeździe koleżeńskim Niezłomnych Gwardzistów!
- Nulli secundus! - zapiała radośnie May. - To będzie teraz nasze motto!
- No, cóż! - uśmiechnął się szeroko Rafe. - Z dwojga złego lepsze to niż
"numer dwudziesty ósmy"!
Felicity zaśmiała się i pocałowała go w ucho.
- Kocham cię - szepnęła.
- A ja ciebie, moja praktyczna panienko!
Rdzenny londyński cwaniak, mówiący bardzo charakterystyczną gwarą (przyp. tłum.).
Jedna z dwóch najsłynniejszych prywatnych szkół średnich w Anglii. Drugą jest Harrow (przyp. tłum.).
Lekki, przeważnie dwukołowy, otwarty powóz na resorach (przyp. tłum.).
Lady Jersey była jedną z kochanek króla Jerzego IV, osobą bardzo niepopularną (przyp. tłum.).
"Prinny" (lub "Prinney"), czyli "Książątko", to przezwisko Jerzego IV z czasów, gdy był jeszcze księciem
Walii (Prince of Wales). Koronowano go w 1820 r, pięć lat po bitwie pod Waterloo (przyp. tłum.).
Słynne wyścigi końskie w Epsom (przyp. tłum.).
W owej epoce było absolutnie nie do przyjęcia, by mężczyzna ofiarował znajomej
kobiecie coś z ubrania, choćby chusteczki, rękawiczki lub wstążki. Taki zakup potwierdzałby
najbardziej kompromitujące plotki o tej parze (przyp. tłum.).
Zdobny kwiatami i kolorowymi wstążkami słup, dokoła którego odbywały się w Anglii pierwszego maja
tradycyjne zabawy ludowe. Odchodzące od maika wstęgi podtrzymywały najładniejsze dziewczęta.
Wybierano też wówczas "królową maja" (przyp. tłum.).
Ekskluzywny klub londyński, którego regulamin zabraniał kobietom wstępu do pomieszczeń klubowych
(przyp. tłum.).
Aluzja do znanej baśni braci Grimm. Uwięziona w wieży dziewczyna spuszczała swój bardzo długi
warkocz, by mógł się po nim - jak po drabinie - wdrapywać jej kochanek (przyp. tłum.).
Ok. 2, 5 metra (przyp. tłum.).
"Charades" - tradycyjna rozrywka Anglików - to połączenie zgadywanki z teatrem amatorskim. Opisy
podobnych zabaw można znaleźć w wielu angielskich powieściach obyczajowych, np. Charlotte Bronte czy
Daphne du Maurier (przyp. tłum.).
Leonardo da Vinci jest najlepszym przykładem człowieka wszechstronnie uzdolnionego (przyp. tłum.).
Dokument umożliwiający natychmiastowe zawarcie małżeństw bez wstępnych formalności (przyp.
tłum.).
Czyli przedstawicieli londyńskiej policji, będącej zalążkiem obecnego Scotland Yardu (przyp.
tłum.).
Członkowie Izby Lordów tam właśnie byli sądzeni (przyp. tłum.).