I
i
ANNE MARIE WINSTGON
PIRAMIDA KŁAMSTW
Gretchen Wagner - światowej sławy archeolozka, która
nie ma problemów z rozszyfrowaniem najstarszego pis
ma w dziejach ludzkości, lecz wydarzenia z jej własnego
dzieciństwa są dla niej tajemnicą
Kurt Miller - prywatny detektyw, wynajęty, by odnaleźć
zaginioną Gretchen Wagner i przywieźć ją do jej rzeko
mego biologicznego ojca
Jake Ingram - teraz już zna prawdę i wie, że jest jed
nym z pięciorga genetycznie zmodyfikowanych dzieci.
Wie także, że musi odnaleźć pozostałą czwórkę, zanim
zrobi to przestępcza siatka
Violet Vaughn Hobson - biologiczna matka Superpiątki,
która wychodzi z ukrycia, by uratować swe dzieci przed
grożącym im niebezpieczeństwem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oho, znów widzę to spojrzenie.
- Jakie? - spytała Gretchen Wagner, nie zwracając
uwagi na żartobliwy ton asystentki.
Nieobecna myślami, wpatrywała się w kobietę trzy
mającą na rękach niemowlę o ogromnych czarnych
oczach. Matce, ubranej po europejsku, na pewno było
w tym majowym skwarze chłodniej niż Gretchen i Na
ncy, które z szacunku dla miejscowej tradycji nosiły
bluzki z długimi rękawami, spódnice do ziemi, a na
głowie bawełniane chusty.
Po chwili, pchnąwszy ciężkie szklane drzwi, zna
lazły się w klimatyzowanym holu kairskiego hotelu.
Każda natychmiast zdjęła hidżab i przeczesała ręką
włosy, po czym starannie złożyła cienki jak muślin,
podłużny pas materiału.
- Maślane, rozmarzone, pełne zachwytu - odparła
Nancy Claxten. - Czyżbyś zapragnęła mieć dzieciątko?
Gretchen zmierzyła asystentkę zdumionym wzrokiem.
- Mówisz takim tonem, jakbyś nie lubiła dzieci. -
Nie mieściło się jej w głowie, jak można nie czuć
wzruszenia na widok pulchnego, rozkosznego niemow
lęcia.
- Lubię. - Nancy wzruszyła ramionami. - Ale nie
są dla mnie priorytetem w życiu. Dzieci to dzieci, ro
zumiesz?
Nie, Gretchen tego nie rozumiała. Na skutek jakiejś
traumy, którą musiała przeżyć w dwunastym roku ży
cia, kiedy to została adoptowana przez Hansa i Annikę
Wagnerów, była pozbawiona wszelkich wspomnień
z dzieciństwa. W przeciwieństwie do innych dzieci
nigdy nie miała koleżanek, a przynajmniej żadnych nie
pamiętała. Jako nastolatka zaś nie umiała znaleźć sobie
miejsca w świecie rówieśników.
Nie stanowiło to dla niej większego problemu. Była
wybitnie inteligentna, pasjonowała się nauką i w wieku
piętnastu lat skończyła szkołę średnią i rozpoczęła stu
dia językoznawcze. W wieku dwudziestu lat zdobyła
tytuł magistra. Dwa lata później napisała doktorat po
święcony starożytnym tekstom i próbom ich translite
racji. Po obronie doktoratu pracowała na wielu słyn
nych uczelniach w całych Stanach. Doskonale znała
jedenaście nowożytnych języków, kilka innych znała
biernie, w tym grekę i łacinę.
Ale nie znała się na dzieciach. W swoim dorosłym
życiu ani razu się z żadnym nie zetknęła. Do niedawna
było jej z tym całkiem dobrze, jednakże parę miesięcy
temu zdała sobie sprawę, że jej zegar biologiczny tyka
z każdym dniem coraz głośniej, ostrzegając ją, by się
pospieszyła.
- Innymi słowy, nie kusi cię macierzyństwo?
- Nie mam ochoty wiązać się na stałe. Poza tym
jestem najstarsza z szóstki rodzeństwa. Opieka nad
braćmi i siostrami porządnie dała mi się we znaki. -
Nancy pokręciła z uśmiechem głową. - Zresztą mam
dopiero dwadzieścia dwa lata.
Szczęściara, pomyślała Gretchen. Jeszcze długo mo
że nie myśleć o zachodzeniu w ciążę.
- Natomiast ty - kontynuowała Nancy - jeżeli za
mierzasz założyć rodzinę, to powinnaś zacząć rozglą
dać się za odpowiednim partnerem. Bądź co bądź, zbli
żasz się do czterdziestki, prawda?
- Jeszcze mi trochę brakuje - odparła Gretchen,
która niedawno obchodziła trzydzieste piąte urodziny.
Boże, czyżby tak staro wyglądała?
- Ups, przepraszam! Właśnie zamierzałam dodać,
że nie wyglądasz na czterdziestkę. Moja matka ma tyle,
i w porównaniu z tobą jest staruszką. Z kolei najmłod
sza siostra mamy niedawno skończyła trzydziestkę
i też się z tobą nie może równać. No ale ona ma trójkę
dzieci. Może jak kobieta tak strasznie krzywi się z bólu
podczas porodu, to potem ta rozciągnięta skóra na twa
rzy nie wraca na miejsce i stąd...
- Przestań. - Gretchen starała się powstrzymać od
śmiechu. - Tylko pogarszasz sytuację.
- Jak to? - W oczach Nancy odmalowało się zdzi
wienie.
- A tak to. Twoja trzydziestoletnia ciotka ma trójkę
dzieci, więc co ja biedna mam powiedzieć? Jestem sta
ra. Za stara, żeby założyć rodzinę. - Nigdy dotąd Gre
tchen nikomu nie zwierzała się ze swoich marzeń
o mężu, dzieciach, domku z ogródkiem.
- Rety! - Wzdychając teatralnie, Nancy popatrzyła
w sufit. - Sama jesteś sobie winna, wiesz? Rodzina
nie spada z nieba. Trzeba włożyć odrobinę wysiłku,
rozejrzeć się...
- Słucham? - spytała Gretchen. Nie takiej spodzie
wała się reakcji.
- Zgoda, może świat akademicki nie grzeszy nad
miarem adonisów, ale ty jesteś tak pochłonięta pracą,
że na facetów nie zwracasz uwagi. Więc wyjaśnij mi,
jak chcesz poznać swego przystojnego, umięśnionego
księcia, jeśli z nim wcześniej nie porozmawiasz?
- A czy wśród mężczyzn przemierzających dostoj
ne korytarze londyńskiego University College kiedy
kolwiek widziałaś przystojnego, umięśnionego księcia?
- Masz rację. - Nancy obeszła pośpiesznie stół
i fotele stojące naprzeciw wyłożonej marmurem rece
pcji. - Muskularnych przystojniaków raczej się tam nie
uświadczy. Moim zdaniem, jeśli chcesz znaleźć faceta,
musisz poszerzyć pole poszukiwań.
- Wiesz, od pewnego czasu się nad tym zastana
wiam. I dochodzę do wniosku, że właściwie to mi nie
zależy na facecie.
- Jesteś lesbijką? Ojej, przepraszam, że tak na siłę
próbuję cię wyswatać...
- Nie jestem żadną lesbijką! - zaprotestowała Gre
tchen, trochę głośniej niż zamierzała, bo siedzący w fo
telu atrakcyjny szatyn podniósł z zaciekawieniem
wzrok. Oblewając się rumieńcem, ściszyła głos. - Cho
dziło mi o to, że w dzisiejszych czasach bez pomocy
mężczyzny też można zajść w ciążę i urodzić dziecko.
- Masz na myśli metodę in vitro, banki spermy i tak
dalej? - spytała Nancy, przystając przed windami. -
Czy to nie kosztuje fortuny? Zresztą naprawdę chcia
łabyś sama wychowywać dziecko? Bo ja nie. Kto by
się bachorem zajmował, kiedy byłabyś osowiała przed
miesiączką? Albo kiedy nabawiłabyś się grypy? Albo...
- Nancy... - Gretchen przerwała asystentce w pół
słowa. - Czy przypadkiem nie szukasz dziury w całym?
- Co? Jakiej dziury? - Po chwili zreflektowała się.
- No dobra, już milczę.
Rozległ się dzwonek znamionujący przyjazd windy
i po chwili drzwi się rozsunęły. Gretchen z Nancy we
szły do kabiny, zaraz za nimi wszedł szatyn, który
wcześniej siedział w holu. Napotkawszy wzrok Gre
tchen, uśmiechnął się, po czym przeniósł spojrzenie
na tablicę z przyciskami. Widocznie mieszkał na tym
samym piętrze co jedna z nich, bo oparł się o ścianę,
nie wciskając żadnych dodatkowych guzików.
Choć czuła się speszona tym, że słyszał fragment
ich rozmowy, Gretchen ponownie zerknęła na obcego.
Facet był piekielnie przystojny, o krótko przyciętych,
lekko kręconych ciemnych włosach i piwnych oczach
obramowanych długimi rzęsami. Na skutek opalenizny
sprawiał wrażenie człowieka, który urodził się na Bli
skim Wschodzie, przypuszczalnie jednak pochodził ze
Stanów lub Europy. Miał mocno zarysowaną szczękę
oraz dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechał. Wy
soki, wzrostu około metra osiemdziesiąt pięć, potężnie
zbudowany, szeroki w ramionach - podejrzewała, że
w trosce o kondycję podnosił ciężary. Kiedy skrzyżo
wał ręce na piersi, rękawy koszulki polo o mało nie
pękły w szwach.
Słysząc, jak Nancy chrząka, Gretchen skierowała
na nią wzrok. Szczerząc w uśmiechu zęby, dziewczyna
uniosła znacząco brwi.
- Wieczorem idziemy całą paczką do Pub 28. Może
byś się z nami wybrała? A nuż spotkasz tam swojego
księcia z bajki?
Tego tylko brakowało! Ma iść do baru, w którym
uwielbiają przesiadywać mieszkający w Kairze Angli
cy i Amerykanie, z grupą studentów, wśród których
czułaby się starzej niż Matuzalem? Z Nancy, która ko
niecznie chce bawić się w swatkę? O nie! Zresztą Na
ncy dobrze wie, że ona, Gretchen, nie brata się ze stu
dentami. Właściwie z nikim się nie brata; trzyma się
na uboczu.
- Nie, dziękuję.
Uśmiechnęła się, starając się złagodzić swój ton. Nie
chciała urazić dziewczyny, która była doskonałą asy
stentką i w sumie niezwykle sympatyczną osobą. Po
znały się na Harvardzie. Nancy zapisała się na kilka
prowadzonych przez Gretchen kursów, a potem ucie
szyła się z możliwości towarzyszenia jej do Egiptu,
gdzie miały pracować nad rozszyfrowywaniem Tablic
Ahkramihtona. Na miejscu okazało się, że Nancy nie
potrafi pracować w ciszy. Chcąc nie chcąc, Gretchen
stopniowo zaczęła się otwierać, wyłaniać zza muru, za
którym zazwyczaj się kryła.
- Ten upał mnie wykańcza - dodała po chwili. -
Zjem kolację w restauracji hotelowej i położę się spać.
Winda zatrzymała się.
- Jasne. Tylko pamiętaj, co powiedziałam o roz-
szerzeniu pola poszukiwań. - Nancy popatrzyła zna
cząco na Gretchen. Nie doczekawszy się reakcji, wzru
szyła ramionami i wysiadła. - To co? Jutro o dziewią
tej w holu?
- Tak. Baw się dobrze.
- Ty też.
Drzwi zasunęły się z cichym sykiem. Gretchen, któ
ra została w kabinie z przystojnym nieznajomym, wbi
ła wzrok w podłogę. Przypomniawszy sobie słowa Na
ncy o księciu z bajki, poczuła, jak rumieniec rozpala
jej twarz. No tak, świetnie. Teraz przystojniak z windy
weźmie ją za jedną z tych samotnych kobiet, które roz
paczliwie poszukują mężczyzny. Policzki coraz bar
dziej jej płonęły. Zerknęła na wyświetlające się nad
drzwiami numery pięter. Jeszcze kilka sekund, pomy
ślała z ulgą.
Mężczyzna odchrząknął. Obejrzawszy się przez ra
mię, ze zdumieniem napotkała jego wzrok.
- Pani jest Amerykanką? - spytał.
Sądząc po akcencie, sam pochodził z południa Sta
nów. Głos miał niski, lekko ochrypły - dokładnie taki,
jakiego się spodziewała. Tyle że dotychczas jej ocze
kiwania nigdy się nie spełniały. Miała nieduże doświad
czenie z mężczyznami, ale na ogół było tak, że kiedy
facet wyglądał bosko, to mówił nieprzyjemnym dla
ucha piskliwym lub nosowym głosem, który działał
na kobiety, a przynajmniej na nią, jak przysłowiowy
kubeł zimnej wody.
W odpowiedzi skinęła głową. Wyszło to trochę ob
cesowo.
- Tak - odparła. Wyszło to niewiele lepiej. Niena
widziła kurtuazyjnych, nic nieznaczących rozmówek.
Po prostu, jak mawiała Nancy, nie lubiła strzępić sobie
języka.
- Tak mi się wydawało - stwierdził obcy. - Miło
słyszeć swojski akcent.
- Mimo że nie jest z południa?
Roześmiał się. W kącikach oczu pojawiły mu się
malutkie zmarszczki.
- Mimo.
Winda stanęła. Oboje wysiedli, oboje skręcili w le
wo. Gretchen pierwsza doszła do swojego pokoju; nie
znajomy wyminął ją i ruszył dalej korytarzem.
- Miłego wieczoru - rzekł, oddalając się.
- Dziękuję. - Popatrzyła na niego spod rzęs, zbyt
speszona, aby cokolwiek więcej powiedzieć.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zdjęła bawełnianą bluz
kę oraz długą spódnicę z khaki. Nie była przyzwycza
jona do tak suchego klimatu, jaki panował w tej części
świata. Miała wrażenie, jakby z jej organizmu wypa
rowały wszystkie płyny, do ostatniej kropelki. Napu
ściła do wanny letniej wody, wrzuciła kilka kulek za
pachowych, po czym upięła włosy w kok i wyciągnęła
się w kąpieli. Leżała, rozkoszując się błogim spoko
jem, dopóki czubki jej palców nie zaczęły przypominać
krepiny. Po kąpieli dokładnie wtarła w skórę balsam
nawilżający.
Godzinę później włożyła sięgającą ziemi cienką su
kienkę o dopasowanej górze i plisowanej spódnicy, na
ramiona zarzuciła szal i tak ubrana zeszła na dół do
restauracji. Ponieważ bywała wcześniej zarówno
w Egipcie, jak i w innych krajach Bliskiego Wschodu,
miała odpowiednio skompletowaną garderobę. Wie
działa, że podróżująca samotnie kobieta powinna kie
rować się paroma podstawowymi zasadami bezpie
czeństwa, zwłaszcza w krajach muzułmańskich.
W hotelu znajdowało się kilka restauracji podają
cych potrawy międzynarodowe, trzy małe knajpki spe
cjalizujące się w kuchni etnicznej, duży, niezwykle ele
gancki lokal, w którym kelnerzy paradowali we fra
kach, równie duża, lecz bardziej swojska restauracja,
w której podawano specjały kuchni amerykańskiej
oraz dwa bary, w których do jedzenia były tylko ka
napki i małe przekąski.
Gretchen wybrała restaurację amerykańską. Posa
dzono ją przy niedużym stoliku w rogu sali, co przyjęła
z wdzięcznością. Chociaż była przyzwyczajona do
spożywania posiłków w samotności, bo niemal całe
dorosłe życie to robiła, nie cierpiała stolików na środku
sali. Miała wtedy wrażenie, że wszyscy w restauracji
zerkają na nią ze współczuciem.
Oj, Gretchen, jesteś żałosną, skoncentrowaną na so
bie egoistką, usłyszała wewnętrzny głos.
Nie przejmuj się, powiedział inny głos. W końcu
na kogo możesz liczyć, jak nie na siebie?
Zamówiła do posiłku kieliszek pinot grigio. Czuła
się dziś wyjątkowo spięta i pobudzona. Sama nie wie
działa dlaczego. Prace badawcze, które prowadziła, po
woli zbliżały się ku końcowi. Publikacja tekstu na te
mat Tablic Ahkramihtona odbije się echem na całym
świecie. Echem, które szybko ucichnie, lecz w środo
wisku naukowców zajmujących się kulturą antyczną
wywoła ogromny oddźwięk. Tablice Ahkra, jak je
w skrócie nazywano, to najwcześniejsze teksty pisane
przez człowieka, starsze co najmniej o pięćset lat od
używanego przez Sumerów pisma klinowego czy egi
pskich hieroglifów.
Jako światowej sławy ekspert od starożytnego pi
śmiennictwa Gretchen miała za zadanie rozszyfrować
niedawno odkryte teksty. Dziś zdołała odczytać dwa
ostatnie znaki, które sprawiały jej najwięcej problemów.
Teraz naukowcy będą mogli się zająć interpretacją Tablic.
Odniosła sukces; miała co świętować. Praca nad Tabli
cami Ahkra stanowiła ukoronowanie jej kariery. A jed
nak. .. jednak to wciąż za mało. Wciąż czuła niedosyt.
Cóż z tego, że w świecie akademickim święciła
triumfy, że odtąd jej nazwisko już zawsze będzie ko
jarzone z Tablicami Ahkramihtona, skoro nie ma z kim
dzielić swojej radości i dumy? Gdyby jutro wpadła pod
pociąg albo w inny sposób zniknęła z powierzchni zie
mi, nikt nie uroniłby po niej łzy.
Jeśli chodzi o życie osobiste, to na tym polu po
niosła sromotną porażkę. I niestety jest za późno, aby
cokolwiek w tej dziedzinie naprawić. Może natomiast
wykonać jedną rzecz, która na zawsze odmieni jej ży
cie. Która sprawi, że już nigdy nie będzie samotna.
Może zajść w ciążę i urodzić dziecko.
Dziecko... Zdała sobie sprawę, że myśl o dziecku
powoli, lecz systematycznie dojrzewała w jej podświa
domości.
Gretchen pogrążyła się w zadumie. Od pewnego
czasu ze ściśniętym sercem spoglądała na rozkoszne
niemowlęta i kobiety, które tulą maleństwa do piersi.
Dziś, po rozmowie z Nancy, zaczęła poważnie się za
stanawiać nad ideą macierzyństwa. Podnosząc do ust
kieliszek wina, uśmiechnęła się do siebie. Wie, co na
leży zrobić. Im dłużej o nim myśli, tym bardziej jest
zdecydowana. Własne dziecko, w połowie składające
się z jej komórek... Własne, nie adoptowane. Chociaż,
skarciła się szybko w myślach, nie ma niczego złego
w adopcji. Dzięki Bogu za takich ludzi jak jej rodzice,
którzy postanowili otoczyć sierotę miłością. Ona oczy
wiście też rozważy pomysł adopcji, jeżeli nie zdoła
urodzić sama.
Nie chce drugiej połowy życia spędzić samotnie.
Gdyby miała dziecko... Więzy krwi... marzyła o tym.
Nigdy na ten temat słowem nie wspomniała, kiedy żyli
jej adopcyjni rodzice. Za nic w świecie nie chciałaby
im sprawić przykrości. Ale od ich śmierci czuła nara
stającą z każdym rokiem potrzebę biologicznej łącz
ności z drugim człowiekiem.
Pragnęła ofiarować swojemu dziecku to wszystko,
czego sama była pozbawiona. A przynajmniej czego
nie pamiętała. Jej dziecko każdego roku w tym samym
dniu obchodziłoby urodziny; robiłaby mu zdjęcia, ba
wiłaby się z nim, opowiadałaby mu bajki, słowem od
pierwszych dni życia tworzyłaby mu wspomnienia.
Ponownie podniosła kieliszek do ust i wypiła za
swój sukces, za swoje zdrowie i za plan, który coraz
bardziej krystalizował się jej w głowie. Gdy tylko wró-
ci do Bostonu, zacznie rozglądać się za mężczyzną,
z którym mogłaby zajść w ciążę. Seks z nieznajomym,
wyłącznie w celu prokreacji, nie bardzo jej odpowia
dał, ale nie miała wyjścia. Sztuczne zapłodnienie oraz
metoda in vitro to, jak czytała, dość kosztowne zabiegi.
Co prawda dobrze zarabiała, lecz nigdy nie szastała
pieniędzmi. I teraz też nie miała zamiaru tego robić.
Wiedziała, że jako samotna matka musiałaby liczyć
wyłącznie na siebie.
Jej rodzice byli bogatymi ludźmi, ale wkrótce po ich
śmierci Gretchen oddała cały odziedziczony po nich ma
jątek. Ponieważ pracowała i powodziło się jej całkiem
nieźle, uznała, że przekazując pieniądze na jakiś szla
chetny cel, lepiej uczci pamięć wspaniałych ludzi, którzy
ją adoptowali, niż jeśli zatrzyma je dla siebie.
Hm, teraz żałowała, że nie zostawiła sobie kilkuset
tysięcy na czarną godzinę. Ale trudno. Zatem w ciążę
zajdzie metodą tańszą i bardziej staroświecką - z żywym
mężczyzną. Roześmiała się nerwowo. Opanuj się, zganiła
się w duchu. Jak ty sobie poradzisz, jeżeli na samą myśl
o seksie z nieznajomym drżysz ze zdenerwowania?
Nie obejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś obserwuje
jej dziwaczne zachowanie. Wiedziała, że nikt na nią
nie patrzy. Była pierwowzorem niewidzialnej kobiety,
o której nakręcono serial telewizyjny.
No cóż. Nie zamierzała z tego powodu rozdzierać
szat. „Niewidzialność" ma pewne zalety. Osoba nijaka,
niewidzialna, nie zwraca na siebie uwagi, a Gretchen
nie znosiła być w centrum zainteresowania. Uśmiech
nęła się na wspomnienie matki, która usiłowała namó-
wić ją na lekcje tańca lub zajęcia w kółku dramaty
cznym. Oczywiście bez powodzenia. Nawet sporty dru
żynowe napawały Gretchen przerażeniem - wyobra
żała sobie widzów, którzy czekali na każde jej potknię
cie. Brr!
To był kolejny powód, dlaczego pragnęła mieć
dziecko. Od swojej pociechy nie będzie wymagała do
skonałości. Nawet jeśli dziecko popełni błąd, ona i tak
będzie je kochała.
Zacisnęła palce tak mocno na widelcu, że metalowy
trzonek boleśnie wbił się jej w dłoń. Nie rozumiała
własnych emocji. Przecież rodzice do niczego jej nie
zmuszali. Chcieli jedynie, aby miała do wyboru różne
możliwości. Boże, gdyby tylko mogła sobie przypo
mnieć pierwsze dwanaście lat życia. Do szału dopro
wadzał ją fakt, iż nie ma ani jednego wspomnienia
z wczesnego dzieciństwa.
Tylko to ją złościło. Poza tym wiodła spokojne ży
cie. Od śmierci rodziców jeszcze bardziej pogrążyła
się w pracy, aby nie myśleć o swojej samotności.
Nawet nie znała dokładnej daty swoich urodzin. Czy
to nie żałosne? Rodzice adopcyjni zawsze obchodzili
jej urodziny czternastego lutego, w dniu walentynek;
mówili, że tego dnia, gdy pojawiła się w ich domu,
spełniło się ich najpiękniejsze marzenie. Kiedy zmarli,
znalazła w papierach swoje dokumenty adopcyjne.
Wynikało z nich, że urodziła się w roku 1967, i to się
zgadzało, ale miesiąca i dnia urodzin nie podano, nie
było też żadnej wzmianki o rodzicach biologicznych,
zupełnie jakby wcześniej nie istniała, jakby pojawiła
się na świecie dopiero tego dnia, gdy trafiła do domu
Wagnerów. Co przecież nie było prawdą.
Przed adopcją dwanaście lat spędziła w innym do
mu, w innej rodzinie. Z jakiegoś dziwnego powodu,
niezrozumiałego dla samych lekarzy, z tego okresu
miała dosłownie kilka mglistych wspomnień. Pamię
tała łaciną ciemnowłosą kobietę, która może była jej
matką, a może nie, oraz szeroką piaszczystą plażę za
lewaną łagodnymi falami.
Nawet gdyby chciała odszukać biologicznych ro
dziców, nie byłaby w stanie tego zrobić. Adopcja od- f
była się prywatnie; wszelkie ślady przeszłości zostały
starannie zatarte. Ale nie zależało jej na podejmowaniu
poszukiwań. Jaki by to miało sens? Amnezja, na którą
cierpiała, musiała wynikać z fizycznej lub emocjonal
nej traumy, jakiej doznała w pierwszych latach życia,
spędzonych właśnie z ojcem i matką. Dla Gretchen li
czyli się wyłącznie ludzie, którzy ją adoptowali. Cu
downi, wspaniali ludzie, którzy dali jej miłość i po
czucie bezpieczeństwa. Mogłaby latami uczęszczać na
terapię, próbować odzyskać pamięć, a z drugiej strony
może przypomniałyby jej się rzeczy niemiłe, bolesne,
takie, o jakich lepiej nie pamiętać? i
Otworzyła kartę dań, kiedy na stół padł cień. |
- Dobry wieczór. !
Z miejsca rozpoznała głos! Dreszcz przebiegł jej
po plecach. Podniósłszy wzrok, zobaczyła nieznajome
go z windy. Natychmiast przypomniała sobie swoją
rozmowę z Nancy i sprzeciw, że nie jest lesbijką, który
on z pewnością słyszał. Zaczerwieniła się po uszy.
Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważał jej rumieńca.
- Czeka pani na kogoś? - spytał.
Pokręciła przecząco głową.
Mężczyzna rozciągnął usta w uśmiechu.
- Jestem Kurt Miller - przedstawił się. - Z Austin
w Teksasie. Czy wyświadczyłaby mi pani tę przyje
mność i zjadła ze mną kolację?
ROZDZIAŁ DRUGI
Violet Vaughn Hobson krążyła niespokojnie po
ogromnym apartamencie w hotelu Marriott Wardman
Park w Waszyngtonie. Było dwie po szóstej.
Nie przyjdzie. Wiedziała, że nie przyjdzie. I prawdę
mówiąc, nawet mu się dziwiła. Na pewno chłopak po
myślał, że ktoś mu robi głupi kawał.
Chłopak? Boże, przecież to dorosły mężczyzna!
Jake dawno wyrósł z krótkich spodenek. Po prostu ona
od ponad dwudziestu lat ma w głowie obraz chłopca;
miał dwanaście lat, kiedy widziała go po raz ostatni.
Zdumiała się, kiedy po latach zobaczyła wysokiego
mężczyznę o szerokich ramionach, takich samych, ja
kie miał jego ojciec Henry. A kiedy ten mężczyzna
odwrócił się, zobaczyła niebieskie oczy, takie same jak
te, które codziennie rano oglądała w lustrze.
Pukanie wyrwało ją z zadumy. Przykładając dłoń
do łomoczącego serca, podeszła szybko do drzwi
i przytknęła oko do wizjera. Na widok twarzy swojego
ukochanego, najstarszego syna nogi się pod nią ugięły.
Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę i otworzyła
ciężkie hotelowe drzwi.
- Witaj, Jake. - Postąpiła krok naprzód, tak by drzwi
się nie zamknęły. - Nazywam się Violet... w skrócie
Vi... Hobson. Jestem twoją biologiczną matką.
Jake Ingram automatycznie uścisnął wyciągniętą na
powitanie szczupłą dłoń. Dopiero po chwili dotarł do
niego sens wypowiedzianych przez kobietę słów. Zwol
nił uścisk i oszołomiony zamarł bez ruchu.
Szybko się jednak opamiętał. Obejrzawszy się przez
ramię, zwrócił się do stojącego obok mężczyzny, któ
rego ona, wpatrzona w syna, nawet nie zauważyła.
- Robert, poczekaj na zewnątrz.
- W porządku, szefie - odparł gruby głos.
- Kto to? - spytała zaskoczona.
- Mój ochroniarz.
Jake wszedł do apartamentu i zamknął za sobą
drzwi. Kiedy odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem, do
strzegła w jego twarzy wyraz sceptycyzmu i niedowie
rzania.
- Nie lubię zarzucać ludziom kłamstwa - odezwał
się - ale od lat żyję w przeświadczeniu, że jestem sie
rotą. Dlaczego miałbym pani uwierzyć?
Violet wskazała ręką w stronę dużego, elegancko
urządzonego salonu. W oczach Jake'a ujrzała nutę nie
pewności. Tę niepewność zasiały mu w głowie listy,
które przesłała wcześniej do jego biura. Listy, w któ
rych twierdziła, że zna prawdę o jego przeszłości. Nie
dawno, kiedy rząd niechcący odtajnił dokumenty do
tyczące Meduzy, w prasie i telewizji pojawiło się mnó
stwo spekulacji na temat genetycznie zmodyfikowa
nych dzieci. Czy Jake podejrzewał, że jest jednym
z nich? Takie przypuszczenie mogło przemknąć mu
przez myśl. Był przecież wybitnie utalentowany, miał
wręcz niespotykane zdolności intelektualne.
- Całkiem świadomie wprowadziłam w błąd two
ich rodziców adopcyjnych. Jeżeli usiądziesz, chętnie
wyjawię ci motywy mojego postępowania.
Ze zmrużonych oczu Jake'a wyzierała nieufność.
- Wiem o twoim bracie - kontynuowała Violet. -
O Zacharym. Został uprowadzony, ponieważ porywa
cze wzięli go za ciebie.
Nie sprawiał wrażenia zdziwionego. Uświadomiła
sobie, że sam już na to wpadł i dlatego wynajął ochro
niarza. Poczuła ulgę.
- Od tamtej pory lepiej się pilnujesz, prawda?
Skinął głową. Nie spuszczał z niej wzroku.
- Wszyscy wiedzą o porwaniu - oznajmił. - Prasa
zamieściła nasze zdjęcie i informację o nagrodzie dla
osoby, która pomoże doprowadzić do aresztowania
przestępców.
- Zgadza się. Od razu cię rozpoznałam. - Nie była
w stanie powstrzymać drżenia głosu. - Wyglądasz zu
pełnie jak swój ojciec, tylko oczy macie inne.
Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.
- Dlaczego uważasz, że to mnie zamierzano po
rwać?
Widziała, w jaki sposób jego analityczny umysł
pracuje i przetwarza dane. Wzdychając cicho, ponow
nie wskazała ręką na fotele i ruszyła w ich kierunku.
- Bo jesteś cenny - odparła, domyślając się, jak
bardzo Jake pragnie dojść do sedna sprawy. - To długa
historia, więc postaram się streszczać. Zacznę jednak
od paru najważniejszych rzeczy. Po pierwsze, masz
braci i siostry. Podobnie jak ty, oni również zostali
adoptowani. Niestety, wszystkim wam grozi niebez
pieczeństwo...
- Dlaczego ich nie pamiętam? - przerwał jej Jake.
- Dlaczego nie pamiętam ciebie?
- Twoje wspomnienia zostały wy... nie, nie wy
kasowane, raczej zablokowane przez grupę ludzi po
zbawionych skrupułów i zasad moralnych. - Za wszel
ką cenę usiłowała zachować spokój. Gdyby dała upust
wściekłości, Jake uznałby ją za niepoczytalną i zapew
ne więcej nie chciał mieć z nią do czynienia. - Pró
bowałam was ratować, ale niewiele mogłam zrobić...
- Czy mieszkaliśmy w pobliżu plaży?
- Tak! - Przeszył ją dreszcz podniecenia. Pytanie
Jake'a świadczy o tym, że może nie wszystko jest stra
cone. - Pamiętasz jeszcze coś?
- Prawie nic... Pomijając fakt, że wyglądam jak
ktoś, kogo znasz, to dlaczego uważasz, że jestem two
im synem?
- Kogo znałam - poprawiła cicho. - Twój ojciec
nie żyje. Podobieństwo fizyczne jest niesamowite. Ale
również twoje zdolności... - Urwała, bo nagle Jake
wykonał gwałtowny ruch. Bała się, że zamierza wyjść,
na szczęście zamiast do drzwi skręcił w stronę fotela
i usiadł. - Powinnam chyba zacząć od początku.
- Też tak myślę - rzekł stanowczym tonem.
Takie same cechy, jakie przejawiał w dzieciństwie,
kiedy bawił się ze swoim rodzeństwem, przejawiał te
raz w wieku dojrzałym. Był poważny, odpowiedzialny,
nie bał się podejmować decyzji. Serce Violet przepeł
niła duma. Owszem, odebrali jej dzieci, owszem, udało
im się pozbawić je wspomnień, ale nie zdołali znisz
czyć ich istoty, cech, z którymi przyszli na świat. Przy
najmniej taką miała nadzieję.
Ponownie wzięła głęboki oddech.
- Doktor Henry Bloomfield. Tak się nazywał twój
ojciec. Wasz ojciec. Był jednym z pierwszych naukow
ców w dziedzinie inżynierii genetycznej.
Na dźwięk tych słów Jake wzdrygnął się. Violet
jednak mówiła dalej:
- Henry miał wybitny umysł. Program, nad którym
pracował, nosił nazwę Proteusz. Z początku badania
Henry'ego finansował Emory University, ale w tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku wstrzymano
nam pieniądze. Henry nie posiadał się z oburzenia. -
Uśmiechnęła się na wspomnienie. - Był spokojnym czło
wiekiem, rzadko wpadał w złość, ale wiadomość o cof
nięciu funduszy na badania dosłownie go rozsierdziła.
- Gdzie się poznaliście? Kiedy? Czy byliście już
wtedy małżeństwem?
Boże, pomyślała Violet. Jest tyle do opowiedzenia!
A tak mało czasu.
- Pracowałam w laboratorium, ale o tym póź
niej... - Wstała poruszona i podeszła do marmurowej
półki nad kominkiem. - Henry postanowił nie przery
wać badań nad Proteuszem. Nawiązał kontakt ze spe
cjalną komórką CIA, zwaną Meduzą. Ludzie z Meduzy
od lat usiłowali go zwerbować. Meduza zgodziła się
finansować program. Henry przeniósł się ze wszystkim
na południe, w swoje rodzinne strony, do Belle Terre
w Karolinie Północnej. Zamieszkaliśmy w pięknym
domu nad brzegiem oceanu.
Urwała, przez moment obserwując reakcję Jake'a.
Na razie wszystko, co mówiła, przyjmował spokojnie.
- W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym
Henry udoskonalił metodę badań. I odniósł sukces. Ja
jeczka udało się zapłodnić i umieścić w macicy. Teraz
takie rzeczy są na porządku dziennym, ale w sześć
dziesiątym siódmym roku o metodzie in vitro nikt na
wet nie słyszał. - W jej głosie pojawiła się nuta dumy.
- Byłam zarówno dawczynią jajeczek, jak i zastępczą
matką. Dawcą spermy był Henry. Przyszliście na świat
w listopadzie sześćdziesiątego siódmego roku, ty, twój
brat i siostra. Trójka dzieci genetycznie zaprogramo
wanych, aby miały wyjątkowe talenty.
- Genetycznie zaprogramowanych - powtórzył Jake.
- Chcesz powiedzieć, że moja inteligencja i zdolności
matematyczne to wynik manipulacji genetycznych?
Violet pokiwała głową. I nagle poczuła bolesny ucisk
w sercu. Odwróciwszy się tyłem, oparta czoło o chłodny
marmur. Mimo że od tamtej pory minęło ponad trzy
dzieści lat, nie potrafiła spokojnie myśleć o swoim dru
gim synu. Z trudem przełknęła ślinę. Kiedy była pewna,
że nie wybuchnie płaczem, powiedziała cicho:
- Twój brat zmarł zaraz po porodzie.
W pokoju nastała cisza.
- A siostra?
- Ma na imię Grace. A raczej miała, bo rodzice
adopcyjni mogli dać jej nowe imię. - Popatrzyła Ja-
ke'owi w twarz. - Z wyglądu... - roześmiała się ner
wowo - z wyglądu przypomina mnie. Przynajmniej
dawniej byłyśmy do siebie bardzo podobne. Nie sądzę,
aby to się mogło drastycznie zmienić.
- A czym się zajmuje?
- Nie wiem. Jeszcze nie zdołałam jej odnaleźć.
- Rozumiem. A jakim to szczególnym talentem od
znacza się moja siostra? - W głosie Jake'a wyczuło
się lekkie zniecierpliwienie. - Czy też jest matematy
cznie uzdolniona?
- Och, nie - odparła Violet. - Grace miała nie
zwykłe zdolności językowe. Potrafiła rozszyfrować
każdy rebus, każdą zagadkę. Zanim skończyła dziesięć
lat, biegle znała angielski, hiszpański, francuski, japoń
ski i włoski.
Jake dźwignął się z fotela. Na jego twarzy wciąż
malował się wyraz niedowierzania.
- To szaleństwo - mruknął pod nosem. Odruchowo
wsunął rękę w swoje gęste ciemne włosy i odgarnął
je z czoła.
Ten zwyczajny gest sprawił, że serce Violet załomo
tało gwałtownie. Ponownie zalała ją fala wspomnień.
- Twój ojciec to robił - szepnęła. - Dokładnie
w ten sam sposób.
- Co? Co robił? - Jake popatrzył na kobietę, jakby
brakowało jej piątej klepki.
- Ten ruch...
Podniosła rękę - włosy ciągle miała ciemne, bez
oznak siwizny - i odgarnęła z czoła kosmyki. Jake
przyglądał się jej bez słowa. Wtem otworzył szeroko
oczy i przytrzymał się fotela, jakby bał się stracić rów
nowagę.
- Jake? - spytała Violet, przerażona jego dziwnym
stanem. - Co ci jest? Źle się czujesz?
Pokręcił wolno głową.
- Nie, wszystko w porządku...
Głos miał zamroczony, całkiem inny niż jeszcze mi
nutę temu. Po chwili uniósł wzrok i postąpił kilka kro
ków naprzód. Kiedy wyciągnął rękę, by odgarnąć ko
biecie grzywkę z czoła, zaskoczona o mało się nie cof
nęła.
- Blizna... - powiedział cicho. - Jedną z niewielu
rzeczy, jakie zapamiętałem z dzieciństwa, to to, że mo
ja mama ma na czole „kuku".
Dziecięce określenie rany przywołało uśmiech na
jego wargi, był jednak wyraźnie przejęty swym od
kryciem. Patrząc w niebieskie oczy syna, Violet ujrzała
przepełniające go emocje.
- Pamiętam też, że... że moja mama bardzo długo
leżała w łóżku - dodał szeptem, delikatnie wodząc
palcem po szramie.
Violet skinęła głową, z trudem hamując łzy.
- Spadłam ze schodów i złamałam nogę w kostce.
Ale w łóżku musiałam zostać ze względu na kolejną
ciążę. Za drugim razem też urodziłam trojaczki. Oprócz
Grace masz jeszcze jedną siostrę i dwóch braci.
Gretchen nie mogła oderwać oczu od Kurta Millera.
Kiedy się uśmiechał, po prostu był boski. Z jego spoj
rzenia biło ciepło, piwne oczy lśniły, a dołeczki w po-
liczkach stawały się jeszcze bardziej rozkoszne. Jakby '
tego było mało, zęby miał proste, równe, śnieżno- \
białe... f
- N-nic p-pan o mnie nie wie - wydukała. - Dla
czego chciałby pan zjeść kolację w moim to-towarzy-
stwie?
- Wiem, że jest pani Amerykanką. Że nie jest les- )
bijką. - Uśmiechnął się wesoło. - Że pani przyjaciółka
pragnie, aby poszerzyła pani swoje pole poszukiwań
i że jutro spotykacie się panie w holu o dziewiątej ra
no. - Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął wi
zytówkę i podał ją siedzącej przy stoliku kobiecie. -
Proszę, niech się pani zgodzi. Nic złego pani nie zrobię,
słowo honoru. Odkąd usłyszałem w windzie pani
akcent, zrobiło mi się potwornie tęskno za domem.
I pomyślałem sobie: cóż może być milszego niż ko
lacja z rodakiem? A raczej rodaczką. Przy okazji może
mi pani opowiedzieć o swoich poszukiwaniach.
Chcąc zyskać na czasie, podniosła wizytówkę do
oczu. „Kurt J. Miller, licencjonowany prywatny dete
ktyw. Dyskretny i skuteczny".
Pociągał ją bardziej niż jakikolwiek spotkany dotąd
mężczyzna. Miała nadzieję, że nie jest oszustem, na
ciągaczem ani szalonym mordercą, bo nie potrafiła od
mówić sobie przyjemności spędzenia godziny czy
dwóch w jego towarzystwie.
Tak jak zauważyła wcześniej w windzie, był wy
soki, dobrze zbudowany, dość barczysty, o szerokich
ramionach i ładnej opaleniźnie widocznej na twarzy
oraz przedramionach, które wystawały spod krótkich
rękawów jasnej, bawełnianej koszuli. W dodatku jego
spojrzenie mówiło, że ona również mu się podoba. Co
było o tyle niezwykłe, że zazwyczaj nie zwracała uwa
gi na obcych mężczyzn, a jeżeli już się jakimś zain
teresowała, ten nigdy nie odwzajemniał jej uczuć. Na
tomiast Kurt Miller przyglądał się jej niemal... tak,
z zafascynowaniem.
- Bo... ja... - Spokojnie, nakazała sobie w my
ślach i biorąc głęboki oddech, rzekła: - Będzie mi bar
dzo miło. - Wskazała miejsce naprzeciwko siebie. -
Proszę, niech pan usiądzie.
Kiedy odsunął krzesło, Gretchen schowała wizy
tówkę do torebki. Była zdumiona własnym zachowa
niem. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło się jej za
prosić do stolika obcego człowieka!
Ale może czas najwyższy, aby zmieniła zasady.
- Pani zna moje imię i nazwisko. A ja niestety nie
wiem, jak się do pani zwracać...
- Najmocniej przepraszam. - Speszyła się. Co so
bie o niej pomyśli? - Gretchen Wagner z Bostonu -
przedstawiła się. - I proszę się zwracać do mnie po
imieniu.
- Gretchen Wagner z Bostonu - powtórzył za nią.
- Nigdy nie byłem w Bostonie. Tam się urodziłaś, tam
dorastałaś?
- Nie. Moi rodzice pochodzą z Phoenix. W Bosto
nie zaś... po prostu wykładam na Harvardzie.
- No, no. - Zagwizdał cicho. - Czego uczysz?
- Zajmuję się piśmiennictwem starożytnym. -
Skrzywiła się. - Pewnie myślisz, że to straszna nuda?
Może masz rację. Ale dla ludzi, których interesuje sta- f
rożytna historia i rozwój języka, to pasjonujący przed- i
miot.
- Nie wątpię. Zresztą od antyku nie może wiać nu
dą. Czyli tu w Egipcie badasz hieroglify?
Powściągnęła uśmiech. Egipskie hieroglify to dzieci
nada w porównaniu z pismem, które studiuje obecnie.
- Nie - odparła. - Moją uwagę pochłania inny ro- |
dzaj tekstów, które odkryto dopiero niedawno. Są co \
najmniej kilka wieków starsze od najwcześniejszych
hieroglifów. I
Cofnęła się w myślach o dwa lata, kiedy to uni
wersytet kairski zwrócił się do niej z propozycją, aby
podjęła próbę odcyfrowania siedemnastu Tablic Ahkra-
mihtona. Tablice zostały znalezione podczas prac
wykopaliskowych na terenie najstarszych ruin, na jakie
dotąd natrafiono. Pismo najbardziej przypominało
starosumeryjskie pismo klinowe, jednakże żadne litery,
czy raczej znaki, się nie pokrywały.
Poproszono o pomoc Gretchen Wagner. Władze Uni
wersytetu Harvarda słusznie uznały, że taka praca może
przynieść uczelni ogromny prestiż, dlatego udzieliły Gre
tchen płatnego urlopu na prowadzenie badań.
Szybko się przekonała, jak cennym odkryciem są
Tablice Ahkra. Dzięki dodatkowym funduszom przy
znanym przez towarzystwo National Geographic ostat
nie dwa lata życia spędziła poza Stanami, najpierw na
University College w Londynie, potem na uniwersy
tecie kairskim, i znów w Londynie, starając się roz
szyfrować pismo, które okazało się znacznie bardziej
skomplikowane niż pismo klinowe. Pod sam koniec
badań wróciła do Kairu, by dokonać ostatecznej kon
frontacji, czyli porównać to, co widniało w jej notat
kach, z tym, co mogła zobaczyć na własne oczy. Ba
dania powoli dobiegały końca; nie mogła się już do
czekać chwili, kiedy przedstawi wszystkim swoje od
krycie - dziedzictwo dawno nieistniejącego świata.
„National Geographic" od wielu miesięcy pokazy
wał jej żmudną pracę i kolejne dokonania na swojej
stronie internetowej. Dwa razy zamieścił o Gretchen
duży artykuł: na samym początku, kiedy podjęła wy
zwanie, i mniej więcej miesiąc temu. Wyobrażała sobie
bogato ilustrowany materiał, jaki ukaże się, kiedy ogło
si światu rezultat swych badań; wówczas nie tylko na
ukowcy, ale również zwykli ludzie zobaczą, jak pisali
nasi najwcześniejsi przodkowie.
- A co ciebie sprowadza do Egiptu? - spytała.
Nie miała ochoty omawiać szczegółów swojej pracy
z przystojnym mężczyzną siedzącym naprzeciwko. Je
szcze by ją wziął za mola książkowego czy nudną panią
profesor.
Kurt skinieniem głowy wezwał kelnera i zamówił
sobie coś do picia. Dopiero wtedy odpowiedział na za
dane pytanie.
- Co mnie sprowadza? Właściwie to interesy. Je
stem prywatnym detektywem i musiałem przyjechać
do Kairu w sprawach zawodowych. Na miejscu jednak
uznałem, że trzeba skorzystać z okazji i trochę pozwie
dzać. Z powodu niezbyt stabilnej sytuacji politycznej
pewnie nie wybrałbym się tu na urlop, ale skoro już
znalazłem się w kraju faraonów, grzechem byłoby nie
zobaczyć piramid i innych atrakcji turystycznych. To
naprawdę działa na wyobraźnię, kiedy ogląda się rze
czy zbudowane przed tyloma wiekami. Człowiek czuje
się wtedy taki malutki...
Odprężyła się. Myślała dokładnie tak samo. Kelner
wrócił z drinkiem dla Kurta i przyjął od nich zamó
wienie. Po jego odejściu jeszcze przez moment pano
wała cisza.
- Opowiedz mi o swojej pracy - poprosił po chwili
Kurt. - Musi być fascynująca.
- Nie każdy by się z tobą zgodził - rzekła z lekko
ironicznym uśmiechem - ale mnie sprawia szaloną sa
tysfakcję.
Opowiedziała mu o Tablicach Ahkra, z prawdziwą
przyjemnością udzielając wyczerpujących wyjaśnień.
Wydawał się szczerze zainteresowany tym, co robiła.
Rozmowa toczyła się nieprzerwanie. Mniej więcej po
godzinie kelner zabrał ze stołu puste naczynia i przy
niósł Kurtowi kieliszek koniaku. Gretchen, która nie
reflektowała na alkohol, zadowoliła się filiżanką kawy
bezkofeinowej.
- Masz rodzinę w Teksasie? - spytała.
Przypomniała sobie wcześniejszą uwagę Kurta, że
tęskni za domem, i postanowiła zmienić temat. Zresztą
prawie cały wieczór rozmawiali o niej, a chętnie do
wiedziałaby się czegoś o swym nowym znajomym.
Po jego twarzy przemknął cień żalu, może smutku.
- Już nie. - Obracał w dłoni kieliszek. - Wycho
wywała mnie babka. Zmarła kilka lat temu.
- Babka? A nie rodzice? - Dopiero gdy ściągnął
brwi, uzmysłowiła sobie, że pytanie jest zbyt osobiste
i pewnie mało taktowne. - Przepraszam - powiedziała
I zmieszana. - Nie powinnam była...
- Nie, w porządku - uspokoił ją. - Rodzice zgi
nęli, kiedy byłem mały. Prawie wcale ich nie pamiętam.
- Ja moich też nie. To znaczy rodziców biologicz
nych - poprawiła się. - Byłam dzieckiem adoptowa
nym.
Pokiwał głową.
- Zatem coś nas łączy - zauważył, a jego twarz
rozjaśnił uśmiech.
Przez moment siedzieli w milczeniu. Świat wokół
oddalał się, zamazywał, aż wreszcie znikł. Byli tylko
oni, on i ona przy stoliku, wpatrzeni w siebie. Oddech
miała płytki, przyśpieszony, po plecach co rusz prze
biegał jej dreszcz.
Potem uśmiech na twarzy Kurta powoli zaczął gas
nąć.
- Czy jutro również zjesz ze mną kolację? - spytał.
Jego głos zabrzmiał nisko i zmysłowo.
Jake zamknął na moment oczy i potrząsnął głową.
- Poczekaj, bo zaczynam się gubić... - Biorąc głę
boki oddech, usiadł z powrotem w fotelu. - Cofnijmy
się chwilę. Powiedziałaś, że Zacha porwano, ponieważ
jestem cenny? - Prychnął pogardliwie. - W porządku,
nie będę udawał skromnego. Znam swoją wartość. Ale
Zach również odznacza się wielką inteligencją. Dla
czego porywaczom akurat tak bardzo zależało na mnie?
Z początku sądziliśmy z Zachem, że postanowili mnie
zabić, żeby nie dopuścić do rozwiązania sprawy kra
dzieży w Banku Światowym. Ale to się nie trzyma ku
py. Gdyby chcieli zabić, nie musieliby porywać.
- To nie ma nic wspólnego z Bankiem Światowym
- oznajmiła Violet. - Chodzi o grupę ludzi pozbawio- I
nych skrupułów, którzy ponownie chcą dostać w swoje ;
ręce ciebie i twoje rodzeństwo. Podejrzewam, że pie- j
niądze z kradzieży mają iść na finansowanie ich pracy.
- Powiedziałaś: „ponownie"? - Zdziwiony uniósł
brwi.
- Zabili twojego ojca. - Płaskim, pozbawionym
emocji głosem zaczęła relacjonować tragiczne wyda- j
rżenia sprzed ponad dwudziestu lat. - Następnie pró
bowali mi was odebrać. Zablokowali waszą pamięć,
wasze wspomnienia. Kiedy po jakimś czasie udało mi
się uciec i odzyskać was z powrotem, nie kojarzyliście,
kim jestem. Przekonałam ich, że zmarliście. I tylko
dlatego żyjecie. Ale ostatnio...
- Prasa sporo o mnie pisze - dokończył za nią Jake.
- No właśnie. Podejrzewałam, że domyśla się pra
wdy. Ja od razu rozpoznałam cię po twoich wyjątko
wych zdolnościach intelektualnych. Potem zobaczyłam
twoje zdjęcie i już nie miałam wątpliwości. Jesteś cho
dzącą kopią swojego ojca. Część osób zaangażowa
nych w tę sprawę znała Henry'ego. Myślę, że bez trudu
rozpoznali cię na zdjęciu w prasie. Zacha porwano
przez pomyłkę.
- No dobrze, kim są te osoby? Kto za tym wszyst
kim stoi?
Niemal widziała, jak trybiki w głowie Jake'a prze
suwają się, sortując nowe informacje.
- Myślę, że to moi dawni współpracownicy. Nie
wiem, czy wszyscy, czy tylko niektórzy. Oczywiście
ktoś im musi pomagać, finansować ich.
- W porwaniu Zacha uczestniczyły trzy osoby.
Młodszy mężczyzna, który zginął, wykonywał polece
nia starszej pary... może to było małżeństwo... nieja
kich Agnes i 01ivera Smithów. - Oczy Jake'a pocie
mniały. - Jestem prawie pewien, że spotkałem ich kil
ka miesięcy temu na jakimś odczycie czy konferencji.
Pewnie już wtedy na mnie polowali.
Ciałem Violet wstrząsnął dreszcz. Jej najgorsze oba
wy się potwierdziły. Strach podszedł jej do gardła. Ag
nes i 01iver. Gotowa była się założyć, że razem z nimi
działa Croft.
- Kim oni są, u diabła? - spytał z nutą zniecier
pliwienia Jake.
Nie dziwiła się jego irytacji. Sprawa była koszmar
nie pogmatwana.
- Agnes Payne i 01iver Grimble. Dwoje naukow
ców, którzy razem ze mną i twoim ojcem pracowali
przy Proteuszu. Pomagali opiekować się wami. Henry
i ja baliśmy się jednak, że mają wobec was jakieś włas
ne zamiary, o których nam nie mówią. Nie mam po
jęcia, kim mógł być ten młodszy mężczyzna, który zgi
nął. Może wynajęli go do pomocy, a niekoniecznie we
wszystko wtajemniczyli? Przypuszczam, że w sprawę
zaangażowany jest jeszcze jeden człowiek, były agent
Meduzy, niejaki Willard Croft.
- I myślisz, że właśnie tych troje chce mnie do
paść?
- Tak - odparła Violet. Z każdą sekundą nabierała
coraz większej pewności.
- Mnie, Grace i pozostałych. Ale po co? Po jaką
cholerę? Na co liczą? W porządku, może jesteśmy wy
jątkowo uzdolnieni, może posiadamy jakieś niezwykłe
umiejętności, lecz co z tego?
- Ci ludzie, Croft, Payne i Grimble, byliby szczę
śliwi, gdyby po prostu zdołali was zmusić do współ
pracy. Ale... jest jeszcze jedna rzecz. Tej nocy, kiedy
z wami uciekałam, strzelali do nas. Trafili jednego
z twoich braci. Byłam przekonana, że zmarł. - Głos
się jej załamał. Przypomniała sobie te chwile grozy
i rozpacz, jaka ją ogarnęła na myśl o tym, że Gideon
nie żyje. - Ale on żyje. Brał czynny udział w kradzie
ży pieniędzy z Banku Światowego.
Wiadomość zaszokowała Jake'a.
- Mój brat? Jesteś pewna?
Violet zaczęła wyłamywać palce.
- Oni go kontrolują. Wiem to na pewno. I boję się,
że to samo chcą robić z wami. Tylko pomyśl, Jake,
jak wielkich szkód może dokonać biolog specjalizujący
się w wirusach. Albo genialny informatyk, który nisz
czy systemy komputerowe na całym świecie.
Jake zbladł.
- Musimy pierwsi do nich dotrzeć.
- No właśnie.
- Ale kim oni dzisiaj są, ci moi bracia i siostry?
Gdzie ich szukać?
[
Violet pokręciła smutno głową.
- Nie mam pojęcia. Jeszcze nie wpadłam na ich trop.
Wiem tylko, jakie imiona nosili w dzieciństwie, w któ
rych miastach dokonano adopcji i jakie posiadają zdol
ności. Podobnie jak ty, też zostali umieszczeni w bardzo
bogatych domach, u ludzi, którzy tak strasznie pragnęli
dziecka, że gotowi byli przyjąć nastolatka.
Podała mu kartkę papieru. Jake przysunął ją do oczu.
- Grace, Mark, Faith, Gideon - przeczytał.
- Mogły się zmienić. Po śmierci Henry'ego jego
przyjaciel pomógł nam uciec. Starał się naprawić
krzywdy, jakie wam wyrządzono, przywrócić wam
wspomnienia i pamięć, ale udało mu się tylko w nie
wielkim stopniu. Prosiłam go również, żeby zakodował
wam w głowie nowe imiona. Było to możliwe jedynie
w wypadku Grace i Marka. Ty podobno za bardzo się
opierałeś, a Faith wpadła w histerię.
- Więc jak brzmią te nowe imiona? I nazwiska ro
dziców adopcyjnych?
- Nie wiem - odparła Violet. - Prosiłam przyja
ciela Henry'ego, żeby mi nie mówił. Gdyby kiedykol
wiek dopadli mnie mordercy waszego ojca, przynaj
mniej nie wyciągnęliby ze mnie żadnych informacji.
Jake uświadomił sobie, jak wiele poświęciła, aby
jej dzieci mogły żyć bezpiecznie. Zobaczyła to w jego
oczach, kiedy podniósł wzrok znad kartki.
- Ty wcale nie zmyślasz, prawda? - spytał cicho.
Potrząsnęła głową.
- Niestety - szepnęła.
- Co oznacza ta gwiazdka przy imieniu Gideona?
- Jego jednego zostawiłam, kiedy uciekłam z wami.
Łzy napłynęły jej do oczu. Wciąż miała w pamięci
twarz synka. Wiedziała, że nigdy sobie nie wybaczy,
iż nie zdołała go uratować. Dziś przypuszczalnie do
końca by o niego walczyła.
Wtedy pozostała czwórka by nie przeżyła, przypo
mniał jej wewnętrzny głos. Głos, który uparcie powta
rzał te słowa, ilekroć ogarniały ją wyrzuty sumienia.
- A gwiazdka... Gideon miał przezwisko. Właśnie
z powodu tego przezwiska jestem pewna, że zniknięcie
pieniędzy z Banku Światowego to jego dzieło.
Jake zmrużył oczy. Wiedział, o czym Violet mówi.
- Achilles - szepnął. - Chryste! Mój rodzony brat.
- Tak go nazywaliście, ty i Grace, kiedy był ma
lutki. - Uśmiechnęła się na wspomnienie. - Zdolności,
które posiadał, pozwoliłyby mu bez trudu obmyślić
kradzież na tak wielką skalę. Akcja Achilles... Policja
ujawniła, że tak sami złodzieje zatytułowali swój skok
na bank. - Uśmiech znikł z jej twarzy.
- Hm, bardzo sprytne. - Spojrzenie Jake'a stało się
poważne i skupione.
- Co?
- Od początku zastanawiałem się, dlaczego człon
kowie grupy zostawiają o sobie informacje. Dlaczego
zdradzają, że człowiek, który jest mózgiem całego
przedsięwzięcia, nazywa się Achilles. - Zmarszczył
czoło. - Chcieli się przekonać, czy ty wciąż żyjesz.
Gideon posłużył im jako przynęta. Uznali, że nie
oprzesz się pokusie, aby podjąć kolejną próbę wyrwa
nia go z ich rąk. A wtedy schwytają cię i zmuszą do
ujawnienia, gdzie ukryłaś resztę dzieci... Wszelkimi
sposobami starają się nas... wykurzyć. To chyba naj
bardziej odpowiednie słowo.
Violet ponownie skinęła głową. Strach tak mocno
dławił ją za krtań, że nie była w stanie wydobyć z sie
bie słowa.
Jake złożył kartkę z imionami i schował ją do po
rtfela, po czym wstał i podszedł do stojącej przy ko
minku kobiety. Delikatnie położywszy ręce na jej ra
mionach, obrócił ją twarzą do wiszącego na ścianie
lustra. Przez chwilę, bez słowa, wpatrywała się w od
bicie. Jake, jej ukochane dziecko! Stał za nią, dziś
o głowę od niej wyższy - wykapany Henry.
Nagle tuż nad uchem usłyszała szept, cichutki ni
czym tchnienie wiatru:
- Nie kłamiesz, prawda? Naprawdę jesteś moją
matką?
Z trudem powstrzymała łzy.
- Tak, kochanie. Jestem.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie obchodzi mnie, czego się dowiedziałaś w ja
kiejś zakichanej mieścinie w Teksasie! - Nuta okru
cieństwa w spokojnym z pozoru głosie była bardziej
wyczuwalna niż zazwyczaj.
- Wyjazd do Greenlaurel okazał się niezwykle poży
teczny. I jesteśmy coraz bliżej znalezienia reszty z nich
- oznajmiła Agnes, z całej siły starając się ukryć lęk.
- Coraz bliżej?! - Głos na drugim końcu linii stał
się piskliwy. - Porwaliście nie tego Ingrama co trzeba!
Z powodu waszej niekompetencji Jake Ingram wie
o naszym istnieniu! Popełniliście błąd, zapominając
o jego ponadprzeciętnej inteligencji.
- Jakżebym mogła zapomnieć, skoro byłam jedną
z osób, które go wychowywały? - spytała lodowatym
tonem Agnes. - 01iver i ja nie ponosimy żadnej winy.
Mówiłam ci: jeżeli upierasz się, żeby wynajmować do
pomocy nieodpowiednich ludzi, musisz liczyć się
z konsekwencjami.
- Powiedz mu o Grace - przypomniał szeptem sie
dzący obok 01iver Grimble.
Agnes potrząsnęła gniewnie głową. Przez chwilę
słuchała w milczeniu.
- W porządku - powiedziała wreszcie. - Za kilka
dni się odezwiemy.
Z taką silą odłożyła słuchawkę, że ze środka wy
padły baterie. Schyliwszy się, 01iver zebrał je z pod
łogi i włożył na miejsce.
- Nie martw się. Croft oszaleje z radości, kiedy do
rwiemy Grace - rzekł, próbując pocieszyć Agnes.
- Nie kiedy, tylko jeśli - warknęła kobieta. - Nie
mamy pewności, czy Gretchen Wagner jest tą osobą,
której szukamy.
- Na pewno. Ma tyle samo lat co Grace. Została
adoptowana jako dwunastolatka. Szkołę i studia ukoń
czyła w zawrotnym tempie. No i pamiętaj o zdjęciu
w „National Geographic". Gretchen Wagner wygląda
na nim jak kopia Violet. - Mężczyzna wzdrygnął się.
- Cholera, przez tyle lat sądziliśmy, że te dzieci nie
żyją... A jeżeli Violet też żyje?
- Wtedy ją również odnajdziemy - oznajmiła
z przekonaniem Agnes. - Kiedy uświadomi sobie, że
Gideon nie zginął, sama będzie próbowała się z nami
skontaktować. A wówczas rozprawimy się z nią tak,
jak z Henrym. - Oczy Agnes płonęły gniewnie. - Kie
dy wreszcie dowiemy się czegoś o tej dziewczynie?
Kiedy... - Powoli zaczynała tracić cierpliwość.
- Niedługo - obiecał 01iver. - Nie denerwuj się;
to na pewno ona. Przecież widziałaś listę jej do
konań, prawda? Biorąc pod uwagę talenty Grace,
właśnie takich sukcesów należało się po niej spodzie
wać.
- Ile on nam każe czekać, ten Kurt Miller? - Agnes
spojrzała na zegarek. - Mówił, że już dziś coś powinien
wiedzieć.
Razem opuścili restaurację. Pod koniec wieczoru
Gretchen mówiła dużo i nerwowo, jakby czegoś się bała
i potokiem słów usiłowała powstrzymać najgorsze.
- Gretchen? - Kurt przyłożył palec do jej ust.
- Tak?
- Czy chcesz, żebym odprowadził cię do pokoju?
- Do po-pokoju? Nie, nie trzeba. Sama trafię. Nie...
- W porządku. - Drzwi windy rozsunęły się. Uj
mując kobietę delikatnie za łokieć, wprowadził ją do
kabiny, nacisnął numer piętra, po czym cofnął się do
holu. - Zatem do jutra. Będę czekał o siódmej. Tu, na
dole.
Dopiero gdy winda ruszyła, Kurt skierował się do
baru. Musi się napić! Zawsze odprowadzał kobietę do
drzwi; tym razem też by tak postąpił, ale wyczuwał
ogromne zdenerwowanie Gretchen. Gdyby wsiadł
z nią do windy, pewnie pomyślałaby, że powinna za
prosić go do pokoju. Że będzie się tego spodziewał.
Nieprawda. Wcale na to nie liczył. Chociaż gdyby
była kim innym, to znaczy gdyby z jej osobą nie wią
zała się jego praca, nie wahałby się ani minuty; zrobiłby
wszystko, aby zaciągnąć ją do łóżka. Pociągała go.
Podobała mu się bardziej niż jakakolwiek spotkana do
tąd kobieta. Sam nie wiedział dlaczego.
Była wzrostu nieco ponad średniego, miała gęste
ciemne włosy i przejrzyste niebieskie oczy, mały pro
sty nosek i pełne wargi, a także zgrabną figurę - choć
głowy by za to nie dał, bo za każdym razem, gdy ją
widział, nosiła luźne workowate stroje. W sumie two
rzyła niezwykle atrakcyjną całość, podejrzewał jednak,
że wielu mężczyzn nie zauważało jej wdzięku i po
wabu. Gretchen nie należała do kobiet wyzywających,
rzucających się w oczy. Sprawiała wrażenie, jakby sta
rała się unikać męskich spojrzeń. Chodziła ze spusz
czoną głową, pogrążona we własnych myślach. Na
pewno nie dawała otoczeniu żadnych znaków mówią
cych, że jest wolna i że czeka na propozycje.
Ilekroć ją wcześniej widział, najbardziej ożywiona
była w towarzystwie swojej asystentki. Przejawiała po
czucie humoru oraz uroczą, nieśmiałą zmysłowość.
Dziś rozkwitła podczas kolacji. Kiedy zorientowała się,
że on słucha jej z autentycznym zainteresowaniem,
z Kopciuszka przemieniła się w śliczną królewnę.
No dobrze, jest ładna, zgrabna, w dodatku inteligen
tna. Ale to nie tłumaczy, dlaczego na jej widok przej
mował go dreszcz. Ilekroć rozciągała wargi w promien
nym uśmiechu, tętno mu skakało, a po ciele przechodziły
ciarki. Skoro tak reagował na zwykły uśmiech, prawie
nie wyobrażał sobie, jak by zareagował na dotyk. Jeszcze
żadna kobieta nie wzbudzała w nim takich emocji.
Nagle poczuł, jak silna męska ręka klepie go po
plecach.
- Kurt? Nie wierzę własnym oczom!
Obejrzał się.
- Max Strong? - Zdumiał się na widok znajomej
twarzy z Teksasu. - Ale ten świat jest mały!
- To prawda. - Max wskazał brodą na stojący obok
pusty stołek barowy. - Siadaj. I mów, co u ciebie? Jak
tam życie prywatnego detektywa?
- Zycie jak życie. - Kurt wzruszył ramionami. -
Wiadomo, nie rozpieszcza. Słuchaj, jestem tu służbo
wo. A ty co porabiasz w Kairze? - spytał, zaskoczony
wyglądem swojego dawnego klienta.
Max machnął lekceważąco ręką. Ubranie wisiało na
nim, jakby stracił sporo na wadze, a pomimo opale
nizny widać było ciemne wory pod oczami.
- Lepszy Kair od Stanów. - Wskazując na swój
kieliszek, poprosił barmana, by podał Kurtowi coś do
picia. - Ale prawdę mówiąc, zaczynają mnie męczyć
te ciągle zmiany adresu.
Kiedy kilka lat temu Kurt przyjął od niego zlecenie,
by zbadać pewną firmę aktywnie działającą na rynku
nieruchomości, Mas był żonaty, lecz później jego mał
żeństwo się rozpadło. Z uwagi na ogromny majątek,
jakim dysponował, Maksa natychmiast okrzyknięto
najbardziej pożądaną partią na świecie. W owym czasie
bardzo to Kurta rozbawiło, ale teraz, patrząc na przy
jaciela, nie było mu do śmiechu. Max Strong wyglądał
jak wrak człowieka. Krążyły plotki, że nęka go jakaś
choroba psychiczna, ale zdaniem Kurta jedyne, co do
legało Maksowi, to zmęczenie, zarówno fizyczne, jak
i psychiczne.
- Przykro mi z powodu śmierci twojego ojca i roz
wodu. ..
- Śmierć ojca rzeczywiście mocno mną wstrząsnę
ła, a rozwód... - Jednym haustem Max opróżnił za
wartość kieliszka. - Nie ma o czym mówić. Poślubiła
mnie dla pieniędzy i jest wściekła, że nie zamierzam
się nimi z nią podzielić.
- Bardzo ci się naprzykrza?
- Nie, bo nie wie, gdzie mnie szukać.
- Od kogo jeszcze uciekasz?
Max wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.
- Od dziennikarzy. Od rodziny. Od mojego prawni
ka. I tłumu przerażonych wspólników, którzy są prze
konani, że beze mnie padną wszystkie moje firmy. Co
jest totalną bzdurą. Zatrudniam niezwykle kompeten
tnych ludzi, którym płacę fortunę za ich lojalność, fa
chowość i doświadczenie.
- Przydałby ci się długi wypoczynek - zauważył
Kurt.
- Też mi się tak zdawało. - Max poprosił barmana
o kolejny kieliszek koniaku. - I dlatego wyjechałem.
Ale równie dobrze mógłbym się nie ruszać z domu.
Dziennikarze nie dają mi spokoju. Są wszędzie. Po
dobnie jak kobiety, które, chociaż mnie nie znają, ko
niecznie chcą wypełnić pustkę w moim życiu i zostać
kolejną panią Strong.
- No tak, rozumiem, dlaczego się wzdragasz na
myśl o małżeństwie. - Nagle Kurtowi przyszedł do
głowy pewien pomysł. - Słuchaj, po zakończeniu spra
wy, nad którą pracuję, też zamierzam wyjechać na wy
poczynek. Mógłbym cię z sobą zabrać.
Ni stąd, ni zowąd stanęła mu przed oczami twarz
Gretchen. Nigdy nie łączył pracy z przyjemnością, nie
romansował ani nie wiązał się z osobą, która zleciła
mu zadanie albo stanowiła obiekt inwigilacji. Sumień-
nie przestrzegał tej zasady. Ale po zakończeniu pracy...
hm, dlaczego mieliby nie kontynuować znajomości?
- A dokąd się wybierasz? - spytał Max.
Kurt podniósł do ust szklankę piwa.
- Nazwa nic ci nie powie.
- A może jednak?
- Brunhia.
- Brunhia? - Max uniósł brwi. - Sądziłem, że le
piej znam się na geografii niż dziewięćdziesiąt procent
społeczeństwa, ale zażyłeś mnie.
- Brunhia to gęsto zalesiona wysepka u wybrzeży
Portugalii. Ma z sześć kilometrów długości, około ki
lometra szerokości i znajdują się na niej dwie malutkie
osady rybackie. Poza tym tylko drzewa i skały.
- Na czym polega jej urok?
- Na tym, że nikt nie będzie wiedział, gdzie się
podziewasz. - Kurt odsłonił zęby w przyjaznym
uśmiechu. - Trzy czwarte wyspy należy do mnie, wraz
z domem stojącym na przeciwległym krańcu od wio
sek oraz kilkoma nieczynnymi kopalniami marmuru.
- Aha. - Max wyraźnie czekał na więcej informacji.
- Miałem wuja, prawdziwego ekscentryka - ciąg
nął Kurt - który w latach pięćdziesiątych odkrył na
Brunhii spore pokłady marmuru. Natychmiast zaczął
go wydobywać, aż całkiem ogołocił wyspę z jego za
sobów. Zbudował dom, rzecz jasna wykorzystując
miejscowe surowce, w którym pomieszkiwał do swojej
śmierci przed paroma laty. Ponieważ nie posiadał dzie
ci, spadkobiercą zostałem ja.
- Rozumiem.
- Nie ma tam nic do robienia poza łowieniem ryb.
Wyspa stanowi oazę spokoju; leży z dala od cywili
zacji, a dotrzeć można do niej tylko od strony jednej
zatoczki, przy której leżą obie wioski. Uwielbiam to
miejsce, zwłaszcza gdy odczuwam potrzebę spędzenia
czasu w samotności.
- Podoba mi się. - W głosie Maksa pojawiła się
nuta rozrzewnienia.
- Mieszkałem tam przez kilka miesięcy po odejściu
z policji. Pobyt na tym odludziu świetnie mi zrobił.
- Kurt przyjrzał się Maksowi uważnie. - Tobie też by
pomógł. Uciekłbyś przed całym światem.
- Dzięki, ale chyba nie skorzystam. Czułbym się
jak intruz...
Kurt na poważnie zaniepokoił się stanem przyjacie
la. Siedzący obok na stołku barowym zrezygnowany,
zniechęcony mężczyzna w niczym nie przypominał
tryskającego energią, pewnego siebie Maxwella Stron-
ga, który kiedyś korzystał z jego fachowych usług.
- Posłuchaj - rzekł. - Chałupa jest wielka, ma
sześć sypialni, a mnie przydałoby się towarzystwo. -
Zwinął dłoń w pięść i lekko uderzył Maksa w ramię.
- Nad czym się tu zastanawiać? Jak często masz okazję
trafić gdzieś, gdzie nigdy dotąd nie byłeś?
- Jeśli o mnie chodzi, to faktycznie nieczęsto - przy
znał Max, zaproszenia jednak nie przyjął. - Muszę mieć
stały dostęp do Internetu. Moi pracownicy doskonale so
bie radzą z bieżącymi sprawami, ale to ja podejmuję naj
ważniejsze decyzje. - Grymas wykrzywił mu twarz. -
Zwłaszcza od czasu kradzieży w Banku Światowym.
- Dużo straciłeś? - spytał Kurt. W swoim życiu
spotkał wielu ludzi, którzy oszczędzali na starość
i z dnia na dzień stracili wszystkie pieniądze.
- Na szczęście nie - odparł przyjaciel. - Ale nie mo
gę sobie pozwolić na całkowite odcięcie się od świata.
- Wcale byś nie był odcięty. Wuj Reg też nie wy
obrażał sobie życia bez Internetu.
- Bo ja wiem?
- Posłuchaj. - Kurt postanowił pchnąć Maksa we
właściwym kierunku. - Za tydzień, góra dwa, kończę
robotę. Ale ty możesz tam jechać już teraz. Wystarczy,
że zatelefonuję do ludzi opiekujących się domem
i uprzedzę ich o twoim przyjeździe. Co ty na to? Jutro
rano mógłbym cię odwieźć na lotnisko, dla niepoznaki
przyczep sobie jakąś brodę... A tam nie ma żadnych
dziennikarzy, żadnych łowczyń posagu.
Widząc wahanie na twarzy przyjaciela, Kurt podjął
za niego decyzję.
- W porządku, stary. Jutro lecisz i koniec. Wyglądasz
jak wyżęta szmata, a pewnie czujesz się jeszcze gorzej.
- Wyciągnąwszy rękę, zabrał mu nietknięty kieliszek. -
Idź do pokoju, wyśpij się, a rano ruszamy w drogę.
- Skoro tak ładnie prosisz, chyba nie mogę ci od
mówić.
Po raz pierwszy, odkąd się do niego przysiadł, Kurt
ujrzał znajomy błysk w oczach Maksa. Po chwili jed
nak przyjaciel znów spoważniał. Zsunął się ze stołka
i zacisnął dłoń na ramieniu detektywa.
- Wiesz, Miller, porządny z ciebie gość.
Kiedy nazajutrz wieczorem rozległo się pukanie,
Gretchen podeszła do drzwi szeroko uśmiechnięta, nie
potrafiąc ukryć radości i podniecenia na myśl o ko
lejnym wieczorze w towarzystwie Kurta Millera. Co
prawda wydawało jej się, że umawiali się na siódmą
w holu, ale... Poczuła, że dłonie robią się jej wilgotne
ze zdenerwowania.
Na korytarzu stała Nancy. Nie wiadomo, która
z nich była bardziej zaskoczona widokiem drugiej.
- Ho, ho, co ja widzę?! - zawołała dziewczyna.
- Wyglądasz, Gretchen, wspaniale. Nawet nie wiedzia
łam, że masz taką superkieckę.
- Dziękuję - odparła zaczerwieniona. - A sukienkę
kupiłam dziś po południu w jednym z tych butików
na dole.
- Co to za okazja? - Nancy nie umiała poskromić
ciekawości. - Przyszłam namówić cię, abyś się z nami
gdzieś wybrała, ale zdaje się, że poczyniłaś własne
plany.
- Mam randkę - wyjaśniła Gretchen. Dziwnie się
czuła, wymawiając to słowo. Przecież ona, Gretchen
Wagner, nie umawia się na randki.
Nancy ze zdumienia otworzyła usta.
- Och, ty podstępna bestio! A ja się o ciebie mar
twiłam, że kolejny wieczór chcesz spędzić sama w po
koju.
Gretchen uśmiechnęła się, wzruszona troską swojej
młodej asystentki. Po chwili nerwy znów dały o sobie
znać.
- Powiedz, Nancy, nie za bardzo się wystroiłam?
- spytała, wygładzając dłonią prostą czarną sukienkę.
- Buty też kupiłam - przyznała.
- Wyglądasz fantastycznie - zapewniła ją dziew
czyna. - Skromna elegancja z leciutką nutą seksapilu.
- Tylko z leciutką? - Nagle Gretchen zawstydziła
się pytania. - Tylko tak mi się wypsnęło - zaczęła się
tłumaczyć.
- Spokojnie, pani profesor. - Nancy roześmiała się.
- Swoją drogą faceci to uwielbiają. Takie niewinne ku
szenie. Znacznie bardziej niż kiedy wszystko jest na
widoku.
- Na widoku? - Gretchen, zgorszona, wytrzeszczy
ła oczy. - Chyba przesadzasz...
Nancy potrząsnęła głową.
- Boże, Gretchen, wystarczy się rozejrzeć. Czy ty
niczego wokół siebie nie dostrzegasz?
- Wiesz, na ogół jestem tak pogrążona we włas
nych myślach, że nie zwracam uwagi na otoczenie.
- To co, idziemy na dół?
- Wezmę torebkę - odparła Gretchen, po czym wy
krzywiła się. - Nie rozumiem, dlaczego kobiety noszą
torebki. Przecież plecak jest o wiele wygodniejszy.
Skierowały się do windy. Pierwszą osobą, jaką Gre
tchen ujrzała, kiedy drzwi się rozsunęły na dole, był
Kurt Miller; stał niedbale oparty o metalową balustradę
otaczającą zgrupowane razem donice ze wspaniałymi
roślinami.
Wyprostował się i skinąwszy z uznaniem głową,
wolno powiódł wzrokiem po jej zgrabnej figurze pod
kreślonej opiętą czarną sukienką. Widząc jego taksu-
jące spojrzenie, Gretchen miała ochotę odwrócić się
i uciec.
- Z tej odległości czuję żar - szepnęła Nancy.
Gretchen nie odpowiedziała. W gardle jej zaschło,
nogi przyrosły do ziemi. Kurt ruszył przez hol w stronę
windy.
- No to ja już lecę. - W głosie Nancy słychać było
rozbawienie. - Miłego wieczoru!
- Dobry wieczór - powiedział ochryple Kurt. -
Ślicznie wyglądasz.
- Ty też - odrzekła Gretchen, a widząc wesołość
w jego oczach, poprawiła się szybko: - Chciałam po
wiedzieć ładnie... to znaczy jesteś przystojny...
Podał jej ramię, po czym zakrył jej dłoń i poprowadził
w kierunku najwytworniejszej restauracji w hotelu.
- Lubisz kuchnię francuską?
- Każdą lubię - rzekła. - A co, specjalizują się tu
właśnie we francuskiej?
Potwierdził skinieniem głowy. Czuła się przy nim
mała, krucha, niezwykle kobieca.
- I mają orkiestrę z Wiednia.
- To pięknie.
- Tak, pięknie.
Odniosła wrażenie, że mówiąc „pięknie", miał na
myśli coś innego, ją i ich randkę, a nie orkiestrę.
Speszona odwróciła wzrok.
Po chwili kierownik sali wskazał im zarezerwowany
stolik. Kurt jednak nie pozwolił jej usiąść.
- Zatańczysz? - spytał.
- Dziękuję, to miło z twojej strony. Ale nie tańczę.
- Dlaczego? Nie lubisz?
- Nie umiem. Nigdy się nie nauczyłam.
- No to teraz masz okazję.
- Nie! Kurt, błagam! - zaczęła protestować, ale
równie dobrze mogłaby próbować zatrzymać czołg. -
Mam nadzieję, że chociaż ty potrafisz - mruknęła pod
nosem, dając się zaciągnąć na parkiet - bo inaczej zro
bimy z siebie pośmiewisko.
Najwyraźniej ją usłyszał, gdyż odwróciwszy się do
niej twarzą, oznajmił z uśmiechem:
- Owszem, potrafię. Zaliczyłem w życiu niejeden
bal.
- Myślałam, że bale już dawno wyszły z mody. Że
ostatni raz bawiono się na nich przed wojną secesyjną.
W lewej ręce ścisnął jej prawą dłoń, lewą położył
na swoim ramieniu, a swoją prawą objął ją w pasie.
- Widać nie mieszkasz w Teksasie - oznajmił sucho.
Roześmiała się.
- A jak wygląda bal w Teksasie?
- Normalnie.
- To znaczy? Bo wiesz, na północnym wschodzie
nie urządza się balów, a już zwłaszcza w kręgach aka
demickich, w których ja się obracam.
- No dobrze. - Uśmiechnął się. - Mężczyźni wy
stępują w smokingach, kobiety wkładają eleganckie
suknie do ziemi i obwieszają się brylantami. Wszyscy
zachowują pozory uprzejmości, kultury, popijają drin
ki, tańczą i zazwyczaj przed końcem wieczoru docho
dzi do paru małych skandalików.
Gretchen odrzuciła w tył głowę i parsknęła śmiechem.
- Brzmi to fascynująco.
- Wypowiedź typowo kobieca.
- A czego się spodziewałaś? Przecież jestem ko
bietą.
Popatrzył jej głęboko w oczy.
- A ja jestem tego bardzo, bardzo świadom.
Nagle zdała sobie sprawę, że przemieszczają się po
parkiecie mocno przytuleni. Kurt był tak wyśmienitym
tancerzem, że w jego ramionach poruszała się zgrabnie
i zwinnie niczym baletnica.
Gdy tylko o tym pomyślała, natychmiast się spięła,
a po chwili potknęła. Żeby nie upaść, odruchowo za
cisnęła rękę na ramieniu partnera.
- Spokojnie, odpręż się.
- Mówiłam ci, że nie umiem tańczyć. Wróćmy do
stolika.
Zignorował jej prośbę.
- Świetnie ci szło, dopóki nie zaczęłaś się zasta
nawiać nad krokami. Po prostu zamknij oczy i udawaj,
że jesteśmy na balu.
- Obawiam się, że to niewykonalne. Nigdy nie by
łam nawet na potańcówce szkolnej.
Zaśmiał się cicho, ale widząc, że Gretchen wcale
nie żartuje, natychmiast spoważniał.
- Dlaczego? - spytał. - Nie wierzę, że wszyscy
chłopcy w twojej szkole byli ślepi. Musieli widzieć,
jaką mają śliczną koleżankę.
Komplement ten sprawił jej ogromną przyjemność,
chociaż dobrze wiedziała, że nie należy do kobiet, za
którymi mężczyźni się oglądają.
- Szkołę średnią skończyłam w wieku piętnastu lat.
- Nie chciała się chwalić, po prostu usiłowała wytłu
maczyć, dlaczego tak a nie inaczej ułożyło się jej życie.
- Dzieciństwo miałam... dość niezwykłe i pewnie dla
tego nigdy nie kusiło mnie, aby nawiązywać znajo
mości czy przyjaźnie z rówieśnikami.
- Matura w wieku piętnastu lat? Imponujące tem
po. Musiałaś przeskakiwać po kilka klas naraz.
- Tak. - Wzięła głęboki oddech. - Za bardzo się
różniłam od rówieśników, żeby mieć z nimi cokolwiek
wspólnego, z kolei byłam za młoda, aby chcieli się ze
mną zadawać starsi koledzy i koleżanki z kolejnych
klas. Sytuacja się pogorszyła, kiedy w wieku szesnastu
lat rozpoczęłam studia.
Pokiwał głową.
- No tak, to może stanowić problem. Dzieciaki
potrafią być okrutne wobec tych, którzy odstają od
ogółu.
- Na szczęście miałam cudownych rodziców. Przed
adopcją poinformowano ich, że jestem małym geniu
szem, więc robili wszystko, abym mogła się kształcić
i rozwijać swój...
- Poczekaj - przerwał Kurt. - Niby skąd było wia
domo o twoich uzdolnieniach? Niemowlaki nie wyka
zują jakichś szczególnych talentów. Leżą, gaworzą, siu
siają...
- Zgadza się. Ale mnie adoptowano w wieku dwu
nastu lat.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Dwunastu? A co się stało z twoimi biologiczny-
mi rodzicami? To znaczy, jeśli nie przeszkadza ci mó
wienie o nich - dodał pośpiesznie.
Wzruszyła ramionami.
- Nie. Może dlatego, że nic o nich nie wiem.
- Czyli dorastałaś w sierocińcu? A dlaczego nie
adoptowano cię wcześniej?
- Nie, to nie tak. - Wcale się nie dziwiła, że miał
mętlik w głowie. - Dorastałam w domu pod okiem ro
dziców, ale tego nie pamiętam. Nie mam żadnych
wspomnień z tego okresu.
- Nie do wiary. - Na moment zamilkł. - Częścio
wa amnezja? Musisz mi o tym opowiedzieć, ale naj
pierw wróćmy do stolika i zamówmy kolację.
Kilka minut później, kiedy kelner przyjął od nich
zamówienia i odszedł, Kurt popatrzył na nią pytająco.
- Czyli co? Zero wspomnień z dzieciństwa?
Dlaczego 01iver Gamble go nie uprzedził? Może
sam nie wiedział? Bądź co bądź, stracił kontakt z córką
przed wieloma laty.
- Mam w pamięci dosłownie kilka mglistych ob
razów, to wszystko.
- Niesamowite. Zupełnie sobie tego nie wyobra
żam. Czy wiadomo, co spowodowało utratę pamięci?
Pokręciła przecząco głową.
- Za poradą lekarza rodzinnego rodzice adopcyjni za
brali mnie do psychologa. Byłam u kilku. Nie znaleźli
żadnych przyczyn mojej amnezji. - Wykrzywiła usta
w uśmiechu. - Po prostu mam wybiórczą pamięć.
- Amnezja często powstaje na skutek jakiegoś
wstrząsu, prawda?
- Tak, ale kiedy trafiłam do adopcji, byłam idealnie
zdrowym dzieckiem. Bez oznak jakiegokolwiek
wstrząsu. - Zamyślona, oparła brodę na dłoni.
- Przedziwne. - Kurt podniósł kieliszek. W jego
oczach pojawił się figlarny błysk. - Nie masz pojęcia,
ile bym dał za odrobinę amnezji, a ty biedna zmagasz
się z nią, czy tego chcesz, czy nie.
Przyjrzała mu się ze zdumieniem.
- Co ty wygadujesz? Chciałbyś stracić pamięć?
- O paru rzeczach chętnie bym zapomniał - odparł.
Na przykład o tym, jak go oskarżono o zabicie wspól
nika. Albo jak go rzuciła narzeczona. Ale te przykre
sprawy zachował dla siebie. - Podejrzewam, że każ
demu w życiu przydarzył się chociaż jeden incydent,
który chętnie wymazałoby się z pamięci.
- O tak, mam taki na swoim koncie! - zawołała
ze śmiechem Gretchen.
Siedziała rozluźniona, a w jej oczach migotały we
sołe iskierki. Obserwując ją, Kurt zastanawiał się, czy
wpływ na jej dobry humor ma jego towarzystwo, czy
raczej doskonałe francuskie wino, które zamówili do
kolacji. A może po prostu potrzebowała czasu, żeby
się zrelaksować po długim pracowitym dniu.
- Opowiedz - poprosił.
- Kilka lat temu byłam z odczytem w Chicago. Na
zakończenie bardzo serdecznie podziękowałam orga
nizatorom za zaproszenie mnie do Minneapolis.
Kurt pokiwał ze zrozumieniem głową.
- W Minneapolis byłam dzień wcześniej. Wszystko
mi się pokićkało.
- Moja historyjka jest bardziej krępująca. Dawno
temu, kiedy jako młody gliniarz patrolowałem ulice...
- Byłeś policjantem?
- Tak. Dopiero później założyłem agencję dete
ktywistyczną. - Na ten temat wolał nie rozmawiać,
przynajmniej dziś. - W każdym razie stoję na rogu,
spisując zeznania świadka, który trzyma na smyczy psa,
kiedy nagle głupi kundel bierze moją nogę za hydrant
pożarowy i na nią sika.
- Ale moją gafę słyszało całe wielkie audytorium.
- A pies, który mnie obsikał, nie był ratlerkiem,
lecz dogiem.
- O rany! - Gretchen nie zdołała zachować powa
gi. Po chwili opanowała się, ale gdy napotkała roze
śmiane oczy Kurta, ponownie wybuchnęła śmiechem.
Łzy ciekły jej po twarzy. Wycierała je serwetką, a-one
dalej płynęły. - Przepraszam - rzekła, kiedy wreszcie
uspokoiła się na tyle, że mogła mówić. - Wyobraziłam
sobie ciebie w roli hydrantu i... - Nie dokończyła.
Znów dostała ataku śmiechu.
- Za to, że się ze mnie śmiejesz, należy mi się je
szcze jeden taniec.
- Dobrze.
- Tym razem tango.
- Boję się, że po zejściu z parkietu obojgu nam
się zamarzy chwilowa amnezja!
- Nie, nie chcę zapomnieć ani sekundy spędzonej
z tobą.
Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, po pro
stu tak czuł. Ale ledwo skończył, uświadomił sobie,
że powinien był ugryźć się w język. Na drugiej randce
nie mówi się takich rzeczy. Nie ma co, stary! Postąpiłeś
jak kretyn. Wybrałeś pewny sposób, żeby odstraszyć
najcudowniejszą laskę, jaką kiedykolwiek w życiu
spotkałeś.
Gretchen jednak nie sprawiała wrażenia przestra
szonej. Raczej wyglądała na zaskoczoną. Wpatrywała
się w niego lśniącymi, niebieskimi oczami, jakby ocze
kiwała, aż zaraz cofnie to, co powiedział.
Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Kurt
pierwszy ją przerwał.
- Gretchen? - Zakrył ręką jej dłoń. - Przepraszam,
jeśli cię speszyłem. Nie chciałem psuć ci humoru.
- Nie zepsułeś - oznajmiła z nutą zdumienia w gło
sie, niemal jakby ten fakt ją samą zadziwił. - Po prostu...
Chodzi o to, że nikt w życiu nie powiedział mi czegoś
tak pięknego - przyznała z bolesną szczerością.
Poczuł ukłucie w sercu. Psiakość. Gretchen Wagner
wiąże się z jego pracą, z zadaniem, którego się podjął.
Ale jest już za późno. Wiedział, że nie zdoła jej zo
stawić. Ona jest zbyt niewinna, zbyt prostolinijna, zbyt
nieświadoma własnego powabu, aby dać sobie radę
w tym wielkim, okrutnym świecie.
Ktoś musi się nią zaopiekować.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po kolacji ponownie zatańczyli. Nie tango, tak jak
Kurt zapowiedział, ale kilka wolnych, nastrojowych ka
wałków. W przyćmionym świetle, wśród kilkunastu in
nych par, czuli się tak, jakby byli sami, tylko we dwoje.
Parkiet stawał się coraz bardziej zatłoczony. W Kai
rze tak bliski kontakt fizyczny między osobami róż
nych płci możliwy był jedynie w dużym nowoczesnym
hotelu. Konserwatywni muzułmanie zamieszkujący
większość krajów Bliskiego Wschodu akceptowali bar
dzo niewiele form rozrywki.
W miarę upływu wieczoru odległość dzieląca Gre-
tchen od Kurta coraz bardziej się kurczyła, aż wreszcie
ich ciała się zetknęły, a jego usta znalazły się centymetr
od jej skroni. Jeszcze nigdy nie było jej tak dobrze; czuła
się jak w niebie. W swoim trzydziestopięcioletnim życiu
tylko raz była z kimś związana. Romans z profesorem,
znacznie od niej starszym, nie miał w sobie nawet cienia
romantyzmu. Nie mogła się nadziwić, dlaczego ludzie
taką wagę przykładają do miłości. Po rozstaniu pozostał
jej niesmak; wstydziła się własnej głupoty.
Dziś po raz pierwszy miała wrażenie, że rozumie
fascynację miłością. W ramionach Kurta czuła się pięk
na, zmysłowa, pociągająca. Patrzył na nią ciepło, z za-
chwytem w oczach, obejmował zaś czule, w sposób
opiekuńczy, zaborczy, a zarazem rozkosznie podnieca
jący. Pomyślała sobie, że byłaby szczęśliwa, gdyby
mogła tańczyć z tym wspaniałym mężczyzną do końca
swoich dni.
Ale w tym momencie muzycy postanowili odpocząć.
- Szkoda - westchnęła, kiedy kierownik zespołu
ogłosił półgodzinną przerwę. - Mam ochotę dalej tań
czyć.
Kurt uśmiechnął się.
- Ja też.
Obejmując Gretchen lekko w talii, zaprowadził ją
z powrotem do stolika. Kiedy podszedł kelner, zamó
wili coś do picia. Zauważyła, że podobnie jak ona,
Kurt zamówił wodę mineralną. Ucieszyła się; nigdy
nie przepadała za alkoholem. Kieliszek wina, który wy
piła do kolacji, to było maksimum, na jakie sobie po
zwalała. Źle by się czuła z mężczyzną, który nie wy
lewałby za kołnierz.
Po chwili Kurt wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.
- Chciałbym ci podziękować za dzisiejszy wieczór
- powiedział cicho. - Kiedy okazało się, że muszę je
chać do Egiptu, nie spodziewałem się, że tak przyjem
nie spędzę tu czas.
- A dlaczego musiałeś? - spytała.
Przybrał kamienny wyraz twarzy, jakby nie chciał,
by cokolwiek z niego wyczytała. Uświadomiła sobie
własny błąd.
- Przepraszam. Nie pomyślałam o tym, że pewnie
nie wolno ci rozmawiać o pracy.
- To prawda. - Odprężył się. - Chociaż nie. Mogę
rozmawiać o pracy detektywa, ale nie o zadaniach,
które wykonuję.
- No dobrze. Od jak dawna pracujesz w tym za
wodzie?
- Osiem lat.
- A co cię skłoniło do zostania detektywem? -
Uśmiechnęła się. - Nas, profesorów, jest na pęczki,
a prywatnego detektywa jeszcze nigdy nie spotkałam.
- Dziwne - rzekł z błyskiem w oku. - Bo ja od
wrotnie. Znam mnóstwo detektywów i ani jednego
profesora. - Wypił łyk wody.
Gretchen przez chwilę przyglądała mu się bez słowa.
- Mówiłeś, że byłeś gliniarzem. Potrafię sobie wy
obrazić ciebie jako policjanta. Dlaczego wybrałeś aku
rat taki zawód?
- Bo ja wiem? Zawsze mnie to fascynowało - odparł.
- Kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy sąsiada policjanta.
Patrzyłem w niego jak w obrazek. - Uśmiechnął się na
wspomnienie dawnych dni, ale w jego spojrzeniu malo
wał się smutek. - Udawałem, że jest moim tatą. I oczy
wiście marzyłem o tym, aby pójść w jego ślady.
Wzruszyła ją ta historia. Pomyślała z rozrzewnie
niem o małym chłopcu, który, straciwszy ojca i matkę,
pragnie mieć tradycyjną rodzinę, bo babcia, mimo że
kochana i kochająca, jednak mu nie wystarcza.
- Więc dlaczego odszedłeś z policji i zdecydowa
łeś się otworzyć agencję detektywistyczną?
Poruszył nerwowo szczęką. Na jego twarzy pojawił
się grymas bólu.
- Okazało się, że praca w policji nie jest tak chlub
na i zaszczytna, jak mi się wydawało. Wolę pracować i
na własny rachunek.
- Praca w policji nie przynosi chluby? - spytała,
nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Nie - odparł krótko. Napotkał jej wzrok, ale nie
wdawał się w dokładniejsze wyjaśnienia.
To jedno słowo zawierało jednak potężny ładunek j
emocji; Gretchen słyszała w nim żal, rozczarowanie, j
rezygnację, zadumę. !
- Opowiedz mi, co się stało - poprosiła cicho.
Wzruszył ramionami, jakby do całej sprawy miał !
obojętny stosunek, ale Gretchen czuła, że przeszłość i
wciąż nie daje mu spokoju.
- W moim komisariacie szerzyła się korupcja. Albo
się uczestniczyło w tym procederze, albo się było z gó
ry skazanym na kłopoty.
- Na jakie kłopoty?
Tak długo milczał, że sądziła, iż nie udzieli jej od
powiedzi. Uniosła pytająco brwi.
- Robiliśmy nalot na dilerów narkotyków - oznaj
mił bezbarwnym głosem. - Mój partner został zabity
strzałem w plecy. Oskarżono mnie o morderstwo. Do
piero później, podczas badań balistycznych wyszło na
jaw, że używam innych nabojów.
- Koledzy chcieli wrobić cię w zabójstwo? - Nie
mieściło się jej to w głowie.
- Po prostu chcieli się mnie pozbyć. Za wszelką
cenę. - Wykrzywił usta w ironicznym grymasie. -
Gdybym się nie schronił za murem, mnie też by za-
strzelili, a potem włożyli mi do ręki broń, z której zgi
nął Rayford.
- Ale dlaczego?
- Odkryłem, że kilku moich kolegów, dzielnych,
wspaniałych policjantów, prowadzi na boku własny
biznes narkotykowy. Podczas nalotów konfiskowali to
war, po czym sami go opychali. Przestraszyli się, że
zamierzam ich wydać.
- A zamierzałeś?
- Owszem.
- I słusznie! - zawołała, przerażona tym, co jej
opowiedział. - Ale chyba nie wszyscy byli tak nie
uczciwi?
- Nie, nie wszyscy - przyznał. - Ale kiedy czło
wiek zbliża się do emerytury i ma rodzinę na utrzy
maniu, to nie za bardzo się chce narażać większości.
- To znaczy, że inni nie stanęli w twojej obronie?
- Początkowe oburzenie zamieniło się we wściekłość,
której nawet nie próbowała ukryć.
- Nie stanęli.
- To skandal!
Uśmiech rozjaśnił jego twarz, oczy straciły posępny
wyraz.
- Masz rację - przyznał. - Ale nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło. Praca detektywa odpowiada
mi znacznie bardziej niż praca gliniarza. - Sięgnąwszy
nad stolikiem, delikatnie pogładził palcem jej dłoń. -
Poza tym jako gliniarz nigdy bym nie przyjechał do
Egiptu i cię nie spotkał.
Chętnie dłużej porozmawiałaby o jego doświadczę-
niach w policji, ale zauważyła, że ten temat go drażni.
Zresztą nie chciała psuć miłego nastroju. Dobrze się
czuła w towarzystwie tego mężczyzny, którego ciepłe,
piwne oczy spoglądały na nią z zainteresowaniem,
a palce gładzące jej nadgarstek sprawiały, że raz po
raz przeszywał ją cudowny dreszcz podniecenia.
Kurt Miller był okazem siły, zdrowia, seksapiłu
i podejrzewała, że doskonale zdawał sobie sprawę
z własnych przymiotów. Gdyby miała odrobinę rozu
mu w głowie, powinna podziękować za sympatyczny
wieczór, udać się do swojego pokoju i nie opuszczać
go, dopóki nie nadejdzie czas powrotu do Bostonu.
Ale zanim zdążyła zrealizować swe postanowienie,
zespół, który dosłownie przed chwilą zakończył prze
rwę, zaczął grać wolny, romantyczny utwór. Nie po
trafiła się oprzeć pokusie, kiedy Kurt ponownie po
prosił ją do tańca.
Tym razem nawet nie próbował zachowywać mię
dzy mmi odległości. Przygarnął ją tak mocno, że ich
ciała się zetknęły. Czuła bijący od niego żar. Korciło
ją, by zrobić coś, czego nigdy dotąd nie robiła: zacząć
się o Kurta ocierać, starać się poznać jego ciało.
Oddech miał coraz szybszy.
- Doprowadzasz mnie, kotku, do szaleństwa.
Kto? - zdumiała się. Ona, Gretchen Wagner, która
nigdy nie była na szkolnej zabawie? Która dziś tańczy
po raz pierwszy w życiu? Miała wrażenie, że śni. I po
stanowiła śnić dalej, cieszyć się tą ekscytującą chwilą
tak długo, póki się da.
Oparła głowę na ramieniu Kurta, przymknęła oczy
i poddając się leniwemu rytmowi, poruszała się wolno
po parkiecie. Wiedziała, że ten taniec i ten wspaniały
mężczyzna na zawsze wryją się jej w pamięć. Chciała
tego. Gdy poczuje się samotnie w swoim małym, ci
chym świecie, przynajmniej będzie mogła przywołać
to wspomnienie. A wtedy przypomni sobie, że był taki
dzień w jej życiu, kiedy komuś wydawała się atrakcyj
na, powabna, pociągająca.
Co nijak się ma do prawdy.
Świadomość, że to tylko złudzenie, troszkę ją
otrzeźwiła.
- Nie jesteś szczęśliwa - szepnął Kurt, jakby wy
czuwając zmianę jej nastroju. - Co się stało?
Potrząsnęła lekko głową, nie unosząc jej z jego ra
mienia.
- Nic - odparła. Niechcący musnęła wargami żyłę
pulsującą na jego szyi.
Poczuła, jak zadrżał. Po chwili przysunął policzek
do jej włosów.
- Pani profesor... - Głos miał niski, oddech parzący.
Wypowiedziane szeptem słowa zabrzmiały w jej
uszach jak najczulsza pieszczota.
- Hm?
W odpowiedzi dotknął jej ust. Zbyt oszołomiona
kłębiącymi się w niej emocjami, nawet nie pomyślała
o tym, żeby odsunąć się czy zaprotestować. Czując na
pór języka Kurta, posłusznie rozchyliła wargi i zadrża
ła z rozkoszy. Miała wrażenie, że nogi się pod nią ugi
nają. Z całej siły przytuliła się do Kurta. Z jego gardła
wydobył się zduszony jęk.
- Boże, nie wytrzymam...
Jego wargi i język wyczyniały takie cuda, że wkrót
ce gotowa byłaby zgodzić się na wszystko, czego by
tylko od niej zażądał. Ale właśnie wtedy, gdy tak na- I
miernie reagowała na jego dotyk, Kurt zmniejszył in
tensywność pocałunków, a po chwili uniósł głowę.
- A niech to - syknął przez zęby. - Przepraszam.
Na moment znieruchomiała. Przepraszam? Za co,
na miłość boską? Nagle przyszło otrzeźwienie: żar
i podniecenie prysło, ustępując miejsca zawstydzeniu.
Czując, jak szkarłatny rumieniec wypływa na jej twarz,
starała się wyzwolić z uścisku.
Kurt nie opuścił ramion. Przeciwnie, objął ją jeszcze
mocniej.
- Dokąd idziesz? - zdziwił się.
- Spać. - Głos jej zadrżał. - Czeka mnie jutro
mnóstwo pracy.
- Jesteś zła, prawda? Co mogę zrobić, żeby napra
wić swój błąd?
Zwiesiła głowę. Nie odezwała się. Brak doświad
czenia sprawiał, że zupełnie nie umiała sobie radzić
w takich sytuacjach.
- Przepraszam za moją... hm, nadpobudliwość. Po
prostu... - zawahał się. - Wiem, że to głupio zabrzmi,
ale po prostu przyćmiłaś mi rozum.
Wreszcie popatrzyła mu w oczy.
- Mógłbyś powtórzyć?
- Przyćmiłaś mi rozum - rzekł niemal zawstydzo
ny. - Nie należę do facetów, którzy obsciskują się
z każdą napotkaną kobietą.
- Ale ja wcale się na ciebie nie gniewam - powie
działa cicho.
- Nie gniewasz się, że cię wykorzystałem?
- Nie wykorzystałeś.
Nie odrywał spojrzenia od jej twarzy.
- Więc dlaczego jesteś na mnie zła?
- Zła? Tego bym nie powiedziała. Lepszym okre
śleniem byłoby: urażona.
Spojrzał w sufit.
- W porządku. Więc czym cię uraziłem?
- Przestałeś - odparła, nie zastanawiając się nad
tym, czy to sensowne, aby drążyć tak niebezpieczny
temat.
- Co przestałem? - Potrząsnął bezradnie głową, jak
by się pogubił i zupełnie nie śledził jej toku myślenia.
- Mnie całować. A potem takim tonem, jakbyś nie
mógł sobie czegoś wybaczyć, powiedziałeś „przepra
szam". Uznałam, że przepraszasz mnie właśnie za te
pocałunki.
- Owszem - potwierdził i uściślił szybko: - Za to,
że musiałem je przerwać.
- Nie musiałeś. Nie zamierzałam się wyrywać.
- Wiem! - oznajmił tak głośno, że kilka tańczą
cych obok par spojrzało na nich z zaciekawieniem. -
W tym tkwi cały kłopot. Nie rozumiesz? - Po jego
wargach przemknął szelmowski uśmiech. - Kiedy tyl
ko się ode mnie odsuniesz, każdy, kto na nas patrzy,
bez trudu spostrzeże, jak na ciebie reaguję. Jeżeli na
tychmiast nie przerwiemy tego tańca, wylądujemy ra
zem w łóżku. Nie sądzę, abyś była na to gotowa.
Zszokowana otworzyła usta, ale nie zdołała nic po
wiedzieć. Położywszy ręce na jej ramionach, Kurt ob
rócił ją tyłem do siebie. Ruszyli razem do stolika; ona
szła przodem, on tuż za nią. Kiedy doszli na miejsce,
od razu usiadł. Ona wciąż stała.
- Wiesz, co masz zrobić? - Skierował na nią
wzrok. - Iść do siebie do pokoju i położyć się spać.
- A ty?
Uśmiechnął się szeroko, oczy też mu się śmiały.
- Ja, niestety, muszę tu zostać, dopóki...
- Nie opadniesz? - podsunęła odważnie. Pomyśla
ła sobie, że na początku wieczoru nie byłaby tak fry-
wolna.
- Pewnie bym użył innego słowa, ale może być
i to.
Jedną ręką objął ją w pasie, drugą za szyję, tak by
schyliła głowę. Pocałunek na pożegnanie rozpalił
w niej ogień i na moment pozbawił ją tchu.
- A teraz leć. Zadzwonię jutro i znów umówimy
się na kolację.
- Dobrze.
Posłusznie ruszyła do wyjścia. Przed opuszczeniem
restauracji obejrzała się przez ramię. Kurt pożerał ją
wzrokiem. Zadrżała. Z pewnym ociąganiem podniosła
rękę i lekko pomachała mu na do widzenia. Po chwili
uniósł dłoń i odpowiedział jej tym samym gestem. Wy
raz jego twarzy nie uległ zmianie.
Poczuła, jak rozchodzi się po niej żar. Posławszy
Kurtowi promienny uśmiech, skierowała się do wind.
Naciskając klamkę, przypomniała sobie jego ostat-
nie słowa: że jutro zadzwoni i znów wybiorą się razem
na kolację. I nagle ogarnęła ją złość: jakim prawem
zakłada, że będzie jutro wolna? Ale kiedy zaczęła od
twarzać w myślach przebieg wieczoru, złość szybko
z niej wyparowała.
Kurt Miller jest nią zainteresowany. Pociąga go!
Ona, Gretchen Wagner! Nie mogła uwierzyć we własne
szczęście. Może powinna uszczypnąć się, by spraw
dzić, czy na pewno nie śni? Bała się jednak zaryzy
kować. A nuż się obudzi?
Nazajutrz podczas śniadania czuł się paskudnie. Ale
czułby się znacznie gorzej, gdyby wczoraj zaciągnął
Gretchen do łóżka.
Słaba to jednak pociecha. Nie poprawiła mu też hu
moru świadomość, że tak nieprofesjonalnie zachował
się po raz pierwszy w życiu. Co z tego, że przy Gre
tchen zapominał o całym świecie, że tracił rozsądek,
że pragnął jej aż do bólu? To żadne usprawiedliwienie.
Nie masz prawa angażować się w cokolwiek, upo
mniał samego siebie. Zresztą kiedy wykonasz zadanie
i doprowadzisz do jej spotkania z ojcem, na zawsze
zniknie z twojego życia. Więcej się nie zobaczycie.
Wcale mu się to nie podobało.
Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Wykorzystał wza
jemną sympatię, jaka się między nimi wytworzyła, aby
zadać Gretchen parę pytań o jej dzieciństwo i zdobyć
informacje potwierdzające to, co podejrzewał: że jest
kobietą, którą polecono mu odnaleźć.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że na wschód-
nim wybrzeżu Stanów zbliża się pierwsza po południu
- najwyższy czas, aby skontaktować się ze swym zle
ceniodawcą. Powinien był to uczynić znacznie wcześ
niej, ale wcześniej nie miał żadnych istotnych wiado
mości do przekazania.
Skończył śniadanie, zapłacił rachunek i wróciwszy
na górę do pokoju, wykręcił numer w Stanach.
- Halo?
- Pan Gamble? - Gretchen Gamble? Czy tak się
kiedyś nazywała? - Mówi Kurt Miller.
- Miller! - W głosie mężczyzny na drugim końcu
linii ulga mieszała się z irytacją. - Gdzie pan jest? Dla
czego dopiero teraz pan dzwoni?
- Bo wcześniej nie miałem nic do przekazania -
wyjaśnił spokojnie Kurt. - Od...
- Żądam, aby pan nas... mnie... informował o wszyst
kim na bieżąco, nawet jeśli pan uważa, że nie ma nic do
przekazania. - Na moment Gamble zamilkł. - No dobrze,
słucham.
- Od kilku dni obserwuję Gretchen Wagner. W końcu
udało mi się nawiązać z nią znajomość. W trakcie paru
rozmów, jakie odbyliśmy, potwierdziły się pańskie przy
puszczenia.
- Czyli została adoptowana w starszym wieku?
- Miała dwanaście lat.
- Jest wybitnie inteligentna?
- Zdecydowanie tak. - Kurt przypomniał sobie, co
mu Gretchen mówiła na temat szkoły i własnego po
czucia osamotnienia.
-
To musi być ona! - zawołał triumfalnie Gamble.
- No dobra. Niech pan słucha uważnie. Chciałbym,
żeby jej pan wyjaśnił, że reprezentuje nas... mnie, i że
chcę się z nią zobaczyć.
- Ona sądzi, że jej biologiczni rodzice nie żyją -
oznajmił Kurt. - Nie mogę po prostu...
- Może pan, może - przerwał mu jego rozmówca.
- Niech pan powie Gretchen, że jej matka faktycznie
nie żyje, a ja dopiero niedawno dowiedziałem się o jej
istnieniu i od tej pory staję na głowie, żeby ją odnaleźć.
Kurt uśmiechnął się pod nosem.
- W porządku. Postaram się jej wszystko wyjaśnić.
- A potem proszę ją przywieźć do Stanów - in
struował dalej Gamble. - Spotkamy się za trzy dni...
- Zaraz, zaraz! Nie wydaje mi się, żeby Gretchen
zgodziła się wyjechać z Egiptu z dnia na dzień. Przy
jechała tu w konkretnym celu. Jeszcze nie skończyła
swojej pracy.
- Ale jak usłyszy, że jej ojciec żyje i pragnie się
z nią zobaczyć...
Kurt nie odezwał się.
- Jestem bogatym człowiekiem, Miller - podjął po
chwili Gamble. - Dysponuję ogromnym majątkiem,
który ona odziedziczy. Kiedy to sobie uświadomi, na
pewno jej priorytety ulegną przetasowaniu. Nie sądzi
pan?
- Nie mam pojęcia - odparł detektyw, licząc w du
chu na to, że Gretchen jednak nie skuszą pieniądze.
- No cóż, przekonamy się. W każdym razie proszę
do mnie natychmiast zadzwonić, jak tylko Gretchen
coś postanowi.
- Jeszcze jedna sprawa. Pana córka ma częściową
amnezję. Nie pamięta swojego wcześniejszego życia.
Tego sprzed adopcji.
- W ogóle? Nic a nic?
Mimo szoku w głosie Gamble'a Kurt miał dziwne
wrażenie, jakby mężczyzna wielokrotnie ćwiczył te
słowa przed lustrem.
- Ma jedno czy dwa mgliste wspomnienia, ale to
wszystko. Nie pamięta pana, swojej matki, domu ro
dzinnego. - Na moment Kurt zamilkł. - Zakładam, że
był pan obecny w życiu córki?
- Oczywiście, że tak - warknął Gamble.
- Po prostu się upewniam.
- Niech pan... Zresztą mniejsza o to. Jej amnezja
nie ma najmniejszego znaczenia. Proszę robić, co do
pana należy.
Wydał jeszcze kilka poleceń, po czym zakończył
rozmowę.
Kurt siedział na brzegu łóżka, wpatrując się w te
lefon. Irytował go sposób, w jaki Gamble wydawał po
lecenia. Coś mu w tym wszystkim śmierdziało. Może
chodzi jedynie o styl bycia Gamble'a? Ale chyba nie.
Po plecach przeszły mu ciarki. Gdy pracował w policji,
takie ciarki oznaczały, że zaraz coś się wydarzy. Że
sytuacja, nad którą wszyscy panują, za moment wy
mknie się spod kontroli. Teraz też miał takie wrażenie.
Jake Ingram siedział w hali odlotów na lotnisku
Dullesa, czekając, aż ogłoszony zostanie lot do Teksa
su. Żałował, że nie zabrał z hotelu „The Washington
Post" - przynajmniej miałby co czytać, bo lot, jak zwy
kle, był opóźniony.
Zamierzał spytać swojego ochroniarza, czy przy
padkiem nie wziął na drogę jakiejś lektury, ale po chwi
li ugryzł się w język. Zadaniem Roberta jest nieustanna
obserwacja otoczenia, czego nie mógłby robić, gdyby
tkwił z nosem w gazecie.
Wprawdzie sam mógłby przejść do kiosku i kupić
książkę lub pismo, ale nie chciało mu się krążyć po
lotnisku. Trzy miejsca dalej zobaczył leżący na pustym
krześle „National Geographic".
- To pani? - spytał siedzącą obok kobietę, wska
zując wzrokiem na magazyn.
Kobieta potrząsnęła głową.
- Nie. Już tu leżał, kiedy przyszłam. - Podała go
Jake'owi. - Proszę.
Jake odwzajemnił uśmiech.
- Dzięki. Jeśli pojawi się właściciel, na pewno mnie
zauważy...
Dwadzieścia minut później wezwano do wyjścia pa
sażerów odlatujących do Teksasu. Po kolejnym kwa
dransie samolot wzniósł się w powietrze. Jake siedział
w pierwszej klasie, wciąż czytając porzucony maga
zyn. Skończył artykuł o zagrożonych w Stanach
pszczołach miodnych; następny artykuł, bogato ilustro
wany kolorowymi zdjęciami, dotyczył kobiety, profe
sor z Harvardu, która pracowała nad odcyfrowywa
niem kamiennych tablic pokrytych pismem w jakimś
nieznanym pradawnym języku. Już po kilku pierw
szych akapitach Jake zaczął się wiercić niespokojnie.
Trzydzieści kilka lat... uzdolniona językowo... profe
sor... Harvard... Po plecach przebiegł mu dreszcz, na
czoło wystąpiły kropelki potu. Wyprostował się w fo
telu i w skupieniu czytał dalej.
Violet, kobieta, która go urodziła - wciąż nie mógł
uwierzyć, że znalazł swoją biologiczną matkę - twier
dziła, że jego siostra bliźniaczka miała niezwykły dar
do języków obcych. Gretchen Wagner... No tak, wiek
się zgadza, a także talent językoznawczy. Autor arty
kułu wspominał, że znała dwanaście języków i spe
cjalizowała się w rozwiązywaniu skomplikowanych
zagadek językowych.
W dodatku to imię... Jego siostra miała na imię Grace,
ale Violet uprzedziła go, że jej imię zostało zmienione.
Czy możliwe, że Gretchen to w istocie Grace?
Westchnął głęboko. Czy dopatruje się prawdy tam,
gdzie jej nie ma? Czy, zasugerowany świeżo otrzyma
nymi informacjami, na siłę doszukuje się powiązań
tam, gdzie istnieją jedynie zbiegi okoliczności? Oddy
chając ciężko, przewracał nerwowo strony; chciał trafić
na dobre, wyraźne zdjęcie, na którym widać byłoby
rysy twarzy opisywanej pani profesor. Zdjęć było spo
ro, ale na większości Gretchen Wagner klęczała, do
pasowując do siebie kawałki kamiennych tabliczek al
bo malutką szczoteczką oczyszczała z piasku wyryte
w kamieniu symbole - głowę miała opuszczoną, włosy
zakrywały jej twarz. To, że kolor włosów się zgadzał,
jeszcze o niczym nie świadczy.
I wtem na ostatniej stronie znalazł to, czego szukał:
duże kolorowe zdjęcie patrzącej w obiektyw, uśmie-
chniętej profesor Wagner. Była wzrostu nieco ponad
średniego, szczupła, o ciemnych, lekko kręconych
włosach i niebieskich oczach, identycznych w odcie
niu co jego własne.
Ale najbardziej zdumiało go to, że Gretchen Wagner
stanowiła wierną, choć młodszą kopię kobiety, z którą
kilka godzin temu rozstał się w Waszyngtonie.
Zakręciło mu się w głowie. Zamknął pismo, usiłu
jąc dojść do ładu ze swoimi myślami. Odnalazł Grace.
Wątpliwości, jakie go dręczyły po rozmowie z Violet
Hobson, ulotniły się w okamgnieniu.
Lecz skoro on tak łatwo odnalazł siostrę, przypu
szczalnie Willard Croft i inni, o których mówiła Vio-
let, również nie będą mieli z tym większych proble
mów. Osoba taka jak Gretchen, wybitna specjalistka
w wąskiej dziedzinie nauki, w dodatku nieświadoma
zagrożenia, nie ukryje się przed machinacjami prze
biegłego wroga.
Podjął decyzję: zadzwoni na uniwersytet Harvarda
i dowie się, gdzie Gretchen Wagner prowadzi badania.
A potem wybierze się do niej z wizytą, opowie jej nie
samowitą historię, w którą sam do niedawna nie wie
rzył, i spróbuje ją przekonać, że w tym, co mówi, nie
ma słowa kłamstwa.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Halo? - W nosowym głosie na drugim końcu li
nii słychać było zniecierpliwienie.
- Tu Agnes.
- Masz coś?
- Znaleźliśmy Grace. - Kobieta zacisnęła mocniej
dłoń na słuchawce.
- Naprawdę? - Croft nie posiadał się z radości. -
Jak szybko możecie mi ją dostarczyć?
- Właśnie nad tym pracujemy. Grace jest osobą
dość znaną; gdyby nagle zniknęła, prowadzono by po
szukiwania na szeroką skalę - wyjaśniła Agnes. - Dla
tego zamiast rozwiązania... hm, siłowego, staramy się
ją przekonać, aby sama do nas przyjechała.
- Gdzie obecnie przebywa?
- W Egipcie.
- W Egipcie? Co, u licha, tam robi?
- Ponieważ specjalizuje się w starożytnych języ
kach, poproszono ją, aby spróbowała rozszyfrować ja
kieś stare pismo czy coś w tym rodzaju. Kup sobie
ostatni numer „National Geographic"; jest tam duży
artykuł o niej. A kiedy zobaczysz zdjęcie, zrozumiesz,
jak wpadliśmy na jej trop.
- Pytam jeszcze raz... - Głos Crofta brzmiał cicho
i groźnie. - Kiedy mi ją dostarczycie?
Mi, mi, mi, pomyślała z wściekłością Agnes. Zu
pełnie jakby on jeden zajmował się tą sprawą. A ona
i Ołiver to co? Przecież od początku we wszystkim
uczestniczą.
- Nie wiem - odparła. - Wynajęliśmy prywatne
go detektywa, który jest z nami w stałym kontakcie.
Odezwę się, jak otrzymam nowsze informacje. - Bez
słowa pożegnania nacisnęła widełki, przerywając po
łączenie.
Tego dnia, kiedy Gretchen wróciła z pracy, zoba
czyła mrugające światełko w aparacie telefonicznym;
oznaczało to, że jest dla niej wiadomość. Zaciekawio
na, połączyła się z recepcją; usłyszała, że zaraz ktoś
doręczy jej przesyłkę.
Przesyłkę? Próbowała sobie przypomnieć, czy coś
ostatnio zamawiała, jakieś materiały naukowe. Nie, na
pewno nie. Doszła do wniosku, że musiało się komuś
coś pomylić.
Po chwili rozległo się pukanie. Kiedy otworzyła
drzwi, zobaczyła ogromny wazon z bukietem pięk
nych, pachnących kwiatów. Na przyczepionej do ło
dyżki kopercie widniało jej nazwisko. Czyli o pomyłce
nie może być mowy.
Wręczyła posłańcowi suty napiwek, po czym roze
rwała kopertę i wyciągnęła ze środka mały kartonik.
Wcześniej tylko raz w życiu dostała bukiet - od ro
dziców, kiedy zdała maturę. Podniosła kartonik do oczu
i przeczytała: „Gretchen, przepraszam. Za to, że prze
stałem. K.M".
Uradowana, roześmiała się wesoło, po czym kręcąc
głową, schowała kartonik do koperty. Co jak co, po
myślała, ale fantazji Kurtowi nie brakuje. Powinna się
go wystrzegać; nie wiadomo, czym taka znajomość
może się zakończyć.
Ale oczywiście nie zamierzała pozbywać się Kurta
ze swojego życia. Był najbardziej fascynującym męż
czyzną, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia.
I wprost nie mogła uwierzyć, że ktoś taki jak on mógł
się nią zainteresować.
Ponieważ było już po piątej, a umówili się na szó
stą, nie miała chwili do stracenia. Wzięła szybko pry
sznic, wysuszyła się, upięła włosy w niedbały kok, po
czym włożyła jedną z długich luźnych sukien, które
lubiła nosić w gorącym egipskim klimacie. Przed sa
mym wyjściem wyciągnęła z bukietu wonną lilię
i wsunęła ją we włosy, tuż nad lewym uchem.
Kurt czekał w holu. Kiedy napotkała jego wzrok,
poczuła, jak przenikają dreszcz. Miała wrażenie, jakby
nagle wyostrzyły się wszystkie jej zmysły. Sukienka
delikatnie pieściła skórę, uda leciutko ocierały się
o siebie, chłodne klimatyzowane powietrze owiewało
rozgrzane ciało. Takich doznań doświadczała po raz
pierwszy w życiu.
Stał oparty o filar, czekając, aż Gretchen podejdzie
bliżej. Na jego ustach błąkał się leniwy uśmiech.
- Pięknie wyglądasz - powiedział cicho.
Widząc zachwyt w jego oczach, oblała się rumieńcem.
- Dziękuję. - Uniosła dłoń do włosów. - Również
za kwiaty.
- Nie ma o czym mówić.
Wziął ją za rękę. Ten niewinny dotyk sprawił, że
znów przeszył ją dreszcz.
- Nigdy dotąd nie dostałam kwiatów od mężczyzny
- przyznała.
Popatrzył jej głęboko w oczy.
- Cieszę się. że jestem pierwszy. Prawdę rzekłszy,
chętnie we wszystkim byłbym z tobą pierwszy. - Na
gle skrzywił się i speszony potrząsnął głową.
- Co się stało?
Roześmiał się cierpko.
- Przepraszam. Nie chciałem tego powiedzieć.
Zrobiło się jej przykro. Słowa Kurta, że we wszy
stkim chciałby być pierwszy, sprawiły jej przyjemność.
Kolejne słowa, że to nieprawda, sprawiły ból.
Zreflektowawszy się, jęknął głośno.
- Boże, znów palnąłem gafę! - Trzymając Gre
tchen pod łokieć, skierował się w miejsce nieco bar
dziej ustronne, po czym ujął w palce jej brodę i zmusił,
żeby na niego spojrzała. - Powinienem omówić z tobą
kilka spraw, zanim powiem ci, że nigdy dotąd nie spot
kałem kobiety, która tak bardzo przypadłaby mi do gu
stu jak ty. Zresztą pał diabli! Skoro już i tak naruszy
łem kolejność, to może dokończę... Gretchen, bardzo
chciałbym się z tobą zobaczyć, kiedy wrócisz do Sta
nów. A raczej chciałbym się ciągle z tobą widywać.
Przyciągnął ją bliżej. Czuła na skórze jego oddech.
- Pociągasz mnie. Nie tylko fizycznie, ale również
intelektualnie. Podoba mi się twój umysł, twoje po
czucie humoru, twoja szczerość. Uwielbiam patrzeć,
jak koniuszkiem języka oblizujesz wargi i jak wahasz
się, zanim cokolwiek powiesz. A kiedy wczoraj tań
czyliśmy... po prostu mam nadzieję, że czułaś to samo
co ja.
Była zaskoczona. I uradowana. Ten przystojny, eks
cytujący mężczyzna mówi rzeczy, od jakich kręci się
jej w głowie. W dodatku nie żartuje!
Zamilkł. Wciągnął głęboko powietrze.
- Powiedz coś - poprosił.
To nie może być prawda. Zaraz ocknie się ze snu.
Przecież takich wspaniałych facetów jak Kurt Miller
nie podniecają szare myszki, które tkwią z nosem
w książce.
- Hę? - bąknęła, wciąż oszołomiona.
- Widzę, że swoim wdziękiem, wrażliwością i fi
nezją odebrałem ci mowę - stwierdził z drwiącym
uśmiechem.
Nie była w stanie myśleć, a co dopiero ubierać my
śli w słowa. Jednakże, mimo ironicznego tonu Kurta,
usłyszała w jego głosie znajomą nutę wahania i nie
pewności. Jakże często jej samej wydawało się, że po
pełniła niezręczność towarzyską, choć nie miała poję
cia jaką. Czym prędzej więc przyłożyła dłonie do jego
twarzy. Mimo iż ogolił się przed wyjściem, leciutki
zarost zdążył pokryć mu policzki. Podobała się jej ta
szorstkość.
- Owszem, odebrałeś - przyznała nieśmiało. -
Czy... czy jesteś pewien, że zwracasz się do właściwej
osoby? Ze nie pomyliłeś mnie z kimś innym? Może
nie zauważyłeś, ale nie należę do kobiet, na których
widok mężczyźni szaleją.
- Ja szaleję.
Uśmiech rozpromienił jej twarz.
- Ja też bym chciała - oznajmiła cicho. - To zna
czy widywać się z tobą po powrocie do Stanów.
- Uff. Już się bałem, że nie odwzajemniasz moich
uczuć.
Objął ją w pasie i mocno przytulił. Po chwili ru
szyli w stronę tej samej restauracji, w której wczoraj
jedli kolację.
- Mam sentyment do tego lokalu - szepnął jej do
ucha, kiedy szli za kierownikiem sali do stolika.
Podobnie jak wczoraj, zamówili do kolacji wino.
Tak dobrze im się rozmawiało, że nawet nie zauważyła,
kiedy opróżnili całą butelkę. Kurt opowiedział jej kilka
zabawnych anegdot związanych z pracą detektywa,
ona zaś, ulegając jego namowom, wyjaśniła mu nieco
dokładniej, na czym polega jej praca przy rozszyfrowy
waniu Tablic Ahkra. Zadawał mądre, wnikliwe pytania,
które świadczyły o tym, że naprawdę interesuje go to,
czym ona się zajmuje. Dla większości ludzi nie mają
cych nic wspólnego z archeologią czy językami sta
rożytnymi, ślęczenie nad jakimś antycznym pismem
było po prostu nudne.
Mężczyznę przygrywającego na pianinie zastąpił ze
spół muzyków. Kiedy salę wypełnił spokojny melo
dyjny utwór, Kurt wstał i wyciągnął do Gretchen rękę.
Wstała. Wciąż czuła się jak królewna z bajki. Nie po-
trafiła zrozumieć, co Kurt w niej widzi ani czym go
ujęła. Był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną, którego
oczy lśniły humorem i inteligencją. Odkąd usiedli przy
stoliku, widziała spojrzenia, jakie kierują na niego inne
kobiety, i cieszyła się jak dziecko, że on patrzy tylko
na nią, jakby była najpiękniejsza spośród wszystkich.
Na skraju parkietu wziął ją w ramiona.
- Cały wieczór czekałem na tę chwilę.
- Ja również.
Zamknęła oczy i objęła go za szyję, pozwalając,
aby przytulił ją mocno. Przez minutę czy dwie tańczyli
w milczeniu. Kołysząc się w rytm muzyki, pomyślała
sobie, że jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa.
Przynajmniej w ciągu tych dwudziestu paru lat, które
pamiętała.
- Muszę ci coś wyznać - szepnął jej do ucha.
Zadrżała od ciepłego oddechu, który leciutko poła
skotał ją w szyję, po czym wbiła w Kurta zaciekawio
ny wzrok.
- Co?
Wciągnął w płuca powietrze, nieświadomie napie
rając na nią klatką piersiową. Gretchen zakręciło się
w głowie. Ledwo była w stanie skupić się na tym, co
Kurt mówi.
- Tamtego pierwszego wieczoru, kiedy podszedłem
do twojego stolika, wiedziałem, kim jesteś.
- Naprawdę?
To wszystko? W błogim nastroju przyłożyła poli
czek do jego ramienia. Już nie była nudną panią pro
fesor, szarą myszką, która przemyka korytarzami uczel-
ni. Była kobietą, która wzbudza zainteresowanie Kurta
Millera.
- Tak. - Klatka piersiowa znów nabrzmiała i po
chwili opadła. - Wynajął mnie twój ojciec. Żebym cię
odnalazł.
Jego słowa nie mają najmniejszego sensu.
- Mój ojciec nie żyje - wyjaśniła, odchylając gło
wę, aby spojrzeć Kurtowi w twarz.
- Twój biologiczny ojciec.
Czyżby dostrzegła w jego oczach litość?
- Mój... - Urwała. Cudowny nastrój prysł. - To
jakiś żart, prawda?
- Nie. Zostałem wynajęty przez twojego biologi
cznego ojca.
Uważnie się jej przyglądał. I nagle doznała olśnie
nia: od początku tak na nią patrzył - wcale nie dlatego,
że mu się podobała, ale dlatego, że otrzymał zadanie,
aby ją odszukać.
- Twój biologiczny ojciec dorobił się sporego ma
jątku. Nie ma więcej dzieci. Jesteś jego jedyną dzie
dziczką.
- I co z tego?
Przestali tańczyć, ale wciąż ją obejmował. Kiedy
to sobie uświadomiła, odepchnęła się od jego piersi.
Natychmiast zwolnił uścisk.
- Nie interesuje mnie stan konta twojego klienta
- oznajmiła sucho.
- Nie chodzi o pieniądze. - W jego głosie pojawił
się cień desperacji. - To twój ojciec, Gretchen. Pragnie,
abyś pozwoliła mu stać się częścią swojego życia.
Skrzyżowała ręce na piersi.
- Mój ojciec nie żyje. Człowiek, o którym mówisz,
jeśli on w ogóle istnieje, nie jest moim ojcem. Jest
kimś, kto ofiarował jeden ze składników, z których po
wstałam.
- Nie jesteś go ciekawa? Ani trochę? Nie interesuje
cię, kim była twoja biologiczna matka? Mógłby ci
o niej opowiedzieć.
- Jak mnie odnalazł? - spytała ostro.
Słowa Kurta trafiły w czuły punkt. Często zastana
wiała się, kim byli ludzie, którzy ją spłodzili. Później,
ponieważ wiedziała, że nigdy się tego nie dowie, ze
pchnęła te sprawy do podświadomości.
- Był o tobie reportaż w „National Geographic" -
wyjaśnił Kurt. - Twój ojciec zadzwonił do Harvardu,
uzyskał informacje, potem wynajął mnie, żebym na
wiązał z tobą kontakt.
- Co też posłusznie uczyniłeś. Nie sądzisz, że zbyt
dosłownie potraktowałeś jego żądanie?
Jakby się lekko zaczerwienił.
- Gretchen, posłuchaj...
- Czego? Kolejnych kłamstw? - Aż się w środku
gotowała. Czuła, jakby nagle zawalił się jej świat. Ro
biła jednak dobrą minę do złej gry, nie okazując żalu
czy smutku. Miała w tym spore doświadczenie; całymi
latami ignorowała okrutne docinki kolegów, którzy
kpili z jej intelektu. Spoglądając chłodno na Kurta, po
zbawionym emocji głosem zapytała: - Dlaczego od
początku mi się nie przyznałeś?
- Musiałem się najpierw upewnić, czy jesteś tą oso-
bą, o której mówił mój klient. On sam nie był stupro
centowo pewien. Nabrał przekonania dopiero wtedy,
kiedy zdałem mu relację z naszego spotkania.
- A wczoraj?
Zawahał się.
- Dlaczego wczoraj mi o tym nie powiedziałeś? -
Próbowała ukryć rozpacz, która ją przepełniała. - Albo
dziś, zanim zaczęliśmy tańczyć? Mogłeś powiedzieć
natychmiast po tym, jak usiedliśmy przy stoliku. Dla
czego czekałeś tak długo?
- Bo bałem się twojej reakcji - odparł. - Spodzie
wałem się, że zareagujesz złością i chciałem chociaż
przez chwilę potrzymać cię w ramionach, zanim roz
kwasisz mi nos.
- Chętnie bym to zrobiła, ale nie uznaję przemocy.
- Mimo że starała się kontrolować emocje, jej słowa
naładowane były złością i bólem.
Sama nie była pewna, na kogo jest bardziej zła: na
Kurta za to, że ją oszukał, czy na siebie za swoją na
iwność i łatwowierność. Bez słowa odwróciła się na
pięcie i ruszyła do drzwi.
- Gretchen!
Zadrżała na dźwięk wołającego ją głosu i pośpie
sznie skręciła w stronę wind. Na szczęście jedna cze
kała na dole. Gretchen wsiadła do kabiny i z większą
siłą, niż to było konieczne, wcisnęła przycisk z nume
rem piętra.
Jadąc do góry, zdawała sobie sprawę, że tak łatwo
nie uwolni się od Kurta. W ciągu tych paru dni zdołała
go dość dobrze poznać. Jedną z najbardziej rzucają-
cych się w oczy cech jego charakteru była stanowczość
i ogromna siła woli. Nie należał do ludzi, którzy pod
dają się bez walki.
Duże piekące łzy spływały jej po policzkach. Wy
tarła je, po czym przygryzła wargę, żeby powstrzymać
ją od drżenia. W porządku, może i jest naiwną idiotką,
za to Kurt jest bezczelnym kłamcą. Nie chce go więcej
widzieć.
Skupiwszy się, usiłowała odgadnąć, jaką Kurt obie
rze taktykę. Otwierając drzwi do swojego pokoju, wie
działa już, co powinna zrobić.
Podeszła prosto do telefonu i połączyła się z rece
pcją.
- Dobry wieczór. Mówi Gretchen Wagner z pokoju
dwadzieścia trzy dwadzieścia siedem. Proszę przygo
tować dla mnie rachunek. Za kilka minut opuszczam
hotel.
Skierował się do baru, usiadł samotnie w kącie
i pogrążył w zadumie. Mięśnie miał napięte niemal do
bólu. Nie mógł sobie wybaczyć tego, co zrobił.
Owszem, Gamble nalegał, by nie od razu ujawniać fakt
jego ojcostwa; chcąc uzyskać pewność co do tożsa
mości Gretchen, prosił Kurta, aby wypytał ją o parę
szczegółów, które potwierdziłyby, czy jest ona dawną
Grace. Kurt uszanował wolę klienta. Ale brzydził się
kłamstwem i rzadko przyjmował zlecenia, które tego
wymagały. Żałował, że odstąpił od swoich zasad i po
zwolił Gamble'owi dyktować warunki.
Z drugiej strony... zależało mu na tej robocie. Pra-
gnał poznać Gretchen od chwili, kiedy zobaczył jej
zdjęcie w „National Geographic". Właśnie zamierzał
przeprosić Gamble'a, że niestety nie będzie mógł mu
pomóc, gdy facet rzucił na biurko pismo otwarte na
stronie ze zdjęciem uśmiechniętej kobiety. Wciąż nie
potrafił tego zrozumieć, ale gdy tylko na nie spojrzał,
poczuł, że musi odnaleźć profesor Gretchen Wagner
- nie dla Gamble'a, lecz dla siebie.
Kiedy wreszcie się spotkali twarzą w twarz, Gre
tchen okazała się osobą tak uroczo nieśmiałą, że nie
miał odwagi wyjaśnić jej, kim jest i dlaczego pragnie
z nią porozmawiać. Podejrzewał, że natychmiast by się
spięła i nic mu o sobie nie zdradziła. Więc przemilczał
pewne informacje na swój temat. Liczył, że Gretchen
mu wybaczy. Że wzajemna sympatia przezwycięży ura
zy i pretensje. Przecież miłość pozwala na...
Miłość? Rany boskie! Czyżby się w niej zakochał?
Nie, to chyba zbyt mocne określenie, pomyślał. Po
prostu jej pragnął; pociągała go i tyle.
Poczuł bolesny ucisk w piersi. Czyżby pierwszy ob
jaw paniki? Wziął kilka głębokich oddechów, starając
się spowolnić bicie serca. To, że Gretchen mu się po
doba, nie znaczy, że staną na ślubnym kobiercu. Pod
niecenie, fascynacja drugą osobą nie muszą prowadzić
do małżeństwa.
Nie chciał się z nikim wiązać. Przekonał się o tym,
kiedy pracował w stanie Maryland. Tak, właśnie wtedy
uświadomił sobie, że kobiety to cudowne stworzenia
pod warunkiem, że człowiek nie uzależnia się od nich
emocjonalnie.
Parę minut później Kurt opuścił bar i skierował się
do windy. Potrzebował odpoczynku. Jutro rano zasta
nowi się, co dalej. Rozebrawszy się, wszedł pod pry
sznic. Nie potrafił przestać myśleć o Gretchen.
Była adoptowana. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Ty
le że ją adoptowano w wieku lat dwunastu. Kiedy mu
o tym powiedziała, natychmiast przypomniał sobie arty
kuły, jakie pojawiły się wiosną w kilku brukowcach.
Podobno odtajniono przez pomyłkę rządowy doku
ment, z którego wynikało, że w latach sześćdziesią
tych grupa naukowców prowadziła jakieś badania ge
netyczne. Jedna z gazet podała, że manipulując DNA,
naukowcy chcieli stworzyć superludzi, że odnieśli su
kces i że kilku takich niczego nie podejrzewających
osobników żyje na świecie. Inna gazeta napisała, że
kiedy dziesięć czy dwanaście lat później zrezygnowano
z badań, gromadka genetycznie „wzbogaconych" dzie
ci została oddana do adopcji.
Nie wiedział, ile jest prawdy w tym, co pisały bru
kowce, bo sam pomysł manipulowania ludzkimi ge
nami wydawał mu się szalony, ale... Zaczęła go drę
czyć ta sprawa. Gretchen trafiła do adopcji w wieku
lat dwunastu. Była niezwykle uzdolnionym dzieckiem
posiadającym nieprzeciętny talent językowy. Czy to
możliwe, że...?
Nie! Przestań, skarcił się; zachowujesz się tak samo
paranoicznie jak reszta twoich rodaków.
Zjechał do holu o wpół do dziewiątej rano. Ustawił
się dyskretnie za filarem, tak by obserwować windy,
a zarazem samemu być mało widocznym. Wiedział,
o której Gretchen zawsze się spotyka ze swoją młodą
asystentką, i specjalnie był pół godziny przed czasem.
Miał nadzieję, że ochłonęła przez noc, że przemyślała
sobie, co jej wczoraj powiedział i że może zgodzi się
pójść z nim wieczorem na kolację, aby mogli spokoj
nie o wszystkim porozmawiać.
Godzinę po tym, jak asystentka opuściła hotel,
wciąż czekał za filarem. Gretchen się nie pojawiła.
Hm. No dobrze, może wciąż jest na niego zła. A że
należy do istot obdarzonych nie tylko wyjątkowo pięk
nymi oczami, ale również wyjątkową inteligencją, do
myśliła się, że będzie na nią czekał w holu i postano
wiła wyniknąć się innym wyjściem.
W porządku, przechytrzyła go, ale on też nie jest
w ciemię bity. Jeśli chodzi o iloraz inteligencji, na
pewno jej nie dorównuje, jako detektyw ma jednak
znacznie większe doświadczenie w śledzeniu i tropie
niu ludzi. Liczył na to, że wieczorem ją odnajdzie.
Po południu, z dużą niechęcią, oddzwonił do
Gamble'a, który wcześniej usiłował się z nim skonta
ktować.
- Mówi Kurt Miller - powiedział, kiedy na drugim
końcu linii odezwał się znajomy męski głos.
- Psiakrew, Miller! Czy jest jakiś powód, dlaczego
nie może pan mnie codziennie informować o rozwoju
sytuacji? - spytał lodowatym tonem Gamble.
- Dzwonię, jak mam coś do przekazania — odparł
spokojnie detektyw.
- A zatem słucham. Czy powiedział jej pan w koń-
cu o mnie? Kiedy przylatujecie do Stanów? - W głosie
Gamble'a słychać było podniecenie.
- Owszem, powiedziałem jej o panu. Ona jednak
potrzebuje czasu, żeby oswoić się z tą myślą.
- Czasu? Ile czasu? - zdenerwował się Gamble. -
Nie ma chwili do stracenia. Mówił jej pan o pienią
dzach? Że jest moją jedyną dziedziczką?
Kurt zignorował pytanie.
- Wkrótce znów się z nią zobaczę. Może wtedy bę
dę miał dla pana bardziej konkretne wiadomości.
- Wkrótce?! Może?! - Gamble nie posiadał się
z wściekłości. - Cholera jasna, Miller! Polecono mi
pana! Mówiono, że jest pan świetnym detektywem. Ale
jeśli zadanie przekracza pańskie możliwości, wynajmę
kogo innego.
- Jak pan sobie życzy, panie Gamble. Czy mam
wstrzymać pracę, dopóki nie znajdzie pan kogoś na
moje miejsce?
Kurt, który nienawidził gróźb i szantażu, specjalnie
nadał swemu głosowi obojętne brzmienie, jakby zu
pełnie mu nie zależało na tej robocie i w każdej chwili
mógł z niej zrezygnować. Oczywiście blefował, miał
jednak nadzieję, że Gamble tego nie zauważy.
Cisza ciągnęła się w nieskończoność.
- Nie, to nie będzie konieczne - oznajmił wreszcie
Gamble. - Ale proszę przekonać tę dziewczynę, żeby
się ze mną spotkała. I to jak najszybciej.
- Postaram się - odrzekł Kurt, myśląc sobie: lepiej
nie naciskaj. - Niedługo zadzwonię.
Ponownie zaległa cisza. Kurtowi wydawało się, że
słyszy przytłumioną rozmowę. Pewnie Gamble zasłonił
ręką słuchawkę i z kimś się naradzał. W końcu męż
czyzna cofnął dłoń.
- W porządku, Miller. Czekam na wiadomość.
Rozłączywszy się, Kurt pośpiesznie zjechał na dół
i znów warował w holu. Nie widział, żeby Gretchen
wróciła z pracy, nie widział, by zeszła na kolację. Tuż
przed dziewiątą wjechał windą na górę, skręcił w lewo
i przeszedł koło jej pokoju, tak jak pierwszego dnia,
kiedy udawał, że mieszka na tym samym piętrze. Tuż
za jej drzwiami stał wózek z brudnymi talerzami.
A więc zamówiła kolację do pokoju.
Podniósł rękę, by zastukać, ale nagle się zawahał.
Wolał dopaść Gretchen w miejscu publicznym, wie
dząc, że nie będzie chciała urządzać mu sceny na
oczach innych ludzi. Pomyślał sobie, że teraz pewnie
jest zmęczona, może szykuje się do snu, więc jedynie
zdenerwuje się na niego, że nachodzi ją o tak późnej
porze. Przeszkadzała mu zwłoka, chciał porozmawiać
z Gretchen dziś, natychmiast, ale rozum mu mówił,
że lepiej odłożyć to do jutra.
Wrócił do swojego pokoju i wyciągnął się na łóżku.
Do diabła z miejscem publicznym. Jutro ustawi się za
jej drzwiami o szóstej rano i będzie czekał do północy.
Jeśli Gretchen sądzi, że znów zdoła mu się wymknąć,
to się myli. Był zdeterminowany; nie ma szansy z nim
wygrać.
Cholera, tęskni za nią!
Tęskni? Jak to możliwe? Przecież zna ją zaledwie
od trzech dni.
Stanęła mu przed oczami jej śliczna buzia okolona
ciemnymi lokami. Oraz najbardziej niebieskie oczy, ja
kie kiedykolwiek w życiu widział. Pamiętał, że kiedy
opowiadała mu o swojej pracy, biła z nich inteligencja
i ogromny, zaraźliwy wręcz zapał. Te lśniące oczy
i ciemne włosy stanowiły silny kontrast z jej jasną, de
likatną skórą, na którą co rusz wypływał ciepły pąsowy
rumieniec.
Wczoraj wieczorem wetknęła w loki kwiat z bu
kietu, który jej przysłał. Miała na sobie długą, luźną
sukienkę, która przy każdym ruchu opływała jej
kształtną figurę. Przypuszczalnie sądziła, że jest skrom
nie ubrana, ale on widział, jak inni mężczyźni pożerają
ją wzrokiem.
Wstał o wpół do szóstej rano, o szóstej ustawił się
przed drzwiami do pokoju Gretchen. W długim korytarzu
nie było na czym usiąść ani gdzie się schować, ale prawdę
mówiąc, niewiele go to obchodziło. Do ludzi, którzy opu
szczali swoje pokoje i spoglądali na niego ze zdziwie
niem w oczach, po prostu uśmiechał się przyjaźnie.
- Kobiety - mruknął do któregoś z mężczyzn,
wskazując kciukiem na drzwi.
- Oj tak, punktualnością to one nie grzeszą - przy
znał nieznajomy, chyba Australijczyk. - Jak za kilka
godzin wciąż tu będziesz tkwił, przyniosę ci na górę
obiad.
Po raz pierwszy odkąd Gretchen go porzuciła, miał
ochotę wybuchnąć śmiechem.
Za dziesięć dziewiąta drzwi pokoju się otworzyły.
Kurt wyprostował się.
Jednakże to nie Gretchen wyłoniła się ze środka,
lecz solidnie zbudowana niewiasta z nędznej postury
mężczyzną w kapeluszu panamskim. Mijając Kurta,
kobieta zmierzyła go takim wzrokiem, jakby podglądał
ich przez dziurkę od klucza.
- Przepraszam państwa, czy... - Kurt potrząsnął
głową, zdezorientowany. - Czy znają państwo Gre
tchen Wagner?
- Słucham? - zdziwiła się kobieta. - Dopiero
wczoraj przylecieliśmy. Jeszcze nie zdążyliśmy poczy
nić żadnych znajomości.
- Wczoraj? Przylecieli państwo wczoraj? - Nic
z tego nie rozumiał. - I przydzielono państwu ten po
kój?
Mąż kobiety skinął głową. Żona wzięła go pod rękę.
- Przepraszam, a kim pan jest? - spytała. - Dla
czego pan nas przesłuchuje?
- Szukam swojej przyjaciółki - wyjaśnił Kurt. -
Chyba pomyliły mi się numery pokojów.
- Najwyraźniej.
Małżonkowie odwrócili się i oddali korytarzem.
Wolnym krokiem Kurt ruszył za nimi w stronę wind.
Ogarniała go coraz większa złość. Cwaniara! Mimo
wściekłości był pełen podziwu dla jej sprytu. Przechy
trzyła go. Trafnie przewidując, że będzie chciał do
kończyć rozmowę, poprosiła w recepcji o zmianę po
koju.
Zjadłszy śniadanie, spędził dzień na zwiedzaniu
miasta. Ponieważ już wcześniej zaliczył piramidy
w Gizie, wyspy Gezirę i Rodę oraz przebogate Muzę-
um Egipskie, tym razem wybrał się na zorganizowaną
wycieczkę autobusem po Kairze muzułmańskim.
Ponadtysiącletnie meczety, minarety, rzeźbione kopuły
zapierały dech w piersi nie mniej niż sfinks i piramidy.
Gdyby nie to, że nie potrafił skupić się na słowach
przewodnika, byłby równie oczarowany jak reszta tu
rystów.
Wczesnym popołudniem, w połowie wycieczki, od
łączył się od grupy i wrócił do hotelu. W recepcji spy
tał o numer pokoju Gretchen Wagner, ale tak jak się
spodziewał, nie uzyskał odpowiedzi.
- Przykro mi, proszę pana, ale nie podajemy nu
merów pokoi naszych gości. Może chciałby pan zo
stawić wiadomość?
- Chemie.
Recepcjonista wystukał w komputerze nazwisko
Gretchen; po chwili pokręcił zdumiony głową.
- Obawiam się, że żadna Gretchen Wagner nie jest
u nas zameldowana. Gdyby mógł pan przeliterować
nazwisko...
Pięć minut później Kurt nie miał już wątpliwości:
Gretchen wyprowadziła się z hotelu. Albo zameldowa
ła się ponownie, ale pod fałszywym nazwiskiem. Wąt
pił jednak, żeby zdecydowała się na taki krok. A fał
szywych dokumentów na pewno nie posiadała. Zatem
spakowała się i uciekła.
Ale dokąd? Poczuł wzrastającą panikę. Czyżby wró
ciła do Stanów? Skup się, myśl, nakazał sobie w du
chu. Przypomniało mu się, z jakim entuzjazmem opo
wiadała o rozszyfrowywaniu Tablic Ahkra. Ucisk
w sercu nieco zelżał. Gretchen kochała swoją pracę.
Chciałaby ją dokończyć; na pewno by jej nie porzuciła.
Gotów był się o to założyć.
Uspokoiwszy się, kupił butelkę wody mineralnej
i uzbroił się w cierpliwość. Na zmianę to siedząc w fo
telu, to spacerując po holu, zastanawiał się, co powi
nien zrobić. Mógł obdzwonić wszystkie hotele w cen
trum Kairu, najpierw jednak chciał wypróbować ła
twiejszy sposób. Kwadrans po piątej, tak jak tego ocze
kiwał, w obrotowych drzwiach pojawiła się asystentka
Gretchen.
Kurt wstał i sposzedł w jej kierunku.
- Przepraszam... to ty pracujesz z Gretchen Wag
ner, prawda?
Przez moment dziewczyna przyglądała mu się
uważnie, po czym rozpromieniła się.
- Tak, a ty jesteś tym facetem, którego poznała
w windzie? Dla którego się tak wystroiła parę dni temu?
Roześmiał się.
- W każdym razie na pierwsze pytanie odpowiedź
brzmi: tak.
- Na imię mi Nancy. - Wyciągnęła rękę.
- Kurt Miller - przedstawił się. - Próbuję odnaleźć
Gretchen. Mogłabyś mi udzielić jakichś wskazówek?
- Dlaczego? - Wciąż uśmiechała się przyjaźnie, ale
tak jak się obawiał, nagle stała się czujna.
Uznał, że najszybciej osiągnie cel, jeśli będzie
szczery. No, może nie do końca, ale przynajmniej jeśli
nie będzie kłamał. Na wszelki wypadek uruchomił cały
swój wdzięk.
- Podczas kolacji, kiedy rozmawialiśmy, usiłując
się nieco lepiej poznać, doszło między nami do pew
nego nieporozumienia. Chciałbym Gretchen przepro
sić. - Uśmiechnął się nieporadnie. - Wiem, że prze
prowadziła się do innego hotelu. Chcę jej wysłać kwia
ty z liścikiem. Myślisz, że mi wybaczy?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nazajutrz rano, w drodze do Nile Hilton, dużego
hotelu o wysokim światowym standardzie mieszczą
cym się w pobliżu Midan Tahir, rozważał, w jaki spo
sób najlepiej zacząć rozmowę. Odczuwał ulgę, że Gre-
tchen nie opuściła Egiptu, chociaż nie podejrzewał, że
podejmie aż tak drastyczny krok. Była jednak kobietą,
a z doświadczenia wiedział, że kobiety to istoty cał
kowicie nieprzewidywalne.
Od Nancy uzyskał numer pokoju, toteż mógł wjechać
na górę, przez nikogo niezapowiedziany. Zastukawszy
do drzwi, odsunął się w bok, tak by nie dojrzała go przez
wizjer. Element niespodzianki grał ważną rolę.
- Kto tam?
- Wiadomość dla pani Wagner - oznajmił, siląc się
na arabski akcent.
Kiedy otworzyła drzwi, wyraz twarzy miała uprzej
my i zdziwiony. Kiedy zobaczyła, kto stoi na koryta
rzu, uśmiech zgasł, a policzki się zaczerwieniły. Pchnę
ła drzwi, usiłując je zamknąć, ale Kurt był szybszy:
po prostu przytrzymał je dłonią.
- Masz prawo być na mnie zła - rzekł pośpiesznie
- ale ja jedynie sumiennie wykonuję swoją pracę. Nie
mogę i nie zamierzam cię zmuszać do czegokolwiek,
ale jestem odpowiedzialny wobec mojego klienta, któ
remu obiecałem, że przedstawię ci wszystkie fakty. -
Uznał, że najprościej będzie zacząć od spraw zawo
dowych, a do osobistych przejść później.
- Wobec klienta, który chce, abym uwierzyła, że
jest moim dawno niewidzianym ojcem? - rzekła, nie
kryjąc goryczy w głosie.
- Im szybciej zgodzisz się wysłuchać, co mam do
powiedzenia, tym szybciej się mnie pozbędziesz -
oznajmił Kurt. Miał jednak nadzieję, że do tego nie
dojdzie; że zdoła zmiękczyć serce Gretchen na tyle,
by go nie wyrzuciła za drzwi.
Przez chwilę wpatrywała się w niego z kamiennym
wyrazem twarzy, z którego nie sposób było cokolwiek
wyczytać, po czym rozłożyła ręce w geście rezygnacji.
- Dobrze. Wejdź. - Przeszedłszy do saloniku,
wskazała mu fotel. - Jak mnie znalazłeś? Nie pomy
ślałeś, że na przykład wyjechałam z Egiptu?
- Nie wyjechałabyś, nie dokończywszy pracy, któ
rej się podjęłaś - stwierdził pewnym siebie tonem.
Zbliżył się do fotela, który mu wskazała, ale nie usiadł.
Zdumiała się, że w tak krótkim czasie tak dobrze
ją poznał.
- Masz rację - przyznała.
Popatrzyła na Kurta wyczekująco. Cisza przedłużała
się. Zdał sobie sprawę, że nie zaczną rozmowy o Gamb
le'^ dopóki nie zdradzi Gretchen, jak trafił na jej ślad.
Szkoda; myślał, że może mu się upiecze i nie będzie
musiał ujawniać źródła informacji. Nie chciał, żeby z po
wodu braku dyskrecji Nancy wyleciała z pracy.
- Twoja asystentka mi powiedziała - rzekł. - Ale
proszę cię, nie miej jej tego za złe. Jest niepoprawną
romantyczką, która pragnie jedynie pogodzić zwaśnio
nych kochanków.
Zorientowawszy się, że Kurt nie siada, ponieważ
ona stoi, podeszła do kanapy.
- Innymi słowy, zamydliłeś jej oczy.
- Gretchen, ja...
- Przestań! - Uniosła rękę, jakby nie chciała mieć
z nim do czynienia. - Nie życzę sobie żadnych oso
bistych wynurzeń. Powiedz, co masz do powiedzenia,
i wyjdź.
Nie żartowała; świadczyła o tym jej zacięta mina.
Zrobiło mu się ciężko na sercu. Nie spodziewał się,
że od razu padną sobie w objęcia... chociaż może tro
szeczkę na to liczył, teraz jednak zrozumiał, że jeśli
w ciągu najbliższej godziny uda mu sieją udobruchać,
będzie mógł mówić o wielkim szczęściu.
Po chwili wahania doszedł do wniosku, że prędzej
ujrzy dinozaura kroczącego chodnikiem niż cudowny,
promienny uśmiech, jakim reagowała na jego widok,
zanim powiedział jej prawdę. Psiakrew! Nie był casa-
nową, ale potrafił być ujmujący i nieraz zdarzało mu
się wrodzonym wdziękiem pokonywać opór kobiet.
Uświadomił sobie, że z Gretchen ten numer mu nie
wyjdzie. Z nią od początku do końca należało postę
pować uczciwie.
Wciąż spoglądała na niego wyczekująco, niemal
z wyzwaniem w oczach. Starając się nie myśleć
o własnej frustracji i rozczarowaniu, pocieszał się, że
przynajmniej wpuściła go do pokoju. Mogło być prze
cież gorzej. Mogła zatrzasnąć mu przed nosem drzwi.
- W porządku. - Sięgnąwszy do kieszeni marynar
ki, wyciągnął małego palmtopa, w którym zapisywał
wszystkie informacje i który łączył go z komputerem
w domu. Używając specjalnego pióra, otworzył plik
zatytułowany „01iver Gamble" i zerknął do notatek.
- Gamble wierzy, że jesteś jego córką, z kilku powo
dów. Po pierwsze twierdzi, że jesteś łudząco podobna
do jego zmarłej żony.
- A skąd on wie, jak wyglądam?
- Z „National Geographic".
- Zapomniałam. I od tego się to wszystko zaczęło?
- Tak sądzę - przyznał Kurt. - Najpierw zobaczył
twoje zdjęcie, a później im więcej poznawał szczegó
łów, tym większej nabierał pewności. - Ponownie
zerknął do notatek, chociaż znał je na pamięć. - Córka
Gamble'a urodziła się w listopadzie tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego siódmego roku. A ty?
Rumieniec, który barwił policzki Gretchen, kiedy
groziła Kurtowi wyrzuceniem za drzwi, znikł bez śla
du. Teraz jej twarz powlekała bladość.
- Nie wiem. W papierach adopcyjnych figurował
jedynie rok. Sześćdziesiąty siódmy. Rodzice zawsze
obchodzili moje urodziny czternastego lutego. - Ką
ciki warg uniosły się leciutko, ale uśmiech zgasł, zanim
zdążył w pełni rozkwitnąć. - Mówili, że jestem naj
lepszym prezentem walentynkowym, jaki kiedykol
wiek dostali.
Chciał ją pocieszyć, ale pomyślał sobie, że pewnie
go odtrąci. Przysunąwszy się bliżej, obrócił komputer,
tak by ona też mogła zajrzeć w notatki.
- Gamble również twierdzi, że jego córka, zanim
skończyła dwanaście lat, znała biegle pięć języków.
- Pięć języków - powtórzyła szeptem Gretchen. -
Angielski, hiszpański, francuski...
- Japoński i włoski - dokończył za nią Kurt.
Otworzyła szeroko oczy.
- Co jeszcze?
- Powiedziano im, to znaczy Gamble'owi i jego
żonie, że ich córka jest cudownym dzieckiem, że ma
wyjątkowe zdolności językowe i że w szkole będzie
się straszliwie nudziła, toteż powinni zrobić coś, aby
przyśpieszyć jej edukację. Że kształcąc ją, powinni po
łożyć nacisk na języki obce, lingwistykę, literaturę oraz
semantykę. Że żaden z nauczycieli ani lekarzy nie
spotkał się dotąd z tak utalentowanym dzieckiem.
- Identycznie było ze mną... - rzekła tak cicho,
jakby rozmawiała sama ze sobą. Potrząsnęła głową.
- No dobrze, rzeczywiście istnieje sporo podobieństw.
Ale one o niczym nie świadczą.
Nie był pewien, kogo Gretchen bardziej próbuje
przekonać: siebie czy jego.
- Te podobieństwa... to zwykły zbieg okoliczności.
Na pewno są miliony ciemnowłosych, niebieskookich
dziewczynek, które urodziły się w listopadzie sześć
dziesiątego siódmego roku.
- A jak myślisz, ile z nich w wieku dwunastu
lat władało biegle pięcioma językami? Ile zdało ma
turę kilka lat wcześniej od rówieśników? Ile wreszcie
jest profesorami na Harvardzie specjalizującymi się
w tym co ty?
Milczała. Czuł, że mu się opiera. Ze nie chce przyjąć
do wiadomości przedstawionych faktów.
- Dlaczego tak się bronisz? - spytał. - Dlaczego
nie chcesz dopuścić do siebie możliwości, że jedno
z twoich biologicznych rodziców żyje? - Nie potrafił
ukryć rozdrażnienia. - Nie cieszy cię myśl, że...
- Nie! - przerwała mu ostro, nie pozwalając do
kończyć pytania. - Wcale nie cieszy. Mówiłam ci, że
nie mam żadnych wspomnień z tego okresu, prawda?
- W jej głosie pojawił się bojowy, oskarżycielski ton.
- Nie przyszło ci do głowy, że może wszystkiemu win
ni są oni? Że może u nich w domu, zanim sprzedali
mnie obcym ludziom, przeżyłam jakiś wstrząs? Albo
byłam narażona na jakiś koszmarny stres?
- Przecież nie wiesz, co się stało.
- Moi rodzice, ci prawdziwi, adopcyjni, byli bardzo
bogatymi ludźmi. Oboje mieli ponad czterdzieści lat,
kiedy do nich trafiłam. Nie trzeba znać prawa, aby
wiedzieć, że ludziom w tym wieku agencje zazwyczaj
odmawiają przyznania dziecka. Podejrzewam, że słono
za mnie zapłacili.
- Adopcje kosztują. Nikt nie rozdaje dzieci za
darmo.
- Owszem, ale myślę, że w moim wypadku suma
była wielokrotnie wyższa. Zresztą nawet jeśli wszystko
odbyło się zgodnie z prawem, to jak wytłumaczysz
moją amnezję? Ludzie nie wymazują z pamięci całego
dzieciństwa.
- To prawda, nie wymazują. Ale nie sądzisz, że
obarczanie winą rodziców biologicznych jest lekką
przesadą?
- Wcale tak nie sądzę - rzekła, zaślepiona uporem.
- Przecież nic nie wiesz. A może twoi rodzice się
rozwiedli? Może toczyli o ciebie zaciekły bój w są
dzie? Może chcieli się nawzajem pozbawić praw ro
dzicielskich? Może byłaś świadkiem ich kłótni i stąd
się wziął szok, który pozbawił cię pamięci?
- On ci to wszystko powiedział? - spytała podej
rzliwie.
Kurt pokręcił przecząco głową.
- Nie, sam to wymyśliłem, aby pokazać ci, że ist
nieje wiele różnych możliwości. Jedyne, co 01iver
Gamble powiedział o swojej żonie, to że nie żyje i że
jesteś do niej podobna.
Westchnęła zrezygnowana.
- No dobrze. Załóżmy, że zgodzę się z nim spotkać.
Co potem? Na co on liczy?
- Po prostu chce cię poznać. Jest bogaty, nie ma
innych dzieci...
- Myśli, że przyjęłabym jego pieniądze? - Jej zdu
mienie nie miało granic.
- Dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób na twoim
miejscu szalałoby ze szczęścia - odparł Kurt.
- Widocznie mieszczę się w tym jednym procencie.
Uśmiechnął się.
- Tak, zdecydowanie odstajesz od większości.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
- To już wszystko?
- Właściwie tak. - Wzruszył ramionami. - To co,
spotkasz się z tym facetem?
Zawahała się. Kiedy otworzyła usta, żeby odpowie
dzieć, powietrze wypełnił ogłuszający ni to pisk, ni to
gwizd. Oboje podskoczyli.
- Alarm pożarowy! - wrzasnął Kurt. - Musimy się
ewakuować!
Mimo przeraźliwego hałasu usłyszał w głosie Gre-
tchen histerię.
- Pożar? O Boże! Co my zrobimy? Jak się stąd
wydostaniemy?
Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w stronę wyj
ścia.
- Chodź. Na drzwiach wisi plansza z zaznaczoną
drogą ewakuacji.
Poczuł opór. Kiedy zdziwiony obejrzał się za siebie,
zobaczył, że Gretchen osuwa się na kolana. Dyszała;
oddech miała płytki, urywany, jakby nie mogła nabrać
w płuca powietrza. Nie wyglądało to dobrze. Kurt wie
dział, że jeśli Gretchen się nie uspokoi i nie zacznie
normalnie oddychać, to zaraz straci przytomność.
- Chodź - powtórzył.
Schyliwszy się, wziął ją na ręce. Natychmiast objęła
go za szyję i ścisnęła tak mocno, że omal nie udusiła,
po czym wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. Drżała
na całym ciele.
Kurt otworzył drzwi. Korytarzem płynął strumień
gości hotelowych, którzy niczym stado przerażonych
lemingów gnali w stronę wyjść ewakuacyjnych. Wszy
scy byli zdenerwowani, ale ewakuacja odbywała się
sprawnie, w dużej mierze dzięki pracownikom hotelu,
którzy przytrzymywali drzwi na schody i spokojnie
prosili turystów o niepanikowanie.
Piętro niżej Gretchen poruszyła się w jego ramio
nach.
- Postaw mnie, mogę iść sama. - Głos miała zna
cznie spokojniejszy, ale kiedy spełnił jej prośbę, chwy
ciła go za rękaw. - Nie zostawiaj mnie! Błagam.
- Dobrze - obiecał, obejmując ją w talii. -
Chodźmy.
Pokój Gretchen znajdował się na siódmym piętrze,
toteż po paru minutach wraz z tłumem przejętych, roz
gadanych turystów, z których część była ubrana,
a część nadal w piżamach, opuścili hotel i wyszli na
oślepiające słońce.
Służby porządkowe kazały wszystkim ustawić się
z dala od hotelu. Kiedy znaleźli się w bezpiecznej od
ległości od budynku, Kurt zwolnił i przytrzymał Gre
tchen za ramię, po czym obejrzał się za siebie. Nie
dostrzegł pożaru ani nawet śladu wydobywającego się
dymu.
- To pewnie fałszywy alarm - powiedział kojącym
tonem, obejmując Gretchen. - Dość często się zdarza
ją. Nie przejmuj się. Za jakieś pół godziny pozwolą
ci wrócić do pokoju.
Nie wyrywała mu się; przeciwnie, opierała się
o niego całym ciałem. Gdyby ją puścił, przypuszczal
nie by upadła. Kontrast pomiędzy obecną uległą i wy
straszoną Gretchen a ziejącą furią kobietą sprzed paru
minut był niesamowity.
- Pójdziesz ze mną? - spytała cichym głosem.
- Oczywiście. - Ujął ją palcem za brodę i obrócił
twarzą do siebie. - Jak tam? W porządku?
- Nie. - Nawet nie próbowała robić dobrej miny do
złej gry. - Przepraszam. Odkąd pamiętam, ogień zawsze
wzbudzał we mnie strach. Tyle urządzeń może wybuch
nąć pod wpływem wysokiej temperatury, tyle...
- Ciii. - Delikatnie przyłożył palec do jej ust. - Tu
jesteś bezpieczna. Nic złego się nie stanie.
Objął ją mocniej; westchnęła głęboko, jakby tu,
w jego ramionach, było jej miejsce.
Przez moment o niczym nie myślał, po prostu roz
koszował się jej bliskością. Wcześniej, kiedy kipiała
złością, bał się, że wszystko stracone. Że okłamując
Gretchen, zaprzepaścił szansę na... na wszystko.
Nagle otrząsnął się; jego umysł znów zaczął nor
malnie pracować. Reakcja Gretchen nie na ogień, lecz
na samą możliwość pojawienia się ognia była niepropo
rcjonalna do skali wydarzenia. A gdyby tak naprawdę
zamigotały płomienie albo z okien zaczęły wydobywać
się kłęby dymu?
Opiekuńczym gestem tulił ją do piersi, świadom,
że jego radość nie potrwa długo. Niedawno prawie zo
stał wyrzucony z pokoju. Podejrzewał, że kiedy sytu
acja wróci do normy, Gretchen znów potraktuje go
chłodno, z wrogością.
Raptem zesztywniała.
- Co się stało? - spytał.
- Wybuch. - Uwolniwszy się z jego ramion, po
patrzyła mu w oczy. Spojrzenie miała nieobecne, jakby
zamyślone. - Widzę go! Widzę w głowie wybuch! -
Mówiła z podnieceniem, jak dziecko, które opowiada
o jakimś strasznym wydarzeniu, którego było świad
kiem. - Łódź płonęła. Lukami wydobywały się kłęby
dymu. I nagle... nagle nastąpiła potężna eksplozja!
Wszystko się rozleciało.
- Jesteś pewna, że to nie sen? - spytał oszołomio
ny. - Że to prawdziwe wspomnienie? Coś jeszcze pa
miętasz? Kto był z tobą na tej łodzi? - Ponownie oto
czył ją ramieniem.
Stała bez ruchu, skupiona, usiłując zajrzeć w głąb
pamięci. Wreszcie pokręciła z rezygnacją głową.
- Nie wiem. Całkiem wyraźnie widzę łódź i to, jak
wylatuje w powietrze. Ale siebie nie widzę. Nie wiem,
gdzie wtedy mogłam być. Ani z kim. Nie sądzę jednak,
żebym była sama.
Słyszał w jej głosie narastającą frustrację.
- Mam wrażenie, że jeszcze moment i zaraz sobie
przypomnę całe zdarzenie - kontynuowała. - Jestem
prawie na sto procent pewna, że ono naprawdę miało
miejsce. Że ten wybuch nie jest wytworem mojej fan
tazji lub sceną z filmu, który oglądałam. Boże! Dla
czego nic więcej nie pamiętam?
- Spokojnie, nie irytuj się - rzekł łagodnie Kurt.
- Tu nic nie można robić na siłę. Podobno przy am
nezji pamięć wraca sama, w najbardziej nieoczekiwa
nym momencie. Człowiek nie ma na to żadnego
wpływu.
- Wiem - przyznała smętnie. - Tyle razy próbo
wałam...
- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. - Pogładził
ją po włosach.
- Kurt?
- Tak?
- Myślisz, że ten facet naprawdę jest moim biolo
gicznym ojcem?
- Nie mam pojęcia. Ale prawdopodobieństwo jest
duże. Uważam, że warto to sprawdzić.
- Dobrze.
Dobrze? Czyżby właśnie się zgodziła na spotkanie
z Gamble'em? Popatrzył w niebo, jakby za chwilę
miał strzelić piorun.
Po chwili pracownicy służb porządkowych dali znać
czekającym na chodniku gościom, że mogą bezpiecz
nie wrócić do hotelu. Kierując się z Gretchen do holu,
Kurt usłyszał, jak jeden z nich mówi:
- Nic takiego. Mały ogień w kuchni... bez trudu
ugaszony...
Nie wchodził do pokoju Gretchen. Pożegnał się
przed drzwiami, ale zanim się odwrócił, poczuł jej rękę
na swoim ramieniu.
- Poczekaj...
Popatrzył na nią pytająco.
- Czy moglibyśmy wybrać się dziś na kolację? Al
bo jutro, jeśli dziś jesteś zajęty? Chciałabym jeszcze
porozmawiać... o twoim kliencie.
- Nie mam na dziś żadnych planów - rzekł. Czy
naprawdę sądziła, że tak łatwo by z niej zrezygnował?
- Mógłbym wpaść po ciebie o szóstej.
- Świetnie. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Dzię-
kuję. I przepraszam za swoje zachowanie. Bez cie
bie...
Odwzajemnił uśmiech.
- Cieszę się, że akurat tu byłem.
- Ja też. Bardzo.
Wróciwszy do hotelu, Kurt zadzwonił do swojego
zleceniodawcy.
- Potrzebuję paru szczegółów - oznajmił, kiedy
Ołiver Gamble odebrał telefon.
- Szczegółów? Jakich szczegółów? - W głosie
mężczyzny dawało się słyszeć rozdrażnienie. - Kiedy
się spotkamy, podam jej wszystkie szczegóły, jakie bę
dzie chciała znać.
- Pańska córka nie jest pewna, czy w ogóle chce
się z panem widzieć - skłamał Kurt.
- Co?! - ryknął Gamble. - Jak to nie chce? Musi
chcieć!
- Nie, proszę pana, wcale nie musi. Ale sądzę, że
jeśli nikt jej nie będzie poganiał, sama dojrzeje do tej
decyzji.
Zaległa cisza. Kurt przeczekał ją z podziwu godną
cierpliwością.
- No dobra - burknął wreszcie Gamble. - Co pana
interesuje?
- Matka Gretchen nie żyje, prawda?
- Zgadza się. Zmarła... kilka lat temu.
- Mieli państwo więcej dzieci?
- Już panu mówiłem. Gretchen, a raczej Grace, jest
moją jedyną spadkobierczynią.
Kurt zamyślił się na moment.
- Gdzie dorastała?
- Na południowym wschodzie.
- Czy w dzieciństwie kiedykolwiek była na plaży?
- Tak. Mieszkaliśmy nad wodą.
Miał wrażenie, że Gamble coś ukrywa. Jego odpo
wiedzi były zbyt ogólne. Niby do niczego, co facet
mówił, nie można się było przyczepić, ale...
- Mógłby pan to jakoś uściślić?
- Po co? - warknął Gamble. - Powiedział pan, że
moja córka nie pamięta nic ze swojego dzieciństwa.
Skoro tak, to może lepiej nie przytłaczać jej nadmiarem
informacji. Wie pan, chyba zadzwonię do jakiegoś do
brego psychologa i postaram się dowiedzieć czegoś
więcej o amnezji.
- Oczywiście.
- Chcę się zobaczyć z moją córką możliwie jak naj
szybciej. Niech pan ją tu przywiezie i zaaranżuje spot
kanie.
- Postaram się. Aha, jeszcze jedno...
- Słucham?
- Mówił pan, że Gretchen przypomina z wyglądu
swoją matkę? - upewnił się Kurt. Co jak co, ale z tego,
co widział, na pewno nie przypominała ojca.
- Tak. - 01iver Gamble westchnął ciężko, jakby roz
mowa o zmarłej żonie sprawiała mu ból. - Jako dziecko
była do niej niemal bliźniaczo podobna. Sądząc po zdję
ciu w „National Geographic", podobieństwo nie zniknę
ło. Jej matka ma identyczne niebieskie oczy.
Ma? W czasie teraźniejszym? Kurtowi przebiegł po
plecach dreszcz. Przecież Gamble wyraźnie powie
dział, że matka Gretchen nie żyje. Może to „ma" było
zwykłym przejęzyczeniem? Pewnie tak. Chociaż...
Zakończył rozmowę i wolno odłożył słuchawkę. Miał
złe przeczucia. Pracując w policji, nauczył się ufać swo
jemu instynktowi; często bywało tak, że intuicja wyba
wiała go z opresji i ratowała mu życie. Teraz podpowia
dała mu, że 01iverowi Gamble nie należy wierzyć.
Może warto byłoby faceta sprawdzić? Może jego
zainteresowanie Gretchen wypływa z innych pobudek?
Ciekawe, czy też byłby tak podejrzliwy, gdyby nie
opisywana w gazetach historia o genetycznie zmodyfi
kowanych dzieciach oddanych do adopcji w wieku kil
kunastu lat?
Ponownie połączył się ze Stanami. Jego stary przy
jaciel Aiden Swift nie pracował już w policji. Wiódł
szczęśliwe życie u boku kobiety, z którą się ożenił,
a której kiedyś, przed laty, pozwolił uniknąć areszto
wania. Ale tacy jak Swift nigdy nie palą za sobą mo
stów. Kurt liczył na to, że przyjaciel pomoże mu zdo
być informacje na temat 01ivera Gamble'a.
Aidena nie było w domu. Kurt nagrał się na sekre
tarkę. Miał nadzieję, że przyjaciel nie wyjechał z kraju.
Postanowił, że zaczeka dwa tygodnie; jeśli do tego cza
su Aiden się nie odezwie, to po powrocie do Teksasu
jeszcze raz się z nim skontaktuje.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Muzeum Egipskie, w którym prowadzono badania
nad Tablicami Ahkra, znajdowało się tak blisko Nile
Hilton, że po powrocie do hotelu Gretchen miała je
szcze czas, aby spokojnie wymoczyć się w wannie. Te
go dnia, chociaż spędziła w muzeum całe popołudnie,
niewiele udało jej się zrobić.
Wciąż była zła na Kurta, że świadomie wprowadził
ją w błąd, ale z drugiej strony, dzięki niemu poczuła
się dziś bezpiecznie. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu
nikt nie otoczył jej tak troskliwą opieką. Ogromny
urok, a do tego czułość i opiekuńczość... Rzadko się
trafia tak wspaniała kombinacja.
Wiedziała, że musi być silna. Że nie wolno jej ulec
jego urokowi. Bo jakże by mogła zaufać mężczyźnie,
który już raz ją zdradził?
Po kąpieli włożyła czarną sukienkę koktajlową, tę
samą co pierwszego wieczoru. Ponieważ nie zamierzali
wychodzić poza teren hotelu, nie musiała przejmować
się długością stroju. Przywykła jednak do luźnych
ubrań zakrywających ramiona i nogi, toteż w małej
czarnej czuła się straszliwie obnażona. Za długo prze
bywasz w Egipcie, pomyślała.
Zależało jej na tym, żeby ładnie dziś wyglądać.
Złość złością, ale Kurt Miller piekielnie się jej podobał.
Odpowiadało jej jego poczucie humoru, ceniła jego
prawość i szczerość. Nagle zreflektowała się. Szcze
rość? Przecież ją okłamał.
Powiedział, że chciałby się z nią widywać po po
wrocie do Stanów. Że bardzo go pociąga. „Nigdy dotąd
nie spotkałem kobiety, która tak bardzo przypadłaby
mi do gustu". Dał jej do zrozumienia, że ta krótka
znajomość może przerodzić się w stały związek. „Kie
dy wczoraj tańczyliśmy... mam nadzieję, że czułaś to
samo co ja".
Czy te słowa stanowiły część gry? Czy swoim za
chowaniem i tym, co mówił, starał się wkraść w jej
łaski, zjednać sympatię, zanim wyjawi prawdziwy po
wód, dlaczego przyjechał do Egiptu? Ale przecież nie
musiał się do tego posuwać. Chyba widział, jakie wiel
kie wrażenie na niej wywarł? Czy kłamał również wte
dy, gdy mówił, że chciał choć przez chwilę potrzymać
ją w ramionach, zanim rozkwasi mu nos?
Może. Pewnie tak.
Kiedy o szóstej zjechała windą na dół, widok jego
uśmiechniętej twarzy ponownie rozbudził w niej na
dzieję.
- Cześć - powiedział ochrypłym głosem, w któ
rym dźwięczała nuta niepewności. - Mają tu w hotelu
świetną włoską restaurację. Jeśli nie przepadasz za wło
szczyzną, możemy wstąpić do konkurencji, która spe
cjalizuje się w kuchni amerykańskiej.
- Wolę włoską.
Ujął ją pod łokieć i poprowadził we właściwym kie-
runku. Cała w środku płonęła: wystarczył lekki dotyk
jego dłoni na jej gołej skórze.
- Podobasz mi się w tej sukience. Cieszę się, że
znów ją włożyłaś.
Podniósłszy głowę, zobaczyła, że Kurt dosłownie
pożera ją wzrokiem. Speszona, odwróciła szybko spoj
rzenie. Czuła się rozdarta; z jednej strony, chciała za
chować godność, utrzymać dystans i uchronić swoje
serce przed zranieniem, z drugiej, pragnęła rzucić się
Kurtowi w ramiona.
Kiedy usiedli przy stoliku, Kurt zamówił butelkę
czerwonego wytrawnego wina.
- Rano, po rozstaniu z tobą, rozmawiałem z moim
klientem - odezwał się, gdy tylko kelner odszedł.
- Tak?
- Podał mi parę szczegółów.
Zaciekawiona, pochyliła się do przodu.
- Jakich?
- Powiedział, że do złudzenia przypominasz swoją
matkę. - Obrócił kieliszek w dłoni i podniósł do
światła, fachowym okiem oceniając barwę i przejrzy
stość wina.
- Już mi to mówiłeś. Podał jej imię?
Pokręcił przecząco głową.
- A on? Jak się nazywa?
- Gamble. 01iver Gamble. Powiedział, że twoja
matka zmarła kilka lat temu. - Nagle zmarszczył czoło,
jakby intensywnie nad czymś dumał.
- Co? - spytała Gretchen.
- Nie, nic.
- Wiesz, jednego nie rozumiem.
Uniósł pytająco brwi.
- Skoro facet wiedział, kim jestem i gdzie przeby
wam, dlaczego sam nie przyjechał do Egiptu? Czyżby
był taki stary? Albo obłożnie chory?
- Nie, ani to, ani to. Zadałem mu podobne pytanie,
kiedy zadzwonił, żeby mnie wynająć. Odparł, że jest
bardzo zajętym człowiekiem, nadzoruje kilka ważnych
spraw i nie może po prostu wszystkiego zostawić. Ale
wiele osób korzysta z pomocy pośrednika, żeby na
wiązać pierwszy kontakt z dawno niewidzianym lub
świeżo odnalezionym krewnym - dodał, próbując
usprawiedliwić postępowanie swego klienta.
Teraz z kolei Gretchen zmarszczyła z namysłem
czoło.
- Ołiver Gamble - powiedziała cicho. - Ołiver
Gamble... - Potrząsnęła głową. - Prawdę mówiąc,
brzmi to obco.
Kurt przyglądał się jej uważnie.
- No ale odkąd pamiętam, zawsze byłam Gretchen
Wagner. Może to kwestia przyzwyczajenia? Może wca
le nie... - Urwała i przyłożyła rękę do czoła.
Była na plaży, biegła brzegiem wody. Słońce świe
ciło na niebie, nagrzane powietrze zdawało się falować,
ale znad morza wiał miły, ożywczy wiaterek. Od czasu
do czasu w łoskot załamujących się fal wdzierał się
pisk mew. Wyraźnie widziała ten obraz przed oczami.
Był znacznie bardziej przejrzysty i bardziej szczegó
łowy niż wszystkie wspomnienia, jakie kiedykolwiek
ją nawiedziły.
Z dala od brzegu piasek był tak gorący, że parzył
w podeszwy. Co innego przy samej wodzie. Tu było
przyjemnie, w dodatku w mokrym piasku odciskały
się ślady stóp; przez moment były widoczne, dopóki
nie zalewała ich kolejna fala.
Lubiła odpływ, kiedy pojawiał się szeroki pas od
słoniętego dna.
Nagle jej wzrok padł na wyrzuconą przez falę muszlę
- piękną, dużą, w kolorze szarolawendowym, a najważ
niejsze że w jednym kawałku, w ogóle nieuszkodzoną.
Rzadko się trafiały takie okazy. Podniecona i dumna ze
swojego odkrycia, podniosła ją z piasku.
- Co tam masz, kochanie?
Parę metrów dalej zobaczyła matkę, która stała sze
roko uśmiechnięta, z rozłożonymi ramionami. Przebie
rając szybko małymi nóżkami, podbiegła do mamy.
- Mamusiu!
Kobieta pochwyciła ją w ramiona, okręciła się wko
ło, po czym postawiła córkę na ziemi i odgarnęła jej
z czoła ciemne kosmyki.
- Kocham cię, mój kwiatuszku - powiedziała, pa
trząc na dziewczynkę lśniącymi niebieskimi oczami.
- Gretchen?
Kurt tak mocno ściskał jej ręce, że nagle poczuła ból.
- Pamiętam... pamiętam ją - szepnęła zdumiona.
- Przypomniałam sobie moją mamę!
- Opowiedz - poprosił.
- Byłam mała. Biegłam brzegiem plaży. Panował
straszny upał, więc albo był środek lata, albo rodzice
spędzali urlop w tropikach. Piasek miał kolor złota.
Nad samą wodą znalazłam piękną muszlę. - Napotkała
jego wzrok. - Nieopodal czekała na mnie mama. Przy
tuliła mnie. Pamiętam wyraźnie, jak padłam jej w ra
miona.
- Skąd wiesz, że to była twoja mama? Bawię się
w adwokata diabła - dodał pośpiesznie, kiedy posłała
mu gniewne spojrzenie.
- Nie wiem - przyznała. - Ale to na pewno była
ona. Miała ciemne włosy i niebieskie oczy... Napra
wdę jestem do niej podobna.
Tyle lat na próżno starała się przywołać choć jedno
wspomnienie, a teraz... Czuła się skołowana.
Przysunąwszy się z krzesłem, tak by znaleźć się bli
żej Gretchen, Kurt otoczył ją ramieniem.
- To cudownie - oznajmił szczerze. - Twój ojciec
twierdzi, że mieszkaliście na południowym wschodzie,
niedaleko plaży. Ten obraz faktycznie musi być pra
wdziwym wspomnieniem.
Zmarszczyła czoło.
- Niedaleko plaży... - Zamyśliła się. - Nie, to się
nie zgadza. Nasz dom stał na samej plaży. Jestem tego
pewna. Był duży... - Coraz bardziej oszołomiona tym,
co się dzieje, popatrzyła Kurtowi w oczy. - Nie! Był
ogromny! Tak jak te wspaniałe rezydencje przywodzą
ce na myśl czasy sprzed wojny secesyjnej.
- Może to była tak zwana letnia rezydencja? Może
jeździliście tam w okresie wakacji?
Usiłowała pobudzić pamięć do jeszcze większego
wysiłku, ale po chwili zrezygnowała.
- Głowy nie dam, ale wydaje mi się, że to był nasz
normalny dom. Kojarzy mi się z czymś trwałym, nie
zmiennym. Co robisz? - spytała nagle.
Kurt wyciągnął z kieszeni wizytówkę i coś notował
na odwrocie.
- Zapisuję, co powiedziałaś. Skoro przypomniał ci
się dom rodzinny, wątpię, żebyś o nim zapomniała. Ale
na wszelki wypadek, gdyby pamięć zaczęła ci szwan
kować...
- Dziękuję. - Wzruszyła ją jego troska. - To dobry
pomysł.
Przez moment miała wrażenie, że stoi pod wodo
spadem wspomnień. Zalewały ją, jakby nagle puściła
tama. Wszystkie były wyraźne, jakby dotyczyły wy
darzeń sprzed paru dni.
Raptem ustały. Czuła straszny niedosyt. Tak wiele
rzeczy pozostało ukrytych! Gdyby tylko mogła odkrę
cić w głowie jakiś zawór, tak by strumień obrazów
znów popłynął!
- Ojca nie pamiętam.
Kelner przyniósł zamówione dania.
- Pewnie pracował do późna - rzekł Kurt. Prze
rwawszy pisanie, odłożył na bok wizytówkę. - To nor
malne, że pierwsze wspomnienia dziecka dotyczą mat
ki, a nie ojca.
Podczas kolacji, opowiedział Gretchen o paru wy
cieczkach, jakie odbył po Kairze, o zabytkach, jakie
widział, i o tym, co jeszcze chciałby zwiedzić. Słuchała
z zainteresowaniem i wdzięcznością, świadoma tego,
co Kurt robi: pozwala jej ochłonąć, dojść do siebie po
natłoku wspomnień.
Kiedy skończyli jeść, wzięła ze stolika wizytówkę,
na której zapisywał jej słowa. W drodze do holu zerknęła
na jego zapiski, po czym obróciła kartonik. „Kurt J. Mil
ler - przeczytała - licencjonowany prywatny detektyw".
Inicjał J. podziałał jak bodziec. Z zakamarków pa
mięci zaczęły wyłaniać się strzępy kolejnego wspo
mnienia. Hm, J jak Jay? Jak John? I nagle w głowie
Gretchen pojawił się obraz ciemnowłosego chłopca
w brudnej koszulce, który uśmiechając się od ucha do
ucha, stoi przy ogromnej, sięgającej mu do brody wieży
zbudowanej z klocków lego. Ten chłopiec był jej bra
tem!
- Miałam brata - oznajmiła, wstrząśnięta nieocze
kiwanym odkryciem. - O imieniu... chyba Jay. Czy
ojciec o nim wspominał?
Kurt zawahał się. Ta chwila wahania wystarczyła
jej za odpowiedź.
- Nie, przykro mi. Nic nie mówił o żadnym Jayu.
Twierdzi, że jesteś jedynaczką.
- Nieprawda. Miałam brata - powtórzyła. Próbo
wała się skupić, zmusić pamięć do posłuszeństwa, ale
bez rezultatu. W głowie i przed oczami miała wielką
szarą pustkę.
- Wierzę ci - powiedział cicho Kurt, przystając
przy filarze. - Może coś złego mu się przydarzyło.
- Na przykład umarł?
Radość i podniecenie, które ją przed chwilą przepeł
niały, zastąpiła rozpacz. Tak dotkliwego bólu nie czuła
od czasu śmierci rodziców. Odwróciwszy twarz, usiło
wała przełknąć łzy, które podchodziły jej do gardła.
- Hej... - Kurt pogładził ją delikatnie po włosach,
po czym przytulił mocno.
Z wrażenia wstrzymała oddech, nagle bowiem po
czuła, że tu, w tych silnych męskich ramionach, jest
jej miejsce. Że ich ciała idealnie się w siebie wtapiają.
Że mogłaby tak stać do końca świata.
- Jeszcze raz spytam o to Gamble'a - obiecał.
- A jeżeli się okaże, że naprawdę miałam brata i że
zmarł albo zginął w wypadku? - Nawet nie próbowała
ukryć smutku. - Ledwo mi się przypomniał, miałabym
od razu go stracić?
Ujmując Gretchen za brodę, zmusił ją, aby popa
trzyła mu w oczy.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. - Przypie
czętował te słowa pocałunkiem.
Było tak jak pierwszego wieczoru. Cudownie. Mi
mo że ją okłamał, a przynajmniej nie wyznał całej pra
wdy, czuła, że jest to mężczyzna, na którego czekała
latami.
Po kilkunastu sekundach oderwał wargi od jej ust
i przytknął czoło do jej czoła. Oddychał ciężko.
- Rozwiążemy tę sprawę - rzekł. - Obiecuję ci.
Nie była pewna, o jakiej sprawie mówi: o ich wza
jemnym zauroczeniu czy raczej o zagadce jej pocho
dzenia. W każdym razie liczba mnoga - „rozwiążemy"
- natchnęła ją optymizmem.
Nazajutrz rano zjedli razem śniadanie, po czym Kurt
odprowadził ją spacerkiem do muzeum. Kair był mia
stem kontrastów architektonicznych. Proste budynki
z jasnej suszonej cegły sąsiadowały z nowoczesnymi
biurowcami ze szkła i stali. Brzegiem ulicy wędrował
mężczyzna odziany w tradycyjny arabski strój; prowa
dził krowę, nie zwracając najmniejszej uwagi na pru
jące obok samochody i taksówki, których kierowcy nie
zdejmowali ręki z klaksonu.
Gretchen szła przodem, jak zwykle ubrana skromnie
w sukienkę zasłaniającą nogi i ramiona. Kurt szedł tuż
za nią, niemal depcząc jej po piętach. Czuła się tak,
jakby miała własnego anioła stróża. Po raz pierwszy
w życiu zrozumiała, dlaczego na przestrzeni dziejów
kobiety starały się wybierać na partnerów mężczyzn
najsilniejszych i najodważniejszych.
Przystanęli przed wejściem do muzeum.
- No i co? - spytał Kurt. - Podjęłaś już decyzję
w sprawie spotkania z ojcem?
Miała wrażenie, jakby stalowa obręcz zaciskała się
wokół jej szyi.
- Jeszcze nie.
- Chciałby się z tobą zobaczyć jak najprędzej.
- Miną co najmniej dwa tygodnie, zanim skończę
tu pracę - rzekła i nagle spłonęła ze wstydu.
To było wierutne kłamstwo. Przecież zamierzała za
kończyć badania w ciągu kilku dni.
Powoli wzięła głęboki oddech.
Kurt zagwizdał cicho.
- Dopiero za dwa tygodnie? Gamble chciałby, że
byś wróciła do Stanów jeszcze dziś, najdalej jutro.
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę... - Urwała, łapczywie wciągając po-
wietrze. Wydawało jej się, że jakaś potężna łapa uciska
jej klatkę piersiową. - Przc.praszam - wydukała. -
Brakuje mi tchu.
Podtrzymując Gretchen, czym prędzej wprowadził
ją do muzeum. Drżąc na całym ciele, czekała oparta
o ścianę, podczas gdy strażnik sprawdzał, czy Kurt nie
wnosi do środka żadnych niedozwolonych przedmio
tów. Kiedy weszli głębiej, do obszernego holu, Gre
tchen natychmiast usiadła na kamiennej ławie.
- Przepraszam - wysapała. - Nie mogłam złapać
tchu.
Przyjrzał się jej badawczo.
- Miałaś już kiedyś podobny atak paniki?
Pytanie zbiło ją z tropu.
- Nie, skądże - odparła oburzona. - Nie jestem
nerwowa.
- Nie twierdzę, że jesteś. - Wziął ją za rękę. - Ale
niewykluczone, że stres związany z odtwarzaniem
w pamięci zapomnianej przeszłości okazał się ponad
twoje siły. Bo to, czego przed chwilą byłem świadkiem,
wyglądało jak klasyczny napad paniki.
- A ty jesteś specjalistą od takich napadów, tak?
- Jeden z moich byłych klientów często je miewał
- wyjaśnił cicho Kurt.
Zamknęła oczy. Sytuacja ją przerasta. Sama myśl
o spotkaniu z ojcem przyprawia ją o duszność.
- Masz rację - przyznała po chwili, starając się za
chować spokój. - Diabli wiedzą, co tkwi w mojej pod
świadomości. Może istnieje ważny, racjonalny powód,
dlaczego czuję się tak, jakby ktoś zaciskał mi pętlę na szyi.
- Posłuchaj. Co ty na to, żebym powiedział Gamb-
le'owi, że do Stanów wrócisz najwcześniej za dwa
tygodnie i że dopiero wtedy się z nim skontaktujemy?
Gretchen odetchnęła z ulgą.
- To by było wspaniale.
Dwa tygodnie. Niby niedużo. Ale czuła się tak, jak
by uniknęła stryczka. Zaczęła szybko przeglądać
w myślach swój terminarz. Dwa tygodnie, a zatem nie
trzeba spieszyć się z powrotem do Stanów. Poza tym
nikt nie musi wiedzieć, ile czasu zajmie jej końcówka
badań: trzy dni, tydzień czy dwa tygodnie. Nancy bar
dzo już tęskni za domem. Na pewno dziewczyna się
ucieszy, kiedy usłyszy, że może spakować manatki
i wsiąść jutro w samolot. A wtedy...
Gretchen uśmiechnęła się. Wtedy będzie mogła
swobodnie dysponować czasem.
W ciągu następnych trzech dni codziennie zabierał
Gretchen na śniadanie i kolację. Z każdym dniem była
coraz bardziej odprężona. Uśmiechała się, często wy
buchała wesołym śmiechem. Jej twarz promieniała ra
dością.
Niepokoiła go tylko jedna rzecz, mianowicie ilekroć
wspominał 01ivera Gamble'a, Gretchen natychmiast
się spinała, mięśnie jej sztywniały, twarz tężała. Nie
potrafił zrozumieć, dlaczego pomysł spotkania z bio
logicznym ojcem wywoływał u niej tak gwałtowną re
akcję. Podejrzewał, że musi istnieć ku temu ważny po
wód.
Kiedy zadzwonił poinformować Gamble'a, że Gre-
tchen potrzebuje jeszcze dwóch tygodni na skończenie
badań w Kairze, facet zaczął się pieklić. Jego zacho
wanie przekraczało wszelkie dopuszczalne normy.
Kurt, zirytowany, ponownie mu zasugerował, żeby
Gamble skorzystał z usług kogoś innego: może nowy
detektyw okaże się sprawniejszy?
Powoli zaczynał mieć faceta dość; całkiem poważ
nie zastanawiał się nad tym, czy nie zwrócić mu za
liczki. Coś mu w tym wszystkim coraz bardziej prze
szkadzało. Właściwie korciło go, aby nie dopuścić do
spotkania między ojcem a córką. Nie wiedział, czy to
intuicja go przed czymś ostrzega, czy po prostu ponosi i
go wyobraźnia.
Nie zdążył wyjaśnić z Gamble'em sprawy rodzeń
stwa Gretchen. Akurat zamierzał przycisnąć faceta do
muru, gdy ten zaczął świrować. Miał nadzieję, że Aiden
Swift wkrótce się odezwie, bo naprawdę potrzebował
wiadomości na temat Gamble'a. Wczoraj wieczorem
zadzwonił do innego starego kumpla, prosząc o pomoc
nieco innego rodzaju.
Kurt poznał Jareda Sullivana sześć lat temu. Pewien
człowiek wynajął go, aby odszukał byłego żołnierza
sił specjalnych o nazwisku Sullivan i przekazał mu in
formację o pokaźnym spadku. Mężczyźni się polubili
i zaprzyjaźnili. Niedawno Kurt był na weselu Jareda
i szczerze gratulował mu wyboru żony. Doktor Alexis
Warner sprawiała wrażenie niezwykłej kobiety.
Oboje, i Jared, i jego żona, byli agentami sił spe
cjalnych. Kurt liczył na to, że zerkną do tajnych akt,
do których Aiden Swift nie miał dostępu. Przed spot-
kaniem Gretchen z ojcem chciał uzyskać stuprocento
wą pewność, że Gamble jest tym, za kogo się podaje:
biologicznym ojcem pragnącym nawiązać kontakt
z córką.
Posunął się nawet do tego, że wysłał Sullivanom jedną
z używanych przez Gretchen opasek do włosów, którą
jej podwędził, oraz dużą brązową kopertę, którą dostał
od Gamble'a. Będąc u Gamble'a w jego teksaskim biu
rze, na własne oczy widział, jak facet liże kopertę, by
ją zakleić. Miał nadzieję, że Jared zdoła przeprowadzić
testy DNA na obu próbkach i sprawdzić, czy między
Gretchen a Gamble'em istnieje pokrewieństwo.
Ale wszystko to wymaga czasu. Zdobycie informa
cji uchodzących za tajne nie należy do prostych zadań,
wierzył jednak, że Jared sobie poradzi.
Czwartego popołudnia zaproponował Gretchen, aby
przed zachodem słońca wybrali się popływać na ba
senie. Odprowadził ją do drzwi jej pokoju, po czym
udał się do siebie; od paru dni również mieszkał w Nile
Hilton. Przebrawszy się w kąpielówki, wrócił po nią
i razem zeszli do ogrodu. Gretchen skierowała się pro
sto w stronę leżaków.
- Nie chce mi się moczyć, ale chętnie popatrzę,
jak ty pływasz.
- Nie żartuj! - Był pewien, że nie mówi tego serio,
ale minę miała poważną. - Zobaczysz, będzie przy
jemnie.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie. Popływaj sam. Ja się poopalam.
Zmierzył ją uważnie wzrokiem. Nie zdjęła sukienki,
którą włożyła na kostium, a siedziała tak sztywno wy
prostowana, jakby lada chwila miała poderwać się na
nogi i dać dyla. O co chodzi? Czego ona się boi?
- Przez ubranie się nie opalisz - stwierdził.
Spuściła oczy i oblała się rumieńcem. Zaczęła wy
łamywać sobie palce. Zauważył, że robi to za każdym
razem, kiedy jest zdenerwowana czy zalękniona.
- Słusznie - przyznała.
Najwyższym wysiłkiem woli zmusiła się, żeby
wstać. Zdjęła sukienkę i czym prędzej znów usiadła.
Nie odezwał się. W milczeniu odwrócił się twarzą
do basenu i zanurkował. Dopłynąwszy pod wodą do
przeciwległej ściany, zawrócił i wynurzył się na po
wierzchnię. Woda była zadziwiająco chłodna. Może to
i lepiej, pomyślał, uśmiechając się w duchu; podobno
zimno skutecznie tłumi podniecenie. A widok rozebra
nej Gretchen podziałał na niego bardzo podniecająco.
Kostium kąpielowy miała dość skromny według za
chodnich standardów. Granatowa zabudowana góra,
która bardziej kojarzyła się z bluzką niż stanikiem, ide
alnie harmonizowała z jej ciemnymi włosami i jasną
skórą. Dół zaś, który bardziej przypominał szorty niż
majteczki, podkreślał jej długie zgrabne nogi.
Mimo że kostium niewiele odsłaniał, Kurt wciąż
nie mógł ochłonąć z wrażenia. Talię miała tak szczupłą,
że chyba zdołałby ją objąć dłońmi, nogi zaś ładnie
umięśnione i sięgające niemal brody. Cząstką umysłu,
która jeszcze potrafiła myśleć, zastanawiał się, czy
w Stanach Gretchen lubi uprawiać piesze wędrówki.
Przez dobre dziesięć minut pływał kraulem od jed-
nego brzegu do drugiego. Kiedy wreszcie odzyskał nad
sobą kontrolę, zawrócił w stronę leżaków. Przytrzymu
jąc się krawędzi basenu, unosił się na brzuchu i spo
glądał z namysłem na siedzącą sztywno kobietę. Nagle
coś go tknęło.
- Gretchen, czy ty umiesz pływać? - zapytał ła
godnie.
Jeśli to w ogóle było możliwe, jeszcze bardziej ze
sztywniała.
- Oczywiście, że tak. Po prostu nie mam ochoty.
- Naprawdę?
Odruchowo się wzdrygnęła. Nie uszło to jego uwagi.
- Naprawdę.
- A kiedy ostatni raz byłaś w wodzie?
Cisza przedłużała się. Kurt czekał, nie odrywając
oczu od twarzy Gretchen. Wreszcie, marszcząc z za
kłopotaniem czoło, pokręciła wolno głową.
- Nie pamiętam - powiedziała cicho. - Chyba nie
pływałam, odkąd zostałam adoptowana.
- W takim razie skąd wiesz, że umiesz?
- Bo kiedy byłam mała, godzinami pływaliśmy
w oceanie. Mama postarała się o to, aby żadne z nas
nie bało się wody.
Kurtowi przebiegł po plecach dreszcz. Gretchen
zdawała się nieświadoma własnych słów. Dlatego zadał
kolejne pytanie:
- Kto pływał godzinami?
- Moi rodzice, bracia i siostra. - Nagle wciągnęła
gwałtownie powietrze. - O Boże, Kurt! Słyszałeś, co
powiedziałam?
Wytrzeszczyła oczy. Była taka przerażona, taka bez
radna, że nie mógł tego wytrzymać. Czym prędzej wy
skoczył z basenu i ociekając wodą, usiadł obok niej
na leżaku.
- Słyszałem. - Wytarłszy się pośpiesznie hotelo
wym ręcznikiem, otoczył ją ramieniem. - Pamiętasz
coś jeszcze?
- Nie. Tak! - zawołała po chwili. - Tak! Miałam
trzech braci i siostrę. Boże... - W oczach Kurta szu
kała potwierdzenia i pomocy. - Gdzieś na świecie żyje
moje rodzeństwo, prawda?
- Na to wygląda - potwierdził. Więc dlaczego
Gamble upiera się, że Gretchen jest jedynaczką? - Nie
jestem specjalistą od amnezji, ale nigdy nie słyszałem,
żeby ludzie nią dotknięci fabrykowali fałszywe wspo
mnienia.
- Boże. - Przyłożyła do skroni drżącą rękę i na
moment zacisnęła powieki. - Zaraz zwariuję! Kurt,
dlaczego ojciec mnie okłamał?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie.
- Nie mam pojęcia, ale nie wyciągajmy pocho
pnych wniosków. Może istnieje jakieś logiczne wytłu
maczenie.
Akurat! - pomyślał. I może jutro w Kairze spadnie
śnieg.
*
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Chodź, odprowadzę cię do pokoju.
Włożył koszulę, buty, po czym podciągnął Gretchen
na nogi i pomógł się jej ubrać. Obejmując ją w pasie,
skierował się w stronę wind.
Wjechali na górę. Gretchen zachowywała się jak
w transie. Stała nieruchomo niczym kamienny posąg,
nawet nie mrugając powiekami, dopóki Kurt delikat
nym szturchnięciem nie dał jej znać, że już mogą wy
siąść.
Otworzywszy drzwi pokoju, odsunął się na bok, że
by przepuścić ją przodem. Wszedł za nią do środka
i zamknął drzwi.
- Gretchen?
Odwróciła się powoli. W jej spojrzeniu malował się
strach i niepokój.
- Nic mi nie będzie - oznajmiła monotonnym, bez
barwnym głosem.
Wiedział, że to nieprawda, więc ignorując jej słowa,
zgarnął ją w ramiona.
- Nie wstydź się łez - szepnął, delikatnie masując
jej szyję. - Płacz dobrze robi.
- Nie chcę płakać - wymamrotała, tuląc twarz do
jego piersi. - Chcę odzyskać pamięć.
Przez minutę czy dwie w pokoju panowała cisza,
przerywana jedynie świszczącym oddechem Gretchen.
- Odzyskasz, kiedy będziesz gotowa - powiedział
wreszcie Kurt, gładząc ją po włosach.
Uniosła twarz.
- Pewnie myślisz: jaka żałosna istota, prawda? Boi
się ognia, boi wody, miewa ataki paniki, nie pamięta
jednej trzeciej części swojego życia... - Roześmiała
się gorzko. - Może nie uwierzysz, ale byłam osobą
opanowaną, dobrze zorganizowaną, rozsądną, dopóki
nagle nie zaczęłam miewać tych dziwnych przebły
sków z przeszłości...
- Innymi słowy, dopóki ja się nie pojawiłem.
- Och, nie! - zawołała zdumiona, że w ten sposób
zrozumiał jej wypowiedź. - Wcale ciebie nie winię,
Kurt. Ty jesteś tylko posłańcem. - Wzięła głęboki od
dech. - W dodatku znacznie bardziej wielkodusznym,
niż kto inny byłby na twoim miejscu.
Pocałował ją lekko w skroń.
- To nie wielkoduszność mną kieruje - powiedział
i zaraz ugryzł się w język. Co za idiotyczne stwier
dzenie! Nie chciał, by źle odczytała jego słowa; aby
pomyślała, że jest dla niej miły, bo pragnie zaciągnąć
ją do łóżka. Rzecz jasna, nie miałby nic przeciwko
temu, wręcz nie posiadałby się z radości, ale nie o to
mu przecież chodziło.
Modlił się w duchu, by nie spytała: W takim razie
co? Jeśli nie wielkoduszność, to co?
Wciąż przyglądała mu się ze zdumieniem. Kiedy
się czemuś dziwiła, marszczyła czoło i lekko wydy-
mała dolną wargę. Wyglądało to bardzo zmysłowo.
Z trudem powstrzymywał się, aby nie zacząć jej ca
łować.
Delikatnie pociągnął ją w stronę dwuosobowej ka
napy i usiadł. Gretchen potrzebowała teraz przyjaciela,
kogoś, kto by ją przytulił, dodał jej siły i otuchy; nie
potrzebowała roznamiętnionego mężczyzny, który my
śli tylko o jednym.
Poklepał się po kolanach.
- Chodź, usiądź tutaj.
Minę miała powątpiewającą.
- Jestem za ciężka.
Wybuchnął śmiechem.
- Dwie takie jak ty też by mi krzywdy nie wyrzą
dziły. No chodź.
Przysiadła niepewnie, równie sztywno jak na leżaku
nad basenem. Widząc onieśmielenie Gretchen, Kurt po
myślał nagle o jej wprost niewiarygodnej przeszłości,
o latach dojrzewania w obcym otoczeniu.
- Gretchen... - zaczął. - Przykro mi, że wywró
ciłem twoje życie do góry nogami. Musiało ci być pie
kielnie ciężko, kiedy w wieku dwunastu lat trafiłaś na
gle do nowego domu i nie pamiętałaś, co się stało
z twoją poprzednią rodziną. Wracanie pamięcią do
tamtych chwil na pewno nie jest przyjemne.
Skinęła głową.
- Dziś w pracy w ogóle nie mogłam się skupić. -
Uśmiechnęła się nieporadnie. - Całe szczęście, że to
już końcówka.
Przez moment wpatrywał się w jej usta - unosiły się
w kącikach, z prawej strony odrobinę wyżej niż z le
wej, a w lewym policzku pojawiał się uroczy dołeczek.
Prowadzenie rozmowy wymagało sporego wysiłku.
- A o czym myślałaś? - spytał.
Wzruszyła ramionami i zaczęła miętosić brzeg su
kienki.
- O rzeczach, które udało mi się przypomnieć. -
Łzy wezbrały jej w oczach; odwróciła twarz. - Moje
dzieciństwo było szczęśliwe. Więc skąd ta amnezja?
Co ją wywołało?
Zakrył jej dłonie swoimi, starając się tchnąć w nie
spokój.
- Nie wiem - odparł. - Ale przyrzekam ci, że po
znamy prawdę.
- Dziękuję - szepnęła. I ku jego wielkiemu zdu
mieniu, pochyliła się i przywarła ustami do jego ust.
Dopiero znacznie później uzmysłowił sobie, że był
to niewinny przyjacielski gest, bez żadnych erotycznych
podtekstów. Ale wtedy, gdy jej usta dotknęły jego warg,
na moment zamarł bez ruchu, a potem poczuł, jak gwał
townie narasta w nim pożądanie. Miał ochotę zedrzeć
z Gretchen ubranie i nie wypuszczać jej z łóżka przez
tydzień. Wiedział, że to nie wchodzi w grę, postanowił
więc choć przez chwilę cieszyć się jej bliskością.
Przytulił Gretchen jeszcze mocniej, po czym roz
chylił językiem jej wargi. Jęknęła cicho. Objąwszy go
za szyję, zacisnęła palce na jego włosach. Nie prze
rywając pocałunku, przesuwał wolno rękę wzdłuż jej
uda, biodra, aż doszedł do talii. Pod cienkim materia
łem sukienki i zabudowaną górą kostiumu kąpielowe-
go wyczuwał żebra. Gretchen nie zaprotestowała.
Ośmielony, zakrył ręką jej lewą pierś. Gretchen po
nownie jęknęła.
Chciał czuć pod palcami jej skórę. Opuścił rękę
w dół, do kolana, ale tym razem odsunął sukienkę na
bok. Gładził Gretchen po kolanach, po udach, całował
po szyi, potem zacisnął usta na jej ukrytej pod kostiu
mem piersi. Jęcząc z rozkoszy, wygięła plecy w łuk.
Nagle uświadomił sobie, że on sam zaczyna poru
szać biodrami. Zacisnął zęby i znieruchomiał. Powoli
uniósł głowę. Gretchen miała usta nabrzmiałe, powieki
przymknięte.
- Musimy przestać - rzekł ochrypłym głosem.
Otworzyła oczy, gotowa natychmiast uciec mu
z kolan. Z trudem ją przytrzymał. Zawstydzona, opu
ściła wzrok i odwróciła głowę.
- Przepraszam - rzekła przytłumionym głosem. -
Jesteś dla mnie taki dobry, a ja... rzucam się na ciebie.
Rozumiem, że...
- Nic nie rozumiesz - przerwał jej w pół słowa.
Delikatnie obrócił jej twarz ku sobie. - Spójrz na mnie.
Wolno, niechętnie, uniosła wzrok.
- Nigdy dotąd się tak nie zachowywałam - sze
pnęła. - Ledwo cię znam.
- Nonsens. Opowiedziałaś mi o swoim życiu. Podej
rzewam, że znasz mnie lepiej niż ktokolwiek na świecie.
I była to prawda.
- Chcę się z tobą kochać - ciągnął zmienionym
głosem - ale nie zamierzam wykorzystywać faktu, że
jesteś smutna, psychicznie krucha i wystraszona.
Wiedział, że ryzykuje. Jakiś wewnętrzny głos kazał
mu iść po rozum do głowy.
Przez moment przyglądała mu się w milczeniu, po
czym ujęła w ręce jego twarz i pocałowała go lekko
w usta. Pewnie tak jak chciała na samym początku,
zanim stracił nad sobą panowanie.
- Dziękuję - powiedziała cicho.
- Pójdę już - oznajmił. Zsunął Gretchen obok na
kanapę i wstał. - Spotkamy się na kolacji.
Mieszkał na tym samym piętrze, cztery pokoje dalej.
Całe szczęście, pomyślał, przekręcając klucz w zamku.
Zimny prysznic - tego mu potrzeba.
Może tego mu było trzeba, ale nie na to miał ochotę.
Ściągnąwszy kąpielówki, odkręcił strumień wody.
Ochotę miał na Gretchen, która wzdycha, odwzajemnia
jego pieszczoty i jęczy z rozkoszy, gdy doprowadza
ją do orgazmu.
Wiedział, że nie chodzi o sam seks. Że nawet jeżeli
pójdą do łóżka, nadal będzie o niej nieustannie myślał.
Stojąc pod strumieniem chłodnej wody, zastanawiał
się nad sobą i swym losem. Nigdy nie łączył pracy
z przyjemnością. Praca to praca.
Ale Gretchen nie jest „pracą". Jest kobietą, która
go fascynuje intelektualnie i pociąga fizycznie. Kurt
unikał stałych związków; miewał przelotne romanse,
lecz nie angażował się uczuciowo. Ostatnim razem był
zakochany osiem lat temu. W policjantce. Planowali
z Karey ślub, ale wtedy właśnie zdarzyła się ta strze
lanina, w której zginął jego partner.
Gdy tylko Karey uzmysłowiła sobie, że małżeństwo
z człowiekiem oskarżonym o zabicie partnera może
zaszkodzić jej w karierze, natychmiast oddała mu pier
ścionek zaręczynowy.
Karey i Gretchen różniły się jak dzień i noc. Karey
umiała sobie radzić z mężczyznami. Była piękna, świa
doma swej urody, łasa na komplementy. Uwielbiała
flirtować. Intelektem nie grzeszyła, ale pracę wykony
wała rzetelnie; nikt nigdy się na nią nie skarżył.
Gretchen z kolei nie potrafiłaby zatrzepotać zalotnie
rzęsami, gdyby od tego zależało jej życie. Wzbudzała
w Kurcie instynkt opiekuńczy, lecz nie tylko. Nie pa
miętał, aby jakiejkolwiek kobiety tak bardzo pożądał.
Seks z Karey był przyjemny, czasem namiętny, ale to
wszystko. A z Gretchen... wiedział, że będzie inaczej;
że namiętność będzie przeplatać się z czułością, deli
katnością.
Boże, ona była taka niewinna. Po jej zachowaniu
poznał, że nie ma zbyt dużego doświadczenia w spra
wach męsko-damskich. Nie był pewien, jak się to
wszystko zakończy, ale nie ulegało wątpliwości, że nie
uda mu się uciec przed prawdą. Że prędzej czy później
będzie musiał w sposób świadomy i dojrzały zaakcep
tować uczucia, które na razie wciąż spycha gdzieś
w głąb.
Nazajutrz rano spotkali się na śniadaniu w hotelo
wej restauracji. Kurtowi udało się namówić Gretchen
na wagary. Muzeum Egipskie oboje znali, więc spędzili
dzień na zwiedzaniu mniejszych kairskich muzeów, ko
ściołów koptyjskich, meczetów. Spacerując po słyń-
nym suku Chan al-Chalili, Gretchen nagle sobie coś
przypomniała.
- Wiesz, wczoraj wieczorem zobaczyłam mojego
ojca. Pojawił się w tym wspomnieniu z plaży. Zoba
czyłam, jak wychodzi z domu i idzie w naszym kie
runku.
- Mów dalej. Zamieniam się w słuch.
Uśmiechnęła się.
- Tata był wysokim, potężnie zbudowanym męż
czyzną. Miał ciemne włosy i nosił okulary. W tym
wspomnieniu przyszedł do nas na plażę, złapał mamę
od tyłu i zaczął ją całować. Jay i moi pozostali dwaj
bracia... - Urwała, wyraźnie sfrustrowana. - Psiakość,
mam ich imiona na końcu języka!
- Przypomnisz sobie. - Kurt ścisnął ją za rękę. -
Co robili twoi bracia?
Słuchając Gretchen, cały czas analizował informa
cje i porównywał z tym, co sam wie. Wkrótce doszedł
do niepokojących wniosków. Siwe włosy 01ivera
Gamble'a mogły dawniej być ciemne, lecz jego same
go nikt nie nazwałby wysokim i potężnie zbudowa
nym. Kurt mierzył metr osiemdziesiąt pięć wzrostu,
a Gamble był co najmniej pół głowy od niego niższy
i zdecydowanie należał do chudzielców.
- Tata skonstruował dla nich niesamowity pojazd
- kontynuowała Gretchen. - Taki ciągnik, który prze
woził piasek, wysypywał go i jeszcze uklepywał spe
cjalnymi łopatkami. Bracia razem z ojcem budowali
fantastyczne zamki...
Nagle zmarszczyła czoło.
- Co się stało? - zapytał Kurt. Potrafił odczytywać
najdrobniejsze niuanse mimiczne widoczne na jej twarzy.
- W nocy miałam koszmarny sen. Chociaż nie je
stem pewna, czy to naprawdę był sen, czy raczej wspo
mnienie autentycznych wydarzeń.
- Pamiętasz go?
- Tak, bardzo dobrze. I dlatego myślę, że chodzi
o wspomnienie. Normalny sen blednie, rozwiewa się,
a ten po prostu utkwił mi w głowie. - Wzdrygnęła się.
- Nic dziwnego, że boję się wody i ognia.
Spoglądał na nią bez słowa. Wyczekująco.
- Zaczyna się tak... - Wciągnęła głęboko powie
trze, próbując uspokoić rozdygotane nerwy. Ręce jej
drżały. - Jestem w wodzie. Nie sama. Obok jest jakaś
kobieta, chyba moja mama. Płyniemy. Ona usiłuje pod
trzymać mnie na duchu, dodać mi otuchy, ale ja już
nie mam sił. Czuję się strasznie zmęczona. Przed nami
dryfuje nieduża łódź. Płyniemy w jej kierunku. - Na
moment Gretchen zamilkła. - Nagle za mną potężny
błysk rozjaśnia niebo. Odwracam się i widzę łódź, a ra
czej dwie połówki łodzi, które płoną. A potem z całej
siły coś we mnie uderza. Idę pod wodę, dławię się.
Tracę orientację; nie mogę wydostać się na powierz
chnię. I to... to koniec.
- Boże - szepnął. Nic dziwnego, że Gretchen boi
się wody i ognia. Jeżeli koszmar, który mu przed chwi
lą opowiedziała, rzeczywiście się wydarzył, to przeżyła
w dzieciństwie ogromny szok. - Wygląda na to, że od
dalałyście się od jednej łodzi w kierunku drugiej, kiedy
ta pierwsza wybuchła.
Tak, to by tłumaczyło jej opory przed wejściem do
basenu.
Kiedy Gretchen szykowała się w swoim pokoju do
kolacji, Kurt wrócił do siebie i zadzwonił do 01ivera
Gamble'a.
- Chcę się upewnić co do paru szczegółów - rzekł.
Zapytał o kilka nieistotnych spraw, o których już
wcześniej rozmawiali. Gamble, lekko zniecierpliwiony,
na każde pytanie dawał krótką, twierdzącą odpowiedź.
- Powiedział pan, że córka jest jedynaczką, pra
wda? - Pytanie zadane było obojętnym tonem, niemal
od niechcenia.
- Bo co? - warknął Gamble, jakby temat wyraźnie
mu nie odpowiadał.
- Nic. Po prostu Gretchen mówi, że zawsze ma
rzyła o rodzeństwie - skłamał, zdumiony tym, jak ła
two można wymyślić na poczekaniu bajeczkę. - Lu
dzie, którzy ją adoptowali, nie mieli własnych dzieci,
więc czuła się samotna.
- Jest jedynaczką - oznajmił płaskim głosem
Gamble.
- W porządku. Jeszcze jedna rzecz. Gretchen boi
się wody. Podejrzewa, że mogła uczestniczyć w jakimś
wypadku na łodzi albo coś w tym rodzaju. Nic sobie
pan nie przypomina?
- Wypadek na łodzi? - Gamble zadumał się. - Nie,
niczego takiego... Chociaż nie! Chwileczkę! Któregoś
dnia, kiedy była mała, wybraliśmy się łódką na ryby.
W pewnym momencie córka wypadła za burtę. Natych-
miast wciągnąłem ją z powrotem, absolutnie nic się jej
nie stało, ale może uraz pozostał? Może stąd jej strach
przed wodą? - Zakasłał. - To kiedy ją pan przywiezie?
- Kiedy skończy pracę w Kairze - odparł Kurt. -
Kilka dni w jedną lub drugą stronę robi panu aż taką
różnicę?
- Niby nie, ale tak długo byliśmy rozdzieleni i tak
bardzo za nią tęsknię... Po prostu nie mogę się do
czekać, kiedy ją znów zobaczę.
Czasem Kurtowi się wydawało, że ma zamontowane
w głowie urządzenie mierzące poziom fałszu. Strzałka
niebezpiecznie odchyliła się od pionu już przy opo
wieści o wyprawie na ryby i wypadnięciu za burtę,
a teraz doszła do najwyższego poziomu.
- Jestem pewien, że ona też nie może się doczekać
spotkania z panem - rzekł Kurt, przerażony łatwością,
z jaką kolejne kłamstwo przeszło mu przez usta.
Z całego serca nienawidził łgarzy i oszustów, nie
miał za grosz szacunku dla podłych, nieuczciwych lu
dzi. Oczywiście nie dysponował żadnymi dowodami
na to, że Gamble mija się z prawdą, ale do tej pory
intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła.
Dotychczas postrzegał świat w kolorach czerni
i bieli; nie uznawał szarości. Albo ktoś postępuje ety
cznie, albo nie. Albo ma rację, albo nie. Albo kłamie,
albo mówi prawdę. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał,
że istnieją różne odcienie szarości. I że to niekonie
cznie jest złe. Na przykład on sam kłamał w słusznej
sprawie: starał się chronić Gretchen. Tylko przed
czym? Tego jeszcze nie wiedział.
Postanowił przeprowadzić mały test.
- Czy może pan powiedzieć coś na temat dzieciństwa
córki? - spytał. - Gretchen strasznie jest tego ciekawa.
- Nie, to nie byłoby rozsądne - odparł szybko
Gamble. - Mówiłem panu, że zamierzam skontakto
wać się z psychiatrą? A więc skontaktowałem się;
twierdzi on, że osobie cierpiącej na amnezję nie można
podsuwać obrazów i w ten sposób starać się pobudzać
jej pamięć. Takie praktyki są bardzo niebezpieczne. Po
wiedział też, żeby niczego nie robić bez jego wiedzy;
sam osobiście zajmie się Gretchen.
Wcale się to Kurtowi nie podobało.
- Nie sądzi pan, że działa zbyt pochopnie? Może
należałoby najpierw spytać córkę o zgodę?
- To nie pańska sprawa, Miller. Wynająłem pana, że
by ją pan odnalazł i nam dostarczył. To wszystko. Jeżeli
chce pan otrzymać resztę swojego pokaźnego honora
rium, proszę wykonać zadanie. I to jak najszybciej.
„Żeby ją pan odnalazł i nam dostarczył..." Hm,
dziwnie brzmiały te słowa. Złowrogo. Przez moment
Kurt zastanawiał się, czy nie ponosi go fantazja. Ale
nie. Coś w głosie Gamble'a - może tembr, a może do
bór słów - sprawiło, że odruchowo wzmógł czujność.
I nagle doznał olśnienia. „Nam? Dostarczył nam?"
Jakim nam? Kogo, do diabła, miał Gamble na myśli?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Halo? .
- Croft?
- Cholera, mówiłem, żeby przez telefon nie używać
nazwisk!
- Przepraszam, zapomniałem - powiedział 01iver
Grimble, siląc się na spokój. - Podejrzewamy z Agnes,
że natknęliśmy się na pewną przeszkodę.
- Jaką?
- Detektyw, którego wynajęliśmy, żeby odszukał
Grace... Gretchen, jakoś słabo na nią naciska, żeby
się z nami spotkała. To znaczy ze mną. Żeby się ze
mną spotkała.
- Skąd wiesz?
- Zadaje mnóstwo pytań o jej przeszłość, mówiąc,
że to ją bardzo interesuje. Oczywiście - dodał pośpie
sznie Grimble - nie udzielam mu żadnych odpowiedzi.
Podobno dziewczyna nie ma zamiaru wyjechać z Kai
ru, dopóki nie skończy pracy, a skończy mniej więcej
za dwa tygodnie, i dopiero wtedy podejmie decyzję
o ewentualnym spotkaniu.
- Dwa tygodnie? Powiedział jej, że jest jedyną
dziedziczką ogromnej fortuny?
- Nie zrobiło to na niej wrażenia.
- Dwa tygodnie - powtórzył Willard Croft. - Mia
łem nadzieję, że do tego czasu zdołam ją przeprogra
mować. Może nam być potrzebna, żeby ściągnąć po
zostałych.
- Myślę, że tego terminu nie da się przyśpieszyć
- przyznał nerwowo Grimble.
- Coś jeszcze?
- Hm, nie jesteśmy z Agnes pewni, ale obawiamy
się, że ten detektyw nie bardzo wierzy w wersję o bio
logicznym ojcu szukającym córki. Zadaje zbyt wiele
szczegółowych pytań.
- Rozumiem - mruknął Croft. - Starajcie się go
zwodzić. A jeśli dziewczyna odmówi spotkania, zasto
sujemy inną metodę.
- Spiszmy wszystko, co pamiętasz - zaproponował
Kurt. - Zacznij od ludzi.
Umówili się, że po jej powrocie z muzeum spotkają
się na dole, w hotelowym barze. Siedzieli przy stoliku
pod ścianą, w ustronnym miejscu, jedząc kanapki
i rozmawiając o niczym. Po pewnym czasie Kurt po
stanowił przejść do poważnych spraw.
- Dobrze. - Gretchen wciągnęła głęboko powie
trze. - A więc: ojciec i matka. - Jeszcze raz opisała
ich wygląd. - Trzej bracia i jedna siostra. Jeden z braci
ma na imię Jay. - Urwawszy, zmarszczyła z namysłem
brwi. - Albo jego imię zaczyna się na literę J. Tak, to
bardziej prawdopodobne. Coś mi w imieniu Jay prze
szkadza.
- Kogoś jeszcze pamiętasz?
Zawahała się.
- Nie, więcej osób nie kojarzę. Raz na jakiś czas
mam przed oczami zamazany obraz jakiejś pary, która
z nami mieszkała. A jeśli nie z nami, to gdzieś w po
bliżu. Pewnie byli przyjaciółmi moich rodziców, ale
nie potrafię dopasować do nich ani nazwiska, ani
twarzy.
- Na razie nie potrafisz.
Skinęła głową. Oby Kurt miał rację.
- W porządku. Przejdźmy do miejsc.
- Po pierwsze plaża. Wydaje mi się, że spędzaliśmy
na niej sporo czasu.
- Pewnie tak, zwłaszcza jeśli dom stał nad brze
giem oceanu.
- Wiesz, dużo myślałam o tym incydencie w wo
dzie, o którym ci mówiłam. Kilka rzeczy mi się jeszcze
przypomniało.
- Jakich?
- Ze ten wybuch miał miejsce w ciągu dnia.
Wyraźnie pamiętam ogień na tle błękitnego nieba.
Kurt wszystko zapisywał.
- Na pewno nie dygotałam z zimna, czyli woda
musiała być w miarę ciepła. Zatem było lato.
- Albo mieszkaliście na głębokim południu, gdzie
woda zawsze jest ciepła.
Potrząsnęła głową.
- Nie sądzę. Gdybyśmy mieszkali w ciepłym kli
macie, to nie potrzebowalibyśmy zimowych kurtek.
- Nosiłaś kurtkę?
Zawahała się.
- Nie wiem. Nie pamiętam śniegu ani mrozu, pa
miętam za to grubą czerwoną kurtkę z kapturem. Chy
ba należała do mnie. - Westchnęła głośno. - Niewiele
nam to daje, prawda?
- Liczy się każdy drobiazg, nawet rzeczy z pozoru
błahe. - Odłożywszy na bok ołówek i notes, obszedł
stół i ujął Gretchen za rękę. - Chodź. Powinnaś się
położyć. Sprawiasz wrażenie zmęczonej.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Opuścili bar
i skierowali się do wind.
- Od paru nocy źle sypiam - rzekła. - Ciągle się
budzę, przekonana, że śni mi się moja rodzina, ale po
tem nic nie pamiętam.
Otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie.
- Wydawało mi się, że jesteś dziś spięta.
- Jestem - przyznała. - Wiesz, odkąd zaczęły mnie
nawiedzać wspomnienia, chcę jak najszybciej rozwi
kłać tę sprawę. Czyli jak tylko skończę pracę w mu
zeum, chciałabym, żebyś zabrał mnie na spotkanie
z moim ojcem. - Grymas wykrzywił jej usta. - Jeśli
facet faktycznie nim jest.
- A dlaczego uważasz, że nie jest? - spytał zdu
miony.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Po prostu mam takie dziwne przeczu
cie... - Roześmiała się, ale w jej śmiechu pobrzmie
wał smutek i gorycz. - Znów zaczynam marudzić.
Wysiadłszy z windy, Kurt wyjął Gretchen z ręki
plastikową kartę otwierającą elektroniczny zamek
w drzwiach.
- Należy ufać intuicji - rzekł, przepuszczając Gre-
tchen przodem. - Zadzwonię jutro do przyjaciela i po
proszę, żeby zdobył o Gamble'u jakieś informacje. Już
raz próbowałem, ale chyba wyjechał z miasta.
Odwróciła się zaintrygowana; nie mówiąc nic
wprost, dawał jej do zrozumienia, że on sam również
ma wątpliwości.
Nie spodziewał się, że Gretchen się zatrzyma,
i wpadł na nią z całym impetem. Wypuściła z sykiem
powietrze, jakby zderzenie z silnym męskim ciałem
pozbawiło ją tchu, i zacisnęła ręce na jego ramionach,
by nie stracić równowagi.
Przez chwilę stali bez ruchu, wpatrując się sobie
w oczy. Potem on wolno przesunął wzrok do jej ust,
a ona, drżąc z podniecenia, objęła go za szyję. Zalała
ją fala miłości i pożądania. Boże, jak bardzo pragnie
tego faceta! Jak bardzo jest jej potrzebny! W ciągu za
ledwie paru dni stał się najważniejszą osobą w jej ży
ciu. Kocha go.
- Kurt...
Zamknąwszy oczy, jęknął ochryple, po czym z tru
dem przełknął ślinę. Z całej siły zacisnął ręce na jej
talii. Była pewna, że za moment schyli głowę i...
Nie zrobił tego. Delikatnym, choć stanowczym ru
chem odsunął ją od siebie.
- Nie. Nie mogę cię pocałować.
- Dlaczego? - spytała zaniepokojona.
- Jesteś... że tak powiem... moją „pracą". To by
łoby nieetyczne.
Gretchen odprężyła się.
- Ale już wkrótce przestanę nią być. Jak tylko do
wieziesz mnie do ojca. Więc... - zawiesiła głos.
- Nie, Gretchen. Dobrze wiesz, jak bardzo cię pra
gnę, ale to - wskazał głową na stojące pod ścianą łóżko
- nie byłoby w porządku. Zasługujesz na kogoś lep
szego, na kogoś, kto może ci dać więcej niż ja.
Wydęła usta.
- Mylisz się; masz wszystko, czego potrzebuję. -
Chciała, żeby zabrzmiało to pogodnie, żartobliwie, ale
wyszło niemal płaczliwie.
Kurt puścił ją, cofnął się o krok, po czym delikatnie
uwolnił się od rąk obejmujących go za szyję.
- Nie. Żyjesz w ogromnym stresie. Jesteś skołowa
na, zagubiona. Będę przy tobie, będę cię wspierał i ci
pomagał, ale nie pójdę z tobą do łóżka.
Zanim zdążyła zareagować, odwrócił się i wyszedł
z pokoju, pozwalając, by drzwi się za nim zatrzasnęły.
Stała bez ruchu, z otwartymi ustami, nie wiedząc,
czy wybiec za Kurtem i zawiesić mu się na szyi, czy
może obrzucić go wyzwiskami. Coś podobnego już raz
powiedział, ale wtedy nie przyszło jej do głowy, że
tak poważnie traktuje swoją pracę i obowiązki.
Zadrżała. Pragnęła być przy nim, tulić się do jego
ciała. Dotychczas tylko raz kochała się z mężczyzną;
była to zwykła kopulacja, mechaniczne ruchy, nie ma
jące nic wspólnego z tym, co czytała w książkach
i pismach. Wiedziała, że z Kurtem będzie inaczej, że
wzniosą się na wyżyny rozkoszy.
Zrozumiała, że jego odmowa wynika z troski o nią.
Że naprawdę mu na niej zależy.
Miała ochotę śpiewać, tańczyć, krzyczeć z radości.
Nie umiała dokładnie powiedzieć, kiedy sama zako
chała się w Kurcie, ale musiało to być dosłownie parę
godzin po ich pierwszym spotkaniu. Jeżeli on też ją
kocha... Po raz pierwszy w życiu przyszłość jawiła
się jej różowo. Pomyślała o małżeństwie. Małżeństwo,
dom, dzieci...
I nagle przepełniło ją tak wielkie szczęście, że
o mało nie zemdlała. Dzieci! Ktoś, z kim łączyłyby
ją więzy krwi. Ktoś, w kim żyłaby cząstka jej oraz
Kurta.
Nie tak dawno temu podjęła decyzję o zostaniu mat
ką, gotowa nawet była poddać się sztucznemu zapłod
nieniu. Odkąd poznała Kurta, ani razu nie pomyślała
o dzieciach; skoncentrowała się wyłącznie na nim.
A teraz... Chyba nie będzie musiała chodzić do banku
spermy; wszystko wskazuje na to, że ma szansę na
normalne życie rodzinne. Była wniebowzięta.
Należało jedynie przekonać Kurta, że są dla siebie
stworzeni. W swoim mniemaniu uważał, że postąpił
właściwie. „Jesteś skołowana - powiedział - zagubio
na". Nieprawda. Wcale nie była skołowana. Wiedziała,
czego chce.
Musi tylko uzmysłowić to Kurtowi.
Wieczorem zjawił się o stałej porze, by zabrać ją
na kolację. Gretchen specjalnie została dłużej w pracy.
Obmyśliła plan działania. Kurt pragnie się z nią ko
chać, była tego pewna. Wystarczy go leciutko zachęcić.
Kiedy już będzie po wszystkim, wtedy sam zrozumie,
że niepotrzebnie się opierał. Ze oboje trafili na swoją
drugą połowę.
- Chwileczkę! - zawołała.
Po powrocie z pracy wzięła prysznic; właśnie skoń
czyła się wycierać. Włożywszy miękki hotelowy szla
frok, ruszyła do drzwi. Znając punktualność Kurta, wy
liczyła wszystko co do minuty.
Uniósł zdziwiony brwi.
- Nie wiem, czy w tym stroju wpuszczą cię do re
stauracji - rzekł z uśmiechem.
- Pracowałam do późna - wyjaśniła zgodnie z pra
wdą. - Za moment będę gotowa.
Wzięła go za rękę i wciągnęła do pokoju. Na szczę
ście nie zaprotestował.
- Nie musisz się spieszyć. - Skrzyżowawszy ręce
na piersi, podszedł do okna.
- Widziałeś, że w najnowszym „National Geogra-
phic" jest artykuł o Tablicach Ahkra?
Skinął głową.
- Tak, twój ojciec mi go pokazał. Właśnie na pod
stawie zamieszczonych tam zdjęć uznał, że jesteś jego
córką.
Podniosła pismo ze stolika i przerzucając strony,
odnalazła artykuł.
- Całkiem sensownie tu wszystko objaśnili - rzek
ła, przyciskając pismo do piersi.
Szlafrok specjalnie przewiązała w pasie niedbale,
tak by można było zajrzeć jej w dekolt.
Kurt znieruchomiał. Nie potrafiła wyczytać nic z je
go twarzy. Przez kilka długich sekund nawet nie od-
dychał. Domyślając się, że toczy z sobą walkę, poczuła
dziką satysfakcję.
- Kurt...
- Idź się ubrać. - Wyrwawszy jej z dłoni pismo,
ponownie odwrócił się przodem do okna.
Gretchen wzięła głęboki oddech. Nie chciała się wy
cofywać; musi zdobyć się na odwagę, żeby kontynuo
wać to, co zaczęła. Liczyła, że wszystko pójdzie spraw
niej, że Kurt nie będzie za bardzo utrudniał jej zadania.
No cóż, tym większe czeka ją wyzwanie. Pociągnęła
za pasek; poły szlafroka rozsunęły się na boki, ukazując
nagie ciało.
- Kurt?
- Co? - mruknął, odwracając się.
I znów zastygł nieruchomo. Powoli przesuwał spoj
rzenie od jej dekoltu, po twardy płaski brzuch i ciemny
trójkąt w jego dole. Gretchen wiedziała, jak wygląda;
wiedziała, co Kurt widzi. Przed jego przyjściem ćwi
czyła przed lustrem.
- Co ty, u diabła, wyprawiasz? - spytał.
- A jak ci się wydaje?
Leciutko poruszyła ramionami, pozwalając, aby
szlafrok zsunął się na podłogę. Poczuła, że jest zde
nerwowana. Z całej siły musiała się powstrzymywać,
żeby nie uciec do łazienki.
Kurt rozluźnił palce. Pismo, które ściskał w dłoni,
upadło na dywan.
- Wydaje mi się, że... - Oblizał wargi. - Że wy
glądasz bardzo ponętnie. Ale...
Podeszła bliżej i zarzuciła mu ręce na szyję, po
czym przywarła do niego swym gołym ciałem. Czuła
się speszona, obnażona zarówno fizycznie, jak i psy
chicznie. Jeżeli ją teraz odtrąci, nie będzie umiała dalej
walczyć; po prostu usiądzie w jakimś ciemnym kąciku
i umrze ze wstydu.
- Kurt - szepnęła, ciepłym oddechem muskając go
w ucho - kochaj się ze mną.
Przez moment była pewna, że odmówi. Ale potem
zbliżył ręce do jej bioder i zaczął je głaskać. W jego
oczach płonął ogień.
- Nie chciałem tego - rzekł zmienionym głosem.
- Ale nie potrafię odejść.
Schyliwszy się, wziął ją na ręce, jakby ważyła tyle
co piórko, i położył na łóżku. Nie spuszczając z niej
wzroku, zaczął pośpiesznie ściągać z siebie ubranie.
Był wysoki, barczysty, umięśniony. Kiedy zobaczy
ła, jak bardzo jej pożąda, strach chwycił ją za gardło.
Zanim jednak zdążyła poderwać się z łóżka i wytłu
maczyć, że zaszła straszna pomyłka, położył się obok
i zgarnął ją w ramiona. Jęknęła podniecona, natych
miast zapominając o strachu.
- Boże, jakaś ty piękna!
Wiła się w jego ramionach, raz po raz wstrząsana
dreszczem.
- Nie ruszaj się - szepnął Kurt. - Pozwól mi się
kochać.
Jego słowa podziałały na nią kojąco. Odprężyła się
i skupiła na cudownych doznaniach. Był doświadczo
nym kochankiem, intuicyjnie wyczuwał, co jej sprawi
przyjemność. Oddychała coraz szybciej. Wkrótce
znaleźli wspólny rytm, unosili się do dźwięków nie
słyszalnej muzyki.
Seks z Kurtem w niczym nie przypominał jej pier
wszego doświadczenia erotycznego. Dziewictwo stra
ciła w ciemnościach, w pośpiechu, na kanapie. Tamten
mężczyzna myślał wyłącznie o własnych doznaniach,
nie zadał sobie trudu, aby doprowadzić ją do stanu
podniecenia.
Tym razem było zupełnie inaczej. Nie wyobrażała
sobie, że może istnieć tak wielka rozkosz.
Leżeli obok siebie, szczęśliwi i spełnieni. Zamiast
jednak cieszyć się bliskością tej cudownej istoty o je
dwabistej skórze, Kurt walczył sam z sobą. Z trudem
się powstrzymywał, by nie powiedzieć czegoś, czego
może pożałować.
Z każdym dniem, z każdą chwilą, Gretchen stawała
się dla niego coraz ważniejsza. A przysiągł sobie, że
już nigdy nie pozwoli, aby jakakolwiek kobieta za
władnęła jego sercem. Wszystko wskazywało na to,
że Gretchen już tego dokonała.
Wewnętrzny głos mówił mu: Na co czekasz? Ucie
kaj, ile sił w nogach.
Ale nie potrafił się ruszyć. Nie chciał się ruszyć. Kiedy
złapał ponownie oddech, przewrócił się na wznak, przy
ciągając ją do siebie. Przytuliła się do jego boku. Czuli
się razem tak dobrze, tak naturalnie, że wprost nie mógł
uwierzyć, iż są dwiema odrębnymi istotami. Z Karey,
którą kochał, a przynajmniej tak mu się wydawało, nig
dy nie miał wrażenia takiej jedności i harmonii.
Właśnie dlatego miał ochotę zwiać. A jeżeli nie
zwiać, to chociaż porozmawiać. Rany boskie, żaden
normalny mężczyzna nie marzy o rozmowie po seksie.
Marzy o tym, żeby zamknąć oczy i pójść spać. Ale
dziesiątki pytań cisnęły mu się na usta. Po prostu musi
wiedzieć, czy...
- Czy to był twój pierwszy raz?
Leniwym ruchem gładziła czarne włosy porastające
jego klatkę piersiową.
- Nie - odparła cicho. - Ale pod względem doznań
jestem... hm, dziewicą. Dlaczego pytasz? Zrobiłam coś
nie tak? - W jej niebieskich oczach malował się nie
pokój.
O mało nie parsknął śmiechem. Pohamował się jed
nak, bo nie chciał sprawić jej przykrości.
- Nie, kotku, byłaś doskonała. Po prostu... - za
wahał się - sprawiałaś wrażenie, jakby seks był dla
ciebie czymś nowym. No i byłaś tak ciasna, że bałem
się, czy nie zadaję ci bólu.
Wydawało mu się, że oblała się rumieńcem, ale nie
był pewien.
- Nie, nic mnie nie bolało. Wiesz, Kurt, nie miałam
pojęcia, że kiedy ludzie się kochają, świat przestaje ist
nieć.
Tak, rzeczywiście świat przestał istnieć, a ziemia za
drżała w posadach, ale to było normalne. Tak się właś
nie dzieje, kiedy dwoje zdrowych dojrzałych ludzi
idzie z sobą do łóżka. Na tym polega seks.
Jeszcze jedna sprawa nie dawała mu spokoju. Kiedy
czując zbliżający się orgazm, chciał wysunąć się
z Gretchen, zacisnęła mocniej nogi wokół jego bioder
i szepnęła, żeby został. Czy...
- Czy coś stosujesz?
- Nie musisz się o nic obawiać - rzekła. - Nie na
leżę do osób, które takie sprawy zostawiają w rękach
losu.
Odetchnął z ulgą. Nie chciał, żeby cokolwiek dzie
liło ich w chwilach intymnych, nawet coś tak cienkiego
jak prezerwatywa.
- Kochałam się dotąd tylko z jednym mężczyzną...
Był moim profesorem.
Zamyślił się. Nie podobała mu się świadomość, że
ktoś inny trzymał jego Gretchen w ramionach.
- Był starszy od ciebie? - Miał nadzieję, że pro
fesor był nie tyłko starszy, ale mądry, doświadczony
i delikatny, innymi słowy, że wiedział, jak wprowadzić
niewinną osobę w świat seksu.
- Znacznie. A ja byłam młoda i niewiarygodnie
głupia.
- Może naiwna - powiedział. - Ale głupia? Nie sądzę.
- W każdym razie nie było to miłe doświadczenie.
Pierwszy raz nie zawsze bywa miłym doświadcze
niem, ale nie musi być przykrym i bolesnym. Kurt po
czuł instynktowną niechęć do pana profesora, który
uwodzi studentkę, a potem ją bezceremonialnie rzuca.
- Nic dziwnego - powiedział, starając się ukryć
złość. - Byłaś w nim zakochana?
Wargi jej zadrżały.
- Nie. Myślę, że po prostu pochlebiało mi, że doj
rzały mężczyzna wykazuje mną zainteresowanie. Do
tej pory nikt nigdy nie zwracał na mnie uwagi. Parę
miesięcy wcześniej straciłam rodziców, byłam bardzo
samotna. Kilka razy spotkaliśmy się u niego w domu
w sprawach naukowych. On te nasze spotkania nazy
wał randkami. Któregoś wieczoru zaciągnął mnie do
łóżka...
Kurt przytulił ją mocniej i zaczął gładzić po ple
cach, chcąc załagodzić ból, który przebijał z jej słów.
- W ogóle nie ma porównania z tym, co przeżyłam
dzisiaj!
Roześmiał się, słysząc zdumienie w jej głosie.
- No, mam nadzieję.
Przetoczył się na nią i, wsparty na łokciach, poca
łował ją w usta, następnie, zostawiając językiem mo
kry ślad na jej skórze, przesuwał się coraz niżej. Gre-
tchen cichutko jęczała. W końcu przycisnął twarz do
jej wzgórka łonowego.
- Mmm - westchnął błogo. - Mógłbym tu zasnąć.
- Nagle poczuł, jak Gretchen porusza lekko biodrami.
- Z drugiej strony po co tracić czas na sen?
Znacznie później, kiedy jego oddech się uspokoił,
uniósł głowę z poduszki i trzymając Gretchen za rękę,
spojrzał jej głęboko w oczy.
- Dziękuję. Za to, że się nie przestraszyłaś. Za to,
że mi zaufałaś.
Przez chwilę wpatrywała się w niego z powagą, po
czym rozpromieniła się, a jej oczy rozbłysły szczę
ściem.
- To ja powinnam ci podziękować. Za to, że po
kazałeś mi, na czym polega miłość.
Bał się takich słów. Kto się na gorącym sparzył,
ten na zimne dmucha. Ale Gretchen nie miała na myśli
miłości przez duże M; chodziło jej o miłość w sensie
fizycznym.
Wtem ziewnęła szeroko. I speszona oblała się ru
mieńcem.
- Przepraszam, nie chciałam przez to nic powie
dzieć.
Kurt wyszczerzył w uśmiechu zęby, rad ze zmiany
tematu.
- Jest późno. - Wyciągnął się obok niej. - Powin
niśmy się przespać.
Nie zaprotestowała. Ułożyła się wygodnie, objęła
go w pasie, nogę zarzuciła na jego uda. Cieszył się,
że nie kazała mu wrócić do własnego pokoju.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Jake Ingram poderwał się gwałtownie. Śnił mu się
sen tak wyrazisty, że przez moment czuł się całkiem zde
zorientowany. Wpatrywał się w otaczającą go ciemność,
serce waliło mu jak młotem. Dopiero po chwili z mroku
zaczęły się wyłaniać zarysy pokoju i znajomych mebli.
Cholera! Zastanawiał się, czy istnieje jakiś sposób,
żeby dotrzeć do wspomnień, które muszą w nim tkwić.
Bo przecież zanim trafił do rodziny adopcyjnej, żył
w normalnym domu, z ojcem, matką i rodzeństwem.
Musi być sposób. Nie chciał, aby do końca życia,
w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach, nachodziły
go mętne, przerażające obrazy z przeszłości.
Kilka razy wciągnął głęboko powietrze, starając się
spowolnić bicie serca i na spokojnie odtworzyć sen.
Bawił się na plaży. Na pewno była to plaża w Karolinie
Północnej, gdzie mieszkali w dużym domu należącym
kiedyś do rodziny ojca. Domu, o którym mówiła mu
Vi, jego matka.
Jakoś nie sądził, aby kiedykolwiek potrafił zwracać
się do Vi per „mamo". Mamą na zawsze pozostanie
dla niego kobieta, którą wyraźnie pamiętał, kobieta,
która go wychowała - matka Zacha. Lecz to Vi, atra-
kcyjna szatynka z blizną na czole, była jego biologi
czną matką i to ona zajmowała się nim w dzieciństwie.
Chociaż prawie jej nie znał, na myśl o tym, co prze
szła, żeby ocalić życie swoich dzieci, wzruszenie od
bierało mu głos. Teraz on musi uratować siebie i ro
dzeństwo przed niebezpieczeństwem, jakie znów im
grozi ze strony dawnych wrogów ich rodziców.
Żałował, że nie pamięta braci i sióstr. Czasem tylko,
tak jak dzisiejszej nocy, nawiedzały go na pół sny, na
pół wspomnienia.
Wracając do snu... jest na plaży i razem z jakąś
dziewczynką buduje wspaniały zamek z piasku. Potem
do dziewczynki podchodzi chłopiec, młodszy od nich
obojga - czyżby Gideon? - i wylewa siostrze na głowę
kubełek wody.
Jake pokręcił z uśmiechem głową, po chwili jednak
spoważniał. Przypomniał sobie, co w mediach mówiono
i pisano o chłopcu, który kiedyś zwał się Gideonem.
Kim jest Achilles? Zwłaszcza ten prasowy tytuł czę
sto powracał w jego myślach. Jeśli Violet nie myliła
się, a był pewien, że się nie myli, to on, Jake Ingram,
zna odpowiedź na to pytanie. Wszyscy domagali się
szybkiego znalezienia sprawcy kradzieży i osadzenia
go w więzieniu. Czy istnieje sposób na uratowanie Gi-
deona? Jake zakładał, że brat nie pamięta, kim jest.
Przerażająca opowieść Violet o praniu mózgu i za
szczepianiu fałszywych wspomnień uzmysłowiła mu,
jak trudno będzie dotrzeć do Gideona.
Kiedy tak leżał w łóżku, zaczęły ponownie nacho
dzić go fragmenty snu. Odprężył się. Tamtego dnia na
plaży czuł się bezpieczny, kochany. Cała rodzina od
poczywała nad wodą. Mama siedziała nieopodal na ko
cu, trzymając na kolanach małą dziewczynkę, której
opowiadała bajkę, natomiast drugi mały chłopiec ra
zem z ojcem przeskakiwał fale.
Nagle sielski obrazek został zakłócony. Matka pod
niosła wzrok. Na jej twarzy odmalował się lęk. Jake
obejrzał się przez ramię, ciekaw, co ją tak zaniepokoiło.
Zobaczył dwie osoby, które szły w ich kierunku. Na
ich widok poczuł... tak, wstręt. Dlaczego? Co się, u li
cha, działo?
Mimo protestów syna ojciec wyszedł z wody
i skrzyżowawszy ręce na piersi, ustawił się za matką.
Wyglądał tak, jakby rzucał przybyszom wyzwanie. Pa
trząc na niego, Jake pomyślał sobie, że nie chciałby
być w skórze tamtej dwójki.
Kiedy postaci zbliżyły się na tyle, że było widać
ich twarze, Jake przeżył kolejny szok. Ni stąd, ni zo
wąd przeszłość zlała się z teraźniejszością. Przecież
znał tych ludzi! Nie tylko pamiętał ich z dzieciństwa,
ale również z niedawnej przeszłości. Spotkali się na
przyjęciu w Teksasie: akurat dyskutował o czymś
z Davidem Castlemane'em, kiedy oni stanęli obok
i bezceremonialnie wtrącili się do rozmowy. -
Agnes Payne i 01iver Gamble. Choć to niezupełnie
tak. Violet powiedziała mu, że 01iver nazywa się
Grimble, a nie Gamble.
W dzieciństwie mówił do nich ciociu Anges i wujku
Ollie. Pamiętał, że kilka razy namawiali go, by prze
nocował u nich w domu, po sąsiedzku, ale on i siostra
zawsze się wykręcali. Natomiast zdarzało im się za
bierać do siebie na noc młodszą trójkę. Diabli wiedzą,
co knuli i dlaczego koniecznie chcieli gościć pociechy
swoich przyjaciół.
Jake nie przepadał za ciotką i wujkiem, choć nie
pamiętał, czym mu się narazili; podejrzewał, że ni
czym, że po prostu intuicyjnie wyczuwał, że tak na
prawdę to wcale nie lubią dzieci.
Uświadomił sobie, że Violet miała rację. Na przy
jęciu pewnie spiskowali, jak by go tu uprowadzić. Nie
udało im się i później porwali Zacha. Na myśl o tym,
czym to się mogło skończyć, ogarnęła go wściekłość.
Całe szczęście, że Maisy - obecnie żona Zacha - na
brała podejrzeń i pomogła Zachowi uciec.
Zrozumiał, że musi czym prędzej odszukać Gretchen.
Kiedy parę dni temu zadzwonił na Harvard, uzyskał in
formację, że Gretchen Wagner przebywa w Londynie.
W dziekanacie londyńskiego University College usły
szał, że Gretchen wciąż prowadzi badania w Kairze. Spo
dziewano się jej z powrotem w ciągu miesiąca. Posta
nowił spokojnie zaczekać. Ale teraz wiedział, że nie ma
chwili do stracenia. Przypuszczalnie Gretchen nie pamię
ta swojej przeszłości i uzna go za szaleńca, ale jeśli Agnes
z 01iverem zdołali odkryć jego, Jake'a, prawdziwą toż
samość, istnieje duże ryzyko, że nie przeoczyli osoby
tak znanej w środowisku naukowym jak Gretchen.
Postanowił, że spróbuje zasnąć, bądź co bądź jest
środek nocy, a jutro rano energicznie przystąpi do dzia
łania.
Jaskrawe promienie słońca wdzierały się przez wą
ską szparę między zasłonami, zalewając pokój jasnym
światłem.
Kurt otworzył oczy. Głowa Gretchen leżała na jego
ramieniu, jej pachnące świeżością, lśniące włosy ła
skotały go w policzek, a pośladki opierały się o jego
podbrzusze.
Podniecony, wolną ręką zaczął ją gładzić po bio
drach. Zamruczała cichutko. Wsunął kolano pomiędzy
jej nogi. Była rozgrzana, wilgotna. Gdy wszedł w nią
delikatnie, błogo westchnęła.
- Dzień dobry, kwiatuszku - szepnął jej do ucha.
- W twych stronach ludzie tak witają poranek? -
spytała ze śmiechem.
- Tak ja witam najśliczniejszą kobietę na świecie.
Wkrótce oboje wznieśli się na szczyty rozkoszy.
Najpierw orgazm wstrząsnął jej ciałem, po chwili cia
łem Jake'a. Czy kiedykolwiek było mi tak dobrze? -
pomyślał, starając się złapać oddech. Leżeli na samej
krawędzi łóżka; cud, że nie spadli.
Przewróciwszy się na drugi bok, Gretchen przytuliła
się do Jake'a. Nic nie mówili, po prostu cieszyli się
swoją bliskością. W pewnym momencie Jake zdrze
mnął się; obudził go lekki powiew powietrza.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że Gretchen wstaje.
- Gdzie idziesz?
- Do łazienki. W przeciwieństwie do was mężczyzn
my, kobiety, czasem musimy opróżnić pęcherz. - Posła
wszy mu szelmowski uśmiech, znikła za drzwiami.
Przeciągnął się na łóżku zadowolony z siebie, po
czym spuścił nogi na podłogę i wstał. Powoli zaczął
się ubierać. Wróci do siebie do pokoju, weźmie pry
sznic i znów ruszy na zwiedzanie miasta - tym razem
sam; podejrzewał, że Gretchen nie da się drugi dzień
pod rząd wyciągnąć na wagary.
A potem nadejdzie noc. Na myśl o tym, że znów
będzie ją trzymał w ramionach i czuł jej ciepły oddech
na swojej skórze, serce zabiło mu szybciej.
Powinien być na nią zły, że uciekła się do podstępu,
aby go uwieść. Ale nie był zły; przeciwnie, cieszył
się, że zdobyła się na taki krok. On pragnął jej, ona
jego. Byli wolni, dorośli, podobali się sobie, nikogo
nie krzywdzili.
Nawet nie pamiętał, dlaczego wcześniej się tak
wzbraniał. Co nim kierowało? Na pewno troska
o Gretchen - nie chciał się jej narzucać ani za bardzo
na nią naciskać. I na pewno niechęć do łączenia spraw
zawodowych i prywatnych. Ale stało się i był z tego
powodu szczęśliwy. Kraj faraonów na zawsze pozo
stanie w jego wspomnieniach.
Kair. Już wkrótce wyjadą stąd i wrócą do Stanów.
Zastanawiał się, czy słusznie zrobił, godząc się na dwu
tygodniową zwłokę. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu,
że powinni jak najszybciej spotkać się z mężczyzną,
który twierdzi, że jest ojcem Gretchen, i do końca wy
jaśnić tę sprawę.
No dobrze, ale co dalej? Po powrocie do Stanów
otrzyma resztę honorarium i powiedzą sobie do widze
nia. .. Wcale mu się to nie uśmiecha, zwłaszcza teraz.
Do licha! Nie chciał się z nią rozstawać.
A kto ci każe? - przemknęło mu przez myśl. Zaczął
prowadzić w duchu monolog: Nie musisz przecież pra
cować w Teksasie, możesz pracować gdziekolwiek. Prze
prowadź się do Bostonu. Jeżeli tam otworzysz biuro, bę
dziecie się mogli widywać codziennie. A kiedy się sobie
znudzicie, wtedy podejmiesz decyzję, czy wolisz zostać
na północnym wschodzie, czy wrócić na południe.
Hm, nie byłoby to głupie.
Z jednej strony nie wyobrażał sobie, aby mógł jej
kiedykolwiek nie pragnąć, z drugiej podejrzewał, że
prędzej czy później ona zacznie irytować jego, a on
ją. Na ogół tak się działo. Osiem lat temu obiecał sobie,
że nie będzie się angażował w żaden stały związek.
Prawdziwy związek, oparty nie tylko na świetnym se
ksie, ale również na uczuciu, wymaga czasu, pracy,
poświęcenia, zaufania. Kurt już raz miał złamane serce.
Nie zamierzał pozwolić, aby ktokolwiek zrobił to po
raz drugi.
Gretchen wyszła z łazienki i zdumiała się, widząc
go ubranego.
- Już mnie porzucasz? - spytała żartobliwym to
nem, ale w jej oczach malował się żal.
Uśmiechając się szeroko, rozpostarł ramiona. Pod
biegła rozpromieniona, objęła go za szyję i pocałowała
w usta.
- Kocham cię - szepnęła.
Miał wrażenie, jakby uderzyła w niego potężna fala.
- Nieprawda - powiedział bez zastanowienia. Czu
jąc, jak Gretchen sztywnieje, zaczął się pośpiesznie tłu
maczyć: - Owszem, coś między nami jest, ale to nie
miłość. To sympatia, pożądanie, wzajemne przyciąga
nie...
Przez moment panowała cisza jak makiem zasiał.
- Zarzucasz mi kłamstwo? - spytała wreszcie.
- Nie, po prostu...
- Po prostu mówisz, co sam czujesz?
Nie cofnęła się, ich ciała wciąż się stykały, ale nagle
wydało mu się, że Gretchen stoi po drugiej stronie
przepaści.
- Też nie... - bąknął.
Opuściła ramiona i odsunęła się, tak by nie mógł jej
dosięgnąć. Błogi, rozanielony wyraz, który pojawił się
na jej twarzy, kiedy skończyli się kochać, znikł bez śladu.
- Mam trzydzieści pięć lat - oznajmiła cicho. -
Nigdy dotąd nie byłam zakochana. Dopóki nie spot
kałam ciebie. Jeżeli ty mnie nie kochasz, wystarczy,
jak mi to powiesz. Cenię sobie szczerość.
Poczuł się jak ktoś, kto nie umie pływać, a zostaje
wrzucony na głęboką wodę. Ogarnęła go panika.
- Kochać nie kocham, bo miłość nie istnieje. Ty
też mnie nie kochasz. Oboje czujemy to samo.
- Czyli?
- Pociąg erotyczny. — Temu nie mogła chyba za
przeczyć? - No i mamy wiele wspólnego.
- Na przykład?
Zawahał się.
- Ty pochodzisz z Teksasu, ja ze wschodniego wy
brzeża - rzekła. - Pracowałeś w policji, teraz jesteś de
tektywem, a ja niemal od dziecka obracam się. w środo
wisku naukowym...
- Żadne z nas nie ma rodziny - wtrącił Kurt, ko
niecznie chcąc jej udowodnić, że jednak coś ich łączy.
- Oboje lubimy tańczyć.
- To są sprawy marginalne, Kurt. Nieistotne. - Mó
wiła spokojnie, ale wiało od niej chłodem. - Natomiast
sądziłam, że uczucie, którym się darzymy, pozwoli nam
przeżyć wspaniałą przygodę trwającą całe życie. Oka
zało się, że popełniłam błąd. - Minąwszy Kurta, na
cisnęła klamkę, po czym otworzyła drzwi i gestem
wskazała mu korytarz. - Zegnam.
To, co przed chwilą wziął za panikę, nie było żadną
paniką. W prawdziwą panikę wpadł dopiero teraz.
- Gretchen, błagam, posłuchaj. Lubię cię. Bardzo
cię lubię. A ostatnia noc... - Głos mu się załamał. -
Nigdy dotąd czegoś takiego nie przeżyłem. Pragnę być
z tobą, ale... Zrozum mnie! - zawołał zdesperowany.
- Nie szukam stałego związku...
Stała ze spuszczonym wzrokiem, ręce jej drżały,
a po policzkach spływały łzy.
Miał wrażenie, że zaraz pęknie mu serce. Podszedł
do niej i ujął ją za ramię.
- Kwiatuszku...
- A ja wręcz odwrotnie. Pragnę stałości.
Podniosła spojrzenie. Jej niebieskie oczy niczego
nie zdradzały. Jeżeli czuła rozdzierający ból czy smu
tek, skrywała go pod maską obojętności.
- To znaczy? - spytał znużonym tonem.
Spodziewał się, że w odpowiedzi usłyszy szumnie
brzmiące słowa: miłość, wierność, przywiązanie. Tyle
że on już w takie rzeczy nie wierzył.
- Dziecka.
Otworzył usta ze zdumienia. Zatkało go.
- Czego? - spytał wreszcie, pewien, że się prze
słyszał.
Gretchen uśmiechnęła się, bardziej do własnych
myśli niż do osłupiałego mężczyzny.
- Tak jak powiedziałam, mam trzydzieści pięć lat.
Już od jakiegoś czasu mój biologiczny zegar głośno
tyka. Dosłownie parę dni zanim poznałam ciebie, po
stanowiłam, że muszę mieć dziecko. - Przechyliła
w bok głowę. - Na wszelki wypadek, gdyby okazało
się, że spełniłeś moje marzenie, chciałabym ci z góry
podziękować.
- O nie, poczekaj. Nie możesz tak po prostu...
- O nic nie zamierzam cię prosić, o żadne pienią
dze, o pomoc. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Na
wet nie będziesz wiedział, czy dopisało mi szczęście.
- Do jasnej cholery! - ryknął. Dziesiątki myśli kłę
biły mu się w głowie. Jak ona mogła? Jak śmiała? Czy
od początku tylko o to jej chodziło?
Nigdy nie zastanawiał się nad potomstwem. Z Ka-
rey ani razu nie poruszali tego tematu. Był odpowie
dzialnym człowiekiem; zawsze - z wyjątkiem dzisiej
szej nocy - pilnował się, by mieć zabezpieczenie. Dziś
przypomniał sobie o tym trochę za późno. A kiedy
spytał Gretchen, czy coś stosuje, odparła że... Zaraz,
zaraz, co dokładnie powiedziała?
„Nie należę do osób, które takie sprawy zostawiają
w rękach losu".
Uświadomił sobie, że się nim posłużyła. Ale nie mógł
mieć do niej pretensji. Sam jest sobie winien. Nagle,
bez ostrzeżenia, nawiedziło go wspomnienie z dzieciń
stwa.
Miał dziewięć lat i kurczowo ściskał babcię za rękę.
Stali na cmentarzu, pod specjalnym baldachimem da
jącym schronienie przed słońcem, i słuchali probosz
cza. Proboszcz przemawiał nad trumnami zawierają
cymi szczątki jego rodziców, którzy zginęli w wypad
ku samochodowym.
Kurt zdawał sobie sprawę, że rodzice nigdy nie wró
cą, ponieważ widział ich przed pogrzebem, gdy leżeli
w otwartych trumnach. Nie wyglądali tak, jakby mieli
kiedykolwiek powstać.
Babcia postanowiła zabrać go do siebie. Nie chciał
u niej mieszkać. Chciał mieszkać z rodzicami. Chciał
siedzieć u mamy na kolanach, być tulony, całowany.
Przedtem wzbraniał się przed takimi czułościami, uwa
żał, że już jest za duży, że mama traktuje go jak małe
dziecko, ale teraz... Boże, ile by dał za to, żeby znów
go przytuliła!
Dlaczego musieli jechać na to nudne przyjęcie dla
dorosłych? Przed wyruszeniem z domu tata przyznał
mu się, że wcale nie ma na nie ochoty.
Łzy złości i frustracji spływały Kurtowi po twarzy.
Kilka spadło na rękę babci, bo staruszka popatrzyła
na niego smutnym wzrokiem i objęła go mocno. Po
czuł, że brzuch jej drży. Też płakała.
Z zadumy wyrwał go głos Gretchen.
- Kurt? - Przyglądała mu się jakoś dziwnie.
Teoretycznie wiedział, że rodzice wcale nie chcieli
go porzucić, że wszystkiemu winien był okrutny los,
ale mały zapłakany chłopiec, który wciąż w nim tkwił,
nie mógł się pogodzić z myślą, że jego własne dziecko
miałoby się wychowywać bez ojca.
- To również moje dziecko - rzekł schrypniętym
głosem.
- Dlaczego się złościsz? - spytała zaskoczona. -
Rozmawiamy hipotetycznie. Przecież jeszcze nic nie
wiem o żadnej ciąży.
- Dlaczego się złoszczę? Posłużyłaś się mną jak za
wodowym rozpłodnikiem i pytasz, dlaczego się złoszczę?
Nie marzył o dzieciach, nie chciał być za nikogo
odpowiedzialny. Przerażała go myśl, że od tego, jak
by postąpił, zależałby los jakiegoś małego człowieczka.
Ale było już za późno. Intuicja mu mówiła, że tej
nocy, kiedy się kochali, Gretchen na sto procent zaszła
w ciążę. Bał się jak diabli, a zarazem powoli spływała
na niego coraz większa ulga. Jeżeli Gretchen faktycznie
jest w ciąży, to teraz już nigdy się go nie pozbędzie.
- Ja posłużyłam się tobą? - wydusiła z siebie. -
A kto mi przed chwilą opowiadał o pożądaniu?
Stała w otwartych drzwiach, z rękami na piersiach
i z zaciętą miną, nerwowo przygryzając wargę.
- Jeżeli jesteś w ciąży - powiedział cicho Kurt -
przykleję się do ciebie jak guma do rozgrzanego chod
nika. Do końca życia się mnie nie pozbędziesz.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Zawsze pedantycznie dbająca o porządek, Gretchen
z nietypową dla siebie niestarannością wrzuciła buty
do torby podróżnej. Wciąż nie mogła ochłonąć po tym,
jak Kurt zareagował na informację o dziecku.
Powiedziała mu o możliwości zajścia w ciążę tylko
dlatego, że poczuła się urażona jego wypowiedzią. Cią
ży naprawdę w tym momencie nie planowała; po pro
stu sprawa antykoncepcji zupełnie wyleciała jej z gło
wy. Kiedy przypomniała sobie zdumienie i strach
w oczach Kurta na jej miłosne wyznanie, łzy zawisły
jej na rzęsach. Dlaczego znów spodobał się jej męż
czyzna, który nie odwzajemnia jej uczuć? Co z nią jest
nie tak? Widocznie nie zasługuje na miłość.
Nie, to bzdura! Szybko odrzuciła tę myśl. Nie po
zwoli, aby kolejny facet zniszczył jej pewność siebie.
Właśnie że zasługuje na miłość!
Pośpiesznie upchnęła do torby resztę rzeczy. Wcześ
niej zadzwoniła na lotnisko i zmieniła datę wylotu,
a także uregulowała rachunek za hotel. Była gotowa
do drogi. Pracę nad odczytaniem Tablic Ahkra już
skończyła; od paru dni zajmowała się nieistotnymi
szczegółami. Tłumaczyła sobie, że potrzebuje czasu,
by zastanowić się nad sytuacją rodzinną, w rzeczywi-
stości zaś starała się odwlec dzień spotkania z czło
wiekiem, który podawał się za jej ojca.
To absurdalne, pomyślała. Przecież Ołiver Gamble
nie chce wyrządzić jej krzywdy. Jest jej ojcem. To zna
czy, może nim jest. Dlaczego w to wątpi? Gdyby nim
nie był, jaki miałby powód, żeby nawiązywać z nią
kontakt? Choć to nie było łatwe, starała się rozproszyć
własne obawy. Wkrótce się z nim zobaczy. Za kilka
dni.
Postanowiła, że kiedy dotrze do Londynu, zadzwoni
do agencji Kurta i poprosi o zaaranżowanie spotkania
z 01iverem Gamble'em. A jeszcze lepiej, powie Na
ncy, żeby zadzwoniła; wtedy sama nie będzie musiała
rozmawiać z Kurtem. Hm, może zażąda też, aby Kurt
nie uczestniczył w spotkaniu. Zresztą nie ma ku temu
najmniejszego powodu.
Słysząc pukanie do drzwi, poderwała się z łóżka.
Poinstruowawszy boya hotelowego o tym, co ma zro
bić z jej bagażem, zjechała windą na dół i wsiadła do
taksówki.
W drodze na lotnisko czuła, jak przepełnia ją doj
mujący smutek. Kilka razy otarła chusteczką łzy. Je
szcze nigdy nie była tak szczęśliwa jak podczas ostat
nich dwóch tygodni.
Jak mogła tak bardzo pomylić się w ocenie Kurta?
Wprawdzie nie miała dużego doświadczenia z mężczy
znami, w dodatku rzadko udzielała się towarzysko, ale
przecież nie była głupia. Podejrzewała, że za jego re
akcją na jej wyznanie miłości musiały się kryć jakieś
bolesne przeżycia, które z nią nie mają nic wspólnego.
Równie dziwna była jego reakcja na ciążę i dziecko.
Nie przyszło jej do głowy, że obudzi się w nim instynkt
ojcowski.
Przypomniała sobie szok na twarzy Kurta, kiedy na
pomknęła o możliwości ciąży. A potem... potem było
tak, jakby całkiem o niej zapomniał. Pochłonęły go
wspomnienia, coś wyraźnie zaniepokoiło. Szkoda, po
myślała, że nie może go spytać, o czym wtedy myślał.
Trudno; on jest w centrum Kairu, w Nile Hilton, a ona
właśnie dojechała na lotnisko.
Taksówkarz otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść,
po czym przeszedł na tył auta i wyciągnął torby z ba
gażnika.
Ponownie wezbrała w niej złość. Do licha, przecież
obiecała sobie, że już nigdy nie zamieni z Kurtem
słowa!
W hali odlotów nadała bagaż, dostała kartę pokła
dową i skierowała się do właściwego wyjścia. Czasu
do odlotu zostało niewiele. Wkrótce wszyscy pasaże
rowie zajmowali miejsca w samolocie.
Zapinała pasy, kiedy na sąsiednim fotelu usiadł
Kurt.
- Dzień dobry. Zakładam, że lecimy do Londynu?
- Ja tak - odparła, kiedy serce przestało jej walić.
- Natomiast co ty tu robisz, tego nie wiem.
- Towarzyszę w podróży matce mojego dziecka.
- Jeżeli jestem w ciąży... naprawdę nie masz
z tym nic wspólnego.
- Oj, chyba się mylisz - oznajmił ze śmiechem.
Zarumieniła się po czubki uszu.
- Ojcowie - kontynuował cicho - mają obecnie zna
cznie więcej praw niż dawniej. Zwłaszcza ci, którzy chcą
brać czynny udział w wychowaniu swojego dziecka.
Nie odezwała się. Bo i po co? Mała szansa, żeby
po jednej nocy zaszła w ciążę. Nagle jej serce ścisnęło
się z żalu. Ciekawe, jak by to było urodzić dziecko
Kurta? Wciąż czuła lekki ból po trwających niemal
do rana miłosnych igraszkach.
- Śledziłeś mnie?
- Nie musiałem. Potrafię przewidzieć niektóre two
je ruchy. Wiem, że kiedy coś idzie nie po twojej myśli,
pakujesz manatki i uciekasz.
Zaniemówiła z wrażenia.
- To niesprawiedliwe - rzekła wreszcie. - Przecież
nie chcesz mnie w swoim życiu.
- Nieprawda - powiedział łagodnie. - I dobrze
o tym wiesz. Po prostu nie lubię szufladek; nie chcia
łem określać naszego związku mianem...
- Jakiego związku? - przerwała mu. - Łączył nas
seks.
- Wspaniały seks - poprawił ją, patrząc jej głęboko
w oczy.
Znów wstąpiła w nią furia.
- No właśnie. I kiedy dałeś mi do zrozumienia, że
tylko o to ci chodzi, uznałam, że nie ma sensu marnować
więcej czasu. Odejdź, proszę. Zostaw mnie w spokoju.
Pokręcił głową.
- Przykro mi, kotku. Możesz być pewna, że akurat
tej prośby nigdy nie spełnię.
Przez pięć godzin lotu siedziała koło Kurta w cias
nym samolocie, przy każdym najmniejszym ruchu
ocierając się o jego rękę czy nogę, i kipiała z wście
kłości.
Pomyślał sobie, że gdyby płacono jej po dolarze
za każde gniewnie spojrzenie, jakie mu posyła, to wy
siadając w Londynie, byłaby milionerką.
Na lotnisku Heathrow poszedł za nią do taśmy, po
której przesuwały się bagaże. Zanim Gretchen zdołała
go powstrzymać, chwycił należące do niej dwie ogrom
ne torby i przewiesił sobie przez ramię. Znając jej cha
rakter, liczył na to, że nie urządzi mu sceny w miejscu
publicznym. Nie pomylił się, ale gdyby wzrokiem
mogła go zabić, byłby już trupem. Wsiedli razem do
taksówki. Gretchen zaczęła podawać kierowcy adres
mieszkania, które wynajmowała w Londynie, lecz Kurt
jej przerwał i wymieniwszy nazwę hotelu, poprosił, że
by tam ich zawieziono.
- Nie możesz mieszkać sama. - Nie zamierzał się
na to zgodzić, nawet gdyby ostro zaprotestowała. -
Dopóki nie dowiemy się, o co Gamble'owi tak napra
wdę chodzi, wołałbym trzymać się blisko ciebie.
Przewróciła oczami.
- Nie przesadzasz?
Tego akurat nie wiedział. Popatrzył na Gretchen bez
słowa.
- W porządku! - warknęła po chwili, odsuwając
się na drugi koniec siedzenia. - Niech będzie, jak
chcesz.
Przez całą drogę w taksówce panowała cisza. Gre-
tchen postanowiła traktować Kurta jak powietrze. Mil
czała, gdy wynajmował pokoje, milczała, kiedy jechali
windą na górę.
- Gretchen... - Przytrzymał ją, zanim znikła w po
koju.
- Co? - W jej oczach malowała się mieszanina
smutku i gniewu.
- Muszę wyjść na trochę. Kiedy wrócę, chciałbym
z tobą porozmawiać.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- O Gamble'u - dodał. - Przyleciał dziś ze Stanów.
- Idziesz się z nim zobaczyć, prawda? Weź mnie
z sobą.
Potrząsnął głową.
- Nie, mam złe przeczucie. Gdybym był pewien,
że facet jest tym, za kogo się podaje, wziąłbym cię
bez wahania. Ale... - Westchnął ciężko. - Nie mogę
ci niczego zakazywać, proszę cię jednak, żebyś mi za
ufała.
- Ufam ci - rzekła odruchowo. I nagle zdała sobie
sprawę, że może się wściekać na Kurta, może czuć się
przez niego zraniona i upokorzona, ale ufa mu w stu
procentach. - Ufam - powtórzyła cicho.
Zobaczyła, jak opuszcza go napięcie, jak wyraz jego
twarzy łagodnieje. Wyciągnął rękę.
Wyczytała z oczu Kurta, co zamierza zrobić, i cof
nęła się szybko.
- Wstąpię na dwie, trzy godziny do muzeum uni
wersyteckiego. Zadzwoń, jak wrócisz.
Nie zadzwonił z hotelu, bojąc się, że Gamble ze
swoimi kolesiami może namierzyć numer. Nie chciał
naprowadzić ich na ślad Gretchen. Na wszelki wy
padek poprosił też w recepcji, żeby nikomu nie udzie
lano żadnych informacji na temat pani Gretchen
Wagner.
Przeszedł kilka przecznic, aż znalazł się na ruchli
wej ulicy, po czym wstąpił do budki telefonicznej i po
łączył się z Gamble'em. Uzyskawszy wskazówki, jak
dotrzeć do jego mieszkania - na szczęście mieściło się
w znacznej odległości od hotelu, w którym zatrzymali
się z Gretchen - stanął przy krawężniku i zaczął łapać
taksówkę. Zajęło mu to kwadrans.
Lśniące zielone drzwi otworzyły się, zanim jeszcze
zdążył cofnąć dłoń, zupełnie jakby Gamble cały czas
przy nich czekał. Twarz mężczyzny promieniała ner
wowym podnieceniem.
- A gdzie ona? - spytał, zorientowawszy się, że
nikogo z Kurtem nie ma.
- Przyjechałem sam.
- Sam? Dlaczego? - Wyraz podniecenia znikł za
stąpiony częściowo przez niepokój, częściowo przez
złość. - Ale w ogóle to jest tutaj, prawda? To znaczy
w Londynie?
Kurt zignorował pytanie.
- Co pan zrobi, jeżeli Gretchen nie będzie chciała
pańskich pieniędzy? - zapytał.
Gamble uniósł brwi.
- Dlaczego miałaby ich nie chcieć? - Roześmiał
się, ale zabrzmiało to sztucznie.
- Jeszcze nie podjęła decyzji, czy się z panem spotka.
- Musi! - Twarz Gamble'a spurpurowiała. - Wy
nająłem pana, żeby ją pan odszukał.
- Co też uczyniłem. Ale jeżeli nie będzie się chciała
z panem widzieć, siłą jej nie zmuszę.
- Musi pan! - Gamble nie posiadał się ze złości.
- Pan nie rozumie. Obiecałem... obiecałem żonie, że
odnajdę nasze dziecko.
- Powiedział pan, że pańska żona nie żyje.
- Obiecałem jej na łożu śmierci.
Gamble, zdenerwowany, chodził tam i z powrotem
po pokoju. Nagle stanął przed Kurtem i dźgnął go pal
cem w pierś. Nie było to bolesne, ale bardzo się Kur-
towi nie spodobało.
- Twoim obowiązkiem, Miller, jest doprowadzenie
Gretchen do nas! Zapłaciliśmy za twoje usługi...
- My? - wtrącił Kurt. - To znaczy kto?
- Ja! Nie czepiaj się słówek! I nie zmieniaj tematu.
- W głosie Gamble'a brzmiała narastająca wściekłość.
- Słuchaj, Miller, jeśli mi jej tu nie przyprowadzisz,
pozwę cię do sądu. Zażądam...
- Nie fatyguj się, Gamble. - Kurt wyjął z kieszeni
kopertę. - Oto zaliczka, którą mi wypłaciłeś. Nie chcę
tej roboty. Rezygnuję.
- Nie możesz! - ryknął Gamble. - Słyszysz?
Kurt odwrócił się na pięcie i skierował w stronę
drzwi. Wszedłszy do windy, nacisnął przycisk i zjechał
na parter.
- A właśnie, że mogę - mruknął pod nosem.
Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę, szczęśliwy, że
wizytę u Gamble'a ma za sobą, a zarazem poważnie
zaniepokojony jej przebiegiem. Instynktownie wyczu
wał, że facet łże, ale nie miał żadnych dowodów, które
mogłyby to potwierdzić.
Zaraz, zaraz. Wydobył z kieszeni komórkę i wystu
kał numer do Stanów.
- Cześć - powiedział, kiedy Jared Sullivan odebrał
telefon. - Mówi twój najlepszy przyjaciel.
- Trele-morele. - Jared był skrytym człowiekiem,
mało wylewnym, lecz w jego głosie pobrzmiewała
sympatia.
- Są jakieś informacje?
- Owszem - odparł, poważniejąc. - Tylko nie
wiem, jaką odpowiedź wolałbyś usłyszeć. W każdym
razie mój kumpel z laboratorium, który przebadał do
starczone próbki, mówi, że szansa na pokrewieństwo
tych dwojga wynosi jeden do miliarda.
- Wiedziałem!
Czyli wyniki badań DNA potwierdziły jego przy
puszczenia: z jakiegoś powodu Gamble chce dostać
Gretchen w swoje ręce. W dodatku podejrzewał, że fa
cet nie działa sam. Podziękowawszy Jaredowi, Kurt
zadzwonił do Aidena Swifta, z którym trzy dni temu
udało mu się wreszcie nawiązać kontakt. Rozmowa by
ła krótka i rzeczowa.
- Nikt taki nie istnieje - oznajmił Aiden. - Nie
wiem, tam jest twój klient, ale na pewno nie nazywa
się 01iver Gamble.
Zamiast do hotelu Kurt pojechał prosto na uniwer
sytet. Na miejscu uzyskał od strażnika informację, że
doktor Wagner wróciła już z Egiptu i że dziś po raz
pierwszy pojawiła się w pracy. Kurta przeszły po krzy
żu ciarki. Wystarczyło, że o nią zapytał! Tak samo mo
że postąpić Gamble, kimkolwiek ten facet jest...
Spoczął na drewnianej ławie tuż za drzwiami jej
gabinetu. Drzwi były otwarte. Ze dwa razy przeszedł
się po korytarzu, zaglądając do pokoju. Gretchen sie
działa przy biurku z nosem w książce, tak pochłonięta
lekturą, że nawet go nie zauważyła. Skoro nie zauwa
żyła jego, na innych pewnie też by nie zwróciła uwagi.
Nie wiedział, czego Gamble od niej chce, ale jedno
wiedział ponad wszelką wątpliwość: że facet nie jest
całkiem normalny. Mógłby się posunąć do porwania,
a Gretchen przypuszczalnie nawet by się nie zoriento
wała, co się dzieje.
Wreszcie o wpół do siódmej światło w gabinecie
zgasło. Gretchen wyszła na korytarz i zamknęła drzwi
na klucz.
Kurt podniósł się i nie czyniąc żadnego hałasu, sta
nął tuż za nią. Po chwili wyczuła czyjąś obecność. Ob
róciła się gwałtownie, wciągając z sykiem powietrze.
- Kurt! Boże, ale mnie wystraszyłeś! - Zmarszczy
ła czoło. - Co tu robisz?
- Szpieguję cię.
- Widziałeś się z Gamble'em? Jaki on jest? Czy...
- Poczekaj. Wszystko ci opowiem podczas kolacji.
Unikając jego spojrzenia, potrząsnęła głową.
- Chciałam dziś zamówić coś do pokoju. Jestem
piekielnie zmęczona.
- Nic dziwnego. Wczorajszej nocy niewiele spałaś.
Zaczerwieniła się, ale nie skomentowała jego wy
powiedzi.
- Co tu robisz? - powtórzyła. - Umawialiśmy się,
że zadzwonisz, jak wrócisz.
- Pomyślałem sobie, że przyjadę tutaj i dopilnuję,
żebyś bezpiecznie dotarła do hotelu.
Wytrzeszczyła oczy. Natychmiast skojarzyła, że coś
złego musiało się wydarzyć.
- Gamble mi grozi, prawda? Prawda? - Zdenerwo
wana, chwyciła go za rękę. Od czasu porannej kłótni
w hotelu w Kairze unikała z nim kontaktu fizycznego.
Kurt zawahał się.
- On nie jest twoim ojcem - oznajmił wreszcie.
- Sam się przyznał?
- Nie. Poprosiłem przyjaciela, żeby dał do zbada
nia wasze próbki DNA. Nie jesteście spokrewnieni.
W dodatku facet na pewno nie nazywa się 01iver
Gamble.
- Nie rozumiem. - Utkwiła w Kurcie spojrzenie.
- To dlaczego tak bardzo mu zależy na tym, żeby się
ze mną spotkać?
- Nie wiem - odparł ponuro Kurt. - Zwróciłem
mu zaliczkę. Już dla niego nie pracuję, a ciebie nie
zamierzam odstąpić na krok, dopóki nie wyjaśnimy tej
sprawy.
Uniosła brodę i zacisnęła gniewnie usta, przybiera
jąc buńczuczną minę, którą coraz lepiej rozpoznawał
i coraz mniej lubił.
- Potrafię sama się o siebie zatroszczyć. Nie musisz
czuć się zobligowany, żeby...
- Nie czuję się zobligowany - przerwał z irytacją
w głosie.
- Skoro zakończyłeś pracę, możesz śmiało wracać
do domu.
- Wiem, psiakość! - krzyknął, wyprowadzony
z równowagi. - Wiem, co mogę, ale wiem również,
czego chcę. I jeżeli nie przestaniesz się ze mną spierać,
to zaraz wepchnę cię z powrotem do gabinetu, zedrę
z ciebie ubranie i...
Była tak zaskoczona, że przez chwilę stała z roz
dziawioną buzią. Mierzyli się gniewnie wzrokiem, jak
by przygotowywali do kolejnego starcia. Gretchen
pierwsza odwróciła spojrzenie.
Szkoda, pomyślał. Miło byłoby kochać się z nią
w gabinecie, na zasłanym papierami biurku.
Nie oglądając się za siebie, ruszyła w stronę wyjścia.
Kurt za nią. Przyrzekł sobie, że nie spuści jej z oczu,
dopóki nie dowiedzą się, co Gamble kombinuje.
Sprawiała wrażenie takiej małej, bezbronnej i dziw
nie kruchej. Chciał ją dogonić, wziąć w ramiona, po
cieszyć, ale nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć.
Pragnęła bowiem miłości aż po grób, on zaś wiedział,
że coś takiego nie istnieje.
Przez całą drogę do hotelu, a potem w windzie,
udawała niemowę.
- Na pewno nie dasz się zaprosić na kolację? -
spytał, gdy wysiedli na właściwym piętrze.
Przyjrzała mu się z niedowierzaniem.
- Wykluczone - odparła, po czym weszła do po
koju i zamknęła za sobą drzwi.
Przez moment stał w korytarzu, zastanawiając
się, co ma zrobić, aby ponownie dopuściła go do swo
jego serca i życia. Potem skręcił w stronę swojego po
koju.
Wcale jej nie potrzebował. Tylko pragnął. A to za
sadnicza różnica. Tak rozmawiał sam z sobą, leżąc
w wielkim małżeńskim łóżku. Kto wie, może rzeczy
wiście zaszła w ciążę? Dodał w głowie dziewięć
miesięcy. Ciekawe, kiedy zrobi test i będzie wiedzia
ła na sto procent? I ciekawe, czy jego o tym powia
domi?
Westchnął ciężko. Wczoraj w nocy trzymał Gre-
tchen w objęciach. Tu było jej miejsce.
- Nie mamy wyboru - stwierdził stanowczym to
nem WiUard Croft. - Z powodu twojej niekompetencji
Gretchen Wagner nie przybędzie do nas z własnej nie
przymuszonej woli.
- Porwanie to poważne przestępstwo - bąknął ner
wowo 01iver. - Nie myślę, żeby to...
- Zgadza się - wtrąciła pogardliwie jego żona. -
Lepiej nie myśl, kretynie jeden! Poważnym przestęp
stwem było morderstwo.
- Któremu od początku się sprzeciwiałem - ziry
tował się 01iver. - Jestem naukowcem, a nie bandzio
rem.
- Jesteś zerem - skwitowała Agnes i ponownie
skupiła się na Crofcie. - A więc jak moglibyśmy po
móc?
Croft prychnął.
- Pilnuj tego durnia, żeby nic więcej nie spartaczył.
- Wskazał głową na 01ivera, który zaczerwienił się jak
rak. - Sam się wszystkim zajmę. Jutro zostanie po
rwana. Prędzej czy później będzie musiała wyjść z te
go swojego gabinetu.
Cholera! Jake cisnął słuchawkę na widełki, przekli
nając w duchu kolejne niepowodzenie. Od prawie
dwóch tygodni usiłował odnaleźć Gretchen Wagner.
Kilka dni temu dowiedział się, że wciąż przebywa
w Egipcie, ale kiedy w końcu się dodzwonił, recepcjo
nista poinformował go, że dzień czy dwa temu wy
meldowała się z hotelu. Dokąd mogła pojechać? Jake
zerknął ponownie do notatek.
Była czasowo zatrudniona na londyńskim Univer-
sity College; z ramienia uniwersytetu poleciała z misją
naukową do Kairu. A zatem po zakończeniu pracy
w Egipcie powinna przylecieć do Londynu, by spo
rządzić jakieś sprawozdanie lub uporządkować wyniki
swoich badań, i dopiero potem wrócić na macierzystą
uczelnię. Ale kiedy wydzwaniał do jej londyńskiego
mieszkania, nikt nie odbierał telefonu. Najwyższy czas
spróbować coś innego.
Spojrzał na zegarek i wykręcił kolejny numer.
- Dzień dobry - powiedział, gdy miły głos na dru
gim końcu linii spytał, czym może służyć. - Czy do
ktor Wagner jest dziś w pracy?
Na dźwięk telefonu Gretchen podskoczyła. Poko
nując wewnętrzny opór, podniosła słuchawkę. Gdyby
miała pewność, że dzwoni Kurt, przypuszczalnie by
nie odebrała, ale równie dobrze mógł to być któryś
z profesorów.
- Halo?
- Czy mówię z doktor Gretchen Wagner? - spytał
niski, przyjemnie brzmiący męski głos.
- Tak, to ja.
- Proszę pani... - Mężczyzna zawahał się. - Na
zywam się Jake. Jake Ingram.
Zamilkł. Odniosła dziwne wrażenie, jakby czekał
na jej reakcję. Czyżby sądził, że rozpozna jego nazwi
sko?
- Słucham, panie Ingram.
- Ja... ty... Psiakrew! Przepraszam - zreflektował
się. - Boże, to o wiele trudniejsze, niż sądziłem.
- Ale o co chodzi? - spytała na pół zaintrygowana,
na pół wystraszona.
Mężczyzna westchnął.
- Gretchen, wiem, że niełatwo ci będzie w to uwie
rzyć, ale mam poważne podejrzenie, że jestem twoim
bratem.
- Bratem! - Tego się zupełnie nie spodziewała. -
Mówiono mi, że nie mam rodzeństwa. Ale mnie się
ciągle śni kilku braci i siostra. Dlaczego uważasz, że
jesteśmy spokrewnieni?
- Powiedz: czy adoptowano cię w wieku około
dwunastu lat?
- Tak - odparła, zbyt zszokowana, aby jasno my
śleć.
- Czy nic albo prawie nic nie pamiętasz ze wczes
nego dzieciństwa?
- Prawie nic - przyznała ostrożnie.
- Masz bardzo wysoki iloraz inteligencji oraz nie
zwykle zdolności językowe?
- Zgadza się.
- Wszystkie te sprawy są powiązane - poinformo
wał ją mężczyzna. - Wierzę, że jesteś moją siostrą.
W dodatku bliźniaczką.
Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Brat
bliźniak! Chociaż człowieka na drugim końcu linii nig
dy nie widziała na oczy, od razu wyczuła, że w niczym
jej nie zagraża. Bliźniak, hm... Mimo że wciąż nie
mogła otrząsnąć się z szoku, wierzyła mu. Intuicja mó
wiła jej, że Jake Ingram nie kłamie.
- Gretchen?
- Jake. - Przełknęła ślinę. - Mój brat...
- Wierzysz mi?
W słuchawce rozległ się zdławiony śmiech.
- Nie powinnam, ale tak, wierzę.... Sama nie wiem
dlaczego. Kiedy usłyszałam twój głos, przeszły mnie
ciarki, jakby... jakby...
- Musimy się spotkać.
- Och, tak! Koniecznie. Mniej więcej za tydzień
wracam do Stanów. Gdzie mieszkasz?
- W Teksasie. Tam mam dom, ale często podróżuję.
- Jesteś żonaty? - Za tym pytaniem kryło się dru
gie: czy mam więcej krewnych?
- Nie. A ty masz męża?
- Nie. - Nagle przypomniała sobie ostatni tydzień
z Kurtem.
- Słuchaj. - Jake wyczuł jej przygnębienie. - Nie
wytrzymam tak długo. Mógłbym wsiąść w samolot
i spotkać się z tobą w Londynie.
- Naprawdę? To byłoby cudownie!
- Cieszę się. To co? Kolacja jutro?
Roześmiała się radośnie.
- Żartujesz.
- Bynajmniej.
- Dobrze, z przyjemnością. - Na moment urwała.
- Wiesz, to dziwne, że dzwonisz akurat dziś. Jest tu
jeszcze jeden człowiek, który nalega na spotkanie ze
mną. Twierdzi, że jest moim ojcem.
- Twoim ojcem? - Jake'a zamurowało.
- On tak mówi, ale ja mu nie wierzę.
- Jak go odnalazłaś?
- To on mnie odnalazł. Zobaczył moje zdjęcie
w „National Geographic".
- Pewnie to samo co ja.
- A potem wynajął prywatnego detektywa, który
mnie odszukał.
- Jeszcze się z tym gościem nie spotkałaś?
- Nie. - Zawahała się. - Mam co do niego dziwne
przeczucie. Nie potrafię tego wyjaśnić. W każdym ra
zie detektyw uważa, że facet kłamie i...
- Mówiłaś, że detektyw pracuje dla niego... -
Umysł Jake'a najwyraźniej pracował tak jak jej: na
najwyższych obrotach.
- Już nie. Oddał zaliczkę. Po prostu kiedy mnie
poznał, uświadomił sobie, że coś w tym wszystkim nie
trzyma się kupy. Zaczął sprawdzać fakty...
- Czyli przeszedł na twoją stronę?
- Tak.
- Rozumiem. - Jake uśmiechnął się w duchu, po
chwili jednak spoważniał. - Jak się nazywa?
- Kurt Miller. Też pochodzi z Teksasu.
- Nie detektyw, tylko fałszywy ojciec.
- Gamble. 01iver Gamble.
Wydało jej się, że słyszy, jak Jake wciąga raptownie
powietrze.
- Gretchen, obiecaj mi jedno. Że nie pójdziesz na
spotkanie z tym facetem, dopóki nie zobaczysz się ze
mną.
- Dobrze. - Ucieszyła się, że ma jeszcze jeden po
wód, aby trzymać się z daleka od 01ivera Gamble'a.
- Ale wiesz co, Jake? Myślę, że któregoś dnia warto
byłoby z nim porozmawiać. Nawet jeśli nie jest na
szym ojcem, to...
- Nie jest. Uwierz mi.
- Nieobce mu są szczegóły z naszej przeszłości.
Musiał nas znać, jak byliśmy dziećmi. Może... - Głos
jej posmutniał. - Może dzięki niemu dowiem się, dla
czego zostałam oddana do adopcji.
- Gretchen, nie oddano cię dobrowolnie - powie
dział łagodnie Jake. - Widziałem się z naszą matką.
Ona żyje, i o wszystkim mi opowiedziała. Bądź cier
pliwa, jutro ty też dowiesz się wszystkiego. A matka
będzie wniebowzięta, że cię odnalazłem. Tylko obiecaj
mi, że nie dasz się skusić na spotkanie z tym facetem.
To bardzo niebezpieczny typ.
Niebezpieczny? Boże, czy naprawdę mówią o jej
życiu? Do tej pory najważniejsza i najbardziej ekscy-
tująca rzecz, jaka się jej kiedykolwiek przytrafiła, to
możliwość pracy nad Tablicami Ahkra. Poza tym jed
nak wiodła spokojny, nudny żywot.
- Dobrze, Jake. Obiecuję.
Czuła się skołowana. Najpierw ojciec, teraz brat
i matka. To nie może być przypadek.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Czekał rano za drzwiami jej pokoju hotelowego. Po
słała mu gniewne spojrzenie.
- Czy ty nigdy nie śpisz?
- Owszem, ale spałoby mi się lepiej, gdybym trzy
mał cię w ramionach.
Tak jak się spodziewał, zignorowała jego wypo
wiedź. Prężnym krokiem ruszył za nią do windy.
- To co mamy dziś w planie? Jeszcze nie jadłem.
- A ja jestem po śniadaniu. I wybieram się do pra
cy. Zajmowałeś się sobą tyle lat, zajmij się i dzisiaj.
Nie zamierzał dać się zbyć.
- W porządku. Na wszelki wypadek wziąłem książ
kę. Posiedzę na ławie w korytarzu i poczytam.
- Znów? Nie możesz! - oburzyła się.
- Mogę, ta ława jest całkiem wygodna - oświad
czył, udając, że nie wie, o co jej chodzi. - Choć nie
ukrywam, że jeden z głębokich foteli w twoim gabi
necie byłby znacznie wygodniejszy.
- Nie chcę, żebyś szedł za mną na uniwersytet -
oznajmiła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
- Przykro mi, ale będę ci towarzyszył, dopóki nie
skończysz pracy. Potem możemy wstąpić do. jakiegoś
pubu na kolację.
- Mam plany na wieczór.
- Ty? Jakie?
Psiakrew, powinien był się ugryźć w język. To, że
Gretchen jest osobą spokojną i nieśmiałą nie znaczy,
że nie ma w Londynie znajomych i przyjaciół. Tym
bardziej że przed wyjazdem do Egiptu spędziła tu sporo
czasu.
- Nie twój interes - warknęła.
- Chyba jednak mój - odparł cicho. - Nie wiemy,
co Gamble chce osiągnąć, ale podejrzewam, że łatwo
się nie podda.
Gretchen westchnęła.
- Jeśli musisz wiedzieć, to idę na kolację z moim
bratem.
- Z bratem? - zdziwił się Kurt.
- Zadzwonił do mnie wczoraj.
Włosy stanęły mu dęba. Boże, jak można być tak
naiwną?
- Gretchen... - zaczął, siląc się na cierpliwość. -
Skąd wiesz, że człowiek, z którym rozmawiałaś przez
telefon, jest twoim bratem? Nigdy go na oczy nie wi
działaś. Jeszcze miesiąc temu nie przypuszczałaś, że
możesz mieć rodzeństwo.
- Trudno mi to wytłumaczyć - rzekła, zaciskając
usta.
- Postaraj się.
- Po co? Żebyś mnie wyśmiał?
Przełknął ślinę. Widział, że Gretchen ma ochotę od
wrócić się na pięcie i odejść. Nie mógł do tego do
puścić.
- Nie wyśmieję - obiecał. - Słowo honoru. Opo
wiedz mi o bracie.
- Przecież nie wierzysz, że człowiek, który się do
mnie dodzwonił, to mój brat. Myślisz, że to kolejny
oszust.
- Gretchen, proszę...
Złość malująca się na jej twarzy osłabła.
- Dlaczego ci na tym tak zależy?
- Bo dzieje się coś niedobrego. - Z całego serca
pragnął ją przekonać, że nie kłamie. - Grozi ci duże
niebezpieczeństwo. Nie potrafię tego udowodnić, po
prostu czuję to. I im więcej wiem o osobach, które się
z tobą kontaktują, tym lepiej mogę cię chronić.
Wiedział, że dziesięć minut temu odparowałaby:
Nie potrzebuję żadnej ochrony. Teraz wpatrywała się
intensywnie w jego twarz, jakby usiłowała przeniknąć
go na wylot.
- No dobrze - powiedziała w końcu. - Wczoraj
w gabinecie odebrałam telefon od mężczyzny, który
przedstawił się jako Jake Ingram.
- Jake Ingram! - wykrzyknął zdumiony Kurt.
- Znasz go?
- Osobiście nie, ale to znana postać. Nigdy nie sły
szałaś jego nazwiska? To finansowy geniusz, który do
radza bankom i firmom na całym świecie. Już choćby
dlatego gazety często o nim piszą, ale kilka miesięcy
temu jego adoptowany brat został porwany i pojawiły
się w prasie spekulacje, że prawdziwym celem pory
waczy był właśnie Jake Ingram.
- Ojej, a co się stało z porwanym?
- Zdołał uciec. Nie martw się, nic mu nie jest. Poza
tym od pewnego czasu Jake Ingram pomaga FBI
w rozwikłaniu sprawy kradzieży w Banku Świato
wym. Niemal codziennie można trafić w prasie na jego
nazwisko.
Pokręciła głową.
- Wiesz, jaka jestem. Jeżeli artykuł nie dotyczy ję
zyków lub starożytności, to po przeczytaniu natych
miast go zapominam.
- Pewnie to o czymś świadczy.
- O czymś złym?
Uśmiechnął się.
- Bynajmniej. To, co robisz, wykonujesz z pasją.
Na tym między innymi polega twój urok.
Miała powątpiewającą minę, ale nie odpowiedziała.
- No dobrze. - Kurt wrócił do przerwanego wątku.
- Czyli ktoś podający się za Jake'a Ingrama zadzwonił
do ciebie i...?
- Oznajmił, że ma poważne podejrzenie, że jest
moim bratem - przyznała. - Bratem bliźniakiem. Spo
ro o mnie wiedział.
- Czy podał jakieś szczegóły na twój temat, których
nie mógł wyczytać w informatorze uniwersyteckim lub
w prasie? Zastanów się.
- Nie, chyba nie - rzekła po namyśle. - Powiedział
natomiast, że nasza mama żyje i że nie oddała mnie
do adopcji dobrowolnie. Obiecał o wszystkim dokład
nie mi opowiedzieć, kiedy się spotkamy.
- Czyli kiedy?
- Dziś wieczorem na kolacji.
Kurt aż zazgrzytał zębami.
- Po odkryciu, że Gamble to oszust, zgodziłaś się
pójść na kolację z nieznanym sobie mężczyzną?
Speszona, zawahała się.
- Kurt, nie śmiej się z tego, co powiem, ale kiedy
usłyszałam jego głos, od razu poczułam taki cudowny
spokój. Jestem prawie pewna, że Jake Ingram to mój
brat.
- Myślałaś też, że Gamble to twój ojciec.
- Ale nie chciałam się z nim spotkać. Bałam się
go. Dlatego grałam na zwłokę. Zresztą po tym, co Jake
powiedział o Gamble'u, widzę, że instynkt mnie nie
zawiódł.
- Ingram zna Gamble'a? - Kurt potarł dłonią
czoło.
- Nie wiem. Ale kazał mi obiecać, że się z Gamb-
le'em nie spotkam, dopóki on i ja nie porozmawiamy.
Twierdzi, że Gamble jest bardzo niebezpiecznym czło
wiekiem.
- To się akurat zgadza. A zatem facet, który do cie
bie wczoraj dzwonił, przylatuje dziś do Londynu?
- Tak.
- Na szczęście wiem, jak Ingram wygląda. Będę
w stanie go zidentyfikować.
- Nie idziesz z nami na kolację - oznajmiła chłod
no Gretchen.
Oczami wyobraźni Kurt ujrzał Gretchen z obcym
mężczyzną, który wbrew jej woli pakuje ją do samo
chodu. Ogarnął go strach. Na miłość boską, w jaki spo
sób ma ją chronić, jeżeli ona upiera się postępować
tak nierozsądnie? Szósty zmysł, na którym zawsze
mógł polegać, ostrzegał go, by miał się na baczności.
Zacisnął zęby, ale po chwili nie wytrzymał napięcia.
- Dlaczego jesteś taka głupia? - wybuchnął. - Nie
widzisz, co robisz? Chęć dotarcia do własnych korzeni
do tego stopnia cię zaślepia, że podejmujesz niepo
trzebne ryzyko!
Podskoczyła, jakby ją spoliczkował.
- Uważasz, że jestem zaślepiona? - zapytała szep
tem, w którym dźwięczała ledwo tłumiona furia. Mimo
wściekłości krępowała się podnieść głos. - Kto to mó
wi, Kurt? Ty, który sam się unieszczęśliwiasz, narzu
cając sobie jakieś kretyńskie ograniczenia? Coś cię gnę
bi, jakaś mroczna tajemnica, której nie chcesz mi wy
jawić. Powiedz, czego się boisz? Porażki? Cierpienia?
Tego, że kolejna kobieta cię porzuci? - spytała, nie
kryjąc pogardy w głosie. - Jesteś wielkim tchórzem,
który boi się dać szansę przyszłości, ponieważ nie po
trafi pogodzić się z przeszłością.
Stał jak zamurowany. Słowa Gretchen omywały go
niczym świeży górski potok, wciskały się do jego gło
wy, otwierały mu oczy na prawdę.
„Sam się unieszczęśliwiasz, narzucając sobie jakieś
kretyńskie ograniczenia".
W pancerzu, którym się osłaniał, pojawiła się rysa.
Czyżby Gretchen miała rację? Podejrzewał, że tak.
Rzeczywiście nie potrafił przejść do porządku dzien
nego nad tym, co go spotkało, kiedy pracował w okrę
gu Prince George's. Tamte wydarzenia zaciążyły na ca
łym jego życiu.
Tak, bał się. Ze komuś zaufa, a ten ktoś nie okaże
się tego godny. Że dopuści do siebie drugą osobę, a ona
go zdradzi lub odejdzie bez słowa.
Zrozumiał, że czas najwyższy zapomnieć o dozna
nych krzywdach. Każdy ma prawo do błędów. On też
je popełniał. Karey postawiła karierę nad miłość, on
z kolei pozwalał, aby wydarzenia z przeszłości wpły
wały na jego teraźniejszość. Oboje postąpili nieroz
sądnie.
Nagle zdał sobie sprawę, że już nie myśli o dawnej
narzeczonej z goryczą. Ale nic dziwnego. Wszystkie
jego myśli obracały się wokół Gretchen.
Gretchen. Znów ogarnął go strach o jej bezpieczeń
stwo. Potrzebuje ochrony. Potrzebuje jego, Kurta! Bo
że, dlaczego ona tego nie widzi?
Może spotkać ją krzywda, może nawet zginąć.
Myśl, że miałby iść przez życie samotnie, bez Gre
tchen, przejęła go grozą. Poczuł się tak, jakby potężna
żelazna obręcz zacisnęła mu się na piersi.
Chryste, jaki był głupi! Przecież ją kocha! Kocha
jej barani upór, kocha jej niesamowity umysł, kocha
jej zgrabne, wiotkie ciało. Uwielbia sposób, w jaki na
niego patrzy, kiedy ją całuje, uwielbia czuć jej dłoń
w swojej, uwielbia obejmować ją w tańcu.
Chciał spędzić z nią resztę życia. Nie wyobrażał so
bie, żeby mogło być inaczej.
I raptem przerażenie zmroziło mu krew. Kiedy Gre
tchen wyznała, że go kocha, on stwierdził, że pomyliła
pożądanie z miłością. A jeżeli... jeżeli się rozmyśliła?
Chciał wierzyć, że nie można się odkochać z dnia na
dzień, z drugiej strony, Karey tak właśnie zrobiła. Kie
dy uświadomiła sobie, że ich związek może zaszkodzić
jej karierze, zwyczajnie w świecie się odkochała.
Pocieszał się, że Gretchen to nie Karey. Gretchen
nie przejmowałaby się opiniami innych. Miała silną
osobowość i zawsze kierowała się własnym zdaniem.
Z błahego powodu nie podjęłaby decyzji zmieniającej
bieg życia dwóch osób.
Istniała jednak możliwość, że za bardzo ją zranił,
kiedy odrzucił jej miłość. Starał się nie wpadać w pa
nikę. Nie, w głębi duszy na pewno nadal go kochała.
Musi tylko ją przekonać, aby dała mu jeszcze jedną
szansę.
Gretchen wytarła spoconą dłoń o spódnicę. Kręciło
się jej w głowie, czuła lekki ból żołądka.
A jeżeli Kurt ma rację? Może zbyt pochopnie zgo
dziła się na spotkanie? Skąd wie, że Jake Ingram to
jej brat? Przecież człowiek, z którym się umówiła, na
wet wcale nie musi być Jakiem Ingramem.
Przypomniała sobie jego głos. Kiedy usłyszała go
w słuchawce, przepełnił ją spokój. Oczywiście głupio
to brzmiało, kiedy próbowała usprawiedliwiać się
przed Kurtem, ale... Po prostu tak było. Jake Ingram
wzbudzał jej zaufanie, a Gamble, którego głosu nie
znała, wzbudzał jej obawy.
Popatrzyła na zegarek. Punkt siódma. Może Jake
nie przyjdzie? Może...
Zerknęła w stronę wejścia do restauracji i wtem go
ujrzała. Jake'a. Nie miała najmniejszych wątpliwości,
że to on, jej brat. Wciąż nie wiedziała, skąd to wie,
ale gotowa była założyć się o wszystko.
Chłopiec, który pojawiał się w jej snach, miał burzę
ciemnych włosów, niebieskie oczy o przenikliwym
spojrzeniu oraz skórę spieczoną słońcem; bądź co bądź,
mieszkając w Karolinie Północnej, całe dnie spędzali
na plaży.
W Karolinie Północnej? Zdała sobie sprawę, że zna
lazła jeszcze jeden kawałek łamigłówki.
Mężczyzna, który szedł w jej stronę, przypominał
tamtego chłopca; wprawdzie włosy miał sporo krótsze,
ramiona zaś sporo szersze, ale to na pewno był on.
Na widok Gretchen zmrużył swoje niebieskie oczy, po
czym uśmiechnął się szeroko.
Nie wytrzymała; ostatnie kilka metrów podbiegła
i rzuciła mu się w ramiona.
- To naprawdę ty - szepnęła.
Nie wstydziła się łez, które płynęły jej po twarzy.
- Pamiętam cię. Boże mój, ja cię naprawdę pamię
tam.
Słysząc zdumienie w głosie brata, uświadomiła so
bie, że nie tylko ona ma problemy z odtwarzaniem
w pamięci osób i zdarzeń z dzieciństwa.
- Ty też cierpisz na częściową amnezję? To dziwne.
- Umysł Gretchen pracował na przyśpieszonych ob
rotach. - Nawet jeżeli przeżyliśmy identyczny szok,
ryzyko, że w jego wyniku oboje stracimy pamięć, wy
nosi mniej więcej...
- Poczekaj! - zawołał ze śmiechem Jake. — Widzę,
że tematów do rozmowy nam nie zabraknie. - Ujmując
Gretchen pod łokieć, zwrócił się do stojącego nieopo
dal kierownika sali. - Moje nazwisko Ingram...
- Dobry wieczór, panie Ingram. Proszę tędy... -
Kierownik ruszył przodem. - Tak jak pan prosił, zare
zerwowaliśmy stolik w najcichszej części sali.
Usiedli. Jake zamówił po kieliszku wina, po czym
przyjrzał się Gretchen badawczo.
- Nasza mama ma rację - oznajmił po chwili. -
Jesteś do niej bardzo podobna.
„Nasza mama". Gretchen poczuła ucisk w gardle;
bała się, że zaraz się rozpłacze. Starając się zapanować
nad emocjami, pochyliła głowę i odczekała moment.
- Wychowywała cię?
Na twarzy Jake'a odmalowało się zaskoczenie.
- Ależ nie, skąd! Wszyscy w tym samym czasie
trafiliśmy do adopcji.
- Wszyscy? Cała piątka?
- Tak - potwierdził. - Pamiętasz rodzeństwo?
- Właściwie to nie. Mam jedno czy dwa mgliste
wspomnienia, jak jesteśmy razem na plaży. Ty, ja, dwaj
młodsi bracia, siostra, mama i tata. I jeszcze jakaś pa
ra. Może ciotka z wujem?
Postanowił na razie nie wypowiadać się na temat
ciotki z wujem.
- Tak jak ci mówiłem, ty i ja jesteśmy bliźniakami.
Właściwie urodziliśmy się jako trojaczki, ale trzecie
dziecko, chłopiec, zmarło przy porodzie. Nasze młod
sze rodzeństwo to również trojaczki.
- W jednej rodzinie... dwa razy trojaczki? To na
prawdę niezwykłe.
- W naszej to normalne - stwierdził ponuro Jake,
biorąc do ręki kieliszek z winem. - Zróbmy tak. Naj
pierw ja ci opowiem wszystko, co wiem. Pewnie w trak
cie uznasz, że ponosi mnie fantazja, ale przysięgam, że
nie. O całej sprawie usłyszałem dopiero niedawno od
Violet. Tak ma na imię nasza matka. A potem ty mi opo
wiesz, co pamiętasz.
- Dobrze - zgodziła się.
- Ale zanim zaczniemy... Po drugiej stronie sali
siedzi wysoki ciemnowłosy facet, który nie spuszcza
cię z oka. Znasz go?
Pokusa była zbyt silna. Gretchen zerknęła przez ra
mię. Kiedy napotkała wzrok Kurta, oblała się rumień
cem. A kiedy ponownie się obróciła, napotkała pyta
jące spojrzenie brata.
- Tak. To ten detektyw, o którym ci mówiłam -
wyjaśniła.
- Myślałem, że się wycofał.
- Owszem, zwrócił Gamble'owi zaliczkę, ale... -
Westchnęła. - To skomplikowane. Powiedział, że nie
zostawi mnie samej, dopóki nie będzie miał pewności,
że nic mi nie zagraża.
- To on rozszyfrował Grimble'a? Domyślił się, że
facet nie jest twoim ojcem?
- Grimble'a? Chyba chodzi ci o Gamble'a?
Jake potwierdził skinięciem.
- Naprawdę nazywa się 01iver Grimble. Znał nas,
kiedy byliśmy dziećmi.
- Czego chce?
- Nas - odparł Jake. - Słuchaj, nie miałabyś nic
przeciwko temu, gdybym zaprosił do nas twojego przy
jaciela? Skoro ma cię ochraniać, lepiej, żeby wiedział,
co jest grane.
- Masz rację - przyznała niechętnie, po czym nagle
się oburzyła. - To nie jest żaden mój przyjaciel. Po
prostu znajomy.
- Jasne. Więc mogę go zaprosić?
Wstała od stołu.
- Pójdę po niego - rzekła. - Przynajmniej nie będę
musiała mu wszystkiego później powtarzać. Kurt ma
w sobie coś z bulteriera. Jak czegoś chce, to się uczepia
i nie puszcza.
- A chce ciebie?
Potrząsnęła smutno głową.
- Niezupełnie. - Serce ścisnęło się jej z żalu.
Ruszyła przez salę, a Jake pozostał przy stoliku, du
mając nad jej reakcją.
Na widok zbliżającej się Gretchen tętno mu przy
śpieszyło. Była śliczna, zgrabna i nieco przygaszona,
gdy z wzrokiem wbitym w podłogę szła w jego stronę.
Boże, ile by dał, żeby zobaczyć promienny uśmiech
na jej twarzy! Jeszcze więcej by dał, aby popatrzyła
na niego tak jak wtedy, gdy leżeli w łóżku po wspólnie
spędzonej nocy.
- Mój brat chciałby, żebyś się do nas przyłączył
- powiedziała bez żadnych wstępów czy powitań.
- A ty?
Wzruszyła ramionami.
- Nie bardzo. Ale pewnie lepiej, żebyś uczestniczył
w tej rozmowie. Inaczej tak długo będziesz suszył mi
głowę, dopóki wszystkiego ci nie opowiem.
- Gretchen, jeżeli wolisz, żebym się do was nie
przysiadał, naprawdę mogę zostać tutaj.
Ponownie wzruszyła ramionami.
- Wszystko mi jedno.
Kurt wstał od stolika, po czym włożył marynarkę,
którą powiesił na oparciu krzesła.
- I co? Nie rzucisz żadnej ironicznej uwagi? - spy
tała Gretchen, wyraźnie zdenerwowana. - Że musiało
mi paść na mózg, skoro obcego faceta biorę za brata?
- Nie. - Kurt uśmiechnął się nieznacznie. - Kiedy
zobaczyłem was razem, od razu wiedziałem, że jeste
ście spokrewnieni. Macie identyczne oczy, identyczne
gesty, ruchy.
Sprawdziwszy, czy to w tej restauracji Jake Ingram
zarezerwował na wieczór stolik, Kurt przybył na miej
sce kilka minut wcześniej. Usiadł twarzą do drzwi
i czekał. Rozpoznał Jake'a Ingrama; był tym samym
człowiekiem, którego zdjęcia wielokrotnie widział
w prasie. Kiedy Jake z Gretchen zamówili wino, Kurt
rozejrzał się uważnie po sali. Podejrzewał, że mężczy
zna i kobieta, którzy siedzieli przy sąsiednim stoliku,
są ochroniarzami Ingrama. Zauważył, że cały czas dys
kretnie obserwują otoczenie.
Przypatrując się Gretchen, był zdumiony jej podo
bieństwem do brata. Chociaż fizycznie różnili się od
siebie, w taki sam sposób odgarniali włosy z twarzy;
w wypadku Jake'a Ingrama wynikało to raczej z przy
zwyczajenia niż z konieczności. W taki sam sposób
przechylali w bok głowę, kiedy słuchali rozmówcy,
mieli podobną gestykulację, a nawet chodzili tak samo:
z uniesioną brodą, zdecydowanym krokiem, jak ludzie,
którzy wiedzą, czego chcą i idą prosto do celu.
Dziwne, pomyślał. A potem uznał, że właściwie to
normalne. W końcu pierwszych dwanaście lat życia
spędzili razem, w jednym domu. Najdziwniejsze jed
nak było to, że on sam, cynik i niedowiarek, natych
miast uwierzył, że Jake i Gretchen są rodzeństwem.
- Miło mi to słyszeć - powiedziała, najwyraźniej
zaskoczona jego słowami.
Ruszył za nią przez salę.
Jake Ingram wstał od stolika i wyciągnął na powi
tanie rękę. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni, Gretchen
zaś dokonała prezentacji.
- Podobno osobiście rozmawiał pan z niejakim Oli-
verem Gamble'em? - spytał Jake, kiedy zajęli miejsca.
Kurt skinął głową.
- Czy to ten człowiek? - Z kieszeni na piersi Jake
wyjął zdjęcie i położył na stoliku.
- Tak, to on. - Kurt ponownie skinął głową. - Pan
też go zna?
- Owszem. Zdjęcie zrobiono podczas konferencji,
na której byłem w Teksasie. Gamble, a raczej Grimble,
znalazł się na tym zdjęciu przypadkiem. Poprosiłem
organizatorów o odbitkę, kiedy zorientowałem się, kim
jest.
Gretchen podniosła zdjęcie, tak by mu się lepiej
przyjrzeć. Po chwili rzuciła je na stół, zupełnie jakby
ją parzyło w dłoń. Krew odpłynęła jej z twarzy.
- Gretchen, co się dzieje? - Kurt poderwał się na
nogi, kucnął u jej boku i otoczył ją ramieniem.
- Nie wiem. - Wskazała wzrokiem na fotografię.
- Po prostu widok tego człowieka wzbudził we mnie
instynktowną odrazę. On... - Popatrzyła na Jake'a. -
On nie jest naszym ojcem.
- Nie, nie jest - potwierdził Jake. - Nasz ojciec
nie żyje. Violet jest prawie pewna, że zginął z rąk
Grimble'a i jego żony.
-' Co za Violet? - spytał Kurt, przysuwając krzesło
do krzesła Gretchen. Usiadł i ponownie otoczył ją ra
mieniem.
Jake potarł czoło.
- No dobra. Zacznę od początku.
Opowiedział o tajnym programie, którym w latach
sześćdziesiątych zajmowali się specjaliści od inżynierii
genetycznej, o roli CIA, o skorumpowanych agentach,
0 dzieciach, dziś dorosłych ludziach, które posiadały tak
różnorodne i niezwykłe zdolności, że ktokolwiek zyskał
by nad nimi władzę, mógłby rządzić całym światem.
Opowieść brzmiała tak niewiarygodnie, że w nor
malnych warunkach Kurt postukałby się palcem w czo
ło - nie zrobił tego, bo dwoje z tych genetycznie zmo
dyfikowanych dzieci siedziało z nim przy jednym sto
le. Poza tym pamiętając sensacyjne doniesienia prasy
sprzed paru lat, sam się zastanawiał, czy przypadkiem
Gretchen nie ma z tą całą sprawą nic wspólnego.
- Czyli jest was piątka, tak? - upewnił się Kurt. -
1 podejrzewa pan, że Achilles, autor skoku na Bank
Światowy, to wasz brat Gideon?
- Tak, oni go kontrolują. Oboje z Violet uważamy,
że skok zorganizowali po to, żeby mieć pieniądze na
poszukiwanie Marka i Faith.
- Gretchen na pewno nie dostaną. - Kurt zacisnął
wolną dłoń na jej splecionych rękach i ucieszył się,
że go nie odtrąciła. - Powiedz, kotku, czy imię Grace
brzmi znajomo?
- Chyba nie. Zresztą nie wiem. Musiałabym się
skupić, a nie mogę. Tyle myśli kłębi mi się w głowie...
- Czy utracie pamięci można jakoś zaradzić? -
spytał Jake'a, który przyglądał im się z uśmiechem na
twarzy.
Uśmiech znikł.
- Nie mam pojęcia. Muszę porozmawiać z jakimś
znawcą tematu. Żona mojego adopcyjnego brata Zacha
jest lekarzem psychiatrą i specjalizuje się w hipnozie.
Może ona będzie wiedziała, w jaki sposób pozbawiono
nas wspomnień z dzieciństwa. Podejrzewam, że ktoś
musiał posłużyć się hipnozą.
- Grzebanie w umyśle ludzkim, kiedy nie wiado
mo, czego się szuka, może być bardziej niebezpieczne
niż pożyteczne - zauważył Kurt. Nie zamierzał pozwo
lić, aby ktokolwiek zniszczył fantastyczny umysł Gre
tchen.
Jake doskonale rozumiał, o co mu chodzi.
- Nie dam nikomu jej skrzywdzić - obiecał, po
czym spojrzał na siostrę. - Wydaje mi się, że pamiętasz
odrobinę więcej niż ja. Moje wspomnienia są... bo ja
wiem? Strasznie mętne. Jak luźne, niepowiązane ze so
bą fragmenty snów.
- Moje też. Mam wrażenie, że przeszłość znajduje
się za mocno zaparowaną szybą. Raz na jakiś czas po
jedyncza kropla spływa, na moment odsłaniając widok,
a potem szyba znów zachodzi mgłą.
- Założę się, że nasze rodzeństwo gnębią podobne
kłopoty z pamięcią.
Gretchen pokręciła z niedowierzaniem głową.
- I pomyśleć tylko, że mam trzech braci, siostrę i ma
mę - szepnęła, nie potrafiąc opanować wzruszenia.
- Zatem następne zadanie to odnalezienie trojga
pozostałych dzieci? - spytał Kurt.
- Tak, zanim wpadną w ręce Grimble'a i jego sze
fa Willarda Crofta - dodał Jake.
- Powiedz, co mam zrobić - poprosił Kurt, odru
chowo przechodząc na „ty".
Jake przyjrzał mu się z namysłem.
- Pilnuj, żeby mojej siostrze nic się nie stało. Na
razie to wystarczy. Jutro lub pojutrze postaram się
skontaktować ze znajomym z FBI.
- W porządku. - Kurt wskazał głową na sąsiedni
stolik. - To twoi ochroniarze?
- Owszem - przyznał Jake. - Bystry jesteś. Jeśli
będziesz potrzebował pomocy, zawsze możesz na mnie
liczyć.
- Dzięki.
Mężczyźni wymienili numery telefonów komórko
wych, po czym Jake wręczył Kurtowi nieduży kartonik
zawierający jedynie ciąg cyfr.
- Jeżeli cokolwiek mi się stanie, dzwoń .pod ten
numer i proś Lennoksa. On wam pomoże.
- Lennox - powtórzył Kurt.
- Ale nic się nie stanie, prawda? - Z oczu Gretchen
wyzierał strach. - Prawda?
Kurt pogładził ją uspokajająco po ramieniu.
- Na pewno nie. Odnajdziemy twoje rodzeństwo,
a Grimble'a i jego kumpli wsadzimy za kratki.
Ponad jej głową napotkał wzrok Jake'a. Obaj wie
dzieli, że czeka ich trudne zadanie. Wróg całymi latami
planował swoją strategię. Może uderzyć w każdej
chwili.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Obejmując Gretchen w talii, odprowadził ją z po
wrotem do pokoju. Była tak oszołomiona informacjami
od brata, że nawet nie protestowała. Wiedziała, że po
winna wciąż być zła na Kurta, ale nie miała dość siły
i energii na złoszczenie się. Wszystkie jej myśli krą
żyły wokół niesamowitego odkrycia, że nie jest sama
na świecie: ma młodsze rodzeństwo, matkę, która pra
gnie się z nią spotkać, oraz brata bliźniaka.
Kiedy dotarli na górę, Kurt wyjął z jej ręki klucz,
bez słowa otworzył drzwi, po czym wszedł do środka
i włączył światło. Zajrzał do łazienki, potem do szafy.
Gretchen wytrzeszczyła oczy.
- Sprawdzasz, czy nie ma tu jakichś zbirów? - Nie
była pewna, jakie określenie najbardziej pasuje do
Grimble'a i jego wspólników, ale nie chciała sobie za
przątać głowy szukaniem właściwych słów.
- Mhm. - Mruknąwszy coś pod nosem, Kurt stanął
u jej boku.
- Nie jesteś gorylem. Jesteś prywatnym detekty
wem.
- W tej chwili jestem twoim ochroniarzem - po
wiedział cicho, z naciskiem na słowie „twoim". Poło
żył ręce na jej ramionach. Miała wrażenie, że wyczuwa
w nich napięcie. - I w trosce o twoje zdrowie dora
dzam ci gorącą kąpiel oraz masaż.
- Od zdrowia są lekarze. Ochroniarze zaś od za
pewniania bezpieczeństwa.
Puścił to mimo uszu. Delikatnie zsunął Gretchen
z ramion żakiet, rzucił go na oparcie fotela, następnie
przystąpił do zdejmowania jej bluzki. Rozpiął pierwszy
guzik pod szyją, drugi...
- Sama mogę to zrobić - sprzeciwiła się, ale bez
przekonania w głosie.
- Wiem. Chcę ci tylko pomóc.
Uniosła ręce i zacisnęła je wokół jego nadgarstków,
najwyraźniej zamierzając go powstrzymać, ale chyba
nie miała siły się sprzeciwiać, bo po chwili opuściła
ręce. Stała uległa, pozwalając, aby ją rozebrał. Bluzka
wylądowała koło żakietu, spódnica osunęła się na pod
łogę.
Miała na sobie majtki, stanik i rajstopy, które Kurt
wolno zsuwał jej z bioder. Przytrzymała się jego gło
wy, żeby nie stracić równowagi.
- Kurt?
- Ciii. - Rzucił rajstopy na rosnący na fotelu stos
ubrań i wstał z kolan. - Jutro będzie mnóstwo -czasu
na rozmowę.
Zgarnął ją w ramiona. Oparła policzek o jego klatkę
piersiową i zamknęła oczy.
- Rozbierz mnie - szepnął, przysuwając jej dłoń
do kołnierzyka koszuli.
Znieruchomiała. Wiedziała, o co Kurt prosi; wie
działa też, że musi podjąć decyzję. Mogła go odesłać
do stu diabłów albo poddać się pragnieniom i uczu
ciom, które tkwią w nich obojgu, mimo że Kurt nie
chce ich zaakceptować. Nagle zdała sobie sprawę z te
go, jaki jest spięty. Stał jak posąg, bez ruchu, ale we
wnątrz drżał z niepewności. I, o dziwo, właśnie to ją
przekonało.
Może nie chciał się przyznać, że jej potrzebuje? Ja
kaś kobieta bardzo go skrzywdziła. Gretchen nie znała
szczegółów, lecz to nie miało znaczenia. Wiedziała, że
jeżeli tylko Kurt jej zaufa, ona wyleczy jego rany. Musi
jedynie uzbroić się w cierpliwość.
I nie przestawać go kochać.
Posłusznie zaczęła rozpinać guziki koszuli. Już po
chwili gładziła ciemny zarost na jego piersi. Kurt wes
tchnął z ulgą, kiedy rozpięła pasek u spodni i pociąg
nęła w dół zamek błyskawiczny. Koszula, spodnie
i kalesonki trafiły na piętrzący się stos.
Był podniecony; odchyliwszy głowę, westchnął, po
czym przysunął biodra do bioder Gretchen. Nagle jed
nak się opamiętał.
- Jesteś zmęczona - szepnął. - Najpierw kąpiel,
potem łóżko.
Ściągnął skarpety, następnie zaprowadził Gretchen
do łazienki; tam rozebrał ją do reszty. Odkręcił wodę.
Kiedy nabrała odpowiedniej temperatury, zapraszają
cym gestem wskazał kabinę prysznicową. Gretchen po
śpiesznie chwyciła z półki klamerkę i upięła włosy
w prowizoryczny kok.
Kiedy zobaczyła, że Kurt zamierza pozostać na
zewnątrz, złapała go za nadgarstek.
- Chodź - szepnęła zachęcająco.
Zawahał się.
- To chyba nie najlepszy pomysł. Nie potrzebu
jesz...
- Potrzebuję ciebie, a ty mnie.
Bez słowa wszedł do kabiny i zasunął drzwi. Po
prawił strumień wody, tak by omywał plecy Gretchen,
po czym obrócił ją tyłem do siebie i zaczął masować
jej ramiona.
- Mmm, cudownie - zamruczała.
Uciskał je, klepał, ugniatał. Po paru minutach ucisk
zelżał; ręce Kurta pracowały coraz łagodniej. Gretchen
zaczęła kusząco poruszać biodrami; jej pośladki ocie
rały się o jego brzuch.
- Co robisz, diablico? - spytał ochrypłym głosem.
- Pal sześć łóżko!
Obrócił ją twarzą do siebie i przywarł do niej tak
mocno, że poczuła za sobą ścianę kabiny.
- Unieś kolano.
Po chwili był w środku. Przytrzymując ją za biodra,
podsadził ją wyżej. Oplotła go ciasno nogami. Raz po
raz przeszywał ją dreszcz rozkoszy. Kochali się w cie
płych strugach wody, dopóki orgazm nie wstrząsnął
najpierw nią, potem nim. Gretchen opuściła nogi. Przez
dobrą minutę stali przytuleni, dysząc ciężko.
Kurt skierował strumień wody nieco w bok i pośpie
sznie namydlił ciało Gretchen. Następnie spłukał pianę
i namydlił siebie. Otworzywszy drzwi kabiny, zdjął
z wieszaka puszysty ręcznik kąpielowy, wytarł oboje, po
czym wziął Gretchen na ręce i zaniósł do łóżka.
Wsunęła się pod chłodną pościel i ucieszyła, wi
dząc, że Kurt zamierza się do niej przyłączyć. Wpraw
dzie wciąż nie wiedziała, na czym stoją, jeśli chodzi
o miłość i plany na przyszłość, ale na razie o tym nie
myślała. Zupełnie co innego zaprzątało jej głowę.
Już zasypiała, kiedy nagle przypomniała sobie, że
znów nie użyli żadnego zabezpieczenia. Ale była zbyt
senna i zmęczona, by zastanawiać się, czy coś się za
tym przypadkiem nie kryje.
Obudził się w środku nocy. Strasznie chciało mu
się pić. Wstał z łóżka, nie budząc Gretchen. Przeszedł
do łazienki, wypił szklankę wody, po czym wrócił po
ciemku do pokoju. Oczy zdołały przyzwyczaić mu
się do mroku; rozróżniał kontury. Zobaczył, że
w czasie jego krótkiej nieobecności Gretchen przewró
ciła się na wznak. Leżała niemal całkiem odkryta,
z jedną ręką wyrzuconą w bok, drugą spoczywającą
na piersiach.
Nie potrafił oprzeć się pokusie. Sam widok zgrab
nej, szczupłej sylwetki rozpalił w nim pożądanie.
Delikatnie rozsunął jej uda.
- Mmm - zamruczała sennie.
Nie otwierając oczu, wyciągnęła ręce i objęła Kurta
za szyję. Wstrząsnął nim dreszcz podniecenia.
Z lekkim zażenowaniem przypomniał sobie popis,
jaki kilka godzin temu dał w łazience. Nie, tym razem
nie będzie się spieszył. Tym razem będą się kochać
powoli, leniwie, rozkoszując się każdą chwilą.
Spokojnym ruchom bioder towarzyszyły delikatne
pieszczoty, słodkie pocałunki. Po paru minutach od
dechy obojga stały się szybsze, jęki głośniejsze, ruchy
bardziej energiczne.
Nagle Kurtowi przyszła do głowy pewna myśl, na
tyle ważna, że znieruchomiał. Gretchen popatrzyła na
niego zdziwiona.
- Co ci jest?
Potrząsnął głową.
- Nie, nic - odparł. - Po prostu nie mam na sobie
prezerwatywy.
- Wiem - oznajmiła głosem nie zdradzającym
emocji.
- I nie zamierzam wkładać - dodał.
Jej oczy zrobiły się okrągłe.
- To dobrze.
Podparłszy się na łokciach, ujął w dłonie jej twarz.
Długo i namiętnie całował ją w usta.
- Oj, bo się duszę! - zawołała, uwalniając się.
Parsknął śmiechem.
- Poproszę jeszcze - szepnęła, zaczerpnąwszy
tchu.
Od śmiechu rozbolał go brzuch. Gretchen zamru
czała cichutko. Boże, jeszcze nigdy nie był taki szczę
śliwy!
- Kocham cię - rzekł, patrząc jej głęboko w oczy.
Kiedy dotarł do niej sens jego słów, z wrażenia za
niemówiła.
- Co... co takiego?
- Kocham cię - powtórzył. - Chyba jestem naj
większym głupcem na świecie, że wcześniej...
- Oj, jesteś! - przerwała mu.
Ponownie przywarł ustami do jej ust. Objęła go
z całej siły.
- Powiedz mi jeszcze raz - poprosiła, kiedy wre
szcie uniósł głowę.
- Kocham cię, Gretchen. Kocham nad życie. - A po
chwili nieśmiało spytał: - A czy ty... czy...?
- Oj, głuptasie, przecież wiesz, że tak - odparła
z lekką pretensją w głosie. - Nie przestaje się kochać
tylko dlatego, że jest się na kogoś złym. Kocham cię
do szaleństwa.
Zamknął oczy i wzdychając z ulgą, przytknął czoło
do jej czoła.
- Bałem się, że cię straciłem.
- Nigdy nie przestanę cię kochać.
- Przepraszam. Za to, że wtedy tak zareagowałem.
Po prostu pogodziłem się z myślą, że resztę życia spę
dzę sam. Nie spodziewałem się, że na swojej drodze
spotkam anioła. Strach przed kolejnym rozczarowa
niem odebrał mi rozum.
- Rozumiem. Ale teraz już wszystko dobrze. - Po
gładziła go delikatnie po szyi.
Wrócił do przerwanych pieszczot, do przerwanego
tańca miłości. Każdym ruchem bioder, każdym poca
łunkiem i każdym spojrzeniem mówił jej, jak bardzo
ją kocha.
Takiego orgazmu jeszcze nigdy nie przeżył. Z całej
siły tuliła go do siebie, raz po raz wstrząsana dreszczem
rozkoszy. Po paru minutach - uprzytomniwszy sobie,
że jest ciężki, a Gretchen taka szczupła i krucha -
sturlał się obok na łóżko, zgarnął ją w ramiona i po
całował czule w skroń. Wkrótce oboje-zasnęli.
Rano wzięli wspólnie prysznic, po czym zamówili
śniadanie do pokoju. Jedząc, Kurt nie spuszczał oczu
z Gretchen. Po prostu promieniała szczęściem. Patrząc
na nią, od razu można było poznać, że noc spędziła
na rozkoszach, czerpiąc z nich ogromną satysfakcję fi
zyczną i psychiczną. Na samą myśl o tym, co było,
poczuł rosnące podniecenie. Czym prędzej wziął się
w garść.
Zjadłszy grzankę, udał się do siebie po czyste ubranie.
Wkrótce później Gretchen wybrała się na uniwersytet.
Zamierzał dołączyć do niej mniej więcej za godzinę.
Najpierw jednak chciał sprawdzić, czy Grimble na
dal przebywa w Londynie. Postanowił pojechać ta
ksówką do mieszkania, w którym się z nim spotkał,
i zobaczyć, czy go zastanie.
Szedł przez hol w kierunku wyjścia, kiedy kątem
oka spostrzegł profil siedzącego w fotelu siwowłosego
mężczyzny. Wydał mu się znajomy. Skręciwszy szybko
za filar, ruszył wzdłuż szpaleru egzotycznie wygląda
jących drzew o długich liściach. Zatrzymał się, kiedy
od mężczyzny w fotelu dzieliły go ze dwa metry.
Ukryty za roślinnością, znalazł prześwit między ga
łęziami. Ponownie spojrzał na siedzącego w holu męż
czyznę. Krew mu zastygła. Tak, to Grimble!
Rozmawiał przez telefon, a on, Kurt, słyszał każde
jego słowo. I z każdą sekundą ogarniało go coraz wię
ksze przerażenie.
- Przed chwilą opuściła hotel, wsiadła do taksówki
i ruszyła w kierunku uniwersytetu... Skąd wiem? Bo
nigdzie więcej nie chadza. To skrzyżowanie mola
książkowego ze starą panną. - Jego głos ociekał po
gardą. Na moment zaległa cisza. - W porządku. Czyli
jak ją schwytasz, jedź w umówione miejsce.
Kurt z trudem zmusił się do zachowania spokoju.
Ukryty za drzewami nerwowo zastanawiał się, co może
zrobić. Mógł zacisnąć ręce na szyi łajdaka i kazać mu
wyjawić, dokąd zamierzają przewieźć Gretchen. Ale
to było zbyt ryzykowne. Co jeżeli Grimble nie zechce
mówić? Albo jeżeli Kurt dotrze na miejsce, a tam oka
że się, że wspólnik Grimble'a przewiózł Gretchen
gdzie indziej? Nie, za wszelką cenę musi zapobiec po
rwaniu!
Powziąwszy decyzję, wycofał się tą samą drogą,
którą przyszedł. Jeżeli Gretchen dopiero przed chwilą
opuściła hotel, może uda mu się dotrzeć przed nią na
uniwersytet. Postara się nie dopuścić do porwania.
Kierując się do wyjścia, pośpiesznie zadzwonił do
Jake'a. Na zewnątrz zaczął energicznie wymachiwać
ręką, żeby zwrócić na siebie uwagę przejeżdżających
taksówek. Na szczęście jedna zatrzymała się prawie
natychmiast. Podał kierowcy adres uniwersytetu, bła
gając go, aby jechał jak najkrótszą i najszybszą drogą,
po czym zajął miejsce na tylnym siedzeniu. Po chwili
usłyszał w słuchawce nagrany głos Jake'a proszący
o pozostawienie wiadomości.
- Jasna cholera! - mruknął pod nosem, nie przej
mując się, że to również nagra się na sekretarkę. - Jake,
jadę na uniwersytet. Podsłuchałem, jak Grimble roz
mawia z kimś, kto czeka tam na Gretchen. Zamierzają
ją porwać. - Na moment zamilkł, starając się uspokoić.
- Prędzej sam zginę, niż pozwolę komukolwiek ją
skrzywdzić - oznajmił cicho. - Przyjedź, jeśli możesz.
Rozłączywszy się, schował komórkę do kieszeni.
Kierowca gnał na złamanie karku, co rusz zmieniając
pasy i przyśpieszając na pomarańczowym świetle. Kie
dy dojechali na miejsce, Kurt zapłacił, po czym ruszył
za trzema studentkami, które szły w stronę głównej
bramy.
Parę metrów dalej przy krawężniku zatrzymała się
taksówka. Nagle jakiś mężczyzna, którego wcześniej
Kurt nie zauważył, szybkim krokiem ruszył w jej kie
runku. Miał na sobie dżinsy i sportową bluzę, ale był
wyraźnie starszy od reszty studentów. Drzwi taksówki
otworzyły się. Najpierw wysunęły się szczupłe, zgrab
ne nogi w wygodnych butach na płaskim obcasie, a po
chwili ukazała się sylwetka Gretchen.
Mężczyzna w dżinsach puścił się biegiem. Kurt
również. Wyminął studentki. I wtem usłyszał, jak bieg
nący przed nim facet krzyczy:
- Spij dziecinko już. Siwe oczka zmruż. Czasem
mama zakłada koronę, lecz to tata zasiada na tronie.
Cóż to, do diabła? Kołysanka? Skupiony na męż
czyźnie, na tym, by go dopaść, zanim on dopadnie
Gretchen, w ostatniej chwili spostrzegł, że z Gretchen
dzieje się coś dziwnego. Z wyrazem oszołomienia na
twarzy odwróciła się w stronę, z której dochodził głos,
wykonała krok, po czym osunęła się na ziemię.
- Gretchen! - ryknął Kurt.
Mężczyzna w dżinsach obejrzał się przez ramię.
Dopiero teraz zobaczył, że ktoś go goni. Odległość
między nimi zmniejszała się, ale nie dość szybko. Facet
pierwszy dobiegł do Gretchen i mówiąc coś do niej,
podciągnął ją do pionu. Przez moment stała wyraźnie
oszołomiona, z trudem utrzymując się na nogach, po
czym kolana się pod nią ugięły. Facet ponownie obej
rzał się za siebie. Nie tracąc czasu, chwycił Gretchen
pod pachy i usiłował podnieść.
Musiała się zorientować, że coś jest nie tak, bo za
częła protestować. Krzyczała, wyrywała się, odpychała
próbujące ją unieść ręce.
Kurt był tuż-tuż; jeszcze sekunda, a dopadnie tego
drania. Niestety, facet zerknął przez ramię i widząc nie
pohamowaną furię na twarzy Kurta, przeraził się. Pu
ścił Gretchen i rzucił się do ucieczki.
Kurt poczuł się rozdarty. Gretchen klęczała, pod
pierając się na rękach. Ruszył do niej, potem się za
wahał.
- Leć! Łap go! - krzyknęła.
Ta chwila wahania drogo go kosztowała. Facet
w dżinsach dobiegł do niedużego samochodu po dru
giej stronie ulicy. Widocznie kierowca obserwował całe
zajście, bo zwolnił na moment, by jego wspólnik mógł
wskoczyć do środka, po czym natychmiast dał nogę
na gaz. Samochód z piskiem opon skręcił w najbliższą
przecznicę.
Kurt, zdyszany, zatrzymał się przy krawężniku. Kie
dy obejrzał się za siebie, zobaczył, że Gretchen otacza
tłum studentów. W jego głowie od razu rozległ się
dzwonek alarmowy. Przecież w tłumie może być ko
lejny wróg.
Pognał z powrotem. Jakaś dziewczyna pomogła
Gretchen dźwignąć się z ziemi; jej towarzysz sięgnął
po leżącą na chodniku torebkę.
- Nic ci nie jest? - spytał z zatroskaniem Kurt, uj
mując Gretchen pod łokieć. - Bardzo państwu dzię
kujemy - dodał, spoglądając na studentów.
- Chyba... chyba nic - odparła. Była blada jak
kreda.
Podjechała taksówka, ta sama, która przywiozła
Gretchen na uniwersytet. Kierowca opuścił szybę.
- Widziałem w lusterku całe zajście! - krzyknął.
- Czy mam wezwać policję?
- Nie, dziękuję - powiedział Kurt. - Wątpię, żeby
złapali tego drania.
- Chciał jej ukraść torebkę - wtrącił stojący obok
student.
Kurt wziął Gretchen na ręce i przeniósł do taksówki.
- Byłbym wdzięczny, gdyby odwiózł nas pan z po
wrotem do hotelu.
Nawet dobrze, uznał, że świadkowie zajścia myślą,
że chodzi o próbę kradzieży. Wyobraził sobie reakcję
policjantów, gdyby zaczął im tłumaczyć, co tak napra
wdę się stało. Z doświadczenia wiedział, że im dziw
niejszą wersję zdarzeń ktoś przedstawia, tym większy
w policjantach narasta sceptycyzm.
Akurat taksówka włączyła się do ruchu, kiedy za
dzwonił telefon. Kurt wyciągnął komórkę z kieszeni.
- Kurt? Jesteś z Gretchen? - spytał Jake.
- Tak. Ale mało brakowało.
Coś w jego głosie musiało zaniepokoić Jake'a.
- Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz?
- Tak, mną się nie przejmuj. - Kurt wziął głęboki
oddech. Ręce wciąż mu drżały. - Słuchaj, musimy
Gretchen umieścić w bezpiecznym miejscu. Gdzieś,
gdzie jej nie znajdą.
- Masz rację. - Jake również nie potrafił ukryć
zdenerwowania. - Spotkamy się w hotelu. Coś wy
kombinujemy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Jake rozłączył się i opadł na łóżko. Cholera! Nie
mógł sobie darować własnej bezmyślności. Taki był
ostrożny, taki przewidujący! Natychmiast po porwaniu
Zacha wynajął dla siebie najlepszych ochroniarzy, któ
rzy strzegli go na każdym kroku. Nie pomyślał jednak
o tym, aby zapewnić ochronę Gretchen.
Ciągle nie mógł uwierzyć, że roześmiana ciemno
włosa dziewczynka o imieniu Grace, która jak przez
mgłę pojawiała mu się w snach, wyrosła na spokojną,
opanowaną panią profesor wykładającą na Harvardzie.
Może to wpłynęło na jego niewłaściwą ocenę sytuacji.
Nigdy więcej nie powtórzy tego błędu. Musi jak naj
prędzej odnaleźć trójkę młodszego rodzeństwa.
Dzięki Bogu za Kurta Millera, pomyślał. Z jakim
zatroskaniem detektyw wpatrywał się wczoraj w Gre
tchen! Po prostu nie mógł oderwać od niej oczu. Czy
siostra wie, że facet ją kocha? Na początku, gdy za
proponował, żeby Kurt przysiadł się do nich do stolika,
wyczuwał między nimi jakieś napięcie, które jednak
całkiem znikło, zanim wieczór dobiegł końca.
Kiedy tak dumał o siostrze, przypomniał sobie, że
obiecał zadzwonić do Yiolet, jak tylko skontaktuje się
z Grace. Wyjąwszy ponownie komórkę, wystukał ciąg
cyfr.
- Halo?
- Violet?
„Mamo" zwracał się do swojej adopcyjnej matki;
nie potrafił się przemóc, aby w ten sam sposób zwracać
się do matki biologicznej, którą tak przecież nazywał
w dzieciństwie. Czy kiedykolwiek znów będzie w sta
nie tak do niej mówić? Nie wiedział, chociaż miał świa
domość, że dystans, jaki panuje między nimi, sprawia
jej przykrość. Było mu z tego powodu głupio, ale na
razie nic na to nie mógł poradzić. Jednej rzeczy był
pewien: wtedy w Waszyngtonie, kiedy przyznał, że
czasem widuje ją w snach, zobaczył autentyczną ra
dość w jej oczach. Zrozumiał, że nie może pozbawić
jej miejsca w swoim życiu. Może słowo „mamo" nie
przejdzie mu przez gardło, ale ta kobieta, która wydała
go na świat, na trwale zagości w jego sercu. Już zresztą
to się stało.
Trudno mu było wyobrazić sobie straszliwy wybór,
jakiego musiała dokonać. Po tym, jak znalazła zamor
dowanego męża, postanowiła oddać ukochane dzieci,
aby uchronić je przed identycznym - lub jeszcze gor
szym - losem.
- Jake! - zawołała podniecona. - Skąd dzwonisz?
- Z Londynu. Odnalazłem Grace.
Na drugim końcu linii zapanowała cisza.
- Co... czy... jak ona się miewa? - Mówiła przez
nos, jakby ledwo powstrzymywała łzy.
- Teraz już dobrze - odparł. - Ale dziś rano omal
nie została porwana. Mogę się założyć, że stoi za tym
Croft. Grimble, który udawał jej biologicznego ojca,
próbował ją namówić na spotkanie. Kiedy odmówiła,
pewnie postanowił zastosować inną metodę.
- Mój Boże - szepnęła Violet, wyraźnie poruszona.
- Nazywa się teraz Gretchen. Gretchen Wagner -
powiedział, starając się odwrócić uwagę Violet od po
rwania. - Wykłada na Harvardzie. Kup ostatni numer
„National Geographic" i przeczytaj artykuł o wykopa
nych niedawno kamiennych tablicach pokrytych nie
znanym dotąd pismem. Gretchen zajmuje się rozszy
frowaniem tego pisma. Znajdziesz tam również kilka
jej zdjęć. Wiesz - dodał po chwili - miałaś rację. Ist
nieje między wami ogromne podobieństwo.
- Jake... czy ona... czy jest szczęśliwa?
- Hm. - Zamyślił się. - Chyba tak. Uwielbia swoją
pracę. No i kręci się przy niej facet, prywatny dete
ktyw, który ma bzika na jej punkcie. To on zapobiegł
porwaniu.
- A ona go kocha?
Przypomniał sobie wyraz twarzy Violet, kiedy opo
wiadała mu o największej miłości swojego życia -
o jego ojcu Henrym. Nic dziwnego, że pragnęła, by
jej dzieci były równie szczęśliwe w miłości.
- Wydaje mi się, że tak - odparł. - W każdym ra
zie Kurt nie może oderwać od niej oczu.
- To dobrze. Wiesz, bardzo chciałabym ich poznać.
Jake zawahał się.
- O co chodzi? - W głosie Violet zabrzmiał nie
pokój.
Jakim cudem, pomyślał Jake, na podstawie trwają
cej ułamek sekundy ciszy zdołała się zorientować, że
coś jest nie tak?
- Muszę ją jak najprędzej umieścić w bezpiecznym
miejscu. A potem odszukać resztę rodzeństwa. Dziś ra
no, gdyby nie Kurt, przypuszczalnie stracilibyśmy
Gretchen. Ja od kwietnia nie ruszam się nigdzie bez
obstawy, ale zapewnienie całodobowej ochrony każ
demu oddzielnie byłoby dość niepraktyczne. Dlatego
uważam, że wszyscy, nie wyłączając ciebie, powinni
ukryć się razem w jednym starannie wybranym
miejscu.
- Masz takie?
- Jeszcze nie - odrzekł zgodnie z prawdą.
- Może u ciebie w Teksasie?
- Odpada. Dziennikarze wciąż się kręcą koło mo
jego domu. Natychmiast podano by do wiadomości
publicznej, kto u mnie mieszka. Gdyby nie daj Boże
odkryto, że jesteśmy rodzeństwem, że trafiliśmy do
adopcji w wieku kilkunastu lat i że wszyscy posiada
my wyjątkowe zdolności, od razu pojawiłyby się spe
kulacje, czy przypadkiem nie jesteśmy dziećmi zro
dzonymi w wyniku eksperymentu o nazwie Proteusz.
- Masz rację - przyznała, wzdychając ciężko.
- Słuchaj, a może nadawałoby się do tego twoje
ranczo w Kolorado?
- Nie wchodzi w grę. Jeżeli Croft mnie szuka, prę
dzej czy później tam dotrze. W dodatku miejsce jest
tak odosobnione, że łatwo byłoby je otoczyć i odciąć
wszystkie drogi ucieczki.
- No dobrze, na pewno coś wykombinuję. A na ra
zie chciałbym cię prosić, żebyś jeszcze raz opowie
działa mi, w jaki sposób pozbawiono nas wspomnień
z dzieciństwa.
- Niestety, niewiele wiem na ten temat. Pamiętam,
że podano mi jakieś tabletki odurzające i odseparowa
no od was. Na szczęście, kiedy odzyskałam przyto
mność, udało mi się was odszukać. Żadne z was mnie
nie rozpoznało. Dałam wam po środku nasennym i ko
lejno przenosiłam was do mojego samochodu. Właśnie
wtedy... - głos się jej załamał - wtedy postrzelono Gi-
deona. Pojechałam do starego przyjaciela, któremu
Henry i ja zawsze ufaliśmy. Był to wybitny psycholog,
specjalista od hipnozy. Nie potrafił odwrócić procesu,
któremu najwyraźniej zostaliście poddani, ale przynaj
mniej uspokoił was na tyle, że zaakceptowaliście moją
pomoc. - Westchnęła. - To wszystko. Nic więcej nie
umiem ci powiedzieć. Jake... naprawdę po tylu latach
wciąż nic nie pamiętasz?
- Czasem w snach pojawiają się obrazy. Ale rzad
ko. Gretchen mówiła to samo. Że właściwie nie ma
żadnych wspomnień z dzieciństwa.
- Pewnie pozostali też nie mają. Wiesz, gazety tyle
ostatnio pisały o dzieciach mutantach... - Wymówiła
to słowo z odrazą. - Ciekawe, czy Marka i Faith nic
nigdy nie tknęło? Czy nie zastanawiają się nad swoją
przeszłością?
- Może się zastanawiają. W każdym razie musimy
ich odszukać.
- Jak sobie jeszcze coś przypomnę, dam ci znać.
- Uruchomiłem już pewne kontakty, ale znalezienie
ludzi, o których praktycznie nic nie wiadomo, może
długo trwać.
- Obawiam się, że nie mamy dużo czasu - oznaj
miła drżącym głosem Violet. - Po tym, do czego zmu
sili Gideona, widać, że...
- Potrzebuję więcej danych - przerwał jej Jake.
Bardziej mówił do siebie niż do niej. - Mój przyjaciel
ze studiów pracuje w Białym Domu. Pogadam z nim.
Może będzie w stanie mi pomóc dotrzeć do informacji
o Meduzie i Proteuszu.
- Bądź ostrożny, proszę cię. Jeżeli oni, Croft i inni,
dowiedzą się, że próbujesz coś wywęszyć, możesz
znaleźć się w niebezpieczeństwie. Znając ich, pewnie
najpierw spróbują przekabacić cię na swoją stronę,
zmusić do współpracy, a jeżeli odmówisz, postarają się
ciebie pozbyć, tak jak pozbyli się Henry'ego.
- Będę bardzo ostrożny - obiecał Jake. - Ty też
uważaj na siebie. Jako jedyna osoba spoza grupy, która
wie o tym, co się stało, stanowisz dla nich poważne
zagrożenie.
- Wiem. Przedsięwzięłam wszystkie możliwe środ
ki ostrożności. Jake... wkrótce musimy się jeszcze raz
spotkać. Chcę ci.dać coś ważnego.
- Co?
- Wolałabym nie mówić o tym przez telefon.
- Odezwę się, jak tylko wrócę do Stanów - obiecał.
Spojrzał na zegarek. - Muszę kończyć, bo umówiłem
się z Gretchen i Kurtem. Mamy odbyć burzę mózgów;
może uda nam się znaleźć bezpieczne schronienie.
- Dobrze. - Zawahała się. - Kocham cię, synku.
Nie daj sobie zrobić krzywdy.
- Dobrze - szepnął wzruszony. - Do zobaczenia
wkrótce.
Spotkali się w pokoju Kurta.
Z chwilą, kiedy drzwi się za nim zamknęły, Jake
podbiegł do siostry i ścisnął ją za ręce. Sprawiał wra
żenie, jakby chciał ją wziąć w ramiona i przytulić z ca
łej siły, ale nie potrafił zdobyć się na odwagę. Gretchen,
która wciąż była w szoku, nie zareagowała.
- Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało - powiedział,
po czym zerknął na Kurta. - Dziękuję.
Kurt skinął głową. Podobnie jak Gretchen, nie
otrząsnął się jeszcze z szoku.
- Miałem niesamowite szczęście - rzekł. - Zjecha
łem windą do holu i zobaczyłem Gam... Grimble'a
- poprawił się. - Przypadkiem podsłuchałem jego roz
mowę telefoniczną. Kiedy zorientowałem się, że roz
mawia z człowiekiem, który zamierza porwać Gre
tchen, czym prędzej pojechałem za nią.
Kiedy Jake puścił jej ręce, Gretchen pogładziła Kur
ta po policzku.
- Zdążyłeś - rzekła cicho. - Tylko to się Uczy.
- Opowiedzcie, co właściwie się stało - popro
sił Jake. Nerwowym krokiem zaczął przemierzać
pokój.
Kurt zrelacjonował wszystko po kolei, następnie
Gretchen dodała parę szczegółów.
- Coś do mnie zawołał. - Zmarszczyła z namysłem
czoło. - Nie pamiętam co, ale poczułam się... totalnie
bezwolna.
- To były słowa kołysanki - wyjaśnił Kurt.
- Kołysanki? Pamiętam, że powiedział: „Wstań
i wsiądź do samochodu".
- Tak, ale wcześniej zacytował słowa kołysanki.
- Sugestia pohipnotyczna - oświadczył Jake. -
Używali rymowanych wierszyków, żeby nas zaprogra
mować. - Popatrzył na siostrę. - Każde z nas miało
inny. Działa to na zasadzie... bo ja wiem? Bodźca czy
zapalnika. Ilekroć usłyszysz swój wierszyk, będziesz
posłusznie wykonywała wszystkie ich polecenia.
- Ona nie wykonała - powiedział Kurt. - To zna
czy miała taki odruch, jakby rzeczywiście chciała
wstać, ale po chwili zaczęła się bronić.
Jake uniósł brwi.
- To dobry znak. Może działanie wierszyków ustaje
po pewnym czasie? Szkoda, że nie znamy twojego.
Łatwiej byłoby poddać cię przeprogramowaniu.
Kurt wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i podał ją
Jake'owi.
- Zapisałem.
Na twarzy Jake'a odmalowała się ulga.
- Świetnie. Dzięki.
- Pokaż. - Gretchen wyciągnęła rękę.
- Nie! - krzyknęli obaj mężczyźni.
- Jeśli to jest ten bodziec, na który reagujesz, lepiej,
żebyś go już nigdy nie słyszała ani nawet nie widziała.
- Może masz rację - przyznała po chwili, patrząc,
jak Jake składa kartkę i chowa ją do portfela. - To
przerażające, że ktoś może wypowiedzieć parę słów,
a człowiek zamienia się w zombi.
- Ty się nie zamieniłaś - przypomniał jej Kurt.
Pamiętał strach, który go ogarnął na widok osuwa
jącej się bezwładnie Gretchen. Przez moment wyda
wało mu się, że została postrzelona.
- Nie chciałam robić tego, co mi ten facet kazał
- rzekła, odtwarzając w myślach scenę przed budyn
kiem uniwersytetu. - Czułam wewnętrzny opór, ale ja
kiś głos powtarzał, że powinnam być posłuszna. Do
piero kiedy zobaczyłam ciebie, znalazłam dość siły, że
by zaprotestować. Nie byłam w stanie rzucić się do
ucieczki, ale przynajmniej mogłam się wyrywać,
walczyć.
- Na szczęście hipnoza nie działa tak, jak się lu
dziom wydaje - zauważył Jake. - Nie można zmusić
człowieka, żeby robił coś wbrew woli.
- Naprawdę?
Kurt usiadł na łóżku i przyciągnął Gretchen do sie
bie. Usiadła mu na kolanach. Po tym, co się wydarzyło,
nie chciał wypuszczać jej z zasięgu swoich oczu i rąk.
- Tak - odparł Jake. - Kiedy Gretchen była mała,
ludzie, którzy dziś usiłują ją dopaść, zahipnotyzowali
ją i... hm, zaprogramowali. Innymi słowy zaimplan-
towali jej w podświadomości polecenie, aby po usły
szeniu konkretnych słów wykonywała wszystkie roz
kazy. Ale się przeliczyli. Gretchen nie spodobał się roz
kaz, że ma wsiąść do obcego samochodu, więc sprze
ciwiła się.
- Dzięki Bogu. - Kurt wtulił twarz w jej włosy.
- Czy do końca swych dni mam żyć z tym... tym
implantem? - spytała Gretchen, świdrując brata wzro
kiem.
- Nie. Jeżeli Maisy sama nie będzie mogła nam
pomóc, na pewno poleci innego specjalistę.
- Mówisz w liczbie mnogiej - zauważył Kurt. -
Ciebie też zaprogramowali?
- Na sto procent. Kiedy porwali mojego adopto
wanego brata, recytowali wierszyki, próbując zmusić
go do posłuszeństwa.
- Jeżeli całą waszą piątkę poddano hipnozie... -
Kurt zadumał się. - Czyli Grimble i jego wspólnicy
są przekonani, że mogą z wami robić, co chcą. Że bę
dziecie tańczyć, jak wam zagrają.
- Przynajmniej tak sądzili do dziś - wtrąciła Gre
tchen. - A teraz diabli wiedzą.
- Przed przyjściem do was rozmawiałem z Vi -
oznajmił Jake. - Jej zdaniem nie pamiętamy dzieciń
stwa, ponieważ Grimble i spółka zablokowali nasze
wspomnienia. Myślę, że dobry specjalista zdołałby
zneutralizować skutki hipnozy, jak również odbloko
wać nam pamięć.
Oczy Gretchen rozbłysły nadzieją.
- Naprawdę sądzisz, że odzyskamy kiedyś pamięć?
- Oczywiście głowy nie dam, ale wydaje mi się to
całkiem realne. Teraz jednak mamy inny problem.
- Jaki? - Kurt poczuł, jak mięśnie mu się napinają.
- Spokojnie. Tak jak mówiłeś, musimy znaleźć dla
Gretchen bezpieczne schronienie, dopóki policja nie
ukróci działań Grimble'a i spółki. Do Gretchen dołą-
czy Violet, a potem kolejno reszta rodzeństwa. Bo li
czę, że uda mi się trafić na ślad pozostałych.
- No a ty? - spytała Gretchen. - Przecież ty też
jesteś zagrożony.
- Mam ochronę, poza tym współpracuję z FBI.
Jedno z nas musi być w kontakcie z Biurem, a skoro
ja już z nimi współpracuję, nie ma sensu narażać ko
gokolwiek innego.
- Ale ta sprawa może ciągnąć się latami! - zapro
testowała. - Nie dasz rady uważać na siebie w każdej
minucie każdego dnia.
- Nie mamy wyjścia - oznajmił Jake. Skrzyżował
ręce na piersi, dając tym samym do zrozumienia, że
temat swojego bezpieczeństwa uważa za zamknięty. -
Mam nadzieję, że to nie potrwa tak długo, ale ile do
kładnie, tego nikt nie przewidzi. Dlatego miejsce,
w którym cię ulokujemy, musi być nie tylko bezpie
czne, ale wygodne i funkcjonalne. Żebyś mogła tam
normalnie mieszkać i pracować.
Popatrzyła na brata wyczekująco.
- Jeszcze nic nie wymyśliłem - dodał szybko, wi
dząc jej zaciekawione spojrzenie. - Mój dom w Te
ksasie jest stale oblężony przez dziennikarzy, a ranczo
Violet w Kolorado nie nadaje się z całkiem innych po
wodów.
- Jakich? - spytał Kurt, rozważając i odrzucając
różne kryjówki, które przychodziły mu do głowy.
- Jest położone na uboczu, z dala od miast i mia
steczek, ale łatwo tam dotrzeć - wyjaśnił Jake. - Jeżeli
się ma odpowiednio dużo ludzi, bez trudu można je
otoczyć i odciąć domownikom wszystkie drogi ucie
czki.
- No tak, a po skoku na Bank Światowy naszym
wrogom nie powinno brakować pieniędzy na opłacenie
armii najemników.
- Właśnie.
Zbliżywszy się do okna, Jake odsunął na szerokość
palca zasłonę i w milczeniu spojrzał na ulicę.
Przez kilka minut w pokoju panowała cisza. Gre-
tchen oparła głowę na ramieniu Kurta, a on objął ją
w pasie. Kiedy tak siedział, tuląc ją do siebie, znów
sobie przypomniał, że o mało jej dziś nie stracił. Po
plecach przebiegły mu ciarki. Przytulił Gretchen jesz
cze mocniej. Musi być jakieś miejsce, o którym nikt
nie wie, a które by się nadawało...
I nagle doznał olśnienia.
- Brunhia! - zawołał.
- Co za Brunhia?
Jake odwrócił się od okna, Gretchen podniosła
głowę.
- To wyspa. - Z każdą sekundą Kurt nabierał coraz
większej pewności, że wpadł na idealne rozwiązanie.
- Niemal cała należy do mnie. Od południowego wy
brzeża Portugalii dzieli ją pięć, sześć kilometrów. Są
tam dwie małe osady rybackie, i to wszystko. Na miej
sce można dotrzeć wyłącznie w jeden sposób: wpły
wając do zatoki. Resztę wybrzeża otaczają podstępne
mielizny, na których statki grzęzną, albo skały, na któ
rych się rozbijają. Zresztą do zatoki też można wpłynąć
tylko podczas przypływu.
- Można by na tej twojej Brunhii zbudować dom?
Kurt wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Nie trzeba. Wuj, po którym odziedziczyłem tę po
siadłość, zbudował dom przed wielu laty, gdy odkrył
na wyspie pokłady białego marmuru. Kiedy wydobył
wszystko, co było do wydobycia, postanowił zostać
na wyspie. Mieszkał tam aż do śmierci. Dom ma ku
chnię, salon, sześć sypialni, no i jest całkiem nieźle
wyposażony.
- Trzeba zainstalować łącze satelitarne, jakiś po
rządny system alarmowy, no i Internet, żeby mieć łą
czność ze światem - rozmyślał na głos Jake.
- Przede wszystkim trzeba wymienić generator, bo
stary tego nie wytrzyma - zauważył kwaśno Kurt.
- To brzmi zbyt pięknie, żeby mogło być prawdzi
we. - Twarz Jake'a rozpogadzała się, napięcie ustępo
wało.
- Daleko tej wyspie do ideału, ale sądzę, że do na
szych celów w zupełności się nadaje. Jest tylko jeden
haczyk. Obecnie przebywa tam mój przyjaciel, który
szuka spokoju i samotności. Nie chcę go prosić, żeby
wyjechał.
- Można mu zaufać?
Kurt zadumał się nad Maksem Strongiem.
- Tak. Uważam, że można.
- A nasza obecność, która może potrwać dość dłu
go, nie będzie mu przeszkadzała?
Potrząsając głową, Kurt uśmiechnął się do Gretchen.
- Absolutnie nie.
Ledwo drzwi zamknęły się za Jakiem, Kurt ujął
w palce brodę Gretchen i obrócił ją twarzą do siebie,
po czym przywarł ustami do jej ust. Jednym pocałun
kiem zdołał wyrazić wszystkie emocje, jakie się w nim
nagromadziły od czasu incydentu przed uniwersytetem:
radość, że jest bezpieczna, ulgę, że nie wyrządzono
jej krzywdy, miłość, pragnienie bycia razem.
Zacisnęła ręce wokół jego szyi.
- Kocham cię - szepnęła. - Dziękuję za uratowa
nie mi życia.
- Nie ma o czym mówić. Nie zamierzałem pozwo
lić, żeby ktokolwiek mi ciebie odebrał.
- Opowiedz mi o Brunhii.
Położyła głowę na jego ramieniu.
- Jest piękna, ale odizolowana od świata. Mam na
dzieję, że nie poczujesz się zbyt samotna.
- Będziesz tam ze mną?
Pytanie było z gatunku retorycznych.
- No pewnie.
- Myślisz, że mieszka tam jakaś położna?
- Dlaczego? Czy... Przecież jeszcze za wcześnie.
Prawda?
- Prawda - odparła z uśmiechem. - Jeszcze nic
nie wiem, ale też nic nie wykluczam. Ale to był sam
środek cyklu, czyli idealna pora na zajście w ciążę.
- Hura! - zawołał, podświadomie dając wyraz swej
radości.
Wbrew temu, co wcześniej sądził, marzył o dziec
ku, o małej istotce, którą wspólnie powołaliby do
życia. Myśl o tym, że może Gretchen jest przy na-
dziei, przepełniła go wprost niewyobrażalnym szczę
ściem.
- A nawet jeżeli w tej chwili nie jestem w ciąży,
to jak tak dalej nie będziemy uważać...
Kurt rozciągnął wargi w uśmiechu.
- Najbliższy położnik mieszka na stałym lądzie.
Nie bój się, nie pozostawię cię bez opieki lekarskiej.
- Mmm - zamruczała z zadowoleniem, ponownie
opierając głowę na ramieniu ukochanego mężczyzny.
Pogładził delikatnie jej serdeczny palec.
- Czegoś mi tu brakuje. Chyba pierścionka. I ob
rączki.
- Faktycznie.
- Czy to znaczy tak? Że zgadzasz się zostać moją
żoną?
Roześmiawszy się wesoło, pocałowała go w usta.