Lucy Maud Montgomery
Emilka na falach życia
Rozdział I
1
"Nie będę już pijać rumianku".
Te słowa wpisała Emilia Byrd Starr do swego dziennika w dniu, w którym wróciła do
domu, do Srebrnego Nowiu, ukończywszy Wyższą Szkołę w Shrewsbury. Za sobą miała
lata szkolne, a przed sobą - nieśmiertelność.
Było to symbolem. Ciotka Elżbieta, pozwalając Emilce na zwykłą herbatę (stale, nie w
drodze wyjątkowej łaski!) uznała ją tym samym za dorosłą. Niektóre osoby uważały
Emilkę za dorosłą panienkę już od dłuższego czasu, na przykład kuzyn Andrzej Murray i
przyjaciel Perry Miller, którzy kolejno oświadczyli się o jej rękę i jednocześnie niemal
dostali kosza. Dowiedziawszy się o tym, ciotka Elżbieta zrozumiała, że nie miałoby celu
dawanie Emilce rumianku. Ale mimo wszystko Emilka nie miała nadziei, żeby
kiedykolwiek wolno jej było nosić jedwabne pończochy. Jedwabna halka "ujdzie" od
biedy, gdyż jest ukryta, niewidzialna: wprawdzie szeleści zalotnie... Ale jedwabne
pończochy są stanowczo niemoralne.
Tak więc Emilka (o której szeptali jej znajomi nieznajomym, iż "ona pisze") została
uznana za jedną z "pań na Srebrnym Nowiu", gdzie nic się nie zmieniło od dnia jej
przybycia, czyli od lat siedmiu; gdzie płaskorzeźby na starym kredensie były zawsze te
same, a dziwny cień, rzucany na ścianę przez figurynkę etiopską, padał w tymże miejscu,
w którym zauważyła go dziewczynka z najwyższą rozkoszą. Stary to był dom, i dlatego
cichy, mądry i nieco tajemniczy. A także nieco surowy, lecz niemniej miły. Większość
mieszkańców Czarnowody i Shrewsbury sądziła, że jest to nudne miejsce dla młodej
dziewczyny, że nieopatrznie postąpiła Emilka, odrzucając propozycję panny Royal w
sprawie posady w czasopiśmie nowojorskim. Wzgardzić taką sposobnością zostania
"kimś"! Ale Emilka, która miała bardzo jasny pogląd na to, czym być zamierza, nie
uważała bynajmniej trybu życia w Srebrnym Nowiu za nudny, ani nie rezygnowała ze
wspinania się na upragnione szczyty dlatego tylko, że pozostała w tym cichym zakątku.
Należała z woli Bożej do Starego a Szlachetnego Zakonu Poetów. Gdyby się była
urodziła o tysiąc lat wcześniej, czarowałaby słuchaczy, siedząc pośrodku gromadki,
zebranej przy ognisku i wpatrzonej w jej natchnioną twarz. W dzisiejszych czasach
zmuszona była docierać do swego audytorium pośrednio.
Ale tematy opowieści są zawsze te same bez względu na stulecie i na okolicę.
Narodziny, zgony, małżeństwa, skandale - oto są jedynie naprawdę ciekawe zdarzenia na
świecie. Tak więc z mocnym postanowieniem w duszy przystąpiła Emilka do walki o
sławę i fortunę... i o coś jeszcze, o co było najtrudniej. Ale pisanie nie było dla Emilii Byrd
Starr środkiem do zdobycia walorów światowych ani wieńca laurowego. Było to coś, co
ona czynić musiała. Zjawisko... pomysł... wszystko to, co było bardzo piękne, lub
wybitnie brzydkie... dręczyło ją, dopóki się nie "wypisała". Z natury była obdarzona
zmysłem humoru i poczuciem dramatycznym: komizm i tragizm życia przemawiały do
niej z równą mocą i domagały się wcielenia za pomocą pióra. Cały świat nieziszczonych, a
nieśmiertelnych marzeń, ukryty za kurtyną rzeczywistości, wzywał ją, żądny
upostaciowienia i interpretacji..., wzywał ją wielkim głosem, któremu nie mogła, nie
śmiała się oprzeć.
Pełna była młodzieńczej radości z samego faktu istnienia. Życie pociągało ją, dawało
jej znaki zachęcające i figlarne. Wiedziała, że czeka ją ciężka walka. Wiedziała, że będzie
ciągle obrażać uczucia sąsiadów z Czarnowody, którzy chcieliby, żeby pisywała dla nich
nekrologi i pomawiali ją o "pozowanie"; wiedziała, że niejeden jej utwór zostanie
odrzucony, skrytykowany; wiedziała, że nadejdą dni niemocy, podczas których nie będzie
mogła pisać, kiedy daremne byłoby wszelkie usiłowanie w tym kierunku; dni, podczas
których niemoc ta doprowadzi ją do takiego napięcia nerwów, że za przykładem Marii
Bashkirtseff wyrzuci za okno, wraz z gradem przekleństw, zegar ze swego pokoju. W te
dni wszystko, co przedsięweźmie, będzie miernotą i banalnością: w te dni chwiać się
będzie jej wiara w życie, w którym według niej jest tyleż poezji co prozy; w te dni, echo
owych "przypadkowych poszeptów" bogów, w które wsłuchana była od dzieciństwa tak
pilnie, to echo będzie ją tylko drażnić swym żądaniem nieosiągalnej doskonałości i
uroku, będącego poza obrębem twórczych możliwości śmiertelnika.
Wiedziała, że ciotka Elżbieta toleruje, ale nie pochwala do dziś dnia jej manii
gryzmolenia. Podczas ostatnich dwóch lat pobytu w Wyższej Szkole Emilka, ku
zdumieniu ciotki Elżbiety, zarobiła sporo pieniędzy swymi wierszami i nowelkami. Stąd
owa tolerancja. Ale żaden z Murrayów, żadna z Murayówien, nie czynili nigdy niczego
podobnego. A przy tym był fakt, którego zasadniczo nie lubiła panna Elżbieta Murray,
fakt wyróżniania się czymś spośród otoczenia. Ciotka Elżbieta niechętnie patrzyła na ów
odrębny świat Emilki, tak inny niż świat Srebrnego Nowiu i Czarnowody, na to królestwo
bezkresne i gwiazdami usiane, w którym dziewczę zamykało się nagle, do którego nawet
najbardziej stanowcza i najbardziej podejrzliwa z ciotek nie miała dostępu!
Przypuszczam, że gdyby oczy Emilki tak często nie spoglądały tęsknie i smutno na
otaczający świat, gdyby w nich było mniej utajonego marzenia, ciotka Elżbieta
odnosiłaby się życzliwiej do jej aspiracji. Nikt z was, nawet samowystarczalni
Murrayowie ze Srebrnego Nowiu, nie lubi stać za drzwiami, które się przed nim nigdy nie
otworzą.
2
Ci z was, którzy już towarzyszyli Emilce w jej zabawach w Srebrnym Nowiu i studiach
w Shrewsbury * znają jej wygląd zewnętrzny. Tym, którzy witają ją teraz jako osobę obcą
postaram się zaprezentować jej sylwetkę jako panienki w siedemnastej wiośnie życia.
Szła wśród klombów, na których złociły się chryzantemy, w ów jesienny dzień nad
brzegiem morza. Było to czarowne ustronie, ów ogród w Srebrnym Nowiu. Zaciszne,
pełne bogatych, ciepłych barw i cudnych, cienistych alejek. Unosiły się tu zapachy róż i
goździków, roje pszczół, skarga wichru, dolatywały poszepty zatoki Atlantyku; z
sąsiedztwa dochodziły westchnienia świerków z gaiku Wysokiego Jana. Emilka kochała
każdy kwiatek, każdą piędź ziemi i każdy dźwięk w tym ogrodzie, każde piękne, sędziwe
drzewo, a zwłaszcza jej umiłowane, zaprzyjaźnione z nią Trzy Księżniczki Lombardzkie,
oraz wielką sosnę pośrodku ogrodu, srebrzystą topolę i młodego świerczka w kąciku,
kokietującego swawolne wietrzyki. Kochała również grupę białych brzóz w gaiku
Wysokiego Jana.
Patrz: "Emilka ze Srebrnego Nowiu" i "Emilka dojrzewa".
Emilka cieszyła się stale, że mieszka wśród tylu starych, prastarych drzew,
zasadzonych i wypielęgnowanych rękami ludzi dawno zmarłych, przepojonych radością
lub smutkiem, które kolejno przewijały się przez te istnienia.
Smukła, dziewicza postać. Włosy jak czarny jedwab. Szare oczy, podkrążone, pod
którymi fioletowe cienie pogłębiały się, ilekroć Emilka czuwała o niedozwolonej, całkiem
nie_Elżbietańskiej porze, pisząc nowelkę, albo opracowując plan nowego utworu. Usta
miała purpurowe, z Murrayowskimi dołeczkami w kącikach. Uszy były spiczaste.
Przypominały szekspirowskiego Puka. Może te uszy właśnie i te kąciki ust nasuwały
niektórym porównanie z kociakiem. Prześliczną miała linię szyi i podbródka. Uśmiech jej
był przedziwnie ujmujący, powoli rozkwitający, znienacka promieniejący radością
istnienia. A nogi były "skandalicznie ładne", jak je oceniła już dawno stara ciotka Nancy z
Książego Stawu. Policzki delikatnie zaróżowione, z łatwością stawały się szkarłatne. Byle
co wywoływało na tej twarzyczce krwawy rumieniec: powiew wiatru od morza, nagłe
odsłonięcie się przed jej wzrokiem błękitnych wzgórz na horyzoncie, czerwone maki na
polu lub białe żagle na zatoce w cudny, wiosenny poranek, czy też przy srebrnych
blaskach księżyca lub wreszcie biały kwiatuszek w starym ogrodzie, albo cichy szept w
gaiku Wysokiego Jana.
Czy była ładna? Nie umiem powiedzieć. Nigdy nie wymieniano Emilki w szeregu
piękności czarnowodzkich. Ale kto raz jeden spoojrzał na jej twarzyczkę, ten nie
zapomniał jej już nigdy. Nikt nie powiedziałby, spotkawszy Emilkę po raz drugi: "Hm...
dziwnie znajomą wydaje mi się pani..." Całe zastępy ślicznych kobiet gasły przy niej.
Żadna nie przypominała jej indywidualności. Była żywa, pociągająca i czysta zarazem,
jak woda. Myśli niosły ją, jak silny podmuch wiatru. Wzruszenie wstrząsało nią, jak
burza krzewem różanym. Była jedną z tych żywotnych istot, o których powiadamy, gdy
umarły, że to chyba niemożliwe, aby one żyć przestały. Na tle swego praktycznego,
rozsądnego otoczenia rzucała blask, jak brylant. Wiele osób ją lubiło i równie dużo jej nie
lubiło. Ale nikt nie był w stosunku do niej obojętny.
Razu pewnego, kiedy Emilka była bardzo maleńka i mieszkała wraz ze swym ojcem w
starym domku w Borze Majowym, gdzie umarł Douglas Starr, wyszła z domu, aby
przyjrzeć się tęczy. Biegła przez wilgotne pola i pagórki, pełna nadziei i wyczekiwania.
Ale gdy tak biegła, zaczął padać deszcz, a cudna tęcza bladła... nikła... aż znikła... Emilka
stała sama pośród obcej doliny, niepewna, w którą stronę się zwrócić. Usta jej zadrżały,
oczy napełniły się łzami. Aż wtem podniosła główkę i uśmiechnęła się pogodnie do
opustoszałego nieba.
- Zjawią się inne tęcze - rzekła.
3
Zmieniło się życie w Srebrnym Nowiu. Musiała się przystosować do tych zmian.
Nieodłączne od nich było pewne osamotnienie. Ilza Burnley, nieodstępna towarzyszka
siedmiu lat wiernej przyjaźni, wyjechała do Szkoły Literatury i Deklamacji w Montrealu.
Oba podlotki rozstały się wśród łez, ślubując sobie wzajemnie dozgonną przyjaźń. Nie
spotkają się już nigdy w tych samych warunkach. Bo kiedy przyjaciele, najbliżsi bodaj,
rozłączą się na czas dłuższy, zawsze daje się odczuć za ponownym spotkaniem pewną
obcość, pewne oddalenie. Jedno z dwojga uważa stale, że to drugie nie jest takie samo.
Jest to całkiem naturalne i nieuniknione. Człowiek zawsze posuwa się naprzód, lub się
cofa, nie stoi w miejscu. Ale któż z nas zdoła się oprzeć uczuciu przykrego rozczarowania
stwierdzając, że nasz przyjaciel nie jest już i nie może nigdy więcej stać się takim, jakim
był ongi; któż z nas nie zmartwi się, jeśli nawet ta zmiana jest postępem? Emilka
przeczuwała to dziwną intuicją, która zastępuje doświadczenie, czuła, że żegna na zawsze
Ilzę ze Srebrnego Nowiu i ze Shrewsbury.
Perry Miller, dawniejszy "najemnik" ze Srebrnego Nowiu, odznaczony medalem
Wyższej Szkoły w Shwresbury, odrzucony, lecz nie dający za wygraną konkurent Emilki,
przedmiot wiecznego gniewu Ilzy, wyjechał również. Perry studiował teraz prawo w
Charlottetown, gdzie jednocześnie pracował w kancelarii adwokackiej. Dla Perry'ego nie
istniały tęcze ani mityczne kopalnie złota. Wiedział, czego chce i zmierzał do tego
wytrwale. Ludzie zaczynali wierzyć, że on cel osiągnie. Boć nie większa przestrzeń dzieliła
kancelarię pana Abla od Sądu Najwyższego i Ministerium, niż ta, która dzieli ową
kancelarię od chałupy ciotki Tomaszowej i jej bosonogiego siostrzeńca.
Do typu poszukiwacza tęcz zbliżał się raczej Tadzio Kent. I on wyjeżdżał niebawem
do Szkoły Rysunków w Montrealu. I on wiedział, wiedział od szeregu lat, ile rozkoszy,
uniesień, ile rozpaczy i trwogi pociąga za sobą to dążenie do tęczy.
- Nawet jeżeli jej nigdy nie znajdziemy - rzekł do Emilki, gdy przechadzali się o
cudownym zmierzchu, w ogrodzie Srebrnego Nowiu pod fioletowym niebem, w ostatni
wieczór przed jego wyjazdem - jest coś w samym poszukiwaniu, co więcej jest bodaj
warte, niż znalezienie.
- Ale znajdziemy ją - odrzekła Emilka, podnosząc oczy ku gwieździe, błyszczącej nad
wierzchołkiem jednej z Trzech Księżniczek.
Użycie przez Tadzia liczby mnogiej "my" napełniło jej serce radosnym przeczuciem.
Emilka była zawsze bardzo uczciwa w stosunku do siebie samej i nie zamykała oczu na
fakt, że Tadzio Kent był jej bliższy, niż ktokolwiek na świecie. A ona, czy go obchodzi?
Trochę? Bardzo? Czy wcale?
Nie włożyła kapelusza, lecz wpięła we włosy kokardę z żółtego jedwabiu. Długo
rozmyślała nad wyborem sukni, aż w końcu zdecydowała się na różową, jedwabną.
Zdawało jej się, że wygląda bardzo ładnie, ale co za różnica, skoro Tadzio tego nie
zauważył? Był do niej tak przyzwyczajony, że uważał to za rzecz normalną. Wywołało to u
niej pewien bunt. Dean Priest byłby już to spostrzegł i byłby jej z pewnością powiedział
jakiś miły, subtelny komplemencik.
- Nie wiem - odpowiedział Tadzio, spoglądając ponuro na topazookiego kota Emilki,
Pierwiosnka, kręcącego się jak bąk w pogoni za własnym ogonem. - Nie wiem. Teraz,
kiedy wyfruwam naprawdę w szeroki świat, czuję się... głupio. Może nigdy nie zdołam
zdziałać niczego, o czym warto by było mówić. Pewne zdolności do rysunku... cóż to
wielkiego? Zwłaszcza dla człowieka, który budzi się nagle z biciem serca o trzeciej w
nocy?...
- O, znam to uczucie - przyznała Emilka. - Zeszłej nocy przeżuwałam godzinami
pomysł noweli i doszłam do rozpaczliwego wniosku, że nigdy nie zdołam jej napisać... że
nie warto się wysilać... że nigdy niczego nie zdziałam. Poszłam więc do łóżka i oblałam
poduszkę łzami. Obudziłam się o trzeciej godzinie i nawet płakać już nie mogłam. Łzy
wydawały mi się równie daremne, jak śmiech, jak ambicja. Byłam istnym bankrutem w
stosunku do nadziei i do wiary w przyszłość. Aż wreszcie wstałam o świcie i zaczęłam
pisać nową opowieść. Nie należy dać się opanowywać tym nocnym nastrojom.
- Na nieszczęście, co noc jest godzina trzecia - odrzekł Tadzio. - A o tej nieżyczliwej
godzinie zawsze jestem przeświadczony, iż zbyt wiele pragniemy wszyscy, że nie
osiągniemy niczego. A dwóch rzeczy pragnę jak szaleniec; jedną z nich jest oczywiście
wydoskonalenie się w sztuce. Chcę zostać wielkim artystą. Nie uważałem się nigdy za
tchórza, Emilko, ale teraz się boję. A jeżeli nie sprostam zadaniu? Będą mnie wyśmiewać.
Matka powie, że z góry o tym wiedziała. Ona z nienawiścią odnosi się do mego wyjazdu,
wiesz? Pojechać i nie dać rady!... Lepiej byłoby nie jechać.
- Nie, to nie byłoby lepiej - zaprzeczyła Emilka gorąco, zachodząc w głowę w tejże
chwili, jakiej drugiej rzeczy Tadzio pragnie "jak szaleniec". - Nie powinieneś się bać... W
owej nocnej rozmowie, którą prowadził ze mną ojciec na tydzień, przed śmiercią,
powiedział, żebym się nie bała niczego w życiu. Czy to nie Emerson mówi: "Czyń zawsze
to, czego się boisz"?
- Założyłbym się, że Emerson powiedział to, gdy już przestał bać się czegokolwiek,
gdy już się uporał z wieloma trudnościami. Łatwo być odważnym, gdy się już zdjęło
uprząż.
- Wiesz, że ja wierzę w ciebie, Tadziu - rzekła Emilka łagodnie.
- Tak, wiem. Ty i pan Carpenter. Jedynie wy dwoje wierzycie we mnie. Nawet Ilza jest
zdania, że Perry ma większe szanse przywiezienia do domu pieczonych gołąbków.
- Ale ty nie szukasz pieczonych gołąbków. Ty gonisz za tęczą złocistą.
- A jeżeli jej nie znajdę, jeśli ciebie rozczaruję... to będzie najgorsze...
- Zwyciężysz, Tadziu. Spójrz na tę gwiazdę, która błyszczy w tej chwili nad
najmłodszą Księżniczką. Zawsze ją kochałam. Jest to moja najgoręcej umiłowana
gwiazda. Czy pamiętasz, jak przed laty, kiedy siedzieliśmy wszyscy dokoła ogniska, a
kuzyn Jimmy gotował ziemniaki dla świń, snułeś cudne opowiadania o tej gwieździe i o
żywocie, jaki tam, na niej wiodłeś, zanim przybyłeś na ziemię? Na tej gwieździe nie było
godziny trzeciej w nocy.
- Jakimi szczęśliwymi, beztroskimi dzieciakami byliśmy wtedy - rzekł Tadzio
zmęczonym głosem dojrzałego mężczyzny, przygnębionego ciężarem istnienia i
wspominającego z rozkoszą pogodne lata dziecięce.
- Przyrzeknij mi - rzekła Emilka - że kiedykolwiek ujrzysz tę gwiazdę, będziesz
pamiętać, iż wierzę w ciebie, mocno!
- A ty czy mi przyrzekniesz, że ilekroć spojrzysz na tę gwiazdę, pomyślisz o mnie? -
spytał TAdzio. - Albo jeszcze inaczej: przyrzeknijmy sobie nawzajem, że ilekroć
spojrzymy na tę gwiazdę oboje, pomyślimy o sobie wzajemnie... zawsze. Gdziekolwiek
będziemy do końca naszego życia.
- Przyrzekam - rzekła Emilka z bijącym sercem. Cudownie było patrzeć tak Tadziowi
prosto w oczy.
Romantyczny pakt. Co on oznaczał? Emilka nie wiedziała. Rozumiała tylko, że Tadzio
odjeżdża, że życie staje się nagle zimne i puste, że wiatr znad zatoki, szemrzący wśród
drzew w gaiku Wysokiego Jana szepcze coś bardzo żałosnego, że lato odeszło, że nadeszła
jesień. I że owa złota kula, zakończenie tęczy, znajduje się gdzieś, het! na szczycie
niedostępnego, bardzo odległego wzgórza.
Dlaczego ona powiedziała to o gwieździe? Dlaczego zapach żywiczny, zmierzch i
odblask zachodzącego słońca doprowadzają ludzi do mówienia głupstw?
Rozdział II
1
Srebrny Nów,
18 listopada 19...
"Dziś nadszedł numer grudniowy "Lasu i Ogrodu" z moim wierszem pod tytułem
"Lecą liście z drzewa". Uważam to za rzecz godną wzmianki, gdyż poświęcili memu
utworowi oddzielną stronicę, a przy tym jest to pierwszy mój wiersz ilustrowany." Po raz
pierwszy spotyka mnie podobny zaszczyt. Sam w sobie wiersz jest dość marny, jak mi się
zdaje. Pan Carpenter syknął tylko parę razy, gdy mu go czytałam i nie chciał go
komentować. Pan Carpenter nigdy "nie psuje pochwałami", ale umie zdruzgotać niemą
naganą. Ale mój poemat wyglądał tak uroczyście na tym poczesnym miejscu, że
powierzchowny czytelnik mógł go wziąć za utwór wartościowy. Niech będzie
błogosławiony ten zacny wydawca, któremu przyszło na myśl kazać go zaopatrzyć w
ilustracje. Podniósł mnie na duchu niemało.
Ale same ilustracje nie podobały mi się. Artysta nie odczuł moich intencji. Tadzio
stokroć lepiej wywiązałby się z tego zadania.
Tadzio uczy się świetnie w Szkole Rysunków. A nasza gwiazda świeci stale. Ciekawa
jestem, czy on doprawdy myśli o mnie codziennie, patrząc na nią. A może nie widzi jej co
wieczór? Może ją zaćmiewają elektryczne latarnie Montrealu? Sądząc z listów, widuje
często Ilzę. Jak im musi być dobrze obojgu, że są razem i że każde z nich ma bratnią
duszę w tym wielkim, obcym mieście, wśród obcych ludzi.
2
26 listopada 19...
Dzisiaj było śliczne popołudnie listopadowe, ciepłe jak w lecie, a jednak
opromienione urokiem jesieni. Siedziałam długo na cmentarzu, nad jeziorem i czytałam.
Ciotka Elżbieta uważa, że jest to najbardziej ponure miejsce w okolicy, że dziwactwem
jest tam czytać, a ciotka Laura twierdzi, że we mnie jest pewien rys chorobliwy. Nie widzę
w tym nic chorobliwego. Jest to piękne ustronie, dokąd wiatr przynosi wszystkie słodkie
zapachy z pól poprzez Czarnowodę. Tak tam jest cicho i spokojnie wśród tych starych
grobów dokoła mnie! Mężczyźni i kobiety, należący do mojej rodziny, spoczywają tam
pod ziemią. Mężczyźni i kobiety, którzy w życiu zwyciężali, którzy doznawali porażek, a
których zwycięstwa i porażki stopiły się obecnie w jedno. Tam nie czuję się nigdy bardzo
pełna zapału, ani bardzo przygnębiona. Kocham te stare płyty przysypane czerwonym
piaskiem, a zwłaszcza tę poświęconą Marii Murray z napisem: "Tu pozostanę", napisem,
w którym mąż jej wyraził cały jad, jaki się w nim nagromadził za jej życia. Jego grób
znajduje się na prawo. Pewna jestem, że przebaczyli sobie wzajemnie od wielu lat. A
może przychodzą czasami nocą, kiedy księżyc nie świeci i śmieją się razem, patrząc na
ten napis? Napis zaciera się zresztą powoli, bo wyrastają na grobie trawy i chwasty, które
kuzyn Jimmy pleni, o ile tylko może nadążyć. Z czasem trawa pokryje zupełnie napis, tak
że pozostanie tylko zielono_srebrzysto_czerwony kontur dawnej płyty grobowej.
30 grudnia 19...
Dzisiaj zdarzyło się coś miłego. Czuję się rozradowana. "Madison's" przyjął moją
nowelę: "Błąd w akcie oskarżenia"!!! Tak, to zasługuje na kilka wykrzykników. Gdyby nie
wzgląd na pana Carpentera, napisałabym to kursywą. Kursywą! Nie, wypisałabym
wszystkie te wyrazy wielkimi literami. Do "Madison" bardzo trudno jest się dostać. Czyż
ja tego nie wiem! Czyż nie usiłowałam kilkakrotnie, a za każdym razem spotykałam się z
odpowiedzią: "żałujemy niewymownie...". Aż wreszcie otworzyły się przede mną i te
wrota. Dostać się do "Madison", to znaczy przebyć już pewną część drogi ku wyżynom, ku
szczytowi równemu Alpom. Drogi wydawca był tak uprzejmy i dodał, że jest to śliczna
opowieść.
Przemiły człowiek!
Przysłał mi czek na 50 dolarów. Będę mogła wkrótce zwrócić ciotce Ruth i wujowi
Wallace'owi koszty mego pobytu w Shrewsbury. Ciotka Elżbieta popatrzyła na czek
podejrzliwie, jak zwykle, ale po raz pierwszy nie wyraziła przypuszczenia, że bank
zapewne nie wypłaci tej sumy ani nawet nie wątpiła, czy jest pokrycie. Piękne oczy ciotki
Laury świeciły dumą. Jest ona z epoki wiktoriańskiej, toteż oczy jej błyszczą naprawdę.
Edwardowskie oczy rzucają iskry, ale nigdy nie błyszczą, nie rzucają promieni. A ja lubię
te rozpromienione oczy, zwłaszcza gdy przyczyną jest mój sukces.
Kuzyn Jimmy mówi, że "Madison" równa się wszystkim innym czasopismom
jankeskim razem wziętym. Przynajmniej według niego.
Ciekawa jestem, czy Deanowi będzie się podobać "Błąd w akcie oskarżenia". I czy się
do tego przyzna. On nigdy niczego nie chwali. To znaczy niczego, co ja piszę. A ja tak
pragnę wymóc na nim pochwałę. Czuję, że jego uznanie jest jedynym, które się liczy
naprawdę, oprócz uznania pana Carpentera, które też jest wartościowe.
Dziwny jest ten Dean. Posiada tajemnicę odmładzania się. Jest po prostu coraz
młodszy. Przed kilku laty uważałam go za starszego pana. Teraz wydaje mi się tylko
panem w wieku dojrzałym. Jeżeli tak dalej pójdzie, to niebawem wyda mi się
młodzieńcem. Przypuszczam, że przyczyną jest moje dojrzewanie. Zrównaliśmy się
prawie. Ciotka Elżbieta w dalszym ciągu nie lubi naszej zażyłości. Ciotka Elżbieta żywi
antypatię do każdego Priesta. A ja nie wiem, co bym robiła bez przyjaźni Deana. Jest to
dla mnie rdzeń życia.
15 stycznia 19...
Dzisiejszy dzień był burzliwy. Spędziłam bezsenną noc po czterech zwrotach z
M$s$s. Były to nowele, które wydawały mi się szczególnie dobre. Zgodnie z
przepowiednią panny Royal, czułam, że postąpiłam idiotycznie, nie jadąc z nią do
Nowego Jorku, nie korzystając ze sposobności. Och, nie dziwię się, że dzieci zawsze
płaczą, budząc się w nocy! Tak często odczuwam wtedy potrzebę łez, ja także! Wszystko
mi ciąży, a żaden obłok nie jest przecięty srebrną linijką. Byłam smutna i
podekscytowana przez cały poranek i wypatrywałam listonosza, jako jedynej ucieczki od
beznadziejności. Gdy zbliża się godzina poczty, tyle jest w nas wyczekiwania i
niepewności! Co mi ona przyniesie? List od Tadzia?... Tadzio pisuje najcudowniejsze
listy. Miłą, cienką kopertę z czekiem wewnątrz? Grubą kopertę ze zwrotem jakiegoś
rękopisu? Jedne z przedziwnych bazgrot Ilzy? Nic podobnego. Otrzymałam list pełen
irytacji od kuzynki Beulah Grant z Gęsiego Stawu. Wydaje jej się, że umieściłam ją w mej
noweli: "Głupcy", którą wydrukowało niedawno czasopismo nader rozpowszechnione po
wsiach i folwarkach. Napisała do mnie list z gorzkimi wyrzutami. List ten przyszedł
dzisiaj. Sądzi, że "mogłam oszczędzić starą przyjaciółkę, która zawsze dobrze mi życzyła."
Nie jest przyzwyczajona do "ośmieszania jej osoby w czasopismach" i wyprasza sobie na
przyszłość "podobnego używania jej osoby do ostrzenia mego rzekomego dowcipu".
Niektóre szczegóły w tym liście sprawiły mi przykrość, inne wyprowadziły mnie z
równowagi. Nigdy nie myślałam o niej ani razu nawet nie przyszła mi do głowy kuzynka
Beulah podczas pisania tej noweli. Charakter "ciotki Katarzyny" jest wysnuty z fantazji. A
gdybym nawet myślała o kuzynce Beulah, z pewnością nie umieściłabym jej w noweli.
Jest zbyt głupia i banalna. Nie jest bynajmniej podobna do ciotki Katarzyny, która,
pochlebiam sobie, jest bardzo żywą, dowcipną, pełną humoru starszą damą.
Ale kuzynka Beulah napisała również do ciotki Elżbiety, więc doszło znów do sceny
familijnej. Ciotka Elżbieta nie wierzy, że jestem bez winy, oświadcza, że ciotka Katarzyna
jest wiernym obrazem kuzynki Beulah, prosi mnie więc uprzejmie (uprzejme prośby
ciotki Elżbiety są rzeczą okropną), abym w przyszłych moich utworach nie umieszczała
karykatur moich krewnych.
- Nie jest to - dodała ciotka Elżbieta w swój najwynioślejszy sposób - coś, co mogłaby
czynić Murrayówna: zarabiać pieniądze kosztem ułomności swych przyjaciół.
I znów sprawdziła się jedna z przepowiedni panny Royal. Czyżby się nie myliła pod
żadnym względem? Jeżeli tak...
Ale najgorsze moje utrapienie pochodzi od kuzyna Jimmy'ego. Chichotał, czytając
"Głupców".
- Mniejsza o starą Beulah, kurczątko - szepnął. - To jest pyszne. Naturalnie, że ona
posłużyła ci za wzór przy szkicowaniu postaci ciotki Katarzyny. Poznałem, że to ona od
początku stronicy, od razu! Poznałem ją po nosie.
Na nieszczęście napisałam, że ciotka Katarzyna ma "długi, zakrzywiony nos". A nie da
się zaprzeczyć, że kuzynka Beulah ma nos długi i zakrzywiony! Takie zewnętrzne
podobieństwo wystarcza ogółowi czytelników. Na próżno dowodziłam z całą energią, że
ani pomyślałam o kuzynce Beulah. Kuzyn Jimmy kiwał tylko głową i chichotał.
- Nie przyznawaj się do tego, rzecz jasna. Zatrzymaj to przy sobie.
Najsmutniejsze ze wszystkiego jest istotne podobieństwo ciotki Katarzyny do kuzynki
Beulah. A zatem nie udało mi się stworzyć postaci, jaką sobie wyobraziłam.
Niemniej czuję się znacznie lepiej, niż gdy te zwierzenia pisać zaczęłam. Był we mnie
bunt, i zawziętość, i zniechęcenie, słowem byłam bardzo biedna.
Oto jest główny pożytek dziennika; tak mi się zdaje.
3
3 lutego 19...
Dziś jest wielki dzień. Przyjęto trzy moje utwory w trzech redakcjach. A jeden z
wydawców poprosił o nadesłanie mu kilku nowel. Niemniej nienawidzę tych próźb o
nowele. O wiele większe ryzyko, niż przy nadsyłaniu utworu z własnej, nie przymuszonej
woli. Bo gdy wydawca, który prosił o nowelę, zwraca mi ją, jako "nie nadającą sią dla
naszego pisma", upokorzenie jest stokroć głębsze, cięższe. Gdy ja sama posyłam swoje
dzieło, jestem nieznaną, bezosobową autorką... a tu rzeczy mają się już inaczej...
A przy tym spostrzegam, że nie umiem pisać "na zamówienie". Jest to piekielnie
trudne zadanie. Spróbuję jeszcze z czasem... Wydawca "Młodzieży" prosił mnie o nowelę
o określonej liczbie wierszy. Napisałam ją. Odesłał mi rękopis, wykazując "niektóre
usterki" i zalecając mi poprawienie noweli, ażeby mógł ją zamieścić. Poprawiałam,
obcinałam, dodawałam, aż wreszcie nowela moja przypominała mój pierwotny pomysł li
tylko ilością wierszy, której przestrzegałam wciąż gorączkowo. Zniecierpliwiona,
wrzuciłam ją do pieca kuchennego. Od tej pory postanowiłam, że będę pisywać tylko w
miarę własnej wewnętrznej potrzeby, a wydawcy... niech zostawią mnie w spokoju!
Dzisiaj mamy zamglony nów księżycowy.
4
16 lutego 19...
Moja nowela "Ile wart był ten żart?" ukazała się w dzisiejszym numerze "Home'u".
Ale na okładce należę do rubryki "itd". Natomiast w przedmowie do noworocznego
numeru "Panieńskich dni" zostałam wymieniona jako "znana i popularna
współpracowniczka". Kuzyn Jimmy czytał tę przedmowę ze dwadzieścia razy, mrucząc za
każdym razem: "Znana i popularna". Po czym udał się do narożnego sklepu i kupił mi
nową "księgę Jimmy'ego". Ilekroć przebywam jakiś nowy etap drogi ku wyżynom, kuzyn
Jimmy upamiętnia ten moment, dając mi nową księgę Jimmy'ego. Nigdy nie kupuję
sama zeszytu. To dotknęłoby go osobiście. On spogląda zawsze na stosik ksiąg
Jimmy'ego na moim biurku ze czcią i lękiem nieledwie, i wierzy niezachwianie, że w tych
zeszytach mieszczą się wszelkiego rodzaju arcydzieła literatury.
Zawsze daję Deanowi do czytania moje utwory. Nie mogę się pozbyć tego zwyczaju,
chociaż on mi je stale odnosi bez słowa krytyki lub, co gorsza, z nieszczerymi
pochwałami. Jest to już dziś istną manią moje pragnienie dowiedzenia Deanowi, że
umiem napisać coś "porządnego". Gdyby to przyznał, odniosłabym triumf. Ale zanim on
to przyzna, wszystko w proch się obróci. Bo on wie.
5
2 kwietnia 19...
Z nadejściem wiosny przyjeżdża od czasu do czasu do Shrewsbury pewien
młodzieniec, który nie jest konkurentem, mogącym się podobać rodowi Murray'ów ani,
co ważniejsza, Emilii Byrd Starr. Ciotka Elżbieta bardzo krzywo patrzała, gdy szłam z
nim na koncert. Czuwała jeszcze, gdy wróciłam do domu.
- Jak widzisz, nie uciekłam z nim, ciotko Elżbieto - rzekłam - przyrzekam ci, że tego w
ogóle nie uczynię. Jeżeli kiedykolwiek wyjdę za mąż za kogokolwiek, uprzedzę cię o tym,
choć może wyjdę za mąż wbrew twej woli.
Nie wiem, czy ciotka Elżbieta poszła do łóżka z lżejszym sercem, czy nie. Matka moja
uciekła (Bogu dzięki!), a ciotka Elżbieta należy do niezachwianych wyznawczyń teorii
dziedziczności.
6
15 kwietnia 19...
Dzisiaj wieczorem poszłam na wzgórze i przechadzałam się przy świetle księżyca nad
Domem Rozczarowanym. Dom Rozczarowany został wybudowany przed trzydziestu
siedmiu laty (nie dokończony jest zresztą) dla młodej żony, która nigdy w nim nie
zamieszkała. Od tej pory stoi, surowy, zrozpaczony, nawiedzany przez nieśmiałe,
odosobnione widma zjawisk, które powinny były tu zaistnieć, a nie zaistniały. Tak mi
zawsze go żal! Tak mi żal jego biednych i ślepych oczu, które nigdy nie przejrzały, które
nie mają nawet wspomnień. Żadne światełko domowe nie świeciło z nich nigdy, tylk raz
jeden, bardzo dawno, blask ognia. A byłby to taki miły domek, przytulony do lesistych
pagórków, zasłonięty od wiatrów gaikiem sosnowym. Ciepły, gościnny domek! A przy
tym życzliwy, łagodny. Nie taki, jak ten narożny dom, który buduje Tom Semple. Tamten
jest niepoczciwym domem. Kapryśny, o małych oczkach i spiczastych łokciach. Dziwne,
jak silną indywidualność może mieć dom, chociaż nigdy nie był zamieszkały! Przed laty,
kiedy Tadzio i ja byliśmy dziećmi, czepialiśmy się palcami parapetu okiennego,
wdrapywaliśmy się do wnętrza i rozpalaliśmy ogień na kominku. Siedzieliśmy tam,
snując plany na przyszłość. Zamierzaliśmy żyć razem w tym domku. Zapewne Tadzio
zapomniał o tych niedorzecznościach dziecinnych. Pisuje często, a listy jego są pełne
treści i ładne, takie Tadziowate. Opowiada mi wszystkie drobne zdarzenia ze swego życia.
Ale ostatnie listy są bardziej bezosobowe, tak mi się przynajmniej wydaje. Mogłyby
równie dobrze być napisane do Ilzy, jak do mnie.
Biedny Domku Rozczarowany! Zapewne pozostaniesz rozczarowany po wsze czasy."
7
Znów wiosna! Młode topole złocą się na drodze. Zatoka burzy się i pieni za
piaszczystymi wydmami.
Zima minęła nieprawdopodobnie szybko, mimo szeregu ponurych godzin trzecich w
nocy, mimo samotnych, zniechęcających zmierzchów. Dean wróci niebawem z Florydy.
Ale ani Tadzio, ani Ilza nie przyjadą tego lata. Z tego powodu spędziłam dwie bezsenne
noce. Ilza jedzie nad morze do jednej ze swych ciotek, do siostry swej matki, która
dotychczas się nią nie zajmowała. A Tadziowi poszczęściło się: dostał zamówienie na
ilustracje do pewnego wydawnictwa w Nowym Jorku i musi jechać na północ po wzory z
natury. Jest to ogromna wygrana w życiu Tadzia i byłabym z tego powodu szczerze
zadowolona, gdyby nie fakt, że nie okazuje on najmniejszego żalu z powodu naszych
zmarnowanych wspólnych wakacji w Czarnowodzie. Najmniejszego!
Widocznie Czarnowoda i ten dawny tutejszy tryb życia są dla niego pieśnią, która już
przebrzmiała.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo liczyłam na spędzenie lata z Ilzą i z Tadziem,
ile sobie obiecywałam radości z tych letnich miesięcy. Ta myśl podtrzymywała mnie
przez całą zimę. Gdy sobie uprzytomnię, że ani razu w ciągu lata nie usłyszę sygnału
Tadzia, gwiżdżącego w umówiony sposób w gaiku Wysokiego Jana, że ani razu nie
schronimy się tam, aby się nagadać do woli, że ani razu nie zamienimy błyskawicznych
spojrzeń, kiedy wśród gromady obcych ludzi zdarzy się coś co ma szczególne znaczenie
dla nas dwojga, gdy to sobie uprzytomnię, zdaje mi się, że życie staje się bezbarwne, że
jest ono stosem zgliszcz i gruzu.
Pani Kent spotkała mnie wczoraj na poczcie i przystanęła, ażeby porozmawiać, co
czyni nader rzadko. Nienawidzi mnie po dawnemu.
- Słyszałaś chyba, że Tadzio nie przyjeżdża na lato?
- Tak - odrzekłam lakonicznie.
W oczach jej był wyraz dziwnego, bolesnego triumfu, gdy się odwracała ode mnie:
zrozumiałam. Jest nieszczęśliwa, bo Tadzio nie przyjedzie do niej, ale cieszy się, że on nie
przyjedzie do mnie. To dowodzi według niej, że on nie dba o mnie.
Niestety, zdaje mi się, że ona ma słuszność. A jednak na wiosnę człowiek nie może
być beznadziejnie smutny.
Andrzej się zaręczył! Z panną, o której ciotka Addie wyraża się z najwyższym
uznaniem. "Gdybym sama ją wybrała, nie byłabym bardziej zadowolona, tak odpowiada
mi wybór Andrzeja" - oświadczyła dzisiaj w rozmowie z ciotką Elżbietą. Ja też byłam
obecna. Ciotka Elżbieta umiarkowanie się cieszyła, a przynajmniej twierdziła, że się
cieszy. Ciotka Laura popłakała troszeczkę. Ciotka Laura zawsze płacze, gdy się dowiaduje
o narodzinach, zgonie, lub małżeństwie. Była przy tym trochę rozczarowana. Andrzej
byłby takim "bezpiecznym" mężem dla mnie. Tak, dynamitu nie ma w nim na pewno.
Rozdział III
1
Z początku nikt nie uważał choroby pana Carpentera za niebezpieczną. Miewał już
nieraz ataki reumatyczne w ostatnich latach i leżał w łóżku po parę dni. A potem szedł do
pracy ponownie, kulejąc, ponury i sarkastyczny, jak zawsze, z językiem tym mocniej
wyostrzonym. Zdaniem pana Carpentera nauczanie w Czarnowodzie już nie było tym,
czym było dawniej. Teraz, mówił, są tu same miernoty, same bezduszne zera.
- Wszystko, co mówię, przelatuje przez te głowy, jak przez sito - mówił.
Tadzio i Ilza, Perry i Emilka, ci uczniowie, którzy naprawdę korzystali z jego
wskazówek, skończyli szkołę. A może był pan Carpenter troszkę zmęczony... w ogóle. Nie
był bardzo stary, to znaczy nie miał bardzo wielu lat życia za sobą, ale przepalił się
przedwcześnie. Drobna, nieśmiała, zwiędła kobieta, jego żona, umarła zeszłej jesieni,
odeszła niepostrzeżenie, równie cicho, jak żyła. Nigdy nie zdawała się odgrywać wielkiej
roli w domu pana Carpentera. Lecz po jej śmierci "pochylił się" bardzo. Dało się to
zauważyć bezpośrednio po pogrzebie. Dzieci w szkole drżały przed zjadliwością jego
języka i przed jego coraz to częściej powtarzającymi się napadami złego humoru. Władze
szkolne kiwały głową i wspominały o konieczności sprowadzenia innego nauczyciela z
końcem bieżącego roku.
Choroba pana Carpentera zaczęła się, jak dawniej, od ataku reumatycznego. Potem
okazało się, że serce niedomaga. Dr Burnley, który go odwiedził wbrew jego upartej
odmowie zasięgnięcia porady lekarskiej, przybrał minę poważną i przebąkiwał o "braku
woli do życia". Ciotka Luiza Drummond z Gęsiego Stawu przyjechała, aby go
pielęgnować. Pan Carpenter przyjął to z rezygnacją, nie wróżącą nic dobrego, jakby nic
już go nie obchodziło.
- Bylebym miał spokój. Ona może krzątać się dokoła, a ja myślę o czym innym.
Dopóki jestem sam w pokoju, nie wiem o jej istnieniu. Obojętne mi, co ona robi. Nie chcę
się odżywiać i nie chcę mieć prześciełanego łóżka. Nienawidzę jej włosów. Takie proste i
błyszczące. Powiedz jej, żeby na to znalazła jakąś radę. A dlaczego nos jej wygląda zawsze
tak, jak gdyby było wiecznie zimno?
Emilka przybiegała co wieczór i przesiadywała przy łóżku chorego. Była jedyną
osobą, którą chętnie widywał. Niedużo mówił, ale co parę minut otwierał oczy i
zamieniali uśmiechy porozumiewawcze, jak gdyby oboje ubawili się jednocześnie jakimś
świetnym dowcipem, którego finezję oni tylko dwoje odczuwali. Ciotka Luiza nie
wiedziała, co ma znaczyć ta wymiana spojrzeń i ta mimika, toteż nie pochwalała jej. Była
to poczciwa istota, o macierzyńskim sercu, zamkniętym w jej staropanieńskiej piesi, ale
drażniły ją te niezrozumiałe, złośliwe uśmiechy jej pacjenta, leżącego na śmiertelnym
łożu. Uważała, że lepiej zrobiłby myśląc o zbawieniu swej duszy. Wszak nie był członkiem
zboru kościelnego? Nie pozwalał nawet na odwiedziny pastora. A Emilka Starr była stale
gościem mile widzianym, ilekroć przyszła. Ciotka Luiza powzięła pewne podejrzenia w
stosunku do owej Emilki Starr. Przecież ona pisuje! Przecież jedną ze swych kuzynek
skarykaturowała w noweli! Prawdopodobnie szukała nowych wzorów przy śmiertelnym
łożu starego poganina. To tłumaczy jej interesowanie się losami chorego, niewątpliwie
to! Ciotka Luiza patrzyła ciekawie na tę zachłanną młodą dziewczynę. Miała nadzieję, że
ją, Luizę, ta mała oszczędzi w następnej swej nowelce.
Emilka przez długi czas nie chciała wierzyć, że jest to śmiertelne łoże pana
Carpentera. On nie może być aż tak chory! Nie cierpi, nie skarży się. Wyzdrowieje, skoro
tylko się ociepli. Powtarzała to sobie tak często, aż w końcu w to uwierzyła. Nie mogła
sobie wyobrazić życia w Czarnowodzie bez pana Carpentera.
Pewnego razu, w piękny wieczór majowy pan Carpenter czuł się znacznie lepiej. Oczy
jego błyszczały po dawnemu, głos dźwięczał mocno. Żartował z biednej ciotki Luizy,
która nie rozumiała nigdy jego żartów, ale znosiła je z chrześcijańską cierpliwością.
Chorzy powinni się śmiać. Opowiedział Emilce zabawną anegdotkę i śmiali się oboje na
cały głos. Ciotka Luiza pokiwała głową. Wielu rzeczy nie wiedziała, biedaczka, ale znała
swój skromny zawód pielęgniarki z amatorstwa. Wiedziała, że takie odmłodzenie, taki
niespodziewany powrót sił jest złym znakiem. Emilka w swym niedoświadczeniu nie
wiedziała o tym. Wróciła do domu, rozradowana tym polepszeniem zdrowia ukochanego
nauczyciela. Niebawem będzie on znów czynny w szkole, będzie ciskał gromy na uczniów
i uczennice, będzie się snuł po drogach w zamyśleniu, czytając jakiegoś starego klasyka,
krytykował jej rękopisy ze zwykłym swym humorem. Emilka cieszyła się. Pan Carpenter
był przyjacielem, którego straty nie mogłaby przeboleć.
2
Ciotka Elżbieta obudziła ją o drugiej w nocy.
Pan Carpenter wzywał Emilkę.
- Czy jest mu gorzej? - spytała Emilka, zeskakując ze swego wysokiego, czarnego
łóżeczka.
- Umiera - odrzekła ciotka Elżbieta zwięźLe. - Dr Burnley mówi, że nie doczeka świtu.
Coś w twarzy Emilki wzruszyło ciotkę Elżbietę.
- Czy to nie lepiej dla niego, Emilko? - spytała z niezwykłą łagodnością. - Jest stary i
zmęczony. Żona jego umarła, na przyszły rok odprawiliby go ze szkoły. Byłby bardzo
samotny na starość. Najlepszym jego przyjacielem jest śmierć.
- Myślę o sobie w tej chwili - załkała Emilka.
Poszła do pana Carpentera. Szła wśród ciemnej, pięknej nocy wiosennej. Ciotka Luiza
płakała, ale Emilka nie uroniła ani jednej łzy przy łożu chorego. Pan Carpenter otworzył
oczy i uśmiechnął się do niej: uśmiechnął się tym swoim chytrym uśmiechem.
- Nie płakać - szepnął. - Zabraniam wam płakać przy moim łożu śmiertelnym. Niech
Luiza wypłacze się w kuchni. Może w ten sposób zarabiać równie dobrze, jak w inny. Nic
więcej nie może uczynić dla mnie.
- A ja, czy mogę coś uczynić? - spytała Emilka.
- Usiądź tutaj, żebym mógł cię widzieć, to wszystko. Nikt nie lubi odchodzić stąd...
samotny. Ile starych pudeł czeka w kuchni na moją śmierć?
- Tam są tylko ciotka Luiza i ciotka Elżbieta - odrzekła Emilka, nie mogąc zapanować
nad uśmiechem.
- Nie bierz mi za złe, jeżeli nie będę zbyt rozmowny. Dużo mówiłem przez całe życie,
aż do chwili obecnej. Tchu mi zabrakło. Ale chcę, żebyś tu była, gdy będę myślał o
różnych rzeczach.
Pan Carpenter zamknął oczy i pogrążył się w milczeniu. Emilka siedziała spokojnie.
Oparła głowę o framugę okna, za którym zaczynał szarzeć pierwszy brzask. Niewidzialna
dłoń wietrzyku igrała z jej włosami. Zapachy kwiatów czerwcowych wdzierały się do
pokoju, słodkie, jak dawno zapomniane motywy starych, pełnych uroku melodii. W
oddali widniały dwa piękne świerki, wysmukłe, ciemne, oba równie wysokie. Sterczały ku
niebu jak wieżyce gotyckie, wyłaniające się z kłębów srebrzystej mgły. Pomiędzy nimi
zawieszony był na stropie błękitnym wielki, okrągły księżyc, piękny, jak cisza wieczorna.
To otaczające piękno było dla Emilki pocieszeniem i otuchą w tę dziwną noc czuwania.
Cokolwiek się stanie, cokolwiek nastąpi, takie piękno jest wieczne.
Od czasu do czasu ciotka Luiza zaglądała do swego starego pacjenta. Pan Carpenter
zdawał się nie spostrzegać tych odwiedzin, ale ilekroć się oddalała, otwierał oczy i mrugał
do Emilki. Emilka w odpowiedzi mrugała również, co uświadamiała sobie poniekąd ze
zgrozą, gdyż była na tyle Murrayówną, aby się gorszyć mruganiem przy łożu konającego.
Co by też powiedziała na to ciotka Elżbieta!
- Doskonały sporcik - szepnął pan Carpenter po drugiej wymianie mrugnięć. - Cieszę
się, że tu jesteś.
O trzeciej godzinie zaczął okazywać pewien niepokój. Ciotka Luiza znowu weszła.
- On nie może umrzeć, dopóki nie zacznie się odpływ, wiesz? - szepnęła Emilce na
ucho.
- Zaprzestań twych idiotycznych zabobonów - rzekł pan Carpenter głośno i wyraźnie.
- Umrę, gdy przyjdzie na mnie pora, gdy będę gotów do zd...cia, podczas przypływu, czy
odpływu, mniejsza o to.
Przerażona, przepraszała ciotka Luiza Emilkę, tłumacząc jej, że duch chorego błądzi i
już przytomność mu nie dopisuje.
- Daruj, że byłem ordynarny - rzekł pan Carpenter do Emilki, gdy ciotka Luiza
wysunęła się z sypialni. - Musiałem ją wyrzucić. Nie byłbym zniósł obecności tej starej
baby, przyglądającej się moim ostatnim chwilom. Mam jej dostarczyć tematu do
plotkowania do końca jej życia. Ohydne... głupie... A jednak... jest ona dobrą osobą. Nie
ma w niej nic... podłego. A jednak... potrzebna nam... jest... oprócz poczciwości...
pewna... indywidualność. To jest ta... szczypta... soli, która dodaje...smaku...
Milczenie. Po czym dodał poważnie:
- Szkoda, że... Wielki Kucharz... dodaje często zbyt dużo soli... Niedoświadczony
Kucharz... mądrzeje z czasem... o kilka wieczności później...
Emilka pomyślała, że istotnie duch chorego błądzi w przestworzach, ale on
uśmiechnął się do niej.
- Cieszę się, że tu jesteś, mały druhu. Nie jest ci przykro, że... tu jesteś... co?
- Nie - odrzekła Emilka.
- Gdy wnuczka Murrayów mówi: nie, to znaczy: nie.
Znowu milczenie. Po chwili zaczął pan Carpenter znowu, tym razem do siebie raczej,
jak się zdawało.
- Odejdę o brzasku. Zawsze myśLałem, że będę się bał. Nie boję się. Dziwne. Pomyśl,
ile będę wiedział mądrości za parę minut, Emilko. Będę mądrzejszy, niż ktokolwiek z
żyjących. Zawsze pragnąłem wiedzieć... wiedzieć. Nigdy nie lubiłem zagadek. Przez całe
życie... prześladowała mnie ciekawość... czym jest życie. Teraz jestem ciekaw... czym jest
śmierć. Poznam prawdę, Emilko, jeszcze parę minut, a poznam prawdę. Nie będę już
zgadywał. A jeżeli przestanę zgadywać... z tą chwilą... stanę się znów młody... Ty nie
możesz zrozumieć... co to znaczy. Jesteś zbyt młoda... jesteś młoda... nie możesz mieć
pojęcia, co to znaczy... stać się młodym ponownie.
Głos jego przeszedł pod koniec zdania w niezrozumiały bełkot, po czym rozbrzmiał
znowu, donośny i wyraźny.
- Emilko, przyrzeknij mi, że nigdy nie będziesz pisać... aby zrobić przyjemność
komuś... tylko z własnej potrzeby ducha...
Emilka zawahała się. Co może znaczyć takie przyrzeczenie?
- Przyrzeknij - szepnął pan Carpenter z naciskiem.
Emilka przyrzekła.
- Dobrze - westchnął umierający z widoczną ulgą. - Dotrzymaj... a będzie wszystko w
porządku. Nie staraj się przypodobać nikomu. Nie staraj się przypodobać krytyce. Żyj dla
siebie samej. Nie daj się unieść temu prądowi... realizmu... Pamiętaj... nie zwierzaj się
światu. Nasza literatura traci urok w miarę, jak zatraca czar wszelkiej tajemniczości. No, i
czar dyskrecji. Jeszcze coś chciałem powiedzieć... Ale... jakoś... nie pamiętam.
- Niech pan nie usiłuje sobie przypomnieć - rzekła Emilka łagodnie. - Niech się pan
nie męczy.
- Nie... jestem... zmęczony. Czuję się całkiem... dobrze... zmęczenie mam za sobą...
Umieram... jestem chybionym istnieniem... biedny jestem, jak żebrak. Ale, mimo
wszystko, Emilko, przeżyłem... niezwykle ciekawe życie.
Pan Carpenter zamknął oczy i wyglądał tak trupio, że Emilka mimo woli poruszyła się
niespokojnie. Podniósł do góry kredowo białą rękę.
- Nie... nie wołaj ich. Nie przywołuj tej płaczącej damy. Tylko ty bądź przy mnie. Ty,
mała Emilko ze Srebrnego Nowiu. Mądra dziewuszko, Emilko. Co to ja chciałem jej
powiedzieć, Emilce?
Po chwili otworzył znów oczy i rzekł donośnym mocnym głosem:
- Otwórz drzwi... otwórz drzwi... Śmierci nie należy dać czekać.
Emilka pobiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Od morza zerwał się wicher,
którego mocny podmuch wpadł do pokoju. Ciotka Luiza wybiegła do kuchni.
- Odpływ się zaczął... On odchodzi wraz z wodami morza... Odszedł.
Niezupełnie. Gdy Emilka pochyliła się nad nim, otworzyły się śmiałe, mądre oczy pod
krzaczastymi brwiami, otworzyły się po raz ostatni. Pan Carpenter usiłował dać jej jakiś
znak, ale nie zdołał.
- O tym myślałem... - szepnął. - Strzeż... się... kursywy...
Czy przy końcu zdania zachichotał bezbożnie? Według ciotki Luizy - tak. Niewierzący
pan Carpenter umarł, śmiejąc się... mówiąc coś o kursywie. Naturalnie majaczył. Ale
ciotka Luiza zachowała do końca życia wrażenie, że była to bardzo mało budująca scena
konania. Dziękowała Bogu, że niewiele takich scen danym jej było oglądać w jej praktyce.
3
Emilka wróciła do domu, ogłuszona i opłakiwała swego starego przyjaciela w pokoiku
swych marzeń. Jakąż mężną duszą był ten człowiek, który odszedł w zaświaty, w blaski,
czy w mroki, ze śmiechem i z żartem na ustach. Jakie by nie były jego winy, nikt nie mógł
mu nigdy zarzucić tchórzostwa. Dla niej, wiedziała, że świat stanie się zimniejszym teraz,
kiedy jego zabrakło. Zdawało jej się, że dużo lat upłynęło od tego dnia, kiedy opuściła
Srebrny Nów w ciemną noc i poszła do łoża ciężko chorego. Jakiś głos wewnętrzny mówił
jej, że stoi na rozdrożu, wobec przełomu. Śmierć pana Carpentera nie będzie ważyć
wiecznie na jej życiu, niemniej jest to zwrot w jej rozwoju, jeden z tych momentów, o
których mówimy później:
- Od tej chwili wszystko było inaczej.
Zdawało jej się, że dotychczas życie jej płynęło równo, bez wstrząsów. Miesiące i lata
były do siebie podobne. Nagle spostrzegła, że opuszcza całą swą przeszłość i wkracza do
"nowej świątyni" duszy, obszerniejszej niż ta, w której żyła dotychczas. W pierwszej
chwili wydaje nam się zawsze w obliczu zmiany, że tracimy, że ponosimy niezawodną
stratę.
Rozdział IV
1
Rok następny upłynął spokojnie... spokojnie, cicho, może trochę monotonnie,
chociaż usiłowała odpędzić od siebie tę myśl. Nie ma Ilzy... nie ma Tadzia... nie ma pana
Carpentera. Perry od czasu do czasu przyjeżdża. Ale podczas lata był Dean Priest. Żadna
młoda dziewczyna nie mogła się nudzić z Deanem Priestem ani czuć się samotną, mając
takiego przyjaciela. Byli wszakże gorąco zaprzyjaźnieni od owego dnia, kiedy Emilka o
mały włos nie utonęła, a uratował ją Dean. Wprawdzie kulał on lekko i miał krzywą
łopatkę, ale to było bez znaczenia, a przy tym blask jego pięknych, zielonych oczu
kompensował tamte defekty. Właściwie nie było nikogo na świecie, kogo lubiłaby tak jak
Deana. Myśląc o tym, zawsze podkreślała wyraz "lubiła". Tę kursywę uważała za
usprawiedliwioną: pan Carpenter nie wiedział wszystkiego, były rzeczy nawet jemu
nieznane.
Ciotka Elżbieta nigdy nie sprzyjała Deanowi. Ale ciotka Elżbieta w ogóle nie lubiła
Priestów. Była najwidoczniej zbyt wielka rozbieżność charakterów między Murrayami i
Priestami i nawet małżeństwa zawarte przez Murrayówny z Priestami nie złagodziły tych
różnic.
- Także mi ktoś, Priestowie!
Tak mawiała pogardliwie ciotka Elżbieta, odrzucając cały ten "klan" Priestowski w
jeden kąt zamaszystym ruchem swojej suchej, Murrayowskiej, niepięknej ręki.
- Murrayowie są Murrayami, a Priestowie Priestami i nigdy się nie spotkają w
połowie drogi - sparafrazowała Emilka bezwstydnie Kiplinga, kiedy Dean zadał jej
pytanie, dlaczego żadna z jej ciotek go nie lubi.
- Twoja babka cioteczna Nancy z Księżego Stawu nienawidzi mnie - rzekł z tym
smętnym uśmiechem, który Emilka tak chętnie widywała na jego twarzy.
- Panie Laura i Elżbieta traktują mnie z lodowatą grzecznością. Zdaje mi się, że wiem
dlaczego.
Emilka zarumieniła się. Ona też zaczynała podejrzewać, dlaczego ciotka Elżbieta i
ciotka Laura były coraz bardziej loodowate względem Deana. Nie chciała o tym myśleć.
Zamykała drzwi swego mózgu przed tą możliwością. Ale to coś stawało na progu jej
domku wewnętrznego i nie dawało się odpędzić. Dean, jak wszyscy i wszystko, zmienił
się bardzo. Ale na czym polegała ta zmiana? Emilka nie chciała odpowiedzieć na to
pytanie. Jedyną odpowiedzią było coś nieprzyjemnego i niedorzecznego.
Czy Dean Priest z przyjaciela stawał się zakochanym? Absurd. Nonsens.
Nieprzyjemny nonsens. Bo ona nie chce, aby on się w niej kochał, a pragnie szalenie, aby
był jej przyjacielem. Nie może utracić jego przyjaźni. Jest jej ona zbyt droga,
podniecająca myśl i wyobraźnię, cudna. Dlaczego zdarzają się takie piekielne
powikłania? Dochodząc do tego punktu swych rozważań, zatrzymywała się Emilka i
odtwarzała w duchu swoje posunięcia, stwierdzając z przerażeniem, że ona właściwie
godzi się z faktem istnienia "piekielnych powikłań", jako dokonanym lub dokonującym
się w teraźniejszości.
Doznała częściowo ulgi, gdy Dean oświadczył w pewien wieczór listopadowy:
- Będę chyba musiał pomyśleć o mojej dorocznej wędrówce.
- Dokąd pojedziesz w tym roku? - spytała Emilka.
- Do Japonii. Nigdy tam nie byłem. Nie chce mi się ruszać obecnie. Ale w jakim celu
pozostałbym? Czyż chciałabyś przesiedzieć ze mną całą zimę, przy kominku i rozmawiać
w saloniku z ciotkami, jako świadkami naszych rozmów?
- Nie - odrzekła Emilka, śmiejąc się i wzdrygając zarazem. Przypomniała sobie
pewien wieczór jesienny, kiedy padał ulewny deszcz i nie mogli wyjść do ogrodu.
Zmuszeni byli pozostać w mieszkaniu i siedzieć w tym samym pokoju, w którym ciotka
Elżbieta cerowała, a ciotka Laura szydełkowała przy stoliku. Było to okropne
wspomnienie. Po co je wznawiać? Dlaczego nie mogli rozmawiać swobodnie, dowcipnie i
po przyjacielsku, tak jak to czynili w ogrodzie? Trudno było odpowiedzieć na to pytanie.
Czy dlatego, że rozmawiali o rzeczach, których ciotka Elżbieta nie rozumiała i dlatego je
potępiała? Może. Ale bez względu na naturę przyczyn Dean mógł z równym
powodzeniem być na drugim końcu świata, gdyż wszelka rozmowa była zimą niemożliwa.
- A zatem odjadę - rzekł Dean, czekając, aby ta urocza wysoka dziewczyna
oświadczyła, że będzie jej go strasznie brak. Powiedziała to pewnej jesieni przed paru
laty. Ale tym razem nie powiedziała tego. Nie śmiała.
I znowu: dlaczego?
Dean patrzył na nią oczami, które umiały byYć czułe lub pełne żałości, lub namiętne,
stosownie do jego woli, a teraz były mieszaniną wszystkich trzech odcieni. Musi usłyszeć
z jej ust, że będzie za nim tęsknić. Istotną przyczyną jego wyjazdu tej zimy jest chęć
wykazania jej, jak dalece brak jej będzie jego obecności, jak trudno jej żyć bez niego.
- Czy brak ci mnie będzie, Emilko?
- To się rozumie samo przez się - odrzekła Emilka szybko... zbyt szybko. Dawniej była
szczera i mówiła o tym przedmiocie obszernie i poważnie. Dean nie bardzo żałował, że
zaszła w niej ta zmiana. Ale nie mógł odgadnąć, co się kryje za tą maską. Zmieniła się, bo
coś odczuwała... domyślała się czegoś, co on usiłował ukryć w ciągu wielu lat, co zwalczał
w sobie jako szaleństwo. Cóż z tego? Czy ten obojętny ton jest wskazówką, że ona nie
życzy sobie rozmowy na ten temat, że nie uznaje, aby to rozstanie mogło jej sprawić zbyt
wielką przykrość? Czy też jest to tylko instynktowna samoobrona kobiety przeciw
czemuś, co oznacza zbyt wiele, co budzi zbyt silne pragnienia?
- Strasznie tu będzie tej zimy bez ciebie, bez Tadzia i Ilzy. Wcale mi się nie chce
myśleć o tym - ciągnęła dalej Emilka. - Zeszła zima była smutna. A ta (wiem o tym z góry)
będzie gorsza. Ale pozostaje mi moja praca.
- O tak, twoja praca - przytaknął Dean z tym tolerancyjnym, lekko ubawionym
uśmieszkiem, który zjawiał się zawsze na jego ustach, ilekroć mówił o jej "pracy", albo o
jej "dziełach", który to termin wydawał mu się przekomicznie pompatyczny. Cóż, trzeba
dać się bawić temu czarującemu dziecku. Więcej nie byłby wyraził słowami. Jego
niedopowiedzenie zabolało wrażliwą duszę Emilki, jak podcięcie biczem. Przez chwilę
odczuwała swą pracę i swe aspiracje, jako coś nieskończenie dziecinnego, odczuwała
podobnie jak Dean. Nie miała siły bronić swych własnych przekonań przeciw niemu. On
musi wiedzieć. On jest taki mądry, taki dobrze wychowany i wykształcony. Nie może nie
liczyć się z jego opinią. Emilka wiedziała w głębi serca, że nigdy nie zdoła uwierzyć w
samą siebie bez zastrzeżeń, dopóki Dean Priest nie przyzna, że ona może zdziałać coś
naprawdę wartościowego, doniosłego. A o ile on nigdy tego nie przyzna?...
- Będę miał przy sobie twoje podobizny, dokądkolwiek pojadę, Gwiazdeczko - mówił
Dean. Z dawna nazywał ją gwiazdką, gdyż twierdził, że ona przypomina mu gwiazdy. -
Będę cię widział siedzącą w twoim pokoju przy oknie, snującą twe ładne pajęczynki,
przechadzającą się od czasu do czasu po tym oto ogrodzie, wędrującą po Ścieżce
Wczorajszej, patrzącą na morze. Gdziekolwiek odnajdę urok podobny do wdzięku
Czarnowody, natychmiast pomyślę o tocie. Właściwie wszelkie piękno jest tylko tłem
stworzonym dla pięknej kobiety.
"Jej ładne pajęczynki", aha! to wszystko? Emilka tylko te słowa usłyszała. Nie zdała
sobie nawet sprawy, że on jej wyjawia swój pogląd na jej urodę, że nazywa ją "piękną
kobietą".
- Czy uważasz, że to, co piszę, jest tylko pajęczynką, Deanie? - spytała z żalem.
Dean podniósł na nią oczy ze zdziwieniem, doskonale zagranym.
- Gwiazdko, czymże by to miało być innym? Co myślisz o tym, ty sama? Cieszę się, że
się bawisz pisaniem nowel i poezji. To rzecz śliczna, taki "konik". A jeżeli możesz tą drogą
zarobić parę groszy, to również nic nie szkodzi na tym marnym świecie. Ale nienawistną
mi jest myśl, iżby ci się zdawać miało, że jesteś jakąś Bront~e, czy inną Austen.
Zbudziłabyś się z tego snu z gorzkim rozczarowaniem, ze świadomością straconej
młodości.
- Nie uważam się za Bront~e ani z Austen - rzekła Emilka. - Ale od dawna nie
mówiłeś ze mną w ten sposób, Deanie. Zawsze utrzymywałeś, że ja zdołam czegoś z
czasem dokonać.
- Nie należy rozwiewać ładnych złudzeń dziecięcych - odrzekł Dean. - Ale nie należy
przenosić marzeń dziecka w wiek dojrzały. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy. Piszesz
czarujące w swoim rodzaju utwory, Emilko. Poprzestań na tym i nie trać
najpiękniejszych lat życia na pogoń za nieosiągalnym, na wspinaniu się na szczyty, które
są wysokie, zbyt wysokie dla ciebie.
2
Dean nie patrzył na Emilkę. Stał oparty o stary zegar słoneczny i spoglądał na ten
zegar jak człowiek, który zmusza się do mówienia przyjacielowi rzeczy nieprzyjemnych,
ponieważ czuje, że jest to jego obowiązkiem.
- Nie chcę być tylko przeciętnym autorem ładnych historyjek - zawołała przekornie
Emilka. Spojrzał jej w oczy. Była tego samego wzrostu co on, może troszeczkę wyższa,
chociaż nie chciała tego przyznać.
- Nie powinnaś chcieć być czymkolwiek innym, niż tym, czym jesteś - rzekł cichym,
serdecznym tonem. - Takiej kobiety nie oglądał jeszcze ten Srebrny Nów. Możesz więcej
zdziałać tymi oczami, tym uśmiechem, niż piórem.
- Mówisz jak moja babka cioteczna, Nancy Priest - rzuciła Emilka okrutnie i
lekceważąco.
Ale czyż on nie był okrutny i lekceważący w stosunku do niej? Tej nocy o godzinie
trzeciej leżała jeszcze z szeroko otwartymi oczami, pełna trwogi. Przeleżała tak szereg
beznadziejnych godzin, wpatrzona w tę jedną, okropną rzeczywistość. Niezdolna jest
stworzyć czegokolwiek trwałego swym piórem. I utraci przyjaźń Deana. Bo ona może dać
mu tylko przyjaźń, a jemu to nie wystarczy. Będzie musiała zadać mu cios. A jakże ona
zdoła zadać cios Deanowi, z którym życie obeszło się tak okrutnie? Umiała powiedzieć
"nie" Andrzejowi Murrayowi, odrzuciła z uśmiechem oświadczyny Perry'ego Millera. Ale
tu sytuacja była odmienna.
Emilka usiadła na łóżku w ciemnościach i jęknęła z rozpaczy. Była to rozpacz
bezpodstawna, gdyż w trzydzieści lat później nie mogła zrozumieć, dlaczego jęczała tej
nocy.
- Pragnęłabym, aby na świecie nie istniały takie rzeczy jak miłość i zakochani - rzekła
z przejęciem, wierząc święcie, że jest szczera w swych myślach.
3
Emilka, podobnie jak wszyscy ludzie, uznała wypadki za mniej tragiczne, gdy noc
minęła. Przy dziennym świetle wydały się bardziej znośne, niż po ciemku. Pokaźny czek i
miły list pełen uznania, towarzyszący przesyłce pieniężnej dodały jej animuszu i
przywróciły dobre samopoczucie. Doszła do pogodnego wniosku, że przypisała Deanowi,
jego słowom i spojrzeniom znaczenie, którego nigdy nie miały. Nie powinna być głupią
gąską, wmawiającą w siebie, że każdy mężczyzna, młody, stary, chętnie z nią
rozmawiający, a nawet prawiący jej komplementy o zmierzchu, przy świetle księżyca, jest
w niej zakochany. Dean mógłby być jej ojcem.
Pożegnanie Deana przed wyjazdem utwierdziło ją w tym przeświadczeniu: nie było w
nim cienia sentymentalizmu. Pozwoliła więc sobie tęsknić za nim bez zastrzeżeń. A
tęskniła ogromnie. Deszcz jesienny padał w tym roku bezustannie i szare mgły zwieszały
się nad polami od strony zatoki. Emilka cieszyła się, kiedy nareszcie zobaczyła pierwszy
śnieg. Była bardzo zajęta, pisywała całymi godzinami, często do późnej nocy, aż ciotka
Laura zaniepokoiła się o jej zdrowie. Elżbieta zauważyła cierpko, że cena węgla i nafty
podniosła się znacznie. Emilka płaciła sama za swoją naftę, tak że uwaga nie wywarła na
niej wrażenia. Zbierała pieniądze na spłacenie długu, zaciągniętego u wuja Wallace'a i
ciotki Ruth, którzy ponosili w ciągu trzech lat koszty jej studiów w Wyższej Szkole w
Shrewsbury. Ciotka Elżbieta uważała to za chwalebną ambicję. Murrayowie byli ludźmi
niezależnymi. Mówiono, że podczas potopu mieli oni własną łódź, bo nie chcieli schronić
się do wspólnej Arki.
Naturalnie, przychodziły i teraz liczne zwroty, które kuzyn Jimmy przynosił z poczty,
niemy z oburzenia. Ale procent utworów przyjmowanych przez redakcje wzrastał stale.
Każde nowo zdobyte czasopismo oznaczało krok naprzód ku szczytom. Wiedziała, że robi
postępy w swym kunszcie pisarskim. Nawet "dialogi miłosne", które tak ją nudziły i tyle
jej przyczyniały kłopotu, łatwiej jej teraz przychodziły. Czy nauczyły ją aż tyle oczy Tadzia
Kenta? Gdyby miała czas na rozmyślania, czułaby się bardzo osamotniona. Miewała
ciężkie chwile. Zwłaszcza po takich listach, jak to pismo Ilzy, w którym opisywała jej swe
wesołe przeżycia w Montrealu, swe triumfy w Szkole Dramatycznej i swoje nowe, ładne
suknie. Podczas długich wieczorów, gdy patrzyła, cała drżąca, na folwark i rozmyślała,
jak białe, i zimne, i puste są te ośnieżone pola i wzgórza, jak ciemne i tragiczne są Trzy
Księżniczki, traciła wiarę w swą gwiazdę. Pragnęła lata, tęskniła do pól i łąk pełnych
stokrotek, do purpurowych zachodów słońca, do towarzystwa, do Tadzia.
W takich chwilach zawsze tęskniła do Tadzia i zdawała sobie z tego sprawę.
Tadzio był daleko. Korespondowali jeszcze, pisywali regularnie, ale ta
korespondencja nie była tym, co dawniej. Od jesieni listy Tadzia stały się chłodniejsze i
bardziej ceremonialne. Wobec tego pierwszego mroźnego powiewu, spadła znacznie
temperatura uczuć Emilki.
4
Ale miewała godziny zachwytu i wejrzenia w siebie, które czyniły życie pięknym i
ciekawym; godziny, kiedy czuła wzmożoną moc twórczą, płonącą jak ogień nigdy nie
wygasający. W tych rzadkich, wzniosłych chwilach była półbogiem, idealnie szczęśliwym
i niczego nie pragnącym. A przy tym miała zawsze w odwodzie swój świat marzeń, do
którego uciekała przed monotonią i samotnością. Często słodka błogość zstępowała na
nią dzięki takiej ucieczce w krainę wyobraźni. Czasami cofała się do swego dzieciństwa i
miewała rozkoszne przygody, których wstydziłaby się przed swym dorosłym otoczeniem.
Lubiła błąkać się po wyśnionych przestworzach, szczególnie o zmierzchu, lub przy
świetle księżyca, gdy sama była z gwiazdami i z drzewami, najcenniejszymi swymi
towarzyszami.
- Nie mogę się czuć zadowolona w mieszkaniu w noc księżycową - opowiadała ciotce
Elżbiecie, która nie lubiła tego błądzenia po ciemku. Ciotka Elżbieta nigdy nie traciła z
oczu faktu, że matka Emilki uciekła. I w ogóle "włóczenie się po nocy" było dziwactwem.
Żadna inna panna w Czarnowodzie nie włóczyła się wieczorami po ogrodzie.
Ona zaś wybiegała na wzgórza, gdzie gwiazdy wschodziły, jedna po drugiej, wielkie
konstelacje mitów i legend. Bywało, że cudowny wschód księżyca sprawiał jej ból, tak
wielki był jej zachwyt. Przechadzała się, rozpromieniona, po Ścieżce Jutrzejszej. Nie była
to już Ścieżka Jutrzejsza, czerwcowa, usiana kwieciem, skąpana w młodej zieleni, ani
Ścieżka Jutrzejsza zimowa, o zmierzchu biała, tajemnicza, milcząca i cicha, zaczarowana.
Emilka kochała ją bardziej, niż wszystkie inne ukochane ustronia. Rozkoszą tego sam na
sam z duchami nie mogła się nasycić, ten dziwny czar nigdy nie przemijał.
Żeby tylko miała przy boku przyjaciela, z którym mogłaby rozmawiać o tym
wszystkim! Pewnej nocy obudziła się z twarzą zalaną łzami. Blednący księżyc rzucał
błękitne światełko na jej zamarznięte szyby. Śniła, że Tadzio gwizdał w gaiku Wysokiego
Jana, że daje jej sygnał, ów drogi, ukochany sygnał z ich lat dziecięcych. A ona tak
ochoczo, tak szybko, pobiegła ogrodem! Ale nie znalazła Tadzia.
"Emilio Byrd Starr, niech cię nie przydybię nigdy więcej na płaczu z powdu snu!" -
rzekła z irytacją.
Rozdział V
1
Tylko trzy zdarzenia przecięły w tym roku jednostajny tryb życia Emilki. Jesienią
miała przeżycie miłosne (jak to określała po wiktoriańsku ciotka Laura). Wielebny pastor
James Wallace, przystojny, zniewieściały blondynek, a zarazem nowy pastor w Gęsim
Stawie zaczął odwiedzać nader często Czarnowodę i Srebrny Nów. Niebawem rozeszła się
wieść po okolicy, że Emilka Starr ma konkurenta - pastora. Wszyscy byli zdania, że
Emilka nie wzgardzi taką partią. Pastor! Kiwano głowami. Nie, ona nigdy nie stanie się
odpowiednią żoną dla pastora. Nigdy w życiu. Ale czy to zwykła kolej rzeczy? Pastorzy
żenią się z najmniej skromnymi dziewczętami, naturalnie!
W Srebrnym Nowiu zdania były podzielone. Ciotka Laura, której pogląd na pana
Wallace'a został urobiony przez doktora Fella, miała nadzieję, że Emilka go "nie
weźmie". Ciotka Elżbieta nie miała wprawdzie do niego serca, ale imponowało jej
stanowisko pastora. Taki konkurent i mąż bez niespodzianek! Pastorowi nie przyszłoby
do głowy uciec z panną. Ciotka Elżbieta sądziła, że Emilka byłaby dzieckiem szczęścia, o
ile udało by się jej go "zdobyć".
Gdy się okazało, że niestety, pan Wallace przestał na pewno odwiedzać Srebrny Nów,
ciotka Elżbieta zapytała przygnębionym tonem, czy Emilka nie wie, dlaczego tak się
stało. Ze zgrozą usłyszała, że niewdzięczna pupilka oświadczyła panu Wallace'owi, iż nie
może wyjść za niego za mąż.
- Dlaczego? - spytała ciotka Elżbieta z lodowatą naganą w głosie.
- Te jego uszy, ciotko Elżbieto, te jego uszy! - rzekła Emilka żywo. - Nie mogłabym
narażać moich dzieci na podobne dziedzictwo.
Nieprzyzwoitość podobnej odpowiedzi zatamowała oddech ciotce Elżbiecie.
Prawdopodobnie Emilka powiedziała to w tym celu. Wiedziła, że ciotka będzie się
obawiała powracać do tego drażliwego tematu.
Pastor James Wallace uznał za "swój obowiązek" wrócić na Zachód z wiosną. I na
tym koniec.
2
Potem zajęto się sprawą owych recenzji z teatrów w Shrewsbury, które pojawiły się w
pismach Charlottetown i były nad wyraz zjadliwe. Mieszkańcy Shrewsbury wzięli to
Emilce za złe. Nikt inny bowiem, jak mówili, nie mógł napisać tych szatańskich recenzji,
sprytnych i druzgocących zarazem. Wszyscy wiedzieli, że Emilka Byrd Starr nie
przebaczyła mieszkańcom Shrewsbury rozpowszechniania o niej plotek po owej nocy,
spędzonej w domu starego Jana. To była jej metoda odwetu. Czy to nie było rysem iście
Murrayowskim? Emilka kryła w sobie urazę w ciągu wielu lat, czekając na odpowiednią
sposobność zemsty. Daremnie Emilka zapewniała o swej niewinności. Nie docieczono
nigdy, kto napisał owe sprawozdania i do końca życia ją o nie pomawiano.
Ale wyszło jej to na dobre. Zapraszano ją po tych artykułach do wszystkich komitetów
dobroczynności w Shrewsbury. Ludzie bali się jej pióra, drżeli, aby jej się nie narazić. Nie
mogła uczestniczyć we wszystkich imprezach, Shrewsbury było o siedem mil oddalone od
Czarnowody. Ale pojechała na obiad taneczny do pani Tomaszowej Nicle i zdawało się
jej, przez sześć tygodni, że ten wieczór zmienił koleje jej życia.
Emilka w Zwierciadle wyglądała owego wieczora bardzo ładnie. Miała nareszcie
suknię, do której wzdychała w ciągu długich lat. Wydała na nią całkowity dochód z jednej
noweli, ku zgrozie ciotki Elżbiety. Była to jedwabna suknia, błękitna przy pewnym
oświetleniu, srebrna przy innym, ubrana koronkami. Emilka pamiętała, że Tadzio
przyrzekł ją malować w takiej sukni jako Królewnę lodowców.
Jej sąsiad po prawej ręce był człowiekiem, silącym się na dowcip przez cały czas
trwania obiadu. Emilka zastanawiała się w jakim celu Pan Bóg stworzył tego osobnika.
Ale jej sąsiad po lewej stronie! Mówił mało, ale jak wyglądał! Emilka doszła do
wniosku, że lubi mężczyzn, którzy więcej mówią oczami, niż ustami. A on powiedział jej,
że wygląda jak "blask księżyca w cichą noc letnią". Sądzę, że to zdanie ostatecznie
podbiło Emilkę, że trafiło jej prosto do serca. Emilka była bezbronna wobec uroku
pięknego frazesu. Przed końcem wieczoru była zakochana po raz pierwszy w życiu,
zakochana romantycznie, dziko... "miłością, o której marzą poeci", jak napisała w swym
dzienniku. Młody człowiek (zdaje mi się, że nosił piękne miano Aylmera Vincenta) był
niemniej zakochany od niej. Naprzykrzał się wręcz dworkowi w Srebrnym Nowiu.
Przysięgał uroczyście i poetycznie. Mówił jej "piękna pani" w sposób, który ją czarował.
Gdy jej powiedział, że "piękna ręka jest bodaj najważniejszym szczegółem pięknej
kobiety" i popatrzył z uwielbieniem na Emilkę, ona ucałowała swe ręce, znalazłszy się w
swoim pokoju, te ręce, które pieściło jego oko. Gdy nazwał ją "istotą ognistą i
płomienną", gorzała i ciskała iskry oczami na niewinny stary Srebrny Nów, a ciotka
Elżbieta przerwała jej, nie domyślając się niczego, że to ćwiczenie duchowo_optyczne i
wydając jej rozkaz zrobienia tortu orzechowego dla kuzyna Jimmy'ego. Gdy jej oznajmił,
że jest podobna do opalu, mleczno_biała na zewnątrz, a ognisto_purpurowa od strony
serca, zadała sobie pytanie, czy życie zawsze będzie tak piękne.
- I pomyśleć, że mniemałam, iż kocham Tadzia Kenta - rzekła sama do siebie,
olśniona.
Zaniedbała swą literaturę i poprosiła ciotkę Elżbietę o oddanie jej staarego kufra,
stojącego na strychu, gdyż chciała sobie szyć wyprawę i tam ją składać. Ciotka Elżbieta
zgodziła się na to chętnie. Informacje zebrane o nowym konkurencie wypadły
zadowalająco: dobra rodzina, odpowiednia pozycja socjalna, zamożny. Wszystkie znaki
na niebie i ziemi były wysoce pomyślne.
3
Aż wtem zdarzyła się rzecz istotnie okropna.
Emilka przestała się kochać równie niespodziewanie, jak się zakochała. Dzisiaj była
zakochana, nazajutrz - już nie. Oto wszystko.
Była zdumiona i wystraszona. Nie mogła w to uwierzyć. Usiłowała wmówić w siebie,
że czar trwa. Próbowała wywołać w sobie dreszcz wzruszenia, marzyć, rumienić się. Nie
drżała, nie rumieniła się. Jej ciemnooki wielbiciel (dlaczego nie zauważyła wcześniej, że
ma on oczy zupełnie takie, jak oczy krowy?) nudził ją. Tak, nudził ją. Razu pewnego
ziewnęła, słuchając jego kunsztownego przemówienia. Umiał tylko ładnie przemawiać, to
wszystko. Nic więcej nie można było o nim powiedzieć.
Tak była zawstydzona, że nieomal odchorowała to zdarzenie. Czarnowodzianie
sądzili, że została porzucona przez konkurenta i litowali się nad nią. Ciotki, które
wiedziały prawdę, były rozczarowane i potępiały jej postępowanie.
- Trzpiot... trzpiot... zmienna i niestała, jak wszyscy Starrowie - stwierdziła z goryczą
ciotka Elżbieta.
Emilka nie miała siły bronić się przeciw zarzutom. Zresztą nie była pewna, czy nie
zasługuje na naganę. Może i była zmienna? Widocznie, skoro taki pożar mógł wygasnąć
tak rychło i pozostawić po sobie tylko garść popiołu. Ani iskierka nie tliła się już. Nie
przetrwało żadne romantyczne wspomnienie. Emilka z zawziętością wykreśliła i
zamazała atramentem ustęp dziennika, opisujący "miłość, o jakiej marzą poeci".
Była z tego powodu istotnie nieszczęśliwa przez czas dłuższy. Czyżby była
powierzchowną duszą? Taką, która kocha się coraz to w kim innym i traktuje to
nieświadomie, jako rozrywkę? Wiedziała, że inne dziewczęta miewają takie przelotne
sprawy miłosne, głupie, niedorzeczne, ale nie sądziłaby, że jej się może zdarzyć coś
podobnego. Dać się oczarować przez ładną twarz i słodki głos, i wielkie ciemne oczy, i
ładne słówka! Emilka orientowała się, że postąpiła śmiesznie.
Duma Murrayowska cierpiała na tym srodze.
Co gorsza, młody człowiek ożenił się po upływie sześciu miesięcy z jedną z panien,
mieszkającą w pobliskim Shrewsbury. Emilce było wprawdzie obojętne, czy i z kim on się
ożeni. Ale to znaczyło, że i jego romantyczne zapały były powierzchowne, a to czyniło całą
tę sprawę tym bardziej upokarzającą. Andrzej też pocieszył się z łatwością. Perry Miller
nie rozpaczał. Tadzio zapomniał o niej. Czyż doprawdy nie mogła wzbudzić w mężczyźnie
głębokiego, trwałego uczucia? Prawda! Dean! Ale nawet Dean odjeżdżał na całą zimę i
pozostawiał ją samą, wystawioną na pokusy, na zaloty różnych konkurentów.
- Czyż jestem istotą powierzchowną z natury? - zapytywała Emilka samą siebie z
najwyższym napięciem trwogi i niepokoju.
Podjęła znów swe pióro z uczuciem utajonej radości. Ale przez dłuższy czas
odmalowywała w swych opowieściach miłość nader nieżyczliwie, jak stary mizantrop.
Rozdział VI
1
Tadzio Kent i Ilza Burnley przyjechali w lecie na krótkie wakacje. Tadzio zdobył
odznaczenie w Akademii Sztuk Pięknych, co równało się bezpłatnemu, dwuletniemu
pobytowi w Paryżu. Za dwa tygodnie wyjeżdżał do Europy. Napisał o tym szczerze do
Emilki, a ona odpowiedziała, winszując mu serdecznie, jak siostra bratu. Nie było w tych
listach aluzji do tęcz złocistych, do poezji. Niemniej Emilka wypatrywała jego przybycia z
nieśmiałą, pełną wstydu nadzieją: temu nie da się zaprzeczyć. Może (czy śmiała żywić tę
nadzieję?) Może gdy się zobaczą ponownie, gdy spojrzą sobie w oczy, gdy pójdą razem
przez ukochane lasy i doliny, może wówczas zniknie ten niewytłumaczony chłód, który
wytworzył się stopniowo w ich wzajemnych stosunkach. Podobnie znika mgła nad
zatoką, gdy słońce zaczyna dogrzewać. Niewątpliwie miewał i Tadzio swoje przeżycia
pseudo_miłosne. Ale gdy przyjedzie... gdy spojrzą sobie w oczy... gdy ona usłyszy
gwizdek z gaiku Wysokiego Jana.
Ale nie usłyszała go. Wieczorem tego dnia, kiedy Tadzia oczekiwano w domu, poszła
do ogrodu w nowej sukni z blado błękitnego szyfonu i nasłuchiwała. Każdy kos
wywoływał na jej policzki krwawy rumieniec, przyprawiał ją o szalone bicie serca. Wtem
zjawiła się ciotka Laura:
- Tadzio i Ilza przyszli - oznajmiła.
Emilka poszła za nią do sztywnego, pełnego godności saloniku Srebrnego Nowiu,
blada, zatrwożona w duchu. Ilza rzuciła jej się na szyję z dawną wybuchową
serdecznością, ale Tadzio uścisnął jej rękę z chłodną obojętnością, równą prawie jej
własnej. Tadzio? Och nie! Fryderyk Kent. Co pozostało z jej Tadzia? Ten elegancki,
wysmukły młodzieniec o sofistycznej minie i zimnych, bezosobowych oczach, to nie był
Tadzio! Robił wrażenie, że wciąż myśli o swym wyglądzie, że usiłuje nie być ani trochę
dzieckiem, że nie życzy sobie żadnej poufałości z tą wiejską dziewczynką, z którą bawił się
po dziecinnemu. Odrzucał starannie wszelkie wizje dzieciństwa, jej nie wyłączając.
Ta ocena była wielką niesprawiedliwością ze strony Emilki. Ale w obecnym nastroju
nie można jej się było dziwić. Nie mogła być sprawiedliwa dla nikogo. Nikt nie potrafi nie
krzywdzić bliźnich, skoro zdaje sobie sprawę, że pozwolił wystrychnąć się na dudka. A
Emilka była zdania, że to właśnie tu zachodzi, że po raz drugi w życiu popełnia głupstwo,
łudząc się co do uczuć Tadzia i jej własnych. Marzyła o nim dziś jeszcze przy świetle
księżyca, włożyła suknię, sprawioną na jego intencję, czekała na sygnał miłosny... A oto
ten wielbiciel lat minionych zapomniał o niej albo w najlepszym razie pamięta tę dawną
koleżankę jako uprzyjemnienie nudnych lat szkolnych, jako tę, która przychodziła n
akżde zawołanie. No, Bogu dzięki, Tadzio nie wie, jak niedorzeczne nadzieje żywiła. Któż
potrafi być bardziej skrytym, a pozornie uprzejmym, jak Murrayowie ze Srebrnego
Nowiu? Sposób bycia Emilki był bez zarzutu, tak sobie pochlebiała. Była tak gościnna i
obojętna zarazem, jak wobec przybysza, którego oglądała po raz pierwszy w życiu.
Powinszowała mu powtórnie sukcesu, okazując zarazem zupełny brak zainteresowania
tym faktem. Wypytywała go o jego pracę i plany w sposób grzeczny, konwencjonalny. On
zadawał jej w tym samym tonie utrzymane pytania, dotyczące jej pracy. W czasopismach
widywała Emilka jego ilustracje. On czytywał jej nowele. Każda chwila pogłębiała
przepaść między nimi. Nigdy jeszcze nie czuła się Emilka tak obcą, tak daleką od Tadzia.
Stwierdzała z przerażeniem, do jakiego stopnia zmienił się w ciągu tych dwóch lat
nieobecności. To pierwsze spotkanie po długim rozstaniu byłoby czymś wysoce
nieprzyjemnym, gdyby nie Ilza, która gawędziła z całą swą zwykłą werwą i wesołością,
układając projekty na te dwa tygodnie pobytu w domu, zadając tysiączne pytania: była to
ta sama, co ongi, istota, pełna wdzięku, ożywiona, figlarna a ubrana w sposób nieco
ekscentryczny, bardzo kosztowny. Suknia zielonawo_żółta, niecodzienna zaiste! W pasie
wielka piwonia, druga na ramieniu. Wielki zielony kapelusz, podpięty pękiem
czerownych kwiatów. Tylko Ilza mogła nosić podobne zestawienie kolorów, nie szpecąc
się, nie wystawiając na pośmiewisko. Wyglądała jak uosobienie wiosny
podzwrotnikowej: egzotycznie, wyzywająco, pięknie. Tak, pięknie! Emilka zdawała sobie
sprawę z urody przyjaciółki i odczuwała przy tym gorzkie upokorzenie. Zawiść była jej
nieznana. Ale wobec złotych włosów, świetnej karnacji i błyszczących oczu Ilzy ona
wyglądała blado, niepozornie, ponuro. Tadzio naturalnie kochał się w Ilzie. Poszedł
przede wszystkim do niej, był przy niej wtedy, kiedy Emilka czekała na niego w ogrodzie.
No, wszystko jedno. Dlaczego miałoby jej to nie być obojętne? Będzie tak uprzejma, jak
dotychczas. A przy tym zemści się tą drogą właśnie. Ale gdy Tadzio i Ilza odeszli...
razem... śmiejąc i przekomarzając się... gdy poszli Ścieżką Jutrzejszą, Emilka weszła do
swego pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Nikt nie ujrzał jej już tego wieczora.
2
Nastąpiły dwa tygodnie wesołości, zaplanowane przez Ilzę. Pikniki, tańce i wycieczki.
Shrewsbury orzekło, że wschodząca sława jest godna uwagi i darzyło szczodrze tą uwagą
młodą artystkę. Był to istny wir zabaw, w który Emilka została wciągnięta wraz z innymi.
Tańczyła z ożywieniem, brała udział w rozmowie, rzucała tu i ówdzie jakiś dowcip, żart,
jakąś ciętą odpowiedź, a w głębi serca wciąż czuła piekący ból, jak gdyby jej tam położyli
ciężki, rozżarzony węgiel. A jednocześnie pod tą powłoką dumy i obojętności, kryjącej
straszne zmartwienie, odczuwała tę pełnię życia, jaka zawsze była jej udziałem w
bliskości Tadzia. Ale starannie unikała wszelkiego sam na sam z Tadziem, któremu
stanowczo nie można było zarzucić żadnych usiłowań w tym kierunku, żadnej zalotności
lub nadskakiwania w stosunku do Emilki. Wszyscy łączyli go z Ilzą, a oni tak się
przekomarzali, tak się bawili, ilekroć byli razem, że mieszkańcy Shrewsbury orzekli
jednomyślnie, iż "ci dwoje mają się niedwuznacznie ku sobie". Emilka sądziła, że Ilza
zwierzyłaby jej się, gdyby istotnie tak było. Ale Ilza opowiadała o licznych wielbicielach,
których męki miała na sumieniu, o Tadziu zaś nie wspominała nigdy ani słówkiem.
Emilka uważała, że to ma szczególne znaczenie i cierpiała tym mocniej. Dowiadywała się
o losy Perry'ego, czy jest on jeszcze takim nieokrzesanym chłopakiem, jak dawniej. Ilza
śmiała się, gdy Emilka stawała w obronie Millera.
- Z czasem będzie on premierem, to nie ulega wątpliwości - przyznała Ilza,
zamyślona. - Będzie pracował jak diabeł i na niczym nie będzie mu zbywało, ale zawsze
będzie się czuło z daleka zapach przysmażanych kartofelków ciotki Tomaszowej.
Perry przyszedł do Ilzy w odwiedziny, opowiadał zbyt wiele o swym powodzeniu w
pracy, przechwalał się nieznośnie, aż w końcu usłyszał "burę" i nie pokazał się u niej
więcej. Te dwa tygodnie minęły jak koszmar. Emilka cieszyła się, gdy nadszedł dzień
wyjazdu Tadzia. Płynął żaglowcem do Halifaxu, bo musiał przygotować kilka szkiców dla
pewnego czasopisma. Przyszedł się pożegnać na godzinę przed odjazdem. Przyszedł bez
Ilzy. Zapewne dlatego, pomyślała Emilka, że Ilza zwiedza Charlottetown. Ale Dean Priest
był obecny, tak że nie zachodziła obawa przykrej samotności we dwoje. Dean zamknął się
w sobie przez te dwa tygodnie, w ciągu których był usunięty z życia Emilki, wykreślony z
jej programu. Dean nie chciał uczęszczać na bale i podwieczorki, ale myślą towarzyszył
jej wszędzie. Stał z Emilką w ogrodzie. W oczach miał wyraz zwycięski, który nie uszedł
uwagi Tadzia. Dean, który nigdy nie popełniał tego błędu, aby wesołość poczytywać za
szczęście, dostrzegł więcej, niż inni, z małego dramatu, który rozegrał się w
Czarnowodzie w ciągu ubiegłych dwóch tygodni. Zapadnięcie kurtyny ucieszyło go
niemało. Ta dawna dziecięca miłość Emilki i Tadzia była definitywnie skończona. Dean
nie uważał już Tadzia za swego rywala.
Emilka i Tadzio rozstali się z serdecznym uściskiem dłoni i życzeniami pomyślnej
przyszłości, jak dobrzy koledzy, którzy istotnie życzą sobie jak najlepiej, ale nie interesują
się jedno losem drugiego.
Tadzio odszedł z wielką gracją. Posiadał dar eleganckiego opuszczania swych
bliskich; nie obejrzał się ani razu. Emilka zwróciła się natychmiast do Deana i podjęła na
nowo rozmowę, którą przerwała wizyta Tadzia. Długie rzęsy kryły jej oczy. Dean, który
tak sprawnie czytał w jej myślach, nie powinien domyślić się... czego? Czego się ma
domyślić? Niczego... tak, niczego. Niemniej Emilka trzymała powieki głęboko
spuszczone.
Gdy Dean, który miał tego dnia zajęty wieczór, odszedł w pół godziny później, Emilka
zaczęła się przechadzać wśród złotych georginii i chryzantem i oddała się marzeniom
dziewczęcym.
- Zapewne układa osnowę noweli - pomyślał kuzyn Jimmy z dumą, patrząc na nią z
kuchni. - Podziwiam, jak ona szybko to robi!
3
Może i tworzyła Emilka jakąś osnowę. Ale gdy mrok zapadł, wysunęła się z ogrodu...
poszła Ścieżką Wczorajszą... przez zielone łąki... pastwiska... przeszła przez Czarną
Wodę... za wzgórza... minęła Dom Rozczarowany... Las Sosnowy. Tam otwierał się
rozległy widok na niebo, na krajobraz, skąpany w odblaskach różowych i fioletowych.
Emilka stanęła tam zdyszana, gdyż w końcu biegła pod górę. Czyżby się spóźniła? Och,
chyba nie!
Żaglowiec Mira Lee wyjeżdżał z przystani, cudnie wyglądał w tych promieniach
tęczowych, jakie mu słało zachodzące słońce ponad zamglonym, ciemnym, jakby
mitycznym wybrzeżem. Emilka stała i patrzyła, dopóki statek nie zniknął w błękitnej dali
i w coraz gęściejszym mroku. Uświadamiała sobie w tej chwili jedynie swą namiętną
tęsknotę za Tadziem, swoje gorące pragnienie zobaczenia go raz jeszcze, raz jeden!
Powiedzieć mu "do widzenia" tak, jak powinno to być powiedziane!
Tadzio odjechał. Na inną półkulę. Nie ma nadziei na ujrzenie tęczy. Czy zakwitnie
poezja pod obcym niebem? Czy uchowa się wspomnienie, które już tu zbladło i zaczęło
się rozwiewać?
Osunęła się na trawę i leżała tak, szlochając boleśnie. Księżyc zastąpił teraz zmierzch;
zimny, szyderczy, w najlepszym razie - obojętny.
Boleść jej pomieszana była z niedowierzaniem. To nie mogło się stać. Tadzio nie mógł
odjechać tylko z tym bezdusznym, grzecznym pożegnaniem. Po tylu latach przyjaźni i
koleżeństwa? Czy tylko koleżeństwa? Och, jakże ona zdoła przeżyć tej nocy trzecią
godzinę?
- Jestem beznadziejnym głupcem - szepnęła ze złością. - Zapomniał. Niczym mu nie
jestem. I zasłużyłam na to. Czyż nie zapomniałam o nim podczas tych kilku tygodni
szaleństwa, kiedy zdawało mi się, że się kocham w Aylmerze Vincencie? Naturalnie, ktoś
mu powiedział o tym wszystkim. I przez tę głupotę utraciłam możliwość prawdziwego
szczęścia. Gdzie moja duma? Płaczę z powodu człowieka, który zapomniał o mnie. Ale...
ale... to taką ulgę przynosi móc się wypłakać po tych dwóch tygodniach ciągłego,
przymusowego śmiechu.
4
Emilka zabrała się po wyjeździe Tadzia do wytężonej, gorączkowej pracy. Pisywała po
całych dniach i nocach, oczy miała coraz bardziej podkrążone. Ciotka Elżbieta uważała,
że to dziecko zabija się i po raz pierwszy zgadzała się z Garbusem Priestem, który
odciągał Emilkę od biurka wieczorami przynajmniej, i zabierał ją na przechadzki, na
powietrze. Emilka spłaciła tego lata resztę długu zaciągniętego u ciotki Ruth i wuja
Wallace'a.
W pierwszych dniach po rozstaniu z Tadziem w poczuciu swego osamotnienia Emilka
przypomniała sobie pewną noc zimową, w czasie której ona, Ilza, Perry i Tadzio zagnani
zostali przez zadymkę do domu Starego Jana w Gęsim Stawie. Przypomniała sobie plotki,
jakie stąd wynikły i co wówczas przecierpiała. I nagle powrócił do niej zapomniany od
dawna pomysł, zrodzony w jej umyśle w ową noc pod wpływem opowiadania Tadzia, jego
wesołej anegdotki. Okoliczności, w których pomysł został poczęty, już nie istniały. Ale
sam pomysł? Nazajutrz po owej nocy wpisała go do księgi Jimmy'ego. Emilka wyskoczyła
z łóżka w cichą noc księżycową, zapaliła jedną ze słynnych świec Srebrnego Nowiu i
zaczęła szperać w starych księgach Jimmy'ego. Tak, to ta. "Sprzedawca snów". Emilka
przysiadła na podłodze i czytała. Dobry pomysł! I znów zapaliła się jej wyobraźnia, znów
zbudziła się w niej moc twórcza. Napisze tę opowieść, zrealizuje ten pomysł niezwłocznie.
Zarzuciła szlafrok na ramiona, aby je zasłonić od świeżego powiewu morskiego. Usiadła
przy otwartym oknie i zaczęła pisać. Zapomniała o wszystkim, przynajmniej na chwilę,
pochłonięta radością tworzenia. Tadzio był tylko mglistym wspomnieniem, miłość była
dogasającą świecą. Nic nie miało wagi oprócz tej opowieści. Charaktery i postaci ożywały
pod jej piórem, tłoczyły się do jej mózgu. Dowcip, łzy, śmiech, rzewność, wszystko to
wykwitało pod wpływem natchnienia, które dyktowało jej każde słowo. Żyła w innym
świecie, oddychała innym powietrzem. Wróciła do Srebrnego Nowiu dopiero nad ranem.
Lampa jej zgasła przez ten czas, a na stole walały się zapisane kartki: pierwsze cztery
rozdziały jej książki. Jej książki! Jaki czar, jaka rozkosz! Ile uroczystości i ile
nieprawdopodobieństwa mieści się w tych dwóch wyrazach!
Przez kilka tygodni Emilce zdawało się, że żyje wtedy tylko, kiedy pisze tę książkę.
Dean zauważył, że jest dziwnie roztargniona i tajemnicza, dziwnie obojętna i zamyślona.
Rozmowa z nią była nudna, o ile to było w ogóle możliwe. Ciałem była przy nim, ale gdzie
bujała jej dusza? W przestworzach mu nieznanych, dokąd nie mógł za nią podążyć w
żadnym wypadku. Nie znał ich. Wymknęła mu się.
5
Emilka napisała swą książkę w sześć tygodni. Skończyła ją pewnej nocy nad ranem.
Odrzuciła pióro i podeszła do okna, blada, zmęczona. Zwróciła swą triumfującą
twarzyczkę ku szaremu niebu.
Do uszu jej dolatywały melodie z gaiku Wysokiego Jana. Za drzewami leżały zroszone
łąki, a z ogrodu Srebrnego Nowiu tchnął spokój, czarowny spokój. Taniec wiaterku na
wzgórzach zdawał się być odpowiedzią na melodię utajoną we wszelkim stworzeniu.
Wzgórza, morze, cienie, wszystko to wołało ją tysiącznymi głosami elfów, pełnych
zrozumienia i uznania. Stara zatoka rozśpiewała się. Łzy rozkoszy stanęły jej w oczach.
Napisała tę książkę... Jakże szczęśliwą się czuła! Ta chwila była nagrodą za jej olbrzymi
wysiłek.
Skończona! Całkowicie! Tu oto leży przed nią: "Sprzedawca Snów", jej pierwsza
książka. Niewielka, nie, ale jej... jej własna. "Coś, co ona zrodziła, co nie byłoby nigdy
zaistniało, gdyby ona nie powołała tego czegoś do życia. I to coś jest dobre. Wiedziała, że
to ma wartość, czuła to z pewnością. Subtelna historyjka, trochę rzewności, patosu,
humoru..." Jeszcze była rozpromieniona, czując w sobie moc twórczą, która ją ożywiała
podczas pisania. Obracała powoli stronice, czytała to i owo. Zastanawiała się, czy
doprawdy ona to napisała. Zbliżała się do szczytu tęczy. Czy nie dotknie ręką tego
magicznego przedmiotu? Palce jej zaciskały się dokoła złotej gałki, badającej zakończenie
tęczy wyśnionej.
Ciotka Elżbieta weszła ze zwykłą swą pogardą dla takich przesądów, jak pukanie.
- Emilko - rzekła surowo - czy znów przesiedziałaś całą noc?
Emilka powróciła na ziemię, doznawszy silnego wstrząsu, który można tylko określić
jako grom z jasnego nieba. Bardzo nieprzyjemne. Stała przed ciotką jak pensjonarka,
przyłapana na gorącym uczynku. "Sprzedawca Snów" stał się momentalnie stosem
zabazgranych papierów, niczym więcej.
- Sama nie wiem, jak czas zszedł... ciotko Elżbieto - wyjąkała.
- Jesteś już w tym wieku, że mogłabyś być rozsądniejsza - rzekła ciotka Elżbieta. - Nie
mam na myśli w tej chwili pisania. Wygląda, że istotnie możesz zarabiać na utrzymanie
piórem, czyli w sposób wysoce odpowiedni dla damy. Ale zniszczysz zdrowie, postępując
tak nieopatrznie. Czy zapomniałaś, że twój ojciec umarł na suchoty? W każdym razie
groch musisz dzisiaj wyłuskać. Czas najwyższy, żeby został wyłuskany.
Emilka spoglądała na swój rękopis. Cały jej zapał ostygł. Już po twórczości. Teraz
trzeba zabrać się do żmudnej roboty: starać się o wydrukowanie tej książki. Emilka
przepisała na maszynie swe dzieło. Tę małą maszynę kupił jej Perry na licytacji, odbijała
ona tylko połowę dużych liter, a "m" i "s" nie odbijała w ogóle. Wpisywała więc te litery
piórem i posyłała całość do firm wydawniczych. Firmy wydawnicze odsyłały maszynopis
z adnotacją: "Nasi krytycy przeczytali całość i uznali, że nie jest ona pozbawiona zalet, ale
dla naszego wydawnictwa się nie nadaje".
To obłudne potępianie poprzez pochlebstwa gniewało Emilkę bardziej niż wszystko
inne. Po takim liście nie mówmy o godzinie trzeciej w nocy! Będzie to aktem miłosierdzia
przemilczeć takie godziny trzecie, a była ich cała seria.
- Ambicja! - pisała Emilka w swym dzienniku. - Śmiech mnie zdejmuje! Gdzie jest
moja ambicja? Do czego to podobne mieć ambicję? Człowiek czuje, że życie leży przed
nim, biała, niezapisana kartka, na której można z powodzeniem wypisać swoje imię!
Człowiek czuje, że ma pragnienie i moc panowania nad tłumami! Tak, i ja niegdyś to
odczuwałam! I cóż z tego?
6
Widzimy z tego wszystkiego, jak bardzo młoda była jeszcze Emilka. Lecz zmartwienia
nasze nie są mniej rzeczywiste przez to, iż w późniejszym wieku zdajemy sobie sprawę, że
wszystko mija, że dziwimy się wówczas napięciu bólu z młodych lat. Niemniej silnie
odczuwamy w danej chwili. Emilka przebyła ciężkie trzy tygodnie. Wreszcie ochłonęła i
posłała znów swój rękopis do innych redakcji. Jeden z wydawców odpisał, że wydrukuje
książkę, o ile autorka zgodzi się na pewne zmiany. Książka jest zbyt "spokojna". Trzeba ją
"ożywić". I trzeba zmienić zakończenie. Jest niewystarczające.
Emilka podarła list w drobne kawałki. Okaleczyć i poniżyć jej powieść? Przenigdy!
Sama propozycja była obrazą.
Gdy trzeci z kolei wydawca odesłał rękopis z drukowanym schematem odmownym,
Emilka straciła wiarę w swoje dzieło. Odsunęła rękopis "Sprzedawcy Snów", zamknęła w
szufladzie i znowu wzięła pióro do ręki.
- Trudno! Mogę przecież pisywać krótkie nowelki. Muszę nadal to robić.
Niemniej prześladowała ją myśl o książce. Po kilku tygodniach odczytała rękopis
krytycznie, z zimną krwią, wolna od pierwszego uniesienia i zapału. Wciąż jeszcze
wydawało jej się to dzieło bardzo dobrym. Może już nie tak cudownym, jak mniemała
zrazu, ale godnym uwagi. Ale cóż z tego? Żaden autor, tak jej powiedziano, nie może
ocenić trafnie swego utworu. Gdyby żył pan Carpenter! On powiedziałby jej prawdę.
Emilka powzięła stanowczą decyzję. Pokaże rękopis Deanowi. Poprosi go o spokojny,
beznamiętny sąd i zda się na jego osąd. To będzie ciężka próba. Zawsze z trudem jej
przychodziło pokazywać komukolwiek swe nowele, a najciężej Deanowi, który tyle umiał
i tyle przeczytał w życiu. Ale trzeba dowiedzieć się prawdy. A wiedziała, że Dean powie jej
prawdę, bez względu na to, czy to będzie pomyślna, czy bolesna prawda. On nie cenił jej
nowel. Ale ten utwór, to było co innego. Czy i w tym nie dostrzeże żadnych wartości?
Jeżeli nie...
- Deanie, pragnęłabym usłyszeć twe szczere zdanie o tym utworze. Czy zechcesz
przeczytać uważnie mój rękopis i powiedzieć mi bez ogródek, co o tym sądzisz? Nie chcę
pochlebstw ani fałszywych nadziei. Chcę prawdy... nagiej prawdy.
- Czy jesteś tego pewna? - spytał Dean sucho. - Nieliczne tylko jednostki mogą znieść
nagą prawdę. Trzeba zawsze owinąć ją w jakieś gałganki.
- Ja żądam prawdy - rzekła Emilka z uporem. - Ta książka została już... - zająknęła się
trochę w chwili spowiedzi - odrzucona trzykrotnie. Jeżeli ty ją potępisz, spalę rękopis.
Dean patrzył na małą paczkę, którą trzymał w ręku. A zatem to był ów przedmiot,
który ją trzymał z dala od niego w ciągu całego lata, który ją pochłaniał... posiadł. Ta
jedyna rysa, zawiść Priestowska, którą miał w charakterze, ambicja bycia wszędzie
pierwszym, zatruła jego stosunek do tego ufnego dziewczęcia.
Spojrzał w jej słodką twarzyczkę, w jej gwiaździste oczy, szare jak jezioro o świcie i
znienawidził zawartość paczki bez względu na jej jakość. Niemniej zabrał rękopis do
domu. Przyniósł go w trzy dni później. Emilka wyszła mu na spotkanie do ogrodu, blada,
pełna napięcia.
- A zatem? - spytała.
Dean patrzył na nią z wyrzutem sumienia. Jakże białą i uroczą była w tym półmroku!
- Prawdziwy przyjaciel musi czasem zadać cios, Emilko. Nie byłbym twoim
przyjacielem, gdybym ci opowiadał cuda o... tym.
- A więc to jest niedobre.
- Niedobre... to nie jest określenie. Jest to ładna powiastka, Emilko. Ładna i
nierzeczywista, z marzeń utkana, jak różowy obłoczek. Pajęczyna... nic więcej... Cała
koncepcja jest fałszywa w założeniu. Cudne bajki wyszły z mody. A ty zbyt wiele żądasz
od łatwowierności czytelnika. Twoje postaci to marionetki. Zresztą jakżebyś mogła
napisać historię prawdziwą? Nigdy nie żyłaś.
Emilka zacisnęła pięści i przygryzła wargi. Nie mogła wymówić ani słowa, bo bała się
usłyszeć dźwięk własnego głosu. Tak nie czuła się nigdy od dnia, w którym Helena
Greene oznajmiła jej rychłą śmierć jej ojca. Serce jej, które przed paru minutami biło w
szalonym tempie, było jak ołów, ciężkie i bezwładne. Odwróciła się i poszła w przeciwną
stronę. Pobiegł za nią i dotknął łagodnie jej ramienia.
- Przebacz mi, Gwiazdko. Czy nie lepiej dowiedzieć się prawdy? Przestań sięgać po
księżyc. Nigdy go nie dosięgniesz. Dlaczego musisz koniecznie pisać? Już wszystko
zostało powiedziane.
- Przyjdzie dzień - rzekła Emilka głucho, siląc się na spokój - że będę ci wdzięczna za
dzisiejszy wieczór. Możliwe... Dzisiaj cię nienawidzę.
- Czy to jest sprawiedliwe? - spytał Dean spokojnie.
- Nie, naturalnie, że jest to niesprawiedliwość - rzekła Emilka gwałtownie. - Czy
możesz się spodziewać sprawiedliwości po mnie w chwili, kiedy mnie zabiłeś? Och,
wiem... sama tego zażądałam... wiem, że to dla mego dobra... Straszne rzeczy dzieją się
zawsze dla naszego dobra, podobno... Gdy już jesteśmy zabici kilkakrotnie, przestajemy
odczuwać. Ale za pierwszym razem... to boli. Odejdź, Deanie. Nie wracaj przed upływem
tygodnia. Wówczas dopiero będzie po pogrzebie.
- Czy sądzisz, Gwiazdko, że nie wiem, czym jest dla ciebie ta prawda? - spytał Dean z
ubolewaniem.
- Nie możesz wiedzieć... Domyślam się, że mi współczujesz. Nie pragnę współczucia.
Pragnę tylko mieć czas... ażeby pochować przyzwoicie samą siebie.
Dean zrozumiał, że musi odejść. Odszedł. Emilka patrzyła za nim, aż zniknął. Wzięła
rękopis i poszła do swego pokoju. Przejrzała go przy oknie, mimo zmierzchu. Ile tu było
pięknych, dowcipnych, głębokich myśli! Nie, to tylko jej złudzenie, jej zarozumiałość. W
tej książce nic podobnego nie ma. Tak twierdzi Dean. A ci ludzie! Jak ona ich kocha! Jacy
oni jej się wydają żywi! Straszną jest myśl o zgładzeniu ich ze świata. Ale oni nie są
realnymi charakterami. Są tylko marionetkami. Spojrzała pod górę na jasne, jesienne
niebo. Ukochana gwiazda świeciła nad jej głową. Ach, życie jest brzydkie, okrutne,
niepotrzebne!
Emilka podeszła do kominka i położyła rękopis na kartce papieru. Potarła zapałkę i
przytknęła ją do rogu papieru ręką, która nie drżała. Płomień objął momentalnie luźne
kartki. Emilka przyłożyła obie dłonie do serca i patrzyła rozszerzonymi źrenicami na
dzieło zniszczenia, przypominając sobie, jak paliła przed laty "Żółty zeszyt", aby go nie
pokazać ciotce Elżbiecie. W ciągu paru minut rękopis stał się garstką popiołu, w którym
tu i ówdzie tliła się iskierka, jakby spoglądając na nią z wyrzutem.
Żal ją ogarnął. Och, dlaczegóż to uczyniła? Dlaczego spaliła książkę? Może nie była
dobra, przypuśćmy. Ale spalić ją było niedorzecznością, było złym uczynkiem. Zniszczyła
coś, co miało dla niej nieocenioną wartość. Zniszczyła swą własność. Cóż czyniły matki w
starożytności, poświęciwszy swe dzieci Molochowi, gdy pierwszy zapał mijał? Emilka
pomyślała, że wie, co czyniły...
Nic nie pozostało z jej książki, z jej cudownej książki, cudownej w jej oczach... tylko
garść popiołu. Czy to możliwe? Gdzież jest cały ten dowcip i urok, gdzie się podział ten
zastęp ukochanych ludzi, którzy żyli na tych stronicach? Gdzie ta utajona rozkosz, która
ją podtrzymywała przez tyle bezsennych nocy, pracowicie spędzonych? Nic... tylko
popioły... Emilka uczuła takie napięcie żalu i bólu, że nie mogła tego wytrzymać. Musi
wyjść... pobiec - wszystko jedno dokąd. Jej mały pokoik, który zwykle tak lubiła, wydał jej
się więzieniem. Trzeba wybiec na powietrze w tę zimną noc jesienną, pełną szarych
oparów, uciec od ścian i murów, uciec od tego stosu popiołów, od tych upiorów pełnych
wymówki, upiorów ludzi zamordowanych, bohaterów jej książki. Otworzyła drzwi i
pobiegła na oślep ku schodom.
7
Ciotka Laura nie darowała sobie nigdy, do swego ostatniego tchnienia tego
niedbalstwa: wchodziła na schody, trzymając w ręku koszyk z robotą. Wtem z kuchni
zawołała ją Elżbieta. Laura postawiła koszyk na pierwszym stopniu od góry i zbiegła na
dół, aby się dowiedzieć, o co chodzi. Tylko przez minutę była nieobecna. Ale ta munuta
wystarczyła przeznaczeniu i Emilce. Oślepiona łzami, młoda dziewczyna, potknęła się o
koszyk i spadła z całego piętra, głową naprzód. Przelękła się na razie... była zdziwiona...
Uczuła straszne dreszcze. Chciała się unieść, zrobiło jej się gorąco. Uczuła straszliwy ból
w nodze, zaczęła się pogrążać w otchłani nieświadomości... już nic nie wiedziała. Gdy
Laura i Elżbieta nadbiegły, u stóp schodów leżała tylko zwinięta w kłębek postać, dokoła
niej walały się kłębki bawełny i pończochy oraz nożyczki ciotki Laury, które to tak
okrutnie pokaleczyły biedną nogę Emilki.
Rozdział VII
1
Od października do kwietnia leżała Emilka Starr w łóżku lub na szezlongu w
saloniku, patrząc na pędzące po niebie, gnane wichrem zimowym obłoki. Przyglądała się
beznamiętnej piękności drzew, pokrytych śniegiem, zza których widać było ciche, białe
pola i rozmyślała, czy będzie jeszcze mogła przechadzać się po nich kiedykolwiek, czy też
pozostanie nieszczęśliwą kaleką. Doktor znalazł bowiem jakieś uszkodzenie w krzyżu,
którego nie mógł bliżej zdefiniować. Lekarze sprzeczali się między sobą: jeden twierdził,
że to drobiazg, że czas zrobi swoje, dwaj inni potrząsali głowami z powątpiewaniem i
wyrażali obawy. Ale wszyscy byli tego samego zdania co do nogi. Nożyczki zadały jej dwie
okrutne rany, jedną w kostkę, a drugą w piętę. Wywiązało się zakażenie. Przez wiele dni
walczyła Emilka między życiem a śmiercią, po czym nastąpił, jeszcze straszliwszy bodaj
wybór, pomiędzy śmiercią a amputacją. Uratowała ją ciotka Elżbieta. Gdy wszyscy
lekarze orzekli, że jedynie amputacja może ocalić życie Emilce, ona oświadczyła ponuro,
że taką nie jest wola Pana w interpretacji Murrayów: Bóg nie chce, aby ludziom obcinano
nogi. Żadne argumenty nie zdołały jej przekonać. Łzy Laury, prośby kuzyna Jimmy'ego,
przekleństwa doktora Burnleya, perswazje Deana Priesta, wszystko pozostało bez skutku.
Emilce nie obetną nogi. I tak się stało. Gdy stan zdrowia chorej zaczął się polepszać,
ciotka Elżbieta triumfowała, a doktor Burnley był zawstydzony.
Niebezpieczeństwo amputacji minęło, ale groźba kalectwa wisiała nad chorą w
dalszym ciągu. Emilka patrzyła jej w oczy przez całą zimę.
- Gdybym chociaż wiedziała to lub tamto - rzekła do Deana. Gdybym wiedziała,
mogłabym się zdobyć na rezygnację i znieść ten wyrok losu... może. Ale tak leżeć,
zastanawiając się... zastanawiając się, czy będę jeszcze kiedykolwiek zdrowa i normalna.
- Będziesz - odrzekł Dean z siłą.
Emilka zadawała sobie pytanie, co by zrobiła tej zimy bez Deana. Wyrzekł się swej
dorocznej wędrówki i pozostał w Czarnowodzie, ażeby być przy niej. Spędzał przy jej
boku całe dni, czytał głośno, rozmawiał z nią, dodawał jej otuchy, siedział w milczeniu,
był jej doskonałym, najlepszym kolegą i towarzyszem. Gdy on był przy niej, Emilka czuła,
że zniosłaby nawet dożywotnie kalectwo. Ale w nocy, kiedy cierpiała w ciszy, nie miała
odwagi myśleć o tym. Nawet gdy żaden ból fizyczny jej nie dokuczał, nie sypiała prawie
wcale, wsłuchiwała się w świst wichru, lub wpatrzona była w płatki śniegu, rozbijajaące
się o szybę. Gdy usypiała, dręczyły ją sny, w których stale wspinała się po schodach i
nigdy nie mogła dojść do szczytu, ściągana w dół jakimś uwodzicielskim gwizdkiem: dwa
wyższe tony, jeden niższy. Wolała bezsenność niż ten okropny, wiecznie ten sam sen.
Och, te okropne noce! Niegdyś Emilka uważała, że przyrzeczenie Biblii, jakoby w niebie
nie miała istnieć noc i ciemność, nie jest zbyt ponętne. Istnieć bez nocy? Bez gwiazd? Bez
białego sakramentu księżyca? Bez misterium cieni i mroków? Bez ziszczonego cudu
jutrzenki? Noc była równie piękna jak dzień, więc bez niej niebo nie byłoby doskonałe.
A teraz, podczas tych strasznych tygodni męki i lęku, podzielała nadzieję wersetu
biblijnego. Noc była czymś okropnym.
Ludzie mówili, że Emilka Starr jest bardzo mężna i cierpliwa: nie skarży się wcale.
Ale ona nie uważała samej siebie za mężną. Oni nie wiedzieli, ile buntu i rozpaczy, a
nawet tchórzostwa kryje się za tą postawą godną Murrayowskiej dumy i
wstrzemięźliwości. Nawet Dean nie wiedział, chociaż może się domyślał.
Uśmiechała się pogodnie, gdy należało się uśmiechać, ale nigdy się nie śmiała. Nawet
Dean nie mógł jej pobudzić do śmiechu, chociaż próbował nieraz, siląc się na dowcip, na
humor.
- Moje dni śmiechu minęły bezpowrotnie - mówiła Emilka do samej siebie. Minęły
również dni jej twórczości. Nie będzie mogła już nigdy pisać. "Promyk" już nie
rozbłyśnie. Tęcze nie rozpościerają swych różnobarwnych blasków nad szarym
krajobrazem zimowym. Odwiedzających schodziło się dużo. Wolałaby nie przyjmować
wizyt. Zwłaszcza wuja Wallace'a i ciotki Ruth, którzy byli pewni, że ona już nigdy nie
będzie mogła chodzić o własnych siłach i głośno to mówili, ilekroć ją widzieli. Ale
najgorsze były zapewnienia, że "wszystko będzie dobrze", szczodrze jej udzielane przez
innych odwiedzających, którzy nie wierzyli we własne słowa. Nie miała nigdy
prawdziwych przyjaciół, z wyjątkiem Deana, Ilzy i Tadzia. Ilza pisywała co tydzień listy,
w których nazbyt ostentacyjnie usiłowała podnieść Emilkę na duchu. Tadzio napisał raz
jeden, dowiedziawszy się o wypadku. List był bardzo miły i pełen taktu, zdradzał szczerą
sympatię. Emilka pomyślała, że taki list mógłby napisać każdy znajomy i nie odpisała,
chociaż Tadzio prosił o wiadomości. Na tym jednym liście się skończyło. Nikogo nie było
teraz w jej życiu oprócz Deana. On jeden nigdy jej nie zdradził, nie opuści jej w
przyszłości. Coraz więcej garnęła się do niego, w miarę jak upływały te nieskończone dni
zawiei śnieżnej i udręki psychicznej. Podczas tej okrutnej zimy dojrzała tak bardzo, tak
się zestarzała duchowo, że zrównali się nareszcie, przekreślili różnicę wieku, jaka ich
dzieliła. Gdyby nie on, życie byłoby czarną, ponurą pustynią, bez barw, bez dźwięków.
Gdy on przychodził, pustynia zamieniała się na jakiś czas przynajmniej w kwietną łąkę,
na której wiły girlandy tęczowe Nadzieja i Złudzenie.
2
Z wiosną Emilka wyzdrowiała. Wyzdrowiała tak nieoczekiwanie i szybko, że nawet
najoptymistyczniejszy z trzech lekarzy był zaskoczony tą zmianą. Przez kilka tygodni
kulała i chodziła o kiju, ale z czasem mogła się obejść bez tej pomocy. Mogła wychodzić
sama do ogrodu i patrzeć na ten piękny świat oczami, które były wiecznie nienasycone.
Jakże piękne było znów życie! Jak rozkosznie uginały się trawy pod jej stopami! Ból i lęk
pozostały za nią, i odczuwała znów radość... a raczej nie tyle radość, ile możliwość
odczuwania z czasem radości.
Warto być chorą, ażeby zaznać szczęścia rekonwalescencji i zdrowia w taki poranek,
jak ten właśnie, kiedy wiatr morski wieje na polach, rozległych, zielonych. Nie ma na
ziemi nic podobnie uroczego, jak wiatr morski. Życie bywa przykre i okrutne. Ale
stokrotki i obłoki zawsze są jasne. Znowu odczuwała zadowolenie z samego faktu bycia
na świecie.
- Doprawdy, światło jest cudne, a słońce jest najważniejszym warunkiem bytu i
największą rozkoszą oczu ludzkich - myślała rozmarzona.
Powrócił dawny śmiech. Gdy śmiech ten rozbrzmiewał znowu po raz pierwszy w
Srebrnym Nowiu Laura Murray, której włosy w ciągu tej zimy stały się śnieżnobiałe,
pobiegła do swego pokoju i uklękła przy łóżku, aby złożyć Bogu dziękczynienia. A gdy ona
tak się modliła, Emilka rozmawiała o Bogu z Deanem, przechadzając się po ogrodzie.
Było to przecudne popołudnie: zmierzch zapadł, księżyc wschodził, bledziutki, nikły,
otoczony białymi obłoczkami.
- Bywało w ciągu ubiegłej zimy, że czułam nienawiść Boga. Ale teraz znów jestem
pewna, że Bóg mnie kocha - rzekła słodko.
- Jesteś tego pewna - spytał Dean sucho. - Sądzę, że Bóg interesuje się nami, ale nas
nie kocha. Lubi nas obserwować i widzieć, co robimy. Może Go bawią nasze kłopoty i
utrapienia.
- Cóż za okropne pojęcie o Bogu! - zawołała Emilka. - Nie wierzysz w Niego istotnie;
Deanie!
- Dlaczego?
- Bo taki Bóg byłby gorszy od diabła... Bóg, który myślałby tylko o własnej zabawie,
nie mając nawet tego usprawiedliwienia, które przysługuje diabłu; jest nim nienawiść do
rodzaju ludzkiego.
- Któż dręczył cię przez całą zimę torturą fizyczną i trwogą? - spytał Dean.
- Nie Bóg. A On... zesłał mi ciebie - rzekła Emilka pewnym głosem. Nie patrzyła na
niego. Wzniosła oczy ku Trzem Księżniczkom, stojącym przed nią w majowej krasie. Jej
bladoróżowa twarzyczka pobladła wskutek przecierpianych miesięcy.
- Deanie - ciągnęła dalej - jakże ci się odwdzięczę za to, co uczyniłeś dla mnie, za to,
czym mi byłeś od października? Nie potrafię ująć tego w słowa. Ale zależy mi, abyś
wiedział, co odczuuwam w stosunku do ciebie.
- Ja tylko goniłem za własnym szczęściem. Czy wiesz, jak szczęśliwy byłem, że mogę
coś uczynić dla ciebie, Gwiazdko? Że jest mi dane dopomóc ci w pewnej mierze, że
zwracasz się ku mnie w swej udręce po to jedno, co dać mogę, czego się nauczyłem w
ciągu długich lat samotności? Że wolno mi było czasami śnić i marzyć o czymś, co nie
mogło być prawdą... co nie może się ziścić... nigdy?
Emilka drżała. Było to widoczne. Po co odkładać to, co postanowiła wykonać? Po co
się wahać, skoro ofiara była już spełniona w sercu?
- Czy pewien jesteś, Deanie - rzekła cichym głosem - że twoje marzenie... nie może się
ziścić?
Rozdział VIII
1
W rodzinie Murrayów sensację wywołała wiadomość, że Emilka wychodzi za mąż za
Deana Priesta. W Srebrnym Nowiu sytuacja przez kilka dni była bardzo napięta. Ciotka
Laura płakała, kuzyn Jimmy chodził tam i na powrót, kiwając głową, a ciotka Elżbieta
była bardzo posępna. Ale w końcu pogodzili się z rzeczywistością. Cóż im pozostało
innego? Teraz już nawet ciotka Elżbieta zdawała sobie sprawę, że gdy Emilka coś
postanowi, to niechybnie przeprowadzi swą wolę.
- Byłabyś bardziej zgorszona, gdybym ci oznajmiła, że wychodzę za Perry'ego,
siostrzeńca starej Tomaszowej - rzekła Emilka, wysłuchawszy wszystkiego, co ciotka
Elżbieta miała do powiedzenia.
- To prawda - przyznała Elżbieta Murray, gdy Emilka wyszła z pokoju. - Dean jest
zamożny, a Priestowie są dobrą rodziną, temu nie da się zaprzeczyć.
- Ale... on jest taki... Priestowski... - westchnęła Laura. - A przy tym Dean jest o wiele
starszy od Emilki, za stary. No, a jego pra_pradziadek dostał pomieszania zmysłów.
- Dean nie dostanie pomieszania zmysłów.
- Ale jego dzieci mogą się wdać w pra_pradziadka.
- Lauro! - rzekła Elżbieta surowo i zmieniła temat.
- Czy pewna jesteś, że go kochasz, Emilko? - zapytała ciotka Laura tegoż wieczora.
- Tak... do pewnego stopnia... - odrzekła.
Ciotka Laura załamała ręce i rzekła z namiętnością całkiem niezwykłą u niej:
- Ależ jest tylko jeden stopień kochania: kochać!
- Och nie, najdroższa cioteczko, wiktorianko - odrzekła Emilka wesoło. - Jest wiele
stopni i ze dwadzieścia sposobów. Ja już wypróbowałam ze dwa sposoby. Okazały się nic
nie warte. Nie troszcz się o Deana i o mnie. Rozumiemy się doskonale.
- Pragnę tylko twego szczęścia, droga moja.
- Będę szczęśliwa. Jestem szczęśliwa. Nie jestem już romantyczką, żyjącą na obłoku.
Ubiegła zima zwiała ze mnie wszelki romantyzm. Wychodzę za mąż za człowieka, z
którym łączy mnie szczera przyjaźń, którego koleżeństwo wystarczy mi w zupełności. On
poprzestaje chętnie na tym, co mu dać mogę, czyli na serdeczności. Jest to z pewnością
najtrwalszy fundament małżeństwa. Zresztą potrzebna jestem Deanowi. Mogę go
uszczęśliwić. On nigdy nie był szczęśliwy. To takie rozkoszne uczucie mieć świadomość,
że czyjeś szczęście jest w naszym ręku, że możemy je podarować jak perłę drogocenną
temu, który daremnie wzdychał do szczęścia przez całe życie.
- Za młoda jesteś - wtrąciła Laura.
- To tylko ciało moje jest młode. Dusza moja ma sto lat. Ta zima uczyniła mnie starą i
mądrą. Ty wiesz o tym.
- Tak, wiem.
Ale Laura wiedziała zarazem, że to samopoczucie dowodzi, jak bardzo młodziutką
jest Emilka. Ludzie naprawdę starzy i mądrzy nie zdają sobie z tego sprawy. I całe to
opowiadanie o stuletniej duszy nie zmieniało faktu, że Emilka, smukła, promienna, o
oczach pełnych tajemnic, nie miała jeszcze lat dwudziestu, gdy Dean Priest miał
czterdzieści dwa. Za lat piętnaście... Ale Laura nie chciała o tym myśleć.
A przy tym Dean jej nie zabierze o tysiące mil od Srebrnego Nowiu. Bywają przecież
szczęśliwe małżeństwa, mimo znacznej różnicy wieku.
2
Trzeba przyznać, że nikt nie patrzył na ten związek przychylnym okiem. Emilka
przeżyła przykre godziny. Doktor Burnley był oburzony i surowo ganił Deana. Ciotka
Ruth przyjechała i zrobiła scenę.
- On jest niewierzący, Emilko.
- Nieprawda! - odrzekła Emilka, rozgniewana.
- No, przecież on nie wierzy w Boga, nie uznaje naszych wierzeń - upierała się ciotka
Ruth, jak gdyby to było decydujące dla każdego prawdziwego Murraya.
Ciotka Addie, która nigdy nie przebaczyła Emilce kosza danego Andrzejowi, mimo że
także Andrzej był szczęśliwy, a w każdym razie był odpowiednio ożeniony, była wyraźnie
nieznośna. Dała ona odczuć Emilce wielką, pobłażliwą litość. Straciwszy Andrzeja,
musiała się biedaczka pocieszyć kulawym Garbusem Priestem. Naturalnie, ciotka Addie
nie ubrała tego w słowa aż tak niedwuznaczne, ale Emilka zrozumiała wybornie jej
niedopowiedzenia.
- Jest on naturalnie bogatszy, niż mógłby być człowiek młody - przyznała ciotka
Addie.
- I zajmujący - dodała Emilka. - Większość młodych ludzi jest obrzydliwie nudna. Za
krótko żyli, aby sobie zdawać sprawę, że nie są w oczach świata takimi cudami, jak w
oczach swoich matek.
Priestowie również nie byli zadowoleni. Nie uśmiechała im się myśl, że majątek
bogatego wujaszka wyśliźnie się im z rąk. Twierdzili, że Emilka Starr wychodzi za Deana
wyłącznie dla jego pieniędzy, a Murrayowie starali się, żeby do niej doszły te pogłoski.
Emilka czuła, że Priestowie wciąż ją krytykują i rozprawiają o niej za jej plecami.
- Nigdy nie będę się czuła jak w domu wśród waszej rodziny - rzekła do Deana.
- Byłoby to całkiem zbyteczne. Ty i ja, Gwiazdko, będziemy żyli dla siebie wzajemnie.
Nie będziemy chodzić, oddychać, myśleć według utartego szablonu rodzinnego, za
przykładem Priestów lub Murrayów. Priestowie nie pochwalają mego wyboru, a
Murrayowie nie mniej gorąco ganią twój wybór. Mniejsza o to. Rozumiem, że Priestom
trudno uwierzyć w twoje przywiązanie do mnie. Mnie samemu z trudem przychodzi
wiara w moje własne szczęście.
- Ale ty wierzysz mi, Deanie? Doprawdy, bardziej jestem przywiązana do ciebie, niż
do kogokolwiek na świecie. Naturalnie... jak ci już powiedziałam... nie kocham cię
miłością głupiej, romantycznej pensjonarki.
- A czy kochasz jeszcze kogoś? - spytał Dean spokojnie. Po raz pierwszy ośmielał się
rzucić to pytanie.
- Nie. Naturalnie... wiesz... miałam dwa przelotne przeżycia miłosne... głupie porywy
pensjonarskie. Ale to już minęło od dawna. Ubiegła zima oddzieliła mnie jakby chińskim
murem od tych głupstw. Jestem wyłącznie twoją, Deanie.
Dean podniósł do ust rękę, którą trzymał w swych dłoniach i ucałował ją. Nigdy
jeszcze nie dotknął ustami jej czoła i policzków.
- Potrafię ci dać szczęście, Gwiazdko. Wiem o tym. Jestem wprawdzie stary, kulawy,
ale potrafię ci dać szczęście. Czekałem na ciebie przez całe życie, moja Gwiazdko. Dlatego
właśnie zawsze byłaś mi gwiazdą przewodnią, Emilko. Cudną, nieosiągalną gwiazdą.
Teraz mam cię... posiadam cię na własność... zamknąłem cię w moim sercu. I ty mnie
pokochasz... z czasem obdarzysz mnie czymś więcej niż przywiązaniem.
Namiętność, jaka dźwięczała w jego głosie przestraszyła nieco Emilkę. Przyszło jej na
myśl, że może on żąda od niej więcej, niż ona mu dać zdoła. Ilza, która ukończyła Szkołę
Dramatyczną i przyjechała do domu na tydzień przed letnim "tourn~ee" artystycznym,
uderzyła w inną nutę ostrzegawczą i zakłóciła jej spokój na kilka dni.
- Do pewnego stopnia, Emileczko, jest Dean wymarzonym mężem dla ciebie. Jest
mądry, i zajmujący, i bynajmniej nie tak zarozumiały, jak większość Priestów. Ale musisz
do niego należeć duszą i ciałem. Dean nie zniesie żadnego podziału. Nie wolno ci będzie
interesować się czymkolwiek oprócz niego. On jest wyłączny w swym uczuciu dla ciebie.
O ile nie masz zamiaru tak go pokochać...
- Wątpię, czy zdołam.
- Twoje poezje, nowele...
- Och, z tym już skończyłam. Przestało mnie to interesować od czasu mojej choroby.
Widziałam... jak mało to waży... o ile donioślejsze rzeczy są na świecie...
- Dopóki tak myślisz, dopóty będziesz szczęśliwa z Deanem.
Ilza westchnęła i zaczęła zrywać płatki z czerwonej róży, którą nosiła przy staniku.
Wreszcie nic nie pozostało z pięknego kwiatu.
- Czuję się okropnie starą i mądrą, gdy tak rozważam z tobą twoje małżeństwo,
Emilko. Jeszcze wczoraj byłyśmy pensjonarkami. Dzisiaj jesteś zaręczona. Jutro -
będziesz babką.
- A ty... czy w twoim życiu nie ma nikogo, Ilzo?
- Nie. Dziękuję. Zresztą... bądźmy szczere. Czuję potrzebę zrzucenia ciężaru z serca.
Dla mnie nie istniał nigdy inny mężczyzna prócz Perry'ego Millera. A jego ty oczarowałaś.
Perry Miller! Emilka nie wierzyła własnym uszom.
- Ilzo Burnley! Wyśmiewałaś go zawsze, szydziłaś z niego...
- Naturalnie. Lubiłam go tak bardzo, że rozwścieczona byłam, widząc, jak się błaźni.
Pragnęłam móc się nim chełpić, a on zawsze wywoływał na mej twarzy rumieniec
wstydu. Czasami wyprowadzał mnie z równowagi. Czy sądzisz, że przejmowałabym się
jego małpiarstwem, gdybym nie była nim zajęta? Nie mogłam przezwyciężyć dotychczas
tego sentymentu. To już jest cecha nieodłączna od nazwiska Burnley. My nigdy nie
zmieniamy uczuć. Ja nie dbałabym o ciotkę Tomaszową, pominęłabym wszystko. Oto
masz całą prawdę. Mniejsza o to. Życie i bez niego jest bardzo przyjemne.
- Może... z czasem...
- Daj spokój marzeniom. Emilko, nie chcę żebyś snuła za mnie plany matrymonialne.
Perry nie myślał o mnie nigdy ani przez minutę, nigdy. Nie będę myśleć o nim. Trudno!
Może nawet z czasem wyjdę za mąż... za innego... kto wie?
- Za Tadzia? - spytała Emilka, zanim zdołała zapanować nad tym pytaniem. Byłaby
się ugryzła w język za karę, ale już było za późno.
Ilza spojrzała na nią przenikliwie. Emilka wytrzymała to spojrzenie siłą woli i dumy
Murrayowskiej, za dobrze je bodaj wytrzymała.
- Nie, nie za Tadzia. Tadzio nigdy nie myślał o mnie. Wątpię, czy myśli o kimkolwiek
prócz siebie. TAdzio jest przemiły, ale to egoista, Emilko, doprawdy.
- Nie, nie!
Zawołała to z oburzeniem. Nie mogła tego słuchać.
- No, nie będziemy się o to sprzeczać. Co za różnica? Wyszedł po wsze czasy z naszej
orbity. Wspina się na wyżyny, zajdzie wysoko. w Montrealu uważali go za wielki talent.
Będzie on genialnym malarzem_portrecistą, o ile przezwycięży swą manię podkładania
twoich rysów pod wszystkie twarze, które maluje.
- Nonsens. Nie robi tego...
- Owszem. Gniewałam się o to niezliczoną ilość razy. On przeczy naturalnie. Zdaje mi
się, że on doprawdy nie uświadamia sobie, że tak jest istotnie. Pochodzi to z dawnego,
podświadomego wzruszenia, którego doznał niegdyś pod twoim wpływem, tak
przynajmniej ja sobie to tłumaczę, przy czym używam stylu naszych psychologów
współczesnych. Mniejsza o to. Jak już powiedziałam, niekiedy zamierzam wyjść w końcu
za mąż. Gdy zmęczę się moją karierą artystyczną. Teraz jest ona nader ponętna, ale z
czasem... Wówczas wyjdę za mąż z rozsądku, tak jak ty, zaślubię złote serce i pełną
kieszeń. Czy to nie zabawne tak rozprawiać o małżeństwie z człowiekiem, którego się nie
widziało? Co on robi w tym momencie? Goli się... klnie... rozpacza z powodu innej
dziewczyny... A jednak ożeni się ze mną. Będzie zresztą idealnie szczęśliwy. Będziemy się
wzajemnie odwiedzać, ty i ja, będziemy porównywać nasze dzieci... Nazwij swoją
pierwszą córkę Ilzą, dobrze, przyjaciółko? Ach, jakaż to diabelnie przykra rzecz być
kobietą! Czy nie, Emilko.
* * *
Stary Kelly, handlarz wędrowny, przyjaciel Emilki od wielu lat, też zabrał głos w tej
kwestii. NIe można było żadną miarą obejść się bez zdania starego Kelly'ego.
- Drogie dziecko, czy to prawda, że wychodzisz za mąż za Garbusa Priesta?
- Zupełna prawda.
Emilka wiedziała, że Kelly nie będzie nazywał Deana inaczej, jak Garbusem. Już się z
tym pogodziła.
Stary Kelly podrapał się w głowę.
- Za młoda jesteś w ogóle... a zwłaszcza na żonę dla jednego z Priestów...
- Czy nie doradzałeś mi od wielu lat przyjmowania hołdów wielbicieli? - spytała
Emilka podstępnie.
- Drogie dziecko, żart żartem. Ale to jest sprawa serio. Nie bądź uparta, tu chodzi o
rzeczy doniosłe. Pomyśl nad tym. Łatwo zadzierzgnąć pewne węzły, ale potem
niepodobna ich rozwiązać. Zawsze cię ostrzegałem przed małżeństwem z Priestem. Głupi
byłem. Powinienem był to przewidzieć i doradzać ci małżeństwo z Deanem, koniecznie!
Emilka stała i patrzyła za nim, gdy odjechał na swym wózku. Znalazł nareszcie
najsłabszy punkt w jej zbroi. Przypomniały jej się szepty ciotki Nancy i Karoliny Priest,
ich na pół dosłyszane plotki o Deanie.
Emilka otrząsnęła się po chwili z ujemnego wrażenia, wywołanego słowami Kelly'ego.
O Deanie krążyły różne złośliwości, niczym nie umotywowane. Ale prawdą było jedno, to,
że on za wiele widział, za wiele wiedział. To stanowiło jego urok w oczach Emilki. Ale to
ją przerażało zarazem. Czyż nie odczuwała od dawna, że on śmieje się jakimś utajonym
śmiechem, ze wszystkiego, na co patrzy, gdyż spogląda na zjawiska z punktu widzenia
swej wiedzy wewnętrznej, wiedzy jej nie znanej? Nie mogła jej znać, nie pragnęła tego
nawet. On utracił już pewną świeżość, rękojmię idealizmu, podwalinę wiary. W głębi
serca obawiała się zetknięcia z tym cynizmem, bała się instynktownie czegoś obcego w jej
duszy, wyczuwalnego w tym człowieku. Przez chwilę podzielała zdanie Ilzy, że być
kobietą jest stanowczo rzeczą diabelnie przykrą.
- Mam zasłużoną karę za moje rozmowy z starym Kellym na takie tematy -
pomyśLała gniewnie.
Emilka nigdy nie otrzymała formalnej zgody ciotek na zaręczyny z Deanem. Ale to się
rozumiało samo przez się. Dean był konkurentem bez zarzutu. Priestowie byli dobrą
rodziną, mieli tradycje, między innymi pamięć o babce, która tańczyła z księciem Walii
na słynnym balu w Charlottetown. Ostatecznie będzie to pewną ulgą dla panien Murray
mieć pewność, że Emilka jest zabezpieczona.
- Nie zabierze jej stąd - mówiła ciotka Laura, dla której to było kompensatą za
wszelkie "ale". Jakżeby przebolały zniknięcie z domu jedynego promyka, jedynego
uśmiechu?
- Powiedz Emilce - pisała stara ciotka Nancy - że bliźniaki są częstym zjawiskiem w
rodzinie Priestów.
Ale ciotka Elżbieta nie powiedziała jej tego.
Dr Burnley, który był najbardziej oburzony, ustąpił usłyszawszy, że ciotka Elżbieta
oddaje Emilce stare kufry, stojące na strychu, a ciotka Laura haftuje dla niej bieliznę
stołową.
- Ci, których złączy Elżbieta Murray, nie rozłączą się już nigdy, chyba, że Bóg się w to
wmiesza - westchnął z rezygnacją.
Ciotka Laura ujęła miłą twarzyczkę Emilki w obie ręce i zajrzała jej głęboko w oczy.
- Niech cię Bóg błogosławi, Emilko, drogie dziecko.
- Bardzo wiktoriańskie - szepnęła po chwili Emilka do Deana. - Ale ja to lubię.
Rozdział IX
1
W jednym punkcie była ciotka Elżbieta nieprzejednana. Emilka nie wyjdzie za mąż
przed ukończeniem lat dwudziestu. Dean, który marzył o ślubie w jesieni i o podróży do
Japonii, gdzie zima jest łagodna, wśród zieleni i ogrodów, ustąpił niechętnie. Emilka
byłaby również wolała przyspieszyć formalności. Na dnie jej świadomości drzemała myśl,
że im rychlej będzie "po wszystkim", tym lepiej.
A przecież była szczęśliwa, jak powtarzała samej sobie często i szczerze. Może bywały
chmury na horyzoncie, gdy jakiś niepokój ją ogarniał, ale niemniej było to ciche szczęście
z odcieniem rezygnacji, nie to dzikie, namiętne szczęście, o którym marzyła niegdyś. Ale
to, jak wiedziała, było utracone na zawsze.
Razu pewnego Dean stanął przed nią, rumieniąc się, jak chłopiec.
- Emilko, zrobiłem coś... coś... dla ciebie... Czy będziesz zadowolona? O, Boże, co ja
pocznę, jeżeli nie będziesz zadowolona?
- Cóż to takiego?
- Kupiłem dom.
- Dom.
- Dom! Ja, Dean Priest, zostałem właścicielem ziemskim, posiadaczem domu, i
ogrodu, i lasku sosnowego. Ja, który do dziś dnia nie miałem ani piędzi własnej ziemi, a
zawsze o tym marzyłem.
- Który dom kupiłeś, Deanie?
- Dom Freda Clifforda, przynajmniej ten, którego legalnym właścicielem był on
dotychczas. W rzeczywistości zaś nasz dom, przeznaczony dla nas od chwili stworzenia
świata.
- Dom Rozczarowany?
- Ach, prawda, tak go nazywałaś dawniej. Ale teraz nie będzie on już Rozczarowany.
To znaczy... Emilko... o ile... pochwalasz mój wybór?
- Czy pochwalam? Jesteś po prostu kochanym człowiekiem, Deanie. Zawsze
miłowałam ten dom. Jest to jeden z tych domów, które musimy pokochać, spojrzawszy
na nie. Bywają takie domy, wiesz, pełne czaru. A inne są pozbawione wszelkiego wdzięku.
Zawsze tęskniłam do tego domu i pragnęłam, aby był zamieszkały. Ach, a mnie ktoś
mówił, że zamierzałeś kupić ten okropny dom w Shrewsbury. Bałam się zapytać, czy to
prawda.
- Emilko, cofnij te słowa. Wiedziałaś, że to nieprawda. Znasz mnie przecież. Istotnie,
wszyscy Priestowie namawiali mnie na tamten dom. Moja droga siostra płakała nieomal
z tego powodu. Był do nabycia tanio! I taki elegancki dom!
- Elegancki jest - przyznała Emilka - ale to jest dom nie do zamieszkania. Właśnie z
powodu tej elegancji jest on niemożliwy.
- Słusznie. Każda prawdziwa kobieta musi to odczuć! Tak się cieszę, że jesteś
zadowolona, Emilko. Musiałem kupić dom Freda wczoraj w Charlottetown, nie radząc
się ciebie, bo ktoś inny chciał mnie ubiec, więc depeszowałem natychmiast do Freda.
Oczywiście byłbym go odsprzedał, gdybyś go nie chciała. Ale czułem, że będziesz
zadowolona. Urządzimy sobie śliczne gniazdko, ukochana. Pragnę mieć gniazdko.
Miałem dużo mieszkań, ale nie miałem domu. Chcę, żeby go wykończyli jak najpiękniej
dla ciebie, dla nas. Gwiazdko. Moja Gwiazdko, która powinnaś błyszczeć w pałacach
królewskich!
- Chodźmy tam zaraz i przyjrzyjmy się naszemu domowi - rzekła Emilka. - Muszę mu
oznajmić, że nareszcie zacznie żyć.
- Chodźmy. Możemy wejść do wnętrza. Mam klucz. Otrzymałem go od siostry Freda.
Emilko, doznaję uczucia, jakbym zdobył księżyc.
- A ja zdobyłam całą konstelację gwiazd - zawołała Emilka wesoło.
2
Poszli do Domu Rozczarowanego przez stary ogród warzywny i przez Ścieżkę
Jutrzejszą, minęli pastwiska, wspięli się na niewielkie wzgórze, dotarli do ciasnego
wąwozu, nad którym wznosiły się świerki wyniosłe, gdzie zawsze słychać było jakieś ciche
szepty.
Gdy doszli do końca wąwozu, ujrzeli przed sobą rozległą łąkę, na której tu i ówdzie
rosły młode świerczki. A w głębi tej łąki, otoczony od dołu zaniedbanym ogrodem, a
wieńcem obłoków od góry stał - ich dom.
Dom pełen tajemnicy lasów, na których tle wyrósł jakby prosto z ziemi, dom, którego
lewą stronę zdobiły topole lombardzkie, dom, któremu wzgórza Gęsiego Stawu były
oparciem, a Czarnowoda perspektywą.
Doszli do bramy ogrodu, starszego znacznie niż domek.
- Mogę mieszkać tutaj ze względu na widok, jaki się stąd roztacza - rzekł Dean z
zapałem. - To jest prześliczne ustronie. Po tym wzgórzu biegają chochliki, Emilko. Pełno
tu królików. Czy nie lubisz królików? Patrz, ile tu fiołków, które zakwitną na wiosnę.
Fiołków " Słodszych niż powieki oczu Emilki, lub Emilki oddech"...
- Emilka to ładniejsze imię niż Cyterea lub Juno, tak mnie się przynajmniej wydaje.
Zwróć uwagę na tę furtkę. Otwiera się tylko na las. Czy to nie uroczy widok? Lubię
bardzo takie furtki, które właściwie nie mają racji bytu. W tym tkwi ich siła. Tyle tu
ukrytych obietnic! Zakwitną nam tu róże, białością swą godne twej cery, ukochana moja!
Wiesz, Emilko, jestem trochę pijany dzisiaj, upojony winem życia. Nie dziw się, jeżeli
bredzę.
Emilka była bardzo szczęśliwa. Stary, uroczy ogród szeptał do niej jak przyjaciel.
Ulegała czarowi chwili. Patrzyła z uwielbieniem na Dom Rozczarowany. Taki kochany,
myślący domek! Nie nudny dom (za to go lubiła): te stare domy za dużo wiedzą, zbyt
wiele stóp deptało ich podłogi, zbyt wiele par oczu wyglądało z trwogą lub obojętnością z
ich okien. Ten dom był niewinny i nieświadomy, jak ona sama. Tęsknił do szczęścia.
Będzie je miał. Ona i Dean wywołają duchy zdarzeń, które nigdy nie zaistniały. Jakie to
będzie cudne posiadać swój własny dom!
- Temu domkowi jesteśmy równie potrzebni jak on nam - rzekła.
- Kocham cię, gdy twój głos przybiera te słodkie tony, Gwiazdko - rzekł Dean. - Nie
mów tak do żadnego innego mężczyzny.
Emilka rzuciła mu zalotne spojrzenie, które nieomal nie przyprawiło go o wybuch
namiętności. Dotychczas nie pocałował jej jeszcze nigdy. Przeczucie mówiło mu, że to
dziewczę nie dojrzało do pocałunku narzeczeńskiego. Mógł był sobie na to pozwolić,
zwłaszcza w tej godzinie uniesienia i słodkiej tajemnicy zmierzchu, ale nie chciał jej
zrazić zbytnią śmiałością. Zawahał się i czarowny moment minął. Zza świerków, z dołu,
doleciał śmiech. Niewinny, pogodny śmiech dzieci. Ale w jego uszach zabrzmiał
urągliwie.
- Wejdźmy do wnętrza i obejrzyjmy nasz dom - rzekł Dean. Poprowadził ją przez
trawnik do drzwi, które dzieliły sień od jadalni. Klucz zgrzytnął w zamku. Dean ujął rękę
Emilki i wciągnął ją do wnętrza domu.
- Przejdź przez twój własny próg, maleńka...
Podniósł latarkę elektryczną i oświetlił nie wykończony pokój o nagich, surowych
ścianach, pustych oknach, niewypełnionych framugach drzwi, o pustym kominku. Nie,
kominek nie był zupełnie pusty. Emilka ujrzała garstkę białego popiołu, popiołu
pozostałego po ognisku, jakie ona i Tadzio rozpalali tu za ich lat dziecinnych, ognisku,
przy którym układali plany na przyszłość, na wspólną przyszłość. Odwróciła się z lekkim
dreszczem.
- Deanie, tu jest teraz zbyt posępnie i upiornie. Wolę oglądać nasz dom przy
dziennym świetle. Duchy i widma zdarzeń i ludzi, którzy nigdy nie istnieli straszniejsze
są, niż upiory, niż duchy tych, którzy kiedyś byli tu na ziemi..nv
3
Dean zaproponował, żeby przed jesienią zająć się meblowaniem i wykończaniem ich
gniazdka.
- Będziemy mogli pobrać się na wiosnę, spędzić lato w podróży, przyglądać się
wschodom słońca i księżyca, słuchać pomruku Nilu w Memfis, wrócić tu jesienią,
przekręcić klucz w zamku i znaleźć się u siebie.
Emilka uważała, że ten program jest bez zarzutu i cieszyła się, jak dziecko nową
zabawką. Ciotki jej kiwały głowami. To nie było dosyć rozsądne i szablonowe, ludzie będą
dużo plotkować na ich temat. Ciotka Laura była zatroskana, gdyż według starego
zabobonu nie należy meblować domu przed ślubem. To nie przynosi szczęścia. Dean i
Emilka nie pytali, czy to jest szablonowe i rozsądne, czy przynosi szczęście, czy nie. Szli
przed siebie i robili, co im się podobało.
Naturalnie zarzucano ich "dobrymi" radami: Priestowie z jednej, Murrayowie z
drugiej strony. Po pierwsze postanowili nie dać malować swego domu, lecz pozostawić
czasowi dzieło wycieniowania tonów drewna. Ciotka Elżbieta była przejęta zgrozą.
- Tylko dom ciotki Tomaszowej jest nie pomalowany - mówiła.
Ostrzegła Emilkę również, że trudno jej będzie utrzymywać w ładzie i czystości dom,
w którym znajduje się tyle skrytek, szaf wmurowanych, tyle szyb i zwierciadeł. Wszystko
to było dziełem Deana, który wyróżniał się dobrym smakiem i pomysłowością.
- Nie jestem dość głupi, aby sobie wyobrażać, że kobieta będzie kochać mężczyznę,
który nie wyposaży jej w odpowiednią ilość szaf i kredensów - oświadczył.
Ciotka Elżbieta pochwalała urządzenie spiżarni i kredensów, ale uważała, że one nie
kompensują jakości tapet. Zwłaszcza tapeta w jadalni martwiła ciotkę Elżbietę. Powinny
były tu widnieć kwiatki na jasnym tle, lub złote strąki; a jeżeli już chcieć uczynić wielki
wyłom w tradycji na rzecz modernizmu, to przynajmniej krajobrazy, które zaczynały być
wówczas modne. A tu Emilka uparła się, że chce mieć tapetę szarą w deseń utworzony
przez białe gałęzie ośnieżonych sosen. Emilka, we wszystkich kwestiach dotyczących jej
ukochanego domu była uparta, jak zawsze. Tak zirytowała ciotkę Elżbietę, że ta
nieświadomie używała określeń i przezwisk, zapożyczonych ze słownika starego
Kelly'ego.
Ale ciotka Elżbieta była w gruncie rzeczy bardzo dobra. Wydobyła ze starych kufrów
rzeczy, które należałyby do Julii Murray, gdyby wyszła za mąż według tradycji
mieszczańskich, za człowieka, wybranego przez rodziców. Podarowała te przedmioty
Emilce. Były tam takie cuda, jak purpurowe kryształy i przedziwne serwisy porcelanowe,
które należały do babki Emilki. Nie brakowało ani jednej sztuki. Było tam zwierciadło w
pięknej ramie; tak często odzwierciedlało twarze ślicznych kobiet, że przechowało pewien
wdzięk, którym darzyło każde oblicze, przeglądające się w nim obecnie. Był i stary zegar,
który na dziesięć minut przed wybiciem godziny ostrzegał lekkim dzwoneczkiem, że
niebawem bić zacznie. Bo dżentelmeński zegar nie może zaskoczyć nagle ludzi
nieprzygotowanych. Dean nie zgodził się, żeby ten zegar zaczął chodzić.
- Gdy cię już tu przywiozę, jako małżonkę i królową - rzekł - wtedy sama nakręcisz
ten zegar i godziny zaczną nam upływać wspólnie.
Okazało się, że mnóstwo mebli w Srebrnym Nowiu należy do Emilki. A Dean
skupywał zewsząd najprzeróżniejsze przedmioty, stylowe meble, lampy, teczki, serwety,
dywany. MIał dużo cennych drobiazgów, które przywiózł ze swych licznych podróży.
Wszystkie odgrzebywał i umieszczał w ich domu, szale japońskie, chińskie porcelany,
lampy weneckie, salon ludwikowski, włoskie wyroby z kości słoniowej, dywany perskie.
Dean nie chciał opowiedzieć Emilce, jak nabył tyle cennych przedmiotów, jakie
wspomnienia się z nimi łączyły.
- Jeszcze nie teraz. Z czasem. Z każdym przedmiotem wiąże się jakaś historia.
4
Mieli niemało kłopotu z ustawieniem salonu. Próbowali różnych sposobów, ale
dopiero za dwudziestą próbą byli zadowoleni. Czasami byli odmiennego zdania, więc
siadali na podłodze na wprost siebie i argumentowali zawzięcie. A gdy nie mogli dojść do
porozumienia, wzywali na pomoc Pierwiosnka, który rzucał słomę na prawo lub na lewo i
tym sposobem spór rozstrzygał. Pierwiosnek ich nie odstępował. Nieznośnik zmarł w
późnym wieku, a Pierwiosnek był już trochę sztywny, trochę chorowity i okropnie
chrapał w nocy. Ale Emilka ubóstwiała go i nie wprowadziłaby się bez niego do Domu
Rozczarowanego. Snuł się za nią stale, jak duży, szary cień.
- Kochasz tego starego kota bardziej niż mnie, Emilko - rzekł Dean pół_żartem,
pół_serio.
- Muszę go kochać - oświadczyła Emilka. - On się starzeje. Ty masz przed sobą całą
naszą przyszłość. A przy tym ja muszę mieć zawsze koty przy sobie. Żaden dom nie jest
ogniskiem domowym, dopóki nie promienieje w nim niewysłowione szczęście kota, który
okazuje je, kręcąc puszystym ogonem i zamiatając nim podłogi. Kot jest w domu
przedstawicielem tajemnicy, uroku, sugestii. A ty musisz mieć psa.
- Nigdy nie pragnąłem mieć psa od śmierci Tweeda. Ale może kupię psa, całkiem
odmiennego typu. Będzie nam potrzebny pies, aby pilnował twoich kotów. Och, czy to
nie jest wielka przyjemność, ta świadomość, że dane miejsce na świecie stanowi naszą
własność?
- Jeszcze milszą jest świadomość, że my należymy do danego miejsca - rzekła Emilka,
rozglądając się czule dokoła.
- Nasz dom i my będziemy prawdziwymi przyjaciółmi - zakończył Dean.
5
Pewnego dnia przystąpili do rozwieszania na ścianach obrazów. Emilka przyniosła
swoje ulubione obrazki, między innymi lady Giovannę i Monę Lizę. Obie znalazły miejsce
między oknami.
- A pod nimi stanie twoje biurko - rzekł Dean. - Mona Liza będzie ci szeptać do ucha
tajemnice swego uśmiechu, a ty przyobleczesz je w kształt literacki.
- Nie mam zamiaru już pisywać nowel - rzekła Emilka. - Ty nigdy nie lubiłeś moich
utworów.
- Bo się bałem, że mnie ubiegną, że cię pochłoną całkowicie. Teraz jest mi to
obojętne. Wiem, że jesteś moją i pragnę, żebyś czyniła to, co ci sprawia przyjemność.
Emilka przyjęła to oświadczenie bez wzruszenia. Od czasu swej choroby nie myślała o
literaturze. Dni mijały, a ona odczuwała raczej niesmak, gdy ktoś wspomniał o jej
działalności literackiej. To wspomnienie bowiem nasuwało jej inne: spalenie jej książki, a
to bolało... Przestała już nasłuchiwać, czy nie ozwie się głos natchnienia, była wygnanką
królestwa fikcji i poezji.
- Zawieszę starą Elżbietę Bas nad kominkiem - mówił Dean. - To jest reprodukcja
Rembrandta. Czy nie jest ona czarującą starą kobietą, Emilko, w tym białym czepcu i
białej kryzie pod szyją? A czy widziałaś kiedykolwiek równie ironiczną, sprytną, a
zarazem pogardliwą twarz kobiecą?
- Zdaje mi się, że nie chciałabym narazić się tej Elżbiecie - orzekła Emilka. - Wyczuwa
się w niej znaczną siłę, która może się ujawnić w nader nieprzyjemny sposób, gdy się ją
wyzwie.
- Wygląda, jak żywa - rzekł Dean, zamyślony. - Czuję podobnie jak ty, że lepiej nie
mówić niedorzeczności w tym pokoju. Mogłaby się strasznie rozgniewać. To uosobienie
mądrości, ta kobieta!
- Ale ona ma niezawodnie i słodkie wyrazy, ukryte w kieszonce swej szaty, Deanie.
Przyjrzyj się, jaka to różowa, ładna staruszka. Ona z pewnością rządziła swą rodziną.
Niewątpliwie! Mąż jej robił wszystko, co ona kazała... ale nie wiedział o tym.
- Czyż ona miała męża? - spytał Dean z powątpiewaniem. - Nie widać obrączki na jej
palcu.
- W takim razie była czarującą starą panną - zdecydowała Emilka.
- Co za różnica między jej uśMiechem, a uśmiechem Mony Lizy - rzekł Dean, patrząc
na przemian na jedną i na drugą. - Elżbieta jest pełna wyrozumiałości z odcieniem
przebiegłości, zamyślenia, kótre nazwałbym "kocim". A Mona Liza ma ten wyraz
wyzywający i zalotny, który przyprawia mężczyzn o szaleństwo i dyktuje dziejom
stronice, wypisane purpurowozłotymi zgłoskami. Gioconda byłaby ciekawszą kochanką.
A Elżbietę każdy chciałby mieć za ciotkę.
Dean zawiesił nad kanapą starą miniaturkę swej matki. Emilka widziała jej
podobiznę po raz pierwszy. Matka Deana Priesta była piękną kobietą.
- Ale dlaczego ma wyraz takiego smutku?
- Ponieważ była żoną jednego z Priestów.
- Czy ja też będę smutna?
- O ile to będzie zależało ode mnie, z pewnością nie.
Ale czy to zależy od niego? Emilka często zadawała sobie to pytanie. Odpowiedzi na
nie nie było. Była bardzo szczęśliwa przez dwie trzecie lata, a to już było tryumfem nie
lada, jak mówiła samej sobie. Ale w ciągu tej jednej trzeciej nawiedzały ją wątpliwości i
tęsknoty... Czuła się, jakby zamknięta w pułapce. Wielki szmaragd na czwartym palcu
spoglądał na nią, jakby urągając jej niewoli. Zdjęła go razu pewnego, ażeby się poczuć
wolną choć na chwilę. Potem wstydziła się tego odruchu, pogodziła się ze swym losem i
coraz bardziej interesowała się swoim domkiem (bardziej, niż Deanem, mówiła sama do
siebie o trzeciej w nocy, gdy się budziła w przystępie nagłej rozpaczy). Ale następnego
dnia z rana nie wierzyła wręcz w te nastroje.
6
Cioteczna babka Nancy z Księżego Stawu umarła w ciągu tego lata. Umarła nagle.
- Mam już dosyć życia. Przestanę chyba żyć - rzekła razu pewnego i... przestała. Nikt z
Murrayów nie dziedziczył po niej. Główną spadkobierczynią była Karolina Priest. Ale
Emilka otrzymała kulę srebrzystą i złote kolczyki oraz swój portrecik, namalowany przez
Tadzia przed laty. Emilka zawiesiła srebrzystą kulę w ogrodzie, a kolczyki nosiła przy
różnych sposobnościach. Ale portret schowała do pudełka na strychu w Srebrnym
Nowiu, tego pudełka, w którym złożone były pewne listy, stare, słodkie listy, pełne
marzeń i projektów.
7
Miewali chwile zabawy i śmiechu, gdy odpoczywali po robocie. W jednym ze
świerków zagnieździł się szczygiełek, którego obserwowali i chronili przed
Pierwiosnkiem.
- Pomyśl, ile muzyki drzemie w tej delikatnej, bladej skorupce - rzekł Dean, dotykając
jednego z jajeczek. - Nie są to melodie księżycowe, lecz pogodny hymn do słońca,
przepojony słodyczą i radością życia. To jajko stanie się szczygłem. Będzie nam
przyśpiewywać, Gwiazdeczko, przy naszych zajęciach codziennych.
Zawarli przyjaźń z pewnym starym królikiem, który utykając, przybiegał często z lasu
do ich ogrodu. Siadywali wieczorami na stopniach domku i wpatrywali się
melancholijnie w szarzejący krajobraz, wsłuchiwali się w szum wichru nad zatoką.
Pierwiosnek siedział przy nich i spoglądał na Emilkę swymi wielkimi oczami. Ona od
czasu do czasu pieściła jego uszy.
- Teraz lepiej rozumiem koty. Czasami są one niezrozumiałe, ale o zmierzchu można
pochwycić najłatwiej fascynującą nas tajemnicę ich indywidualności.
- Gdy się jest szczęśliwym, łatwo pochwycić wszelkie tajemnice - odrzekł Dean. - W
taką noc jak dzisiejsza myślę zawsze o "kraju, gdzie cytryna dojrzewa". Emilko, nie mów
nic, widzę, że otwierasz usteczka. Nie należy mówić, gdy księżyc wschodzi. A teraz czeka
nas przecudny wschód księżyca, zobaczysz!
Och, jak ona lubiła Deana! Jak bardzo go lubiła! Żeby tylko mogła go pokochać!
Razu pewnego wyśliznęła się, aby zobaczyć swój domek w nocy, przy blasku
księżycowym. Jak ślicznie tu było. Widziała siebie w przyszłości siedzącą przy kominku,
trzymającą za rękę Tadzia... Emilka otrząsnęła się z marzenia. Z Deanem, oczywiście, z
Deanem. Błąd pamięci.
8
Nadszedł ten wieczór wrześniowy, kiedy wszystko było już ukończone, gotowe na
przyjęcie młodej pary. Emilka rozmieściła w wielkich lichtarzach w rogach salonu świece
najrozmaitszych kolorów i rozmiarów. Efekt był dodatni.
Harmonia panowała w domu. Przedmioty były ustawione w sposób mało rażący i nie
stanowiły jaskrawych sprzeczności ani kontrastów. Nie było tu nic zbytecznego, ani źle
zestawionego.
- Nic więcej nie ma tu do zrobienia - rzekła Emilka z westchnieniem.
- I mnie się tak zdaje - odrzekł Dean z odcieniem żalu. Spojrzał na kominek, gdzie
leżały gałęzie świerkowe.
- Owszem, jest coś jeszcze - zawołał. - Musimy sprawdzić, czy kominek dobrze
"ciągnie". Muszę zapalić ogień.
Emilka usiadła w kącie, a gdy płomień wystrzelił ku górze, Dean przyszedł do niej i
usiadł u jej stóp. Pierwiosnek leżał nie opodal, oddychając miarowo.
Płomienie oświetliły stopniowo stare pianino, piękną starą twarz Elżbiety Bas,
wreszcie padły na drzwi kuchenne, za którymi Emilka ustawiła wszystkie sprzęty
kuchenne i gospodarskie.
- To jest ognisko domowe - rzekł Dean. - Jest ono milsze, niż kiedykolwiek było w
moich marzeniach. Dobrze nam tu będzie, kiedy jesienią zawitamy i zasiądziemy tak, jak
teraz z książkami i dziennikami. A czasami zaprosimy kogoś z przyjaciół i podzielimy się
z nim naszą radością, naszym śmiechem i spokojem. Będziemy rozmyślali nad
przeszłością i przyszłością, patrząc na grę płomieni.
Ogień trzeszczał. Pierwiosnek mruczał. Księżyc rzucał blaski na meble. A Emilka
rozmyślała (nie mogła zapanować nad tymi myślami), o owym czasie, kiedy Tadzio i ona
siedzieli na tym samym miejscu. Dziwne tylko, że nie wspominała go z tęsknotą, ani z
miłością. Po prostu myślała o nim. Czy będzie o nim myśleć, stojąc z Deanem przed
ołtarzem? To pytanie niepokoiło ją trochę, chociaż i ten niepokój był dziwnie
przytłumiony, mglisty.
Gdy ogień wygasł, Dean podniósł się.
- Warto było żyć przez długie lata samotnie, aby doczekać takiej chwili. Przeżyłbym
je, gdyby to było konieczne, po raz drugi, byle tylko osiągnąć podobne szczęście.
Podszedł bliżej. Jakie widmo przesunęło się między nimi w tejże chwili? Emilka
odwróciła głowę z westchnieniem.
- Minęło lato naszego szczęścia, Deanie.
- Minęło pierwsze lato naszego szczęścia - poprawił Dean.
Ale w głosie jego dźwięczało zmęczenie.
Rozdział X
1
Zamknęli na klucz Dom Rozczarowany w pewien wieczór listopadowy. Dean wręczył
klucz Emilce.
- Zachowaj go u siebie aż do wiosny - rzekł, patrząc na puste pola, po których
wędrował zawodząc żałośnie wicher. - Nie wrócimy tu w ciągu zimy.
Emilka siedziała w Srebrnym Nowiu, szczęśliwa, pełna wyczekiwania, znosząc w tym
roku cierpliwie zawieje i mrozy. Miała przed sobą perspektywę wiosny i szczęścia. Ta
zima była również okresem pogodnym. Dean nie wyjechał nigdzie i był tak ujmujący, że
nawet starsze panie w Srebrnym Nowiu przebaczyły mu jego przynależność do rodziny
Triestów. Wprawdzie ciotka Elżbieta nie mogła nigdy zrozumieć co najmniej połowy jego
spostrzeżeń i uwag, a ciotka Laura przypisywała mu, nie bez goryczy, zmiany, jakie zaszły
w Emilce. Bo Emilka nie była ta sama, co przedtem, chociaż nikt poza tym nie zauważył
owych zmian. W oczach dziewczęcia był często wyraz dziwnego niepokoju,
rozgorączkowania. Śmiech jej nie dźwięczał tak, jak dawniej. Brakło w nim pewnej nuty.
Nie był tak spontaniczny. Emilka przed czasem stała się kobietą, myślała ciotka Laura.
Czy jedyną przyczyną był ów fatalny upadek, który nieomal przyprawił ją o kalectwo? Czy
Emilka jest szczęśliwa? Laura nie śmiała zadawać jej pytań. Czy ona kocha Deana
Priesta, za którego wychodzi za mąż w czerwcu? Laura nie wiedziała... Ale czuła, że
miłość jest czymś, czego nie można ująć w żadne karby. A przy tym dziewczyna
szczęśliwa z powodu swych zaręczyn nie biega w nocy po swym pokoju tam i z powrotem,
zamiast spać spokojnie w łóżku. Nie można sobie tłumaczyć, że Emilka wtedy pisuje lub
układa nowele, bo Emilka przestała pisywać. Na próżno panna Royal przysyłała list za
listem z NOwego Jorku. Na próżno kuzyn Jimmy kładł nieśmiało a podstępnie nowe
książki Jimmy'ego co jakiś czas w jej pokoju. Na próżno Laura wspominała, że szkoda jej
talentu, po takim dobrym początku. Nawet lekceważące uwagi ciotki Elżbiety, która
"wiedziała zawsze, że Emilka rychło porzuci tę rozrywkę, jako prawdziwa Starrówna,
kapryśna i niestała", nawet to nie zdołało nawrócić Emilki do pióra. Nie mogła pisać,
nigdy więcej nie zdobędzie się na ten wysiłek.
- Spłaciłam moje długi, a w banku mam dosyć pieniędzy, aby sobie kupić welon
ślubny. Ty zaś wraz z ciotką Elżbietą dajecie mi całą wyprawę - rzekła nie bez goryczy do
ciotki Laury. - Więc o cóż chodzi?
- A twoje aspiracje?
Laura zadała to pytanie głosem nieco drżącym.
Emilka uśmiechnęła się i pocałowała ją.
- Minęły, moja droga. Będę miała własny dom, męża, będę miała dosyć zajęcia.
Ambicją moją będzie szczęście mego męża. Czyż to nie wystarcza?
Zapewne, a niemniej tego wieczora Emilka wyszła na samotną przechadzkę. Tęskniła
za swobodą. Był to dzień kwietniowy, upalny w słońcu, chłodny w cieniu. Na niebie snuły
się wielkie chmury. Emilka była sama, przed nią roztaczały się przestworza. Czuła dziwną
beznadziejność w sercu, jak gdyby najlepsza cząstka jej życia znajdowała się już poza nią.
Zewnętrzne okoliczności wywierały zawsze silny wpływ na jej duszę, zbyt silny bodaj. A
jednak cieszyła się... cieszyła się, że jest... sama. Słyszała ryk fal w oddali. Przypomniała
sobie wiersze poetów, wielbicieli morza, ale rychło przestała je deklamować w myśli.
Niedorzeczność! Głupota, sentymentalizm! Dość tego.
2
Tegoż dnia przyszedł list od Ilzy. Tadzio wracał do domu. Płynął do Ameryki na
"Flavianie". W lecie zawita do domu.
- Żeby tylko już było po wszystkim, kiedy on tu przyjedzie - szepnęła Emilka.
Czy zawsze drżeć będzie przed jutrem? Zadowolona, a nawet szczęśliwa w dniu
dzisiejszym, czyż wiecznie będzie pełna trwogi wobec jutra? I dlaczego? Zabrała z sobą
klucz od Domu Rozczarowanego. Nie była tu od listopada. Pragnęła zobaczyć swój dom.
Tu rozwieją się jej obawy, jej niedorzeczne obawy. Odżyje duch szczęścia, jaki ją tu
ożywiał w ciągu letnich miesięcy ubiegłego roku. Zatrzymała się przy furtce i popatrzyła z
rozrzewnieniem na swój kochany, przemiły domek, wtulony między drzewa, które
wzdychały nad nim z cicha, tak jak wzdychały nad jej marzeniami dziecięcymi.
Czarnowoda była w porównaniu z tym ustroniem szara i głucha. Lecz ona kochała
Czarnowodę o każdej porze roku. Kochała ją i teraz, ciemną, posępną. A przecież tyle
smutku było w tym krajobrazie, tyle trwogi niosła z sobą nadchodząca wiosna! Jak ją
prześladuje myśl o tej trwodze! Podniosła ku górze rozmodlone oczy, pragnąc uwolnić się
od widma tego lęku. I wtem zza obłoków wyłoniła się wielka gwiazda i spojrzała na nią:
jej gwiazda!
Emilka zadrżała. Przekręciła szybkim ruchem klucz w zamku i weszła. Dom zdawał
się czekać na jej przybycie. Pomacała w ciemnościach i znalazła zapałki na tym samym
miejscu, na którym je zostawiła jesienią. Zapaliła wielką lampę pod zielonym abażurem.
Piękny pokój zajaśniał całą swą krasą, tak jak ostatniego wieczoru roku ubiegłego.
Ujrzała Elżbietę Bas, która z pewnością nigdy nie zaznała lęku. Monę Lizę, która szydziła
z wszelkiej trwogi. Ale czy lady Giovanna, która nigdy nie zwracała się wprost do nikogo,
ukazując tylko swój chłodny profil, czy ta również nie lękała się nigdy niczego. Czy znała
może ten ukryty, utajony głęboko strach, którego nie można ująć w słowa? A tu oto
urocza matka Deana Priesta... Tak, ta wiedziała, co to jest trwoga. Widać to było w jej
oczach, nawet w niedostatecznym oświetleniu.
Emilka zamknęła drzwi i usiadła na fotelu przy portrecie Elżbiety Bas. Słyszała szmer
zeschłych, pożółkłych liści, które zeszłej jesieni spadły z drzew, a teraz, gnane wiatrem,
uderzały w szyby. A wiatr szumiał, szumiał, szumiał... Ale ona to lubiła.
- Wiatr jest wolny. Nie jest niewolnikiem tak, jak ja.
Stłumiła surowo tę myśl zakazaną. Nie chciała myśleć o takich rzeczach. Okowy jej
były ukute przez nią samą. Dobrowolnie zakuła się w kajdany, chętnie bodaj. Trzeba je
nadal nosić z gracją, to jedno tylko pozostało.
Jak tam za polami jęczy morze! Ale tu w małym domku panuje cisza. Jest coś
dziwnego i niesamowitego w tej ciszy. Odnosi się wrażenie, że ma ona jakieś głębsze
znaczenie. NIe byłaby się odważyła przemówić z obawy, że coś odpowie. Ale nagle strach
ją odszedł. Czuła się senna... szczęśliwa... daleka od życia i rzeczywistości. Powoli znikały
z jej świadomości ściany pokoju, tonącego w półmroku. Widać tylko było srebrzystą kulę
ciotki Nancy: przeglądały się w niej przedmioty. Emilka wpatrywała się w nią, rozparta w
fotelu, aż nie widziała w końcu nic prócz tego punktu świetlnego, tego jednego punktu na
całym świecie.
3
Czy spała? Czy śniła? Kto wie? Emilka sama nigdy się tego nie dowiedziała. Dwa razy
w życiu, raz w malignie, a raz we śnie, przekroczyła granicę czasu i zmysłów, i była
jasnowidzącą. Nie lubiła sobie przypominać o tych doświadczeniach. Chętnie zapominała
o nich. NIe uprzytomniała ich sobie od szeregu lat. Sen... majaczenie. Ale co?
Mały obłok wśliznął się jakby do wnętrza srebrzystej kuli. Rozdwoił się... zniknął. Ale
dom przeglądający się w srebrzystej kuli, zniknął również. Emilka widziała teraz całkiem
inną scenę; długi pokój o wysokim sklepieniu, pełen ludzi spieszących w różnych
kierunkach, a wśród nich znaną jej twarz.
Srebrzysta kula zniknęła, pokój w Domu Rozczarowanym zniknął. Nie siedziała już
na fotelu. Znajdowała się w wielkim, obcym pokoju, pośród licznych sobie nieznanych
osób, stała przy człowieku, który na nią czekał niecierpliwie przy okienku na dworcu. Gdy
zwrócił twarz w jej stronę zobaczyła, że jest to Tadzio, ujrzała zdumiony wyraz w jego
oczach. Wiedziała, że jest on w niebezpieczeństwie, że musi go ratować.
- Tadziu, chodź.
Zdawało jej się, że ujęła go za rękę i pchnęła ku oknu. Po czym odsunęła się od niego,
cofała się coraz bardziej... coraz bardziej... a on szedł ku niej, biegł za nią... ścigał ją...
ścigał... aż znalazła się na swym fotelu, na wprost srebrzystej kuli. I znów ujrzała obłok,
wypełniający wnętrze kuli i znów widziała przed sobą pokój odzwierciedlony w owej kuli
ciotki Nancy, oraz jakąś śmiertelnie bladą ludzką twarz... jej własną, a ponad nią -
samotnie migocącą gwiazdę na niebie.
4
Emilka czuła się jak człowiek, który umarł i zmartwychwstał. Wyszła, sama nie
wiedząc jak i którędy, z Domu Rozczarowanego i zamknęła drzwi na klucz. Chmury
rozproszyły się, świat wydawał się w świetle gwiazd zjawiskiem nadprzyrodzonym.
Emilka machinalnie zwróciła twarz ku morzu, poprzez świerkowe lasy patrzyła na
rozległe pastwisko, po którym przechadzał się wszechwładny wiatr, spojrzała ku
wydmom piaszczystym jak istota wracająca z zaświatów, senna. Morze wyglądało z
daleka jak powierzchnia popielatego atłasu.
Wiedziała, z całą pewnością, że widziała Tadzia, że go uratowała, a przynajmniej
usiłowała go ratować przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. I wiedziała z równą
pewnością, że go kocha, że zawsze go kochała, miłością, która leży poza obrębem
świadomości, łączy się z podstawami jej istnienia.
A za dwa miesiące ma zostać żoną Deana Priesta...
Co robić? Wyjść teraz za mąż za niego było rzeczą nie do pomyślenia. Nie mogła żyć
w kłamstwie. A złamać mu serce, odmówić mu wszelkiego szczęścia, jemu, który tak
długo na nie czekał - to było również nie do pomyślenia.
Tak, Ilza ma słuszność: to diabelnie przykra rzecz być kobietą.
- Szczególnie - stwierdziła Emilka z goryczą - być kobietą, która w obrębie miesiąca
sama nie wie, czego chce. Tak byłam pewna w zeszłym roku, że Tadzio już mnie nie
obchodzi, taka byłam przeświadczona, że lubię Deana dostatecznie, aby wyjść za niego za
mąż. A dzisiaj oto daje się odczuć ta straszna moc, dar czy przekleństwo... gdy już
myślałam, że wyrosłam z tych wizji, że jestem taka, jak inni ludzie.
Emilka wędrowała do północy po piaskach wybrzeża i wśliznęła się w końcu pełna
poczucia winy do Srebrnego Nowiu. Tu rzuciła się na łóżko i usnęła, wyczerpana.
5
Nastąpił okres udręki. Na szczęście Dean wyjechał, bo miał do załatwienia interesy w
Montrealu. Podczas jego nieobecności wstrząsnęła mieszkańcami Czarnowody wieść o
katastrofie morskiej: "Flavian" rozbił się o górę lodową, płynąc do Kanady. Na widok
tego nagłówka w gazecie, Emilka doznała wrażenia, jakby ją ktoś uderzył w głowę tępym
narzędziem. TAdzio miał przypłynąć na "Flavianie". Czyżby? Czyżby?... Któż jej to powie?
Może jego matka... jego dziwaczka_matka, samotna, nienawidząca Emilki nienawiścią
zawsze wyczuwalną, namacalną niemal. Emilka wzdragała się zwykle zobaczyć panią
Kent. Ale teraz nic nie było ważne, oprócz kwestii życia lub śmierci Tadzia. Pobiegła do
mieszkania Kentów. Pani Kent wyszła jej na spotkanie. Wyglądała tak samo jak przed
laty: drobna, cicha, usta miała zaciśnięte, gorzkie, a blizna szpeciła ją po dawnemu,
podkreślając kredową bladość jej twarzy. Usta jej zacisnęły się jeszcze mocniej na widok
Emilki. Niechęć i strach odmalowały się w jej ciemnych, ponurych oczach.
- Czy Tadzio płynął na "Flavianie"? - spytała Emilka bez wstępu.
Pani Kent uśmiechnęła się przykrym, przelotnym uśmieszkiem.
- Czy ciebie to obchodzi? - spytała z kolei.
- Tak.
Emilka odpowiadała zwięźle i kategorycznie. Na twarzy jej widniało "Murrayowskie
spojrzenie", to spojrzenie, które niewiele tylko osób mogło wytrzymać.
- O ile pani coś wie, proszę mi odpowiedzieć.
Pani Kent odrzekła niechętnie, z nienawiścią, trzęsąc się cała:
- Nie. Otrzymałam wczoraj depeszę od niego. W ostatniej chwili podróż jego uległa
odroczeniu.
- Dziękuję pani.
Emilka odwróciła się od matki Tadzia, ale pani Kent zdążyła dostrzec radość i tryumf
w jej oczach. Rzuciła się ku niej i porwała Emilkę za ramię.
- Co cię to obchodzi! - zawołała dziko. - Nie masz żadnych praw do niego, nie twoja
rzecz, czy on żyje, czy zginął. Wychodzisz za mąż za innego. Jak śmiesz się tu zjawiać...
Jak śmiesz się wypytywać o mego syna... jak gdybyś miała do tego prawo?
Emilka spojrzała na nią z politowaniem, z wyrozumiałością. Ta biedna istota, której
duszę gryzła zazdrość, niczym wąż jadowity, uczyniła ze swego życia pasmo udręki i
zmartwień.
- Może i nie mam prawa, oprócz prawa kochania - odrzekła.
Pani Kent wyciągnęła ręce przed siebie, jakby zasłaniając się od tej potworności.
- Śmiesz... śmiesz to powiedzieć... ty, która wychodzisz za mąż za innego?
- Nie wyjdę za innego - usłyszała Emilka. Usłyszała te słowa, wypowiedziane jej
głosem. Tak, to ona je wymówiła. I to było prawdą. Od kilku dni wiedziała, że musi to
uczynić, a teraz była pewna, że to się już stało, że jedno tylko jej pozostaje. Wszystko było
nagle jasne i nieuniknione. Droga była wytknięta.
- Nie mogę wyjść za mąż za nikogo innego, Mrs. Kent, ponieważ kocham Tadzia. Ale
on mnie nie kocha. Wiem o tym dobrze. A zatem może mnie pani przestać nienawidzić.
Odwróciła się i poszła szybkim krokiem przed siebie. Gdzie była jej duma, duma
"pysznych Murrayów"? Jak mogła się przyznawać głośno do tej niepotrzebnej,
nieodwzajemnionej miłości? Ale nie było w tej chwili miejsca na dumę w jej duszy.
Rozdział XI
1
Gdy przyszedł list od Tadzia, pierwszy od tak dawna... Emilka z trudem zdołała go
otworzyć, tak bardzo drżały jej ręce.
- "Muszę ci donieść o dziwnym zdarzeniu - pisał TAdzio. - Może już wiesz o nim. A
może nie wiesz o niczym i pomyślisz, że oszalałem? Sam nie wiem, co o tym myśleć.
Wiem tylko, co widziałem albo: co mi się zdawało, że widzę.
Czekałem przy okienku na bilet kolejowy, na bilet na pociąg, który miał mnie zawieźć
do Liverpoolu, gdzie czekał na kotwicy "Flavian". Wtem uczułem czyjeś dotknięcie na
ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem ciebie. Przysięgam, że tak było. Powiedziałaś:
"Tadziu, chodź". TAk byłem zaskoczony, że nie mogłem mówić, ani zebrać myśli.
POszedłem za tobą. Biegłaś... nie... nie biegłaś. Nie umiem określić jak się posuwałaś
naprzód. Wiem tylko, że się oddalałaś ode mnie. To brzmi niepoczytalnie, co? Czy byłem
nieprzytomny? Wtem... nie było cię już przy mnie, jakkolwiek byliśmy teraz z dala od
tłumu, wśród wolnej przestrzeni, gdzie nic mi nie przeszkadzało patrzeć na ciebie.
Rozglądałem się, aż nagle spostrzegłem, że mój pociąg odjechał, że straciłem przejazd na
"Flavianie". Byłem wściekły, wstydziłem się... Aż tu... ta nowina! Wtedy dopiero
poczułem zimny pot na czole.
Emilko... nie ma cię przecież w Anglii? To niemożliwe! Ale w takim razie... kogo
widziałem na owym dworcu?
Faktem jest, że to mi ocaliło życie. Gdybym popłynął na "Flavianie"... no, nie
popłynąłem, zawdzięczając to komu, czemu?
Niebawem wracam do domu. Popłynę na "Morawiance". A raczej popłynę na niej, o
ile znowu mnie nie ostrzeżesz Emilko, Słyszałem o tobie dziwną historię przed laty, w
związku z matką Ilzy. Już niemal zapomniałem o tym. Baczność! Dzisiaj nie palą na
stosie czarownic, naturalnie, ale..."
Nie, dzisiaj nie palą czarownic. Ale... Emilka czuła, że patrzyłaby mężniej w oczy
wyrokowi, niż tym wypadkom, które ją czekały.
2
Emilka weszła na wzgórze, aby się naradzić z Deanem nad różnymi kwestiami w
Domu Rozczarowanym. Otrzymała bilecik, proszący ją o spotkanie w "ich" domku.
Wrócił z Montrealu. Czekał na nią na progu, rozradowany, uszczęśliwiony. Szczygły
świergotały słodko, wieczór się zbliżał, spokojny, kojący. W powietrzu unosiły się
smutne, nastrojowe dźwięki. Dean postąpił krok naprzód ku Emilce. Jej twarz... jej
oczy... co się stało w czasie jego nieobecności? To nie była Emilka... ta dziwna, blada,
posępna dziewczyna.
- Emilko, co się stało? - spytał Dean. Wiedział, zanim przemówiła.
Emilka spojrzała mu w oczy. Gdy trzeba zadać cios śmiertelny, po co przewlekać
agonię?
- Nie mogę wyjść za ciebie za mąż, Deanie - rzekła. - Nie kocham cię.
Tyle tylko zdołała powiedzieć. Nie tłumaczyła się, nie szukała usprawiedliwienia. Nie
miała okoliczności łagodzących. Ale wstrząsającym był obraz bólu, jaki zjawił się na tej
przed chwilą jeszcze uśmiechniętej twarzy.
Nastąpiła sekunda ciszy. Wydawała się ona wiecznością. Morze skarżyło się. Dean
przemówił spokojnie:
- Wiedziałem, że mnie nie kochasz. Ale cieszyłaś się, że za mnie wychodzisz...
cieszyłaś się dotychczas. Co uczyniło nasz związek niemożliwym?
Miał prawo pytać. Emilka wyjąkała swoje głupie, nieprawdopodobne opowiadanie.
- Widzisz więc - zakończyła biednym, złamanym głosikiem - skoro mogę tak się z nim
łączyć poprzez przestrzenie, to znaczy, że należę do niego. On mnie nie kocha. Nigdy
mnie nie pokocha... ale ja należę do niego... Och, Deanie, nie patrz tak na mnie.
Musiałam ci to powiedzieć. Ale jeżeli chcesz... wyjdę za ciebie za mąż. Tylko musisz znać
całą prawdę...
- Tak, Murrayowie ze Srebrnego Nowiu zawsze dotrzymują słowa - rzucił Dean
drwiąco. - Wyjdziesz za mnie za mąż... o ile zechcę. Ale ja nie chcę już teraz... Widzę
niemożliwość naszego związku równie jasno jak ty. Nie chcę się żenić z kobietą, której
serce należy do innego mężczyzny.
- Czy zdołasz mi przebaczyć, Deanie?
- Cóż tu jest do przebaczenia? Nie mogę cię nie kochać, a ty nie możesz nie kochać
jego. Musimy się pogodzić z tymi faktami. Nawet bogowie nie mogą odwrócić biegu wód.
Powinienem był wiedzieć, że miłość ciągnie do młodości, a ja nigdy nie byłem młody.
Gdybym był młody kiedykolwiek, umiałbym cię przytrzymać, chociaż dziś jestem już
stary.
Ukrył swą biedną, zbielałą twarz w dłoniach. Emilka przydybała się na myśli, jaką
ładną, miłą, przyjazną rzeczą byłaby śmierć w tej chwili.
Ale gdy Dean odsłonił twarz, wyglądał już inaczej. Oczy jego patrzyły drwiąco,
nieomal cynicznie.
- Nie bierz tego tak tragicznie, Emilko. Zerwanie zaręczyn jest dzisiaj faktem na
porządku dziennym. Ciotki twoje pomyślą Bóg wie co, a moja rodzina będzie uważała, że
wymknąłem się ze zdradzieckich szponów. Ja osobiście byłbym wolał, żeby twoja
prababka, Szkotka, była z sobą zabrała do grobu swój dar jasnowidzenia.
Emilka objęła ramionami małą kolumnę przy wejściu i oparła o nią głowę. Wyraz
twarzy Deana znów uległ zmianie, gdy popatrzył na nią. Głos jego, gdy przemówił,
brzmiał łagodnie, chociaż bezdźwięcznie, głucho. Wszelka barwa, wszelkie ciepło
opuściły te struny głosowe.
- Emilko zwracam ci twoje życie, twoją przyszłość. Od tej pory, gdy cię uratowałem
od utonięcia w morzu, należało ono do mnie, to życie, pamiętasz? Obecnie jest znowu
twoją wyłączną własnością. Musimy się pożegnać, wbrew naszej starej umowie.
Powtórzmy sobie: "Pożegnanie musi być nagłe, o ile jest rozstaniem na zawsze".
Emilka chwyciła go za ramię.
- Nie, nie żegnajmy się, Deanie, nie żegnajmy się. Czy nie możemy być nadal
przyjaciółmi? Nie mogę żyć bez twej przyjaźni.
Dean ujął jej twarz w obie ręce, tę zimną twarzyczkę, o której śnił po nocach, marząc,
że dotknie jej w końcu ustami, gdy ją zaślubi. Przyjrzał się jej poważnie i czule.
- Nie możemy już być przyjaciółmi, droga dziewczynko.
- Och, zapomnisz... nie będziesz mnie wiecznie kochał...
- Aby o tobie zapomnieć, mężczyzna musi, moim zdaniem, umrzeć. Nie, Gwiazdko,
nie możemy być przyjaciółmi. Nie przyjmujesz ode mnie miłości, a ta miłość zagłuszyła
we mnie wszystkie inne uczucia. Odejdę. Gdy się zestarzeję... tak naprawdę... wrócę i
wtedy będziemy może przyjaciółmi... może...
- Nigdy sobie nie przebaczę tego, co ci wyrządzam.
- Czego, pytam ponownie? Ja nie stawiam ci żadnych zarzutów... dziękuję ci raczej za
ten rok ubiegły. Był to królewski dar. Tego nikt mi nie odbierze. Nie oddałbym tego
zeszłego lata za całe pokolenie ludzi szczęśliwych. Moja Gwiazdko... Gwiazdko moja!
Emilka przyjrzała mu się, w oczach jej był ten pocałunek, którego nigdy nie złożyła na
jego czole. Jakim samotnym odludziem stanie się świat cały, gdy Dean odejdzie od niej!
Świat zestarzał się w ciągu jednej minuty. A czy ona zdoła zapomnieć kiedykolwiek ten
okropny wyraz bólu na dnie jego źrenic?
Po jego wyjeździe nigdy nie będzie czuła się wolna. Przykuta będzie do niego jego
biednymi, zrozpaczonymi oczami, myślą o krzywdzie, jaką mu wyrządziła. Może Dean
zdawał sobie z tego sprawę, bo w uśmiechu, jakim ją żegnał, był odcień złośliwego
tryumfu. Poszedł ku bramie, położył dłoń na klamce furtki ogrodowej, przystanął i
zawrócił.
3
- Emilko i ja muszę się przyznać do czegoś. Chcę zrzucić ciężar z sumienia. Kłamstwo
jest rzeczą brzydką. Zdobyłem cię za pomocą kłamstwa. I dlatego bodaj musiałem cię
utracić.
- Kłamstwa?...
- Pamiętasz tę twoją książkę? Prosiłaś, żeby ci o niej powiedzieć prawdę? Czyli to, co
ja o niej myślę! Nie uczyniłem tego. Skłamałem. To jest bardzo dobra książka, doskonały
utwór. Są może drobne usterki w tonie, trochę młodzieńczej przesady. Musisz panować
nad swym temperamentem, hamować wzruszenie. Ale jest to wybitny utwór.
Pierwszorzędnie pomyślany i wykonany. Dobra kompozycja. Ma wdzięk, postacie żyją.
Jest on naturalny, ludzki, rozkoszny. Teraz wiesz, co myślę o nim naprawdę.
Emilka patrzyła na niego w milczeniu. Nagły rumieniec oblał jej udręczoną
twarzyczkę.
- Dobry utwór? A ja go spaliłam - wyszeptała.
- Spaliłaś?...
- Tak. I nigdy go już nie potrafię napisać po raz drugi. Dlaczego... dlaczego
skłamałeś? Ty?
- Bo znienawidziłem tę książkę. Pochłaniała ona całą twą uwagę. Interesowała cię
więcej niż moja osoba. Byłabyś znalazła z łatwością wydawcę i byłabyś zdobyła rozgłos.
Jak brzydko wyglądają pewne motywy, gdy ująć je w słowa! Więc ty spaliłaś tę książkę?
To zabrzmi bardzo słabo, gdy powiem, że ogromnie tego żałuję... Daremnie prosiłbym cię
o przebaczenie.
Emilka opanowała się. Coś się zdarzyło... była wolna naprawdę... wolna od wyrzutów
sumienia, od wstydu, od żalu. Była ponownie kobietą wolną. Nastąpiło wyrównanie.
- Nie, powinnam zawziąć się na Deana, nie przebaczyć mu tego do końca życia, jak to
uczynił stary Hugo Murray - pomyślała.
Głośno rzekła:
- Ale... ja ci przebaczam, Deanie.
- Dziękuję ci.
Spojrzał na szary domek za nimi.
- A zatem to będzie znowu Dom Rozczarowany. Doprawdy, nie uszedł przeznaczeniu.
Widocznie domy, podobnie jak ludzie, muszą się poddać losowi i podlegają pewnemu
fatum.
Emilka oderwała wzrok od tego domku, który pokochała, który kochała jeszcze teraz.
Nigdy już nie będzie jej domkiem...
Znowu będą w nim wędrować duchy rzeczy i ludzi, którzy tu nigdy nie żyli.
- Deanie, oto klucz.
Dean potrząsnął głową przecząco.
- Zatrzymaj go, dopóki cię nie poproszę o zwrot. Co by mi z niego przyszło obecnie?
Ten dom można z łatwością sprzedać, chociaż mnie by się to wydawało profanacją.
Jeszcze coś pozostawało do spełnienia. Emilka z odwróconą twarzą podała Deanowi
lewą rękę. Dean musi z niej zdjąć szmaragd, który był jego darem zaręczynowym. Czuła,
jak go zsuwa z jej palca, jak zimno jej w to miejsce, które grzał dotychczas pierścionek,
rozgrzany jej ciepłem. Nieraz wydawało jej się, że dźwiga okowy, a teraz straszną jej była
świadomość, że już na zawsze... spadły więzy. Bo wraz z tym pierścionkiem, symbolem
niewoli, odchodziło coś, co czyniło przez szereg lat życie pięknym i miłym: cudna
przyjaźń Deana, jego koleżeństwo... Żyć bez tego! Po wsze czasy! Nie wiedziała jeszcze,
jak gorzką może być wolność.
Gdy Dean zniknął z oczu Emilki, poszła do domu, samotna. Pozostała jej tylko
smętnie tryumfująca świadomość, że Dean uznaje jej talent literacki.
4
Zaręczyny Emilki wywołały zrozumiałe poruszenie wśród rodzin: Priestów i
Murrayów. Ale zerwanie tychże zaręczyn wywołało istną burzę. Priestowie byli
rozradowani i oburzeni zarazem, ale niekonsekwentni Murrayowie byli rozjątrzeni.
Ciotka Elżbieta nie pochwalała nigdy, ani przez chwilę, tych zaręczyn, ale jeszcze
surowiej potępiała ich zerwanie. Co ludzie powiedzą? Mówiono w tych dniach często o
"niestałości Starrowskiej" w Srebrnym NOwiu.
- Czyż sądziłyście - spytał sarkastycznie wuj Wallace - że ta dziewczyna będzie
odczuwać to samo w piątek, co w czwartek?
Wszyscy Murrayowie rozprawiali o tym zdarzeniu i każdy wypowiadał zdanie,
zależnie od swego usposobienia i stosunku do Emilki. Ale z pewnych przyczyn
najmocniej ją ubodło i zaszczepiło jad w jej rozżalonym sercu orzeczenie Andrzeja.
Andrzej pochwycił gdzieś ten wyraz i zaopiniował, że Emilka jest "pełna temperamentu".
większość Murrayów nie wiedziała, co to właściwie znaczy, ale powtarzali sobie gorliwie
to określenie. Emilka jest dziewczyną o bujnym temperamencie, otóż to właśnie! To
wszystko tłumaczy, to licuje z jej naturą. Czy napisała wiersz; czy oświadczyła, że nie lubi
puddingu z marchwi, gdy wszyscy inni Murrayowie przepadali za tą potrawą; czy nosiła
włosy spuszczone na plecy, gdy inne panny upinały je wysoko; czy się przechadzała sama
przy świetle księżyca; czy wyglądała z rana, jakby w nocy nie spała, czy studiowała
gwiazdy z lunetą w ręku; czy łzy jej napływały do oczu na widok wielkiego piękna; czy też
wolała pozostać w starym ogrodzie warzywnym, zamiast jechać na podwieczorek
taneczny w Shrewsbury - wszystko to było wynikiem jej "temperamentu". Emilka
znalazła się osamotniona wśród ogólnej nieżyczliwości. Nawet ciotka Laura nie
rozumiała. Nawet Ilza napisała dziwny list, w którym jedno przeczyło drugiemu. Emilka
doznała wrażenia, że Ilza kocha ją wprawdzie po dawnemu, ale też uważa ją za
dziewczynę "pełną temperamentu". Czy może Ilza dowiedziała się jakimś cudownym
sposobem, że Perry Miller usłyszawszy, że wszystko między Emilką a Deanem Priestem
skończone, przyszedł do Srebrnego Nowiu i ponownie oświadczył się Emilce? Emilka
dała mu ostrą odprawę, a Perry zniechęcony i dotknięty do żywego, przysiągł, że już nie
będzie miał nigdy więcej do czynienia z tą zarozumiałą małpką. Ale już tyle razy to sobie
przyrzekał!
Rozdział XII
1
4 maja 19...
Pierwsza w nocy jest niezupełnie odpowiednią porą do pisania dziennika. Ale czekała
mnie znowu bezsenna noc. Nie mogę sypiać, a męczy mnie to leżenie w ciemnościach i
rozmyślanie o rzeczach przykrych. Więc zapaliłam świecę i wydobyłam z ukrycia mój
stary dziennik, aby "się wypisać."
Od owej nocy, kiedy spaliłam moją książkę, nigdy nie pisywałam w tym dzienniku.
Potem spadłam ze schodów i o mało co nie przypłaciłam życiem mej nieuwagi.
Odzyskawszy przytomność, ujrzałam wszystko pod całkiem innym kątem. Wszystko się
zmieniło. Było obce, okropne. Zdawało mi się, że wieki upłynęły od ostatnich moich
notatek. Kiedy przeglądam te kartki, gdy czytam te wesołe, pogodne rozważania,
zastanawiam się, czy istotnie ja to pisałam, ja, Emilia Byrd Starr.
Noc jest piękną porą, gdy człowiek jest szczęśliwy, pocieszającą - gdy ma
zmartwienie, straszną - gdy jest sam, gdy nawiedzi go nieszczęście. A dzisiaj czuję się
okropnie samotna. Ogarnia mnie rozpacz. Nigdy widocznie nie zdołam dojść do dna
żadnego uczucia, a samotność jest dla mnie niewypowiedzianą udręką. Dzisiejszej nocy
czuję się opuszczona, beznadziejnie sama. Miłość mnie omija, przyjaźń utraciłam, a co
najgorsze bodaj... nie mogę pisać. Próbowałam kilkakrotnie, ale nie udało mi się. Dawny
płomień twórczy pozostawił po sobie tylko popioły i zgliszcza, z których nie mogę już
wykrzesać żadnej iskierki. Przez cały wieczór próbowałam pisać nowelę; ale jest to utwór
bez życia, w którym występują drewniane marionetki. Odrzuciłam pióro. Podarłam
wreszcie nowelę w drobne kawałki, czując, że to jedno jest w danym wypadku wskazane.
Gorzkie były te ubiegłe tygodnie. Dean wyjechał, nie wiem dokąd. Nie pisuje, nigdy
zapewne nie napisze. Tak mi dziwnie, że nie otrzymuję listów od nieobecnego Deana. To
jest wręcz nienaturalne.
A jednak rozkoszne jest poczucie odzyskanej wolności.
Ilza pisze mi, że wraca do domu na lipiec i sierpień. Tadzio prawdopodobnie także.
Może ten fakt przyczynia się do moich bezsennych nocy. Pragnę uciec stąd, zanim on
przyjedzie.
Nie odpisałam na list, który mi przysłał po katastrofie "Flaviana". Nie mogłam. Nie
mogłam o tym pisać. A gdy przyjedzie, będzie o tym mówił: tego nie zniosę... Czy on
odgadnie, że to dlatego, że go kocham, że dzięki temu zdołałam przebyć w ciągu minuty
przestrzeń kilkusetmilową i ostrzec go przed niebezpieczeństwem? Gotowa jestem
umrzeć ze wstydu na tę myśl. A przy tym prześladuje mnie wspomnienie moich słów,
wyrzeczonych do pani Kent. Ulgę mi przynosi bezwzględna uczciwość takiego
postawienia kwestii. Nie boję się, że ona mu powtórzy kiedykolwiek to, co jej
powiedziałam. Nie chciałaby, żeby on wiedział o mojej miłości i zapobiegnie temu, o ile
to będzie w jej mocy.
Ale chciałabym wiedzieć jak przebrnę przez to lato.
Są chwile, w których nienawidzę życia. Kiedy indziej kocham je gorączkowo, widzę z
rozpaczą w duszy, jakie ono piękne, a raczej, jakie mogłoby być piękne, o ile...
Zanim Dean odjechał, kazał zaopatrzyć wszystkie okna w Domu Rozczarowanym.
Unikam bliskości tego domu. Ale wciąż widzę go oczami duszy. Stoi na wzgórzu samotny
i czeka, głuchy, ślepy. Nie zabrałam stamtąd moich rzeczy, co ciotka Elżbieta uważa za
niezawodny objaw pomieszania zmysłów. Ale Dean postąpił podobnie. Nie ruszyliśmy
niczego. Mona Liza wciąż uśmiecha się szyderczo w półmroku, Elżbieta Bas spogląda
lekceważąco na idiotkę "pełną temperamentu", a lady Giovanna rozumie nas wszystkich.
Mój drogi, mały domek! I pomyśleć, że on nigdy nie stanie się niczyim ogniskiem! Tak mi
jest na duszy jak owego wieczora, kiedy biegłam ku tęczy i... straciłam ją z oczu.
- Będą jeszcze inne tęcze - rzekłam wówczas.
Ale czy będą?
2
Dzień dzisiejszy był pełnym liryzmu dniem wiosennym. Zdarzył się cud. Zdarzył się o
świcie, gdy wychyliłam się z mego okna, wsłuchana w szemrzący z cicha, ciepły wietrzyk
poranny, wiejący od gaiku Wysokiego Jana. Nagle... po długich miesiącach martwoty
rozbłysnął "promyk"... mój dawny... cudowny przebłysk wieczności. I w tejże chwili
poczułam, że mogę znów pisać. Pobiegłam do biurka i porwałam pióro. Pisałam przez
kilka godzin. Gdy usłyszałam, że kuzyn Jimmy schodzi na dół ze swego pokoju,
odłożyłam pióro i pochyliłam głowę bardzo nisko nad biurkiem, dziękując Bogu, że znów
mi jest danym pracować.
Przypomniały mi się wiersze Elżbiety Barett Browning, takie piękne, takie
prawdziwe! Trudno pojąć, dlaczego pracę nazywają przekleństwem człowieka. Trzeba
sobie dopiero przypomnieć, jak gorzką jest praca przymusowa lub bezproduktywna. Ale
ta praca, do której jesteśmy stworzeni, dla której zostaliśmy zesłani na ziemię, ta jest
błogosławieństwem. Daje pełnię radości życia. Odczułam to dzisiaj, gdy palce mi drżały
ponownie w zapale twórczym, gdy pióro stało mi się znowu przyjacielem.
"Oddać się pracy", można by pomyśleć, że to jest udziałem każdego. A czasem
niepokój i troska nie pozwalają nam oddać się pracy. A potem zdajemy sobie sprawę,
cośmy utracili i wiemy, że lepiej być przeklętym, niż zapomnianym przez Boga. Gdyby
On ukarał Adama i Ewę, skazując ich na próżnowanie, wtedy dopiero byliby oni
doprawdy wyklętymi ludźmi. Wszelkie sny Edenu nie mogły być równie słodkie, jak te,
które prześniłam dzisiejszej nocy, gdy przywróconą mi została zdolność do pracy.
- Och, Boże, dopóki żyję, pozwól mi "oddawać się pracy". O to się modlę. O zdolność i
o chęć do pracy.
3
15 maja 19...
Drogie słoneczko, jakim jesteś wybornym lekarstwem! Przez cały dzień
rozkoszowałam się urokiem tego cudnego, dziewiczo białego świata. A dziś wieczorem
obmyłam moją duszę z wszelkiego pyłu ziemskiego w powietrznej kąpieli wiosennego
zmierzchu. Poszłam w kierunku Góry Czarownej, bo tam jest tak cicho i odludnie i
przechadzałam się, uszczęśliwiona, przystając chwilami, ażeby przemyśleć to i owo,
ażeby pochwycić w locie jakiś pomysł, rodzący się na dnie mej świadomości.
Studiowałam gwiazdy za pomocą mej lunety. Gdy wróciłam do domu, doznawałam
wrażenia, że byłam o milion mil oddalona od mego pokoju, zawieszona w błękitnym
eterze, że cała moja rodzina, moi znajomi, wszyscy byli przez parę godzin zapomniani,
stali mi się obcy.
Ale na jedną gwiazdę nie patrzyłam. Na tak zwaną "moją" gwiazdę. Moją i Tadzia.
4
30 maja 19...
Dzisiaj, gdy pisałam nowelę, weszła do mnie ciotka Elżbieta i kazała mi zejść do
ogrodu warzywnego i oczyścić z chwastów cebulę. Musiałam odłożyć pióro i pójść do
ogrodu. Ale można czyścić z chwastów cebulę i myśleć przy tym o cudnych rzeczach. Jest
to błogosławieństwem Bożym, że nie musimy zawsze wkładać duszy w to, co czynią nasze
ręce, w przeciwnym razie, któż miałby jeszcze duszę? A zatem wyrywałam chwasty i
przebiegłam w duchu Mleczną Drogę.
5
10 czerwca 19...
Kuzyn Jimmy i ja czuliśmy się wczoraj wieczorem jak mordercy. I tak było. A byliśmy
zabójcami dzieci!
Tej wiosny jest urodzaj na klony. Małe kloniki wyrastają z ziemi, jakby zasiane ręką
czarodziejki. Trzeba je plenić. Nie można im pozwolić na takie rozmnażanie się. A zatem
pleniliśmy je wczoraj i czuliśmy się winni zabójstwa. Śliczne, kochane, bezbronne
drobiazgi! Mają prawo rosnąć, mają prawo stać się wielkimi, majestatycznymi,
wspaniałymi drzewami. Jakże można odmawiać im tego prawa? Kimże jesteśmy, żeby się
na to ważyć? Kuzyn Jimmy płakał wobec tej okrutnej konieczności.
"Myślę często - szeptał - że nie należy przeszkadzać żadnemu rozwojowi. Ja nigdy się
nie rozwinąłem... - umysłowo przynajmniej".
W nocy miałam okropny sen: prześladowały i ścigały mnie zastępy oburzonych,
małych kloników. Zgromadziły się dokoła mnie, szarpały, biły mnie liśćmi. Obudziłam się
zdyszana i śmiertelnie przerażona, ale ze wspaniałym pomysłem noweli w głowie:
"Zemsta Drzew".
6
15 czerwca 19...
Zrywałam poziomki na zboczach Czarnowody wśród wysokich, pachnących traw.
Ogromnie lubię zrywać poziomki. Jest w tym zajęciu rys wiecznej młodości. Bogowie
zrywali chyba poziomki na stokach Olimpu, nie uchybiając w niczym swemu
majestatowi. Królowa... poeta... mogą się do tego zniżyć. Dla żebraka będzie to
przywilejem.
A dzisiaj siedzę w moim drogim pokoiku, z moimi książkami i obrazami, przy
kochanym okienku i śnię o cudach, i marzę, wciągając nozdrzami upajające, letnie
powietrze. A szczygły nawołują się w gaiku Wysokiego Jana, a topole rozmawiają po
cichu o dawnych, przebrzmiałych zdarzeniach.
W gruncie rzeczy świat nie jest zły, ludzie też są raczej dobrzy. Nawet Emilia Byrd
Starr jest nie najgorsza. Nie jest bynajmniej tą fałszywą, niestałą, niewdzięczną i
przewrotną osobą, za którą uważa czasami samą siebie, ani tą samotną, opuszczoną
dziewczyną, za którą się poczytuje podczas bezsennych nocy, ani tym chybionym
istnieniem, którym mniema, że jest, gdy zwracają jej rękopisy. Ani takim tchórzem,
jakim się czuje na myśl o przyjeździe w lipcu do Czarnowody Fryderyka Kenta.
Rozdział XIII
1
Emilka czytała przy oknie, czytała dziwny poemat Alicji Meynell "List młodej
dziewczyny do jej własnej Starości", gdy wtem usłyszała to. Zmierzch zapadł nad
ogrodem Srebrnego Nowiu; wśród ciszy wieczornej rozbrzmiał donośnie gwizd: dwa
wysokie tony i jeden niższy, przeciągły. Stary sygnał Tadzia, gwizdek w gaiku Wysokiego
Jana, dawny, dawny gwizdek, który tak często wzywał ją przed laty wieczorną porą.
Książka wypadła z rąk Emilki. Schyliła się, blada, z rozszerzonymi oczami. Czy Tadzio
przyjechał? Miał przyjechać dopiero za tydzień, chociaż Ilza przybywała tegoż dnia
wieczorem. Czy ją uszy nie mylą? Czy to jakaś halucynacja? Może to szczygieł...
Gwizd ozwał się znowu. Wiedziała równie dobrze, jak za pierwszym razem, że jest to
gwizdek Tadzia. Na całym świecie nie było podobnego dźwięku. Od tak dawna go nie
słyszała. Był tutaj, czekał na nią, wzywał ją. Czy pójdzie? Zaśmiała się. Czy pójść? Nie
miała wyboru. Musi pójść. Duma jej nie zatrzyma, ani gorzkie wspomnienie owej nocy,
kiedy czekała na ów sygnał daremnie. Lęk... wstyd, wszystko to zostało zapomniane w
szalonym radosnym uniesieniu tej chwili. Nie dając sobie czasu do namysłu, do
rozważania, że jest Murrayówną, rzuciwszy tylko przelotne spojrzenie w zwierciadło, aby
się upewnić, że jej jasna suknia jest bardzo "do twarzy" (jakie szczęście, że przypadkowo
włożyła tę suknię!), zbiegła ze schodów i pomknęła ogrodem. Stał pod starymi
świerkami, przy ścieżce Wysokiego Jana, bez kapelusza, uśmiechnięty...
- Tadziu...
- Emilko.
Dłonie jej były w jego dłoniach, oczy jej świeciły, wlepione w jego oczy. Powróciła
młodość i to wszystko, co niegdyś czyniło życie czarownym. Są razem po tylu latach
rozłąki i oddalenia. Zniknęła nieśmiałość, sztywność, lęk przed zmianą. Wolno im znowu
być dziećmi. Ale wiek dziecięcy nie zna tej przedziwnej, wzbierającej w sercu słodyczy,
tego szału szczęścia. Och, ona należy do niego. Jednym słowem, spojrzeniem, napięciem
głosu - zdobywał władzę nad nią. Czy to ważne w tej chwili, że w momentach zimnej
rozwagi niemiłe jej bywa to uczucie bezradności, niewolniczego posłuszeństwa? Czy to
ma znaczenie, że nazajutrz będzie żałować, iż tak szybko biegła, iż stanęła przed nim
zdyszana? Dzisiaj ma znaczenie to jedno: Tadzio wrócił.
Pozornie spotykali się po tej rozłące nie jako dwoje zakochanych, lecz jako dawni,
kochający się przyjaciele. Tyle było tematów rozmowy, tyle rzeczy do przemilczenia!
Przechadzali się po ogrodzie, a gwiazdy nad ich głowami śmiały się i podsłuchiwały...
O jednym tylko nie wspomnieli ani słowem, o tym, czego Emilka się bała. Tadzio nie
uczynił żadnej aluzji do tajemnicy swej wizji na londyńskim dworcu. Jakby jej nigdy nie
miał... Ale Emilka wiedziała, że to ich spoiło na nowo po długim nieporozumieniu. Lepiej
o tym nie mówić. Było to jedno z tych zjawisk mistycznych, jedna z tych tajemnic bogów,
o których nie należy mówić. Najlepiej nie pamiętać o nich, skoro spełniły już swoją misję.
A jednak... tacy nierozsądni jesteśmy, my biedni śmiertelnicy! Emilka czuła
rozczarowanie, widząc, że Tadzio nie zamierza wcale poruszyć tej sprawy. Nie chciała,
żeby o tym mówił. Ale jeżeli nie było to błahostką dla Tadzia, to czyż nie powinien o tym
wspomnieć?
- Tak dobrze mi tutaj - mówił Tadzio. - Nic się pozornie nie zmieniło. Czas stoi tu w
miejscu, podobnie jak w Edenie. Patrz, Emilko, jak błyszczy nasza gwiazdka. Nasza! czy
zapomniałaś już o niej?
Czy zapomniała? Jak bardzo pragnęłaby zapomnieć!
- Pisano mi, że wychodzisz za mąż za Deana - rzekł Tadzio znienacka.
- Miałam zamiar... ale nie mogłam - odrzekła Emilka.
- Dlaczego? - spytał, jak gdyby miał niezaprzeczone prawo do zadania tego pytania.
- Bo go nie kochałam - odrzekła Emilka, przyznając mu to prawo.
Śmiech... złoty, rozkoszny śmiech, zaraźliwy śmiech. To takie zdrowe, radosne...
Śmiać się można zawsze, nie zdradzając jedno drugiego. Nadchodziła Ilza. Ilza biegła
ścieżką w dół. Ilza w żółtej, jedwabnej sukni, przypominającej kolor włosów, w
kapeluszu, który wyglądał jak świeżo rozkwitła wielka róża.
Emilka była jej szczerze rada. Napięcie momentu dochodziło do granic ostatecznych.
Niektóre rzeczy stawały się straszne, gdy przychodziło ująć je w słowa. Odwróciła się od
Tadzia nieco szorstkim ruchem. Znów była Murrayówną ze Srebrnego Nowiu.
- Kochani - rzekła Ilza, obejmując każde z nich ramieniem. - Czy to nie boskie
zrządzenie, że znów jesteśmy tu wszyscy razem? Och, jak ja was kocham! Zapomnijmy,
że jesteśmy starzy, i dorośli, i mądrzy, i nieszczęśliwi! Bądźmy szaleni, nieprzytomni z
radości, bądźmy szczęśliwi chociażby przez czas jednego lata.
2
Nastąpiły cudowne chwile, które trwały przez cały miesiąc. Miesiąc niezwykłych róż,
idealnych blasków księżycowych, niezapomnianych mgiełek ametystowych, plusku
deszczu, zawodzenia wichru, kwitnących lilii i bławatków, miesiąc misterium muzyki,
czarów. Miesiąc śmiechu, tańca i uciechy, nieskończonych zachwytów. Nic nie zostało
powiedziane. Emilka i Tadzio rzadko kiedy bywali sami. Ale jedno z nich odczuwało...
wiedziało. Emilka promieniała. Ten dziwny niepokój, który stanowił przedmiot trosk
ciotki Laury, zniknął z jej oczu. Życie było dobre, miłe. Przyjaźń... miłość... radość
zmysłów i radość ducha... żal... urok... spełnienie... chybienie... tęsknota... wszystko to
stanowiło część składową życia i było tym samym interesujące i godne pożądania.
Co rano, gdy się budziła, miała wrażenie, że każdy dzień jest dobrą wróżką, która
obdarzy ją jakąś nową uciechą. Ambicje były zapomniane, na razie przynajmniej.
Powodzenie... potęga... sława. Niech ci, którzy o nie dbają, płacą odpowiedni okup i biorą
je sobie. Ale miłości nie można kupić, ani sprzedać. Jest to dar.
Nie bolała jej już nawet myśl o spalonej książce. Cóż znaczy jedna książka mniej lub
więcej, wobec tego wszechświata, życia, ruchu i namiętności? Jakże blade i nieciekawe
było wszelkie życie fikcyjne wobec tej egzystencji, pełnej blasków i napięcia? Cóż jej po
laurach? Kwiat pomarańczowy jest daleko słodszą koroną dla skroni dziewiczych. A jakaż
gwiazda świeci jaśniej i bardziej nęcąco od ich Gwiazdy? Inaczej mówiąc, nic się nie liczy
i nie jest ważne na świecie, nic, z wyjątkiem Tadzia Kenta.
3
- Gdybym miała ogon, ucięłabym go - jęczała Ilza, rzucając się na łóżko Emilki i
ciskając o ścianę jedną z ulubionych książek przyjaciółki: mały tomik "Rubaiyatu", który
Tadzio podarował jej za czasów Wyższej Szkoły. Książeczka odbiła się od ściany, kartki
rozleciały się na cztery wiatry. Emilka była niezadowolona.
- Czy byłaś już w takim stanie duszy, że nie mogłaś płakać, ani modlić się, ani kląć? -
spytała Ilza.
- Czasami - odrzekła Emilka sucho. - Ale nie wyżywam się na książkach, które lubię i
które nic nie zawiniły. Raczej zmywam komuś głowę.
- Nie mam pod ręką żadnej głowy, która by się do tego nadawała, oprócz tej jednej -
rzekła Ilza niechętnie, rzucając gniewne spojrzenie na fotografię Perry'ego Millera,
wiszącą nad biurkiem Emilki.
Emilka spojrzała na nią również i twarz jej "zmurrayizowała się", jak mówiła ILza.
Fotografia wisiała na dawnym miejscu, ale zamiast żywych oczu Perry'ego widniały na
niej dwie dziury.
Emilka była oburzona, Perry tak się pysznił tą fotografią. Była to jego pierwsza
podobizna.
- Dotychczas nigdy nie stać mnie było na to - rzekł szczerze.
Zdjęcie było bardzo dobre, chociaż poza była zbyt agresywna i zbyt uparty wyraz
dokoła ust. Ciotka Elżbieta popatrzywszy na tę podobiznę dziwiła się w duchu, że
ośmieliła się ongi zaproponować temu przystojnemu, młodemu człowiekowi, aby jadał w
kuchni. Ciotka Laura otarła sentymentalne łzy i pomyślała, że może w końcu Emilka i
Perry... prawnik byłby odpowiednim nabytkiem dla ich rodziny, jako uzupełnienie
pastora i lekarza. Wprawdzie ciotka Tomaszowa... no, ale, bądź co bądź...
Perry popełnił wielki błąd taktyczny, oświadczając się ponownie Emilce. Perry Miller
niełatwo godził się z myślą, że coś, co postanowił, jest nieosiągalne. A postanowieniem
jego było zdobyć Emilkę. Pragnął ją mieć za żonę.
- Teraz chwyciłem Pana Boga za nogi - rzekł dumnie. Z każdym rokiem będę się
wznosił wyżej. Dlaczego nie możesz się do mnie przekonać, Emilko?
- Czy w tym rzecz, aby móc się do kogoś przekonać? - spytała Emilka z ironią.
- Naturalnie. W czymże jeszcze?
- Posłuchaj, Perry - rzekła Emilka stanowczo. - Jesteś dobrym kolegą. Lubię cię,
zawsze cię lubiłam. Ale męczą mnie te niedorzeczności i życzę sobie, aby się skończyły.
Jeżeli raz jeszcze poprosisz mnie o moją rękę, przestanę z tobą rozmawiać raz na zawsze.
Musisz się przemóc i wybrać pomiędzy moją przyjaźnią a moim nieistnieniem dla ciebie.
- No, dobrze.
Perry wzruszył filozoficznie ramionami. Doszedł do wniosku, że dosyć tego
wzdychania do Emilki Starr i jej ciągłych "bur" w zamian za jego udrękę i długoletnią
wierność. Dziesięć lat czekania wystarcza. Są na świecie inne dziewczęta, trudno! Może
popełnił błąd: był zbyt wierny i wytrwały. Gdyby gonił za gwiazdami, gdyby jej okazywał
na przemian chłód i namiętność, byłby może miał więcej szczęścia. Dziewczęta takie już
są. Ale Perry nie powiedział tego Emilce. Siostrzeniec ciotki Tomaszowej nauczył się tego
i owego. Rzekł tylko:
- Gdybyś przestała patrzeć na mnie z pewnego punktu widzenia, z pewnością by mi
się powiodło. Nie byłbym cię tyle razy nudził mymi oświadczynami, gdybym cię nie
kochał. Nie zapomniałem jednak, jak wierzyłaś we mnie, gdy byłem najemnikiem u
twojej ciotki, Elżbiety Murray, a przy tym... - tu Perry zarumienił się po uszy - przy tym
słodko mi było na duszy, gdy tak marzyłem o tobie w ciągu lat ubiegłych. Teraz widzę, że
trzeba zrezygnować. Ale nie odbieraj mi twej przyjaźni, Emilko.
- Nigdy - odrzekła Emilka impulsywnie, wyciągając do niego obie ręce. - Jesteś
"asem", drogi Perry. Dokonałeś cudów i dumna jestem z ciebie.
A tu oto jego podobizna zniszczona! Spojrzała na Ilzę roziskrzonymi oczami.
- Ilzo Burnley, jak śmiesz!
- Nie masz powodu marszczyć na mnie czoła w ten sposób, umiłowany szatanie -
odparła Ilza. - To nie wywiera na mnie głębszego wrażenia. Nie mogłam znieść tej
fotografii.
- To, co zrobiłaś, godne jest rodziny ciotki Tomaszowej.
- Zasłużył na to. Nie mogłam patrzeć na te wyłupiaste, bezczelne oczy. Z satysfakcją
przebiłam je nożyczkami. Och, jak ja nienawidzę Perry'ego Millera!
- Sądziłam, że go kochasz, sama to mówiłaś - rzekła Emilka szorstko.
- Na jedno wychodzi - rzekła Ilza posępnie. - Emilko, jak to zrobić, żebym wyrzuciła z
serca tego chłopaka? To brzmi zbyt po wiktoriańsku: serce! Ja nie mam serca. Nie
kocham go... nienawidzę go. Ale nie mogę przestać o nim myśleć. Oto jest dokładny stan
mojej duszy. Mogłabym wyć... Ale wyłupiłam mu oczy, bo zmienił przekonania
polityczne.
- Miał te same, co ty.
- Tak, a ja nienawidzę chorągiewki w ludzkiej postaci. Nigdy nie przebaczyłam
Henrykowi Czwartemu przejścia na katolicyzm. Nie dlatego, że przestał być
protestantem, ale dlatego, że był chorągiewką. Ja byłabym równie zawziętym katolikiem,
jak protestantem, stosownie do tego, w jakiej religii byłabym urodzona. Perry zmienił
przekonania, bo chciał się przypodobać swemu szefowi, panu Leonardowi Ablowi. Będzie
sędzią Millerem bogatym jak ciasto weselne, ale!... chciałabym, aby miał setki oczu...
wyłupiłabym mu je po kolei. Czuję, że mogłabym się stać drugą Lukrecją Borgią.
- Która była dobrą, choć głupią kobietą, miłowaną za swe dobre uczynki.
- Tak, wiem, że historycy współcześni mają manię przeinaczania historii. Dobrze,
mogę połączyć w moich sympatiach Lukrecję i Wilhelma Tella. Zdejmij tę fotografię,
żebym na nią więcej nie patrzyła. Proszę cię, Emilko.
Emilka włożyła zmaltretowaną fotografię do szuflady biurka. Gniew jej minął.
Rozumiała. Nareszcie zrozumiała, dlaczego oczy zostały wycięte z fotografii Perry'ego.
Trudniej było zrozumieć, dlaczego Ilza tak uparcie i nieuleczalnie kochała się w Perrym.
W sercu jej był odcień litości dla Ilzy, która tak bardzo kochała się w człowieku,
kochającym inną kobietę.
- Sądzę, że to mnie wyleczy - rzekła Ilza namiętnie. - Nie będę się kochać w
chorągiewce. Idiota! Mam go dosyć, Emilko, dziwię się, że ciebie nie mogę znienawidzić.
Lodowata, zimnokrwista istoto, czy dbałaś kiedykolwiek o kogoś lub coś, z wyjątkiem
twego pióra?
- Perry mnie też nigdy nie kochał naprawdę - odrzekła Emilka wymijająco. - Tylko
mu się tak zdawało.
- Hm, cieszyłabym się, gdyby mu się zdawało, że mnie kocha. Oszalałam! Jesteś
jedyną osobą na świecie, której mogę się zwierzyć z tej głupoty, a to przynosi mi pewną
ulgę. Dlatego nie mogę cię znienawidzić. Nie jestem może tak nieszczęśliwa, jak sobie
wyobrażam. Nikt nie wie, co go czeka za następnym zakrętem. Muszę wykreślić Perry'ego
z mego życia. Emilko - zmieniła nagle temat - wiesz, Tadzio Kent podoba mi się bardziej
tego lata niż kiedykolwiek przedtem.
- Ach!
Ten wykrzyknik był bardzo wymowny, ale Ilza głucha była na wszelkie intonacje.
- Tak. Jest on doprawdy czarujący. Te lata spędzone w Europie przydały mu się
znakomicie. Może nauczono go lepiej ukrywać swe samolubstwo.
- Tadzio Kent nie jest egoistą. Dlaczego go tak nazywasz? Zastanów się nad jego
uwielbieniem dla matki.
- Bo ona jego uwielbia. Tadzio tylko lubi być wielbiony. On dlatego nigdy się nie
zakocha, wiesz? No, a przy tym dziewczęta prześladują go po prostu. W Montrealu było
to aż niesmaczne. Czekały na niego godzinami z wywieszonymi językami. Miałam ochotę
przebrać się za mężczyznę i nie przyznawać się do płci. W Europie było niewątpliwie to
samo. Nie ma mężczyzny, który mógłby spędzić sześć lat w wyższych uczelniach i nie
zepsuć się. Tadzio jest pełen prostoty przebywając z nami. Wie, że jesteśmy jego
koleżankami i że wyśmiałybyśmy wszelkie niedorzeczności. Ale widziałam, jak
przyjmował hołdy, jak się czule uśmiechał, jak zalotnie spoglądał, jak ściskał rączki.
Mówił każdej to, co pragnęła usłyszeć. Gdy się tak przyglądałam tym "sztuczkom",
myślałam nieraz, że chciałabym mu coś powiedzieć, co by mu się musiało przypomnieć
po latach, ilekroć obudzi się w nocy, o godzinie trzeciej.
Słońce zachodziło całe purpurowe. Czarowna Góra oblana była potokiem światła. W
małym pokoiku w Srebrnym Nowiu ściemniało się gwałtownie.
Emilka miała zepsuty wieczór. Ale czuła... wiedziała..., że Ilza się myli co do wielu
rzeczy. Jedyną pociechą było to, że Emilka utrzymała w tajemnicy swą miłość. Niczym się
nie zdradziła. Nawet Ilza nie domyślała się niczego. A było to zgodne z duchem zarówno
Starrów, jak Murrayów.
4
Ale Emilka siedziała długo przy oknie i patrzyła w ciemną próżnię, która stopniowo
przechodziła w blade srebro, w miarę jak księżyc wyłaniał się zza chmur. A zatem
dziewczęta uganiały się za Tadziem? Żałowała, że tak szybko pobiegła w odpowiedzi na
jego gwizdek do gaiku Wysokiego Jana.
- Zagwiżdż, a przyjdę, chłopcze - śpiewają w piosence.
Ale życie nie jest szkocką balladą. A ta zmiana w głosie Ilzy... ta nuta niemal
poufna?.... Co Ilza miała na myśli?... Jak ładnie Ilza wyglądała dzisiaj wieczorem. W tej
eleganckiej sukni bez rękawów, ubranej złotymi motylami, w zielonym naszyjniku, który
wił się jak wąż wzdłuż jej piersi, w zielonych pantofelkach o złotych klamrach... Ilza
zawsze nosi takie śliczne obuwie. Czy Ilza ma zamiar?... A gdyby?...
Nazajutrz po śniadaniu ciotka Laura rzekła do kuzyna Jimmy'ego, iż z pewnością
drogie dziecko ma jakiś ciężar na sercu.
Rozdział XIV
1
- Ten ptaszek o świcie wyraża pragnienie swego serca - rzekł Tadzio, siadając przy
Emilce na porosłej trawą ławce w Czarnowodzie.
Przyszedł tak cicho, że Emilka nie słyszała go. Nagle ujrzała go przy sobie i nie
zapanowała nad rumieńcem. Drgnęła mocno. Miała nadzieję, że on nie dojrzał tych
objawów wzruszenia. Obudziła się wcześnie tego dnia i zapragnęła zobaczyć wschód
słońca, co rodzina Murrayów byłaby niechybnie nazwała przejawem temperamentu.
Wykradła się ze Srebrnego Nowiu i przedarała przez gaik Wysokiego Jana na przełaj,
wśród drzew i krzaków do Czarnowody, aby podpatrzeć tajemnicę jutrzenki. Nie przyszło
jej nawet do głowy, że Tadzio również może wędrować po okolicy o tak wczesnej porze.
- Lubię tu przychodzić o wschodzie - rzekł. - Jest to niemal jedyna sposobność
spędzenia kilku minut w zupełnej samotności. Wieczory i popołudnia upływają nam na
rozrywkach zbiorowych, a matka wymaga, żebym z nią spędzał całe rano. Nic dziwnego,
taka była osamotniona w ciągu tych sześciu lat!
- Przykro mi, że zakłóciłam twą cenną samotność - rzekła Emilka sztywno,
przerażona, że on ją posądzi o rozmyślne przyjście na to miejsce, o znajomość jego
zwyczajów.
Tadzio zaśmiał się.
- Nie przybieraj ze mną min ze Srebrnego Nowiu, Emilio Byrd Starr. Wiesz
doskonale, że spotkanie z tobą na tym miejscu jest dla mnie uwieńczeniem tego poranka.
Żywiłem zawsze szaloną nadzieję, że to kiedyś nastąpi. I ziściła się. Siadajmy i oddajmy
się wspólnym marzeniom. Bóg stworzył dla nas ten poranek, dla nas dwojga. Nawet
rozmowa mogłaby go zepsuć.
Emilka przytaknęła w milczeniu. Jak dobrze jej było na tej ławce obok Tadzia, w
Czarnowodzie, pod koralowym niebem! Marzyła, marzyła, słodko, namiętnie, przeżywała
powtórnie niezapomniane, szalone sny. Sama z Tadziem, gdy cały świat był uśpiony!
Och, gdybyż ta cudna, wykradziona bogom chwila mogła trwać wiecznie! Przyszedł jej na
myśl wiersz Marjorie Pickhall, niby refren muzyczny:
"Och, pozwól, niech trwa jutrznia po wsze czasy"...
Wyszeptała te słowa jak modlitwę.
Wszystko było tak piękne w tym czarownym momencie, przed wschodem słońca.
Cisza spotęgowała jeszcze niezwykły urok otaczającej przyrody. Tadzio zsunął się z ławki
i leżał na traawie u stóp Emilki, która ponownie odczuwała dziś jego nieprzeparty
wdzięk. Odczuwała go tak silnie, że nie śmiała podnieść na Tadzia oczu. Ale przyznawała
się przed samą sobą z naiwnością, która byłaby okropnie zgorszyła ciotkę Elżbietę, że
pragnęła gorąco przesiać przez palce jego krucze włosy. Pragnęła wtulić się w jego
ramiona... przycisnąć twarz do jego piersi, poczuć dotknięcie jego ust na swym policzku...
Tadzio wyjął jedną rękę spod głowy i położył na jej ręce.
Nie poruszyła się. Wtem przemknęły jej przez głowę słowa Ilzy: "Widziałam, jak
przyjmował ich hołdy, słyszałam, jak mówił do każdej to, co chciała usłyszeć". Czy Tadzio
odgadł jej myśli? Były one tak żywe, tak intensywne, że chyba każdy mógł je nieomal
"słyszeć". Nie do zniesienia! Skoczyła na równe nogi, zrzuciła jego dłoń ze swej ręki.
- Muszę wracać.
To było nieoczekiwane. Nie mogła temu zapobiec. Sama się dziwiła swym słowom.
Ale trzeba... on nie powinien.... nie może... pomyśleć... Tadzio wstał również. W jego
głosie i spojrzeniu nastąpiła zmiana. Czarowny moment minął.
- Ja też muszę wracać. Matka będzie czekać na mnie. Wstaje tak wcześnie. Biedna
moja mateczka! Nic a nic się nie zmieniła. Nie jest dumna z moich sukcesów. Nienawidzi
ich. Myśli, że one ją pozbawiają syna. Z biegiem lat życie nasze nie stało się łatwiejsze.
Pragnę, żeby matka pojechała ze mną, ale ona słyszeć o tym nie chce. Po części dlatego
(przypuszczam!), że nie zniosłaby rozłąki ze swym domkiem, z tą okolicą, a po części
dlatego, że nie chce mnie widzieć pochłoniętego nieznaną jej pracą. Zastanawiam się, co
ją taką uczyniło. Nigdy nie znałem jej innej, ale sądzę, że nie zawsze była taka zaborcza i
zazdrosna. Aż dziwne, żeby syn wiedział tak mało o życiu matki, jak ja. Nie wiem nawet,
skąd się wzięła ta blizna na jej twarzy. Nie wiem nic o moim ojcu, nic o jego rodzinie.
Matka nigdy nie mówi o tych latach, które przeżyła, zanim przenieśliśmy się do
Czarnowody.
- Coś ją zraniło wówczas, zraniło tak boleśnie, że nie otrząsnęła się już nigdy z tego
ciosu? - rzekła Emilka.
- Może śmierć mego ojca?
- Nie, przynajmniej nie tylko to. Coś było tam jeszcze... jakiś ślad... No, do widzenia.
- Będziesz na obiedzie tanecznym u pani Chidlaw jutro wieczorem?
- Tak. Przysyła po mnie samochód.
- Ho, ho! Nie ma co pytać zatem, czy wstąpić po ciebie i zawieźć cię jednokonnym
powozikiem. Muszę się zaopiekować Ilzą, z tego wynika... Perry też tam będzie?
- Nie. Napisał do mnie, że nie może przyjść. Przygotowuje pierwszy swój proces.
Nazajutrz staje w sądzie.
- Perry dzielnie posuwa się naprzód, prawda? Ta jego żelazna wytrwałość
zatryumfuje w końcu. Będzie bogatym człowiekiem, a my będziemy jak myszy kościelne.
Ale my gonimy za tęczą, wszak prawda?
Nie chciała poddać się jego czarowi. Pomyśli, że i ona czeka "z wywieszonym
językiem" na upragnione słowa, nie! Odwróciła się niemal niegrzecznie. Tak chętnie
zgodził się "zaopiekować Ilzą", jak gdyby to istotnie było faktem bez znaczenia. A jednak
czuła jeszcze dotknięcie jego dłoni na swej ręce. Tą przelotną pieszczotą ujarzmił ją
całkowicie. Lata całe małżeństwa z Deanem nie przywiązałyby jej tak bardzo do Deana,
jak ten moment - do Tadzia. Nie mogła myśleć o niczym innym cały dzień. Wciąż
przeżywała na nowo ten moment nieopisanego szczęścia. Wydawało jej się
niemożliwością, że w Srebrnym Nowiu wszystko jest po dawnemu, że kuzyn Jimmy
troszczy się o mszyce na swych drzewkach.
2
Pęknięcie opony na szosie prowadzącej do Shrewsbury opóźniło wyjazd Emilki na
obiad pani Chidlaw. Podbiegła do zwierciadła na sekundę i odwróciła się od swego
odbicia zadowolona. Mały diadem we włosach uwydatniał świeżość jej cery i ożywiał
jednostajność sukni ze srebrnych koronek na blado_błękitnym spodzie. Suknię tę
przysłała jej panna Royal z Nowego Jorku. Ciotki Laura i Elżbieta postawiły znak
zapytania nad tą suknią. Srebrny i błękitny, to takie dziwne zestawienie barw. Ale Emilka
wyglądała w nim uroczo. Kuzyn Jimmy przyjrzał się cudnemu zjawisku o gwiaździstych
oczach z rozrzewnieniem i rzekł żałośnie do Laury po wyjeździe Emilki:
- W tej sukni ona już nie należy do nas.
- Wyglądała jak aktorka - odrzekła Laura.
Emilka nie czuła się jak aktorka, biegnąc przez wielką werandę prowadzącą do
salonu, gdzie pani Chidlaw podejmowała gości. Czuła się żywotna, szczęśliwa, pełna
wyczekiwania. Tadzio będzie na tym wieczorze, będą się porozumiewali wzrokiem
poprzez stół, będzie mogła obserwować go skrycie, gdy będzie rozmawiał z inną, myśląc o
niej. Będą tańczyli razem. Może on jej powie to, co tak bardzo pragnęła usłyszeć...
Stanęła na progu, oczy jej słodkie, rozmarzone, spoczęły na zebranych. Przed nią
roztaczał się obraz pełen niezapomnianego wdzięku.
Wielki stół zajmował środek olbrzymiej sali. W głębi ustawiono, jako tło, świerki i
palmy. Zza tych drzew przedzierało się światło. W tym dyskretnym oświetleniu rzucała
się w oczy piękna twarz Ilzy, olśniewającej dzisiejszego wieczoru. A obok niej,
naprzeciwko, inni goście: profesor Robins o długiej, melancholijnej twarzy, wydłużonej
jeszcze bardziej przez długą brodę; Lizeta Chidlaw, o twarzyczce pełnej wdzięku,
okolonej ciemnymi włosami, wysoko upiętymi nad czołem i z błyszczącymi oczami;
Jakub Glenlake, rozmarzony i przystojny; Anetka Shaw, senna, biało_różowa, wiecznie
uśmiechnięta ~a la Mona Liza; mały Tomasz Hallam o twarzy pełnej humoru, typowy
Irlandczyk; Aylmer Vincent, otyły, łysiejący. Wciąż jeszcze czarował panie ładnymi
frazesami. Jak niedorzeczną była, upatrując w nim Zaczarowanego Księcia! Gustaw
Rankin, uroczyście wyglądający, a obok niego puste krzesło, dka niej najwidoczniej. Eliza
Borland, młoda i milutka, pokazująca chętnie swe prześliczne rączki w świetle świec. Ale
Emilka widziała tylko Tadzia i Ilzę. Tamci byli dla niej marionetkami.
Siedzieli na wprost niej, razem. Tadzio, rozmowny i uśmiechnięty, jak zawsze. Jego
ciemna głowa dotykała niemal jasnych włosów Ilzy. Ilza, promienna w swej turkusowej
sukni, wyglądała jak królowa. W chwili kiedy Emilka stanęła na progu, Ilza podniosła
oczy na Tadzia i zadała mu najwidoczniej jakieś poufne pytanie, wysoce ważne, sądząc z
wyrazu jej twarzy. Nigdy Emilka nie widziała dotychczas tego wejrzenia u Ilzy. Tadzio
spojrzał jej w oczy i coś odpowiedział. Emilka wiedziała, czy też poczuła, że odpowiedzią
był wyraz: "kocham". Tamci popatrzyli sobie w oczy przez długą chwilę. Ilza zarumieniła
się i spojrzała w odwrotną stronę. Czy Ilza rumieniła się kiedykolwiek przed tym
wieczorem? Tadzio powiódł dokoła wzrokiem zwycięzcy.
Emilka począwszy od tego momentu przestała się obracać w zaczarowanym kole
swych złudzeń. Serce jej tak pogodne, tak wesołe jeszcze przed minutą, zastygło,
zmartwiało. Mimo światła i otaczających ją śmiechów mrok ponury zapanował w jej
duszy. Życie całe wydało jej się nagle szpetne. Dla niej był to obiad złożony z gorzkich
ziół. Nie mogła sobie nigdy przypomnieć, co opowiadał jej Gustaw Rankin. Nie patrzyła
na Tadzia, który robił wrażenie wybornie usposobionego i przez cały czas rozmawiał i
przekomarzał się z Ilzą. Emilka pozostała milcząca i roztargniona do końca obiadu.
Gustaw Rankin opowiadał jej swoje ulubione anegdotki, ale podobnie jak błogosławionej
pamięci królowa Wiktoria, Emilka nie bawiła się nimi. Pani Chidlaw, która ją
obserwowała, żałowała, że posłała samochód po taką kapryśną dziewczynę.
Prawdopodobnie nie podobał jej się sąsiad, ten biedny Gucio Rankin, który w ostatniej
chwili poprosił, żeby wolno mu nbyło zająć miejsce nieobecnego Perry'ego Millera. To
jeszcze nie powód, żeby wyglądać jak obrażona księżniczka. A jednak trzeba być dla niej
grzeczną. Ona może opisać człowieka w jednej ze swych książek. Pamiętajmy o jej
recenzjach! W rzeczywistości biedna Emilka cieszyła się niewymownie, że siedzi obok
Gustawa Rankina, który nigdy nie czekał na odpowiedź i pozwalał jej milczeć bez
zbytniego ściągania na siebie uwagi.
Taniec był dla niej tego wieczora istnym umartwieniem. Czuła się jak upiór wśród
żywych ludzi. Tańczyła raz tylko jeden z Tadziem, a Tadzio, zdając sobie sprawę, że
trzyma w ramionach tylko jej smukłą, srebrzystą sylwetkę, że dusza jej kryje się gdzieś w
przepaścistej głębi, nie zadawał jej żadnych pytań. Tańczył dużo z Ilzą i siedział z nią
często w ogrodzie. Zaczęto komentować ich sposób bycia. Millicent Chidlaw zapytała
Emilkę, czy prawdziwą jest pogłoska o zaręczynach Ilzy Burnley z Fryderykiem Kentem.
- On zawsze kochał się w niej szalenie, czy nie? - nie omieszkała dodać Millicent.
Emilka wyraziła zimnym, bezosobowym głosem przypuszczenie, potwierdzające ten
domysł. Cóż dziwnego zresztą? Ilza jest taka piękna! Czy Millicent czeka, aby Emilka się
zarumieniła? To się jej nie uda.
Tak, Ilza jest piękna. Cóż może jej własny urok ciemnowłosej dziewczyny, spowitej w
srebrne koronki, wobec triumfującego czaru tej złotowłosej, jasnolicej królewny? Tadzio
ją lubi jak kolegę i przyjaciela. To wszystko. Znów była głupia. Stale dostarcza samej
sobie rozczarowań. Ach, ten poranek w Czarnowodzie... może dała po sobie poznać...
może on wyczuł... nie, nie! Ta myśl była zbyt upokarzająca. Czy ona nauczy się wreszcie
mądrości? O, tak, ta noc ją nauczyła wielu rzeczy. Bez głupstw już nadal! Jakże mądrą i
nieprzystępną, i pełną godności będzie, od tego dnia począwszy.
Czy stare przysłowie nie mówi o zamykaniu stajni już po ukradzeniu konia przez
złodziei?
Jak ona zdoła doczekać końca tej nocy?
Rozdział XV
1
Emilka, wróciwszy do domu z nieskończenie długiej wizyty (cały tydzień) u wuja
Olivera, którego syn się ożenił, dowiedziała się na poczcie, że Tadzio Kent wyjechał.
- Otrzymał depeszę, ofiarującą mu stanowisko wicedyrektora Szkoły Sztuk Pięknych
w Montrealu. Musiał zaraz wyruszyć na ostateczne pertraktacje. Czy to nie wspaniała
kariera? Czy nie świetnie zapowiada się jego przyszłość? Czarnowoda będzie z niego z
czasem dumna, czy nie? A czy nie szkoda, że on ma taką dziwaczną matkę?
Na szczęście pani Crosby nigdy nie czekała na odpowiedź. Emilka wiedziała, że
zbladła i znienawidziła za to samą siebie. W drodze do domu spotkała szereg znajomych
osób, ale nie ukłoniła się nikomu. Przeświadczenie, że jest dumna i zarozumiała, było
coraz silniejsze wśród mieszkańców Czarnowody. Gdy doszła do Srebrnego Nowiu,
ciotka Laura wręczyła jej list.
- Od Tadzia. Był tu wczoraj z pożegnaniem.
Dumna panna Starr o mały włos nie wybuchnęła histerycznym płaczem. Murrayówna
i atak histerii. O czymś podobnym nikt nie słyszał i nie usłyszy nigdy. Emilka zacisnęła
zęby, milcząc wzięła list i poszła do swego pokoju. Lód dokoła jej serca stopniał. Och,
dlaczegóż była taka zimna wobec Tadzia po owym wieczorze u pani Chidlaw? Nie
przypuszczała, że on tak rychło odjedzie. A teraz...
Otworzyła list. W kopercie znalazła tylko wycinek z gazety, zawierający śmieszny
wiersz, który Perry napisał i ogłosił drukiem w gazecie, wychodzącej w Charlottetown.
Gazety tej nie było w Srebrynm Nowiu. Ona i TAdzio uśmiali się do łez, czytając ten
utwór, a Ilza była rozwścieczona. Tadzio przyrzekł, że przyśle jej wycinek z gazety.
I przysłał.
2
Siedziała sama, patrząc na grę obłoków. Zapukano. Weszła Ilza, która też była przez
parę dni nieobecna: wyjeŻdżała do Charlottetown.
- A zatem Tadzio wyjechał. Widzę, że masz także list od niego.
Także!
- Tak - odrzekła Emilka, dziwiąc się, że kłamie. Ale w tejże chwili doszła do
rozpaczliwego wniosku, że wszystko jej jedno, czy to jest kłamstwem, czy nie.
- Bardzo był niezadowolony, że wyjeżdża tak nagle, ale musiał powziąć natychmiast
decyzję, czyli zasięgnąć bliższych informacji o stanowisku, jakie mu proponują. Tadzio
nie chciałby się wiązać na stałe żadną posadą, nawet najbardziej ponętną. Ale zostać
wicedyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w jego wieku jest prawdziwym rekordem
powodzenia. Niebawem i ja pojadę. Piękne to były wakacje, ale... Czy idziesz jutro na
wieczorek w Gęsim Stawie, Emilko?
Emilka potrząsnęła głową przecząco. Po cóż by szła na wieczorek, na tańce, skoro
Tadzia tu nie ma?
- Czy wiesz? - rzekła Ilza zamyślona - według mnie, to lato było raczej chybione,
chociaż bawiliśmy się dobrze. Mniemaliśmy, że możemy być znowu dziećmi, ale to
okazało się niemożliwe. Były tylko usiłowania i próby.
Usiłowania? Ach, gdybyż ten ból w sercu był tylko próbą bólu! Albo ten piekący
wstyd! Tadzio nie dba o nią na tyle, żeby napisać chociaż parę słów. Wiedziała od owego
wieczoru u pani Chidlaw, że on jej z pewnością nie kocha. Nawet jej przyjaźń mało go
obchodziła. To lato było dla niego tylko antraktem. Teraz powrócił do swego właściwego
życia. Napisał do Ilzy. Usiłowania? Ona zdobędzie się na usiłowanie zemsty i zemści się
na nim srodze. Czasami duma Murrayowska bywa dźwignią.
- Dobrze, że już się skończyło to lato - rzekła niedbale. - Muszę koniecznie wziąć się
poważnie do pracy. Zaniedbałam karygodnie moją literaturę w ciągu ubiegłych dwóch
miesięcy.
- To jest jedyna rzecz, która ciebie interesuje w życiu, nieprawdaż? - spytała Ilza z
ciekawością. - Kocham moją pracę, ale mnie ona nie pochłania tak całkowicie, jak ciebie
twoja. Mogłabym jej się wyrzec w oka mgnieniu... no, nie możemy być wszyscy
jednakowi. Ale jest to doprawdy pociecha, Emilko, poświęcić się tak jednej rzeczy w
życiu, czy nie? - Bardziej, niż gonić za całym szeregiem przedmiotów i celów.
- I ja tak sądzę. Z pewnością ci się powiedzie, Emilko, ziszczą się twe aspiracje, skoro
będziesz służyć wyłącznie jednej bogini. Tu jest właśnie różnica między nami. Ja jestem
słabszą naturą. Pewnych rzeczy nie mogłabym się wyrzec, nie chciałabym... A o ile nie
zdołam osiągnąć tego, czego pragnę, to będę pragnąć tego, co mogę osiągnąć. Czy to się
nie nazywa zdrowy rozsądek?
Emilka podeszła do okna i pocałowała Ilzę w czoło.
- Nie jesteśmy już dziećmi i nie możemy powrócić do dzieciństwa, Ilzo. Jesteśmy
kobietami... i musimy wyciągnąć najbardziej korzystne dla nas wnioski. Sądzę, że ty
jeszcze będziesz szczęśliwa. Pragnę, abyś była szczęśliwą.
Ilza uścisnęła jej rękę.
- Niech licho weźmie mój zdrowy rozsądek! - rzekła sucho.
Gdyby to nie było w Srebrnym Nowiu, użyłaby zapewne mniej oględnego zwrotu...
Rozdział XVI
1
17 listopada, 19...
Są dwa przymiotniki, których nigdy się nie rozdziela, mówiąc o dniu listopadowym;
są nimi: "ponury" i "dżdżysty". Zostały zaślubione w zaraniu mowy ludzkiej i nie ma
sposobu doprowadzenia ich do rozwodu. A zatem, zgoda, ten dzień dzisiejszy był ponury
i dżdżysty, na zewnątrz i wewnątrz, pod względem materialnym i duchowym.
Wczoraj nie było tak źle. Dogrzewało ciepłe, jesienne słoneczko, a kuzyn Jimmy
pracował jeszcze w ogrodzie. Po południu poszłam na przechadzkę do lasu, a pod wieczór
zachwycałam się odblaskiem zachodzącego słońca. Wieczór był łagodny, cichy, nie było
wiatru. Wsłuchiwałam się w utajone dźwięki przyrody duszą raczej niż uszami. Później
zjawiły się na niebie gwiazdy, które zesłały mi wieści.
Ale dzisiaj było okropnie. Pisałam przez cały dzień, ale wieczorem nie mogłam już
pisać. Zamknęłam się w moim pokoju, jak w klatce i szalałam w nim z rozpaczy i
niepokoju, chociaż nie miałam bezpośrednich powodów. Nie mogę spać. Deszcz pluszcze,
tłucze w szyby, wichry zawodzą, jak legion umarłych. Nawiedzają mnie wszystkie widma
dawno przebrzmiałych radości i uciech, trwożą mnie widma przyszłości.
Rozmyślam... niedorzecznie... o Domu Rozczarowanym, który stoi tam, samotny na
wzgórzu, wystawiony na tę wichurę. Tej nocy szczególnie mi go żal. Może dlatego, że nie
wiem, gdzie się znajduje Dean albo dlatego, że Tadzio nie pisze do mnie ani słowa, a
może po prostu dlatego, że do rozpaczy doprowadza mnie moja samotność. W takich
chwilach wracam do tego starego dzienniczka i w nim szukam pociechy. Jest to jakby
rozmowa z wiernym przyjacielem.
2
30 listopada, 19...
Mam dwie chryzantemy i różę. Róża jest pieśnią, i marzeniem, i poematem zarazem.
Chryzantemy są też bardzo ładne, ale to inna uroda i nie należy ich stawiać obok róży.
Oddzielnie oglądane są ładne, czerwone i żółte, wyglądają na zadowolone z siebie. Ale
postawmy przy nich różę, a zobaczymy zmianę wręcz zabawną: stają się wulgarne, jak
kuchty przy boku królowej. One nie są temu nic winne, biedne chryzantemy, że nie
urodziły się jako róże, a zatem, chcąc postąpić w stosunku do nich przyzwoicie, trzymam
je w oddzielnym wazonie i cieszę się ich widokiem, nie patrząc równocześnie w stronę
mojej róży.
Dzisiaj napisałam dobrą nowelę. Sądzę, że nawet pan Carpenter byłby z niej
zadowolony. Byłam szczęśliwa, pisząc ją. Ale gdy skończyłam... gdy powróciłam do
rzeczywistości...
Nie, nie będę się wałęsać po okolicy o zmroku. Życie jest teraz przynajmniej znośne.
A przez całą jesień było nieznośne. Wiem, że ciotka Laura mniemała, iż dostanę suchot.
Ja wiedziałam, że nie. To byłoby zbyt wiktoriańskie. Zwalczyłam ból i żal, i jestem znowu
zdrową, wolną kobietą. Jakkkolwiek smak żółci miewam jeszcze niekiedy w ustach.
Bardzo jest gorzki.
Zaczynam porządnie zarabiać. Ciotka Elżbieta czytuje wieczorami na głos moje
nowele ciotce Laurze i kuzynowi Jimmy'emu. Godzę się z dniem dzisiejszym w
zupełności. Z dniem jutrzejszym, niestety, nie mogę się jeszcze pogodzić.
3
15 stycznia, 19...
Niektóre noce są jak miód... Jak wino... jak lasy. Dzisiejsza noc jest jak wino, białe
wino. Jestem pełna wyczekiwania i nadziei, i pewna zwycięstwa nad złymi mocami, które
mną zawładnęły ubiegłej nocy o godzinie trzeciej.
Odsunęłam firankę w moim pokoju i wyjrzałam przez okno. Ogród jest biały i cichy.
Księżyc świeci. Drzewa stoją uśpione letargicznym snem zimowym, symbole śmierci i
żalu. Ale tylko pozornie. Krew płynie w ich konarach i przywdziewają szaty godowe
młodej zieleni z nadchodzącą wiosną.
A tam w oddali leżą pola, białe i opuszczone. Opuszczone? Nie miałam zamiaru użyć
tego określenia. Wyśliznęło mi się spod pióra. I ja nie jestem opuszczona. Mam moją
pracę, i moje książki, i nadzieję wiosny i wiem, że ta spokojna egzystencja jest lepsza i
szczęśliwsza, niż ten wir, w którym się obracałam w lecie.
Wierzyłam w to, zanim napisałam te słowa. A teraz już w to nie wierzę. To nieprawda.
To jest wegetacja!
Och, jestem, jestem sama, samotne są moje myśli, takie wyłącznie moje, nie
podzielane przez nikogo. Cóż z tego przyjdzie, że zaprzeczę? Gdy wchodziłam do mego
pokoju, byłam zwycięzcą, ale teraz znowu sztandar mój jest przyprószony pyłem, tarza
się w piachu i kurzu.
4
20 lutego, 19...
Co się stało z lutym i jego zwykłym usposobieniem? Dżdżysty i przejmujący miesiąc.
W tym roku... pogoda ubiegłych tygodni była dostosowana do najbardziej ponurych
tradycji Murrayowskich.
Zadymka szaleje, wicher dmie, a ja czuję się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w noc
styczniową. Dzisiaj jest mi lżej na duszy, niż kiedykolwiek od lat...
Dzisiaj w "Glassford Magazine" zamieszczona została nowela, ilustrowana przez
Tadzia. Ujrzałam moją własną twarz, patrzącą na mnie oczami bohaterki. Doznaję w
takich razach zawsze dziwnego uczucia. A dzisiaj drażni mnie to nawet. Moja twarz
powinna mu być niczym, skoro ja tego chcę.
Ale wycięłam tę ilustrację i włożyłam ją w ramki. Postawiłam ją na biurku. Nie mam
innych obrazków Tadzia. A teraz oto wyjęłam ją z ramki, położyłam na węglach i
spaliłam. Patrzyłam jak ogień liże ją i stopniowo unicestwia. Zanim ogień zgasł, dreszcz
mnie przeszył. Zdawało mi się, że Tadzio daje mi znak, ironiczny, szyderczy znak, i mówi:
- Zdaje ci się, żeś mnie zapomniała, ale nie paliłabyś mojej ilustracji, gdyby tak było.
Jesteś moją... zawsze będziesz moją... a ja ciebie nie chcę.
Gdyby jakaś dobra wróżka zesłała mi go i pozwoliła usłyszeć jego gwizdek z gaiku
Wysokiego Jana... nie poszłabym, ani bym się ruszyła.
Nie mogę tego znosić dłużej. Muszę go wyrugować z mego życia".
Rozdział XVII
1
Rodzina Murrayów przeżyła istotnie przykry okres tego lata, kiedy Emilka ukończyła
dwudziesty drugi rok życia. Ani Tadzio, ani Ilza nie przyjechali na wakacje. Ilza
podróżowała na Zachodzie, a Tadzio udał się na daleką północ, gdzie rysował z natury
ilustracje, przeznaczone dla jednego z amerykańskich czasopism. Emilka zaś miała tylu
pretendentów, że od rana do wieczora roiło się nieraz w Srebrnym Nowiu. Tylu
pretendentów, a ani jeden, który odpowiadałby stosunkami i pozycję socjalną słusznym
wymaganiom Murrayów!
Na przykład przystojny, elegancki Jakub Bannister, Don Juan Gęsiego Stawu,
"malownicze zero", jak go określił doktor Burnley. Jakub znany był z braku skrupułów, z
amoralności. Ale któż wie, jaki wpływ wywrą jego wymowa, jego powłóczyste spojrzenia,
na kapryśną i pełną temperamentu Emilkę? Murrayowie chodzili przez trzy tygodnie
srodze zatroskani. Wreszcie okazało się, że Emilka posiada jednak zdrowy rozsądek,
obraz Jakuba Bannistera zbladł i rozwiał się.
- Emilka nie powinna była nawet z nim rozmawiać - rzekł wuj Oliver, oburzony. -
Powiadają, że on prowadzi dziennik, w którym zapisuje swoje sukcesy oraz co która
panna mówi do niego.
- Nie obawiaj się: on nie zanotuje nigdzie tego, co ja mówię do niego - odrzekła
Emilka, gdy strapiona ciotka Laura powtórzyła jej to zdanie.
Drugim przedmiotem niepokoju był Harold Conway. Był to mieszkaniec Shrewsbury,
lat około trzydziestu. Wyglądał jak poeta rokujący pewne nadzieje na przyszłość. Miał
ciemne, falujące włosy i błyszczące piwne oczy. Grywał na skrzypcach i dawał lekcje,
"ażeby żyć".
Emilka poszła z nim na koncert i do teatru, a ciotki w Srebrnym Nowiu spędziły z
tego powodu kilka bezsennych nocy. Ale gdy "go ubiegł", mówiąc stylem Czarnowodzian,
Rod Dunbar, sytuacja pogorszyła się znacznie. Dunbarowie byli "niczym" pod względem
religijnym. Matka Roda była wprawdzie prezbiterianką, ale ojciec był metodystą, brat
baptystą, a jedna z sióstr - kalwinką. Druga siostra była teozofką, co było najgorsze ze
wszystkiego, bo nikt nie wiedział, co to takiego. Czymże był Rod wśród tego zamętu? W
żadnym razie nie był partią dla siostrzenicy z Srebrnego Nowiu.
- Jego dziadek cioteczny był maniakiem religijnym - rzekł ponuro wuj Wallace. -
Spędził ostatnich szesnaście lat w czterech ścianach swego pokoju. Co się dzieje z tą
dziewczyną? Czy to idiotka, czy szatan?
Ale Dunbarowie pochodzili przynajmniej z dobrej rodziny: lecz cóż powiedzieć o
Larrym Dixie, jednym ze znanych Dixów z Księżego Stawu, którego ojciec sam pasł
krowy, a którego wuja posądzono o wrzucenie przez zemstę zdechłego kota do studni
sąsiada? Larry był dobrze zarobkującym dentystą, zapewne; był poważny, nawet
uroczysty w obejściu i nic by mu nie było można zarzucić, gdyby nie fakt, że był Dixem.
Niemniej ciotka Elżbieta odetchnęła, gdy Emilka dała mu kosza.
- Także pretensja! - mruczała z przekąsem Elżbieta, mając na myśli pretendowanie
Dixa do ręki Murrayówny.
- Nie dlatego go odrzuciłam, że jego pretensje były wygórowane - rzekła Emilka. - Nie
podobał mi się sposób jego starania się o mnie. Robił brzydko to, co powinno być robione
ładnie.
- Sądzę, że nie przyjęłabyś go, gdyby się nawet był oświadczył romantycznie - rzuciła
pogardliwie ciotka Elżbieta.
- Nie. Istotną przyczyną było moje przypuszczenie, że on byłby mężem, który
podarowałby żonie na Boże Narodzenie elektryczny odkurzacz - rzekła Emilka.
- Ona niczego nie traktuje poważnie - jęknęła ciotka Elżbieta.
- To są jakieś czary - rzekł wuj Wallace - ona nie ma w tym roku ani jednego
przyzwoitego starającego się. Jest tak kapryśna i pełna temperamentu, że porządni
chłopcy stronią od niej.
- Uważają ją za okropną flirciarkę - narzekała ciotka Ruth. - Nic dziwnego, że żaden
szanujący się młody człowiek nie chce o niej myśleć.
- Widocznie ma jakiegoś "fatyganta" pod ręką - piorunował wuj Wallace. Rodzina
uważała, że wuj Wallace trafił w sedno tym określeniem. Emilka nie zachowywała się, jak
przystało na Murrayównę. Była fantastką, według innego, niemniej trafnego określenia
wuja Wallace.a.
2
Ale Emilka błogosławiła zawsze swą dobrą gwiazdę, dzięki której nikt z rodziny,
oprócz ciotki Elżbiety nie dowiedział się nigdy o jej najniezwyklejszej fantazji. Nie byliby
jej tego darowali.
Wydawca "Argusa" w Charlottetown, pisma o pewnych pretensjach literackich,
postanowił wydać numer "letni" i zamieścić w nim szereg nowel i poezji, po części
ilustrowanych. Wybrał między innymi sporą nowelę ze starych pism Stanów
Zjednoczonych: "Królewski Narzeczony" i przeznaczył ją do owego numeru.
Przygotowywano ów numer powoli, gdyż drukarnia gazety była niewielka. Zecerzy
zagubili widocznie ostatni rozdział noweli, gdyż nie można go było znaleźć. Wydawca był
oburzony, rozgniewany, ale nie było na to rady. Nie mógł już w ostatniej chwili szukać
innej noweli, która by odpowiadała rozmiarem miejscu, przeznaczonemu na tamtą...
Należało drukować numer za godzinę. Co robić?
W tejże chwili ukazała się Emilka. Była ona zaprzyjaźniona z panem Wilsonem i
odwiedzała go zawsze w redakcji, ilekroć była w mieście.
- Pan Bóg panią zsyła - rzekł pan Wilson. - Czy zechce pani wyświadczyć mi wielką
przysługę?
Podsunął jej zabrudzone kartki "Królewskiego Narzeczonego". - Na miłość Boską,
niech pani mi napisze ostatni rozdział tej noweli. Daję pani na to pół godziny. W ciągu
następnej pół godziny zecerzy mi to złożą. I zdążymy w porę z wydaniem
zapowiedzianego na jutro numeru.
Emilka przejrzała nowelę. Z przebiegu opowiadania nie było widać, jak autor
wyobrażał sobie zakończenie tego utworu.
- Czy pan pamięta zakończenie? - spytała.
- Nie, nigdy tego nie czytałem - jęknął pan Wilson. - Zakwalifikowałem tę nowelę ze
względu na jej rozmiar.
- Dobrze, spróbuję zakończyć ten utwór, chociaż ja nie obracam się stale wśród
królów i królowych - rzekła Emilka. - Ten autor jest najwidoczniej w zażyłych stosunkach
z koronowanymi głowami.
- Założyłbym się, że nigdy nie widział z daleka żadnej takiej głowy - mruknął pan
Wilson.
W ciągu pół godziny dorobiła Emilka żądany rozdział i dodała zakończenie,
naprawdę bardzo pomysłowe. Pan Wilson odetchnął z ulgą i obsypał ją
podziękowaniami.
- Ciekawa jestem, czy czytelnicy zauważą, gdzie się zaczyna moja część opowiadania,
czy znać będzie "szew". I czy sam autor zobaczy to kiedykolwiek, czy taką była
rzeczywiście jego intencja.
Zapomniała zupełnie o tym fakcie. W dwa tygodnie później zameldował się u niej
jakiś obcy pan. Kuzyn Jimmy wprowadził go do saloniku, gdzie Emilka wkładała róże do
wazonów. Emilce nie przyszło na myśl, iżby istniał związek pomiędzy tym panem a
"Królewskim Narzeczonym", chociaż miała wrażenie, że jest to jakiś dziwak. Kuzyn
Jimmy usunął się dyskretnie, a ciotka Laura, która wnosiła w tejże chwili jeszcze jeden
wazon do saloniku, cofnęła się również, zastanawiając się, kim może być ten dziwny gość.
Emilka też była zdziwiona. Stała przy stole, wyglądała uroczo w swej bladozielonej
sukience, jak gwiazda, zabłąkana do ciemnego, staroświeckiego pokoiku.
- Może pan usiądzie? - spytała z tradycyjną kurtuazją Srebrnego Nowiu. Ale przybysz
nie poruszył się. Stał przed nią, wpatrzony w nią jak w tęczę. Emilka zdała sobie sprawę,
że był on bardzo rozgniewany, wchodząc do saloniku, a teraz nie gniewa się już wcale.
Widocznie na świat przyszedł, ponieważ był tutaj, ale dzieckiem chyba nie był nigdy.
Miał na sobie ekscentryczne ubranie, nosił monokl, oczy miał małe, czarne, a nad nimi
trójkątne brwi; włosy spadały mu niemal na ramiona, miał niesłychanie długi, spiczasty
podbródek i kredowo białą twarz. Na fotografii wyglądałby romantycznie i zajmująco,
pomyślała Emilka. Ale tutaj w Srebrnym Nowiu był troszkę śmieszny.
- Liryczna istota - rzekł, patrząc na nią.
Emilka zadała sobie pytanie, czy nie jest to uciekinier z zakładu dla obłąkanych.
- Nie popełniłaś pani zbrodni zeszpecenia piękna - ciągnął dalej z zapałem. - Jest to
cudowny moment... cudowny. Szkoda, że go musimy psuć rozmową. Szare oczy
przetykane złotem! Oczy, których wypatrywałem daremnie przez całe życie.
- Kim pan jest? - spytała Emilka niecierpliwie, przeświadczona już teraz, że ma do
czynienia z wariatem. Położył dłoń na sercu i skłonił się:
- Marek Graves... Marek D. Graves... Marek Delage Graves.
Marek Graves! Emilka doznała mglistego wrażenia, że zna to nazwisko. Brzmiało tak,
jak coś już zasłyszanego.
- Czy być może, że pani sobie nie przypomina mego nazwiska! Sądziłem, że dotarło
ono nawet do tego odludnego zakątka ziemi...
- Ach! - zawołała Emilka, odzyskując nagle pamięć. - Już, już pamiętam... Pan napisał
"Królewskiego Narzeczonego".
- Tak, nowelę, którą pani zamordowała.
- Jakże mi przykro! - przerwała Emilka. - Rzecz jasna, że w oczach pana jest to czyn
nie do przebaczenia. Widzi pan... to było tak...
Przerwał jej z kolei gestem swej długiej, białej ręki.
- Mniejsza o to. Mniejsza o to. To mnie bynajmniej nie interesuje. Przyznaję, że
byłem bardzo zły, gdy tu przyszedłem. Mieszkam w hotelu Wydm Piaszczystych w Gęsim
Stawie... ach! cóż za nazwy... poezja... tajemniczość... Zobaczyłem specjalny numer
"Argusa" dzsiaj z rana. Byłem wściekły... czyż nie miałem powodu? A bardziej jeszcze
smutny, niż zły. Nowela moja została okaleczona w barbarzyński sposób... Strasznie!
Pomyślne zakończenie! "Happy end"! A moje zakończenie było tragiczne i pełne artyzmu.
Pomyślne zakończenie nie może być pełne artyzmu. Pobiegłem do redakcji "Argusa".
Wyładowałem swój gniew, dowiedziałem się, kto zawinił. Przyjechałem tutaj, aby
oskarżyć, aby ukarać. Pozostaję, aby uwielbiać.
Emilka nie wiedziała po prostu, co odpowiedzieć. Tradycje Srebrnego Nowiu nie
znały podobnego precedensu.
- Nie rozumie mnie pani! Jest pani zdumiona... ślicznie pani wygląda z tym
zdziwieniem. Znowu cudny moment! Przyszedłem rozwścieczony jak wilk, a teraz korzę
się przed bóstwem. Zdałem sobie sprawę, skoro tylko panią ujrzałem, że jest pani
stworzona dla mnie, dla mnie jednego.
Emilka pragnęła, żeby ktoś wszedł. To zaczynało być koszmarne.
- Niedorzecznością są podobne słowa - rzekła sucho. - Jesteśmy obcymi...
- Nie, nie jesteśmy obcymi ludźmi - przerwał gwałtownie. - Kochaliśmy się w tamtym
życiu, z całą pewnością. Nasza miłość była namiętna, żywiołowa, była miłością wieczną.
Skoro tylko pani ochłonie ze słodkiego zdumienia, zrozumie to pani także. Kiedy może
pani wyjść za mnie za mąż?
Usłyszeć prośbę o rękę w pięć minut po zawarciu znajomości z danym człowiekiem
jest przeżyciem bardziej niezwykłym, niż przyjemnym. Emilka była niezadowolona.
- Niech pan nie plecie głupstw, proszę - rzekła ostro. - Nigdy nie wyjdę za pana za
mąż.
- Nie wyjdzie pani za mnie?... Musi pani! Nigdy dotychczas nie prosiłem żadnej
kobiety o rękę. Jestem słynnym Markiem Gravesem. Jestem bogaty. Mam urok i
poetyczność mojej matki, Francuzki i zdrowy rozsądek mego ojca, Szkota. Francuską
stroną mej indywidualności podziwiam pani piękność i tajemniczość. Szkocką stroną
czczę i wielbię pani spokój i godność. Jest pani ideałem... istotą zasługującą na
ubóstwienie. Wiele kobiet kochało mnie, ale ja nie kochałem żadnej. Wszedłem do tego
pokoju, jako wolny człowiek. Wychodzę, jako niewolnik. Słodka niewola. Urocza
poskromicielko! Klękam w duchu przed tobą!
Emilka strasznie się bała, że on uklęknie przed nią nie tylko w duchu. Wyglądał na
człowieka zdolnego do takich gestów. A gdyby nagle weszła ciotka Elżbieta!
- Proszę, niech pan odejdzie - rzekła zrozpaczona. - Jestem... jestem bardzo zajęta i
nie mogę tu stać i rozmawiać z panem. Żałuję, że zniekształciłam pańską nowelę... jeżeli
mi pan zechce wyjaśnić...
- Już powiedziałem, że to jest bez znaczenia. Tylko musi pani nauczyć się nie kończyć
swych utworów nigdy pomyślnie... żadnych "happy endów"! Nauczę panią, jak to się
robi. Nauczę panią cenić piękno i artyzm żalu i niespełnienia. Ach, jakąż uczennicą pani
będzie! Co za gratka uczyć taką pupilkę! Całuję twoją rączkę, pani!
Postąpił ku niej, aby pochwycić jej rękę. Emilka cofnęła się przerażona.
- Pan jest najwyraźniej szalony! - zawołała.
- Czy wyglądam na szaleńca? - spytał pan Graves.
- Tak - odrzekła szczerze i okrutnie.
- Może... prawdopodobnie... Szalony... upojony winem różanym... Wszyscy zakochani
są szaleńcami... Boski szał! Och, te piękne, nigdy nie całowane usta!
Emilka poszła ku drzwiom. Ten niedorzeczny monolog musi się skończyć. Była
rozgniewana.
- Panie Graves - rzekła, a potęga jej spojrzenia Murrayowskiego była taka, że pan
Graves pojął, iż ona mówi to, co myśli - panie Graves nie będę słuchać więcej pańskich
niedorzeczności. O ile nie chce mi pan wyjaśnić kwestii tej noweli w "Argusie", żegnam
pana i odchodzę.
Pan Graves popatrzył na nią poważnie przez chwilę, po czym rzekł uroczyście:
- Pocałunek? Czy kopnięcie? Jedno z dwojga?...
Może to była przenośnia? Ale tak, czy inaczej...
- Kopnięcie - odrzekła Emilka wzgardliwie.
Pan Graves porwał nagle kryształowy wazon i cisnął nim gwałtownie o piec.
Emilka wydała lekki okrzyk, po części okrzyk przerażenia, po części żalu. Ulubiony
wazon ciotki Elżbiety!
- To był odruch samoobrony - rzekł pan Graves, patrząc na nią. - Musiałem to
uczynić albo zabić ciebie! Lodowata dziewczyno! Przeczysta westalko! Zimna, jak wasze
śniegi północne. Żegnaj.
Nie zamknął drzwi, wychodząc. Zatrzasnął je głośno, ażeby Emilka zdała sobie
sprawę, co utraciła. Gdy zobaczyła, że odchodzi rzeczywiście drogą już z drugiej strony
parkanu, odetchnęła głęboko po raz pierwszy od chwili, kiedy go ujrzała przed sobą.
- Powinnam być wdzięczna Panu Bogu - szepnęła - że nie cisnął we mnie talerzem z
poziomkami.
Weszła ciotka Elżbieta.
- Emilko! Kryształowy wazon! Wazon twojej babki Murrayowej. Stłukłaś go!
- Nie, cioteczko kochana, doprawdy nie ja. Pan Graves, pan Marek Delage Graves
stłukł twój wazon. Rzucił nim o piec.
- Rzucił nim o piec! - ciotka Elżbieta była zaskoczona. - Dlaczego rzucił nim o piec?
- Bo nie chciałam za niego wyjść za mąż - rzekła Emilka.
- Wyjść za mąż! Czy widziałaś go już przedtem?
- Nigdy.
Ciotka Elżbieta popatrzyła na szczątki kryształowego wazonu i wyszła z saloniku bez
słowa. Jest niezawodnie coś "nie w porządku" z dziewczyną, której się proponuje
małżeństwo, widząc ją po raz pierwszy. I rzuca się niewinne wazony, rozbijając je o
równie niewinne piece!
3
Ale najgorsza była ta sprawa z japońskim księciem. Ona zepsuła Murrayom całe lato.
Kuzynka Luiza Murray, która mieszkała w Japonii od lat dwudziestu, przyjechała w
odwiedziny do Gęsiego Stawu i przywiozła z sobą japońskiego księcia, syna przyjaciela
swego męża; był on nawrócony na chrystianizm dzięki jej wysiłkom. Pragnął poznać
Kanadę. Jego przybycie wywołało sensację w całej rodzinie i w okolicy. Ale ta sensacja
była niczym w porównaniu z tą, której doznała cała rodzina, stwierdziwszy, że książę
najwidoczniej zakochał się na zabój, bez pamięci, w Emilii Byrd Starr ze Srebrnego
Nowiu.
Emilka lubiła go... interesował ją... współczuła mu, gdy się buntował wobec zbyt
prezbiteriańskich nastrojów Gęsiego Stawu i Czarnowody. Rzecz jasna, że japoński
książę, nawet nawrócony, nie mógł się czuć tutaj jak u siebie w domu. Rozmawiała więc z
nim; mówił doskonale po angielsku, chodziła na przechadzki przy świetle księżyca, aż
wreszcie skośnooka, zagadkowa maska wschodnia o czarnych, lśniących jak atłas
włosach, zjawiała się co wieczór w saloniku w Srebrnym Nowiu.
Ale jeszcze nie dzwoniono na alarm, dopóki nie podarował Emilce pięknego noża do
papieru, wysadzanego drogimi kamieniami. Murrayowie przerazili się. Ciotka Luiza
rozpłakała się pierwsza. Wiedziała, co oznacza taki dar w rodzinie księcia. Nigdy nie
dawali tych kamieni kobiecie, której nie mieli zamiaru pojąć za żonę. Czy Emilka jest z
nim zaręczona? Ciotka Ruth przyjechała do Srebrnego Nowiu i zrobiła "scenę". Emilka
tak była rozdrażniona, że odmówiła wszelkich wyjaśnień. Zaczynała mieć dość
przypisywania jej przez rodzinę zamiarów, których nie miała.
- Lepiej, żebyś nie wiedziała o pewnych rzeczach - oświadczyła impertynencko ciotka
Ruth.
Zrozpaczeni Murrayowie głosili, że Emilka postanowiła zostać japońską księżną. A
jeśliby tak było... to, oni wiedzieli, co znaczy wola Emilki. Było to coś równie
przemożnego, jak postanowienie boskie. Okropne! W oczach Murrayów nie ratowała
egzotycznego konkurenta jego książęcość. Żadna Murrayówna nie pomyślałaby nawet o
związku z cudzoziemcem, cóż dopiero z Japończykiem. Ale ta była pełna temperamentu.
- Zawsze w konszachtach z jakimś osławionym młodzieńcem - syczała ciotka Ruth. -
Ale to przechodzi wszystko, o czym słyszałam kiedykolwiek. Poganin...
- Och, poganinem nie jest, Ruth - jęczała ciotka Laura ocierając łzy. - Jest... kuzynka
Luiza mówi, że jest on niezawodnie szczery, ale...
- Mówię ci, że jest poganinem! - powtórzyła ciotka Ruth. - Kuzynka Luiza nigdy
jeszcze nie zdołała nikogo nawrócić. A mąż jej jest modernistą, o ile w ogóle jest czymś!
Nie przecz mi! Żółty poganin!
- Ona ma pociąg do niezwykłości - rzekła ciotka Elżbieta z westchnieniem. Miała na
myśli ów kryształowy wazon.
Wuj Wallace orzekł, że jest to dziedziczne. Andrzej cieszył się, że los go oszczędził.
Kuzynka Luiza, czując, że rodzina potępia ją za przywiezienie tu uosobienia nieszczęścia,
wyjąkała przez łzy, że on ma nienaganne maniery i że zyskuje przy bliższym poznaniu.
- I pomyśleć, że ona mogła wyjść za mąż za pastora Jamesa Wallace'a - rzekła ciotka
Elżbieta.
W pięć tygodni później książę odjechał do Japonii. Wezwany został przez rodziców.
Ciotka Luiza postarała się o to. Podobno ułożono jakieś małżeństwo dla niego: z
księżniczką z rodziny Samuraj. Usłuchał. Ale pozostawił Emilce swój iście książęcy dar i
nikt się nie dowiedział, co sobie powiedzieli pewnej nocy o wschodzie księżyca w
ogrodzie. Emilka była trochę blada i dziwna, gdy wróciła, ale uśmiechnęła się do ciotek i
do kuzynki Luizy.
- Nie będę japońską księżną - rzekła, ocierając fikcyjne łzy.
- Emilko, obawiam się, że flirtowałaś tylko z tym biednym chłopcem - ofuknęła ją
ciotka Luiza. - Unieszczęśliwiłaś go.
- Nie flirtowałam z nim. Rozmawialiśmy o historii i literaturze... przeważnie. On
nigdy więcej myśleć o mnie nie będzie.
- Wiem, jak wyglądał, gdy czytał list swych rodziców - odparła kuzynka Luiza. - I
wiem, co znaczą drogie kamienie, podarowane kobiecie w jego ojczyźnie.
Srebrny Nów odetchnął i wszystko wróciło do dawnego trybu. Czułe, wierne oczy
ciotki Laury przestały patrzeć trwożnie, ale ciotka Elżbieta nie przestała rzewnie
wspominać pastora Jamesa Wallace'a. To było denerwujące lato! Czarnowoda szeptała,
że Emilka doznała "rozczarowania", ale twierdziła, że powinna być za to wdzięczna
Opatrzności. Nie można dowierzać tym cudzoziemcom. Może to nie był wcale książę, ten
Japończyk?
Rozdział XVIII
1
Pewnego dnia, w ostatnim tygodniu października kuzyn Jimmy zaczął orać pole na
wzgórzu. Emilka znalazła zaginiony Diament Murrayów, a ciotka Elżbieta spadła ze
schodów, prowadzących do piwnicy i złamała nogę.
Emilka stała w to ciepłe popołudnie na progu Srebrnego Nowiu i chłonęła chciwymi
oczami jesienny urok odchodzącego roku. Na drzewach nie było już liści, ale mała grusza,
stojąca jeszcze w złocistym szyku bojowym, pełna była młodych owoców. Kuzyn Jimmy
orał. Emilka pisała przez cały dzień i była zmęczona. Zeszła do ogrodu, ażeby trochę
podumać w spokoju. Przed paru dniami Jimmy ukończył roboty w ogrodzie. Emilka
usiadła na ławce i bezmyślnym ruchem zaczęła grzebać patykiem w ziemi i w pożółkłej
trawie. Coś potoczyło się i zabłysło. Emilka schyliła się i wydała lekki okrzyk. Trzymała w
ręku Zaginiony Diament, zgubiony przed sześćdziesięciu laty przez jej cioteczną babkę,
Miriam Murray.
Był to jeden ze snów jej dzieciństwa, jedno z najgorętszych jej marzeń: znaleźć
Zagubiony Diament. Ona, Ilza i Tadzio szukali go przez długie lata. Ale potem przestali o
tym myśleć. Aż tu oto był, błyszczący, piękny, przepyszny. Widocznie był dość głęboko
zakopany w ziemi i wydobył się na powierzchnię, gdy kuzyn Jimmy orał przed paru
dniami glebę dookoła Srebrnego Nowiu. Aż wreszcie został zawleczony przed tę ławkę w
ogrodzie.
To wywołało sensację w Srebrnym Nowiu. W kilka dni później odbyła się narada
familijna Murrayów, zebranych przy łożu ciotki Elżbiety, aby postanowić, co się ma stać z
Zaginionym Diamentem. Kuzyn Jimmy orzekł, że w takich razach klejnot jest własnością
tego, kto go znajdzie. Edward i Miriam Murrayowie zmarli od dawna. Dzieci nie mieli.
Diament słusznie należy się Emilce.
- Wszyscy jesteśmy spadkobiercami - rzekł wuj Wallace. - Jak słyszałem, klejnot ten
kosztował tysiąc dolarów przed sześćdziesięciu laty. Jest to piękny kamień. Należałoby go
sprzedać i wręczyć Emilce część sumy, przypadającą na jej matkę.
- Nie wolno sprzedawać klejnotów rodzinnych - rzekła ciotka Elżbieta stanowczo.
To zdanie przeważyło. Nawet wuj Wallace zgodził się, że "noblesse oblige". Wreszcie
wszyscy przyznali, że diament należy się Emilce.
- Może go nosić, zamiast naszyjnika, na łańcuszku - rzekła ciotka Laura.
- Przeznaczony był na pierścionek - odparła ciotka Ruth, byle się sprzeczać. - I nie
powinna go nosić w żadnym razie, dopóki nie wyjdzie za mąż. Tak wielki diament jest w
złym guście na szyi panny!
- Dopóki nie wyjdzie za mąż!
Ciotka Addie zaśmiała się ironicznie przy tych słowach. Dawała tym samym do
zrozumienia, że jeżeli Emilka ma czekać do swego zamążpójścia, to znaczy, że nigdy nie
będzie nosić tego diamentu. Ciotka Addie nie przebaczyła Emilce wzgardzenia jej synem.
A teraz oto Emilka ma dwadzieścia trzy lata, a żadnego możliwego konkurenta na
horyzoncie!
- Zaginiony Diament przyniesie ci szczęście, Emilko - rzekł kuzyn Jimmy. - Cieszę się,
że ci go oddali. Należał się tobie. Ale pozwolisz mi czasami potrzymać go w ręku?
Potrzymać tylko i popatrzeć na niego? Gdy tak w niego się wpatruję, odnajduję samego
siebie. Przestaję być głupim Jimmym Murrayem... jestem tym, którym być powinienem,
gdybym nie wpadł do studni. Nie mów nic o tym Elżbiecie, Emilko, tylko pozwól mi go
trzymać od czasu do czasu.
"Ulubionym moim kamieniem jest diament", pisała Emilka tegoż wieczora do Ilzy.
"Lubię wszelkie drogie kamienie z wyjątkiem turkusów. Tych nie cierpię, są to marne,
bezduszne kamienie. Perły, rubiny, szafiry, ametysty, opale... wszystkie lubię."
"A szmaragdy?" - odpisała Ilza. Było to złośliwe, pomyślała Emilka, nie wiedząc, że
jedna z mieszkanek Shrewsbury, informowała Ilzę o częstych wizytach Perry'ego w
Srebrynm Nowiu. Przyjeżdżał on, skoro tylko czas mu pozwalał. Ale nie prosił już Emilki
o jej rękę. Zdawał się być pochłonięty swą pracą zawodową. Uważano go powszechnie za
człowieka jutra, doświadczeni politycy czekali tylko na chwilę, kiedy będzie w tym wieku,
że będą mogli go wybrać do kanadyjskiego parlamentu.
- "Kto to wie? Może jeszcze zostaniesz "lady" - pisała Ilza. - Perry będzie z czasem Sir
Perrym".
Emilka uważała to za jeszcze złośliwsze, niż wzmiankę o szmaragdzie.
2
Z początku nie wyglądało bynajmniej, że Zaginiony Diament przyniósł szczęście
komukolwiek w Srebrnym Nowiu. Tego wieczora, kiedy został odnaleziony, ciotka
Elżbieta złamała nogę. Owinięta w szale, w czepcu na głowie (czepków nie nosiły już
nawet najstarsze panie w okolicy, ale ciotka Elżbieta pozostała im wierna), zeszła do
piwnicy po marmoladę dla chorej sąsiadki, którą miała niebawem odwiedzić. Potknęła
się widocznie i spadła ze schodów. Gdy ją podnieśli, okazało się, że złamała nogę. Ciotka
Elżbieta po raz pierwszy w życiu zmuszona była spędzić kilka tygodni w łóżku.
Srebrny Nów istniał naturalnie i bez jej współpracy, chociaż jej się zdawało, że to
niemożliwe. Ale zagadnienie, jak ją zająć i rozerwać, trudniejsze było niż kwestia, jak
gospodarować bez niej w Srebrnym Nowiu. Ciotka Elżbieta narzekała i skarżyła się na
swą przymusową bezczynność... nie mogła dużo czytać. Nie lubiła dużo czytać... Była
pewna, że wszystko "zejdzie na psy"... była pewna, że doktor Burnley jest "starym
głupcem"... była pewna, że Laura nigdy nie potrafi owinąć należycie jabłek... była pewna,
że ich obecny najemnik oszuka kuzyna Jimmy'ego...
- Czy chciałabyś posłuchać tej noweli, którą skończyłam dzisiaj, ciotko Elżbieto? -
spytała Emilka pewnego wieczoru. - Może się uśmiejesz.
- Czy jest mowa o jakiejś głupiej miłości? - spytała ciotka Elżbieta nieuprzejmie.
- Nie ma tam mowy o miłości w ogóle. Jest to raczej komedyjka.
- Przeczytaj. Czas zejdzie jakoś...
Emilka przeczytała nowelkę. Ciotka Elżbieta wysłuchała bez komentarzy. Ale
nazajutrz po południu spytała z pewnym wahaniem:
- Czy... jest dalszy ciąg tej noweli, którą czytałaś mi wczoraj?
- Nie.
- Szkoda. Gdyby był, chętnie bym posłuchała. To odrywa moje myśli ode mnie samej.
Ci ludzie wydawali mi się... tacy żywi. Może dlatego jestem ciekawa, co się z nimi stało -
zakończyła ciotka Elżbieta, jakby przepraszając za swą słabostkę.
- Napiszę o nich inną nowelę dla ciebie, cioteczko - przyrzekła Emilka.
Gdy jej przeczytała dalszy ciąg, ciotka Elżbieta oświadczyła, że nie miałaby nic
przeciwko trzeciej noweli o tych samych osobach.
- Zabawni są ci ludzie - rzekła. - Znałam takich w życiu. A ten mały chłopiec, Jerry
Stowe? Co się z nim dzieje, gdy jest dorosły?
3
Siedząc wieczorem przy oknie, Emilka powzięła pomysł nowej książki. Słuchała
szelestu spadających jesiennych liści i patrzyła na pierwsze płatki śniegu, z wolna
pokrywające wszystko dokoła.
W ciągu dnia otrzymała list od Ilzy. Obraz Tadzia "Uśmiechnięta dziewczyna",
wystawiony w MOntrealu, wywołał tam istną sensację i został przyjęty przez "Salon"
paryski.
"Wróciłam znad morza w porę, zdążyłam go jeszcze obejrzeć w przeddzień zdjęcia z
tutejszej wystawy i wysłania do Francji" - pisała Ilza. "To jesteś ty, Emilko, zupełnie ty.
Jest to ów dawny szkic, którego nie zwróciła ci za życia ciotka Nancy, pamiętasz? Taka
zła byłaś o to. Zobaczyłam twój uśmiech, stanąwszy przed płótnem Tadzia. Krytyka
chwali jego koloryt, technikę, wyczucie i inne "fachowe" szczegóły. Ktoś powiedział już
mniej specjalistycznym żargonem, zrozumiale i dla mnie: "Uśmiech tej dziewczyny stanie
się równie sławny, jak uśmiech Mony Lizy". Tysiąc razy widziałam ten uśmiech na twych
ustach, Emilko, zwłaszcza gdy widziałaś tę rzecz niewidzialną, którą nazwałaś twym
"promykiem". Tadzio uchwycił świetnie ów wyraz. Nie jest to drwiący uśmiech Mony
Lizy, lecz słodki uśmieszek dziewczęcia, które ma jakąś figlarną tajemnicę i ma zamiar ją
wyjawić przyjaciółce lub przyjacielowi. Doznajemy wrażenia, że tajemnica ta
uszczęśliwiłaby każdego, kto by ją posłyszał, jest w tym uśmiechu jakiś odwieczny szept...
Jest to złudzenie, wywołane pędzlem artysty, gdyż ty niezawodnie znasz tę tajemnicę
równie mało, jak my wszyscy. Ale ten uśmiech nasuwa tę myśl, podobnie jak twój
uśmieszek. TAk, twój Tadzio jest genialny, ten wyraz twej twarzy, pochwycony przez
niego jest tego najlepszym dowodem. Czego doznajesz, Emilko, stwierdzając, że jesteś
natchnieniem geniusza? Ja bym oddała kilka lat życia za taki hołd."
Emilka nie wiedziała, czego doznaje. Ale odczuwała raczej gniew. Jakim prawem
Tadzio, który wzgardził jej miłością i nie dbał o jej przyjaźń, malował ją, wystawiał jej
uśmiech, jej duszę na widok publiczny? Zapewne powiedział jej, gdy byli dziećmi, że ma
zamiar to uczynić, a ona zgodziła się chętnie. Ale od tej pory wszystko się zmieniło.
Wszystko.
A co do tej noweli, co do której ciotka Elżbieta okazywała kompleks Olivera Twista...
Może by napisać jeszcze jedną z tego cyklu... wtem przyszła jej ta myśl do głowy: dlaczego
nie miałaby napisać całej książki? Nie takiej jak "Sprzedawca Snów", naturalnie. To
wspaniałe natchnienie nie mogło przyjść powtórnie. Ale momentalnie Emilka ujrzała
oczami duszy tę nową książkę przed sobą... dowcipny, iskrzący się humorem fragment
komedii ludzkiej. Zbiegła na dół do ciotki Elżbiety.
- Cioteczko, czy chciałabyś, żebym napisała całą książkę o tych ludziach, którzy
występują w moich nowelach? Napisałabym ją tylko dla ciebie. Codziennie jeden
rozdział.
Ciotka Elżbieta starannie ukryła swe zainteresowanie tym przedmiotem.
- Możesz, jeżeli masz ochotę... Nie mam nic przeciw temu. Chętnie posłucham
dalszego ciągu ich przeżyć. Ale słuchaj! Nie wolno ci wziąć na wzór żadnego z sąsiadów!
Emilka nie potrzebowała wzorów z sąsiedztwa. Postaci galopowały tłumnie w jej
wyobraźni, domagając się tylko nazwisk i miejsc zamieszkania. Śmiały się i płakały,
skakały i tańczyły, a nawet trochę się podkochiwały, tu i ówdzie. Ciotka Elżbieta
tolerowała tę dozę miłości, wychodząc z założenia, że nie ma powieści bez tych epizodów.
Emilka czytała co wieczór po jednym rozdziale, a ciotka Laura i kuzyn Jimmy
dopuszczeni byli do tych czytanek, przeznaczonych dla ciotki Elżbiety. Kuzyn Jimmy był
zachwycony. Jego zdaniem była to najpiękniejsza opowieść, jaką czytał kiedykolwiek w
życiu.
- Czuję się znów młody, gdy słucham o tych ludziach - rzekł.
- Czasami śmiać mi się chce, a czasami na płacz mi się zbiera - przyznała ciotka
Laura. - Nie mogę usnąć, bo zastanawiam się, co się stanie z tą rodziną w następnym
rozdziale.
- Mogło by być gorzej - raczyła pochwalić ciotka Elżbieta. - Ale chciałabym, żebyś
mogła wykreślić to, co piszesz o brudnych półmiskach i talerzach. Pani Karolowa Frost z
Gęsiego Stawu weźmie to do siebie. Ona ma zawsze brudne talerze.
- Gloria w książce jest zabawna i miła - komentował z powagą kuzyn Jimmy - ale w
życiu nie byłaby sympatyczna. Zbytnio dba o zbawienie świata. Powinna się zabrać do
czytania biblii.
- Nie lubię również Cissy - rzekła z żalem ciotka Laura. - Ma ona taki drażniący
sposób mówienia.
- Płocha istota - rzuciła ciotka Elżbieta.
- Nie mogę znieść starego Jesse Applegatha - rzekł kuzyn Jimmy z irytacją. -
Mężczyzna, który może kopnąć kota, ażeby dać ujście swojej złości! Uszedłbym
dwadzieścia mil drogi, byle mu dać w tę szatańską twarz. Ale, mam nadzieję, że on umrze
przedtem.
- Albo się poprawi - szepnęła miłosiernie ciotka Laura.
- Nie, nie, on się nie poprawi - rzekł kuzyn Jmmy niechętnie. - Zabijcie go, o ile to jest
potrzebne, ale go nie przerabiajcie na lepszy charakter. Chciałbym, żebyś tylko zmieniła
kolor oczu małej Peg. Nie lubię i nigdy nie lubiłem zielonych oczu.
- Nie mogę ich zmienić. Są zielone - zaprotestowała Emilka.
- No, to przynajmniej zdejmij okulary Abrahamowi - prosił kuzyn Jimmy. - On mi się
podoba. Taki jest wesół. Czy on nie może obejść się bez okularów, Emilko?
- Nie - zabrzmiała stanowcza odpowiedź - on nie może się bez nich obejść.
Dlaczego oni nie rozumieją? Abraham musiał mieć okulary, nosił okulary od dawna...
ona nie może tego zmienić.
- Czas już, żebyśmy sobie przypomnieli, że ci ludzie nigdy nie istnieli naprawdę -
burknęła ciotka Elżbieta.
Ale pewnego razu (Emilka zaliczyła to do swoich największych sukcesów) ciotka
Elżbieta roześmiała się serdecznie. Tak się zawstydziła, że już nawet nie uśmiechnęła się
do końca tego wieczoru.
- Elżbiecie się zdaje, że Pan Bóg nie lubi słyszeć naszego śmiechu - szepnął kuzyn
Jimmy do Laury. Gdyby Elżbieta nie leżała ze złamaną nogą, Laura uśmiechnęłaby się. A
w tych okolicznościach byłoby to, jej zdaniem, nadużyciem sytuacji.
Kuzyn Jimmy, schodząc ze schodów, kiwał głową i mruczał:
- Jak ona to robi? Jak ona to robi! Ja umiem pisać poezje... ale to! Ci ludzie są jak
żywi.
Jeden z nich był zbyt żywy zdaniem ciotki Elżbiety.
- Ten Mikołaj Applegath zanadto przypomina starego Douglasa Courcy ze
Shrewsbury - rzekła. - Mówiłam ci, żebyś nie brała wzorów z życia.
- Przecież ja nigdy nie widziałam Douglasa Courcy.
- To zupełnie on. Nawet Jimmy to zauważył. Musisz to wykreślić, Emilko.
Ale Emilka stanowczo odmówiła wykreślenia tej postaci. Stary Mikołaj był jedną z
najlepszych postaci w książce. A ona była nią w tym okresie całkiem pochłonięta. Pisanie
tego utworu nie było tak radosne, tak zachwycająco ciekawe jak proces powstawania
"Sprzedawcy Snów", ale było nader zajmujące. Zapomniała o wszelkich
nieprzyjemnościach i zawodach, pisząc tę opowieść... Skończyła ostatni rozdział tego
dnia, w którym zdjęto łubki z nogi ciotki Elżbiety i przeniesiono ją na szezlong, stojący w
kuchni.
- Tak, twoja powieść dopomogła mi wyzdrowieć - przyznała ciotka Elżbieta. - Cieszę
się, że jestem tutaj, gdzie mogę przynajmniej dojrzeć wszystkiego. Co zamierzasz zrobić z
tą książką? Jak ją nazwiesz?
- "Moralność Róży".
- Nie sądzę, aby to był dobry tytuł. Nie rozumiem, co to znaczy. Nikt nie będzie
wiedział.
- Nie szkodzi. To jest nazwa tej książki.
Ciotka Elżbieta westchnęła.
- Nie wiem po kim odziedziczyłaś upór, Emilko. Doprawdy, pojęcia nie mam. Nigdy
nie posłuchasz niczyjej rady. Wiem, że państwo Courcy zerwą z nami wszelkie stosunki
po wyjściu w druku tej książki.
- Ta książka nie ma szans ujrzenia światła dziennego - rzekła Emilka ponuro. -
Wydawcy odeślą mi ją ze słodkimi wyrazami, dając do zrozumienia, że "piekło jest
wybrukowane mymi dobrymi chęciami".
Ciotka Elżbieta nigdy nie słyszała dotychczas tego wyrażenia. Pomyślała, że Emilka
jest jego autorką i była zgorszona.
- Emilko - rzekła surowo - nie życzę sobie słyszeć więcej takiego zwrotu w twych
ustach. Nie dziwiłby mnie on w ustach Ilzy. Biedna dziewczyna pokutuje za brak opieki w
okresie swego pierwszego dzeiciństwa. Nie możemy jej sądzić naszą miarą. Ale
Murrayowie ze Srebrnego Nowiu nie klną.
- To nie było przekleństwo, to był tylko cytat i to dość znany, ciotko Elżbieto -
odrzekła Emilka bezdźwięcznym głosem.
Była zmęczona... trochę znużona wszystkim. Zbliżało się Boże Narodzenie, czekała ją
długa, surowa zima, pusta, bez żadnej radości... Nic jej nie nęciło, nawet znalezienie
wydawcy "Moralności Róży".
4
Niemniej przepisała ją na maszynie i posłała do wydawcy. Rękopis wrócił. Posłała go
do drugiego, do trzeciego wydawnictwa. Wracał. Przepisała po raz drugi, gdyż zaczął się
drzeć i zacierać. Znów odesłano go z powrotem. Wciąż wysyłała na nowo w świat swe
dzieło i wciąż otrzymywała zwroty od wszystkich możliwych wydawców. Nie wiem już, ile
razy przepisała całość na maszynie.
Co najgorsze, to oburzenie i współczucie otoczenia. Mieszkańcy Srebrnego Nowiu
wiedzieli o każdej wysyłce i o każdym zwrocie, a uwagi ich sprawiały jej nieraz przykrość.
Kuzyn Jimmy taki był zmartwiony, że nie mógł jeść, ilekroć przychodziła gruba koperta z
poczty. Przyszło jej na myśl posłać rękopis do Nowego Jorku, do panny Royal, z prośbą o
użycie jej wpływów. Ale duma Murrayowska nie pozwoliła Emilce wykonać tego zamysłu.
Gdy wreszcie następnej jesieni wrócił rękopis od ostatniego wydawcy, jaki figurował w jej
spisie, Emilka nawet nie otworzyła koperty. Wrzuciła ją, zamkniętą do szuflady biurka.
- Oto koniec tych prób... i moich wszystkich marzeń. Będę pisywać wyłącznie do
czasopism i zarabiać na utrzymanie.
Przynajmniej wydawcy czasopism byli wdzięczniejszą publicznością, niż wydawcy
książek. Jak mówił kuzyn Jimmy, mieli widocznie więcej oleju w głowie. Książki jej
daremnie szukały wydawcy, natomiast tamta jej klientela wzrastała z każdym dniem.
Spędzała długie godziny przy biurku i cieszyła się choć tą jednostronną twórczością. Ale
wiedziała, że jest dużo chybionych utworów między jej nowelami, przeznaczonymi dla
czasopism. Nie mogła wspiąć się wyżej, ku szczytom. Wierzchołki były nie do osiągnięcia.
Zarabiać! Oto wszystko. Zarabiać na życie w sposób bezwstydnie łatwy, zdaniem ciotki
Elżbiety.
Panna Royal napisała jej szczerze, że obniża poziom swej twórczości.
- Wpadasz w rutynę, Emilko - ostrzegała ją. - Podziw ciotki Laury i kuzyna
Jimmy'ego jest dla ciebie niebezpieczny. Powinnaś być tutaj, wciągnęlibyśmy cię na
wyżyny.
Gdyby pojechała przed sześciu laty z panną Royal do Nowego Jorku, czy nie
znalazłaby wydawcy dla swej książki? Czy znaczek pocztowy i stempel małej
prowincjonalnej mieściny nie działał na jej niekorzyść: "bo i cóż może wyjść ciekawego z
takiej dziury?"
Może! Może słuszność miała panna Royal. Ale cóż z tego?
Na lato nikt nie przyjechał do Czarnowody. To znaczy: nie przyjechał Tadzio Kent.
Ilza znów była w Europie. Dean Priest zamieszkał na stałe na wybrzeżu Oceanu
Spokojnego. Życie w Srebrnym Nowiu płynęło zwykłym trybem. Z tą jedynie różnicą, że
ciotka Elżbieta kulała trochę, a kuzyn Jimmy nagle osiwiał, w ciągu jednej nocy, rzekłbyś.
Wszyscy się starzeli. Ciotka Elżbieta miała prawie 70 lat. A po jej śmierci Srebrny Nów
przechodził na własność Andrzeja. Już teraz przybierał on pozę właściciela, gdy tu
przyjeżdżał. Nie miał zresztą zamiaru mieszkać tutaj, ale chciał, żeby wszysto było w
dobrym stanie na wypadek, gdyby chciał sprzedać siedzibę Murrayów.
- Te stare lombardzkie drzewa należy wreszcie wyciąć - rzekł Andrzej do wuja
Olivera. - One są niemodne. A to pole pełne małych świerczków, winno zostać
oczyszczone, należałoby je wyplenić.
- Ten ogród warzywny powinien być też starannie utrzymywany - rzekł wuj Oliver. -
Wygląda jak dżungla raczej, niż jak ogród warzywny. Drzewa są zbyt stare, należałoby je
ściąć. Jimmy i Elżbieta są zbyt wiekowi, zbyt konserwatywni. Nie wyciągają z tego
folwarku ani połowy tych dochodów, które mógłby im przynieść.
Emilka, słysząc to, zacisnęła pięści. Patrzeć oczami duszy chociażby na
zbezczeszczenie Srebrnego Nowiu, słuchać o ścinaniu jej ukochanych starych drzew, o
"plenieniu" ślicznych małych świerków, między którymi rosło pełno poziomek... to było
nieomal ponad siły.
- Gdybyś była wyszła za Andrzeja, Srebrny Nów należałby do ciebie - rzekła ciotka
Elżbieta z goryczą. Emilka powtórzyła jej, co usłyszała.
- Ale te same zmiany zostałyby wprowadzone - rzekła Emilka. - Andrzej nie pytałby
mnie o zdanie. On uważa, że mąż jest głową domu.
- Skończysz niebawem dwadzieścia cztery lata - rzekła ciotka Elżbieta.
A propos czego?....nv
Rozdział XIX
1
1 października 19...
Dzisiaj po południu siedziałam przy oknie w moim pokoju i pisałam nowelę dla
jednego z czasopism, obserwując od czasu do czasu dwa szczygły w ogrodzie. Szeptały
sobie tajemnice do ucha przez kilka godzin. Przez parę minut rozmawiały poważnie, po
czym cofnęły się i przyjrzały sobie wzajemnie, kiwając zabawnie łebkami, jakby dziwiąc
się temu, co usłyszały. Widocznie jakiś nowy skandal wydarzył się w ptasim królestwie.
2
10 października, 19...
Wieczór był cudny. Weszłam na wzgórze i przechadzałam się w lesie. Dopiero o
zmierzchu zaczęłam z wolna kierować się ku domowi. Byłam sama, ale nie samotna.
Byłam królową festynu. Rozmawiałam w myśli z fikcyjnymi znajomymi i tyle wymyśliłam
aforyzmów, że sama byłam przyjemnie zdziwiona moją pomysłowością.
3
28 października, 19...
Dzisiaj wyszłam pod wieczór na jedną z mych długich przechadzek. Ocean rozbijał się
o nadbrzeżne skały; ciężkie żółte chmury zwisały nisko nad ziemią i nad bezmiarem wód.
Cały krajobraz wyglądał, jakby czekał na sąd ostateczny.
Poczułam się okrutnie samotna.
Jakąż zmienną, nastrojową istotą jestem!
- Zwariowaną - jak mówi ciotka Elżbieta.
- Pełną temperamentu - jak twierdzi Andrzej.
4
5 listopada, 19...
Pogoda jest teraz zmnienna, a dziś już wręcz tragiczna. Jest mi niewymownie ciężko
na duszy.
5
23 listopada, 19...
Dziś jest drugi z kolei dzień deszczowy, ponury, jesienny dzień. W tym roku deszcz
pada przez cały niemal listopad. Dzisiaj nie było poczty. Jesteśmy odcięci od świata. Mgła
i ciemności wdarły się w moją duszę i odebrały mi wszelką energię.
Nie mogłam czytać, jeść, spać, pisać, ani nic w ogóle robić, chociaż zmuszałam się do
pracy i do normalnego trybu życia. Nic nie pomaga, czuję się złamana, wyczerpana,
nudzę się sama z sobą.
Stanę się melancholiczką, jeżeli to dłużej potrwa! Już! Już mi lepiej po tym
wyładowaniu buntu i żalu. Ulżyłam swoim nerwom. Wiem, że w każdym istnieniu
zdarzają się takie dni depresji i zniechęcenia, kiedy wszystko w życiu zdaje się tracić sens
i smak. Podczas najbardziej rozsłonecznionego dnia widzimy chmurki na horyzoncie. Ale
nie należy zapominać, że słońce świeci zawsze za chmurkami, że ono jest.
Jak to łatwo być filozofem... Na papierze!
(Gdy jesteś wystawiona na deszcz i zimno, czy rozgrzewa i suszy cię myśl o słońcu,
które przecież jest zawsze?).
Bogu dzięki, nie ma dwóch dni, które byłyby zupełnie do siebie podobne!
6
3 grudnia, 19...
Zachód słońca był dzisiaj burzliwy, zakłócony wichrem i niespokojną grą obłoków.
Siedziałam w oknie i przyglądałam się temu zjawisku. W głębi ogrodu było bardzo
ciemno, ale widać było cienie w powietrzu: był to taniec zwiędłych liści, miotanych
wiatrem. Żal mi tych liści, patrzyłam na nie ze współczuciem, a wiatr nie dawał im
spokoju. Biedne liście! Dlaczego nie mają odpocząć (ja również?), skoro życie ich już
minęło?
Nie mam wiadomości od Ilzy. Widocznie i ona zapomniała o mnie.
7
10 stycznia 19...
Dziś, gdy wracałam z poczty z trzema czekami z trzech różnych redakcji,
stwierdziłam, że zima też ma swój urok. Tak było tu cicho i spokojnie! Zachód słońca taki
był cudowny z różowym odblaskiem na śniegu, a srebrny księżyc mrugał figlarnie ponad
Czarowną Górą, dając mi przyjazne znaki.
Jaki wpływ mogą wywrzeć trzy redakcje na światopogląd człowieka?
8
Noce są zimne i długie, a dzień ogranicza się do kilku szarych godzin.
Pracuję i myślę, że wraz z mrokiem smutek zstępuje do mej duszy. Nie mogę bliżej
określić tego uczucia. Jest ono okropne, gorsze niż ostry ból. O ile mogę to ująć w słowa,
odczuwam wielkie, bezgraniczne zmęczenie. Nie jest to zmęczenie fizyczne, ani
umysłowe, lecz raczej zmęczenie uczuć, połączone ze straszną obawą przyszłości,
wszelkiej przyszłości, nawet szczęśliwej. Nie! Ja szczęśliwej przyszłości boję się bardziej
niż innej. Bo wydaje mi się w tym dziwnym, obecnym nastroju, że szczęśliwa przyszłość
wymaga większego wysiłku z mej strony, więcej energii, niż zdołałabym wykrzesać z
siebie. Strach szepcze mi, że zbyt wiele miałabym kłopotu ze zdobywaniem szczęścia.
Bądźmy szczerzy... tego dziennika nikt nie będzie czytał. Wiem dobrze, co mnie dręczy.
Dzisiaj, porządkując na strychu, znalazłam w moim starym kufrze paczkę listów, które
Tadzio napisał do mnie w ciągu pierwszego roku, spędzonego w Montrealu. Byłam tak
głupia, że wszystkie przeczytałam powtórnie.
To było szaleństwo z mojej strony. Teraz pokutuję... Takie listy mają okropną moc
wskrzeszania przeszłości. Otaczają mnie duchy i upiory... widma minionych radości.
9
5 lutego 19...
Życie nie wydaje mi się tym samym, co dawniej. Coś odeszło. Nie jestem
nieszczęśliwa. Ale życie wydaje mi się sprawą negatywną. Cieszę się nim zasadniczo i
miewam piękne chwile. Mam powodzenie (przynajmniej pewnego rodzaju), coraz
większe uznanie, mam dużo zainteresowań i przyjemności; ale, mimo wszystko,
odczuwam przygnębiającą pustkę.
Może z wiosną minie mi to ujemne samopoczucie. Gdy będę mogła przechadzać się,
podziwiać piękno przyrody, wspinać się na wzgórza, skąd roztacza się widok na szerszy
świat... ach! Ileż cudów jest dokoła mnie! Znów mnie wówczas oczarują...
10
6 lutego 19...
Przyjechał ze Shrewsbury Kacper Frost. Nie sądzę, żeby jeszcze raz nas odwiedził po
naszej wczorajszej rozmowie. Powiedział mi, że mnie kocha "wieczną, nieprzemijającą
miłością". Ale ja uważam, że wieczność w towarzystwie Kacpra byłaby przydługa. Ciotka
Elżbieta będzie trochę rozczarowana, biedaczka kochana! Lubi ona Kacpra, a Frostowie
są "dobrą rodziną". Ja też go lubię, ale on jest zbyt afektowany i drewniany.
- Czy chciałabyś mieć wielbiciela_łobuza? - spytała ciotka Elżbieta.
Zakłopotałam się. Nie, nie chciałabym.
- Ale przecież istnieje złoty środek - zaprotestowałam.
- Panna nie powinna mieć zbyt wielkich wymagań, gdy...
Pewna jestem, że ciotka Elżbieta chciała powiedzieć:
- Gdy zbliża się do dwudziestego piątego roku życia.
Ale zmieniła w ostatniej chwili zamiar i dodała:
- Gdy sama bynajmniej nie jest doskonałością.
Chciałabym, żeby pan Carpenter żył i mógł słyszeć kursywę ciotki Elżbiety. Zabójcza!
11
1 marca 19...
Cudna muzyka wieczorna dochodzi do mego ucha z gaiku Wysokiego Jana. Nie, już
nie Wysokiego Jana!
Jest to gaik Emilii Byrd Starr!
Kupiłam go dzisiaj za pieniądze otrzymane za moje ostatnie nowele. I teraz należy on
do mnie... do mnie... jest mój... mój... mój... mój. Wszystko, co w nim się znajduje, należy
do mnie, blaski księżyca, gracja sosen, kwiatuszki wiosenne, światło gwiazd, muzyka
wichru. Nikt nie może go wyciąć, ani zbezcześcić żadnym sposobem.
Taka jestem uszczęśliwiona! Wiatr jest moim przyjacielem, a gwiazda wieczorna
moją koleżanką.
12
23 marca 19...
Czy istnieje dźwięk na świecie, smutniejszy i bardziej przejmujący lękiem, niż
zawodzenie wichru za oknami w ciemną noc, podczas śnieżnej zadymki? Brzmi to jak
krzyk nieszczęśliwych kobiet, dawno zmarłych, zapomnianych przez potomność,
przypominających nam się tym bolesnym krzykiem. Moje własne minione zmartwienia
dźwięczą tej nocy mocniej w sercu i odzywają się, niczym echo, w odpowiedzi na tę
przeciągłą skargę wichrów. Wiatr nocny jest wędrującą duszą przeszłości. W przyszłości
nie ma udziału i dlatego jest żałobny.
13
10 kwietnia 19...
Dzisiaj czuję się bardziej sobą, niż kiedykolwiek od dłuższego czasu. Poszłam na
Czarowną Górę. Poranek był łagodny, cichy, przepojony wiosennymi zapachami.
Wszystko jest młode. Kwiecień nie może być stary. Świerki są takie zielone, tak
pobłażliwie spoglądają na mchy, usłane kornie u ich stóp.
- Jesteś moją - wołało morze do Czarnowody.
- Do nas też ona należy - odrzekły wzgórza.
- Ona jest moją siostrą - upomniała się rzeczka.
Wtem rozbłysnął "promyk", mój ukochany promyk, który tak rzadkim był we mnie
gościem w ciągu tych ostatnich miesięcy. Czy przestanę go odczuwać w ogóle, gdy się
zestarzeję? Czy będzie mnie wówczas interesował tylko "chleb powszedni"?
Może, ale dzisiaj poczułam promyk i zdałam sobie sprawę z mojej nieśmiertelności.
Wolność jest skarbem duszy.
"Natura nigdy nie zdradza serca, które ją kocha".
Ona zawsze nas leczy z odniesionych ran, skoro się do niej zwracamy z pokorą.
Zniknęły dręczące wspomnienia i niezadowolenie. Spostrzegłam nagle, że czeka na mnie,
tuż, tuż, za progiem, dawna radość życia.
Żaby rechoczą dzisiaj. Dlaczego "żaba" jest takim zabawnym, kochanym, ślicznym,
niedorzecznym wyrazem?
14
15 maja, 19...
Wiem, że po śmierci będę spać pod trawą spokojnie latem, jesienią i zimą, ale z
nadejściem wiosny serce moje ożywi się, odpowie szeptem na głosy, nawołujące zewsząd.
Wiosna i poranek śmieją się wzajem do siebie codziennie, a ja dzisiaj wyszłam o świcie i
utworzyłam z nimi trio.
Ilza napisała dziś do mnie. Mały, krótki liścik. Przyjeżdża do domu.
- Tęsknię, czuję nostalgię - pisze. - Czy ptaki śpiewają jeszcze w Czarnowodzie, czy
fale szumią jeszcze za wydmami? Tęsknię do nich. I pragnę ujrzeć księżyc nad ogrodem
warzywnym, księżyc, na którego wschód czekaliśmy z utęsknieniem, będąc dziećmi. I
ciebie pragnę zobaczyć. Listy są takie niewystarczające. Tyle jest rzeczy, o których
chciałabym pomówić z tobą! Czy wiesz, że czuję się dzisiaj trochę stara. Ciekawe uczucie!
Ona nigdy nie wspomina o Tadziu. Ale pyta w liście: "Czy prawdą jest, że Perry Miller
jest zaręczony z córką sędziego Elmana?!
Nie sądzę. Ale sama pogłoska jest dowodem, dokąd już zaszedł Perry."
Rozdział XX
1
W dwudziestym czwartym roku życia Emilka postanowiła otworzyć list, który
napisała, mając lat czternaście, do siebie, mającej lat czteredzieści. Uważała, że do
czterdziestego roku stanowczo zbyt długo byłoby czekać, że może go wcale nie dożyje...
Prawdopodobnie.
Nie był to zabawny list, na który była przygotowana. Siedziała długo przy oknie,
patrząc na gaik Wysokiego Jana, jak go stale nazywano z przyzwyczajenia. Co wyskoczy z
tego listu, gdy go otworzy? Upiór pierwszej młodości? Ambicji? Przebrzmiałej miłości?
Utraconej przyjaźni? Emilka czuła, że powinna raczej spalić ten list, niż go czytać. Ale to
byłoby tchórzostwem. Trzeba patrzeć prawdzie w oczy, nawet jeżeli przybiera ona postać
duchów. Szybkim ruchem rozcięła kopertę.
Tak, przypomina sobie tę różę zasuszoną, której płatki spadają jej na kolana. Tadzio
przyniósł jej tę różę pewnego wieczoru, gdy byli dziećmi i bawili się razem. Taki był
dumny z tej róży! Podarował mu ją dr Burnley. Wyrosła na krzewie, na którym już od
dawna nic nie kwitło. Jego matka zazdrosna była o ten kwiatek. Tadzio przyniósł go
Emilce, a ona trzymała ją jak mogła najdłużej w wodzie, po czym zasuszyła w tym oto
liście. Włożyła ją między kartki zapisanego papieru, ucałowawszy uprzednio... pamięta...
Zapomniała tylko, że znajdzie tu ową różę, otwierając kopertę. List przepełniony jest
zapachem kwiatu, zwiędłego, jak ich młodzieńcze marzenia...
Ten list jest głupi, romantyczny. Tak surowo sądzi go Emilka. Śmieje się przy
niektórych ustępach. Jaki głupi, jaki sentymentalny... jaki zabawny! Czy istotnie była
dość młoda, pisząc te słowa, aby móc sobie pozwolić na podobne nonsensy?
- Czy napisałaś twoją wielką książkę? - pytała czternastoletnia. - Czy dosięgnęłaś
alpejskiego szczytu? Och, dorosła Emilko, zazdroszczę ci. To musi być cudowne być tobą.
Czy spoglądasz na mnie z politowaniem i wyższością? Czy jesteś kobietą dorosłą,
zamężną, otoczoną dziećmi, czy mieszkasz w Domu Rozczarowanym z Tym - co wiesz?
Tylko błagam cię, nie bądź skąpa, droga Dorosła i bądź dramatyczną. Ubóstwiam
dramatyczne rzeczy i dramatycznych ludzi. Czy jesteś panią .....? Jakie nazwisko wypełni
to puste miejsce? Och, droga Dorosła, wkładam tu pocałunek dla Ciebie i garść blasków
księżycowych, i duszę jednej z róż, i słodycz jednego ze wzgórz zielonych i pęczek fiołków.
Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa, sławna i piękna. I mam nadzieję, że nie zapomniałaś
zupełnie
twej głupiutkiej
Dawnej Samej Siebie.
Emilka odłożyła list na bok.
- Takie głupstwa! - rzekła pogardliwie.
Siedziała z głową opartą o biurko. Głupi, rozmarzony, szczęśliwy, nieświadomy,
czternastolatek! Myślała, że coś pięknego i wielkiego niezawodnie czeka ją w przyszłości.
Była pewna, że osiągnie szczyty. Pewna, że marzenia się ziszczają. Głupiutka
czternastoletnia! A przecież ona umiała być szczęśliwą.
"Zazdroszczę ci - powtórzyła Emilka. - Żałuję, że otworzyłam twój list, głupiutki
czternastolatku! Wracaj wstecz, cofnij się w swą przeszłość i nie przychodź do mnie
więcej, nie urągaj mi. Spędzę z twego powodu bezsenną noc. Będę leżeć i litować się nad
samą sobą.
Na schodach rozległy się kroki. Przeznaczenia. Emilka sądziła, że są to tylko kroki
kuzyna Jimmy'ego.
2
Przynosił list. Cienką kopertę. Gdyby Emilka nie była pochłonięta swoją przeszłością
sprzed lat dziesięciu, byłaby zauważyła, że oczy kuzyna Jimmy'ego błyszczały, jak oczy
kota, że był widocznie rozradowany. Z roztargnieniem podziękowała mu za list i wróciła
do biurka zamyślona. Kuzyn JImmy pozostał w głębi pokoju, w półcieniu. Czekał, aby
otworzyła list, ale ona wrzuciła go niedbałym ruchem do szuflady i podeszła do okna.
Kuzyn Jimmy szalał z niecierpliwości.
Po kilku minutach Emilka zwróciła się ku niemu z westchnieniem i sięgnęła po list.
- O ile nie bardzo się mylę, droga Emileczko, przestaniesz wzdychać, przeczytawszy
ten list - mruknął kuzyn Jimmy, rozradowany.
Emilka spojrzała na firmę. Zdziwiona była, czego od niej może chcieć Wareham
Publishing Comp. * Wielki Wareham! Najstarsze i najważniejsze wydawnictwo w
Ameryce! Zapewne przysyłają jej jakiś okólnik. Spojrzała na treść i... zdumiała się. Z
niedowierzaniem patrzyła na maszynowe pismo, leżące przed nią. Kuzyn Jimmy tańczył i
skakał w korytarzu...
Towarzystwo Wydawnicze Warehama.
- Nie rozumiem - szepnęła Emilka.
"Droga panno Starr,
z przyjemnością zawiadamiamy Panią, że nasi recenzenci wydali przychylną opinię o
pani "Moralności Róży". O ile będziemy mogli dojść do porozumienia co do warunków, z
prawdziwą radością umieścimy tę książkę na naszej jesiennej liście. Radzibyśmy również
usłyszeć o dalszych planach twórczych łaskawej Pani.
z szacunkiem
(podpis)"
- Nie... rozumiem - powtórzyła Emilka głośniej.
Kuzyn Jimmy nie wytrzymał... Wrócił do pokoju i zaczął krzyczeć: "Hurra!" Emilka
podbiegła do niego.
- Kuzynie Jimmy, co to znaczy? Ty wiesz coś o tym... jak to się dzieje, że Wareham w
ogóle zna moją książkę?
- Czy przyjęli ją? Będą ją drukować? - spytał Jimmy.
- Tak. A ja nigdy nie posłałam im rękopisu. Nie sądziłam, żeby to miało cel.
Wareham! Czy ja śnię?
- Nie. Powiem ci prawdę. Nie gniewaj się Emilko. Elżbieta kazała mi sprzątnąć strych
w zeszłym tygodniu, pamiętasz? Znalazłem twój rękopis, między innymi szpargałami.
Zacząłem czytać. Elżbieta skrzyczała mnie, bo obiad był już gotów, a strych nie był
sprzątnięty. Ależ była zła! Ale ja nie zważałem na nią. Pobiegłem jeszcze tego samego
dnia na pocztę i wysłałem rękopis. Posłałem do Warehama, bo o tym wydawcy zawsze
słyszałem, od najwcześniejszego dzieciństwa. Włożyłem rękopis do pudełka, bo nie
wiedziałem, jak się to robi...
- Czy dołączyłeś znaczki na zwrot? - spytała Emilka, przerażona.
- Nie. Nie pomyślałem o tym. Może dlatego przyjęli twoją książkę. Może inne firmy
odsyłały ci rękopisy, bo miały znaczki na przesyłkę.
- Chyba nie.
Emilka zaśmiała się, ale spostrzegła, że płacze.
- Emileczko, nie gniewasz się na mnie, co?
- Nie... nie... drogi, kochany kuzynie... ale taka jestem oszołomiona, że nie wiem, co
powiedzieć. Wareham! Boże mój!
- Czekałem wciąż na pocztę od tej pory - chichotał kuzyn Jimmy. - Elżbieta myśli, że
już zupełnie zwariowałem. Gdyby rękopis był wrócił, byłbym go ukrył na strychu, nie
byłabyś o niczym wiedziała... Ale gdy ujrzałem cienką kopertę przypomniałem sobie, że
według ciebie cienka koperta zawsze przynosi dobre wiadomości... Droga Emileczko, nie
płacz!
- Nie mogę nie płakać... ach, tak żałuję, że cię niesłusznie skrzywdziłam, maleńki
czternastolatku. Nie byłaś głupia... byłaś mądra... wiedziałaś.
- Uderzyło jej trochę do główki - rzekł kuzyn Jimmy do siebie samego. - Nic
dziwnego... po tylu zwrotach... Ale niebawem przyjdzie do równowagi i będzie znów
całkiem rozsądna.
Rozdział XXI
1
Tadzio i Ilza przyjechali w lipcu do domu na dziesięć dni zaledwie. Jak się to dzieje,
zachodziła w głowę Emilka, że oni stale przyjeżdżają razem? To nie mógł być zbieg
okoliczności. Bała się tych odwiedzin i pragnęła, żeby już było po wakacjach. Miło będzie
pogadać z Ilzą. Ilza nigdy nie stanie się dla niej obcą. Wszystko jedno, jak długo się nie
widzą, skoro tylko zobaczą się znowu, Emilka odnajdzie swoją kochaną Ilzę. Ale Tadzia
nie chciała widzieć. Tadzia, który o niej zapomniał. Który nie napisał do niej ani razu od
swej ostatniej bytności. Tadzia, który był już sławny jako portrecista pięknych kobiet.
Tak sławny i tak pełen chwały - jak pisała Ilza - że zamierza porzucić dział ilustracyjny w
czasopismach. Emilka dowiedziała się o tym z pewną ulgą. Nie będzie już się obawiała
otwierać zeszytu czasopism, przychodzących do Srebrnego Nowiu, nie będzie już się bała,
że ujrzy znów swą własną twarz, swoje spojrzenie, swój uśmiech, a w rożku, na dole,
podpis: "Fryderyk Kent". Zawsze doznawała w tych chwilach wrażenia, że on chce
obwieścić światu: "patrzcie, oto moja dziewczyna; ta należy do mnie". Emilka bardziej
miała mu za złe te obrazy, z których tylko wyzierały jej oczy, niż te, które miały w ogóle
jej twarz. Bo, ażeby móc malować jej oczy w ten sposób, musiał Tadzio znać całkowicie
treść jej duszy. Ta myśl doprowadzała ją zawsze do szalonej irytacji, przejmowała zgrozą.
Nie chciała, nie mogła... powiedzieć Tadziowi, ażeby przestał używać jej jako modelu.
Nigdy nie poniży się do tego stopnia, żeby mu wyjawić swą świadomość podobieństwa
jego obrazów do niej samej, nigdy nie zniży się do wyznania, że zauważyła to
podobieństwo. Ale lepiej, że przestanie oglądać siebie na ilustracjach.
A on przyjeżdża, może już przyjechał. Gdyby ona mogła wyjechać na ten okres!
Panna Royal pragnie ją ujrzeć w Nowym Jorku, domaga się jej odwiedzin. Ale ona nie
może wyjechać wtedy, kiedy Ilza przyjeżdża.
Emilka otrząsnęła się z marzeń. Jakąż jest idiotką! Tadzio przyjeżdża, jak przystało
na wzorowego syna, aby zobaczyć się z matką. Z pewnością ucieszy się widokiem starych
przyjaciół, którzy przypomną mu się dzięki swej obecności. I cóż w tym wszystkim
trudnego, albo niezwykłego? Trzeba się pozbyć tej głupiej zarozumiałości, tego
przesadnego samopoczucia. Ona pozbędzie się tych wad.
Siedziała przy otwartym oknie. Noc za oknami była ciemna. Przypominała rozkwitły,
pachnący, czarny kwiat. Noc wyczekiwania, noc obiecująca, podczas której musi się coś
zdarzyć. Cisza zupełna. Słychać tylko najmilszy dźwięk nieartykułowany, jaki jest dane
słyszeć uchu ludzkiemu: lekki szept drzew, westchnienie wiatru, i na pół słyszane, na pół
odczute jęki morza.
- O, piękności! - szepnęła Emilka namiętnie, wznosząc ręce ku gwiazdom. - Cóż
uczyniłabym w ciągu tych lat ubiegłych, gdyby nie ty?
Piękno nocy... zapachy... Misterium... Przepełniona jest nim jej dusza. Nie ma w niej
miejsca w tej chwili na nic innego. Wychyliła się, wznosząc twarz ku niebu w niemym
zachwycie, upojeniu.
Wtem usłyszała... Słodki, cichy zew z gaiku Wysokiego Jana... Dwie wyższe nuty i
jedna niższa... dawne wezwanie, na odgłos którego byłaby ongi pofrunęła raczej, niż
pobiegła.
Emilka siedziała, jak skamieniała, biała jej twarzyczka obramowana była winem,
pnącym się dokoła okna. On jest tutaj... TAdzio jest tutaj... w gaiku Wysokiego Jana...
czeka na nią... woła ją po dawnemu. Czeka na nią!
Już miała zerwać się na równe nogi... już miała zbiec ze schodów i pomknąć pod
drzewami, pod pięknymi, starymi drzewami, pod którymi on czeka na nią. Ale...
A może on tylko próbuje, czy ma nad nią dawną władzę?
Odjechał na dwa lata, nie napisawszy nawet słówka pożegnania. Czy to się da
pogodzić z dumą Murrayowską? Czy pozwala duma Murrayowska biec na spotkanie
człowieka, który tak mało o nią dba? Młoda twarz Emilki poorała się nagle bruzdami
uporu i troski. Nie, nie pójdzie! Niech czeka. "Zagwiżdż, a przybiegnę, chłopcze mój!",
tak, rzeczywiście! Nigdy już tak nie postąpi Emilia Byrd Starr. Tadzio nie powinien sobie
wyobrażać, że wolno mu odjeżdżać tak, jak odjechał ostatnio, że zawsze zastanie ją
gotową do rozmowy w odpowiedzi na jego lordowskie hasło.
Znowu ozwał się sygnał, dwukrotnie: on jest tutaj, tuż przy niej! Za chwilę, jeżeli
Emilka zechce, będzie przy nim, będzie patrzeć mu w oczy, a może...
Odjechał, nie pożegnawszy się z nią!
Emilka wstała i zapaliła lampę. Usiadła przy biurku w pobliżu okna, wzięła pióro i
zaczęła pisać... a raczej udawać, że pisze. Pisała zawzięcie. Nazajutrz znalazła na biurku
luźne kartki, pokryte wyjątkami ze starych wierszy szkolnych, wyuczonych ongiś na
pamięć. Pisząc, nasłuchiwała. Czy usłyszy znów sygnał? Jeszcze raz? Nie. Gdy się
upewniła, że on się już nie odezwie, zgasiła światło i rzuciła się na łóżko z twarzą ukrytą w
poduszkach. Duma jej była zaspokojona. Pokazała mu, że nie można nią pomiatać, a
później mieć ją przy sobie na byle gwizdek. Och, jakąż czuła wdzięczność dla samej siebie
za tę stanowczość! Dlatego zapewne zmoczyła całą poduszkę potokiem gorących łez.
2
Przyszedł nazajutrz wieczorem... przyszedł z Ilzą... a raczej przyjechał z nią swoim
nowym samochodem. Uściski dłoni, wesołość, serdeczność... tak wiele śmiechu! Ilza
wyglądała promiennie w wielkim, żółtym kapeluszu, przybranym czerwonymi różami;
jeden z tych "krzyczących kapeluszy", na które tylko Ilza mogła sobie pozwolić. TAka
niepodobna do zaniedbanej, niemal obdartej Ilzy z jej lat dziecięcych. Urocza jak zawsze.
Nie można nie kochać Ilzy. Tadzio też był czarujący; okazywał obojętność na wszystko, a
zarazem rozrzewnienie tym, co zastał w swych rodzinnych stronach, od tak dawna nie
widzianych. Interesował się wszystkimi i każdym z osobna. Ilza mówiła mu, że Emilka
wydaje książkę. Świetnie. Co z tym słychać? On musi otrzymać egzemplarz. Czarnowoda
jest zawsze ta sama. Jakie to rozkoszne przybyć do miejscowości, gdzie czas zdaje się nie
istnieć jako taki.
Emilka doszła do wniosku, że śnił jej się poprzedniego dnia sygnał z gaiku Wysokiego
Jana.
Ale pojechała z nim i z Ilzą do Księżego Stawu na wycieczkę. Wywołali sensację, bo
samochodów niewiele jeszcze widziała ta okolica. Spędzili kilka wesołych dni. Ilza miała
zamiar zabawić w domu trzy tygodnie, ale okazało się, że musi odjeżdżać po upływie
pięciu dni. A Tadzio, który zdawał się być panem swego czasu, postanowił nie czekać
dłużej na wezwanie z szerokiego świata i też wyruszyć wcześniej. Przyszli oboje pożegnać
Emilkę. Przechadzali się we troje przy świetle księżyca i śmiali wesoło. Ilza oświadczyła z
zapałem, że przypominają się dawne, dobre czasy, a Tadzio przytaknął.
- Szkoda tylko, że Perry jest nieobecny - rzekł. - Żałuję, że nie widziałem od dawna
starego druha, Perry'ego. Mówią, że on w szybkim tempie robi karierę.
Perry pojechał nad morze w interesach swej firmy. Emilka umyślnie przesadzała,
mówiąc o jego sukcesach. TAdzio Kent nie powinien przypuszczać, że jest jedynym,
któremu się udało w życiu.
- Czy jego maniery są lepsze niż dawniej? - spytała Ilza.
- Dla nas, zwykłych śmiertelników, są one wystarczające - odrzekła Emilka
opryskliwie.
- Przyznaję, że on nigdy nie czyścił zębów w towarzystwie - zgodziła się Ilza. - Czy
wiesz - dodała z porozumiewawczym spojrzeniem na Tadzia, że sobie wmówiłam, będąc
podlotkiem, iż kocham się w Perrym.
- Szczęśliwy Perry! - rzekł TAdzio z uśMiechem oczywistego zadowolenia.
Ilza nie pocałowała Emilki na pożegnanie, tylko uścisnęła jej serdecznie rękę,
podobnie jak Tadzio. Emilka dziękowała swej dobrej gwieździe, szczerze tym razem, że
nie pobiegła do gaiku na odgłos gwizdku Tadzia, o ile istotnie gwizdał owego wieczoru.
Wesoło pojechali na dworzec, ale gdy Emilka miała wracać do Srebrnego Nowiu,
usłyszała przyśpieszone kroki za sobą.
- Emilko, kochanie, żegnaj. Kocham cię niemniej niż dotychczas, ale tutaj... takie jest
wszystko inne... nie możemy już odnaleźć naszych zachwytów dziecięcych. Wolałabym
nie przyjeżdżać wcale... ale powiedz mi, że mnie kochasz i że zawsze kochać będziesz. Nie
zniosłabym zmiany w twoich uczuciach.
- Naturalnie, że cię kocham i zawsze kochać będę, Ilzo.
Ucałowały się serdecznie, ze smutkiem niemal... Ilza wróciła do pociągu, do Tadzia.
Emilka powróciła do ciotek i do kuzyna Jimmy'ego.
- Ciekawa jestem, czy Ilza i Tadzio pobiorą się kiedykolwiek - rzekła ciotka Laura.
- Czas już, żeby Ilza wyszła za mąż - rzekła ciotka Elżbieta.
- Biedna Ilza - rzekł kuzyn Jimmy zagadkowo.
3
Pewnego jesiennego dnia, w listopadzie, Emilka wracała do domu z poczty
czarnowodzkiej, trzymając w ręku paczkę i list od Ilzy. Była wewnętrznie ożywiona,
pozornie robiła wrażenie osoby szczęśliwej. Cały dzień był taki dziwny, taki rozkoszny
dzięki blaskom słońca, ukośnie padającym na różnobarwne wzgórza, przedzierającym się
przez obłoki, nieodłączne od tej pory roku. Emilka obudziła się nad ranem ze snu, w
którym widziała Tadzia, ukochanego, dobrego Tadzia z dawnych czasów. Przez cały dzień
czuła jego bliskość. Zdawało jej się, że słyszy jego kroki obok siebie, że widzi jego
uśmiech do niej zwrócony, uśmiech, mówiący wyraźnie, że zapomniane są wszelkie urazy
lat ostatnich, że nic się między nimi nie zmieniło. Nie myślała o nim od dość dawna. Była
bardzo zajęta przez resztę lata i przez jesień. Pracowała nad nową opowieścią. Listy Ilzy
stawały się coraz rzadsze. Skąd to nagłe, niczym nie umotywowane poczucie jego
bliskości? Gdy jej wręczono grubą kopertę Ilzy, pewna była, że w niej są wiadomości o
Tadziu.
Ale ożywiona była dzięki paczce, którą niosła w drugiej ręce. Owinięta była ta paczka
w papier firmowy "Wareham". Emilka wiedziała, co to znaczy. To była jej książka, jej
"MOralność Róży".
Biegła do domu szybko, biegła tą ścieżką, którą chodzili zmęczeni ludzie do swych
domów, narzeczeni do swych ukochanych, którą wędrowali żebracy okoliczni w pogoni
za okruchem chleba, którą dzieci biegły ku radości i zabawie - ścieżką wijącą się wzdłuż
pastwiska, położonego między Czarnowodą a Ścieżką Wczorajszą. Na tej Wczorajszej
Ścieżce dopiero zatrzymała się Emilka. Usiadła na ławce i otworzyła paczkę.
Przed nią leżała jej książka. Jej książka, świeżo wydana, nowiutka. Była to chwila
uroczysta, wspaniała, podniosła. Czyż nareszcie stoi u szczytu? Emilka podniosła
błyszczące oczy ku listopadowemu niebu. Wciąż są przed nią nowe cele, nowe obiekty
aspiracji. Ale cóż za szczęście osiągnąć jeden z punktów na wyżynach, jeden z grzbietów
górskich! Co za widok! Jaka nagroda za długie lata pracy i wysiłków, rozczarowań i
zniechęceń!
Ach, czemuż nie ujrzał światła dziennego "Sprzedawca Snów!"
4
Nastrój w Srebrnym Nowiu dorównał tego popołudnia szczęściu samej Emilki. Kuzyn
Jimmy zrzekł się swego planu zaorania pola na pobliskim wzgórzu: siedział w domu i
wpatrywał się w książkę. Ciotaka Laura płakała, naturalnie! Ciotka Elżbieta patrzyła
obojętnie i zrobiła tylko spostrzeżenie, że to jest oprawne jak prawdziwa książka. Ciotka
Elżbieta sądziła, że to będzie broszurowane. Ale zgubiła tego dnia kilkakrotnie oczko w
pończosze i ani razu nie zadała Jimmy'emu pytania, dlaczego nie orze. A gdy przed
obiadem zjawiło się kilku odwiedzających "Moralność Róży" leżała na stoliku w saloniku,
chociaż Emilka włożyła ją na pewno do szuflady swego biurka. W jaki niewytłumaczony
sposób tam zawędrowała? Ciotka Elżbieta nie mówiła o tym, a nikt z odwiedzających
książki nie zauważył. Gdy odjechali, ciotka Elżbieta rzekła cierpko, że Jan Anges jest
jeszcze głupszy, niż dawniej, a ona, Elżbieta, na miejscu kuzynki Małgorzaty, nie
ubierałaby się o dwadzieścia lat za młodo na swój wiek.
- Stare pudło wystrojone jak choinka na święta! - rzekła ciotka Elżbieta pogardliwie.
Gdyby się zachowali, jak należy w stosunku do "Moralności Róży", ciotka Elżbieta
byłaby prawdopodobnie orzekła, że Jan Anges był zawsze jowialnym, dobrodusznym
człowiekiem, a kuzynka Małgorzata "trzyma się" zdumiewająco, jak na swój wiek.
5
Wśród tych wrażeń Emilka zapomniała o liście Ilzy, a raczej odłożyła go na później,
jako zdarzenie mniej niezwykłe. O zmierzchu poszła do swego pokoju i usiadła przy
oknie, aby skorzytać jeszcze z dziennego światła. Wciągnęła w nozdrza mdły zapach
perfumów Ilzy. Emilka nie lubiła nigdy tego zapachu. Ale nic dziwnego: różniły się w tylu
upodobaniach! Ilza lubiła zapachy egzotyczne. Do dnia swej śmierci Emilka nie będzie
mogła poczuć tej mdłej woni, nie doznając za każdym razem dreszczy i mdłości.
"Nie mniej niż tysiąc razy miałam napisać do ciebie, ale w tym wirze bezustannym
nie ma się czasu na nic. W ciągu tych ostatnich miesięcy jedno goniło drugie.
Ale muszę to naprawić dzisiaj. Mam ci coś do powiedzenia. A przy tym dzisiaj
przyszedł twój kochany liścik, więc muszę ci odpowiedzieć.
Cieszę się, że się dobrze miewasz i że jesteś dobrze usposobiona. Czasami zazdroszczę
ci, Emilko. Zazdroszczę ci tej ciszy, tego spokoju, jaki panuje w Srebrnym Nowiu, tego
zadowolenia, jakie ci daje praca. Pamiętam, że kiedyś zazdrościłaś mi możliwości
podróżowania. Emilko, kochanie moje, przenoszenie się z miejsca na miejsce nie jest
podróżowaniem. Gdybyś ty była taka, jak twoja głupia Ilza, gdybyś goniła za
nieziszczalnym i przenosiła się jak motyl, z kwiatka na kwiatek, nie byłabyś taka
szczęśliwa. Gdy myślę o tobie, przypomina mi się zawsze to powiedzenie: "Dusza jej była
jak gwiazda".
Cóż, gdy nie można mieć tego, czego się pragnie, trzeba zapragnąć czegoś, co może
być przyzwoitą kompensatą. Wiem, że mnie nigdy nie rozumiałaś, gdy wspominałam o
moim przywiązaniu do Perry'ego. Wiem, że wzruszałaś w duchu ramionami. Ty nigdy nie
kochałaś się w nikim, nieprawdaż, Emilko? Więc uważałaś mnie za idiotkę. Może nią i
byłam. Ale w przyszłości będę rozsądną. Wychodzę za mąż za Tadzia Kenta.
No... słowo się rzekło!"
6
Emilka odłożyła albo odrzuciła list na chwilę. Nie odczuwała bólu ani zdziwienia. To
samo odczuwa człowiek, trafiony kulą w samo serce.
Zdawało jej się, że wiedziała o tym od czasu owego obiadu u pani Chidlaw. A jednak
teraz, kiedy to się stało naprawdę, doznawała wrażenia, że cierpi wszystkie męki
śmiertelne, że odjęta jest jej tylko ulga skonania. W lustrze przed sobą widziała swoją
twarz. Czy Emilka w Zwierciadle wyglądała tak kiedykolwiek? Ale jej pokój był taki sam.
To niestosowne, że on się nie zmienił, jej własny pokój! Po kilku minutach (latach
raczej!) Emilka podjęła porzucony list i czytała dalej.
"Nie kocham Tadzia, to rzecz jasna. Ale przyzwyczaiłam si do niego. Nie mogę się
obejść bez niego, a musiałabym się obejść, gdybym nie wyszła za niego za mąż. A przy
tym on będzie bardzo sławny. Będę miała przyjemność posiadania sławnego męża. I
będzie miał dolary. Nie jestem materialistką, Emilko. Powiedziałam w zeszłym tygodniu
"nie" znanemu milionerowi. Miły chłopiec zresztą, ale taka galareta! Rozpłakał się, gdy
mu powiedziałam, że nie wyjdę za niego za mąż! To było okropne.
Tak, główną sprężyną jest tu ambicja, upewniam cię. A przy tym pewna
niecierpliwość, pewne zmęczenie życiem, takim, jakie ono jest w ciągu ostatnich lat.
Wszystkie źródła wyschły. Ale lubię Tadzia szczerze. Zawsze go lubiłam. Jest miły i
towarzyski, mamy te same upodobania do rozrywek. Nigdy się z nim nie nudzę. Nie mam
cierpliwości dla ludzi, którzy mnie nudzą. Jest on zbyt przystojny jak na mężczyznę,
będzie wiecznie celem dla różnych pocisków lwic salonowych. Ale ponieważ nie kocham
się w nim zbyt namiętnie, nie będzie mnie dręczyć zazdrość. W zaraniu mego życia, gdy
byłam młoda, gotowa byłam upiec żywcem każdą rywalkę, z wyjątkiem ciebie, do której
Perry Miller przewracał oczami.
Wiedziałam od szeregu lat, że to się tak skończy, przeczuwałam to od kilku tygodni,
jako rzecz bliską. Ale odsuwałam Tadzia, jak mogłam, nie chciałam dopuścić do słów,
które by nas związały. Nie wiem, skąd mi się wzięła odwaga wysłuchania ich w końcu, ale
przeznaczenie zwyciężyło. Byliśmy już od dwóch tygodni na jednej z naszych
niedorzecznych wycieczek, gdy wtem zerwała się szalona burza. Spadł ulewny deszcz.
Musieliśmy wracać, a byliśmy bardzo oddaleni od domu, pioruny i grzmoty następowały
po sobie w odstępach jednominutowych najwyżej, błyskawice były oślepiające. Nerwy
moje nie wytrzymały. Bywam teraz nerwowa. Zaczęłam płakać, jak głupie, wystraszone
dziecko. Nagle przejaśniło się. Tadzio zaś objął mnie ramionami, tulił mnie do piersi i
rzekł, że muszę wyjść za niego za mąż i pozwolić mu, żeby się mną opiekował i dbał o
mnie. Widocznie odpowiedziałam: "dobrze", bo on najwyraźniej uważa nas za
narzeczonych. Podarował mi pierścionek z szafirem. Kupił ten szafir gdzieś w Europie.
Jest to klejnot historyczny, który był ongiś przyczyną jakiejś zbrodni, zdaje mi się.
Sądzę, że dobrze będzie, gdy ktoś się o mnie będzie troszczył, gdy będę pod opieką.
TAk na dobre nigdy nie zaznałam opieki, wiesz. Papa nie myślał o mnie, dopóki nie
wyjawiłaś mu prawdy o mojej matce. Cóż za czarodziejka z ciebie! A potem uwielbiał
mnie i psuł. Ale właściwie nie troszczył się o mnie więcej niż przedtem.
Mamy się pobrać w przyszłym roku, w czerwcu. Papa się ucieszy. TAdzio był zawsze
jego ulubieńcem. Przy tym obawiał się niekiedy, że nie wyjdę za mąż w ogóle. Papa
twierdzi, że jest radykałem, ale w gruncie rzeczy, jest on najbardziej wiktoriański ze
wszystkich wiktorian.
A ty musisz oczywiście być moją druhną. Och, Emilko droga, tak bym chciała
zobaczyć cię dzisiaj, porozmawiać z tobą... tak po dawnemu... pójść z tobą na Czarowną
Górę, do lasu, odwiedzić wszystkie nasze ulubione zakątki. Chciałabym - chyba szczerze?
- być ponownie obdartą, bosą, dziką Ilzą Burnley. Życie jest jescze przyjemne, nie
twierdzę, że nie. Emilko, stary druhu, czy zatrzymałabyś wskazówki zegara, gdybyś
mogła?..."
7
Emilka odczytała ten list trzykrotnie. Siedziała potem przez długą chwilę przy oknie,
patrząc na ośnieżony świat, na wygwieżdżone niebo. Wiatr przynosił jej głosy upiorów.
Niektóre ustępy listu Ilzy powracały do jej świadomości i znikały z niej na przemian, jak
jadowite węże, których jad śmierć powoduje.
- "Ty nigdy nie kochałaś się w nikim...", "ty, naturalnie, musisz być moją druhną...",
"ja doprawdy bardzo lubię TAdzia, lubię go szczerze...", "moje wahanie..."
Czy może którakolwiek dziewczyna "wahać się" wobec oświadczyn Tadzia Kenta?
Emilka usłyszała swój własny gorzki śmiech. Czy to w niej coś się śmiało, czy też śmiało
się pierzchające widmo Tadzia, które prześladowało ją przez cały dzień, a może stara,
uparta nadzieja, zanim umarła ostatecznie?
A w tejże chwili Ilza i Tadzio są zapewne razem.
- "Gdybym była poszła mu na spotkanie owej nocy letniej, kiedy mnie wzywał... czy
nie byłoby inaczej?" To pytanie powracało uparcie w duszy Emilki.
- Chciałabym móc znienawidzić Ilzę. Byłoby mi lżej - myślała sennie. - Gdyby ona
kochała TAdzia, mogłabym ją chyba znienawidzić. Lżej mi, bo ona go nie kocha. A
powinno mi być tym straszniej. Dziwne, że mogę znieść myśl o jego miłości do niej, a nie
mogę znieść myśli o jej miłości do niego.
Nagle ogarnęło ją wielkie zmęczenie. Po raz pierwszy w życiu uważała śmierć za swą
przyjaciółkę. Było późno, gdy położyła się do łóżka. Nad ranem usnęła. Ale obudziła się o
świcie. Co ona takiego usłyszała?
Przypomniała sobie.
Wstała i ubrała się. Będzie musiała podobnie wstawać i ubierać się co rano w ciągu
długich, nieskończenie długich lat, jakie ją czekają.
- Dobrze - rzekła do Emilki w Zwierciadle. - Wychylę czarę do dna! Tym samym
wyczerpię ją i będę chodzić po świecie spragniona. Czy wszystko byłoby inaczej, gdybym
poszła do gaiku Wysokiego Jana w odpowiedzi na jego gwizdek?
Zdawało się jej, że widzi ironiczne, współczujące oczy Deana.
Nagle zaśmiała się.
- Mówiąc stylem Ilzy, cóż za diabelne trudności powstały na mej drodze dzięki mej
głupocie!
Rozdział XXII
1
Życie toczyło się dalej, mimo swej okropności. Rutyna codzienności nie ulega zmianie
dlatego, że ktoś jest nieszczęśliwy. Bywały nawet niezłe chwile. Emilka znów mierzyła
swą siłę doznanym bólem i znów zwyciężyła.
Z pomocą Murrayowskiej dumy i Starrowskiej dystynkcji napisała do Ilzy list z
życzeniami, któremu nie można było nic zarzucić. Żeby to było wszystko, co jej pozostało
do spełnienia! Żeby przynajmniej ludzie przestali o niej mówić w związku z Ilzą i
Tadziem.
Zaręczyny zostały ogłoszone w dziennikach Montrealu i w niektórych gazetach
miejscowych i okolicznych.
- Tak, zaręczyli się i niech się nimi opiekuje Przeznaczenie - mówił dr Burnley. Ale
widać było po nim, że jest wielce zadowolony.
- Niegdyś myślałem, że ty wyjdziesz za TAdzia - rzekł jowialnie do Emilki. Ona
uśmiechnęła się pogodnie i odrzekła, że zawsze dzieją się na świecie te rzeczy, z których
możliwością najmniej się liczymy.
- W każdym razie urządzimy ślub, jak się patrzy - oświadczył doktor. - Już od dawna
nie mieliśmy w rodzinie porządnego ślubu. Zapomnieliśmy, jak to wygląda. Pokażemy
ludziom, że umiemy sobie to przypomnieć. Ilza pisze mi, że ty będziesz jej druhną. I
poproszę cię o ogólny dozór nad wszystkim. Nie mogę powierzyć zabiegów związanych z
weselem naszej gospodyni.
- Uczynię wszystko, co potrafię - rzekła Emilka machinalnie. Nikt nie powinien się
domyślić, co ona odczuwa. Choćby miała przypłacić to śmiercią. Będzie druhną.
Gdyby nie ta okropna perspektywa, przebrnęłaby tę zimę, nie czując się zbyt
nieszczęśliwą. "Moralność Róży" była wielkim sukcesem literackim. Pierwsze wydanie
rozchwytano w ciągu dziesięciu dni. Trzy następne wydania - w ciągu dwóch tygodni,
pięć następnych - w osiem tygodni. Rozeszły się przesadne pogłoski o jej dochodach. Po
raz pierwszy wuj Wallace spoglądał na nią z respektem, a ciotka Addie żałowała w duchu,
że Andrzej pocieszył się tak rychło. Stara kuzynka Karolina z Gęsiego Stawu usłyszała o
kilku wydaniach książki i orzekła, że Emilka ma dużo roboty, skoro musi sama zszywać
tyle kartek! W Shrewsbury wszyscy chodzili zagniewani, bo każdy widział w tej książce
siebie. Każda rodzina mniemała, że ona jest rodziną Applegath.
- Miałaś słuszność, że nie przyjechałaś do Nowego Jorku - pisała panna Royal. -
Nigdy byś nie mogła tutaj napisać "Moralności Róży". Dzikie róże nie rosną na ulicach
wielkiego miasta. A twoja książka jest dziką różą, pełną czaru i niespodzianek, pełną
małych, nieszkodliwych kolców satyry. Jest ona delikatna w wyrazie, nacechowana
przenikliwością psychologiczną. Nie jest to właściwie powieść. Jest tam coś
nadprzyrodzonego, pierwiastek fantazji, mistycyzmu. Emilio Byrd Starr, skąd u ciebie ta
znajomość serc ludzkich... ty dzieciaku!
Dean również napisał: "Dobra książka, Emilko. Postaci są naturalne, ludzkie! Lubię
ten młodzieńczy powiew, który unosi się w tej książce."
2
- Miałam nadzieję, że się czegoś nauczę, czytając recenzje o mojej książce - rzekła
Emilka. - Ale są one pełne sprzeczności. Jeden krytyk uważa za największą zaletę utworu
to, co drugi stawia jako zarzut. Posłuchajcie tylko: "Panna Starr nie umie nas przekonać,
że jej ludzie żyją naprawdę", a tutaj oto: "...doznajemy wrażenia, że większość
charakterów jest skopiowana przez autorkę z życia. Są one tak prawdziwe, tak wiernie
oddane, że trudno uwierzyć, że były one dziełem wyobraźni".
- Mówiłam ci, że ludzie poznają starego Douglasa Courcy - rzekła ciotka Elżbieta.
- "Bardzo nużąca książka", "rozkoszna książeczka", "bardzo nieprzyjemna powieść",
"z każdej stronicy książki przemawia do nas skończony artyzm", "wykwit niedołężnego,
taniego romantyzmu", "klasyczna powieść, pełna pierwszorzędnych zalet", "cudna
opowieść, rzadkiej wartości literackiej", "głupia, bezwartościowa, bezbarwna, naiwna
historia", "przemijającej wartości książeczka", "książka, którą czytać będą i przyszłe
pokolenia". I komu tu wierzyć?
- Ja bym wierzyła tylko w sądy dodatnie - rzekła ciotka Laura.
Emilka westchnęła.
- Ja zaś odwrotnie: nie mogę się oprzeć wierze w sądy ujemne. Mam wrażenie, że
ocenę dodatnią zawdzięczam wpływom firmy wydawniczej. Ale mało mnie to obchodzi,
gdy mówią źle o samej książce. Dopiero gdy krytykują moją bohaterkę, wtedy jestem
rozwścieczona i zmartwiona. Miałam czerwone koła przed oczami, czytając recenzje,
zastanawiające się nad Peggy. "Wyjątkowo głupia dziewczyna", "bohaterka jest zbyt
świadoma swej roli..."
- Ja też myślałem, że ona jest zalotna - przyznał kuzyn Jimmy.
- "Nudna bohaterka", "bohaterka jest przesłodzona, nienaturalna", "dziwna, zbyt
dziwna..."
- Mówiłem ci, że ona nie powinna mieć zielonych oczu - jęknął kuzyn Jimmy. -
Bohaterka powieści musi mieć zawsze niebieskie oczy.
- Posłuchajcie tego - zawołała Emilka wesoło. "Peg Applegath jest wręcz czarująca",
"Peg jest indywidualnością i to wybitnie przykuwającą", "jest to fascynująca bohaterka",
"Peg jest tak rozkoszna, że musimy jej wierzyć na słowo, nawet gdy powstaje w nas
wątpliwość", Jedna z nieśmiertelnych postaci dziewczęcych w literaturze światowej". Cóż
teraz powiesz o zielonych oczach, kuzynie Jimmy?
Kuzyn Jimmy pokiwał głową. Nie był przekonany.
- Tu jest recenzja dla ciebie - mrugnęła wesoło Emilka. - "Problem psychologiczny,
wnikający w otchłanne głębie podświadomości, co nadałoby książce wagę i doniosłość,
gdyby była nacechowana istotną szczerością".
- Znam wszystkie wyrażenia tej krytyki z wyjątkiem dwóch - zaprotestował kuzyn
Jimmy - ale razem wzięte nie mają one najmniejszego sensu.
- "Oprócz wdzięku nastrojowego i żywiołowości znajdujemy tu niezachwianą
pewność rysunku poszczególnych charakterów".
- Nie wszystko rozumiem - przyznał się kuzyn Jimmy. - Ale to brzmi dodatnio.
- "Konwencjonalna i banalna książka".
- Co znaczy: konwencjonalna? - spytała ciotka Elżbieta, której mniej kłopotu
sprawiłby taki termin, jak transsubstancja lub gnostycyzm.
- "Pięknie napisane i pełne iskrzącego się humoru. Panna Starr jest prawdziwą
artystką słowa".
- O, ten jest rozsądnym recenzentem - zawołał kuzyn Jimmy.
- "Ogólne wrażenie, jakie nam pozostawia książka, jest takie, że mogłaby być
znacznie słabsza".
- Ten recenzent usiłował być najwidoczniej dowcipny - rzekła ciotka Elżbieta,
zapominając, że ona powiedziała to samo.
- "Ta książka tryska bezpośredniością". "Jest to sacharyna i melodramat, złośliwość i
głupota zarazem".
- Wiem, że wpadłem do studni w swoim czasie - rzekł kuzyn Jimmy ze smutkiem. -
Czy dlatego nie mogę powiązać sensu tych recenzji?
- Tu jest jedna, którą może zrozumiesz: "Panna Starr wynalazła ogrody warzywne,
podobnie jak swą zielonooką bohaterkę. Nie ma ogrodów warzywnych w północnej
Kanadzie. Zostały one unicestwione przez ten ostry, słony wiatr, który wieje od mielizn
nadbrzeżnych".
- Przeczytaj to powtórnie, proszę cię, Emilko.
Emilka spełniła życzenie kuzyna. Jimmy podrapał się w głowę i podniósł brwi do
góry.
- I tacy chodzą wolni, nie zamyka się ich?
- "Powieść jest śliczna, dosłownie śliczna. Charaktery są naszkicowane pewną dłonią,
dialog jest żywy, opisy przedziwnie plastyczne. Pełen prostoty humor tego opowiadania
jest wręcz rozkoszny".
- Mam nadzieję, że nie staniesz się próżna, Emilko - rzekła ciotka Elżbieta
ostrzegawczym tonem.
- Jeśliby mi to groziło, to znalazłabym tutaj odtrutkę: "Ta słaba, pretensjonalna i
sentymentalna opowieść - o ile to zasługuje na miano opowieści - pełna jest banalności,
trywialności. Mnóstwo luźnych epizodów, nie powiązane urywki rozmów, tu i ówdzie
długie rozważania i wpatrywanie się we własną duszę".
- Ciekawa jestem, czy ta kreatura, która to napisała, znała sens wyrazów, których
używa - rzekła ciotka Laura.
- "Scenariusz powieści znajduje się w Kanadzie; w oddzielnej części tego kraju,
stanowiącej zakończenie wyspy Newfoundland".
- Czyż jankesi uczą się geografii? - zawołał kuzyn Jimmy z goryczą.
- "Powieść, która nie zepsuje z pewnością żadnego z czytelników".
- To jest wyraz istotnego uznania - rzekła ciotka Elżbieta.
Kuzyn Jimmy spojrzał z powątpiewaniem. To brzmiało dodatnio, zapewne... rzecz
jaswna, że książka drogiej Emileczki nie może "zepsuć" nikogo, ale...
- "Pisać recenzję o takiej książce znaczy to samo, co rozebrać na części skrzydło
motyla lub obedrzeć różę z płatków, ażeby dotrzeć do jej rdzenia".
- Zbyt górnolotne - syknęła ciotka Elżbieta.
- "Nieszkodliwe i łatwe, płynnie się czyta".
- Nie wiem dlaczego, ale ta pochwała mi się mniej podoba - odezwała się ciotka
Laura.
- "Ta powieść wywołuje uśmiech nie tylko na ustach, ale i w sercu czytelnika".
- To jest zrozumiałe, nawet dla mnie - rzucił kuzyn Jimmy.
- "Zaczęliśmy czytać, ale niepodobna było skończyć tej nudnej i niedorzecznej
książki".
- No, ja mogę tylko twierdzić, że im częściej się wczytuję w "Moralność Róży", tym
bardziej ją lubię - rzekł kuzyn Jimmy, oburzony. - Wczoraj czytałem ją po raz piąty i taki
byłem zajęty, że zapomniałem o godzinie obiadowej.
Emilka uśmiechnęła się. Lepiej zdobyć uznanie Srebrnego Nowiu niż szerokiego
świata. Co za znaczenie miały orzeczenia recenzentów, skoro ciotka Elżbieta
wypowiedziała w końcu te słowa:
- No, nigdy nie pomyślałabym, że taki zbiór kłamstw, jak ta książka, może brzmieć
tak przekonywająco, tak prawdziwie!
Rozdział XXIII
1
Emilka, wracając w styczniu z proszonego wieczoru, postanowiła przejść w pobliżu
mieszkania Kentów. Była to zima bez śniegu prawie, ziemia pod jej stopami była twarda i
naga. Zdawało się, że prócz niej nikt nie czuwa tej nocy. Szła samotna, wolnym krokiem,
rozkoszując się czarem tej ciszy, tych szumiących świerków, rysujących się czarno na tle
wygwieżdżonego nieba. Starała się (daremnie) nie myśleć o liście, który tego dnia
otrzymała od Ilzy. Był to jeden z tych wesołych, niekonsekwentnych listów,
charakterystycznych dla usposobienia Ilzy. Data ślubu była ustalona: piętnastego
czerwca.
" Chcę, żebyś miała na sobie błękitną, przezroczystą suknię na kremowym spodzie,
kochanie! Jak będą błyszczeć twoje czarne włosy na tym tle!
Moja suknia ślubna będzie z białego aksamitu, ciotka Edyta przysyła mi ze Szkocji
swój koronkowy welon, a ciotka Teresa z tegoż historycznego kraju wyśle mi srebrem
haftowany tren, który mąż przywiózł jej z Konstantynopola. Nakryję go tiulem. Czy nie
będę wyglądać wspaniale, powiedz! Zdaje się, że te zacne staruszki nie miały pojęcia o
moim istnieniu, dopóki tatuś nie napisał im o rychłym ślubie. Tatuś bardziej się
przejmuje tym wszystkim, niż ja.
Tadzio i ja spędzimy nasz miesiąc miodowy w Europie, w jakiejś odludnej
miejscowości, w Vallombrose na przykład, lub czymś podobnym. Zawsze mnie
intrygowały te wiersze Miltona: "Wąskie, jak liście jesienne, strącane z drzew
Vallombrose". Gdy wyjąć to z całości, która jest okropna, samo w sobie brzmienie jest
urocze.
W maju przyjadę do domu, ażeby się przygotować do ślubu, a Tadzio przyjedzie
dopiero w czerwcu, aby zabawić tydzień przy boku swej matki. Jak ona przyjęła tę
wiadomość, Emilko? Czy wiesz coś o tym? Nie mogę się niczego dowiedzieć od Tadzia, a
więc przypuszczam, że nie uśmiecha jej się ta myśl. Zawsze mnie nienawidziła, wiem o
tym. Ale zdaje mi się, że nie byłam wyjątkiem, że bodaj bardziej jeszcze nie cierpiała
ciebie. Nie mogę powiedzieć, że udała mi się świekra. Zawsze doznawałam wrażenia, że
ona życzy mi wszystkich okropności. Ale Tadzio jest tak miły, że wynagrodzi mi te
przykrości. Doprawdy, nie miałam pojęcia, że on może być tak miły. Coraz bardziej go
lubię. Tak, naprawdę. Gdy patrzę na niego i stwierdzam, jaki on jest przystojny i pełen
wdzięku, nie pojmuję, dlaczego nie kocham się w nim szalenie. Ale wygodniej jest nie
kochać się zbytnio. W przeciwnym razie miałabym złamane serce za każdym razem, gdy
się poróżnimy. Zawsze sprzeczaliśmy się, pamiętasz? O byle co. Zawsze będziemy się
sprzeczali. Zepsujemy niejeden cudowny moment sprzeczką. Ale życie nasze nie będzie
nudne."
Emilka zadrżała. Jej własne życie będzie okropnie jednostajne. Och, jak dobrze... jej
będzie, gdy już ten dzień ślubu będzie miała poza sobą... Ten dzień, w którym powinna
być panną młodą, a będzie... druhną! i ludzie będą to komentować... "Błękitna
przezroczysta suknia na kremowym spodzie". Raczej włosiennica koloru popiołów!
- Emilko! Emilio Starr!
Emilka drgnęła.
Nie widziała zbliżającej się pani Kent. A teraz stały oko w oko na drodze, prowadzącej
do mieszkania Kentów. Matka Tadzia stała przed nią z wyciągniętą dłonią, z gołą głową.
- Emilko, muszę z tobą pomówić. Widziałam cię o zachodzie słońca: przechodziłaś
tędy, czekałam na twój powrót. Chodź do mieszkania.
Emilka odmówiłaby chętnie. Ale poszła w milczeniu za panią Kent. Weszły do
ubogiego domku. Ludzie mówili, że Tadzio Kent mógłby upiększyć trochę dom swojej
matki, zdobywszy tyle pieniędzy. Emilka wiedziała, że pani Kent nie zgodzi się na żadne
zmiany.
Rozejrzała się ciekawie dokoła. Nie była tu już od wielu lat, od czasu swych zabaw
dziecinnych z Ilzą i Tadziem. Na pozór nic się nie zmieniło. Tylko teraz ten dom robił
wrażenie mieszkania, które obawia się dźwięku, śmiechu ludzkiego. Czuło się, że tu się
stale ktoś modli. Na ścianie wisiała ostatnia fotografia TAdzia. Dobra. Wyglądał, jakby
miał przemówić, triumfujący, radosny:
- Emilko, znalazłem złocistą tęczę. Znalazłem sławę i miłość.
Odwróciła się niechętnie i usiadła. Pani Kent siedziała na wprost niej. Była
niezawodnie ongiś bardzo ładna, pomyślała Emilka. Teraz miała drobną, pomarszczoną
twarzyczkę, gorzkie usta. Patrzyła badawczo na Emilkę, ale wyraz nienawiści znikł z jej
oczu, z jej zmęczonych oczu, które też przecież śmiały się niegdyś i rade były życiu.
Emilka odczuła tę zmianę w stosunku do siebie. Pani Kent pochyliła się naprzód i
dotknęła ramienia Emilki swymi kościstymi palcami.
- Wiesz zapewne, że Tadzio żeni się z Ilzą Burnley? - spytała.
- Wiem.
- Co myślisz o tym?
Emilka poruszyła się niecierpliwie.
- Co to ma do rzeczy, pani Kent? Tadzio kocha Ilzę. Ona jest piękną, dobrą, mądrą
dziewczyną. Pewna jestem, że będą szczęśliwi.
- Czy ty go jeszcze kochasz?
Emilka dziwiła się samej sobie: nie odczuwała żadnej urazy do matki Tadzia. Prawda,
że tej kobiety nie można sądzić zwykłymi kategoriami! A tu nastręczała się sposobność
uratowania sytuacji małym kłamstewkiem, niewinnym zresztą.
- Już nie, pani Kent. Tak. Dawniej wyobrażałam sobie, że go kocham... Niestety,
jedną z moich słabości jest ten nadmiar wyobraźni. Stale roją mi się podobne
imaginacje... Ale teraz widzę, że zupełnie go nie kocham.
Nie, ona tego nie powie. Dlaczego? Nie może, po prostu. Nigdy, wobec nikogo, nie
zaprze się swej miłości do Tadzia. A tu przynajmniej znajduje się wobec jedynej bodaj
osoby, wobec której może być szczera, przed którą może nie kryć prawdy.
- Nie sądzę, żeby pani miała prawo zadawać mi takie pytania, pani Kent. Ale
odpowiem pani: kocham go.
Pani Kent zaśmiała się w milczeniu.
- Nienawidziłam cię. Teraz przestałam cię nienawidzić. Teraz jesteśmy w tym samym
położeniu obie, ty i ja. Kochamy go obie. A on zapomniał o nas. Nie dba o nas. Odszedł
do "tamtej".
- On kocha panią, pani Kent. Zawsze panią kochał. Pani rozumie z pewnością, że na
świecie istnieją różne odmiany uczucia. Mam nadzieję, że pani nie znienawidzi Ilzy
dlatego, że Tadzio ją kocha.
- Nie, nie mam dla niej tej nienawiści, co dla ciebie. Jest ona piękniejsza, niż ty, ale w
niej nie ma żadnej tajemnicy. Ona nigdy go nie posiądzie całkowicie, tak, jakbyś ty go
posiadła. To zupełnie co innego. Ale to chcę wiedzieć; czy jesteś nieszczęśliwa z tego
powodu?
- Nie. Czasami tylko jestem smutna. Poza tym zbyt się interesuję moją pracą, ażeby
opłakiwać to, co nie może być moim udziałem.
Pani Kent słuchała chciwie.
- Tak, tak... to się zgadza. Tak sobie myślałam. Murrayowie są tacy rozsądni.
Przyjdzie dzień, przyjdzie dzień... że będziesz szczęśliwa, iż tak się stało... szczęśliwa, że
Tadzio cię nie pokochał. Czy nie sądzisz, że tak się stanie?
- Może.
- Jestem tego pewna. TAk będzie lepiej dla ciebie. Nie wiesz, ile cierpień czeka
kobietę, która kocha Tadzia, nie wiesz, ile ci ich zaoszczędzonych będzie. Szaleństwem
jest kochać zbyt mocno. Bóg jest zazdrosny. O ile byś wyszła za mąż za Tadzia, on
złamałby ci serce... mężczyźni zawsze tak postępują. TAk jest lepiej, zobaczysz, że lepiej
się stało...
Tik, tak, tik, tak, szeptał stary zegar.
- Czy życzy pani sobie mówić o tym jeszcze, pani Kent?
- Czy pamiętasz tę noc, kiedy cię zastałam z Tadziem na cmentarzu? - spytała Pani
Kent, głucha na pytanie Emilki.
- Tak.
To wspomnienie stanęło przed oczami Emilki z niezwykłą mocą - owa cudowna noc,
kiedy TAdzio wybawił ją od szaleńca Morrisona i powiedział jej takie słodkie,
niezapomniane wyrazy.
- Och, jak ja cię nienawidziłam owej nocy! - zawołała pani Kent. - Ale nie powinnam
była ci mówić tych rzeczy. Przez całe życie mówię to, czego mówić nie powinnam. Kiedyś
powiedziałam straszną rzecz... okropną... Nigdy jej echo nie przebrzmi w mych uszach. A
czy pamiętasz, co ty mi odpowiedziałaś? Gdyby nie odjechał nie utraciłabyś go. Czy
żałujesz, że to powiedziałaś?
- Nie. Jeżeli kiedykolwiek moje słowo przyczyniło się do ułatwienia mu drogi życia,
cieszę się, cieszę się bardzo.
- Czy uczyniłabyś to i dzisiaj?
- Tak.
- A czy nie odczuwasz gorzkiej nienawiści do Ilzy? Zabrała ci to, czego ty pragnęłaś.
Musisz jej nienawidzić.
- Nie. Kocham Ilzę z całego serca, tak jak dawniej. Nie zabrała mi niczego, co było
moim.
- Tego nie rozumiem... nie rozumiem... - wyszeptała pani Kent. - Moja miłość jest
inna. Może dlatego byłam zawsze taka nieszczęśliwa. Nie, nie odczuwam już nienawiści
do ciebie. Ale, ach! jak ja cię nienawidziłam! Wiedziałam, że TAdzio cię kocha więcej niż
mnie. Czy nie rozmawialiście o mnie... Nie krytykowaliście mnie?...
- Nigdy.
- Sądziłam, żeście mówili. Ludzie zawsze mnie krytykują... zawsze.
Nagle pani Kent splotła swe chude ręce gwałtownym ruchem.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że go już nie kochasz? Dlaczego mi tego nie
powiedziałaś, nawet jeżeli to jest kłamstwem. Tak pragnęłam to usłyszeć. Byłabym ci
uwierzyła. Murrayowie nigdy nie kłamią.
- Och, o cóż chodzi? - krzyknęła Emilka z rozpaczą. - Moja miłość jest dla niego bez
wartości. On należy do Ilzy. Nie ma pani powodu do zazdrości o mnie, pani Kent.
- Nie jestem zazdrosna... nie jestem... to nie to... - wyjąkała pani Kent, patrząc na nią
dziwnym wzrokiem. - Och gdybym śmiała... ale nie... nie... za późno. Nie przydałoby się
na nic. Sama nie wiem, co mówię. Ale Emilko, czy zechcesz odwiedzić mnie od czasu do
czasu? Tu jest odludnie... taka jestem opuszczona. O tyle mi gorzej teraz, kiedy on należy
do Ilzy. Jego fotografia nadeszła w środę, nie... w czwartek. Zawiesiłam ją tutaj, ale jest
mi tym gorzej. Myślał o niej, fotografując się, czy nie widać po jego oczach, że myślał o
kobiecie, którą kocha? Ja nie liczę się już... Nie liczę się dla nikogo.
- Jeżeli przyjdę panią odwiedzić, proszę panią nie mówić o nim, ani o nich - rzekła
Emilka z litością w głosie.
- Nie będę o nich mówić. Och, nie. Ale to nam obu nie przeszkodzi o nich myśleć, czyż
nie? Usiądź tutaj. Ja będę stale siadywać o tu, na tym miejscu i będziemy rozmawiać o
pogodzie, a myśleć o nim. Jakie to zabawne! Ale... Jeżeli doprawdy o nim zapomnisz,
jeżeli doprawdy przestaniesz go już kochać... powiesz mi prawdę, dobrze?
Emilka przytaknęła i wstała. Nie mogła tego dłużej znieść.
- A jeżeli będę mogła kiedykolwiek coś uczynić dla pani, pani Kent...
- Potrzebuję odpoczynku... odpoczynku... - rzekła pani Kent, śmiejąc się dziko. - Czy
możesz mi tego dostarczyć? Czy nie wiesz, że jestem duszą pokutującą, Emilko?
Umarłam przed laty. Wędrując w ciemnościach.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, Emilka usłyszała straszny płacz pani Kent. Z
westchnieniem ulgi zwróciła się ku wolnej przestrzeni, ku wichrom, ku nocy, ku cieniom
i ku księżycowi. Ach, tutaj można oddychać!
Rozdział XXIV
1
W maju przyjechała Ilza, roześmiana, wesoła Ilza. Emilka uważała, że może trochę
zbyt roześmiana. Ilza była zawsze beztroską, żywiołową naturą. Ale mniej hałaśliwą, niż
teraz. Nigdy nie była poważna. Traktowała lekko wszystko, nawet swe małżeństwo.
Ciotka Elżbieta i ciotka Laura były zgorszone. Dziewczyna, która ma tak rychło wziąć na
siebie obowiązki mężatki, powinna być bardziej skupiona i milcząca. Ilza oznajmiła
Emilce, że ciotki są nudnymi wiktoriankami. Gawędziła bez przerwy, gdy była sam na
sam z Emilką, ale nigdy nie rozmawiały. Może nie zasługiwała za to na potępienie.
Emilka usiłowała wprawdzie być tą samą, co niegdyś, ale nie mogła się pozbyć pewnej
nuty bardziej ceremonialnej, wymuszonej, zdradzającej poniekąd jej udrękę, jej boleść.
Ilza odczuwała ten przymus, chociaż ani się domyślała przyczyn. Emilka stawała się
widocznie coraz bardziej Srebrno_Nowiowa, ot i wszystko, żyjąc wśród tych kochanych,
przedpotopowych istot.
Gdy Tadzio i ja wrócimy i osiądziemy w Montrealu, w naszym domu, musisz
przyjeżdżać do nas każdej zimy, kochanie; Srebrny Nów jest czarujący w lecie, ale w
zimie jest się tu pogrzebanym za życia.
Emilka nie przyrzekała niczego. Nie widziała siebie jako gościa w domu Tadzia. Co
noc mówiła sobie, że chyba nie zdoła przeżyć jutra. Ale gdy to jutro nadchodziło,
przeżywała je. Mogła nawet mówić z Ilzą o sukniach i różnych szczegółach, dotyczących
ślubu. Błękitna suknia na kremowym spodzie stała się rzeczywistością. Emilka
przymierzyła ją na dwa dni przed przyjazdem Tadzia. Ślub miał się odbyć za dwa
tygodnie.
- Wyglądasz w niej jak marzenie senne, Emilko - rzekła Ilza leżąc na łóżku Emilki z
gracją i swobodą kota. Szafir Tadzia błyszczał jej na palcu. - Zaćmisz zupełnie mój
aksamit i moje koronki. Czy mówiłam ci, że Tadzio przywozi ze sobą jako drużbę Lorne'a
Halsey'a? Jestem olśniona! Wielki Halsey! Matka jego była taka chora, że nie
przypuszczał, aby mógł odjechać, ale ta dobra staruszka wyzdrowiała nagle, więc
będziemy go tu mieli. Jego nowa książka jest istnym cudem. Cały Montreal był nią
zachwycony. On sam jest czarujący, nieprawdopodobny! Czy nie byłoby to boskim
zrządzeniem losu, gdybyście się w sobie wzajemnie zakochali, Emilko?
- Nie swataj mnie, Ilzo - rzekła Emilka, siląc się na uśmiech. - Czuję, że muszę
pozostać starą panną; że nie zechcę wyjść za mąż, co jest lepsze, niż być skazaną wbrew
swej woli na staropanieństwo.
- Zapewne, każdy los jest znośny, gdyśmy go sami wybrali - rzekła Ilza w zamyśleniu.
- Lorne Halsey wygląda jak małpa, to prawda. W przeciwnym razie może ja sama
wyszłabym za niego za mąż. Może mogłabym. Jego sposób nadskakiwania mi polegał na
dopytywaniu się o moje zdanie. To było miłe. Ale pojmuję, że skoro byśmy się pobrali,
przestałby się pytać o moje zdanie. A to byłoby niemiłe. A przy tym nikt nie wie, co on
naprawdę myśli. Wygląda, że cię ubóstwia, a on tymczasem myśli, że masz podkrążone
oczy. Tadzio jest ślicznym chłopcem, czy nie?
- Zawsze był ładny.
- Ładny! Emilio Starr, jeżeli wyjdziesz za mąż kiedykolwiek, mam nadzieję, że twój
mąż będzie cię prowadził na pasku. Będę cię nazywać jeszcze za chwilę ciotką Emilią.
Przecież w całym Montrealu nie ma drugiego chłopca, który mógłby się z nim równać.
Lubię jego spojrzenie bardziej, niż jego samego. Czasami nudzę się przy nim, doprawdy!
Ale sądzę, że on ze mną się nie nudzi. Przed naszymni zaręczynami nie nudził się przy
mnie nigdy. Mam przeczucie, że przyjdzie dzień, w którym rzucę w niego imbrykiem.
Jaka szkoda, że nie można mieć dwóch mężów! Jednego do patrzenia, a drugiego do
rozmowy! Ale TAdzio i ja będziemy parą pełną kontrastów, prawda, kochanie? On taki
ciemny, ja taka jasna! Pysznie! Zawsze pragnęłam być "ciemnowłosą panią", tak jak ty,
ale gdy powiedziałam o tym Tadziowi, zaśmiał się i zacytował mi wiersz, o "jasnowłosych
syrenach". TAdzio nazywa mnie czasem "syreną", a czasem "aniołkiem". Wolę być
syreną. Bo anioł nie może zawrócić z drogi, gdy już drzwi małżeńskie za nim się
zatrzasnęły. Tak przynajmniej mówi ciotka Laura. A syrena zawsze się wymyka. Co ty o
tym myślisz?
- Przejrzyj zaproszenia i sprawdź, czy nie zapomniałyśmy o kimś - odrzekła Emilka,
nie zważając na ten potok słów.
- Czy to nie okropne należeć do takiej rodziny, jak nasza? - rzekła Ilza ze złością. -
Tyle starych, nudnych bab, które trzeba zaprosić na ślub! Mam nadzieję, że zdołam
wywędrować gdzieś, gdzie nie ma krewnych. Chciałabym, żeby ta cała ceremonia już się
odbyła, żebym ją miała za sobą. Pewna jesteś, że zaadresowałaś jedno zaproszenie do
Perry'ego, nieprawdaż?
- Tak.
- Ciekawa jestem, czy on przyjedzie. Chyba tak. Jakąż gęsią byłam, sądząc, że go
kocham! Miałam pewną nadzieję... chociaż wiedziałam, że on szaleje za tobą. Ale
straciłam wszelką otuchę po obiedzie u pani Chidlaw. Czy pamiętasz ten obiad, Emilko?
Tak, Emilka pamiętała ten obiad bardzo dobrze.
- Do tego wieczoru miałam jeszcze nadzieję, że on się zechce pocieszyć i ożeni się ze
mną, upewniwszy się, że nie może mieć ciebie. Wiedziałam, że jest zaproszony. Zadałam
Tadziowi pytanie, czy Perry przyjdzie. Tadzio spojrzał mi w oczy i odrzekł: "Perry nie
przyjdzie. Zajęty jest sprawą, którą opracowuje na jutro. Perry jest uosobieniem ambicji.
On nie ma czasu na miłość!" Zrozumiałam, że mnie ostrzega... że nie ma nadziei.
Zrezygnowałam ostatecznie. No, i dobrze się stało. Czy to nie cudowne, że przeważnie
rzeczy biorą dobry obrót? Trzeba wierzyć w Opatrzność.
Emilka nie słyszała komentarzy Ilzy. Zawiesiła w szafie niebieską sukienkę i
przebrała się w sportowy kostium. A więc to powiedział Tadzio Ilzie, gdy jej patrzył
głęboko w oczy i gdy wymówił słowo: miłość. A ona była taka naiwna, tak się rozgniewała
i zmartwiła! No, teraz już wszystko jedno. Niewątpliwie ostrzegł Ilzę dlatego, żeby
zwrócić jej myśli ku sobie, żeby oderwać ją od Perry'ego. Doznała ulgi, kiedy Ilza poszła
nareszcie do domu. Ciągłe szczebiotanie Ilzy drażniło ją, chociaż ze wstydem
przyznawała się do tego przed samą sobą. Ale nerwy jej były postrzępione tą codzienną,
kilkumiesięczną torturą. Jeszcze dwa tygodnie, a potem, dzięki Bogu, spokój!
2
Poszła do mieszkania Kentów o zmroku, ażeby zwrócić pani Kent książkę, którą
pożyczyła wczoraj. Trzeba odbyć tę wizytę przed przyjazdem Tadzia. Kilkakrotnie od
owej nocy odwiedziła jego matkę, kiedy między nią a panią Kent zawiązała się jakby
pierwsza nić przyjaźni. Pożyczały sobie wzajemnie książki i rozmawiały o wszystkim, z
wyjątkiem tej jednej rzeczy, która je obchodziła, zarówno jedną, jak drugą. Dzisiaj
Emilka zwracała "Folwark w Południowej Afryce". Wyraziła życzenie przeczytania tej
książki, a pani Kent weszła na górę i zniosła ów tomik. Była bledsza, niż zwykle, a blizna
była tym czerwieńsza, jak wtedy, gdy matka Tadzia była czymś bardzo wzruszona.
- Oto jest ta książka - rzekła - trzymam ją zazwyczaj w pudełku na gurze.
Emilka przeczytała książkę, zanim poszła spać. Sypiała teraz niedobrze, noce
wydawały jej się bardzo długie. Książka wydzielała woń starzyzny. Znalazła w niej Emilka
cienką kopertę zaadresowaną do pani Dawidowej Kent.
Ciekawym szczegółem było, iż list ten nie został dotychczas otwarty. Listy często
ukryją się tak między stronicami książki, która ma im służyć jako przycisk. To nie ma
wielkiego znaczenia. Ale niemniej wspomni o tym pani Kent, oddając książkę.
- Czy pani wie, że w tej książce był list do pani?
- List? List, mówisz?
- Tak. Zaadresowany do pani.
Emilka podała list pani Kent, której twarz stała się kredowo biała.
- Znalazłaś to... w tej książce?... - wyszeptała. - W tej książce, której nie otwierałam od
25 lat? Czy wiesz... kto napisał ten list? Mój... mąż napisał go... a ja go nigdy nie
czytałam... nie wiedziałam o istnieniu tego listu.
Emilka czuła, że jest świadkiem jakiejś tragedii... że stoi w obliczu tajemnicy pani
Kent.
- Odejdę, ażeby pani mogła w spokoju przeczytać swój list - rzekła łagodnie i
zostawiła panią Kent samą, z listem w ręku. Matka Tadzia trzymała go tak, jak inni ludzie
dotykają węża.
3
- Posłałam dziś po ciebie, bo muszę ci coś powiedzieć - rzekła pani Kent.
Drobna, wysuszona istota o palących, pełnych rozpaczy oczach siedziała na fotelu
przy oknie, w jaskrawym oświetleniu zachodzącego słońca. Był chłodny wieczór
czerwcowy. Niebo było jesienne. Emilka wędrując przez pole drżała z zimna i pragnęła
być jak najrychlej w domu. Ale bilecik pani Kent był naglący, nieomal rozkazujący. O co
jej może chodzić, Boże wielki?! To nie może mieć związku z Tadziem. A jednak, co mogło
skłonić panią Kent do posyłania po nią w tak tajemniczy sposób?
Gdy zobaczyła panią Kent, od razu zrozumiała, że zaszła w niej jakaś zmiana. Trudno
było określić tę zmianę. Ta kobieta była równie wątła, równie pożałowania godna, jak
zwykle. A mimo to po raz pierwszy doznała Emilka wrażenia, że nie ma przed sobą
kobiety nieszczęśliwej. Zapanował tu spokój, dziwny, od dawna nie znany spokój.
Udręczona dusza była wreszcie ukojona.
- Byłam umarłą... byłam w piekle... a teraz żyję znowu - rzekła pani Kent. - Ty tego
dokonałaś... znalazłaś ten list. I dlatego muszę ci coś powiedzieć. Znienawidzisz mnie. A
teraz będę miała prawdziwe zmartwienie z tego powodu. Ale to musi być powiedziane.
Emilka uczuła nagły wstręt do tego zapowiedzianego wyznania, bez względu na jego
treść. To było niezawoddnie w zwiąązku z Tadziem. A ona nie chciała już teraz nic słyszeć
o nim... nic... o Tadziu, który będzie mężem Ilzy za dwa tygodnie.
- Czy nie sądzi pani, że lepiej byłoby nie mówić mi o tym?
- To musi być powiedziane. Popełniłam błąd i muszę się wyspowiadać. Nie mogę tego
nie uczynić. Za późno już jest, aby to naprawić, ale muszę się do tego przyznać. Ale
najpierw muszę powiedzieć inne rzeczy. Te, które mnie dręczyły tak bardzo, że w nocy
zrywałam się z krzykiem, oszalała z przerażenia. Och, ty mi nigdy nie przebaczysz... ale
może będziesz miała litość nade mną.
- Zawsze miałam dla pani wielkie współczucie, pani Kent.
- Wierzę w to, wierzę... Ale nie zdawałaś sobie sprawy ze wszystkiego. Emilko, nie
zawsze byłam taką, jaką mnie poznałaś. Byłam podobna do innych ludzi. I byłam ładna,
doprawdy... Gdy zjawił się Dawid Kent i rozkochał mnie w sobie, byłam ładna. On też
mnie pokochał... wtedy... i zawsze mnie kochał. Tak mówi w tym liście.
Wyjęła list zza stanika i ucałowała go namiętnie.
- Nie mogę ci go pokazać, Emilko. Niczyje oczy nie mogą go oglądać prócz moich. Ale
powiem ci, co on zawiera. Nie możesz wiedzieć, nie możesz zrozumieć, jak bardzo go
kochałam, Emilko. Tobie się zdaje, że kochasz Tadzia. Ale nie kochasz go... nie możesz go
kochać tak, jak ja kochałam jego ojca.
Emilka była innego zdania, ale nie zaprotestowała.
- Ożenił się ze mną i zabrał mnie z sobą do Maltonu, gdzie mieszkała jego rodzina.
Byliśmy zrazu tacy szczęśliwi! Zbyt szczęśliwi. Mówiłam ci już, że Bóg jest zazdrosny. A
jego rodzina nie lubiła mnie. Uważali, że Dawid ożenił się nieodpowiednio, że nie byłam
dość "dobrą partią". Starali się nas poróżnić. Wiedziałam o tym. Jego matka nienawidziła
mnie. Nigdy mnie nie nazwała moim imieniem: Aileen, tylko zawsze mówiła "ty" lub
"żona Dawida". Nienawidziłam ich, bo wiecznie mnie obserwowali, nigdy nic nie
mówiąc, nie działając. Ona zwłaszcza poprzestawała na obserwowaniu mnie. Nie
rozumiałam ich żartów. Wciąż się z czegoś śmiali, ze mnie, jak mi się zdawało. Pisywali
listy do Dawida, w których o mnie nie było nawet wzmianki. Niektórzy byli dla mnie
lodowato grzeczni, inni dokuczali mi, czym mogli. Byłam wciąż podrażniona, wciąż pełna
podejrzeń. Zdawało mi się, że Dawid staje po ich stronie, że miewa z nimi konszachty.
Ale, mimo wszystko, byłam szczęśliwa aż do tego dnia, kiedy przy zapaleniu lampy
zaczęła się palić na mnie suknia i włosy, i oparzyłam sobie twarz tak okrutnie. Od tego
dnia nie mogłam uwierzyć, aby Dawid kochał mnie nadal: taka byłam brzydka! Nerwy
moje uległy takiemu rozprzężeniu, że o byle drobiazg kłóciłam się z nim. Ale on nie tracił
cierpliwości. Przebaczał mi wszystko. A ja tak się bałam, że on już nie może mnie kochać
z tą blizną na policzku. Wiedziałam, że będę miała dziecko, ale kryłam się z tym przed
nim. Bałam się, że on pokocha naszego dzidziusia bardziej, niż mnie. Aż wreszcie...
uczyniłam coś okropnego. Wstyd mi się przyznać. Dawid miał psa. Lubił go tak bardzo,
że ja go znienawidziłam. Otrułam tego psa. Nie wiem, co mnie opętało. Nigdy taka nie
byłam przed owym oparzeniem. Może to było dlatego, że miałam zostać matką...
Pani Kent urwała i zmieszała się. Była w tej chwili prawdziwą wiktorianką.
- Nie powinnam tak mówić do młodej dziewczyny - rzekła zażenowana.
- Wiem od kilku lat, że dzieci nie rodzą się dzięki interwencji bociana - upewniła ją
Emilka z powagą.
- Dobrze.
Pani Kent znów się zmieniła w namiętną Aileen.
- Dawid domyślił się wszystkiego. Och, ten wyraz jego oczu! Pokłóciliśmy się
okropnie. Miał właśnie wyjechać do Winnipeg w interesie. W uniesieniu wykrzyknęłam,
że nie pragnę go nigdy więcej widzieć. Taka... byłam... rozwścieczona... Emilko! I... nie
zobaczyłam go nigdy więcej. Umarł na zapalenie płuc w Winnipeg. Nie wiedziałam, że
jest chory. Dowiedziałam się dopiero po jego śmierci. A pielęgniarka była dawną jego
znajomą, która niegdyś kochała się w nim. Ona go doglądała i dbała o niego, gdy ja
siedziałam w domu i nienawidziłam go. Tego nie mogłam przebaczyć Bogu przez długie
lata i myślałam, że nigdy Mu nie przebaczę. Ona zapakowała jego rzeczy i odesłała mi je
bez słowa. Między nimi była ta książka. Nigdy jej nie otwierałam. Kupił ją w Winnipeg.
Nie miałam odwagi jej dotykać. Ten list napisał widocznie, czując się bardzo źle. Może
ona wiedziała o tym, a nie chciała mi powiedzieć... I tak leżał w książce przez wiele lat,
Emilko... ja myślałam, że Dawid skonał, zagniewany, nie przebaczywszy mi. Śnił mi się
noc po nocy, stale miał twarz odwróconą ode mnie. Dwadzieścia siedem lat, Emilko,
dwadzieścia siedem lat! Pomyśl! Czy nie mogłam zdziczeć z rozpaczy? A zeszełej nocy
otworzyłam i przeczytałam jego list, Emilko, kilka wierszy skreślonych ołówkiem, który
jego biedna ręka z trudem mogła utrzymać. Nazywa mnie ukochaną żoneczką i mówi, że
muszę mu przebaczyć... ja jemu! - ten jego gniew w dniu odjazdu, a on mnie przebacza z
głębi serca to, co uczyniłam. Mówi, że nie powinnam przejmować się tym ani owym
powiedzeniem, jakobym go nie chciała więcej oglądać... on wie, że nie myślałam tego
naprawdę... Mówi, że rozumie wszystko lepiej niż dotychczas..., że zawsze mnie gorąco
kochał i że zawsze kochać mnie będzie i inne rzeczy..., których nie mogę powtórzyć
nikomu, zbyt są piękne, zbyt cudowne... zbyt kochane. Och, Emilko, czy rozumiesz, czym
to jest dla mnie ta świadomość, że on nie umarł, zagniewany na mnie, że umarł, kochając
mnie i myśląc o mnie z czułością? Ale nie wiedziałam o tym wówczas... I sądzę, że nie
byłam normalna od tej pory. Wiem, że jego rodzina uważała mnie za wariatkę. Gdy
Tadzio przyszedł na świat, przeprowadziłam się tutaj, wywędrowałam z dala od nich...
Nie mogli mnie wyśledzić, odnaleźć. Nie chciałam ani centa od nich. Miałam
ubezpieczenie Dawida, mieliśmy na życie. Tadzio był wszystkim, co miałam na świecie.
Ty się zjawiłaś. Wiedziałam, że mi go zabierzesz. Wiedziałam, że on cię kocha. O tak,
bardzo cię kochał. Gdy odjechał, pisałam mu o wszystkich twoich flirtach. A przed
dwoma laty... pamiętasz? Odjechał tak nieoczekiwanie do Montrealu, a ty byłaś
nieobecna... nie zaczekał, aby się z tobą pożegnać. Ale napisał list do ciebie.
Emilka wydała lekki okrzyk zaprzeczenia.
- Owszem, napisał. Dostrzegłam ten list w jego pokoju na stoliku. Otworzyłam go i
przeczytałam. Spaliłam ten list, Emilko, ale mogę ci powiedzieć, co w nim było. Czyż
mogłabym zapomnieć? Mówił ci, że cię kocha i że musi ci to wyjawić przed wyjazdem.
Jeżeli go lubisz troszeczkę, masz mu odpisać natychmiast. Jeżeli nie, nie pisz już wcale.
Och, jakże ja cię nienawidziłam! Spaliłam list, a do środka włożyłam tylko wycinek z
gazety, zawierający jakieś wiersze. A on wysłał tę kopertę, nie domyślając się zmiany
zawartości. Nie żałowałam tego nigdy... nigdy... nawet wtedy, kiedy mi napisał, że się
żeni z Ilzą. Ale zeszłej nocy, gdy mi przyniosłaś ten list... to przebaczenie... spokój i
błogość... och, wówczas odczułam, że popełniłam ohydny uczynek. Złamałam twoje życie,
a może i życie Tadzia. czy możesz mi przebaczyć, Emilko?
4
Emilka wśród tych sprzecznych wzruszeń, wywołanych opowiadaniem pani Kent,
zdała sobie sprawę z jednego tylko faktu. Gorycz... upokorzenie... wstyd... wszystko to
ustąpiło. Tadzio kochał ją. Ta świadomość była jej tak słodka, że wyrugowała, na razie
przynajmniej, wszelkie inne uczucia. Gniew, uraza, nie mieściły się w jej duszy. Czuła się
jakby odrodzona. Szczerze odrzekła:
- Tak. Tak. Rozumiem.
Pani Kent załamała ręce.
- Emilko! Czy jest za późno. Czyż może być za późno! Oni jeszcze się nie pobrali...
wiem, że on jej nie kocha tak, jak kochał ciebie. Jeżeli mu powiesz... jeżeli ja mu
powiem...
- Nie, nie nie! - krzyknęła Emilka namiętnie. - Jest już za późno. On nie może się
dowiedzieć... nie wolno, żeby się dowiedział kiedykolwiek. On teraz kocha Ilzę. Jestem
tego pewna. Na nic się nie zda wyjawienie mu tej smutnej prawdy. Niech pani mi
przyrzeknie, droga pani Kent, o ile pani uważa, że winna mi pani jakieś przyrzeczenie,
niech mi pani przyrzeknie... że mu pani nic nie powie.
- Ale... ale... ty będziesz nieszczęśliwa.
- Nie, nie będę nieszczęśliwa, już teraz nie. Nie wie pani, jaka to dla mnie różnica...
Żądło zostało wyrwane z rany. Będę prowadzić życie czynne, pożyteczne, pełne
zadowolenia i żałować starych marzeń, nieziszczonych po wsze czasy. Teraz rana się
zabliźni.
- Okropną rzecz popełniłam... - wyszeptała pani Kent. - Widzę to dzisiaj...
- Tak, zapewne. Ale ja nie o tym myślę. Odzyskałam szacunek dla samej siebie.
- To jest ta duma Murrayowska - szepnęła znów pani Kent, patrząc na nią. - W
gruncie rzeczy, zdaje mi się, Emilio Starr, że u ciebie duma silniejsza jest niż miłość.
- Może - odrzekła Emilka z uśmiechem.
5
Gdy wracała do domu, czuła taki zamęt w głowie i w sercu, że uczyniła coś, czego się
potem szczerze wstydziła. Perry Miller czekał na nią w ogrodzie Srebrnego Nowiu. Nie
widziała go od gawna i ucieszyłaby się jego widokiem każdego innego dnia. Przyjaźń
Perry'ego była teraz, kiedy zrzekł się swych planów matrymonialnych, nader przyjemną
stroną jej życia. Zrobił postępy w ciągu ostatnich kilku lat, stał się dowcipny, wesół,
dobrze wychowany, mniej rubaszny. Nabył pewnych towarzyskich manier, nauczył się, co
robić z rękami i nogami. Zbyt był zajęty, aby często odwiedzać Srebrny Nów, ale Emilka
zawsze go witała radośnie, zawsze, tylko nie dzisiaj. Pragnęła być sama... przetrawić to,
co usłyszała... uporządkować swe wzruszenia, rozkoszować się swym odzyskanym przed
chwilą szacunkiem dla samej siebie. Przechadzać się z Perrym po ogrodzie z tym
zamętem w duszy było rzeczą prawie niemożliwą. Drżała z niecierpliwości. Czekała na
chwilę, kiedy on się nareszcie zacznie żegnać. Ale Perry nie zdawał sobie z tego sprawy.
Nie widział jej od dawna. Tyle było spraw do omówienia! Na pierwszym planie był
oczywiście ślub Ilzy. Dopytywał się o różne szczegóły, a Emilka w końcu nie wiedziała, co
mówi. Perry był trochę urażony faktem, niezaproszenia go w charakterze drużby. Uważał,
że ma poniekąd prawo do tej roli, jako przyjaciel i kolega obojga.
- Nigdy nie myślałem, że Tadzio okaże mi taki chłód - mruczał. - Widocznie uważa
siebie za coś znacznie lepszego, niż mnie, siostrzeńca starej Tomaszowej.
W tej chwili Emilka popełniła ową straszną rzecz... Zanim się spostrzegła, co mówi,
wyrwały jej się następujące słowa:
- Ty, głuptasie! To nie od Tadzia zależało. Więc przypuszczałeś, że Ilza pozwoli ci być
drużbą, skoro od lat pragnęła, abyś był w tym dniu panem młodym?
W tejże chwili przystanęła, oniemiała ze wstydu i wyrzutów sumienia. Co ona
zrobiła? Zdradziła przyjaźń... naruszyła tajemnicę zwierzenia... słowem uczyniła coś
ohydnego, karygodnego. Czy to być może, że ona, Emilia Byrd Starr ze Srebrnego Nowiu,
popełniła podobny czyn?
Perry stał przy zegarze słonecznym i patrzył na nią, zmieszany.
- Emilko, nie myślisz tego serio. Ilza nigdy nie miała w stosunku do mnie takich
zamiarów! Czyżby?...
Emilka z rozpaczą stwierdziła, że wypowiedzianego słowa nie da się wtłoczyć z
powrotem, że nie zdoła naprawić zła, jakie wyrządziła nieświadomie.
- Owszem, przez jakiś czas... Rzecz jasna, że już jej to minęło.
- O mnie myślała! Ależ, Emilko, ona mi zawsze okazywała taką pogardę, tak się
irytowała... nie mogłem jej nigdy dogodzić, przypomnij sobie.
- Pamiętam - odrzekła Emilka znużonym głosem. - Myślała o tobie tak serdecznie, że
znienawidziła twoje śmiesznostki, bo inni też je widzieli. Gdyby cię nie lubiła, czy sądzisz,
że obchodziłaby ją gramatyczność twoich wyrażeń, albo poprawność twych manier?
Nigdy ci tego nie mówiłam, Perry. A teraz wstydzić się będę do końca życia, że mi się to
wyrwało. Nie daj nigdy po sobie poznać, że wiesz o tym.
- Naturalnie. Zresztą, ona zapomniała o tym od dawna.
- O, tak. Ale rozumiesz, że nie byłoby jej miło mieć ciebie w orszaku drużbów na
swym ślubie. Nienawistną mi była myśl, że posądzasz Tadzia o taki snobizm. A teraz,
Perry, nie weźmiesz mi za złe, jeżeli cię poproszę, żebyś odszedł? Jestem zmęczona,
bardzo zmęczona, tyle miałam roboty przez te dwa tygodnie!
- Powinnaś się położyć do łóżka, to fakt - przyznał Perry. - Nie w porządku to z mej
strony, że cię zatrzymuję. No, Ilza i Tadzio będą wkrótce małżeńską parą! Rozjeżdżamy
się na dobre!
- Niebawem i ty będziesz starym ojcem rodziny. Perry - próbowała się uśmiechnąć
Emilka. - Tak coś słyszałam.
- Nic podobnego! Zrzekłem się w ogóle tej myśli. Nie dlatego, żebym pragnął jeszcze
wciąż ożenić się z tobą, ale nikt mi się nie podoba, prócz ciebie. Usiłowałem się pocieszyć,
zapomnieć. Pocieszyłem się dzięki pracy, ale nie dzięki jakiejkolwiek innej pannie. Umrę
jako kawaler. Powiadają, że to lekka śmierć. Do widzenia, kochana Emilko. Zobaczymy
się na ślubie Tadzia. Po południu się odbędzie, czy tak?
- Tak.
Emilka dziwiła się, że może o tym mówić tak spokojnie.
- O trzeciej po południu... potem będzie kolacja... pojadą samochodem do
Shrewsbury, ażeby zdążyć na wieczorny statek. Perry, Perry, tak żałuję, że ci to
powiedziałam o Ilzie. To było podłe... podłe... jak mawialiśmy za czasów szkolnych. Nie
sądziłam, że jestem zdolna do takich rzeczy.
- Nie myśl o tym. Nie zrobiło to na mnie wrażenia i nie bardzo wierzę, iżby Ilza
myślała o mnie kiedykolwiek. Czyż nie posądzasz mnie o dostateczną dozę inteligencji,
ażebym mógł zrozumieć, że to był tylko komplement? Rozumiem także, ile wam
zawdzięczam dziewczęta, waszej przyjaźni, waszym uwagom, a nawet naszym kłótniom.
Nie miałem nigdy złudzeń co do różnicy naszego pochodzenia. Nie jestem taki głupi.
Wspiąłem się nieco wyżej, mam zamiar wspiąć się jeszcze wyżej, ale ty i Ilza urodziłyście
się tam, dokąd ja muszę zajść o własnych siłach. A wyście mi nigdy nie dały odczuć tej
różnicy, jak to niejednokrotnie czyniły inne panny. Nie zapomnę ukłuć szpilką Rhody
Stuart. Więc nie obawiaj się, że będę się puszył jak paw z powodu wiadomości, że Ilza
ongi miała przelotną czułość dla mnie. Zbyt duży osad pozostał na mnie... osad gminu...
wiem o tym. Emilko, czy przypominasz sobie ową noc, kiedy ciotka Ruth zastała nas przy
oknie swego domu, a ja cię pocałowałem?
- O, tak! Pamiętam.
- To był nasz jedyny pocałunek - rzekł Perry obiektywnie. - I nie był zbyt serdeczny z
twej strony, co? Ach, gdy pomyślę o tej starej damie, stojącej na progu ze świecą w ręku!
Perry odszedł, śmiejąc się, a Emilka wróciła do swego pokoju.
- Emilko w Zwierciadle - rzekła prawie wesoło. - Mogę ci znowu spojrzeć w oczy. -
Nie wstydzę się już. On mnie kocha!
Stała, uśmiechając się do swego odbicia. Powoli uśmiech znikał.
- Och, gdybym otrzymała ów list! - szepnęła z rozdzierającym żalem.
Rozdział XXV
1
Jeszcze dwa tygodnie do ślubu. Emilka zrobiła odkrycie, że czas może się strasznie
dłużyć, chociaż każda minuta jest wypełniona programowo. Wszyscy mówili o ślubie Ilzy.
Emilka słuchała z zaciśniętymi zębami. Ilza była tu, ówdzie, wszędzie jej było pełno. Nie
robiła nic, mówiła dużo.
- Duch niespokojny - zrzędził doktor Burnley.
- Ilza obawia się najwidoczniej, że ludzie zapomnieliby o jej istnieniu, gdyby
posiedziała spokojnie przed dwie minuty - rzekła ciotka Elżbieta.
- Mam już czterdzieści dziewięć środków przeciw morskiej chorobie - rzekła Ilza. -
Gdy przyjedzie ciotka Katarzyna Mitchell, będę ich miała pięćdziesiąt. Czy to nie rozkosz
mieć troskliwych krewnych, Emilko?
Były same w pokoju Ilzy. Tego wieczoru oczekiwano przyjazdu Tadzia. Ilza
przymierzyła pół tuzina różnych sukien i odrzuciła je niechętnie.
- Emilko, co mam włożyć? Zdecyduj za mnie.
- Ja nie mogę zabierać głosu. Zresztą, cóż za różnica, jaką suknię włożysz?
- To prawda. Tadzio nigdy nie widzi, co ja mam na sobie. Lubię mężczyzn, którzy
zwracają na to uwagę i mówią o tym. Lubię, gdy mężczyzna woli mnie w jedwabiu, niż w
wełnie.
Emilka wyglądała przez okno. Księżyc rzucał srebrzyste blaski na ogród.
- Co innego miałam na myśli: to mianowicie, że Tadzio będzie patrzył na ciebie, a nie
na twoją suknię.
- Emilko, dlaczego uparcie przemawiasz do mnie tak, jakbyśmy byli w sobie
zakochani do szaleństwa, Tadzio i ja? Masz widocznie wiktoriański kompleks?
- Na miłość Boską, daj spokój wiktorianizmowi - zawołała Emilka z niezwykłą,
całkiem nie Murrayowską gwałtownością. - Cały świat dzisiejszy prześladuje i wyszydza
tę nieszczęsną epokę wiktoriańską. A czy ludzie wiedzą, o czym mówią? Co do mnie,
lubię rzeczy zdrowe i przystojne. Czy to jest wiktorianizm?
- Emilko, Emilko, czy sądzisz, że ciotka Elżbieta uważałaby za rzecz zdrową i
przystojną, kochać się do szaleństwa?
Roześmiały się obie i nastrój się wypogodził.
- Czy wyjdziesz dziś po kolacji, Emilko?
- Naturalnie, przy tej cudownej pogodzie!
- To dobrze. Cóż bym robiła w cztery oczy z Tadziem przez cały wieczór? Mielibyśmy
"scenę" co pięć minut. Wprawdzie sceny są pełne uroku... Rozjaśniają życie. Ja muszę się
pokłócić raz na tydzień. Pamiętasz, że zawsze lubiłam walkę? Ty nie nadawałaś się do
tego sportu. Tadzio też jest słabym zapaśnikiem. Perry! Och, ten umie walczyć. Pomyśl,
jak wspaniale my kłócilibyśmy się, Perry i ja. Nasze kłótnie byłyby słynne. Nie byłoby w
nich nic "kłótliwego". A jak kochalibyśmy się pomiędzy jedną kłótnią a drugą! Olalalala.
- Czy jeszcze wciąż żałujesz, że nie wychodzisz za mąż za Perry'ego? - spytała Emilka
gorączkowo.
- Nie, drogie dziecko. Nie żałuję, jakkolwiek nie szaleję za Tadziem. Nasza miłość jest
miłością z drugiej ręki, wiesz? Odgrzewana potrawa. Nie gniewaj się. Będę dla niego
dobra. Każdy mężczyzna mniema, póki jest młody, że jest doskonałością. O ile spotka
kobietę, która podziela to zdanie, spocznie na laurach, a to jest niedobre. Drażni mnie
trochę, gdy widzę, że wszyscy są zdania, iż spotyka mnie wielkie szczęście, bo wychodzę
za mąż za Tadzia Kenta. Już słyszę ciotkę Idę Mitchell: "Będziesz miała niezwykłego
małżonka, Ilzo". A ciotka Brygida Mooney oświadczy: "Cóż za elegancki chłopiec, pod
każdym względem niepospolity, doprawdy!" Tadzio jest istotnie pełen zalet, zwłaszcza od
czasu, kiedy uznał, że nie jest jedynym mężczyzną na świecie. Nauczył się gdzieś
rozsądku. Chciałabym wiedzieć, kto jest ową panną, która go nauczyła rozsądku? Bo jest
taka na świecie. Opowiadał mi o tym... niewiele, ale dosyć, abym zrozumiała. Dała mu
nadzieję, a gdy już myślał, że ona go kocha, odwróciła się do niego plecami. Nie
odpowiedziała nawet na jego list, w którym jej wyznał swoją miłość. Nie cierpię tej
dziewczyny, Emilko... czy to nie jest dziwne?
- Nie miej niechęci do niej - rzekła Emilka znużonym głosem. - Może ona nie
wiedziała, co czyni.
- Nie cierpię jej za takie potraktowanie Tadzia. Chociaż to mu dobrze zrobiło.
dlaczego jej nienawidzę, Emilko? Ty, która jesteś mocna w psychologii, zanalizuj mi ten
wypadek i rozświetl tę tajemnicę.
- Nienawidzisz jej... bo... według utartego wyrażenia "bierzesz jej resztki".
- Ty, diabełku! Masz słuszność. Jak brzydko wyglądają niektóre rzeczy, gdy im się
przyjrzeć z bliska! Pochlebiałam sobie, że jest to szlachetna nienawiść, że staję w obronie
Tadzia, który cierpiał z jej powodu. Wiktorianie mogą się nieraz przysłużyć w dziedzinie
analizy psychologicznej. Ale brzydkie rzeczy nie powinny być ujawniane. A teraz idź do
domu, skoro musisz iść, a ja przygotuję się godnie na przyjęcie ubóstwianego.
2
Lorne Halsey przyjechał z Tadziem... wielki Halsey, którego Emilka lubiła bardzo,
mimo jego brzydoty. Miał żywotne, ironiczne wejrzenie, traktował na pozór wszystko, a
zwłaszcza ślub Fryderyka Kenta, jako pyszny żart. Częstokroć ułatwiał tym Emilce
sytuację.
Emilka była wesoła i dowcipna w te wieczory, które spędzali razem. Bała się okropnie
milczenia w obecności Tadzia.
- Nie bądź nigdy milcząca w obecności osoby, którą kochasz, a której nie dowierzasz -
powiedział ongi pan Carpenter. - Milczenie zdradza myśli.
Tadzio był przyjacielski, ale spojrzenie jego stale omijało Emilkę. Razu pewnego
poszli się przejść wszyscy czworo. Ilza wpadła na pomysł wybrania ulubionej gwiazdy
każdego z nich.
- Moją jest Syriusz Lorne, a pańską?...
- Skorpion... czerwona gwiazda południa - odrzekł Halsey.
- Bellatrix Orionu - rzekła Emilka szybko.
Nigdy jej dotychczas nie przyszła na myśl Bellatrix, ale nie pozwoliła sobie na
sekundę bodaj wahania w obecności Tadzia.
- Ja nie mam ulubionej gwiazdy... jest tylko jedna, którą znienawidziłem. To
Jutrzenka - rzekł Tadzio spokojnie. W głosie jego była nuta, zrozumiała tylko dla Emilki.
Ale Halsey i Ilza odczuli coś niewyjaśnionego i przestali mówić o gwiazdach. Emilka
przesiedziała przy oknie do świtu, patrząc, jak one bledną na niebie, jedna po drugiej.
3
Na trzy dni przed datą ślubu doznali Czarnowodzianie i mieszkańcy Gęsiego Stawu
wielkiego zgorszenia, gdyż widziano Ilzę Burnley, jadącą o późnej porze wieczornej z
Perrym Millerem, jego nowym samochodem. Ilza z zimną krwią potwierdziła tę pogłoskę,
gdy Emilka ją spytała, czy to prawda.
- Tak, naturalnie. Spędziłam taki długi, nudny wieczór z Tadziem. Zaczęło się od
kłótni o moją "błękitną suczkę". Tadzio powiedział, że wolę ją niż jego samego. Ja
powiedziałam, że tak jest, rzecz jasna. To go doprowadziło do pasji, chociaż w to nie
wierzył. Tadzio, jak przystało na mężczyznę, wierzy, że konam z miłości do niego. Syknął
tylko: "Taki pies, który w życiu swoim nie ścigał żadnego kota". Przez resztę wieczoru
dąsaliśmy się jedno na drugie. Wrócił do domu o jedenastej i nie pocałował mnie w czoło,
odchodząc. Postanowiłam uczynić coś szalonego, coś pięknego, jeszcze raz jeden, jeszcze
ten ostatni, więc poszłam na samotną przechadzkę na wydmy. Perry nadjechał swym
samochodem, a ja urzeczywistniłam mój zamiar i pojechałam z nim na spacer przy
świetle księżyca. Przecież jeszcze nie jestem zamężna. Nie patrz tak na mnie.
Zachowywaliśmy się bardzo poprawnie i przyzwoicie. Zastanawiałam się, co by się stało,
gdybym nagle powiedziała: "Perry, kochany, ty jesteś jedynym mężczyzną, którego
kochałam kiedykolwiek. Dlaczego nie my się pobieramy?" Ciekawa jestem, czy będę
żałować, doszedłszy do osiemdziesiątego roku życia, że tego nie powiedziałam.
- Mówiłaś mi, że już dziś Perry cię nie obchodzi.
- I uwierzyłaś mi? Emilko, dziękuj Bogu, że nie jesteś Burnleyówną.
Emilka pomyślała z goryczą, że być Murrayówną nie jest o wiele lepiej. Gdyby nie jej
Murrayowska duma, poszłaby do gaiku, do Tadzia, owej nocy, kiedy ją wzywał... byłaby
panną młodą, ona, nie Ilza...
Jutro. Jutro... ona ma stanąć przy boku Tadzia i wysłuchać, jak on składa przysięgę
dozgonnej wierności innej kobiecie. Wszystko jest już przygotowane. Uczta weselna,
która przypadła do gustu nawet doktorowi Burnleyowi, wrogowi "nowoczesnych,
skromnych przyjęć". Państwo młodzi nie będą może bardzo głodni, ale goście weselni też
mają żołądki. A to jest pierwszy ślub, pierwsze wesele od wielu lat.
- Powiedzcie Laurze, żeby, na miłość Boską, nie beczała podczas ślubu - mówił
gniewnie doktor do obu dziewcząt.
Ciotka Elżbieta i ciotka Laura zajęły sę gruntownym sprzątaniem weselnego domu.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poprzestawiano wszystkie meble, oczyszczono
stary dom z wszelkiego kurzu i pyłu, wyczyszczono klamki, lustra, wytrzepano dywany.
Doktor Burnley Bogu dziękował w duchu, że tylko raz jeden znosi podobną klęskę
domową. Ale nikt nie zważał na niego. Elżbieta i Laura sprawiły sobie nowe atłasowe
suknie. Od tak dawna nie miały pretekstu do takiego wydatku.
Ciotka Elżbieta upiekła ciasto weselne, doglądała szynek i kurcząt. Laura
przyrządzała sałaty, marmolady i sosy, a Emilka przenosiła półmiski do domu
Burnleyów, zadając sobie w duchu pytanie, czy się nie obudzi z przykrego snu, zanim...
zanim...
- Rad będę, gdy już będzie po tym całym rozgardiaszu - mruczał kuzyn Jimmy. -
Emilka zapracowuje się na śmierć... spójrzcie na jej podkrążone oczy!
4
- Pozostań ze mną dzisiaj, Emilko, przenocuj tutaj - prosiła Ilza. - Przysięgam, że nie
zagadam cię na śmierć, ani nie będę płakać. Chociaż przyznaję, że nie martwiłabym się
nawet, gdybym zgasła tej nocy jak świeca. Janina Askew była druhną Milly Hyslop i
nocowała u niej w przeddzień ślubu. Obie przepłakały całą noc. Zabawne, taka orgia łez!
Milly płakała, bo wychodziła za mąż, a Janina prawdopodobnie dlatego, że to nie ona
sama. Bogu dzięki, Emilko, żadna z nas nie należała nigdy do miauczącego gatunku.
Jesteśmy raczej stworzone do walki, niż do płaczu, nieprawdaż? Ciekawa jestem, czy pani
Kent przyjdzie jutro? Nie sądzę, Tadzio mówi, że ona nigdy nie wspomina ani słowem o
jego małżeństwie. A podobno zmieniła się bardzo, stała się łagodniejsza... spokojniejsza...
podobna do innych kobiet. Emilko, czy uprzytomniłaś sobie, że jutro o tej porze ja będę
Ilzą Kent?
Owszem, Emilka uprzytomniła to sobie.
Nie mówiły nic więcej. Ale w dwie godziny później, gdy czuwająca po ciemku
mniemała, że nieruchoma Ilza jest pogrążona we śnie, ta usiadła nagle na łóżku i
chwyciła rękę przyjaciółki!
- Emilko... żeby tak można było... usnąć panną... a obudzić się mężatką... jakby to
było dobrze!
5
Świtało. Rozpoczynał się dzień ślubu Ilzy. Ilza spała, gdy Emilka wyśliznęła się z
łóżka i podeszła do okna. Brzask. Ciemne sosny rysują się na szarym tle nieba. W
powietrzu rozbrzmiewa jakaś nieziemska melodia. Słyszy ją zapewne i Tadzio, tam, na
wzgórzu, obudzony, pełen wyczekiwania, błogosławiący dzień, który mu przynosi
ziszczenie serdecznych pragnień. Dusza Emilki wolna była od wszelkich życzeń, nadziei,
pragnień, z wyjątkiem tego jednego: Żeby ten dzień już się skończył.
- Gdy coś jest nieodwołalnie dokonane, człowiek łatwiej się pociesza - myślała.
- Emilko, Emilko!
Emilka odwróciła się od okna.
- Śliczny dzień, Ilzo. Będziesz skąpana w blaskach słonecznych. Ilzo, co się stało?
Ilzo... ty płaczesz...?
- Już nie mogę... - wyszeptała Ilza. - Mam wrażenie, że wpadam w pułapkę, z której
nie ma wyjścia. Przepraszam biedną Milly... Jestem przerażona, jak zwierzę... To
okropne uczucie, taki lęk... Czy sądzisz, że przyniosłoby mi to ulgę, gdybym się rzuciła na
podłogę i głośno ryczała?
- Czego się boisz? - spytała Emilka, trochę zniecierpliwiona.
- Och!
Ilza wyskoczyła z łóżka, wyzywająca.
- Boję się, że pokażę język pastorowi! Czegóż więcej?
6
Cóż za poranek! Emilce wydawał on się zawsze w późniejszych wspomnieniach
przykrym snem. Goście zaczęli się zjeżdżać bardzo wcześnie. Emilka witała ich, aż
poczuła, że uśmiech przywarł do jej twarzy. Niezliczone prezenty ślubne należało
odbierać i układać. Ilza przyszła rzucić na nie obojętnym okiem, zanim przystąpiła do
przywdziewania stroju panny młodej.
- Kto przysłał ten serwis do herbaty? - spytała.
- Perry - odrzekła Emilka. Ona to dopomogła mu w wyborze serwisu, malowanego
ręcznie, nieco staroświeckiego. Przy nim widniał bilet wizytowy Perry'ego i jego wyraźny,
męski charakter pisma: "Ilzie z najlepszymi życzeniami od jej starego przyjaciela
Perry'ego".
Ilza podarła bilet w drobne kawałki i cisnęła je na podłogę, zanim zdumiona Emilka
zdołała ją powstrzymać.
- Ilzo! Czyś oszalała?
- Już! Nie chcę myśleć więcej o nim. Pozbieraj i uprzątnij te kawałki papieru, Emilko.
To mi przynosi nie mniejszą ulgę, jak tarzanie się z rykiem po podłodze. Teraz już
podołam zadaniu dnia dzisiejszego.
Emilka pozbierała w porę kawałki papieru: pani Clarinda Mitchell wchodziła
majestatycznie do pokoju, cała na błękitno. Uśmiechnięta, dobroduszna kuzynka, a
raczej powinowata. Ciekawa wszystkiego. Kto to dał? Kto to przysłał?
- Ona będzie taką uroczą panną młodą - szeptała pani Clarinda. - A Tadzio Kent jest
takim pięknym chłopcem! Doprawdy, wymarzona z nich będzie para, czy nie? Jak z
powieści! Lubię takie śluby! Bogu dzięki, nie tracę sympatii dla młodych, chociaż
młodość ode mnie ucieka. Jest we mnie jeszcze tyle uczucia! Nie obawiam się go
ujawniać. Czy rzeczywiście pończochy ślubne Ilzy kosztowały czternaście dolarów?
Ciotka Izabela Hyslop, z domu Mitchell, była posępna. Czuła się obrażona, ponieważ
jej kosztowny prezent, komplet szklanek i kryształowych kieliszków, stał obok tanich
koronek szydełkowych własnej roboty, ofiarowanych przez kuzynkę Annabellę. Skłonna
była zatem do pesymizmu.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Ale mam przeczucie, że coś niedobrego
się stanie, że coś zakłóci dzisiejszą ceremonię. Czy wierzycie w znaki? Dzisiaj przebiegł
nam drogę wielki czarny kot, tam, w kotlinie. A na prawo wisiał na przydrożnym drzewie
kawałek papieru zadrukowanego (zapewne szczątki afiszów elekcyjnych), na którym
widniały tylko te dwa słowa: "Błękitne ruiny", resztę zmył deszcz. Te ponure czarne litery
patrzyły nam prosto w twarz.
- Może to jest dla pani zły znak, a nie dla Ilzy.
Ciotka Izabela potrząsnęła głową przecząco. Nie była bynajmniej pocieszona.
- Mówią, że jej suknia ślubna jest czymś niewidzianym dotychczas w naszym kraju.
Czy uważa pani takie wybryki za odpowiednie, panno Starr?
- Najkosztowniejsza część tej sukni jest darem starych ciotek Ilzy, mieszkających w
Szkocji, pani Mitchell. A większość kobiet wychodzi za mąż tylko raz.
W tejże chwili Emilka przypomniała sobie, że ciotka Izabela była zamężna trzy razy i
zastanowiła się, czy jednak ten czarny kot nie był fatalną wróżbą.
Ciotka Izabela odeszła z chłodną miną i głosiła wśróód gości weselnych, że "ta
Starrówna stała się zupełnie niemożliwa od czasu, jak wydrukowano jej książkę. Myśli, że
wolno jej urągać każdemu zwykłemu śmiwrtelnikowi".
Emilka nie zdążyła jeszcze podziękować Losowi za uwolnienie jej od ciotki Izabeli,
gdy wpadła znów w szpony innej krewnej Mitchellów. Ta ciotka nie pochwalała wyboru
dwóch wazonów, ofiarowanych przez inną ciotkę.
- Bessie Jane nigdy nie odznaczała się rozsądkiem ani gustem. Cóż za głupi wybór!
Na pewno dzieci stłuką te wazony.
- Jakie dzieci?
- Te, które oni będą mieli, rzecz jasna.
- Panna Starr opisze to w jednej ze swych książek - ostrzegł ją jej mąż, chichocząc.
Zaśmiał się ponownie i zwrócił do Emilki:
- Dlaczego pani nie jest dzisiejszą panną młodą? Jak Ilza mogła ubiec panią, hę?
7
Emilka była uradowana, kiedy wbiegła nareszcie na schody, ażeby pomagać Ilzie w
ubieraniu się do ślubu. Ale nawet tutaj wtargnęły ciotki ze swą paplaniną, ze swą
niedyskrecją.
- Emilko, czy pamiętasz ten dzień, kiedyśmy się sprzeczały zawzięcie, która z nas
będzie panną młodą w jednej z naszych inscenizowanych historyjek? Było to pierwsze
nasze lato, wspólnie spędzane... Wiesz, ja się czuję dzisiaj, jak gdybym grała rolę panny
młodej. Wydaje mi się, że to nie jest rzeczywistość.
Emilka doznawała również wrażenia, że to nie jest rzeczywistość. Ale niebawem...
wkrótce już... wszystko minie i ona znajdzie się w swej błogosławionej samotni, z dala od
ludzi. A Ilza w sukni panny młodej wyglądała tak cudownie, że usprawiedliwiała cały
przepych wesela. Jak Tadzio musi ją kochać!
- Czy ona nie wygląda jak królowa? - szepnęła ciotka Laura z uwielbieniem.
Emilka włożyła na siebie swą błękitną pelerynkę i kapelusik, haftowany białymi
paciorkami.
- Droga Ilzo, nie uważaj mnie za beznadziejnie wiktoriańską, jeśli ci powiem, że
pragnę, abyś była szczęśliwa po wsze czasy.
Ilza uścisnęła jej rękę i roześmiała się trochę zbyt głośno.
- Mam nadzieję, że nie jestem podobna, według ciotki Laury, do królowej Wiktorii -
szepnęła. - Ale żywię okropne podejrzenie, iż ciotka Janina Milburn modli się za mnie.
Myśl, że ktoś modli się za mnie, doprowadza mnie stale do furii. A teraz, Emilko, bądź
tak dobra i wypędź ich wszystkich z mego pokoju. Muszę pozostać sama, zupełnie sama,
przez kilka minut.
Emilce z trudem udało się spełnić prośbę panny młodej. Ciotki i kuzynki zbiegły na
dół. Doktor Burnley czekał niecierpliwie w hallu.
- Czy będziecie gotowe niebawem? Tadzio i Halsey czekają na znak, że wolno im
wejść do buduaru.
- Ilza pragnie pozostać sama przez kilka minut. Ach, ciotko Ido, tak się cieszę, że
jesteś tutaj... - zwróciła się do otyłej damy, która z trudem wspinała się na schody. -
Baliśmy się, że coś stanęło ci na przeszkodzie, że nie przyjedziesz.
- Istotnie coś mi stanęło na przeszkodzie - dyszała ciotka Ida, która była właściwie
kuzynką drugiego stopnia Burnleyów i Murrayów. Mimo wady seca ciotka Ida była osobą
całkiem szczęśliwą. Lubiła zawsze być pierwszą, gdy szło o nowiny i plotki, a zwłaszcza o
złe wieści.
- Mój mąż nie mógł przybyć... musiałam wziąć taksówkę... Biedny Perry Miller...
Znacie go, prawda? Taki mądry, obiecujący chłopiec... poniósł śmierć w wypadku
samochodowym... przed godziną... zderzenie dwóch wozów.
Emilka stłumiła krzyk... Spojrzała w kierunku drzwi Ilzy. Były lekko uchylone. Doktor
Burnley rzekł:
- Perry Miller zabity! Boże wielki, jakie to okropne!
- Tak dobrze, jak zabity. Zapewne już zmarł w drodze... był nieprzytomny, gdy go
wydobyli spomiędzy szczątków wozu. Zawieźli go do Charlottetown, do szpitala i
zatelefonoewali po Billa, który natychmiast pojechał. Całe szczęście, że Ilza nie wychodzi
za mąż za lekarza. Czy zdążę się rozpakować i przebrać przed obrzędem ślubnym?
Emilka, kryjąc swój niepokój o Perry'ego zaprowadziła ciotkę Idę do szatni dla pań i
wróciła do doktora Burnleya.
- Nie mówcie Ilzie o tym - upominał zbytecznie doktor. - To by zakłóciło jej tę
uroczystą chwilę... ona i Perry byli takimi przyjaciółmi. Może poszłabyś ją przynaglić
trochę, Emilko? Już jesteśmy spóźnieni...
Emilka, bardziej przygnębiona, bardziej oszołomiona, niż kiedykolwiek, zeszła do
hallu i zapukała do drzwi Ilzy. Żadnej odpowiedzi. Otworzyła drzwi. Na podłodze leżał
welon ślubny i bezcenny bukiet storczyków, za który Tadzio zapłacił niezawodnie więcej,
niż którakolwiek panna z rodu Burnleyów lub Murrayów zapłaciła za całą swą wyprawę,
ale nigdzie nie było widać Ilzy. Okno, wychodzące na ganek kuchenny, było otwarte.
- Co się dzieje? - spytał niecierpliwie doktor Burnley, wchodząc za Emilką do pokoju
córki. - Gdzie jest Ilza?
- Nie ma jej - odrzekła Emilka bezradna.
- Dokąd poszła?
Do Perry'ego Millera.
Emilka nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ilza usłyszała słowa ciotki Idy i...
- Do licha! - zaklął doktor Burnley.
8
W ciągu kilku minut cały dom stał się obrazem zamieszania i rozpaczy: goście weselni
biegali we wszystkich kierunkach jak oszaleli, zadawali bezładne pytania. Dr Burnley
stracił głowę, sam biegał także tam i na powrót, klął na czym świat stoi, gorsząc tłumnie
zebrane w hallu kobiety z ludu.
Nawet ciotka Elżbieta była wytrącona z równowagi. Nie było takiego wypadku w
rodzinie. Julia Murray uciekła, zapewne. Ale doszła do ołtarza, była zamężna! Żadna
panna młoda w rodzinie nie uczyniła nigdy nic podobnego. Emilka jedna zachowała
pewną zdolność racjonalnego myślenia i postępowania. Ona to dowiedziała się od
młodego Roba Mitchella, jakim sposobem Ilza uciekła.
- Stałem w ogrodzie, gdy nagle posłyszałem szmer: otworzyło się okno w pokoju Ilzy i
ona sama wyskoczyła, jak kot i biegła aleją. Wsiadła do samochodu Kena Mitchella i
ruszyła w takim tempie, jakby ją ścigał sam diabeł. Myślałem, że oszalała.
- Do pewnego stopnia... tak. Robie, musisz pojechać za nią. Czekaj... Niech doktor
Burnley pojedzie z tobą. Ja muszę tu pozostać i dojrzeć wszystkiego. Śpiesz się! Stąd do
Charlottetown jest tylko czternaście mil. Możesz pojechać i wrócić w ciągu godziny.
Musisz przyjechać z nią razem... powiem gościom, żeby zaczekali.
- Niewiele ci z tego przyjdzie, Emilko - powiedział sceptycznie Rob Mitchell.
9
Minęła godzina. Ale doktor Burnley i Rob wrócili sami. Ilza nie przyjedzie. Perry
Miller nie był zabity, nie był nawet poważnie ranny, ale Ilza nie przyjedzie. Oznajmiła
ojcu, że wychodzi za mąż za Perry'ego Millera i tylko za niego!
Doktor stał pośrodku grupy płaczących i biadających kobiet w górnym hallu. Otoczyły
go ciotka Elżbieta, ciotka Laura, ciotka Ruth i Emilka.
- Sądzę, że nie doszłoby do tego, gdyby żyła jej matka - rzekł doktor, zamyślony
ponuro. - Mnie nie przyszło nigdy na myśl, że jej się podoba Miller. Żałuję, że Ida
Mitchell nie skręciła karku w porę. O tak, tak, płacz! płacz! - zwrócił się z wściekłością do
zawodzącej ciotki Laury. - Co komu z tego przyjdzie dobrego, chciałbym wiedzieć? Musi
ktoś uprzedzić Kenta... Mnie zapewne przypadnie w udziale ta misja. Trzeba dać jeść tym
ludziom, którzy tu przyjechali, Emilko, ty jesteś, zdaje mi się, jedyną osobą, obdarzoną
iskrą zdrowego rozsądku. Zajmij się nakarmieniem tej gromady, bądź dobrym dzieckiem.
Emilka nie była histeryczką, ale po raz drugi w życiu miała ochotę krzyczeć jak
najgłośniej i jak najdłużej. Tylko krzyk mógłby oczyścić atmosferę w tym stopniu
napięcia. Ale z całym spokojem zaprowadziła gości do stołu. Wszyscy uspokoili się,
widząc, że nie będą pozbawieni zapowiedzianych przysmaków. Ale dziwna to była uczta
weselna.
Nawet ci, którzy byli bardzo głodni, doznali niemiłego uczucia, że nie należałoby tu
spożywać darów Bożych w tych okolicznościach. Nikomu nie smakowały one naprawdę z
wyjątkiem starego Tomasza Mitchella, który uczęszczał na wesela tylko dla poczęstunku i
wcale się z tym nie krył. Nie obchodziło go więc, czy sam obrzęd zaślubin odbył się, czy
nie. Jadł pilnie, od czasu do czasu tylko potrząsał głową, pytając: "Czego te kobiety takie
są zatroskane? Nie rozumiem".
Kuzynka Izabela mówiła o przeczuciach, o ich roli w życiu, ale nikt jej nie słuchał.
Większość gości bała się usta otworzyć, aby nie powiedzieć czegoś niewłaściwego.
Wuj Oliver rozmyślał, że był już na niejednej stypie pogodniejszej, niż ta uczta
weselna. Służące były zmieszane, stremowane i popełniały najfantastyczniejsze omyłki.
Pani Derwent, żona pastora, młoda i ładna, miała oczy pełne łez. Widocznie ten niedoszły
ślub oznaczał dla niej utratę przyrzeczonego nowego kapelusza. Emilka, patrząc na nią,
jak podawała sąsiadowi marmoladę, miała ochotę roześmiać się. Ta zachcianka była
również histeryczna, jak przedtem pragnienie wykrzyczenia się. Ale nie było widać
żadnego kaprysu na jej chłodnej, bladej twarzy. Mieszkańcy Shrewsbury orzekli, że była
ona tego dnia równie obojętna i lekceważąca, jak zwykle. Czyż ta dziewczyna może coś
odczuć naprawdę?
Ale w niej górowała nad wszystkim jedna myśl: "Gdzie jest Tadzio? Co on czuje? Co
myśli? Co czyni?" Nienawidziła Ilzy za zadanie mu tego ciosu, za ośmieszenie go. Nie
widziała dalszego ciągu życia. Był to jeden z tych wypadków, które zatrzymują bieg czasu.
10
- Cóż za dzień! - szlochała ciotka Laura w powrotnej drodze. - Cóż za nieszczęście! Co
za skandal!
- Allan Burnley winien przypisać samemu sobie całą odpowiedzialność - rzekła ciotka
Elżbieta. - Pozwalał wiecznie Ilzie robić wszystko, co jej się podobało. Nigdy jej nie
nauczył panować nad sobą. Zawsze ulegała swoim zachciankom i kaprysom. Nie miała
najmniejszego poczucia obowiązku. Oto są owoce...
- A jeśli ona kocha Perry'ego Millera - broniła nieśmiało Laura.
- W takim razie dlaczego się zaręczyła z Tadziem Kentem? Ażeby go tak potraktować?
Nie, nie ma tłumaczenia dla Ilzy. A przy tym Burnleyówna i siostrzeniec starej
Tomaszowej!
- Musi ktoś dojrzeć zwrotu prezentów - jęczała Laura. Zamknęła na klucz ten pokój,
w którym są poukładane na stole. Nigdy nie wiadomo... w takich czasach...
Nareszcie Emilka znalazła się sama w swoim pokoju. Zbyt była poruszona,
wyczerpana fizycznie i nerwowo, ażeby coś odczuwać. Na jej łóżku leżała wielka szara
kula, która otworzyła teraz czerwony pyszczek.
- Pierwiosnku - rzekła Emilka zmęczonym głosem. - Jesteś jedyną istotą na świecie,
która mnie nigdy nie opuszcza.
Spędziła przykrą, bezsenną noc. Usnęła dopiero nad ranem. Zbudziła się z tej krótkiej
drzemki do nowego życia. do nowego świata, gdzie należało wszystko uporządkować. A
ona była zbyt zmęczona, aby zabrać się do porządkowania czegokolwiek.
Rozdział XXVI
1
Ilza nie wyglądała bynajmniej jak skruszona grzesznica, gdy w dwa dni później
zjawiła się niespodziewanie w pokoju Emilki. Była różowa, triumfująca, radosna.
Emilka patrzyła na nią, zdumiona.
- No, mam nadzieję, że minęło trzęsienie ziemi. Co ocalało?
- Ilzo! Jak mogłaś!
Ilza wyjęła z torebki notes i podała go Emilce.
- Napisałam tu listę uwag, jakie wypowiesz. To była pierwsza: "Jak mogłaś!"
Powiedziałaś to. Następna będzie: "Czy się nie wstydzisz?" Nie, nie wstydzę się, wiesz? -
dodała Ilza bezczelnie.
- Wiem, że nie. Dlatego nie pytam o to.
- Nie wstydzę się i nie żałuję niczego. Przykro mi tylko, że nie mogę ani trochę
żałować tego, co się stało. Jestem bezwstydnie szczęśliwa. Ale zapewne zepsułam innym
zabawę. Te stare kwoki będą o tym gdakać do końca życia. Nie zabraknie im
przynajmniej tematu...
- Jak myślisz, co odczuwa Tadzio? - spytała Emilka surowo.
- Czy odczuwa więcej, niż odczuł Dean? Stare przysłowie mówi o źdźble w oku
bliźniego...
Emilka zaczerwieniła się.
- Wiem... źle postąpiłam z Deanem... ale... nie...
- Nie zostawiłaś go samego przed ołtarzem. To prawda. Ale ja nie myślałam o Tadziu,
gdy pobiegłam do Perry'ego, usłyszawszy z ust ciotki Idy, że on nie żyje. Jedyną moją
myślą było pragnienie zobaczenia Perry'ego przed śmiercią. Musiałam. A kiedy
przyszłam, przekonałam się, że wieść o jego śmierci była, jak powiada Mark Twain,
poważną przesadą. Nie był nawet ciężko ranny. Siedział na łóżku z obandażowaną
twarzą. Wyglądał jak diabeł. Chcesz usłyszeć, jak się to stało... niby... my dwoje...
Emilko?
Ilza usiadła na podłodze u stóp Emilki i patrzyła pod górę w oczy przyjaciółki.
- Najmilsza, na co się zda potępiać coś, co z góry było sądzone? To niczego nie
zmieni. Dostrzegłam teraz ciotkę Laurę, skradającą się ku schodom. Wygląda, jak obraz
nieszczęścia. Ale w tobie jest rys niemurrayowski. Ty powinnaś rozumieć. Nie roń łez nad
Tadziem. On mnie nie kocha. Zawsze o tym wiedziałam. Tylko jego duma jest zraniona.
Ot, wręcz mu ten szafir w moim imieniu, dobrze?
Ilza ujrzała na twarzy Emilki przelotny błysk, który jej się nie podobał.
- Dołącz go do szmaragdu Deana.
- Tadzio wyjechał do Montrealu nazajutrz po...
- Po ślubie, który się nie odbył - dokończyła Ilza. - Czy widziałaś się z nim, Emilko?
- Nie.
- No, pojedzie do Afryki, gdzie go czekają wielkie zamówienia. Zapomni o tej niemiłej
przygodzie bardzo rychło. Emilko, wyjdę za mąż za Perry'ego w przyszłym roku. Już
wszystko postanowione. Padłam mu na szyję. Ucałowałam go. Tren mój rozpostarł się
wspaniale na podłodze. Pielęgniarka pomyślała, że przybywam prosto z zakładu doktora
Percy. Ale ja wyprosiłam ją z pokoju. I powiedziałam Perry'emu, że go kocham i że nigdy,
nigdy nie wyjdę za mąż za Tadzia Kenta, bez względu na to, co się stanie. A on spytał, czy
chcę wyjść za niego za mąż, a może to ja mu powiedziałam, że on musi ożenić się ze
mną... czy też żadne z nas o nic nie pytało... po prostu rozumieliśmy. Doprawdy, nie
pamiętam, które z nas pierwsze oświadczyło to, co trzeba... Mniejsza o to. Emilko,
gdybym nie żyła, a Perry przyszedłby i spojrzał na mnie, życie wstąpiłoby we mnie
ponownie. Wiem, że on kochał się w tobie, ale teraz mnie pokocha tak, jak nigdy nie
kochał ciebie. Jesteśmy stworzeni jedno dla drugiego.
- Perry nigdy nie kochał się we mnie naprawdę - rzekła Emilka. - Lubił mnie
ogromnie, to wszystko. Nie pojmował wówczas różnicy... zbyt był młody.
Spojrzała na rozradowaną twarzyczkę Ilzy i całe jej uczucie ozwało się ze zdwojoną
mocą wobec tej cudnej, kapryśnej przyjaciółki.
- Najmilsza, mam nadzieję, że będziesz zawsze szczęśliwa.
- Jak to brzmi po wiktoriańsku! - rzekła Ilza z zadowoleniem. - Och, teraz jestem
spokojna, Emilko. Tak się lękałam, przez kilka tygodni, że teraz już czas, abym zaznała
spokoju. Nie obchodzi mnie nawet, czy ciotka Janina modli się za mnie, czy nie. Raczej
pragnę, aby to czyniła.
- A co mówi twój ojciec?
- Och, papa!
Ilza wzruszyła ramionami.
- Papa tkwi jeszcze w swych przedpotopowych przesądach. Nie rozmawia ze mną. Ale
przeprosimy się niebawem. Ojciec ponosi też winę za to, co się stało. Nigdy nie pytałam o
nic, zawsze robiłam, co mi się podobało. Ojciec nie bronił mi niczego. Najpierw dlatego,
że mnie nienawidził, a potem dlatego, że pragnął naprawić krzywdę lat ubiegłych.
- Sądzę, że będziesz musiała pytać czasami Perry'ego, czy wolno ci to i owo...
- Chętnie to uczynię. Będziesz się dziwić, jaką będę obowiązkową i uległą żoną. Teraz
naturalnie wyjadę, wrócę do swych studiów. A po roku ludzie zapomną... a Perry i ja
pobierzemy się gdzieś, nie tutaj... bez szumnego wesela. Już nie będzie trenów
haftowanych, wschodnich ani koronkowych welonów, ani orszaku. Boże, cóż za
wyzwolenie! W dziesięć minut później byłabym żoną Tadzia. Pomyśl, jaki skandal
zdarzyłby się wtedy, gdyby ciotka Ida spóźniłaby się jeszcze bardziej. Bo ja postąpiłabym
zupełnie tak samo, wiesz?
2
To lato było dla Emilki ciężkim okresem. Dotychczas samo cierpienie wypełniało jej
życie, a teraz zapanowała w nim zupełna pustka. Gdziekolwiek poszła czekało ją istne
umęczenie. Wszyscy rozmawiali o niedoszłym ślubie, wypytywali, dziwili się, wyrażali
przypuszczenia. Wreszcie ustało powoli komentowanie "szaleństwa Ilzy", ludzie znaleźli
inne tematy plotek i obmowy. Emilkę pozostawiono w spokoju.
W spokoju? Tak. Zbyt wielkim nawet. Zawsze była teraz sama. Miłość... przyjaźń...
opuściły ją. Pozostała tylko ambicja. Emilka zabrała się energicznie do pracy. Życie szło
zwykłym trybem. Rok za rokiem upływał. Życie bywało jeszcze piękne, zapewne, piękno
jest niezniszczalne. Nieśmiertelne piękno góruje nad wszelkimi namiętnościami
śmiertelników. Miewała godziny natchnienia i doskonałości w tworzeniu. Ale samo
piękno, które niegdyś wystarczało jej duszy, teraz nie dawało jej pełni zadowolenia.
Srebrny Nów był ten sam, nieczuły na zmiany, dokonywające się dokoła. Pani Kent
wyjechała, zamieszkała z Tadziem gdzieś w szerokim świecie. Dom ich kupił jakiś
przybysz z Halifaxu. Perry przyjechał z Montrealu jesienią i przywiózł z sobą Ilzę.
Zamieszkali w Charlottetown i byli idealnie szczęśliwi. Emilka jeździła do nich często i
unikała zwycięsko sideł matrymonialnych zastawianych na nią stale przez Ilzę. W
rodzinie coraz bardziej umacniał się pogląd, że Emilka nie wyjdzuie za mąż.
- Jeszcze jedna stara panna w Srebrnym Nowiu - mówił uprzejmie wuj Wallace.
- I pomyśleć, ilu miała kandydatów - mówiła z goryczą ciotka Elżbieta. - Pan
Wallace... Aylmer Vincent... Andrzej...
- Ale... skoro ich nie kochała... - wtrąciła nieśmiało ciotka Laura.
- Lauro, nie bądź brutalną w wyrażeniach.
Stary Kelly przestał się przekomarzać z Emilką na temat jej małżeństwa, tylko
wzdychał skrycie, patrząc na nią. Pytał stale, nad jaką książką pracuje w danej chwili i
potrząsał głową poważnie:
- O czym myślą mężczyźni? Pozwalają pracować na siebie i żyć samotnie takiej
pannie?
Niektórzy mężczyźni myśleli jeszcze o Emilce, jak się okazało. Andrzej, obecnie
młody wdowiec, przybiegłby na zawołanie, ale Emilka bynajmniej go nie wołała. Graham
Mitchell ze Shrewsbury miał niewątpliwie "zamiary". Emilka nie chciała go, bo miał
lekkiego zeza. Przynajmniej tak mniemali Murrayowie. Nie widzieli innej przyczyny w
odrzuceniu takiej partii. Mieszkańcy Shrewsbury utrzymywali, że jest on bohaterem jej
następnej powieści, że dawała mu nadzieję przez czas jakiś tylko w celu uzyskania
"materiału". Znany milioner z Klondike starał się o nią przez całą zimę, ale na wiosnę
zniknął jak zaczarowany.
- Od czasu, jak ogłoszono drukiem jej książki, nikt nie jest godzien jej zaślubić -
mówili mieszkańcy Czarnowody.
Ciotka Elżbieta nie żałowała owego bogacza z Klondike'u. Był to po prostu
Butterworth z Gęsiego Stawu, a cóż to za rodzina Butterworthowie? Ciotka Elżbieta
przyczyniała się stale do wywoływania wrażenia, że Butterworthowie w ogóle nie istnieją.
Im się zdaje, że tak, ale Murrayowie wiedzą wszystko lepiej niż inni. Nie mogła natomiast
pojąć, dlaczego Emilka nie chciała przyjąć oświadczyn pana Mooresby z formy Mooresby
i Parker z Charlottetown. Argument Emilki, że jego podobizna służyła kiedyś firmie do
celów reklamowych, uważała ciotka Elżbieta za nader błahy. Ale ciotka Elżbieta uznała
wreszcie, że nie zrozumie nigdy młodszego pokolenia.
3
O Tadziu nie słyszała Emilka nigdy ani nie miewała bezpośrednich wiadomości. Z
czasem zjawiły się wzmianki o nim w gazetach: szedł coraz wyżej na drodze do sławy i
zamożności. Miał renomę międzynarodową jako pierwszorzędny portrecista. Minął okres
ilustrowania przez Tadzia czasopism, tak że Emilka nie spotkała się już oko w oko ze swą
własną twarzą, wyzierającą spomiędzy wierszy drukowanego tekstu.
Pewnej zimy umarła pani Kent. Przed śmiercią przysłała Emilce krótki bilecik,
jedyny, jaki Emilka otrzymała od niej kiedykolwiek.
"Umieram. Gdy umrę, powiedz Emilko Tadziowi o owym liście. Usiłowałam mu o
tym powiedzieć, ale nie zdołałam. Nie mogłam się zdobyć na wyznanie wobec mego syna,
wyjawić mu, że to popełniłam. Wyręcz mnie".
Emilka uśmiechnęła się ze smutkiem, odkładając na bok pismo umierającej. Za
późno. Tadzio od dawna przestał myśleć o niej. A ona... ona będzie go zawsze kochać. A
chociaż on o tym nie wie, miłość ta będzie mu puklerzem, będzie promieniować poprzez
przestworza, jako niewidzialne błogosławieństwo, niezrozumiane, ale wyczuwalne,
ustrzeże go od choroby, zmartwienia i szpetoty życiowej.
4
Tej samej zimy rozeszła się pogłoska, że Jimm Butterworth z Gęsiego Stawu kupił lub
zamierza kupić Dom Rozczarowany. Planował go jakoby przebudować i rozszerzyć.
Chciał podarować ten domek pewnej damie z Gęsiego Stawu, pannie Mabel. Emilka z
niepokojem śledziła tę sprawę. Wymykała się z domu o zmroku i szła popatrzeć na
wzgórze, na którym stał Dom Rozczarowany. Nie może być prawdą, iżby Dean sprzedał
ten dom. Nie do pomyślenia byłoby wzgórze, na którym on stoi bez niego. A
powiększony... przebudowany... to już nie będzie ten sam dom.
Wreszcie Emilka poprosiła ciotkę Laurę o pomoc w przeniesieniu jej rzeczy z Domu
Rozczarowanego do Srebrnego Nowiu. Zabrała wszystko, z wyjątkiem srebrzystej kuli.
Tej nie mogła stąd ruszyć... Ona musi tu pozostać i opromieniać nadal mały salonik, w
którym rozstali się Emilka i Dean. Mówiono, że Dean nie zabierze stąd niczego.
Jak zimno jest w tym małym domku! Tak dawno nie rozpalono ognia na kominku.
Jaki zaniedbany... jaki samotny... wygląda rozdzierająco. Nie ma światła w oknach...
trawa rośnie dokoła, wysoka... Pełno pajęczyn pod gzymsami...
Emilka wyciągnęła ramiona, jakby chciała objąć nimi ten dom. Pierwiosnek kręcił się
dokoła jej nóg i mruczał prosząco. Nie lubił przechadzek o zmroku, wolał swój kącik przy
kominku, nie był już młodziutkim kociakiem. Emilka wzięła go na rękę.
- Pierwiosnku - rzekła - w tym domu jest stary kominek, na nim popioły... a przy nim
powinny mruczeć koty, a dzieci marzyć o przyszłości... To się nie stanie, Pierwiosnku,
ażeby panna Mabel z Gęsiego Stawu miała tam rozpalać ogień. Piec typu Quebec jest
znacznie wygodniejszy i ekonomiczniejszy. Pierwiosnku, ty i ja urodziliśmy się, jako
istoty rozsądne, potrafimy każdego przekonać o wyższości tamtego systemu ogrzewania!
Rozdział XXVII
1
Stało się to nagle, nieoczekiwanie, w pogodny wieczór czerwcowy. Dawny, dawny
zew... dwie nuty wysokie i jeden niski ton, słodki i przeciągły. Emilia Starr usłyszała ten
sygnał, marząc przy oknie. Zerwała się, zbladła. Chyba śni! Tadzio Kent jest oddalony o
tysiące mil, jest na Wschodzie, jak piszą montrealskie gazety. Tak, to był sen... gra
wyobraźni.
Zew rozległ się ponownie. Emilka wiedziała tym razem, że Tadzio jest tutaj, że czeka
na nią w gaiku Wysokiego Jana... Że wzywa ją poprzez odległość minionych lat. Zeszła ze
schodów powoli... przeszła przez ogród. Naturalnie, Tadzio stał pod świerkami.
Wydawało się to rzeczą aż nadto zrozumiałą, że przyszedł tu do niej, do ogrodu, którego
strzegły Trzy Księżniczki Lombardzkie. Nie potrzeba było niczego, ażeby rzucić pomost
między przeszłością a teraźniejszością. Nie było próżni. Wyciągnął ręce i przyciągnął ją
ku sobie bez ceremonii. A mówił, jakby nie było pomiędzy nimi lat... wspomnień...
goryczy...
- Nie mów, że nie możesz mnie pokochać... możesz... musisz... Emilko! - oczy jego,
wpatrzone w jej oczy, rozbłysły nagle - ty mnie już kochasz!
2
- Okropność, jak drobne szczegóły prowadzą do wielkich nieporozumień - rzekła
Emilka w godzinę później.
- Przez całe życie usiłowałem powiedzieć ci, że cię kocham - mówił Tadzio. - Czy
pamiętasz ów wieczór po wyjściu ze szkoły, dawno, dawno temu? Szliśmy Ścieżką
Jutrzejszą, a ja pragnąłem zdobyć się na odwagę i spytać, czy będziesz czekać na mnie.
Wtedy oświadczyłaś, że szkodzi ci nocne powietrze i poszłaś do domu. Pomyślałem, że
jest to tylko pretekst, chęć pozbycia się mnie, wiedziałem, że nie boisz się nocnego
powietrza. To mnie ostudziło na wiele lat. Gdy usłyszałem, że stara się o ciebie Aylmer
Vincent (matka napisała, że jesteś zaręczona) doznałem wstrząsu. Po raz pierwszy
zdawało mi się, że doprawdy nie należysz do mnie. A kiedy tak ciężko chorowałaś,
myślałem, że postradam zmysły. Byłem tam, daleko, we Francji, nie mogłem cię
zobaczyć. A zewsząd dochodziły mnie wieści o Deanie Prieście: że jest wciąż przy tobie i
że się z tobą zapewne ożeni, gdy wyzdrowiejesz. Wreszcie przyszła wiadomość, że
wychodzisz za niego za mąż. Nie będę ci opisywał, co się ze mną działo. Ale gdy ty... tak,
ty... ocaliłaś mi życie, nie pozwalając płynąć na "Flavianie", zrozumiałem, że należysz do
mnie raz na zawsze, świadomie, czy bezwiednie. I znowu próbowałem porozumieć się z
tobą wówczas, w ten cudny poranek, w Czarnowodzie i znów zapobiegłaś temu w
niemiłosierny sposób. Zrzuciłaś moją dłoń z twej ręki, jakbyś poczuła dotknięcie węża.
Emilko, dlaczego to uczyniłaś? Mówisz, że zawsze myślałaś o mnie, bez przerwy... A
nigdy nie odpisałaś na mój list, dlaczego?
- Nigdy go nie otrzymałam.
- Nie otrzymałaś go? Ależ wysłałem go pocztą...
- Tak. Wiem. Muszę ci powiedzieć... ona mi kazała...
Opowiedziała mu w krótkich słowach, co się zdarzyło wówczas.
- Moja matka? Ona to uczyniła?
- Nie sądź jej surowo, Tadziu. Wiesz, że ona nie była podobna do innych kobiet.
Wiesz o jej sprzeczce z twoim ojcem...
-Wiem, opowiedziała mi wszystko w Montrealu. Ale to...! Emilko!
- Zapomnijmy i przebaczmy... Była taka nieszczęśliwa, tak srodze odpokutowała! A
ja! Ja byłam zbyt dumna, żeby przyjść, gdy mnie wołałeś, po raz ostatni... tu... w gaiku.
Pragnęłam przybiec... ale pomyślałam, że chcesz się tylko bawić moim kosztem...
- Zrezygnowałem w końcu z wszelkiej nadziei. Widziałem cię wtedy przy oknie.
Wydawałaś mi się jakąś zimną, jasną gwiazdą... Wiedziałem, że słyszałaś nasz sygnał...
nie przyszłaś... po raz pierwszy... Nie pozostawało mi nic innego, jak zapomnieć o tobie, o
ile zdołam. Nie udało mi się to nigdy w zupełności, ale mniemałem, że osiągnąłem swój
cel, chociaż patrzyłem co wieczór tęsknie na naszą gwiazdę. Byłem osamotniony. Ilza
była dobrym towarzyszem. A przy tym z nią mogłem rozmawiać o tobie. Zdawało mi się,
że tym sposobem odegram pewną rolę w twym życiu... jako mąż osoby tak bardzo ci
drogiej. Wiedziałem, że Ilza mnie nie kocha, że jestem tylko nagrodą pocieszenia. Ale
sądziłem, że będziemy żyli w przyjaźni i nie będziemy samotni ani ona, ani ja. A kiedy...
zostawiła mnie przed ołtarzem, jakby powiedziała Berta M. Clay, byłem wściekły.
Ośmieszyła mnie, mnie który zaczynałem być znany na szerokim świecie.
Znienawidziłem wszystkie kobiety! Było mi zresztą przykro. Bardzo polubiłem Ilzę,
byłem w niej naprawdę zakochany do pewnego stopnia.
Do pewnego stopnia! Emilka nie odczuła najlżejszej zazdrości.
3
- Ja bym nie brała resztek po Ilzie - zauważyła ciotka Elżbieta.
Emilka rzuciła jej jedno ze swych dawnych, gromowładnych spojrzeń.
- Resztki po Ilzie. Tadzio zawsze należał do mnie, a ja do niego: sercem, duszą i
ciałem!
Ciotka Elżbieta zadrżała. Te rzeczy powinno się odczuwać, możliwe, ale... mówić o
nich jest nad wyraz nieprzyzwoite.
- Zawsze była przebiegła i podstępna - wtrąciła ciotka Ruth.
- Trzeba urządzić rychło ślub, zanim ona znów zmieni zdanie - rzekła ciotka Addie.
- Jego pocałunków nie będzie chyba unikać - zauważył jadowicie wuj Wallace.
Ale właściwie rodzina była zadowolona. Bardzo zadowolona. Po licznych przygodach
narzeczeńskich Emilka będzie nareszcie żoną chłopca, którego dobrze znają, który nie
ma złych nawyków ani żadnej plamy na honorze własnym i rodzinnym. A zarabiał
"przyzwoicie" swoim pędzlem.
- To jest porządna partia - orzekł stary Kelly.
4
Dean napisał do niej na kilka dni przed cichym ślubem w Srebrnym Nowiu. Gruby to
był list, gdyż zawierał kontrakt dotyczący Domu Rozczarowanego wraz z całym
umeblowaniem.
- Pragnę, aby to było twoją własnością, Gwiazdko. Przyjmij ode mnie ten prezent
ślubny. Niech ten dom przestanie być Rozczarowanym. Niech w nim zapanuje życie.
Możecie w nim przecież mieszkać latem. A z czasem ja przyjadę was odwiedzić...
- Jak cudownie ze strony Deana! Taka jestem szczęśliwa... widzę, że on już się nie
martwi... że przebolał...
Stała na Ścieżce Jutrzejszej i patrzyła na dolinę Czarnowody. Za nią rozległy się kroki
Tadzia. Szedł ku niej. Przed nimi roztaczał się widok na wzgórze, a na nim widniał
ukochany, szary domek, który już przestał być Rozczarowanym.